You are on page 1of 402

JAMES CLAVELL

Krl szczurw

Bya wojna. Obozy Changi i Outram Road na Singapurze istniej - albo raczej istniay - naprawd. Reszta jest oczywicie zmylona i osoby dziaajce nie maj najmniejszego zamierzonego podobiestwa do nikogo z yjcych ani zmarych. Changi przypominao per osadzon na wschodnim kracu wyspy Singapur i mienic si pod kopu nieba tropikw. Zajmowao ono niewielkie wzniesienie, otoczone pasmem zieleni; nieco dalej ziele ustpowaa miejsca zielonkawoniebieskiemu morzu, a morze gubio si w nieskoczonoci horyzontu. Ale z bliska Changi tracio swj urok, stajc si tym, czym byo - plugawym, odraajcym wizieniem. Wok blokw z celami - praone socem podwrza, wok podwrzy - wysokie mury. Za tymi murami, w blokach, pitro po pitrze cigny si cele, ktre mogy pomieci dwa tysice winiw. Ale teraz w celach tych, na korytarzach, we wszystkich ktach i zakamarkach yo tu okoo omiu tysicy ludzi. Gwnie Anglicy i Australijczycy, troch Nowozelandczykw i Kanadyjczykw - niedobitki si zbrojnych Kampanii Dalekowschodniej. Ludzie ci byli na dodatek przestpcami. Popenili cik zbrodni. Przegrali wojn. I mimo przegranej yli. Drzwi do cel pozostawiono otwarte, drzwi do blokw take, nawet olbrzymia brama przecinajca mur staa otworem i jecy mogli wchodzi i wychodzi niemal swobodnie. Lecz mimo to czu tu byo zaduch, jaki klaustrofobiczny smrd. Za bram cigna si droga wysypana smoowanym ulem. Sto metrw na zachd przecinaa j pltanina barier z kolczastego drutu, za ktrymi znajdowaa si wartownia obsadzona uzbrojonymi stranikami - odpadkami hord najedcy. Minwszy t przeszkod, droga podaa beztrosko naprzd, aby po jakim czasie zgubi si w gszczu ulic Singapuru. Ale dla jecw droga wiodca na zachd koczya si w odlegoci stu metrw od gwnej bramy. Ku wschodowi biega ona wzdu muru, potem skrcaa na poudnie i nie odstpujc muru podaa dalej. Po obu jej stronach stay szeregiem dugie sutereny, jak nazywano prymitywne szopy. Wszystkie byy jednakowe: dugie na czterdzieci pi metrw, ze cianami splecionymi z lici palmy kokosowej, przybitymi byle jak do supw, kryte strzech rwnie z lici kokosu, uoonych w spleniaych warstwach jedna na drugiej. Nie zaniedbano zwyczaju i co roku

kadziono now ich warstw, jako e soce, deszcz i owady pastwiy si nad strzechami, niszczc je. Za okna i drzwi suyy zwyke otwory. Dla ochrony przed socem i deszczem strzechy wystaway daleko poza ciany szop, ktre stay na betonowych supkach bronicych dostpu powodziom, wom, abom, limakom, skorpionom, stonogom, ukom, pluskwom - wszelkiemu pezajcemu robactwu. W szopach tych mieszkali oficerowie. Na poudnie i na wschd od drogi stay w czterech rzdach, po dwadziecia w kadym, betonowe domki, zwrcone do siebie tyem. Mieszkali w nich wysi oficerowie - majorzy, podpukownicy i pukownicy. Dalej droga skrcaa na zachd i biegnc wzdu muru, napotykaa jeszcze jeden szereg krytych palmowymi limi szop. Suyy one za kwatery tym, ktrych nie pomiecio wizienie. Jedn z nich, mniejsz od innych, zajmowaa grupa Amerykanw, liczca dwudziestu piciu onierzy i podoficerw. Tam gdzie droga skrcaa znw na pnoc - tu przy murze, znajdowaa si cz ogrdkw warzywnych. Pozostae, ktre dostarczay wikszo obozowej ywnoci, leay dalej na pnoc, po drugiej stronie drogi, naprzeciw bramy wizienia. Droga cigna si jeszcze dwiecie metrw przez mniejszy ogrd i koczya przed wartowni. Cay ten przesiknity ludzkim potem skrawek ziemi o rozmiarach niespena kilometra kwadratowego otaczaa siatka z drutu kolczastego. atwo j byo przeci. atwo si przez ni przedosta. Prawie jej nie strzeono. Nie byo reflektorw. Nie byo stanowisk karabinw maszynowych. Bo i c poczby uciekinier? Dom by daleko za morzami, za horyzontem, za bezkresnym morzem albo wrog dungl. A przejcie poza druty oznaczao nieszczcie, i dla tych, ktrzy by uciekli, i dla tych, ktrzy by pozostali. W opisywanych tu czasach, w roku 1945, Japoczycy wiedzieli ju, e najlepiej jest pozostawi kontrol nad obozem w rkach jecw. Sami wydawali rozkazy, a za ich wykonanie odpowiedzialni byli jecy - oficerowie. Jeli obz nie przysparza kopotw, sam ich take nie mia. Za ze miano jecom proby o jedzenie. Za ze proby o lekarstwa. Za ze proby o cokolwiek. Za ze to, e w ogle yli. Changi byo dla swoich mieszkacw wicej ni wizieniem. Changi byo dla nich Genesis, miejscem, gdzie wszystko zaczyna si od nowa.

Ksiga pierwsza
ROZDZIA I
- Dostan tego przekltego drania, chobym pad. Porucznik Grey cieszy si, e nareszcie wypowiedzia na gos to, co od tak dawna ciyo mu na odku jak kamie. Jadowity ton jego gosu wyrwa z zadumy sieranta Mastersa, ktry myla wanie o butelce australijskiego piwa z lodu, o steku zwieczonym sadzonym jajkiem, o swoim domu w Sydney, o onie, ojej piersiach i o tym, jak pachniaa. Nawet nie spojrza w okno, przez ktre patrzy porucznik. I tak wiedzia, kto wanie idzie przez tum pnagich mczyzn ciek wydeptan wzdu ogrodzenia z kolczastego drutu. Jednake wybuch Greya zaskoczy go. Komendant andarmerii obozu Changi by zwykle maomwny i nieprzystpny, jak kady Anglik. - Niech si pan oszczdza, panie poruczniku. Tylko patrze, jak zaatwi si z nim Japoczycy - odezwa si Masters znuonym gosem. - Pies trca Japoczykw - warkn Grey. - To ja chc go zapa. Chc go mie tu, w tym areszcie. A kiedy ju z nim skocz... chc, eby trafi do wizienia Outram Road. - Outram Road? - spyta Masters i spojrza na niego w osupieniu. - Oczywicie. - Sowo daj, rozumiem, e chce pan si do niego dobra, no ale wizienia to bym nie yczy nikomu. - Tam jest jego miejsce. I tam wanie go wsadz. To zodziej, kamca, oszust i pijawka. Przeklty wampir, ktry eruje na innych. Grey wsta i podszed do okna baraku andarmerii, w ktrym byo nieznonie duszno i gorco. Odpdzi rk rj much unoszcy si nad drewnianymi deskami podogi i zmruy oczy, chronic je przed olepiajcym blaskiem poudniowego soca padajcego na ubit ziemi. - Jak Boga kocham, zemszcz si za nas wszystkich - przysig. Powodzenia, bracie, powiedzia w duchu Masters. Ty jeden moesz si dobra do Krla. Masz na to w sobie do nienawici. Masters nie lubi oficerw ani andarmerii wojskowej. Szczeglnie za gardzi Greyem, poniewa ten by oficerem z

awansu i ukrywa to przed wszystkimi. Ale Grey nie by osamotniony w swojej nienawici. Cae Changi nienawidzio Krla. Nienawidzono go za muskularne ciao, za niezmcony blask niebieskich oczu. W tym dogorywajcym wiecie pywych nie byo ludzi otyych, dobrze zbudowanych, zaokrglonych, gadko ogolonych, zgrabnych czy masywnych. Byy tylko twarze, zdominowane przez oczy i wyndzniae tuowia - skra okrywajca cigna, a cigna koci. Ludzie rnili si midzy sob tylko wiekiem, twarz i wzrostem. I w caym tym wiecie jedynie Krl jad jak czowiek, pali jak czowiek, sypia jak czowiek, ni jak czowiek i wyglda jak czowiek. - Ej, wy tam, kapralu! - szczekn Grey. - Do mnie! Krl by wiadom obecnoci Greya ju od chwili, gdy wyszed zza rogu wizienia. Nie dlatego, eby widzia cokolwiek w ciemnym wntrzu baraku andarmerii, ale poniewa wiedzia, e Grey ma swoje przyzwyczajenia. Kiedy ma si wroga, mdrze jest zna jego zwyczaje, std Krl wiedzia o Greyu akurat tyle, ile jeden czowiek moe wiedzie o drugim. Zszed ze cieki i skierowa si ku samotnemu barakowi wyrosemu jak krosta pord wielu innych. - Pan mnie woa, panie poruczniku? - spyta salutujc. Mia uprzejmy umiech. Pogardliwe spojrzenie przesaniay okulary przeciwsoneczne. Grey, stojc w oknie, wpatrywa si z gry w Krla. Jego napita twarz skrywaa zakorzenion w nim nienawi. - Dokd to? - Wracam do baraku, panie poruczniku - wyjani ze spokojem Krl, nie przestajc si zastanawia, o co waciwie chodzi: Zdarzya si jaka wpadka? Kto donis? Co si stao Greyowi? - Skd macie t koszul? Krl kupi j poprzedniego dnia od pewnego majora, ktry przechowywa koszul starannie przez dwa lata na wypadek, gdyby musia j sprzeda, eby za uzyskane pienidze kupi jedzenie. Krl lubi by schludny i porzdnie ubrany, tam gdzie nikt inny nie by ani schludny, ani porzdnie ubrany, i sprawiao mu przyjemno, e woy now czyst koszul, dugie, zaprasowane w kant spodnie, czyste skarpetki, wieo wypastowane buty i nieskazitelnie utrzymany kapelusz. Bawio go, e Grey nie ma na sobie nic oprcz poatanych szortw, drewnianych chodakw i beretu wojsk pancernych, zzieleniaego i ze-sztywniaego od tropikalnej

pleni. - Kupiem - odpar. - Dawno temu. Nie ma przepisu zakazujcego kupowa, ani tutaj, ani gdziekolwiek... panie poruczniku. Grey wyczu w owym panie poruczniku bezczelno. - Dobra, kapralu, do rodka. - Po co? - Na ma pogawdk - powiedzia Grey z sarkazmem. Krl stumi zo, wszed po schodkach, przestpi prg i stan przy stole. - I co teraz... panie poruczniku? - Wywrci kieszenie. - Po co? - Wykona rozkaz! Wiecie, e mog rewidowa was zawsze i wszdzie powiedzia Grey i dorzuci z pogard: - Nawet wasz dowdca si na to zgodzi. - Tylko dlatego, e pan porucznik nalega. - Miaem powody. Wywrci kieszenie! Krl bez popiechu wykona rozkaz. W kocu nie mia nic do ukrycia. Chusteczka, grzebie, portfel, paczka fabrycznych papierosw, pudeko z jawajsk machork, ryowe bibuki do papierosw, zapaki. Grey upewni si, e wszystkie kieszenie zostay oprnione, a potem otworzy portfel. Byo w nim pitnacie amerykaskich dolarw i blisko czterysta dolarw japosko-singapurskich. - Skd s te pienidze? - spyta ostro Grey. Cay by zlany potem. - Wygraem w karty... panie poruczniku. Grey zamia si ponuro. - Macie dobr pass. I to ju od prawie trzech lat. Dobrze mwi? - Skoczy pan ju rewizj... panie poruczniku? - Nie. Chc jeszcze obejrze zegarek. - Jest w spisie... - Powiedziaem, e chc obejrze zegarek! Z pospn min Krl cign z nadgarstka bransoletk z nierdzewnej stali i wrczy zegarek Greyowi. Oprcz nienawici, jak Grey ywi do Krla, targna nim zazdro. Zegarek by automatyczny, wodoszczelny i odporny na wstrzsy, marki Oyster Royal. Tylko zoto miao w Changi wysz cen. Grey odwrci zegarek, przyjrza si wygrawerowanym w stali cyfrom, a potem podszed do ciany z palmowych lici,

zdj spis przedmiotw nalecych do Krla, machinalnie zgarn z niego mrwki i starannie porwna numer zegarka z numerem umieszczonym w spisie. - Zgadza si - odezwa si Krl. - Nie ma obawy, panie poruczniku. - Ja si o nic nie boj - odpar Grey. - To wy powinnicie si ba. Zwrci Krlowi zegarek, zegarek, za ktry mona byo kupi jedzenia na prawie p roku. Krl naoy zegarek na rk i sign po portfel i reszt swoich rzeczy. - A, prawda. Piercie - powiedzia Grey. - Sprawdzimy. Ale piercie te znajdowa si w spisie. Wpisano go tam jako zoty piercie, sygnet klanu Gordonw. Obok spisu widniaa odbita piecz. - Skd u Amerykanina sygnet Gordonw? - spyta Grey, zreszt nie po raz pierwszy. - Wygraem go. W pokera - odpar Krl. - Macie zdumiewajc pami, kapralu - rzek Grey i zwrci Krlowi piercie. Od pocztku wiedzia, e znajdzie zegarek i piercie w spisie. Rewizja to by tylko pretekst. Co, jaki masochistyczny impuls kaza mu cho na chwil zbliy si do swojej ofiary. Wiedzia rwnie, e Krla nie jest atwo zastraszy. Wielu ju prbowao go przyapa, ale bezskutecznie, poniewa by sprytny, ostrony i bardzo przebiegy. - Jak to jest, e macie tyle, kiedy caa reszta nie ma nic? - spyta Grey chrapliwie, ogarnity nag zazdroci o zegarek, piercie, papierosy, zapaki i pienidze. - Nie wiem, panie poruczniku. Po prostu dopisuje mi szczcie. - Skd macie te pienidze? - Wygraem w karty... panie poruczniku. Krl by zawsze uprzejmy. Zawsze zwraca si do oficerw odpowiednio do ich stopnia i salutowa im, tak Anglikom, jak i Australijczykom. Wiedzia jednak, e wyczuwaj bezmiar pogardy, jak ywi do stopni wojskowych i salutowania. Midzy Amerykanami byo inaczej. Czowiek to czowiek, bez wzgldu na to, skd pochodzi, z jakiej rodziny i jaki ma stopie. Jeeli go powaasz, to zwracasz si do niego z respektem. A jeli nie, to nie, i tylko skurwiele maj o to pretensj. Niech ich szlag! Krl wsun piercie na palec, pozapina kieszenie i strzepn z koszuli pyek kurzu.

- Czy to wszystko... panie poruczniku? Dostrzeg w oczach Greya bysk gniewu. Grey przenis wzrok na Mastersa, ktry przez cay czas obserwowa ich nerwowo. - Sierancie, moglibycie przynie mi wody? - spyta. Masters podszed wolno do manierki wiszcej na cianie. - Prosz bardzo, panie poruczniku. - Ta jest wczorajsza - oznajmi Grey, chocia wiedzia, e to nieprawda. Przyniecie wieej. - Gow dabym, e przyniosem wod zaraz z samego rana - rzek Masters i wyszed krcc gow. Krl sta swobodnie i czeka. Grey nie przerywa panujcej ciszy. Tu za ogrodzeniem, w grujcych nad dungl palmach kokosowych zaszeleci wiatr zapowiadajc deszcz. Niebo na wschodzie zasnuy ju czarne chmury. Wkrtce miay przesoni cay nieboskon i sprawi, e kurz zamieni si w boto i lej bdzie oddycha parnym powietrzem. - Zapali pan, panie poruczniku? - spyta Krl podsuwajc paczk papierosw. Ostatni raz Grey pali prawdziwego papierosa dwa lata temu, w dniu swoich urodzin. Skoczy wtedy dwadziecia dwa lata. Wlepi wzrok w paczk i mia ochot wzi jednego, mia ochot wzi wszystkie. - Nie - rzek ponuro. - Nie chc od was adnego papierosa. - Mog zapali, panie poruczniku? - Nie! Krl, nie spuszczajc oczu z Greya, spokojnie wyj papierosa, zapali go i gboko si zacign. - Wyjmijcie to z ust! - rozkaza Grey. - Prosz bardzo... panie poruczniku - powiedzia Krl, lecz zanim wykona rozkaz, raz jeszcze powoli i gboko si zacign. A wtedy zhardzia. - Nie musz sucha paskich rozkazw, a poza tym nie ma takiego przepisu, ktry zakazywaby mi pali wtedy, kiedy mam na to ochot. Jestem Amerykaninem i nie podlegam adnemu kopnitemu angielskiemu subicie! Nieraz ju o tym panu przypominano. Nieche pan si ode mnie odczepi... panie poruczniku! - Nie wymkniecie mi si, kapralu - wybuchn Grey. - Niedugo noga wam si powinie, a ja was na tym przyapi i wtedy znajdziecie si tam. - Trzscym si

palcem wskaza na prymitywn klatk z bambusu, ktra suya za cel. - Tam jest wasze miejsce! - Ja nie ami adnych przepisw... - To skd macie pienidze? - Gram w karty - odpar Krl i zbliy si do Greya. Panowa nad swoim gniewem, ale w tym momencie by bardzo niebezpieczny. - Nikt mi nic nie daje. To, co mam, jest moje i sam to zdobyem. A w jaki sposb, to ju moja sprawa. - Nie tylko wasza, dopki ja tu jestem komendantem andarmerii. - Grey zacisn pici. - Ju od miesicy gin due iloci lekarstw. A moe co o tym wiecie? - O e ty!... Suchaj pan - wybuchn Krl z wciekoci. - Nigdy w yciu nic nie ukradem. Nigdy w yciu nie handlowaem lekarstwami i radz o tym pamita! Cholerny wiat. Gdyby pan nie by oficerem... - Ale jestem oficerem, wic prosz, sprbujcie. O tak, bardzo prosz. Mylicie, kapralu, e jestecie tacy strasznie mocni. A ja wiem, e nie jestecie. - Jedno panu powiem. Kiedy skoczy si to zasrane Changi, to si spotkamy i pan si nie pozbiera. - Zapamitam to sobie! - Grey stara si powstrzyma koatanie serca. - Ale wiedzcie, e zanim to nastpi, ja bd czuwa i czeka. Nie syszaem jeszcze, eby komu szczcie dopisywao wiecznie. Wasze te si skoczy. - Nie ma obawy, panie poruczniku! - odpar Krl, chocia zdawa sobie spraw, e mimo wszystko w sowach Greya jest wiele prawdy. Jak dotd mia duo szczcia. Nawet bardzo duo. Ale szczcie to nie hazard, to cika praca, planowanie, a poza tym co jeszcze. A jeeli ju hazard, to wykalkulowany. Tak jak dzi z tym diamentem. Cae cztery karaty. Nareszcie wiedzia, jak go zdoby. Kiedy przyjdzie odpowiednia chwila. Gdyby udao mu si ubi jeszcze ten jeden interes, to byby on ostatni i nie musiaby wicej ryzykowa... Przynajmniej tu, w Changi. - Skoczy si wasze szczcie - powtrzy zowrogo Grey. - A wiecie dlaczego? Bo nie rnicie si niczym od innych przestpcw. Jestecie chciwi... - Do mam tych bzdur! - zawoa Krl i nie mogc powstrzyma wciekoci, dorzuci: - Jeeli ja jestem przestpc, to... - Wanie, e jestecie. Bez przerwy amiecie prawo. - Akurat. Dla mnie to japoskie prawo moe... - Do diaba z japoskim prawem! Mwi o prawie obozowym. Obozowe prawo zabrania handlu. A wy si tym wanie zajmujecie!

- Niech mi pan to udowodni. - Wszystko w swoim czasie. Wystarczy jedna wpadka. A wtedy zobaczymy, jak si wam bdzie powodzi. W mojej klatce. A jak ju w niej sobie posiedzicie, osobicie dopilnuj, eby was wysano do Outram Road! Krl poczu zimny dreszcz przeraenia w sercu i jdrach. - Tak, to podobne do takiego drania jak pan - powiedzia przez zacinite zby. - W waszym przypadku zrobibym to z przyjemnoci - rzek Grey z pian na ustach. - Przecie Japoczycy to wasi przyjaciele! - Ach ty skurwysynu! - zakl Krl i zacisnwszy wielk jak mot pi ruszy do Greya. - Co tu si znowu dzieje? - spyta pukownik Brant, ktry stpajc ciko po schodkach, wchodzi wanie do rodka. By bardzo niski, mia niewiele ponad metr pidziesit wzrostu i nosi brdk podwinit pod brod wzorem Sikhw. W rku trzyma wojskow trzcink. Jego wojskowa czapka nie miaa daszka i caa bya w atach z workowego ptna. Na samym jej rodku byszczao jak zoto godo puku, wygadzone przez lata polerowania. - Nic... nic, panie pukowniku. - Grey przegoni rk rj much, usiujc opanowa przypieszony oddech. - Wanie... rewidowaem kaprala... - Eje, eje, Grey - przerwa pukownik rozdranionym tonem. - Syszaem przecie, co pan mwi o Outram Road i Japoczykach. Mona jak najbardziej rewidowa go i przesuchiwa, o czym powszechnie wiadomo, ale nie ma powodu go straszy i obrzuca obelgami. - Pukownik, na ktrego czole perliy si kropelki potu, zwrci si z kolei do Krla. - A wy, kapralu, podzikujcie swojej szczliwej gwiedzie, e nie zamelduj kapitanowi Broughowi o waszym niezdyscyplinowaniu. Macie chyba do rozsdku, eby nie paradowa w tym ubraniu. To kadego moe doprowadzi do szalestwa. Sami szukacie guza. - Tak jest, panie pukowniku - odpar Krl. Na zewntrz zachowywa spokj, ale przeklina siebie w duchu za to, e straci panowanie nad sob, o co wanie chodzio Greyowi. - Spjrzcie na mnie, jak jestem ubrany - mwi pukownik Brant. - Jak ja si, do licha, przy was czuj? Krl nic na to nie odpowiedzia. Pomyla tylko: To twoje zmartwienie, przyjacielu - ty dbasz o siebie, a ja o siebie. Pukownik mia na sobie tylko przepask

na biodrach zrobion z poowy saronga, ktr obwiza si w pasie jak szkock spdniczk, a pod ni ju nic. W caym Changi jedynie Krl nosi kalesony. Mia ich sze par. - Mylicie, e nie zazdroszcz wam butw? - cign z irytacj pukownik Brant. - Majc tylko te dwa ohydztwa? Pukownik nosi regulaminowe klapki, zrobione z kawaka drewna i pciennego paska. - Nie wiem, panie pukowniku - odpar Krl z udan pokor, jake mi uchu oficera. - Cakiem susznie. Cakiem susznie - rzek pukownik i zwrci si do Greya. - Wydaje mi si, e winien jest pan kapralowi przeprosiny. Niesusznie mu pan grozi. Musimy by sprawiedliwi, prawda, Grey? Otar spocon twarz. Wiele wysiku kosztowao Greya powstrzymanie si od przeklestwa, ktre cisno mu si na usta. - Przepraszam. Powiedzia to gosem tak stumionym i ostrym, e Krl z trudem ukry umiech. - wietnie - rzek pukownik Brant, skin z zadowoleniem gow i spojrza na Krla. - W porzdku, moecie odej. Ale w tym ubraniu szukacie guza. Pretensje moecie mie tylko do siebie! - Dzikuje, panie pukowniku - odpar Krl i zgrabnie zasalutowa. Wyszed z baraku i znalazszy si ponownie na socu, odetchn z ulg. Jeszcze raz przekl siebie w duchu. Psiakrew, niewiele brakowao. mao nie uderzy Greya, a tylko wariat mgby co takiego zrobi. eby doj do siebie, zatrzyma si przy ciece i zapali nastpnego papierosa; liczni, ktrzy go mijali, zobaczyli papierosa i poczuli zapach. - Przeklty typ - odezwa si po jakim czasie pukownik, nadal patrzc w lad za Krlem i ocierajc pot z czoa, po czym zwrci si twarz do Greya. - Ale Grey, pan chyba oszala, eby tak go prowokowa. - Przepraszam. Ja... wydaje mi si, e on... - Kimkolwiek by by, jedno jest pewne: oficer i dentelmen nigdy nie traci panowania nad sob. le pan postpi, bardzo le, zgodzi si pan ze mn? - Tak jest, panie pukowniku - odpar Grey i to byo wszystko, co mg

powiedzie. Pukownik Brant odchrzkn i zacisn usta. - Cakiem susznie. Na szczcie tdy przechodziem. To niedopuszczalne, eby oficer wdawa si w awantur z onierzem. - Ponownie spojrza przez drzwi, czujc nienawi do Krla i podajc jego papierosa. - Przeklty typ - rzek nie patrzc na Greya. - Kompletnie niezdyscyplinowany. Tak jak ci wszyscy Amerykanie. obuzeria. Kto to sysza, eby zwraca si do swoich oficerw po imieniu - doda unoszc brwi. - Albo eby oficerowie rnli w karty z szeregowcami. Niech mnie diabli! Gorsi od Australijczykw, a ci to przecie hoota, jakiej wiat nie widzia. Dziadostwo! Nie to co Armia Indyjska, prawda? - Tak, panie pukowniku - potakn niewyranie Grey. Pukownik Brant obrci si szybko. - Nie chciaem tego... rozumie pan, tylko dlatego, e... - Urwa i nagle oczy zaszy mu zami. - Czemu, czemu to zrobili? - spyta amicym si gosem. - No, niech pan powie, Grey, czemu? Ja... my wszyscy ich kochalimy. Grey wzruszy ramionami. Gdyby nie tamte wymuszone przeprosiny, wyraziby mu swoje wspczucie. Pukownik posta niezdecydowany, potem odwrci si i opuci barak. Szed z pochylon gow, a po policzkach pyny mu zy. Gdy w roku 1942 pad Singapur, niemal wszyscy onierze pukownika przeszli na stron wroga, Japoczykw, i zwrcili si przeciwko swoim angielskim oficerom. onierze ci znaleli si wrd wartownikw strzegcych z pocztku jecw wojennych, a niektrzy z nich odznaczyli si wyjtkowym okruciestwem. Oficerowie tego puku nie zaznali spokoju. Byli to bowiem prawie wycznie ich podkomendni, oprcz kilku z innych pukw hinduskich. Natomiast Ghurkowie pozostali bez wyjtku wierni, mimo tortur i upokorze. Dlatego pukownik Brant opakiwa swoich onierzy, onierzy, za ktrych oddaby ycie, za ktrych cigle umiera. Grey, odprowadzajc go wzrokiem, dostrzeg na ciece Krla, ktry pali papierosa. - Ciesz si, i powiedziaem ci, e albo ja, albo ty - wyszepta. Usiad na awce i wtedy brzuch przeszy mu ostry bl, przypominajc o tym, e nie omina go w tym tygodniu czerwonka. - A niech to diabli! - mrukn, przeklinajc pukownika Branta i to, e musia przeprosi Krla.

Masters wrci z pen manierk i poda mu j. Grey pocign yk, podzikowa Mastersowi i zacz snu plany, jak by tu dobra si do Krla. Ogarn go jednak przedobiedni gd, wic biernie podda si biegowi myli. Powietrze przeszy cichy jk. Grey obejrza si szybko na Mastersa, ktry siedzia niewiadom tego, e wyda z siebie jaki dwik, i obserwowa, jak biegajce bezustannie po krokwiach baraku jaszczurki rzucaj si na owady albo sczepiaj ze sob. - Macie czerwonk, Masters? Masters niemrawo odegna muchy, ktre obsiady mu twarz, wygldajc niczym mozaika. - Nie, panie poruczniku. A przynajmniej nie miaem od prawie piciu tygodni. - Dur? - Nie, Bogu dziki. To tylko ameboza. A malarii nie miaem ju od prawie trzech miesicy. Mam duo szczcia i, mimo wszystko, trzymam si bardzo dobrze. - Owszem - rzek Grey i doda po chwili: - Dobrze wygldacie. Wiedzia jednak, e ju wkrtce bdzie si musia postara o kogo na jego miejsce. Ponownie spojrza w stron palcego Krla i z godu tytoniu poczu mdoci. Masters znowu jkn. - Co wam jest, do diaba? - spyta rozdraniony Grey. - Nic, panie poruczniku. Nic. Pewnie mam... Lecz mwienie kosztowao Mastersa zbyt wiele wysiku, wic sowa zawisy mu na wargach zlewajc si z brzczeniem much. To one waday dniem, tak jak noc naleaa do komarw. Ani chwili ciszy. Nigdy. Masters usiowa przypomnie sobie, jak wyglda ycie bez much, komarw i ludzi, ale byo to ponad jego siy. Siedzia wic nieruchomo, milczc, ledwie oddychajc - cie czowieka. I tylko dusza poruszaa si w nim niespokojnie. - Moecie ju i, Masters - powiedzia Grey. - Zaczekam na waszego zmiennika. Kto to ma by? Masters zmusi si do mylenia i odpar po chwili: - Bluey... Bluey White. - Do jasnej cholery, wecie si w gar! - warkn Grey. - Kapral White umar trzy tygodnie temu. - Ach, przepraszam, panie poruczniku - odpar sabym gosem Masters. Przepraszam, musiao mi si... To... to chyba bdzie Peterson. Ten demojad, znaczy si, Anglik. Zdaje si, kawalerzysta.

- Dobrze. Moecie ju i na obiad. Tylko nie marudcie i zaraz wracajcie. - Tak jest, panie poruczniku. Masters naoy trzcinowy kapelusz, jaki nosz kulisi, zasalutowa i powczc nogami wyszed przez drzwi, ktrych nie byo czym zamkn, przytrzymujc na biodrach strzpy szortw. Mj Boe, pomyla Grey, czu go na kilkadziesit metrw. Nie da rady, musz nam wydawa wicej myda. Wiedzia jednak, e dotyczy to nie tylko Mastersa. Tu wszystkich byo czu. Ten, kto nie my si sze razy dziennie, chodzi spowity jak w caun w zapach wasnego potu. Myl o caunie przypomniaa mu znw o Mastersie i... pitnie, jakim by naznaczony. A moe Masters te o tym wiedzia, wic po co mia si my? Grey wiele razy widzia mier. Na myl o wasnym puku i wojnie wezbraa w nim gorycz. O mao nie zacz krzycze: Psiakrew, mam dwadziecia cztery lata i wci jestem tylko porucznikiem! I pomyle, e wszdzie, na caym wiecie, trwa wojna. Dzie w dzie s awanse. Okazje. A ja siedz tu, w tym mierdzcym obozie jenieckim, i wci jestem tylko porucznikiem. Boe! Gdyby w czterdziestym drugim nie przerzucono nas do Singapuru... Gdybymy poszli tam, gdzie i mielimy, na Kaukaz. Gdybym... - Przesta - powiedzia na gos. - Ty idioto, zachowujesz si jak Masters. Mwienie od czasu do czasu do samego siebie byo w obozie rzecz normaln. Lekarze wci powtarzali, e lepiej wyrzuci z siebie, co komu ley na sercu, ni milcze, dawic si mylami, bo to koczy si obdem. W dzie zazwyczaj byo jeszcze znonie. Moge nie myle o dawnym yciu, o jego podstawowej treci - o jedzeniu, kobietach, domu, jedzeniu, o jedzeniu, kobietach, jedzeniu. Za to noc bya niebezpieczna. Bo noc zaczynae marzy. Marzy o jedzeniu i kobietach. O swojej kobiecie. Wkrtce marzenia pochaniay bardziej ni czuwanie i nieostroni zaczynali ni na jawie, a wtedy dzie stapia si z noc, a noc z dniem. Potem bya ju tylko mier, spokojna, agodna. Umrze byo atwo. y znaczyo cierpie. Dla wszystkich z wyjtkiem Krla. On nie cierpia. Grey nie przestawa go obserwowa. Stara si te dosysze, co mwi do stojcego obok mczyzny, ale znajdowa si za daleko. Bezskutecznie prbowa przypomnie sobie, skd zna tego drugiego. Opaska wskazywaa, e to major. Japoczycy zarzdzili, e wszyscy oficerowie maj nosi na lewej rce opaski z oznaczeniem stopnia wojskowego. Nosi zawsze i wszdzie. Nawet gdy s nago. Czarne deszczowe chmury zbieray si szybko. Niebo na wschodzie upstrzone

byo pachtami byskawic, ale soce przypiekao nadal. Poruszony cuchncym podmuchem wiatru kurz wzbi si na chwil w powietrze i opad. Grey machinalnie trzepn bambusow pack na muchy. Zrczny, na wp odruchowy skrt nadgarstka i na podog spad kolejny okaleczony owad. Zabi much byo niezrcznoci. Naleao j okaleczy tak, eby swoocz troch pocierpiaa i cho w malekim stopniu odpacia za cierpienia, okaleczy, eby wrzeszczaa bezgonie, dopki nie nadcign inne muchy i mrwki, by walczy o ywe miso. Ale tym razem Grey nie odda si przyjemnoci ogldania udrki drczyciela. Zbyt zajty by Krlem.

ROZDZIA II
- Tam, do licha - mwi wanie major do Krla, silc si na jowialno - a potem przebywaem w Nowym Jorku. W trzydziestym trzecim. To byy czasy. Stany to taki cudowny kraj. Opowiadaem wam, jak wybraem si na wycieczk do Albany? Byem wtedy niszym oficerem... - Tak, panie majorze, opowiada mi pan - przerwa mu Krl znuonym tonem. Uzna, e dostatecznie dugo jest uprzejmy, a poza tym wci czu na sobie wzrok Greya. Mimo e by cakiem bezpieczny i niczego si nie obawia, wola ukry si w cieniu i znale si poza zasigiem ledzcych go oczu. Mia duo roboty. Doszed wic do wniosku, e skoro major nie moe doj do sedna, to pal go sze! - Mio si z panem rozmawia, panie majorze, ale pozwoli pan, e ju pjd powiedzia. - Ach, jedn chwileczk - rzek popiesznie major Barry, rozgldajc si nerwowo, gdy czu na sobie zaciekawiony wzrok przechodzcych jecw i wyczuwa ich nieme pytanie: A o czym ten rozmawia z Krlem? - Czy... czy moglibymy porozmawia na osobnoci? Krl obrzuci go uwanym spojrzeniem. - Nikt nam tu nie przeszkadza. Wystarczy ciszy gos - powiedzia. Major Barry by tak zakopotany, e a cay si spoci. Od wielu dni stara si niby to przypadkiem natkn na Krla, wic tak okazj al byo przepuci. - Ale barak komendanta andarmerii jest... - zacz. - A co ma wsplnego glina z rozmow na osobnoci? Nie rozumiem, panie majorze - rzek Krl, nic po sobie nie okazujc. - Nie trzeba... mhm... Ot pukownik Sellars powiedzia, e moglibycie mi pomc. - Zamiast prawej rki major Barry mia kikut i bez przerwy go drapa, dotyka i ciska. - Czy moglibycie... co dla nas, to znaczy dla mnie zaatwi? - Odczeka, a w pobliu nie bdzie nikogo, kto mgby ich usysze. - Chodzi o zapalniczk szepn. - Ronsona. W idealnym stanie. - Teraz, kiedy przeszed do rzeczy, poczu si troch swobodniej. Ale wypowiadajc te sowa do Krla, w penym socu, na powszechnie uczszczanej ciece, czu si jak obnaony. Krl zastanawia si przez chwil, po czym spyta: - Czyja to zapalniczka?

- Moja - odpar major i spojrza na niego zaskoczony. - Nie mylicie chyba, e j ukradem! Boe wity, czego takiego nigdy bym nie zrobi. Przechowywaem j do tej pory, ale teraz, c, teraz musimy j sprzeda. Caa grupa si zgodzia. Obliza spierzchnite wargi i pogadzi kikut rki. - Bardzo prosz. Zrobicie to? Dajecie najlepsz cen. - Handel jest zabroniony. - Tak, ale ja bardzo prosz. Moglibycie? Prosz. Mnie mona ufa. Krl obrci si tak, eby sta plecami do Greya, a twarz do ogrodzenia, na wszelki wypadek, gdyby Grey umia czyta z ruchu warg. - Przyl kogo po korycie - rzek cicho. - Haso: Przysa mnie porucznik Albany. Zapamita pan? - Tak - odrzek major Barry. Sta przez chwil niepewnie. Serce walio mu jak mot. - Jak powiedzielicie? - spyta. - Po korycie. Po obiedzie! - Aha, dobrze. - Da mu pan zapalniczk. A ja j obejrz i skontaktuj si z panem. Haso bez zmian. - Krl strzepn spopielay koniuszek papierosa, rzuci niedopaek na ziemi i ju go mia przydepta, kiedy spostrzeg wyraz twarzy majora. - O! Chce pan peta? Uszczliwiony major Barry schyli si po niedopaek i podnis go. - Dzikuj. Bardzo dzikuj - powiedzia. Otworzy ma puszk na tyto, ostronie rozdar bibuk niedopaka, dosypa tyto do wysuszonych lici herbacianych i wymiesza wszystko razem. - Nie ma to jak troch aromatu - rzek z umiechem. - Bardzo wam dzikuj. Wystarczy co najmniej na trzy porzdne papierosy. - Do zobaczenia, panie majorze - rzek Krl salutujc. - Ach, zaraz, mhm... - zatrzyma go major Barry. Nie bardzo wiedzia, jak ma to wyrazi. - Sdzicie, e... -zacz nerwowo ciszonym gosem. - Czy oddajc j, tak bez niczego, nieznajomemu, mog mie pewno, e... no, e wszystko pjdzie dobrze? - Po pierwsze: haso - odpar zimno Krl. - Po drugie: moje dobre imi. Po trzecie: ufam panu, e zapalniczka nie jest kradziona. A moe lepiej dajmy sobie z tym spokj? - Ale prosz mnie le nie zrozumie - powiedzia prdko major. - Ja si tylko tak spytaem. To... to jest wszystko, co mam. - Umiechn si z przymusem. -

Dzikuj. A zatem po obiedzie. Aha, jak sdzicie, ile czasu trzeba, eby... eby si tego pozby? - Postaram si jak najszybciej. Warunki takie jak zwykle. Bior dziesi procent od sprzeday - odpar lakonicznie Krl. - Oczywicie. Dzikuj. I raz jeszcze dzikuj za tyto. Teraz, kiedy ju wszystko zostao powiedziane, majorowi Barry spad wielki kamie z serca. Przy odrobinie szczcia dostaniemy szeset do siedmiuset dolarw, myla schodzc popiesznie ze wzgrza. A to, jeli si bdzie ostronie wydawa, starczy na ywno przez wiele miesicy. Major nie powici nawet jednej myli poprzedniemu wacicielowi zapalniczki, ktry powierzy mu j dawno temu, idc do szpitala, z ktrego ju nie wrci. Tamto naleao do przeszoci. Teraz on by jej wacicielem. Stanowia jego wasno. A wic mg j sprzeda. Krl wiedzia, e przez cay ten czas Grey nie spuci z niego oka. Podniecenie wywoane ubijaniem interesu przed barakiem andarmerii polepszyo jego i tak ju dobre samopoczucie. Zadowolony z siebie szed pod gr agodnym wzniesieniem, machinalnie odpowiadajc na pozdrowienia znajomych oficerw i onierzy, Anglikw i Australijczykw. Co waniejszych wyrnia specjalnie, pozostaym przyjanie kiwa gow. Zdawa sobie spraw z ich wrogiej zawici, ale si ni ani troch nie przejmowa. Przywyk do niej, a nawet bawia go i dodawaa splendoru. Przyjemne byo take i to, e nazywano go Krlem. Napaway go dum wasne osignicia - i jako czowieka, i jako Amerykanina. Dziki sprytowi stworzy cakiem nowy wiat i przyglda si teraz swemu dzieu z niepomiernym zadowoleniem. Przy baraku dwudziestym czwartym, zamieszkanym przez Australijczykw, zatrzyma si i wetkn gow przez okno. - Hej, Tinker! - zawoa. - Zamawiam golenie i manicure. Tinker Bell by niski i ylasty. Skr mia matowobrzow, oczy mae, brunatne i uszczcy si nos. Z zawodu by postrzygaczem owiec, ale tu, w Changi, nie byo lepszego fryzjera. - Co to, masz urodziny? - spyta. - Robiem ci manicure nie dalej jak przedwczoraj. - A dzisiaj zrobisz mi znowu. Tinker wzruszy ramionami i wyskoczy przez okno. Krl rozsiad si na stojcym pod okapem krzele i z zadowoleniem rozluni wszystkie minie, a Tinker

owin mu szyj serwet i ustawi gow pod waciwym ktem. - Spjrz tylko, bracie - powiedzia podsuwajc Krlowi pod nos mae mydeko. - Powchaj. - Ej, to prawdziwy cymes - rzek Krl umiechajc si szeroko. - O takiej marce nie syszaem. Ale sowo ci daj, bracie, e to jest fiokowe Yardleya! Jeden mj kole cign je na robotach. I to prosto sprzed nosa jakiemu Japocowi. Kosztowao mnie trzydzieci dolarw - powiedzia Tinker. Przy podawaniu podwjnej ceny mrugn okiem. - Jak chcesz, to zachowam je specjalnie dla ciebie. - Wiesz co? Bd ci paci za golenie pitk zamiast trzech, dopki si nie wymydli - zaproponowa Krl. Tinker prdko obliczy w myli. Mydo mogo starczy na osiem, moe dziesi gole. - Daj y, chopie - odpar. - Ledwo wyjd na swoje. - Dae si nabra, Tink - mrukn Krl. - Takie co to ja mog kupowa na kilogramy po pitnacie za sztuk. - Cholerny wiat! - wybuchn Tinker udanym gniewem. - eby kole mnie bra za frajera! Tego ju za wiele! - Z furi miesza pachnce mydo w gorcej wodzie, a utworzya si piana. Rozemia si. - Nie ma co, chopie, faktycznie jeste Krlem. - A jak - odpar z zadowoleniem Krl. Od dawna by z Tinkerem za pan brat. - Mona zaczyna? - spyta Tinker unoszc namydlony pdzel. - Jasne - odpar Krl. W tym momencie spostrzeg, e ciek idzie Tex. - Ej, Tex, zaczekaj! - zawoa. Tex skierowa teraz wzrok na barak, zobaczy Krla i podszed bez popiechu. - Czego chcesz? - spyta. By to chudy, niezgrabny, bardzo, bardzo wysoki chopak o duych uszach, zakrzywionym nosie i spokojnym spojrzeniu. Tinker wycofa si bez sowa, eby nie przysuchiwa si rozmowie, a Krl skin na Texa. - Zrobisz co dla mnie? - spyta cicho. - Pewnie. Krl wyj portfel i wyuska z niego dziesiciodolarowy banknot. - Odszukasz pukownika Branta, tego niskiego z podwinit brdk, i dasz mu

to. - A gdzie go znale? - Przy rogu wizienia. To on ma dzi oko na Greya. - Syszaem, e miae z nim przeboje - powiedzia Tex z porozumiewawczym umiechem. - Ten skurwysyn znw mnie zrewidowa. - Ciki los - rzek krtko Tex, drapic si w gow. Mia jasne, ostrzyone na jea wosy. - Tak - odpar Krl i rozemia si. - I powiedz Brantowi, eby na drugi raz tak si cholernie nie spnia. Szkoda, e tego nie widziae, Tex. Czowieku, ten Brant to prawdziwy aktor. Zmusi Greya do tego, eby mnie przeprosi. - Znw si umiechn i dooy jeszcze pi dolarw. - Powiedz mu, e to za tamte przeprosiny. - Dobra. Jeszcze co? - Tak. Krl poda mu haso i wyjani, gdzie ma szuka majora Barry. Kiedy Tex odszed, Krl rozsiad si wygodnie. Oglnie biorc, dzisiejszy dzie by dla niego bardzo korzystny. Grey przeszed popiesznie na drug stron cieki i wszed do baraku szesnastego. Zbliaa si pora obiadu, a jego a mio z godu. Jecy ustawiali si ju niecierpliwie w kolejce po jedzenie. Grey podszed prdko do ka, wzi dwie menaki, kubek, widelec, i doczy do czekajcych. - Dlaczego jeszcze nie wydaj? - spyta znuonym gosem stojcego przed nim jeca. - A skd mog wiedzie? - odpar szorstko Dave Daven. By rosy jak bambus, a jego wymowa zdradzaa, e ukoczy jak prywatn szko: Eton, Harrow albo Charterhouse. - Tak tylko pytaem - rzek gniewnie Grey. Gardzi Davenem za jego wymow i przywileje przysugujce mu z tytuu urodzenia. Upyna godzina, zanim doczekali si jedzenia. Ktry z jecw zanis na pocztek kolejki dwa pojemniki i postawi je na ziemi. Kiedy miecio si w nich po pi galonw wysokooktanowej benzyny. Teraz poow zawartoci jednego stanowi niczym nie okraszony jasny ry, a drugi wypeniaa zupa. Dzi bya to zupa z rekina, co oznaczao, e z jednego rekina rozdrobnionego

na kawaeczki ugotowano zup dla dziesiciu tysicy ludzi. Bya ciepa, miaa wyczuwalny smak ryby i pyway w niej kawaki bakaanu i kapusty - pidziesit kilo na dziesi tysicy. Przewaay w niej licie, czerwone i zielone, gorzkie, ale poywne, ktre z tak pieczoowitoci hodowano w obozowych ogrodach. Przyprawiono j sol, curry i czerwonym pieprzem. Ludzie podchodzili kolejno w milczeniu, kady obserwowa, ile dostaje poprzednik, a ile ten, ktry jest za nim, i porwnywa obie porcje ze swoj. Obecnie, po trzech latach, miarka bya ju ta sama dla wszystkich. Filianka zupy na gow. Gorcy ry bucha par, kiedy go rozdzielano. Dzi by to ry jawajski, najlepszy na wiecie, kade ziarnko osobno. Filianka na gow. Kubek herbaty. Kady odchodzi z jedzeniem na bok i spoywa je w milczeniu, pospiesznie i z nieopisan mk. Ryjkowce czyniy ry poywniejszym, a dostrzeone w zupie robaki czy owady wyjmowano bez cienia gniewu. Jednake wikszo jedzcych wcale nie przygldaa si zupie, obrzuciwszy j tylko raz szybkim spojrzeniem, eby sprawdzi, czy nie pywa w niej kawaek ryby. Dzisiaj, po obdzieleniu wszystkich, zostao jeszcze troch strawy, zajrzano wic do listy i wydano reszt pierwszym trzem szczliwcom, ktrzy w duchu pobogosawili ten dzie. Jedzenie znikno, obiad si skoczy, a kolacj dawano o zachodzie soca. Mimo e obiad skada si tylko z zupy i ryu, byli tacy, ktrzy mogli wmiesza sobie do ryu kawaek orzecha kokosowego, powk banana, kawaek sardynki, skrawek konserwowanej woowiny, a nawet jajko. Cae jajko naleao do rzadkoci. Raz na tydzie, o ile obozowe kury niosy si zgodnie z planem, kady dostawa po jednym. By to wielki dzie. Kilku jecw dostawao codziennie po jajku, ale nikt nie chcia nalee do tej grupki wybracw. - Suchajcie no, chopcy! - rozleg si gos kapitana Spencea, ktry sta porodku baraku, ale sycha go byo rwnie na zewntrz. Ten niski, ciemnowosy mczyzna o nieregularnych rysach by w tym tygodniu oficerem subowym, peni funkcj adiutanta baraku. Odczeka, a wszyscy wejd do rodka. - Musimy jutro da dodatkowo dziesiciu ludzi do pracy przy drzewie - oznajmi. Z listy odczyta na gos nazwiska, po czym oderwa wzrok od kartki. - Marlowe? - Nie byo odpowiedzi. Czy kto wie, gdzie jest Marlowe?

- Zdaje si, e ze swoj grup - zawoa Ewart. - Prosz mu przekaza, e pracuje jutro na lotnisku, dobrze? - Dobrze. Spence rozkaszla si. Astma dokuczaa mu dzi bardziej. Gdy atak min, cign: - Komendant obozu odby dzi rano kolejn rozmow z japoskim generaem. Prosi o zwikszenie racji ywnociowych i dostaw lekw. - Odchrzkn. Przez chwil panowaa cisza. Potem mwi dalej bezbarwnym tonem: - Jak zwykle, prob odrzucono. Dzienna racja ryu wynosi nadal sto dwadziecia gramw na osob. Wyjrza przez jedne i drugie drzwi baraku, upewniajc si, czy obaj ludzie na czatach s na swoim miejscu, a potem ciszy gos. Wszyscy niecierpliwie nadstawili uszu. - Alianci s okoo stu kilometrw od Mandalay i pr dalej naprzd. Zmusili Japoczykw do ucieczki. Nadal posuwaj si naprzd w Belgii, ale pogoda nie sprzyja. Szalej burze niene. Na froncie wschodnim to samo, ale Rosjanie wyrywaj do przodu i spodziewaj si, e za kilka dni zajm Krakw. Amerykanie dobrze sobie radz w Manili. Zbliaj si do... - urwa, starajc si przypomnie sobie nazw - zdaje si, e ta rzeka nazywa si Agno, na Luzonie. To wszystko. W sumie wiadomoci s dobre. Spence poczu ulg, e ma to ju za sob. Wiadomoci uczy si na pami codziennie na zebraniu adiutantw barakw i za kadym razem, kiedy przekazywa je publicznie, oblewa si zimnym potem i czu pustk w odku. Ktrego dnia, myla, by moe jaki donosiciel wytknie mnie palcem i powie wrogom, e to wanie jeden z tych, ktrzy przekazuj wieci z frontu, i wiedzia, e nie wystarczy mu si, eby zachowa milczenie. Albo te ktrego dnia jaki Japoczyk usyszy, jak on, Spence, mwi do innych, a wtedy, wtedy... - To wszystko, chopcy - zakoczy. Podszed do pryczy. Byo mu niedobrze. cign szorty i wyszed z baraku z rcznikiem przerzuconym przez rami. Soce prayo. Jeszcze dwie godziny do deszczu. Spence przeszed na drug stron asfaltowej drogi i ustawi si w kolejce do prysznicw. Zawsze po przekazaniu wiadomoci musia wzi prysznic, tak silnie cuchn potem. - No i jak, bracie? - spyta Tinker. Krl przyjrza si swoim paznokciom. Byy adnie przycite i wyrwnane.

Twarz, cignita od na przemian gorcych i zimnych okadw, szczypaa go od pynu po goleniu. - Wspaniale - rzek pacc. - Dziki, Tink. Wsta z krzesa i naoywszy kapelusz skin gow Tinkerowi i pukownikowi, ktry przyszed si ostrzyc i od jakiego czasu cierpliwie czeka. Obaj odprowadzili go wzrokiem. Krl znw szed ranym krokiem ciek, mijajc stojce grupami baraki. Kierowa si w stron wasnego. Odczuwa przyjemny gd. Barak amerykaski sta osobno, na tyle blisko murw, by po poudniu znale si w ich cieniu, i w pobliu okrajcej wizienie drogi, ktra bya orodkiem obozowego ycia i biega nie opodal ogrodzenia. Trudno o lepsze pooenie. Kapitan Brough z Si Powietrznych Stanw Zjednoczonych, najwyszy stopniem oficer amerykaski w obozie, od pocztku nalega, eby onierze i podoficerowie amerykascy mieli oddzielny barak. Wikszo amerykaskich oficerw chtnie by si do niego przeniosa, gdy le si czuli wrd obcych, ale nie byo wolno, bo Japoczycy nakazali oddzieli oficerw od onierzy. Innym narodowociom te to byo nie w smak, chocia Australijczykom mniej ni Anglikom. Krl rozmyla o diamencie. Nieatwo byo namota ten interes, a musia to zrobi. Podchodzc do baraku spostrzeg nagle przy ciece modego czowieka, ktry siedzia na pitach i mwi co szybko po malajsku do jakiego tubylca. Mia mocno opalon skr, pod ktr rysoway si minie. Szeroki w ramionach, wski w biodrach. Ubrany by tylko w sarong, ale nosi go tak, jakby si w nim urodzi. Twarz mia surow i cho by wychudzony jak wszyscy w Changi, porusza si z wdzikiem i promieniowa energi. Malajczyk, drobny mczyzna o brunatnej skrze, sucha w skupieniu jego piewnej mowy, a potem rozemia si, odsaniajc zby pociemniae od ucia orzechw are-kowych, i odpowiedzia, ruchem doni akcentujc melodi zdania. Mody czowiek te si rozemia i przerwa swojemu rozmwcy lawin sw, niewiadomy uwanego spojrzenia Krla. Krl rozumia z tego tylko pite przez dziesite, bo malajski zna sabo i w razie potrzeby posugiwa si mieszank malajskiego, japoskiego i miejscowej amanej angielszczyzny. Przysuchiwa si wybuchom niepohamowanego miechu, wiedzc, jakie to rzadkie. Gdy mody czowiek mia si, wida byo, e mieje si szczerze. Taki miech by wielk rzadkoci. Czym nieocenionym.

W zamyleniu Krl wszed do baraku. Jego mieszkacy unieli na chwil gowy i uprzejmie pozdrowili wchodzcego. Odpowiedzia na pozdrowienia, nie wyrniajc specjalnie nikogo. Wiedzia jednak swoje, tak samo jak i tamci. Dino lea na ku pogrony w pnie. By to schludny, niski mczyzna o ciemnej skrze i ciemnych wosach, przedwczenie przyprszonych siwizn, i o szklistych, przejrzystych oczach. Krl poczu na sobie jego spojrzenie, skin gow, a Dino umiechn si. Ale w jego oczach nie byo umiechu. W przeciwlegym kcie baraku Kurt, ktry wanie ata sobie spodnie, podnis wzrok i splun na podog. By to karowaty typ o zym spojrzeniu, pokych, szczurzych zbach, ktry zawsze spluwa na podog i ktrego nikt nie lubi, poniewa nigdy si nie my. Bliej rodka baraku Byron Jones Trzeci rozgrywa z Millerem nie koczc si parti szachw. Obaj byli nadzy. Miller way sto trzydzieci kilo i mierzy bez maa dwa metry, 36 gdy dwa lata temu storpedowano jego statek handlowy. Teraz, kiedy wchodzi na wag, wskazwka zatrzymywaa si na szedziesiciu kilogramach, a zwisajce fady skry brzucha osaniay mu narzdy pciowe. Jego niebieskie oczy zabysy, gdy zrobi ruch i zabra konika. Byron Jones Trzeci usun szybko konia z szachownicy i wtedy Miller spostrzeg, e jego wiea znalaza si w niebezpieczestwie. - Koniec z tob, Miller - powiedzia Jones, drapic pokaleczone w dungli nogi. - Id do diaba! Jones rozemia si i doda: - Marynarka wojenna dawaa handlowej wycisk zawsze i wszdzie. - No i co z tego! I tak was, durniw, zatopili. Okrt wojenny, te mi co! - Tak... - szepn w zamyleniu Jones, bawic si opask na oko i przypominajc sobie, jak zaton jego okrt Houston, jak zginli jego koledzy i jak on sam straci oko. Krl przeszed przez barak. Przy jego ku i przytwierdzonej do niego acuchem czarnej skrzynce siedzia Max. - Dziki, Max. Moesz i - powiedzia Krl. - Dobra. Twarz Maxa zdradzaa, e jad chleb z niejednego pieca. Pochodzi z Nowego Jorku, z dzielnicy West Side, i tamtejsze okolice nauczyy go w dziecistwie ycia.

Oczy mia ciemne i niespokojne. Krl wycign machinalnie pudeko z tytoniem i da mu troch machorki. - O, dziki - powiedzia Max. - Aha, Lee prosi, eby powtrzy, e upra ci bielizn. On dzisiaj bierze arcie, jemy na drug zmian, ale prosi, ebym ci powtrzy. - Dzikuj - odpar Krl. Wycign paczk papierosw i w baraku zalega cisza. Zanim zdy wyj zapaki, Max ju strzela zapalniczk z krzemienia, jakiej uywali tubylcy. - Dziki, Max. - Krl zacign si gboko. Potem, po chwili milczenia, spyta. - Chcesz kooa? - Chryste, jeszcze jak - rzek Max, nie baczc na ironi w gosie Krla. - Co ci jeszcze zaatwi? - Jak mi bdziesz potrzebny, to ci zawoam. Max przeszed rodkiem baraku do swojego sprynowego ka przy drzwiach i usiad. Oczy wszystkich ledziy papierosa, ale usta milczay. Papieros nalea do Maxa. Max dosta go, bo sobie na niego zapracowa. Wiedzieli, e kiedy przyjdzie kolej na nich, eby pilnowa rzeczy Krla, wtedy, kto wie, moe i oni dostan. Dino umiechn si do Maxa, a ten w odpowiedzi mrugn okiem. Po jedzeniu mieli si podzieli papierosem. Dzielili si zawsze tym, co udao im si znale, ukra albo zdoby. Max i Dino tworzyli grup. Tak byo w caym Changi. Jedzono w grupach i w grupach sobie nawzajem ufano. Po dwch, po trzech, rzadko czterech. W pojedynk nikt nie daby sobie rady ze znalezieniem czego, co by nadawao si do zjedzenia, ze zorganizowaniem ognia, ugotowaniem i zjedzeniem tego, co si znalazo. Idealn grup stanowio trzech ludzi. Jeden do szukania, jeden do pilnowania zdobyczy i jeden w rezerwie. Jeli rezerwowy nie by chory, on rwnie szuka czego albo pilnowa. Wszystko dzielono na trzy. Jeeli kto mia jajko, ukrad orzech kokosowy, znalaz banana podczas robt poza obozem albo co gdzie wyprosi, wszystko to naleao do grupy. Zasada bya prosta jak kade prawo natury. Utrzyma si przy yciu mona byo tylko wsplnym wysikiem. Ukrycie czego przed grup oznaczao mier, bo wiadomo, e kogo z niej wydalono, szybko si rozchodzia. A przey w pojedynk byo nie sposb. Ale Krl nie nalea do adnej grupy. By samowystarczalny. Jego ko stao w najlepszym kcie baraku, pod oknem, tak e dociera tam najlejszy powiew wiatru. Od ssiedniego dzielio je dwa i p metra. ko Krla

byo porzdne. Stalowe. Spryny miao mocno nacignite, a siennik wypeniony kapokiem. Przykryte byo dwoma kocami, a spod wierzchniego, obok wybielonej przez soce poduszki, wyzieraa czysta pociel. Nad nim, mocno nacignita na prtach, wisiaa moskitiera. Nie brakowao niczego. Krl mia take stolik, dwa fotele, a po obu stronach ka dywaniki. Na pce za kiem leay przybory do golenia: brzytwa, pdzel, mydo, yletki, a obok nich talerze, filianki, maszynka elektryczna wasnej roboty oraz garnki i sztuce. Na naronej cianie wisiao ubranie: cztery koszule, cztery pary spodni i cztery pary szortw. Na jeszcze jednej pce leao sze par skarpetek i tyle kalesonw. Pod kiem stay dwie pary butw, trepy do kpieli i byszczca para czappali, jedwabnych hinduskich pantofli. Krl usiad w fotelu i sprawdzi, czy wszystko jest na swoim miejscu. Zauway, e znikn wos, ktry przed wyjciem pooy na brzytwie. winie, pomyla. Z jakiej racji mam si od nich zarazi jak franc! Nie odezwa si jednak ani sowem, odnotowujc tylko w pamici, e na przyszo musi trzyma brzytw pod kluczem. - Cze - rozleg si gos Texa. - Jeste wolny? Sowo wolny byo hasem i oznaczao: Czy moesz przyj towar? Krl umiechn si i skin gow. Tex ostronie poda mu zapalniczk. - Dzikuj - powiedzia Krl. - Smakowaa ci dzi moja zupa? - Mowa - odpar Tex i odszed. Krl bez popiechu obejrza zapalniczk. Zgodnie z zapewnieniem majora bya jak nowa. Najmniejszej rysy. Zapalaa si raz za razem. Bya te bardzo czysto utrzymana. Krl odkrci rubk i obejrza kamie. By to tani, miejscowy krzemie, ju na wykoczeniu, w zwizku z czym Krl otworzy stojce na pce pudeko na cygara, wyj z niego pojemniczek z kamykami do ronsona i wymieni stary kamie na nowy. Nacisn dwigni i buchn pomie. Jeszcze tylko staranne wyregulowanie knota i gotowe. Zapalniczka nie bya podrobiona, a wic warta na pewno osiemset, dziewiset dolarw. Z miejsca, gdzie siedzia, Krl widzia modego jeca i Malajczyka. Ple-pleple, ple-ple-ple, usta nie zamykay si im ani na chwil. - Max! - zawoa cicho. Max popiesznie przemierzy barak. - Sucham? - spyta.

- Widzisz tego gocia? - powiedzia Krl wskazujc ruchem gowy za okno. - Ktrego? Tego smolucha? - Nie, tego drugiego. Przyprowad go, co? Max wylizn si przez okno i przeszed na drug stron cieki. - Ty, jak ci tam - zwrci si obcesowo do modego jeca. - Krl chce z tob rozmawia. - Wskaza kciukiem barak. - I to raz-dwa. Zagadnity wytrzeszczy oczy na Maxa, a potem spojrza we wskazanym kierunku, na barak amerykaski. - Ze mn? - spyta z niedowierzaniem, patrzc znw na Maxa. - Tak, z tob - odpar zniecierpliwiony Max. - Po co? - A skd, do cholery, mam wiedzie. Mody czowiek zmarszczy brwi i spojrza na Maxa chodno. Pomyla chwil, po czym zwrci si do Sulimana, Malajczyka, z ktrym rozmawia, i powiedzia: - Nanti-lah. - Bik, tuan - odpar Suliman sadowic si wygodniej do czekania, a potem doda po malajsku: - Uwaaj na siebie, tuan. I id z Bogiem. - Nie lkaj si, przyjacielu. Niemniej dzikuj ci za te sowa - odpar z umiechem jeniec. Podnis si i ruszy do baraku za Maxem. - Pan chcia si ze mn widzie? - spyta podchodzc do Krla. - Cze - powiedzia z umiechem Krl. W oczach przybysza dostrzeg czujno. Spodobao mu si to, bo czujne spojrzenie naleao w Changi do rzadkoci. - Siadaj. Krl da Maxowi znak gow i ten odszed. Ci, ktrzy byli w pobliu, nie czekajc, a Krl ich o to poprosi, odsunli si na tyle, eby mg rozmawia wiedzc, e nikt go nie syszy. - Nie krpuj si, siadaj - powtrzy dobrotliwie. - Dzikuj. - Zapalisz? Na widok prawdziwego papierosa, ktrym go czstowano, oczy gocia rozszerzyy si ze zdumienia. Zawaha si, a potem wzi papierosa. Zdumienie jego wzroso, kiedy Krl pstrykn ronsonem, ale usiowa je ukry i zacign si gboko dymem.

- Dobry. Znakomity - powiedzia, rozkoszujc si papierosem. - Dzikuj. - Jak si nazywasz? - Marlowe. Peter Marlowe. A ty? - spyta ironicznie. Krl rozemia si. Bardzo dobrze, pomyla. Facet ma poczucie humoru i nie podlizuje si. Odnotowa to sobie w pamici i spyta: - Jeste Anglikiem? - Tak. Krl nigdy przedtem nie zwrci uwagi na Marlowea, ale przy dziesiciu tysicach tak podobnych do siebie twarzy nie byo w tym nic dziwnego. Przyglda mu si w milczeniu, napotykajc chodne, badawcze spojrzenie niebieskich oczu. - Nie ma tu lepszych fajek ni kooa - odezwa si wreszcie. - Oczywicie, nie umywaj si do cameli. To papierosy amerykaskie. Najlepsze na wiecie. Palie kiedy? - Owszem, ale przyznam si, e dla mnie s nieco za suche. Wol gold flakei - odpar Peter Marlowe, po czym doda uprzejmie: - To zapewne kwestia gustu. Znw zapada cisza. Marlowe czeka, a Krl powie mu, o co chodzi. Czekajc myla, e wbrew otaczajcej Krla zej sawie, podoba mu si ten Amerykanin, podoba mu si przebyskujca w jego oczach wesoo. - wietnie mwisz po malajsku - powiedzia Krl, wskazujc ruchem gowy czekajcego cierpliwie Malajczyka. - Tak, chyba nie najgorzej. Krl mia ochot przekl t typow angielsk powcigliwo, ale powstrzyma si. - Tutaj si nauczye? - pyta cierpliwie dalej. - Nie. Na Jawie - odpar Marlowe i po chwili wahania rozejrza si. - Niele si tu urzdzie. - Lubi wygod. Jak ci si siedzi w tym fotelu? - Dobrze. Po twarzy Marlowea przemkno zdziwienie. - Daem za niego rok temu osiem dych - oznajmi z dum Krl. Peter Marlowe spojrza szybko na Krla, eby sprawdzi, czy to podanie prosto z mostu ceny miao by artem, ale nie dostrzeg nic prcz zadowolenia i nie skrywanej dumy. Zdumiewajce, eby o czym takim mwi nieznajomemu. - Jest bardzo wygodny - rzek z lekkim zakopotaniem.

- Zrobi sobie co do arcia. Zjesz ze mn? - Dopiero co jadem... obiad - odpar powcigliwie Marlowe. - Na pewno jeszcze by co zjad. Moe jajko? Tym razem, nie mogc ju duej ukry zdumienia, Marlowe wytrzeszczy oczy. Krl umiechn si i pomyla, e choby tylko dla tej reakcji warto byo zrobi tak propozycj. Uklk przy czarnej skrzynce i ostronie przekrci klucz w zamku. Marlowe w osupieniu wpatrywa si w jej zawarto. P tuzina jaj, woreczki z kaw. W szklanych soikach wschodni przysmak gula malacca, rodzaj scukrzonego irysa. Banany. Co najmniej p kilograma jawajskiego tytoniu. Z dziesi albo wicej paczek papierosw kooa. Sj ryu. I jeszcze jeden sj z fasol katchang idju. Olej. Przerne smakoyki zawinite w bananowe licie. Nie pamita, kiedy widzia naraz tyle skarbw. Krl wyj olej i dwa jajka, po czym zamkn skrzynk na klucz. Kiedy podnis wzrok na Marlowea, zobaczy, e do jego oczu powrcia czujno, a twarz mia opanowan. - Jakie wolisz jajko? Sadzone? - Waciwie to nie bardzo wypada mi je przyj - odpar Marlowe. Mwienie przychodzio mu z trudem. - Nikt nie czstuje jajkami ot, tak sobie. Krl umiechn si. By to miy umiech, ktry wzbudzi sympati Marlowea. - Drobiazg. Potraktujemy to jako zamorsk pomoc Wujka Sama, rodzaj poyczki. Anglik zacisn szczki, a jego twarz przez moment wyraaa irytacj. - Co si stao? - spyta natychmiast Krl. - Nic - odpar Marlowe po chwili. Popatrzy na jajko. Swoje przydziaowe mia otrzyma dopiero za sze dni. - Jeeli nie sprawi ci to rnicy, wol sadzone. - Ju si robi - rzek Krl. Wiedzia, e popeni jaki bd, gdy irytacja Anglika nie bya udana. Dziwni s ci obcokrajowcy, pomyla. Nigdy nie mona przewidzie, jak na co zareaguj. Postawi maszynk elektryczn na stole i woy wtyczk do gniazdka. - Pena kultura, no nie? - powiedzia artobliwie. - Owszem. - To Max mi j podczy - wyjani Krl i wskaza gow na drugi koniec baraku.

Marlowe pody oczami za jego spojrzeniem. Czujc na sobie czyj wzrok, Max unis gow i spyta: - Potrzebujesz czego? - Nie - odpar Krl. - Opowiadam wanie, jak podczye maszynk do prdu. - Ach tak. Dziaa jak trzeba? - Jasne. Peter Marlowe wsta, wychyli si przez okno i zawoa po malajsku: - Prosz, nie czekaj ju na mnie, Sulimanie. Zobaczymy si jutro. - Dobrze, tuan, pokj z tob. - I z tob - odpar Marlowe, umiechn si i usiad z powrotem. Suliman oddali si. Krl zrcznie rozbi jajka i rzuci na rozgrzany olej. Kolor tek by intensywnie zocisty, a otaczajce je galaretowate biako syczc w wysokiej temperaturze zaczo si cina. Cay barak wypenio skwierczenie smaonych jaj. Wypenio myli, pragnienia, pobudzio wydzielanie sokw trawiennych. Ale nikt si nie odezwa ani nie poruszy. Z wyjtkiem Texa, ktry zmusi si, eby wsta i wyj z baraku. Wielu przechodzcych drog poczuo smakowity aromat i od nowa znienawidzio Krla. Zapach powdrowa zboczem w d, do baraku andarmerii. I Grey, i Masters od razu wiedzieli, skd pochodzi. Czujc przypyw mdoci, Grey wsta i podszed do drzwi. Zamierza obej obz, eby uciec przed zapachem, jednak zmieni zamiar i odwrciwszy si rzek: - Chodcie, sierancie. Odwiedzimy Amerykanw. Mamy wietn okazj, eby sprawdzi meldunek Sellarsa! - Dobrze - powiedzia Masters, ktrego dolatujcy zapach niemal przyprawia o mdoci. - Przeklty dra, mgby przynajmniej smay przed obiadem, a nie tu po, kiedy do kolacji jest jeszcze pi godzin. - Amerykanie s dzi na drug zmian, wic jeszcze nie jedli. Tymczasem w baraku amerykaskim powrcono do przerwanych czynnoci. Dino stara si zasn, Kurt szy, wznowiono gr w pokera, a Miller i Byron Jones Trzeci podjli swoj nie koczc si parti szachw. Ale skwierczenie zniszczyo emocje zwizane z maym pokerem, Kurt uku si ig w palec i zakl soczycie, Dina opucia senno, a Jones patrzy z przeraeniem, jak Miller zabiera mu krlow

ndznym, parszywym pionkiem. - Jak Boga kocham, eby tak zaczo pada - powiedzia zduszonym gosem Jones. Nikt si nie odezwa, bo te nikt nic nie sysza oprcz wypeniajcych barak trzaskw i posykiwa. Krl rwnie by skupiony - nad patelni. Chlubi si, e nikt nie potrafi lepiej od niego usmay jaj. Uwaa, e sadzone jajko naley smay z wyczuciem artysty, nie za wolno, ale i bez zbytniego popiechu. Podnis wzrok i umiechn si do Marlowea, ale oczy Anglika wlepione byy w jajka. - Mj Boe - rzek cicho Marlowe, i nie byo to przeklestwo, a bogosawiestwo. - Co za zapach! Krl poczu zadowolenie. - Poczekaj, a skocz - powiedzia. - Wtedy zobaczysz takie jajka, jakich w yciu nie widziae. - Popieprzy lekko jaja, a potem je posoli. - Lubisz gotowa? spyta. - Tak - odpar Marlowe, z trudem rozpoznajc wasny gos. - W mojej grupie najczciej ja przygotowuj jedzenie. - Jak lubisz, eby si do ciebie zwracano? Pete? Peter? Marlowe ukry zdziwienie. Tylko wyprbowani, zaufani przyjaciele zwracaj si do siebie po imieniu - jake inaczej odrni przyjaci od znajomych? Spojrza na Krla, lecz nie dostrzeg w jego twarzy nic prcz yczliwoci, wic, wbrew samemu sobie, odpowiedzia: - Peter. - Skd jeste? Gdzie mieszkasz? Wci mnie wypytuje, pomyla Marlowe. Za chwil spyta, czy jestem onaty, albo ile mam na koncie w banku. Przyszed na wezwanie Krla z ciekawoci, teraz jednak by gotw przekl siebie za to, e jej nie poskromi. Wspaniay widok skwierczcych jaj uagodzi go jednak. - W Portchester - odpowiedzia. - To taka maa miecina na poudniowym wybrzeu. W hrabstwie Hampshire. - Jeste onaty, Peter? - A ty? - Nie. Krl pytaby dalej, ale jajka byy ju gotowe. Zdj wic patelni z maszynki i

skin na Marlowea. - Talerze s za twoimi plecami - powiedzia, a potem doda z niema dum: Klasa! Peter Marlowe w yciu nie widzia rwnie wspaniaych sadzonych jaj, obdarzy wic Krla najwikszym komplementem, na jaki sta Anglika. - Nieze, sowo daj, cakiem nieze - owiadczy bezbarwnym tonem i spojrza na Krla z min rwnie obojtn jak gos, wzmacniajc tym sposobem pochwa zawart w sowach. - O czym ty, do diaba, gadasz, skurwysynu! - wykrzykn rozwcieczony Krl. - W yciu nie widziae lepszych jajek! Marlowe zaniemwi, w caym baraku zapada grobowa cisza. Wtem w znieruchomiaym powietrzu rozleg si gwizd. Dino i Miller natychmiast poderwali si i popdzili w stron Krla, a Max stan na stray w drzwiach. Miller i Dino wepchnli ko Krla do kta, podnieli z podogi dywaniki i wcisnli je pod siennik. Potem przysunli do ka Krla ssiednie prycze, na tak odlego, eby wygldao, i dysponuje on, tak jak wszyscy w Changi, powierzchni o wymiarach metr dwadziecia na metr osiemdziesit. W drzwiach stan porucznik Grey, a o dobry krok za nim sierant Masters. Amerykanie wpatrywali si w Greya i dopiero po chwili, kiedy ju dali mu do zrozumienia, co o nim myl, wstali. Upyna rwnie obraliwa chwila, zanim Grey zasalutowa i da spocznij. Jeden jedyny Marlowe nie ruszy si z miejsca i nadal siedzia w fotelu. - Wsta! - sykn Krl. - Wsta, bo ci zaatwi na amen! Dowiadczenie nauczyo go rozpoznawa, kiedy Grey jest podniecony. Tym razem Grey nie jego widrowa wzrokiem, lecz wbi nieruchome spojrzenie w Marlowea. Patrzy tak, e nawet Krl si wzdrygn. Grey bez popiechu przemierzy barak i zatrzyma si tu przy siedzcym Marlowie. Oderwa od niego wzrok i przez dusz chwil wpatrywa si w usmaone jajka. Potem spojrza na Krla i znw na Marlowea. - Daleko odeszlimy od wasnego baraku, prawda, Marlowe? Peter Marlowe wyj pudeko po papierosach i wysypa z niego troch tytoniu na li trawy rotangowej. Potem skrci lejkowatego papierosa i podnis go do ust. Przecigajce si milczenie byo dla Greya jak policzek. - Czyja wiem, drogi kolego... - odezwa si Marlowe cicho. - Anglik jest u

siebie, gdziekolwiek si znajdzie. - Gdzie opaska na rk? - Za pasem. - Naley j nosi na rku. Taki jest regulamin. - Japoski regulamin. A mnie si japoski regulamin nie podoba - odpar Marlowe. - To jest take regulamin obozowy. Rozmawiali zupenie spokojnie i Amerykanie wyczuwali w ich gosach zaledwie cie irytacji, ale Grey i Marlowe wiedzieli swoje. I nagle wypowiedzieli sobie wojn. Marlowe nienawidzi Japoczykw, a Grey by dla niego ich przedstawicielem, poniewa to on pilnowa, czy w obozie przestrzega si obowizujcego regulaminu japoskiego, i robi to bezlitonie. Poza tym dzielia ich jeszcze gbsza nienawi, wrodzona nienawi klasowa. Marlowe by wiadom, e Grey nienawidzi go za jego pochodzenie, sposb mwienia, za to, czego pragn nade wszystko i czego nigdy mie nie mg. - Prosz j zaoy! - nakaza Grey, do czego mia pene prawo. Marlowe wzruszy ramionami, wycign opask i nasun j na lewy okie. Na opasce widnia jego stopie wojskowy: kapitan lotnictwa, RAF. Krl wytrzeszczy oczy. O rany, oficer, pomyla. A ja chciaem go prosi, eby... - Przepraszam, e przeszkadzam w obiedzie - mwi Grey - ale co komu zgino. - Zgino? - powtrzy Krl. Chryste! Ronson!, omal nie zawoa na gos. Boe! Pozby si tej przekltej zapalniczki, krzycza w nim strach. - Co si stao, kapralu? - spyta Grey, widzc perlce si na twarzy Krla krople potu. - Gorco dzi - odezwa si Krl sabym gosem. Czu, jak wykrochmalona koszula miknie na nim od potu. Zrozumia, e pad ofiar intrygi. Zrozumia te, e Grey bawi si z nim jak kot z mysz. Zastanawia si gorczkowo, czy starczyoby mu odwagi, eby rzuci si do ucieczki, ale pomidzy nim a oknem siedzia Peter Marlowe, i Grey z atwoci by go schwyta. Zreszt uciec oznaczaoby przyzna si do winy. Wiszc tak pomidzy yciem a mierci, widzia poruszajce si usta Greya. - Co pan powiedzia, panie poruczniku? - spyta. Tym razem panie

poruczniku nie zabrzmiao obelywie. Krl wpatrywa si w Greya, nie dowierzajc wasnym uszom. - Powiedziaem, e pukownik Sellars zameldowa o kradziey zotego piercienia! - zowieszczo powtrzy Grey. Krlowi a zakrcio si w gowie. A wic to nie ronson! Niepotrzebnie panikowaem! To tylko ten cholerny piercie Sellarsa, myla. Sprzeda go trzy tygodnie temu, zreszt z niezym zyskiem. A wic Sellars zameldowa o kradziey! Kamliwy skurwysyn. - No, prosz - powiedzia z nutk wesooci w gosie. - No, prosz, a to ci pech. Kto ukrad piercie. Nie moe by! - Dla mnie moe. A dla was nie? - rzek szorstko Grey. Krl nic na to nie odpowiedzia. Ale mia wielk ochot umiechn si. Wcale nie chodzi o zapalniczk! Jestem bezpieczny! - Znacie pukownika Sellarsa? - spyta Grey. - O tyle, o ile, panie poruczniku. Graem z nim par razy w bryda - odpar Krl, cakiem ju spokojny. - Czy pukownik pokazywa wam piercie? - pyta nieustpliwie Grey. Krl starannie odtworzy w pamici przebieg wypadkw. Pukownik Sellars pokaza mu piercie dwukrotnie. Raz, kiedy prosi go o porednictwo w sprzeday, a drugi raz, kiedy Krl poszed go zway. - Ale skd, panie poruczniku - odpar niewinnym gosem. Wiedzia, e nic mu nie grozi. wiadkw nie byo. - Na pewno nigdy nie widzielicie tego piercienia? - Ale skd, panie poruczniku. Grey poczu nagle, e ma serdecznie dosy tej zabawy w kota i mysz, a nieprzeparta ochota na jajka sprawia, e a go zemdlio z godu. Gotw by zrobi wszystko, dosownie wszystko, eby dosta cho jedno z nich. - Grey, przyjacielu, czy ma pan ogie? - spyta Marlowe. Nie mia przy sobie swojej malajskiej zapalniczki, a musia zapali. Koniecznie. Niech do Greya wysuszya mu usta. - Nie. Sam sobie zapal, pomyla ze zoci Grey, zabierajc si do odejcia. W tym momencie usysza, jak Marlowe zwraca si do Krla: - Mgby mi uyczy swojego ronsona?

Obrci si ku nim powoli. Peter Marlowe umiecha si do Krla. Jego sowa jak wyryte zawisy w powietrzu, a potem rozbiegy si, docierajc do kadego zaktka baraku. Przeraony Krl, chcc za wszelk cen zyska na czasie, zacz szuka zapaek. - Masz go w lewej kieszeni - podpowiedzia Marlowe. W tej jednej chwili Krl y, umar i narodzi si na nowo. Mieszkacy baraku wstrzymali oddech. Mieli by wiadkami upadku Krla. Mieli by wiadkami tego, jak Krl zostaje schwytany, zabrany i uwiziony, a wic czego, co si nie miecio w gowie. A jednak mieli przed sob Krla, Greya i tego czowieka, ktry wyda Krla i zoy go jak baranka na otarzu ofiarnym Greya. Niektrzy byli przeraeni, inni rozkoszowali si t perspektyw, jeszcze inni wspczuli Krlowi, a Dino pomyla ze zoci: Psiakrew, jutro ja miaem pilnowa skrzynki! - Jak to, kapralu, nie podacie panu kapitanowi ognia? - spyta Grey. Nie czu ju godu, a tylko wewntrzne ciepo. Wiedzia przecie, e w spisie rzeczy Krla nie figuruje zapalniczka marki Ronson. Krl wyj zapalniczk i poda ogie Marloweowi. Pomie, ktrym mia ochot go spali, pon rwno i jasno. Dzikuj - powiedzia Marlowe, umiechn si i dopiero wtedy zda sobie ze wszystkiego spraw. - No, tak - powiedzia Grey, biorc zapalniczk do rki. Zabrzmiao to majestatycznie, nieodwoalnie, gronie. Krl milcza, bo c mg powiedzie. Po prostu czeka. Teraz, kiedy go przyapano, nie ba si i tylko przeklina wasn gupot. Mczyzna przegrywajcy przez wasn gupot nie ma prawa nazywa siebie mczyzn. Nie ma te prawa by Krlem, bo Krlem jest zawsze ten, kto jest najsilniejszy, najsilniejszy nie tylko dziki samej sile, ale dziki sprytowi, sile i szczciu. - Skd to macie, kapralu? - spyta sodkim gosem Grey. Peter Marlowe czu, e si w nim wszystko burzy. Przez chwil walczy gorczkowo z mylami, a wreszcie powiedzia: - To moja zapalniczka. - Wiedzc, e zabrzmiao to jak kamstwo, czym w istocie byo, doda popiesznie: - Gralimy w pokera. Przegraem j. Tu przed obiadem. Grey, Krl i pozostali wlepili w niego oszoomiony wzrok.

- Co takiego? - spyta Grey. - Przegraem j - powtrzy Marlowe. - Gralimy w pokera. Miaem sekwens. Sam mu opowiedz - doda prdko, przerzucajc na Krla konieczno wyjanie, eby go wyprbowa. Krl nie zdy jeszcze zebra myli, ale refleks mia dobry. Otworzy usta i powiedzia: - Gralimy wanie w studa. Miaem fula i... - Jakiego? - Asy na dwjkach - wtrci bez zastanowienia Marlowe. W myli zadawa sobie pytanie: Do diaba, co to jest stud? Krl drgn, mimo e wspaniale panowa nad sob. Mia wanie powiedzie: krle na damach, i by wiadom, e Grey zauway jego wzdrygnicie. - Kamie pan, Marlowe! - Ale kolego Grey, jak pan moe! - rzek Marlowe, grajc na zwok. A myla: Cholera, co to jest stud? - al byo patrze - powiedzia, znajdujc swoist przyjemno w strachu przed wielkim niebezpieczestwem. - Zdawao mi si, e ju go mam. Miaem sekwens. Dlatego postawiem zapalniczk. Sam mu opowiedz zwrci si prdko do Krla. - A jak si gra w studa, Marlowe? Zapada cisza. Przerwa j grzmot, ktry przetoczy si gdzie za horyzontem. Krl otworzy usta, ale Grey nie da mu doj do sowa. - Pytaem Marlowea - rzek z pogrk w gosie. Marlowe by bezbronny. Spojrza na Krla i cho jego oczy niczego nie wyraay, Krl zrozumia. - Chod, pokaemy - zaproponowa szybko Marlowe. Krl natychmiast sign po karty i powiedzia bez wahania: - Moja karta w doku... Grey z wciekoci obrci si do niego. - Mwiem, e pytam Marlowea. Jeszcze jedno sowo, a zaaresztuj was za utrudnianie pracy przedstawicielowi prawa. Krl milcza i tylko modli si w duchu, eby to, co powiedzia, okazao si wystarczajc wskazwk. Wyraenie karta w doku zabrzmiao w uszach Marlowea jakby znajomo. I nagle wszystko sobie przypomnia. Wiedzc ju, na czym polega gra, zacz si bawi z Greyem.

- No wic... - wycedzi z zakopotaniem - to taka odmiana pokera, jak kada inna. - Chc usysze, jak si w to gra - ponagla Grey sdzc, e przyapa ich wreszcie na kamstwie. Marlowe obrzuci go kamiennym spojrzeniem, mylc o stygncych jajkach. - Co pan waciwie chce udowodni, Grey? Kady gupi wie, e s to cztery karty i jedna zakryta, czyli w doku. Przez barak przebiego westchnienie ulgi. Grey zrozumia, e jest bezsilny. Jego sowo stanoby przeciw sowu Marlowea, a nawet tu, w Changi, samo sowo porucznika andarmerii to za mao. - Faktycznie. Kady gupi wie - rzek ponuro, spogldajc to na Krla, to na Marlowea. Zwrci Krlowi zapalniczk. - Dopilnujcie, eby j umieszczono w spisie. - Tak jest, panie poruczniku. Teraz, kiedy byo ju po wszystkim, Krl nieznacznie da po sobie pozna, jak mu ulyo. Grey po raz ostatni spojrza na Marlowea, a spojrzenie to wyraao zarwno obietnic, jak i grob. - Paska szacowna szkoa, do ktrej pan chodzi, byaby dzi z pana bardzo dumna - rzek z pogard, po czym ruszy do wyjcia, a za nim powczcy nogami Masters. Peter Marlowe odprowadzi Greya spojrzeniem, a kiedy ten znalaz si przy drzwiach, nie odrywajc od niego wzroku, zwrci si do Krla odrobin goniej, ni byo trzeba. - Podaj mi swoj zapalniczk, skrt mi zgas. Ale Grey nie zmyli kroku ani si nie obejrza. Co za czowiek, pomyla ponuro Marlowe. Jakie nerwy... Dobrze mie kogo takiego u boku, kiedy si walczy na mier i ycie. A jako wroga trzeba docenia. Wrd naelektryzowanej ciszy Krl osun si na fotel, a Marlowe wyj zapalniczk z jego zwiotczaej doni i zapali papierosa. Krl wymaca machinalnie paczk kooa, wetkn jednego midzy wargi i trzyma go tak, bez czucia. Marlowe nachyli si i poda mu ogie. Dugo trwao, zanim Krl zobaczy wyranie pomie, a wtedy zauway, e rce Marlowea trzs si tak samo jak jego. Rozejrza si po baraku - ludzie siedzieli nieruchomo jak posgi, z wlepionym w niego wzrokiem. Ramiona mia zlane zimnym potem i czu, e przemoka mu koszula.

Z zewntrz dobieg brzk naczy. Dino wsta i wyjrza z nadziej. - arcie! - zawoa uszczliwiony. Napicie pryso i Amerykanie opucili barak, zabierajc ze sob naczynia i sztuce. Peter Marlowe i Krl zostali sami.

ROZDZIA III
Przez chwil obaj dochodzili do siebie. - Mj Boe, niewiele brakowao! - odezwa si wreszcie drcym gosem Marlowe. - Tak - przyzna bez popiechu Krl. Mimo woli wstrzsn nim dreszcz. Potem odszuka portfel, wyj dwa dziesiciodolarowe banknoty i pooy je na stole. - Prosz, na razie tyle - powiedzia. - Ale od dzi wcigam pana na list pac... Dwadziecia tygodniowo. - Co takiego? - Bd panu paci dwadziecia dolarw tygodniowo - powtrzy Krl i zastanowi si przez chwil. - Tak, ma pan racj - rzek uprzejmie i umiechn si. Naley si wicej. Niech bdzie trzydzieci. - A spojrzawszy na opask na ramieniu, doda: - Panie kapitanie. - Nadal moesz mi mwi po imieniu - rzek z rozdranieniem Marlowe. - A co do tej listy... Nie chc twoich pienidzy. - Wsta, zamierzajc odej. - Dzikuj za papierosa. - Ej, czekaj no... - zatrzyma go Krl, nie posiadajc si ze zdumienia. - Co ci napado? Marlowe spojrza na niego z gry i oczy rozbysy mu gniewem. - Za kogo ty mnie masz? Wypchaj si swoimi pienidzmi. - Nie podobaj ci si? - Nie chodzi o pienidze, ale o twoje maniery. - A od kiedy to maniery maj cokolwiek wsplnego z pienidzmi?! Marlowe odwrci! si bez sowa i chcia wyj, ale Krl poderwa si i zagrodzi mu drog do drzwi. - Chwileczk - powiedzia. Gos mia napity. - Chc o co spyta. Dlaczego mnie krye? - To oczywiste. Wpakowaem ci w kaba, wic nie mogem zostawi na lodzie. Za kogo mnie masz?! - Nie wiem. Staram si dowiedzie. - To bya moja wina. Przepraszam. - Nie masz za co przeprasza - powiedzia ostro Krl. - To ja popeniem bd.

Cakiem zgupiaem. Ty nie masz z tym nic wsplnego. - Wszystko jedno - rzek Marlowe. Jego twarz i wzrok byy jak z kamienia. Ale masz mnie chyba za ostatnie gwno, skoro przypuszczasz, e pozwolibym na to, eby si nad tob pastwiono, i za jeszcze wiksze gwno, jeeli sdzisz, e chc od ciebie pienidzy za to, e byem nieostrony. Nie dam si tak traktowa! - Prosz ci, usid na chwil. - Po co? - Do jasnej cholery, bo chc z tob porozmawia. W drzwiach, z menakami Krla w rku, zatrzyma si niepewnie Max. - Przepraszam - odezwa si ostronie - przyniosem ci arcie. Chcesz herbaty? - Nie. Zup bierze dzi Tex. Krl wzi menak z ryem i postawi j na stole. - Dobra - powiedzia Max z wahaniem. Zastanawia si, czy Krl nie potrzebuje pomocy, eby sku pysk temu skurwielowi. - Id, Max. I powiedz reszcie, eby na chwil zostawili nas samych. - Oczywicie. Max uprzejmie wyszed. Pomyla, e Krl mdrze robi nie chcc mie wiadkw, zwaszcza gdy daje wycisk oficerowi. Krl spojrza na Marlowea. - Prosz ci - powiedzia. - Moesz na chwil usi? Bardzo ci prosz. - Dobrze - odpar sztywno Marlowe. - Widzisz - zacz cierpliwie tumaczy Krl - wycigne mnie z biedy. Pomoge mi, wic i ja ci pomagam, tak powinno by. Zaproponowaem ci fors, bo chciaem ci podzikowa. Nie chcesz jej, w porzdku, ale ja nie miaem najmniejszego zamiaru ci obrazi. Jeeli to zrobiem, przepraszam. - Wybacz - rzek Marlowe miknc. - Jestem wybuchowy. Ale ci zrozumiaem. Krl wycign rk. - Sztama? Peter Marlowe ucisn jego wycignit do. - Nie lubisz Greya, co? - spyta ostronie Krl. - Nie. - Dlaczego?

Marlowe wzruszy ramionami. Krl niedbale podzieli ry i poda mu wiksz porcj. - Zjedzmy wreszcie. - A ty? - spyta Marlowe, wpatrujc si w swoj porcj. - Nie jestem godny. Straciem apetyt. Sodki Jezu, mao brakowao. Ju mylaem, e obaj wpadlimy. - Owszem - rzek Marlowe z min zapowiadajc umiech. - Ale zabawa bya przednia, nie sdzisz? - Co takiego? - No, wszystkie te emocje zwizane z niebezpieczestwem. Dawno tak dobrze si nie bawiem. - Jest kupa rzeczy, ktrych w tobie nie rozumiem - rzek niepewnie Krl. Naprawd chcesz powiedzie, e dobrze si bawie? - Oczywicie, a ty nie? To byo prawie tak wspaniae jak latanie na spicie. Lecisz i boisz si, a jednoczenie si nie boisz. A w czasie lotu i po wyldowaniu masz taki fajny szumek w gowie. - Chyba na gow upade. - Jeeli ta sytuacja ci nie bawia, to czemu, u licha, chciae mnie pogry tym studem? O mao co nie dostaem ataku serca. - Wcale nie chciaem ci pogry. Po diaba miabym to robi? - eby byo ciekawiej i eby mnie wyprbowa. Umiechajc si blado Krl tar oczy i twarz. - To znaczy, uwaasz, e zrobiem to umylnie? - Jak najbardziej. Ja zrobiem to samo. Odezwaem si do ciebie po to, eby musia odpowiada na pytania Greya. - Wyjanijmy to sobie do koca. Wic zrobie to tylko po to, eby wyprbowa moje nerwy? - Krla a zatkao. - Ale oczywicie, stary - odpar Marlowe. - O co ci waciwie chodzi? - Chryste Panie - rzek Krl, ze zdenerwowania znw oblewajc si potem. Ju prawie siedzimy w pudle, a ty wymylasz jakie zabawy. - Urwa, eby zapa oddech. -Wariat, kompletny wariat! Przecie kiedy si zawahae, jak ci podsunem t kart w doku, mylaem, e ju po nas. - Grey te tak myla. A ja sobie z niego artowaem. Skoczyem tak prdko tylko dlatego, e jajka stygy. A takie sadzone jajko nieczsto si oglda. Oj,

nieczsto. - Powiedziae, zdaje si, e jest do niczego. - Powiedziaem, e jest nieze. - Marlowe zastanawia si przez chwil. Zrozum, jeli si mwi, e co jest nieze, to znaczy, e jest wymienite. W ten sposb mona powiedzie komu komplement, tak eby nie czu si skrpowany. - Puknij si w czaszk! Ryzykujesz moje i swoje ycie tylko po to, eby byo niebezpieczniej, wciekasz si, kiedy proponuj ci pienidze, i to bez adnych zobowiza, a na dodatek mwisz, e co jest nieze, kiedy mylisz, e jest wymienite. Rany boskie - doda ogupiay Krl - albo ja jestem gupi, albo nie wiem co. Podnis wzrok i zobaczywszy zakopotan min Marlowea nie mg powstrzyma si od miechu. Marlowe te si rozemia. Po chwili obaj zamiewali si do ez. Do baraku zajrza Max, majc za plecami reszt Amerykanw. - Co go, cholera, napado?! - Maxa a zatkao ze zdumienia. - Mylaem, e do tej pory zdy mu rozwali eb. - Panienko Przenajwitsza - szepn Dino. - Najpierw Krl o mao co nie wpada, a teraz mieje si razem z tym, co go sypn. - Nic nie kapuj - orzek Max, ktrego od chwili ostrzegawczego gwizdu skrcao w rodku. Krl podnis oczy i zobaczy wpatrzonych w niego mczyzn. Wycign paczk z reszt papierosw. - Trzymaj, Max - powiedzia. - Poczstuj wszystkich. Mamy dzi wito! - Dziki. - Max wzi papierosy. - Cholera! Mao ci nie dorwa. Cieszymy si razem z tob. Krl bada wzrokiem umiechnite twarze. Niektre umiechy byy szczere, i te sobie zapamita. Inne wymuszone, ale te i tak ju zna. Pozostali doczyli do podzikowa Maxa. Max ponownie wyprowadzi ca gromadk z baraku i zabra si do rozdzielania podarowanego skarbu. - Szok, nic innego - powiedzia cicho. - Tak jak po bombardowaniu. Tylko patrze, jak zacznie pra Anglika. - Kiedy z baraku dobieg ich kolejny wybuch miechu, wytrzeszczy oczy, a potem wzruszy ramionami. -We bie mu si pomieszao, i nie dziwota.

- Na mio bosk - mwi wanie Marlowe, trzymajc si za brzuch zacznijmy je, bo jeszcze troch, a nie bd w stanie nic przekn. Zaczli wic je - w przerwach pomidzy atakami miechu. Marlowe aowa, e jajka wystygy, ale miech sprawi, e wydaway si ciepe i smakoway znakomicie. - A moe by je tak dosoli? - spyta, starajc si zachowa bezbarwny ton gosu. - Chyba mona. Chocia wydaje mi si, e je dosy posoliem. - Krl zmarszczy brwi, sign po sl i wtedy spostrzeg przymruone oczy Anglika. - O co tym razem chodzi? - spyta, nie mogc powstrzyma si od miechu. - O Boe, to by tylko art. Czy wy, Amerykanie, nie macie poczucia humoru? - Id do diaba! I przesta si mia, do cholery! Kiedy zjedli jajka, Krl postawi na maszynce kaw i sign po papierosy. Przypomnia sobie, e je rozda, schyli si wic i otworzy kluczem czarn skrzynk. - Zaczekaj, sprbuj tego - rzek Marlowe, czstujc go tytoniem ze swojego pudeka. - Dzikuj, ale nie znosz tego paskudztwa. Fatalnie dziaa mi na gardo. - Sprbuj. Jest specjalnie przyrzdzony. Nauczyem si tego od Jawajczykw. Krl nieufnie wzi pudeko. Tyto w nim by z tego samego pospolitego zielska, o ktrym wspomnia, ale nie ty jak soma, tylko ciemnozoty, nie suchy, ale wilgotny i pozwijany, nie bezwonny, ale pachncy jak prawdziwy tyto, mocno i sodkawo. Krl odszuka paczuszk bibuek ryowych i poczstowa si, a nazbyt hojnie, spreparowanym zielskiem. Zwin papierosa niedbale w rurk i obci wystajce brzegi, strzsajc nadmiar tytoniu na podog. Wielki Boe, pomyla Marlowe. Powiedziaem ci, eby sprbowa, a nie od razu bra wszystko, co jest. Wiedzia, e powinien zebra z podogi kruszyny i woy je z powrotem do pudeka, ale nie zrobi tego. S rzeczy, ktrych robi nie wypada, doda w mylach. Krl pstrykn zapalniczk i obaj umiechnli si na jej widok. Krl wcign dym raz, potem drugi, a wreszcie zacign si gboko. - Ale to jest wspaniae - oznajmi ze zdumieniem. -Moe nie tak dobre jak kooa, ale to jest... - Urwa i poprawi si. - Chciaem powiedzie, e jest nieze. - Owszem, cakiem nieze - rzek Marlowe i rozemia si. - A jak to robisz?

- Tajemnica firmowa. Krl poj, e ma przed sob kopalni zota. - Obrbka jest pewnie duga i skomplikowana - zacz ostronie. - Och, nie, waciwie jest cakiem prosta. cite zielsko moczy si w herbacie, a potem wyciska. Nastpnie posypuje si odrobin cukru i miesza, a kiedy cukier si rozpuci, podgrzewa na patelni na maym ogniu. Trzeba miesza bez przerwy, bo inaczej wszystko na nic. Trzeba tak utrafi, eby nie byo ani za suche, ani za wilgotne. Krla zaskoczyo, e Marlowe tak atwo, bez wstpnych targw, zdradza mu, na czym polega obrbka zielska. Na pewno chce mi tylko zaostrzy apetyt, pomyla. To nie moe by takie proste, bo wszyscy by tak robili. Pewnie wie, e tylko ze mn moe przystpi do tego interesu. - To wszystko? - spyta z umiechem. - Tak. Naprawd nic wicej. Krl ujrza przed oczami kwitncy handel. I do tego legalny. - W twoim baraku pewnie wszyscy robi sobie tyto w ten sposb? - spyta. Marlowe zaprzeczy ruchem gowy. - Robi go tylko dla mojej grupy. Od miesicy drocz si z nimi, opowiadam rnoci, ale jeszcze nie doszli, jak si go naprawd przyrzdza. Krl umiechn si od ucha do ucha. - A wic tylko ty jeden si na tym znasz? - Ale skd - odpar Marlowe i Krlowi zamaro serce. - To miejscowy sposb. Znany na caej Jawie. Krl rozpromieni si. - Ale tutaj nikt go nie zna? - Nie wiem, nie interesowaem si tym. Krl wypuci z nosa dwie smuki dymu, szybko kalkulujc w myli. Tak, dzi naprawd mam wyjtkowe szczcie, pomyla. - Posuchaj, Peter - rzek. - Chc ci zaproponowa pewien interes. Pokaesz mi dokadnie, jak to si robi, a ja ci odpal z zyskw - zawaha si - dziesi procent. - Co takiego? - Dobra. Dwadziecia pi. - Dwadziecia pi? - No, dobrze - powiedzia Krl spogldajc na Marlowea z wikszym

szacunkiem. - Twardy z ciebie kupiec, ale to wietnie. Ja wszystko zaatwi. Bdziemy kupowa hurtem. Trzeba zorganizowa wytwrni. Ty moesz doglda produkcji, a ja zajm si sprzeda. - Wycign rk. - Bdziemy wsplnikami, podzielimy si rwniuteko - ty p i ja p. Umowa stoi. Marlowe utkwi wzrok w wycignitej doni Krla, a potem spojrza mu w twarz. - O nie, co to, to nie! - rzek stanowczo. - Bj si Boga, Peter! - wybuchn Krl. - Nikt si z tob sprawiedliwiej nie podzieli. Czy moe by uczciwszy podzia? Ja przecie wykadam fors. Bd musia... - Urwa, gdy nagle przysza mu do gowy pewna myl. - Peter - doda po chwili, nie pokazujc po sobie, e czuje si dotknity - nikt nie musi wiedzie, e jestemy wsplnikami. Pokaesz mi tylko, jak to si robi, a ja dopilnuj, eby dosta swoje. Moesz mi ufa. - Wiem o tym - odpar Marlowe. - No wic dzielimy si po poowie. Krl promienia. - Nie. - A niech to szlag! - zawoa Krl, czujc, e go naciskaj. Jednake pohamowa gniew i pomyla o interesie. A im duej myla... Rozejrza si, eby si upewni, czy nikt ich nie podsuchuje, po czym ciszy gos i powiedzia chrapliwie: Szedziesit procent dla ciebie, czterdzieci dla mnie. Czego takiego w yciu nikomu nie proponowaem. Umawiamy si na szedziesit do czterdziestu. - Nie. - Nie?! - wykrzykn Krl, nie wierzc wasnym uszom. - Przecie co z tego musz mie. To za ile, do jasnej cholery, sprzedasz ten swj sposb? Chcesz od razu gotwk do rki? - Nie chc nic - powiedzia Marlowe. - Nic? Krl, zdruzgotany, opad bez si na fotel. Marlowe nie mg si w tym wszystkim poapa. - Wiesz, nie bardzo rozumiem, dlaczego pewne rzeczy tak ci podniecaj rzek z wahaniem. - Nie jestem wacicielem tego sposobu, eby go sprzedawa. To prosty, miejscowy zwyczaj. W adnym razie nie mgbym nic od ciebie wzi. To nie byoby w porzdku. Absolutnie. A zreszt... - Urwa i doda prdko: - Mam ci go

teraz pokaza? - Zaraz. To znaczy, e nie chcesz nic za jego pokazanie? I to po tym, jak zaproponowaem ci szedziesit procent z zyskw? Kiedy ci mwi, e mog na tym zrobi pienidze? Marlowe potwierdzi skinieniem gowy. - Wariat - powiedzia bezradnie Krl. - Co tu si nie zgadza. Nic nie rozumiem. - A co tu jest do rozumienia? - spyta Marlowe i umiechn si blado. Powiedzmy, e dostaem udaru sonecznego. Krl przyglda mu si badawczo przez dusz chwil. - Czy odpowiesz mi szczerze, jeli spytam ci wprost? - Tak, oczywicie. - Czy to wszystko z powodu mojej osoby? Sowa zawisy w rozgrzanym powietrzu. - Nie - odpar Marlowe, przerywajc milczenie. Teraz ju wszystko byo dla nich jasne. P godziny pniej Marlowe przyglda si, jak Tex podgrzewa drug porcj tytoniu. Tym razem robi to sam, a Krl kry wok niego, pogdakujc niczym stara kwoka. - Jeste pewien, e doda cukru ile trzeba? - pyta zaniepokojony. - Dokadnie tyle. - Dugo jeszcze? - Jak mylisz, Tex, ile? Tex umiechn si do Marlowea i przecign swoje niezdarne, ponad dwumetrowe cielsko. - Tak na oko, z pi, sze minut - odpar. Marlowe wsta. - Gdzie tu jest zaciszne miejsce, ustp? - Kibel? Z tyu. - Krl wskaza kierunek. - Ale czy nie mgby zaczeka, a Tex skoczy? Chc mie pewno, e zapa spraw. - Tex wietnie sobie radzi - odpar Marlowe i wyszed. Kiedy wrci, Tex zestawia patelni z maszynki. - Ju - powiedzia nerwowo i zerkn na Marlowea, niepewny, czy dobrze

obliczy czas. - W sam raz - zawyrokowa Marlowe, badajc spreparowany tyto. Podniecony Krl skrci papierosa w ryowym papierku. Tex i Marlowe zrobili to samo i zapalili ronsonem. I znowu rozleg si radosny miech. A potem zapada cisza, gdy kady zamieni si w konesera. - Znakomity - owiadczy z przekonaniem Marlowe. - Mwiem ci, Tex, e to nic trudnego. Tex odetchn z ulg. - Niezy - rzek w zamyleniu Krl. - O czym ty waciwie mwisz - wybuchn gniewnie Tex. - To jest przecie cholernie dobre! Marlowe i Krl ryknli miechem. Kiedy wytumaczyli Texowi, o co chodzi, rwnie si rozemia. - Musimy mie jak nazw firmow. - Krl zamyli si na chwil. - Ju mam. Co powiecie na Trzech Krli? Jeden z Krlewskich Si Powietrznych, drugi z Teksasu, a trzeci to ja. - Nieze - przyzna Tex. - Jutro ruszamy z produkcj. Tex potrzsn przeczco gow. - Jutro id na roboty - powiedzia. - Nigdzie nie pjdziesz! Zaatwi, eby Dino ci zastpi. - Nie, ja sam go poprosz. - Tex wsta i umiechn si do Marlowea. - Ciesz si, e pana poznaem, panie kapitanie. - Daruj sobie pana kapitana, dobrze? - odpar Marlowe. - Oczywicie. Dzikuj. Marlowe odprowadzi go wzrokiem do drzwi. - Dziwne, ale w adnym baraku nie widziaem nigdy tylu umiechnitych twarzy - rzek cicho do Krla. - A co masz z tego, e si nie umiechasz? Mogoby by przecie duo gorzej. Zestrzelili ci nad grami? - Mwisz o trasie Kalkuta-Czungking, o Himalajach? - Tak - odpar Krl i ruchem gowy wskaza tyto. - Napenij sobie pudeko. - Dzikuj, chtnie skorzystam. - Jak ci zabraknie, przychod i bierz.

- Dzikuj, bd pamita. To bardzo mio z twojej strony. Marlowe mia wielk ochot na jeszcze jednego papierosa, ale wiedzia, e za duo pali. Gdyby teraz jeszcze zapali, gd staby si dokuczliwszy. Lepiej zrobi przerw. Spojrza na cie rzucany przez barak i przyrzek sobie, e nie zapali, dopki nie przesunie si on o pi centymetrw. - Wcale nie zostaem zestrzelony - powiedzia. - Mojemu latawcowi... mojemu samolotowi dostao si podczas nalotu na Jawie. Nie mogem oderwa si od ziemi. Nic ciekawego - doda, starajc si ukry gorycz. - Mogo by gorzej - powiedzia Krl. - Moge przecie siedzie w rodku. yjesz i tylko to si liczy. Na czym latae? - Na hurricanie. To jednoosobowy myliwiec. Ale normalnie lataem na spicie, na spitfirze. - Syszaem o nich, ale nigdy nie widziaem. Zdrowo zoilicie Niemcom skr, nie powiem. - Tak, to prawda - odpar Marlowe z rozrzewnieniem. Krl zdziwi si. - Ale ty chyba nie brae udziau w bitwie o Wielk Brytani? - Owszem, braem. Zostaem pilotem w tysic dziewiset czterdziestym, zdyem akurat na czas. - Ile miae lat? - Dziewitnacie. - No prosz, a ja patrzc na ciebie nie dabym ci dwudziestu czterech, tylko co najmniej trzydzieci osiem! - Nawzajem, bracie! - rzek Marlowe i rozemia si. - A ty ile masz lat? - Dwadziecia pi. Kurwa ma, moje najlepsze lata, a siedz zamknity w jakim wszawym wizieniu. - Na dobr spraw nie jeste tu zamknity. I jak widz, wietnie sobie radzisz. - Z ktrej strony by na to nie patrzy, jestemy zamknici. Jak mylisz, dugo jeszcze? - Zmusilimy Niemcw do ucieczki. Wszystko powinno si ju wkrtce skoczy. - Wierzysz w to? Marlowe wzruszy ramionami. Ostronie, powiedzia sobie w duchu, ostronoci nigdy za wiele.

- Tak przypuszczam. Z pogoskami rnie bywa. - A nasza wojna? Co z ni? Poniewa pytanie zada przyjaciel, Marlowe mwi bez skrpowania. - Nasza wojna nigdy si nie skoczy. Owszem, pokonamy Japoczykw, ju teraz to wiem. Ale dla nas, tutaj? Nie sdz, ebymy przeyli. - Dlaczego? - Bo nie wydaje mi si, eby Japoczycy si poddali. A to oznacza, e nasi musz wyldowa w Azji. I wtedy Japoczycy nas zlikwiduj. Wszystkich. O ile wczeniej nie wykocz nas choroby. - Ale dlaczego mieliby to zrobi? - Dlaczego? eby zyska na czasie. Kiedy ptla wok Japonii bdzie si zacienia, zaczn wciga macki. Po co traci czas dla marnych kilku tysicy jecw. Japoczycy patrz na ycie zupenie inaczej ni my. Ju sama myl o tym, e nasze oddziay miayby stan na ich ziemi, doprowadzi ich do szau. - Marlowe mwi to zupenie spokojnym, beznamitnym tonem. - Moim zdaniem jestemy straceni. Oczywicie, mam nadziej, e si myl, ale tak wanie myl. - Ale z ciebie optymista, niech ci cholera rzek cierpko Krl, a kiedy Marlowe rozemia si, spyta: - Co ci tak cieszy? Zawsze si miejesz, kiedy nie trzeba. - Przepraszam. To taki nawyk. - Usidmy na dworze - zaproponowa Krl. - Muchy zaczynaj si wcieka. Ej, Max! - zawoa goniej. - Posprztasz? Max wszed do baraku i zabra si do sprztania, a Krl z Marloweem wylizgnli si przez okno, gdzie pod pcienn oson sta jeszcze jeden stolik i awka. Krl zaj miejsce na awce, Marlowe, wzorem tubylcw, przysiad na pitach. - W aden sposb nie mogem si tego nauczy - powiedzia Krl. - Tak jest bardzo wygodnie. Ja nauczyem si na Jawie. - Skd tak wietnie znasz malajski? - Przez jaki czas mieszkaem w wiosce. - Kiedy? - W czterdziestym drugim. Po zawieszeniu broni. Krl czeka cierpliwie na cig dalszy, ale Marlowe zamilk. Odczeka jeszcze chwil, po czym spyta: - Jak to si stao, e po zawieszeniu broni w czterdziestym drugim mieszkae

w wiosce na Jawie, kiedy wszyscy siedzieli ju w obozach? Marlowe rozemia si na cay gos. - Przepraszam - powiedzia. - Ale niewiele mam do powiedzenia. Nie miaem ochoty znale si w obozie. Prawd mwic, kiedy ustay walki, zgubiem si w dungli, i wtedy natrafiem na t wiosk. Zlitowano si nade mn. Spdziem tam okoo p roku. - Jak tam byo? - Cudownie. Mieszkacy wioski byli dla mnie bardzo yczliwi. Staem si jednym z nich. Ubieraem si jak Jawajczyk, przyciemniem skr - waciwie byo to niemdre, bo i tak zdradziby mnie wzrost i oczy - pracowaem na polach ryowych. - Bye tam sam? - Byem jedynym Europejczykiem, jeli o to pytasz - odpar Marlowe po chwili. Spojrza w stron obozu; patrzy, jak soce pray zakurzon ziemi, a wiatr podrywa i wciga w wir tuman pyu. Wir ten przypomnia mu o niej. Oderwa wzrok od ziemi i spojrza w niespokojne niebo na wschodzie. Ale ona bya take czstk tego nieba. Wiatr wzmg si i przygi czuby kokosowych palm. Ale ona bya czstk tego wiatru, palm i pitrzcych si w oddali chmur. Marlowe oderwa si od tych myli i wpatrzy w koreaskiego stranika, ktry czapa po drugiej stronie ogrodzenia, spywajc potem w skwarze popoudnia. Stranik ubrany by w wywiechtany, niechlujny mundur, na gowie mia zmit czapk, ktra przypominaa jego pomarszczon twarz, a z ramienia zwisa mu przekrzywiony karabin. Tyle brak mu byo wdziku, ile ona go miaa... Marlowe raz jeszcze spojrza w niebo, szukajc przestrzeni. Tylko wtedy nie czu si osaczony, osaczony przez mczyzn, mskie zapachy, brud i gosy. Mczyni bez kobiet to tylko okrutny art, pomyla bezradnie. Soce stao w arze, a jego serce cisna rozpacz. - Ej, Peter! Krl z otwartymi ustami spoglda na wzniesienie. Marlowe pody wzrokiem za jego spojrzeniem i kiedy zobaczy zbliajcego si Seana, zrobio mu si niedobrze. O Boe! Mia ochot wlizn si przez okno i schowa, ale wiedzia, e to jeszcze bardziej rzuci si w oczy. Czeka wic ponuro, wstrzymujc oddech. Pomyla, e ma due szans, aby Sean go nie spostrzeg, bo by wanie pochonity rozmow z majorem lotnictwa Rodrickiem i

porucznikiem Frankiem Parrishem. Szli z pochylonymi ku sobie gowami i rozmawiali z przejciem. Nagle Sean zerkn przez rami Franka Parrisha, zobaczy Marlowea i zatrzyma si. Jego zaskoczeni towarzysze rwnie przystanli. Na widok Marlowea pomyleli obaj: ,,O mj Boe, ale nie dali po sobie pozna, jak bardzo s zaniepokojeni. - Cze, Peter - zawoa Rodrick, wysoki schludny mczyzna, ktrego twarz wygldaa jak wyrzebiona. By rwnie wysoki i schludny, jak Frank Parrish wysoki i niechlujny. - Cze, Rod! - zawoa w odpowiedzi Marlowe. - Opuszcz was na chwil - powiedzia cicho Sean do Rodricka i ruszy w stron Marlowea i Krla. Teraz, kiedy mino pierwsze zaskoczenie, umiechn si na powitanie. Marlowe poczu, jak je mu si woski na karku. Wsta i czeka, czujc na sobie przenikliwe spojrzenie Krla. - Cze, Peter - powiedzia Sean. - Cze, Sean. - Bardzo schude, Peter. - Czyja wiem. Nie bardziej ni inni. Czuj si dobrze. - Tak dawno ci nie widziaem... Moe wpadby czasem do teatru? Zawsze co si znajdzie, znasz mnie zreszt, nigdy duo nie jadem - powiedzia Sean i umiechn si z nadziej. - Dzikuj - odpar Marlowe, cierpnc z zakopotania. - No tak, wiem, e nie przyjdziesz - powiedzia nieszczliwym gosem Sean. - Ale zawsze jeste mile widziany. - Zamilk. - W ogle si nie pokazujesz. - Och, wiesz jak to jest, Sean. Ty wystpujesz we wszystkich przedstawieniach, a mnie jako leci, chodz na roboty i mam inne zajcia. Sean, tak jak Marlowe, nosi sarong, ale nie wytarty i spowiay jak sarong Marlowea, lecz nowy, biay, z brzegiem haftowanym niebiesk i srebrn nici. Ponadto ubrany by w malajski kaftanik baju z krtkimi rkawami, ucity powyej talii i szerzej skrojony w piersiach. Krl wpatrywa si zafascynowany w rozchylony konierzyk kaftanika. Spostrzegszy to Sean umiechn si lekko, odgarn wosy, ktre pieszczotliwie zburzy wiatr, i bawi si nimi tak dugo, a Krl spojrza mu w twarz.

