Professional Documents
Culture Documents
JENNY CARROLL /
MEG CABOT
Pamięci A Victora Cabota
oraz jego brata Jacka „France`a" Cabota
1
8
ny... Najstarszy, Śpiący, stał jak kołek i sprawiał wrażenie... nie
wyspanego.
- Jak tam podróż, dzieciaku? - Andy zdjął mi torbę z ramie
nia i zarzucił na swoje. Zaskoczył go jej ciężar. - Hej, co ty tam
masz? Wiesz, że nie wolno wywozić z Nowego Jorku hydran
tów przeciwpożarowych?
Uśmiechnęłam się. Andy jest troszeczkę zwariowany, ale
w miły sposób. Nie ma pojęcia, co wolno, a czego nie wolno
w stanie Nowy Jork, bo był tam najwyżej z pięć razy. Nawia
sem mówiąc, dokładnie tyle wystarczyło, żeby przekonać moją
mamę, że powinna za niego wyjść.
- To nie jest hydrant przeciwpożarowy. To parkometr. Mam
jeszcze cztery torby.
- Cztery? - Andy udawał zaszokowanego. - Co ty sobie właś
ciwie wyobrażasz, że się tu wprowadzasz, czy co?
Wspominałam już, że Andy uważa się za aktora komediowe
go? Nie jest nim. Pracuje jako stolarz.
- Suze - odezwał się Profesor z entuzjazmem - Suze, czy za
uważyłaś, że przy lądowaniu ogon samolotu lekko podskoczył
do góry? To z powodu prądu wstępującego. Pojawia się, kiedy
masa poruszająca się z dużą prędkością napotyka na swojej dro
dze wiatr o tej samej albo większej prędkości, wiejący w prze
ciwnym kierunku.
Profesor, najmłodszy syn Andy'ego, ma dwanaście lat, ale spra
wia wrażenie czterdziestolatka. Prawie całe wesele spędził, opo
wiadając mi o chorobach bydła oraz o tym, że Strefa 51 to zwykłe
wciskanie ciemnoty przez rząd amerykański, który nie chce, że
byśmy zdawali sobie sprawę, że Nie Jesteśmy Sami w Kosmosie.
- Och, Suzie - paplała mama - tak się cieszę, że tu jesteś.
Pokochasz ten dom. Z początku nie czułam się w nim jak u sie
bie, ale teraz, kiedy... przyjechałaś... Och, poczekaj, aż zoba
czysz swój pokój. Andy tak ślicznie go urządził...
9
Andy i mama spędzili przed ślubem mnóstwo czasu na szu
kaniu domu na tyle dużego, żeby każde z dzieci miało własny
pokój. W końcu kupili wielki dom na wzgórzach Carmelu. Było
ich na niego stać, ponieważ kupili go w stanie na pół zrujnowa
nym, a firma budowlana, dla której Andy wykonuje mnóstwo
zleceń, doprowadziła go do stanu używalności na korzystnych
warunkach finansowych. Mama przysięga, że mój pokój jest
najładniejszy w całym domu.
- Co za widok! - powtarza do znudzenia. - Z okna twojego
pokoju widać ocean! Och, Suze, będziesz zachwycona.
Byłam tego pewna. Prawie tak samo, jak tego, że wolę kiełki
alfalfi niż bajgle oraz surfing niż jazdę metrem.
W końcu i Przyćmiony otworzył buzię i mruknął:
- Podoba ci się transparent?
Nie mogę uwierzyć, że jest w moim wieku. Należy do szkolnej
drużyny zapaśniczej, więc czego się po nim spodziewać? Jedyne,
o czym myśli - wiem, bo siedziałam obok niego na przyjęciu we
selnym, to znaczy między nim a Profesorem, więc można sobie
wyobrazić, jak wspaniale nam się konwersowało - to chwyty za
gardło oraz koktajle proteinowe na przyrost masy mięśniowej.
- Tak, jest wspaniały - odparłam, wyrywając go z jego mięsi
stych łap i trzymając napisem w dół. - Możemy już iść? Chcę
zabrać swoje torby, zanim ktoś inny to zrobi.
- Och, dobrze. - Mama uścisnęła mnie po raz ostami. - Och,
tak się cieszę, że nareszcie jesteś! Ślicznie wyglądasz... - A po
tem, choć widać było, że robi to trochę wbrew własnej woli,
dodała cicho, tak, żeby nikt inny nie usłyszał:
- Wydawało mi się, że już rozmawiałyśmy o tej kurtce, Suze.
Sądziłam też, że wyrzucisz te dżinsy.
Miałam na sobie stare dżinsy, te z dziurami na kolanach. Świet
nie pasowały do czarnej jedwabnej koszulki oraz butów za kost
kę, zapinanych na suwak. Dżinsy i buty, w zestawieniu z czarną
10
skórzaną kurtką oraz marynarską torbą na ramię nadawały mi
wygląd nastoletniej uciekinierki z domu. Zupełnie jak z filmu.
Ale, ostatecznie, jeśli leci się osiem godzin przez cały kraj, to
chyba ma się prawo do odrobiny wygody.
Wyraziłam tę opinię głośno, a mama tylko podniosła oczy do
nieba i na tym się skończyło. To jest fajne w mojej mamie. Nie
truje jak inne matki. Śpiący, Przyćmiony i Profesor nie mają
pojęcia, jak im się udało.
- W porządku - westchnęła. - Chodźmy po twoje torby. -
I trochę podnosząc głos, dodała: -Jake, chodź. Idziemy po ba
gaż Suze.
Musiała zwrócić się do niego po imieniu, bo wyglądał, jakby
spał na stojąco. Zapytałam kiedyś mamę, czy Jake, który w tym
roku kończy szkołę średnią, nie cierpi czasem na narkolepsję
albo uzależnienie od narkotyków, a mama na to:
- Nie, dlaczego pytasz?
Jakby facet nie zachowywał się jak warzywo, mrugając z rzad
ka i milcząc jak zaklęty.
Zaraz, to niezupełnie tak. Kiedyś zwrócił się bezpośrednio
do mnie, mówiąc: „Hej, należysz do jakiegoś gangu?" Zapytał
o to na weselu, kiedy złapał mnie na zewnątrz, w kurtce narzu
conej na sukienkę druhny, ćmiącą papierosa.
Dajcie żyć, dobrze? To był mój pierwszy i ostatni papieros
w życiu. Byłam w stresie. Martwiłam się, że mama wychodzi
za mąż i przeprowadza się do Kalifornii, gdzie na pewno o mnie
zapomni. Kiedy mama postanowiła poślubić Andy'ego, oboje
uznali, że jej, z jednym dzieckiem i zawodem dziennikarki te
lewizyjnej będzie się łatwiej przeprowadzić niż jemu - ojcu troj
ga dzieci i posiadaczowi własnej firmy. Przysięgam, że od tam
tego czasu nie wzięłam papierosa do ust.
Nie wyobrażajcie sobie nie wiadomo czego na temat Jake'a.
Ma prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu, bujną blond czuprynę
11
i błyszczące niebieskie oczy, zupełnie jak ojciec, i jest -jak by to
ujęła moja najlepsza przyjaciółka, Giną - dziko przystojny. Nie
jest jednak najpiękniejszym kwiatkiem na klombie, jeśli rozu
miecie, o co mi chodzi.
Profesor nadal nawijał na temat wiatru. "Wyjaśniał, z jaką pręd
kością trzeba się poruszać, żeby pokonać przyciąganie ziemskie.
To się nazywa prędkość ucieczki. Uznałam, że Profesor może
się okazać pożytecznym stworzeniem, jeśli chodzi o odrabianie
lekcji, chociaż jestem o trzy klasy wyżej od niego.
Profesor wykładał, a ja rozglądałam się dookoła. To była moja
pierwsza w życiu podróż do Kalifornii i pozwolę sobie stwierdzić,
że choć nie opuściliśmy jeszcze lotniska- było to lotnisko San
Jose - nie ulega najmniejszej wątpliwości, że nie jesteśmy w No
wym Jorku. Po pierwsze, wszędzie jest bardzo czysto. Żadnych
śmieci czy graffiti. Halę lotniska pomalowano na pastelowe kolory,
a wiadomo, jak brud wyłazi przy jasnych barwach. Jak sądzicie,
dlaczego nowojorczycy ubierają się na czarno? Nie dlatego, że chcą
być eleganccy. O nie. Nie chcą biegać do pralni z naręczem ubrań
za każdym razem, kiedy je zdejmą.
Ten problem w słonecznej Kalifornii zdawał się nie istnieć.
Z tego, co zauważyłam, pastele są na topie. Choćby ta kobieta,
która nas minęła - miała na sobie różowe legginsy i białą, nie
zwykle kusą sportową bluzeczkę. I to wszystko. Jeśli taki strój
w Kalifornii uchodzi za wzór przyzwoitości, to powinnam się
przygotować na poważny szok kulturowy.
A wiecie, co mnie jeszcze zaskoczyło? Nikt się z nikim nie
kłócił. Przy kasach stały małe kolejki, ale nikt nie podnosił gło
su, rozmawiając z kasjerką. Klienci w Nowym Jorku kłócą się
z każdym, kto stoi za kontuarem, nieważne, czy to jest lotnisko,
dom towarowy Bloomingdales, czy stoisko z hot dogami. Wszę
dzie.
A tutaj wszyscy nad sobą panują.
12
Chyba wiem dlaczego. Po prostu w otoczeniu nie ma nicze
go przygnębiającego. Na zewnątrz w pełnym słońcu kołyszą się
palmy, na parkingu skrzeczą mewy - nie gołębie, ale duże białe
i szare mewy. A przy odbiorze bagażu nikt nie pofatygował się,
żeby sprawdzić, czy naklejki na nim zgadzają się z numerami
na moim bilecie. Usłyszałam tylko:
- Do widzenia! Miłego dnia!
Niewiarygodne.
Giną, moja najlepsza przyjaciółka na Brooklynie, no dobrze,
moja jedyna przyjaciółka, powiedziała mi przed wyjazdem, że
posiadanie trzech braci przyrodnich ma swoje dobre strony.
Chyba wiedziała, co mówi, bo ma czterech braci - nie przyrod
nich, ale rodzonych. W każdym razie nie wierzyłam jej, tak samo
jak nie wierzyłam w te palmy. Kiedy jednak Śpiący złapał dwie
moje torby, a Przyćmiony następne dwie, w związku z czym nie
miałam już nic do niesienia, jako że Andy wziął już przedtem
moją torbę na ramię, zrozumiałam, co mogła mieć na myśli:
bracia bywają użyteczni. Są w stanie nosić naprawdę ciężkie rze
czy i nie robi to na nich specjalnego wrażenia.
Sama pakowałam te torby, więc wiem, co jest w środku. Spo
ro ważą. Ale Śpiący i Przyćmiony mruknęli tylko: „Nie ma spra
wy. Chodźmy".
Ruszyliśmy na parking. Kiedy automatyczne drzwi się rozsu
nęły, wszyscy, łącznie z moją mamą - sięgnęli do kieszeni i wyjęli
okulary przeciwsłoneczne. Najwyraźniej wiedzą o czymś, o czym
ja nie wiem. A kiedy wyszłam na zewnątrz, uświadomiłam sobie,
o co chodzi.
Kalifornia jest bardzo słoneczną krainą.
Nie tylko słoneczną, ale świetlistą - tak świetlistą i kolorową,
że aż kłuje w oczy. Też miałam gdzieś okulary, ale ponieważ kie
dy wylatywałam z Nowego Jorku, było jakieś osiem stopni i pa
dał deszcz ze śniegiem, nie pomyślałam, żeby umieścić je na
13
wierzchu. Kiedy mama po raz pierwszy powiedziała mi, że się
przeprowadzimy, zapewniła mnie, że zakocham się w północ
nej Kalifornii.
- To tam właśnie zrobiono wszystkie te filmy z Goldie Hawn
i chevroletami! - oznajmiła.
Lubię Goldie Hawn i lubię chevrolety, ale nie wiedziałam, że
kręcili razem filmy.
- Tam toczy się akcja opowiadań Steinbecka, które czytałaś
w szkole - dodała. - No wiesz, na przykład Czerwonego kucyka.
Cóż, nie zrobiło to na mnie szczególnego wrażenia. Wszyst
ko, co pamiętałam z Czerwnego kucyka to to, że nie było w nim
żadnych dziewcząt, ale za to pełno wzgórz. Stojąc na parkingu
i patrząc zmrużonymi oczami na wzgórza otaczające Między
narodowy Port Lotniczy San Jose, stwierdziłam, że jest ich mnó
stwo i że porasta je wysuszona brązowa trawa.
No i drzewa. Drzewa, jakich w życiu nie widziałam. Miały
spłaszczone wierzchołki, jakby spadła na nie z góry potężna
pięść. Dowiedziałam się później, że to cyprysy.
A wokół parkingu, na obszarze z całą pewnością nawadnia
nym, rosły rozłożyste krzewy z ogromnymi czerwonymi kwia
tami. Większość przycupnęła u stóp nieprawdopodobnie wyso
kich i zaskakująco grubych palm. Później odkryłam, że te kwiaty
to hibiskusy. A niezwykłe owady, unoszące się nad nimi i wyda
jące wibrujący dźwięk, to wcale nie owady, tylko kolibry.
- Są wszędzie - powiedziała mama, kiedy zwróciłam na to
uwagę. - Mamy dla nich w domu karmniki. Możesz powiesić
jeden za oknem, jeśli masz ochotę.
Kolibry przylatujące do okna pokoju? Jedyne ptaki na Brook
lynie, które odwiedzały mój parapet, to gołębie. Nie przypomi
nam sobie, żeby mama zachęcała mnie do ich dokarmiania.
Radosne uniesienie z powodu kolibrów przeszło jak ręką od
jął, kiedy Przyćmiony oznajmił znienacka:
14
- Ja prowadzę. - I skierował skierował się do siedzenia dla
kierowcy w dużym wozie, do którego właśnie podeszliśmy.
- Ja prowadzę - oświadczył Andy zdecydowanym tonem.
- Ojej, tato -jęknął Przyćmiony-jak ja w ogóle zdam ten
egzamin, skoro nigdy nie dajesz mi poćwiczyć?
- Możesz ćwiczyć w ramblerze - odparł Andy. Otworzył tył
land-rovera i zaczął ładować moje torbiszcza. - To dotyczy tak
że ciebie, Suze.
To mnie zaskoczyło.
- Co mnie też dotyczy?
- Możesz jeździć ramblerem. - Pogroził mi żartobliwie pal
cem. - Ale tylko wtedy, gdy obok siedzi ktoś z ważnym prawem
jazdy.
Zamrugałam zdumiona.
- Nie umiem prowadzić.
Przyćmiony zarechotał jak koń.
- Nie umiesz prowadzić? - Dźgnął łokciem Śpiącego, który
Stał, opierając się o bok wozu, z twarzą zwróconą ku słońcu. -
Hej, Jake, ona nie potrafi prowadzić!
- Nic w tym niezwykłego, Brad - wtrącił się Profesor - że ro
dowity nowojorczyk nie ma prawa jazdy. Nie słyszałeś, że Nowy
Jork szczyci się najbardziej rozbudowaną siecią transportu maso
wego w Ameryce Północnej, obsługującą trzynaście przecinek
dwa miliona ludzi na obszarze sześciu i pół tysięca kilometrów
kwadratowych, od Nowego Jorku, przez Long Island aż do Con
necticut? I że rocznie jeden przecinek siedem miliarda pasaże-
l6w korzysta z usług metra, sieci autobusowej oraz kolei?
Wszyscy spojrzeli na Profesora, a moja mama wyznała:
- Nigdy nie miałam samochodu w mieście.
Andy zamknął tylne drzwi wozu i powiedział:
- Nie martw się, Suze. Zaraz cię zapiszemy na kurs prawa
jazdy. Nauczysz się wszystkiego i nie będziesz gorsza od Brada.
15
Rzuciłam okiem na Przyćmionego. Choćbym żyła milion lat,
nie przyszłoby mi do głowy, że ktoś mógłby zasugerować, że
muszę coś zrobić, aby w jakiejś dziedzinie dorównać Bradowi.
Zrozumiałam jednak, że czeka mnie wiele niespodzianek. Pal
my to tylko początek W drodze do domu, który znajduje się o do
brą godzinę jazdy od lotniska - i to dość męczącą godzinę, wziąw
szy pod uwagę, że siedziałam zaklinowana między Śpiącym
a Przyćmionym, mając za plecami Profesora, usadowionego na
moim bagażu i wygłaszającego peany na temat zalet nowojorskie
go transportu - uświadomiłam sobie, że teraz wszystko będzie
inaczej. Zupełnie, zupełnie inaczej niż się spodziewałam, a także
inaczej niż do tego przywykłam.
Nie tylko dlatego, że zamieszkam na drugim końcu kontynen
tu. Nie dlatego, że wszędzie, gdzie spojrzę, widzę rzeczy, których
nie spotyka się w Nowym Jorku: przydrożne budki z karczocha
mi albo granatami po dolarze za tuzin, niekończące się winnice,
gaje drzewek cytrynowych i avocado; soczyście zielone rośliny,
których nie potrafiłam nawet nazwać. A ponad tym wszystkim
kopuła nieba tak błękitnego i ogromnego, że balon, który wypa
trzyłam w górze, wydawał się nieprawdopodobnie mały. Jak gu
zik na dnie basenu o olimpijskich rozmiarach.
No i ocean, który pojawił się tak nagle, że początkowo uzna
łam, że to jeszcze jedno pole. Po chwili jednak stwierdziłam, że
to pole lśni, odbijając słońce i wysyłając w moją stronę świetli
ste SOS. Przy tak jasnym świetle ciężko było obyć się bez oku
larów przeciwsłonecznych. Ale oto, przed moimi oczami roz
ciągał się Ocean Spokojny... ogromny, rozległyjak niebo, żywy,
pulsujący, napierający na przecinkowate pasmo białej plaży.
Dla mnie, mieszkanki Nowego Jorku, widok oceanu - zwłasz
cza takiego z plażą - był czymś niezwykłym. Nie mogłam po
wstrzymać westchnienia zachwytu. A kiedy westchnęłam, wszy
scy umilkli. Z wyjątkiem Śpiącego, który akurat, oczywiście, spał.
16
- Co takiego? - zapytała zaniepokojona mama. - Co się stało?
- Nic - mruknęłam zmieszana. Moi współpasażerowie przy
wykli najwyraźniej do widoku oceanu. Mogli pomyśleć, że jestem
wariatką, skoro podniecam się czymś tak zwyczajnym. - Ocean.
- Tak - powiedziała mama - czyż nie jest piękny?
Przyćmiony na to:
- Fajne fale. Może wpadnę na plażę przed wieczorem.
- Nie - wtrącił się jego ojciec. - Dopóki nie skończysz pracy
semestralnej.
- Ojej, tato!
To skłoniło mamę do długiego i szczegółowego opisu szkoły,
do której miano mnie posłać, tej samej, do której chodzili Śpią
cy, Przyćmiony i Profesor. Szkoła, nazwana imieniem pewnego
Hiszpana, Junipero Serry, który zjawił się tutaj w XVIII wieku
i zmusił miejscowych Indian do porzucenia własnej religii
i przejścia na chrześcijaństwo, mieściła się w ogromnym budyn
ku misji z palonej cegły, odwiedzanym przez prawie dwadzie
ścia tysięcy turystów rocznie.
Tak naprawdę wcale jej nie słuchałam. Moje zainteresowanie
szkołą zwykle równało się zeru. Jedynym powodem, dla które
go nie mogłam sprowadzić się tutaj przed świętami, był brak
miejsca w Szkole Misyjnej. Sytuacja zmieniła się dopiero w dru-
gim semestrze. Nie miałam nic przeciwko temu - przez parę
miesięcy mieszkałam z babcią, co nie było takie złe. Babcia jest
nie tylko świetną adwokatką do spraw kryminalnych, ale rów
nież powalającą na kolana kucharką.
Ocean, który właśnie zniknął za wzgórzami, nadal przyciągał
moją uwagę, 'wytężyłam wzrok, mając nadzieję, że znowu się
pokaże, kiedy wreszcie dotarły do mnie słowa mamy.
- Zaraz. Kiedy tę szkołę zbudowano? - zapytałam.
- W XVIII wieku - wyjaśnił Profesor. - System misyjny,
wprowadzony przez franciszkanów pod patronatem Kościoła
2 - Kraina cienia 17
katolickiego oraz władz hiszpańskich, miał służyć nie tylko na
wracaniu Indian na chrześcijaństwo, ale również uczeniu ich
rozmaitych, przydatnych w społeczeństwie hiszpańskim rze
miosł. Pierwotnie zadaniem misji było...
- W XVIII wieku? - powtórzyłam, pochylając się do przodu.
Siedziałam między Śpiącym -jego głowa spoczywała na moim
ramieniu, dzięki czemu mogłam stwierdzić, że używa szampon
nu Finesse - i Przyćmionym. Otóż Giną nie wspomniała ani
słowem o tym, ile miejsca zajmują chłopcy, a zajmują, jeśli obaj
mają jakieś metr osiemdziesiąt i ważą mniej więcej po osiem
dziesiąt kilo, bardzo dużo. -W XVIII wieku?
Matka usłyszała chyba panikę w moim głosie, bo odwróciła
się do mnie i powiedziała łagodnie:
- Suze, rozmawiałyśmy już o tym. Mówiłam ci, że do Ro
berta Louisa Stevensona jest lista oczekujących, a ty powiedzia
łaś, że nie chcesz do żeńskiej szkoły, więc Najświętszego Serca
nie wchodzi w rachubę, a Andy słyszał przerażające historie
o narkotykach i gangach w szkołach publicznych...
- XVIII wiek? - czułam, że serce wali mi jak po biegu. - To
jakieś trzysta lat!
- Nie rozumiem - mruknął Andy.
Przejeżdżaliśmy właśnie przez nadmorskie miasteczko Carmel,
z malowniczymi domkami, niektóre były nawet kryte strzechą,
ślicznymi restauracyjkami i galeriami sztuki. Andy musiał jechać
bardzo ostrożnie. Mnóstwo samochodów miało tablice z innego
stanu i ruch był duży, natomiast brakowało świateł. Nie wiedzieć
czemu miejscowi uważają ten szczegół za powód do dumy.
- Co jest takiego złego w XVIII wieku?
- Suze nigdy nie przepadała za starymi budynkami - wyja
śniła mama „głosem od złych nowin". Nazywam go tak, bo uży
wa go w telewizji, kiedy mówi o katastrofach samolotowych
i zabójstwach.
18
- Och - westchnął Andy. - To dom chyba też jej się nie
spodoba.
Chwyciłam podgłówek jego fotela.
- Dlaczego? - zapytałam zduszonym głosem. - Dlaczego
dom mi się nie spodoba?
Zrozumiałam dlaczego, kiedy tylko przyjechaliśmy na miej
sce. Dom był wielki i przepiękny, z wieżyczkami w wiktoriań
skim stylu i tarasem na dachu. Niczego nie brakowało. Mama
kazała go pomalować na niebiesko, biało i kremowo, otaczały
go wysokie sosny i krzewy obsypane kwiatami. Trzypiętrowy,
zbudowany wyłącznie z drewna, a nie z koszmarnej mieszani
ny szkła i stali albo terakoty, jak domy wokół, był zdecydowanie
najładniejszym, najgustowniejszym domem w okolicy.
A ja nie miałam ochoty w ogóle do niego wchodzić.
Zgadzając się na przeprowadzkę do Kalifornii, wiedziałam,
że czeka mnie dużo zmian. Karczochy przy drodze, gaje cy
trusowe, ocean... to naprawdę nic takiego. W gruncie rze
czy największa zmiana polegała na tym, że miałam się dzielić
mamą z innymi ludźmi. Przez dziesięć lat, odkąd umarł tata,
byłyśmy tylko we dwie. I muszę przyznać, że mi to odpowia
dało. Gdyby nie to, że mama przy Andym jest w tak widoczny
sposób szczęśliwa, uparłabym się i sprzeciwiła całej tej prze
prowadzce.
Wystarczyło jednak choćby raz na nich popatrzeć, żeby stwier
dzić, że świata poza sobą nie widzą. Jaką byłabym córką, gdy
bym stanęła w takiej sytuacji okoniem? Zaakceptowałam więc
Andy'ego, zaakceptowałam jego trzech synów i pogodziłam się
z tym, że mam wyjechać i zostawić wszystko, co znam i ko
cham - najlepszą przyjaciółkę, babcię, bajgle, Soho - aby dać
mamie szczęście, na jakie zasługuje.
Nie zastanawiałam się jednak nad faktem, że po raz pierwszy
w życiu zamieszkam w... domu.
19
I to w nie byle jakim, ale, jak z dumą oznajmił Andy, wycią
gając mój bagaż z samochodu i rzucając go w ramiona swoich
synów, w dziewiętnastowiecznym zajeździe przerobionym na
dom mieszkalny. Zbudowany w 1849 roku, nie cieszył się, jak
się wydaje, najlepszą sławą w okolicy. W salonie na dole często
dochodziło do strzelaniny - przy kartach i z powodu kobiet.
W ścianach nadal widniały dziury po kulach. Andy otoczył jed
ną taką dziurę specjalną ramką. Trochę ponure, jak sam przy
znał, ale jakże interesujące. Gotów był się założyć, że mieszka
my w jedynym domu na wzgórzach Carmel, który ma w ścianie
dziurę po dziewiętnastowiecznej kuli.
„Ehm", mruknęłam. Wcale w to nie wątpię.
Kiedy wchodziliśmy po schodach na ganek, mama wciąż zer
kała w moją stronę. Wiedziałam, że boi się mojej reakcji. Rze
czywiście trochę mnie rozzłościła, nie uprzedzając o niczym.
Domyślam się, dlaczego postąpiła w ten sposób. Gdyby mi po
wiedziała, że kupili dom, który ma ponad sto lat, nie przenio
słabym się do niego. Zostałabym z babcią.
Mama ma rację: nie lubię starych budynków.
Muszę jednak przyznać, że, jak na tak stary dom, ta budowla
jest naprawdę szczególna. Z ganku widać cały Carmel, osadę,
dolinę, plażę, morze. Widok zapiera dech w piersi, to za niego
ludzie byli gotowi - i robili to, sądząc po wymyślnych domach
wokół -płacić miliony. Tego nie powinnam mieć nikomu za złe.
Kiedyjednak mama powiedziała: „Chodź, Suze, obejrzyj swój
pokój", zadrżałam.
Dom w środku był równie piękny jak na zewnątrz. Połysku
jące drewno klonowe, wesołe błękity i żółcie. Rozpoznałam róż
ne rzeczy mamy i poczułam się lepiej: pojemnik na ciasto, któ
ry kupiłyśmy kiedyś podczas weekendowego wypadu do
Vermont, moje zdjęcia z dzieciństwa na ścianie w salonie obok
fotografii Śpiącego, Przyćmionego i Profesora. Na regałach były
20
książki mamy, jej rośliny, które przetransportowała za niepraw
dopodobne pieniądze, ponieważ nie mogła znieść rozłąki z ni
mi. Stały wszędzie na drewnianych stojakach, zwisały nad wi
trażowymi oknami, tkwiły na słupkach na szczycie poręczy
schodów.
Ale napotkałam także przedmioty, których nie pamiętałam
z domu: biały komputer na biurku, przy którym mama zwykła
siadywać, by wypisać czeki i sprawdzić rachunki, szerokoekra-
nowy telewizor umieszczony ni w pięć, ni w dziewięć w ko
minku, do którego w dodatku podłączono joysticki od jakiejś
gry wideo; deski surfingowe oparte o ścianę przy drzwiach do
garażu. A także potężne zaślinione psisko, które podejrzewało
chyba, że chowam w kieszeniach jakieś smakołyki, bo usiłowa
ło wpakować mi do nich swój wielki wilgotny nos.
To wszystko wydawało się należeć do świata mężczyzn. Do tych
rzeczy przyzwyczaję się dopiero po pewnym czasie. W życiu; które
stworzyłyśmy sobie z mamą, takie przedmioty nie istniały.
Mój pokój znajdował się na górze, nad daszkiem ganku.
Mama prawie przez całą drogę z lotniska mówiła z widocznym
zdenerwowaniem o ławie, którą Andy umieścił w oknie wyku-
szowym. Z okien rozciągał się ten sam widok co z ganku, obej
mujący panoramę całego półwyspu. To rzeczywiście miło z ich
strony, że dali mi taki ładny pokój, pokój z najładniejszym wi
dokiem w całym domu.
A potem zobaczyłam, ile zadali sobie trudu, żebym czuła się
jak u siebie. Może nie ja... tylko jakaś niezwykle kobieca abs
trakcyjna istota. Oszklone toaletki czy staromodne aparaty tele
foniczne nigdy nie były w moim guście. Andy okleił ściany kre
mową tapetą w niebieskie niezapominajki - ponad białą,
Wymyślnie wzorzystą boazerią. Tą samą tapetą oklejono ściany
mojej własnej łazienki. Kupiono dla mnie nowe łóżko - z ko
lumienkami i koronkowym baldachimem, takie, jakie mama
21
zawsze chciała mi kupić i widocznie teraz nie zdołała oprzeć się
pokusie. Kiedy zobaczyłam to wszystko, poczułam wyrzuty su
mienia z powodu tego, jak zachowywałam się w samochodzie.
Naprawdę. Przechadzając się po pokoju, uznałam, że nie jest
tak źle. Na razie w porządku. Może wszystko będzie dobrze,
może w tym domu nigdy nie było nieszczęśliwych ludzi, może
ci, których tu zastrzelono, zasługiwali na swój los...
Pocieszałam się, dopóki nie odwróciłam się do okna i nie
stwierdziłam, że ktoś już zajął ławę, którą Andy umieścił z taką
troską o moją wygodę.
Ktoś, kto nie miał rodzinnych powiązań ze mną czy też Śpią
cym, Przyćmionym lub Profesorem.
Spojrzałam na Andy'ego, żeby sprawdzić, czy zauważył in
truza. Nie zauważył, mimo że obcy siedział na wprost niego.
Mama także go nie widziała. Zobaczyła tylko wyraz mojej
twarzy. Chyba nie był najprzyjemniejszy, bo mina jej zrzedła
i ze smutnym westchnieniem wyszeptała:
- Och, Suze, tylko nie to.
23
dzieci lepiej niż żywi. Patrzył na mnie ze smutkiem ze szczytu
schodów. Było mi go żal, tak samo jak myszy i chciałam mu
pomóc. Tylko że nie wiedziałam jak. Zachowałam się więc tak,
jak każde dwuletnie dziecko w podobnej sytuacji. Pobiegłam do
mamy.
Wtedy otrzymałam pierwszą lekcję na temat duchów: tylko
ja je widzę.
Cóż, rzecz jasna inni ludzie widzą je także. Skąd brałyby się
opowieści o nawiedzonych domach i tym podobne. Jest jednak
pewna drobna różnica. Większość osób, które mają takie do
świadczenia, widzi jednego ducha. Ja widzę wszystkie.
Widzę każdego zmarłego, który z jakiegoś powodu włóczy się
po ziemi, zamiast udać się tam, dokąd po śmierci udać się powi
nien.
Zapewniam was, to tłum duchów.
Tego samego dnia, kiedy zobaczyłam pierwszego ducha, od
kryłam też, że większość ludzi, nawet moja własna mama, wca
le ich nie widzi. Żaden z ludzi, których znam. Nikt się, w każ
dym razie, do tego nie przyznał.
A to wiąże się z drugą rzeczą, której nauczyłam się na temat
duchów czternaście lat temu: nie należy się przyznawać, że wi
działo się ducha. Nigdy.
Nie chcę powiedzieć, że tamtego popołudnia mama domy
śliła się, że widzę ducha i paplam o nim po dziecinnemu. Wąt
pię, żeby to do niej dotarło. Sądziła pewnie, że próbuję powie
dzieć jej coś o myszy, którą mi wcześniej odebrała.
Pełna dobrej woli, spojrzała jednak na schody, skinęła głową
i powiedziała: „Posłuchaj, Suze, co byś zjadła na lunch? Grillo-
wany ser? A może tuńczyka?"
Nie spodziewałam się takiej reakcji, jak w wypadku myszy.
Mama, która opiekowała się wtedy noworodkiem sąsiadki, na
widok myszy głośno wrzasnęła, a na moje dumne słowa: „Po-
24
patrz, mamusiu, teraz ja też mam dzidziusia", krzyknęła jeszcze
głośniej. Zdaję sobie sprawę, że nie mogła zrozumieć, o co mi
chodzi, ponieważ nie dotarło do niej, co chciałam powiedzieć.
