Professional Documents
Culture Documents
Stephenie Meyer
Prolog
Tłumaczenie:
Atrivie
Lir
Ladybug
Madeline
Natalia
Evergreen
Noorey
Noone
S.Mapet
Anonim
Luthien
Arionka
Syntia
Emension
Bulb
Amara
Lily
Ebook:
Evergreen
W swoim życiu otarłam się o śmierć zdecydowanie więcej razy niż normalnie przytrafiało się to
zwykłym ludziom, mimo to trudno byłoby do tego kiedykolwiek przywyknąć.
Wydawało się to dziwnie nieuniknione - znowu stałam w obliczu śmierci. Jakby naprawdę było
mi
przeznaczone nieszczęście. Wciąż mu się wymykałam, ale ono nieodwracalnie powracało.
Jednak tym razem było zupełnie inaczej.
Mogłeś uciekać przed kimś, kogo się bałeś, mogłeś próbować walczyć z kimś, kogo
nienawidziłeś.
Wszystkie moje odruchy były nastawione na tego rodzaju zabójców - potwory, wrogów.
Ale gdy kochałeś tego, kto cię zabijał, nie miałeś wyboru. Jak mógłbyś uciekać, jak mógłbyś
walczyć,
skoro uczynienie tego, zraniłoby tę ukochaną osobę? Jeśli twoje życie było wszystkim, co
musiałeś
oddać tej ukochanej osobie, jak mógłbyś tego nie oddać?
Jeżeli był to ktoś, kogo prawdziwie kochałeś?
Zaręczona
Nikt się na ciebie nie gapi, powtarzałam sobie. Nikt się na ciebie nie gapi. Nikt się na ciebie nie
gapi. Ale ponieważ nie potrafiłam kłamać przekonująco nawet samej sobie, musiałam się
przekonać.
Gdy tak czekałam na zmianę świateł, zerknęłam w prawo – pani Weber w swoim minivanie
całą sylwetką
zwróciła się w moją stronę, świdrując mnie oczyma. Wzdrygnęłam się, zastanawiając, dlaczego
nie
spuściła wzroku lub nie wyglądała na zawstydzoną. Gapienie się na innych ludzi wciąż uważano
za
niegrzeczne, prawda? Czy ta zasada już się mnie nie tyczyła?
Wtedy przypomniałam sobie o przyciemnianych szybach. Dzięki nim prawdopodobnie nie miała
w ogóle
pojęcia, iż to ja siedziałam w środku, nie mówiąc już o tym, że odwzajemniałam jej spojrzenie.
Spróbowałam się choć trochę pocieszyć faktem, iż nie gapiła się na mnie, tylko na samochód.
Mój samochód. Westchnęłam.
Spojrzałam w lewo i jęknęłam. Dwóch przechodniów zamarło na chodniku, tracąc okazję, by
przejść
przez ulicę, zagapiwszy się na mój samochód. Za nimi pan Marshall wyglądał przez okno
wystawowe
swojego niewielkiego sklepu z pamiątkami. Przynajmniej nie przyciskał nosa do szyby. Jeszcze.
Światło zmieniło się na zielone. Chcąc jak najszybciej stamtąd uciec, nacisnęłam pedał gazu
bez
zastanowienia – z taką samą siłą, z jaką uczyniłabym to w mojej starej furgonetce, by zmusić
ją do
ruszenia z miejsca.
Silnik zawarczał jak polująca pantera, a samochód wystartował do przodu tak szybko, że moim
ciałem
zarzuciło o oparcie siedzenia obitego czarną skórą, a żołądek podszedł mi do gardła.
- Arg! – wydyszałam, szukając stopą hamulca. Patrząc przed siebie, ledwo go dotknęłam, a
mimo to
samochód natychmiast się zatrzymał.
Nie miałam odwagi rozejrzeć się dookoła, by sprawdzić, jaką reakcję wywołałam. Jeśli
wcześniej
ktokolwiek miał jakiekolwiek wątpliwości co do tego, kto prowadzi ten samochód, teraz już się
ich
pozbył. Czubkiem buta delikatnie przycisnęłam pedał gazu o pół milimetra. Samochód znów
ruszył do
przodu.
Zdołałam dotrzeć do celu – stacji benzynowej. Gdyby nie brakowało mi paliwa, w ogóle nie
przyjechałabym do miasta. Ostatnimi czasy radziłam sobie bez wielu rzeczy jak Pop-Tarts'y** i
sznurowadła, by uniknąć przebywania w miejscach publicznych.
Poruszając się, jakbym uczestniczyła w jakimś wyścigu, otworzyłam klapkę wlewu paliwa,
odkręciłam
*Pop-Tarts – rodzaj ciastek popularnych w USA. (przyp. tłum.)
korek, włożyłam kartę do czytnika i wsunęłam pistolet dystrybucyjny do baku w ciągu paru
sekund.
Oczywiście nic nie mogłam poradzić na to, by cyfry na wyświetlaczu przyspieszyły. Przesuwały
się
leniwie, jakby robiły mi to specjalnie na złość.
Na dworze nie było jasno – typowy, dżdżysty dzień w Forks, w stanie Waszyngton – ale ja
mimo to wciąż
czułam się jak w świetle reflektorów, które skupiało uwagę na delikatnym pierścionku na mojej
lewej
dłoni. W takich chwilach, gdy wyczuwałam czyjeś spojrzenie na swoich plecach, wydawało mi
się, że
pierścionek pulsuje jak neonowy znak: Spójrz na mnie, spójrz na mnie.
Takie zażenowanie było naprawdę głupie. Wiedziałam o tym. Poza opinią taty i mamy, czy to,
co ludzie
mówili o moich zaręczynach, rzeczywiście miało znaczenie? Albo o moim nowym samochodzie?
Lub o
tajemniczym przyjęciu mnie do college’u należącego do Ivy League? Czy też o błyszczącej
czarnej
karcie kredytowej, która zdawała się parzyć moją tylną kieszeń?
- No właśnie, kogo obchodzi, co sobie myślą – wymamrotałam pod nosem.
- Hm, proszę pani? – zawołał mnie jakiś męski głos.
Odwróciłam się i natychmiast tego pożałowałam.
Dwóch mężczyzn stało obok luksusowej terenówki z przypiętymi na dachu nowiutkimi
kajakami. Nie
patrzyli na mnie, obaj gapili się na mój samochód.
Osobiście nie rozumiałam tego. Byłam dumna, że rozróżniałam symbole Toyoty, Forda i
Chevroleta. To
auto było czarne, lśniące i ładne, ale dla mnie to wciąż było tylko auto.
- Przepraszam, że przeszkadzam, ale możesz mi powiedzieć, jakim samochodem jeździsz? –
spytał
wyższy.
- Eee, Mercedesem, prawda?
- Tak – odpowiedział uprzejmie, podczas gdy jego niższy towarzysz wywrócił oczyma, słysząc
moją
odpowiedź. – Wiem. Ale zastanawiałem się, czy to... jeździsz Mercedesem Guardianem? –
mężczyzna
wymówił tę nazwę z szacunkiem. Miałam wrażenie, że doskonale dogadałby się z Edwardem,
moim... moim
narzeczonym (naprawdę nie byłam w stanie przyzwyczaić się do myśli, że do ślubu pozostało
kilka dni). –
One jeszcze nie powinny być dostępne w Europie – kontynuował. – I przy tym pozostańmy.
Jego wzrok śledził kontury mojego samochodu, które dla mnie nie różniło się niczym od
każdego innego
mercedesa. Ale co ja tam wiedziałam? Ja tymczasem szybko rozważyłam moje problemy ze
słowami
takimi jak narzeczony, ślub, mąż itd.
Po prostu nie potrafiłam tego ułożyć sobie w głowie.
Z jednej strony byłam wychowywana, by wzdrygać się na samą myśl o zwiewnych białych
sukniach i
bukietach kwiatów. Co więcej, nie potrafiłam pogodzić koncepcji statecznego, szanowanego,
nudnego
męża z moją koncepcją Edwarda. To tak, jakby obsadzić archanioła w roli księgowego. Nie
umiałam
wyobrazić sobie go w żadnej zwyczajnej roli.
Jak zwykle, gdy tylko zaczynałam myśleć o Edwardzie, zatraciłam się w powodujących zawroty
głowy
marzeniach. Nieznajomy musiał chrząknąć, żeby przyciągnąć ponownie moją uwagę. Ciągle
czekał na
odpowiedź dotyczącą modelu samochodu.
- Nie wiem – przyznałam szczerze.
- Nie masz nic przeciwko, żebym zrobił sobie z nim zdjęcie?
Chwilę zajęło mi przetrawienie tej informacji.
- Serio? Chce pan zrobić sobie zdjęcie z samochodem?
- Jasne, nikt mi nie uwierzy, jeśli nie będę miał dowodu.
- Eee. Dobrze. Niech będzie.
Wyjęłam pistolet dystrybucyjny i odłożyłam go na miejsce, potem wślizgnęłam się na przednie
siedzenie,
by się skryć. Tymczasem zapaleniec wygrzebał olbrzymi, wyglądający na profesjonalny, aparat
fotograficzny z plecaka. On i jego przyjaciel po kolei pozowali przed maską, a potem poszli
zrobić
zdjęcie z tyłu samochodu.
- Tęsknię za moją furgonetką – zaskamlałam do siebie.
Bardzo w porę – może nawet za bardzo – moja furgonetka wydała ostatnie tchnienie akurat
kilka
tygodni po tym, jak ja i Edward zawarliśmy nierówny kompromis. Jednym z ustaleń było to, że
będzie
mógł mi sprawić nowe auto, jeśli moje stare się zepsuje. Edward zaklinał się, że można się
było tego
spodziewać, gdyż moja furgonetka miała długie, wyczerpujące życie, a potem umarła śmiercią
naturalną.
Według niego. A ja oczywiście nie miałam możliwości, by zweryfikować tę historię lub
spróbować
przywrócić auto do życia na własną rękę. Mój ulubiony mechanik... Powstrzymałam tę myśl,
nie chcąc jej
kończyć. Zamiast tego zaczęłam przysłuchiwać się przytłumionym głosom mężczyzn na
zewnątrz.
- ...zionął w niego miotaczem ognia na filmiku w Internecie. Nawet nie naruszył lakieru.
- Oczywiście, że nie. Mógłbyś przejechać czołgiem przez to cudeńko. Nie jest raczej
przeznaczone na
nasz rynek. Zaprojektowano go głównie dla dyplomatów na Środkowym Wschodzie, handlarzy
bronią i
baronów narkotykowych.
- Myślisz, że ona...? – spytał niższy ciszej. Pochyliłam głowę.
- Hm – powiedział wyższy. – Być może. Nie potrafię sobie wyobrazić, po co komuś tutaj szyby
rakietoodporne i dwutonowe opancerzone nadwozie. Pewnie zmierza w stronę jakiegoś
bardziej
niebezpiecznego miejsca.
Opancerzone nadwozie. Dwutonowe opancerzone nadwozie. Rakietoodporne szyby? Świetnie.
Co się
stało ze starymi, dobrymi szybami kuloodpornymi?
Cóż, przynajmniej teraz to miało jakiś sens – dla kogoś o wypaczonym poczuciu humoru.
To nie tak, że nie oczekiwałam, iż Edward wykorzysta naszą umowę, by móc dać dużo więcej
niż miałby
otrzymać. Zgodziłam się, by mógł wymienić moją furgonetkę, jeśli będzie trzeba, ale nie
spodziewałam
się, że ten moment nadejdzie tak szybko. Kiedy zostałam zmuszona przyznać, że moja
furgonetka stała
się niczym więcej jak nieruchomym hołdem dla klasycznych Chevroletów na moim podjeździe,
zdawałam
sobie sprawę, że ten pomysł z wymianą samochodu zapewne wprowadzi mnie w zakłopotanie.
Skupi na
mnie natrętne spojrzenia i szepty. Miałam rację co do tej części. Ale nawet w moich
najczarniejszych
wyobrażeniach nie przewidziałam, że kupi mi dwa samochody.
To był ten samochód „przed”. Powiedział, że jest wypożyczony i że zwróci go po ślubie. To
wszystko nie
miało dla mnie żadnego sensu.
Aż do teraz.
Ha, ha. Ponieważ byłam tak kruchym człowiekiem, ściągającym na siebie wszelkie wypadki,
ofiarą
swojego własnego niebezpiecznego pecha, że najwyraźniej potrzebowałam samochodu
odpornego na
czołgi, by mnie ochronić. Komiczne. Byłam przekonana, że on i jego bracia świetnie się bawili
za moimi
plecami.
Lub może, ale tylko może, cichy szept odezwał się w mojej głowie, to nie jest żart, głupia.
Może on
naprawdę tak się o ciebie martwi. To nie byłby pierwszy raz, kiedy posunął się odrobinę za
daleko, by
mnie chronić.
Westchnęłam.
Jeszcze nie widziałam samochodu „po”. Był ukryty pod płótnem w najgłębszym zakamarku
garażu
Cullenów. Wiedziałam, że większość ludzi do tej pory zdążyłaby już podejrzeć, ale ja naprawdę
nie
chciałam wiedzieć.
To auto prawdopodobnie nie było opancerzone, ponieważ po miesiącu miodowym nie będę
tego
potrzebować. Niezniszczalność była tylko jednym z wielu przywilejów, których nie mogłam się
doczekać.
Najlepszym elementem bycia jednym z Cullenów nie były wcale drogie samochody czy
imponujące karty
kredytowe.
- Hej! – zawołał wysoki mężczyzna, kładąc ręce na szybie i próbując zajrzeć do środka. –
Skończyliśmy.
Wielkie dzięki!
- Nie ma za co – odpowiedziałam, a potem spięta odpaliłam silnik i nacisnęłam pedał bardzo
delikatnie...
Nie ważne, ile już razy wracałam do domu znajomą trasą, wciąż nie potrafiłam zignorować
odpornych na
deszcz plakatów. Każdy z nich, czy to przyklejony do słupa telefonicznego, czy do znaku
drogowego, był
świeżym policzkiem wymierzonym we mnie. Bardzo zasłużonym.
Mój umysł powrócił do tamtej myśli. Wcześniej potrafiłam ją zagłuszyć. Ale na tej drodze nie
mogłam
jej uniknąć. Nie ze zdjęciami mojego ulubionego mechanika migającymi obok mnie w
regularnych
odstępach.
Mój najlepszy przyjaciel. Mój Jacob.
Plakaty – „Czy widziałeś tego chłopca?” – nie były pomysłem ojca Jacoba. To mój ojciec,
Charlie,
wydrukował je i porozwieszał w mieście. Nie tylko w Forks, ale także w Port Angeles, Sequim,
Hoquiam,
Aberdeen i w każdym innym mieście na półwyspie Olympic. Poza tym upewnił się, że wiszą
one również
we wszystkich komisariatach policji w stanie Waszyngton. Jego własny komisariat miał nawet
całą
korkową tablicę poświęconą poszukiwaniom Jacoba. Korkową tablicę, która była prawie pusta
ku jego
rozczarowaniu i frustracji.
Rozczarowany był nie tylko brakiem jakichkolwiek informacji. Najbardziej zawiedziony był
postawą
Billy’ego, ojca Jacoba oraz jego najlepszego przyjaciela.
Zawiedziony, bo Billy nie chciał bardziej zaangażować się w poszukiwania swojego
szesnastoletniego
zbiega, bo Billy odmówił rozwieszania plakatów w La Push – rezerwacie na wybrzeżu, który był
domem
Jacoba, bo Billy wydawał się pogodzony ze zniknięciem Jacoba, jak gdyby nic już nie mógł
zrobić. Wedle
jego słów – „Jacob jest już dorosły. Wróci do domu, jeśli będzie chciał”.
Charlie był także zawiedziony mną, gdyż stanęłam po stronie Billy’ego.
Również nie rozwieszałam plakatów. Ponieważ zarówno ja, jak i Billy, wiedzieliśmy, gdzie był
Jacob -
ogólnie rzecz biorąc – i wiedzieliśmy też, że nikt nie widział tego chłopca.
Przez te plakaty w moim gardle uformowała się gula, a oczy zapiekły mnie od łez. Byłam
wdzięczna, że w
tę sobotę Edward był na polowaniu. Gdyby zobaczył moją reakcję, także poczułby się fatalnie.
Oczywiście fakt, że była sobota, miał też swoje ujemne strony. Gdy powoli i ostrożnie
skręciłam na
swoją ulicę, dostrzegłam radiowóz ojca na podjeździe przez domem. Znów urwał się z
wędkowania.
Wciąż dąsał się z powodu ślubu.
Więc nie będę mogła skorzystać z telefonu w domu. Ale musiałam zadzwonić...
Zaparkowałam przy krawężniku obok Chevroleta i wyciągnęła ze schowka komórkę, którą
Edward dał mi
w razie nagłych wypadków. Zadzwoniłam, trzymając palec na przycisku kończącym rozmowę.
Na wszelki
wypadek.
- Słucham? – odezwał się Seth Clearwater. Westchnęłam z ulgą. Byłam zbyt tchórzliwa, żeby
rozmawiać
z jego siostrą Leah. Wyrażenie „urwać komuś głowę” w przypadku Leah nie sprowadzało się
jedynie do
metafory.
- Hej, Seth. Tu Bella.
- Och, cześć, Bella! Jak się czujesz?
Niezdolna do wyduszenia z siebie czegokolwiek. Rozpaczliwie poszukująca pociechy.
- Świetnie.
- Pragniesz poznać najnowsze informacje?
- Jesteś jasnowidzem.
- Raczej nie. Nie jestem Alice – ty jesteś po prostu przewidywalna – zażartował. Seth jako
jedyny z
paczki z La Push nie czuł się niezręcznie, nazywając Cullenów po imieniu, nie mówiąc już o
żartowaniu
sobie z takich rzeczy jak na przykład moja prawie wszystkowiedząca przyszła szwagierka.
- Wiem o tym. – Zawahałam się przez chwilę. – Co z nim?
Westchnął.
- To samo co zawsze. Nie rozmawia, mimo że wiemy, iż nas słyszy. Wiesz, stara się nie myśleć
jak
człowiek. Żyje w zgodzie ze swoimi instynktami.
- Wiesz, gdzie teraz jest?
- Gdzieś w północnej Kanadzie. Nie wiem, w której prowincji. Niezbyt zwraca uwagę na granice
stanów.
- Żadnej wskazówki, że mógłby...
- Nie wraca do domu, Bello. Przykro mi.
Przełknęłam ślinę.
- To nic, Seth. Wiedziałam, zanim jeszcze zapytałam. Po prostu nie przestaję mieć nadziei.
- No, my też.
- Dzięki za informacje, Seth. Wiem, że reszta pewnie ci się naprzykrza z tego powodu.
- Nie, są twoimi największymi fanami – zgodził się radośnie. – To trochę bezsensowne. Jacob
dokonał
swoich wyborów, ty swoich. Jake’owi nie podoba się ich podejście. Bo on sam nie jest jakoś
specjalnie
podekscytowany tym, że sprawdzasz, co się z nim dzieje.
- Myślałam, że nie rozmawiał z tobą – wydyszałam.
- Nie może wszystkiego przed nami ukryć, mimo że się stara.
Więc Jacob wiedział, że martwiłam się o niego. Nie byłam pewna, jak się z tym czułam. Cóż,
przynajmniej wiedział, że nie uciekłam w nieznane i nie zapomniałam o nim kompletnie. Mógł
sobie
wyobrażać, że jestem do tego zdolna.
- Chyba zobaczymy się na... ślubie – powiedziałam, wymawiając ostatnie słowo przez
zaciśnięte zęby.- Tak, ja i mama będziemy tam. Fajnie, że nas zaprosiłaś.Uśmiechnęłam się,
słysząc entuzjazm w jego głosie. Chociaż zaproszenie Clearwaterów było pomysłemEdwarda,
cieszyłam się, że o tym pomyślał. Miło będzie mieć tam Setha – takie połączenie, choć wątłe,
zmoim zaginionym najlepszym przyjacielem. – To nie byłoby to samo bez ciebie.- Pozdrów
Edwarda ode mnie, dobrze?- Jasne.Potrząsnęłam głową. Przyjaźń, która zrodziła się między
Edwardem i Sethem, wciąż nie mieściła mi się w
głowie. Jednak stanowiła dowód na to, że wszystko nie musiało wyglądać w ten sposób. Że
wilkołaki i
wampiry mogły ze sobą współżyć, jeśli tylko chciały.
Nie każdemu podobał się ten pomysł.
- Ach – odezwał się Seth, jego głos podniósł się o oktawę. – Leah wróciła do domu.
- Och! Pa!
Rozłączył się. Zostawiłam telefon na siedzeniu i przygotowałam się psychicznie przed wejściem
do domu,
gdzie czekał Charlie.
Mój biedny tata miał obecnie tyle na głowie.
Ucieczka Jacoba była tylko jednym z ciężarów, które musiał dźwigać na swoich barkach.
Równie mocno
martwił się o mnie – o swoją ledwie pełnoletnią córkę, która miała wyjść za mąż. I to w ciągu
najbliższych dni.
Szłam powoli przez lekki deszcz, wspominając wieczór, w którym mu powiedzieliśmy...
Na dźwięk radiowozu Charliego zwiastującego jego powrót, pierścionek nagle zaciążył mi na
palcu.
Chciałam schować lewą rękę do kieszeni albo usiąść na niej, ale chłodny, mocny uścisk
Edwarda nie
pozwolił mi na to.
- Przestań się wiercić, Bello. Proszę, spróbuj zapamiętać, że nie przyznajesz się do popełnienia
morderstwa.
- Łatwo ci mówić!
Przysłuchiwałam się złowieszczemu odgłosowi butów mojego ojca stąpających po chodniku.
Klucz
zabrzęczał w już otwartych drzwiach. Ten dźwięk przypomniał mi filmy, w których ofiara
uświadamia
sobie, że zapomniała zaryglować drzwi...
- Uspokój się, Bello – wyszeptał Edward, słysząc przyspieszone bicie mojego serca. Drzwi
uderzyły o
ścianę, wzdrygnęłam się, jakby mnie potraktowano paralizatorem.
- Witaj, Charlie – zawołał Edward całkowicie rozluźniony.
- Nie! – syknęłam.
- Co? – wyszeptał pytająco.
- Poczekaj, aż odłoży broń!
Edward zachichotał i wolną ręką przeczesał zmierzwione brązowe włosy.
Charlie wyłonił się zza rogu, wciąż w mundurze i uzbrojony. Starał się nie skrzywić, gdy
dostrzegł nas
razem na kanapie. Ostatnio bardzo starał się polubić bardziej Edwarda. Oczywiście, ta nowina
z
pewnością sprawi, że natychmiast zaprzestanie tych wysiłków.
- Cześć, dzieciaki. Co słychać?
- Chcielibyśmy z tobą porozmawiać – odparł Edward. – Mamy dobre wiadomości.
Wyraz twarzy Charliego w ciągu sekundy zmienił się z wymuszonej życzliwości w
podejrzliwość.
- Dobre wiadomości? – warknął, patrząc wprost na mnie.
- Usiądź, tato.
Uniósł brew, gapiąc się na mnie przez pięć sekund, a potem podszedł do rozkładanego fotela,
usiadł na
jego skraju, wyprostowany, jakby połknął kij.
- Nie denerwuj się, tato – przerwałam po chwili napiętą atmosferę. – Wszystko jest w
porządku.
Edward skrzywił się, wiedziałam, że to z powodu użycia zwrotu „w porządku”. On
prawdopodobnie użyłby
czegoś w rodzaju „wspaniale”, „doskonale” lub „cudownie”.
- Jasne, Bello, jasne. Jeśli wszystko jest świetnie, to czemu pocisz się jak mysz?
- Nie pocę się – skłamałam.
Odsunęłam się, widząc jego wściekłą minę, i wtuliłam się w Edwarda, instynktownie wycierając
wierzchem prawej dłoni czoło, by ukryć dowód.
- Jesteś w ciąży! – wybuchnął Charlie. – Jesteś w ciąży, prawda?
Choć pytanie było skierowane do mnie, rzucał wściekłe spojrzenie Edwardowi. Mogłabym
przysiąc, że
widziałam, jak jego ręka drgnęła w kierunku broni.
- Nie! Oczywiście, że nie! – Chciałam szturchnąć Edwarda w żebra, ale zdawałam sobie
sprawę, że
nabiłabym sobie tylko siniaka. Mówiłam mu, że ludzie od razu dojdą do takiego samego
wniosku! Jaki inny
sensowny powód mogliby mieć normalnie ludzie, by pobierać się w wieku osiemnastu lat?
(Jego
odpowiedź sprawiła, że wywróciłam oczyma – miłość. Jasne.) Charlie nie patrzył już tak ostro.
Zwykle
łatwo było wyczytać z mojej twarzy, czy kłamałam, dlatego uwierzył mi teraz.
- Och. Przepraszam.
- Przeprosiny przyjęte.
Nastąpiło długie milczenie. Po chwili uświadomiłam sobie, że wszyscy czekali, aż coś powiem.
Spojrzałam
spanikowanym wzrokiem na Edwarda. Nie było szans, że wydobędę teraz z siebie cokolwiek.
Uśmiechnął
się do mnie, a potem wyciągnął ramiona i odwrócił się do mojego ojca.
- Charlie, zdaję sobie sprawę, że nie zrobiłem wszystkiego po kolei, jak należy. Wedle tradycji
powinienem zapytać cię pierwszego. Nie chciałem okazać ci braku szacunku, ale skoro Bella
powiedziała
już „tak”, a ja nie chcę pomniejszać wagi jej wyboru, więc zamiast prosić cię o jej rękę, proszę
cię o
twoje błogosławieństwo. Pobieramy się, Charlie. Kocham ją bardziej niż cokolwiek innego na
tym świecie,
bardziej niż własne życie, a ona – jakimś cudem – odwzajemnia to uczucie. Dasz nam swoje
błogosławieństwo?
Brzmiał tak pewnie, tak spokojnie. Przez ułamek sekundy, przysłuchując się absolutnej
pewności w jego
głosie, doświadczyłam tego rzadkiego momentu, w którym miałam wgląd do jego
świadomości. Przelotnie
zobaczyłam, jak świat wyglądał w jego oczach. Przez długość jednego uderzenia serca,
wszystko to
miało sens.
I wtedy dostrzegłam wyraz twarzy Charliego, jego oczy utkwione były teraz w pierścionku.
Wstrzymałam oddech, podczas gdy jego skóra zmieniała odcienie – od jasnego do
czerwonego, od
czerwonego do purpurowego, od purpurowego do niebieskiego. Zaczęłam się podnosić – nie
jestem
pewna, co planowałam uczynić, może zastosować manewr Heimlicha,* by upewnić się, że się
nie dusi – ale
Edward ścisnął moją dłoń i wymamrotał „daj mu minutę” tak cicho, że tylko ja to mogłam
usłyszeć.
Milczenie tym razem trwało dużo dłużej. A potem, stopniowo, na twarz Charliego powróciły
normalne
kolory. Usta miał ściągnięte, brwi zmarszczone – rozpoznałam ten wyraz twarzy – był
pogrążony w
myślach. Przypatrywał się nam przez długą chwilę. Poczułam, jak Edward rozluźnił się u mego
boku.
- Chyba nie jestem taki zaskoczony – mruknął. – Wiedziałem, że będę musiał zmierzyć się z
czymś takim
już wkrótce.
Odetchnęłam.
- Jesteś tego pewna? – spytał, rzucając mi groźne spojrzenie.
- Jestem w stu procentach pewna Edwarda – powiedziałam, nie dając się zbić z tropu.
- Ale ślub? Po co ten pośpiech? – Znów przyjrzał mi się podejrzliwie.
Pośpiech był spowodowany tym, iż każdego parszywego dnia zbliżałam się do dziewiętnastu
lat, podczas
gdy Edward zatrzymał się na swoich siedemnastu latach perfekcji. Nie żeby w moim słowniku
małżeństwo było związane z tym faktem, ale ślubu wymagał delikatny i zawiły kompromis, jaki
Edward i
ja zawarliśmy, by dojść do punktu, gdy moja transformacja ze śmiertelnika w istotę
nieśmiertelną
będzie możliwa.
Jednak to nie były rzeczy, które mogłam wyjaśnić Charliemu.
- Na jesieni wyjeżdżamy razem do Dartmouth, Charlie – przypomniał mu Edward. – Chciałbym
to zrobić,
cóż, we właściwy sposób. Tak mnie wychowano. – Wzruszył ramionami.
Nie przesadzał; podczas pierwszej wojny światowej staroświecka moralność była czymś dużo
*Manewr Heimlicha - technika pomocy przedlekarskiej stosowana przy zadławieniach. Polega
na wywarciu nacisku na przeponę, w
celu sprężenia powietrza znajdującego się w drogach oddechowych i "wypchnięcia" obiektu
znajdującego się w tchawicy. (przyp. tłum.)
poważniejszym.
Charlie wykrzywił usta, szukając jakiegoś aspektu, z którym mógłby polemizować. Ale co
mógłby
powiedzieć? Wolałbym byś najpierw żyła w grzechu? Był ojcem, miał związane ręce.
- Wiedziałem, że to się zbliża – wymamrotał do siebie, krzywiąc się. Potem nagle jego twarz
rozpogodziła się.
- Tato? – odezwałam się nerwowo. Zerknęłam na Edwarda, nie mogłam nic wyczytać z jego
twarzy, gdy
spoglądał na Charliego.
- Ha! – wybuchnął Charlie. Podskoczyłam na swoim siedzeniu. – Ha, ha, ha!
Przyglądałam mu się niedowierzająco, gdy jego śmiech jeszcze wzmógł na sile. Trząsł się na
całym ciele
ze śmiechu. Spojrzałam na Edwarda pytająco, ale on miał zaciśnięte wargi, jakby starał się
usilnie
również nie roześmiać.
- Dobrze – wydusił Charlie. – Pobierzcie się. – Wstrząsnął nim kolejny spazm śmiechu. – Ale...
- Ale co?
- Ale musisz o tym powiedzieć matce! Ja jej nic nie powiem! To twoje zadanie! – powiedział,
po czym
ryknął śmiechem.
Zamarłam z ręką na klamce, uśmiechając się do siebie. Pewnie, w tamtej chwili jego słowa
przeraziły
mnie. Ostateczna zguba - wyznanie tego matce. Małżeństwo w młodym wieku było wyżej na
jej czarnej
liście niż gotowanie żywcem szczeniaków.
Kto mógłby przewidzieć jej reakcję? Nie ja. Z pewnością nie Charlie. Może Alice, ale nie
pomyślałam,
żeby ją spytać.
- Cóż, Bello - powiedziała Renee po tym, jak, krztusząc się, wyjąkałam to trudne zdanie:
"Mamo,
wychodzę za Edwarda". - Czuję się trochę urażona tym, że zwlekałaś tak długo przed
wyznaniem mi
tego. Ceny biletów lotniczych są coraz droższe. Och! - zaniepokoiła się. - Myślisz, że do tego
czasu
zdejmą Philowi gips? Popsułby zdjęcia, gdyby nie był w garniturze.
- Czekaj chwilę, mamo - wydyszałam. - Co masz na myśli przez "zwlekałaś tak długo"?
Dopiero co się
zarę... zarę... - Nie potrafiłam wydusić z siebie słowa "zaręczyłam". - ... wszystko ustaliłam,
wiesz,
dzisiaj.
- Dzisiaj? Naprawdę? A to niespodzianka. Przypuszczałam...
- Co przypuszczałaś? Kiedy?
- Cóż, kiedy przyjechałaś odwiedzić mnie w kwietniu, wydawało się, że wszystko było już
zapięte na
ostatni guzik, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Nie trudno cię przejrzeć, kochanie. Ale nic nie
mówiłam,
bo wiedziałam, że i tak nic nie zdziałam. Jesteś taka sama jak Charlie - westchnęła
zrezygnowana. - Jak
już podejmiesz jakąś decyzję, nie ma sensu się z tobą kłócić. Oczywiście, również tak samo
jak Charlie,
trzymasz się swoich postanowień. Nie popełniasz moich błędów, Bello. Twój głos brzmiał
jakbyś była
przerażona, domyślam się, że to mnie się boisz. - Zachichotała. - Tego, co sobie pomyślę.
Wiem, że
powiedziałam wiele rzeczy o małżeństwie i głupocie - wcale ich nie cofam - ale musisz zdać
sobie sprawę,
że te rzeczy odnoszą się głównie do mnie. Jesteś zupełnie inną osobą niż ja. Popełniasz swoje
własne
błędy i jestem pewna, że jest sporo rzeczy, których żałujesz. Ale zobowiązania nigdy nie były
twoim
problemem, kotku. Masz większe szanse, by ci wyszło niż większość czterdziestolatków,
których znam.
- Znów się zaśmiała. - Moje małe, dojrzałe dzieciątko. Na szczęście wygląda na to, iż znalazłaś
inną
starą duszę...
- Nie jesteś... wściekła? Nie uważasz, że popełniam olbrzymi błąd?
- Cóż, wiadomo, że wolałabym, byś poczekała jeszcze kilka lat. Chodzi mi o to - czy ja
naprawdę
wyglądam na kogoś, kto mógłby już być teściową? Nie odpowiadaj. Ale tu nie chodzi o mnie.
Chodzi o
ciebie. Jesteś szczęśliwa?
- Nie wiem. Czuję się, jakbym przebywała poza ciałem.
Renee cicho się zaśmiała.
- Czy on cię uszczęśliwia, Bello?
- Tak, ale...
- Czy kiedykolwiek będziesz pragnęła kogoś innego?
- Nie, ale...
- Ale co?
- Nie zamierzasz powiedzieć, że mówię jak każda zadurzona nastolatka od zarania dziejów?
- Ty nigdy nie byłaś nastolatką, kotku. Wiesz, co dla ciebie najlepsze.
W ciągu ostatnich tygodni Renee niespodziewanie zatraciła się w weselnych planach. Każdego
dnia
spędzała godziny, wisząc na telefonie z matką Edwarda, Esme - nie trzeba było się martwić,
jak obie
teściowe będą ze sobą współżyć. Renee uwielbiała Esme. Choć z drugiej strony wątpiłam, czy
ktoś
mógłby się oprzeć urokowi mojej przyszłej teściowej.
Wybawiło mnie to z opresji. Rodzina Edwarda i moja zajmowały się weselem, dzięki czemu nie
musiałam
nic w związku z tym robić, wiedzieć ani nawet myśleć.
Charlie był oczywiście wściekły, ale najlepsze było to, że nie był wściekły na mnie. To Renee
była
zdrajczynią. Liczył, że to ona będzie robić problemy. Co mógłby teraz zrobić, gdy jego
ostateczna
groźba - powiedzenie mamie - okazała się całkiem bez pokrycia? Nie miał nic i wiedział o tym.
Więc
kręcił się po domu, mrucząc do siebie coś o tym, że nie będzie już nigdy w stanie nikomu
zaufać...
- Tato? - zawołałam, gdy otworzyłam drzwi. - Jestem już w domu!
- Czekaj chwilę, Bells, zostań tam gdzie jesteś.
- Co? - spytałam, zatrzymując się automatycznie.
- Daj mi sekundę. Och, ukłułaś mnie, Alice.
Alice?
- Przepraszam, Charlie - odpowiedział melodyjny głos Alice. - Nic ci nie jest?
- Krwawię.
- Wszystko w porządku - nie przecięłam skóry, zaufaj mi.
- Co się dzieje? – spytałam z wahaniem w progu.
- Proszę, Bello, wytrzymaj trzydzieści sekund - rozkazała Alice. - Twoja cierpliwość będzie
nagrodzona.
- Aha - dodał Charlie.
Stukałam stopą o podłogę, licząc każde uderzenia, zanim weszłam do dużego pokoju.
- Och - wydyszałam. - O! Tato! Czy ty nie wyglądasz...
- ... głupio? - wtrącił Charlie.
- Miałam na myśli elegancko.
Charlie zaczerwienił się. Alice chwyciła go za łokieć i okręciła dokoła, by zaprezentować w całej
okazałości jasnoszary smoking.
- Teraz zdejmij to, Alice. Wyglądam jak idiota.
- Nikt ubrany przeze mnie nigdy nie wyglądał jak idiota.
- Ona ma rację, tato. Wyglądasz bombowo. Co to za okazja?
Alice wywróciła oczyma.
- Ostateczna przymiarka. Dla was obojga.
Po raz pierwszy oderwałam wzrok od nadzwyczajnie eleganckiego ojca i zauważyłam
przerażająco białą
torbę ostrożnie ułożoną na kanapie.
- Ach.
- Udaj się do swojego szczęśliwego miejsca, Bello. To nie zajmie wiele czasu.
Wzięłam głęboki wdech i zamknęłam oczy. Nie otwierając ich, poszłam chwiejnym krokiem na
górę do
mojego pokoju. Rozebrałam się do bielizny i wyciągnęłam przed siebie ręce.
- Pomyślałbyś, że wsadzałam mu bambusowe drzazgi pod paznokcie - Alice mruczała do
siebie, gdy
weszła za mną do środka.
Nie zwracałam na nią uwagi. Znajdowałam się teraz w moim szczęśliwym miejscu.
W moim szczęśliwym miejscu cały zamęt związany ze ślubem już minął. To wszystko było już
za mną.
Stłumione i zapomniane.
Byliśmy sami, tylko Edward i ja. Lokalizacja była niewyraźna, mglista i wciąż się zmieniała - od
mrocznego lasu, poprzez miasto z pochmurnym niebem, aż do arktycznej nocy - ponieważ
Edward
utrzymywał miejsce, w którym spędzimy miesiąc miodowy, w sekrecie, bym miała
niespodziankę. Ale
specjalnie nie martwiłam się tą częścią dotyczącą położenia.Edward i ja byliśmy razem, a ja
doskonale wypełniłam moją część zobowiązania. Wyszłam za niego. Tobyła ta najważniejsza
część. Poza tym zaakceptowałam wszystkie jego skandaliczne prezenty orazzostałam
zarejestrowana, całkiem zresztą niepotrzebnie, w Dartmouth, by móc zacząć uczęszczać
nazajęcia od jesieni. Teraz była jego kolej.Zanim zamieni mnie w wampira - co było
najważniejszą częścią kompromisu - miał jeszcze jednozobowiązanie.Edward obsesyjnie
martwił się o różne ludzkie rzeczy, z których nie chciał, bym rezygnowała, o
doświadczenia, które nie chciał, bym przegapiła. Ale ja nalegałam tylko na jedno
doświadczenie.
Oczywiście, było to doświadczenie, o którym chciał, bym zapomniała.
I w tym rzecz. Wiedziałam, kim się stanę, kiedy będzie już po wszystkim. Widziałam na własne
oczy
nowonarodzone wampiry i słyszałam wiele opowieści o tych dzikich początkach z ust członków
mojej
przyszłej rodziny. Przez pierwsze kilka lat będzie można mnie określać jako spragnioną. Zajmie
to
pewnie trochę czasu, bym na powrót stała się sobą. A nawet jeśli będę się kontrolować, nigdy
już nie
będę czuła się tak jak teraz.
Ludzka... i namiętnie zakochana.
Pragnęłam doświadczyć tego w pełni, zanim przehandluję moje ciepłe, kruche, przepełnione
feromonami
ciało na coś pięknego, mocnego i ... nieznanego. Pragnęłam prawdziwego miesiąca miodowego
z Edwardem.
I mimo niebezpieczeństwa, na jakie bał się mnie narazić, zgodził się spróbować.
Ledwo zdawałam sobie sprawę z obecności Alice oraz dotyku satyny na mojej skórze. Przez
chwilę nie
obchodziło mnie, że całe miasto plotkowało o mnie. Nie myślałam o spektaklu, w którym będę
musiała
odegrać swoją rolę zdecydowanie zbyt prędko. Nie martwiłam się, że potknę się o własny
welon albo
zacznę chichotać w nieodpowiednim momencie lub że jestem zbyt młoda. Nie przejmowałam
się
spojrzeniami ludzi tam zgromadzonych ani nawet pustym miejscem, na którym powinien
siedzieć mój
najlepszy przyjaciel.
Byłam z Edwardem w swoim szczęśliwym miejscu.
Długa noc
Wielki dzień
Gest
Ślub przeszedł w wesele bardzo płynnie – dowód bezbłędnego planowania Alice. Zmierzchało;
ceremonia trwała odpowiednią ilość czasu, pozwalając słońcu skryć się za drzewami. Gdy
Edward
prowadził mnie przez tylne szklane drzwi, światła przedzierające się przez liście zamigotały
słabo,
sprawiając, że białe kwiecie zabłysło. Było tam tysiące kwiatów, służących jako aromatyczny,
przestronny namiot nad parkietem do tańca, zbudowanym na trawie pod dwoma wiekowymi
cedrami.
Wszystko zwolniło, uspokoiło się, gdy nadszedł łagodny sierpniowy wieczór. Mały tłum
rozpościerał się w
kojącym blasku migotliwych świateł; ponownie zostaliśmy przywitani przez przyjaciół, których
niedawno
ściskaliśmy i obejmowaliśmy. Teraz był czas, by porozmawiać, pośmiać się.
- Moje gratulacje – powiedział Seth Clearwater, schylając się pod krawędzią kwiecistej girlandy.
Jego
matka, Sue, stała tuż przy nim, przyglądając się gościom nieufnie. Twarz kobiety była szczupła
i sroga;
wrażenie to akcentowała jej poważna fryzura. Włosy miała tak krótkie jak Leah –
zastanawiałam się, czy
obcięła je w ten sam sposób w geście solidarności z córką. Billy Black, stojący po drugiej
stronie Setha,
nie był tak spięty jak Sue.
Kiedy patrzyłam na ojca Jacoba, zawsze miałam wrażenie, że widziałam dwie osoby, nie tylko
jedną. Był
tam stary człowiek na wózku inwalidzkim z pomarszczoną twarzą i bladym uśmiechem,
którego wszyscy
mogli zobaczyć. Ale ja dostrzegałam także niezależnego potomka długiej linii potężnych,
czarodziejskich wodzów o olbrzymim autorytecie, z którym się urodził. Chociaż magia – z
powodu braku
katalizatora - opuściła jego pokolenie, Billy ciągle stanowił część władzy i legendy. Ta siła
tryskała z
niego. Była właściwa również jego synowi, magicznemu spadkobiercy, który odwrócił się
plecami do
swojego przeznaczenia. Teraz Sam Uley pełnił rolę przywódcy z legend…
Wydawało się niezwykłe, że ojciec Jacoba z takim spokojem patrzy na gości i całe zdarzenie –
jego
czarne oczy iskrzyły się, jakby ich właściciel dostał jakąś dobrą nowinę. Byłam pod wrażeniem
opanowania Billy’ego. Musiał przecież sądzić, że ten ślub to bardzo zła rzecz, najgorszy los,
jaki mógł
spotkać córkę jego najlepszego przyjaciela.
Z trudem nie okazywał swoich uczuć, biorąc pod uwagę próbę, jaką to wydarzenie zapowiadało
dla
wiekowego traktatu pomiędzy Cullenami a Quileute’ami – traktatu, który zakazywał Cullenom
tworzenia
nowych wampirów. Wilki wiedziały, że naruszenie umowy jest bliskie, ale Cullenowie nie mieli
pojęcia, jak
ich odwieczni przeciwnicy zareagują. Przed zawarciem sojuszu natychmiast by zaatakowali.
Wojna. Ale
teraz, gdy znają siebie lepiej, czy jest możliwym, aby konflikt zastąpiło przebaczenie?
Jakby w odpowiedzi na tę myśl, Seth pochylił się w stronę Edwarda, obejmując go ramionami.
Edward
odwzajemnił uścisk swoją wolną ręką.
Sue wzdrygnęła się delikatnie.
- Dobrze widzieć, że wszystko poszło po twojej myśli – powiedział Seth. – Cieszę się twoim
szczęściem.
- Dziękuję, Seth. To wiele dla mnie znaczy. – Edward odsunął się od chłopaka i spojrzał na
Billy’ego i
Sue. – Wam również dziękuję. Za to, że pozwoliliście Sethowi tutaj przyjść. Za to, że
wspieracie Bellę
w tym dniu.
- Przyjemność po naszej stronie – odpowiedział Billy swoim głębokim, zachrypniętym głosem.
Zdziwiłam
się, słysząc w nim optymizm. Możliwe, że rozejm był silniejszy, niż mi się wydawało.
Utworzyła się mała kolejka, więc Seth pożegnał się i obrócił Billy’ego w stronę jedzenia. Sue
trzymała po
jednej ręce na każdym z nich.
Następnie podeszli do nas Angela i Ben, wyprzedzając rodziców tej pierwszej oraz Mike’a i
Jessicę,
którzy, ku mojemu zaskoczeniu – trzymali się za ręce. Nie wiedziałam, że do siebie wrócili. To
miłe.
Za naszymi ludzkimi przyjaciółmi stały moje nowe szwagierki z klanu Denali. Zorientowałam
się, że
wstrzymałam oddech, gdy wampirzyca na przedzie – założyłam, że jest to Tanya, sugerując się
rudawymi
odcieniami w jej blond lokach – przysunęła się, by objąć Edwarda. Obok niej trzy inne wampiry
wpatrywały się we mnie z oczywistym zainteresowaniem. Jedna z kobiet była posiadaczką
długich,
jasnych włosów, prostych jak kolby kukurydzy. Kolejna wampirzyca i stojący koło niej
mężczyzna mieli
ciemne czupryny, a ich kredowobiałe twarze wyróżniały się oliwkowym zabarwieniem.
Cała czwórka była tak piękna, że mój żołądek skręcił się boleśnie.
Tanya wciąż ściskała Edwarda.
- Ach, Edward – powiedziała. – Tęskniłam za tobą.
Edward zachichotał i zwinnie wyśliznął się z uścisku wampirzycy; położył rękę na ramieniu
kobiety i
cofnął się tak, że mógł objąć spojrzeniem całą jej postać.
- Zbyt długo się nie widzieliśmy, Tanya. Świetnie wyglądasz.
- Ty również.
- Pozwólcie, że przedstawię wam moją żonę. – Edward wymówił to słowo pierwszy raz, odkąd
oficjalnie
opisywało rzeczywisty stan rzeczy; wydawało się, że zaraz eksploduje z satysfakcji, używając
tego
określenia. Denalijczycy zaśmiali się niefrasobliwie w odpowiedzi. – Tanya, to moja Bella.
Tanya była jeszcze śliczniejsza niż jej odpowiedniczka nawiedzająca mnie w koszmarach.
Przyglądała mi
się badawczo wzrokiem, w którym dostrzegłam również rezygnację; wyciągnęła do mnie rękę.
- Witamy w rodzinie, Bello. – Uśmiechnęła się, ale trochę smutno, ponuro. – Postrzegamy
siebie jako
członków powiększonej rodziny Carlisle'a i przykro mi z powodu, hm, niedawnego zdarzenia,
kiedy nie
zachowaliśmy się zbyt dobrze. Powinniśmy spotkać cię wcześniej. Czy możesz nam to
wybaczyć?
- Oczywiście – powiedziałam bez tchu. – Miło was poznać.
- Wszyscy Cullenowie znaleźli sobie partnerów. Może teraz nasza kolej, nie sądzisz, Kate? –
Uśmiechnęła się szeroko do blondynki.
- Śnij dalej – odparła Kate, przewracając swoimi złotymi oczami. Przejęła moją rękę od Tanyi i
ścisnęła
ją zwinnie. – Witaj, Bello.
Ciemnowłosa kobieta położyła swoją dłoń na ręku Kate.
- Jestem Carmen, a to Eleazar. Bardzo się cieszymy, mogąc cię wreszcie poznać.
- J-ja również się cieszę – wyjąkałam.
Tanya spojrzała na ludzi czekających za nią – zastępcę Charliego, Marka, oraz jego żonę. Ich
wielkie jak
spodki oczy utkwione były w członkach klanu Denali.
- Później porozmawiamy i poznamy się bliżej. Będziemy mieli na to nieskończoną ilość czasu. –
Tanya
zaśmiała się i jej rodzina przeszła dalej.
Wszystkie standardowe tradycje zostały zachowane. Oślepiły mnie flesze, kiedy staliśmy z
nożem nad
spektakularnym tortem – zbyt wielkim, pomyślałam, dla naszej stosunkowo niewielkiej grupy
przyjaciół i
rodziny. Rozdawaliśmy talerzyki z kawałkami ciasta; Edward odważnie połknął swoją porcję,
czemu
przyglądałam się z niedowierzaniem. Wyrzuciłam bukiet z nietypową dla siebie zręcznością,
prosto w
ręce zaskoczonej Angeli. Emmett i Jasper wyli ze śmiechu, widząc, że się rumienię, podczas
gdy
Edward bardzo ostrożnie ściągał zębami pożyczoną podwiązkę, umieszczoną nieco powyżej
kostki.
Mrugnął do mnie szybko, a następnie rzucił ją prosto w twarz Mike’a Newtona.
Kiedy zabrzmiała muzyka, Edward przyciągnął mnie do siebie, aby rozpocząć tradycyjny
pierwszy
taniec; chętnie na to przystałam, pomimo mojej niechęci do tańczenia – szczególnie tańczenia
przed
innymi ludźmi – będąc szczęśliwą, że trzyma mnie w swoich ramionach. Wykonywał całą
pracę, a ja
wirowałam bez wysiłku w poświacie światła spływającego na nas od sklepienia i jasnych
błysków aparatów.
- Czy podoba się pani przyjęcie, pani Cullen? – szepnął mi do ucha.
Zaśmiałam się.
- Minie trochę czasu, zanim się do tego przyzwyczaję.
- Mamy całkiem sporo tego czasu. – przypomniał mi rozradowanym głosem i pochylił się, by
mnie
pocałować podczas tańca. Aparaty klikały gorączkowo.
Muzyka się zmieniła i Charlie położył rękę na ramieniu Edwarda.
Nie tańczyło mi się łatwo z tatą. Nie był w tym lepszy ode mnie, więc przesuwaliśmy się
niepewnie ze
strony na stronę po niewielkim obszarze w kształcie kwadratu. Edward i Esme wirowali koło
nas jak Fred
Astaire i Ginger Rogers.
- Będzie mi ciebie brakowało w domu, Bella. Już jestem samotny.
Mówiłam przez zaciśnięte gardło, próbując obrócić jego słowa w żart:
- Okropnie się czuję, wiedząc, że teraz sam będziesz musiał gotować – to prawie jak zbrodnia.
Mógłbyś
mnie aresztować.
Uśmiechnął się.
- Przypuszczam, że dam sobie radę z jedzeniem. Zadzwoń do mnie, gdy tylko będziesz mogła.
- Obiecuję.
Wyglądało na to, że tańczyłam ze wszystkimi. Miło było zobaczyć moich znajomych i przyjaciół,
ale
jedyne, czego teraz pragnęłam, to spędzić trochę czasu z Edwardem. Ucieszyłam się, gdy po
trzydziestu sekundach kolejnego tańca w końcu się o mnie upomniał.
- Nadal niezbyt wyrozumiały dla Mike’a, prawda? – skomentowałam, kiedy Edward zabrał mnie
jak
najdalej od niego.
- Nie, kiedy muszę słuchać jego myśli. Ma szczęście, że go stąd nie wywaliłem. Albo gorzej.
- Tak, jasne.
- Czy miałaś może okazję obejrzeć się w lustrze?
- Em. Nie, chyba nie. Dlaczego pytasz?
- Przypuszczam zatem, że nie zdajesz sobie sprawy, jak niesamowicie piękna jesteś tej nocy.
To niemal
bolesne. Nie dziwię się, że Mike miał problemy z niestosownymi myślami o mężatce. Alice
trochę mnie
rozczarowała - powinna upewnić się, że spojrzałaś w lustro.
- Jesteś bardzo stronniczy.
Westchnął. Zatrzymał się i obrócił mnie w stronę domu. Szklana ściana odbijała scenerię
przyjęcia jak
długie, potężne zwierciadło. Edward wskazał na parę w lustrze - dokładnie naprzeciwko nas.
- Stronniczy, mówisz?
Uchwyciłam przelotnym spojrzeniem odbicia Edwarda – idealnego duplikatu jego perfekcyjnej
twarzy –
oraz ciemnowłosej piękności, stojącej koło niego. Jej skóra miała kremowy, lekko zaróżowiony
kolor, zaś
pełne podekscytowania oczy wydawały się być ogromne, otoczone grubymi rzęsami. Wąska
tunika
lśniącej, białej sukni zamigotała subtelnie wśród tańczących par, przypominając odwróconą
cantedeskię*, skrojoną tak umiejętnie, że dziewczyna wyglądała elegancko i wdzięcznie –
przynajmniej,
gdy się nie poruszała.
Zanim zdążyłam mrugnąć i zobaczyć, jak piękność w lustrze odwzajemnia ten gest, Edward
nagle
zesztywniał i odwrócił się w innym kierunku, jakby ktoś zawołał go po imieniu.
- Och – powiedział. Jego brew zmarszczyła się na moment, a następnie szybko wygładziła.
Niespodziewanie uśmiechnął się swoim najwspanialszym uśmiechem.
- O co chodzi? – spytałam.
- Weselny prezent niespodzianka.
- Że co?
Nie odpowiedział; zaczął znowu tańczyć, obracając się ze mną w przeciwnym kierunku od
tego, którym
podążaliśmy wcześniej, z dala od świateł, w ciemną noc okalającą jasny, duży parkiet.
Nie zatrzymał się, dopóki nie dotarliśmy do cienia jednego z dużych cedrów. Wtedy Edward
spojrzał w
najczarniejszą część lasu.
- Dziękuję – powiedział, patrząc się w ciemność. – To jest bardzo… uprzejme z twojej strony.
- Uprzejmość to moje drugie imię. – Z czarnej nocy wydobył się zachrypnięty znajomy głos. –
Czy mogę
się wtrącić?
Moja ręka wzniosła się do gardła i gdyby nie podtrzymujący mnie Edward, z pewnością bym
upadła.
- Jacob! – wysapałam, gdy tylko znowu mogłam złapać oddech. – Jacob!
- Hej, Bells.
Ruszyłam w kierunku, z którego dochodził głos. Edward ściskał moje ramię, aż inna para
silnych rąk
pochwyciła mnie w ciemności. Żar bijący od skóry Jacoba parzył przez cienką, atłasową
sukienkę, kiedy
przyciągnął mnie do siebie. Nie chciał tańczyć; po prostu trzymał mnie w objęciach, podczas
gdy moja
twarz, przyciśnięta do jego piersi, zdawała się płonąć. Pochylił się, aby oprzeć swój policzek na
czubku
mojej głowy.
- Rosalie nie wybaczy mi, jeżeli z nią nie zatańczę – mruknął Edward i odszedł, a ja
wiedziałam, że dał mi
*cantedeskia - ozdobna roślina bagienna z rodziny obrazkowatych, pochodząca z płd. Afryki.
(przyp. tłum.) Kliknij
właśnie prezent ślubny – ten moment z Jacobem.
- Och, Jacob. – Płakałam. Nie byłam w stanie wypowiadać wyraźnie kolejnych słów. –
Dziękuję.
- Przestań ryczeć, Bella. Zniszczysz sobie sukienkę. To tylko ja.
- Tylko? Och, Jake! Teraz wszystko jest idealne!
Parsknął.
- Tak, impreza może się zacząć. Przybył właśnie najlepszy mężczyzna.
- Teraz wszyscy, których kocham, są tutaj.
Poczułam, że jego usta musnęły moje włosy.
- Przepraszam za spóźnienie, skarbie.
- Jestem taka szczęśliwa, że przyjechałeś!
- To był właśnie powód.
Spojrzałam się w kierunku gości, ale przez tłum tancerzy nie mogłam zobaczyć miejsca, w
którym
ostatnio widziałam ojca Jacoba. Nie miałam pojęcia, czy został na przyjęciu.
- Billy wie, że tutaj jesteś?
Natychmiast uświadomiłam sobie, że musiał wiedzieć – to było jedyne wytłumaczenie jego
wyjątkowo
dobrego nastroju.
- Jestem pewien, że Sam mu powiedział. Pójdę się z nim zobaczyć, gdy… gdy przyjęcie się
skończy.
Jacob cofnął się trochę i wyprostował. Zostawił jedną rękę na moich plecach w okolicy
kręgosłupa, zaś
drugą chwycił moją prawą dłoń. Przycisnął ostrożnie nasze ręce do swojej klatki piersiowej;
poczułam
bicie jego serca i zgadłam, że nieprzypadkowo położył moją dłoń w tym miejscu.
- Nie wiem, czy dostanę więcej niż tylko jeden taniec – powiedział i zaczął obracać się ze mną
powoli,
zakreślając niewielkie koło; ruch ten nie pasował do tempa muzyki rozbrzmiewającej w tle. –
Muszę dać
z siebie wszystko.
Poruszaliśmy się według rytmu jego serca, bijącego pod moją dłonią.
- Cieszę się, że przyszedłem – powiedział cicho po chwili. – Nie sądziłem, że sprawi mi to
jakąkolwiek
przyjemność. Ale dobrze jest cię zobaczyć… jeszcze raz. Nie tak smutno, jak się spodziewałem.
- Nie chcę, żebyś był smutny.
- Wiem. I nie przyszedłem tutaj, aby wzbudzić w tobie poczucie winy.
- Nie. Jestem bardzo szczęśliwa, że przyjechałeś. To najlepszy prezent, jaki mogłeś mi dać.
Zaśmiał się.
- To dobrze, bo nie miałem czasu, by się zatrzymać i kupić prawdziwy upominek.
Moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności i teraz mogłam zobaczyć jego twarz; musiałam
zadrzeć głowę
bardziej, niż się tego spodziewałam. Czy to możliwe, że ciągle rósł? Miał już prawie siedem
stóp. Po tak
długim czasie jego nieobecności z ulgą patrzyłam na znajome rysy – głębokie oczy ocienione
przez
zmierzwione czarne brwi, wyraźne kości policzkowe, pełne usta rozciągające się nad jasnymi
zębami w
sarkastycznym uśmiechu, który pasował do tonu jego głosy. Oczy chłopaka były napięte przy
brzegach –czujne; widziałam, że tej nocy zachowywał się wyjątkowo ostrożnie. Robił wszystko,
aby mnieuszczęśliwić, nie chcąc pokazać, jak wiele go to kosztuje.Nigdy nie zrobiłam niczego,
by zasłużyć na takiego przyjaciela, jakim był Jacob.- Kiedy zdecydowałeś się wrócić?-
Świadomie czy podświadomie? – Wziął głęboki oddech, zanim odpowiedział na własne pytanie.
– Taknaprawdę to nie wiem. Domyślam się, że wędrowałem z powrotem w tym kierunku przez
jakiś czas,zmierzałem w tę stronę. Ale biec zacząłem dopiero tego ranka. Nie wiedziałem, czy
mi się uda. – Zaśmiał
się. – Nie uwierzysz, jak dziwnie jest chodzić na dwóch nogach. I ubrania! To jeszcze bardziej
pokręcone, bo czuję się trochę obco. Nie jestem na bieżąco z tymi ludzkimi czynnościami.
Obracaliśmy się miarowo.
- To byłaby prawdziwa strata, nie zobaczyć cię tak wyglądającej. Trudy wycieczki zostały
wynagrodzone. Wyglądasz niewiarygodnie, Bella. Pięknie.
- Alice poświęciła mi dzisiaj mnóstwo czasu. Ciemność też robi swoje.
- Dla mnie nie jest tu zbyt ciemno.
- Prawda.
Zmysły wilkołaków. Łatwo było zapomnieć o tych wszystkich rzeczach, które potrafił robić;
wydawał się
taki ludzki. Szczególnie teraz.
- Obciąłeś włosy. – zauważyłam.
- Tak. Trochę prościej. Pomyślałem, że jednak rozsądniej jest skorzystać z rąk.
- Wyglądasz dobrze. – skłamałam.
Parsknął.
- Zrobiłem to sam, używając zardzewiałych kuchennych nożyc. – Uśmiechał się szeroko przez
chwilę, a
potem nagle spoważniał. – Jesteś szczęśliwa, Bella?
- Tak.
- Okej. – Wzruszył ramionami. – To chyba główna sprawa.
- Jak się masz, Jacob? Tak naprawdę?
- W porządku, Bella, naprawdę. Nie musisz się już o mnie martwić. Możesz przestać dręczyć
Setha.
- Nie dręczę Setha tylko ze względu na ciebie. Lubię go.
- To dobry dzieciak. Lepszy towarzysz niż inni. Mówię ci, gdybym tylko mógł pozbyć się głosów
z mojej
głowy, bycie wilkiem stanowiłoby niemal idealną opcję na życie.
Zaśmiałam się z tego, jak paradoksalnie brzmiały te słowa.
- Och tak, ja też nie mogę namówić moich, by się w końcu przymknęły.
- W twoim wypadku to by znaczyło, że zwariowałaś. Oczywiście, ja już od dawna wiem, że
jesteś
stuknięta – nabijał się.
- Dzięki.
- Obłąkanie jest prawdopodobnie prostsze, niż dzielenie się myślami ze sforą. Głosy szalonych
ludzi nie
wysyłają opiekunek, aby ich doglądały.
- Co?
- Sam jest blisko. Kilku innych również. Tak w razie czego, sama wiesz.
- Nie, nie wiem.
- W razie gdybym nie mógł się opanować, coś w tym stylu. Albo gdybym zdecydował się
zniszczyć
przyjęcie.
Błysnął szybkim uśmiechem na myśl o rzeczy, która musiała wydawać się mu bardzo
atrakcyjną
propozycją spędzenia tej nocy. - Ale nie jestem tu po to, aby zrujnować ci ślub, Bella. Jestem
tu, by… -
przerwał.
- Uczynić go idealnym.
- To wysokie wymagania.
- Dobrze, że jesteś wysoki.
Jęknął z powodu mojego kiepskiego dowcipu, a następnie westchnął.
- Jestem tutaj, by być twoim przyjacielem. Twoim najlepszym przyjacielem, po raz ostatni.
- Sam powinien okazać ci więcej zaufania.
- No cóż, może jestem przewrażliwiony. Może i tak by tutaj przyszli, żeby mieć oko na Setha.
Tutaj
jest naprawdę dużo wampirów. Seth nie przejmuje się tym tak, jak powinien.
- Seth wie, że nic mu tutaj nie grozi. Rozumie Cullenów lepiej niż Sam.
- Pewnie, pewnie. – powiedział Jacob, łagodząc sytuację, zanim dyskusja przerodziłaby się w
konflikt.
Oglądanie go w roli dyplomaty wydawało się bardzo dziwne.
- Przykro mi z powodu głosów – powiedziałam. – Chciałabym móc to zmienić.
Podobnie jak kilka innych rzeczy.
- Nie jest tak źle. Tylko czasami trochę wyję.
- Jesteś… szczęśliwy?
- Prawie tak. Ale dość o mnie. Ty jesteś dzisiaj gwiazdą. – Zachichotał. – Założę się, że to
uwielbiasz.
Być w centrum uwagi.
- Tak. Nigdy zbyt dużo zainteresowania moją osobą.
Zaśmiał się, a następnie utkwił wzrok w scenerii rozciągającej się za moimi plecami. Z
zaciśniętymi
ustami studiował migoczącą jasność wesela, pełen wdzięku wir tancerzy, trzepoczące płatki
opadające z
girland; podążyłam za jego wzrokiem. To wszystko wydawało się bardzo odległe od tego
ciemnego,
cichego miejsca. Prawie tak, jakbym oglądała białą ulewę wirującą wewnątrz śniegowej kuli.
- Muszę przyznać – powiedział – że wiedzą, jak urządzić przyjęcie.
- Alice jest niemożliwą do powstrzymania siłą natury.
Westchnął.
- Piosenka się skończyła. Myślisz, że mogę dostać jeszcze jedną? Czy jednak proszę o zbyt
wiele?
Zacisnęłam swoją rękę wokół jego.
- Możesz dostać tak wiele tańców, ile tylko chcesz.
Zaśmiał się.
- To byłoby interesujące. Myślę jednak, że lepiej będzie, jeżeli zostaniemy przy dwóch. Nie
chcę
zaczynać rozmowy.
Zatoczyliśmy kolejny okrąg.
- Pewnie myślisz, że powinienem już przywyknąć do żegnania się z tobą.
Próbowałam połknąć bryłę, która utkwiła mi w gardle, ale nie mogłam sprawić, by zniknęła.
Jacob spojrzał na mnie i zmarszczył brwi. Przetarł palcami mój policzek, łapiąc znajdujące się
na nim
łzy.
- Nie powinnaś być tą, która płacze, Bella.
- Wszyscy płaczą na weselach. – powiedziałam niewyraźnie.
- To jest to, czego chcesz, prawda?
- Prawda.
- Więc się uśmiechnij.
Spróbowałam. Śmiał się z mojego grymasu.
- Spróbuję cię zapamiętać właśnie taką. Będę udawać, że…
- Że co? Że umarłam?
Zacisnął zęby. Walczył ze sobą – z decyzją, według której jego obecność na przyjęciu miała
być
prezentem, nie osądem. Domyślałam się, co chce powiedzieć.
- Nie – odparł w końcu. – Ale taką będę cię widział w mojej głowie. Różowe policzki. Bijące
serce. Dwie
lewe nogi. Każdy szczegół.
Z rozmysłem nadepnęłam mu na stopę tak mocno, jak tylko mogłam.
Uśmiechnął się.
- To moja dziewczynka.
Zaczął mówić coś innego, ale szybko zamknął usta. Ponownie ze sobą walcząc, zgrzytnął
zębami, jakby
nie chciał wypuścić zza nich słów, których obiecał sobie nie wypowiadać.
Moje relacje z Jacobem były niegdyś takie proste. Naturalne jak oddychanie. Ale kiedy Edward
wrócił
do mojego życia, związek z Jakiem zdominowało ciągłe napięcie. Ponieważ – w oczach Jacoba
–
wybierając Edwarda, wybrałam przeznaczenie gorsze od śmierci albo - w ostateczności -
porównywalne
do niej.
- O co chodzi, Jake? Po prostu mi powiedz. Możesz mi powiedzieć wszystko.
- J-ja… Nie mam ci nic do powiedzenia.
- Och, proszę. Wyrzuć to z siebie.
- To prawda. To nie… To… To pytanie. Jest coś, co chciałbym, abyś mi powiedziała.
- Pytaj.
Zmagał się ze sobą przez kolejną minutę, aż wreszcie wypuścił powietrze.
- Nie powinienem. To nie ma znaczenia. Jestem tylko chorobliwie ciekawy.
Ponieważ znałam go bardzo dobrze, zrozumiałam.
- Nie tej nocy, Jacob. – wyszeptałam.
Jacob miał nawet większą obsesję na punkcie mojego człowieczeństwa niż Edward. Cenił każde
uderzenie mojego serca, wiedząc, że ich liczba jest już określona.
- Och – powiedział, próbując zatuszować swoją ulgę. – Och.
Rozbrzmiała nowa piosenka, ale tym razem nie zauważył zmiany.
- Kiedy? – wyszeptał.
- Nie wiem dokładnie. Tydzień bądź dwa, może.
Jacob przyjął postawę defensywną - jego głos się zmienił, pobrzmiewały w nim szyderstwo i
kpina.
- Skąd to opóźnienie?
- Po prostu nie chciałam spędzić miesiąca miodowego, skręcając się z bólu.
- To co zamierzasz podczas niego robić? Grać w warcaby? Ha ha.
- Bardzo śmieszne.
- Żartuję, Bells. Ale, poważnie, nie widzę przyczyny. Nie możesz mieć prawdziwego miesiąca
miodowego
ze swoim wampirem, więc skąd ta decyzja? Powiedz prawdę. To nie jest pierwszy raz, kiedy to
odkładasz. Co jest dobrą rzeczą, oczywiście – powiedział, niespodziewanie poważny. – Nie
bądź
zawstydzona.
- Niczego nie odkładam – warknęłam. – I tak, mogę mieć prawdziwy miesiąc miodowy! Mogę
zrobić
wszystko, na co mam ochotę! Odczep się!
Nagle zatrzymał nasz wolny taniec. Przez chwilę zastanawiałam się, czy w końcu zauważył, że
zmieniła
się muzyka; szukałam w głowie pomysłu na to, aby załagodzić naszą małą sprzeczkę, zanim
się ze mną
pożegna. Nie powinniśmy się rozstawać w ten sposób.
I wtedy wytrzeszczył oczy, rozszerzone pod wpływem dziwnego rodzaju zdezorientowanego
przerażenia.
- Co? – sapnął. – Co powiedziałaś?
- O czym..? Jake? Co się stało?
- Co masz na myśli? Prawdziwy miesiąc miodowy? Podczas gdy jesteś jeszcze człowiekiem?
Żartujesz
sobie? To jest chory dowcip, Bella!
Posłałam mu piorunujące spojrzenie.
- Powiedziałam, żebyś się odczepił, Jake. To nie twoja sprawa. Nie powinnam… Nie powinniśmy
nawet o
tym rozmawiać. To bardzo prywatne…
Jego olbrzymie ręce boleśnie chwyciły moje ramiona.
- Jake! Puszczaj!
Potrząsnął mną.
- Bella! Postradałaś zmysły? Nie możesz być aż taka głupia! Powiedz mi, że żartujesz!
Potrząsnął mną ponownie. Jego dłonie, ściśnięte jak opaski zaciskowe, drżały, wysyłając
wibracje
docierające do moich kości.
- Jake... Przestań!
Nagle ciemność się zagęściła.
- Zabieraj swoje łapy od niej! – Głos Edwarda był zimny niczym lód, ostry jak brzytwa.
Za Jacobem rozległo się ciche warkniecie, a później inne, pokrywające się z pierwszym.
- Jake, bracie, odsuń się - usłyszałam ponaglanie Setha Clearwatera. – Popełniasz błąd.
Jacob nawet się nie poruszył, stał jak zamrożony, wytrzeszczając swoje rozszerzone,
przerażone oczy.
- Zranisz ją – wyszeptał Seth. – Pozwól jej odejść.
- W tej chwili! – warknął Edward.
Ręce Jacoba znalazły się po obu stronach jego właściciela, a nagły powrót prawidłowej
cyrkulacji krwi w
moich żyłach był niemal bolesny. Zanim zdążyłam zauważyć cokolwiek innego, zimne ręce
zastąpiły te
gorące; powietrze nieoczekiwanie świsnęło koło mnie.
Zamrugałam. Oparłam ciężar ciała na własnych nogach, oddalona o pół tuzina stóp od miejsca,
w którym
stałam wcześniej. Edward był przy mnie, cały spięty. Między nim a Jacobem dostrzegłam dwa
ogromne
wilki, ale nie wydawały się agresywne. Wyglądało na to, że próbują zapobiec walce.
I Seth – tyczkowaty, piętnastoletni Seth – trzymał swoje długie ramiona wokół trzęsącego się
ciała
Jacoba i odciągał go od nas. Jeżeli Jacob przemieniłby się, gdy Seth był tak blisko…
- No już, Jake. Chodźmy.
- Zabiję cię – powiedział Jacob głosem tak dławionym wściekłością, że wydawał się szeptem.
Jego oczy,
skupione na Edwardzie, płonęły w furii. – Sam cię zabiję! Właśnie teraz! – Zadrżał
konwulsyjnie.
Największy, czarny wilk zawarczał ostro.
- Seth, odsuń się – wysyczał Edward.
Chłopak ponownie szarpnął Jacoba. Ten ostatni był tak oszołomiony wściekłością, że Seth
zdołał
pociągnąć go kilka stóp do tyłu.
- Nie rób tego, Jake. Odejdź. No dalej.
Wtedy Sam – większy, czarny wilk – dołączył do Setha. Położył swoją masywną głowę na
klatce
piersiowej Jacoba i popchnął go.
Cała trójka- holujący Seth, trzęsący się Jake i napierający Sam – zniknęli szybko w ciemności.
Inny wilk popatrzył za nimi. W tak słabym świetle nie byłam pewna koloru jego futra –
czekoladowy brąz?
Może to Quil?
- Przepraszam – wyszeptałam do wilka.
- Już wszystko w porządku, Bello. – mruknął Edward.
Wilk spojrzał na Edwarda. Jego wzrok nie był przyjazny. Edward skinął chłodno głową. Wilk
warknął
oburzony, a następnie obrócił się, by podążyć za innymi. Podobnie jak oni przepadł w
ciemności.
- W porządku – powiedział Edward do siebie, a potem spojrzał na mnie. – Wracajmy.
- Ale Jake…
- Sam się nim zajął. Odszedł.
- Edwardzie, tak mi przykro. Byłam głupia…
- Nie zrobiłaś nic złego.
- Mam za długi język. Dlaczego… Nie powinnam pozwolić, aby rozmowa tak się potoczyła. Co
ja sobie
myślałam?
- Nie przejmuj się. – Dotknął mojej twarzy. – Musimy wrócić na przyjęcie, zanim ktoś zauważy
naszą
nieobecność.
Potrząsnęłam głową, próbując trzeźwo myśleć. Zanim ktoś zauważy? Czy ktokolwiek w ogóle
nie widział
tego przedstawiania?
Wtedy, gdy o tym pomyślałam, zdałam sobie sprawę, że konfrontacja, która wydawała mi się
katastrofalna w skutkach, w rzeczywistości była bardzo krótka i cicha, dodatkowo ukryta przez
ciemność.
- Daj mi dwie sekundy – poprosiłam.
Wewnątrz mnie panowały chaos, panika i smutek, ale to nie miał znaczenia – teraz liczyło się
tylko to, co
było na zewnątrz. Zakładając, że nie mogę popsuć własnego wesela, starałam się opanować.
- Moja sukienka?
- Wyglądasz świetnie. Włosy też idealne.
Wzięłam dwa głębokie wdechy.
- Okej. Chodźmy.
Objął mnie ramieniem i poprowadził z powrotem w stronę przyjęcia. Kiedy przechodziliśmy pod
migającymi światłami, pociągnął mnie zwinnie na parkiet do tańca. Wtopiliśmy się w tłum, tak
jakby nasz
taniec nigdy nie został przerwany.
Zerknęłam na gości, ale żaden z nich nie był zszokowany czy przerażony. Jedynie na bardzo
jasnych
twarzach zobaczyłam oznaki zdenerwowania, ale ich właściciele dobrze to ukrywali. Jasper i
Emmett
stali przy krawędzi parkietu, blisko siebie; domyśliłam się, że byli w pobliżu podczas
konfrontacji.
- Czy ty…
- Czuję się dobrze – obiecałam. – Nie wierzę, że to zrobiłam. Co jest ze mną nie tak?
- Z tobą jest wszystko w porządku.
Tak bardzo się ucieszyłam, mogąc zobaczyć tutaj Jacoba. Wiedziałam, że przyjście na wesele
jest dla
niego dużym poświeceniem. Wszystko zrujnowałam, przemieniając jego prezent w katastrofę.
Powinnam
zostać poddana kwarantannie.
Ale moja bezmyślność nie zrujnowała niczego innego tej nocy. Rozważania nad niefortunnymi
zdarzeniami odłożyłam na później, upychając wspomnienia w szufladzie i zamykając ją na
klucz. Będę
miała wystarczająco dużo czasu, żeby się zamartwiać i nic, co mogłam teraz zrobić, nie
poprawiłoby
sytuacji.
- To koniec – powiedziałam. – Nie myślmy już o tym więcej.
Spodziewałam się szybkiej zgody ze strony Edwarda, ale on milczał.
- Edward?
Zamknął oczy i przyłożył swoje czoło do mojego.
- Jacob ma rację – szepnął. - Jak mógłbym…
- Nie, nie ma. – Starałam się zachować spokój przed tłumem obserwujących nas przyjaciół. –
Jacob jest
zbyt uprzedzony, żeby spojrzeć na pewne sprawy jasno i rozsądnie.
Wymamrotał coś cicho, co brzmiało podobnie do „powinienem dać się mu zabić już za samo
myślenie…”.
- Przestań – powiedziałam wściekle. Chwyciłam jego twarz w swoje dłonie i zaczekałam, aż
otworzy oczy.
– Ty i ja. To jedyna rzecz, która się liczy. Jedyna rzecz, o której masz teraz myśleć. Słyszysz
mnie?
- Tak – westchnął.
- Zapomnij, że Jacob tu był. – Ja mogłam to zrobić. – Dla mnie. Obiecaj, że nie będziesz się
tym
przejmował.
Zanim odpowiedział, przez chwilę wpatrywał się w moje oczy.
- Obiecuję.- Dziękuję. Edward, nie boję się.
- Ale ja tak – szepnął.
- Nie powinieneś. – Wzięłam głęboki oddech i wyszczerzyłam zęby. – A tak poza tym to cię
kocham.Przez jego twarz przemknął lekki uśmiech.- Dlatego tu jesteśmy.