Widzc, jak Krl oblewa si rumiecem, rozpromieni si w duchu. - Robi... robi si gorco - powiedzia Krl zmieszany. - Owszem - przyzna grzecznie Sean. Nie by zgrzany ani spocony, jak zwykle zreszt, choby w najwikszy upa. Zapado milczenie. - Och, wybaczcie - odezwa si Marlowe widzc, e Sean patrzy na Krla i cierpliwie czeka. - Czy znasz... Sean rozemia si. - Daj spokj, Peter. Jeste zdenerwowany. Oczywicie, e wiem, kim jest twj przyjaciel, chocia jeszcze si nie znamy. - Wycign rk. - Bardzo mi mio. To wielki zaszczyt pozna Krla! - Eee... dzikuj - odpar Krl, ledwie dotykajc doni, ktra bya duo mniejsza od jego wasnej. - Zapali... pan? - Dzikuj, nie pal. Ale jeeli pan pozwoli, wzibym papierosa. A waciwie dwa, jeli mona. - Ruchem gowy Sean wskaza na ciek. - Rod i Frank pal, i wiem, e byliby bardzo wdziczni. - Oczywicie - powiedzia Krl. - Oczywicie. - Dzikuj. Jest pan bardzo uprzejmy. Mimo woli Krl wyczu serdeczno w umiechu Seana. Mimo woli powiedzia, i to cakiem szczerze: - By pan wspaniay w Otellu. - Dzikuj - odpar uradowany Sean. - A podoba si panu Hamlet? - Tak. Chocia za Szekspirem nie przepadam. Sean rozemia si. - Oto prawdziwy komplement. Pracujemy teraz nad now sztuk. Napisa j specjalnie dla nas Frank. Powinno by wesoo. - Jeli tak jak zwykle, to bdzie wspaniale - powiedzia Krl swobodniejszym tonem. - I pan te bdzie wspaniay. - Pan jest bardzo miy. Dzikuj. - Sean zerkn na Marlowea i oczy rozbysy mu nowym blaskiem. - Ale obawiam si, e Peter jest innego zdania. - Przesta, Sean - powiedzia Marlowe. Sean nie patrzy na niego, tylko na Krla, i umiecha si, ale za tym umiechem krya si wcieko. - Peter mnie nie uznaje - powiedzia.

- Przesta, Sean - powtrzy ochryple Marlowe. - A to dlaczego? - odci si Sean. - Gardzisz zboczecami? Czy nie tak nazywasz takich jak ja? Dae mi to jasno do zrozumienia. I tego nie zapomniaem! - Ani ja! - No, prosz, kto by pomyla. Nie lubi, kiedy kto mn gardzi, a zwaszcza ty! - Powiedziaem ci, przesta. To nie jest waciwy czas ani miejsce na ktni. Ju raz o tym rozmawialimy i wszystko to ju kiedy powiedziae. Przeprosiem ci. Nie chciaem ci skrzywdzi! - Tak. Ale wci mnie nienawidzisz... Dlaczego? Dlaczego? - To nieprawda. - Wic dlaczego stale mnie unikasz? - Tak jest lepiej. Na mio bosk, Sean, daj mi spokj. Sean wpatrywa si w Marlowea. W pewnej chwili jego gniew rozpyn si rwnie nagle, jak wybuchn. - Przepraszam, Peter. Chyba masz racj. To ja jestem gupi. Ale czasem czuj si po prostu samotny. A wtedy chciabym z kim porozmawia. - Wycign rk i dotkn ramienia Marlowea. - Przepraszam. Chc tylko, ebymy znw byli przyjacimi. Marlowe nie mg wydoby z siebie ani sowa. Sean zawaha si. - No tak, chyba czas na mnie - powiedzia. - Sean, jestemy spnieni! - zawoa ze cieki Rodrick. - Ju id. - Sean wpatrywa si w Marlowea, wreszcie westchn i wycign rk do Krla. - Mio mi byo pana pozna. Prosz mi wybaczy moje zachowanie. Krl i tym razem nie mg unikn dotknicia jego rki. - Ciesz si, e pana poznaem - powiedzia. Sean nie odchodzi, przyglda mu si z powag, badawczo. - Jest pan przyjacielem Petera? - spyta. Krl mia wraenie, e cay wiat przysuchuje si jego odpowiedzi. - No... no pewnie... tak, chyba tak - wyjka. - Prawda, e to dziwne, jak wiele rnych rzeczy moe oznacza jedno sowo. Ale jeeli jest pan jego przyjacielem, to prosz, niech go pan nie sprowadzi na manowce. Ma pan opini niebezpiecznego, a ja nie chc, eby Petera spotkaa krzywda. Bardzo go lubi.

- No... tak, oczywicie. - Pod Krlem ugiy si kolana, zmik. Magnetyzm umiechu Seana przenika go. Co takiego czu po raz pierwszy w yciu. - Najlepsze w obozie s przedstawienia - powiedzia. - Dla nich warto y. A pan jest w nich najlepszy. - Dzikuj - odpar Sean i zwrci si do Marlowea. -Rzeczywicie warto dla nich y. Jestem bardzo szczliwy i lubi to, co robi. Naprawd, Peter, dziki temu wszystko ma jaki sens. - Tak. Ciesz si, e wszystko ukada si dobrze - powiedzia udrczony Marlowe. Sean umiechn si niepewnie po raz ostatni, odwrci si szybko i ju go nie byo. Krl usiad. - A niech mnie diabli! - powiedzia. Marlowe take usiad, otworzy pudeko i skrci sobie papierosa. - Gdyby nie wiedzia, e to mczyzna, przysigby na wszystko, e jest kobiet. I to pikn kobiet - odezwa si Krl. Marlowe pokiwa gow ze smutkiem. - Nie przypomina innych pedaw, to fakt - cign Krl. - Gdzie tam. Jest zupenie inny. Chryste, jest w nim co takiego, co nie... - Urwa, szukajc waciwego sowa, po czym mwi dalej: - Jak by to powiedzie. On... Niech mnie cholera, on jest kobiet! Pamitasz, jak gra Desdemon? Jak on wyglda w tym szlafroku! Zao si, e w caym Changi nie byo takiego, ktremu by nie stan. Nie dziwi si, e niektrych to kusi. Mnie te, a zreszt wszystkich. Jeeli kto twierdzi inaczej, to e. Spojrza na Marlowea i uwanie mu si przyjrza. - Na mio bosk, chyba nie bierzesz mnie za ciot? - powiedzia Marlowe z rozdranieniem. - Nie - odpar spokojnie Krl. - Ale nie wzibym ci tego za ze. Pod warunkiem, e bym o tym wiedzia. - No to dowiedz si, e nie jestem. - A na to, jak pragn zdrowia, wygldao - rzek Krl szczerzc zby. Ktnia kochankw? - Id do diaba! - Dawno go znasz? - zagadn Krl po chwili. - By w mojej eskadrze, a mnie w pewnym sensie zlecono nad nim opiek -

odpar Marlowe po namyle. Strzepn arzcy si koniuszek papierosa i reszt tytoniu wsypa do pudeka. - Prawd mwic, by moim najlepszym przyjacielem. I bardzo dobrym pilotem. - Spojrza na Krla. - Bardzo go lubiem. - Czy przedtem te... te by taki? - Nie. - O rany, wiem, e nie ubiera si jak kobieta, ale przecie musiao si rzuca w oczy, e ma takie skonnoci. - Sean nigdy nie mia takich skonnoci. By normalnym, przystojnym, miym chopcem. Nie mia w sobie nic zniewieciaego, by po prostu... wraliwy. - Widziae go kiedy nago? - Nie. - Ano wanie. Nikt go nie widzia rozebranego. Nawet do pasa. Seanowi oddano do dyspozycji maleki pokoik na pitrze budynku teatru, prywatny pokj, jakiego w caym Changi nie mia nikt, nawet sam Krl. Ale nigdy tam nie nocowa. pic sam w zaryglowanym pomieszczeniu, byby naraony na zbyt wielkie niebezpieczestwo, bo w obozie nie brakowao takich, ktrych dza bya niepowstrzymana, a pozostali podali go skrycie. Dlatego Sean spa zawsze w ktrym z barakw, a w swoim prywatnym pokoju przebiera si i bra prysznic. - Co miedzy wami zaszo? - spyta Krl. - Kiedy omal go nie zabiem. Nagle przerwali rozmow i zaczli nadsuchiwa w skupieniu. Usyszeli co jak westchnienie, cichy pomruk. Krl rozejrza si prdko. Nie zauwaywszy nic niezwykego, wsta i wspi si przez okno do baraku, a za nim Marlowe. Mczyni w baraku rwnie nasuchiwali. Krl spojrza w stron naronika wizienia. Wydawao si, e wszystko jest tak, jak powinno. Jecy nadal przechadzali si drog w obie strony. - Jak mylisz, co to byo? - spyta szeptem. - Nie wiem - odpar Marlowe, wytajc uwag. Ludzie wci przechadzali si wzdu wiziennego muru, ale ich krok uleg teraz ledwie dostrzegalnemu przypieszeniu. - Ej, patrzcie - szepn Max. Zza rogu wizienia wyszed, kierujc si w ich stron, kapitan Brough. Za nim wyaniali si kolejno inni oficerowie, zmierzajc do podlegych im onierskich barakw.

- Na pewno nic przyjemnego - powiedzia ponuro Tex. - Moe rewizja - rzek Max. Krl byskawicznie znalaz si na kolanach i otworzy czarn skrzynk. - Na razie - rzek popiesznie Marlowe. - Trzymaj - Krl rzuci mu paczk kooa. - Do zobaczenia wieczorem, jeeli bdziesz mia ochot. Marlowe wybieg z baraku i popdzi drog w d. Spomidzy ziaren kawy Krl wyszarpn zagrzebane tam trzy zegarki i podnis si z klczek. Po chwili zastanowienia wszed na fotel i wepchn je w palmow strzech. Zdawa sobie spraw, e wszyscy widzieli jego nowy schowek, ale machn na to rk, bo w tej chwili nie mia innego wyjcia. Zamkn na klucz czarn skrzynk. W tym momencie w drzwiach stan Brough. - Jazda, chopaki, wychodzi - rozkaza.

ROZDZIA IV
Przeciskajc si przez rj spoconych mczyzn gromadzcych si na asfaltowej drodze, Marlowe myla tylko o jednym - o swojej manierce. Rozpaczliwie usiowa przypomnie sobie, czy napeni j przed wyjciem, ale cigle nie by pewien. Wbieg po schodach wiodcych z drogi do baraku. Ale w rodku nie byo ju nikogo, a w drzwiach trzyma stra umorusany Koreaczyk. Marlowe wiedzia, e stranik go nie wpuci, odwrci si wic, pochyli i pod oson baraku pobieg na jego drugi koniec. Rzuci si do drzwi i zanim stranik go zobaczy, by ju przy swojej pryczy i trzyma w rku manierk. Koreaczyk zakl siarczycie, podszed do niego i gestem nakaza mu odoy manierk. A wtedy Marlowe zasalutowa mu zamaszycie i przemwi po malajsku, gdy by to jzyk zrozumiay dla wikszoci stranikw. - Witaj, panie. Chyba bdziemy dugo czeka, wic pozwl mi zabra t manierk, bo jestem chory na czerwonk. Mwic to, potrzsn manierk. Bya pena. Stranik wyrwa mu j i podejrzliwie powcha. Potem wyla troch wody na podog, wetkn Marloweowi manierk z powrotem do rki, jeszcze raz zakl i wskaza na jecw szykujcych si w dole do apelu. Marlowe, ktremu tak ulyo, e a osab, skoni mu si i pobieg do swojego szeregu. - Gdzie si szwenda, Peter? - spyta Spence z tym wikszym zdenerwowaniem, e od czerwonki bola go brzuch. - Niewane. Wane, e jestem. - Majc przy sobie manierk, Marlowe odzyska rezon. - Na co czekasz, Spence, ustawiaj wojsko - powiedzia uszczypliwie. - Odczep si. No, dalej, chopcy, stacie w szeregu. - Spence policzy swoich ludzi i spyta: - A gdzie Bones? - W szpitalu - odpar Ewart. - Poszed zaraz po niadaniu. Sam go tam zaprowadziem. - Do diaba, dlaczego nie powiedziae mi o tym wczeniej? - A niech to szlag, przecie przez cay dzie pracowaem w ogrodzie! Nie masz si kogo czepia?!

- A ty si tak nie wciekaj! Marlowe nie sucha przeklestw, paplaniny i domysw. ywi w duchu nadziej, e pukownik i Mac maj manierki przy sobie. Po sprawdzeniu stanu swojego oddziau kapitan Spence uda si do podpukownika Sellarsa, ktremu nominalnie podlegay cztery baraki, i zasalutowa. - Szedziesiciu czterech, panie pukowniku. Zgodnie ze stanem. Dziewitnastu na miejscu, dwudziestu trzech w szpitalu, dwudziestu dwch na robotach. - Dobrze, Spence. Natychmiast po otrzymaniu aktualnych liczb ze wszystkich czterech barakw Sellars zsumowa je i przekaza pukownikowi Smedly-Taylorowi, ktremu podlegao dziesi barakw. Z kolei pukownik Smedly-Taylor przekaza je dalej, a nastpny oficer jeszcze dalej. Czynno t powtarzano w caym obozie, w wizieniu i poza jego murami, a wreszcie obliczenia dotary do komendanta obozu. Komendant doda liczb obecnych w obozie do liczby chorych w szpitalu i tych, ktrzy byli na robotach, a potem przekaza podsumowanie japoskiemu tumaczowi, kapitanowi Yoshimie. Yoshima skl komendanta, poniewa suma si nie zgadzaa. Brakowao jednego czowieka. Po drczcej godzinie popochu znaleziono go wreszcie martwego, na cmentarzu. Pukownik doktor Rofer z Korpusu Medycznego Krlewskich Si Zbrojnych zbeszta swojego zastpc, pukownika doktora Kennedyego, ktry tumaczy si, e trudno jest na bieco zna stan chorych. Ale Rofer mimo to go zbeszta, stwierdzajc, e orientacja w stanie chorych naley do jego obowizkw. Potem uda si skruszony do komendanta obozu, ktry zgromi go za nieudolno. Z kolei komendant poszed do Yoshimy i powiadomi go o znalezieniu ciaa, tumaczc si, e trudno jest zna na zawoanie dokadny stan liczebny jecw. Yoshima zgromi komendanta obozu za nieudolno owiadczajc, e to on wanie jest za wszystko odpowiedzialny i e jeli nie potrafi sobie poradzi ze spraw tak podstawow jak stan jecw, to by moe czas na to, eby komend nad obozem obj inny oficer. W czasie kiedy zo mkna tam i z powrotem po szeregach, koreascy stranicy przeszukiwali baraki, zwaszcza oficerskie. Wanie tam musiao by ukryte radio, ktrego szukali. Nadzieja tych ludzi, ich jedyna wi ze wiatem. Stranicy chcieli je odnale, tak jak tamto pi miesicy temu. Ale podobnie jak jecom

zgromadzonym na apelu, im take upa dawa si we znaki i poszukiwania byy pobiene. Jecy oblewali si potem i klli. Kilku zemdlao. Chorzy na czerwonk cignli tumnie do latryn. Ciko chorzy kucali albo kadli si tam, gdzie stali, i poddawali si blowi skrcajcemu wntrznoci. Zdrowi nie zwracali uwagi na smrd. Smrd by czym normalnym, tak samo jak kolejka do latryn, tak samo jak czekanie. Po trzech godzinach poszukiwania dobiegy kresu. Zebranym kazano si rozej. Toczyli si do swoich barakw i do cienia, leeli dyszc na pryczach albo szli pod prysznic, gdzie czekali wciekajc si, a wreszcie chodna woda przynosia ulg obolaym gowom. Marlowe wyszed spod prysznica. Owin si w pasie sarongiem i ruszy w stron betonowego baraku swoich przyjaci - jego grupy. - Puki mahlu! - przywita go Mac, umiechajc si szeroko. Major McCoy by niskim, ylastym Szkotem, trzymajcym si prosto jak trzcina. Dwadziecia pi lat spdzonych w malajskich dunglach wyryo na jego twarzy gbokie bruzdy, w czym miay te swj udzia mocne trunki, karty i nawroty febry. - Mahlu senderis - odpowiedzia Marlowe i zadowolony kucn. Malajskie spronoci zawsze go zachwycay. Byy absolutnie nieprzekadalne, chocia puki byo nazw pewnej kobiecej czci ciaa, a mahlu oznaczao zawstydzenie. - Czy wy ju nie potraficie normalnie mwi? - odezwa si pukownik Larkin, ktry lea na sienniku rozoonym wprost na pododze. W tym upale z trudem apa oddech i bolaa go gowa, co byo nastpstwem przebytej malarii. Mac mrugn porozumiewawczo do Marlowea. - Wci mu to wyjaniamy, ale nic nie dociera do tej tpej gowy - powiedzia. - Beznadziejny przypadek! - Tak jest, brachu - rzek Marlowe, naladujc australijsk wymow Larkina. - Dlaczego akurat ja musiaem trafi na dwch takich jak wy, tego nie dowiem si nigdy - wystka Larkin. Mac umiechn si szeroko. - Bo jest leniwy, prawda, Peter? - powiedzia. - My tu we dwch odwalamy ca robot, a on ley i udaje, e nie moe ruszy si z ka tylko dlatego, e ma leciutki atak malarii. - Puki mahlu. Podaj mi wody, Marlowe!

- Tak jest, panie pukowniku. Rozkaz! Marlowe poda pukownikowi manierk. Mimo blu na jej widok Larkin umiechn si. - Wszystko dobrze, Peter? - spyta cicho. - Tak. Ale najadem si troch strachu. - My z Makiem te. Larkin wypi wod drobnymi ykami i ostronie zwrci manierk Marloweowi. - Lepiej, pukowniku? - spyta Marlowe, zaniepokojony kolorem skry Larkina. - Na tak dolegliwo wystarczyaby flaszka piwa, sowo honoru. Jutro bd na chodzie - odpar Larkin. Marlowe skin gow. - Najwaniejsze, e mina gorczka - powiedzia, a potem z wystudiowan niedbaoci wyj paczk kooa. - Wszelki duch - wyszeptali jednoczenie Mac i Larkin. Marlowe otworzy paczk i da im po papierosie. - Prezent od witego Mikoaja! - oznajmi. - Do diaba, Peter, skd je masz? - Poczekaj, a sobie troszk popalimy, zanim powiesz nam to najgorsze - rzek z przeksem Mac. - Sprzeda pewnie nasze ko albo co w tym gucie. I wtedy Marlowe opowiedzia im histori o Krlu i Greyu. Suchali z rosncym zdumieniem. Opowiedzia im te o sposobie preparowania tytoniu, a oni suchali w milczeniu a do chwili, kiedy doszed do procentw. - Szedziesit do czterdziestu! - nie wytrzyma Mac i powtrzy z zachwytem: - O Jezu! Szedziesit do czterdziestu! - Tak, wyobracie sobie! - rzek Marlowe, le odczytujc jego sowa. - W kadym razie pokazaem mu, jak to si robi. Zdziwili si, e nic w zamian nie chc. - Zdradzie mu sposb? - spyta z przeraeniem Mac. - Oczywicie. Czy to le? - Ale dlaczego? - Przecie nie mog by wsplnikiem w jakich interesach. Marloweowie nie zajmuj si handlem. - Marlowe mwi takim tonem, jakby co tumaczy dziecku. Po prostu nie wypada, stary.

- Rany boskie, nadarza si wietna okazja, eby zarobi troch grosza, a ty udajesz panisko i spokojnie j odrzucasz. Chyba zdajesz sobie spraw, e gdyby ubi ten interes z Krlem, miaby tyle, e do sdnego dnia starczyoby na podwjne porcje. Dlaczego nie trzymae jzyka za zbami, dlaczego nie powiedziae o tym mnie, ebym... - O czym ty mwisz, Mac? - przerwa mu ostro Larkin. - Chopak postpi susznie i byoby le, gdyby wda si w jakie interesy z Krlem. - Ale... - adne ale - uci Larkin. Mac w jednej chwili opanowa gniew, wyrzucajc sobie, e wybuchn. Zacz si nerwowo mia. - Tylko tak si z tob drocz, Peter - rzek. - Czy aby na pewno, Mac? Mj Boe, czy zrobiem jakie gupstwo? Nie chciabym sprawi wam zawodu - powiedzia Marlowe zmartwionym tonem. - Nie, nie, chopcze, po prostu zaartowaem sobie. No, opowiadaj, co byo dalej. I Marlowe opowiedzia im wszystko do koca, nie przestajc si zastanawia, czy zrobi co, czego zrobi nie powinien. Mac by przecie jego najlepszym przyjacielem, by bystry i nigdy si nie zoci. Opowiedzia im te o Seanie, a kiedy skoczy, ulyo mu. Potem wyszed, gdy na niego wanie przypadaa kolej nakarmi kury. - Niech to szlag!... Przepraszam - powiedzia po jego wyjciu Mac. Niepotrzebnie si uniosem. - Wcale ci si nie dziwi, brachu. Chopak chodzi z gow w chmurach. Ma dziwne wyobraenie o pewnych sprawach. No, ale nigdy nie wiadomo. Moe znajomo z Krlem kiedy nam si przyda. - Moe - przyzna w zamyleniu Mac. Marlowe nis w rku blaszan puszk napenion kawakami lici, ktre zdobyli na pasz dla kur. Idc min latryny, a dotar do wybiegw, w ktrych trzymano obozowy drb. Byy tam wybiegi rne, due i mae, wybiegi dla pojedynczych wychudzonych kur oraz jeden olbrzymi wybieg dla stu trzydziestu kur, bdcych wasnoci caego obozu, ktrych jajka przeznaczone byy do podziau midzy wszystkich jecw. Reszta wybiegw naleaa do poszczeglnych grup albo do kilku

naraz, tych, ktre poczyy swoje zasoby. Wasny wybieg mia jedynie Krl. Wybieg dla drobiu nalecego do grupy Marlowea zbudowa Mac. Byy tam trzy kury - cay majtek grupy. Kury kupi Larkin siedem miesicy temu, kiedy sprzedali ostatni wartociow rzecz, jak mieli - zot obrczk Larkina. Larkin nie chcia si z ni rozstawa, ale poniewa Mac by w tym czasie chory, Marlowe mia czerwonk, a dwa tygodnie wczeniej znw obniono racje ywnociowe dla obozu, wic chcc nie chcc sprzeda j. Ale nie za porednictwem Krla. Poprosi o to jednego ze swoich ludzi, australijskiego handlarza Tiny Timsena. Za uzyskane pienidze kupi cztery kury u chiskiego kupca, ktry otrzyma od Japoczykw koncesj na handel w obozie, a wraz z kurami dwie puszki sardynek, dwie puszki skondensowanego mleka i p litra pomaraczowej oliwy palmowej. Kury byy dobre i niosy si regularnie. Ale jedna z nich pada, wic j zjedli. Koci nie wyrzucili, tylko woyli je do garnka razem z wntrznociami, apami, bem i niedojrzaym owocem melonowca, ktry Mac ukrad na robotach poza obozem, i wszystko to razem udusili. Przez cay tydzie mieli uczucie, e spotnieli i wyzgrabnieli. Jedn z dwu puszek skondensowanego mleka Larkin otworzy w dniu kupna. Kady z nich codziennie wypija yeczk mleka, dopki starczyo. Skondensowane mleko nie psuo si w wysokiej temperaturze. W dniu, kiedy nie byo ju co czerpa yk, zagotowali wod w puszce i wypili otrzymany pyn. Bardzo im smakowa. Dwie puszki sardynek i puszka skondensowanego mleka stanowiy zapas ywnoci ich grupy. Na czarn godzin. Puszki przechowywano w kryjwce, ktrej stale strzeg jeden z nich. Zanim Marlowe otworzy kojec, rozejrza si i upewni, czy w pobliu nie ma nikogo, kto mgby podpatrzy, jak si otwiera zamek. Kiedy otworzy drzwiczki, zobaczy dwa jajka. - Nie bj si, Nonya, nic ci nie zrobi - powiedzia do kury, ktra bya ich dum. Nonya wysiadywaa wanie siedem jaj. Z duym wysikiem powstrzymali si od podebrania ich kurze, ale gdyby im dopisao szczcie i wykluo si siedem pisklt i gdyby te siedem pisklt wyroso na kury i koguty, wwczas mieliby wielkie stado drobiu. I mogliby pozwoli sobie na kwok, ktra stale wysiadywaaby jajka. A poza tym nie groziby im ju Oddzia Szsty. Oddzia Szsty przeznaczony by dla niewidomych jecw, olepych

wskutek choroby beri-beri. Nawet niewielka ilo witamin magicznie przeciwdziaaa temu zagroeniu, a jajka byy przecie wielkim i na og jedynym dostpnym ich rdem. Dlatego te komendant obozu baga, kl i da od Najwyszej Wadzy, eby dostarczano ich wicej. Mimo to co tydzie na gow przypadao prawie zawsze jedno jajko. Niektrzy otrzymywali codziennie po jajku, ale wtedy byo ju zazwyczaj za pno. Wanie dlatego kur strzegli dniem i noc oficerowie. Wanie dlatego tak cikim przestpstwem byo tkn choby palcem kur bdc cudz wasnoci albo nalec do obozu. onierza, ktrego kiedy przyapano z uduszon kur w rku, zatuczono na mier. Wadze uznay to zabjstwo za uzasadnione. Marlowe sta na kocu wybiegu i podziwia kury Krla. Byo ich siedem. Siedem kur, w porwnaniu z innymi tustych i olbrzymich. Na wybiegu sta rwnie kogut, duma obozu. Nazywa si Karmazyn. Z jego nasienia wyrastali dorodni synowie i crki i kady mg go mie na rozpodowca. Za opat w postaci jednego, wybranego kurczcia. Nawet kury Krla byy nietykalne i strzeono ich na rwni z innymi. Marlowe obserwowa, jak Karmazyn przyciska pazurami jedn z kur do piachu i dosiada jej. Kiedy kura podniosa si z piasku, pobiega z gdakaniem i dziobna inn kur. Marlowe gardzi sob za to, e si temu przyglda. Wiedzia, e to sabo z jego strony, e bdzie potem myla o Nai i rozbol go ldwie. Wrci do kojca, sprawdzi, czy go dobrze zamkn, i ruszy z powrotem, przez ca drog uwaajc na jajka. - No, Peter, mamy dzisiaj szczcie! - przywita go radonie Mac. Marlowe odszuka paczk kooa i podzieli papierosy na trzy kupki. - Dwa bdziemy losowa - oznajmi. - We je sobie, Peter - powiedzia Larkin. - Nie, losujemy. Najmodsza karta przegrywa. Mac przegra i udawa, e bierze to powanie. - A niech to wszyscy diabli! - powiedzia. Ostronie rozerwali papierosy, wsypali tyto do pudeek i zmieszali go z caym zapasem spreparowanego jawajskiego ziela. Nastpnie kady podzieli swoj porcj na cztery czci i z tego trzy odsypa do drugiego pudeka, ktre odda pod opiek Larkinowi. Byoby zbyt wielk pokus mie przy sobie tyle tytoniu naraz. Nagle niebo rozwaro si i lun deszcz.

Marlowe zdj sarong, zoy go starannie i pooy na ku Maca. - Peter, uwaaj z tym Krlem. On moe by niebezpieczny - powiedzia z trosk w gosie Larkin. - Oczywicie. Prosz si nie martwi - odpar Marlowe i wyszed na ulew. Mac i Larkin te rozebrali si prdko i poszli jego ladem, przyczajc si do wielu nagich mczyzn rozkoszujcych si deszczem. Ciaa z radoci przyjmoway zacinajce strugi, puca wdychay ochodzone powietrze, w gowach rozjaniao si. Deszcz spukiwa fetor obozu Changi.

ROZDZIA V
Gdy min deszcz, ludzie siadali, rozkoszujc si krtkotrwaym chodem i wyczekujc pory posiku. Ze strzech kapaa woda i spywaa rowami, zamiast pyu wszdzie stao boto, ale na jasnoniebieskim niebie krlowao soce. - Boe, jaka rnica - westchn Larkin. - Oj, tak - przytakn Mac. Siedzieli na werandzie, ale Mac by mylami gdzie indziej, na swojej plantacji kauczuku w stanie Kedah, daleko na pnocy pwyspu. - Naprawd warto przey upa... eby mc potem doceni chd. Tak samo jest z gorczk - powiedzia cicho. - Niech szlag trafi te mierdzce Malaje, ten deszcz, ten upa, malarie, te pchy i te muchy - zakl Larkin. - Ale w czasie pokoju jest tu zupenie inaczej. - Mac mrugn do Marlowea. I na wsi te, mam racj, Peter? Marlowe umiechn si. Opowiedzia im prawie wszystko o wiosce, w ktrej mieszka. By wiadom, e Mac wie, co zatai, bo spdzi na Wschodzie p ycia i kocha go rwnie mocno, jak Larkin nienawidzi. - Podobno - rzek z ironi Larkin i wszyscy trzej umiechnli si. Nie mwili wiele. Wszystko ju sobie opowiedzieli raz i drugi, wszystko, o czym chcieli opowiedzie. Tak wic czekali cierpliwie. Kiedy nastaa pora posiku, rozeszli si do swoich kolejek, a potem wrcili do baraku. Prdko wypili przyniesion zup. Marlowe wczy maszynk elektryczn wasnej roboty i usmay jajko. Wtedy woyli swoje porcje ryu do jednej miski, a Marlowe pooy na ryu jajko, posoli je i popieprzy. Nastpnie ubi wszystko tak, eby rwnomiernie rozprowadzi tko i biako, rozdzieli do misek i wszyscy trzej zjedli ze smakiem. Kiedy skoczyli, Larkin zebra naczynia i umy je, poniewa dzi bya jego kolej, a potem znw usiedli na werandzie, oczekujc na wieczorny apel. Marlowe przyglda si leniwie mczyznom na drodze, rozkoszujcym si uczuciem sytoci, kiedy nagle spostrzeg zbliajcego si Greya. - Dobry wieczr, panie pukowniku - powiedzia Grey do Larkina i zgrabnie zasalutowa.

- Dobry wieczr, Grey - odpar Larkin i westchn. - O kogo chodzi tym razem? Ilekro Grey zjawia si u niego, oznaczao to nieprzyjemnoci. Grey spojrza na siedzcego Marlowea. Larkin i Mac wyczuli ich wzajemn wrogo. - Pukownik Smedly-Taylor prosi mnie, ebym panu o tym zameldowa, panie pukowniku - rzek Grey. - Dwaj pascy ludzie bili si. Kapral Townsend i szeregowy Gurble. Obu osadziem w areszcie. - Dobrze, poruczniku - powiedzia zimno Larkin. -Moe ich pan wypuci. Prosz powiedzie im, eby si u mnie zameldowali po apelu. Ju ja im dam! - Urwa. -Czy wie pan, o co poszo? - Nie, panie pukowniku. Ale wydaje mi si, e grali w monety. Idiotyczna gra, pomyla Grey. Umieszcza si na patyku dwie drobne monety, podrzuca do gry i zakada o to, czy bd dwie reszki, dwa ory, czy orze i reszka. - Chyba ma pan racj - mrukn Larkin. - Czy nie mgby pan zabroni tej gry? Zawsze s kopoty, kiedy... - Zabroni? Gry w monety?! - przerwa mu ostro Larkin. - Gdybym to zrobi, pomyleliby, e oszalaem. Nie zwrciliby najmniejszej uwagi na tak idiotyczny zakaz, i cakiem susznie. Powinien pan by si do tej pory nauczy, e Australijczycy to urodzeni hazardzici. Dziki tej grze chopcy maj zajcie, a jeli nawet czasem wezm si za by, to na pewno im to nie zaszkodzi. - Wsta i przecign ramiona odrtwiae od malarii. - Australijczycy nie potrafi y bez hazardu. A skoro ju o tym mowa, to u nas kady stawia cho par szylingw na loterii. Ja sam lubi od czasu do czasu pogra w monety -doda uszczypliwie. - Tak jest, panie pukowniku - odpar Grey. Widywa ju Larkina i innych oficerw australijskich, gdy wraz ze swoimi onierzami, w podnieceniu, miotajc przeklestwami, grzebali si w bocie jak zwykli szeregowcy. - Prosz zawiadomi pukownika Smedly-Taylora, e zajm si nimi. Ju ja im poka! - Szkoda tej zapalniczki Marlowea, prawda, panie pukowniku? - zagadn Grey, nie spuszczajc oczu z Larkina. Larkin nawet nie mrugn, tylko spojrza na niego twardo. - Powinien by bardziej uwaa, nie sdzi pan? - spyta. - Tak jest, panie pukowniku - odpar Grey po wymownej pauzie. Co tam,

pomyla, warto byo sprbowa. Pal diabli Larkina i Marlowea. Ja mam czas. Ju mia zasalutowa i odej, kiedy wstrzsn nim fantastyczny domys. Opanowawszy podniecenie, powiedzia rzeczowo: - Przy okazji, panie pukowniku. Kry pogoska, e jeden z Australijczykw ma piercionek z brylantem. - Odczeka chwil i spyta: Moe przypadkiem co panu o tym wiadomo? Oczy Larkina byy osadzone gboko pod krzaczastymi brwiami. Zanim odpowiedzia, spojrza w zamyleniu na Maca. - Do mnie rwnie dotary te plotki - rzek. - O ile wiem, nie chodzi o adnego z moich onierzy. A dlaczego pan pyta? - Po prostu si upewniam - odpar Grey, umiechajc si nieprzyjemnie. - Pan, panie pukowniku, oczywicie zdaje sobie spraw, e taki piercie byby jak dynamit. Dla waciciela i wielu innych. Lepiej byoby trzyma go pod kluczem doda. - Nie zgadzam si z panem, przyjacielu - odezwa si Marlowe, wymawiajc sowo przyjacielu z ledwo wyczuwaln zjadliwoci. - To byoby najgorsze rozwizanie... zakadajc, e brylant rzeczywicie istnieje, w co wtpi. Gdyby go umieci w powszechnie znanym miejscu, wtedy wielu miaoby ochot go obejrze. A zreszt Japoczycy i tak by go natychmiast zgarnli. - To prawda - rzek w zamyleniu Mac. - Lepiej niech bdzie tam, gdzie jest, czyli nie wiadomo gdzie. Prawdopodobnie jest to jedna z wielu plotek - powiedzia Larkin. - Mam nadziej - rzek Grey, pewien ju, e przeczucie go nie zawiodo. Tylko e ta plotka jest bardzo ywotna. - Tu nie chodzi o adnego z moich onierzy - powtrzy Larkin, ktremu rne myli przemykay przez gow. Grey chyba co wiedzia... Ale o kogo mogo chodzi? O kogo? - W kadym razie, gdyby pan si czego dowiedzia, to prosz mnie zawiadomi, panie pukowniku. - Grey obrzuci Marlowea pogardliwym wzrokiem. Wol zapobiega kopotom w zarodku, a nie dopiero po fakcie. Zasalutowa przepisowo Larkinowi, skin gow Macowi i odszed. Przez dusz chwil trwao pene zadumy milczenie. Larkin spojrza na Maca. - Ciekawe, dlaczego o to zapyta? - rzek. - Tak, mnie to te zastanowio - odpar Mac. - Zauwaye, jak si

rozpromieni? - Wanie! - Bruzdy na twarzy Larkina pogbiy si. -Grey co do jednego ma racj. Brylant mgby kosztowa wielu sporo krwi. - To tylko plotka, pukowniku - odezwa si Marlowe. - Nikt nie zdoaby czego takiego przechowa a tak dugo. Wykluczone. - Oby mia racj - powiedzia Larkin marszczc brwi. - Mj Boe, eby tylko nie mia go ktry z moich. Mac przecign si. Bolaa go gowa i czu zbliajcy si atak malarii. No nic, dopiero za trzy dni, pomyla ze spokojem. Tyle si ju nachorowa, e malaria staa si elementem jego ycia na rwni z oddychaniem. Ataki powtarzay si teraz co dwa miesice. Przypomnia sobie, e mia w czterdziestym drugim przej na emerytur. Lekarz tak mu zaleci: Kiedy malaria dojdzie panu do ledziony, niech pan wraca do domu, do Szkocji, do chodnego klimatu, i kupi sobie mae gospodarstwo niedaleko Killin, z przepiknym widokiem na jezioro Tay. Wtedy pan poyje. - Wanie - odezwa si ze znueniem, czujc ciar swoich pidziesiciu lat. A potem powiedzia na gos to, o czym myleli wszyscy trzej: - Gdybymy tak mieli ten przeklty kamyczek, moglibymy przetrwa to pieko nie martwic si, co z nami bdzie. Ani troch. Larkin skrci papierosa, zapali go i zacign si. Potem poda skrta Macowi, ktry te si nim zacign i przekaza go Marloweowi. Kiedy papierosa wypalono niemal do koca, Larkin strzepn rozarzony koniuszek i wsypa reszt tytoniu do pudeka. - Chyba si przejd - oznajmi, przerywajc milczenie. Marlowe umiechn si. - Salamat - powiedzia, co znaczyo: pokj z tob. - Salamat - odrzek Larkin i wyszed na soce. Idc pod gr w stron baraku andarmerii, Grey a kipia z podniecenia. Obieca sobie, e gdy tylko dojdzie do baraku i wypuci dwch aresztowanych Australijczykw, skrci papierosa, eby uczci dzisiejszy dzie. Ju drugiego dzisiaj, chocia jawajskiego ziela pozostao mu zaledwie na trzy papierosy, a od wypacano dopiero w przyszym tygodniu. Wszed po schodach i skin na sieranta Mastersa. - Wypuci ich! - rozkaza.

Masters zdj z drzwi bambusowej klatki cik sztab. Dwaj nachmurzeni mczyni stanli na baczno przed Greyem. - Po apelu obaj zameldujecie si u pukownika Larkina. Australijczycy zasalutowali i wyszli. - Przeklte zbje - skomentowa krtko Grey. Usiad i wyj pudeko z tytoniem i papierki. W tym miesicu by rozrzutny. Kupi ca kartk papieru wydart z Biblii, poniewa najlepiej nadawa si on na papierosy. Chocia Grey by niewierzcy, to jednak palenie Biblii wydawao mu si odrobin bluniercze. Ze skrawka papieru, ktry szykowa na skrta, odczyta: Wyszedszy tedy szatan od oblicza Pana, zarazi Joba wrzodem bardzo zym od stopy nogi a do wierzchu gowy jego, a ten rop skorup oskrobywa, siedzc na gnoju. I rzeka mu ona jego... ona! Cholera, e te musiaem akurat trafi na to sowo! - zakl Grey i przewrci papierek na drug stron. Pierwsze zdanie brzmiao: Czemum w ywocie nie umar, wyszedszy z ywota wnet nie zgin? Wtem, syszc wist kamienia, zerwa si na rwne nogi. Kamie wlecia przez okno, uderzy w cian i spad ze stukiem na podog. Owinity by w kawaek gazety. Grey podnis go i skoczy do okna. Ale w pobliu nie dostrzeg nikogo. Usiad wic i wygadzi papier. Na brzegu byo napisane: Zrbmy interes. Ja panu podam Krla jak na tacy, a pan za to przymknie oko na drobne interesy, ktre bd robi w jego miejsce. Na znak zgody prosz wyj na minut przed barak i trzyma ten kamie w lewej rce. Potem spaw pan tego drugiego glin. Chopaki mwi, e pan jest uczciwy gliniarz, wic panu ufam. - Co tam pisze, panie poruczniku? - spyta Masters, spogldajc kaprawymi oczami na kawaek gazety. Grey zmi papier w kulk. - Kto uwaa, e za bardzo pomagamy Japoczykom - odrzek chrapliwie. - Swoocz - powiedzia Masters, podchodzc do okna. - Co oni sobie waciwie myl? Do czego by doszo, gdybymy ich nie zmuszali do dyscypliny? Od witu do nocy chwytaliby si jeden z drugim za by. - Racja - potakn Grey. Kulka papieru, ktr trzyma w rku, bya jak ywa. Jeeli ta propozycja jest prawdziwa, to bdzie mona strci Krla z tronu, pomyla.

Decyzja nie bya atwa. Sam te musia dotrzyma umowy. Dane sowo zobowizywao. By uczciwym glin i szczyci si, e jest z tego znany. Czu, e zrobi wszystko, byleby tylko ujrze Krla za prtami bambusowej klatki, odartego z ubrania, w ktrym paradowa... e nawet przymknie oko na amanie przepisw. Zastanawia si, ktry z Amerykanw jest donosicielem. Wszyscy oni nienawidzili Krla i zazdrocili mu... ale ktry z nich by Judaszem, ktry podj si ryzyka demaskacji? Kimkolwiek by ten czowiek, z pewnoci nie mg stanowi takiego zagroenia jak Krl. Tak wic Grey z kamieniem w lewej rce wyszed z baraku i przyglda si badawczo przechodzcym. Ale aden nie da mu znaku. Wyrzuci wic kamie i odprawi Mastersa. Potem usiad w baraku i czeka. Straci ju nadziej, kiedy przez okno znw wpad kamie z kolejn wiadomoci: Zagldaj pan do puszki, ktra ley w rowie przy baraku szesnastym, dwa razy dziennie, rano i po apelu. To bdzie nasz kontakt. Dzi wieczr Krl handluje z Turasanem.

ROZDZIA VI
Tej nocy Larkin lea na sienniku pod moskitier gboko zatroskany spraw kaprala Townsenda i szeregowca Gurblea. Widzia si z nimi po apelu. - O co ecie si bili, do diaba? - pyta raz po raz, ale oni niezmiennie odpowiadali: ,,O ora i reszk. Instynktownie jednak czu, e kami. - Chc zna prawd - powtarza ze zoci. - Mwcie, przecie jestecie kumplami! No wic, dlaczego si pobilicie? Jednake obaj uparcie wbijali wzrok w ziemi. Larkin pyta wic kadego z osobna, ale jeden i drugi odpowiadali mu z nachmurzonymi minami: O ora i reszk. - A wic dobrze, obuzy - powiedzia wreszcie Larkin ochrypym gosem. Daj wam ostatni szans. Jeeli nie dowiem si od was prawdy, obu wyrzuc z puku. A wtedy przestaniecie dla mnie istnie! - Ale panie pukowniku, nie zrobi pan tego! - przerazi si Gurble. - Daj wam p minuty - rzek jadowicie Larkin. Obaj wiedzieli, e nie artuje. Wiedzieli te, e sowo Larkina jest prawem w ich puku, poniewa Larkin by dla nich wszystkich jakby ojcem. Wylecie z puku znaczyo tyle, co przesta istnie dla kumpli, a bez kumpli zginliby przecie. Larkin odczeka minut. - A wic dobrze. Jutro... - zacz. - Ja panu powiem, panie pukowniku - nie wytrzyma Gurble. - Ten skurwiel oskary mnie, e podkradam kolegom jedzenie. Powiedzia, e kradn... - I tak byo, parszywcu! Tylko rzucone przez Larkina baczno powstrzymao ich od skoczenia sobie do garde. Pierwszy zacz mwi kapral Townsend. - W tym miesicu mam dyur w kuchni. Dzisiaj gotujemy dla stu osiemdziesiciu omiu ludzi... - Kogo brak? - Billyego Donahy, panie pukowniku. Po poudniu poszed do szpitala. - W porzdku. - No wic tak. Stu osiemdziesiciu omiu ludzi razy sto dwadziecia pi

gramw daje dwadziecia trzy i p kilo ryu dziennie. Zawsze chodz do magazynu z jakim kumplem, patrzymy, jak wa ry, i pilnujemy, ebymy dostali, co nam si naley, a potem zanosz ry do kuchni. No, a dzi, wanie kiedy pilnowaem waenia, strasznie mnie przyparo. Wic poprosiem tego tu Gurblea, eby zanis ry do kuchni. To mj najlepszy kumpel, wic mylaem, e mog mu wierzy... - Nie tknem nawet ziarenka, achudro. Bg mi wiadkiem... - Brakowao, kiedy wrciem! - krzykn Townsend. - Brakowao prawie wier kilo, a to jest przydzia dla dwch ludzi! - Wiem, aleja nie... - Odwaniki byy w porzdku. Sam je sprawdziem na twoich oczach! Poszli we trjk, Larkin sprawdzi odwaniki i stwierdzi, e s dobre. Nie byo wtpliwoci co do tego, e z magazynu wyniesiono odpowiedni ilo ryu, gdy racje ywnociowe byy co rano odmierzane publicznie przez podpukownika Jonesa. Sprawa bya jasna. - No wic, Gurble, przestae nalee do mojego puku. Nie istniejesz dla mnie - owiadczy Larkin. Kiedy Gurble potykajc si i jczc odszed w ciemno, Larkin powiedzia do Townsenda: - A ty trzymaj jzyk za zbami. - Niech mnie cholera, panie pukowniku. Gdyby si nasi o tym dowiedzieli, rozerwaliby go na kawaki. I susznie! Nie powiedziaem im tylko dlatego, e to by mj najlepszy kumpel - odpar Townsend. Oczy zaszy mu nagle zami. - Niech mnie cholera, panie pukowniku! Razem poszlimy do woja. Razem z panem przeszlimy Dunkierk, parszywy Bliski Wschd i cae Malaje. Znaem go prawie od dziecka i dabym sobie rk uci... Rozmylajc teraz o tym wszystkim tu przed zaniciem, Larkin wzdrygn si. Jak mona co takiego zrobi? - zapytywa siebie. Jak? Nie znajdowa odpowiedzi. I to wanie Gurble, ktrego zna tyle lat i ktry nawet pracowa kiedy w jego biurze w Sydney! Zamkn oczy i przesta o nim myle. Speni swj obowizek, a jego obowizkiem byo chroni wikszo. Da si ponie marzeniom o onie Betty smacej befsztyk z jajkiem sadzonym na wierzchu, o domu nad zatok, o maej creczce, o tym, co zrobi, kiedy bdzie wolny. Tylko kiedy? Kiedy?

Grey wszed do baraku szesnastego cicho jak zakradajcy si zodziej i podszed do ka. cign spodnie, wlizgn si pod moskitier i lea nagi na sienniku, niezmiernie z siebie zadowolony. Wanie przed chwil widzia, jak Turasan, koreaski stranik, przemkn za rg baraku Amerykanw i skry si pod zwisajcym ptnem. Widzia te Krla wyskakujcego ukradkiem przez okno, eby przyczy si do Koreaczyka. Sta niewidoczny w ciemnociach tylko przez chwil. Sprawdza wiarygodno otrzymanej od szpiega informacji. Nie byo potrzeby od razu rzuca si na Krla. Nie. Jeszcze nie, zwaszcza e donosiciel okaza si godny zaufania. Grey poruszy si na ku i podrapa w nog. Wywiczone palce pochwyciy pluskw i rozgnioty j. Usysza pyknicie pkajcego pasoyta i poczu mdosodki zapach krwi - jego wasnej krwi. Wok moskitiery brzczay chmary komarw szukajcych dziury, ktra musiaa gdzie by. W odrnieniu od innych oficerw Grey odmwi przerobienia swojego ka na pitrow prycz, poniewa ju sama myl o spaniu nad kim lub pod kim budzia w nim wstrt. Mimo e zyskaby w ten sposb sporo miejsca. Moskitiery przymocowane byy do drutw przebiegajcych symetrycznie przez cay barak. Ludzie byli ze sob poczeni nawet we nie. Kiedy kto przewraca si na drugi bok albo pocign za moskitier, eby wcisn j gbiej pod zwilgotniay od potu siennik, wwczas wprawia w lekkie drenie pozostae moskitiery, i wtedy kady mg sobie uzmysowi, e jest otoczony przez innych. Grey rozgnit jeszcze jedn pluskw, ale myli mia zajte czym innym. Dzisiejszej nocy czu si bardzo szczliwy - z powodu donosiciela, piercionka z brylantem, Marlowea i dlatego e przyrzek sobie schwyta Krla. By rad, e rozwiza zagadk. To proste, powtrzy w mylach po raz nie wiadomo ktry, Larkin wie, kto ma brylant. A w caym obozie tylko Krl moe zaatwi jego sprzeda. Tylko Krl zna odpowiednich ludzi. Larkin nie mg zwrci si do niego osobicie, wic posa Marlowea. Marlowe ma by ich porednikiem. Nagle ko Greya zatrzso si. Potkn si o nie miertelnie chory Johnny Carstairs, ktry szed do latryny. - Uwaaj pan, do diaba! - zawoa Grey ze zoci. Po kilku minutach Carstairs, potykajc si, wrci do baraku. Odezwao si kilka zaspanych, przeklinajcych gosw. Ledwie dotar do swojej pryczy, musia

znowu wyj. Grey by tak pochonity przewidywaniem posuni nieprzyjaciela, e tym razem nie spostrzeg nawet drenia ka. Pod bezksiycowym niebem, na twardych schodkach baraku szesnastego siedzia Peter Marlowe i penetrowa ciemnoci, wytajc wzrok, such i myli. Z miejsca, gdzie siedzia, widzia obie drogi; te, ktra biega rodkiem obozu, i t, ktra opasywaa mury wizienia. Z obu korzystali zarwno stranicy, japoscy i koreascy, jak i jecy. Marlowe trzyma wart od strony pnocnej. Wiedzia, e za jego plecami, na schodkach po przeciwnej stronie baraku, siedzi, skupiony tak samo jak on, kapitan lotnictwa Cox, wypatrujc w ciemnociach zagroenia. Strzeg on baraku od poudnia. Z baraku i ze wszystkich stron dobiegay odgosy picych snem umarych ludzi - jki, szaleczy miech, chrapanie, skamlenie, jakie zduszone okrzyki zmieszane z cichym szeptem tych, ktrych drczya bezsenno. Przyjemnie byo tak siedzie w chodzie na schodach przy skraju drogi. Nie dziao si nic niezwykego. Nagle Marlowe drgn. Wyczu obecno koreaskiego stranika, nim zdoa dostrzec wrd ciemnoci jego posta, a zanim zobaczy go wyranie, zdy da ostrzegawczy sygna. Na drugim kocu baraku Dave Daven by tak zaabsorbowany tym, co robi, e nie usysza pierwszego gwizdnicia. Kiedy usysza drugi, ponaglajcy gwizd, odpowiedzia na niego, wyszarpn igy, pooy si na wznak i wstrzyma oddech. Stranik czapa przez obz z karabinem zarzuconym na rami i nie widzia Marlowea ani innych jecw. Czu jednak na sobie ich wzrok. Zapragn znale si z dala od otaczajcej go nienawici, wic przypieszy kroku. Po chwili, ktra wydaa si wiekiem, Marlowe usysza odwoujcy zagroenie sygna Coxa, odpry si, ale nie przesta wyostrzonymi zmysami bada nocy. Na drugim kocu baraku Daven znw zacz normalnie oddycha. Unis si ostronie na spowitej gst moskitier pryczy i z anielsk cierpliwoci zacz znw podcza obie igy do izolowanego przewodu, ktrym pyn prd. Po wyczerpujcych prbach trafi wreszcie nimi do dziurek wytoczonych przez korniki w poprzecznej grubej i szerokiej na dwadziecia centymetrw belce, sucej za wezgowie pryczy. Kropla potu zebraa mu si na brodzie i skapna na belk. W tym czasie odszuka pozostae dwie igy podczone do suchawki i znw po penych udrki poszukiwaniach odnalaz przeznaczone dla nich otwory i gadko wsun je w

belk. W suchawce zatrzeszczao. ,,...a nasze wojska posuwaj si w szybkim tempie przez dungl w kierunku Mandalay. Na tym koczymy wiadomoci. Tu Kalkuta. Oto skrt wiadomoci: Wojska amerykaskie i brytyjskie wrd szalejcych burz nienych spychaj wroga na terenie Belgii oraz na rodkowym odcinku frontu w kierunku witego Huberta. W Polsce armie radzieckie znajduj si w odlegoci trzydziestu kilometrw od Krakowa, rwnie wrd ostrych zamieci. Na Filipinach wojska amerykaskie, prbujc odbi Manil, zajy przyczek na rzece Ango. Podczas dziennego nalotu amerykaskie superfortece B-29 bez strat zbombardoway Tajwan. W Birmie zwyciskie armie brytyjskie i indyjskie znajduj si w odlegoci pidziesiciu kilometrw od Mandalay. Kolejne wiadomoci podamy o godzinie szstej czasu kalkuckiego. Daven chrzkn cicho i poczu, e izolowany przewd drgn lekko, a potem oderwa si, kiedy lecy na ssiedniej pryczy Spence wycign z gniazda swoje igy. Daven odczy prdko wszystkie cztery igy i woy je midzy przybory do szycia. Wytar spocon twarz i podrapa miejsce, gdzie pogryzy go pluskwy. Nastpnie odczy przewody przyrubowane do suchawki, starannie zabezpieczy jej zaciski i wsun j do specjalnej kieszonki, umieszczonej w podpasce, za jdrami. Zapi spodnie, zoy przewody na p, przeplt je przez szlufki paska i zawiza koce w supe. Odszuka ciereczk, wytar rce, a potem starannie zasypa kurzem malekie otworki w belce, idealnie je maskujc. Pooy si na chwil, eby odzyska siy, i zacz si drapa. Kiedy odpocz, wysun si spod moskitiery i zeskoczy na podog. O tej porze nigdy nie zadawa sobie trudu, eby zaoy protez, sign wic tylko po kule i koyszc si ruszy po cichu do drzwi. Mijajc prycz Spencea, nie da mu najmniejszego znaku. Taka bya regua. Nigdy nie za duo ostronoci. Drewniane kule skrzypiay na drewnianej pododze i po raz nie wiadomo ktry Daven pomyla o swojej nodze. Nie przejmowa si ni ju tak jak kiedy, cho kikut bola go niemiosiernie. Lekarze powiedzieli, e niedugo trzeba bdzie znw j skrci. Przeszed to ju dwukrotnie. Raz - w czterdziestym drugim roku - bya to operacja z prawdziwego zdarzenia, amputacja poniej kolana po tym, jak wszed na min. Drugi raz powyej kolana, bez narkozy. Na wspomnienie tego zgrzyta zbami i przysiga sobie, e ju nigdy na co takiego si nie zgodzi. Ale nastpna, ostatnia operacja, bdzie do zniesienia, myla. Tu, w Changi, s rodki znieczulajce. Bdzie to ju ostatnia, bo niewiele zostao do amputowania.

- Ach, to ty, Peter - rzek, o may wos nie potykajc si na schodach o Marlowea. - Nie zauwayem, e tu siedzisz. - Cze, Dave. - adna noc - powiedzia Dave i koyszc si zszed po schodkach. - Znw mi si pcherz daje we znaki. Marlowe umiechn si. Jeeli Daven uywa tych sw, znaczyo to, e wiadomoci s dobre. Jeli stwierdza: Moja kolej, eby si odla, chcia przekaza, e na wiecie nie dzieje si nic szczeglnego. Kiedy mwi: Ten brzuch mnie dzisiaj wykoczy, dawa do zrozumienia, e gdzie nastpio powane zahamowanie dziaa wojennych. Jeeli natomiast prosi: Przytrzymaj mi na moment kul, to mia na myli jakie wielkie zwycistwo. Chocia Marlowe dowiadywa si szczegowo o wszystkim nastpnego dnia, bo uczy si na pami wiadomoci razem ze Spenceem i przekazywa je innym barakom, to jednak lubi wiedzie od razu, co sycha na wiecie. Dlatego rozsiad si na schodach i patrzy, jak Daven, ktrego darzy sympati i szacunkiem, idzie o kulach do pisuaru. Kule zaskrzypiay, Daven zatrzyma si. Pisuar zrobiony by z kawaka falistej blachy. Davfen przyglda si, jak struka moczu cieka wijc si, a potem pienist kaskad spada z zardzewiaej krawdzi blachy do duego bbna i miesza si w nim z pian zebran na powierzchni. Przypomnia sobie, e jutro jest dzie zbirki moczu. Pojemnik bdzie zabrany i razem z innymi pojemnikami zaniesiony do ogrodu. Zgromadzony mocz zostanie zmieszany z wod, a potem obozowy ogrodnik, odmierzajc chochl troskliwie miarka za miark, podleje nim korzenie rolin, dogldanych i strzeonych, aby ywiy obz. I dziki temu zielenina, ktr jedz, jeszcze bardziej si zazieleni. Dave nie znosi zieleniny. Ale przecie i ona stanowia poywienie. Powiew wiatru ochodzi mu spocone plecy, przynoszc z sob zapach morza, odlegego o pi kilometrw i dziesitki lat wietlnych. Daven myla o tym, jak znakomicie dziaa radio. Poczu zadowolenie, przypominajc sobie, jak delikatnie zdejmowa cienk warstw drewna z grnej powierzchni belki i jak dry w niej dziury gbokoci pitnastu centymetrw. A wszystko to robi w tajemnicy. Przez pi miesicy konstruowa radio, pracujc nocami i o wicie, a odsypiajc w dzie. Drewniana przykrywka pasowaa tak dokadnie, e kiedy jej brzegi pokryo si kurzem, nawet przy szczegowych

ogldzinach nie byo wida jej zarysu. Otworki na igy po zasypaniu kurzem rwnie staway si niewidoczne. Myl, e on, Dave Daven, pierwszy w obozie syszy wiadomoci, napawaa go niema dum. Dziki temu czu si kim wyjtkowym. Mimo tej nieszczsnej nogi. Ktrego dnia mia usysze, e wojna si skoczya. Nie tylko wojna w Europie, ale take ich wojna - wojna na Pacyfiku. Jemu zawdzicza obz wi ze wiatem i Daven wierzy, e warto za to paci niepokojem, mozoem i panicznym strachem. O tym, gdzie jest ukryte radio, wiedzieli oprcz niego tylko Spence, Cox, Peter Marlowe i dwch angielskich pukownikw. To byo rozsdniej, gdy im mniej wtajemniczonych, tym mniejsze niebezpieczestwo. Ale niebezpieczestwo istniao. Zawsze mg si znale kto wcibski, kto, komu trudno ufa. Naleao liczy si z tym, e kto doniesie albo nieumylnie zdradzi. Kiedy Daven dotar z powrotem do drzwi, Marlowe zdy ju wrci na prycz. Na schodach w drugim kocu baraku siedzia Cox, ale nie byo w tym nic dziwnego, poniewa strzegcy wej z zasady nie schodzili z posterunku jednoczenie. Daven poczu, e zaczyna go niemiosiernie swdzi kikut, a waciwie nie kikut, ale stopa, ktrej nie mia. Wgramoli si na prycz, zamkn oczy i pomodli. Zawsze to robi przed zaniciem. Wtedy omija go sen, w ktrym widzia wyranie posta niezapomnianego Toma Cottona, Australijczyka, ktrego przyapano z radiem i ktry pomaszerowa pod stra do wizienia Outram Road w kapeluszu kulisa nasunitym zawadiacko na jedno oko, piewajc chrapliwie popularn australijsk piosenk Walzing Matilda, z refrenem, ktry brzmia: Sraj na Japoca! Ale we nie to jego, Davena, nie Toma Cottona, eskortowali stranicy. To jego prowadzili, ogarnitego miertelnym przeraeniem! Boe - westchn w gbi duszy Daven - natchnij mnie Twoim spokojem i odwag. Tak bardzo si boj i taki ze mnie tchrz.

*
Krl robi co, co sprawiao mu najwiksz przyjemno. Przelicza plik nowiusiekich banknotw. Zysk ze sprzeday. Turasan uprzejmie przywieca mu latark, ktrej przytumione wiato padao na st. Obaj siedzieli w sklepie, jak to nazywa Krl, tu przy amerykaskim baraku. Z brezentowego daszka zwiesza si do samej ziemi dugi kawaek brezentu, osaniajc st i awki przed wszechobecnymi spojrzeniami. Stranikom i jecom nie

wolno byo handlowa na mocy japoskiego, a wic take obozowego zakazu. Krl liczy z ponur min przechytrzonego w interesie. - Dobra jest, ichi-bon! - powiedzia na koniec z westchnieniem, kiedy liczba banknotw dosza do piciuset. Turasan skin gow. By to niski, krpy mczyzna o twarzy paskiej i okrgej jak ksiyc i z garniturem zotych zbw w ustach. Jego karabin sta tu obok, niedbale oparty o cian baraku. Turasan wzi do rki wieczne piro marki Parker i po raz drugi starannie je obejrza. Biaa plamka bya na swoim miejscu, a stalwka ze zota. Koreaczyk przybliy piro do osonitego wiata i zmruy oczy, aby upewni si powtrnie, e na stalwce wygrawerowany jest napis 14 carat. - Ichi-bon - mrukn wreszcie i wcign przez zby powietrze. On rwnie mia min przechytrzonego w interesie i ukrywa zadowolenie. Takie piro za piset dolarw japoskich byo wyjtkowo udanym zakupem, gdy od Chiczykw w Singapurze powinien za nie dosta lekko dwa razy tyle. - Jeste cholernie ichi-bon handlarz - powiedzia ponuro Krl. - Za tydzie moe ichi-bon zegarek. Ale nie ma wong, nie ma handel. Ja te musz swoje zarobi. - A za duo wong - rzek Turasan wskazujc plik banknotw. - Moe niedugo zegarek? - Moe. Turasan wyj papierosy. Krl wzi jednego i skorzysta z ognia, ktry poda mu Koreaczyk. Turasan po raz ostatni wcign przez zby powietrze i umiechn si swoim zotym umiechem. Zarzuci karabin na rami, skoni si grzecznie i znik w ciemnociach. Koczc papierosa Krl promienia. Pracowita noc, pomyla. Pi dych za piro, sto pidziesit dla szpenia, ktry podrobi bia plamk i wyry napis na stalwce, jednym sowem, trzysta dolarw zysku. To, e w cigu tygodnia zoty kolor speznie ze stalwki, nie martwio go wcale. Wiedzia, e Turasan do tego czasu sprzeda piro jakiemu Chiczykowi. Wszed przez okno do baraku. - Dzikuj, Max - powiedzia cicho, poniewa wikszo ju spaa. - Masz, moesz i spa. - Wyuska dwa dziesiciodolarowe banknoty. - Jeden dla Dina. Zazwyczaj nie paci swoim ludziom a tyle za prac trwajc tak krtko. Ale dzi by hojny. - O rany, dzikuj.

Max wybieg i wrczajc Dinowi banknot powiedzia, e moe odpocz. Tymczasem Krl postawi na maszynce imbryk do kawy, rozebra si, odwiesi spodnie, a koszul, slipy i skarpetki schowa do worka na brudn bielizn. Woy czyst, wie przepask na biodra i wsun si pod moskitier. Czekajc, a zagotuje si woda, porzdkowa w myli osignicia minionego dnia. Najpierw ronson. Wytargowa z majorem Barrym cen do piciuset pidziesiciu dolarw minus pidziesit pi, czyli dziesi procent dla siebie za porednictwo, a potem u kapitana Brougha wcign zapalniczk na list swoich rzeczy jako wygran w pokera. Zapalniczka warta bya co najmniej dziewi stw, a wic by to bardzo dobry interes. Przy takiej inflacji mdrze jest mie jak najwicej forsy w towarach, pomyla. Ruszy te ze spraw produkcji tytoniu, omawiajc na zebraniu temat sprzeday. Wszystko poszo tak, jak zaplanowa. Amerykanie zgosili si jak jeden m na sprzedawcw, natomiast wsppracujcy z nim Australijczycy i Anglicy nawalili. Ale to byo do przewidzenia. Zamwi dziesi kilogramw jawajskiego ziela u A Li, Chiczyka, ktry mia koncesj na obozowy sklep, i dosta je z przyzwoit znik. Ktra z australijskich kuchni zgodzia si odstpowa jeden z piecw na godzin dziennie, tak e pod okiem Texa mona byo przygotowa naraz ca parti tytoniu. Poniewa wszyscy pracowali na procent, on finansowa tylko koszt tytoniu. Jutrzejsza produkcja moga pj od razu do sprzeday. A sprzeda zorganizowa w taki sposb, eby mie sto procent zysku. Co zreszt byo jak najbardziej sprawiedliwe. Teraz, kiedy tytoniowy interes ruszy, mg si zaj brylantem... Rozmylania te przerwa mu syk bulgoczcego imbryka. Wysun si spod moskitiery i otworzy czarn skrzynk. Do gotujcej si wody wsypa trzy czubate yki kawy i doda szczypt soli. Kiedy woda spienia si, zdj imbryk z maszynki i odczeka, a opadnie piana. Aromat kawy rozszed si po baraku, dranic tych, ktrzy jeszcze nie spali. - Chryste - wyrwao si Maxowi. - Co tam, Max? Nie moesz zasn? - spyta Krl. - Tak. Za duo rzeczy chodzi mi po gowie. Wanie pomylaem, e na tym tytoniu moemy zrobi interes jak ta lala. Tex poruszy si niespokojnie, rozmarzony aromatem. - Ten zapach przypomina mi poszukiwanie nafty - powiedzia.

- Jak to? - spyta Krl i dola do imbryka zimnej wody, eby fusy opady na dno, po czym wsypa do kubka czubat yeczk cukru i nala kawy. - Przy wierceniu najlepsze s ranki. Kiedy masz za sob ca noc cikiej roboty na szybie i o wicie zasiadasz z kumplami wok parujcej maszynki. A kawa jest gorca, a parzy, sodka, a przy tym ciut cierpka. Przez gstwin wie wiertniczych mona wtedy zobaczy, jak nad Teksasem wschodzi soce. - Tex westchn melancholijnie. - Czowieku, to jest ycie. - Nigdy nie byem w Teksasie - powiedzia Krl. -Przejechaem cae Stany, ale w Teksasie nie byem. - Cudowny, wyjtkowy kraj. - Chcesz kawy? - Pytanie! Tex w jednej chwili znalaz si ze swoim kubkiem przy Krlu. Ten po raz drugi napeni swj kubek, a potem nala Texowi p kubka. - Max? - spyta. Rwnie Max dosta p kubka kawy. Wypi j szybko. - Rano bdziesz mia czysty - powiedzia zabierajc imbryk, ktrego dno pokryway fusy. Krl wsun si ponownie pod moskitier i sprawdzi, czy jest dobrze nacignita i zatknita na caej dugoci pod siennik. Potem z przyjemnoci wycign si w pocieli. Widzia, jak na drugim kocu baraku Max zalewa kawowe fusy wod i stawia je na noc koo pryczy, eby si namoczyy. Wiedzia, e jutro Max zaparzy sobie te fusy na niadanie. Osobicie Krl nie przepada za powtrnie parzon kaw. Bya zbyt cierpka. Ale chopcy twierdzili, e im smakuje. Jeeli Max chce parzy fusy, to niech sobie parzy, pomyla z aprobat, by bowiem przeciwny marnotrawstwu. Zamkn oczy i skierowa myli na brylant. Dowiedzia si wreszcie, kto go ma i jak go zdoby, a teraz, kiedy szczliwy traf podsun mu Marlowea, wiedzia rwnie, w jaki sposb zabra si do tego niezmiernie skomplikowanego interesu. Kiedy pozna si czowieka, jego najsabszy punkt, wiadomo, jak go podej, jak wczy do swoich planw, pomyla z zadowoleniem. Tak jest, opacio si pj za przeczuciem, kiedy po raz pierwszy zobaczy Marlowea, przycupnitego wzorem tubylcw na ziemi i szwargoczcego po malajsku. Na tym wiecie trzeba kierowa si wyczuciem.

A gdy przypomniaa mu si rozmowa z Marloweem po wieczornym apelu, z przyjemnoci pomyla o tym, co go czeka. - Nic si nie dzieje w tej zasranej dziurze - powiedzia niewinnie do Anglika. Siedzieli obaj koo baraku, pod bezksiycowym niebem. - Wanie - odpar Marlowe. - Niedobrze si czowiekowi robi. Jeden dzie podobny do drugiego. Zwariowa mona. Krl skin gow i zgnit komara. - Znam takiego jednego, ktry ma tu czasem a za duo rozrywek powiedzia. - Tak? A co on robi? - Przeskakuje przez ogrodzenie. W nocy. - O mj Boe - powiedzia Marlowe. - Przecie to jest szukanie guza. Chyba oszala?! Jednake w jego oczach Krl dostrzeg bysk podniecenia. Czeka wic w milczeniu. - Dlaczego to robi? - Przewanie po prostu dla draki. - To znaczy, eby si rozerwa? Krl potwierdzi skinieniem gowy. Marlowe gwizdn pod nosem. - Chyba nie starczyoby mi odwagi - powiedzia. Marlowe spojrza ponad ogrodzeniem i przed oczami stana mu wioska, ktra, co wszyscy wiedzieli, leaa nad brzegiem morza, pi kilometrw od obozu. Ktrego dnia wybra si do najwyej pooonej celi wizienia i wspi si na mae okratowane okienko. Wyjrza przez nie i zobaczy panoram dungli i przytulon do brzegu morza wiosk. Tego dnia na morzu byo sporo statkw. Statki rybackie i okrty wojenne wroga, jedne due, inne mae, stay na lustrzanej wodzie nieruchomo jak wyspy. Spoglda na to wszystko urzeczony bliskoci morza, trzymajc si krat, dopki nie omdlay mu rce i ramiona. Po chwili odpoczynku chcia jeszcze raz wskoczy na okienko i wyjrze. Ale nie zrobi tego. Nigdy. Byo to zbyt bolesne. Cae ycie spdzi nad morzem. Z dala od niego czu si zagubiony. Teraz te by blisko morza. Ale ono byo nieosigalne. - To bardzo niebezpieczne ufa caej wiosce - powiedzia. - Chyba e si zna jej mieszkacw - odpar Krl. - Tak. Czy ten czowiek naprawd chodzi do wioski?

- Tak mi powiedzia. - Nawet Suliman by nie zaryzykowa. - Kto? - Suliman. Malajczyk, z ktrym rozmawiaem dzi po poudniu. - Wydaje si, jakby to byo miesic temu - rzek Krl. - Prawda? - A co on, u diaba, robi w tej dziurze? Czemu po kapitulacji gdzie nie uciek? - Schwytali go na Jawie. Przed wojn pracowa u Maca na plantacji przy zbiorze kauczuku. Mac to jeden z mojej grupy. No wic batalion Maca, czyli Puk Malaj-ski, wysano z Singapuru na Jaw. Po kapitulacji Suliman musia trzyma si batalionu. - E tam, przecie mg si zgubi. Na Jawie s miliony takich... - Jawajczycy natychmiast by go rozpoznali i prawdopodobnie wydali Japoczykom. - No, a ta caa gadanina o wsplnocie interesw? No, wiesz, Azja dla Azjatw? - Niestety, te sowa niewiele znacz. Jawajczykom nie wyszy one na dobre. Przynajmniej tym, ktrzy nie podporzdkowali si rozkazom. - Jak to? - W czterdziestym czwartym, jesieni, byem w obozie pooonym na skraju Bandungu - zacz Marlowe. - To jest miasto w grach, w rodkowej czci Jawy. W owym czasie przebywao tam z nami wielu Amboczykw, Menandoczykw i Jawajczykw, ktrzy suyli w armii holenderskiej. Jawajczykom trudno byo w obozie wytrzyma, bo wielu z nich mieszkao w Bandungu, a ich ony i dzieci yy tu za drutami. Przez duszy czas wymykali si na noc z obozu, a przed witem wracali. Nie byo to trudne, bo obz by sabo strzeony, ale dla Europejczyka bardzo niebezpieczne, poniewa Jawajczycy wydaliby go Japoczykom i to byby koniec. Ktrego dnia Japoczycy ogosili, e kady jeniec schwytany poza obozem bdzie rozstrzelany. Jawajczycy uznali oczywicie, e odnosi si to do wszystkich oprcz nich, zreszt zapowiedziano im, e w cigu paru tygodni zostan wypuszczeni na wolno. Pewnego ranka zapano na zewntrz siedmiu z nich. Nastpnego dnia zebrano nas, cay obz, na apelu. Schwytanych Jawajczykw postawiono pod cian i rozstrzelano. Bez adnych ceregieli, na oczach nas wszystkich. Ciaa pogrzebano z

wojskowymi honorami tam, gdzie pady. Potem wok mogi Japoczycy zaoyli ogrdek. Posadzili kwiaty, ogrodzili cay teren potkiem z biaej liny i postawili tabliczk. Na tabliczce napisano po malajsku, japosku i angielsku: Tu spoczywaj polegli za ojczyzn. - Wygupiasz si! - Wcale nie. A najdziwniejsze jest to, e Japoczycy wystawili przy tych grobach wart honorow. Od tej pory wszyscy bez wyjtku japoscy stranicy i oficerowie salutowali, przechodzc obok tego witego miejsca. I to w czasach, kiedy na widok japoskiego szeregowca jecy wojenni musieli natychmiast wstawa i kania mu si. Jeeli kto tego nie zrobi, dostawa w gow kolb karabinu. - Kupy si nie trzyma. Ten ogrdek i salutowanie. - A dla nich owszem. Taka jest wschodnia umysowo. Dla nich to wszystko majak najbardziej sens. - Gdzie tu sens? To bzdura! - Dlatego wanie ich nie lubi - powiedzia w zamyleniu Marlowe. - Budz we mnie lk, bo nie ma takiej miarki, ktr mona by do nich przyoy. Oni nigdy nie reaguj tak, jak powinni. Nigdy. - Nie zastanawiaem si nad tym. Wiem za to, e znaj warto pienidza i e na og mona im ufa. - Mwisz o interesach? - Marlowe rozemia si. -C, nie zastanawiaem si nad tym. Ale jako ludzie... Byem wiadkiem jeszcze jednej historii. Te na Jawie, w Bandungu, ale w innym obozie. Przerzucali nas tam bez przerwy z miejsca na miejsce, nie tak jak tu, w Singapurze. By tam japoski stranik, jeden z tych lepszych. Nie dokucza nam jak inni. Nazywalimy go Soneczko, bo cigle si umiecha. No wic, ten Soneczko kocha psy. I kiedy robi obchd obozu, zawsze szo za nim kilka. Jego ulubiecem by owczarek, suka. Ktrego dnia suka urodzia mae, liczne szczeniaki, jakich w yciu nie widziae, i Soneczko by chyba najszczliwszym Japoczykiem pod socem. mia si, tresowa je i bawi si z nimi. Kiedy nauczyy si chodzi, zrobi dla nich smyczki ze sznurka i obchodzi obz, a one na sznurku maszeroway za nim. Pewnego razu, wanie w czasie takiego spaceru, jeden ze szczeniakw usiad. Szczeniak jak to szczeniak, zmczy si i siada. Soneczko pocign go kawaek po ziemi, a potem mocno szarpn. Szczeniak zaskowycza, ale nadal siedzia. Marlowe urwa i skrci papierosa. Potem cign:

- Soneczko schwyci mocno sznurek, na ktrym by uwizany szczeniak, i zacz nim krci w powietrzu. Zakrci tak kilkanacie razy, zamiewajc si, jakby to by najlepszy kawa na wiecie. A kiedy skowyczcy szczeniak nabra prdkoci, zakrci nim jeszcze jeden, ostatni raz i puci sznurek. Szczeniak przelecia w powietrzu chyba z pidziesit metrw. A kiedy spad na ziemi, tward jak skaa, pk niczym dojrzay pomidor. - Skurwysyn! Po chwili Marlowe podj opowie. - Soneczko podszed do szczeniaka. Spojrza na niego i rozpaka si. Ktry z naszych wzi opat i pochowa to, co zostao ze zwierzaka, a Soneczko przez cay ten czas rwa na sobie z alu ubranie. Kiedy grb by ju wyrwnany, przesta paka, przetar oczy, da tamtemu paczk papierosw, potem przez pi minut obrzuca przeklestwami, ze zoci waln go kolb karabinu w pachwin, potem skoni si przed mogi, pokoni si temu, ktrego uderzy, i odmaszerowa rozpromieniony i szczliwy z reszt szczeniakw i psw. Krl z niedowierzaniem potrzsn gow. - Moe by nienormalny. Moe mia syfa. - Nie, nie Soneczko. Japoczycy czasami zachowuj si jak dzieci, ale maj ciaa i si dorosych. Po prostu patrz na wiat oczami dziecka. Ich obraz wiata, dla nas przynajmniej, jest wykrzywiony i znieksztacony. - Syszaem, e po kapitulacji na Jawie byo ciko -powiedzia Krl. Nie chcia, eby Marlowe przerwa opowie. Prawie godzin skania Anglika do mwienia. Pragn, eby czu si przy nim swojsko. - Pod pewnymi wzgldami. W Singapurze znajdowao si ponad sto tysicy wojska, tak e Japoczycy nie mogli sobie za duo pozwala. Nadal istniaa hierarchia wojskowa, a wiele oddziaw zachowao swj peen stan. Japoczycy parli wtedy ostro na Australi i niewiele ich obchodzili jecy wojenni. Byleby tylko nie sprawiali kopotw i sami organizowali dla siebie obozy. Na Sumatrze i na Jawie przez jaki czas byo tak samo. Japoczycy planowali, e zajm Australi i wtedy wyl tam nas wszystkich jako niewolnikw. - Zwariowae - rzek Krl. - Ale skd. Powiedzia mi to pewien japoski oficer, kiedy mnie schwytano. Ale po zaamaniu si ofensywy na Nowej Gwinei Japoczycy zaczli robi porzdki na tyach. Na Jawie byo nas niewielu, wic mogli sobie pozwoli na brutalno.

Powiedzieli nam, e my, oficerowie, nie mamy honoru, bo dalimy si wzi do niewoli, wobec czego nie uwaaj nas za jecw wojennych. Zgolili nam wosy i zakazali nosi oficerskie insygnia. Po pewnym czasie pozwolili nam znw sta si oficerami, ale nigdy nie przywrcili nam prawa do noszenia wosw. - Marlowe umiechn si. - A ty jak tu trafie? - Paskudna historia, jak wszystkie. Pracowaem przy budowie lotniska, na Filipinach. Musielimy si stamtd prdko wynie. Pierwszy okrt, ktrym moglimy si zabra, pyn wanie tutaj, wic wsiedlimy na niego. Mylelimy, e w Singapurze bdzie bezpiecznie jak w Forcie Knox. Ale zanim dopynlimy, Japoczycy przeszli ju prawie Johore. Wybucha straszna panika i wszyscy zabrali si std ostatnim konwojem. Uwaaem, e to za due ryzyko, i zostaem. Konwj rozbito w puch. A ja ruszyem gow i yj. Gin najczciej durnie. - Gdybym ja znalaz si w takiej sytuacji, chyba nie bybym na tyle rozsdny, eby nie popyn - rzek Marlowe. - Musisz o siebie dba, Peter. Nikt inny tego za ciebie nie zrobi. Marlowe dugo zastanawia si nad tym, co usysza. Nocne powietrze przecinay urywki rozmw, czasem wybuch gniewu, szepty, stale obecne roje komarw. W oddali nawoyway si pospnie syreny okrtowe i szeleciy palmy, rysujce si ostro na tle mrocznego nieba. Z piropusza jednej z nich oderwa si zeschy li i spad z trzaskiem w poszycie dungli. - Czy ten twj znajomy naprawd chodzi do wioski? - przerwa milczenie Marlowe. Krl zajrza mu w oczy. - Chciaby pj? - spyta cicho. - Chciaby ze mn pj, kiedy znw si wybior? Usta Marlowea wykrzywiy si w sabym umiechu. - Tak... W uchu Krla nagym crescendo zabrzcza komar. Krl zerwa si, odszuka latark i obejrza wntrze moskitiery. Kiedy wreszcie komar usiad na siatce, zgnit go zrcznym ruchem. Potem starannie sprawdzi, czy w moskitierze nie ma dziury, i znw si pooy. Po chwili odsun od siebie wszystkie myli. Prdko i spokojnie zapad w sen.

Peter Marlowe nie spa, lea na pryczy drapic miejsca, gdzie pogryzy go pluskwy. Sowa Krla wyzwoliy w nim zbyt wiele wspomnie. Przypomnia mu si statek, ktrym rok temu on, Mac i Larkin przypynli tu z Jawy. Japoczycy nakazali komendantowi Bandungu, gdzie mieci si jeden z obozw, wyznaczy tysic ludzi do roboty. Jecy ci mieli by wysani na dwa tygodnie do pobliskiego obozu, gdzie miano ich lepiej karmi - podwojonymi racjami ywnoci - i dawa papierosy, a potem przerzuci w inne miejsce. Zapewniano dobre warunki pracy. Wielu zgosio si ze wzgldu na te dwa tygodnie. Niektrym kazano jecha. Mac zgosi na ochotnika siebie, Larkina i Marlowea. - Nigdy nie wiadomo, chopcy - tumaczy im, kiedy przeklinali go za to, co zrobi. - Jeeli uda nam si dosta na jak ma wysepk, to Peter i ja przecie znamy jzyk. A zreszt nie moe by gorzej ni tu. Tak wic postanowili zamieni zo, ktre znali, na zo, ktre dopiero mieli pozna. Statek sucy do ich transportu by maym parowym trampem do eglugi przybrzenej. Przy wejciu na trap sta tum stranikw i dwch ubranych na biao Japoczykw, w biaych maskach na twarzach. Obaj mieli na plecach due pojemniki, a w rku poczone z nimi rozpylacze. Wszystkich jecw i ich rzeczy spryskiwali sterylizujc ciecz, eby nie przenieli na czysty statek jawaj-skich bakterii. W maej adowni rufowej peno byo szczurw, wszy i odchodw, a jej rodek stanowi pusty kwadrat o boku szeciu metrw. Dookoa biegy gbokie pki, przymocowane do kaduba statku w piciu poziomach, od pokadu po sufit. Miay one po trzy metry szerokoci, a odlego midzy nimi wynosia metr. Japoski sierant pokaza jecom, jak naley siada na pkach po turecku. Piciu w rzdzie, obok znw piciu w rzdzie i tak dalej. A do zapenienia wszystkich pek. Kiedy wybuchy gwatowne protesty, sierant wyjani, e tak wanie przewozi si japoskich onierzy i jeeli z tego sposobu korzysta wspaniaa armia japoska, to jest on rwnie dobry dla biaoskrej hooty. Pierwszych piciu jecw zapdzi w klaustrofobiczne ciemnoci rewolwer, a nacisk staczajcych si w d ludzi zmusi ich do schronienia si na pkach przed napierajcym tumem. Z kolei

tych, ktrzy zeszli, wepchnli na pki nastpni. Kolano przy kolanie, plecy przy plecach, bok przy boku. Ci, ktrzy nie zmiecili si na pkach, a bya ich prawie setka, stali jak sparaliowani na niewielkiej powierzchni szeciu metrw kwadratowych, bogosawic swj szczliwy los za to, e nie znaleli si na pkach. Przez nie zamknite luki do adowni wlewao si soce. Sierant poprowadzi drug kolumn jecw, a wrd nich Maca, Larkina i Marlowea, do adowni dziobowej, i ta z kolei zacza si wypenia ludmi. Znalazszy si na dnie adowni, Mac zachysn si parnym powietrzem i zemdla. Marlowe i Larkin schwycili go i torujc sobie drog wrd panujcego zgieku si i przeklestwami, po schodni wydostali si na pokad. Stranik chcia ich zepchn z powrotem w d. Marlowe krzycza i pokazywa na konwulsyjnie drgajc twarz Maca. Wreszcie Japoczyk wzruszy ramionami i przepuci ich, wskazujc dzib. Rozpychajc si okciami i klnc, Larkin i Marlowe zdobyli dla Maca miejsce lece. - I co teraz? - spyta Marlowe Larkina. - Sprbuj znale lekarza. - Pukowniku! - Mac schwyci Larkina za rk. Odemkn nieznacznie oczy i popiesznie wyszepta: - Nic mi nie jest. Musielimy si stamtd jako wydosta. Udawajcie, e si mn zajmujecie i nie przestraszcie si, jeeli bd si rzuca. Tak wic nie odstpowali go ani na moment, a on jcza, majaczy, wyrywa si i wymiotowa wod, ktr mu podawali do ust. Zachowywa si tak a do chwili, kiedy statek rzuci cumy. W tym czasie ju nawet na pokadach panowa tok. Nie byo do miejsca, eby wszyscy mogli jednoczenie usi. Ale poniewa trzeba byo sta w kolejkach po wod, po ry, do latryn, kady mg spdzi jaki czas siedzc. Tej nocy przez sze godzin miota statkiem szkwa. Ludzie w adowniach uchylali si przed wymiocinami, a ci z pokadu chronili si, jak mogli, przed strugami deszczu. Po nocy nasta spokojny dzie, niebo byo wyblake od soca. Kto wypad za burt. Ludzie na pokadzie, jecy i stranicy, dugo si przygldali, jak toncy pogra si w kilwaterze statku. Od tamtej pory ju nikt wicej nie wypad za burt. Drugiego dnia podry wydano morzu trzy ciaa. Kilku japoskich stranikw wystrzelio z karabinw, eby nada pogrzebowi bardziej wojskowy charakter.

Szybko oddano honory - trzeba byo ustawi si w kolejkach. Podr trwaa cztery dni i pi nocy. Macowi, Larkinowi i Marloweowi upyna ona w spokoju... Marlowe lea na wilgotnym sienniku, czekajc na sen, ktry nie chcia przyj. Straci kontrol nad biegiem myli, owicych przesze lki, obawy o przyszo i wspomnienia, ktrych lepiej nie rusza. A przynajmniej nie teraz, kiedy by sam. Wspomnienia o niej. Gdy wreszcie zasn, na niebo wsun si ju wit. Ale nawet sen nie by wolny od udrki.

ROZDZIA VII
Dni nastpoway po dniach w monotonnym cigu. A ktrej nocy Krl wybra si do obozowego szpitala na poszukiwanie Mastersa. Znalaz go na werandzie jednego ze szpitalnych barakw. Masters lea na cuchncym ku, wpprzytomny, ze wzrokiem wbitym w cian z palmowych lici. - Cze, Masters - powiedzia Krl, upewniwszy si wpierw, e nikt ich nie podsuchuje. - Jak si czujesz? - Czuj? - Masters spojrza na niego, ale go nie pozna. - No wanie. Upyna minuta, zanim Masters wymamrota: - Nie wiem. Po brodzie spyna mu struka liny. Krl wycign pudeko z tytoniem i napeni puste pudeko stojce na stoliku obok ka. - Masters - przemwi. - Dzikuj ci za ten cynk. - Cynk? - Za to, e powiedziae mi, co byo napisane na tym kawaku gazety. Przyszedem ci podzikowa i da troch tytoniu. Masters wysili pami. - Aha! le, kiedy kolega szpieguje koleg. To wistwo... kapowa glinie! powiedzia i umar. Do ka podszed doktor Kennedy i starannie nacign na gow zmarego gruby koc. - Przyjaciel? - spyta Krla. Jego zmczone oczy spoglday nieprzyjanie spod gstwiny krzaczastych brwi. - W pewnym sensie tak, panie pukowniku. - Na szczcie ju go nic nie zaboli - powiedzia doktor. - Mona i tak na to patrze, panie pukowniku - odpar grzecznie Krl. Przesypa tyto z powrotem do swojego pudeka. Mastersowi nie by ju potrzebny. Na co on umar? - Na brak ducha. Doktor stumi ziewnicie. Zby mia brudne i poke od tytoniu, wosy

brudne i proste, a rce rowe i nienagannie czyste. - To znaczy, e nie chcia y? - Mona i tak na to patrze. - Doktor obrzuci Krla od stp do gw gronym spojrzeniem. - Ty pewnie na nic takiego nie umrzesz, co? - O nie, panie pukowniku. - Skd bierze si twoja nadzwyczajna odporno? - spyta doktor Kennedy, czujc nienawi do tego rozronitego ciaa, promieniejcego zdrowiem i si. - Nie bardzo pana rozumiem, panie pukowniku. - Wszystkim co dolega, a tobie nic. Dlaczego? - Po prostu mam szczcie - odpar Krl i ruszy do wyjcia, ale doktor schwyci go za koszul. - To nie moe by po prostu szczcie. Niemoliwe. A moe ty jeste diabem, nasanym, eby wystawi nas na jeszcze wiksz prb? Ty wampirze, oszucie, zodzieju... - Suchaj no, pan. Nigdy w yciu nic nie ukradem ani nikogo nie oszukaem. Nie pozwol nikomu tak o mnie mwi. - No to powiedz mi tylko, jak ty to robisz? Jak? O nic wicej nie pytam. Nie rozumiesz? Jeste odpowiedzi na pytania drczce nas wszystkich. Jeste dobry czy zy? Chc zna prawd. - Pan zwariowa - powiedzia Krl, wyrywajc si doktorowi. - Moesz nam pomc... - Niech kady pomaga sobie. Ja troszcz si o siebie i wy troszczcie si o siebie. - Krl spostrzeg, e biay fartuch zwisa luno na wychudzonych piersiach doktora. - Prosz - rzek, podajc Kennedyemu prawie pust paczk kooa. - Niech pan zapali. To dobrze robi na nerwy, panie pukowniku. Obrci si na picie i wyszed, wzdrygajc si ze wstrtem. Nie znosi szpitali. Nie znosi smrodu, chorb i bezradnoci lekarzy. Krl gardzi saboci. Ten sukinsyn doktor szykuje si na tamten wiat, pomyla. Taki wariat dugo nie poyje. Tak jak Masters. Szkoda chopa! Chocia moe nie szkoda - nazywa si Masters, by saby i dlatego cakiem do niczego. wiat jest dungl - silni wygrywaj, a sabi gin. Giniesz albo ty, albo kto drugi. I susznie. Nie ma innego wyjcia. Doktor Kennedy przyglda si papierosom, wdziczny swojemu losowi. Zapali. Caym ciaem pi sodycz nikotyny. Potem wszed na sal szpitaln i zbliy

si do odznaczonego za waleczno kapitana Pierwszego Puku Pancernego, Johnnyego Carstairsa, ktry by ju prawie trupem. - Prosz - powiedzia, podajc lecemu papierosa. - A pan, doktorze? - Ja nie pal, zreszt nigdy nie paliem. - Ma pan szczcie. Johnny zacign si i zakaszla. Wraz z flegm ukazao si troch krwi. Wysiek przy kaszlu zwar mu jelita i z odbytnicy, ktrej minie nie funkcjonoway ju od dawna, wypyna krwawa ciecz. - Doktorze, mgby mi pan naoy buty? - poprosi. - Musz wsta. Doktor rozejrza si. Trudno byo cokolwiek dojrze, gdy w nocy wiato na sali byo przymione i starannie osonite. - Nie ma tu adnych butw - powiedzia, patrzc zmruonymi oczami krtkowidza na Johnnyego, ktry usiad na brzegu ka. - Ach, no to trudno. - Jakie to byy buty? Z oczu Johnnyego cienk struk popyny zy. - Dbaem, eby zawsze byy w dobrym stanie - powiedzia. Przemaszerowaem w nich cae ycie. Ostatnia rzecz, jak miaem, to te buty. - Chce pan zapali jeszcze jednego? - Nie, dzikuj. Wanie kocz. Johnny pooy si z powrotem w swoich nieczystociach. - al mi tych butw - powiedzia. Doktor Kennedy schyli si, cign swoje buty, przy ktrych nie byo sznurowade, i nasun je na stopy Carstairsa. - Mam jeszcze jedn par - skama, a potem wyprostowa si i sta boso. Czu bl w krzyu. Johnny poruszy palcami, wyczuwajc z radoci chropowato skry. Chcia spojrze na buty, ale by to dla niego zbyt wielki wysiek. - Umieram - powiedzia. - Tak - potwierdzi doktor. Kiedy, lecz czy aby na pewno, potrafi zmusi si do znacznie lepszego traktowania konajcego pacjenta. Ale teraz, czy byo po co? - Niewiele w tym sensu, prawda, doktorze? Dwadziecia dwa lata i nic. Tu nic i tam nic.

Prd powietrza przywia do sali zapowied witu. - Dzikuj za poyczenie butw - mwi Johnny. - Buty to co, z czego nigdy nie chciaem zrezygnowa. Mczyzna musi mie buty. Umar. Doktor Kennedy cign buty z ng zmarego i naoy je z powrotem na wasne nogi. - Sanitariusz! - zawoa, widzc jednego z nich na tarasie. - Sucham, panie doktorze - odezwa si dziarsko Steven, podchodzc z wiadrem odchodw w lewej rce. - Sprowad tych od trupw, eby zabrali tego tutaj. Aha, i moesz ju zabra ko sieranta Mastersa. - Ale ja naprawd nie mog robi wszystkiego naraz, panie pukowniku powiedzia Steven, odstawiajc wiadro. - Mam zanie trzy baseny: do ka dziesitego, dwudziestego trzeciego i czterdziestego sidmego. A biedny pukownik Hutton czuje si tak le, e musz mu koniecznie zmieni opatrunek. - Spojrza na ko Johnnyego i potrzsn gow. - Nic tylko umieraj... - Taka to praca, Steven. Jedyne, co moemy zrobi, to pochowa ich. A im szybciej, tym lepiej. - Chyba tak. Biedacy. Steven westchn i delikatnie osuszy spocone czoo czyst chusteczk. Potem schowa j z powrotem do kieszeni swojego biaego stroju, wzi wiadro, zachwia si lekko pod jego ciarem i wyszed. Doktor Kennedy gardzi nim, gardzi jego lnicymi czarnymi wosami, wygolonymi pachami i nogami. Jednoczenie trudno mu byo go wini. Homoseksualizm by jednym ze sposobw na przeycie. Jecy bili si o Stevena, dzielili si z nim jedzeniem i dawali mu papierosy - a wszystko po to, eby przez jaki czas korzysta z jego ciaa. Waciwie c w tym odraajcego, zapytywa sam siebie. Kiedy pomyli si o tak zwanym normalnym seksie, to na dobr spraw, z klinicznego punktu widzenia, jest on rwnie odraajcy. Podrapa si bezmylnie w krocze, bo wierzb mocno mu dzi dokucza. Niechccy dotkn czonka. By bez czucia, jak chrzstka. Przypomnia sobie, e ju od wielu miesicy nie mia erekcji. Wina mao poywnego jedzenia, pomyla. Nie ma si czym martwi. Jak tylko std wyjdziemy i zaczniemy normalnie je, wszystko bdzie dobrze. Czterdziestotrzyletni mczyzna

nie przestaje by mczyzn. Steven wrci z oddziaem grabarzy. Ciao zoono na noszach i wyniesiono. Steven zmieni jedynie koc. Po chwili wniesiono inne nosze, a na nich nowego pacjenta, ktrego pooono na ku. Doktor Kennedy machinalnie zmierzy puls chorego. - Gorczka spadnie jutro - stwierdzi. - To tylko malaria. - Tak, panie doktorze. - Steven zrobi pretensjonaln min. - Czy mam mu poda chinin? - Oczywicie, e chinin! - Przepraszam, panie pukowniku. - Steven z uraz odrzuci gow do tyu. - Ja si tylko pytaem. Przepisywanie lekw naley do lekarzy. - No wic daj mu chininy, i na mio bosk, Steven, przesta wreszcie udawa, e jeste kobiet. - Te co! Steven znw potrzsn z oburzeniem gow i odwrci si do pacjenta, a zrobione z acuszka bransoletki zadzwoniy mu na rku. - To niesprawiedliwe komu dokucza, doktorze Kennedy, zwaszcza jeeli ten kto stara si jak moe. Kennedy byby si rzuci na niego, gdyby nie doktor Prudhomme, ktry wanie wszed do sali. - Dobry wieczr, pukowniku. - A, dobry wieczr - powiedzia doktor Kennedy i zwrci si ku niemu z wdzicznoci, uwiadamiajc sobie, e zrobiby wielkie gupstwo atakujc Stevena. Jak tam, wszystko w porzdku? - Tak. Czy mog panu zaj chwil? - Oczywicie. Prudhomme by drobnym, pogodnym mczyzn o kurzej klatce piersiowej i doniach trwale poplamionych chemikaliami. Gos mia niski i agodny. - Na jutro s dwa wyrostki. Jeden wnieli wanie na sal nagych wypadkw. - Dobrze. Zajrz do nich przed kocem dyuru. - Chce pan operowa? - spyta Prudhomme, spogldajc na drugi koniec sali, gdzie Steven podstawia misk wymiotujcemu pacjentowi. - Tak. Prosz mi da co do roboty - odpar Kennedy. Zerkn w ciemny kt sali. Przyciemnione wiato osonitej lampy elektrycznej uwydatniao dugie, szczupe nogi Stevena, a take zarys jego poladkw opitych obcisymi spodenkami.

Steven, czujc, e mu si przygldaj, obejrza si. - Dobry wieczr, doktorze Prudhomme - powiedzia z umiechem. - Dobry wieczr, Steven - odpar agodnie Prudhomme. Ku swemu przeraeniu doktor Kennedy spostrzeg, e Prudhomme nie spuszcza wzroku ze Stevena. Prudhomme obrci si w stron Kennedyego i dostrzeg w jego twarzy zaskoczenie i odraz. - Aha, przy okazji. Skoczyem autopsj tego, ktrego znaleziono w dole kloacznym. mier od uduszenia - stwierdzi. - Jeeli znajduje si czowieka gow w d w dole kloacznym, to wicej ni prawdopodobne, e mier nastpia wskutek uduszenia. - Susznie, doktorze - przyzna beztrosko Prudhomme. - Na wiadectwie zgonu napisaem: Samobjstwo w stanie zachwiania rwnowagi psychicznej. - Czy zidentyfikowano ciao? - A owszem. Dzi po poudniu. To by Australijczyk. Nazywa si Gurble. Doktor Kennedy potar rk twarz. - Gdybym mia popeni samobjstwo, to na pewno nie w taki sposb powiedzia. - Ohyda. Prudhomme skin gow, a jego spojrzenie powdrowao znw w stron Stevena. - Ma pan cakowit racj. Oczywicie nie mona wykluczy, e kto go wepchn do dou. - Czy na ciele byy jakie lady? - Nie. Doktor Kennedy stara si nie zwraca uwagi na to, jakim wzrokiem Prudhomme patrzy na Stevena. - No c, morderstwo czy samobjstwo, tak czy owak to okropna mier. Straszna! Chyba nigdy si nie dowiemy, jak byo naprawd - powiedzia. - Po poudniu, jak tylko go zidentyfikowano, przeprowadzono dyskretne dochodzenie. Podobno kilka dni temu przyapano tego czowieka na podkradaniu racji ywnociowych dla baraku. - Ach tak! - Jeli tak byo, moim zdaniem zasuy na to, co go spotkao. Nie sdzi pan? - Chyba tak - zgodzi si Kennedy, chcc podtrzyma rozmow, bo czu si

samotny. Ale spostrzegszy, e Prudhommea interesuje wycznie Steven, rzek: No, na mnie czas. Trzeba zrobi obchd. Bdzie mi pan towarzyszy? - spyta. - Dzikuj, ale musz przygotowa pacjentw do operacji. Wychodzc z sali doktor Kennedy ktem oka dostrzeg, jak Steven przechodzc obok Prudhommea ociera si o niego i jak Prudhomme ukradkiem go dotyka. Usysza miech Stevena i zobaczy, jak odpowiada on na to dotknicie nie skrywan, intymn pieszczot. Poczu si przytoczony ich nieprzyzwoitym zachowaniem. Zda sobie spraw, e powinien wrci na sal, kaza im si rozej i odda obu pod sd wojenny. By jednak zbyt zmczony, wic nie zrobi nic i tylko przeszed na drugi koniec werandy. Powietrze byo nieruchome, noc ciemna, bez szelestu lici, a ksiyc wisia pod krokwiami niebios jak olbrzymia lampa ukowa. Drog nadal przechadzali si ludzie. Milczeli. Wszystko czekao witu. Kennedy podnis wzrok ku gwiazdom, usiujc wyczyta z nich odpowied na pytanie, ktrego nie przestawa sobie zadawa: Boe, kiedy wreszcie skoczy si ten koszmar? Ale nie znalaz odpowiedzi. Peter Marlowe siedzia w latrynie oficerskiej, rozkoszujc si piknem zorzy zodiakalnej i wspaniaym uczuciem, jakie daje regularne wyprnienie. To pierwsze zdarzao si czsto, a to drugie rzadko. Przychodzc do latryny, wybiera zawsze ostatni rzd, bo nadal odczuwa wstrt do zaatwiania si na otwartej przestrzeni i nie cierpia mie kogo za plecami, a ponadto przygldanie si innym dostarczao rozrywki. Doy kloaczne, gbokie na siedem i p metra i szerokie na szedziesit centymetrw, rozmieszczone byy co dwa metry, w dwudziestu rzdach schodzcych w d zbocza, po trzydzieci w kadym. Wszystkie przykryto deskami i oddzielnymi pokrywami. Na rodku latryny krlowa pojedynczy drewniany tron. Zwyka wygdka. Siedzenie na nim byo przywilejem pukownikw. Inni musieli kuca miejscowym zwyczajem, stawiajc stopy po obu stronach dou. Nie byo adnych oson i cay teren by widoczny z obozu. Na tronie, samotny i majestatyczny, zasiada wanie pukownik Samson. Nie mia na sobie nic oprcz postrzpionego kapelusza kulisa. Na tym polegao jego

dziwactwo, e nigdy si z nim nie rozstawa. Chyba e wanie goli lub masowa gow, bd wciera w ni olej kokosowy albo jakie podejrzane maci na porost wosw. Zarazi si kiedy nieznan chorob, ktra sprawia, e raptem wypady mu z gowy wszystkie wosy, z brwiami i rzsami wcznie. Za to reszt ciaa mia kosmat jak u mapy. Inni jecy przykucnli nad rnymi doami, trzymajc si jak najdalej od siebie. Kady z nich mia przy sobie butelk z wod i kady odgania stale krce roje much. Marlowe po raz ktry z kolei pomyla, e zaatwiajcy si w kucki nagi mczyzna jest najbrzydszym stworzeniem pod socem, a by moe take najbardziej godnym litoci. Wida byo na razie ledwie zapowied dnia - coraz janiejsz mgiek i zociste pasma wpezajce na welwetowe niebo. Od ziemi cigno chodem, bo w nocy spady deszcze, a chodny, agodny wiatr nis zapach morza i czerwonego jaminu. O tak, dzi bdzie dobry dzie, pomyla Marlowe z zadowoleniem. Kiedy skoczy, nie wstajc z kuckw przechyli butelk i posugujc si zrcznie palcami lewej rki zmy wod lady odchodw. Zawsze robi to lew rk. Prawa suya do jedzenia. Tubylcy nie rozrniali lewej i prawej rki, tylko rk do gnoju i rk do jedzenia. Zreszt wszyscy uywali wody, gdy papier, w jakiejkolwiek postaci, by zbyt cenny. Wszyscy z wyjtkiem Krla, ktry mia prawdziwy papier toaletowy. To wanie on da kawaek papieru Marloweowi, a ten rozdzieli go pomidzy czonkw grupy, poniewa znakomicie nadawa si na papierosy. Marlowe wsta, zwiza sarong i ruszy w stron baraku, cieszc si na myl o niadaniu. Miao si ono skada jak zwykle z kleiku ryowego i sabej herbaty, ale dzi grupa dysponowaa ponadto orzechem kokosowym, jeszcze jednym prezentem od Krla. W cigu kilku dni od chwili, kiedy si poznali, zawizaa si pomidzy nimi swoista przyja. czyy ich po trosze sprawy jedzenia, palenia, a take pomoc, bo Krl wyleczy salwarsanem tropikalne wrzody, ktre Macowi zrobiy si na kostkach obu ng - wrzody te mia od dwch lat, a on wyleczy je w cigu dwch dni. Marlowe wiadom by, e cho wszyscy trzej z wdzicznoci przyjmuj od Krla cenne dary i pomoc, to jednak lubi go przede wszystkim za to, jaki jest. Ju sama jego obecno

dodawaa im si i pewnoci siebie. Czowiek czu si przy nim lepiej, by mocniejszy, tak jakby wchania w siebie otaczajc go magiczn aur. - To szarlatan! - powiedzia mimowolnie na gos. Kiedy wszed do baraku szesnastego, wikszo oficerw jeszcze spaa albo leaa na pryczach, czekajc na niadanie. Marlowe wyj spod poduszki orzech kokosowy, wzi skrobaczk i duy malajski n, parang, a potem wyszed i usiad na awce przed barakiem. Zrcznym uderzeniem parangu rozszczepi orzech na dwie idealnie rwne czci, odla mleko do blaszanki i zacz starannie wyskrobywa jedn z powek. Skrawki biaego jdra wpaday do mleka. Drug powk orzecha wyskroba osobno. Owin t cz miszu w kawaek moskitiery i wycisn starannie gsty, sodki sok. Dzi kolej na ten sok, dodawany do ryowej papki, ktr jedli na niadanie, przypadaa na Maca. I znw Marlowe zamyli si nad tym, jak cudownym poywieniem jest wntrze orzecha kokosowego. Bogate w biako i zupenie pozbawione smaku. A przecie wystarczyo doda zbek czosnku, a cay misz zamienia si w czosnek. wiartk sardynki, eby nabra jej smaku i zapachu, ktrego starczao na wiele miseczek ryu. Marlowe poczu nagle wilczy apetyt na orzech. By tak oszoomiony godem, e nie usysza nadchodzcych stranikw. Zda sobie spraw z ich obecnoci dopiero wtedy, kiedy zatrzymali si zowieszczo w drzwiach, a wszyscy mieszkacy baraku wstali ju z prycz. - W tym baraku jest radio - oznajmi japoski oficer Yoshima, a jego sowa przeszyy cisz jak grom.

ROZDZIA VIII
Pi minut czeka Yoshima, a kto si odezwie. Kiedy zapala pierwszego papierosa, trzask zapaki rozleg si jak grzmot. W pierwszej chwili Dave Daven pomyla sobie: Boe wity, ktry to dra nas zdradzi albo si wygada? Marlowe? Cox? Spence? Pukownicy? Potem ogarno go przeraenie, przeraenie w niedorzeczny sposb zmieszane z ulg, e oto nadchodzi dzie, ktry ni mu si po nocach. Nie mniejszy lk dawi Marlowea. Zastanawia si, kto wyda. Cox? Pukownicy? Przecie nawet Larkin i Mac nie wiedz tego, co ja wiem! Boe! Outram Road! Cox sta jak skamieniay. Przenosi spojrzenie z jednej pary skonych oczu na drug. Trzyma si na nogach tylko dziki temu, e opiera si o belki pryczy. Nominalnym dowdc baraku by podpukownik Sellars, ktry ze spodniami liskimi ze strachu wszed do rodka w towarzystwie swojego adiutanta, kapitana Foresta. Zasalutowa. Twarz i podbrdek mia zaczerwienione i spotniae. - Dzie dobry, kapitanie Yoshima... - To nie jest dobry dzie. Ukrywacie tu radio, co jest wbrew przepisom Cesarskiej Armii Japoskiej. Yoshima by niski, drobny i niezwykle schludny. U pasa mia zawieszony samurajski miecz, wysokie buty lniy mu jak lustra. - Nic o tym nie wiem. Nic. Zupenie - mwi pewnym siebie gosem Sellars. Pan! - Drcym palcem wskaza Davena. - Wie pan co na ten temat? - Nie, panie pukowniku. Sellars obrci si twarz do reszty oficerw. - Gdzie jest radio? - spyta. Milczeli. - Gdzie jest radio? - powtrzy Sellars, bliski histerii. - Pytam si, gdzie jest radio!? Rozkazuj wyda je natychmiast! Wiecie przecie, e wszyscy odpowiadamy za wypenianie rozkazw Cesarskiej Armii. Milczeli. - Cay barak pjdzie pod sd wojenny! - wrzasn, a mu si zatrzso

podgardle. - Wszyscy dostaniecie to, na co zasuylicie. Pan! Paskie nazwisko! - Kapitan lotnictwa Marlowe, panie pukowniku. - Gdzie jest radio? - Nie wiem, panie pukowniku. W tym momencie Sellars zauway Greya. - Grey! Jest pan podobno komendantem andarmerii. Jeeli tutaj jest radio, to wanie pan za to odpowiada, nikt inny. Powinien pan to od razu zgosi wadzom. Oddam pod sd wojenny i to si znajdzie w pana aktach... - Nic nie wiem o adnym radiu, panie pukowniku. - W takim razie powinien pan o nim wiedzie! - wrzasn Sellars z twarz wykrzywion i spurpurowia. Popdzi w gb baraku, gdzie stay prycze piciu amerykaskich oficerw. - Brough! Co pan wie na ten temat? - Nic. Poza tym jestem kapitanem Brough, pukowniku. - Nie wierz panu. Tego wanie po was, Amerykanach, mona si spodziewa. Wiecie, czym jestecie? Niezdyscyplinowan haastr... - Nie mam zamiaru duej wysuchiwa tych parszywych bredni! - Jak pan si do mnie odzywa! Mwi panie pukowniku i sta na baczno! - Jestem najstarszym stopniem oficerem amerykaskim w tym obozie i nie pozwol si obraa. Nic nie wiem o adnym radiu u moich onierzy. Nic nie wiem o adnym radiu w tym baraku. A gdyby nawet byo tutaj radio, to panu na pewno bym o tym nie powiedzia, pukowniku! Sellars obrci si, dyszc przeszed na rodek baraku. - Wobec tego przeszukamy barak. Stan przy kach! Baczno! Niech Bg ma w opiece tego, u kogo znajd radio. Osobicie dopilnuj, eby otrzyma najwysz kar, wy buntownicze winie!... - Zamknij si, Sellars. Wszyscy zamarli. Do baraku wszed pukownik Smedly-Taylor. - Gdzie tu jest radio i wanie staraem si... - Zamknij si. Zniszczona twarz Smedly-Taylora bya napita, kiedy podchodzi do Yoshimy, ktry od duszego czasu ze zdumieniem i pogard przyglda si Sellarsowi. - O co chodzi, kapitanie? - spyta Smedly-Taylor, dobrze wiedzc, jak

usyszy odpowied. - W tym baraku jest radio - odpar Yoshima i doda z szyderczym umiechem: - Zgodnie z Konwencj Genewsk w sprawie jecw wojennych... - Kodeks etyki jest mi bardzo dobrze znany - przerwa mu Smedly-Taylor, starajc si nie patrze w stron grubej drewnianej belki. - Jeeli jest pan przekonany, e znajduje si tutaj radio, prosz je odszuka. A jeeli wie pan, gdzie zostao ukryte, prosz je zabra i skoczy z tym wreszcie. Mam dzi jeszcze sporo roboty. - Paskim obowizkiem jest wciela w ycie zasady... - Moim obowizkiem jest wciela w ycie cywilizowane zasady. Jeeli ju chcecie powoywa si na zasady, to wpierw sami ich przestrzegajcie. Dajcie nam jedzenie i lekarstwa, ktre nam si nale! - Ktrego dnia posunie si pan za daleko, pukowniku. - Ktrego dnia umr, by moe na apopleksj, prbujc wyegzekwowa idiotyczne zarzdzenia wydane przez niekompetentn administracj. - Zamelduj o paskim zuchwalstwie generaowi Shimie. - Prosz bardzo, niech pan to zrobi. A potem niech pan si go spyta, kto wyda rozkaz, eby kady jeniec apa co dzie po dwiecie much, ktre musz by zebrane, przeliczone i dostarczone przeze mnie do paskiego biura. - Wy, starsi oficerowie, bez przerwy skarycie si, e tyle jest miertelnych przypadkw dyzenterii. Dyzenteri szerz muchy... - Nie musi mi pan mwi ani o muchach, ani o miertelnych przypadkach rzek chrapliwie Smedly-Taylor. - Dajcie nam lekarstwa i pozwlcie nam zaprowadzi higien w najbliszej okolicy, a opanujemy choroby na caej wyspie. - Jecy nie maj prawa... - To wy macie za duo chorych na czerwonk. To wy macie wielu chorych na malari. Przed waszym najazdem na Singapurze nie byo tej choroby. - By moe. Ale byo was tysice, a my zwyciylimy i wzilimy was do niewoli. Jestecie zwierztami i tak powinnicie by traktowani. - O ile si nie myl, to na Pacyfiku te wcale niemao japoskich jecw trafia do niewoli. - Skd pan ma te informacje? - To tylko plotki, kapitanie Yoshima, wie pan, jak to jest. Najpewniej nieprawdziwe. Pewnie nieprawd jest rwnie to, e przestaa istnie japoska flota, e Japonia jest bombardowana, oraz to, e Amerykanie zdobyli Guadalcanal, Guam,

Rabaul, Okinaw i wanie szykuj si do ataku na terytorium Japonii... - Kamstwa!!! - Yoshima schwyci wiszcy u pasa samurajski miecz i wyszarpn go z pochwy. - Kamstwa! Cesarska Armia Japoska zwycia w wojnie i wkrtce zawadnie Australi i Ameryk. W naszych rkach jest Nowa Gwinea, a japoska flota wojenna w tej wanie chwili zblia si do Sydney. - Oczywicie. Smedly-Taylor odwrci si plecami do Yoshimy i rozejrza po baraku, napotykajc wpatrzone w niego oczy i poblade twarze. - Prosz wszystkich o opuszczenie baraku - powiedzia cicho. W milczeniu wykonano rozkaz. Kiedy barak opustosza, Smedly-Taylor zwrci si do Yoshimy: - Prosz, moe pan przystpi do rewizji. - A jeeli znajd radio? - Wszystko w rkach Boga. Smedly-Taylor poczu nagle ciar swoich pidziesiciu czterech lat. Przeja go dreszczem myl o odpowiedzialnoci spoczywajcej na jego barkach, bo cho odpowiadaa mu wojskowa suba, cho cieszy si, e jest tam, gdzie go potrzebuj, i z radoci peni swoje obowizki, musia teraz odszuka zdrajc. A po znalezieniu, ukara. Czowiek ten zasugiwa na mier, bo wykrycie radia oznaczao, e Daven umrze. Boe, eby tylko nie znaleli. Tylko to trzyma nas przy zdrowych zmysach, pomyla z rozpacz. Jeeli jest Bg na niebie, bagam, niech sprawi, eby Japoczycy nie znaleli radia! W jednym musia jednak przyzna Yoshimie racj. On, Smedly-Taylor, powinien mie do odwagi, eby umrze mierci onierza, na polu walki albo w trakcie ucieczki. yjcego toczy robak pamici, pamici o tym, e chciwo, dza wadzy i nieudolno doprowadziy do pogwacenia neutralnoci Wschodu i do bezsensownej mierci niezliczonych setek tysicy ludzi. Tak, ale gdybym zgin, pomyla, co by si stao z moj ukochan Maisie, z Johnem, ktry urodzi si, kiedy suyem w kawalerii, z Percym, ktry przyszed na wiat, kiedy byem w lotnictwie, i z Trudy, ktra tak wczenie wysza za m, zasza w ci i tak prdko owdowiaa? Miabym ich ju nigdy nie zobaczy, nie dotkn, miabym nigdy ju nie zazna ciepa rodzinnego domu? - Wszystko w rkach Boga - powtrzy, a sowa te, brzmice starczo i smutnie, przypominay jego samego. Yoshima rzuca suche rozkazy czterem stranikom. Stranicy usunli prycze z

ktw i zrobili wolne miejsce. Potem przesunli tam prycz Davena. Yoshima podszed do kta, w ktrym przedtem staa, obejrza krokwie, palmow strzech i nie heblowane deski podogi. Szuka starannie, ale Smedly-Taylor zorientowa si nagle, e Japoczyk robi to tylko na pokaz, specjalnie dla niego, i e wie, gdzie jest schowek. Przypomnia mu si wieczr sprzed wielu, wielu miesicy, kiedy przyszli powiedzie mu o radiu. - To wasze zmartwienie - powiedzia wtedy. - Jeeli was zapi, dostaniecie si w ich rce i to bdzie koniec. W aden sposb nie bd mg wam pomc, w aden. - Wybra spord nich Davena i Coxa i powiedzia im po cichu: - Jeeli wykryj radio, postarajcie si nie wciga w to innych. Musicie cho na krtko podtrzyma wersj, e to wy. A potem powiedzcie, e to ja was upowaniem, e to ja rozkazaem zrobi radio. - Po tych sowach odprawi ich, na swj sposb pobogosawi i yczy szczcia. A teraz wszyscy byli beznadziejnie pogreni. Czeka z niecierpliwoci, a Yoshima dobierze si do belki. Nie mg znie udrki tej zabawy w kotka i myszk. Z zewntrz sysza przeraone szepty mieszkacw baraku. Ale mg tylko czeka. Wreszcie Yoshimie te znudzia si ta zabawa. Drani go smrd panujcy w baraku. Podszed do pryczy Davena i pobienie j przeszuka. Nastpnie przyjrza si grubej belce u wezgowia. Nie zobaczy jednak adnych naci. Z chmurn min obejrza belk z bliska, dugimi, delikatnymi palcami obmacujc drewno. Mimo to nic nie znalaz. W pierwszej chwili gotw by sdzi, e go le poinformowano. Ale nie mg w to uwierzy, bo donosiciel nie dosta jeszcze zapaty. Mrukn co i na jego rozkaz koreaski stranik odczepi bagnet i poda mu, trzonkiem do przodu. Yoshima postuka w belk, nasuchujc, czy nie rozlegnie si guchy dwik. Aaa, jest! Stukn jeszcze raz. Odpowiedzia mu ten sam guchy dwik. Ale wci nie byo wida adnych pkni. e zoci wbi bagnet w drewno. Pokrywka odskoczya. - No, tak. Odnalezienie radia wprawio go w dum. Pomyla, e genera bdzie zadowolony. Moe nawet na tyle, eby przydzieli mu jednostk bojow, gdy jego

bushido burzyo si przeciw opacaniu donosicieli i zajmowaniu si tymi zwierztami. Smedly-Taylor podszed do pryczy peen podziwu dla tej przemylnej kryjwki i dla cierpliwoci czowieka, ktry j wykona. Musz przedstawi Davena... pomyla. To wicej ni obowizek. Tylko do czego przedstawi? - Do kogo naley ta prycza? - spyta Yoshima. Smedly-Taylor wzruszy ramionami i rwnie uda, e musi si tego dowiedzie. Yoshimie byo bardzo, naprawd bardzo przykro, e Daven ma tylko jedn nog. - Prosz, moe pan zapali - powiedzia, wycigajc w jego stron paczk kooa. - Dzikuj. Daven wzi papierosa, przyj podany mu ogie, lecz nie czu nawet, co pali. - Jak si pan nazywa? - spyta grzecznie Yoshima. - Kapitan piechoty Daven. - Gdzie pan straci nog, panie kapitanie? - Ja... wszedem na min. W Johore, na pnoc od grobli. - Czy to pan zbudowa radio? - Tak. Smedly-Taylor zrzuci z siebie paraliujcy go strach. - To ja kazaem kapitanowi Davenowi zbudowa radio. To ja za to odpowiadam. Kapitan Daven tylko wykona mj rozkaz. Yoshima spojrza na Davena. - Czy to prawda? - spyta. - Nie. - Kto jeszcze wie o radiu? - Nikt. To by mj pomys, zrobiem je sam. - Prosz, niech pan usidzie, kapitanie Daven - powiedzia Yoshima i skin pogardliwie gow w stron Coxa, ktry siedzia, szlochajc z przeraenia. - A ten jak si nazywa? - Kapitan Cox - odpar Daven. - Niech pan na niego spojrzy. To odraajce. Daven zacign si dymem. - Ja si boj tak samo jak on - powiedzia.