Spodziewałam się jednak, że zareaguje jakoś na widok istoty
unoszącej się nad schodami. Codziennie udzielano mi tysiąca
wyjaśnień na każdy możliwy temat, od gaśnic przeciwpożaro
wych po gniazdka elektryczne. Dlaczego nie usłyszałam słowa
na temat tego czegoś na schodach?
Trochę później, gryząc kawałek grillowanego sera, uświado
miłam sobie, że mama nie wyjaśniła mi niczego, ponieważ nie
było nic do wyjaśnienia. Ona po prostu niczego nie widziała.
W wieku dwóch lat nie wydało mi się to dziwne. Ot, jeszcze
jedna rzecz, która różni dzieci od dorosłych. Dzieci muszą zja
dać wszystkie warzywa z talerza. Dorośli nie muszą. Dzieci
mogą jeździć na karuzeli w parku. Dorośli nie. Dzieci widzą
szare istoty. Dorośli nie.
Ale chociaż miałam tylko dwa lata, zrozumiałam od razu, że
o szarej istocie ze szczytu schodów nie należało rozmawiać.
Z nikim. Nigdy.
I nigdy tego nie robiłam. Nie opowiedziałam nikomu o mo
im pierwszym duchu ani o setkach innych, które spotkałam
w ciągu następnych kilku lat. O czym zresztą miałabym opo
wiadać? Widziałam je. Przemawiały do mnie. Na ogół nie rozu
miałam, co mówiły i czego chciały. W końcu odchodziły. Ko
niec historii.
Tak by się to pewnie ciągnęło w nieskończoność, gdyby nagle
nie umarł mój tata.
Jednego dnia gotował i żartował w kuchni, a następnego już
go nie było.
Tydzień po jego śmierci spędziłam, siedząc na schodkach
przed domem, i czekając, aż tata wróci, chociaż zapewniano
mnie, że to nigdy nie nastąpi.
25
Nie wierzyłam w te zapewnienia. Dlaczego miałabym wierzyć?
Mój tata miałby nie wrócić? Odbiło im? Pewnie, mógł umrzeć,
tyle zrozumiałam. Ale z pewnością wróci. Kto będzie mi poma
gał w matematyce? Kto będzie budził się ze mną wcześnie rano
w sobotę, piekł belgijskie wafelki i oglądał filmy rysunkowe? Kto
nauczy mnie, zgodnie z obietnicą, prowadzić samochód, kiedy
skończę szesnaście lat? Mój tata mógł umrzeć, ale byłam absolut
nie pewna, że go jeszcze zobaczę. Codziennie widywałam tłumy
zmarłych. Dlaczego nie miałabym zobaczyć własnego taty?
Tata umarł, bez cienia wątpliwości. Umarł na rozległy zawał
serca. Mama poddała ciało kremacji, a prochy umieściła w za
bytkowym niemieckim kuflu do piwa. Wiecie, takim z pokryw
ką. Tata lubił piwo. Ustawiła kufel wysoko na półce, tak, żeby
kot go nie strącił i czasami, kiedy sądziła, że nie ma mnie w po
bliżu, przemawiała do niego.
Bardzo mnie to smuciło, ale nie mogę mieć do niej pretensji.
Gdybym była mamą, chyba też gadałabym z tym kuflem.
Okazało się jednak, że to ja miałam rację. Tata umarł, ow
szem, ale doczekałam się jego powrotu.
W gruncie rzeczy teraz widuję go chyba częściej niż za życia.
Kiedy żył, musiał chodzić do pracy. Teraz nie ma za dużo do
roboty, więc spędzamy razem sporo czasu. Może nawet za dużo.
Jego ulubiona zabawa polega na materializowaniu się w mo
mencie, kiedy najmniej się tego spodziewam. Trochę działa mi
to na nerwy.
Tata udzielił mi pewnych wyjaśnień, więc, w pewnym sen
sie, dobrze się stało, że umarł, bo inaczej nigdy niczego bym się
nie dowiedziała.
Kiedyś usłyszałam coś na temat duchów od wróżki, która
wróżyła z kart do tarota. To było podczas szkolnego festynu.
Poszłam do niej tylko dlatego, że Giną nie chciała iść sama.
Uważałam, że to strata czasu, ale w końcu nie takie rzeczy robi
26
się dla najlepszych przyjaciół. Ta kobieta, madame Zara, me-
dium obejrzała karty Giny i powiedziała jej dokładnie to, co
tamta chciała usłyszeć: odniesiesz sukces, będziesz neurochi
rurgiem, wyjdziesz za mąż w wieku lat trzydziestu, urodzisz tro
je dzieci, tralala. Kiedy skończyła, podniosłam się, żeby wyjść,
ale Giną uparła się, żeby madame Zara powróżyła i mnie.
Możecie się domyślić, co się stało. Madame Zara zajrzała
w karty, zmieszała się i potasowała je ponownie. Potem spojrza
ła na mnie.
- Rozmawiasz z umarłymi - oznajmiła.
- O, mój Boże! O, mój Boże! Naprawdę? - zawołała pod
niecona Giną. - Suze, słyszałaś? Potrafisz rozmawiać z umarły
mi! Też jesteś medium!
- Nie medium - uściśliła madame Zara. - Mediatorką.
- Czym? Co to jest? - zdumiała się Giną.
Aleja wiedziałam. Nikt mi nigdy nie mówił, jak to się nazy
wa, ale wiedziałam, o co chodzi. Tata nie wyjaśnił mi tego w ten
sposób, ale i tak zrozumiałam: jestem kimś w rodzaju łącznika
dla każdego, kto kopnął w kalendarz, zostawiając po sobie... cóż,
bałagan. Jeśli potrafię, doprowadzam wszystko do porządku.
Tylko takjestem w stanie to wytłumaczyć. Nie wiem, dlacze
go spotkało to akurat mnie, pod każdym innym względem je
stem najnormalniejsza w świecie. Mam tylko tę nieszczęsną
umiejętność komunikowania się ze zmarłymi.
Nie ze wszystkimi. Tylko z tymi, którzy są nieszczęśliwi.
Widzicie więc, że w ciągu ostatnich szesnastu lat moje życie
było pasmem przyjemności.
Wyobraźcie sobie, jak to jest, kiedy nawiedzają was duchy - do
słownie nawiedzają - w każdej minucie, każdego dnia. Niezbyt to
przyjemne. Idziecie do sklepu po wodę - uaaa, nieżywy facet na
rogu. Ktoś go zastrzelił. Jeśli doprowadzicie do tego, że gliny
przymkną mordercę, ofiara będzie mogła spoczywać w pokoju.
27
A chcieliście tylko kupić wodę.
Albo idziecie do biblioteki po jakąś książkę i zaczepia was
duch bibliotekarki, domagając się, żebyście przekazali siostrze
nicy, że jest na nią wściekła za to, co zrobiła z kotami po jej
śmierci.
A to są tylko tacy, którzy wiedzą, czemu wciąż plączą się po
ziemi. Połowa nie ma pojęcia, dlaczego nie trafiła dotąd w za
światy.
Jest to denerwujące, bo to ja mam im pomóc się tam dostać.
Jestem mediatorką.
Nikomu nie życzę występowania w takiej roli.
W tym fachu nie dostaje się wynagrodzenia. Nie przypomi
nam sobie, żeby mi zaproponowano pensję, czy coś w tym ro
dzaju. Od czasu do czasu ogarnia mnie tylko fala ciepłych uczuć,
bo wiem, że zrobiłam coś dobrego. Na przykład, zapewniłam
jakąś dziewczynkę, która nie zdążyła pożegnać się z dziadkiem,
zanim umarł, że dziadek naprawdę ją kocha i wybacza jej, że
zniszczyła jego ulubioną fajkę. Takie rzeczy naprawdę sprawiają
przyjemność.
Ale na ogół dostaję jedynie gęsiej skórki. To nie tylko uciążli
we, bo ciągle trzeba się handryczyć z istotami niewidzialnymi
dla innych, ale bardzo nieprzyjemne, ponieważ wiele duchów
zachowuje się po prostu niegrzecznie. Nie przesadzam. Są jak
wrzód na tyłku. To na ogół tacy, którzy chcą się włóczyć po tym
świecie, zamiast przenieść się do innego. Prawdopodobnie zda
ją sobie sprawę, że w związku z ich niecnymi postępkami, nie
czeka ich serdeczne przyjęcie gdzie indziej. Dokuczają więc lu
dziom, zatrzaskując drzwi, zrzucając przedmioty, strasząc zim
nem, jęcząc. Wiecie, o czym mówię. Złośliwe duchy.
Czasami stają się niebezpieczne. Próbują zrobić ludziom
krzywdę. To mnie zwykle wyprowadza z równowagi. Czuję
wtedy konieczność dołożenia takiemu duszkowi w tyłek.
28
To właśnie miała na myśli mama, mówiąc: „Och, Suze. Tylko
nie to". Kiedy jakiś duch dostaje ode mnie po tyłku, robi się...
bałagan.
Nie miałam najmniejszego zamiaru bałaganić w moim no-
wym pokoju. Dlatego odwróciłam się tyłem do ducha siedzą-
cego na ławie pod oknem i powiedziałam:
- Nic się nie stało, mamo. Wszystko w porządku. Pokój jest
świetny. Bardzo jestem wam wdzięczna.
Widziałam, że mi nie wierzy. Moją mamę trudno nabrać. Po
dejrzewa, że coś jest ze mną nie tak, ale nie może dojść, co to
takiego. To pewnie dobrze, gdyż taka wiedza wstrząsnęłaby jej
światem. Jest przecież reporterką telewizyjną. Wierzy tylko w to,
co widzi. A duchów nie można zobaczyć.
Nie potrafię wyrazić, jak bardzo chciałabym być taka jak ona.
- To dobrze - powiedziała. - Cieszę się, że ci się podoba. Tro
chę się martwiłam. Wiem, że nie przepadasz za... hm, starymi
domami.
Stare domy to dla mnie najgorsza rzecz, bo im starszy dom,
tym większa szansa, że ktoś w nim umarł i tkwi w nim nadal,
oczekując zadośćuczynienia za krzywdy albo pragnąc przekazać
komuś ostatnie przesłanie. Kiedy szukałyśmy z mamą mieszka
nia, zdarzało nam się wchodzić do jakieś fantastycznego budyn
ku, a ja oświadczałam: „O, nie. Nie ma mowy". To naprawdę
zdumiewające, że mama nie odesłała mnie po prostu do inter
natu.
- Poważnie, mamo. Pokój jest wspaniały. Strasznie mi się po
doba.
Andy zaczął natychmiast biegać po pokoju, pokazując mi
Światła zapalające się i gasnące na klaśnięcie (o, rany) oraz roz
maite inne gadżety, które zainstalował. Kroczyłam za nim, wy
rażając zachwyt, starannie unikając spojrzenia w stronę, gdzie
Siedział duch. Troska Andy'ego naprawdę mnie wzruszyła.
29
Postanowiłam, że ze względu na niego będę szczęśliwa. W każ
dym razie na tyle, na ile to możliwe w wypadku kogoś takiego
jak ja.
Kiedy Andy pokazał mi już wszystko, co było do pokazania,
wyszedł na dwór, żeby zająć się barbecue, ponieważ w związku
z moim przyjazdem mieliśmy zjeść superdanie z cielęciny
i owoców morza. Śpiący i Przyćmiony zerwali się, żeby „poska
kać na fali" przed obiadem, a Profesor, mamrocząc pod nosem
o jakimś tajemniczym eksperymencie, nad którym pracuje,
wyniósł się do innej części domu, zostawiając mnie sam na sam
z mamą... No, powiedzmy.
- Jesteś pewna, że wszystko w porządku, Suze? - dopytywa
ła się mama. -Wiem, że to ogromna zmiana. Wiem, że dużo od
ciebie wymagam...
Zdjęłam kurtkę. Nie pamiętam, czyjuż o tym wspominałam,
ale jak na styczeń było bardzo ciepło. Ponad dwadzieścia stopni.
W samochodzie prawie się ugotowałam.
- W porządku, mamo - zapewniłam. - Naprawdę.
- Musiałaś zostawić babcię, Ginę, Nowy Jork. To samolub
ne z mojej strony, wiem. Wiem, że nie było ci... łatwo. Zwłasz
cza odkąd umarł tata.
Mama sądzi, że nie jestem zupełnie taka jak inne nastolatki.
Nie jestem też taka, jaka ona była w moim wieku. A była cheer-
liderką, królową balu absolwentów, miała ogromne powodze
nie. Za źródło wszelkich moich niepowodzeń mama uznała
śmierć taty. Począwszy od tego, że nie mam przyjaciół, z wyjąt
kiem Giny, a skończywszy na dziwacznym zachowaniu w róż
nych sytuacjach.
Zgadzam się, że pewne rzeczy, które zdarzyło mi się robić,
muszą się wydawać dość niezwykłe komuś, kto nie ma pojęcia,
dlaczego i dla kogo coś robię. Kilka razy złapano mnie tam, gdzie
być mnie nie powinno. Parokrotnie przywoziła mnie do domu
30
Pplicja. Stawiano mi zarzuty naruszania prywatnego terytorium,
posądzono o wandalizm albo włamania.
Nigdy nie trafiłam przed oblicze sądu, ale spędziłam wiele godzin
w gabinecie psychoterapeuty mojej mamy, który zapewniał mnie, że
skłonność do mówienia do siebie jest absolutnie normalna, za to
prowadzenie rozmów z ludźmi, których nie ma, raczej nie.
Stąd moja niechęć do wszystkich budynków, których nie
Wzniesiono w ciągu ostatnich pięciu lat.
Dlatego tyle czasu spędzam na cmentarzach, w kościołach,
Świątyniach, meczetach, mieszkaniach lub domach innych lu
dzi oraz w szkole po lekcjach.
Przypuszczam, że synowie Andy'ego słyszeli coś na ten te
mat i stąd te wzmianki o gangu. Ale, jak już wspomniałam, za
moje poczynania nigdy nie trafiłam do więzienia.
A dwutygodniowe zawieszenie w prawach ucznia w ósmej
klasie nie zostało nawet odnotowane w moich papierach.
Więc może to nie jest takie niezwykłe ze strony mamy, że
siedzi na moim łóżku, mówiąc o „zaczynaniu wszystkiego od
nowa". Niesamowite, że robi to, podczas gdy w odległości paru
metrów od nas siedzi duch i nam się przygląda. Ale mniejsza
o to. Wydaje się, iż koniecznie musiała mnie zapewnić, że na
Wybrzeżu Zachodnim wszystko ułoży się doskonale.
Ze swojej strony zamierzałam bardzo się postarać. Postano
wiłam, że nie zrobię niczego, co naraziłoby mnie na aresztowa
nie, więc była to „nowa karta" w moim życiu.
- Cóż - odezwała się mama, którą opuściła wena po wygło
szeniu mowy na temat: nie znajdziesz przyjaciół, jeśli nie wyj
dziesz im naprzeciw. -Jeśli nie potrzebujesz pomocy przy roz
pakowywaniu, to chyba pójdę zobaczyć, jak Andy radzi sobie
Z obiadem.
Andy nie tylko potrafi zbudować absolutnie wszystko, ale jest
w dodatku, w przeciwieństwie do mamy, znakomitym kucharzem.
31
- Dobrze, mamo, idź. Trochę się tu porozglądam i za chwi
leczkę zejdę na dół.
Mama skinęła głową, ale kiedy już była przy drzwiach, od
wróciła się jeszcze z oczami pełnymi łez i powiedziała:
- Chcę tylko, żebyś była szczęśliwa, Suzie. Zawsze tylko tego
pragnęłam. Myślisz, że będziesz tutaj szczęśliwa?
Objęłam ją mocno. W butach na obcasach jestem tak wysoka
jak ona.
- Oczywiście, mamo. - Pewnie, że będę. Już czuję się jak
w domu.
- Naprawdę? - Mama pociągnęła nosem. - Przysięgasz?
- Tak jest.
Wcale nie kłamałam. W pokoju na Brooklynie duchy też były
przez cały czas.
Wyszła, a ja delikatnie zamknęłam za nią drzwi. Odczekałam,
aż ucichnie stukot jej pantofli na schodach, a potem odwróci
łam się i zapytałam istotę pod oknem:
- No, dobrze, kim ty, do diabła, jesteś?
3- Kraina cienia 33
- Robal? - powtórzył. Głos miał czysty, a jego angielski był
pozbawiony wyraźnego akcentu. Uważam, że mówię w podob
ny sposób, pomijając brooklińskie naleciałości, polegające na
rozmywaniu się t. Zdecydowanie miał w sobie coś z Hiszpana,
na co wskazywało westchnienie Nombre de Dios i karnacja, ale
był w takim samym stopniu Amerykaninem, jak ja. Albo w ta
kim stopniu, jaki możliwyjest dla kogoś, kto urodził się, zanim
Kalifornia stała się stanem.
- Taak. - Odchrząknęłam. Odwrócił się lekko, kładąc obutą
w wysoki but stopę na bladoniebieskich poduszkach pokrywają
cych ławę, a ja przekonałam się bez cienia wątpliwości, że, ow
szem, duchy mogą mieć muskuły. Mięśnie jego brzucha rysowały
się bardzo wyraźnie, a pokrywało je jedwabiste czarne owłosienie.
Przełknęłam ślinę. Głośno.
- Robal - powtórzyłam. - Problem. Dlaczego ciągle jeszcze
tu jesteś? - Spojrzał na mnie z zainteresowaniem, choć nadal
bez zrozumienia. Wyjaśniłam zatem: - Dlaczego nie przesze
dłeś na drugą stronę?
Pokręcił głową. Czy wspomniałam, że ma krótkie ciemne
i sprawiające wrażenie bardzo, bardzo gęstych włosy?
- Nie wiem, co masz na myśli.
Było mi coraz bardziej gorąco, ale wcześniej zdjęłam kurtkę
i nie mogłam już bardziej się rozebrać. Zwłaszcza że duch uważ
nie mi się przyglądał. Zaczynałam być trochę zła.
- Co masz na myśli, mówiąc, że nie wiesz, co mam na my
śli? - warknęłam, odgarniając z oczu kosmyk włosów. - Nie ży
jesz. Nie powinieneś być tutaj. Powinieneś przebywać gdzie
indziej, tam, gdzie trafiają ludzie po śmierci. Cieszyć się życiem
wiecznym w niebie albo smażyć się w piekle, albo reinkarno-
wać się, albo przejść do innego stanu świadomości, albo... co
kolwiek. Nie powinieneś tak po prostu... cóż, po prostu włó
czyć się po ziemi.
34
Popatrzył na mnie z uwagą, opierając łokieć na kolanie.
- A jeśli ja po prostu lubię włóczyć się po ziemi? - zapytał.
Nie jestem pewna, ale odniosłam wrażenie, że się ze mnie
nabija. A tego nie lubię. Naprawdę. Na Brooklynie bez przerwy
zabawiano się moim kosztem. No, dopóki nie przekonałam się,
jak skutecznie moja pięść, wchodząc w bliski kontakt z czyimś
nosem, może zamknąć temu komuś buzię.
Nie byłam gotowa przyłożyć temu chłopakowi. Jeszcze nie.
Właśnie przebyłam tysiące kilometrów, żeby zamieszkać z ban
dą głupich chłopaczydeł, nadal wisiało nade mną rozpakowy
wanie klamotów, już zdążyłam prawie doprowadzić mamę do
płaczu; a do tego w sypialni znalazłam ducha. Czy można mieć
do mnie pretensję, że jestem trochę za ostra?
- Posłuchaj - powiedziałam, podnosząc się energicznie
i przerzucając nogę nad oparciem krzesła - możesz się włóczyć,
ile ci się żywnie podoba, amigo, ale nie możesz robić tego tutaj.
- Jesse - powiedział, nie ruszając się z miejsca.
- Co?
- Nazwałaś mnie amigo. Pomyślałem, że może zaintereso
wałoby cię, że mam imię. Nazywam się Jesse.
Skinęłam głową.
- W porządku. Nie ma sprawy. A zatem, Jesse, nie możesz tu
zostać.
- A ty? - uśmiechnął się Jesse. Miał miłą twarz. Dobrą. Twarz,
dzięki której w starej szkole zostałby królem balu maturalnego
jak dwa razy dwa cztery. Taką twarz Gina wycięłaby z magazynu
ilustrowanego i powiesiła u siebie w sypialni. Był piękny. Ale
wydawał się też niebezpieczny. Bardzo niebezpieczny.
- A ja co? - zdawałam sobie sprawę, że jestem niegrzeczna.
Miałam to gdzieś.
- Jak ci na imię?
Spojrzałam na niego wściekła.
35
- Posłuchaj, powiedz mi, czego chcesz i spadaj. Jest mi gorą
co i chcę się przebrać. Nie mam czasu na...
Przerwał mi łagodnie, jakby w ogóle mnie nie słuchał.
- Ta kobieta, twoja matka, nazwała cię Suzie. -Jego czarne
oczy iskrzyły się wesoło. - To zdrobnienie od Susan?
- Susannah - poprawiłam go odruchowo. -Jak w Och, Su~
sannah, nie płacz, bo już dość.
Uśmiechnął się.
- Znam tę piosenkę.
- Taak. Była pewnie w górnej czterdziestce przebojów roku,
w którym się urodziłeś, co?
Nadal się uśmiechał.
- A więc teraz to jest twój pokój, Susannah?
- Owszem. Tak, teraz to jest mój pokój. W związku z tym
będziesz musiał się wyprowadzić.
- Ja będę musiał się wyprowadzić? - Uniósł czarną brew. -
Przez półtora stulecia to był mój dom. Dlaczego miałbym go
opuścić?
- Dlatego. - Teraz już wściekłam się na dobre. Głównie z po
wodu gorąca. Chciałam otworzyć okno, ale okna znajdowały
się za jego plecami, a ja nie miałam ochoty podchodzić do niego
zbyt blisko. - To jest mój pokój. Nie zamierzam go dzielić z ja
kimś martwym kowbojem.
To go ubodło. Z trzaskiem postawił nogę na podłodze i ze
rwał się z ławy. Natychmiast pożałowałam moich słów. Był
wysoki, znacznie wyższy ode mnie, a w butach na obcasach
mam prawie metr siedemdziesiąt.
- Nie jestem kowbojem - poinformował mnie gniewnie.
Mruknął też coś po hiszpańsku, ale ponieważ zawsze uczyłam
się francuskiego, nie miałam pojęcia, o czym mówi. Jednocześ
nie antyczne lustro, zawieszone nad moją nową toaletką, zaczę
ło się niebezpiecznie kołysać. I nie był to skutek kaliforny skie-
36
go trzęsienia ziemi, ale odbicie gwałtownych uczuć ducha sto
jącego tuż przede mną, którego moce psychiczne miały właści
wość przekształcania się w energię kinetyczną.
Tak to już jest z duchami: są niezwykle drażliwe! Wystarczy
byle głupstewko, żebyje wyprowadzić z równowagi.
- Hola! - zawołałam, podnosząc obie ręce do góry. - Spo
kojnie. Spokojnie, chłopie.
- Moja rodzina - wściekał się Jesse, machając mi palcem
przed nosem - harowała jak niewolnicy, żeby coś w tym kraju
osiągnąć, ale nigdy, przenigdy, jako vaquero...
Wtedy właśnie popełniłam poważny błąd. Wyciągnęłam rękę
i złapałam go za palec, którym celował w moją twarz, po czym
przyciągnęłam go tak blisko, żeby usłyszał mój syk:
- Uspokój się z tym lustrem. I nie wymachuj mi palcem
przed nosem. Spróbuj jeszcze raz, to ci go złamię.
Odsunęłam jego rękę, stwierdzając z satysfakcją, że lustro
znieruchomiało. A potem zobaczyłam jego twarz.
Duchy nie mają krwi. No, bo skąd? Przecież nie są żywe.
Przysięgam jednak, że twarz Jessego stała się tak blada, jakby
odpłynęły z niej ostatnie krople krwi.
Ponieważ duchy nie są żywe i nie mają krwi, nie są również
istotami materialnymi, więc jak mogłam złapać go za palec? To
absurd. Moja ręka powinna przejść przez niego jak przez po
wietrze. Zgadza się?
Otóż, nie. Tak jest z większością ludzi. Ale nie z takimi, jak
ja. Nie z mediatorami. Widzimy duchy, możemy z nimi roz
mawiać i, jeśli to konieczne, możemy im dokopać w tyłek.
Nie jest to coś, czym bym się miała ochotę chwalić. Unikam
dotykania ich. Prawdę mówiąc, unikam dotykania kogokolwiek.
Jeśli zawodzą wszelkie próby mediacji i wobec odpornego ducha
muszę zastosować perswazję fizyczną, wolę, żeby nie wiedział
przed czasem, że jestem do tego zdolna. Względem przedstawicieli
37
innego świata godne polecenia są ataki niespodziewane, gdyż
z reguły nie można liczyć z ich strony na uczciwą grę.
Jesse wpatrywał się w swój palec, jakbym wypaliła w nim
dziurę. Prawdopodobnie po raz pierwszy od stu pięćdziesięciu
lat ktoś go dotknął. Coś takiego może przyprawić człowieka
o zawrót głowy. Zwłaszcza martwego.
Wykorzystałam jego oszołomienie i powiedziałam tonem nie-
znoszącym sprzeciwu:
- Jesse, to jest mój pokój, jasne? Nie możesz tutaj zostać.
Albo powiesz mi, co mam zrobić, żebyś przeszedł na drugą stro
nę, albo musisz poszukać sobie innego domu, gdzie będziesz
straszył. Przykro mi, ale tak to właśnie wygląda.
Jesse podniósł wzrok znad swojego palca. Na jego twarzy na
dal malowało się niedowierzanie.
- Kim jesteś? - zapytał cicho. - Co z ciebie za... dziewczyna?
Zanim wymówił słowo „dziewczyna", zawahał się przez dłuż
szą chwilę. Widocznie nie był pewien, czy jest ono odpowied
nie w moim wypadku. To mi do reszty popsuło humor. Może
i nie cieszyłam się w szkole największym powodzeniem, ale nikt
nigdy nie podawał w wątpliwość mojej kobiecości. Kierowcy
ciężarówek trąbią na mnie od czasu do czasu na przejściach i to
nie dlatego, że staję im na drodze. Robotnicy budowlani wy
krzykują różne sprośności pod moim adresem, zwłaszcza kiedy
mam na sobie skórzaną miniówkę. Co prawda przed chwilą za
groziłam, że złamię mu palec, ale, na rany Boga, to wcale nie
znaczy, że nie jestem dziewczyną!
- Powiem ci, jakiego typu dziewczyną nie jestem - wycedzi
łam. - Nie jestem dziewczyną, która miałaby ochotę dzielić po
kój z przedstawicielem płci przeciwnej. Zrozumiano? Więc albo
sam się wyniesiesz, albo cię do tego zmuszę. To zależy tylko od
ciebie. Dam ci trochę czasu do namysłu. Ale kiedy tu wrócę,
Jesse, życzę sobie, żeby cię tu nie było.
38
Odwróciłam się i wyszłam.
Musiałam. W kłótniach z duchami zwykle jestem górą, ale
teraz czułam, że przegrywam i to na całej linii. Nie powinnam
traktować go tak grubiańsko. Nie wiem, co mnie napadło. Na
prawdę nie wiem. Tylko...
Chyba po prostu nie spodziewałam się zastać we własnej sy
pialni ducha tak przystojnego chłopaka. To wszystko.
Boże, myślałam, pędząc jak burza przez hol, co zrobię, jeśli on
nie odejdzie? Nie będę mogła się rozebrać we własnym pokoju!
Głos w mojej głowie radził dać mu trochę czasu. Bardzo
uważałam, żeby nie wspomnieć o tym głosie psychoterapeucie
mamy.
Daj mu trochę czasu. Zgodzi się na wszystko. Zawsze tak jest.
Cóż, w większości wypadków, w każdym razie.
41
I
- Już wiem - powiedział Przyćmiony, odstawiając z trzas
kiem szklankę na blat. - Pokażę ci parę gier z Coolboardera.
Zamrugałam zdziwiona.
- Słucham?
- Pogramy w Coolboardera. - Ponieważ wyraz mojej twa
rzy nie uległ zmianie, dodał: - Nie słyszałaś o Coolboarderze?
Chodźmy.
Zaprowadził mnie do szerokoekranowego telewizora w pra
cowni. Coolboarder okazał się grą wideo. Był to wyścig na de
skach po rozmaitych górskich zboczach. Prędkość i manewry
kontrolowało się za pomocą joysticka.
Pobiłam Przyćmionego osiem razy, zanim w końcu zapropo
nował:
- Może obejrzymy jakiś film?
Wyczuwając, że popełniłam błąd - pewnie powinnam była
pozwolić biedakowi wygrać chociaż raz - próbowałam się zre
habilitować i zaproponowałam, że dostarczę prażoną kukury
dzę z kuchni.
Dopiero wtedy ogarnęła mnie fala zmęczenia. Między No
wym Jorkiem a Kalifornią są trzy godziny różnicy, więc mimo
że była dziewiąta wieczorem, czułam się, jakby była północ.
Andy z mamą wycofali się do wielkiej sypialni, zostawiając sze
roko otwarte drzwi, pewnie dlatego, żebyśmy sobie nie wyobra
żali, że robią tam nie wiadomo co. Andy zabrał się do czytania
powieści szpiegowskiej, a mama oglądała film w telewizji.
Sądzę, że zachowywali się tak wyłącznie ze względu na naszą
obecność. Założę się, że w inne soboty zamykają drzwi albo
przynajmniej wychodzą gdzieś z przyjaciółmi Andy'ego czy
nowymi kolegami mamy ze stacji telewizyjnej Monterey. Sta
rali się najwyraźniej ustalić jakąś rutynę postępowania w domu,
tak, żebyśmy my, dzieci, mieli poczucie bezpieczeństwa. Sta
nowczo należałoby im przyznać punkty za dobre sprawowanie.
42
Czekając, aż kukurydza zacznie podskakiwać, zastanawiałam
się, co o tym wszystkim sądzi mój tata. Powtórne małżeństwo
mamy nie nastrajało go entuzjastycznie, mimo że, jakjuż wspo
mniałam, Andy to wspaniały facet. Moja przeprowadzka na
Wybrzeże Zachodnie podobała mu się jeszcze mniej.
- W jaki sposób - zapytał - mam cię odwiedzać, skoro bę
dziesz mieszkała tak daleko od Nowego Jorku?
- Problem polega na tym, tato, że nie powinieneś w ogóle
mnie odwiedzać. Jesteś przecież martwy, zapomniałeś? Powinie
neś robić to, co inni zmarli, zamiast szpiegować mnie i mamę.
- Nie szpieguję was - oświadczył urażony. - Po prostu
sprawdzam, co słychać. Żeby się upewnić, że jesteście szczęśli
we, i tak dalej.
- No cóż, jestem szczęśliwa - zapewniłam. - Bardzo szczę
śliwa. Mama też.
Kłamałam. Nie na temat mamy, oczywiście. Zmiana domu
przyprawiała mnie o rozstrój nerwowy. Nawet teraz nie byłam
pewna, czy wszystko będzie dobrze. Ta sprawa z Jessem... gdzie
właściwie podziewa się tata? Dlaczego nie zjawił się na górze,
żeby wykopać tego chłopaka? Jesse jest przecież facetem i siedzi
w moim pokoju. Tata powinien jakoś zareagować...
Ale tak to już jest z duchami. Nigdy nie ma ich w pobliżu,
kiedy są naprawdę potrzebne.
Chyba musiałam na chwilę odjechać, ponieważ nagle usłysza
łam brzęczenie mikrofalówki. Przesypywałam popcorn na drew
nianą misę, kiedy do kuchni weszła mama, zapalając górne światło.
- Cześć, skarbie - rzuciła i spojrzała na mnie uważnie. - Do
brze się czujesz?
- Oczywiście, mamo - zapewniłam. Wpakowałam trochę ku
kurydzy do ust. - Przyć... to jest Brad i ja chcemy obejrzeć film.
- Na pewno? - Mama nie przestawała mi się przyglądać. -
Jesteś pewna, że nic ci nie jest?
43
- Tak, czuję się dobrze. Jestem tylko trochę zmęczona i tyle.
To ją wyraźnie uspokoiło.
- Ach, tak. Spodziewałam się, że odczujesz różnicę czasu.