- Przywłaszczasz sobie pannę młodą – powiedział Emmett, pojawiając się za ramieniem
Edwarda. –Pozwól mi zatańczyć z moją małą siostrzyczką. To może być ostatnia szansa, bym
sprawił, że sięzarumieni.Zaśmiał się głośno, jak zawsze nieporuszony poważną
atmosferą.Okazało się, że nie tańczyłam jeszcze z wieloma gośćmi, co dało mi szansę na
uspokojenie nerwów i
rozważenie kilku spraw. Kiedy Edward ponownie się o mnie upomniał, odkryłam, że szuflada
Jacoba była
mocno i szczelnie zamknięta. Będąc w jego ramionach odnalazłam wcześniejsze poczucie
radości,
pewność, że moje życie obrało dziś właściwy kierunek. Uśmiechnęłam się i położyłam głowę na
klatce
piersiowej Edwarda. Jego ramiona zacisnęły się mocniej.
- Mogłabym się do tego przyzwyczaić.
- Tylko mi nie mów, że pozbyłaś się swoich uprzedzeń do tańca.
- Tańczenie nie jest takie złe – ale tylko z tobą. Bardziej chodziło mi o to – przycisnęłam się do
niego
nawet mocniej – żeby cię nigdy nie stracić.
- Nigdy – obiecał i pochylił się, by mnie pocałować.
To był poważny pocałunek – intensywny, wolny i budujący.
Zupełnie zapomniałam, gdzie jestem, gdy nagle usłyszałam wołanie Alice:
- Bella! Już czas!
Przez krótką chwilę byłam wściekła na moją nową siostrę, że przerywa nam w takim
momencie.
Edward ją zignorował; całował mnie jeszcze bardziej natarczywie niż wcześniej. Moje serce
łomotało
gwałtownie, a ręce trzymały zręcznie jego marmurową szyję.
- Chcecie spóźnić się na samolot? – dopytywała się Alice, stojąc już koło mnie. – Jestem
pewna, że
miesiąc miodowy minie wam uroczo, gdy będziecie zmuszeni do koczowania na lotnisku i
czekania na inny
lot.
Edward obrócił swoją twarz nieznacznie, by wyszeptać:
- Idź sobie, Alice. – I ponownie przycisnął własne usta do moich.
- Bella, czy chcesz być ubrana w tę sukienkę w samolocie? – Nie dawała za wygraną.
Nawet nie próbowałam zrozumieć znaczenia jej słów. Teraz po prostu mnie to nie obchodziło.
Alice warknęła cicho.
- Powiem jej, gdzie ją zabierasz, Edward. Pomóż mi albo naprawdę to zrobię.
Zamarł. Odsunął swoją twarz od mojej i posłał ulubionej siostrze piorunujące spojrzenie.
- Takie małe, a tak wnerwia.
- Nie wybrałam idealnej sukienki na zmianę po to, by ją teraz zmarnować – odwarknęła, biorąc
mnie za
rękę. - Chodź ze mną, Bella.
Uwolniłam się z jej uścisku i wspięłam na palce, aby jeszcze raz go pocałować. Szarpnęła moje
ramię
niecierpliwie, odciągając mnie od mojego ukochanego. Usłyszałam ciche chichoty od strony
obserwujących nas gości. Zrezygnowałam z walki i pozwoliłam poprowadzić się do pustego
domu.
Wyglądała na podirytowaną.
- Wybacz, Alice. – przeprosiłam.
- Nie winię cię, Bella – westchnęła. – Wygląda na to, że nie możesz sobie pomóc.
Zachichotałam, widząc jej męczeński wyraz twarzy. Skrzywiła się.
- Dziękuję, Alice. To było najpiękniejsze z wesel, jakie kiedykolwiek zostały wyprawione –
powiedziałam
jej szczerze. – Wszystko było perfekcyjne. Jesteś najlepszą, najmądrzejszą, najbardziej
utalentowaną
siostrą na całym świecie.
To ją rozluźniło; uśmiechnęła się szeroko.
- Świetnie, że ci się podobało.
Renee i Esme czekały na nas na górze. Cała trójka szybko ściągnęła ze mnie sukienkę i ubrała
w wybrany
przez Alice niebieski strój. Byłam wdzięczna, gdy ktoś wyciągnął szpilki z moich włosów i
pozwolił im,
pofalowanym od warkoczy, luźno opaść na moje plecy, chroniąc mnie w ten sposób przed
późniejszym
bólem głowy. Po policzkach mojej mamy cały czas płynęły łzy.
- Zadzwonię do ciebie, gdy tylko się dowiem, gdzie jedziemy – obiecałam, ściskając ją na
pożegnanie.
Nieznany cel naszej wycieczki doprowadzał ją do szaleństwa. Nienawidziła sekretów, chyba że
była w
nie wtajemniczona.
- Zawiadomię cię, gdy tylko będzie bezpieczna – przelicytowała mnie Alice, uśmiechając się
złośliwe na
widok mojej urażonej miny. Jakie to niesprawiedliwe, że dowiem się ostatnia.
- Odwiedź mnie i Phila jak najwcześniej. Teraz twoja kolej, by przyjechać na południe – w
końcu
zobaczyć słońce – powiedziała Renee.
- Dzisiaj nie padało. – przypomniałam, unikając odpowiedzi na jej prośbę.
- Cud.
- Wszystko gotowe – powiedziała Alice. – Twoje walizki są już w samochodzie – Jasper zaraz
go
przyprowadzi. – Pociągnęła mnie w stronę schodów z podążającą za nami Renee, ciągle tulącą
się do
mojego boku.
- Kocham cię, mamo – szepnęłam, kiedy schodziłyśmy. – Tak się cieszę, że masz Phila. Dbajcie
o siebie.
- Też cię kocham, Bella, skarbie.
- Do widzenia, mamo. Kocham cię – powtórzyłam ze ściśniętym gardłem.
Edward czekał u podnóża schodów. Chwyciłam jego wyciągniętą rękę, ale nie ruszyłam się z
miejsca,
lustrując wzrokiem mały tłum, który czekał, by zobaczyć nasz odjazd.
- Tato? – spytałam, szukając Charliego oczami.
- Tam – mruknął Edward i pociągnął mnie przez tłumek gości; zrobili dla nas ścieżkę.
Znaleźliśmy
Charliego opierającego się niezgrabnie o ścianę, z dala od wszystkich, tak jakby chciał się
ukryć.
Czerwone obwódki wokół jego oczu wyjaśniały wszystko.
- Och, tato!
Objęłam go wokół talii, łzy ponownie popłynęły mi po twarzy – tak dużo płakałam tej nocy.
Poklepał mnie
po plecach.
- No już. Nie chcesz chyba spóźnić się na samolot.
Trudno rozmawiało się z Charliem o miłości – byliśmy do siebie bardzo podobni, zawsze
unikający
trywialnych rzeczy, aby zapobiec krępującym, emocjonalnym pokazom. Ale teraz nie mogłam
być
zakłopotana.
- Kocham cię, tato – powiedziałam. – Nigdy o tym nie zapomnij.
- Ty też, Bells. Zawsze cię kochałem i zawsze będę.
Pocałowałam go w policzek w tym samym momencie, gdy on pocałował mój.
- Zadzwoń – polecił.
- Niedługo – odparłam, wiedząc, że to jedyne, co mogę obiecać. Tylko rozmowę telefoniczną.
Możliwe, że
tata i mama już mnie więcej nie zobaczą; będę zupełnie inna, zbyt niebezpieczna, by
przebywać w ich
towarzystwie.
- Idź już – powiedział szorstko. – Nie chcesz się spóźnić.
Goście zrobili dla nas kolejne przejście. Edward przyciągnął mnie bliżej do swojego boku, kiedy
zmierzaliśmy w kierunku drzwi.
- Jesteś gotowa? – spytał.
- Jestem. – powiedziałam, wiedząc, że to prawda.
Wszyscy klaskali, gdy pocałował mnie nad progiem. Później popędziliśmy do samochodu,
uciekając przed
burzą ryżową. Większość strzałów nas ominęło, ale ktoś, prawdopodobnie Emmett, rzucał z
niesamowitą
precyzją i zostałam trafiona wieloma rykoszetami od pleców Edwarda.
Samochód był ozdobiony wieloma kwiatami, które ciągnęły się grubymi pasami wzdłuż jego
długości oraz
zrobionymi z cienkiej tkaniny wstążkami, przywiązanymi do metalowej obręczy i
powiewającymi za
zderzakiem.
Edward osłaniał mnie przed ryżem, gdy wsiadałam do auta, a potem sam znalazł się w środku;
kiedy
odjeżdżaliśmy, opuściłam szybę i zawołałam „kocham was” w stronę ganku, na którym rodzina
machała do
nas na pożegnanie.
Moje ostatnie spojrzenie skierowałam na rodziców. Phil obejmował delikatnie Renee, która
odwzajemniała uścisk jednym ramieniem, zaciśniętym mocno na jego talii. Jej druga ręka
trzymała dłoń
Charliego. Tak wiele różnych rodzajów miłości, zharmonizowanych w tym jednym momencie.
Obrazek
ten napawał mnie optymizmem.
Edward ścisnął moją rękę.
- Kocham cię – powiedział.
Położyłam głowę na jego ramieniu.
- Dlatego tutaj jesteśmy. – zacytowałam go.
Pocałował moje włosy.
Kiedy wyjechaliśmy na czarną autostradę i Edward docisnął pedał gazu, usłyszałam hałas
przebijający
się przez mruczenie silnika, dochodzący od strony lasu za nami. Nic nie mówił, podczas gdy
dźwięk ten
milkł powoli w oddali. Ja również nic nie powiedziałam.
Ostry, przeszywający skowyt coraz bardziej słabł, aż w końcu zniknął całkowicie.
Wyspa Esme
Rozrywki
Moja rozrywka stała się głównym priorytetem na Wyspie Esme. Nurkowaliśmy ze sprzętem (to
znaczy ja nurkowałam w masce podczas gdy on wykorzystywał swoją zdolność radzenia sobie
bez tlenu).
Badaliśmy małą dżunglę która otaczała mały, górzysty szczyt. Odwiedziliśmy papugi, które
żyły pod
baldachimem na południowym końcu wyspy. Oglądaliśmy zachód słońca ze skalnej, zachodniej
zatoki.
Pływaliśmy z morświnami, które bawiły się w gorącej, płytkiej wodzie. Przynajmniej ja
pływałam; kiedy
Edward wchodził do wody morświny znikały tak, jakby pojawił się rekin. Wiedziałam co jest
grane.
Edward starał się czymś mnie zajmować, rozkojarzyć, żebym już go tak nie nagabywała w
sprawie seksu.
Kiedykolwiek mówiłam mu, żeby przystopował z wyjmowaniem jednej z miliona płyt DVD spod
wielkiej
telewizyjnej plazmy; zaraz kusił mnie wyjściem z domu posługując się magicznymi słowami :
rafa
koralowa, nurkowanie w jaskiniach, żółwie wodne.
Wychodziliśmy i wychodziliśmy, cały czas, do tego stopnia, że byłam już wykończona zanim
dzień zdążył
się rozpocząć na dobre.
Codziennie po kolacji opadałam nad talerzem; raz nawet zasnęłam przy stole i musiał mnie
zanieść do
łóżka. Edward podawał mi zdecydowanie zbyt dużo jedzenia, choć z drugiej strony po całym
dniu
pływaniu i wspinaczce byłam tak wykończona, że i tak większość zjadałam. Rozgrzana i
najedzona, ledwie
trzymałam oczy otwarte. To wszystko było częścią planu, nie ma wątpliwości.
Zmęczenie nie przeszkodziło jednak w moich próbach perswazji. Nie poddałam się.
Próbowałam
przekonywać, prosić, błagać, wszystko bezskuteczne. Byłam naprawdę nieprzytomna zanim
popchnęłam
swoją sprawę w dalszym kierunku. Moje sny stały się takie realne- głównie koszmary, stały się
żywsze,
chyba przez te zbyt jaskrawe kolory na wyspie- za każdym razem budziłam się i nie miało to
znaczenia
jak długo wcześniej spałam.
Po jakimś tygodniu pobytu na wyspie, postanowiłam spróbować kompromisu. To sprawdzało
się w
przeszłości.
Spałam teraz w niebieskim pokoju. Ekipa sprzątająca miała pojawić się dopiero jutro, więc
puchowy koc
ciągle był w pokoju białym. Niebieski był mniejszy a łóżko miało bardziej rozsądne proporcje.
Musiałam zakładać do spania kolejne porcje bielizny przygotowane przez Alice, chociaż na
szczęście nie
odsłaniały one tak wiele jak skąpe bikini które dla mnie spakowała. Zastanawiałam się, czy
ona sobie
wyobrażała jak będę wyglądać w tych rzeczach i natychmiast poczułam się skrępowana.
Zaczęłam delikatnie, od niewinnej satyny w kolorze kości słoniowej. Bałam się, że pokazanie
większej
ilości ciała może spowodować więcej szkody niż pożytku, ale byłam gotowa spróbować
wszystkiego.
Wydawało się jakby, Edward w ogóle nie zauważył różnicy. Zupełnie tak jakbym miała na sobie
te samą,
spoconą koszulkę którą nosiłam w domu.
Siniaki miały się już lepiej, żółtawe miejscami i znikające grupami- więc dzisiaj wyciągnęłam
najseksowniejszy komplet i poszłam się uszykować do łazienki. Był czarny, koronkowy i
zawstydzał
nawet, gdy nie miałam go jeszcze na sobie. Uważałam, żeby nie spojrzeć w lustro zanim
wróciłam do
sypialni. Nie chciałam się zdenerwować.
Miałam satysfakcje gdy zobaczyłam jak oczy wyszły mu z orbit, zanim jeszcze spytałam go o
wrażenie.
- Więc, co myślisz?- spytałam obracając się, tak by mógł zobaczyć mnie z każdej strony.
- Wyglądasz pięknie. Jak zawsze. - wykrztusił.
- Dzięki. - Odpowiedziałam cierpko.
Byłam zbyt zmęczona by odmówić sobie szybkiego wdrapania się na miękkie łóżko. Objął mnie
ramieniem
i przytulił do swojego torsu, ale to było akurat normalne - jest zbyt gorąco by spać bez dotyku
jego
chłodnego ciała.
- Zawrzyjmy umowę - powiedziałam śpiącym głosem.
- Nie zawieram z Tobą żadnych umów. - odpowiedział.
- Nie wiesz nawet co chce Ci zaoferować.
- To nie ma znaczenia.
Westchnęłam. - Cholera… a tak chciałam… no cóż.
Przymknęłam powieki i zostawiłam przynętę. Ziewnęłam.
Trwało to tylko minutę - ale wystarczyło, żebym spanikowała.
- Dobrze już. Czego chcesz?
Zacisnęłam zęby, walcząc by się nie uśmiechnąć. Jeśli jest jedna rzecz, której nie może się
oprzeć, to
był to zdecydowanie strzał w dziesiątkę.
- Więc, tak sobie myślałam…Wiem, że ta cała sprawa z Dartmouth to miała być tylko
przykrywka, ale
szczerze, jeden semestr na studiach prawdopodobnie nie byłby taki zły. - powiedziałam,
odzwierciedlając jego dawne słowa, kiedy starał się przekonać mnie do odłożenia terminu
zostania
wampirem. - Założę się, że Charlie będzie podekscytowany wiadomościami z Dartmouth.
Oczywiście,
może będę się czuła dziwnie wśród tych wszystkich mózgowców. Ciągle… osiemnaście,
dziewiętnaście
lat. To naprawdę nie jest duża różnica. Przecież w ciągu roku strasznie nie urosnę.
Przez chwile milczał. Potem, niskim głosem, powiedział: - Poczekasz. Pozostaniesz
człowiekiem.
Ugryzłam się w język, pozwoliłam by propozycja zatonęła.
- Dlaczego mi to robisz?- powiedział przez zęby, ze złością w głosie.
- Czyż nie jest wystarczająco ciężko bez tego wszystkiego?
Chwycił garść koronek, które zmierzwiały moje udo. Przez chwile myślałam, że wyrwie je wraz
ze
szwami. Potem, jego ręka się rozluźniła. - To nie ma znaczenia, nie zawre z Tobą żadnej
umowy.
- Chcę iść na studia.
- Nie, nie chcesz. I nic nie jest warte tego, by znów ryzykować Twoje życie.
- Ale ja chcę iść. Cóż, nie chodzi tu do końca o same studia. Chcę trochę dłużej pobyć
człowiekiem.
Zamknął oczy i wydusił przez nos - Doprowadzasz mnie do szaleństwa, Bello. Czyż nie
poruszaliśmy tej
kwestii miliony razy?! Zawsze błagałaś mnie by zostać wampirem jak najszybciej.
- Tak, ale teraz istnieje nowy powód by pozostać człowiekiem, którego wcześniej nie było.
- Co takiego?
- Zgadnij - powiedziałam i wywlekłam się z poduszek by go pocałować.
Odwzajemnił pocałunek, ale nie w taki sposób by dać mi do zrozumienia, że wygrywam, tylko
ostrożnie,
tak by nie zranić moich uczuć. Był mistrzem w samokontroli. Delikatnie odciągnął mnie od
siebie i
ukołysał na swoim torsie.
- Jesteś taka ludzka Bello, kierują Tobą hormony. - zachichotał.
- W tym rzecz, Edwardzie. Lubię tę część bycia człowiekiem. Nie chce z tego jeszcze
rezygnować. Nie
chce czekać przez tyle lat jako ześwirowana na punkcie krwi nowonarodzona, żeby ta część do
mnie
wróciła.
Ziewnęłam, a on się uśmiechnął.
- Jesteś zmęczona, śpij kochanie. - Zaczął nucić kołysankę , którą skomponował, gdy pierwszy
raz się
spotkaliśmy.
- Zastanawiam się, dlaczego jestem taka zmęczona - wymamrotałam sarkastycznie. - To
przecież nie
może być część Twojego planu.
Zachichotał i wrócił do nucenia kołysanki.
- Myślisz, że im bardziej jestem zmęczona, tym lepiej mi się śpi.
Piosenka się urwała. - Bello, śpisz jak zabita. Odkąd tu przyjechaliśmy nie powiedziałaś ani
jednego
słowa przez sen. Gdybyś nie chrapała, bałbym się, że zapadłaś w śpiączkę.
Zignorowałam wzmiankę o chrapaniu, ja nie chrapie. - Nie rzucałam się? To dziwne. Zawsze,
gdy mam
koszmary strasznie się wiercę w łóżku. I krzyczę.
- Masz koszmary?
- Bardzo wyraziste. Męczące. - ziewnęłam. - Nie mogę uwierzyć, że nie paplałam o tym przez
całą noc.
- O czym są?
- O różnych rzeczach - ale takie same, z powodu kolorów.
- Kolorów?
- Są takie jasne i prawdziwe. Zwykle gdy śnię, wiem o tym, że to sen. W tym wypadku jest
inaczej. To
sprawia, że są bardziej przerażające.
Wydawał się zaniepokojony gdy znowu przemówił.
- Co Cię przeraża?
Wzdrygnęłam się. - Głównie… – zawahałam się.
- Głównie..?
Nie byłam pewna dlaczego, ale nie chciałam mu powiedzieć o dziecku, powracającym w moich
koszmarach; było to coś osobistego w całym tym horrorze. Więc, zamiast dać mu pełną
odpowiedz,
podałam tylko jeden element. Wystarczający by mnie przerazić, mnie lub kogokolwiek innego.
- Volturi – wyszeptałam.
Przytulił mnie mocniej. - Nie będą nam już zawracać głowy. Wkrótce będziesz nieśmiertelna i
nie będą
mieli powodu by nas nachodzić.
Pozwoliłam mu by mnie rozluźnił, ale czułam się winna, że wprowadziłam go w błąd. Koszmary
nie były
dokładnie takie. Nie bałam się o siebie – bałam się o chłopca.
Nie był tym samym chłopcem z pierwszego snu – małym wampirem o czerwonych oczach, na
stosie z
trupów ludzi których kochałam. Chłopiec, o którym śniłam 4 raz w tym tygodniu, był
zdecydowanie
człowiekiem; miał zarumienione policzki i szeroko otwarte jasno zielone oczy. Ale tak samo jak
to drugie
dziecko, trząsł się ze strachu gdy Volturi zbliżali się w naszym kierunku.
W tym śnie, który był zarówno nowy jak i stary, po prostu musiałam chronić nieznane dziecko.
Nie było
innej możliwości. W tym samym czasie wiedziałam, że odniosę porażkę.
Zauważył przygnębienie na mojej twarzy. - Co mogę zrobić by Ci pomóc?
Otrząsnęłam się. - Edward, to są tylko sny.
- Chcesz, żebym Ci zaśpiewał? Będę śpiewał całą noc, jeśli to odciągnie te złe sny.
- Nie są takie złe. Niektóre są miłe. Takie… kolorowe. Pod wodą, z rybami i koralowcami.
Wydaje się,
jakby działo się to naprawdę - nie wiem, że śnię. Może ta wyspa stanowi problem, tu jest tak
jasno.
- Chcesz wrócić do domu?
- Nie, nie teraz. Możemy jeszcze trochę zostać?
- Bello, możemy zostać jak długo zechcesz. – obiecał mi.
- Kiedy zaczyna się semestr? Wcześniej nie zwracałam na to uwagi.
Westchnął. Może znów zaczął nucić, ale nie byłam pewna, szybko zasnęłam.
Później, gdy obudziłam się w ciemności, byłam w szoku. Sen, był taki prawdziwy, żywy,
uczuciowy…
Głośno westchnęłam, zdezorientowana w ciemnym pokoju. Ledwie sekundę temu wydawało
się jakbym
była pod lśniącym słońcem.
- Bella? – wyszeptał Edward i objąwszy mnie ramieniem potrząsnął mną delikatnie. - Wszystko
w
porządku kochanie?
- Oh - znów westchnęłam. Tylko sen. Ku mojemu, całkowitemu zaskoczeniu łzy popłynęły mi z
oczu,
zupełnie niespodziewanie.
- Bella! - powiedział głośniej, alarmująco. - Co się dzieje? - Otarł łzy z moich gorących
policzków swoimi
zimnymi palcami, ale natychmiast popłynęły następne.
- To był tylko sen. - Nie wyzbyłam się szlochu, który załamywał mój głos. Bezsensowne łzy
przeszkadzały, ale nie miałam kontroli nad tą zdumiewającą rozpaczą, która mnie ogarnęła.
Tak bardzo chciałam, by sen był prawdziwy.
- Jest dobrze kochanie, nic Ci nie jest. Jestem tutaj. - Bujał mnie w przód i w tył, trochę za
szybko by
mnie uspokoić. - Miałaś kolejny koszmar? To nie była prawda, to nie była prawda.
- To nie był koszmar. – Potrząsnęłam głową wycierając oczy. - To był dobry sen. - Głos znów mi
się
załamał.
- Więc dlaczego płaczesz? - zapytał, zdezorientowany.
- Ponieważ się obudziłam – jęknęłam, oplatając rękami jego szyje.
Zaśmiał się, ale był to śmiech pełen troski.
- Wszystko dobrze, Bella. Weź głęboki wdech.
- To było takie prawdziwe - zapłakałam. - Chciałam, żeby to była prawda.
- Opowiedz mi o tym – nakłaniał. - Może to Ci pomoże.
- Byliśmy na plaży... - przeciągałam, by spojrzeć oczami pełnymi łez, na jego zaniepokojoną,
anielską
twarz, niewyraźną w ciemności. Gapiłam się na niego, aż poczułam niezrozumiały żal.
- I? – w końcu podpowiedział.
Zmrużyłam oczy, byłam rozdarta. - Oh, Edwardzie…
- Bella, powiedz mi. - oczy miał dzikie ze zmartwienia, głos wypełniony bólem.
Ale nie mogłam. Zamiast coś powiedzieć, znów chwyciłam kurczowo jego szyje i gorąco
wpoiłam się w
jego usta. To nie było pożądanie - to była potrzeba, doskonałe lekarstwo na ból. Jego
odpowiedz była
natychmiastowa. Walczył ze mną, najdelikatniej jak tylko mógł, ku swojemu zdziwieniu,
odciągnął mnie
trzymając za ramiona.
- Nie, Bello - nalegał, patrzył na mnie tak, jakby bał się, że postradałam zmysły.
Moje ręce opuszczone, pokonane, dziwne łzy spływające nowym strumieniem, nowy szloch
ugrzązł mi w
gardle. Miał racje - musiałam zwariować.
Patrzył się na mnie zdezorientowanymi, cierpiącymi oczami.
- Prze- prze-przepraszam – wymamrotałam.
Ale nagle przyciągnął mnie do siebie i przytulił mocno do swojej marmurowej klatki.
- Nie mogę Bello, nie mogę! – jego jęk był pełen agonii.
- Proszę – błagałam szepcząc w jego skórę. - Proszę, Edwardzie?
Nie mogę powiedzieć, czy poruszył go mój łzawy głos, czy nie był przygotowany na smutek
mojego ataku,
czy też jego potrzeba była nie do zniesienia w tym momencie, tak samo jak moja. Ale
jakikolwiek był
powód, przyciągnął moje usta do swoich, poddając się z jękiem.
I zaczęliśmy w miejscu, gdzie skończył się mój sen.
Pozostałam nieruchoma gdy obudziłam się nad ranem i starałam się nawet nie oddychać.
Bałam się
otworzyć oczy. Leżałam wzdłuż klatki Edwarda; był bardzo sztywny a jego ramiona mnie nie
obejmowały.
To był zły znak. Bałam się przyznać, że nie śpię, nie chciałam zobaczyć jego rozgniewanej
twarzy.
Ostrożnie uniosłam rzęsy. Gapił się w ciemny sufit, ręce miał skrzyżowane z tyłu głowy.
Uniosłam oczy by
przyjrzeć się dokładnie jego twarzy. Była spokojna, pozbawiona ekspresji.
- Jak bardzo mam przechlapane? – zapytałam niziutkim głosem.
- Bardzo - powiedział, ale odwrócił głowę i uśmiechnął się z wyższością i zadowoleniem.
Odetchnęłam z ulgą. - Przepraszam – powiedziałam. - Nie chciałam… nie wiem, co we mnie
wstąpiło w
nocy. - Potrząsnęłam głową na samo wspomnienie tych irracjonalnych łez, tego ściśniętego
żalu.
- Nie powiedziałaś mi o czym był Twój sen.
- Zdaje się, że nie – ale w pewien sposób pokazałam Ci o czym był. – Zaśmiałam się nerwowo.
- Oh – powiedział. Jego oczy się rozszerzyły, a potem mrugnął. - Interesujące.
- To był naprawdę bardzo dobry sen - wymamrotałam. Nie skomentował, więc chwile później
zapytałam: -
Wybaczysz mi?
- Myślę o tym.
Usiadłam, planując wszystko zbadać - nie było przynajmniej żadnych piór. Ale, gdy tylko się
poruszyłam, poczułam zawrót głowy. Położyłam się z powrotem na poduszki.
- Wow... zawrót głowy.
Otulił mnie ramieniem. - Spałaś bardzo długo. Dwanaście godzin.
- Dwanaście? - Dziwnie.
Obejrzałam się niepozornie w trakcie gdy mówiłam. Wyglądałam dobrze. Siniaki na ramionach
wciąż
miały tydzień, żółkły. Rozciągnęłam się; czułam się dobrze. Co więcej, lepiej niż dobrze.
- Czy inwentarz jest cały?
Skinęłam głową zakłopotana. - Wszystkie poduszki chyba przetrwały.
- Niestety, nie mogę tego powiedzieć o twojej, hm, koszulce nocnej. - Wskazał stopę łóżka,
gdzie kilka
skrawków czarnej koronki spływało wzdłuż jedwabnego prześcieradła.
- Szkoda – powiedziałam. - Lubiłam ją.- Ja też.- Były jeszcze jakieś szkody? – zapytałam
onieśmielona.- Będę musiał kupić Esme nową ramę do łóżka – przyznał, spoglądając ponad
swoje ramiona. Podążyłam zajego wzrokiem i byłam w szoku gdy zobaczyłam, że wielki
kawałek drewna najwyraźniej został wyrwany zlewej strony zagłówka.- Hmm. - zmarszczyłam
brwi. - Dziwne, że tego nie usłyszałam.
- Wydawałaś się być niebywale nie zainteresowana, gdyż Twoja uwaga skupiła się na czymś
innym.
- Byłam zbyt pochłonięta. – przyznałam, rumieniąc się aż do czerwoności.
Dotknął mojego gorącego policzka i westchnął. - Będzie mi tego naprawdę brakowało.
Patrzyłam na jego twarz, szukając jakiegoś znaku złości czy wyrzutów sumienia. Spojrzeliśmy
się na
siebie, równocześnie: jego wyraz twarzy był spokojny ale trudny do odczytania.
- Jak się czujesz?
Zaśmiał się.
- Co? – zażądałam.
- Wyglądasz na winną – jakbyś popełniła przestępstwo.
- Czuje się winna. – wymamrotałam.
- Więc uwiodłaś swojego zbyt uległego męża. To nie jest poważne przestępstwo.
Droczył się ze mną.
Moje policzki znów się rozgrzały. - Słowo uwiedziony oznacza w pewnym sensie premedytację.
- Może to nieodpowiednie słowo. – zgodził się.
- Nie jesteś zły?
- Nie jestem zły. – uśmiechnął się.
- Dlaczego nie?
- Cóż... – Spauzował. - Po pierwsze, nie zrobiłem Ci krzywdy. Tym razem łatwiej było mi się
kontrolować,
kierować nadmiarem. - Mrugnął w kierunku zniszczonej ramy. - Może dlatego, że tym razem
wiedziałem
czego się spodziewać.
Uśmiech pełen nadziei rozjaśnił moją twarz. - Mówiłam Ci, że wszystko zależy od praktyki. -
Wywrócił
oczami.
Zaburczało mi w brzuchu, a on się roześmiał. - Czas śniadania dla człowieka? – zapytał.
- Chętnie – powiedziałam, wyskakując z łóżka. Poruszyłam się jednak zbyt szybko i zanim
odzyskałam
równowagę, zatoczyłam się chwiejnym krokiem. Złapał mnie zanim wywróciłam się na
kredens.
- Wszystko w porządku?
- Jeśli nie będę miała lepszej równowagi w następnym życiu, zażądam refundacji
To ja gotowałam tego ranka, smażąc jajka - byłam zbyt głodna na coś bardziej wyszukanego.
Niecierpliwie, wrzuciłam je na talerz po kilku minutach.
- Od kiedy jesz jajka w taki sposób? - zapytał.
- Od teraz.
- Wiesz ile jajek zjadłaś od kiedy tu jesteśmy? - Podniósł wieko kosza na śmieci; był
wypełniony pustymi
kartonami po jajkach.
- Dziwne – powiedziałam połykając gorącego gryza. - To miejsce zmienia mój apetyt. I moje
sny i moją i
tak niepewną równowagę. Ale podoba mi się tutaj. Chociaż i tak niedługo będziemy musieli
wyjechać,
czyż nie? Żeby dotrzeć do Dartmouth na czas? Wow, chyba musimy znaleźć jakieś miejsce do
zamieszkania itp.
Usiadł obok mnie. - Możesz dać sobie spokój z tymi gadkami o studiach - dostałaś to, czego
chciałaś. I
nie zawarliśmy umowy, więc nie przeciągniemy struny.
Parsknęłam. - To nie były roszczenia, Edwardzie. Nie chce spędzać czasu na spiskowaniu, tak
jak to
robią niektórzy ludzie. „Co możemy zrobić by Bella wyszła dziś z domu?” - Powiedziałam,
kiepsko
imitując jego głos. Zaśmiał się, nie zażenowany. - Naprawdę, chcę spędzić jeszcze trochę
więcej czasu
jako człowiek. - Przytuliłam się go jego nagiego torsu. - Jeszcze, nie mam dosyć.
Spojrzał na mnie podejrzliwie. - Dla tego? –zapytał, łapiąc moją rękę która przesuwała się w
dół jego
brzucha. - Sex był kluczem przez cały czas? - Wywrócił oczami. - Dlaczego o tym nie
pomyślałem?-
wymamrotał z sarkazmem. - Zachowałbym wiele swoich argumentów.
Zaśmiałam się. - Tak, prawdopodobnie.
- Jesteś taka ludzka – powtórzył.
- Wiem.
Uśmiechnął się delikatnie. - Jedziemy do Dartmouth? Naprawdę?
- Prawdopodobnie wylecę po pierwszym semestrze.
- Będę udzielał Ci prywatnych lekcji – uśmiechnął się szeroko. - Pokochasz studia.
- Myślisz, że uda nam się jeszcze znaleźć mieszkanie?
Wykrzywił twarz, jakby czuł się winny. - Cóż, w pewnym sensie już mamy tam dom. Wiesz, w
razie
czego.
- Kupiłeś dom?
- Niezła nieruchomość to dobry interes
Podniosłam jedną brew ale szybko ją opuściłam. - Więc jesteśmy gotowi.
- Będziemy musieli zatrzymać Twój ,, wcześniejszy” samochód na trochę dłużej.
- Tak, nie jestem odporna na czołgi.
Uśmiechnął się szeroko.
- Jak długo możemy jeszcze zostać? – zapytałam.
- Mieścimy się w czasie. Możemy zostać jeszcze kilka tygodni, jeśli chcesz. Zanim wyjedziemy
do New
Hampshire możemy jeszcze odwiedzić Charliego. Możemy też spędzić Boże Narodzenie z
Renee...
Jego słowa rysowały bardzo szczęśliwą niedaleką przyszłość, wolną od bólu, dostępną dla
wszystkich.
Jacob - zaszufladkowany, zapominany, teraz zaszczekał. Skorygowałam moje myśli - dla
prawie
wszystkich.
To wcale nie robiło się łatwiejsze. Teraz, gdy odkryłam, jak przyjemne mogłoby by być życie
ludzkie,
byłam kuszona by trochę zmienić swoje plany. Osiemnaście czy dziewiętnaście, dziewiętnaście
czy
dwadzieścia... Czy to naprawdę miało znaczenie? Nie może się zdarzyć zbyt wiele przez rok. A
bycie
człowiekiem z Edwardem…Wybór stawał się trudniejszy z każdym dniem.
- Kilka tygodni – zgodziłam się. A później, bo nigdy nie wydawało się, że czasu będzie
wystarczająco
dużo, dodałam - więc, tak sobie myślałam o tym, o czym mówiłam wcześniej- praktyka.
Zaśmiał się. - Możemy z tym poczekać? Słyszę łódź. Ekipa sprzątająca dotarła.
Kazał mi poczekać. Czy to oznacza, że nie będzie już robił problemów jeśli chodzi o praktykę?
Uśmiechnęłam się.
- Daj mi wytłumaczyć Gustavo o co chodzi z tym bałaganem w białym pokoju, a potem
możemy wyjść.
Jest takie miejsce na południu wyspy...
- Nie chcę wychodzić. Nie chcę się wspinać dziś po wyspie. Chcę zostać i obejrzeć film
Zacisnął usta, tak aby nie śmiać się z tonu mojego głosu. - Dobrze, cokolwiek zechcesz.
Wybierz jakiś,
ja w tym czasie pójdę otworzyć drzwi.
- Nie słyszałam pukania.
Nadstawił uszy, pół sekundy później słychać było stukającą kołatkę na drzwiach. Uśmiechnął
się szeroko
i udał się na korytarz.
Przeglądałam tytuły płyt na półkach pod wielkim telewizorem. Ciężko było się na coś
zdecydować, było tu
więcej płyt DVD niż w wypożyczalni.
Słyszałam niski, aksamitny głos Edwarda dochodzący z korytarza - rozmawiał posługując się
perfekcyjnym portugalskim. Inny, szorstki, ludzki głos odpowiadał w tym samym języku.
Edward wpuścił ich do środka, wskazując na kuchnie. Dwójka Brazylijczyków wyglądała przy
nim na
niesamowicie niskich i ciemnych. Jednym był okrągły mężczyzna, druga to szczupła kobieta,
obydwoje z
pomarszczonymi twarzami. Edward wskazał na mnie z uśmiechem pełnym dumy i usłyszałam
swoje imię
pośród nieznanych mi słów.
Zarumieniłam się gdy przypomniałam sobie o bałaganie w białym pokoju, który wkrótce
odkryją. Mały
człowieczek uśmiechnął się do mnie grzecznie.
Ale mała, chuda kobieta o skórze barwy kawy nie uśmiechała się. Gapiła się na mnie z wielkim
szokiem i
zmartwieniem, jej oczy były pełne strachu. Zanim zdarzyłam zareagować, Edward wskazał im
dokąd
mają za nim iść i już ich nie było.
Kiedy pojawił się ponownie, był sam. Poszedł szybko do mnie i objął.
- Co z nią? - zapytałam nagle, pamiętając jej pełen paniki wyraz twarzy.
Wzruszył ramionami, niczym nie zaniepokojony. - Kaure jest częściowo Indianką Ticuna.
Dorastała jako
osoba bardziej przesądna - choć możesz to nazwać bardziej świadoma – niż ludzie we
współczesnym
świecie. Podejrzewa kim jestem, albo jest bardzo blisko.
Nie wydawał się tym martwić. - Mają tu swoje własne legendy. Libishomen - pijący krew
demon, który
łapie wyłącznie pięknie kobiety. - Spojrzał na mnie.
Tylko piękne kobiety? Cóż, to był w pewnym sensie komplement.
- Wyglądała na przerażoną – powiedziałam.
- Bo jest – ale głównie boi się o Ciebie.
- O mnie?
- Boi się o to, że trzymam Cię tu zupełnie samą. - Zachichotał i spojrzał na ścianę z filmami.
- No cóż, może wybierzemy coś do obejrzenia? To możliwa do przyjęcia ludzka czynność.
- Tak. Myślę, że filmy przekonają ją, że jesteś człowiekiem. Zaśmiałam się i objęłam go za
szyje, stając
na palcach. Pochylił się tak, żebym mogła go pocałować, obejmując mnie przy tym i unosząc
lekko, abym
nie musiała się zbytnio męczyć.
- Filmidło, powidło - wymamrotałam gdy jego usta całowały moją szyje, wtopiłam palce w jego
brązowe
włosy.
Wtedy usłyszałam sapnięcie i nagle mnie postawił. Kaure stała sztywno w korytarzu, miała
pierze w
swoich czarnych włosach, worek piór zawieszony na ramionach i przerażenie na twarzy.
Patrzyła się na
mnie z wytrzeszczonym wzrokiem, zarumieniłam się i spuściłam głowę. Po chwili doszła do
siebie i
wymamrotała coś, co nawet w obcym języku brzmiało jak przeprosiny. Edward uśmiechnął się
i
odpowiedział przyjaznym tonem. Odwróciła wzrok i wróciła do korytarza.
- Myślała to, co myślę, że myślała? – wymamrotałam.
Rozśmieszył go szyk mojego zdania. - Tak.
- Ten. – powiedziałam wybierając pierwszy z brzegu film. - Włącz i udawajmy, że go oglądamy.
To był jakiś stary musical pełen roześmianych twarzy i puchatych sukienek.
- Bardzo miodowo-miesiącowy. - Edward zaaprobował.
Kiedy aktorzy na ekranie tańczyli do piosenki tytułowej, ułożyłam się na sofie i wsunęłam się w
ramiona
Edwarda.
- Przeniesiemy się teraz do białego pokoju? - zapytałam leniwie.
- Nie wiem… zdążyłem skręcić zagłówek w innym pokoju – nie możliwy do naprawy. Może jeśli
ograniczymy szkody tylko na jeden obszar domu, Esme znów nas kiedyś zaprosi.
- Więc będą jeszcze jakieś szkody? – uśmiechnęłam się szeroko.
Uśmiał się z mojej reakcji. - Myślę, że będzie bezpieczniej jeśli zrobimy to z premedytacją, niż
gdybyś
miałabyś znowu mnie zaatakować.
- To byłaby tylko kwestia czasu - zgodziłam się rozluźniona, ale krew w żyłach zaczęła
pulsować mi
szybciej.
- Coś nie tak z Twoim sercem?
- Nie. Jestem zdrowa jak koń. - spauzowałam. - Chcesz teraz zbadać tą strefę zburzenia?
- Będzie uprzejmiej jeśli poczekamy, aż wyjdą. Ty możesz nie zauważać tego, że rozrywam
meble na
strzępy, ale ich prawdopodobnie by to przeraziło.
Szczerze, zapomniałam, że są jacyś ludzie w drugim pokoju. - Racja.
Gustavo i Kaure poruszali się cichutko po domu, kiedy ja czekałam aż wyjdą, oglądając
szczęśliwe
zakończenie na ekranie. Zaczynałam być śpiąca, choć według Edwarda spałam pół dnia; wtedy
doszedł do
mnie szorstki głos.
Edward usiadł i odpowiedział Gustavo posługując się nienagannym portugalskim. Gustavo
przytaknął i udał
się w kierunku drzwi.
- Skończyli. – powiedział mi Edward.
- Czy to znaczy, że jesteśmy teraz sami?
- Może najpierw lunch? – zasugerował.
Ugryzłam się w wargę; to był dylemat. Byłam bardzo głodna.
Z uśmiechem, wziął mnie za rękę i zaprowadził do kuchni. Znał moją twarz tak dobrze, że nie
miało
znaczenia to, że nie potrafił czytać w moich myślach.
- To wymyka się z pod kontroli – pożaliłam się, gdy w końcu poczułam się pełna.
- Chcesz popływać popołudniu z delfinami, żeby spalić kalorie? – zapytał.
- Może później, znam inny sposób by spalić kalorie.
- A cóż to takiego?
- Cóż... został jeszcze kawałek tego okropnego zagłówka...
Ale nie dokończyłam. Już zdążył wziąć mnie w ramiona, jego usta uciszyły moje i z nadludzką
prędkością
zaniósł mnie do niebieskiego pokoju.
Niespodziewany
Linia ciemności posuwała się w moją stronę poprzez mgłę okrywającą nas niczym całun.
Mogłam dostrzec
ich ciemno rubinowe oczy iskrzące się w pożądaniu, pałające żądzą mordu. Wargi naciągnięte
nad ostre,
mokre zęby – niektóre w warknięciu, inne w uśmiechu.
Usłyszałam za sobą szloch dziecka, ale nie mogłam się odwrócić by na nie spojrzeć. Chociaż
rozpaczliwie
pragnęłam upewnić się, czy jest bezpieczne, nie mogłam pozwolić sobie na rozproszenie
uwagi.
Zbliżali się, czarne szaty powiewały z każdym ruchem. Widziałam ich dłonie wygięte niczym
zbielałe
szpony.
Zaczęli się przemieszczać, ustawiając się tak, aby zajść nas ze wszystkich stron. Jesteśmy
otoczeni.
Umrzemy.
I wtedy, niczym rozbłysk pioruna, obraz stał się inny. Pozornie nic się nie zmieniło – Volturi
ciągle się
przysuwali, gotowi by zabić. Tym, co naprawdę uległo zmianie, był sposób, w jaki patrzyłam na
tę scenę.
Nagle byłam tego złakniona. Chciałam, by zaatakowali. Panika zamieniła się w zew krwi,
przykucnęłam, na
mojej twarzy pojawił się uśmiech, warknięcie wydobyło się zza obnażonych zębów.
Usiadłam gwałtownie, wyrwana ze snu.
Pokój był ciemny. Było także przeraźliwie gorąco. Pot splątał mi włosy na skroniach i owinął je
wzdłuż
szyi.
Po omacku przeszukałam gorące prześcieradło. Było puste.
- Edward?
Właśnie wtedy moje palce natrafiły na coś gładkiego, płaskiego i sztywnego. Kartka papieru
złożona na
pół. Zabrałam liścik ze sobą i wymacałam drogę przez pokój do włącznika światła.
Notka była zaadresowana do pani Cullen.
Mam nadziej , ze nie obudzisz si i nie dostrze esz mojej nieobecno ci, jednak je ę ę ż ś śli tak
się stanie –
niebawem wrócę. Poszedłem na ląd zapolować. Wracaj do snu, będę przy tobie, kiedy się
przebudzisz.
Kocham cię.
Westchnęłam. Jesteśmy tu od dwóch tygodni, więc powinnam spodziewać się, że będzie musiał
odejść,
jednak nie zastanawiałam się nad tym kiedy. Miałam wrażenie, że znajdujemy się tu poza
czasem, po
prostu unosząc się w doskonałym stanie. Starłam pot z czoła. Byłam zupełnie rozbudzona,
chociaż zegar
na komodzie wskazywał dopiero po pierwszej. Wiedziałam, że nie będę w stanie zasnąć taka
gorąca i
lepka. Nie wspominając o tym, że gdy tylko wyłączę światło i zamknę oczy, z pewnością znów
zobaczę
czające się w mroku postacie.
Wstałam i zaczęłam bez celu błąkać się po domu, włączając światła. Bez Edwarda wydawał się
taki wielki
i pusty. Taki inny.
Przystanęłam w kuchni i zdecydowałam, że może jedzenie da mi pocieszenie, którego
potrzebuję.
Szperałam w lodówce, aż znalazłam wszystkie składniki potrzebne, by przygotować
smażonego kurczaka.
Pryskanie i skwierczenie w rondlu było miłym, swojskim odgłosem; poczułam się
spokojniejsza, kiedy
wypełniło ciszę.
Kurczak pachniał tak dobrze, że zaczęłam go jeść prosto z rondla, przy okazji parząc sobie
język. Po
piątym albo szóstym kęsie mój język ochłodził się już wystarczająco, bym poczuła jego smak.
Zaczęłam
żuć wolniej. Czy coś było z nim nie tak? Obejrzałam mięso jednak było białe, przyszło mi do
głowy, że
mogło nie wysmażyć się do końca. Wzięłam jeszcze jeden próbny kęs; przeżułam dwa razy.
Ble –
stanowczo niedobre. Zerwałam się by wypluć go do zlewu. Nagle zapach kurczaka i oleju stał
się
odrażający. Wzięłam cały talerz i wyrzuciłam jedzenie do śmieci, a następnie otworzyłam okno,
by
pozbyć się tego wstrętnego zapachu. Na zewnątrz wiał chłodny wietrzyk. Działał kojąco na
moją skórę.
Nagle poczułam zmęczenie, ale nie chciałam wracać do gorącego pokoju. Otworzyłam więc
więcej okien w
pokoju, w którym znajdował się telewizor i położyłam się na kanapie dokładnie przed nim.
Włączyłam ten
sam film, który oglądaliśmy poprzedniego dnia i szybko zapadłam w sen w czasie pogodnej
początkowej
piosenki.
Kiedy ponownie otworzyłam oczy słońce było w połowie swojej wędrówki po niebie, lecz to nie
światło
mnie obudziło. Obejmowały mnie chłodne ramiona, przyciągały do niego. W tym samym czasie
gwałtowny
ból eksplodował w moim żołądku, jakbym zarobiła cios w brzuch.
- Przepraszam – szepnął Edward, przesuwając zimną dłonią po moim lepkim czole. - Tak wiele
brakuje mi
do doskonałości. Nie pomyślałem, jak gorąco ci będzie, kiedy odejdę. Następnym razem zanim
wyjdę
zamontuję klimatyzator.
Nie mogłam skupić się na jego słowach.
– Przepraszam! – wysapałam, usiłując uwolnić się z jego objęć.
Momentalnie stracił dobry humor.
– Bello?
Pomknęłam do łazienki, ręką zatykając usta. Poczułam się tak potwornie, że początkowo
nawet nie
dbałam o to, że był ze mną, gdy kucnęłam przy toalecie i gwałtownie zwymiotowałam.
- Bello? Co się dzieje?
Na razie nie mogłam odpowiedzieć. Podtrzymując mnie z troską i trzymając moje włosy z
daleka od
twarzy, czekał aż znów będę zdolna oddychać.
- Cholerny zepsuty kurczak – jęknęłam.
- Wszystko w porządku? – w jego głosie dało się wyczuć napięcie.
- W porządku – wydyszałam - To tylko zatrucie pokarmowe. Nie musisz na to patrzeć. Odejdź.
- Marne szanse, Bello.
- Odejdź – jęknęłam znowu, próbując wstać, by wypłukać usta. Pomógł mi delikatnie,
ignorując słabe
pchnięcia, które w niego wymierzyłam.
Gdy już moje usta były czyste zaniósł mnie do łóżka i ostrożnie posadził, wspierając swoim
ramieniem.
- Zatrucie pokarmowe?
- No – wychrypiałam – Ostatniej nocy zrobiłam kurczaka. Nie smakował dobrze, więc go
wyrzuciłam. Ale
wcześniej zjadłam kilka kęsów.
Położył chłodną dłoń na moim czole. Miłe uczucie. – Jak się teraz czujesz?
Pomyślałam o tym przez chwilę. Mdłości odeszły równie gwałtownie, jak się pojawiły i czułam
się jak
każdego innego ranka.
– Całkiem nieźle. Właściwie to trochę głodna.
Kazał mi odczekać godzinę i ograniczyć się do dużej szklanki wody, zanim usmażył jajka.
Czułam się
zupełnie normalnie, może tylko odrobinę zmęczona po pobudce w środku nocy. Włączył CNN –
tak
bardzo straciliśmy kontakt z rzeczywistością, że mogła rozpętać się trzecia wojna światowa, a
my
nawet byśmy o tym nie wiedzieli – rozłożyłam się sennie na jego kolanach.
Znudziłam się wiadomościami i obróciłam, by go pocałować. Dokładnie tak jak rano, gdy się
poruszyłam
ostry ból uderzył w mój żołądek. Oderwałam się od niego z dłonią ciasno zaciśniętą na ustach.
Wiedziałam, że tym razem na pewno nie dotrę do łazienki, więc pobiegłam do kuchennego
zlewu.
Znów trzymał moje włosy.
- Może powinniśmy wrócić do Rio, zobaczyć się z lekarzem. – zasugerował z troską, kiedy
płukałam
później usta. Pokręciłam głową i oddaliłam się w stronę korytarza. Lekarz był niepotrzebny.
– Będę zdrowa zaraz po tym, jak wyszoruję zęby.
Kiedy smak w ustach był już lepszy, poszłam szukać w walizce apteczki, którą spakowała dla
mnie Alice,
pełnej ludzkich rzeczy, jak bandaże, środki przeciwbólowe – i stanowiący w tej chwili mój cel –
Pepto-
Bismol*. Może uda mi się uspokoić żołądek i jednocześnie Edwarda. Ale zanim znalazłam
Pepto,
* Pepto – Bismol - środek stosowany w leczeniu niewielkich dolegliwości układu pokarmowego.
(przyp. tłum.)
przypadkiem natknęłam się na coś innego, co zapakowała mi Alice. Podniosłam małe niebieskie
pudełeczko
i trzymając w dłoni gapiłam się na nie przez dłuższą chwilę, zapominając o wszystkim innym.
Potem zaczęłam liczyć. Raz. Drugi. Ponownie.
Wynik wstrząsnął mną; pudełeczko spadło z powrotem do walizki.
- Dobrze się czujesz? – Edward spytał przez drzwi – Znów masz nudności?
- Tak i nie – powiedziałam zduszonym głosem.
- Bello? Czy mogę wejść, proszę? – spytał, tym razem z troską.
- O…kej?
Wszedł i przeanalizował moją pozycję, siedziałam ze skrzyżowanymi nogami na podłodze przy
walizce i
mój wyraz twarzy, puste, niewidzące oczy. Usiadł obok mnie, jego ręka natychmiast
powędrowała do
mojego czoła.
- Coś jest nie tak?
- Ile dni minęło od ślubu? – wyszeptałam.
- Siedemnaście – odpowiedział machinalnie – Co jest, Bello?
Liczyłam jeszcze raz. Podniosłam palec, nakazując mu czekać, wyliczając. Myliłam się
wcześniej, jeżeli
chodzi o dni. Jesteśmy tu dłużej, niż myślałam. Zaczęłam jeszcze raz.
- Bello! – wyszeptał ponaglająco – Tracę tu rozum.
Próbowałam przełknąć. Nie dałam rady. Sięgnęłam więc do walizki i nerwowo w niej
grzebałam, aż
ponownie znalazłam małe niebieskie pudełko tamponów. Podniosłam je w ciszy.
Wpatrywał się we mnie zmieszany. – Co? Próbujesz pominąć tę chorobę jako Zespół Napięcia
Przedmiesiączkowego?
- Nie – starałam się powstrzymać łzy – Nie, Edward. Próbuję powiedzieć ci, że okres spóźnia
mi się pięć
dni.
Wyraz jego twarzy nie zmienił się. Jakbym nigdy się nie odezwała.
- Myślę, że wcale się nie zatrułam – dodałam.
Nie zareagował. Zamienił się w rzeźbę.
- Sny – mamrotałam do siebie matowym głosem – Długie spanie. Płacz. Całe to jedzenie. Oh.
Oh. Oh.
Spojrzenie Edward było szkliste, jakby już mnie nie widział.
Odruchowo, prawie nieumyślnie, moja ręka opadła na brzuch.
- Oh – zapiszczałam ponownie.
Zerwałam się na nogi, wymykając się nieruchomym dłoniom Edwarda. Nie przebrałam się
jeszcze z
małych jedwabnych szortów i koszulki, które noszę do spania. Szarpnęłam niebieską tkaninę i
wpatrywałam się w mój brzuch.
- Niemożliwe – wyszeptałam.
Nie miałam żadnego doświadczenia, jeżeli chodzi o ciążę, dzieci, ani żadną część tego świata,
ale nie
byłam głupia. Widziałam wystarczająco filmów i seriali telewizyjnych, by wiedzieć, że nie tak to
działa.
Spóźniał się tylko 5 dni. Gdybym była w ciąży, moje ciało nawet by nie zarejestrowało tego
faktu. Nie
miałabym porannych mdłości. Nie zmieniłabym przyzwyczajeń związanych z jedzeniem ani ze
snem.
I na pewno nie miałabym małej, ale zauważalnej wypukłości widocznej między biodrami.
Odwróciłam tułów do tyłu i do przodu, badając je z każdej strony, jakby miało po prostu
zniknąć pod
odpowiednim kątem. Przejechałam palcami po subtelnym wybrzuszeniu, zszokowana jak
kamiennie
twardy jest pod moją skórą.
- Niemożliwe – powiedziałam znowu, ponieważ, wybrzuszenie czy nie wybrzuszenie, okres czy
nie okres
(a zdecydowanie nie było okresu, chociaż w życiu nie spóźniał mi się choćby dzień), nie było
możliwości,
abym była w ciąży. Jedyną osobą, z jaką w życiu uprawiałam seks jest wampir, na miłość
boską.
Wampir, który ciągle znajdował się zmrożony na podłodze, nie dając żadnych oznak życia.
Więc musi być inne wyjaśnienie. Coś było nie w porządku ze mną. Jakaś dziwna
południowoamerykańska
choroba dająca wszystkie oznaki ciąży, tylko przyspieszone…
I wtedy coś sobie przypomniałam – cały ranek internetowego poszukiwania, wydaje się wieki
temu.
Siedząc przy starym biurku w domu Charliego, w szarym blasku tępo wlewającym się przez
okno,
wpatrując się w mój wiekowy, charczący komputer, gorliwie czytając internetową stronę
zatytułowaną
„Wampiry A-Z”. Minęło wtedy mniej niż 24 godziny, od kiedy Jacob Black, próbując zabawić
mnie za
pomocą Quileuckich legend, w które wtedy jeszcze nie wierzył, powiedział mi, że Edward jest
wampirem. Śledziłam z obawą pierwsze pozycje na stronie, które były poświęcone mitom o
wampirach na
całym świecie. Filipiński Danag, hebrajski Estrie, rumuński Varacolaci, włoski Stregoni benefici
(legenda
opierała się właściwie na dawnych wyczynach mojego nowego teścia z Volturi, nie żebym coś
wtedy o
tym wiedziała)… Poświęcałam coraz mniej i mniej uwagi historiom, które stawały się coraz
bardziej i
bardziej niewiarygodne. Pamiętam tylko ogólne informacje z dalszych pozycji. Większość z nich
wydawała mi się tylko wymówkami zmyślonymi, by wytłumaczyć sprawy, jak współczynnik
śmiertelności
niemowląt, – i niewierność małżeńska. Nie, kochanie, nie mam romansu! Tą seksowną kobietą
wymykającą
się z domu był diabelski sukkub. Mam szczęście, że uszedłem z życiem! (Oczywiście, z wiedzą,
jaką
posiadałam teraz o Tanyi i jej siostrach, podejrzewam, że niektóre z tych wymówek są niczym
innym,
jak faktem). Był także jeden dla pań. Jak możesz oskarżać mnie o zdradę, tylko dlatego, że
wróciłeś z
dwuletniej morskiej podróży, a ja jestem w ciąży? To był inkub. Zahipnotyzował mnie swoimi
mistycznymi wampirzymi mocami…
To była część opisu inkuba – możliwość płodzenia dzieci z ich bezbronnymi ofiarami.
Pokręciłam głową, oszołomiona. Ale…
Pomyślałam o Esme, a szczególnie o Rosalie. Wampiry nie mogą mieć dzieci. Jeśli byłoby to
możliwe,
Rosalie znalazłaby sposób. Opowieść o inkubie jest niczym więcej, niż legendą.
Oprócz tego… No, jest różnica. Oczywiście Rosalie nie może począć dziecka, ponieważ została
zamrożona w stanie, w jakim z istoty ludzkiej stała się nieludzką. Zupełnie niezmieniona. A
ciało ludzkiej
kobiety musi zmienić się, by zrodzić dziecko. Ciągła zmiana związana z cyklem miesięcznym po
pierwsze
i jeszcze większe zmiany potrzebne do przyjęcia wzrastającego dziecka. Ciało Rosalie nie może
się
zmieniać.
Ale moje może. Moje właściwie już się zmieniło. Dotknęłam wypukłości na moim brzuchu,
której jeszcze
wczoraj tam nie było.
A ludzcy mężczyźni – ich ciało pozostaje właściwie niezmienione od okresu dojrzewania do
śmierci.
Pamiętam przypadkową część jakichś ciekawostek, bóg wie jak zdobytych: Charlie Chaplin w
wieku
siedemdziesięciu kilku lat spłodził swoje najmłodsze dziecko. Mężczyźni nie mają
wyznaczonych cykli
płodności czy lat, w których mogą mieć dzieci. Oczywiście jak ktokolwiek mógłby wiedzieć, czy
mężczyzna- wampir może spłodzić dziecko, kiedy jeszcze żadna partnerka nie przeżyła
stosunku? Czy
jakikolwiek wampir na ziemi miał konieczność opanowania się, by przetestować tę teorię z
ludzką
kobietą? Albo chęć?
Znam tylko jednego.
Część mojego umysłu zmagała się z faktami, wspomnieniami i możliwościami, podczas gdy
druga połowa –
część, która kontroluje możliwość poruszania nawet najmniejszym mięśniem – nie była zdolna
do
działania. Nie mogłam zmusić ust do mówienia, chociaż chciałam poprosić Edwarda by
łaskawie
wytłumaczył mi, co tu się dzieje. Musiałam wrócić do miejsca, w którym siedział, dotknąć go,
ale moje
ciało nie słuchało żadnych rozkazów. Mogłam tylko wpatrywać się w moje zszokowane oczy
widoczne w
lustrze, ostrożnie naciskając palcami opuchnięcie w tułowiu.
I wtedy, jak w tym wyraźnym koszmarze z ostatniej nocy, scena gwałtownie uległa
przeobrażeniu.
Wszystko, co widziałam w lustrze, nagle wydało mi się inne, chociaż nic tak naprawdę się nie
zmieniło.
Tym, co miało wszystko zmienić by fakt, iż delikatne, miękkie szturchnięcie uderzyło w moją
dłoń – zwnętrza mojego ciała.W tym samym momencie zaczął dzwonić telefon Edwarda,
przenikliwie i uporczywie. Żadne z nas się nieporuszyło. Dzwonił znowu i znowu. Próbowałam
go zignorować, przyciskając palce do brzucha, czekałam.Wyraz mojej twarzy w lustrze nie był
już zdezorientowany – teraz wyrażał zdumienie. Ledwiezauważyłam, kiedy obce, nieme łzy
zaczęły spływać po moich policzkach.Telefon nadal dzwonił. Chciałam, by Edward go odebrał –
Ta chwila należała do mnie. Prawdopodobnie
była najważniejszą w moim życiu.
Dryń! Dryń! Dryń!
W końcu rozdrażnienie pokonało wszystkie inne uczucia. Osunęłam się na kolana obok
Edwarda –
poruszałam się ostrożniej, tysiąc razy bardziej świadoma skutków każdego ruchu – poklepując
jego
kieszenie, aż znalazłam komórkę. Prawie oczekiwałam, że odtaje i sam odbierze, ale był
zupełnie
nieruchomy.
Rozpoznałam numer – nietrudno było zgadnąć, dlaczego ona dzwoni.
- Cześć Alice – mój głos nie brzmiał lepiej niż wcześniej. Odchrząknęłam.
- Bello? Bello, czy wszystko w porządku?
- Tak. Yyy… Jest tam Carlisle?
- Jest. Coś jest nie tak?
- Nie jestem… W stu procentach… pewna…
- Wszystko dobrze z Edwardem? – zapytała ostrożnie. Usłyszałam, jak woła imię Carlisle’a,
potem
spytała – Dlaczego nie odebrał telefonu? – zanim zdołałam odpowiedzieć na pierwsze pytanie.
- Nie jestem pewna.
- Bello, co się dzieje? Właśnie zobaczyłam…
- Co widziałaś?
Nastała cisza. – Daję ci Carlisle’a – powiedziała w końcu. Poczułam, jakby w moje żyły została
wstrzyknięta zimna woda. Jeśli Alice miałaby wizję mnie, z zielonookim dzieckiem o anielskiej
twarzy w
ramionach, odpowiedziałaby, prawda?
Kiedy czekałam aż Carlisle się odezwie, wizja, którą wyobraziłam sobie u Alice, zatańczyła pod
moimi
powiekami. Maleńkie, przepiękne dziecko, może nawet piękniejsze, niż chłopiec z moich snów
– maleńki
Edward w moich ramionach. Zastrzyk ciepła w moich żyłach przegonił chłód.
- Bello, tu Carlisle. Co się dzieje?
- Ja… - nie byłam pewna jak odpowiedzieć. Będzie się śmiał z moich domysłów, powie, że
jestem
nienormalna? Spyta czy miałam kolejny kolorowy sen? – Trochę martwię się o Edwarda… Czy
wampir
może doznać szoku?
- Czy został zraniony? – Jego głos niespodziewanie stał się naglący.
- Nie, nie – zapewniłam go – Tylko… zaskoczony.
- Nie rozumiem, Bello.
- Myślę… Więc, myślę, że… Możliwe… Mogę być… - wzięłam głęboki oddech – w ciąży.
Jakby potwierdzając moje słowa, pojawiło się kolejne maleńkie kopnięcie. Moja ręka
powędrowała do
brzucha.
Po długiej przerwie, medyczne doświadczenie Carlisle’a dało o sobie znać.
- Kiedy był pierwszy dzień twojego cyklu menstruacyjnego?
- Szesnaście dni przed ślubem – Zajęłam się wcześniej mentalną matematyką na tyle
dokładnie, by móc
teraz odpowiedzieć z pełnym przekonaniem.
- Jak się czujesz?
- Dziwnie – powiedziałam, załamał mi się głos. Kolejna strużka łez potoczyła się po moich
policzkach.
- To zabrzmi nieprawdopodobnie, ale… Posłuchaj, wiem, że na to wszystko za wcześnie. Może
zwariowałam. Ale mam dziwaczne sny, jem na okrągło i płaczę i wymiotuję i… i… Przysięgam,
coś się
właśnie we mnie poruszyło.
Edward podniósł głowę.
Odetchnęłam z ulgą.
Edward wyciągnął dłoń po telefon, jego twarz wydała się biała i surowa.
- Yhm, myślę, że Edward chce z tobą rozmawiać.
- Daj go do telefonu – głos Carlisle’a był napięty.
Nie do końca pewna, czy Edward będzie w stanie rozmawiać, położyłam komórkę na jego
wyciągniętej
dłoni.
Przycisnął ją do ucha – Czy to możliwe? – Wyszeptał.
Słuchał przez długi czas wpatrując się w nicość nieobecnym wzrokiem.
- A Bella? – spytał. Jego ramię owinęło się wokół mnie, kiedy mówił, przyciągając mnie blisko
siebie.
Słuchał przez dłuższą chwilę, potem powiedział – Tak. Tak, będę.
Odjął słuchawkę od ucha i wcisnął przycisk „koniec”. Natychmiast wybrał nowy numer.
- Co powiedział Carlisle? – spytałam niecierpliwie.
Edward odpowiedział martwym głosem – Myśli, że jesteś w ciąży.
Słowa wysłały ciepły dreszcz wzdłuż mojego kręgosłupa. Mały kopacz poruszył się we mnie
nerwowo.
- Gdzie teraz dzwonisz? – spytałam kiedy znów przyłożył telefon do ucha.
- Na lotnisko. Wracamy do domu.
Edward wisiał na telefonie przez ponad godzinę bez przerwy. Domyślałam się, że załatwia lot
do domu,
ale nie mogłam być pewna, ponieważ nie mówił po angielsku. Brzmiało to, jakby się kłócił;
dużo mówił
przez zaciśnięte zęby.
Podczas kiedy się sprzeczał, pakował nas. Wirował po pokoju jak wściekłe tornado, zostawiając
za sobą
porządek zamiast zniszczeń. Zostawił na łóżku kilka moich ubrań nawet na mnie nie
spojrzawszy, więc
stwierdziłam, że czas się ubrać. Kontynuował swoją kłótnię kiedy się przebierałam, zaciekle
gestykulując
zaniepokojonymi ruchami.
Kiedy nie mogłam już znieść emanującej z niego gwałtownej energii, cicho opuściłam pokój.
Jego
szaleńcze skupienie działało źle na mój brzuch – nie jak poranne mdłości, czułam się po prostu
nieswojo.
Poczekam gdzie indziej aż przejdzie mu ten nastrój. Nie mogłam mówić do tego zimnego,
skupionego
Edwarda, który prawdę mówiąc, odrobinę mnie przerażał.
Po raz kolejny zatrzymałam się w kuchni. W szafce znalazłam paczkę precli. Zaczęłam
przeżuwać je z
roztargnieniem, wyglądając przez okno na piasek, skały, drzewa i ocean, wszystko iskrzące się
w słońcu.
Ktoś mnie kopnął.
- Wiem – powiedziałam – też nie chcę stąd odchodzić..
Wyglądałam jeszcze przez chwilę przez okno, ale kopacz nie zareagował.
- Nie rozumiem – szepnęłam – Co w tym jest złego?
Zaskakujące, bezwzględnie. Zdumiewające także. Ale złe?
Nie.
Więc dlaczego Edward jest taki wściekły? To on był właściwie tym, który głośno domagał się
szybkiego
ślubu.
Próbowałam się nad tym zastanowić.
Może nie było to takie dziwne, że Edward chciał, byśmy natychmiast wracali do domu. Może
chciał, by
Carlisle mnie zbadał, chciał upewnić się, czy moje przypuszczenia są prawidłowe – chociaż w
mojej głowie
nie było co do tego absolutnie żadnych wątpliwości. Prawdopodobnie będą chcieli sprawdzić,
dlaczego
jestem w aż tak zaawansowanej ciąży, z wybrzuszeniem, kopaniem i resztą. To nie było
normalne.
Kiedy tylko o tym pomyślałam, byłam pewna, że rozgryzłam jego zachowanie. Musiał bardzo
martwić się o
dziecko. Ja jeszcze za mało zdawałam sobie sprawę z tego, co się dzieję, by zacząć bzikować.
Mój mózg
pracował wolniej niż jego – utknął nie mogąc się nadziwić obrazkiem, który stworzył wcześniej
–
maleńkie dziecko z oczami Edwarda – zielonymi, jakie miał będąc człowiekiem – jasne i piękne
spoczywające w moich ramionach. Miałam nadzieję, że będzie miało twarz Edwarda, bez
żadnego
zaburzeń pochodzących z mojej.
Zabawne było, jak niespodziewana i absolutnie niezbędna była ta wizja. Przez to pierwsze,
maleńkie
dotknięcie zmienił się cały świat. Kiedyś istniała tylko jedna rzecz, bez której nie mogłam żyć,
teraz
znalazły się dwie. Nie było żadnego podziału – moja miłość nie jest teraz rozdarta między nich;
to nie
tak. Miałam raczej wrażenie, że serce mi urosło, puchnąc, powiększając swoje rozmiary
dwukrotnie w
tej chwili. Cała ta dodatkowa przestrzeń już jest wypełniona. Ten wzrost był oszałamiający.
Nigdy wcześniej tak naprawdę nie rozumiałam bólu i rozżalenia Rosalie. Nigdy nie
wyobrażałam sobie
siebie jako matki, nigdy tego nie pragnęłam. To była bułka z masłem, przysiąc Edwardowi, że
nie dbam o
wydanie na świat dziecka, ponieważ taka była prawda. Dzieci ogólnie nigdy do mnie nie
przemawiały.
Wydawały się być głośnymi stworzeniami, najczęściej ociekającymi jakąś formą mazi. Nigdy
nie miałam z
nimi wiele do czynienia. Kiedy marzyłam o Renee dającej mi brata, zawsze wyobrażałam go
sobie
starszego. Kogoś, kto by zaopiekował się mną, nie odwrotnie.
To dziecko, dziecko Edwarda, to zupełnie inna historia.
Pragnęłam go tak, jak pragnęłam powietrza, by oddychać. Nie był to wybór – ale konieczność.
Może miałam po prostu zupełnie beznadziejną wyobraźnię. Może dlatego też nie byłam w
stanie
wyobrazić sobie, że spodoba mi się małżeństwo, zanim je zawarłam – nie byłam w stanie
wyobrazić sobie,
że chciałabym dziecko, nim jedno było już w drodze…
Kiedy położyłam dłoń na brzuchu, czekając na następne kopnięcie, łzy znowu popłynęły po
moich
policzkach.
- Bello?
Odwróciłam się, zaniepokojona dziwną nutą w jego głosie. Był zbyt zimny, zbyt ostrożny. Jego
twarz
pasowała do głosu – pusta, surowa.
- Bello! – przeciął pokój w okamgnieniu i położył dłonie na mojej twarzy. – Boli cię?
- Nie, nie…
Przyciągnął mnie do piersi.
– Nie bój się. Będziemy w domu za 16 godzin. Będzie dobrze. Carlisle będzie gotowy, kiedy
tam
dotrzemy. Zajmiemy się tym, będziesz zdrowa, będziesz zdrowa.
- ‘Zajmiemy się tym’? Co masz na myśli?
Pochylił się i spojrzał mi w oczy.
– Wydostaniemy tę rzecz, zanim skrzywdzi jakąkolwiek część ciebie. Nie bój się. Nie pozwolę
temu cię
skrzywdzić.
- Tej ‘rzeczy’? – wydyszałam.
Nagle odwrócił ode mnie wzrok, patrząc na frontowe drzwi.
– Cholera! Zapomniałem, że dziś oczekujemy Gustavo. Pozbędę się go i zaraz wrócę. –
wyskoczył z
pokoju.
Chwyciłam ladę jako wsparcie. Trzęsły mi się kolana.
Edward właśnie nazwał mojego małego kopacza ‘rzeczą’. Powiedział, że Carlisle się go
pozbędzie.
- Nie – wyszeptałam.
Wcześniej źle to zrozumiałam. W ogóle nie troszczył się o dziecko. Chciał je skrzywdzić. Piękny
obraz w
mojej głowie gwałtownie stał się inny, zmienił w coś ciemnego. Moje śliczne dziecko płacze,
moje słabe
ramiona nie są dość silne, by je ochronić…
Co powinnam zrobić? Czy będą w stanie ich przekonać? Co jeśli nie? Czy to wyjaśnia dziwne
milczenie
Alice w telefonie? Czy właśnie to widziała? Edward i Carlisle zabijający to blade, doskonałe
dziecko
zanim będzie mogło zakosztować życia?
- Nie – wyszeptałam znowu, tym razem silniejszym głosem. Tak nie może być. Nie pozwolę na
to.
Usłyszałam Edwarda po raz kolejny mówiącego po portugalsku. Po raz kolejny kłócącego się.
Jego głos
się przybliżył, usłyszałam jak wzdycha w irytacji. Wtedy dobiegł mnie inny głos, cichy i
nieśmiały.
Kobiecy głos.
Wszedł przed nią do kuchni i podszedł prosto do mnie. Starł łzy z moich policzków i wymruczał
mi do
ucha, przez cienką, twardą linię ust.
- Nalega by zostawić jedzenie, które przyniosła, zrobiła dla nas kolację. – Gdyby nie byłby tak
spięty i
zły, jestem pewna, że wywróciłby oczami. – To wymówka, chce się upewnić, że jeszcze cię nie
zabiłem. –
gdy kończył mówić jego głos był lodowaty.
Kaure zbliżała się do nas nerwowo, małymi kroczkami, z nakrytym talerzem w dłoniach.
Bardzo
chciałabym znać portugalski, albo żeby przynajmniej mój hiszpański nie był tak szczątkowy.
Mogłabym
wtedy spróbować podziękować tej kobiecie, która ośmieliła się zdenerwować wampira, by
sprawdzić, czy
ze mną wszystko w porządku.
Jej oczy krążyły pomiędzy nami. Widziałam, jak bada kolor mojej twarzy, wilgoć w moich
oczach.
Mamrocząc coś, czego nie rozumiałam położyła talerz na ladzie.
Edward coś do niej krzyknął; nigdy wcześniej nie słyszałam by był tak nieuprzejmy. Odwróciła
się, by
odejść, a jej długa wirująca spódnica tchnęła zapach jedzenia prosto w moją twarz. Był
intensywny –
cebula i ryba. Zatkałam usta dłonią i popędziłam do zlewu. Poczułam dłoń Edwarda na moim
czole, a
poprzez ryk w uszach dobiegł mnie kojący szept. Jego ręce zniknęły na sekundę i usłyszałam,
jak
lodówka zamyka się z hukiem. Na szczęście zapach zniknął wraz z odgłosem, a dłonie Edwarda
chłodziły
znów moje wilgotne czoło. Szybko poczułam się lepiej.
Wypłukałam usta pod kranem, kiedy on pieścił bok mojej twarzy.
Poczułam niepewne, drobne kopnięcie w łonie.
- Wszystko dobrze. Wszystko jest z nami w porządku.- Skierowałam moje myśli ku wypukłości.
Edward obrócił mnie, ciągnąc w ramiona. Oparłam głowę na jego ramieniu. Moje ręce
instynktownie
owinęły się wokół brzucha.
Usłyszałam ciche westchnienie i spojrzałam w górę.
Kobieta wciąż tam była, wahając się w przejściu z do połowy wyciągniętymi rękami, jakby
zastanawiała
się, jak pomóc. Zatrzymała wzrok na moich rękach, wybałuszyła oczy w zdumieniu. Usta miała
szeroko
otwarte.
Potem Edward także westchnął i nagle odwrócił się tak, by stanąć z nią twarzą w twarz,
popychając
mnie delikatnie za siebie. Jego ramię owinęło się wokół mojego tułowia, jakby mnie
powstrzymywał.
Nagle Kaure zaczęła na niego krzyczeć – głośno, z wściekłością, jej niezrozumiałe słowa
przelatywały
przez pokój niczym noże. Uniosła swoją drobną pięść i postąpiła dwa kroki do przodu,
potrząsając nią.
Pomimo nagłego wybuchu złości łatwo było dostrzec przerażenie w jej oczach.
Edward także zrobił krok w jej stronę. Kurczowo ścisnęłam jego ramię zaniepokojona o
kobietę, ale
kiedy przerwał jej tyradę zaskoczył mnie jego głos, szczególnie biorąc pod uwagę to jak bardzo
był na
nią zły, kiedy jeszcze na niego nie wrzeszczała. Był teraz cichy; bronił się. Nie tylko to było
dziwne –
dźwięk jego głosu także był inny, bardziej gardłowy, z opadającą intonacją. Wątpię, by znów
mówił po
portugalsku.
Przez chwilę kobieta wpatrywała się w niego w zdumieniu, a potem jej oczy zwęziły się, kiedy
wykrzyczała długie pytanie w tym samym, obco brzmiącym języku.
Patrzyłam jak jego twarz staje się smutna i poważna, potem skinął głową. Cofnęła się o krok i
przeżegnała.
Wyszedł jej naprzeciw, wskazując na mnie ręką, a potem oparł swoją dłoń na moim policzku.
Ponownie odpowiedziała gniewnie, oskarżycielsko machając ręką w jego kierunku, zaczęła
zaciekle
gestykulować. Kiedy skończyła, on znów bronił się tym cichym, natarczywym głosem.