- Pan nad sob panuje. Pan jest odwany. - Boj si jeszcze bardziej ni on. Daven pokutyka niezgrabnie do Coxa i z wysikiem usiad przy nim. - No ju dobrze, Cox, staruszku - pocieszy go, kadc mu rk na ramieniu. Ju dobrze. - Spojrza na Yoshim. - Cox dosta Krzy Walecznych za Dunkierk, nie mia nawet dwudziestu lat. Teraz jest kim zupenie innym. To wasza robota, dranie, oto, co z niego zrobilicie w cigu trzech lat. Yoshima stumi ch, eby uderzy Davena. W stosunku do prawdziwego mczyzny, choby wroga, obowizyway pewne zasady. Obrci si do SmedlyTaylora i rozkaza mu, eby zebra szeciu ludzi, ktrych prycze ssiadoway z prycz Davena, a reszt poleci zatrzyma pod stra na zbirce. Wskazana szstka stana przed Yoshim. O radiu wiedzia tylko Spence, ale tak jak pozostali wypar si, e wie o jego istnieniu. - Wzi prycze i za mn - rozkaza Yoshima. Kiedy Daven siga po kule, Yoshima pomg mu wsta. - Dzikuj - powiedzia Daven. - Moe zapali pan jeszcze jednego? - Nie, dzikuj. Yoshima zawaha si. - Bybym zaszczycony, gdyby zechcia pan przyj ca paczk - powiedzia. Daven wzruszy ramionami, wzi papierosy, pokutyka do kta, w ktrym przedtem staa jego prycza, i schyli si po swoj elazn protez. Yoshima rzuci krtki rozkaz, a wtedy jeden z koreaskich stranikw podnis protez i pomg Davenowi usi. Palce przypinajce protez nie dray. Daven wsta, wzi kule i przez chwil im si przyglda. Potem odrzuci je do kta. Stukajc protez podszed do pryczy i popatrzy na radio. - Jestem z niego bardzo dumny - powiedzia, zasalutowa Smedly-Taylorowi i wyszed z baraku. Skromny orszak cign przez milczce Changi. Na jego czele szed Yoshima, dostosowujc tempo marszu do kroku Davena, u ktrego boku kroczy SmedlyTaylor. Za nimi, niewiadom pyncych ez, poda Cox. Dwaj spord czterech stranikw czekali wraz z jecami z baraku szesnastego. Czekali jedenacie godzin.

Wrci Smedly-Taylor, wrcia szstka mczyzn. Daven i Cox nie wrcili. Zatrzymano ich na wartowni, a jutro mieli by przewiezieni do wizienia Outram Road. Jecom pozwolono si rozej. Od stania na socu Marlowea potwornie rozbolaa gowa. Potykajc si wrci do baraku, a kiedy wzi prysznic, Larkin i Mac rozmasowali mu gow i nakarmili go. Po kolacji Larkin wyszed i usiad na skraju asfaltowej drogi. Marlowe przykucn w otworze drzwiowym, plecami do wntrza baraku. Za horyzontem wzbieraa noc. Idcy w obie strony drog ludzie byli jakby bardziej zagubieni ni zwykle w niezmierzonej samotnoci Changi. Mac ziewn. - Pjd ju chyba, Peter - powiedzia. - Wczeniej si dzi poo. - Dobrze, Mac. Uoywszy moskitier wok ka, Mac wepchn jej brzegi pod siennik. Przewiza sobie czoo szmatk, potem wysun manierk Marlowea z filcowego futerau i wyj faszywe denko. W ten sam sposb wyj denka manierek Larkina i swojej, po czym ostronie uoy wszystkie trzy jedna na drugiej. Wewntrz kadej krya si pltanina drutw, kondensator i lampa elektronowa. Z manierki lecej na wierzchu Mac wycign wtyczk z szecioma kolcami i zwj drutu i wetkn j zrcznie do gniazdka w rodkowej manierce. Potem ze rodkowej manierki wydoby wtyczk z czterema kolcami i wetkn j do odpowiedniego gniazdka w ostatniej. Rce mu dray i trzsy si kolana. Byo mu bardzo niewygodnie pracowa w pmroku, wspierajc si na jednym okciu i osaniajc manierki ciaem. Noc zagarniaa niebo, robio si coraz parniej. Do ataku przystpiy komary. Poczywszy ze sob manierki, Mac, ktrego rozbolay plecy, przecign si i wytar rce, liskie od potu. Nastpnie wycign ze skrytki w pierwszej manierce suchawki i sprawdzi, czy wtyczki siedz mocno w gniazdkach. Manierka zawieraa ponadto izolowany przewd doprowadzajcy prd. Mac rozwin go i sprawdzi, czy przylutowane do obu kocw igy nadal mocno si trzymaj. Znw wytar rce i jeszcze raz sprawdzi wszystkie poczenia, mylc o tym, e radio jest rwnie zgrabne i czyste jak przed dwoma laty na Jawie, kiedy koczy je potajemnie budowa, a Larkin i Marlowe trzymali stra. Zaprojektowanie i skonstruowanie radia zajo mu p roku.

Mg wykorzysta doln cz manierki - grna musiaa zawiera wod wic nie tylko zmuszony by zmniejszy radio do trzech maych, zwartych podzespow, ale rwnie umieci je w wodoszczelnych pojemnikach, a pojemniki te przylutowa we wntrzu manierek. Wszyscy trzej od ptora roku nosili je ze sob. Na wypadek dnia takiego jak dzisiejszy. Mac uklk i wbi obie igy w przewody czce arwk wiszc u sufitu ze rdem prdu. Potem odchrzkn. Peter Marlowe wsta i upewni si, czy w pobliu nie ma nikogo. Prdko wykrci arwk i nacisn kontakt. Potem wrci do drzwi i stan tam na stray. Zobaczy, e Larkin siedzi bez ruchu na swoim miejscu po drugiej stronie drogi, i da Macowi znak, e nie ma niebezpieczestwa. Wtedy Mac zwikszy si gosu, wzi suchawk i zacz nasuchiwa. Sekundy biegy, zamieniajc si w minuty. Nagle Marlowe usysza jk Maca i przestraszony obrci si gwatownie. - Co si stao, Mac? - spyta szeptem. Mac wystawi gow spod moskitiery. Twarz mia zszarza. - Nie dziaa, chopie - powiedzia. - To drastwo nie dziaa!

Ksiga druga
ROZDZIA IX
Sze dni pniej w kcie baraku Amerykanw Max przydyba szczura. - Spjrzcie tylko na tego bydlaka - szepn Krl. -W yciu nie widziaem wikszego. - Rzeczywicie - powiedzia Marlowe. - Uwaaj, eby ci rki nie odgryz! Okryli go. Napawajcy si widokiem ofiary Max z bambusow szczotk w rku, Tex z kijem do baseballa, Marlowe rwnie ze szczotk. Pozostali dzieryli kije i noe. Tylko Krl by nie uzbrojony, za to nie spuszcza szczura z oka, gotw w kadej chwili uskoczy. Do tej pory siedzia w swoim kcie rozmawiajc z Marloweem. Poderwa si wraz z innymi, kiedy Max krzykn. Byo tu po niadaniu. - Uwaga! - zawoa, przeczuwajc, e szczur rzuci si nagle do ucieczki. Max zamachn si z caych si, ale spudowa. Za drugim razem szczotka potrcia szczura i przewrcia go na grzbiet, ale poderwa si byskawicznie, popdzi z powrotem do kta i obrci si syczc, parskajc i odsaniajc cienkie jak szpileczki zby. - Chryste, ju mylaem, e tym razem sukinkot si wymknie - powiedzia Krl. Wochate cielsko miao prawie trzydzieci centymetrw dugoci. Do tego dochodzi trzydziestocentymetrowy ogon, nagi i u nasady gruby jak kciuk dorosego mczyzny. Mae, paciorkowate oczka, brunatne i plugawe, biegay to w lewo, to w prawo, szukajc drogi ucieczki. Szczur mia zwajcy si spiczasty eb, wski pysk i due, bardzo due siekacze. Way chyba z kilogram. By zy i ogromnie niebezpieczny. Max dysza z wysiku i nie spuszcza szczura z oczu. - Chryste, jak ja nienawidz szczurw - powiedzia i splun. - Brzydz si nawet ich widoku. Zabijmy go. Gotowi? - Zaczekaj, Max - rzek Krl. - Nie ma popiechu. Przecie nam nie ucieknie.

Chc zobaczy, co zrobi. - Co zrobi? Jeszcze raz sprbuje uciec, i tyle. - To go zatrzymamy. pieszy nam si? - Krl spojrza na szczura i umiechn si szeroko. - Wpade, sukinsynu. Ju po tobie. Szczur jakby zrozumia, co do niego mwi, bo rzuci si na Krla z wyszczerzonymi zbami. Tylko gradem razw i dzikimi okrzykami udao si go zapdzi z powrotem do kta. - To bydl rozerwaoby na strzpy, gdyby dosigo tymi zbiskami. Nie wiedziaem, e szczury s takie szybkie - powiedzia Krl. - Ej, a moe bymy go sobie zatrzymali? - zaproponowa Tex. - Co ci strzelio do gowy! - Moglibymy go trzyma. Na przykad jako maskotk. A kiedy nie byoby nic do roboty, tobymy go puszczali i gonili. - Ty, Tex, to wcale nie jest takie gupie - odezwa si Dino. - Przypomniao ci si pewnie, co robili kiedy, dawno temu z lisami. - Obrzydliwy pomys - powiedzia Krl. - Zabi drania mona. Ale po co si nad nim znca, nawet jeeli to szczur. Nic wam nie zrobi. - Moe i nic. Ale szczury to szkodniki. Nie maj prawa y. - Wanie, e maj - sprzeciwi si Krl. - Gdyby nie one... Przecie one r padlin, tak jak mikroby. Czy wiesz, co by byo, gdyby nie szczury? wiat byby jedn wielk kup gnoju. - E tam - powiedzia Tex. - Szczury niszcz zbiory. Moe to wanie ten sukinsyn wyar od spodu worek z ryem. Ma taki kadun, e to cakiem moliwe. - Wanie - przyzna Max. - Jednej nocy udao im si cign prawie pitnacie kilo. Szczur znw sprbowa si uwolni. Przebi si przez otaczajcych go ludzi i mign wzdu baraku. Udao si im osaczy go w kcie, i to tylko dlatego, e mieli szczcie. Ponownie go otoczyli. - Lepiej skoczmy z nim. Nastpnym razem moe nam si wymkn wysapa Krl. I raptem go olnio. - Zaczekajcie - zwrci si do pozostaych, ktrzy coraz cianiejszym pkolem zamykali kt baraku. - O co chodzi? - Mam pomys - oznajmi Krl i obrci si szybko do Texa. - We koc. Prdko.

Tex podskoczy do swojego ka i zerwa z niego koc. - A teraz we z Maxem koc i zapcie do niego szczura - poleci Krl. - Jak to? - Chc go mie ywego. No, ruszcie si! - Do mojego koca?! Zgupiae? Mam tylko ten jeden! - Zaatwi ci inny. Tylko zapcie szczura. Wszyscy wytrzeszczyli na niego oczy. Tex wzruszy ramionami. Chwyci koc z jednej strony, Max z drugiej, i trzymajc go jak parawan zbliyli si do kta. Reszta trzymaa w pogotowiu kije i szczotki, na wypadek, gdyby szczur prbowa uciec bokiem. Tex i Max runli gwatownie na podog i szczur zaplta si w fadach materiau. Zbami i pazurami torowa sobie drog ucieczki, ale Max wrd ogromnej wrzawy zwin koc, ktry zamieni si w podrygujc kul. Podnieceni upem mczyni zaczli krzycze. - Uciszcie si - zarzdzi Krl. - A ty, Max, trzymaj go i uwaaj, eby nie uciek. Tex, nastaw kaw. Napijemy si wszyscy. - Co to za pomys? - spyta Marlowe. - Jest za dobry, eby go od razu zdradza. Najpierw wypijemy kaw. Kiedy ju wszyscy pili kaw, Krl wsta. - A teraz, chopcy, posuchajcie mnie uwanie. Mamy szczura, tak czy nie? - I co z tego? - spyta Miller, tak jak inni nie mogc si nadziwi. - Nie mamy co je, tak czy nie? - No tak, ale... - O mj Boe - rzek w osupieniu Marlowe. - Chyba nie proponujesz nam, ebymy go zjedli? - Ale skd - zaprzeczy Krl, a potem umiechn si rozanielony. - My go nie bdziemy jedli. Ale jest wielu takich, ktrzy chtnie kupiliby kawaek misa. - Szczurzego? - spyta Byron Jones Trzeci z powag, wybauszajc jedyne oko. - Na gow upade. Mylisz, e kto kupi szczurze miso? Na pewno nie! zniecierpliwi si Miller. - Oczywicie, e nie kupi, jeli bdzie wiedzia, e to szczurze. Ale przypumy, e o tym nie wie, co wtedy? - Krl odczeka chwil, eby do wszystkich dotar sens jego sw, potem cign dobrotliwym tonem: - Przypumy, e nikomu o tym nie powiemy. Miso bdzie wyglda jak kade inne. Powiemy, e to krlik...

- Na Malajach nie ma krlikw, stary - przerwa mu Marlowe. - W takim razie przypomnij sobie jakie zwierz, ktre jest mniej wicej tej samej wielkoci. - Mona by powiedzie, e to wiewirka - odpar po chwili zastanowienia Marlowe. - Albo... ju wiem. - Rozjani si. - Jelonek. Tak, jelonek... - Co ty, przecie jelenie s o wiele wiksze - wtrci si Max, ktry nadal trzyma podrygujcy koc. - Sam jednego upolowaem w Alleghenach... - Tak, ale ja mwi o innym zwierzciu z tej rodziny, ktre nazywa si rusa ticus. To jest takie mae zwierztko, ma ze dwadziecia centymetrw wzrostu i way chyba niewiele ponad kilogram. Jest mniej wicej rozmiarw szczura. Tubylcy uwaaj jego miso za wielki przysmak. - Rozemia si. - Rusa ticus znaczy dosownie mysi jele. Krl, zachwycony, zatar rce. - Wspaniale, stary! - pochwali go i rozejrza si po otaczajcych go ludziach. - Bdziemy sprzedawa udka rusa ticusa. I to wcale nie bdzie kamstwo. Wszyscy wybuchnli miechem. - No, to si pomialimy, a teraz zabijmy tego cholernego szczura. Sprzedajmy nogi - powiedzia Max. - Sukinsyn zaraz mi std ucieknie. A ja, jak pragn zdrowia, wcale nie mam ochoty, eby mnie pogryz. - Mamy jednego szczura - rzek Krl, cakowicie go ignorujc. - Musimy sprawdzi, czy to samiec, czy samica. A wtedy zapiemy drugiego do pary i dopucimy je do siebie. Raz, dwa, trzy i interes kwitnie. - Interes? - zdziwi si Tex. - A jak. - Krl rozejrza si radonie. - Ludzie, zostaniemy hodowcami! Zaoymy hodowl szczurw. Za zarobion fors bdziemy kupowa kury, a kmiotki niech jedz ticusa. Dopki nikt swkiem nie pinie, powodzenie zapewnione. Zapado trwone milczenie, ktre przerwa Tex. - A gdzie je bdziemy trzyma, kiedy si bd rozmnaay? - spyta niepewnie. - W schronie. No bo gdzie? - Ale w wypadku nalotu... Schron moe by nam potrzebny. - Odgrodzimy go z jednej strony. Wydzielimy cz dla nich - odpar Krl i oczy mu rozbysy. - Pomylcie tylko. Pidziesit takich olbrzymw na sprzeda tygodniowo. Mamy w rkach kopalni zota. Znacie to stare powiedzenie: Mnoy

si jak szczury... - A jak szybko one si rozmnaaj? - spyta Miller, drapic si bezmylnie. - Nie wiem. A moe ktry z was wie? - Krl czeka na odpowied, ale wszyscy zaprzeczyli potrzsajc gowami. - Cholera, skd by si dowiedzie? - Od Vexleya - powiedzia Marlowe. - Od kogo? - Od Vexleya. Prowadzi kursy, uczy botaniki, zoologii i tym podobnych. Moglibymy go spyta. Amerykanie wymienili spojrzenia, a potem nagle zaczli wiwatowa. Mao brakowao, a Max wrd okrzykw: Pilnuj zota, ofiaro, Nie wypu go, jak rany, Uwaaj, Max, puciby koc z miotajcym si w rodku szczurem. - Dobra jest, trzymam drania. - Max uciszy harmider i zwrci si do Marlowea: - Jak na oficera, fajny z ciebie chop. No, to jak, idziemy do szkoy? - Tak. Ale ty nie pjdziesz. Masz co innego do roboty - powiedzia szorstko Krl. - Na przykad...? - Na przykad skombinuj drugiego szczura. Przeciwnej pci. Ja z Peterem dowiemy si, czego trzeba. Wic do roboty! Tex i Byron Jones Trzeci przygotowali schron na przyjcie szczura. Znajdowa si on dokadnie pod barakiem, mia dziewi metrw dugoci, niecae dwa metry wysokoci i by szeroki na ponad metr. - Wspaniale! - wykrzykn podniecony Tex. - Tego cierwa zmieci si tu tysice! W cigu paru minut powsta plan odpowiednich drzwiczek. Tex poszed ukra kawaek drucianej siatki, ktrej uywano do budowy kojcw dla kur, a Byron Jones Trzeci wybra si po drewno. Jones umiechn si, przypomniawszy sobie, e kilku Anglikw miao par adnych kawakw drewna, ktrych nie strzegli zbyt pilnie, i kiedy wrci Tex, zdy ju zrobi ram do drzwiczek. Gwodzie wycignito z dachu baraku, a motek, podobnie zreszt jak klucze, rubokrty i mnstwo innych niezbdnych narzdzi, poyczono ju dawno od jakiego nieuwanego mechanika w zakadzie naprawczym. Kiedy drzwiczki byy ju zamontowane jak naley, Tex poszed do Krla. - wietnie, znakomicie - rzek Krl, ogldajc ich dzieo. - Nie pojmuj, jak wy to robicie, e tak wam szybko idzie - dziwi si

Marlowe. - Jak trzeba, to si robi. Tak jest po amerykasku - powiedzia Krl i da znak Texowi, eby przywoa Maxa. Max wpezn pod barak i doczy do nich. Ostronie wypuci szczura do ogrodzonej czci schronu. Szczur miota si wciekle, szukajc moliwoci ucieczki. Kiedy prby okazay si daremne, cofn si do kta i stamtd sycza na nich zapamitale. - Wyglda zdrowo - powiedzia umiechnity Krl. - Musimy go jako nazwa - wtrci Tex. - To proste. Nazwiemy go Adam. - No dobrze, a jeeli to jest ona? - To wtedy Ewa - odpar Krl i wyczoga si spod baraku. - Chod, Peter. Idziemy. Kiedy po duszych poszukiwaniach odnaleli majora lotnictwa Vexleya, wykad ju si rozpocz. - Sucham? - spyta ze zdumieniem Vexley widzc, e w blasku soca przed barakiem stoi Krl w towarzystwie jakiego modego oficera i obaj mu si przygldaj. - Pomylelimy sobie... - odezwa si Marlowe z zakopotaniem pomylelimy sobie, e moglibymy chodzi na paskie wykady. Oczywicie, jeeli nie przeszkadzamy - doda prdko. - Na moje wykady? - spyta oszoomiony Vexley. By to jednooki mczyzna, ktrego surow, przypominajc pergamin twarz pokryway plamy i blizny po pomieniach ostatniego bombowca, ktrym lecia. Jego klasa liczya zaledwie czterech uczniw, tpych i wcale nie zainteresowanych wykadanym przez niego przedmiotem. Zdawa sobie spraw, e cignie te zajcia wycznie z braku zdecydowania. atwiej mu byo udawa, e wykady ciesz si powodzeniem, ni je przerwa. Z pocztku by peen entuzjazmu, ale teraz uwiadamia sobie, e to wszystko pozory. Gdyby jednak zawiesi zajcia, straciby cel w yciu. Dawno, dawno temu w obozie powsta uniwersytet - Uniwersytet Changijski. Zorganizowano zajcia. Tak rozkazaa gra. To dobrze zrobi onierzom, stwierdzili. Trzeba da im co do roboty. Uszlachetni. Zmusi do zajcia si czymkolwiek, a wtedy bdzie spokj.

Prowadzono kursy jzykowe, plastyczne i inynieryjne, gdy wrd stu tysicy ludzi, bo tyle liczya pokonana armia, byo przynajmniej po jednym specjalicie w kadej z tych dziedzin. Wiedza o wiecie. Wielka szansa. Poszerzenie horyzontw. Zdobycie zawodu. Przygotowanie do Utopii, ktra nastanie, kiedy tylko skoczy si ta przeklta wojna i ycie potoczy si zwykym trybem. Uniwersytet by icie ateski. Nie mia sal wykadowych, a tylko nauczyciela, ktry wynajdywa jakie ocienione miejsce i zbiera wok siebie swoich uczniw. Jednake uwizieni w Changi jecy byli zwykymi ludmi. Wci sobie powtarzali: Od jutra zaczn chodzi na wykady. Niektrzy chodzili na nie, ale kiedy stwierdzili, e nauka nie przychodzi atwo, opuszczali najpierw jedne, drugie zajcia, a potem mwili: Od jutra znw zaczn chodzi. Bd od jutra chodzi, eby sta si takim, jakim chc by potem. To grzech traci czas. Od jutra naprawd wezm si za nauk. Ale w Changi, tak jak wszdzie, yo si tylko dniem dzisiejszym. - Naprawd chc panowie chodzi na wykady? - powtrzy z niedowierzaniem Vexley. - Czy na pewno nie sprawimy panu kopotu, panie majorze? - spyta serdecznym tonem Krl. Vexley wsta podekscytowany i zrobi dla nich miejsce w cieniu. Nowy narybek niezmiernie go uradowa. I to kto! Sam Krl! To dopiero sukces! - pomyla. Krl na moich wykadach! Moe bdzie mia papierosy... - Witam ci, chopcze, witam - rzek i serdecznie ucisn wycignit do Krla. - Major lotnictwa Vexley. - Mio mi pana pozna, panie majorze. - Kapitan lotnictwa Marlowe - przedstawi si Peter Marlowe, ciskajc do majora, i usiad w cieniu. Vexley czeka podniecony, a nowi suchacze usadowi si. W roztargnieniu nacisn kciukiem wierzch doni i liczy sekundy, w cigu ktrych wgbienie w skrze powoli si wyrwnao. Pelagra ma swoje dobre strony, pomyla. Myl o skrze i kociach skojarzya mu si z wielorybami i jego wyupiaste oko zabyso. - Dzi chciaem wam opowiedzie o wielorybach. Czy wiecie co na ich temat?... Ooo - rzek zachwycony, kiedy Krl wycign paczk kooa i poczstowa go, a potem take reszt klasy.

Wszyscy czterej uczniowie wzili po papierosie i przesunli si, robic Krlowi i Marloweowi wicej miejsca. Dziwili si w duchu, czego, u licha, Krl tu szuka, ale tak naprawd niewiele ich to obchodzio, dostali przecie od niego prawdziwe, fabryczne papierosy. Vexley podj wykad o wielorybach. Uwielbia te zwierzta. Uwielbia je nieprzytomnie. - Wieloryby s bez wtpienia najwysz form istnienia, jak zdoaa osign natura - rzek, z wielk przyjemnoci wsuchujc si w gboki ton swego gosu. Zauway, e Krl skrzywi si. - Czy s jakie pytania? - spyta skwapliwie. - Owszem - powiedzia Krl. - Wieloryby s ciekawe, a szczury? - Nie bardzo rozumiem - odpar grzecznie Vexley. - To bardzo ciekawe, co pan mwi o wielorybach. Ale wanie mylaem o szczurach. - Jak to o szczurach? - Zastanawiaem si, czy pan co o nich wie - wypali Krl. Mia sporo roboty i nie chcia traci czasu na jakie dyrdymay. - Koledze chodzi o to - wtrci szybko Marlowe - e jeli wieloryby zachowuj si bardzo podobnie do czowieka, to czy dotyczy to rwnie szczurw? Vexley potrzsn gow i powiedzia z niesmakiem: - Gryzonie s zupenie inne. Wracajc do wielorybw... - A czym si rni? - spyta Krl. - Gryzoniami zajm si w semestrze wiosennym -odpar z rozdranieniem Vexley. - To obrzydliwe zwierzta. Nie ma w nich nic, zupenie nic, co mogoby si podoba. A teraz wemy dla przykadu takiego petwala bkitnego - wrci popiesznie do tematu. - O, to jest dopiero prawdziwy olbrzym wrd wielorybw. Ma ponad trzydzieci metrw dugoci, a jego waga dochodzi czasem do stu pidziesiciu ton. Jest to najwiksze stworzenie, ktre yje - i kiedykolwiek yo - na ziemi. Jest najpotniejsze ze spotykanych obecnie zwierzt. No, a jego zwyczaje godowe... - powiedzia prdko, wiedzc, e opowieci o yciu seksualnym zwierzt niezawodnie przycigaj uwag uczniw. - Gody petwala bkitnego to co zaiste wspaniaego. Samiec rozpoczyna zaloty wydmuchujc przepikne oboki pyu wodnego. Mci wod ogonem tu przy samicy, czekajcej cierpliwie i z podaniem na powierzchni oceanu. A potem daje gbokiego nura, eby wystrzeli w powietrze wielki, olbrzymi, ogromny, i spa z oskotem grzmocc ogonem w powierzchni

wody, ktra kipi spieniona. - Vexley ciszy gos do namitnego szeptu. - Wreszcie podpywa do wybranki i zaczyna askota j petwami... Nawet Krl, mimo e myli zajte mia szczurami, uwanie nadstawi uszu. - A wtedy porzuca umizgi i znw daje nura, zostawiajc j dyszc na powierzchni. Czyby opuszcza j na dobre? - Vexley zrobi dramatyczn pauz. Ot nie. Nie opuszcza jej. Znika mniej wicej na godzin w gbinach oceanu, gdzie nabiera si. A potem znw wystrzela w gr, rozsadzajc powierzchni wody, i spada z hukiem gromu w niebotycznej fontannie wodnego pyu. Okrca si raz i drugi, ciskajc mocno samic petwami, i syci si ni a do wyczerpania. Vexley rwnie by wyczerpany, majc przed oczami wspaniay widok spkujcych olbrzymw. Ach, niepozorna ludzka istoto, eby moga ujrze to kiedy na wasne oczy, by tam... - Gody odbywaj si koo lipca w ciepych wodach - cign popiesznie. - Po urodzeniu wielorybitko way pi ton i ma okoo dziewiciu metrw dugoci. Rozemia si wyprbowanym miechem. - Pomylcie tylko... Suchacze skwitowali to uprzejmymi umiechami, a Vexley wystpi z gwodziem swojego wykadu, niezawodnie wzbudzajcym rubaszny miech. - A jak wyobrazicie sobie rozmiary modego wieloryba, pomylcie tylko, jakiego maego ma ten duy, co? I znw grzeczne umiechy. Dawni uczniowie ju nie raz syszeli te opowieci. Nastpnie Vexley opowiedzia im, jak przez siedem miesicy samica karmi mode wielorybie, dostarczajc mu mleka z dwch ogromnych sutek znajdujcych si w tylnej czci brzucha. - Z pewnoci zdajecie sobie spraw, e z duszym karmieniem pod wod wi si pewne kopoty - mwi z zachwytem. - Czy szczury te karmi mode mlekiem? - wyrwa si z pytaniem Krl. - Tak - potwierdzi zbity z tropu major. - A teraz chciabym wam opowiedzie o ambrze... Krl westchn z rezygnacj i sucha dalej opowieci Vexleya o ambrze i kaszalotach, zbowcach, bieugach, grindwalach, morwinach i dziobaczach, o narwalach, miecznikach i humbakach, o doglingach i fiszbinowcach, wielorybach pospolitych i polarnych, a wreszcie o waach grenlandzkich. Zanim major doszed do tych ostatnich, wszyscy suchacze, z wyjtkiem Marlowea i Krla, rozeszli si. Kiedy Vexley skoczy, Krl wypali prosto z mostu:

- Mnie interesuj szczury. Vexley jkn. - Szczury? - Prosz, niech pan sobie zapali - rzek dobrotliwie Krl.

ROZDZIA X
- No dobra, chopcy, na miejsce - poleci Krl. Odczeka, a w baraku ucichnie, a w drzwiach stanie kto na czatach. - Mamy kopot - oznajmi. - Z Greyem? - spyta Max. - Nie. Chodzi o nasz hodowl. Opowiedz im, Peter - zwrci si Krl do Marlowea, ktry przysiad na brzegu ka. - Wyglda na to, e szczury... - zacz Marlowe. - Opowiedz im od pocztku. - Wszystko? - No pewnie. Owie ich, a potem zastanowimy si razem jak i co. - Dobrze. A wic znalelimy Vexleya, a on powiedzia nam, cytuj: Rattus norvegicus, czyli szczur norweski, zwany czasem Mus decumanus... - A co to znowu za mowa? - spyta Max. - O rany, to acina. Kady gupi wie - warkn Tex. - Ty znasz acin, Tex? - spyta Max wytrzeszczajc oczy. - Co ty, ale te idiotyczne nazwy zawsze s po acinie... - Chcecie si dowiedzie, czy nie? - przerwa im Krl, po czym da znak Marloweowi, eby mwi dalej. - W kadym razie Vexley opisa je szczegowo: owosione, bezwosy ogon, waga do dwch kilo, a w tej czci wiata zwykle okoo kilograma. Szczury te parz si bez wyboru i nie maj okresu godowego... - Cholera, nic z tego nie rozumiem. - Samiec dmucha kad samic, jaka mu si nawinie, i to na okrgo przez cay rok - wyjani zniecierpliwiony Krl. - To znaczy tak jak my? - spyta niewinnie Jones. - Tak, chyba tak - odpar Marlowe. - W kadym razie szczury parz si przez cay rok i samica moe mie rocznie do dwunastu miotw, a w nich zwykle po dwanacie, a czasami nawet a czternacie modych. Szczury rodz si lepe i nieporadne w dwadziecia dni po... -dobiera starannie odpowiednie sowo - stosunku. Zaczynaj widzie po upywie czternastu do siedemnastu dni, a po dwch miesicach osigaj dojrzao pciow. Przestaj si rozmnaa w wieku dwu lat, a majc trzy lata s ju stare.

- Ja ci krc! - odezwa si z zachwytem Max w przeraliwej ciszy. Kopotw mamy rzeczywicie od groma. Jeeli po dwch miesicach mode zaczn si rozmnaa i bdziemy ich mieli po dwanacie, no, powiedzmy dla rwnego rachunku, po dziesi w miocie, to sami sobie obliczcie. Dajmy na to, e w pierwszym dniu mamy dziesi modych. Kolejne dziesi w dniu trzydziestym. Do dnia szedziesitego z pierwszej pary mamy ich pidziesit. W dniu dziewidziesitym rozmnaa si kolejne pi par i mamy kolejne pidziesit sztuk modych. W dniu sto dwudziestym bdzie ich dwiecie pidziesit plus pidziesit i nowa porcja dwustu pidziesiciu. O rany, wychodzi szeset pidziesit w cigu piciu miesicy. Jeszcze jeden miesic i mamy prawie sze tysicy piset... - Jezu, trafilimy na y zota! - zawoa Miller, drapic si zapamitale. - I to jak - przyzna Krl. - Ale najpierw trzeba si troch zastanowi. Po pierwsze, nie moemy ich trzyma wszystkich razem, bo si zjedz. Wynika z tego, e musimy oddzieli samce od samic, chyba e akurat bdziemy je do siebie dopuszcza. A po drugie, i samce, i samice bez przerwy si ze sob r. Co oznacza, e trzeba porozdziela wszystkie samce i wszystkie samice. - To je porozdzielamy. Co w tym trudnego? - Nic trudnego, Max, ale potrzebujemy klatek i wszystko musimy jako zorganizowa - tumaczy cierpliwie Krl. - Co wcale nie bdzie takie atwe. - E tam, nie ma sprawy. Moemy przecie narobi klatek na zapas powiedzia Tex. - Mylisz, e uda nam si utrzyma hodowl w tajemnicy? Wtedy kiedy bdziemy j zakada? - A niby dlaczego kto miaby si o tym dowiedzie? - Aha, jeszcze jedno - rzeki Krl. Zadowolony by ze swoich pobratymcw, a jeszcze bardziej z caego przedsiwzicia. Bardzo mu to odpowiadao: czeka i nic nie robi. - r wszystko, obojtnie: ywe czy martwe. Dosownie wszystko. A wic nie bdzie problemu z zaopatrzeniem. - Ale szczury s brudne i bdzie je czu na kilometr -wtrci Byron Jones Trzeci. - Do tu wszdzie smrodu, po co go sobie jeszcze dokada pod wasnym barakiem. A poza tym szczury przenosz dum! - Moe to chodzi tylko o jeden rodzaj szczurw, tak samo jak jeden rodzaj komarw przenosi malari - powiedzia z nadziej Dino, bdzc czarnymi oczami po twarzach towarzyszy.

- Pewnie, e szczury przenosz dum - rzek Krl wzruszajc ramionami. Zreszt przenosz mnstwo innych ludzkich chorb. Ale co z tego. Mamy zrobi majtek, a wy, achy, szukacie minusw! To nie po amerykasku! - No, owszem, ale co z t dum? Skd mamy wiedzie, czy one s bezpieczne, czy nie? - spyta niezdecydowanie Miller. Krl rozemia si. - Spytalimy o to Vexleya, a on na to, cytuj: Mona si o tym szybko przekona. Albo si od razu umiera, albo wcale. Koniec cytatu. Przecie to tak samo jak z kurami. Utrzymuje si je w czystoci, dobrze karmi i hodowla kwitnie! Nie ma strachu. I tak rozmawiali o hodowli, o wynikajcych z niej niebezpieczestwach i moliwociach, ktre doceniali wszyscy - z zastrzeeniem, e nie bd musieli je tego, co wyhodowali, swojego produktu - a take o problemach zwizanych z tak olbrzymim przedsiwziciem. I wtedy nagle do baraku wszed Kurt z wyrywajcym si kocem w rkach. - Mam drugiego szczura - oznajmi pospnie. - Naprawd? - A jak. Wy tu sobie gadu-gadu, a ja dziaam. To samica - powiedzia i splun na podog. - Skd wiesz? - Obejrzaem. Dosy si naogldaem szczurw w marynarce handlowej. A tamten na dole to samiec. Te go obejrzaem. Wcisnli si wszyscy pod barak, eby widzie, jak Kurt wrzuca Ew do okopu. Oba szczury natychmiast sczepiy si z furi, a obserwujcy je ludzie z trudem powstrzymywali si od wiwatw. Pierwszy miot by ju w drodze. Na hodowc wybrano Kurta, ktry bardzo si z tego ucieszy. Dziki temu mg mie pewno, e dostanie to, co mu si bdzie naleao. Pewnie, trzeba doglda szczurw. Ale jedzenie to jedzenie. Kurt wiedzia, e jeeli kto przeyje ten obz, z pewnoci bdzie nim wanie on.

ROZDZIA XI
Po upywie dwudziestu dni Ewa urodzia mae. W ssiedniej klatce Adam szarpa pazurami druty, eby dosta si do yjcego misa, i dopiby swego, gdyby Tex w por nie zauway dziury w siatce. Ewa karmia mode. Byli tam Kain, Abel, Grey i Alliluha oraz samiczki - Beulah, Mabel, Junt, Ksiniczka, Maa Ksiniczka, Dua Mabel, Dua Junt i Dua Beulah. Z wyborem imion dla samcw nie byo kopotu, ale nikt nie chcia si zgodzi, eby ktr z samiczek nazwano imieniem jego dziewczyny, siostry lub matki. A jeli ju kto zaproponowa imi swojej teciowej, okazywao si, e takie samo imi nosia czyja dawna sympatia albo krewna. Upyny trzy dni, zanim zgodzili si na imiona Beulah i Mabel. Kiedy mode skoczyy dwa tygodnie, przeniesiono je do osobnych klatek. Krl, Peter Marlowe, Tex i Max odczekali do poudnia, eby Ewa dosza do siebie, a potem dopucili do niej Adama. Tak poczty zosta drugi miot. - Jestemy bogaci, Peter - powiedzia z zadowoleniem Krl, kiedy przeciskali si przez otwr w pododze. Krl zdecydowa si na zrobienie tego przejcia, gdy wiedzia, e liczne wycieczki pod barak mog wzbudzi ludzk ciekawo. A niezbdnym warunkiem powodzenia hodowli byo zachowanie jej w tajemnicy. Nawet Mac i Larkin nie wiedzieli o niczym. - Gdzie s wszyscy? - spyta Marlowe, zamykajc za sob drzwiczki w pododze. W baraku by tylko Max, ktry lea na swojej pryczy. - Zagnano frajerw do roboty. Tex jest w szpitalu, a reszta pldruje po okolicy. - Chyba pjd i te popldruj. Przynajmniej bd mia o czym myle. - Myle? Mam co dla ciebie. Jutro w nocy idziemy do wioski - powiedzia ciszonym gosem Krl wchodzc, po czym zawoa do Maxa: - Ej, Max, znasz Proutyego, australijskiego majora z jedenastki? - Tego starego? Oczywicie. - On wcale nie jest stary. Ma najwyej czterdziestk. - Dla mnie czterdziestolatek jest stary jak wiat. Do takiego wieku brakuje mi caych osiemnastu.

- To ci si chyba powinno uda - rzek Krl. - Pjdziesz do Proutyego i powiesz mu, e to ja ci przysyam. - I co? - Tylko tyle. Po prostu id do niego. I sprawd, czy nie krci si tu gdzie Grey... albo ktry z jego szpiclw. - Ju id - odpar niechtnie Max i zostawi ich samych. Marlowe spoglda ponad ogrodzeniem, wypatrujc brzegu morza. - Zastanawiaem si ju, czy si nie rozmylie - powiedzia. - Sdzie, e ci nie zabior? - Tak. - Nie masz si o co martwi, Peter. - Krl wyj kaw i wrczy Marloweowi kubek. - Zjesz ze mn? - spyta. - Nie mam pojcia, jak ty to robisz mrukn Marlowe. - Wszyscy goduj, a ty zapraszasz mnie na obiad. - Bd jad katchang idju. Krl otworzy kluczykiem czarn skrzynk, wyj z niej woreczek z maymi, zielonymi ziarnkami i poda go Marloweowi. - Zajmiesz si tym? - spyta. Kiedy Marlowe wyszed na dwr i my fasol pod kranem, Krl otworzy konserw z woowin i ostronie przeoy zawarto puszki na talerz. Marlowe wrci z fasol. Ziarna byy porzdnie wymyte, na powierzchni wody nic nie pywao. wietnie, pomyla Krl. Peterowi nie trzeba dwa razy powtarza. Aluminiowe naczynie zawierao te dokadnie odmierzon ilo wody, to znaczy sze razy tyle co grubo warstwy fasoli. Krl postawi blaszank na maszynce i wsypa do wody yk cukru i dwie szczypty soli. A potem woy jeszcze poow konserwowej woowiny. - Masz dzi urodziny? - spyta Marlowe. - Co? - Chcesz naraz je katchang idju i woowin? - Dziwisz si, bo sam jadasz marnie. Wdychajc aromat i syszc bulgotanie potrawy Marlowe cierpia katusze. W zeszym tygodniu byo ciko. Obz ucierpia na tym, e odkryto radio. Japoski komendant ,,z alem obniy jecom racje ywnociowe w zwizku ze zymi zbiorami, tak e grupy zuyy nawet skromne zapasy odoone na czarn godzin.

Jakim cudem nie byo innych reperkusji. Oczywicie, oprcz zmniejszonych racji. W grupie Marlowea zmniejszenie racji najbardziej uderzyo w Maca. A waciwie to i bezuyteczno ukrytego w ich manierkach radia. - Niech to szlag! - kl Mac po kilkutygodniowych prbach odszukania usterki. - Wszystko na nic, chopcy. Bez rozoenia tego drastwa na czci nic si nie da zrobi. Na oko wszystko jest w porzdku. Ale musiabym mie narzdzia i jak bateri, eby znale, co tam nie gra. W jaki czas potem Larkin zdoby ma bateryjk. Mac zebra uchodzce siy i znw szuka, prbowa, sprawdza. Wczoraj, wanie podczas takich prb, jkn i zemdla, pograjc si w malarycznej piczce. Marlowe z Larkinem zanieli go do szpitala i pooyli na ku. Lekarz stwierdzi, e to tylko malaria, ale doda, e wobec przygnbienia chorego moe ona atwo sta si niebezpieczna. - Co ci jest, Peter? - spyta Krl spostrzegszy, e Marlowe nagle spowania. - Nic. Myl o Macu. - A co mu jest? - Wczoraj musielimy go zanie do szpitala. Nie jest z nim najlepiej. - Malaria? - Przede wszystkim. - To znaczy? - No, ma wysok gorczk. Ale nie to jest najgorsze. Zdarzaj mu si okresy strasznej depresji. Martwi si - o on i syna. - Wszyscy onaci na to cierpi. - Z nim jest troch inaczej - rzek ze smutkiem Marlowe. - Widzisz, tu przed wyldowaniem Japoczykw na Singapurze Mac wsadzi on z synkiem na statek odpywajcy ostatnim konwojem z prawdziwego zdarzenia. Sam ze swoj jednostk wyruszy na Jaw przybrzen ajb. Kiedy tam dotar, dowiedzia si, e cay konwj zosta albo cakowicie zniszczony, albo schwytany przez wroga. Takie kryy pogoski, nic nie wiadomo na pewno. Wic Mac nie ma pojcia, czy dopynli, czy zginli, czy yj. A jeli yj, to gdzie? Jego synek by cakiem malutki, mia wtedy zaledwie cztery miesice. - No to teraz chopak ma trzy lata i cztery miesice - orzek Krl. - Zasada numer dwa: Nie martwi si o nic, czemu nie mona zaradzi. - Wyj z czarnej skrzynki fiolk z chinin, odliczy dwadziecia tabletek i poda je Marloweowi. Masz - powiedzia. - To zaatwi malari.

- A ty? - Mam tego mnstwo. Nie zastanawiaj si, bierz. - Nie mog zrozumie, dlaczego jeste taki hojny. Dajesz nam jedzenie i lekarstwa. A co masz od nas? Nic. Nie rozumiem tego. - Jeste przyjacielem. - O Boe, ale krpuj si przyjmowa a tyle. - Daj spokj. Masz - powiedzia Krl i zacz wykada yk duszon potraw. Siedem yek sobie, siedem Marloweowi. W blaszance zostaa jeszcze blisko jedna czwarta dania. Pierwsze trzy yki zjedli szybko, eby zaspokoi gd, reszt spoywali powoli, rozkoszujc si niezrwnanym smakiem jada. - Chcesz jeszcze? - spyta Krl. Czekajc na odpowied, myla: Jak ja ciebie dobrze znam, Peter. Wiem, e zjadby jeszcze ton. Ale nie zjesz nic, choby od tego zaleao twoje ycie. - Nie, dzikuj. Najadem si tak, e wicej ju mi si nie zmieci. Krl pomyla, e dobrze jest zna swojego przyjaciela. Trzeba by ostronym. Naoy sobie jeszcze jedn yk, nie dlatego, eby mia ochot, czu jednak, e musi to zrobi, bo inaczej wprawi Anglika w zakopotanie. Zjad wic dokadk, a reszt odstawi. - Skr mi dymka, dobrze? - poprosi. Rzuci Marloweowi tyto i bibuki i odwrci si. Woy woowin z puszki do resztek potrawy i wymiesza je. Potem rozoy jedzenie do dwch menaek, przykry je i odstawi. - Sobie te zrb - powiedzia. - Dzikuj. - O rany, Peter, nie czekaj, a ci poczstuj. Masz, nasyp sobie do pudeka. Wyj pudeko z rk Marlowea i wypeni je po brzegi tytoniem Trzej Krlowie. - Co zrobisz z Trzema Krlami? - spyta Marlowe. - Tex jest przecie w szpitalu! - Nic. - Krl wypuci dym nosem. - Podebrano nam ten pomys. Australijczycy odkryli sposb i obniyli cen. - O, to niedobrze. Jak mylisz, skd si o tym dowiedzieli? Krl umiechn si.

- To i tak by interes na krtk met - powiedzia. - Nie rozumiem. - Na krtk met? To znaczy, e co szybko si zaczyna i szybko koczy. May kapita, szybki zysk. Wszystko mi si zwrcio w cigu dwch tygodni. - Mwie przecie, e pienidze, ktre zainwestowae, zwrc ci si dopiero po kilku miesicach. - Handlowa gadka-szmatka. Dla klienteli. Handlowa gadka to taki chwyt. Jeden ze sposobw na to, eby ludzie w co uwierzyli. Ludzie zawsze chc mie co za nic. No wic trzeba ich przekona, e ci okradaj, e jeste naiwniak, a oni, kupujcy, s sto razy sprytniejsi od ciebie. Wemy na przykad Trzech Krli. Sprzedawcy, czyli ci, ktrzy kupowali ode mnie jako pierwsi, byli przekonani, e s u mnie zadueni i e jeli miesic dobrze popracuj, to stan si moimi wsplnikami i od tej pory zaczn prosperowa, oczywicie za moje pienidze. Myleli, e jestem gupi, dajc im po miesicu tak szans. Ale ja wiedziaem, e metoda si wyda i cay interes dugo nie potrwa. - Wiedziae o tym? Skd? - To jasne. Zreszt tak to zaplanowaem. Sam zdradziem sposb na ten tyto. - Co?! - Tak jest. Sprzedaem go za pewn informacj. - No tak, rozumiem. Znae sposb i moge z nim zrobi, co chciae. Ale co z tymi wszystkimi, ktrzy sprzedawali tyto? - Jak to co? - Wyglda na to, e w jakim sensie wykorzystae ich. Kazae im przez miesic pracowa waciwie za darmo, a potem zostawie ich na lodzie. - Co ty wygadujesz, Peter! Zarobili na tym par dolcw. Wzili mnie za naiwniaka, ale byem od nich sprytniejszy, i to wszystko. Tak to ju jest w interesach. Rozbawiony naiwnoci Anglika, Krl wycign si na ku. Marlowe cign brwi i stara si zrozumie to, co usysza. - Kiedy kto zaczyna mwi o interesach, gubi si cakowicie - powiedzia. Czuj si jak kompletny idiota. - Posuchaj, wkrtce bdziesz si targowa z najlepszymi z nich - rzek Krl i zamia si. - Wtpi. - Robisz co dzi wieczorem? Gdzie tak godzin po zmierzchu?

- Nie. A dlaczego pytasz? - Mgby dla mnie potumaczy? - Chtnie. Bdziesz rozmawia z Malajczykiem? - Nie, z Koreaczykiem. - Ach tak! - powiedzia Marlowe. - Oczywicie - doda zaraz, eby ukry nieprzyjemne zdziwienie. Krl zauway jego niech, ale wcale mu to nie przeszkadzao. Zawsze twierdzi, e czowiek ma prawo do takich czy innych przekona. I jeeli nie kciy si one z jego wasnymi zamierzeniami, wszystko byo w porzdku. Do baraku wszed Max i zwali si na prycz. - Przez bit godzin szukaem skurczybyka - oznajmi. - Wreszcie znalazem go w ogrodzie. Chryste, przez te szczyny, ktrych uywaj jako nawozu, cae to kurewskie miejsce cuchnie jak burdel w Harlemie w letni dzie. - A ty akurat wygldasz na takiego, ktry korzysta z burdelu w Harlemie. Opryskliwo Krla i chrapliwo jego gosu zdumiay Marlowea. Szybko zniky gdzie umiech i zmczenie Maxa. - O rany, przecie nic takiego nie miaem na myli - zaprotestowa. - Tak si po prostu mwi. - To dlaczego wybrae akurat Harlem? Chcesz powiedzie, e mierdzi jak w burdelu, prosz bardzo. Wszystkie cuchn jednakowo, bez rnicy, biay czy czarny. Krl mwi gosem twardym i nieprzyjemnym, a twarz mia cignit tak, e przypominaa mask. - Po co te nerwy? Przepraszam. Nic takiego nie chciaem powiedzie. Dopiero teraz Max przypomnia sobie, e Krl jest draliwy na punkcie Murzynw i nie lubi, jak mwi si o nich le. Kiedy si mieszka w Nowym Jorku, nie mona uciec od Harlemu, bez wzgldu na to, co si o nim myli. S tam burdele, a jake, i nie ma to jak raz na jaki czas kolorowa dupcia. Tak czy inaczej, niech mnie szlag, jeeli wiem, czemu on taki draliwy na punkcie czarnuchw, pomyla rozgoryczony. - Nic takiego nie chciaem powiedzie - powtrzy, starajc si ze wszystkich si nie patrze najedzenie. Idc do baraku, przez ca drog czu jego zapach. Znalazem go i powiedziaem, co kazae. - No i...? - Da mi co dla ciebie... - powiedzia Max, spogldajc na Marlowea.

- No to nad czym si zastanawiasz. Dawaj! Krl dokadnie obejrza przyniesiony zegarek, nakrci go i przyoy do ucha. Max tymczasem cierpliwie czeka. - Czego chcesz, Max? - Nie, nic. Ale... mog pozmywa, jeli sobie yczysz. - Dobra, a potem spywaj std. - Jasne. Max zebra brudne naczynia i potulnie wynis je na dwr, przysigajc sobie w duchu, e kiedy dostanie Krla w swoje rce, eby nie wiem co. Marlowe nie odezwa si ani sowem. Pomyla tylko, e to dziwne. Dziwne i niewiarygodne. Krl ma nerwy! A nerwy to wprawdzie rzecz cenna, ale najczciej niebezpieczna. Wybierajc si na akcj, wane, eby wiedzie, co wart jest skrzydowy. Przed niebezpieczn akcj, powiedzmy, tak jak wyprawa do wioski, mdrze jest si upewni, kto zabezpiecza tyy. Krl ostronie odkrci werk zegarka. By on wodoszczelny, z nierdzewnej stali. - Aha! Tak wanie mylaem - rzek Krl. - Co? - Podrobiony. Spjrz. Marlowe przyjrza si zegarkowi dokadnie. - Dla mnie jest to dobry zegarek. - Owszem, ale nie taki, za jaki uchodzi, to znaczy, nie omega. Koperta jest w porzdku, ale mechanizm stary. Jaki sukinsyn go podmieni. Krl przykrci werk i w zamyleniu podrzuci zegarek na doni. - A wic widzisz, Peter. Tak jak ci mwiem. Trzeba by ostronym. Powiedzmy, e sprzedaj ten zegarek jako omeg i nie wiem, e jest podrobiony. W rezultacie mog mie due nieprzyjemnoci. Ale wystarczy, e o tym wiem, i ju mog kombinowa. Ostrono nigdy nie zawadzi. - Umiechn si. - Napijmy si jeszcze troch kawy, interes si rozkrca. Umiech znik jednak z jego twarzy na widok Maxa, ktry wrci z pozmywanymi naczyniami, postawi je bez sowa, skin sualczo gow i wyszed. - Skurwysyn - wyszepta Krl. Grey nie doszed jeszcze do siebie po dniu, w ktrym Yoshima znalaz radio.

Idc wyboist ciek do baraku zaopatrzeniowego, rozmyla nad nowymi obowizkami, ktre potem szczegowo nakreli mu pukownik Smedly-Taylor. Mimo e oficjalnie powinien wykonywa nowe polecenia, w rzeczywistoci na wszystko mia przymkn oczy i nie robi nic. I bd tu mdry, pomyla. Cokolwiek zrobi, bdzie le. Poczu w odku narastajcy paroksyzm blu. Przystan czekajc, a minie. To nie bya czerwonka, tylko biegunka, a lekko podwyszona temperatura nie bya oznak malarii, tylko lekkim atakiem dungi, gorczki tropikalnej, choroby lejszej, cho zdradliwszej, ktra nachodzia go i ustpowaa bez widocznego powodu. By bardzo godny. Nie mia adnych zapasw ywnoci, nawet jednej puszki, ani pienidzy, za ktre mgby kupi co do jedzenia. Musiay mu wystarczy przydziaowe racje bez najmniejszych dodatkw, a byy one stanowczo za mae, stanowczo. Kln si na wszystko, e kiedy std wyjd, nigdy ju nie bd godny, przyrzeka sobie. Zjem tysic jajek, ton misa, bd jad ryby, pi herbat i kaw z cukrem. Razem z Trin bdziemy gotowali od rana do wieczora, a kiedy nie bdziemy akurat gotowa czy je, bdziemy si kocha. Kocha? Raczej zadawa sobie bl. Trina, ta dziwka, z tym jej: Ach, taka jestem zmczona albo: Boli mnie gowa, albo: Na mio bosk, znowu?, albo: No dobrze, zdaje si, e nie mam wyboru, albo: Moemy zrobi to teraz, jeli ty sobie tego yczysz, albo: Nie moesz cho raz zostawi mnie w spokoju?, mimo e to wcale nie byo tak czsto i tyle razy powstrzymywa si i cierpia. Albo to gniewne: Dobrze ju, dobrze, po ktrym zapalao si wiato, ona wstawaa z ka i jak burza wypadaa z pokoju do azienki, eby si przygotowa, a on oglda jej olniewajco pikne ciao przez przezroczysty materia, dopki nie zamkny si za ni drzwi, i czeka, czeka w nieskoczono, a wreszcie wiato w azience gaso i Trina wracaa do pokoju. Zanim dotara od drzwi do ka, upywaa wieczno, a on widzia tylko jej nieskazitelne ciao okryte jedwabn tkanin, czu na sobie jej zimne spojrzenie i nie by w stanie spojrze jej w oczy. Brzydzi si sob. Potem bya z nim, wkrtce wszystko koczyo si w milczeniu, ona wstawaa, sza do azienki i mya si tak, jakby jego mio bya czym brudnym. Z kranu pyna woda. Kiedy Trina wracaa, bya wieo wyperfumowana, a on, nie zaspokojony, znowu brzydzi si sob za to, e j wzi, kiedy tego nie chciaa. I tak byo zawsze. W cigu szeciu miesicy maeskiego poycia, z czego razem byli dwadziecia jeden dni, kiedy on wychodzi

na przepustk. Sprawiali sobie bl dziewi razy. A przecie nigdy nie zrobi jej najmniejszej krzywdy. Poprosi o jej rk w tydzie po poznaniu. Rodziny obu stron robiy trudnoci i oskaray si wzajemnie. Matka Triny znienawidzia go za to, e chcia si eni z jej jedynaczk, dopiero wchodzc w ycie i tak modziutk. Trina miaa zaledwie osiemnacie lat. Jego rodzice mwili: poczekaj, wojna moe si wkrtce skoczy, nie masz pienidzy, a ona, jak by tu powiedzie, nie pochodzi z rodziny, ktr mona by nazwa dobr. Rozejrza si wtedy po domu, wysuonej kamieniczce stojcej wraz z tysicem innych wysuonych domw pord pltaniny torw tramwajowych Streathamu, i spostrzeg, e pokoje s ciasne i e jego rodzice maj ciasne, pospolite pogldy, a ich mio jest krta jak te tory tramwajowe. W miesic pniej pobrali si. Grey wyglda elegancko w mundurze i z szabl (wypoyczon, patn od godziny). Matka Triny nie przysza na t szar uroczysto, ktra odbya si popiesznie w przerwie midzy kolejnymi alarmami lotniczymi. Jego rodzice przybrali miny pene dezaprobaty i pocaowali oboje tylko dla zachowania pozorw, a Trina rozbeczaa si, tak e akt lubu by mokry od ez. Tej nocy Grey odkry, e Trina nie jest dziewic. Ale zachowywaa si, jakby ni bya, a jake, przez wiele dni skarya si mwic: Prosz ci, kochanie, tak mnie boli, bd cierpliwy. Nie bya dziewic i to go bardzo drczyo, bo przed lubem nieraz dawaa mu do zrozumienia, e jest cnotliwa. Mimo to udawa, e nie wie o jej oszustwie. Ostatni raz widzia j na sze dni przed zaokrtowaniem i dalek podr. Byli w swoim mieszkaniu. Lea na ku i patrzy, jak si ubiera. - Wiesz, dokd pyniesz? - spytaa. - Nie - odpar. Mia za sob ciki dzie. Wczoraj pokcili si i ciya mu wiadomo, e jej nie mia i e dzi koczy mu si przepustka. Podnis si, stan za ni, obj j od tyu i pieci, opasujc domi jej napite ciao. Kocha j. - Przesta! - Trina, czy moglibymy... - Nie bd niemdry. Wiesz przecie, e przedstawienie zaczyna si o wp do dziewitej. - Mamy mnstwo czasu. - Na mio bosk, Robin, przesta! Zepsujesz mi makija!

- Do diaba z makijaem - rzek. - Jutro ju mnie tu nie bdzie. - Moe to i lepiej. Nie widz, eby by specjalnie miy czy troskliwy. - A jaki mam wedug ciebie by? Czy to le, jeli m pragnie swojej ony?! - Przesta krzycze. O Boe, ssiedzi ci usysz. - A niech usysz! - krzykn i ruszy do niej, ale zatrzasna mu przed nosem drzwi azienki. Kiedy wrcia do pokoju, bya oziba i pachniaa perfumami. Miaa na sobie stanik, krtk halk, a pod ni majtki i poczochy trzymajce si na wziutkim pasku. Wzia przygotowan krtk sukni wieczorow i zacza j na siebie wciga. - Trina - poprosi. - Nie. Kiedy stan przy niej, kolana ugiy si pod nim. - Przepraszam, przepraszam, e krzyknem. - Nie szkodzi. Schyli si, eby pocaowa j w rami, ale odsuna si. - Widz, e znw pie - powiedziaa marszczc nos. Wtedy ogarna go niepohamowana wcieko. - A eby ci cholera! Wypiem tylko jeden kieliszek! - krzykn, odkrci j twarz do siebie, zdar z niej sukienk, stanik, i cisn j na ko. Szarpa na niej ubranie, a zostaa naga i tylko na nogach wisiay strzpy poczoch. Przez cay ten czas leaa nieruchomo, wlepiajc w niego wzrok. - O Boe, Trina, kocham ci - wychrypia bezradnie, a potem cofn si, nienawidzc siebie za to, co zrobi, i za to, do czego omal nie doszo. Trina zebraa strzpy ubrania. Jakby we nie widzia, jak podchodzi do lustra, siada i zabiera si do poprawiania makijau, nucc w kko jedn i t sam melodi. Wyszed trzaskajc drzwiami i wrci do jednostki, a nastpnego dnia prbowa si do niej dodzwoni. Nikt nie podnosi suchawki. Byo ju za pno, eby wraca do Londynu. Na nic zday si rozpaczliwe proby. Jednostka przeniosa si do Greenock, gdzie miaa si zaokrtowa. Grey dzie w dzie w rnych porach do niej wydzwania, ale bezskutecznie. Na telegramy, ktre wysya jak szalony, rwnie nie otrzyma adnej odpowiedzi. A potem brzegi Szkocji pochona noc, ktra przeobrazia si w okrt i morze, tak jak on sam zamieni si we zy. Pod socem Malajw wstrzsn Greyem dreszcz. Tysice kilometrw od domu. To nie bya jej wina, pomyla, peen wstrtu do samego siebie. To nie ona

bya winna, tylko ja. Za bardzo mi zaleao. Moe jestem nienormalny? Moe powinienem pj do lekarza? Moe jestem chorobliwie pobudliwy seksualnie? To na pewno moja wina, nie jej. Och, Trino, kochanie moje. - Dobrze si pan czuje, Grey? - spyta pukownik Jones. - Tak... tak, panie pukowniku, dzikuj - odpar Grey. Ockn si i spostrzeg, e stoi, opierajc si niepewnie o cian magazynu. - To... to ten skok temperatury. - Nie wyglda pan najlepiej. Niech pan na chwil usidzie. - Dzikuj, ju wszystko dobrze. Tylko napij si wody. Grey podszed do kranu, cign koszul i wsun gow pod strumie wody. Cholerny gupcze, skarci si w duchu, jak moge tak si zapomnie. Ale wbrew postanowieniu jego myli powrciy do Triny. W nocy, jeszcze dzi, bd myla o niej, obieca sobie. Od dzi co noc. Niech diabli wezm to ycie, w godzie, bez nadziei. Chc umrze. O, jake chciabym umrze. Wtem spostrzeg idcego pod gr Marlowea. Nis amerykask menak i trzyma j bardzo ostronie. - Marlowe! - zawoa Grey i zagrodzi mu drog. - Czego pan znowu chce? - Co pan niesie? - Jedzenie. - A nie towar? - Niech pan si ode mnie odczepi, Grey. - Ja wcale si nie czepiam. Tylko kto z kim przestaje, takim si staje. - Niech pan lepiej trzyma si ode mnie z daleka. - Niestety, nie mog, przyjacielu. Chciabym zobaczy, co tam jest. To naley do moich obowizkw. Prosz otworzy. Marlowe zawaha si. Grey mia prawo zajrze do menaki, a take zaprowadzi go do pukownika Smedly-Taylora, gdyby nie zastosowa si do jego polece. Ale on nis przecie w kieszeni dwadziecia tabletek chininy. Nikomu nie wolno byo przechowywa lekarstw na prywatny uytek. Gdyby wydao si, e posiada chinin, musiaby powiedzie, skd j ma, a wtedy z kolei Krl musiaby si tumaczy, skd j wzi. Zreszt Mac potrzebowa jej natychmiast. Marlowe zdj pokrywk. Z mieszanki katchang idju i woowiny unis si nieziemski aromat. Grey poczu skurcz odka, lecz stara si nie okaza, jak bardzo jest godny. Ostronie

przechyli naczynie, eby zobaczy, co jest na dnie. W menace nie byo nic prcz woowiny i katchang idju - przepysznych! - Skd pan to ma? - Dostaem. - Od niego? - Tak. - Dokd pan to niesie? - Do szpitala. - Dla kogo? - Dla jednego z Amerykanw. - Odkd to odznaczony kapitan lotnictwa jest chopcem na posyki u kaprala? - Id pan do diaba! - By moe zrobi to. Ale przedtem dopilnuj, eby obu was spotkao to, co i tak was czeka. Spokojnie, tylko spokojnie, perswadowa sobie w duchu Marlowe. Jeeli go uderzysz, wtedy dopiero bdzie le. - Przesuchanie skoczone, Grey? - spyta. - Na razie. Ale niech pan sobie zapamita... - powiedzia Grey i zbliy si o krok, drczony zapachem jedzenia. - Pan i ten paski przyjaciel, oszust, jestecie na mojej licie. Ja nie zapomniaem o tej zapalniczce. - Nie wiem, o czym pan mwi. Nie popeniem adnego przestpstwa. - Ale kiedy pan popeni, Marlowe. Kto zaprzedaje dusz, ten z czasem za to paci. - Pan chyba oszala. - To oszust, kamca i zodziej... - To mj przyjaciel, Grey. On nie oszukuje ani nie kradnie... - Ale kamie. - Wszyscy kami. Nawet pan. Przecie zaprzeczy pan, kiedy pytano o radio. Trzeba kama, eby y. Trzeba robi wiele rzeczy... - Na przykad wchodzi w tyek kapralowi, eby dosta co do jedzenia? Na czole Marlowea wystpia ya przypominajca cienkiego czarnego wa. Ale kiedy przemwi, jego gos by cichy i sodki jak mid, cho kry si w nim jad. - Powinienem pana spra, Grey. Ale wdawanie si w bijatyk z kim niej od nas stojcym wiadczyoby o braku wychowania. Byoby nieuczciwe, rozumie pan?

- Co pan, Marlowe... - wykrztusi Grey. Nic wicej nie mg z siebie wydoby, bo wcieko wezbraa w nim i odja mow. Marlowe zajrza mu gboko w oczy i zrozumia, e wygra. Przez chwil rozkoszowa si wiadomoci, e zniszczy przeciwnika, ale zaraz potem gniew mu przeszed. Wymin Greya i ruszy pod gr. Nie byo potrzeby przedua wygranej bitwy. To take wiadczyoby o braku wychowania. Jak Boga najwitszego kocham, zapacisz mi za to, przysiga sobie Grey, zacinajc si z wciekoci. Jeszcze bdziesz na klczkach baga mnie o przebaczenie. Ale ja nigdy ci nie wybacz. Przenigdy! Mac wzi sze z przyniesionych tabletek i skrzywi si z blu, kiedy Marlowe pomg mu unie si troch, eby mg napi si wody z podsunitej mu do ust manierki. Pokn tabletki i opad na ko. - Dziki ci, Peter - szepn. - To pomoe. Dziki ci, chopcze. Zapad w sen. Mia rozpalon twarz, ledzion nabrzmia i blisk pknicia. Jego myli uleciay w krain koszmarw. Ujrza on i syna, jak zjadani przez ryby unosili si w gbinach oceanu, krzyczc z caych si. I zobaczy te w tej otchani siebie, rzucajcego si na rekiny, ale jego rkom brako si i gos mia za saby, a rekiny wyryway mu ciao, ktrego wcale nie ubywao. Rekiny te miay gos, miech ich by miechem demonw. Lecz przy nim stay anioy i mwiy: piesz si, piesz, Mac, piesz si, eby si nie spni. Wtem rekiny zniky i pojawili si ci ludzie z bagnetami i ze zotymi zbami, ostrymi jak igy. Otoczyli go i jego rodzin na dnie morza. Bagnety byy ogromne i ostre. Nie ich, tylko mnie!, krzycza. Mnie, mnie zabijcie! I patrzy, bezradny, jak mu zabijaj on, zabijaj syna, wreszcie zwracaj si ku niemu. A anioy te si przyglday, szepczc chrem: piesz si, Mac, piesz. Pd. Pd. Uciekaj, a bdziesz bezpieczny. Wic ucieka, nie pragnc ucieka, ucieka od syna, od ony, od nasyconego ich krwi morza. Przedziera si przez krew i dusi si. Bieg jednak dalej, uciekajc przed skonookimi rekinami o ostrych zotych zbach, przed ich karabinami i bagnetami, a one rway jego ciao, a wreszcie osaczyy go. Broni si rkami i nogami, baga, ale nie mg powstrzyma. Wtedy Yoshima wbi mu bagnet gboko w brzuch. Bl by ogromny. Straszniejszy od najstraszniejszych. Yoshima wyrwa bagnet, a on poczu, jak przez ran, przez wszystkie otwory ciaa, nawet przez pory skry wypywa krew, a w ndznej powoce zostaa tylko dusza. W kocu i dusza wyrwaa si z ciaa i poczya z wypeniajc

morze krwi. Ogarna go wielka, rozkoszna, nieskoczona ulga i ucieszy si, e ju nie yje. Otworzy oczy. Koce byy przesiknite potem. Gorczka mina. Wiedzia, e znw wrci do ycia. Przy jego ku siedzia Peter Marlowe. Gdzie za nim rozpocieraa si noc. - Jak si masz, chopcze - przemwi Mac gosem tak cichym, e Marlowe musia si nachyli, eby go zrozumie. - Lepiej ci, Mac? - spyta. - Lepiej, chopcze. Niemal warto pogorczkowa, eby potem czu si tak dobrze. Teraz sobie popi. Przynie mi jutro co do jedzenia. Zamkn oczy i zasn. Marlowe cign z niego koce i wytar wychudzone ciao. - Gdzie mgbym dosta suche koce, Steven? - spyta, zauwaywszy sanitariusza pieszcego przez sal. - Nie wiem, panie kapitanie - odpar Steven. Wiele razy widzia ju tego modego oficera. Podoba mu si. A moe... Ale nie. Lloyd by okropnie zazdrosny. Kiedy indziej. Jest mnstwo czasu. - Chyba bd mg panu pomc - doda. Podszed do ka numer cztery, zdj z lecego koce, potem zrcznie wysun spod niego drugi koc i przynis oba Marloweowi. - Prosz, niech pan wemie to - powiedzia podajc koce. - A co z tamtym? - Z tamtym... - Steven lekko si umiechn. - Jemu ju nie s potrzebne. Zaraz maj go zabra. Biedaczysko. - Ach tak! - Marlowe spojrza w stron zmarego, eby zobaczy, kto to jest, ale twarz nie bya mu znajoma. - Dzikuj - powiedzia i zabra si do ukadania kocw. - Pan pozwoli, e ja si tym zajm. Zrobi to o wiele lepiej - zaofiarowa si Steven, ktry by dumny z tego, e potrafi posa ko, nie sprawiajc blu pacjentowi. - Nie musi pan ju martwi si o przyjaciela. Dopilnuj, eby mu niczego nie zabrako - doda i obtuli Maca kocem jak mae dziecko. - Prosz bardzo, gotowe. - Pogaska Maca po gowie, wycign chusteczk i otar mu z czoa resztki potu. Za dwa dni bdzie zdrw. Jeeli zostao panu co do jedzenia... - nie dokoczy, spojrza na Marlowea i do oczu napyny mu zy. - Ale guptas ze mnie. Ale niech pan si nie martwi, ju Steven co dla niego znajdzie. No, prosz si nie smuci. Dzi

nic wicej pan zrobi nie moe. Prosz i i porzdnie si wyspa, dobrze? Trzeba si sucha. Idziemy. Oniemiay Marlowe pozwoli wyprowadzi si na dwr. Steven umiechn si na dobranoc i wrci na sal. Stojc w ciemnociach, Marlowe widzia, jak Steven gadzi czyje rozgorczkowane czoo, jak podtrzymuje drc od malarii rk, jak odpdza pieszczot nocne zmory, ucisza krzyki nicych, poprawia koce, tu komu pomoe si napi, tam komu zwymiotowa, przez cay czas agodny i kojcy niby koysanka. Kiedy doszed do ka numer cztery, zatrzyma si i spojrza na trupa. Wyprostowa mu nogi, zoy rce na krzy, po czym zdj z siebie fartuch i przykry nim ciao. A kady jego ruch by jak bogosawiestwo. Jego szczupy, gadki tors i smuke, gadkie nogi janiay w przymionym wietle. - Biedaczysko - szepn i rozejrza si po sali przypominajcej grobowiec. Biedaczysko. Moje wy biedaki - westchn i zapaka. Marlowe odwrci si i ruszy w ciemno peen litoci i wstydu, e kiedy, dawno temu, Steven budzi w nim wstrt.

ROZDZIA XII
Marlowe zblia si do baraku Amerykanw peen obaw. aowa, e tak atwo zgodzi si by tumaczem Krla, a przy tym niepokoi go fakt, e czuje do tego tak niech. adny z ciebie przyjaciel po tym wszystkim, co dla ciebie zrobi, skarci si w duchu. Nieprzyjemne uczucie w odku wzmogo si. Zupenie jak przed akcj bojow, pomyla. Chocia nie, nie cakiem. Raczej jak wtedy, kiedy wzywa ci do siebie dyrektor szkoy. To pierwsze jest przykre, ale jednoczenie przyjemne. Podobnie z wypraw do wioski. Serce ronie, kiedy si o tym myli. Ryzykowa tak wiele wycznie dla rozrywki, a prawd mwic, dla jedzenia i dziewczyny, ktra by moe tam si znajdzie. Po raz nie wiadomo ktry zastanawia si, po co waciwie Krl chodzi do wioski i co tam robi. Jednake pyta o to nie wypadao, wiedzia zreszt, e gdy wykae troch cierpliwoci, dowie si. Jego sympatia dla Amerykanina braa si miedzy innymi std, e Krl nie mwi o niczym nie proszony i swoje myli zachowywa gwnie dla siebie. Tak wanie robi Anglicy, pomyla Marlowe z zadowoleniem. Mw o sobie po trochu za kadym razem, kiedy masz na to ochot. To, kim lub czym jeste, jest twoj prywatn spraw, chyba e pragniesz podzieli si tym z przyjacielem. A przyjaciel nigdy nie pyta. Albo si zwierzasz z wasnej, nieprzymuszonej woli, albo wcale. Podobnie byo z wypraw do wioski. Mj Boe, pomyla Marlowe, jeeli kto w ten sposb zdradza ci swoje zamiary, to okazuje przecie, jak bardzo ci ceni. Ot, po prostu pyta: Chciaby ze mn pj, kiedy znw si wybior? Marlowe zdawa sobie spraw, e wyprawa do wioski jest szalestwem. Jednake teraz wygldao to inaczej. Bo teraz naprawd istnia do niej powd, i to bardzo wany: zdoby uszkodzon cz radia albo nawet cay, kompletny odbiornik. O tak! Dla takiej sprawy warto ryzykowa. Nie zmieniao to jednak w niczym jego przewiadczenia, e wybraby si tam i bez tego, poniewa mu to zaproponowano i poniewa mogo tam by jedzenie, i moga by dziewczyna. W cieniu mijanego baraku dostrzeg ukrytego Krla, ktry rozmawia z innym cieniem. Gowy rozmawiajcych niemal si stykay i nie byo sycha ich gosw.

Stali tak pochonici rozmow, e Marlowe zdecydowa si min ich bez sowa i wszed na schody prowadzce do baraku Amerykanw, przecinajc smug wiata. - Ej, Peter! - zawoa Krl. Marlowe przystan. - Zaraz do ciebie przyjd - rzek Krl i odwrci si ponownie do drugiej, skrytej w cieniu postaci. - Najlepiej jeli pan tu zaczeka, majorze. Dam zna, jak tylko si zjawi. - Dzikuj - odezwa si z wyranym zakopotaniem niski mczyzna. - Prosz si poczstowa tytoniem - zaproponowa Krl, z czego major skwapliwie skorzysta. Kiedy Krl ruszy do swojego baraku, major Prouty cofn si gbiej w cie i nie spuszcza z niego oczu. - Stskniem si za tob, bracie - powiedzia Krl do Marlowea i szturchn go po przyjacielsku okciem. - Co z Makiem? - Dzikuj, ju dobrze - odpar Marlowe. Pragn czym prdzej skry si w cieniu. Psiakrew, wstydz si pokazywa z przyjacielem, pomyla. Paskudnie. Bardzo paskudnie. Nie mg jednak odpdzi myli, e spoczywa na nim wzrok majora, ani te powstrzyma si od wzdrygnicia, kiedy Krl powiedzia: - Chod. To nie potrwa dugo, a potem wemiemy si do roboty! Grey podszed do skrytki, eby na wszelki wypadek sprawdzi, czy nie ma tam jakiej wiadomoci. Bya. Zegarek majora Proutyego. Wieczorem. On i Marlowe! Grey wrzuci puszk do rowu rwnie niedbale, jak j stamtd wyj. Potem, przecigajc si, wsta i ruszy z powrotem do baraku szesnastego. Przez cay ten czas jego mzg pracowa z szybkoci komputera. Krl i Marlowe. Bd w sklepie na tyach amerykaskiego baraku. Prouty? Zaraz, ktry to? Major! Czy to nie ten z artylerii? A moe Australijczyk? No, jak si starasz, Grey, skarci siebie w mylach, zniecierpliwiony. Gdzie si podziaa twoja szufladkowa pami, z ktrej jeste taki dumny? Mam! Barak jedenasty! Niski! Wojska inynieryjne! Australijczyk! Czy jest w jaki sposb powizany z Larkinem? Nie. O ile wiem, to nie. Australijczyk. W takim razie dlaczego nie sprzedaje przez Tiny Timsena, te przecie

Australijczyka, ktry dziaa na czarnym rynku? Dlaczego przez Krla? Moe dla Timsena to zbyt powana transakcja? A moe to co kradzionego...? To bardziej prawdopodobne, bo wtedy Prouty nie zaatwiaby tego zwyk drog, przez porednikw australijskich. Tak, to by si zgadzao. Grey unis rk, eby spojrze na zegarek. Zrobi to odruchowo, bo od trzech lat nie mia zegarka i nie by mu on potrzebny do okrelania pory dnia lub nocy. Jak wszyscy w obozie, orientowa si, ktra godzina - a przynajmniej na tyle dokadnie, na ile to byo konieczne. Jeszcze za wczenie, pomyla. Stranicy zmieni si dopiero za jaki czas. Wtedy z mojego baraku zobacz, jak stranik czapie przez obz w gr drogi i mija mnie, idc do wartowni. Trzeba obserwowa jego zmiennika. Kto nim bdzie? Niewane. Prdzej czy pniej i tak si dowiem. Bezpieczniej jest zaczeka na odpowiedni moment i wtedy uderzy. Ostronie. Wystarczy grzecznie im przerwa. By wiadkiem ich spotkania. A jeszcze lepiej widzie na wasne oczy, jak pienidze wdruj z rczki do rczki albo jak Krl wrcza je Proutyemu. A potem raport do pukownika Smedly-Taylora: Wczoraj wieczorem byem wiadkiem przekazywania pienidzy albo lepiej: Widziaem amerykaskiego kaprala i odznaczonego Krzyem Zasugi kapitana lotnictwa Marlowea z baraku szesnastego w towarzystwie koreaskiego stranika. Mam powody sdzi, e by w to zamieszany major Prouty z wojsk inynieryjnych jako dostarczyciel sprzedawanego zegarka. To by wystarczyo. Regulamin precyzuje jasno i wyranie: Zabrania si handlu ze stranikami!, pomyla z radoci. Schwytani na gorcym uczynku. A potem sd wojenny! Na pocztek sd wojenny. A potem moja cela, moja malutka cela. Ani dodatkw, ani katchang idju z woowin. Nic! adnych takich! Tylko klatka, a w niej oni, zamknici jak szczury. Potem wypuszcza si ich, penych gniewu i nienawici. A tacy ludzie popeniaj bdy. By moe nastpnym razem zaczai si na nich Yoshima. Lepiej niech Japoczycy sami zrobi, co do nich naley, nie powinno si im w tym pomaga. Ale moe w tym przypadku nie byoby to ze. Jednak nie. A moe by tak da im malek wskazwk? Ju ja ci si odpac, Marlowe, ty draniu. Moe nawet prdzej, ni mylaem. A zemsta na tobie i tamtym oszucie bdzie prawdziw rozkosz. Krl spojrza na zegarek. Cztery po dziewitej. Lada chwila tu bdzie,

pomyla. Trzeba przyzna tkom jedno: raz ustalony plan jest nienaruszalny, dziki czemu mona zawsze co do minuty przewidzie ich ruchy. Wtem usysza kroki. Zza rogu baraku wyszed Torusumi i szybko skry si za pcienn zason. Krl wsta na powitanie. Marlowe, ktry rwnie siedzia za zason, podnis si niechtnie, czujc do siebie nienawi. Torusumi by indywidualnoci wrd stranikw. Wszystkim znany, niebezpieczny i nieobliczalny. Mia twarz, ktr si zauwaao, podczas gdy wikszo stranikw w ogle nie miaa twarzy. By w obozie co najmniej od roku. Lubi goni jecw do roboty, przetrzymywa ich na socu, krzycze na nich i kopa ich, kiedy mia na to ochot. - Tabe - przywita go z szerokim umiechem Krl. - Chcesz zapali? - spyta, czstujc gocia jawajskim tytoniem. Torusumi odsoni byszczce zotem zby, odda Marloweowi karabin i usiad. Wyj paczk kooa i poczstowa Krla, a potem wymownie spojrza na Marlowea. - Ichi-bon przyjaciel - wyjani Krl. Torusumi chrzkn, odsoni zby, wcign z sykiem powietrze i poda Marloweowi papierosa. Marlowe nie by pewien, czy ma go przyj. - We, Peter - powiedzia Krl. Marlowe usucha, a Torusumi usiad przy maym stoliku. - Powiedz mu, e jest mile widzianym gociem - rzek Krl do Marlowea. - Przyjaciel mj mwi, e jeste, panie, mile widzianym gociem i e cieszy si z twojego przybycia. - A, dzikuj. A czy ma co dla mnie? - Pyta si, czy masz co dla niego. - Trzymaj si cile moich sw, Peter. Pamitaj, bd dokadny. - Musz si wyraa w ich jzyku. To niemoliwe tumaczy sowo w sowo. - Dobrze, tylko eby niczego nie przekrci. I nie piesz si. Krl poda zegarek przez st. Ku swojemu zdziwieniu Marlowe zauway, e zegarek wyglda jak nowy. By wieo wypolerowany, mia now plastikow tarcz i zgrabny may futeralik z irchy. - Powiedz mu tak: pewien go chce to sprzeda. Ale towar jest drogi, wic moe mu nie odpowiada. Mimo braku dowiadczenia Marlowe dostrzeg w oczach Koreaczyka bysk

chciwoci, kiedy wyj on zegarek z futerau, przyoy go do ucha, chrzkn niezdecydowanie i odoy go na st. Marlowe przetumaczy jego odpowied. - Masz co jeszcze? Szkoda, e w obecnych czasach na omegach niewiele mona zarobi w Singapurze. - Mwi pan wymienicie po malajsku - doda Torusumi, zwracajc si do Marlowea i, jak nakazywaa grzeczno, wcign przez zby powietrze. - Dzikuj - odpar niechtnie Marlowe. - Co on powiedzia, Peter? - A, e dobrze mwi po malajsku. - Aha. No, to powiedz mu, e auj, ale nic innego nie mamy. Krl odczeka, a zostanie to przetumaczone, po czym umiechn si, wzruszy ramionami, wzi zegarek ze stou, schowa go do futerau, a potem na powrt do kieszeni, i wsta. - Salamat - powiedzia. Torusumi znw odsoni zby i da Krlowi znak, eby usiad. - Nie chodzi o to, e chc kupi ten zegarek - rzek do Krla. - Ale poniewa jeste moim przyjacielem i wiele si natrudzie, ciekawi mnie, ile za w ndzny przedmiot chce jego waciciel. - Trzy tysice dolarw - odpar Krl. - Wybacz, e cena jest zawyona. - Istotnie jest zawyona. Czy waciciel ma chor gow? Jestem ubogim czowiekiem, zwykym stranikiem, ale poniewa handlowalimy ze sob w przeszoci, eby ci odda przysug, godz si da za niego trzysta. - auj, ale nie miem przyj takiej propozycji. Syszaem o kupcach, ktrzy poprzez innych porednikw zapaciliby godziwsz cen. Przyznaj, e jeste ubogi i e nie sta ci na ten lichy przedmiot. Pewnie, e omegi s niewiele warte, ale z szacunku dla jej waciciela powiniene zrozumie, e byoby obraz proponowa mu mniej, ni jest tego wart znacznie gorszy zegarek. - To prawda. Moe rzeczywicie powinienem podnie cen, bo nawet biedak ma swj honor, a poza tym byoby szlachetne uly czyim cierpieniom w tych cikich czasach. Czterysta. - Dziki ci za trosk okazan memu znajomemu. Ale chocia to tylko zwyka omega i chocia omegi wczeniej spady w cenie, na pewno masz jaki inny powd, e nie chcesz ze mn handlowa. Czowiek honoru zawsze postpuje godnie...

- I ja jestem czowiekiem honoru. Nie miaem zamiaru podwaa twojej dobrej sawy, ani dobrej sawy twego znajomego, do ktrego naley zegarek. Wic moe rzeczywicie powinienem zaryzykowa swoje dobre imi i sprbowa, czy nie uda mi si wpyn na tych ndznych kupcw chiskich, z ktrymi musz handlowa, aeby cho raz w swoim podym yciu zapacili mi uczciw cen. Na pewno przyznasz, e piset dolarw to najwysza suma, jak uczciwy i honorowy czowiek moe da za omeg, nawet gdyby nie spady w cenie. - Tak, to prawda, przyjacielu. Chciabym jednak, eby si zastanowi. By moe omegi zachoway swoj ichi-bon pozycj i nie spady w cenie. By moe ci skpi Chiczycy wyzyskuj przez pomyk czowieka honoru. Nie dalej jak przed tygodniem jeden z twoich koreaskich przyjaci przyszed do mnie i kupi taki sam zegarek za trzy tysice dolarw. Zaproponowaem ci go, bo cz nas przyja i zaufanie, jak to bywa midzy ludmi, ktrzy dugo ze sob wsppracuj. - Czy to, co mi mwisz, jest prawd? - spyta Torusumi i splun gwatownie na ziemi. Marlowe przygotowa si na cios, ktry zwykle nastpowa po takim wybuchu gniewu. Ale Krl siedzia nieporuszony. Boe, ten to ma nerwy ze stali, pomyla Marlowe. Krl wzi odrobin tytoniu i zacz skrca papierosa. Widzc to Torusumi opanowa si, wyj paczk kooa, poczstowa ich papierosami i ochon. - Zdumiewajce, e ci ndzni Chiczycy, dla ktrych ryzykuj ycie, s a tak bardzo zepsuci. Jestem zaskoczony tym, co mi powiedziae, przyjacielu. Gorzej zatrwoony. I pomyle, e naduyto mojego zaufania. Od roku ju zaatwiam sprawy z jednym i tym samym kupcem. I pomyle, e od tak dawna mnie oszukuje. Chyba go zabij. - Lepiej przechytrzy - rzek Krl. - Ale jak? Bybym niewymownie wdziczny mojemu przyjacielowi za rad. - Obrzu go przeklestwami, nie szczdzc jzyka. Powiedz, e syszae rzeczy, ktre wiadcz niezbicie, e jest oszustem. Powiedz, e jeli na przyszo nie bdzie paci ci uczciwie, wicej, jeeli do waciwej ceny nie doda dwudziestu procent, aby wynagrodzi naduycia w przeszoci, to niewykluczone, e szepniesz swko wadzom. A wtedy zabior go razem z on i dziemi, ku twemu zadowoleniu potraktuj tak, jak na to zasuy. - To wietna rada. Ucieszy mnie pomys mego przyjaciela. Za to, e mi go podsun, a take ze wzgldu na przyja, ktr do niego ywi, pozwol sobie

zaproponowa tysic piset dolarw. S to wszystkie moje pienidze, cznie z sum powierzon mi przez mego przyjaciela, ktry zoony kobiec chorob ley w cuchncym miejscu zwanym szpitalem i ktry sam nie moe pracowa. Krl schyli si i klepn si po kostkach oblepionych przez chmary komarw. Teraz to co innego, cwaniaku, pomyla. Zastanwmy si. Dwa tysice byoby troch za duo. Tysic osiemset, dobrze. Tysic piset, nie najgorzej. Krl prosi ci, aby zaczeka - przetumaczy Marlowe. - Musi porozumie si z nieszcznikiem, ktry chce ci sprzeda towar po zawyonej cenie. Krl wdrapa si przez okno do baraku i przeszed na jego drugi koniec, sprawdzajc, czy wszyscy s na miejscach. Max tkwi na posterunku, Dino by po jednej stronie drogi, a Byron Jones Trzeci po drugiej. W cieniu ssiedniego baraku Krl odnalaz majora Proutyego, ktry poci si ze zdenerwowania. - Strasznie mi przykro, panie majorze - szepn Krl zmartwionym tonem. Go wcale nie pali si do kupna. Niepokj Proutyego wzrs. Musia sprzeda ten zegarek. Mj Boe, taki ju mj los, pomyla. Przecie musz zdoby skd troch pienidzy. - Czy nie zaproponowa adnej ceny? - spyta. - Nie mogem wydusi z niego wicej ni czterysta. - Czterysta! Ale kady wie, e omega jest warta co najmniej dwa tysice. - Obawiam si, e to tylko plotka, panie majorze. Poza tym on jakby co podejrzewa. Jakby myla, e to nie omega. - Zwariowa. Oczywicie, e omega. - Bardzo mi przykro, panie majorze - rzek Krl nieco chodniejszym tonem. Ja tylko przekazuj... - Przepraszam, kapralu. Nie zamierzaem was krytykowa. Wszystkie te te sukinsyny s jednakowe - odpar Prouty. I co mam teraz zrobi? - zapytywa siebie w duchu. Jeli nie sprzedam zegarka przez Krla, to go w ogle nie sprzedam, a grupie potrzebne s pienidze. Wszystkie nasze zabiegi na nic. Co robi? Zastanawia si jeszcze przez chwil, po czym rzek: - Zobaczcie, co si da zrobi, kapralu. Nie mog si zgodzi na mniej ni tysic dwiecie. Wykluczone. - No c, panie majorze, nie sdz, ebym wiele zdziaa, ale sprbuj. - Bdcie tak dobrzy. Licz na was. Nie sprzedabym go tak tanio, ale z

jedzeniem jest ostatnio bardzo kiepsko. Sami zreszt wiecie. - Tak, panie majorze - odpar uprzejmie Krl. - Postaram si, ale chyba niewiele bd mg z niego wycisn. Mwi, e Chiczycy nie kupuj tak chtnie, jak kiedy. No, ale zrobi, co si da. Grey zauway idcego przez obz Torusumiego i wiedzia, e zblia si najodpowiedniejszy moment, aby przystpi do dziea. Czeka ju wystarczajco dugo. Wsta i wyszed z baraku, poprawiajc po drodze opask na rku i mocniej wciskajc czapk. Drugi wiadek nie by potrzebny, wystarczao jego sowo. A wic wyruszy sam. Odczuwa przyjemne bicie serca. Tak jak zawsze, kiedy szykowa si, eby kogo aresztowa. Przeszed na drug stron stojcych szeregiem barakw i zszed po schodach na gwn drog. Mia tdy dalej. Ale rozmylnie wybra dusz tras, wiedzc, e ilekro Krl przeprowadza transakcj, wystawia czujki. Tylko e on zna ich rozstawienie. Wiedzia te, e istnieje sposb, aby przej nie zauwaonym przez to ludzkie pole minowe. - Grey! Grey obejrza si. Ku niemu szed pukownik Samson. - Sucham, panie pukowniku? - Dawno pana nie widziaem, Grey. Jak leci? - Dzikuj, dobrze, panie pukowniku - odpar Grey, zaskoczony, e przywitano si z nim tak po przyjacielsku. Mimo e bardzo si pieszy, powitanie to sprawio mu niema przyjemno. Pukownik Samson zajmowa szczeglne miejsce w planach Greya na przyszo. Samson reprezentowa oficersk gr, t najprawdziwsz. Ministerstwo Spraw Wojskowych. W dodatku by bardzo dobrze ustosunkowany. Znajomo z takim czowiekiem bya bezcenna, ale pniej, gdy skoczy si to wszystko. Samson by czonkiem Sztabu Generalnego Dalekiego Wschodu i piastowa jaki bliej nie okrelony, ale wany urzd, jako szef czego tam. Zna wszystkich generaw i opowiada o tym, jak podejmowa ich u siebie, w wiejskiej siedzibie w hrabstwie Dorset; o tym, jak zjedaa si do niego na polowanie szlachta, a take o organizowanych przez siebie przyjciach na wieym powietrzu i balach myliwskich. Kto taki jak Samson mgby zrekompensowa brak wyrnie w aktach Greya. No i jego pochodzenie.

- Chciabym z panem porozmawia, Grey - powiedzia Samson. - Mam pomys, ktry by moe uzna pan za godny uwagi. Wie pan, e zajmuj si spisywaniem oficjalnej wersji dziejw kampanii dalekowschodniej. Oczywicie nie jest to wersja ostateczna - doda z humorem - ale kto wie, moe innej nie bdzie. Genera Sonny Wilkinson jest gwnym historykiem w Ministerstwie i z pewnoci zainteresuje go relacja wiadka wydarze. Chciaem si wanie spyta, czy nie miaby pan ochoty na sprawdzenie kilku faktw dotyczcych paskiego puku? Z przyjemnoci, pomyla Grey. Z wielk przyjemnoci! Nie wiem, co bym za to da. Byle nie teraz. - Z wielk przyjemnoci, panie pukowniku - odpar. - Pochlebia mi, e moje zdanie uwaa pan za co warte. Czy moglibymy umwi si na jutro? Po niadaniu? - Ach, liczyem na to, e troch sobie porozmawiamy teraz. No tak, odmy to na kiedy indziej. Zawiadomi pana... Grey instynktownie wyczu, e jeli teraz si nie zgodzi, to druga taka okazja ju mu si nie nadarzy. Jak dotd Samson nigdy z nim dugo nie rozmawia. A moe, myla z desperacj, moe opowiedziabym mu o czym na pocztek, a potem udaoby mi si jeszcze ich przyapa. Ubijanie interesu trwa czasem godzinami. Warto zaryzykowa! - Chtnie porozmawiam teraz, jeli pan sobie yczy, panie pukowniku. Ale prosibym, eby to nie trwao dugo. Troch boli mnie gowa. Jeli mona prosi, najwyej kilkanacie minut. - Dobrze - odpar wielce uszczliwiony pukownik Samson. Uj Greya pod rk i poprowadzi do swojego baraku. - Wie pan, Grey - mwi - paski puk nalea do moich ulubionych jednostek. wietnie si spisalicie. Zdaje si, e paskie nazwisko wymieniono w komunikacie, chyba pod Kota Bharu? - Nie, panie pukowniku - odpar Grey i pomyla: Mj Boe, przecie waciwie to mi si naleao. - Nie byo czasu na skadanie wnioskw o odznaczenia. Co nie znaczy, e zasugiwaem na to bardziej ni inni. - Powiedzia to szczerze. Wielu walczcych powinno dosta Krzy Wiktorii, a miao si doczeka co najwyej wzmianki. Za pno na wyrnienia. - Nigdy nie wiadomo, Grey. Moe po wojnie uda si odgrzeba stare sprawy i sporo zmieni - rzek Samson i posadzi Greya na krzele. - Zaczniemy od tego, jak przebiegay linie frontu w momencie, kiedy przyby pan do Singapuru.

- Z przykroci mwi to memu przyjacielowi, ale ten nieszczsny waciciel zegarka rozemia mi si w nos - mwi Marlowe w imieniu Krla. - Powiedzia, e najnisz sum, na jak si zgodzi, jest dwa tysice szeset dolarw. A wstyd mi powtarza, ale musz to zrobi, poniewa jeste moim przyjacielem. Torusumi najwyraniej posmutnia. Za porednictwem Marlowea on i Krl wymienili par zda o pogodzie i braku ywnoci, a potem Torusumi pokaza im zniszczon fotografi ony z trojgiem dzieci i opowiedzia troch o tym, jak y w wiosce pod Seulem i pracowa na roli, mimo e posiada niszy stopie naukowy, oraz o tym, jak nienawidzi wojny. Powiedzia im te, e sam nienawidzi Japoczykw i e wszyscy Koreaczycy nienawidz swoich japoskich panw. Koreaczykom nie wolno nawet wstpowa do armii japoskiej, stwierdzi. S oni obywatelami drugiej kategorii i w adnej sprawie nie maj nic do gadania. Najpodlejszy Japoczyk moe nimi pomiata do woli. Rozmawiali tak jaki czas, a w kocu Torusumi wsta i odebra karabin z rk Marlowea, ktry trzymajc go, nie mg opdzi si myli, e bro jest nabita i e tak atwo z niej wystrzeli. Tylko po co? Co potem? - Jeszcze jedno pragn rzec na koniec mojemu przyjacielowi, bo nie chc zostawia go z pustymi rkoma w t plugaw noc: prosz, eby porozumia si z chciwym wacicielem tego ndznego zegarka. Dwa tysice sto! - Z caym szacunkiem musz przypomnie memu przyjacielowi, e poaowania godny waciciel zegarka, ktry jest pukownikiem i jako taki czowiekiem niewzruszonym, rzek, i nie wemie mniej ni dwa tysice szeset. Wiem, e nie yczysz mi, aeby mnie zely. - To prawda. Chc ci jednak z caym szacunkiem podsun myl, e powiniene da mu ostatni szans odrzucenia tej, ze szczerej przyjani zrobionej, propozycji, z ktrej ja nie mam najmniejszego zysku. By moe da mu to okazj, eby odwoa tak dzikie dania. - Sprbuj, poniewa jeste moim przyjacielem - rzek Krl i zostawi ich samych. Czas pyn, a oni czekali. Tym razem Marlowe wysucha opowieci o tym, jak to Torusumi zosta zmuszony do suby i jak nienawidzi wojny. Wreszcie Krl wyszed przez okno z baraku i doczy do nich. - Ten czowiek to winia, szmata bez honoru - oznajmi. - Zwymyla mnie i

zagrozi, e rozgosi, i nie znam si na interesach, i prdzej wsadzi mnie do wizienia, ni przystanie na cen poniej dwch tysicy czterystu... Torusumi piekli si i miota groby. Krl siedzia w milczeniu, mylc: Psiakrew, straciem wyczucie. Tym razem posunem si za daleko, a Marlowe wyrzuca sobie: Niech to diabli, po co ja si w to wpltaem? - Dwa dwiecie - prychn Torusumi. Krl, pobity, wzruszy ramionami. - Powiedz mu, e si zgadzam i e twardy z niego kupiec - mrukn do Marlowea. - Powiedz mu te, e bd musia zrezygnowa z prowizji, eby pokry rnic w cenie. Tamten sukinsyn nie wemie ani grosza mniej. Ale gdzie w takim razie mj zysk? - Jeste czowiekiem ze stali - przetumaczy Marlowe. - Powiem temu ndznikowi pukownikowi, e dostanie, ile zada, ale wtedy bd musia zrezygnowa z prowizji, eby pokry rnic midzy twoj cen a t, na ktr on, ndznik, przysta. Gdzie tu jednak mj zysk? Interes to sprawa honoru, ale midzy przyjacimi korzy powinny mie obie strony. - Poniewa jeste moim przyjacielem, dodam jeszcze sto - rzek Torusumi. Wwczas zachowasz twarz, ale na przyszo nie podejmuj si ju porednictwa w interesach tak skpego i podego klienta. - Dziki ci. Jeste sprytniejszy ode mnie. Krl poda Koreaczykowi zegarek w irchowym futeraliku i przeliczy pokany plik japoskich faszywych dolarw. Dwa tysice dwiecie uoone w rwny stosik. Wtedy Torusumi wrczy mu dodatkowe sto dolarw. Umiecha si przy tym, poniewa przechytrzy Krla cieszcego si wrd wartownikw powszechn saw czowieka, ktry zna si na interesach. T omeg mg bez trudu sprzeda za pi tysicy, a przynajmniej za trzy i p. Niezgorszy zarobek jak na jedn wart. eby wynagrodzi Krlowi kiepski interes, Torusumi zostawi napoczt paczk kooa i ponadto drug, ca. W kocu przed nami jeszcze duga wojna, a interesy id dobrze, pomyla. A gdyby wojna trwaa krtko... C, tak czy owak Krl bdzie poytecznym sojusznikiem. - wietnie si spisae, Peter - pochwali Krl Marlowea. - Ju mylaem, e wybuchnie. - Ja te. Rozgo si, zaraz wrc. Krl odnalaz Proutyego w tym samym miejscu, w cieniu baraku. Da mu

dziewiset dolarw, sum, na ktr nieszczliwy major niechtnie przysta, i odebra swoj prowizj, czyli dziewidziesit dolarw. - Z dnia na dzie jest coraz gorzej - powiedzia. A jake, ty draniu, pomyla Prouty. No, ale osiemset dolarw to i tak niezgorzej jak na podrobion omeg. Zamia si w duchu, e udao mu si nabra Krla. - Jestem strasznie zawiedziony, kapralu. To bya ostatnia rzecz, jak miaem powiedzia. Zastanwmy si, pomyla rozradowany. Za par tygodni bdzie gotw nastpny zegarek. A wtedy sprzeda moe si zaj ten Australijczyk Timsen. Wtem Prouty spostrzeg zbliajcego si Greya. Umkn w labirynt barakw, wtapiajc si w ciemnoci, ju cakowicie bezpieczny. Krl jednym skokiem przesadzi najblisze okno baraku amerykaskiego, dosiad si do karciarzy grajcych w pokera i sykn do Marlowea: - ap karty, Peter, na co czekasz? Dwaj pokerzyci, ktrzy zwolnili miejsca, kibicowali grze, przygldajc si, jak Krl rozdziela stos banknotw tak, eby przed kadym z grajcych znalaza si maa kupka pienidzy. W drzwiach pojawi si Grey. Nikt nie zwrci na niego najmniejszej uwagi, a wreszcie Krl oderwa wzrok od kart i przywita go: - Dobry wieczr, panie poruczniku. - Dobry wieczr - odpar Grey; twarz ociekaa mu potem. - Duo tu pienidzy - rzek i pomyla: Matko Boska, w yciu tyle nie widziaem. A przynajmniej nie na raz. Ile to ja bym zrobi, gdybym mia cho cz tego, co tu jest. - Lubimy sobie gra, panie poruczniku. Grey odwrci si i znik w ciemnociach nocy. Diabli nadali tego przekltego Samsona, zakl w mylach. W baraku rozegrano jeszcze kilka partii, wreszcie rozleg si sygna odwoujcy alarm. Krl zgarn pienidze, da wszystkim po dziesitce, a obdarowani podzikowali mu chrem. Dinowi wrczy pewn sum, eby zapaci tym, ktrzy czuwali na zewntrz, po czym kiwn gow na Marlowea i poszli we dwjk do kta baraku, ktry zajmowa. - Zasuylimy sobie na ma kaw - powiedzia Krl. Czu si troch zmczony. Przewodzenie innym byo nuce. Wycign si na ku, a Marlowe

zaj si parzeniem kawy. - Zdaje si, e nie przyniosem ci szczcia - odezwa si Marlowe. - e co? - Przy sprzeday. Nie posza najlepiej, prawda? Krl parskn miechem. - Wszystko przebiego zgodnie z planem. Masz... - powiedzia wyuskujc sto dziesi dolarw i poda je Marloweowi. - Jeste mi winien dwa dolary reszty. - Dwa dolary? - spyta Marlowe i spojrza na pienidze. - Za co to? - Twoja prowizja. - Ale za co? - Co ty, Peter, chyba nie mylisz, e kazabym ci pracowa za darmo? Za kogo mnie masz? - Powiedziaem, e zrobi to z przyjemnoci. Za samo tumaczenie nic mi si nie naley. - Zwariowae? Sto osiem dolarw, czyli dziesi procent. To nie jest jamuna. Te pienidze s twoje. Zarobie je. - To raczej ty zwariowae. Jakim cudem mogem zarobi sto osiem dolarw, jeeli ze sprzeday wpyno dwa tysice dwiecie i bya to ostateczna cena, bez adnego zysku. Nie wezm przecie pienidzy, ktre da tobie. - Nie masz ich na co wyda? Ani ty, ani Mac, ani Larkin? - Oczywicie, e mam. Ale to nie jest sprawiedliwe. Poza tym nie rozumiem, dlaczego akurat sto osiem dolarw. - Peter, naprawd nie wiem, jak to si stao, e dotd si uchowae na tym wiecie. Posuchaj, zaraz ci wszystko wytumacz. Zarobiem na tym interesie tysic osiemdziesit dolarw. Dziesi procent od tego wynosi sto osiem. Sto dziesi minus dwa rwna si sto osiem. Daem ci sto dziesi, wic jeste mi winien dwa dolary. - Jakim cudem moge tyle zarobi, jeli... - Powiem ci. Zasada numer jeden w interesach: Kupuj tanio, sprzedawaj drogo, jeli ci si uda. Wemy dzisiaj, na przykad. Krl z przyjemnoci opowiedzia o tym, jak przechytrzy Proutyego. Kiedy skoczy, Marlowe dugo milcza, a wreszcie rzek: - Nie wiem, jak to powiedzie, ale to jest chyba nieuczciwe. - A co w tym nieuczciwego, Peter? Kady interes opiera si na zaoeniu, e

sprzedajesz po wyszej cenie, ni kupujesz, bo inaczej na tym tracisz. - No tak, ale czy twj... zysk nie jest troch za wysoki? - Gdzie tam. Wszyscy widzielimy, e zegarek jest podrobiony. Wszyscy oprcz Torusumiego. Chyba nie masz nic przeciwko temu, e go wykoowaem. A zreszt bez trudu moe go wcisn jakiemu Chiczykowi, i to z zyskiem. - Nie jestem tego taki pewny. - Dobra. We Proutyego. Sprzedawa oszukany towar. Moe nawet kradziony, tego przecie nie wiem. Ale dlatego dosta mao, e nie umia si targowa. Gdyby mia na tyle odwagi, eby zabra zegarek i pj sobie, wtedy zatrzymabym go i podbibym cen. Mgby mnie przecie wyda. Gwno go obchodzi, co si ze mn stanie w razie jakich komplikacji. W ramach umowy zawsze chroni moich klientw, tak wic Prouty jest bezpieczny i wie o tym, za to ja bd w razie czego na widoku. - A co zrobisz, jeli Torusumi si spostrzee i wrci? - Wrci na pewno - powiedzia Krl i umiechn si nagle tak promiennie, e a mio byo patrze. - Wrci, ale nie po to, eby si awanturowa. O nie, bo w ten sposb straciby twarz. W adnym razie nie omieli si przyzna, e go przechytrzyem. Co wicej, gdybym o tym rozpowiedzia, jego kumple nie daliby mu y. Wrci na pewno, ale po to, eby sprbowa z kolei mnie przechytrzy. Krl zapali i poczstowa Marlowea papierosem. - Jednym sowem, Prouty dosta dziewiset minus dziesi procent prowizji cign wesoo. - Mao, ale nie mona powiedzie, e niesprawiedliwie, i nie zapominaj, e to my dwaj wzilimy na siebie cae ryzyko. Wracajc do naszych wydatkw, musiaem zapaci stw za wypolerowanie i oczyszczenie zegarka i za nowe szkieko. Dwadziecia dla Maxa za wiadomo, e szykuje si towar, po dziesi dla czterech czujek, a ponadto szedziesit dla chopcw, ktrzy nas kryli. Czyli w sumie tysic sto dwadziecia. Tysic sto dwadziecia odj od dwch dwustu daje rwno tysic osiemdziesit. Dziesi procent od tego wynosi sto osiem. Proste. Peter Marlowe potrzsn gow z niedowierzaniem. Tyle liczb, tyle pienidzy, tyle emocji. Jeszcze przed chwil siedzieli rozmawiajc z Koreaczykiem, a tu nagle ma w rku sto dziesi, a raczej sto osiem dolarw, wrczonych mu ot tak, jak gdyby nigdy nic. Sowo daj! To ponad dwadziecia orzechw albo gra jajek, myla, nie posiadajc si z radoci. Mac! Nareszcie bdziemy mogli go odywi. Jajka bd najlepsze!

Wtem usysza gos ojca. Usysza go tak wyranie, jakby ojciec sta tu przy nim. Mia przed oczami jego posta: wyprostowany, krpy, w mundurze oficera marynarki. Posuchaj, synu. Jest takie co, co nazywa si honorem. Jeeli bdziesz mia z kim do czynienia, mw mu prawd, a wtedy i on bdzie musia powiedzie ci prawd, chyba e jest czowiekiem bez honoru. Opiekuj si innymi tak, jakby chcia, eby oni tob si opiekowali. A jeli kto nie ma honoru, unikaj jego towarzystwa, bo w przeciwnym razie sam nie pozostaniesz bez skazy. Pamitaj, ludzie dziel si na tych, ktrzy maj honor, i tych, ktrzy go nie maj. Tak samo jak z pienidzmi. Albo s zarobione uczciwie, albo nie. Ale te pienidze s zarobione uczciwie - odpar ojcu mimo woli. - Tak przynajmniej wynika z wyjanie Krla. Chciano go nabra, ale by sprytniejszy. To prawda. Nieuczciwoci jest jednak sprzedawa cudz wasno i podawa wacicielowi cen o tyle nisz od prawdziwej. Tak, ale... Nie ma adnych ale, synu. Owszem, bywaj rne pojcia honoru, ale czowiek ma tylko jeden kodeks honorowy. Zrobisz, co zechcesz. Decyzja naley do ciebie. S takie sprawy, w ktrych kady musi decydowa sam. Czasem trzeba si dostosowa do okolicznoci. Ale na mio bosk, strze siebie i swojego sumienia, nikt inny tego za ciebie nie zrobi. I wiedz, e bdna decyzja doprowadzi ci do zguby o wiele prdzej ni kula! Marlowe way w rku pienidze zastanawiajc si, co te mogliby za nie kupi on, Larkin i Mac. Podsumowa wszystkie racje i szala przechylia si wyranie na jedn stron. Te pienidze naleay si niewtpliwie Proutyemu i jego grupie. Moe prcz tego nic wicej nie mieli. Prouty i reszta grupy, z ktrej nie zna nikogo, mogli przecie umrze dlatego, e ich okradzione. Z powodu jego chciwoci. Ale na drugiej szali by Mac. On potrzebowa pomocy ju teraz. Tak samo Larkin. I ja sam, myla. Nie wolno ci zapomina o sobie. Przypomniay mu si sowa Krla: Nie musisz nic od nikogo bra, a on przecie bra. I to nie raz. Co robi. Boe, co robi? Ale Bg milcza. - Dzikuj. Dzikuj ci za pienidze - powiedzia Marlowe i schowa je. Czu, e go parz. - Nie masz za co dzikowa. Zarobie je. S twoje. Zapracowae na nie. Nic ci za darmo nie daem - odpar Krl. Tryska zadowoleniem, ktre sprawiao, e Marlowe dusi si wstrtem do

samego siebie. - No, to musimy uczci pierwszy wsplnie ubity interes. Z moj gow i twoj znajomoci malajskiego zrobimy kokosy! - powiedzia Krl, a potem usmay kilka jajek. Podczas posiku opowiedzia Marloweowi, e kiedy dowiedzia si, e Yoshima znalaz radio, natychmiast wyprawi swoich chopcw po zakupy, eby uzupeni zapasy ywnoci. - W yciu naley ryzykowa, mj drogi. To jasne. Pomylaem sobie, e tki ju si o to postaraj, eby utrudni nam przez jaki czas ycie. Ale tylko tym, ktrzy nie zd na czas jako si zabezpieczy. We na przykad Texa. Nie mia zamanego grosza, eby sobie kupi cho jedno parszywe jajko. Albo we siebie i Larkina. Gdyby nie ja, Mac mczyby si do tej pory. Oczywicie, ciesz si, e mog jako pomc. Lubi pomaga przyjacioom. Czowiek musi pomaga przyjacioom, bo inaczej nic nie miaoby sensu. - Chyba tak - odpar Marlowe. Jak mona tak mwi! - pomyla. Sowa Krla uraziy go. Nie mg poj, e Amerykanie rozumuj w pewnych sprawach rwnie prosto jak Anglicy. Amerykanin jest dumny ze swojej umiejtnoci robienia pienidzy, i susznie, a Anglik w rodzaju Marlowea z dum oddaje ycie za sztandar. Te susznie. Marlowe zauway, e Krl zerkn przez okno i zamruga oczami. Pody wzrokiem za jego spojrzeniem i zobaczy, e ciek zmierza w ich stron jaki czowiek. Gdy znalaz si on w promieniu padajcego z baraku wiata, Marlowe rozpozna go. By to pukownik Samson. Na widok Krla Samson skin przyjanie rk. - Dobry wieczr, kapralu - powiedzia i nie zatrzymujc si poszed dalej. Krl odliczy dziewidziesit dolarw i wrczy je Marloweowi. - Zrb co dla mnie, Peter. Do dziesitk i daj to wszystko tamtemu gociowi. - Samsonowi? Pukownikowi Samsonowi? - Oczywicie. Znajdziesz go za rogiem wizienia. - Mam mu da pienidze? Tak bez niczego? Ale co mam mu powiedzie? - Powiedz, e to ode mnie. Boe! - pomyla z przeraeniem Marlowe. Czyby Samson by na usugach Krla? Niemoliwe! Nie mog tego zrobi. Krl jest moim przyjacielem, aleja nie

mog podej do pukownika i powiedzie: Prosz, to jest sto dolarw od Krla. Po prostu nie mog! Krl na wylot przejrza jego myli. Ach, Peter, jaki z ciebie naiwny dzieciak, pomyla. Niech ci diabli, doda w duchu, ale zaraz cofn te sowa, zy na siebie. Peter by w obozie jedynym czowiekiem, z ktrym chcia si przyjani, i jedynym, ktrego potrzebowa. Postanowi wic nauczy go troch ycia. Nie bdzie to ani lekkie, ani przyjemne, mj drogi, by moe mocno ci zaboli, ale ja i tak ci naucz, chobym mia ci zama. Bdziesz y i bdziesz moim wsplnikiem, postanowi. - Peter - powiedzia. - S sytuacje, w ktrych musisz mi zaufa. Nigdy nie wystawi ci do wiatru. Jeli jeste moim przyjacielem, zaufaj mi. Jeeli nie chcesz si ze mn przyjani, twoja wola. Ale ja chciabym mie w tobie przyjaciela. Marlowe wiedzia, e oto nadesza kolejna chwila szczeroci. Albo musia zaufa i wzi pienidze, albo zostawi je i si wynie. Czowiek stoi zawsze na rozstaju drg. I jeeli naprawd jest czowiekiem, to w gr wchodzi nie tylko jego wasne, ale take cudze ycie. Zdawa sobie spraw, e wybr jednej z drg zagraa yciu Maca i Larkina, jak rwnie jego yciu, bez Krla byli bowiem rwnie bezbronni jak caa reszta, bez Krla nie mogo by mowy o wiosce, gdy sam nigdy by si na tak wypraw nie zdoby, nawet gdyby chodzio o radio. Wybr drugiej zagroziby dziedzictwu przodkw albo przekreliby jego przeszo. Samson by potg w zawodowej armii, czowiekiem dobrze urodzonym, zajmujcym wysok pozycj, bogatym, a on, Marlowe, urodzi si przecie na oficera - podobnie jak przed nim jego ojciec, a po nim... jego syn. Zarzutw ze strony takiego czowieka nie zapomniano by mu nigdy. Lecz jeli Samson by najemnikiem, wwczas wszystko, w co nauczono go wierzy, tracio warto. Mia wraenie, e to nie on, lecz kto inny bierze pienidze, wstpuje w panujce na zewntrz ciemnoci, rusza pod gr ciek, odnajduje pukownika Samsona i syszy szept: - A, to pan, Marlowe, czy tak? Wrczajc pienidze, Marlowe nadal widzia siebie jakby z zewntrz. - Krl prosi mnie, ebym to panu da - wyrzek. Obserwowa, jak wilgotne od luzu oczy janiej na widok pienidzy, jak Samson chciwie je liczy, a potem chowa do kieszeni wytartych spodni. - Prosz mu podzikowa - dobieg go szept Samsona - i powiedzie, e

przetrzymaem Greya przez godzin. Duej naprawd nie mogem. Ale wystarczyo, prawda? - Owszem, wystarczyo. Ledwo, ledwo - doda, a potem usysza jeszcze swj gos: - Nastpnym razem radz go trzyma duej albo przynajmniej da zna, kretynie! - Trzymaem go tak dugo, jak tylko mogem. Prosz powiedzie Krlowi, e go przepraszam. Naprawd bardzo przepraszam. Wicej si to nie powtrzy. Przyrzekam. Wie pan, Marlowe, jak to jest. Czasem wynikaj trudnoci. - Powtrz mu, e go pan przeprasza. - Tak, tak, dzikuj, Marlowe, strasznie panu dzikuj. Zazdroszcz panu. Jest pan tak blisko Krla. Ma pan szczcie. Marlowe wrci do baraku Amerykanw. Krl podzikowa mu, on Krlowi, a potem ruszy w noc. Wszed na niewielkie wzniesienie, skd mg widzie ogrodzenie obozu, i zapragn znale si w swoim myliwcu, sam, wznosi si coraz wyej i wyej w niebo, tam gdzie wszystko jest czyste i nieskalane i gdzie nie ma wstrtnych ludzi takich jak on sam - gdzie wszystko jest proste i gdzie mona rozmawia z Bogiem i by Jego dzieckiem, nie wstydzc si samego siebie.