Ale... wydawałaś się taka przygnębiona, kiedy weszłaś do swo
jego pokoju. Wiem, że z tym łóżkiem z baldachimem trochę
przesadziłam, ale nie mogłam się oprzeć pokusie.
Przeżułam kukurydzę.
- Łóżko jest w porządku, mamo. Pokój też.
- Tak się cieszę. - Mama odgarnęła mi włosy z czoła. - Tak
się cieszę, że ci się podoba, Suze.
Mama czuła taką ulgę, że było mi jej żal. Dobra z niej kobieta
i nie zasługuje na to, żeby mieć córkę mediatorkę. Wiem, że ni
gdy nie dorastałam do jej oczekiwań. Kiedy skończyłam czterna
ście lat, założyła mi osobną linię telefoniczną, sądząc, że będzie
do mnie dzwonić tylu chłopaków, że jej przyjaciele nie zdołają się
w żaden sposób z nią skontaktować. Możecie sobie wyobrazić jej
rozczarowanie, kiedy nikt, poza Giną, nie korzystał z mojej pry
watnej linii, a Gina dzwoniła na ogół po to, żeby mi opowiedzieć
o swoich randkach. Jak już wcześniej wspomniałam, chłopcy
z poprzedniej szkoły nie palili się, żeby się ze mną umawiać.
Biedna mama. Zawsze chciała mieć miłą, zwyczajną, nasto
letnią córkę. Zamiast tego ma mnie.
- Skarbie. Nie chcesz się przebrać? Masz na sobie ubranie,
w którym przyleciałaś.
Powiedziała to w momencie, kiedy do kuchni wszedł Profe
sor, żeby wziąć klej do swoich elektrod. Nie zamierzałam, rzecz
jasna, powiedzieć czegoś w rodzaju: „Och, prawdę mówiąc,
mamo, chciałabym się przebrać, ale nie zachwyca mnie myśl, że
mam to zrobić w obecności martwego kowboja, który mieszka
w moim pokoju".
Wzruszyłam tylko ramionami i z wystudiowaną obojętnością
zapewniłam:
44
- Taak, oczywiście, zaraz się przebiorę.
- Czy na pewno nie pomóc ci się rozpakować? Czuję się
okropnie. Powinnam była...
- Nie, nie potrzebuję pomocy. Rozpakuję się sama. - Popa
trzyłam na Profesora, który grzebał w szufladzie. - Lepiej już
pójdę - powiedziałam. - Nie chcę przegapić początku filmu.
Oczywiście przegapiłam początek, środek i koniec filmu, bo
zasnęłam na kanapie. Trochę po jedenastej obudził mnie Andy,
szarpiąc moje ramię.
- Wstawaj, dzieciaku. Widzę, że cię ścięło. Nie martw się,
Brad nikomu nie powie.
Wstałam półprzytomna i dowlokłam się do pokoju. Pode
szłam wprost do okna, otwierając je na oścież. Ku mojej radości
Jesse zniknął. Tak, ma się tę siłę przekonywania.
Złapałam torbę i poszłam do łazienki, gdzie wzięłam prysz
nic. A ponieważ nie byłam całkiem pewna, czy Jesse wziął sobie
moje słowa do serca i spłynął z prądem, przebrałam się w piża
mę. Po wyjściu z łazienki byłam trochę przytomniejsza. Rozej
rzałam się, rozkoszując chłodnym powiewem od okna, wciąga
jąc zapach jodu unoszący się w powietrzu. W przeciwieństwie
do Brooklynu, gdzie wciąż wyły syreny i hałasowały samocho
dy, tutaj panowała cisza, przerywana od czasu do czasu pohuki
waniem sowy.
Ku mojemu zaskoczeniu stwierdziłam, że jestem sama. Na
prawdę sama. W strefie bezduchowej. To jest to, czego zawsze
pragnęłam.
Wskoczyłam do łóżka i klaśnięciem wyłączyłam światło. Za
kopałam się z rozkoszą w świeżej pachnącej pościeli.
Tuż przed zaśnięciem miałam wrażenie, że słyszę coś jeszcze
oprócz sowy. Jakby ktoś śpiewał. Och, Susannah, nie płacz, bo już
dość. Jadę sobie z bandżo na kolanie, twój z południa gość.
Ale to, z pewnością, tylko moja wyobraźnia.
45
5
4 - Kraina cienia 49
i chociaż na pływanie było za zimno, cudownie się bawiłam,
leżąc na kocu i przyglądając się falom. Były wysokie, wyższe niż
na Słonecznym patrolu, a Profesor opowiadał przez pół popołu
dnia, dlaczego tak jest. Niczego nie zapamiętałam. Tak bardzo
odurzyło mnie słońce, że nie słuchałam, co mówi. Odkryłam,
że uwielbiam plażę, jej zapach, wodorosty na brzegu, chłodny
piach między palcami, smak soli na skórze po powrocie do
domu. Carmel nie jest może idealnym miejscem dla miłośni
ków bajgli, ale na Manhattanie z pewnością nie ma plaży.
Ojciec Dominik wyraził szczerą nadzieję, że będę szczęśliwa
w Szkole Misyjnej, a następnie zapewnił, że chociaż nie jestem
katoliczką, będę mile widziana na mszy. W niektóre dni studenci
katolicy są, oczywiście, zobowiązani do uczestnictwa w nabo
żeństwie. Mogą przyłączyć się do nich albo zostać sama w pu
stej klasie, wybór należy do mnie.
Rozbawiło mnie to trochę, ale zdołałam się powstrzymać i nie
parsknąć śmiechem. Ojca Dominika, mężczyznę w mocno pode
szłym wieku, można nazwać dziarskim. Z białym kołnierzykiem
i w czarnej sutannie jest nawet przystojny. Oczywiście jak na swoje
sześćdziesiąt lat. Ma siwe włosy, bardzo niebieskie oczy i starannie
utrzymane paznokcie. Nie znam wielu księży, ale uznałam, że ten
jest w porządku. Zwłaszcza że nie rzucił się na chłopaka przed se
kretariatem, który nazwał zakonnicę „paniusią".
Ojciec Dominik opisał rozmaite wykroczenia, za które mogę
być usunięta ze szkoły: wagary, narkotyki na terenie szkoły i tak
dalej. Na koniec zapytał, czy mam jakieś pytania. Nie miałam.
Zwrócił się do mamy, czy ma jakieś pytania. Nie miała. Ojciec
Dominik wstał więc i powiedział:
- Świetnie. Pożegnam zatem panią, pani Ackerman, i odpro
wadzę Susannah na pierwszą lekcję. Dobrze, Susannah?
Pomyślałam, że to dziwne, że dyrektor, który pewnie ma dużo
do roboty, poświęca czas, aby mnie odprowadzić, ale nie ode-
50
zwałam się. Wzięłam tylko płaszcz - czarny wełniany trencz fir
my Esprit, tres chic (mama nie pozwoliłaby mi włożyć skórzanej
kurtki pierwszego dnia w szkole) - czekając, aż mama i ksiądz
się pożegnają. Mama pocałowała mnie na do widzenia i przy
pomniała, żebym o trzeciej znalazła Śpiącego, ponieważ jego za
daniem jest odwiezienie mnie do domu. Oczywiście nie na
zwała go „Śpiący". Godny pożałowania brak publicznego
transportu oznaczał, niestety, że chcąc się dostać albo wrócić ze
szkoły, będę zdana na łaskę braciszków.
Mama odeszła, a ojciec Dominik ruszył ze mną przez podwó
rze, poleciwszy przedtem Adamowi, żeby na niego zaczekał.
- Nie ma sprawy - rzucił Adam, patrząc na mnie lubieżnie
zza pleców księdza. Nieczęsto chłopcy w moim wieku patrzą
na mnie w ten sposób. Miałam nadzieję, że będzie w tej samej
klasie co ja. Marzenia mamy dotyczące mojego życia towarzy
skiego mogłyby nareszcie stać się rzeczywistością.
W trakcie spaceru ojciec Dominik opowiadał mi o budyn
ku - albo raczej budynkach, gdyż było ich kilka. Szereg domów
o grubych murach z palonej cegły łączyły nisko zadaszone pa
saże. Pośrodku znajdował się piękny dziedziniec z palmami,
czynną fontanną i posągiem z brązu przedstawiającym ojca Ser-
rę z grupką typowych indiańskich squaw z niemowlętami na
plecach, klęczących u jego stóp. Naprzeciwko znajdowały się
kamienne ławki, na których można było samotnie kontemplo
wać urodę dziedzińca. Drzwi do klas i szafki wbudowano
wprost w ściany. Jedna z tych szafek, jak wyjaśnił ojciec Domi
nik, ma należeć do mnie. Oto szyfr. Czy chcę zostawić płaszcz?
Kiedy obudziłam się w niedzielę rano, zaskoczył mnie fakt, że
trzęsę się z zimna. Musiałam wygramolić się z pościeli i zamknąć
okna. Ku mojemu ogromnemu zdumieniu dolinę spowiła gęsta
mgła, zasłaniając widok zatoki. Uznałam, że to skutek jakiegoś
gwałtownego tropikalnego sztormu, ale Profesor wyjaśnił mi
51
cierpliwie, że poranna mgła to zjawisko typowe na północnym
zachodzie i że Pacifico, po hiszpańsku „Spokojny", został tak na
zwany z powodu względnie rzadko występujących burz. Mgła,
jak zapewnił, znika do południa, a później robi się gorąco.
Miał rację. Kiedy wróciłam z plaży do domu, mój pokój za
mienił się w piekarnik i znowu otworzyłam okna na całą szero
kość. Rano jednak zastałam je zamknięte. Pomyślałam, że to
bardzo miło ze strony mamy, że tak się o mnie troszczy.
Mam nadzieję, że to była moja mama. Jak się tak zastano
wić... ale nie, nie widziałam Jessego od dnia, w którym się
wprowadziłam. To z całą pewnością moja mama zamknęła okna.
W każdym razie, kiedy wyszłam na dwór, żeby wsiąść do sa
mochodu mamy, stwierdziłam, że jest lodowato i dlatego wło
żyłam wełniany płaszcz.
Ojciec Dominik poinformował mnie, że przydzielono mi
szafkę numer 273. Pozwolił, żebym sama ją znalazła. Przecha
dzał się w tym czasie za moimi plecami, wpatrując się w belki
zadaszenia, w których, jak z zadowoleniem stwierdził, co roku
wiły gniazda jaskółcze rodziny. Wydaje się, że bardzo lubi ptaki,
właściwie wszystkie zwierzęta, ponieważ interesował się, jak
sobie radzę z Maksem, psem Ackermanów, jak również otwar
cie obruszył się na Andy'ego, który uparcie twierdzi, że trzeba
wymienić drewno w dachu ze względu na szkody, jakie wyrzą
dzają jaskółki i ich odchody.
268, 269, 270. Wędrowałam wzdłuż rzędu szafek, sprawdzając
numery na beżowych drzwiczkach. W przeciwieństwie do szkol
nych szafek na Brooklynie, te nie były zabazgrane graffiti, wgnie
cione ani pozalepiane plakatami heavymetalowych zespołów. Przy
puszczam, że uczniowie na Wybrzeżu Zachodnim przywiązują
większą wagę do tego, jak wygląda ich szkoła, niż my, Jankesi.
271, 272. Zatrzymałam się nagle.
Obok szafki 273 stał duch.
52
Nie był to Jesse, lecz dziewczyna, ubrana podobnie jak ja,
tylko że z długimi jasnymi włosami, a nie brązowymi, jak moje.
Miała wyjątkowo nieprzyjemny wyraz twarzy.
- Na co się gapisz? - zwróciła się do mnie. Po chwili, spo
glądając na kogoś za moimi plecami, zapytała: - A więc kogoś
takiego wpuszczono na moje miejsce? Wiedziałam.
Dobra, przyznaję, trochę mnie ruszyło. Odwróciłam się na
pięcie, stając twarzą w twarz z ojcem Dominikiem, który pa
trzył na mnie ciekawie.
- Tak myślałem - mruknął na widok mojej miny.
53
- A więc dlatego nie ma tutaj duchów Indian! - niemal
wrzasnęłam. - Ksiądz się nimi zajął. Rany, zastanawiałam się,
co się z nimi stało. Spodziewałam się spotkać setki...
Ojciec Dominik skłonił skromnie głowę.
- Cóż, ściśle mówiąc, nie były to setki - powiedział -jednak
na początku mojej bytności tutaj, dość dużo. Ale to nic takiego,
doprawdy. Spełniałem tylko swój obowiązek, robiąc użytek
z niebiańskiego daru, otrzymanego od Boga.
Skrzywiłam się.
- Czy to właśnie On jest za to odpowiedzialny?
- Ależ oczywiście, że nasz dar pochodzi od Boga. - Ojciec
Dominik spojrzał na mnie z góry z tym szczególnym rodzajem
politowania, jakie wierzący okazują zwykle nieszczęsnym żałos
nym stworzeniom, które mają wątpliwości. - A skąd, twoim
zdaniem, mógłby się wziąć?
- Nie wiem. Zawsze miałam ochotę porozmawiać na ten te
mat z kimś dorosłym. Ponieważ, gdybym mogła wybierać, wo
lałabym raczej nie cieszyć się błogosławieństwem tego rodzaju.
Ojciec Dominik wydawał się zdziwiony.
- Ale dlaczego nie, Susannah?
- Ponieważ przez ten dar mam tylko kłopoty. Czy zdaje so
bie ksiądz sprawę, ile czasu spędziłam w gabinetach psychia
trycznych? Moja mama uważa, że jestem kompletnie stuknię
ta.
- Tak. - Ojciec Dominik pokiwał w zamyśleniu głową. -
Tak, rozumiem, że dla laika taki cudowny dar może wydawać
się... hm, niezwykły.
- Niezwykły? Ksiądz żartuje!
- Przyznaję, że na terenie Misji jestem bezpieczny - stwier
dził ojciec Dominik. - Nigdy nie przyszło mi do głowy, że dla
was, eee... że się tak wyrażę, w okopach, to musi być szalenie
trudne, tak bez duchowego wsparcia...
54
- Dla nas? - Uniosłam brwi. - Chce ksiądz powiedzieć, że
jest nas więcej niż ksiądz i ja?
- Cóż, tak przypuszczam... z pewnością musi nas być wię
cej. Nie możemy być jedyni... Nie, nie, z pewnością są jeszcze
inni.
- Przepraszam - odezwał się duch niecierpliwie - ale czy ktoś
zechciałby mi powiedzieć, co się tutaj dzieje? Co to za suka?
Czy to ona ma zająć moje miejsce?
- Hej! Licz się ze słowami. - Posłałam jej mordercze spoj
rzenie. - Ten człowiek jest księdzem, jak może zauważyłaś.
Zachichotała złośliwie.
- Ojejej. Wiem, że to ksiądz. Cały tydzień próbuje się mnie
pozbyć.
Zerknęłam zaskoczona na ojca Dominika.
- No, cóż, Heather jest trochę uparta... - bąknął zmieszany.
- Jeśli myślisz - wysyczała Heather - że będę po prostu stała
z boku i pozwolę oddać tej suce moją szafkę...
- Nazwij mnie suką jeszcze raz, panienko, a postaram się,
żebyś resztę wieczności spędziła wewnątrz tej szafki.
Heather spojrzała na mnie bez cienia strachu.
- Suka - wysyczała, przeciągając to słowo, tak jakby zawiera
ło kilka sylab.
Uderzyłam tak szybko, że nie zdążyła zauważyć podniesionej
pięści. Grzmotnęłam ją na tyle mocno, że wpadła na szafki, zo
stawiając w nich wgniecenie w kształcie ciała. Wylądowała cięż
ko na kamiennej podłodze, ale w mgnieniu oka zerwała się na
równe nogi. Spodziewałam się, że mi odda, ale Heather pogna
ła korytarzem, głośno szlochając.
- Phi - mruknęłam właściwie do siebie. - Tchórz.
Wiedziałam doskonale, że wróci. Odstraszyłam ją tylko na
chwilę. Miałam jednak nadzieję, że do naszego następnego spo
tkania jej zachowanie trochę się poprawi.
55
Kiedy zniknęła, chuchnęłam lekko na knykcie. Duchy mają
zadziwiająco twarde szczęki.
- Więc o czym to ksiądz mówił?
Ojciec Dominik, nie odrywając wzroku od miejsca, w któ
rym przedtem stała Heather, zauważył bardzo oschłym jak na
księdza głosem:
- Na Wschodzie nauczają obecnie interesujących technik
mediacji.
- Ejże! - zawołałam. - Wyzywanie mnie nikomu nie ujdzie
na sucho. Nie obchodzi mnie, co wycierpiała za życia.
- Sądzę - powiedział z namysłem ojciec Dominik - że mu
simy pewne rzeczy przedyskutować.
Nagle otworzyły się boczne drzwi, zza których wyjrzał po
tężny brodaty mężczyzna. Ksiądz położył palec na ustach.
- Wszystko w porządku, Dom? - Musiał widocznie usłyszeć
uderzenie astralnego ciała Heather o szafki. A swoją drogą za
bawne, ile ważą duchy.
- W porządku, Carl - odparł ojciec Dominik. - Wjak naj
lepszym. I spójrz, kogo ci przyprowadziłem. - Ojciec Dominik
położył mi rękę na ramieniu. - To twoja nowa uczennica, Su-
sannah Simon. Susannah, to twój wychowawca, Carl Walden.
Wyciągnęłam rękę, którą przed chwilą znokautowałam Hea
ther.
- Bardzo mi miło, panie Walden.
- Mnie również, panno Simon. Mnie również. - Moja dłoń
zniknęła wjego ogromnej dłoni. Nie wyglądał na typowego
nauczyciela. Raczej na drwala. Musiał rozpłaszczyć się na ścia
nie, żebym zdołała wślizgnąć się obok niego do klasy. - Cieszę
się, że do nas dołączyłaś - dodał grzmiącym głosem. - Dzięki,
Dom, że ją przyprowadziłeś.
- Nie ma za co - powiedział ojciec Dominik. - Mieliśmy
niewielki problem z szafką. Pewnie słyszałeś. Nie chciałem ci
56
przeszkadzać. Poproszę woźnego, aby się tym zajął. Susannah,
chciałbym, żebyś zjawiła się w moim gabinecie o trzeciej, żeby,
hm, wypełnić resztę papierów.
Uśmiechnęłam się słodko.
- Och, nie mogę, ojcze. O trzeciej jadę z bratem do domu.
Ojciec Dominik nachmurzył się.
- Wobec tego zwolnię cię na chwilę z lekcji. Koło drugiej.
- Dobrze. - Pomachałam mu ręką. - Na razie.
Podejrzewam, że na Wybrzeżu Zachodnim nie mówi się dy
rektorowi „na razie" ani też nie macha ręką na pożegnanie, po
nieważ, kiedy odwróciłam się do klasy, stwierdziłam, że moi
nowi koledzy wpatrują się we mnie z otwartymi ze zdumienia
ustami.
Może chodzi o moje ubranie? Ze zdenerwowania ubrałam
się na czarno, czego zwykle nie robię. Zawsze to powtarzam:
jak nie wiesz, w co się ubrać, włóż coś czarnego. Czarny jest
zawsze odpowiedni.
A może nie? Rozejrzałam się po klasie i zobaczyłam, że nikt
nie ma na sobie nic czarnego. Biel, trochę brązu, mnóstwo kha
ki, ale czarny nie.
Pan Walden nie zauważył chyba mojego zmieszania. Przed
stawił mnie i poprosił, aby powiedziała coś o sobie. Powiedzia
łam, a oni nadal gapili się na mnie z nieodgadnionymi minami.
Poczułam pot na karku. Czasami mam wrażenie, że wolę towa
rzystwo umarłych od towarzystwa rówieśników. Szesnastolatki
bywają naprawdę przerażające.
Pan Walden okazał się na szczęście poczciwym facetem. Sta
łam pod tablicą najwyżej przez minutę, pod obstrzałem tych
wszystkich spojrzeń. Potem polecił mi zająć miejsce.
To się wydaje takie banalne, prawda? Idź i zajmij jakieś miej
sce. Ale, widzicie, były tylko dwa miejsca. Jedno obok napraw
dę ładnej opalonej dziewczyny o gęstych kręconych włosach
57
"1
60
szość z nich dreptała za nami, kiedy przemieszczałyśmy się do
następnej klasy, wypytując ciekawie, jak to jest mieszkać w No
wym Jorku.
- Czy tam rzeczywiście jest - zapytała dziewczyna z końską
szczęką- tak... tak... - rozpaczliwie szukała odpowiedniego
słowa - tak... metropolitalnie, jak mówią?
Nie muszę dodawać, że te dziewczyny nie należały do najład
niejszych w klasie. Od razu zwróciłam też uwagę, że nie odzywały
się do ładnej opalonej dziewczyny oraz tej, której obiecałam zła
mać po szkole palec. Te dziewczyny stanowiły pstrokatą zbierani
nę, niektóre z trądzikiem, niektóre z nadwagą albo zdecydowanie
zbyt kościste. Nie miały na sobie eleganckich swetrów i spódnic
khaki. Z przerażeniem zobaczyłam, że jedna nosi sandały. Białe.
Do beżowych rajstop. W styczniu!
Nie zapowiadało się najciekawiej.
Cee Cee wydawała się przewodzić temu stadku. Była redak
torką szkolnej gazetki „Wiadomości Misyjne", którą określała
jako „raczej przegląd literacki niż zwykła gazeta". Gdy twierdzi
ła, że nie potrzebuje nikogo, kto by walczył w jej sprawie, mó
wiła całkiem poważnie. Dysponowała zapasem słownej amuni
cji oraz śmiertelnie poważnie podchodziła do wszystkiego, co
robi. Pierwszą rzeczą, o jaką mnie zapytała, kiedy przestała się
na mnie wściekać, było, czy nie miałabym ochoty napisać cze
goś dla jej gazety.
- Nic wymyślnego. Może na przykład krótki artykuł, w któ
rym porównałabyś kulturę młodzieżową na Wybrzeżu Wschod
nim i Zachodnim. Na pewno dostrzegasz mnóstwo różnic mię
dzy nami a swoimi przyjaciółmi z Nowego Jorku. Co ty na to?
To by zainteresowało czytelników, zwłaszcza dziewczyny takie
jak Kelly i Debbie. Może napomknęłabyś coś o tym, że na Wy
brzeżu Wschodnim opaleniznę uważa się za dowód złego gu
stu?
SiP AScarlett 61
Roześmiała się, bez złośliwości, ale też i nie całkiem niewin
nie. Ale taka właśnie, jak wkrótce odkryłam, jest Cee Cee - cała
w uśmiechach, jeszcze bardziej promiennych z powodu tego
nieszczęsnego aparatu, tryskająca humorem. Słynie nie tylko
z ciętego dowcipu, ale także końskiego śmiechu, którym parska
w sposób niekontrolowany, nie mogąc powstrzymać przepeł
niającej jej radości. Uciszają ją nieustannie napuszone siostry
nowicjuszki, które dyżurują na korytarzu, starając się, abyśmy
nie przeszkadzali turystom pstrykającym zdjęcia Junipero Serry
i łaszących się do niego Indianek z brązu.
Szkoła Misyjna jest małą szkołą. Do drugich klas chodzi zale
dwie siedemdziesięciu uczniów. Cieszę się, że mamy z Przyćmio
nym rozbieżne plany zajęć, więc spotykamy się tylko na lunchu.
Lunch, nawiasem mówiąc, jada się na wielkim trawiastym placu
obok parkingu, skąd widać morze. Na tych samych ławkach, co
uczniowie drugich klas, rozwalają się seniorzy, najstarsze roczni
ki, a nad głowami tych, którzy okazali się na tyle nierozsądni,
żeby rzucić frytkę, krążą mewy. Wiem, bo sama tego doświadczy
łam. Siostra Ernestyna - ta, którą Adam, uczęszczający ze mną na
zajęcia z socjologii, nazwał „paniusią" - podeszła do mnie i po
wiedziała, żebym więcej tego nie robiła. Jakbym miała na to ocho
tę po tym, jak pięćdziesiątka ogromnych skrzeczących mew zapi-
kowała w moją stronę, otaczając mnie niczym gołębie na placu
Waszyngtona, gdy rzuciło im się kawałek precla.
W każdym razie Śpiący i Profesor jadali lunch o tej samej
porze co ja. To był jedyny moment, kiedy spotykałam Acker-
manów w szkole. Obserwowanie ich w naturalnym środowi
sku to interesujące zajęcie. Z zadowoleniem stwierdziłam, że
nie pomyliłam się w ocenie ich charakterów. Profesor trzyma
się z grupą dzieciaków o wyglądzie maniaków komputerowych,
z których większość nosi okulary i trzyma laptopy na kolanach.
Przyćmiony przebywa z osiłkami, wokół których krążą gromad-
62
ką -jak mewy nade mną - ładne opalone dziewczyny z naszej
klasy, łącznie z tą, obok której nie zdecydowałam się usiąść. Dziś
ich rozmowy toczyły się wokół prezentów gwiazdkowych, jako
że tego dnia widzieli się po raz pierwszy po feriach zimowych,
oraz tego, kto złamał najwięcej kończyn na nartach w Tahoe.
Najciekawiej jednak obserwowało się Śpiącego. Nie dlatego,
że się obudził. O, nie. Siedział na ławce z zamkniętymi oczami
i twarzą zwróconą do słońca. Ponieważ mam to na co dzień
w domu, nie to mnie zainteresowało. Zainteresowało mnie, co
dzieje się obok niego. A siedział tam niewiarygodnie przystoj
ny chłopak, który nie robił nic, poza tym że patrzył przed sie
bie z wyrazem przeraźliwego smutku na twarzy. Od czasu do
czasu jakaś dziewczyna, przechodząc obok- dziewczyny za
wsze krążą w pobliżu przystojnych chłopaków - mówiła mu
„cześć", a on odrywał wzrok od morza i odpowiadał „cześć",
żeby zaraz powtórnie skierować spojrzenie na hipnotyzujące
fale.
Przyszło mi do głowy, że Śpiący i jego kolega mogą być ćpu-
nami. To by wiele wyjaśniało.
Kiedy jednak zapytałam Cee Cee, kim jest ten chłopak, a także
czy nie ma on przypadkiem problemu z narkotykami, odparła:
- Och, nie. To Bryce Martinson. Nie, nie jest pod wpływem
narkotyków. Jest tylko smutny, wiesz, bo jego dziewczyna umar
ła podczas ferii.
- Naprawdę? - Przeżuwałam właśnie specjał ze szkolnego
bufetu. Wyżywienie w Szkole Misyjnej pozostawiało wiele do
życzenia. Teraz zrozumiałam, dlaczego tyle osób przynosi je
dzenie z domu. Daniem dnia były dzisiaj hot dogi. Nie żartuję.
Hot dogi. -Jak umarła?
- Strzeliła sobie w głowę - poinformował mnie Adam, chło
pak poznany przed gabinetem dyrektora, który właśnie się do
nas przysiadł. Zajadał cheetosy z ogromnej torby wyciągniętej
63
ze skórzanego plecaka. Plecaka od Louisa Vuittona, należy do
dać. - Odstrzeliła sobie tył czaszki.
- Boże, Adamie, jak możesz być tak cyniczny? - zgorszyła
się jedna z nieefektownych dziewcząt.
Adam wzruszył ramionami.
- Nigdy jej nie lubiłem. Nie mogę powiedzieć, że lubię ją
teraz. W gruncie rzeczy, kiedy nie żyje, nie znoszę jej jeszcze
bardziej. Słyszałem, że będziemy musieli przejść dla niej w śro
dę stacje krzyżowe.
- Zgadza się - potwierdziła z niechęcią Cee Cee. - Musimy
się modlić za jej nieśmiertelną duszę, ponieważ popełniła sa
mobójstwo i jej przeznaczeniem jest smażyć się w piekle przez
całą wieczność.
- Naprawdę? Myślałem, że samobójcy idą do czyśćca -
mruknął Adam w zamyśleniu.
- Nie, głupolu. A dlaczego, twoim zdaniem, wielebny Con-
stantine nie chce wydać Kelly pozwolenia na odprawienie na
bożeństwa żałobnego? Samobójstwo to grzech śmiertelny. Wie
lebny Constantine nie dopuści, aby czczono pamięć samobójcy
w jego kościele. Nie pozwoli nawet rodzicom, abyją pochowali
w poświęconej ziemi. - Cee Cee wzniosła do nieba fiołkowe
oczy. - Nigdy nie lubiłam Heather, ale wielebnego Constanti
n e ^ i jego głupich zasad nienawidzę jeszcze bardziej. Chodzi
mi po głowie artykuł na ten temat, a nazwałabym go „Ojciec,
Syn i święty Hipokryta".
Dziewczęta zachichotały nerwowo. Poczekałam, aż im przej
dzie i zapytałam:
- Dlaczego to zrobiła?
Adam był wyraźnie znudzony.
- Z powodu Bryce'a, oczywiście. Zerwał z nią.
Ładna czarnoskóra dziewczyna o imieniu Bernadette, zdecy
dowanie górująca nad nami wzrostem, pochyliła się i szepnęła:
64
_ Słyszałam, że zrobił to w centrum handlowym. Możecie
w to uwierzyć?
Inna dziewczyna dodała:
- Tak, w samą Wigilię. Robili razem zakupy przed świętami,
a ona wskazała palcem na brylantowy pierścionek na wystawie
u Bergdorfa i oznajmiła, że chce go mieć. Myślę, że to go wy
prowadziło z równowagi. Wiecie, to był pierścionek zaręczyno
wy. Zerwał z nią od razu.
- A ona wróciła do domu i się zastrzeliła? - Historyjka wydała
mi się naciągana. Kiedy wcześniej zapytałam Cee Cee, gdzie bę
dziemy jedli lunch, gdyby Boże broń, padało, wyjaśniła, że wszy
scy zostają wtedy w klasach. Siostry roznoszą różne gry, na przy
kład scrabbłe. Zastanawiałam się, czy ta historia, podobnie jak ta
o lunchu w deszczowy dzień, nie jest czczym wymysłem. Cee Cee
to dziewczyna, która jest w stanie, nie ze złośliwości, tylko dla za
bawy, naopowiadać nowej koleżance niestworzonych rzeczy.
- Nie wtedy - odpowiedziała Cee Cee. - Przez jakiś czas
próbowała się z nim pogodzić. Dzwoniła do niego co dziesięć
minut, aż w końcu jego matka powiedziała jej, żeby przestała.
Potem zaczęła przysyłać mu listy, grożąc samobójstwem, jeśli
do niej nie wróci. Nie odpowiadał, więc wzięła czterdziestkę-
czwórkę tatusia, pojechała do domu Bryce'a i zadzwoniła do
drzwi.
W tym momencie opowiadanie przejął Adam, wiedziałam
więc, że nastąpi jakiś makabryczny opis.
- Taak - zaczął, podnosząc się, żeby odegrać scenkę, posłu
gując się cheetosem w charakterze rewolweru. - U Martinso-
nów było właśnie przyjęcie noworoczne, więc zastała ich w do
mu. Otwierają drzwi, a na progu stoi dziewczyna z bronią
przyłożoną do głowy. Powiedziała, że jak Bryce nie przyjdzie, to
pociągnie za spust. Nie mogli jednak zawołać Bryce'a, bo wy
słali go na Antiguę...
5 - Kraina cienia 65
- .. .w nadziei, że słońce i woda ukoją jego stargane nerwy -
wtrąciła Cee Cee - ponieważ, rozumiecie, teraz powinien ra
czej myśleć o nauce. Niepotrzebne mu dodatkowe stresy w po
staci szalonej wielbicielki.
Adam łypnął na nią gniewnie i podjął na nowo opowieść,
przykładając cheetosa do głowy.
- Taak, owszem, to był poważny błąd ze strony Martinso-
nów. Jak tylko usłyszała, że Bryce'a nie ma w kraju, pociągnęła
za cyngiel, odstrzeliwując sobie tył czaszki, aż kawałki jej mó
zgu oblepiły świąteczne lampki wiszące przed domem.
Wszyscy, poza mną, jęknęli z wrażenia. Ja pomyślałam
o czymś innym.
- Puste krzesło w waszej pracowni, to obok, jak jej tam...
Kelly. Tam siedziała zmarła dziewczyna, prawda?
Bernadettę skinęła głową.
- Taak. Dlatego wydało nam się takie dziwne, że przeszłaś
obok niego. To było tak, jakbyś wiedziała, że siedziała tam Hea
ther. Pomyśleliśmy, że może jesteś medium albo...