Wyraz jej twarzy zmienił się – gdy mówił, wpatrywała się w niego z wyrazem wątpliwego
zrozumienia,
wielokrotnie zatrzymując wzrok na mojej zdezorientowanej twarzy. Przestał mówić, a ona
wyglądała,
jakby coś rozważała. Spojrzała za siebie i do przodu, między nas dwoje, i wtedy, wydawało się,
że
nieświadomie, postąpiła krok naprzód.
Wykonała gest rękami, nakreślając nimi kształt balonu wystającego z jej brzucha. Zaczęłam
rozumieć -
czy jej legendy o drapieżnych krwiopijcach zakładają takie coś? Czy może mieć pojęcie, co we
mnie
rośnie?
Postąpiła kilka kroków do przodu, tym razem celowo, i zadała kilka krótkich pytań, na które
żywo
odpowiedział. Wtedy to on spytał – zadał jedno krótkie pytanie. Westchnęła, potem powoli
pokręciła
głową. Kiedy odezwał się ponownie, jego głos był tak przepełniony cierpieniem, że spojrzałam
na niegowstrząśnięta. Jego twarz była naznaczona bólem.W odpowiedzi powoli podeszła do
przodu, aż była wystarczająco blisko, by położyć swoją małą dłoń nawierzchu mojej, na moim
brzuchu. Powiedziała jedno słowo po portugalsku.- Morte*. – westchnęła cicho. Następnie
odwróciła się, jej ramiona pochyliły się, jakby rozmowapostarzała ją i opuściła pokój.Znałam
hiszpański wystarczająco, by to zrozumieć.
Edward znowu zamarł, patrząc za nią z udręczonym wyrazem twarzy. Jakiś czas potem
usłyszałam
warkot silnika łodzi, który powoli cichł w oddali.
Edward nie poruszył się, dopóki nie zaczęłam iść do łazienki. Wtedy złapał dłonią moje ramię.
- Dokąd idziesz? – Jego głos był szeptem bólu.
- Umyć jeszcze raz zęby.
- Nie martw się tym, co powiedziała. To nic innego jak legendy, stare kłamstwa wymyślone dla
rozrywki.
- Nic nie zrozumiałam – powiedziałam mu, chociaż nie była to do końca prawda. Jakbym
mogła
zlekceważyć coś, tylko dlatego, że jest legendą. Moje życie było otoczone legendami z każdej
strony.
Wszystkie były prawdziwe.
- Spakowałem twoją szczoteczkę. Przyniosę ci ja. – Wszedł przede mną do sypialni.
- Wyjeżdżamy niedługo? – krzyknęłam za nim.
- Jak tylko będziesz gotowa.
Czekał, by z powrotem spakować szczoteczkę krocząc w milczeniu przez łazienkę. Wręczyłam
mu ją
kiedy skończyłam.
* Morte – po portugalsku oznacza „śmierć”. (przyp. tłum.)
- Zaniosę torby do łodzi.
- Edward…?
Odwrócił się.
- Tak?
Westchnęłam, gorączkowo myśląc nad sposobem, by zostać na parę sekund sama.
- Czy mógłbyś… Zapakować trochę jedzenia? Wiesz, w razie gdybym znów zgłodniała.
- Oczywiście – powiedział, jego oczy nagle złagodniały. – Nie martw się niczym. Dostaniemy
się do
Carlisle’a za kilka godzin, naprawdę. To wszystko wkrótce się skończy.
Skinęłam głową, nie ufając swojemu głosowi.
Odwrócił się i wyszedł z pokoju, trzymając wielkie walizki.
Pomknęłam, by porwać telefon, który zostawił na ladzie. Bardzo do niego nie pasowało
zapominanie
czegokolwiek – nie pamiętać o przyjeździe Gustavo, zostawić tu komórkę. Był tak
zdenerwowany, że
ledwie był sobą.
Otworzyłam ją i przewinęłam zapamiętane numery. Cieszyłam się, że wyłączył głos, bałam się,
że mógłby
mnie złapać. Czy jest teraz na łodzi? A może już wrócił? Czy usłyszy mnie z kuchni, jeśli będę
szeptała?
Znalazłam numer, którego szukałam, jedyny, którego jeszcze nigdy w życiu nie wybierałam.
Nacisnęłam
klawisz „wyślij” i zacisnęłam kciuki.
- Słucham? – odparł głos brzmiący niczym złoty wietrzyk.
- Rosalie? – wyszeptałam – Tu Bella. Proszę. Musisz mi pomóc.
Sam zaczął ustawiać pozostałych w formacji, podczas gdy ja wciąż leżałem na ziemi. Embry i
Quil byli
przy mnie, czekając aż odzyskam siły i wezmę na siebie ciężar walki.
Czułem to pragnienie, tę potrzebę wstania i poprowadzenia ich. Presja rosła, a ja niepotrzebnie
ją
tłumiłem, kuląc się w miejscu, gdzie leżałem.
Embry cicho zaskomlał do mojego ucha. Nie chciał pomyśleć żadnych słów, w obawie, że znów
zwróci
uwagę Sama na mnie. Poczułem jego bezgłośną prośbę o powstanie, o przejście nad tym do
porządku
rzeczy i pogodzenie się z sytuacją.
W sforze panował strach, nie tyle w pojedynczych jednostkach, co w całości. Nie mogliśmy
sobie
wyobrażać, że wszyscy przetrwamy dzisiejszy wieczór. Których z braci stracimy? Które umysły
opuszczą nas na zawsze? Czyje zrozpaczone rodziny będziemy pocieszać następnego ranka?
Mój umysł zaczął współpracować z ich, myśleć jednomyślnie, gdy tak zmagaliśmy z tymi
obawami.
Automatycznie podniosłem się z ziemi i strząsnąłem moją sierść.
Embry i Quil odetchnęli z ulgą. Quil dotknął swoim nosem mojego boku.
Ich głowy wypełnione były naszym zadaniem, naszą misją. Przypomnieliśmy sobie wspólnie
noc, kiedy
razem z Cullenami ćwiczyliśmy przed walką z nowonarodzonymi. Emmett Cullen był
najsilniejszy, ale to
Jasper będzie większym problemem. Poruszał się jak błyskawica – moc i prędkość, i śmierć
złączyły się
w jedno. Ile to wieków doświadczenia miał za sobą? Wystarczająco dużo, by pozostali
Cullenowie szukali
u niego przywództwa.
Wezmę środek, jeśli chcesz bok, zaoferował Quil. W jego mózgu było więcej podekscytowania
niż u
innych. Gdy Quil chłonął instrukcje Jaspera tamtej nocy, nie mogąc się doczekać, by
wypróbować swoje
umiejętności na wampirach. Dla niego był to konkurs. Nawet ze świadomością, że jego życie
było stawką,
wciąż widział to w ten sposób. Paul też był taki. I dzieciaki, które nigdy dotąd nie walczyły w
bitwie,
Collin i Brady. Seth prawdopodobnie zachowywałby się tak samo, gdyby przeciwnicy nie byli
jego
przyjaciółmi.
Jake?, ponaglił mnie Quil. Jak chcesz zacząć?
Potrząsnąłem głową. Nie mogłem się skoncentrować - presja wypełniania rozkazów była jak
sznureczki
marionetki, przyczepione do każdego z moich mięśni. Jedna stopa w przód, teraz druga.
Seth wlókł się za Collinem i Bradym – to Leah była na czele. Zignorowała go podczas
obmyślania planu z
innymi i widziałem, że najchętniej nie angażowałaby go do walki. W jej uczuciach wobec
młodszego brata
tkwiło coś matczynego. Chciała, żeby Sam odesłał go do domu. Seth nie dostrzegł wątpliwości
Leah. Też
był przyczepiony do sznurków marionetki.
Może gdybyś przestał się powstrzymywać... wyszeptał Embry.
Po prostu skup się na naszym zadaniu. Najwięksi. Możemy ich zdjąć. Mamy ich w garści!, Quil
podnosił
się na duchu, jak w przemowie trenera do zawodników przed ważnym meczem.
Widziałem, jak łatwo byłoby nie myśleć o niczym innym, prócz mojej części walki. Nietrudno
było
wyobrazić sobie atakowanie Jaspera i Emmetta. Już wcześniej byliśmy tego bliscy. Przez długi
czas
myślałem o nich jak o wrogach. Teraz też mogłem tak zrobić.
Musiałem tylko zapomnieć, że chronili to samo, co i ja bym chronił. Musiałem zapomnieć o
przyczynie,
przez którą być może chciałem, żeby zwyciężyli...
Jake, ostrzegł mnie Embry. Skup się na walce.
Moje stopy poruszyły się flegmatycznie, wbrew sznurkom, które nimi sterowały.
Nie ma się czego bać, znów wyszeptał Embry.
Miał rację. I tak skończę robiąc to, czego chciał Sam, jeśli tylko będzie naciskał. A będzie.
Oczywiście,
że będzie.
Przyczyna autorytetu, jakim był darzony przywódca, była słuszna. Nawet sfora tak silna, jak
nasza,
byłaby niczym bez lidera. Jeśli chcieliśmy być skuteczni, musieliśmy poruszać się razem i
myśleć razem.
A to wymagało od ciała używania głowy.
A co, jeśli Sam tym razem był w błędzie? Nikt nie mógł nic zrobić. Nikt nie mógł podważyć
jego decyzji.
Z jednym wyjątkiem.
I oto pojawiła się myśl, której nigdy, przenigdy nie chciałem do siebie dopuścić. Ale teraz, z
nogami, do
których przymocowane były sznurki, pomyślałem o tym wyjątku z ulgą – a nawet z czymś
więcej - z
radością.
Nikt nie mógł podważyć decyzji przywódcy – z wyjątkiem mnie.
Na nic nie zasłużyłem. Ale wewnątrz mnie były zrodzone rzeczy, z których nigdy nie
skorzystałem.
Nigdy nie chciałem przewodzić sforze. Teraz też nie. Nie chciałem odpowiedzialności za te losy,
spoczywające na moich barkach. Nigdy nie byłbym w tym tak dobry, jak Sam.
Ale dziś wieczorem był w błędzie.
A ja nie urodziłem się po to, by padać przed nim na kolana.
Więzy opadły ze mnie, gdy przypomniałem sobie o moim prawie urodzenia.
Czułem, jak to zbiera się we mnie, zarówno wolność, jak i dziwna, pusta moc. Pusta, ponieważ
siła
przywódcy pochodziła od sfory, a ja nie miałem sfory. Przez moment przygniotła mnie
samotność.
Nie należałem już do watahy.
Ale byłem wyprostowany i silny, gdy szedłem w stronę Sama, układającego plan z Paulem oraz
Jaredem.
Odwrócił się, gdy usłyszał, że przybyłem, a jego czarne oczy zwęziły się.
Nie, powtórzyłem mu.
Zrozumiał to we właściwy sposób, usłyszał wybór, jakiego dokonałem głosem przywódcy w
moich myślach.
Odskoczył do tyłu na pół kroku z okrzykiem szoku.
Jacob! Coś ty narobił?
Nie będę się ciebie słuchał, Sam. Nie w tak niesłusznej sprawie.
Gapił się na mnie zaskoczony. Wybrałbyś... wybrałbyś wrogów zamiast swojej rodziny?
Oni nie są..., pokręciłem głową, odchrząkując. Oni nie są naszymi wrogami. Nigdy nimi nie
byli. Dopóki
poważnie nie zastanowiłem się nad ich zniszczeniem, dopóki tego nie przemyślałem, nie
rozumiałem tego.
Tu nie chodzi o nich, warknął na mnie. Chodzi o Bellę. Nigdy nie była ci przeznaczona, nigdy
cię nie
wybrała, a ty uparcie niszczysz sobie dla niej życie!
To były ostre, ale prawdziwe słowa. Zaczerpnąłem duży haust powietrza, wdychając je do
środka.
Może masz rację. Ale, Samie, przez nią zniszczysz sforę. Bez względu na to, ilu z nich przetrwa
dzisiejszą noc, na zawsze już będą splamieni morderstwem.
Musimy bronić naszych rodzin!
Wiem, co postanowiłeś, Sam. Ale za mnie nie decydujesz, już nie.
Jacob... Nie możesz się odwrócić od plemienia.
Słyszałem podwójne echo komendy przywódcy, ale tym razem było bez znaczenia. Już mnie
nie
dotyczyło. Zacisnął szczęki, próbując zmusić mnie do udzielenia odpowiedzi na jego słowa.
Patrzyłem w jego rozwścieczone oczy. - Syn Ephraima Blacka nie urodził się po to, by słuchać
syna
Leviego Uleya.
W takim razie to koniec, Jacobie Black? Jego włosy stanęły dęba, a z pyska wyszczerzył zęby.
Paul oraz
Jared warknęli i zjeżyli się u boków Sama. Nawet, jeśli mnie pokonasz, sfora nigdy cię już nie
posłucha!
Teraz to ja cofnąłem się do tyłu, z pełnym zdumienia skomleniem wyrywającym mi się z
gardła.
Pokonać cię? Nie mam zamiaru cię pokonywać, Sam.
Jaki masz zatem plan? Nie będę patrzył z boku, jak chronisz ten wampirzy skrzek kosztem
plemienia.
Nie każę ci trzymać się na uboczu.
Jeśli rozkażesz im, aby podążyli za tobą...
Nigdy nikomu nie odbiorę jego własnej woli.
Jego ogon poruszył się tam i z powrotem, kiedy cofnął się, słysząc oskarżenie w moim głosie.
Potem
zrobił krok do przodu, tak, że staliśmy, stykając się łapami, jego odsłonięte zęby znajdowały
się kilka
centymetrów od moich. Dopiero w tym momencie zauważyłem, iż byłem już od niego wyższy .
Nie może być więcej niż jeden przywódca. Grupa wybrała mnie. Rozdzielisz nas dzisiaj?
Odwrócisz się
od braci? Czy skończysz te szaleństwa i znów do nas dołączysz?, każde słowo miało w sobie
coś z
rozkazu, ale mnie to nie ruszało. Krew przywódcy niezmiennie płynęła w moich żyłach.
Zrozumiałem, dlaczego w sforze nie było nigdy więcej niż jednego samca Alfa. Moja ciało
odpowiadało na
wyzwanie. Czułem rosnący instynkt, skłaniający mnie do bronienia mojego prawa. Prymitywny
rdzeń
wilkołaka naciskał na walkę o przywództwo.
Skupiłem całą moją energię na opanowaniu tego odruchu. Nie rzucę się do bezsensownej,
wyniszczającej
walki z Samem. Wciąż był moim bratem, mimo tego, że go odrzucałem.
W tej sforze jest tylko jeden lider. Nie kwestionuję tego. Po prostu decyduję się na pójście
własną
drogą.
Czy należysz teraz do klanu wampirów, Jacobie?
Wzdrygnąłem się.
Nie wiem, Samie. Ale wiem na pewno, że to...
Cofnął się, gdy usłyszał ton przywódcy w moim głosie. Uraził go on bardziej niż mnie dotknął
uprzednio
jego. Ponieważ ja byłem urodzony, by mu przewodzić.
Stanę między wami, a Cullenami. Nie będę patrzył, jak sfora zabija niewinnych... - trudno było
użyć tego
słowa w stosunku do wampirów, ale taka była prawda. - ..ludzi. Sfora nie upadła tak nisko.
Prowadź ich
we właściwym kierunku, Samie.
Odwróciłem się do niego plecami i chór ryków rozdarł powietrze wokół mnie.
Wbijając pazury w ziemię, uciekłem od hałasu, który spowodowałem. Nie miałem dużo czasu.
Ochotę na
ściganie mnie miała co najmniej jedna Leah, ale ja miałem przewagę.
Wycie zanikało wraz ze zwiększaniem się odległości i odczułem ulgę, gdy dźwięk dalej
rozdzierał ciszę
nocy. Jeszcze mnie nie gonili.
Musiałem ostrzec Cullenów, nim sfora zbierze się do kupy i mnie powstrzyma. Jeśli Cullenowie
będą
przygotowani, być może zmusi to Sama do przemyślenia sprawy raz jeszcze, zanim będzie za
późno.
Rzuciłem się w kierunku białego domu, którego wciąż nienawidziłem, zostawiając za sobą
własny. Mój
dom już do mnie nie należał. Odwróciłem się od niego.
Dzisiejszy dzień zaczął się jak każdy inny. Powrót do domu z patrolu o deszczowym wschodzie
słońca,
śniadanie z Rachel i Billym, kiepskie programy w telewizji, sprzeczki z Paulem… Jak to
wszystko mogło
się tak całkowicie zmienić, tak nierzeczywiście? Jak to wszystko mogło się posypać i
pogmatwać tak, że
byłem teraz całkiem sam, ja, przywódca niechętny przewodzeniu, odcięty od braci,
wybierający zamiast
nich wampiry?
Dźwięk, którego się obawiałem, przerwał moje chaotyczne rozmyślania… Był to miękki odgłos
dużych łap,
uderzających o ziemię, goniących mnie. Rzuciłem się do przodu, mknąc jak rakieta przez
czarny las.
Wystarczyło tylko zbliżyć się na tyle, by Edward mógł usłyszeć ostrzeżenie w mojej głowie.
Sama Leah
nie byłaby w stanie mnie powstrzymać.
I wtedy uchwyciłem nastrój myśli z tyłu. Nie złość, lecz entuzjazm. Nie pogoń, lecz...
podążanie.
Zgubiłem rytm biegu. Zataczałem się przez dwa kroki, zanim na nowo go wyrównałem.
Czekaj. Nie mam tak długich nóg jak ty.
SETH! Co ty sobie wyobrażasz? DO DOMU!
Nie odpowiedział, ale mogłem wyczuć jego podekscytowanie, gdy podążał tuż za mną. Mogłem
wejrzeć do
jego wnętrza, a on mógł wejrzeć do mojego. Nocne otoczenie było dla mnie posępne, pełne
rozpaczy. Dla
niego - było obiecujące.
Nie zauważyłem, żebym zwalniał, lecz nagle on znalazł się z boku, biegnąc przy mnie.
Nie żartuję, Seth! To nie jest miejsce dla ciebie. Wynoś się stąd.
Wilk o brązowej sierści prychnął.
Trzymam twoją stronę, Jacob. Uważam, że masz rację. I nie będę słuchał Sama, gdy...
Och, właśnie, że będziesz, do diabła, słuchał Sama! Zabieraj swój futrzany tyłek do La Push i
rób, co ci
Sam każe!
Nie.
Idź, Seth!
Czy to rozkaz, Jacob?
Jego pytanie mnie zaskoczyło. Poślizgnąłem się i zatrzymałem. Moje pazury wyżłobiły bruzdy
w błocie.
Nikomu nic nie rozkazuję. Mówię ci po prostu to, co sam już wiesz.
Przysiadł na tylnych łapach obok mnie. Powiem ci, co wiem… Wiem, że jest okropnie cicho. Nie
zauważyłeś?
Mrugnąłem. Mój ogon świsnął nerwowo, gdy zdałem sobie sprawę, co Seth krył za tymi
słowami. Nie było
cicho. Wycie wciąż wypełniało powietrze, daleko na zachodzie.
Nie przemienili się – powiedział Seth.
Wiedziałem. Sfora miała teraz czerwony alarm. Będą używać połączenia między umysłami,
żeby wyraźnie
widzieć na wszystkie strony. Ale ja nie mogłem usłyszeć co myśleli. Słyszałem tylko Setha.
Nikogo
więcej.
Wygląda na to, że rozdzielone sfory nie mają połączenia. Ha. Pewnie nasi ojcowie nie mieli
okazji, by się
o tym przekonać. Bo wcześniej nie było powodu do rozdzielenia sfory. Nigdy nie było
wystarczająco
dużo wilków do utworzenia aż dwóch. Wow. Jest naprawdę cicho. Trochę upiornie. Ale i całkiem
przyjemnie, nie sądzisz? Założę się, że było łatwiej, ot tak, Ephraimowi i Quilowi i Leviemu.
Leviemu. Z
trzema nie ma takiego majdanu. Albo z dwoma.
Zamknij się, Seth.
Tak, kapitanie.
Przestań! Nie ma dwóch sfor. Jest SFORA i jestem sobie ja. Wszystko. Więc teraz możesz iść
do
domu.
Skoro nie ma dwóch sfor, jakim cudem my słyszymy się nawzajem, ale nie resztę? Myślę, że
gdy
odwróciłeś się od Sama, to było całkiem podniosłe wydarzenie. Zmiana. A kiedy za tobą
podążyłem, to
też było podniosłe.
Dotarłeś do puenty, przyznałem. Ale wszystko da się odkręcić.
Wstał i ruszył kłusem na wschód. Nie mamy teraz czasu, żeby się o to kłócić. Powinniśmy się
ruszyć,
zanim Sam...
W tym wypadku miał rację. Nie było czasu, żeby się spierać. Zerwałem się do biegu, nawet nie
zmuszając się do tego zbyt mocno. Seth deptał mi po piętach, utrzymując się na tradycyjnej
pozycji -
po mojej prawej stronie.
Mogę pobiec gdzie indziej, pomyślał, z lekko pochylonym ku ziemi nosem. Nie pobiegłem za
tobą dlatego,
że szukałem pocieszenia.
Biegnij, gdzie sobie chcesz. Dla mnie to bez różnicy.
Nie słyszeliśmy pogoni, ale obaj przyspieszyliśmy odrobinę w tym samym czasie. Byłem teraz
zmartwiony. Skoro nie mogłem zanurzyć się w umysłach sfory, wszystko stawało się
trudniejsze. Nie
będę miał ani trochę wcześniejszego uprzedzenia o ataku niż Cullenowie.
Będziemy patrolować, zasugerował Seth.
A co, jeśli sfora nas wyzwie na pojedynek?, moje oczy zwęziły się. Zaatakujemy naszych
braci? Twoją
siostrę?
Nie... Wyślemy ostrzeżenie i pryśniemy.
Dobra odpowiedź. A potem co? Nie sądzę, żeby…
Wiem, zgodził się. Mówił mniej pewnie niż wcześniej. Też nie sądzę, żebym mógł z nimi
walczyć. Ale oni
wcale nie będą bardziej zachwyceni tym pomysłem niż my. To może wystarczyć, żeby ich
powstrzymać.
Plus, jest ich teraz tylko ośmioro.
Przestań być taki... - zajęło mi minutę wyszukanie dobrego słowa. - ...optymistycznie
nastawiony. To
działa mi na nerwy.
Spoko. Chcesz, żebym był fatalistyczny i ponury, czy mam się zwyczajnie zamknąć?
Zwyczajnie się zamknij.
Da się zrobić.
Poważnie? Bo nie zanosi się na to.
W końcu był cicho.
A potem znaleźliśmy się na drodze i w lesie otaczającym dom Cullenów. Czy Edward już mógł
nasusłyszeć?Możemy powinniśmy myśleć coś w stylu „Przybywamy w pokoju”.No to
dalej.Edward? , wywołał imię na próbę. Edwardzie, jesteś tam? Okej, teraz czuję się trochę
głupio.I tak brzmisz.
Myślisz, że nas słyszy?
Zostało nam do pokonania mniej niż mila. Myślę, że tak. Hej, Edward. Jeśli mnie słyszysz…
zwołaj
rodzinkę. Masz problem.
Mamy problem, poprawił mnie Seth.
Wtedy przebiliśmy się przez ścianę drzew i wypadliśmy na wielki trawnik. Dom był ciemny, ale
nie pusty.
Edward stał na werandzie, pomiędzy Emmettem a Jasperem. W jasnym świetle byli
śnieżnobiali.
- Jacob? Seth? Co się dzieje?
Zwolniłem i cofnąłem się o parę kroków. Z tym nosem smród był tak ostry, że wydawał się
mnie palić.
Seth zaskomlał cicho, z wahaniem, a potem upadł za moimi plecami.
Żeby odpowiedzieć na pytanie Edwarda, pozwoliłem moim myślom przebiec konfrontację z
Samem,
zaczynając od końca. Seth myślał ze mną, uzupełniając luki, pokazując scenę z innego punktu
widzenia.
Zatrzymaliśmy się, gdy dotarliśmy do części o „odrazie”, ponieważ Edward wściekle zasyczał i
zeskoczył
z werandy.
- Chcą zabić Bellę? – zawarczał bezbarwnym głosem.
Emmett i Jasper, nie mając okazji do usłyszenia pierwszej części rozmowy, wzięli jego pytanie
za
stwierdzenie. W mgnieniu oka znaleźli się tuż za nim, z odsłoniętymi zębami przysuwając się
do nas.
Hej, wy, pomyślał Seth, cofając się.
- Em, Jazz, nie oni! Inni. Nadchodzi sfora.
Emmett i Jasper wycofali się na piętach. Emmett zwrócił się do Edwarda, podczas gdy Jasper
wciąż
miał na nas oko.
- W czym tkwi ich problem? – zapytał Emmett.
- W tym, co i mój – wysyczał Edward. – Ale oni mają swój własny plan. Zbierzcie resztę.
Zawołajcie
Carlisle’a! On i Esme muszą tu wrócić natychmiast!
Zaskomlałem zaniepokojony. Jednak byli rozdzieleni.
- Nie są daleko – powiedział Edward tym samym martwym głosem, co wcześniej.
Idę rzucić okiem na zachodnią granicę, oznajmił Seth.
- Czy będziesz w niebezpieczeństwie? – zapytał Edward.
Wymieniliśmy z Sethem spojrzenia.
Nie sądzę, pomyśleliśmy razem. Ale potem dodałem: Może też powinienem pójść. Na wszelki
wypadek…
Mniej prawdopodobne, że to mnie wyzwą na pojedynek, zauważył Seth. Dla nich jestem tylko
dzieciakiem.
Dla mnie też jesteś tylko dzieciakiem, dzieciaku.
Spadam stąd. Ty musisz działać z Cullenami.
Odwrócił się i dał nura w ciemności. Nie chciałem rządzić Sethem, więc pozwoliłem mu iść.
Staliśmy z Edwardem twarzą w twarz na ciemnej łące. Słyszałem, jak Emmett mamrotał coś
do swojego
telefonu. Jasper przyglądał się miejscu, gdzie Seth zniknął pośród drzew. Na werandzie
pojawiła się
Alice i po długim spoglądaniu na mnie zaniepokojonymi oczami, przemknęła, by znaleźć się u
boku
Jaspera. Zgadłem, że Rosalie była w środku z Bellą. Wciąż jej strzegąc… przed niewłaściwym
niebezpieczeństwem.
- To nie pierwszy raz, gdy jestem ci winien podziękowania, Jacobie – wyszeptał Edward. –
Nigdy bym cię
o to nie poprosił.
Pomyślałem, o co poprosił mnie dziś wcześniej. Kiedy chodziło o Bellę, nie było granicy, której
by nie
przekroczył. – Taa, poprosiłbyś.
Pomyślał nad tym i przytaknął. – Przypuszczam, że masz rację.
Westchnąłem ciężko. – Cóż, to nie pierwszy raz, gdy nie zrobiłem tego dla ciebie.
- Racja – wymruczał.
Przepraszam, że nic dziś nie wskórałem. Mówiłem, że nie posłucha.
- Wiem. Tak naprawdę nigdy nie sądziłem, że mogłaby. Ale...
Musiałeś spróbować. Łapię to. Lepiej z nią?
Jego głos i oczy wypełniły się pustką. – Gorzej – wyszeptał.
Nie chciałem, by to słowo dotarło do mojej świadomości. Byłem wdzięczny, gdy odezwała się
Alice.
- Jacob, czy masz coś przeciwko zmianie sposobu prowadzenia rozmowy? – zapytała Alice. –
Chcę
wiedzieć, co się dzieje.
Potrząsnąłem głową, a w tym samym czasie Edward odpowiedział.
- Musi pozostać w kontakcie z Sethem.
- Cóż, w takim razie czy ty byłbyś tak uprzejmy i wyjaśnił mi, o co chodzi?
Tłumaczył z wyższością, w wypranych z emocji zdaniach. – Sfora uważa, że Bella stała się
problemem.
Widzą w niej potencjalne niebezpieczeństwo, ze strony... tego, co w sobie nosi. Uważają za
swój
obowiązek usunięcie zagrożenia. Jacob i Seth odłączyli się od sfory, aby nas ostrzec. Tamci
planują
zaatakować dziś wieczorem.
Alice syknęła, odsuwając się ode mnie. Emmett i Jasper wymienili spojrzenia, a potem ich oczy
powędrowały między drzewa.
Nie ma tam nikogo, zameldował Seth. Cisza na froncie zachodnim.
Mogą krążyć w kółko.
Zatoczę więc okrąg.
- Carlisle i Esme już jadą – powiedział Emmett. – Będą za góra 20 minut.
- Powinniśmy przybrać pozycję obronną – powiedział Jasper.
Edward skinął głową – Chodźmy do środka.
Przebiegnę się po granicach z Sethem. Jeśli oddalę się za bardzo, żebyś mógł usłyszeć moje
myśli,
nasłuchuj mojego wycia.
- Będę.
Wycofali się do domu, strzelając oczami na wszystkie strony. Zanim byli w środku, odwróciłem
się i
pobiegłem na zachód.
Wciąż niewiele znajduję, powiedział mi Seth.
Wezmę połowę okrążenia. Ruszaj się... Nie chcemy, żeby prześlizgnęli się obok nas.
Seth skoczył do przodu w nagłym przypływie prędkości.
Biegliśmy w ciszy, mijały minuty. Słuchałem odgłosów wokół niego, podwójnie sprawdzając
jego osąd.
Hej... coś szybko nadbiega! ostrzegł mnie po 15 minutach ciszy.
Na mojej drodze.
Zostań na swojej pozycji... Nie sądzę, by to była sfora. Brzmi inaczej.
Seth...
Ale on złapał zapach przyniesiony przez bryzę i przeczytałem w jego umyśle...
Wampir. Założę się, że to Carlisle.
Seth, cofnij się. To może być ktoś inny.
Nie, to oni. Poznaję zapach. Czekaj, przemienię się, żeby im wyjaśnić.
Seth, nie sądzę…
Ale już go nie było.
Niespokojnie pognałem wzdłuż zachodniej granicy. Czy nie byłoby wspaniale, gdybym mógł
należycie
zająć się Sethem, chociaż przez jeden wieczór? Co jeśli coś mu się stanie, kiedy będzie pod
moją
opieką? Leah rozdarłaby mnie na strzępy.
Dzieciak przynajmniej załatwił to szybko. Nie minęły 2 minuty, gdy znów poczułem go w mojej
głowie.
Ta, Carlisle i Esme. Chłopcze, zaskoczeni to oni byli nieźle moim widokiem! Pewnie już są w
środku.
Carlisle dziękuje.
Facet jest w porządku.
Taa. To jeden z powodów dla których mamy pewność, że postępujemy słusznie.
Mam nadzieję.
Czemu jesteś taki przybity, Jake? Założę się, że Sam nie przyprowadzi sfory dzisiaj wieczorem.
Nie
chce misji samobójczej.
Westchnąłem. To nie miało znaczenia, w żadnym przypadku.
Och, nie chodzi tylko o Sama, prawda?
Skręciłem pod koniec mojego patrolu. Uchwyciłem zapach Setha, gdy w końcu się pojawił. Nie
zostawialiśmy żadnych luk.
Myślisz, że Bella umrze, tak czy siak, szepnął Seth.
Tak.
Biedny Edward. Pewnie szaleje.
Dosłownie.
Imię Edwarda przyciągnęło na powierzchnię wrzącej wody inne wspomnienia. Seth odczytał je
w
zdumieniu.
I wtedy to on zawył. O człowieku! Nie ma mowy! Nie zrobiłeś tego! To ssie po całości Jacob! I
ty też o
tym wiesz! Nie mogę uwierzyć, iż powiedziałeś mu, że go zabijesz. Co jest? Musisz mu
odmówić!
Zamknij się, zamknij się, idioto! Pomyślą, że sfora nadchodzi!
Ups! wydał z siebie ciche wycie.
Obróciłem się i susami zacząłem zbliżać się w kierunku domu. Zwyczajnie trzymaj się od tego
z daleka,
Seth. A teraz zrób całe kółko.
Zawrzał ze złości ale zignorowałem go.
Fałszywy alarm, fałszywy alarm, pomyślałem, gdy byłem coraz bliżej. Przepraszam. Seth jest
młody.
Zapomina o niektórych rzeczach. Nikt nie atakuje. Fałszywy alarm.
Kiedy dotarłem na łąkę, zobaczyłem Edwarda wyglądającego przez ciemne okno. Wbiegłem,
chcąc się
upewnić, że dostał wiadomość.
Nic tam nie ma – załapałeś to?
Kiwnął głową.
Byłoby o wiele prościej, gdyby to nie była jednostronna komunikacja. Z drugiej strony, byłem
nawet
zadowolony, że nie siedziałem w jego głowie.
Obejrzał się przez ramię, w głąb domu i zobaczyłem dreszcz wstrząsający całą jego sylwetką.
Odmachnął mi ręką, bez patrzenia w moim kierunku, i znikł z pola widzenia.
Co się dzieje?
Jakbym miał otrzymać odpowiedź.
Siedziałem na łące bardzo spokojnie i nasłuchiwałem. Z tymi uszami mogłem prawie usłyszeć
miękkie
kroki Setha w lesie, oddalone o mile. Łatwo też było usłyszeć każdy dźwięk wewnątrz domu.
- To był fałszywy alarm – wyjaśniał Edward tym martwym głosem, po prostu powtarzając to,
co ja mu
powiedziałem. – Seth był zdenerwowany czymś innym i zapomniał, że czekaliśmy na sygnał.
Jest bardzo
młody.
- Miło, że berbecie pilnują fortu – mruknął niższy głos. Emmett, pomyślałem.
- Wyświadczyli nam dziś wspaniałą przysługę, Emmett. Dużym kosztem własnym.
- Taa, wiem. Jestem po prostu zazdrosny. Sam chciałbym tam być.
- Seth nie sądzi, że Sam teraz zaatakuje – powiedział Edward mechanicznie. – Nie po tym, jak
zostaliśmy uprzedzeni i nie bez dwóch brakujących członków sfory.
- Co myśli Jacob? – zapytał Carlisle.
- Nie jest tak optymistycznie nastawiony.
Nikt się nie odezwał. Zabrzmiał cicho mokry dźwięk, którego nie mogłem skojarzyć.
Usłyszałem ich
płytkie oddechy... i zdołałem oddzielić oddech Belli od innych. Był ostrzejszy, zmęczony.
Szarpał i łamał
się w nierównym rytmie. Słyszałem jej serce. Wydawało się... zbyt szybkie. Porównałem je z
moim
własnym biciem serca, ale nie byłem pewien, czy to odpowiednia miara. Przecież nie byłem
normalny.
- Nie dotykaj jej! Obudzisz ją – wyszeptała Rosalie.
Ktoś westchnął.
- Rosalie... - wymamrotał Carlisle.
- Nie zaczynaj ze mną, Carlisle. Pozwoliłyśmy ci mieć własne zdanie wcześniej, lecz to
wszystko, na co
się zgadzamy.
Wyglądało na to, że Rosalie i Bella mówiły teraz o sobie w liczbie mnogiej. Jakby utworzyły
własną,
dwuosobową sforę.
Spacerowałem spokojnie przed domem. Każde przejście niosło mnie odrobinę bliżej. Ciemne
okna były
jak telewizor w nudnej poczekalni – nie spoglądać na nie przez dłuższy czas było po prostu
niemożliwym.
Kilka minut później, kilka spacerów więcej i moja sierść dotykała ściany werandy.
Mogłem zajrzeć przez okna, zobaczyć górę ścian i sufit oraz zgaszony żyrandol, który tam
wisiał. Byłem
wystarczająco wysoki i jedyne, co musiałem zrobić, to odrobinę wyprostować szyję… i może
położyć
jedną łapę na krawędzi werandy…
Zajrzałem do dużego, przestronnego pokoju frontowego, spodziewając się, że zobaczę coś
bardzo
podobnego do dzisiejszej popołudniowej sceny. Ale wszystko zmieniło się tak bardzo, że na
początku się
pogubiłem. Przez sekundę myślałem, że pomyliłem pokoje.
Nie było szklanej ściany – wyglądała teraz jak metalowa. I meble były porozsuwane na boki, z
Bellą
skuloną dziwnie na wąskim łóżku pośrodku otwartej przestrzeni. Nie było to normalne łóżko,
ale z
poręczami, jak w szpitalu. I tak jak w szpitalu, były monitory podłączone do jej ciała, rurki
wciśnięte w
jej skórę. Światełka na ekranach błyskały bezgłośnie. Kapiący odgłos pochodził z kroplówki
połączonej z
jej ramieniem, niosącej jakiś zawiesisty, biały, nieprzejrzysty płyn.
Zadławiła się w swoim niespokojnym śnie, a oboje – Edward i Rosalie - przysunęli się do niej.
Jej ciało
drgnęło i zakwiliła. Rosalie dotknęła ręką czoła Belli. Ciało Edwarda zesztywniało – był
odwrócony plecami
do mnie, ale pewnie wyraz jego twarzy wiele mówił, bo Emmett wepchnął się między nich, nim
zdążyłem
mrugnąć. Podniesionymi rękami powstrzymał Edwarda.
- Nie dziś, Edwardzie. Mamy inne zmartwienia na głowie.
Edward odwrócił się od nich i znów był tym płonącym na stosie człowiekiem. Jego oczy na
moment
napotkały moje i wtedy spadłem do tyłu na cztery łapy. Wbiegłem z powrotem do ciemnego
lasu, aby
spotkać się z Sethem, uciekając od tego, co było za mną.
Gorzej. Tak, było z nią gorzej.
Carlisle i Rosalie stali na szczycie schodów. Mogłem usłyszeć jak debatowali czy wypadałoby to
było
dobre rozwiązanie. Byłem zdziwiony, wszyscy mieszkańcy tego domu pozostawali przy niej.
Lodówka
pełna krwi- jest. Co jeszcze? Pokój tortur czy miejsce ukrycia trumien? Edward stał, trzymając
rękę
Belli. Jego twarz znów była martwa. Nie wyglądał na kogoś, kto mógłby wykrzesać w sobie
energię na
posiadanie choćby najmniejszej iskierki nadziei. Uporczywie wpatrywał się w resztę rodziny.
Wyglądało,
jakby z nimi rozmawiał. To było ciężkie do oglądania. Wiedziałem, jakie to było ciężkie do
oglądania
przez cały czas dla Leah. Słyszeć to ciągle w głowie Sama. Oczywiście wszyscy czuliśmy się
źle, nie
byliśmy potworami- w tym sensie. Nie mieliśmy jej za złe jak chciała się z tym uporać. Chciała
nas
uczynić tak samo nieszczęśliwymi jak ona była. Nie powinienem już nigdy więcej jej obwiniać.
Jak
ktokolwiek może rozsiewać taki rodzaj cierpienia wokół? Jak ktokolwiek może nie próbować
zelżeć
wszystkim z ciężaru? I jeśli to ma znaczenie, że kantowałem dla posiadania tego, jak mógłbym
obwiniać
ją o podkradanie mojej wolności. Zrobiłbym to samo, jeśli jest to droga do uniknięcia bólu.
Rosalie
zmaterializowała się na dole w sekundę, przecinając pokój niczym bryza, przynosząc za sobą
ten palący
zapach. Zatrzymała się w kuchni, słyszałem trzaśnięcie drzwiczek kuchennych.
- Nie całkiem, Rosalie - powiedział Edward przewracając oczyma. Bella wyglądała
zaciekawiona, ale
Edward po prostu potrząsnął głową. Rosalie wycofała się do pokoju i ponownie zniknęła drzwi.
- To był twój pomysł? - wyszeptała Bella, jej głos był nierówny, jakby starała się uczynić go dla
mnie
wystarczająco głośnym. Zapomniała, że mam całkiem dobry słuch. Większość czasu
zachowywała się tak,
jakby zapomniała, że nie jestem do końca człowiekiem. Podszedłem bliżej by nie musiała się
już tak
wysilać.
- Nie wiń mnie za to. Twój wampir wybiera uszczypliwe komentarze z mojej głowy. -
uśmiechnęła się
odrobinę.
- Nie spodziewałam się, że jeszcze kiedykolwiek Cię zobaczę.
- Ja także. - odpowiedziałem. Dziwnie się czułem tak po prostu stojąc, ale wampiry
przepchnęły całe
wyposażenie z drogi do punktu medycznego. Doszedłem do wniosku, że nie będę się im
naprzykrzał -
siedząc czy stojąc, nie robi to dużej różnicy, kiedy jesteś jak z kamienia. Zrozumieli to, że
jestem
wyczerpany.
- Edward powiedział mi, co musisz zrobić. Przykro mi.
- W porządku. To pewnie była tylko kwestia czasu, kiedy przeciwstawię się Samowi –
skłamałem. - I
Seth. Cieszy się, że może pomóc.
- Nie chciałabym przysporzyć ci kłopotów..
Zaśmiałem się raz – bardziej był to szczek niż śmiech. Westchnęła
- Sadzę, ze to żadna nowość?
- Żadna.
- Nie musisz zostawać i na to patrzeć. - Mogłem odejść. Prawdopodobnie był to dobry pomysł,
ale co
jeśli miałem stracić ostatnie piętnaście minut jej życia?
- Naprawdę nie muszę nigdzie iść. - powiedziałem, starając się trzymać swoje emocje w
ryzach. - Wilki
coraz mniej naciskają odkąd Leah przyłączyła się do nas.
- Leah?
- Nie powiedziałeś jej? - Odwróciłem głowę w stronę Edwarda. Tylko wzruszył ramionami nie
odrywając
oczu od jej twarzy. Widziałem, ze nie jest to dla niego ważna wiadomość, nie była godna
większej uwagi,
istniały ważniejsze sprawy. Jednak Bella nie przyjęła tego tak lekko. Wyglądała jakby dla niej
były to
bardzo złe wiadomości.
- Dlaczego?- wyszeptała.
Nie chciałem wciągać ją w całą tą długa historię.
- By mieć na oku Setha.
- Ale przecież ona nas nienawidzi.
Nas. Pięknie. Widziałem, ze była zaniepokojona.
- Leah nie jest tu na przeszpiegach. Ona jest w mojej... sforze. – wycedziłem - Należy do
moich...
zwolenników.
Bella nie wyglądała na przekonaną.
- Martwisz się Leah tymczasem masz w sobie to coś i psychopatyczną blondynkę przy swoim
boku.
Natychmiast się zjawiła. Świetnie, usłyszała mnie. Belli nie spodobało się to, co powiedziałem.
- Nie Rose... zrozum.
- Tak – odchrząknąłem. - Ona rozumie, ze prawdopodobnie umrzesz, że wkrótce dostanie ta
swoją
zmutowaną ikrę.
- Przestań Jake. - wyglądała na zbyt słabą by się zdenerwować. Uśmiechnąłem się w zamian
- Mówisz jakby było to możliwe. - Bella próbowała nie uśmiechać się przez sekundę, ale nie
mogła
wytrzymać. Kąciki jej ust poszły w górę. I wtedy pojawił się Carlisle z ta psychopatką. Doktor
miał biały,
plastikowy kubek w swojej ręce. Edward nie chciał, by Bella myślała, ze musi zrobić coś, co nie
jest
konieczne. Nie widziałem co jest w środku, ale mogłem to poczuć. Carlisle zawahał się, kiedy
wyciągnął
rękę z kubkiem. Bella zobaczyło to i znów się zaniepokoiła.
- Możemy spróbować innej metody - zastanowił się chwile doktor.
- Nie - wyszeptała Bella. - Spróbuje. Nie mamy zbyt wiele czasu.
Z początku myślałem, że w końcu dostała bóli i boi się o siebie, i wtedy jej drżąca, anemiczna
ręka
powędrowała na jej brzuch. Bella sięgnęła po kubek. Jej dłoń zatrzęsła się odrobinę i mogłem
usłyszeć
chrzęst w środku. Próbowała podeprzeć się na jednym łokciu, ale ledwo mogła unieść głowę.
Fala gorąca
popłynęła w dół mego kręgosłupa, kiedy zobaczyłem jak słabnie coraz bardziej. Rosalie
przytrzymała
ręką ramiona Belli, opierając o siebie jej głowę, tak jak to się robi z noworodkiem. Blondynka
najwidoczniej wiedziała całkiem dużo o dzieciach.
- Dziękuje. - wyszeptała Bella. Jej wzrok przeleciał po każdym z kolei. Wciąż była
wystarczająco
świadoma by czuć. Jeśli nie była zdenerwowana, to mogę się założyć, że była zawstydzona.
- Nie myśl o tym - powiedziała Rosalie.
Poczułem się niezręcznie. Powinienem był odejść, kiedy Bella mi to zaproponowała. Nie
należałem do niej,
do tego wszystkiego. Pomyślałem, że mógłbym jeszcze wyjść, ale to tylko pogorszyłoby stan
Belli -
wszystko mogłoby się stać dla niej jeszcze cięższe. Byłem zbyt zniesmaczony by tu zostać. Co
było
prawie cała prawdą. Trzeba wziąć odpowiedzialność za swoje czyny. Bella podniosła kubek do
swojej
twarzy i wypiła resztę jego zawartości tylko lekko się skrzywiając.
- Bello, kochanie, możemy znaleźć łatwiejsze wyjście - powiedział Edward, próbując wyciągnąć
jej kubek
z rąk.
- Zatkaj nos - zasugerowała Rosalie. Utkwiła wzrok w rękach Edwarda, jakby chciała je
połamać. Miałem
taką nadzieję. Mógłbym się założyć, że Edward tak by tego nie zostawił, a jak tak pragnąłem
zobaczyć
jak blondynka traci kończynę.
- Nie, to nie to, tylko... - Bella wzięła głęboki wdech. - Pachnie całkiem nieźle. - dodała cienkim
głosem.
Walczyłem ze zdegustowaniem widocznym na mojej twarzy.
- To jest naprawdę dobre - powiedziała ochoczo Rosalie do Belli.
- To znaczy, że jesteśmy na dobrej drodze. - Bella wetknęła kubek pomiędzy swoje wargi i
zamknęła
oczy, na jej nosie pojawiły się zmarszczki. Słyszałem chlupot krwi w kubku, kiedy zadrżała jej
ręka.
Wypiła to w kilka sekund, jęknęła cicha, a jej oczy wciąż pozostawały zamknięte. Edward i ja
wstaliśmy
w tym samym momencie. On dotknął jej twarzy, a ja zacisnąłem rękę za moimi plecami.
- Bella, skarbie...
- Wszystko w porządku - wyszeptała. Otworzyła oczy i wpatrywała się w niego. Wyraz jej
twarzy był...
przepraszający. Błagalny. Wystraszony.
- Smakuje całkiem dobrze.
Kwas przelewał mi się w żołądku. Odruchowo mocniej zacisnąłem szczęki.
- To dobrze - odparła blondynka. - To dobry znak.
Edward po prostu gładził ręką jej policzek, wodził palcem po jej kruchych kościach. Bella
ponownie
przyłożyła kubek do ust. Tym razem wzięła prawdziwy łyk. Nie było to już tak anemiczne, jak
wszystko
pozostałe, co robiła. Jakby włączył się w niej jakiś instynkt.
- Jak twój żołądek? Mdli Cię? - zapytał Carlisle.
Bella potrząsnęła przecząco głową
- Nie czuje się chora.
- Świetnie - powiedziała z entuzjazmem Rosalie.
- Myślę Rose, że jeszcze trochę za wcześnie na radość.
Bella wzięła kolejny łyk krwi. Przelotnie spojrzała na Edwarda
- Czy to mnie zrujnuje? - wyszeptała. - Czy też musimy się zacząć z tym liczyć po tym, jak
zostanę
wampirem?
- Nikt nie musi się z tym liczyć i w żadnym wypadku nikt przez to nie umrze. - uśmiechnął się
martwo. -
Twoje akta wciąż są czyste.
Spojrzeli na mnie.
- Wytłumaczę Ci to później. - Edward powiedział to tak cicho jakby jego słowa były tylko
oddechem. -
Czemu? - zapytała Bella zaniepokojona.
- Po prostu mi zaufaj. - skłamał bez zawahania. Jeśli osiągnie sukces i Bella przeżyje... Edward
nie
będzie mógł wyjeżdżać na polowania, kiedy ona stanie się.. taka jak on. Będzie musiał
pracować nad
przywróceniem jej do normalności. Wargi Edwarda zadrżały, walcząc z uśmiechem. Bella
westchnęła,
gapiąc się w coś za oknem. Może udawała, że nas tu po prostu nie ma, albo, że nie ma tylko
mnie. Nikt
inny nie wydawał się poirytowany jej zachowaniem. Mieli wystarczająco dużo czasu by wziąć
ten kubek z
dala od niej. Edward wywrócił oczami. To było bardzo nie na rękę, że ni mógł słyszeć jej myśli.
Zachichotał. Wzrok Belli natychmiast powędrował w jego kierunku, nawet uśmiechnęła się w
połowie
widząc wyraz jego twarzy. Mogłem tylko przypuszczać, że czegoś nie zauważyła.
- Coś śmiesznego? - zapytała zaskoczona „
- Jacob. - odpowiedział.
Spojrzała na mnie z tym samy zmęczonym uśmiechem na twarzy. - Jake wygląda na
załamanego. -
potwierdziła. Świetnie, musiałem zacząć robić dobra minę do złej gry. Uśmiechnęła się i wzięła
kolejny
łyk. Skrzywiłem się tylko.
- Skończyłam. - powiedziała zadowolona. Jej głos był bardziej wyraźny- zachrypnięty, ale
pierwszy raz
dzisiaj nie był to szept. - Jeśli wytrzymam tak dalej, Carlisle, to czy wtedy wyjmiesz go ze
mnie?
- Tak szybko jak to tylko będzie możliwe. - obiecał.
Rosalie pogłaskała Bellę po jej czole, wymieniły pomiędzy sobą spojrzenia pełne nadziei. Nikt
nie mógł
tego nie zauważyć - kubek pełen ludzkiej krwi zrobił ogromna różnicę. Powoli powracał jej
naturalny
kolor - rumieńce zaczęły wstępować na jej policzki. Nie potrzebowała już tak bardzo pomocy
Rosalie.
Jej oddech się wyrównał, i mogłem usłyszeć jak bije jej serce, mocniej niż kiedykolwiek
przedtem.
Iskierka nadziei ponownie zawitała w oczach Edwarda.
- Chcesz więcej? - zapytała Rosalie gdy Bella osunęła się powoli na łóżko. Edward rzucił jej
piorunujące
spojrzenie, po czym zwrócił się do Belli.
- Póki co nie musisz pić więcej.
- Wiem, ale... chcę. - dodała markotnie. Rosalie wplotła palce w jej włosy.
- Nie musisz być z tego powodu zakłopotana Bello. Twoje ciało tego potrzebuje. Wszyscy to
rozumiemy.
- Po czym dodało hardo - A kto tego nie rozumie powinien jak najszybciej opuścić to miejsce. -
Aluzja
rzucona była w moim kierunku. Słowa blondynki przestały mieć znaczenie. Najważniejsze jest
to, ze
Bella poczuła się lepiej. Nie odezwałem się słowem. Carlisle wziął kubek z ręki Belli - Zaraz
wracam. - i
zniknął.
- Jake wyglądasz strasznie. - stwierdziła patrząc w moja stronę
- I kto to mówi.
- Poważnie. Kiedy ostatni raz spałeś? - zastanowiłem się chwilę.
- Nie jestem całkiem pewny.
- Jake, zaczynam się o ciebie poważnie martwić. Nie bądź głupi.
Zacisnąłem zęby. Pozwoliła by ten potwór ją zabijał, a ja nie chciałem stracić tych kilku, być
może
ostatnich dla niej nocy.
- Odpocznij, proszę. Jest parę łóżek u góry rozgość się, w którym tylko chcesz.
Jednak wyraz twarzy Rosalie mówił co innego. Byłem bardzo niepożądanym gościem,
szczególnie w
jednym z tych łóżek. Czy ona była aż tak zaborcza o miejsce swojego wypoczynku?
- Dzięki Bello, ale wolę spać na ziemi. Z dala od tego smrodu. Rozumiesz.
- Racja. - przyznała. Wrócił Carlisle. Gdy Bella sięgnęła ręką po kubek z krwią, była trochę
roztargniona,
jakby myślała o czymś zupełnie innym. Z tym samym przejawem roztargnienia zaczęła pić.
Wyglądała już
dużo lepiej. Podniosła się powoli do pozycji siedzącej. Rosalie podniosła ręce by, w razie czego,
móc
złapać Belle. Jednak wcale nie było to potrzebne. Brała głębokie wdechy pomiędzy łykami.
Zawartość
drugiego kubka szybko zniknęła.
- Jak się czujesz? - zapytał Carlisle.
- Całkiem nieźle. Tylko jestem głodna. Tak właściwie to nie wiem czy jestem głodna czy
spragniona, może
ty wiesz?
- Carlisle, spójrz na nią - wyszeptała Rosalie zadowolona z siebie. Zaraz miała obrosnąć w
piórka. - To
jest to, czego jej ciało potrzebuje. Powinna pić więcej.
- Rose, Bella jest ciągle człowiekiem i potrzebuje także jedzenia. Dajmy jej chwilkę, żeby
mogła
ochłonąć, a później spróbujemy dać jej coś do jedzenia. Na co miałabyś ochotę?
Na jajka. - odpowiedziała natychmiast i uśmiechnęła się do Edwarda. Jego uśmiech był wciąż
bez
wyrazu, jednak widać było, że miał w sobie odrobinę więcej życia. Zamrugałem oczami i
prawie
zapomniałem ich otworzyć.
- Jacob - usłyszałem głos Edwarda. - Naprawdę powinieneś pójść spać. Oczywiście możesz
zostać i pójść
do któregokolwiek pokoju, albo, jeśli będzie to dla ciebie wygodniejsze, wyjść na dwór. Jeśli
tylko
będzie taka potrzeba, znajdę cię.
- Jasne. - teraz, kiedy Bella dostała kilka dodatkowych godzin, mogłem wyjść. Ułożyłbym się
wygodnie
gdzieś pod jakimś drzewem, na tyle daleko by nie czuć tego zapachu. Pijawka mogłaby mnie
znaleźć i
obudzić, gdyby tylko coś było nie tak.
- Tak będzie lepiej. - dokończył Edward. Położyłem swoją dłoń na dłoni Belli. Była zimna jak
lód.
- Wracaj do zdrowia.
- Dzięki, Jacob - położyła swoją rękę na mojej. Mogłem poczuć na swojej skórze jej obrączkę.
- Dajcie jej jakiś koc. - powiedziałem, odwracając się w stronę drzwi. Miałem już minąć próg,
kiedy
nagle to usłyszałem, wycie, które rozchodziło się wraz ze świeżym, porannym powietrzem. Z
całą
pewnością było to ostrzeżenie. Cholera, pomyślałem i pędem ruszyłem w kierunku drzwi.
Wyleciałem na
zewnątrz. Moim ciałem zapanował ogień. Usłyszałem tylko dźwięk rozrywania moich spodni. To
były moje
jedyne ciuchy, ale teraz nie było to ważne. Wylądowałem na łapach i spojrzałem na zachód. Co
jest?,
wykrzyczałem w swojej głowie.
Oni nadchodzą, odpowiedział Seth. Co najmniej trzech.
Rozdzielili się?
Już biegnę do Setha, odezwał się głos Leah w mojej głowie. Mogłem poczuć uderzenie
powietrza na jej
ciele, kiedy pędziła z niesamowitą szybkością. Las wirował wokół niej.
Za daleko, nie ma szans na atak.
Seth nie prowokuj ich. Czekaj na mnie.
Zwolnili, ciężko ich usłyszeć. Myślę, że...
Co?
Myślę, że się zatrzymali?
Czekają na pozostałych?Czujesz to?Zastanowiły mnie jego odczucia. To bezdźwięczne
migotanie w powietrzu.Ktoś tam jest.Tak mi się wydaje, potwierdził Seth. Leah wyskoczyła na
mała polane, na której się znajdował. Wbiłaswoje pazury w ziemię, wirując przy tym.
Cofnij się.
Oni nadchodzą, powoli... idą.
W głosie Setha dało się słyszeć zdenerwowanie Próbowałem pędzić tak jak Leah. Czułem się z
tym
nieswojo. Seth i Leah byli teraz w potencjalnym niebezpieczeństwie, które było bliżej niż ja.
Powinienem być tam teraz z nimi. Pomiędzy nimi, a tym, co się zbliżało.
Zaczyna się, powiedziała Leah.
Trzymajcie się, zaraz tam będę.
Czterech, powiedział zdecydowanie Seth. Trzy wilki i człowiek.
Wskoczyłem na polanę. Seth stał po mojej prawej stronie, wyprostowany i gotowy. Leah stała
po mojej
lewej z odrobinę mniszym entuzjazmem.
Czyli jestem pod moim bratem, powiedziała sama do siebie.
Pierwszy się przyłączyłem, odpowiedział Seth. Ciesz się, że jesteś trzecia.
Bycie pod młodszym bratem, to nie bycie wyżej.
Nie obchodzi mnie to. Uciszcie się i bądźcie gotowi.
Pojawili się po kilku sekundach. Przyszli tak, jak mówił Seth. Jared na przedzie, jako człowiek.
Za nim
Paul, Quil i Colin już na czterech łapach. Trzymali się za Jaredem, w pełnej gotowości. Nie było
agresji
w ich postawie. Jednak coś mnie zdziwiło. Dlaczego zamiast Embry’ego Sam wysłał tutaj
Collina? Ja
nigdy nie wysłałbym ich samych na teren wroga, nigdy nie wysłałbym dziecka, jeśli już to
najbardziej
doświadczonych z nas.
Dywersja, zamyśliła się Leah. Czemu Sam, Embry i Brady wysłali ich samych?
Nie wyglądało to obiecująco.
Mam sprawdzić? Mogę pobiec i wrócić za dwie minuty.
Powinienem powiadomić Cullenów, powiedział Seth.
Co jeśli zależy im na tym, byśmy się rozdzielili?, zapytałem. Oni na pewno już wiedzą. Są
gotowi. Sam
nie jest głupi, pomyślała Leah. Wyobraziła sobie, że atakuje Cullenów z dwoma innymi wilkami
przy boku.
Nie zrobi tego, odpowiedziałem.
Poczułem się słabo kiedy zobaczyłem taką możliwość w głowie Leah. Cały ten czas Jared i trzy
pozostałe
wilki stały naprzeciwko nas i czekały. To było niesamowite nie słyszeć, co Quil, Paul i Collin
mówią do
siebie. Wyrazy ich pysków były niewyraźne, nie do odczytania. Jared przerwał milczenie.
- Wywieszamy białą flagę Jake, jesteśmy tu by porozmawiać.
Myślisz, ze to prawda?, zapytał Seth.
To ma sens, ale...
Tak, dodała Leah. Ale...
- Byłoby wygodniej Jacob, gdybyś zmienił się w człowieka, tak, żebym i ja mógł Cię usłyszeć. -
dodał
Jared po chwili milczenia. Nie czułem się w tej sytuacji najlepiej, nie wiedziałem, co robić. I
jeszcze
Collin na dodatek. Dziwna sprawa.
- Rozumiem, widzę, że nie porozmawiamy. W takim razie tylko ja będę mówił – kontynuował. -
Chcemy,
żebyś wrócił. - Quil zaskomlał za nim. Był to taki rodzaj deklaracji. - Podzieliłeś nasze plemię.
Nie sądzę,
by była to dobra droga.
Myślałem bardzo podobnie, ale w obecnej sytuacji zbyt wielkie były różnice w zdaniach
pomiędzy mną, a
Samem.
- Wiemy, co czujesz. Ta sprawa z Cullenami jest... ciężka. Wiemy, że to problem. Jednak to
jest ponad
nasze siły.
Seth burknął.
Ponad wasze siły... ale atakowanie naszych sojuszników bez ostrzeżenia to już nie?!
Seth, słyszałeś kiedykolwiek o pokerowej twarzy? Spokojnie.
Przepraszam.
Wzrok Jareda przeniósł się na chwilę Setha po czym znów zwrócił się do mnie.
- Sam chce z tym wszystkim zwolnić, rozmawiał ze starszyzną, zdecydowali, że musimy się
jeszcze
wstrzymać.
W wolnym tłumaczeniu: zgubiliśmy gdzieś po drodze element zaskoczenia, pomyślała, Leah.
Aż dziwne jak nasze myśli były w tej sprawie były jednomyślne. Ta sfora, teraz sfora Sama,
była dla nas
dziwnie obca. Czymś innym, z zewnątrz. Najbardziej niesamowite było, to, że Leah myślała
dokładnie tak
jak my- nie udawała, naprawdę była częścią nas.
- Billy i Sue zgadzają się z tobą, Jacob. Możemy poczekać na Bellę... Odciąć ją od problemów.
Zabicie
jej nie byłoby dla nas miłe.
To wszystko to były totalne bzdury. Już miałem dawać Sethowi znak. Zabijając ją nie czuli by
się
całkiem komfortowo? Jared podniósł powoli rękę.
- Spokojnie Jake, wiesz, co mam na myśli. Musimy wszyscy wyjść jakoś z tej niezręcznej
sytuacji.
Problem pojawi się później, wraz z tym czymś.
Ha, usłyszałem myśli Leah. Ale Ci brzemię.
Nie kupujesz tego.
Wiem o czym oni myślą Jake. O czym myśli Sam. Myślą, że Bella umrze, tak czy inaczej, a
wtedy ty
naprawdę wpadniesz w furię.
I sam zaatakuje...
Rozbolała mnie czaszka. Sugestia Leah nie była odkryciem, była wręcz całkiem możliwa. Jeśli
to coś
zabiłoby Bellę, prawdopodobnie zapomniałbym, co czułem w tej chwili do rodziny Carlisle’a.
Prawdopodobnie znów byli byśmy wrogami - znów byliby dla mnie tylko pijawkami- byłby to
już koniec.
Będę ci przypominał, wyszeptał Seth.
Wiem, że będziesz. Pytanie tylko, czy będę cię w stanie posłuchać.
- Jake - z rozmyślań wyrwał nas głos Jareda. Zirytowało mnie to.
Leah, okrąż ich dookoła - tak dla pewności. Muszę z nim porozmawiać i chcę być przekonany,
że nic się
nie stanie, kiedy się przemienię.
Daj mi chwile Jake, możesz stanąć przede mną. Widział cię już wcześniej nagiego – nie musisz
się
obawiać.
Nie próbuję chronić twoich oczu przed tym widokiem, tylko nasze plecy. Tak, więc idź i rób, co
powiedziałem.
Leah tylko parsknęła i rzuciła się w stronę lasu. Słyszałem jak jej pazury przecinają glebę.
Naprawdę
była szybka. Nagość była uciążliwa i nieunikniona, kiedy było się częścią sfory. Nie mieliśmy
nic do
ukrycia, zanim nie przyłączyła się do nas Leah. Wtedy zaczęło się robić niezręcznie. Leah
kontrolowała
się przeciętnie. Przy takim usposobieniu, jakie posiadała często zmieniała się w ciuchach.
Zazwyczaj
zdarzało się zerknąć. Nie byłoby problemu, gdyśmy później o tym nie rozmyślali. Jared i
pozostali gapili
się w miejsce, w którym jeszcze przed chwilą znajdowała się Leah.
- Dokąd ona poszła? - zapytał zaskoczony Jared.
Zlekceważyłem go. Zamknąłem oczy, starając się ponownie przeobrazić. Czułem się jakby
wiatr wirował
wokół mojej osoby. Drżał wywołując w moim ciele fale. Przemiana dobiegła końca. Stałem
przed nimi w
ludzkiej postaci.
- Och - wyrwało się Jaredowi. - Witaj Jake.
- Cześć Jared.
- Dziękuję, że zechciałeś ze mną porozmawiać.
- Taa.
- Chcemy, żebyś wrócił do domu. - Quil ponownie zaskomlał.
- Nie wiem czy to takie proste, Jared.
- Wróć do domu - powtórzył pochylony w moją stronę. - Możemy to zakończyć. Nie należysz
do niej.
Niech Leah i Seth również z nami wrócą.
Zaśmiałem się.
- Tak, jakby nic się nie stało. W jedną godzinę wszystko zostało wymazane?
Seth parsknął za mną. Jared zauważył to, jego oczy zrobiły się bardziej czujne.
- W takim razie, co teraz?
- Nie wiem, ale z całą pewnością nie jestem przekonany do tego, że mogę wracać. Nie mogę
po prostu
tak wykluczyć tego o Alfie i nie mogę tak po prostu powrócić do normalności. Czuję, jakbym
nie mógł nic
z tym zrobić.
- Wciąż do nas przynależysz.
Ze zdumienia podniosłem brwi.
- Dwaj Alfa nie mogą być w tym samym miejscy Jared. Pamiętasz jak blisko było zeszłej nocy?
To nasz
instynkt.
- Czyli chcesz resztę życia spędzić z tymi pasożytami? - ciągnął. - Nie masz tutaj domu, w tej
chwili nie
masz nawet ciuchów - ton jego głosu był pełen jadu. - Chcesz cały czas żyć jak wilk? Wiesz, że
Leah nie
lubi się tak pożywiać.
- Leah może zrobić cokolwiek jej się podoba, kiedy jest głodna. Jej wybór. Ja nie będę nikomu
narzucał
mojej woli.
- Sam nie czuje się najlepiej z tym, co tobie zrobił.
- Nie jestem zły.
- Ale…?
- Ale nie jestem gotów by wrócić, nie teraz. Zobaczymy jak to wszystko się potoczy. I
będziemy przy
Cullenach tak długo, jak będzie to konieczne. I nie myśl, ze tu chodzi tylko o Bellę. Chronimy
tych,
którzy potrzebują ochrony i tyczy się to także ich.
Seth zaszczekał by to potwierdzić. Jared kontynuował.
- Widzę, że nie mogę już nic więcej zrobić.
- Teraz nie. Zobaczymy, co przyniesie ze sobą przyszłość.
Jared odwrócił się w stronę Setha.
- Sue prosiła abym Ci przekazał, żebyś wracał do domu. Ma złamane serce. Nie wiem jak ty i
Leah
mogliście je to w ogóle zrobić. Została sama. Obraliście tą drogę właśnie teraz, kiedy
pożegnała swojego
męża. - Seth zaskomlał.
- Spokojnie Jared.
- On chyba powinienem wiedzieć jak to wygląda. Prawda?
- Racja. - przyznałem i spuściłem wzrok. Było to dla niej cięższe dla zniesienia niż dla innych.
Niż dla
mojego taty, dla mnie. Wystarczająco ciężkie by prosić o powrót jej dzieci do domu. Nie była
jednak
powrotu dla Setha. Jak długo Sue wie o tym wszystkim? Większość tego czasu zapewne
spędziła z
Billym, starym Quilem i Samem, racja? Tak jest bardzo osamotniona, na pewno.
- Oczywiście Seth, jeśli chcesz możesz odejść. Wiesz o tym.’
Seth coś zwęszył. Chwilę potem nadstawił uszy w kierunku północy. Leah musiała być już
blisko. Była
bardzo szybka. Wpadła w poślizg kilka jardów dalej. Nie czekała na moje pozwolenie, a ja
zdawałem
sobie z tego doskonale sprawę.
-Leah? - zapytał Jared. Odsłoniła swoje kły. Nie wyglądał na zaskoczonego jej wrogością.
- Leah, przecież wiesz, że wcale nie chcesz tutaj być.
Tylko na niego zawarczała. Dałem jej znak ostrzegawczy- nie zauważyła tego. Seth zaskomlał i
przytrzymał ją.
- Przepraszam - ciągnął Jared. - Powinienem był przewidzieć twoją reakcje, ale przecież ty nie
odczuwasz żadnego przywiązania do tych pijawek. - Spojrzała najpierw na swojego brata
później na
mnie. - Musisz to wpierw obgadać z Sethem. Rozumiem. - Przyglądał mi się uważnie, po czym
znów
zwrócił się w jej kierunku.
- Jake’a nie obchodzi, co się z nim stanie, nie boi się tutaj zostać. Tak czy inaczej, Leah, proszę
przemyśl to. Wróć. Sam chce żebyś wróciła. - Ogon Leah zadrgał. - Sam kazał Ci przekazać, że
błaga
żebyś wracała. Powiedział, żebym padł przed Tobą na kolana, jeśli to będzie konieczne. On
naprawdę
chce żebyś wróciła, Lee-lee, wróciła tam gdzie jest twoje miejsce.
Widziałem reakcje Leah, kiedy Jared użył jej starego pseudonimu używanego przez Sama. I
wtedy,
kiedy wypowiedział trzy ostatnie słowa nastroszyła grzbiet i zawyła. Zza jej kłów dobiegał
charkot. Nie
mogłem być w tej chwili w jej głowie, ale zdawałem sobie sprawę, jakie przekleństwa ma na
myśli.
Zdecydowanie są to najbardziej wulgarne słowa, jakich kiedykolwiek użyła. Poczekałem, aż
skończy.
- Nie zapominaj, że to ona decyduje, gdzie należy. - Leah zawarczało wrogo na Jareda.
Wiedziałem, że
jest to tylko potwierdzenie.
- Zrozum Jared, wciąż jesteśmy rodziną, ok? Nie zaczniemy wojny, jeśli wy sami nie dacie nam
ku temu
powodów. Po prostu wróćcie do siebie. To chyba nie jest takie trudne? Nikt nie chce przecież
większego rozłamu. Sam na pewno nie, i przypuszczam, że pozostali również.
- Oczywiście, ze nie - odpowiedział Jared. - My wrócimy do siebie. Ale gdzie jest twoje miejsce
Jacob?
Czy jest nim wampirza ziemia?
- Nie Jared. W tej chwili jestem bezdomny - ale nie bój się, wkrótce się to zmieni.
Musiałem wziąć głęboki wdech. - Nie zostało dużo czasu. Odejdźcie. Cullenowie
prawdopodobnie stąd
odejdą, a wtedy Leah i Seth wrócą do domu.
- A co z tobą Jake?
- Wrócę do lasu- tak sadze. Nie mogę kręcić się wokół La Push. Dwóch Alfa równe jest zbyt
dużemu
napięciu. Byłaby to droga donikąd, przynosząca tylko niedomówienia.
- Co jeśli będziemy chcieć porozmawiać?
- Zawyjcie, ale nie przekraczajcie granicy. Przyjdziemy do was. Sam nie musi przysyłać aż tak
wielu z
was. Nie rwiemy się do bitki.
Widać, że nie był zadowolony z tego, co miał przekazać Samowi.
- Do zobaczenia Jake, albo i nie. - Dodał hardo.
- Zaczekaj. Czy z Embrym wszystko w porządku? - Zdumienie wstąpiło na jego twarz.
- Tak, wszystko jest w jak najlepszym porządku. Czemu pytasz?
- Zastanawiałem się, czemu Sam wysłał Colina zamiast niego.
Przyglądałem się jego reakcji. Był skupiony, jakby nie wiedział, o co za bardzo mi chodzi.
Widziałem w
jego oczach, ze nie udzieli mi odpowiedzi na to pytanie.
- To chyba nie twój biznes. Prawda Jake?
- Tak sadze. Po prostu byłem ciekaw. - Czułem drganie w kąciku oka. Nie chciałem pozwolić
Quilowi, żeby
odszedł.
- Przekaże Samowi twoje... instrukcje. Do zobaczenia Jacob.
- Taa, cześć. Jared mógłbyś przekazać mojemu ojcu, ze wszystko u mnie w porządku. I że mi
przykro, i
że bardzo go kocham?
- Przekażę.
- Dzięki.
- Chodźcie chłopaki. - odwrócił się do nas tyłem w kierunku Lasu. Paul i Colin szli po jego
bokach. Quil za
nim. Słyszałem jego ciche skomlenie.
- Mi też Cię brakuje.
Podbiegł do mnie, ze spuszczoną głową. Pogłaskałem go po ramionach.
- Wszystko będzie w porządku. Przekaż Embremu, że bardzo mi was brakuje, was dwóch. -
znowu
zaskomlał. Podniósł swój nos do mojego czoła. Leah parsknęła. Quil miał się na baczności, ale
nie chodziło
mu o Leah. Jego towarzysze zniknęli już gdzieś w lesie.
- Znikaj, wracaj do domu. - Znów mogłem usłyszeć ciche pojękiwania Quila. Rzucił się w
stronę lasu, a i
ja nie myśląc wiele zacząłem się przeobrażać. Znów byłem na czterech nogach.
Jesteś do niego bardzo przywiązany, zauważyła Leah. Zignorowałem ją.
Czy to źle?, zapytałem. Byłem trochę zaniepokojony. Rozmawiając z nimi w ten sposób nie
mogłem
usłyszeć, co tak naprawdę myśleli. Nie chciałem być za cokolwiek odpowiedzialny i na pewno
nie chciałem
iść tą samą drogą, co Jared.
Czy powiedziałem coś, czego nie powinienem był powiedzieć, czy też powiedziałem czegoś
istotnego?,
zapytałem.
Byłeś świetny, odpowiedział bez zastanowienia Seth.
Powinieneś był uderzyć Jareda. Za to wszystko, co mówił, dodała Leah.
Myślę, że wiemy, dlaczego Embry nie przyszedł, przerwał Leah brat. Nie zrozumiałem, o co mu
chodziło.
Jake, nie widziałeś Quila? Nie widziałeś, jaki był rozdarty? A zakładam, ze Embry jest w
jeszcze
gorszym stanie, bo nic go nie trzyma, tak jak Quila Clarie. Quil nie mógłby po prostu odejść z
La Push.
Embry tak. Więc Sam nie chce dać im szansy na wyskoczenie z tonącego statku. On nie chce
widzieć
twojej sfory większej niż jest obecnie.
Naprawdę tak myślisz? Nie sądzę, żeby Embry był uszczęśliwiony towarzystwem Cullenów.
Ale jesteś jego najlepszym przyjacielem Jake. On i Quil prędzej stanęliby po twojej stronie niż
dali Ci
w twarz podczas bitwy.
Więc cieszę się, że Sam trzyma go w domu. Paczka potępieńców jest już wystarczająco
duża.Zamyśliłem się.Seth, mógłbyś przez chwile mieć oczy szeroko otwarte? Leah i ja
potrzebujemy chwilkę odpocząć.Wydaje się być spokojnie, ale może to tylko pozory.Nie
chciałem popadać w paranoję, ale widziałem Sama w akcji. Był naprawdę niebezpieczny, a nie
sądzęby w takiej sytuacji mógł nas zostawić w spokoju.
Jasne nie ma problemu. Czy mam wszystko wytłumaczyć Cullenom? Wciąż pewnie są spięci.
To może chwilkę zaczekać.
Tysiące myśli i wyobrażeń waliło się po mojej głowie. Seth zawył. Leah trzęsła głową, tak,
jakby chciała
wyrzucić z niej wszystkie te myśli.
To najbardziej obrzydliwy wymysł, jaki kiedykolwiek słyszałam w swoim życiu. Ohyda. Jeśli coś
było by
w tej chwili w moim żołądku, z całą pewnością bym to zwróciła.
W końcu są wampirami, no nie?, powiedział Seth po chwili.
Mam na myśli, że to ma sens. I jeśli to pomoże Belli, to chyba dobrze. Racja?
Leah i ja zaczęliśmy w niego wpatrywać się.
Że co?
Mama upuściła go parę razy jak był dzieckiem, odpowiedziała z przekąsem Leah.
Zapewne upadł na głowę.
I jeszcze gryzł jakiś metalowy pręt.
Ołowiany zapewne?
Na to wygląda.
Seth tylko parsknął. Zabawne. Czy wy dwoje nie możecie się po porostu zamknąć i iść spać?
Hej Jake, o ile pamiętam, to mówiłeś, że będę ci potrzebny o zmierzchu. Dlaczego nie kazałeś
Lei mnie
obudzić zanim poszła spać?
Bo cię nie potrzebowałem. Radzę sobie.
Seth okrążał już teren od północy.
Masz coś?
Nie, nic a nic.
Urządzałeś sobie wycieczki?
Znalazł widocznie mój trop, oddalający się od głównego szlaku i ruszył nim.
Tak, odbiłem w bok parę razy. Sprawdzałem, czy wszystko w porządku. Wiesz, skoro
Cullenowie
wybierają się na polowanie...
Dobra myśl.
Seth powrócił do głównego szlaku.
Z nim było mi łatwiej biec niż z jego siostrą. Dziewczyna bardzo się starała, ale nie udawało jej
się do
końca wyczyścić myśli z goryczy. Nie chciała być z nami. Nie chciała ani czuć do wampirów
sympatii,
która rodziła się w mojej głowie, ani zawracać sobie głowy przyjaźnią, jaka łączyła z nimi
Setha –
przyjaźnią, która z dnia na dzień stawała się coraz silniejsza.
