Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Psychoobywatel
Psychoobywatel
Psychoobywatel
Ebook489 pages6 hours

Psychoobywatel

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Akcja tej nietuzinkowej powieści osadzona jest we współczesnej Polsce. Dwoje głównych bohaterów, pozornie całkowicie różnych od siebie, rusza na wędrówkę po niebezpiecznym szlaku ludzkich pasji i ukrytych żądz. Czy okrucieństwo jest dla nas naturalne?

Na to odwieczne pytanie „Psychoobywatel” odpowie na swój własny sposób. Książka przeniesie słuchacza do nieprzyjaznych podwojów szpitala psychiatrycznego pod Poznaniem oraz poprowadzi po ulicach i brzydkich zakątkach stolicy, zaś przewodnikiem będzie seryjny morderca, który ma indywidualny pogląd na walkę dobra ze złem. To nie jest książka o Hannibalu Lecterze – Bazyli Pontnicki nie dopomoże żadnej policjantce w złapaniu innego mordercy. To nie jest serial Dexter – tu nie ma sprawiedliwych zabójców.

„Psychoobywatel” jest jak księga kondolencyjna, w której każdy z nas może złożyć swój wpis – własną opinię na temat zbrodni i kary. Jakie jest twoje zdanie?

Powieść Marka Borysewicza jest tak zgrabnie napisana i intrygująca, że Audioteka zdecydowało się na precedens – po raz pierwszy nagrany został debiutancki utwór w formie audiobooka, jeszcze przed wydaniem papierowym i elektronicznym

LanguageJęzyk polski
Release dateDec 12, 2014
ISBN9781311664785
Psychoobywatel
Author

Marek Borysewicz

Jestem polskim pisarzem i rzemieślnikiem artystą. Czegokolwiek się podejmuję, zawsze robię to z pasją. Urodziłem się w Polsce, tutaj mieszkam i tworzę. Powieść "Psychoobywatel" została wydana rok temu w formie audiobooka, od 13 grudnia jest dostępna jako ebook. W przygotowaniu mam dwie powieści, które również szczęśliwie powinny zostać udostępnione w formie elektronicznej.

Related to Psychoobywatel

Related ebooks

Reviews for Psychoobywatel

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Psychoobywatel - Marek Borysewicz

    Sala nie była duża. Właściwie to, co im udostępniono, trudno było nazwać salą, raczej pomieszczeniem o nieco większej kubaturze niż ogólna łazienka dla wszystkich pacjentów. Może pięć na siedem metrów. Coś pomiędzy intymnością a przestronnością, nic bardziej dookreślonego. Weszła do tego pokoju z obawami, lecz miała nadzieję, że nie malują się one na jej twarzy. Chciała sprawiać wrażenie stanowczej i niezachwianej osoby, o dużym doświadczeniu dziennikarskim. Nie miała go wcale. Koleje jej losu potoczyły się tak, że zamiast zostać sławną piosenkarką została nieznaną dziennikarką. Ale nie miała zamiaru pokazać swojemu rozmówcy tego wszystkiego, co działo się w jej głowie, i bynajmniej nie chodziło jej wyłącznie o profesjonalizm. Po prostu obawiała się człowieka, z którym przyszło jej się spotkać, a strach zwykle ją paraliżował. Człowieka, dla którego określenie „zły" było tak nieadekwatne jak nazwanie holocaustu występkiem. Albo trójkołowca Reliant Regal – brzydalem. Wiedziała, że w każdym z tych przypadków zwyczajnie brakuje odpowiedniego słowa na pełne określenie rozmiaru katastrofy, jaką uosabiały.

    Jeszcze przed otwarciem drzwi z kartonu obitego blachą, ale już po zaciśnięciu palców na porysowanej gałce, wciągnęła głęboki haust powietrza, aż zakręciło się jej w głowie. Spojrzała na Michała, operatora kamery, który towarzyszył jej dopiero drugi raz w terenie, i przymknęła oczy na trzy sekundy. Wtedy usłyszała:

    – Damy radę, Beata – powiedział kolega z redakcji.

    Obróciła klamkę i otworzyła drzwi, trochę nazbyt stanowczo, zupełnie jakby zamierzała je wywarzyć. Okazały się bardzo ciężkie i z trudem wyhamowała nim trzasnęły o ścianę. ON już tam był. Czekał przy stoliku z jakiegoś cholernego polipropylenu, siedząc na tak samo brzydkim czerwonym krzesełku. Krew! Oto pierwsze skojarzenie, jakie wpadło jej do głowy, gdy spostrzegła barwę plastiku, z jakiego wykonano meble. Ciemna czerwień, niemal bordowa… Krew! Diabli wzięli jej zamierzenia, całe opanowanie, które próbowała sobie narzucić.

    Do cholery z tym! – pomyślała. - Przecież to najgorszy drań w historii tego kraju. Zresztą nawet pieprzony Ted Bundy się chowa, a zasrany „Wampir z Warszawy" przy nim to szczeniak. Ale nie boję się go i już – miała w zwyczaju przeklinać jak szewc, lecz tylko w myślach i prawie nigdy nie robiła tego na głos.

    Dostrzegła delikatny uśmiech na JEGO twarzy. Miał jakby odrobinę cieńszą górną wargę, choć pewnie było to tylko złudzenie, oraz małą bliznę na prawym uchu. Poza tym wyglądał tak zwyczajnie. Krótko ostrzyżony, nawet ogolony na twarzy. Brunet. Oczy żywe, zupełnie niezmącone. Bladoniebieskie. Spodziewała się ujrzeć mężczyznę naprawdę potwornego, o wykrzywionej w grymasie tryumfu twarzy, która mówiłaby całemu światu: „Jestem, który jestem. Bójcie się!". Do tego wyobraziła sobie, że będzie otumaniony prochami, jakie instytucja rzekomo funduje każdemu pacjentowi co dzień. Tymczasem ON wyglądał dokładnie na takiego, jakim jawił się po przeczytaniu życiorysu. Absolutnie przeciętny typ i do tego najwyraźniej przytomny. Nie widziała dotąd nawet jego zdjęcia, albowiem – choć proces nie był od początku zamknięty dla widowni – sędzia wpuścił tylko kilkoro dziennikarzy, wybranych przy kryteriach sobie tylko znanych. Kategorycznie zabronił fotografowania oskarżonego, zaś policjantom polecił, by za każdym razem, gdy będą przewozić podsądnego, zakryli mu twarz. I tak, nie do końca ujawniony, najsłynniejszy morderca Polski, trafił w końcu do zakładu psychiatrycznego pod Poznaniem. A teraz razem z Beatą do pokoju o ścianach malowanych na blady róż do połowy muru.