Nie zadałam sobie trudu, żeby wyjaśnić, że fakt ten nie miał
nic wspólnego z moimi nadzwyczajnymi mocami umysłowy
mi. W ogóle nic nie powiedziałam. Pomyślałam: Rany, mamo,
ładnie z twojej strony, że mi powiedziałaś, dlaczego tak nagle
przyjęto mnie do tej szkoły, choć przedtem nie było wolnych
miejsc.
Popatrzyłam uważnie na Bryce'a. Po wakacjach na Antigui
był bardzo opalony. Siedział na długim stole, z nogami na ła
wie, łokciami opartymi na kolanach, ze wzrokiem wbitym w Pa
cyfik. Delikatny wiaterek mierzwił jego piaskowoblond włosy.
On nie ma pojęcia, pomyślałam. Nie ma zielonego pojęcia.
Wydaje mu się, że jego życie to koszmar, a najgorsze jeszcze
przed nim.
Wszystko przed nim.
66
8
67
"1
70
Oho. Może to i dobrze, że nigdy nie ciągnęło mnie do fajek.
Uznałam, że lepiej będzie zmienić temat, więc zaczęłam oglą
dać trofea.
- 1964 - zauważyłam. - Uczył ksiądz kawał czasu.
- Owszem. - Ojciec Dominik zasiadł za biurkiem. - Co tam
się, Susannah, na miłość boską, zdarzyło?
- Och - wzruszyłam ramionami - to tylko Heather. Zdaje
się, że wiemy już, dlaczego się tu kręci. Chce zabić Bryce'a Mar-
tinsona.
Ojciec Dominik pokręcił głową.
- To okropne. Straszne. Nigdy nie spotkałem się z taką... taką
siłą niszczycielską u ducha. Nigdy, odkąd jestem mediatorem.
- Naprawdę? - Wyjrzałam przez okno. Okna gabinetu dy
rektora nie wychodziły na morze, lecz na wzgórza, gdzie stoi
mój dom. - Ojej! - zawołałam. - Widać stąd miejsce, gdzie
mieszkam!
- Zawsze była taką miłą dziewczyną. Nigdy nie mieliśmy
żadnych kłopotów wychowawczych z Heather Chambers przez
wszystkie te lata, które spędziła w Szkole Misyjnej. Co mogło
wywołać u niej tyle nienawiści do młodego człowieka, którego
ponoć kochała?
Zerknęłam na niego przez ramię.
- Ksiądz żartuje?
- Cóż, tak, wiem, że zerwali ze sobą, ale tak skrajne emo
cje... ta chęć mordu... To dziwne...
Cmoknęłam zniecierpliwiona.
- Przepraszam, wiem, że ksiądz składał śluby czystości i tak
dalej, ale czy naprawdę nigdy nie był ksiądz zakochany? Nie wie
ksiądz, jak to jest? Ten chłopak ją spławił. Jeśli to nie jest powód,
żeby chcieć kogoś zabić, to nie wiem, jaki może być inny.
Przyglądał mi się zamyślony.
- Mówisz na podstawie własnego doświadczenia?
71
^
Spojrzałeś mi w oczy
By mnie zauroczyć.
Pogłaskałam twoje włosy
I coś mnie ugryzło.
76
Nie była to prawda. Mimo że kilkakrotnie odwiozła mnie do
domu policja, mama ufała mi całkowicie. Gdybym umówiła się
z jakimś chłopcem, na pewno nie miałaby nic przeciwko temu.
Sęk w tym, że jak dotąd nie zaprosił mnie dokądkolwiek żaden
chłopak. Ani w dzień powszedni, ani w żaden inny.
Nie dzieje się tak dlatego, że jestem brzydka. Nie przypomi
nam co prawda Cindy Crawford, ale nie jestem taka znowu
najgorsza. Chodzi o to, że w szkole zawsze uważano mnie za
dziwadło. Tak się zwykle sądzi o dziewczynach, które gadają
same ze sobą i mają czasem do czynienia z policją.
Nie zrozumcie mnie źle. Od czasu do czasu w szkole poja
wiał się jakiś nowy chłopak i bywało, że okazywał mi zaintere
sowanie, dopóki ktoś nie naopowiadał mu o mnie dziwnych
historii. Wtedy omijał mnie jak zadżumioną.
Chłopcy z Wybrzeża Wschodniego. Co oni wiedzą?
Teraz jednak miałam szansę zacząć nowy rozdział życia, z no
wą, nieświadomą mojej przeszłości populacją chłopców. Cóż,
jeśli nie liczyć Śpiącego i Przyćmionego, a wątpię, żeby któryś
z nich puścił parę z ust, jako że żaden nie należy do... powiedz
my, ludzi rozmownych.
W każdym razie, żaden z nich z pewnością nie naopowiadał
niczego Bryce'owi, gdyż jego następne słowa brzmiały:
- Zatem w weekend. Co robisz w sobotę?
Nie byłam przekonana, czy to rzeczywiście dobry pomysł,
żeby wiązać się z chłopakiem, którego chce zabić jego zmarła
dziewczyna. Ajeśli na to wpadnie i spróbuje się na mnie mścić?
Ojciec Dominik z pewnością by tego nie pochwalił.
A z drugiej strony, jak często takiej dziewczynie jak ja zdarza się
umawiać z tak przystojnym chłopakiem jak Bryce Martinson?
- W porządku. Sobota będzie dobra. Podjedziesz po mnie
o siódmej?
Uśmiechnął się szeroko, pokazując śliczne zęby - białe i równe.
77
- O siódmej - powtórzył, puszczając wreszcie płaszcz. - Do
zobaczenia o siódmej, jeśli nie wcześniej.
- Do zobaczenia. - Stałam z ręką na klamce. - Och, Bryce,
jeszcze jedno.
Szedł korytarzem w stronę swojej klasy.
- Tak?
- Uważaj na siebie.
Wydaje mi się, że puścił do mnie oko, ale trudno mieć pew
ność w tym półmroku.
79
^
6-Kraina cienia 81
^
83
- Jasne.
Przełączyłam się znowu do ojca Dominika.
- Eee... cześć - rzuciłam, uważając, żeby nie zwrócić się do
niego w sposób oficjalny. - Muszę kończyć. Mama ma ważny
telefon na drugiej linii. Od senatora. Od senatora stanowego. -
Prawdopodobnie czeka mnie za to piekło, jeśli rzeczywiście ono
istnieje, ale nie mogłam wyjawić ojcu Dominikowi prawdy: że
zamierzam chodzić z byłym chłopakiem ducha.
- Ach, oczywiście - powiedział ojciec Dominik. -Ja... cóż,
jeśli masz już jakiś plan...
- Mam. Proszę się nie martwić. Nic nie zakłóci wizyty arcy
biskupa. Przyrzekam. Do widzenia. - Rozłączyłam się i wróci
łam do Bryce'a. - Cześć. Przepraszam. Co słychać?
- Och, nic takiego. Właśnie o tobie myślałem. Na co byś mia
ła ochotę w sobotę? Chciałabyś pójść gdzieś na kolację albo do
kina, a może jedno i drugie?
Znów odezwał się sygnał drugiej linii.
- Bryce, przepraszam cię bardzo, tutaj jest prawdziwe zoo,
czy możesz chwilkę poczekać? Dzięki. Halo?
- Och, cześć, czy to Suze? -zapytał nieznany dziewczęcy głos.
- Tak, słucham.
- Cześć Suzie, mówi Kelly. Kelly Prescott. Z twojej klasy. Po
słuchaj, chciałam ci tylko powiedzieć, że to, co zrobiłaś dzisiaj dla
Bryce'a, było wspaniałe. Nigdy w życiu nie widziałam, żeby ktoś
zachował się tak odważnie. Powinni to podać w wiadomościach.
W każdym razie, w sobotę urządzam małe spotkanie, nic specjal
nego, takie tam party na basenie. Moi starzy wyjeżdżają, a basen
jest, oczywiście, podgrzewany, więc pomyślałam, że jakbyś miała
ochotę, mogłabyś wpaść.
Stałam ze słuchawką w ręku, jakby we mnie uderzył piorun.
Kelly Prescott, najbogatsza, najpiękniejsza dziewczyna w dru
giej klasie, zaprasza mnie na party tego samego wieczoru, kiedy
84
umówiłam się na randkę z najseksowniejszym chłopakiem
w całej szkole. Który akurat czeka na drugiej linii.
_ Taak, pewnie, Kelly. Z największą przyjemnością. Czy Brad
wie, gdzie to jest?
- Brad? - zdziwiła się Kelly. - Och, Brad. Zgadza się, to twój
przyrodni brat, prawda? Och, tak, zabierz go ze sobą. Poza tym...
- Chętnie bym pogadała, Kelly, ale mam kogoś na drugiej
linii. Czy możemy o tym porozmawiać jutro w szkole?
- Ależ naturalnie. Cześć.
Przełączyłam się znowu do Bryce'a i poprosiłam, żeby pocze
kał jeszcze chwilę. Zakrywszy dłonią słuchawkę, wrzasnęłam:
- Brad, party na basenie u Kelly Prescott w tę sobotę. Idziesz
albo chrzań się.
Przyćmiony wypuścił joystick z ręki.
- Niemożliwe! - ryknął radośnie. - Cholera, niemożliwe!
- Ejże! - Andy trzepnął go po głowie. - Uważaj, jak się wy
rażasz!
Wróciłam do Bryce'a.
- Kolacja to świetny pomysł. Wszystko, poza zdrową żyw
nością.
Bryce na to:
- Fantastycznie! Też nienawidzę zdrowej żywności. Nie ma
nic lepszego niż kawałek mięsa z frytkami i sosem...
- Eee, tak, Bryce. Posłuchaj, znowu ktoś się usiłuje dodzwo
nić. Naprawdę mi przykro, ale powinnam odebrać, dobrze?
Porozmawiamy jutro w szkole.
- Och, jasne. - W głosie Bryce'a brzmiało zdumienie. Przy
puszczalnie jestem pierwszą dziewczyną, która rozmawia z kimś
jeszcze, kiedy on dzwoni. - Cześć, Suze. I, hm, dzięki raz jeszcze.
- Nie ma sprawy. Zawsze do usług. - Znowu przełączyłam. -
Halo?
- Suze! Mówi Cee Cee!
85
^
86
Mediator nie potrzebuje właściwie narzędzi. Żadnych krzy
ży czy święconej wody, które ponoć przydają się do walki
z wampirami. Zresztą nigdy dotąd nie spotkałam wampira, cho
ciaż spędzam sporo czasu na cmentarzach. Co do duchów jed
nak, trzeba zdać się na łut szczęścia.
Czasami, żeby wykonać robotę jak należy, trzeba się gdzieś
włamać. A tego nie zrobi się bez narzędzi. Bardzo polecam
przedmioty, które można znaleźć na miejscu. Człowiek nie cho
dzi wtedy obładowany. Zabieram jednak ze sobą pas z narzę
dziami - latarką, śrubokrętami, obcęgami itd. - który zakładam
na czarne legginsy. Zapinałam go właśnie koło północy, zado
wolona, że wszyscy w domu śpią - łącznie ze Śpiącym, który
do tej pory zdążył wrócić z pizzerii - i akurat narzuciłam kurt
kę, kiedy złożył mi wizytę stary znajomy.
- Ojej - zawołałam, kiedy dostrzegłam jego odbicie w lustrze,
przed którym poprawiałam moją kreację. Słowo daję, widuję du
chy od lat, ale nadal dostaję dreszczy, kiedy któryś się przy mnie
materializuje. Odwróciłam się gwałtownie, zła nie dlatego, że się
pojawił, ale że udało mu się mnie zaskoczyć. - Dlaczego ciągle tu
jesteś? Wydawało mi się, że miałeś się wynieść.
Jesse przybrał swobodną pozę, opierając się o jedną z kolumie
nek przy łóżku. Jego ciemne oczy powędrowały od czubka mojej
zakapturzonej głowy do czubków czarnych wysokich butów
- Trochę późno na wyjście z domu, nie sądzisz, Susannah? -
zapytał obojętnie, jakbyśmy dyskutowali właśnie na temat dru
giej ustawy o zbiegłych niewolnikach, którą, o ile się nie mylę,
wydano mniej więcej w czasie, kiedy umarł.
- Uhm - burknęłam, ściągając kaptur. - Słuchaj, bez obrazy,
Jesse, ale to mój pokój. Może byś zechciał go opuścić? I nie
mieszaj się w moje sprawy, dobrze?
Jesse ani drgnął.
- Twojej mamie nie spodoba się, że tak późno wychodzisz.
87
- Moja mama. - Rzuciłam mu wściekłe spojrzenie, zadzie
rając głowę. Był naprawdę niepokojąco wysoki jak na kogoś,
kto nie żyje. - Co ty możesz wiedzieć o mojej mamie?
- Bardzo lubię twoją mamę - odparł Jesse spokojnie. - To
dobra kobieta. To prawdziwe szczęście mieć tak kochającą mat
kę. Myślę, że bardzo by ją zmartwiło, że wkraczasz na tak nie
bezpieczną drogę.
Niebezpieczna droga. Zgadza się!
- Taak, cóż, coś ci powiem, Jesse. Od dłuższego czasu wy
mykam się nocami z domu, a mama nigdy nie robiła z tego po
wodu afery. Wie doskonale, że potrafię o siebie zadbać.
No dobrze, to kłamstwo, ale skąd on może wiedzieć?
- Doprawdy? - Jesse uniósł powątpiewająco czarną brew.
Zwróciłam uwagę, że przez środek owej brwi biegnie blizna,
jakby ktoś ciął Jessego nożem po twarzy. Byłam w stanie to zro
zumieć. Zwłaszcza kiedy parsknął śmiechem, mówiąc: - Nie
sądzę, ąuerida. Nie w tym wypadku.
Podniosłam do góry obie ręce.
- W porządku. Po pierwsze, nie mów do mnie po hiszpań
sku. Po drugie, nie masz pojęcia, dokąd idę, więc bądź łaskaw
się odczepić.
- Ależ wiem, dokąd się wybierasz, Susannah. Idziesz do
szkoły, żeby porozmawiać z tą dziewczyną, która próbuje zabić
chłopca, tego chłopca, który chyba ci się... podoba. Zapewniam
cię, querida, że sama nie dasz sobie z nią rady. Powinnaś zabrać
ze sobą księdza.
Wytrzeszczyłam oczy. Miałam wrażenie, że wychodzą mi z or
bit, ale to mi się naprawdę nie mieściło w głowie.
- Co? - wyjąkałam. - Skąd wiesz to wszystko? Czy ty...
mnie szpiegujesz?
Po wyrazie mojej twarzy zorientował się, że powiedział za
dużo, bo wyprostował się i oświadczył stanowczo:
88
- Nie wiem, co masz na myśli. Wiem tylko, że narażasz się
na niebezpieczeństwo.
- Śledziłeś mnie - stwierdziłam, celując w niego oskarżyciel-
sko palcem. - Zgadza się? Boże, Jesse, mam już starszego brata,
wielkie dzięki. Nie musisz za mną łazić...
- O, tak - powiedział Jesse z sarkazmem - ten brat niezmiernie
się o ciebie troszczy. Prawie tak samo jak o to, żeby się wyspać.
- Ejże! - zawołałam, poczuwając się do obrony Śpiącego. -
On pracuje po nocach, jasne? Oszczędza na camaro!
Jesse wykonał coś, co, jak podejrzewam, w 1850 roku ucho
dziło za wulgarny gest.
- Nigdzie nie pójdziesz.
- Tak? - Odwróciłam się i ruszyłam do drzwi. - Spróbuj
mnie zatrzymać, truposzu.
Znał się na swojej robocie. Kiedy położyłam rękę na klamce,
zasuwka wskoczyła na miejsce. Przedtem nawet nie zauważy
łam, że na drzwiach jest zasuwka. Musi być bardzo stara. Jednej
części brakowało, a klucz z pewnością zginął dawno temu.
Stałam przez pół minuty, wpatrując się w zadziwieniu we
własną dłoń, naciskającą bezskutecznie klamkę. W końcu wciąg
nęłam głęboko powietrze, takjak radził psychoterapeuta mamy.
Nie sugerował, żebym stosowała tę technikę, mając do czynie
nia z uciążliwym duchem. Radził robić to wtedy, kiedy będę
w stresie.
Pomogło. Bardzo.
- No, dobrze - westchnęłam, odwracając się. -Jesse. To nie
w porządku.
Jesse wydawał się zmieszany. Widziałam wyraźnie, że nie jest
z siebie zadowolony. Ktoś, kto zabił go w poprzednim życiu,
z pewnością nie uczynił tego w odwecie za jakiś okrutny uczy
nek. Jesse nie lubił ranić ludzi. Był dobrym człowiekiem. W każ
dym razie próbował.
89
- Nie mogę. Susannah, nie chodź tam. Ta kobieta... ta
dziewczyna, Heather, nie jest taka, jak duchy, które spotykałaś
do tej pory. Jest przepełniona nienawiścią. Zabije cię.
Uśmiechnęłam się do niego zachęcająco.
- No więc muszę się jej pozbyć, prawda? Daj spokój. Otwórz
drzwi.
Zawahał się. Przez sekundę myślałam, że to zrobi. W końcu
jednak nie zdecydował się. Stał tylko z zakłopotanym, ale... zde
cydowanym wyrazem twarzy.
- Jak sobie chcesz. - Okrążyłam go i skierowałam się wprost
do okna. Postawiłam nogę na lawie, którą zrobił Andy i bez
wysiłku uniosłam siatkę w środkowym oknie. Przełożyłam nogę
przez parapet, kiedy poczułam, że chwyta mnie za nadgarstek.
Odwróciłam głowę. Nie widziałam jego twarzy, ponieważ
w pokoju paliła się tylko mała lampka, ale słyszałam wyraźnie
błagalną nutkę wjego głosie.
- Susannah.
I tyle. Tylko moje imię.
Nie odezwałam się. Nie mogłam. Właściwie mogłam, bo nie
zaschło mi w gardle... Po prostu... nie wiem.
Zamiast tego zerknęłam najego dłoń, dużą i śniadą, nawet na
tle mojej czarnej kurtki. Miał mocny chwyt, jak na nieżywego
faceta. Nawet jak na żywego. Podążył za moim wzrokiem i zo
baczył swoją dłoń ściskającą mój nadgarstek.
Puścił mnie, jakby moja skóra pokryła się nagle bąblami.
Wygramoliłam się przez okno. Kiedy udało mi się bez szwanku
przejść po dachu nad gankiem, a następnie zeskoczyć na zie
mię, spojrzałam w okno mojego pokoju.
Jessie, oczywiście, zniknął.
90
10
91
^
93
^
94
wydawały się gładkie i szczerozłote. Była naprawdę piękną
dziewczyną.
Tym bardziej szkoda, że strzeliła sobie w głowę.
- Heather - powiedziałam, ściągając kaptur. - Cześć. Prze
praszam, że przeszkadzam... - zawsze lepiej zacząć od uprzej
mości - ale sądzę, że powinnyśmy porozmawiać.
Heather ani drgnęła. Zmrużyła tylko oczy. Bardzo jasne, chy
ba szare. Długie rzęsy pociągnęła tuszem, a na powiekach miała
kreski zrobione grafitową kredką.
- Porozmawiać? - powtórzyła Heather. - Och, pewnie. Jakbym
miała ochotę z tobą rozmawiać. Wiem o tobie wszystko, Suzie.
Skrzywiłam się.
- Mam na imię Suze - sprostowałam.
- Wszystko jedno. Wiem, po co tu przyszłaś.
- To dobrze - stwierdziłam. - W takim razie nie muszę ni
czego wyjaśniać. Usiądziemy gdzieś, żeby pogadać?
- Pogadać? Dlaczego miałabym z tobą gadać? Co ty myślisz,
że na głupią trafiłaś? Boże, wydaje ci się, że jesteś sprytna. My
ślisz, że możesz się tak po prostu wepchać, co?
- Słucham?
- Na moje miejsce. - Wyprostowała się i ruszyła w stronę
fontanny. - Ty - rzuciła mi spojrzenie przez ramię - nowa
dziewczyna. Nowa dziewczyna, która sądzi, że może się tak po
prostu wślizgnąć na miejsce, które ja zostawiłam. Dostałaś moją
szafkę. Prawie ci się udało ukraść moją najlepszą przyjaciółkę.
Wiem, że Kelly dzwoniła do ciebie i zaprosiła cię na swoją głu
pią imprezę. A teraz ci się wydaje, że możesz ukraść mojego
chłopaka.
Oparłam ręce na biodrach.
- To nie jest twój chłopak, Heather, zapomniałaś? Zerwał
z tobą. Dlatego umarłaś. Przestrzeliłaś sobie głowę w obecno
ści jego matki.
95
^
100
Nie towarzyszył temu żaden hałas. Głowa zawisła na chwilę
w powietrzu. Dziwaczny kąt, pod jakim wisiała, zmienił wyraz
ciepłego współczucia na twarzy ojca Serry w szatański grymas.
Stałam jak zahipnotyzowana, patrząc na światło odbijające się
od metalowej kuli, gdy nagle stwierdziłam, że zaczyna spadać...
Mknęła w moją stronę tak szybko, że stanowiła jedynie smu
gę na nocnym niebie, niczym kometa albo...
Nie miałam okazji zastanowić się nad dalszymi porównania
mi, ponieważ w następnej sekundzie coś ciężkiego grzmotnęło
mnie w żołądek i rzuciło na ziemię. Rozłożyłam się jak długa,
patrząc w rozgwieżdżone niebo. Było takie piękne. Noc taka
czarna, a gwiazdy zimne, odległe i migotliwe jak...
- Wstawaj! - Rozległ się szorstki męski głos tuż przy moim
uchu. - Myślałem, że lepiej sobie z tym radzisz!
Coś wybuchło o centymetr od mojego policzka. Odwróci
łam głowę i zobaczyłam obsceniczny uśmiech Junipero Serry.
Jesse jednym szarpnięciem postawił mnie na nogi, a następ
nie pociągnął w stronę pasażu przed budynkiem.
11
102
że wewnątrz szaleją siły nadprzyrodzone. Na parkingu nadal
było pusto. Panowała cisza, jeśli nie liczyć dobiegającego z od
dali łagodnego szumu oceanu.
- Jesse! - syknęłam w stronę okna. - Chodź! - Nie wiedzia
łam, czy Heather nie będzie miała ochoty wyładować wściekło
ści na kimś niewinnym, zamiast na mnie, ani też, czy Jesse tak
że ma w zanadrzu jakieś sztuczki, w rodzaju tej z głową posągu.
Wiedziałam tylko, że im prędzej oboje znajdziemy się poza za
sięgiem jej złości, tym lepiej.
Pozwolę sobie w tym miejscu zaznaczyć, że nie jestem tchó
rzem. Ale nie jestem także kretynką. Uważam, że kiedy mamy
do czynienia z siłą, której nie jesteśmy w stanie stawić czoła,
nie pozostaje nic innego jak ucieczka.
Nie należy jednak zostawiać nikogo w potrzebie.
- Jesse! -wrzasnęłam przez okno.
- Wydawało mi się, że mówiłem - odezwał się mocno po
irytowany głos za moimi plecami - żebyś uciekała.
Sapnęłam z wrażenia i zakręciłam się na pięcie. Jesse stał na
asfaltowym parkingu, plecami do księżyca, z twarzą w cieniu.
- O, mój Boże. - Serce biło mi tak mocno, że o mało nie eks
plodowało. Nigdy w życiu tak się nie przestraszyłam. Nigdy.
Może dlatego zrobiłam to, co zrobiłam, a mianowicie chwy
ciłam Jessego za koszulę.
- O, mój Boże - wysapałam znowu. -Jesse, nic ci nie jest?
- Oczywiście, że nic. - Wydawał się zdziwiony tym pyta
niem. To chyba rzeczywiście było głupie z mojej strony. W jaki
sposób Heather może zaszkodzić Jessemu? Przecież go nie za
bije. - A czy tobie nic się nie stało?
- Mnie? Wszystko w porządku. - Spojrzałam w stronę ciem
nych okien klasy pana Waldena. - Czy myślisz, że ona... skoń
czyła?
- Na razie - odparł Jesse.
103
- Skąd wiesz? - Stwierdziłam niezwykle zdumiona, że cała
, się trzęsę. - Skąd wiesz, że zaraz nie przelezie przez ścianę i nie
zacznie wyrywać drzew, żeby w nas nimi rzucać?
Jesse pokręcił głową. Zauważyłam, że się uśmiecha. Jak na
kogoś, kto zmarł, zanim wynaleziono ortodoncję, miał bardzo
ładne zęby. Prawie tak ładne jak Bryce.
- Nie zrobi tego.
- Skąd możesz wiedzieć?
- Bo tak. Ona jeszcze nie wie, że jest w stanie to zrobić. To
wszystko jest dla niej nowe, Susannah. Nie wie, na co ją stać.
Jeśli to miało mnie pocieszyć, to odniosło przeciwny skutek.
Jesse przyznał właśnie, że Heather jest w stanie wyrywać drze
wa i rzucać nimi w ludzi, a nie robi tego jedynie z powodu bra
ku doświadczenia. To wystarczyło, żebym przestała drżeć i pu
ściła jego koszulę. Wiem, że Heather mogłaby mnie ścigać,
gdyby chciała. Mogłaby, tak samo jak Jesse, który poszedł za mną
do szkoły. Chodzi jednak o to, że Jesse zdaje sobie sprawę ze
' swoich umiejętności. Jest duchem o wiele dłużej niż Heather,
która dopiero dowiaduje się, na co ją stać.
To było najbardziej przerażające. Jest duchem tak krótko...
i już ma taką moc.
Zaczęłam chodzić po parkingu tam i z powrotem.
- Musimy coś zrobić - powiedziałam. - Musimy ostrzec ojca
Dominika. I Bryce'a. Mój Boże, musimy ostrzec Bryce'a, żeby
nie przychodził jutro do szkoły. Ona go zabije. Zabije go
w chwili, gdy postawi stopę na progu szkoły...
- Susannah...-zaczął Jesse.
- Chyba powinniśmy do niego zadzwonić. Jest pierwsza
w nocy, ale możemy do niego zadzwonić i powiedzieć mu...
nie wiem, co mamy mu powiedzieć. Możemy powiedzieć, że
ktoś groził mu śmiercią, czy coś. Może to go przekona. Albo
moglibyśmy sami zagrozić mu śmiercią. Tak zróbmy! Zadzwoń-
104
my do niego, ja udam kogoś innego i powiem: „Nie przychodź
jutro do szkoły, bo zginiesz". Może się przestraszy. Może...
- Susannah - powtórzył Jesse.
- Albo możemy poprosić ojca Dominika, żeby to zrobił! Oj
ciec Dominik może zadzwonić do Bryce'a i powiedzieć mu,
żeby nie przychodził do szkoły, że coś się stało...
- Susannah. -Jesse zagrodził mi drogę w chwili, gdy odwró
ciłam się, żeby przejść ten sam odcinek dwóch metrów, który
przemierzałam w obie strony od paru minut. Zatrzymałam się
nagle, zaskoczona jego bliskością, uderzając nosem w miejsce,
gdzie rozchylał się kołnierz jego koszuli. Jesse chwycił mnie za
ręce, pomagając utrzymać równowagę.
To mi się nie spodobało. Pamiętam, że chwilę przedtem to ja
go złapałam. No, właściwie nie jego, tylko jego koszulę. Ale
i w zwykłych okolicznościach nie lubię, kiedy ktoś mnie doty
ka, a zwłaszcza duchy. Ajuż szczególnie takie, które mają dłonie
równie duże i silne jak Jesse.
- Susannah - powtórzył znowu, zanim zdążyłam mu powie
dzieć, żeby zabrał ode mnie swoje wielkie żylaste łapy. -Wszyst
ko w porządku. To nie twoja wina. Nie mogłaś nic zrobić.
- Nic nie mogłam zrobić? Żartujesz? Powinnam była dać jej
takiego kopa, żeby znowu znalazła się w grobie!
- Nie -Jesse pokręcił głową. - Zabiłaby cię.
- Gówno! Mogłam ją pokonać. Gdyby nie zrobiła tej sztuczki
z głową...
- Susannah...
- Mówię poważnie, Jesse. Poradziłabym sobie, gdyby nie
wpadła w taką furię. Założę się, że jeśli poczekamy, aż ochłonie
i wrócimy tam, to zdołam ją przekonać...
- Nie. - Puścił moje ręce, ale tylko po to, żeby objąć mnie
ramieniem i poprowadzić w stronę pojemnika na śmieci za któ
rym zostawiłam rower. - Chodźmy. Wracajmy do domu.
105
- Ale co...
Ścisnął mnie jeszcze mocniej.
- Nie.
- Jesse, nic nie rozumiesz. To moja praca. Muszę...
- To także zadanie ojca Dominika, prawda? Pozwól mu się
tym zająć. Nie ma powodu, żeby cała odpowiedzialność spo
czywała na tobie.
- Owszem, jest. To ja nawaliłam.
- To ty przyłożyłaś jej pistolet do głowy i pociągnęłaś za cyn
giel?
- Oczywiście, że nie. Ale to przeze mnie wpadła w taką złość.
Nie mogę prosić ojca Dorna, żeby po mnie sprzątał. To byłoby
zdecydowanie nie w porządku.
- Zdecydowanie nie w porządku jest to, że ktoś może ocze
kiwać, iż młoda dziewczyna, takajak ty, stanie do walki z demo
nem z piekła rodem -Jesse z trudem zachowywał spokój.
- Ona nie jest demonem z piekła. Jest tylko wściekła. Jest
wściekła, bo chłopak, któremu ufała, okazał się...
- Susannah. -Jesse zatrzymał się nagle. Jeśli nie poleciałam
na buzię i nie rozpłaszczyłam na asfalcie, to tylko dlatego, że
nadal obejmował mnie ramieniem.
Przez chwilę, tylko przez chwilę, naprawdę myślałam... cóż,
myślałam, że mnie pocałuje. Nikt mnie nigdy dotąd nie poca
łował, ale, jak się wydaje, wszystkie warunki zostały spełnione.
No, wiecie, księżyc, mocno bijące serca, emocje związane
z ucieczką przed wściekłym duchem...
Oczywiście nie bardzo wiedziałam, co sądzić o tym, że mój
pierwszy pocałunek miał być pocałunkiem kogoś należącego do
świata umarłych, ale cóż, żebracy nie mogą grymasić, a ponadto,
zapewniam was, że Jesse jest o niebo przystojniejszy od wszyst
kich żywych chłopaków, jakich ostatnio poznałam. Nigdy nie
widziałam takiego przystojnego ducha. W momencie śmierci nie
106
mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat. Byłam ciekawa, z jakiej
przyczyny umarł. Duchy zmarłych ludzi zazwyczaj wyglądają tak,
jak wyglądali ci ludzie tuż przed śmiercią. Na przykład mój tata
teraz, kiedy mnie nawiedza, nie wygląda inaczej niż na dzień
przedtem, jak poszedł pobiegać po parku dziesięć łat temu.
Przypuszczam, że Jesse został zamordowany, ponieważ, jak
na mój gust, wygląda cholernie zdrowo. Niewykluczone, że tra
fiła go jedna z tych kul, po których zostały dziury w domu na
dole. Ładnie ze strony Andy'ego, że oprawił je w ramki na pa
miątkę dla potomności.
A teraz ten niesamowicie przystojny duch sprawia wrażenie,
jakby zamierzał mnie pocałować. Cóż, kimże ja jestem, żeby
mu w tym przeszkodzić?
No, więc, rozumiecie, odchyliłam lekko głowę do tyłu, pa
trząc na niego spod rzęs i rozchylając usta. Wtedy zauważyłam,
że jego uwaga nie skupia się na moich wargach, tylko dużo ni
żej. I to nie na moim biuście, co też nie byłoby złe.
- Ty krwawisz - stwierdził.
Czar prysnął. Oczy o mało nie wyskoczyły mi z orbit.
- Wcale nie - odparłam odruchowo, ponieważ nie czułam żad
nego bólu. Jednak gdy spojrzałam w dół, zobaczyłam, że u moich
stóp wykwitają na chodniku drobne plamki. Po ciemku trudno
było określić ich kolor. W świetle księżyca wydawały się czarne.
Z przerażeniem zauważyłam podobne plamy na koszuli Jessego.