Dziwne. Przypuszczałem, że jej największym problemem będzie sama moja obecność. W
sforze Sama
zawsze działaliśmy sobie na nerwy, ale teraz nie miała nic przeciwko mnie, tylko Cullenom i
Belli.
Ciekawiło mnie, dlaczego. Może po prostu była wdzięczna, że nie zmuszałem jej do powrotu, a
może
dlatego, że teraz lepiej rozumiałem jej wrogość. W każdym razie, bieganie z Leą nie było aż
tak
straszne, jak się obawiałem.
Oczywiście, nie odpuściła zupełnie. Jedzenie i ubrania, które kazała przekazać jej Esme
odbywały
właśnie samotną podróż w dół rzeki. Zjadłem swoją część nie dlatego, że pachniała
wyśmienicie z dala od
wampirów, ale żeby dać Lei przykład poświęcenia i tolerancji, ale ona i tak odmówiła. Mały łoś,
którego
upolowała w południe nie zaspokoił jej apetytu, a w dodatku pogorszył jej nastrój. Leah
nienawidziła
surowego mięsa.
Może powinniśmy sprawdzić teren na wschodzie? Zasugerował Seth. Pójdziemy w głąb lasu i
zobaczymy,
czy tamci będą tam czekać
Myślałem o tym, ale zrobimy to, gdy będziemy w komplecie. Nie chcę zostawiać naszego
terenu bez
ochrony. Chociaż z drugiej strony, musimy to zrobić jak najszybciej, przed polowaniem
Cullenów.
Racja.
To dało mi do myślenia.
Skoro Cullenowie byli w stanie bezpiecznie opuścić swoje terytorium, to powinni iść dalej.
Ostrzeżenie
ich w razie niebezpieczeństwa zajęłoby nam pewnie sekundę. Pewnie byliby w stanie ominąć
pułapki.
Podobno mają przyjaciół na północy. Niech biorą Bellę i uciekają. Dla mnie to było oczywiste
rozwiązanie
ich problemów.
Powinienem im to zaproponować, ale bałem się, że mnie posłuchają. Nie chciałem, żeby Bella
zniknęła, nie
wiedzieć, czy udało im się bezpiecznie dotrzeć na miejsce, czy nie.
Nie, to głupie. Powiem im, żeby uciekali. Pobyt w Forks nie miał dla nich sensu, a i dla mnie
byłoby lepiej,
gdyby Bella wyjechała. Byłoby to bolesne, ale na pewno zdrowsze.
Łatwo powiedzieć, gdy nie ma się jej przed oczami: uszczęśliwionej na mój widok, a
jednocześnie
balansującej na granicy śmierci...
Pytałem już o to Edwarda, pomyślał Seth.
O co?
Spytałem go, dlaczego jeszcze się stąd nie wynieśli do Tanyi albo gdzieś indziej, gdzieś, gdzie
Sam by
ich nie szukał.
Musiałem przypomnieć sobie, że właśnie przed chwilą zdecydowałem, że to najlepsze
rozwiązanie i że
sam chciałem podsunąć je Cullenom. W takim razie nie powinienem być zły na Setha, że mnie
wyręczył.
Wcale nie powinienem się wściekać.
I co powiedział? Czekają, aż niebezpieczeństwo będzie mniejsze?
Nie. Zostają w Forks.
A to nie powinno brzmieć dla mnie jak dobre wieści.
Dlaczego? To głupie.
Niekoniecznie, Seth zaczął bronić Cullenów. Zbudowanie takiego zaplecza medycznego, jak
Carlisle ma
tutaj zabiera sporo czasu. Teraz ma wszystko, czego potrzebuje, żeby zająć się Bellą no i listy
uwierzytelniające potrzebne, gdyby potrzebował czegoś więcej. To jedna z przyczyn, dla
których
zamierzają wybrać się na polowanie. Carlisle uważa, będą potrzebować więcej krwi dla Belli.
Zużyła już
prawie cały zapas 0 rh-, który dla niej trzymali. Carlisle chce mieć pod ręką więcej, na wszelki
wypadek
i zamierza trochę kupić. Wiedziałeś, że można kupić sobie krew, jak jest się lekarzem?
Nie czułem się gotowy na logiczne myślenie. To i tak głupie. Większość z tego, o czym mówiłeś
mogą
zabrać ze sobą, nie? A jakby potrzebowali czegoś więcej, to zawsze mogą ukraść. Co ich
obchodzi
prawo? Są wampirami.
Edward nie chce ryzykować przenoszenia Belli.
Przecież czuje się lepiej.
Nie da się ukryć. Seth porównywał właśnie swoje wspomnienia o Belli podłączonej pod
kroplówki z
ostatnim razem, gdy ją widział. Uśmiechała się pomachała do niego. Ale wiesz, nie może się za
bardzo
ruszać. To coś kopie coraz mocniej.
Przełknąłem ciężko. Tak, wiem.
Znowu złamało jej żebro, oznajmił ponuro.
Zachwiałem się i zgubiłem rytm w biegu.
Carlisle ją usztywnił. Powiedział, że to tylko kolejne pęknięcie, Seth kontynuował. Wtedy
Rosalie
stwierdziła, że normalne ludzkie dzieci też czasem łamią żebra matkom. Edward wyglądał,
jakby miał
ochotę urwać jej głowę.
Szkoda, że tego nie zrobił
Seth rozkręcił się w zdawaniu raportów. Wiedział, jak bardzo mnie one interesują, choć nigdy
my tego
nie mówiłem. Bella ma dzisiaj ataki gorączki. Na przemian poci się i drży z zimna. Carlisle nie
wie, co o
tym myśleć. Możliwe, że po prostu jest chora. Jej układ odpornościowy nie działa teraz
najlepiej.
Tak, to pewnie zbieg okoliczności.
Poza tym ma się dobrze. Rozmawiała dzisiaj z Charliem, śmiała się i...
Co takiego? Co masz na myśli mówiąc, że rozmawiała z Charliem?
Seth zwolnił. Mój wybuch wyraźnie go zaskoczył. Rozmawiają przez telefon prawie codziennie.
Czasem
jej mama tez dzwoni. Bella brzmi teraz znacznie lepiej, więc zapewnia ich, że wszystko
zmierza ku
lepszemu...
Ku lepszemu? Co oni sobie do cholery myślą? Chcą wzbudzić w Charliem nadzieję, żeby już
zupełnie się
załamał, gdy Bella umrze? Myślałem, że chcą go na to przygotować! Dlaczego ona mu to robi?
Ona nie musi umrzeć, Seth pomyślał nieśmiało.
Wziąłem głęboki oddech, żeby się uspokoić.
Seth, nawet jeśli uda jej się przez to wszystko przejść, to nie zrobi tego jako człowiek. Dobrze
o tym
wie, podobnie, jak Carlisle i pozostali. Jeżeli nie umrze, to będzie musiała bardzo
przekonywująco
odegrać rolę trupa, ewentualnie przepaść bez wieści. Myślałem, że chcą oszczędzić Charliemu
niepotrzebnego bólu...
Myślę, że to pomysł Belli. Nikt nic nie mówił, ale wyraz twarzy Edwarda zgadzał się z tym, co
właśnie
przed chwilą powiedziałeś.
No i znowu jadę na jednym wózku z tym krwiopijcą.
Biegliśmy w milczeniu kilka minut. Odbiłem nieco na południe.
Nie odchodź za daleko.
Dlaczego?
Bella prosiła, żebyś został.
Zacisnąłem szczękę.
Alice też wolałaby, żebyś był w pobliżu. Ma dość siedzenia na strychu jak nietoperz na
dzwonnicy. Seth
zaśmiał się.
Ostatnio zmienialiśmy się z Edwardem, żeby utrzymać temperaturę Belli na stałym poziomie.
Wiesz,
raz zimne, raz gorące. Jeśli nie chcesz się tym zająć, to mogę tam wrócić...
Dobra, zrozumiałem, przerwałem mu.
Ok. Seth nic już nie dodał. Skoncentrował się na przeczesywaniu pustego lasu.
Utrzymywałem kurs na południe, szukając jakiś nowych zapachów. Zawróciłem, gdy tylko
zbliżyłem się
do pierwszych siedzib ludzkich. Byłem jeszcze daleko od miasta, ale nie chciałem znów stać się
przyczyną plotek o ogromnych wilkach. Od dłuższego czasu byliśmy grzeczni i nikomu się nie
pokazywaliśmy.
Minąłem nasz główny szlak i pobiegłem w kierunku domu. Wiedziałem, że to, co robię jest
głupie, ale nie
mogłem się powstrzymać. Jestem chyba masochistą.
Wszystko z tobą w porządku, Jake. Ta sytuacja jest po prostu nie zbyt normalna.
Proszę Seth, zamknij się.
Już się robi.
Tym razem nie zatrzymałem się przed drzwiami, ale wszedłem do domu tak, jakby był mój.
Myślałem, że
zdenerwuję w ten sposób Rosalie, ale nie udało mi się tym razem. Ani jej, ani Belli nie było w
zasięgu
wzroku. Rozejrzałem się, mając nadzieję, że gdzieś je przeoczyłem. Serce ścisnęło mi się w
piersi.
- Wszystko z nią w porządku – szepnął Edward. – Albo raczej wszystko bez zmian.
Edward siedział na kanapie, ukrywając twarz w dłoniach. Nie podniósł głowy nawet, gdy mówił.
Esme była
przy nim, trzymała mu rękę na ramionach.
- Witaj, Jacob – powiedziała – Cieszę się, że wróciłeś.
- Ja też – dodała Alice wzdychając. Zbiegła po schodach tanecznym krokiem, krzywiąc się,
jakbym
spóźnił się na umówione spotkanie.
- Eee... cześć – odpowiedziałem. Czułem się dziwnie gdy starałem się być uprzejmy. – Gdzie
Bella?
- W łazience – wyjaśniła Alice. – Jej dieta składa się głównie z płynów, no i cała ta ciąża... no
wiesz.
Czekałem niecierpliwie, kołysząc się w przód i w tył.
- Cudownie – warknęła Rosalie gdzieś za moimi plecami. Obróciłem głowę i zobaczyłem ją,
wychodzącą z
korytarza za schodami. Trzymała Bellę na rękach i uśmiechała się szyderczo na mój widok. –
Czułam, że
coś tu śmierdzi.
Bella natomiast, tak jak ostatnim razem rozpromieniła się, widząc mnie. Zupełnie, jakby była
dzieckiem,
a ja kupiłem jej najwspanialszy prezent na gwiazdkę.
To nie było fair.
- Jacob – szepnęła. – Przyszedłeś.
- Cześć Bells.
Esme i Edward wstali, robiąc dla Belli miejsce na kanapie. Patrzyłem, jak delikatnie kładzie ją
tam
Rosalie i jak, mimo to, Bella robi się blada i wstrzymuje oddech. Zupełnie, jakby przysięgła
sobie być
cicho, bez względu na ból.
Edward musnął dłonią jej czoło, a potem szyję. Chciał, żeby wyglądało to, jakby odgarniał jej
włosy, ale
mi przypominało to raczej badanie lekarskie.
- Zimno ci? – zapytał czule.
- Nie, wszystko w porządku.
- Bello, wiesz, co mówił Carlisle – powiedziała Rosalie. – Nie ukrywaj niczego. To nie pomaga
nam w opiece
na tobą ani nad dzieckiem.
- No dobrze. Jest mi trochę zimno. Edward, mógłbyś mi podać tamten koc?
Wywróciłem oczami. – Chyba po to właśnie miałem przyjść, nie?
- Dopiero co wszedłeś – odpowiedziała Bella. – Założę się, że biegałeś cały dzień. Odpocznij
chwilę. Ja
pewnie rozgrzeję się w jednej chwili.
Zignorowałem ją i ruszyłem ku kanapie, zanim jeszcze skończyła mówić. Usiadłem na podłodze
i... nie
wiedziałem co dalej zrobić. Była taka krucha, że bałem się jej ruszyć. Bałem się ją nawet
objąć. W
końcu oparłem się ostrożnie o jej bok, kładąc rękę wzdłuż jej ramienia i chwyciłem jej dłoń.
Drugą rękę
przyłożyłem jej do twarzy. Trudno powiedzieć, czy była chłodniejsza niż zwykle.
- Dzięki, Jake – powiedziała. Poczułem, że zadrżała.
- Nie ma sprawy.
Edward usiadł z boku kanapy, przy stopach Belli. Nawet na chwilę nie spuścił wzroku z jej
twarzy.
Nie było co marzyć, że przy tylu obdarzonych super słuchem istotach nikt nie zorientuje się, że
burczy
mi w brzuchu.
- Rosalie, może pójdziesz do kuchni i przyniesiesz coś Jacobowi. – Alice odezwała się zza
kanapy.
Rosalie spojrzała z niedowierzaniem w miejsce, z którego dochodził głos jej siostry.
- Dzięki Alice, ale mam ochoty próbować czegoś, do czego ta blondyna napluje. Raczej nie
zareaguję
dobrze na taką dawkę jadu.
- Rosalie nigdy nie przyniosłaby Esme wstydu takim pokazem braku gościnności.
- Ależ oczywiście, że nie – blondyna powiedziała to tak słodkim głosem, że natychmiast
straciłem resztki
zaufania. Wstała i wybiegła z pokoju.
Edward westchnął.
- Powiedziałbyś mi jeśliby coś zatruła, nie? – upewniłem się.
- Tak – obiecał.
Z jakiegoś powodu mu uwierzyłem.
Z kuchni dobiegły dziwne trzaski i zgrzyt metalu. Edward znów westchnął, ale też uśmiechnął
się lekko.
Rosalie wróciła, zanim zdążyłem się nad tym zastanowić. Ze złośliwym uśmiechem na twarzy
postawiła
przede mną na podłodze srebrną miskę.
- Smacznego kundlu.
Kiedyś to pewnie była kuchenna miska do mieszania, ale wampirzyca powyginała ją tak, że
wyglądała
prawie jak typowa psia micha. Byłem pod wrażeniem jej zdolności i dbałości o szczegóły. Na
boku
schludnym pismem wydrapała nawet słowo Burek.
Jako że jedzenie w środku wyglądało nieźle: stek i pieczone ziemniaki, podziękowałem jej
grzecznie.
Prychnęła w odpowiedzi.
- Ej, wiesz, jak nazywa się blondynka mająca mózg? – spytałem i nie czekając na odpowiedź,
udzieliłem
jej sam. – Golden retriver.
- Ten też już słyszałam – powiedziała. Uśmiech zszedł jej z twarzy.
- Będę próbował dalej – obiecałem i zająłem się jedzeniem.
Rozalie skrzywiła się i wywróciła oczami, po czym usiadła przed wielkim telewizorem w jednym
z foteli i
zaczęła skakać po kanałach tak szybko, że nie było możliwości, żeby naprawdę chciała coś
oglądać.
Jedzenie było niezłe, nawet mimo wampirzego smrodu wokół. Chyba zaczynałem się do niego
przyzwyczajać. Cóż, to nie było do końca to, czego bym sobie życzył...
Gdy skończyłem (chociaż rozważałem jeszcze wylizanie miski, żeby dać blondynie jakiś powód
do
narzekania) poczułem we włosach chłodne palce Belli. Przesunęła dłoń na mój kark.
- Czas obciąć włosy, co? – zagadnąłem.
- Może – przyznała. – Trochę się zaniedbałeś.
- Niech zgadnę, ktoś tu był kiedyś fryzjerem w paryskim salonie?
Zaśmiała się. – Całkiem możliwe.
- Nie, dzięki – odpowiedziałem zanim zdążyłaby naprawdę coś zaoferować – Poradzę sobie
jeszcze przez
parę tygodni.
Natychmiast zacząłem zastanawiać się, jak długo ona jeszcze będzie sobie radzić. Próbowałem
znaleźć
jakiś uprzejmy sposób, żeby o to zapytać.
- To... ech... kiedy termin? No wiesz, kiedy spodziewasz się tego małego potworka?
Uderzyła mnie w tył głowy z siłą dryfującego piórka ale nie odpowiedziała.
- Mówię serio – powiedziałem. – Chciałbym wiedzieć, jak długo jeszcze będę musiał tu być.
I jak długo ty tu będziesz – dodałem w myślach. Odwróciłem się, by na nią spojrzeć. Oczy
miała
zamyślone, a brwi ściągnięte.
- Nie wiem – mruknęła. – A przynajmniej nie dokładnie. To, że nie będziemy mieli do czynienia
z
klasycznym dziewięciomiesięcznym okresem, jest raczej oczywiste. USG też nie pomoże, więc
Carlisle
próbuje zgadywać na podstawie moich rozmiarów. Gdy dziecko jest w pełni rozwinięte ludzie
mają tu
jakieś czterdzieści centymetrów – mówiąc to narysowała sobie palcem linię przez środek
brzucha. –
Przybywa im jeden centymetr tygodniowo. Ja dzisiaj rano miałam trzydzieści, a przybywa mi
około
dwóch centymetrów dziennie, czasem więcej...
Dwa tygodnie w przeciągu jednego dnia, a dni mijają tak szybko. Jej przemijanie jest
przyspieszone.
Ile dawało jej to dni, jeśli miała osiągnąć te czterdzieści centymetrów? Cztery? Przełknięcie
ślinyzajęło mi dobrą minutę.- Wszystko w porządku? – Bella spytała z troską w
głosie.Przytaknąłem, niepewny, czy byłbym w stanie przemówić.Edward odwrócił od nas twarz,
gdy słuchał moich myśli, ale widziałem jego odbicie w szklanej ścianie.Znów wyglądał, jakby
ktoś palił go żywcem.
Dziwne, że tak konkretny termin sprawił, że myślenie o odejściu albo o tym, że Bella miałaby
wyjechać
było dla mnie jeszcze trudniejsze. Byłem wdzięczny Sethowi, że poruszył ten temat.
Wiedziałem
przynajmniej, że Cullenowie nigdzie się nie wybierają. To byłoby straszne: zastanawiać się, czy
mają
zamiar odejść i zabrać mi jeden, dwa lub trzy z tych czterech dni – moich czterech dni.
Dziwne też, że mimo świadomości, że to koniec, więź jaka łączyła mnie z Bellą była jeszcze
trudniejsza
do zerwania. Zupełnie, jakby to miało jakiś związek z jej rosnącym brzuchem: jakby wraz z
rozmiarem
Belli rosła też jej siła przyciągania.
Przez jakąś minutę próbowałem spojrzeć na nią obiektywnie. Wiedziałem, że to, że
potrzebowałem jej
bardziej niż kiedykolwiek, nie było wymysłem mojej wyobraźni. Dlaczego tak było? Bo
umierała? Bo
wiedziałem, że nawet jeśli przeżyje, to zmieni się – to był najbardziej optymistyczny
scenariusz – w coś,
czego nie będę ani znał, ani rozumiał?
Dotknęła palcami mojego policzka, zostawiając mi na skórze mokre ślady.
- Wszystko będzie dobrze – zapewniła.
Nieważne, że te słowa nic nie znaczyły. Powiedziała to takim tonem, jak ludzie, którzy chcą
uspokoić
małe dziecko, śpiewając mu bezsensowne rymowanki.
- Na pewno – wymamrotałem.
Bella wtuliła się mocniej w moją rękę, opierając mi czoło o ramię.
- Nie sądziłam, że przyjdziesz – szepnęła. – Seth mówił, że tak zrobisz, Edward też, ale im nie
wierzyłam.
- Dlaczego?
- Nie czujesz się tu dobrze, a mimo to przyszedłeś.
- Chciałaś, żebym tu był.
- Wiem – potwierdziła. – Ale nie musiałeś przychodzić. To nie w porządku z mojej strony.
Zrozumiałabym, gdybyś odmówił.
Na minutę zapadła cisza. Edward wziął się już w garść. Patrzył w ekran telewizora podczas gdy
Rosalie
wciąż przełączała kanały. Była już w szóstej setce. Zacząłem zastanawiać się, ile to jeszcze
potrwa
zanim zacznie znów od początku.
- Dziękuję, że przyszedłeś – szepnęła Bella.
- Mogę cię o coś spytać?
- Oczywiście – odpowiedziała natychmiast.
Edward udawał, że nie zwraca na nas uwagi, ale dobrze wiedział, o co chciałem zapytać. Mnie
nie mógł
nabrać.
- Dlaczego właściwie chcesz, żebym był tu z tobą? Równie dobrze Seth mógłby cię ogrzać.
Lepszy z
niego towarzysz, jest wesoły, przyjacielski, a jednak kiedy to ja wchodzę do pokoju
uśmiechasz się,
jakbym był najdroższą co osobą na świecie.
- Jesteś jednym z najdroższych.
- To okropne, wiesz?
- Wiem – westchnęła. – Przepraszam.
- Ale dlaczego tak jest? Nie odpowiedziałaś.
Edward znów udawał, że wygląda przez okno. Odbijająca się w szkle twarz nie wyrażała
niczego.
- Gdy cię nie ma to... tak, jakby czegoś brakowało. Gdy jesteś, czuję, że moja rodzina jest w
komplecie.
Nigdy nie miałam tak dużej rodziny. To miłe uczucie, – Bella uśmiechnęła się przez chwilę – ale
bez
ciebie nie jest kompletna.
- Nigdy nie będę częścią twojej rodziny.
A mógłbym być, pasowałbym do niej. Ta opcja umarła jednak dawno temu, właściwie zanim
miała szansę
się narodzić.
- Zawsze byłeś jej częścią – zaprotestowała.
Zacisnąłem zęby. – To była beznadziejna odpowiedź.
- A jaka byłaby dobra?
- Może „Jacob, spadaj, bo całe to twoje cierpienie działa mi na nerwy”.
Poczułem, że zadrżała.
- Tak byś wolał? – szepnęła.
- Byłoby przynajmniej łatwiej. Jakoś bym sobie dał radę.
Spojrzałem jej w twarz. Oczy miała zamknięte, a brwi ściągnięte.
- Zeszliśmy ze szlaku, Jake, straciliśmy równowagę. Masz być częścią mojej rodziny. Czuję to i
ty
pewnie też. – przerwała, nie otwierając oczu tak, jakby czekała, aż zacznę się spierać.
Kontynuowała po
chwili, nie doczekawszy się ode mnie żadnej reakcji. – Ale nie w ten sposób. Coś zrobiliśmy nie
tak...
Nie, to ja... Ja popełniłam błąd i zeszliśmy z właściwej drogi.
Jej głos stopniowo przycichał, a grymas znikał z jej twarzy. Jeszcze tylko kąciki ust miała
nieznacznie
wykrzywione. Czekałem, aż wsypie jeszcze więcej soli w moje rany, ale po chwili słyszałem już
jej ciche
chrapanie.
- Jest wyczerpana – mruknął Edward. – To był długi i ciężki dzień. Powinna iść spać już
wcześniej ale
czekała na ciebie.
Nie spojrzałem nawet na niego.
- Seth mówił, że ma złamane kolejne żebro. – szepnąłem.
- Zgadza się. Trudno jej przez to oddychać.
- Wspaniale – mruknąłem.
- Daj mi znać, jak znowu będzie jej gorąco.
- Ok.
Bella wciąż miała gęsią skórkę na ramieniu, którym mnie nie dotykała. Ledwo uniosłem głowę,
żeby
poszukać koca, gdy Edward złapał ten, który wisiał na oparciu i zarzucił na nią.
Czasem czytanie w myślach może oszczędzić mnóstwo czasu. Mogłem na przykład bez
zbędnych
ceregieli zarzucić, że ranią Charliego. Edward wiedziałby dokładnie jak bardzo mnie to
zdenerwowało.
- Masz rację – powiedział. – To nie jest dobry pomysł.
- To dlaczego to robicie? – dlaczego Bella powiedziała ojcu, że wszystko zmierza ku lepszemu
skoro to
miało go tylko bardziej zranić?
- Nie może znieść, że się zamartwia.
- A więc lepiej...
- Nie, nie lepiej – Edward wszedł mi w słowo. – Ale nie zmuszę jej teraz do czegoś, przez co
miałaby być
nieszczęśliwa. Bez względu na wszystko, to sprawia, że czuje się lepiej. Tylko to się liczy.
Resztą zajmę
się później.
Coś mi nie pasowało. Bella, nawet umierając, nie odwlekałaby bólu Charliego na później, żeby
ktoś inny
musiał być jego świadkiem. To nie było w jej stylu. Wiedziałem, że musi mieć jakiś inny plan.
- Jest pewna, że przeżyje. – powiedział Edward.
- Ale nie jako człowiek.
- Tak, ale wciąż ma nadzieję zobaczyć się z Charliem gdy będzie już po wszystkim.
No, robi się coraz lepiej.
- Zobaczyć się z Charliem gdy będzie po wszystkim. – W końcu spojrzałem na mojego
rozmówcę. –
Zobaczyć się z nim gdy będzie mała białą roziskrzoną skórę i jasnoczerwone oczy. Nie jestem
pijawką,
więc może czegoś tu nie rozumiem, ale Charlie to raczej dziwny wybór na jej pierwszy posiłek.
Edward westchnął.
- Wie, że nie będzie się mogła zbliżyć do ojca przez co najmniej rok. Chce mu powiedzieć, że
musiała
jechać do jakiegoś specjalistycznego szpitala na drugim końcu świata i dzwonić do niego...
- To jest chore.
- Zgadza się.
- Charlie nie jest głupi. Nawet jeśli Bella go nie zabije, to zobaczy przecież różnicę.
- Właściwie, to ona na to właśnie liczy.
Wlepiłem oczy w Edwarda, czekając na wyjaśnienia.
- Nie będzie się starzeć, więc to oczywiście wprowadzi dla nich jakiś limit czasu. Nawet jeśli
Charlie
uwierzy w takie uzasadnienie zmian, jakie mi zaproponuje. – uśmiechnął się blado. –
Pamiętasz, jak
próbowałeś powiedzieć jej o swojej przemianie? Jak chciałeś, żeby sama zgadła?
Wolną rękę zacisnąłem w pięść. – Powiedziała ci o tym?
- Tak, kiedy wyjaśniała mi swój... pomysł. Widzisz, nie może powiedzieć Charliemu prawdy, bo
to
naraziłoby go na niebezpieczeństwo, ale on jest sprytny. Bella uważa, że znajdzie jakieś
własne
uzasadnienie tego wszystkiego i ma nadzieję, że będzie ono zupełnie błędne. – Edward
prychnął. – W
końcu niezbyt pasujemy do legend o wampirach. Charlie będzie miał o nas mylne zdanie, tak
jak Bella na
samym początku i wszystko jakoś się ułoży. Ma nadzieję, że będą mogli widywać się od czasu
do czasu.
- Chore – powtórzyłem.
- Masz rację – Edward i tym razem się zgodził.
Teraz tym bardziej robił wszystko, żeby Bella była szczęśliwa. Nie był w stanie się jej
sprzeciwić. Nie
mogło wyniknąć z tego nic dobrego.
Widziałem, że Edward przeczuwa, że Bella umrze zanim będzie miała szanse wcielić w życie
swój
szalony plan i ma zamiar zwodzić ją, żeby przez ten czas nie miała żadnych dodatkowych
powodów do
zmartwień.
Przez te cztery dni, które jej zostały.
- Zmierzę się z tym, co ma nadejść. Cokolwiek by to nie było – szepnął i opuścił głowę, żebym
nie mógł
odczytać jego wyrazu twarzy – Nie zadam jej teraz bólu.
- Cztery dni? – spytałem.
- Mniej więcej – nie podniósł wzroku.
- A potem?
- Co dokładnie masz na myśli?
Myślałem o tym, co mówiła Bella o tym tajemniczym stworze. Że jest otulony czymś w rodzaju
wampirzej skóry. Jak więc miało zamiar się wydostać?
- Ze skromnych informacji, jakie udało nam się zdobyć wynika, że te stworzenia używają
własnych
zębów, żeby opuścić łono matki. – szepnął Edward.
Z trudem przełknąłem ślinę.
- Informacji? – powtórzyłem po chwili.
- Dlatego nie widziałeś ostatnio Jaspera i Emmetta. Dlatego nie ma tu w tej chwili Carlisle’a.
Próbuje
dowiedzieć się czegoś ze starożytnych opowieści i mitów. Wszyscy robimy, co w naszej mocy,
żeby w
jakimś stopniu przewidzieć zachowanie tej istoty.
Opowieści? Jeżeli istniały na ten temat mity, to...
- To znaczy, że to nie jest pierwszy taki przypadek? – Edward dokończył tę myśl za mnie. –
Możliwe. Te
podania, to nic pewnego. Mogły równie dobrze być dziełem ludzkiej wyobraźni i strachu. Ale z
drugiej
strony... – przerwał na chwilę – legendy o twoich pobratymcach są prawdziwe, więc może te
też.
Wszystkie są ze sobą jakoś powiązane, dotyczą tego samego rejonu...
- Jak się o nich dowiedzieliście?
- W Ameryce Południowej spotkaliśmy pewną kobietę. Była wychowana w tradycji swoich
przodków.
Słyszała ostrzeżenia o takich istotach, opowieści przekazywane z pokolenia na pokolenie.
- Co za ostrzeżenia? – spytałem szeptem.
- Że takie stwory muszą być natychmiast zgładzone. Zanim urosną w siłę.
Dokładnie tak uważał Sam. Miał rację?
- Oczywiście, ich legendy mówią dokładnie to samo o nas: że musimy zostać zniszczeni, że
jesteśmy
pozbawionymi uczuć i duszy mordercami.
Drugi punkt dla Sama.
Edward zaśmiał się krótko.
- A co te podania mówią o... matkach? – spytałem.
Twarz wampira przeszył ogromny ból. Nie chciałem go z nim dzielić. Nie wyglądało, jakby miał
mi
odpowiedzieć. Wątpiłem, czy w ogóle byłby w stanie coś powiedzieć.
Zamiast niego głos zabrała Rosalie – odkąd Bella usnęła, była tak cicho, że niemal o niej
zapomniałem.
- To chyba jasne, że żadna nie przeżyła – powiedziała. – Poród na zatęchłych bagnach ze
znachorem
smarującym ci twarz śliną, żeby odpędzić złe duchy nie należy do najbezpieczniejszych metod.
Nawet
zwykłe porody w połowie przypadków kończyły się źle. Żadne z tamtych dzieci nie miało takiej
opieki, jak
to. Nikt nie zastanawiał się nad ich potrzebami i nie próbował ich zaspakajać. Nie było przy
nich lekarza
z niesamowitą wiedzą o naturze wampirów. Nikt nie dokładał wszelkich starań, żeby tamte
dzieci
bezpiecznie przyszły na świat. Nikt nie miał pod ręką jadu, który naprawiłby szkody, gdy coś
pójdzie nie
tak. Naszemu dziecku nic nie grozi. A tamte matki przeżyłyby, gdyby miały wszystko to, o
czym
mówiłam, no i przede wszystkim, gdyby faktycznie istniały, a tego nie jestem pewna. –
prychnęła z
pogardą.
Dziecko, dziecko... Jakby nic innego już się nie liczyło. Życie Belli nie było dla niej tak ważne.
Twarz Edwarda pobielała jeszcze bardziej, a palce wygięły się na kształt szponów. Rosalie nie
zwróciła
na niego najmniejszej uwagi i obróciła się plecami do brata. Edward pochylił się do przodu.
Pozwól, że ja się tym zajmę, zaproponowałem.
Zatrzymał się i uniósł brew.
Bezszelestnie podniosłem z podłogi moją psią miskę, po czym szybkim, zdecydowanym
ruchem cisnąłem
ją w tył głowy blondyny. Odbiła się z hukiem i poleciała aż do schodów, obijając się o
balustradę.
Bella poruszyła się, ale spała dalej.
- Głupia blondynka – mruknąłem.
Rosalie obróciła się powoli. Jej oczy ciskały błyskawice.
- Mam jedzenie we włosach – wycedziła przez zęby.
Tego już było za wiele. Odsunąłem się od Belli, żeby jej nie obudzić i zacząłem śmiać się aż w
oczach
pojawiły mi się łzy. Zza kanapy słyszałem też chichot Alice.
Zastanawiałem się, dlaczego Rosalie jeszcze nie wybuchła. Nie tego się spodziewałem. Dopiero
po chwili
zdałem sobie sprawę, że mój śmiech obudził Bellę.
- Co cię tak śmieszy? – wymamrotała sennie.
- Rzuciłem jej jedzenie we włosy – oznajmiłem dumnie, wciąż chichocząc.
- Nie zapomnę ci tego, psie. – Rosalie syknęła.
- Och, łatwo wyczyścić pamięć blondynce – rzuciłem. – Wystarczy dmuchnąć jej do ucha.
- Poszukaj jakiś nowych dowcipów – warknęła.
- Jake, Zostaw Rose w spo... – Bella przerwała w pół słowa i z trudem złapała powietrze. W
jednej chwili
Edward znalazł się nad nią i zerwał z niej koc. Wiła się z bólu.
- Tylko się przeciąga – wysapała z trudem.
Usta jej pobielały. Zęby trzymała zaciśnięte, tak, jakby ze wszystkich sił starała się nie
krzyczeć.
Edward przyłożył jej dłonie do twarzy.
- Carlisle? – zawołał cicho.
- Jestem – odpowiedział doktor. Nie słyszałem nawet, kiedy wszedł.
- Już dobrze – powiedziała Bella, wciąż ciężko dysząc. – Już po wszystkim. Biedne dziecko ma
za mało
miejsca. Po prostu rośnie.
Naprawdę trudno było mi zrozumieć ten czuły ton, którego używała, mówiąc o czymś, co
rozrywało ją na
strzępy. Szczególnie po bezdusznej przemowie Rosalie. Nagle miałem ochotę rzucić czymś też
w Bellę.
Nie podzielała mojego nastroju.
- Wiesz, ten maluch przypomina mi ciebie, Jake – powiedziała cicho.
- Nie porównuj mnie do tego czegoś. – warknąłem przez zęby.
- Mam na myśli tempo wzrostu – wyglądała, jakby zrobiło się jej przykro. I dobrze. – Rosłeś
jak na
drożdżach. Byłeś większy z minuty na minutę. On też tak ma. Też tak szybko rośnie.
Ugryzłem się w język tak mocno, że poczułem w ustach krew. To nic, zagoi się, zanim zdążę
przełknąć.
Tego właśnie potrzebowała teraz Bella. Musiała być silna, jej też wszystko musiało się goić...
Zaczęła oddychać spokojniej. Wtuliła się w kanapę i znów usnęła.
- Hmm – mruknął Carlisle. Podniosłem na niego wzrok i zobaczyłem, że mi się przygląda.
- Co jest? – spytałem.
Edward przechylił głowę na bok w reakcji na myśli Carlisle’a
- Wiesz, że zastanawiał mnie kod genetyczny płodu, ilość jego chromosomów. – powiedział
doktor.
- Wiem i co w związku z tym?
- Cóż, biorąc pod uwagę podobieństwa między wami...
- Podobieństwa? – warknąłem, podkreślając użytą przez Carlisle’a liczbę mnogą.
- Przyspieszony wzrost i to, że Alice was nie widzi.
Zaniemówiłem. No tak, zapomniałem o tej drugiej rzeczy.
- Zastanawia mnie, czy to może być nasza odpowiedź. Czy te podobieństwa nie idą może
dalej.- Dwadzieścia cztery pary – mruknął Edward do siebie.- Nie macie pewności.- Nie, ale to
interesująca teoria – Carlisle powiedział to tak, jakby chciał mnie uspokoić.- Tak, wręcz
fascynująca.Bella znowu zaczęła chrapać, idealnie podkreślając mój sarkazm.
Z dalszej rozmowy o genetyce rozumiałem już tylko przedimki i spójniki, no i oczywiście moje
imię,
pojawiające się co jakiś czas. Alice przyłączyła się do dyskusji i co chwila wtrącała coś
wysokim
sopranem.
Chociaż rozmawiali o mnie, nie próbowałem nawet dowiedzieć się, jakie wnioski udało im się
wyciągnąć.
Miałem głowę zajętą czym innym: kilkoma faktami, które usiłowałem ze sobą pogodzić.
Po pierwsze, Bella mówiła, że ten stwór jest chroniony czymś równie twardym, co wampirza
skóra,
czymś, czego nie mogły sforsować ani ultradźwięki, ani igła.
Po drugie, Rosalie miała zamiar pomóc dziecku bezpiecznie przyjść na świat.
Po trzecie, Edward powiedział, że, w legendach, takie potwory przegryzały matki od środka.
Wzdrygnąłem się.
To wszystko miało sens. Zwłaszcza biorąc pod uwagę czwarty fakt, że niewiele rzeczy mogło
przebić coś
tak wytrzymałego, jak skóra wampira. Według opowieści, ta istota miała wystarczająco mocne
zęby. Ja
też.
I wampiry także.
Trudno było tego nie zauważyć, chociaż chciałbym, żeby było inaczej. Wiedząc to, rozumiałem
dokładnie,
co Rosalie miała na myśli mówiąc, że stwór przyjdzie na świat „bezpiecznie”.
Obudziłem się wcześnie, nim jeszcze zaczęło świtać. Spanie opartym o bok sofy naprawdę było
dla mnie
niełatwe. Edward zbudził mnie, gdy twarz Belli pokryła się znów niezdrowym rumieńcem i
odsunął mnie
od niej, by choć trochę zmniejszyć jej temperaturę. Przeciągnąłem się i zdecydowałem, że
odpoczywałem już dość, by wreszcie wziąć się do pracy.
- Dziękuję - powiedział Edward cicho, spoglądając w moje myśli. - Jeżeli droga jest czysta,
pójdą
dzisiaj.
- Powiadomię cię.
Naprawdę dobrze było znów powrócić do zwierzęcej postaci. Byłem cały odrętwiały od długiego
siedzenia w bezruchu. Robiłem długie kroki, usiłując się rozluźnić.
Dobry, Jacob, powitała mnie Leah.
Dobrze, że już jesteś na nogach. Jak długo Seth jest na zewnątrz?
Jeszcze nie jestem, pomyślał zaspany Seth. Prawie na miejscu. Czego potrzebujesz?
Myślisz, że poradzisz sobie sam przez godzinę?
Pewnie, nie ma problemu. Seth ruszył od razu, odrzucając w tył futro.
Chodź, pobiegniemy, powiedziałem Leah. Seth, przejmie od ciebie pałeczkę.
Już jestem. Seth zwolnił do łatwego biegu.
Kolejny na skinienie wampirów, zamruczała Leah.
Masz z tym jakiś problem?
Och, oczywiście, że nie. Ja po prostu kocham rozpieszczać te drogie pijawki.
Dobrze. Zobaczymy jak szybko możemy biec.
Dobra, to mi się podoba!
Leah była na zachodnim krańcu tego terenu. Raczej wolałaby dać się pokrajać niż zbliżyć do
domu
Cullenów, krążyła więc, by mnie spotkać. Pobiegłem prosto na wschód, wiedząc, że, nawet
mając lepszy
start, ona wkrótce mnie dogoni, tak łatwo jakby nie była to nawet sekunda przewagi.
Nos do ziemi, Leah. To nie wyścig, a zwiadowcza misja.
Mogę robić to i to, a nadal skopię ci tyłek.
Poddałem się tym razem. Wiem.
Zaśmiała się.
Wybraliśmy wijącą się ścieżkę przez wschodnie góry. To była bezpieczna droga. Biegaliśmy
przez nie,
kiedy wampiry wyjechały rok temu, to była część naszej trasy patrolu, którym chroniliśmy
tutejszych
ludzi. Przerwaliśmy to, kiedy wrócili Cullenowie.
Według paktu był to ich teren.
Ale dla Sama prawdopodobnie nic to teraz nie znaczyło. Pakt przestał obowiązywać. Pytanie
tylko w jaki
sposób chce on zaatakować. Napaść na Cullenów na ich ziemi, czy nie? Jared mówił prawdę,
czy
wykorzystywał milczenie, jakie zapadło między nami?
Zagłębialiśmy się w góry głębiej i głębiej, lecz nie znaleźliśmy żadnych oznak łamania paktu.
Zapach
wampirów, wszędzie, ale już się do niego przyzwyczailiśmy. Wdychałem go przez cały dzień.
Znalazłem ciężki, koncentrujący się zapach wszystkich, poza Edwardem . Z jakiegoś powodu
przestał
tędy chodzić, kiedy przywiózł do domu umierającą żonę. Zacisnąłem zęby. Czymkolwiek to
było, nie miało
mieć ze mną nic wspólnego.
Leah nie wyprzedzała mnie, choć mogła to teraz zrobić. Zwracałam większą uwagę na
wyszukiwanie
nowych śladów, niż na szybkość. Trzymała się po mojej prawej stronie, biegnąc raczej ze mną,
niż
przeciw mnie.
Oddaliliśmy się całkiem daleko, powiedziała.
Tak. Jeśli Sam polował na odosobnionych, powinniśmy już teraz natrafić na jego ślad.
Więcej sensu ma dla niego zabunkrowanie się w La Push, pomyślała Leah. Wie, że nasza
obecność dodaje
pijawkom trzy pary oczu i nóg dodatkowo. Nie zaskoczy ich.
To tylko środki ostrożności, naprawdę.
Nie chcemy, żeby nasze cudowne pasożyty przeżyły niepotrzebne zmiany.
Nie, zgodziłem się, ignorując jej sarkazm.
Bardzo się zmieniłeś, Jacob.
Ty też nie jesteś dokładnie tą samą Leah, którą kiedyś znałem i kochałem.
Prawda. Jestem już tak wkurzająca, jak Paul?
Po prawdzie… tak.
Ah, słodki sukcesie!
Gratulacje.
Znów biegliśmy w ciszy. To był już prawdopodobnie czas, żeby zawrócić, ale żadne z nas tego
nie
chciało.
Dobrze było tak biec. Jednak zbyt długo robiliśmy już to małe kółko zwiadu. Dobrze było
rozciągnąć
mięśnie i biec po poszarpanym, nierównym terenie. Nie spieszyliśmy się bardzo, więc
pomyślałem, że
możemy zapolować, wracając. Leah była bardzo głodna.
Mniam, mniam, pomyślała cierpko.
To wszystko jest w twojej głowie, powiedziałem jej. Tak jedzą wilki To naturalne. Smakuje
dobrze.
Jeżeli nie będziesz patrzeć na to z perspektywy człowieka...
Zapomnij tej pocieszającej gadki, Jacob. Zapoluję. Nie muszę tego lubić.
Pewnie, pewnie, zgodziłem się łatwo. To nie mój biznes, jeśli chciała to czynić trudniejszym dla
siebie.
Nie powiedziała nic nowego przez kilka minut. Zaczynałem już myśleć o powrocie.
Dziękuję ci, powiedziała nagle Leah, zupełnie odmiennym tonem.
Za?
Za pozwolenie mi na bycie tu. Na zostanie. Jesteś milszy niż się mogłam spodziewać, Jacob.
Em, żaden problem. Właściwie, myślałem o tym. Nie mam ci tak za złe, że tu jesteś jak
mógłbym
przypuszczać.
Warknęła, ale tylko żeby się podrażnić. Cóż za cudowna rekomendacja!!!
Nawet o tym nie myśl.
Dobra, jeżeli ty też tego nie zrobisz. Zatrzymała się na chwilę. Myślę, że jesteś dobrym Alfą.
Nie tak
samo jak Sam, ale na swój własny sposób. Jesteś tego wart, by za tobą iść, Jacob.
Zaskoczony poczułem nagle pustkę w głowie. Sekundę zabrało mi znalezienie dobrej
odpowiedzi.
Em, dzięki. Nie jestem całkiem pewny, czy będę mógł o tym nie myśleć. Skąd ci to przyszło do
głowy?
Nie odpowiedziała, a jej myśli zboczyły na chwilę i podążyłem za nimi. Myślała o przyszłości, o
tym co
powiedziałem Jaredowi tamtego poranka. O tym jak szybko będę musiał znów wrócić do lasu.
O tym jak
obiecałem, że ona i Seth wrócą do sfory, gdy Cullenowie znikną...
Chcę zostać z tobą, powiedziała mi.
Szok sprawił, że aż ugięły mi się kolana. Wyskoczyła przede mnie i zahamowała. Powoli
cofnęła się do
miejsca gdzie się zatrzymałem, osłupiały.
Nie będę uciążliwa, obiecuję. Nie będę ciągle za tobą łazić. Możesz iść gdzie chcesz, ja pójdę
gdzie
będę chciała. Byłbyś ze mną tylko kiedy oboje będziemy wilkami. Cofnęła się i podeszła do
mnie,
nerwowo potrząsając jej długim, szarym ogonem. Planuję zakończyć to tak szybko, jak tylko
będę
mogła... może nie będzie to za często.
Nie wiedziałem co powiedzieć.
Jestem szczęśliwsza będąc częścią twojej sfory, jak nie byłam od lat.
Ja też chcę zostać, Seth pomyślał cicho. Nie wiedziałem, że zwracał na nas aż tyle uwagi,
kiedy
biegliśmy obchód. Lubię tę sforę.
Hej, już! Seth, to nie będzie już sfora. Usiłowałem zebrać myśli, by go przekonać. Teraz mamy
powód,
ale kiedy... będzie już po wszystkim, chcę znów być tylko wilkiem. Seth, nie masz powodu.
Jesteś
dobrym dzieciakiem. Typem człowieka, który zawsze znajdzie jakiś powód, żeby o niego
zawalczyć. I nie
ma mowy, żebyś teraz opuścił La Push. Dostałeś się do liceum. I musisz coś zrobić z własnym
życiem.
Musisz się zająć Sue. Moje motywy nie mogą zaważyć o twojej przyszłości.
Ale…
Jacob ma rację, sekundowała mi Leah.
Zgadzasz się ze mną?
Oczywiście. Ale nic z tego nie odnosi się do mnie. I tak znajdę sobie miejsce. Dostanę jakąś
pracę poza
La Push. Może dostanę się na jakieś kursy na studiach. Zacznę chodzić na jogę i medytację,
żeby
zmniejszyć swój temperament... I nadal pozostać częścią sfory, przynajmniej umysłem. Jacob,
to ma
sens, prawda? Nie będę ci zawadzać, ty mi też, wszyscy będą szczęśliwi.
Zawróciłem I zacząłem powoli zmierzać na zachód.
Na to już bardziej mogę się zgodzić, Leah. Pozwól mi o tym pomyśleć, dobra?
Pewnie. Ile tylko chcesz.
Powrót zajął nam więcej czasu. Nie próbowałem przyspieszyć, wolałem się skoncentrować na
tyle, żeby
nie uderzyć w drzewo. Seth narzekał trochę, gdzieś z tyłu mojej głowy, ale mogłem go
zignorować.
Wiedział, że mam rację. Nie mógł odciąć się od swojej matki. Wróci do La Push i będzie
ochraniał
plemię, tak jak powinien. Ale nie mogłem sobie wyobrazić robiącej to Leah. I to było nieco
przerażające.
Sfora jako dwoje z nas? Bez względu na to jak daleko od siebie byliśmy psychicznie, mogłem
sobie
wyobrazić... prawdopodobieństwo tej sytuacji. Zauważyłem, że ona pomyślała to, co
pomyślała, bo
rzeczywiście była tak zdesperowana, by pozostać wolną.
Leah nie powiedziała nic i pomyślałem, że to już. Tak jakby chciała udowodnić jak łatwo by to
mogło być,
gdybyśmy byli tylko my.
Pobiegliśmy do stada czarno umaszczonych jeleni kiedy słońce już wstawało, lekko
rozświetlając chmury
za nami. Leah namierzała cel, ale nie mogła się zdecydować. Jej wypad był nawet czysty i
zwinny.
Zaatakowała największego, byka, zanim zwierzę zdążyło w pełni zrozumieć zagrożenie.
Zanim skończyła, zaatakowałem kolejnego w wielkości, łamiąc mu kłami kark tak szybko, że
pewnie nie
poczuł nawet niepotrzebnego bólu. Mogłem poczuć zdegustowaną Leah, walczącą ze swym
głodem i
spróbowałem uczynić to dla niej łatwiejszym, wpuszczając wilka do swojej głowy. Żyłem jako
całkowity
wilk na tyle długo, że wiedziałem jak kompletnie stać się zwierzęciem, by widzieć jak
postępuje i
postępować powinna. Pozwoliłem zawładnąć mną instynktowi, dając jej poznać jak to jest.
Zamarła na
chwilę, ale potem, powoli zaczęła widzieć to tak samo we własnym umyśle, patrzeć w ten sam
sposób, co
ja. To było bardzo dziwne, nasze umysły były bardziej połączone niż kiedykolwiek wcześniej,
ponieważ
oboje próbowaliśmy myśleć razem.
Dziwne, ale pomogło. Jej zęby przecięły sierść i skórę na barku ofiary, odrywając gruby kawał
ociekającego krwią mięsa. Zamiast skrzywić się, jak podpowiadała jej ludzka natura, pozwoliła
swojemu
wilczemu „ja” zareagować instynktownie. To był rodzaj oszołomienia lub bezmyślności.
Pozwolił jej zjeść w spokoju.
Nie miałem problemów z pójściem w jej ślady. Cieszyłem się, że nie zapomniałem tej
umiejętności.
Wkrótce znowu będzie od niej zależało moje życie.
Czy Leah zostanie częścią tego życia? Wśród pełnych przerażenia wydarzeń poprzedniego
tygodnia nie
zastanawiałbym się nad tym pomysłem. Nie byłbym w stanie go znieść. Ale teraz znałem ją
lepiej.
Ulżywszy nieustannemu bólowi, przestała być tym samym wilkiem. Ani tą samą dziewczyną.
Jedliśmy razem aż do sytości.
Dzięki, powiedziała mi później, czyszcząc swój pysk i łapy o wilgotną trawę. Nie zawracałem
sobie tym
głowy; właśnie zaczynała padać mżawka i musieliśmy jeszcze raz przepłynąć przez rzekę w
drodze
powrotnej. Będę po tym dostatecznie czysty. – To nie było aż takie złe, myślenie w twój
sposób.
Nie ma za co.
Seth czuwał, kiedy przekroczyliśmy granicę. Powiedziałem mu, żeby się trochę przespał; Leah i
ja
przejmiemy wartę. Jego umysł zapadł w nieświadomość chwilę później.
Odwróciłeś się od krwiopijców?, zapytała Leah.
Może.
Pobyt tutaj musi być dla ciebie trudny, ale trzymanie się z dala też. Wiem, jak to jest.
Wiesz, Leah, mogłabyś myśleć trochę więcej o przyszłości, o tym, co naprawdę chciałabyś
robić. Moja
głowa nie stanie się najszczęśliwszym miejscem na ziemi. A ty będziesz musiała cierpieć razem
ze mną.
Zastanowiła się, jak mi odpowiedzieć.
Jej, to nie brzmi dobrze. Ale, szczerze mówiąc, łatwiej będzie mi dzielić ból z tobą, niż
zmierzyć się z
moim własnym. Wystarczająco uczciwie.
Wiem, że to się źle dla ciebie skończy, Jacob. Rozumiem to… może nawet lepiej, niż myślisz.
Nie lubię
jej, ale… to twój Sam. Jest wszystkim, czego chcesz i wszystkim, czego mieć nie możesz.
Nie potrafiłem odpowiedzieć.
Wiem, że to dla ciebie gorsze. Przynajmniej Sam jest szczęśliwy. Przynajmniej on żyje i ma się
dobrze.
Kocham go wystarczająco, żeby tego chcieć. Chcę dla niego wszystkiego, co najlepsze,
westchnęła. Nie
chcę tylko pozostawać w pobliżu, żeby patrzeć.
Musimy o tym rozmawiać?
Myślę, że tak. Chcę, żebyś wiedział, że nie pogorszę twojej sytuacji. Do diabła, może nawet ci
pomogę.
Nie urodziłam się pozbawioną współczucia sekutnicą. Wiesz, swego czasu byłam całkiem miła.
Moja pamięć nie sięga aż tak daleko.
Zaśmialiśmy się.
Przepraszam za to, Jacob. Żałuję, że tak cierpisz. Żałuję, że ciągle jest gorzej i nigdy się nie
polepsza.
Dzięki, Leah.
Myślała o gorszych rzeczach, czarnych obrazach w mojej głowie, kiedy próbowałem ją
zignorować bez
większych rezultatów. Była w stanie spoglądać na nie z pewnym dystansem, swego rodzaju
perspektywą
i musiałem przyznać, że było to pomocne. Mogłem sobie wyobrazić, że może za kilka lat też
będę zdolny
do patrzenia w ten sposób.
Dostrzegała zabawną stronę codziennej irytacji wynikającej z kręcących się dookoła
wampirów. Lubiła
moje denerwowanie Rosalie, chichocząc wewnętrznie i nawet wyszukując w pamięci kilka
dowcipów o
blondynkach, nad którymi mogłem popracować. Ale wtedy jej myśli stały się poważne,
ociągając się na
twarzy Rosalie w sposób, który wprawił mnie w zakłopotanie.
Wiesz co jest najdziwniejsze? spytała.
No, mniej więcej wszystko. Ale co dokładnie masz na myśli?
Ta blond wampirzyca, której tak nienawidzisz – ja ją całkowicie rozumiem.
Przez sekundę myślałem, że to po prostu niesmaczny żart. A potem, kiedy zrozumiałem, że
mówi
poważnie, poczułem jak narasta we mnie złość. Dobrze, że to był już koniec naszego patrolu.
Jeżeli ona
byłaby bliżej, na tyle, żeby móc ugryźć...
Czekaj! Daj mi wytłumaczyć!
Nie chcę tego słyszeć. Spadam stąd.
Czekaj! Zaczekaj! poprosiła, kiedy usiłowałem uspokoić się na tyle, żeby zawrócić. Wracaj,
Jake.
Leah, to naprawdę nie jest dobry pomysł, na przekonanie mnie, że chcę spędzać z tobą więcej
czasu.
Boże! Przesadzasz. Nawet nie wiesz, co mam na myśli.
Więc co masz na myśli?
I nagle poczułem jej ból, większy niż wcześniej. Mówię o byciu genetycznym ślepym zaułkiem,
Jacob.
Znaczenie jej słów mnie zaskoczyło. Nie spodziewałem się, że złość minie mi tak szybko.
Nie rozumiem.
Zrozumiesz, kiedy przestaniesz być taki sam jak reszta z nich. Jeżeli moje „kobiece rzeczy” –
wymawiała słowa twardo, sarkastycznie – nie zmuszą cię do myślenia powierzchownie, jak
każdy głupi
mężczyzna, wtedy będziesz mógł zwrócić uwagę na to o czym mówię.
Och.
Tak, nikt nie chciał myśleć o tych rzeczach razem z nią. Kto by chciał? Oczywiście, pamiętałem
jak Leah
dołączyła do sfory, jej panikę podczas pierwszego miesiąca, i pamiętam jak bardzo się bała,
jak każdy
inny. Bo nie mogła zajść w ciążę, nie tak długo jak to pseudoreligijne coś tkwiło w niej. Nie
była z nikim
poza Samem.
A potem, kiedy mijały tygodnie, a nic zmieniało się w jeszcze większe nic, zrozumiała, że jej
ciało nie
podlega już normalnym trybom. Strach – czym się teraz stała? Czy jej ciało się zmieniło, bo
stała się
wilkołakiem? A może stała się nim, bo było z nią coś źle? Jedyny żeński wilkołak w historii, na
zawsze. Amoże nie była tak kobieca, jak powinna być?Żaden z nas nie chciał się przemienić.
Właściwie to nie było coś, co można by polubić.Wiesz, co Sam sądzi o tym, dlaczego jesteśmy
wpojeni, pomyślała już spokojniej.Pewnie. By przekazać to dalej.
Właśnie. Żeby zrobić gromadkę małych wilkołaków. Przetrwanie gatunku, wyścig genów.,
Zakochujesz
się w osobie, która daje największe szanse na przekazanie dalej wilczych genów.
Poczekałem, aż dojdzie do tego, co chciała mi powiedzieć, o co w tym wszystkim chodziło.
Jeżeli byłabym w tym dobra, Sam powinien wpoić się we mnie.
Jej ból był tak wielki, że złamałem się.
Ale nie jestem. Coś jest ze mną źle. Nie mam szans na przekazanie genów, nawet własnej
krwi. Więc
stałam się dziwadłem, dziewczyną- wilkiem, dobrą tylko w tym. Jestem genetycznym ślepym
zaułkiem,
oboje to wiemy.
Nie wiemy, usiłowałem ją przekonać. To tylko teoria Sama, Wpojenie się zdarza, ale nie wiemy
czemu.
Billy uważa, że to coś innego.
Wiem, wiem. On uważa, że wpajamy się, żeby stać się silniejsi. Ponieważ ty i Sam jesteście
tak
olbrzymi, więksi niż wasi ojcowie. Ale swoją drogą, nadal nie jestem przekonana. Ja jestem...
po
menopauzie. Mam dwadzieścia lat i jestem po menopauzie.
Ugh. Tak bardzo nie chciałem, żeby ta rozmowa potoczyła się w tym kierunku. Nie wiesz tego
na pewno,
Leah. To prawdopodobnie tylko przez to całe zatrzymanie się w czasie. Kiedy zrezygnujesz z
bycia
wilkiem i znów zaczniesz dorastać, jestem prawie pewien, że wszystko, em... wróci na swoje
miejsce.
Mogłabym tak pomyśleć, gdyby nie fakt, że nikt nie wpoił się we mnie, nie razem z moim
cudownym
wilczym życiem. Wiesz, dodała troskliwie, gdybyś nie był w pobliżu, myślę, że Seth
prawdopodobnie
byłby najlepszy do bycia Alfą, przez jego więzy krwi. Oczywiście nikt by mnie nie poparł, ale...
Ty naprawdę chcesz wpojenia, albo, żeby ktoś się w tobie wpoił, jakkolwiek? Zażądałem
odpowiedzi. Co
jest złego w normalnym zakochaniu się, jak każda normalna osoba, Leah? Wpojenie to tylko
sposób na
to, żeby nie musieć podejmować wyboru.
Sam, Jared, Paul, Quil… chyba nie mają tego za złe.
Żaden z nich nie ma żadnego swojego zdania...
Nie chcesz zostać wpojony?
Cholera, nie!
To tylko dlatego, że już kochasz ją. Ale to jest całkiem inaczej, wiesz, kiedy jesteś wpojony.
Nie
będziesz musiał nigdy już cierpieć z jej powodu.
A ty chcesz zapomnieć o tym, co czujesz do Sama?
Myślała przez chwilę Chyba chcę.
Zamarłem. Chyba była w lepszym stanie niż ja.
Ale wróćmy do tematu, Jacob. Rozumiem, czemu ta twoja wampirza blondyna jest taka zimna.
W
pewnym sensie. Jest skupiona. Oczy zawsze na wygranej, prawda? Bo zawsze chcesz
najbardziej
właśnie tego, czego nigdy, przenigdy nie będziesz mieć.
Ty grałabyś tak jak Rosalie? Zamordowałabyś kogoś, bo ona to właśnie robi, nie przejmuje się
zupełnie
Bellą, żeby mieć dziecko? Gdybyś nie mogła go mieć?
Chciałabym mieć po prostu wybór, Jacob. Może ze mną wcale nie jest nic źle, nigdy się nie
poddam.
Zabiłabyś dla tego? Powtórzyłem, nie pozwalając jej zmienić tematu.
Ona tego nie robi. Myślę, że w tym jest coś więcej. Gdyby… Gdyby Bella poprosiła mnie,
żebym jej
pomogła... Zamilkła, pogrążona w myślach. Nawet gdybym dbała o nią bardziej,
prawdopodobnie
zrobiłabym to samo, co ta pijawka.
Warknąłem cicho.
Ponieważ gdybyśmy zamieniły się miejscami chciałabym, żeby zrobiła to samo dla mnie. I tego
samego
chciałaby Rosalie. My obie na jej miejscu.
Uch! Jesteś taka sama jak oni!
To śmieszna część faktu, że czegoś mieć nie możesz. To czyni cię desperatem.
Mam już dość. Już. Koniec rozmowy.
Dobra.
Nie wystarczyło jednak, że zamilkła. Potrzebowałem silniejszej determinacji. Byliśmy już tylko
o milę od
miejsca, gdzie zostawiłem ubrania i zmieniłem się w człowieka, by dalej pójść. Nie chciałem
myśleć o tej
rozmowie. Nie dlatego, że nie było w niej niczego do rozmyślania, ale dlatego, że nie mogłem
tego
zrozumieć. Nie widziałem tego w ten sposób, ale trudno było tak nie myśleć, kiedy Leah
przesyłała swoje
emocje wprost do mojego umysłu.
Tak, po tym na pewno nie będę z nią biegał. Mogła sobie być nieszczęśliwa w La Push. Jeden
mały rozkaz
Alfy przed wyjazdem nikogo nie zabije.
Było naprawdę wcześnie, kiedy dotarłem do domu. Bella prawdopodobnie wciąż spała.
Potrząsnąłem
głową, pozwalając sobie zapolować i znaleźć kawałek trawy dość dobry do spania, gdy byłem
człowiekiem.
Nie miałem zamiaru wracać, zanim Leah nie zapadnie w sen.
Lecz w domu usłyszałem zbyt wiele szeptanych rozmów, więc może Bella już nie spała.
Usłyszałem też
mechaniczny odgłos z piętra wyżej, może rentgena? Super. Wygląda na to, że czwarty dzień
odliczania
rozpoczął się z trzaskiem.
Alice otworzyła drzwi, zanim do nich doszedłem.
Skinąłem głową.
- Cześć, wilku.
- Cześć, malutka. Co się dzieje u góry? – Pokój był pusty, wszystkie szepty dochodziły z piętra
powyżej.
Wzruszyła ramionami.
- Chyba kolejne złamanie. – Usiłowała powiedzieć słowa normalnie, ale mogłem zobaczyć
ognie na dnie jej
tęczówek. Edward i ja wyglądaliśmy podobnie, coś płonęło w naszych oczach. Alice też kochała
Bellę.
- Kolejne żebro? – spytałem chrapliwie.
- Nie. Tym razem miednica.
Śmieszne, że mnie to w ogóle zaskoczyło, jakby to była jakaś niespodzianka. Każda nowa
katastrofa
wyglądała po fakcie jakby była oczywista.
Alice wpatrzyła się w moje ręce, obserwując ich dygotanie.
A potem usłyszeliśmy głos Rosalie z piętra.
- Widzicie, mówiłam wam, że nie usłyszałam pęknięcia. Musisz sobie sprawdzić słuch, Edward.
Nikt nie odpowiedział.
Alice skrzywiła się.
- Edward chyba w końcu rozerwie Rose na kawałki, tak myślę. Dziwi mnie, że ona tego nie
widzi. Albo
uważa, że Emmett będzie w stanie go powstrzymać.
- Zajmę Emmetta – zaproponowałem. – Ty możesz pomóc Edwardowi z rozrywaniem.
Na wpół się uśmiechnęła.
Wtedy procesja zeszła ze schodów, tym razem to Edward niósł Bellę. Ściskała kubek z krwią w
obu
dłoniach, a jej twarz była biała. Każdy najmniejszy ruch był dla niej cierpieniem.
- Jake – wyszeptała i uśmiechnęła się boleśnie.
Patrzyłem na nią, nie mówiąc nic.
Edward umieścił Bellę ostrożnie na miejscu i usiał na podłodze obok jej głowy. Zaskoczyło mnie
nagle,
dlaczego nie zostawili jej na piętrze, ale wtedy zadecydowałem, że to pewnie jej pomysł.
Chciała grać,
jakby wszystko było w porządku, z daleka od klimatu szpitala. A on jej dogadzał. Oczywiście.
Carlisle schodził na dół powoli, jako ostatni, a na jego twarzy widniało zmartwienie. To w
końcu sprawiło,
że wyglądał na tyle staro, żeby być lekarzem
- Carlisle – powiedziałem. – Sprawdziliśmy drogę do Seattle. Nie ma tam żadnych śladów
sfory. Możecie
iść.
- Dziękuję, Jacob. W samą porę. To wszystko, czego potrzebujemy – jego czarne oczy
podążyły do
kubka, który ściskała Bella.
- Właściwie, myślę, że jest na tyle bezpiecznie, że może pójść więcej niż trójka, Jestem
całkiem pewny,
że Sam skoncentrował się na La Push.
Carlisle kiwnął głową, zgadzając się. Zaskoczyło mnie jak szybko przyjął moją radę za dobrą
monetę.
- Skoro tak uważasz. Alice, Esme, Jasper i ja pójdziemy. Potem Alice będzie mogła wziąć
Emmetta i
Rose...
- Nie ma mowy – odwarknęła Rosalie. – Emmett może iść z wami teraz.
- Powinnaś zapolować – powiedział Carlisle łagodnie.
Ale to nie zmieniło jej tonu.
- Pójdę polować wtedy, kiedy on – zamruczała, kiwając głową na Edwarda i odrzucając włosy.
Carlisle westchnął.
Jasper i Emmett byli na dole w ciągu sekundy, Alice dołączyła do nich, za drzwiami ze szkła, w
tej samej
sekundzie. Esme stanęła u jej boku.
Carlisle położył rękę na moim ramieniu. Lodowaty dotyk nie był miły, ale nie wzdrygnąłem się i
tak. Nie
poruszyłem się wcale, na wpół ze zdziwienia, na wpół, żeby nie zranić jego uczuć.
- Dziękuję ci – powiedział ponownie, po czym wyszedł przez drzwi za pozostałą czwórką. Moje
oczy
podążyły za nim, gdy przeleciał przez trawnik i zniknął, zanim zdążyłem wziąć głębszy oddech.
To
musiało być pilniejsze niż sobie wyobrażałem.
Przez chwilę nie usłyszałem żadnego dźwięku. Mogłem za to poczuć na sobie czyjś wzrok i
wiedziałem
kto to będzie. Planowałem iść stąd i przespać się, ale perspektywa popsucia Rosalie poranka
była zbyt
zachęcająca, by z niej zrezygnować.
Więc usiadłem na fotelu obok Rosalie i pozwoliłem myślom błądzić przy Belli i mojej lewej
stopie, która
tkwiła w pobliżu twarzy blondyny.
- Oj, ktoś wpuścił kundla – warknęła, marszcząc nos.
- A słyszałaś to, wariatko? Jak umiera komórka mózgowa blondynki?
Nic nie powiedziała.
- Więc? Masz jakiś pomysł, czy nie?
Wpatrzyła się w telewizor i ignorowała mnie.
- Słyszała to? – spytałem Edwarda.
Na jego twarzy nie było ani śladu rozbawienia, nie oderwał od Belli wzroku. Ale odpowiedział.
- Nie.
- Zadziwiające. A więc dowiedz się, krwiopijco, komórka mózgowa blondynki umiera samotnie.
Rosalie nadal nawet na mnie nie spojrzała.
- Zabiłam sto razy więcej razy niż ty, odrażająca bestio. Nie zapominaj o tym.
- Pewnego dnia, Piękna Królewno, zwyczajnie zmęczysz się grożeniem mi. Naprawdę na to
czekam.
- Dosyć, Jacob – powiedziała Bella.
Spojrzałem w dół, skąd wpatrywała się we mnie. Po wczorajszym dobrym humorze nie zostało
już ani
śladu.
Cóż, nie chciałem jej dokuczać.
- Chcesz, żebym wyszedł? – zaproponowałem.
Wcześniej miałem nadzieję, lub bałem się, że w końcu mną się zmęcz, zamruga i jej
zainteresowanie mną
zniknie. Wyglądała na całkowicie zaskoczoną taką konkluzją.
- Nie! Pewnie, że nie.
Westchnąłem i usłyszałem, że Edward też westchnął cicho Wiedziałem, że chciał, żeby w końcu
dała
sobie ze mną spokój, tak samo jak ja. Szkoda, że nigdy nie poprosi ją o coś, co mogło uczynić
ją
nieszczęśliwą.
- Wyglądasz na zmęczonego – skomentowała Bella.
- I kto to mówi – odgryzłem się.
- Chciałabym ci się odgryźć na śmierć – zamruczała Rosalie, zbyt cicho, żeby Bella mogła
usłyszeć.
Zagłębiłem się w fotel, rozsiadając wygodnie. Moja stopa zbliżyła się jeszcze bardziej do
Rosalie, która
zdrętwiała. Po kilku minutach Bella poprosiła Rosalie o dokładkę. Usłyszałem świst, gdy Rosalie
wystrzeliła na piętro, żeby wziąć dla niej więcej krwi. Była naprawdę cicho. Równie dobrze
mogę się
zdrzemnąć, pomyślałem.
I wtedy...
- Mówiłaś coś? – Edward spytał zdziwionym tonem. Dziwne. Ponieważ nikt nic nie powiedział, a
ponieważ
słuch Edwarda był tak samo dobry jak mój, powinien o tym wiedzieć.
Patrzył na Bellę, a ona na niego. Oboje wyglądali na zaskoczonych.
- Ja? - spytała po chwili. – Nic nie powiedziałam.
Upadł na kolana, wpół leżąc na niej, jego zachowanie nagle się zmieniło. Zaskoczone czarne
oczy utkwił w
jej twarzy.
- O czym teraz myślisz?
Spojrzała na niego bezmyślnie.
- O niczym. Co się stało?
- A o czym myślałaś minutę temu? – spytał.
- Tylko o… Wyspie Esme. I piórkach.
To brzmiało dla mnie całkowicie niezrozumiale, ale oblała się rumieńcem i pomyślałem, że
chyba nie chcę
tego rozumieć.
- Pomyśl o czymś innym – wyszeptał.
- Na przykład? Edward, co się dzieje?
Jego twarz znowu się zmieniła, i zrobił coś, co sprawiło, że otwarłem usta ze zdziwienia.
Słyszałem jak
ktoś głośno wciągnął powietrze, wiedziałem, że Rosalie jest tuż za mną, tak samo zaskoczona
jak ja.
Edward, bardzo delikatnie, położył obie ręce na jej wielkim, okrągłym brzuchu.
- To coś… - zająknął się. – To... dziecko lubi dźwięk twojego głosu.
Przez chwilę zapadła całkowita cisza. Nie mogłem ruszyć żadnym mięśniem, nawet zamrugać.
Wtedy...
- Jasna cholera, ty go słyszysz! – wykrzyknęła Bella. W następnej chwili drgnęła. Ręka
Edwarda
poruszyła się na górę jej brzucha i delikatnie pogładziła miejsce, gdzie to musiało ją kopnąć.
- Ciii – mruknął. – Straszysz to... go.
Jej oczy zrobiły się wielkie i zdumione. Pogłaskała się po brzuchu.
- Wybacz, malutki.
Edward słuchał, opierając głowę o jej brzuch.
- O czym teraz myśli? – spytała ochoczo.
- To.. on lub ona jest... – przerwał i spojrzał jej w oczy. Jego spojrzenie było pełne czegoś
podobnego do
zachwytu, jednak więcej w tym było troski i żalu. – Jest szczęśliwy. - Powiedział Edward,
niedowierzając.
Wciągnęła powietrze, nie można było nie dostrzec fanatycznego błysku w jej oczach.
Nabożeństwa i
uwielbienia. Wielkie łzy wezbrały się pod jej powiekami i cicho spłynęły po twarzy, obok
uśmiechniętych
ust.
Kiedy na nią spojrzał, w jego wzroku nie było już przerażenia, złości, bólu ani żadnego z uczuć,
które
widniały na jego twarzy od momenty, gdy wrócili. Był zachwycony razem z nią.
- Oczywiście, że jesteś szczęśliwy, mój mały, oczywiście, że jesteś – zanuciła, gładząc swój
brzuch, a
łzy spływały jej po policzkach. – Jak możesz nie być, bezpieczny, w cieple i miłości? Tak bardzo
cię
kocham, mały EJ, oczywiście, ze jesteś szczęśliwy.
- Jak go nazwałaś? – spytał Edward, zaciekawiony.
Znów się zaczerwieniła.
- Wybrałam dla niego imię. Nie myślałam, że będziesz chciał... no, wiesz.
- EJ?
- Twój ojciec też się nazywał Edward.
- Tak, tak było. Co? – Zamilkł, a potem powiedział. – Hmm.
- Co?
- Lubi też mój głos.
- Oczywiście, że tak. – Jej głos był niemal triumfujący. – Masz najładniejszy głos na świecie.
Kto by go
nie kochał?
- Masz jakiś plan awaryjny? – spytała Rosalie, opierając się na sofie z tą samą pełną zachwytu,
zwycięską miną na twarzy, co Bella. – Jeżeli to jest ona?
Bella otarła dłonią oczy.
- Miałam kilka pomysłów. Zbitek imion Renée i Esme. Myślałam o... Re-nes-me.
- Renezmei?
- R-e-n-e-s-m-e. Zbyt dziwne?
- Nie, podoba mi się – poparła ją Rosalie. Ich głowy były bardzo blisko siebie, złota i
ciemnobrązowa. –
Jest przepiękne. Jedyne w swoim rodzaju. Tak jak i ono.
- Ja i tak uważam, że to Edward.
Edward wpatrzył się przed siebie z twarzą nie wyrażającą absolutnie nic, kiedy słuchał.
- Co? – spytała Bella z rozjaśnioną twarzą. – Co teraz myśli?
Nie odpowiedział od razu, ale potem, szokując nas wszystkich ponownie, znów przyłożył ucho
do jej
brzucha.
- On cię kocha – wyszeptał Edward, zaskoczony. – On cię absolutnie uwielbia.
W tym momencie wiedziałem już, że jestem sam. Całkowicie sam.
Chciałem coś sobie zrobić, kiedy zrozumiałem jak głupi byłem, jak bardzo liczyłem na te
wstrętne
wampiry. Jak głupi – jakbym kiedykolwiek mógł liczyć na pijawki! Oczywiście, że mnie w końcu
zdradzą.
Liczyłem na niego, że jest po mojej stronie, że zależy mu nawet bardziej, niż mnie. I w końcu,
liczyłemna to, że nienawidzi tą rzecz zabijają Bellę bardziej niż ja.Zaufałem mu.
A teraz znów byli razem, oboje patrzyli na tego kiełkującego potwora ze światłem w oczach,
jakszczęśliwa rodzinaI znów byłem samotny ze swoją nienawiścią i bólem, tak wielkim, jakby
mnie torturowano.
Jakby ktoś powoli wbijał we mnie sztylety. Ból tak wielki, że śmierć można by przyjąć z
uśmiechem i
wdzięcznością, żeby tylko od niego uciec.
Gorąco odblokowało moje mięśnie i byłem już na nogach.
Cała trójka podniosła głowy, patrząc na mnie I widząc mój ból, odbijający się na twarzy
Edwarda, gdy
znów wkradł się do mojej głowy.
- Ach – mruknął oszołomiony.
Nie wiedziałem, co robię, stałem tam, drżąc, gotowy do ucieczki, pierwszej, o której mogłem
pomyśleć.
Poruszając się jak atakujący wąż, Edward chwycił coś, co leżało na stole. Rzucił to do mnie,
złapałem.
- Idź, Jacob. Zbieraj się stąd. – Nie powiedział tego opryskliwie, mówił jakby to był jedyny
sposób na
przetrwanie. Pomagał mi znaleźć ucieczkę, za którą mógłbym teraz nawet umrzeć.
Trzymałem w ręce pęk kluczyków do samochodu.
Teoretycznie miałem jakiś plan biegnąć do garażu Cullenów. Jednym z jego założeń było
rozwalenie
samochodu pijawki w drodze powrotnej.
Więc byłem odrobinę zawiedziony, kiedy nacisnąłem przycisk przy kluczykach i zauważyłem, że
to nie
jego Volvo pikało i migało do mnie światłami. Był to inny samochód – wyróżniał się nawet w
długim szeregu
pojazdów, na widok których wszyscy śliniliby się z zachwytu.
Celowo dał mi kluczyki do Astona Martina Vanquish*, czy to był tylko przypadek?
Nie zwolniłem żeby się nad tym zastanowić, nie zmieniało to drugiej części mojego planu. Po
prostu
wskoczyłem na jedwabiście skórzane siedzenie i odpaliłem silnik. Kiedy indziej jego pomruk
przyprawiłby
mnie zapewne o jęk zazdrości, ale teraz nie potrafiłem skoncentrować się na niczym innym niż
zmuszenie go do jazdy.
Nacisnąłem pedał gazu. Auto ruszyło, jakby unosząc się w powietrzu, niemal czułem jak z
chęcią
podskakuje.
Sekundę później mknąłem już wijącą się ścieżką. Samochód jechał jakby kierowały nim moje
myśli, nie
ręce.
Gdy przejechałem przez zielony tunel wiodący w kierunku autostrady, zauważyłem przelotnie
spojrzenie
Leah, jej szary pysk przyglądał mi się bacznie poprzez paprocie.
Przez ułamek sekundy zastanawiałem się co mogła sobie pomyśleć, ale szybko zdałem sobie
sprawę, że
nic mnie to nie obchodzi.