    Życiorysu nie miał bogatego. Szkoła podstawowa przy ul. Kardynała Wyszyńskiego w Gorlicach, urodzony zaś w jeszcze mniejszej dziurze też na południu kraju, potem studia w stolicy – finanse i rachunkowość. Tyle, że za jego czasów nazywało się to jakoś inaczej, Beata nie pamiętała jak. Nie miał dzieci, najwyraźniej: nie ożenił się, był rozwodnikiem lub wdowcem. Mieszkał w bloku, w małym mieszkanku z kuchnią, którą równie dobrze można by pomylić z szafą. Do tego balkon i mikruśna łazienka. Pierwszą pracę w „dużym mieście" podjął na uniwersytecie, w sekretariacie. Potem była stacja CPN, jeszcze w czasie studiów, kolejno buchalteria za grosze w Lotto. Ciekawe, że tam jakoś wszyscy umieją się ustawić, a ten drań nie potrafił. Wreszcie w wieku trzydziestu dwóch lat wylądował w dużej firmie audytorskiej. Czasy dawno się zmieniły, ustrój też i jego firma obsługiwała największe spółki giełdowe. Lecz on nie zabrnął zbyt wysoko na szczeblach kariery. Tkwił w mniej więcej tym samym punkcie przez osiem długich lat. I tyle jeśli chodzi o research. No, może jeszcze jedno: wypowiedź sąsiadki, która – jak wszyscy sąsiedzi w podobnych okolicznościach – powiedziała, że miał nieposzlakowaną opinię. Tylko „jakiś cichy był". Co faktycznie w Warszawie mogło być podejrzane. Przeważnie mieszkał sam, raz czy dwa widziano go z kobietą. Kobiety tej później już nikt nie spotkał w okolicy. Mało jak na początek. Dlatego właśnie Beata przekonała szefa, żeby dał jej szansę na wyciągnięcie czegoś więcej. Oboje wiedzieli, że przed nią kilku już próbowało, ale bez skutku. Liczyła na soczysty wywiad, albo przynajmniej na jakiś obraz mężczyzny, który zamordował siedemdziesięcioro dwoje ludzi w przeciągu półrocza.

    Najpierw jednak należało go podejść, zmusić do mówienia. Liczyła na swój wdzięk osobisty. Podeszła do stolika, wielkości betonowego stołu szachowego, jakie czasem znaleźć można w parkach, starając się iść naturalnym chodem i nie zwolnić ani na chwilę. Wciąż o tym myślała, co było o tyle idiotyczne, iż od drzwi do NIEGO dzieliło ją raptem pięć kroków. Mimo to miała wrażenie, że idzie całą wieczność. Pewnie po części dlatego, że nie przestawał wlepiać w nią oczu. Naprawdę ładnych męskich oczu. Owalną twarz znaczyło kilka delikatnych zmarszczek, głównie w poprzek czoła. Miał trochę niesymetryczną żuchwę. Była to fizjonomia przyjemna, choć nie szalenie atrakcyjna. Na pewno męska, tak jak i oczy. W końcu miał czterdzieści dwa lata, nie był już więc młodzieńcem. Czuprynę miał ciemną, lekko falującą na krótkiej grzywce, która sprawiała wrażenie dopieszczonej długimi latami czesania i układania przed wyjściem do pracy.

    Patrzył na nią bez wyrazu, poza tym przelotnym uśmieszkiem, który szybko schował gdzieś głęboko za taflą ostrych rysów szczęki. Zresztą może wcale nie uśmiechał się do niej, tylko do kamerzysty?

    Nie musiała odsuwać swojego krzesełka, czekało już przygotowane, ustawione na sześćdziesiąt centymetrów od blatu, zupełnie jakby ktoś wyznaczył bezpieczną strefę. Jakby ktoś sugerował, aby nie zbliżała się bardziej do niebezpiecznego pacjenta. Zignorowała to i celowo przysunęła się maksymalnie do stolika, również utrzymując kontakt wzrokowy. Michał usiadł po cichutku nieco dalej, przyzwyczajony do tego, że zwykle nikt nie zwraca na niego uwagi – zlewał się z pudłem kamery, przyjmując jednolitą postać urządzenia elektronicznego. Poza pracą był gadułą, od tej strony Beata znała go dobrze, ale wszyscy zawsze mogli liczyć na jego „nieobecność" podczas wywiadów. Dlatego poprosiła szefa o przydzielenie właśnie tego operatora na dzisiejszy dzień.

    – Dzień dobry, panie Bazyli – powiedziała swoim lekko zachrypniętym głosem, obnażając zęby tak radośnie, jak podczas rozmowy z pięciolatkiem. Chyba nie spodobało mu się to. – Nazywam się Beata Arnisz, a to jest mój kolega redakcyjny Michał…

    – Nie przypominam sobie, abyśmy mówili sobie po imieniu – burknął, kręcąc głową, przy czym jego gałki oczne pozostały nieruchome, a brwi zeszły się agresywnie ku sobie.

    Zamarła w połowie czynności, to znaczy wyciągania z torby służbowej notesu i pióra. Szybko zerknęła na Michała, ale on nie istniał dla świata zewnętrznego, tylko bezszelestnie rozsuwał nogi aluminiowego statywu na kamerę.

    – Ależ, nie miałam… Chodziło mi… – zmieszała się.

    Punkt dla niego i to już na samym początku.

    Żesz kurwa mać – powiedziała brzydko w myślach, ale zaraz opanowała nerwy.

    – Jak powinnam się do pana zwracać? Po prostu „proszę pana"?