ROZDZIA XIII
Marlowe lea na pryczy pogrony w pnie. Wok niego mczyni budzili si, wstawali, wychodzili za potrzeb, szykowali si do wyjcia na roboty, kto bez przerwy wchodzi do baraku lub z niego wychodzi. Mike zabra si ju do czesania wsw, mierzcych czterdzieci centymetrw od koniuszka do koniuszka, poprzysig sobie bowiem, e zgoli je dopiero w dniu wyzwolenia. Barstairs sta na gowie wiczc jog, Phil Mint jak zwykle duba w nosie, niektrzy zaczli ju gra w bryda, Raylins jak co dzie doskonali si w piewie, Myner wygrywa gamy na drewnianym ksylofonie, kapelan Grover stara si jak mg podnie wszystkich na duchu, a Thomas kl, e znw spnia si niadanie. picy nad Marloweem Ewart obudzi si z jkiem i zwiesi nogi z pryczy. - Mahlu, co za noc! - Rzucae si jak wariat - stwierdzi po raz nie wiadomo ktry Marlowe, bo Ewart zawsze spa niespokojnie. - Wybacz. Ewart zawsze mwi wybacz. Zeskoczy ciko na podog. Jego miejsce nie byo tu, w Changi. Powinien si znajdowa dziesi kilometrw std, w obozie dla cywilw, gdzie podobno znajdowaa si jego ona z dziemi, chocia nie byo to pewne, bo jak dotd nie zezwolono na czno pomidzy obydwoma obozami. - Moe po wziciu prysznica opalimy ko - zaproponowa ziewajc. By niskim, ciemnowosym mczyzn, ktry mia spore wymagania. - Dobrze. - Kto by pomyla, e robilimy to nie dalej jak trzy dni temu. Jak ci si spao? - Jak zwykle - odpar Marlowe, chocia czu, e od chwili przyjcia pienidzy i rozmowy z Samsonem wszystko si odmienio. Kiedy wynosili z baraku elazn prycz, co niecierpliwsi ustawili si ju w kolejce po niadanie. Ewart i Marlowe zestawili grn prycz, a z otworw dolnej wycignli elazne prty. Nastpnie z wydzielonego przed barakiem skrawka ziemi zebrali upiny orzechw kokosowych i gazki i rozpalili mae ogniska wok wszystkich czterech ng pryczy. W czasie gdy nogi rozgrzeway si, oni wkadali ponce licie palmowe pod podune prty i spryny pryczy. Po chwili ziemia pod ni zaczernia si od

pluskiew. - Ej, wy tam, jak pragn zdrowia, musicie to robi przed niadaniem?! krzykn na nich Phil, zgorzkniay mczyzna z kurz klatk piersiow i pomiennie rudymi wosami. Nie zwrcili na niego uwagi. Phil zawsze na nich krzycza, a oni niezmiennie opalali prycz przed niadaniem. - Sowo daje, Ewart, tyle tu tych bydlakw, e mogyby wzi prycz na plecy i wynie j std - powiedzia Marlowe. - O mao co nie zepchny mnie dzi w nocy z siennika. mierdziele - odpar Ewart i ogarnity nag pasj zacz tuc mrowie pluskiew. - Daj spokj, Ewart. - A co ja poradz, e na sam ich widok cierpn. Kiedy ju skoczyli z prycz, zostawili j, eby ostyga, a sami zajli si czyszczeniem siennika. Zajo im to p godziny. A potem kolejne p godziny czyszczenie moskitier. W tym czasie prycza ostyga na tyle, e mogli si do niej dotkn. Zoyli j, wnieli z powrotem do baraku i wstawili do czterech puszek, starannie oczyszczonych i napenionych wod, po czym sprawdzili jeszcze, czy w adnym miejscu elazne nogi pryczy nie stykaj si z brzegami puszek. - Jaki dzi dzie, Ewart? - spyta bezmylnie Marlowe, kiedy czekali na niadanie. - Niedziela. Marlowe przypomnia sobie inn niedziel i przebieg go dreszcz. Miao to miejsce zaraz po tym, jak zabra go japoski patrol. Lea wtedy w szpitalu w Bandungu. Tamtej niedzieli Japoczycy rozkazali wszystkim chorym jecom zebra swoje manatki i przygotowa si do wymarszu, poniewa przenoszono ich do innego szpitala. Na dziedzicu ustawiy si w szeregu setki chorych. Nie byo wrd nich tylko wyszych stopniem oficerw. Podobno wysano ich na Tajwan, przynajmniej taka krya plotka. Zosta jedynie genera. On, ktry by tu najwyszy stopniem, chodzi po obozie i otwarcie si modli. Niski, barczysty mczyzna w mundurze mokrym od plwocin zwycizcw. Marlowe przypomnia sobie, jak nis siennik ulicami Bandungu, pod rozarzonym niebem, midzy dwoma szpalerami kolorowo ubranych ludzi, ktrych

milczenie byo krzykiem. Przypomnia sobie te, jak porzuci siennik, ktry by za ciki, jak pada i jak si podnosi, jak wreszcie rozwary si przed nimi bramy wizienia i znw si zatrzasny. Na dziedzicu byo do miejsca, eby si pooy. Ale jego i kilku innych zamknito w maych celach. Na cianach jego celi wisiay acuchy, za klozet suya niewielka dziura w ziemi, wok ktrej nawarstwiy si wieloletnie odchody, a ziemi wycieaa cuchnca soma. Ssiedni cel zajmowa jaki umysowo chory Jawajczyk, ktry w napadzie szau zamordowa trzy kobiety i dwoje dzieci, zanim schwytali go Holendrzy. Ale Holendrzy nie strzegli ju wizie - sami stali si winiami. Oszalay Jawajczyk bez przerwy, dzie i noc, omota acuchami w cian i wrzeszcza. W drzwiach celi Marlowea bya niewielka dziura. Lec na somie widzia przez ni nogi przechodzcych ludzi i czeka najedzenie, suchajc, jak winiowie kln i umieraj, panowaa bowiem duma. Czeka w nieskoczono. A potem nasta spokj i bya czysta woda, a zamiast maej dziurki, zastpujcej wiat, rozcigao si nad nim niebo. Chodna woda obmywaa go i usuwaa brud. Kiedy otworzy oczy, ujrza agodn twarz odwrcon do gry nogami i jeszcze jedn twarz. Obie promienioway spokojem. Pomyla wtedy, e naprawd umar. Ale twarze te naleay do Maca i Larkina. Znaleli go w ostatniej chwili, kiedy wanie mieli opuci wizienie i przej do innego obozu. Myleli, e jest Jawajczykiem - tak jak ssiadujcy z nim szaleniec, ktry nadal wy i wali acuchami - poniewa Marlowe rwnie krzycza co po malajsku i z wygldu przypomina Jawajczyka... - Chod, Peter. Jest wyerka! - oznajmi Ewart. - Ach, tak, dzikuj - odrzek Marlowe i wzi menaki. - Dobrze si czujesz? - Tak - odpar i doda po chwili: - Dobrze jest y, prawda? Jeszcze przed poudniem obiega Changi wie, e japoski komendant przywrci poprzednie racje ryu dla uczczenia wielkiego japoskiego zwycistwa na morzu. Oznajmi, e jeden z amerykaskich oddziaw specjalnych zosta cakowicie zniszczony, co powstrzymao atak wroga na Filipiny, oraz e wojska japoskie ju teraz przegrupowuj si przed uderzeniem na Hawaje.

Plotki zaprzeczajce jedna drugiej. Sprzeczne opinie. - Kupa bzdur! Ogosili to tylko po to, eby ukry jak porak. - Nie wydaje mi si. Nigdy jeszcze nie zwikszyli nam racji, eby uczci porak. - Patrzcie go! Zwikszyli! Zwracaj tylko to, co nam niedawno zabrali. O nie, przyjacielu. Moesz mi wierzy. Te cholerne tki dostaj wreszcie za swoje. Wspomnisz moje sowa! - A skd ty tak dobrze wiesz co, czego my nie wiemy. Pewnie masz radio, co? - Gdybym je nawet mia, to bd pewien, e tobie bym o tym nie powiedzia. - Skoro ju o tym mwimy, nie wiesz, co z Davenem? - Z kim? - No, z tym, ktry mia radio. - A tak, przypominam sobie. Nie znaem go. Jaki on by? - Porzdny chop, tak syszaem. Szkoda, e go zapali. - Chciabym dosta w swoje rce skurwysyna, ktry go wyda. Zao si, e to by ktry z tych z lotnictwa. Albo Australijczyk. Ci to ju zamanego grosza nie s warci! - Ja jestem Australijczykiem, pieprzony wyspiarzu. - O, naprawd? Nie denerwuj si. To by art! - Masz, draniu, dziwne poczucie humoru. - Ej, wy dwaj, dajcie spokj. Za gorco. Czy kto mi poyczy dymka? - Masz, sztachnij si. - Rany Boga, ale wistwo. - Licie melonowca. Sam je obrabiaem. Jak przywykniesz, to smakuje. - Spjrzcie no! - Gdzie? - Tam, na drodze. To Marlowe! - To ten? O cholera! Syszaem, e si skuma z Krlem. - Dlatego wanie ci go pokazuj, gupku. Cay obz o tym wie. Nieprzytomny jeste czy jak? - Ja tam mu si nie dziwi. Gdybym mia okazj, zrobibym to samo. Mwi, e Krl ma pienidze, zote obrczki, a arcia tyle, e starczyoby dla caej armii. - Syszaem, e to peda, a Marlowe to jego nowa dziewczynka.

- Ja te. - E tam. Jaki peda. To po prostu zwyky kanciarz. - Ja te nie uwaam, eby to by peda. Ale cwany to on jest na pewno, trzeba mu to przyzna, podlecowi. - Peda czy nie, chciabym by Marloweem. Syszelicie, e ma cay stos dolarw? Podobno z Larkinem kupowali jajka i caego kurczaka. - Pieprzysz. Nikt nie ma tyle forsy z wyjtkiem Krla. Maj przecie swoje kury. Pewnie im ktra zdecha, i tyle. Jeszcze jedna z tych twoich gupich historyjek. - Jak mylisz, co Marlowe ma w tej menace? - A co ma mie? Jedzenie. Nie trzeba by mdrym, eby zgadn. Marlowe szed do szpitala. W menace nis pier, nk i udko kurczaka, ktrego wsplnie z Larkinem kupili od pukownika Fostera za szedziesit dolarw; nis te dla Maca troch tytoniu oraz jajko zniesione przez Nony, ktr wkrtce mia zapodni Rada, potomek Karmazyna. Postanowili za zgod Maca - da kurze jeszcze jedn szans i nie zabija jej, tak jak na to zasuya, poniewa z adnego z wysiadywanych przez ni jaj nie wykluo si piskl. Mac stwierdzi, e moe to nie wina Nonyi, e moe nalecy do Fostera kogut jest do niczego, a cae to jego trzepotanie skrzydami, dziobanie i dosiadanie kur jest tylko na pokaz. Kiedy jad kurczaka, Marlowe usiad przy nim. - O mj Boe, chopcze, nie pamitam, kiedy tak dobrze si czuem i byem tak najedzony - powiedzia Mac. - To wspaniale, Mac. wietnie wygldasz. Marlowe opowiedzia mu, skd pochodz pienidze na kupno kurczaka. - Dobrze zrobie, biorc te pienidze - pochwali go Mac. - Ten Prouty najprawdopodobniej ukrad zegarek albo go podrobi. To nieadnie sprzedawa zy towar. Zapamitaj sobie, chopcze: Caveat emptor. - No to dlaczego, dlaczego to mnie tak gnbi? - spyta Marlowe. - Obaj z Larkinem mwicie, e zrobiem dobrze. Chocia Larkin nie by chyba tego a tak pewien jak ty... - To jest biznes, chopcze. A Larkin jest ksigowym, a nie prawdziwym biznesmenem. Ja to co innego. Wiem, na czym wiat stoi. - Jeste tylko zwykym plantatorem kauczuku. Co ty moesz wiedzie o interesach? Cae lata nie ruszye si ani na krok z plantacji.

Mac nastroszy si. - Trzeba ci wiedzie, e plantator to przede wszystkim biznesmen powiedzia. - Co dzie ma do czynienia z Tamilami albo Chiczykami, a to s urodzeni handlarze. Wiedz, mj chopcze, e to oni wymylili wszelkie sztuczki i sposoby. I tak oto rozmawiali ze sob, a Marlowe cieszy si, e Mac odpowiada na jego zaczepki. Niemal bezwiednie przeszli z angielskiego na malajski. Wreszcie Marlowe rzuci od niechcenia: - Czy znasz rzecz, ktra skada si z trzech czci? - Ze wzgldu na bezpieczestwo nie mwi wprost. Mac rozejrza si, eby sprawdzi, czy w pobliu nie ma nikogo, kto mgby ich podsucha. - Owszem. I co z tego? - Czy ju wiesz na pewno, co jej dolega? - Cakowitej pewnoci nie mam, ale jestem prawie pewien. Czemu pytasz? - Poniewa wiatr przywia wie o lekach, ktre skutecznie lecz rne dolegliwoci. Twarz Maca rozjania si. - Wah-la - powiedzia. - Uradowae mnie, starego. Za dwa dni opuszcz to miejsce, a wtedy zaprowadzisz mnie tam, skd przywiao t wie. - Nie, to niemoliwe. Musz to zrobi sam. I to szybko. - Nie chc, eby naraa si na niebezpieczestwo - powiedzia w zamyleniu Mac. - Wiatr przynis nadziej. Jak napisano w Koranie: Czowiek yjcy bez nadziei nie rni si niczym od zwierzcia. - Lepiej, eby zaczeka, zamiast szuka mierci. - Chtnie bym poczeka, ale ju dzi musz zdoby wiedz, ktrej szukam. - Dlaczego? - spyta szybko Mac po angielsku. - Dlaczego ju dzi, Peter? Marlowe zakl w duchu, zy na siebie, e wpad w puapk, ktrej tak pragn unikn. Gdyby powiedzia o wiosce, Mac zamartwiaby si na mier. Sam Mac oczywicie nie mg go powstrzyma, ale gdyby on i Larkin poprosili go, eby nie szed, posuchaby ich. Do diaba, co robi? I wtedy przypomnia sobie rad, ktrej udzieli mu Krl. - Dzi, jutro, niewane. Po prostu jestem ciekaw - rzek, prbujc szczcia.

Wsta. Sztuczka bya stara jak wiat. - No, to do jutra, Mac. Wieczorem moe wpadn do ciebie z Larkinem. - Siadaj, chopcze. Chyba, e masz co do roboty. - Nie, nie mam. - Mwisz prawd? - spyta Mac, ktry w rozdranieniu przeszed na malajski. - Czy to dzi na pewno nic nie znaczy? Duch mego ojca podszepn mi, e mody gotw jest podj ryzyko, ktre sam diabe ominby z daleka. - Napisane jest: Wiek mody niekoniecznie wiadczy o braku mdroci. Mac przyglda mu si w zamyleniu. Co on tam knuje? Moe co w zwizku z Krlem? No c, pomyla ze znueniem, Peter i tak ju jest beznadziejnie uwikany w spraw radia. Przecie przewiz trzeci jego cz z Jawy a tu, do Changi. - Czuj, e grozi ci niebezpieczestwo - odezwa si wreszcie. - Niedwied potrafi bez ryzyka podebra mid szerszeniom. Pajk szuka bezpiecznie pod skaami, bo wie, gdzie i jak szuka - rzek Marlowe, nadal niczego po sobie nie pokazujc. - Nie obawiaj si o mnie, starcze. Ja szukam pod skaami. Mac skin gow, uspokojony. - Znasz mj pojemnik? - spyta. - Oczywicie. - Podejrzewam, e zaszkodzia mu kropla deszczu, ktra przecisna si przez otwr w niebie i spada na pewn rzecz, a ta zgnia jak drzewo powalone w dungli. Jest niewielka, w ksztacie malekiego wa, cienka jak ddownica i nie dusza od karalucha. - Mac jkn i przecign si. - Te plecy mnie wykocz - powiedzia po angielsku. - Bd tak dobry, chopcze, i popraw mi poduszk. Kiedy Marlowe si nachyli, Mac unis si nieznacznie i szepn mu do ucha: - Kondensator sprzgajcy, trzysta mikrofaradw. - Wygodniej? - spyta Marlowe, kiedy Mac opad na poduszk. - wietnie, chopcze, o wiele wygodniej. No, a teraz zmykaj. Zmczyo mnie to gupie gadanie. - Sam wiesz, e ci ono bawi, ty stary draniu. - Moe by tak przesta z tym starym, puki mahlu! - Senderis! - odpar Marlowe i wyszed na soce. Kondensator sprzgajcy, trzysta mikrofaradw. Do licha, co to jest mikrofarad? - myla. Od strony garau powia wiatr i Marlowe wcign do plu powietrze

pachnce benzyn, nasycone olejem i smarami. Przykucn obok drogi na skrawku ziemi porosym traw, eby nacieszy si znajom woni. Mj Boe, ile wspomnie budzi zapach benzyny, pomyla. Samoloty. Gosport, Farnborough i osiem innych lotnisk. Spitfirey i Hurricaney. Ale nie chcia o nich teraz myle, chcia myle o radiu. Zmieni uoenie ciaa i usiad w pozycji lotosu, z praw stop zaoon na lewe udo, a lew na prawe, z rkami opuszczonymi i zgitymi w okciach, z domi stykajcymi si kykciami i kciukami i z palcami skierowanymi w stron ppka. Siedzia ju tak wiele razy. Dopomagao mu to w myleniu, bo z chwil kiedy mija pierwszy bl, ciao wypenia spokj, a umys wyzwala si z wszelkich ogranicze. Siedzia tak, a mczyni przechodzcy ciek mijali go obojtnie. Nie widzieli nic dziwnego w tym, e kto opalony na czarno i ubrany w sarong siedzi na socu w poudniowym arze. Nie byo czemu si dziwi. Teraz ju wiem, co jest potrzebne, myla, co trzeba jako zdoby. W wiosce na pewno jest radio. Wioski s jak sroki - zbieraj i przechowuj najbardziej nieprawdopodobne rzeczy. Rozemia si na wspomnienie j awajskiej wioski, w ktrej kiedy mieszka. Natrafi na ni, daleko od przecinajcych Jaw drg, kiedy szed potykajc si przez dungl wyczerpany i zagubiony, bliszy mierci ni ycia. Przeby dziesitki kilometrw i oto nasta dzie jedenasty marca 1943 roku. Stacjonujce na wyspie wojska skapituloway smego marca. Przez te trzy dni wdrwki przez dungl gryzo go robactwo i ciy muchy, ostre kolce rozdzieray skr, pijawki ssay krew, a deszcze przemaczay do suchej nitki. Odkd opuci lotnisko pnocne w Bandungu, gdzie stacjonoway myliwce, nie widzia ani nie sysza ywej duszy. Porzuci swoj eskadr, a raczej jej niedobitki, i swojego Hurricanea. Zanim stamtd uciek, wyprawi swojemu martwemu, poskrcanemu i poamanemu przez bomb i pocisk smugowy myliwcowi pogrzeb na stosie. Spali zwoki - przynajmniej tyle jest winien czowiek swojemu przyjacielowi. Kiedy stan na skraju wioski, soce chylio si ku zachodowi. Jawajczycy, ktrzy go otoczyli, byli nastawieni wrogo. Nic zego mu wprawdzie nie zrobili, ale w ich twarzach bez trudu mona byo wyczyta gniew. Wpatrywali si w niego w milczeniu i aden nie ruszy si, eby mu pomc. - Czy mgbym dosta co do jedzenia i picia? - poprosi. Nie byo odpowiedzi.

Nagle zauway studni. Podszed do niej odprowadzany gniewnymi spojrzeniami i dugo pi. Potem usiad i czeka. Wioska bya niewielka, dobrze ukryta. Wygldaa na do bogat. Cignce si wok kwadratowego placu chaty, zbudowane z bambusa i palmowych lici, stay na palach. Wok nich krcio si wiele kur i wi. Przy jednej z chat, wikszej od innych, znajdowaa si zagroda dla byda, a w niej pi indyjskich bawow. wiadczyo to o zamonoci wioski. Wreszcie zaprowadzono go do chaty naczelnika. Tubylcy w milczeniu weszli za nim po schodach, ale na grze zatrzymali si, usiedli na werandzie i czekali nasuchujc. Naczelnik by stary, skr mia brzow i wysuszon. Spoglda wrogo. Wntrze chaty zgodnie z miejscowym zwyczajem skadao si z jednej wielkiej izby, podzielonej na mniejsze pomieszczenia parawanami uplecionymi z palmowych lici. Na samym rodku pomieszczenia przeznaczonego do spoywania posikw, prowadzenia rozmw i rozmyla staa porcelanowa miska klozetowa z desk i pokryw. Nie bya do niczego podczona i zajmowaa honorowe miejsce na rcznie tkanym dywaniku. Przed ni, na osobnej macie, siedzia na pitach naczelnik wioski i przyglda si mu widrujcym wzrokiem. - Czego chcesz? Tuan! - przemwi, a tuan zabrzmiao jak oskarenie. - Chciaem tylko napi si wody i co zje, panie, a poza tym... moe mgbym zatrzyma si tu na krtko, a dojd do siebie. - Mwisz mi: panie, a jeszcze trzy dni temu ty i inni biali nazywalicie nas smoluchami i gardzilicie nami! - Nigdy tak was nie nazywaem. Przysano mnie tutaj, ebym broni waszego kraju przed Japoczykami. - To oni wyzwolili nas od tych zapowietrzonych Holendrw. Tak samo jak wyzwol od biaych imperialistw cay Daleki Wschd! - By moe. Ale wydaje mi si, e jeszcze poaujecie dnia, w ktrym tu przybyli! - Wyno si z mojej wioski. Id precz z reszt imperialistw. Odejd std, zanim wezw Japoczykw. - Napisane jest: Jeli przyjdzie do ciebie nieznajomy i poprosi, aby go przyj pod swj dach, ugo go, a znajdziesz ask w oczach Allacha. Naczelnik spojrza na niego osupiay. W narastajcych ciemnociach wida

byo jego ciemnobrzow skr, krtki kaftan baju, wielobarwny sarong i ozdobne przybranie gowy. - Czy znany ci jest Koran i sowa Proroka? - Ktrego imi niech bdzie bogosawione - odpar Marlowe i wyjani: Wielu ludzi przez wiele lat tumaczyo Koran na angielski. Walczy o ycie. Gdyby zezwolono mu pozosta w wiosce, by moe udaoby mu si zdoby jak d i popyn do Australii. Nie zna si co prawda na eglarstwie, ale warto byo ryzykowa. Dostanie si do niewoli oznaczao mier. - Czy jeste wyznawc Proroka? - spyta zdumiony naczelnik. Marlowe zastanawia si przez chwil, co odpowiedzie. Bez trudu mgby uda, e jest mahometaninem. Lektura witej ksigi Islamu bya czci jego edukacji. Oficerowie Jego Krlewskiej Moci suyli w licznych krajach, na wielu kontynentach, a oficerowie z dziada pradziada uczyli si wielu rzeczy nie przewidzianych oficjalnym programem nauczania. Gdyby potwierdzi, byby bezpieczny, mahometanizm wyznawano bowiem niemal na caej Jawie. - Nie, nie jestem wyznawc Proroka - odpar. By zmczony i u kresu si. Zreszt nie wiem. Nauczono mnie wierzy w Boga. Ojciec mwi nam, moim siostrom i mnie, e Bg ma wiele imion. Nawet chrzecijanie mwi o witej Trjcy, o tym, e Bg jest w trzech osobach. Wydaje mi si, e nie jest wane, w jaki sposb kto zwraca si do Boga. Bogu nie sprawi rnicy, czy pozdrawiany bdzie jako Chrystus, Budda, Jehowa czy nawet przez Ty, bo bdc Bogiem, wie przecie, e jestemy tylko ograniczonymi istotami i nasza wiedza jest niewielka. Wierz - cign - e Mahomet pochodzi od Boga, e by Jego prorokiem. Wierz, e Chrystus te pochodzi od Boga, i tak jak Mahomet mwi w Koranie, by najnieskazitelniejszym z Prorokw. Czy Mahomet, zgodnie z tym, co sam utrzymywa, by ostatnim z prorokw, tego nie wiem. Nie sdz, ebymy my, ludzie, byli pewni czegokolwiek, co dotyczy Boga. Ale nie wierz w to, by Bg by starcem o dugiej siwej brodzie, ktry zasiada na zotym tronie gdzie wysoko w niebie. Nie wierz w to, co obiecywa Mahomet: e wyznawcy jego religii pjd do raju, gdzie bd lee na jedwabnych oach i pi wino, a usugiwa im bd pikne dziewczta, ani w to, e raj jest ogrodem penym zieleni, przejrzystych strumieni i drzew obsypanych owocem. Nie wierz te, e anioowie maj skrzyda, ktre im wyrastaj z plecw.

Nad wiosk zapada noc. Gdzie zakwilio dziecko, ale wkrtce, ukoysane, znw zasno. - Przyjdzie taki dzie - cign Marlowe - kiedy zdobd pewno, jakim imieniem zwraca si do Boga. Bdzie to dzie, w ktrym umr. - Cisza ogromniaa. - Myl, e byby to straszny cios, gdyby okazao si, e Boga wcale nie ma. Naczelnik gestem kaza Marloweowi usi. - Moesz zosta - rzek. - Ale pod kilkoma warunkami. Przysigniesz, e bdziesz przestrzega naszych praw i staniesz si jednym z nas. Bdziesz pracowa na polu ryowym i w wiosce, jak wszyscy mczyni. Nie mniej, ale i nie wicej. Nauczysz si naszej mowy i tylko ni bdziesz si posugiwa, bdziesz ubiera si tak jak my i przefarbujesz skr na caym ciele. Wprawdzie twj wzrost i kolor oczu i tak zdradz, e jeste biay, ale by moe barwa skry, ubranie i mowa na jaki czas uchroni ci przed rozpoznaniem. By moe uda nam si wmwi, e jeste na wp Jawajczykiem, na wp biaym. Nie zbliysz si bez pozwolenia do adnej kobiety. A ponadto bdziesz mi bezwzgldnie posuszny. - Zgadzam si. - I jeszcze jedno. Ukrywanie przed Japoczykami ich wroga jest niebezpieczne. Musisz pamita, e kiedy przyjdzie taka chwila, e bd musia wybiera pomidzy tob a moimi ludmi i ratowa wiosk, wybior wiosk. - Zapamitam. Dzikuj ci, panie. - Przysignij na swojego Boga... - po twarzy starca przemkn umieszek przysignij na Boga, e bdziesz posuszny i e przyjmujesz te warunki. - Przysigam na Boga, e przyjmuj je i bd posuszny. Przysigam te, e nie zrobi nic na wasz szkod. - Szkodzisz nam sam swoj obecnoci, mj synu - odpar starzec. Kiedy Marlowe napi si i posili, naczelnik rzek: - Od tej chwili nie wypowiesz sowa po angielsku. Bdziesz mwi tylko po malajsku. To jedyny sposb, aby szybko nauczy si naszej mowy. - Dobrze. Ale czy mog przedtem spyta ci o jedno? - Tak. - Czemu suy tamta miska klozetowa? Nie widz przy niej adnych rur. - Nie suy niczemu ponad to, e bawi mnie przygldanie si twarzom mych goci, gdy myl: Co za bezsens przyozdabia sobie w taki sposb dom. Po tych sowach starcem wstrzsn paroksyzm miechu, po policzkach

popyny mu zy i wkrtce rycza na cay dom. Jego ony popieszyy z pomoc i zaczy masowa mu plecy i brzuch, ale niebawem take i one zanosiy si miechem, a razem z nimi Peter Marlowe. Na wspomnienie tego Marlowe ponownie si umiechn. Tuan Abu. To by dopiero czowiek! Ale nie chcia dzi myle o wiosce, o przyjacioach, ktrych tam zostawi, ani o Nai, crce wioski, ktr wybrano, eby dzielia z nim ycie. Chcia dzi myle o radiu i o tym, jak zdoby kondensator, chcia skupi si przed wieczorn wypraw do wioski. Rozplt nogi z pozycji lotosu i cierpliwie czeka, a powrci w nich normalne krenie. Wok czu byo przyjemny, niesiony agodnym powiewem wiatru zapach benzyny. Powiew ten przynis te ze sob gromkie gosy piewajce hymn. Dolatyway od strony amfiteatru, zamienionego dzi w anglikaski koci. Tydzie temu by to koci katolicki, dwa tygodnie temu przybytek adwentystw, a przed trzema tygodniami kaplica jeszcze innego wyznania. W sprawach wiary panowaa w Changi tolerancja. Proste awy wypeniali tumnie zgromadzeni parafianie. Niektrych przywioda tu wiara, innych jej brak. Niektrzy przyszli tu, eby czym si zaj, a inni, poniewa nie mieli nic lepszego do roboty. Tego dnia naboestwo odprawia kapelan Drinkwater. Gos mia gboki i mikki. Promieniowaa ze szczero, a sowa Biblii oywiay i budziy nadziej, dziki czemu zapominano o Changi i pustych odkach. Parszywy hipokryta, pomyla Marlowe, gardzc Drinkwaterem i przypominajc sobie jeszcze raz tamten dzie... - Ej, Peter, spjrz no tam - szepn mu wtedy Dave Daven. Marlowe zobaczy, e Drinkwater rozmawia z wysuszonym kapralem RAF-u, Blodgerem. Prycza Drinkwatera zajmowaa uprzywilejowane miejsce tu przy drzwiach baraku szesnastego. - To pewnie jego nowy ordynans - rzek Daven. Nawet w obozie utrzymywano star tradycj. - A co si stao z poprzednim? - Z Lylesem? Jeden z moich onierzy powiedzia mi, e jest w szpitalu. Na Oddziale Szstym. Marlowe podnis si.

- Drinkwater moe sobie robi, co chce, z tymi z armii, ale wara mu od moich ludzi - powiedzia i przeszed wzdu czterech prycz do drzwi. - Blodger! - O co chodzi, Marlowe? - spyta Drinkwater. Marlowe zignorowa jego pytanie. - Co tu robisz, Blodger? - spyta. - Rozmawiaem wanie z kapelanem - odpar Blodger i przysun si bliej do Marlowea. - Przepraszam, ale nie najlepiej pana widz. - Kapitan Marlowe. - Ach, to pan, panie kapitanie. Jak si pan ma? Jestem nowym ordynansem kapelana, panie kapitanie. - Wyno si std, Blodger. A zanim najmiesz si na ordynansa, przedtem popro o pozwolenie mnie! - Ale panie kapitanie... - Za kogo pan si uwaa, Marlowe? - odezwa si ostro Drinkwater. - Nie ma pan prawa nim rozporzdza. - On nie bdzie paskim ordynansem. - A to dlaczego? - Poniewa ja tak powiedziaem. Moesz odej, Blodger. - Ale panie kapitanie, bd bardzo dba o pana kapelana, naprawd. Bd ciko pracowa... - Skd masz papierosa, Blodger? - Chwileczk, Marlowe... - zacz Drinkwater. Marlowe obrci si gwatownie w jego stron. - Zamknij si pan! - rykn. Wszyscy w baraku oderwali si od swoich zaj i otoczyli ich. - Skd masz tego papierosa, Blodger? - Dostaem od kapelana - pisn Blodger cofajc si, przestraszony ostrym tonem gosu Marlowea. - Daem za to kapelanowi jajko. Obieca, e za kade jajko bd dostawa tyto. A ja chc dostawa tyto, jajka nie s mi potrzebne. - Nie ma przecie nic zego w tym, e daj chopcu troch tytoniu - wtrci Drinkwater. - W zamian za jajko. Sam mnie o to prosi. - By pan moe ostatnio na Oddziale Szstym? - spyta Marlowe. - Pomaga pan im przyj Lylesa, paskiego poprzedniego ordynansa, ktry olep? - To nie moja wina. Nic mu nie zrobiem.

- A ile jego jajek pan zjad? - adnego. adnego! Marlowe chwyci Bibli i wcisn j Drinkwaterowi do rki. - Uwierz, jak pan na to przysignie. Niech pan przysignie, bo inaczej, daj sowo, skocz z panem! - Przysigam! - Kamiesz, ajdaku! - krzykn Daven. - Sam widziaem, jak brae jajka od Lylesa. Wszyscy widzieli. Marlowe chwyci menak Drinkwatera i znalaz w niej jajko. Wyj je i rozbi na twarzy kapelana, a potem wepchn mu do ust skorupk. Drinkwater zemdla. Marlowe chlusn mu wod w twarz i kapelan ockn si. - Dzikuj panu, Marlowe - szepn. - Dzikuj za to, e pokaza mi pan, jak zbdziem. - Uklk przy pryczy. - Boe, przebacz niegodnemu grzesznikowi. Przebacz mi grzechy... A dzi, w t rozsonecznion niedziel, Marlowe sucha, jak Drinkwater koczy kazanie. Blodger ju dawno trafi na Oddzia Szsty, ale Marlowe nie by w stanie dowie, e przyczyni si do tego Drinkwater. Kapelan nadal mia skd wiele jajek. odek podpowiedzia Marloweowi, e czas na obiad. Kiedy powrci do baraku, wszyscy ju czekali niecierpliwie z menakami w rku. Dzi mieli si jeszcze obej bez zwikszonych racji. Jutro take, jak gosia plotka. Ewart by ju w kuchni i sprawdzi. adnych zmian. Mona to byo w kocu zrozumie, ale dlaczego, do diaba, tak si grzebi? Grey siedzia na skraju ka. - Kogo ja widz, Marlowe. Pan jada z nami? Co za mia niespodzianka - rzek. - Owszem, Grey, nadal tu jadam. Czemu pan nie pobiega sobie i nie pobawi si w zodziei i policjantw? W tej zabawie mona si wyy na kim, kto nie moe odda. - Nie ma mowy, kolego. Mam na oku powaniejsz gr. - ycz szczcia - odpar Marlowe i naszykowa menaki. Siedzcy po drugiej stronie przejcia Brough, ktry przyglda si grze w bryda, mrugn do niego porozumiewawczo. - Szkoda gada - szepn. - Wszystkie gliny s jednakowe.

- Owszem - odpar Marlowe, majc si na bacznoci. - Tutaj kady moe robi, co chce. Ale czasem trzeba odsoni karty i powiedzie, w co si gra. - Naprawd? - Tak. W niepewnym towarzystwie mona straci panowanie nad sytuacj. - To moe si zdarzy wszdzie. - Nie pogadalibymy sobie kiedy o tym przy kawie? - zaproponowa Brough, umiechajc si szeroko. - Bardzo chtnie. Moe jutro? Po korycie... - Marlowe posuy si bezwiednie okreleniem, ktrego uywa Krl. Nie poprawi si jednak. Umiechn si tylko do Brougha, a ten odpowiedzia mu umiechem. - Hej, jest aro - zawoa Ewart. - Dziki Bogu, nareszcie - wystka Phil. - Proponuj ci wymian, Peter: twj ry za moj zup. Co ty na to? - Optymista z ciebie! - Sprbowa nigdy nie zaszkodzi. Marlowe wyszed z baraku i ustawi si w kolejce po jedzenie. Ry wydawa Raylins. wietnie, pomyla, nie ma si o co martwi. Raylins, ysy mczyzna w rednim wieku, przed wojn zastpca dyrektora w Banku Singapurskim, tak jak Ewart nalea do Puku Malajskiego. W czasie pokoju bya to wspaniaa organizacja. Jej czonkowie spotykali si na przyjciach i towarzyskich meczach krykieta i polo. Kto nie nalea do tego puku, by nikim. Raylins opiekowa si finansami kasyna, a jego specjalnoci byo organizowanie bankietw. Kiedy dosta do rki karabin i usysza, e bierze udzia w wojnie, a potem rozkazano mu przeprowadzi pluton przez grobl i walczy z Japoczykami, spojrza na pukownika i rozemia si. Zna si tylko na ksigowoci. Ale nic mu to nie pomogo. Musia zebra dwudziestu ludzi, rwnie nie wyszkolonych jak on sam, i pomaszerowa. Maszerowa wic, a raptem z dwudziestu zrobio si trzech. Trzynastu natychmiast zgino w zasadzce. Tylko czterech byo rannych. Leeli na rodku drogi i darli si wniebogosy. Jeden z nich, ktremu odstrzelono do, wpatrywa si ogupiay w kikut i jedyn doni, jaka mu pozostaa, zbiera krew i stara si wla j z powrotem do y. Inny, nie przestajc si mia, wpycha sobie wntrznoci do otworu w jamie brzusznej. Ogupiay Raylins przyglda si japoskiemu czogowi, ktry nadjeda

drog ziejc ogniem z karabinw. A kiedy przejecha, po czterech ludziach zostay tylko mokre plamy na asfalcie. Raylins spojrza na swoich trzech pozostaych przy yciu onierzy - jednym z nich by Ewart - a oni na niego. I wtedy zaczli biec, ucieka w panicznym strachu przez dungl. Pogubili si. Raylins zosta sam pord budzcej groz nocy, penej pijawek i tajemniczych odgosw. Od szalestwa uratowao go malajskie dziecko, ktre spotkao go bekoczcego co bez sensu i odprowadzio do wioski. Wlizn si do budynku, w ktrym zbieray si niedobitki angielskiej armii. Nazajutrz Japoczycy rozstrzelali po dwch z kadej dziesitki. Raylinsa i kilku innych zatrzymano w budynku. Pniej zaadowano ich na ciarwk i przewieziono do obozu, gdzie znalaz si wrd rodakw. Nigdy jednak nie zapomnia o swoim przyjacielu Charlesie, o tym z wybebeszonymi wntrznociami. Niemal przez cay czas Raylins y w stanie oszoomienia. Za adne skarby nie mg poj, dlaczego nie siedzi w banku sumujc liczby, wyrane i schludne, ani te dlaczego przebywa w obozie, w ktrym by wszake niezastpiony pod jednym wzgldem: potrafi mianowicie podzieli kad ilo ryu na tyle porcji, ile trzeba. I to rwno, niemal co do ziarnka. - Znae Charlesa, Peter, prawda? - spyta, nakadajc Marloweowi porcj ryu. - Tak, to bardzo miy czowiek - odpar Marlowe, cho go nie zna. Nie zna go zreszt nikt. - Jak mylisz, udao mu si wreszcie wepchn je z powrotem? - spyta Raylins. - O, tak. Na pewno. Marlowe ustpi miejsca nastpnemu jecowi, do ktrego zwraca si wanie Raylins. - Ciepo dzi, kapelanie Grover. Zna pan Charlesa, prawda? - Tak - odpar kapelan, nie odrywajc wzroku od porcji ryu. - Na pewno mu si udao, panie Raylins. - Och, to dobrze, to dobrze. Ciesz si. To chyba dziwne uczucie tak ni std, ni zowd znale swoje wntrznoci na zewntrz. Myli Raylinsa powdroway do banku, w ktrym byo tak przyjemnie chodno, i do ony, ktr zobaczy wieczorem po powrocie z pracy w ich schludnym, maym domku w pobliu toru wycigowego. Zaraz, zaraz, a co bdzie na kolacj? -

zastanawia si w duchu. Ju wiem, jagni! Tak, jagni! I butelka zimnego piwa. Potem pobawi si z Penelop, a ona posiedzi sobie na werandzie i poszyje. - Ooo - powiedzia z radoci, rozpoznajc Ewarta. - Moe wpadby dzi do nas na kolacj, Ewart? No jak, stary? Jeli chcesz, to razem z on. Ewart odburkn co przez zacinite zby. Wzi ry i zup i odszed na bok. - Daj spokj, Ewart! - ostrzeg go Marlowe. - To ty daj spokj! Nie wiesz, co czuj. Jak Boga kocham, kiedy go zamorduj... - Nie przejmuj si... - Nie przejmuj si! One nie yj. Jego ona i crka nie yj! Widziaem to na wasne oczy. A moja ona i dwoje dzieci? Gdzie s, co? No gdzie? Pewnie te ju nie yj. Na pewno. Przecie to tyle czasu. Nie yj! - S w obozie dla cywilw... - A ty niby skd jeste tego taki pewny? Ani ty tego nie wiesz, ani ja, a przecie to tylko dziesi kilometrw std. Nie yj! O Boe - jkn Ewart, a potem usiad i rozpaka si, wysypujc na ziemi ry i wylewajc zup. Marlowe zgarn yk ry i pywajce w zupie licie i woy je z powrotem do jego menaki. - W przyszym tygodniu pozwol ci wysa list, a moe nawet pozwol ci tam pojecha - rzek. - Przecie komendant wci prosi o list z nazwiskami kobiet i dzieci. Nie martw si, s bezpieczni. Marlowe zostawi Ewarta, ktry jad ry, rozmazujc go sobie po twarzy, i poszed ze swoj porcj do baraku przyjaci. - Czoem, kolego - przywita go Larkin. - Bye u Maca? - Tak. Wyglda znakomicie. Zacz si nawet zoci, kiedy mwiem mu stary. - Jak to dobrze, e nasz stary Mac niedugo wraca - powiedzia Larkin i wycign spod siennika zapasow menak. - Niespodzianka! - uprzedzi i uchyli pokrywk, odsaniajc may placek z brzowawej, podobnej do kitu substancji. - Czy mnie wzrok nie myli?! Blachang! Do licha, skd pan to wytrzasn? - Oczywicie zwdziem. - Jest pan geniuszem, pukowniku. e te go wczeniej nie poczuem - zdziwi si Marlowe. Pochyli si nad naczyniem i wzi odrobin blachangu. - Starczy nam na par adnych tygodni. Blachang by miejscowym przysmakiem, zreszt atwym do przyrzdzenia. O

okrelonej porze roku szo si na brzeg morza i owio siatk roje malekich morskich yjtek, unoszcych si w pytkiej przybrzenej wodzie. Nastpnie zakopywao si je w jamie wymoszczonej wodorostami, przykrywao nimi rwnie z wierzchu i zostawiao na dwa miesice. W cigu tego czasu yjtka rozkaday si, tworzc cuchnc ma. Fetor po odgrzebaniu jamy by tak silny, e urywa gow i na tydzie odbiera wch. Ma wybierao si z dou powstrzymujc oddech, a potem smayo na patelni. Trzeba byo przy tym uwaa, eby sta od nawietrznej, bo inaczej czowiek mg si udusi. Po ostygniciu substancji formowao si j w bryy i sprzedawao za cikie pienidze. Przed wojn kostka kosztowaa dziesi centw. Teraz trzeba byo paci po dziesi dolarw za patek. Dlaczego by to przysmak? Ot blachang by koncentratem biaka. Nawet niewielki kawaeczek przesyca aromatem pen misk ryu. Oczywicie atwo mg si sta przyczyn czerwonki. Ale jeli dojrzewa dostatecznie dugo, by dobrze wysmaony i nie tknity przez muchy, wtedy jak najbardziej nadawa si do spoycia. Ale kto by o to pyta. Mwio si po prostu: Pukowniku, jest pan genialny, dokadao blachangu do ryu i zjadao ze smakiem. - Zanisby troch Macowi? - wietny pomys. Tylko e on na pewno si skrzywi, e blachang jest nie dosmaony. - Nasz Mac skrzywiby si nawet na najlepszy blachang... - powiedzia Larkin i urwa. - Hej, Johnny! - zawoa do wysokiego mczyzny, ktry wanie przechodzi drog, prowadzc na postronku wychudego kundla. - Chce pan blachangu, przyjacielu? - Czy chc? Ale tak. Naoyli mu porcj blachangu na li banana, porozmawiali o pogodzie i spytali, jak si miewa pies. John Hawkins kocha swojego psa ponad wszystko na wiecie. Razem z nim jad - zdumiewajce, co potrafi zje pies -i razem z nim spa. Pirat by dobrym przyjacielem. Sprawia, e czowiek czu si przy nim po ludzku. - Moe macie ochot pogra dzi wieczorem w bryda? Przyprowadz czwartego - powiedzia Hawkins. - Dzi nie mog - odpar Marlowe, tukc muchy. - Mog zaprosi Gordona, z ssiedniego baraku - zaproponowa Larkin. - wietnie. No to co, po kolacji?

- Dobrze, a wic do zobaczenia. - Dzikuj za blachang - powiedzia na odchodnym Hawkins, a Pirat zaszczeka radonie. - Zielonego pojcia nie mam, jak on daje rad wyywi siebie i tego psiaka rzek Larkin. - I jak mu si do tej pory udao utrzyma go z dala od cudzej menaki! Marlowe zamiesza ry, starannie rozprowadzajc blachang. Mia ogromn ochot podzieli si z Larkinem tajemnic dzisiejszej nocnej wyprawy, ale zdawa sobie spraw, e byoby to zbyt niebezpieczne.

ROZDZIA XIV
Wydosta si z obozu byo a nazbyt atwo. Wystarczyo przebiec krtki odcinek dzielcy od pogronej w cieniu czci ogrodzenia, na ktre skadao si sze poziomw kolczastego drutu, potem przedosta si na drug stron, co nie byo trudne, i szybko znikn w dungli. Kiedy przystanli dla zapania oddechu, Marlowe zapragn znale si z powrotem w obozie, rozmawia z Makiem, Larkinem, choby nawet z Greyem. Cay czas pragnem si stamtd wydosta, myla, a kiedy to nastpio, boj si wasnego cienia. Niesamowite uczucie tak patrze na obz z zewntrz. Z miejsca, gdzie stali, mieli dobry widok. Barak amerykaski by o sto metrw od nich. Jecy spacerowali tam i z powrotem; Hawkins ze swoim psem. Po obozie przechadza si rwnie koreaski stranik. Od wieczornego apelu upyno sporo czasu i w barakach pogasy ju wiata. A jednak w obozie panowa ruch - to chodzili ci, ktrzy nie mogli zasn. Tak byo co noc. - Chod, Peter - szepn Krl i ruszy w gstwin, torujc drog. Jak dotd wszystko przebiegao zgodnie z planem. Kiedy tego wieczoru Marlowe zjawi si w baraku Amerykanw, zasta Krla gotowego do drogi. - eby dobrze wykona robot, trzeba mie odpowiedni sprzt - powiedzia Krl, wskazujc na porzdnie natuszczone japoskie buty z mikkiej, nie wydajcej dwikw skry, na gumowych spodach, i na swj strj: czarne chiskie spodnie i krtki kaftan. O wyprawie wiedzia tylko Dino. Zabra ich podwjny ekwipunek i podrzuci go ukradkiem w miejsce, skd mieli wyruszy. Potem wrci do baraku, a kiedy w po-

bliu nie byo nikogo, Marlowe i Krl wyszli jak gdyby nigdy nic, mwic, e id zagra w bryda z Larkinem i jakim drugim Australijczykiem. Musieli odczeka denerwujce p godziny, zanim zrobio si pusto, a wtedy pomknli do znajdujcego si przy ogrodzeniu rowu, przebrali si i wymazali botem rce i twarze. Zanim mogli podbiec nie zauwaeni do ogrodzenia, min nastpny kwadrans. Kiedy znaleli si ju poza drutami i ukryli, Dino zabra pozostawione przez nich ubranie. Noc dungla budzia groz. Ale Marlowe czu si w niej swojsko. Wszystko przypominao mu tu Jaw, najblisze otoczenie wioski, dlatego te po chwili jego zdenerwowanie nieco ustpio. Krl bezbdnie torowa drog. W wiosce by ju piciokrotnie. Posuwa si naprzd, wytajc wszystkie zmysy. Trzeba byo jeszcze omin wartownika, ktry nie mia ustalonej trasy i chodzi, jak chcia. Krl wiedzia jednak, e najczciej wyszukuje on sobie jak polank i kadzie si spa. Po penej napicia wdrwce, kiedy kady sprchniay patyk lub uschy li zdawa si zdradza ich obecno, a kada ga pragna zatrzyma, dotarli wreszcie do cieki. Wartownika mieli ju za sob. cieka wioda nad brzeg morza, a potem do wioski. Przeszli na drug stron cieki i zaczli kry. Na bezchmurnym niebie, ponad gst kopu listowia tkwi pksiyc. Dawa akurat tylko tyle wiata, eby byli bezpieczni. Wolno. Bez otaczajcego zewszd drutu i ludzi. Nareszcie sami. I nagle Marloweowi wydao si to koszmarem. - Co z tob, Peter? - spyta szeptem Krl, wyczuwajc, e co si stao. - Nic, nic... Tylko e to taki szok znale si na zewntrz. - Przyzwyczaisz si - zapewni Krl i spojrza na zegarek. - Jeszcze z ptora kilometra. Popieszylimy si, wic musimy zaczeka. Wyszuka pncza oplecione wok powalonych drzew i opar si o nie. - Tu moemy sobie odpocz - powiedzia. Czekali, przysuchujc si odgosom dungli. wierszczom, abom, nagemu wiergotaniu. I nagej ciszy. Szelestowi wdrujcych zwierzt. - Zapalibym. - Ja te. - Ale nie tutaj - ostrzeg Krl. Jego mzg nie prnowa ani chwili. Jednym uchem owic odgosy dungli,

skupi si na powtrzeniu w mylach przebiegu majcej wkrtce nastpi transakcji. Uzna, e plan jest dobry. Sprawdzi godzin. Minutowa wskazwka przesuwaa si powoli. A wic mg jeszcze zastanowi si nad planem. Im duej planuje si jak transakcj, tym lepiej si ona udaje. Nie ma wpadek, a i zysk jest wikszy. Dziki Bogu, e istnieje co takiego jak zysk! Go, ktry wymyli interesy, by geniuszem. Sprzedawaj droej, ni kupie. Ruszaj gow. Ryzykuj, a pienidze same bd ci si pchay do rki. Masz pienidze - masz wszystko. A przede wszystkim - wadz. Kiedy std wyjd, myla Krl, zostan milionerem. Zbij tak fors, e Fort Knox bdzie przy niej wyglda jak dziecica skarbonka. Zao organizacj. Bd w niej pracowa gocie lojalni, ale posuszni. Fachowcw zawsze mona kupi. A jeli wiesz, za ile da si kupi gocia, to potem moesz go uywa i naduywa do woli. Na tym polega ycie. Ludzie dziel si na elit i reszt. Ja nale do elity. I tak ju bdzie zawsze. Nie pozwol sob pomiata i nie dam si ciga z miasta do miasta. Byo, mino. A zreszt byem wtedy szczeniakiem zalenym od tatusia, ktry raz by kelnerem, raz pomagierem na stacji benzynowej, innym razem roznosi ksiki telefoniczne, a kiedy indziej wywozi miecie albo rozdawa ulotki reklamowe. A wszystko po to, eby zarobi na butelk. Potem trzeba byo po nim sprzta. To ju si nigdy nie powtrzy. Teraz po mnie bd sprzta. A do tego potrzeba mi tylko forsy. Wszyscy ludzie zostali stworzeni rwnymi sobie... w pewnych niezbywalnych prawach. Bogu dziki, e jest Ameryka, powtrzy w duchu Krl po raz tysiczny. Bogu dziki, e jestem Amerykaninem. - Wspaniay kraj - powiedzia do siebie. - Jaki kraj? - Stany. - Dlaczego? - S jedynym miejscem na wiecie, gdzie moesz wszystko kupi i gdzie masz szans si dorobi. To bardzo wane dla kogo, komu nie zapewnia tego urodzenie, a takich szczliwcw jest cholernie mao, Peter. Kady, kto tylko chce pracowa, ma przed sob tyle moliwoci, e a si w gowie krci. Natomiast taki, co nie pracuje i nie daje sobie rady, jest do niczego, nie jest Amerykaninem i... - Cicho - ostrzeg go nagle Marlowe, zdwajajc czujno. Z oddali dobieg ich ledwo dosyszalny odgos zbliajcych si krokw. - To czowiek, Malajczyk - szepn Marlowe, wciskajc si gbiej w listowie.

- A ty skd niby o tym wiesz? - Na nogach ma malajskie chodaki. Jest chyba stary. Szura nogami. O, ju sycha jego oddech. W chwil pniej tubylec wyoni si z mrokw dungli i nie zwrciwszy na nich uwagi, poszed dalej ciek. By stary, a na plecach nis ubitego pekari. Odprowadzali go wzrokiem, dopki nie znikn. - Zauway nas - rzek z niepokojem Marlowe. - Ale gdzie tam. - Jestem tego pewien. Mg pomyle, e to wartownik. Przygldaem si jego nogom. Zmyli krok. To niezawodny sposb, eby si przekona, czy kto ci zauway... - A moe na ciece bya jaka nierwno albo patyk? Marlowe potrzsn przeczco gow. Przyjaciel czy wrg? - myla gorczkowo Krl. Jeeli to kto z wioski, nic nam nie grozi. Caa wioska wiedziaa o tym, kiedy ma przyj Krl, poniewa miaa swj udzia w zyskach Czeng Sana, z ktrym handlowa. Nie poznaem go, ale nic w tym dziwnego, bo kiedy u nich bywaem, wielu owio noc ryby. Co robi? zastanawia si. - Zaczekamy, a potem zrobimy szybki zwiad - owiadczy Marloweowi. Jeli to nieprzyjaciel, to pjdzie do wioski i doniesie naczelnikowi, a ten da nam zna, ebymy wzili nogi za pas. - Moesz im zaufa? - Ja tak. Trzymaj si kilkanacie metrw za mn, Peter - rzek Krl i ruszy w drog. Z atwoci odnaleli wiosk. Podejrzanie atwo, pomyla Marlowe. Przyjrzeli si jej ze szczytu niewielkiego wzniesienia, gdzie si zatrzymali. Na werandzie jednej z chat siedziao w kucki kilku Malajczykw i palio papierosy. Tu i wdzie pochrzkiway winie. Przez otaczajce wiosk kokosowe palmy przewityway przybrzene fale. Dostrzegli te kilka odzi ze zwinitymi aglami i nieruchome, suszce si sieci. Wszystko tchno spokojem. - Wyglda bezpiecznie - szepn Marlowe. Krl szturchn go w bok. Na werandzie swojej chaty stali naczelnik wioski i czowiek, ktrego widzieli w dungli. Obaj pochonici byli rozmow. Nagle panujc cisz rozproszy daleki miech i nieznajomy zszed na d po schodach.

Usyszeli, jak kogo woa. Wkrtce podbiega do niego jaka kobieta, zdja mu z plecw pekari, zaniosa do ogniska i nabia na roen. W chwil potem zebrali si tam inni Malajczycy artujc i miejc si. - Idzie! - wykrzykn Krl. Od brzegu nadchodzi wysoki Chiczyk. Za jego plecami jaki Malajczyk zwija agle maej odzi rybackiej. Chiczyk podszed do naczelnika. Przywitali si cicho i kucnli, czekajc na Krla. - Dobra - powiedzia Krl z umiechem. - Idziemy. Wsta i trzymajc si cienia, obszed wiosk dookoa. Na tyach chaty naczelnika pia si w gr wysoka drabina, prowadzca na werand. Krl wszed po niej, a za nim Marlowe. Ledwo stanli na grze, drabina zacza gono skrzypie pod czyimi stopami. - Tabe - rzek Krl, witajc z umiechem Czeng Sana i Sutr, naczelnika wioski. - Dobrze ci widzie, tuan - rzek naczelnik, z trudem przypominajc sobie angielskie sowa. - Ty, makan, je, tak? - spyta i umiechn si odsaniajc zby, ciemniae od ucia orzechw arekowych. - Trima kassih... dzikuj - odpar Krl i poda rk Czeng Sanowi. - Jak leci, Czeng San? - Ja zawsze dobrze. Ja... - Czeng San urwa, szukajc w pamici odpowiedniego sowa, a wreszcie je znalaz. - Prosz, moe zawsze tak samo dobrze. Krl wskaza na Marlowea. - Ichi-bon przyjaciel. Peter, zagadaj do nich, no wiesz, przywitaj ich i tak dalej. Do roboty, chopie - powiedzia, umiechn si, wycign paczk kooa i wszystkich poczstowa. - Mj przyjaciel i ja dzikujemy wam za powitanie - rzek po malajsku Marlowe. - To bardzo mio z waszej strony, e zapraszacie nas na posiek, zwaszcza e ostatnio nieatwo o poywienie. Z pewnoci tylko w mgby odrzuci tak uprzejm propozycj. Czeng San i naczelnik wioski rozpynli si w umiechach. - Wah-lah - przemwi Czeng San. - Jak to dobrze, e dziki tobie, panie, moje niegodne usta bd mogy rozmawia z Rad o wszystkim. Wiele razy pragnem powiedzie mu co, czego ani ja, ani mj przyjaciel Sutra nie potrafilimy wyrazi sowami. Powiedz Rady, e jest mdry i sprytny, poniewa znalaz sobie tak

biegego tumacza. - Mwi, e naje sobie niekiepsk papug - rzek radonie Marlowe, czujc si spokojnie i bezpiecznie. - No, cieszy si, e bdzie ci mg teraz wali kaw na aw. - Na mio bosk, Peter, mw t swoj przyzwoit kulturaln angielszczyzn. Przez t gadk-szmatk wychodzisz na ostatniego dupka. - Naprawd? A tak pilnie przysuchiwaem si Maxowi - zmartwi si Marlowe. - Na przyszo nie rb tego. - Poza tym nazwa ci Rad. Od tej pory bdzie to twj przydomek. Chciaem powiedzie: ksywka... - Skocz t gadk, Peter! - A ty, bracie, odwal si ode mnie! - Do tego. Nie mamy czasu. Powiedz Czeng Sanowi, e sprawa, ktr... - Ale jest grubo za wczenie na omawianie interesw - przerwa mu z oburzeniem Marlowe. - Chcesz wszystko zepsu? Najpierw musimy napi si kawy i co zje, a dopiero potem mona przej do sprawy. - Powiedz im to od razu. - Jeeli to zrobi, bd uraeni, i to bardzo. Wierz mi na sowo. Krl zastanawia si nad tym przez chwil. No c, pomyla, aden interes paci komu, kto si zna na rzeczy, i z tego nie korzysta. Chyba e ma si przeczucie... Bystry biznesmen traci lub zyskuje wtedy wanie, kiedy idzie za podszeptem intuicji, zamiast bra wszystko na tak zwany chopski rozum. Ale poniewa nie mia adnych przeczu, skin po prostu gow. - Dobra - rzek. - Niech bdzie, jak chcesz. Palc papierosa przysuchiwa si, jak Marlowe rozmawia z tamtymi, i przyglda si dyskretnie Czeng Sanowi. Chiczyk by ubrany lepiej ni poprzednio. Mia na palcu nowy piercie z kamieniem wygldajcym na szafir, na oko chyba piciokaratowy. Jego twarz, gadka, czysta i bez zarostu, miaa miodowozoty odcie, a wosy byy starannie uczesane. Tak, Czeng Sanowi musiao si niele powodzi. Za to staremu Sutrze nie najlepiej. Sarong mia stary i wystrzpiony na brzegach. Nie nosi adnych ozdb. A przecie poprzednim razem mia zoty piercie. Teraz ju go nie mia, a na palcu, na ktrym go nosi, pozosta tylko ledwie dostrzegalny lad. A wic to nie dzisiejsze spotkanie sprawio, e go zdj.

Caa wioska pogrona bya w nocnej ciszy, tylko z oddzielonej czci chaty dobiegay ciche rozmowy kobiet. Przez nie oszklone okno wpada aromat pekari pieczonego nad ogniskiem. Oznaczao to, e wioska naprawd potrzebowaa Czeng Sana, czarnorynkowego kupca ryb, ktre naleao odsprzedawa bezporednio Japoczykom, i chciaa go ugoci pieczenia. A moe stary Malajczyk, ktry zapa pekari w sida, szykowa przyjcie dla przyjaci? Tum zgromadzony wok ogniska czeka rwnie niespokojnie jak oni sami. Ci ludzie te byli godni. A to znaczyo, e w Singapurze jest ciko. W wiosce powinno by w brd jedzenia, picia i wszystkiego. Czyby Czeng San nie radzi sobie najlepiej ze szmuglowaniem ryb na targowiska? A moe Japoczycy mieli go na oku? Moe jego dni byty ju policzone? W takim razie wioska bya mu zapewne bardziej potrzebna ni on wiosce. A ten strj i biuteria suyy tylko na pokaz. Moe Sutra mia ju do zastoju w interesach i gotw by w kadej chwili pozby si Chiczyka, eby nawiza kontakt z jakim innym czarnorynkowym kupcem? - Peter, spytaj Czeng Sana, jak wyglda handel rybami w Singapurze poprosi Krl, a Marlowe przetumaczy pytanie. - Mwi, e handel idzie dobrze - przetumaczy Marlowe w odpowiedzi. - Tak bardzo brakuje ywnoci, e Japoczycy coraz bardziej dokrcaj rub i z dnia na dzie trudniej jest handlowa. Poza tym amanie przepisw kosztuje coraz droej. Aha? Tu ci mam, triumfowa w duchu Krl. A wic Czeng nie przypyn tu wycznie po to, eby ubi ze mn interes. Chodzi mu take o ryby i wiosk. Zaraz, zaraz, jak by to obrci na swoj korzy? Zao si, e Czeng San ma problemy z dostarczaniem towaru na rynek. A moe Japoczycy przechwycili par odzi i zaczli by bezwzgldni? Stary Sutra nie jest gupi. Nie ma forsy, nie ma sprawy, i Czeng dobrze o tym wie. Nie ma handelku, interesik nie idzie, to Sutra sprzeda komu innemu. A jake. W zwizku z tym Krl zadecydowa, e bdzie nieustpliwy, i podnis w myli swoj cen wywoawcz. Wniesiono jedzenie. Pieczone bataty, smaone bakaany, mleko kokosowe i grube, ociekajce oliw paty wieprzowiny z rona. A do tego banany i owoce melonowca. Krl zwrci uwag, e nie podano ani kapusty milionerw, ani woowiny saute, ani uwielbianych przez Malajczykw sodyczy. Tak, tak, czasy byy cikie. Usugiwaa im stara pomarszczona kobieta, gwna ona naczelnika. Pomagaa jej jedna z jego crek, Sulina. Pikna, o mikkich kobiecych ksztatach i zotawej skrze. Pachnca i ubrana w sarong wyprany na ich cze.

- Tabe, Sam - rzek Krl, mrugajc do Suliny. Dziewczyna zachichotaa, wstydliwie prbujc ukry zakopotanie. - Nazywasz j Sam? - spyta Marlowe, krzywic si odruchowo. - Owszem - odpar chodno Krl. - Przypomina mi mojego brata. - Brata? Marlowe spojrza na niego zaskoczony. - artowaem. Nie mam brata. - Ach tak! Dlaczego akurat Sam? - spyta Marlowe po krtkim zastanowieniu. - Stary nie kwapi si mnie przedstawi, wic nazwaem j po swojemu wyjani Krl nie patrzc na dziewczyn. - Moim zdaniem to imi do niej pasuje. Sutra zorientowa si, e rozmawiaj o jego crce. Zrozumia, e wpuszczajc j tu, popeni bd. Gdyby to byy inne czasy, by moe chciaby nawet, aby jeden albo drugi tuan zwrci na ni uwag i zabra do swojego domu na rok czy dwa jako kochank. Wrciaby potem do wioski obeznana ze zwyczajami mczyzn, ze sporym posagiem i atwo by j byo wyda dobrze za m. Tak wygldaoby to kiedy. Ale teraz romansowanie koczyo si na przypadkowych schadzkach w krzakach, a tego Sutra nie pragn dla crki, mimo e przyszed czas, aby staa si kobiet. Nachyli si i poczstowa Marlowea wybornym kawakiem wieprzowiny. - A moe tym skusz paski apetyt? - spyta. - Dzikuj. - Moesz odej, Sulina - poleci Sutra. Marlowe wyczu w gosie starego stanowczy i nieodwoalny ton, a na twarzy dziewczyny zauway cie przestrachu. Sulina skonia si nisko i bez sowa wysza. Teraz usugiwaa im ju tylko stara ona naczelnika. Sulina, powtrzy w myli Marlowe, czujc, e budzi si w nim z dawien dawna nieobecne podanie. Nie dorwnuje urod Nai, nieskazitelnie piknej, ale jest adna i w tym samym wieku. Ma nie wicej ni czternacie lat i jest ju dojrzaa. I to jak! - Nie smakuje panu jedzenie? - spyta Czeng San, rozbawiony tak jawnym zainteresowaniem Marlowea dziewczyn. A moe da si to w jaki sposb wykorzysta? -pomyla. - Wprost przeciwnie. Jest chyba a za smaczne dla mego podniebienia odwykego od dobrej kuchni - odpar Marlowe, przypominajc sobie, e u

Jawajczykw w dobrym tonie jest mwi o kobietach wycznie w przenoni. Kiedy, dawno temu, pewien mdry guru rzek, e jest kilka rodzajw pokarmu zwrci si do Sutry. - Jest poywienie dla odka, dla oczu i dla ducha. Nakarmiem ju dzi swj odek. Twoje za sowa, panie, i sowa tuana Czeng Sana byy karm dla mego ducha. Jestem wic nasycony. A mimo to przecie dane mi... dane nam byo nasyci take oczy. Jake mam ci dzikowa za tyle gocinnoci? Twarz Sutry zmarszczya si w umiechu. To byo adnie powiedziane. Skoni si wic, dzikujc za komplement, i rzek szczerze: - To byy mdre sowa. By moe we waciwym czasie oko znw stanie si godne. Musimy jeszcze kiedy porozmawia o mdroci naszych przodkw. - Co si tak napuszy, Peter? - spyta Krl. - Wcale si nie napuszyem, tylko najzwyczajniej w wiecie jestem z siebie zadowolony. Mwiem mu wanie, e jego crka wydaje nam si bardzo adna. - O, tak! Nieza laleczka! A moe j poprosi, eby przysiada si do nas na kaw? - Bj si Boga - powiedzia Marlowe, starajc si zachowa spokojny ton. Nie moesz z tym tak wyjeda i umawia si z ni prosto z mostu. Trzeba to przygotowa, co wymaga czasu. - Eee tam, to nie po amerykasku. Poznajesz cizi, podoba ci si, a ty jej, no to siup do ka. - Subtelny to ty nie jeste. - Moliwe. Za to bab mam na kopy. Rozemieli si, a kiedy Czeng San spyta o powd, Marlowe odpar, e Krl stwierdzi, i powinni otworzy w wiosce sklep i nie wraca ju do obozu. Kiedy wypili kaw, Czeng San pierwszy napomkn o interesach. - Chyba wiele ryzykujecie, przychodzc tu noc z obozu. Wicej ni ja przypywajc do wioski. Pierwsza runda dla nas, pomyla Marlowe. Zgodnie ze wschodnim zwyczajem bowiem Czeng San znalaz si w gorszej sytuacji, jako e rozpoczynajc rokowania straci na prestiu. - W porzdku, Rado - zwrci si Marlowe do Krla. - Moesz zaczyna. Zarobilimy ju jeden punkt. - Naprawd? - Tak. Co chcesz, ebym mu powiedzia?

- Powiedz, e chodzi o du spraw. Czterokaratowy brylant. Osadzony w platynie. Bez skazy, bkitnobiay. Chc za niego trzydzieci pi tysicy dolarw. Pi tysicy w brytyjskiej walucie uywanej na Malajach, reszt w faszywych banknotach japoskich. Oczy Marlowea powikszyy si. By zwrcony twarz do Krla, tak e Chiczyk nie mg widzie jego zdumienia. Ale nie uszo ono uwagi Sutry. Sutra nie bra udziau w transakcji, uczestniczc w zyskach jedynie z tytuu porednictwa, dlatego rozsiad si wygodnie, by rozkoszowa si pojedynkiem. O Czeng Sana mg by spokojny. Na wasnej skrze przekona si, e kto jak kto, ale ten Chiczyk nikomu nie da si wywie w pole. Marlowe przetumaczy propozycj Krla. Niezwyko transakcji bya w stanie zatuszowa kady niedostatek manier. Chcia zreszt wstrzsn Chiczykiem. Czeng San, nie panujc nad sob, wyranie si rozpromieni i spyta, czy moe zobaczy brylant. - Powiedz mu, e nie mam go przy sobie, dostarcz za dziesi dni - rzek Krl. - Pienidze musz mie na trzy dni przed dostaw towaru, bo waciciel nie wypuci go z rk, zanim nie otrzyma zapaty. Czeng San wiedzia, e Krl ma opini uczciwego handlarza. Jeli stwierdzi, e ma piercie i dostarczy go, to z pewnoci to zrobi. Nigdy jeszcze nie zawid. Ale zdoby tak sum i dostarczy j do obozu, gdzie mona nigdy nie odnale Krla... C, to wielkie ryzyko. - Kiedy mgbym obejrze ten piercie? - spyta. - Powiedz mu, e jeli chce, moe wej do obozu za tydzie - przekaza Krl. A wiec musz dostarczy pienidze, nawet nie zobaczywszy diamentu, pomyla Czeng San. Wykluczone i tuan Rada dobrze o tym wie. Bardzo poda sprawa. Jeli ten kamie ma rzeczywicie cztery karaty, mgbym za niego dosta pidziesit, a nawet sto tysicy dolarw. W kocu znam przecie Chiczyka, ktry sam drukuje japoskie dolary. No, ale pi tysicy malajskich dolarw to co innego. Trzeba by je kupi po czarnorynkowej cenie. Tylko po jakim kursie? Sze do jednego byo drogo, dwadziecia do jednego tanio. - Powiedz memu przyjacielowi Rady, e jest to dziwna propozycja - rzek. Dlatego bd si musia nad ni zastanowi duej, ni przystao na czowieka interesu. Po tych sowach podszed do okna i wyjrza przez nie.

Mia ju dosy wojny i tajemnych machinacji, do ktrych musia si ucieka czowiek interesu, eby mie jaki zysk. Pomyla o nocy, gwiazdach i ludzkiej gupocie, kacej walczy i umiera za sprawy nietrwaej wartoci. Ale zarazem zdawa sobie spraw, e tylko silni utrzymuj si przy yciu, a sabi gin. Pomyla o onie i o dzieciach - trzech synach i crce, i o wszystkim, co chciaby dla nich kupi, eby im uprzyjemni ycie. Pomyla te o tym, e dobrze byoby sobie kupi drug on. Tak czy inaczej, musia ubi ten interes. Warto zaryzykowa i zaufa Krlowi. Cena jest przystpna, argumentowa w duchu. Tylko jak by tu zabezpieczy pienidze? Trzeba by znale porednika, ktremu mona zaufa. Musiaby nim by ktry ze stranikw. Stranik mgby obejrze piercie. Gdyby piercie okaza si dobry, a waga by si zgadzaa, wwczas mona by wrczy pienidze. Potem tuan Rada dostarczyby piercie tu, do wioski. W ten sposb uniknoby si powierzania piercienia stranikowi. Ale czy mona ktremu z nich zaufa? Czy nie lepiej wymyli jak historyjk - na przykad, e pienidze poyczyli jecom Chiczycy z Singapuru? Nie, nic z tego. Przecie stranik musiaby obejrze piercie i trzeba by go wtajemniczy w spraw. Oczekiwaby sowitej zapaty. Czeng San obrci si twarz do Krla i spostrzeg, e Amerykanin obficie si spoci. Aha, bardzo ci zaley na jego sprzeday, pomyla. Tylko e ty pewnie wiesz, i mnie bardzo zaley na kupnie. Ty i ja jestemy jedynymi, ktrzy mog dokona takiej transakcji. Nikt nie jest bardziej znany z uczciwoci w handlu ni ty, tak samo jak nikt spord handlujcych z obozem Chiczykw prcz mnie nie jest w stanie dostarczy tak duej sumy. - A wic do rzeczy, tuan Marlowe - rzek. - Mam plan, ktry powinien zadowoli tak mojego przyjaciela Rad, jak i mnie. Po pierwsze, uzgodnimy cen. Ta, ktr wymieni, jest za wysoka, ale to na razie nieistotne. Po drugie, wybierzemy porednika, to znaczy stranika, ktremu obaj moemy zaufa. Za dziesi dni przeka temu stranikowi poow sumy. Obejrzy on piercie. Jeeli waciciel mwi prawd, stranik przekae pienidze mojemu przyjacielowi Rady. Rada dostarczy mi towar osobicie do wioski. Przyprowadz ze sob rzeczoznawc, ktry zway kamie. A wtedy ja wezm kamie i wypac drug poow sumy. Krl przysuchiwa si uwanie tumaczeniu Marlowea. - Powiedz mu, e wszystko gra, ale musz dosta od razu ca sum powiedzia. - Go nie wypuci piercienia, zanim nie dostanie forsy do rki. - Przeka mojemu przyjacielowi Rady, e dla uatwienia pertraktacji z

wacicielem dam stranikowi trzy czwarte uzgodnionej sumy - odpar Czeng San. Wydawao mu si, e owe siedemdziesit pi procent z pewnoci wystarczy, eby zapaci wacicielowi piercienia sum, jakiej da, i e Krl zaryzykuje swj zysk, bo z pewnoci jest na tyle wytrawnym biznesmenem, by zapewni sobie dwudziestopicioprocentowe honorarium! Krl z kolei zastanawia si nad trzema czwartymi sumy. Dawao to du swobod manewru. By moe udaoby mu si uszczkn par dolarw z danej przez waciciela ceny, wynoszcej dziewitnacie i p tysica. Tak jak dotd, wszystko szo dobrze. Dochodzimy wic do sedna, pomyla. - Powiedz mu, e si zgadzam - zwrci si do Marlowea. - Kogo proponuje na porednika? - Torusumiego. Krl potrzsn przeczco gow. Zastanawia si przez chwil, po czym zwrci si bezporednio do Czeng Sana: - A moe Immuri? - Prosz przekaza mojemu przyjacielowi, e wolabym kogo innego. Moe Kimina? - podsun Czeng San. Krl a gwizdn z wraenia. Ale to kapral, wykrzykn w duchu. Nigdy jeszcze nie robiem z nim interesw. Zbyt niebezpieczne. To musi by kto, kogo znam. - Shagatasan? - zaproponowa. Czeng San skin gow na znak zgody. Od razu wybra sobie tego stranika, ale nie chcia go proponowa jako pierwszy. Chcia zobaczy, kogo wybierze Krl mia to by ostateczny sprawdzian jego uczciwoci. O tak, Shagata nadawa si jak najbardziej. Ani za bystry, ani za gupi, w sam raz. Zaatwia ju z nim kiedy interesy. Doskonale. - Wracajc do ceny - rzek Czeng San. - Proponuj, ebymy rozwayli nastpujc propozycj. Po cztery tysice faszywych dolarw za karat. Razem szesnacie tysicy. Do tego cztery tysice dolarw malajskich, po kursie pitnacie do jednego. Krl zaprzeczy zdecydowanym ruchem gowy, po czym rzek do Marlowea: - Powiedz mu, e nie bd si bawi w adne bzdurne targi. Cena wynosi trzydzieci pi tysicy, w tym pi tysicy w dolarach malajskich po kursie osiem do jednego, wszystko w maych banknotach. To moje ostatnie sowo.

- Musisz si jeszcze troch potargowa - odpar Marlowe. - Moe by tak powiedzia najpierw trzydzieci trzy i dopiero wtedy... Krl potrzsn gow. - Nie. A kiedy bdziesz tumaczy, uyj jakiego sowa w rodzaju bzdurne. Marlowe z ociganiem zwrci si do Czeng Sana. - Mj przyjaciel mwi, e nie bdzie si wdawa w adne zbdne targi. Jego ostateczna cena wynosi trzydzieci tysicy, pi tysicy w dolarach malajskich po kursie osiem do jednego. Wszystko w drobnych banknotach. Ku jego zdziwieniu Czeng San natychmiast si zgodzi. On take nie chcia traci czasu na targi. Cena bya przystpna, a poza tym wyczu, e Krl i tak nie ustpi. W kadej transakcji zawsze nadchodzia chwila, kiedy trzeba byo powiedzie tak lub nie. A Rada zna si na handlu. Podali sobie rce. Sutra umiechn si i postawi przed nimi butelk sake. Pili nawzajem za swoje zdrowie, a oprnili butelk. Potem ustalili szczegy. Za dziesi dni podczas nocnej warty Shagata przyjdzie do baraku Amerykanw. Bdzie mia przy sobie pienidze i wrczy je Krlowi po obejrzeniu piercienia. W trzy dni potem Krl i Marlowe spotkaj si z Czeng Sanem w wiosce. Gdyby z jakich powodw Shagata nie mg przyby o ustalonej porze, wwczas caa operacja przesunie si o jeden dzie, a w razie potrzeby nawet o dwa. To samo dotyczy Krla i Marlowea. Gdyby nie mogli dotrzyma umwionego terminu, przyjd do wioski dzie pniej. Po wymianie grzecznociowych komplementw Czeng San powiedzia, e musi ju i, eby zdy na odpyw morza, po czym skoni si uprzejmie. Sutra wyszed razem z nim, by odprowadzi go na brzeg. Przy dce jak zwykle wdali si w uprzejmy spr na temat ryb. Krl triumfowa. - Wspaniale, Peter! Udao si! - Bye fantastyczny! - przyzna Marlowe. - Kiedy powiedziae, eby mu wypali prosto z mostu, to przyznam ci si, mylaem, e on zrezygnuje. Dla Chiczykw takie stawianie sprawy jest nie do pomylenia. - Miaem przeczucie - powiedzia tylko Krl. - Naley ci si dziesi procent doda po chwili, ujc kawaek misa. - Oczywicie, dziesi procent od zysku. Ale bdziesz musia jeszcze na to popracowa, synku. - Jak w! Pomyl tylko, ile to pienidzy! Trzydzieci tysicy dolarw to plik

banknotw wysoki chyba na trzydzieci centymetrw. - Wyszy - rzek Krl, zaraony podnieceniem Marlowea. - Ale ty masz nerwy! Skd wiedziae, jak zaproponowa cen? Bach, i zgodzi si bez niczego. Chwila rozmowy, bach, i jeste bogaty! - Trzeba bdzie jeszcze sporo pogwkowa, zanim zaatwi si t spraw do koca. Tyle rzeczy moe si nie uda. Interes nie jest interesem, dopki nie dostaniesz forsy i jej nie schowasz. - Rzeczywicie, nie pomylaem o tym. - Podstawowa zasada biznesmena: rozmowa o pienidzach to jedno, a licz si tylko zielone, ktre trzymasz w rku. - Cigle jeszcze nie mog si przyzwyczai. Jestemy poza obozem, zjedlimy na raz wicej ni w cigu paru tygodni i perspektywy s znakomite. Jeste absolutnie genialny. - Poyjemy, zobaczymy, Peter. Krl podnis si. - Zaczekaj tu na mnie - powiedzia. - Wrc mniej wicej za godzin. Musz jeszcze co zaatwi. Jeeli wyruszymy std nie dalej jak za dwie godziny, wszystko bdzie dobrze. Dotrzemy do obozu tu przed witem. To najlepsza pora. Stranicy s wtedy w najgorszej formie. No, to na razie. Zszed ze schodw i znikn w ciemnociach. Marlowe poczu si nagle samotny i nie mg opanowa obaw. Co te on knuje? Dokd poszed? Co bdzie, jeli si spni? Albo w ogle nie wrci? A gdyby tak przyszed do wioski Japoczyk, co wtedy? Co zrobi, jeeli zostan tu sam? A moe go poszuka? Jeli nie wrcimy przed witem, zamelduj o naszej nieobecnoci bdziemy musieli ucieka. Ale dokd? Moe Czeng by nam pomg. Nie, to zbyt niebezpieczne! Gdzie on waciwie mieszka? A moe udaoby si dotrze do portu i zapa jak d? Albo skontaktowa si z partyzantami, ktrzy podobno gdzie tu s? We si w gar, Marlowe, ty pody tchrzu! Zachowujesz si jak mae dziecko! Tumic w sobie niepokj, postanowi czeka. Nagle przypomnia sobie o kondensatorze. Kondensator sprzgajcy, trzysta mikrofaradw, powtrzy w mylach. - Tabe, tuan - powiedziaa Kasseh na widok wchodzcego do chaty Krla.

- Tabe, Kasseh! - Ty chcie je, tak? Zaprzeczy ruchem gowy, przygarn j do siebie i zacz gadzi jej ciao. Stana na palcach, eby zarzuci mu rce na szyj. Czarne, zotawo poyskujce wosy spyway jej gst fal a do pasa. - Dugo nie by - powiedziaa rozgrzana dotykiem jego rk. - Dugo nie by - powtrzy. - Tsknisz za mn? - Mhmm - odpara ze miechem, naladujc jego wymow. - Tamten ju przyszed? Potrzsna gow. - To mi si nie podoba, tuan. Niebezpieczne - powiedziaa. - Wszystko jest niebezpieczne - odpar Krl. Usyszeli czyje kroki i na zasonie w drzwiach pojawi si cie. Zasona odchylia si i do rodka wszed niski ciemnowosy Chiczyk. Ubrany by w sarong, a na nogach mia indyjskie sanday. Umiechn si, odsaniajc wyszczerbione, sprchniae zby. Na plecach, w pochwie, nosi wojenny parang. Krl zauway, e pochwa jest starannie naoliwiona. atwo byo wycign z niej parang i jednym ruchem odci komu gow. Za pasem przybysza tkwi rewolwer. Czowiek ten zjawi si dlatego, e uprzednio Krl prosi Kasseh, aby skontaktowaa si z partyzantami dziaajcymi w Johore. Wikszo z nich bya przestpcami, ktrzy zmieniwszy pogldy, walczyli teraz pod sztandarem komunistw dostarczajcych im broni. - Tabe. Znasz angielski? - spyta Krl z wymuszonym umiechem. Chiczyk wcale mu si nie podoba. - O czym chcesz z nami rozmawia? Przybysz ypn podliwie na Kasseh. Dziewczyna wzdrygna si. - Wyjd std, Kasseh - poleci Krl. Bezszelestnie odchylia zason z koralikw i przesza do tylnej czci chaty. Chiczyk odprowadzi j wzrokiem. - Masz szczcie - powiedzia do Krla. - Duo szczcia. Na pewno zadowoliaby dwch albo i trzech mczyzn jednej nocy. Co? - Mamy rozmawia o interesach. Tak czy nie? - Uwaaj, biay czowieku, bo moe powiem Japoczykom, e tu jeste. Moe im powiem, e jecy s bezpieczni w wiosce. A wtedy oni zniszcz wiosk.

- W ten sposb sami bycie si szybko wykoczyli. Chiczyk burkn co i przykucn. Nieznacznym, zowieszczym ruchem poprawi parang. - A moe pjd do tej kobiety - powiedzia. Chryste, czybym popeni jaki bd? - pomyla Krl. - Mam dla was, chopcy, pewn propozycj - rzek. - Gdyby wojna nagle si skoczya albo Japocom wpado do bw, eby nas, jecw, wyrn, chciabym, ebycie w razie czego byli gdzie niedaleko obozu. Zapac dwa tysice amerykaskich dolarw, jeeli mnie uratujecie. - A skd bdziemy wiedzie, e Japoczycy zabijaj jecw? - Dowiecie si. Na og dobrze wiecie, co si dzieje. - Skd pewno, e zapacisz? - Zapaci wam rzd Stanw Zjednoczonych. Przecie wiadomo, e paci nagrody za uratowanie ycia swoim obywatelom. - Dwa tysice! Mahlu! Dwa tysice moemy mie, kiedy chcemy. Rozbi bank. Proste. Krl zagra na caego. - Jestem upowaniony przez naszego dowdc do zagwarantowania wam po dwa tysice za kadego uratowanego Amerykanina - owiadczy. - W razie strzelaniny. - Nie rozumiem. - No, gdyby Japoczycy chcieli nas wykoczy, zabi. Jeeli alianci wylduj tu, Japonce si wciekn, a jeeli w Japonii, to czeka nas odwet. Wic jeli wylduj, to si o tym dowiecie, i chciabym, ebycie pomogli nam uciec. - Ilu ludzi? - Trzydziestu. - Za duo. - Ilu moecie uratowa? - Dziesiciu. Ale cena bdzie pi tysicy od sztuki. - Za duo. Chiczyk wzruszy ramionami. - No dobra, zgoda - rzek Krl. - Wiecie, gdzie jest obz? Chiczyk odsoni zby w krzywym umiechu. - Wiemy - potwierdzi.

- Nasz barak stoi od wschodu. Taki may - wyjani Krl. - Gdybymy musieli ucieka, wydostaniemy si przez ogrodzenie wanie z tamtej strony. Siedzc w dungli, moecie nas osoni. Jak poznamy, e tam jestecie? Chiczyk ponownie wzruszy ramionami. - Jeeli nas nie bdzie, to i tak zginiecie - powiedzia. - Czy moglibycie da nam jaki znak? - Nie. To szalestwo, pomyla Krl. Nie wiadomo przecie, kiedy ucieka. A jeeli wypadnie zrobi to nagle, nie bdzie jak zawiadomi partyzantw na czas. A jeli ich tam nie bdzie? No, ale kiedy wylicz sobie, e wezm po pi patykw za kadego, kto si wydostanie, moe bd mieli oko na obz. - Bdziecie mieli oko na obz? - spyta. - Moe wdz powie tak, moe nie. - A kto jest waszym wodzem? Chiczyk wzruszy ramionami i zacz duba w zbach. - Wic jak, umowa stoi? - Moe. - Skone oczy spoglday nieprzyjanie. - Skoczye? - Tak - odpar Krl i wycign rk. - Dziki. Chiczyk spojrza na wycignit rk, umiechn si szyderczo i ruszy do drzwi. - Pamitaj, tylko dziesiciu. Reszt zabijemy! - powiedzia i wyszed. Co tam, warto sprbowa, pocieszy si w duchu Krl. Zao si o nie wiem co, e te sukinsyny potrzebuj pienidzy. Wujek Sam zapaci. No, bo niby dlaczego nie?! W kocu za co, do cholery, pacimy podatki! - To mi si nie podoba, tuan - powiedziaa Kasseh, zatrzymujc si przy drzwiach. - Musz ryzykowa. Jeeli nagle zacznie si masakra, moe uda si uciec rzek Krl i mrugn do niej porozumiewawczo. - Warto sprbowa. I tak bymy zginli, wic co za rnica? A tak, moe zapewni nam bezpieczn drog ucieczki. - Czemu nie umwi si tylko o siebie? Nie i teraz z nim i nie uciec? - To proste. Po pierwsze, bezpieczniej jest w obozie ni z partyzantami. Nie mona im ufa, chyba e nie bdzie wyboru. A po drugie, nie opaca im si ratowa jednego czowieka. Dlatego wspomniaem o trzydziestu. Ale on twierdzi, e dziesiciu to gra. - Jak tu wybra dziesiciu?

- Niewane, kto to bdzie, bylebym ja by bezpieczny. - Twj oficer moe nie cieszy si, e tylko dziesiciu. - Na pewno si ucieszy, jeeli bdzie jednym z nich. - Ty myle, Japoczycy zabija jecw? - Moe. Ale zapomnijmy o tym, dobrze? - Zapomnijmy - powtrzya Kasseh z umiechem. - Gorco. Ty wzi prysznic, tak? - Tak. W sucej za azienk oddzielonej zasonami czci chaty Krl obla si wod zaczerpnit z betonowej studni. Woda bya tak chodna, e polewajc si ni syka, czujc zimno na caym ciele. - Kasseh! Dziewczyna odchylia zason i wesza z rcznikiem. Stana i przyjrzaa mu si. O tak, mj tuan to pikny mczyzna, pomylaa. Silny, przystojny i ma taki przyjemny kolor skry. Wah-lah, szczciara ze mnie, e mam takiego mczyzn. Tylko e on jest taki duy, a ja taka maa. Jest wyszy ode mnie o cae dwie gowy. Ale i tak wiedziaa, e mu si podoba. atwo jest podoba si mczynie. Jeeli jest si kobiet. I jeli nie wstydzi si tego, e si ni jest. - Z czego si miejesz? - spyta widzc, e si umiecha. - Ach, tuan, tak sobie myl, ty taki duy, ja taka maa. A przecie kiedy leymy, to nie ma takiej rnicy. Parskn miechem, klepn j pieszczotliwie w poladki i wzi z jej rk rcznik. - A moe bymy si czego napili? - Mam gotowe, tuan. - A co jeszcze masz gotowe? Jej usta i oczy rozemiay si. Oczy byy ciemnobrzowe, zby olniewajco biae, a skra gadka i pachnca. - Kto wie? - odpowiedziaa i wysza. Kobitka jak si patrzy, pomyla Krl, odprowadzajc j wzrokiem i wycierajc si energicznie. Szczciarz ze mnie. Spotkanie z Kasseh zaaranowa Sutra, kiedy Krl po raz pierwszy przyszed do wioski. Zawarto wtedy szczegow umow. Za kade spotkanie z Kasseh Krl mia jej wypaci po wojnie dwadziecia amerykaskich dolarw. Cena wywoawcza

bya wysza, ale wytargowa par dolarw - interes to interes, a zreszt za dwie dychy trudno o wspanialsz dziewczyn. - Skd wiesz, czy ci zapac? - zagadn j kiedy. - Nie wiem. Jeli nie, to nie. Wtedy bd mie tylko przyjemno. Zapacisz, bdzie i przyjemno, i pienidze - odpara z umiechem. Wsun stopy w malajskie pantofle, ktre mu przygotowaa, a potem przeszed przez zasony z koralikw. Czekaa na niego. Marlowe obserwowa Sutr i Czeng Sana, ktrzy stali na brzegu. Czeng San ukoni si i wsiad do dki, a Sutra pomg mu j zepchn na fosforyzujc wod. Potem wrci do chaty. - Tabe-lah! - powiedzia Marlowe. - Zje pan co jeszcze? - Nie, dzikuj, tuanie Sutro. Sowo daj, nie pamitam, kiedy ostatni raz odmwiem poczstunku, pomyla. Najad si jednak do syta, a poza tym nie byoby grzecznie je wicej. Rzucao si w oczy, e wioska jest biedna i e jedzenie tu si nie marnuje. - Syszaem... - zagadn - e wieci z frontu s dobre. - Ja te tak syszaem, ale nic, co nadawaoby si do powtrzenia. Nie sprawdzone plotki. - Szkoda, e czasy si zmieniy i nie jest tak jak dawniej. Kiedy mona byo mie radio i sucha wiadomoci albo czyta gazety. - To prawda. Wielka szkoda. Sutra nie okaza po sobie, e cokolwiek rozumie. Przykucn na macie i skrci lejkowatego papierosa. Trzymajc go wszystkimi palcami, zacign si gboko. - Z obozu dochodz nas ze wieci - odezwa si wreszcie. - Nie jest a tak le - odrzek Marlowe. - Jako sobie radzimy. Ale najgorsze jest na pewno to, e nie wiemy, co si dzieje na wiecie. - Doszy mnie suchy, e w obozie byo radio i e tych, co je mieli, schwytano. Podobno s teraz w wizieniu Outram Road. - Wie pan co o ich losie? Jeden z nich jest moim przyjacielem. - Nic. Syszelimy tylko, e ich tam zabrano. - Wiele bym da, eby si o nich czego dowiedzie.

- Wiadomo, co to za miejsce i co si dzieje z tymi, ktrzy tam trafi. Wic sam pan wie, co si z nimi stao. - To prawda. Ale trzeba wierzy, e niektrzy maj wicej szczcia od innych. - Powiada Prorok, e wszyscy jestemy w rkach Allacha. - Ktrego imi niech bdzie pochwalone. Sutra spojrza na Marlowea, a potem, nie przestajc mi spokojnie papierosa, zapyta: - Gdzie si pan nauczy malajskiego? Marlowe opowiedzia mu o jawajskiej wiosce i o tym, jak tam y, jak pracowa na polach ryowych i jak upodobni si do Jawajczykw, ktrych ycie tak niewiele rnio si od ycia Malajczykw. Te same byy zwyczaje, taka sama mowa, z wyjtkiem kilku sw bdcych nazwami zachodnich wynalazkw: na Malajach mwio si motocykl i samochd, a na Jawie motor i auto. Poza tym wszystko byo takie samo. Mio, nienawi, choroba i sowa, ktrych mczyzna uywa wobec mczyzny lub kobiety. Wane rzeczy zawsze s do siebie podobne. - Jak nazywaa si kobieta, z ktr ye w tamtej wiosce, mj synu? - spyta Sutra. Nie wypadao pyta o to wczeniej, teraz jednak, kiedy porozmawiali ju troch o sprawach ducha i innych, nalecych do tego wiata, o filozofii, Allachu i niektrych sentencjach Proroka, chwaa jego imieniu, nie byo w tym pytaniu nic obraliwego. - Nazywaa si Nai Jahan. Starzec westchn z zadowoleniem, przypominajc sobie swoje mode lata. - I kochaa ci pewnie dugo i mocno? - Tak - odpar Marlowe, majc przed oczami jej posta. Przysza do jego chaty ktrego wieczoru, kiedy wanie szykowa si do snu. Ubrana bya w sarong w czerwonozoty wzr, a spod jego skraju wyglday mae sandaki. Jej szyj oplata wski naszyjnik z kwiatw, ktrych wo wypeniaa chat i cay wiat. Pooya u swoich stp zwinit mat do spania i skonia si przed nim gboko. - Nazywam si Nai Jahan - powiedziaa. - Mj ojciec, tuan Abu, wybra mnie, ebym dzielia z tob ycie, poniewa to niedobrze, kiedy mczyzna yje sam. A ty jeste sam ju od trzech miesicy.

Nai miaa wtedy nie wicej ni czternacie lat, ale w krainach soca i deszczu czternastoletnia dziewczyna jest ju dojrza kobiet i poda jak kobieta, a wic powinna wyj za m albo przynajmniej y z wybranym przez ojca mczyzn. Jej ciemna skra miaa w sobie mleczn jasno, oczy wieciy jak dwa topazy, donie byy jak patki pomiennobarwnej orchidei, stopy drobne i wskie, a ciao, jeszcze dziecka, a ju kobiety, aksamitne i tak pene radoci jak koliber. Bya dzieckiem deszczu i soca. Nos miaa cienki, subtelny, o delikatnych nozdrzach. Caa bya jak aksamit, jak pynny aksamit. Ciao miaa mikkie tam, gdzie powinno by mikkie, i twarde tam, gdzie powinno by twarde, sabe tam, gdzie powinno by sabe, i mocne tam, gdzie powinno by mocne. Dugie, kruczoczarne wosy okryway j paszczem lekkim jak puch. Marlowe umiechn si do niej. Stara si ukry zakopotanie i by, jak ona, wolny i szczliwy, nie znajcy wstydu. Zdja sarong, stana przed nim z dum i powiedziaa: - Chciaabym by godna tego, eby przynosi ci szczcie i sodki sen. Prosz ci, eby nauczy mnie wszystkiego, co powinnam umie, eby by blisko Boga. Blisko Boga. Jakie to pikne, pomyla Marlowe. Jakie to pikne nazywa mio przebywaniem ,,blisko Boga. Spojrza na Sutr. - O tak, kochalimy si dugo i mocno - powiedzia. - Dzikuj Allachowi, e yem i kochaem w nieskoczono. Jake wspaniae s Jego zrzdzenia. Na niebie jaka chmura wyduya si i zacza mocowa z ksiycem o to, kto zawadnie noc. - Dobrze jest by czowiekiem - rzek Marlowe. - Czy dokucza ci dzi twoje niezaspokojenie? - spyta Sutra. - Szczerze mwic, nie. Dzi nie. - Marlowe przyjrza si staremu Malajczykowi, wdziczny za t propozycj i ujty jego agodnoci. - Posuchaj, tuanie Sutro - rzek. - Otworz przed tob serce, bo wierz, e z czasem moglibymy si zaprzyjani. Mgby wtedy oceni mnie i moj przyja. Ale wojna to niszczycielka czasu. A wic bd mwi z tob jak przyjaciel, cho nim jeszcze nie jestem. Starzec nie odpowiedzia. Pali papierosa i czeka, a Marlowe znw zacznie mwi. - Potrzebuj maej czci do radia. Czy macie w wiosce stare radio? A moe

jest zepsute i mgbym z niego wyj t cz? - Wiesz dobrze, e Japoczycy surowo zakazali posiadania odbiornikw. - To prawda, ale s takie ukryte miejsca, gdzie chowa si to, co zakazane. Sutra zamyli si. Radio byo w jego chacie. A moe to sam Allach zesa tuana Marlowea, eby je std usun? Mia wraenie, e moe mu zaufa, poniewa zaufa mu ju kiedy tuan Abu. Ale gdyby przyapano modego tuana poza obozem, nieuchronnie wmieszano by w to wiosk. Pozostawienie radia w wiosce rwnie grozio niebezpieczestwem. Oczywicie, mona je byo zakopa gdzie w gbi dungli, ale nie zrobiono tego. A naleao to zrobi. Nigdy jednak do tego nie doszo, bo pokusa suchania radia bya wielka. Kobiety za bardzo kusio suchanie koyszcych melodii. Wielk pokus byo te wiedzie to, czego inni nie wiedz. Susznie napisano: Marno, wszystko to marno. W kocu postanowi, e najlepiej, jeli to, co pochodzi od biaego czowieka, pozostanie w rkach biaego czowieka. Wsta, da znak Marloweowi, eby poszed za nim, i poprowadzi go przez zasony z koralikw w gb ciemnej chaty. Przed wejciem do izby Suliny zatrzyma si. Dziewczyna leaa na ku w rozwizanym, lunym sarongu. Oczy jej byszczay. - Wyjd na werand, Sulina, i uwaaj - poleci Sutra. - Tak, ojcze - odpara posusznie. Zsuna si z ka, zawizaa sarong i obcigna krtki kaftanik baju. Sutra pomyla, e zrobia to troch za mocno, bo pod kaftanikiem zarysoway si jej mode, jeszcze niedojrzae piersi. No tak, najwyszy czas, eby wysza za m, pomyla. Tylko za kogo? Nie byo odpowiednich kandydatw. Ustpi jej z drogi, a ona przelizgna si obok niego ze spuszczonymi oczami i skromn min. Ale w jej koyszcych si biodrach nie byo nic ze skromnoci, co zauway take Marlowe. Powinienem sprawi jej lanie, pomyla Sutra. Ale zdawa sobie spraw, e niesusznie si gniewa. Jego crka bya dziewczyn, w ktrej po prostu budzi si kobieta. Natur kobiet jest przecie kusi; by podanymi - ich wielk potrzeb. A moe powinien da j temu Anglikowi? Moe to ostudzioby jej zapay? Przecie mu nic nie brakuje, jest mczyzn jak si patrzy! Sutra westchn. Ach, eby tak znw by modym.

Wycign spod ka may odbiornik radiowy. - Zaufam ci - powiedzia do Marlowea. - To dobre radio, dziaa. Moesz je wzi. Marlowe z wraenia omal nie wypuci radia z rk. - A ty, tuanie Sutro? Ono jest przecie bezcenne. - Dla mnie nie ma adnej wartoci. We je sobie. Marlowe obrci radio. By to odbiornik sieciowy w dobrym stanie. Brakowao mu tylnej cianki i jego czci poyskiway w wietle naftowej lampy. Mia duo kondensatorw. Bardzo duo. Marlowe przysun odbiornik bliej wiata i centymetr po centymetrze zbada cae wntrze skrzynki. Z twarzy zacz mu kapa pot. Wreszcie znalaz kondensator, ktrego szuka trzysta mikrofaradw. I co z tym teraz zrobi? - zapytywa siebie w duchu. Wzi sam kondensator? Mac powiedzia, e jest prawie pewien, ale prawie to nie to samo co cakowicie. Lepiej zabra cae radio, bo gdyby kondensator nie pasowa do naszego, bdziemy mieli drugie. Mona je przecie gdzie ukry. Tak, dobrze bdzie mie zapasowe. - Dziki ci, tuanie Sutro - powiedzia. - Nie wiem, jak ci dzikowa za ten dar. I to nie tylko we wasnym imieniu, ale w imieniu tysicy z Changi. - Prosz ci, chro nas przed niebezpieczestwem. Gdyby ci spostrzeg stranik, zakop je w dungli. W twoich rkach spoczywa los mojej wioski. - Nie obawiaj si. Bd go strzeg jak oka w gowie. - Wierz ci, cho by moe postpuj nierozsdnie. - Bywaj chwile, gdy zaczynam wierzy, e ludzie to po prostu gupcy. - Mdrzejszy jeste, niby wskazyway na to twoje lata. Sutra wrczy mu kawaek tkaniny, eby mg owin radio. Kiedy wrcili do gwnego pomieszczenia chaty, Sulina siedziaa w kucki w cieniu werandy. Na ich widok wstaa. - Poda ci co do jedzenia albo picia, ojcze? - spytaa. Wah-lah, pyta mnie, ale jego ma na myli, pomyla zrzdliwie Sutra. - Nie. Id ju spa - odpar. Uraona Sulina wdzicznym ruchem potrzsna gow, ale posuchaa ojca. - Co mi si wydaje, e moja crka zasuya sobie na lanie - powiedzia Sutra. - al byoby oszpeca tak delikatne stworzenie - rzek Marlowe. - Tuan Abu

mia zwyczaj mwi: Bij kobiet przynajmniej raz na tydzie, a bdziesz mia w domu spokj. Ale rb to nie za mocno, bo jeli j zgniewasz, wwczas na pewno ci odda i sprawi ci wielki bl! - Znam to powiedzenie. Jest w nim wiele racji. Kobiety s niepojte, nie sposb ich zrozumie. Siedzc tak w kucki na werandzie i patrzc na morze, rozmawiali o wielu rzeczach. Przybrzene fale byy bardzo drobne, wic Marlowe spyta, czy moe popywa. - Tu nie ma prdw, ale czasem podpywaj rekiny -odpar stary Malajczyk. - Bd ostrony. - Trzymaj si cienia i nie odpywaj od odzi. Ju par razy zdarzyo si, e brzegiem szli Japoczycy. Pi kilometrw std, idc pla, jest stanowisko armat. Dlatego miej oczy otwarte. - Bd uwaa - zapewni Marlowe. Idc w stron odzi, trzyma si cienia drzew. Ksiyc by ju nisko na niebie. Marlowe pomyla, e zostao mu niewiele czasu. Przy odziach, miejc si i rozmawiajc, grupka kobiet i mczyzn wizaa i reperowaa sieci. Nie zwrcili na niego uwagi, kiedy rozbiera si i wchodzi do wody. Woda bya ciepa, jednak miejscami wyranie chodniejsza, jak we wszystkich morzach Wschodu. Marlowe znalaz wic sobie jedno takie chodne miejsce i stara si w nim utrzyma. Wspaniae uczucie swobody sprawio, e poczu si znw jak kpicy si o pnocy w ciepym Pacyfiku may chopiec, do ktrego stojcy nie opodal ojciec krzycza: Peter, nie wypywaj za daleko! Pamitaj, e tu s prdy! Marlowe przepyn kawaek pod wod, ca skr wchaniajc morsk sl. Kiedy si wynurzy, parskn, rozpryskujc wod jak wieloryb, podpyn leniwie do pycizny i spocz na plecach, obmywany falami. Upaja si wolnoci. Bijc nogami o fale tworzce mae wiry wok jego bioder, uwiadomi sobie nagle, e jest cakiem nagi i e kilkanacie metrw std, na brzegu, s mczyni i kobiety. Ale wcale nie czu si tym skrpowany. Nago bya przecie nieodczna od obozowego ycia, a kilka miesicy spdzonych w wiosce na Jawie nauczyo go, e to aden wstyd by czowiekiem i mie ludzkie potrzeby. Zmysowe ciepo igrajcych z jego ciaem fal i wspaniae ciepo rozlewajce

si z odka rozpaliy mu ldwie nagym podaniem. Obrci si gwatownie na brzuch i zepchn rkami z pycizny, kryjc si gbiej w morzu. Lec na piaszczystym dnie, po szyj zanurzony w wodzie, spojrza na brzeg i na wiosk. Grupka kobiet i mczyzn nadal zajta bya reperowaniem sieci. Na werandzie, skryty w cieniu, siedzia palc papierosa Sutra. Nie opodal w wietle naftowej lampy Marlowe dostrzeg Sulin opart o framug okna. Patrzaa w morze, zasaniajc si sarongiem. Zda sobie spraw, e patrzy na niego, i zawstydzi si z obawy, e zauwaya jego podniecenie. Patrzyli na siebie. Widzia, jak odkada sarong i bierze do rki czysty biay rcznik, eby osuszy mokre od potu ciao. Bya dzieckiem deszczu i soca. Dugie, ciemne wosy okryway j niemal ca. Odgarna je do tyu i zacza splata. A przez cay czas patrzya na niego z umiechem. I wtedy nagle kade poruszenie wody stao si pieszczot, pieci go najlejszy podmuch wiatru, pieciy wodorosty - niczym palce kurtyzan z dawien dawna wyuczone zmylnoci. Wezm ci, Sulina, przyrzeka sobie. Wezm, chobym mia drogo za to zapaci. Si woli stara si zmusi Sutr, eby opuci werand. Sulina wpatrywaa si w niego i czekaa. Rwnie niecierpliwie jak on. Wezm j, Sutro. Nie wchod mi w drog. Nie wchod. Bo inaczej... Nie zauway Krla, ktry wyszed na ocienion przestrze i zobaczywszy go lecego na brzuchu w pytkiej wodzie, stan jak wryty. - Hej, Peter! Peter! Syszc docierajcy jak przez mg gos, Marlowe obrci powoli gow i spostrzeg woajcego, ktry przyzywa go gestem. - Chod, Peter. Czas na nas. Widok Krla przypomnia Marloweowi obz, kolczaste druty, radio, brylant, obz i wojn, obz i radio, stranika, ktrego musieli omin, i zmusi do mylenia o tym, czy zd na czas, o tym, co dzieje si na wiecie i jak ucieszy si Mac, majc te trzysta mikrofaradw, a w zapasie sprawne radio. Podniecenie, ktre czu przed chwil, ustpio. Ale gorycz pozostaa. Wsta i podszed do pozostawionego na brzegu ubrania. - Odwany jeste - powiedzia Krl.

- A to dlaczego? - Paradujesz tak na golasa. Nie widzisz, e ta maa Sutry przyglda ci si? - Widziaa ju niejednego nagiego mczyzn i nic w tym zego - odpar Marlowe. Bez podania nie ma nagoci, pomyla. - Czasami mnie zadziwiasz. Gdzie twoja skromno? - Straciem j dawno temu - odrzek Marlowe, po czym szybko si ubra i doczy do stojcego w cieniu Krla. W ldwiach czu ostry bl. - Dobrze, e akurat przyszede. Dzikuj. - Za co? - Och, za nic. - Co, bae si, e o tobie zapomn? Marlowe zaprzeczy ruchem gowy. - Nie. Mniejsza z tym. W kadym razie, dzikuj. Krl przyjrza si mu uwanie i wzruszy ramionami. - No, to chodmy - powiedzia. - Najgorsze za nami. Ruszy przodem, a kiedy mija chat Sutry, pomacha mu na poegnanie rk. - Salamat - pozdrowi go. - Zaczekaj chwil. Zaraz wrc! - powiedzia Marlowe. Wbieg po schodach i wszed do chaty. Radio stao, tak jak je zostawi, owinite w materia. Trzymajc je pod pach, skoni si naczelnikowi. - Dzikuj ci. Jest w dobrych rkach. - Id z Bogiem - odpowiedzia Sutra i po chwili wahania umiechn si. Strze swoich oczu, mj synu - doda - mog bowiem ujrze poywienie, ktrego nie bdziesz mg zje. - Bd o tym pamita - odpar Marlowe i nagle zrobio mu si gorco. Czyby prawd byo, e starzy ludzie potrafi czasem czyta w mylach? - Dziki ci. Pokj z tob. - Pokj z tob. Do nastpnego spotkania. Marlowe odwrci si i wyszed. Kiedy mijali okno Suliny, staa w nim, tym razem okryta sarongiem. Jej oczy i oczy Marlowea spotkay si. Wymienili spojrzenia. Patrzya za nimi, kiedy szli pod gr w cieniu drzew, lc im yczenia szczliwej drogi tak dugo, a znikli w dungli. Sutra westchn, a potem wlizn si bezszelestnie do izby crki. Staa rozmarzona w oknie, z sarongiem zarzuconym na ramiona. Sutra trzyma w rku

cienki bambusowy prt. Uderzy j nim po goych poladkach rwno i mocno, ale nie za mocno. - To za to, e bez mojego polecenia kusia tego Anglika - powiedzia, udajc, e jest bardzo rozgniewany. - Tak, ojcze - zakaa, a kady jej szloch rozdziera mu serce. Ale kiedy zostaa sama, zwina si wygodnie na sienniku i z przyjemnoci sobie popakaa. Ogarna j fala podania, ktre podsyca piekcy bl po uderzeniu.

*
W odlegoci okoo ptora kilometra od obozu Krl i Marlowe zatrzymali si, eby zapa oddech. Dopiero wtedy Krl zauway may, owinity w materia pakunek. Przez ca drog szed przodem i tak by pochonity rozpamitywaniem sukcesu dzisiejszej wyprawy i wypatrywaniem czyhajcego na nich gdzie w ciemnociach niebezpieczestwa, e do tej pory nie zwrci na to uwagi. - Co tam masz? arcie na zapas? - spyta. Przyglda si umiechnitemu Marloweowi, jak z dum odwija materia. - Niespodzianka! Serce Krla zamaro. - Ach, ty skurwysynu! Na eb upade?! - zawoa. - O co chodzi? - spyta oszoomiony Marlowe. - Czy ty zgupia? Bdziemy mieli przez to taki bal, jakiego wiat nie widzia. Nie masz prawa naraa naszych gw dla byle radia. Nie masz prawa wykorzystywa moich znajomoci do zaatwiania swoich zapieprzonych interesw. Marloweowi pociemniao w oczach. Wpatrywa si w Krla z niedowierzaniem. - Nie miaem zych zamiarw... - rzek po chwili. - Ach, ty sukinsynu! - piekli si Krl. - Nie ma nic gorszego ni radio. - Przecie w obozie nie ma ani jednego... - Wielka szkoda! W tej chwili pozbd si tego wistwa! I jeszcze jedno ci powiem. Z nami koniec. Z tob i ze mn. Nie masz prawa miesza mnie w nic bez mojej wiedzy. Powinienem tak ci dooy, eby ci rodzona matka nie poznaa! - Sprbuj - zaperzy si Marlowe. Teraz ju i on by zy i rozjtrzony nie mniej ni Krl. - Zdaje si, e zapomniae o wojnie i o tym, e w obozie nie ma radia. Poszedem z tob midzy innymi dlatego, e liczyem, e uda mi si zdoby

kondensator. A teraz mam cae radio, i to sprawne. - Wyrzu je! - Nie. Mierzyli si wzrokiem, napici i nieustpliwi. Przez uamek sekundy Krl gotw by rozerwa Marlowea na strzpy. Wiedzia jednak, e gniew nic nie daje, kiedy trzeba podj wan decyzj. Teraz, kiedy troch oprzytomnia i pierwszy szok min, mg trzewiej oceni sytuacj. Po pierwsze, musia przyzna, e chocia to fatalny interes a tak ryzykowa, to jednak ryzyko mogo si opaci. Gdyby Sutra nie by skory da Peterowi radia, po prostu zrobiby unik i powiedzia: Tu nie ma adnego radia. A wic nic zego si nie stao. Poza tym bya to prywatna umowa pomidzy Peterem a Sutr, Czeng Sana ju przy tym nie byo. Po drugie, z radia, o ktrym wiedzia i ktre znajdowaoby si nie w jego baraku, byoby a nadto poytku. Mgby trzyma rk na pulsie wydarze i w ten sposb wiedziaby dokadnie, kiedy sprbowa ucieczki. W sumie wic nic takiego si nie stao, poza tym, e Peter dziaa bez jego zgody. Trzeba liczy si z tym, e jeli ma si do kogo zaufanie i si go najmuje, to tym samym najmuje si jego pomylunek. aden poytek z gocia, ktry usidzie na tyku i zrobi tylko to, co mu si powie. A Peter, nie ma co ukrywa, w czasie rozmw spisa si wspaniale. Gdyby trzeba byo ucieka, na pewno byby jednym z nich. Przecie musieliby mie kogo, kto potrafi si dogada z tubylcami. W dodatku Peter niczego si nie ba. Tak wic w sumie to on, Krl, byby szalony, rzucajc si na Marlowea, zanim rozum podpowiedzia mu, jak rozwiza now sytuacj w sposb godny biznesmena. Nie ma co, da si ponie wciekoci jak may bachor. - Pete - zagadn. Zauway, e Marlowe zacisn wyzywajco szczki. Ciekawe, czy dabym skurczybykowi rad, pomyla. Na pewno wa od niego wicej ze dwadziecia albo i trzydzieci kilo. - Sucham. - Powiedzialem, e ci przepraszam. To by wietny pomys z tym radiem. - Co? - Powiedziaem, e ci przepraszam. To by wietny pomys. - Zupenie ci nie rozumiem - powiedzia bezradnie Marlowe. - Najpierw rzucasz si jak wariat, a zaraz potem mwisz, e to dobry pomys. Podoba mi si ten skurczybyk, pomyla Krl. Nie da sobie w kasz dmucha.