Skierowałem się na południe, bo nie miałem dziś cierpliwości ani do korków ani czegokolwiek
innego, co
zmusiłoby mnie do ściągnięcia stopy z gazu.
W pewien chory sposób był to mój szczęśliwy dzień. Jeśli przez szczęście można rozumieć
przemieszczanie się autostradą dwieście kilometrów na godzinę i nie spotkanie ani jednego
gliniarza.
Trochę się zawiodłem. Mały pościg mógłby okazać się całkiem przyjemny, nie wspominając już
o tym, że
mandacik wkurzyłby pijawkę. Oczywiście zapłaciłby, ale mogłoby być to dla niego troszkę
kłopotliwe.
Jedyną oznaką jakiegokolwiek nadzoru policyjnego na jaki się natknąłem, był skrawek
ciemnobrązowego
futra przemykający przez drzewa, biegnący równolegle do mnie, kilka mil na południe od
Forks.
Wyglądał jak Quil. On także musiał mnie zobaczyć, ponieważ zniknął po minucie, bez
podnoszenia alarmu.
Prawie zacząłem się zastanawiać co się z nim stało, zanim przypomniałem sobie, że również
mnie to nie
obchodzi.
Jechałem autostradą przypominającą kształtem literę „U”, zmierzając do największego miasta
jakie
było w pobliżu. Była to pierwsza część mojego planu.
Wydawało mi się, że jadę już całą wieczność, prawdopodobnie dlatego, że siedziałem jak na
szpilkach,
ale tak naprawdę nie minęły nawet 2 godziny odkąd zacząłem podróż. Zwolniłem, ponieważ
naprawdę nie
chciałem przez przypadek zabić kilku niewinnych osób.
To był głupi plan. Nie mógł się udać. Ale gdy szukałem w głowie jakiekolwiek wyjścia by uciec
od tego
bólu, przypomniało mi się co powiedziała dzisiaj Leah.
To minie, wiesz? Jeśli się w kogoś wpoisz. Nie musiałbyś już przez nią cierpieć.
* Aston Martin Vanquish - sportowe coupe. (przyp. tłum.) Kliknij
Może odebranie komuś własnej woli wcale nie było najgorszą rzeczą na świecie. Może takie
uczucie jak
to było najgorsze.
Ale widziałem już wszystkie dziewczyny w La Push i w Rezerwacie Makah oraz Forks.
Potrzebuję
szerszego pola do manewru.
Więc, jak się szuka pokrewnej duszy w tłumie? Cóż, po pierwsze, potrzebny jest tłum. Więc
krążyłem po
okolicy, poszukując odpowiedniego miejsca. Znalazłem kilka centrów handlowych, które
prawdopodobnie
byłyby całkiem dobre do znalezienia dziewczyny w moim wieku, ale nie potrafiłem się
zatrzymać. Czy
naprawdę chcę wpoić się w kogoś, kto całymi dnami przesiaduje w centrum handlowym?
Trzymałem się drogi na północ, która stawała się coraz bardziej zatłoczona. W końcu znalazłem
duży
park, pełen dzieci, rodzin, deskorolek i rowerów, latawców, pikników i tym podobnych. Dopiero
teraz
zauważyłem, że był to całkiem miły dzień. Słońce, i tak dalej. Ludzie wyszli z domów,
podziwiać błękit
nieba.
Zaparkowałem, zajmując dwa miejsca dla niepełnosprawnych – po prostu błagając o mandat –
i
dołączyłem to tłumu.
Chodziłem w kółko, czując, jak upływają godziny, wystarczająco długo by słońce zmieniło
stronę na
niebie. Wpatrywałem się w twarz każdej dziewczyny która mnie mijała, zmuszałem się, by
patrzeć na nie
naprawdę, na to która z nich była ładna, która miała niebieskie oczy, która dobrze wyglądała w
aparacie
ortodontycznym, a która miała za dużo makijażu. Starałem się znaleźć w każdej z tych twarzy
coś
interesującego, tak dla pewności, że naprawdę się staram. Takie rzeczy jak to, że jedna z nich
miała
bardzo prosty nos, a druga powinna nie zasłaniać oczu włosami. Ta powinna występować w
reklamie
szminki, gdyby reszta jej twarzy była tak doskonała jak usta...
Czasami oglądały się za siebie. Innym razem wyglądały na przestraszone – jakby myślały, co
to za wielki
świr piorunuje mnie wzrokiem? Czasem wydawało mi się, że niektóre wyglądającą na
zainteresowane, ale
może to tylko moje ego wariowało.
W każdym razie, nic. Nawet, kiedy napotkałem spojrzenie dziewczyny, która -
bezkonkurencyjnie - była
najśliczniejszą w parku, a zapewne i w całym mieście. Gdy odwróciła się i spojrzała na mnie, z
czymś, co
wyglądało na zainteresowanie, nie poczułem absolutnie nic. Tylko to samo rozpaczliwe dążenie
do
ucieczki od bólu.
W miarę upływu czasu zacząłem zwracać uwagę na rzeczy, na które nie powinienem. Cechy
Belli. Włosy
tej dziewczyny miały taki sam kolor jak jej. Oczy tamtej były tego samego kształtu. Kości
policzkowe
następnej zdobiły jej twarz w dokładnie taki sam sposób. Kolejna miała identyczną, malutką
zmarszczkę
między oczyma, co skłoniło mnie do zastanowienia się, o co się tak martwi. Wówczas się
poddałem. To
było głupie, myśleć, że znalazłem się akurat we właściwym miejscu i czasie i że po prostu
wpadnę na
swoją bratnią duszę tylko dlatego, bo jestem zdesperowany.
I tak nie było sensu jej tutaj szukać. W każdym bądź razie, jeśli Sam miał rację, najlepszym
miejscem
na jej odnalezienie było La Push. A najwyraźniej nikt stamtąd nie sprostał moim wymaganiom.
Ale jeżeli
to Billy miał rację, to kto wie? Co może być przeznaczone najsilniejszemu z wilków?
Powłóczyłem się z powrotem do samochodu, sunąc po chodniku i bawiąc się kluczami.
Może byłem taki sam jak Leah. Genetyczny ślepy zaułek. Może moje życie to tylko jeden
wielki, okrutny
żart i nie ma z niego drogi ucieczki.
- Hej, w porządku? Halo? Ty tam, ze skradzionym autem.
Zajęło mi sekundę by zrozumieć, że ktoś coś do mnie mówi, a kilka następnych podniesienie
głowy.
Wyglądająca znajomo dziewczyna patrzyła na mnie, jakby zaniepokojona. Wiedziałem,
dlaczego
rozpoznaję jej twarz – już ją „zaliczyłem”. Jasne, rudo blond włosy, blada skóra, kilka złotych
piegów
pokrywających jej nos i policzki, oraz oczy koloru cynamonu.
- Jeśli czujesz rosnące uczucie skruchy w związku z autem - powiedziała, uśmiechając się tak,
że w jej
podbródku ukazał się dołeczek. - zawsze możesz zwalić to na kogoś innego.
- Jest wypożyczony, nie skradziony - warknąłem. Mój głos brzmiał okropnie – jakbym płakał
czy coś.
Żenujące.
- Jasne, tego będziemy się trzymać w sądzie.
Spojrzałem na nią bykiem. - Potrzebujesz czegoś?
- Raczej nie. Tylko żartowałem z tym autem, wiesz? Ale... wyglądałeś na naprawdę
przygnębionego. Och,
jestem Lizzie - wyciągnęła do mnie rękę.
Patrzyłem na nią tak długo, aż opuściła dłoń.
- W każdym bądź razie... - powiedziała skrępowana. - Zastanawiałam się czy mogłabym Ci
jakoś pomóc.
Wydawało mi się jakbyś kogoś szukał. - Gestem wskazała, w kierunku parku i wzruszyła
ramionami.
- Taa.
Czekała.
Westchnąłem. - Nie potrzebuje pomocy. Nie ma jej tu.
- Och, przykro mi.
- Mnie też – wymamrotałem.
Spojrzałem na nią ponownie. Lizzie. Była ładna. Wystarczająco miła by pomóc zrzędliwemu
obcemu,
który wyglądał jak szaleniec. Czemu nie mogła być tą jedyną? Dlaczego to wszystko musiało
być tak
cholernie skomplikowane? Miła, ładna, z poczuciem humoru. Dlaczego nie?
- Piękny samochód – powiedziała. - Szkoda, że już takich nie robią. Chodzi mi o to, że Vantage
ma
całkiem ładne kształty, ale jest coś takiego w tych Vanguishach…
Miła dziewczyna która zna się na autach. Wow. Zacząłem uważnie przypatrywać się jej twarzy,
żałując,
że nie wiem jak to działa. No dawaj, Jake – wpojenie.
- Jak się prowadzi?- spytała.
- Nie uwierzyłabyś. – powiedziałem.
Posłała mi jeden ze swoich uśmiechów, ciągnący się do połowy twarzy, wyraźnie zadowolona z
mojej
pierwszej uprzejmej odpowiedzi. Niechętnie również się do niej uśmiechnąłem. Jednak nic to
nie dało.
Nie ważne jak bardzo się starałem, to nie mogło stać się w ten sposób.
Nie byłem zdolny do zakochania się w normalnej osobie. Nie kiedy całym sobą krwawiłem dla
kogoś
innego. Może za 10 lat, gdy serce Belli od dawna nie będzie już bić, przetrwam ten ból i
pozbieram się
jakoś - być może wtedy będę mógł zaproponować Lizzie przejażdżkę szybkim autem i
rozmowę o
modelach samochodów, a także dowiedzieć się czegoś więcej o niej i zobaczyć czy mnie
polubi. Ale na
pewno nie zdarzy się to teraz.
Magia nie mogła mnie ocalić. Będę musiał znosić te tortury jak mężczyzna. Do dupy.
Lizzie czekała, może mając nadzieję, że zaoferuję jej przejażdżkę. A może i nie.
- Lepiej oddam samochód facetowi, od którego go pożyczyłem - mruknąłem.
Uśmiechnęła się ponownie. - Cieszę się, że wychodzisz na prostą.
- Taa, przekonałaś mnie.
Patrzyła jak wsiadam do auta, nadal zaniepokojona. Prawdopodobnie wyglądałem jak ktoś, kto
zamierza
zjechać z klifu. Co może i bym zrobił, gdyby mogło to zabić wilkołaka.
Pomachała mi, wodząc oczyma za samochodem.
Z powrotem jechałem już trochę bardziej rozsądnie. Nie spieszyłem się. Wcale nie chciałem
wracać
tam, dokąd zmierzałem. Z powrotem do tego domu, tego lasu. Wrócić do tego bólu, przed
którym
uciekałem. Powrót do bycia z nim całkiem sam.
Dobra, to było melodramatyczne. Nie byłbym całkiem sam, ale to było akurat złe. Leah i Seth
musieliby
cierpieć razem ze mną. Cieszyłem się jednak, że Seth nie będzie musiał cierpieć zbyt długo.
Dzieciak nie
zasługuje na to, by rujnować jego wewnętrzny spokój. Leah też nie, ale w końcu było to coś,
co
rozumiała. Dla niej taki ból to żadna nowość.
Westchnąłem gdy pomyślałem o tym, czego ona ode mnie oczekuje, ponieważ wiedziałem, że
zamierza to
dostać. Nadal byłem na nią wściekły, ale nie mogłem zignorować faktu, że mógłbym znacznie
ułatwić jej
życie. Teraz, znając ją lepiej, wiedziałem, że zrobiłaby dla mnie to samo, jeśli byłaby na moim
miejscu.
Byłoby to interesujące, ale też co najmniej dziwne, mieć Leah za towarzyszkę - za
przyjaciółkę.
Zachodzilibyśmy sobie nieźle za skórę, to było pewne. Nie pozwoliłaby mi taplać się w
rozpaczy, ale to
by było akurat w porządku. Najprawdopodobniej potrzebowałem kogoś, kto skopałby mój
tyłek, teraz i w
przyszłości. I jakby tak się głębiej zastanowić, była ona jedyną osobą która rozumiała przez co
przechodzę.
Pomyślałem o naszym dzisiejszym polowaniu i o tym jak blisko były wtedy nasze umysły. To
także nie
było złe. Tylko inne. Trochę straszne, trochę kłopotliwe, ale także miłe, na swój dziwny sposób.
Nie musiałem być sam.
Wiedziałem także, że Lech jest na tyle silna by zmierzyć się wraz ze mną z tymi miesiącami,
które
nadejdą. Miesiącami i latami.
Myślenie o tym męczyło mnie. Czułem się jakbym stał na skraju oceanu i musiał przepłynąć go
od brzegu
do brzegu zanim będę mógł odpocząć.
Zostało tak mało czasu. Tak niewiele, zanim rzucę się do tego oceanu. Trzy i pół dnia, a Ja
tylko
marnowałem te resztki godzin.
Znów zacząłem jechać zbyt szybko.
Zobaczyłem Sama i Jareda po obu stronach samochodu, jak wartownicy, gdy gnałem drogą
prowadzącą
do Foks. Byli dobrze ukryci za grubymi gałęziami, ale spodziewałem się ich, poza tym
wiedziałem, czego
wypatrywać. Skinąłem w ich stronę, nie zamierzając niepokoić się tym, co robili podczas mojej
wycieczki.
Skinąłem także na Leah i Setha, gdy wjeżdżałem na podjazd Cullenów. Zaczynało się
ściemniać, grube
chmury zasłoniły niebo, ale mimo to widziałem ich oczy, świecące niczym reflektory. Wyjaśnię
im to
później. Będzie na to wystarczająco dużo czasu.
Byłem zaskoczony, kiedy znalazłem Edwarda czekającego na mnie w garażu. Nie widziałem
żeby
odchodził od Belli od wielu dni. Mogłem wyczytać z jego twarzy, że nic złego się jej nie stało.
Tak
naprawdę wyglądał nawet na bardziej spokojnego niż wcześniej. Mój żołądek zacisnął się, gdy
przypomniałem sobie skąd owy spokój pochodzi.
Szkoda, że przez te wszystkie moje rozmyślania zapomniałem rozbić samochód. No cóż.
Prawdopodobnie i tak nie byłbym w stanie zniszczyć takiego auta. Może wiedział o tym i
właśnie dlatego
mi go pożyczył.
- Na słówko, Jacob. - powiedział gdy tylko wyłączyłem silnik.
Wziąłem głęboki wdech, próbując się uspokoić. Po jakieś minucie powoli wyszedłem z auta,
rzucając w
jego stronę kluczyki.
- Dzięki za wypożyczenie. - powiedziałem cierpko. Najwidoczniej był to objaw jego
wdzięczności. -
Czego znowu chcesz?
- Po pierwsze... Wiem, że niechętnie korzystasz z autorytetu w swojej sforze, ale...
Zamrugałem, zdziwiony, że zaczął teraz ten temat. - Ale co?
- Jeśli nie możesz albo nie chcesz kontrolować Leah, to Ja...
- Leah? - przerwałem mu, zaciskając zęby. - Co się stało?
Twarz Edwarda stężała. - Przyszła sprawdzić dlaczego tak nagle wyszedłeś. Próbowałem to
wyjaśnić.
Podejrzewam, że zabrzmiało to trochę nieodpowiednio.
- Co zrobiła?
- Zmieniła się w człowieka i..
- Naprawdę? - znów mu przerwałem, tym razem w szoku. Nie mogłem sobie tego wyobrazić.
Bezbronna
Leah dobrowolnie wchodząca do jaskini wroga?
- Chciała... rozmawiać z Bellą.
- Z Bellą?
Edward zaczął syczeć.
- Nie pozwolę, by ktokolwiek niepokoił Bellę w ten sposób jeszcze raz. Nie obchodzi mnie jak
bardzo to
było uzasadnione, według Leah! Nie skrzywdziłem jej - oczywiście nie zrobiłbym tego - ale
wyrzucę ją z
domu jeżeli to się jeszcze raz powtórzy. Wywalę ją wprost do rzeki.
- Chwila. Co ona takiego powiedziała? - To wszystko nie miało żadnego sensu.
Edward wziął głęboki wdech, uspokajając się. - Leah była nadmiernie niemiła. Nie będę
udawał, że
rozumiem, dlaczego Bella nie potrafi zostawić cię w spokoju, ale wiem, że nie zachowuje się w
tensposób specjalne, żeby cię zranić. Cierpi przez te wszystkie ciosy które ci wymierza, które
wymierzamnie, prosząc cię abyś został. Leah patrzy na to nieco inaczej. Bella płakała...-
Czekaj - Leah krzyczała na Bellę z mojego powodu?Kiwnął głową. - Masz naprawdę..
gwałtownego obrońcę.
Wow. - Nie prosiłem jej o to.
- Wiem.
Przewróciłem oczyma. Oczywiście, że wiedział. Wiedział wszystko.
Ale to było naprawdę coś. Któż by pomyślał? Leah wchodząca do domu krwiopijców jako
człowiek, żeby
poskarżyć się o to jak Ja byłem traktowany.
- Nie mogę obiecać, że będę kontrolował Leah - powiedziałem. - Nie zrobię tego. Ale pogadam
z nią, ok?
I nie sądzę, żeby zrobiła to ponownie. Leah najprawdopodobniej wydusiła z siebie już wszystko
co miała
do powiedzenia.
- Też mi się tak wydaje.
- W każdym razie, porozmawiam o tym z Bellą. Nie musi się z tym źle czuć. To moja broszka.
- Już jej to powiedziałem.
- No tak, oczywiście. W porządku z nią?
- Śpi. Rose jest z nią.
Więc psychopatka była teraz "Rose". Całkowicie przeszedł na ciemną stronę mocy.
Zignorował te myśl, udzielając odrobinę dokładniejszej odpowiedzi na moje pytanie.
- Jest z nią.. lepiej, w pewnym sensie. Oprócz poczucia winy wywołanego przez Leah.
Lepiej. Bo usłyszał tego potwora i wszystko było niby cacy. Fantastycznie.
- To ważniejsze niż Ci się wydaje - mruknął. - To, że słyszę teraz myśli dziecka, wynika
najprawdopodobniej z faktu, że on lub ona jest zadziwiająco rozwinięte psychicznie. Do
pewnego
stopnia nas rozumie.
Szczena mi opadła. - Mówisz serio?
- Tak. Wydaje się, że ma ono mgliste pojęcie tego, co boli Bellę. Próbuje unikać zadawania jej
bólu, tak
jak to tylko możliwe. Ono.. kocha ją. Bardzo.
Gapiłem się na Edwarda, czując jak oczy wyskakują mi z orbit. Nie mogłem uwierzyć własnym
uszom.
Jednak mimo tego szoku, doskonale zrozumiałem co było punktem zwrotnym w jego
zachowaniu. To
właśnie to zmieniło Edwarda - fakt, że ten potwór ją kochał. Nie mógł nienawidzić czegoś, co
kochało
Bellę. Prawdopodobnie dlatego też nie mógł nienawidzić mnie. Jednak była to spora różnica. Ja
nie
zabijałem jej od środka.
Edward ciągnął dalej, zachowując się jakby w ogóle nie usłyszał moich myśli. - Wydaje mi się,
że postęp
jest większy niż możemy przypuszczać. Kiedy Carlisle wróci...
- Jeszcze nie wrócili? - uciąłem mu ostro. Pomyślałem o Samie i Jaredzie obserwującym drogi.
A może
byli po prostu ciekawi co się dzieje?
- Alice i Jasper tak. Carlisle kupił tyle krwi ile tylko mógł, ale nie było tego aż tyle, ile miał
nadzieję -
Bella będzie korzystać z tej dostawy w dniu, kiedy Jej apetyt wzrośnie. Carlisle został by
spróbować
dostać coś z innego źródła. Nie sądzę, aby teraz było to konieczne, ale on woli być
przygotowany na
każdą ewentualność.
- Dlaczego nie jest to koniecznie? A co jeśli ona potrzebuje więcej?
Mógłbym przysiąc, że dokładnie słuchał i wpatrywał się we mnie, próbując odczytywać moje
reakcje, gdy
zaczął wyjaśniać. - Planuję nakłonić Carlisle'a do odbioru porodu jak tylko wróci.
- Że co?
- Dziecko wydaje się unikać niepotrzebnych, brutalnych ruchów, ale to trudne. Jest już zbyt
duże. To
szaleństwo czekać, kiedy jest już tak dobrze rozwinięte, jak myśli Carlisle. Bella jest zbyt
krucha
żebyśmy mogli to dłużej odkładać.
Czułem, że nogi się pode mną ugięły. Najpierw tak bardzo liczyłem na nienawiść Edwarda do
tego czegoś.
Teraz zorientowałem się, że traktowałem te trzy dni jako coś pewnego. Myślałem, że mam je
jak w
banku.
Znowu ujrzałem rozpościerający się przede mną ocean żalu.
Próbowałem złapać oddech.
Edward czekał. Wpatrywałem się w jego twarz i odkryłem coś nowego, jakąś zmianę.
- Myślisz, że przeżyje. - wyszeptałem.
- Tak. To ta kolejna rzecz o której chciałem z Tobą porozmawiać.
Nie mogłem wydusić z siebie słowa. Po minucie stracił cierpliwość.
- Tak. - powtórzył. - Czekanie takie jak do tej pory, aż dziecko będzie gotowe, było szalenie
niebezpieczne. W każdym momencie mogło być za późno. Jeśli jednak będziemy działać
szybko, nie
widzę powodu dla którego coś miałoby się nie udać. Znajomość myśli dziecka jest
niewiarygodnie
pomocna. Na szczęście, Bella i Rose zgadzają się ze mną. Teraz, kiedy przekonałem je, że
bezpieczniejsze dla dziecka będzie jeśli zainterweniujemy, nie będą nas już dłużej
powstrzymywać od
działania.
- Kiedy wraca Carlisle? - zapytałem, wciąż szepcząc. Nadal nie mogłem złapać oddechu.
- Jutro w południe.
Moje kolana znów się ugięły. Musiałem oprzeć się o samochód żeby ustać. Edward sięgnął w
moją stronę,
jakby oferując mi wsparcie, ale szybko to przemyślał i opuścił ręce.
- Przykro mi - wyszeptał. - Naprawdę przykro mi, że musisz cierpieć z tego powodu, Jacob.
Chociaż
mnie nienawidzisz muszę przyznać, że nie czuję do ciebie tego samego. Myślę o tobie jako o..
bracie, w
pewnym sensie. A co najmniej towarzyszu broni. Żałuję, że cierpisz, bardziej niż możesz to
sobie
wyobrazić. Ale Bella przetrwa - gdy to powiedział, ton jego głosu był dziki, gwałtowny - i wiem,
że to
jest to, co się naprawdę dla ciebie liczy.
Prawdopodobnie miał rację. Ciężko było mi cokolwiek powiedzieć. Wszystko w mojej głowie
wirowało.
- Więc przykro mi, że muszę to zrobić teraz, kiedy masz tyle na głowię, ale najwyraźniej
zostało mało
czasu. Chcę cię o coś zapytać - a nawet błagać, jeśli będę musiał.
- Nie mam nic do stracenia - wydusiłem.
Wyciągnął ponownie rękę, jakby chciał położyć ją na moim ramieniu, ale po chwili znowu ją
opuścił i
westchnął.
- Wiem, jak bardzo się poświęciłeś. - powiedział cicho. - Ale to jest coś, co możesz zrobić tylko
ty, i
nikt inny. Zwracam się z tą prośbą do prawdziwej Alfy, Jacob. Do prawdziwego potomka
Ephriama.
Byłem zbyt oszołomiony by zareagować.
- Chcę twojego pozwolenia na odstąpienie od tego, co uzgodniliśmy w traktacie z Ephriamem.
Chcę, byś
zrobił dla nas wyjątek. Chcę twojej zgody by ocalić jej życie. Wiesz, że i tak to zrobię, ale nie
chcę
stracić twojego zaufania jeśli istnieje sposób, by tego uniknąć. Wiesz, że nie rzucamy słów na
wiatr i
teraz też nie chcemy tego uczynić. Proszę cię o wyrozumiałość, Jacob, ponieważ doskonale
wiesz
dlaczego to robimy. Chcę, aby sojusz pomiędzy naszymi rodzinami przetrwał, gdy to się
skończy.
Próbowałem przełknąć ślinę. Sam, pomyślałem. To on jest Ci potrzebny.
- Nie. Autorytet Sama został uznany. Ale tak naprawdę należy on do Ciebie. Nigdy mu go nie
odbierzesz, ale nikt oprócz ciebie nie może wydać zgody na to, o co cię teraz proszę.
To nie moja decyzja.
- Twoja, Jacob i doskonale o tym wiesz. Twoje słowo albo nas potępi albo rozgrzeszy. Tylko ty
możesz
to zrobić.
Nie potrafię o tym myśleć. Nie wiem.
- Nie mamy zbyt wiele czasu. - zerknął z powrotem na dom.
Nie, nie było czasu. Moje kilka dni zmieniło się w kilka godzin.
Nie wiem. Pozwól mi pomyśleć. Po prostu daj mi minutę, ok?
- Dobrze.
Ruszyłem w stronę domu a on podążył za mną. Zabawne, jak łatwo przychodziło mi poruszanie
się w
ciemnościach z wampirem za plecami. Nie czułem zagrożenia, ani nawet niepokoju, naprawdę.
Jakbym
szedł koło kogoś obcego. Cóż, koło kogoś obcego, kto nieźle śmierdział.
Zauważyłam jakiś ruch na skraju trawnika, a następnie do moich uszu dobiegło ciche
skomlenie. Seth
przeskoczył przez paprocie i w kilku susach podbiegł do nas.
- Hej, dzieciaku - wymamrotałem.
Pochylił głowę a Ja poklepałem go po ramieniu.
- Wszystko w porządku - skłamałem. - Porozmawiamy o tym później. Przepraszam, że musisz
to znosić.
Obdarzył mnie szerokim uśmiechem.
- Hej, powiedz siostrze, żeby trochę spauzowała, ok? Wystarczy już tego dobrego.
Seth skinął głową.
Tym razem popchnąłem go w ramię. - Wracaj do pracy. Niedługo Cię zastąpię.
Seth oparł się na chwilę o mnie, po czym odwrócił się i pognał w stronę drzew.
- On ma najczystszy, najszczerszy i najbardziej serdeczny umysł jaki kiedykolwiek słyszałem -
wyszeptał Edward kiedy Seth znalazł się poza zasięgiem. - Masz szczęście, że dzielisz z nim
myśli.
- Wiem o tym. - odburknąłem.
Znów zwróciliśmy się ku domowi i oboje podnieśliśmy głowy, gdy do naszych uszu dobiegł
dźwięk, jakby
ktoś ssał przez słomkę. Edward przyspieszył. Rzucił się na schody i wbiegł do domu.
- Bella, kochanie, myślałem, że śpisz - usłyszałem jego słowa. - Przepraszam, inaczej bym nie
odszedł.
- Nie przejmuj się. Po prostu pragnienie mnie obudziło. Dobrze, że Carlisle przyniesie więcej.
Dziecko
będzie tego potrzebować, gdy już się urodzi.
- Racja. Słuszna uwaga.
- Zastanawiam się, czy będzie chciało cokolwiek innego.. - zadumała się.
- Przypuszczam, że wkrótce się dowiemy.
Przeszedłem przez drzwi.
- Nareszcie. - powiedziała Alice i Bella spojrzała w moją stronę. Ten doprowadzający do
szaleństwa,
nieodparty uśmiech przemknął przez jej twarz. Jednak szybko zniknął, a jej usta zadrżały,
jakby
próbowała się nie rozpłakać.
Zapragnąłem walnąć Leah prosto w tą jej głupią gębę.
- Hej, Bells - powiedziałem szybko. - Jak leci?
- W porządku. - odpowiedziała.
- Dzisiaj wielki dzień, co nie? Tyle nowości.
- Nie musisz tego robić, Jacob.
- Nie mam pojęcia o czym mówisz. - powiedziałem, siadając na oparciu kanapy koło jej głowy.
Edward
zajął już podłogę.
Posłała mi spojrzenie pełne wyrzutu. - Jest mi tak.. - zaczęła.
Ścisnąłem jej wargi razem, pomiędzy kciukiem a placem wskazującym.
- Jake - wymamrotała, próbując odepchnąć moją dłoń. Jej próby były jednak tak słabe, że
trudno było
mi uwierzyć, że w ogóle usiłowała mnie powstrzymać
Potrząsnąłem głową. - Pozwolę Ci mówić jeśli przestaniesz wygadywać takie głupoty.
- Dobra, nie będę się już w ogóle. - wybełkotała.
Zabrałem rękę.
- Kłamałam - powiedziała szybko i uśmiechnęła się szeroko.
Przewróciłem oczyma i odwzajemniłem uśmiech.
Kiedy ponownie spojrzałem w jej oczy zobaczyłam wszystko to, czego szukałem w parku. Jutro
stanie
się kimś innym. Ale będzie żyć, a w końcu tylko to się liczyło, prawda? Spojrzy na mnie tymi
samymi
oczyma co teraz, tak jakby. Z uśmiechem na tych samych ustach, prawie tych samych. Wciąż
będzie
znać mnie lepiej niż ktokolwiek inny, kto nie ma pełnego dostępu do wnętrza mojej głowy.
Leah mogłaby być interesującą towarzyszką, może nawet prawdziwą przyjaciółką – kimś kto
stanąłby w
mojej obronie. Ale nie była moją najlepszą przyjaciółką w taki sposób, w jaki była nią Bella.
Oprócz
niespełnionej miłości do Belli czułem, że łączy mnie z nią jakaś inna więź.
Jutro stanie się moim wrogiem. Albo sojusznikiem. Decyzja ta należała najwidoczniej tylko do
mnie.
Westchnąłem.
Dobra! pomyślałem, dając mu ostatnią rzecz, jaką mogłem. Poczułem się pusty w środku.
Śmiało. Ratuj
ją. Jako potomek Ephriama, masz moje pozwolenie, moje słowo, że nie będzie to naruszenie
paktu.
Reszta będzie musiała zwalić całą winę na mnie. Masz rację - Nie mogą zaprzeczać, że to do
mnie należy
ostateczna decyzja.
- Dziękuję. - szept Edwarda był tak cichy, że Bella niczego nie usłyszała. Ale powiedział to tak
gorliwie,
że kątem oka zauważyłem jak reszta wampirów zaczęła się w nas wpatrywać.
- Więc - zaczęła Bella, próbując brzmieć swobodnie. - Jak Ci minął dzień?
- Świetnie. Wybrałem się na przejażdżkę. Kręciłem się trochę po parku.
- Brzmi całkiem nieźle.
- No jasne.
Nagle jej twarz się zmieniła. - Rose?
Usłyszałem chichot Blondyny za plecami. - Znowu?
- Wydaje mi się, że wypiłam co najmniej dwa litry w ciągu ostatniej godziny - wyjaśniła Bella.
Edward i Ja zeszliśmy z drogi, kiedy Rosalie pojawiła się by podnieść Bellę z kanapy i zanieść
ją do
łazienki.
- Mogę iść sama? - zapytała Bella. - Nogi mi zesztywniały.
- Jesteś pewna? - zapytał Edward.
- Rose złapie mnie jeśli potknę się o własne stopy. Co może być bardzo proste, biorąc pod
uwagę, że ich
nie widzę.
Rosalie ostrożnie postawiła Bellę na nogi, trzymając jej ręce na ramionach. Bella przeciągnęła
się lekko,
prostując ręce.
- Miłe uczucie - westchnęła. - Uh, ale jestem ogromna.
I rzeczywiście była. Jej brzuch był tak wielki jak kontynent.
- Jeszcze jeden dzień. - powiedziała, głaszcząc się po nim.
Nie mogłem zwalczyć tego przeszywającego bólu, który dopadł mnie nagłym, rozrywającym
pchnięciem,
ale próbowałem go nie okazywać. Potrafiłem przecież ukryć to wszystko jeden dodatkowy
dzień,
prawda?
- W taki razie ruszajmy. Ooooh.. o nie!
Filiżanka, którą Bella zostawiła na kanapę przewróciła się, rozlewając ciemnoczerwoną krew na
białą
tkaninę.
Automatycznie, choć dzieliły ją od tego 3 kroki, Bella wygięła się, wyciągając rękę i próbując
podnieść
upadającą filiżankę.
I nagle doszedł nas najdziwniejszy, rozrywający, stłumiony dźwięk dochodzący z wnętrza jej
ciała.
- O nie! - wysapała.
A potem całkowicie zwiotczała, osuwając się na podłogę. Rosalie złapała ją zanim zdążyła
upaść. Edward
też był już przy niej, momentalnie zapomnieli o brudnej kanapie.
- Bella? - zapytał. Jego spojrzenie było pełne paniki.
Pół sekundy później, Bella krzyknęła.
Nie był to jednak zwykły krzyk, tylko mrożący krew w żyłach wrzask agonii. Przerażające
dźwięki
wydostawały się z jej gardła, oczy uciekły w tył głowy. Zamknęła je i odrzuciła głowę do tyłu.
Ciało Belli
drgnęło w ramionach Rosalie. Następnie zwymiotowała fontanną krwi.
Brak słów
Ociekające krwią ciało Belli zaczęło drgać, szarpiąc się w ramionach Rosalie, jakby doznawało
elektrowstrząsów. Cały ten czas jest twarz pozostawała bez wyrazu – nieprzytomna. Dopiero
dzikie
uderzenia ze środka jej ciała spowodowały, że się poruszyła. Gdy tak skręcała się w
konwulsjach, ostrym
trzaskom i pęknięciom towarzyszyły skurcze.
Rosalie i Edward zamarli na jakieś pół sekundy, a potem wszystko się zaczęło. Rosalie chwyciła
w
ramiona ciało Belli, krzycząc tak szybko, że ciężko było odróżnić poszczególne słowa.
Obydwoje
wystrzelili biegiem schodami na drugie piętro.
Ruszyłem za nimi.
- Morfina! – Edward wrzasnął na Rosalie.
- Alice, daj Carlisle'a do telefonu! – pisnęła Rosalie.
Pokój, do którego weszliśmy, wyglądał jak sala operacyjna umieszczona pośrodku biblioteki.
Lampy były
oślepiające i jasne. Bella znajdowała się na stole oblana jaskrawym światłem, trupio blada w
jego
strumieniu. Jej ciało klapało jak ryba na piasku. Rosalie przyparła Bellę, zdzierając z niej
ubrania,
podczas gdy Edward wkłuł strzykawkę w jej ramię.
Ileż razy wyobrażałem ją sobie nagą? Teraz nie mogłem nawet patrzeć. Bałem się mieć te
wspomnienia
w głowie.
- Edward, co się dzieje?
- Dusi się!
- Łożysko musiało się odkleić!
Gdzieś w trakcie tego, włączyła się Bella. Zareagowała na ich słowa z piskiem, który rozrywał
mi bębenki.
- WYCIĄGNIJCIE GO! – krzyknęła. - NIE MOŻE ODDYCHAĆ! ZRÓBCIE TO TERAZ!
Zobaczyłem czerwone plamy na jej oczach, gdy krzyk zerwał w nich naczynka krwionośne.
- Morfina! – warczał Edward.
- NIE! TERAZ! - Kolejny wylew krwi zdławił to, co wykrzykiwała. Podtrzymując jej głowę,
rozpaczliwie
próbował oczyścić jej usta, żeby mogła znowu oddychać.
Alice wleciała do pokoju i przycisnęła małą, niebieską słuchawkę pod włosy Rosalie. Potem
cofnęła się, jej
oczy były szeroko otwarte i ogromne, podczas gdy Rosalie syczała gorączkowo przez telefon.
W jasnym świetle skóra Belli wydawała się bardziej fioletowa i czarna niż biała. Ciemna
czerwień
zaczęła przenikać pod skórą przy ogromnej, drżącej wypukłości na jej brzuchu. Ręka Rosalie
zbliżała się
ze skalpelem.
- Pozwól morfinie się rozprzestrzenić! – wrzasnął Edward.
- Nie ma czasu. – syknęła Rosalie. – On umiera!
Jej ręka przejechała po brzuchu Belli i żywa czerwień wylała się w miejscu, w którym przecięła
skórę.
To wyglądało tak, jakby przewróciło się wiadro, jakby kran został odkręcony na full. Bella
szarpnęła się,
ale nie krzyczała. Ciągle się dławiła.
I wtedy Rosalie straciła panowanie nad sobą. Zobaczyłem zmianę w wyrazie jej twarzy, usta
cofające
się od jej zębów i czarne oczy błyszczące w pragnieniu.
- Nie, Rose! – Edward ryknął, ale jego ręce były uwięzione, próbując podpierać Belle pionowo,
żeby mogła
oddychać
Wystrzeliłem na Rosalie, skacząc w poprzek stołu, bez zawracania sobie głowy, żeby zmienić
się w wilka.
Gdy trafiłem jej kamienne ciało, rzucając je ku drzwiom, poczułem, że skalpel, który trzymała
w dłoni
wbił się głęboko w moje lewe ramię. Moja prawa dłoń uderzyła ją w twarz, unieruchamiając
szczękę i
blokując jej drogę.
Wykorzystałem moją przewagę nad Rosalie i odsunąłem ją od siebie żeby wpakować jej
konkretnego
kopniaka w bebechy. To było jak kopnięcie betonu. Wleciała w ramę drzwi, wyginając ją w
drugą stronę.
Mały telefonik rozleciał się na kawałeczki. Wtedy pojawiła się Alice, szarpiąc ją za gardło, żeby
wyprowadzić do holu.
I musiałem to przyznać Blondi – nie stawiała się ani odrobinę, by walczyć. Chciała, żebyśmy to
my
wygrali. Pozwoliła mi dołożyć jej na tyle, żeby uratować życie Belli. Właściwie, by uratować to
coś.
Wyrwałem ostrze z mojego ramienia.
- Alice, zabierz ją stąd! – Edward krzyknął. – Zabierz ją do Jaspera i trzymaj ją tam! Jacob,
potrzebuje
cię!
Nie patrzyłem jak Alice kończy moją robotę. Wróciłem z powrotem do stołu operacyjnego,
gdzie Bella
robiła się niebieska, jej oczy szerokie i wpatrujące się tępo w przestrzeń.
- CPR*? – Edward warknął na mnie, szybko i żądająco.
- Tak!
Osądziłem szybko jego twarz, szukając jakiś znaków, zdradzających, że zamierza zareagować
podobnie
jak Rosalie. Nie było niczego poza mającą tylko jeden cel ostrością.
- Pomagaj jej oddychać! Muszę go wyciągnąć zanim... - Kolejny niespodziewany trzask w
środku jej ciała,
najgłośniejszy jak do tej pory, tak głośny, że oboje zamarliśmy w szoku czekając na jej pisk w
odpowiedzi. Nic. Jej nogi, które wcześniej wywijały się w agonii, teraz stały się bezwładne,
rozciągnięte
w nienaturalny sposób.
- Jej kręgosłup – wydusił w przerażeniu.
- Wyjmij to z niej! Warknąłem, ciskając w niego skalpelem. – Nie będzie teraz niczego czuć!
Następnie pochyliłem się nad jej głową. Jej usta wyglądały na czyste. Przycisnąłem więc swoje
do nich i
wdmuchnąłem do jej płuc powietrze. Poczułem drgnięcie jej rozszerzającego się ciała, więc nic
nie
blokowało jej gardła.
Usta smakowały krwią.
Mogłem słyszeć jej serce, bijące nierówno. Podtrzymuj je. Myślałem zaciekle, pompując
kolejny
podmuch w jej ciało. Obiecałaś. Utrzymuj bicie swego serca.
Usłyszałem delikatny, ciepły odgłos skalpela przesuwającego się w poprzek jej ciała. Więcej
krwi kapało
na ziemię.
Następny dźwięk wstrząsnął mną, niespodziewany, przerażający. Jak metal darty na strzępy.
Ten
dźwięk przywołał wyraźnie walkę sprzed paru miesięcy, straszny dźwięk rozdzierania
nowonarodzonych.
Spojrzałem na twarz Edwarda przyciśniętą do wybrzuszenia. Jego zęby – pewny sposób na
przecięcie
się przez skórę wampira.
Wzdrygnąłem się wdmuchując więcej powietrza w ciało Belli.
Odkaszlnęła, mrugając ślepo i przewracając oczami.
- Zostań ze mną Bello! – krzyknąłem do niej. – Słyszysz mnie? Zostań! Nie przestawaj
oddychać!
Jej oczy krążyły szukając moich albo jego, ale nie widziały nic.
Mimo to wpatrywałem się w nie, trzymając utkwiony w nich wzrok.
Nagle jej ciało znieruchomiało w moich rękach. Chociaż oddech był nierówny, serce biło nadal.
Zdałem
sobie sprawę, że ten brak ruchu oznacza koniec. Wewnętrzne bicie serca ustało. To musiało
zostać
wyjęte.
I było.
Edward szepnął – Renesmee.
Więc Bella się myliła. To nie był chłopiec, jak jej się zdawało. Niezbyt duże zaskoczenie. A z
czym ona
się nie myliła?
Nie przestawałem patrzeć w jej zakrwawione oczy. Poczułem jak jej ręce podnoszą się słabo.
- Pozwól mi… - próbowała wyszeptać. – Daj mi ją.
Sądzę, iż powinienem był wiedzieć, że on dałby jej zawsze wszystko, niezależnie od tego jak
głupia
byłaby jej prośba. Ale nawet nie śniłem, że posłucha jej teraz. Więc nawet nie pomyślałem, by
go
powstrzymać.
Coś ciepłego dotknęło mojego ramienia. To powinno zwrócić moją uwagę. Dla mnie nic nie
wydawało się
ciepłe.
* CPR - Resuscytacja krążeniowo-oddechowa. (przyp. tłum.)
Ale nie mogłem odwrócić wzroku od twarzy Belli. Zamrugała, wpatrując się w to. W końcu coś
widząc.
Dziwnie mruknęła, wydała cichy jęk.
- Renes…me. Jaka… piękna.
Potem wzięła krótki wdech – z trudem, w bólu nabrała powietrza.
Zanim spojrzałem, było za późno. Edward wyrwał to ciepłe, zakrwawione coś z jej
bezwładnych ramion.
Zerknąłem na jej skórę. Była czerwona od krwi – krwi, która wypłynęła jej z ust, którą
umazane było całe
to stworzenie, a świeża lała się z rany po ugryzieniu – z małego, podwójnego półksiężyca,
zaraz nad lewą
piersią.
- Nie, Renesmee. – Edward mruknął, jakby uczył potwora manier.
Nie spoglądałem ani na niego ani na to. Patrzyłem tylko na Bellę. Na to, jak jej oczy z
powrotem się
zamykały.
Z ostatnim głuchym uderzeniem, jej serce przerwało prace, stało się ciche.
Ominęło ją może z pół jednego uderzenia, potem moje ręce były już na jej klatce piersiowej,
robiąc
uciski. Liczyłem w głowie, próbując utrzymać stały rytm. Raz. Dwa. Trzy. Cztery.
Przerywając na sekundę, wdmuchnąłem kolejną porcję powietrza do jej płuc.
Nic nie widziałem. Moje oczy były mokre i zamazane. Ale byłem w pełni świadomy dźwięków w
pokoju.
Niechętne bicie jej serca, pod wymagającymi tego rękoma, walenie mojego własnego serca,
kolejne –
trzepoczące bicie, które było zbyt szybkie, za lekkie, którego nie mogłem umiejscowić.
Wmusiłem więcej powietrza w gardło Belli.
- Na co czekasz? – Wydusiłem zadyszany, pompując znowu jej serce. Raz. Dwa. Trzy. Cztery.
- Weź dziecko. – powiedział Edward.
- Wyrzuć je przez okno. - Raz. Dwa, Trzy. Cztery.
- Daj mi je. – zabrzmiał niski głos w drzwiach.
Edward i ja warknęliśmy w tym samym momencie.
- Mam to pod kontrolą. – obiecała Rosalie. - Daj mi dziecko Edward. Zaopiekuje się nią dopóki
Bella…
Zrobiłem jeszcze jeden wdech za Belle, podczas gdy następowała wymiana. Trzepoczące serce
się
oddaliło.
- Zabierz ręce, Jacob.
Podniosłem wzrok z oczu Belli, nadal pompując jej serce. Edward miał w ręce strzykawkę –
całą srebrną,
jakby była zrobiona ze stali.
- Co to jest?
Jego kamienna ręka usunęła moją z drogi. Usłyszałem cichy chrzęst, gdy jego cios złamał mój
mały palec.
W tej samej sekundzie wbił igłę prosto w jej serce.
- Mój jad. – odpowiedział, naciskając tłok strzykawki.
Usłyszałem szarpnięcie w jej sercu, jakby je poraził.
- Nie przestawaj uciskać – nakazał. Jego głos był zimny, martwy. Surowy, bez wyrazu. Jakby
był
maszyną.
Zignorowałem ból gojącego się palca i znowu zacząłem pompować jej serce. Było ciężej, jakby
jej krew
gęstniała – bardziej zawiesista i wolna. Pchając lepką krew przez jej tętnice, obserwowałem,
co robi on.
To było tak, jakby ją całował, muskał ustami jej gardło, nadgarstki, wewnętrzne zgięcie jej
ramienia.
Ale słyszałem dźwięk rozrywanej skóry, gdy jego zęby się wgryzały, raz po raz, wpuszczając
jad w jej
układ krwionośny na tyle sposobów, na ile to tylko możliwe. Widziałem jego blady język liżący
krwawiące
rany, ale zanim mnie to zemdliło czy rozgniewało, zdałem sobie sprawę, co robi. Tam, gdzie
jego język
obmył jad ze skóry, rana przestawała krwawić, zatrzymując jad i krew wewnątrz jej ciała.
Wdmuchnąłem więcej powietrza do jej ust, ale nic się nie działo. Jedynie martwe wzniesienie
jej klatki
piersiowej w odpowiedzi. Dalej pompowałem jej serce odliczając, podczas gdy Edward
szaleńczo nad nią
pracował, próbując złożyć ją z powrotem do kupy. I wszyscy konni i wszyscy dworzanie*…
Ale nikogo tam nie było, tylko ja, tylko on.
*fragment rymowanki, którą dobrze znają wszystkie dzieci w krajach anglojęzycznych: (przyp.
tłum.)
Humpty Dumpty na murze siadł. Humpty Dumpty sat on a wall.
Humpty Dumpty z wysoka spadł. Humpty Dumpty had a great fall.
Iwszyscy konni i wszyscy dworzanie All the king's horses and all the king's men
Złożyć do kupy nie byli go w stanie. Couldn't put Humpty together again.
Pracujący nad zwłokami.
Bo tylko to zostało z dziewczyny, którą obaj kochaliśmy. Te zniszczone, zakrwawione,
zniekształcone
zwłoki. Nie byliśmy w stanie złożyć jej z powrotem do kupy.
Wiedziałem, że było już za późno. Wiedziałem, że była martwa. Wiedziałem to na pewno,
ponieważ
brakowało jej pulsu. Nie czułem już żadnego powodu, by tu przy niej być. Nie było jej tu. Więc
to ciało
nic już dla mnie nie znaczyło. Niedorzeczna potrzeba bycia blisko niej zniknęła.
Może jednak słowo przekształciła się było lepszym określeniem. Wydawało mi się, jakbym czuł
przyciąganie z przeciwnej strony. Z dołu schodów, z poza drzwi. Pragnienie, żeby się stąd
wynieść i
nigdy nie wracać.
- Więc idź – stracił panowanie nad sobą i znowu odepchnął od niej moje ręce, tym razem
zajmując moje
miejsce. Trzy palce złamane, tak mi się zdawało.
Wyprostowałem je nie zwracając uwagi na pulsujący ból.
Uciskał jej martwe serce szybciej niż ja to robiłem.
- Ona nie jest martwa – warknął. – Wszystko z nią będzie dobrze.
Nie byłem pewny, czy nadal mówił do mnie.
Odwróciłem się zostawiając go z trupem. Szedłem powoli do drzwi. Bardzo wolno. Nie mogłem
zmusić
moich nóg, by poruszały się szybciej.
To było to. Ocean bólu. Ten inny brzeg był tak daleko po drugiej stronie gotującej się wody, że
nawet
nie byłem w stanie go sobie wyobrazić, tym bardziej go zobaczyć.
Poczułem się znowu pusty w środku, teraz, gdy straciłem swój cel. Ratowanie Belli było moją
walką przez
tak długi czas. Ale ona nie mogła być uratowana. Chętnie poświęciła siebie by być rozerwaną
przez tego
młodego potwora. Więc walka była przegrana. Wszystko się skończyło.
Przeszedł mnie dreszcz na dźwięk dochodzący zza moich pleców, gdy wlokłem się na dół po
schodach –
dźwięku martwego serca zmuszanego do bicia.
Chciałem jakoś wlać wybielacz do mojej głowy i pozwolić, by usmażył mi mózg. Wypalić obrazy
pozostałe
z ostatnich minut życia Belli.
Pogodziłbym się z uszkodzeniem mózgu, jeśli tylko mógłbym się tego pozbyć – krzyków,
krwawienia,
chrzęstu i trzasków nie do wytrzymania, gdy nowonarodzony potwór próbuje się wydostać,
rozrywając
ją od środka...
Chciałem stąd uciec, przeskakując po dziesięć schodków i wybiec przez drzwi, ale moje stopy
były
ciężkie jak żelazo, a ciało tak zmęczone, jak nigdy do tej pory. Powłóczyłem nogami po
stopniach jak
kaleki człowiek.
Odpocząłem na najniższym z nich, zbierając siły, by wyjść za drzwi. Rosalie siedziała na końcu
białej
kanapy plecami do mnie, gruchając i mrucząc do tego czegoś, owiniętego kocykiem, w jej
ramionach.
Musiała słyszeć jak przystanąłem, ale zignorowała mnie, nadrabiając stracone macierzyństwo.
Może
teraz będzie szczęśliwa. Rosalie ma to, czego chciała, a Bella nigdy nie przyjdzie, żeby zabrać
jej to
stworzenie. Zastanawiałem się, czy to jest to, czego ta jadowita blondyna pragnęła od samego
początku.
Trzymała coś ciemnego w ręce. Po chwili pojawił się dźwięk zachłannego ssania tego małego
mordercy,
którego obejmowała.
Zapach krwi w powietrzu. Ludzkiej krwi. Rosalie to karmiła. Oczywiście, to chciało krwi. Czym
innym
mógłbyś karmić potwora, który brutalnie okaleczył własną matkę? To mogło równie dobrze pić
krew Belli.
Może piło.
Wróciły mi siły, kiedy tylko usłyszałem dźwięk karmienia tego małego kata.
Siła, nienawiść i gorączka - czerwona gorączka - przepływały przez moją głowę, paląc, ale nie
wymazując
niczego. Obrazy w mojej głowie były paliwem, wzmacniając piekło, które nie chciało się
strawić. Poczułem
dreszcz, który wstrząsnął mną od głowy do stóp, ale nie próbowałem go powstrzymywać.
Rosalie była całkowicie zajęta stworem, nie zwracając w ogóle na mnie uwagi. Nie była
wystarczającoszybka, tak rozproszona, by mnie powstrzymać.Sam miał rację. To coś było
anomalią – jego istnienie było nie zgodne z naturą. Czarny, pozbawiony duszydemon. Coś, co
nie miało prawa istnieć.Coś, co musiało zostać unicestwione.
Zdaje się, że to przyciąganie nie prowadziło mnie jednak drzwi. Czułem to teraz, zachęcanie,
pociąganie
mnie do przodu. Naciskanie, by to wykończyć, oczyścić świat z tej obrzydliwości.
Rosalie będzie próbować mnie zabić, gdy ten stwór będzie martwy, ale będę walczył. Nie byłem
pewien
czy dam radę ją wykończyć, zanim inni przyjdą z pomocą. Może tak, a może nie. Zresztą za
bardzo mnie
to nie obchodziło.
Nie obchodziło mnie też czy wilki mnie pomszczą, czy wyzwą Cullenów, żądając
sprawiedliwości. Nic z
tego się nie liczyło. Jedyne, co miało dla mnie jakiekolwiek znaczenie, to moje własne poczucie
sprawiedliwości. Moja zemsta. To coś, co zabiło Bellę, nie będzie żyć ani minuty dłużej.
Gdyby Bella przeżyła, znienawidziłaby mnie za to. Chciałaby mnie zabić osobiście.
Ale mnie to nie obchodziło. Ona nie przejmowała się tym, co mi zrobiła – pozwoliła ubić się jak
zwierzę.
Niby czemu powinienem wziąć jej uczucia pod uwagę?
No i jest Edward. Musi być teraz zajęty, zbyt zatracony w szalonym zaprzeczeniu reanimując
zwłoki,
żeby słuchać moich planów.
Więc nie będę mieć okazji, by dotrzymać obietnicy, którą mu złożyłem. Chyba że – i to nie jest
zakład,
na który bym postawił – dam radę wygrać w walce przeciwko Rosalie, Jasperowi i Alice, trzech
na
jednego. Ale nawet jeśli wygram, nie sądzę, że będę chciał zabić Edwarda.
Nie ma we mnie na to wystarczająco dużo współczucia. Dlaczego mam mu pomóc w ucieczce
od tego, co
zrobił? Nie byłoby bardziej fair – bardziej satysfakcjonująco – pozwolić mu żyć z niczym,
całkowicie z
niczym?
Prawie mnie to rozweseliło. Wyobraźcie sobie, że byłem wypełniony nienawiścią po uszy. Brak
Belli. Brak
ikry - zabójcy. A także brak tylu członków rodziny, ilu będę w stanie zdjąć z tego świata.
Oczywiście
mógłby ich poskładać, jeśli nie byłbym wystarczająco szybki, by ich spalić. W odróżnieniu od
Belli, która
nigdy już nie będzie cała.
Zastanawiam się, czy ten stwór mógłby być poskładany z powrotem. Wątpię. Był częścią Belli,
więc
musiał odziedziczyć część z jej słabości. Słyszałem to w tym malutkim, brzdąkającym biciu
jego serca.
Jego serce biło. Jej nie.
Minęła tylko sekunda, gdy podejmowałem te proste decyzje.
Drżenie stawało się mocniejsze i szybsze. Zwinąłem się, przygotowując do skoku na blond
wampirzycę i
rozdarcie własnymi zębami tego czegoś, co trzymała w ramionach.
Rosalie zagruchała znowu do dziecka. Odłożyła metalową butelkę, podnosząc stwora w
powietrze, żeby
oprzeć swoją twarz o jego policzek.
Świetnie. Ta nowa pozycja była idealna do mojego skoku. Pochyliłem się i poczułem fale
gorąca, która
zaczęły mnie zmieniać, podczas gdy przyciąganie do tego zabójcy rosło – było mocniejsze niż
do tej
pory. Tak mocne, że przypominały mi się polecenia Alfy, tak silne, że by mnie zmiażdżyły,
gdybym ich nie
posłuchał.
Teraz chciałem słuchać.
Morderca spojrzał na mnie przez ramię Rosalie, jego wzrok był bardziej skupiony niż powinien
być.
Ciepłe brązowe oczy, kolor mlecznej czekolady – identyczny kolor jak u Belli.
Trzęsące się drżenie ustało; gorąco zalało mnie jeszcze bardziej, ale był to inny rodzaj gorąca
– nie
paliło.
Błyszczało.
Wszystko wewnątrz mnie się rozsupłało, kiedy wpatrywałem się w tą malutką, porcelanową
twarzyczkę
pół- wampira, pół- człowieka. Wszystkie liny, które trzymały mnie przy życiu zostały przecięte
szybkimi
cięciami, jak ucięcie sznurków w pęku balonów. Wszystko, co określało to, kim jestem – miłość
do
martwej dziewczyny na górze, miłość do mojego ojca, lojalność do mojej nowej sfory, miłość
do moich
innych braci, nienawiść do wrogów, mój dom, moje imię, moje ja – odłączyło się ode mnie w
sekundę –
ciach, ciach, ciach – i poszybowało w przestrzeń.
Jednak ja nie dryfowałem. Nowy sznur trzymał mnie tam gdzie byłem.
Nie jeden, ale milion. Nie sznurki, ale stalowe kable. Milion stalowych przewodów, wszystkie
wiodące do
jednej rzeczy – do samego centrum wszechświata.
Teraz to rozumiałem – jak wszechświat wirował wokół tego jednego punktu. Nigdy nie
widziałem symetrii
wszechświata, ale teraz to było jasne.
Grawitacja ziemi dłużej nie trzymała mnie w miejscu, w którym stałem.
To ta dziewczynka, będąca w ramionach blond wampirzycy, mnie tu trzymała.
Renesmee.
Na piętrze pojawił się nowy dźwięk. Jedyny dźwięk, który mógł mnie poruszyć w tym
niekończącym się
momencie.
Szalone walenie, szybkie bicie...
Bicie zmieniającego się serca.
Płonąc
Nowa
Obiecał
Wspomnienia
Niespodzianka
Przysługa
Błyszcząc
- Nie wiem co powinniśmy powiedzieć Renée na ten temat – zawahał się Charlie, stojąc już
jedną stopą
po drugiej stronie drzwi. Wyprostował się i wtedy zaburczało mu w brzuchu.
Przytaknęłam.
- Wiem, wiem. Nie chce jej wystraszyć. Trzeba ją chronić, to nie są wiadomości dla
tchórzliwych.
Wykrzywił twarz w smutku – Chciałbym móc ciebie także chronić, gdybym tylko wiedział jak.
Ale wiem
także, że ty nigdy nie byłaś tchórzliwa.
Ja również się uśmiechnęłam.
Charlie z roztargnieniem poklepał się po brzuchu – Pomyślę nad tym, mamy czas aby to
przedyskutować,
prawda?
- Oczywiście – obiecałam.
Pod wieloma względami był to niesamowicie długi dzień, choć z drugiej strony niektóre
momenty minęły
stanowczo za szybko. Charlie był już spóźniony na obiad, który Sue
Clearwater przygotowała dla niego i Billy’ego. Zapowiadał się niezręczny wieczór, ale
przynajmniej
Charlie zje prawdziwą kolację, cieszyłam się, że ktoś próbował uchronić go przed śmiercią
głodową,
biorąc pod uwagę jego zdolności kulinarne.
Ogólne napięcie spowodowało, że czas zaczął płynąć bardzo powoli. Przez cały czas Charlie
pozostawał
spięty, choć z drugiej strony wcale nie śpieszył się z powrotem do domu. Obejrzał dwa mecze,
dzięki
Bogu, był tak pogrążony we własnych rozmyślaniach, że zupełnie do niego nie docierały żarty
Emmetta
na temat piłki nożnej, ani komentarze po zakończonym już meczu. Potem były jeszcze
wiadomości, które
Charlie obejrzał wciąż siedząc, aż w końcu Seth przypomniał mu która to już godzina.
- Charlie, czy ciągle zamierzasz spotkać się z Billym i moją mamą? No choć już. Bella i Nessie
będą tu
także jutro. Chodź, czas na małą wyżerkę, co?
Dało się zauważyć w oczach Charlie’go, że nie był on tego tak pewny jak Seth, jednak
posłusznie podążył
za chłopcem. Nagle przystanął pełen wątpliwości. Chmury stawały się coraz rzadsze, deszcz
ustał już
całkowicie. Była nawet szansa, że w końcu pojawi się słońce.
- Jake mówił, że zamierzaliście się ode mnie odsunąć – wymamrotał do mnie.
- Nie chciałam tego robić, jeśli byłaby tylko jakakolwiek szansa by tego uniknąć. Właśnie z
tego powodu
ciągle jeszcze tu jesteśmy.
- Mówił także, że mogłabyś zostać na trochę, gdybym tylko umiał być wystarczająco odporny i
potrafił
trzymać język za zębami.
- Tak… ale nie mogę ci obiecać, że nigdy nie wyjadę. To trochę skomplikowane...
- Muszę wiedzieć – powtórzył.
- Dobrze.
- Będziecie mnie odwiedzać, nawet jeśli się wyprowadzicie?
- Obiecuję, tato. Teraz kiedy wiesz już wystarczająco dużo, myślę, że to może się udać. Będę
tak
blisko, jak tylko będzie Ci to potrzebne.
Przygryzł wargę, a potem podszedł do mnie ostrożnie z szeroko otwartymi ramionami.
Przełożyłam
śpiącą Renesmee, tak, że teraz obejmowałam ją lewym ramieniem, zacisnęłam zęby,
wstrzymałam
oddech i otoczyłam prawym ramieniem, bardzo delikatnie, jego ciepłą i miękką talię.
- Bądź naprawdę blisko, Bello – wymamrotał – naprawdę blisko.
- Kocham cię, tato – wyszeptałam przez zaciśnięte zęby.
Zadrżał i się odsunął. Opuściłam rękę.
- Ja też cię kocham, moje dziecko. Cokolwiek jeszcze się zmieni, zawsze będę cię kochał, tego
możesz
być pewna. – Dotknął palcem do zaróżowionego policzka Renesmee. – Ona naprawdę jest
bardzo do
ciebie podobna.
Starałam się by moje zachowanie było jak najbardziej normalnie, choć kłębiło się we mnie
wiele różnych
emocji. – Chyba bardziej do Edwarda – wyznałam niepewnie i po chwili dodałam – ale ma
twoje loczki.
Charlie drgnął a potem prychnął.
- Hmmm, tak chyba właśnie tak, hmmm… więc dziadek. – pokiwał głową z niedowierzaniem. –
Czy
kiedykolwiek będę mógł ją potrzymać?
Zamrugałam zszokowana, ale po chwili się uspokoiłam. Po chwili zastanowienia i ocenie
wyglądu Renesmee
(była pogrążona w głębokim śnie) zdecydowałam, że mogę przetestować swoje szczęście po
raz kolejny,
skoro wszystko dzisiaj układało się tak dobrze.
- Proszę – powiedziałam podając ją mu. Odruchowo splótł ręce, tworząc coś w rodzaju kołyski,
w której
umieściłam Renesmee. Jego skóra nie była tak ciepła jak jej, ale i tak pod wpływem jego
dotyku zadrżało
mi gardło. W miejscach gdzie moja dłoń, dotknęła jego ręki pojawiła się gęsia skórka. Nie
byłam do
końca pewna czy była to reakcja na moją nową, niską temperaturę ciała, czy też miało to
podłoże
psychologiczne.
Charlie chrząknął delikatnie, kiedy poczuł jej ciężar. – Jaka ona jest… dobrze zbudowana.
Zmarszczyłam brwi. Dla mnie była lekka jak piórko. Może moja ocena nie była właściwa.
- Dobrze zbudowana, ale to bardzo dobrze – Charlie dodał widząc moją miną. A potem
wymamrotał sam
do siebie – bo ona będzie musiała być twarda, otoczona przez całe to szaleństwo. – Kołysał ją
delikatnie
w ramionach, poruszając nimi od prawej do lewej. – To najpiękniejsze dziecko jakie
kiedykolwiek
widziałem, przebija nawet ciebie. Przepraszam skarbie, ale taka jest prawda.
- Wiem o tym.
- Śliczne dziecko – powtórzył, ale tym razem zabrzmiało to bardziej jak gaworzenie.
Mogłam to zobaczyć w jego twarzy, mogłam zobaczyć jak to uczucie wypełnia go całego.
Charlie był tak
samo bezbronny wobec jej uroku, jak my wszyscy. Dwie sekundy w jego ramionach, a
zawładnęła min bez
reszty.
- Czy mogę przyjść tu jutro?
- Pewnie, tato. Oczywiście. Będziemy tu na pewno.
- Lepiej żeby tak właśnie było – powiedział marsowym tonem, ale jego twarz była łagodna,
ciągle
wpatrzona w Renesmee. – Do zobaczenia jutro Nessie.
- No nie, ty też!
- Hmm?
- Ona ma na imię Renesmee. Jak Renee i Esme zebrane razem. I się nie odmienia.
Próbowałam się
uspokoić, bez brania głębokiego oddechu. – Chcesz poznać jej drugie imię?
- Pewnie.
- Carlie. Pisane przez C. To połączenie Carlisle i Charlie.
Zupełnie niespodziewanie, Charlie zmrużył oczy, a jego twarz rozpromienił szeroki uśmiech. –
Dziękuję
Bello.
- To ja dziękuję tato. Tyle się pozmieniało w takim tempie, że jeszcze kręci mi się od tego
wszystkiego
w głowie. Gdybym ci nie powiedziała, nie wiem jak bym sobie z tym wszystkim poradziła,
serio. –
Powinnam chyba powiedzieć „jak zapanować nad tym czym się stałam”, ale to już byłoby
chyba zbyt
wiele informacji.
Charliemu zaburczało w brzuchu.
- Idź coś zjeść tato. Będziemy tu, na pewno. – Przypomniało mi się to uczucie, ten przebłysk w
wyobraźni, strach że wszystko może zniknąć wraz z pierwszymi promieniami słońca.
Charlie przytaknął i niechętnie oddał mi Renesmee. Obrócił odrobinę głowę i zajrzał do wnętrza
domu,
jego oczy przez chwile zrobiły się trochę dzikie, kiedy ogarnął wzrokiem duży, jasny pokój.
Wszyscy
ciągle tam byli (poza Jacobem, który, jak mogłam bez problemu usłyszeć, najeżdżał właśnie na
lodówkę w
kuchni). Alice siedziała rozparta na dolnych stopniach klatki schodowej, śmiejąc się i trzymając
głowę
Jaspera na swoich kolanach. Carlisle siedział pochylony nad książką, która spoczywała na jego
kolanach.
Esme mamrotała sama do siebie, szkicując coś w notatniku, podczas gdy Rosalie i Emmett
stawiali
podstawy dla wielkiego domu z kart do gry pod schodami. Edward tymczasem siedział przy
fortepianie i
grał łagodną melodię dla siebie samego. Nie było w ich zachowaniu niczego co by wskazywało
na to, że
ten dzień właśnie zmierza ku końcowi, że to może być czas aby coś zjeść, bądź rozpocząć
przygotowania do nadchodzącej nocy. Coś nienamacalnego zmieniło się w atmosferze.
Cullenowie nie
starali się już tak bardzo jak wcześniej, ludzkie zachowania wydawały się dla nich zawsze tak
nienaturalne, że teraz nawet Charlie był w stanie wyczuć różnicę.
Wzdrygnął się, potrząsnął głową i westchnął. - Do zobaczenia jutro, Bella. - zmarszczył brwi,
ale zaraz
potem dodał – Chciałem powiedzieć, że to nie tak, że nie wyglądasz… dobrze. Przywyknę do
tego.
- Dzięki tato.
Charlie przytaknął i odszedł zamyślony w kierunku swojego samochodu. Patrzyłam jak
odjeżdża. W
momencie. kiedy usłyszałam jak opony jego samochodu uderzają o drogę szybkiego ruchu,
dotarło do
mnie, że dałam radę. Że byliśmy razem cały dzień, a ja nie zrobiłam Charliemu krzywdy. Udało
mi się, i to
bez niczyjej pomocy. To musi być mój dar!
Wszystko to wydawało mi się zbyt idealne, aby mogło być prawdziwe. Czy naprawdę mogłam
mieć
wszystko, moją nową rodzinę, tak samo jak i niektórych członków tej starej? A wydawało mi
się, że to
wczorajszy dzień był idealny.
- Łaaał – wyszeptałam. Zamrugałam i poczułam jak trzecia para szkieł kontaktowych rozpada
się.
Muzyka płynąca z fortepianu ucichła i poczułam jak Edwarda kładzie brodę na moim ramieniu,
obejmując
mnie jednocześnie w tali.
- Wyjęłaś mi to z ust.
- Edward, zrobiłam to.
- To prawda. Byłaś niesamowita. My tu wszyscy zamartwiamy się o problemy związane z
byciem
nowonarodzonym, a ty po prostu pokonujesz je jeden za drugim, jakby nigdy nic – zaśmiał się
cichutko.
- Ja tam nie jestem nawet pewien czy ona w ogóle jest wampirem, nie wspominając już o
nowonarodzonym – zawołał Emmett spod schodów – jest zbyt oswojona.
Wszystkie te krępujące komentarze, które wygłaszał przed moim ojcem, zabrzmiały w moich
uszach
ponownie i najprawdopodobniej gdybym nie trzymała właśnie Renesmee... Ponieważ nie
mogłam
rozładować całkowicie nagromadzonych we mnie emocji zawarczałam tylko pod nosem.
- Uuuuuu, przerażające – zaśmiał się Emmett
Syknęłam i Renesmee poruszyła się w moich ramionach. Zamrugała parę razy, po czym
rozejrzała się
dokoła lekko zdezorientowana, obwąchała otoczenie, i dotknęła mojej twarzy.
- Charlie wróci tu jutro – zapewniłam ją
- Znakomicie – powiedział Emmett, tym razem Rosalie śmiała się wraz z nim.
- Wcale nie tak fantastycznie, Emmett – powiedział Edward pogardliwie, wyciągając ręce, aby
wziąć ode
mnie Renesmee. Mrugnął do mnie, gdy lekko zdezorientowana niechętnie mu ją oddawałam.
- Co masz na myśli? – dopytywał się Emmett.
- Czy nie uważasz, że to trochę lekkomyślne, zrażać do siebie najsilniejszego wampira w całym
domu?
Emmett odrzucił głowę do tyłu i wychrypiał – No proszę Cię!
- Bella – Edward szepnął do mnie, podczas gdy Emmett przysłuchiwał się z uwagą. – Czy
pamiętasz jak
kilka miesięcy temu, prosiłem cię byś wyświadczyła mi przysługę, gdy już staniesz się
nieśmiertelna?
Słowa te spowodowały że coś zaczęło mi świtać na ten temat, przez nieco zaćmiony pryzmat
ludzkiego
umysłu. Po chwili przypomniałam sobie o co chodziło i wyszeptałam – Och!
Alice wydała z siebie długi, świergoczący śmiech. Jacob wychylił głowę z za rogu, buzię miał
wypchaną
jedzeniem.
- Co? – warknął Emmett.
- Naprawdę? - spytałam Edwarda.
- Zaufaj mi. – odpowiedział.
Wzięłam głęboki wdech. – Emmett, co powiesz na mały zakład?
Emmett natychmiast stanął przede mną wyprostowany – Świetnie, dawaj.
Przygryzłam na moment wargę. On jest taki potężny.
- Jeśli się za bardzo boisz… – zaczął Emmett
Wyprostowałam ramiona – Ty. Ja. Siłujemy się na ręce. Stół w jadalni. Teraz.
Emmett rozciągnął twarz w uśmiechu.
- Eeee… Bella – powiedziała Alice – wydaje mi się, że Esme jest przywiązana do tego stołu. To
antyk.
- Dzięki. – Esme bezgłośnie zwróciła się do Alice.
- Żaden problem – powiedział Emmett z olśniewającym uśmiechem. – Za mną Bella.
Podążyłam za nim przez tylne wyjście, w stronę garażu. Czułam jak reszta idzie za nami.
Dotarliśmy do
wielkiego, granitowego głazu, leżącego samotnie, oderwanego od skał znajdujących się w
pobliżu rzeki,
który to był oczywiście celem Emmetta. Chociaż ten wielki kamień był lekko okrągły i o
nieregularnych
kształtach, mógł się nadać.
Emmett umieścił swój łokieć na kamieniu i pomachał do mnie.
Znowu zrobiłam się zdenerwowana, gdy zobaczyłam jak poruszają się potężne mięśnie
Emmetta, ale
udało mi się zachować spokojny wyraz twarzy. Edward obiecał, że będę silniejsza niż
ktokolwiek inny,
przez pewien czas. Wydawał się być bardzo przekonany o swojej racji, przekonany do tego
stopnia, że
poczułam się bardzo silna. Ale czy aż tak silna? Zastanawiałam się nad tym, patrząc na biceps
Emmetta.
Chociaż nie miałam nawet jeszcze ukończonych dwóch dni mojego nowego życia, mogłam
jednak na coś
liczyć. Jednak z drugiej strony, w moim przypadku nic nie było normalne, ani takie jakby
można się tego
spodziewać. Może ja wcale nie byłam tak silna jak normalny nowonarodzony. Może właśnie
dlatego
kontrolowanie siebie przychodziło mi z taką łatwością.
Starałam się wyglądać jak najbardziej beztrosko, podczas gdy opierałam łokieć o kamień.
- Dobra Emmett. Jeśli ja wygram nie powiesz już ani słowa na temat mojego życia
seksualnego do
nikogo, nawet do Rose. Żadnych aluzji, insynuacji, ten temat dla ciebie nie istnieje.
Emmett zmrużył oczy.
- Zgoda, ale jeśli to ja wygram, będzie dużo, dużo gorzej.
Usłyszał, że przestałam oddychać i zaśmiał się złośliwie. W jego oczach nie było niczego co
mogło by mi
pomóc, albo świadczyło, że on blefuje.
- Wycofasz się bardzo szybko, moja mała siostrzyczko – powiedział Emmett złośliwie. – Nie ma
w tobie
zbyt wiele dzikości, co? Założę się, że chatka nie ma nawet jednego zadrapania – zaśmiał się.
– Czy
Edward wspomniał ci ile domów Rose i ja rozwaliliśmy?
Zacisnęłam zęby i chwyciłam jego dużą dłoń.
– Jeden, dwa…
- Trzy – mrukną i zaczął napierać swoją dłonią na moją.
Nic się nie wydarzyło.
Oczywiście, czułam siłę którą na mnie oddziaływał. Mój nowy mózg wydawał się całkiem dobry
we
wszystkich rodzajach kalkulacji, więc mogłam stwierdzić, że jeśli nie napotkałby on żadnego
oporu, jego
ręka mogłaby przebić skałę na wylot, bez większego problemu. Nacisk się wzmógł i zaczęłam
się
zastanawiać, czy betoniarka jadąca sześćdziesiąt pięć kilometrów na godzinę po mocno
spadzistej
powierzchni miałby podobną siłę oddziaływania. Osiemdziesiąt kilometrów na godzinę? Sto
kilometrów
na godzinę? A może nawet więcej.
Ale to nie wystarczyło bym się poruszyła. Jego ręka napierała na moją z miażdżącą siłą, ale nie
było w
tym nic nieprzyjemnego. Było mi nawet dobrze, w pewien dziwny sposób. Od czasu mojego
przebudzenia
byłam bardzo ostrożna, bardzo starając się niczego nie zniszczyć. To było dziwne uczucie,
używać
swoich mięśni. Pozwolić sile się wydobywać, a nie ją hamować.
Emmett chrząknął, zmarszczył czoło, a całe ciało napiął w jednej linii w opozycji do mojej
nieruchomej
ręki. Pozwoliłam mu się pocić przez moment, podczas gdy ja rozkoszowałam się poczuciem
szalonej siły
wypływającej z moich rąk.
Jednak po paru sekundach poczułam się już tym trochę znudzona. Napięłam mięśnie i Emmett
stracił
parę centymetrów.
Zaśmiałam się. Emmett warknął surowo przez zęby.
- I trzymaj język za zębami – przypomniałam mu, po czym przygwoździłam jego rękę do
kamienia.
Ogłuszający trzask odbił się od drzew. Kamień zadrżał i kawałek, około jednej ósmej całego
głazu
odłamał się i uderzył o ziemię. Wylądował na stopie Emmetta, a ja w tym momencie
parsknęłam
śmiechem. Usłyszałam przytłumiony śmiech Jacoba i Edwarda.
Emmett, kopnął kawałek skały z taką siłą, że ten przeleciał przez rzekę, przecinając młody
klon na pół,
po czym spadł z łomotem na jodłę, która się zakołysała a następnie przewróciła na inne
drzewo.
- Jutro rewanż.
- To nie minie tak szybko – powiedziałam mu – może powinieneś dać mi jakiś miesiąc.
Emmett warknął, błyskając zębami. – Jutro.
- Hej, wszystko by cię uszczęśliwić, starszy bracie.
Gdy tylko się odwróciłam, Emmett uderzył w granit roztrzaskując go na lawinę maleńkich
odłamków i
proszek. To był kawał dobrej roboty, pomyślałam w dziecinny sposób.
Zafascynowana tym niezaprzeczalnym dowodem na to, że byłam silniejsza od najsilniejszego
wampira
jakiego znałam, położyłam dłoń z szeroko rozstawionymi palcami na kamieniu. Następnie,
powoli wbiłam w
niego palce miażdżąc go - konsystencją przypominał mi teraz twardy ser. Po chwili moja dłoń
była
wypełniona żwirem.
- Super – wymamrotałam.
Z uśmiechem na twarzy, zaczęłam wykonywać okrążenia i niczym ciosami karate, siekałam
głaz otwartą
dłonią. Kamień wydał piskliwy odgłos, po czym zaskrzypiał i rozpadł się na dwie części,
pozostawiając po
sobie kłęby kurzu.
Zaczęłam chichotać.