Z całą pewnością to moja krew. Przyjrzałam się sobie uważ
nie i stwierdziłam, że udało mi się przeciąć drobną, ale jednak
ważną żyłkę na nadgarstku. Kiedy rozmawiałam z Heather,
ściągnęłam rękawice i schowałam je do kieszeni, a później, pod
czas pośpiesznej ucieczki, zapomniałam włożyć je z powrotem.
Skaleczyłam się pewnie, wskakując na usłany szkłem parapet.
Co tylko potwierdza moją teorię, że właśnie przy wychodzeniu
przydarzają się najgorsze rzeczy.
107
- Och - mruknęłam, obserwując strumyczek krwi. Nic in
nego nie przychodziło mi do głowy, jak tylko: - Ale paskudnie.
Przepraszam za koszulę.
- To nic. - Jesse sięgnął do kieszeni czarnych obcisłych
spodni i wyciągnął coś białego i miękkiego. Owinął tym mój
nadgarstek kilka razy. Robił to w milczeniu, bardzo skupiony.
Pierwszy raz zdarzyło mi się, żeby duch udzielał mi pierwszej
pomocy. To nie aż tak interesujące jak pocałunek, ale też niezłe
przeżycie.
- Dobrze - powiedział wreszcie. - Boli?
- Nie - odparłam zgodnie z prawdą. Wiedziałam z doświad
czenia, że boleć zacznie po paru godzinach. Odchrząknęłam. -
Dziękuję.
- Drobiazg.
- Ależ nie. - Nagle, to idiotyczne, zebrało mi się na płacz.
Naprawdę. A ja nigdy nie płaczę. - Mówię poważnie. Dzięku
ję. Dzięki, że przyszedłeś, żeby mi pomóc. Nie powinieneś był
tego robić. To znaczy, cieszę się, że tak się stało. I... cóż, dzięku
ję. To wszystko.
Zmieszał się. Chyba zachowałam się dość naturalnie, rozkle
jając się w takiej sytuacji. To było silniejsze ode mnie. Nie mog
łam w to uwierzyć. Żaden duch nie był dla mnie taki miły. Och,
tata próbował. Ale tata nie jest osobą, na której specjalnie moż
na polegać. Nigdy, tak naprawdę, nie mogłam na niego liczyć,
zwłaszcza w potrzebie.
Co innego Jesse. Tyle dla mnie zrobił, choć go o nic nie pro
siłam. W gruncie rzeczy, byłam dla niego dość nieprzyjemna.
- Nie ma za co - powiedział w końcu. A potem dodał: -
Chodźmy do domu.
108
12
109
przez okno któregoś z mijanych przez nas domów, stwierdził
by, że ma omamy. Zobaczyłby idącą zmęczonym krokiem
dziewczynę, a obok niej sunący lekko rower.
Dobrze się składa, że ludzie na Wybrzeżu Zachodnim cho
dzą wcześnie spać.
Przez całą drogę do domu myślałam obsesyjnie o tym, w któ
rym momencie popełniłam błąd, jeśli chodzi o Heather. Nie
zastanawiałam się nad tym głośno, bo nie chciałam zachowy
wać się jak zacięta płyta czy mechaniczne pianino, czy co tam
mieli w czasach Jessego. Jednak o niczym innym nie mogłam
myśleć. W całej mojej paroletniej karierze mediatorskiej nie spo
tkałam tak gwałtownego, zachowującego się tak irracjonalnie
ducha. Po prostu nie miałam pojęcia, co robić. A wiedziałam, że
muszę szybko coś wymyślić; od momentu, kiedy zaczną się lek
cje, a Bryce znajdzie się w śmiertelnym niebezpieczeństwie,
dzieliło mnie zaledwie kilka godzin.
Nie wiem, czy Jesse odgadł, dlaczego milczę, czy może także
myślał o Heather. W każdym razie odezwał się nagle, przery
wając ciszę:
- „Niebo nie zna wściekłości, jak miłość zamieniona w nie
nawiść, ani piekło takiej furii, jak zraniona kobieta".
Spojrzałam na niego zdziwiona.
- Mówisz na podstawie własnego doświadczenia?
W świetle księżyca zobaczyłam, że uśmiecha się lekko.
- Cytuję Wiliama Congreve'a.
- Och. - Zastanawiałam się przez chwilę. - Ale, wiesz, cza
sami zraniona kobieta ma powody, żeby się wściekać.
- Mówisz na podstawie własnego doświadczenia? - zainte
resował się.
- Niespecjalnie.
Chłopak musi okazać ci zainteresowanie, zanim cię zrani. Nie
powiedziałam jednak tego głośno. Nie dbam o to, co Jesse
110
o mnie myśli. Dlaczego miałoby mnie obchodzić, co myśli
o mnie martwy kowboj?
Ale nie zamierzałam uświadamiać mu, że nigdy nie miałam
chłopaka. Nie mówi się takich rzeczy przystojnym chłopakom,
nawet jeśli są martwi.
- Nie wiemy przecież, tak naprawdę, co zaszło między Hea
ther a Bryce'em. Może ma powody, żeby czuć do niego żal?
- Do niego, pewnie tak - powiedział Jesse z niechęcią. - Ale
nie do ciebie. Nie miała prawa cię atakować.
Wjego głosie zawrzał taki gniew, że uznałam, iż może lepiej
zmienić temat. Pewnie powinnam wściec się na Heather za to,
że dybie na moje życie, ale z drugiej strony, często mam do czy
nienia z ludźmi niemyślącymi racjonalnie. Dobrze, może nie
do tego stopnia, co Heather, ale wiecie, co mam na myśli. Poza
tym nauczyłam się jednego: nie należy niczego brać do siebie.
Owszem, próbuje mnie zabić, ale kto wie, może inaczej nie
potrafi? Skąd możemy wiedzieć, jakich miała rodziców? Może
mordowali każdego, kto działał im na nerwy...
Jakkolwiek, w związku z tym naszyjnikiem z pereł dodawa
nych z różnych okazji, miałam co do tego wątpliwości.
Myśl o morderstwie kazała mi się również zastanowić, co tak
bardzo poruszyło Jessego. Przyszło mi do głowy, że przecież on
sam prawdopodobnie zginął gwałtowną śmiercią. Może też sam
się zabił? Nie wydaje mi się jednak, żeby był typem samobójcy.
Może umarł na jakąś wyniszczającą chorobę...
To chyba nie było specjalnie taktowne z mojej strony, ale cóż,
nikt nigdy nie chwalił mnie za szczególny takt. Poszłam za cio
sem i po prostu zapytałam go o to, kiedy szliśmy żwirową alej
ką pod górę.
- Hej, a jak ty właściwie umarłeś?
Jesse nie odpowiedział od razu. Prawdopodobnie się obraził.
Zauważyłam, że duchy nie lubią tego tematu. Czasami nawet
111
nie pamiętają, jak doszło do ich śmierci. Ofiary wypadków sa
mochodowych na ogół nie mają o niczym pojęcia. Wiele razy
widziałam, jak szukały swoich współpasażerów. Wyjaśniam im
wtedy wszystko, a potem staram się dojść, gdzie są ci ludzie
których oni usiłują znaleźć. To jest naprawdę okropne. Muszę
trafić do odpowiedniego urzędu, gdzie przechowuje się proto
koły z wypadków i, udając, że dostałam takie zadanie w szkole
zanotować nazwiska ofiar i dowiedzieć się o ich dalsze losy.
Mówię wam, czasami mam tego wszystkiego dość.
Tak czy inaczej, Jesse milczał przez jakiś czas i sądziłam, że
już nic nie powie. Patrzył przed siebie, na dom, w którym umarł
i który miał nawiedzać, dopóki... cóż, dopóki nie upora się ze
sprawą, która trzyma go na tym świecie.
Księżyc nadal jaśniał na niebie, teraz już dość wysoko i wi
działam twarz Jessego wyraźnie jak w dzień. Nie wyglądał ja
koś inaczej niż zwykle. Jego wąskie usta wykrzywiał lekki gry
mas, a okolone gęstymi rzęsami oczy pod lśniącymi czarnymi
brwiami ujawniały tyle, co lustro. Mogłabym się w nich przej
rzeć, ale nie byłam w stanie domyślić się ich wyrazu.
- Hm - mruknęłam. - Wiesz co? Nieważne. Jeśli nie masz
ochoty o tym mówić, to nie musisz...
- Nie, wszystko w porządku.
- Byłam tylko ciekawa, to wszystko. Ale jeśli to zbyt osobiste...
- To nie jest zbyt osobiste. - Doszliśmy do domu. Oparł ro
wer o ścianę garażu. - Wiesz, ten dom nie zawsze był domem
rodzinnym - odezwał się, stojąc w cieniu.
A ja na to:
- Ojej, naprawdę? - Udałam, że słyszę o tym po raz pierwszy.
- Tak. Kiedyś był tu hotel. No, może bardziej zajazd niż hotel.
- A ty zatrzymałeś się tam, jako gość? - zapytałam wesoło.
- Tak. - Wyszedł spod daszka nad garażem, ale nie patrzył
w moją stronę. Zerkał na morze.
112
- I... - usiłowałam go skłonić do dalszych wynurzeń. - Coś
się stało, kiedy tam byłeś?
- Tak. - Teraz spojrzał na mnie. Patrzył bardzo długo, a po-
tern powiedział: - To długa historia, a ty na pewno jesteś nieźle
zmęczona. Połóż się i odpocznij. Rano zdecydujemy, co zrobić
z Heather.
To nie w porządku.
- Zaraz, zaraz, nigdzie nie pójdę, dopóki nie skończysz tej
historii.
Pokręcił głową.
- Nie. Jest już późno. Opowiem ci innym razem.
- Ojej! - Zachowywałam się jak małe dziecko, które mama
wysłała wcześnie do łóżka, ale miałam to gdzieś. - Nie możesz
tak po prostu zacząć jakiejś historii i jej nie dokończyć. Mu
sisz...
Jesse otwarcie sobie ze mnie żartował.
- Idź się położyć, Susannah. - Podszedł do mnie i popchnął
delikatnie w stronę schodów. - Dość przerażających przeżyć jak
na jedną noc.
- Ale ty...
- Kiedy indziej - powtórzył. Stałam na najniższym stopniu
ganku, patrząc na jego roześmianą twarz.
- Przyrzekasz?
Jego zęby błysnęły bielą w świetle księżyca.
- Przyrzekam. Dobranoc, ąuerida.
- Mówiłam ci - burknęłam, wchodząc po schodach - żebyś
mnie tak nie nazywał.
Była prawie trzecia nad ranem i stać mnie było jedynie na
symboliczne oburzenie. Nadal funkcjonowałam według czasu
nowojorskiego, to jest z trzygodzinnym wyprzedzeniem. Cięż
ko wstać rano do szkoły, nawet jeśli spało się pełne osiem go
dzin. Jak to będzie po czterech godzinach?
114
ca jak dla mężczyzny. Zaczęłabym się być może zastanawiać nad
orientacją seksualną Jessego, gdybym nie zauważyła inicjałów
w rogu. Duże ozdobne litery MDS wyszyto drobniutkim ście
giem, białą nitką na białym tle. MDS. Ani śladu J..
Dziwne. Bardzo dziwne.
Powiesiłam chusteczkę, żeby wyschła. Nie musiałam się mar
twić, że ktoś ją zobaczy. Po pierwsze, poza mną nikt nie korzystał
z tej łazienki, nikt inny nie mógłby jej też zobaczyć, tak samo jak
Jessego. Jutro będzie tam, gdzieją zostawiłam. Może zażądam od
Jessego, zanim mu ją oddam, aby mi wyjaśnił, co oznacza MDS.
W momencie, gdy zasypiałam, uświadomiłam sobie, że MDS
musi oznaczać dziewczynę. Stąd ta koronka. I ozdobny krój li
ter. Czyżby Jesse nie zginął w wyniku strzelaniny, jak sądziłam,
tylko podczas kłótni kochanków?
Nie wiem, dlaczego to przypuszczenie tak bardzo wytrąciło
mnie z równowagi, ale tak właśnie było. Nie mogłam zasnąć
przez całe trzy minuty. Potem przewróciłam się na bok, zatęsk
niłam przez chwilę za starym łóżkiem i zapadłam w sen.
13
116
w której prawie nie było wody oraz przewróconą i połamaną ław
kę, jak również rozwalone drzwi do klasy pana Waldena.
Nic więc dziwnego, że wpadli w panikę i wezwali gliny. Lu
dzie w mundurach kręcili się po całej szkole, zdejmując odciski
palców i mierząc różne rzeczy, na przykład odległość, jaką po
konała, lecąc w powietrzu, głowa Junipero Serry, oraz prędkość,
jaką musiała osiągnąć, żeby wybić tyle dziur w grubych na sie
dem centymetrów drzwiach. Jakiś gość w granatowej wiatrów
ce, z literami CBTSPD - policja miasta Carmel? - na plecach,
konferował z ojcem Dominikiem, który wyglądał na wykoń
czonego. Nie mogłam podchwycić jego spojrzenia i uznałam,
że będę musiała poczekać do końca apelu, żeby wymknąć się do
jego gabinetu i za wszystko przeprosić.
Na apelu siostra Ernestyna, zastępczyni dyrektora, oznajmiła
nam, że to akt wandalizmu. Wandale włamali się przez klasę
pana Waldena i dokonali spustoszeń w szkole. Całe szczęście,
powiedziała, że taca i masywny złoty kielich na mszalne wino
i hostie nie zostały ukradzione, ale nadal znajdują się w szafecz-
ce za ołtarzem. Wandale brutalnie pozbawili głowy pomnik za
łożyciela szkoły, ale nie ruszyli rzeczy naprawdę wartościowych.
Wezwano nas, żebyśmy natychmiast wystąpili do przodu, jeśli
wiemy cokolwiek na temat tego straszliwego wypadku. Oraz że
jeśli czulibyśmy się niepewnie, występując jawnie, to możemy
to zrobić anonimowo. Wielebny Constantine będzie spowiadał
przez całe przedpołudnie.
Mój Boże! To nie moja wina, że Heather odbiło. W każdym
razie, nie do końca. Jeśli ktoś powinien się spowiadać, to właś
nie ona.
Stanęłam w szeregu za Cee Cee, która nie była w stanie ukryć
zachwytu nad tym, co się stało. Niemal dało się przeczytać na
główek, który właśnie rodził się w jej głowie: „Ojciec Serra tra
ci głowę dla wandali". Wyciągałam szyję, zerkając w stronę
117
starszych klas, żeby sprawdzić, czy jest tam Bryce. Nie zauwa
żyłam go. Może ojciec Dominik dotarł już do niego i odesłał do
domu. Widocznie zorientował się, że bałagan na dziedzińcu to
wynik działalności istot nie z tego świata i postąpił, jak nakazu
je przezorność. Miałam tylko nadzieję, ze względu na Bryce'a,
że ojciec Dominik nie zaaplikował mu wszy.
Dobrze, przyznaję, że ze względu na siebie. Bardzo pragnę
łam tej randki w sobotę i nie chciałam, żeby została odwołana
z powodu wszy. Czy to zbrodnia? Żadna dziewczyna nie może
poświęcać całego czasu na walkę z zaburzeniami parapsychicz
nymi. Potrzebuje także odrobiny romantyzmu.
Kiedy tylko apel się skończył, a ja próbowałam zerwać się
z godziny wychowawczej i prysnąć do gabinetu ojca Domini
ka, zatrzymała mnie siostra Ernestyna.
- Przepraszam, panno Simon - powiedziała, gdy właśnie usi
łowałam zanurkować pod żółtą taśmą. - Być może w Nowym
Jorku nie zwraca się uwagi na ostrzeżenia policji, ale tutaj, w Ka
lifornii, uważamy takie zachowanie za wysoce niewskazane.
Wyprostowałam się. Niemal mi się udało. Pomyślałam sobie
różne nieprzyjemne rzeczy o siostrze Ernestynie, ale zdobyłam
się, z trudem, na w miarę uprzejme:
- Och, siostro, tak mi przykro. Widzi siostra, ja muszę do
stać się do gabinetu ojca Dominika.
- Ojciec Dominik - odparła siostra Ernestyna lodowato -
jest dzisiaj ogromnie zajęty. Rozmawia właśnie z policją na te
mat nieszczęsnych wypadków dzisiejszej nocy. Będzie miał czas
dla interesantów najwcześniej po lunchu.
Wiem, że to raczej niewłaściwe wyobrażać sobie, jak się po
wala zakonnicę ciosem karate, ale nic nie mogłam na to pora
dzić. Doprowadzała mnie do szału.
- Proszę posłuchać, siostro, ojciec Dominik prosił, abym zgło
siła się do niego dziś rano. Przyniosłam pewne, hm, dokumenty
118
ze starej szkoły, które dyrektor chciał zobaczyć. Musiałam spro
wadzić je FedEksem z Nowego Jorku, właśnie dotarły, więc...
Myślałam, że z tymi dokumentami i FedEksem to dobre za
granie i dowód przytomności umysłu, ale siostra Ernestyna
wyciągnęła rękę, mówiąc:
- Daj mi je, a z największą chęcią zaniosę je ojcu Dominikowi.
Cholera!
- Eee - mruknęłam, przechodząc na pozycje obronne - nie
ważne. No, to chyba... chyba pójdę do niego po lunchu.
Siostra Ernestyna posłała mi spojrzenie mówiące: „Aha, właś
nie, tak myślałam", a następnie skierowała uwagę na jakieś nie
winne dziecię, które popełniło błąd, pojawiając się w szkole
w levisach, co stanowiło jaskrawe pogwałcenie obowiązujących
w szkole reguł dotyczących stroju.
- To są moje jedyne czyste spodnie! - zawyło dziecię, ale to nie
wzruszyło siostry Ernestyny. Stała jak skała, nadal blokując przej
ście do gabinetu dyrektora i notując coś w czarnym notesiku.
Nie miałam wyboru, musiałam iść na lekcję. Poza tym, co
takiego mogłabym powiedzieć ojcu Dominikowi, czego sam nie
wie? Z całą pewnością zdaje sobie sprawę, że to Heather zde
wastowała pół szkoły, ja natomiast rozbiłam okno w klasie pana
Waldena. Prawdopodobnie nie był zachwycony rezultatami
moich starań, więc po co mu się narzucać? Powinnam raczej
schodzić mu z drogi.
Pozostawało jednak pytanie... co z Heather?
Sądzę, że nadal dochodziła do siebie po wybuchu wściekłości
poprzedniej nocy. W drodze na lekcję nie zauważyłam nigdzie
śladu jej obecności i to mnie ucieszyło. Ojciec Dom i ja zyska
liśmy trochę czasu, żeby wymyślić jakiś plan działania, zanim
uderzy ponownie.
Na lekcji usiłowałam przekonać samą siebie, że wszystko bę
dzie dobrze. Nie mogłam jednak pozbyć się wyrzutów sumienia
119
w stosunku do pana Waldena. Zniszczenie drzwi do klasy zniósł
dość dobrze. Nie wydawało się również, żeby martwił się jakoś
strasznie z powodu wybitego okna. Cała szkoła, naturalnie, hu
czała od plotek na ten temat. Byli tacy, którzy twierdzili, że po
zbawienie Junipero Serry głowy to zwykły kawał najstarszego
rocznika. Kiedyś, jak opowiedziała mi Cee Cee, najstarsi ucznio
wie obwiązali dzwony poduszkami, więc kiedy zaczęto w nie
bić, rozległy się jedynie stłumione pacnięcia. Teraz, zdaje się,
podejrzewano, że to coś podobnego.
Gdyby znali prawdę. Krzesło Heather obok Kelly Prescott
nadal pozostawało znacząco puste, a jej szafka ciągle nie dawała
się otworzyć w związku z wypaczeniem drzwiczek, do którego
doszło, kiedyją na nie pchnęłam.
Ironia losu sprawiła, że kiedy przypomniałam sobie to wydarze
nie, Kelly Prescott podniosła rękę i zapytała pana Waldena, czyjego
zdaniem to sprawiedliwe, że w związku z decyzją wielebnego Con-
stantine'a msza żałobna w intencji Heather się nie odbędzie.
Pan Walden oparł się na krześle i położył obie nogi na biurku.
- Nie patrz na mnie - powiedział. -Ja tutaj tylko pracuję.
- No, tak - mruknęła Kelly. - Czy nie uważacie, że to nie
sprawiedliwe? - zwróciła się do całej klasy. Jej obramowane tu
szem oczy wyrażały prośbę. - Heather Chambers chodziła tu
taj przez dziesięć lat. To niewybaczalne, że jej pamięć nie
zostanie uczczona w jej szkole. A, prawdę mówiąc, uważam, że
to, co stało się wczoraj, to był znak.
Pan Walden wydawał się ogromnie rozbawiony.
- Znak, Kelly?
- Tak jest. Wierzę, że wypadki ostatniej nocy oraz to, co spo
tkało Bryce'a - łączy się ze sobą. Nie sądzę, że posąg ojca Serry
został zbezczeszczony przez wandali, ale przez anioły. Anioły,
które mają za złe to, iż wielebny Constantine nie pozwala ro
dzicom Heather na urządzenie jej tutaj pogrzebu.
120
W klasie rozległ się szmer. Patrzono z niepokojem na krzesło
Heather. Normalnie niechętnie wypowiadam się w szkole publicz
nie, ale tego nie mogłam puścić mimo uszu. Odezwałam się więc:
- Chcesz zatem powiedzieć, Kelly, że twoim zdaniem, to
anioł wybił to okno za moimi plecami?
Kelly musiała odwrócić się na krześle, żeby na mnie spojrzeć.
- Cóż - powiedziała. - To mogło...
- Dobrze. Myślisz, że to anioły wyważyły drzwi do klasy, od
cięły głowę posągu i nabałaganiły na dziedzińcu?
Kelly wysunęła wyzywająco brodę.
- Tak. Zgadza się. Anioły, które rozgniewały się na wieleb
nego Constantine'a za to, że nie pozwolił nam wyprawić mszy
żałobnej za duszę Heather.
Pokręciłam głową.
- Bzdura - oznajmiłam.
Kelly uniosła brwi.
- Przepraszam?
- Powiedziałam, że to bzdura, Kelly. Sądzę, że twoja teoria
jest bzdurna.
Twarz Kelly przybrała interesujący odcień czerwieni. Podej
rzewam, że zaczęła żałować, że zadała to pytanie.
- Nie wiesz, czy to nie były anioły, Suze - odezwała się
szorstko.
- Otóż przypadkiem wiem. Ponieważ, o ile mi wiadomo,
anioły nie krwawią, a tutaj wszędzie na wykładzinie znaleziono
krew wandala, który zranił się podczas włamania. Dlatego poli
cja wycięła kawałki chodników i zabrała je do laboratorium.
Nie tylko Kelly sapnęła ze zdumienia. Wszystkich to zasko
czyło. Zapewne nie należało wspominać o krwi, zwłaszcza że
była moja, ale mój Boże, nie mogłam pozwolić, żeby bajdurzyła
o tych aniołach. Anioły, cholera jasna. Co jej się roi? Myśli, że
to Autostrada do nieba?
121
- W porządku - powiedział pan Walden. - Tym miłym ak
centem zakończymy tę dyskusję. Pora na lekcję. Susannah, czy
możesz zostać chwilę?
Cee Cee odwróciła się do mnie, unosząc do góry białe brwi.
- No, to masz przechlapane, bidulo - syknęła.
Nie wie nawet, do jakiego stopnia ma rację. Wystarczyło spoj
rzeć na bandaż na moim nadgarstku, aby się domyślić, że o po
chodzeniu tej krwi mam wiadomości z „pierwszej ręki".
Z drugiej strony, nie było powodu, żeby mnie podejrzewać,
prawda?
Z duszą na ramieniu podeszłam do biurka pana Waldena. On
zamierza cię wydać, myślałam rozpaczliwie. Ale się wkopałaś,
Simon.
Ale pan Walden pragnął jedynie pochwalić mnie za przypisy
w wypracowaniu o bitwie pod Bladensburgiem, które rzuciły
mu się w oczy, gdy oddawałam pracę.
- Eee. To naprawdę nic takiego, proszę pana.
- Tak, ale przypisy... - westchnął. - Nie widziałem właści
wie opracowanych przypisów od czasów, gdy uczyłem w colle
ge`u. Wykonałaś dobrą robotę.
Wymamrotałam skromne „dziękuję". Nie chciałam wdawać
się w wyjaśnienia, że moja rozległa wiedza na temat bitwy pod
Bladensburgiem wzięła się stąd, że kiedyś pomogłam wetera
nowi tej bitwy naprowadzić jego następców na zakopaną w zie
mi torbę z pieniędzmi, którą zgubił w ogniu walki. Przedziw
ne, jakie rzeczy nie dają ludziom spokojnie żyć... czy też raczej
zaznać spokoju po śmierci.
Już miałam powiedzieć panu Waldenowi, że w normalnej sytu
acji wolałabym posiedzieć z nim i porozmawiać na temat słynnych
amerykańskich bitew, ale teraz muszę koniecznie pójść sprawdzić,
czy siostra Ernestyna nadal pilnuje przejścia do gabinetu ojca Do
minika, kiedy słowa pana Waldena sprawiły, że znieruchomiałam:
122
- Dziwnie się złożyło, że Kelly akurat teraz wspomniała Hea
ther Chambers, Susannah.
Spojrzałam na niego z niepokojem.
- Ach tak? Dlaczego?
- Cóż, nie wiem, czy to do ciebie dotarło, ałe Heather była
wiceprzewodniczącą przedostatnich klas. Teraz, kiedy odeszła,
zbieraliśmy głosy na nowego wice. Myśl sobie, co chcesz, ale
nominowano ciebie. Dostałaś dwanaście głosów.
Oczy zaokrągliły mi się jak spodki. Zapomniałam komplet
nie o tym, że chciałam się zobaczyć z ojcem Dominikiem.
- Dwanaście głosów?
- Tak, wiem, to niezwykłe, prawda?
To mi się nie mieściło w głowie.
- Byłam przecież w szkole tylko jeden dzień!
- Owszem, ale wywarłaś duże wrażenie. Osobiście nie są
dzę, żebyś narobiła sobie wczoraj wrogów, grożąc, że połamiesz
palce Debbie Mancuso. Nie należy do najbardziej lubianych
dziewcząt w klasie.
Otworzyłam oczy jeszcze szerzej. A więc pan Walden usły
szał jednak moją cichą groźbę. Ten fakt w połączeniu z tym, iż
nie ukarał mnie za to kozą, wzbudził we mnie szacunek, jakiego
dotąd nie czułam w stosunku do żadnego nauczyciela.
- Och, to, że odepchnęłaś Bryce'a Martinsona w momencie,
gdy kawał drewna spadał mu na głowę, też ci raczej nie zaszko
dziło - dodał.
- O rany -jęknęłam. Chyba nie muszę wyjaśniać, że w sta
rej szkole nie zdarzyło mi się wygrać żadnego konkursu na po
pularność. Nie starałam się nigdy o miejsce w drużynie cheer-
liderek czy zwycięstwo w wyborach królowej balu. Pomijając
fakt, że w dawnej szkole zajęcie cheerliderki uważano za idio
tyczną stratę czasu, a na Brooklynie określenie „królowa" nie
koniecznie jest komplementem. Zresztą i tak nigdy bym się nie
123
dostała do drużyny. Nigdzie też, absolutnie nigdzie, nie nomi
nowano mnie dotąd do czegokolwiek.
Za bardzo mi to pochlebiło, żeby pójść za pierwszym odru
chem i bąknąć: „Dziękuję, bardzo dziękuję" i uciec.
- A co - zapytałam zamiast tego - robi wiceprzewodniczą
cy?
Pan Walden wzruszył ramionami.
- Głównie pomaga przewodniczącemu ustalić, na co wydać
budżet klasowy. Nie jest tego dużo, trochę ponad trzy tysiące
dolarów. Kelly i Heather miały zamiar zorganizować wieczór
taneczny w Carmel Inn, ale...
- Trzy tysiące dolarów? - Szczęka prawdopodobnie opadła
mi do kolan, ale nie przejęłam się tym.
- Tak, wiem, że to niedużo...
- I możemy je wydać, jak nam się podoba? - Kręciło mi się
w głowie. -Jak byśmy chcieli," na przykład, urządzić jakieś im
prezy połączone z gotowaniem na plaży, to nie byłoby proble
mu?
Pan Walden spojrzał na mnie z zainteresowaniem.
- Oczywiście. Chociaż reszta klasy musi wyrazić zgodę.
Mam wrażenie, że administracja może zaproponować zużycie
pieniędzy na naprawę posągu ojca Serry, ale...
Cokolwiek pan Walden chciał powiedzieć, nie dane mu było
skończyć. Do klasy wpadła Cee Cee. Za przyciemnionymi
szkłami okularów widać było jej szeroko otwarte z przerażenia
oczy.
- Chodź szybko! - wrzasnęła. - Był wypadek! Ojciec Do
minik i Bryce Martinson...
Odwróciłam się natychmiast.
- Co? - zapytałam ostrzej, niż zamierzałam. - Co z nimi?
- Chyba nie żyją!
124
14
125
^
15
131
- Wiecie, historia o tym, jak Bryce i ojciec Dominik dzielnie
zmagają się ze słabością, dochodząc do zdrowia, nie byłaby złym
materiałem na artykuł. Czy nie masz nic przeciwko temu, że
bym się z wami zabrała?
- Ani trochę. - Kłamałam, oczywiście. Przy Cee Cee może
być mi trudno zrobić to, co zamierzam, nie wdając się w zbęd
ne wyjaśnienia...
A mam wybór? Żadnego.
Kiedy już zapewniłam sobie transport, zaczęłam się rozglą
dać za Przyćmionym. Znalazłam go opartego o ogrodzenie, po
grążonego w drzemce. Szturchnęłam go stopą. Kiedy łypnął na
mnie zza okularów przeciwsłonecznych, powiedziałam, żeby
nie czekał po szkole, bo wracam z kimś innym. Burknął coś
i znów zasnął.
Potem odnalazłam automat telefoniczny. Dziwne, kiedy się
nie zna numeru telefonu własnej mamy. Nadal pamiętam nasz
numer brookliński, ale nie mam pojęcia, jaki jest nasz miejsco
wy telefon. Dobrze, że zapisałam go w notesie. Otworzyłam na
S -jak Simon - i był tam. Wybrałam go. Wiedziałam, że nikogo
nie ma w domu, ale chciałam się zabezpieczyć na wszystkich
frontach. Powiedziałam automatycznej sekretarce, że mogę
wrócić później, ponieważ po szkole wybieram się gdzieś z no
wymi przyjaciółmi. Wiedziałam, że mama będzie zachwycona,
kiedy to usłyszy. Na Brooklynie martwiła się, że jestem aspo
łeczna. Powtarzała do znudzenia: „Suzie, jesteś taką ładną
dziewczyną. Nie mogę zrozumieć, dlaczego żaden chłopak ni
gdy do ciebie nie dzwoni. Może gdybyś nie robiła wrażenia ta
kiej... twardej. Co ty na to, żeby odstawić na trochę skórzaną
kurtkę?"
Prawdopodobnie umarłaby z radości, gdyby znalazła się na
parkingu przed szkołą po lekcjach i usłyszała Adama, kiedy pod
chodziłam do samochodu.
132
- Och, Cee Cee, oto i ona. - Adam otworzył przede mną
drzwi samochodu, który okazał się przypadkiem nowym volks-
wagenem bugsem. Przypuszczam, że rodzice Adama nie narze
kają specjalnie na brak pieniędzy.
- Chodź, Suze, usiądź z przodu, przy mnie.
Zerknęłam przez okulary przeciwsłoneczne. Poranna mgła
zniknęła jak zwykle bez śladu i teraz, o trzeciej po południu,
słońce stało wysoko na doskonale czystym błękitnym niebie.
- Eee, nie, Cee Cee była pierwsza. Usiądę z tyłu. Nie ma
problemu.
- W żadnym wypadku. - Adam stał obok samochodu, wciąż
trzymając drzwi. -Jesteś nową dziewczyną. Nowa dziewczyna
siada z przodu.
- Taak - odezwała się Cee Cee z czeluści tylnego siedzenia -
dopóki mu nie oświadczysz, że nie pójdziesz z nim do łóżka.
Wtedy ciebie także releguje na tyły.
Adam odezwał się głosem z Czarodzieja z krainy Oz:
- Nie zwracaj uwagi na człowieka za kotarą.
Wślizgnęłam się więc na przednie siedzenie, a Adam delikat
nie zamknął drzwi.