- A, bo jak widz radia, to ciarki mnie przechodz. Stracona sprawa powiedzia i zamia si pod nosem. -To aden towar! - Czy to znaczy, e nie masz mnie jeszcze do? - Co ty, przecie jestemy kumplami - powiedzia Krl, dajc mu przyjacielskiego kuksaca. - Wyszedem z siebie tylko dlatego, e nic mi nie powiedziae. A to nie byo w porzdku. - Przepraszam. Masz racj, przepraszam. Postpiem idiotycznie i nielojalnie. Sowo daj, absolutnie nie miaem zamiaru ci naraa. Naprawd, jest mi bardzo przykro. - Dawaj grab. Przepraszam, e tak si wciekem. Ale na przyszo, zanim co zrobisz, to mi o tym powiedz. - Masz na to moje sowo - powiedzia Marlowe, podajc mu rk. - Dobra jest - rzek Krl. Cae szczcie, e na tym si skoczyo, pomyla. A co to jest ten cay kondensator? Marlowe opowiedzia mu o trzech manierkach. - Czyli e Macowi potrzebny jest tylko ten jeden kondensator, tak? - Powiedzia, e tak mu si wydaje. - Wiesz ty co? A mnie si wydaje, e najlepiej wyj ten kondensator, a radia si pozby. Zakop je tutaj. Bdzie bezpieczne. A jeli to wasze nie zacznie dziaa, w kadej chwili moemy tu po nie wrci. Mac bez trudu zainstaluje kondensator z powrotem. W obozie byoby je bardzo ciko ukry, a zreszt, czy nie kusioby was jak wszyscy diabli, eby podczy je do sieci i da sobie spokj z tamtym? - Owszem - przyzna Marlowe i spojrza na Krla badawczo. - Wrcisz tu po nie ze mn? - Jasne. - A gdybym ja z jakiego powodu nie mg przyj, czy przyszedby po nie sam, jeliby poprosili ci o to Mac i Larkin? - Jasne - odpar po chwili zastanowienia Krl. - Dajesz sowo? - Tak - stwierdzi Krl i umiechn si nieznacznie. - Bardzo przejmujesz si t szopk z dawaniem sowa, co, Peter? - A jak inaczej pozna w kim czowieka? Przecicie dwch przewodw, ktrymi kondensator poczony by z reszt radia, zajo Marloweowi jedn chwil. Niewiele duej trwao zawinicie aparatu w

kawaek materiau i wykopanie w ziemi maej dziury. Wsplnie z Krlem uoyli na dnie zagbienia paski kamie, postawili na nim radio, przykryli je grub warstw lici, wyrwnali ziemi i przycignli na to miejsce pie powalonego drzewa. Po dwch tygodniach spoczywania w tym wilgotnym grobowcu z radia nie byoby poytku, ale dwa tygodnie to do czasu, eby po nie wrci, gdyby manierki nadal nie dziaay. Marlowe otar pot z czoa. Niespodziewanie napyna ku nim fala rozgrzanego powietrza, a zapach potu wprawi w sza kbice si coraz gstsz chmar owady. - Cholerne komarzyska! - powiedzia i spojrza w ciemne niebo, z lekkim niepokojem prbujc ustali, ktra godzina. - Jak mylisz, chyba powinnimy ju pj? - Jeszcze nie. Dopiero kwadrans po czwartej. Najlepiej wchodzi tu przed witem. Zaczekamy jeszcze dziesi minut, a i tak na miejscu bdziemy sporo przed czasem. -Krl umiechn si. - Kiedy pierwszy raz wyszedem za druty, te si baem i miaem pietra. Wracajc, musiaem czeka pod ogrodzeniem. Zanim droga bya wolna, upyno chyba z p godziny albo wicej. O rany, mylaem, e nie wytrzymam. - Odpdzi rk rojce si owady. -Cholerne cierwa! Siedzieli jaki czas przysuchujc si nie milkncym odgosom dungli. W wskich, wyobionych przez deszcze rowkach cigncych si po obu stronach cieki byszczay pasma wietlikw. - Zupenie jak Broadway noc - zauway Krl. - Widziaem kiedy Broadway na filmie pod tytuem Times Square. To taka historyjka o wiatku dziennikarskim. O ile dobrze pamitam, gra w nim Cagney. - Nie przypominam sobie takiego filmu. Ale Broadway to co, co trzeba widzie na wasne oczy. W rodku nocy jest tam jasno jak w dzie. Wszdzie olbrzymie neony i wiata. - Mieszkasz w Nowym Jorku? - Nie. Byem tam par razy. A zreszt objechaem cae Stany. - A gdzie mieszkae na stae? - Tatucio nie usiedzi w jednym miejscu - odpar Krl, wzruszajc ramionami. - A co robi? - Pytanie za sto punktw. Raz to, drugi raz tamto. Najczciej jest pijany. - O, to musi by okropne.

- Najgorsze dla dzieciaka, co ma takiego ojca. - Masz jeszcze jak rodzin? - Mama nie yje. Umara, kiedy miaem trzy lata. Rodzestwa nie mam. Wychowa mnie tatucio. Stary achudra, ale zawdziczam mu to, e nauczy mnie ycia. Po pierwsze, nauczy mnie, e ndza to choroba. Po drugie, e za pienidze masz wszystko. A po trzecie, e niewane, jak je zdobywasz, byleby tylko zdoby. - Przyznam ci si, e nigdy nie zastanawiaem si nad pienidzmi. Moe wojskowi... krtko mwic, zawsze pod koniec miesica dostajesz czek, yjesz na pewnej z gry okrelonej stopie, tak e pienidze znacz waciwie niewiele. - Ile zarabia twj ojciec? - Dokadnie nie wiem. Ale chyba okoo szeciuset funtw rocznie. - O rany, to raptem dwa tysice czterysta dolarw. Ja sam jako kapral dostaj tysic trzysta. Nigdy w yciu bym nie pracowa za takie grosze. - Moe w Stanach jest inaczej, ale w Anglii mona za to cakiem niele y. Pewnie, e mamy stary samochd, ale czy to wane? Za to po skoczeniu suby dostajesz emerytur. - Ile? - Mniej wicej poow penej pensji. - To tyle, co nic. Nie rozumiem, dlaczego ludzie wstpuj do woja. Pewnie dlatego, e do niczego innego si nie nadaj. Krl spostrzeg, e Marlowe zesztywnia. - Oczywicie w Anglii jest inaczej - dorzuci popiesznie. - Mwi tylko o Stanach. - Suba w wojsku to dobry zawd dla mczyzny. Zapewnia dosy pienidzy i ciekawe ycie w rnych zaktkach wiata. Towarzysko te urozmaicone. No, a poza tym oficer zawsze cieszy si duym powaaniem - rzek Marlowe i doda niemal przepraszajcym tonem: - Rozumiesz, tradycja i te rzeczy. - Po wojnie chcesz zosta w wojsku? - Oczywicie. - A mnie si zdaje, e takie ycie jest za atwe - powiedzia Krl, dubic w zbach cienkim kawakiem kory. - Co ciekawego i jakie perspektywy w tym, e musisz sucha rozkazw goci, z ktrych wikszo to zwyke nygusy. Przynajmniej ja tak to widz. A w dodatku pac ci tyle, co nic. Tak, Pete, powiniene zobaczy, jak jest w Stanach. Nie znajdziesz tego w adnym innym kraju. Nigdzie. Kady

odpowiada za siebie i jest tyle wart, co kady inny. Wystarczy tylko rusza gow i by lepszym od tego drugiego. To ja nazywam ciekawym yciem. - Jako nie widz siebie w takiej sytuacji. Czuj przez skr, e nie nadaj si do zbijania forsy. Lepiej mi z tym, do czego si urodziem. - Bzdury. Tylko dlatego, e twj stary jest wojskowym... - To si cignie od 1720 roku i przechodzi z ojca na syna. Jake mona odrzuci tak tradycje? - Tak, to rzeczywicie kawa czasu! - mrukn Krl, a potem doda: - Ja wiem tylko o ojcu i dziadku. A dalej nic. Najwyej to, e moi przodkowie przyjechali ze starej ojczyzny do Stanw w zeszym wieku gdzie midzy osiemdziesitym a dziewidziesitym rokiem. - Z Anglii? - Gdzie tam. Chyba z Niemiec. Albo moe ze rodkowej Europy. A zreszt, czy to nie wszystko jedno? Liczy si tylko to, e jestem Amerykaninem. - A Marloweowie byli i s wojskowymi, i tyle! - E tam, przecie wszystko zaley od ciebie. No, spjrz teraz na siebie. Masz w rku troch grosza, bo ruszasz gow. Gdyby tylko chcia, robiby wietne interesy. Znasz miejscowy jzyk, no nie? Potrzebuj twojego pomylunku, wic ci pac. No, no, tylko si nie obraaj, bo nie ma o co. Tak jest po amerykasku. Paci si za pomylunek. To nie ma nic wsplnego z tym, e jestemy kumplami. Bybym ostatnim draniem, gdybym ci nie paci. - Nie powinno tak by. Przecie przysuga nie musi by od razu interesowna. - Widz, e musisz si jeszcze duo nauczy. Miabym ochot sprowadzi ci do Stanw i zrobi z ciebie komiwojaera. Wystarczyoby, eby otworzy usta i zacz mwi z tym swoim wymylnym angielskim akcentem, a baby cinaoby z ng. Raz-dwa zgarnby kup forsy. Sprzedawaby damsk bielizn. - Boe wity - westchn Marlowe, odpowiadajc umiechem na umiech Krla, ale min mia lekko przeraon. - Prdzej bym zacz fruwa, ni co bym sprzeda. - Przecie umiesz fruwa. - Ja nie mwi o samolocie. - Wiem. artowaem - odpar Krl i spojrza na zegarek. - Ale ten czas si wlecze, kiedy czowiek czeka. - Czasem wydaje mi si, e nigdy nie wydostaniemy si z tej parszywej

dziury. - E, wuj Sam siedzi tkom na karku. To ju dugo nie potrwa. A jeeli nawet, to co z tego? Jestemy zabezpieczeni. I tylko to si liczy. Krl ponownie spojrza na zegarek. - No, to wyrywamy - oznajmi. - Co? - Ruszamy. - Aha! - Marlowe podnis si. - Prowad, Makdufie! - powiedzia wesoo. - Co? - To takie powiedzenie. Znaczy to samo, co: no, to wyrywamy. Szczliwi, e znw s przyjacimi, zagbili si w dungl. Bez adnych trudnoci przekroczyli drog prowadzc do obozu. Teraz, kiedy znaleli si ju poza nieregularnie patrolowanym terenem, poszli na skrt ciek. Do drutw pozostao im kilkaset metrw. Krl poda przodem, spokojny i pewny siebie. Gdyby nie roje wietlikw i komarw, szoby si im cakiem znonie. - Cholera, wcieky si czy co? - Gdybym mg, to bym je wszystkie usmay na patelni - odpar szeptem Marlowe. Nagle stanli jak wryci na widok wymierzonego w ich stron bagnetu. Japoczyk siedzia oparty o drzewo i wpatrywa si w nich nieruchomym wzrokiem, z twarz wykrzywion przeraajcym umiechem. Bagnet trzyma na kolanach. Pomyleli o tym samym. O Boe! Outram Road! Koniec ze mn! Zabi! Krl zareagowa pierwszy. Run na wartownika, wyrwa mu karabin z bagnetem, odskoczy w bok, przeturla si po ziemi i zerwa si na rwne nogi, wznoszc nad gow kolb, eby zada ni cios w twarz siedzcemu czowiekowi. Marlowe skoczy wartownikowi do garda, ale w ostatniej chwili jaki szsty zmys ostrzeg go o niebezpieczestwie, i zamiast zacisn rce na szyi Japoczyka, zwali si na drzewo. - Uciekaj! - krzykn, poderwa si na nogi, schwyci Krla za rk i odcign go od siedzcego. Wartownik ani drgn. Jego oczy byy wci tak samo wytrzeszczone, a umiech zoliwy. - Co jest, do cholery? - wydusi z siebie ogarnity panik Krl, nadal

trzymajc karabin wysoko nad gow. - Uciekaj! Rany boskie, prdzej! - popdza go Marlowe. Wyrwa mu z rk karabin i rzuci na ziemi obok martwego Japoczyka. W tym momencie Krl dostrzeg wa pomidzy nogami trupa. - Chryste! - jkn i zrobi krok do przodu, eby mu si lepiej przyjrze. Marlowe byskawicznie chwyci go za rk. - Uciekaj, jak Boga kocham! Biegiem! - krzykn. Rzuci si pdem, byle dalej od tego miejsca, haaliwie przedzierajc si przez gste poszycie dungli. Krl popdzi za nim. Zatrzymali si dopiero wtedy, gdy wypadli na polan. - Czy ty oszala? - wysapa Krl krzywic si, bo kady oddech sprawia mu nieznony bl. - To by tylko w! - Latajcy w - wycharcza Marlowe. - Te we yj na drzewach. Czowieku, to mier na miejscu. Wspinaj si na drzewa, spaszczaj i spadaj na ofiar lotem zblionym do spirali. Jeden siedzia mu na brzuchu, a drugi pod nogami. Na pewno byo ich wicej, bo one zawsze yj w stadzie. - Chryste! - Prawd mwic, stary, powinnimy by wdziczni tym gadzinom - rzek Marlowe, starajc si opanowa przypieszony oddech. - Japoczyk by jeszcze ciepy. Umar najdalej przed paroma minutami. Byby nas przyapa, gdyby go nie poksay. Dzikujmy Bogu, e si pokcilimy. To dao im czas, eby si z nim zaatwi. O may wos, a byoby po nas! Nigdy nie bdziemy blisi mierci! - W kadym razie wolabym w yciu nie widzie po raz drugi Japoczyka celujcego do mnie bagnetem w rodku nocy. Chod. Lepiej odejdmy std. Kiedy znaleli si opodal ogrodzenia, okazao si, e musz poczeka. Nie mogli jeszcze podbiec do drutw, bo krcio si za nimi zbyt wielu ludzi. Zawsze tam spacerowali - ywe trupy, ci, ktrych drczya bezsenno, i ci, ktrym oczy kleiy si ju do snu. Obaj potrzebowali odpoczynku. Dray im kolana i nie przestawali myle o tym, jakie mieli szczcie, e jeszcze yj. Jezu, co za noc, pomyla Krl. Gdyby nie Peter, byoby po mnie. Kiedy zamachnem si karabinem, chciaem stan temu tkowi na brzuchu. Brakowao kilkunastu centymetrw. We! Ach, jak ja nienawidz tego cierwa! Kiedy tak stopniowo napicie mijao, rs w nim szacunek dla Marlowea.

- Ju drugi raz uratowae mi ycie - szepn. - Przecie to ty pierwszy skoczye do karabinu. Gdyby ten Japoczyk y, zabiby go. Ja byem za wolny. - E, to tylko dlatego, e szedem pierwszy. - Krl urwa i umiechn si szeroko. - Ty, Peter, dobrana z nas para. Z twoj urod i moj gow idzie nam jak si patrzy. Marlowe rozemia si. Starajc si zdusi w sobie wesoo, pad na ziemi. Ale powstrzymywanym miechem i pyncymi po policzkach zami zarazi Krla, ktry te zacz si zwija ze miechu. - Przesta, jak Boga kocham - wydusi wreszcie z siebie Marlowe. - Sam zacze. - Nic podobnego. - Ale tak, powiedziae... - Krl nie mia siy dokoczy. Otar mokr od ez twarz. - Widziae tego Japoca? Skurwysyn siedzia sobie jak mapa... - Patrz! miech zamar im na ustach. Po drugiej stronie ogrodzenia przechadza si Grey. Widzieli, jak zatrzymuje si przed barakiem Amerykanw, jak czai si w cieniu i spoglda ponad drutami, niemal dokadnie w ich kierunku. - Mylisz, e wie? - spyta szeptem Marlowe. - Nie wiem. Ale jedno jest pewne: przez jaki czas nie moemy ryzykowa wejcia. Poczekamy. Czekali. Niebo zaczynao si rozjania. Grey sta ukryty w cieniu i obserwowa barak Amerykanw. Potem rozejrza si po obozie. Krl wiedzia, e Grey ze swojego miejsca widzi jego ko. Widzi te na pewno, e ko jest puste. Ale koc na nim by odchylony, a wic mg by jednym ze spacerujcych po obozie mczyzn, ktrzy cierpieli na bezsenno. Przecie nikomu nie zabroniono wstawa w nocy. Popiesz si, Grey, rozkazywa mu w mylach. Wyno si do cholery! - Wkrtce bdziemy musieli si ruszy. Im janiej, tym gorzej dla nas powiedzia na gos. - A moe sprbujemy w innym miejscu? - Widzi stamtd cae ogrodzenie, a do rogu. - Mylisz, e by jaki przeciek, e kto sypn? - Niewykluczone, cho moe to by zwyky przypadek - odpar Krl, ze

zoci przygryzajc warg. - To moe koo latryn? - zaproponowa Marlowe. - Za due ryzyko. Czekali. Wreszcie Grey spojrza jeszcze raz poza ogrodzenie, w ich stron, i odszed. Odprowadzali go wzrokiem, dopki nie skrci za rg muru wizienia. - To moe by dla picu - rzek Krl. - Dajmy mu jeszcze ze dwie minuty. Sekundy wloky si jak godziny, a tymczasem niebo rozjaniao si coraz bardziej i cienie zaczy si rozpywa. Koo ogrodzenia nie byo teraz nikogo, nikogo w zasigu wzroku. - Teraz albo nigdy. Chod. Rzucili si biegiem, w cigu paru sekund przecisnli si pod drutami i wskoczyli do rowu. - Wracaj do baraku, Rada. Ja zaczekam. - Dobra. Mimo swojej postury Krl bieg jak na skrzydach i byskawicznie przeby odlego dzielc go od baraku. Marlowe wydosta si z rowu. Jaki wewntrzny impuls kaza mu usi na jego skraju i spojrze poza druty. Nagle ktem oka dostrzeg Greya, ktry wyszed zza rogu wizienia i zatrzyma si. Marlowe wiedzia, e Grey od razu go spostrzeg. - Marlowe. - A, witam, Grey. Pan rwnie nie moe zasn? - spyta przecigajc si. - Jak dugo pan tu jest? - Kilka minut. Zmczyo mnie chodzenie, wic usiadem. - A gdzie paski koleka? - To znaczy, kto? - Amerykanin - powiedzia szyderczym tonem Grey. - Nie wiem. Pewnie pi. Grey spojrza na jego chiski strj. Tunika bya rozdarta na plecach i mokra od potu. Na brzuchu i kolanach Marlowe mia lady bota i lici. Na twarzy ciemn smug. - Gdzie pan tak si ubrudzi? Dlaczego pan taki spocony? Co pan knuje? - Jestem brudny, poniewa... troch uczciwego brudu nigdy nie zaszkodzi. Prawd powiedziawszy - mwi Marlowe, wstajc i otrzepujc sobie kolana i siedzenie - nie ma to jak troch brudu, eby doceni czysto, kiedy czowiek si

umyje. Jestem spocony, bo i pan jest spocony. Wie pan, jak to jest w tropikach - upa i te pe! - Co pan ma w kieszeniach? - To, e paski ptasi mdek cigle co podejrzewa, wcale nie oznacza, e kady, kogo pan spotyka, co przemyca. Nie jest zabronione spacerowa po obozie, jeli nie mona zasn. - Owszem, spacer po obozie nie jest zabroniony - odpar Grey. - Ale nie spacer poza obozem. Marlowe patrzy na niego wyzywajco, chocia wcale tak pewnie si nie czu, i stara si wyczyta z jego twarzy, co, do diaba, chcia przez to powiedzie. Czyby wiedzia? - Co takiego mgby zrobi tylko gupiec - rzek. - Wanie. Grey obrzuci go dugim, twardym spojrzeniem, po czym odwrci si na picie i odszed. Marlowe popatrzy za nim, a potem rwnie si odwrci i poszed w przeciwn stron, nie spojrzawszy nawet na barak Amerykanw. Dzi mia wyj ze szpitala Mac. Marlowe umiechn si na myl, jakim go przywita prezentem. Lec bezpiecznie w ku, Krl przyglda si odchodzcemu Marloweowi. Potem przenis wzrok na Greya, swojego wroga, ktrego wyprostowan, zowrog posta widzia w coraz silniejszym wietle dnia. Chudy jak szkielet, w wystrzpionych spodniach i zwykych malajskich chodakach, bez koszuli, z oficersk opask na ramieniu i w wytartym berecie na gowie. Promie soca pad na przyczepiony do beretu niewidoczny znaczek wojsk pancernych i w jednej chwili przemieni go w zoto. Ile ty wiesz, Grey, sukinsynu? - zastanawia si w duchu Krl.

Ksiga trzecia
ROZDZIA XV
Byo tu po wicie. Marlowe lea w pnie na pryczy. Czy to mi si przynio? - zada sobie pytanie, nagle przytomniejc. Ostronie wymaca mae zawinitko z kondensatorem i teraz by ju pewien, e to nie sen. Na grnej pryczy Ewart przekrci si na bok i obudzi z jkiem. - Mahlu, co za noc - powiedzia spuszczajc nogi. Marlowe przypomnia sobie, e dzi na jego grup przypada kolej, eby obrobi doy kloaczne. Poszed wic obudzi Larkina. - Co? A, to ty - wymamrota Larkin otrzsajc si ze snu. - Co si stao? Marlowe z trudem opanowa ch podzielenia si z nim dobr wiadomoci o kondensatorze, ale poniewa chcia, eby przy jej przekazywaniu by obecny Mac, rzek tylko: - Dzi nasza kolej obrobi doy. - Co, znowu? A niech to dunder winie! Larkin rozprostowa obolae plecy, zawiza sarong i wsun stopy w chodaki. Zabrali siatk, dwudziestolitrowy kanister i ruszyli przez obz, w ktrym zaczynaa si poranna krztanina. Kiedy doszli do latryn, nie zwrcili najmniejszej uwagi na obecnych tam mczyzn, sami te nie wzbudzili adnego zainteresowania. Larkin zdj pokryw z jednego z dow, a Marlowe szybkim ruchem przecign siatk po jego cianach. Kiedy wydoby j na zewntrz, bya pena karaluchw. Wytrzsn ca zawarto do kanistra i jeszcze raz przejecha siatk po cianach dou. Pow znw si uda. Larkin zakry d pokryw i przeszli do nastpnego. - Niech pan trzyma rwno - rzek Marlowe. - No prosz, nie mwiem? Chyba ze sto mi ucieko. - Nic straconego, jest ich cae mnstwo - powiedzia z obrzydzeniem Larkin, przytrzymujc mocniej kanister. Smrd by nie do zniesienia, ale za to plon obfity. Po niedugim czasie

kanister wypeni si. Najmniejsze z karaluchw miay prawie cztery centymetry dugoci. Larkin wcisn wieczko i zanieli kanister do szpitala. - Jako regularna dieta, to nie dla mnie - rzek Marlowe. - Naprawd jade je na Jawie, Peter? - Oczywicie. Pan zreszt te. Tu, w Changi. - Co? - wykrzykn Larkin, o may wos nie wypuszczajc kanistra z rki. - Nie myli pan chyba, e oddabym lekarzom malajski przysmak i rdo biaka, nie uszczknwszy przy tym czego dla nas. - Przecie zawarlimy umow! Uzgodnilimy we trzech, e aden z nas nie bdzie przygotowywa dziwacznych potraw bez wiedzy pozostaych. - Powiedziaem o tym Macowi, a on si zgodzi. - Ale nie ja, do jasnej cholery! - No, niech si pan ju nie zoci, pukowniku. Nie moglimy sobie odmwi tej przyjemnoci, eby je zapa, przyrzdzi w tajemnicy przed panem, a potem sucha, jak pan wychwala nasz kuchni. Brzydzimy si tak samo jak pan. - Tak czy owak, nastpnym razem chc wiedzie, co pichcicie. To rozkaz! - Tak jest, panie pukowniku! - odpar Marlowe umiechajc si. Zanieli kanister do szpitalnej kuchni. Miecia si ona w oddzielnym budynku. Przygotowywano tam posiki dla miertelnie chorych. Kiedy wrcili do baraku, Mac ju na nich czeka. Mia szarot cer, przekrwione oczy i trzsy mu si rce, ale atak malarii min. Na twarz powrci mu umiech. - Dobrze, e wrcie, chopie - powiedzia Larkin i usiad. - No chyba. Marlowe niedbaym ruchem wyj szmaciane zawinitko. - A, przypomniaem sobie wanie - powiedzia z udan obojtnoci - e to moe ci si kiedy przyda. Mac odwin szmatk bez zainteresowania. - A niech mnie wszyscy diabli! - wykrzykn Larkin. - Cholera jasna, Peter, chcesz mnie przyprawi o atak serca? - powiedzia Mac. Palce mu dray. Marlowe by bardzo podniecony i ogromnie si cieszy, ale zachowa beznamitn min i rwnie beznamitnie owiadczy: - A kto by si przejmowa byle drobiazgiem?

Jednake ju po chwili, nie mogc duej powstrzyma umiechu, cay si rozpromieni. - A niech ci diabli, za t twoj angielsk powcigliwo - rzek Larkin starajc si to powiedzie cierpkim tonem, ale on te promieniowa radoci. - Jak to zdobye, chopie? Marlowe wzruszy ramionami. - Gupie pytanie. Przepraszam, Peter - powiedzia Larkin ze skruch. Marlowe by pewien, e wicej go o to nie spytaj. Bdzie lepiej, jeli aden z nich nie dowie si o wiosce, pomyla. Zmierzchao. Larkin i Marlowe stali na stray. Osonity moskitier Mac wymieni kondensator. A potem, z wielk niecierpliwoci, modlc si w duchu podczy przewd do prdu. Spocony, nasuchiwa, czy w maej suchawce nie rozlegnie si jaki dwik. Czekanie byo udrk. Pod moskitier zrobio si duszno nie do wytrzymania, a betonowe ciany i podoga trzymay ciepo, cho soce ju zachodzio. Wtem napastliwie bzykn komar. Mac zakl, ale nawet nie prbowa go wytropi i zatuc, poniewa w suchawce niespodziewanie zatrzeszczao. Zesztywniae palce, mokre od potu, ktry spywa mu po rkach, zelizgny si po rubokrcie. Wytar je. Ostronie wymaca rubk, ktr regulowao si stroik, i zacz j delikatnie, nieskoczenie delikatnie obraca. Trzaski. Nic, tylko trzaski. I wtedy usysza muzyk. Nagranie orkiestry Glenna Millera. Muzyka urwaa si i odezwa si spiker: - Mwi Kalkuta. W dalszym cigu recitalu Glenna Millera usyszymy w jego wykonaniu Ksiycow serenad. Przez otwarte drzwi Mac widzia przykucnitego w cieniu Larkina, a dalej mczyzn idcych korytarzem utworzonym przez szeregi betonowych barakw. Mia ochot wybiec na dwr i krzykn: Chcecie za chwil posucha wiadomoci, chopcy? Zapaem Kalkut! Przez minut sucha muzyki, a potem rozmontowa radio, powkada manierki do szarozielonych filcowych futeraw i niedbale rzuci je na ka. Rozgonia w Kalkucie podawaa wiadomoci o dziesitej, wic zamiast woy przewd i suchawk do trzeciej manierki, Mac schowa je, dla zaoszczdzenia czasu, pod

siennik. Tak dugo lea skulony pod moskitier, e kiedy wstawa, w plecach chwyci go bolesny skurcz. Jkn. Larkin obejrza si ze swojego stanowiska przed barakiem. - Co ci jest, chopie? Nie moesz spa? - spyta. - Jako nie mog - odpar Mac i przycupn obok Larkina. - Pierwszego dnia po wyjciu ze szpitala powiniene odpoczywa - powiedzia Larkin, ktremu nie trzeba byo mwi, e radio dziaa. Oczy Maca pony podnieceniem. Larkin wymierzy mu przyjacielskiego kuksaca. - Nic ci nie jest, stary draniu. - Gdzie Peter? - spyta Mac, dobrze wiedzc, e Marlowe trzyma wart obok prysznicw. - Tam. Siedzi jak gupek. Spjrz tylko na niego. - Hej, mahlu sana! - zawoa Mac. Marlowe zorientowa si ju wczeniej, e Mac skoczy prb, ale dopiero teraz wsta i podszed do nich. - Mahlu senderis - powiedzia, co znaczyo: sam si mahlu. Jemu te nie trzeba byo nic mwi. - A moe bymy zagrali w bryda? - zaproponowa Mac. - Kogo wemiemy na czwartego? - Hej, Gavin - zawoa Larkin. - Chce pan z nami zagra w bryda? Major Gavin Ross zdj nogi z krzesa. Wspierajc si na kulach wyszed z ssiedniego baraku. Zaproszenie ucieszyo go. Noce zawsze byy najgorsze. Przeklty parali. Kiedy by czowiek mczyzn, a teraz... Nogi do niczego. Do koca ycia skazany na wzek inwalidzki. Tu przed kapitulacj Singapuru trafi go w gow drobny odamek szrapnela. Lekarze mwili mu, e to nic powanego, e si nie pieszy, e wyjm mu ten odamek, jak tylko znajdzie si odpowiedni szpital z odpowiednim wyposaeniem. Ale ten odpowiednio wyposaony szpital jako nigdy si nie znalaz, a potem byo ju za pno. - Z przyjemnoci z wami zagram - wykrztusi, siadajc na betonowej pododze. Mac rzuci mu poduszk. - Dzikuj, kochany! - powiedzia z wdzicznoci. Chwil trwao, zanim si usadowi. W tym czasie Marlowe przynis karty, a Larkin ich rozsadzi. Gavin podnis lew nog i zgi j tak, eby mu nie

przeszkadzaa, odczepiajc jednoczenie metalow spryn czc czubek buta z opask na nodze tu pod kolanem. Nastpnie odsun drug nog, rwnie sparaliowan, i podoywszy pod plecy poduszk, opar si o cian. - Zupenie co innego - powiedzia, szybkim nerwowym ruchem podkrcajc wsy a la cesarz Wilu. - Jak tam ble gowy? - spyta odruchowo Larkin. - Nie najgorzej, mj drogi, nie najgorzej - rwnie odruchowo odpar Gavin. Kto jest moim partnerem? Pan? - Nie. Prosz zagra z Peterem. - Oj, tylko nie to. Ten chopak zawsze mi przebija asa atutem. - To si zdarzyo tylko raz - zaprotestowa Marlowe. - Raz na wieczr - rzek ze miechem Mac, zaczynajc rozdawa karty. - Mahlu. - Dwa piki - rozpocz z fantazj Larkin. Zawizaa si ostra i zacieka licytacja. Tego samego dnia pnym wieczorem Larkin zapuka do drzwi jednego z barakw. - Przepraszam, e pana niepokoj, panie pukowniku. - Ach, to pan. Czy co si stao? - spyta Smedly-Taylor. Pewnie to co zwykle, pomyla. Kiedy obolay wstawa z ka, zastanawia si, co te ci Australijczycy znowu nabroili. - Nie, nic si nie stao, panie pukowniku - odpar Larkin i upewni si, czy nikt go nie syszy. Mwi cicho i wyranie. - Rosjanie s szedziesit pi kilometrw od Berlina. Manila jest wolna. Amerykanie wyldowali na Corregidorze i Iwo Jimie. - Czowieku, jest pan tego pewien? - Tak, panie pukowniku. - Kto... - zacz Smedly-Taylor, ale urwa. - Nie. Nie chc nic wiedzie. Niech pan siada, pukowniku - powiedzia cicho. - Jest pan tego absolutnie pewien? - Tak, panie pukowniku. - Mog jedynie powiedzie - rzek beznamitnym i powanym tonem SmedlyTaylor - e nie bd mg w aden sposb pomc nikomu, kto zostanie przyapany z... kto zostanie przyapany. - Nie chcia nawet wymawia sowa radio. - Nic na ten temat nie chc wiedzie. - Cie umiechu przemkn po jego granitowej twarzy,

agodzc jej surowy wyraz. - Prosz tylko, ebycie go strzegli jak oka w gowie i natychmiast wszystko mi przekazywali. - Tak jest, panie pukowniku. Mamy zamiar... - Nie chc o niczym sysze. Interesuj mnie tylko wiadomoci - powiedzia Smedly-Taylor i ze smutkiem dotkn ramienia Larkina. - Przepraszam. - Tak bdzie bezpieczniej, panie pukowniku - zapewni go Larkin, zadowolony, e pukownik nie chce wiedzie, jakie maj plany. Postanowi mianowicie, e kady z ich trjki poda wiadomoci tylko dwu osobom. On sam Smedly-Taylorowi i Gavinowi Rossowi, Mac - majorowi Tooleyowi i porucznikowi Bosleyowi, ktrzy byli jego serdecznymi przyjacimi, a Marlowe - Krlowi i katolickiemu kapelanowi Donovanowi. Ci z kolei mieli je przekaza dwm zaufanym osobom, i tak dalej. Plan jest dobry, pomyla. Peter susznie zatrzyma dla siebie informacj, skd wzi kondensator. Dobry z niego chopak. Kiedy pnym wieczorem Marlowe wrci do baraku po odwiedzinach u Krla, Ewart jeszcze nie spa. Wysadzi gow spod moskitiery i szepn podnieconym gosem: - Peter, syszae wiadomoci? - Jakie wiadomoci? - Rosjanie s szedziesit pi kilometrw od Berlina. Amerykanie wyldowali na Corregidorze i Iwo Jimie. Marlowea ogarno przeraenie. O Boe, ju?! - Znw jakie cholerne plotki, Ewart. Bzdura, i tyle - owiadczy. - Ale nie, Peter. W obozie jest nowe radio. adne plotki. To wszystko prawda. Czy to nie wspaniale? O rany, zapomniaem o najwaniejszym. Amerykanie wyzwolili Manil. Teraz to ju nie potrwa dugo, prawda? - Uwierz, jak zobacz na wasne oczy. A moe trzeba byo powiedzie tylko Smedly-Taylorowi i nikomu wicej, zastanawia si Marlowe kadc si na pryczy. Jeeli Ewart ju wie, to wszystko jest moliwe. Przysuchiwa si nerwowo odgosom obozu. Niemal czuo si, e w Changi ronie podniecenie. Obz wiedzia, e znw ma czno ze wiatem. Spocony ze strachu Yoshima sta na baczno przed rozwcieczonym generaem.

- Ty gupcze! Ty nieudolny idioto! - grzmia genera. Yoshima przygotowa si na cios, ktry teraz powinien nastpi. I rzeczywicie, genera uderzy go otwart doni w twarz. - Ma pan odnale to radio, bo jeli nie, zdegraduje do szeregowca. Odwouje paskie przeniesienie. Odmaszerowa! Yoshima zasalutowa przepisowo, a niski ukon, jaki zoy, by uosobieniem pokory. Wyszed z kwatery generaa szczliwy, e skoczyo si tylko na tym. eby ich zaraza wybia, tych przekltych jecw! - zakl w mylach. W koszarach kaza swoim podwadnym stan w szeregu i obrzuci ich stekiem wyzwisk, wymierzajc policzki tak dugo, a go rozbolaa rka. Z kolei sieranci policzkowali kaprali, kaprale szeregowcw, a szeregowcy Koreaczykw. Rozkaz by wyrany: Znale radio, bo inaczej... Przez pi dni nic si nie dziao. Szstego dnia stranicy rzucili si na obz, roznoszc go niemal na kawaki. Ale nic nie znaleli. Obozowy zdrajca nie wiedzia jeszcze, gdzie naley szuka radia. Nic wicej si nie wydarzyo poza tym, e odwoano obiecane przywrcenie normalnych racji ywnociowych. Obz postanowi przeczeka duce si dni, duce si tym bardziej, e nie byo co je. Jedno wszake wiedziano na pewno, e przynajmniej bd docieray wiadomoci. Prawdziwe wiadomoci, a nie jakie tam plotki. A byy one pomylne. Wojna w Europie miaa si ku kocowi. Ale mimo to jecw nie opuszcza strach. Nieliczni mieli jeszcze jakie zapasy ywnoci. Jednake za dobrymi wiadomociami z frontu czaia si groba. Gdyby wojna w Europie si skoczya, wwczas na Pacyfik przerzucono by nowe siy. Musiao doj w kocu do ataku na sam Japoni. A taki atak wprawiby w sza pilnujcych obozu Japoczykw. Wszyscy zdawali sobie spraw, e koniec Changi moe by tylko jeden. Marlowe szed w stron kurzych kojcw. U biodra koysaa mu si manierka. Wsplnie z Makiem i Larkinem uzgodnili, e najbezpieczniej bdzie nie rozstawa si z manierkami i nosi je zawsze przy sobie. Na wypadek niespodziewanej rewizji. By w dobrym nastroju. Cho pienidze zarobione na sprzeday zegarka dawno si skoczyy. Krl czstowa go jedzeniem i papierosami na konto przyszych zarobkw. Co za czowiek, pomyla z podziwem. Gdyby nie on, Mac, Larkin i ja przymieralibymy godem jak cae Changi. Dzie by chodniejszy ni zwykle. Po wczorajszym deszczu kurz osiad na

ziemi. Zbliaa si pora obiadu. Podchodzc do kojcw, Marlowe przypieszy kroku. Moe bd dzi jakie jajka, pomyla. Raptem zatrzyma si, zaskoczony niezwykym widokiem. Niedaleko wybiegu dla kur, nalecego do jego grupy, zebra si tum gniewnych, gotowych na wszystko mczyzn. Ku swojemu zdziwieniu Marlowe dostrzeg wrd nich Greya. Naprzeciw Greya pukownik Foster, nagi, jeli nie liczy brudnej przepaski na biodrach, podskakiwa w miejscu jak szalony i wykrzykiwa bez adu i skadu obelgi pod adresem Johnnyego Hawkinsa, ktry tuli opiekuczo do piersi swojego psa. - Cze, Max - powiedzia Marlowe przechodzc obok kojca Krla. - Co si tu dzieje? - Cze, Pete - pozdrowi go swobodnie Max, przekadajc z rki do rki grabki. Zauway, e Anglik drgn na dwik swojego zdrobniaego imienia. Ci oficerowie..., pomyla. Wszyscy jednakowi! Sprbuj tylko takiego potraktowa jak rwniach i zwr si do niego po imieniu, a zaraz si wcieka. Cholera by ich wzia! - Ano tak, Pete - powtrzy z rozmysem. - Caa draka wybucha z godzin temu. Wyglda na to, e pies Hawkinsa wpad do kojca tego Irlandczyka i zagryz mu kur. - Niemoliwe! - Nie bdzie si ju dugo cieszy tym psem, to pewne. - dam w zamian kur i odszkodowanie! - wrzeszcza Foster. - Ten potwr zabi jedno z moich dzieci. dam aresztowania go za morderstwo... - Ale panie pukowniku, przecie to bya kura, nie dziecko - powiedzia Grey, ktry by ju u kresu cierpliwoci. - Nie mona oskara... - Moje kury s moimi dziemi, idioto! Kura, dziecko, co za rnica? Hawkins to parszywy morderca! Morderca, syszy pan?! - Nieche pan mnie posucha, pukowniku - rzek ze zoci Grey. - Hawkins nie moe zwrci panu kury. Powiedzia ju, e przeprasza. Pies zerwa mu si ze smyczy... - dam sdu wojennego. Hawkins to morderca, tak samo jak ten jego potwr. - Fosterowi wystpia na usta piana. - Ta bestia z pieka rodem zabia moj kur i zjada j. Po moim dziecku zostay tylko pira. Odsoniwszy zby, pukownik rzuci si nagle na Hawkinsa z wycignitymi rkami. Zakrzywionymi jak szpony palcami zacz szarpa psa, ktrego Hawkins

trzyma na rkach, krzyczc: - Zabij ciebie i twoj przeklt besti! Hawkins uchyli si i odepchn go. Foster upad, a Pirat zaskomli ze strachu. - Powiedziaem ju, e przepraszam - wykrztusi Hawkins. - Gdybym mia pienidze, chtnie bym da panu dwie, a nawet dziesi kur, ale nie mog! Grey powiedzia z desperacj - na mio bosk, nieche pan co zrobi. - A co ja tu mog poradzi? - Grey by zmczony, zy i mia czerwonk. - Wie pan dobrze, e nic nie mog zrobi. Bd musia zameldowa o tym, co si stao. A pan niech jak najszybciej pozbdzie si tego psa. - Jak to? - Do jasnej cholery! - hukn na niego Grey. - Powiedziaem wyranie: niech pan si go pozbdzie. Niech pan go zabije. Jeeli nie sam, to prosz znale kogo, kto to zrobi. Wszystko jedno, byleby jeszcze dzi znikn z obozu. - To jest mj pies. Pan nie moe rozkaza... - Nie mog? Wanie, e mog! - przerwa mu Grey, napinajc minie brzucha. - Zna pan regulamin. Ostrzegano pana, eby trzyma pan psa na smyczy i jak najdalej std. Pirat zagryz i zjad kur. S na to wiadkowie. Pukownik Foster podnis si z ziemi. Oczy mia jak czarne paciorki. - Zabij go - wysycza. - To ja zabij tego psa. Oko za oko. Grey zastpi mu drog. Foster pochyli si, gotw do kolejnego ataku. - Pukowniku Foster, zo w tej sprawie meldunek. Kapitan Hawkins otrzyma rozkaz zabicia psa... Foster jakby nie sysza sw Greya. - Ten potwr naley do mnie - mwi. - Zabij go, tak jak on zabi moj kur. On jest mj. Zabij go. - Zacz skrada si w stron Hawkinsa, z kcikw ust cieka mu lina. - Zabij go, tak jak on zabi moje dziecko. Grey zagrodzi mu drog rk. - Nie! Hawkins sam si tym zajmie. - Pukowniku Foster, ja prosz, bagam pana, niech pan przyjmie moje przeprosiny - korzy si Hawkins. - Prosz, niech mi pan pozwoli zatrzyma psa. To ju si nigdy nie powtrzy. - Pewnie, e si nie powtrzy. - Foster zamia si obkaczo. - On ju nie yje i jest mj. Rzuci si na Hawkinsa, ale ten si cofn, a Grey zapa pukownika za rami.

- Do tego, bo pana zaaresztuj! - krzykn. - Kto to widzia, eby tak si zachowywa wyszy oficer. Prosz zostawi Hawkinsa w spokoju. Prosz std odej. Foster wyswobodzi rk z ucisku Greya. - Ju ja si z tob policz, morderco - zwrci si do Hawkinsa cichym, ledwie syszalnym szeptem. - Ju ja si z tob policz. Wrci do kojca i wczoga si do rodka. To by jego dom, miejsce, gdzie y, jad i spa ze swoimi dziemi - kurami. - Przykro mi, Hawkins, ale musi pan si pozby tego psa - rzek Grey. - Grey, bardzo pana prosz, niech pan cofnie ten rozkaz. Prosz, bagam pana, zrobi wszystko, co pan kae, wszystko. - Nie mog - powiedzia Grey. Nie mia innego wyboru. - Sam pan wie, e nie mog. Nie mog, czowieku. Niech pan si go pozbdzie, i to jak najszybciej. Powiedziawszy to, odwrci si na picie i odszed. Policzki Hawkinsa byy mokre od ez. Tuli do siebie psa. Nagle zauway wrd zgromadzonych Marlowea. - Na mio bosk, Peter, pom mi - zwrci si do niego. - Nie mog, Johnny. Jest mi bardzo przykro, ale ani ja, ani nikt inny nie moe ci pomc. Zrozpaczony Hawkins rozejrza si po milczcych twarzach. Nie kry si ju z paczem. Mczyni odwrcili si, bo nic nie mogli poradzi na to, co si stao. Nie ma co, gdyby to nie pies, ale czowiek zabi kur, skoczyoby si podobnie, jeli nie tak samo. Jeszcze chwil trwaa ta aosna scena, a wreszcie Hawkins uciek z kaniem, nie wypuszczajc Pirata z obj. - al mi go - powiedzia Marlowe do Maxa. - Pewnie, ale cae szczcie, e to nie bya kura Krla. O rany, to byby mj koniec. Max zamkn klatk i skin Marloweowi gow na poegnanie. Lubi zajmowa si kurami. Nie ma to jak od czasu do czasu dodatkowe jajko. A ryzyko adne, trzeba tylko byo prdko wyssa zawarto, ubi skorupk na proszek i domiesza go kurom do arcia. W ten sposb po jajku nie pozostawao ladu. Poza tym skorupki te przecie byy kurom potrzebne. A zreszt, c znaczyo dla Krla podebranie mu raz czy drugi jajka? Dopki Krl mia zapewnione codziennie przynajmniej jedno, nie byo si o co martwi. Ani troch! Max naprawd ogromnie si cieszy. Przez cay najbliszy tydzie mia doglda kur.

Tego samego dnia po obiedzie Marlowe lea na pryczy odpoczywajc. - Przepraszam, panie kapitanie. Marlowe obrci gow i zobaczy, e obok stoi Dino. - Sucham? - powiedzia i z lekkim zakopotaniem rozejrza si po baraku. - Mmm... Czy mog prosi o chwil rozmowy, panie kapitanie?- spyta Dino. Panie kapitanie jak zwykle zabrzmiao impertynencko. Czemu ci Amerykanie nie potrafi wymwi tego zwyczajnie? - pomyla Marlowe, po czym wsta i wyszed za Dinem na dwr. Dino poprowadzi go na rodek niewielkiego placyku pomidzy barakami. - Suchaj, Pete. Krl chce si z tob widzie. Masz zabra ze sob Larkina i Maca - wyszepta naglcym tonem. - O co chodzi? - Powiedzia tylko, eby ich przyprowadzi. Macie si z nim spotka za p godziny w wizieniu, w celi pidziesit cztery na czwartym pitrze. Oficerom nie wolno byo przebywa na terenie wizienia. Tak brzmia japoski rozkaz, a obozowa andarmeria pilnowaa, eby go przestrzegano. Ryzykowna sprawa, pomyla Marlowe. - Nic wicej nie mwi? - spyta. - Nie. To wszystko. Cela pidziesit cztery, czwarte pitro, za p godziny. To tymczasem, Pete. Co si znw szykuje? - zastanawia si Marlowe. Wrci prdko do baraku i powtrzy Macowi i Larkinowi rozmow z Dinem. - Co o tym sdzisz, Mac? - spyta. - C, nie sdz, eby Krl zaprosi wszystkich trzech ot tak sobie, bez wyjanienia, gdyby nie szo o co wanego - odpar ostronie Mac. - A co zrobimy z wejciem do wizienia? - Na wypadek gdyby nas przyapano, musimy mie w pogotowiu jak historyjk - powiedzia Larkin. - Grey na pewno si o tym dowie i zaraz zacznie co podejrzewa. Najlepiej, jeli kady z nas pjdzie osobno. Zawsze mog powiedzie, e id zobaczy si z kilkoma Australijczykami zakwaterowanymi w wizieniu. A ty, Mac? - Jest tam te paru z Puku Malajskiego. Mgbym akurat odwiedzi ktrego z nich. No, a ty, Peter? - Mgbym si spotka z paroma gomi z RAF-u - rzek Marlowe i po chwili

wahania doda: - A moe najpierw pjd sam, dowiem si, o co chodzi, i wrc was zawiadomi? - Nie. Jeeli nawet nie zauwa, e wchodzisz, to mog ci zapa przy wyjciu i zatrzyma. A wtedy ju ci tam nie wpuszcz. Przecie nie mgby nie usucha bezporedniego rozkazu i wej tam znowu. Idmy wszyscy, ale kady oddzielnie - powiedzia Larkin i umiechn si. - Tajemnicza sprawa, co? Ciekaw jestem, o co waciwie chodzi? - Oby tylko nie wyniky z tego jakie nieprzyjemnoci - rzek z trosk Marlowe. - W naszych czasach, mj chopcze, nieprzyjemnoci wynikaj z faktu, e si yje - rzek Mac. - Wcale nie czubym si bezpiecznie, gdybym tam nie poszed. Krl ma wpywowych znajomych. Moe co wie. - A co z manierkami? Zastanawiali si przez chwil. Pierwszy odezwa si Larkin. - Wemiemy je ze sob - zadecydowa. - Czy to aby bezpieczne? Jak ju znajdziemy si w rodku, to w razie nagej rewizji w aden sposb nie zdoamy ich ukry. - Jeeli maj nas zapa, to i tak zapi - rzek surowo Larkin. - Albo jest to nam pisane, albo nie - doda z zacit min. - Ej, Peter, zapomniae zaoy opask - zawoa Ewart w lad za wychodzcym z baraku Marloweem. - A, rzeczywicie, dzikuj. Cakiem zapomniaem. Wracajc do pryczy Marlowe kl w duchu. - Mnie te to si cigle zdarza. Ostrono nie zawadzi. - Racja. Dzikuj. Marlowe przyczy si do mczyzn spacerujcych ciek wydeptan przy murze wizienia, Poszed ni na pnoc, skrci i znalaz si przed bram. Zsun opask z ramienia i nagle poczu si nagi. Mia wraenie, e mijajcy go mczyni przygldaj mu si i dziwi, dlaczego ten oficer nie nosi opaski. Na wprost, dwiecie metrw dalej, koczya si prowadzca na zachd droga. Ale w tej chwili nie zamykaa jej blokada z drutw, poniewa po skoczonym dniu pracy wracao do obozu kilka oddziaw jecw. Wyczerpani ludzie cignli na olbrzymich pozach pnie drzew, ktre w wielkim znoju wydobyli z bagna, a ktre przeznaczone byy dla obozowych kuchni. Marlowe przypomnia sobie, e pojutrze jego te czeka podobna

praca. Nie mia nic przeciwko robotom na lotnisku, gdzie pracowa niemal codziennie. Praca bya tam lekka. Ale roboty w lesie to zupenie co innego. Holowanie cikich pni byo niebezpieczne. Brak odpowiedniego sprztu, ktry uatwiaby prac, sprawia, e wielu nabawiao si przepukliny. Wielu amao rce, nogi albo skrcao kostki. Wszyscy sprawni, zarwno onierze, jak i oficerowie, mieli obowizek raz lub dwa razy w tygodniu pracowa przy drewnie, poniewa kuchnie pochaniay due iloci opau. I byo to w kocu suszne, e zdrowi pracuj dla chorych. Po jednej stronie bramy sta andarm, a po drugiej koreaski stranik, ktry opiera si o mur, pali papierosa i ospale przyglda si mijajcym go jecom. andarm obserwowa wracajcych z robt ludzi, ktrzy szurajc nogami wchodzili przez obozow bram. Na saniach lea jaki czowiek. Dla jednego czy dwch tak to si zwykle koczyo. Tylko miertelnie wyczerpanych albo ciko chorych cignito w ten sposb z powrotem do Changi. Marlowe przelizn si pomidzy nieuwanymi stranikami i wmiesza w tum krcy bezustannie po wielkim betonowym dziedzicu wizienia. Odszuka waciwy blok i zacz wspina si po metalowych schodach, wymijajc prycze i rozoone na pododze maty do spania. Wszdzie tu peno byo ludzi. Na schodach, na korytarzach, w otwartych celach - po czterech, po piciu w celi przeznaczonej dla jednego winia. Narastao w nim przeraajce uczucie stamszenia, naporu z dou, z gry, zewszd. Panujcy tu smrd przyprawia o mdoci: smrd wiziennych murw, smrd cia gnijcych i nie mytych, smrd ludzi zamknitych i stoczonych. Marlowe znalaz wreszcie cel numer pidziesit cztery. Drzwi byy zamknite, nacisn wic klamk i wszed do rodka. Mac i Larkin ju tam byli. - Jezu, ten smrd mnie wykoczy - powiedzia. - Mnie te - odpar spocony Larkin. Rwnie i Mac by spocony. W celi panowaa duchota, a betonowe ciany ziony wilgoci i pokryte byy pleni na skutek wielu lat potnienia. Cela miaa ze dwa metry szerokoci, dwa i p dugoci i trzy wysokoci. Jej rodek zajmowao spojone zjedna ze cian ko - betonowa brya dwumetrowej dugoci, wysoka i szeroka na metr. Betonowy wystp ka suy za poduszk. W kcie bya toaleta - otwr w pododze, poczony ze ciekiem. Ale kanalizacja od dawna nie dziaaa. Pod samym sufitem znajdowao si mae zakratowane okienko.

Nie byo przez nie wida nieba, bo ciany miay ponad p metra gruboci. - Mac. Dajmy mu jeszcze par minut, a potem zmykamy std - odezwa si Larkin. - Dobra. - Otwrzmy chocia drzwi - zaproponowa Marlowe. Pot la si z niego strumieniami. - Lepiej niech bd zamknite, Peter. Tak jest bezpieczniej - rzek z niepokojem Larkin. - Wolabym umrze, ni tu mieszka. - Pewnie. Dzikujmy Bogu za wiee powietrze. - Widzisz to, Larkin? - spyta Mac, wskazujc lece na betonowym ku koce. - Nie rozumiem, gdzie si podziali mieszkacy tej celi. Przecie wszyscy jednoczenie nie mogli pj na roboty. - Nic z tego nie rozumiem - odpar Larkin, ktry zaczyna si ju denerwowa. - Chodmy std... W tej samej chwili drzwi otworzyy si i do celi wszed rozpromieniony Krl. W rkach trzyma kilka paczek. - Cze, chopcy! - zawoa i zrobi miejsce, eby przepuci Texa, ktry rwnie by obadowany paczkami. - Po to na ku, Tex - poleci. Przygldali si zdumieni, jak Tex stawia na ku maszynk elektryczn i garnek, a potem kopniakiem zamyka drzwi. - Przynie wody - poleci mu Krl. - Dobra. - Co tu si dzieje? W jakiej sprawie chcia pan si z nami widzie? - spyta Larkin. Krl rozemia si. - Zaraz sobie co ugotujemy - oznajmi. - Mam rozumie, e sprowadzi pan nas tu tylko po to? Psiakrew, przecie moglimy to zrobi u nas, na kwaterze! - wciek si Larkin. Krl spojrza na niego i umiechn si. Odwrci si do Larkina plecami i otworzy jak paczk. Tex wrci z garnkiem napenionym wod i postawi go na maszynce. - Suchaj, Rada, co... - zacz Marlowe i urwa. Krl wsypywa wanie do wody niemal ca, kilogramow torb fasolki

katchang idju. Nastpnie wsypa do garnka soli i dwie czubate yki cukru. Znw si odwrci, wyj co zapakowanego w li banana, odwin i podnis to do gry. - Matko wita! W celi zrobio si cicho jak makiem zasia. Krl by zachwycony wraeniem, jakie zrobia na nich jego niespodzianka. - A nie mwiem, Tex? - powiedzia z umiechem. - Jeste mi winien dolara. Mac wycign rk i dotkn misa. - Mahlu. Prawdziwe. Larkin te dotkn misa. - Zapomniaem ju, jak wyglda miso - powiedzia ciszonym i penym podziwu gosem. - Sowo honoru daj, jest pan genialny. Genialny. - Dzi s moje urodziny, wic pomylaem sobie, e trzeba to jako uczci. Mam jeszcze to - powiedzia Krl unoszc butelk. - Co to jest? - Sake! - Nie do wiary - wyszepta Mac. - Przecie to jest cay wiski zad. - Nachyli si i powcha miso. - Wielki Boe, prawdziwe, prawdziwe i wiee jak wiosenny ranek. Hurra! Wszyscy si rozemieli. - Przekr klucz, Tex - poleci Krl i zwrci si do Marlowea. - No i jak, wsplniku? Marlowe nadal nie odrywa oczu od misa - Skd je wytrzasne? - Dugo by mwi - odpar Krl. Wzi n, naci miso i rozerwa may zad na dwie czci, a nastpnie woy je do garnka. Wszyscy przygldali si zafascynowani, jak soli wod, ustawia rondel idealnie porodku maszynki, opiera si plecami o cian i zakada nog na nog. - Niele, co? Przez duszy czas wszyscy milczeli. Cisz przerwao nage poruszenie klamki. Krl skin na Texa, ktry przekrci klucz w zamku i uchyli lekko drzwi, a potem szeroko je otworzy. Wszed Brough. Rozejrza si zdumiony po celi. Zauway maszynk. Podszed i zajrza do garnka. - O, do pioruna! - zawoa.

- Dzi s moje urodziny - wyjani z umiechem Krl. - Dlatego zaprosiem ci na obiad. - A wic masz we mnie gocia - rzek Brough i wycign rk do Larkina. Don Brough, panie pukowniku -przedstawi si. - Mw mi Grant! Znasz Maca i Petera? - Pewnie, e znam. - Brough umiechn si do nich i zwrci si do Texa. Cze, Tex! - pozdrowi go. - Fajnie, e jeste, Don. - Siadaj, Don - powiedzia Krl wskazujc ko. - Zabierajmy si do roboty. Marlowe zastanawia si, co sprawia, e amerykascy onierze i oficerowie tak atwo przechodz ze sob na ty. Nie byo w tym adnego pospolitowania si czy podlizywania. Miao si wraenie, e tak wanie powinno by. Zreszt ju wczeniej zwrci uwag, e amerykascy onierze uznaj Brougha za swojego dowdc i s mu posuszni, chocia wszyscy zwracaj si do niego po imieniu. Zastanawiajce. - A ta robota to niby co? - spyta Brough. Krl wycign kilka kawakw koca. - Bdziemy musieli uszczelni drzwi - oznajmi. - Co takiego? - spyta z niedowierzaniem Larkin. - Bezwarunkowo. Jak tylko zacznie si gotowa, moe si zrobi draka. Wystarczy, eby ludzie poczuli zapach, a wtedy... sami rozumiecie. Rozerwaliby nas na strzpy. Mylaem nad tym i wygwkowaem, e wizienie to jedyne miejsce, gdzie nikt nam nie przeszkodzi w gotowaniu. Zapach wyleci przez okno. Jeli, ma si rozumie, dobrze uszczelnimy drzwi. W kadym razie gdzie indziej na pewno nie mona by byo tego zrobi. - Larkin mia racj. Jest pan genialny - owiadczy z powag Mac. - Ja nawet bym o tym nie pomyla. Sowo daj, od tej chwili Amerykanw zaliczam do moich przyjaci! - doda ze miechem. - Dzikuj, Mac. A teraz bierzmy si do roboty. Gocie Krla wzili kawaki koca, powpychali je w szpary wok drzwi i zasonili okratowanego judasza. Kiedy skoczyli, Krl obejrza dzieo. - W porzdku - orzek. - No, a co z oknem? Spojrzeli na may, okratowany otwr pod sufitem. - Zostawmy je tak, jak jest, a jedzenie si zagotuje. Wtedy je zakryjemy i postaramy si wytrzyma, ile si da. Potem moemy je na chwil odsoni -

powiedzia Krl i rozejrza si po zgromadzonych. - Chyba nie zaszkodzi wypuci raz na jaki czas troch zapachu. Co jak indiaski sygna dymny. - Jest wiatr? - ebym to ja wiedzia. Czy kto zwrci na to uwag? - Podsad mnie, Peter - powiedzia Mac. Mac, jako najniszy, mg stan Marloweowi na ramionach. Wyjrza przez krat, polini palec i wystawi go na zewntrz. - Popiesz si, Mac, jak Boga kocham, nie myl, e z ciebie takie pirko! krzycza z dou Marlowe. - Musz przecie sprawdzi, skd wieje, bezczelny mokosie! Mac znowu polini palec i wystawi go za okno. Mia przy tym tak skupion min i wyglda do tego stopnia komicznie, e Marlowe wybuchn miechem. A kiedy zawtrowa mu Larkin, obaj tak skrcali si ze miechu, e Mac spad z wysokoci prawie dwch metrw, otar sobie nog o betonowe podoe i zacz kl na czym wiat stoi. - No popatrz, tylko popatrz, co sobie przez ciebie zrobiem. A niech ci szlag wykrztusi. Byo to tylko mae zadrapanie, ale pocieka z niego struka krwi. Cholera jasna, o may wos nie zdarem sobie skry z caej nogi. - Popatrz no, Peter, Macowi pynie w yach prawdziwa krew - wystka Larkin trzymajc si za brzuch. - A ja zawsze mylaem, e mleczko kauczukowe! - A idcie do diaba, sukinsyny, mahlul - powiedzia rozdraniony Mac, a nagle te zdj go pusty miech, wsta, chwyci Marlowea i Larkina za rce i zacz piewa: - Dalej wszyscy wkoo, krmy si wesoo... Marlowe pochwyci rk Brougha, Brough Texa i korowd rozpiewanych i zanoszcych si histerycznym miechem mczyzn obtaczy garnek i siedzcego przy nim po turecku Krla. Mac zatrzyma korowd. - Witaj, Cezarze! - zawoa. - Majcy je pozdrawiaj ciebie. Wszyscy jak jeden m zasalutowali po rzymsku Krlowi i zwalili si na podog, jeden na drugiego. - Przygniote mi rk, Peter! - Wsadzie mi nog w jaja! - krzykn Larkin na Brougha. - Przepraszam, Grant. O Jezu! Dawno tak si nie umiaem. - Suchaj, Rada, chyba wszyscy powinnimy zamiesza w garnku na szczcie - zaproponowa Marlowe.

- No, to chod, zamieszaj - odpar Krl. Serce w nim roso, kiedy widzia, jak si ciesz. Ustawili si uroczycie w kolejce i pierwszy zamiesza gorc ju potraw Marlowe. Mac wzi od niego yk i mieszajc obdarzy garnek spronym bogosawiestwem. eby nie by gorszym, Larkin zacz miesza ze sowami: - Wrzyj, wrzyj, kotle, wrzyj i buchaj... - Czy ty oszala? Cytujesz Makbeta?! - przerwa mu Brough. - A czemu nie? - To przynosi pecha. Tak samo jak gwizdanie w garderobie teatru. - Naprawd? - Kady gupi to wie! - Niech mnie diabli! Nigdy o tym nie syszaem - powiedzia Larkin, marszczc brwi. - A zreszt, pomylie si - rzek Brough. - To leci: Dalej! wawo! hopsa! hej! Buchaj, ogniu! kotle, wrzej! - Co mi tu bdziesz mwi, Jankesie! Ju ja znam Szekspira! - Zamy si o jutrzejsz porcj ryu. - Pilnuj si, Larkin - ostrzeg podejrzliwie Mac, znajc skonno Larkina do hazardu. - Nie wolno si tak lekkomylnie zakada. - Ale ja mam racj, Mac - powiedzia Larkin, ktremu wcale nie podoba si pewny siebie wyraz twarzy Amerykanina. - Skd jeste taki pewien, e wiesz to lepiej ode mnie? - Zakad stoi? - spyta Brough. Larkin zastanawia si przez chwil. Lubi si zakada, ale jutrzejsza porcja ryu bya zbyt wysok stawk. - Nie. Mog gra o ry w karty, ale na Szekspira go nie postawi, eby nie wiem co. - Szkoda - rzek Brough. - Przydaaby mi si dodatkowa porcja. To by akt czwarty, scena pierwsza, wiersz dziesity. - A skd ty to tak dokadnie wiesz? - Nie masz si czemu dziwi - odpar Brough. - Studiowaem dziennikarstwo i dramatopisarstwo. Kiedy std wyjd, zostan pisarzem. Mac pochyli si nad garnkiem i zajrza do rodka. - Zazdroszcz ci, chopie - powiedzia. - Praca pisarza moe si okaza

najwaniejsza ze wszystkich. Pod warunkiem, e jest co warta. - Bzdury pleciesz, Mac - rzek Marlowe. - S przecie tysice innych, waniejszych zaj. - To tylko wiadczy o tym, jak mao wiesz o wiecie. - O wiele waniejszy jest biznes - wtrci Krl. - Bez tego wiat stanby w miejscu, a bez pienidzy i stabilnej gospodarki nie miaby kto kupowa ksiek. - Wypchaj si ze swoim biznesem i gospodark - rzek Brough. - To s rzeczy materialne. Mac ma racj. Jest wanie tak, jak powiedzia. - Mac, dlaczego pisarstwo jest takie wane? - spyta Marlowe. - No c, chopcze, po pierwsze, jest to co, czym zawsze chciaem si zaj, ale mi nie wyszo. Prbowaem wiele razy, ale nigdy nie udao mi si niczego doprowadzi do koca. Zakoczy co - to jest wanie najtrudniejsze. Ale najwaniejsze wydaje mi si to, e pisarze s jedynymi ludmi, ktrzy mog zrobi co z tym wiatem. Biznesmen nie zrobi nic... - Bzdura - przerwa mu Krl. - A Rockefeller! A Morgan, Ford, a du Pont i caa reszta? To oni finansuj instytuty naukowe, biblioteki, szpitale i galerie sztuki. Gdyby nie ich forsa... - Tak, ale doszli do swoich pienidzy cudzym kosztem -zareplikowa szorstko Brough. - Mogliby zwrci cz tych krociowych zyskw ludziom, ktrzy je wypracowali. Te pijawki... - Zdaje si, e jeste demokrat? - spyta zaperzony Krl. - eby wiedzia, e jestem. We na przykad Roosevelta. Spjrz, co on robi dla kraju. Postawi go na nogi, podczas gdy ci cholerni republikanie... - To bzdura, sam dobrze o tym wiesz. Republikanie nie mieli z tym nic wsplnego. To by cykl ekonomiczny. - Nie wciskaj mi tu bredni o cyklach ekonomicznych. Republikanie... - Ej, koledzy - przerwa im agodnie Larkin. - Odmy polityk do czasu, a zjemy. Co wy na to? - Dobrze, niech bdzie - zgodzi si niechtnie Brough. - Ale ten tutaj gada jak potuczony. - Mac, a ja nadal nie rozumiem, dlaczego pisarstwo jest takie wane - rzek Marlowe. - Jak by ci to powiedzie... Pisarz moe przela na kawaek papieru jak ide albo punkt widzenia. Jeeli naprawd ma co do powiedzenia, to moe poruszy

ludzi, choby pisa na papierze toaletowym. I tylko on jeden w tym naszym wieku nowoczesnej ekonomii moe to zrobi, on jeden moe zmieni wiat. Biznesmen nie, jeli nie dysponuje odpowiednim kapitaem. Polityk te nie, jeli nie zajmuje wysokiego stanowiska i nie ma w rku wadzy. A ju na pewno nie plantator. Ksigowy te nie, prawda, Larkin? - Oczywicie. - Ale pan mwi o propagandzie - rzek Brough. - A ja nie chc pisa propagandy. - Pisae moe do filmu, Don? - spyta Krl. - Nigdy nikomu nic nie sprzedaem, a pisarzem zostajesz dopiero wtedy, kiedy co sprzedasz. Ale film to cholernie wana rzecz. Wiecie, Lenin powiedzia, e kino to najwaniejszy wynalazek wszechczasw, za pomoc ktrego mona rozpowszechnia idee. - Brough zauway, e Krl szykuje si do ataku. - Tylko sobie, sukinsynu, nie myl, e poniewa jestem demokrat, to musz by komunist. Cholera jasna - zwrci si do Maca - wystarczy, e kto czyta Lenina, Stalina czy Trockiego, a ju z niego robi komunist. - Dobra, Don, ale musisz przyzna, e kupa demokratw jest nastawionych lewicowe - rzek Krl. - A odkd to kto, kto ma proradzieckie pogldy, musi by od razu komunist? W kocu s to nasi sprzymierzecy! - Historycznie rzecz biorc, wcale mnie to nie cieszy - powiedzia Mac. - A to dlaczego? - Bo po wojnie bdziemy mieli z nimi kopoty. Zwaszcza na Wschodzie. Ju przed wojn zaczli miesza na caego. - W przyszoci karier zrobi telewizja - powiedzia Marlowe wpatrujc si w smuk pary taczc na powierzchni gotujcej si strawy. - Widziaem kiedy pokaz telewizji nadany z Alexandra Paace w Londynie. Baird raz na tydzie nadaje stamtd jaki program. - Syszaem o telewizji, ale jej nie widziaem - rzek Brough. - Ja te nie - wyzna Krl. - Mona by pewnie na tym zrobi kapitalny interes. - Na pewno nie w Stanach - mrukn Brough. - Pomyl tylko, jakie tam s odlegoci! Moe to dobre dla maych pastewek, jak na przykad Anglia, ale nie dla pastwa z prawdziwego zdarzenia, jakim s Stany. - Co chcesz przez to powiedzie? - spyta Marlowe, sztywniejc.

- A to, e gdyby nie my, to ta wojna nigdy by si nie skoczya. To przecie nasze pienidze, nasza bro, nasza potga... - Posuchaj no, stary, radzilimy sobie niele sami, dajc czas wam, leniom, ebycie wreszcie ruszyli tyki. To jest tak samo wasza, jak i nasza wojna. Zmierzyli si wzrokiem. - Bzdura! Czemu wy, Europejczycy, nie powybijacie si nawzajem, tak jak to robilicie od wiekw, i nie zostawicie nas w spokoju, tego nie wiem. Musielimy przyj wam z pomoc, zanim... Nie wiadomo kiedy rozptaa si powszechna ktnia: jeden przez drugiego klli, nikt nikogo nie sucha, kady mia swoj racj, a wszystkie racje byy suszne. Krl i Brough wygraali sobie zapamitale piciami, Marlowe wrzeszcza na Maca. Wtem rozlego si walenie do drzwi. Natychmiast zapada cisza. - Co si tak drzecie, do jasnej niespodziewanej? - dobieg zza drzwi czyj gos. - To ty, Griffiths? - A co se mylisz, e to moe ten zasrany Adolf Hitler? Chceta, eby nas zamkli, czy co? - Nie. Przepraszamy. - No, to siedta cicho, do cholery! - Kto to? - spyta Mac. - Griffiths. To jego cela. - Jak to? - Ano tak. Wynajem j od niego na pi godzin. Po trzy dolce za godzin. Nic nie ma za darmo. - Wynaj pan t cel? - spyta z niedowierzaniem Larkin. - Oczywicie. Spryciarz z tego Griffithsa - rzek Krl i wyjani: - Jest tu kupa ludzi, tak czy nie? Siedz sobie na gowach i nie maj chwili spokoju. Wic ten Anglik wynajmuje cel wszystkim, ktrzy chc, eby im nie przeszkadza. Nie powiem, eby to bya wymarzona kryjwka, ale Griffiths niele na tym wychodzi. - Zao si, e on tego nie wymyli - rzek Brough. - Kapitanie, nie umiem kama - powiedzia z umiechem Krl. Przyznaj, e pomys by mj. Ale Griffiths ma z tego tyle, e jemu i jego grupie wiedzie si bardzo dobrze.

- A ile z tego masz ty? - Normalne dziesi procent. - Jeeli to jest tylko dziesi procent, to w porzdku -stwierdzi Brough. - Tylko dziesi - potwierdzi Krl. Nigdy by mu nie skama, chocia Broughowi guzik byo do tego, co on robi. Brough nachyli si nad garnkiem i zamiesza w nim. - Hej, chopcy, ju si gotuje. Stoczyli si wok maszynki. Rzeczywicie, teraz ju naprawd wrzao. - W takim razie trzeba si zaj oknem. Lada chwila zacznie rozchodzi si zapach. Zasonili zakratowany otwr kocem i wkrtce cela wypenia si smakowit woni. Mac, Larkin i Tex przykucnli pod cian ze wzrokiem utkwionym w garnek. Marlowe usiad po drugiej stronie oa, a poniewa by najbliej garnka, od czasu do czasu w nim miesza. Woda wrzaa agodnie wynoszc na powierzchnie delikatne, sierpowato zakrzywione ziarna, ktre umykay potem kaskad w gb pynu. Od kipicej powierzchni oderwa si oboczek pary, przynoszc ze sob intensywny zapach misa. Krl nachyli si i wrzuci do rodka gar malajskich zi: szafran indyjski, kajang, huan, taka oraz godziki i czosnek, co jeszcze bardziej wzbogacio intensywny aromat. A po nastpnych dziesiciu minutach doda jeszcze niedojrzay owoc melonowca. - I pomyle tylko, e facet, ktry znalazby sposb na produkcj melonowca w proszku, mgby zrobi po wojnie fortun - powiedzia. - To by zmikczyo nawet skr bawou! - Malajczycy uywaj melonowca od niepamitnych czasw - odezwa si Mac, ale waciwie nikt go nie sucha, on sam te zreszt nie myla o tym, co mwi, pochonity otaczajc ich rozkosznie intensywn woni. Pot skapywa im z brd, spywa po piersiach, rkach i nogach, ale nie zdawali sobie sprawy ani z tego, ani z panujcej duchoty. Myleli wycznie o tym, e to nie sen, e oto na ich oczach gotuje si miso, ktre ju niedugo bd jedli. - Skd je masz? - spyta Marlowe, cho waciwie nie by ciekaw odpowiedzi. Czu po prostu, e musi co powiedzie, eby przerwa przytaczajc cisz. - To pies Hawkinsa - odpar Krl, mylc tylko: Chryste, jak to pachnie, co za

zapach! - Pies Hawkinsa? - To jest Pirat? - Jego pies? - Mylaem, e to mae prosi! - Pies Hawkinsa?! - To straszne! - Chcesz powiedzie, e to zad Pirata? - spyta Marlowe z przeraeniem. - Oczywicie - odpar Krl. Teraz, kiedy sprawa si wydaa, byo mu wszystko jedno. - Chciaem powiedzie wam o tym pniej, ale niech tam. Teraz ju wiecie. Rozejrzeli si po sobie w osupieniu. - Matko Boska, pies Hawkinsa! - odezwa si wreszcie Marlowe. - Ej, suchajcie, waciwie co to za rnica? - stara si trafi im do rozsdku Krl. - W yciu nie widziaem czyciej utrzymanego psa. By czystszy ni prosiak, a nawet, dajmy na to, kura. Miso to miso. Proste jak drut! - Susznie - przyzna z rozdranieniem Mac. - Nic zego w tym, e je si psa. Chiczycy jadali je zawsze i nadal jedz. To dla nich przysmak. Tak, tak. Nie da si ukry. - Niby racja - rzek Brough z nut obrzydzenia w gosie. - Ale my nie jestemy Chiczykami, a to jest przecie pies Hawkinsa! - Czuj si jak kanibal - powiedzia Marlowe. - Zrozumcie, Mac ma racj - rzek Krl. - Nic zego w tym, e to pies. No, tylko powchajcie. - Powchajcie! - powtrzy Larkin. Z trudem wydobywa z siebie gos, bo krztusi si lin. - Czuj tylko miso. To najwspanialszy zapach, jaki spotkaem w yciu, i nic mnie nie obchodzi, czy to jest Pirat, czy nie. Chc je. - Potar rkami brzuch, jak gdyby mia boleci. - Nie wiem jak wy, ale ja jestem taki godny, e a mnie api skurcze. Ten zapach dziwnie wpywa na moj przemian materii. - Mnie te jest niedobrze. I to wcale nie dlatego, e to jest psie miso powiedzia Marlowe, po czym doda niemal z paczem: - Ja po prostu nie chc je Pirata. Jak my potem spojrzymy w oczy Hawkinsowi? - spyta Maca. - Nie wiem, chopcze. Spojrz gdzie w bok. Tak. Chyba nie zdoam patrze mu w oczy - wyzna Mac. Nozdrza mu zadray. Skierowa wzrok na bulgoczcy

garnek. - Ach, jak to pachnie. - Kto nie chce je, moe oczywicie wyj - rzek ze spokojem Krl. Nikt si nie poruszy. Wkrtce wszyscy usiedli opierajc si plecami o cian i pogryli si w mylach, wsuchujc si w bulgotanie i sycc aromatem. To bya rozkosz. - Kiedy si nad tym zastanowi, nic w tym szokujcego - powiedzia Larkin, bardziej po to, eby przekona samego siebie ni innych. - Wemy na przykad nasze kury. Bardzo si do nich przywizujemy, ale to nie przeszkadza nam zjada je albo ich jajka. - Masz racj, stary - przyzna Mac. - A pamitasz tego kota, ktrego zapalimy i zjedlimy? Wcale nam nie przeszkadzao, e to kot, prawda, Peter? - Tak, ale on by niczyj. A to jest Pirat! - To by Pirat! A teraz to jest zwyke miso. - To wy zapalicie tego kota? - spyta Brough, nie mogc opanowa zoci. Jakie p roku temu? - Nie. Tamto byo na Jawie. - Ach tak - rzek Brough. Po chwili jego wzrok spocz na Krlu. Powinienem si by domyli - wybuchn. - To twoja sprawka, sukinsynu. Polowalimy na tego kota przez cztery godziny! - Nie masz si o co zoci, Don. Przecie to my go zdobylimy. Grunt, e zwycistwo zostao przy Ameryce. - Co ci moi Australijczycy wychodz z wprawy - rzek Larkin. Krl nabra yk wywaru i drc rk podnis go do ust. - Smaczne - zawyrokowa, a potem dwign miso. Wci trzymao si mocno koci. - Jeszcze z godzin - doda. Po dziesiciu minutach znowu posmakowa. - Moe troch dosoli? Jak mylisz, Peter? Marlowe sprbowa wywaru. Ach, jak mu smakowa, jak smakowa. - Kapk, kapeczk! - stwierdzi. I tak po kolei, prbowali wszyscy. Szczypta soli, kawaeczek huanu, odrobina cukru, dziebko szafranu indyjskiego. Potem znw si rozsiedli i czekali, bliscy uduszenia w tej celi wyszukanych tortur. Co jaki czas usuwali z okienka koc, wpuszczajc do rodka nieco wieego powietrza i wypuszczajc troch zapachu. Wiatr roznis aromatyczn wo po obozie.

Wewntrz wizienia smuki zapachu wydostaway si przez drzwi na korytarz, nasycajc powietrze. - Jasny gwint! Smithy, czujesz? - Pewnie, e czuj. Mylisz, e nie mam nosa? Skd to tak zalatuje? - Czekaj, czekaj. Gdzie od wizienia, o, stamtd! - To pewnie te te sukinsyny pichc co sobie tu za drutem. - Tak, to oni. Bydlaki. - A ja myl, e to wcale nie oni. To leci prosto od wizienia. - O rany, zobaczysz, co powie Smithy. Spjrz tylko, stoi i wszy. Cakiem jak pies. - Mwi wam, czuj, e to zalatuje od wizienia. - To wiatr. Wiatr wieje z tamtej strony. - Przecie wiatr nigdy tak nie pachnie. Mwi wam, kto gotuje miso. Woowin. Gow daj. Duszona woowina! - Nowa japoska tortura. Sukinsyny! eby nam robi taki wiski kawa! - A moe to si nam tylko wydaje. Mwi, e zapach mona sobie wyobrazi. - Jakim cudem moe si to wydawa nam wszystkim? Popatrz na innych, wszyscy stoj. - Kto tak mwi? - Co? - Powiedziae przed chwil: Mwi, e zapach mona sobie wyobrazi. To niby kto tak mwi? - O Boe, Smithy. To takie powiedzenie. - No, ale ci, co tak mwi, to kto? - Skd mam, do diaba, wiedzie?! - To przesta z tym mwi to, mwi tamto. Zwariowa mona od takiego gadania. Siedzcy w celi wybracy Krla przygldali si mu, jak odmierza warzchwi porcj i wrcza napenion menak Larkinowi. Nastpnie wszystkie oczy oderway si od naczynia Larkina i skieroway na warzchew, potem na Maca i znowu na warzchew, na Brougha i z powrotem na warzchew, na Texa i na warzchew, na Marlo-wea i ponownie na warzchew, a wreszcie na porcj Krla. Kiedy obdzieli

wszystkich i zabrano si do jedzenia, w garnku zostao jeszcze tyle jada, e starczyoby dla kadego na co najmniej dwie porcje. Jak udrk byo tak dobrze je. Ziarna katchang idju rozpady si w czasie gotowania i stay si czci zawiesistej zupy. Melonowiec zmikczy miso i sprawi, e odpado od koci, rozdrobnio si, a od fasoli i zi nabrao brunatnej barwy. Potrawa bya gsta jak prawdziwy irlandzki gulasz z baraniny duszonej z ziemniakami i cebul. I tak jak przy prawdziwym gulaszu cianki menaek pokryway krople miodowozotego tuszczu. Krl unis gow znad wyczyszczonej do sucha menaki. Da Larkinowi znak, a ten bez sowa poda mu swoje naczynie. Potem w milczeniu wszyscy po kolei przyjli dokadk, ktra znikna szybko i bez ladu, tak zreszt jak nastpna, tym razem ju ostatnia porcja. Wreszcie Krl odoy menak. - Kurwa jego ma - powiedzia z rozkosz. - Wymienite! - rzek Larkin. - Co wspaniaego - doda Marlowe. - Zapomniaem ju, co to znaczy u. A mnie szczki bol. Mac zebra yk resztki fasolki. Odbio mu si. Byo to gbokie i donone czknicie. - Powiem wam, chopcy, e jadaem swego czasu rne rzeczy w rnych miejscach, poczwszy od rostbefu w restauracji Simpsona na Picadilly, a skoczywszy na rijsttafelu w Hotel des Indes na Jawie. Ale adne, przysigam wam, adne z tych da nie umywa si do tego - powiedzia. - Zgadzam si z tob - rzek Larkin, sadowic si wygodniej. - Nawet w najlepszej restauracji w Sydney, chocia musz przyzna, befsztyki s tam znakomite, nic mi tak nie smakowao. Krl czkn i poczstowa wszystkich papierosami. Potem odpiecztowa butelk z sake i pocign dugi yk. Wdka bya mocna i ostra w smaku, ale usuwaa z ust wraenie przesytu. - Trzymaj - powiedzia Krl, podajc butelk Marloweowi. Napili si wszyscy i wszyscy wypalili papierosa. - Ej, Tex, nie zajby si kaw? - spyta Krl ziewajc. - Zaczekajmy jeszcze par minut z otwarciem drzwi - zaproponowa Brough, cho byo mu wszystko jedno, czy drzwi zostan otwarte, czy nie. Zaleao mu tylko

na tym, eby cho jeszcze przez chwil si nie rusza. - O Boe, jak mi dobrze! - Tak si najadem, e chyba pkn - stwierdzi Marlowe. - Nie ma co, to by naj... - Daj spokj, Peter. Wszyscymy to ju powiedzieli. Wszyscy o tym wiemy. - Owszem, ale ja musiaem to powiedzie. - Jak to zaatwie? - spyta Brough Krla i stumi ziewnicie. - Max powiedzia mi, e pies zagryz kur. Wysaem wic Dina do Hawkinsa i ten odda mu Pirata. Potem dalimy psa Kurtowi, eby go zabi. Ja miaem dosta z niego zadek. - A dlaczego to Hawkins odda psa Dinowi? - spyta Marlowe. - Bo Dino jest weterynarzem. - Aha, teraz rozumiem. - Jakim znowu weterynarzem - wtrci si Brough. - Przecie to jest marynarz. Kr wzruszy ramionami. - No wic dzi dla odmiany by weterynarzem. Przesta si czepia! - Cholera, jeste niezrwnany. Musz ci to przyzna! - Dzikuj, Don. - W jaki... w jaki sposb Kurt to zaatwi? - spyta Brough. - Nie pytaem go. - I susznie, chopcze - rzek Mac. - A teraz proponuj, ebymy przestali o tym mwi, zgoda? - Dobra myl. Marlowe wsta i przecign si. - A co z komi? - spyta. - Przeszmuglujemy je, kiedy bdziemy std wychodzi. - A moe bymy tak zagrali w pokera? - zaproponowa Larkin. - wietnie - zgodzi si Krl. - Tex, nastaw wod na kaw, Peter, sprztnij tu troch. Grant, zajmij si drzwiami. A ty, Don, moe by zebra naczynia. Brough podnis si ociale. - A ty niby co bdziesz robi? - spyta. - Ja? - Krl unis brwi. - Posiedz sobie. Brough spojrza na niego. Inni te. Wreszcie Brough rzek: - Mam wielk ochot awansowa ci na oficera... i to wycznie dla tej przyjemnoci, eby ci dooy.

- Za kade dwa ciosy zarobiby ode mnie pi, a to nie wyszoby ci na zdrowie - odpar Krl. Brough rozejrza si po wszystkich i znw spojrza na Krla. - Chyba masz racj - powiedzia. - Trafibym pod sd wojenny. - Rozemia si. - Ale nic mi nie broni zabra ci troch forsy. Powiedziawszy to, wycign piciodola-rowy banknot i wskaza tali kart, ktr Krl trzyma w rku. - Starsza wygrywa! Krl rozoy karty. - Wybieraj - powiedzia. Brough triumfalnie odsoni dam. Krl przyjrza si kartom i wybra jedn z nich - by to walet. - Podwjna stawka albo nic - powiedzia Brough umiechajc si szeroko. - Don, zrezygnuj, dopki jeste wygrany - poradzi mu Krl, po czym wzi jeszcze jedn kart i odwrci j. Tym razem by to as. - Mgbym ci w ten sposb odsoni jeszcze jednego. Przecie to s moje karty! - No to dlaczego mnie nie ograe? - spyta Brough. - Ale panie kapitanie - powiedzia Krl ogromnie ubawiony. - Byoby bardzo niegrzecznie z mojej strony, gdybym zabiera panu fors. Jest pan w kocu naszym nieustraszonym wodzem. - Odpieprz si! - rzek Brough, zaczynajc zbiera puste menaki. - Nie ma rady. Jak nie mona kogo pobi, to trzeba si podporzdkowa. Tej nocy, kiedy prawie cay obz spa, Marlowe lea z otwartymi oczami pod moskitier i nie pragn zasn. Wreszcie wsta i omijajc po drodze moskitiery towarzyszy, wyszed na wiee powietrze. Brough rwnie nie spa. - Cze, Peter - zawoa cicho. - Chod tu i siadaj. Co, ty te nie moesz zasn? - Nie, po prostu nie mam ochoty spa. Za dobrze si czuj. Niebo nad nimi byo jak aksamit. - Cudowna noc. - Tak. - Jeste onaty? - Nie - odpar Marlowe. - Masz szczcie. Takim jak ty nie jest chyba a tak ciko - rzek Brough i

zamilk na dusz chwil. -Wariuj na myl, czy ona tam jeszcze jest. A jeeli jest, to co si z ni teraz dzieje. Co moga do tego czasu wymyli? - Nic - powiedzia odruchowo Marlowe, majc przed oczami Nai jak yw. Nie martw si - doda, co brzmiao jak: Nie oddychaj. - Nie, ebym mia do niej pretensje, bo nie miabym ich do adnej kobiety. Tak dugo ju tu jestemy, tak dugo. Trudno j wini. Trzscymi si palcami Brough zrobi sobie skrta z wysuszonych lici herbaty i niedopaka fabrycznego papierosa. Zapaliwszy, zacign si gboko i poda skrta Marloweowi. - Dzikuj, Don. Marlowe zacign si i zwrci papierosa. Drczeni tsknot, wypalili go do koca. Brough wsta. - Chyba ju si poo - powiedzia. - Do zobaczenia, Peter. - Dobranoc, Don. Marlowe odwrci gow i wpatrzywszy si w mrok znw pomkn mylami ku Nai. Wiedzia, e tak samo jak Brough, nie zanie, dopki nie zrobi pewnej rzeczy.

ROZDZIA XVI
W Europie nadszed Dzie Zwycistwa. Napeni on jecw z Changi radoci i dum. Poza tym by to dzie jak inne i nic nie zmieni w ich yciu. Takie samo byo jedzenie, takie samo niebo, taki sam upa, takie same choroby i muchy i taka sama beznadziejno. Grey nadal czeka i czuwa. Szpieg zawiadomi go, e brylant wkrtce zmieni waciciela. Naleao si tego spodziewa lada dzie. Rwnie niespokojnie oczekiwali tego dnia Marlowe i Krl. Pozostay ju tylko cztery doby. Nadszed dzie U i Ewa wydaa na wiat nastpne dwanacioro modych. Skrt ten, oznaczajcy dzie urodzin, ogromnie ubawi Krla i jego wsplnikw, poniewa Grey, ktry dowiedzia si o dniu U od szpiega, obstawi tego dnia barak Amerykanw swoimi ludmi i rewidowa wszystkich, szukajc zegarkw lub czegokolwiek, co mogoby by sprzedane w dniu ubijania interesw. Gupi glina! Krl wcale nie przej si kolejnym dowodem na to, e w baraku jest szpieg. Poczty zosta trzeci miot. Pod barakiem znajdowao si teraz siedemdziesit klatek. Czternacie z nich byo ju zajtych, a wkrtce miao si zapeni kolejne dwanacie. Problem imion rozwizano w najprostszy sposb. Samce oznaczano numerami parzystymi, samice nieparzystymi. - Suchajcie - rzek Krl. - Nie ma rady, trzeba przygotowa wicej klatek. W baraku odbywao si wanie zebranie. Noc bya chodna i przyjemna, a cienki sierp ksiyca spowijaa mgieka. - Gonimy resztkami materiau - poskary si Tex. - Po prostu nie ma skd wzi dodatkowej siatki. Jedyne wyjcie, to poprosi Australijczykw. - Pewnie - powiedzia wolno Max. - Rwnie dobrze moemy odda patafianom cay ten interes. Wszelkie wysiki Amerykanw skupiy si wok ywego zota, ktre gwatownie rozrastao si pod ich stopami. Czteroosobowa brygada zdya ju przemieni wskie rowy w sie podziemnych przej. Mieli wic mnstwo miejsca na klatki, tyle e nie byo ich z czego zrobi. Na gwat potrzebowali siatki. Znw szykowa si dzie U, a wkrtce potem nastpny i znw nastpny. - Gdyby znale z tuzin goci, ktrym mona zaufa, to dalibymy im po

parze, eby zaoyli wasne hodowle -powiedzia w zamyleniu Marlowe. Moglibymy wtedy uzupenia stan hodowli. - To na nic, Peter. Za nic w wiecie nie udaoby si tego utrzyma w tajemnicy. Krl skrca papierosa, mylc o tym, e ostatnio interesy id marnie i od tygodnia nie pali nic porzdnego. - Jedyne wyjcie, to dopuci do spki Timsena - rzek po chwili zastanowienia. - I bez tego ten australijski parch do nam szkodzi - sprzeciwi si Max. - Nie ma wyjcia - powiedzia Krl stanowczo. - Musimy mie klatki, a tylko on jeden bdzie wiedzia, jak je zdoby, i tylko jemu moemy zaufa, e bdzie trzyma gb na kdk. Jeeli wszystko pjdzie zgodnie z planem, forsy starczy dla wszystkich.- Spojrza na Texa. - Sprowad Timsena. Tex wzruszy ramionami i wyszed. - Chod, Peter, zobaczymy, co sycha na dole - rzek Krl i pierwszy spuci si przez otwr w pododze. - Ja ci krc - wyrwao mu si, gdy zobaczy, jak daleko posuny si podziemne prace. - Pokopiemy jeszcze troch i cay barak nam si zapadnie, a my razem z nim! - Spokojna gwka, szefie - powiedzia z dum Miller, ktry dowodzi brygad kopaczy. - Wszystko jest zaplanowane tak, eby omin betonowe supy. Mamy ju do miejsca na tysic piset klatek, byleby tylko bya siatka. Aha, jeszcze jedno. Miejsca moe by dwa razy wicej, jeli tylko dostaniemy drewno na stemple. Krl ruszy rodkowym rowem, eby obejrze szczury. Na jego widok Adam rzuci si wciekle na siatk, jakby gotw by rozszarpa go na kawaki. - Sympatyczny, nie? Miller umiechn si szeroko. - Tak jakby ciebie skd zna, sukinsyn. - Moe przerwiemy na jaki czas rozmnaanie - zaproponowa Marlowe. - Do czasu, a bd gotowe klatki. - Jedyne rozwizanie to Timsen - odpar Krl. - Tylko jego zodziejska banda moe nam dostarczy, czego trzeba. Wdrapali si z powrotem do baraku i otrzepali z ziemi. Poczuli si lepiej, kiedy wzili prysznic.

- Cze, kolego - rozleg si gos Timsena. Australijczyk przemierzy barak i usiad przy Krlu. - Co to, strach was oblecia, boicie si, e wam jaja poodstrzelaj? By wysoki i silny, mia gboko osadzone oczy. - O czym ty mwisz? - Tak kopiecie te rowy i kopiecie, mylaby kto, e tylko patrze, jak zleci si nad Changi cae lotnictwo. - Nigdy nie za duo ostronoci - odpar Krl. Znowu ogarny go wtpliwoci, czy dobrze robi przyjmujc Timsena do spki. - Niezadugo dobior si do Singapuru. Ale wtedy my bdziemy pod ziemi. - Nigdy w yciu nie uderz w Changi. Przecie wiedz, e tu jestemy. Przynajmniej Anglicy, bo jak wy, Amerykance, jestecie w powietrzu, nigdy nie wiadomo, gdzie wam spadn bomby. Zaprowadzono Timsena pod barak i pokazano mu hodowl. Zorientowa si od razu, ile wymagaa pracy i na jak ogromn skal jest obliczona. - Daj y, bracie - powiedzia Timsen z podziwem, kiedy znaleli si znowu w baraku. - Zaskoczye mnie, musz ci to przyzna. A mymy myleli, e si spietrae. Daj y, tam si chyba zmieci z piset albo szeset. - Tysic piset - przerwa mu niedbaym tonem Krl. - A w najbliszym dniu U bdzie... - Dniu U? - W dniu urodzin. Timsen rozemia si. - A wic to znaczy ten dzie U - powiedzia. - A mymy tak nad tym gwkowali. Sowo daj! - Wybuchn gromkim miechem. - Cholera, jestecie genialni. - Przyznaj, pomys by mj - powiedzia Krl, bezskutecznie starajc si ukry dum. Przecie sam na to wpad. - Najbliszy dzie U przyniesie nam co najmniej dziewidziesit modych. A nastpny okoo trzystu. Timsen unis brwi w najwyszym zdumieniu. - Gotowi jestemy pj na nastpujce warunki - rzek Krl i zamilk na chwil, wprowadzajc w myli poprawki do oferty. - Dostarczycie nam materiau na tysic klatek. Utrzymamy hodowl na poziomie tysica sztuk, samych najlepszych. Wy zajmiecie si sprzeda, a zyskami podzielimy si p na p. Przy takiej iloci towaru kady zarobi swoje.

- Kiedy zaczynamy? - spyta Timsen bez chwili wahania, czujc niesmak na przekr otwierajcej si przed nim perspektywie olbrzymich zyskw. - Damy wam za tydzie dziesi udek. Wykorzystamy najpierw samce, a zachowamy samice. Postanowilimy sprzedawa tylko udka. Stopniowo bdziemy dostarcza ich coraz wicej. - Dlaczego tylko dziesi? - Jeeli od razu rzucimy na rynek wicej, klientela zacznie co podejrzewa. Musimy robi to ostronie. Timsen zamyli si. - Jeste pewien, e... e miso bdzie... dobre? Teraz, kiedy Krl zobowiza si ju do dostaw towaru, ogarny go wtpliwoci. Ale co tam. Miso to miso, a interes to interes. - Oferujemy miso rusa ticusa, i tyle - odpar. Timsen potrzsn gow z powtpiewaniem. - Nie mgbym tego sprzedawa Australijczykom - powiedzia z uczuciem mdoci. - Sowo daj, to chyba nie byoby w porzdku. Na pewno nie. Nie to, ebym... No, w kadym razie to na pewno nie byoby w porzdku. Swojakom nie bd sprzedawa. Marlowe skin gow. Jemu te zrobio si niedobrze. - Ani ja swoim - powiedzia. Wszyscy trzej wymienili spojrzenia. Tak, pomyla Krl. To z pewnoci nie byoby w porzdku. Ale przecie musimy jako przetrwa. I nagle olnia go pewna myl. Poblad. - Zwoajcie reszt. Mam pomys - wykrztusi. Amerykanie zbiegli si szybko i patrzyli na niego w napiciu. Ochon ju, cho dalej milcza, palc papierosa, tylko pozornie niewiadom ich obecnoci. Marlowe i Timsen wymienili zaniepokojone spojrzenia. Krl wsta i napicie wzroso jeszcze bardziej. Zgasi papierosa. - Koledzy - zwrci si do nich cichym, dziwnie zmczonym gosem. - Za cztery dni kolejne urodziny. Spodziewamy si - spojrza na zawieszon na cianie kartk ze stanem hodowli. - No wanie, spodziewamy si zwikszy nasz stan posiadania do ponad stu sztuk. Zawarem umow z naszym przyjacielem i wsplnikiem Timsenem. Ma nam dostarczy materiau na tysic klatek, tak wic do czasu oddzielenia modych od samic nie bdzie problemu, gdzie je trzyma. Timsen i

jego grupa zajm si rozprowadzeniem towaru. My skoncentrujemy si na hodowli i krzyowaniu najlepszych okazw. - Urwa i pewnym siebie wzrokiem powid po otaczajcych go twarzach. - Koledzy. Od dzi za tydzie wychodzimy z towarem na rynek. Teraz, gdy wiadomo ju byo, kiedy nastpi w przeraajcy dzie, wszystkim zrzedy miny. - Naprawd uwaasz, e powinnimy to zrobi? - spyta lkliwie Max. - Daj mi skoczy, Max, dobrze? - Ja tam si nie znam na handlu - odezwa si Byron Jones Trzeci, dotykajc palcami opaski na oku. - Ale jak sobie pomyl, e... - Dajcie mi skoczy, do cholery - zniecierpliwi si Krl. - Koledzy. Wszyscy pochylili si, kiedy z trudem opanowujc podniecenie koczy ledwie dosyszalnym szeptem: - Bdziemy sprzedawa tylko wyszym oficerom! Od majorw w gr! - Daj ty y! - wyszepta Timsen. - Jak Boga kocham! - powiedzia Max w natchnieniu. - Co takiego!? - zawoa oszoomiony Marlowe. Krl czu si jak bg. - Pewnie, e oficerom. Tylko ich na to sta. Zamiast towaru dla mas, luksus dla wybranych. - Przy tym dranie, ktrych na to sta, s tymi, ktrych chciaoby si tym misem nakarmi! - powiedzia Marlowe. - Gwk to ty masz, niech ci cholera - rzek z podziwem Timsen. - To genialne. Ja sam znam trzech takich sukinsynw, e dabym sobie rk uci, eby widzie, jak wpieprzaj szczurze miso, a potem im o tym powiedzie... - Ja znam dwch, ktrym dabym to miso nawet za darmo - przerwa mu Marlowe. - Ale jeli ci dranie dostan za darmo, to zaraz wywchaj szczura nosem! Max wsta, starajc si przekrzycze oglny miech i wrzaw. - Posuchajcie, chopcy. Posuchajcie. Wiesz - zwrci si do Krla - czasami, no, czasami... - By tak przejty, e mwienie przychodzio mu z trudnoci. - Czasami... nie zawsze byem po twojej stronie. W kocu kademu wolno myle swoje, nic w tym zego. Ale to... to jest co tak wielkiego... co tak... e, no... - Uroczycie poda Krlowi rk. - Chciabym ucisn rk czowieka, ktry na co takiego wpad! Wszyscy powinnimy ucisn do prawdziwego geniusza. W imieniu

wszystkich onierzy wiata... jestem z ciebie dumny, Krlu! Max i Krl ucisnli sobie rce. - Sellars, Prouty, Grey... - wylicza Tex, koyszc si zamaszycie z boku na bok. - Grey nie ma pienidzy - przerwa mu Krl. - Co tam, damy mu troch - powiedzia Max. - Tego zrobi nie moemy. On nie jest gupi. Zaraz zacznie co podejrzewa sprzeciwi si Marlowe. - No, a ten dra Thorsen... - Tylko nie Amerykanom - zaprotestowa Krl. - No, najwyej paru - doda ostronie. Wiwaty urway si nagle. - A co z Australijczykami? - Zostaw to mnie, przyjacielu - odpar Timsen. - Mam ju na oku kilkudziesiciu klientw. - No, a Anglicy? - Kady z nas paru znajdzie - rzek Krl. Ogarno go uczucie potgi, ekstaza. - Jak to dobrze, e to wanie sukinsyny, co maj fors albo wiedz, jak j zdoby, s tymi, ktrych chcemy nakarmi i powiedzie im po wszystkim, co zjedli. Tu przed por gaszenia wiate do baraku wpad Max. - Idzie tu stranik - szepn do Krla. - Ktry? - Shagata. - W porzdku - powiedzia Krl, starajc si zachowa obojtny ton. Sprawd, czy wszystkie czujki s na miejscu. - Dobra - odpar Max i wybieg na dwr. Krl nachyli si do Marlowea. - Moe to jaka wpadka - powiedzia nerwowo. - Chod, trzeba si przygotowa. Wysun si przez okno i sprawdzi, czy brezentowy daszek wisi na swoim miejscu. Potem on i Marlowe usiedli i czekali. Shagata wetkn gow pod daszek, a poznawszy Krla, wsun si cicho pod ptno i usiad. Opar karabin o cian i wycign paczk kooa. - Tabe - powiedzia. - Tabe - odpar Marlowe.

- Cze - rzek Krl. Kiedy bra papierosa, rka mu draa. - Czy dzi masz co dla mnie do sprzedania? - spyta Shagata ze wistem. - Pyta, czy masz dzi co dla niego? - Powiedz mu, e nie! - Mj przyjaciel sam si sobie dziwi, e nie ma dzisiaj nic, czym mgby skusi konesera. - Czy paski przyjaciel bdzie mia taki przedmiot, powiedzmy, za trzy dni? Kiedy Marlowe przetumaczy Krlowi pytanie, ten odetchn z ulg. - Powiedz mu, e tak. A poza tym, e mdrze zrobi, chcc si upewni. - Mj przyjaciel mwi, e najprawdopodobniej tego wanie dnia bdzie mia co, co by moe skusi czowieka o wybrednym smaku. Stwierdza te, e ukady z tak powanym kupcem dobrze wr rzeczonej transakcji. - Tak wanie nakazuje rozsdek, kiedy trzeba zaatwia sprawy pod oson nocy - rzek Shagata, znw wcigajc ze wistem powietrze. - Jeeli nie zjawi si za trzy dni, czekajcie na mnie kadej nastpnej nocy. Nasz wsplny przyjaciel zaznaczy, e by moe nie uda mu si dotrzyma swojej obietnicy na czas. Zapewniono mnie jednak, e bdzie to za trzy dni, liczc od dzisiejszego wieczoru. Stranik wsta i ofiarowa Krlowi reszt papierosw. Lekki ukon, i znowu pochony go ciemnoci. Kiedy Marlowe przetumaczy sowa Shagaty, Krl umiechn si z zadowoleniem. - wietnie. Znakomicie - rzek. - Moe wpadby jutro rano? Omwilibymy plany. - Jutro pracuj na lotnisku. - Chcesz, ebym ci zaatwi zastpstwo? Marlowe rozemia si i zaprzeczy ruchem gowy. - Zreszt lepiej bdzie, jeli pjdziesz. A nu Czeng San zechce si skontaktowa. - Mylisz, e co jest nie tak? - Nie. Shagata mdrze zrobi, e chcia si upewni. Na jego miejscu zrobibym to samo. Wszystko leci zgodnie z planem. Jeszcze tydzie i ubijemy interes. - Mam nadziej - powiedzia Marlowe i pomyla o wiosce. Modli si w duchu, eby transakcja dosza do skutku. Przemonie pragn znw si tam znale,

czujc, e jeli do tego dojdzie, musi posi Sulin, bo inaczej zwariuje. - Co z tob? - spyta Krl, spostrzegajc, e Marloweem wstrzsn ledwie zauwaalny dreszcz. - Pomylaem wanie, e chciabym teraz mie w ramionach Sulin - odpar z zakopotaniem Marlowe. - Rozumiem. Krl zastanawia si, czy z powodu tej dziewczyny Peter nie pokrzyuje mu planw. Marlowe przechwyci jego spojrzenie i umiechn si sabo. - Nie masz si co martwi, stary - zapewni. - Nie zrobi adnego gupstwa, jeli o tym mylisz. - Jasne - powiedzia z umiechem Krl. - Jest na co czeka... a jutro mamy jeszcze przedstawienie. Wiesz, o czym to jest? - Wiem tylko, e ma tytu Trjkt - odpar Marlowe. - No i e gra w nim Sean - dokoczy zgaszonym tonem. - Jak do tego doszo, e o mao go nie zabie? spyta Krl. Nigdy dotd o nic nie pyta Marlowea tak prosto z mostu, wiedzc, e czowiekowi takiemu jak on niebezpiecznie jest zadawa wprost pytania natury osobistej. Ale teraz wyczu instynktownie, e nadesza odpowiednia pora, eby to zrobi. - Niewiele tu do opowiadania - odpar natychmiast Marlowe, zadowolony, e Krl zada to pytanie. - Sean i ja bylimy na Jawie w jednej eskadrze. W przeddzie kapitulacji Sean nie wrci z akcji bojowej. Mylaem, e ju po nim. Mniej wicej rok temu, nastpnego dnia po przybyciu z Jawy tu, do Changi, wybraem si na jedno z przedstawie. Moesz sobie wyobrazi, jaki to by dla mnie szok, kiedy rozpoznaem Seana na scenie. Gra rol kobiec, aleja niczego si nie domylaem - w kocu kto musi gra te role - po prostu siedziaem sobie i z przyjemnoci ogldaem przedstawienie. Trudno mi byo doj do siebie po tym, jak zobaczyem go ywego i caego, tak samo jak nie mogem oswoi si z tym, e tak fantastycznie gra t dziewczyn, oswoi si ze sposobem, w jaki chodzi, mwi, siedzi. Ubranie i peruka przemieniay go w kobiet. Jego gra zrobia na mnie olbrzymie wraenie, a przecie wiedziaem, e nigdy nie mia nic wsplnego ze scen. Po przedstawieniu poszedem za kulisy, eby si z nim zobaczy. Zastaem tam jeszcze paru czekajcych i po chwili odniosem przedziwne wraenie, e ci faceci przypominaj typw, jakich mona spotka wszdzie, za kulisami kadego teatru, rozumiesz, takich, ktrzy z wywieszonymi ozorami czekaj na swoje wybranki.

Wreszcie drzwi garderoby otworzyy si i wszyscy wcisnli si do rodka. Ja byem ostatni i zatrzymaem si w drzwiach. Dopiero wtedy uwiadomiem sobie nagle, e wszyscy ci faceci to peday! Sean siedzia na krzele, a oni stoczeni wokoo przymilali si, tulili, mwili mu kochanie, opowiadali, jaki by cudowny, i traktowali go jak pikn bohaterk z przedstawienia. A jemu... jemu to sprawiao przyjemno! Chryste, naprawd sprawiay mu przyjemno ich obmacywanki, jak podnieconej dziwce. Wtedy nagle spostrzeg mnie i oczywicie te by kompletnie zaskoczony. Powiedzia: Cze, Peter, ale ja nie mogem wydusi z siebie ani sowa. Wpatrywaem si jak urzeczony w jednego z tych przekltych pedziw, ktry trzyma rk na kolanie Seana. Sean mia na sobie jaki zwiewny szlafroczek, jedwabne poczochy i majtki. Wydawao mi si, e nawet fady szlafroka uoy w ten sposb, eby odsoni kawaek nogi tam, gdzie koczy si poczocha... I to wraenie, e pod szlafrokiem kryj si kobiece piersi. Zorientowaem si nagle, e Sean wcale nie nosi peruki, e te wosy, dugie i falujce jak u dziewczyny, s jego wasne. Poprosi wszystkich, eby wyszli. Powiedzia im: - Peter to mj stary przyjaciel. Mylaem, e nie yje. Musz z nim porozmawia. Prosz, zostawcie nas samych. Kiedy wyszli, spytaem go: - Co si z tob stao, Sean? Najwyraniej sprawia ci przyjemno, kiedy ci obmacuj te zakazane typy. - A co si stao z nami wszystkimi? - odpar na to, a potem umiechajc si, jak tylko on to potrafi, powiedzia: - Tak si ciesz z naszego spotkania, Peter. Mylaem, e zgine. Usid na chwil, a ja tymczasem zmyj twarz. Tyle mamy sobie do opowiedzenia. Przyjechae z t grup z Jawy? Skinem gow, nadal nie mogc przyj do siebie, a Sean odwrci si do lustra i zacz zmywa makija mleczkiem kosmetycznym. - Co si z tob dziao, Peter? - spyta. - Zostae zestrzelony? Kiedy zacz ciera szminki, stopniowo uspokajaem si. Wszystko wygldao jakby normalniej. Powiedziaem sobie w duchu, e zachowaem si idiotycznie, e wszystko to jest dalszym cigiem przedstawienia - rozumiesz, podtrzymywaniem mitu. Byem pewien, e Sean tylko udaje, e sprawia mu to przyjemno. Przeprosiem go wic i powiedziaem: - Nie gniewaj si, Sean, pomylae pewnie, e na gow upadem. Nie masz

pojcia, jaka to rado dowiedzie si, e jeste cay i zdrw. Mylaem, e ju po tobie. Opowiedziaem mu, co si ze mn dziao, i poprosiem, eby opowiedzia o sobie. Skosiy go cztery Japonce i musia skaka ze spadochronem. Kiedy wreszcie dotar na lotnisko, z mojego myliwca pozostaa kupa zomu. Opowiedziaem mu, jak przed odejciem sam go podpaliem, bo nie chciaem dopuci, eby te japoskie dranie zreperoway skrzydo. - A, wic to tak - powiedzia. - A ja mylaem, e po prostu roztrzaskae si przy ldowaniu, e ju po tobie. Zostaem z reszt naszych w bazie w Bandungu, a potem wsadzono nas wszystkich do obozu. Wkrtce odesano nas do Batawii, a stamtd tutaj. Kiedy tak rozmawialimy, Sean przeglda si w lustrze, a cer mia gadk i delikatn jak u dziewczyny. Nagle wydao mi si, e cakiem o mnie zapomnia. Nie wiedziaem, co robi. Wtedy odwrci si od lustra i spojrza mi prosto w oczy, w dziwny sposb marszczc przy tym brwi. Od razu wyczuem, e jest bardzo nieszczliwy, wic spytaem go, czy chce, ebym sobie poszed. - Nie - powiedzia. - Nie, Peter, chc eby zosta. A potem wzi z toaletki kosmetyczk, wyj z niej pomadk do ust i zacz si malowa. Zamurowao mnie. - Co ty robisz? - spytaem. - Maluj usta, Peter. - Skocz z tym, Sean - powiedziaem. - Kady art ma swoje granice. Przedstawienie skoczyo si p godziny temu. Ale on dalej malowa sobie usta, a kiedy skoczy, przypudrowa nos, uczesa si i - sowo daj - znw zamieni si w pikn dziewczyn z przedstawienia. Wprost nie mogem w to uwierzy. Dziwne, ale nadal mylaem, e si ze mnie zgrywa. Tu i wdzie poprawi fryzur, a potem usiad wyprostowany i przyjrza si swojemu odbiciu w lustrze; by najwyraniej zadowolony z tego, co widzi. Nagle dostrzeg w lustrze, e wpatruj si w niego, i rozemia si. - Co ci jest, Peter? - spyta. - Nigdy nie bye w garderobie? Odparem mu na to: - Owszem, byem. W damskiej garderobie.

Przez duszy czas wpatrywa si we mnie, a potem poprawi szlafroczek i zaoy nog na nog. - To jest wanie damska garderoba - powiedzia. Zdenerwowaem si. - Przesta, Sean - powiedziaem. - To ja, Peter Marlowe. Jestemy w Changi, pamitasz o tym? Przedstawienie skoczone i znw wszystko jest, jak byo. - Tak - odpar z niewzruszonym spokojem. - Wszystko jest, jak byo. Upyna dusza chwila, zanim odzyskaem mow. - No wic - wydusiem z siebie wreszcie - nie masz zamiaru si przebra i zmy z twarzy tego paskudztwa? - Lubi si tak ubiera, Peter, i zawsze si teraz maluj - powiedzia. Wsta i otworzy szafk. Wasnym oczom nie wierzyem, ale bya wypeniona sarongami, sukniami, majtkami, stanikami i tak dalej. Sean obrci si do mnie i z caym spokojem owiadczy: - Teraz ubieram si tylko w to. Jestem kobiet. - Oszalae - powiedziaem. Sean podszed do mnie i spojrza mi w oczy, a ja nie mogem si pozby wraenia, e mam przed sob dziewczyn. Brao si to nie tylko z tego, jak wyglda, ale take ze sposobu, w jaki si porusza, mwi, a nawet pachnia. - Posuchaj, Peter - powiedzia - wiem, e trudno ci to zrozumie, aleja si zmieniem. Nie jestem ju mczyzn, jestem kobiet. - Do jasnej cholery, taka z ciebie kobieta, jak i ze mnie! - wrzasnem, ale nie zrobio to na nim adnego wraenia. Sta i agodnie si umiecha. - Jestem kobiet, Peter - powiedzia. Dotkn rk mojego ramienia tak, jak to robi dziewczyna. - Prosz ci, traktuj mnie jak kobiet. Co mnie napado. Schwyciem go za rk, cignem mu z ramion szlafrok, zerwaem wypchany biustonosz i zacignem przed lustro. - Mwisz, e jeste kobiet? - krzyczaem na niego. - Spjrz tylko na siebie! Gdzie masz piersi, no, poka, gdzie?! Ale on nie spojrza. Sta przed lustrem z opuszczon gow, z wosami opadajcymi na twarz. Szlafrok zsun mu si z plecw, obnaajc go do pasa. Chwyciem go za wosy i podcignem do gry gow. - Spjrz na siebie, zboczecu! - wrzeszczaem. - Jeste mczyzn i nigdy tego nie zmienisz! A on sta bez sowa. Wreszcie spostrzegem, e pacze. Wtedy wanie wpadli

do rodka Rodrick i Frank Parrish i odepchnli mnie na bok. Parrish owin Seana szlafrokiem i obj go. A przez cay ten czas Sean wci paka. Frank tuli go i powtarza: - No, ju dobrze, Sean, ju dobrze! - Potem spojrza na mnie takim wzrokiem, jakby chcia mnie zabi. - Wyno si std, do cholery - powiedzia. Nie pamitam nawet, jak stamtd wyszedem. Kiedy wreszcie oprzytomniaem, stwierdziem, e bkam si bez celu po obozie. Uwiadamiaem sobie stopniowo, e nie miaem najmniejszego, ale to najmniejszego prawa tak postpi. Zachowaem si jak wariat. Twarz Marlowea nie taia udrki. - Wrciem do teatru - cign. - Chciaem sprbowa jako pogodzi si z Seanem. Drzwi jego garderoby byy zamknite na klucz, ale wydawao mi si, e Sean jest w rodku. Pukaem i pukaem, ale on ani si nie odzywa, ani nie otwiera drzwi, wic rozzociem si i pchnem drzwi tak mocno, e si otworzyy. Chciaem go przeprosi osobicie, a nie przez drzwi. Lea na ku. Przegub lewej rki mia szeroko przecity i wszystko dookoa byo zakrwawione. Zaoyem mu opask uciskow i odszukaem doktora Kennedyego, Rodricka i Franka. Sean wyglda jak trup. Przez cay czas, kiedy Kennedy zszywa mu ran, nawet nie pisn. Gdy ju byo po wszystkim, Frank spyta mnie: - No i co, draniu, jeste zadowolony? Nie byem w stanie nic odpowiedzie. Po prostu staem, sam siebie nienawidzc. - Id std i nie wracaj - powiedzia mi Rodrick. Ruszyem do drzwi i wtedy nagle usyszaem gos Seana. Przywoywa mnie cichym szeptem. Obrciem si i zobaczyem, e patrzy na mnie bez zoci, tak, jakby mi wspczu. - Przepraszam, Peter - powiedzia. - To nie bya twoja wina. - Boe wity, Sean - wydusiem z siebie. - Nie chciaem ci zrobi nic zego. - Wiem. Prosz ci, bd moim przyjacielem - powiedzia i spojrza na Parrisha i Rodricka. - Chciaem odej, ale teraz - umiechn si tym swoim cudownym umiechem - tak si ciesz, e znw jestem w domu. Twarz Marlowea zdradzaa wyczerpanie. Po szyi i klatce piersiowej spywa mu strugami pot. Krl zapali papierosa.