Uderzałam i kopałam kamienie dalej, nie zwracając szczególnej uwagi na rozlegające się za
moimi
plecami chichoty. Bawiłam się doskonale, co chwilę parskając śmiechem. Aż nagle, usłyszałam
zupełnie
nowy; delikatniejszy, przypominający swym wysokim tonem melodie dzwonków, śmiech, który
spowodował że natychmiast zaprzestałam swojej głupiutkiej zabawy.
- Czy ona się właśnie śmiała?
Wszyscy patrzyli teraz na Renesmee, z takim samym oniemiałym wyrazem twarzy, jaki
zapewne malował
się na mojej.
- Tak – odpowiedział Edward.
- A kto się nie śmiał? – wymamrotał Jake, wywracając oczami.
- Może powiesz mi, że ty sobie nie pozwoliłeś na odrobinę zabawy podczas pierwszego biegu,
psie –
drażnił się Edward, choć jego ton nie był ani trochę wrogi.
- To co innego – powiedział Jacob, a ja ze zdumieniem obserwowałam jak dla żartu dał
Edwardowi
kuksańca w ramię. – Bella powinna była dorosnąć. Zamężna, mama, i takie tam. Czy nie
powinna teraz
spoważnieć?
Renesmee zmarszczyła brwi i dotknęła twarzy Edwarda.
- Czego ona chce? – spytałam
- Mniej powagi – odpowiedział Edward z uśmiechem – oglądając twoją zabawę, Renesmee
bawiła się
prawie tak samo dobrze jak ja.
- Jestem zabawna? – zapytałam Renesmee, wyciągając ku niej ręce, w tym samym momencie
co i ona do
mnie. Wzięłam ją od Edwarda i podałam odłamek skały który właśnie trzymałam. – Chciałabyś
spróbować?
Uśmiechnęła się, swoim cudownym uśmiechem i ujęła kamień w obie rączki. Ścisnęła go,
wgniatając lekko,
trzymając go na wysokości oczu.
Dało się usłyszeć delikatny odgłos rozcierania, i trochę kurzu. Zmarszczyła brwi i wyciągnęła
rączkę z
bryłką w moją stronę.
- Wezmę to – powiedziałam, upuszczając kamień w piach.
Zaklaskała i roześmiała się, ten cudowny dźwięk spowodował, że wszyscy przyłączyliśmy się
do niej.
Nagle słońce wyłoniło się zza chmur, rzucając promienie rubinowo złotego światła na naszą
dziesiątkę, co
spowodowało, że natychmiast zatraciłam się w pięknym wyglądzie własnej skóry, oświetlonej
przez
promienie słoneczne. Oszołomiło mnie to.
Renesmee pogłaskała tą delikatną, diamentowo błyszczą się powierzchnię, następnie położyła
rączkę
zaraz przy mojej. Jej skóra iskrzyła lekko, w bardzo delikatny, subtelny sposób. Z pewnością
będzie
mogła wychodzić z domu w słoneczne dni. Dotknęła mojej twarzy, myśląc o różnicy i wyrażając
swoje
niezadowolenie.
- Jesteś najpiękniejsza – zapewniłam ją.
- Nie jestem pewien czy mogę się z tym zgodzić – powiedział Edward i gdy odwróciłam się, by
mu
odpowiedzieć, światło rozpromieniające jego twarz oszołomiło mnie do tego stopnia, że
zapomniałam
języka w gębie.
Jacob stał z ręką wyciągniętą na wysokości twarzy, osłaniając oczy przed blaskiem.
– Bella, dziwoląg. - skomentował.
- Cóż za wspaniałe z niej stworzenie – wyszeptał Edward, niemalże zgadzając się z Jacobem,
jak gdyby
komentarz Jake'a był komplementem. Edward był zarówno oszołamiający jak i oszołomiony.
To było dziwne uczucie, właściwie bardzo zadziwiające, teraz kiedy wszystko wydawało mi się
dziwne i
obce, było także coś, co wydawało mi się być zupełnie naturalne, normalne. Jako człowiek
nigdy nie byłam
w niczym najlepsza. Potrafiłam postępować z Renée, choć zapewne można by uznać, że wiele
osób
potrafiłoby to lepiej, Phil w każdym razie wciąż się nie poddawał. Byłam dobrym uczniem, ale
nigdy
najlepszym. Oczywiście, nigdy nie miałam nic wspólnego z żadnym sportem. Nic z aktorstwa
czy
muzykalności, czym mogłabym się pochwalić. Za czytanie książek nagród też się nie
przyznaje. Po
osiemnastu latach egzystencji przyzwyczaiłam się do bycia całkiem przeciętną. Zrozumiałam
teraz, że
już dawno temu odpuściłam sobie wszelkie starania, aby błyszczeć w jakiejś dziedzinie. Po
prostu
dawałam z siebie wszystko, nigdy do końca nie dopasowując się do wymagań mojego świata.
Dlatego też było to takie niesamowite. Teraz byłam zadziwiająca, zarówno dla nich, jak i dla
siebie
samej. To było zupełnie tak, jakbym urodziła się po to, by zostać wampirem. Ta myśl
spowodowała, że
zachciało mi się śmiać, ale z drugiej strony miałam też ochotę śpiewać. Właśnie znalazłam
swoje miejsce
w świecie. Miejsce, gdzie pasowałam i mogłam w końcu błyszczeć.
Plany podróżne
Przyszłość
Carlisle i Edward nie potrafili złapać Iriny zanim jej ślad się rozwiał. Usiłowali zwęszyć jej
zapach, idąc
dalej w prostej linii, lecz nie było go już nigdzie w promieniu kilkunastu kilometrów na
wschodnim
wybrzeżu. To była moja wina. Przyszła, jak zobaczyła Alice, by zawrzeć pokój z Cullenami,
tylko po to,
żeby zobaczyć mnie w całkowitym porozumieniu z Jacobem. Pewnie dostrzegłabym ją
wcześniej, gdyby
nie on, gdybym poszła na polowanie z kimkolwiek innym.
Tak dużo było do zrobienia. Carlisle zadzwonił do Tanyi i podzielił się z nią nowymi,
rozczarowującymi
wieściami. Tanya i Kate nie widziały Iriny od czasu, kiedy zadecydowały przyjechać na moje
wesele i
były zaskoczone, że była tak blisko, a nie wróciła do domu, to nie było dla nich łatwe - stracić
siostrę,
jakkolwiek długa miała być to rozłąka. Zastanawiałam się jak bardzo musiało to przypominać
utratę ich
matki, wieki temu.
Alice mogła złapać jedynie kilka wskazówek dotyczących bliskiej przyszłości Iriny, nic jednak
znaczącego. Nie wracała do Denali, przynajmniej to było pewne. Obraz był zbyt zamglony.
Wszystko co
Alice mogła zobaczyć, to to, że Irina jest widocznie zdenerwowana, podążała załamana przez
jakieś
ośnieżone pustkowie, na północy? Na wschodzie? Nie podjęła żadnej decyzji co do nowej drogi.
Dni mijały a, oczywiście, nic się nie zmieniało. Irina i jej ból przesunęły się gdzieś w tło, ale nie
zniknęły.
Były ważniejsze rzeczy. Powinnam wyjechać do Włoch, najszybciej jak się da, w ciągu kilku
dni. A w
drodze powrotnej zajrzeć do Południowej Afryki.
Każdy szczegół został przemyślany już setki razy. Chcieliśmy rozpocząć od Ticunas, badać
legendy jak
tylko się dało, dotrzeć do ich źródła. Jacobowi pozwolono w końcu pojechać z nami,
nieodmiennie
figurował w planach, bo bardzo prawdopodobne, że ludzie nie będą chcieli opowiadać historii o
wampirach właśnie nam. Jeżeli Ticunas okazałoby się ślepą uliczką, wiele innych szczepów
pozostawało
jeszcze do sprawdzenia. Carlisle miał starych przyjaciół w Amazonii, mogliśmy ich odnaleźć,
być może
mieliby również dla nas jakieś przydatne informacje. Albo, w końcu, mogli podpowiedzieć nam,
gdzie
możemy znaleźć odpowiedzi. To bardzo prawdopodobne, że trzy amazońskie wampiry miały do
czynienia
z legendami o hybrydach, skoro same były kobietami. Nie mieliśmy pojęcia jak długo mogą
potrwać
poszukiwania.
Nie powiedziałam jeszcze Charliemu o dłuższym wyjeździe i denerwowałam się tym, podczas
gdy Edward
i Carlisle skończyli dyskutować. Jak właściwie przedstawić mu tą sytuację?
Wpatrywałam się w Renesmee, walcząc ze sobą wewnętrznie. Leżała skulona na sofie, jej
oddech był
wolny, zapadła w głęboki sen, a poplątane kosmyki rozprzestrzeniły się dookoła jej twarzy.
Zwykle
Edward i ja zabieraliśmy ją do naszego domku, do jej łóżka, ale dzisiaj ociągaliśmy się przed
rozstaniem
z rodziną, on i Carlisle długo planowali.
W tej chwili Emmett i Jasper byli bardziej zajęci wymyślaniem możliwości do polowania.
Amazonia oferowała zmianę jadłospisu. Jaguary i pantery, na przykład.
Emmett fantazjował o zmaganiach z anakondą. Esme i Rosalie myślały o tym, co wezmą ze
sobą. Jacob
był z Samem, który będzie pilnował wszystkiego w czasie naszej nieobecności.
Alice poruszała się powoli, jak na nią, po pokoju, niepotrzebnie czyszcząc już i tak
nieskazitelną
powierzchnię, łącznie z wiszącymi, wielkimi girlandami Esme. W tym momencie przestawiała
wazy Esme
na komodzie. Mogłam zobaczyć w jaki sposób jej twarz się zmienia, uświadamia, oczyszcza z
emocji,
staje się pusta i znów świadoma - przeszukiwała przyszłość. Wiedziałam, że usiłowała coś
zobaczyć,
pomimo ślepych plam, które powodowali Jacob i Renesmee w jej wizjach. Szukała czego
możemy
spodziewać się w Południowej Afryce, kiedy w końcu odezwał się Jasper.
- Przestań Alice, to nie nasza sprawa. – aura spokoju cicho i niewidzialnie przebiegła pokój.
Alice musiała
znów martwić się o Irinę.
Pokazała mu język i podniosła kryształową wazę z białymi i czerwonymi różami, zawracając w
kierunku
kuchni. Na białych kwiatach były tylko małe ślady starości, ale Alice widocznie miała w
zamiarach jakąś
chorobliwą perfekcję, jak gdyby chciała tym zatuszować brak wizji tej nocy.
Wpatrując się znowu w Renesmee, nie dostrzegłam jak waza wyślizguje się z palców Alice.
Usłyszałam
tylko dźwięk rozbijanego kryształu i podniosłam wzrok w chwili, gdy dziesiątki tysięcy
kryształków
rozsypało się na marmurowej posadzce kuchni.
Żadne z nas się nie poruszyło, gdy fragmenty kryształów odbiły się i rozleciały we wszystkich
kierunkach z nieprzyjemnym brzdękiem, wzrok wszystkich wciąż utkwiony był w plecach Alice.
Moją pierwszą, nielogiczną myślą, było, że Alice żartuje sobie z nas. Nie było żadnej
możliwości, że
Alice mogła upuścić coś, przez przypadek. Mogłabym przebiec cały pokój i złapać wysoko nad
ziemią,
gdybym nie była pewna, że ona go złapie. Po pierwsze, jak cokolwiek mogło wymknąć się z jej
palców? Jej
perfekcyjnie pewnych palców.
Nigdy nie widziałam wampira upuszczającego coś przez przypadek. Nigdy.
A potem Alice odwróciła się do nas, obracając w tak szybkim ruchu, że nawet tego nie
dostrzegliśmy.
Jej oczy, na wpół widzące nas, na wpół spoglądające w przyszłość, szerokie, błyszczące,
zapełniające jej
chudą twarz, wychodziły z orbit. Patrząc w nie wydawało się, że spogląda się na grób,
pochowany pod
strachem, desperacją i agonią w jej oczach.
Usłyszałam Edwarda, łapiącego z trudem powietrze, był to przerywany, na wpół zaduszony
dźwięk.
- Co? – warknął Jasper, doskakując do niej w ułamku sekundy, krusząc kawałki kryształu pod
swoimi
stopami. Chwycił ją za ramiona i potrząsnął. Zadygotała lekko w jego rękach. – Co, Alice?
Emmett poruszył się w zasięgu mojego wzroku, odsłonił zęby i wyjrzał przez okno, szukając
jakiejś
możliwości ataku.
Od strony Esme, Carlisle’a i Rose dobiegała jedynie cisza, zamarli, tak samo jak ja.
Jasper potrząsnął Alice ponownie.
- Co jest?
- Idą po nas – wyszeptali Alice i Edward, w perfekcyjnej synchronizacji. – Wszyscy z nich.
Cisza.
W końcu, zrozumiałam jako pierwsza, ponieważ to było coś, co zgadzało się z moją własną
wizją. To było
tylko odległe wspomnienie jakby ulotnego snu, delikatnego i niewyraźnego, jak gdybym
oglądała go przez
grubą zasłonę. W głowie zobaczyłam linię czerni, niewyraźna resztka, duch mojego na wpół
zapomnianego
snu z ludzkiego życia. Nie mogłam widzieć rubinowych tęczówek w tym zamazanym obrazie,
błysku ich
ostrych zębów, ale wiedziałam że tam są...
Wyraźniejsze niż wspomnienie obrazu przyszło wspomnienie uczucia, wszechogarniającej
potrzeby
ochrony skarbu za mną. Chciałam porwać Renesmee w ramiona, ukryć pod własną skórą,
włosami, uczynić
niewidzialną. Ale nie mogłam nawet odwrócić się by na nią spojrzeć. Nie czułam się już
zamieniona w
kamień, lecz lód. Pierwszy raz od zamiany w wampira, poczułam chłód.
Właśnie usłyszałam potwierdzenie wszystkich swoich strachów. Nie potrzebowałam
wytłumaczenia, już
wiedziałam.
- Volturi – wyjąkała Alice.
- Wszyscy z nich – jęknął Edward w tym samym momencie.
- Czemu? – wyszeptała do siebie Alice. – Jak?
- Kiedy? – szepnął Edward.
- Czemu? – powtórzyła jak echo Esme.
- Kiedy? – ponowił pytanie Jasper, głosem ostrym jak lód.
Alice nie mrugnęła, ale skoncentrowała się do tego stopnia, że jej oczy stały się całkowicie
puste.
Tylko usta wciąż poruszały się w przerażeniu.
- Nie długo – powiedziała równocześnie z Edwardem. A potem mówiła sama. – Śnieg w lesie,
śnieg w
mieście. Nieco ponad miesiąc.
- Dlaczego? – tym razem spytał Carlisle.
Odpowiedziała Esme.
- Musi być powód. Może, żeby zobaczyć…
- Tu nie chodzi o Bellę – powiedziała Alice pusto. – Przyjeżdżają wszyscy... Aro, Kajusz,
Marek... każdy
członek straży, nawet żony.
- Żony nigdy nie opuszczają wieży – zaprzeczył Jasper, cicho. – Nigdy. Nie od powstania na
południu. Nie
od kiedy Rumuni próbowali ich obalić. Nawet kiedy polowano na nieśmiertelne dzieci. Nigdy.
- Teraz przybędą – wyszeptał Edward.
- Ale czemu? – Powtórzył Carlisle. – Nic nie zrobiliśmy! A nawet jeśli, co to mogło być, że
ściągnęło to na
nas?
- Jest nas tak wielu – odpowiedział Edward bezbarwnie. – Muszą być pewni, że...
Nie dokończył.
- Ale to nie wyjaśnia jaki mają powód! Czemu?
Poczułam, że znam odpowiedź na pytanie Carlisle’a i jednocześnie jej nie znam. Renesmee
była powodem
„dlaczego”, byłam pewna. Jakoś od samego początku wiedziałam, że po nią przyjdą. Nawet
kiedy byłam
jeszcze w ciąży, wszystko ostrzegało mnie przed tym, co teraz miało się zdarzyć. Tak, jakbym
zawsze
się spodziewała, że Volturi przyjdą, żeby zabrać moje szczęście ode mnie.
Ale to nadal nie była odpowiedź.
- Wracaj, Alice – poprosił Jasper. – Rozglądaj się za wskazówką. Szukaj.
Alice powoli potrząsnęła głową, wzruszając ramionami.
- To przyszło znikąd, Jazz. Nie szukałam ich, ani nawet nas, Patrzyłam po prostu za Iriną. Nie
było jej
tam, gdzie się jej spodziewałam... – Alice przerwała, jej wzrok znów odpłynął. Przez długą
chwilę
patrzyła w pustkę. A potem szarpnęła głową, jej wzrok stał się ostry. Usłyszałam jak Edward
łapie
oddech.
- Zdecydowała, że do nich pójdzie – powiedziała Alice. - Irina zdecydowała, że pójdzie do
Volturi. A
kiedy to zrobiła... Tak jakby już na nią czekali. Jakby decyzja już została podjęta i tylko na nią
czekali...
Znów zapadła cisza, kiedy przyswajaliśmy sobie jej słowa. Co Irina mogła powiedzieć Volturi,
że
rezultatem była wizja Alice?
- Nie możemy jej zatrzymać? – spytał Jasper.
- Nie ma szans. Już prawie tam jest.
- Co ona robi? – pytał Carlisle, ale nie zwracałam już uwagi na rozmowę.
Całą uwagę skupiłam na obrazie, który starannie odtwarzałam w myślach.
Widziałam Irinę na skale, obserwującą. Co zobaczyła? Wampira i wilkołaka jako dobrych
przyjaciół.
Przeszukiwałam obraz, szukając jakiś oczywistych wyjaśnień jej reakcji. Ale nic nie
zobaczyłam.
Oprócz tego zobaczyła dziecko. Najpiękniejsze dziecko, jakie kiedykolwiek istniało, o skórze
jak świeżo
spadły śnieg, dużo bardziej niż ludzkie...
Irina... osierocona siostra... Carlisle powiedział, że po utracie ich matki, zgładzonej przez
sprawiedliwość Volturi, to uczyniło Tanyę, Kate i Irinę bardziej wymagającymi wobec prawa.
Z minutę temu Jasper sam powiedział, że Volturi nie wyjeżdżali w takiej liczbie od polowań na
nieśmiertelne dzieci. Nieśmiertelne dzieci, niewymawialne zagrożenie, tabu....
Z takimi wspomnieniami jak Iriny, jak inaczej mogłaby odczytać ten dzień na skale? Nie była
dość
blisko, żeby usłyszeć bicie serca Renesmee, by poczuć ciepło jej ciała. Rumieńce na twarzy
Renesmee
mogła uznać za sztuczkę, część tego, co zobaczyła. Mimo wszystko Cullenowie byli
sprzymierzeni z
wilkołakami. Z punktu widzenia Iriny nic nie było z nami... Irina, osłaniająca się od śniegu,
niepłacząca za
Laurentem, ale znająca swój obowiązek wobec Cullenów, wiedząca, co się z nimi stanie. Ale w
końcu
konsekwencje wygrały z wiekami przyjaźni. A odpowiedź Volturi na takie złamanie prawa była
automatyczna, decyzja już została podjęta. Odwróciłam się, otulając śpiącą Renesmee,
ukrywając we
własnych włosach, chowając twarz w jej lokach.
- Myślę, że chodzi o to, co zobaczyła tamtego popołudnia – powiedziałam głośno, przerywając
Emmettowi, cokolwiek on mówił. – Dla kogoś, kto stracił matkę, bo stworzyła nieśmiertelne
dziecko, jak
może wyglądać Renesmee?
Znów zapadła cisza, gdy wszyscy zrozumieli, o co mi chodzi.
- Nieśmiertelne dziecko – wyszeptał Carlisle.
Poczułam, że Edward uklęknął za mną, otaczając nas obie ramieniem.
- Ale nie ma racji – mówiłam dalej. – Renesmee nie jest taka jak tamte dzieci. One są
zamrożone, a ona
rośnie każdego dnia. One się nie kontrolują, a ona nigdy nie zraniła Charliego, albo Sue, albo
nawet choć
odrobinę się na nich zdenerwowała. Ona umie się kontrolować. Już teraz jest bardziej
inteligentna niż
większość dorosłych. Nie ma powodu, żeby...
Paplałam, czekając aż ktoś w końcu mnie poprze, czekając, aż lodowata atmosfera w pokoju
nieco się
uspokoi, kiedy zrozumieją, że mam rację. Pokój zdawał się jednak ochładzać jeszcze bardziej.
Tylko mój
cienki głos przerywał ciszę.
Nikt nie wypowiedział ani słowa od dłuższego czasu.
Wtedy Edward wyszeptał w moje włosy:
- To nie jest rodzaj przestępstwa, którego oni będą dociekać, kochanie – powiedział cicho. –
Aro
zobaczy dowód w myślach Iriny. Przybędą tutaj, żeby niszczyć, nie szukać wyjaśnienia.
- Ale nie mają racji - zaprotestowałam.
- Nie będą czekać aż im to wyjaśnimy.
Jego głos wciąż był cichy, łagodny, miękki… a jednak ból i pustka w nim była nieuchronna.
Jego głos był
jak oczy Alice wcześniej, jakby dobiegał ze środka grobu.
- Co możemy zrobić? –zażądałam odpowiedzi.
Renesmee była tak ciepła i perfekcyjna w moich ramionach, śpiąca spokojnie. Martwiłam się
bardzo o to
jak szybko ucieka jej wiek, o to, czy będzie miała mniej niż dekadę życia... Ten dramat teraz
brzmiał
wręcz ironicznie.
Nieco ponad miesiąc...
A więc to był limit, tak? Miałam więcej szczęścia niż jakikolwiek człowiek mógłby choćby
wymarzyć. Czy
było jakieś naturalne prawo dotyczące ilości szczęścia i smutku na świecie? A moja radość
zepsuła
równowagę? Cztery miesiące to wszystko, co mogłam mieć?
To Emmett odpowiedział na moje retoryczne pytanie.
- Będziemy walczyć – powiedział łagodnie.
- Nie możemy wygrać – zaprotestował Jasper. Mogłam sobie wyobrazić jaki ma wyraz twarzy,
jak
obejmuje opiekuńczo Alice.
- Cóż, nie zdołamy uciec. Nie z Demetrim po ich stronie. – Emmett prychnął i wiedziałam, że
nie podoba
mu się wizja ucieczki, w przeciwieństwie do walki. – I nie jestem taki pewien, że nie możemy
wygrać –
powiedział. – Jest kilka wyjść. Nie musimy walczyć sami.
Odwróciłam głowę na te słowa.
- Nie musimy też posyłać Quiletów na śmierć, Emmett!
- Uspokój się, Bella. – Nic się nie zmieniło w jego postawie od chwili, gdy planował polowanie
na anakondy.
Nawet coś takiego nie mogło wytrącić Emmetta z równowagi. – Nie miałem na myśli sfory. Ale
pomyśl,
uważasz, ze Jacob albo Sam zignorują inwazję? Nawet jeśli chodzi o Nessie? Nie mówiąc już o
tym, że
dzięki Irinie, Aro wie teraz o sforze. Ale myślałem o naszych innych przyjaciołach.
Carlisle powtórzył szeptem za mną.
- Nasi inni przyjaciele też nie muszą być skazani na śmierć.- Ej, dajcie im skończyć –
powiedział Emmett uspokajającym tonem. – Nie mówię, że muszą z namiwalczyć. – Mogłam
wręcz zobaczyć jak w jego głowie formułuje się plan. - Może mogą po prostu stanąćza nami,
kiedy przybędą Volturi, żeby zawahali się. Bella ma rację. Jeżeli moglibyśmy ich zmusić, żeby
choć chwilę posłuchali, nie mieliby powodu do walki.
Na twarzy Emmetta zagościł ślad uśmiechu. Byłam zaskoczona, że nikt go jeszcze nie walnął.
Ja
chciałam.
- Tak – powiedziała Esme ochoczo. – To ma sens, Emmett. Wszystko, co musimy zrobić, to ich
zatrzymać. Na tyle długo, żeby mogli nas wysłuchać.
- Musimy mieć sporo świadków – powiedziała Rosalie ostro, jej głos brzęczał jak szkło.
Esme pokiwała głową w zgodzie, jakby nie słyszała sarkazmu w słowach Rosalie.
- Oto możemy poprosić naszych przyjaciół. O świadectwo.
- To możemy zrobić – powiedział Emmett.
- Musimy ich spytać już teraz – mruknęła Alice. Gdy spojrzałam w jej oczy, znów były ciemne.
– Muszą
być bardzo ostrożni.
- Kto? – spytał Jasper.
Oboje, Edward i Alice zerknęli na Renesmee. Oczy Alice zaszkliły się.
- Rodzina Tanyi – powiedziała. – Klan Siobhan. Amuna. Kilku samotników, Garrett i Mary na
pewno. Może
Alistar.
- A co z Peterem i Charlotte? – spytał Jasper na wpół ze strachem, na wpół z nadzieją, że
odpowiedzią
będzie „nie”, i jego starszy brat będzie mógł uciec od nadchodzącej rzezi.
- Może.
- A amazonki? – spytał Carlisle. – Kachiri, Zafrina i Senna?
Alice początkowo zagłębiła się bardziej w swoją wizję, żeby odpowiedzieć, ale w końcu
potrząsnęła
głową, a jej oczy znów wróciły do teraźniejszości. Przez sekundę napotkała wzrok Carlisle’a, a
potem
wbiła wzrok w podłogę.
- Nie widzę.
- Co to było? – spytał Edward szeptem żądającym odpowiedzi. – Ta część dżungli. Będziemy
ich tam
szukać?
- Nie widzę – powtórzyła Alice, nie patrząc mu w oczy. Błysk zdziwienia przemknął przez twarz
Edwarda. – Musimy się pośpieszyć, wszystko musi być gotowe zanim spadnie śnieg. Musimy
sprowadzić
tutaj kogo się da. – Zreflektowała się. – Musimy spytać Elezara. W tym chodzi o coś więcej niż
tylko
nieśmiertelne dziecko.
Cisza zapadła znów na moment, gdy Alice pogrążyła się w transie. Gdy skończyła, zamrugała
powoli, jej
oczy już na pewno patrzyły na teraźniejszość.
- Jest tak dużo do zrobienia. Musimy się pospieszyć – wyszeptała.
- Alice? – spytał Edward. – To było za szybko... nie zrozumiałem. Co to była za...?
- Nie widzę! – odpowiedziała mu bez wyjaśnień. – Jacob już prawie tu jest!
Rosalie zrobiła krok w kierunku drzwi.
- Pogadam z...
- Nie, daj mu wejść – powiedziała Alice szybko, a jej głos zdawał się podnosić z każdym
słowem. Uwolniła
się od Jaspera i pociągnęła go w stronę drzwi. – Będę widzieć lepiej z daleka od Nessie. Muszę
iść.
Naprawdę muszę się skoncentrować. Muszę zobaczyć wszystko, co tylko mogę. Muszę iść.
Chodź,
Jasper, nie ma czasu do stracenia.
Wszyscy mogliśmy usłyszeć odgłosy kroków Jacoba na schodach. Alice pociągnęła niecierpliwie
za dłoń
Jaspera. Poszedł za nią szybko, skonfundowany, podobnie jak Edward. Przekroczyli drzwi,
zagłębiając
się w srebrzystą noc.
- Pośpieszcie się! – zawołała do nas jeszcze. – Musicie znaleźć ich wszystkich.
- Znaleźć kogo? – spytał Jacob, zamykając za sobą drzwi wejściowe. – Gdzie poszła Alice?
Nikt nie odpowiedział, wszyscy po prostu wpatrywali się w niego.
Jacob potrząsnął głową, pozbywając się wilgoć z włosów i włożył ramiona w rękawy koszulki,
nie
spuszczając Renesmee z wzroku.
- Hej, Bells! Myślałem, że będziecie już w domu…
Spojrzał wreszcie na mnie, zamrugał ze zdziwienia. Zobaczyłam jak w końcu atmosfera pokoju
dotknęła i
jego. Spojrzał na dół, wytrzeszczając oczy na mokrą plamę na podłodze, rozrzucone róże i
kawałeczki
kryształu. Jego palce zadrżały.
- Co? – spytał głucho. – Co się stało?
Nie wiedziałam od czego zacząć. Inni też nie umieli znaleźć słów.
Jacob przebył pokój w trzech długich krokach i opadł na kolana obok Renesmee i mnie. Czułam
gorąco
promieniujące z jego ciała, tak samo jak drżenie jego ramion i dłoni.
- Wszystko z nią w porządku? – spytał dotykając jej czoła, potrząsając głową, gdy słuchał bicia
serca. –
Nie okłamuj mnie, Bella, proszę!
- Nic złego nie dzieje się z Renesmee – odpowiedziałam zdławionym głosem, z trudem
znajdując słowa.
- Więc z kim?
- Z nami wszystkimi – wyszeptałam. I mój głos był taki sam, jakby dobiegał z wnętrza grobu.
- Już po
wszystkim. Wszyscy zginiemy.
Ucieczka
Siedzieliśmy tak całą noc, przepełnieni przerażeniem i smutkiem. Alice wciąż nie wracała.
Wszyscy byliśmy u kresu wytrzymałości, niezdolni nawet, żeby się poruszyć. Carlisle niemalże
nie był w
stanie wydobyć z siebie głosu, gdy wyjaśniał wszystko Jacobowi. Opisywanie wizji Alice na
nowo
pogorszyło jeszcze sytuację. Nawet Emmetta nie stać już było na dowcipne uwagi czy
swobodę, do
której zdążył nas przyzwyczaić.
Gdy zaczynało świtać i widziałam, że Renesmee lada chwila się obudzi, zaczęłam się
zastanawiać,
dlaczego nieobecność Alice tak się przedłuża. Miałam nadzieję uzyskać od niej trochę więcej
informacji, zanim moja córka zacznie zadawać pytania. Chciałam móc udzielić jakiś
odpowiedzi.
Mnie samej też przydałaby się odrobina nadziei. Przynajmniej tyle, żebym mogła uśmiechnąć
się i
chronić Renesmee przed przerażającą prawdą. Przez cały ten czas moja twarz przypominała
maskę. Nie
byłam pewna, czy potrafiłabym zmusić się do uśmiechu.
Jacob chrapał w kącie, rzucając się niespokojnie we śnie. Przypominał stertę futra rzuconą na
podłogę.
Sam wiedział już o wszystkim. Pozostałe wilki przygotowywały się na to, co miało nadejść,
choć pewne
było, że żadne przygotowania nie pomogą. Sfora miała zginąć razem z całą moją rodziną.
Skóra Edwarda błyszczała w pierwszych promieniach słońca, wpadających przez okna. Odkąd
Alice
wyszła, nie odwróciłam od niego twarzy nawet na chwilę. Wpatrywaliśmy się w siebie całą noc.
Patrzyliśmy na to, bez czego żadne z nas nie było w stanie żyć – siebie nawzajem. Zobaczyłam
swoje
roziskrzone odbicie w jego przepełnionych bólem oczach gdy słońce sięgnęło też mojej skóry.
Edward pierwszy przerwał ciszę. Najpierw nieznacznie ruszył brwiami, potem ustami.
- Alice – powiedział krótko.
Jego głos przypominał dźwięk kruszącego się lodu.
Idąc za jego przykładem, wszyscy spróbowaliśmy przełamać paraliżujące emocje.
- Długo jej nie ma. – mruknęła Rosalie, wyraźnie zaskoczona.
- Gdzie ona może być? – Emmett niecierpliwe zrobił krok ku drzwiom.
Esme położyła dłoń na ramieniu Rose.
- Nie powinniśmy jej przeszkadzać...
- To nigdy nie trwało tak długo - przerwał Edward. To nowe zmartwienie z powrotem ożywiło
jego
twarz. Oczy miał otwarte szeroko, widać w nich było jeszcze więcej strachu, dodatkowej
paniki. –
Carlisle, jak sadzisz, czy Alice zorientowałaby się w porę, gdyby Volturi wysłali kogoś po nią?
Oczami wyobraźni natychmiast ujrzałam półprzezroczystą twarz Aro. Miał okazję zajrzeć we
wszystkie
zakamarki umysłu Alice. Wiedział o niej wszystko. Doskonale znał jej możliwości.
Emmett przeklął na tyle głośno, że Jacob natychmiast poderwał się i zaczął warczeć. W oddali
usłyszeliśmy powarkiwania reszty jego sfory.
Wszyscy zerwaliśmy się na równe nogi.
- Zostań z Renesmee! – zdążyłam krzyknąć do Jacoba wybiegając z domu.
Wciąż byłam silniejsza od pozostałych, więc z łatwością wyprzedziłam Esme i Rosalie. Pędziłam
szaleńczo przez gęsty las aż znalazłam się tuż za Edwardem i Carlisle'm.
- Byliby w stanie ją zaskoczyć? – głos Carlisle’a brzmiał jakby ten stał zupełnie nieruchomo, a
nie biegł
ile sił w nogach.
- Nie wiem, jak mogłoby się to im udać – odpowiedział Edward – ale Aro zna Alice lepiej niż
ktokolwiek
inny. Lepiej niż ja.
- To może być pułapka? – zapytał Emmett gdzieś za nami.
- Możliwe – Edward nie był pewien – Nie czuję żadnego obcego zapachu. Byli tu tylko Alice i
Jasper...
ale dokąd szli?
Trop zakręcał szerokim łukiem: najpierw ciągnął się na wschód od domu, później prowadził na
północ po
drugiej stronie rzeki, a po kilku milach znów z powrotem na zachód. Ponownie przekroczyliśmy
rzekę,
przeskakując niemal równocześnie. Edward biegł na czele, koncentrując się, żeby nie zgubić
tropu.
Esme zamykała nasz pościg. Biegła na samym końcu po lewo. Chwilę po tym, jak
przeskoczyliśmy rzekę
po raz drugi, wskazała ręką na południe.
- Czuliście tamten zapach? – spytała.
Edward nie zwrócił uwagi na jej spostrzeżenie.
- Pilnujmy głównego śladu. Jesteśmy prawie na granicy terytorium Quileutów. – rozkazał
krótko –
Trzymajcie się razem. Sprawdźcie, czy skręcili na północ, czy na południe.
Nie znałam granicy z paktu tak dobrze jak pozostali ale wyczuwałam ślady wilczego zapachu w
wiejącym
od wschodu wietrze. Edward i Carlisle zwolnili, co chwilę rozglądając się na boki, szukając
miejsca, w
którym trop znów zakręci.
Zapach wilków był coraz intensywniejszy. Edward uniósł głowę i nagle się zatrzymał. Reszta
grupy także
zamarła.
- Sam? – głos Edwarda nie zdradzał żadnych emocji – O co chodzi?
Sam w ludzkiej postaci wyłonił się spomiędzy drzew kilkaset metrów przed nami i zmierzał w
naszym
kierunku z dwoma ogromnymi wilkami u boku. Rozpoznałam Paula i Jareda. Dotarcie do nas
zabrało
Samowi trochę czasu. Dostatecznie dużo, żeby zirytowało mnie jego powolne, ludzkie tempo.
Nie
chciałam stać bezczynnie i zastanawiać się, co się stało. Chciałam działać, objąć Alice, mieć
pewność, że
jest bezpieczna.
Obserwowałam jak Edward blednie, słuchając myśli Sama. Ten jednak zignorował go zupełnie i
zwrócił
się od razu do Carlisle’a.
- Tuż po północy przyszli tutaj Alice i Jasper i poprosili żebyśmy pozwolili im przejść przez nasz
teren
do oceanu. – zameldował. - Wpuściłem ich i sam odprowadziłem do wybrzeża. Tam
natychmiast weszli do
wody i już nie wrócili. Gdy szliśmy razem, Alice prosiła, żebym porozmawiał z wami, zanim
powiem
cokolwiek Jacobowi. Powiedziała, że to niezwykle ważne. Miałem czekać tu na was i dać wam
ten list.
Mówiła tak, jakby od tego zależało życie nas wszystkich.
Mówiąc to, wyciągnął złożoną kartkę, całą pokrytą drobnym czarnym drukiem. To była strona
wydarta z
książki. Gdy Carlisle rozkładał ją, by odczytać napisaną po drugiej stronie wiadomość,
przebiegłam
wzrokiem po drukowanych słowach i natychmiast rozpoznałam fragment „Kupna weneckiego”.
Zapach nie
pozostawiał wątpliwości. Kartka została wyrwana z mojej książki. Przeprowadzając się do
naszego
domku zabrałam od Charliego kilka drobiazgów: trochę normalnych ciuchów, wszystkie listy od
mamy i
swoje ulubione książki. Kolekcja dzieł Shakespeare’a jeszcze wczoraj rano była w domu na
półce...
- Alice postanowiła nas opuścić. – wyszeptał Carlisle.
- Co takiego? – zawołała Rosalie z niedowierzaniem.
Carlisle obrócił kartkę, żebyśmy wszyscy mogli przeczytać.
Nie szukajcie nas. Nie ma czasu do stracenia. Pami tajcie: Tanya, ę Siobhan, Amun,
Alistair, wszyscy nomadzi, jakich znajdziecie. Będziecie ich potrzebować. My poszukamy
Petera i Charlotte po drodze. Naprawdę przykro nam, że musimy odejść w ten sposób, bez
pożegnania ani wyjaśnień ale to dla nas jedyna droga ratunku. Kochamy was.
Znów stanęliśmy jak sparaliżowani. Ciszę przerywało jedynie bicie serca wilków, ich oddechy.
Ich myśli
także musiały być bardzo wyraźne, bo Edward poruszył się jako pierwszy.
- Tak, sytuacja jest aż tak niebezpieczna. – odpowiedział cicho na to, co usłyszał w głowie
Sama.
- Na tyle, żeby porzucić rodzinę w potrzebie? – Sam nie krył oburzenia. Widocznie nie czytał
wiadomości zanim ją nam przekazał i teraz żałował, że posłuchał wszystkich instrukcji Alice.
Twarz Edwarda przypominała maskę. Dla Sama mogło to wyglądać na przejaw złości albo
arogancji, ale
ja w oczach ukochanego widziałam przede wszystkim ogromny ból.
- Nie wiemy, co zobaczyła. – powiedział – Alice nie jest ani nieczuła ani tchórzliwa. Po prostu
wiedziała
więcej niż my.
- My nigdy byśmy nie... – zaczął Sam, ale Edward natychmiast mu przerwał.
- Jesteśmy z sobą związani inaczej niż wy. W odróżnieniu od was, my wciąż dysponujemy
wolną wolą.
Sam uniósł brodę, a oczy nagle mu pociemniały.
- Jednakże powinniście wziąć sobie do serca to ostrzeżenie – ciągnął Edward – Nie musicie
brać w tym
udziału. Wy wciąż możecie się wycofać, uniknąć tego, co widziała Alice.
Sam uśmiechnął się ponuro.
- My nie mamy zamiaru uciekać.
Za jego plecami Paul prychnął pogardliwie, potwierdzając słowa przywódcy.
- Proszę, nie skazuj swojej rodziny na rzeź przez swoją dumę – Carlisle wtrącił cicho.
Sam spojrzał na niego nieco przyjaźniej.
- Edward już wspomniał, że nie dysponujemy taką wolnością, jak wy. Renesmee jest nam
równie bliska,
co wam. Jacob nie może jej zostawić, a my nie możemy zostawić jego. – to mówiąc, zerknął
na
wiadomość od Alice i zacisnął usta.
- Nie znasz jej – zareagował Edward.
- A ty ją znasz? – Sam spytał ponuro.
Carlisle położył dłoń na ramieniu Edwarda.
- Mamy wiele do zrobienia, synu. Niezależnie od decyzji, jaką podjęła Alice, nie możemy być
głupcami i
nie posłuchać rad, jakie nam zostawiła. Wracajmy do domu i weźmy się do pracy.
Edward kiwnął głową, ale twarz miał wciąż wykrzywioną bólem. Gdzieś za plecami słyszałam
cichy szloch
Esme.
Nie wiedziałam, jak zmusić swoje nowe nieśmiertelne ciało do płaczu. Potrafiłam tylko patrzeć.
Nie
czułam nic. To wszystko wydawało się tak nierealne. Zupełnie jakbym po tych kilku miesiącach
znów
śniła, miała koszmary.
- Dziękuję ci, Sam – powiedział Carlisle na pożegnanie.
- Tak mi przykro – odpowiedział Sam – Nie powinniśmy byli ich przepuścić.
- Dobrze zrobiliście. Alice ma prawo sama decydować o sobie. Nie mogę odebrać jej tej
wolności.
Zawsze postrzegałam rodzinę Cullenów jako całość, jednostkę, której nie da się rozdzielić. W
tamtej
chwili uświadomiłam sobie, że nie zawsze tak było. Carlisle stworzył Edwarda, Esme, Rosalie i
Emmetta,
Edward stworzył mnie. Były między nami więzy krwi i jadu. Nigdy nie pomyślałam o Alice i
Jasperze jako
obcych ludziach, adoptowanych przez moją rodzinę. Ale prawda była taka, że Alice sama
przyłączyła się
do Cullenów. Wniosła swoją historię, zupełnie niezwiązaną z innymi członkami rodziny,
przyprowadziła
Jaspera, który też miał swoją własną przeszłość i dopasował się do już istniejącej grupy.
Zarówno ona,
jak i Jasper zaznali życia bez Cullenów. Czy naprawdę postanowiła zacząć wszystko od nowa,
widząc, że
jej czas z Cullenami dobiegał końca?
A więc już nic nie da się zrobić. Straciliśmy wszelką nadzieję. Alice wiedziała, że nie mamy
żadnych
szans, dlatego odeszła, ratując siebie i Jaspera.
Powietrze wydało mi się nagle gęste i czarne, jakby absorbowało moją rozpacz.
- Ja nie zamierzam poddać się walki – warknął Emmett – Alice powiedziała nam, co mamy
robić. Bierzmy
się do roboty.
Pozostali przytaknęli z zaciętymi twarzami, koncentrując się na tym maleńkim cieniu szansy,
jaki dała
nam Alice. Nikt nie miał zamiaru czekać bezczynnie na śmierć.
Tak. Będziemy walczyć. Co jeszcze nam pozostało? Najwyraźniej mieliśmy też zaangażować w
to innych,
bo tak kazała nam Alice. Jak moglibyśmy nie posłuchać jej ostatniej rady? Wilki tez się do nas
przyłączą, walcząc dla Renesmee. My będziemy walczyć, oni będą walczyć, a i tak wszyscy
zginiemy.
Nie potrafiłam być tak zdecydowana, jak pozostali. Alice wiedziała, z czym przyjdzie nam się
zmierzyć.
Dawała nam jedyną szansę, jaką mogła dostrzec. Szansę, która dla niej wydała się zbyt mała,
żeby
podjąć ryzyko.
Ja już czułam się pokonana. Odwróciłam się od Sama i pobiegłam za Carlisle'm w kierunku
domu.
Biegliśmy nie koncentrując się na drodze. Nie musieliśmy już nigdzie się spieszyć. Byliśmy już
prawie
przy rzece, gdy Esme uniosła głowę.
- To tam był ten drugi ślad. Całkiem świeży.
Kiwnęła głową w kierunku, na który wcześniej próbowała zwrócić uwagę Edwarda. Wcześniej,
gdy
spieszyliśmy, by ocalić Alice...
- Ten trop zostawiła sama, bez Jaspera. Pewnie była tu wcześniej. – głos Edwarda był
pozbawiony
wszelkich emocji.
Esme wyglądała na zawiedzioną, ale zgodziła się z Edwardem.
Odbiłam nieco w prawo, zostając w tyle. Edward pewnie miał rację, ale jednak... W końcu
jakimś cudem
Alice zostawiła swój list na kartce z mojej książki.
- Bella? – zawołał Edward, widząc, że przystanęłam.
- Chcę sprawdzić ten trop – odpowiedziałam, starając się jednocześnie wyłapać zapach Alice.
Ślad wiódł w innym kierunku, niż ten, którym poszliśmy wcześniej. Nie miałam wprawy w tych
sprawach,
ale zapach był niemalże taki sam. Zupełnie jakby po prostu odjęto od niego zapach Jaspera.
Złote oczy Edwarda były puste.
- Pewnie prowadzi z powrotem do domu – mruknął.
- W takim razie tam się spotkamy.
Najpierw myślałam, że puści mnie samą, ale gdy tylko odeszłam na kilka kroków jego oczy
jakby znów
ożyły.
- Pójdę z tobą – powiedział cicho – Spotkamy się w domu, Carlisle.
Carlisle kiwnął głową i pobiegł dalej razem z pozostałymi. Poczekałam, aż znikną z pola
widzenia, po czym
spojrzałam na Edwarda pytająco.
- Nie mógłbym pozwolić ci odejść nawet na chwilę – wyjaśnił szeptem – Już sama myśl o tym
sprawia mi
ból.
Nie potrzebowałam więcej wyjaśnień. Rozumiałam go doskonale. Pomyślałam sobie, że
mogłoby nie być go
przy mnie i zdałam sobie sprawę, że mnie też by to bolało, bez względu na to, jak krótka
miałaby być ta
rozłąka.
Zostało nam tak mało tego wspólnego czasu.
Wyciągnęłam do niego dłoń. Ujął ją natychmiast.
- Pospieszmy się – powiedział – Renesmee niedługo się obudzi.
Pobiegliśmy razem nowym tropem. Może to było głupie, marnować czas, który mogliśmy
spędzić z córką
tylko po to, żeby zaspokoić ciekawość, ale wiadomość od Alice nie dawała mi spokoju. Przecież
równie
dobrze mogła wydrapać ją na skale albo drzewie, jeśli naprawdę brakowało jej przyborów do
pisania.
Mogła też zabrać kartkę z któregoś z domów w okolicy. Dlaczego użyła akurat mojej książki?
Kiedy
wydarła tę kartkę?
Nie zdziwiło mnie, że trop prowadził do naszego domku w lesie. Alice poszła na około,
trzymając się jak
najdalej od domu Cullenów i wilków w pobliskim lesie. Edward ściągnął brwi w zdziwieniu gdy
stało się
jasne, dokąd zmierza szlak.
- Zostawiła Jaspera i kazała mu czekać, żeby przyjść tu? – próbował znaleźć w tym jakiś sens.
Byliśmy już prawie na miejscu, gdy zdałam sobie z czegoś sprawę. Oczywiście, cieszyłam się,
że Edward
jest ze mną, że trzyma mnie za rękę, ale czułam, że powinnam przyjść tu sama. Alice wyrwała
kartkę z
książki i wróciła z nią do Jaspera. To było do niej niepodobne. Miałam przeczucie, że zrobiła tak
żeby
coś mi przekazać. Nie mogłam tylko zrozumieć, co. To była moja książka, więc ta dodatkowa
wiadomość
musiała być dla mnie. Gdyby Alice chciała wtajemniczyć w to Edwarda, to pewnie podarłaby
jedną z jegoksiążek...?- Daj mi minutkę – poprosiłam, uwalniając dłoń z jego uścisku gdy w
końcu stanęliśmy przed drzwiami.Edward zmarszczył czoło.
- O co chodzi, Bello?
- Proszę – nie mogłam mu tego wytłumaczyć. Z jakiegoś powodu miał o niczym nie wiedzieć. –
Chociaż pół
minutki.
Nie czekałam na odpowiedź. Pognałam do środka, zamykając drzwi za sobą. Podbiegłam
prosto do półki z
książkami. Zapach Alice był świeży, miał najwyżej kilkanaście godzin. W kominku dogasał
ogień, którego
ja nie zapalałam.
Szybko znalazłam „Kupca weneckiego” i otworzyłam książkę na stronie tytułowej.
Tam, tuż obok pozostałości po wyrwanej kartce, pod napisem „Kupiec wenecki - William
Shakespeare”
widniały słowa:
Zniszcz to.
Pod spodem było jakieś nazwisko i adres w Seattle.
Kiedy Edward wszedł do pokoju raczej po trzynastu, nie trzydziestu sekundach obserwowałam
już
płonącą w kominku książkę.
- Bella, co się dzieje? – spytał zaniepokojony.
- Była tu. Wyrwała stronę z mojej książki, żeby napisać na niej swój list.
- Ale dlaczego?
- Nie wiem – skłamałam.
- To dlaczego spaliłaś tę książkę?
- Ja... – nie wiedziałam, co powiedzieć. Pozwoliłam, żeby Edward zobaczył frustrację i ból na
mojej
twarzy, Nie miałam pojęcia, co Alice próbowała mi przekazać. Wiedziałam tylko, że bardzo się
postarała,
żeby nie dotarło to do nikogo, prócz mnie, jedynej osoby, której myśli były dla Edwarda
tajemnicą.
Najwyraźniej miała ważny powód, żeby coś przed nim ukrywać. - Wydało mi się to słuszne –
wyjąkałam.
- Nikt z nas nie wie do końca, o co jej chodzi – szepnął Edward.
Wpatrywałam się w płomienie w milczeniu. Byłam ostatnią osobą, która mogłaby okłamywać
Edwarda. Czy
tego właśnie chciała ode mnie Alice? Taka była jej ostatnia prośba?
- Kiedy siedziałyśmy w samolocie do Włoch – zaczęłam szeptem. To, co chciałam powiedzieć
może
obiektywnie nie było kłamstwem, ale w tym kontekście nie było też prawdą. – wtedy, gdy
leciałyśmy cię
ratować... Alice okłamała Jaspera, żeby nie przyszło mu do głowy lecieć za nami. Wiedziała, że
zginąłby,
gdyby stanął na drodze Volturi. Wolała już sama umrzeć, niż narazić go na niebezpieczeństwo.
Tak samo
wolała żeby mnie zabito, żebyś ty zginął.
Edward nie potrafił odpowiedzieć.
- Alice ma swoje priorytety – powiedziałam. Zdałam sobie sprawę, że to, co przed chwilą
powiedziałam w
ogóle nie było kłamstwem. Zabolało.
- Nie wierzę – Edward w końcu się odezwał, ale nie po to, żeby się ze mną kłócić. Brzmiało to
raczej,
jakby chciał przekonać sam siebie, że to, co mówię to nieprawda. – Może to Jasperowi coś
grozi i mamy
większe szanse, jeśli go z nami nie będzie. Może...
- Powiedziała by nam, gdyby to o to chodziło. Wysłała by go gdzieś.
- Myślisz, że zostawiłby Alice? Może musi go znowu okłamywać.
- Może – udałam, że się zgadzam, kończąc tym samym tę rozmowę – Wracajmy do domu. Nie
ma czasu
do stracenia.
Edward znów złapał mnie za rękę i pobiegliśmy razem.
Wiadomość od Alice nie dodała mi otuchy. Gdyby naprawdę istniał jakiś sposób na uniknięcie
nadchodzącego pogromu, Alice by nie odeszła. Nie widziałam żadnej innej możliwości.
Próbowała
przekazać mi coś innego, niż drogę ucieczki. Ale czego innego mogłabym potrzebować? Może
sposobu,
żeby coś ocalić? Czy cokolwiek mogłam jeszcze uratować?
Carlisle i pozostali nie próżnowali podczas naszej nieobecności. Mimo, że odłączyliśmy się od
nich
zaledwie na parę minut, zastaliśmy ich w domu gotowych do drogi. W kącie Jacob w swojej
ludzkiej
postaci trzymał Renesmee na kolanach. Oboje obserwowali nas szeroko otartymi oczyma.
Rosalie zdążyła już zamienić swoją obcisłą jedwabną sukienkę na grube jeansy, sportowe buty
i zapinaną
na guziki koszulę, podobną do tych, które ludzie często zakładają na długie wędrówki. Esme
była ubrana
podobnie. Na ławie stał globus, ale najwyraźniej wszystko zostało już omówione. Wszyscy
czekali tylko
na nas.
Atmosfera zmieniła się nieco. Widocznie instrukcje od Alice podbudowały wszystkich poza mną
i
świadomość, że nie będą czekać bezczynnie dawała im nadzieję.
Spojrzałam na globus i zaczęłam zastanawiać się, w którym kierunku udamy się najpierw.
- Mamy zostać tutaj? – spytał Edward, wpatrując się w Carlisle’a. Nie wyglądał na
zadowolonego.
- Alice powiedziała, że będziemy musieli pokazać wszystkim Renesmee i musimy być w tym
bardzo
ostrożni. – Carlisle odpowiedział spokojnie – Przyślemy wam tu każdego, kogo uda nam się
znaleźć. Chyba
rozumiesz, Edwardzie, że najlepiej nadajesz się do tego zadania.
Edward przytaknął, ale wyjaśnienia Carlisle’a go nie uspokoiły.
- Macie do przeszukania naprawdę ogromy teren.
- Rozdzielimy się – wtrącił Emmett – Rose i ja zapolujemy na nomadów.
- Będziecie mieli tu pełne ręce roboty – dodał Carlisle – Tanya z rodziną przyjadą rano. Nie
mają
pojęcia, o co chodzi. Przede wszystkim będziesz musiał przekonać ich, żeby nie zareagowali
tak, jak
Irina, żeby nie wyciągali pochopnych wniosków. Po drugie, musisz dowiedzieć się, co miała na
myśli Alice,
mówiąc o Eleazarze. Potem decyzja, czy zostaną z nami jako świadkowie zależy tylko od nich.
Gdy
przybędą następni, będziesz musiał zaczynać wszystko od początku. O ile, oczywiście, uda
nam się
kogoś przekonać do przyjazdu. – westchnął – Twoje zadanie może okazać się najtrudniejsze.
Wrócimy ci
pomóc tak szybko, jak się da.
Dotknął ramienia Edwarda, po czym pocałował mnie w czoło. Esme przytuliła nas oboje,
Emmett
szturchnął nas przyjaźnie, Rosalie zmusiła się do uśmiechu, posłała Renesmee całusa, a
Jacobowi pełne
niechęci spojrzenie.
- Życzę szczęścia – rzucił Edward, gdy wszyscy wychodzili.
- Nawzajem – odparł Carlisle – Wszyscy będziemy go potrzebować.
Obserwowałam, jak jedno po drugim, znikali za drzwiami. Nie potrafiłam wykrzesać w sobie
nadziei,
która im towarzyszyła. Wiele bym dała, żeby móc na chwilę sama usiąść do komputera.
Musiałam
dowiedzieć się kim jest ten J. Jenks i dlaczego Alice zadała sobie tyle trudu tylko po to, żeby
jego
nazwisko nie dotarło do nikogo poza mną.
Renesmee obróciła się w ramionach Jacoba i dotknęła jego policzka.
- Nie wiem, czy przyjaciele Carlisle’a przyjdą. – mruknął w odpowiedzi na jej pytanie – Mam
nadzieję, że
tak. Wygląda na to, że jest nas teraz trochę za mało.
A więc Renesmee wiedziała już o wszystkim. Rozumiała aż za dobrze, co się dzieje. W
porządku,
rozumiem, że wilkołak da obiektowi swojego wpojenia wszystko, o co go poprosi, ale to już
lekka
przesada. Czy chronienie mojej córki nie było ważniejsze niż odpowiadanie na każde jej
pytanie?
Spojrzałam uważnie na Renesmee, wypatrując w jej twarzy oznak strachu. Była tylko
zmartwiona i
bardzo poważna gdy rozmawiała z Jacobem.
- Nie, nie możemy pomóc. Musimy zostać tutaj. – kontynuował Jacob – Ci wszyscy ludzie
przyjadą tu
zobaczyć ciebie, a nie dom i krajobrazy.
Renesmee zmarszczyła brwi.
- Nie, ja nie muszę nigdzie iść. – Jacob odpowiedział na kolejne pytanie, po czym spojrzał
nagle na
Edwarda pytająco – Prawda? – upewnił się.
Edward zawahał się na moment.
- No już, wyrzuć to z siebie – mój przyjaciel zawołał niecierpliwie. Był na skraju załamania. Jak
my
wszyscy z resztą.
- Widzisz, wampiry, które przyjdą nam pomóc nie są takie jak my – zaczął Edward niepewnie.
– Poza
nami tylko rodzina Tanyi żyje w poszanowaniu dla ludzkiego życia, a nawet i oni nie dbają o
wilkołaki.
Myślę, że byłoby bezpieczniej...
- Potrafię o siebie zadbać. – Jacob wszedł mu w słowo, ale Edward nie zwrócił na to uwagi.
- Bezpieczniej dla Renesmee – kontynuował – gdyby jej historia przynajmniej na pierwszy rzut
oka nie
łączyła się z wilkołakami. To zwiększyłoby szanse, że nasi przyjaciele nam pomogą.
- Ładni mi przyjaciele. Odwróciliby się od was, gdyby wiedzieli, z kim się zadajecie?
- Myślę, że w innych okolicznościach byliby bardziej tolerancyjni. Jacob, zrozum,
zaakceptowanie
Nessie nie będzie dla nich łatwe. Po co utrudniać to jeszcze bardziej?
- To nieśmiertelne dzieci są aż tak złe? - Zeszłej nocy Carlisle zdążył przybliżyć Jacobowi
zasady
panujące wśród wampirów.
- Nawet nie potrafisz wyobrazić sobie, jak głęboko tamte wydarzenia zapadły moim
pobratymcom w
pamięć.
- Edward... – wciąż nie przyzwyczaiłam się, że Jacob zwraca się do mojego ukochanego bez
cienia
niechęci, czy goryczy.
- Wiem, Jake. Rozumiem, że będzie ci ciężko ją zostawić. Zobaczymy jak to będzie, jak inni na
nią
zareagują. Na wszelki wypadek Nessie musi zachować anonimowość przez kilka kolejnych
tygodni.
Zostanie w naszym domku w lesie do chwili, gdy będziemy mogli bezpiecznie ją wszystkim
przedstawić.
Jeżeli będziesz trzymał się dostatecznie daleko od tego domu to...
- Da się zrobić. – Jacob zgodził się natychmiast. – To co, mamy jutro gości?
- Tak, to nasi najbliżsi przyjaciele. Wyjątkowo, w ich przypadku najlepiej będzie zagrać w
otwarte
karty. Możesz zostać, jeśli chcesz. Tanya i jej rodzina wiedzą o tobie. Mieli nawet okazję
poznać
Setha.
- Racja - Jacob przytaknął.
- Powinieneś powiedzieć Samowi, co zamierzamy – ciągnął Edward. – W okolicy może się
wkrótce pojawić
wielu obcych.
- Masz rację. Chociaż z drugiej strony nie powinienem się do niego odezwać po tym, co zrobił
zeszłej
nocy.
- Słuchanie Alice jest zazwyczaj bardzo rozsądne.
Jacob zazgrzytał zębami. Widziałam w jego oczach, że podzielał opinię Sama w kwestii tego,
co zrobili
Alice i Jasper.
Gdy oni rozmawiali, ja podeszłam do okna, starając się przybrać zagubiony i zmartwiony wyraz
twarzy.
Nie było to wcale trudne. Stanęłam koło komputera i oparłszy głowę o ścianę przebiegłam
palcami po
klawiaturze. Wciąż wpatrywałam się w las za oknem, starając się, żeby to, co robię wyglądało
na
nieświadome działanie. Tylko czy wampiry kiedykolwiek robiły coś nieświadomie?
Podejrzewałam, że i tak
nikt nie zwraca na mnie uwagi, ale nie odwróciłam się, żeby sprawdzić. Gdy kątem oka
dostrzegłam
światło bijące od monitora, znowu uderzyłam palcami w klawiaturę, a potem postukałam w
drewniany
blat, żeby nie wzbudzić niczyich podejrzeń, po czym zerknęłam znów na monitor.
Znalazłam tylko niejakiego Jasona Jenksa, prawnika. Ponownie położyłam ręce na klawiaturze,
starając
się, dla niepoznaki, wciskać klawisze w równym rytmie. Jason Jenks miał stronę internetową
swojej
firmy, ale podany tam adres był inny niż ten, który zapisała mi Alice. Też był w Seattle, ale
różnił się
kod pocztowy. Zapamiętałam szybko numer telefonu, po czym, niby od niechcenia wciskając
klawisze,
wpisałam w wyszukiwarkę adres z listu od Alice. Niestety, nic nie znalazłam. Zupełnie jakby
taki adres w
ogóle nie istniał. Chciałam sprawdzić na mapie, ale uznałam, że to już by było kuszenie losu.
Szybko
usunęłam historię i wyłączyłam komputer.
Dalej patrzyłam przez okno, co jakiś czas stukając placami w blat, kiedy usłyszałam za sobą
ciche kroki.
Odwróciłam się, mając nadzieję, że z mojej twarzy nie da się odczytać nic niepokojącego.
Renesmee wyciągnęła do mnie rączki, żeby ją przytulić. Kiedy to zrobiłam ułożyła główkę na
mojej szyi.
Nie zniosłabym, gdyby coś jej się stało. Bałam się o siebie, o Edwarda, o całą rodzinę, ale to
było nic w
porównaniu z tym, co czułam myśląc o stracie córki. Musiałam znaleźć sposób, żeby ją
ratować, choćby
to była ostatnia rzecz, jaką zrobię. Nagle dotarło do mnie, że tak naprawdę, to tylko tego chcę.
Ze
wszystkim mogłam się jakoś pogodzić, ale nie ze świadomością, że jej życie jest w
niebezpieczeństwie.
Moja kochana córeczka była jedyną rzeczą, którą po prostu musiałam ocalić.
Czy Alice wiedziała, że właśnie tego będę najbardziej pragnąć?
Renesmee dotknęła delikatnie mojego policzka.
Pokazała mi moją twarz, Edwarda, Jacoba, Rosalie, Esme, Carlisle’a, Alice, Jaspera,
przeskakując z
jednego członka naszej rodziny na kolejnego coraz szybciej. Pokazała też Setha i Leah,
Charliego, Sue i
Billy'ego. Gdy skończyła, zaczęła znów od początku. Martwiła się tak samo, jak my wszyscy,
ale tylko
martwiła. Najwyraźniej Jacob ukrył przed nią to, co najgorsze: to, że nie ma dla nas nadziei...
że
wszyscy zginiemy już za miesiąc.
Zatrzymała się dłużej na twarzy Alice, stęskniona i zagubiona. Gdzie jest Alice?
- Nie wiem, kochanie – wyszeptałam. – Ale to, co robi na pewno jest słuszne. Alice ma zawsze
rację.
Cóż, a przynajmniej słuszne dla niej. Nie chciałam myśleć o niej w ten sposób, ale nie mogłam
nic na to
poradzić. Powody, dla których Alice postąpiła tak, a nie inaczej wydawały mi się aż nadto
oczywiste.
Renesmee westchnęła, a jej tęsknota stała się jeszcze bardziej wyczuwalna.
- Też mi jej brakuje – szepnęłam.
Poczułam, że mój wyraz twarzy zmienia się wbrew mojej woli, tak, jakby chciał dopasować się
do
smutku, który czułam. Oczy zrobiły się nieprzyjemnie suche i zaczęłam mrugać, chcąc pozbyć
się tego
dziwnego uczucia. Przygryzłam wargę. Chciałam wziąć głęboki oddech, ale poczułam się tak,
jakbym
dławiła się powietrzem. Nie wiedziałam, co się dzieje.
Renesmee odsunęła się, by na mnie spojrzeć i wtedy zobaczyłam siebie jej oczami.
Wyglądałam
dokładnie tak samo, jak Esme dzisiaj rano.
A więc tak płaczą wampiry.
Oczy Renesmee wilgotniały gdy patrzyła na moją twarz. Głaskała mnie po policzku, ale nie po
to, żeby
coś mi pokazać. Po prostu próbowała mnie pocieszyć.
Nigdy nie sądziłam, że więź między matką i córką będzie w naszym przypadku działać też w
drugą
stronę, tak jak to było ze mną i Renée. Ale w końcu w ogóle niewiele wiedziałam o naszej
przyszłości.
Gdy w oczach Renesmee pojawiły się łzy, osuszyłam je pocałunkiem. Zdziwiona, przyłożyła
sobie dłoń do
oka i przyglądała się później mokrym paluszkom.
- Nie płacz, skarbie – powiedziałam – Wszystko będzie dobrze. Nic ci się nie stanie, już ja o to
zadbam.
Nawet jeśli nie mogłam zrobić nic więcej, to wciąż miałam szansę ocalić moją Renesmee.
Byłam pewna,
że to właśnie Alice próbowała mi przekazać. Alice wiedziała, co będę czuć i na pewno zostawiła
mi jakiś
sposób.
Zniewalająca
Utalentowana
- Jaka jest w tym rola wilkołaków? – spytała Tanya, przypatrując się Jacobowi.
Jacob zaczął mówić zanim Edward zdążył odpowiedzieć. – Jeśli Volturi nie wstrzymają się, żeby
wysłuchać historii Nessie, znaczy się Renesmee – poprawił się, przypominając sobie, że Tanya
nie
zrozumiałaby jego głupiego przezwiska. – my ich zatrzymamy.
- Bardzo odważnie dzieciaku, ale to byłoby niemożliwe nawet dla bardziej doświadczonych w
walce, niż
wy jesteście.
- Nie wiesz co potrafimy.
Tanya wzruszyła ramionami. – To wasze życie, oczywiście wy decydujecie co z nim zrobić.
Oczy Jacoba przeniosły się na Renesmee – nadal w ramionach Carmen, z Kate wiszącą nad
nimi - łatwo
było wyczytać w nich tęsknotę.
- Ta mała jest wyjątkowa – dumała Tanya – trudno jej się nie oprzeć.
- Bardzo utalentowana rodzina – mruknął Eleazar chodząc tam i z powrotem. Jego tempo
wzrastało.
Migał co sekundę od drzwi do Carmen w tę i z powrotem. – Ojciec czytający w myślach,
matka- tarcza, i
jak by nie nazwać tej magii, którą nas to niezwykłe dziecko czarowało. Zastanawiam się czy
jest jakieś
określenie na to, co ona robi i czy jest to normalne dla hybrydy wampira. Jak gdyby nawet
można taką
rzecz uznać za normalną! Hybryda wampira, zaiste!
- Przepraszam – powiedział oszałamiającym głosem Edward. Wyciągnął rękę i złapał ramię
Eleazara, gdy
ten miał zamiar obrócić się znowu w stroną drzwi. - Jak przed chwilą nazwałeś moją żonę?
Eleazar spojrzał na niego z zaciekawieniem, jego szaleńcze chodzenie w kółko na chwile
ustało.
– Tarczą, tak sądzę. Ona mnie teraz blokuje, więc nie mogę być pewny.
Gapiłam się na Eleazara, marszcząc brwi w zakłopotaniu. Tarcza? Co miał na myśli mówiąc, że
go blokuję?
Stałam zaraz przy nim, nie broniąc się w żaden sposób.
- Tarcza? – powtórzył Edward oszołomiony.
- No przestań, Edwardzie! Jeśli ja nie mogę z niej nic wyczytać, wątpię że ty możesz. Jesteś w
stanie
usłyszeć co teraz myśli?
- Nie - mruknął Edward – ale ja nigdy tego nie potrafiłem zrobić. Nawet gdy była człowiekiem.
- Nigdy? - Eleazar zamrugał. – Interesujące. To wskazywałoby raczej na potężny ukryty talent,
jeśli
objawiało się to tak wyraźnie nawet przed przemianą. Nie potrafię przebić się przez jej tarczę,
żeby to
sprecyzować. Mimo wszystko, musi być nadal niedoświadczona – ma tylko kilka miesięcy. –
Spojrzenie,
które rzucił w stronę Edwarda, było teraz prawie że poirytowane. - I widocznie jest kompletnie
nieświadoma tego, co robi. Zupełnie nieświadoma. Paradoksalne. Aro wysyłał mnie po całym
świecie,
żebym szukał takich anomalii, a ty natykasz się na to zupełnie przez przypadek i nawet nie
zdajesz
sobie z tego sprawy. – Eleazar potrząsnął głową w niedowierzaniu.
Zmarszczyłam brwi. – O czym ty mówisz? Jak mogę być tarczą? Co to w ogóle znaczy? –
Jedyne co
mogłam sobie wyobrazić to śmieszną średniowieczną zbroje.
Eleazar, gdy mi się przyglądał., przechylił głowę na jedną stronę. - Sądzę, że byliśmy w straży
nadmiernie formalni jeśli o to chodzi. Wprawdzie klasyfikowanie talentów jest subiektywną,
przypadkową sprawą; każdy talent jest unikalny, nigdy dokładnie taki sam się nie powtarza.
Ale ty,
Bello, jesteś dość łatwa do sklasyfikowania. Talenty, które są czysto obronne, które chronią
jakiś
aspekt jego posiadacza, zawsze nazywane są tarczami. Testowałaś kiedyś swoje zdolności?
Blokowałaś
kogokolwiek poza mną i swoim małżonkiem?
Zajęło mi parę sekund, mimo tego jak szybko mój nowy mózg pracował, żeby sformułować
odpowiedź.
- To działa tylko z pewnymi rzeczami – powiedziałam. – Moja głowa jest w pewien sposób...
prywatna. Ale
to nie powstrzymuje Jaspera od wpływania na mój nastrój, czy Alice od widzenia mojej
przyszłości.
- Czysto umysłowa obrona - Eleazar skinął głową. – Ograniczona, ale silna.
- Aro nie mógł jej usłyszeć – wtrącił Edward. – Chociaż była człowiekiem kiedy się spotkali.
Oczy Eleazara powiększyły się.
- Jane próbowała sprawić mi ból, ale nie mogła – powiedziałam. – Edward myśli, że Demetri
nie potrafi
mnie odszukać, i że Alec też nie może mi zaszkodzić. Czy to dobrze?
Eleazar nadal z otwartymi ustami, przytaknął. – Całkiem.
- Tarcza! – powiedział Edward, głęboka satysfakcja przesycała jego ton. - Nigdy nie myślałem
o tym w
ten sposób. Jedyną taka osobą, którą kiedykolwiek wcześniej poznałem, była Renata, a to, co
robiła, było
zupełnie inne.
Eleazar odrobinę doszedł do siebie. – Tak, żaden talent nie objawia się w dokładnie taki sam
sposób,
ponieważ nikt nigdy nie myśli dokładnie tak samo.
- Kim jest Renata? Co potrafi? – spytałam. Renesmee też była zainteresowana, odchyliła się od
Carmen
tak by mogła widzieć naokoło Kate.
- Renata jest osobistym ochroniarzem Ara – powiedział mi Eleazar. – Bardzo praktyczny rodzaj
tarczy, i
także bardzo silny.
Pamiętałam niewyraźnie mały tłum wampirów stojących w wyczekiwaniu blisko Ara w jego
makabrycznej
wieży, kilku mężczyzn, kilka kobiet. Nie mogłam przypomnieć sobie twarzy kobiet w tym
nieprzyjemnym,
przerażającym wspomnieniu. Jedną z nich musiała być Renata.
- Zastanawiam się… - Eleazar dumał. – Widzisz, Renata jest potężną tarczą przeciwko
fizycznemu
atakowi. Jeśli ktoś zbliża się do niej – albo do Ara, ponieważ ona zawsze jest blisko przy nim
we wrogim
otoczeniu, ten ktoś zaczyna... zbaczać z kursu. Dookoła niej jest siła, która odpycha, chociaż
jest
prawie niezauważalna. Po prostu orientujesz się, że idziesz w innym kierunku, niż planowałeś,
z
niejasnym wspomnieniem, dlaczego na samym początku chciałeś iść tą drugą drogą Potrafi
rozciągnąć
tarcze na kilka metrów od siebie. Ochrania także Kajusza i Marka, jeśli jest taka potrzeba, ale
jej
priorytetem jest Aro.
- Jednak to, co ona robi nie jest w rzeczywistości fizyczne. Podobnie jak ogromna większość
naszych
darów, to ma miejsce wewnątrz umysłu. Zastanawiam się, kto by wygrał, gdyby próbowała cię
zawrócić?
- potrząsnął głową. – Nie słyszałem, żeby dary Ara czy Jane zostały kiedykolwiek
udaremnione.
- Mama, jesteś wyjątkowa – Renesmee powiedziała bez żadnego zdziwienia, jakby
komentowała kolor
moich ubrań.
Czułam się zdezorientowana. Czy nie poznałam już swojego daru? Miałam moje super
opanowanie, które
pozwalało pominąć mi straszne lata jako nowonarodzonej. Wampiry miały tylko jedną
umiejętność naraz,
prawda?
Czy może Edward miał rację na samym początku? Zanim Carlisle zasugerował, że moje
opanowanie
mogłoby być czymś poza naturalnym, Edward myślał, że moje hamowanie się było po prostu
produktem
dobrego przygotowania – skupienia i nastawienia, oświadczył.
Który miał rację? Czy było coś więcej co potrafiłam robić? Nazwą i kategorią do czego byłam?
- Potrafisz to rozprzestrzenić? – zapytała Kate z zainteresowaniem.
- Rozprzestrzenić? – zapytałam.
- Wypchnij to z siebie – wyjaśniła Kate. – Osłoń kogoś poza sobą.
- Nie wiem. Nigdy nie próbowałam. Nie wiedziałam, że powinnam to potrafić.
- Och, możesz nie być w stanie – powiedziała szybko Kate. – Niebiosa tylko wiedzą, że pracuję
nad tym
od stuleci, a najlepsze co mogę zrobić, to przeprowadzić prąd przez skórę.
Gapiłam się na nią ze zdziwieniem.
- Kate posiada ofensywną umiejętność – powiedział Edward. – Coś podobnego do tej Jane.
Odsunęłam się od Kate automatycznie, a ona się zaśmiała.
- Nie jestem sadystyczna – zapewniła mnie. – To coś, co przydaje się podczas walki.
Słowa Kate wsiąkały, zaczynając robić związki w mojej głowie. Osłoń kogoś poza sobą,
powiedziała.
Jakby istniał jakiś sposób, żebym mogła włączyć inną osobę do mojej niezwykłej, dziwacznie
cichej
głowy.
Pamiętałam Edwarda kulącego się na starożytnych kamieniach wieży w zamku Volturi. Chociaż
to były
ludzkie wspomnienia, były ostrzejsze, bardziej bolesne niż większość innych – jakby były
przyczepione
do tkanek mojego mózgu.
Co jeśli mogłabym to powstrzymać? Co jeśli mogłabym go ochronić? Ochronić Renesmee? Co
jeśli istniał
nawet najsłabszy promyk możliwości, że byłam w stanie ochronić także ich?
- Musisz mnie nauczyć jak to robić! – nalegałam, bezmyślnie chwytając ramię Kate. – Musisz
pokazać mi
jak!
Kate skrzywiła się w moim uścisku. – Może, jeśli przestaniesz próbować zmiażdżyć mi moją
kość
promieniową.
- Ups! Przepraszam!
- Osłaniasz się, w porządku. – powiedziała Kate. – Ten ruch powinien porazić twoją rękę. Nie
czułaś
niczego przed chwilą?
- To nie było konieczne, Kate. Nie chciała ci zrobić krzywdy – Edward zamruczał pod nosem. –
Żadna z
nas nie zwróciła na niego uwagi.
- Nie, niczego nie czułam. Robiłaś to coś z prądem elektrycznym?
- Tak. Hmm. Nigdy nie spotkałam nikogo, kto nie by tego nie poczuł, nieśmiertelnego czy
kogokolwiek.
- Powiedziałaś, że wyrzucasz to. Na swoją skórę?
Kate przytaknęła. - To miało w zwyczaju pojawiać się tylko na moich dłoniach. Podobnie jak u
Ara.
- Albo u Renesmee – wtrącił Edward.
- Ale po wielu ćwiczeniach, mogę wysyłać prąd na całe moje ciało. To dobra obrona.
Ktokolwiek próbuje
mnie dotknąć, pada jak człowiek rażony paralizatorem. Spowalnia go to tylko na sekundę, ale
to
wystarczająco długo.
Słuchałam jej tylko w połowie, moje myśli krążyły wokół pomysłu, że mogłabym być w stanie
ochronić
moją małą rodzinę, jeśli tylko wystarczająco szybko bym się tego nauczyła. Żarliwie miałam
nadzieję, że
mogłabym być także dobra w rozprzestrzenianiu tego czegoś, podobnie jak byłam jakoś
tajemniczo
dobra we wszystkich innych aspektach bycia wampirem. Moje ludzkie życie nie przygotowało
mnie do
rzeczy, które przyszły naturalnie, i nie mogłam zmusić się do wiary, że ta skłonność będzie
trwała.
Czułam jakbym nigdy wcześniej nie pragnęła czegoś tak strasznie, jak teraz: być w stanie
ochronić to,
co kocham.
Ponieważ byłam tak zaabsorbowana, nie zauważyłam cichej wymiany między Edwardem i
Eleazarem
dopóki nie stała się rozmową na głos.
- Pamiętasz chociaż jeden wyjątek? – zapytał Edward.
Spojrzałam, by zrozumieć jego uwagę i zdałam sobie sprawę, że wszyscy już się im
przypatrywali.
