You are on page 1of 83

PIERRE GRIPARI 1 TP PT

Bajka o księciu Pipo, o koniu Pipo i


o księżniczce Popi

1
TPPierre Gripari urodził się 7 stycznia 1925 r. w Paryżu. Jest poetą, prozaikiem i dramaturgiem. Gripari
PT

pisze głównie dla dorosłych, ale w jego bogatym dorobku literackim znaleźć można także książki dla
dzieci, m.in.: „Opowiadania z ulicy Broca" (1967) i „Bajka o księciu Pipo..." (1976). Pisarz chętnie
uprawia tzw. fantastykę nowoczesną, łączącą stare rekwizyty baśniowe z realiami współczesności,
niejednoznaczną, pełną filozoficznych podtekstów. „Bajka o księciu Pipo" jest taką właśnie oryginalną,
pełną poezji, ale trudną opowieścią baśniową, w której autor zawarł refleksje nad dobrem i złem w
naturze ludzkiej, nad istotą władzy i sensem wolności, nad śmiercią i nieuchronnością przemijania.

1
Opowieść o kłamczuchu

A teraz zaczynam!
Pewnego razu był sobie mały chłopiec, kłamczuch, kłamczuch tak wielki, że sobie
tego nie wyobrażacie! Kłamał cały czas, przy każdej okazji i bez potrzeby.
Bywają dzieci, które kłamią ze strachu, chcąc ukryć psotę, aby uniknąć kary;
bywają takie, które kłamią z lenistwa, by wymigać się od odrabiania lekcji lub od
wyświadczenia przysługi. Bywają wreszcie i takie, które kłamią z próżności bądź z
głupoty, chcąc zaciekawić innych... Nie dotyczy to jednak naszego chłopca, który był
pracowity, uczynny, odważny, skromny. Kiedy zrobił jakieś głupstwo (co mu się
zdarzało, jak wszystkim), umiał dzielnie ponosić konsekwencje tego i nie zrzucał
nigdy winy na innych... Ale kłamał. Kłamał, ot, tak sobie, całkiem po prostu, bez
przyczyny i bez najmniejszych w świecie z tego korzyści dla siebie czy dla
kogokolwiek.
Była to jego jedyna wada, ale wada bardzo, bardzo poważna: nie można było ufać
niczemu, co mówił.
Aż pewnego dnia jego matka miała już tego dość i zaprowadziła go do doktora.
Pani doktor, która była czarodziejką, siedziała w dużym, oślepiająco białym pokoju,
pełnym metalowych przyrządów. Miała na sobie fartuch i okulary w przezroczystej
oprawie. Podczas gdy matka mówiła, pani doktor milczała i obserwowała małego. W
końcu zapytała go:
-- Co wczoraj robiłeś?
-- Był w szkole -- odrzekła matka.
-- Niech pani pozwoli odpowiadać chłopcu samodzielnie -- poprosiła pani doktor.
– A więc, powiedz mi, co robiłeś w szkole?
Chłopiec odparł bez wahania:
-- Pani zaprowadziła nas na księżyc i łowiliśmy księżycowe ryby!
-- Ależ to niemożliwe! – zawołała matka.
-- Niech mu pani pozwoli mówić -- powtórzyła pani doktor. -- A co jadłeś na obiad
w domu?
-- Kawałek spalonego drewna i starą, zgniłą kość.
-- To nieprawda, pani wie... -- zaprotestowała matka.
-- Chwileczkę, niechże pani pozwoli... A po południu, co robiłeś?
-- Miał zajęcia z rysunków -- szepnęła znów matka.

2
-- Pani będzie łaskawa... Więc co narysowałeś? -- Narysowałem tyłek profesora --
powiedział chłopiec.
-- Co narysowałeś?
-- Tyłek pana profesora. Pan od rysunków podszedł do tablicy, spuścił spodnie,
pokazał nam swój tyłek i myśmy go narysowali.
Tym razem matka, głęboko zasmucona, nie odezwała się już ani słowem.
Natomiast pani doktor zdjęła okulary i przetarła delikatnie oczy prawą dłonią.
-- Aha... -- rzekła po chwili. -- No, dobrze, skoro tak, to otrzymasz ode mnie dar:
od dziś nie będziesz więcej kłamać.
-- Nigdy już? -- Nigdy.
-- Nigdy w życiu? -- Nigdy.
-- A jeśli zechcę?
-- Jeśli nawet zechcesz, nie będziesz kłamał -- odpowiedziała pani doktor. --
Cokolwiek powiesz, wszystko okaże się prawdą. Dlatego od tej chwili, radzę ci,
zawsze dobrze się zastanów, zanim zaczniesz mówić.
Tego samego dnia wieczorem matka powiedziała do chłopca:
-- Czy wiesz, że pora już iść spać? A chłopiec na to:
-- Nie mogę, mamusiu, bo w moim łóżku śpi lew.
-- Nie pleć bzdur i biegnij szybko do łóżka. Chłopiec, który był dzieckiem
posłusznym, wyszedł bez słowa. Lecz, wchodząc do swojego pokoju, zatrzymał się w
progu przerażony: olbrzymi, płowy lew, wyciągnięty na łóżku, patrzył wprost na
niego.
Chłopiec obrócił się i pognał do matki.
-- Wiesz, mamo, to nieprawda, nie ma żadnego Iwa w moim łóżku.
-- Wiem dobrze, mój kochany. Idź się grzecznie połóż, zaraz przyjdę powiedzieć ci
dobranoc. Chłopiec zawrócił do swego pokoju. Bał się trochę, że znów znajdzie w
nim Iwa, ale lew zniknął.
Zgodzicie się ze mną, że to wydarzenie dawało dużo do myślenia. Jednakże nasz
mały przyjaciel nie od razu odzwyczaił się kłamać. Pewnego pięknego ranka, budząc
się, powiedział do matki:
-- Wiesz, mamo, dziś w nocy spaliła się moja szkoła. Spłonęła doszczętnie!
-- Nie opowiadaj głupstw--odpowiedziała matka. -- Idź się myć!
Chłopiec nie dał się dłużej prosić; umył się, ubrał, zjadł śniadanie i radosny
pobiegł do szkoły. Nie myślał już nawet o tym, co powiedział rano, aż tu nagle,
będąc dokładnie na ostatnim rogu ulicy, poczuł zapach dymu. Zawrócił pędem.
3
Zatrzymał się przed domem i krzyknął:
-- Mamo, mamo!
W oknie ukazała się matka.
-- Co się dzieje, kochanie? Zapomniałeś czegoś?
-- Mamo, wiesz, to nie była prawda! Szkoła wcale się nie spaliła!
-- Mam nadzieję, mój drogi... A teraz śpiesz się, bo się spóźnisz.
I chłopiec ruszył z powrotem. Kiedy skręcił za róg, zobaczył, że szkoła oczywiście
stoi na miejscu, biała i solidna. Był też i dym, ale pochodził z kupy zeschłych liści,
które tliły się na środku placu.
Po tym wydarzeniu przez dziesięć dni chłopiec nie skłamał ani razu! Ale dnia
jedenastego, akurat była to niedziela, nie mógł już dłużej wytrzymać. Gdy
przygotowywali się z matką do wizyty u babci, nagle krzyknął:
-- Wiesz, mamo, babcia nie żyje!
Matka zbladła i wybuchnęła:
-- Nie wygaduj głupstw! Co za pomysł!
W milczeniu opuścili dom i przeszli przez miasto. Dochodząc do babci, zauważyli
przed drzwiami wejściowymi zbiegowisko, podobne do tych, jakie się spotyka na
ulicy, gdy zdarzy się wypadek samochodowy. Były tam kobiety, mężczyźni i dwóch
czy trzech policjantów. Wszyscy ci ludzie dyskutowali, żywo gestykulując. Chłopiec
wystraszył się.
-- Mamo – zawołał – to nieprawda! Babcia nie umarła, czuje się bardzo dobrze!
-- Wiem o tym doskonale, mój mały -- drżąc odparła matka.
Przyspieszyli kroku. Babcia stała przed drzwiami. Wyglądała jak prawdziwy okaz
zdrowia, tylko była czerwona ze złości, bo piętnaście minut temu jakiś niebezpieczny
złodziej wszedł z nożem w ręku do jej mieszkania. Na szczęście dzielna babcia
złapała pogrzebacz i zaczęła okładać nim złodzieja, krzycząc przy tym tak głośno i
robiąc tyle hałasu, że sąsiedzi przybyli jej na pomoc. Złodziej rzucił sil do ucieczki, ale
było już za późno -- złapano go sto metrów dalej.
W rezultacie przygoda skończyła się szczęśliwie. Lecz chłopiec, który kochał swoją
babcię, tak się przeraził, że od tego dnia nigdy więcej nie skłamał. No, powiedzmy,
prawie nigdy... A jeśli przypadkiem miał ochotę zafundować sobie jeszcze czasem
jakieś małe kłamstewko, najpierw dobrze się zastanawiał, czy to, co powie, komuś
nie zaszkodzi.
Taka to jest historia małego chłopca -- kłamczucha.
Ale, powiecie, to nie jest przecież bajka o księciu Pipo! Oczywiście, że nie. Jeśli
4
zacząłem od opowiadania o kłamczuchu, to po to, żebyście zrozumieli jedną rzecz:
człowiek, który, jak ja, wymyśla pewne historie, jest trochę w takiej samej sytuacji,
jak chłopiec z tego opowiadania. Nie może kłamać. Nawet wtedy, kiedy zmyśla,
nawet kiedy to, o czym opowiada, jest absurdem, niemożliwością ---- mówi zawsze
prawdę, pewien rodzaj prawdy.
I właśnie dlatego, moi mali przyjaciele, jeżeli wasi starsi koledzy śmieją się z was,
że lubicie bajki, pozwólcie im na to i nie przejmujcie się ---- dawniej wiele ludzi,
bardzo starych, bardzo mądrych, z długimi brodami, lubiło bajki tak jak wy i miało
absolutną rację.
Teraz, jeśli chcecie, możecie narysować albo Iwa w łóżku, albo szkołę na placu z
palącą się kupą liści, albo też dom babci otoczony tłumem ludzi, ale to już jest
trudniejsze ze względu na policjantów.

Bajka o bajce

A teraz -- zaczynam!
Była sobie pewnego razu bajka, bardzo, bardzo piękna bajka, której nikt nigdy nie
napisał ani nie narysował, ponieważ nikt jej nie znał.
Powiecie mi, że to niemożliwe; że bajka nie może istnieć, jeśli nikt jej nie zna. W
zasadzie macie rację, ale tylko w zasadzie. Przypadek, jaki się zdarzył mniej bajce,
był dość szczególny. Oto jak się narodziła.
Działo się to pewnej nocy w pokoju hotelowym. Pan Piotr (ci spośród was, którzy
czytali „Opowieści z ulicy Broca 2 , wiedzą, kto to jest Pan Piotr*) spał i właśnie wtedy
TP PT

ta bajka mu się przyśniła. Powstawała, nabierała kształtów w jego śnie. Ukazywała


mu się, znikała, znów powracała w postaci pięknych obrazów, cudownych zdarzeń,
przyjemnych myśli.
Było to coś jakby szerokoekranowy film, a Pan Piotr był reżyserem, widzem,
aktorem, a nawet kompozytorem, ponieważ bajka stanowiła jednocześnie długi,
wspaniały, zachwycający utwór muzyczny.
-- Nie powinienem się budzić -- przekonywał siebie Pan Piotr -- a przynajmniej nie
od razu. Pośpię sobie jeszcze troszkę, aż ta bajka, przez ciągłe powtarzanie się,

2
TP PT Pan Piotr jest postacią, pod która ukrywa się sam autor. Wspólnie z zaprzyjaźnionymi dziećmi z

5
będzie wreszcie doskonała. Kiedy przybierze już formę skończoną, wstanę i zanotuję
ja na jakimś świstku.
Spał dalej, a ona, jak wciąż od nowa odtwarzany film, powtarzała się raz, drugi,
trzeci, coraz to bardziej kolorowa, bogatsza w szczegóły, bardziej porywająca,
piękniejsza.
Gdy osiągnęła najwyższy stopień doskonałości, Pan Piotr obudził się, otworzył
jedno oko i powiedział sobie:
-- No, trzeba się ruszyć i zanotować przynajmniej w skrócie tę bajkę...
Ale łóżko było ciepłe, pokój zimny, noc czarna, a Panu Piotrowi chciało się jeszcze
spać. Patrząc na zegarek leniwie pomyślał:
-- Co? Dopiero piąta? A dziś niedziela! Och! Pośpię sobie jeszcze! A tę bajkę
zapiszę, jak wstanę, za jakieś cztery, pięć godzin... W końcu nie uleci!
Jednak, fakt faktem, uleciała. Tuż przed południem, kiedy Pan Piotr wstał, bajka
unosiła się w powietrzu, ponad nim, niewidoczna... a on... zapomniał o niej.
Ona tymczasem robiła wszystko, żeby mu się przypomnieć. Okrążała go,
przysiadała na jego głowie, dawała mu znaki... Na próżno.
Wtedy wpadła na inny pomysł: kiedy Pan Piotr szedł do łazienki myć się, siadła
na jego ramieniu (była tak lekka, że zupełnie jej nie czuł) i zaczęła mu szeptać do
ucha:
-- Panie Piotrze, przypomnij sobie swój sen! To ja, bajka, piękna bajka, którą
widziałeś we śnie. Błagam cię, opowiedz mnie! Panie Piotrze, Panie Piotrze,
przypomnij sobie swój sen! Opowiedz go, zapisz. Jestem piękną bajką, którą miałeś
napisać. Przypomnij mnie sobie, opowiedz mnie, napisz mnie, to ja, bajka, to ja, twój
sen...
I tak dalej.
Przez pierwsze trzy minuty Pan Piotr nie słyszał nic. Potem nagle zamarł, szczotka
do zębów w prawej ręce, szklanka do zębów w lewej, usta pełne białej piany.
-- Ale właściwie -- powiedział do siebie -- czy mnie się dziś w nocy coś nie śniło?
-- Tak, tak -- odpowiedziała bajka trzepocząc się na jego ramieniu.
-- Coś mi się zdaje, że tak--ciągnął Pan Piotr. -- gniła mi się jakaś bajka!
-- Tak, tak!
-- Chciałem ją od razu zanotować, ale ogarnęło mnie takie lenistwo...
-- Tak, tak...
-- Szkoda, powinienem był jednak zmusić się do wstania, a tak, to ją

małej paryskiej ulicy układa niezwykłe historie, zebrane w książce „Opowieści z ulicy Broca".
6
zapomniałem... Ale spróbujmy sobie przypomnieć, o czym to ta bajka mówiła? -- O
królu!
-- Czy nie o drzewie? -- Nie, nie! O królu!
-- Albo o urzędniku pocztowym? -- O królu, o królu, o królu!
-- Czy też o kilogramie miękkiego sera? -- 0 królu, mówię ci, o królu!
-- A czy nie o inspektorze Urzędu Podatkowego Trzynastego Okręgu Paryskiego
Dwudziestego Ósmego Inspektoratu Centralnego...
-- Nie! --zaprzeczyła zrozpaczona bajka.
-- Och, do licha! -- zdenerwował się Pan Piotr. -- Kiedy jakaś bajka jest naprawdę
piękna, to się ją pamięta! Jeżeli ją zapomniałem, to widocznie aż tak piękna nie była!
-- Ależ tak, tak, jestem bardzo piękna! krzyknęła bajka ze wszystkich sił.
Lecz, niestety, Pan Piotr był już zanadto rozbudzony, żeby ją usłyszeć.
I tak to bajka przyszła na świat, nie opowiedziana, nie napisana i nie znana
nikomu.
Kiedy spostrzegła, że Pan Piotr przestał już się nią interesować i chodził sobie nie
zajmując się nią więcej, jakby nigdy nie istniała, wpadła w taki gniew, że aż cała
poczerwieniała.
-- A! To tak! -- zawołała. -- Mój własny ojciec mnie się wypiera! Dobrze, skoro
rzecz tak się ma, każę się opowiedzieć gdzie indziej!
I korzystając z tego, że okno było otwarte, odleciała sobie. Długo krążyła po
ulicach Paryża bezskutecznie zaczepiając przechodniów, próbując zwrócić uwagę na
siebie, ukazać się im, pogadać z nimi, zatrzymać ich... Ale przechodnie niczego nie
zauważali. Nie widzieli jej, bo była niewidzialna, nie słyszeli jej, bo była niesłyszalna, i
kiedy siadała na nich, nie czuli jej, bo była nieważka. (Wszystkie te trudne słowa są
w słowniku).
Wreszcie bajka zrozumiała, że istniała jedynie we śnie.
-- Muszę znaleźć kogoś, kto śpi -- pomyślała. --Taki ktoś mnie usłyszy.
Opuściła Paryż i w podmiejskim ogródku znalazła proboszcza, który zagłębiony w
leżaku spał z brewiarzem na kolanach.
-- Księże proboszczu, niech ksiądz mnie opowie -- poprosiła.
-- Co? -- nie budząc się mruknął proboszcz. -- Księże proboszczu, jestem piękną,
bardzo piękną bajką! Bądź tak uprzejmy i opowiedz mnie!
-- Jesteś bajką? Jaką bajką? -- zdziwił się proboszcz przez sen.
Więc bajka zaczęła mu cierpliwie opowiadać samą siebie. Gdy skończyła,
proboszcz się nadąsał:
7
-- Wcale to ładne, ale powiedz mi taką rzecz: czy ty nie mówisz nic o Panu Bogu?
-- A dlaczego miałabym mówić o Panu Bogu?
-- Dlaczego? Coś podobnego! Zawsze trzeba mówić o Panu Bogu!
-- Jeśli mam być szczera, nie widzę konieczności...
-- W takim razie nie interesujesz mnie. Dobranoc.
-- Żegnaj...
I bajka odleciała sobie, zostawiając proboszcza pogrążonego we śnie.
Kilka godzin później, po obiedzie, dostała się przez okno do salonu niedużej willi.
W fotelu drzemał jakiś młody dziennikarz; a tymczasem jego kawa wolno stygła na
małym stoliku.
-- Panie dziennikarzu, jestem piękną bajką, która zgubiła swego ojca! Niech mnie
pan opowie albo napisze, nie pożałuje pan tego!
-- Jakiego rodzaju bajką jesteś? -- zapytał dziennikarz pogrążony w sennym
odrętwieniu. -- Posłuchaj mnie tylko!
I bajka po raz drugi opowiedziała siebie. Gdy skończyła, dziennikarz rzekł
rozczarowany, z niezadowoleniem:
-- To wszystko? A socjalizm to co? A rewolucja? A zmiany ustrojów?
-- Ale ja z tym wszystkim nie mam nic wspólnego!
-- To wielka szkoda -- stwierdził dziennikarz. Spróbuj opowiedzieć o tym, a
zobaczysz, że staniesz się jeszcze piękniejsza!
-- Jestem taka, jaka jestem! Jeśli się to panu nie podoba -- dobranoc.
-- Wobec tego, żegnaj -- odpowiedział dziennikarz pochrapując z lekka.
Biedna bajka na próżno całymi dniami, tygodniami szukała kogoś, kto mógłby ją
napisać lub zechciałby ją opowiedzieć. Nikt nie chciał przyjąć jej takiej, jaką była.
Jedni uważali ją za zbyt taką, a za mało siaką. Inni --na odwrót--zarzucali jej, że jest
zbyt siaka, a nie dość owaka. Każdy chciał ją ulepszać i usiłował ją zmieniać na swój
sposób.
Po upływie kilku miesięcy piękna bajka była nie do poznania, biedactwo:
chuda, blada, w łachmanach, ledwie żywa. Bo, trzeba wam wiedzieć, bajka nie
opowiedziana, bajka zapomniana, szybko marnieje i prędzej czy później ginie z
wyczerpania. Wzgardzone biedactwo, kiedy ujrzało siebie u kresu istnienia,
zdecydowało się powrócić do swego ojca.
„Ostatecznie -- pomyślała -- nic takiego nie zrobił, tylko o mnie zapomniał. Nie
chciał wcale mnie przeinaczać, zmieniać na coś, czym nie jestem..."
Zebrała resztki sił i pewnego wiosennego wieczoru zjawiła się w tym samym
8
pokoju, który opuściła ostatniej jesieni. Przyszedł Pan Piotr, zdjął ubranie, położył się
do łóżka, poczytał trochę, a potem zgasił lampę i zasnął.
Wkrótce po zaśnięciu bajka ukazała mu się jako mała, biedna dziewczynka, chora
i zmęczona.
-- Kto ty jesteś? -- zapytał.
-- To ja, bajka, piękna bajka, którą wyśniłeś u biegłego roku i którą zapomniałeś
napisać!
-- Wróciłaś? Co za szczęście! No to teraz opowiadaj!
-- Nie mogę, zbyt opadłam z sił.
-- Jeśli brak ci sił, czerp je ze mnie i mów.
-- Nie mogę, jest mi zbyt zimno!
-- Jeśli ci zimno, połóż się przy mnie i śpij. Wobec tego bajka położyła się przy
Panu Piotrze, rozgrzała się, wzmocniła nadwątlone siły i następnego dnia rano wstała
piękniejsza niż kiedykolwiek.
Słusznie się domyślacie, że tym razem Pan Piotr nie ociągał się ze wstaniem z
łóżka! Gdy tylko otworzył oczy, od razu zerwał się, wziął długopis, kilka kartek
papieru i zaczął pisać, pisać...
W ten sposób kończy się bajka o bajce.
Zaraz mi znowu powiecie, że to nie to, że to nie jest bajka o Pipo. Otóż tak,
właśnie! Ta biedna, opuszczona bajka, zgubiona i odnaleziona, której mało
brakowało, żeby w ogóle nie była napisana, to właśnie bajka o księciu Pipo, o koniu
Pipo i o księżniczce Popi. I to ją właśnie teraz opowiem.
A w tej chwili, jeśli macie ochotę, możecie narysować Pana Piotra, jak myje zęby,
a piękna bajka (maleńka, skrzydlata dziewczynka), przycupnęła na jego ramieniu i
mówi mu coś do ucha. Lub, jeśli wolicie, księdza proboszcza, który śpi, wyciągnięty
na swoim ogrodowym leżaku. Albo może... Ale, ostatecznie nie muszę dawać wam
rad, jesteście wystarczająco duzi, żeby wybierać sami. A teraz już naprawdę
zaczynam.

9
Podróż we śnie

Król jest smutny. A przecież jest bardzo dobry, bardzo bogaty i potężny. Królowa,
jego żona, także jest bardzo bogata, wszechwładna i bardzo, bardzo dobra. Kochają
się czule i są kochani przez swoich poddanych. Żyją we wspaniałym zamku,
otoczonym wielkim parkiem, w sercu szczęśliwego, spokojnego królestwa. Lecz
pomimo to król jest smutny. Smutny, bo nie ma syna, który mógłby po nim
dziedziczyć.
Tego ranka, kiedy jedli śniadanie w zamkowej sali, królowa pyta króla:
-- Dlaczego jesteś taki smutny, mój przyjacielu?
-- Bo nie mam syna, pani -- odpowiada król. -- A gdybyś poszedł poradzić się
biskupa?
-- Ooo! To dobra myśl!
Zaraz po śniadaniu król udaje się do biskupa. -- Księże biskupie, chciałbym mieć
syna.
-- Panie -- odpowiada biskup -- mogę modlić się za ciebie, ale syna dać ci nie
mogę.
Tego samego dnia w południe, kiedy jedli obiad w zamkowej sali, królowa odzywa
się do króla:
-- Dlaczego jesteś taki smutny, mój przyjacielu?
-- Bo -- mówi król -- chciałbym mieć syna. -- A gdybyś poradził się nadwornego
lekarza?
-- Ooo! To dobry pomysł!
Natychmiast po wypiciu kawy król każe prosić nadwornego lekarza.
-- Doktorze, chcę mieć syna. A lekarz odpowiada:
-- Proszę przestać palić, pić tylko wodę i jeść wstrzemięźliwie.
-- I uważasz, że dzięki temu będę mieć syna? – Nie -- odpowiada lekarz -- lecz
będziesz, panie, żyć dłużej.
-- To mi nie wystarcza. Potrzebuję syna!
-- Panie -- mówi lekarz -- mogę cię leczyć, kiedy jesteś chory, ale dać ci syna,
niestety, nie mogę. Tego samego wieczoru, podczas kolacji, królowa powiada do
króla:
-- Dlaczego jesteś taki smutny, mój przyjacielu?
-- Bo...--zaczyna król. Ale królowa mu przerywa:

10
-- Ach tak, przypominam sobie! Lecz powiedz mi, mój przyjacielu, dlaczego nie
poradzisz się Wielkiej Czarodziejki z Kresów Wód, z Kraju-do-którego-idzie-się-tylko-
we-śnie?
-- Ooo! To świetna myśl! -- woła król.
Kończy kolację, wsiada do samochodu i mówi do swojego szofera:
-- Na Dworzec Snów, proszę. Na dworcu podchodzi do kasy.
-- Proszę bilet powrotny do Kraju-do-którego-idzie-się-tylko-we-śnie.
-- W tej chwileczce, Wasza Wysokość. Dostaje bilet, podaje go do
przedziurkowania.
-- Przepraszam, który peron?
Bileter odpowiada:
-- Dwudziesty drugi. Odjazd za piętnaście minut.
Król biegnie na peron i co widzi? Zamiast pociągu--na torach ogromne łoże, łoże
jeżdżące, oczywiście, ale prawdziwe, z materacem, z wałkiem, z poduszką, z
prześcieradłami i kołdrami. Król staje zupełnie ogłupiały, nie wie, co robić. Na
szczęście podchodzi konduktor.
-- Wasz bilet, Panie... Dziękuję. A teraz proszę się rozebrać.
Król zdejmuje szaty i oddaje je konduktorowi nie zostawiając na sobie nic prócz
korony. Następnie wkłada piżamę, którą znalazł pod poduszką, i posłusznie się
kładzie, a konduktor otula go kołdrą.
-- A teraz śpijcie, Panie. Jak tylko Wasza Wysokość zaśnie, łoże ruszy po szynach.
Król zamyka oczy. I już mu się wydaje, że łoże zaczyna jechać. Otwiera jedno
oko, by to sprawdzić; łoże nie drgnęło.
-- Proszę spać! -- mówi konduktor.
Zamyka więc oko. Poddaje się. Tym razem nie ma wątpliwości: łoże posuwa się
do tyłu. Zaciekawiony odjazdem uchyla drugie oko...
-- Proszę spać! Proszę spać! -- powtarza konduktor.
Po raz trzeci król zamyka oczy. Wreszcie zmaga go sen. W łożu jest dobrze,
miękko, ciepło. Czuje, że staje się ciężki, bardzo ciężki. Rozpłaszcza się jak naleśnik,
rozpływa się jak miód, rozlewa się jak letnia woda. Nie wie już nawet, że jest królem,
nie wie, że jest człowiekiem ani kto to jest człowiek. I odjeżdża nie zdając sobie
sprawy--wprzód czy w tył, nie wie, czy wznosi się, czy opada... Jest tak szczęśliwy,
że nie myśli już o otwieraniu oka.
Łoże rusza. Z początku toczy się łagodnie, potem coraz szybciej i szybciej, lecz
ruchem tak miarowym, że nie czuje się ani jednego wstrząsu. Po opuszczeniu stacji
11
mija tunel, następnie wydostaje się na otwarte pole. Wokół jasna, letnia, księżycowa
noc, usiana gwiazdami. Szyny śpiewają pod nim i ich piosenka miesza się z graniem
świerszczy. I oto ukazują się wzgórza. Łoże wjeżdża, zjeżdża, później znów wjeżdża i
znów zjeżdża. Ale za każdym razem wjeżdża wyżej i zjeżdża nie tak nisko jak
poprzednio, w ten sposób znajduje się wreszcie na szczycie wysokiej, wysokiej góry,
która kończy się skalistym urwiskiem, ogromną, pionową ścianą, wznoszącą się nad
morzem. Łoże, nie zwalniając, dojeżdża do krawędzi i pogrąża się w nicość.
Szyny już nie śpiewają. Król unosi się w przestworzach, wśród gwiazd, ponad
oceanem, w cudownej ciszy.
(Jeśli chcecie, możecie narysować łóżko, które szybuje ponad morzem, nad
łóżkiem księżyc, w łóżku--król, który śpi w koronie na głowie).
Trwa to długo, bardzo długo. Potem łoże zniża swój lot, opada bardzo wolno, tuż
ponad wody, muska grzbiety fal. Wreszcie osiada na powierzchni i pływa -- cały czas
z królem w środku --jak mały stateczek na falującym morzu.
Przez całą noc pcha je wiatr. Dopiero wczesnym rankiem król otwiera oczy: łoże
osiadło na piaszczystej plaży.
-- Musiałem dojechać -- myśli król.
Przeciąga się, wstaje, idzie boso ku skalistej ścianie, w której otwiera się grota. U
wejścia siedzi stara, bardzo stara kobieta i patrzy na niego. Kiedy król zbliża się do
niej, mówi schrypniętym głosem:
-- Dzień dobry, Wasza Wysokość. Czy miałeś dobrą podróż?
Ale tutaj przerywam, ponieważ król odpowiada dopiero w następnym rozdziale.