- Mówisz poważnie? - zapytałam Cee Cee, odwracając się,
podczas gdy Adam okrążał samochód, żeby usiąść za kierownicą.
Cee Cee wytrzeszczyła oczy.
- Czy naprawdę myślisz, że ktoś mógłby pójść z nim do łóżka?
Przełknęłam to.
- Rozumiem - powiedziałam. - A zatem, nie.
- Zgadza się - powiedziała Cee Cee w momencie, gdy Adam
siadał za kierownicą.
- A więc - odezwał się, poruszając palcami w powietrzu
przed włączeniem zapłonu. -Myślę, że cała ta sprawa z posągiem,
ojcem Dominikiem i Bryce'em zestresowała nas wszystkich.
U moich rodziców jest sauna, idealne miejsce na odreagowanie
133
po takich przeżyciach jak dzisiejsze, więc proponuję, żebyśmy
najpierw udali się do mnie i trochę się odmoczyli...
- Coś ci powiem - przerwałam mu. - Dajmy sobie na razie
spokój z sauną i jedźmy prosto do szpitala. Może później bę
dzie trochę czasu...
- Tak. - Adam był wniebowzięty. - Bóg istnieje.
Cee Cee na to, z tylnego siedzenia:
- Powiedziała „może", baranie. Boże, spróbuj się opanować.
Adam spojrzał na mnie przelotnie, wyjeżdżając z parkingu.
- Czy jestem zbyt nachalny?
- Hm - mruknęłam. - Może...
- Chodzi o to, że już strasznie dużo czasu minęło, odkąd po
kazała się tutaj jakaś choćby trochę interesująca dziewczyna. -
Adam, jak zauważyłam z ulgą, był bardzo ostrożnym kierowcą.
W przeciwieństwie do Śpiącego, który, jak się wydaje, uważał,
że znaki „stop" oznaczają w istocie „zwolnij". - Wiesz, przez
szesnaście lat otaczały mnie Kelly Prescotty i Debbie Mancuso-
sy. To taka ulga, że dla odmiany pojawiła się Susannah Simon.
Wbiłaś Kelly w podłogę dzisiaj rano uwagą: „Hm, czy anioły
zostawiają krwawe plamy? Nie sądzę".
Adam ciągnął w tym duchu przez resztę drogi do szpitala. Nie
byłam pewna, jak Cee Cee to zniesie. O ile się nie mylę, ona
czuje do niego to samo, co on najwyraźniej czuje do mnie. Nie
sądzę jednak, żeby jego zauroczenie moją osobą było poważne.
W przeciwnym razie nie żartowałby sobie w ten sposób. Uczu
cia Cee Cee wydawały mi się za to głębsze. Och, mogła się z nim
drażnić, a nawet obrażać, ale parę razy spojrzałam w tylne lu
sterko i złapałam ją na tym, jak wpatruje się w tył jego głowy
wzrokiem, który można by określić jedynie jako cielęcy.
Ale tylko wtedy, kiedy miała pewność, że on tego nie widzi.
Kiedy Adam zatrzymał się przed szpitalem, pomyślałam, że
przez pomyłkę zaparkował przed jakimś klubem albo prywatną
134
rezydencją. W porządku, naprawdę wielką prywatną rezyden
cją, ale cóż, trzeba obejrzeć niektóre takie miejsca w dolinie.
Po chwili spostrzegłam dyskretną tabliczkę z napisem SZPITAL.
Wysiedliśmy z samochodu i ruszyliśmy przez nienagannie utrzy
many ogród z klombami pełnymi barwnych kwiatów. Dokoła
uwijały się kolibry, zauważyłam też więcej tych palm, o których
myślałam, że nie występują tak daleko na północ od równika.
W informacji zapytałam o pokój Bryce'a Martinsona. Nie by
łam pewna, czy go rzeczywiście przyjęto, ale wiedziałam z doświad
czenia, niestety z pierwszej ręki, że każda ofiara wypadku z uraza
mi głowy zostaje w szpitalu na obserwację, przynajmniej na jedną
noc. I miałam rację. Bryce i ojciec Dominik znajdowali się w szpi
talu, umieszczeni w dwóch pokojach naprzeciwko siebie.
Nie byliśmy jedynymi odwiedzającymi. W pokoju Bryce'a
panował tłok. Wydaje się, że nie było żadnych ograniczeń co do
liczby gości, bo w pokoju Bryce'a na oko znajdowała się więk
szość najstarszego rocznika Szkoły Misyjnej. Na środku sło
necznego wesołego pokoju, w którym na każdej płaskiej po
wierzchni stały wazony z kwiatami, leżał Bryce z zagipsowanym
ramieniem i prawą ręką na wyciągu. Wyglądał dużo lepiej niż
rano, prawdopodobnie dlatego, że naszpikowano go środkami
znieczulającymi. Kiedy ujrzał mnie w progu, jego twarz rozja
śnił niezbyt inteligentny uśmiech.
- Suze! - zawołał.
Wymówił to „su-u-z", tak, jakby moje imię składało się z wię
cej niż jednej sylaby.
- Cześć, Bryce - bąknąłem, nagle onieśmielona. Wszyscy
w pokoju odwrócili się, żeby zobaczyć, do kogo Bryce mówi.
Przeważały dziewczyny. Zrobiły to, co robi większość dziew
cząt - zlustrowały mnie od stóp do głów, a dziś rano nie wzię
łam prysznica, ponieważ bardzo się śpieszyłam, więc moje wło
sy nie wyglądały szczególnie świeżo.
135
Potem uśmiechnęły się złośliwie.
Bryce oczywiście nie zwrócił na to uwagi. Ale tak było.
Mimo że nie obchodziło mnie, co banda dziewczyn, których
nie znam i których prawdopodobnie nie będę miała okazji wię
cej spotkać, myśli na mój temat, zaczerwieniłam się.
- Hej, wszyscy- Bryce był trochę oszołomiony lekarstwa
mi. - To jest Suze. Suze, to są wszyscy.
- Cześć, wszyscy.
- Och, to ty jesteś tą dziewczyną, która uratowała mu wczo
raj życie, siostrą przyrodnią Jake'a - odezwała się dziewczyna
w białej, idealnie wyprasowanej luźnej sukience, siedząca w no
gach łóżka Bryce'a.
- Owszem, to ja.
W obecności tych wszystkich ludzi nie było sposobu, żebym
zapytała Bryce'a o to, o co miałam go zapytać. Cee Cee zabrała
Adama do pokoju ojca Dominika, żebym mogła spędzić trochę
czasu sam na sam z Bryce'em, ale zdaje się, na próżno. Nie mia
łam szansy na rozmowę z nim chociaż przez minutę. Chyba że...
Cóż, chyba że o to poproszę.
- Słuchajcie - powiedziałam. - Muszę porozmawiać z Bry-
ce'em w cztery oczy. Czy macie coś przeciwko temu?
Dziewczyna na łóżku nie kryła zdumienia.
- Więc rozmawiaj. Nikt ci nie przeszkadza.
Spojrzałam jej prosto w oczy i powtórzyłam swoim najbar
dziej stanowczym mediatorskim głosem:
- W cztery oczy.
Ktoś gwizdnął przeciągle, ale nikt się nie poruszył. W każ
dym razie, dopóki nie wtrącił się Bryce:
- Hej, ludzie. Słyszeliście, co powiedziała. Wyjdźcie.
Bogu niech będą dzięki za morfinę!
Seniorzy z ociąganiem opuścili pokój, rzucając mi złe spoj
rzenia. Bryce uniósł rękę podłączoną do kroplówki i zawołał:
136
- Hej, Suze. Chodź i popatrz na to.
Podeszłam do łóżka. Teraz, kiedy zostaliśmy sami, stwierdzi
łam, że pokój Bryce'a jest naprawdę duży. Do tego bardzo we
soły, pomalowany na żółto, z oknem wychodzącym na ogród.
- Widzisz, co ja mam? - Bryce pokazał mi urządzenie wiel
kości dłoni z guzikiem na górze. - Moja własna pompka środ
ków przeciwbólowych. Jak tylko poczuję ból, naciskam guzik
i uwalnia się kodeina. Prosto do krwi. Fajne, co?
Facet wyraźnie odjechał. To się rzucało w oczy. Uświadomi
łam sobie nagle, że moje zadanie nie będzie takie trudne, jak
myślałam.
- To wspaniale, Bryce. Naprawdę zmartwiłam się, kiedy do
wiedziałam się o tym wypadku.
- Taak. - Zachichotał głupkowato. - Szkoda, że cię tam nie
było. Miałabyś okazję, żeby mnie uratować, tak jak wczoraj.
- Tak. - Chrząknęłam zmieszana. - Ostatnio jakoś los cię
prześladuje.
- Taak. - Powieki mu opadły i przez jedną okropną chwilę
bałam się, że zaśnie. Otworzył jednak oczy i spojrzał na mnie
smętnie. - Suze, nie sądzę, żebym stąd wyszedł.
Wytrzeszczyłam oczy. Boże, co za dzieciak!
- Oczywiście, że wyjdziesz. Masz tylko zmiażdżony oboj
czyk, i tyle. Dojdziesz do siebie w mgnieniu oka.
Znowu zachichotał.
- Nie, nie. Chodziło mi o to, że nie wyjdę stąd na czas, żeby
spotkać się z tobą w sobotę wieczór.
- Och, nie, oczywiście, że nie. Nie sądzę, żeby to było moż
liwe. Posłuchaj, Bryce, chcę cię o coś prosić. Pomyślisz, że to
dziwne... - W gruncie rzeczy, w stanie takiego zamroczenia,
chyba nic nie powinno go zdziwić. - Czy masz jakąś rzecz, któ
rą dostałeś od Heather?
Popatrzył na mnie półprzytomnie.
137
- Dostałem? Masz na myśli jakiś prezent?
- Tak.
- Cóż, owszem. Dała mi kaszmirową kamizelkę na święta.
Pokręciłam głową. Kaszmirowa kamizelka nie przyda się do
moich celów.
- Aha. Coś jeszcze? Może... swoje zdjęcie?
- Och, pewnie, pewnie. Dała mi swoje szkolne zdjęcie.
- Naprawdę? - Starałam się ukryć podniecenie. - Nie masz
go przypadkiem ze sobą? Może w portfelu? - Szanse były ni
kłe, wiedziałam o tym, ale większość ludzi porządkuje takie rze
czy raz w roku, nie częściej...
Skrzywił się. Sądzę, że myślenie sprawiało mu ból, bo wi
działam, jak parę razy nacisnął pompkę. Po chwili jednak się
odprężył.
- Pewnie - powiedział. - Nadal mam jej zdjęcie. Mój port
fel jest w tamtej szufladzie.
Otworzyłam szufladę w stoliku obok łóżka. Cienki, czarny
skórzany portfel istotnie znajdował się w środku. Podniosłam
go i otworzyłam. Fotografię Heather znalazłam wciśniętą po
między złotą kartę American Express i bilet na wyciąg narciar
ski. Wyglądała zachwycająco, z długimi jasnymi włosami prze
rzuconymi przez ramię. Patrzyła kokieteryjnie w obiektyw. Na
szkolnych zdjęciach zawsze wyglądam tak, jakby ktoś przed
chwilą wrzasnął: „Pożar!" Nie mieściło mi się w głowie, żeby
chłopak, który chodził z taką dziewczyną, mógł umówić się
z dziewczyną taką jak ja.
- Czy mogę pożyczyć to zdjęcie? Jest mi do czegoś potrzeb
ne. Wkrótce ci oddam.
- Pewnie, pewnie - powiedział, machnąwszy ręką.
- Dzięki. - Wsunęłam zdjęcie do plecaka akurat w chwili,
gdy do pokoju wkroczyła wysoka kobieta po czterdziestce, ob
wieszona złotą biżuterią, z pudełkiem ciastek w ręku.
138
- Bryce, kochanie, gdzie się podziali twoi przyjaciele? Po
szłam specjalnie do cukierni po jakieś łakocie dla nich.
- Zaraz wrócą, mamo - odparł Bryce sennym głosem. - To
jest Suze. Uratowała mi wczoraj życie.
Pani Martinson wyciągnęła gładką opaloną rękę.
- Milo mi cię poznać, Susan - powiedziała, leciuteńko ściska
jąc czubki moich palców. - Nie do wiary, co się przydarzyło bied
nemu Bryce'owi. Jego ojciec jest wściekły. Jakby nie wystarczyła
historia z tą okropną dziewczyną. No, wiesz... A teraz to. Słowo
daję, tak, jakby na szkole ciążyło przekleństwo, czy co.
- Tak. Miło mi panią poznać. Pójdę już.
Nikt nie miał nic przeciwko mojemu odejściu. Ani pani Mar
tinson, ponieważ nie obchodziło jej to w najmniejszym stop
niu, ani Bryce, bo właśnie zasnął.
Adam i Cee Cee stali na korytarzu po drugiej stronie. Kiedy
do nich podeszłam, Cee Cee położyła palec na ustach.
- Posłuchaj - szepnęła.
Zaczęłam nasłuchiwać.
- To po prostu nie mogło zdarzyć się w gorszym momen
cie - mówił znajomy męski głos. - Wizyta arcybiskupa jest za
niecałe dwa tygodnie...
- Tak mi przykro, Constantine. - Głos ojca Dominika brzmiał
słabo. - Wiem, w jakim napięciu żyjecie...
- I w dodatku Bryce Martinson! Wiesz, kim jest jego ojciec?
To jeden z najlepszych prawników w Salinas!
- Ojciec Dominik dostaje burę - szepnął Adam. - Biedny
staruszek.
- Chciałabym, żeby kazał Constantine'owi wskoczyć do je
ziora. - Fiołkowe oczy Cee Cee rozbłysły. -Wysuszona stara...
- Spróbujmy mu pomóc - szepnęłam. - Może uda się wam
odwrócić uwagę wielebnego, a ja się dowiem, czy ojcu Domi
nikowi czegoś nie potrzeba. Wiecie, tak raz-dwa, zanim stąd
pójdziemy.
139
Cee Cee wzruszyła ramionami.
- W porządku.
- Zgoda - dodał Adam.
Wobec tego zawołałam głośno:
- Ojciec Dominik? - I wpadłam do pokoju.
Pokój nie był ani taki duży, ani wesoły, jak pokój Bryce'a. Ścia
ny pomalowano na beżowo, nie na żółto i stał w nim tylko je
den wazon z kwiatami. Okno wychodziło na parking. Nikt też
nie podłączył ojca Dominika do urządzenia pompującego środ
ki znieczulające. Nie wiem, jaki rodzaj ubezpieczenia mają księ
ża, ale warunki mógłby mieć zdecydowanie lepsze.
Stwierdzenie, że ojciec Dominik wydawał się zaskoczony
moim widokiem, byłoby eufemizmem. Opadła mu szczęka.
Nie był w stanie wydusić słowa. Na szczęście za mną wpadła
Cee Cee, wołając:
- O, monsignor! Wspaniale. Wszędzie wielebnego szukali
śmy. Chcielibyśmy, o ile to możliwe, przeprowadzić wywiad na
temat wpływu wczorajszego aktu wandalizmu na zbliżającą się
wizytę arcybiskupa. Niezbyt dobrze się złożyło, prawda? Jakiś
komentarz? Może zechciałby wielebny wyjść na korytarz, gdzie
ja i mój współpracownik...
Lekko poirytowany, wielebny Constantine ruszył za Cee Cee,
mrucząc:
- Słuchaj no, młoda damo...
Podskoczyłam do ojca Dominika. Trudno powiedzieć, żebym
była uszczęśliwiona tym spotkaniem. Byłam pewna, że ksiądz
raczej nie jest ze mnie zadowolony. To we mnie Heather rzuciła
głową ojca Serry i podejrzewałam, że ojciec Dominik zdaje so
bie z tego sprawę i to nie usposabia go życzliwie w stosunku do
mnie.
Myliłam się jednak. Dobrze mi idzie odgadywanie myśli
zmarłych, ale z żywymi radzę sobie znacznie gorzej.
140
- Susannah - odezwał się ojciec Dominik łagodnie. - Co ty
tutaj robisz? Wszystko w porządku? Bardzo się o ciebie mar
twiłem...
Chyba mogłam się tego spodziewać. Ojciec Dominik nie miał
do mnie najmniejszych pretensji. Martwił się o mnie, i tyle. Ale
to o niego należało się martwić. Pomijając paskudną ranę nad
okiem, był także straszliwie blady, a nawet szary. Tylko oczy, nie
bieskie jak niebo na zewnątrz, wyglądały jak zawsze, błyszcząc
mądrością i humorem.
- O mnie? - zrobiłam wielkie oczy. - Dlaczego ksiądz się
o mnie martwił? To nie ja dostałam krucyfiksem dziś rano.
Ojciec Dominik uśmiechnął się smutno.
- Nie, ale sądzę, że masz mi coś do powiedzenia. Dlaczego
nie dałaś mi znać, Susannah? Dlaczego nie uprzedziłaś, co za
mierzasz? Gdybym wiedział, że zamierzasz pojawić się w szko
le sama, w środku nocy, nigdy bym na to nie pozwolił.
- Właśnie dlatego księdzu nie powiedziałam. Ojcze, przykro
mi z powodu posągu i drzwi do klasy pana Waldena, i w ogóle.
Musiałam jednak spróbować z nią porozmawiać sam na sam,
rozumie ksiądz? Jak kobieta z kobietą. Nie wiedziałam, że tak
jej odbije.
- A czego się spodziewałaś? Susannah, widziałaś, co wczoraj
próbowała zrobić temu młodemu człowiekowi...
- Tak, ale to było dla mnie jakoś tam zrozumiałe. Ona go
kochała, jest na niego naprawdę wściekła. Nie sądziłam, że mnie
zaatakuje. Nie miałam przecież z tym nic wspólnego. Chcia
łam jej tylko uprzytomnić, jaki ma wybór...
- To właśnie starałem się zrobić, odkąd pojawiła się w szko
le.
- Zgadza się. Ale Heather nie odpowiada żadna z opcji, któ
re jej przedstawiliśmy. Mówię księdzu, ta dziewczyna zwario
wała. Teraz się uspokoiła, bo myśli, że zabiła Bryce'a. Gdzieś się
141
przyczaiła, ale już wkrótce znowu się pojawi i Bóg jeden wie,
co zrobi teraz, kiedy jest świadoma, do czego jest zdolna.
Ojciec Dominik spojrzał na mnie ciekawie, zapomniawszy
najwyraźniej o troskach związanych ze zbliżającą się wizytą ar
cybiskupa.
- Co masz na myśli, mówiąc: „teraz, kiedy jest świadoma,
do czego jest zdolna"?
- Cóż, poprzedniej nocy odbyła się jedynie próba generalna.
Możemy się po niej spodziewać bardziej efektownych wystę
pów, ponieważ teraz już wie, co potrafi.
Ojciec Dominik pokręcił głową, zaniepokojony.
- Widziałaś ją dzisiaj? Skąd to wszystko wiesz?
Nie mogłam powiedzieć ojcu Dominikowi o Jessie. Po
pierwsze, to nie jego sprawa. Bałam się także, że informacja
o chłopaku mieszkającym w moim pokoju mogłaby go zaszo
kować. Ojciec Dominik jest przecież księdzem i w ogóle.
- Proszę posłuchać - powiedziałam. - Dużo myślałam na ten
temat i nie widzę innego wyjścia. Próbował ksiądz przemówić
jej do rozumu, ja też. I proszę spojrzeć, do czego nas to dopro
wadziło. Ksiądz trafił do szpitala, a ja muszę się ciągle oglądać
przez ramię, gdziekolwiek jestem. Uważam, że nadszedł czas,
żeby tę sprawę rozstrzygnąć raz na zawsze.
Ojciec Dominik zamrugał nerwowo.
- Co masz na myśli, Susannah? O czym ty mówisz?
Wciągnęłam głęboko powietrze.
- Mówię o tym, co robimy my, mediatorzy, kiedy zawodzą
wszelkie inne środki.
Nadal wyglądał na zaniepokojonego.
- Wszelkie inne środki? Obawiam się, że nie rozumiem, o co
ci chodzi.
- Mówię o egzorcyzmach.
142
16
144
- Ojcze Dominiku, nie sądzę, żeby miało jakiekolwiek zna
czenie, jakich egzorcyzmów użyjemy. Chodzi o to, że jeśli nie
bo istnieje, Heather Chambers nie dostanie się tam w żaden
sposób,
Ojciec Dominik cmoknął z dezaprobatą.
- Susannah, jak możesz mówić coś podobnego? W każdym
człowieku tkwi dobro. Z pewnością nawet ty zdajesz sobie z te
go sprawę.
- Nawet ja? Co ksiądz ma na myśli, mówiąc: „nawet ty"?
- To, że nawet Susannah Simon, która potrafi być bardzo
twarda dla innych, musi wiedzieć, że nawet w najokrutniejszym
z ludzi może rosnąć kwiat dobra. Może zaledwie kiełeczek, któ
remu potrzeba słońca i wody, ale kwiat tak czy inaczej.
Ciekawe, jakie środki przeciwbólowe zastosowano w wypad
ku ojca Dominika.
- W porządku, ojcze. Wiem tylko, że tam, dokąd uda się Hea
ther, to nie będzie niebo. O ile niebo istnieje.
Uśmiechnął się melancholijnie.
- Chciałbym - odparł - żebyś miała choć w połowie tyle
wiary w dobrego Boga, Susannah, ile masz odwagi. Posłuchaj
mnie przez chwilę. Nie wolno ci, nie wolno pod żadnym pozo
rem, próbować powstrzymać Heather na własną rękę. Nie ma
cienia wątpliwości, że wczorajszej nocy omal cię nie zabiła. Nie
wierzyłem własnym oczom, kiedy zobaczyłem rozmiar szkód,
jakich dokonała. Masz szczęście, że uszłaś z życiem. Z tego co
zaszło dziś rano wynika jasno, że robi się coraz silniejsza. Było
by głupotą, niewybaczalną głupotą, gdybyś znowu próbowała
zrobić coś na własną rękę.
Wiedziałam, że ma rację. Co więcej, jeśli rzeczywiście wpro
wadziłabym mój plan z egzorcyzmami w życie, nie mogłabym
skorzystać z pomocy Jessego, ponieważ egzorcyzmy odesłałyby
go do Stwórcy w towarzystwie Heather.
147
- Nie zaciągasz się, tylko odkrywasz powołanie - spróbowa
ła Cee Cee. - Wierz mi, Adamie, nie spodobałoby ci się. Księ
żom nie pozwalają grać w Nintendo.
Adam przełknął i to.
- Może mógłbym założyć nowy zakon - powiedział z namy
słem. - Jak franciszkanie, tylko my bylibyśmy Zakonem Joy
sticka. Naszym mottem byłoby: „Dużo punktów dla jednego,
pizza dla wszystkich".
Cee Cee na to:
- Uważaj na tę mewę.
Jechaliśmy nadbrzeżnym bulwarem. Zaraz za niskim kamien
nym murem po prawej stronie rozciągał się Pacyfik, rozświe
tlony jak klejnot przez ogromną żółtą kulę słońca, wiszącą tuż
nad horyzontem. Chyba patrzyłam w tamtą stronę trochę tęsk
nie - ten widok ciągle mi nie spowszedniał - bo Adam mruk
nął: „O, do diabła" i zajął miejsce na parkingu, które akurat
zwolniło bmw. Spojrzałam na niego pytająco.
- Co? Nie masz czasu posiedzieć i obejrzeć zachodu słoń
ca? - odpowiedział.
W mgnieniu oka wyskoczyłam z samochodu.
Jak mogłam, zastanawiałam się później, mieć jakieś obiekcje
przed przeprowadzeniem się tutaj? Siedząc na kocu, który Adam
wydobył z bagażnika, i przyglądając się biegaczom i amatorom
sportów wodnych, psom polującym na frisbee i turystom z apa
ratami fotograficznymi, poczułam się lepiej niż kiedykolwiek.
Może dlatego, że byłam potwornie niewyspana? Może zapach
wody morskiej tłumił moje zmysły. Ale po raz pierwszy od nie
wiem, jak dawna, czułam, jak ogarnia mnie spokój.,
Zdumiewające, jeśli wziąć pod uwagę, że za parę godzin mia
łam stoczyć walkę z siłami zła.
Do tego czasu jednak postanowiłam zajmować się tylko przy
jemnymi rzeczami. Skierowałam twarz ku zachodzącemu słoń-
148
cu, grzejąc policzki w jego promieniach, słuchałam szumu fal,
skrzeku mew i paplania Cee Cee i Adama.
- No, więc mówię do niej: „Claire, masz prawie czterdzie-
chę. Jeśli ty i Paul chcecie mieć drugie dziecko, to się lepiej po
śpieszcie. Czas ucieka". - Adam sączył latte, którą kupił w ka
wiarence niedaleko parkingu. - A ona na to: „Ale twój ojciec
i ja nie chcemy, żebyś się czuł zagrożony z powodu dziecka",
a ja na to: „Claire, nie boję się niemowlaków. Wiesz, czego się
boję? Napakowanych sterydami mięśniaków, takich jak Brad
Ackerman. Oni stanowią dla mnie zagrożenie".
Cee Cee rzuciła Adamowi ostrzegawcze spojrzenie, a potem
zerknęła w moją stronę.
- Jak ci się układa z braćmi, Suze?
Otworzyłam oczy.
- Chyba dobrze. Czy Przyć... to jest, Brad, rzeczywiście bie
rze sterydy?
- Nie powinienem był o tym mówić. Przepraszam. Jestem
pewien, że nie. Ale ci wszyscy zapaśnicy mnie przerażają. I są
tacy homofobiczni... cóż, aż trudno nie zastanawiać się nad ich
orientacją seksualną. Oni uważają, że ja jestem gejem, ale nie
złapałabyś mnie na tym, jak w obcisłych gatkach sięgam dru
giemu chłopakowi między uda.
Poczułam, że powinnam przeprosić za brata i uczyniłam to,
dodając:
- Nie jestem taka pewna, że jest gejem. Bardzo się podniecił,
kiedy Kelly Prescott zadzwoniła wieczorem, zapraszając nas na
imprezę na basenie w najbliższą sobotę.
Adam gwizdnął, a Cee Cee zapytała:
- Czy jesteś pewna, że ten koc jest dla ciebie odpowiedni?
Może wolałabyś plażowy koc z kaszmiru. Kelly i jej przyjaciele
tylko na takich siadają.
Zamrugałam, zdając sobie sprawę, że popełniłam faux pas.
149
- Och, przepraszam. To Kelly was nie zaprosiła? Myślałam,
że zaprasza całą klasę.
- Oczywiście, że nie. - Cee Cee parsknęła pogardliwie. -
Tylko osoby z dobrego towarzystwa, do którego my z Adamem
nie należymy.
- Ależ tyj esteś wydawczynią szkolnej gazety - przypomniałam.
- Zgadza się - dodał Adam. - Przetłumacz to na kretyński,
a zrozumiesz, dlaczego nigdy nie zostaliśmy zaproszeni na żad
ne party na basenie wydawane przez księżniczkę Kelly.
- Och - mruknęłam. Przez chwilę siedziałam cicho, słucha
jąc szumu fal, a potem oznajmiłam:
- Cóż, i tak nie miałam zamiaru tam iść.
- Nie? - Cee Cee wytrzeszczyła na mnie oczy.
- Nie. Po pierwsze, miałam randkę z Bryce'em, która nie wy
paliła. A teraz... cóż, jeśli wy dwoje nie idziecie, to z kim będę
tam gadała?
Cee Cee odchyliła się do tyłu.
- Suze, zastanawiałaś się kiedyś nad tym, żeby kandydować
na stanowisko wiceprzewodniczącego klasy?
Roześmiałam się.
- Och, jasne. Jestem przecież nowa, nie pamiętasz?
- Owszem - zgodził się Adam. - Ale coś w tobie jest. Kiedy
wczoraj dałaś po uszach Debbie Mancuso, zauważyłem u cie
bie prawdziwy talent przywódcy. Chłopcy podziwiają dziew
czyny, które robią wrażenie, jakby w każdej chwili były gotowe
przyłożyć drugiej dziewczynie piąchą w zęby. To silniejsze od
nas. -Wzruszył ramionami. - Może to geny.
- Dobra. Wezmę to pod uwagę. Doszły mnie plotki, że Kelly
zamierza wydać cały budżet klasowy na jakieś tańce...
- Takjest - potwierdziła Cee Cee. - Robi to co roku. Głupie
wiosenne tańce. To takie nudne. To znaczy, jeśli nie masz chło
paka, to po co? Tam można tylko tańczyć.
150
- Zaraz - wtrącił się Adam. - Pamiętasz, jak przynieśliśmy
balony z wodą?
- Tak, owszem, wtedy było fajnie.
- Tak sobie myślę - usłyszałam własne słowa - że coś takie
go byłoby lepsze. No, wiecie. Piknik na plaży z grillem. Może
nawet kilka pikników.
- Hej! - wykrzyknął Adam. -Taak! I ognisko! Piroman, któ
ry we mnie tkwi, zawsze chciał rozpalić ognisko na plaży.
Cee Cee na to:
- Zdecydowanie. To jest zdecydowanie to, co powinniśmy
zrobić. Suze, musisz startować w wyborach!
Święty Boże, cóż uczyniłam? Nie chcę zostać wiceprzewod
niczącą klasy! Nie chcę się w to mieszać! Nie jestem przejęta
„duchem" szkoły, nie mam zdania na temat tego, co się tam dzie
je! Co ja zrobiłam? Odbiło mi, czy co?
- Och, popatrzcie - odezwał się Adam, wskazując nagle na
słońce. - Zachodzi.
Wielka pomarańczowa kula zaczęła zanurzać się w morzu,
zsuwając się powoli pod linię horyzontu. Woda nie pryskała ani
nie parowała gwałtownie, ale dałabym się posiekać, że słysza
łam, jak słońce plasnęło o powierzchnię wody.
- „Słońce zachodzi" - zaśpiewała cicho Cee Cee.
- „Da da da da da" - zamruczał Adam.
- „Słońce zachodzi" - zawtórowałam.
Dobrze, przyznaję, to było dziecinne, tak siedzieć i śpiewać,
obserwując zachodzące słońce. Ale także strasznie przyjemne.
W Nowym Jorku siadywaliśmy w parku i obserwowaliśmy, jak
tajniacy przymykają dealerów narkotykowych. Ale tamto nie
było ani w przybliżeniu takie przyjemne, jak siedzenie na plaży
o zachodzie słońca i śpiewanie.
Działo się coś dziwnego. Nie byłam pewna co.
- „I powiadam" - śpiewaliśmy we trójkę - „że to dobrze"!
151
Dziwne, ale w tej chwili byłam głęboko przekonana, że tak
będzie. To znaczy, dobrze.
Wtedy też zdałam sobie sprawę, co się dzieje.
Odnalazłam się. Ja, Susannah Simon, mediatorka, znalazłam
swoje miejsce po raz pierwszy w życiu.
I byłam z tego powodu szczęśliwa. Naprawdę szczęśliwa.
Wierzyłam, że wszystko będzie dobrze.
Rany, skąd mogłam wiedzieć?
11
153
spraw, Przyćmiony nastawił Beastie Boys tak głośno, że nie
mogłam zasnąć... przynajmniej do czasu, gdy Andy zabrał mu
głośniki. Zrobiło się bardzo cicho i już miałam zapaść w sen,
gdy ktoś zapukał do drzwi. To był Profesor.
- Eee - mruknął, spoglądając z przestrachem w głąb pokoju
za moimi plecami. Pokoju nawiedzonego przez duchy. - Czy to
dobry moment, żeby, eee, porozmawiać o tym, co znalazłem? To
znaczy, na temat domu? I ludzi, którzy tu umarli?
- Ludzi? Masz na myśli wielu ludzi?
- Och, pewnie - odparł Profesor. - Udało mi się znaleźć za
skakująco dużo dokumentów dotyczących przestępstw popeł
nionych w tym domu, z których większość to morderstwa. Po
nieważ był to zajazd, przewijało się tutaj mnóstwo ludzi, którzy
wracali do domu, zbiwszy majątek podczas gorączki złota na
północy stanu. Wielu zabito we śnie, a ich złoto zrabowano.
Niektórzy mogli zginąć z rąk właścicieli zajazdu, ale bardziej
prawdopodobne, że z rąk innych gości...
Bałam się usłyszeć, że Jesse zginął w taki właśnie sposób.
Wcale nie miałam ochoty poznawać szczegółów jego śmierci,
zwłaszcza że mógł być gdzieś w pobliżu.