Pochylali się ku sobie w skupieniu, wyraz twarzy Edwarda napięty w podejrzeniu, Eleazara
niezadowolony i niechętny.
- Nie chcę myśleć o nich w ten sposób – Eleazar powiedział przez zęby. Zdziwiłam się nagłą
zmianą
atmosfery.
- Jeśli masz rację… – znowu zaczął Eleazar.
Edward mu przerwał – Ta myśl była twoja, nie moja.
- Jeśli ja mam rację... Nie potrafię nawet pojąć co by to znaczyło. Zmieniłoby to wszystko w
świecie,
który stworzyliśmy. Zmieniłoby znaczenie mojego życia. Czego byłem częścią...
- Eleazar, twoje intencje były zawsze najlepsze.
- Czy to miałoby w ogóle jakieś znaczenie? Co ja zrobiłem? Ile żyć…
Tanya położyła rękę na ramieniu Eleazara w pocieszającym geście. – Co przegapiliśmy, mój
przyjacielu?
Chcę wiedzieć, żebym mogła te myśli zakwestionować. Nigdy nie zrobiłeś nic, co warte byłoby
takiego
strofowania siebie.
- Och, nigdy? – Eleazar mruknął. Następnie wzruszył ramionami strącając jej rękę i zaczął
znowu
chodzić po pokoju, nawet szybciej niż wcześniej.
Tanya obserwowała go przez pół sekundy a potem skupiła się na Edwardzie.
– Wyjaśnij.
Edward kiwnął głową, jego skupione oczy podążały za Eleazarem, gdy zaczął mówić.
– Próbował zrozumieć dlaczego tylu z Volturi ma przybyć, by nas ukarać. To nie jest sposób, w
jaki
załatwiają sprawy. Oczywiście jesteśmy największym, dojrzałym klanem, z którym mieli do
czynienia,
ale w przeszłości inne klany łączyły się, by się ochraniać. I nigdy nie stanowiły wyzwania,
pomimo swojej
liczebności. My jesteśmy bliżej związani, i to jest ważny czynnik, ale niezbyt ogromny.
- Przypominał sobie inne razy, gdy klany były karane, za to, czy za tamto, i przyszedł mu do
głowy pewien
szablon. To był szablon, którego reszta straży nigdy by nie zauważyła, ponieważ to Eleazar był
tym,
który przekazywał stosowne informacje do Ara. Szablon powtarzany mniej więcej co drugie
stulecie.
- Co to był za szablon? – spytała Carmen, patrząc się na Eleazara, podobnie jak Edward.
- Aro osobiście niezbyt często brał udział w karnych wyprawach - powiedział Edward. – Ale w
przeszłości, kiedy Aro w szczególności czegoś chciał, nie trwało długo zanim znajdywały się
dowody na
to, że ten, czy tamten klan, popełnił jakąś niewybaczalną zbrodnię. Starożytni decydowali się
dołączyć,
by patrzeć jak straż wymierza sprawiedliwość. I wtedy, gdy klan ten był już prawie całkowicie
zniszczony, Aro udzielał jednemu z nich przebaczenia, temu, którego myśli, jak twierdził, były
szczególnie skruszone. Zawsze okazywało się, że ten wampir miał dar, dar którego Aro
pragnął. Zawsze
ta osoba dostawała miejsce w straży. Utalentowany wampir zostawał szybko przeciągany na
ich stronę,
wdzięczny za łaskę. Nie było wyjątków.
- To musi być ekscytująca sprawa, zostać wybranym – zasugerowała Kate.
- Ha! – Eleazar warknął, nadal w ruchu.
- Jest jedna wśród straży – powiedział Edward, wyjaśniając gniewną reakcję Eleazara. –
Nazywa się
Chelsea. Ma wpływ na więzi uczuciowe pomiędzy ludźmi. Może je poluźnić i umocnić. Może
zmusić kogoś,
by czuł się związany z Volturi, by chciał przynależeć, chciał ich zadowolić…
Eleazar nagle się zatrzymał. – Wszyscy rozumiemy dlaczego Chelsea jest istotna. W walce,
jeśli
bylibyśmy w stanie pozbyć się lojalności między sprzymierzonymi klanami, dużo łatwiej
moglibyśmy ich
pokonać. Gdybyśmy mogli odseparować uczuciowo niewinnych członków klanu od winnych,
sprawiedliwość
mogłaby zostać wymierzona bez niepotrzebnej brutalności. Winny zostałby ukarany bez
ingerencji, a
niewinny oszczędzony. W przeciwnym razie niemożliwe by było powstrzymanie całego klanu od
walki.
Więc Chelsea niszczy więzi, które trzymają ich razem. Wydaje mi się to wielką dobrocią,
dowodem
litości Ara. Podejrzewam, że Chelsea trzymała naszą własną grupę ciaśniej związaną, ale to
również było
dobrą rzeczą. Czyniło nas skuteczniejszymi. Pomagało nam łatwiej koegzystować.
Rozjaśniło mi to stare wspomnienia. Nie miało to dla mnie sensu, dlaczego straż tak chętnie
słuchała
swoich mistrzów, z oddaniem prawie że kochanków.
- Jak bardzo silny jest jej dar? – spytała Tanya ostrym tonem głosu. Jej wzrok szybko
przeleciał po
każdym członku rodziny
Eleazar wzruszył ramionami. – Byłem w stanie odejść z Carmen – i wtedy potrząsnął głową. –
Ale
cokolwiek słabszego, niż więzi pomiędzy partnerami, są zagrożone. Przynajmniej w normalnym
klanie.Tamte więzi są jednak słabsze niż te w naszej rodzinie. Stronienie od ludzkiej krwi czyni
nas bardziejcywilizowanymi, pozwala nam tworzyć prawdziwe więzi miłości. Wątpię, że
mogłaby wpłynąć na naszą
lojalność, Tanya.
Tanya kiwnęła głową, wydając się uspokojona, podczas gdy Eleazar kontynuował swoją
analizę.
- Jedynym powodem, który przychodzi mi na myśl, dlaczego Aro zdecydował się przybyć
osobiście,
zabierając ze sobą aż tylu, jest to, że jego celem nie jest kara lecz pozyskanie – powiedział
Eleazar. –
Musi tu być, by kontrolować sytuację. Ale potrzebuje całej straży dla ochrony przed tak
wielkim,
obdarzonym talentami klanem. Z drugiej strony, pozostawienie innych starożytnych
niechronionych w
Volterze... Zbyt ryzykowne – ktoś mógłby spróbować to wykorzystać. Więc wszyscy
przybywają razem.
Jak inaczej mógłby zachować talenty, które chce? Musi ich pragnąć bardzo mocno – dumał
Eleazar.
Głos Edwarda był cichy jak jego oddech. - Z tego co widziałem z jego myśli ostatniej wiosny,
to Aro
nigdy nie chciał niczego bardziej niż Alice.
Poczułam jak usta mi się otwierają, przypominając sobie koszmarne obrazy, które
wyobrażałam sobie
dawno temu: Edward i Alice w czarnych pelerynach z krwistoczerwonymi oczami, ich twarze
zimne i
odległe, gdy stali tak blisko jak cienie. Ręce Ara na ich ramionach...
Czy Alice ostatnio to widziała? Czy widziała Chelsea próbującą pozbawić ją jej miłości do nas,
przywiązać ją do Ara i Kajusza i Marka?
- To dlatego Alice odeszła? – spytałam, głos mi się załamał wymawiając jej imię.
Edward położył mi ręce na policzku. – Sądzą, ze tak musiało być. By pozostawić Ara z dala od
rzeczy,
którą chciał najbardziej pozyskać. By trzymać jej zdolność z dala od jego rąk.
Usłyszałam zaniepokojone szemranie Tanyi i Kate i przypomniałam sobie, ze nie wiedzą o
Alice.
- Ciebie też chce – wyszeptałam.
Edward wzruszył ramionami, jego twarz nagle stała się trochę zbyt spokojna. – Nie za bardzo.
Nie mogę
dać mu niczego więcej niż to, co już ma. I oczywiście to jest uzależnione od tego, czy znajdzie
sposób,
by zmusić mnie do jego woli. Zna mnie i wie, jak to mało prawdopodobne – podniósł jedną
brew cynicznie.
Eleazar zmarszczył brwi z obojętności Edwarda. – Zna również twoje słabości – zwrócił uwagę i
potem
spojrzał na mnie.
- To nic, o czym musimy teraz dyskutować – szybko powiedział Edward.
Eleazar zignorował aluzję i kontynuował.
– Prawdopodobnie, mimo to chce też twoją małżonkę. Musiał być zaintrygowany talentem,
który mógł mu
się przeciwstawić w jego ludzkim wcieleniu.
Edward był niezadowolony z tego tematu. Mi tez się nie spodobał. Jeśli Aro chciał żebym coś
zrobiła –
cokolwiek – jedynie co musiał zrobić to zagrozić Edwardowi a podporządkowałabym się. I vice
versa.
Czy śmierć była mniejszym zmartwieniem? Czy to rzeczywiście pojmania powinniśmy się
obawiać?
Edward zmienił temat. – Myślę, że Volturi na to czekali – na jakiś pretekst. Nie mogli wiedzieć
jaką
postać przybierze ich wymówka, ale plan był już na miejscu, gdy przyszedł czas. Dlatego Alice
zobaczyła
ich decyzję, zanim Irina do niej doprowadziła. Decyzja była już postanowiona, czekali tylko na
pozorne
uzasadnienie.
- Jeśli Volturi nadużywali zaufania wszystkich nieśmiertelnych, których umieszczali na…-
szepnęła
Carmen.
- Czy to ma jakieś znaczenie? – spytał Eleazar. – Kto by w to uwierzył? A jeśli nawet inni byliby
przekonani, że Volturi wykorzystuje ich moce, w jaki sposób robiłoby to różnicę? Nikt nie jest
w stanie
im się przeciwstawić.
- Mimo to, część z nas jest najwyraźniej wystarczająco szalona by próbować – wymamrotała
Kate.
Edward pokiwał głową. – Jesteś tu tylko po to, by być świadkiem, Kate. Jakikolwiek by był cel
Ara, nie
sądzę, że jest gotowy zszargać dla tego reputację Volturi. Jeśli będziemy w stanie odeprzeć
jego
dowody przeciwko nam, będzie zmuszony zostawić nas w spokoju.
- Oczywiście – szepnęła Tanya.
Nikt nie wyglądał na przekonanego. Przez kilka długich minut nikt niczego nie powiedział.
Potem usłyszałam dźwięk opon skręcających z nawierzchni szosy na nieutwardzoną drogę do
domu
Cullenów.
- Oh cholera, Charlie – wymamrotałam. – Może Denali mogliby się przenieść na górę aż...
- Nie – powiedział Edward odległym głosem. Jego oczy były daleko, wpatrując się tępo w
drzwi. – To nie
twój ojciec – jego wzrok skupił się na mnie. – Alice wysłała jednak Petera i Charlotte. Czas się
przygotować na następną rundę.
Spółka
Dom Cullenów posiadał w sobie niezwykłą magię – mimo, że roiło się w nim od wielu
przejezdnych
wampirów, wszędzie można było poczuć spokój i wygodę. Dużym ułatwieniem był brak snu.
Jedynie pory
posiłków stanowiły niewiadomą. Staraliśmy się ze wszystkich sił, by nasza współpraca była jak
najbardziej owocna. Polowanie było możliwe i dopuszczalne. Osobiście miałam jednak cichą
nadzieję, że
okaże się ono czymś zbędnym i zupełnie niepotrzebnym. Przez tą możliwość czułam się
nieswojo. Edward
udowodnił jak dobrym jest gospodarzem, spełniając każdą zachciankę naszych gości.
Jacob był lekko przygaszony. Działał wbrew sobie. Jednak w tej chwili Renesmee była dla niego
najważniejsza, więc dzielnie przymykał oko na fakt, że w tej okolicy roiło się od żądnych krwi
morderców.
Dziwiło go z jaką łatwością wampiry go zaakceptowały. Niedogodności, o których wspominał
Edward nie
stały się rzeczywistością, co w wielkim stopniu ułatwiało współpracę między dwoma
odwiecznymi
wrogami, którzy w tej chwili zawiesili broń.
Leah, Seth, Quil i Embry mieli podążać za Samem. Jacob dołączyłby do nich trochę później, z
trudem
znosząc rozłąkę z Renesmee, która w tej chwili z zaciekawieniem rozglądała się po domu.
Wszystko ćwiczyliśmy niezliczona ilość razy. Peter i Charlotte mieli niebawem podążyć
nieznana dla
nich drogą... Nie obawiali się jednak – darzyli Alice i Jaspera całkowitym zaufaniem. Alice nie
poinformowała ich o kierunku swojej wędrówki, również nie obiecała im, że jeszcze
kiedykolwiek się
spotkają.
Peter i Charlotte nigdy wcześniej nie widzieli nieśmiertelnego dziecka. Znali reguły i nigdy nie
przypuszczali, że kiedykolwiek będzie to im dane. Wcale ich to nie cieszyło, czy fascynowało –
zareagowali niemal równie negatywnie, co wampiry z Denali. Jednak ciekawość poznania
Renesmee
okazała się silniejsza.
Carlisle przysłał też swoich przyjaciół z Irlandii i Egiptu.
Irlandzki klan przybył jako pierwszy. Jego członków łatwo było przekonać do naszych racji. Ich
liderka
– Siobhan, była niezwykle urodziwą kobietą, której ruchy przypominały dostojne falowanie
oceanu.
Zawsze towarzyszył jej Liam. Mała, rudowłosa dziewczynka o imieniu Maggie nie rzucała się w
oczy.
Jednak posiadała dar – zawsze wiedziała kiedy ktoś ją okłamywał. Zakomunikowała, że Edward
mówił
prawdę, więc Siobhan i Liam zdecydowali, że z przyjemnością poznają Renesmee.
Amun i reszta Egipskich wampirów to już inna historia Nawet nie chcieli spróbować
zaakceptować
Renesmee. Niebawem mieli wyjechać. Benjamin – zadziwiająco radosny wampir, wyglądem
przypominał
małego chłopca. Jednocześnie wydawał się być lekkomyślny i twardo stąpający po ziemi. Te
dwie cechy
jakimś cudem tym razem się nie wykluczały. Amun po wielu namowach postanowił nam
pomóc. Jednak nie
zmienił zdania co do Renesmee - zabronił wszystkim członkom klanu choćby jej dotknąć.
Wszyscy
członkowie klanu egipskiego byli zadziwiająco do siebie podobni. Niedoinformowani mogli
uważać, że
naprawdę są rodziną.
Amun był najstarszy spośród wszystkich, bezsprzecznie uważany za przywódcę. Kebi była
niczym jego
cień. Zawsze w rozmowie zwracała się do rozmówcy w liczbie mnogiej. Tia, przyjaciółka
Benjamina była
kobietą, od której po prostu emanowała dobroć. Każde słowo przez nią wypowiedziane było
niezwykle
przemyślane i wyważone. Benjamin potrafił owinąć sobie wokół palca kogo tylko chciał. Jego
dar dla
innych mógł okazać się przekleństwem.
- Nie o to chodzi. - wyjaśnił Edward, gdy w końcu byliśmy sami tej nocy. – Jego dar jest
bardzo
wyjątkowy. Nic dziwnego, że Amun boi się go stracić. Broni go przed Aro, tak samo, jak my
chronimy
Renesmee. Amun dobrze wiedział jak bardzo wyjątkowy będzie Benjamin, jeszcze zanim go
stworzył.
- Co on tak właściwie może zrobić?
- To niezwykle potężny dar, nawet twoja osłona nie dała by mu rady. – uśmiechnął się krzywo.
- On nie
manipuluje umysłem tylko siłami natury - ziemią, wiatrem, wodą i ogniem. Nadal
eksperymentuje. Z tego
co wiem Amun chce go ukształtować na swoją najpotężniejszą broń. Jednak... wydaje mi się,
ze chłopak
jest zbyt niezależny by dać sobą pokierować.
- Lubisz go... - domyśliłam się z tonu jego głosu.
- Wie dobrze czym jest dobro i zło. Podoba mi się jego nastawienie do świata.
Amun i Kebi byli nierozłączni. Nie pochwalali tego, że Benjamin chciał się zaprzyjaźnić z
członkami
innych klanów.
Miałam nadzieję, że powrót Carlisle złagodzi napięcie, które spowodował Amun.
Emmett i Rose, na polecenie Carlisle przysłali nomadów.
Garett przybył jako pierwszy - wysoki, smukły wampir, w którego rubinowych oczach można
było
dostrzec pragnienie. Jego długie, rudawe włosy związane rzemykiem w koński ogon oraz jego
wyraz
twarzy sugerowały, że jest ryzykantem. Miałam wrażenie, że uwielbia wyzwania i nie ma dla
niego rzeczy
niemożliwych. Miał dobry kontakt z siostrami Denali i nie tracił cierpliwości, odpowiadając na
niezliczone
pytania dotyczące ich niezwykłego stylu życia. Zastanawiałam się, czy kiedykolwiek byłby w
stanie
przejść na wegetarianizm, chociażby na próbę.
Później przybyli Mary i Randall, którzy najwyraźniej zaprzyjaźnili się w czasie drogi. Oni
również
postanowili nam pomóc, po tym jak z zaciekawieniem wysłuchali historii Renesmee. Zupełnie
jak Denali
rozważali co zrobią, jeśli Volturi nie będą chcieli słuchać wyjaśnień. Ta trójka koczowników do
nas
dołączyła.
Oczywiście z każdym nowo przybyłym wampirem Jacob stawał się bardziej zdystansowany i
nieprzychylny. Na każdego patrzył spode łba. Miałam wrażenie, że on sam nie wiedział na
czym stoi.
Carlisle i Esme wrócili po tygodniu, a Rose i Emmett kilka dni później. Czuliśmy się raźniej gdy
wszyscy
byli w domu. Carlisle przywiózł do domu kolejnego gościa, angielskiego wampira - Alistaira,
który nie
lubił częstych wizyt, dlatego nie odwiedzał Carlisle częściej niż raz na sto lat. Alistair był
typowym
samotnikiem, który uwielbiał wędrówki, dlatego Carlislowi zajęło mnóstwo czasu by go
odnaleźć. Od
początku trzymał się na uboczu. Nie było tajemnicą, że zgromadzeni w naszym domu goście
za nim nie
przepadali.
Zamyślony, czarnowłosy wampir poprosił Carlisle na słówko. On także odmówił zbliżania się do
Renesmee.
Edward poinformował Carlisle, Esme i mnie, że Alistair obawiał się tej wizyty oraz, że
podejrzewał
Volturi o wielokrotne nadużycie władzy.
- Oczywiście nie ujdzie ich uwadze, że tu byłem. – było słychać jak żali się na strychu. Przez
tyle wieków
żył w popłochu. Carlisle rozmawiał ze wszystkimi, który znaleźli się na liście Volturi przez
ostatnie
dziesięć lat. Nie mógł uwierzyć, że zagubiłam się gdzieś w tym bałaganie.
On był istotą przepełnioną nadzieją. Alistair, zupełnie jak Demetri był tropicielem jednak o
wiele mniej
dokładnym i skutecznym.
Nagle pojawiły się nieoczekiwane Amazonki. Ani Carlisle ani Rosalie w żaden sposób nie mogli
się z nimi
skontaktować, dlatego szczerze wątpili w ich przybycie.
- Carlisle. – przywitała się z nim wyższa z kobiet. Obie były pokaźnego wzrostu i można było
odnieść
wrażenie, że zostały rozciągnięte. Były do siebie podobne - posiadały nadludzko długie ręce,
palce i
nogi. Na ich pociągłych twarzach najbardziej widoczny był orli nos, a czarne włosy miały upięte
w
warkocze. Ubrane były w zwierzęce skóry, które przykrywały jedynie skórzaną bieliznę i
podkoszulek.
Nie tylko ich wizerunek był drapieżny i ekscentryczny – miały intensywnie szkarłatne oczy.
Nigdy nie
spotkałam wampirów aż tak oddalonych od cywilizacji.
To Alice je przysłała. Zastanawiałam się, co ona tak właściwie robiła w Ameryce Południowej.
Może
pojechała tam tylko dlatego, że jako jedyna była w stanie spotkać się z Amazonkami?
- Zafrino i Senno… Witajcie. – przywitał je Carlisle. – Ale gdzie jest Kachiri? Nigdzie jej nie
widziałem.
- Alice stwierdziła, że będzie lepiej, jeśli się rozdzielimy. – powiedziała Zafrina głębokim
głosem, który
idealnie pasował do jej dzikiego usposobienia. - Nie lubimy być z dala od siebie, ale Alice
zapewniła nas,
że tak będzie najlepiej. - W moim zachowaniu pojawiło się cos dziwnego – zapragnęłam jak
najszybciej
poznać te tajemnicze istoty z dalekiego świata.
Ze spokojem wysłuchały historii naszej rodziny. Amazonki po prostu uwielbiały Renesmee.
Jednak mimo
to, martwiły mnie ich gwałtowne ruchy. Obie wampirzyce były nierozłączne, zupełnie jak Amun
i Kebi.
Wydawały się być jednym spójnym organizmem, jednak Zafrina miała do powiedzenia ostatnie
słowo.
Wiadomość o Alice była niezwykle pocieszająca. Oczywiście pomijając to, że była na jakiejś
niebezpiecznej misji daleko od domu.
Edward był podekscytowany faktem, że te dwie wampirzyce z Ameryki Południowej wstąpiły w
nasze
szeregi. Zafrina posiadała dar, który mógł stanowić niebezpieczną broń. Może chociaż to
powstrzymało
by Volturi.
- To tylko bardzo bezpośrednia iluzja - wyjaśnił Edward. Zafrinę zaintrygowała moja
odporność. Gdy
kontynuował, w jego oczach pojawiło się jakieś nowe nieznane uczucie. - Ona potrafi celowo
wywoływać
u ludzi halucynacje. Na przykład teraz mogłoby mi się wydawać, ze jestem w środku lasu
tropikalnego.
Bardzo trudno byłoby mi z tym oponować, oczywiście przymykają oko na fakt, że w tej chwili
trzymam
się mocno w ramionach.
Usta Zafriny wygięły się w wymuszonym uśmiechu. Zmierzyła go wzrokiem.
- Imponujące - stwierdził Edward.
Renesmee była zafascynowana rozmową i bez żadnych obaw wyciągnęła rękę w kierunku
Zafriny.
- Czy zobaczę…? - spytała.
- Co chciałabyś zobaczyć? - spytała Zafrina.
- To, co pokazałaś tatusiowi.
Zafrina kiwnęła głową, a ja patrzyłam na nią z niepokojem, ponieważ Renesmee nieprzytomnie
spoglądała
w przestrzeń.
- Więcej… - rozkazała.
Renesmee tak się to spodobało, ze później ciężko było jej wytrzymać z dala od Zafriny i jej
pięknych
obrazów, która potem zadziwiająco często rozmyślała o małej, co napawało mnie niepokojem.
Czułam, że
bez przerwy mnie ocenia.
Musiałam jednak przyznać, że podobał mi się sposób w jaki Zafrina zajmowała się Renesmee.
Cieszył
mnie fakt, że dostałam trochę wolnego czasu by nauczyć się nowych umiejętności.
Nie najlepiej wspominam pierwszą lekcje walki.
Edward unieruchomił mnie po kilku sekundach, a potem znieruchomiał. Wiedziałam, że coś
poszło nie tak,
jak powinno.
- Przepraszam, Bello. – powiedział.
- Nie poszło mi najlepiej. Spróbujmy jeszcze raz. – zachęciłam.
- Nie powinienem...
- Co to ma znaczyć..!? Przecież dopiero co zaczęliśmy...
Nie odpowiedział.
- Wiem, że nie jestem w tym dobra, ale mogłabym się wiele nauczyć.
Dla zabawy rzuciłam się na niego. Nie obronił się, więc runęliśmy razem na ziemię. Nawet nie
drgnął, gdy
pocałowałam go w szyję.
- Wygrałam!
Jego źrenice się zwęziły, ale nie powiedział ani słowa..
- Edward, coś nie tak? Dlaczego nie chcesz mnie uczyć?
Odpowiedział po dobrej minucie.
- Nie powinienem... Musisz po prostu to zdzierżyć. Rose i Emmett też są w tym nieźli. Zupełnie
jak
Tanya i Eleazar.
- To nie sprawiedliwe! Pomogłeś wszystkim nawet Jasperowi, więc dlaczego mnie odmawiasz
pomocy…?!
Westchnął poirytowany. W jego smutnym spojrzeniu dominowała czerń.
- Nie chcę postrzegać cię jako cel. Podczas walki mógłbym cię nawet zabić. – odsunął się – Nie
mamy
zbyt wiele czasu, niech ktoś inny nauczy cię podstaw.
- Chcę tylko ciebie…
- Znajdź sobie innego nauczyciela.
Wiele razy wracaliśmy do tego tematu jednak mimo to nigdy nie zmienił zdania.
Emmett podszedł do tego nadmiernie entuzjastycznie. Wszystkie lekcje przypominały walki
wrestlingu,
a przecież nie o to mi chodziło. Gdybym mogła mieć jakiekolwiek uszkodzenia ciała, byłabym
posiniaczona
od stóp aż po czubek głowy. Rose, Tanya i Eleazar byli cierpliwi i wymagający. Nomad Garett
był
zaskakująco dobrym nauczycielem. Potrafił łatwo się ze wszystkimi porozumieć, dlatego
dziwiło mnie, że
nie dołączył do żadnego klanu. Udało mi się nawet raz stanąć do walki z Zafriną. Bardzo ją
polubiłam.
Nauczyłam się wielu rzeczy w krótkim czasie, jednak cały czas miałam wrażenie, że to jedynie
podstawy.
Wiedziałam, że w prawdziwej walce trzeba działać jak najszybciej. Jak na razie sprawiało mi to
wiele
trudności. Musiałam to w sobie zdusić. Chciałam być przecież pomocną dłonią, a nie kulą u
nogi.
Gdy nie myślałam o Renesmee i nie uczyłam się walczyć – ćwiczyłam z Kate nad z
zwiększeniem
możliwości mojej osłony. Tak, bym mogła ochraniać swoich bliskich. Edward bardzo mnie w
tym wspierał.
To było bardzo trudne. Nie wiedziałyśmy od czego powinnyśmy zacząć. Pragnęłam być w
stanie ochronić
Edwarda, Renesmee i innych moich bliskich. Mój upór w tym przypadku na niewiele się zdał.
Czułam się
tak jakbym próbowała rozciągnąć niewidzialną gumę, która znikała w najmniej oczekiwanym
momencie.
Tylko Edward zgodził się być naszym królikiem doświadczalnym. Po wielu godzinach ćwiczeń
miałam
wrażenie, że powinnam być zmęczona, jednak odczuwałam tylko psychiczne znużenie. Moje
ciało było
zbyt idealny by poddać się czemuś tak ludzkiemu, jak wysiłek.
Dobijał mnie fakt, że to Edward odczuwał ból podczas moich eksperymentów.
Tak naprawdę wolałabym, by Zafrina mi pomagała. Wtedy Edward mógłby wpatrywać się w jej
przepiękne iluzje, choć na chwilę zapominając o cierpieniu. Zdaniem Kate potrzebowałam
lepszej
motywacji, a to oznaczało tylko Edwarda. Do używania swojego daru podchodziła wręcz
sadystycznie –
wcale mnie to nie cieszyło. Jej zdaniem miło spęczała ze mną czas.
- Cześć, skarbie. – przywitał się radośnie Edward próbując ukryć dziwne zdrętwienie w jego
głosie.
Chciał podtrzymać mnie na duchu – Dobra robota, Bello. - Wzięłam głęboki oddech skupiając
się na
pozytywach. Musiałam jak najbardziej rozciągnąć moją osłonę, zupełnie jak gumę.
- Kate i znowu to samo! – wysyczałam przez zaciśnięte zęby.
Kate położyła dłoń na ramieniu Edwarda.
Westchnął z wyraźną ulgą.
- Tym razem nic nie poczułem…
- Tym razem też nie poszło ci najlepiej. – stwierdziła Kate marszcząc brwi.
- Przepraszam! Ja naprawdę nie rozumiem. – pożaliłam się.- Dlaczego nie potrafię tego
zrobić…?!
- Bello, odwalasz kawał dobrej roboty. – zapewnił Edward – Uczysz się od niedawna i robisz
duże
postępy. Kate, skomplementuj ją.
- Mogłabym ale nie czuje jeszcze takiej potrzeby. Mam wrażenie, że jeśli się postara zrobi to o
wielelepiej. – stwierdziła Kate z dziwnym wyrazem twarzy. – Nadal uważam, że nie ma
odpowiedniejmotywacji.
- Kate – powiedział Edward ostrzegawczo doskonale wiedząc co planuje. Podążyła w kierunku
Zafriny,
Jacoba i… Renesmee.
- Nessie – towarzysze szybko skrytykowali jej ohydne przezwisko. – Chciałabyś pomóc
mamusi..?
- Nie zgadzam się! – oponowałam instynktownie.
Edward przytulił mnie uspokajająco. Widziałam jak Kate idzie tu z Renesmee.
- Mowy nie ma! - warknęłam.
Mimo to otworzyłam zapraszająco ramiona by przytulić Renesmee.
- Ale mamusiu… ja chcę pomóc – stwierdziła zdecydowanym głosem, wtulając się w moją
szyję.
- Nie. - powiedziałam, szybko się wycofując.
Kate wyciągnęła rękę w naszym kierunku, robiąc kilka kroków naprzód.
- Nie ośmielisz się – wysyczałam.
- Mylisz się. – szła w naszym kierunku uśmiechając się triumfalnie, niczym myśliwy do jego
przyszłej
ofiary.
Wtuliłam się mocniej w Renesmee cofając się rytmicznie.
Kate prawdopodobnie nigdy nie zrozumie matczynej miłości. Na pewno nie ma nawet bladego
pojęcia, jak
ciężko wychowuje się nieśmiertelnie dziecko. Płonęłam z wściekłości, która zrodziła we mnie
głębokie
skupienie. Wyraźnie wyczuwałam moją osłonę, zupełnie, jakby była tarczą, która miała mnie
chronić
przed ciemnymi mocami. Rozciągnęłam ją wokół siebie Renesmee.
Kate nadal szła miarowym krokiem, a z moich ust wydarło się warknięcie.
- Lepiej uważaj, Kate. – powiedział Edward ostrzegawczo.
Kate nagle uskoczyła w bok. Renesmee była bezpieczna na moich plecach.
- Słyszysz cokolwiek od Nessie…? – spytała go, uspokajającym głosem.
Edward stanął miedzy mną, a Kate.
- Nie, absolutnie nic. – odpowiedział. – A teraz proszę, daj Belli chwilę na uspokojenie.
- Nie mamy wiele czasu. Nie powinnyśmy pozwalać sobie na delikatność. – oponowała.
- Cofnij się na chwilę, Kate.
Kobieta zmarszczyła brwi, ale potraktowała go poważnie.
Renesmee przycisnęła mocniej dłonie do mojej szyi. Wiedziała, ze ten atak był tylko
ćwiczeniem. Czuła
się bezpiecznie, tym bardziej, gdy tata był blisko.
Uspokoiłam się – nadal widziałam spectrum światła. Mimo złości zdawałam sobie sprawę, że to
co
powiedziała Kate, posiadało w sobie dużo rozsądku. Gniew mi pomagał. – jednak to wcale nie
oznacza, że
lubiłam być wzburzona.
- Kate – warknęłam. Oparłam dłoń na plecach Edwarda,. Nadal czułam moją osłonę –
elastyczną powłokę
otaczająca Renesmee i mnie. Spróbowałam wciągnąć Edwarda pod nasz klosz bezpieczeństwa.
– nie udało
się. – Z Edwardem się nie powiodło. – szepnęłam bardziej zdyszana niż zła.
Zamrugała i położyła dłoń na ramieniu mojego ukochanego.
- Nic nie czuje. – stwierdził Edward. Kate zaśmiała się serdecznie
- A teraz? – spytała.
- Nadal nic.
- A teraz? – spytała dźwięczniej.
- Absolutnie nic nie czuję.
Kate po chwili odeszła.
- Widzisz to? – spytała Zafrina swoim dzikim głosem z dziwnym akcentem.
- Nie widzę nic nadzwyczajnego. – odparł Edward.
- A ty, Renesmee? – pytała dalej.
Renesmee uśmiechnęła się do niej kiwając głową z zaprzeczeniem.
Moja złość straciła trochę na sile. Mimo to miałam zaciśnięte szczęki i ciężko sapałam,
ponieważ coraz
bardziej ciążyła mi moja osłona, która równomiernie się rozciągała.
- Bez paniki.. – poradziła Zafrina wampirom, które nie spuszczały ze mnie wzroku. – Chce
zobaczyć jak
bardzo może ją rozciągnąć.
-Wszyscy z wyjątkiem Senny ciężko oddychali. Tylko ona była gotowa na to, co zamierza
zrobić Zafrina.
W oczach pozostałych malowała się trwoga.
- Podnieś rękę kiedy wyceluje. – pouczyła mnie hardo. – Zobaczymy jak wiele istot jesteś w
stanie
osłonić.
Zaczęłam oddychać niespokojnie. Czekało mnie bardzo trudne wyzwanie. Wszyscy moi bliscy
mieli być
pod ostrzałem, a ja miałam być jedyną osobą, która mogłaby skrócić ich męki. Kate stała
bardzo daleko.
Zacisnęłam szczęki w skupieniu by osłonić również i ją. Patrzyłam w niepokoju na wyraz jej
twarzy i
zauważyłam, że spogląda na mnie z ulgą.
- Fascynujące. – wyszeptał Edward. – Twoja osłona działa tylko w jednym kierunku. Ja nadal
jestem
wstanie czytać im w myślach. Oczywiście z wyjątkiem ciebie. Niestety... Tak się
zastanawiałem… - dalej
tylko mruczał pod nosem, a ja zupełnie nie mogłam go zrozumieć.
- Bardzo dobrze. – pochwaliła mnie Zafrina. – Teraz!
Niestety powiedziała to za wcześnie i moja osłona skurczyła się do poprzednich rozmiarów.
Renesmee po
raz pierwszy została oślepiona, a inni, których miałam osłaniać dostali silnych drgawek.
Musiałam znowu
niemiłosiernie ją rozciągnąć.
- Czy będę w stanie utrzymać to przez minutę? – spytałam z westchnieniem. Od chwili, gdy
zostałam
wampirem odpoczynek był zbędny, stanowiącym jednocześnie dar i przekleństwo.
- Oczywiście, że tak. – zapewniła Zafrina.
- Kate! – krzyknął nagle Garett. Zazwyczaj wampiry były pozbawione współczucia. Ten wampir
z
rudawymi włosami i nieprzeciętnym wzrostem wydawał się być gotowy na moje lekcje
praktyki.
- Na twoim miejscu nie robiłbym tego.- ostrzegł go Edward.
Garett zignorował jego ostrzeżenie nadal szedł w kierunku Kate.
- Tak. – zgodziła się z przebiegłym uśmiechem. – Czyżbyś był ciekawy?
Garrett wzruszył ramionami.
- Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałem. – wyznał. – Najlepsze powinnyśmy zostawić na
koniec.
- Może i masz rację. – przyznała Kate. Na jej twarzy malowała się powaga. – Może to działa
tylko przez
krótki okres i na młodych osobników… Ty wyglądasz na silnego – może poradziłbyś sobie z
moim darem. –
dla niego zabrzmiało to jak zaproszenie.
Garett uśmiechnął się wyzywająco – pewnie dotknął jej dłoni palcem wskazującym.
- Ostrzegałem cię. –wymamrotał Edward.
Garett po chwili szeroko otworzył oczy. Spojrzał się na Kate, a na jego twarzy zagościł
promienny
uśmiech.
- Zadziwiające – stwierdził z przekonaniem.
- Podobało ci się? – spytała sceptycznie.
- Nie jestem szaleńcem – stwierdził podnosząc się z kolan – Ale to było coś niesamowitego!
- Właśnie to chciałam usłyszeć.
Edward wniósł oczy do nieba.
Nagle usłyszałam zaskoczony głos Carlisle'a:
- Alice was przysłała? – zapytał. Był wyraźnie podenerwowany.
Hmm. Czyżby kolejni nieoczekiwani goście?
Edward, tak jak reszta naszych towarzyszy udał się w kierunku domu. Podążyłam za nimi
nieco wolniej,
cały czas trzymając Renesmee na barana. Postanowiłam dać Carlisle trochę czasu, by mógł
przekonać
nowo przybyłych gości.
Mocno utuliłam Renesmee w ramionach, gdy spacerowałam dookoła domu, by w końcu wejść
kuchennymi
drzwiami.
- Nikt nas tu nie przysłał. – głęboki głos odpowiedział na jego pytanie. Natychmiast
przypomniałam sobie
tembr głosu Kajusza i Aro – zamarłam. Wiedziałam, że pokój jest zatłoczony. Było słychać
jedynie
płytkie oddechy.
- Więc co was tu sprowadza? – spytał ostrożnie Carlisle.
- Podróżowaliśmy po świecie i słyszeliśmy, że niedługo macie zmierzyć się z Volturi. Jak widać
nie były
to tylko pogłoski. Zastaliśmy tu imponujące zgromadzenie istot nadprzyrodzonych.
- Nie rzucamy wyzwania Volturi. – odpowiedział Carlisle nieco spięty. – To tylko jedno wielkie
nieporozumienie. Mam nadzieje, że niebawem wszystko zostanie wyjaśnione. Naprawdę w
niczym nie
zawiniliśmy...
- Nie obchodzi nas źródło tego konfliktu. – zapewnił pierwszy głos.
- Ani czas kiedy on nastąpił.- dodał drugi.
- Czekaliśmy półtora tysiąclecia by zmierzyć się z tą włoską szumowiną. – stwierdził pierwszy.
– Dałbym
wiele, by zobaczyć ich upadek.
- Bardzo chcielibyśmy przyczynić się do ich porażki. – dodał drugi, gładko. – Wierzymy, ze
może się
udać.
- Bello? – zawołał Edward zmęczonym głosem. – Proszę, przynieś tu Renesmee. Może
powinniśmy
sprawdzić intencje naszych rumuńskich gości.
Wiele wampirów przybyło tu, by chronić Renesmee. Jeśli na jej widok w ich głosie pojawiłby
się gniew,
wszystko byłoby jasne. Gdy weszłam do pokoju, zobaczyłam jak wiele naszych pobratymców,
zerka na
nich nieufnie. A Carmen, Tanya, Zafrina i Senna stanęły między nimi a Renesmee.
Nowo przybyłe wampiry były niskie i szczupłe. Jeden miał włosy w odcieniu popielatego
blondu, a drugi
był brunetem. Ich zimne spojrzenie przypominało mi Volturi, a ich oczy były wąskie i ciemno
czerwone.
Ubrani w ciemne ubrania, które nie były przesadnie nowoczesne.
Ciemnowłosy wampir uśmiechnął się gdy weszłyśmy.
- No, no Carlisle. Byłeś nieposłuszny, nieprawdaż?
- Ona nie jest tym, czym ci się wydaje, Stefanie.
- Troszczymy się o nią. – stwierdziła blond włosa wampirzyca.
- Poza tym Vladimirze, jak już wspominaliśmy... Nie chcemy rzucić wyzwania Volturi.
- Wtedy moglibyśmy liczyć tylko na przychylny los... - zaczął Stefan.
- Miejmy nadzieje, że szczęście będzie nam sprzyjało. – przerwał mu Vladimir.
W końcu znaleźliśmy 17-stu świadków – Irlandczycy, Siobhan, Liam i Maggie; Egipcjanie,
Amun, Kebi,
Benjamin i Tia; Amazonki, Zafrina, Sann; Rumuni, Vladimir i Stefan; koczownicy, Charlotte i
Peter,
Garett, Alistar, Mary i Rudolph – uzupełniając naszą rodzinę jedenasty. Tanya, Kate, Eleazar i
Carmen,
która nalegała. by traktować ją jak członka rodziny.
Nie wliczając Volturi, to chyba było największe zgromadzenie wampirów, w historii naszego
gatunku.
Byliśmy pełni nadziei. Renesmee zyskała tak wiele, w tak krótkim czasie. A Volturi tylko
czekało na
odpowiedni moment...
Ci dwaj Rumuni skupili się na własnych żalach stosunku do Volturi, którzy obalili ich imperium
piętnaście
wieków temu. Nigdy nie dotknęliby Renesmee, ale nie obnosili się z niechęcią do niej.
Podchodzili
entuzjastycznie do naszego sojuszu z wilkołakami. Obserwowali moje lekcje z Zafriną i Kate,
obserwowali również Edwarda i Benjamina… Spokojnie wyczekując upragnionego spotkania z
Volturi.
Każdy z nas posiadał odrobinę nadziei na powodzenie naszego planu.
Fałszerstwo
- Charlie, ta sprawa musi pozostać w ścisłej tajemnicy. Wiem, że minął już tydzień odkąd
ostatnio
widziałeś Renesmee, ale odwiedziny to teraz nie jest najlepszy pomysł. Może to ja zawiozę ją
do Ciebie?
Charlie milczał przez chwilę, zastanowiłam się czy czasem nie wyczuł napięcia w moim głosie.
Ale wymamrotał. - Muszę wiedzieć, uh.
Zdałam sobie sprawę, że była to tylko jego ostrożność przed nadprzyrodzonymi sprawami,
która
spowodowała, że późno odpowiedział.
- Dobrze, dziecko – odpowiedział. - Możesz ją przywieźć dziś po południu? Sue przynosi mi
lunch. Jest
przerażona moim gotowaniem, zupełnie tak samo jak Ty, gdy pierwszy raz przyjechałaś.
Charlie zaśmiał się i westchnął na myśl o dawnych czasach.
- Dzisiejszy popołudnie będzie idealne. - Im szybciej, tym lepiej. Za długo to odkładałam.
- Czy Jake przyjedzie z Wami?
Mimo, że Charlie nie miał pojęcia o wpojeniu Jacoba w Renesmee, ich przywiązanie było
oczywiste dla
każdego.
- Najprawdopodobniej.
Nie było możliwości, by Jacob zrezygnował z popołudnia z Renesmee, z dala od tych
wszystkich
wampirów.
- Może powinienem też zaprosić Billy'ego - Charlie zadumał się. - Ale... Hmm. Może innym
razem.
Słuchałam go połowicznie, lecz wystarczająco, by dostrzec dziwną niechęć, gdy mówił o Billym,
ale nie
wystarczająco by martwić się, dlaczego tak jest. Charlie i Billy są dorośli; jeśli coś jest nie tak
między
nimi, mogą się zająć tym sami. Miałam zbyt wiele ważniejszych spraw na głowie.
- Do zobaczenia za chwilę. – powiedziałam i odłożyłam słuchawkę.
Ta wyprawa to było coś więcej niż tylko chronienie mojego ojca przez dwudziestoma
siedmioma, dziwnie
dobranymi wampirami, które przysięgły, że nie zabiją nikogo w odległości 300 mil, ale
zawsze...
Oczywiste było to, że żaden człowiek nie powinien się kręcić w pobliżu tej grupy. To była
wymówka, jaką
musiałam dać Edwardowi: zabieram Renesmee do Charliego, żeby nie musiał przychodzić
tutaj. To był
dobry powód, by wyjść z domu, ale nie prawdziwy.
- Dlaczego, nie możemy wziąć Twojego Ferrari? – Jacob narzekał, gdy spotkaliśmy się w
garażu. Byłam
już w Volvo Edwarda wraz z Renesmee. Edward obchodził wkoło mój ,,następny” samochód;
ale tak jak
się spodziewał, nie okazywałam odpowiedniego entuzjazmu. Jasne, był ładny i całkiem szybki
ale lubiłam
biegać.
- Zbyt rzuca się w oczy – powiedziałam. - Moglibyśmy iść pieszo, ale to doprowadziło by
Charliego do
szału.
Jacob wydał pomruk niezadowolenia, ale wsiadł na przednie siedzenie. Renesmee wdrapała z
moich kolan,
na jego.
- Jak się masz? – zapytałam go, gdy wyjechałam z garażu.
- A jak myślisz? – zapytał Jacob z przekąsem. - Mam dosyć tych śmierdzących pijawek.
Zauważył wyraz mojej twarzy i przemówił, zanim jeszcze zdążyłam coś powiedzieć.
- Tak, wiem, że są dobrzy, są tu by pomóc, ocalą nas wszystkich. Itp., itd. Mów sobie, co
chcesz, ale
Dracula Jeden i Dracula Dwa powodują, że skóra cierpnie.
Musiałam się uśmiechnął. Rumuni, też nie byli moimi ulubionymi gośćmi. - Z tym się z Tobą
zgadzam.
Renesmee potrząsnęła głową, ale nic nie powiedziała; inaczej niż wszyscy, uważała Rumunów
za
fascynujących. Wysiliła się, by mówić przy nich na głos, gdyż nie pozwolili jej siebie dotknąć.
Zapytała
ich o ich wyjątkową skórę i mimo, że bałam się, że będą urażeni tym pytaniem, ucieszyłam
się, bo sama
byłam tego ciekawa. Nie wydawało się, że było im przykro z powodu jej pytania. Może byli
tylko lekko
smutni.
- Siedzieliśmy nieruchomo przez bardzo długi czas, dziecko – odpowiedział Vladimir, a Stefan
kiwnął
głową, ale nie dokończył jego zdania, jak to zwykle miał w zwyczaju. - Kontemplowaliśmy nad
naszą
własną boskością. To była oznaka naszej mocy, że wszystko przychodziło nam z łatwością.
Łupy, dyplomy,
zachcianki. Usiedliśmy na naszych tronach i myśleliśmy, że jesteśmy Bogami. Przez długi czas
nie
zauważaliśmy, że się zmieniamy- niemal w skamieliny. Myślę, że Volturi zrobili nam przysługę,
gdy spalili
nasze zamki. Stefan i ja przynajmniej przestaliśmy skamieniać. Teraz oczy Volturi pokryte są
warstwą
mętnego kurzu, ale nasze są przejrzyste. Wyobrażam sobie, że da nam to przewagę, gdy
wydłubiemy im
oczodoły.
Po tym, starałam się trzymać Renesmee z dala od nich.
- Jak długo zostaniemy u Charliego? – zapytał Jacob, przerywając moje przemyślenia.
Byłam wyraźnie zrelaksowana, gdy wyjechałam z domu pełnego nowych mieszkańców. Byłam
szczęśliwa,
że nie byłam dla niego wampirem. Wciąż byłam tylko Bellą.
- Właściwie, całkiem długo.
Ton mojego głosu, przykuł jego uwagę.
- Czy chodzi tu o coś więcej, niż tylko o odwiedziny Twojego ojca?
- Jake, wiesz, że jesteś całkiem niezły w kontrolowaniu swoich myśli przy Edwardzie?
Uniósł jedną, czarną brew. - Tak?
Kiwnęłam, patrząc na Renesmee. Wyglądała przez okno, ale nie umiałam powiedzieć, jak
bardzo
interesuje ją nasza rozmowa. Nie brnęłam więc dalej.
Jacob czekał, aż dodam coś jeszcze i wypchnął dolną wargę, gdy zorientował się o co mi
chodziło.
Gdy dojechaliśmy w ciszy, mrużyłam w deszczu oczy, przez te wkurzające szkła kontaktowe.
Nie były
już tak upiorne, jak na początku- zdecydowanie bardziej zbliżały się do nudnego czerwono
pomarańczowego koloru, niż jasnego szkarłatu. Niedługo będą wystarczająco bursztynowe,
bym mogła
odstawić soczewki. Mam nadzieję, że ta zmiana, nie zasmuci Charliego za bardzo.
Jacob wciąż przeżywał przerwaną konwersację, gdy dotarliśmy do Charliego. Nie
rozmawialiśmy,
szliśmy szybkim, ludzkim krokiem przez deszcz. Tata, czekała na nas; drzwi były otwarte
zanim
zdarzyłam zapukać.
- Hej! Wydaje się, jakby minął rok! Niech no spojrzę na Ciebie - Nessie! Chodź do dziadka!
Mógłbym
przysiądź, że urosłaś o pół stopy. Jesteś chudziutka, Ness. - Przeszył mnie ostrym
spojrzeniem. - Nie
karmią Cię?
- To przez ten wystrzałowy rozwój – wymamrotałam.- Hej, Sue - zawołałam zza jego ramienia.
Zapach
kurczaka, pomidorów, czosnku i sera wydobywał się z kuchni; prawdopodobnie podobał się
wszystkim,
oprócz mnie. Ja czułam tylko świeżą sosnę i połać kurzu. Renesmee zabłysła dołeczkami.
Nigdy nie
mówiła przy Charliem.
- Wyjdźcie z zimna dzieci. Gdzie jest mój zięć?
- Zabawia przyjaciół – powiedziała Jacob a później parsknął.- Masz szczęście, że wyplątałeś się
z tej
pętli, Charlie. To wszystko co mam do powiedzenia.
Uderzyłam Jacoba lekko w nerkę.
- Ała! - jęknął. Cóż, myślałam, że to było lekko.
- Właściwie Charlie, to jestem chłopcem na posyłki.
Jacob posłał mi ukradkowe spojrzenie, ale nic nie odpowiedziałam.
- Przed zakupami świątecznymi co, Bells? Wiesz, że zostało Ci już tylko kilka dni.
- Taa... Bożonarodzeniowe zakupy - odpowiedziałam leniwie. To wyjaśniało te połacie kurzu.
Charlie
wyciągnął stare dekoracje.
- Nie martw się, Nessie - wyszeptał jej do ucha. - Mam dla Ciebie drugie wyjście , jeśli Twoja
mama się
nie popisze.
Wywróciłam przed nim oczami, ale mówiąc szczerze, w ogóle nie myślałam o świętach.
- Lunch na stole – zawołała Sue z kuchni. - Chodźcie.
- Do zobaczenia później, tato. - powiedziałam, wymieniając szybkie spojrzenie z Jacobem.
Mimo, że nie
mógł opanować myślenia przy Edwardzie, przynajmniej nie miał czym się z podzielić. Nie
wiedział, co
miałam zamiar zrobić.
Oczywiście, gdy wsiadłam do samochodu, pomyślałam, że sama tak naprawdę nie mam
pojęcia.
Drogi były ciemne i gładkie, ale jeżdżenie już mnie nie obawiało. Miałam idealny refleks i
praktycznie nie
musiałam skupiać się na drodze. Problemem było kontrolowanie prędkości, gdy miałam
towarzystwo.
Chciałam jak najszybciej zakończyć dzisiejszą misję, rozwiązać zagadkę, tak by móc wrócić do
decydującego zadania – nauki. Nauki, jak chronić jednych i zabijać drugich.
Coraz lepiej radziłam sobie ze swoją osłoną. Kate nie czuła już potrzeby, by dalej mnie
motywować - nie
było mi trudno znaleźć powody by poczuć złość, teraz, gdy wiedziałam co było kluczem -
pracowałam
głównie z Zafriną. Była zadowolona z moich postępów; byłam w stanie pokryć teren o
objętości prawie
dziesięciu stóp, przez więcej niż jedną minutę, mimo, że mnie to wykańczało. Dziś rano chciała
sprawdzić, czy potrafię w jednej chwili wyłączyć osłonę. Nie wiedziałam, czemu miałoby to
służyć, ale
Zafrina uważała, że pomoże mi to się umocnić, to tak jak ćwiczenie mięśni brzucha i pleców
zamiast
tylko ćwiczeń na ramiona.
Ostatecznie, możesz podnieść więcej ciężarów, gdy wszystkie mięśnie masz mocniejsze.
Nie byłam w tym najlepsza. Dostrzegłam jedynie w przelocie rzekę w dżungli, którą próbowała
mi
pokazać.
Były inne sposoby by przygotować mnie do nieuchronnego, ale zostały dwa tygodnie i bałam
się, że
zaniedbam najpotrzebniejszą rzecz. Dziś mogłabym skorygować to niedopatrzenie.
Przypomniałam sobie odpowiednią mapę i nie miałam problemów ze znalezieniem drogi do
adresu, nie
istniejącego w Internecie, adresu J. Jenkers’a. Moim następnym byłyby Jason Jenks, pod
innym
adresem, takim którego Alice mi nie podała.
Powiedzenie, że nie była to przyjemna okolica byłoby niedomówieniem. Najmniej rzucający się
w oczy
samochód Cullenów wciąż znacznie się wyróżniał na ulicy. Moja stara ciężarówka wyglądałaby
tu zdrowo.
Gdyby były to moje ludzkie lata, pozamykałabym drzwi i odjechała tak szybko, jak to tylko
możliwe.
Byłam tym wszystkim zafascynowana, starałam się wyobrazić sobie Alice w tym miejscu ale
nie
potrafiłam.
Budynki - wszystkie trzy sklepy, położone wąsko, na tyle ile widziałam w smugach deszczu,
wszystkie
domy wyglądały na stare, podzielone na różnorakie mieszkania. Ciężko powiedzieć, jakiego
koloru była
łuszcząca się farba. Wszystko bledło w odcieniach szarości. Kilka budynków miało
umiejscowione
interesy na pierwszym piętrze- obskurny bar z pomalowanymi na czarno oknami, zaopatrzony
duchowo
sklep z neonowymi dłońmi, świecącymi dopasowanie na drzwiach, salon tatuażu i ośrodek
opieki z
kawałkiem taśmy która sklejała połamane okno frontowe. Nigdzie w środku nie było żadnych
lamp, mimo,
że na zewnątrz było tak ponuro, że ludzie powinni potrzebować światła. W oddali słyszałam
niskie,
mamroczące głosy, brzmiało to jak odgłosy z TV.
Widziałam kilka osób, dwoje czmychało w deszczu, w przeciwnych kierunkach i jeden siedział
na ganku
szemranego, biura prawniczego i czytał zmokniętą gazetę pogwizdując. Radosny dźwięk nie
pasował do
otoczenia.
Byłam tak otumaniona beztroskim grajkiem, że nie zdałam sobie sprawy, że ten opuszczony
budynek stał
w miejscu, gdzie powinna być ulica, której szukałam. Nie było żadnych numerów na tym
wyniszczonym
budynku, ale salon tatuażu miał numer o dwa mniejszy. Zatrzymałam się i przez chwilę
siedziałam
bezczynnie. Planowałam wejść do tego śmietnika tą czy inną drogą, ale jak to zrobić by
gwiżdżący facet
mnie nie zauważył? Mogłabym zaparkować na następnej ulicy i wejść od tyłu... Ale może być
więcej
świadków po tamtej stronie. Może przez dachy? Czy było na to wystarczająco ciemno na takie
rzeczy?
- Hej, panienko – zawołał mnie gwiżdżący facet.
Odsunęłam okno od strony pasażera, tak, by móc go słyszeć.
Mężczyzna zostawił swoją gazetę, a teraz gdy mogłam go lepiej zobaczyć, jego ubranie mnie
zaskoczyło.
Pod szmaciany prochowcem, był zbyt dobrze ubrany. Nie było bryzy, by pomogła mi wyczuć
zapach, ale
jego ciemna, czerwona koszula, wyglądała na jedwabną. Zmierzwione, czarne włosy były
poplątane i
dzikie, ale jego cera była idealnie gładka a zęby białe i proste. Kontrast.
- Może nie powinna pani tu parkować samochodu – powiedział. - Może go tu nie być, gdy pani
wróci.
- Dzięki za ostrzeżenie. – powiedziałam.
Wyłączyłam silnik i wysiadłam. Może mój gwiżdżący przyjaciel udzieli mi odpowiedzi na kilka
pytań i
obejdzie się bez włamywania. Otworzyłam moją wielką, szarą parasolkę - nie żebym się
przejmowała
stanem długiej, kaszmirowej sukienki, którą miałam na sobie. Tak po prostu zachowałaby się
człowiek.
Mężczyzna zmrużył oczy w deszczu i gdy zobaczył moją twarz, wytrzeszczył oczy. Przełknął
ślinę i
słyszałam jego przyśpieszone bicie serca, gdy podeszłam.
- Szukam kogoś – zaczęłam.
- Jestem kimś - zaoferował się z uśmiechem. - Co mogę dla Ciebie zrobić, piękna?
- Jesteś J. Jenksem? – zapytałam.
- Oh - powiedział, a wyraz jego twarzy zamienił się z oczekiwania w zrozumienie. Wstał i
zmierzył mnie
wzrokiem. - Dlaczego szukasz J.?
- To moja sprawa. - Poza tym, nie miałam pojęcia. - Ty jesteś J.?
- Nie.
Przez dłuższą chwilę, mierzyliśmy się wzrokiem, z góry na dół prześwietlał mój perłowoszary
płaszcz. -
Nie wyglądasz jak powszechny klient.
- Prawdopodobnie nie jestem zwyczajnym klientem- zgodziłam się. - Ale muszę się zobaczyć z
nim jak
najszybciej.
- Nie wiem co mam zrobić - przyznał.
- Czemu nie powiesz jak masz na imię?
Uśmiechnął się szeroko. - Max.
- Miło Cię poznać, Max. Teraz, powiedz mi, co robisz dla zwykłych klientów?
Jego szeroki uśmiech, zastąpiła niezadowolona mina. - Powszechni klienci J’a nie wyglądają
tak jak Ty.
Ludzie Twojego pokoju nie korzystają z biur pod miastem. Kierujecie się wprost do
luksusowych biur w
drapaczach chmur.
Powtórzyłam adres, który miałam, przygotowując listę pytań.
- Tak, to to miejsce - odpowiedział, po czym zapytał podejrzliwie. - Dlaczego tam nie
pojechałaś?
- Ten adres dostałam z niezawodnego źródła
- Gdybyś szukała czegoś dobrego, nie byłoby Cię tutaj
Zacisnęłam usta. Nigdy nie byłam dobra w blefowaniu, ale Alice nie pozostawiła mi zbyt wielu
alternatyw.
- Może, nie szukam niczego dobrego.
Twarz Maxa skruszała. - Słuchaj paniusiu...
- Bella.
- Dobrze. Bella. Słuchaj, potrzebuję tej pracy. J. bardzo dobrze mi płaci, za to tylko, że zwykle
siedzę
sobie tutaj cały dzień. Chcę Ci pomóc, naprawdę, ale - mówię oczywiście hipotetycznie, zgoda?
Czy
cokolwiek Ci tam pasuje. Ale jeśli kogoś w to wciągnę, a ta osoba będzie miała później przez
to
problemy- wylecę z pracy. Rozumiemy się?
Myślałam przez chwilę, przegryzając wargę. - Nigdy nie widziałeś tu nikogo takiego jak ja?
Nikogo
podobnego? Moja siostra jest ode mnie dużo niższa i ma krótkie, czarne, wywinięte włosy.
- J. zna Twoją siostrę?
- Tak mi się wydaję.
Max zadumał się przez chwilę. Uśmiechnęłam się do niego a on wyjąkał. - Powiem Ci co zrobię.
Zadzwonię
do J.’a i opiszę mu Ciebie. Niech on podejmie decyzję.
Co wiedział J. Jenks? Czy mój opis, coś mu mówił? To mogło nie wystarczyć .- Nazywam się
Cullen - powiedziałam Maxowi, zastanawiać się czy to czasem, nie za dużo informacji.Alice
zaczęła mnie irytować. Naprawdę musiałam wiedzieć tak niewiele? Nie mogą przekazać mi
jednego,
dwóch słów więcej...
- Cullen, zapamiętałem.
Patrzyłam jak starannie wykręca numer. Cóż, mogłabym zadzwonić do J. Jenks’a , jeśli to nie
zadziała.
- Hej J. Tu Max. Wiem, że nie powinienem dzwonić do Ciebie pod ten numer, chyba, że jest to
nagły
wypadek...
- A jest to nagły wypadek? – w końcu usłyszałam głos po drugiej stronie.
- Cóż, nie zupełnie. Jest tu dziewczyna, która chcę się z Tobą zobaczyć...
To nie jest nagły wypadek. Czemu nie zastosowałeś klasycznej procedury?
- Nie posłużyłem się normalną procedurą, bo ona nie jest zwyczajna.
Jest z władzy?
- Nie...
Nie możesz być tego pewien. Wygląda jak z jedna z Kubarevów?
- Nie - daj mi powiedzieć dalej, dobrze? Mówi, że znasz jej siostrę, czy coś w tym rodzaju.
Nie zwyczajna. Jak ona wygląda?
Zmierzył mnie od stóp do głów. - Wygląda jak cholerna supermodelka, oto jak wygląda.
Uśmiechnęłam się a on puścił mi oczko, po czym kontynuował. - Fantastyczne ciało, blada jak
prześcieradło, długie, prawie do pasa, ciemnobrązowe włosy, potrzebuje porządnie się wyspać-
coś z
tego brzmi znajomo?
Nie. Jestem szczęśliwy, że okazujesz słabość pięknym kobietom.
- Taa... jestem naiwny, gdy chodzi o piękności, co w tym złego? Przepraszam, że zawróciłem Ci
głowę.
Zapominałem się.
- Nazwisko – wyszeptałam.
- Oh tak, racja. Poczekaj – powiedział Max. - Mówi, że nazywa się Bella Cullen. Pomogło?
Nastąpiła głucha cisza, nagle głos po drugiej stronie zaczął krzyczeć, używając słów, które
rzadko słyszy
się poza stacją dla ciężarówek. Wyraz twarzy Maxa zmienił się, z twarzy zniknął uśmiech, a
jego usta
pobladły.
- Bo nie zapytałeś! – wykrzyknął spanikowany Max.
Nastąpiła kolejna pauza, kiedy J. dochodził do siebie.
Piękna i blada? Zapytał, już spokojniej J.
- Przed chwilą to powiedziałem, czyż nie?
Piękna i blada? Co ten facet wiedział o wampirach? Czy był jednym z nas? Nie byłam
przygotowana na
taki rodzaj konfrontacji. Zazgrzytałam zębami. W co ta Alice mnie wplątała?
Max czekał chwilę, gdy inny głos, pokrzykując, znieważał go i instruował, spojrzał na mnie ze
wzrokiem
pełnym przerażenia. - Ale spotykasz się z ludźmi z miasta tylko w czwartki... Ok, ok! Już się
robi. -
Rozłączył się.
- Chce się ze mną widzieć? – zapytałam łagodnie.
Max groźnie się na mnie spojrzał. - Powinnaś mi powiedzieć, że jesteś klientem priorytetowym.
- Nie wiedziałam, że jestem.
- Myślałem, że możesz być gliną - przyznał. Chodzi mi o to, nie wyglądasz jak glina. Ale
zachowujesz się
dziwnie, piękna.
Wzruszyłam ramionami.
- Handel narkotykami? –zgadywał.
- Kto? Ja? – zapytałam.
- Taa, Ty albo Twój chłopak czy cokolwiek.
- Nie, wybacz. Nie jestem fanką narkotyków, tak samo mój mąż. Nic z tych rzeczy.
Max przeklął. - Mężatka. Nie dajesz odetchnąć.
Uśmiechnęłam się.
- Mafia?
- Nie.
- Przemyt diamentów?
- Proszę Cię! Takimi sprawami się zazwyczaj zajmujesz, Max? Może potrzebujesz nowej pracy.
Muszę przyznać, że dobrze się bawiłam. Nie miałam kontaktu w ludźmi, poza Sue i Charliem.
Bawiły mnie
jego nieudolne starania. Byłam też zadowolona z tego, z jaką łatwością przychodziło mi nie
zabijanie go.
- Musisz być zamieszana w coś dużego. I złego. - zamyślił się.
- To nie do końca tak.
- Wszyscy tak mówią. Ale komu innemu potrzebne są papiery? Albo, powinienem powiedzieć
kogo stać
by płacić za nie J’owi. To i tak nie moja sprawa. – powiedział, po czym znów wymamrotał
słowo mężatka.
Dał mi zupełnie nowy adres ze szczegółowymi instrukcjami, po czym patrzył jak odjeżdżam,
oczami
pełnymi podejrzeń i żalu.
W tym momencie byłam gotowa na prawie wszystko – na rodzaj nowoczesnej kryjówki w stylu
czarnego
charakteru z Jamesa Bonda. Więc myślałam, że Max podał mi zły adres, by poddać mnie
testowi. Albo,
może kryjówka była w podziemiu, poniżej znajomego deptaku naprzeciw leśnego wzgórza w
przyjemnym,
rodzinnym sąsiedztwie.
Wyjechałam w wolne miejsce i spojrzałam na wyrafinowany znak : JASON SCOTT -
PEŁNOMOCNIK
PRAWNY.
Biuro w środku było beżowe z selerowo zielonymi akcentami, niewinnie i neutralnie.
Nie było czuć wampirzej woni, co pozwoliło mi się zrelaksować. Nic prócz nieznanego ludzkiego
zapachu.
Rybny tank wisiał na ścianie a słodka i ładna blond recepcjonistka siedziała za biurkiem.
- Witam – przywitała mnie. - W czym mogę pomóc?
- Jestem tu by zobaczyć się z Panem Scottem.
- Jest pani umówiona?
- Nie do końca.
Uśmiechnęła się głupawo. - To może chwilę potrwać. Może pani usiądzie, kiedy ja...
April! Domagający się, męski głos skrzeczał z telefonu, na biurku. Oczekuję niedługo Pani
Cullen.
Uśmiechnęłam się i wskazałam na siebie.
Przyślij ją natychmiast. Rozumiesz? Nie obchodzi mnie, że nie jest umówiona.
Oprócz zniecierpliwienia, słyszałam coś jeszcze w jego głosie - stres, nerwy.
- Właśnie przyjechała - powiedziała April, tak szybko jak tylko umiała.
Co? Przyślij ją! Na co czekasz?
Już się robi, Panie Scott!
- Wstała na równe nogi, ręce jej się trzęsły, gdy pokazywała mi drogę wzdłuż krótkiego
korytarza,
zaproponowała mi kawę, czy cokolwiek na co miałabym ochotę.
- Proszę - powiedziała otwierając mi drzwi do głównego gabinetu, z biurkiem z ciężkiego
drewna i
waniliowymi ścianami.
- Zamknij za sobą drzwi - zażądał tenorowy głos.
Przeglądałam się mężczyźnie za biurkiem, kiedy April pośpiesznie się wycofała. Był niski i
łysiejący, z
wydatnym brzuchem, prawdopodobnie około pięćdziesiątki. Miał na sobie czerwony, jedwabny
krawat,
koszulę w biało niebieskie paski, a jego marynarska marynarka wisiała na krześle. Trząsł się,
był
chorobliwie blady, pot spływał mu po czole.
J. poprawił się i niepewnie wstał z krzesła. Uniósł rękę zza biurka.
- Pani Cullen. Cóż za zaszczyt.
Uścisnęłam mu dłoń szybko, skrzywił się delikatnie przez dotyk mojej zimnej skóry, ale nie
wydawał się
być tym zaskoczony.
- Pan Jenks. Czy może woli pan - Scott?
Znów się skrzywił. - Cokolwiek sobie życzysz, oczywiście.
- Możesz będziesz mówił do mnie Bella, a ja do Ciebie J.?
- Niczym starzy przyjaciele - zgodził się, wycierając chusteczką pot z czoła. Wskazał mi
krzesło, bym
mogła usiąść. - Muszę spytać, czy w końcu spotykam uroczą żonę Pana Jaspera?
Rozważałam to przez chwilę. Więc, ten człowiek znał Jaspera, nie Alice. Znał i bał się go.
- Właściwie, jego bratowa.
Zacisnął wagi, jakby chwytał te pojęcia, tak kurczowo jak ja.
- Ufam, że Pan Jasper cieszy się dobrym zdrowiem? – zapytał ostrożnie.
To wyjaśniało zmieszanie J’a. Pokiwał głową i splótł palce. - Tak więc, powinnaś przyjść od razu
do
głównego gabinetu. Moi asystenci tutaj posłaliby Cię od razu do mnie, nie ma sensu
przechodzić przez
mało gościnne kanały.
Przytaknęłam. Nie byłam pewna, dlaczego Alice podała mi ten adres do getta.
- No ale, jesteś już tutaj. W czym mogę Ci pomóc?
- Dokumenty - powiedziałam, tak jakbym wiedziała, o czym mówię.
- Oczywiście - J. zgodził się natychmiast. - Mówimy o aktach urodzenia, aktach zgonu,
prawach jazdy,
paszportach, kartach zdrowia…?
Wzięłam głęboki oddech i uśmiechnęłam się. Byłam dłużna Maxowi.
I wtedy mój uśmiech zniknął. Alice wysłała mnie tu nie bez powodu i byłam pewna, że chodziło
o ochronę
Renesmee. Jej ostatni prezent dla mnie. Jedyna rzecz, jaką wiedziała, że będę potrzebować.
Jedyny
powód, dla którego Renesmee potrzebowałaby podrobionych dokumentów, byłby gdyby
musiała uciekać.
A stałoby się tak, gdybyśmy przegrali.
Gdyby miała uciekać ze mną i Edwardem, nie potrzebowałaby tych dokumentów natychmiast.
Byłam
pewna, że zdobycie przez Edwarda dowodów osobistych, nie byłoby problemem. I byłam
pewna, że
umiałby uciekać i bez ich. Przebiegłby z nią tysiące mil. Przepłynąłby ocean.
Gdybyśmy byli z nią, by ją ratować.
Ta cała dyskrecja była po to, by nie dotarło to do myśli Edwarda. Bo było wysokie
prawdopodobieństwo,
że wszystko to, co wie Edward, wie też Aro. Gdybyśmy przegrali, Aro wyciągnąłby wszystkie
informacje
jakich pragnął, zanim zabiłby Edwarda.
Tak podejrzewałam. Nie możemy wygrać. Ale możemy spróbować zabić Demetriego, zanim
sami
zginiemy, dając Renesmee szansę ucieczki.
Moje serce było jak otoczak w klatce piersiowej - rozbity ciężar. Wszystkie moje nadzieje
wyblakły
niczym słońce za mgłą.
Kogo w to wciągnę? Charliego? Był takim bezbronnym człowiekiem. I jak dostarczę mu
Renesmee? Nie
będzie go w pobliżu walki. I tak zostaje jedna osoba. Tak naprawdę, nigdy nie było nikogo
innego.
Przemyślałam to wszystko tak szybko, że J. nawet nie zauważył mojej pauzy.
- Dwa akty urodzenia, dwa paszporty, jedno prawo jazdy - powiedziałam wyważonym głosem.
Jeśli zauważył zmianę w moim zachowaniu, udawał, że nic takiego się nie stało.
- Nazwiska?
- Jacob…Wolfe (Wolf - Wilk). I... Vanessa Wolfe. - Wydawało się, że Nessie to w sam raz
pseudonim
dla Vanessy. Jacob wkurzy się na Wolfe’a.
Wypisał szybko na bloku papieru.- Drugie imiona?
- Wpisz obojętnie co.
- Jak wolisz. Wiek?
- 27 dla mężczyzny i 5 dla dziewczynki.
Jacob to pociągnie. Był bestią. A biorąc pod uwagę przyrost Renesmee, lepiej, że mierzyłam
wysoko.
Mógłby być jej ojczymem...
- Potrzebuję zdjęć, jeśli chcesz bym wykończył dokumenty- powiedział J., wtrącając się w moje
myśli.
- Pan Jasper, zwykle chciał wykańczać je sam.
Cóż, to tłumaczyło, dlaczego J. nie wiedział jak wygląda Alice.
- Poczekaj - powiedziałam.
To było szczęście. Miałam kilka rodzinnych zdjęć w portfelu i jedno idealne - Jacob trzymający
Renesmee na schodach - miało zaledwie miesiąc. Alice dala mi je kilka dni przed... Oh, chyba
szczęście,
nie było w to jednak zamieszane. Alice wiedziała, że będę miła to zdjęcie. Może nawet miała
jaką mglistą
wizję, że będę go potrzebowała, zanim jeszcze mi je dała.
- Proszę.
J. przyglądał się zdjęciu przez chwilę. - Twoja córka, jest do Ciebie bardzo podobna.
Sprężyłam się. - Jest bardziej podobna do ojca.
- Nie jest nim ten mężczyzna. - Dotknął twarzy Jacoba.
Zwężyłam oczy, nowe krople potu pojawiły się na czole J’a.
- Nie. To jest bliski przyjaciel rodziny.
- Wybacz mi - wymamrotał a jego długopis znów poszedł w ruch. - Na kiedy potrzebujesz
dokumenty?
- Mogę dostać je za tydzień?
- To duży pośpiech. To będzie kosztowało podwójnie - ale wybacz mi. Zapomniałem z kim
rozmawiam.
Oczywiste było, że znał Jaspera.
- Po prostu podaj sumę.
Nie zdecydował się wypowiedzieć cenę na głos, ale byłam przekonana, że wiedział, że gdy
chodziło o
Jaspera, pieniądze nie grały. Nawet nie biorąc pod rozwagę ilość kont bankowych na całym
świecie,
które Cullenowie mieli przypisane na różne nazwiska. Tych pieniędzy było tyle, że można by za
nie
utrzymać mały kraj przez dekadę. Przypominało mi to setki haczyków na ryby, jakie Charlie
miał w
każdej szafce. Wątpię, czy ktokolwiek zauważy brak sumy, jaką przygotowałam sobie na
dzisiaj.
J. napisał cenę na końcu kartki.
Pokiwałam spokojnie. Miałam nawet więcej przy sobie. Otworzyłam swoją torbę i wyjęłam
odpowiednią
sumę pieniędzy- miałam wszystko w papierze, popakowane w pliki po pięć tysięcy, więc
wyjęcie ich zajęło
dużo czasu.
- Proszę.
- Ah, Bello, nie musisz dawać mi całej sumy od razu. Możesz dać mi drugą połową, po
otrzymaniu
wszystkich dokumentów.
Uśmiechnęłam się do zdenerwowanego mężczyzny. - Ależ ufam Ci, J. Poza tym, dam Ci bonus
- drugie
tyle, kiedy otrzymam dokumenty.
- Nie ma takiej potrzeby, zapewniam Cię.
- Nie martw się tym. - Nie mogłam ich wziąć ze sobą. - Więc spotykamy się za tydzień w tym
samym
miejscu, o tej samej porze?
Zasmucił się. - Właściwie, wolę dokonywać transakcji w miejscach nie związanych z moim
różnorodnymi
biznesami.
- Oczywiście. Na pewno nie robię tego w sposób, jakiego oczekujesz.
- Przyzwyczaiłem się nie mieć żadnych oczekiwań, gdy chodzi o rodzinę Cullenów.
Wykrzywił usta, po czym doprowadził swoją twarz do porządku. - Może spotkamy się o ósmej,
dokładnie
za tydzień w The Pacifico? Jest to nad Jeziorem Union, jedzenie jest wyśmienite.
- Idealnie. - Nie, żebym towarzyszyła mu przy obiedzie.
Wstałam i znów uścisnęłam mu dłoń. Tym razem się nie skrzywił. Ale wydawało się, że czymś
się martwi.
Przygryzł wargę.
- Będziesz miał problemy z ostatecznym terminem? - zapytałam.
- Co? - uniósł głowę, by odpowiedzieć na moje pytanie. - Ostateczny termin? Oh, nie. Nie ma
obaw. Na
pewno, będę miał dokumenty na czas.
Miło byłoby mieć ze sobą Edwarda, wtedy wiedziałabym, czym tak naprawdę martwi się J.
Westchnęłam. Posiadanie sekretów przed Edwardem było wystarczająco złe ale bycie z dala od
niego -
to było już za wiele.
- W takim razie do zobaczenia za tydzień.
Zadeklarowani
Zanim zdążyłam wysiąść, usłyszałam muzykę. Edward nie grał od nocy, w której wyjechała
Alice.
Zatrzasnęłam drzwi od samochodu, słuchając jednocześnie, jak piosenka zatacza teraz koło i
zmienia się
w moją kołysankę. Edward witał mnie w domu.
Powoli wyciągnęłam Renesmee – śpiącą po całym tym dniu – z wozu. Jacob został u Charliego
– powiedział,
że zamierza zabrać się do domu wraz z Sue. Zastanawiałam się, czy wypełniając swój umysł
błahostkami,
nie próbował wyrzucić z niego wspomnienia wyrazu twarzy, jaki miałam, przechodząc przez
drzwi
Charliego.
Gdy tak szłam powoli w stronę domu Cullenów, zauważyłam, że nadzieja i otucha, które
zdawały się
tworzyć niemal widzialną aurę wokół dużego, białego budynku, należały do mnie, również tego
ranka.
Poczułam się dziwnie.
Słuchając, jak Edward gra dla mnie, znowu zachciało mi się płakać. Jednak wzięłam się w
garść. Nie
chciałam, by był podejrzliwy. Gdybym mogła jakoś pomóc, nie zostawiłabym w jego umyśle
żadnych
wskazówek dla Aro.
Kiedy stanęłam w drzwiach, Edward odwrócił głowę i uśmiechnął się, nie zaprzestając gry.