Sklep z dziećmi

-- Bardzo dobrą -- odpowiada król -- dziękuję. Sądzę, że pani jest Wielką


Czarodziejką z Kresów Wód?
-- Tak, to ja.
-- W takim razie--mówi król--mam zaszczyt...
I składa jej głęboki ukłon. Staruszka tymczasem wstaje i strzepuje suknię.
-- A teraz chodź ze mną -- mówi. Król patrzy na nią okrągłymi oczami.
-- Ale... Nie wie pani jeszcze, czego chcę!

12
-- Oczywiście, że wiem. Chcesz małego księcia, który zasiadłby na tronie, kiedy
ciebie już nie będzie. Czyżbym się myliła?
-- Nie, to prawda -- przyznaje król. -- No więc chodź.
Król podąża za staruszką. Wchodzi do groty. Najpierw przemierzają ciemny, długi
korytarz, pełen alg, muszli, kałuż, małych wystraszonych krabików, które umykają
przed nimi i chowają się w skalnych zagłębieniach. Później korytarz się rozszerza,
rozjaśnia jakimś różowym blaskiem i oto w końcu znajdują się w ogromnej sali,
pełnej ludzi z różnych stron świata, ubranych według wszelkich możliwych zwyczajów
i mód. Wokół tej sali, w koralowych ścianach, wydrążone są małe wnęki, nisze, i w
każdej z nich znajduje się maleńkie dziecko, prawdziwe, żywe maleństwo, czasem
dwa lub więcej, i każde ma na szyi łańcuszek ze swoim imieniem napisanym na złotej
tabliczce.
Król patrzy, nie rozumiejąc. Pyta dobrej Czarodziejki:
-- Ale... gdzie jesteśmy?
-- Jesteś tu -- odpowiada -- w Wielkim Sklepie z Dziećmi, które się Urodzą. To
właśnie tutaj przyszli rodzice wybierają sobie dzieci.
-- Oho, świetnie! -- mówi król. -- Czy ja też mogę sobie wybrać?
Staruszka śmieje się:
-- Możesz spróbować, ale... Uprzedzam cię: dziecko także będzie miało prawo
wyboru. Jeśli cię nie zechce na ojca, może ci odmówić. A jeśli raz ci odmówi, po raz
drugi będziesz mógł wybierać dopiero w następnym roku. Radzę więc jeszcze się
zastanowić!
-- Och, dobrze, dobrze, dobrze... -- mruczy król w zadumie.
Przemierza salę. Widzi dzieci o różnych kolorach skóry: czarne, białe, żółte.
Niektóre są słabe, źle zbudowane, chore. Inne -- śliczne, prześliczne, ale robią
wrażenie niedobrych albo leniwych bądź głupich. Król przygląda się, waha, chodzi od
jednego do drugiego, wraca... Aż oto na środku sali zauważa długi rząd ludzi, którzy
tworzą kolejkę do jednej z nisz. Pyta staruszki, która go nie opuszcza: -- A ci tutaj, na
co oni czekają?
Czarodziejka odpowiada:
-- To są ludzie, którzy, jak ty, chcą być ojcami. -- A dlaczego wszyscy zgromadzili
się przed tą samą wnęką?
-- Dlatego, że każdy z nich chce być ojcem Pipo.
Król przygląda się dziecku, które uśmiecha się ze swej niszy. Istotnie, na
tabliczce, która wisi na jego szyi, widnieje imię Pipo.
13
-- A cóż on ma takiego szczególnego w sobie, ten Pipo?
-- Jeszcze nic -- mówi staruszka. -- Ale kiedy przyjdzie na świat, będzie odważny,
uczciwy i bardzo dobry. Dokona wielkich rzeczy i przeżyje
wspaniałe przygody. Ponadto będzie miał taką moc, że gdy wyrazi jakieś życzenie, a
będzie tego pragnął z głębi serca -- życzenie urzeczywistni się.
Słysząc te słowa król podskakuje z radości. -- Chcę właśnie jego! -- krzyczy.
-- Skoro go chcesz -- mówi staruszka -- możesz szczęścia spróbować, ale uwaga!
Pipo jest wymagający. Odmówił już setkom ojców! Jeśli tobie również odmówi, w
tym roku nie będziesz jeszcze miał dziecka!
-- Trudno -- odpowiada król. -- On albo żaden!
I zajmuje miejsce wśród oczekujących. Ogonek posuwa się powoli. Jeden po
drugim, kolejno, przyszli ojcowie zatrzymują się przed Pipo, schlebiają mu, błagają,
próbują go przekupić. Pipo stawia każdemu kilka pytań, po czym potrząsa przecząco
głową:
-- Nie, nie chcę cię. Odejdź!
„Byle tylko -- rozmyśla król -- nie zgodził się na kogoś, zanim mnie wysłucha"'.
Z niecierpliwości przestępuje z nogi na nogę. A Pipo nadal spokojnie wszystkim
odmawia. Zbliża się kolej króla. A on i ma nadzieję, i boi się. A jeśli Pipo odmówi i
jemu? Przed nim już tylko pięć osób. Tylko cztery. Tylko dwie...
Właśnie nadeszła kolejka jakiegoś bogatego wieśniaka, który pyta Pipo:
Chcesz być moim synem? Mam pieniądze, ziemię...
Ale Pipo przerywa mu:
-- Co mi dasz, kiedy skończę piętnaście lat? -- Dam ci trzy winnice na słonecznych
stokach. Pipo krzywi się.
-- Nie, nie chcę cię. Idź sobie.
Teraz już tylko jedna osoba. Jest nią bogaty, dobrze ubrany, wypucowany
mieszczanin. Pyta on Pipo:
-- Czy chcesz być moim synem? Mam trzy fabryki, dwa teatry, sześć dzienników,
siedem partii politycznych, dwa banki...
Ale Pipo przerywa mu:
-- A co mi dasz, jak skończę piętnaście lat? -- Wspaniały samochód!
Pipo wybucha śmiechem. Oby tylko się nie zgodził! Lecz Pipo odpowiada znowu:
-- Nie, nie chcę cię: Idź sobie.
Bogaty mieszczanin odchodzi wściekły. Teraz kolej na króla. Król ledwie śmie
mówić, bełkocze, jąka się:
14
-- Czy ty mnie chcesz, Pipo? Tak cię pragnę mieć! A moja żona jest taka dobra!
Będziemy cię bardzo kochać, będziesz królem wielkiego królestwa...
-- A co mi dasz, jak skończę piętnaście lat? Król robi się strasznie blady. Jednak
powinien się spodziewać, że Pipo postawi mu to samo pytanie, co innym! Ale nie
pomyślał o tym: zupełnie nie wie, co ma mówić, nie może znaleźć odpowiednich
słów, czuje, że zaraz oszaleje. Ludzie za nim śmieją się szyderczo. W końcu jednak
bierze głęboki oddech i rzuca gwałtownie pierwsze lepsze słowa, które mu
przychodzą na myśl.
-- Dam ci... czerwonego konika! Twarz Pipo rozjaśnia się.
-- Czerwonego konika? Naprawdę?
-- Tak, małego, czerwonego konika! -- gorączkowo wyrzuca z siebie król.
-- I będzie można się z nim bawić i jeździć na nim?
-- Tak, tak, jeździć na nim!
-- I spacerować z nim, i mieć w nim przyjaciela? -- Tak, mieć przyjaciela, tak!
-- W takim razie--mówi Pipo--bądź moim ojcem!
-- Dziękuję, Pipo, dziękuję!
Król płacze z radości. Ludzie, którzy tworzyli kolejkę, rozchodzą się, głośno
wyrażając niezadowolenie.
-- Masz szczęście! --odzywa się Czarodziejka. -- Czy mogę go zabrać ze sobą od
razu? -- pyta rozgorączkowany król.
-- To niepotrzebne, przyślę ci dziecko. Znajdziesz je, gdy się obudzisz.
Zaledwie to powiedziała -- wszystko znikło. Król budzi się w zamku, w swoim
pokoju, w łóżku. Nad nim pochyla się służący.
-- Panie, Panie! Proszę wstać!
-- Co? Co takiego? Co się dzieje? -- Proszę wstać! Macie, Panie, syna!
Król podrywa się natychmiast, narzuca na siebie szlafrok i pędzi do królowej. Tuż
przy niej, w kołysce, śpi maleństwo. Król od razu je rozpoznaje. -- Dzień dobry,
książę Pipo -- mówi.
Dziecko otwiera oczy, lecz nie odpowiada. Od momentu, gdy się znalazło na
świecie, wszystko zapomniało, nie potrafi nawet mówić, będzie się musiało nauczyć
od nowa.
Teraz możecie narysować... Słowo daję, rysujcie, co się wam żywnie podoba!

15
Koń Pipo

Mijają lata, książę Pipo rośnie. Rośnie szybko, bardzo szybko, a uczy się jeszcze
szybciej. Bo Czarodziejka nie skłamała: spełniają się wszystkie jego życzenia. Dzieje
się tak za sprawą jakiejś siły magicznej czy po prostu dlatego, że jest on wytrwalszy,
pracowitszy, odważniejszy niż inni?
W każdym razie łatwo uczy się wszystkiego, czego chce się nauczyć. Chce biegać,
skakać, pływać lepiej niż jego koledzy, i osiąga to. Chce grać, lepić z gliny, rysować, i
robi to. Chce poznać geografię, historię, rachunki, wszystkie dziedziny wiedzy, i
poznaje je. Chce mówić pięcioma czy sześcioma językami, i mówi. Chce umieć
zbudować dom, skonstruować statek, naprawiać maszyny, i potrafi to zrobić.
Słowem, umie wszystko, bo wszystko go interesuje.
Czasem nawet jego rodzice są tym zaniepokojeni.
-- Nie pracuj tak ciągle, Pipo, odpocznij trochę!
Ale Pipo im odpowiada:
-- Nie jestem zmęczony.
Bo praca go nie męczy. Po jednej odpoczywa przy drugiej. To właśnie
nicnierobienie go nudzi. Ponadto jest bardzo rozsądny, a jego postępowanie wydaje
się dawać dobre rezultaty, toteż król i królowa ufają mu.
W ten sposób Pipo wzrasta do piętnastego roku życia. W dniu ukończenia
piętnastu całe królestwo świętuje rocznicę jego urodzin. Dostaje prezenty, prowadzą
go do teatru, wszyscy śpiewają, śmieją się, tańczą. Dzień kończy się uroczystym
przyjęciem. Ale oto przy deserze Pipo zrywa się od stołu.
Matka pyta:
-- Co się stało, mój synku? Jesteś bardzo blady!
-- Nie wiem – odpowiada Pipo – nie czuję się dobrze.
Pierwszy raz słyszę coś podobnego. Cały dwór milknie.
-- Och! -- mówi król -- to nic. Po prostu mała niestrawność. Idź połóż się, jutro
będzie lepiej.
Lecz nazajutrz rano wcale nie jest lepiej. Książę Pipo jest słaby, bez apetytu,
gorączkuje. Wzywają do niego nadwornego medyka.
- Co mu jest, doktorze?
A doktor odpowiada:

16
-- Książę Pipo umiera z powodu nie dotrzymanej obietnicy.
-- Jakiej obietnicy? Czego? Czyjej?
-- A tego -- mówi doktor -- to ja już nie wiem. Do ciebie, Panie, należy odkrycie
jej.
Król pyta swego syna:
-- Czy pragniesz czegoś, książę Pipo?
-- Nie -- mówi Pipo -- nie mam na nic ochoty.
-- Czy może ktoś tutaj coś ci przyrzekł? Obiecał?
-- Nie -- odpowiada Pipo -- nie sądzę.
Król nalega:
-- Ale zastanów się dobrze, może ktoś, nie wiem kto, obiecał ci coś i nie dał ci
tego?
-- Możliwe -- mówi Pipo -- ale niczego sobie nie przypominam. Zostaw mnie
samego, dobrze? Jestem taki zmęczony...
Ojciec, zrozpaczony, wychodzi z pokoju, zamyka się w swoim gabinecie i zaczyna
płakać. Po pięciu minutach ktoś puka do drzwi.
-- Kto tam? -- krzyczy król.
-- Stajenny z Królewskiej Stajni.
-- Jestem zajęty!
-- Ale to pilne!
-- Mało mnie obchodzi!
-- Ale to bardzo pilne!
-- Dobrze już, wchodź. Tylko streszczaj się!
Stajenny przekracza próg gabinetu. Jest to stary, mocno przygarbiony, zalękniony
chłop. Król pyta go szorstko:
-- No więc, czego chcesz?
-- Panie, biała klacz urodziła małego, czerwonego konika!
-- A co to mnie może obchodzić! – krzyczy rozgniewany król.
Stajenny opuszcza głowę i wychodzi. Ledwie znalazł się za drzwiami, a król
przyzywa go z powrotem:
-- Zaczekaj. Coś powiedział?
-- Panie, biała klacz urodziła małego, czerwonego konika.
-- Jakiego? Czerwonego?
Stajenny zastanawia się, czy król nie zwariował. Drżąc, odpowiada:
-- Czerwonego, Wasza Wysokość.
17
Dopiero teraz król rozumie. To przecież on, w Sklepie z Dziećmi, przyrzekł księciu
Pipo małego, czerwonego konika. I to z powodu tej zapomnianej obietnicy jego syn
teraz umiera.
Król rwie włosy z głowy. Jest wściekły na siebie za własną głupotę.
Wreszcie zwraca się do stajennego:
-- Przyprowadź małego konika na dziedziniec, pod okna księcia Pipo. Natychmiast,
słyszysz? Nie masz chwili do stracenia!
-- Dobrze, Panie, już lecę!
Stajenny wybiega, a król pędzi co sił w nogach do chorego dziecka.
Chłopiec śpi. Jest bardzo blady. Przy jego łóżku siedzą królowa i lekarz.
-- Pipo, mój synku, wstań! -- woła król, wbiegając.
-- Ciii! – daje znaki królowa.
-- Dziecko śpi -- szepcze lekarz.
Lecz król nie słucha. Budzi małego księcia.
-- Wstań, Pipo. Wyjrzyj przez okno. Mam niespodziankę dla ciebie, piękną
niespodziankę!!
-- Ależ on się przeziębi! -- protestuje przerażona królowa.
-- Królowa ma rację, Panie--mówi lekarz. Można się obawiać różnych powikłań.
Ale król nie daje mu skończyć.
-- Tere-fere! Nie będzie żadnych powikłań. Ja go wyleczę, to nie potrwa długo!
Podtrzymując księcia Pipo, prowadzi go do okna.
-- A teraz spójrz na dziedziniec. Co widzisz?
Pośrodku podwórza stoi stajenny, a przy nim mały, czerwony konik, malutki,
ognistoczerwony, z wielką, okrągłą głową; drży na słabych jeszcze nogach, które
robią wrażenie zbyt długich... Na jego widok książę Pipo różowieje z radości. Pyta
ojca:
-- Czy on jest dla mnie?
-- Tak, mój synu.
-- Dla mnie do zabawy i do jeżdżenia?
-- Tak, tak, do jeżdżenia!
-- Do przejażdżek i żebym miał w nim przyjaciela?
-- Tak, żebyś miał w nim przyjaciela!
-- Dziękuję, tatusiu, dziękuję!
Pipo całuje ojca, który płacze ze szczęścia. Później znów patrzy w okno i mówi:
-- Będzie się nazywał Pipo, tak jak ja!
18
I tym samym tonem wykrzykuje:
-- Jestem głodny!
Natychmiast dają mu wszystko, czego tylko zapragnie. Je, pije, zasypia... a
nazajutrz rano budzi się zdrowy.
Gdybym był na waszym miejscu (ale ja nikogo do niczego nie zmuszam),
narysowałbym na środku podwórza małego, ognistoczerwonego źrebaka ze
stajennym, który go trzyma za uzdę, a w oknie księcia Pipo.

Wzajemna tresura

Książę Pipo, tylko co wyleczony, nie odstępuje swego nowego przyjaciela --


małego, czerwonego konika. Uczy się go karmić, obrządzać, przyzwyczaja go powoli
do posłuszeństwa. Trwa to rok. Po roku mały konik Pipo staje się dorosłym koniem.
Natomiast książę Pipo jest zaledwie młodzieńcem.
Pewnego dnia książę wstaje i mówi:
-- Dziś nauczę się dosiadać swego konia.
Idzie po swego konia do stajni, wiedzie go do parku i wskakuje mu na grzbiet. Ale
koń Pipo nie lubi tego. Jednym wierzgnięciem zrzuca młodego pana na ziemię. Książę
Pipo podnosi się i ponawia próbę. Czerwony koń zrzuca go jeszcze raz, i drugi, i
dziesiąty... ale książę jest cierpliwy. Zrzucony, za każdym razem podnosi się, za
każdym razem dosiada konia ponownie, coraz lepiej trzymając się w siodle, tak że w
południe najzwyklej w świecie wraca do zamku na obiad konno.
Podczas posiłku, przy stole, ojciec go pyta:
-- No, jak tam, Pipo, co zdziałałeś dziś rano?
-- Dziś -- mówi Pipo -- nauczyłem mego konia chodzić pod jeźdźcem.
W tym samym czasie, w stajni, biała klacz, matka konia Pipo, pyta swego
źrebaka:
-- Co zdziałałeś dziś rano, mój synu?
A on, całkowicie pochłonięty jedzeniem siana, odpowiada niedbale:
-- Dziś nauczyłem mego księcia trzymać się w siodle.
(Zapomniałem wam powiedzieć, że w tym kraju konie umieją mówić. Mówią
jednak bardzo rzadko i tylko wtedy, kiedy są absolutnie pewne, że nikt ich nie

19
słyszy).
Następnego dnia rano książę Pipo wstając planuje sobie:
-- Dziś zmuszę mego konia do posłuszeństwa.
Idzie po konia Pipo do stajni, prowadzi go do parku i każe mu chodzić tam i z
powrotem, zatrzymywać się, ponownie ruszać, kroczyć w przód, cofać się, skręcać w
lewo, w prawo...
Wszystko to nie przychodzi łatwo! Początkowo koń chce robić jedynie to, na co
ma ochotę: biegnie zamiast iść, idzie zamiast kłusować, cofa się zamiast posuwać się
naprzód, idzie do przodu zamiast się zatrzymać, zatrzymuje się zamiast zawracać...
raz czy dwa próbuje nawet zrzucić księcia na ziemię... Lecz Pipo jest uparty.
Niezmordowanie ponawia ćwiczenia, tak że nim nastaje południe, koń jest mu
posłuszny na każde skinienie.
W czasie obiadu ojciec go pyta:
-- No, jak tam, Pipo, czego dokonałeś dziś rano?
-- Dziś rano -- mówi książę -- nauczyłem mego konia posłuszeństwa.
W tym samym czasie w stajni biała klacz pyta swego syna:
-- Czego dokonałeś dziś rano? A koń Pipo dumnie odpowiada:
-- Nauczyłem mego pana kierować koniem.
Trzeciego dnia książę Pipo mówi sobie, wstając:
-- Dzisiejszego ranka chcę stać się jeźdźcem doskonałym!
Idzie po Pipo, dosiada go i każe mu tym razem biec przez lasy, przedzierać się
przez gęstwiny, pokonywać jednym skokiem płoty, rowy, strumienie, zwalone pnie
drzew... Jest to znojny ranek; koń Pipo nie zawsze ma ochotę robić to, co mu każą.
Czasem się boi, zawraca, staje dęba. Raz spłoszył się i wpadł jak oszalały między
nisko wiszące gałęzie. Raz nawet zrzucił jeźdźca do rzeki. Lecz książę Pipo jest
bardziej uparty niż zwykle. Podrapany, pełen zadraśnięć, przemoczony do suchej
nitki, nie uznaje się za pokonanego. W południe może już wymagać od swego
wierzchowca zupełnego posłuszeństwa. Wraca do zamku, przebiera się i zasiada do
stołu. Król--ojciec dopytuje się:
-- No, jak tam, Pipo, co zrobiłeś dziś rano?
-- Dziś -- odpowiada -- nauczyłem mego konia wszystkiego, co koń powinien
umieć.
Jednocześnie w stajni biała klacz pyta swego syna:
-- Co zrobiłeś dziś rano?
A koń Pipo, bijąc w ziemię kopytem, mówi dumnie:
20
-- Dzisiaj zrobiłem z księcia jeźdźca godnego mnie!
Czwartego dnia... Ale nie. To, co się zdarzy dnia czwartego, będzie w następnym
rozdziale.
A jeśli chodzi o rysowanie, to myślę, że tym razem macie w czym wybierać!

Nad wulkanem

Czwartego dnia książę Pipo wstaje i, tym razem, nie mówi nic. Myje się, ubiera, je
śniadanie, a potem idzie do matki.
-- Mamo, chciałbym wyjechać z koniem Pipo poza mury parku.
-- Jedź, jeśli chcesz--odpowiada królowa tylko nie zapomnij o dwóch rzeczach:
wróć przed południem i, przede wszystkim, nie zbliżaj się do wulkanu.
-- Dziękuję, mamo, przyrzekam.
I książę Pipo wychodzi. Idzie do stajni po swego czerwonego konia, siodła go,
dosiada; przekraczają ogrodzenie parku i już są na rozległej równinie. Najpierw jadą
polami. Jest czas żniw. Chłopi, którzy dobrze znają księcia Pipo, pozdrawiają go
radośnie. Kobiety machają do niego i pokazują go swoim dzieciom:
-- Widzisz tego jeźdźca? To syn naszego króla! A malcy przyglądają się ciekawie
temu pięknemu młodzieńcowi, który wyjechał na konną przejażdżkę.
Pipo odpowiada na pozdrowienia, ale się nie zatrzymuje. I oto jest już wśród łąk
zielonych, wśród sadów pełnych owoców... A potem, nagle, za zakrętem drogi widzi
przed sobą rysującą się na horyzoncie wysoką górę z zaokrąglonym szczytem,
spowitą w czapę czarnego dymu: wulkan.
Wówczas przypomina sobie, co mu powiedziała matka. Zawraca więc, skręca w
pierwszą drogę na prawo. Lecz po pięciu minutach wulkan jest znów przed nim.
Wobec tego skręca w pierwszą drogę na lewo, przejeżdża trzy kilometry... i
spostrzega, że ponownie podąża w kierunku wulkanu. Widząc to, zawraca... Na nic!
Wulkan pojawia się przed nim, jeszcze bliższy niż przed chwilą.
-- Co to ma znaczyć? -- myśli Pipo z niepokojem. -- Rzec by można, że wszystkie
drogi prowadzą do wulkanu!
Kusi go, żeby przeciąć pola na skos, ale wie dobrze, że zniszczyłoby to zbiory. A
Pipo szanuje pracę innych. Zastanawia się więc chwilę, po czym wzrusza ramionami.