- Posłuchaj, Profesorze, to znaczy, Dave. Wydaje mi się, że
jeszcze nie przyzwyczaiłam się do zmiany czasu, więc chciała
bym się trochę zdrzemnąć. Czy możemy o tym porozmawiać
jutro w szkole? Może zjemy razem lunch?
Oczy Profesora zaokrągliły się.
- Mówisz poważnie? Chcesz zjeść ze mną lunch?
Spojrzałam na niego zdumiona.
- No, tak. Dlaczego? Czy jest jakiś przepis, który mówi, że
starsi uczniowie nie mogą jadać lunchu w towarzystwie młod
szych?
- Nie - odparł Profesor. - Tylko że... nigdy tego nie robią.
- A ja zrobię. W porządku? Ty kupisz picie, ja kupię deser.
154
- Wspaniale! - wykrzyknął Profesor i wyszedł z taką miną,
jakbym następnego dnia zobowiązała się koronować go na kró
la Anglii.
Juź miałam zapaść w drzemkę, kiedy ponownie rozległo się
pukanie do drzwi. Tym razem na progu stał Śpiący, który w tym
momencie wyglądał na przytomniejszego niż ja.
- Posłuchaj - zaczął. - Nie obchodzi mnie, czy bierzesz sa
mochód w nocy, odwieś tylko kluczyki na miejsce, dobra?
Wybałuszyłam oczy.
- Nie brałam w nocy samochodu, Śpią... to jest, Jake.
- Wszystko jedno. Po prostu odłóż kluczyki na miejsce. I nie
byłoby źle, gdybyś od czasu do czasu kupiła benzynę.
- Nie brałam w nocy twojego samochodu, Jake - powtórzy
łam wolno, tak, żeby do niego dotarło.
- Co robisz ze swoim czasem to twój biznes - odparł Śpią
cy. - To znaczy, nie uważam, żeby gangi były fajne, czy coś. Ale
to twoje życie. Po prostu odłóż kluczyki tak, żebym je znalazł.
Nie było sensu z nim dyskutować, więc powiedziałam:
„W porządku" i zamknęłam drzwi.
Udało mi się wreszcie przespać parę godzin, czego tak bardzo
potrzebowałam. Po przebudzeniu nie czułam się specjalnie od
świeżona - mogłabym spać jeszcze przez rok - ale, w każdym
razie, dużo lepiej.
Na tyle dobrze, żeby kopnąć ducha w tyłek.
Wszystkie potrzebne rzeczy zgromadziłam wcześniej. Do ple
caka włożyłam świece, pędzle, metalowe pojemniki z krwią
kurczaka, którą kupiłam w mięsnym w Safeway, dokąd po dro
dze do domu zabrał mnie Adam, oraz innymi akcesoriami nie
zbędnymi do brazylijskich egzorcyzmów. Byłam przygotowa
na. Wystarczy się przebrać i mogę ruszać.
Tylko że, naturalnie, Jesse musiał się pojawić akurat w chwi
li, gdy skakałam z dachu ganku.
155
- Dobra - powiedziałam, prostując się. Wylądowałam na
miękkim gruncie, ale i tak zabolały mnie stopy. - Postawmy
sprawę jasno. Dzisiaj nie pokażesz się w szkole, rozumiesz? Je
śli się tam zjawisz, możesz tego bardzo, ale to bardzo żałować.
Jesse opierał się o wielką sosnę na podwórzu. Stał niedbale,
z ramionami skrzyżowanymi na piersi, patrząc na mnie, jakbym
była jakąś ciekawostką przyrodniczą.
- Wiem, co mówię - ciągnęłam. - To będzie niedobra noc
dla duchów. Naprawdę niedobra. Więc na twoim miejscu nie
pokazywałabym się tam.
A Jesse tylko się uśmiechał. Noc nie była taka jasna jak po
przednio, ale księżyc świecił na tyle jasno, że mogłam stwier
dzić, iż kąciki jego ust unoszą się do góry.
- Susannah - odezwał się. - Coś ty wymyśliła?
- Nic. - Podeszłam do garażu i wzięłam rower. - Mam pew
ne sprawy do załatwienia.
Jesse zbliżył się do mnie wolnym krokiem, kiedy wkładałam
kask.
- Z Heather? - zapytał obojętnym tonem.
- Zgadza się. Z Heather. Wiem, że ostatnio sytuacja wymk
nęła się spod kontroli, ale tym razem będzie inaczej.
- A dokładnie, jak?
Przerzuciłam nogę ponad tą idiotyczną rurą, którą mają mę
skie rowery. Stałam u szczytu dróżki, z rękami na kierownicy.
- Dobrze. Będę z tobą szczera. Chcę odprawić egzorcyzmy.
Jego prawa ręka opadła na kierownicę między moimi dłońmi.
- Co takiego? - zapytał głosem, w którym nie było ani śladu
dobrego humoru.
Przełknęłam ślinę. Nie czułam się tak pewnie, jakby wskazy
wało na to moje zachowanie. Tak naprawdę, to trzęsłam się ze
strachu w ciuchach a la Batman. Ale co miałam robić? Muszę
powstrzymać Heather, zanim zrani kogoś innego, i bardzo po
trzebuję wsparcia.
156
- Nie możesz mi pomóc - powiedziałam drewnianym gło
sem. - Nie możesz tam pójść, Jesse, bo sam możesz zostać wy-
egzorcyzmowany.
- Jesteś — stwierdził Jesse tonem równie beznamiętnym jak
mój - chora umysłowo.
- Prawdopodobnie - przyznałam żałośnie.
- Ona cię zabije. Nie rozumiesz? Właśnie do tego dąży.
- Nie. - Pokręciłam głową. - Ona nie chce mnie zabić. Naj
pierw chce pozabijać tych wszystkich, na których mi zależy. A na
końcu mnie. - Pociągnęłam nosem. Zaczęło mi, nie wiadomo
dlaczego, z niego kapać. Pewnie z powodu zimna. Nie rozu
miem, jak te palmy to znoszą. Na zewnątrz musi być jakieś
osiem stopni. - Ale ja jej na to nie pozwolę, rozumiesz? - cią
gnęłam. - Powstrzymam ją. A teraz puść rower.
Jesse pokręcił głową.
- Nie, nie. Nawet ty nie mogłabyś zrobić czegoś tak głupie
go-
- Nawet ja? - Poczułam się urażona. - Dziękuję.
Nie zwrócił na to uwagi.
- Czy ksiądz o tym wie, Susannah? Powiedziałaś księdzu?
- Hm, pewnie. Wie o tym. Mamy się tam, eee, spotkać.
- Spotkasz się tam z księdzem?
- Owszem - zaśmiałam się niepewnie. - Nie sądzisz chyba,
że próbowałabym zrobić coś takiego samodzielnie, co? To jest,
o rany, nie jestem aż taka głupia, bez względu na to, co ty tam
sobie myślisz.
Jego chwyt na kierownicy nieco zelżał.
- Cóż, jeśli ksiądz tam będzie...
- Oczywiście. Oczywiście, że będzie.
Ponownie zacisnął dłoń na kierownicy. Palcem drugiej po
groził mi przed nosem.
- Kłamiesz, co? Księdza tam w ogóle nie będzie. Zraniła go,
prawda? Dzisiaj rano? Tak myślałem. Zabiła go?
157
Pokręciłam głową. Nagle straciłam ochotę do rozmowy. Czu
łam w gardle gulę.
- Dlatego tak się złościsz - mruknął Jesse w zamyśleniu. -
Powinienem był się domyślić. Idziesz tam, żeby jej odpłacić za
to, co zrobiła księdzu.
- Ajeśli tak, to co? - wybuchnęłam. - Zasłużyła na to!
Teraz złapał za kierownicę obydwiema rękami. A zapewniam
was, że jak na umarlaka, był całkiem silny. Nie mogłam ruszyć
tego głupiego roweru
- Susannah, to nie tak. Nie dlatego otrzymałaś ten niezwy
kły dar, nie po to, żeby...
- Dar! - omal się nie roześmiałam. Musiałam zacisnąć zęby. -
Tak, zgadza się, Jesse. Otrzymałam cenny dar. I wiesz co? Jest
mi od tego niedobrze. Poważnie. Myślałam, że jak tutaj przyja
dę, to zacznę nowe życie. Myślałam, że będzie inaczej. I wiesz
co? Jest inaczej. Gorzej.
- Susannah...
- Co ja mam zrobić, Jesse? Kochać Heather za to, co zrobiła?
Pocieszyć jej zranioną duszę? Wybacz, ale to niemożliwe. Może
ojciec Dom byłby do tego zdolny, ale nie ja. On wypadł z kon
kurencji, więc załatwię to po swojemu. Pozbędę się jej, ajeśli
wiesz, co dla ciebie dobre, będziesz się trzymał z daleka!
Kopnęłam wściekle nóżkę roweru, szarpnąwszyjednocześnie
za kierownicę. Zaskoczony Jesse mimowolnie ją puścił. W se
kundę później już mnie nie było. Spod tylnego koła pryskał żwir,
spowijając Jessego obłokiem kurzu. Słyszałam, jak wykrzykuje
coś po hiszpańsku. Przypuszczam, że przekleństwa. Słowo que-
rida nie dotarło do moich uszu.
Jadąc w dół, niewiele widziałam. Wiał zimny wiatr i po po
liczkach ciekły mu strumienie łez. Dzięki Bogu, prawie nie było
ruchu, więc kiedy przemknęłam przez skrzyżowanie to, że nie
widzę, nie miało znaczenia. Samochody i tak zatrzymywały się,
żeby mnie przepuścić.
158
Wiedziałam, że tym razem będzie trudniej włamać się do
szkoły. Na pewno wzmocnili system zabezpieczeń po wydarze
niach ubiegłej nocy. Wzmocnili? Przede wszystkim powinni
jakiś wprowadzić.
I zrobili to. Na parkingu, ze zgaszonymi światłami, stał wóz
policyjny. Po prostu sobie stał, a światło księżyca odbijało się
od zamkniętych okien. Kierowca - jakiś nieszczęśnik, który
dostał tak nudne zadanie - słuchał zapewne muzyki, chociaż
stojąc na zewnątrz przy wejściu na parking, nie słyszałam żad
nego dźwięku.
Muszę więc znaleźć inną drogę. Drobiazg. Schowałam rower
w krzakach, a potem wybrałam się na spacer wokół szkoły.
Niewiele jest budynków, do których nie mogłaby się dostać
szczupła szesnastoletnia dziewczyna. Chodzi mi o to, że jeste
śmy bardzo elastyczne. Mamy chyba więcej stawów niż inni
ludzie. Nie opowiem wam, jak udało mi się włamać, bo nie
chcę, żeby władze szkolne na to wpadły - nigdy nie wiadomo,
może kiedyś znowu będę musiała to zrobić - zaznaczę tylko, że
jeśli ktoś zakłada bramę, to powinien zwrócić uwagę, żeby się
gała do samej ziemi. Szczelina między cementowym chodni
kiem a samą bramą to dokładnie tyle, ile taka dziewczyna jak ja
potrzebuje, żeby się wślizgnąć do środka.
Na dziedzińcu bardzo się zmieniło od poprzedniej nocy.
W powietrzu wisiała jeszcze większa groza. Wyłączono reflek
tory. Wydaje mi się, że z punktu widzenia bezpieczeństwa nie
było to dobre posunięcie, ale nie można, oczywiście, wyklu
czyć, że to Heather zniszczyła żarówki. Teren szkoły pogrążony
był w mroku. Fontanna nie działała. Nie słyszałam niczego poza
cykadami w krzewach hibiskusa.
Ani śladu Heather. Ani śladu kogokolwiek. To mi odpowiadało.
Podkradłam się tak cicho, jak się dało, do szafki, którą dzieli
łam z Heather. Uklękłam na zimnych kamieniach posadzki
i otworzyłam plecak.
159
Najpierw zapaliłam świece. Dzięki temu coś widziałam. Przy
tykając zapalniczkę - nie prawdziwą zapalniczkę, tylko takie
urządzenie z długą rączką do zapalania ognia - do spodu świe
cy, roztopiłam stearynę, która kapała na ziemię. Umieściłam
świecę w miękkiej kałuży, dzięki czemu się nie przewracała. Tak
samo postąpiłam z pozostałymi świecami, tworząc krąg. Następ
nie otworzyłam pojemnik z krwią kurczaka.
Nie opiszę wzoru, jaki musiałam namalować w kręgu świec,
żeby egzorcyzmy podziałały. Nie powinno się próbować egzor-
cyzmów w domu, na własną rękę, bez względu na to, w jakim
stopniu jesteśmy nawiedzani przez duchy. Mogą je odprawiać
jedynie profesjonaliści, tacy jak ja. Nikt nie chciałby przecież
skrzywdzić jakichś niewinnych duchów, które kręcą się akurat
w pobliżu. Na przykład przypadkowe wyegzorcyzmowanie
babci nie przysporzyłoby nam popularności.
A Mecumba, brazylijskie wudu, też nie należy do zjawisk,
z którymi można żartować, więc nie przytoczę inkantacji, jaką
odmówiłam. Była zresztą po portugalsku. Powiem tylko, że za
nurzyłam pędzel w krwi kurczaka i namalowałam odpowied
nie figury, wypowiadając odpowiednie słowa. Dopiero kiedy
sięgnęłam do plecaka i wyjęłam fotografię Heather, zwróciłam
uwagę, że cykady umilkły.
- Co takiego - odezwała się zirytowana zza mojego prawego
ramienia - ty tu wyprawiasz?
Nie odpowiedziałam. Położyłam fotografię w centrum nama
lowanej figury. W płomieniach świec widać ją było wyraźnie.
Heather podeszła bliżej.
- Hej! - zawołała. - To moje zdjęcie. Skąd je masz?
Nie powiedziałam niczego poza portugalskimi słowami na
leżącymi do rytuału. To zdenerwowało Heather.
No, ale Heather denerwowało właściwie wszystko.
- Co ty robisz? - zapytała znowu. - Po jakiemu mówisz? I po
co ta czerwona farba? - Kiedy nie uzyskała odpowiedzi, stała się
160
agresywna. - Hej, suko! - wrzasnęła, kładąc rękę na moim ra
mieniu i niezbyt delikatnie szarpiąc. - Słyszysz mnie?!
Przerwałam inkantację.
- Czy możesz coś dla mnie zrobić, Heather? Stań obok swo
jego zdjęcia.
Heather potrąciła głową. Jej długie jasne włosy zalśniły w bla
sku świec.
- Co z tobą? Jesteś na haju, czy co? Nigdzie nie stanę. Czy
to... czy to jest krew?
Wzruszyłam ramionami. Jej dłoń nadal spoczywała laa moim
ramieniu.
- Tak. Ale nie martw się. To tylko krew kurczaka.
- Krew kurczaka? - Heather się skrzywiła. - Obrzydliwe.
Żartujesz sobie ze mnie? Na co ci to?
- Żeby ci pomóc. Żeby pomóc ci wrócić.
Heather zacisnęła zęby. Drzwiczki szafek przede mną zaczęły
trzaskać. Nie za bardzo. Akurat tyle, abym się zorientowała, że
Heather nie jest zadowolona.
- Sądziłam - syknęła - że wyjaśniłam ci dość dobitnie, że ni
gdzie nie pójdę.
- Mówiłaś, że chcesz wrócić.
- Owszem - odparła Heather. Tarcze z numerami przy sej-
fowych zamkach szafek zaczęły obracać się z hałasem. - Do po
przedniego życia.
- Dobrze. Znalazłam sposób, żebyś mogła to zrobić.
Drzwiczki się coraz bardziej trzęsły.
- Bzdura - mruknęła Heather.
- Wcale nie. Musisz stanąć między świecami, obok zdjęcia.
Nie trzeba było jej dłużej zachęcać. W mgnieniu oka znalazła
się tam, gdzie sobie życzyłam.
- Jesteś pewna, że to podziała? - zapytała podniecona.
- Dobrze by było. W przeciwnym razie wydałam kieszon
kowe na świece i krew zupełnie bez potrzeby.
11 - Kraina cienia 161
- I wszystko będzie tak jak przedtem? To znaczy, zanim
umarłam?
- Pewnie. - Czy powinnam czuć się winna, okłamując ją?
Nie czułam się. Czułam tylko ulgę. To było zbyt łatwe. - Teraz
zamknij się na chwilę, kiedy będę mówiła te słowa.
Posłuchała. Powiedziałam, co miałam do powiedzenia.
I jeszcze raz.
I jeszcze.
Już zaczęłam się martwić, że nic się nie dzieje, kiedy płomyki
świec zadrżały. A nie zerwał się najmniejszy podmuch wiatru.
- Nic się nie dzieje - poskarżyła się Heather, ale uciszyłam ją.
Płomyki znowu zadrżały. A potem nad głową Heather, tam,
gdzie normalnie znajdował się dach, pojawił się otwór wypeł
niony wirującym czerwonym gazem. Patrzyłam zdumiona.
- Eee, Heather, może lepiej, żebyś zamknęła oczy.
Posłuchała całkiem chętnie.
- Dlaczego? Coś się zaczęło dziać?
- Och, tak. To działa, wszystko w porządku.
Heather powiedziała coś, co brzmiało jak „fajnie", ale nie by
łam pewna. Nie słyszałam jej zbyt dobrze, ponieważ przypomi
nający dym wirujący czerwony gaz zaczął spływać spiralą w dół,
czemu towarzyszyło ciche buczenie, jakby odgłos odległej bu
rzy. Zaraz potem długie mackowate pasma gazu zaczęły owijać
się wokół Heather, delikatnie jak mgła. Mając zamknięte oczy,
nie zdawała sobie z tego sprawy.
- Słyszę coś - szepnęła. - Czy to to?
Dziura w dachu nad jej głową poszerzyła się. Widziałam
w górze lśnienie błyskawicy. Nie wydawało się, że jest to naj
przyjemniejsze miejsce, do którego można by się udać. Nie chcę
powiedzieć, że otworzyłam bramy piekieł - taką przynajmniej
miałam nadzieję - ale był to zdecydowanie inny wymiar i, szcze
rze mówiąc, nie wyglądało to zachęcająco, zwłaszcza jeśli mia
łoby się spędzić w takim miejscu całą wieczność.
162
- Jeszcze minutka - powiedziałam, podczas gdy coraz wię
cej wężowych czerwonych macek oplątywało szczupłe ciało
Heather - i będziesz tam.
Heather potrząsnęła długimi włosami.
- Och, Boże, nie mogę się doczekać. Pierwsze, co zrobię, to
pójdę do szpitala i przeproszę Bryce'a. Nie sądzisz, że to dobry
pomysł, Suzie?
- Pewnie. - Odgłos burzy narastał, błyskawice pojawiały się
raz po raz. - To świetny pomysł.
- Mam nadzieję, że mama nie pozbyła się moich ubrań -
ciągnęła Heather - tylko dlatego, że umarłam. Nie sądzisz, że
mama nie pozbyła się moich ubrań, co, Suzie? - Otworzyła
oczy. - Co?
- Nie otwieraj oczu! - krzyknęłam.
Ale było za późno. Zobaczyła! Ujrzała czerwone pasma dymu
wokół siebie i podniosła wrzask.
Nie ze strachu, bynajmniej. O, nie. Heather się nie przestra
szyła. Była wściekła. Naprawdę wściekła.
- Ty suko! - ryknęła. - Nie odsyłasz mnie z powrotem! Wca
le mnie nie odsyłasz z powrotem! Odsyłasz mnie zupełnie gdzie
indziej!
A potem, kiedy burza zahuczała najgłośniej, Heather wyszła
z kręgu.
Tak po prostu. Zwyczajnie wyszła. Jakby nigdy nic. Jakby to
była gra w klasy. Czerwone pasma gazu owinięte wokół jej ciała
opadły. Zniknęły jak sen. A otwór na górze się zamknął.
W porządku. Przyznaję, wściekłam się. Rany, tyle pracy wło
żyłam w to wszystko.
- O, nie, nie wyjdziesz - warknęłam. Podbiegłam do Heather
i złapałam ją za szyję. -Właź z powrotem - syknęłam przez za
ciśnięte zęby. - Wracaj natychmiast.
Heather zaśmiała się tylko. Ściskałam dziewczynę za gardło,
a ona tylko się śmiała.
163
Za jej plecami jednak drzwiczki szafek zabrzęczały ponow
nie. Głośniej niż przedtem.
- Jesteś - krzyczała - trupem! Jesteś trupem, Simon. I wiesz
co? Dopilnuję, żeby reszta poszła za tobą. Reszta twoich głu
pich przyjaciół. Ten twój przyrodni braciszek też.
Mocniej zacisnęłam palce na jej gardle.
- Nie sądzę. Myślę, że wrócisz tam, gdzie byłaś, jak grzecz
ny mały duszek.
Zaśmiała się znowu.
- Zmuś mnie. -Jej oczy lśniły niesamowicie.
Cóż. Skoro tak...
Uderzyłam ją z całej siły prawą pięścią. Potem, zanim zdążyła
dojść do siebie, dołożyłam lewą. Jeśli czuła uderzenia, nie dała
tego po sobie poznać. Nie, nieprawda. Wiem, że czuła, bo
drzwiczki szafek zaczęły się nagle otwierać i zamykać. Trzaskać.
Mocno. Tak mocno, że trząsł się cały dach.
Wiem, co mówię. Cały dach nad dziedzińcem kołysał się, jak
by w dole szumiały fale oceanu. Grube drewniane kolumny,
podtrzymujące łukowate sklepienie od jakichś trzystu lat, po
ruszały się w ziemi. Wytrzymały trzysta lat trzęsień ziemi, po
żarów, powodzi, a nie mogły oprzeć się duchowi cheerliderki.
Mówię wam, pertraktowanie z duchami to nic przyjemnego.
A potem jej palce ścisnęły moje gardło. Nie wiem, jak to się
stało. Chyba straciłam na chwilę czujność, zaskoczona tym, co
działo się wokół. Niedobrze. Złapałam ją za ramiona i próbo
wałam pchać w stronę kręgu świec. Mruczałam jednocześnie
portugalską inkantację, wpatrując się w rozkołysane belki da
chu w górze i mając nadzieję, że znowu pojawi się przejście do
krainy cienia.
- Zamknij się -warknęła Heather. -Zamknij gębę! Nie ode
ślesz mnie. Tutaj jest moje miejsce!
Mamrocząc słowa formuły, pchałam ją z całej siły.
164
- Wyobrażasz sobie, że kim ty jesteś? - Twarz Heather po
czerwieniała. Kątem oka zobaczyłam, jak z kamiennej balustra
dy unosi się w powietrze żardyniera z geranium. -Jesteś nikim.
Jesteś w tej szkole dopiero dwa dni. Dwa dni! Myślisz, że mo
żesz tak po prostu sobie przyjść i wszystko zmienić? Myślisz, że
możesz tak po prostu zająć moje miejsce? Kim ty niby jesteś?
Trzymając ją za ramiona, kopnęłam jej nogi tak, że straciła
równowagę i obie rąbnęłyśmy na twardą kamienną podłogę.
Żardyniera poleciała za nami, nie dlatego, że ją strąciłyśmy, tyl
ko dlatego, że Heather posłała ją za mną. Uchyliłam się w ostat
niej chwili i ciężka gliniana donica rozbiła się z łoskotem
o drzwi szafki, pryskając dookoła geranium, ziemią i odłamka
mi ceramiki. Chwyciłam garście jasnych lśniących włosów
Heather. To nie było sportowe zagranie, tak samo jak sztuczka
z geranium.
Wrzeszczała, kopiąc i wijąc się jak węgorz, podczas gdy pół
ciągnęłam ją, pół pchałam w stronę kręgu świec. Zaczęła uno
sić w powietrze inne przedmioty. Zamki szyfrowe wyskoczyły
z drzwiczek i sunęły ku mnie jak flotylla maleńkich latających
spodków. Potem zerwało się tornado, wyrzucając na zewnątrz
zawartość szafek. Książki i zeszyty z drucianymi grzbietami ru
szyły na mnie ze wszystkich stron. Schyliłam głowę, ale nie
zwolniłam chwytu, nawet kiedy czyjaś trygonometria wyrżnęła
mnie w ramię. Powtarzałam słowa, które, jak wiedziałam, otwo
rzą ponownie przejście.
- Dlaczego to robisz? - wrzasnęła Heather. - Dlaczego nie
zostawisz mnie w spokoju?
- Bo nie. - Byłam poobijana, ledwie dyszałam, spływałam
potem i niczego bardziej nie pragnęłam, jak puścić ją, odwrócić
się na pięcie i wrócić do domu, wślizgnąć się do łóżka i spać
przez milion lat.
Ale nie mogłam.
165
Zamiast tego kopnęłam ją w pierś, posyłając na środek kręgu.
W momencie, gdy chwiejąc się na nogach, stanęła przy fotogra
fii, którą dała Bryce'owi, otwór nad jej głową ukazał się ponow
nie. Tym razem czerwony dym otoczył ją tak ściśle, jak gruby
wełniany koc. Nie mogła się wyrwać. Nie miała szans.
Zniknęła w czerwonej mgle. Ale wciąż ją słyszałam. Jej wrza
ski obudziłyby zmarłych - tyle że ona była jedyną zmarłą w oko
licy. Nad jej głową rozległ się piorun. W czarnej dziurze w da
chu dostrzegłam błyszczące gwiazdy.
- Dlaczego? - krzyczała Heather. - Dlaczego mi to robisz?!
- Ponieważ jestem mediatorką!
A potem czerwony dym otaczający Heather uniósł się do
góry, znikając w wirującym otworze wraz z Heather, a masyw
ne kolumny podtrzymujące dach nad moją głową złamały się
nagle wpół, jakby miały dwa centymetry, a nie prawie metr
grubości.
A potem zwalił się na mnie dach.
18
168
- Jezu - powtórzył Śpiący, nadal sapiąc ciężko -jesteś pew
na, Suze, że nic ci się nie stało?
Odwróciłam się, żeby na niego spojrzeć. Miał na sobie tylko
dżinsy i wojskową kurtkę, narzuconą pośpiesznie na nagi tors.
Tors miał prawie taki sam jak Jesse.
Jak to jest, że omal nie zginęłam pod kupą gruzu, a parę mi
nut później byłam w stanie zwrócić uwagę na coś takiego, jak
mięśnie brzucha mojego przyrodniego brata?
- Tak - powiedziałam, odsuwając kosmyk włosów z oczu. -
W porządku. Trochę potłuczona, owszem. Ale nie mam nic zła
manego.
- Powinna iść do szpitala, żeby to sprawdzili. - Głos Dawida
nadal drżał mocno. - Nie sądzisz, że powinna iść do szpitala,
żeby ją zbadali, Jake?
- Nie - zaprotestowałem. - Żadnego szpitala.
- Możesz mieć wstrząs mózgu - powiedział Dawid. - Albo
uszkodzenie czaszki. Możesz wpaść w śpiączkę w nocy i nigdy
się nie obudzić. Powinnaś przynajmniej zrobić rentgen. Albo
może USG...
- Nie. -Wytarłam ręce o legginsy i wstałam. Czułam się nie
pewnie, ale byłam cała. - Chodźmy. Zabierajmy się stąd, zanim
ktoś przyjdzie. Musieli to słyszeć. - Skinęłam w stronę części
budynku, w której mieszkali księża i zakonnice. W niektórych
oknach zapaliło się światło. - Nie chcę, żebyście mieli kłopoty.
- Taak - mruknął Śpiący, podnosząc się. - Mogłaś o tym po
myśleć, zanim prysnęłaś, co?
Wyszliśmy tą samą drogą, którą weszliśmy. Podobnie jak ja,
Dawid przecisnął się pod bramą, a potem otworzył ją od środka
dla Śpiącego. Wymknęliśmy się tak cicho, jak się dało i pobieg
liśmy do ramblera, którego Śpiący zaparkował w głębokim cie
niu, by policjanci z wozu nie mogli go dostrzec. Czarno-biały
samochód stał tam, gdzie przedtem, z kierowcą nieświadomym
169
tego, co się działo zaledwie parę metrów dalej. Bałam się jednak
ryzykować, próbując przemknąć się koło niego, żeby zabrać ro
wer. Zostawiliśmy go, mając nadzieję, że nikt go nie zauważy.
Przez całą drogę do domu mój nowy starszy brat Jake udzie
lał mi pouczeń. Sądził, jak się wydaje, że w szkole, w środku
nocy, uczestniczyłam w jakimś tajnym zebraniu gangu. Nie żar
tuję. Był tym wszystkim szczerze oburzony. Dopytywał się, co
to byli, moim zdaniem, za kumple, którzy zostawili mnie pod
stosem dachówek na pewną śmierć. Sugerował, że jeśli doku
cza mi nuda albo szukam mocnych wrażeń, to powinnam zająć
się surfmgiem, ponieważ, cytuję: „Jeśli masz mieć rozwaloną
głowę, to równie dobrze możesz się o to postarać, płynąc na
fali".
Przyjęłam jego pouczenia tak wdzięcznie, jak umiałam. Nie
mogłam przecież uświadomić go co do prawdziwych powodów,
dla których znalazłam się w szkole o tak dziwnej porze. Prze
rwałam Jake'owi tylko raz w trakcie jego antygangowego prze
mówienia, a to po to, żeby dowiedzieć się, jak wpadli z Dawi
dem na to, żeby mnie szukać.
- Nie wiem - powiedział Jake, podjeżdżając pod dom. -
Wiem tyle, że kiedy spałem jak anioł, nagle zjawił się Dawid
i zaczął marudzić, że musimy jechać po ciebie do szkoły A tak,
swoją drogą, to skąd wiedziałeś, Dave, że ona jest w szkole?
Twarz Dawida pobladła dziwnie, czego nie wyjaśniało nawet
padające na nią światło księżyca.
- Nie wiem. Miałem przeczucie.
Odwróciłam się, patrząc na niego uważnie. Nie spojrzał mi
w oczy.
Ten dzieciak wie, pomyślałam.
Ale byłam zbyt zmęczona, żeby o tym mówić. Zakradliśmy
się do domu, szczęśliwi, że jedynym mieszkańcem, którego
obudziliśmy, jest Maks. Machał ogonem i usiłował nas polizać,
170
SiP AScarlett
kiedy rozchodziliśmy się do swoich pokoi. Zanim zamknęłam
drzwi mojego pokoju, rzuciłam Dawidowi jeszcze jedno spoj
rzenie, żeby sprawdzić, czy chce albo musi, coś mi powiedzieć.
Ale on tylko wszedł do swojego pokoju i zamknął drzwi. Prze
straszony mały chłopiec. Zrobiło mi się ciepło na sercu.
Ale tylko przez ułamek sekundy. Byłam zbyt zmęczona, żeby
myśleć o czymkolwiek poza łóżkiem. Nawet o Jessie. Rano,
powiedziałam sobie, ściągając zakurzone łachy. Porozmawiam
z nim rano.
Nie zrobiłam tego. Kiedy się obudziłam, za oknem było dziw
nie jasno. Podniosłam głowę i spojrzałam na zegar. Była druga
po południu. Poranna mgła rozwiała się i słońce paliło tak, jak
by to był lipiec, a nie styczeń.
- Cześć, śpiochu.
Zerknęłam w stronę drzwi. Stał tam Andy, z ramionami
skrzyżowanymi na piersi, opierając się o framugę. Uśmiechał
się, co pewnie oznaczało, że nie wpakowałam się w tarapaty. Co
zatem robiłam w łóżku o drugiej po południu w zwykły dzień?
- Lepiej się czujesz? - zapytał troskliwie Andy.
Odsunęłam odrobinę kołdrę. Czyżbym miała być chora?
Cóż, nietrudno byłoby udawać. Czułam się tak, jakby ktoś spu
ścił mi na głowę tonę cegieł.
Co, w pewien sposób, faktycznie miało miejsce.
- Eee - mruknęłam. - Niekoniecznie.
- Przyniosę ci aspirynę. Myślę, że to skutki zmiany czasu.
Kiedy nie mogliśmy cię dziś rano dobudzić, postanowiliśmy
pozwolić ci spać. Mama prosiła, żebym cię przeprosił, ale mu
siała iść do pracy. Zostawiła mnie na stanowisku. Mam nadzie
ję, że nie masz nic przeciwko temu.
Próbowałam usiąść. Było mi naprawdę trudno. Czułam ból
w każdym mięśniu. Odsunęłam włosy z oczu i zamrugałam
nieprzytomnie.
171
- Nie musiałeś zostawać w domu z mojego powodu.