Marlowe bezradnie wzruszy ramionami, a potem wsta i odszed, przytoczony wyrzutami sumienia.

ROZDZIA XVII
- No, prdzej, prdzej, rusza si - pogania Marlowe ziewajcych mczyzn, ktrzy ustawili si w pospnym szeregu przed barakiem. Soce dopiero co wzeszo, niadanie byo ju tylko wspomnieniem, a jego skpo wzmagaa jedynie powszechne rozdranienie. Tak samo zreszt jak perspektywa dugiego, upalnego dnia na lotnisku. Chyba e mieliby szczcie. Z ust do ust podawano sobie wiadomo, e jedna z brygad ma dzi pj na zachodni skraj lotniska, gdzie rosy palmy kokosowe. Plotka gosia rwnie, e maj zosta cite trzy palmy. Rdze palmy kokosowej by nie tylko jadalny, ale take bardzo poywny i stanowi wielki rarytas, zwany kapust milionerw, poniewa aby go zdoby, trzeba byo ci cae drzewo. Oprcz kapusty milionerw naleao oczekiwa take orzechw kokosowych. Wystarczajco duo, eby obdzieli trzydziestoosobowy oddzia. Dlatego wanie tak wrd oficerw, jak i onierzy panowao napicie. Podoficer subowy baraku podszed do Marlowea i zasalutowa. - To ju wszyscy, panie kapitanie. Dwudziestu ludzi cznie ze mn zameldowa. - Powinno by trzydziestu. - Tak, ale jest tylko dwudziestu. Reszta chora albo ciga drewno na opa. Nic nie poradz. - Dobrze. W takim razie idziemy do bramy. Sierant da znak i onierze ruszyli w rozsypce wzdu muru wizienia w stron barykady sucej od zachodu za bram, gdzie mieli poczy si z reszt brygady wyruszajcej na roboty na lotnisku. Marlowe skin na sieranta i zebra swoich ludzi w najlepszym miejscu, to znaczy bliej koca kolumny, gdzie istniao wiksze prawdopodobiestwo, e zostan skierowani do cinania palm. Kiedy spostrzegli jego manewr, oywili si i szybko ustawili w szyku. Wszyscy zaopatrzeni byli w stare, podarte koszule wsadzone do workw na upy. Nikt nie wyrusza poza obz bez tych workw, a wyglday one rozmaicie. Czasami by to zwyky onierski chlebak, czasem walizka, innym razem pleciony koszyk, a kiedy indziej jaka torba albo szmata, zawizana na kiju, lub po prostu kawaek materiau. Tak wic wszyscy mieli do czego woy to, co uda im si zdoby

podczas robt. Bo praca poza obozem przynosia zawsze okazj do zdobycia upu, jeli ju nie kapusty milionerw albo orzechw kokosowych, to przynajmniej chrustu, upin po orzechach, bananw, orzechw palmy olejowej, jadalnych korzeni, najprzerniejszych lici, a czasem nawet melonowca. Wikszo jecw miaa na nogach chodaki, drewniane albo z gumy. Niektrzy nosili pbuty z dziur wycit na palce, a jeszcze inni wysokie buty. Do tych nalea Marlowe, ktry poyczy takie buty od Maca. Byy ciasne, ale bardziej od chodakw nadaway si do piciokilometrowego marszu i do pracy. W ludzi zacz wypeza przez zachodni bram, kada kompania pod wodz oficera. Na przodzie sza grupka Koreaczykw, a pochd zamyka jeden koreaski stranik. Grupa Marlowea czekaa z tyu, a uda jej si doczy do maszerujcej kolumny. Marlowe cieszy si na myl o marszu i palmach, ktre by moe im przypadn. Przesun na plecy koszul przewizan rzemykiem od plecaka i poprawi manierk, oczywicie nie t z czci radia, gdy zabranie jej ze sob na roboty byoby zbyt ryzykowne. Nigdy nie wiadomo, kiedy jaki stranik lub kto inny poprosi, eby da mu si napi. Nadesza wreszcie pora, eby ruszy, podszed wic ze swoimi ludmi do bramy. Mijajc wartowni zasalutowali, a stojcy na tarasie przysadzisty japoski sierant sztywno im odsalutowa. Marlowe poda innemu stranikowi stan swojego oddziau, a tamten porwna go z wczeniej podan liczb. Wreszcie znaleli si poza obozem. Szli wirowan drog, ktra pocztkowo wia si agodnie pord pagrkw i kotlin, aby potem przeci plantacj kauczuku. Kauczukowe drzewa byy zaniedbane, nikt nie ciga z nich soku. Marlowe pomyla, e to dziwne, bo kauczuk to przecie towar poszukiwany i niezmiernie wany dla wojska. - Cze, Duncan - przywita kapitana Duncana, ktry mija go wanie z grup swoich ludzi. Zrwna z nim krok, nie spuszcza jednak oka ze swojej, idcej nieco w przodzie, grupy. - Czy to nie wspaniale, e znw wiemy, co sycha na wiecie? - rzek Duncan. - Tak - odpar machinalnie Marlowe. - O ile to wszystko prawda. - Rzeczywicie, a trudno w to uwierzy. Marlowe lubi tego drobnego, rudowosego i niemodego Szkota. Duncan by

zawsze spokojny i dla kadego mia w zanadrzu umiech i dobre sowo. Wydao mu si, e Duncan jest dzi jaki inny. Zaraz, co si w nim zmienio? Szkot zauway jego zaciekawienie i wykrzywi usta, odsaniajc nowy garnitur sztucznych zbw. - Aha, teraz rozumiem - powiedzia Marlowe. - Zastanawiaem si wanie, co si w tobie zmienio. - No i jak? - Och, lepiej takie ni adne. - Te mi komplement. Mylaem, e wygldaj nie najgorzej. - Nie mog si przyzwyczai do widoku zbw z aluminium. Zupenie mi nie pasuj do twarzy. - Przeszedem prawdziwe pieko, kiedy wyrywano mi moje. Prawdziwe pieko! - Cae szczcie, e mam zdrowe zby. Musiaem je rok temu plombowa. To byo straszne. Chyba miae racj, e kazae sobie wszystkie wyrwa. Ile ci...? - Osiemnacie - odpar Duncan ze zoci. - Rzyga si chce. Ale byy kompletnie zepsute. Lekarz mwi co o wodzie, braku wapna, o tym, e jemy tylko ry i zby nie maj co u. Zreszt z tymi sztucznymi, sowo daj, czuj si wietnie. - Klepn si w zamyleniu po szczce i mwi dalej: - Ci technicy od zbw robi to bardzo sprytnie. Szalenie pomysowo. Pewnie, e to spore przeycie nie mie nagle biaych zbw. No, ale na pocieszenie, mj chopcze, mam to, e dawno si tak dobrze nie czuem. Biae czy aluminiowe, co za rnica. Zawsze miaem sabe zby. A zreszt, bierz je licho. Przd kolumny maszerujcych zszed na pobocze drogi, ustpujc miejsca jadcemu z naprzeciwka autobusowi. By to wiekowy, zasapany, dymicy pojazd z miejscami siedzcymi dla dwudziestu piciu pasaerw. Jechao nim jednak ponad dwa razy tyle mczyzn, kobiet i dzieci, a ponadto z tuzin ludzi uczepionych rkami i nogami na zewntrz. Na dachu autobusu pitrzyy si klatki z kurami, bagae i maty. Jadcy astmatycznym pojazdem tubylcy spogldali z zaciekawieniem na jecw, ci za wpatrywali si w klatki z na wp ywymi kurami, liczc w duchu na to, e ten sakramencki grat zepsuje si albo stoczy do rowu, a wtedy pomagajc go wepchn z powrotem na drog uda im si przy okazji uwolni kilkanacie kur. Dzi jednak przejecha bez wypadku, cigajc na siebie potok przeklestw. Marlowe szed obok Duncana, ktry nadal opowiada o swoich nowych

zbach i odsania je, umiechajc si szeroko. Ale nie by to naturalny umiech. Wyglda groteskowo. Posuwajcy si za nimi jak w letargu koreaski stranik krzykn na jeca, ktry odczy si od szeregu i zszed na pobocze, ale ten zsun spodnie i szybko si zaatwi, woajc sakit marah - czerwonka - na co stranik wzruszy ramionami, zapali papierosa i zaczeka na jeca, ktry po chwili doczy do maszerujcych. - Osaniaj mnie, Peter - prosi Duncan. Marlowe spojrza przed siebie. O jakie dwadziecia metrw od drogi wsk ciek, biegnc brzegiem rowu, nadchodzia ona Duncana z creczk. Ming Duncan bya Chink z Singapuru. Ze wzgldu na kolor skry nie wtrcono jej do obozu razem z onami i dziemi innych jecw i ya na wolnoci na przedmieciu Singapuru. Dziewczynka bya rwnie pikna jak jej matka i wysoka na swj wiek, a jej twarz wskazywaa, e nigdy nie pacze. Raz na tydzie przypadkiem przechodziy koo drogi, tak eby Duncan je zobaczy. On za stale powtarza, e dopki moe je widzie, Changi nie jest takie straszne. Gdy przechodzi na bok swojego oddziau, Marlowe wysun si przed niego, osaniajc go przed wzrokiem stranika. Matka i crka nie day adnego znaku mijajcej je kolumnie. Kiedy przechodzi Duncan, jego oczy spotkay si z ich oczami na uamek sekundy i obie spostrzegy, e upuci na skraj drogi skrawek papieru, ale nie zatrzymay si i wkrtce potem Duncan znalaz si za nimi, wtopiony w mas jecw. Wiedzia jednak, e zauwayy upuszczon kartk, jak rwnie to, e bd szy dalej, a jecy i stranicy znikn im z oczu, a wtedy wrc, odszukaj kartk i przeczytaj j. Ta myl napeniaa go szczciem. Kocham was, tskni za wami, jestecie obie moim yciem, napisa. Pisa zawsze to samo, ale i dla niego, i dla nich sowa te byy za kadym razem nowe, bo pisane od nowa, byy sowami, ktre warto powtarza, powtarza cigle i niezmiennie. W nieskoczono. - Jak mylisz, dobrze wyglda, co? - spyta Duncan, kiedy znalaz si znw przy Marlowie. - Cudownie, szczciarz z ciebie. A z Mordeen wyronie kiedy pikna dziewczyna. - Oj tak, to prawdziwa licznotka. We wrzeniu skoczy sze lat. - Chwila szczcia mina i Duncan zamilk. - Ach, eby ta wojna wreszcie si skoczya westchn.

- Ju niedugo. - Kiedy zechcesz si oeni, Peter, we sobie Chink. To najwspanialsze ony na wiecie - powiedzia Duncan. Mwi to ju wiele, wiele razy. - Wiem, e ciko y z dala od swoich i e to odbija si na dzieciach, ale bd szczliwy, jeli umr w jej ramionach. - Westchn. - Ale ty i tak mnie nie posuchasz. Oenisz si z jak Angielk i bdziesz myla, e to jest prawdziwe ycie. Wielka szkoda! Ju ja dobrze wiem, sprbowaem i jednego, i drugiego. - Chyba bd musia sam si o tym przekona, nie uwaasz? - odpar ze miechem Marlowe, a potem przypieszy kroku, eby wyj na czoo swojej grupy. Do zobaczenia. - Dzikuj, Peter - zawoa za nim Duncan. Zbliali si do lotniska. Stranicy, ktrzy mieli rozprowadzi poszczeglne grupy na stanowiska pracy, ju czekali. Obok nich leay oskardy i opaty, a przez lotnisko cigno ju pod stra wielu jecw. Marlowe spojrza na zachd. Jaka grupa zmierzaa wanie w stron drzew. Psiakrew, zakl w duchu. Zatrzyma swj oddzia i zasalutowa stranikom. Spostrzeg wrd nich Torusumiego. Torusumi pozna Marlowea i umiechn si. - Tabe! - Tabe - odrzek Marlowe, zakopotany rzucajc si w oczy serdecznoci Koreaczyka. - Pjd z panem i paskimi ludmi - powiedzia Torusumi i wskaza narzdzia. - Dzikuj - odpar Marlowe i skin na sieranta. - Mamy i z nim. - Ten nygus zawsze idzie na wschodni stron - powiedzia sierant ze zoci. - Takie ju nasze zasrane szczcie. - Wiem o tym - odpar Marlowe, rwnie zy. A kiedy jego ludzie brali narzdzia, powiedzia do Torusumiego: - Mam i na wschd. Wiem, e po zachodniej stronie jest chodniej, ale mnie zawsze wysyaj na wschd. Marlowe postanowi zaryzykowa. - A moe powinien pan poprosi, eby lepiej pana traktowano? - powiedzia. Proponowanie czegokolwiek Koreaczykowi czy Japoczykowi byo

niebezpieczne. Torusumi obrzuci Marlowea zimnym spojrzeniem, a potem odwrci si nagle i podszed do japoskiego kaprala Azumiego, ktry sta z boku z pospn min. Azumi znany by z tego, e atwo wpada we wcieko. Marlowe obserwowa z lkiem, jak Torusumi kania si i mwi co szybko i chrapliwie po japosku. Czu na sobie wzrok Azumiego. Stojcy obok Marlowea sierant rwnie przyglda si z niepokojem rozmawiajcym stranikom. - Co pan mu powiedzia, panie kapitanie? - spyta. - Powiedziaem, e dobrze byoby pj dzisiaj dla odmiany na zachodni stron. Sierant wzdrygn si. Jeli oficer dostawa w twarz, to automatycznie to samo czekao sieranta. - Nie ma co, zaryzykowa pan... - powiedzia, urywajc nagle, bo Azumi i trzymajcy si z szacunku o dwa kroki za nim Torusumi ruszyli wanie w ich stron. Niski Japoczyk o kabkowatych nogach zatrzyma si na pi krokw przed Marloweem i chyba przez dziesi sekund patrza mu prosto w oczy. Marlowe spodziewa si dosta w twarz, co powinno byo teraz nastpi. Ale nic takiego si nie stao. Azumi umiechn si nagle, odsaniajc zote zby, ze wistem wcign przez nie powietrze i wydoby paczk papierosw. Poczstowa Marlowea i powiedzia po japosku co, z czego Marlowe nie zrozumia nic prcz sowa shokosan, ktre napenio go tym wikszym zdumieniem, e dotychczas nikt si do niego w ten sposb nie zwraca. Shoko znaczyo oficer, a ,,san - tyle co pan; zosta nazwanym panem oficerem przez takiego wcielonego diaba jak Azumi byo wic nie lada pochwa. - Arigato - powiedzia Marlowe, korzystajc z podanego ognia. Jego znajomo japoskiego ograniczaa si do sowa dzikuj, a ponadto do rozkazw baczno, spocznij, szybkim krokiem marsz, salutowa oraz do mnie, biay sukinsynu. Poleci osupiaemu sierantowi, eby ustawi ludzi w szyku. - Tak jest, panie kapitanie - odpar sierant, szczliwy, e moe odej. Azumi jeszcze raz powiedzia co krtko do Torusumiego, a ten podszed do jecw i rozkaza: Hotchatore, czyli szybkim krokiem marsz. Kiedy znaleli si w poowie lotniska, gdzie Azumi na pewno nie mg ich usysze, Torusumi umiechn si do Marlowea. - Idziemy dzi na zachd - powiedzia. - I bdziemy cina drzewa.

- Naprawd? Nic nie rozumiem. - To proste. Powiedziaem Azumiemu, e pan jest tumaczem Krla i e on, jak mi si zdaje, powinien o tym wiedzie, bo ma dziesicioprocentowy udzia w naszych zyskach. A wic... - Torusumi wzruszy ramionami - musimy oczywicie nawzajem o siebie dba. By moe bdzie dzi okazja, eby omwi pewn spraw. Osabym z wraenia gosem Marlowe nakaza swoim ludziom zatrzyma si. - Co si stao, panie kapitanie? - spyta sierant. - Nic takiego, sierancie. A teraz, posuchajcie. Tylko bez krzykw. Dostay nam si palmy. - O rany, to wspaniale. Prdko uciszono pierwsze wiwaty. Kiedy dotarli do trzech palm, zastali ju tam grup Spencea ze stranikiem. Torusumi podszed do niego i rozpocz si pomidzy nimi pojedynek na miotane po koreasku wyzwiska. W kocu jednak wcieky stranik kaza Spenceowi i jego ludziom ustawi si w szeregu i odmaszerowa. - Dlaczego to wam si dostay te palmy, draniu? Mymy byli pierwsi krzykn Spence. - Wiem - odpar Marlowe ze wspczuciem. Zdawa sobie spraw, co tamten w tej chwili czuje. Torusumi skin na Marlowea i usiad w cieniu, opierajc karabin o drzewo. - Niech pan wystawi czujk - powiedzia ziewajc. - Bdzie pan odpowiedzialny za to, eby aden zapowietrzony Japoczyk ani Koreaczyk nie przyapa mnie, e pi. - Moe pan mi zaufa i spa spokojnie - odpar Marlowe. - Prosz mnie obudzi na posiek. - Zrobi si. Wystawiwszy czujki w miejscach, z ktrych najlepiej byo obserwowa okolic, Marlowe przeprowadzi zacity szturm na palmy. Chcia, eby zostay zwalone i pocite, zanim jakiemu Japoczykowi przyjdzie do gowy zmieni rozkaz. Do poudnia wszystkie palmy leay na ziemi. Wycito ju z nich kapust milionerw. onierze byli wyczerpani i pogryzieni przez mrwki, ale nikt o to nie dba, dzisiejszy dzie przynis bowiem obfite upy. Kademu przypady dwa orzechy kokosowe, a ponadto zostao ich jeszcze pitnacie. Marlowe postanowi, e pi dadz Torusumiemu, a pozostae dziesi rozdziel pomidzy siebie na obiad.

Rozdzieli take midzy wszystkich dwie kapusty milionerw, natomiast trzeci postanowi zachowa dla Torusumiego i Azumiego na wypadek, gdyby mieli na ni ochot. W przeciwnym razie ni te mieli si podzieli. Siedzia wanie opierajc si plecami o drzewo i dyszc z wysiku, kiedy rozleg si ostrzegawczy gwizd. Poderwa si, szybko podbieg do Torusumiego i potrzsn go za rami. - Torusumi-san, szybko. Stranik! Koreaczyk wsta niezgrabnie i wygadzi mundur. - Dobrze. Wracajcie do drzew i czym si zajmijcie - powiedzia cicho. Potem nonszalanckim krokiem wyszed na otwart przestrze. Kiedy zobaczy, kto idzie, odpry si i przywoa tamtego gestem do cienia. Obaj odoyli karabiny, wycignli si na ziemi i zapalili. - Shoko-san! - zawoa Torusumi. - Moecie odpoczywa, to tylko mj przyjaciel. Marlowe umiechn si w odpowiedzi, a potem zawoa do sieranta: - Ej, sierancie, rozetnijcie dwa najadniejsze mode orzechy i zaniecie stranikom. Nie mg zrobi tego osobicie, poniewa nie licowaoby to z jego godnoci. Sierant starannie wybra dwa owoce i ci ich wierzchoki. Brzowozielone upiny otaczay kilkucentymetrow jdrn warstw skryte gboko jdro. Bielmo wycieajce wntrze owocu byo tak mikkie, e bez trudu daoby si je yk, jeli komu przyszaby na to ochota, a wypeniajce orzech mleko miao sodki i orzewiajcy smak. - Smith! - zawoa sierant. - Sucham, sierancie. - Zanie to tkom. - A dlaczego ja? Zawsze, jak rany, musz robi wicej ni... - Nie gadaj, tylko rusz dup. Smith, niski, chudy londyczyk, wsta wyrzekajc na swj los i wykona rozkaz. Torusumi i drugi stranik pocignli dugie yki. - Dzikujemy - zawoa Torusumi do Marlowea. - Pokj z wami - odpar Marlowe. Torusumi wycign zmit paczk papierosw i poda mu j.

- Dzikuj - powiedzia Marlowe. - Pokj z tob, panie - odrzek grzecznie Koreaczyk. W paczce byo siedem papierosw. Wszyscy upierali si, eby Marlowe wzi dwa dla siebie. Pi rozdano pozostaym i zgodnie postanowiono, e zostan wypalone po obiedzie. Obiad skada si z porcji ryu, pachncej ryb wody i herbaty. Marlowe wzi tylko ry, do ktrego domiesza odrobin blachangu. Na deser zjad ze smakiem swoj cz orzecha. Potem, zmczony, opar si o pie jednej ze citych palm i zacz rozglda si po lotnisku, czekajc, a dobiegnie koca godzina przeznaczona na obiad. Na poudnie od nich, na wzgrzu, pracowao tysice chiskich kulisw. Wszyscy mieli na ramionach bambusowe kije, z ktrych zwisay po dwa bambusowe kosze; wchodzili na szczyt wzgrza, napeniali kosze ziemi, schodzili na d i tam je oprniali. Ruch kulisw w gr i w d trwa bez przerwy i zdawao si, e wzgrze niknie w oczach w promieniach piekcego soca. Ju prawie od dwch lat Marlowe chodzi na lotnisko cztery, pi razy w tygodniu. Kiedy on i Larkin po raz pierwszy zobaczyli ten pagrkowaty, piaszczysty, a zarazem bagnisty teren, rozemiali si i pomyleli, e nigdy nie powstanie tu lotnisko. Przecie Chiczycy nie mieli adnych maszyn, ani traktorw, ani spychaczy. A teraz, po dwch latach, czynny ju by jeden pas startowy, a drugi, wikszy, przeznaczony dla bombowcw, prawie gotw. Marlowe nie mg si nadziwi cierpliwoci i mrwczej pracowitoci tych ludzi i zamyli si nad tym, co te zdziaayby ich rce, gdyby operoway nowoczesnym sprztem. Powieki opady mu i zasn. - Ewart! Gdzie Marlowe? - spyta szorstko Grey. - Pracuje na lotnisku. A o co chodzi? - Prosz mu powiedzie, eby po powrocie natychmiast si u mnie zameldowa. - Gdzie pan bdzie? - A skd mog wiedzie? Niech mu pan tylko powie, eby mnie znalaz. Wychodzc z baraku, Grey czu w brzuchu narastajcy skurcz, przypieszy wic kroku, eby zdy do latryny. Ale skurcz nastpi, zanim zdy przej poow

drogi, wyciskajc z niego troch krwawego luzu, ktry wsik w i tak ju wilgotny tampon z trawy, ktry Grey nosi w spodniach. Udrczony, ledwie trzymajc si na nogach, opar si o cian jakiego baraku, eby nabra si. Czu, e znw pora zmieni tampon, po raz czwarty dzisiejszego dnia, ale to mu nie przeszkadzao. Tampon by przynajmniej higieniczny i chroni przed zabrudzeniem spodnie, jedyne, jakie mia. Bez niego w ogle nie mgby si porusza po obozie. Ohyda, przyzna w duchu. Zupenie jak podpaska. Co za paskudztwo! No, ale za to skuteczne. Powinien by zgosi si dzi do szpitala, ale nie mg zrobi tego teraz, kiedy zdemaskowa Marlowea. O nie, to za dua przyjemno, eby z niej zrezygnowa. Chcia poza tym zobaczy jego min, kiedy si o tym dowie. Warto byo pocierpie w zamian za wiadomo, e ma si go w rku. Ndzny ajdak. A przez Marlowea Krl te naje si troch strachu, myla. Za par dni bd mia ich obu w rku. Wiedzia bowiem o brylancie i o tym, e spotkanie w sprawie sprzeday ma si odby w cigu najbliszego tygodnia. Nie wiedzia jeszcze dokadnie kiedy, ale miano go o tym powiadomi. Sprytny jeste, pomyla o Krlu, sprytny, jeli masz tak sprawnie dziaajcy system. Poszed do baraku, w ktrym mieci si areszt. Tam kaza andarmowi wyj i zaczeka na zewntrz. Kiedy zmieni tampon, zacz szorowa rce w nadziei, e zmyje z nich niewidoczn plam. Poczuwszy si lepiej, Grey ca si woli zmusi si, eby zej po schodach z werandy, i skierowa si do magazynu. Mia dzi przeprowadzi cotygodniow kontrol dostaw ryu i innych artykuw ywnociowych. Zawsze wszystko si zgadzao, poniewa podpukownik Jones wypenia swoj funkcj sprawnie i z oddaniem i zawsze odwaa codzienny przydzia ryu osobicie i publicznie. Nie mogo by wic mowy o adnych machlojkach. Grey podziwia podpukownika Jonesa. Podobao mu si, e zawsze robi wszystko osobicie, dziki czemu nie zdarzaj si adne szwindle. Poza tym zazdroci mu, gdy jak na podpukownika Jones by bardzo mody. Mia dopiero trzydzieci trzy lata. Rzyga si chce, pomyla. Jones jest ju podpukownikiem, a ja dopiero porucznikiem, a przecie rnimy si tylko tym, e on we waciwym czasie dosta waciw robot. No, ale ja te niele lduj, zawieram znajomoci z ludmi, ktrzy po wojnie wstawi si za mn. Jones nie jest zawodowym, oczywicie, wic wrci do cywila. Ale koleguje z Samso-nem, a take z moim szefem, Smedly-

Taylorem, i gra w bryda z komendantem obozu. Ma dra szczcie. Ja gram w bryda nie gorzej od niego, ale mnie nie zapraszaj, chocia haruj jak nikt. Kiedy dotar do magazynu, wydawanie ryu jeszcze si nie skoczyo. - Dzie dobry, Grey - przywita go Jones. - Zaraz do pana przyjd. Jones by wysoki, przystojny i spokojny. Ukoczy dobre szkoy, a z powodu chopicej twarzy przezywano go pukowniczkiem. - Dzikuj, panie pukowniku. Grey przystan, obserwujc, jak do wagi podchodzi jaki sierant z onierzem - wysannicy ktrej z obozowych kuchni. Kada kuchnia wysyaa po przydzia ywnoci dwu ludzi po to, eby nawzajem mieli na siebie oko. Liczba jecw zgoszonych przez przedstawiciela kuchni wpisywana bya na kart kontroln, po czym odwaano ry, a nastpnie podpisywano kart inicjaami. Kiedy obsuono ostatni kuchni, sierant kwatermistrz Blakely zabra worek z resztk ryu i zanis go do magazynu. Grey wszed za Jonesem do rodka i w roztargnieniu wysucha podanych przez niego liczb. - Dziewi tysicy czterystu osiemdziesiciu trzech onierzy i oficerw. Wydano dzi tysic sto osiemdziesit pi kilogramw i trzysta siedemdziesit pi gramw ryu, to jest po sto dwadziecia pi gramw na osob. Okoo dwunastu workw - powiedzia Jones, wskazujc gow puste worki z juty. Grey przyglda si, jak je przelicza, wiedzc, e jest ich na pewno dwanacie. - W jednym worku brakowao piciu kilo - cign Jones (brak ten nie by niczym niezwykym) - a pozostao dziesi kilo i szeset dwadziecia pi gramw. Jones podnis z ziemi prawie pusty worek i pooy go na wadze, ktr sierant Blakely wcign do magazynu. Potem zacz starannie ustawia na szali odwaniki, a kiedy doszed do dziesiciu kilo i szeciuset gramw, worek podjecha do gry i jzyczki wagi spotkay si. - Zgadza si - powiedzia Jones i spojrza na Greya umiechajc si z zadowoleniem. Wszystko inne: pat woowiny, szesnacie beczek suszonych ryb, dwadziecia kilogramw gula malacca, pi tuzinw jaj, dwadziecia pi kilo soli oraz torby z pieprzem i suszona papryka, rwnie idealnie si zgadzao. Grey zoy podpis w ksice magazynowej, krzywic si pod wpywem kolejnego bolesnego skurczu. - Czerwonka? - spyta z trosk w gosie Jones.

- To tylko may atak, panie pukowniku, przejdzie -odpar Grey. Rozejrza si po mrocznym pomieszczeniu i zasalutowa. - Dzikuj, panie pukowniku. Do zobaczenia za tydzie. W drodze do wyjcia dozna nastpnego skurczu, tak e potkn si o wag i przewracajc j spowodowa, e odwaniki potoczyy si we wszystkie strony po klepisku. - Przepraszam - powiedzia. - Straszny ze mnie niezgrabiasz. Postawi lec wag i po omacku zacz wyszukiwa odwaniki, ale Jones i Blakely klczeli ju podnoszc je z ziemi. - Niech pan to zostawi, damy sobie rad - powiedzia Jones i warkn na sieranta: - Mwiem ci przecie, eby postawi wag w kcie. Ale Grey zdy ju wzi do rki kilogramowy odwanik. Nie wierzy wasnym oczom. Zanis odwanik do drzwi i obejrza go w penym wietle, eby si upewni, czy nic mu si nie przywidziao. Ale nie. elazny odwanik mia na spodzie wydron ma dziurk, szczelnie wypenion glin. Z twarz bia jak kreda wyduba glin paznokciem. - Co si stao, Grey? - spyta Jones. - Kto majstrowa przy tym odwaniku - odpar. Sowa te zabrzmiay jak oskarenie. - Co takiego? Niemoliwe! - powiedzia Jones i podszed do Greya. - Prosz mi go pokaza. Nieskoczenie dugo przyglda si odwanikowi, wreszcie umiechn si. - Nikt si do niego nie dotyka - rzek. - To jest po prostu zagbienie korygujce ciar. Prawdopodobnie stwierdzono, e ten odwanik jest minimalnie ciszy ni powinien. - Rozemia si bez przekonania. - Sowo daj, niele mnie pan przestraszy. Grey podszed szybko do pozostaych odwanikw i wzi pierwszy z brzegu. Ten rwnie mia wydron dziur. - Chryste! Wszystkie s sfaszowane! - Bzdura - powiedzia Jones. - To s po prostu korygujce... - Znam si co nieco na miarach i wagach - przerwa mu Grey. Wystarczajco, eby wiedzie, e wydrenia w odwanikach s niedozwolone. To na pewno nie s wydrenia korygujce ciar. Jeli odwanik jest zy, w ogle nie wchodzi do uytku.

Obrci si gwatownie do Blakelyego, ktry skuli si ze strachu pod drzwiami. - A wy, co o tym wiecie? - Nic, panie poruczniku - odpar przeraony Blakely. - Radz wam mwi! - Ja nic nie wiem, panie poruczniku, naprawd... - Jak chcecie, Blakely. Wiecie, co teraz zrobi? Wyjd z baraku i kademu, kogo spotkam na drodze, opowiem o was i poka ten odwanik, a zanim zd zameldowa o tym pukownikowi Smedly-Taylorowi, wy bdziecie ju rozszarpani na strzpy. Powiedziawszy to, Grey ruszy do wyjcia. - Niech pan zaczeka, panie poruczniku - wydusi z siebie Blakely. - Wszystko panu powiem. To nie ja, panie poruczniku, to pan pukownik. To on mnie do tego zmusi. Przyapa mnie, kiedy cigaem ociupink ryu, i przysig, e mnie wyda, jeeli mu nie pomog... - Zamknij si, idioto - warkn Jones, a potem spokojniejszym tonem zwrci si do Greya: - Ten gupiec usiuje mnie w to wmiesza. Ja nic o tym nie wiedziaem... - Niech pan go nie sucha, panie poruczniku - przerwa mu bekotliwie Blakely. - Sam zawsze way ry. Zawsze! I ma klucz od kasy, gdzie zamyka odwaniki. Sam pan wie, jak koo tego chodzi i nikogo innego nie dopuszcza. Przecie kady, kto uywa odwanikw, musi czasem spojrze na nie od spodu. eby nie wiem jak zamaskowa te dziury, musi si je zauway. I tak to si cignie od roku albo i wicej. - Zamknij si, Blakely!!! - wrzasn Jones. - Zamknij si! Zamilkli. - Pukowniku, od jak dawna uywane s te odwaniki? - Nie wiem. - Rok? Dwa? - Skd mog wiedzie? Jeeli nawet odwaniki s podrobione, to ja nie mam z tym nic wsplnego. - Ale to pan trzyma je pod kluczem i tylko pan ma do nich dostp. - Owszem, ale to jeszcze nie znaczy... - Czy przyglda si pan spodom tych odwanikw?

- Nie, ale... - To troch dziwne, nie uwaa pan? - nie ustpowa Grey. - Nie, to wcale nie jest dziwne, a poza tym nie pozwol, eby wypytywa mnie... - Lepiej, eby pan mwi prawd. Dla wasnego dobra. - Pan mi grozi, poruczniku? Oddam pana pod sd... - Nie wiem, o czym pan mwi, panie pukowniku. Reprezentuj tu prawo, a odwaniki s sfaszowane, tak czy nie? - Prosz posucha, Grey... - Tak czy nie? - spyta Grey podnoszc odwanik na wysoko cignitej strachem twarzy Jonesa, ktra stracia swj chopicy wyraz. - No... chyba... tak - odpar Jones. - Ale to jeszcze nie znaczy... - To znaczy, e odpowiada za to Blakely albo pan. A moe obaj. Tylko wy dwaj macie tu prawo wstpu. Odwaniki nie dowaay i ktry z was, albo obaj, przywaszcza sobie dodatkowe racje ywnoci. - To nie ja, poruczniku - skamla Blakely. - Ja dostawaem tylko p kilo ryu raz na dziesi... - Kamiesz! - krzykn Jones. - Nie, wcale nie. Tysic razy panu powtarzaem, e w kocu wpadniemy. Sierant odwrci si do Greya zaamujc rce. - Bagam pana, panie poruczniku, prosz, niech pan nikomu nie mwi. Oni by nas rozszarpali. - Mam nadziej, e zrobi to, ty ajdaku. Grey cieszy si, e odkry sfaszowane odwaniki. O tak, cieszy si ogromnie. Jones wyj pudeko z tytoniem i zacz skrca papierosa. - Zapali pan? - spyta. Szczki rysoway si ostro w jego chopicej twarzy, a cera dziwnie zmatowiaa. Umiechn si na prb. - Nie, dzikuj - odpar Grey, cho od czterech dni nie mia w ustach papierosa i bardzo go w tej chwili potrzebowa. - Moemy to jako zaatwi - powiedzia Jones, ktremu powrciy chopica beztroska i dobre wychowanie. - By moe kto rzeczywicie majstrowa przy odwanikach. Ale rnica jest nieistotna. To aden kopot. Przynios drugi komplet odwanikw, tych dobrych... - A wic przyznaje pan, e te s podrobione?

- Powiedziaem tylko, e... - Jones urwa. - Wyjd std, Blakely. Wyjd i zaczekaj na zewntrz. Blakely natychmiast odwrci si w stron drzwi. - Sta, Blakely - powiedzia Grey, a potem spojrza na Jonesa i spyta tonem penym szacunku: - Nie ma chyba potrzeby, panie pukowniku, eby Blakely wychodzi? Jones przyjrza mu si przez papierosowy dym. - Nie, nie ma potrzeby - rzek. - ciany nie maj uszu. A wic dobrze. Bdzie pan dostawa p kilo ryu tygodniowo. - To wszystko? - Powiedzmy, kilogram ryu i wier kilo suszonych ryb. Raz na tydzie. - A cukier? A jajka? - Jedno i drugie idzie do szpitala, wie pan o tym. Jones umilk i czeka, Grey rwnie, Blakely szlocha. Wreszcie Grey ruszy do wyjcia, wkadajc odwanik do kieszeni. - Chwileczk, Grey - powiedzia Jones, wzi dwa jajka i podsun mu je. Prosz to wzi. Bdzie pan dostawa jedno jajko tygodniowo, razem z reszt prowiantu. I troch cukru. - Powiem panu, co teraz zrobi. Pjd zaraz do pukownika Smedly-Taylora, powtrz mu paskie sowa i poka odwanik. A jeeli bdzie robota przy latrynach, a modl si o to, eby bya, to zjawi si tam i wepchn pana do dou, ale powolutku. Chc by wiadkiem paskiej mierci, chc sysze paski wrzask i widzie, jak pan zdycha. Bardzo wolno. Jak obaj zdychacie. Wyszed z magazynu na soce. Obla go ar, a wntrznoci przeszy bl. Zmusi si jednak do marszu i powoli zacz schodzi w d zbocza. Jones i Blakely stali w drzwiach magazynu i patrzyli za nim. Obaj byli miertelnie przeraeni. - O Jezu, co teraz bdzie, panie pukowniku? - wyjcza Blakely. - Powiesz nas... Jones wcign go do rodka, zatrzasn drzwi i uderzy go na odlew wierzchem doni. - Zamknij si! - rozkaza. Blakely lea na ziemi bekoczc, z twarz zalan zami. Jones poderwa go na nogi i ponownie uderzy.

- Niech mnie pan nie bije, nie ma pan prawa... - Zamknij si i suchaj - powiedzia Jones i znw nim potrzsn. - Suchasz, do jasnej cholery, czy nie?! Przeklty idioto, ile razy ci mwiem, eby uywa dobrych odwanikw, kiedy Grey ma przyj na inspekcj? Przesta rycze i suchaj. Po pierwsze, masz zaprzeczy wszystkiemu, co zostao powiedziane. Rozumiesz? Nic Greyowi nie proponowaem, rozumiesz? - Ale panie pukowniku... - Masz temu zaprzeczy, rozumiesz? - Tak, panie pukowniku. - Dobrze. Obaj zaprzeczymy i jeli tylko bdziesz si trzyma jednej wersji, obu nas z tego wycign. - Naprawd? Naprawd moe pan to zrobi, panie pukowniku? - Tak, jeeli tylko zaprzeczysz temu, co si tu zdarzyo. Dalej: nic nie wiesz na temat odwanikw. Ja te. Rozumiesz? - A przecie tylko my... - Rozumiesz? - Tak, panie pukowniku. - Dalsza sprawa: nic tu nie zaszo poza tym, e Grey wykry sfaszowane odwaniki, a ty i ja bylimy rwnie zdumieni jak on. Rozumiesz? - Ale... - To opowiedz mi teraz, jak to byo. Mw, do jasnej cholery! - rykn Jones, pochylajc si nad nim gronie. - Ko... koczylimy wanie kontrol, no a potem... potem Grey upad na wag, odwaniki si poprzewracay... no i odkrylimy, e s sfaszowane. Czy tak dobrze, panie pukowniku? - Co dalej? - No wic, panie pukowniku... - Blakely zastanawia si przez chwil, wreszcie twarz mu si rozjania. - Grey spyta nas, co wiemy o odwanikach. Ja powiedziaem, e nigdy nie zauwayem, eby byy sfaszowane, a pan dziwi si tak samo jak ja. A potem Grey wyszed. Jones poczstowa sieranta tytoniem. - Zapomniae o tym, co Grey jeszcze powiedzia. Nie przypominasz sobie? Powiedzia tak: Nie zamelduj o tym, jeeli bdziecie mi dawa co tydzie troch ryu, p kilo, a do tego cho jedno jajko. A ja na to, eby go diabli wzili i e sam

zamelduj o odwanikach i o nim te. Na mier si zamartwiaem tymi odwanikami. Co za winia to zrobia? Jak si tu moga dosta? Mae oczka Blakelyego napeniy si podziwem. - Tak, tak, panie pukowniku - powiedzia. - Pamitam dokadnie. Poprosi o p kilo ryu i cho jedno jajko. Wanie tak, jak pan pukownik powiedzia. - No wic zapamitaj to sobie, kretynie! Gdyby wzi dobre odwaniki i trzyma jzyk za zbami, nie wpakowalibymy si w t kaba. Sprbuj jeszcze raz mnie zawie, a ca win zwal na ciebie. Moje sowo honoru bdzie przeciwko twojemu. - Nie zawiedzie si pan na mnie, panie pukowniku, przysigam... - W kadym razie sowo Greya jest przeciwko naszemu, wic nie masz si o co martwi. Pod warunkiem, e nie stracisz gowy i nie zapomnisz, co masz mwi! - Bd pamita, panie pukowniku, na pewno. - To dobrze. Jones zamkn na klucz kas i drzwi magazynu i odszed w swoj stron. Jones to bystry facet, przekonywa sam siebie Blakely. Wycignie nas z tego. Teraz, kiedy szok po zdemaskowaniu min, poczu si znw bezpiecznie. Tak, Jones musi mnie ratowa, eby samemu wyj z tego cao. Musz ci przyzna, Blakely, pochwali si w duchu, e i tobie nie zabrako sprytu, eby zebra przeciwko niemu dowody winy, w razie gdyby chcia ci wystawi do wiatru. Pukownik Smedly-Taylor bez popiechu oglda odwanik. - Zdumiewajce! Po prostu nie mog w to uwierzy - powiedzia i spojrza przenikliwie na Greya. - Naprawd twierdzi pan, e podpukownik Jones usiowa pana przekupi? Obozowym prowiantem? - Tak, panie pukowniku. Byo dokadnie tak, jak panu opowiedziaem. Smedly-Taylor usiad na ku i otar pot z czoa, w jego baraczku byo bowiem gorco i parno. - Nie wierz - powtrzy potrzsajc gow. - Tylko oni dwaj mieli dostp do odwanikw... - Wiem o tym. Rzecz nie w tym, ebym podwaa paskie sowo, ale to wszystko jest po prostu, c, niewiarygodne. Smedly-Taylor zamilk na dusz chwil, a Grey czeka cierpliwie. - Zastanowi si, co zrobi z tym fantem - powiedzia pukownik, nie

przestajc przyglda si odwanikowi i wyborowanej w nim maej dziurce. - Caa ta... sprawa... moe by bardzo grona w skutkach. Nie wolno panu nikomu, powtarzam, nikomu o niej wspomnie, rozumie pan? - Tak jest, panie pukowniku. - Mj Boe, jeeli to, co pan mwi, jest prawd, ci ludzie mog zosta zmasakrowani. - Smedly-Taylor znw potrzsn gow. - Czyby ci dwaj... Czyby podpukownik Jones mg... obozowe racje ywnoci! Wic wszystkie odwaniki s sfaszowane? - Tak, panie pukowniku. - Jak pan myli, ile to daje w sumie niedowagi? - Trudno powiedzie, moe kilogram na czterysta kilo. Sdz, e udawao im si cign od ptora do dwch kilo ryu dziennie. Nie liczc suszonych ryb i jaj. By moe inni te s w to wmieszani. Na pewno. Nie mogliby ugotowa ryu, tak eby nikt tego nie zauway. Pewnie ma w tym swj udzia jaka kuchnia. - Boe wity! - Smedly-Taylor wsta i zacz si przechadza po pokoju. Dzikuj panu, Grey, wietnie si pan spisa. Przypilnuj, eby wpisano to do paskiej opinii. - Wycign rk. - Dobra robota, Grey. Grey ucisn mocno podan do. - Dzikuj, panie pukowniku. auj tylko, e wczeniej tego nie wykryem. - A teraz, nikomu ani swka. To rozkaz! - Rozumiem. Grey zasalutowa i wyszed, stopami ledwie dotykajc ziemi. Sam Smedly-Taylor mu powiedzia: Przypilnuj, eby wpisano to do paskiej opinii! W przypywie nadziei Grey pomyla, e a nu awansuje. Byo ju w obozie kilka awansw, a jemu bardzo by si przyda wyszy stopie. Kapitan Grey - jak to adnie by brzmiao. Kapitan Grey! Popoudnie duyo si nieznonie. Teraz, kiedy zrobili ju swoje, Marloweowi trudno byo utrzyma podwadnych na nogach. Zorganizowa wic pldrujce grupy i zmieniajce si czujki, bo Torusumi znowu spa. Skwar by straszny, w wysuszonym powietrzu nie byo czym oddycha, ludzie zorzeczyli socu i modlili si o nadejcie nocy. Po jakim czasie Torusumi wsta, zaatwi si w krzakach, wzi karabin i zacz si przechadza, eby do reszty otrzsn si ze snu. Wrzasn na kilku

drzemicych jecw i krzykn do Marlowea: - Niech pan kae wsta tym wiskim synom i zapdzi ich do roboty albo zrobi co, eby wygldao, e pracuj. - Przepraszam za kopot - powiedzia Marlowe, zbliajc si do Koreaczyka, po czym zwrci si do sieranta: - Mielicie na niego uwaa, do cholery! - zgromi go. - Zabierzcie tych durniw, niech wykopi dziur, porbi t przeklt palm albo zetn par lici. Co za osio! Sierant by bardzo skruszony, przeprasza i ju po chwili wszyscy jecy krztali si przy palmach, udajc, e pracuj w pocie czoa. T sztuk mieli opanowan do perfekcji. Przeniesiono z miejsca na miejsce upiny po orzechach, zoono kilka palmowych lici i w paru miejscach nacito pi powalone drzewa. Gdyby dzie w dzie pracowali w takim tempie, to ani by si obejrzano, a cay teren byby rwniuteki i dokadnie oczyszczony z rolinnoci. Znuony sierant zameldowa si u Marlowea. - Pracuj, panie kapitanie, tak e ju lepiej nie mona. - Dobrze. To ju niedugo. - Mam do pana, panie kapitanie, pewn... prob... - Jak? - Wic, to jest tak. Widziaem, jak... e pan... no... -Sierant w zakopotaniu przetar usta szmatk. Nie mg przecie przepuci tak dobrej okazji. - Prosz, niech pan to obejrzy. - Wycign wieczne piro. - Mgby pan si spyta tka, czy tego nie kupi? - Jednym sowem, chcecie, ebym ja wam to sprzeda? - spyta Marlowe, ze zdumienia wytrzeszczajc oczy. - Tak, panie kapitanie. Pomylaem sobie, e... no... e jest pan przyjacielem Krla i e bdzie pan wiedzia... jak to zaatwi. - Regulamin zabrania handlu ze stranikami, zabrania nam i im. - Co pan, panie kapitanie, mnie mona zaufa. Przecie pan i Krl... - Co ja i Krl? - Nic, panie kapitanie - powiedzia sierant ostronie, mylc: Co si facetowi stao? Kogo on chce zrobi w konia? - Nic. Tak tylko pomylaem, e mgby pan mi pomc. To znaczy, oczywicie, mnie i mojej grupie. Marlowe spojrza na sieranta, na piro, zastanawiajc si, dlaczego wpad w

tak zo. W kocu przecie sprzedawa dla Krla, a przynajmniej pomaga mu w sprzeday, i rzeczywicie by jego przyjacielem. Nic w tym zego. Gdyby nie Krl, nigdy by nie dostali roboty przy palmach. Zamiast tego trzymaby si pewnie za zwichnit szczk albo w najlepszym razie zarobiby siarczysty policzek. Tak wic, prawd mwic, mia obowizek podtrzyma saw, jak cieszy si Krl. Ostatecznie tylko dziki niemu dostay im si orzechy. - Ile za nie chcecie? - spyta. Sierant umiechn si uszczliwiony. - Parker to nie jest, ale ma zot stalwk - powiedzia, zdj nakrtk i odsoni stalwk. - Wic powinno by co nieco warte. Moe dowie si pan, ile by za nie da. - Bdzie chcia najpierw usysze, ile za nie chcecie. Spytam go, czy zechce kupi, ale to wy ustalacie cen. - Gdyby dosta pan za nie... szedziesit pi dolarw, bardzo bym si ucieszy. - Jest tyle warte? - Myl, e tak. Piro rzeczywicie miao zot stalwk z wyryt cyfr czternacie, oznaczajc liczb karatw, i o ile Marlowe potrafi oceni, byo prawdziwe. W przeciwiestwie do pira, ktre sprzedawa z Krlem. - To moje piro, panie kapitanie. Trzymaem je na czarn godzin. A ostatnio robi si wanie coraz czarniej. Marlowe skin gow na znak, e przyjmuje to wyjanienie. Wierzy temu czowiekowi. - Dobrze, zobacz, co mi si uda zaatwi. Pilnujcie ludzi i eby mi kto cay czas trzyma wart. - Spokojna gowa, panie kapitanie. aden oka nie zmruy. Marlowe znalaz Torusumiego opartego o przysadziste, obronite winorol drzewo. - Tabe - powiedzia. - Tabe - odpar Torusumi, spojrza na zegarek i ziewn. - Za godzin moemy i. Jeszcze nie pora. - Zdj czapk i otar pot z twarzy i karku. - Parszywy upa i parszywa wyspa! - Tak. Jeden z moich ludzi ma piro, ktre chciaby sprzeda. Przyszo mi na

myl, e pan, jako przyjaciel, by moe zechciaby je kupi - powiedzia Marlowe, starajc si nada tym sowom tak wag, jakby to nie on je wypowiada, ale Krl. - Astaghfarullah! Czy to parka? - Nie - zaprzeczy Marlowe. Wycign piro, rozkrci je i ustawi tak, eby w stalwce odbi si promie soca. - Ale ma zot stalwk - powiedzia. Torusumi obejrza piro. By rozczarowany, e to nie parker, ale czy mg si spodziewa czego wicej? Zwaszcza na lotnisku. Zreszt parkera sprzedawaby Krl osobicie. - Niewiele jest warte - powiedzia. - Oczywicie. Jeeli pan nie chce zastanowi si... - rzek Marlowe chowajc piro do kieszeni. - Mog si zastanowi. Mamy jeszcze godzin na zastanawianie si nad cen tej bezwartociowej rzeczy. - Koreaczyk wzruszy ramionami. - Moe by warte najwyej siedemdziesit pi dolarw. Tak wysoka cena zaproponowana przez Torusumiego na samym pocztku targw wprawia Marlowea w najwysze zdumienie. W takim razie sierant nie ma najmniejszego pojcia o jego wartoci, pomyla. Psiakrew, ebym to ja wiedzia, ile ono jest naprawd warte. Usiedli wic i zaczli si targowa. Torusumi rozzoci si, ale Marlowe nie ustpowa i wreszcie uzgodnili cen na sto dwadziecia dolarw i paczk papierosw. Torusumi wsta i znowu ziewn. - Pora i - powiedzia i umiechn si. - Krl to dobry nauczyciel. Powiem mu przy najbliszej okazji, jak nieustpliwie pan si targowa, wykorzystujc moj przyja. - Potrzsn gow udajc, e si nad sob lituje. - Taka cena za takie ndzne piro! Krl na pewno mnie wymieje. Niech pan mu, prosz, powie, e bd na warcie rwno za tydzie, liczc od dzisiaj. Moe uda mu si znale dla mnie jaki zegarek. Tylko tym razem... eby by dobry. Marlowe cieszy si, e udao mu si doprowadzi do koca swoj pierwsz prawdziw transakcj handlow i e uzyska przy tym chyba niez cen. Stan jednak przed dylematem. Gdyby odda wszystkie pienidze sierantowi, Krl bardzo by si tym przej. Zrujnowaoby to bowiem struktur cen, ktr tak pracowicie tworzy. A Torusumi mg przecie wspomnie Krlowi o pirze i o tym, za ile je kupi. Natomiast gdyby wrczy sierantowi tylko tyle, ile ten sobie zayczy, a reszt zatrzyma, byoby to po prostu oszustwo. A moe dobry interes? Sierant chcia

szedziesit pi dolarw, to prawda, i tyle powinien dosta. Poza tym Marlowe winien by przecie Krlowi mnstwo pienidzy. aowa, e w ogle podj si zaatwienia tej gupiej sprawy. Teraz wpad we wasne sida. Najgorsz twoj wad, Peter, mwi sobie w duchu, jest to, e masz o sobie zbyt wygrowane mniemanie. Gdyby odmwi sierantowi, nie byby teraz w kropce. I co zrobisz? I tak le, i tak niedobrze. Szed bez popiechu, zastanawiajc si. Sierant zdy ju zrobi zbirk. Z nadziej odprowadzi Marlowea na bok. - Ludzie gotowi do wymarszu, panie kapitanie - zameldowa. - Narzdzia te ju przeliczone. No i co, kupi? - spyta ciszonym gosem. - Tak - odpar Marlowe i podj decyzj. Woy rk do kieszeni i wycign gar banknotw. - Prosz bardzo. Szedziesit pi dolarw. - Rwny z pana go, panie kapitanie! - ucieszy si sierant i oddzieli od zwitka piciodolarowy banknot, chcc go wrczy Marloweowi. - Bd panu winien dolar pidziesit. - Nic mi nie jestecie winni. - Naley si panu dziesi procent. Cakiem legalnie. I ja chtnie pac. Oddam panu te ptora dolara, jak tylko bd mia drobne. Marlowe nie chcia przyj pienidzy. - Nie - powiedzia, ogarnity nagle wyrzutami sumienia. - Zatrzymajcie to sobie. - Ale ja nalegam - upiera si sierant, wciskajc mu banknot do rki. - Prosz posucha, sierancie... - No, to niech pan wemie chocia tego pitala. Czubym si okropnie, panie kapitanie, gdyby pan nie przyj. Okropnie. Nie wiem, jak panu dzikowa. Przez ca powrotn drog Marlowe milcza. Czu si brudny z grubym zwitkiem banknotw w kieszeni. Mia przy tym wiadomo, e pienidze te zawdzicza Krlowi, i cieszy si, e je ma, bo mg nimi poratowa grup. Przecie sierant poprosi go o t przysug tylko dlatego, e on, Marlowe, zna Krla, i to Krl, a nie sierant, by jego przyjacielem. Caa ta poaowania godna sprawa nie dawaa mu spokoju nawet wtedy, gdy wrci do baraku. - Grey chce si z tob widzie, Peter - powiadomi go Ewart. - Czego chce? - Nie wiem, mj drogi. Ale wyranie by czym podniecony.

Marlowe skupi swj zmczony umys na nowym niebezpieczestwie. Na pewno chodzi o co, co ma zwizek z Krlem, pomyla. Grey zawsze oznacza nieprzyjemnoci. No, zastanw si, Peter, pomyl. Wyprawa do wioski? Zegarek? Brylant? Boe wity, piro! Nie, co za gupota. Grey nie mg si jeszcze o tym dowiedzie. A moe pj do Krla? Moe on ju co o tym wie. To niebezpieczne. Grey chce mnie zmusi do popenienia jakiego bdu. Pewnie dlatego przekaza mi wiadomo przez Ewarta. Przecie musia wiedzie, e jestem na robotach. Nie ma sensu i potulnie jak baranek na rze, kiedy czowiek jest brudny i spocony. Najpierw prysznic, a dopiero potem spokojnie do niego. Nie bd si pieszy. Tak wic poszed do prysznicw. Pod jednym ze strumieni wody sta Johnny Hawkins. - Cze, Peter - przywita Marlowea. Marlowe zarumieni si nagle, czujc wyrzuty sumienia. - Cze, Johnny - odpar. Zauway, e Hawkins le wyglda, jakby by chory. - Wiesz, Johnny, byo... byo mi bardzo przykro... - Nie chc o tym mwi - powiedzia Hawkins. - Wolabym, eby nigdy do tego nie wraca. Czy on wie, e jestem jednym z tych, ktrzy... zjedli?... - przerazi si Marlowe. Nawet teraz - czyby to zdarzyo si naprawd ledwie wczoraj? - myl o tym przyprawia o mdoci: kanibalizm. Hawkins na pewno nie wie, nie moe wiedzie, bo inaczej prbowaby mnie zabi. Ja na jego miejscu tak bym wanie postpi. Chocia... Boe mj, do czego doszlimy. To, co wydaje si ze, jest dobre, i na odwrt. Za duo tego, eby zrozumie. O wiele za duo. Gupi, zapieprzony wiat! Do kogo naley te szedziesit dolarw i paczka papierosw, ktre zarobiem, a jednoczenie ukradem? A moe na nie zapracowaem? Czy powinienem je zwrci? Nie, to byoby cakiem do niczego. - Marlowe! Obrci si i zobaczy Greya, stojcego zowieszczo obok prysznica. - Powiedziano panu, e ma si pan zameldowa u mnie po powrocie?! - Powiedziano mi, e chce si pan ze mn widzie. Zaraz po wziciu prysznicu zamierzaem... - Zostawiem rozkaz, eby zgosi si pan natychmiast - powiedzia Grey i na jego twarzy pojawi si umieszek. - Zreszt niewane. Ma pan areszt domowy. Pod prysznicami zrobio si cicho. Wszyscy oficerowie patrzyli i

przysuchiwali si w milczeniu. - Za co? Cie niepokoju na twarzy Marlowea niezwykle Greya uradowa. - Za nieprzestrzeganie rozkazw. - Jakich rozkazw? - Wie pan jakich rwnie dobrze jak ja. Tak jest, pocierp, Marlowe, myla Grey. Niech ci troch podrcz wyrzuty sumienia, jeli je masz, w co wtpi. - Zamelduje si pan po kolacji u pukownika Smedly-Taylora - powiedzia. - I niech si pan ubierze jak oficer, a nie jak jaka dziwka! Marlowe zakrci prysznic, wcign na siebie sarong i zrcznie zawiza go na supe, czujc zaciekawione spojrzenia reszty oficerw. Zachodzi w gow, o co moe chodzi, stara si jednak nie okaza zdenerwowania. Miaby dawa Greyowi powd do satysfakcji? Jeszcze czego. - Doprawdy, Grey, jest pan tak le wychowany, e a trudno pana znie powiedzia. - Sporo si dowiedziaem na temat dobrego wychowania, sukinsynu - odpar Grey. - I ciesz si, e nie nale do tych paskich mierdzcych sfer. Sami kanciarze, oszuci, zodzieje... - Ostatni raz ostrzegam pana, Grey. Prosz zamkn usta, bo inaczej sam je panu zamkn. Grey z trudem si opanowa. Mia ochot zmierzy si z tym czowiekiem, wanie tu i teraz. Pobiby go, czu, e daby mu rad. Wszystko jedno, chory czy zdrw. W kadej chwili. - Jeli kiedykolwiek wydostaniemy si z tego bagna, odszukam pana powiedzia. - Od tego zaczn. To bdzie pierwsza rzecz, ktr zrobi. - Bardzo mnie to cieszy - odpar Marlowe. - Ale jeli do tego czasu jeszcze raz mnie pan obrazi, spior pana na kwane jabko. Bior was na wiadkw - zwrci si do obecnych. - Ostrzegem go. Nie bd sucha wyzwisk tej plebejskiej mapy. Odwrci si gwatownie do Greya. - A teraz niech pan si trzyma ode mnie z daleka. - Jak mog to zrobi, jeeli narusza pan prawo? - Jakie prawo? - Zgosi si pan po kolacji do pukownika Smedly-Taylora. I jeszcze jedno: do tego czasu obowizuje pana areszt domowy.

Grey oddali si. Radosne uniesienie, ktrym tak niedawno by przepeniony, ulotnio si niemal cakowicie. Gupio zrobi obrzucajc Marlowea wyzwiskami. Zwaszcza e nie byo po temu powodw.

ROZDZIA XVIII
Kiedy Marlowe dotar do baraczku pukownika Smedly-Taylora, Grey czeka ju na niego na zewntrz. - Zamelduj pukownikowi, e pan jest - powiedzia. - Strasznie pan uprzejmy - odpar Marlowe. Czu si nieswojo. Drania go poyczona lotnicza czapka z daszkiem. Drania go wystrzpiona, cho czysta koszula. Pomyla, e o wiele sensowniejsze i wygodniejsze s sarongi. Myl o sarongach przypomniaa mu o jutrzejszym dniu. Jutro Krl ma otrzyma pienidze za brylant. Pienidze przyniesie Shagata, a po trzech dniach wyprawi si do wioski. Moe Sulina... Gupiec z ciebie, e o niej mylisz, skarci si w duchu. Skup si, bo za chwil bdziesz musia ruszy gow. - W porzdku, Marlowe. Baczno! - szczekn Grey. Marlowe wypry si i wmaszerowa nienagannym defiladowym krokiem do izby pukownika. Mijajc Greya, rzuci mu szeptem: Spierdalaj!, i to mu troch ulyo. W nastpnej chwili sta ju przed pukownikiem. Zasalutowa przepisowo i utkwi wzrok przed siebie. Smedly-Taylor, ktry mia na gowie czapk, spojrza na niego pospnie i pedantycznie odsalutowa zza stou, gdzie leaa oficerska trzcinka. Chlubi si dyscyplin, jak utrzymywa w obozie. By wcieleniem wojskowego ducha. Zawsze postpowa zgodnie z regulaminem. Zmierzy wzrokiem od stp do gw modego oficera, ktry przed nim sta - a sta prosto. Pomyla, e to dobrze, bo przynajmniej przemawia na jego korzy. Przez dusz chwil, jak to mia w zwyczaju, milcza. Najpierw naleao zawsze speszy oskaronego. - No wic, kapitanie Marlowe... - przemwi wreszcie. - Co pan ma do powiedzenia na swoj obron? - Nic, panie pukowniku. Nie wiem, o co jestem oskarony. Smedly-Taylor spojrza zaskoczony na Greya, a potem znw gronie na Marlowea. - A moe amie pan tyle zasad, e ma pan trudnoci z ich zapamitaniem? By pan wczoraj w wizieniu. To wbrew regulaminowi. Nie mia pan na rku opaski. To

take wbrew regulaminowi. Marlowe odetchn. A wic chodzio tylko o pobyt w wizieniu. Tylko zaraz, chwileczk. A co zjedzeniem? - A wic zrobi pan to czy nie? - spyta lakonicznie pukownik. - Tak jest, panie pukowniku. - W jakim celu by pan w wizieniu? - Odwiedziem kilku onierzy. - Ach tak? - Pukownik odczeka chwil, po czym powtrzy zjadliwie: Odwiedziem kilku onierzy. Marlowe nic na to nie odpowiedzia, czeka. I doczeka si. - W wizieniu by rwnie ten Amerykanin. By pan razem z nim? - Przez jaki czas. To nie zabronione, panie pukowniku. A co do tamtych dwch zakazw, owszem, zamaem je. - Cocie tam znowu wypichcili? - Nic, panie pukowniku. - A wic przyznaje pan, e jestecie czasem zamieszani w ciemne sprawki? Marlowe by wcieky na siebie, e nie zastanowi si przez chwil, zanim odpowiedzia. Zdawa sobie spraw, e z tym czowiekiem, z tym wspaniaym czowiekiem nie moe rozmawia jak rwny z rwnym. - Nie, panie pukowniku - odpar i spojrza mu w oczy. Ale nic wicej nie powiedzia. Pierwsza zasada: w obliczu dowdcw odpowiada si tylko: Tak jest, panie pukowniku albo Nie, panie pukowniku i mwi si prawd. Zasada goszca, e oficerowie zawsze mwi prawd, bya czym nienaruszalnym, a on, Marlowe, na przekr dziedzictwu pokole, wbrew wszystkiemu, co uznawa za suszne, kama i mwi tylko cz prawdy. A wic postpowa le? Ale czy na pewno? Pukownik Smedly-Taylor rozpocz teraz gr, ktr prowadzi ju wiele razy. Jeli tylko mia na to ochot, mg bez trudu zabawi si kosztem podwadnego, a potem zniszczy go. - Prosz posucha, Marlowe - rzek, przybierajc ojcowski ton. - Doniesiono mi, e zadaje si pan z niepodanym elementem. Mdrze by pan zrobi, zastanawiajc si nad tym, e jest pan oficerem i dentelmenem. Wemy na przykad paskie powizania... z tym Amerykaninem. Jest to bezsprzecznie czarnorynkowy handlarz. Jeszcze go nie przyapano, ale my wiemy o tym, a wic i pan musi o tym wiedzie.

Radz panu zerwa t znajomo. Nie mog oczywicie wyda takiego rozkazu, ale szczerze to panu doradzam. Marlowe nie odezwa si ani sowem, cierpic w duchu mki. Pukownik mwi prawd, pomyla, ale przecie Krl to mj przyjaciel, ktry karmi i wspomaga zarwno mnie, jak i moj grup. A poza tym to wspaniay, naprawd wspaniay czowiek. Mia ochot powiedzie: Nie ma pan racji i nie obchodzi mnie to, co pan mwi. Lubi Krla, to dobry czowiek, duo razem przeylimy i czsto byo nam wesoo, ale jednoczenie mia ochot przyzna si do transakcji, do wyprawy do wioski, do brylantu i do dzisiejszego porednictwa w sprzeday pira. Jednake wyobrania podsuna mu obraz Krla za kratami wizienia - pozbawionego wpyww i znaczenia. Umocni si wic w postanowieniu, e nic nie powie. Smedly-Taylor widzia jak na doni wewntrzne zmagania stojcego przed nim modego oficera. Wystarczyoby powiedzie: Niech pan poczeka za drzwiami, Grey, a potem: Posuchaj, chopcze, wiem, co ci gnbi. Mj Boe, jak sigam pamici, zawsze musiaem matkowa jakiemu pukowi. Rozumiem, e jeste w kopocie - nie chcesz zdradzi przyjaciela. Postawa godna pochway. Ale jeste przecie oficerem zawodowym, i to z dziada pradziada - pomyl o rodzinie, o pokoleniach oficerw, ktrzy zasuyli si ojczynie. Pomyl o nich. Stawk jest twj honor. Musisz mwi prawd, takie jest prawo. Tu nastpioby ciche westchnienie, wyprbowane od dziesitkw lat, i: Pumy w niepami ten idiotyczny zakaz wchodzenia do wizienia. Sam go ju kilka razy zamaem. Gdyby jednak chcia mi si zwierzy... A wtedy zawiesiby gos, nadajc tej chwili odpowiedni wag, i wyszyby na jaw wszystkie tajemnice Krla. Krl znalazby si w obozowym wizieniu. Tylko czemu by to mogo suy? Tymczasem pukownik mia na gowie wiksze zmartwienie: odwaniki. Mogy one doprowadzi do katastrofy o nieobliczalnych skutkach. Smedly-Taylor pewien by, e jeli tylko przyjdzie mu na to ochota, w kadej chwili wydobdzie z tego dzieciaka, co zechce - zna przecie swoich ludzi jak wasn kiesze. Wiedzia, e jest inteligentnym dowdc -jake mogo by inaczej po tylu latach dowodzenia - i podstawowa zasada, jakiej przestrzega, brzmiaa: podtrzymywa szacunek oficerw dla przeoonych, traktowa ich wyrozumiale dopty, dopki nie zaczn sobie za wiele pozwala, a wtedy zniszczy jednego z nich, eby da pozostaym nauczk. W tym celu naleao jednak wybra odpowiedni por,

odpowiednie przestpstwo i odpowiedniego oficera. - A wic tak, Marlowe - powiedzia stanowczym tonem. - Cofn panu miesiczny od. Nie wcign tego do paskiej opinii i nie bdziemy ju do tego wraca. Ale na przyszo prosz nie ama regulaminw. - Dzikuj, panie pukowniku - odpar Marlowe, zasalutowa i wyszed, cieszc si, e ma raport za sob. Niewiele brakowao, a wszystko by wygada. Pukownik by dobrym, porzdnym czowiekiem, ktry susznie cieszy si opini sprawiedliwego dowdcy. - Sumienie nas drczy? - spyta czekajcy przed barakiem pukownika Grey, widzc, e Marlowe jest cay spocony. Ale Marlowe nie odpowiedzia. Wci jeszcze zdenerwowany, odczuwa przeogromn ulg, e udao mu si z tego wykrci. - Grey! Pozwoli pan na chwil - zawoa pukownik. - Tak jest, panie pukowniku - odpar Grey i po raz ostatni spojrza na Marlowea. Miesiczny od! To niewiele, zwaywszy, e pukownik mia drania w rku. Grey by zaskoczony i zy, e Marloweowi tak mao si dostao. Jednake widzia ju Smedly-Taylora w akcji i wiedzia, e pukownik jest nieustpliwy jak buldog i robi z ludmi, co chce. Karzc tamtego tak lekko, musia mie w tym jaki cel. Grey wymin Marlowea i wszed do baraczku. - Prosz zanikn drzwi, Grey. - Tak jest, panie pukowniku. Po zamkniciu drzwi Smedly-Taylor oznajmi: - Widziaem si ju z podpukownikiem Jonesem i sierantem kwatermistrzem Blakelym. - Tak, panie pukowniku - rzek Grey i pomyla: No, nareszcie przechodzimy do rzeczy. - Z dniem dzisiejszym odwoaem ich z dotychczasowych funkcji - cign Smedly-Taylor, obracajc w rku odwanik. - Tak jest, panie pukowniku - powiedzia Grey, umiechajc si radonie. Ciekawe, kiedy odbdzie si sd wojenny i jak go zorganizuj, czy przy drzwiach zamknitych? A moe zdegraduj tych dwch do stopnia szeregowca? - myla. Cay obz dowie si wkrtce, e to ja, Grey, przyapaem ich na oszustwie, e to ja, Grey, jestem obozowym anioem strem. Chryste, to bdzie wspaniae!

- A poza tym zapomnimy o caej sprawie - dokoczy pukownik. Umiech Greya znik. - Co takiego?! - Tak. Postanowiem zapomnie o tej sprawie. I pan rwnie o niej zapomni. Jednym sowem, powtarzam poprzedni rozkaz. Nie wspomni pan o tym nikomu i wymae to zdarzenie z pamici. Grey osupia, osun si na ko Smedly-Taylora i wbi w niego wzrok. - Ale nie moemy tego zrobi, panie pukowniku! - wybuchn. Przyapalimy ich na gorcym uczynku. Na kradziey ywnoci dla obozu. A to znaczy, e paskiej i mojej. Poza tym oni prbowali mnie przekupi. Przekupi! Grey wpad w histeryczny ton. - Chryste Panie, przecie ich przyapaem. To zodzieje. Zasuguj na to, eby ich powiesi i powiartowa!!! - To prawda - przyzna Smedly-Taylor i z powag skin gow. - Sdz jednak, e w tych okolicznociach tak bdzie najmdrzej. Grey zerwa si na rwne nogi. - Nie moe pan tego zrobi! - krzykn. - Nie moe pan im tego darowa! Nie moe pan... - Prosz mnie nie poucza, co mog, a czego nie mog! - Przepraszam - rzek Grey, z caych si prbujc si opanowa. - Ale ci ludzie to zodzieje, panie pukowniku. Przyapaem ich na kradziey. Ma pan przecie w rku sfaszowany odwanik. - Postanowiem na tym zakoczy t spraw - powiedzia spokojnie pukownik. - Uznaj j za zamknit. Smedly-Taylor westchn ciko i wzi do rki kartk papieru. - Mam tu pask opini - powiedzia. - Co nieco dzisiaj do niej dopisaem. Odczytani to panu: Wysoko oceniam prac porucznika Greya jako komendanta andarmerii obozowej. Wykonuje on swoje obowizki pod kadym wzgldem wzorowo. Chciabym poleci jego kandydatur na penicego obowizki kapitana. Pukownik spojrza na Greya znad kartki. - Zamierzam przesa to jeszcze dzi komendantowi obozu z prob, eby paski awans wszed w ycie z dniem dzisiejszym. - Umiechn si. - Wiadomo panu oczywicie, e komendant ma pene prawo pana awansowa. A wic, gratuluj, kapitanie Grey. Zasuy pan na to zakoczy i wycign do Greya rk. Ale Grey nie przyj jej. Spojrza tylko na ni, na kartk papieru i zrozumia.

- A wic to tak, ty parszywy draniu! Chce mnie pan przekupi! Nie jest pan lepszy... Moe nawet jad pan te ry razem z nimi. Och, co za gwno, co za mierdzce gwno... - No, no, trzyma jzyk za zbami, ty oficerku z awansu! Baczno! Powiedziaem: baczno! - Pan jest z nimi w zmowie. Nie pozwol, eby ktremu z was uszo to na sucho! - krzykn Grey, po czym schwyci stojcy na stole odwanik i cofn si. - Na razie nic nie mog panu udowodni, ale im tak. Ten odwanik... - No, co z tym odwanikiem, Grey? Upyno wiele czasu, zanim Grey spojrza na odwanik. Spd by gadki, nie naruszony. - Spytaem: co z tym odwanikiem? - powtrzy Smedly-Taylor. Beznadziejny gupiec, myla z pogard, przygldajc si, jak Grey szuka w odwaniku dziury. Co za idiota. Mgbym go sto razy kupi i sprzeda i nawet by tego nie zauway. - To nie jest ten, ktry panu daem - wykrztusi Grey. - To nie ten sam. Nie ten sam. - Myli si pan. To jest ten sam odwanik - powiedzia z cakowitym spokojem Smedly-Taylor. - Niech pan posucha, Grey - cign agodnym, zatroskanym tonem. -Jest pan mody. Po wojnie chce pan, o ile si nie myl, zosta w wojsku. To wietnie. Potrzeba nam inteligentnych, pracowitych oficerw. Zawodowym wojskowym yje si wspaniale. Na pewno. Pukownik Samson mwi mi, jak bardzo pana ceni. Jak pan wie, to mj przyjaciel. Z pewnoci uda mi si go namwi, eby doczy si do mojego wniosku o przyznanie panu patentu kapitana. Jest pan po prostu przepracowany, to zrozumiae. yjemy w strasznych czasach. Dlatego wanie uwaam za suszne pomin t spraw milczeniem. Rozptanie skandalu w obozie byoby bardzo nierozwanym posuniciem. Jestem pewien, e widzi pan suszno tej decyzji. Odczeka chwil, gardzc w duchu Greyem, i w najwaciwszym momencie by w tej sztuce mistrzem - spyta: - Czy chce pan, ebym przesa wniosek o paski awans komendantowi obozu? Grey z wolna skierowa przeraony wzrok na kartk papieru. Wiedzia, e pukownik moe rwnie dobrze udzieli poparcia, jak je cofn, a tam, gdzie to si liczyo, mona byo te doszcztnie zniszczy czowieka. Zrozumia, e przegra.

Przegra. Chcia co powiedzie, ale cierpienie odebrao mu mow. Skin tylko gow i jak przez mg dotary do niego sowa Smedly-Taylora: - wietnie, moe pan by pewien, e paski awans na kapitana jest faktem. Jestem przekonany, e zarwno moja rekomendacja, jak i poparcie pukownika Samsona przyczyni si wydatnie do przyznania panu po wojnie patentu. A potem, jak gdyby bez udziau wasnej woli, wyszed z baraczku i uda si do baraku andarmerii, gdzie zwolni dyurujcego stranika, nie dbajc ani troch o to, e ten spojrza na niego jak na wariata. Kiedy zosta wreszcie sam, zamkn drzwi baraku, usiad na skraju pryczy i jego cierpienie znalazo upust w paczu. By zaamany. Wewntrznie rozdarty. zy zwilyy mu twarz i rce. Ogarnita przeraeniem dusza zawirowaa, zachwiaa si na skraju niewiadomego i zapada w wieczno... Ockn si na noszach niesionych przez dwch andarmw. W przedzie czapa doktor Kennedy. Grey wiedzia, e umiera, ale byo mu wszystko jedno. I wtedy ujrza Krla, ktry sta przy ciece i przyglda mu si z gry. Dostrzeg jego wypucowane do poysku buty, kant na spodniach, fabrycznego papierosa, dobrze odywione oblicze. I to mu przypomniao, e jeszcze nie wszystko zaatwi. Nie mg jeszcze umrze. Nie mg umrze, dopki Krl chodzi w wyprasowanych spodniach, wypastowanych butach i z penym odkiem. Nie teraz, kiedy lada dzie mia by sprzedany brylant. O nie, na Boga, nie! - To ju chyba ostatnie rozdanie - rzek pukownik Smedly-Taylor. - Nie wolno nam si spni na przedstawienie. - Nie mog si doczeka, kiedy bd mg si znowu napatrze na Seana powiedzia Jones, ukadajc w rku karty. - Dwa kara - zameldowa z pewn siebie min, rozpoczynajc licytacj. - Masz diabelne szczcie - odezwa si uszczypliwie Sellars. - Dwa piki. - Pas. - To diabelne szczcie nie zawsze mu dopisuje - rzek Smedly-Taylor z bladym umiechem. Jego kamienny wzrok spocz na Jonesie. - Dzi na przykad zachowa si pan bardzo gupio. - Po prostu miaem pecha. - Pech to adne usprawiedliwienie - odpar Smedly--Taylor przygldajc si

swoim kartom. - Powinien pan by sprawdzi. To, e pan tego nie zrobi, wiadczy o nieudolnoci. - Powiedziaem ju, e przepraszam. Myli pan, e nie zdaj sobie sprawy, jakie palnem gupstwo? To si ju nigdy nie powtrzy. Nigdy. Nie wiedziaem, co to znaczy wpa w panik. - Dwa bez atu - zalicytowa Smedly-Taylor i umiechn si do Sellarsa. - W ten sposb zrobimy robra. Poprosiem komendanta - zwrci si znw do Jonesa eby na paskie miejsce wyznaczy Samsona, bo panu potrzebny jest odpoczynek. W ten sposb Grey straci trop. Aha, kwatermistrzem bdzie sierant Donovan. - Zamia si. - Szkoda, e musimy zmieni system, ale trudno. Trzeba tylko czym zaj Greya w te dni, kiedy bdzie si uywa faszywych odwanikw. - Przenis wzrok na Sellarsa. -Pan si tym zajmie. - Doskonale. - A przy okazji: cofnem Marloweowi za kar miesiczny od. Zdaje si, e on mieszka w jednym z paskich barakw. - Tak - potwierdzi Sellars. - Potraktowaem go agodnie, ale to porzdny chopak, pochodzi z dobrej rodziny, nie jak ten plebejski chamu Grey. A jaki bezczelny! Uwierzy, e pomog mu zdoby patent oficerski! Wanie takich jak on ulicznikw nie potrzeba nam w zawodowej armii. Bro nas Panie Boe! Nie dostanie tego patentu, chyba e po moim trupie! - Cakowicie si z panem zgadzam - rzek z niesmakiem Sellars. - Ale co do Marlowea, to powinien pan mu cofn nie miesiczny, a kwartalny od. Sta go na to. Ten cholerny Amerykanin trzyma w rku cay obz. - Do czasu - mrukn Smedly-Taylor i ponownie wsadzi nos w karty w nadziei, e nikt nie zwrci uwagi na to, co mu si wanie wymkno. - Ma pan przeciwko niemu jakie dowody? - spyta od niechcenia Jones, po czym doda: - Trzy kara. - Niech ci szlag - rzek Sellars. - Cztery piki. - Pas. - Sze pikw - zalicytowa Smedly-Taylor. - Naprawd moe pan co udowodni temu Amerykaninowi? - ponowi pytanie Jones. Pukownik Smedly-Taylor nie zmieni wyrazu twarzy. Wiedzia o piercieniu

z brylantem, o umowie i o tym, e piercie wkrtce zmieni waciciela. A take to, e kiedy pienidze znajd si w obozie... C, zosta obmylony plan, dobry, pewny plan ich zdobycia. Pukownik odchrzkn i umiechnwszy si pgbkiem, rzek bezceremonialnie: - Jeeli nawet mog, to panu z pewnoci o tym nie powiem. Panu nie mona ufa. Umiechn si. I wtedy umiechnli si wszyscy - z ulg. Marlowe i Larkin doczyli do potoku jecw pieszcych do obozowego amfiteatru. Scena bya ju owietlona, a z gry wieci ksiyc. Amfiteatr mg pomieci naraz dwa tysice osb. Za siedzenia suyy deski oparte na palmowych pniach i rozchodzce si wachlarzowato od sceny. Kade przedstawienie powtarzano piciokrotnie, tak eby wszyscy mogli je zobaczy przynajmniej raz. Zawsze bardzo zabiegano o miejsca, ktre przydzielane byy drog losowania. Prawie wszystkie rzdy, z wyjtkiem tych na przodzie, byy ju nabite ludmi. W pierwszych rzdach, przed onierzami, zasiadali oficerowie, ktrzy przychodzili na ostatku. Tylko Amerykanie nie mieli takiego zwyczaju. - Hej, wy dwaj! - zawoa Krl. - Chcecie usi z nami? Siedzia na bardzo korzystnym miejscu przy przejciu midzy rzdami. - Owszem, chciabym, ale sam rozumiesz... - odpar zakopotany Marlowe. - Tak. No, to tymczasem. Marlowe spojrza na Larkina i pozna po jego minie, e on take uwaa, i to brzydko nie siada z przyjacimi, jeli ma si na to ochot, a jednoczenie, e nie powinni tu siada. - Czy... czy chciaby pan tu usi, pukowniku? -spyta uchylajc si od decyzji i nienawidzc siebie za to. - Czemu nie? - odpar Larkin. Mocno zakopotani, czujc na sobie zdumione spojrzenia, usiedli ze wiadomoci, e zdradzaj uwicony zwyczaj. - Hej, pukowniku - powiedzia Brough nachylajc si ku nim z twarz zmarszczon umiechem - dostanie si panu po gowie. Zy przykad, rozlunienie dyscypliny itp. itd...

- Jeli mam ochot tu siedzie, to bd siedzia - odpar Larkin, aujc w duchu, e tak atwo na to przysta. - Jak leci, Peter? - spyta Krl. - Dobrze, dzikuj - odpar Marlowe, starajc si przezwyciy skrpowanie. Mia wraenie, e wszyscy na niego patrz. Jeszcze nie zdy opowiedzie Krlowi o sprzeday pira ani o tym, e Smedly-Taylor wzi go na spytki i e o may wos nie pobi si z Greyem... - Dobry wieczr, Marlowe. Marlowe unis gow i wzdrygn si. Obok przechodzi Smedly-Taylor, wzrok mia kamienny. - Dobry wieczr, panie pukowniku - odpar sabym gosem. O mj Boe, tylko tego mi brakowao, pomyla. Oglne podniecenie wzroso wraz z pojawieniem si komendanta obozu, ktry przeszed pomidzy awami i zaj miejsce w pierwszym rzdzie, tu przed scen. wiata przygasy, kurtyna rozjechaa si na boki. Na scenie siedziaa picioosobowa orkiestra, a na samym rodku sta jej dyrygent, Phil. Rozlegy si brawa. - Dobry wieczr - zacz Phil. - Przedstawimy dzi now sztuk Franka Parrisha pod tytuem Trjkt, ktrej akcja toczy si przed wojn w Londynie. Wystpi Frank Parrish, Brd Rodrick oraz jedyny i niepowtarzalny Sean Jennison... Rozlegy si burzliwe oklaski. Wiwaty. Gwizdy. Okrzyki: Gdzie jest Sean?, Przed ktr wojn?, Niech yje Anglia!, Na co czekacie?, My chcemy Seana! Phil zamaszystym gestem da znak orkiestrze i rozlegy si pierwsze takty uwertury. Wraz z rozpoczciem przedstawienia Marlowe odpry si. I wtedy zdarzyo si co niepowtarzalnego. Nagle u boku Krla wyrs Dino i szepn mu co w podnieceniu do ucha. - Gdzie? - usysza Marlowe pytanie Krla, a potem: - Dobra, Dino. Dyguj z powrotem do baraku. Krl nachyli si ku niemu. - Musimy i, Peter - powiedzia. Twarz mia cignit, mwi ledwie dosyszalnym szeptem. - Pewien go chce si koniecznie z nami widzie. Boe wity! Shagata! - pomyla Marlowe. Co teraz?

- Nie moemy przecie tak po prostu wsta i wyj - zaprotestowa. - Jak to: nie moemy?! Obaj mamy sraczk. Chod - rzek Krl i nie czekajc na odpowied ruszy przejciem w gr. Marlowe pody za nim, czujc si jak obnaony pod zdumionymi spojrzeniami. Odnaleli Shagat w cieniu, na tyach sceny. On take by zdenerwowany. - Wybaczcie, e tak le si zachowaem i wezwaem was nagle, ale mamy kopot - oznajmi. - Jedna z donek naszego wsplnego przyjaciela wpada w rce tej niegodziwej policji, ktra zarzuca mu przemyt i wanie go przesuchuje. - Shagata bez karabinu czu si zagubiony, a poza tym zdawa sobie spraw, e jeli go przyapi na terenie obozu, kiedy nie ma suby, trafi na trzy tygodnie do ciasnej, pozbawionej okna celi. - Przyszo mi na myl, e jeli nasz przyjaciel bdzie przesuchiwany brutalnie, moe o nas wspomnie. - Chryste - wyszepta Krl i drc rk wzi podanego mu papierosa. Wszyscy trzej cofnli si gbiej w cie. - Pomylaem sobie - cign popiesznie Shagata - e pan, jako czowiek dowiadczony, moe mie plan, ktry pozwoliby nam wyj z tej opresji. - Prosz, jaki optymista! - prychn Krl. Gorczkowo szuka w mylach jakiego rozwizania, ale odpowied bya niezmiennie ta sama: czeka i dre. - Peter, spytaj go, czy Czeng San by na tej donce, kiedy j zatrzymano. - Mwi, e nie. Krl westchn. - W takim razie moe Czeng Sanowi uda si jako z tego wywin powiedzia i po kolejnej chwili namysu doda: - Cholera, pozostaje nam tylko czeka. Powiedz mu, eby nie wpada w panik. Musi mie stay dopyw informacji o Czeng Sanie, ebymy wiedzieli, czy nie zacz gada. Jeeli okae si, e interes jest spalony, musi nam przesa wiadomo. Marlowe przetumaczy sowa Krla na malajski. Shagata wcign przez zby powietrze i rzek: - Podziwiam wasz spokj, bo ja trzs si ze strachu. Jeeli mnie zapi, to bd mia szczcie, jeli od razu zostan rozstrzelany. Zrobi, jak pan mwi. Jeeli was zapi, bagam, starajcie si nie wymienia mojego nazwiska. Ja ze swej strony uczyni to samo. - Obejrza si nerwowo, bo rozleg si cichy, ostrzegawczy gwizd. Musz i. Gdyby wszystko poszo dobrze, bdziemy si trzyma planu. - W

popiechu wetkn Marloweowi do rki paczk papierosw. - Nie wiem nic o panu ani o bogach, jacy si panem opiekuj, ale moe mi pan wierzy, e ja modl si do swoich bogw dugo i arliwie za was wszystkich. Powiedziawszy to, znik. - A jeeli Czeng San puci farb? - spyta Marlowe ze cinitym gardem. Co wtedy? - Uciekniemy - odpar Krl. Drcymi domi zapali drugiego papierosa i oparszy si o cian sceny wtuli si w cie. - Lepsze to ni Outram Road. Za jego plecami, przy akompaniamencie braw, wiwatw i miechu, dobiega koca uwertura. Ale oni nie syszeli ani braw, ani wiwatw, ani miechu. Stojcy za kulisami Rodrick miota grone spojrzenia na pomocnikw, ktrzy ustawiali na scenie rekwizyty, popdza ich i pogania. - Majorze! - krzykn biegnc do niego Mike. - Sean dosta ataku. Pacze, a si zanosi! - Co si stao, jak Boga kocham? Przed chwil wszystko byo dobrze wybuchn Rodrick. - ebym to ja wiedzia - odrzek z ponur min Mike. Rodrick zakl i popieszy do garderoby. Z niepokojem zapuka do drzwi. - Sean, to ja. Mog wej? - spyta. Zza drzwi dobieg stumiony szloch. - Nie. Odejd. Nie wyjd na scen. Po prostu nie mog. - Sean, nic si przecie nie stao. Jeste tylko przemczony. Zrozum... - Id sobie i zostaw mnie w spokoju - krzykn histerycznie Sean zza zamknitych drzwi. - Nie wyjd na scen! Rodrick nacisn klamk, ale drzwi nie ustpiy. Popdzi z powrotem na scen. - Frank! - zawoa. - Czego chcesz? - spyta spocony i zirytowany Parrish z wysokoci drabiny, gdzie sta walczc z lamp, ktra nie chciaa si zapali. - Schod! Musz z tob... - Kurcz blade, nie widzisz, e jestem zajty? Porad sobie sam - wcieka si. - Czyja zawsze musz wszystko robi? Musz si jeszcze przebra. Nawet nie jestem ucharakteryzowany! - Znw spojrza na pomost nad gow. - Duncan, sprbuj moe

tamte drugie przeczniki. Prdzej, czowieku, nie ma czasu. Zza kurtyny dobiegay coraz liczniejsze gwizdy zniecierpliwienia. No i co mam teraz zrobi? - zapytywa si w duchu rozgorczkowany Rodrick. Ruszy z powrotem do garderoby. Wtedy dostrzeg stojcych przed bocznym wejciem Marlowea i Krla. Zbieg do nich po schodkach. - Marlowe, musi mi pan koniecznie pomc! - O co chodzi? - Sean histeryzuje - mwi zdyszany Rodrick. - Odmawia wyjcia na scen. Niech pan z nim porozmawia. Bagam. Nie chce mnie sucha. Bagam pana, niech pan z nim porozmawia. Dobrze? - Ale... - To zajmie panu jedn chwil - przerwa mu Rodrick. - W panu moja ostatnia nadzieja. Bagam pana. Ju od wielu tygodni martwi si o Seana. Tak rol trudno byoby zagra kobiecie, a co dopiero... - Urwa, a potem doda bezsilnie: - Marlowe, bardzo pana prosz. Boj si o niego. Oddaby pan nam wszystkim ogromn przysug. Marlowe zawaha si. - Dobrze - powiedzia wreszcie. - Nie wiem, jak panu dzikowa, kochany. Rodrick otar pot z czoa i poszed przodem przez panujce na scenie pieko, kierujc si w gb budynku, za nim z ociganiem poda Marlowe, a za nimi zatopiony w mylach Krl, rozwaajcy, jak, gdzie i kiedy zorganizowa ucieczk. Zatrzymali si w maym korytarzyku. Marlowe z niepokojem zapuka do drzwi. - Sean? To ja, Peter. Czy mog wej? - spyta. Do przeraonego Seana, ktry osun si na toaletk, gos Marlowea dociera jak przez mg. - To ja, Peter. Mog wej? Sean wsta i odsun rygiel. Spywajce mu po twarzy zy rozmazyway makija. Marlowe wszed do garderoby niepewnym krokiem. Sean zamkn drzwi. - Ju duej nie mog, Peter. Koniec ze mn - powiedzia bezradnie. - Ju nie mog udawa, nie mog. Jestem skoczony, skoczony! Boe, pom mi! - Ukry twarz w doniach. - Co mam robi? Ju nie daj rady. Jestem niczym. Niczym!

- Wszystko bdzie dobrze, Sean - pociesza go Marlowe, przejty do gbi wspczuciem. - Nie trzeba si martwi. Jeste bardzo wany. Jeli chcesz wiedzie, to jeste najwaniejsz osob w obozie. - Wolabym nie y. - To za proste. Sean obrci si twarz do Marlowea. - Spjrz tylko na mnie! Kim ja jestem! Na mio bosk, kim ja jestem?! Wbrew wasnym chciom Marlowe widzia przed sob tylko dziewczyn, dziewczyn szarpan wtpliwociami i budzc wspczucie. Dziewczyn ubran w bia spdnic, buty na wysokich obcasach, ktrej dugie nogi obleczone byy w jedwabne poczochy i pod ktrej bluzk rysoway si krge piersi. - Jeste kobiet, Sean - powiedzia bezradnie. - Nie wiem, jakim sposobem ani dlaczego... ale jeste kobiet. W tym momencie przeraenie, nienawi do samego siebie i udrka opuciy Seana. - Dzikuj ci, Peter. Dzikuj ci z caego serca - powiedzia. Kto niemiao zapuka do drzwi. - Za dwie minuty wychodzimy na scen - rozleg si zza drzwi niespokojny gos Franka Parrisha. - Mog wej? - Jedn chwileczk - powstrzyma go Sean. Podszed do toaletki, star lady ez, przypudrowa twarz i przejrza si w lustrze. - Wejd, Frank - zawoa. Na widok Seana Frankowi, jak zawsze zreszt, zaparo dech w piersiach. - Wygldasz cudownie! - powiedzia. - Ju wszystko dobrze? - Tak. Chyba si troch wygupiem. Przepraszam. - To z przepracowania - powiedzia Frank, kryjc niepokj. Spojrza na Marlowea. - Dobry wieczr, mio mi pana widzie. - Dzikuj. - Id ju, Frank, bo si spnimy. Ju mi przeszo - powiedzia Sean. Frank, gboko poruszony dziewczcym umiechem Seana, bezwiednie wpad w rol, jak razem z Rodrickiem przed trzema laty zaczli gra i czego od tamtej pory gorzko aowali. - Bdziesz wspaniaa, Betty - powiedzia przytulajc Seana. - Jestem z ciebie dumny. Ale tym razem, w odrnieniu od innych niezliczonych okazji, stali si nagle

kobiet i mczyzn. Sean mikko opar si caym ciaem o Franka. Potrzebowa go kad najmniejsz czsteczk swojej istoty. A Frank poj t potrzeb. - Zaraz... za chwil wchodzimy na scen - powiedzia drcym gosem, wytrcony z rwnowagi nagym przypywem podania. - Musz... musz si przebra - doda i wyszed. - W takim razie... chyba wrc na swoje miejsce - powiedzia Marlowe. By gboko zaniepokojony. Bardziej wyczu, ni zobaczy iskr porozumienia, ktra poczya tych dwch. - Dobrze - odpar Sean, ledwie dostrzegajc jego obecno. Jeszcze jedno spojrzenie w lustro, czy makija jest w porzdku, i po chwili Sean czeka ju za kulisami na znak, eby wej na scen. Jak zwykle radosne uniesienie mieszao si z przeraeniem. A potem wszed na scen i przeistoczy si. To na jej cze wiwatowano, to ona bya przedmiotem zachwytu i podania, to j ledziy oczy, kiedy siadaa zakadajc nog na nog, kiedy chodzia i mwia, to ku niej wdroway spojrzenia, dotykajc jej, sycc si ni. Ona i spojrzenia stay si jednoci. - Majorze, dlaczego nazywacie go Betty? Co to znowu za historia? - spyta Marlowe, ktry z Krlem i Rodrickiem oglda przedstawienie zza kulis. - Ach, to cig dalszy tej beznadziejnej maskarady - odpar przygnbiony Rodrick. - Betty to imi postaci, ktr Sean gra w tym tygodniu. Nazywamy go, to znaczy, Frank i ja, nazywamy go zawsze imieniem bohaterki sztuki, w ktrej aktualnie wystpuje. - Dlaczego? - spyta Krl. - eby mu pomc. Pomc mu wcieli si w rol. - Rodrick obejrza si, oczekujc na sygna do wejcia na scen. - Zaczo si od zabawy, ale teraz to ju tylko niesmaczny art - doda z gorycz. - To my stworzylimy t... kobiet. To my jestemy za to odpowiedzialni. - Jak to? - spyta wolno Marlowe. - Pamitacie, jak ciko byo na Jawie - rzek Rodrick i zerkn na Krla. Poniewa przed wojn byem aktorem, polecono mi zorganizowa w obozie teatr amatorski. - Mimo woli spojrza na scen, na Franka i Seana. Pomyla, e s dzi jacy niezwykli. Uwanie przyjrza si ich grze i zrozumia, e graj jak natchnieni. Jedyn osob w obozie zawodowo zwizan z teatrem by Frank, zabralimy si wic razem do przygotowa. Ale kiedy przyszo nam obsadzi role, okazao si

oczywicie, e musimy mie kogo do rl kobiecych. Poniewa ochotnikw nie byo, dowdztwo wyznaczyo paru ludzi. Jednym z nich by Sean. Nie chcia si zgodzi i ostro protestowa, ale wiecie, jacy uparci s wysi oficerowie. Kto przecie musi zagra dziewczyn, perswadowali mu. A wy jestecie modzi i akurat si do tego nadajecie. Golicie si najwyej raz na tydzie. W kocu chodzi tylko o to, eby na par godzin zmieni ubranie. Pomylcie, jak to wpynie na oglne morale. I cho Sean si wcieka, baga, przeklina, nic mu to nie pomogo. Prosi mnie, ebym go nie przyjmowa. A poniewa nie naley wiele oczekiwa po kim, kto nie chce wsppracowa, prbowaem pozby si go z naszej trupy. Zrozumcie, przekonywaem dowdztwo, gra na scenie, to olbrzymie obcienie psychiczne... Bzdura, odpowiedziano mi. Co to komu moe zaszkodzi? Odgrywanie rl kobiecych moe go wypaczy. Gdyby mia najmniejsz skonno... Gupie gadanie, usyszaem w odpowiedzi. Wy, aktorzy, macie przewrcone w gowach. Sierant Jennison? Niemoliwe! Przecie temu chopakowi nic nie brakuje! Pilot jak si patrzy! Niech pan posucha, majorze. Skoczmy z tym. Ma pan go przyj do teatru, a on ma gra. To rozkaz! Tak wic prbowalimy z Frankiem obaskawi Seana, ale on zaklina si, e bdzie najgorsz aktork na wiecie i e ju si postara o to, eby go wyrzucono po pierwszym fatalnie nieudanym wystpie. Powiedzielimy mu, e moe robi, co chce, i e nas to wcale nie obchodzi. Za pierwszym razem zagra okropnie. Ale potem jego niech do gry jakby zmalaa, a nawet, ku swojemu zdziwieniu, polubi j. Wtedy dopiero zabralimy si na serio do roboty. Dobrze byo mie jakie zajcie, czowiek przestawa myle o parszywym arciu i obozie. Uczylimy go, jak kobieta mwi, chodzi, siedzi, pali papierosa, popija z kieliszka, jak si ubiera, a nawet, jak myli. Potem, eby utrzyma go w odpowiednim nastroju, zaczlimy bawi si w udawanie. Ile razy bylimy w teatrze, wstawalimy, kiedy wchodzi, podsuwalimy mu krzeso, no i w ogle traktowalimy go jak prawdziw kobiet. Z pocztku bya to fascynujca gra: podtrzymywalimy zudzenia, pilnowalimy, eby nikt nie widzia Seana, kiedy si przebiera, zwracalimy te uwag, eby jego stroje maskoway go, a jednoczenie to i owo sugeroway. Wystaralimy si nawet o specjalne zezwolenie na osobny pokj. Z wasnym prysznicem. A potem, niespodziewanie, nasze wskazwki przestay mu by potrzebne. Na scenie cakowicie przeistacza si w kobiet. Stopniowo ta kobieco zacza bra w nim gr rwnie poza scen, tyle e

my tego nie zauwaylimy. W tym czasie Sean zdy ju zapuci dugie wosy, zreszt trzeba przyzna, e peruki, ktrymi dysponowalimy, byy do niczego. Potem przesta si przebiera i cay czas chodzi ubrany jak kobieta. A pewnego razu kto napad na niego i chcia go zgwaci. Po tym wydarzeniu Sean o may wos nie zwariowa. Stara si zdusi w sobie t kobieco, ale mu si nie udawao. Potem prbowa popeni samobjstwo. Co oczywicie zatuszowano. Ale jemu nic to nie pomogo, byo z nim jeszcze gorzej ni przedtem i przeklina nas za to, e go odratowalimy. Kilka miesicy pniej znw kto prbowa go zgwaci. Od tej chwili Sean ostatecznie zrezygnowa z mskoci. - Nie mam zamiaru duej z tym walczy - powiedzia. - Chcielicie, ebym by kobiet, no to teraz wszyscy uwierzyli, e ni jestem. Dobrze. Bd ni. Czuj si ni w rodku, wic niczego ju nie musz udawa. Jestem kobiet i macie mnie w zwizku z tym odpowiednio traktowa. Prbowalimy z Frankiem przemwi mu do rozsdku, ale nie docieray do niego adne nasze argumenty. Powiedzielimy wic sobie, e to niedugo potrwa, e pniej Sean znw wrci do siebie. On naprawd wspaniale podtrzymywa wszystkich na duchu, a poza tym wiedzielimy, e nie uda nam si znale nikogo do kobiecych rl, kto cho troch by mu dorwnywa. Machnlimy wic rk i dalej prowadzlimy nasz gr. Biedny Sean. Wspaniay z niego czowiek. Gdyby nie on, Frank i ja dawno poegnalibymy si z tym wiatem. Ryk wiwatw powita Seana, ktry wanie wchodzi na scen po przeciwnej stronie. - Nie macie pojcia, ile dla aktora znacz brawa, brawa i uwielbienie powiedzia Rodrick na wp do siebie. - Musielibycie sami to przey. Tam, na scenie. Nie macie o tym pojcia. To jest fantastycznie podniecajce, jak jaki straszny, przeraajcy, wspaniay narkotyk. A skupiao si to zawsze na Seanie. Zawsze. I nie tylko to, ale take dza - wasza, moja, nas wszystkich. Rodrick otar z potu twarz i rce. - Tak, my jestemy za to odpowiedzialni. Niech nam Bg przebaczy powiedzia. Na dany znak wyszed na scen. - Chcesz wrci na miejsce? - spyta Marlowe Krla. - Nie. Ogldajmy std. Nigdy w yciu nie byem za kulisami teatru. A zawsze

o tym marzyem - odpar Krl, martwic si, e moe wanie w tej chwili Czeng San piewa wszystko policji. Wiedzia jednak, e martwienie si nic nie daje. Siedzieli w tym po uszy i by przygotowany na kad ewentualno. Spojrza na scen. Patrza na Rodricka, Franka i Seana. Potem jego wzrok spocz na Seanie. ledzi kady jego ruch, kady gest. Wszyscy na niego patrzyli. Zauroczeni. Sean, Frank, wlepione w nich spojrzenia - wszystko to stao si jednoci, a rodzce si na scenie podanie ogarno i aktorw, i widzw, obnaajc ich myli i uczucia. Gdy opada kurtyna po ostatnim akcie, zalega cisza jak makiem zasia. Widzowie siedzieli jak urzeczeni. - Mj Boe, to najwikszy komplement, jakim mogli nas obdarzy powiedzia oszoomiony Rodrick. - Oboje na to zasuylicie, gralicie jak natchnieni. Naprawd. Kurtyna zacza si rozsuwa i przeraliw cisz przerwaa burza oklaskw, a potem dziesi razy wywoywano aktorw na scen i klaskano, a wreszcie Sean zosta na scenie sam, upajajc si yciodajnym uwielbieniem. Wrd nie milkncej owacji Rodrick i Frank po raz ostatni wyszli przed kurtyn, eby wsplnie nacieszy si sukcesem - dwaj twrcy i ich dzieo: pikna dziewczyna, ktra bya ich dum, a zarazem kar za to, co zrobili. Widzowie opuszczali amfiteatr w milczeniu. Kady myla o domu, o niej, zatopiony w bolesnych domysach. Co ona teraz robi? Najbardziej wstrznity by Larkin. Dlaczego nazwali t dziewczyn Betty? Dlaczego? A moja Betty... Czy... czy byaby zdolna?... Moe teraz, moe jest teraz w czyich objciach? Mac te by wstrznity. Ogarn go strach o Mem. A moe statek zaton? Czy ona yje? A syn? Czy Mem... byaby zdolna... do... byaby? Tyle czasu, mj Boe, jak dugo...? Tak samo Peter Marlowe. Co z Nai? - myla. Jedyna moja ukochana, ukochana. Wszyscy. Nawet Krl. Zastanawia si, z kim ona moe teraz by - urokliwe zjawisko, ktre widzia jeszcze jako kilkunastoletni chopak pozostajcy na garnuszku ojca dziewczyna, ktra przykadajc do nosa poperfumowan chusteczk powiedziaa, e

biaa biedota mierdzi gorzej od czarnej. Umiechn si szyderczo. To ci dopiero bya panna, pomyla i zaj si waniejszymi sprawami. Tymczasem w teatrze pogasy ju wiata i wszyscy sobie poszli, prcz dwojga ludzi zamknitych w garderobie.

Ksiga czwarta
ROZDZIA XIX
Krl i Marlowe niecierpliwili si coraz bardziej. Shagata bardzo si spnia. - Ale parszywa noc. Spociem si jak mysz - powiedzia z rozdranieniem Krl. Siedzieli w zajmowanym przez niego kcie baraku. Marlowe przyglda si, jak Krl stawia pasjansa. W parnym powietrzu, ktre spowijao obz, pod bezksiycowym niebem wisiao jakie napicie. Ucich nawet nieustanny chrobot dochodzcy spod baraku. - Jeeli w ogle ma przyj, to wolabym, eby ju tu by - odezwa si Marlowe. - A ja chciabym wiedzie, co si, do jasnej cholery, dzieje z Czeng Sanem. Skurwysyn mgby przynajmniej przesa wiadomo. Po raz nie wiadomo ktry Krl wyjrza przez okno i popatrzy w stron ogrodzenia z kolczastego drutu. Wypatrywa sygnau od partyzantw, ktrzy powinni -ktrzy musieli - tam by! Ale nie dostrzeg najmniejszego ruchu, adnego znaku. Dungla, tak jak obz, zamara w omdlewajcej duchocie. Marlowe skrzywi si z blu, zginajc palce lewej doni i ukadajc wygodniej obola rk. Krl obejrza si na niego. - Jak z twoj rk? - spyta. - Boli jak cholera, bracie. - Powiniene pj z tym do lekarza, eby obejrza. - Jestem zapisany na jutro. - Przeklty pech! - Wypadki chodz po ludziach. Nic na to nie poradzisz. Do wypadku doszo przed dwoma dniami, podczas cigania drewna na opa. W jednej chwili Marlowe zapiera si nogami w grzzawisku, uginajc si pod ciarem pnia z korzeniami, ktry wraz z dwudziestoma parami innych spoconych rk wciga na przyczep, a w nastpnej donie zelizgny mu si i rka dostaa si

midzy pie a przyczep. Czu, jak twarde zadry rozrywaj mu misie, a ciki pie omal nie druzgoce koci. Wrzeszcza z blu na cae gardo. Mino kilka minut, zanim pozostali unieli pie, wycignli spod niego bezwadn rk i uoyli Marlowea na ziemi. Krew sczya si i wsikaa w mu, a dokoa zaroio si od much, komarw i innych owadw podranionych jej sodkim zapachem. Rana miaa kilkanacie centymetrw dugoci, kilka centymetrw szerokoci i w paru miejscach bya gboka. Jego towarzysze powycigali z niej spiczaste drzazgi, przemyli j wod i ile si dao, oczycili. Zaoyli mu opask uciskow, a potem, wytywszy wszystkie siy, wepchnli pie na przyczep i pocignli j w pocie czoa do obozu. Marlowe szed obok nkany napadami mdoci. Doktor Kennedy obejrza i obficie zajodynowa ran, a Steven przez cay czas trzyma zesztywniaego z blu Marlowea za drug, zdrow rk. Potem doktor posmarowa cz rany maci cynkow, a reszt tust mazi, eby krzepnca krew nie zlepia si z opatrunkiem. W kocu zabandaowa rk. - Ma pan cholerne szczcie - powiedzia. - adnych zama, minie nie uszkodzone. W zasadzie jest to rana powierzchowna. Prosz przyj za par dni. Jeszcze raz do niej zajrzymy. Krl poderwa gow znad kart, bo do baraku wbieg Max. - S kopoty oznajmi cichym, napitym gosem. - Grey wyszed wanie ze szpitala i idzie w t stron. - ledcie go, Max. Wylij Dina. - Dobra - odpar Max i wybieg. - Co o tym mylisz, Peter? - Jeeli Grey wyszed ze szpitala, to znaczy, e co wie. - Pewnie, e wie. - Jak to? - Jasna sprawa. W baraku jest kapu. - O rany. Jeste pewien? - Tak. I wiem, kto nim jest. Krl pooy czarn czwrk na czerwon pitk, a czerwon pitk na czarn szstk i zagarn kolejnego asa. - Kto? - Tego ci nie powiem, Peter - odpar Krl i umiechn si z przymusem. Lepiej, eby nie wiedzia. Ale Grey ma tu swoj wtyczk.

- I co chcesz zrobi z tym fantem? - Nic. Na razie. Moe pniej rzuc go szczurom na poarcie - rzek z umiechem Krl i zmieni temat. - wietny pomys z t hodowl, no nie? Marlowe zamyli si nad tym, co by zrobi, gdyby wiedzia, kto donosi. By pewien, e Yoshima te ma gdzie w obozie swojego szpicla, tego, ktry wyda Davena, nie zosta jeszcze przyapany, dziaa bezimiennie i wanie szuka radia ukrytego w manierkach. Pomyla, e Krl mdrze robi zatrzymujc wiadomo dla siebie, bo w ten sposb unika si wpadki. I nie mia mu za ze, e nie wyjawi, kto jest zdrajc. Ale mimo wszystko zastanawia si, kto nim moe by. - Naprawd mylisz, e to... miso da si je? - spyta. - Skd mam wiedzie - odpar Krl. - Niedobrze si robi, jak o tym pomyle. Ale, a jest to due ,,ale, interes to interes. Przy naszej smykace pomys jest genialny! Marlowe umiechn si, zapominajc o bolcej rce. - Tylko pamitaj. Pierwsze udko dla mnie. - Chcesz je podsun komu, kogo znam? - Nie. Krl rozemia si. - Chyba nie zataisz tego przed kumplem? - powiedzia. - Powiem ci po fakcie. - I tak w kocu wychodzi na to, e miso to miso, a jedzenie to jedzenie. We na przykad tamtego psa. - Spotkaem Hawkinsa par dni temu. - No i co? - Nic. Oczywicie nie miaem najmniejszego zamiaru o tym mwi, a on te nie chcia do tego wraca. - Przesadza. Byo, nie ma i ju - rzek Krl. - eby ten Shagata wreszcie przyszed - doda z niepokojem, odwracajc karty. - Hej! - zawoa przez okno Tex. - Co jest? - Timsen mwi, e waciciel zaczyna panikowa. Jak dugo chcesz czeka? - Pjd do niego - powiedzia Krl. Wysun si przez okno i szepn: - Pilnuj sklepu, Peter. Bd niedaleko. - Dobrze - odpar Marlowe. Zebra karty i zacz je tasowa, wstrzsany

dreszczami, a bl na przemian to si nasila, to mala. Krl szed trzymajc si cienia. Czu, e ledzi go wiele par oczu. Niektre naleay do jego stray, reszta bya wroga i obca. Gdy dotar do Timsena, Australijczyk zlany by potem. - Cze, kolego - przywita go Timsen. - Nie mog go tu trzyma bez koca. - A gdzie on jest? - spyta Krl. - Przyjdzie twj czowiek, to go przyprowadz. Taka bya umowa. Jest niedaleko. - No to pilnuj go dobrze. Nie chcesz chyba, eby go kto zaatwi? - Ty rb swoje, ja swoje. Ma dobr obstaw. Timsen zacign si papierosem i poda go Krlowi. - Dzikuj - powiedzia Krl i skin na mur wizienia po wschodniej stronie. - O tamtych wiesz? - Pewnie. - Australijczyk zamia si. - Powiem ci jeszcze co. Wanie idzie tu Grey. W okolicy a roi si od glin i wolnych strzelcw. Wiem o jednym australijskim gangu, ale syszaem, e powsta drugi, ktry te zwcha nasz interes. Tylko e moi chopcy rozpracowali teren. Jak tylko dostaniemy fors, ty dostaniesz brylant. - Damy stranikowi jeszcze dziesi minut. Jeeli nie przyjdzie, umwimy si na nowo. Plan ten sam, tylko z drobnymi zmianami. - Dobra, bracie. Zobaczymy si jutro po arciu. - Miejmy nadziej, e jeszcze dzisiaj. Ale nie zobaczyli si. Czekali, Shagata jednak nie nadszed i Krl odwoa akcj. Nazajutrz Marlowe doczy do tumu mczyzn oczekujcych przed szpitalem. Niedawno skoczy si obiad i bezlitosne soce rozpalao powietrze, ziemi i wszystkie jej stworzenia. Nawet muchy byy senne. Marlowe wyszuka skrawek cienia, przykucn w pyle i czeka. Rka pulsowaa mu coraz silniej. Zmierzchao ju, kiedy przysza jego kolej. Doktor Kennedy skin mu gow na powitanie i wskaza krzeso. - Jak pan si dzi czuje? - spyta machinalnie. - Dzikuj, nie najgorzej. Kennedy pochyli si i dotkn bandaa. Marlowe krzykn. - Co z panem, do diaba? Przecie ledwo pana dotknem - zezoci si

doktor. - Nie wiem. Ale przy najlejszym dotkniciu boli mnie jak cholera. Doktor Kennedy wetkn Marloweowi termometr do ust, nastawi metronom i zmierzy puls. Dziewidziesit, puls przypieszony. le. Gorczki nie ma, te le. Unis obandaowan rk i powcha. Wyrany mysi odr. le. - No tak. Zdejm opatrunek. Prosz - powiedzia i poda Marloweowi kawaek gumy, ktry wycign szczypcami ze sterylizujcego pynu. - Niech pan zacinie na tym zby. Bdzie bolao, nic na to nie poradz. Poczeka, a Marlowe woy gum do ust, a potem - najdelikatniej, jak umia zacz odwija banda. Ale banda przywar do rany i zrs si z ni, a wic nie pozostao mu nic innego, jak zerwa go na si, a nie by ju tak zrczny jak kiedy. Marlowe zazna w yciu wiele blu. Kiedy poznaje si co gruntownie, poznaje si tym samym jego granice, barw i odmiany. Majc dowiadczenie - i odwag - mona si podda blowi i wwczas nie jest on taki straszny, wprawdzie wzbiera, ale daje si go kontrolowa. Czasem nawet dobrze robi. Ten bl by jednak gorszy od najgorszych. - O Boe - jkn przez zacinite na gumie zby, paczc i z trudem apic oddech. - Ju po wszystkim - rzek Kennedy, wiedzc, e to nieprawda. Ale c wicej mg zrobi? Nic. Przynajmniej w tych warunkach. Pacjent powinien oczywicie dosta morfin, kady dure to wiedzia, ale doktor mia jej za mao, eby szafowa zastrzykami. - Popatrzmy, jak to wyglda. Obejrza dokadnie otwart ran. Bya nabrzmiaa i zapuchnita, koloru tego w rnych odcieniach, miejscami purpurowa. Pokryta luzem. - Hmm - mrukn w zamyleniu, wyprostowa si, zoy donie i przenis wzrok na zczone palce. - Tak - powiedzia wreszcie. - Mamy do wyboru trzy moliwoci. - Wsta i zacz si przechadza, przygarbiony, a potem mwi monotonnym gosem, jak gdyby zwraca si do grona studentw: - Rana zmienia charakter. Nastpio zakaenie paeczkami clostridium. Mwic prociej, rozwina si zgorzel. Zgorzel gazowa. Mgbym odkry ran i usun zakaon tkank, ale nie sdz, eby to co dao, poniewa zakaenie jest gbokie. Musiabym wic usun czciowo minie przedramienia, a wwczas do i tak byaby niesprawna. Najlepszym rozwizaniem byoby amputowa... - Co?!