21
-- Ach! Wulkan! Wulkan jest daleko. Niewielkie ryzyko, że szybko do niego
dojadę!
I więcej o tym nie myśli. Daje się prowadzić koniowi, który idąc stępa wiezie go
aż na rozległą, bezludną równinę, pokrytą niską trawą, bez drzew i domów. Koń,
podniecony, unosi łeb, wciągając chrapami wiatr, później zaczyna kłusować, idzie
kłusem drobnym, rytmicznym, powoli nabiera szybkości, przechodzi w galop... i unosi
na swoim grzbiecie zachwyconego księcia. Lecz po półgodzinie spod kopyt
zwierzęcia, dotąd twardo dudniących po ubitym gruncie, daje się słyszeć pluskanie.
Książę Pipo spogląda w dół: wokół błotnista ziemia z rozległymi kałużami wody, które
lśnią w słońcu. Jednocześnie zauważa, że stożek wulkanu potroił swoje wymiary i że
zasłania cały horyzont.
-- Hoo! -- krzyczy. -- Hoooo!
Ale koń już go nie słucha; wciąż galopując pędzi przez kałuże, chlapie błotem,
pryska wodą na wszystkie strony. Jednakże księciu udaje się zmusić go do jazdy w
kierunku wysokiego lasu, który rozciąga się na prawo. Koń wpada między drzewa, ale
nie zwalnia. Cały czas galopując, zagłębia się w chaszcze, skacze przez zwalone
drzewa, strumyki, przecina jak huragan pięć, sześć polan... Prawdę mówiąc książę
Pipo nawet się już tym nie niepokoi -- on także rozkoszuje się pędem. Pogania swego
rumaka drogą, która pnie się w górę, w górę...
Na widok przejeżdżającego księcia pracujący przy drodze drwale przerywają
robotę. Machają rękami, głośno krzyczą, tak jakby się czegoś lękali. Lecz Pipo nie
rozumie ich. Ledwie zwraca na nich uwagę. Droga ciągle się wznosi, pnie się
serpentynami, zygzakami. Staje się coraz węższa, coraz bardziej kamienista i stroma.
Koń Pipo ledwo może utrzymać swój krok. Pomału zaczyna zwalniać... A las się
przerzedza, drzewa nie rosną już tak gęsto, są pokręcone, skarłowaciałe, wreszcie
całkiem zanikają. Pipo ma przed sobą jedynie dwadzieścia metrów skały i nic poza
nią, dalej już tylko zasłona z płomieni i dymu, wściekle buchających ku niebu.
Jest na szczycie wulkanu.
-- Stój! -- krzyczy.
Lecz koń nie słucha. Z całym rozpędem mierzy w ognistą otchłań.
-- Stój! -- krzyczy znów Pipo.
Koń zbliża się nad brzeg przepaści, zbiera ostatnie siły, skacze na głaz, potem
łapie równowagę opierając się mocno czterema nogami na samej krawędzi krateru.
Staje dęba, przednimi kopytami bije gorączkowo powietrze.
-- Co robisz?! -- woła książę Pipo.
22
-- Trzymaj się! -- odkrzykuje koń i rzuca się w otchłań krateru.
Jeździec nie ma nawet czasu się zdziwić. Wczepia się w konia, przywiera do jego
szyi, zaciska oczy, podaje się cały naprzód, tak jakby chciał zlać 'się z ciałem konia.
Spodziewa się wszystkiego: że zanurzy się w skalnej lawie, lepkiej i rozpalonej, lub że
roztrzaska się i stopi, jak śniegowa kula, na rozżarzonej skale, wreszcie, że sam
zapali się od rozgrzanego powietrza i zwęgli się jak zapałka...
Ale nie. Pipo ani się nie roztrzaskuje, ani nie płonie, nawet nie pada. Wręcz
odwrotnie. Choć oczy ma jeszcze zamknięte, pięści zaciśnięte kurczowo, doznaje
wrażenia, że wznosi się, że słup ciepłego powietrza porywa go, unosi do góry, że on i
jego koń lecą, szybują gdzieś, długo, bez końca. Potem żar, zamiast się zwiększać,
maleje. Następnie, sądząc po lekkim zawrocie głowy, książę Pipo orientuje się, że
pada -- ale właściwie nie jest to upadek, to raczej długie, łagodne ześlizgiwanie się,
miękkie osiadanie, aż oboje dotykają ziemi. Pierwszy staje na swoich czterech
nogach koń. Pipo pada obok, zwinięty w kłębek, toczy się, koziołkuje w trawie. Na
wpół ogłuszony leży dłuższą chwilę.
W końcu otwiera oczy. Pierwszą rzeczą, którą widzi, jest wielki, poczciwy łeb
konia, łagodnie chuchającego mu w twarz ciepłym tchnieniem swoich chrap.
Książę odzywa się do niego:
-- Więc ty umiesz mówić, Pipo?
Ale koń odwraca łeb. Udaje, że nie słyszy. Książę nalega:
-- Pipo! Spójrz mi w oczy!
Ale koń parska, potrząsa głową, porusza wargami.
-- Dlaczego udajesz, że nie rozumiesz? -- pyta rozczarowany książę.
Wszystko na nic. Koń spuszcza głowę, wącha kępkę trawy, skubie ją zębami,
zaczyna jeść. Pipo podnosi się, otrzepuje, rozgląda wokoło: znajduje się zaledwie
kilka kilometrów od zamku swego ojca, wśród pól zbóż, w pobliżu bagien. W dali, na
horyzoncie, dymi nadal wulkan. Chłopi wracają do domów z pełnymi wozami. Pola
pustoszeją, a słońce już prawie zaszło.
-- Jak to się stało, że znów spadliśmy tutaj?pyta Pipo sam siebie. -- I jak to się
dzieje, że jest już tak późno?
Po czym wzrusza ramionami, dosiada konia i, nie tracąc czasu, jedzie w stronę
zamku.

23
Karzeł i czarownica

I oto nasz Pipo w drodze powrotnej. Jest szczęśliwy, że jedzie do domu, a


przynajmniej powinien być szczęśliwy... A tymczasem, w miarę jak się posuwa
naprzód, czuje ogarniający go jakiś smutek, jakby był daleko, daleko od wszystkiego,
co pokochał.
Rozpoznaje okolicę, każdą drogę, każdy dom, każdy kamień... A jednak wszystko
jest jakieś inne, mroczne, czarne, złowrogie. Pola, które tego ranka wydawały się tak
urodzajne, .teraz są jałowe, kamieniste. Niektóre leżą nawet odłogiem, pełne ostów,
chwastów, zdziczałych kwiatów.
Jadąc drogą Pipo wyprzedza grupę wieśniaków. Nie są to już poprzedni szczęśliwi
żniwiarze, spotkani z rana, tak radośnie go witający. Ci tutaj są mizerni i brudni, a ich
wynędzniałe kobiety wloką ze sobą dzieci w łachmanach. Wszyscy ci ludzie
spoglądają na niego spode łba, z wyrazem gorzkiej zazdrości, wrogo, z urazą.
-- Co to ma znaczyć? -- pyta sam siebie książę. -- Natychmiast pędzę do zamku!
Kiedy dojeżdża do parku, staje osłupiały: nie ma już bramy, a z otaczającego go
muru została kupa gruzu. W miejscu wspaniałego lasu, który rozciągał się wczoraj aż
do zamku, nie ma nic prócz kłującego, suchego wrzosowiska, pełnego niskich zarośli,
rachitycznych krzewów, smętnych, szarych w blasku księżyca, traw.
Jedzie jednak, jedzie prosto przed siebie, aż do miejsca, gdzie jeszcze tego ranka
wznosił się zamek. Lecz nie ma już zamku. Na końcu głównej alei książę Pipo
znajduje jedynie małą, zmurszałą zagrodę z trzema budyneczkami otaczającymi
niewielkie, błotniste podwórko. U wejścia do jednego z budynków, głównego, stoi
kobieta, która zdaje się na niego czekać. Jest w czarnej sukni i w niebieskim
fartuchu, trzyma w ręku latarnię. Na widok Pipo odzywa się do niego ostro:
-- No tak! W samą porę! To tak się wraca przed południem? Idź, posłuchaj, co
ojciec ci powie! Jazda! Złaź z konia i marsz do domu! Twoja zupa jest już zimna!
Książę Pipo zeskakuje na ziemię nic z tego wszystkiego nie rozumiejąc. Kobieta
zajmuje się koniem, a on w tym czasie wchodzi przez otwarte drzwi do dużej,
kwadratowej izby z piecem kuchennym, stołem i dwiema ławami. Są tu też
drewniane, czarne i okopcone, kręcone schody, które prowadzą na piętro. Naftowa
lampa postawiona na stole oświetla wszystko bladym światłem. Sufit jest sczerniały,
ściany pożółkłe, podziurawione, pełne pajęczyn i zacieków, ozdobione jedynie
starym, pocztowym kalendarzem.

24
Pipo robi parę kroków, myśląc, że izba jest pusta... Nagle na drugim końcu ławy,
przy stole, spostrzega jakąś dziwną postać, podpartą na łokciach. Zbliża się i widzi,
że jest to mężczyzna, bardzo mały człowiek, karzeł, nie wyższy niż dziesięcioletnie
dziecko, z głową starca, ponurą, zawziętą, prostacką. W pierwszej chwili Pipo bierze
go za małego chłopca:
-- Jak się nazywasz?
Karzeł podnosi głowę, patrzy mu w oczy, potem, nie mówiąc ani słowa, daje mu
znak, żeby się zbliżył. Pipo podchodzi ufnie, pochyla się ku małemu starcowi... a ten
uderza go z całej siły w twarz. W tym momencie kobieta, która przed chwilą właśnie
wróciła, wybucha złym śmiechem.
-- Dobrze ci tak! -- mówi. -- Nauczy cię to szacunku dla własnego ojca!
Pipo nie rozumie. Siada na ławie, policzek go pali, a karzeł obserwuje go z
pewnego rodzaju złośliwą wesołością. Tymczasem kobieta napełnia miskę zupą i
stawia na stole, kładąc obok wielką łyżkę.
-- Masz, jedz!
-- Dziękuję pani -- bąka Pipo.
Zupa jest zaledwie letnia, ale on jest zbyt głodny, żeby się nad tym zastanawiać.
Gdy zaspokoił głód, pyta kobietę:
-- Proszę pani... gdzie są moi rodzice?
Kobieta gwałtownie zwraca się ku niemu, a karłowaty starzec podnosi się z
ławy. Oboje przyglądają mu się długo. W końcu kobieta odzywa się:
-- Twoi rodzice? Jacy rodzice? Czyż my nie jesteśmy twoimi rodzicami?
-- Dobrze wiecie, że nie--mówi Pipo spokojnie. -- Mój ojciec jest królem, moja
matka jest królową i oboje, razem ze mną, żyją w zamku.
-- A czyż twój ojciec nie jest królem? -- odpowiada kobieta wskazując karła. --
Czyż ja nie jestem królową? Czy nie jesteśmy w zamku?
-- Z całą pewnością nie! -- mówi Pipo żarliwie. -- Jesteśmy w starej, sczerniałej,
posępnej i szpetnej zagrodzie.
Kobieta nie odpowiada. Jej spojrzenie staje się mętne. Bierze miskę po zupie i
mówi głosem ściszonym, lecz nie dopuszczającym sprzeciwu:
-- No, teraz marsz na górę do swego pokoju! Pipo coraz mniej z tego wszystkiego
rozumie, ale nie śmie się już odzywać. Wchodzi po schodach; zapuszcza się w ciemny
korytarz, wreszcie natrafia na drzwi. Otwiera je: ma przed sobą bardzo duży pokój z
łożem dla dwóch osób.
„To na pewno nie tu" -- myśli.
25
Idzie dalej, znajduje drugie drzwi... Te prowadzą do rupieciarni, pełnej starych
materacy, żelastwa, miedzianych naczyń. Na podłodze stoi koślawo stary,
zardzewiały i porwany, rozlatujący się dziecinny wózek.
„To również nie tu" -- myśli Pipo.
W końcu otwiera trzecie drzwi i wchodzi do pustego pokoju, z jednym niewielkim
łóżkiem, gotowym na jego przyjęcie. Żadnego światła, jeśli nie liczyć księżycowej
poświaty, która wpada przez okno. Na zewnątrz całe podwórko zdaje się spać,
pogrążone w szarawym blasku.
Pipo rozbiera się, kładzie się po omacku i zaczyna rozmyślać. „Bez wątpienia --
dochodzi do wniosku -- ta kobieta jest czarownica. Rzuciła zły czar na park, na
zamek i na całe królestwo. Podszyła się pod moją matkę i zabrała ze sobą złośliwego
karła, żeby zastąpił mego ojca. Lecz gdzie jest mój prawdziwy ojciec i moja
prawdziwa matka?"
Pipo jest zmęczony. Półgłosem powtarza sobie kilkakrotnie:
-- Pragnę, chcę odnaleźć swoich rodziców i całe nasze królestwo, takie, jakim było
dziś rano!
Później zasypia, ufny i pocieszony, z nadzieją, że nazajutrz wszystko będzie tak,
jak było.

Życzenie pierwsze

Nazajutrz jednak nic się nie zmieniło. Wczesnym rankiem kobieta budzi Pipo, każe
mu zejść na dół i zjeść śniadanie. Potem Pipo wychodzi na podwórze. Spotyka karła
zaprzęgającego konia Pipo do starej dwukółki. Razem jadą w pole.
Cały dzień kopią ziemniaki. Pipo jest wysportowany, ale, bądź co bądź, nie
przywykł do tego rodzaju pracy i boli go krzyż. Co więcej, niepokoi się, bo odnosi
wrażenie, że jego koń jest głodny. Co chwila wyciąga szyję chcąc skubnąć trawę, ale
wóz mu w tym przeszkadza, a karzeł za każdym razem częstuje go batem. Książę
Pipo próbuje interweniować.
-- Proszę go nie bić -- mówi.
Karłowaty starzec przerywa robotę, przenika chłopca złym wzrokiem, po czym
złośliwie wymierza koniowi kilka dodatkowych razów.
Pipo więcej nie nalega. Do końca dnia pracuje w milczeniu. W południe

26
czarownica przynosi im jedzenie. Po półgodzinnej przerwie zabierają się znów do
roboty.
Pod wieczór wracają do domu z wozem pełnym worków ziemniaków.
Tego wieczoru, po zjedzeniu zupy, kobieta mówi do Pipo:
-- Nie idź od razu na górę, twój ojciec i ja mamy ci coś do powiedzenia.
Pipo, który podniósł się już od stołu, siada posłusznie.
-- Słuchaj -- mówi kobieta -- teraz, kiedy jesteś duży, możemy porozmawiać
poważnie. Wiesz, jak myśmy się napracowali, twój ojciec i ja, żeby cię wyżywić i
wychować. Myślę, że to zasługuje na jakąś zapłatę. Otóż, możesz nam się wypłacić
tak, że nie będzie cię to nic kosztowało. Masz w sobie wielką siłę, mój mały Pipo...
-- Wielką siłę? Jaką?
-- Przypomnij sobie -- odpowiada kobieta -- pomyśl trochę. Wszystko, czego
chciałeś tak naprawdę, długo, mocno chciałeś, zawsze w końcu otrzymywałeś, czy
tak?
-- Tak -- od powiada Pipo.
-- To jest właśnie ta twoja siła. To jest ten dar, który posiadasz. Czegokolwiek
zapragniesz, zawsze wszystko otrzymasz.
-- Zawsze?
-- Jak długo będziesz żył.
-- Och, to wspaniale! Co za szczęście!
Czarownica się uśmiecha uśmiechem fałszywym, podstępnym:
-- Dlatego właśnie – mówi -- prosimy cię, żebyś zapragnął czegoś dla nas.
-- Ja? Bardzo chętnie. Czego?
-- Otóż, nie wiem... Mógłbyś zapragnąć, na przykład, żebyś nigdy nas nie opuścił,
żebyś na zawsze został z nami...
-- O! Nie! Tego nie chcę! -- odpowiada Pipo.
-- Dlaczego nie chcesz? -- pyta kobieta marszcząc brwi.
Pipo spuszcza głowę. Jest trochę zawstydzony.
-- Pragnąłbym raczej życzyć wam czegoś innego -- odpowiada stłumionym
głosem.
Kobieta uśmiecha się z szyderczo-drwiącą miną.
-- Więc nie chcesz zostać z nami?
-- Nie -- odpowiada Pipo. -- A dlaczego?
-- Bo... -- jąka się Pipo.
Już-już ma powiedzieć: bo chcę odnaleźć swoich prawdziwych rodziców... Ale
27
opanowuje się w ostatniej chwili i kończy po prostu:
-- Bo ja... ja chcę podróżować.
-- Podróżować? Gdzie? -- pyta kobieta.
-- Nie wiem. Gdzie oczy poniosą. Szukać przygody.
Kobieta zaczyna się śmiać.
-- Szukać przygody! Moje biedne dziecko! Nie ma już czegoś takiego jak
przygoda! Od dawna nie ma! Tu, tam czy gdzie indziej -- zawsze to samo. No, bądź
rozsądny, zrób to, o co cię proszę. Jeśli nie dla mnie, to przynajmniej dla twego
ojca...
Pipo jest w prawdziwych opałach! Tego, o co proszą, nie chce zrobić, lecz kłamać
też nie chce.
-- Prawdę mówiąc -- przekonuje dalej – wolę nie. Możecie prosić mnie o inne
rzeczy: długie życie, zdrowie, bogactwo, wszystko, co tylko chcecie, ale pozwólcie mi
być wolnym!
Kobieta kręci przecząco głową. Nie jest to ani po jej myśli, ani po myśli karła.
Chcą przecież zatrzymać księcia Pipo przy sobie, aby kazać mu spełniać przez całe
życie wszystkie życzenia, które im przyjdą do głowy.
-- Ty mały niewdzięczniku! -- mówi. -- Ojciec płacze przez ciebie.
Rzeczywiście karłowaty starzec wyjął chusteczkę i pilnie wyciera kącik oka. Pipo
nie wie, co robić, jest strasznie zmieszany. Szuka jakiegoś wyjścia z sytuacji.
-- Zrozumcie mnie -- odzywa się -- to nie prowadzi do niczego. Jeśli nie będę
szczery wypowiadając swoje życzenie, przestanie ono być moim życzeniem i nic nie
osiągnę... A ja nie mogę szczerze chcieć zostać tu na zawsze...
Czarownica potrząsa głową, potem wzdycha.
-- Ano -- rzecze -- bardzo chcę ci wierzyć. Ale w takim razie możesz przecież
szczerze zechcieć pozostać u nas chociaż przez zimę?
Pipo jeszcze się waha. Ale kiedy widzi karła ponownie skrzywionego do płaczu i
wyciągającego chusteczkę, śpieszy z odpowiedzią:
-- Dobrze, chcę tego.
-- W takim razie -- mówi kobieta -- powiedz to głośno, żebym cię dobrze słyszała.
Nie każąc się już prosić, Pipo powtarza głośno: -- Chcę zostać tu do końca zimy.
-- To dobrze -- stwierdza czarownica -- jesteś dobrym dzieckiem. A teraz idź spać.
Pipo wchodzi schodami na górę. Ale zaledwie stanął na ostatnim stopniu, słyszy
dochodzący z dołu głos czarownicy, która mówi do swego męża:
-- Z końcem zimy trzeba będzie zabić konia.
28
Życzenie drugie i trzecie

Gdy Pipo przyrzeka, dotrzymuje swojej obietnicy. Całą zimę pracuje u karła i
czarownicy. Późną jesienią pomaga w winobraniu, kopie buraki, sam zaprzęga konia
do pługa i sam orze pole, ponieważ karzeł jest zbyt mały, żeby to robić. Potem, kiedy
spada śnieg, a ziemia odpoczywa, zajmuje się różnymi drobnymi pracami w obejściu:
naprawami, stolarką i innymi robotami gospodarskimi.
Takie życie wcale mu się nie podoba. Kobieta zawsze cierpka, pilnuje go dzień i
noc. Karzeł, ciągle milczący, chodzi za nim jak cień ze wzrokiem pełnym nienawiści,
pogardy i zazdrości. Pipo mógłby korzystać z niedziel, żeby pojeździć konno, ale nie
jest pewien, czy może to robić, bo koń Pipo jest źle karmiony i dużo pracuje. Dobrze,
że chociaż w niedzielę odpoczywa. A tu wszystkie prace pokończone, pogoda tak
brzydka, że szkoda nawet wychodzić z domu.
Książę Pipo medytuje:
„Jeszcze trochę cierpliwości! Licząc od teraz -- dwa, trzy miesiące, a wezmę mego
konia i pojedziemy stąd sobie".
Póki co, korzysta ze swego przymusowego pobytu na farmie, żeby się nauczyć
wielu pożytecznych rzeczy. Uczy się, na przykład, zabijać świnię, siarkować beczkę,
naprawiać dwukołowy wózek, zbijać stół, stołek, robić dzieżę... Uczy się również,
wbrew sobie, ukrywać to, co myśli, przemilczać to, co wie, maskować uczucia, co w
jego sytuacji jest jeszcze bardziej przydatne niż cała reszta.
I tak mijają dni.
Pewnej pięknej, marcowej niedzieli Pipo wstaje i spogląda przez okno... To
jeszcze nie wiosna, ale czuje się już w powietrzu jakąś lekkość, radosne uniesienie...
Sucha, stwardniała, ścięta mrozem ziemia lśni w słońcu. Piękna pora na spacer!
Pipo schodzi na dół, siada naprzeciw karła, żeby wypić kawę, potem zwraca się
do czarownicy:
-- Czy mogę przejechać się konno?
-- Po co? -- pyta kobieta.
-- No, tak... na spacer.
-- Musisz mieć konia, żeby się przespacerować?
-- No... tak, chciałbym na nim pojeździć...

29
-- Cóż to znowu za dziecinada! -- gniewnie wykrzykuje kobieta. -- Nie jesteś już
dzieckiem, żeby bawić się koniem. Jazda, pij swoją kawę!
Pipo pije kawę, rozmyślając:
„Jestem wam jeszcze posłuszny, bo jem wasz chleb, ale kiedy nadejdzie wiosna, z
jakąż radością odjedziemy stąd, mój koń Pipo i ja, by więcej tu nie wrócić!"
Po wypiciu kawy idzie, jak każdego ranka, do stajni, żeby się upewnić, czy
koniowi niczego nie brakuje.
Następnie chce wyjść na spacer, ale wrota są zamknięte na kłódkę, a furtka -- na
klucz. Chłopiec wraca do izby.
-- Wszystkie wyjścia są pozamykane -- powiada.
-- A dlaczego miałyby być otwarte? -- pyta czarownica.
-- Chciałbym zrobić mały spacer -- mówi książę Pipo. -- Proszę was bardzo.
Kobieta patrzy na niego surowo.
-- Chcesz wyjść?
-- Oczywiście.
-- Niby po co?
-- A niby czemu nie?
Tym razem kobieta wpada w złość.
-- Och! Proszę cię -- krzyczy -- zechciej przynajmniej być grzeczny! Po co chcesz
wyjść?
-- Tak sobie, żeby się przejść -- bąka Pipo bardzo speszony.
Kobieta spogląda na karła, karzeł na kobietę. Potem oboje patrzą na Pipo
wzrokiem pełnym wyrzutu.
-- Znów zaczyna swoje--zauważa kobieta. Karzeł wzdycha.
-- Ale przecież -- mówi Pipo -- wychodzę co niedzielę i pozwalacie mi na to...
Kobieta przerywa mu:
-- Rzeczywiście, do tej pory pozwalaliśmy ci, myśląc, że zrozumiesz... Ale nie
zrozumiałeś, nie chcesz zrozumieć... Dobrze to widzę, nie lubisz nas, nienawidzisz,
szukasz możliwości, żeby od nas uciec...
I czarownica wyciera oczy rogiem fartucha.
-- Dobrze już, nic nie powiedziałem -- mówi Pipo zrezygnowany.
Rusza do drzwi, lecz kobieta go zatrzymuje. -- Gdzie znowu?
-- Na podwórze -- mówi Pipo.
-- Nie masz już nic do roboty na podwórzu. Czy twój ojciec i ja jesteśmy tak
odrażający, że nie możesz już wytrzymać z nami pięciu minut?
30
Pipo nie upiera się, zostaje, chodzi po izbie tam i z powrotem. Po minucie
czarownica zaczyna krzyczeć:
-- Ależ zachowuj się wreszcie spokojnie! Usiądź gdzieś!
Pipo siada przy końcu stołu. Po trzydziestu sekundach kobieta znów na niego
krzyczy:
-- Ależ przestań wreszcie machać nogami! Co ci jest?
-- Nic -- mówi Pipo.
-- No to zostaw nóż w spokoju! Daję słowo, można by
przypuszczać, że się nudzisz!
-- Tak, nudzę się -- oznajmia Pipo.
-- On się nudzi -- powtarza z naciskiem kobieta.
Karzeł wyciąga chusteczkę do nosa i dmucha w nią nic nie mówiąc.
Nagle kobieta zwraca się do Pipo z dobrotliwym uśmiechem:
-- Życzę ci wszystkiego najlepszego!
-- Dlaczego? Czy to moje imieniny? -- pyta książę Pipo.
-- Jak to? -- dziwi się czarownica. – Nie wiesz, że dziś Świętego Pipo? Chodź ze
mną do swego pokoju, przygotowaliśmy ci niespodziankę.
Pipo idzie na górę, kobieta depcze mu po piętach. Chłopiec przechodzi przez
korytarz, otwiera drzwi do swego pokoju, wchodzi... ale nie zmieniło się tu nic,
wszystko jest tak, jak było. Gdy się odwraca, żeby poprosić o wyjaśnienie, drzwi
zamykają się z trzaskiem. Słyszy zgrzyt obracanego w zamku klucza i niosący się
korytarzem głos kobiety, która śmieje się złym, szyderczym śmiechem.
-- Otwórz, proszę -- woła Pipo. Ale czarownica odpowiada:
-- Teraz na pewno zechcesz zostać z nami!
-- Ale ja nie chcę! -- krzyczy Pipo.
-- Jeśli nie chcesz, to trudno. Będziesz zamknięty.
-- A jeśli się zgodzę, czy pozwolisz mi wyjść?
-- Oczywiście! -- odpowiada kobieta.
-- Słowo honoru?
-- Słowo honoru!
-- Więc dobrze, zgoda. Otwórz drzwi.
-- Nie, nie! Najpierw twoje życzenie!
-- Chcę zostać! Tutaj! Jesteś zadowolona?
-- To za mało. Musisz dodać: aż do samej śmierci.
-- Chcę zostać tu aż do śmierci!
31
-- Jesteś szczery?
-- Tak, tak!
-- No, to świetnie!
I kobieta wolnym krokiem oddala się korytarzem.
-- Ale otwórz! -- krzyczy wzburzony Pipo. -- Przyrzekłaś mnie wypuścić!
-- Naprawdę ci to przyrzekłam? -- odpowiada z ironią czarownica. -- A ty, co ty mi
przyrzekłeś? Zostać tu aż do śmierci, prawda? Więc dobrze, ciesz się! Zostajesz!
Słychać, jak kobieta schodzi po schodach. Wtedy książę Pipo rzuca się na łóżko i
oszalały z wściekłości wybucha żarliwie, z całego serca, prawie krzycząc:
-- Chcę odejść stąd razem z koniem Pipo i zabiję każdego, kto będzie chciał mi w
tym przeszkodzić!
Dwa, trzy, dziesięć razy powtarza to życzenie z zamkniętymi oczami, z
zaciśniętymi pięściami. Potem rozgląda się wokół siebie, jakby oczekiwał cudu... Ale
cudu nie ma. Ten sam mały pokój, a drzwi nadal zamknięte na klucz.