Andy wzruszył ramionami.
- To nic takiego. Nie miałem okazji z tobą porozmawiać, od
kąd przyjechałaś, więc pomyślałem, że teraz to nadrobimy. Zjesz
lunch?
Kiedy tylko wypowiedział te słowa, zaburczało mi w brzu
chu.
Usłyszał to i uśmiechnął się.
- Nie ma sprawy. Ubierz się i zejdź na dół. Zjemy lunch na
tarasie. Jest naprawdę piękny dzień.
Z trudem zwlokłam się z łóżka. Miałam na sobie piżamę. Nie
chciało mi się ubierać, więc tylko włożyłam skarpetki i szlafrok,
umyłam zęby i postałam chwilę przy oknie, wyglądając na ze
wnątrz i usiłując doprowadzić włosy do porządku. Czerwona
kopuła kościoła Misji lśniła w słońcu. W oddali falował ocean.
Trudno było uwierzyć, że zeszłej nocy była to scena straszliwe
go zniszczenia.
Wkrótce potem niezwykle apetyczny zapach dolatujący
z kuchni skłonił mnie do zejścia na dół. Andy robił kanapkę
z soloną wołowiną, serem szwajcarskim i kiszoną kapustą.
Machnięciem ręki wyprawił mnie jednak z kuchni na obszerny
taras za domem. Był cały w słońcu. Wyciągnęłam się na mięk
kim szezlongu i udawałam przez chwilę, że jestem gwiazdą fil
mową. Potem zjawił się Andy z kanapkami i dzbanem lemo
niady i przeniosłam się do stołu pod zielonym parasolem, gdzie
natychmiast zabrałam się do dzieła. Jak na kogoś, kto nie po
chodzi z Nowego Jorku, Andy przyrządza niezłe kanapki.
Andy przykładał się nie tylko do robienia kanapek. Wypytał
mnie drobiazgowo o różne rzeczy, ani słowem nie wspomina
jąc o wydarzeniach poprzedniej nocy. Ku mojemu zdumieniu
okazało się, że Śpiący i Profesor nie puścili pary z ust. Andy nie
miał zielonego pojęcia, co zaszło. Interesowało go jedynie, czy
172
podoba mi się w nowej szkole, czy czuję się szczęśliwa, trala
la...
Pomijając jeden drobiazg. W pewnym momencie oznajmił: -
A więc, zdaje się, przespałaś swoje pierwsze trzęsienie ziemi.
Omal nie zakrztusiłam się jedzeniem.
- Co?
- Swoje pierwsze trzęsienie ziemi. Nastąpiło w nocy, koło
drugiej. Nieduże, najwyżej czwartego stopnia, ale obudziło
mnie. Nie ma większych szkód, poza szkołą, gdzie zawalił się
dach nad dziedzińcem. Ale tego można się było spodziewać.
Od lat ostrzegałem ich, że drewno długo nie wytrzyma. Jest
prawie tak stare jak sama Misja. Trudno się spodziewać, żeby
przetrwało wieki.
Starannie przeżułam jedzenie. No, no. Heather naprawdę
odeszła z hukiem, skoro mieszkańcy doliny, a nawet ci na wzgó
rzach, to odczuli.
To jednak nie wyjaśniało, skąd Dawid wiedział, gdzie mnie
szukać.
Poszłam na górę, usiadłam na ławie przy oknie i zaczęłam
bezmyślnie przerzucać magazyn mody, zastanawiając się, gdzie
się podział Jesse i jak długo mam czekać na jego pojawienie się.
Byłam ciekawa, czy wygłosi kolejny wykład i czy są szanse, żeby
znowu nazwał mnie querida. Jednak wrócili ze szkoły chłopcy.
Przyćmiony przeszedł obok mojego pokoju - nadal winił mnie
o to, że został uziemiony w domu na popołudnia - ale za to
Śpiący wsadził głowę przez drzwi, spojrzał na mnie, stwierdził,
że wszystko w porządku i cofnął się, marszcząc czoło. Tylko
Dawid zapukał, a kiedy zawołałam, żeby wszedł, wsunął się nie
śmiało do środka.
- Hm - mruknął. - Przyniosłem ci twoją pracę domową. Pan
Walden przekazał ją dla ciebie. Powiedział, że ma nadzieję, że
czujesz się lepiej.
173
- Och. Dziękuję, Dawidzie. Połóż to na łóżku.
Dawid położył zeszyt tam, gdzie prosiłam, ale nie wyszedł.
Stał, wpatrując się w kolumienkę podtrzymującą baldachim.
Domyśliłam się, że chce porozmawiać, więc postanowiłam nie
odzywać się pierwsza.
- Cee Cee cię pozdrawia. I ten chłopak. Adam McTavish.
Czekałam. I nie rozczarowałam się.
- Wiesz, wszyscy o tym mówią - odezwał się znowu.
- O czym?
- No, wiesz, o trzęsieniu ziemi. Ze na Misji ciążyjakieś prze
kleństwo, bo epicentrum znajdowało się... tuż obok klasy pana
Waldena.
Mruknęłam: „uhm" i przewróciłam kartkę magazynu.
- A więc - ciągnął Dawid - nie zamierzasz mi powiedzieć, tak?
Nie patrzyłam na niego.
- Powiedzieć o czym?
- Co się dzieje. Dlaczego znalazłaś się w szkole w środku
nocy. Jak doszło do zawalenia się dachu. Nic z tych rzeczy.
- Lepiej, żebyś nie wiedział- stwierdziłam, przewracając
stronice. - Wierz mi.
- Ale to nie ma nic wspólnego z... z tym, o czym mówił Jake?
Z gangiem? Prawda?
- Nie.
Podniosłam wzrok. Wpadające do pokoju promienie słońca
malowały różowe ślady na jego skórze. Ten chłopiec, rudowło
sy chłopiec z odstającymi uszami, uratował mi życie. Byłam mu
winna jakieś wyjaśnienie.
- Wiesz, widziałem go - oznajmił Dawid.
- Widziałeś kogo?
- Jego. Ducha.
Patrzył na mnie w napięciu, z bladą twarzą. Wyglądał stanow
czo zbyt poważnie jak na dwunastolatka.
174
- Jakiego ducha? - zapytałam.
- Tego, który tu mieszka. W tym pokoju. - Rozejrzał się, jak
by spodziewał się zobaczyć Jessego czającego się w kącie moje
go jasnego słonecznego pokoju. - Przyszedł do mnie zeszłej
nocy - powiedział. - Przysięgam. Obudził mnie. Mówił o to
bie. Stąd wiedziałem. Stąd wiedziałem, że masz kłopoty.
Patrzyłam na niego z rozdziawioną buzią.
Jesse? Jesse mu powiedział? Jesse go obudził?
- Nie chciał mnie zostawić w spokoju - ciągnął Dawid drżą
cym głosem. - Nie przestawał mnie... dotykać. Mojego ramie
nia. Był zimny i lśnił. Był zimnym, połyskującym zjawiskiem,
a w mojej głowie odzywał się głos, który kazał mi iść do szkoły
i pomóc ci. Ja nie kłamię, Suze. Przysięgam, tak było naprawdę.
- Wiem, Dawidzie. - Zamknęłam magazyn. -Wierzę ci.
Otworzył buzię, żeby raz jeszcze przysiąc, że nie zmyśla, ale
kiedy zapewniłam, że mu wierzę, zamknął ją gwałtownie.
Otworzył ją znowu, mówiąc ze zdumieniem:
- Naprawdę?
- Tak- odparłam. - Nie miałam okazji powiedzieć ci tego
zeszłej nocy, więc robię to teraz. Dziękuję ci, Dawidzie. Ty i Jake
uratowaliście mi życie.
Trząsł się cały. Musiał usiąść na moim łóżku, bo inaczej by się
przewrócił.
- Więc... Więc to prawda. To naprawdę był... duch?
- Naprawdę.
Przełknął głośno.
- A dlaczego byłaś w szkole?
- To długa historia. Ale daję ci słowo, że to nie ma nic wspól
nego z żadnymi gangami.
- Czy ma to coś wspólnego z... duchami?
- Nie z tym, który złożył ci wizytę. Ale, owszem, to miało
związek z pewnym duchem.
175
Usta Dawida poruszyły się, ale nie sądzę, aby był tego świa
dom. Wydobyło się z nich pełne zdumienia:
- To jest jeszcze jakiś inny duch?
- Och, jest ich dużo więcej niż ten jeden.
Wytrzeszczył oczy.
- A ty... ty je widzisz?
- Dawidzie, to nie są sprawy, o których jest mi łatwo rozma
wiać...
- Czy widziałaś tego z zeszłej nocy? Tego, który mnie obu
dził?
- Tak, Dawidzie, widziałam.
- Wiesz, kim jest? To znaczy, jak umarł?
Pokręciłam głową.
- Nie. Pamiętasz? Miałeś tego dla mnie poszukać.
Dawid poweselał.
- Och, tak! Zapomniałem. Zajrzałem wczoraj do paru ksią
żek. Poczekaj chwilę. Nigdzie nie odchodź.
Wybiegł z pokoju. Zostałam tam, gdzie byłam, dokładnie tak,
jak polecił. Byłam ciekawa, czy Jesse jest gdzieś w pobliżu i słu
cha naszej rozmowy. Uznałam, że miałby za swoje, gdyby tak
było.
Dawid wrócił, zanim się obejrzałam, dźwigając stos zakurzo
nych wielkich ksiąg. Sprawiały wrażenie bardzo starych, a kie
dy usiadł obok mnie i zaczął je z zapałem kartkować, przekona
łam się, że faktycznie są tak stare, jak wyglądają. Żadnej nie
wydano po 1910 roku. Najstarsza pochodziła z 1849 roku.
- Popatrz - powiedział Dawid, przeglądając wielkie, opraw
ne w skórę tomiszcze, zatytułowane Moje Monterey.
Wyszło ono spod pióra pewnego pułkownika, Harolda
Clemmingsa. Pułkownik pisał dość suchym stylem, ale
w książce znajdowały się obrazki, co pomagało w lekturze,
mimo że były czarno-białe.
176
- Spójrz - powtórzył Dawid, otwierając księgę na reproduk
cji fotografii naszego domu. Wyglądał inaczej - nie miał ganku
ani garażu. Drzewa wokół były znacznie mniejsze. - Spójrz, wi
dzisz, to jest dom w czasach, gdy mieścił się w nim hotel. Albo
zajazd, jak wtedy mówiono. Tutaj piszą, że cieszył się złą sławą.
Zamordowano w nim wielu ludzi. Pułkownik Clemmings opi
suje szczegółowo wszystkie przypadki. Czy przypuszczasz, że
duch, który wczoraj do mnie przyszedł, jest jednym z nich? To
znaczy, jednym z ludzi, którzy tutaj umarli?
- Cóż, najprawdopodobniej tak.
Dawid zaczął czytać na głos - szybko i z przejęciem, nie po
tykając się na długich staromodnych wyrazach - historie ludzi
zmarłych w domu, który pułkownik Clemmings nazywał Do
mem na Wzgórzach.
Żaden z nich jednak nie nosił imienia Jesse. Żaden z nich
nawet w przybliżeniu go nie przypominał. Skończywszy czy
tać, Dawid spojrzał na mnie wyczekująco.
- Może to duch tego chińskiego posługacza - powiedział. -
Tego, którego zastrzelono, ponieważ nie dość starannie wyprał
koszule tamtego dandysa.
Pokręciłam głową.
- Nie. Nasz duch nie jest Chińczykiem.
- Och. - Dawid ponownie zajrzał do książki. - A ten? Ten,
który zginął z rąk własnych niewolników?
- Nie sądzę. Miał niecałe metr sześćdziesiąt wzrostu.
- No, a ten? Duńczyk, którego przyłapano na oszustwach
karcianych i zastrzelono na miejscu?
- Nie jest Duńczykiem - odparłam z westchnieniem.
Dawid wydął wargi.
- No, to kim on jest? Ten duch?
- Nie wiem. Jest chyba z pochodzenia Hiszpanem. I... - Nie
chciałam się w to zagłębiać w pokoju, w którym Jesse mógłby
178
razem twarzy, którego nie dało się określić inaczej jak... wyzy
wający.
Spojrzałam na Dawida.
- Kim ona była? - zapytałam.
- Och, to jedna z najpopularniejszych kobiet w Kalifornii
mniej więcej w tym okresie, kiedy zbudowano ten dom. - Da
wid odebrał mi książkę i zaczął przerzucać strony. - Do jej ojca,
Ricardo de Silvy, należała wówczas większość Salinas. Była jego
jedyną córką i przeznaczył dla jej piękny posag. Jednak nie dla
tego dobijano się o jej rękę. W każdym razie, nie tylko dlatego.
W tamtych czasach dziewczęta, które wyglądały tak jak ona,
uważano za piękne.
- Jest bardzo piękna.
Dawid spojrzał na mnie z lekkim uśmieszkiem.
- Taak - powiedział. - Owszem.
- Ależ naprawdę.
Dawid zauważył, że mówię poważnie i wzruszył ramionami.
- No, wszystko jedno. Jej tata chciał, żeby poślubiła zamoż
nego ranczera - dalekiego kuzyna, który był w niej nieprzytom
nie zakochany - ale jej podobał się inny mężczyzna, mężczy
zna o nazwisku Diego. - Zerknął do książki. - Felix Diego.
To był podejrzany typ. Zajmował się handlem niewolnikami.
W ten sposób przynajmniej zarabiał na życie, zanim przybył
do Kalifornii, żeby zbić majątek, poszukując złota. Tata Marii
nie akceptował niewolnictwa tak samo, jak nie uznawał po
szukiwaczy złota za godnych ręki jego córki. Tak więc Maria
pokłóciła się z ojcem, który w końcu zagroził jej wydziedzi
czeniem, jeśli nie wyjdzie za mąż za kuzyna. To natychmiast
uspokoiło Marię, ponieważ należała do dziewcząt, które lubią
pieniądze. Miała jakieś sześćdziesiąt sukien w czasach, gdy
większość kobiet posiadała dwie, jedną do pracy i jedną do
kościoła...
179
- No, więc co się stało? - przerwałam mu. Nie obchodziło
mnie, ile miała sukien. Chciałam się dowiedzieć, jaki był w tym
udział Jessego.
Dawid szukał czegoś w książce.
- Cóż, to ciekawe, ale Maria w końcu postawiła na swoim.
-Jak?
- Kuzyn nie stawił się na ślub.
- Nie stawił się na ślub? Co to znaczy, nie stawił się?
- Po prostu. Nie pojawił się. Nikt nie wie, co się z nim stało.
Opuścił rancho na parę dni przed ślubem, no, wiesz, żeby zdą
żyć na czas, ale potem wszelki słuch o nim zaginął. Na zawsze.
Koniec pieśni.
- A... - Znałam odpowiedź, ale i tak musiałam zapytać: -
A co się stało z Marią?
- Wyszła za mąż za poszukującego złota handlarza niewolni
ków. To znaczy, po stosownej zwłoce. Wtedy panowały surowe
zasady dotyczące tych rzeczy. Jej tata tak się rozczarował nieod
powiedzialnością kuzyna, że w końcu oświadczył Marii, że
może robić, co jej się podoba i iść do diabła. Tak też zrobiła. Ale
nie poszła do diabła. Miała z handlarzem niewolników jedena
ścioro dzieci i przejęła wraz z mężem majątek ojca po jego
śmierci i zajmowali się jego utrzymaniem...
Podniosłam rękę.
- Poczekaj. Jak się nazywał ten kuzyn?
Dawid zajrzał do książki.
- Hektor.
- Hektor?
- Tak. - Dawid znowu spojrzał na stronę w książce. - Hek
tor de Silva. Ale matka nazywała go Jesse.
Kiedy podniósł wzrok, coś musiało go zastanowić w wyrazie
mojej twarzy, bo odezwał się cicho:
180
- To nasz duch?
- Tak - odparłam równie cicho. - To jest nasz duch.
19
182
Nie zdołałam dobrze odłożyć słuchawki, gdy telefon znowu
zadzwonił. Tym razem odezwał się dziewczęcy głos, którego nie
rozpoznałam, a który prosił o rozmowę z Suze Simon.
- To ja - powiedziałam i Kelly Prescott wrzasnęła mi do
ucha:
- O mój Boże! Słyszałaś? Nie jesteś podniecona? Ale będzie
my mieli zajebisty rok.
„Zajebisty". W porządku.
- Z przyjemnością podejmę współpracę z tobą - powiedzia
łam spokojnie.
- Posłuchaj - odezwała się Kelly, przechodząc nagle na ton ne
gocjacji biznesowych. - Musimy się spotkać i wybrać muzykę.
- Muzykę do czego?
- Na tańce, oczywiście. - Dobiegł mnie szelest kartekjej ter
minarza. - Załatwiłam didżeja. Przysłał mi listę i mamy wybrać
piosenki. Jak, na przykład, jutro wieczorem? A poza tym, co się
z tobą dzieje? Nie było cię dzisiaj w szkole. Nie zarażasz chyba,
co?
- Eee, nie. Posłuchaj, Kelly, co do tych tańców... Nie wiem.
Pomyślałam, że byłoby zabawniej wydać pieniądze na coś ta
kiego, jak. .. no, na przykład, piknik na plaży.
Powtórzyła beznamiętnym tonem:
- Piknik na plaży.
- Taak. Do tego siatkówka, ognisko i takie rzeczy. - Owinę
łam sobie sznur telefoniczny wokół palca. - Po tym, jak uczci
my pamięć Heather, oczywiście.
- Co takiego?
- Uroczystość żałobna. Widzisz, domyślam się, że wynajęłaś
już salę w Carmel Inn na tańce, prawda? Ale zamiast tańców,
moglibyśmy wyprawić Heather uroczystość żałobną. Wiesz, są
dzę, że to by jej odpowiadało.
Ton głosu Kelly nie wyrażał żadnych uczuć.
183
- Nawet jej nie znałaś.
- Cóż, to prawda. Ale wydaje mi się, że wiem, jakiego typu
osobą była. I sądzę, że uroczystość żałobna w Carmel Inn to jest
dokładnie to, czego by sobie życzyła.
Kelly milczała przez minutę. Cóż, owszem, przyszło mi do
głowy, że może nie podobająjej się moje sugestie. Jestem w koń
cu wiceprzewodniczącą. A nie sądzę, żeby dało jej się zdjąć mnie
ze stanowiska, chyba że wyrzucono by mnie ze szkoły.
- Kelly? - Ponieważ nie odpowiedziała, ciągnęłam: - Słuchaj,
Kelly, nie przejmuj się tym teraz. Porozmawiamy. Aha, a co do
tego party w sobotę. Mam nadzieję, że nie będziesz miała nic
przeciwko temu, że zaprosiłam Cee Cee i Adama. Wiesz, to
dziwne, ale oni twierdzą, że nie zostali zaproszeni. Ale w tak
małej klasie jak nasza, to naprawdę nie w porządku nie zapro
sić wszystkich, rozumiesz, o co mi chodzi? Ludzie, których się
nie zaprasza, mogą pomyśleć, że się ich nie lubi. Jestem pewna,
że w wypadku Cee Cee i Adama po prostu zapomniałaś, praw
da?
- Czy ty jesteś chora na głowę?
Nie zniżyłam się do odpowiedzi.
- Do zobaczenia jutro - rzuciłam jedynie.
Parę minut później telefon zadzwonił jeszcze raz. Odebra
łam, gdyż jak się wydawało, jestem rozchwytywana. Nie pomy
liłam się. Dzwonił ojciec Dominik.
- Susannah - odezwał się swoim przyjemnie głębokim gło
sem - mam nadzieję, że nie masz mi za złe, że cię niepokoję w do
mu. Dzwonię, żeby ci pogratulować wygranej w wyborach...
- Proszę się nie martwić, ojcze Dominiku. Nikt nie słucha
na drugiej linii. To tylko ja.
- Co ty sobie wyobrażasz? - powiedział zupełnie innym to
nem. - Przyrzekłaś mi! Przyrzekłaś, że nie pójdziesz do szkoły
sama!
184
- Przepraszam, ale groziła, że skrzywdzi Dawida, więc...
- Nie obchodzi mnie to, choćby groziła twojej matce, mło
da damo. Następnym razem masz na mnie czekać. Rozumiesz?
Nigdy więcej nie wolno ci próbować czegoś tak ryzykownego
jak egzorcyzmy bez żadnej pomocy!
- Cóż, dobrze. Miałam jednak nadzieję, że nie będzie na
stępnego razu.
- Nie będzie następnego razu? Jesteś niemądra! Jesteśmy
mediatorami, pamiętaj o tym. Dopóki istnieją duchy, będzie dla
nas następny raz, młoda damo, i radzę o tym nie zapominać.
Jakbym naprawdę mogła zapomnieć. Wystarczyło rozejrzeć
się po pokoju w dowolnej porze dnia i oto pojawiała się moja
chusteczka z zawiązanym rogiem, czyli zamordowany kowboj.
Nie widziałam jednak potrzeby informowania o tym ojca
Dominika. Powiedziałam tylko:
- Przykro mi z powodu dachu. Biedne ptaki.
- Pal sześć moje ptaki. Nic ci się nie stało i tylko to się liczy.
Kiedy wyjdę ze szpitala, usiądziemy sobie razem, Susannah,
i odbędziemy długą pogawędkę na temat właściwych technik
mediacji. Nie podoba mi się ten twój obyczaj wkraczania na
scenę i nokautowania nieszczęsnych dusz, kiedy się tego naj
mniej spodziewają.
Roześmiałam się.
- Dobrze. Przypuszczam, że dokuczają księdzu żebra?
Odpowiedział łagodniejszym tonem:
- Owszem, trochę. Skąd wiesz?
- Bo jest ksiądz taki miły.
- Przepraszam. - Po głosie poznałam, że mówił poważnie. -
Ja... tak, rzeczywiście odczuwam bóle w żebrach. Och, Susan
nah. Słyszałaś nowiny?
- Które? To, że wybrano mnie na wiceprzewodniczącą klasy,
czy to, że rozwaliłam szkołę wczoraj w nocy?
185
- Nic z tego. U Louisa Stevensona zwolniło się jedno miej
sce dla Bryce'a. Przeniesie się tam, jak tylko będzie w stanie cho
dzić.
- Ale... - To żałosne, wiem, ale poczułam się skonsterno
wana. - Ale Heather odeszła. Nie musi się przenosić.
- Heather mogła odejść - powiedział łagodnym tonem oj
ciec Dominik - ale jej pamięć trwa wśród tych, których... do-
tknęłajej śmierć. Nie możesz chyba mieć do chłopaka pretensji
o to, że chce zacząć od nowa w innej szkole, gdzie nikt nie bę
dzie szeptał za jego plecami?
Ja na to, bez specjalnego entuzjazmu, myśląc o miękkich ja
snych włosach Bryce'a:
- Pewnie nie.
- Podobno do poniedziałku dojdę do siebie na tyle, że będę
mógł wrócić do pracy. Czy możemy się spotkać w moim gabi
necie?
- Pewnie tak - odparłam z równym zapałem co poprzednio.
Ojciec Dominik zdawał się tego nie zauważać.
- Do zobaczenia zatem - powiedział. Zanim odłożyłam słu
chawkę, usłyszałam jeszcze, jak mówi: - Och, Susannah. Po
staraj się w międzyczasie nie rozwalić tego, co zostało ze szkoły.
- Ha, ha - mruknęłam i rozłączyłam się.
Siedząc na ławie przy oknie, oparłam podbródek na kolanach
i zapatrzyłam się na krzywiznę zatoki po drugiej stronie doli
ny. Słońce zachodziło powoli. Mój pokój opromieniło złoto-
-czerwone światło, a niebo wokół słońca wydawało się pasiaste.
Kolorowe chmury - niebieskie, fioletowe, czerwone i pomarań
czowe - wyglądały jak wstążki, które widziałam kiedyś powie
wające na majowym palu podczas renesansowego jarmarku.
Przez otwarte okno wpadał zapach morza. Nadmorska bryza
niosła wysoko na wzgórza, tam, gdzie siedziałam, słony aro
mat.
186
Zastanawiałam się, czy Jesse też tak siedział w oknie, wdy
chając zapach oceanu, zanim umarł. Zanim, czego byłam pew
na, kochanek Marii de Silvy, Felix Diego, zakradł się do pokoju
i zabił go.
Jakby czytając w moich myślach, Jesse zmaterializował się
o kilka kroków ode mnie.
- Rany! - zawołałam, przyciskając rękę do serca, które biło tak
mocno, że bałam się, że eksploduje. - Czy ty musisz to robić?
Opierał się nonszalancko o słupek przy moim łóżku.
- Przykro mi - powiedział. Ale widać było, że to nieprawda.
- Słuchaj, jeśli mamy, w pewnym sensie, mieszkać razem,
musimy wypracować pewne zasady. A zgodnie z zasadą numer
jeden nie możesz mnie w ten sposób zaskakiwać.
- A jak mam dawać znać o swojej obecności? - zapytał Jesse
ze śmiejącymi się oczami.
- Nie wiem. Czy mógłbyś, na przykład, brzęczeć łańcucha
mi?
Pokręcił głową.
- Nie sądzę. Jaka byłaby zasada numer dwa?
- Zasada numer dwa... - Głos mi zamarł, kiedy tak na niego
patrzyłam. To nie w porządku. Naprawdę nie. Zmarli faceci nie
powinni być tacy przystojni jak Jesse, którego twarz opromie
niało w tej chwili zachodzące słońce, uwydatniając jej regular
ne rysy...
Uniósł brew, tę z blizną.
- Coś nie tak, querida? - zapytał.
Popatrzyłam na niego uważnie. Było jasne, że nie zdaje sobie
sprawy, że wszystko wiem. Chciałam go o to zapytać, ale właś
ciwie nie chciałam się niczego dowiadywać. Coś trzymało
Jessego na tym świecie, nie dając mu przejść do tego, do któ
rego należał, a to coś, jak przeczuwałam, wiązało się bezpośred
nio ze sposobem, w jaki umarł. Ponieważ jednak wyraźnie nie
187
zależało mu na tym, żeby o tym dyskutować, uznałam, iż to nie
mój interes.
Coś takiego zdarzyło mi się po raz pierwszy. Zazwyczaj nie
mogłam opędzić się od duchów, które domagały się mojej po
mocy. Ale nie Jesse.
Przynajmniej na razie.
- Pozwól, że cię o coś zapytam - odezwał się Jesse tak nie
spodziewanie, że przez chwilę myślałam, że czyta w moich my
ślach.
- O co? - zapytałam ostrożnie, odrzucając magazyn i wstając.
- Zeszłej nocy, kiedy ostrzegłaś mnie przed pójściem do
szkoły, ponieważ zamierzałaś odprawić egzorcyzmy...
Otworzyłam szeroko oczy.
- Tak?
- Dlaczego mnie ostrzegłaś?
Roześmiałam się z ulgą. Tylko o to mu chodzi?
- Ostrzegłam cię, bo gdybyś się tam zjawił, wessałoby cię do
innego świata jak Heather.
- Ale czy to nie byłby doskonały sposób, żeby się mnie po
zbyć? Miałabyś pokój dla siebie, dokładnie tak, jak sobie życzysz.
Popatrzyłam na niego przerażona.
- Ale to byłoby... to byłoby nieuczciwe!
Uśmiechnął się.
- Rozumiem. Wbrew zasadom?
- Owszem - odparłam. - Pewnie, że tak.
- A więc ostrzegłaś mnie... - zrobił krok w moją stronę -
...ponieważ odrobinę mnie polubiłaś?
Poczułam ze zgrozą, że się czerwienię.
- Nie. Nic podobnego. Próbuję po prostu postępować zgod
nie z zasadami. Które ty złamałeś, nawiasem mówiąc, budząc
Dawida.
Jesse podszedł o krok bliżej.
188
- Musiałem. Powiedziałaś, że nie mogę sam przyjść do szko
ły. Jaki miałem wybór? Gdybym nie wysłał ci brata na pomoc -
stwierdził - byłabyś w tej chwili odrobinę nieżywa.
Zdawałam sobie, niestety, sprawę, że ma rację. Nie miałam
jednak zamiaru przyznawać mu tego.
- A skąd. Panowałam nad wszystkim. Ja...
- Nad niczym nie panowałaś - zaśmiał się Jesse. - Wpako
wałaś się tam bez żadnego planu, bez jakiegokolwiek...
- Miałam plan. - Zrobiłam jeden zamaszysty krok w jego
stronę i nagle stanęliśmy praktycznie nos w nos. - Kim ty je
steś, żeby twierdzić, że nie miałam planu? Robię to od lat, rozu
miesz? Od lat. I nigdy nie potrzebowałam pomocy. Od nikogo.
A na pewno nie od kogoś takiego jak ty.
Przestał się nagle uśmiechać. Na jego twarzy malowała się
wściekłość.
- Takiego jak ja? Jak ty mnie nazwałaś? Od kowboja?
- Nie. Od kogoś, kto jest martwy.
Jesse drgnął, jakbym go uderzyła.
- Ustalmy, że zgodnie z zasadą numer dwa ty się nie wtrą
casz w moje sprawy, a ja w twoje - powiedziałam.
- Świetnie-odparł Jesse krótko.
- Świetnie - powtórzyłam. - I dziękuję.
Nadal był wściekły. Zapytał nadąsanym głosem:
- Za co?
- Za uratowanie mi życia.
Gniew natychmiast zniknął z jego twarzy. Przestał marszczyć
brwi.
A potem wyciągnął ręce i położył je na moich ramionach.
Gdyby wbił we mnie widelec, chyba nie byłabym taka zdu
miona. Przyzwyczaiłam się do radzenia sobie z duchami za po
mocą pięści, ale nie przyzwyczaiłam się do tego, że patrzą na
mnie tak, jakby... jakby...
189
Cóż, jakby chciały mnie pocałować.
Zanim jednak zdążyłam zastanowić się, co dalej - zamknąć
oczy i poddać się jego woli czy też powołać na zasadę numer
trzy: żadnego dotykania - z dołu rozległ się głos mojej mamy.
- Susannah? - zawołała. - Suzie! Jestem w domu.
Spojrzałam na Jessego. Zdjął ręce z moich ramion. Chwilę
później mama otworzyła drzwi, a Jesse zniknął.
- Suzie - powiedziała. Podeszła bliżej i objęła mnie. -Jak się
masz? Mam nadzieję, że nie jesteś zła, że pozwoliliśmy ci spać.
Wydawałaś się taka zmęczona.
- Nie. - Nadal czułam się lekko oszołomiona tym, co zaszło
między mną a Jessem. - Nie jestem zła.
- Przypuszczam, że to wszystko w końcu cię zmogło. Spo
dziewałam się, że to nastąpi. Czy dobrze ci tu było z Andym?
Mówił, że zrobił ci lunch.
- Zrobił świetny lunch - stwierdziłam automatycznie.
- Słyszałam też, że Dawid przyniósł ci pracę domową. - Pu
ściła mnie i podeszła do okna. - Myśleliśmy, żeby zrobić spa
ghetti na obiad. Co ty na to?
- Brzmi dobrze. - Zauważyłam, że mama wygląda przez
okno. A potem stwierdziłam, że nie pamiętam, kiedy moja
mama wyglądała tak... cóż, pogodnie.
Może to dlatego, że odkąd przeprowadziłyśmy się na zachód,
przestała pić kawę.
Bardziej prawdopodobne jednak, że to miłość.
- Na co patrzysz, mamo? - zapytałam.
- Och, na nic takiego, kochanie - powiedziała z lekkim
uśmiechem. - Na zachód słońca. Jest taki piękny. - Odwróciła
się, żeby objąć mnie ramieniem i stałyśmy tak razem, patrząc,
jak słońce zanurza się w Pacyfiku w płomieniach czerwieni, fio
letów i złota. - W Nowym Jorku z pewnością nie mogłabyś
oglądać takiego zachodu słońca - westchnęła. - Prawda?
190
- Nie. Z pewnością nie.
- A więc - powiedziała mama, obejmując mnie mocniej. -
Co o tym myślisz? Sądzisz, że powinnyśmy trochę tu zostać?
Żartowała, oczywiście. Ale nie do końca.
- Pewnie - stwierdziłam. - Zostańmy.
Uśmiechnęła się do mnie, a potem znowu popatrzyła na słoń
ce. Jaskrawa pomarańczowa kula znikała za horyzontem.
- „Oto zachodzi słońce" - zanuciła mama.
- „I tak jest dobrze" - dokończyłam.