    – Żartowałem – odprężył się nagle, czy może raczej pozostawał cały czas odprężony i tylko ją starał się wyprowadzić z równowagi grą udawanych emocji.

    – Czy zatem możemy przejść na ty? – spytała zdumiona.

    – Absolutnie nie, młoda damo – znów zmienił oblicze.

    „Młoda damo"? Tak mówiła do niej babcia, za czasów ogólniaka. I to zawsze, gdy przyłapała ją z papierosem za chałupą na obrzeżach rodzinnego miasteczka. Skąd ten facet się urwał? Z drugiej strony imię też miał nie z tej epoki. Musieli mu dokuczać w dzieciństwie.

    – Pani roszczeniowy ton nie podoba mi się – kontynuował. – Nie wiem, czy uczą was tego na studiach dziennikarskich, żeby być bezczelnym wobec wszystkich dookoła, ale… Zaraz, proszę wybaczyć mi omyłkę, przecież pani nie ukończyła dziennikarstwa.

    Spojrzała na niego oszołomiona. Jeśli wiedział o niej tę jedną rzecz, to już szlag trafił jej mistyfikację i nadzieję zrobienia dobrego wrażenia. W porównaniu do starszych koleżanek i kolegów była świeżynką w branży. W pierwszej chwili miała zamiar zaprzeczyć mu, ale co, jeśli przyłapałby ją na kłamstwie?

    – Skąd pan to wie? – wydukała zupełnie nierozsądnie.

    – Mam tu dostęp do Internetu – odparł zadowolony, jakby wynalazł żarówkę przed Edisonem. – Łaskawie pozwalają mi przycupnąć przed monitorem na pół godziny raz w miesiącu. Pod nadzorem, naturalnie. To niemal jak jazda z instruktorem na kursie. W każdej chwili może wcisnąć hamulec i wyrwać ci kierownicę z rąk. Tak, sprawdziłem panią, sprawdzałem zresztą każdego, kogo mi tu przysłały największe redakcje w kraju. Miałem też paru europejskich gości.

    – Czy także swoje ofiary sprawdzał pan w Sieci? – zaatakowała, czując punkt zaczepienia do dalszej rozmowy. Zaraz tego pożałowała.

    – Nie tak prędko, młoda damo. A co z grą wstępną? – pogroził jej palcem na serio zirytowany, a sanitariusz, wielki niczym lokomotywa, zrobił krok do przodu.

    – Ręce na kolanach, penitariuszu Pontnicki – ton pracownika zakładu mówił jasno, że albo Bazyli usłucha, albo do końca dnia będzie leżał pogrążony w katatonii.

    – Czy wiesz Tomaszu, że nie ma takiego słowa jak „penitariusz" – Bazyli posłusznie położył obie dłonie na kolanach. – To nowomowa, coś, co znajdziesz tylko w gazetach i Internecie. A nawet jeśli dopuścić to zapożyczenie z obcego języka, to i tak nieszczególnie pasuje do mnie. Ja raczej jestem pensjonariuszem, pacjentem, osobą poddaną przymusowej kurateli i kuracji. Gdybym był, jak chcesz mnie nazywać, penitariuszem, to osadzono by mnie w zakładzie karnym, a nie w tym szpitalu. Chyba że masz na myśli penitencjariusza. Osobę skruszoną, wypełniającą pokutę.

    – Według mnie jesteś tu omyłkowo – z naciskiem powiedział sanitariusz. – Dla mnie pozostaniesz więźniem.

    – Jeśli mogę prosić, panie Bazyli – wtrąciła się Beata – czy zechciałby pan pozwolić mi na rozpoczęcie wywiadu z panem…

    – Tego jeszcze nie jestem pewien.

    – Jak to? – po raz kolejny zdziwiła się słowom przestępcy. – W takim razie dlaczego wyraził pan zgodę na spotkanie?

    – Nie pani pierwszej takiego pozwolenia udzieliłem w ciągu ostatnich dwóch miesięcy – uniósł brwi znacząco. – Nadal jednak nie zdecydowałem, czy chcę pani opowiedzieć o sobie. Bo przecież po to pani tutaj przyszła, prawda?

    – Zgadza się – przytaknęła. – Mam jednak głęboką nadzieję, że…

    – Drogi Tomaszu, mógłbyś uchylić okno? – spytał z głupia frant sanitariusza, kompletnie ignorując dziennikarkę. – Straszny skwar dzisiaj…

    – Zapomnij o tym – beznamiętnym tonem udzielił odpowiedzi tamten.

    – Nie przepada za mną – Bazyli zwrócił się z kpiarskim uśmiechem do Beaty. – Przypuszczam, że jednak wolałby mnie widzieć za kratami więzienia za to, co zrobiłem. A wracając do naszej rzeczy… Niech pani zważy na to, że mało który z pani kolegów po fachu dotarł tak daleko jak pani.

    – To znaczy?

    – To znaczy, że rozmawia pani ze mną dłużej niż ktokolwiek inny ze świata zewnętrznego podczas mojego pobytu tutaj. Prawda Tomaszu?

    Twarz silnego pracownika szpitala pozostała niewzruszona, być może w ogóle nie słuchał już konwersacji.

    – Umiem poznać się na ludziach – kontynuował Bazyli. – Wejrzeć w ich wnętrza przez oczy.

    – W takim razie, co mogę panu zaproponować w zamian za udzielenie mi wywiadu? Mój szef upoważnił mnie do przekazania pewnej sumy…

    – Niech mnie pani nie obraża! – żachnął się i przewrócił oczami. – Czy sądzi pani, że jestem łasy na pieniądze? Gdyby tak było, mógłbym je mieć, ot tak – pstryknął palcami. – Może nawet napisałbym autobiografię.

    – Pozwoli pan, że spytam ponownie… – czuła, że daje się sprowadzać do parteru przez tego aroganta, ale musiała brnąć w tę rozmowę dalej na jego zasadach. – Jak mogę nakłonić pana do rozmowy? Czy nie chce pan, aby świat poznał pana zdanie, pana wersję?