Niewidzialna podróż

Wobec tego książę Pipo, nie rozbierając się, kładzie się na łóżku. Odpręża się,
rozmyśla.
-- To niemożliwe, nie zostanę tutaj. Wcześniej czy później czarownica musi mi
przynieść coś do jedzenia. Kiedy przyjdzie, otworzy drzwi... wtedy ją popchnę,
przewrócę, podepczę i ucieknę...
Ale dzień mija, a czarownica nie przychodzi. Słońce wznosi się coraz wyżej, potem
się zatrzymuje, wreszcie zniża się, popołudnie ma się ku końcowi... Czarownicy jak
nie ma -- tak nie ma! Zmęczony czekaniem, Pipo zasypia. Zasypia i śni. Śni, że jest w
wielkim pałacu, chyba jeszcze piękniejszym niż zamek jego ojca. Przemierza pałac
salę po sali, komnatę po komnacie, korytarz po korytarzu. Jest tam mnóstwo ludzi,
którzy mówią nieznanym językiem. Od czasu do czasu Pipo ich pyta:
-- Co mówicie?
Nie odpowiadają. Choć stara się mówić do nich głośno, krzyczeć im do ucha, nie
słyszą. Więc gestykuluje, robi miny, ale go nie dostrzegają. Zresztą Pipo sam siebie
też nie widzi. Idzie, ale nie widzi swoich nóg. Dotyka, czuje, ale nie widzi swoich rąk.

32
Przechodzi przed wielkim zwierciadłem, rzuca w nie okiem... dostrzega w nim
wszystkich prócz siebie.
-- Czyżbym był duchem?--zadaje sobie pytanie.
I próbuje, żeby to sprawdzić, podskoczyć aż do sufitu. Udaje mu się od
pierwszego razu. Jest więc duchem! Unosi się w powietrzu. Przenika mury,
przechodzi przez ludzi, a oni tego nie zauważają. Po poręczy schodów wślizguje się
na górę, jakby jechał kolejką linową. To zabawne być duchem!
W ten sposób wznosi się na pierwsze piętro, na drugie... ale na drugim
spostrzega, że jest zupełnie sam. Przed nim długi, bardzo długi, skręcający gdzieś
korytarz, słabo oświetlony dwoma czy trzema kinkietami. Posuwa się tym
korytarzem, skręca w lewo, potem w prawo. Za drugim zakrętem napotyka dwóch
lokai, którzy, pochyleni głowami do siebie, podsłuchują pod drzwiami. Tym razem
Pipo rozumie, co mówią.
-- Ona płacze -- mówi pierwszy. A drugi odpowiada:
-- Tak, płacze, ale nie ustępuje.
-- Nie chce ustąpić -- mówi z uznaniem pierwszy.
-- A jednak płacze -- powtarza drugi.
-- Kto płacze? -- pyta Pipo. -- Kto nie chce ustąpić?
Tym razem obaj lokaje usłyszeli. Odruchowo odpowiadają jednocześnie.
-- Oczywiście księżniczka Popi!
To mówiąc, podnoszą się i spoglądają na siebie przerażeni.
-- Dlaczego mnie o to pytasz? -- mówi jeden. -- Wiesz to tak samo dobrze jak ja.

-- Ależ o nic cię nie pytam! -- zaprzecza drugi. -- To ty mi zadajesz idiotyczne


pytania!
-- Ja? Ja nie zadałem żadnego pytania, ja odpowiedziałem!
-- Ja też odpowiedziałem!
Rozglądają się wokół, ale nie widzą nikogo: Pipo jest niewidzialny.
-- Jeśli -- mówi pierwszy półgłosem -- naprawdę i ty, i ja odpowiedzieliśmy, kto w
takim razie zadał pytanie?
-- Sam się nad tym zastanawiam -- mówi drugi lokaj zmienionym głosem.
Słysząc to, Pipo nie może dłużej oprzeć się pokusie spłatania figla. Między dwie
wystraszone głowy wtyka swoją i mówi bardzo niskim głosem:
-- Diabeł...
Na to lokaje uciekają z krzykiem:
33
-- Diabeł! Diabeł!
Pipo wybucha śmiechem, po czym przenika przez drzwi. I nagle znajduje się we
wspaniałej komnacie, wyłożonej tkaniną w kolorze błękitu nieba, z ogromnym,
kwadratowym łożem. Na łożu, w poprzek, leży dziewczyna. Jej jasne włosy, barwy
złota, rozsypują się na granat aksamitu. Płacze głośno szlochając jak małe,
skrzywdzone dziecko. Pipo unosi się ku niej w powietrzu. Mówi jej do ucha:
-- To ty, księżniczko Popi?
Dziewczyna natychmiast się podnosi. Oczy, jeszcze pełne łez, błyszczą teraz
radością.
-- To ty, książę Pipo? Jesteś tu?
-- Jestem tu. Dlaczego płaczesz?
-- Bo... ojciec mnie zamknął... bo nie chcę spełnić jego życzenia.
-- I mnie -- odpowiada książę Pipo -- moja matka zamknęła, bo nie chcę spełnić
jej życzenia.
-- To dlatego cię nie widzę?
-- Właśnie dlatego. Jestem tu jedynie we śnie. Wówczas dziewczyna wyciąga do
niego ramiona i zaczyna błagać:
-- Książę Pipo! Uwolnij mnie! Książę Pipo! Zabierz mnie ze sobą! Weź mnie za
żonę!
-- Tak, uwolnię cię! -- krzyczy Pipo, zachwycony. -- Tak, poślubię cię! Pragnę
tego!
Lecz kiedy wypowiedział te słowa, wszystko zniknęło -- i pokój, i księżniczka.
Tylko w ciemności usłyszał inny, oszalały głos, wołający:
-- Książę Pipo, uwolnij mnie! Książę Pipo, zabierz mnie ze sobą! Karzeł i
czarownica chcą mnie zabić!
Pipo wyskakuje z łóżka. Poznał głos konia Pipo, taki, jaki już kiedyś słyszał, raz
jeden, jedyny, podczas skoku nad wulkanem.
Biegnie do okna. Jest już ciemna noc. Mimo to przez podwórze przeciąga
osobliwy orszak: na czele maszeruje karzeł, który niesie latarnię. Za nim idzie
czarownica. Na lewym ramieniu niesie siekierę, prawą ręką przytrzymuje za pysk
konia Pipo. Wszyscy troje kierują się ku wrotom wozowni. Świeżo naostrzona siekiera
lśni słabo w nocnej poświacie -- jak srebrna strzała.

34
Małe czarownice

Tym razem Pipo już się nie zastanawia. Naciera na drzwi lewym ramieniem. Przy
pierwszym uderzeniu drzwi stawiają opór. Przy drugim trzeszczą. Przy trzecim
ustępują: długi kawał deski, w której tkwi zamek, wylatuje, a Pipo wypada na
korytarz. Ląduje na podłodze, podnosi się, biegnie do schodów, schodami w dół, mija
izbę, wyskakuje na dwór...
Podwórze jest już puste, ale brama w głębi stoi otworem. Pipo rozgląda się na
wszystkie strony... nigdzie nikogo. Rusza na chybił trafił na prawo i nagle, za
plecami, słyszy rżenie konia. Szybko! Robi półobrót, biegnie co sił w nogach... Za
rogiem muru, na tyłach stajni, chińskimi cieniami maluje się na tle gwiaździstego
nieba dziwna scena. Kobieta z uniesioną siekierą stoi naprzeciw konia, którego karzeł
ciągnie za uzdę, wieszając się na niej, żeby zmusić zwierzę do opuszczenia łba; z
boku widać wykopany w ziemi wielki dół.
W chwili, kiedy trzymana dwoma rękami przez kobietę siekiera ma spaść na łeb
konia, książę Pipo zaczyna krzyczeć z całych sił:
-- Uważaj, Pipo!
Na ten krzyk koń odrzuca gwałtownie w tył swój długi łeb. W tym momencie
siekiera przelatuje mu tuż koło chrap i wali w głowę karła, przecinając ją jak jabłko.
-- Głupiec! -- krzyczy oszalała z wściekłości czarownica.
Ale jest już za późno. Martwy karzeł wpada do dołu, a koń uchodzi cało.
Kobieta nie zdąża nawet z powrotem unieść siekiery -- Pipo siedzi jej już na
karku. Wyrywa jej narzędzie z ręki, zamachuje się, zamyka oczy i wali ze wszystkich
sił. Nie zastanawia się, czy to dobrze, czy źle... Chce zabić czarownicę, zrobić to, co
ona zrobiła karłowi, co chciała zrobić koniowi! Zaledwie walnął, słyszy dwa wybuchy
śmiechu. Otwiera oczy i co widzi? Zamiast jednej czarownicy ma przed sobą dwie, a
każda z nich jest dwa razy mniejsza od tej, która była. I obie zaśmiewają się, jakby
uważały to, co się dzieje, za doskonały żart.
Pipo ma wrażenie, że drwią z niego. Ich śmiech
doprowadza go do wściekłości. Krzyczy na całe gardło:
-- To was bawi?
-- Tak, tak, to nas bawi! -- odpowiadają obie czarownice podskakując w trawie.
-- Chcecie jeszcze?
-- Tak, tak, jeszcze, jeszcze!

35
-- No to poczekajcie!
Zamyka oczy, podnosi znowu siekierę, uderza... I oto zamiast dwu małych
czarownic są już teraz cztery i to dwa razy mniejsze niż przed chwilą -- i dwa razy
weselsze. Tańczą dookoła niego podskakując jak kozy i skandując:
-- Jesz-cze! Jesz-cze!
Wtedy Pipo wpada w szał. Znowu waliz całej siły, raz i drugi, trzeci i czwarty,
piąty i szósty... Kiedy otwiera oczy, ma wokół siebie dwieście pięćdziesiąt sześć
małych czarownic, ani o jedną więcej, ani o jedną mniej, każda wielkości kciuka.
Wszystkie skaczą jak pchły dookoła jego łydek, śmiejąc się piskliwie, owadzio i
skandując przenikliwymi głosami:
-- Jesz-cze! Jesz-cze! Jesz-cze!
Jest to tak absurdalne, że Pipo rzuca siekierę i zaczyna się
śmiać. Potem wskakuje na swego konia bez strzemion, bez siodła, uderza go w boki
obcasami i rusza galopem w głęboką noc.

Schronisko dla Zabłąkanych Dzieci

Dzieci Galopują całą noc. O świcie docierają do obcego kraju. Są


zupełnie sami, padają ze zmęczenia, umierają z głodu, nie mają pieniędzy ni ratunku
znikąd. Posuwają się prosto przed siebie, przez martwą krainę z szarymi skałami
pośrodku, z cherlawym krzaczkiem tu i ówdzie. Pipo pozwala się nieść, kołysać w
rytm monotonnej melodii śpiewanej przez końskie kopyta, uderzające o twarde
kamienie drogi. Myśli o księżniczce, którą zobaczył we śnie..: Istnieje ona czy nie?
Czy odnajdzie ją pewnego dnia? Mruczy do siebie, na wpół śpiąc:

Księżniczko Popi,
Żebyś była -- śnię.
Księżniczko Popi,
Twoim mężem zostać chcę!

Ponad kwadrans powtarza sobie te cztery wiersze, głosem cichym, spokojnym,


bacząc, by brzmiały rytmicznie, w rytm końskiego kroku. To dodaje mu sił, czuje się

36
mądrzejszy, bardziej wypoczęty. Unosi głowę. I wtedy na skraju drogi, w odległości
stu metrów, spostrzega samotnie stojący dom. Podąża w jego kierunku.
Nad drzwiami widnieje napis złożony z czarnych liter na żółtym tle:
SCHRONISKO DLA ZABŁĄKANYCH DZIECI

„Dokładnie to, czego mi trzeba!" -- myśli Pipo. Zsiada z konia. Zaledwie dotyka
nogami ziemi, ukazuje się w progu kobieta o smutnych oczach.
-- Dzień dobry, młodzieńcze. Czego sobie życzysz?
-- Jestem głodny, proszę pani.
-- Wchodź, siadaj i jedz!
-- Ale muszę panią uprzedzić, że nie mam pieniędzy.
Kobieta odpowiada łagodnie:
-- Wiem. Zabłąkane dzieci nigdy nie mają pieniędzy. Wejdź, usiądź i jedz.
-- A jak ja pani zapłacę?
-- Zapłacisz mi opowiadaniem. Lubię bajki. Znasz jakąś?
-- Ooo, jeśli o to chodzi, tak, proszę pani.
-- To bardzo dobrze -- mówi kobieta. -- Wejdź, usiądź i poczekaj na mnie. Zajmę
się twoim koniem i zaraz wracam.
Pipo już się nie waha -- wchodzi do schroniska. Znajduje się w dużej,
kwadratowej, dobrze oświetlonej sali, wyłożonej kafelkami, z barem w głębi i całą
masą małych stolików z surowego drewna. Przy każdym stoliku, lub prawie przy
każdym, siedzi cicho zgarbiony, samotny gość i, przygnębiony, wpatruje się w
masywny, rzeźnicki nóż, wbity przed nim w drewniany blat stołu.
-- Dzień dobry -- mówi Pipo wchodząc.
Ale nikt nie odpowiada. Jedynie jakiś młody, czarno ubrany chłopiec rzuca na
niego spojrzenie krótkie, posępne i natychmiast znowu zaczyna wpatrywać się w
swój nóż.
„W co oni grają?" -- zastanawia się Pipo, mocno zdziwiony takim przyjęciem.
Oczami szuka wolnego stolika. Znajduje i siada. Tak jak w pozostałe wbity jest tu
nóż, potężny nóż do ćwiartowania, z rękojeścią nabijaną miedzianymi gwoździami.
Pipo przygląda mu się ciekawie, z pewnym niepokojem. I tak, w głębokiej ciszy,
upływa kilka minut. Tylko od czasu do czasu ktoś głośno westchnie.
W końcu wchodzi właścicielka i pyta Pipo:
-- Czy lubisz rosół?
-- Tak, proszę pani -- odpowiada chłopiec.
-- To dobrze. Trochę cierpliwości.
37
Po pięciu minutach podaje mu najpierw sporą miseczkę rosołu z grzankami,
potem kawałek gotowanego mięsa, posypanego gruboziarnistą solą, i dwa czy trzy
korniszony w occie, wszystko to przybrane pokaźną porcją wspaniałych jarzyn:
marchwią, rzepą, porami, selerami i ziemniakami. Na końcu podaje mu kawałek
białego sera i bardzo soczystą gruszkę. Posiłek z dodatkiem białego chleba jest
uświetniony lekkim, miejscowym winem, bardzo młodym, słabym, lecz wybornie
pachnącym winogronami. Kiedy Pipo skończył, kobieta pyta go:
-- No i jak, smakowało?
-- Tak, proszę pani.
-- Najadłeś się?
-- Bardzo!
-- Nie jesteś już głodny?
-- Ależ skąd!
-- To dobrze. Pora na zapłatę. Opowiedz mi więc jakąś bajkę.
-- To wszystko? -- pyta Pipo.
A kobieta odpowiada mu poważnie:
-- To wszystko, ale uważaj! Twoja bajka musi być piękna i musi być dla mnie
czymś nowym. Jeśli już ją znam albo jeśli nie będzie piękna, to będziesz musiał
zacząć od nowa. I tylko do trzech razy sztuka. Po opowiedzeniu trzech bajek, jeśli
dług nie będzie spłacony, zostaniesz tutaj wraz z innymi.
-- Z innymi? -- dziwi się Pipo.
Mówiąc to przygląda się siedzącym. A oni, nieporuszeni, nie podnosząc nawet
głów, wydają nagle chóralne, długie westchnienie. Pipo odwraca się do gospodyni.
-- Dlaczego oni nie idą sobie?
-- A sam spróbuj wyjść -- mówi kobieta.
Pipo próbuje -- nic z tego! Nie może nawet wstać.
Jest jakby przyklejony do swego krzesła.
-- Co się ze mną dzieje? -- pyta.
Kobieta kiwa głową z zamyślonym i melancholijnym
wyrazem twarzy.
-- To ten nóż -- mówi.
-- To właśnie on nie pozwala mi się podnieść? --
Tak.
-- A jeśli go wyrwę? -- Spróbuj.
Pipo chwyta za nóż, ciągnie -- nic! Próbuje go
38
rozruszać, pchając na lewo, na prawo, w przód, w tył, żeby wyszarpnąć ostrze, które
tkwi w drewnie, próbuje nawet, czy nie da się go złamać, zginając na bok... W końcu
musi zrezygnować.
Wówczas kobieta bierze krzesło, siada naprzeciw niego, opiera łokcie o stół,
głowę ujmuje w dłonie i patrzy mu w oczy.
Wreszcie prosi uprzejmie:
-- Opowiedz teraz, słucham cię.
Pipo skupia się, szuka w pamięci i przypomina sobie starą rosyjską bajkę, którą
opowiadała mu królowa -- matka.
„Bajka rosyjska -- myśli -- to nie tak pospolite! Ta kobieta z pewnością jej nie
zna".
I zaczyna opowiadać bajkę o Smutku.

Bajka o Smutku

W pewnej rosyjskiej wiosce żyło raz sobie dwóch chłopów--braci. Jeden był
bogaty, drugi biedny. Bogaty miał piękny dom i często zapraszał do niego kupców z
miasta. A biedny wraz z żoną i dziećmi gnieździł się w starej, do połowy zapadniętej
w ziemię chatynce.
Pewnego dnia biedny idzie do swego brata.
-- Daj mi chleba -- prosi --moje dzieci płaczą.
Bogaty na to:
-- Przepracuj u mnie osiem dni, a ja ci dam chleba.
-- Dobrze, zgoda -- odpowiada biedny.
Zabiera się do roboty. W końcu tygodnia bogaty brat daje mu chleb i mówi:
-- Zanieś to do domu, a wieczorem wróć do mnie ze swoją żoną. Zapraszam was
na małą uroczystość.
-- Ale my nie mamy w co się ubrać!
-- To nic. Przychodźcie, jak stoicie.
Tego samego wieczoru biedny przychodzi ze swoją żoną do brata. Dom jest pełen
bogatych, modnie ubranych wieśniaków, a także mieszczan z pobliskiego miasta.
Gospodarz bardzo uprzejmie przyjmuje swojego brata i bratową, usadza i...

39
zapomina o nich. Inni goście jedzą, piją, śmieją się, śpiewają, bawią się wesoło... a
oni? -- nikt nie myśli o tym, żeby im dać coś jeść czy pić, nikt się nimi nie zajmuje.
Trochę po północy wszyscy zbierają się do wyjścia. Rozochoceni goście
odjeżdżają saniami, z głośnym podzwanianiem dzwonków, a biedny i jego żona
wracają pieszo, z pustymi brzuchami.
-- Ha, nic to! -- mówi biedny. -- Tak czy siak spędziliśmy miły wieczór, w cieple, w
pięknym domu, słuchając śpiewu innych... A gdybyśmy i my tak sobie trochę
pośpiewali?
-- Wielkie dzięki -- odzywa się żona. -- Sam sobie śpiewaj, jeśli chcesz. Na mnie
nie licz!
I biedny zaczyna śpiewać. Ale oto, śpiewając, zamiast słyszeć jedynie swój
własny głos -- słyszy dwa. Zatrzymuje się zdziwiony, pyta żony:
-- Czy to ty, żono, śpiewasz ze mną?
-- Bierzesz mnie za wariatkę! -- wybucha oburzona. -- Jakżeż mogłabym mieć
ochotę na śpiewanie!
Biedak rozpoczyna znowu... Nie ma wątpliwości: wyraźnie słychać dwa głosy.
Patrzy w prawo -- nikogo. Patrzy w lewo -- nikogo. Wtedy odwraca się i widzi z tyłu
starego człowieka o smutnej twarzy, odzianego w brudne, zniszczone i podarte
łachmany; człowiek jest do niego podobny jak dwie krople wody. Biedny nigdy go nie
widział, a jednak rozpoznaje natychmiast.
-- To ty, Smutku? -- pyta.
A Smutek odpowiada:
-- To ja, bracie. Od tej chwili będę ci wszędzie towarzyszyć.
Biedny od razu przestaje śpiewać. Wraca do swojej chaty i kładzie się spać.
Nazajutrz, kiedy się budzi, pierwszą rzeczą, którą widzi, jest Smutek, siedzący u jego
wezgłowia. Smutek odzywa się do niego:
-- Chodźmy, bracie, wypić łyczek.
-- Nie mam pieniędzy!
-- Nie masz pieniędzy, ale masz przecież płaszcz. Sprzedaj go.
Chłop sprzedaje swój płaszcz i przepija pieniądze w szynku. Nazajutrz, po
przebudzeniu, Smutek znów mówi do niego:
-- Chodźmy, bracie, wypić łyczek.
-- Nie mam pieniędzy!
-- Nie masz pieniędzy, ale masz przecież sanie. Sprzedaj je.
Chłop przepija swoje sanie, tak jak przepił płaszcz. Trzeciego dnia Smutek znów
40
zaczyna:
-- Chodźmy, bracie, wypić łyczek.
-- Ale ja nie mam pieniędzy!
-- Nie masz pieniędzy, ale twoja żona ma przecież drugą sukienkę na zmianę.
Tego dnia biedak przepija sukienkę żony, a potem, kolejno, meble, narzędzia,
ubranka swoich dzieci... tak, że pewnego pięknego dnia nie ma już w domu nic.
Następnego ranka Smutek, jak zwykle, zwraca się do niego:
-- Chodźmy, bracie, wypić łyczek.
-- Tym razem -- odpowiada chłop -- nie mam już zupełnie nic. Moja żona nie ma
już nic. Moje dzieci nic już nie mają.
-- W takim razie -- mówi Smutek -- bierz worek i chodź ze mną.
I prowadzi go daleko, w las, do Ruchomego Kamienia.
-- Unieś ten kamień -- poleca.
Chłop z wielkim wysiłkiem unosi kamień i odkrywa pod nim olbrzymi dół, pełen
złota.
-- Napełnij swój worek -- mówi Smutek.
-- Dobrze -- odpowiada chłop -- ale zejdź do dołu i podawaj mi, będzie szybciej.
-- Jak chcesz -- zgadza się Smutek.
Schodzi do dołu i podaje mu złote monety. Kiedy worek jest pełny i Smutek chce
wyjść, chłop prosi:
-- Podaj mi jeszcze garść, żebym mógł sobie napchać kieszenie.
Smutek pochyla się, żeby zagarnąć ostatnią garść złota... w tym momencie
chłop przywala dół kamieniem, krzycząc:
-- Teraz, przeklęty, nie będziesz mnie więcej namawiać do picia!
Następnie zarzuca worek na plecy i idzie do domu. Worek, choć ciężki, nie
ciąży mu zupełnie. Biedak jest tak szczęśliwy, że zaczyna sobie podśpiewywać. Lecz
zaraz urywa, zaskoczony. Zamiast słyszeć jeden głos, swój własny, słyszy dwa!
Rozgląda się: na prawo -- nikogo, na lewo -- nikogo. Odwraca się i widzi za sobą
jakiegoś młodego, uśmiechniętego człowieka. Ma on na sobie czerwoną, haftowaną
koszulę i kwiatek za uchem. Podobny jest do niego jak brat. Nigdy go dotąd nie
widział, a jednak rozpoznaje od razu.
-- To ty, Szczęście? -- pyta.
-- Ja.
-- Dlaczego przybywasz tak późno? A Szczęście odpowiada:
-- Bo nie jestem szczęściem biednego chłopa, jestem szczęściem bogatego
41
mieszczanina. Teraz, kiedy jesteś bogaty, idź do miasta i urządź się tam, zostań
kupcem. A ja cię już nie opuszczę.
Chłop wraz z całą rodziną zostawia swoją chałupę i idzie do miasta. Po roku jest
już bogatym kupcem. Pewnego dnia widzi ze swego sklepu przechodzącego ulicą
brata, bogatego wieśniaka. Woła go i daje mu się poznać.
-- Raz jeszcze dziękuję ci, mój bracie, za chleb, który mi kiedyś dałeś. Jeśli
chcesz, przyjdź do mnie dziś wieczorem, zjemy razem kolację.
Wieczorem bogacz przychodzi i je kolację ze swym bratem. Można by się
spodziewać, że będzie podzielać jego radość, ale skądże, wręcz odwrotnie, bogaty
wieśniak umiera z zazdrości.
Pyta podstępnie:
-- A więc zrobiłeś majątek?
-- Ano, jak widzisz.
-- Jak go zrobiłeś?
-- Tego nie powiem!
Lecz bogaty wieśniak nalega. Napełnia wciąż bratu szklanicę, zachęca do picia,
wreszcie upija go i zarzuca pytaniami. W końcu, zmęczony naleganiem, kupiec
odpowiada:
-- No, więc dobrze. Poszedłem do lasu i pochowałem mój Smutek pod Ruchomym
Kamieniem.
Nazajutrz zazdrosny bogacz wyrusza w drogę, aby uwolnić Smutek swego brata.
Zagłębia się daleko, daleko w las, aż dochodzi do Ruchomego Kamienia. Z wielkim
trudem go podnosi... ale zaledwie go odsunął, Smutek, wściekły, skacze mu do
gardła, krzycząc:
-- A, łotrze, mam cię! Chciałeś mnie pogrzebać, mnie, twego wiernego
przyjaciela!
-- To nie ja! -- krzyczy chłop. -- To mój brat cię pogrzebał! Ja, przeciwnie,
przychodzę cię uwolnić!
Smutek, zaskoczony, przestaje nim potrząsać.
-- Dlaczego przychodzisz mnie uwolnić?
-- Żebyś wrócił do mego brata... -- mówi bogaty wieśniak.
Smutek marszczy brwi.
-- Ooo, co to, to nie! -- odpowiada. --Twój brat jest niewdzięcznikiem, nie chcę go
więcej widzieć! A poza tym tyś mnie uwolnił, zostanę więc z tobą, żeby dowieść ci
mojej wdzięczności. I już cię nie opuszczę!
42
I tak to zły, bogaty brat wraca do domu ze spuszczoną głową, a Smutek depcze
mu po piętach. Bogacz ma tak zmartwioną minę, że ledwie poznają go własne dzieci.
A nazajutrz rano, po przebudzeniu, pierwszą rzeczą, którą widzi, jest Smutek,
siedzący u jego wezgłowia. Smutek mówi do niego:
-- Chodź, bracie, wypijemy łyczek...