- Bez wtpienia tak. - Doktor Kennedy nie mwi do pacjenta, tylko wygasza wykad w sterylnej auli rozumu. - Proponuj natychmiastow amputacj. By moe wtedy uda nam si uratowa staw okciowy... - Przecie to tylko rana powierzchowna! - wybuchn zrozpaczony Marlowe. Przecie nic si poza tym nie stao, to tylko rana powierzchowna! Strach brzmicy w jego gosie przywoa doktora do rzeczywistoci. Kennedy przyglda si przez chwil pobladej twarzy siedzcego przed nim pacjenta. - To jest rzeczywicie rana powierzchowna, ale bardzo gboka. Poza tym nastpio zatrucie krwi. Prosta sprawa, mj drogi. Gdybym mia surowic, dabym j panu, ale jej nie mam. Gdybym mia rodki sulfonamidowe, leczybym nimi ran, ale ich nie mam. Wobec tego mog tylko amputowa... - Pan chyba oszala! - wrzasn na niego Marlowe. - Mwi pan o amputowaniu rki, kiedy ja mam tylko ran powierzchown! Doktor wysun niepostrzeenie rk i uj palcami rk Marlowea znacznie powyej rany. Ten wrzasn z blu. - A widzi pan! To wcale nie jest zwyka rana powierzchowna. Pan ma zatrut krew. Zakaenie rozszerzy si na ca rk i cay organizm. Jeeli chce pan y, bdziemy musieli j uci. Przynajmniej wyjdzie pan z tego ywy! - Nie pozwol amputowa rki! - Jak pan sobie yczy. Albo operacja, albo... - Doktor urwa i znuony usiad na krzele. - Ma pan chyba prawo sam zadecydowa, czy woli pan umrze. Nie mam o to do pana pretensji. Ale na Boga, chopcze, nieche pan zrozumie, co do pana mwi! Umrze pan, jeli tej rki nie amputujemy. - Nie pozwol si dotkn! - ostrzeg Marlowe, odsaniajc zby. Czu, e zabiby doktora, gdyby ten si do niego zbliy. - Pan oszala! - krzykn. - To tylko zwyka rana! - Prosz bardzo. Moe mi pan nie wierzy. Spytajmy innego lekarza. Kennedy przywoa drugiego doktora, ktry potwierdzi diagnoz, i wtedy Marlowe zrozumia, e to wszystko nie jest potwornym snem, ale prawd. Mia gangren. Boe! Strach odebra mu siy. Zdjty miertelnym przeraeniem sucha wyjanie obu lekarzy, e gangren spowodoway rozmnaajce si gboko pod skr zarazki, ktre wanie teraz, w tej chwili podziy mier. Jego rk opanowa jakby rak, powiedzieli. Naley j koniecznie uci. Pod okciem. Trzeba zrobi to szybko, bo inaczej przyjdzie j usun ca, a do barku. Nie ma si czym

przejmowa, zapewniali. Nie bdzie bolao. Mieli teraz pod dostatkiem eteru, nie to co kiedy. A potem Marlowe, zachowawszy rk, ktr owinito mu czystym bandaem i w ktrej cay czas mnoyy si zarazki, znalaz si przed szpitalem i ruszy po omacku w d zbocza. Powiedzia im, lekarzom, e musi to przemyle... Tylko co przemyle? Nad czym si tu zastanawia? Stwierdzi nagle, e stoi przed barakiem Amerykanw. W rodku dostrzeg samotnego Krla. Wszystko byo gotowe na przyjcie Shagaty - na wypadek gdyby dzi si zjawi. - Rany boskie, Peter, co ci jest? - spyta Krl i wysucha opowieci Marlowea z rosncym przeraeniem. - Chryste! - wykrzykn, wlepiajc oczy w opart na stole obandaowan rk. - Kln si na wszystko, co mam najwitszego, e prdzej umr, ni bd kalek! Marlowe, nie kryjc swoich uczu, spojrza aonie na Krla, a jego oczy woay: Pom mi, pom mi, na mio bosk, pom mi! Kurcz, pomyla Krl, co bym zrobi na jego miejscu, gdyby to bya moja rka? I co bdzie z brylantem?... Przecie Peter musi mi w tym pomc, musi... - Hej - szepn od progu Max. - Shagata idzie. - Dobra, Max. Co z Greyem? - Schowa si pod murem. Timsen o tym wie. Jego ludzie nas osaniaj. - Dobrze, no to zwiewaj i przygotuj si. Zawiadom wszystkich. - Dobra - odpar Max i popdzi. - Chod, Peter, musimy si przyszykowa - rzek Krl. Ale Marlowe by w szoku, niezdolny do niczego. - Peter! - ponagli go Krl i potrzsn nim brutalnie. - Wstawaj, rusz si! powiedzia natarczywie. - Chod. Musisz mi pomc. Wstawaj!!! Szarpn Marlowea i poderwa go na nogi. - Co, do licha... - Zaraz przyjdzie Shagata. Musimy dokoczy interes. - Do diaba z twoim interesem! - wrzasn Marlowe bliski obdu. - Do diaba z brylantem! Maj mi uci rk! - Nie zrobi tego! - Masz racj, na pewno nie zrobi. Bo przedtem umr... Krl uderzy go na odlew w twarz, a potem poprawi z caej siy z drugiej

strony. Marlowe natychmiast oprzytomnia i potrzsn gow. - Co jest, do cholery... - powiedzia. - Zaraz przyjdzie Shagata. Musimy by gotowi. - Zaraz przyjdzie? - spyta Marlowe bezmylnie, czujc, e policzki piek go od uderze. - Tak. Krl zauway, e w oczach Marlowea pojawia si czujno, co znaczyo, e doszed do siebie. - Chryste - powiedzia, a osaby z ulgi. - Musiaem co zrobi, Peter, dare si jak optany. - Naprawd? Przepraszam, nie chciaem. - Czujesz si ju dobrze? Musisz mie teraz gow na karku. - Ju mi przeszo. Marlowe wylizn si za Krlem przez okno. Dotykajc stopami ziemi, poczu w rce przeszywajcy bl. Ucieszy si. Wpade w panik, gupcze, skarci si w duchu. Zestrachae si, Marlowe, jak dzieciak. Gupiec z ciebie. Musisz straci rk, i co z tego? Masz szczcie, e nie nog, to by dopiero byo kalectwo. A rka? C znaczy rka? Nic. Moesz sobie sprawi sztuczn. Jasne, e tak. Na haczyk. Co komu przeszkadza sztuczna rka? Mogoby z tym by cakiem znonie. Na pewno. - Tabe - przywita ich Shagata, nurkujc pod kawaek brezentu osaniajcy miejsce pod dachem. - Tabe - odparli Krl i Marlowe. Shagata by bardzo niespokojny. Im duej si zastanawia nad tym interesem, tym mniej mu si on podoba. Za duo pienidzy, za due ryzyko. Wcign powietrze przez nos jak pies robicy stjk. - Czuj niebezpieczestwo - powiedzia. - Mwi, e wyczuwa niebezpieczestwo - przetumaczy Marlowe. - Przeka mu, eby si nie martwi. Wiem, co to za niebezpieczestwo, i ju si tym zajem. Co z Czeng Sanem? - Powiem wam, e bogowie umiechnli si do was, do mnie i do mojego przyjaciela - szepta popiesznie Sha-gata. - To prawdziwy lis, bo ta niegodziwa policja wypucia go ze swojej puapki. - Pot cieka mu po twarzy i wsika w koszul. - Mam pienidze.

Krla a cisno w doku. - Powiedz mu, e najlepiej darowa sobie t gadk i przystpi do rzeczy. Zaraz wrc z towarem. Krl odszuka kryjcego si w cieniu Timsena. - Gotowe? - spyta. - Gotowe - odpar Timsen i zagwizda naladujc gos ptaka. Niemal natychmiast zagwizdano mu w odpowiedzi. - Tylko si popiesz, bracie - ostrzeg. Nie mog ci dugo gwarantowa bezpieczestwa. - Dobrze. Krl odczeka chwil i z ciemnoci wyoni si chudy australijski kapral. - Cze. Nazywam si Townsend. Bili Townsend - przedstawi si. - Chod - powiedzia Krl i popieszy z powrotem pod dach. Tymczasem Timsen sta na czatach, a jego ludzie rozstawili si na terenie, przygotowujc drog ucieczki. Przy rogu wizienia, niecierpliwic si, czeka Grey. Wprawdzie Dino szepn mu przed chwil do ucha, e przyszed Shagata, ale on wiedzia, e wstpne rozmowy wymagaj czasu. Jeszcze troch i mg wkroczy do akcji. Zastp Smedly-Taylora rwnie by gotw i czeka tylko na sfinalizowanie transakcji. Na pierwszy ruch ze strony Greya mieli przystpi do dziaania. Krl sta ju pod brezentem, a przy nim zdenerwowany Townsend. - Poka mu brylant - rozkaza Krl. Townsend rozchyli postrzpion koszul i wycign sznurek, na ktrego kocu przywizany by piercie z brylantem. Drc pokaza go Shagacie, ktry skierowa na wiato przenonej lampy. Japoczyk dokadnie obejrza kamie krople jarzcego si zimno wiata na kocu sznurka. Nastpnie poskroba nim szklan oson lampy. Kamie zazgrzyta i zostawi lad. Shagata, cay spocony, skin gow z aprobat. - Bardzo dobrze. To rzeczywicie brylant - zwrci si do Marlowea, a potem wyj cyrkiel i dokadnie zmierzy kamie. Znw skin gow. - Ma rzeczywicie cztery karaty. Krl poderwa gow. - W porzdku - powiedzia. - Zaczekaj z Townsendem, Peter. Marlowe wsta, skin na Townsenda i wysunli si spod brezentowego daszka. Czekali w ciemnociach, czujc na sobie otaczajce ich zewszd spojrzenia.

Spojrzenia setek par oczu. - Cholera, wolabym nie mie tego kamienia - powiedzia Townsend i wzdrygn si. - Sowo daj, odechciewa si y przez t nerwwk. - Jego poraone strachem palce dotykay sznurka i klejnotu, po raz tysiczny upewniajc si, e nadal wisi na szyi. - Bogu dziki, e to ju ostatnia noc. Z rosncym podnieceniem Krl ledzi, jak Shagata otwiera adownic, rzuca na st kilkucentymetrowy plik banknotw, potem zza koszuli wyciga drugi plik, a z kieszeni spodni nastpne i na stole formuj si dwa stosy pienidzy, kady wysoki na kilkanacie centymetrw. Krl byskawicznie zabra si do liczenia, a Shagata zoy szybki, nerwowy ukon i odszed. Znalazszy si z powrotem na drodze, poczu si bezpieczniej. Poprawi karabin i wanie ruszy przez obz, kiedy nadbiegajcy z przeciwnej strony Grey o mao nie zwali go z ng. Grey zakl, lecz nie zwolni kroku, ignorujc stek wyzwisk, ktrymi obrzuci go stranik. Tym razem jednak Shagata nie pobieg za tym przekltym zawszonym jecem, eby poduczy go uprzejmoci, poniewa cieszy si, e ju odda pienidze, i chcia jak najszybciej wrci na posterunek. - Gliny - doszed zza brezentowej zasony ponaglajcy szept Maxa. Krl zgarn banknoty, wybieg spod daszku i ciszonym gosem rzuci w biegu do Townsenda: - Zmykaj std. Powiedz Timsenowi, e mam fors i zapac pniej, jak si uspokoi. Townsend znikn. - Chod, Peter - powiedzia Krl i pierwszy wlizn si pod barak. W tej samej chwili zza rogu wyoni si Grey. - Nie rusza si, wy dwaj! - krzykn. - Rozkaz! - odezwa si demonstracyjnie ukryty w cieniu Max i razem z Texem zaszli Greyowi drog, osaniajc Krla i Marlowea. - Nie wy. Grey prbowa przecisn si pomidzy nimi. - Przecie kaza pan nam si zatrzyma... - mwi bezczelnie Max i cofajc si zastpowa mu drog. Grey z wciekoci przedar si przez nich i rzuci w pocig pod barak. Krl i Marlowe zdyli tymczasem wskoczy do rowu pod barakiem i wydosta si z niego po drugiej stronie. cigajcemu ich Greyowi zabiega teraz drog nastpna grupa.

Grey dostrzeg uciekajcych, gdy pdzili co si w nogach pod murem wizienia, i zaalarmowa gwizdkiem swoich rozstawionych w pogotowiu ludzi. andarmi wyszli z ukrycia, obstawiajc teren pomidzy murami wizienia, a take pomidzy wiziennym murem a ogrodzeniem z drutu kolczastego. - Tdy - rzuci Krl, wskakujc przez okno do baraku Timsena. Nikt z obecnych nie zwrci na nich uwagi, ale wielu dostrzego zgrubienie pod koszul Krla. Krl i Marlowe przebiegli przez barak i wypadli drzwiami. Osaniajca ich ucieczk grupa Australijczykw pojawia si akurat w chwili, gdy do okna dopad zdyszany Grey, ktremu migny w przelocie postacie uciekajcych. Grey obieg barak. - Ktrdy pobiegli? Mwcie! Ktrdy?! - krzycza. - Kto? Kto, panie kapitanie? - zapyta chr gosw. Grey przecisn si pomidzy Australijczykami i wydosta si na otwart przestrze. - Wszyscy na miejscach, panie kapitanie - zameldowa andarm, ktry do niego podbieg. - Dobrze. Daleko uciec nie mog. Nie odwa si porzuci pienidzy. Zaczynamy ich okra. Przekacie reszcie. Krl i Marlowe biegli wanie ku pnocnemu naronikowi wizienia, ale zatrzymali si. - Jasna cholera! - zakl Krl. Tam, gdzie powinna by grupa Australijczykw, ktrzy mieli opnia pocig, natknli si na ludzi Greya. Piciu andarmw. - Co teraz? - spyta Marlowe. - Zawracamy. Szybko! Biegnc Krl zastanawia si, co, do diaba, nie wypalio. I nagle znalaz odpowied. Drog zastpio im czterech zamaskowanych mczyzn z potnymi kijami w rku. - Dawaj fors, kole, jeli nie chcesz oberwa po ebrach - usysza. Zamarkowa unik i majc Marlowea u boku, zaatakowa. Run caym ciaem na jednego z mczyzn, a drugiego kopn midzy nogi. Marlowe z kolei zablokowa spadajcy na niego cios, zaciskajc zby, eby nie krzykn z blu, kiedy kij obsun si po jego chorej rce, i wyrwa napastnikowi bro. Czwarty rabu wzi nogi za pas

i wsik w ciemnoci. - Pryskamy std - wyrzuci z siebie zdyszany Krl. Pobiegli dalej. Czuli na sobie ledzce ich spojrzenia i lada chwila spodziewali si kolejnego ataku. Nagle Krl stan jak wryty. - Uwaga! Grey! Odwrcili si i dali nura pod najbliszy barak. Leeli tam przez chwil, ciko dyszc. Koo baraku przebiegli jacy ludzie i do uszu Krla i Marlowea dobiegy gniewne szepty. - Pobiegli tamtdy. Musimy ich capn przed glinami. - Cay obz nas ciga - powiedzia Krl. - To zostawmy te pienidze tutaj - zaproponowa bezradnie Marlowe. Moemy je przecie zakopa. - Za due ryzyko. Zaraz by je znaleli. Psiakrew, a tak dobrze wszystko szo. Tylko e ten ajdak Timsen wystawi nas do wiatru. - Krl otar twarz z potu i ziemi. Gotw? - Ktrdy? Krl nie odpowiedzia. Cicho wyczoga si spod baraku i ruszy dalej, trzymajc si cienia. Tu za nim Marlowe. Bez wahania przebiegli przez ciek i wskoczyli do gbokiego rowu cigncego si wzdu ogrodzenia z kolczastego drutu. Krl pomkn przodem, a znaleli si prawie naprzeciwko baraku Amerykanw. Tam zatrzyma si i opar plecami o brzeg rowu, z trudem apic oddech. Zewszd dobiega ich zgiek podnieconych szeptw. - Co si dzieje? - Krl uciek z Marloweem. Maj przy sobie tysice dolarw. - Co ty! Szybko, moe ich zapiemy. - Prdzej! - Dorwiemy te pienidze. Tymczasem Grey wysuchiwa meldunkw, podobnie zreszt Smedly-Taylor i Timsen. Ale meldunki byy sprzeczne, wic Timsen kl i sycza poganiajc swoich ludzi, eby wytropili Krla i Marlowea, zanim zrobi to grupy Greya lub pukownika. - Macie zdoby t fors! - rozkaza. Ludzie Smedly-Taylora czekali, ledzc Australijczykw Timsena, i te byli zdezorientowani. Ktrdy tamci uciekli? Gdzie ich szuka?

Grey take czeka, wiadom, e obie drogi ucieczki, od strony pnocnej i poudniowej, s odcite. Zapanie Krla i Marlowea byo wic tylko kwesti czasu. Krg si zacienia. Wiedzia, e trzyma ich w rku i e kiedy ich zapie, bd mieli przy sobie pienidze. Nie odwa si ich porzuci - teraz ju na to za pno. To za dua suma. Ale nie wiedzia nic o istnieniu ludzi Smedly-Taylora i Australijczykach Timsena. - Spjrz - powiedzia Marlowe, ktry wysun ostronie gow z rowu i wpatrywa si w otaczajce ich ciemnoci. Krl zmruy oczy wytajc wzrok. W odlegoci kilkudziesiciu metrw spostrzeg andarmw. Obrci gwatownie gow w drug stron. Kryo tam wiele widm, popiesznie szukajc i wszc. - Ju po nas - powiedzia z wciekoci. A potem spojrza ponad drutami kolczastymi, poza obz. W dungli panoway nieprzeniknione ciemnoci. Po drugiej stronie ogrodzenia przechadza si cikim krokiem wartownik. Dobra, rzek do siebie. Ostatnia moliwo. Wz albo przewz. - Trzymaj - powiedzia napychajc kieszenie Marlowea pienidzmi. - Bd ci osania. Przejdziesz za druty. To nasza jedyna szansa. - Co ty, to si nie moe uda. Wartownik mnie zauway... - Prdzej, to nasza jedyna szansa! - Nie uda mi si. Nie ma mowy. - Kiedy bdziesz po drugiej stronie, zakop pienidze i wr t sam drog. Bd ci osania. Psiakrew, musisz to zrobi! - O czym ty mwisz? Przecie on mnie zastrzeli. To tylko kilkanacie metrw. Bdzie mnie mia jak na doni. Musimy si podda! Marlowe rozejrza si, bdnym wzrokiem szukajc drogi ucieczki, i zapomniawszy o chorej rce, nagym, nieuwanym ruchem uderzy si o brzeg rowu. Jkn z blu. - Uratuj pienidze, Peter, a ja uratuj ci rk - powiedzia zdesperowany Krl. - Co? - Przecie syszae! Zasuwaj! - Ale jak moesz... - Zasuwaj - przerwa mu ostro Krl. - Warunek: uratuj fors. Marlowe spojrza mu prosto w oczy, po czym wylizn si z rowu, pobieg do ogrodzenia i przecisn si pod nim oczekujc, e lada moment dostanie kul w eb.

W tej samej chwili Krl wyskoczy z rowu i rzuci si w stron cieki. Umylnie si potkn i run jak dugi z okrzykiem wciekoci. Wartownik gwatownie obejrza si i gono si rozemia, a kiedy z powrotem si obrci, dostrzeg tylko jaki cie, ktry mg by wszystkim, ale nie czowiekiem. Tulc si do ziemi, podobny lenemu stworzeniu, Marlowe wpez w wilgotne zarola. Wstrzyma oddech i zamar w bezruchu. Wartownik zblia si, potem jedna z jego stp znalaza si tu przy doni Marlowea, a druga mina j w powietrzu i stana o krok dalej. Kiedy wartownik odszed na pi metrw, Marlowe poczoga si gbiej w gszcz, w ciemno, pi, dziesi, dwadziecia, trzydzieci, czterdzieci krokw, gdzie by ju bezpieczny. I wtedy serce zaczo mu bi jakby od nowa, wic musia si zatrzyma, zatrzyma, eby zapa oddech, eby serce odnalazo rytm, eby zela bl w rce, tej rce, ktra znw miaa by jego rk. Ktra bya jego rk, skoro to obieca Krl! Przywar wic do ziemi i modli si o to, eby wrci mu oddech, eby wrcio ycie, eby wrciy siy, modli si te za Krla. Z chwil kiedy Marloweowi udao si dotrze bezpiecznie do dungli, Krl odetchn. Ledwie wsta i zacz si otrzepywa, wyrs przy nim Grey z jednym ze swoich andarmw. - Nie rusza si! - Kto, ja? - spyta Krl udajc, e wpatruje si w ciemno i dopiero teraz poznaje Greya. - A, to pan. Dobry wieczr, panie kapitanie. - Odepchn przytrzymujc go rk andarma. - Rce przy sobie! - Jestecie aresztowani - oznajmi Grey, spocony i zabrudzony podczas pocigu. - Za co, kapitanie? - Zrewidujcie go, sierancie. Krl spokojnie podda si rewizji. Nie mia przy sobie pienidzy, wic Grey nic mu nie mg zrobi. Absolutnie. - Nie ma nic, panie kapitanie - zameldowa sierant. - Przeszukajcie rw - rozkaza Grey. - Gdzie Marlowe? - zwrci si do Krla. - Kto? - spyta z kpin w gosie Krl. - Marlowe! - krzykn Grey i pomyla z rozpacz: Nie do, e ta winia nie ma pienidzy, to na dodatek przepad gdzie Marlowe! - Pewnie wybra si na spacer... panie kapitanie - odpar grzecznie Krl,

mylc wycznie o Greyu i o wasnym zagroeniu, czu bowiem, e na tym nie koniec - spod wiziennego muru przygldaa mu si grupka zowrogich ludzkich cieni, ktre zniky dopiero po jakim czasie. - Gdzie s pienidze? - spyta Grey. - Jakie pienidze? - Pienidze ze sprzeday brylantu. - Brylantu? Ale panie kapitanie! Grey zrozumia, e na razie przegra. Przegra, chyba e udaoby mu si odnale Marlowea z pienidzmi w rku. A wic dobrze, ty sukinsynu, pomyla, nie posiadajc si z wciekoci. A wic dobrze, puszcz ci, ale bd ci ledzi, a zaprowadzisz mnie do Marlowea. - To na razie wszystko - powiedzia. - Tym razem z nami wygralicie. Ale to jeszcze nie koniec. Krl wrci do baraku chichoczc. Spodziewasz si, e ci zaprowadz do Petera, prawda, Grey? - myla po drodze. Ale ty jeste taki sprytny, e a naiwny. W baraku zasta Maxa i Texa. Siedzieli jak na szpilkach. - Co si stao? - spyta Max. - Nic. Sprowad Timsena, Max. Powiedz, eby zaczeka pod oknem. Tam z nim porozmawiam. eby nie wchodzi do baraku. Grey nas ledzi. - Dobra. Krl nastawi wod na kaw, przez cay czas mylc o tym, jak dokona wymiany forsy na diament. I gdzie? Co zrobi z Timsenem? Jak odcign uwag Greya od Petera? - Chciae ze mn rozmawia, kolego? - rozleg si gos Timsena. Krl nie odwrci si do okna. Spojrza tylko w stron drzwi. Amerykanie zrozumieli i zostawili go samego. Krl odprowadzi wzrokiem wychodzcego Dina i odpowiedzia umiechem na jego krzywy umiech. - Timsen? - spyta, nie odrywajc si od parzenia kawy. - Sucham ci. - Powinienem ci bez pytania podern gardo. - Nie moja wina, bracie. Co si pokrcio... - Dajmy na to. Chciae mie i pienidze, i brylant. - Sprbowa nigdy nie zawadzi - rzek Timsen i zamia si cicho. - To ju si nie powtrzy.

- wita racja. Krl lubi Timsena. Czujny facet. A prbowa przy tak duej stawce rzeczywicie nie zawadzi, myla. Poza tym Timsen by mu jeszcze potrzebny. - Wymian zrobimy w cigu dnia - powiedzia. - W ten sposb uniknie si wsypy. Dam ci zna, kiedy. - Zgoda, chopie. A gdzie Anglik? - Jaki Anglik? Timsen rozemia si. - No, to do jutra! Krl napi si kawy i przywoa Maxa, eby strzeg czarnej skrzynki. Potem ostronie wyskoczy przez okno, rzuci si biegiem tam, gdzie byo najciemniej, i zacz podkrada si pod mur wizienia. Stara si nie zwrci na siebie uwagi, ale zbytnio si tym nie przejmowa i po chwili rozemia si w duchu, czujc, e poda za nim Grey. Udawa znakomicie, cofajc si po wasnych ladach midzy barakami, kluczc i lawirujc. Grey tropi go nieustpliwie, a Krl doprowadzi go do bramy wizienia, a potem przez bram do blokw. Wreszcie skierowa si do celi na czwartym pitrze, a wchodzc do niej uda rosncy niepokj i zostawi nie domknite drzwi. Co kilkanacie minut uchyla drzwi i rozglda si niespokojnie. Trwao to a do nadejcia Texa. - Moesz wraca - powiedzia Tex. - Dobrze. Peterowi udao si wrci do obozu i nie byo ju sensu udawa. Tak wic Krl poszed prosto do baraku i tam mrugn porozumiewawczo do Marlowea. - Gdzie bye? - spyta. - Pomylaem, e wpadn zobaczy, jak ci leci. - Chcesz kawy? - Poprosz. W progu stan Grey. Nic nie mwi, patrza. Marlowe mia na sobie sarong. W sarongu nie byo kieszeni. Na rce, zgodnie z przepisami, nosi opask. Marlowe podnis do ust filiank i wypi kaw, ani na chwil nie spuszczajc przeladowcy z oczu. Po chwili Grey znikn rwnie nagle, jak si pojawi. Marlowe wsta z trudem, dobywajc resztek si. - Chyba ju pjd si pooy - powiedzia. - Jestem z ciebie dumny, Peter.

- Czy to, co powiedziae, byo serio? - Jasne. - Dzikuj. Tej nocy Krl mia nowe zmartwienie - w jaki sposb speni dan obietnic.

ROZDZIA XX
Larkin by bardzo przygnbiony, gdy szed ciek do baraku Australijczykw. Martwi si o Marlowea. Rka dokuczaa Peterowi bardziej ni powinna, za bardzo go bolaa, eby bagatelizowa to jako zwyk powierzchown ran. Martwi si rwnie o Maca, ktry zeszej nocy mwi i krzycza przez sen. A poza tym gnbia go myl o Betty. On te przez kilka ostatnich nocy mia okropne sny - wszystko pomieszane: Betty i on, ona w ku z obcymi mczyznami, wymiewajca si, kiedy na to patrza. Larkin wszed do baraku i podszed do lecego na pryczy Townsenda. Townsend mia podrapan twarz, oczy zapuchnite i zamknite, a rce i pier posiniaczone i poranione. Kiedy otworzy usta, eby odpowiedzie na pytanie, Larkin ujrza w miejscu zbw krwaw dziur. - Kto to zrobi, Townsend? - spyta. - Nie wiem - odpar paczliwie Townsend. - Napadli na mnie. - Dlaczego? Z zapuchnitych oczu popyny zy i rozmazay si na posiniaczonej twarzy. - Miaem... miaem... nic... ju nic. Nie... wiem. - Jestemy sami, Townsend. Kto to zrobi? - Nie wiem - powiedzia Townsend i zaskomla z blu. - O Jezu, jak oni mnie pobili, jak mnie pobili. - Dlaczego ci napadli? - Ja... ja... Townsend mia ochot krzykn: To przez ten brylant! To ja miaem ten brylant. Chcia, eby pukownik pomg mu zapa sukinsynw, ktrzy mu go ukradli. Ale przecie nie mg wspomnie o brylancie, bo wtedy Larkin chciaby wiedzie, skd go mia, i musiaby si przyzna, e od Gurblea. A potem padoby pytanie, skd Gurble mia brylant. Gurble? Ten samobjca? A wic moe to nie samobjstwo, powiedziano by, moe to morderstwo. Ale to nie byo morderstwo, tak przynajmniej uwaa on, Townsend. Czy to zreszt wiadomo? Przecie kto mg zaatwi Gurblea, eby zdoby brylant. W rzeczywistoci, poniewa tamtej nocy Gurble nie spa na swojej pryczy, Townsend wymaca w jego sienniku piercionek, wydoby go i wyszed. Kto mi wic moe cokolwiek udowodni, myla. A poza tym

tamtej nocy Gurble skoczy z sob, wic nic zego si nie stao. Chyba e to ja go zabiem, zabiem - kradnc mu piercionek. Moe kradzie brylantu ostatecznie go dobia po tym, jak go wyrzucono z grupy. Moe to wanie dlatego zwariowa i wskoczy do dou! Ale jaki sens kra ywno, kiedy ma si do sprzedania brylant? To si kupy nie trzyma, ani troch. Tyle tylko, e by moe to przeze mnie si zabi i dlatego bez przerwy przeklinam siebie za t kradzie. Odkd staem si zodziejem, nie zaznaem ani chwili, ani jednej najmniejszej chwili spokoju. Wic teraz, teraz ciesz si, e go nie mam, e mi go ukradli. - Nie wiem - zaka. Larkin stwierdzi, e nic tu nie wskra, i pozostawi Townsenda sam na sam z jego cierpieniem. - Ach, przepraszam ksidza - powiedzia, kiedy o may wos nie strci ze schodw ksidza Donovana wchodzcego do baraku. - Witaj, przyjacielu - pozdrowi go ksidz Donovan. Wyglda jak widmo, by nieprawdopodobnie wychudzony, ale zapadnite oczy mia dziwnie spokojne. - Jak si pan miewa? A Mac? A nasz modzieniec, Peter? - Dzikuj, dobrze - odrzek Larkin i skin w stron Townsenda. - Wie ksidz co o tym? Donovan spojrza na Townsenda i odpar agodnie: - Widz przed sob czowieka cierpicego. - Przepraszam, nie powinienem by pyta - rzek Larkin i po chwili zastanowienia umiechn si. - Miaby ksidz ochot na bryda? - spyta. Wieczorem? Po kolacji? - Tak. Dzikuj. Chtnie zagram. Ksidz Donovan odprowadzi pukownika wzrokiem, a potem zbliy si do pryczy Townsenda. Townsend nie by katolikiem. Ale ksidz Donovan by oddany wszystkim, poniewa wiedzia, e wszyscy ludzie s dziemi Boga. Tylko czy aby na pewno? - zapytywa si czasem w duchu. Czy dzieci boe byyby zdolne do takich rzeczy? W poudnie nadcign wiatr z deszczem. Wkrtce wszyscy i wszystko byo przemoczone do suchej nitki. Potem przestao pada, ale wiatr si utrzyma. Oderwane kawaki strzech wiroway po caym Changi wraz z palmowymi limi, szmatami i somianymi kapeluszami kulisw. Wreszcie wiatr usta i w obozie jak

zwykle zapanowao soce, upa i muchy. Przez p godziny rowami odprowadzajcymi deszczow wod pyn rwcy strumie, a potem rowy zamieniy si we wsikajce w ziemi bajora. Zaroio si od much. Marlowe wspina si apatycznie na wzgrze. Zabocone mia cae nogi, nie tylko stopy, bo w czasie burzy dugo sta pod goym niebem w nadziei, e deszcz i wiatr zagodz doskwierajcy bl rki. Ale wcale mu to nie pomogo. Zatrzyma si przed oknem Krla i zajrza do rodka. - Jak si czujesz, Peter? - spyta Krl, podnoszc si z ka i wycigajc paczk papierosw. - Fatalnie - odpar Marlowe i usiad na awie pod daszkiem. Bl przyprawia go o mdoci. - Ta rka nie daje mi y. - Rozemia si piskliwie. - artuj! Krl zeskoczy na ziemi i zmusi si do umiechu. - Nie myl o tym... - Jak, do cholery, mam o tym nie myle?! - wybuchn Marlowe i natychmiast tego poaowa. - Przepraszam. Jestem zdenerwowany. Sam nie wiem, co mwi. - Zapal sobie - zaproponowa Krl i zapali mu papierosa. Tak, tak, jeste w kropce, pomyla. Anglik szybko si uczy, bardzo szybko. Przynajmniej tak mi si wydaje. Sprawdmy to. - Jutro dobijemy targu - powiedzia. - Dzi w nocy bdziesz mg pj po pienidze. Bd ci osania. Ale Marlowe go nie sysza. Rka wypalaa mu w wiadomoci jedno sowo: Amputacja!, a w uszach zgrzytaa pia i czu, jak miady mu ko, jego wasn ko! Wstrzsn nim dreszcz. - A co... z tym? - wymamrota, przenoszc wzrok z rki na Krla. - Naprawd moesz co na to poradzi? Krl skin gow. No widzisz, miae racj, rzek w mylach. Tylko Pete wie, gdzie s pienidze, ale nie pjdzie po nie, dopki nie zorganizujesz lekarstw. Nie ma lekarstw, nie ma forsy. Nie ma forsy, nie ma handlu. Nie ma handlu, nie ma zysku... Westchn. Tak, tak, sprytna z ciebie sztuka, znasz si na ludziach, pochwali si w duchu. Jak si dobrze zastanowi, to twoje wczorajsze posunicie nie byo ze. Gdyby Pete nie zaryzykowa, obaj siedzielibymy w ciupie, bez pienidzy i bez niczego. W kocu Pete przynis mi szczcie. Interes uda si jak nigdy. A poza tym to go w porzdku. Fajny chop. Zreszt kto, do licha, chciaby straci rk. Pete ma prawo troch mnie przycisn. Ciesz si, e si czego nauczy.

- Zostaw to Wujkowi Samowi! - powiedzia. - Komu? - Nie wiesz, kto to Wujek Sam? - spyta Krl, patrzc zaskoczony na Marlowea. - Symbol Stanw Zjednoczonych. O rany... - zirytowa si. - To samo co John Bull. - Ach tak, przepraszam - odpar Marlowe. - Jestem dzi... jestem dzi troch... Ogarna go fala mdoci. - Le do siebie, po si i odpocznij rzek Krl. - Ju ja si tym zajm. Marlowe podnis si chwiejnie. Chcia si umiechn, poda Krlowi rk i podzikowa z caego serca, ale myli podsuway mu wci to jedno straszne sowo i wci czu tylko pi tnc ko, wic skin lekko gow i wyszed. Rany boskie, pomyla z gorycz Krl. Jemu si wydaje, e bym mu nie pomg, e palcem bym nie kiwn, gdyby nie to, e ma mnie w garci. Rany boskie, Peter, przecie bym ci pomg. Jasne, e tak. Nawet gdyby nie trzyma mnie w szachu. Cholera jasna! Przecie jeste moim przyjacielem. - Max! - zawoa. - Co? - Sprowad Timsena. Ale na jednej nodze. - Robi si - odpar Max i wyszed. Krl wzi kluczyk, otworzy czarn skrzynk i wyj z niej trzy jajka. - Tex. Chcesz usmay sobie jajko? - spyta. - A przy okazji te dwa? - Nie, skde znowu - odpar Tex, biorc jajka i umiechajc si od ucha do ucha. - Wiesz, przygldaem si dzisiaj Ewie. Gow daj, e jest grubsza. - Niemoliwe. Przecie dopuszczalimy j ledwo wczoraj. Tex zataczy z radoci. - Dwadziecia dni i znw jestemy dziadziusiami - oznajmi. Wzi od Krla olej i wyszed z baraku do polowej kuchni. Krl wycign si na ku i podrapa w zamyleniu miejsce po ukszeniu komara. Przyglda si jaszczurkom polujcym na krokwiach i sczepiajcym si ze sob. Zamkn oczy i zapad w przyjemn drzemk. Byo dopiero poudnie, a odwali robot za cay dzie. Do szstej rano wszystko zdy obgada i zaklepa. A si zamia na wspomnienie dzisiejszego ranka. Tak jest, nie ma to jak dobra firma, nie ma to jak reklama... Zdarzyo si to tu przed witem. Spa sobie spokojnie, kiedy obudzi go czyj

ostrony, stumiony gos. Przebudzi si natychmiast, wyjrza przez okno i wrd porannych cieni zobaczy wpatrujcego si w niego czowieka o szczurowatym wygldzie. Widzia go po raz pierwszy w yciu. - Sucham? - spyta. - Mam tu co dla ciebie - powiedzia przybysz bezbarwnym, chrapliwym gosem. - A ty co za jeden? W odpowiedzi nieznajomy rozchyli brudne, zacinite w pi palce z poamanymi, czarnymi paznokciami. Na jego doni lea piercionek z brylantem. - Cena dziesi tysicy. Do natychmiastowej sprzeday - doda z ironi. Kiedy Krl sign po piercie, palce zwary si gwatownie, a brudna pi cofna. - Dzi wieczorem - powiedzia czowiek i umiechn si, odsaniajc bezzbne dzisa. - Nie bj bidy, to ten sam. - Jeste jego wacicielem? - Mam go w rku, tak czy nie? - Dobra. O ktrej? - Zaczekasz w rodku. Przyjd, jak przestan si tu krci szpicle - odpar nieznajomy. A potem znik rwnie nagle, jak si pojawi. Krl uoy si wygodnie, napawajc si sukcesem. Ten dra, Timsen, da si, biedak, zrobi w konia, myla. Bd mia piercie za p ceny. - Si masz, bracie - przywita go Timsen. - Chciae pogada? Kiedy Tiny Timsen szed przez barak, Krl otworzy oczy i ziewn, przykrywajc usta doni. - Cze - powiedzia. Spuci nogi z ka i rozkosznie si przecign. Zmczony jestem. Za duo wrae. Chcesz jajko? Wanie si sma. - Jeszcze si pytasz. - Rozgo si - rzek Krl, bo mg sobie pozwoli na gocinno. - A teraz, do rzeczy. Interes ubijemy dzi po poudniu. - Nie - sprzeciwi si Timsen potrzsajc gow. - Dzi nie. Jutro. Krl z trudem opanowa promienny umiech. - Do jutra skoczy si nagonka - argumentowa Timsen. - Syszaem, e Grey

wyszed ze szpitala. Bdzie krci si tu i wszy. - Wida byo, e jest mocno zaniepokojony. - Powinnimy uwaa - cign. - Obaj. Nie chcesz przecie, eby si co pochrzanio. Musz by czujny take dla twojego dobra. Nie zapominaj, e jestemy kumplami. - Mam gdzie jutro - odpar Krl, udajc rozczarowanie. - Zaatwmy to dzi po poudniu. A potem sucha, zamiewajc si w duchu do rozpuku, jak Timsen tumaczy mu, jakie to wane, eby zachowa ostrono: Waciciel boi si, w nocy to nawet go pobito, a jak. Uratowa si, chopina, tylko dziki mnie i moim ludziom. W ten sposb Krl upewni si, e Timsen nie posiada si ze zmartwienia, gra na zwok i e brylant wylizn mu si z rczek. Zao si, myla rozpromieniony, e Australijczycy wychodz z siebie, eby znale zodziejaszka. Nie chciabym by w jego skrze... jeeli go znajd. Tak wic da si przekona. Przecie gdyby Timsen odnalaz tamtego gocia, obowizywaaby pierwotna umowa. - No wic dobrze - zgodzi si niechtnie. - Chyba masz racj. Niech bdzie jutro. - Zapali kolejnego papierosa, zacign si, poda go Timsenowi i powiedzia niewinnym tonem, cignc swoj gr: - Niewielu moich chopcw pi w taki upa. Przynajmniej czterech czuwa. Ca noc. Timsen zrozumia grob. Ale gow zaprztay mu teraz inne sprawy. Kto, jak Boga kocham, napad na Townsenda? Modli si, eby jego ludzie szybko odnaleli tamtych sukinsynw. Wiedzia, e musi ich znale, zanim dotr z brylantem do Krla, bo inaczej bdzie klops. - Wiem, jak to jest - odpar. - To samo z moimi. Cae szczcie, e na krok nie odstpuj mojego kumpla, tego biednego Townsenda. - Co za gupek, myla. Jak mona by tak sabym, eby da si obrobi i nie podnie wrzasku, zanim jest za pno? - Czasy s takie, e trzeba uwaa na kadym kroku - doda. Tex przynis jajka i zjedli je we trzech z obiadow porcj ryu, a potem popili mocn kaw. Kiedy Tex wynosi naczynia, eby je pozmywa, rozmowa zesza na temat, ktry interesowa Krla. - Znam takiego jednego, ktry poszukuje lekarstw - zacz. Timsen potrzsn gow. - udzi si chopina - odpar. - Nic z tego. To niemoliwe! - Aha! pomyla. Lekarstwa! Ciekawe dla kogo? Bo przecie nie dla Krla. Krl wyglda zdrowo, a odsprzeda te nie wchodzi w gr, bo on nie handluje lekarstwami. No i dobrze,

dziki temu mam monopol. Wobec tego dla kogo, z kim trzyma. Bo inaczej w yciu by si w to nie miesza. Handel lekarstwami to nie jego brana. Stary McCoy! Oczywicie. Syszaem, e ostatnio z nim nie najlepiej. A moe chodzi o pukownika? Te nietgo ostatnio wyglda. - Syszaem o jednym Angliku, ktry ma troch chininy. Ale, sodki Jezu, da za ni majtek. - Potrzebna mi jest butelka surowicy i sulfamidy w proszku - rzek Krl. Timsen gwizdn. - Nie ma szans! - powtrzy. Surowica i sulfamidy! Gangrena! To ten Anglik. Chryste, gangrena! Wszystko si zgadza, pomyla. To na pewno chodzi o Anglika! Monopol w handlu lekarstwami zawdzicza Timsen nie tylko swojemu sprytowi. Zna si troch na tym, bo w cywilu pracowa w aptece, o czym nikt poza nim nie wiedzia, bo w przeciwnym razie wsadziliby go, dranie, do suby sanitarnej i tyle by sobie powalczy postrzela. aden szanujcy si Australijczyk nie zawidby ojczyzny ani starej kochanej Anglii, zostajc jakim tam parszywym apiduchem, ktry w ogle nie dotyka broni. - Nie ma szans - powtrzy raz jeszcze potrzsajc gow. - Posuchaj, bd z tob szczery - rzek Krl. Tylko Timsen mg zdoby te lekarstwa, tak wic musia go pozyska. - To dla Petera. - Ma pecha - odpar Timsen, w duchu jednak bardzo wspczu Marloweowi. Biedaczysko. Gangrena. Rwny chop, z charakterem. Do tej pory czu cios, jaki zainkasowa zeszej nocy od Anglika, kiedy zasadzili si we czterech na niego i na Krla. Timsen zasign informacji o Marlowie, kiedy Krl przyj go do spki. Tam gdzie wci trzeba mie si na bacznoci, liczy si kady szczeg. Dlatego te wiedzia o strconych czterech niemcach i trzech japoczykach, o jawajskiej wiosce i o tym, jak Marlowe chcia ucieka z Jawy, nie tak jak kupa innych siedzcych jak barany i pogodzonych z losem. Z drugiej strony, jeeli si dobrze zastanowi, prba ucieczki stamtd wiadczya o gupocie. Taka odlego! Oczywicie, za daleko. Nie ma co, cudak z tego Anglika, zadecydowa. Zastanowi si, czy moe zaryzykowa wysanie kogo po lekarstwa do kwatery japoskiego lekarza. Byo to niebezpieczne, ale sam kwater i dojcie do niej ju rozpracowano. Biedny Marlowe. Chopaczyna pewnie wariuje ze zmartwienia. Jasne, e si wystaram o lekarstwa, i to za darmo, a co najwyej za zwrotem kosztw, postanowi.

Timsen nie znosi handlu lekarstwami, ale kto przecie musia si tym zaj, i lepiej, e robi to on, a nie kto inny, bo dziki temu cena pozostawaa przystpna, o tyle, o ile byo to moliwe. Zdawa sobie spraw, e mgby zbi majtek sprzedajc lekarstwa Japoczykom, ale nie robi tego nigdy i handlowa wycznie z obozem, czerpic z tego doprawdy minimalne zyski, zwaywszy, na co si naraa. - Rzyga si chce, kiedy si pomyli, ile przesyek Czerwonego Krzya ley w magazynie przy Kedah Street - powiedzia. - Co ty, przecie to plotka. - O nie. Widziaem je, bracie, na wasne oczy. Wysali nas tam do roboty. Zawalone od podogi do sufitu, a wszystko z Czerwonego Krzya - osocze, chinina, sulfamidy - nawet nie rozpakowane. Mao tego, cay ten skad ma dobre sto metrw dugoci i ze trzydzieci szerokoci. A wszystko idzie dla tych cholernych tkw. Przyjmowa dostawy, a jake, przyjmuj. Syszaem, e transport odbywa si przez Czungking. Czerwony Krzy daje lekarstwa Syjamczykom, ci z kolei przekazuj je Japocom, wszystko adresowane: Obz jeniecki. Changi. Jezu, na wasne oczy widziaem nalepki, ale tki zachowuj to dla swoich. - Czy kto oprcz ciebie o tym wie? - Powiedziaem pukownikowi, on komendantowi, a ten z kolei temu temu sukinsynowi - jak mu tam, aha, Yoshima - no i komendant, kapujesz, zada tamtych lekarstw. Ale tki wymiali go, powiedzieli, e to plotka, i na tym stano. Odtd nie posali tam nikogo do roboty. Skurwiele parszywe. To drastwo, bo przecie nam bardzo potrzeba lekarstw. Mogliby da chocia troch. P roku temu umar mj kumpel tylko z braku insuliny, a ja na wasne oczy widziaem cae jej skrzynie. Skrzynie! Timsen zrobi sobie skrta, kaszln i splun, tak wcieky, e a kopn w cian. Wiedzia jednak, e nerwy nic tu nie pomog. Nie byo sposobu na dostanie si do tamtego magazynu. Ale surowic i sulfamidy dla Anglika mg zdoby. Jasne, e tak. I podarowa mu je. Jednake by za sprytny, aby da si przejrze. Byby dziecico naiwny, zdradzajc Krlowi swj saby punkt, bo tak jak wierzy, e Australia to najwspanialszy kraj na wiecie, tak mia pewno, e prdzej czy pniej Krl wykorzystaby t jego sabo do swoich celw. O tak, a przecie Krl by mu potrzebny do sprzeday brylantu. Jasny gwint, przypomnia sobie nagle. Cakiem zapomniaem o tym parszywym zodzieju.

Dlatego te poda wygrowan cen i pozwoli Krlowi troch z niej utargowa. Ale i tak ostateczna suma pozostaa wysoka, bo wiedzia, e Krla sta na zapacenie, a zreszt, gdyby sprzeda towar tanio, Krl zaczby co podejrzewa. - No dobra. Umowa stoi - zgodzi si ponuro Krl. Ale w duchu nie by tak bardzo ponury. O tyle, o ile. Spodziewa si, e Timsen z niego zedrze, ale cena, cho wysza od tej, ktr gotw by zapaci, okazaa si do przyjcia. - Zaatwienie tego wymaga trzech dni - rzek Timsen, wiedzc, e za trzy dni bdzie za pno. - Musz je mie jeszcze dzi. W takim razie bdzie ci to kosztowao dodatkowe piset. - Przecie jestem twoim przyjacielem! - zaprotestowa Krl, dotkliwie odczuwajc cios. - Jestemy kumplami, a ty skubiesz mnie na nastpne pi stw. - Prosz bardzo, jak chcesz, bracie - rzek markotnie Timsen. - Ale sam wiesz, jak jest. Zajmie mi to co najmniej trzy dni. - A niech ci cholera! Zgadzam si. - Pielgniarz te bdzie kosztowa piset. - Cholerny wiat! A na co tu pielgniarz? Timsen z ogromn przyjemnoci przyglda si cierpieniom Krla. - No, a co zrobisz, jak dostaniesz leki? - spyta uprzejmym tonem. - Jak zamierzasz je zastosowa? - A skd, do diaba, mam wiedzie? - I za to wanie pacisz te pi stw. A moe chcesz da Anglikowi leki, eby je zanis do szpitala i zwrci si do pierwszego z brzegu konowaa: Mam tu surowic i sulfamidy, zrbcie co z t sakramenck rk, i eby tamten powiedzia: Nie mamy surowicy. Skde pan to wytrzasn? A jeeli Anglik im tego nie powie, to achudry ukradn mu wszystko i dadz jakiemu parszywemu pukownikowi z lekkim przypadkiem hemoroidw. Timsen zrcznym ruchem wycign Krlowi z kieszeni paczk papierosw i poczstowa si bez pytania. - Poza tym - cign, tym razem powanym tonem -musisz znale jakie miejsce, gdzie mona go leczy po cichu i gdzie mgby si pooy. Niektrzy le znosz surowic. Do umowy naley i to, e nie przyjmuj odpowiedzialnoci, jeeli z leczenia nic nie wyjdzie. - Co moe nie wyj, jeeli masz surowic i sulfamidy?

- Niektrzy tego nie wytrzymuj. Wymioty. Cika sprawa. No i moe nie poskutkowa. Zaley, ile trucizny weszo do organizmu. Timsen wsta. - Zobaczymy si wieczorem - powiedzia. - Nie wiem dokadnie, kiedy. Aha, bybym zapomnia, potrzeba jeszcze piset na wyposaenie. - Jakie wyposaenie, do jasnej cholery?! - wybuchn Krl. - Strzykawka, banda i mydo - wyliczy niemal z oburzeniem Timsen. - Co ty mylisz, e surowica jest w czopkach, ktre si wtyka do tyka? Krl odprowadzi go wzrokiem penym goryczy, w duchu wciekajc si na siebie: Mylae, e jeste cwaniak, co? e za papierosa dowiedziae si, co leczy gangren? Tylko e potem, zakuty bie, zapomniae spyta, jak si to robi. A zreszt, pal diabli. Umowa zawarta. No i Pete bdzie mia rk. Cena te jest w kocu do przyjcia. Wtedy przypomnia mu si chytry zodziejaszek, ktry zbudzi go dzisiejszego rana, i rozpromieni si. O tak, by bardzo zadowolony z tego, co dzisiaj zdziaa.

ROZDZIA XXI
Tego wieczoru Marlowe nie tkn jedzenia. Odda je Ewartowi, a nie, jak powinien, swojej grupie. Wiedzia, e gdyby odda je Macowi i Larkinowi, zmusiliby go do wyjawienia, co mu jest. A to nie miaoby sensu. Tego dnia wczeniej, po poudniu, omdlewajc z blu i rozpaczy, uda si do doktora Kennedyego. I znw odchodzi od zmysw, czujc straszliwy bl, kiedy zdzierano mu bandae. - Zakaenie dotaro powyej okcia - powiedzia bez ogrdek doktor. Mgbym amputowa pod okciem, ale to strata czasu. Lepiej operowa wszystko za jednym zamachem. Bdzie pan mia przyzwoity kikut: dobre kilkanacie centymetrw od ramienia. Wystarczy na przytroczenie sztucznej rki. W zupenoci. Kennedy zoy donie tak, e palce stykay si opuszkami. - Niech pan nie traci czasu, Marlowe - powiedzia, po czym zamia si sucho i dorzuci artobliwie: Domani troppo tardi. - A kiedy Marlowe spojrza na niego tpo, nic nie rozumiejc, wyjani beznamitnie: - Jutro moe by za pno. Marlowe potykajc si wrci do siebie i lea na pryczy zdjty przeraeniem. Nadesza pora kolacji i wtedy odda swoj porcj Ewartowi. - Masz malari? - spyta uszczliwiony Ewart, najedzony do syta dziki dodatkowej porcji. - Nie. - Moe co ci przynie? - Odczep si i daj mi spokj! - krzykn Marlowe i odwrci si do niego plecami. W jaki czas potem wsta i wyszed z baraku aujc, e zgodzi si zagra w bryda z Makiem, Larkinem i ksidzem Donovanem. Wyrzuca sobie z gorycz, e jest gupi i e powinien dalej lee, a nadejdzie pora, eby przekra si do dungli po pienidze. Ale zdawa sobie spraw, e nie wytrzymaby leenia na pryczy godzinami i czekania, a bdzie mg bezpiecznie wyruszy. Lepiej byo czym si zaj. - Cze, kolego! - przywita go Larkin umiechajc si. Ale Marlowe nie odwzajemni mu si umiechem. Usiad bez sowa w progu, z ponur min. Mac zerkn na Larkina, a ten wzruszy lekko ramionami. - Wiadomoci s z dnia na dzie coraz lepsze, nie sdzisz, Peter? - zagadn

Mac, silc si na dobry humor. - Jeszcze troch i std wyjdziemy. - wita racja! - rzek Larkin. - Nadzieja matk gupich. Nigdy nie wyjdziemy z Changi - odpar Marlowe. Nie chcia by opryskliwy, ale nie mg si pohamowa. Wiedzia, e urazi Maca i Larkina, ale nie zrobi nic, eby to zaagodzi. Przeladowaa go obsesyjna myl o kikucie. Po krgosupie rozla mu si nieprzyjemny chd, ktry przenikn do jder. Czy Krl rzeczywicie moe co zaradzi? W jaki sposb? Bd realist, ostrzeg si w duchu. Gdyby to chodzio o rk Krla, co mgby dla niego zrobi, choby by nie wiem jak oddanym przyjacielem? Nic. Wtpliwe, eby zdy co zaatwi na czas. Nic nie zaatwi. Lepiej spjrz prawdzie w oczy, Peter. Albo amputacja, albo mier. Proste. A jeli tak si sprawy maj, to przecie nie moesz umrze. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Skoro ju si urodzie, to masz obowizek y. Tak, musisz by realist. Krl nic tu nie zdziaa, nic. Nie powiniene by go stawia w takiej sytuacji. W kocu to twoje zmartwienie, nie jego. Musisz przynie pienidze, zwrci mu je, a potem pj do szpitala, pooy si na stole i da im uci rk. Tak wic Marlowe, Mac i Larkin siedzieli w milczeniu, a wok cuchna noc. Kiedy przyczy si do nich ksidz Donovan, zmusili go do zjedzenia porcyjki ryu z blachangiem. Kazali mu j zje od razu, przy nich, bo gdyby tego nie zrobili, ksidz oddaby komu jedzenie, tak jak to robi z wikszoci przydziaowej ywnoci. - Jestecie dla mnie bardzo dobrzy - rzek Donovan. - Gdybycie jeszcze wszyscy trzej zrozumieli, e kroczycie z drog, i weszli na ciek wiary, byby to dla mnie naprawd udany wieczr - doda z iskierk wesooci w oczach. Mac i Larkin rozemieli si razem z nim. Marlowe nawet si nie umiechn. - Co ci jest, Peter? - spyta z rozdranieniem Larkin. - Cay czas zachowujesz si, jakby ci co ugryzo. - Nie szkodzi, kady moe by czasem troch nie w humorze - powiedzia szybko Donovan, przerywajc nieprzyjemn cisz. - Przyznacie, e wiadomoci mamy dobre, prawda? Jednemu Marloweowi nie udzielia si przyjacielska atmosfera wypeniajca pokoik. Czu, e jego obecno przytacza pozostaych, ale nie mg na to nic poradzi. Nic. Przystpiono do gry i ksidz Donovan rozpocz licytacj zgaszajc dwa piki. - Pas - powiedzia gderliwie Mac.

- Trzy kara - zalicytowa Marlowe i natychmiast tego poaowa, gdy gupio si pomyli, zgaszajc kara zamiast kierw. - Pas - odezwa si z rozdranieniem Larkin. aowa, e w ogle zaproponowa gr. Nie sprawiaa mu ona adnej przyjemnoci. Najmniejszej. - Trzy piki - powiedzia Donovan. - Pas. - Pas - rzek Marlowe, cigajc tym na siebie zaskoczone spojrzenia pozostaych. Ksidz Donovan umiechn si. - Powiniene mie wicej wiary... - powiedzia. - Do ju mam wiary - odburkn Marlowe, a jego sowa zabrzmiay niespodziewanie zaczepnie i gniewnie. - Przepraszam, Pete, ja tylko... - Suchaj no, Peter - wtrci ostro Larkin. - To, e jeste akurat w zym humorze... - Mam prawo do wasnego zdania i uwaam, e to by kiepski art - przerwa mu porywczo Marlowe, a potem zwrci si gwatownie do Donovana: - Tylko dlatego, e ksidz robi z siebie mczennika, oddajc innym jedzenie i pic z prostymi onierzami, roci sobie ksidz, jak si zdaje, prawo, eby by najwyszym autorytetem. Wiara to wielkie nic! To dobre dla dzieci, tak samo jak Bg. A na co On, do diaba, ma wpyw? Na co? No, na co?!!! Mac i Larkin wpatrywali si w Marlowea, jakby widzieli go po raz pierwszy w yciu. - Moe uzdrawia - odpar ksidz Donovan wiedzc, e Marlowe ma gangren. Wiedzia o wielu rzeczach, o ktrych wolaby nie wiedzie. Marlowe cisn karty na st. - Gwno! - krzykn ogarnity szaem. - Gwno prawda i ksidz dobrze o tym wie. I jeszcze jedno, skoro ju przy tym jestemy: Bg! Chce ksidz wiedzie, co ja o Nim myl? Bg to maniak, sadysta, krwiopijca... - Czy ty oszala, Peter? - nie wytrzyma Larkin. - Bynajmniej. Przyjrzyjcie si temu Bogu! - krzycza Marlowe z nieprzytomnie wykrzywion twarz. - Bg to samo zo, jeli rzeczywicie jest Bogiem. Pomylcie o tym morzu krwi, ktre przelano w Jego imi. - Przysun twarz do twarzy Donovana. - Inkwizycja. Przypomina sobie ksidz? Te tysice spalonych i

zamczonych na mier przez katolickich sadystw? W Jego imi. A czy chocia przyjd nam na myl Aztekowie, Inkowie, miliony niewinnie wymordowanych Indian? A protestanci, palcy na stosach i mordujcy katolikw? A katolicy, ydzi, mahometanie i znw ydzi, i jeszcze raz ydzi, a mormoni, a kwakrzy i reszta tej hooty? Bij, zabij, na tortury, na stos! Byle tylko w imi boe, a wszystko jest w porzdku. Co za bezgraniczna hipokryzja! Niech mnie tu ksidz nie namawia do wiary! Wiara to wielkie nic. - Mimo to wierzysz w Krla - rzek cicho ksidz Donovan. - Moe jeszcze ksidz powie, e jest on narzdziem Boga? - By moe tak. Nie wiem. - Musz mu to powtrzy - Marlowe rozemia si histerycznie. - Umieje si jak wszyscy diabli. - Suchaj no, Marlowe - powiedzia Larkin i wsta, trzsc si z wciekoci. Albo natychmiast przeprosisz ksidza, albo wyno si std! - Nie ma obawy, pukowniku - odkrzykn Marlowe. - Ju wychodz. - Wsta i obrzuci ich nienawistnym spojrzeniem, czujc przy tym nienawi do samego siebie. - Posuchaj, klecho. Jeste niczym wicej jak tylko artem. Tak samo jak twoja sukienka. I ty, i Bg jestecie pomiewiskiem z pieka rodem. Nie suysz Bogu, bo Bg to diabe. Jeste sug diaba. Powiedziawszy to, zgarn ze stou karty, cisn je ksidzu Donovanowi w twarz i wybieg w ciemno. - W imi Ojca i Syna - powiedzia ze wspczuciem ksidz Donovan. - Peter ma gangren. Musz mu amputowa rk, bo inaczej umrze. Nad okciem ma wyrane purpurowe prgi. - Co?! Larkin spojrza osupiay na Maca, a potem obaj jednoczenie poderwali si i rzucili do wyjcia. Ale ksidz Donovan przywoa ich z powrotem. - Stjcie, nic mu nie pomoecie. - Psiakrew, przecie musi by jakie wyjcie - rzek Larkin stojc w progu. Biedny chopak... a ja mylaem... biedny chopak... - Nic nie moemy poradzi, tylko czeka. Czeka, modli si i mie nadzieje. Moe Krl co pomoe, moe jest w stanie pomc - rzek Donovan zmczonym gosem i doda: - On jeden moe to zrobi.

Potykajc si Marlowe wszed do baraku Amerykanw. - Id po pienidze - mrukn do Krla. - Czy ty oszala? Za duo ludzi si tu jeszcze krci. - Do diaba z ludmi - zezoci si Marlowe. - Chcesz mie te pienidze czy nie? - Siadaj. No, siadaj! Krl zmusi go, eby usiad, poczstowa papierosem i dal filiank kawy. Chryste, co te ja musz robi dla ndznego grosza, pomyla. Cierpliwie przemawia Marloweowi do rozsdku, obiecywa, e wszystko bdzie dobrze, e leki s ju w drodze, a wreszcie po godzinie Peter uspokoi si troch i mona byo si z nim porozumie. Niemniej Krl zdawa sobie spraw, i jego sowa nie docieraj do Anglika. Widzia, e Marlowe od czasu do czasu potakuje skinieniem gowy, lecz w gbi duszy by pewien, e nie syszy, co si do niego mwi, a jeli nie syszy jego, Krla, to nikt nie jest w stanie z nim si porozumie. - Ju czas? - spyta Marlowe, niemal olepy z blu, czujc, e jeli w tej chwili nie pjdzie, to nie zrobi tego nigdy. Krl zdawa sobie spraw, e jest jeszcze za wczenie i zbyt niebezpiecznie, ale wiedzia te, e duej nie zatrzyma Marlowea w baraku. Wysa wic na wszystkie strony czaty. Obstawiono ca okolic. Max pilnowa Greya, ktry lea u siebie na pryczy. Byron Jones Trzeci mia oko na Timsena, ktry czeka wanie przy pnocnej bramie obozu na transport lekw, podczas gdy jego ludzie, stanowicy jeszcze jedno zagroenie, nadal zaciekle przeczesywali obz w poszukiwaniu zodzieja brylantu. Krl i Tex obserwowali, jak przypominajcy wskrzeszonego ducha Marlowe wychodzi z baraku i idzie przez ciek do odwadniajcego rowu. Na brzegu rowu Marlowe zachwia si, ale potem przeczoga si na jego drug stron i ruszy zataczajc si w stron ogrodzenia. - Chryste - westchn Tex. - Nie mog na to patrze. - Ja te - przyzna Krl. Marlowe walczy z przemonym, paraliujcym wiadomo blem, prbujc skupi wzrok na ogrodzeniu. W duchu modli si, eby jaka kula pooya kres mce. Bl sta si nie do zniesienia. Ale kula nie nadlatywaa, wic szed dalej, pospny, wyprostowany, a wreszcie zatoczy si na ogrodzenie. Chwyci si drutu, eby zapa rwnowag. Potem schyli si, chcc przej na drug stron, jkn cicho i

zapad si w otchanie piekie. Krl z Texem podbiegli do ogrodzenia, podnieli go i odcignli na bezpieczn odlego. - Co mu jest? - spyta kto niewidoczny w ciemnociach. - Pewnie odbia mu szajba - wyjani Krl. - Chod, Tex, zabierz go do baraku. Przenieli go do baraku i uoyli na ku Krla. Potem Tex wybieg na dwr, eby odwoa rozstawione czujki, i wkrtce barak wrci do normalnego ycia. Czuwa tylko jeden czatownik. Marlowe lea na ku pojkujc i majaczc. Po jakim czasie odzyska przytomno. - O Boe - stkn i sprbowa si podnie, ale ciao mia sabsze od chci. - We to - powiedzia z trosk Krl podajc mu cztery pastylki aspiryny. - Le spokojnie, wszystko bdzie dobrze. Kiedy pomaga Marloweowi napi si wody, trzsa mu si rka. Psiakrew, a to mnie urzdzi, pomyla gorzko. Jeeli Timsen nie zaatwi lekarstw, Peter si z tego nie wylie, i jak wtedy znajd fors?! Psiakrew, a to mnie urzdzi! Do chwili nadejcia Timsena Krl zdy zmieni si w kbek nerww. - Cze, bracie - powita go rwnie zdenerwowany Timsen. Dopiero co musia osania przy gwnej bramie swojego najlepszego kumpla, kiedy ten przeazi przez druty i przekrada si do kwatery japoskiego lekarza, znajdujcej si kilkadziesit metrw od ogrodzenia i niedaleko domu Yoshimy, a do tego stanowczo za blisko wartowni jak na czyjekolwiek nerwy. Australijczykowi udao si jednak wymkn z obozu i wlizgn do niego z powrotem. Czekajc na jego bezpieczny powrt, Timsen nie przestawa poci si ze strachu, mimo i wiedzia, e na caym wiecie nie masz zodzieja nad Australijczyka, ktry wyprawi si po towar. - Gdzie zrobimy zabieg? - spyta. - Tutaj. - Dobra. Wystaw czujki. - A pielgniarz? - Na pocztek ja nim bd - rzek Timsen z uraz w gosie. - Steven nie moe wpa. Ale potem on si tym zajmie. - A czy ty w ogle wiesz, co masz robi?

- Zapal wiato, do cholery - odpar Timsen. - Pewnie, e wiem. Nastawie wod? - Nie. - To na co czekasz? Czy wy, Amerykanie, na wszystkim si tak znacie? - Tylko si nie denerwuj! Krl skin na Texa, ktry zaj si wod. Timsen otworzy torb lekarsk i rozoy may rcznik. - Niech mnie drzwi cisn! - zawoa Tex. - W yciu nie widziaem czego rwnie czystego. To jest takie biae, e a niebieskie. Timsen splun, wymy starannie rce nowym mydem i woy do wrztku strzykawk i szczypce. Nastpnie pochyli si nad lecym i trzepn go w twarz. - Hej, bracie! - Tak - odezwa si Marlowe sabym gosem. - Zaraz bd ci czyci ran, rozumiesz? Marlowe musia si skoncentrowa. - Co? - spyta. - Zaraz dam ci surowic... - Musz wsta, i do szpitala - odpar Marlowe nieprzytomnie. - Ju czas... uci... mwi ci... - Ponownie zapad w omdlenie. - No i dobrze - rzek Timsen. Po wysterylizowaniu strzykawki zrobi Marloweowi zastrzyk z morfiny. - Pom mi - ponagli szorstko Krla. - Wycieraj mi czoo, bo mnie pot zalewa. Krl posusznie sign po rcznik. Timsen odczeka, a zastrzyk zacznie dziaa, po czym zdar banda i odsoni ran. - Rany boskie! - Zranione miejsce byo opuchnite i purpurowe. - Chyba ju za pno. - O Boe - przerazi si Krl. - Nie dziwi si, e chopaczyna wariowa. Zgrzytajc zbami, Timsen ostronie wyci najbardziej zgnie kawaki rozkadajcej si skry i sigajc w gb rany, wymy j najlepiej, jak umia, posypa sproszkowanymi sulfamidami i zabandaowa. - Cholerny krzy! - stkn, kiedy si wreszcie wyprostowa. Spojrza na janiejcy czystoci banda i spyta Krla: - Masz jak koszul?

Krl chwyci pierwsz lepsz z wiszcych na cianie koszul i poda mu j. Timsen oddar rkaw, podar go na kawaki i tym prymitywnym bandaem owin waciwy opatrunek. - A to znw po co? - spyta sabym gosem Krl. - Kamufla - wyjani Timsen. - Wyobraasz sobie pewnie, e bdzie paradowa po obozie z czystym bandaem na rce i e nie zatrzyma go aden andarm, zdziwiony, skd on go wytrzasn? - Rozumiem. - No, prosz, kto by si spodziewa! Krl puci mimo uszu przytyk. Robio mu si niedobrze na wspomnienie rki Marlowea, jej wygldu, zapachu, przyprawia go o mdoci widok krwi i pozlepiany, pokryty luzem banda, ktry lea jeszcze na pododze. - Ej, Tex, zrb co z tym paskudztwem. - Kto, ja? Dlaczego... - Zrb co z tym. Tex z ociganiem podnis banda z podogi i wyszed. W mikkiej ziemi wygrzeba nog doek, zakopa banda i zwymiotowa. - Bogu dziki, e nie musze tego robi codziennie - powiedzia, wrciwszy do baraku. Timsen drcymi rkami wcign do strzykawki surowic i pochyli si nad rk Marlowea. - Musisz patrze, co robi. Patrz, do jasnej cholery! - hukn, widzc, e Krl si odwraca. - Jeeli Steven nie przyjdzie, by moe sam bdziesz musia to zrobi. Zastrzyk musi by doylny, kapujesz? Znajdujesz y. Potem wbijasz ig i powolutku cofasz tok, a wcigniesz do strzykawki troch krwi. Widzisz? Wtedy masz pewno, e iga siedzi w yle. A jak ju si upewnisz, wtedy po prostu naciskasz i wstrzykujesz surowic. Byle nie za szybko. Ten jeden centymetr przez trzy minuty. Krl przyglda si z odraz, a wreszcie Timsen wyszarpn ig i przycisn miejsce po nakuciu maym tamponikiem z waty. - Cholera - zakl Krl. - W yciu tego nie zrobi. - Jak chcesz, eby umar, to prosz bardzo - powiedzia Timsen. By zlany potem i te mu si zbierao na mdoci. - A mj stryj chcia, ebym zosta lekarzem! Odepchn Krla, wystawi gow przez okno i gwatownie zwymiotowa. - O Jezu,

zrb mi kawy. Marlowe poruszy si i spojrza wpprzytomnym wzrokiem. - Wyjdziesz z tego, bracie. Rozumiesz mnie? - spyta Timsen, pochylajc si nad nim agodnie. Marlowe kiwn gow i unis chor rk. Przez chwil wpatrywa si w ni, jakby nie dowierza wasnym oczom, a potem wymamrota: - Co si stao? Jeszcze... jest... jeszcze jest! - Pewnie, e jest - rzek z dum Krl. - Wanie ci to zaatwilimy. Surowica i te pe... Ja i Timsen! Ale Marlowe nic nie odpowiedzia, wpatrywa si tylko w Krla, bezgonie poruszajc ustami. - Jeszcze... jest - wyszepta wreszcie. Sign praw rk, eby dotkn lewej, ktrej nie powinien by mie, a jednak mia. Upewniwszy si, e to nie sen, opad na przepocony siennik, zamkn oczy i rozpaka si. Wkrtce potem zasn. - Biedaczyna - rzek Timsen. - Pewnie myla, e ley na stole operacyjnym. - Jak dugo bdzie tak spa? - Jeszcze ze dwie godziny. Suchaj uwanie. Co sze godzin musi dostawa zastrzyk, tak dugo, a wyjdzie z niego caa trucizna. Powiedzmy, przez mniej wicej dwie doby. Trzeba mu codziennie zmienia opatrunek. I dawa sulfamidy. Nie wolno ci zapomnie. Bezwarunkowo musi dostawa zastrzyki. I nie dziw si, jak ci tu wszystko zarzyga. Reakcja, i to ostra, nastpi na pewno. Zaaplikowaem mu du pierwsz dawk. - Mylisz, e z tego wyjdzie? - Na to pytanie odpowiem za dziesi dni - odpar Timsen i zebrawszy zawarto torby, zrobi zrczny, niewielki pakunek z rcznika, myda, strzykawki, surowicy i sulfamidw. - No, to si teraz policzymy, dobra? Krl wyj zostawion mu przez Shagat paczk papierosw. - Zapalisz? - spyta. - Dziki. Kiedy obaj zapalili, Krl zaproponowa: - Moemy si rozliczy po zaatwieniu sprawy z brylantem. - O nie, bracie. Ja dostarczam towar, a ty mi za niego pacisz. Jedno nie ma z drugim nic wsplnego - sprzeciwi si ostro Timsen. - A co ci szkodzi par dni zaczeka?

- Masz do forsy, nie mwic o zysku... - Timsen urwa nagle, pojwszy, w czym rzecz. - Aha! - wykrzykn, umiechajc si od ucha do ucha i wskazujc na Marlowea. - Nie ma forsy, dopki kolega po ni nie pjdzie i nie przyniesie, mam racj? Krl zsun z rki zegarek. - Chcesz go wzi pod zastaw? - zaproponowa. - Co ty, bracie, mam do ciebie zaufanie - rzek Timsen i spojrza na Marlowea. - Wyglda na to, stary, e duo od ciebie zaley. - Kiedy znowu zwrci si w stron Krla, wok oczu mia zmarszczki wesooci. - A ja te mam dziki temu wicej czasu, no nie? - Mhm? - Nie udawaj, bracie. Dobrze wiesz, e kto ukrad piercie. W caym obozie ty jeden moesz zaatwi t transakcj. Mylisz, e dopucibym ci do interesu, gdybym mg to zaatwi na wasn rk? - Na twarzy Timsena pojawi si rozanielony umiech. - Wic mam czas, eby znale zodzieja, tak czy nie? Bo jeli przedtem zdy on przyj do ciebie, nie bdziesz mia mu czym zapaci. Zgadza si? A bez tego on nie wypuci brylantu z rki. Mam racj? Nie ma forsy, nie ma interesu. - Nie doczekawszy si odpowiedzi, doda dobrotliwie: - Mgby mnie oczywicie powiadomi, kiedy ten dra si do ciebie zgosi. W kocu to moja wasno, tak czy nie? - Owszem - zgodzi si Krl. - Ale nie zrobisz tego - rzek Timsen i westchn. - Cholerny wiat, co za zodziejskie towarzystwo. Pochyli si nad Marloweem i zmierzy mu puls. - Hm - mrukn w zamyleniu. - Puls mu podskoczy. - Dzikuj ci za pomoc, Tim. - Nie ma o czym mwi, bracie. Ja te bd co z tego mia, kiedy skubaniec wyzdrowieje, no nie? Tak czy owak, oka z niego nie spuszcz. Mam racj? Znw si rozemia i wyszed. Krl pada z ng. Poczu si lepiej, kiedy napi si kawy, a potem usadowiwszy si na krzele zasn. Obudzi si nagle i spojrza na ko. Marlowe mia otwarte oczy i patrzy na niego. - Cze - powiedzia sabym gosem.

- Jak si czujesz? - spyta Krl. Przecign si i wsta. - Okropnie. Zaraz zwymiotuj. Suchaj, nie mam... nie mam sw... Krl zapali ostatniego papierosa z paczki i wetkn go Marloweowi do ust. - Zasuye sobie, stary - rzek. Kiedy Marlowe lea zbierajc siy, Krl wyjani mu, na czym polega leczenie i co naley robi. - Przychodzi mi do gowy tylko jedno takie odosobnione miejsce: pokj pukownika - powiedzia Marlowe. - Mac bdzie mnie budzi i pomaga mi tam doj. Wikszo czasu mog lee na swojej pryczy. Kiedy wymiotowa, Krl ostronie przytrzymywa mu menak. - Miej to gdzie pod rk - poprosi Marlowe. - Przepraszam. Boe! - przerazi si, przypominajc sobie ostatnie wydarzenia. - Pienidze! Przyniosem je? - Nie. Zemdlae po tej stronie drutw. - O mj Boe, dzi jeszcze nie dam rady. - Nie ma popiechu, Peter. Pjdziesz, jak tylko lepiej si poczujesz. Nie ma sensu ryzykowa. - Nie bdziesz stratny? - Nie. Ju ty si o to nie martw. Marloweowi znw zrobio si niedobrze, a kiedy doszed do siebie, wyglda okropnie. - To dziwne - powiedzia, tumic nawrt mdoci. - Miaem przykry sen. nio mi si, e strasznie si pokciem z Makiem, pukownikiem i ksidzem Donovanem. Jak si ciesz, e to by tylko sen. - Podpar si zdrow rk, zachwia i pooy z powrotem. - Pomoesz mi wsta? - Pole sobie jeszcze. Dopiero co pogasili wiata. - Ej, kolego! Krl podskoczy do okna i wpatrzy si w ciemno. Dostrzeg ledwie widoczn posta znajomego szczurowatego czowieczka, ktry kuli si pod cian baraku. - Prdko - szepn tamten. - Mam ten kamyk. Musisz poczeka - odpar Krl. - Przez najblisze dwa dni nie bd ci mg zapaci. - Ty parszywy draniu... - Posuchaj tylko, sukinsynu. Chcesz zaczeka dwa dni, to wietnie! A jak nie,

to si wypchaj! - Dobra, dwa dni. Czowieczek zakl szpetnie i znik. Krl usysza tupot ng, a po chwili odgosy pocigu. Potem zapada cisza, zakcona tylko jednostajnym cykaniem wierszczy. - Co to byo? - spyta Marlowe. - Nic - odpar Krl, ciekaw, czy tamtemu udao si uciec. Ale bez wzgldu na to brylant i tak by jego. Dopki mia pienidze.

ROZDZIA XXII
Przez dwa dni Marlowe walczy ze mierci. Mia jednak w sobie wol ycia. Wic y. - Peter! Mac potrzsn nim lekko, eby go obudzi. - Sucham, Mac? - Ju czas. Mac pomg Marloweowi wsta z pryczy, a potem obaj zeszli powoli po schodach - mody wsparty na starym - i przeszli po ciemku do baraczku pukownika. Steven ju na nich czeka. Marlowe pooy si na ku Larkina i dosta kolejny zastrzyk. Musia mocno zagry wargi, eby nie krzykn, bo cho Steven robi zastrzyk delikatnie, to iga bya zupenie tpa. - Ju po wszystkim. A teraz zmierzymy temperatur - powiedzia Steven i woy Marloweowi do ust termometr. Potem odwin banda i obejrza chor rk. Opuchlizna zesza, zniko te purpurowo-zielone zabarwienie rany, ktra pokrya si twardymi strupami. Steven posypa zasklepion ran sulfamidami w proszku. - Znakomicie - stwierdzi, cieszc si z wynikw kuracji, chocia, prawd mwic, dzisiejszy dzie nie da mu na og powodw do radoci. Ten wstrtny, obrzydliwy sierant Flaherty, pomyla. Wie, e nie cierpi tej roboty, ale nie przepuci okazji, eby mnie do niej wyznaczy. - Paskudna sprawa - wyrwao mu si na gos. - Co? - zaniepokoili si Mac, Larkin i Marlowe. - Czy co jest nie tak? - spyta Marlowe. - Ale nie, kochany - uspokoi go Steven. - Mwiem o czym innym. No, a teraz popatrzymy na temperatur. - Sign po termometr i umiechn si do Marlowea spogldajc na supek rtci. - Normalna. Waciwie podwyszona o jedn kreseczk, ale to drobiazg. Ma pan szczcie, bardzo duo szczcia. - Obejrza pod wiatem pust buteleczk po surowicy. - Wanie wstrzyknem panu reszt. Zmierzy Marloweowi puls. - Znakomicie - owiadczy i podnis wzrok na Maca. Czy ma pan jaki rcznik? - spyta. Kiedy Mac poda mu rcznik, Steven zmoczy go zimn wod i przyoy do czoa lecemu. - Znalazem te to - powiedzia, podajc Marloweowi dwie tabletki aspiryny.

- Troch pomaga. A teraz, kochany, niech pan chwil poley. - Odwrci si do Maca, wsta, westchn i wygadzi na biodrach sarong. - Ju nic tu po mnie. Jest bardzo saby. Musicie da mu rosou, panowie. I jak najwicej jajek. Opiekujcie si nim dobrze. - Odwrci si znw do Marlowea i spojrza na jego wychudzone ciao. - W cigu ostatnich dwu dni na pewno straci ze sze, siedem kilo, a to jest niebezpieczne przy jego wzrocie. Biedaczek chyba nie way nawet pidziesiciu, a wic jak na niego, niewiele. - Mmm... chcielibymy ci podzikowa, Steven - powiedzia ochryple Larkin. - Jestemy, mmm... jestemy ci bardzo wdziczni. Sam rozumiesz, za wszystko. - Zawsze chtnie panom pomog - rzek pogodnie Steven, poprawiajc opadajcy mu na czoo pukiel wosw. Mac zerkn na Larkina. - Gdybymy mogli, mhm, co dla ciebie zrobi, Steven, powiedz tylko, a na pewno ci pomoemy - rzek. - Bardzo mi mio. Obaj jestecie tacy... mili - powiedzia agodnie Steven, przygldajc si z podziwem Larkinowi, czym wprawia go w coraz wiksze zakopotanie, i obracajc w palcach medalionik z wizerunkiem witego Krzysztofa, ktry nosi na szyi. - Gdybycie mogli wyrczy mnie jutro przy doach, gotw bybym zrobi dla was wszystko. Dosownie wszystko. Nie mog znie tych cuchncych karaluchw. S obrzydliwe. Zrobilibycie to? - Dobrze, Steven - zgodzi si z kwan min Larkin. - W takim razie zobaczymy si o wicie - mrukn Mac i cofn si troch, w por uchodzc pieszczocie Stevena. Ale Larkin nie by do szybki i Steven poklepa go czule po biodrze. - Dobranoc, kochani. Ach, obaj jestecie dla mnie tacy mili. Kiedy Steven wyszed, Larkin spojrza gronie na Maca. - Sprbuj tylko co powiedzie, a oberw ci uszy - zagrozi. Mac zachichota. - Ale nie przejmuj si, czowieku. Chocia wygldao na to, e sprawi ci przyjemno - powiedzia i nachyli si do Marlowea, ktry ich obserwowa. - Jak mylisz, Peter? - Obu przydaoby si par sw do suchu - odpar Marlowe z bladym umiechem. - Jemu dobrze pac, a wy go kusicie i oferujecie swoje usugi. Niech mnie diabli, jeli wiem, co on widzi w takich dwch prykach jak wy.

Mac umiechn si szeroko do Larkina. - Oho, nasz chopaczek ma si lepiej. Wreszcie bdzie mg si zapa za jak robot, zamiast... Jak to mwi Krl?... Aha, zamiast cigle si obija. - Czy od pierwszego zastrzyku miny ju dwa, czy trzy dni? - spyta Marlowe. - Dwa. Dwa dni? Marloweowi wydaway si one latami. Pomyla, e do jutra uda mu si zebra dostatecznie duo si, eby pj po pienidze. Tego wieczoru, ju po ostatnim apelu, przyszed do nich na bryda ksidz Donovan. Kiedy Marlowe opowiedzia wszystkim trzem o strasznym nie, w ktrym mia z nimi awantur, rozemiali si. - Oj, chopcze - rzek Mac. - Dziwne psikusy pata ci w gorczce ta twoja gowa. - Tak - potwierdzi ksidz Donovan i umiechn si do Marlowea. - Ciesz si, e wyleczye rk, Peter. Marlowe odpowiedzia mu umiechem. - Niewiele jest rzeczy, o ktrych by ksidz nie wiedzia, prawda? - spyta. - Niewiele jest rzeczy, o ktrych On nie wie - odpar Donovan z gbokim przekonaniem i spokojem. - Jestemy w dobrych rkach. Zamia si cicho i doda: To dotyczy nawet waszej trjki! - No prosz, kto by si spodziewa - rzek Mac. - Chocia, moim zdaniem, nasz pukownik jest bezpowrotnie stracony! Gdy skoczyli gr i Donovan poszed, Mac da znak Larkinowi. - Popilnuj - rzek. Posuchamy wiadomoci, a potem spa. Larkin obserwowa drog, a Marlowe siedzia na werandzie, walczy z sennoci i wyta wzrok. Dwa dni, myla. Kilka uku ig i jestem zdrw, nie straciem rki. Takie dziwne dni, przenione. A teraz wszystko jest ju dobrze. Wiadomoci byy niezwykle pomylne. Kady wrci do siebie i zasn snem spokojnym i gbokim. O wicie Mac poszed do kojca z kurami i znalaz tam trzy jajka. Zabra je, usmay z nich omlet, doda do niego odrobin ryu, ktry specjalnie wczoraj odoy, i doprawi zbkiem czosnku. Potem zanis omlet do baraku Marlowea. Obudzi przyjaciela i przyglda

si, jak ten zmiata wszystko do czysta. Wtem do baraku wpad Spence. - Hej, chopcy! - krzykn. - Przywieli poczt! Maca a cisno w doku. O Boe, eby tak co dla mnie! - pomyla. Ale nie byo dla niego listu. Listw byo w sumie czterdzieci trzy na dziesi tysicy ludzi. W cigu trzech lat Japoczycy dwukrotnie przywieli do obozu poczt. Niewiele tego byo. A ponadto trzy razy pozwolili jecom napisa po dwadziecia pi sw na kartce pocztowej. Ale czy kartki te dotary do adresatw, tego nie wiedzia nikt. Do tych, ktrzy dostali listy, nalea Larkin. By to jedyny list, jaki do tej pory otrzyma. Nosi dat 21 kwietnia 1945 roku, a wic pochodzi sprzed trzech miesicy. Najnowsze spord listw nosiy dat sprzed trzech tygodni, a najstarsze sprzed dwch lat. Larkin wci na nowo odczytywa list i nie mg si nim nacieszy. Wreszcie przeczyta go na gos Macowi, Marloweowi i Krlowi, siedzcym na werandzie jego baraczku.
Kochanie! Ten list jest dwiecie pitym listem, jaki pisz - brzmiay pierwsze sowa. - Jestemy obie zdrowe, ja i Jeannie. Przyjechaa do nas mama i mieszkamy wszystkie razem, tam gdzie zawsze. Ostatni wiadomoci, jak miaymy od Ciebie, by list wysany z Singapuru z dat l lutego 1942. Mimo to wierzymy, e jeste zdrw i cay, i modlimy si, eby szczliwie do nas wrci. Wszystkie listy zaczynaam tak samo, wybacz wic, jeli ju czytae to, co wanie napisaam. Ale trudno mi si nie powtarza, bo przecie nie wiem, czy dostaniesz ten list, jeli w ogle je dostajesz. Kocham Ci. Tskni za Tob. I tak mi Ciebie brak, e czasem nie mog tego znie. Jest mi dzi smutno. Nie wiem dlaczego, ale tak wanie jest. Nie chc by przygnbiona, miaam Ci napisa o tylu cudownych rzeczach. Moe dlatego jest mi smutno, e pani Gurble dostaa wczoraj kartk od ma, a ja nie dostaam nic. Chyba przemawia przeze mnie egoizm. Ale nic na to nie poradz, taka ju jestem. W kadym razie przy najbliszej okazji powtrz Yicowi Gurble, e jego ona Sarah dostaa od niego kartk z 6 stycznia 1943. Czuje si dobrze, a ich synek to przemiy chopak. Sarah jest taka szczliwa, e znw dostaa wiadomo. A tak przy okazji, to inne panie te si maj dobrze. Matka Timsena trzyma si wprost pierwszorzdnie. Nie zapomnij pozdrowi Toma Mastersa. Widziaam si wczoraj z jego on. Te jest zdrowa, no i zbija dla niego pienidze. Wzia si za jakie nowe interesy. Aha, widziaam si z Elizabeth Ford, Mary

Vickers...

Larkin oderwa wzrok od listu. - Wymienia tu kilkanacie nazwisk on. Ale wszyscy ci onierze ju nie yj. yje tylko Timsen. - Czytaj dalej, stary - rzek szybko Mac, a do blu wiadom cierpienia, ktre malowao si w oczach Larkina.
Gorco dzi - czyta dalej Larkin - siedz na werandzie, Jeannie bawi si w ogrodzie, a ja sobie myl, e pojad na najbliszy weekend w Bkitne Gry, do naszego domku. Napisaabym ci, co si dzieje na wiecie, ale to zabronione. Mj Boe, jak tu pisa w prni? Nie potrafi. Gdzie jeste, kochany, gdzie jeste? Nic wicej ju nie napisz. Skocz na tym i nie wyl tego listu... O ukochany, modl si za Ciebie. A Ty mdl si za mnie. Prosz Ci, mdl si za mnie...

- Nie ma podpisu - rzek Larkin po chwili - a adres napisany jest charakterem pisma mojej matki. I co wy na to? - Wiesz, jak to jest z dziewczynami - odpar Mac. - Odoya pewnie ten list do szuflady, a potem twoja matka znalaza go i nie pytajc nadaa na poczcie. Wiesz, jakie s matki. Najprawdopodobniej Betty cakiem zapomniaa o tym licie i nastpnego dnia, kiedy miaa lepszy nastrj, napisaa drugi. - Ale co znaczy mdl si za mnie? - spyta Larkin. - Przecie wie, e codziennie to robi. Co tam si dzieje? Chora jest czy co, na mio bosk? - Niepotrzebnie si pan martwi, pukowniku - powiedzia Marlowe. - A co ty moesz o tym wiedzie? - zacietrzewi si Larkin. - Jak, do diaba, mog si nie martwi?! - Przynajmniej wiesz, e jest zdrowa i crka te - odburkn Mac, zerany tsknot. - Z tego si ciesz! aden z nas nic nie dosta! Tylko ty miae szczcie! zakoczy i odszed walc wciekle butami. - Przepraszam, Mac - zawoa Larkin, pobieg za nim i przyprowadzi go z powrotem. - Przepraszam. Wiesz, to ju tyle czasu... - Co tam, chopie, wcale nie chodzi o to, co powiedziae. To ja tu zawiniem. I to ja powinienem ciebie przeprosi. Mao szlag mnie nie trafi z zazdroci. Czasami zdaje mi si, e nie cierpi tych listw. - Nie musisz mi tego mwi - odezwa si Krl. - Oszale mona. Ci, co je

dostaj, wariuj, a ci, co ich nie dostaj, te. Te listy to nic dobrego.

*
Zmierzchao. Byo tu po kolacji. W baraku Amerykanw nie brakowao nikogo. Kurt splun na podog i postawi na stole tack. - Macie dziewi. Wziem jedno - swoje dziesi procent - oznajmi, raz jeszcze splun na podog i wyszed. Wszyscy patrzyli na tack. - Chyba zaraz znowu zwymiotuj - powiedzia Marlowe. - Wcale ci si nie dziwi - przyzna Krl. - Mnie tam to nie bierze - rzek Max i odchrzkn. - Wygldaj jak udka krlika. Pewnie, e mae, ale jak krlicze udka. - Chcesz sprbowa? - spyta Krl. - Co ty! Powiedziaem tylko, e wygldaj podobnie. Chyba mam prawo mie swoje zdanie? - Dajcie y - powiedzia Timsen. - Nie mylaem, e naprawd bdziemy je sprzedawa. - Gdybym nie wiedzia, e to... - zacz Tex i urwa. - Ale jestem godny. Takiej gry misa nie widziaem od czasu tamtego psa. - Jakiego psa? - spyta podejrzliwie Max. - O rany, to byo... kup lat temu - odpar Tex. - Jeszcze... w czterdziestym trzecim. - Aha. - Cholera - zakl Krl, wci nie mogc oderwa wzroku od tacki. - Wyglda dobrze. - Pochyli si i powcha miso, trzyma jednak nos z daleka. - Pachnie dobrze... - Ale nie jest dobre - przerwa mu zgryliwie Byron Jones Trzeci. - To szczurze miso. Krl poderwa gow. - I po co to mwisz, sukinsynu! - powiedzia wrd oglnego miechu. - O rany, przecie to jest szczur. A ty go tak obskakiwae, e kady by zgodnia! Marlowe wzi jedno z udek w dwa palce i pooyje na bananowym liciu. - To bdzie dla mnie - powiedzia.

Potem wrci do swojego baraku, podszed do pryczy i szepn do Ewarta: - Dzisiaj by moe najemy si do syta. - Co? - Niewane. Mam co wyjtkowego - rzek Marlowe, wiedzc, e ich rozmow syszy Drinkwater. Ukradkiem pooy bananowy li na swojej pce i powiedzia: - Zaraz wracam. Kiedy wrci po pgodzinie, bananowy li znik, a wraz z nim Drinkwater. - Wychodzie? - spyta Marlowe Ewarta. - Tylko na chwil. Drinkwater prosi, ebym przynis mu troch wody. Powiedzia, e strasznie kiepsko si czuje. W tym momencie Marlowea chwyci atak histerycznego miechu i wszyscy w baraku pomyleli, e zwariowa. Opanowa si dopiero wtedy, kiedy potrzsn nim Mike. - Przepraszam - powiedzia - co mnie rozmieszyo. Kiedy wrci Drinkwater, Marlowe uda, e jest miertelnie przejty strat jakiego jedzenia. Drinkwater te si tym przej. - Co za wiski kawa - powiedzia oblizujc wargi. A wtedy Marlowe znw wybuchn histerycznym miechem. Po chwili wczoga si na prycz, nie majc ju siy si mia. Wkrtce zmczenie miechem i wyczerpanie bdce wynikiem ostatnich dwu dni sprawiy, e Marlowe zasn. ni, e przyglda si Drinkwaterowi, ktry pochania cae stosy maych udek i nie przestaje powtarza: ,,O co chodzi? S wymienite, wymienite... Obudzi go Ewart. - Peter, jaki Amerykanin chce si z tob widzie. Czeka pod barakiem powiedzia. Marlowe, mimo e nadal czu si sabo i mdlio go, wsta. - Gdzie Drinkwater? - spyta. - Nie wiem. Wyszed zaraz po tym, jak dostae napadu miechu. - Aha. - Marlowe znw si rozemia. - Ju si baem, e to mi si tylko przynio. - Co ci si przynio? - spyta Ewart, przygldajc mu si uwanie. - Nic takiego. - Doprawdy nie wiem, co ci naszo, Peter. Ostatnio zachowujesz si bardzo dziwnie.

Pod oson baraku czeka na Marlowea Tex. - Pete - szepn. - Krl mnie przysa. Spniasz si. - A niech to licho! Przepraszam, zaspaem. - Tak, domyli si tego. Kaza ci powiedzie, eby si wzi do roboty powiedzia Tex, marszczc brwi. - Dobrze si czujesz? - Tak. Jestem jeszcze troch osabiony. Ale nie szkodzi. Tex skin gow na poegnanie i popiesznie odszed. Marlowe potar twarz domi, zszed po schodkach na asfaltow drog i stan pod prysznicem, caym ciaem chonc siy z zimnego strumienia wody. Potem napeni manierk wod i ruszy cikim krokiem do latryny. Wybra d u stp zbocza, jak najbliej ogrodzenia. Ksiyc wieci blado. Marlowe odczeka, a latryna si wyludni, a wtedy przemkn przez odsonity kawaek gruntu, pod drutami, i ruszy do dungli. Okry obz chykiem, trzymajc si z dala od krtej, biegncej pomidzy ogrodzeniem a dungl cieki, po ktrej przechadza si stranik. Odszukanie pienidzy zajo mu godzin. Kiedy znalaz schowek, usiad, przywiza sobie grube pliki banknotw wok ud i owin si w pasie podwjnie zoonym sarongiem. W ten sposb materia nie siga do ziemi, lecz do kolan, i jego obfite fady do skutecznie ukryway wyrane zgrubienie ng. Kolejn godzin spdzi tu przy ogrodzeniu naprzeciwko latryny czekajc, a bdzie mg si wlizn z powrotem do obozu. Przykucn w ciemnociach nad tym samym doem co poprzednio, eby zapa oddech i odczeka, a uspokoi mu si serce. Po jakim czasie podnis z ziemi manierk i opuci latryn. - Cze, bracie - przywita go z umiechem Timsen wyaniajc si z nocnych cieni. - Wspaniaa noc. - Owszem - odpar Marlowe. - Jakby wymarzona na spacer, no nie? - Tak mylisz? - Nie bdzie ci przeszkadzao, jeli si z tob przejd? - Bynajmniej, Tom. Chod. Bardzo si ciesz, e jeste. Dziki temu nikt na mnie nie napadnie. No nie? - Tak jest, bracie. Rwny z ciebie facet. - Ty te nie jeste najgorszy, stary draniu - rzek Marlowe i klepn Timsena po ramieniu. - Do tej pory ci nie podzikowaem.

- Nie ma o czym mwi, bracie - odpar Timsen i zamia si pod nosem. Jasny gwint, o may wos mnie nie nabrae. Mylaem, e idziesz si zaatwi. Na widok Timsena Krl spospnia, ale nie zanadto, bo przecie odzyska pienidze. Przeliczy je i schowa do czarnej skrzynki. - No to teraz zosta ju tylko brylant - rzek. - Ano wanie, bracie - zacz Timsen i chrzkn. - Jeeli zapiemy zodzieja, zanim tu si zjawi, albo kiedy tu przyjdzie, wtedy dostaj tyle, ilemy ustalili, dobrze mwi? Ale jeli kupisz od niego piercionek, a nam si nie uda go zapa, to wygrywasz ty. Tak bdzie najuczciwiej, dobrze mwi? - Oczywicie - odpar Krl. - Umowa stoi. - Dobra nasza! Niech Bg ma go w swojej opiece, jeli go zapiemy. Timsen skin gow Marloweowi i wyszed. - Po si, Peter - rzek Krl, siadajc na czarnej skrzynce. - Wygldasz, jakby ci kto przez wyymaczk przekrci. - Chyba ju sobie pjd. - Zosta. Mog potrzebowa kogo, do kogo mam zaufanie. Krl poci si, a schowane w skrzynce pienidze parzyy go przez drewno. Marlowe pooy si na jego ku. Od duego wysiku wci jeszcze bolao go serce. Usn, ale spa czujnie. - Kolego! Krl podskoczy do okna. - Ju! - spyta. - Szybko. May czowieczek ba si okropnie, w wietle byskay biaka jego rozbieganych na wszystkie strony oczu. - Dawaj, szybko - ponagli. Krl jednym ruchem wepchn klucz do zamka, odrzuci wieko skrzynki, zapa wczeniej odliczony plik banknotw i pobieg do okna. - Masz. Dziesi patykw. Przeliczone. Gdzie brylant? - Najpierw forsa. - Najpierw brylant - powiedzia Krl, ciskajc w garci banknoty. Czowieczek spojrza na niego wojowniczo, po czym rozchyli zacinite w pi palce. Krl wlepi oczy w piercionek i bada go wzrokiem nie czynic najmniejszego ruchu, eby po niego sign. Musz mie pewno, myla

gorczkowo. Musz mie pewno. Tak, to ten sam. Tak mi si wydaje. - Na co czekasz, czowieku? - wychrypia zodziej. - Bierz! Krl wypuci banknoty z rki dopiero wtedy, gdy zacisn palce na piercieniu. Czowieczek pomkn jak strzaa. Krl wstrzyma oddech, nachyli si i w wietle lampy obejrza dokadnie piercionek. - Peter, udao nam si, bracie - szepn podniecony. - Udao si. Mamy brylant i mamy pienidze. Czujc, jak napicie ostatnich dni zaczyna dawa mu si we znaki, Krl otworzy woreczek z ziarnem kawy i uda, e zagrzebuje tam piercie. Ale zamiast tego ukry go zrcznie w doni. Nawet Marlowe, ktry by najbliej, da si na to nabra. Ledwie Krl zamkn skrzynk, zapa go atak kaszlu. Nikt nie zauway, kiedy wsuwa piercionek do ust. Potem wymaca filiank z ostyg kaw i wypi j, poykajc piercionek. Teraz brylant by ju bezpieczny. Bardzo bezpieczny. Krl usiad na krzele i czeka, a minie napicie. Tak jest, triumfowa w duchu. Udao si! Cisz przeci ostrzegawczy gwizd. Przez drzwi wlizn si Max. - Gliny - rzuci i przysiad si szybko do grupki grajcej w pokera. - Psiakrew - zakl Krl i zmusi si, eby wsta. Zapa stosik pienidzy, jeden plik rzuci Marloweowi, drugi wepchn sobie do kieszeni, a potem podbieg do stolika pokerzystw i kademu z grajcych wrczy po pliku banknotw, ktre ci z kolei wepchnli sobie do kieszeni. Reszt pienidzy rozoy na stole, przysun jeszcze jedno krzeso i dosiad si do gry. - Na co czekasz, jak rany, rozdawaj! - zniecierpliwi si. - Dobra, dobra - odpar Max. - Po pi. - Popchn na rodek stolika studolarowy banknot. - Wchodz za sto. - Za dwiecie - powiedzia rozpromieniony Tex. - Jestem! I tak wszyscy przyczyli si do gry, sycc wzrok widokiem pienidzy. Max rozda po dwie karty, a przy trzeciej kolejce pooy przed sob asa. - Dokadam do czterystu! - Twoje czterysta i czterysta - powiedzia Tex, ktry mia na stole odsonit par i nic poza tym. - Jestem - rzek Krl, a potem unis gow i zobaczy w drzwiach Greya.

Grey sta pomidzy Broughem a Yoshim. Za Yoshim za sta Shagata i jeszcze jeden stranik.

ROZDZIA XXIII
- Stan przy kach - rozkaza Brough z twarz cignit i zmartwia. Krl rzuci mordercze spojrzenie Maxowi, ktry sta dzi na czatach. Max zawali robot. Powiedzia gliny, a nie zauway Japoczykw. Gdyby krzykn tki, plan dziaania byby cakiem inny. Marlowe sprbowa dwign si na nogi. Kiedy stan, mdoci nasiliy si, tak e zatoczy si na st Krla i opar si na blacie. Yoshima patrzy na lece na stole pienidze. Brough spostrzeg je przed chwil i wzdrygn si na ich widok. Grey take je zauway i serce zabio mu szybciej. - Skd s te pienidze?! - spyta Yoshima. Zalega martwa cisza. - Skd s te pienidze?! - krzykn Yoshima. Krl zmartwia z przeraenia. Kiedy zobaczy Shagat, zorientowa si, e stranik jest zdenerwowany, i zrozumia, e znajduje si o krok od Outram Road. - Z hazardu, panie kapitanie - powiedzia. Yoshima przemierzy barak i zatrzyma si tu przed Krlem. - A nie z czarnego rynku? - spyta. - Nie, panie kapitanie - odpar Krl umiechajc si z przymusem. Marloweowi znw zebrao si na wymioty. Zachwia si mocno i o mao nie upad. wiat zacz mu si rozmywa przed oczami. - Czy mog... usi? - zapyta. Yoshima spojrza w gb baraku i dostrzeg na ramieniu Marlowea opask. - A co tutaj robi angielski oficer? - spyta. By zaskoczony, poniewa jego informatorzy od dawna donosili mu, e jecy innych narodowoci rzadko brataj si z Amerykanami. - Ja... wanie... przyszedem odwiedzi... - zacz Marlowe, ale nie skoczy. - Przepra... Wychyli si przez okno i zwymiotowa. - Co mu jest? - spyta Yoshima. - To chyba... malaria, panie kapitanie. - Ty - zwrci si Yoshima do Texa. - Posad go na tamtym krzele.

- Tak jest, panie kapitanie. Yoshima przenis wzrok na Krla. - A wic, skd macie a tyle pienidzy, jeli nie z czarnego rynku? - spyta jedwabistym gosem. Krl czu wlepione w siebie spojrzenia, przygniataa go przeraajca cisza i wiadomo, e w odku ma brylant i e w drzwiach stoi Shagata. Odchrzkn. - No, bo my... - zacz - oszczdzamy na to, eby sobie pogra. - Kamiesz! Rka Yoshimy spada mu na twarz z takim rozmachem, e a si zatoczy. Uderzenie waciwie nie byo bolesne, ale Krl odczu je jak miertelny cios. O Boe, ju po mnie, pomyla. Skoczya si dobra passa. - Kapitanie Yoshim - odezwa si Brough, ruszajc od progu. Zdawa sobie spraw, e wtrcanie si nic tu nie da, moe nawet pogorszy sytuacj, ale musia sprbowa. - Milcze!!! - rozkaza Yoshim. - Ten czowiek kamie. To oczywiste. mierdzcy Jankes. - Odwrci si plecami do Brougha i spojrza na Krla. - Daj mi swoj manierk! Krl jak we nie zdj z pki manierk i poda j Yoshimie. Japoczyk wyla wod, potrzsn manierk i zajrza do rodka. Potem rzuci j na podog i podszed do Texa. - Daj mi swoj manierk - powiedzia. Marloweowi znw odek podjecha do garda. W gowie kbiy mu si pytania: O co chodzi z tymi manierkami? Czy Mac i Larkin te s rewidowani? Co bdzie, jeli Yoshima zechce obejrze moj? Poczu mdoci i zataczajc si podszed do okna. Yoshima przeszed przez cay barak, sprawdzajc po drodze wszystkie manierki. Wreszcie zatrzyma si przed Marloweem. - Paska manierka? - Ja... - zdy powiedzie Marlowe i ponownie ogarny go mdoci. Kolana ugiy si pod nim i nie mg wydusi z siebie ani sowa. Yoshima odwrci si do Shagaty i z wciekoci powiedzia do niego co po japosku. - Hai - odpar Shagata. - Pan! - Yoshima wskaza palcem Greya. - Pan i stranik pjdziecie z tym

czowiekiem po jego manierk. - Prosz bardzo. - Przepraszam, panie kapitanie - wtrci szybko Krl. - Jego manierka jest tutaj. Sign pod ko i wycign stamtd zapasow manierk, ktr chowa na czarn godzin. Yoshima wzi manierk do rki. Bya bardzo cika. Na tyle cika, e moga kry w sobie radio, a przynajmniej jego cz. Odkorkowa j i odwrci do gry dnem. Przez otwr wysypa si strumie suchych ziaren ryu i lecia dotd, a manierka oprnia si i zrobia lekka. Radia w niej nie byo. Yoshima odrzuci manierk ze zoci. - Gdzie jest radio? - krzykn. - Tu nie ma adnego... - zacz Brough, modlc si w duchu o to, eby Yoshimie nie przyszo czasem do gowy spyta, czemu to Anglik, ktry przyszed tu w odwiedziny, schowa manierk pod kiem. - Milcze! Yoshima ze stranikami przeszuka barak, aby upewni si, e nie ma innych manierek, a potem jeszcze raz obejrza te, ktre znalaz. - Gdzie jest manierka z radiem? - krzykn. - Wiem, e j macie. Naley do jednego z was! Gdzie ona jest?! - Tu nie ma adnego radia - powtrzy Brough. - Jeli pan sobie yczy, rozbierzemy cay barak. Yoshima zrozumia, e w przekazanej mu informacji tkwi jaka nieciso. Tym razem nie okrelono mu dokadnie, gdzie znajduje si radio, podano tylko, e jest ono ukryte w jednej lub kilku manierkach i e jeden z jego wacicieli przebywa wanie w baraku Amerykanw. Rozejrza si po obecnych. Ktry z nich? O, pewnie, e mgby kaza im odmaszerowa na wartowni, ale bez radia byoby to bezcelowe. Genera nie znosi niepowodze. A bez radia... A wic tym razem nie powiodo si. - Zawiadomi pan komendanta obozu, e wszystkie manierki ulegaj konfiskacie - zwrci si do Greya. - Maj by jeszcze dzisiaj dostarczone na wartowni! - Tak jest, panie kapitanie - odpar Grey. Miao si wraenie, e jego twarz skada si wycznie z oczu.

Yoshima zdawa sobie spraw, e do czasu, gdy manierki trafi na wartowni, ta lub te z radiem w rodku zostan gdzie zakopane albo ukryte. Nie miao to jednak znaczenia, mogo tylko uatwi poszukiwania. Kryjwk trzeba przecie zmienia, a w trakcie takiej zmiany znajd si oczy, ktre to zobacz. Kto by pomyla, e w manierce mona zmieci radio? - Amerykaskie winie - warkn. - Mylicie, e jestecie sprytni. Silni. Potni. No to zapamitajcie sobie. Choby ta wojna trwa miaa sto lat, i tak was pokonamy. Nawet jeli zwyciylicie Niemcw. Damy sobie rad sami. Nigdy nas nie pokonacie. Nigdy! Moecie zabi wielu z nas, ale my zabijemy was wicej. Nigdy nas nie zwyciycie. A to dlatego, e jestemy cierpliwi i nie boimy si mierci. Zniszczymy was, choby walka miaa trwa dwiecie lat! Powiedziawszy to, gwatownie wymaszerowa z baraku. Brough zwrci si do Krla: - Masz podobno eb na karku, a pozwalasz, eby ci wszed do baraku ten ty skurwysyn ze stranikami i zobaczy tyle rozoonej forsy. Przydaby ci si psychiatra - powiedzia. - Tak jest, panie kapitanie. Jestem tego samego zdania. - I jeszcze jedno. Gdzie masz brylant? - Jaki brylant, panie kapitanie? Brough usiad. - Pukownik Smedly-Taylor wezwa mnie i powiedzia, e wedug kapitana Greya masz piercionek z brylantem, ktry nie jest twoj wasnoci. To znaczy, macie go ty i kapitan Marlowe. Oczywicie kada rewizja wymaga mojej obecnoci. Nie mam zreszt nic przeciwko temu, eby kapitan Grey przeszuka barak, bylebym tylko by przy tym obecny. Wanie mielimy do was pdzi, kiedy wpad Yoshima ze stranikami i zacz jazgota, e chce zrobi tu rewizj, bo ktry z was ma podobno radio w manierce. Ciekawe, co jeszcze wymylicie? Rozkaza mnie i Greyowi i ze sob. Teraz, kiedy rewizja si skoczya, Brough dzikowa Bogu, e w baraku nie ma manierki z radiem. Dziki rewizji zorientowa si, e zarwno Marlowe, jak i Krl s zamieszani w spraw radia. W przeciwnym razie po co Krl udawaby, e amerykaska manierka naley do Anglika? - Dobra, rozbieraj si - powiedzia do Krla. - Zostaniesz zrewidowany. ko i skrzynka te. - Odwrci si. - A wy, chopcy, siedcie cicho i grajcie sobie dalej. -

Spojrza na Krla. - Chyba e sam wolisz odda brylant. - Jaki brylant, panie kapitanie? Kiedy Krl si rozbiera, Brough podszed do Marlowea. - Poda ci co, Pete? - spyta. - Troch wody. - Tex, przynie wody - poleci Brough. - Wygldasz fatalnie, co ci jest? zwrci si do Marlowea. - Nic takiego... malaria... podle si czuj - odpar Marlowe, pooy si na ku Texa i zmusi do sabego umiechu. - Ten przeklty tek miertelnie mnie przerazi. - Mnie te. Grey przeszuka ubranie Krla, czarn skrzynk, pki na cianie, woreczek z fasol i ku zdumieniu obecnych poszukiwania te okazay si bezowocne. - Marlowe! Grey stan przed lecym. Marlowe mia przekrwione oczy i ledwie na nie widzia. - Sucham? - Chc pana zrewidowa. - Niech pan posucha, Grey - rzek Brough. - Wprawdzie wolno panu przeprowadza rewizj w mojej obecnoci, ale nie ma pan prawa... - Nie szkodzi - przerwa mu Marlowe. - Nie mam nic przeciw temu. Gdybym odmwi... pomylaby... od razu... Pom mi wsta, Don. Marlowe zdj sarong i rzuci go wraz z plikiem banknotw na ko. Grey starannie obmaca szwy. Kiedy skoczy, odrzuci sarong ze zoci. - Skd pan ma te pienidze? - Wygraem w karty - odpar Marlowe biorc sarong. - Kapralu - warkn Grey na Krla. - Co powiecie na to? - spyta, trzymajc w rku jeszcze jeden gruby plik banknotw. - Wygraem w karty, panie kapitanie - odpar niewinnie Krl ubierajc si, a Brough ukry umiech. - Gdzie jest brylant? - Jaki brylant, panie kapitanie? Brough wsta i podszed do stolika pokerzystw. - Wyglda na to, e brylantu nie ma - powiedzia.

- To skd w takim razie s te wszystkie pienidze? - Ten czowiek twierdzi, e z gry w karty. Regulamin tego nie zabrania. Oczywicie ja te nie pochwalam hazardu - doda Brough z lekkim umieszkiem, przypatrujc si Krlowi. - Przecie pan wie, e to niemoliwe! - Chcia pan raczej powiedzie: mao prawdopodobne - wtrci Brough. al mu byo Greya; jego oczy wieciy chorobliwym blaskiem, usta drgay, a rce si trzsy. Naprawd byo mu go al. - Chcia pan przeprowadzi rewizj, wic j pan przeprowadzi. Brylantu tu nie ma... Urwa na widok Marlowea, ktry chwiejnym krokiem ruszy do drzwi i byby upad, gdyby Krl nie podtrzyma go w ostatniej chwili. - Chod, pomog ci - rzek Krl. - Odprowadz go - oznajmi. - Zostaniesz tutaj - powiedzia Brough. - Grey, moe by tak pan mu pomg? - Dla mnie on moe pa trupem - warkn Grey i przenis wzrok na Krla. Wy te! Ale dopiero wtedy, gdy was zapi, kapralu. A zapi na pewno. - Ju ja go wtedy urzdz - powiedzia Brough, spogldajc na Krla. Zgoda? - Tak, panie kapitanie. - Ale do tego czasu - rzek Brough, znw patrzc na Greya - albo do czasu, kiedy zamie mj rozkaz, nic mu nie mona zrobi. - W takim razie niech pan mu zabroni handlu na czarnym rynku. Brough panowa nad sob. - Czego to si nie robi dla witego spokoju - powiedzia, wyczuwajc pogard swoich podkomendnych. Umiechn si w duchu i pomyla: Sukinsyny. Kapralu - zwrci si do Krla - zabraniam wam handlu na czarnym rynku. Rozumiem przez to sprzeda naszym ludziom artykuw ywnociowych, sprzeda czegokolwiek dla zdobycia zysku. Zabraniam wam sprzedawania z zyskiem. - Czarnorynkowy handel to przecie handel przemycanym towarem. - Kapitanie Grey, zarobek ze sprzeday wrogowi albo okradanie go nie jest dziaalnoci czarnorynkow. Troch pohandlowa nie zaszkodzi. - Ale to jest wbrew rozkazom! - Japoskim rozkazom! A ja nie uznaj rozkazw nieprzyjaciela. W kocu Japoczycy to nasz wrg - rzek z naciskiem Brough, ktry mia ju do tych bzdur. - Koniec z czarnym rynkiem. To rozkaz.

- Wy, Amerykanie, trzymacie razem. To wam trzeba przyzna. - Nieche pan znowu nie zaczyna, Grey. Jak na jeden wieczr to za wiele. Do ju si nasuchaem od Yoshimy. O ile mi wiadomo, nikt tu nie handluje na czarnym rynku ani nie amie adnych przepisw, ktre rzeczywicie nas obowizuj. To wszystko, co mam na ten temat do powiedzenia. Jeeli przyapi kogo na kradziey albo na tym, e sprzedaje z zyskiem jedzenie lub lekarstwa, osobicie urw mu rk i wepchn mu j do garda. Jestem najwyszym stopniem oficerem amerykaskim, to s moi ludzie, a pan syszy, co mwi. Skoczyem. Grey przyjrza si Broughowi i obieca sobie w duchu, e jego te bdzie mia na oku. Gwno warci onierze, gwno warci oficerowie. Odwrci si i z godnoci wymaszerowa z baraku. - Zajmij si Peterem, Tex - poleci Brough. - Ju si robi, Don. Tex wzi Marlowea na rce i umiechn si szeroko do Brougha. - Cakiem jak z maym dzieckiem, panie kapitanie - powiedzia i wyszed. Brough spojrza na pienidze lece na stoliku pokerzystw. - Tak, tak. Hazard to nic dobrego. Absolutnie - powiedzia niby do siebie, kiwajc gow. Podnis wzrok na Krla i spyta sodko: - Osobicie nie pochwalam hazardu, a ty? Pilnuj si, Brough ma w sobie co z typowej oficerskiej wini, ostrzeg si w duchu Krl. Jak to jest, e tylko oficerskie skurwiele maj taki wygld i e zawsze ich poznasz i wyczujesz niebezpieczestwo na kilometr? - Wiesz, wszystko zaley, jak si na to patrzy - rzek Krl, czstujc Brougha papierosem i podajc mu ogie. - Dzikuj, kapralu. Nie ma to jak prawdziwy papieros - powiedzia Brough i znw spojrza Krlowi w oczy. - No wic, jak ty na to patrzysz? - Kiedy wygrywam, wyglda to dobrze. Kiedy przegrywam, troch gorzej odpar Krl i doda w mylach: Co ty tam knujesz, sukinsynu? Brough mrukn co niezrozumiale i spojrza na stert pienidzy lec na stole na wprost krzesa, ktre niedawno zajmowa Krl. Kiwajc w zamyleniu gow, przejrza banknoty i zatrzyma je w rkach. Wszystkie. Ogarn spojrzeniem grube pliki pienidzy lece przed kadym z graczy i powiedzia z zadum, nie wiadomo do kogo: - Wyglda na to, e tu wszyscy wygrywaj.