    – Moją wersję? A czy w tym wypadku można mówić o jakiejś odmiennej wersji? Zapewne czytała pani akta procesowe, hm…? Pani Beato, czy sądzi pani, że któryś ze świadków skłamał, czy policja podrzuciła mi spreparowane dowody, czy ktoś na górze pociągał za sznurki, według pani? – wydawało się, że naprawdę zadaje te pytania w nadziei, że uzyska potwierdzenie… Twarz mu się wygładziła, oczy rozszerzyły do granic możliwości i wyglądało, jakby zaraz miały napłynąć do nich łzy.

    – Nie mam takich informacji, panie Bazyli – odparła. – Czy zatem twierdzi pan, że jest niewinny?

    Nic jej nie odpowiedział. Wpatrywał się w nią z miną skrzywdzonego dziecka. Milczenie trwało bardzo długo, a kiedy po dwukrotnej próbie zagadnięcia skazanego za morderstwa nic się nie zmieniło, Beata zaczęła zbierać się do wyjścia. Poleciła Michałowi spakować manatki i udać się za nią. Wtedy po raz ostatni rzuciła spojrzenie Bazylemu. Wargi zadrgały mu jak liście osiki na wietrze, lecz, zamiast wypowiedzieć kolejne pytania o dowody sfałszowania procesu, wykrzywił je w uśmiechu i rzekł:

    – Zabiłem tych ludzi, pani Beato. Co do tego nie mieli wątpliwości ani sąd, ani świadkowie, ani policja, ani nawet rodziny tragicznie zmarłych – teraz jego słowa brzmiały jak niezachwiane oskarżenie w wykonaniu prokuratora.

    Te zdania osadziły ją w miejscu. Myśli galopowały przez jej umysł, ale tylko początek tego wyznania stukał do bram świadomości. „Zabiłem tych ludzi, pani Beato". Bez znaczenia, co miało nastąpić dalej, już na zawsze będzie kojarzyć te wszystkie słowa ze swoim imieniem. Była tego pewna.

    – Czy to oznacza, że zgodzi się pan na wywiad?

    – Tak.

    – Czy możemy włączyć kamerę i nagrać naszą rozmowę? – usiadła na powrót przy stoliczku i wyjęła swój pomięty notes.

    – Tak.

    Michał bez słowa dokończył procedurę montażu aparatu na statywie i zasiadł za nim, gotów na wszystko, co miało się wydarzyć. Beata wiedziała, że powinna odczuć smak tryumfu, wszak udało jej się dopiąć tego, co nie było dane lepszym i bardziej doświadczonym od niej. A jednak nawet nie poczuła ulgi z tytułu małego sukcesu. Wyłącznie wewnętrzny niepokój, który ostrzegał ją przed wkroczeniem na nieznane, bagniste i mroczne terytorium. Dała znak koledze, by rozpoczął nagrywanie…

    – Rozmowa z panem Bazylim Pontnickim, nagrana dnia 22 sierpnia 2012 roku, w miejscowości Owińska pod Poznaniem – suchy ton, żadnych emocji, profeska.

    – Dlaczego nie powiedzieć tego wprost? – przerwał jej nagle.

    – Słucham?

    – To psychiatryk, nie jakaś tam miejscowość pod czymś tam. Nazywajmy rzeczy po imieniu.

    – Nie chciałam pana urazić – wzniosła ręce w geście protestu.

    – Pani Beato, siedzę przed piękną dziewczyną w paskudnej, sraczkowatożółtej piżamie szpitalnej. Zostałem tu skierowany po wyroku skazującym za morderstwo. Czy naprawdę uważa pani, że mówienie prawdy w tak oczywistych kwestiach może mnie urazić?

    – Morderstwach… – szepnęła cicho, albowiem nazwanie jej „piękną" wytrąciło ją z równowagi dużo mocniej niż wszystkie poprzednie zagrywki seryjnego zabójcy.

    – Słucham? – zapytał, ale była pewna, że dobrze ją zrozumiał.

    – Za morderstwa, nie jedno morderstwo. Udowodniono panu dziewięć zabójstw, a oskarżono o kolejne sześćdziesiąt trzy!

    – Widzę, że coś tam jednak pani o mnie przeczytała. Bo na sali sądowej z pewnością pani nie widziałem. A skoro o tym mowa, ma pani pewne braki w podstawach informacji na mój temat. To nic. Nadrobimy to z pewnością.

    Obrócił się na karminowym krzesełku w prawo i zapytał:

    – Serdeczny Tomaszu, moglibyśmy przyciemnić światła? Strasznie mnie dzisiaj boli głowa i razi jasność po haloperidolu. Zaprawdę, powinni dopisać to ostatnie do objawów niepożądanych na długiej liście skutków ubocznych leku.

    – Tu nie ma ściemniacza – głos jak trzask łamanych gałązek wydobył się z szerokiej piersi opiekuna w zielonkawym kitlu.

    – „Tu nie ma ściemniacza" – parsknął Bazyli, kompletnie nieudanie naśladując głos przedmówcy. – Trudno. Może pani mogłaby coś na to zaradzić? Wpłynąć jakoś na władze zakładu?

    – Nie jestem pewna, ale sądzę, że mogę spróbować…

    – Ha! Naprawdę gotowa jest pani powiedzieć wszystko, tylko abym był zadowolony, co? – przymrużył jedno oko, wybałuszając drugie, niczym jastrząb gapiący się na schwytaną ofiarę. – Pomyłka. Nie tego typu klientem jestem, młoda damo, żeby obłaskawić mnie przytakiwaniem. Cóż niby mogłabyś uczynić ku poprawie mojej sytuacji?! Toż to nie więzienie, a pani nie jest detektywem z filmu kryminalnego, który za szczere zeznania idzie na układ z podejrzanym.

    – Rzeczywiście… Przepraszam… – wystękała przyłapana na pleceniu bez rozwagi. – Mogę zaczynać?

    – Niechże pani tnie! – zawołał uśmiechnięty od ucha do ucha.

    – Co takiego?