Krótki rozdział

-- Czy to nie ładna bajka? -- pyta Pipo kobiety.


A kobieta odpowiada:
-- Bardzo ładna, ale nie jest nowa. Znam ją. Opowiedz mi inną.
Pipo jest głęboko rozczarowany. Zastanawia się, szuka w myśli, łamie sobie
głowę... i przypomina sobie inną bajkę, również rosyjską, bardzo długą, bardzo
piękną, bardzo trudną do zapamiętania. Opowiadał mu ją kiedyś ojciec.
„Byłbym bardzo zdziwiony -- myśli -- gdyby ona znała tę bajkę!"
I zaczyna opowiadać długą, długą bajkę o Kościeju Nieśmiertelnym.

Bajka o Kościeju Nieśmiertelnym

Był sobie niegdyś w Rosji car. Car ten miał syna, którego po rosyjsku nazywano
carewiczem Iwanem, co po polsku znaczy tyle, co książę Jan.
Kiedy carewicz Iwan był mały, piastunki śpiewały mu do snu kołysankę:

Spij teraz, carewiczu Iwanie,


A gdy dwadzieścia lat ci nastanie,
Przeszukaj lasy, pola i wody,
By znaleźć dziewczynę przepięknej urody.

W dniu, kiedy osiągnął dwadzieścia lat, carewicz Iwan udał się do cara, swego
ojca, i mówi:

43
-- Ojcze, odchodzę. Daj mi błogosławieństwo na drogę.
-- Gdzie idziesz?
-- Idę szukać dziewczyny przepięknej urody.
-- Któż to nabił ci do głowy takich rzeczy?
-- To piosenka, którą śpiewały mi piastunki.
-- Zostań tu, moje dziecko. Widzisz, że jestem już stary. Któregoś dnia, być może
wkrótce, cesarstwo będzie cię potrzebować!
-- Nie, mój ojcze, idę. Jeśli pobłogosławisz mi, tym lepiej, jeśli nie, trudno, pójdę i
tak.
Co było robić?! Car pobłogosławił syna i carewicz Iwan wybiera się szukać
szczęścia. Zaraz po wyjściu z pałacu spotyka na ulicy starą kobietę, która go
pyta:
-- Dokąd idziesz, carewiczu Iwanie?
Carewicz odpowiada w przelocie:
-- A cóż cię to, stara, obchodzi?
Po kilku krokach zatrzymuje się raptownie.
-- Dlaczego tak gburowato odpowiedziałem tej staruszce? Przeproszę ją, póki
jeszcze jest czas. Zawraca i dogania ją.
-- Wybacz, babciu, myślałem o czymś innym... Co do mnie mówiłaś?
-- Pytałam cię, gdzie idziesz?
-- Idę szukać Cud-Piękności.
-- Dobrze zrobiłeś wracając, żeby ze mną porozmawiać -- mówi staruszka. -- Bez
tego nigdy byś jej nie znalazł.
-- To ty wiesz, gdzie ona jest?
-- Cierpliwości, carewiczu Iwanie. Przede wszystkim musisz wiedzieć, że Piękność
mieszka daleko, bardzo daleko. Potrzebny ci więc koń. Lecz nie taki zwykły koń jak
wszystkie. Koń rycerski!
-- Gdzie mogę znaleźć rycerskiego konia?
-- Posłuchaj mnie -- radzi staruszka. -- Weźmiesz konie swego ojca i zaprowadzisz
je do wodopoju na brzeg niebieskiego morza. Koń, który wejdzie najdalej w morze,
zanurzy się w wodzie aż po szyję i będzie pić bez schylania głowy, ten właśnie będzie
prawdziwym koniem rycerskim.
-- Dziękuję, babciu. Pędzę!
I tak też carewicz Iwan czyni. Zbiera konie ojca, prowadzi je do wodopoju nad
brzeg niebieskiego morza. Prawie wszystkie pozostają na brzegu. Jedynie kilka z nich
44
wchodzi po kolana do wody. Jeden tylko, biały, idzie dalej niż pozostałe. Woda sięga
mu do szyi, a on pije nie schylając głowy.
Carewicz Iwan bierze go, siodła, dosiada i rusza w drogę. Jedzie, jedzie długo,
całymi dniami i tygodniami (szybciej się to mówi, niż robi), aż pewnego dnia
przybywa do nieznanego miasta. Zatrzymuje się w gospodzie, potem pieszo
przemierza ulice i wszędzie pyta, czy ktoś nie zna Cud-Piękności. Kiedy przechodzi
przez plac, słyszy jakieś żałosne krzyki. Podchodzi, patrzy i widzi przywiązanego do
słupa człowieka z obnażonymi plecami, którego chłoszczą batem.
-- Za co biją tego nieszczęśnika? -- pyta carewicz Iwan.
Jeden z przechodniów odpowiada:
-- Bo winien jest trzy kopiejki i nie może ich zwrócić.
-- Tylko trzy kopiejki? I nikt za niego nie może zapłacić?
-- Nikt -- mówi przechodzień -- bo temu, który zapłaci, Nieśmiertelny Kościej
porwie narzeczoną.
„Do diabła! -- duma carewicz. -- Nie mam ochoty, żeby mi porwał narzeczoną!"
Idzie przez miasto przepytując ludzi o Cud-Piękność. Ale nikt jej nie zna. Po
czterech czy pięciu godzinach, pod koniec dnia, wracając do gospody, znów
przechodzi przez plac i widzi, że nieszczęśnik cały czas jest przywiązany i jeszcze go
biją.
Zdjęty litością zatrzymuje się.
„Trudno--myśli--zapłacę za niego. Ostatecznie nie mam jeszcze narzeczonej.
Nieśmiertelny Kościej nie może mi jej porwać'".
Odnajdując magistrat, płaci trzy kopiejki i zawraca. Ale zaledwie dotarł
do drzwi gospody, słyszy, że jakiś człowiek biegnie za nim i woła:
-- Carewiczu Iwanie! Carewiczu Iwanie! Odwraca się: to człowiek, którego bito
przed chwilą na placu.
-- Wielkie dzięki, carewiczu Iwanie! Szczęście dla ciebie, że mnie uwolniłeś! Beze
mnie nigdy byś nie znalazł Cud-Piękności. Teraz jestem na twe usługi, bo
natychmiast jak ją znajdziesz, Nieśmiertelny Kościej będzie próbował ci ją porwać.
-- Jeśli chcesz -- mówi carewicz -- zabiorę cię ze sobą.
Siadają do stołu. Przy końcu posiłku carewicz pyta:
-- Powiedz mi: kto to jest ten Nieśmiertelny Kościej?
-- To stary czarownik, bardzo stary i bardzo zły. Nie pije, nie je, sama skóra i
kości, a jednak nie można go zabić!
-- Dlaczego?
45
-- Dlatego, że jego śmierć jest uwięziona. Ukrył ją, a tak dobrze to zrobił, że nikt
nie może jej odnaleźć.
-- W istocie twoja pomoc będzie mi potrzebna -- mówi carewicz. -- A właściwie
jak cię zwą?
-- Nazywam się Wierny Sługa.
Nazajutrz carewicz Iwan kupuje siwka dla Wiernego Sługi i razem odjeżdżają.
Jadą, jadą tygodnie, miesiące (szybciej się to mówi niż robi), aż przybywają do
zapadłej wioski, położonej u stóp wysokiej wieży. U szczytu wieży jest otwarte okno.
To właśnie tam mieszka Cud-Piękność.
-- Żywo! Szykuj wielkie ognisko! -- woła Wierny Sługa.
Gdy carewicz rozpala ognisko, Sługa bierze kurę, kaczkę i gęś. Zabija je, skubie,
patroszy i nadziewa na rożen. Kiedy kura jest upieczona, kładzie ją na tacę i niesie do
wieży, wdrapuje się na mur aż do otwartego okna i woła:
-- Pozdrowienia dla ciebie, Cud-Piękności, córko trzech matek, wnuczko
dziewięciu babek! Mój pan, carewicz Iwan, polecił mi pozdrowić cię i ofiarować ci tę
pieczoną kurę!
Cud--Piękność siedzi w komnacie i nie odzywa się. Wtedy Wierny Sługa
odpowiada sam sobie, naśladując kobiecy głos:
-- Dziękuję ci, Wierny Sługo! Wejdź, wypij kieliszeczek i pozdrów swego pana,
carewicza Iwana!
Później wraca do swojego normalnego głosu i mówi:
-- Nie omieszkam tego zrobić.
Po czym schodzi po kaczkę, która w tym czasie zdążyła się upiec, i wdrapuje się
znów na wieżę. Kiedy jest już na górze, ponownie zaczyna zadawać pytania i
odpowiadać:
-- Pozdrowienia dla ciebie, Cud-Piękności, córko trzech matek, wnuczko
dziewięciu babek! Carewicz Iwan, mój pan, polecił mi pozdrowić cię i ofiarować ci
pieczoną kaczkę!
-- Dziękuję ci, Wierny Sługo! Wejdź, wypij kieliszeczek i pozdrów swego pana!
-- Nie omieszkam tego zrobić!
Znów schodzi, idzie po gęś, która akurat się upiekła, i nie tracąc ani minuty,
pnie się jeszcze raz do okna wieży.
-- Pozdrowienia dla ciebie, Cud-Piękności! Carewicz Iwan, mój pan, polecił mi
pozdrowić cię i ofiarować ci tę pieczoną gęś.
Tym razem Piękność wstaje i sama odpowiada:
46
-- Dziękuję ci, Wierny Sługo. Wejdź, usiądź, wypij kieliszeczek i pozdrów ode
mnie swego pana, carewicza Iwana.
Wierny Sługa wchodzi przez okno, siada, wypija kieliszek, następnie obejmuje
Cud--Piękność wpół, zarzuca ją sobie bez ceremonii na ramię jak worek mąki i
migiem schodzi. Po zejściu z wieży oddaje ją carewiczowi Iwanowi.
-- Oto twoja narzeczona. Zabieraj ją i jedziemy! I tak ruszają w drogę powrotną.
Jadą, jadą tygodnie, miesiące (szybciej się to mówi, niż robi). Co wieczór zatrzymują
się i Wierny Sługa czuwa całą noc przy ognisku, by Nieśmiertelny Kościej nie porwał
narzeczonej. Jednakże pewnego razu, padając ze zmęczenia, prosi carewicza:
-- Czuwaj dziś za mnie. Tylko uważaj, nie zaśnij! Jeśli poczujesz się senny, zbudź
mnie bez wahania!
-- Za kogo ty mnie masz? -- oburza się carewicz Iwan.
--Jestem w stanie czuwać tak jak każdy inny!
Ale -- niestety -- tuż nad ranem jednak zasypia, nawet tego nie zauważając. Kilka
godzin później, kiedy obaj się budzą, jest już jasny dzień, a po Cud-Piękności ani
śladu.
Sądzicie zapewne, i słusznie, że bajka na tym się nie kończy. Ale jeśli chcecie
dalszego jej ciągu, jesteście proszeni o przejście do następnego rozdziału.

Koniec bajki o Kościeju Nieśmiertelnym

-- Daremny płacz -- mówi Wierny Sługa. Nieśmiertelnemu Kościejowi udało się


porwać ci narzeczoną? Doskonale, teraz my mu ją odbierzemy!
I oto ruszają znowu, Wierny Sługa i carewicz Iwan. Jadą, jadą, dni i tygodnie
(szybciej się to mówi itd.), aż pewnego dnia na skraju drogi widzą wielkie stado.
Pytają pastucha:
-- Czyje to stado?
Pastuch odpowiada:
-- Nieśmiertelnego Kościeja.
-- A gdzie on mieszka, ten Nieśmiertelny Kościej?
-- W zamku, za lasem.
-- I... można go zobaczyć?

47
-- Jeśli chcecie go zobaczyć, czekajcie do jutra. Nieśmiertelny Kościej
wychodzi co noc i wraca dopiero nad ranem. O tej godzinie, właśnie teraz,
przygotowuje się do wyjścia.
-- Dziękujemy.
Carewicz Iwan i Wierny Sługa maszerują w stronę lasu. Ale zaledwie do niego
dotarli, Wierny Sługa mówi do carewicza:
-- Poczekaj na mnie, zgubiłem chusteczkę.
-- Dam ci inną -- mówi carewicz.
-- Nie, nie, chcę odnaleźć swoją.
-- Ależ -- przekonuje carewicz -- nie bądź głupi: nie możemy narazić się na
spóźnienie z powodu jednej chusteczki. Dam ci taką, jaką będziesz chciał.
-- Ale ja chcę mieć swoją, nie inną! Moja matka mi ją haftowała!
-- No to ruszaj żwawo!
Wierny Sługa zawraca, żeby odnaleźć pastucha. -- Powiedz mi, pastuchu, czy
Nieśmiertelny Kościej jest twoim panem?
-- Tak -- odpowiada pastuch.
-- I służysz mu wiernie?
-- Tak, oczywiście.
-- Czy powiesz mu, że nas widziałeś?
-- Pewnie, to mój obowiązek.
-- Masz rację -- przytakuje Wierny Sługa.
I zabija pastucha, po czym dogania carewicza. Ten pyta:
-- No jak, znalazłeś tę chusteczkę?
-- Tak, znalazłem -- odpowiada Sługa.
Kiedy przybywają do zamku jest już ciemna noc. Jedno jedyne okno jaśnieje u
szczytu wieży. Wierny Sługa staje pod tym oknem i zaczyna krzyczeć:
-- Pozdrowienia dla ciebie, Cud-Piękności, córko trzech matek, wnuczko dziewięciu
babek! Okno otwiera się i ukazuje się w nim Piękność.
-- To ty, Wierny Sługo? Gdzież jest carewicz Iwan?
-- Jest tu, koło mnie.
-- A więc weź go na barki i wnieś tutaj. Ta komnata nie ma drzwi!
Wierny Sługa zarzuca sobie carewicza na ramiona i wdrapuje się na mur. Kiedy są
już na górze, Piękność pyta:
-- Po coście tu przyszli? -- Przyszliśmy po ciebie...
-- Po mnie? Nieszczęśni! Jeśli pojadę z wami, Nieśmiertelny Kościej natychmiast
48
mnie znów porwie! Nie wiecie, że on lata szybciej niż wiatr?
-- To go zabijemy!
-- Jego zabić? Niemożliwe! Jego śmierć jest dobrze ukryta w miejscu, które on
jeden tylko zna!
-- No to ją stamtąd wypuścimy!
-- A jak znajdziecie jej kryjówkę?
-- Poproś go, żeby ci to powiedział.
-- Świetnie, to jest pomysł! Poproszę go.
Potem jedzą, piją i zasypiają. Wczesnym rankiem Piękność budzi ich:
-- Teraz schowajcie się -- słońce zaraz wzejdzie i wróci Kościej. Słuchajcie dobrze
tego, co będzie mówił!
Wierny Sługa i carewicz chowają się pod łóżko. Prawie w tej samej chwili z
porywem wiatru wpada przez otwarte okno Kościej. Posapuje, wciągając powietrze
nosem.
-- Co to? Czuję tu kogoś obcego!
Piękność odpowiada mu, nie pokazując nic po sobie:
-- Ależ to właśnie ty przyniosłeś ten zapach! Latałeś gdzieś i twoje ubranie
przesiąkło tą wonią... Odpocznij trochę!
-- Z przyjemnością, zmęczony jestem.
Kościej kładzie się na łóżku. Piękność siada przy nim. Całuje go, głaszcze i pyta:
-- Powiedz mi, gdzie jest twoja śmierć?
-- Dlaczego o to pytasz?
-- Dlatego, że cię bardzo kocham. Jakże miałabym nie kochać i twojej śmierci?
Kościej wybucha śmiechem.
-- Chachacha! To prawdziwie kobieca odpowiedź! Włosy długie, rozum krótki!
A kiedy skończył się śmiać, mówi:
-- No, dobrze, moja śmierć jest ukryta w wazie, którą tam widzisz. Stłucz ją, a
ona wyjdzie stamtąd!
Następnej nocy Wierny Sługa tłucze wazę, ale na próżno: śmierci czarownika w
niej nie ma. Nazajutrz rano, jak zwykle, Kościej wraca przez otwarte okno.
-- Co to?... Czuję tu kogoś obcego!
-- To właśnie od ciebie ta woń! Gdzie ty się włóczysz, że przynosisz zawsze ten
zapach? Teraz odpocznij sobie trochę.
Kościej kładzie się na łóżku, a Piękność go całuje, głaszcze:
-- Powiedz mi, gdzie jest ukryta twoja śmierć? W nocy stłukłam wazę, lecz w
49
wazie jej nie było...
Na te słowa czarownik wybucha śmiechem:
-- Chachacha! Wyborne są te kobiety! Włosy długie, rozum krótki! Naprawdę
uwierzyłaś w to?
-- A więc gdzie ona jest?
-- Jest w wielkim psie, który śpi na podwórzu. Jeśli się go zabije, wyjdzie z niego
moja śmierć. Następnej nocy Wierny Sługa schodzi po murze w dół i idzie zabić
wielkiego psa, który śpi na podwórzu. Przecina mu brzuch, zagląda... ale śmierci
czarownika i tu nie ma.
Nazajutrz rano Piękność mówi do Kościeja:
-- Powiedz mi, gdzie jest twoja śmierć? Minionej nocy pewien człowiek zabił psa,
ale nie było w nim twojej śmierci.
Tym razem czarownik śmieje się tak, że łzy mu płyną z oczu.
-- Ach, kobiety, kobiety! A więc naprawdę sądziłaś, że jestem aż tak głupi, żeby
schować swoją śmierć w psie?
-- No to w końcu, gdzie ona jest?
-- Zresztą -- mówi czarownik -- mogę ci to powiedzieć. Tam, gdzie ona jest, ty nie
pójdziesz jej szukać... Dobrze słuchaj:
Pośród oceanu jest wyspa. W samym środku tej wyspy jest góra. Na szczycie
góry rośnie stary dąb. Pod korzeniami dębu znajduje się nora. W głębi tej nory siedzi
lis. W brzuchu lisa jest kura, w tej kurze -- jajko, a w tym jajku ukryta jest moja
śmierć.
Z zapadnięciem nocy, gdy czarownik odleciał, carewicz Iwan żegna się z Cud--
Pięknością i wraz z Wiernym Sługą ruszają w drogę. Jadą, jadą, dni, tygodnie,
miesiące (szybciej się to mówi, niż robi), zapasy się im wyczerpują, zaczynają
głodować. Pewnego dnia, w głębokim lesie, stają oko w oko z wielkim, szarym
wilkiem. Carewicz Iwan chce go zabić, lecz wilk odzywa się do niego ludzkim głosem:
-- Nie zabijaj mnie, carewiczu Iwanie! Jeśli mnie zjesz, nadal będziesz głodny, a
jeśli okażesz mi łaskę, pomogę ci znaleźć to, czego szukasz.
-- W takim razie chodź z nami -- mówi carewicz.
Jadą, jadą dalej. Kiedy wędrują przez las, wilk poluje dla nich. Ale przyszło
przemierzać pustynię. Nie ma już zwierzyny, brak wody. Jednak pewnego dnia
znajdują gniazdo sokołów. Carewicz Iwan chce zabić pisklęta, lecz stary sokół
odzywa się do niego ludzkim głosem:
-- Wstrzymaj się, carewiczu Iwanie! Jeśli zjesz moje dzieci, będziesz nadal głodny,
50
a jeśli okażesz im łaskę, pomogę ci znaleźć to, czego szukasz!
-- W takim razie chodź z nami -- mówi carewicz Iwan.
Przechodzą pustynię i docierają nad brzeg oceanu. Na piasku śpi wielki żółw.
Carewicz chce go zabić, lecz żółw, podobnie jak poprzednie zwierzęta, odzywa się
ludzkim głosem:
-- Nie zabijaj mnie, carewiczu Iwanie! Zaniosę was wszystkich na swym grzbiecie
aż na wyspę, która znajduje się na środku oceanu!
-- Zgoda! --mówi carewicz Iwan.
I żółw bierze ich, całą szóstkę, na plecy: carewicza i jego konia, sługę wraz z
koniem, wilka i sokoła. Płynie długo, długo, wreszcie dopływa do małej wysepki. Gdy
już się na niej znaleźli, carewicz Iwan szybko odnajduje górę, stary dąb i norę.
Zaledwie jednak zdążył ją odnaleźć, lis umknął. Wtedy wilk biegnie za lisem, łapie go,
zagryza, a Wierny Sługa przecina mu brzuch... lecz kura zrywa się do lotu. W pogoń
za nią puszcza się sokół, dopada jej, zabija... lecz kura, wydając ostatnie tchnienie,
upuszcza jajo do morza. Na szczęście wszystko to widział żółw: nurkuje, odnajduje
jajo, przynosi je, a potem znów bierze wszystkich na swój grzbiet i płynie ponownie
na ląd.
Carewicz Iwan dziękuje zwierzętom i w towarzystwie Wiernego Sługi wraca
(szybciej się to mówi, niż robi) do zamku czarownika. Piękność przyjmuje ich
gościnnie, zachęca do picia i jedzenia przez calutką noc... a gdy nastaje dzień,
carewicz i Sługa tym razem już się nie chowają. Kiedy obserwują przez okno
wschodzące słońce, na horyzoncie ukazuje się czarny punkt. Punkt ten rośnie, rośnie,
zbliża się z hukiem burzy... Z gwałtownym podmuchem wiatru wpada Kościej i
zaczyna węszyć:
-- Co to? Co to?... -- odzywa się.
Ale nie ma nawet czasu dodać, że czuje tu kogoś obcego, gdy carewicz Iwan
podchodzi do niego, rozbija mu jajo na czole i straszny czarownik pada martwy. A był
to czarownik tak stary, tak dawno powinien był już umrzeć, że po trzech sekundach
nie zostaje po nim nic prócz małej kupki prochu!
A carewicz Iwan ze swą narzeczoną i z Wiernym Sługą powracają (szybciej się to
mówi, niż robi!) do Moskwy.
W ten sposób kończy się opowieść o Nieśmiertelnym Kościeju.

51
Stół i nóż

-- Czy nie jest to piękna bajka? -- pyta książę Pipo.