Krl nic na to nie odpowiedzia. - Wyglda te na to, e sta ci na skadk. - Mhm? - Do jasnej cholery! On mi tu jeszcze mwi ,,mhm - powiedzia Brough i podnis rk z banknotami. - Mniej wicej tyle. Do wsplnej kasy. Oficerowie, onierze, bez rnicy. Krl jkn. Prawie czterysta dolarw, pomyla. - Rany boskie, Don... - zacz. - Hazard to nag - przerwa mu Brough. - Jak przeklinanie, do jasnej cholery. Grasz w karty, wic mgby po prostu przegra te pienidze. I co wtedy? Dasz skadk, a zapisze ci si to jako dobry uczynek. Potarguj si, gupi, myla Krl. Zgd si na poow. - Fajnie, z wielk chci... - Dobra. Ty te, Max - zwrci si Brough do Maxa. - Ale kapitanie... - zaniepokoi si Krl. - Powiedziae ju swoje. Max stara si nie patrze na Krla. - Tak jest, Max - mwi Brough. - Popatrz tylko na niego. Porzdny facet. Dooy si do wsplnej kasy, dlaczego wic ty nie miaby zrobi tego samego? Brough pozbiera po trzy czwarte z kadej kupki i szybko przeliczy to, co wzi. Na ich oczach. Krl nie mia innego wyboru, jak tylko siedzie i patrze. - Wypada dych od ebka na tydzie przez sze tygodni - oznajmi Brough. Wypata w czwartek. Aha, bybym zapomnia. Max! Zbierz wszystkie manierki i zanie je na wartowni. Ale ju! Wepchn pienidze do kieszeni i ruszy do wyjcia. Kiedy znalaz si przy drzwiach, zawitaa mu pewna myl. Wyj zwitek pienidzy i wycign z niego piciodolarowy banknot. Patrzc na Krla, rzuci go na rodek stou. - To na koszta stypy - powiedzia z anielskim umiechem. - Dobranoc, chopcy. W caym obozie trwaa zbirka manierek. Mac, Larkin i Marlowe siedzieli w baraczku pukownika. Na ku obok Marlowea leay trzy manierki. - Moglibymy wymontowa z nich radio i wpuci pojemniki do latryny zaproponowa Mac. - Trudno nam teraz bdzie ukry te cholerne manierki.

- Moglibymy je spuci do latryny, tak jak s - powiedzia Larkin. - Chyba nie mwi pan tego serio, pukowniku? - zdziwi si Marlowe. - Tak, masz racj, ale skoro ju to powiedziaem, musimy wsplnie na co si zdecydowa. Mac wzi do rki manierk. - Moe za par dni zwrc nam tamte - powiedzia. -Nie wymylimy lepszej kryjwki dla radia ni ta. - Oderwa wzrok od manierki. - Kto jest t wini, ktra o niej wie? - spyta jadowicie. Popatrzyli na manierki. - Czy to aby nie pora na wiadomoci? - spyta Marlowe. - Masz racj, chopcze - rzek Mac i spojrza na Larkina. - Te tak myl - zgodzi si Larkin. Krl nie spa jeszcze, kiedy przez okno zajrza Timsen. - Stary? - Co jest? Timsen pokaza mu zwitek banknotw. - Mam te dziesi kafli, ktre dae tamtemu - powiedzia. Krl westchn, otworzy czarn skrzynk i wypaci Timsenowi naleno. - Dziki, bracie - powiedzia Timsen i zachichota. - Syszaem, e miae starcie z Greyem i Yoshim. - I co z tego? - Nic. Szkoda tylko, e Grey nie znalaz tego kamyka. Nie chciabym by w twojej skrze ani Petera. Uchowaj Boe. To musi by okropnie niebezpieczne. Mam racj? - Id do diaba, Timsen. Timsen rozemia si. - Ja ci tylko po przyjacielsku ostrzegam, no nie? Aha. Pierwsza partia siatki jest ju pod barakiem. Wystarczy na jakie sto klatek. - Odliczy z otrzymanych pienidzy sto dwadziecia dolarw. - Sprzedaem pierwsz parti po trzydzieci za udko. Masz swoj dziak - p na p. - Kto je wzi? - Znajomi - odpar Timsen robic perskie oko. - Dobranoc, bracie. Krl pooy si i ponownie sprawdzi, czy moskitiera jest wszdzie zatknita pod siennik. Czu si zagroony. Zdawa sobie spraw, e w cigu najbliszych dwu dni nie zdoa wybra si do wioski i e przez ten czas wiele par oczu bdzie czeka i

ledzi kady jego ruch. Tej nocy spa niespokojnie, a nazajutrz nie rusza si z baraku, pozostajc pod stra swoich ludzi. Po obiedzie odbya si niespodziewana rewizja barakw wyszych oficerw. Stranicy trzykrotnie przeszukali mae izdebki, zanim ich odwoano. Z zapadniciem zmroku Mac ruszy po omacku do latryny i wycign z jednego z dow trzy manierki wiszce tam na sznurku. Oczyci je, przynis do izdebki pukownika i poczy. Razem z Larkinem i Marloweem wysucha wiadomoci, uczc si ich na pami. Potem jednak nie odnis manierek do kryjwki, bo cho wyjmujc je zachowa wielk ostrono, zorientowa si, e kto go podpatrzy. Postanowili wsplnie, e nie bd chowa manierek. Zdawali sobie spraw, e wkrtce zostan schwytani. Ale nie poddawali si rozpaczy.

ROZDZIA XXIV
Krl pdzi przez dungl. Im bliej obozu, tym by ostroniejszy. Wreszcie znalaz si dokadnie na wprost swojego baraku. Pooy si na ziemi i z zadowoleniem ziewn. Czeka na chwil, kiedy bdzie mg przemkn przez ciek, przelizn si pod drutami i wrci bezpiecznie do baraku. Kiesze mia wypchan pienidzmi - reszt nalenoci za brylant. Do wioski wybra si sam. Marlowe by jeszcze za saby, eby mu towarzyszy. Krl spotka si z Czeng Sanem i odda mu piercionek. Potem biesiadowali, a na koniec Krl odwiedzi Kasseh, ktra przywitaa go z otwartymi ramionami. Kiedy przekrad si pod drutami i wlizn do baraku, jutrzenka malowaa ju niebo na wschodzie. Dopiero gdy si pooy, spostrzeg, e znika czarna skrzynka. - O e wy gupie skurwysyny! - wrzasn na cay gos. - Za grosz nie mona wam ufa! - Niech mnie cholera! - zakl Max. - Bya tu jeszcze par godzin temu, kiedy wychodziem do latryny. - No to gdzie jest teraz, co ?!! Ale nikt w baraku nic nie widzia ani nie sysza. - Sprowad tu Samsona i Branta - poleci Krl Maxowi. - Rany boskie, jest ciut za wczenie... - Powiedziaem: sprowad ich! Po pgodzinie zjawi si pukownik Samson, mokry ze strachu. - Co si stao, kapralu? - spyta. - Przecie wiecie, e nikt nie moe mnie tu widzie. - Jaki skurwysyn ukrad mi skrzynk. Pan moe mi pomc go zdemaskowa. - Ale jake ja... - Nie obchodzi mnie jak - nie pozwoli mu dokoczy Krl. - Niech pan tylko sucha, co si mwi wrd oficerw. Nie ma dla pana forsy, dopki si nie dowiem, kto to zrobi. - Ale kapralu, przecie ja nie mam z tym nic wsplnego. - Dowiem si, to wznowi tygodniwk. A teraz zmykaj pan std. Par minut pniej stawi si pukownik Brant i spotka si z podobnym

przyjciem. Zaraz po jego odejciu Krl zrobi sobie niadanie, a tymczasem reszta mieszkacw baraku przetrzsaa obz. Ledwie Krl skoczy je, wszed Marlowe. Krl powiedzia mu o kradziey skrzynki. - A to cholerny pech - rzek Marlowe. Krl pokiwa gow, a potem mrugn do niego. - Nic nie szkodzi. Czeng San wypaci mi reszt, wic forsy mamy w brd. Myl, e najwyszy czas da troch chopcom do wiwatu. Zrobili si niedbali. Tu przecie chodzi o zasad. - Wrczy Marloweowi niewielki plik banknotw. - Twoja dola ze sprzeday brylantu. Marlowe bardzo potrzebowa tych pienidzy. Ale mimo to potrzsn przeczco gow. - Zatrzymaj je - powiedzia. - I tak jestem ci winien tyle, e nigdy tego nie spac. Nie mwic ju o pienidzach, ktre wyoye na lekarstwa. - Jak chcesz, Peter. Ale nadal jestemy wsplnikami. Marlowe umiechn si. - Dobrze - powiedzia. W pododze uchylia si klapa i do baraku wgramoli si Kurt, - Jak na razie, siedemdziesit - oznajmi. - Mhm? - mrukn Krl. - Dzi jest dzie U. - Cholera, cakiem o tym zapomniaem. - Ale nie ja. Za kilka dni zatuk nastpne dziesi sztuk. Samcw nie trzeba nawet karmi. Pi czy sze jest ju dostatecznie duych! Krlowi zrobio si niedobrze, ale opanowa si. - Dobra. Dam zna Timsenowi odpar. - Przez par najbliszych dni nie bd do ciebie zachodzi - powiedzia Marlowe po wyjciu Kurta. - Co mwisz? - Uwaam, e tak bdzie najlepiej. Nie moemy duej ukrywa radia. We trzech postanowilimy, e bdziemy si trzyma izby pukownika. - Chcecie popeni samobjstwo? Wyrzucie to cholerne radio, jeeli wydaje wam si, e kto je wypatrzy. A jak was zaczn wypytywa, nie przyznawajcie si do niczego. - Mylelimy o tym, ale w obozie nie ma innego, wic chcemy z niego

korzysta, jak dugo si da. Przy odrobinie szczcia nie zapi nas. - Pomylaby lepiej o wasnym karku, koleko! Marlowe umiechn si. - Tak, wiem. Dlatego przez jaki czas nie bd tu przychodzi. Nie chc w nic ci miesza. - A co zrobisz, jeli zobaczysz, e idzie po was Yoshima? - Wezm nogi za pas. - Ale dokd uciekniesz, jak Boga kocham? - Lepsze to, ni siedzie i czeka. Przez drzwi wetkn gow Dino, ktry wanie trzyma wart. - Przepraszam, ale idzie tu Timsen - poinformowa. - Dobrze. Porozmawiam z nim - odpar Krl i zwrci si do Marlowea. Wprawdzie sam decydujesz o wasnym losie, Peter, ale radz wam, pozbdcie si tego radia. - Chcielibymy bardzo, ale nie moemy. Krl zrozumia, e nic tu nie wskra. - Cze, bracie - powiedzia od progu Timsen. Twarz mia cignit gniewem. - Syszaem, e miae cholernego pecha, zgadza si? - Jedno jest pewne: potrzebuj nowej obstawy. - Nie tylko ty, ja take - rzek Timsen z wciekoci. - Ci zodzieje podrzucili twoj skrzynk pod mj barak. Pod mj barak!!! - Co takiego? - To, co syszysz. Ley tam, pod moim barakiem, wyczyszczona do cna. Cholerne dranie, i tyle. aden Australijczyk nie ukradby jej i nie podrzuci mi pod barak. Nie ma mowy. To musia zrobi jaki Anglik albo Jankes. - Na przykad kto? - Nie wiem. Wiem tylko, e to aden z moich chopcw. Masz na to moje sowo. - Wierz ci - uspokoi go Krl. - Ale moesz rozgosi, e na tego, kto udowodni, e wie, kto mi zgrandzi skrzynk, czeka tysic dolarw nagrody. Krl sign pod poduszk i z rozmysem wycign cay plik banknotw, ktre da mu Czeng San na zakoczenie transakcji. Odliczy trzysta dolarw i poda je Timsenowi, poerajcemu wzrokiem stert pienidzy. - Potrzebuj cukru, kawy, oleju... i moe ze dwa orzechy kokosowe -

powiedzia. - Zaatwisz mi to? Timsen wzi pienidze, nie odrywajc oczu od reszty banknotw. - Widz, e zakoczye transakcj. Sowo daj, nie mylaem, e ci si to uda. Ale ci si udao, mam racj? - Jasne - odpar niedbale Krl. - Na miesic, dwa mi wystarczy. - Na miesic? Na cay rok, bracie - powiedzia Timsen, przytoczony bogactwem Krla. Odwrci si, ruszy powoli ku drzwiom, ale obejrza si i nagle si rozemia. -Powiedziae, tysic? Powinno poskutkowa, no nie? - Tak - odpar Krl. - To tylko kwestia czasu. Nie mina godzina, gdy wie o nagrodzie obiega cay obz. Wcibskie oczy zaczy si rozglda z nowym zainteresowaniem. Wyczulano such na pogoski. Bezustannie grzebano w pamici. Czyje zgoszenie si po obiecany tysic byo rzeczywicie tylko kwesti czasu. Przechadzajc si wieczorem po obozie, Krl po raz pierwszy odczu z tak moc nienawi, zazdro i si ledzcych go spojrze. Czu si dziki temu wietnie, znakomicie, wiadom, e wszyscy wiedz o jego wielkim stosie pienidzy, sami nie majc nic, i e jemu jednemu wrd wszystkich naprawd si powiodo. Szukali jego towarzystwa Samson, Brant i wielu, wielu innych, wic chocia ich aszenie przyprawiao go o mdoci, to fakt, e po raz pierwszy robili to publicznie, sprawia mu niezwyk przyjemno. Kiedy przechodzi koo baraku andarmerii, nawet Grey, ktry sta przed progiem, odsalutowa mu tylko, nie kac wej do rodka dla dokonania rewizji. Krl umiechn si do siebie, gdy wiedzia, e Grey te pochonity jest mylami o stercie banknotw i o nagrodzie. Nic ju mu nie mogo zagrozi. Pienidze zapewniay ycie, bezpieczestwo, wadz. I naleay wycznie do niego.

ROZDZIA XXV
Tym razem Yoshima nadszed ukradkiem i byskawicznie. Nie poszed jak zwykle drog przez obz, ale wraz z du grup stranikw przelaz przez ogrodzenie z drutu, tak e kiedy Marlowe spostrzeg pierwszego z nich, baraczek Larkina zosta ju otoczony i nie byo jak uciec. Gdy Yoshima wpad do rodka, Mac lea jeszcze pod moskitier ze suchawk przy uchu. Marlowea, Larkina i Maca zapdzono w kt, a Yoshima wzi suchawk i przyoy j do ucha. Radio nadal byo wczone i Japoczyk usysza koniec dziennika. - Niezwykle pomysowe - powiedzia odkadajc suchawk. - Jak si panowie nazywacie? - Ja jestem pukownik Larkin, to major McCoy, a to kapitan lotnictwa Marlowe. Yoshima umiechn si. - Zapalicie, panowie? - spyta. Wszyscy trzej poczstowali si papierosami i skorzystali z ognia podanego im przez Japoczyka, ktry rwnie zapali. Palili w milczeniu. Kiedy skoczyli, Yoshima powiedzia: - Prosz rozczy radio i i ze mn. Kiedy Mac pochyla si nad manierkami, rce mu dray. Obejrza si niespokojnie. Z mrokw nocy wyoni si niespodziewanie jaki japoski oficer. Przybyy szepn co w podnieceniu Yoshimie na ucho. Przez chwil Yoshima wpatrywa si w tamtego bez sowa, a potem warkn co do stranika, ktry natychmiast stan w drzwiach, i w popiechu odszed z drugim oficerem i reszt stranikw. - Co si dzieje? - spyta Larkin, nie spuszczajc oka z wartownika, ktry celowa w nich z karabinu uzbrojonego w bagnet. Mac, ledwie oddychajc, sta z trzscymi si kolanami obok ka, pochylony nad radiem. Wreszcie odzyska gos. - Zdaje si, e wiem - powiedzia chrapliwie. - Chodzi o wiadomoci. Nie miaem wam kiedy przekaza. Mamy... now bomb. Bomb atomow. Wczoraj rano o dziewitej pitnacie zrzucono jedn tak bomb na Hiroszim. Zmiota cae

miasto. Podali, e s setki tysicy ofiar, mczyzn, kobiet, dzieci! - Boe wity! Larkin nagle usiad, a zdenerwowany stranik odbezpieczy karabin i ju naciska spust, kiedy Mac zawoa do niego po malajsku: - Stj! On tylko usiad! - Wszyscy siada! - krzykn po malajsku stranik i zakl. - Gupcy! powiedzia, kiedy wykonali polecenie. - Nie rbcie takich gwatownych ruchw, bo ja odpowiadam za to, ebycie nie uciekli. Siedcie na swoich miejscach. I nie podnocie si! Bd strzela bez ostrzeenia. Trwali wic w bezruchu, milczc. Po jakim czasie przysnli. Drzemali niespokojnie w ostrym wietle lampy, tukc komary a do witu, ktry je przepdzi. O wicie zmieniono stranika, a oni wci siedzieli. ciek przed baraczkiem przechodzili zaniepokojeni jecy, ale szli odwracajc wzrok w drug stron, pki nie znaleli si w bezpiecznej odlegoci od tej celi mierci. Ponury dzie wlk si pod rozpalonym niebem. Cign si niemiosiernie, by duszy od najduszego obozowego dnia. Dawno ju mino poudnie, kiedy trzej przyjaciele unieli gowy i zobaczyli Greya, ktry podszed do stranika i zasalutowa. W rku mia dwie menaki. - Czy mog im to da? Makan?. - spyta i uchyliwszy pokrywki, pokaza stranikowi jedzenie. Stranik wzruszy ramionami i skin przyzwalajco gow. Grey przeszed przez werand i postawi blaszanki w progu izby. Mia zaczerwienione powieki i badawcze spojrzenie. - Przepraszam, e zimne - powiedzia. - Przyszed pan nacieszy oczy, kolego Grey? - spyta ponuro Marlowe. - Dla mnie to adna satysfakcja, e to oni, a nie ja, wsadz pana do wizienia. Chciaem pana przyapa na amaniu prawa, a nie patrze, jak api pana, gdy dla dobra nas wszystkich ryzykuje pan ycie. Tylko dziki cholernemu szczciu odejdzie pan opromieniony chwa. - Peter - szepn Mac. - Zwr na siebie uwag stranika! Marlowe wsta i szybko podszed do drzwi. Zasalutowa i spyta stranika, czy moe i do latryny. Stranik wskaza mu skrawek ziemi tu przy baraczku. Marlowe kucn i zaatwi si peen wstrtu, e musi robi to na otwartej przestrzeni, a jednoczenie wdziczny, e nie ka im si zaatwia w rodku. W czasie gdy

stranik pilnowa Marlowea, Mac szeptem przekaza wiadomoci Greyowi, ktry suchajc ich zblad. Potem podnis si, skin gow Marloweowi, ktry odpowiedzia mu skinieniem, i ponownie zasalutowa stranikowi. Ten wskaza na obsiade przez muchy odchody i poleci Greyowi przynie kube i posprzta. Grey przekaza wiadomoci Smedly-Taylorowi, ten paru innym i wkrtce poznao je cae Changi. Poznao na dugo przed tym, zanim Grey wystara si o kube, sprztn po Marlowie i postawi na tym miejscu inny kube, eby trjka uwizionych moga z niego korzysta. Na obz pad wielki strach. Strach przed odwetem. O zachodzie soca znw zmieniono stranika, a tym nowym okaza si Shagata. Marlowe prbowa nawiza z nim rozmow, ale Shagata pokaza bagnetem, e ma si cofn do rodka. - Nie wolno mi z panem rozmawia. Przyapano was z radiem, a radio jest zabronione. I zastrzel, jeli ktry sprbuje ucieka. Nie chciabym tego robi powiedzia i wrci do drzwi. - Sowo daj, wolabym, eby nas od razu zaatwili - wyzna Larkin. Mac spojrza na Shagat. - Panie straniku - powiedzia wskazujc na ko. - Chciabym pana o co prosi. Czy mgbym tam spocz? W nocy mao spaem. - Prosz. Niech pan odpoczywa, pki czas. - Dziki ci. Pokj z tob. - I z tob. Mac podszed do ka, pooy si i opar gow na poduszce. - Cay czas gra - powiedzia, z trudem opanowujc gos. - Daj jaki koncert. Bardzo wyranie sycha. Larkin dostrzeg lec koo gowy Maca suchawk i gono si rozemia. Po chwili mieli si wszyscy trzej. Shagata skierowa karabin w ich stron. - Przestacie! - krzykn, przeraony ich wesooci. - Prosz nam wybaczy, ale nas, ktrzy stoimy na progu wiecznoci, miesz rzeczy drobne i niewane - wyjani Marlowe. - To prawda, e wkrtce umrzecie, ale gupcy z was, e dalicie si przyapa na amaniu prawa. Jednak i ja chciabym si zdoby na miech, kiedy wybije moja godzina. Prosz - powiedzia Shagata, rzucajc im paczk papierosw. - Przykro mi,

e pana schwytano. - Mnie tym bardziej - odpar Marlowe. Rozdzieli papierosy i spojrza na Maca. - Co to za koncert? - spyta. - Bach, chopcze - odrzek Mac, z caych si powstrzymujc wybuch miechu. Przysun gow do suchawki. - A teraz si zamknijcie, dobrze? Chciabym sobie troch posucha. - A moe tak bymy si zmieniali? - zaproponowa Larkin. - Chocia ten, kto z przyjemnoci moe sucha Bacha, musi mie troch nierwno pod sufitem. - Dzikuj za papierosy - podzikowa uprzejmie Shagacie Marlowe palc. Wok kuba i na jego pokrywie roio si od much. Popoudniowy deszcz spad wczenie, tumic panujcy smrd, a potem wyjrzao soce i zaczo osusza wilgo Changi. Krl mija baraczki oficerskiej starszyzny, czujc na sobie spojrzenia. Przed baraczkiem skazacw ostronie przystan. - Tabe, Shagata-san - pozdrowi stranika. - Ichi-bon dzie, tak? Mog porozmawia z moim ichi-bon przyjacielem? Japoczyk spojrza na niego nie rozumiejc. - On prosi, eby pan pozwoli mu ze mn porozmawia - wyjani Marlowe. Shagata zastanawia si przez chwil, po czym skin przyzwalajco gow. - Poniewa zarobiem na ostatniej transakcji, pozwol wam porozmawia zwrci si do Marlowea. - Ale przyrzeknie mi pan, e nie bdzie pan prbowa ucieka. - Przyrzekamy to obaj. - Popieszcie si. Popilnuj - powiedzia Shagata i ustawi si tak, eby dobrze widzie drog. - Posza plotka, e stranicy wal kup na wartowni - zacz zdenerwowanym gosem Krl. - Niech mnie szlag, jeli dzisiaj zmru oko. To bardzo podobne do tych sukinsynw, eby zaatwi nas w nocy. - Zascho mu w ustach. Przez cay dzie wypatrywa jakiego znaku od partyzantw, po ktrym natychmiast zdecydowaby si na ucieczk. Ale adnego znaku nie byo. Posuchajcie - ciszy gos i przedstawi im swj plan. - Kiedy zaczn nas wybija, rzucie si na wartownika i przedrzyjcie si przez ogrodzenie koo naszego baraku. Bd stara si was osania, ale za bardzo na to nie liczcie.

Powiedziawszy to, wsta, skin gow Shagacie i odszed. Gdy tylko znalaz si w swoim baraku, zwoa narad wojenn. Nakreli swj plan, zatajajc jednak, e dotyczy on zaledwie dziesiciu ludzi. Amerykanie przedyskutowali plan i postanowili czeka. - Nic innego nam nie pozostaje - stwierdzi Brough, powtarzajc tylko to, czego obawiali si wszyscy. - Gdybymy prbowali ucieka teraz, wystrzelaliby nas jak zajce. Tylko ciko chorzy spali tej nocy. Albo ci - bardzo nieliczni - ktrzy zdali si na ask Opatrznoci lub losu. Spa take Dave Daven. - Przywieli po poudniu Davea z Outram Road - szepn Grey, kiedy przynis uwizionym kolacj. - Jak si czuje? - spyta Marlowe. - Way tylko trzydzieci dwa kilo. Daven przespa noc, zowieszczy dzie, ktry po niej nastpi, i nie ocknwszy si ze piczki zmar, akurat w chwili, gdy Mac sucha gosu spikera radiowego, podajcego ostatnie wiadomoci: Druga bomba atomowa zniszczya Nagasaki. Prezydent Truman przedstawi Japonii ostatnie ultimatum: bezwarunkowa kapitulacja albo cakowite zniszczenie kraju. Nazajutrz brygady robocze wyruszyy do pracy, i, o dziwo, wrciy. Nadal dostarczano do obozu ywno, a Samson publicznie odwaa racje i odnosi nadwyk tym, ktrzy powierzyli mu t funkcj. W magazynie i kuchniach nadal przechowywano zapas jedzenia na dwa dni, nadal wydawano gorce posiki, nadal roiy si muchy i obozowe ycie toczyo si bez zmian. Dokuczay pluskwy i komary, a szczury karmiy mode. Zmaro kilku jecw. Na Oddziale Szstym przybyo trzech nowych pacjentw. I tak min kolejny dzie, noc i jeszcze jeden dzie. I wtedy Mac usysza bogosawione sowa: Mwi Kalkuta. Rozgonia tokijska podaa przed chwil, e rzd Japonii ogosi bezwarunkow kapitulacj. Po trzech latach i dwustu pidziesiciu dniach od japoskiego ataku na Pearl Harbour wojna si skoczya. Boe, zbaw Krla! Wkrtce dowiedzia si o tym cay obz. I sowa te stay si czstk ziemi, nieba, murw i wiziennych cel obozu w Changi. Ale mimo to przez dwa nastpne dni nic si nie zmienio. Trzeciego dnia na

drodze biegncej wzdu barakw pojawi si komendant obozu w asycie japoskiego sieranta Awaty. Marlowe, Mac i Larkin, zobaczywszy zbliajc si par, po tysickro przeywali wasn mier obserwujc kady stawiany przez tamtych krok. Pojli natychmiast, e oto wybia ich godzina.

ROZDZIA XXVI
- Szkoda - powiedzia Mac. - Tak - potwierdzi Larkin. Znieruchomiay Marlowe wpatrywa si w Awat. Zmczenie wyryo na twarzy komendanta obozu gbokie bruzdy, niemniej trzyma si prosto i szed pewnym krokiem. By jak zwykle schludnie ubrany, lewy rkaw koszuli mia zatknity rwno za pasek, na nogach drewniane chodaki, a na gowie czapk z daszkiem, ktra po latach nasikania potem tropikw nabraa szarozielonej barwy. Komendant wszed po schodach na werand i zatrzyma si niepewnie w progu izby. - Dzie dobry - przywita ich ochrypym gosem, kiedy wstali. Awata rzuci gardowy rozkaz stranikowi, ktry ukoni si i stan obok niego. Znw suchy rozkaz i obaj Japoczycy, zarzuciwszy na ramiona karabiny, odeszli. - Wojna skoczona - oznajmi komendant. - Wecie, panowie, radio i chodcie ze mn. W odrtwieniu wykonali jego polecenie i wyszli z izdebki na soce. Soce i powietrze sprawio, e poczuli si lepiej. Ruszyli za komendantem, odprowadzani zdumionymi spojrzeniami caego Changi. W kwaterze komendanta czekaa ju caa szstka pukownikw. By te Brough. Zgromadzeni oficerowie zasalutowali. - Spocznijcie, panowie - rzek komendant oddajc salut, a potem zwrci si do trjki z radiem: - Siadajcie. Mamy wobec was dug wdzicznoci. - Czy to ju naprawd koniec? - wydoby wreszcie z siebie Larkin. - Tak. Rozmawiaem wanie z generaem - potwierdzi komendant i rozejrza si po oniemiaych twarzach, zbierajc myli. - Przynajmniej wedug mnie to koniec rzek. - U generaa by Yoshima. Powiedziaem... powiedziaem: Wojna skoczona. Kiedy Yoshima tumaczy moje sowa, genera tylko na mnie patrzy. Czekaem, ale on milcza, wic powtrzyem: Wojna skoczona. dam... dam, eby pan si podda. - Komendant potar ys gow. - Nie wiedziaem, co mam mwi dalej. Genera wci tylko na mnie patrzy, a Yoshima nie odzywa si ani sowem. Wreszcie genera przemwi, a Yoshima przetumaczy jego sowa: Tak.

Wojna skoczona. Obejmie pan z powrotem komend nad obozem. Poleciem ju wartownikom zrobi w ty zwrot i broni was przed kadym, kto chciaby wedrze si tu si i was zaatakowa. S teraz waszymi stranikami i bd strzec waszego bezpieczestwa, a do nadejcia dalszych rozkazw. Jest pan nadal odpowiedzialny za dyscyplin w obozie. Nie wiedziaem, co mu odpowiedzie, poprosiem wic o podwojenie racji ywnociowych i dostarczenie nam lekarstw, na co odpar: Racje zostan podwojone jutro. Otrzymacie te lekarstwa. Niestety, nie mamy ich wiele. Ale dyscyplina to wasza sprawa. Moi ludzie bd was chroni przed tymi, ktrzy chcieliby was pozabija. Spytaem go, co to za ci. Genera wzruszy ramionami i powiedzia: Wasi wrogowie. Uwaam nasz rozmow za skoczon. - Do diaba - odezwa si Brough. - Moe chc, ebymy std wyszli i dali im w ten sposb pretekst do wystrzelania nas. - Nie moemy wypuci onierzy, bo mogliby si zbuntowa - powiedzia przeraony Smedly-Taylor. - Ale co zrobi musimy. Moe zada od Japoczykw zoenia broni?... Komendant unis rk, nakazujc cisz. - Moim zdaniem pozostaje nam tylko czeka. Jestem... Sdz, e kto tu w kocu dotrze. A do tego czasu chyba najlepiej bdzie, jeli wszystko pozostanie tak, jak jest. Aha, jeszcze jedno. Pozwolono nam na wysyanie ludzi oddziaami nad morze, eby si mogli wykpa. Po piciu z kadego baraku. Na zmian. Mj Boe powiedzia, a sowa te zabrzmiay jak modlitwa - oby tylko adnemu nie uderzyo to do gowy. Wci nie mamy gwarancji, e stacjonujcy tu Japoczycy usuchaj rozkazw i skapituluj. Mog walczy nadal. Pozostaje nam tylko mie nadziej, e wszystko bdzie dobrze, a szykowa si na najgorsze. Urwa i spojrza na Larkina. - Wydaje mi si, e radio powinno zosta tutaj - rzek i skin na SmedlyTaylora. - Zorganizuje pan sta stra. - Rozkaz. - Panowie oczywicie nadal bd je obsugiwa - zwrci si komendant do Larkina. - Jeli pan komendant nie ma nic przeciwko temu, to moe zajby si tym kto inny - powiedzia Mac. - Jeeli co si zepsuje, naprawi, ale pan bdzie pewnie chcia, eby grao przez okrg dob. Nie dalibymy rady, a zreszt przynajmniej ja

tak to odczuwam, teraz, kiedy mona to robi otwarcie, niech inni te sobie posuchaj. - Pan si tym zajmie, pukowniku - poleci komendant. - Rozkaz - odpar Smedly-Taylor. - A teraz omwmy plan dziaania. Przed kwater komendanta obozu rosa powoli grupa ciekawskich. Znalaz si wrd nich Max. Czekali niecierpliwie na wyjanienia, czego dotycz rozmowy, co si waciwie stao i dlaczego japoski stranik nie pilnuje ju radia. Nie mogc duej znie napicia, Max pobieg do swojego baraku. - Hej, chopaki! - wykrzykn, z trudem apic oddech. - Japoczycy id? - spyta Krl, gotw w kadej chwili wyskoczy przez okno i biec do ogrodzenia. - Nie! O rany... Max by tak zadyszany, e nie by w stanie mwi. - No to co si, do diaba, dzieje? - Japonce przestay pilnowa Petea i radia - powiedzia wreszcie Max. Komendant zabra Petea, Larkina i tego Szkota, radio te, i poszed z nimi do swojej kwatery. A teraz jest tam wielka narada. S wszyscy pukownicy, a nawet Brough! - Jeste pewien? - Mwi ci tylko to, co widziaem na wasne oczy, chocia sam w to nie mog uwierzy. Wrd nagej ciszy Krl wycign papierosa i wtedy Tex wypowiedzia na gos to, z czego Krl wanie zda sobie spraw. - W takim razie to koniec wojny. Naprawd koniec. To, e przestali pilnowa radia, moe znaczy tylko jedno! - rzek Tex i rozejrza si. - No nie? Max opad ciko na prycz i otar spocon twarz. - Te tak myl - powiedzia Krl. - Jeeli odwoali stranika, znaczy, e si poddaj... e przestaj walczy. - Spojrza bezradnie na Texa. - No nie? Ale Tex nie odpowiedzia, oszoomiony tym, co si stao. Wreszcie powtrzy beznamitnie: - Koniec wojny. Krl spokojnie pali papierosa. - Uwierz, kiedy sam zobacz - powiedzia i wtedy nagle wrd niesamowitej ciszy oblecia go strach.

Dino machinalnie tuk muchy. Byron Jones Trzeci bezmylnie wykona ruch gocem, Miller zbi mu go i odsoni krlow. Max wpatrywa si we wasne stopy. Tex si drapa. - Ja tam czuj si tak samo - owiadczy Dino i wsta. - Musz si odla doda i wyszed. - Sam nie wiem, mia si czy paka - powiedzia Max. - A w ogle to chce mi si rzyga. - Nic z tego nie rozumiem. - Tex nawet nie zdawa sobie sprawy, e mwi na gos. - Po prostu nic z tego nie rozumiem. - Hej, Max - zawoa Krl. - Moe by tak nastawi wod na kaw? Max odruchowo wyszed z rondlem po wod. Kiedy wrci, wczy maszynk i ustawi na niej naczynie. Wraca ju na prycz, gdy nagle zatrzyma si, obrci i spojrza na Krla. - O co chodzi, Max? - spyta niepewnie Krl. Max wpatrywa si w niego bez sowa, a usta dray mu bezgonie. - No, co si tak gapisz? Raptem Max schwyci rondel i wyrzuci go przez okno. - Czy ty na eb upad?! - wybuchn Krl. - Przez ciebie jestem cay mokry! - Masz pecha - krzykn Max, wytrzeszczajc oczy. - Powinienem obi ci za to mord! Zwariowae? - Wojna si skoczya! Sam sobie zrb swoj zasran kaw! - wrzasn Max, a w kcikach jego ust pojawiy si banieczki piany. Krl zerwa si na nogi i stan wcieky z twarz pokryt czerwonymi ctkami. - Spieprzaj std, zanim ci wsadz nog w ryj! - sykn. - Sprbuj, tylko sprbuj, ale pamitaj, e jestem sierantem! I oddam ci pod sd wojenny! Max wybuchn histerycznym miechem, a potem nagle miech zamieni si w pacz, rozdzierajcy pacz, i Max wybieg z baraku zostawiajc po sobie pene grozy milczenie. - Zwariowa sukinsyn - mrukn Krl. - Nastaw mi wod, dobrze, Tex? powiedzia i usiad na swoim miejscu w kcie. Tex sta w progu, patrzc za Maxem. Obejrza si powoli. - Jestem zajty - odpar, cho wiele go to kosztowao.

Krla a zemdlio. Opanowa si jednak i przybra zacit min. - Rzeczywicie - powiedzia z ponurym umiechem. - Wanie widz. Panujca w baraku cisza poraaa. Krl sign po portfel i wycign z niego banknot. - Tu jest dycha. Przesta by zajty i pjd po wod. Nie okazujc po sobie niepokoju, obserwowa Texa. Ale Tex milcza. Wzruszy tylko niespokojnie ramionami i odwrci gow. - I tak musisz je... dopki to si naprawd nie skoczy - powiedzia Krl z pogard i rozejrza si po baraku. - Kto chce kawy? - spyta. - Ja bym si napi - odezwa si bez skrpowania Dino. Poszed po rondel, nala do niego wody i postawi na maszynce. Krl upuci na st dziesiciodolarowy banknot. Dino spojrza na pienidze. - Nie, dzikuj - powiedzia ochryple, potrzsajc gow. - Wystarczy kawa. Chwiejnym krokiem przeszed przez barak wracajc na swoje miejsce. Reszta obecnych z zakopotaniem odwrcia si od Krla, od jego paajcych pogard oczu. - Mam nadziej, sukinsyny, e na wasze szczcie wojna rzeczywicie si skoczya - powiedzia. Marlowe opuci kwater komendanta obozu i popieszy do baraku Amerykanw. Odruchowo odpowiada na pozdrowienia znajomych, czujc, e bez przerwy ciga na siebie zdumione i pene niedowierzania spojrzenia. Tak, nawet ja sam w to nie wierz, pomyla. Niedugo znajd si w domu, bd znowu lata, ju niedugo zobacz si z ojczulkiem, opijemy to i pomiejemy si. Z ca rodzin. Boe, ale to bdzie dziwne. yj. yj. Udao mi si! - Witajcie, chopaki! - zawoa rozpromieniony wchodzc do baraku. - Jak si masz, Peter - przywita go Tex, zeskakujc z pryczy i ciskajc mu serdecznie rk. - Nie masz pojcia, stary, jak si ucieszylimy, kiedy odwoali stranika! - Co za mistrzowskie niedomwienie - odpar Marlowe ze miechem. Amerykanie otoczyli go i rozczulili serdecznoci swoich gratulacji. - A co z gr? - spyta Dino. Marlowe opowiedzia im o odprawie u komendanta, a wtedy zlkli si jeszcze bardziej. Wszyscy z wyjtkiem Texa. - Co wy, o co tu si martwi? Najgorsze za nami. Wojna skoczona! owiadczy z przekonaniem.

- Pewnie, e skoczona - burkn Max, wchodzc do baraku. - Cze, Max, wanie... - zacz Marlowe, ale nie dokoczy, przeraony wyrazem jego oczu. - Dobrze si czujesz? - spyta zaniepokojony. - A dlaczego miabym si le czu?! - wybuchn Max. Poszed prosto do swojej pryczy i zwali si na ni. - Co si tak gapicie, do cholery?! Czy jak kto traci dobry humor, to musicie tak od razu wybausza gay? - Nie denerwuj si - uspokaja go Tex. - Dziki Bogu, niedugo wyjd z tego szamba - powiedzia Max. Twarz mia szarobrzow, usta mu dray. - To si odnosi take do was, gnoje! - Zamknij si, Max! - Id do cholery! Max otar z brody lin, sign do kieszeni i wycign zwitek dziesiciodolarowych banknotw, podar je z wciekoci i rozrzuci jak konfetti. - Co ci, u licha, napado? - spyta Tex. - Nic mnie nie napado, sukinsynu! Ta forsa jest do niczego. - Co? - Byem przed chwil w sklepie. A tak! Chciaem sobie kupi orzech. Ale ten cholerny kitajec za nic nie chcia przyj tych pienidzy. Za nic w wiecie. Powiedzia, e wszystko, co mia, sprzeda komendantowi. Za weksel. Rzd angielski zobowizuje si wypaci tyle to a tyle malajskich dolarw! Za to japoskimi dolarami moesz sobie teraz dup podetrze, bo tylko do tego si nadaj! - A to heca, to nam zabi wieka - rzek Tex. - Jeeli Chiczycy nie przyjm tej forsy, no, to rzeczywicie wyszlimy na swoje, co, Peter? - Wanie - odpar Marlowe, szczliwy, e cieszy si ich przyjani. Uczucia tego nie zakcao nawet wrogie spojrzenie Maxa. - Nie macie pojcia, chopcy, jak bardzo mi pomoglicie, no, wiecie, wygupami, artami... wszystkim. - Co ty, przecie jeste jednym z nas - rzek Dino i szturchn go po przyjacielsku. - Cakiem niezy z ciebie go, jak na Anglika! - Zaraz po wyjciu std powiniene kopn si do Stanw. Kto wie, moe nawet pozwolimy ci zosta Amerykaninem! - powiedzia Byron Jones Trzeci. - Musisz zobaczy Teksas, Peter. Jeli kiedy trafisz do Stanw, to ten stan odwied koniecznie! - Raczej si na to nie zanosi - odpar Marlowe wrd gwizdw i wiwatw. Ale obiecuj, e jeli przyjad do Stanw, to Teksas odwiedz na pewno. - Spojrza w

kt baraku zajmowany przez Krla. - A gdzie nasz nieustraszony wdz? - Zdech! - oznajmi Max i nieprzyzwoicie zarechota. - yje, yje - wyjani Tex. - Ale tak czy owak umar. Marlowe spojrza na niego badawczo, potem dostrzeg miny innych i zrobio mu si nagle bardzo przykro. - Czy, waszym zdaniem, troch nie za nagle? - spyta. - Jakie tam nagle - rzek Max i splun. - Umar, i tyle. Robilimy na skurwysyna, a teraz koniec. Umar, i ju. - Tak, tylko e kiedy byo le, ywi was, dawa wam pienidze... - Tyralimy na to! - wrzasn Max z tak si, e na szyi wystpiy mu cigna. - Do si nasuchaem tego drania! - Jego wzrok spocz na oficerskiej opasce na ramieniu Marlowea. - I ciebie te, angielski wypierdku! Chcesz mnie pocaowa w dup, tak jak jego caowae? - Zamknij dzib, Max - ostrzeg go Tex. - Spadaj, ty teksaski pomywaczu! Max plun na Texa. Na drewnianej pododze pojawia si struka liny. Tex poczerwienia. Rzuci si na Maxa i uderzy go na odlew w twarz. Max wyrn w cian, zachwia si i spad z pryczy, ale natychmiast poderwa si na nogi, chwyci z pki n i zamachn si nim na Marlowea. N zadrasn tylko skr na brzuchu Anglika, bo Texowi udao si w por zapa Maxa za rk. Dino schwyci Maxa za gardo i cisn go na prycz. Max unis gow. Twarz mu drgaa, a oczy mia wlepione w Marlowea. Nagle wrzasn i zerwa si z pryczy z wyszczerzonymi zbami i rozcapierzonymi palcami, miotajc si nieprzytomnie i mcc rkami powietrze. Marlowe zapa go za jedn rk, a potem wszyscy razem doskoczyli do niego i zacignli z powrotem na prycz. Kiedy kopa, wrzeszcza, wyrywa si i gryz, musiao go trzyma a trzech ludzi. - Odbio mu! - krzykn Tex. - Do mu ktry! - Dajcie sznur! - wrzasn Marlowe, przytrzymujc Maxa i wciskajc mu przedrami pod podbrdek, tak eby nie dosigy go zgrzytajce zby. Dino oswobodzi jedn rk i waln Maxa w szczk, pozbawiajc go przytomnoci. - Chryste - powiedzia do Marlowea, kiedy obaj wstali. - Mao brakowao, a by ci zabi!

- Prdzej - ponagla Marlowe. - Wcie mu co midzy zby, bo sobie jzyk odgryzie. Dino znalaz gdzie kawaek drewna i wcisnli go Maxowi midzy zby. Potem zwizali mu rce. Kiedy go unieruchomili, Marlowe odetchn z ulg. - Dzikuj, Tex - powiedzia. - Gdyby nie zatrzyma tego noa, byoby po mnie. - Drobiazg. Dziaaem instynktownie. Co z nim zrobimy? - Trzeba wezwa lekarza. Powiemy, e mia atak, i to wszystko. adnego noa nie byo - rzek Marlowe i przygldajc si podrygujcemu konwulsyjnie Maxowi, potar zadranite miejsce. - Szkoda biedaka! - Cae szczcie, e go przytrzymae, Tex - powiedzia Dino. - Gorco mi si robi, jak o tym pomyl. Marlowe spojrza w kt zajmowany przez Krla. Sprawia wraenie opustoszaego. Bezwiednie zgi w okciu wyleczon rk, cieszc si, e jest zdrowa i silna. - Jak twoja rka, Peter? - spyta Tex. Marlowe dugo szuka odpowiednich sw. - Po prostu yje, yje, nie jest martwa - odpar, po czym obrci si i wyszed na soce. Gdy wreszcie odszuka Krla, zapada ju zmierzch. Krl siedzia na rozwalonym palmowym pniaku w pnocnym ogrodzie warzywnym, na wp widoczny spoza winoroli. Wpatrywa si smtnie gdzie ponad ogrodzenie, udajc, e nie usysza zbliajcego si Marlowea. - Cze, stary - przywita go wesoo Marlowe, ale jedno spojrzenie w oczy Krla odebrao mu ca rado ze spotkania. - O co chodzi, panie kapitanie? - spyta Krl obraliwym tonem. - Chciaem si z tob zobaczy. To wszystko - odpar Marlowe. Przejrza na wskro przyjaciela i byo mu go al. - No wic zobaczye mnie. I co? - spyta Krl i odwrci si do niego plecami. - Zjedaj! - Jestem twoim przyjacielem, przypominasz sobie? - Ja nie mam przyjaci. Zjedaj! Marlowe przykucn obok pieka i wydoby z kieszeni dwa papierosy, ktre

mu jeszcze pozostay. - Zapal - powiedzia. - Wyobra sobie, e dostaem je od Shagaty. - Sam sobie zapal. Kapitanie! Marlowe aowa przez chwil, e go odnalaz. Ale nie odszed. Z uwag przypali oba papierosy i poda jednego Krlowi. Ten nawet nie drgn. - We, bardzo ci prosz. Krl wytrci mu papierosa z rki. - Mam w dupie ciebie i twoje papierosy - powiedzia. - Chcesz tu zosta? Prosz bardzo! Wsta i ruszy przed siebie. Marlowe przytrzyma go za rk. - Zaczekaj! Przecie to jest najwspanialszy dzie w naszym yciu! Nie psuj go tylko dlatego, e twoi kumple troch si zapomnieli. - Zabierz t rk, bo ci j wyrw! - wycedzi Krl przez zby. - Nie przejmuj si nimi - powiedzia Marlowe i sowa same potoczyy mu si z ust. - Wojna si skoczya i tylko to si liczy. Skoczya si, a mymy przeyli. Pamitasz, jak stale wbijae mi do gowy, eby dba o siebie? No i miae racj! Udao si! Czy to wane, co oni mwi? - Mam ich gdzie! To wcale nie o nich chodzi. I ciebie te mam gdzie! Krl wyrwa rk z ucisku Marlowea. Marlowe patrzy na niego bezradnie. - Do diaba, przecie jestem twoim przyjacielem! Pozwl sobie pomc zawoa. - Nie potrzebuj twojej pomocy! - Wiem. Ale chciabym, ebymy pozostali przyjacimi. Posuchaj - cign z trudem. - Wrcisz niedugo do domu... - Akurat - przerwa mu Krl, w uszach szumiaa mu krew. - Ja nie mam adnego domu! W liciach szeleci wiatr. Monotonnie zgrzytay wierszcze. Wok roio si od komarw. W barakach zapalano wiata, ktre rzucay ostre, nierwne cienie, a po aksamitnym niebie eglowa ksiyc. - Nie martw si, bracie. Wszystko si uoy - powiedzia ze wspczuciem Marlowe. Widzia czajcy si w oczach Krla lk, ale tego po sobie nie okaza. - Uoy? - spyta Krl, drczony niepokojem. - Tak. - Marlowe zawaha si. - aujesz, e to ju koniec, prawda?

- Odczep si. Odczep si, do cholery! - krzykn Krl i usiad na pniu tyem do Marlowea. - Wszystko bdzie dobrze - powtrzy Marlowe. - I pamitaj, e zawsze masz we mnie przyjaciela. - Wycign lew rk i pooy j na ramieniu Krla. Poczu, jak rami usuwa si gwatownie. - Dobranoc, bracie. Do jutra - poegna go cicho i odszed przygnbiony, obiecujc sobie w duchu, e jutro, jutro zdoa mu pomc. Krl poruszy si na palmowym pniu, zadowolony, e jest sam, a zarazem przeraony swoj samotnoci. Pukownicy Smedly-Taylor, Jones i Sellars z zapaem koczyli uczt. - Wyborne - rzek Sellars oblizujc si. Smedly-Taylor wyssa ko, chocia bya ju dokadnie oczyszczona z misa. - Jones, musz wyrazi panu uznanie - powiedzia i czkn. - Co za wspaniae zakoczenie takiego dnia jak dzisiejszy. Pyszne! Nie ustpuje krlikowi! Troch ylaste i twarde, niemniej wymienite! - Nie pamitam, kiedy ostatni raz co tak mi smakowao - rzek Sellars i zarechota. - Miso jest wprawdzie nieco za tuste, ale mimo to cudowne. - Spojrza na Jonesa. - Moesz zdoby wicej? Udko na gow to niewiele! - Zobaczymy - odpar Jones i wzi w dwa palce ostatnie ziarenko ryu. Talerz by pusty i czysty, za to on czu si bardzo najedzony. - Mielimy szczcie, co? - Gdzie je zdobye? - Blakely powiedzia mi, e sprzedaje je jaki Australijczyk. - Jonesowi odbio si. - Kupiem od niego wszystko, co mia. - Spojrza na Smedly-Taylora. - Szczcie, e mia pan pienidze. - Tak - mrukn Smedly-Taylor, a potem rozoy portfel i rzuci na st trzysta szedziesit dolarw. - Starczy jeszcze na sze. Nie mamy co sobie aowa, prawda, panowie? Sellars spojrza na banknoty. - Jeli chowa pan w zanadrzu a tyle pienidzy, dlaczego wczeniej nie wyda pan cho troch? - Wanie, dlaczego? - spyta Smedly-Taylor, wsta i przecign si. Poniewa odkadaem je na dzisiejszy dzie! I to wszystko, co mam na ten temat do powiedzenia - doda, utkwiwszy w Sellarsie kamienne spojrzenie. - Och, czowieku, ani mi si ni cign pana za jzyk. Po prostu nie pojmuj,

jak pan tego dokona. Jones umiechn si. - Trzeba mie bezporedni wtyczk - powiedzia. - Syszaem, e Krl o mao co nie dosta ataku serca! - A co ma wsplnego Krl z moimi pienidzmi? - spyta Smedly-Taylor. - Nic - odpar niewinnie Jones i zabra si do przeliczania dolarw. Rzeczywicie, byo ich trzysta szedziesit, a wic do, eby naby dwanacie udek rusa ticusa po trzydzieci dolarw sztuka, a nie, jak sdzi Smedly-Taylor, po szedziesit. Jones umiechn si pod nosem pomylawszy, e pukownika sta na zapacenie podwjnej ceny, skoro ma tyle pienidzy. Ciekaw by, w jaki sposb Smedly-Taylorowi udao si okra Krla, wiedzia jednak, e pukownik ma racj, trzymajc jzyk za zbami. Podobnie jak on sam mia racj, zatajajc trzy udka rusa ticusa, ktre z Blakelym ugotowali potajemnie i zjedli dzi po poudniu. Blakely zjad jedno, a on dwa. Tamte dwa razem z tym, ktre dopiero co sprztn, sprawiy, e poczu si syty. - O mj Boe - powiedzia, gaszczc si po brzuchu. - Chyba nie dabym rady co dzie tyle zje! - Przyzwyczaisz si - rzek Sellars. - Ja jestem jeszcze godny. Postaraj si, chopie, o wicej, dobrze? - A moe tak roberka? - zaproponowa Smedly-Taylor. - Znakomicie odpar Sellars. - Kogo wemiemy na czwartego? - Samsona? Jones rozemia si. - Byby niepocieszony, gdyby si dowiedzia o misie - rzek. - Ile czasu zajmie naszym dotarcie do Singapuru? - spyta Sellars, starajc si nie okaza po sobie niepokoju. Smedly-Taylor spojrza na Jonesa. - Kilka dni. Najwyej tydzie. Jeli miejscowi Japoczycy rzeczywicie zo bro. - Skoro zostawili nam radio, to chyba maj taki zamiar. - Oby. Oby tak byo. Popatrzyli po sobie, zapominajc o poywnym posiku, zatroskani o przyszo. - Nie martwmy si. Wszystko... wszystko na pewno bdzie dobrze -

powiedzia Smedly-Taylor bez przekonania. By przeraony mylc o Maisie, synach, crce i gubic si w domysach, czy yj. Tu przed witem nad obozem zahucza samolot. Nikt nie wiedzia - aliancki czy japoski, ale gdy tylko usyszano silniki, spodziewajcych si gradu bomb jecw ogarna panika. Kiedy bomby nie spady i warkot samolotu ucich, znw zapanowa blady strach. A moe o nas zapomniano? - myleli. A moe nigdy nikt tu si nie zjawi? Ewart wszed po omacku do baraku i zbudzi Marlowea. - Peter, ludzie mwi, e ten samolot kry nad lotniskiem i e kto wyskoczy z niego na spadochronie. - Widziae to? - Nie. - Rozmawiae z kim, kto to widzia? - Nie. Tylko tak mwi - odpar Ewart, starajc si ukry lk. - Boj si, e jak tylko nasza flota wpynie do zatoki, Japoczycy wpadn w sza. - Nic podobnego! - Zaszedem pod kwater komendanta. Jest tam cay tum facetw, ktrzy cigle ogaszaj komunikaty. W ostatnim byo, e... - Ewart umilk na chwil, nie mogc doby gosu - ...e liczba ofiar w Hiroszimie i Nagasaki przekracza trzysta tysicy - cign. - Podobno ludzie wci padaj jak muchy. Ta straszna bomba robi co z powietrzem i zabija jeszcze przez dugi czas. Mj Boe, gdyby taka bomba spada na Londyn, a ja miabym pod sob obz taki jak ten, to... to wyrnbym wszystkich do nogi. Sowo honoru, tak bym wanie zrobi. Marlowe uspokoi go, a potem wyszed z baraku i skierowa si do pnocnej bramy. Dniao. W duchu cigle jeszcze ba si i przyzna Ewartowi racj. Taka straszliwa bomba to ju naprawd za wiele, myla. I wtedy nagle poj wielk prawd i poczu wdziczno wobec tych, ktrzy wymylili ow bro. To ona uratowaa Changi od zapomnienia. O tak, upewni si, bez wzgldu na skutki, musz by wdziczny dwu pierwszym bombom i ludziom, ktrzy je skonstruowali. To one sprawiy, e yj, cho straciem ju wszelk nadziej. I cho pochony tak mas ofiar, przez to samo uratoway ycie niezliczonym setkom tysicy innych ludzi. Naszych. A take ich. I taka wanie jest prawda! Zauway, e stoi przed gwn bram. Strzegli jej jak zwykle stranicy. Zwrceni byli plecami do obozu, ale nadal ciskali w rkach karabiny. Marlowe

przyglda si im z ciekawoci. Pewien by, e bez wahania oddaliby ycie w obronie wczorajszych wrogw, ktrymi tak pogardzali. Mj Boe, a si nie chce wierzy, e tacy potrafi by ludzie. Wtem w coraz janiejszym wietle poranka dostrzeg zjaw - dziwnego czowieka, prawdziwego trjwymiarowego czowieka, ktry nie tylko mia ciao, ale rwnie wyglda jak czowiek. Biay czowiek. Ubrany w dziwny zielony mundur, wypucowane buty lotnicze, beret ze znaczkiem rzucajcym olepiajce byski, u szerokiego pasa mia pistolet, a na ramionach schludny plecak. Przybysz szed rodkiem drogi postukujc obcasami, a znalaz si przed wartowni. By w stopniu kapitana; z tej odlegoci Marlowe widzia ju wyranie jego szar. Obcy zatrzyma si przed wartowni, obrzuci stranikw piorunujcym spojrzeniem i przemwi: - Salutowa, gnojki. Widzc, e stranicy tpo wpatruj si w niego, podszed do najbliszego z nich, wyrwa mu z rk karabin z bagnetem, wbi go ze zoci w ziemi i powtrzy: - Salutowa, gnojki. Stranicy popatrzyli na niego z obaw. Wwczas wycign pistolet, wystrzeli cay magazynek w ziemi tu przed ich stopami i ponownie rozkaza: - Salutowa, gnojki. Sierant Awata, Awata zwany Nieustraszonym, cay spocony i drcy zrobi krok do przodu i ukoni si. Za jego przykadem ukonili si pozostali. - Tak ju lepiej - powiedzia kapitan, a potem jednemu po drugim odebra bro i cisn j na ziemi. - A teraz jazda do wartowni - rozkaza. Awata zrozumia gest jego rki i poleci stranikom ustawi si w szeregu. Potem na jego komend wszyscy jeszcze raz si ukonili. Kapitan sta i przyglda si im. W odpowiedzi na ich ukon przyoy do do czapki i znowu powtrzy: - Salutowa, gnojki. Stranicy ponownie si ukonili. - Dobrze - pochwali kapitan. - A nastpnym razem, kiedy powiem: salutowa, macie salutowa! Awata i pozostali ukonili si, a kapitan obrci si i podszed do barykady z drutu kolczastego, zagradzajcej drog do obozu. Marlowe czujc, e oczy przybysza spoczy na nim i na stojcym obok jecu,

drgn przestraszony i cofn si. W oczach tych dostrzeg wpierw obrzydzenie, a potem wspczucie. - Otwrzcie t cholern bram, gnojki - krzykn kapitan na stranikw. Awata poj, co wskazuje wycignita rka, wybieg szybko z wartowni wraz z trzema podwadnymi, by odcign barykad na bok. Kapitan wkroczy do obozu, a kiedy tamci zabrali si do zastawiania drogi barykad, krzykn: - Zostawi mi to, do cholery! Stranicy odstpili od barykady i ukonili si. Marlowe usiowa zebra myli. Nie tak to sobie wyobraa. Zupenie nie tak. To si nie mogo dzia naprawd. Wtem zobaczy tu przed sob kapitana. - Dzie dobry - odezwa si przybysz. - Nazywam si Forsyth. Kto tu jest dowdc? Mwi cicho i bardzo agodnie. Ale Marlowe widzia tylko jego oczy, bacznie ogldajce go od stp do gw. O co chodzi? Czy ja le wygldam? - zastanawia si rozpaczliwie. Co mi jest? Przestraszony, cofn si o krok. - Nie trzeba si mnie ba - powiedzia kapitan tubalnym gosem, w ktrym brzmiao wspczucie. - Wojna skoczona. Przysano mnie tu po to, eby was dobrze traktowano. Zrobi krok do przodu, ale Marlowe wzdrygn si, wic si zatrzyma. Potem wyj powoli paczk papierosw. Porzdnych, angielskich playersw. - Zapali pan? - spyta. Kiedy zrobi nastpny krok, przeraony Marlowe uciek. - Chwileczk! - krzykn za nim kapitan, a potem zwrci si do drugiego jeca, ale ten rwnie zrobi w ty zwrot i czmychn. Wszyscy przed nim uciekali. Po raz drugi pad na Changi wielki strach. Strach o siebie. Czy jestem normalny? Przecie to tyle czasu, wic czy aby na pewno normalny? To znaczy, czy mam po kolei w gowie? W kocu to cae trzy i p roku. Boe, jak przypomn sobie, co Van de Velde mwi o impotencji!... Czy jestem zdrw? Czy si sprawdz w ku? Czy bd mg...? Przecie w oczach tamtego zobaczyem przestrach. Dlaczego? Czy co ze mn nie tak? Czy omiel si go spyta, czy odwa si?... Czy jestem zdrw?

Wie o kapitanie dotara do Krla, kiedy lea na ku pogrony w mylach. Co prawda nadal zajmowa uprzywilejowany kt pod oknem, ale mia teraz tyle samo miejsca co inni, czyli mniej wicej metr na dwa. Kiedy powrci wczoraj z ogrodu, zasta ko i fotele przesunite, a przestrze, do ktrej mia prawo, zajy teraz cudze prycze. Nic na to nie powiedzia, jego wsptowarzysze take, ale kiedy na nich spojrza, pospuszczali oczy. Nikt te nie zadba o jego kolacj. Po prostu zjedli j. - O rany - powiedzia z roztargnieniem Tex. - Musielimy o tobie zapomnie. Na przyszo bd na miejscu. Kady odpowiada za swoje arcie. Wobec tego przyrzdzi sobie na kolacj kur. Oczyci j, usmay i zjad. To znaczy zjad p, drug poow zachowujc na niadanie. Zostay mu ju tylko dwie kury. Pozostae zjedzono w cigu ostatnich kilku dni: Krl podzieli si misem z tymi, ktrzy przygotowywali posiek. Wczoraj chcia co kupi w obozowym sklepie, ale stos pienidzy, ktre otrzyma za brylant, straci wszelk warto. Krl mia jeszcze w portfelu jedenacie amerykaskich dolarw, i te byy co warte, zdawa sobie jednak spraw, a myl o tym przejmowaa go dreszczem, e z jedenastu dolarw i dwch kur nie mona y wiecznie. Zeszej nocy mao spa. Udrczony bezsennoci ponurych godzin przedwitu, zebra si w sobie i skarci za to, e okaza sabo i gupot i zachowa si nie tak, jak przystao na Krla. Tylko to miao znaczenie, a nie fakt, e kiedy przechadza si po obozie, ludzie nie zauwaali go. Brant, Prouty, Samson i caa reszta mijali go, nie odpowiadajc na saluty. Tak byo ze wszystkimi. Tinker Bell, Timsen, andarmi, donosiciele i ci, ktrych zatrudnia -jednym sowem, ludzie, ktrych zna, ktrym poredniczy w sprzeday, pomaga, dawajedzenie, papierosy albo pienidze wszyscy oni patrzyli na niego jak na powietrze, jakby w ogle nie istnia. Gdzie te oczy, nieustannie szpiegujce kady jego krok, gdzie nienawi, ktra go otaczaa, kiedy szed przez obz? Nic z tego nie zostao. Ani oczu, ani nienawici, ani ladu zainteresowania. Wszystko w nim zamierao, kiedy chodzi po obozie, wraca do baraku i kad si na ku, jakby by niewidzialnym duchem, a nie czowiekiem z krwi i koci. Nico. A teraz sucha niewiarygodnej opowieci Texa o przybyciu kapitana i wyczuwa lk nkajcy tamtych. - O co waciwie chodzi? - spyta. - Cocie tak zaniemwili? Przyjecha go

spoza obozu, i to wszystko. Nikt si nie odezwa. Nie mogc znie tej ciszy, zirytowany Krl wsta, ubra si w najlepsz koszul, czyste spodnie, star py z wypastowanych butw i naoy na bakier czapk. Przed wyjciem z baraku zatrzyma si na chwil w drzwiach. - Chyba sobie co dzisiaj ugotuj - powiedzia nie wiadomo do kogo. Gdy patrzy po otaczajcych go twarzach, dostrzeg w nich gd, a w oczach ledwie skrywan nadziej. Zrobio mu si lej na sercu i znw poczu si normalnie. Przyjrza si im, dokonujc wyboru. - Jeste dzisiaj zajty, Dino? - spyta wreszcie. - Ee, nie. Nie - odpar Dino. - Mam nie posane ko i troch bielizny do uprania. - Chcesz... ebym si tym zaj? - spyta Dino, czujc si nieswojo. - A ty? Dino zakl w duchu, ale na wspomnienie aromatu wczorajszej kury zama si. - Dobra - powiedzia. - Dzikuj, kolego - rzek z drwin Krl, ubawiony jego wewntrzn walk, a potem odwrci si i zszed ze schodw. - A... a ktr kur chcesz zje? - zawoa za nim Dino. - Jeszcze si nad tym zastanowi. Zajmij si tylko kiem i praniem - odpar Krl, nie zwalniajc kroku. Oparty o framug drzwi Dino obserwowa go, jak idzie w socu pod murem wizienia, a potem skrca za rg. - Skurwysyn! - wycedzi. - Zap si za pranie - doci mu Tex. - Odwal si! Jestem godny. - Dae si wrobi i gwno bdziesz z tego mia, a nie kur. - On bdzie jad dzisiaj kur - upiera si Dino. - A ja mu w tym pomog. Jeszcze si nie zdarzyo, eby zjad ca sam i nie da troch temu, ktry mu pomaga. - A wczoraj? - Wczoraj mia prawo si spieni, bo zabralimy mu miejsce. Dino myla o angielskim kapitanie, o domu i swojej dziewczynie, zastanawiajc si, czy na niego czeka, czy te wysza ju za m. Pewnie, e wysza,

odpowiedzia sobie ponuro w mylach. Nikogo ju nie zastan. Do diaba, jak ja sobie znajd robot? - Tak byo kiedy. Zao si, e sukinsyn ugotuje kur i zje j, a my bdziemy tylko na to patrze - mwi Byron Jones Trzeci, ale myla o czym innym. O domu. Niech skonam, jeli tam wrc, przysiga sobie. Musz znale samodzielne mieszkanie. Jasne. Tylko skd, u licha, wezm fors? - A jeli nawet, to co? - spyta Tex. - Zostao nam dwa, moe trzy dni do wyjazdu. A potem do domu, do Teksasu, pomyla. Czy uda mi si wrci do starej pracy? Gdzie ja si podziej? Czym bd paci? A co bdzie, jak pjd z dziewczyn do ka? - To co z tym Anglikiem, Tex? Uwaasz, e powinnimy do niego pj i pogada? - Owszem. Ale nie teraz, pniej albo jutro. Musimy si oswoi z t myl odpar Tex, opanowujc dreszcz niepokoju. - Kiedy na mnie spojrza... mia tak min, jakby patrza na... cyrkowego dziwolga! Kurcz blade, czy a tak ze mn le? Przecie chyba wygldam normalnie, no nie? Wszyscy przyjrzeli mu si, starajc si zobaczy w nim to, co dostrzeg przybysz. Ale wci widzieli tylko Texa takiego, jakiego znali od trzech i p roku. - Dla mnie wygldasz normalnie - zawyrokowa Dino. - Jeeli kto tu jest cudakiem, to wanie on. Prdzej bym skona, ni skaka sam jeden na Singapur midzy tych wszystkich Japocw. Szkoda gada! To on jest nienormalny. Krl szed pod wiziennym murem, rozmawiajc sam ze sob. Ale z ciebie cymba. Czym si tak waciwie przejmujesz? wiat si krci i dobra jest. Jasne, e tak. Wci jeste Krlem. Wci tylko ty jeden wiesz, jak sobie radzi. Zsun czapk zawadiacko na ucho i przypomniawszy sobie Dina zamia si. Nie ma co, dra bdzie kl i martwi si, czy dostanie kur, wiedzc, e wcisnem mu robot. Pies go trca, niech si mczy, pomyla radonie. Przekroczy ciek biegnc midzy dwoma barakami. Zgromadziy si przy nich grupki mczyzn. Zamarli w bezruchu, spogldali na pnoc, w stron bramy. Krl obszed nastpny barak i zobaczy odwrconego tyem przybysza. Sta na rodku pustego placu i oszoomiony rozglda si dookoa. Widzc, jak oficer podchodzi do kilku jecw i jak tamci si wycofuj, Krl zamia si szyderczo.

Dom wariatw, pomyla cynicznie. Istny dom wariatw. Czego tu si ba? Przecie to tylko kapitan. Tak, bez pomocnika nie da sobie rady. Ale czego on taki wystraszony? Tego ju zupenie nie rozumiem! Przypieszy kroku, cho nadal szed bezszelestnie. - Dzie dobry, panie kapitanie - rzek dobitnie i zasalutowa. Zaskoczony kapitan Forsyth obrci si gwatownie. - Och! Dzie dobry - powiedzia i odetchn z ulg. - Bogu dziki, e jest tu kto normalny. - Zorientowa si, co powiedzia, i doda: - Ach, przepraszam. Nie chciaem... - Nie szkodzi - odpar uprzejmie Krl. - W takim miejscu kademu moe odbi. Chopie, nie ma pan pojcia, ile pan nam sprawi radoci. Witamy w Changi! Forsyth umiechn si. By znacznie niszy od Krla, za to masywny jak czog. - Dzikuj. Nazywam si Forsyth. Wysano mnie, ebym zaj si obozem, a do przybycia floty. - A kiedy przypyn? - Za sze dni. - Nie mogliby si popieszy? - Takie sprawy zawsze wymagaj czasu - rzek Forsyth i wskaza najbliszy barak. - Co jest z tymi ludmi? Zachowuj si tak, jakbym by trdowaty. Krl wzruszy ramionami. - Pewnie s tak zaskoczeni, e nie mog doj do siebie - odpar. - Nie wierz jeszcze wasnym oczom. Wie pan, jak to jest z niektrymi. W kocu to kawa czasu. - No tak, oczywicie - rzek powoli Forsyth. - To idiotyzm, eby a tak si pana ba - cign Krl i znw wzruszy ramionami. - Ale to ich sprawa, takie jest ycie. - Jestecie Amerykaninem? - Tak. Jest nas tu dwudziestu piciu. To znaczy, onierzy i oficerw. Naszym dowdc jest kapitan Brough. Zestrzelono go w czterdziestym trzecim nad grami. Chce pan si z nim zobaczy? - Oczywicie. Forsyth by miertelnie zmczony. Zadanie to powierzono mu cztery dni temu w Birmie. Oczekiwanie, przelot, skok ze spadochronem, droga do wartowni i niepokj o to, co tu zastanie, jak zachowaj si Japoczycy i jak, do diaba, wypeni

rozkazy - wszystko to przeladowao go w snach i spdzao sen z powiek. No i co, przyjacielu, myla. Sam prosie o to zadanie, dostae je, wic rb, co do ciebie naley. W kocu pierwsz prb przy bramie przeszede pomylnie. Stane, idioto, jak sup i w kko powtarzae jedno: Salutowa, gnojki. Z miejsca, gdzie sta, widzia gromadki wpatrujcych si w niego mczyzn, wygldajcych z okien i drzwi, zza wgw i z cieni. Milczeli. Forsyth widzia te biegnc rodkiem obozu drog, a w oddali latryny. Obejmowa wzrokiem dziesitki barakw, a w nozdrza wdziera mu si smrd potu, pleni i moczu. Gdziekolwiek si obrci, wszdzie dostrzega ywe trupy - szkielety w achmanach, w przepaskach na biodrach, w sarongach - same obleczone w skr koci. - Dobrze si pan czuje? - spyta troskliwie Krl. - Bo nie wyglda pan najlepiej. - Czuj si dobrze. Kim s ci nieszcznicy? - To paru naszych - odpar Krl. - Oficerowie. - Co takiego? - Tak, oficerowie. Co si w nich panu nie podoba? - Mwicie, e ci ludzie to oficerowie? - Tak jest. Wszystkie te baraki nale do oficerw. A w tamtych mniejszych, ktre stoj rzdem, mieszka gra, majorzy i pukownicy. W barakach na poudnie od wizienia mieszka okoo tysica Australijczykw i demoja... i Anglikw. A w wizieniu jest ich jakie siedem, osiem tysicy. Sami onierze. - Czy wszyscy s w takim stanie? - Nie rozumiem, panie kapitanie. - Czy wszyscy tak wygldaj, tak s ubrani? - Tak - potwierdzi Krl i rozemia si. - Rzeczywicie, kiedy im si przyjrze, mona ich wzi za zgraj ebrakw. Jako nigdy nie przyszo mi to do gowy. W tym momencie zauway, e Forsyth bacznie mu si przyglda. - O co chodzi? - spyta, gubic gdzie swj umiech. Zewszd obserwowali ich jecy, a wrd nich Peter Marlowe. Ale wszyscy trzymali si z daleka, wci zadajc sobie pytanie, czy naprawd widz Krla rozmawiajcego z czowiekiem, ktry ma u pasa pistolet i wyglda naprawd jak czowiek.

- Dlaczego tak bardzo rnicie si od nich? - spyta Forsyth. - Nie rozumiem, panie kapitanie. - Jestecie porzdnie ubrani, a tamci maj na sobie achmany. Na twarzy Krla znw pojawi si umiech. - Bo ja dbaem o swoje ubranie. A oni chyba nie - odpar. - Jestecie, jak widz, w niezej formie. - Nie w takiej, jak bym chcia, ale owszem, trzymam si dobrze. Chce pan, ebym pana oprowadzi po obozie? Wanie pomylaem, e przyda si panu kto do pomocy. Mgbym skrzykn paru chopcw, zorganizowa oddzia. O zaopatrzeniu w obozie szkoda nawet mwi. Ale w garau stoi ciarwka. Moglibymy pojecha do Singapuru i skombinowa... - Jak to jest, e najwyraniej stanowicie tu wyjtek? - przerwa mu Forsyth, wyrzucajc z siebie sowa jak pociski. - Sucham? Forsyth wskaza palcem wprost na obz. - Na tych paruset ludzi, ktrych tu widz, tylko wy jestecie ubrani powiedzia. - Gdzie spojrz, widz ludzi wychudzonych jak szczapy, tylko wy - tu obrci si i spojrza twardo na Krla - wy jeden trzymacie si dobrze. - Niczym si od nich nie rni. Miaem tylko gow na karku. I szczcie. - W takim piekle nie ma miejsca na szczcie czy pech! - Ale jest - sprzeciwi si Krl. - A poza tym, to nic zego dba o ubranie, o to, eby nie wyj z formy. Czowiek musi o sobie myle. To nie zbrodnia! - Owszem, to nie zbrodnia - odpar Forsyth. - Pod warunkiem, e nie dzieje si to cudzym kosztem! Gdzie jest kwatera komendanta obozu? - warkn. - Tam. - Krl wskaza kierunek. - W pierwszym rzdzie tamtych baraczkw. Naprawd nie wiem, co pana ugryzo. Chciaem pomc. Mylaem, e przyda si kto, kto wprowadziby pana w sytuacj... - Nie potrzebuj waszej pomocy, kapralu! Jak nazwisko? Krl aowa, e zada sobie tyle trudu. Kurwa ma, pomyla z wciekoci, chcesz komu pomc, no to masz! - Krl, panie kapitanie - odpar. - Moecie odmaszerowa, kapralu. Zapamitam was sobie. I wiedzcie, e postaram si jak najszybciej zobaczy z kapitanem Broughem. - A to dlaczego?

- Dlatego, e jestecie wysoce podejrzani - odpar ostro Forsyth. - Chc wiedzie, dlaczego w przeciwiestwie do innych tak dobrze wygldacie. eby utrzyma si w takim obozie w formie, trzeba mie pienidze, a niewiele mogo by sposobw ich zdobycia. Bardzo niewiele. Na przykad, donosicielstwo! Po drugie, handel lekarstwami lub ywnoci... - Nie mam zamiaru wysuchiwa tych bredni... - Odmaszerowa, kapralu! I pamitajcie, e osobicie si wami zajm! Z najwikszym trudem Krl powstrzyma si, eby nie da mu w zby. - Odmaszerowa - powtrzy Forsyth i wysycza: - Zejdcie mi z oczu! Krl zasalutowa i odszed olepiony wciekoci. - Witaj - rzek Marlowe, zachodzc mu drog. - Boe, chciabym mie tyle odwagi co ty. Krl oprzytomnia. - Czoem, panie kapitanie - wychrypia i nie zatrzymujc si zasalutowa. - O mj Boe, Rada, co si stao? - Nic. Tylko... nie mam ochoty na rozmow. - Dlaczego? Jeeli czym ci uraziem albo masz mnie do, to powiedz. Prosz ci. - Pan nie ma z tym nic wsplnego - odpar Krl i zmusi si do umiechu, cho wszystkie jego myli zaguszao pytanie: Jezu, co ja takiego zrobiem? Karmiem drani, pomagaem im, a teraz traktuj mnie jak powietrze. Obejrza si i zobaczy, jak Forsyth idzie midzy barakami, a potem znika. A ten? Ten bierze mnie za donosiciela, pomyla z udrk. - Co ci powiedzia? - spyta Marlowe. - Nic. Chc... musz... co dla niego zrobi. - Jestem twoim przyjacielem. Pozwl sobie pomc. Czy nie wystarcza ci, e jestem z tob? Ale Krl pragn tylko jednego - ukry si. Forsyth i caa reszta pozbawili go wadzy. Wiedzia, e jest stracony. A brak wadzy napawa go przeraeniem. - No, to na razie - bkn, zasalutowa i oddali si popiesznie... Jezu - ka w duchu - spraw, eby mnie poznawano. Bagam ci, spraw, eby mnie poznawano. Nazajutrz nad obozem zahucza samolot. Z jego wntrza wyleciay zrzuty. Cz z nich spada na teren obozu. Tych, ktre spady poza ogrodzenie, nie

prbowano nawet odszuka. Nikt nie opuszcza Changi, tu byo najbezpieczniej. Przecie moga to by puapka. Roio si od much. Kilku jecw zmaro. Kolejny dzie. Nad ldowiskiem zaczy kry samoloty. Do obozu wkroczy angielski pukownik, a wraz z nim doktorzy i sanitariusze. Przywieli ze sob lekarstwa. Nadlatyway i ldoway coraz to nowe samoloty. Ni std, ni zowd zawyy w obozie jeepy, zjawili si potni mczyni z cygarami w zbach i czterej lekarze. Byli to Amerykanie. Wpadli do obozu, pokuli swoich wspziomkw igami, napoili wieym sokiem pomaraczowym, nakarmili, nawtykali im papierosw i wyciskali ich - swoich chopcw, swoich bohaterw. A potem wsadzili wszystkich do jeepw i podwieli do gwnej bramy Changi, gdzie czekaa ciarwka. Marlowe przyglda si temu zaskoczony. Przecie oni nie s bohaterami, myla ze zdumieniem. Ani my. My przegralimy. Przegralimy wojn, nasz wojn. Tak czy nie? A wic jacy z nas bohaterowie? Jacy? Gdy gowa pkaa mu od sprzecznych myli, dostrzeg Krla, swojego przyjaciela. Przez te wszystkie dni szuka okazji, eby z nim porozmawia, ale ilekro si spotykali, Krl zbywa go powtarzajc, e pniej, e teraz jest zajty. A kiedy przyjechali Amerykanie, zupenie ju nie byo czasu na rozmow. Marlowe sta wic przy bramie w tumie gapiw, przygldajc si przygotowaniom Amerykanw do odjazdu. Pragn poegna si ze swoim przyjacielem. Czeka cierpliwie na sposobno, kiedy bdzie mg mu podzikowa za uratowanie rki i za chwile wsplnej radoci. Pord gapiw by rwnie Grey. Przy ciarwce sta zmczony Forsyth. Wycign rk z list. - Orygina dla pana, majorze - powiedzia do Amerykanina. - Pascy ludzie s tu spisani wedug stopnia, rodzaju suby i numeru identyfikacyjnego. - Dzikuj - odpar major, przysadzisty spadochroniarz o wydatnych szczkach. Podpisa dokument i zwrci pi kopii. - Kiedy zjawi si reszta waszych? - spyta. - Za par dni. Major rozejrza si i wzdrygn. - Z tego, co widz, przydaaby si panu pomoc. - Czy przypadkiem nie ma pan na zbyciu lekw? - Ale mam. W naszym samolocie jest ich mnstwo. Wie pan co? Jak tylko

wyprawi w drog naszych chopcw, przywieziemy panu to wszystko jeepami. Zostawi panu lekarstwa i dwch sanitariuszy do czasu, a dotr tu wasi. - Dzikuj - rzek Forsyth i potar twarz, usiujc odpdzi znuenie. - Bardzo nam si przydadz. Pokwituj panu odbir lekarstw. Wadze bd honoroway mj podpis. - adnych papierzysk. Potrzebuje pan lekarstw, to je pan dostanie. Po to przecie s - powiedzia major i odwrci si. - Dobra, sierancie, kacie im wsiada do ciarwki - zawoa. Podszed do jeepa i przyjrza si noszom umocowanym przez sanitariuszy. - I co pan na to, doktorze? - spyta. - Do domu dojedzie - rzek doktor, odrywajc wzrok od nieprzytomnego mczyzny, starannie skrpowanego kaftanem bezpieczestwa. - Ale to wszystko. Zwariowa na dobre. - Pechowiec - powiedzia major znuonym gosem i zrobi na licie znaczek przy nazwisku Maxa. - To niesprawiedliwe - doda i ciszy gos. - A co z reszt? - Niedobrze. Najczciej ucieczka przed rzeczywistoci. Lk przed przyszoci. A fizycznie tylko jeden z nich jest w jakim takim stanie. Nie mog poj, jak oni to wytrzymali. By pan w wizieniu? - Oczywicie. Zajrzaem tam na chwil. To mi w zupenoci wystarczyo. Przygnbiony Marlowe obserwowa ruch przy bramie. Czu, e jest nieszczliwy nie tylko z powodu odjazdu przyjaciela. Chodzio o co wicej. Byo mu smutno, bo odjedali Amerykanie. Mia wraenie, e poniekd naley do nich. Absurdalne, bo przecie byli obcokrajowcami. A jednak przebywajc wrd nich nie czu si obco. Czy to zazdro? - zastanawia si w duchu. Nie, to nie to. Nie wiem czemu, ale czuj si tak, jakby oni jechali do domu, a mnie zostawiali. Kiedy wydano rozkazy i Amerykanie zaczli wdrapywa si na ciarwk, Marlowe podszed nieco bliej. Brough, Tex, Dino, Byron Jones Trzeci i caa reszta, we wspaniaych, nowych, sztywnych mundurach, wydawali si przywidzeniem. Wszyscy mwili, pokrzykiwali, miali si. Tylko Krl sta nieco z boku. Sam. Marlowe ucieszy si, e przyjaciel znw jest wrd swoich, i yczy mu w duchu, eby doszed do siebie, jak tylko ruszy w drog. - Wsiada, chopcy. - Jazda, wsiada na ciarwk. - Nastpny przystanek: Ameryka!

Grey nie zdawa sobie sprawy, e stoi tu obok Marlowea. - Podobno maj samolot, ktrym polec prosto do Stanw - powiedzia, patrzc na ciarwk. - Specjalny samolot, wycznie do ich dyspozycji. Czy to moliwe? Dla takiej garstki onierzy i paru modszych oficerw? Marlowe do tej pory rwnie nie zdawa sobie sprawy z obecnoci Greya. Przyjrza mu si teraz z pogard. - Jak przyjdzie co do czego, zaraz wychodzi z pana cholerny snob powiedzia. Grey gwatownie odwrci gow. - Ach, to pan - wycedzi. - Tak - odpar Marlowe i skin gow na ciarwk. - Oni nie dziel ludzi na gorszych i lepszych, wic daj samolot wycznie do ich dyspozycji. I to wanie jest wspaniae. - Nie powie pan chyba, e klasy posiadajce zrozumiay wreszcie... - Zamknij si pan! - warkn Marlowe i czujc, e ronie w nim gniew, odsun si od Greya. Przy ciarwce sta sierant, potny mczyzna z naszywkami na rkawie i nie zapalonym cygarem w zbach, ktry cierpliwie powtarza: - Jazda! Wsiada, wsiada! Nie wsiad jeszcze tylko Krl. - Wsiada, jak rany Boga! - warkn sierant. Krl ani drgn. Sierant zniecierpliwionym gestem rzuci cygaro i dgajc palcem powietrze, krzykn: - Ej, wy! Kapralu! Ruszcie tyek, do jasnej cholery! Krl ockn si z odrtwienia. - Tak jest, panie sierancie. Przepraszam, panie sierancie. Potulnie wdrapa si na ty ciarwki i stan tam, cho wszyscy inni siedzieli. Otoczony by zewszd przez rozgadanych, podnieconych onierzy i tylko do niego nikt si nie odzywa. Nie zauwaali go. Musia przytrzyma si bocznej cianki, bo ciarwka wanie ruszya, wzbijajc w powietrze kurz Changi. Marlowe rzuci si raptownie do przodu i podnis rk, eby pomacha przyjacielowi na poegnanie. Ale Krl nie obejrza si. Nie robi tego nigdy. I wtedy nagle, tam, przy gwnej bramie Changi, Marlowe poczu si straszliwie samotny.

- Warto byo to zobaczy - powiedzia z satysfakcj Grey. - Niech pan std lepiej odejdzie, zanim zrobi panu co zego - naskoczy na niego Marlowe. - Przyjemnie byo sysze, jak mu mwi: ,,Ej, wy! Kapralu! Ruszcie tyek, do jasnej cholery! - Oczy Greya bysny nienawistnie. - Dobrze mu tak, obuzowi. Ale Marlowe pamita Krla tylko takim, jakim by naprawd. Prawdziwy Krl nie odpowiada potulnie: Tak jest, panie sierancie. To nie by Krl. To by inny czowiek, wydarty z ona Changi, czowiek, ktrego Changi tak dugo houbio. - Dobrze mu tak, zodziejowi - doda Grey z premedytacj. Marlowe zacisn lew, zdrow pi. - Ostrzegaem pana - powiedzia, po czym waln go w twarz. Grey zatoczy si do tyu, ale nie straci rwnowagi i rzuci si na Marlowea. Zaczli si bi. Nagle znalaz si przy nich Forsyth. - Do - rozkaza. - Do diaba, o co si bijecie? - O nic - odpar Marlowe. - Puszczaj pan - rzek Grey i wyrwa rk z ucisku Forsytha. - Z drogi! - Jeszcze raz ktry z was narozrabia, a dostanie areszt domowy - ostrzeg Forsyth i z przeraeniem stwierdzi, e ma przed sob dwu kapitanw. - Jak wam nie wstyd, panowie, awanturowa si jak zwykli onierze! Ju was tu nie ma. Na mio bosk, przecie wojna si skoczya! - Czyby? Grey obrzuci Marlowea gronym spojrzeniem i odszed. - O co wam poszo? - spyta Forsyth. Marlowe patrzy w dal. Nie byo ju wida ciarwki. - I tak by pan nie zrozumia - odpar i odwrci si. Forsyth obserwowa go, dopki nie znik mu z oczu. Masz racj, i to jak racj, pomyla bezsilnie. Kady z was jest dla mnie niepojt zagadk. Zawrci w stron bramy. Jak zwykle stay tam milczce .grupki mczyzn, wpatrujcych si w przestrze za drutami. I jak zwykle brama bya strzeona. Ale teraz strzegli jej oficerowie, a nie Japoczycy i Koreaczycy. W dniu, kiedy tu przyby, zwolni ich i wystawi stra zoon z oficerw, by strzegli obozu i nie wypuszczali onierzy na zewntrz. Ale stra okazaa si zbdna, bo nikt nie prbowa ucieka. Nic z tego nie rozumiem, zwierza si sobie zmczony. To wszystko nie ma sensu. A zreszt tu wszystko jest na opak.

I wtedy dopiero uwiadomi sobie, e nie zameldowa o tym podejrzanym amerykaskim kapralu. Musia myle o tylu rzeczach naraz, e zupenie mu to wyleciao z gowy. Zy by na siebie, e jest ju na to za pno. Ale potem przypomnia sobie, e przecie wrci do obozu amerykaski major. wietnie, pomyla. Powiem mu o tamtym. A on ju sobie z nim poradzi. W dwa dni pniej zjechali do obozu nowi Amerykanie. Przyjecha te prawdziwy amerykaski genera. Otacza go rj fotografw, sprawozdawcw wojennych i adiutantw. Zaprowadzono generaa do baraczku komendanta obozu. Wezwano tam te Marlowea, Maca i Larkina. Genera wzi suchawk udajc, e sucha radia. - Prosz si nie rusza, panie generale! - Jeszcze tylko jedno ujcie, panie generale! Marlowea ustawiono z przodu i kazano mu pochyli si nad radiem, tak jakby wanie objania generaowi jego konstrukcj. - Nie tak, niech pan si zwrci twarz do nas. O tak, i niech pan da do wiata te chude rce. Teraz moe by. Tej nocy po raz trzeci i ostatni pad na mieszkacw Changi strach, i to strach najsilniejszy. Przed tym, co przyniesie jutro. Teraz ju cae Changi wiedziao, e wojna skoczya si naprawd. e trzeba bdzie spojrze w oczy przyszoci. Przyszoci poza Changi. Przyszoci zaczynajcej si od dzi. Od dzi! Ludzie z Changi pozamykali si w sobie, bo poza sob nie byo dokd si uda ani gdzie si schroni. Ale tam czyhao na nich przeraenie. Do portu w Singapurze wpyna aliancka flota. Do Changi zjedao coraz wicej obcych. I wtedy zaczo si wypytywanie: - Nazwisko, stopie, numer identyfikacyjny, jednostka? - Gdzie pan walczy? - Kto umar? - Kogo zabito? - A przypadki okruciestwa? Ile razy pana bito? Kogo na pana oczach zakuto bagnetem?

- Nikogo? Niemoliwe. Niech pan si zastanowi. Wyty pami. Przypomni sobie. Ile osb zgino? Na statku? Trzy, cztery, pi? Dlaczego? Kto tam by? - Ilu zostao z pana jednostki? Dziesiciu? Z caego puku? Dobrze, to ju co. No, a jak zginli pozostali? Tak, ze szczegami! - Aha, wic widzia pan, jak zakuto ich bagnetami? - Przecz Trzech Pagd? Aha, tory kolejowe! Tak. Ju o tym wiemy. Co pan mgby doda? Ile dostawalicie jedzenia? rodki znieczulajce? No tak, oczywicie, przepraszam, zapomniaem. Cholera? - Tak, mam ju dokadne informacje o obozie numer trzy. A obz numer czternacie? Ten na granicy birmasko-syjamskiej? Zdaje si, e umaro tam tysice ludzi? Obcy nie tylko pytali, ale rwnie komentowali. Mieszkacy Changi syszeli, jak szepc do siebie ukradkiem: - Widziae tamtego? O rany, to niemoliwe! On chodzi nago! W obecnoci wszystkich! - A spjrz tam! Ktry zaatwia si na oczach ludzi! Rany boskie, on nie uywa papieru! Podmywa si wod! Kurcz, inni te! - Popatrz tylko na t brudn prycz! Chryste Panie, tu wszystko chodzi od pluskiew. - Na jakie dno si stoczyy te winie... Gorsi od bydlt! - Powinni siedzie w domu wariatw! Pewnie, e to tki z nimi to zrobiy, ale mimo to byoby bezpieczniej trzyma ich pod kluczem. Przecie oni nie odrniaj dobra od za! - Przyjrzyj si tylko, jak poeraj to wistwo! Boe wity, i dawaj takim chleb i ziemniaki, kiedy oni chc je tylko ry! - Musz wrci na okrt. Nie mog si doczeka, eby sprowadzi tu kumpli. Takie co widzi si tylko raz w yciu. - No, a pielgniarki, ktre tu spaceruj! Te to dopiero ryzykuj. - Bzdura, nic im nie grozi. Widziaem tu sporo dziewczyn, ktre przychodz sobie popatrze. O kurcz, co za szprota! - To obrzydliwe, jak oni na nie patrz. Obcy nie tylko zadawali pytania i wygaszali komentarze, ale rwnie udzielali odpowiedzi. - A, kapitan Marlowe? Tak, dostalimy telegraficzn odpowied z admiralicji.

Kapitan Marlowe, Krlewska Marynarka Wojenna. Niestety, paski ojciec nie yje. Zgin pod Murmaskiem. Dziesitego wrzenia czterdziestego trzeciego roku. Bardzo mi przykro. Nastpny! - A, kapitan Spence? Tak. Mamy dla pana duo listw. S do odebrania w wartowni. No tak. Paska... paska ona i dziecko zginli podczas nalotu na Londyn. W styczniu tego roku. Bardzo mi przykro. To by V2. Straszne. Nastpny! - Podpukownik Jones? Tak, panie pukowniku. Odjeda pan jutro pierwszym transportem. Pojad wszyscy wysi oficerowie. Szczliwej podry! Nastpny! - Major McCoy? Ach tak, dowiadywa si pan o on i syna. Zaraz sprawdz. Pynli ,,Empress of Shorpshire, tak? Statkiem, ktry wypyn z Singapuru dziewitego lutego czterdziestego drugiego? Niestety, nic nie wiemy poza tym, e zosta zatopiony gdzie u wybrzey Borneo. Podobno niektrzy si uratowali, ale czy to prawda i gdzie teraz przebywaj, nie wie nikt. Musi si pan uzbroi w cierpliwo! Dowiadujemy si, e obozy jenieckie s wszdzie, na Celebes, na Borneo... Musi pan cierpliwie czeka. Nastpny! - A, pukownik Smedly-Taylor? Bardzo mi przykro, panie pukowniku, mam dla pana ze wiadomoci. Paska ona zgina podczas nalotu. Dwa lata temu. Najmodszy syn, major lotnictwa P.R. Smedly-Taylor, przepad bez wieci w czterdziestym czwartym nad terytorium Niemiec. Paski syn John przebywa obecnie w Berlinie z wojskami okupacyjnymi. Oto jego adres. Stopie? Podpukownik. Nastpny! - Pukownik Larkin? Australijczycy s przyjmowani gdzie indziej. Nastpny! - Kapitan Grey? No tak, to trudna sprawa. Widzi pan, zgoszono, e poleg pan w czterdziestym drugim. Niestety, paska ona wysza powtrnie za m... Jest... mmm... Oto jej aktualny adres. Nie orientuj si, panie kapitanie. Musi pan si dowiedzie w biurze radcy prawnego. Przykro mi, ale kwestie prawne to nie moja brana. Nastpny! - Kapitan Ewart? Tak, przypominam sobie. Puk Malajski? Owszem, z przyjemnoci zawiadamiam pana, e paska ona i troje dzieci s zdrowe i bezpieczne. Przebywaj w obozie Cha Song w Singapurze. Tak, bdzie pan mg odjecha dzi po poudniu. Sucham? Trudno mi powiedzie. W notatce jest mowa o trojgu, a nie dwojgu dzieciach. Moe to jaka pomyka. Nastpny!

Coraz wicej jecw chodzio si kpa w morzu. Ale nadal wszystko na zewntrz ogrodzenia budzio lk i kpicy si oddychali z ulg, wrciwszy do obozu. Sean take wybra si nad morze. Szed na pla wraz z innymi, niosc w rku zawinitko. Kiedy grupa dotara na brzeg morza, Sean odwrci si tyem, a wtedy prawie wszyscy zaczli si wymiewa i szydzi ze zboczeca, ktry nie chcia si rozebra jak reszta. - Pedzio! - Parowa! - Peda! - Ciota! Uciekajc od szyderstw, Sean ruszy brzegiem, a znalaz zaciszne, odludne miejsce. Zdj szorty i koszul, zaoy wieczorowy sarong, pas, poczochy, wypchany stanik, uczesa si i umalowa. Niezwykle starannie. A potem dziewczyna wstaa, pewna siebie i szczliwa. Woya pantofle na wysokich obcasach i wesza w morze. Morze przyjo j i ukoysao do snu. Z czasem wchono jej ubranie, jej ciao i wszelki po niej lad. W progu baraku Marlowea stan jaki major. Bluz mia pokryt baretkami. Wyglda bardzo modo. Rozejrza si po lecych, przebierajcych si, szykujcych pod prysznic plugawcach. Jego wzrok spocz na Marlowie. - Czego pan tak si gapi, do cholery! - wrzasn Marlowe. - A pan niech si tak do mnie nie odzywa! Jestem majorem i... - Moe pan sobie by nawet Jezusem Chrystusem, gwno mnie to obchodzi. Jazda std! Jazda!!! - Baczno! Oddam pana pod sd wojenny! - krzyknt major. Oczy wychodziy mu z orbit, oblewa si potem. - Jak panu nie wstyd? Oficer w spdnicy... - To jest sarong... - To jest spdnica! Chodzi pan pnagi i do tego w spdnicy! Wy, z obozu, mylicie, e wszystko wam wolno. No, cae szczcie, e nie wszystko. A teraz naucz pana szacunku dla... Marlowe chwyci oprawiony bagnet, podbieg do majora i podsun mu go pod nos. - Zjedaj std, bo ci podern gardo! - krzykn.

Major ulotni si. - Nie denerwuj si, Peter - mrukn Phil. - Jeszcze narobisz nam kopotw. - Dlaczego oni tak si na nas gapi? Dlaczego? Dlaczego, do jasnej cholery?! - krzycza Marlowe. Ale nikt mu na to pytanie nie odpowiedzia. Do baraku wszed lekarz z opask Czerwonego Krzya na rkawie. pieszyo mu si, ale nie okazywa tego. Umiechn si do Marlowea. - Niech pan nie zwraca na niego uwagi - powiedzia, wskazujc idcego przez obz majora. - Dlaczego wy tak si na nas gapicie? - Niech pan sobie zapali i uspokoi si. Wprawdzie doktor sprawia przyjemne wraenie, ale przecie by przybyszem z zewntrz, a wic nie naleao mu ufa. - Niech pan sobie zapali i uspokoi si! Tylko tyle potraficie nam powiedzie! piekli si Marlowe. - Zadaem panu pytanie: dlaczego tak si na nas gapicie? Doktor zapali papierosa i przysiad na pryczy, czego natychmiast poaowa, zdajc sobie spraw, e wszystkie prycze roj si od zarazkw. Chcia jednak pomc tym ludziom. - Sprbuj to panu wyjani - rzek cicho. - Cierpielicie tu wszyscy ponad ludzk miar i przeszlicie wicej, ni, zdawaoby si, mona znie. Jestecie chodzcymi szkieletami. W waszych twarzach wida tylko oczy, a w tych oczach jest co... - Zamilk na chwil, szukajc odpowiednich sw, wiedzia bowiem, e ci ludzie potrzebuj troskliwej opieki i agodnoci. - Nie bardzo wiem, jak to okreli. Patrzycie ukradkiem... nie, to nie jest waciwe sowo. Nie jest to rwnie strach. No i yjecie, chocia wedug wszelkich regu powinnicie dawno umrze. Nie moemy tego poj, ani tego, dlaczego to wy akurat przeylicie, to znaczy, pan i pascy koledzy. Dlaczego akurat wy? A my, ci z zewntrz, przygldamy si wam, poniewa nas intrygujecie... - Pewnie tak, jak pokazywane w cyrkach wybryki natury? - Tak - odpar spokojnie doktor. - Mona by i tak to nazwa, ale... - Przysigam, e zabij pierwszego drania, ktry spojrzy na mnie jak na map. - Prosz, niech pan wemie te piguki - powiedzia doktor, chcc go uspokoi. - Bdzie pan si mniej denerwowa...

Marlowe wytrci mu z rk lekarstwo i krzykn: - Nie chc adnych piguek, do cholery! Chc, eby mi dano wity spokj! Wybieg z baraku. W baraku amerykaskim nie byo nikogo. Marlowe pooy si na ku Krla i zapaka. - Do widzenia, Peter - rzek Larkin. - Do widzenia, pukowniku. - Do widzenia, Mac. - Trzymaj si, chopcze. - Dajcie o sobie zna. Larkin ucisn im donie, a potem podszed do bramy Changi, gdzie czekay ciarwki majce zawie ostatnich Australijczykw do portu. Do domu. - Kiedy wyjedasz, Peter? - spyta Mac, kiedy Larkin znik im z oczu. - Jutro. A ty? - Zaraz, ale zatrzymam si w Singapurze. Nie ma sensu wsiada na statek, dopki nie wiem, dokd pyn. - Cigle nic nie wiadomo? - Nic. Mog by gdziekolwiek w Indiach Wschodnich. Wydaje mi si, e gdyby ona i Angus nie yli, co by mi o tym powiedziao tu, w rodku - rzek Mac, wzi plecak i odruchowo sprawdzi, czy ukryta potajemnie puszka sardynek ley tam, gdzie j schowa. - Doszy mnie suchy, e w jednym z obozw w Singapurze s jakie kobiety, ktre pyny tym samym statkiem. Moe ktra z nich bdzie co wiedziaa albo da mi wskazwk, ebym mg ich odnale. Mac wyglda staro, twarz mia pokryt zmarszczkami, ale by bardzo krzepki. Wycign rk. - Salamat - powiedzia. - Salamat. - Puki mahlu! - Senderis - odpar Marlowe, czujc jak po policzkach spywaj mu zy. Ale nie wstydzi si ich. Mac te si nie wstydzi, e pacze. - Zawsze moesz do mnie napisa, chopcze, na adres banku w Singapurze. - Napisz na pewno. Trzymaj si, Mac. - Salamat!

Stojc na drodze biegncej rodkiem obozu, Marlowe patrza, jak przyjaciel wspina si na wzniesienie. Na jego szczycie Mac zatrzyma si, odwrci i pomacha rk. Marlowe pomacha mu w odpowiedzi i po chwili Mac znik w tumie odjedajcych. Marlowe zosta zupenie sam. Ostatni ranek w Changi. Ostatni zgon. Niektrzy oficerowie, ci najciej chorzy, opucili ju barak numer szesnacie. Marlowe lea na pryczy, na wp drzemic pod moskitier. Mieszkacy baraku budzili si, wstawali, wychodzili si zaatwi. Barstairs sta na gowie wiczc jog, Phil Mint jedn rk duba w nosie, a drug rozprawia si z muchami, rozpoczto ju gr w bryda, Mylner wiczy gamy na drewnianym ksylofonie, a Thomas jak zwykle narzeka, e niadanie si spnia. - Jak ci si podobam, Peter? - spyta Mike. Marlowe otworzy oczy i przyjrza mu si uwanie. - Zmienie si, to pewne - powiedzia. Mike potar wierzchem doni wygolon skr nad grn warg. - Czuj si, jakbym by nagi - rzek. Przejrza si jeszcze raz w lustrze. Wzruszy ramionami. - No c, byy, nie ma, i tyle. - Hej, daj arcie! - A co jest? - Owsianka, grzanki, dem, jajecznica, boczek, herbata. Jedni narzekali, e porcje s za mae, inni, e za due. Marlowe wzi tylko jajecznic i herbat. Zmiesza jajka z odrobin ryu, ktry zachowa z wczorajszego dnia, i z wielk przyjemnoci jad. Oderwa wzrok od jedzenia, kiedy do baraku wpad Drinkwater. - A, Drinkwater - zatrzyma go. - Ma pan chwilk czasu? - Ale tak, oczywicie. Drinkwater by zaskoczony niespodziewan uprzejmoci Marlowea. Jednake obawiajc si, e wybuchnie nienawici, jak do niego ywi, spuci w d swoje niebieskie wyblake oczy. Spokojnie, Theo, mwi sobie w duchu. Wytrzymae tyle miesicy, wytrzymaj i teraz. Jeszcze tylko kilka godzin i bdziesz mg o nim zapomnie, tak samo jak o tych wszystkich strasznych ludziach. Lyles i Blodger nie mieli najmniejszego prawa ci kusi. No i maj to, na co zasuyli. krzykn Spence.

- Pamita pan to krlicze udko, ktre pan mi ukrad? Drinkwaterowi bysny oczy. - O czym... o czym pan mwi? Siedzcy po drugiej stronie przejcia Phil przesta si drapa i spojrza na nich. - No, niech pan si przyzna, Drinkwater - mwi Marlowe. - Mnie jest ju wszystko jedno. Po co, u licha, miabym si tym przejmowa? Wojna skoczona i mamy j za sob. Och, musi pan przecie pamita to krlicze udko. Drinkwater by za sprytny, eby tak atwo da si podej. - Nie pamitam - burkn, cho mia wielk ochot powiedzie, e byo wymienite, wymienite! - Wie pan, to wcale nie by krlik. - Doprawdy? Przykro mi, Marlowe, ale to nie ja. I do dzi nie mam pojcia, kto to wzi, cokolwiek to byo! - Powiem panu, co to byo - rzek Marlowe, rozkoszujc si t chwil. - To by szczur. Miso szczura. Drinkwater rozemia si. - To zabawne, co pan mwi - powiedzia z drwin. - Ale to naprawd byo szczurze miso! Naprawd. Zapaem szczura. By wielki, wochaty i cay w strupach. Chyba mia dum. Broda Drinkwatera zadraa i zatrzsy mu si szczki. Phil mrugn porozumiewawczo do Marlowea i kiwn radonie gow. - Tak jest, pastorze. By cay w strupach. Widziaem, jak Peter ciga mu z nogi skr... W tym momencie Drinkwater zwymiotowa na swj pikny, czysty mundur, a potem wybieg i zwymiotowa po raz drugi. Marlowe wybuchn miechem i wkrtce zatrzs si od miechu cay barak. - O Jezu - powiedzia Phil sabym gosem. - Genialnie to wymylie, Peter. eby wmwi mu, e to by szczur! Rany boskie! A to si ajdakowi odpacie! - Ale to by naprawd szczur - zaprotestowa Marlowe. - Tak mu podoyem, eby ukrad. - A pewnie, pewnie - przyzna z ironi Phil, machajc odruchowo pack na muchy. - Tylko nie prbuj ulepsza tej fantastycznej historii! To byo kapitalne! Marlowe zrozumia, e mu nie uwierz, wic zamilk. Nikt by mu nie

uwierzy, chyba e pokazaby ferm... Boe! Ferma! Na myl o niej zrobio mu si niedobrze. Zaoy nowy mundur. Na pagonach widniay kapitaskie gwiazdki. Na lewej piersi lotnicze skrzydeka. Ogarn wzrokiem swoje rzeczy: prycz, moskitier, siennik, koc, sarong, koszul robocz, wywiechtane szorty, dwie pary chodakw, n, yk i trzy aluminiowe miski. Zgarn wszystko, co leao na pryczy, wynis przed barak i podpali. - Ej, ty... Ach, przepraszam, panie kapitanie - powiedzia sierant. - Ogniska gro poarem. Sierant by spoza obozu, ale Marlowe przesta ju si ba obcych. - Zjedaj - warkn. - Ale panie kapitanie... - Powiedziaem: zjedaj, do jasnej cholery! - Tak jest, panie kapitanie. Sierant zasalutowa, a Marlowe ogromnie si ucieszy, e ju si nie boi obcych. Podnis rk, eby mu odsalutowa, ale poaowa tego, poniewa nie mia na gowie czapki. - Gdzie si, u licha, podziaa moja czapka - powiedzia, chcc zatuszowa pomyk, i wszed z powrotem do baraku, czujc nawrt strachu przed obcymi. Zdusi go jednak i przysig sobie na wszystko, e ju nigdy, przenigdy nie bdzie si ba. Woy czapk i wyj ze schowka puszk sardynek. Wsun j do kieszeni, zszed po schodkach baraku i ruszy ciek wzdu ogrodzenia. Changi byo niemal cakowicie puste. Dzisiaj tym samym konwojem co on odjeday ostatnie angielskie oddziay. Opuszczay obz. Dawno temu wyjechali Australijczycy, a jeszcze wczeniej od nich Amerykanie. W kocu naleao si tego spodziewa. Anglicy s powolni, ale za to niezawodni. Marlowe zatrzyma si przed barakiem amerykaskim. Brezentowa pachta zwisaa z dachu, smutno trzepoczc na wietrze, ktry nalea do przeszoci. Marlowe po raz ostatni wszed do rodka. Barak nie by pusty. Sta w nim Grey, ubrany w mundur i byszczce buty. - Przyszed pan po raz ostatni spojrze na miejsce swoich triumfw? - spyta nienawistnie. - Mona to i tak okreli - odpar Marlowe. Skrci papierosa, wrzuci nadmiar tytoniu do pudeka. - A wic wojna skoczona. Stalimy si rwni sobie, pan i ja.

- Wanie - powiedzia Grey ze cignit twarz, mierzc go mijowatym wzrokiem. - Nienawidz pana. - Pamita pan Dina? - Bo co? - By paskim donosicielem, prawda? - Chyba ju nie musz si z tym kry. - Krl dobrze o tym wiedzia. - Nie wierz. - Dino informowa pana na polecenie. Polecenie Krla! - rzek Marlowe i rozemia si. - Kamie pan jak z nut! - A po c miabym to robi? - spyta Marlowe, nagle powaniejc. - Czas kamstw min. Skoczy si. A Dino robi to naprawd na polecenie Krla. Przypomina pan sobie, e zawsze zjawia si pan o uamek sekundy za pno? Zawsze. O mj Boe, pomyla Grey. Tak. Tak, teraz to widz. Marlowe zacign si papierosem. - Krl uzna, e jeli nie bdzie pan dostawa prawdziwych informacji, to naprawd zacznie pan si rozglda za donosicielem. Dlatego sam go panu podsun. Grey poczu si nagle bardzo, bardzo zmczony. Tylu rzeczy nie mg zrozumie. Tyle byo niepojtych spraw. Wtem spojrza na Marlowea i widzc jego szyderczy umiech, zawrza na wspomnienie wszystkich doznanych krzywd. Skoczy pod cian, przewrci kopniakiem ko Krla, porozrzuca jego rzeczy, a potem obrci si gwatownie. - Bardzo chytrze! Ale ja widziaem, jak go usadzono, i doczekam si, e pana te usadz. Pana i pask zgni klas! - Doprawdy? - A eby pan wiedzia! Ju ja pana zaatwi, choby mi to miao zaj reszt ycia. W kocu pana zwyci. Skoczy si kiedy paskie szczcie. - Szczcie czy pech nie maj z tym nic wsplnego. Grey wycelowa palec prosto w twarz Marlowea. - Mia pan szczcie dobrze si urodzi. Mia pan szczcie przey Changi. Wicej, udao si panu ocali swoj niepokalan duszyczk! - O czym pan mwi? - spyta Marlowe, odpychajc rk Greya.

- O zepsuciu. O moralnym zepsuciu. W sam por pan si uratowa. Jeszcze kilka miesicy nasikania zem w towarzystwie Krla, a zmieniby si pan bezpowrotnie. Ju powoli stawa si pan kamc i oszustem takim jak on. - Krl nie by zy i nikogo nie oszukiwa. Po prostu przystosowa si do sytuacji. - aosny byby ten wiat, gdyby kady tumaczy w ten sposb swoje czyny. Istnieje co takiego jak moralno. Marlowe rzuci skrta na podog i rozgnit go. - Nie powie pan chyba, e wolaby pan umrze peen cnt, ni y ze wiadomoci, e zgodzi si pan pj na niewielki kompromis. - Niewielki? - Grey rozemia si chrapliwie. - Sprzeda pan wszystko. Honor, uczciwo, godno... I to za co? Za jamun od najgorszego drania w tym bagnie! - Waciwie to Krl ceni sobie honor wcale wysoko. Ale pod jednym wzgldem ma pan racj. Rzeczywicie mnie zmieni. Przekona mnie, e ludzie s tacy sami, bez wzgldu na pochodzenie. To bya lekcja przeciwna wszystkiemu, czego mnie nauczono. Dlatego te le postpiem, drwic z tego, na co nie mia pan wpywu, i za to przepraszam. Natomiast nie przestaem gardzi panem za to, jaki pan jest. - Ja przynajmniej si nie zaprzedaem! Grey, na ktrego mundurze pojawiy si wilgotne smugi potu, wrogo wpatrywa si w Marlowea. W duchu jednak dawia go nienawi do samego siebie. No a Smedly-Taylor? - zadawa sobie pytanie. Tak, ja te si zaprzedaem. Ja te. Ale ja przynajmniej wiem, e postpiem le. Tak, wiem o tym. Tak samo jak wiem, dlaczego to zrobiem. Wstydziem si swojego pochodzenia, chciaem nalee do wyszych sfer. Do tych, do ktrych ty, Marlowe, naleysz. W wojsku. Ale teraz gwid na to. - Wy, ajdaki, trzymacie wiat w garci - powiedzia na gos. - Ale to ju niedugo potrwa. Daj sowo, skoczy si raz na zawsze. My, ja i mnie podobni, wyrwnamy rachunki. Nie po to bilimy si na tej wojnie, eby nas opluwano. Jeszcze si policzymy. - ycz powodzenia! Grey stara si zachowa rwny oddech. Z wysikiem rozprostowa zacinite w pici palce i star pot zalewajcy mu oczy. - Ale z panem, z panem nie warto si bi. Pan umar!

- Sk w tym, e obaj jestemy jak najbardziej ywi. Grey odwrci si i podszed do drzwi. Stanwszy przy schodach, obrci si w stron Marlowea. - Waciwie to powinienem podzikowa panu i Krlowi za jedno powiedzia zjadliwie. - Dziki nienawici do was obu utrzymaem si przy yciu. Powiedziawszy to odszed, nie ogldajc si za siebie. Marlowe popatrza na obz, a potem jeszcze raz na wntrze baraku i rozrzucone rzeczy Krla. Podnis talerz, na ktrym niegdy jedli jajka, i zobaczy, e zdy na nim osi kurz. Machinalnie postawi na nogi st, a na nim talerz, i zamyli si. Myla o Greyu i o Krlu, o Samsonie i Seanie, o Maxie i Texie, o tym, gdzie moe by ona Maca i czy Nai bya tylko snem, myla o japoskim generale, o przybyszach spoza obozu, o domu i o Changi. Czy ja wiem, czy ja wiem, zastanawia si bezradnie, czy to le si przystosowa? Czy to le stara si przey? Co bym zrobi na miejscu Greya? A co on by zrobi na moim miejscu? Co jest dobre, a co ze? Pomyla z blem, e jedyny czowiek, ktry - by moe - potrafiby odpowiedzie mu na to pytanie, zgin w mronych falach morza pod Murmaskiem. Jego wzrok napotka przedmioty nalece ju do przeszoci: st, na ktrym opiera chor rk, ko, na ktrym si ockn, aw, na ktrej siadywa z Krlem, fotele, na ktrych siedzieli i miali si - zestarzae, butwie-jce. W kcie lea zwitek japoskich dolarw. Marlowe podnis je, przyjrza si im, a potem wypuci z rk jeden po drugim. Ldujce na pododze banknoty obsiad rj much, ktry zrywa si i znw je obsiada. W progu Marlowe zatrzyma si. - egnajcie - powiedzia, ostatecznie rozstajc si ze wszystkim, co niegdy naleao do jego przyjaciela. - egnajcie i dzikuj. Wyszed z baraku i pody wzdu muru wizienia do bramy obozu, gdzie czeka cierpliwie konwj ustawionych rzdem ciarwek. Przy ostatniej z nich sta Forsyth, ktry wprost nie posiada si z radoci, e jego zadanie dobiego koca. Ledwo si trzyma na nogach, a w oczach mia pitno Changi. Wyda komend do odjazdu. Ruszya pierwsza ciarwka, za ni druga i trzecia, a wreszcie wszystkie opuciy obz. Marlowe tylko raz obejrza si za siebie.

By ju wtedy daleko. Changi przypominao per w szmaragdowej muszli, niebieskobia per pod kopu nieba tropikw... Zajmowao niewielkie wzniesienie, otoczone zewszd pasem zieleni; nieco dalej ziele ustpowaa miejsca zielonkawoniebieskiemu morzu, a morze gubio si w nieskoczonoci horyzontu. Marlowe odwrci gow i tak jak inni nie obejrza si wicej.

Tej nocy byo w Changi pusto. Ludzie odjechali. Zostay tylko owady. I szczury. Byy tam, gdzie zawsze. Pod barakiem. Wiele ich pado, bo ci, ktrzy je schwytali, zapomnieli o nich. Ale najsilniejsze yy nadal. Adam dar pazurami siatk, eby przedrze si na drug stron, do jedzenia. Rzuca si na ni i szarpa z t sam zawzitoci, z jak robi to niezmiennie od dnia, w ktrym go zamknito. I wytrwao jego zostaa nagrodzona. cianka klatki pucia, a on dopad jedzenia i poar je. A kiedy odpocz, ze zdwojon si rzuci si na nastpn klatk, a z czasem poar znajdujce si w niej miso. Przyczya si do niego Ewa i nasyci si ni, a ona nim, i zaczli buszowa razem. Pniej z jednej strony rw si zawali, wiele klatek otwaro i ywi karmili si martwymi, sabi stawali si pokarmem dla silnych, a ci, ktrzy przetrwali, byli rwni si. I buszowali, i walczyli midzy sob. A rzdzi Adam, bo by Krlem. A do dnia, kiedy wola, eby by Krlem, opucia go. Wwczas pad, suc za pokarm silniejszemu. Bo Krlem jest zawsze najsilniejszy, nie tylko dziki samej sile, ale dziki sile, sprytowi i szczciu. Krlem wrd szczurw.

You might also like