    – No tnie, jak chirurg robiący wiwisekcję. Ad rem! Zaczynajmy, innymi słowy. Taki wisielczy humor. Ech… po prostu niech pani pyta. Ostrzegam jednak, jeśli dalej nie będzie między nami zrozumienia, zerwę umowę i nie powiem już ani słowa.

    Spojrzała na niego z niedowierzaniem. Nie miała zamiaru więcej popełnić gafy. Uznała, że najlepszą receptą będzie wstrzemięźliwość w wypowiedziach. Rzuciła sobie tylko w myślach: Ja pierdolę, wzięła długopis do ręki i już miała zadać pierwsze, istotne pytanie.

    – Jak do tego doszło, że stałem się tym, kim się stałem? – ubiegł ją i w rzeczy samej utrafił w sedno. Łatwo było przewidzieć, od czego zamierzała zacząć, toteż nie zdziwiła się przesadnie.

    – Tak – skinęła. – Jaki był pan jako dziecko?

    – Mały, słaby, o bardzo delikatnym ciałku. Przynajmniej w porównaniu do dorosłego mężczyzny. To znaczy taki, jak prawie każdy chłopiec.

    – Miałam raczej na myśli pana psychikę. Czy był pan spokojnym dzieckiem, czy raczej szalał z rówieśnikami? Czy dokuczał pan ludziom dookoła lub może przeciwnie – nie było z panem żadnych kłopotów? Jak przedstawiały się relacje rodzinne?

    Odsunął się od stołu, by plecami oprzeć się wygodniej na oparciu krzesełka, i już miał położyć dłonie na blacie, ale gdy tęgi Tomasz tylko zagwizdał cichutko, poniechał tego.

    – Wychowywała mnie ciotka, na zmianę z rodzicami. Właściwie siostra babci, jak nazywa się ta koligacja? Mniejsza z tym. Potworne babsko. Przerażająca. Stara, brzydka, obwisła niemal wszędzie i do tego jej plugawy język. Okropieństwo. Gdybym mógł, ją zamordowałbym w pierwszej kolejności. Jednak wówczas byłem za mały, co już ustaliliśmy. A ona zaś: góra. Góralka zresztą – odchrząknął. – Wkrótce, kiedy podrosłem, zacząłem męczyć zwierzęta. Zamęczać. Torturować. Najpierw myszki polne, potem te chińskie ze sklepu. Wie pani, że w tym kraju można było kupić ich tyle, ile się chce, i bez żadnej licencji zabijać? Jak niewolników z Afryki w XVII wieku. Przerzuciłem się wreszcie na większe ssaki: psy, koty. Czasem nawet ptaki, jeśli akurat jakiegoś udało mi się pochwycić.

    Beata notowała skrzętnie co któreś słowo, mimo że wszystko już i tak zostało uwiecznione na cyfrowym dysku kamery Michała. Lubiła robić notatki i widać było, że jest jej to potrzebne do utrzymania koncentracji.

    – Lubiłem je palić żywcem w piecu. A mój ojciec… pijak i szałaputa. Zna pani takie słowo? Tłukł mnie pogrzebaczem po nogach. Coś we mnie pękło, gdy zabił mojego brata…

    W czasie tego monologu Bazylemu nawet na chwilę nie drgnęła brew. Ani jeden mięsień się nie ruszył, lecz gdy spojrzała na niego raz czy dwa, miała wrażenie, że jego źrenice powiększają się i kurczą.

    – Panie Bazyli, czy jest pan ze mną absolutnie szczery?

    – W każdej sekundzie naszej konwersacji, młoda damo.

    – Bo mam wrażenie, że opowiada mi pan życiorys Richarda Kuklińskiego aka „Iceman".

    – Punkt dla ciebie, moja droga. Jednakże niezupełnie. Opowiedziałem fragment życiorysu wielu jemu podobnych. Tych psychopatów, socjopatów, którzy zaczynali w podobny sposób. Czyż nie to chciałaś usłyszeć, droga Beato? Przychodząc tutaj, szukając uzasadnienia dla mego położenia, czy nie szukałaś właśnie czegoś w tym stylu?

    – Wolałabym jednak wysłuchać prawdziwej historii, nie zapożyczonej od kogoś innego. Chodzi mi o prawdę – zmrużyła oczy, czując podniecenie napływające do serca na dźwięk ostatniego słowa; jakąś wzniosłość.

    – Och tam! – parsknął. – Nie przesadzajmy, jesteś w końcu tylko w pracy. Ale niech będzie, twoje starania zostaną nagrodzone. Zawierzę ci, iż przybyłaś tu po prawdę, nie – po sensację.

    – Przeszliśmy już na ty? – zaryzykowała pytanie. – Mogę mówić ci: „Bazyli"?

    – Ani się waż! – odsłonił na mgnienie oka kły. – Co wolno wojewodzie…

    – Rozumiem.

    – Rzecz w tym, że nie rozumiesz. Jeszcze niczego nie rozumiesz, ale dajmy sobie czas.

    – Proszę zatem o oświecenie – bąknęła urażona.

    Nie potrafiła pohamować irytacji i ciągłej próby zdominowania jej osoby.

    – Nie unoś się. Czy wiesz, dlaczego z tobą rozmawiam?

    – Nie mam pojęcia, właściwie.

    – Bo jesteś kobietą.

    – Och, to trochę seksistowskie – żachnęła się.

    – Znów nie rozumiesz. Jesteś naprawdę atrakcyjną dziewczyną.

    Mimo oczywistego komplementu, który ponadto był poparty faktami, z czego doskonale zdawała sobie sprawę, nie mogła odczuć satysfakcji. Odruchowo dotknęła skromnego koka, w który spięła kasztanowe włosy przed wyjściem do pracy, i rzuciła:

    – To wcale nie zmniejsza seksizmu tej wypowiedzi.

    – Ach, zlitowania! Widzisz Tomaszu, co ja się mam z tą panią? To nie seksizm, ja zwyczajnie ubóstwiam ładne dziewczęta.

    – Nie chciałabym się powtarzać, więc może wrócimy do wywiadu?