-- Bardzo piękna -- odpowiada kobieta. -- Ale na nieszczęście, znam ją
również. Teraz pozostaje ci jedynie opowiedzieć mi trzecią. Wybierz ją dobrze, to
twoja ostatnia szansa!
Książę Pipo robi się blady.
-- Ale... pani zna je przecież wszystkie?!
-- Wszystkie, które zostały już opowiedziane, tak, te znam.
-- A więc, więc co mogę zrobić? Kobieta uśmiecha się.
-- Ja na twoim miejscu wymyśliłabym jakąś sama. Jeśli będzie naprawdę piękna,
będziesz uwolniony.
Pipo marszczy brwi. Wymyślić jakąś bajkę, bajkę tak piękną, jak ta o Smutku albo
ta o Nieśmiertelnym Kościeju, to nie takie proste! Tym trudniejsze, że trzeba
improwizować, a kobieta czeka, siedzi naprzeciw niego i czeka...
Książę zastanawia się i wreszcie podejmuje decyzję.
-- Znam tylko jedną – mówi -- zupełnie nową bajkę, to moja własna historia. Ale
nie wiem, czy jest ona piękna.
-- Opowiedz, zobaczymy -- proponuje kobieta. Tak zachęcony, książę Pipo
rozpoczyna opowieść.
Opowiada wszystkie swoje przygody, te, o których właśnie czytaliście. 0 podróży
swego ojca we śnie, o sklepie z dziećmi, potem o swoim przyjściu na świat. Mówi o
czerwonym koniku, o bagnie, o wulkanie i buchającej żarem otchłani --następnie o
swoim powrocie, odmienionym zamku, czarownicy i karle. Mówi także i o tym, jak,
chcąc zabić konia, czarownica zabiła karła, a on sam, książę Pipo, zamachnął się na
czarownicę i pociął ją na dwieście pięćdziesiąt sześć małych czarownic (ani o jedną
więcej, ani o jedną mniej), które chichotały, podskakiwały i skrzeczały wokół niego.
W końcu opowiada o swojej ucieczce i o przybyciu do Schroniska.
W miarę opowiadania wydarzenia układają się w logiczny ciąg. Patrząc na
przeżyte, lecz nie zrozumiane przygody, które wydawały mu się uprzednio tak
bezsensowne, bezładne, absurdalne, widzi teraz, jak następują po sobie, jak pasują
do siebie, jak się ze sobą wiążą i jak tworzą piękną, nie dokończoną opowieść...
Goście w Schronisku, którzy dotąd zaledwie na niego spojrzeli, zajęci
bezsensownym siedzeniem i ponurym przypatrywaniem się swoim nożom, obrócili

52
głowy ku niemu. Nawet kobieta wydaje się być udobruchana. Książę Pipo mówi
teraz, jak wszedł do Schroniska, jak się posilił, mówi o dwóch pierwszych bajkach,
które właśnie opowiedział, później o trzeciej, tej, którą opowiada w tej chwili...
Kiedy jest tuż przy końcu, kobieta pyta go ze śmiechem:
-- I... co wydarzyło się potem?
Pipo patrzy na nią, też zaczyna się śmiać, później nawiązuje wesoło:
-- Następnie pani właśnie zapytała mnie, co wydarzyło się potem. Więc ja, książę
Pipo, mówiąc te słowa, które w tej chwili mówię, chwyciłem rękojeść noża i
wyrwałem go bez trudu!
I rzeczywiście, mówiąc te słowa chwyta nóż i wyrywa go ze stołu. W tym samym
momencie czuje ostry ból, tak jakby ostrze utkwiło w jego własnym sercu, a stół
zaczyna krwawić. Z zacięcia, które powstało w martwym drewnie, po ledwo
wygładzonej powierzchni zaczyna zygzakiem płynąć cienka strużka krwi. I wtedy
wszyscy goście, owładnięci nagłym podnieceniem, wyszarpują swoje noże, zrywają
się krzycząc radośnie i wybiegają z sali.
W chwilę później w domu zostają już tylko Pipo i kobieta. Kobieta patrzy na niego
oczami pełnymi łez.
-- A więc to ty? -- mówi.
-- Kto, ja?
-- Ty, który miałeś przybyć, ty, którego oczekiwałam, którego oczekiwaliśmy
wszyscy... Bo uwalniając siebie, uwolniłeś innych. I mnie...
-- Jak to? -- pyta Pipo.
-- Jak? To bardzo proste. Bajka, którą opowiedziałeś, to nie tylko twoja historia,
to historia wszystkich tych, którzy tu przed chwilą byli. Ale ponieważ nikt jej nigdy
jeszcze nie opowiedział, byli więźniami. Żeby ich uwolnić, trzeba było, by ktoś ją
opowiedział na głos... Ten ktoś, to właśnie ty.
Pipo czerwienieje z radości.
-- Skoro tak, to, słowo daję, jestem szczęśliwy szczęściem wszystkich... Ale
powiedz mi: jeśli moja bajka była naprawdę historią wszystkich tych ludzi, dlaczego
żaden z nich nie opowiedział jej przede mną?
-- Nikt się nie ośmielił -- mówi kobieta uśmiechając się.-- Bali się i wstydzili.
Potrzebny był ktoś mocny duchem, żeby pierwszy ją opowiedział! Teraz odeszli i ja
zaraz pójdę, bo nie muszę już nikogo pilnować. Lecz przedtem chcę cię wynagrodzić.
Jak pewno zauważyłeś, jestem troszkę czarodziejką. Zadaj mi trzy pytania, a ja ci na
nie odpowiem.
53
-- Tak od razu?
-- Od razu.
-- No dobrze. Chciałbym znać dalszy ciąg swojej historii, swoją przyszłość, jeśli
pani woli.
-- Koszary, smok, wulkan -- odpowiada ze spokojem kobieta.
-- Co to znaczy?
-- Nie wiem, ale to mnie nie dziwi. Przepowiednie, nawet prawdziwe, są zawsze
niepotrzebne. Zadaj drugie pytanie.
-- Czy księżniczka Popi istnieje?
-- Tak, i jest ci przeznaczona.
-- Dziękuję! A teraz trzecie pytanie, najważniejsze: gdzie są moi rodzice?
Tym razem kobieta wydaje się zaskoczona. Unosi głowę, patrzy przez chwilę na
księcia Pipo z miną zamyśloną i poważną, później wolno mówi:
-- Posłuchaj, książę Pipo: nie odnajdziesz swoich rodziców. Żądaj wszystkiego,
czego tylko pragniesz, wszystko otrzymasz, prócz tej jednej rzeczy.
-- A jeśli mimo wszystko pragnę tego?
-- Nie pragnij, to na nic.
-- A więc tym bardziej tego chcę! -- wykrzykuje Pipo porywczo. -- Chcę, słyszysz,
chcę i pragnę moich rodziców, moich prawdziwych, moich dobrych rodziców, takich,
jakimi byli w czasach mego dzieciństwa!
Kobieta zaczyna się śmiać.
-- Przynajmniej -- mówi -- jesteś konsekwentny! Dobrze więc, jak chcesz.
Zobaczymy, jakie będą tego rezultaty... Zapamiętaj w takim razie dobrze ten wiersz:

Kiedy stąd już wyjedziesz,


Czarny jeździec cię zwiedzie.
Posłuchasz go.
Będziesz królem, będziesz smokiem
I przelecisz jednym skokiem
Nad wulkanem.
A jak skończy się to wszystko,
Powie ci białe szczurzysko.
Posłuchaj go.

-- Co to za białe szczurzysko? -- pyta Pipo.


54
-- To biały szczur z Wielkiej Biblioteki.
-- A gdzie jest ta Wielka Biblioteka?
-- W kraju-do-którego-nikt-nigdy-nie-chodzi.
-- A po co ja tam pójdę?
-- Pójdziesz tam czytać księgę swego życia. Nie pytaj mnie już więcej. Ale przede
wszystkim wędruj sam i nie ufaj fałszywym przyjaciołom. A teraz idź po swego konia
i ruszaj w drogę.
Pipo dziękuje kobiecie, wstaje, żegna się i wychodzi.
Koń czeka na niego osiodłany, okiełznany, w nowej uprzęży, wypoczęty, w
znakomitej formie. Pipo dosiada go, oddala się, potem odwraca, by po raz ostatni
rzucić okiem na Schronisko dla Zabłąkanych Dzieci... ale nie ma już Schroniska. Na
jego miejscu, przy drodze, stoi jedynie kępa topoli, w których listowiu wiatr szumi
cichutko potężną, upojną pieśń.

Fałszywy przyjaciel

Książę Pipo i jego koń wolno jadą szerokim gościńcem. Po godzinie koń Pipo
zatrzymuje się nagle, stawia uszy, pochrapuje, zaczyna dreptać w miejscu.
-- Ejże, co jest? -- pyta książę.
W tej samej chwili spostrzega ubranego na czarno jeźdźca, który zajeżdża mu
drogę. Chce go ominąć, ale nieznajomy zagaduje:
-- Dzień dobry, książę Pipo.
Pipo patrzy zdziwiony. Jest to piękny młodzian, rosły i silny, na białym koniu. Rysy
twarzy ma harmonijne i regularne, bez krzty zniewieściałości. Lecz jego uroda robi
wrażenie maski i mimo uśmiechu oczy pozostają bez wyrazu.
-- Dzień dobry -- odpowiada Pipo. -- Więc pan mnie zna?
-- Oczywiście, że cię znam! Jestem uwolnionym przez ciebie gościem ze
Schroniska. Inni rozjechali się, ale ja nie zapominam wyświadczonej mi przysługi.
Zostałem tu, żeby ci służyć za przewodnika.
-- Dziękuję panu, ale niepotrzebny mi przewodnik.
-- Zawsze potrzebny jest przewodnik -- odpowiada obcy.
-- Nie, nie sądzę... Zresztą kobieta powiedziała mi, żebym podróżował sam.

55
-- Nie miała racji -- mówi nieznajomy. Przede wszystkim podróżując samotnie
można się zgubić. Poza tym nikt nigdy nie jest sam, nawet kiedy myśli, że jest.
-- Pan sam sobie przeczy -- zauważa Pipo. Ponieważ nikt nigdy nie jest sam, więc
pana towarzystwo jest mi niepotrzebne!
Na te słowa tajemniczy jeździec wyciąga z kieszeni olbrzymią, czerwoną chustkę
do nosa i zakrywa nią sobie twarz.
-- Czy pan jest przeziębiony? -- pyta Pipo.
-- Nie, ja płaczę -- mówi tamten.
-- Dlaczego pan płacze?
-- Bo mnie nie lubisz.
-- A co to pana może obchodzić?
Jeździec podnosi głowę. Jest czerwony ze złości.
-- Ale ja bardzo cię lubię! -- krzyczy. -- Jestem twoim najlepszym przyjacielem!
-- Doprawdy, nie wierzę w to -- mówi Pipo bez zjadliwości. -- Zaledwie pana
znam...
-- Ale ja ci mówię, że jestem twoim najlepszym przyjacielem!
Pipo marszczy brwi, spogląda na nieznajomego... Jego oczy są suche, bez
wyrazu, a powieki zmrużone, tak jakby śmiał się skrycie.
-- Dlaczego pana oczy się śmieją?-- pyta książę zaciekawiony.
Nieznajomy gwałtownie oburza się:
-- Moje oczy wcale się nie śmieją! Przeciwnie, moje oczy płaczą! Nie chcesz mojej
przyjaźni!?
-- Nie -- mówi Pipo.
-- Uważaj! Zemszczę się!
-- No i widzi pan -- odpowiada Pipo ze śmiechem -- nie powiedziałby pan tego,
gdyby pan był moim przyjacielem...
Obcy spostrzega, że przeholował. Znów zaczyna się przymilać i od nowa jego
oczy kłamią.
-- Proszę mi wybaczyć -- mówi -- jeśli poniosło mnie przyjacielskie uczucie. O
jedną rzecz tylko proszę, o nic więcej: żebyś mnie wystawił na próbę. Szukasz swoich
rodziców, prawda?
-- Tak. Szukam ich.
-- A ja wiem, gdzie oni są.
Pipo zrywa się. Z bijącym sercem pyta:
-- Jest pan tego pewien?
56
-- Całkowicie.
-- Czy może mnie pan tam zaprowadzić?
-- Natychmiast, jeśli chcesz.
-- Czy to daleko?
-- Nie, nie bardzo. Kilka godzin jazdy stąd. Cała nieufność Pipo od razu znika. Już
mu się podoba nowo poznany, wierzy mu na słowo, jest gotów podążać za nim...
I tak ruszają razem.
Jednakże konie wcale nie czują wzajemnej sympatii. Idąc jeden obok drugiego
patrzą na siebie zezem, obnażają zęby.
-- Twój koń jest narowisty -- zauważa nieznajomy.
-- To dziwne -- mówi Pipo –nigdy nie widziałem, żeby zachowywał się w ten
sposób. Ale twój też nie robi wrażenia nader łagodnego...
-- Co ty opowiadasz? -- oburza się nieznajomy. -- Mój koń jest bardzo łagodny. To
właśnie twój atakuje!
Pipo się nie upiera. Wie, że ma rację, ale powstrzymuje się od odpowiedzi, żeby
się nie sprzeciwiać swemu nowemu przyjacielowi. Zmienia temat.
-- Powiedz mi teraz, gdzie są moi rodzice? Co właściwie im się przydarzyło?
Twarz jego towarzysza tężeje.
-- Nie zadawaj mi pytań -- mówi. -- Dowiesz się wszystkiego tam.
-- Gdzie „tam"?
-- W L. R. T.
-- Co to jest L. R. T.?
-- Ludowa Republika Tyranii. Jest to, jak sama nazwa wskazuje, kraj, w którym
każdy jest królem. Tyran to znaczy po grecku król. I znajdują się w nim wszyscy
królowie z całego świata. Twój ojciec był oczywiście królem, prawda?
-- Tak.
-- Zatem, sam widzisz...
Dokładnie w tym momencie konie stają dęba, odwracają się stając naprzeciw
siebie z otwartymi pyskami i obaj jeźdźcy muszą zadać sobie niemało trudu, żeby je
uspokoić. Po zażegnaniu incydentu nieznajomy mówi do księcia:
-- Powinieneś zabić swego konia.
-- Co? Na pewno nie! -- oburza się Pipo.
-- To powinieneś go przynajmniej zbić.
-- Nigdy go nie biłem i na pewno dziś nie zacznę tego robić!
-- Lubisz go bardziej niż mnie, widzę to dobrze... -- mówi obcy gorzkim tonem.
57
-- To zupełnie naturalne -- tłumaczy Pipo. Byliśmy razem chowani i dostałem go
od ojca.
Nieznajomy zaciska wargi, ale słowem się nie odzywa. Po półgodzinie jazdy droga
rozchodzi się w dwu kierunkach. Z prawej strony napis głosi:
KRAJ-DO-KTOREGO-NIKT-NIGDY-NIE-CHODZI
a z lewej strony, na drugiej tabliczce, można przeczytać:
KRAJ-DO-KTOREGO-IDĄ-WSZYSCY
Nieznajomy kieruje się na lewo, lecz w tej samej chwili Pipo przypomina sobie
słowa kobiety ze Schroniska.
-- Proszę mi wybaczyć -- mówi -- muszę iść na prawo.
-- Na prawo? A dlaczego?
-- Bo kobieta ze Schroniska powiedziała mi... -- Kto? Czarownica? Czyżbyś wierzył
we wszystko, co ona powiedziała...!
-- Jednakże...
-- Zastanówmy się -- radzi nieznajomy-- pomyśl trochę: na prawo jest kraj, do
którego nikt nigdy nie chodzi. Jeśli nikt tam nigdy nie chodzi, ty nie idziesz tam
również, to oczywiste...
-- Nie pomyślałem o tym -- przyznaje Pipo, zadumany.
-- Na szczęście ja tu jestem, żeby ci to powiedzieć. Z kolei na lewo jest kraj, do
którego idą wszyscy. Jeśli idą tam wszyscy, i ty tam idziesz!
-- Taaa...
-- Nie robisz wrażenia przekonanego... Mówię ci, zaufaj mi!
Cały czas nalegając, jeździec wyciąga rękę, żeby ująć konia Pipo za uzdę, ale koń
szarpie łbem i usiłuje go ugryźć. W samą porę obcy ratuje swe palce.
-- Słowo daję -- krzyczy -- twój koń jest wściekły! Dalej, jedź teraz za mną i nie
dyskutuj więcej!
Książę Pipo, zawstydzony, stara się opanować swego konia, następnie, na znak
przeprosin za jego zachowanie, jak trusia podąża krok w krok za swoim przyjacielem.

W kraju królów

Po kilku godzinach przybywają do miejsca, w którym droga urywa się, przecięta w


poprzek nakreśloną smołą, grubą, przerywaną linią, podobną, tyle że w dużym
58
powiększeniu, do wykropkowanych linii, którymi zaznacza się granice na mapach
geograficznych.
-- Już dojeżdżamy -- mówi młody człowiek w czerni. -- Zapnij kurtkę i podnieś
kołnierz, bo w tym kraju jest zimno.
Pipo zapina kurtkę na guziki, podnosi kołnierz, po czym obaj jeźdźcy przekraczają
granicę. Ledwo ją przeszli, wszystko się nagle zmienia: w kraju, który opuścili, było
ciepło i pięknie i był wieczór, koło szóstej... Tutaj, przeciwnie, jest wczesny ranek,
ponuro, zimno. Pipo pyta swego towarzysza:
-- To tutaj jest ten kraj królów?

-- Tak -- odpowiada -- jesteśmy na miejscu. Spieszmy teraz...!

Konie kłusują. Z szarego nieba pada niewielki śnieżek. Droga ciągnąca się przez
ogromne przestrzenie czarnych pól wydłuża się w nieskończoność. Tu i ówdzie widać
grupki wieśniaków niosących na ramionach narzędzia do pracy. Idą szeregami jak
żołnierze, którzy maszerują miarowym krokiem w rytm śpiewanych piosenek.

-- Kim są ci ludzie? -- pyta Pipo.

-- To są królowie -- odpowiada młody człowiek.

-- Dlaczego oni maszerują w nogę? -- Bo im się to podoba...

-- Jeśli o mnie chodzi, mnie by się nie podobało-mówi Pipo. -- Absolutnie nie.

Nieznajomy nie odpowiada. Wkrótce obaj jeźdźcy wjeżdżają do dużego miasta.


Są tu wysokie domy, olbrzymie place i szerokie aleje, wysadzane czterema rzędami
drzew. Czarno ubrany nieznajomy jedzie konno przed Pipo. Robi wrażenie człowieka,
który bardzo dobrze wie, dokąd zmierza. Pipo podąża za nim z trudem, choć
oczekuje z niecierpliwością spotkania z ojcem i z matką. Wreszcie dojeżdżają do
wielkiego, żółtego budynku, brudnego i bez żadnych ozdób. Nieznajomy się
zatrzymuje.

-- To tu -- mówi.

-- Tu są moi rodzice? -- pyta Pipo.

-- Tak-odpowiada tamten.
-- O! Biedni! Jakże nędznie mieszkają! Czy mogę zaraz ich zobaczyć?
-- Chodźmy!

Zeskakują na ziemię, chwytają konie za uzdy i przechodzą przez wartownię. Po


zęby uzbrojony żołnierz, który czuwa nad przejściem, pyta ich szorstko:

-- A to kto?

59
-- Ochotnik -- mówi młody człowiek.

-- Przechodźcie!

Po przekroczeniu wartowni wchodzą na wielki dziedziniec, otoczony ciężkimi


budynkami o szerokich oknach. Jakiś inny żołnierz zagaduje ich. Ma na rękawach
naszywki w kształcie daszka.

-- O co chodzi?

-- To mój przyjaciel, panie sierżancie -- odzywa się znów młody człowiek. --


Chłopak, który szuka rodziny.

-- To doskonale -- mówi sierżant. -- Zaraz mu ją damy.

-- Naprawdę? -- pyta Pipo, zachwycony. Moi rodzice są tu? Jest pan tego pewien?

-- Najzupełniej -- mówi sierżant. -- W tej chwili ci ich pokażę.

Potem, zwracając się do młodego człowieka ubranego w czerń, dorzuca:

-- A ty możesz odmaszerować. I przyprowadź mi innych!

-- Dobrze, do widzenia -- żegna się młody człowiek.

-- Do widzenia, i dziękuję! -- mówi książę Pipo z wdzięcznością.

-- Nie ma za co – odkrzykuje i wychodzi.

-- Chodź za mną -- poleca sierżant.

Sierżant jest całkiem sympatyczny i w żartobliwym nastroju. Mówi bez przerwy,


każde zdanie kończąc dowcipną pointą lub dowcipnym powiedzonkiem, no, może nie
każde-prawie każde. Przede wszystkim zaciąga księcia Pipo do stajni, gdzie
umieszcza konia Pipo. Następnie prowadzi go do biura, gdzie każe mu podpisać dwa
czy trzy papierki, stamtąd idą do wielkiego magazynu, gdzie każe mu przymierzyć
mundur. A kiedy Pipo dziwi się, odpowiada mu wesoło:

-- To mundur królewski. Włóż go i nie obawiaj się niczego. Wszyscy, którzy


przybywają tutaj, dostają ubiór bezpłatnie.

-- To bardzo uprzejmie -- mówi Pipo. -- Brak mi słów wdzięczności.

Następnie sierżant daje mu królewską menażkę wraz z królewską łyżką,


królewskim widelcem i królewskim kubkiem, potem wielki plecak królewski z dwoma
królewskimi kocami i na koniec prowadzi go do rozległej królewskiej komnaty z
dwudziestoma królewskimi łożami, z których każde jest zaopatrzone w siennik.

-- Jesteś u siebie -- oświadcza. -- To twoje łóżko i twoja szafka. Poukładaj tu


swoje rzeczy i czekaj na innych.

Pipo robi wielkie oczy.


60
-- Ale... Czy pan mi nie mówił, że odnajdę swoją rodzinę?

-- Twoja rodzina to Armia.

-- A mój ojciec? Moja matka?

-- Twój ojciec to Państwo, twoja matka to Ojczyzna. Jesteś żołnierzem. Do


widzenia.

-- Ależ nie, nie jestem żołnierzem! -- krzyczy zbuntowany Pipo. -- Chcę stąd
odejść!

-- Nie -- mówi sierżant -- to nieprawda, ty nie chcesz odejść.

-- Oczywiście, że chcę! Kto mi tego zabroni?

-- Ty sam.

-- Ale, w końcu, jestem wolny czy nie?

-- Właśnie dlatego, że jesteś wolny! Król może chcieć jedynie tego, czego chcą
inni królowie. To właśnie jest wolność, prawdziwa wolność: chcieć dobrowolnie tego,
czego chcą inni. I dlatego ty chcesz tutaj zostać!
Książę Pipo nie wierzy własnym uszom. Po raz pierwszy w życiu spotyka się z
takim rozumowaniem. Jednak dorzuca:
-- W końcu nie będę dyskutować. Chcę odejść i odejdę, to wszystko.
Ale tym razem sierżant przestaje żartować. Zbliża się do Pipo i patrzy mu prosto
w twarz.
-- Zawsze możesz próbować -- mówi -- ale uprzedzam cię: jeśli będziesz szukać
sposobu ucieczki, mogą ci się przydarzyć bardzo nieprzyjemne rzeczy.
I wychodzi.
Pipo, zniechęcony, siada na swoim żelaznym łóżku.
-- Powinienem był przewidzieć to -- rozmyśla. -- Kraj, w którym każdy jest królem,
to jednocześnie kraj, w którym wszyscy są niewolnikami.

Smok Tarabistrak

Po ośmiu dniach Pipo podejmuje jednakże decyzję.


-- No -- mówi sobie -- skoro muszę tu zostać, przynajmniej skorzystam, żeby
nauczyć się tego, co może mi się przydać!

61
I nie poddaje się. Czeka tylko na dogodną okazję, żeby uciec. Każdego wieczora,
idąc spać, myśli o swych rodzicach i pragnie wolności, by móc znów wyruszyć na ich
poszukiwanie.
Trwa to całą zimę. Książę Pipo uczy się walczyć, rozkładać i składać broń,
posługiwać się nią. Uczy się orientacji w terenie, zaprawia się do długich marszów,
znoszenia upałów, chłodu, deszczu, głodu i pragnienia. Uczy się także sztuki
dowodzenia, posłuszeństwa, a kiedy trzeba -- ponoszenia odpowiedzialności.
Pewnego pięknego wiosennego dnia pułkownik zbiera wszystkich żołnierzy na
dziedzińcu i mówi do nich wesoło:
-- Teraz, moje dziatki, jedziemy walczyć ze smokiem Tarabistrakiem. Bądźcie
gotowi za godzinę.
Kiedy szeregi się rozpadły, Pipo pyta swego sąsiada:
-- Co to za smok?
-- Co? -- dziwi się tamten. -- Nie znasz smoka Tarabistraka?
-- Nie.
-- Nigdy o nim nie słyszałeś?
-- Nie.
-- Gazet nie czytasz?
-- Nie.
-- Słyszycie, chłopaki? Jest tu taki, który nie wie, co to smok Tarabistrak!
Wszyscy wybuchają śmiechem, żartując sobie z niewiedzy Pipo, lecz nikt nie daje
mu najmniejszego wyjaśnienia. Po godzinie słychać dźwięk dzwonka. Żołnierze z
plecakami na plecach schodzą na dziedziniec. Wsiadają na konie, Pipo, oczywiście,
dosiada swego Pipo, i pułk rusza w drogę. Przecina rozległą równinę, dociera do gór.
W końcu, gdy noc zapada, pułkownik nakazuje postój u stóp wielkiego, skalnego
masywu. Masyw jest goły, niegościnny, usiany skarłowaciałymi drzewkami, które
zdają się rosnąć niechętnie. Jeźdźcy zeskakują na ziemię, rozstawiają namioty, jedzą
zupę i kładą się spać.
Kiedy już leżą, Pipo pyta swego kompana z namiotu:
-- Powiedz mi wreszcie, co to jest ten przeklęty smok?
-- Ten smok -- odpowiada tamten -- to nasz wróg. Mieszka w tych górach i nigdy
ich nie opuszcza. Pożera każdego, kto zbliża się, by go zaatakować.
-- A dlaczego go atakują, skoro on nigdy tych gór nie opuszcza? Nie można by go
zostawić w spokoju?
-- Niemożliwe, jakże! To nasz wróg!
62
Pipo nie rozumie, ale nad rozkazem się nie dyskutuje. A jeśli w tej chwili jest
rozkaz „spać", natychmiast się zasypia.
Ale oto, śpiąc, Pipo słyszy cudowną pieśń, melancholijną i piękną, która budzi
pragnienie, by pozostać tu po wsze czasy, siedzieć, słuchać i płakać. Pieśń ta jest
śpiewem smoka, zawodząca, rzewna pieśń bez słów, i Pipo rozumie wszystko, jakby
sam był smokiem, który ją śpiewa.
Smok skarży się, że jest smutny, smutny dlatego, że jest niedobry. Bardzo
chciałby przestać robić ile, lecz jest to silniejsze od niego: musi zabijać, musi pluć
ogniem, który pali, i pożerać wszystko, co zbliża się do niego... Wszakże, mówi pieśń,
można by go ocalić. Tego dnia, kiedy jakiś młodzieniec ośmieli się zbliżyć do niego
bez urazy i nienawiści, smok będzie wyzwolony.
Pipo śni, że słysząc to wszystko -- płacze. Czuje, jak jego serce łka i śpiewa:
-- Smoku, biedny smoku, kocham cię i współczuję ci. Chcę przyjść do ciebie,
uwolnić cię od zła. I tak, śpiewając, budzi się. Płacze naprawdę, z oczu jeszcze płyną
mu łzy. Czuje na włosach delikatne i ciepłe tchnienie. To koń Pipo, który, zerwawszy
więzy, przyszedł do niego.
-- Co ty tu robisz? -- pyta książę.
Koń unosi głowę, tak jakby nasłuchiwał. Pipo słucha również. Pieśń smoka nie
przebrzmiała. Cały czas daje się słyszeć z oddali, wyciszona, ledwie dosłyszalna --
jeszcze piękniejsza niż przedtem.
-- Trudno, idę -- decyduje się Pipo.
Wie, że opuszczanie obozu bez rozkazu jest zabronione, ale ma nadzieję, że
będzie mu to przebaczone.
„Jeśli dzięki mnie--marzy--smok stanie się niegroźny, będę dobroczyńcą
Ojczyzny... Być może pozwolą mi nawet odejść, bym mógł dalej szukać swojej
rodziny..."
Wskakuje więc na siodło i oddala się bezgłośnie. Obóz jest martwy, straże śpią,
wszystko zdaje się sprzyjać ich ucieczce. Wspinają się powoli na górski masyw, który
błyszczy w świetle księżyca, i zapuszczają się w wąwóz. Wśród skalnych rumowisk
koń Pipo sam wybiera drogę. Robi to z takim spokojem i opanowaniem jak górski
muł. W miarę jak się posuwają, pieśń smoka przybliża się.
Wreszcie, po półtorej godzinie, koń zatrzymuje się na szczycie jednego z
wierzchołków i odmawia dalszego marszu.