    – Jak ty nic nie rozumiesz. Ponad to wszystko, a raczej przede wszystkim, jesteś jedyną kobietą, która odważyła się do mnie przyjść. Wcześniej próbowali dostać się tutaj sami mężczyźni. A ja nie mam ochoty spowiadać się mężczyźnie, bo w końcu kto w rodzinie słucha bezkrytycznie wynurzeń? Ojciec czy matka? Do tego potrafię docenić odwagę.

    – U mnie w rodzinie było akurat odwrotnie… – wyrwało jej się, choć wcale nie miała ochoty zdradzać prywatnych szczegółów ze swojego życia. To dopiero było nieprofesjonalne.

    – Poznajemy się! To dobrze – uniósł obie brwi naraz.

    Czekała, aż przyklaśnie w obie dłonie z zadowolenia, zupełnie zapomniawszy, kim jest ten człowiek naprzeciwko. Sprawiał wrażenie zwyczajnie sympatycznego w tej chwili.

    – Nie martw się, młoda damo. Jeszcze nieraz się przede mną odkryjesz podczas naszych spotkań.

    – Spotkań? W liczbie mnogiej?

    – Chyba nie myślałaś, że dzisiaj wszystko załatwimy? – bardzo się zdumiał. – W końcu mamy siedemdziesiąt dwa tematy do rozmów. To wymaga czasu!

    – Zatem lepiej zaczynajmy – poprawiła spodnie na udach palcami wskazującymi i kciukami obu dłoni i wlepiła w niego wzrok. – Wróćmy do dzieciństwa.

    – To nudne. Jak flaki z olejem. Może prędziutko przebrniemy przez ten okres. Nie byłem molestowany. Nie miałem złych rodziców. Ojciec był wspaniały, choć nie potrafił wylewnie okazywać uczuć. To akurat mi odpowiadało, bo dzięki temu mieliśmy zdrowe relacje. Za dnia nie bywał zbyt często w domu z powodu pracy, ale bywał na tyle często, na ile potrzebuje tego chłopiec. Matka: anioł. Co tam jeszcze… Jeśli chodzi o ciotkę, siostrę babci ma się rozumieć, to faktycznie była potworna, ale nie wpłynęła na moje życie w najmniejszym stopniu. Widziałem ją dwa razy i tyle.

    – Ze zwierzętami to też nieprawda? – pragnęła doprecyzować.

    – Oczywiście! Nigdy bym nie skrzywdził psa ani kota, no chyba że musiałem pacnąć Waldka gazetą po pupie za szczekanie o trzeciej nad ranem.

    – Waldka?

    – Mój foksterier. Odszedł już niestety.

    – Ja także miałam małego psa i też już go nie ma – spróbowała rzucić coś, co pomoże jej nawiązać nić porozumienia.

    – Ogólnie uwielbiam zwierzaki – chyba zadowoliło go to, co usłyszał. – Wolę je od ludzi, ale czyż można się dziwić? Nigdy nie powiedziały mi złego słowa.

    – Był ktoś, kto to zrobił, jak się domyślam – naprowadzała go na dalszy etap rozmowy.

    – Ooo, wielu. Tak wielu, że nawet przestałem liczyć.

    – Miał pan swoją listę?

    – Co takiego? – skrzywił się, jakby smagnęła go batem.

    Michał przytrzymał zoom, robiąc najazd na twarz Pontnickiego.

    – Listę osób do wykończenia. Czarną Listę – wymówiła te słowa, jakby powoływała się na hasło Koran czy Biblia.

    – Litości! Nigdy czegoś takiego… Nawet nie wiem, o czym mówisz. I gdzie miałbym ją trzymać? Nosić na piersi? W kieszonce koszuli flanelowej khaki? A ołóweczek do wpisywania nazwisk za uchem? – roześmiał się szaleńczo i dorzucił, niemal dławiąc się śmiechem: – Wyobraź sobie to – idę ulicą, jakiś palant krzyczy do mnie: „Ty włochata pizdo!, a ja hyc za ołówek z gumką i wpisuję coś na karteczce. Na przykład: „mężczyzna w wieku 25-30 lat, barczysty, wysoki, oczy piwne, brąz grzywka przycięta w serek, pieprzyk z lewej strony nosa, ulica Centralna 17.

    – Tak wyglądał Daniel Kowal, zamordowany 12 stycznia tego roku.

    – Absurdalny zbieg okoliczności, nieprawdaż? – wyszczerzył zęby.

    – Albo właśnie opisał pan osobę, której skręcił pan kark na tyle różnych stron, że głowa dyndała mu jak szmacianej lalce.

    – Mówisz o tym, jakbyś tam była? Byłaś tam? To znaczy przy zwłokach tego chłopaka, o którym mi wspomniałaś?

    – Nie, ale przypuszczam, że pan był. Tylko tyle, że nie udowodniono panu tego.

    – Że niby ja go zabiłem?

    – O to właśnie chciałam spytać.

    – Nikogo nigdy nie zabiłem.

    – Przecież przyznał się pan do zamordowania tylu ludzi przed kilkoma minutami! – nie wytrzymała i podniosła głos.

    – Niczego takiego nie powiedziałem.

    – Jak to nie?!

    – Bardzo się unosisz. W twoim wieku też byłem impulsywny.

    – Skąd pan wie, ile mogę mieć lat? A tak… Internet.

    – Otóż to. Swoją drogą nie rozumiem tych waszych skłonności do samoobnażania się publicznie w Sieci. Całe to twoje i młodsze pokolenia, robicie to codziennie i potem się dziwicie.

    – Mógłby pan uściślić?

    – Dziwicie się, że wszystko dookoła się sypie.

    – A to zechce pan rozwinąć?

    Wzruszył ramionami, dając do zrozumienia, że raczej kiedy indziej. Jeśli w ogóle to zrobi.

    – Ja z kolei chciałabym zrozumieć pana skłonność do uśmiercania innych ludzi – złożyła ręce na piersiach, przyjmując pozycję poważnej, zadającej pytania pani inspektor.