63
Nieszczęsna Litość

Jest wczesny ranek. Pipo rozgląda się i widzi u swych stóp rozwierające się,
ogromne zagłębienie górskiej kotliny, otoczone nierównymi stopniami, jakby ruiny
amfiteatru. W głębi rozciąga się zielona łąka, która okala duże jezioro. Nie opodal
jeziora, w skalnej ścianie, widoczne jest wejście do jaskini, a przed jaskinią Pipo
spostrzega smoka. Smok leży na ziemi jak pies -- obie tylne łapy z boku, na
przednich złożona paszcza. Nie otwierając jej smok śpiewa pieśń swego smutku.
Pipo, ogarnięty uczuciem litości, zsiada z konia, obraca się tyłem, opada na
czworaki i stopień po stopniu opuszcza się w dół, w kierunku jeziora. Jest to długi i
niebezpieczny sposób schodzenia, lecz dzięki ostrożności, odwadze i cierpliwości
udaje mu się zejść.
Gdy jest już na dole, staje naprzeciw jaskini i łagodnie woła:
-- Tarabistraku! Tarabistraku!
Smok przerywa śpiew, unosi głowę. Pipo idzie ku niemu z szeroko otwartymi
ramionami, pokazując puste dłonie, i cały czas przemawia:
-- Nie bój się, Tarabistraku, nie bój się, miły smoku. Usłyszałem twój śpiew,
rozumiem twój smutek, przybywam, by cię wyzwolić...
Smok podnosi się z szelestem łusek i wydaje głuchy pomruk. Z
nozdrzy wydobywają mu się dwa małe, pomarańczowe płomyki. Jego szponiaste łapy
orzą ziemię, szary grzbiet się kołysze, muskularny ogon wije się, masywny i ciężki.
-- Bardzo cię lubię, Tarabistraku, nie boję się ciebie,
przyszedłem, żeby ci pomóc. Co trzeba zrobić?
Lecz Pipo nie ma czasu dłużej przemawiać. Smok unosi się na
swych tylnych łapach ukazując żółty brzuch, zaczyna ryczeć wyrzucając z siebie
pióropusz czerwonych płomieni, potem rzuca się galopem do przodu i ostro naciera.
Pipo ma zaledwie czas paść na ziemię i przetoczyć się na
bok. Potwór przewala się tuż nad nim niczym lokomotywa. Potem zatacza koło i z
niewiarygodną zręcznością jak na bestię tej wagi, dysząc, powraca.
Wówczas Pipo pojmuje, że musi się bronić, walczyć o
swoje życie. Być może to najprawdziwsza prawda, że smok jest smutny i w głębi
duszy cierpi z powodu złego charakteru -- lecz jeszcze prawdziwsze jest to, że w tej

64
chwili myśli tylko o tym, żeby zabijać. Żegnaj śpiewny smutku, żegnajcie żale,
westchnienia! Książę ma przed sobą rozjuszone, drapieżne, bezlitosne zwierzę.
Szczęśliwie Pipo, choć przyszedł z gołymi rękami, nie zapomniał wziąć swego pasa
z rewolwerem. Wyciąga go teraz z kabury, unosi się do połowy i strzela w wielką,
rozwartą paszczę zbliżającej się bestii. Po czym po raz ostatni usiłuje mu się
wywinąć. Niestety. Olbrzymi ognisty kwiat owija go, uszy napełniają się rykiem...
Pipo chowa głowę w trawę, wczepia się w ziemię, ma tylko czas krzyknąć:
-- Chcę żyć! Chcę żyć! I traci przytomność.
Kiedy otwiera oczy, jest już biały dzień. Leży wyciągnięty, bardzo zmęczony,
niezmiernie ociężały, z brodą wspartą o ziemię. Z trudem, z wielkim wysiłkiem, unosi
głowę... Przed nim stoi młody człowiek, młody nieznajomy, który patrzy na niego z
czułością i odzywa się w te słowa:
-- Dziękuję ci, odważny cudzoziemcze. Dzięki tobie jestem wolny, a ty zająłeś
moje miejsce. Takie jest prawo, nic na to nie poradzę. Ktokolwiek zabija smoka, sam
staje się smokiem, aż do czasu, kiedy przybędzie ktoś inny, zabije go i uwolni. Teraz
na ciebie przyszła kolej wyśpiewywać swój smutek i przyzywać swego wybawcę!
Żegnaj! Dziękuję raz jeszcze. Odwagi i cierpliwości! Życzę ci, żebyś nie czekał
długo...
Po tych słowach młody człowiek kłania mu się, odchodzi i
znika. Pipo, jeszcze zupełnie nie rozbudzony, nic nie rozumie z całej tej przemowy.
Otwiera usta, chce krzyczeć:
-- Hej tam! Wracaj! Wytłumacz mi!
Lecz zamiast słów wydobywa się ryk, a z jego gardzieli
tryska snop płomieni. Chce się unieść, ale nie może utrzymać pionowej pozycji, pada
znów na cztery łapy. Ogląda swe ręce, ale nie ma już rąk, są dwie grube, szare,
pokryte łuskami, błoniaste łapy z trzema olbrzymimi palcami uzbrojonymi w szpony...
Wtedy Pipo pojmuje słowa młodego człowieka: sam został smokiem.
Z trudem dźwiga się i idzie do jeziora pić. Umiera z pragnienia i lodowata woda
wydaje mu się wyśmienita. W miarę jak pije, wracają mu siły, czuje, że staje się
zręczny, zły, przebiegły, że narasta w nim nieprzemożona żądza miażdżenia ludzkich
ciał i picia ich krwi. Agresywność ta przeraża go.
„Czy to możliwe -- myśli -- że stałem się tak zły?"
Później ogarnia go senność. Kieruje się ku wejściu do jaskini, kładzie się na boku
w cieniu skał, ziewa ciężko, mruczy i wreszcie zasypia, mając nadzieję, że po
przebudzeniu wszystko to się odmieni.
65
Pipo-smok

Zrywa się ze snu, podnosi głowę na długiej szyi. Właśnie usłyszał dziwny odgłos,
odgłos słaby, stłumiony, dolatujący z oddali licznymi groźnymi pomrukami. Głos
maszerującego tłumu, który posuwa się w ciszy. Jednocześnie wiatr przynosi mu
smugę jakichś woni: zapach koni i ludzi, skóry i mundurów. Wtedy Pipo uświadamia
sobie, że to jego pułk rusza do ataku, jego dawni towarzysze przybywają, by go
zabić. Myśl ta nie przeraża go, przeciwnie. Doświadcza dreszczyku złośliwej radości.
„Nieszczęśni! -- myśli. -- Nie wiedzą, co robią ani kogo atakują! Lecz wkrótce się
dowiedzą!"
Pipo-smok rusza. Posuwając się zauważa dziwną rzecz: chociaż on sam, Pipo, nie
zna okolicy, jego ciało, ciało smoka, zna ją doskonale. Wystarczy pozwolić mu robić,
co chce; i zaufać jego pamięci, zdać się na jego zręczność, zawierzyć jego bojowemu
doświadczeniu. Bez najmniejszego hałasu biegnie kłusem aż do wejścia do wąwozu i
przyczaja się za skalnym usypiskiem.
Usadowiwszy się tam, czeka, nasłuchuje i wietrzy. Powoli hałas się przybliża. Pipo
zaczyna rozróżniać kroki ludzi, uderzenia końskich kopyt, skrzypienie kół, świszczące
oddechy. Jednocześnie potęguje się woń potu, wosku, żelaza, świeżego końskiego
łajna, sierści i tłuszczu. Pipo spostrzega to wszystko. W myślach towarzyszy każdemu
poruszeniu wojskowej kolumny, wie z doświadczenia, gdzie się ona rozpoczyna, gdzie
kończy, wie, kto zostaje w tyle, a kto właśnie zakręca, zna drogi, którymi kolumna
przeciąga...
Nie myli się: pułk okrąża górski amfiteatr i wchodzi w wąwóz naprzeciw miejsca,
gdzie Pipo-smok się zaczaił. Potwór łyka ślinę, przestępuje z nogi na nogę... Już tylko
dziesięć metrów, tylko pięć...
Czoło kolumny wynurza się, szykuje się do zejścia w dół. Pipo pozwala jej przejść.
Kiedy widzi całą armię w pułapce, wyskakuje ze swej kryjówki, wspina się i gdy jest
już w najwyższym punkcie wąwozu, zaledwie kilka metrów od tylnej straży armii,
dźwiga się na zadnich łapach i wybucha śmiechem.
Śmiech ten staje się w jego gardzieli głębokim rykiem, z pyska wydobywają się
ogień i piana. Ludzie i zwierzęta, cały pułk, usiłują odskoczyć. Konie rżą, stają dęba,

66
płoszą się, rozpierzchają na wszystkie strony. Ludzie wyrzucani z siodeł, popychani,
przewracani uskakują z drogi, kryją się za
kamieniami, w skalnych zagłębieniach, nie wypuszczając broni z rąk. Jedynie kilku z
nich pozostaje na miejscu, stratowanych na śmierć.
Pipo nie atakuje od razu. Czeka, aż pierwsze kule roztrzaskają się na jego piersi,
barkach, pysku. Po pięciu minutach gęstej strzelaniny, kiedy jego gniew osiąga
szczyt, kołysze się z boku na bok dwa czy trzy razy, rozpędza, ryczy, wyrzuca
chrapami dwa strumienie płomieni i wali do przodu.
Robi się piekło. Pipo miota się to tu, to tam, zawraca, gryzie, miażdży, chłoszcze
ogonem, tarza się po ziemi. A ludzie strzelają, uciekają, padają, czołgają się, biegną,
uskakują, tratują się nawzajem, umierają. Trwa to kwadrans, nie więcej. Już po
dziesięciu minutach ustały strzały. Tylko kilku zbiegów umyka wąwozem.
Pipo zostaje sam na pobojowisku. Zapada noc. Nazajutrz Pipo-smok łapie i zjada,
jednego po drugim, wszystkie konie rozproszone w dolinie. Staje się wielki i gruby, i z
każdą chwilą bardziej okrutny. Pewnego dnia spostrzega w oddali, na górskim
szczycie, dobrze sobie znaną sylwetkę konia Pipo. Jest już tak dziki, że musi się
hamować, by go nie zaatakować.
Wreszcie, po tygodniu, żeru zaczyna brakować. Pipo-smok musi się zadowolić
jedzeniem trawy. Lecz to mu nie wystarcza. Na jego szczęście piętnaście dni później
nowy pułk rusza do ataku, co mu daje pożywienie jeszcze na tydzień.
W ten sposób mija wiosna. Pipo żyje sam, zupełnie sam na zielonej łące,
zamkniętej górami, nad niewielkim jeziorkiem. Kiedy tylko może, pożera tych, którzy
do niego przychodzą-- ludzi i zwierzęta. Jednakże wieczorem, przy świetle księżyca,
zdarza się czasem, że łagodnieje jego okrucieństwo i ogarnia go smutek. Wówczas
kuli się przy wejściu do jaskini i zaczyna się żalić:
-- Dlaczego stałem się taki zły? Jak do tego doszło? Jak długo to będzie trwało?
Komu, czemu to służy? Och, żeby przyszedł, żeby przyszedł szybko ten, który mnie
wyzwoli, który mnie zabije, nawet gdyby to było wbrew mojej woli! Taki, który się
nie boi, który uderza nieomylnie! A gdybym nawet musiał ostatecznie od tego
umrzeć, czy nie byłoby lepiej?
Tak to płacze Pipo, nocą, kiedy księżyc oświetla uśpione góry. I skarga ta w
gardzieli potwora staje się śpiewem, łagodną melodią, przedziwnie i ujmująco piękną.
To Pipo wyśpiewuje teraz swój smoczy smutek.

67
Uwolnienie

Nadeszło piękne lato. Tego ranka, o brzasku, Pipo śpi nad jeziorem, u wejścia do
jaskini. Nos położył na przednich łapach, przy każdym oddechu z nozdrzy wydobywa
mu się niewielki czerwony płomień ze wstążką czarnego dymu.
Pipo śpi. Śpi i śni. Śni, że nie jest już ani smokiem, ani księciem. Śni, że jest
ptakiem i że leci nad przedziwną krainą, gdzie kamienie rosną jak rośliny, stają się
skałami, potem górami. Następnie rodzą małe kamyczki, które z kolei rosną, podczas
gdy stare góry powoli kruszeją, osuwają się i umierają.
Trochę dalej Pipo zauważa las. Drzewa w tym lesie mogą się poruszać jak
zwierzęta. Skręcają się, kołyszą, przeskakują z miejsca na miejsce, nawet walczą ze
sobą.
Jeszcze dalej stoi zamek, zamek zbudowany z martwych kamieni. Jednak wydaje
się, że i one się ruszają. Pipo zbliża się lotem ptaka i gdy jest już całkiem blisko,
zaczyna rozumieć swoją pomyłkę: to wcale nie zamek się porusza, to drży powietrze
wokół niego. Otaczają go zbrojni ludzie, którzy wyłamują drzwi, wybijają szyby. Z
porozbijanych okien wydostają się długie płomienie. Zamek płonie.

Pipo zbliża się jeszcze bardziej. Coś mu mówi, że musi wejść do środka.
Wewnątrz, w tym żarze, jest ktoś, kto w nim pokłada nadzieję, ktoś, kto go
potrzebuje. Mimo strachu wpada przez otwarte okno. Ma przed sobą obszerne
schody, ogarnięte huczącymi płomieniami i dymem; przypomina to wielki komin. Pipo
pozwala, by prąd gorącego powietrza uniósł go aż na drugie piętro. Dostaje się do
jakiegoś korytarza. Naprzeciw pędzi młoda, przerażona dziewczyna. Kaszle, dusi się,
z oczu płyną jej łzy. Miota się to tu, to tam, szukając wyjścia, szlocha, błaga:

-- Książę Pipo, uwolnij mnie! Książę Pipo, uwolnij mnie!

Pipo rozpoznaje ją po długich, jasnych włosach: tak, to księżniczka Popi, jego


księżniczka ze snu. Krzyczy:

-- To ja! Jestem tu! Przybywam cię uwolnić!

Dziewczyna obraca się ku niemu. Idzie za nim po omacku. On ją wyprzedza, lecąc


opustoszałym korytarzem i nie przestając wołać:

-- Przybywam cię uwolnić! Przybywam cię uwolnić!...

I tu, w tym momencie, Pipo-smok budzi się: jakiś głos, cichy i nieśmiały,
powtarza słowa, które on mówił we śnie.

68
-- Przybywam cię uwolnić! Przybywam cię uwolnić!

Pipo podnosi łeb. Dzień jest w pełni. Z odległości kilku kroków widzi zbliżającego
się młodego wojaka, zupełnie samego, z gołymi, bezbronnymi rękami.
-- Nie bój się, Tarabistraku! Nie bój się, miły smoku! Przybywam cię uwolnić!...
Wobec takiej zdobyczy, która sama się ofiarowuje, Pipo staje się znów dzikim
zwierzęciem. Zapomniał o wszystkim: o wyrzutach sumienia, o swym smutku, o tym,
że chciał umrzeć. Zapomniał nawet o księżniczce Popi. Myśli już tylko o tym, by zabić
tę żywą istotę. Podnosi się, podniecony, rycząc, kołysze się i drepcze, żeby się
rozruszać, potem rzuca się na nieostrożnego młodzieńca. Żołnierz krzyczy, cofa się i,
padając, odskakuje na bok.

Rozpędzony Pipo hamuje wiele metrów za nim, zwalnia, zawraca, patrzy, węszy...
ale młodzieniec zniknął. Rozczarowany, zawiedziony, wściekły Pipo rozpoczyna
polowanie. Wietrzy tu i tam, biega wzdłuż i wszerz, klnąc:

-- Cymbał! Nie tylko niezdolny, żeby mnie zabić, lecz nawet nie dość wykończony,
żeby dać się zjeść! Niech no ja go złapię! Nie zadowolę się połknięciem go na
surowo! Spalę go, zmiażdżę, rozszarpię!

Gdy tak rozmyśla, słyszy toczący się kamień. Odwraca się, wstaje... Młodzieniec
jest tuż, próbuje wdrapać się na skalną ścianę. Pipo otwiera paszczę, bierze go
delikatnie za spodnie, odrywa jednym ruchem od skały, do której tamten przywarł,
stawia go przed sobą, przytrzymuje pazurem i wydmuchuje na niego małe niebieskie
płomienie.

Chłopak krzyczy, wije się i... wyciąga rewolwer. Pipo, widząc broń, otwiera
szeroko paszczę, żeby dmuchnąć wielkim ogniem... lecz wtedy pada strzał. Czuje
głęboko w gardzieli straszliwy ból i wali się na bok, na obojętną, chłodną trawę.

Kiedy odzyskuje przytomność, jest znów człowiekiem. Smok, jak martwy, rozciąga
się przed nim na ziemi. Książę Pipo podnosi się, ogląda swe ręce, ciało, z głęboką
radością napina mięśnie. Od tej
chwili ma już jedynie ludzkie uczucia. Odzyskał uczucie litości.

Tymczasem smok powolutku się budzi. Uchyla parę monstrualnych oczu, mruga
nimi, mruży je. Dwie kocie źrenice rzucają na młodego księcia spojrzenie niepewne,
zamglone, bez życia. Pipo pozdrawia z szacunkiem zwierzę i z sercem pełnym miłości
powtarza mu słowa, których nie zapomniał:

-- Dziękuję ci, odważny nieznajomy. Dzięki tobie jestem wolny, a ty zająłeś moje
miejsce. Takie jest prawo, nic na to nie poradzę: ktokolwiek zabije smoka, sam staje
69
się smokiem, aż do chwili, kiedy przyjdzie ktoś nowy, zabije go i uwolni. Teraz twoja
kolej wyśpiewywać swój smutek i przyzywać swego wybawcę. Żegnaj, jeszcze raz
dziękuję. Odwagi i cierpliwości! Życzę ci, żebyś nie czekał długo...

Później macha mu jeszcze ręką na pożegnanie, odwraca się i odchodzi. Kilka.


kroków dalej czeka na niego koń Pipo. Książę wskakuje na siodło, wjeżdża na
ścieżkę, dociera na szczyt przełęczy. Gdy już jest na górze, odwraca się, aby rzucić
jeszcze ostatnie spojrzenie na górską kotlinę... Żółto--szary smok dowlókł się do
jeziora i pije długimi łykami, z brodą zanurzoną w niebieskiej toni.

Wielka Biblioteka

Po zejściu z gór Pipo jedzie cały dzień, by jak najbardziej oddalić się od Ludowej
Republiki Tyranii. Wyrzuca sobie, że stracił tyle czasu, i solennie przyrzeka nie dać się
więcej nikomu zwieść. Zachęcając cały czas konia do kłusu powtarza sobie:
-- Nadrobię stracony czas. Nim wieczór nadejdzie, znajdę to, czego szukam.
Odzyskam stracony czas. Nim wieczór nadejdzie, znajdę to, czego szukam...
Jedź, książę Pipo, jedź, mój mały! Przeszedłeś długotrwałe, straszne próby.
Musiałeś używać podstępu, udawać, nienawidzić. Przelewałeś nawet krew, a jednak
pozostałeś czysty. Teraz zaufaj losowi, bo najpiękniejsze skarby świata należą do
tych, którzy, jak ty, nigdy nie zgodzili się na okłamywanie samych siebie!
Po południu książę Pipo zatrzymuje się na skraju lasu. Właśnie w momencie, gdy
zadaje sobie pytanie, czy musi jechać przez las, jego oczy padają na wetkniętą
ukośnie w ziemię, przeżartą przez robaki, chwiejącą się, wyblakłą, starą tabliczkę z
napisem. Podchodzi bliżej, patrzy: strzałka wskazuje wąską ścieżynkę. Pod spodem z
trudem udaje mu się odczytać słowa:

KRAJ-DO-KTOREGO-NIKT-NIGDY-NIE-CHODZI

Pipo drży z radości, serce zaczyna mu łomotać. Spina konia i pędzi w gęsty las. Z
początku droga jest trudna, zagradzają ją gałęzie tarasujące przejście. Trzeba
zsiadać, schylać głowę, okrążać gęstwiny... a potem -- cóż to? -- powoli, powoli
ścieżka rozszerza się, robi się rozległa, przestronna. To już długa aleja, obsadzona
olbrzymimi drzewami, których gałęzie łączą się w górze. To tak, jakby się było w

70
zielonej katedrze, zalanej słońcem, z ostrołukowym sklepieniem i wysokimi czarnymi
kolumnami. Na końcu alei, daleko, bardzo daleko -- chorągiewka na dachu, który
zdaje się wynurzać bezpośrednio z ziemi. Pipo przechodzi w galop. Ziemia dudni jak
bęben. W miarę jak się posuwa, chorągiewka podnosi się, a wraz z nią dach pokryty
dachówką, następnie jedno okno, potem drugie. W końcu książę ma już przed sobą
ostatni kilometr drogi, wyjeżdża z lasu i raptem wypada na rozległe pole i rzekę, za
którą widać potężny zamek.
Po drewnianym mostku Pipo przedostaje się przez rzekę. Wrota zamku stoją
otworem. Za nimi widać dziedziniec.
Młody książę woła na cały głos:
-- Hop--hop! Czy jest tam kto?
Odpowiedzi nie ma. Woła jeszcze raz, i jeszcze. Nikogo! Wzrusza
ramionami i przekracza bramę. Zaledwie wszedł, słyszy jakiś głos:
-- Hej tam, dokąd idziesz?
To jakaś stara kobieta, która wyłoniła się właśnie parę
kroków od niego, nie wiedzieć skąd i jak.
-- Przepraszam bardzo -- mówi książę Pipo -- szukam
Wielkiej Biblioteki.

-- To tutaj -- wyjaśnia staruszka.

-- Chciałbym obejrzeć Księgę Mojego Życia.

-- To tu.

Pipo jest zadowolony. Czeka, że staruszka mu powie, co ma robić. Ale


ona trwa w bezruchu, nic nie mówi.

-- Proszę mi wybaczyć -- podejmuje rozmowę Pipo -- czy może mi


pani powiedzieć, gdzie mam iść?

-- To tu -- powtarza stara kobieta.

I nie dodaje nic więcej.

Pipo wzrusza ramionami i zamierza iść dalej. Nie zrobił nawet trzech
kroków, gdy kobieta woła ponownie:

-- Hej tam, dokąd idziesz?

-- Już to pani powiedziałem, do Biblioteki!

-- A twój koń? Chcesz go uczyć czytać? Koni nie wpuszcza się do


bibliotek! Przywiąż go tutaj!

71
Pokazuje księciu parę solidnych pierścieni przymocowanych do muru.
Pipo przywiązuje swego konia, pozdrawia staruszkę i zmierza na dziedziniec. Lecz i
tym razem zrzęda zatrzymuje go.

-- Hej tam, dokąd znowu idziesz?


Tym razem Pipo czerwienieje ze złości. Odpowiada słodko, z najbardziej
wyszukaną uprzejmością:
-- Proszę mi wybaczyć, pani, myślałem, że pani wie: idę do Biblioteki...
-- W takim stroju? Nie wiesz, że mundury są zabronione? Ściągaj tę bluzę
wojskową!
Pipo zrzuca swój królewski mundur. Stara go łapie i przetrząsa wszystkie
kieszenie. Wyciąga z nich ołówek, notesik, pusty portfel i portmonetkę zawierającą
kilka monet Ludowej Republiki Tyranii. Pyta cierpko:
-- To wszystko twoje?
-- Tak.
-- Zależy ci na tym, żeby to zatrzymać?
-- Nie, wcale.
-- To szczęśliwie się składa -- mówi kobieta bo i tak nie zwróciłabym ci tego.
Teraz możesz iść.
Po czym znika, nie wiedzieć gdzie.
Pipo przechodzi przez dziedziniec. Przed nim, na wprost, pięć czy sześć
schodów prowadzących do oszklonych drzwi. Nad drzwiami wyryty w litym kamieniu
napis:
WIELKA BIBLIOTEKA

Pipo wchodzi. Znajduje się w obszernym przedsionku ze wspaniałymi


schodami, które zdają się szturmem zdobywać sklepienie. Idzie na pierwsze piętro i
mija dębowe, rzeźbione drzwi, które prowadzą do licznych sal w amfiladzie. Każdą
salę, dobrze oświetloną dużymi oknami, otaczają półki. Są one pełne książek i sięgają
aż do sufitu. Kilka drabin pozwala dotrzeć do najwyższych półek. Wszystko jest
wyczyszczone z największą skrupulatnością do połysku, wywoskowane, lśniące.

-- Współczuję temu czy tej, która tu sprząta -- myśli Pipo z podziwem.

Szuka oczami kogoś, jakiegoś pracownika, ale nie znajduje nikogo. Decyduje
się więc radzić
sobie sam. Oglądając grzbiety książek zauważa, że na każdej z nich jest nazwisko i że
wszystkie są ułożone w porządku alfabetycznym. W tej chwili jest w sali z literą A.