    Za oknem prażyło słońce. Przez szybę widać było wspaniały klon, o rozłożystej koronie i dorodnych liściach. Tkwiły na gałązkach nieruchomo, jakby ktoś je zaczarował, spetryfikował. Znajdowali się na drugim piętrze starego, murowanego z wypalanej po staremu cegły, szpitala. W budynku, który zdecydowanie pamiętał lepsze czasy. Beata, przed spotkaniem z psychotycznym rozmówcą, zdążyła rozejrzeć się po tej wiekowej budowli. Przeszła parter wszerz i wzdłuż, zajrzała na pierwsze piętro, do łazienek i do jadalni. Obejrzała dokładnie pomieszczenia socjalne, przeznaczone między innymi na salę telewizyjną, gdzie chyba nie emitowano nic poza uspokajającym programem o rybach śródziemnomorskich i gdzie przebywali pacjenci. W większości odurzeni lekami psychotropowymi. Spokojni, snujący się lub we względnej ciszy wpatrujący w stary kineskop, który lekko śnieżył od czasu do czasu. Całkiem spokojni, jeśli nie liczyć ledwo zauważalnych objawów parkinsona lub delikatnych drgawek, które – jak przypuszczała – mogły być efektem ubocznym leków.

    Dokształciła się w temacie. Wiedziała, że wiele z podawanych medykamentów oparto na formułach opracowanych jeszcze sześćdziesiąt lat wcześniej. Współcześnie defekty zminimalizowano, ryzyko powikłań wyeliminowano, zaś pozostały niemal wyłącznie dobroczynne skutki terapii. O tym zapewniła ją wicedyrektor ciepłym, kojącym tonem głosu, należącego do pięćdziesięcioletniej, zmęczonej kobiety.

    Beata nie widziała salek osobistych, przeznaczonych dla kuracjuszy, ale przeczuwała, że nie pokazano jej wielu sekretów tego miejsca. Sama przed sobą musiała przyznać, że szpitale o takim profilu budziły nieufność u niej oraz u wszystkich, których znała. Czy było to powodowane nieskończoną serią thrillerów i horrorów kinowych o nawiedzonych psychiatrykach, czy może wątpliwą reputacją ośrodków tego typu, gdzie już w XIX wieku majstrowano w psychice ludzkiej, nierzadko bez zahamowań i przy pogwałceniu zasad etycznych. Ktoś kiedyś jej powiedział, że nauka wymyka się etyce. Wierzyła w to.

    W każdym razie sądziła, że poznała zakład, w którym przyszło jej wypytywać jednego z najgroźniejszych seryjnych morderców. Wiedziała natomiast, iż nie zna zupełnie człowieka, który siedzi na wprost niej samej i właśnie dłubie kciukiem w szczelinie między jedynką a dwójką.

    – O, proszę wybaczyć mi to paskudne zachowanie, Beatko. Sam tego nie znoszę. Ale jadłem dzisiaj gotowaną kukurydzę na śniadanie i teraz kawałki kłują mnie w dziąsła. Kukurydza w miejscu, w którym nie wolno mieć przy sobie wykałaczek. Pomyślałabyś?! – ostatnie zdanie podzielił na pojedyncze słowa, wypowiadane dosadnie i z naciskiem. – No i jak tu nie pomyśleć, że postępują wobec nas złośliwie? Mniejsza. Postaram się pohamować w przyszłości. A może mogłabyś mi przemycić wykałaczki, co?

    Zerknął z ukosa na Tomasza, który wnet się ożywił niczym skała, która przez setki lat tylko udawała nieruchomą. Bazyli podniósł otwarte dłonie na wysokość twarzy na znak, że był to jedynie żart. Zaraz je opuścił na kolana, tam gdzie było ich miejsce.

    – Gotowa?

    – Na co?

    – Te twoje pytania sprawiają, że przestaję wierzyć w twą inteligencję.

    – Przykro mi. Postaram się poprawić.

    – Naturalnie. To już drugie ostrzeżenie. Będą cztery. Tak dla odmiany, żeby nie było trzy jak zawsze.

    Bardzo usilnie starała się nadążyć za jego logiką, pojąć ciąg słów, które wypowiadał, ale uznała, że nikt w stu procentach zdrów nie podołałby temu przez cały dzień. Spojrzała przez okno na słoneczny skwar i odruchowo odchyliła palcem kołnierzyk bluzki, choć w budynku nie było jeszcze gorąco. Wiekowe mury nie najgorzej izolowały przed upałem.

    – Pasy zapięte? – spytał.

    – Jasne – wypaliła bez namysłu, nie chcąc dostać kolejnego ostrzeżenia, cokolwiek by miało ono oznaczać.

    – Zawsze uwielbiałem jeść napoleonki w cukierni u Bliklego. Bywałem tam jednak zwykle po to, by popatrzeć sobie na innych ludzi, przechodzących obok za szybą.

    – Czy ta opowieść zmierza do pierwszego zabójstwa? – upewniła się Beata.

    – Boże broń, mam nadzieję, że nie!

    Nie dała się wybić z rytmu.

    – Jest pan wierzącym człowiekiem?

    – A kim, panno Beato? Antychrystem? – obruszył się.

    – Zatem odpowiedź brzmi twierdząco? – upewniła się, czy dobrze rozumie.

    – Nie, nie wyznaję wiary w żadnego boga. Doprawdy nie wyobrażam sobie, jak osoba trzeźwo myśląca może kłaniać się przed wyimaginowaną postacią, świętym duchem czy mistyczną siłą sprawczą. Używam słowa „bóg" z przyzwyczajenia. Nauczyłem się go w dzieciństwie i dziś trudno jest mi je wyeliminować z własnych wypowiedzi.

    – Zatem czemu się pan oburzył?

    – Ponieważ osądza mnie pani w każdym pytaniu. Dlatego właśnie opowiadam ci o jakichś bzdurnych ciastkach w beznadziejnej cukierni z tradycjami.

    – Przepraszam, nie będę tego robić więcej. Czy możemy przejść do pierwszego morderstwa, o które pana oskarżono i na podstawie dowodów osądzono?

    – Będziesz to robić nadal, młoda damo. Człowiek, który powstrzymuje się całkowicie od wydawania sądów, nie jest człowiekiem.

    Oparł się o plastikowe krzesełko, przymknął powieki i zamruczał jak rozleniwiony kocur.