72
-- Aha, to proste -- mówi do siebie -- poszukam sali z literą P i książki
zatytułowanej PIPO...
I rusza na poszukiwanie. Po kwadransie znajduje salę z literą P, później półkę z
literami PI, a następnie dział z literami PI P. W końcu dostrzega Księgę Swego Życia,
wyciąga rękę, by ją wziąć, lecz w tym samym momencie słyszy łagodny pytający
głos:
-- Czego pan sobie życzy?
Pipo odwraca się. Za nim wielki, biały szczur w zielonym uniformie, w zielonej
czapce na głowie, uśmiecha się do niego z szacunkiem, spoglądając swymi
czerwonymi oczami.
-- Szukam Księgi Swego Życia -- odpowiada Pipo.
-- Nic prostszego, już ją panu daję. Proszę się rozebrać.
-- Słucham?
-- Proszę się rozebrać -- powtarza łagodnie szczur. -- Nikt nie może zgłębiać
swego losu nie będąc zupełnie nagim. Takie są przepisy.
Pipo rozbiera się, następnie bierze księgę, którą podaje mu szczur, i zaczyna
czytać. Odczytuje swoje życie od samego początku, ze wszystkimi szczegółami, aż do
chwili obecnej. Kiedy dociera do zdania, które właśnie czytacie, zauważa, że tekst się
urywa, a reszta tomu składa się z białych stronic.
Straszliwie rozczarowany zwraca się do białego szczura:
-- To koniec?
-- Z wyjątkiem tych trzech linijek -- odpowiada
flegmatycznie szczur.
Pipo spogląda ponownie. Tekst wydłużył się o parę
drukowanych linijek--tych samych, które właśnie przeczytaliście.

-- A! Rozumiem! -- mówi. -- Książka pisze się sama, w miarę jak płynie moje
życie!

-- Tak, właśnie -- mówi szczur.

-- W takim razie na próżno tu przyszedłem dodaje Pipo rozgoryczonym tonem.

-- A, to nie jest takie pewne -- mówi szczur uśmiechając się delikatnie. --


Nauczyłeś się co najmniej trzech rzeczy.

-- Jakich?

73
-- To, co jest -- jest, to, co było -- już nie jest, a to, co będzie -- jeszcze nie jest.
Wydaje się, że to nic, ale jest to cała mądrość. Wszystkie książki świata nie nauczą
cię niczego więcej.

I, mówiąc to, biały szczur znika.

Jasnowłosa amazonka

Dwadzieścia minut później Pipo przechodzi z powrotem przez dziedziniec i


wychodzi z zamku, tym razem nie spotykając nikogo. Jego koń jest nadal uwiązany
pod murem, lecz nie jest sam. Obok niego przywiązano innego konia, jabłkowitego
szpaka. Zwierzęta ocierają się o siebie, muśkają się pieszczotliwie pyskami, tak jakby
się całowały.
-- Oho! Ktoś jeszcze przyjechał -- myśli Pipo.
Odwiązuje swego konia, lecz koń uparcie odmawia opuszczenia nowego
towarzysza. Pipo ciągnie go, krzyczy, gniewa się, nic nie pomaga. Zmęczony
szamotaniną siada na kamiennym słupku i czeka, aż właściciel obcego konia przyjdzie
i go zabierze.
Po dobrym kwadransie drzwi biblioteki otwierają się i wychodzi z nich... młoda
dziewczyna w wysokich butach i skórzanych spodniach. Łatwo ją rozpoznać po
jasnych włosach. Jest tak piękna, że Pipo na jej widok traci dech. Wstaje, wita się,
pomaga jej odwiązać konia.
-- Dziękuję Panu -- mówi dziewczyna. -- To bardzo miło z pańskiej strony, że
pilnował pan mojej klaczy.
Pipo rumieni się, bełkocze:
-- Tak naprawdę... jestem tu tak sobie... Chciałem odjechać, ale mój koń się
zbuntował...
Mówiąc to, pomaga dziewczynie wskoczyć na siodło. A ona usadowiwszy się,
odpowiada uprzejmie:
-- Nieważne. Jeszcze raz panu dziękuję i -- do widzenia.
Po czym oddala się.
Pipo dosiada swego konia i chce odjechać w przeciwnym
kierunku. Jednak koń Pipo nie słucha go zupełnie. Nie zwracając uwagi na rozkazy
ani na uderzenia obcasami zmierza do klaczy.
74
Jasnowłosa amazonka, słysząc jak nadjeżdża, odwraca się w
siodle.
-- A! To pan! -- dziwi się.
-- Proszę mi wybaczyć -- odzywa się mocno zmieszany Pipo. --
Nie wiem, co ten mój koń dziś wyrabia, ale nie ma sposobu, by go zmusić do
posłuszeństwa... Zwykle jest bardziej uległy...
Dziewczyna odpowiada niecierpliwym tonem:
-- Ale trzeba wreszcie z tym skończyć, proszę pana! Jest pan uprzejmym
mężczyzną, przynajmniej mam taką nadzieję, i przypuszczam, że się oboje
zgadzamy: nie mamy ze sobą nic wspólnego. Czy tak?
-- Tak, to prawda -- mamrocze Pipo.
Ale nie jest szczery. W głębi duszy nie pragnąłby niczego więcej, jak tylko tego,
by nigdy nie opuścić pięknej dziewczyny.
-- W takim razie -- mówi ona -- proszę przywiązać swego konia do drzewa, a ja
odjadę.
-- To jest myśl -- odpowiada Pipo bez entuzjazmu.
Przywiązuje swego konia do pnia młodego platana. Zaledwie skończył wiązać,
amazonka odzywa się do niego wymuszonym tonem:
-- Dziękuję panu. Do widzenia.
Potem stępa oddala się w kierunku widocznego już lasu. Pipo śledzi ją oczami.
Jest nieco zawiedziony. Miał nadzieję, że klacz odmówi ruszenia w drogę. Prawie
mimowolnie mruczy do siebie samego:
-- Żeby nie odjechała!
Zaledwie to powiedział, koń Pipo rozdyma chrapy, odsłania swe żółte zęby i
zaczyna rżeć. Klacz zatrzymuje się, robi zwrot. Amazonka wpada w gniew, krzyczy na
cały głos, szarpie cugle, bije klacz piętami, ciągnie za grzywę... ale klacz zupełnie się
tym nie przejmuje: bez pośpiechu kłusuje do konia Pipo.
Dziewczyna jest wściekła, płacze z bezsilnej złości. Widząc to, książę Pipo z
trudem powstrzymuje się od śmiechu.
-- To pana wina! -- krzyczy dziewczyna. -- To pana, a nie klacz, powinnam bić.
Pan to zrobił naumyślnie!
-- Ja!? O, nie! -- broni się Pipo.
Ale w tym momencie jest zupełnie nieszczery.
-- I co ja teraz zrobię? -- ciągnie dziewczyna tonąc we łzach. -- Nie mogę nawet
jechać tam, gdzie chcę...
75
-- Proszę mnie posłuchać -- uspokaja Pipo. -- Być może znajdzie się jakiś sposób,
żeby to ułożyć między nami. Ponieważ wszystko jest moją winą lub raczej winą mego
konia, oto, co pani proponuję: proszę nic nie zmieniać w swoich planach ani w swojej
trasie i proszę na mnie nie zwracać uwagi. Będę jechać za panią, ponieważ nie mogę
postąpić inaczej, ale będę jechać jak sługa i nie będę narzucać pani swego
towarzystwa. Czy to pani od powiada?
Dziewczyna wzdycha i wyciera oczy.
-- To bardzo uprzejmie z pana strony -- oświadcza -- ale nie mogę się na to
zgodzić. Jak my będziemy wyglądać? Co pomyślą ludzie, jak zobaczą nas jadących
razem?
-- Pomyślą -- mówi Pipo -- że ma pani straż przyboczną.
Dziewczyna uśmiecha się lekko.
-- Ale pan z pewnością ma coś innego do zrobienia... Straci pan czas...
-- Jeśli o to chodzi -- odzywa się Pipo -- proszę się nie niepokoić! Nie wiem, dokąd
jadę, a to, czego szukam, absolutnie nie wiem, gdzie znajdę!
-- A to ciekawe! -- wykrzykuje dziewczyna. -- Proszę sobie wyobrazić, że ze mną
jest dokładnie tak samo. Nie wiem, gdzie mam jechać, by znaleźć to, czego
szukam!
-- No to świetnie! --mówi Pipo zachwycony. --Jeśli niewierny, ani jedno, ani
drugie, dokąd jedziemy, jedźmy tam razem!
I pojechali. Z początku Pipo usiłuje trzymać się w pewnej odległości, żeby się
nie narzucać... ale nic z tego. Oba konie za wszelką cenę chcą iść razem, bok w
bok, ramię w ramię, dotykając się pyskami. Początkowo dziewczyna krzywi się na
to, potem powoli daje spokój. Wzrusza ramionami, śmieje się, podśpiewuje.
Następnie, ponieważ Pipo przez dyskrecję nie odzywa się, pyta go znienacka:
-- A właściwie czego pan szuka?

Historia jasnowłosej amazonki

76
-- A właściwie czego pan szuka? -- pyta dziewczyna.
-- Szukam swoich rodziców -- mówi Pipo.
-- Pan ich opuścił? Zgubił? Stracił z oczu?
-- Oni... oni jakby zniknęli.
-- Jakże to możliwe?
-- Ach! To cała historia!
-- Proszę mi ją opowiedzieć, mamy czas... Potem, jeśli pan chce, opowiem panu
swoją...
Więc Pipo już kolejny raz opowiada swoje życie, od A do Z. Pomija tylko dwie
rzeczy: po pierwsze swoje imię, a po wtóre wszystko, co dotyczy księżniczki Popi.
„Innej kobiety nie może interesować to, co opowiadam o kobiecie, którą kocham"
-- rozumuje nie bez racji.
Gdy skończył, jasnowłosa amazonka mówi rozmarzonym tonem:
-- Jakie to niezwykłe! Pana historia kończy się tak jak moja. Ja także zostałam
wysłana przez kobietę ze Schroniska do Wielkiej Biblioteki. I ja także, jak pan,
wracam stamtąd mocno zawiedziona... Prawdę mówiąc, nie otworzyłam nawet
swojej księgi! Bałam się białego szczura...
Pipo śmieje się, potem nieśmiało pyta:
-- Pani też szuka swoich rodziców?
-- Och, nie! Moi rodzice nie żyją.
-- Aha! -- wzdycha Pipo.
Następuje cisza. Po chwili stłumionym głosem Pipo podsuwa myśl:
-- Czy nie mógłbym pani w czymś pomóc?
-- Nie sądzę -- odpowiada.
-- Jest pani tego pewna?
-- Właśnie sama zadaję sobie to pytanie.
Znów chwila ciszy. Nieco dłuższa. Po czym dziewczyna wzrusza ramionami.
-- A właściwie, dlaczego mam to przed panem ukrywać? Szukam swego
narzeczonego.
-- Ach! -- szepcze Pipo, rozczarowany.
Znów długa, bardzo długa cisza. W końcu zmusza się do postawienia pytania.
-- Więc zgubiła go pani?
-- Ja go nigdy nie widziałam -- odpowiada dziewczyna.
-- Więc to pani rodzice panią zaręczyli?
-- Nie, rodzice wcale go nie znali.
77
-- Wobec tego jak to się stało, że jest pani narzeczonym?
Dziewczyna waha się, następnie odważnie odpowiada:
-- Weźmie mnie pan za szaloną... Widziałam go jedynie we śnie.
Tym razem Pipo nie ośmiela się nic więcej powiedzieć. Pytanie pali mu język, lecz
nie zadałby go za żadne skarby świata. Czuje się tak oszołomiony, że kręci mu się w
głowie.
Dziewczyna nic jednak nie dostrzega. Po minucie zaczyna mówić nie pytana. Teraz
ona z kolei opowiada swoje życie.
-- Ja także -- zaczyna -- jestem córką króla. Ja także, jak pan, mam dar spełniania
życzeń i wszystkie moje życzenia realizują się, a co najmniej te, które dotyczą
bezpośrednio mnie. Moi rodzice, na nieszczęście, wiedzieli o tym. Ojciec mój chciał,
abym wyraziła pewne życzenie, życzenie, którego ja nie chciałam...
-- Czego ono dotyczyło? -- pyta Pipo.
-- Żądał, żebym chciała dla niego zwycięstwa. Był królem potężnym i bardzo
agresywnym i zaborczym. Czekał jedynie na moje życzenie, żeby wypowiedzieć
wojnę wszystkim sąsiadom. Jego zamiarem było utworzenie wielkiego cesarstwa. A
ja, ja wolałam, by panował pokój.
-- Miała pani rację -- mówi Pipo.
-- Nie jestem już tego taka pewna. W polityce, wie pan, dobre intencje się nie
liczą. Lepiej, może, być dobrym niż złym, ale być słabym to coś najgorszego. Gdyby
to można było naprawić...
-- Uważam jednak, że miała pani rację -- mówi Pipo uśmiechając się.
-- Może. Jakkolwiek by było, odmówiłam. Ojciec wpadł w gniew i kazał mnie
zamknąć w moim pokoju. Słudzy mieli zadanie szpiegować mnie dzień i noc i miało to
trwać dotąd, dopóki nie zmienię zdania... ale ja się uparłam. I właśnie wtedy po raz
pierwszy ukazał mi się mój narzeczony. Była noc, płacząc, zasnęłam w ubraniu na
swoim łóżku... I nagle on się pojawił, jak duch, jak zjawa. Zawołałam go,
zamieniliśmy kilka słów, później zniknął... Ojej, co panu jest? Pan tak zbladł...
-- To nic, to nic--mówi Pipo.--Niech pani mówi dalej, proszę.
-- Następnie mój ojciec wypowiedział wojnę. Ale przegrał ją. Kiedy dowiedziałam
się, że wróg wtargnął na nasze ziemie, wyraziłam życzenie, żeby został
przepędzony... Ale to nie zdało się na nic. Koniec końców myślę, że ojciec miał zbyt
dużo złudzeń, jeśli chodzi o moje możliwości... W trzy tygodnie królestwo było
opanowane przez wroga, splądrowane, zniszczone, bezlitośnie spustoszone przez
ludzi, którzy, wiem to teraz, nie byli od nas lepsi... Zamek mego ojca został zdobyty,
78
podpalony, a cała moja rodzina wymordowana. Zgubiłam się w pełnych dymu
korytarzach, nie wiedziałam, którędy wyjść, i wtedy mój narzeczony ukazał się po raz
drugi. Poprowadził mnie do wyjścia i mogłam wymknąć się nie zauważona przez
nikogo... Ale proszę mi powiedzieć, pan naprawdę nie czuje się dobrze! Może życzy
pan sobie, bym przerwała opowiadanie?
-- Nie, nie! -- wykrzykuje Pipo. -- Tylko nie to! Niech pani skończy swoją
opowieść! Co pani potem zrobiła?
-- Potem? No cóż, uciekłam. Na szczęście mogłam wziąć z sobą trochę klejnotów,
które sprzedałam, żeby kupić tę klacz... Przez wiele dni jechałam, nie wiedząc, dokąd
jadę. Kiedy skończyły mi się pieniądze, jechałam dalej bez grosza... I wówczas
właśnie kobieta ze Schroniska przyjęła mnie, kazała mi opowiedzieć swoje dzieje i
wysłała mnie do Wielkiej Biblioteki. I oto jestem w tym miejscu, co pan... Zdaje się,
że teraz czuje się pan lepiej.
To prawda, Pipo już nie drży. Nie jest już tak blady. Oddycha głęboko, serce
przepełnia mu radość. Mówi do młodej dziewczyny:
-- Kobieta ze Schroniska miała rację. Nazywam się Pipo, jestem pani
narzeczonym, a pani, pani jest księżniczką Popi.
Tym razem zbladła dziewczyna. Patrzy na Pipo, a Pipo patrzy na nią. Przez długą
chwilę pożerają się oczami...
I wówczas oba konie zaczynają biec.

Znów wulkan

Z początku biegną truchtem. Truchtem miarowym, rytmicznym. Stopniowo


zwiększają szybkość. Kopyta walą w ziemię z taką zgodnością, że można by sądzić --
jeden koń biegnie.
-- Co one wyprawiają? -- dziwi się księżniczka Popi.
-- Bo ja wiem -- mówi Pipo -- nic z tego nie rozumiem.
Nic z tego nie rozumie, to prawda, ale to go nie niepokoi. Poddaje się koniowi.
Ufa mu. Księżniczka natomiast usiłuje swojego powstrzymać. Ściąga cugle, rzuca się
w tył... Klacz nie zwraca na to uwagi. Kiedy księżniczka, zniechęcona, rezygnuje z
przywoływania jej do posłuszeństwa, daje się słyszeć głos:

79
-- Trzymajcie się za ręce!
Pipo rozpoznaje ten głos: to głos konia Pipo, słyszy go po raz trzeci. Woła do
księżniczki:
-- Chwyć moją rękę, nie bój się! Konie wiedzą lepiej niż my!
Po krótkiej chwili wahania księżniczka Popi decyduje się -- bierze księcia Pipo za
rękę. Prawie natychmiast konie przechodzą w galop; szybciej, coraz szybciej. We
czwórkę tworzą teraz jedną istotę o ośmiu końskich nogach, dwóch ramionach,
dwóch nogach ludzkich i czterech głowach.
Z obu stron, z prawej i z lewej, jak szalone umykają drzewa. Nad nimi przesuwa
się gwałtownie liściaste sklepienie. Nagle, w ciągu kilku zaledwie sekund, las znika.
Tuż przed nimi wznosi się wulkan. Rośnie z każdą chwilą, napiera na nich.
-- Nie! Nie! -- krzyczy księżniczka Popi.
Ale Pipo bez słowa coraz mocniej ściska jej rękę. Konie atakują pochyłość.
Początkowo jadą długą drogą pnącą się zygzakiem, okoloną wielkimi kamieniami. Za
tymi kamieniami i wszędzie dookoła widać tłumy świątecznie ubranych ludzi. Wszyscy
trzymają w rękach bukiety kwiatów i chorągiewki, przyjacielsko ich pozdrawiają,
przesyłają pocałunki, wykrzykują słowa powitania.
Potem droga się zwęża, stok staje się coraz trudniejszy do przebycia. Konie nieco
zwalniają, nie przestając galopować... W końcu, ostatnim wysiłkiem, docierają do
samej krawędzi krateru. Stają dęba, przednimi nogami walą rozpalone powietrze i
rzucają się w otchłań ognia. Księżniczka Popi wydaje przeciągły krzyk i rzuca się w
ramiona Pipo. Książę się nie boi. Nie pierwszy już raz wykonuje ten śmiertelny skok,
wie, że koń go nie zawiedzie.
I rzeczywiście, po długim unoszeniu się w powietrzu, wśród wirujących snopów
iskier i kłębiącego się dymu, wszyscy czworo opadają łagodnie, sunąc z wolna pod
ciepłym błękitem nieba, aż wreszcie bez wstrząsu; miękko, opadają na łoże ze
świeżej trawy.
Nie wstają, leżą z zamkniętymi oczami, tak przepełnieni szczęściem, jakby to
miało trwać całą wieczność.
Kiedy wreszcie otwierają oczy, są wśród rozległych pól. Nie ma już wulkanu, a
słońce zachodzi.
-- Gdzie my jesteśmy? -- pyta księżniczka Popi.
A książę Pipo odpowiada jej:
-- Dojechaliśmy. Poznaję swój kraj.

80
Król Pipo

Tak, drodzy przyjaciele, taka jest prawda. Pipo odnalazł kraj swego ojca,
urodzajne równiny, pola żyzne i szczęśliwe, takie, jakimi były na początku całej tej
opowieści, przed pierwszym skokiem w głąb wulkanu.
-- Czy jesteś pewien tego, co mówisz? -- pyta księżniczka.
-- Jestem pewien -- odpowiada. -- Pozwól mi się prowadzić, a jeszcze tej nocy
przedstawię cię memu ojcu-królowi i królowej-matce.
Wtedy księżniczka Popi zbliża się do księcia Pipo i, tym razem z własnej woli,
podaje mu rękę. Wskakują na siodła i poganiają swe konie. I oto w dali widać już
światła zamku, a tu i ówdzie, na drodze, grupki świątecznie ubranych ludzi. Ludzie ci
skaczą z radości, klaszczą i wołają podczas ich przejazdu:
-- Niech żyje król Pipo! Niech żyje królowa Popi!
Przy bramie parku czeka na nich oświetlony pochodniami, lampionami,
elektrycznymi żarówkami tłum ludzi. Wszyscy pomagają księciu Pipo i księżniczce
zsiąść z koni, potem towarzyszą im aż do zamku, który jarzy się wszystkimi swoimi
oknami.
Po wejściu do środka Pipo rozgląda się wokół siebie. Rozpoznaje wszystko,
wszyscy uśmiechają się do niego.
A jednak wyczuwa wszędzie jakby jakąś niedostrzegalną zmianę: przedmioty są
mniejsze od zapamiętanych, twarze są starsze. Wszyscy patrzą na niego z
błyszczącymi oczami. I milczą, jakby czekali na jego pierwsze słowa.
-- Gdzie są moi rodzice? -- pyta Pipo. Zaledwie to powiedział, biorą go pod ręce,
prowadzą schodami do komnaty jego ojca. Ale komnata jest pusta.
-- Gdzie jest mój ojciec? Gdzie jest moja matka? Nikt mu nie odpowiada.
Rozbierają go, kąpią, nacierają, na koniec wkładają na niego piękne, nowe szaty.
Pozwalając na to wszystko, Pipo wciąż jeszcze nalega:
-- Ależ to nie to, o co mi chodzi! Chcę widzieć moich rodziców!
Nadal brak odpowiedzi. Przebranego, prowadzą na dół do sali balowej. Jest tam
już księżniczka Popi, także w dworskich szatach: Wiodą ich przed wielką kurtynę,
zatrzymują się przed nią. Robi się znów cisza. Zbliża się lokaj, unosi ciężką materię,
odsuwają jednym szarpnięciem... Drewniane kółka ślizgają się po drążku, odsłania
się druga część sali i Pipo wydaje radosny okrzyk: o kilka kroków od siebie widzi ojca

81
i matkę! Spełnia się wreszcie najgorętsze jego pragnienie. Biegnie ku nim. Król-ojciec
także wybiega na jego spotkanie. Pipo rzuca mu się w ramiona... i z łoskotem uderza
głową w twardą i zimną płaszczyznę... Wyciąga ręce, dotyka... Stary król przed nim
powtarza wszystkie jego ruchy, a na jego twarzy maluje się wyraz rozpaczy, bólu,
niedowierzania...
W końcu Pipo zaczyna rozumieć, że stoi przed lustrem. Robi mu się słabo, pada
na kolana, kręci głową w prawo, w lewo, usta ma otwarte, pojękuje, ogarnia go
bezsilność...
Odnajduje siebie leżącego na piaszczystej plaży, na brzegu Morza Snu. Jakaś
stara kobieta stoi przed nim. Poznaje ją natychmiast: to czarownica, jego fałszywa
matka, ta sama, którą pociął na dwieście pięćdziesiąt sześć małych czarownic... Ale
jest to również dobra kobieta ze Schroniska dla Zabłąkanych Dzieci... i jest to też
dozorczyni z Wielkiej Biblioteki.
Kiedy zobaczyła, że otworzył oczy, pyta uśmiechając się:
-- Czy Wasza Wysokość miał dobrą podróż?
-- To pani? -- dziwi się Pipo. -- Ale kim pani właściwie jest? I gdzie my jesteśmy?
-- Jesteśmy tu, w Kraju-do-którego-idzie-się-tylko-we-śnie, a ja jestem Wielką
Czarodziejką z Kresów Wód. To właśnie ja dałam cię twemu ojcu, przedtem nim
przyszedłeś na świat, i jeśli ty będziesz chciał mieć syna, to znów ja będę tą, która ci
go da. Czy chcesz mieć syna?
-- Chcę moich rodziców -- odpowiada Pipo. Stara kobieta potrząsa głową.
-- Nie zobaczysz ich więcej -- mówi. -- Już ci to powiedziałam, to jest życzenie
niemożliwe do spełnienia. Mimo mocy, jaką posiadasz, nie przywołasz czasu
przeszłego i nie powstrzymasz teraźniejszości przed przemijaniem. Jednakże, dzięki
swemu uporowi, osiągnąłeś to, że ty sam stałeś się swoim ojcem-królem i znalazłeś
tę, która będzie twoją królową-matką. Wkrótce się pobierzecie i będziecie dla
waszego ludu tym, kim byli dla niego twoi rodzice. Po to właśnie jesteś na świecie.
Życz sobie jedynie, żebyś był tego wart.
-- Ale... -- mówi Pipo.
I kiedy mówi: „ale"... budzi się. Siedzi w fotelu, otoczony dworzanami, a Popi
podaje mu do wąchania buteleczkę, z której unosi się ostry, trzeźwiący zapach. I
jeszcze tego samego wieczoru Popi i Pipo biorą ślub. Po ceremonii ślubnej idą spać, a
pod ich oknami zabawy trwają aż do białego rana.

82
Ciąg dalszy i początek

Tak kończy się bajka o Pipo. Albo inaczej: tak kończy się bajka o księciu Pipo, a
rozpoczyna bajka o królu Pipo. Ale tej bajki wam nie opowiem. Po pierwsze, ona nie
jest dla dzieci, a po drugie, jest o wiele za długa, żeby opowiedzieć ją w tej książce.
Wiedzcie jedynie, że król Pipo był bardzo, bardzo dobrym królem, że królowa Popi
była bardzo, bardzo dobrą królową i że panowali bardzo, bardzo długo nad
najlepszym ludem świata.
Wiedzcie również i to, że mieli syna. Jeśli chcecie poznać jego dzieje -- nic
prostszego: wystarczy, żebyście otworzyli tę książkę na pierwszej stronicy i
przeczytali ponownie, od początku do końca, bajkę o księciu Pipo, bo jest to w
przybliżeniu bajka o wszystkich królewskich synach.

Opracowanie: Aleksander Kuś

83

You might also like