    – Dobrze, opowiem ci o tym facecie. O tej pustej wydmuszce, nienaturalnej karykaturze osobowości, któremu zrobiłem pewne rzeczy.

    – Rafał Domański.

    – Tak się nazywał? – wzruszył ramionami.

    – Sądziłam, że będzie pan doskonale pamiętał swoją pierwszą ofiarę.

    – Niby z jakich powodów? Czy sugeruje się pani analogią do pierwszego stosunku płciowego w życiu? To coś zupełnie innego. Bardziej jak smak pierwszej napoleonki. Pamiętamy ten smak jako coś zakodowanego głęboko w umyśle, ale nie pamiętamy jak ona wyglądała ani nawet gdzie ją jedliśmy. Znowu plotę o tych słodyczach. Ciekawe, co mój lekarz by na to powiedział? Może, że mam potworną ochotę na napoleonkę? – roześmiał się jak z przedniego żartu. – Tomaszu, co mamy dzisiaj na deser po obiedzie?

    – Kukurydzę na słodko – odparł sanitariusz z kwaśną satysfakcją.

    – Ech – westchnął. – Pracowaliśmy razem w firmie Proaudyt. Z Rafałem, ma się rozumieć. Przez trzy lata. Trzy przeklęte lata musiałem wysłuchiwać tego idioty, imbecyla bez połowy mózgu, który był czymś w rodzaju mego przełożonego. Zaczynaliśmy razem, ale on awansował, bo potrafił opowiadać niewybredne kawałki ze swojego wyimaginowanego życia seksualnego kolegom i szefostwu. A oni go słuchali. Tak zwana dusza towarzystwa. Nadstawiali uszu jak zaczarowani, nie wyobrażali sobie, że mogą uronić choćby fragment z tych bzdurnych wynurzeń. Jakby w ten sposób chcieli powetować sobie utracenie w życiu wszystkich możliwości i szans na szaleństwa w brudnej rozkoszy po wstąpieniu w związek małżeński. Jest pani niezamężna pani Beato?

    – Owszem – zdawkowo potwierdziła, zdając sobie sprawę z tego, że musiał już to wiedzieć z profilu na Goldenline czy innym serwisie służącym autopromocji.

    – I jak?

    – Co takiego? – nachmurzyła się, ale nie chciała go stracić, więc szybko dodała: – Czy zamierzam wyjść za mąż? Na razie nie.

    – Yhm, soczysta dziwka.

    – Że co proszę? – aż podskoczyła na krzesełku.

    – „Soczysta dziwka, tak mawiał ten Rafał o każdej kobiecie, która mu się spodobała. Uwielbiał nurzać się w brudnych słowach i paskudnych określeniach. Nie używał słów „piersi czy „nogi. Zamiast tego: „cycory, „szprychy i „fiutociągi. To ostatnie akurat dla nazwania ust.

    Zamurowało ją na sekundę. Wiedziała, że jej koledzy redakcyjni także nie przebierają w słowach, ba nawet koleżanki nie oddawały tutaj pola. Jednakże Bazyli wymawiał te słowa, iskrząc, jakby gryzł między zębami piasek z czarnym prochem. Brzydził się ich, ale nie miał oporów, przed ich wypowiedzeniem. Nie mógł za to spojrzeć jej w oczy, póki nie skończył wymieniać tych nieprzyzwoitych określeń.

    – I jeszcze wiele innych – dorzucił na koniec.

    – Czy czuł pan do niego silną awersję z powodu jego łatwości w robieniu kariery?

    – Mówiłem już, że nic nie rozumiesz? – uniósł jedną brew. – Nie o to tu chodzi! Ten zafajdany smark, obrzydliwy troll, poniżał pani płeć w każdym zdaniu. Nawet gdy się nie odzywał, śmierdział seksizmem, który tak bardzo pani przeszkadza. Gdybyś go powąchała, przyznałabyś mu dziewięć punktów w dziesięciostopniowej skali smrodu.

    Zanotowała w zeszycie „skala smrodu", aby zapytać o to później.

    – Ciało Rafała Domańskiego znaleziono 3 lutego 2012 roku – powiedziała, zerkając na teczkę z dokumentami sądowymi oraz wycinkami gazet. – Rana kłuta w jamie brzusznej, ciało posiniaczone, brudne od krwi i tak dalej. Musieli go najpierw rozmrozić, zanim mogli przeprowadzić sekcję.

    – Cóż, to była ostra zima. Choć zapowiadała się na bardzo łagodną. Wyobrażasz sobie, że jeszcze w grudniu zbierałem świeże kurki w lesie?

    Ten obrazek uderzył ją, przede wszystkim z powodu uczucia spokoju, jakie kojarzyło jej się z lasem i spacerami, ale też dlatego, iż do tej pory nie potrafiła sobie przedstawić tego zwyrodnialca w scence z normalnego życia. A szczególnie w kontakcie z łonem natury.

    – Co pan z nim zrobił?

    – Nie czytałaś stenogramu z sali rozpraw?

    – Sędzia go utajnił.

    – Ach, tak. Wichary to dobry człowiek, choć zupełnie nie zna się na sprawiedliwości.

    – Miał pan okazję poznać bliżej sędziego Alberta Wicharego?

    – A niby gdzie i kiedy? Spotkaliśmy się tylko cztery razy, wyłącznie podczas rozpraw. Ale umiem rozpoznać porządnego człowieka.

    – Doprawdy?

    – Ten sarkazm nie przystoi dobrej dziennikarce.

    – Przepraszam – żachnęła się.

    – Nudzą mnie już te twoje przeprosiny. Umówmy się, że od teraz zamiast słowa: „przepraszam, będziesz używać: „rowerek.

    – Mówi pan poważnie?

    – Śmiertelnie – odrzekł tak, jakby przystawiał jej nóż do gardła.

    – Panie Bazyli – ucięła dygresję. – co pan zrobił Rafałowi Domańskiemu?

    – W naszym czteropiętrowym biurze mieliśmy na stołach takie szpikulce do rachunków. Długie na trzydzieści

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1