– Witaj w domu – powiedział, jak gdyby to był zwyczajny dzień. Jak gdyby nie było dwunastu
innych
wampirów w pomieszczeniu, zaangażowanych w różne pościgi, i z tuzin więcej rozsianych
gdzieś w
pobliżu. – Dobrze się bawiłaś z Charliem?
– Tak. Przepraszam, że nie było mnie tak długo. Wyszłam zrobić drobne zakupy świąteczne dla
Renesmee. Wiem, na nic wielkiego się nie zanosi, ale... – Wzruszyłam ramionami.
Kąciki ust Edwarda opadły. Przestał grać, po czym rozsiadł się na ławce tak, aby całym swoim
ciałem był
zwrócony do mnie. Jedną ręką objął mnie w pasie i przyciągnął do siebie. – Nie zastanawiałem
się nad
tym. Jeśli chcesz coś przygotować...
– Nie – przerwałam mu. Wzdrygnęłam się w duchu na myśl o imitowaniu większego
entuzjazmu, niż było
to konieczne. – Po prostu nie chciałam pozwolić temu przeminąć bez dawania jej czegokolwiek.
– Mogę zobaczyć?
– Jeśli chcesz. To właściwie tylko drobiazg.
Renesmee, całkowicie nieprzytomna, pochrapywała delikatnie w mój kark. Zazdrościłam jej
tego. Miło
byłoby uciec od rzeczywistości, choćby na kilka godzin.
Ostrożnie wyłowiłam z torebki nieduży, aksamitny woreczek, nie pozwalając zajrzeć do niej
Edwardowi,
by nie zobaczył, ile zostało mi pieniędzy.
– Wpadło mi w oko, kiedy mijałam sklep z antykami.
Wytrząsnęłam mały, złoty medalik na jego dłoń. Był okrągły, ze smukłą gałęzią winorośli
wycyzelowaną
wokół zewnętrznej krawędzi koła. Edward rozerwał niewielki zaczep i zajrzał do środka. Było
tam
miejsce na miniaturowy obrazek i, z drugiej strony, inskrypcja w języku francuskim.
– Czy wiesz, co to znaczy? – spytał, ściszając głos.
– Sprzedawca powiedział mi, że znaczy to coś w rodzaju „ponad własne życie”. Miał rację?
– Tak, miał rację.
Przyjrzał mi się badawczo swymi topazowymi oczami. Kiedy nasze spojrzenia spotkały się na
moment,
natychmiast zaczęłam udawać rozkojarzoną przez telewizję.
– Mam nadzieję, że się jej spodoba – wymamrotałam.
– Z pewnością – powiedział to tak lekko i zwyczajnie, że nie sposób było mieć wątpliwości –
wiedział już,
że coś przed nim ukrywałam. Jednakże, nie miałam też wątpliwości co do tego, czy znał
jakiekolwiek
szczegóły.
– Zabierzmy ją do domu – zaproponował, wstając i obejmując mnie ramionami.
Zawahałam się.
– Co? – zapytał.
– Chciałam trochę poćwiczyć z Emmettem...
Po całym dniu zajmowania się sprawami związanymi z życiem ludzkim, czułam się, jakbym
została nieco w
tyle za innymi.
Emmett – siedzący na sofie wraz z Rose i trzymający pilota, rzecz jasna – spojrzał w górę i
wyszczerzył
zęby w oczekiwaniu.
– Cudownie. Las powinien stracić trochę na wadze.
Edward obdarzył go, a w chwilę później i mnie, niezadowoloną miną.
– Mamy jutro mnóstwo czasu na to – stwierdził.
– Nie bądź śmieszny – jęknęłam. – Nie ma już „mnóstwa czasu”. Takie pojęcie w ogóle nie
istnieje. Muszę
się wiele nauczyć i...
– Jutro – przerwał mi.
Miał taki wyraz twarzy, że nawet Emmett nie zaoponował.
Z zaskoczeniem przyjęłam fakt, że ciężko jest mi powrócić do wcześniejszej rutyny, mimo
wszystko,
wciąż dla mnie nowej. Ale pozbawienie się nawet tej odrobiny nadziei, jaką żywiłam, czyniło
wszystko
niemożliwym.
Próbowałam skupić się na pozytywach. Istniała spora szansa na to, że moja córka i Jacob
przetrwają
nadchodzące wydarzenia. Jeśli mają przed sobą przyszłość, należy to uznać za swego rodzaju
zwycięstwo, prawda? Nasza mała drużyna musi trzymać się razem, by ta dwójka miała szansę
na
ucieczkę. Tak, plan Alice miał sens tylko, jeśli zamierzaliśmy wzniecić naprawdę dobrą walkę.
Więc i
tutaj – coś na kształt zwycięstwa, zważywszy na to, że Volturi nie zostali tak poważnie
sprowokowani w
ciągu ostatniego tysiąclecia.
To nie będzie koniec świata. Jedynie koniec Cullenów. Koniec Edwarda, koniec mnie.
Wolałam myśleć o tym w ten sposób – ostatnia część, tak czy owak. Nie przeżyłabym kolejnej
rozłąki z
Edwardem; jeżeli on ma opuścić ten świat, ja pójdę w jego ślady.
Zastanawiałam się – bez większych rezultatów – czy tam, po drugiej stronie, będzie coś na nas
czekało.
Wiedziałam, że Edward nie bardzo w to wierzy, w przeciwieństwie do Carlisle’a. Sama też nie
potrafiłam
sobie tego wyobrazić. Jednakże, nie potrafiłam sobie wyobrazić Edwarda nieistniejącego w
jakikolwiek
sposób gdziekolwiek. Gdybyśmy mogli być razem w jakimkolwiek miejscu, byłoby to nasze
szczęśliwe
zakończenie.
Tak wyglądała moja codzienna rutyna, z tą różnicą, że teraz dni były znacznie cięższe niż
wcześniej.
Poszliśmy – Edward, Renesmee, Jacob i ja – odwiedzić Charliego w Boże Narodzenie. Przyszła
tam cała
paczka Jacoba, a także Sam, Emily i Sue. Dobrze było mieć ich wszystkich u Charliego, z tymi
dużymi,
ciepłymi ciałami ściśniętymi wokół jego wybiórczo udekorowanej choinki – widać było
dokładnie, kiedy
poczuł znudzenie oraz zrezygnowanie – i wypełniającymi pomieszczenie po brzegi. Zawsze
mogłeś liczyć,
że wilkołaki będą rozentuzjazmowane na wieść o nadchodzącej walce, choćby nie wiem, jak
bardzo była
samobójcza. Siła ich podniecenia w jakiś sposób zamaskowała mój zupełny brak ducha.
Edward był, jak
zawsze, lepszym aktorem niż ja.
Renesmee nosiła na szyi medalik, który jej dałam o brzasku. W kieszeni jej kurtki był
odtwarzacz MP3
od Edwarda – drobiazg mogący pomieścić pięć tysięcy piosenek; mój ukochany zdążył już
zapełnić go
swoimi ulubionymi utworami. Poza tym, na nadgarstku miała skręcaną, plecioną quilecką
wersję
pierścienia przyrzeczeń. Edward zacisnął zęby na jej widok, ale mnie nie uraził ten podarunek.
Niedługo, już niedługo będę zmuszona oddać swoją córkę Jacobowi na przechowanie. Jak
mogłabym czuć
się urażona jakimkolwiek symbolem zobowiązania, na którym tak polegałam?
Edward uratował całą uroczystość, dając Charliemu prezent. Sprawa wyszła na jaw wczoraj –
pierwszeństwo nocnego wędkowania – i Charlie spędził cały ranek na lekturze grubej instrukcji
manualnej swojego nowego sonaru*.
Przyglądając się jak wilkołaki jadły pomyślałam, że lunch Sue musiał być wyjątkowo smaczny.
Zastanawiałam się, co też pomyślałby sobie ktoś, kto mógłby nas teraz zobaczyć. Czy dobrze
* Sonar – rodzaj echosondy, stosowany w rybołówstwie w celu ułatwienia lokalizacji i szacunku
wielkości ławic ryb (przyp. tłum.)
odgrywaliśmy nasze role? Czy taka osoba uznałaby nas za zwyczajną grupę przyjaciół cieszącą
się
świętami?
Myślę, że zarówno Edward, jak i Jacob poczuli ulgę – tak samo jak i ja – kiedy nadszedł czas
powrotu.
Dziwacznym wydawało mi się marnowanie czasu na tworzenie pozorów bycia człowiekiem,
kiedy w kolejce
czekało tyle innych spraw do załatwienia. Z trudem zebrałam myśli. To prawdopodobnie ostatni
raz,
kiedy widziałam Charliego. Może to właśnie była ta dobra strona całego zajścia, której nie
potrafiłam
dostrzec z powodu mojego odrętwienia.
Mimo, że nie rozmawiałam z mamą od czasu wesela, nie narzekałam na tę sytuację.
Stopniowe oddalanie
się od niej, rozpoczęte dwa lata temu, cieszyło mnie. Z jej kruchością nie było dla niej miejsca
w moim
świecie. Nie chciałam, by brała w tym udział. Co innego Charlie – on był silniejszy.
Być może miał nawet dość sił na pożegnanie się ze mną w tej chwili, ale mnie ich zabrakło.
W samochodzie panowała cisza; na zewnątrz deszcz unosił się w postaci niewyraźnej mgiełki
na krawędzi
cieczy i lodu. Renesmee siedziała mi na kolanach i bawiła się swoim medalikiem, otwierając go
i
zamykając na przemian. Przyglądałam się jej, wyobrażając sobie, co powiedziałabym teraz
Jacobowi,
gdybym nie musiała pilnować tych słów z dala od głowy Edwarda.
Gdy tylko znowu będzie bezpiecznie, zanieś ją do Charliego. Opowiedz mu kiedyś całą tę
historię.
Powiedz mu, jak bardzo go kochałam i jak nie byłam w stanie znieść rozłąki z nim, nawet
wtedy, gdy
moje ludzkie życie dobiegło końca. Powiedz, że był najlepszym ojcem. Przekaż mu, by
powiedział Renee,
że też bardzo ją kochałam – i że mam nadzieję, iż będzie szczęśliwa...
Powinnam dać Jacobowi dokumenty, nim będzie za późno. Kartkę dla Charliego i list dla
Renesmee. Coś,
co mogłaby przeczytać, kiedy mnie już nie będzie i nie będę mogła jej powiedzieć, jak bardzo
ją
kocham.
Dom Cullenów wyglądał zwyczajnie, kiedy przejeżdżaliśmy przez łąkę, ale mogłam dosłyszeć
delikatną
wrzawę dobiegającą z wnętrza budynku. Wiele niskich głosów mamrotało i burczało na siebie
nawzajem.
Brzmiało to poważnie, niemal jak spór. Potrafiłam wyłowić głosy Carlisle’a i Amuna spośród
mówiących.
Zamiast wjechać do garażu, Edward zaparkował naprzeciw wejścia. Nim wysiedliśmy z
samochodu,
wymienił ze mną jedno przezorne spojrzenie.
Jacob zmienił pozycję; jego twarz przybrała poważny i ostrożny wyraz. Zgadywałam, że był
teraz w
swoim wodzowskim humorze. Oczywiście, coś się stało, a on zamierzał zdobyć informacje,
które mógłby
później wykorzystać wraz z Samem.
– Alistair odszedł – szepnął Edward, kiedy przyspieszyliśmy kroku.
Gdy przekroczyliśmy próg, konfrontacja wręcz wisiała w powietrzu. Ściany wyznaczały ring dla
widzów.
Należał do nich każdy wampir, który wcześniej do nas dołączył, za wyjątkiem Alistaira i trzech
innych
zaangażowanych w kłótnię. Esme, Kebi i Tia stały najbliżej centrum, gdzie Amun właśnie
syczał na
Carlisle’a i Benjamina.
Edward zacisnął szczęki, po czym ruszył prędko w stronę Esme, ciągnąc mnie za sobą.
Odruchowo
przycisnęłam Renesmee do piersi.
– Jeśli chcesz odejść, Amun, nikt nie będzie cię zatrzymywał – powiedział cicho Carlisle.
– Podbierasz mi moich towarzyszy, Carlisle! – wrzasnął Amun, wyciągając jeden palec w stronę
Benjamina. – To po to mnie tu wezwałeś? By ich wykraść?
Carlisle westchnął, a Benjamin wywrócił oczami.
– Tak, Carlisle sprowokował Volturi, zagrażając tym samym całej swojej rodzinie, tylko po to,
by zwabić
mnie tu na pewną śmierć – powiedział sarkastycznie Benjamin. – Amun, bądź rozważny.
Zamierzam
zrobić jedyną właściwą rzecz w tej sytuacji – nie dołączam do innych wampirów. Jak
powiedział
wcześniej Carlisle, ty możesz zrobić, co chcesz, rzecz jasna.
– To nie skończy się dobrze – odburknął Amun. – Alistair był jedyną rozsądną osobą w tym
towarzystwie.
Wszyscy powinniśmy uciekać.
– Zastanów się, kogo nazywasz rozsądnym – mruknęła Tia, stając z boku.
– Zostaniemy zmasakrowani!
– Nie dojdzie do bitwy – rzekł Carlisle stanowczym głosem.
– To ty tak mówisz!
– Gdyby jednak doszło, zawsze możesz zmienić strony, Amun. Jestem pewien, że Volturi z
chęcią
przyjmą twoją pomoc.
– Może to właśnie jest wyjście z sytuacji – zadrwił Amun.
Odpowiedź Carlisle’a była delikatna i szczera:
– Nie wziąłbym ci tego za złe, Amun. Byliśmy przyjaciółmi przez długi czas, ale nigdy nie
odważyłbym się
poprosić cię, byś za mnie zginął.
– Ale bierzesz mojego Benjamina ze sobą. – I on wydawał się już być spokojniejszy.
Carlisle położył mu dłoń na ramieniu, ale Amun ją strząsnął.
– Zostaję, Carlisle, ale ta decyzja może się obrócić przeciwko tobie. Dołączę do nich, jeśli
będzie to
jedyna droga ratunku. Jesteście głupcami, sądząc, że możecie pokonać Volturi – zerknął na
niego spode
łba.
Po chwili westchnął i przeniósłszy wzrok na mnie oraz na Renesmee, dodał zniecierpliwionym
głosem:
– Poświadczę, że dziecko rośnie. To czysta prawda. Wszyscy to zobaczą.
– To wszystko, o co cię prosiliśmy.
Amun skrzywił się.
– Ale nie wszystko, co otrzymujecie, jak się okazuje. – Odwrócił się do Benjamina. – Dałem ci
życie.
Marnujesz je.
Benjamin wyglądał zimniej niż kiedykolwiek; taki stan rzeczy dziwnie kontrastował z jego
chłopięcymi
rysami twarzy.
– Jaka szkoda, że nie mogłeś przy okazji zastąpić mojej woli własną. Może wtedy byłbyś mną
bardziej
usatysfakcjonowany.
Oczy Amuna zwęziły się. Gwałtownym gestem przywołał do siebie Kebi i razem wyszli
sztywnym krokiem
przez frontowe drzwi.
– Nie odejdzie – powiedział mi Edward cichym głosem – ale będzie bardziej zdystansowany w
stosunku
do nas. Nie blefował, kiedy mówił o dołączeniu do Volturi.
– Dlaczego Alistair odszedł? – wyszeptałam.
– Nikt nie jest idealny; nie zostawił kartki z wyjaśnieniem. Wnioskując z jego mamrotaniny,
pomyślał, że
walka jest nieunikniona. Mimo swego postępowania, zbyt dba o Carlisle’a, by stanąć po stronie
Volturi.
Najprawdopodobniej uznał, że ryzyko jest zbyt duże. – Edward wzruszył ramionami.
Mimo, że była to rozmowa tylko między nami, cała reszta, rzecz jasna, również ją usłyszała.
Eleazar
odpowiedział Edwardowi, jakby ten zwracał się do wszystkich zgromadzonych:
– Biorąc pod uwagę ten jego bełkot, to było coś więcej. Nie mówiliśmy zbyt dużo o Volturi,
jednak
Alistair obawiał się, że niezależnie od tego, jak stanowczy będzie dowód twojej niewinności,
oni i tak
nas nie posłuchają. Sądził, że znajdą wówczas inną wymówkę, by osiągnąć swój cel.
Wampiry wymieniły między sobą niespokojne spojrzenia. Pomysł, że Volturi mieliby złamać
swoje własne
święte prawo dla zysku, nie był wśród nich zbyt popularny. Tylko Rumuni zachowali spokój,
ukazując
zarazem te ich małe, ironiczne półuśmieszki. Powszechna opinia o Volturi zdawała się ich
bawić.
Wokół rozgorzały rozmowy prowadzone półgłosem, ale ja skupiłam się na Rumunach.
Powodem tego mogły
być spojrzenia, jakie jasnowłosy Vladimir posyłał w moją stronę.
– Mam nadzieję, że Alistair się nie mylił – szepnął Stefan do Vladimira. – Nieważne, z jakim
rezultatem,ale te słowa się rozprzestrzenią. Wreszcie nasz świat zobaczy, czym stali się Volturi.
Nigdy nie upadną,jeśli wszyscy wciąż będą uparcie wierzyć w te bzdury o chronieniu nas.
– My przynajmniej mówiliśmy otwarcie, kim jesteśmy – odparł Vladimir.
Stefan skinął głową.
– Nigdy nie ubieraliśmy białych rękawiczek i nie nazywaliśmy się świętymi.
– Myślę, że nadszedł czas na walkę – powiedział Vladimir. – Czy wyobrażasz sobie, byśmy
kiedykolwiek
jeszcze mieli tyle sił, by stanąć do boju? Że trafi się lepsza okazja?
– Nic nie jest niemożliwe. Może kiedy...
– Czekaliśmy piętnaście tysięcy lat, Stefan. A przez ten czas oni tylko urośli w siłę. – Vladimir
umilkł i
znów skierował wzrok na mnie. Nie wyglądał na zdziwionego tym, że odwzajemniam jego
spojrzenie. –
Jeśli Volturi teraz wygrają, wyjdą z tego silniejsi niż kiedykolwiek. Każde zwycięstwo dodaje im
sił.
Pomyśl tylko, ile może im dać ta jedna nowonarodzona – skinął podbródkiem w moją stronę –
a ona
zaledwie uczy się panować nad swoim darem. I ten tutaj... – Vladimir kiwnął na Benjamina,
który
natychmiast zesztywniał. Teraz niemal wszyscy poszli w moje ślady i podsłuchiwali tę dwójkę.
– Z ich
czarodziejskimi bliźniętami, iluzje lub płomienie nie będą nam potrzebne. – Jego oczy
przesunęły się
najpierw na Zafrinę, a później na Kate.
Stefan zerknął na Edwarda.
– Czytanie w myślach też nie jest niezbędne. Ale rozumiem cię. W rzeczy samej, zyskają
wiele, jeśli
wygrają.
– Więcej, niż byśmy chcieli, zgodzisz się ze mną?
Stefan przytaknął.
– Myślę, że muszę. A to oznacza...
– ...że musimy się im sprzeciwić, póki jeszcze jest jakaś nadzieja.
– Jeśli jesteśmy w stanie ich chociaż zranić albo może nawet i zdemaskować...
– ...wtedy, być może, ktoś kiedyś dokończy to, co zaczęliśmy.
– I nasza długa vendetta dobiegnie końca. Nareszcie.
Przymknęli na chwilę oczy, po czym wyszeptali zgodnie:
– To wydaje się być jedyna droga.
– Więc walczymy – powiedział Stefan.
Mimo, że potrafiłam dostrzec ich rozdarcie – chęć chronienia siebie samych walczyła w nich z
chęcią
rewanżu – uśmiech, jaki wymienili, pełen był radosnego oczekiwania.
– Walczymy – zgodził się Vladimir.
Wydawało mi się, że to dobrze; byłam przekonana – jak Alistair – że bitwa jest nieunikniona.
W takim
wypadku dwa dodatkowe wampiry po naszej stronie mogły jedynie pomóc. Jednak decyzja
Rumunów
wciąż przyprawiała mnie o dreszcze.
– My również będziemy walczyć – stwierdziła Tia, bardziej uroczyście niż kiedykolwiek. –
Wierzymy, że
Volturi nadużyją swej władzy. Nie chcemy do nich należeć. – Przesunęła wzrokiem po swoich
towarzyszach.
Benjamin wyszczerzył zęby i posławszy Rumunom figlarne spojrzenie, powiedział:
– Najwyraźniej jestem tu gorącym towarem. Wygląda na to, że muszę walczyć w imię
wolności.
– Nie pierwszy raz zamierzam walczyć, by utrzymać się z dala od panowania króla – rzekł
Garrett
dokuczliwym tonem. Podszedł i poklepał Benjamina po plecach. – Oto nasze wybawienie z
opresji.
– Jesteśmy z Carlislem – powiedziała Tanya. – I walczymy z nim.
Oświadczenie Rumunów najwidoczniej sprawiło, że inni również poczuli potrzebę zdeklarowania
się.
– Nie podjęliśmy jeszcze decyzji – oznajmił Peter. Obrócił się, by spojrzeć na swą niewielką
kompanię;
Charlotte skrzywiła się, wyraźnie niezadowolona. Wyglądało na to, że ona podjęła już swoją.
Zastanawiałam się, co zamierza zrobić.
– My tak samo – zakomunikował Randall.
– Ja również – dodała Mary.
– Sfora będzie walczyć wraz z Cullenami – odezwał się nagle Jacob. – Nie boimy się wampirów
– dodał z
głupawym uśmieszkiem.
– Dzieci – wymamrotał Peter.
– Dzieciaki – poprawił go Randall.
Jacob zaśmiał się drwiąco.
– Cóż, ja także w to wchodzę – stwierdziła Maggie, wzruszając ramionami zza trzymającej ją w
ryzach
dłoni Siobhan. – Wiem, że prawda jest po stronie Carlisle’a. Nie mogę tego zignorować.
Siobhan wpatrzyła się w najmłodszą członkinię swojej grupy zmartwionymi oczami.
– Carlisle – powiedziała, jak gdyby byli tu sami, ignorując zaskakująco formalny charakter
zgromadzenia, ten niespodziewany wybuch deklaracji. – Nie chcę, by doszło do walki.
– Ja również, Siobhan. Wiesz, że to ostatnia rzecz, jakiej pragnę. – Pozwolił sobie na niewielki
półuśmiech. – Może powinnaś skoncentrować się na utrzymywaniu pokoju.
– Wiesz, że to nie pomoże – odparła.
Pamiętałam rozmowę Rose i Carlisle’a dotyczącą irlandzkiej przywódczyni. Otóż Carlisle
wierzył, że
Siobhan miała pewien subtelny, lecz potężny dar, który umożliwiał podporządkowywanie spraw
jej woli –
a teraz ona sama nie dawała temu wiary.
– Ale nie zaszkodzi – powiedział Carlisle.
Siobhan wywróciła oczami.
– Czy powinnam wyobrazić sobie rezultat, jakiego pragnę? – spytała z sarkazmem.
– Jeśli nie masz nic przeciwko. – Carlisle niemal się uśmiechał.
– W takim razie nie ma potrzeby podejmowania decyzji przez członków mojej rodziny, czyż
nie? –
odparowała. – Nie, póki walka nie jest możliwa. – Położyła dłonie na ramionach Maggie,
przyciągając ją do
siebie. Jej towarzysz, Liam, stał cicho i obojętnie.
Mimo, że niemal wszyscy w pomieszczeniu wyglądali na zakłopotanych tą wyraźnie
niepoważną wymianą
zdań, nikt nie próbował się wytłumaczyć.
Nadszedł koniec dramatycznych przemów tej nocy. Grupa zaczęła się powoli rozchodzić,
niektórzy na
polowanie, inni zabijać czas przy sprzęcie Carlisle’a: jego książkach, telewizorach oraz
komputerach.
Edward, Renesmee i ja poszliśmy polować. Jacob przyłączył się do nas.
– Głupie pijawki – mruknął do siebie, kiedy wyszliśmy na zewnątrz. – Myślą, że są tacy
wspaniali –
prychnął.
– Więc będą zaszokowani, kiedy dzieciaki uratują ich wspaniałe życia, nieprawdaż? –
powiedział Edward.
Jake uśmiechnął się i szturchnął go w ramię.
– O, tak, będą.
To nie było nasze ostatnie polowanie. Wszyscy zamierzaliśmy zapolować ponownie tuż przed
wizytą
Volturi. Jako, że jej termin nie był dokładnie określony, planowaliśmy spędzić kilka nocy na
polanie
baseballowej, którą widziała Alice, tak na wszelki wypadek. Wiedzieliśmy tylko, że przybędą w
dniu,
kiedy śnieg spadnie na dobre. Nie chcieliśmy pozwolić im zanadto zbliżyć się do miasta –
Demetri z całą
pewnością doprowadziłby ich do nas, gdziekolwiek byśmy nie byli. Zastanawiałam się, kogo
będzie tropił,
i zgadywałam, że padnie na Edwarda, ponieważ nie mógł tropić mnie.
Podczas polowania jedyną rzeczą, na której potrafiłam się tak naprawdę skupić, był Demetri.
Nie
zwracałam zbytniej uwagi ani na moją zdobycz, ani na unoszące się kryształki śniegu, które w
końcu się
pojawiły, ale topniały, nim dotknęły kamiennego gruntu. Czy Demetri zda sobie sprawę z tego,
że nie jest
w stanie mnie tropić? Jak zachowa się w tej sytuacji? Co zrobi wówczas Aro? A może to
Edward się
mylił? Istniało kilka wyjątków, jeśli chodzi o dary, którym potrafiłam stawić opór, istniały
sposoby, by
obejść moją tarczę. Wszystko poza moim umysłem było podatne na działanie ich darów –
podatne na dar
Jaspera, Alice i Benjamina. Może również to, co potrafił Demetri, działało na trochę innych
zasadach.
A później przyszło mi do głowy coś, co mnie zmroziło. Na wpół pozbawiony krwi łoś wypadł mi
z rąk
prosto na kamienne podłoże. Zaledwie kilka cali dalej kryształki lodu wyparowały z cichym
skwierczeniem. Wbiłam bezmyślny wzrok we własne dłonie.
Edward dostrzegł moją reakcję i pospieszył ku mnie, zostawiając swojego łosia całkowicie
pozbawionego
już krwi.
– Coś nie tak? – zapytał niskim głosem, ogarniając wzrokiem las wokół nas w poszukiwaniu
czegoś, co
mogłoby spowodować takie a nie inne zachowanie.
– Renesmee – wykrztusiłam.
– Jest za tamtymi drzewami – uspokoił mnie. – Słyszę stąd jej myśli, zarówno jej, jak i
Jacoba.
Wszystko z nią w porządku.
– Nie o to mi chodziło – powiedziałam. – Myślałam o mojej tarczy. Wiem, wszyscy mają
nadzieję, że będę
w stanie osłonić nią Zafrinę i Benjamina, nawet, jeśli potrafię ją utrzymać tylko przez kilka
sekund. Co,
jeśli się mylą? Co, jeśli to, że mi zaufacie, stanie się przyczyną naszej klęski?
Mój głos niebezpiecznie zbliżał się do histerii, mimo że miałam teraz dość sił, by nad nim
zapanować. Nie
chciałam przestraszyć Renesmee.
– Skąd ci to przyszło do głowy, Bella? Oczywiście, to wspaniale, że możesz się bronić, ale nie
znaczy to,
że jesteś odpowiedzialna za ratowanie kogokolwiek. Nie zamartwiaj się niepotrzebnie.
– Ale co, jeśli nie będę w stanie ochronić nikogo? – wyszeptałam z trudem. – To, co potrafię
robić, jest
niedoskonałe, kapryśne! Bez ładu i składu. Może to wcale nie powstrzyma Aleca.
– Cii... – uciszył mnie. – Nie panikuj. I nie przejmuj się nim. To, co on robi, nie różni się wcale
od tego, co
potrafi Jane albo Zafrina. To tylko iluzja – nie ma prawa wstępu do twojego umysłu.
– Ale Renesmee ma! – wysyczałam gorączkowo przez zęby. – To wydaje mi się takie
naturalne, że nigdy
wcześniej nawet o tym nie myślałam. Zawsze było jej częścią. Ale wkłada swoje myśli do
mojej głowy jak
do każdej innej. Moja tarcza ma dziury, Edward!
Spojrzałam na niego z desperacją w oczach, czekając, aż potwierdzi tę rewelację. Jego usta
były teraz
zaokrąglone, jak gdyby zastanawiał się, co powiedzieć, jednak wyraz twarzy miał całkowicie
rozluźniony.
– Myślałeś o tym już wcześniej, prawda? – zapytałam z pretensją. Czułam się jak idiotka,
która przez
tyle miesięcy nie zwróciła uwagi na coś tak oczywistego.
Kiwnął głową i pozwolił sobie na niewielki uśmiech, unosząc jeden kącik ust.
– Kiedy dotknęła cię po raz pierwszy.
Westchnęłam nad własną głupotą, ale udzielił mi się jego spokój.
– I nie zaniepokoiło cię to? Nie widzisz w tym żadnego problemu?
– Mam dwie teorie, jedną bardziej prawdopodobną od drugiej.
– Powiedz najpierw tę mniej prawdopodobną.
– Cóż, jest twoją córką – zauważył. – Genetyczna połowa ciebie. Przywykłem droczyć się z
tobą, jakoby
twój umysł działał na innej częstotliwości niż reszty z nas. Może tak jest i z jej umysłem.
To nie miało dla mnie sensu.
– Ale ty słyszysz jej myśli. Wszyscy słyszą jej myśli. I co, jeśli Alec działa na innej
częstotliwości? Co,
jeśli...
Położył mi palec na ustach.
– Przemyślałem to. Dlatego sądzę, że następna teoria jest bardziej prawdopodobna.
Zagryzłam zęby w oczekiwaniu.
– Pamiętasz, co powiedział Carlisle? Zaraz po tym, jak pokazała ci to pierwsze wspomnienie?
Oczywiście, że pamiętałam.
– Powiedział: „interesujący dar. Jest tak, jakby robiła dokładnie odwrotność tego, co ty
potrafisz.”
– Tak. I ja też tak sądzę. Może odziedziczywszy twój dar, odwróciła go.
Przemyślałam to.
– Trzymasz wszystkich na dystans... – zaczął.
– ...a nikt nie potrafi utrzymać jej na dystans? – dokończyłam niepewnie.
– To moja teoria – powiedział – i jeśli ona potrafi dostać się do twojej głowy, wątpię, czy
istnieje na
świecie tarcza, która dałaby radę ją powstrzymać. To pomoże. Z tego, co widzieliśmy do tej
pory, nikt
nie jest w stanie zwątpić w szczerość jej myśli, kiedy już raz pozwolił jej je ukazać. I sądzę, że
nikt,
kto znajdzie się dostatecznie blisko, nie zaradzi temu. Jeśli tylko Aro pozwoli jej
wytłumaczyć...
Wzdrygnęłam się na myśl, że Renesmee miałaby się zbliżyć do łapczywych, mętnych oczu Aro.
– Cóż – stwierdził, głaszcząc moje napięte ramiona – ostatecznie, nie ma nic, co mogłoby
powstrzymać go
od zobaczenia prawdy.
– Ale czy prawda wystarczy, by go powstrzymać? – wymamrotałam.
Na to Edward nie miał odpowiedzi.
Ostateczny termin
- Wymknąć się? – zapytał Edward niedbałym tonem. Z wyrazu jego twarzy dało się wyczytać
coś na
kształt wymuszonego spokoju. Przytulił trochę mocniej Renesmee.
- Tak, zostało mi jeszcze kilka spraw… - odpowiedziałam swobodnie.
Uśmiechnął się moim ulubionym uśmiechem.
- Tylko wróć do mnie szybko.
- Jak zawsze.
Znów wzięłam jego Volvo zastanawiając się, czy sprawdził licznik po mojej ostatniej wyprawie.
Jak wiele
się domyślał? Że miałam jakiś sekret – bezwzględnie. Czy wydedukował powód, dla którego
mu nie
ufałam? Czy domyślał się, że wkrótce Aro dowie się wszystkiego, co on wie? Pomyślałam, że
Edward mógł
dojść do takiego wniosku, co tłumaczyłoby, dlaczego nie żądał ode mnie wyjaśnień. Pewnie
starał się zbyt
dużo nad tym nie rozmyślać, próbując nie zaprzątać sobie głowy moim zachowaniem. Czy
skojarzył to z
moim dziwnym zagraniem, kiedy ranek po wyjeździe Alice spaliłam książkę? Nie wiedziałam,
czy udało
mu się wyciągnąć tak daleko idące wnioski.
Zanosiło się na ponure popołudnie, było tak ciemno, jakby już zmierzchało. Przedzierałam się
przez mrok
obserwując ciężkie chmury. Czy dzisiejszej nocy spadnie śnieg? Wystarczająco, by okryć
ziemię i
stworzyć obraz z wizji Alice? Edward szacował, że mamy jeszcze dwa dni. Potem udamy się na
polanę,
zwabiając Volturi do wybranego przez nas miejsca.
Kiedy brnęłam przez ciemniejący las, rozmyślałam nad moją ostatnią wizytą w Seattle.
Zdawało mi się,
że odgadłam powód, dla którego Alice wysłała mnie do tego rozlatującego się budynku, gdzie
J. Jenks
kierował tych bardziej podejrzanych klientów. Czy jeśli poszłabym do jednego z jego innych,
bardziej
legalnych biur wiedziałabym, o co pytać? Czy jeśli poznałabym go jako Jasona Jenksa lub
Jasona Scotta,
legalnego adwokata, odkryłabym J. Jenksa, fałszerza dokumentów? Musiałam pójść drogą,
która nie
pozostawiała złudzeń, że moim celem nie było nic dobrego. To była dla mnie wskazówka.
Panował zupełny mrok, kiedy wjeżdżałam na parking przed restauracją kilka minut przed
czasem,
ignorując gorliwych pracowników obsługi czekających przy wejściu, by zaparkować mój
samochód.
Nałożyłam soczewki i poszłam zaczekać na J'a. Jenksa w restauracji. Spieszyłam się, by mieć
za sobą
ten przykry obowiązek i wrócić do rodziny, jednak J. był ostrożny – nie chciał, by ktoś odkrył
jego mniej
szlachetne interesy. Miałam przeczucie, że obsługa na ciemnym parkingu uraziłaby jego
uczucia.
Podałam nazwisko Jenks przy pulpicie, a służalczo wyglądający kierownik restauracji
poprowadził mnie
schodami do góry, do małego, prywatnego pokoju z ogniem strzelającym w kamiennym
kominku. Wziął
sięgający łydek płaszcz koloru kości słoniowej, który włożyłam by ukryć fakt, że miałam na
sobie coś, co
było wyobrażeniem Alice o stosownym stroju i westchnął cicho na widok mojej jasnoszarej,
satynowej
sukni wieczorowej. Nic nie poradzę, że miło połechtał moją próżność; ciągle nie przywykłam do
bycia
piękną dla kogoś oprócz Edwarda. Kierownik wyjąkał chaotycznie sformułowane komplementy
i niepewnie
wycofał się z pokoju.
Stanęłam przy kominku, trzymając palce nad płomieniami by odrobinę je ogrzać przed
nieuniknionym
uściskiem dłoni. Nie, żeby J. nie był świadomy, że coś jest nie tak z Cullenami, ale i tak dobrze
było to
zrobić.
Przez ułamek sekundy zastanawiałam się, jakby to było włożyć dłoń w płomienie. Co będę
czuła płonąc…
Pojawienie się J'a. rozproszyło moje chore myśli. Kierownik wziął także jego płaszcz i
przekonałam się,
że nie byłam jedyną osobą, która wystroiła się na to spotkanie.
- Przepraszam za spóźnienie – powiedział J., jak tylko zostaliśmy sami.
- Nie, jest pan dokładnie na czas.
Ujęłam jego dłoń i kiedy nią potrząsnęłam, mogłam wyczuć, że jego palce wciąż były dość
zauważalnie
cieplejsze niż moje. Nie sprawiał wrażenia, jakby mu to przeszkadzało.
- Wygląda pani olśniewająco, jeśli mogę być tak śmiały, pani Cullen.
- Dziękuję J. Proszę, nazywaj mnie Bella.
- Muszę powiedzieć, że praca z tobą jest innym doświadczeniem niż z panem Jasperem. Dużo
mniej...
niepokojącym. – Uśmiechnął się niepewnie.
- Naprawdę? Zawsze uważałam, że Jasper ma bardzo łagodną osobowość.
Jego brwi się złączyły.
- Tak pani uważa? – wymamrotał uprzejmie, wciąż jednak się z tym nie zgadzając. Dziwne. Co
Jasper
zrobił temu człowiekowi?
- Długo znasz Jaspera?
Westchnął, wyglądając nieswojo.
- Pracuję z panem Jasperem od ponad dwudziestu lat, a mój stary partner znał go wcześniej
przez
pięćdziesiąt... Nie zmienił się. – J. wzdrygnął się delikatnie.
- No, pod tym względem Jasper jest trochę zabawny.
J. potrząsnął głową, jakby mógł w ten sposób wypędzić z niej niepokojące myśli.
- Nie usiądziesz, Bello?
- Właściwie to trochę się spieszę. Przede mną długa droga do domu. – Kiedy mówiłam,
wyjęłam z torebki
grubą, białą kopertę z premią i podałam mu.
- Ach – w jego głosie dało się wyczuć cichą nutkę rozczarowania. Włożył kopertę do
wewnętrznej
kieszeni marynarki, nie zawracając sobie głowy sprawdzeniem sumy. – Miałem nadzieję, że
porozmawiamy chociaż przez chwilę.
- O czym? – spytałam z ciekawością.
- Więc, pozwól, że najpierw dam ci twoje rzeczy. Chcę mieć pewność, że jesteś zadowolona.
Obrócił się, położył walizkę na biurku i popchnął zasuwki. Wyjął brązowawą kopertę o
standardowych
rozmiarach.
Chociaż nie miałam pojęcia, czego powinnam szukać, otworzyłam kopertę i omiotłam
zawartość
pobieżnym spojrzeniem. J. przerobił zdjęcie Jacoba i zmienił ubarwienie tak, że na pierwszy
rzut oka
nie było widać, że na paszporcie i prawie jazdy znajduje się ta sama fotografia. Oba wyglądały
dla mnie
zupełnie bezpiecznie, ale to nie znaczyło zbyt wiele. Na ułamek sekundy zerknęłam na zdjęcie
w
paszporcie Vanessy Wolfe, a potem szybko odwróciłam wzrok. Gula urosła w moim gardle.
- Dziękuję – powiedziałam mu.
Nieznacznie zmrużył oczy i poczułam, że jest trochę rozczarowany moją niezbyt dogłębną
oceną.
- Mogę cię zapewnić, że jest doskonały w każdym calu. Przejdzie najdokładniejsze eksperckie
kontrole.
- Jestem pewna, że tak. Naprawdę doceniam, co pan dla mnie zrobił, J.
- Cała przyjemność po mojej stronie, Bello. W przyszłości nie wahaj się przyjść do mnie ze
wszystkim,
czego będzie potrzebowała rodzina Cullenów. – Tak naprawdę nawet o tym nie wspomniał, ale
brzmiało to
jak zaproszenie, bym zajęła miejsce Jaspera we wspólnej współpracy.
- Czy jest coś, o czym chciałby pan ze mną porozmawiać?
- Yyy, tak. Jest to trochę delikatna sprawa... - Wskazał na kamienny kominek z pytającym
wyrazem
twarzy. Usiadłam na brzegu kamienia, on zajął miejsce obok. Jego czoło znów zalśniło potem,
więc wyjął
niebieską jedwabną chusteczkę i zaczął je osuszać.
- Jest pani siostrą żony pana Jaspera? Czy poślubiła pani jego brata? – zapytał.
- Poślubiłam jego brata – wyjaśniłam, zastanawiając się, do czego zmierza.
- Musisz więc być małżonką pana Edwarda?
- Tak.
Uśmiechnął się przepraszająco.
- Widzisz, oglądałem wszystkie imiona wiele razy. Spóźnione gratulacje. Miło, że panu
Edwardowi udało
się w końcu znaleźć tak uroczą partnerkę.
- Bardzo dziękuję.
Przerwał by wytrzeć pot.
- Musisz wiedzieć, że w przeciągu tak wielu lat zacząłem darzyć pana Jaspera i całą rodzinę
niemałym
szacunkiem.
Ostrożnie kiwnęłam głową.
Wziął głęboki oddech i wypuścił powietrze bez słów.
- J., po prostu powiedz, co musisz.
Wziął kolejny głęboki wdech i zaczął mamrotać szybko, mieszając słowa ze sobą.
- Jeśli byś tylko mogła zapewnić mnie, że nie próbujesz porwać dziewczynki od ojca, lepiej
bym dzisiaj
spał.
- Och – powiedziałam oszołomiona. Chwilę zabrało mi zrozumienie fałszywej teorii, jaką
wysnuł. – O nie,
to nie jest nic takiego. – Uśmiechnęłam się słabo, próbując go przekonać. – Po prostu
przygotowuję dla
niej bezpieczne miejsce, w razie, gdyby coś stało się mnie i mojemu mężowi.
Zmrużył oczy.
- Oczekujesz, że coś się wydarzy? – Zaczerwienił się, potem przeprosił. – Nie, to nie jest moja
sprawa,.
Obserwowałam czerwony rumieniec, który rozciągał się pod cienką powierzchnią jego skóry i
byłam
wdzięczna – jak zawsze zresztą – że nie jestem przeciętnym nowonarodzonym. J. wyglądał na
miłego
człowieka, pomijając przestępczą działalność, więc szkoda by było go zabić.
- Nigdy nie wiadomo. – westchnęłam.
Zmarszczył brwi.
- Mogę więc życzyć ci wszystkiego dobrego. I nie denerwuj się na mnie, moja droga, ale… Jeśli
pan
Jasper przyjdzie i spyta, jakie imiona umieściłem na tych dokumentach…
- Oczywiście powinieneś mu bezzwłocznie powiedzieć. Nie pragnę niczego więcej, niż żeby pan
Jasper
był w pełni poinformowany o całej transakcji. – Moja zupełna szczerość zdawała się łagodzić
odrobinę
jego napięcie.
- Bardzo dobrze – powiedział – I nie nakłonię cię, być została na obiedzie?
- Przykro mi. Mam mało czasu, J.
- Więc, ponownie, najlepsze życzenia zdrowia i szczęścia. Obojętnie, co potrzebowałaby
rodzina
Cullenów – nie wahaj się prosić mnie, Bello.
- Dziękuję, J.
Opuściłam pokój z moim towarem, zerkając za siebie, by zobaczyć, że J. wpatruje się we mnie
z
mieszaniną troski i żalu na twarzy.
Podróż powrotna zabrała mi mniej czasu. Noc była czarna, więc wyłączyłam przednie światła i
wcisnęłam
gaz do dechy. Kiedy dotarłam do domu brakowało większości samochodów, włączając w to
Porsche Alice
i moje Ferrari. Tradycyjne wampiry oddalały się najbardziej jak mogły, by zaspokoić swoje
pragnienie.
Próbowałam nie myśleć o ich nocnych łowach, wzdragając się na wyobrażenie ich ofiar.
Tylko Garrett i Kate byli w dużym pokoju, sprzeczając się figlarnie o odżywczą wartość
zwierzęcej
krwi. Wywnioskowałam, że Garrett wypróbował polowanie wegetariańskim sposobem i sprawiło
mu to
trochę trudności.
Edward musiał zabrać Renesmee do domu, by położyć ją spać. Jacob bez wątpienia był w lesie
niedaleko
chatki. Reszta mojej rodziny musiała także udać się na polowanie. Możliwe, że wyszli z Denali.
Co właściwie pozostawiło dom mnie, i bez wahania to wykorzystałam.
Mogłam wyczuć, że od długiego czasu nikt nie wchodził do pokoju Alice i Jaspera, możliwe, że
byłam
pierwszą osobą, która to zrobiła od owego wieczoru kiedy nas opuścili. Kopałam cicho w ich
ogromnej
szafie, aż znalazłam to, czego szukałam. Musiało należeć do Alice; był to mały plecak z czarnej
skóry, z
rodzaju tych, które używa się jako torebki, wystarczająco mały, by nawet Renesmee mogła go
nosić nie
wyglądając głupio. Potem buchnęłam im odrobinę gotówki, biorąc mniej więcej podwójny
roczny dochód
przeciętnej amerykańskiej rodziny. Domyślałam się, że moja kradzież będzie trudniejsza do
zauważenia
tu, niż gdziekolwiek indziej w domu, od kiedy ten pokój wprawiał każdego w przygnębienie.
Koperta z
fałszywymi paszportami i dowodami osobistymi powędrowała do torebki, zaraz na pieniądze.
Potem
usiadłam na skraju łóżka Alice i Jaspera i spojrzałam na nędznie wyglądającą paczuszkę, która
była
wszystkim, co mogłam dać córce i najlepszemu przyjacielowi, by pomóc ratować ich życie.
Osunęłam się
po słupku podtrzymującym baldachim łóżka, czując się zupełnie bezradna.
Ale co jeszcze mogłam zrobić?
Siedziałam tak przez kilka minut z opuszczoną głową, aż w końcu zaświtał mi pewien pomysł.
Jeśli…
Jeśli mogłam zakładać, że Jacob i Renesmee uciekną, że Demetri będzie martwy. Daje to
każdemu, kto
przetrwa odrobinę nadziei, włączając Alice i Jaspera.
Więc czemu Alice i Jasper nie mieliby pomóc Jacobowi i Renesmee? Jeśli ponownie się
zjednoczą,
Renesmee będzie miała najlepszą możliwą ochronę. Nie było powodu, dla którego miałoby się
to nie
wydarzyć, pomijając fakt, że i Renesmee i Jacob byli dla Alice ciemnymi plamami. Jak miałaby
zacząć
ich szukać?
Rozmyślałam przez chwilę, następnie opuściłam pokój przecinając hol i kierując się do
apartamentu
Esme i Carlisle’a. Biurko Esme jak zawsze było zapchane planami i projektami, wszystko
starannie
ułożone w stosy. Nad blatem do pracy były szufladki; w jednej znalazłam pudełko z papeterią.
Wzięłam
czysty arkusz i długopis. Potem wpatrywałam się w pustą kartkę koloru kości słoniowej przez
całe pięć
minut, koncentrując się na swojej decyzji. Alice nie była w stanie widzieć Jacoba czy
Renesmee, ale
mogła widzieć mnie. Wyobraziłam sobie jej wizję, mając desperacko nadzieję, że nie będzie
zbyt
zajęta, by zwrócić uwagę.
Powoli, rozważnie, napisałam wyrazy RIO DE JANERIO w każdej kratce na stronie.
Rio wydawało się najlepszym miejscem, by ich tam wysłać: było daleko stąd, a, jak wynikało z
ostatniego
raportu, Alice i Jasper byli już w Ameryce Południowej. I wcale nie było tak, jakby stare
problemy
przestały istnieć tylko dlatego, że pojawiły się gorsze. Wciąż przyszłość Renesmee pozostawała
osnuta
tajemnicą, grozą jej pędzącego wieku. I tak wybieraliśmy się na południe. Teraz zadaniem
Jacoba i,
mam nadzieje, Alice będzie poszukiwanie legend. Ponownie spuściłam głowę przytłoczona
niespodziewaną
ochotą by zaszlochać. Zacisnęłam zęby. Dobrze się stało, że Renesmee będzie dalej żyła beze
mnie, ale
już teraz tęskniłam za nią tak bardzo, że ledwo mogłam to znieść.
Wzięłam głęboki oddech i położyłam kartkę na dnie torebki, gdzie w odpowiednim momencie
znajdzie ją
Jacob.
Trzymałam kciuki – to, że w jego liceum uczyli portugalskiego było mało prawdopodobne -
żeby
przynajmniej wybrał hiszpański.
Teraz pozostało mi już tylko czekać.
Od dwóch dni Edward i Carlisle czekali na łące gdzie Alice widziała Volturi. Była to ta sama
strefa
zniszczeń, gdzie nowonarodzeni Victorii zaatakowali ostatniego lata. Zastanawiałam się, czy
dla
Carlisle’a będzie to powtórka, jak deja vu. Dla mnie to wszystko będzie nowe. Tym razem ja i
Edward
staniemy u boku naszej rodziny.
Mogliśmy tylko domyślać się, że Volturi będą tropić Edwarda lub Carlisle’a. Zastanawiałam się,
czy będą
zdziwieni, że ich ofiara nie ucieka. Staną się bardziej podejrzliwi? Nie mogłam wyobrazić sobie,
żeby
Volturi kiedykolwiek mogli czuć się zagrożeni.
Mimo, że byłam – miejmy nadzieję – niewidoczna dla Demetriego, zostałam z Edwardem.
Oczywiście.
Pozostało nam tylko kilka wspólnych godzin.
Edward i ja nie mieliśmy swojej sceny pożegnalnej i żadnej nie planowałam. Powiedzieć to
słowo,
znaczyło zakończyć wszystko. Byłoby to to samo, co napisanie słów Koniec na ostatniej stronie
rękopisu.
Więc nie powiedzieliśmy sobie żegnaj, ale byliśmy blisko siebie, ciągle się dotykając.
Jakkolwiekznajdzie nas koniec, nie znajdzie nas rozdzielonych.Rozbiliśmy namiot dla
Renesmee kilka jardów z tyłu, w lesie będącym dla niej ochroną i wtedy dopiero,
kiedy znów obozowaliśmy w zimnie z Jacobem było to dla mnie deja vu. Ciężko było uwierzyć
ile się
zmieniło od ostatniego czerwca. Siedem miesięcy temu nasz trójkąt wydawał się
nieprawdopodobny,
trzy różne złamane serca, czego nie dało się uniknąć. Teraz wszystko trwało w doskonałej
harmonii.
Wydawało się to paskudnie ironiczne, że elementy układanki ułożą się w idealną całość, tylko
po to, by
niedługo potem ulec zniszczeniu.
Śnieg znów spadł w noc przed Wigilią Bożego Narodzenia. Tym razem maleńkie płatki nie
rozpuściły się
na kamiennej ziemi na polanie. Kiedy Renesmee i Jacob spali – Jacob chrapał tak głośno, że
dziwiłam się,
że Renesmee się nie budzi - śnieg pokrył cienko ziemię, a potem przekształcił się w grubszą
warstwę.
Zanim wstało słońce scena z wizji Alice się dopełniła. Edward i ja trzymaliśmy się za ręce,
wpatrując się
w iskrzące pole bieli; żadne z nas się nie odzywało.
Nim minął ranek zebrali się wszyscy, ich oczy nosiły nieme ślady przygotowań – niektóre
koloru jasnego
złota, inne głębokiego szkarłatu. Niedługo po tym, jak wszyscy byliśmy już razem, mogliśmy
usłyszeć
wilki przemieszczające się po lesie. Jacob wynurzył się z namiotu, zostawiając śpiącą
Renesmee by do
nich dołączyć.
Edward i Carlisle ustawiali innych w luźnej formacji, naszych świadków po bokach, jak na
teatralnych
balkonach.
Patrzyłam na to wszystko z daleka, czekając przy namiocie, aż Renesmee się obudzi. Kiedy już
nie spała
pomogłam jej ostrożnie ubrać się w ciuchy, które starannie przygotowałam dwa dni temu.
Dziewczęce
ubrania z falbankami, jednak wystarczająco wytrzymałe, żeby nie okazać śladów zużycia
nawet jeśli
osoba, która je nosi jedzie na olbrzymim wilku przez kilka stanów. Po nałożeniu kurtki
założyłam jej
czarny skórzany plecak z dokumentami, pieniędzmi, wskazówkami i listami pełnymi miłości do
Jacoba,
Charliego i Renee. Była wystarczająco silna, by plecak nie był dla niej obciążeniem.
Jej oczy zrobiły się wielkie, kiedy wyczytała udrękę z mojej twarzy.
- Kocham cię – powiedziałam do niej – ponad wszystko.
- Też cię kocham, mamusiu. – odpowiedziała. Dotknęła medalika na szyi, który teraz nosił
maleńkie
zdjęcie jej, Edwarda i mnie. – Zawsze będziemy razem.
- W naszych sercach. – poprawiłam szeptem cichym niczym oddech – Ale kiedy nadejdzie dziś
czas,
będziesz musiała mnie opuścić.
Wybałuszyła oczy, dotykając dłonią mojego policzka – nieme nie było głośniejsze, niż gdyby je
wykrzyczała.
Próbowałam przełknąć; wydawało się, że moje gardło spuchło.
- Zrobisz to dla mnie? Proszę?
Przycisnęła palce mocniej do mojej twarzy. Dlaczego?
- Nie mogę powiedzieć. – wyszeptałam – Ale wkrótce to zrozumiesz. Obiecuję.
Zobaczyłam w myślach twarz Jacoba.
Kiwnęłam głową, potem odciągnęłam jej palce.
- Nie myśl o tym – wydyszałam jej do ucha – Nie mów Jacobowi dopóki nie powiem, żebyś
uciekała,
dobrze?
Zrozumiała to. Też kiwnęła głową.
Wyciągnęłam z kieszeni ostatni przedmiot.
Kiedy pakowałam rzeczy Renesmee, mój wzrok przyciągnęła nieoczekiwanie barwna iskra.
Przypadkowy
promień słońca wpadający przez okno w suficie odbił się od klejnotów na cennym, starożytnym
pudełku
wciśniętym wysoko na półkę nad głowami, w kącie, do którego nikt nie zaglądał. Rozważałam
to przez
chwilę, potem wzruszyłam ramionami. Po zebraniu wskazówek Alice, nie mogłam wierzyć, że
konfrontacja zostanie rozwiązana pokojowo. Ale dlaczego nie próbować rozpocząć
najprzyjaźniej jak to
tylko możliwe? Pytałam siebie. Jakie szkody może to wyrządzić? Pomyślałam, że mimo
wszystko
powinnam zachować jakąś nadzieję – ślepą, bezsensowną nadzieję – więc wspięłam się ku
półce i
zabrałam z powrotem ślubny prezent Ara.
Teraz zapinając gruby złoty sznur na szyi poczułam ciężar ogromnego diamentu, który
usadowił się we
wgłębieniu mojego gardła.
- Śliczne – wyszeptała Renesmee. Potem zacisnęła ręce wokół mojej szyi jak imadło.
Przycisnęłam ją do
piersi. Tak splecione wyszłyśmy z namiotu na łąkę.
Edward uniósł jedną brew, kiedy nadeszłam, jednak inaczej nie skomentował dodatków moich
czy
Renesmee. Po prostu objął nas dwie ramionami na długą chwilę, a potem, z głębokim
westchnieniem,
puścił. Nie dostrzegałam w jego oczach pożegnania. Może miał więcej nadziei na coś po tym
życiu, niż
wyjawiał.
Zajęliśmy nasze miejsca, Renesmee zwinnie wspięła się na moje plecy, bym miała wolne ręce.
Stałam
kilka stóp za czołową linią, który tworzyli Carlisle, Edward, Emmett, Rosalie, Tanya, Kate i
Eleazar.
Blisko mnie znajdowali się Benjamin i Zafrina; moim zadaniem było chronić ich tak długo, jak
tylko będę
mogła. Byli naszą najlepszą bronią. Jeśli Volturi będą tymi, którzy oślepną, nawet na krótką
chwilę,
zmieni się wszystko.
Zafrina stała sztywno i wyglądała dziko, z Senną prawie jak z lustrzanym odbiciem u swojego
boku.
Benjamin siedział na ziemi, z dłońmi przyciśniętymi do podłoża cicho mamrocząc o błędach w
ustawieniu.
Ostatniej nocy usypał stosy kamieni w naturalnie wyglądające - a teraz przysypane śniegiem -
kopce na
całej długości z tyłu łąki. Nie wystarczą by zranić wampira, ale miejmy nadzieję, że
przynajmniej by ich
rozproszyć.
Świadkowie skupili się po naszej lewej i prawej stronie, niektórzy bliżej niż inni – ci, którzy
zdeklarowali swoją pomoc byli najbliżej. Zobaczyłam, że Siobhan pociera skronie z oczami
przymkniętymi w skupieniu; czy próbowała pocieszyć Carlisle’a? Starając się wyobrazić sobie
dyplomatyczne rozwiązanie?
W lasach za nami wilki były nieruchome i gotowe; mogliśmy tylko słyszeć ich ciężkie dyszenie,
rytm
uderzeń ich serc.
Chmury napłynęły masowo, rozpraszając światło tak, że mógłby być ranek, ale równie dobrze
popołudnie.
Edward przymrużył oczy szczegółowo badając obraz, który miał przed oczami i byłam pewna,
że widzi tę
scenę po raz drugi – pierwszy raz będącą wizją Alice. Będzie wyglądała dokładnie tak samo,
kiedy
przybędą Volturi. Zostały nam teraz minuty lub sekundy.
Cała nasza rodzina i wszyscy sojusznicy przygotowali się.
Wielki, brunatny wilk Alfa wyszedł z lasu by stanąć u mego boku; za trudne musiało być dla
niego
zachowanie dystansu od Renesmee kiedy znajdowała się w bezpośrednim niebezpieczeństwie.
Renesmee sięgnęła by wpleść palce w futro na jego wielkim ramieniu i jej ciało odrobinę się
rozluźniło.
Była spokojniejsza mając przy sobie Jacoba. Też poczułam się odrobinę lepiej. Jak długo Jacob
będzie z
Renesmee, nic jej się nie stanie.
Nie ryzykując spojrzenia w tył, Edward sięgnął ku mnie. Wyciągnęłam rękę do przodu, bym
mogła ująć
jego dłoń. Ścisnął moje palce.
Minęła kolejna minuta i zorientowałam się, że usilnie próbuję usłyszeć odgłosy ich nadejścia.
I wtedy Edward zamarł, i syknął cicho przez zaciśnięte zęby. Skupił wzrok na lesie dokładnie
na północ
od miejsca gdzie stał.
Wpatrywaliśmy się w to samo miejsce, czekając aż minie ostatnia sekunda.
Żądza krwi
Kombinacje
Aro nie dołączył do swoich zaniepokojonych strażników, czekających na północnej stronie pola,
zamiast
tego przywołał ich do przodu.
Edward natychmiast rozpoczął, ciągnąc za ramię mnie i Emmetta. Przyspieszyliśmy, trzymając
wzrok na
posuwającym się zagrożeniu. Jacob wracał najwolniej, futro na jego ramionach było
nastroszone od
chwili, gdy obnażył kły na Aro. Renesmee schwyciła koniec jego ogona, jak tylko zaczęliśmy
zawracać;
trzymała go jak na smyczy, zmuszając do pozostania z nami. Dotarliśmy do naszej rodziny w
tym samym
czasie, kiedy ciemne płaszcze znów otoczyły Aro.
Teraz było między nami tylko pięćdziesiąt metrów – dystans, który każde z nas mogło pokonać
w ułamku
sekundy.
Kajusz od razu zaczął dyskutować z Aro.
– Jak możesz znosić taką hańbę? Dlaczego stoimy bezsilnie w obliczu tak skandalicznej
zbrodni,
ukrytej poprzez tak niedorzeczne oszustwo? – zakleszczył dłonie na jego ramionach.
Zastanawiałam się,
dlaczego po prostu nie dotknął Aro, by podzielić się swoim zdaniem. Czy widzieliśmy właśnie
podział w
ich szeregach? Czy mieliśmy to szczęście?
– Bo to wszystko prawda – Aro powiedział mu spokojnie – Każde słowo. Widzisz, jak wielu
świadków stoi
gotowych poświadczyć, że widzieli jak to cudowne dziecko rośnie i dojrzewa w tym krótkim
czasie, w
którym je znają? Że poczuli ciepło krwi pulsującej w jej żyłach? – gestem Aro ogarnął grupę;
od Amun
po jednej stronie do Siobhan po drugiej.
Kajusz dziwnie zareagował na kojące słowa Aro, poczynając lekko od wspomnienia o
świadkach. Gniew
sączący się z jego twarzy zastąpiła zimna kalkulacja. Spojrzał na świadków Volturi z uczuciem
przypominającym mglistą… nerwowość.
Także zerknęłam na wściekły tłum i stwierdziłam, ze ten opis jest już niestosowny. Szał i
ochota do
ataku zamieniły się w niepewność, zażenowanie. Szeptane rozmowy kipiały w tłumie tak,
jakby starali się
znaleźć sens w tym, co miało miejsce.
Kajusz zmarszczył brwi w głębokim zamyśleniu. Jego spekulacje podsycały płomienie mojego
tlącego się
gniewu, jak i również martwiły mnie. Co, jeśli strażnicy zaatakują na jakiś niewidoczny sygnał,
taki, jaki
mieli podczas swojego marszu? Z troską sprawdziłam moją tarczę; była tak samo nie do
przebicia, jak
wcześniej. Rozciągnęłam ją teraz w niską, szeroką kopułę, otaczając łukiem naszą grupę.
Mogłam poczuć wyraźne iskierki światełek tam, gdzie stała moja rodzina i przyjaciele – każde
jako
indywidualny posmak, który, jak sądziłam, będę w stanie rozpoznać wraz z praktyką. Znałam
już
Edwarda – był najjaśniejszy z nich wszystkich. Całkowicie pusta przestrzeń dookoła lśniących
iskierek
kłopotała mnie; nie było przecież fizycznej bariery dla tarczy i jeśli którekolwiek z
utalentowanych
Volturi dostało by się pod nią, chroniłaby wtedy tylko mnie. Poczułam przednią zakładkę, kiedy
przyciągnęłam elastyczną zbroję bardzo ostrożnie bliżej. Carlisle był najbardziej na przedzie,
zasysałam tarczę z powrotem cal po calu, próbując wykrzywiać ją na kształt jego ciała,
najbardziej jak
tylko mogłam.
Tarcza wyglądała na chętną do współpracy. Obrysowała jego kształt, a kiedy Carlisle przysunął
się by
stanąć bliżej Tanyi, elastycznie przesunęła się wraz z nim, przybliżając się do jego iskierki.
Fascynujące. Szarpnęłam więcej nitki tkaniny, naciągając ją dookoła każdego lśniącego
kształtu, który
był przyjacielem lub sojusznikiem.
Minęła tylko sekunda; Kajusz nadal rozmyślał.
– Wilkołaki – wymamrotał w końcu.
Z nagłą paniką zdałam sobie sprawę, że większość wilkołaków jest bez ochrony. Zdałam sobie
sprawę, że
była to sprawa zasięgu, dziwnie, że nadal czułam ich iskierki. Naprężyłam tarczę, aż do Amuna
i Kebi –
najdalszych członków naszej grupy – byli na zewnątrz wilków. Raz się pojawiali a innym razem
ich
światełka znikały. Nie istnieli dla tego nowego zmysłu. Ale wilki nadal były jasnymi światełkami
– lub
raczej połowa z nich. Hmm… Okrążyłam ich znowu i jak długo Sam był pod ochroną, wszystkie
wilki znów
były migoczącymi iskierkami.
Ich umysły musiały być bardziej połączone niż myślałam. Jeśli lider – Alfa – był wewnątrz
mojej tarczy,
reszta ich umysłów była w każdym calu chroniona, jak on.
– Ach, bracie… - Aro odpowiedział na oświadczenie Kajusza zbolałym spojrzeniem.
– Czy obronisz także to przymierze, Aro? – zażądał Kajusz – Dzieci Księżyca były naszymi
zaciętymi
wrogami od początku. Polowaliśmy na nich do ich wymarcia w Europie i Azji. Nagle Carlisle
nawiązał
familijne więzi z tą ogromną plagą robactwa – bez wątpienia w próbie zniszczenia nas. By
lepiej chronić
swój wypaczony styl życia.
Edward chrząknął głośno i Kajusz spojrzał na niego. Aro położył jedną ze swoich delikatnych
rąk
nakrywając swoją twarz, jakby wstydził się innych starożytnych.
– Kajusz, jest środek dnia – spuentował Edward. Wskazał na Jacoba – Naprawdę, to nie są
Dzieci
Księżyca. Nie nawiązują żadnych stosunków z naszymi wrogami po drugiej stronie świata.
– Ty tutaj hodujesz mutanty – plunął Kajusz do niego.
Szczęki Edwarda zacisnęły się i rozluźniły, dopiero potem zrównoważenie odpowiedział.
– Oni nawet nie są wilkołakami. Aro może ci to potwierdzić, jeśli mi nie wierzysz.
Nie wilkołaki? Rzuciłam zagadkowe spojrzenie na Jacoba. Podniósł swoje ogromne barki i
opuścił –
wzruszenie ramion. On także nie wiedział, o czym mówi Edward.
– Drogi Kajuszu, ostrzegłbym cię, byś nie naciskał w tym punkcie, jeśli powierzyłbyś mi swoje
myśli –
wymruczał Aro – Nawet jeśli te istoty myślą o sobie, jak o wilkołakach, nie są nimi. Bardziej
akuratnym
określeniem dla nich powinno być zmiennokształtni. Wybór postaci wilka był wyłącznie
przypadkowy. To
mógłby być niedźwiedź lub jastrząb lub pantera, kiedy ich pierwsza przemiana się dokonywała.
Te istoty
nie mają nic wspólnego z Dziećmi Księżyca. Odziedziczyli tę umiejętność po swoich przodkach.
To
genetyka – oni nie kontynuują swojego gatunku poprzez zarażanie innych, jak to czynią
prawdziwe
wilkołaki.
Kajusz patrzył na Aro z irytacją i czymś więcej – z oskarżeniem o zdradę, być może.
– Oni znają nasz sekret – powiedział stanowczo.
Edward czekał na odpowiedź na to oskarżenie, ale Aro mówił szybciej.
– To są stwory naszego nadnaturalnego świata, bracie. Być może nawet bardziej zależy im na
utrzymaniu tajemnicy, niż nam; oni z ledwością mogą narażać nas. Ostrożnie, Kajusz.
Gatunkowe
rozważania zaprowadzą nas donikąd.
Kajusz wziął głęboki oddech i skinął głową. Wymienili długie, wymowne spojrzenie.
Sądziłam, że zrozumiałam instrukcję kryjącą się za ostrożnymi słowami Aro. Fałszywe zarzuty
nie
pomogą przekonać świadków na ich stronę; Aro ostrzegał Kajusza, by przejść do innej
strategii.
Zastanawiałam się, czy powodem oczywistego napięcia pomiędzy dwoma starożytnymi –
niechęć Kajusza
do dzielenia się myślami poprzez dotyk – było to, że Kajusz nie dbał o przedstawienie tak
bardzo jak
Aro. Czy zbliżająca się rzeź była bardziej istotna dla Kajusza niż niesplamiona reputacja.
– Chcę pomówić z informatorem – nagle oznajmił Kajusz i zwrócił wzrok na Irinę.
Irina nie zwracała uwagi na rozmowę Kajusza i Aro; jej twarz skrzywiona była w agonii,
patrzyła na
swoje siostry, szykowała się na śmierć. Po wyrazie jej twarzy jasne było, że wiedziała, iż jej
oskarżenia
były całkowicie fałszywe.
– Irina – szczeknął nieszczęśliwy, że musi się do niej zwrócić.
Spojrzała spłoszona i gwałtownie przerażona.
Kajusz pstryknął palcami.
Niepewnie, ruszyła z czoła formacji, by znów stanąć przed Kajuszem.
– Wydaje się więc, że trochę się myliłaś w swoich oskarżeniach – zaczął Kajusz.
Tanya i Kate pochyliły się do przodu niespokojnie.
– Przepraszam – wyszeptała Irina – Powinnam się upewnić tego, co mówiłam. Ale nie miałam
pojęcia, że….
– bezradnie wskazała w naszym kierunku.
– Drogi Kajuszu, czy oczekujesz po niej pewności w sprawie czegoś tak dziwnego i
niemożliwego? –
zapytał Aro – Każdy z nas przypuszczałby to samo.
Kajusz trzepnął palcami w kierunku Aro, by go uciszyć.
– Wszyscy wiemy, że się pomyliłaś – powiedział obcesowo – Zamierzam pomówić o twoich
motywach.
Irina czekała nerwowo na kontynuację tych słów, potem powtórzyła.
– Moich motywach?
– Może o szpiegowaniu ich, na początek.
Irina drgnęła przy słowie szpiegowaniu.
– Nie byłaś szczęśliwa z Cullenami, nieprawdaż?
Zwróciła swoje nieszczęśliwe oczy na twarz Carlisle’a.
– Byłam – przyznała.
– Ponieważ..? – nalegał Kajusz.
– Wilkołaki zabiły mojego przyjaciela – wyszeptała – A Cullenowie nie pozwolili mi go pomścić.
– Zmiennokształtni – skorygował cicho Aro.
– Więc Cullenowie sympatyzowali ze zmiennokształtnymi przeciwko innym naszego gatunku –
nawet
przeciw przyjaciołom przyjaciół – zreasumował Kajusz.
Usłyszałam, jak Edward wydał zdegustowany dźwięk. Kajusz odhaczał kolejne punkty swojej
listy,
szukając oskarżenia, które będzie pasować.
– Tak to widziałam – Irina wzruszyła ramionami.
Kajusz odczekał chwilę i ponaglił.
– Jeśli chcesz złożyć formalną skargę przeciw zmiennokształtnym i Cullenom za wspomaganie
ich działań
– teraz będzie dobry moment. – uśmiechnął się małym, okrutnym uśmieszkiem, czekając, aż
Irina da mu
kolejną wymówkę.
Może Kajusz nie rozumiał istoty prawdziwej rodziny – związków bazujących na miłości lub
raczej na jej
potędze. Może wyolbrzymiał potęgę zemsty.
Szczęki Iriny zacisnęły się, jej ramiona drgnęły.
– Nie, nie składam skargi przeciwko wilkom lub Cullenom. Przybyliście tutaj dzisiaj, by
zniszczyć
nieśmiertelne dziecko. Nie istnieje śmiertelne dziecko. To był mój błąd i biorę za to pełną
odpowiedzialność. Ale Cullenowie są niewinni i nie macie już powodu, by nadal tu być. Tak mi
przykro –
powiedziała do nas i zwróciła się w kierunku świadków Volturi. – Nie było zbrodni. Nie ma
przekonywujących powodów by to kontynuować.
Kajusz uniósł rękę, gdy mówiła, miał w niej dziwny, metalowy przedmiot, rzeźbiony i bogaty w
zdobienia.
To był sygnał. Odpowiedź była tak szybka, że wszyscy zastygliśmy w niedowierzaniu na to, co
się
zdarzyło. Zanim mogliśmy zareagować, było już po wszystkim.
Trójka z żołnierzy Volturi skoczyła naprzód i Irina została całkowicie zakryta przez ich szare
płaszcze.
W tej samej chwili straszliwy metaliczny zgrzyt przeszył powietrze. Kajusz wśliznął się w
środek
szarej masy i szokujący piskliwy dźwięk eksplodował we wznoszącej się powodzi iskier i mowie
płomieni.
Żołnierze odskoczyli od nagłej eksplozji żaru, natychmiast zajmując swoje miejsca w
perfekcyjnie
prostej linii strażników.
Kajusz stał sam nad płonącym wspomnieniem Iriny, metalowy przedmiot w jego ręku wciąż
wyrzucał
gęsty strumień ognia prosto w stos.
Z cichym kliknięciem zniknął ogień strzelający z ręki Kajusza. Szmer ciężkich westchnięć
rozległ się ze
strony świadków za liniami Volturi.
My byliśmy zbyt osłupiali by wydać jakikolwiek dźwięk. Czym innym było wiedzieć, że śmierć
przychodzi
z okrutną, niepowstrzymaną szybkością, a czym innym to widzieć.
– Teraz wzięła pełną odpowiedzialność za swoje czyny – Kajusz uśmiechnął się chłodno.
Jego oczy błysnęły na front naszej linii, napotykając zamrożone postacie Tanyi i Kate.
W tej sekundzie zrozumiałam, że Kajusz nigdy nie doceniał więzi prawdziwej rodziny. To był
manewr. On
nie chciał skargi Iriny, chciał jej wyzwania. Wymówki, by ją zniszczyć, by dać zapłonąć
przemocy,
napełnić nią powietrze jak łatwopalną mgłą.
Napięty spokój tego spotkania już i tak chwiał się dużo bardziej niż słoń na linie. Raz
rozpoczętej walki
nie da się przerwać. Będzie już tylko narastać do momentu, gdy jedna strona zostanie
całkowicie
zniszczona. Nasza strona. Kajusz to wiedział.
Także Edward.
– Zatrzymajcie je! – załkał Edward, skacząc by schwytać rękę Tanyi, gdy szarpnęła się
gwałtownie do
przodu w kierunku uśmiechniętego Kajusza z oszalałym płaczem czystego gniewu. Nie mogła
strząsnąć
Edwarda, a Carlisle zaraz zamknął ramiona wokół jej postaci.
– Za późno, by jej pomóc – uzasadniał pilnie, gdy się szamotała – Nie dawaj mu tego, co chce
dostać!
Kate była trudniejsza do powstrzymania. Wrzasnęła, jak Tanya i wybuchła w pierwszym kroku
ataku,
który skończyłby się śmiercią nas wszystkich. Rosalie była najbliżej, ale zanim mogła ją
zablokować,
Kate zaskoczyła ją z taką siłą, że Rose padła na ziemię. Emmett schwycił ramię Kate i rzucił na
ziemię,
ale nagle rozminął się z nią. Kate przeturlała się na stopy i wyglądało, że nikt jej nie
powstrzyma.
Garrett rzucił się, powalając ją znów na ziemię. Oplótł ją ramionami, zamykając dłonie na jej
nadgarstkach. Zobaczyłam jak jego ciało drży, gdy wstrząsnęła nim elektryczna siła. Jego oczy
przekręciły się białkami do góry, ale ręce nadal były zaciśnięte.
– Zafrina – zakrzyknął Edward.
Oczy Kate zrobiły się czarne i jej wrzask przeszedł w jęk. Tanya przestała się szamotać.
– Daj mi spojrzeć – wysapała Tanya.
Desperacko, ale z całą ostrożnością, na jaką mogłam się zdobyć, naciągnęłam swoją tarczę
mocniej niż
przedtem, dookoła iskier moich przyjaciół, obierając ją ostrożnie z Kate jednocześnie próbując
utrzymać ją wokół Garretta, robiąc z niej cienką skórę między nimi.
I wtedy Garrett oprzytomniał, wciąż trzymając Kate na śniegu.
– Czy jeśli cię puszczę, znów mnie odepchniesz, Katie? – wyszeptał.
Warknęła w odpowiedzi, wciąż chłoszcząc na oślep.
– Posłuchajcie mnie, Tanya, Kate – powiedział Carlisle cichym, ale intensywnym szeptem –
Zemsta jej
teraz nie pomoże. Irina nie chciała byście marnowały tak swoje życie. Pomyślcie o tym, co
robicie. Jeśli
ich zaatakujecie, wszyscy zginiemy.
Ramiona Tanyi opadły żałośnie i wsparła się na Carlisle’u. Kate wreszcie znieruchomiała.
Garrett i Carlisle
nadal koili siostry słowami zbyt pilnymi, by brzmiały, jak dodawanie otuchy.
Moja uwaga wróciła do szali, która przechyliła się na naszą stronę w chwili chaosu. Kątem oka
widziałam,
że Edward i każdy poza Carlisle i Garrettem patrzy na strażników.
Piorunujące spojrzenie kierowało się od Kajusza, gapiącego się z wściekłym niedowierzaniem
na Kate i
Garretta w śniegu. Aro patrzył na tą samą dwójkę, i niedowierzanie było najsilniejszym
uczuciem na jego
twarzy. Wiedział, co potrafi Kate. Znał jej potencjał poprzez wspomnienia Edwarda.
Czy zrozumiał, co się właśnie stało – czy wiedział, że moja tarcza urosła w siłę i subtelność
wykraczającą
poza to, co wiedział o mnie Edward? Lub czy myślał, że Garrett nauczył się
odporności?Strażnicy Volturi już nie stali w zdyscyplinowanym skupieniu – byli pochyleni
naprzód, gotując się doprzeciwuderzenia w chwili, gdy zaatakujemy.
Poza nimi, czterdzieści troje świadków obserwowało z różnymi emocjami tych, którzy zaczęli
wkraczać
na pole. Zmieszanie przeszło w podejrzliwość. Świetlista, szybka śmierć Iriny wstrząsnęła
nimi. Co było
jej zbrodnią?
Bez natychmiastowego ataku, który przeprowadził Kajusz, rozpraszającego swą
nieroztropnością,
świadkowie Volturi porzuciliby kwestionowanie tego, co się tak naprawdę tutaj dzieje. Aro
rzucił
szybkie spojrzenie w tył, gdy patrzyłam, jego twarz zdradziła go błyskiem zniecierpliwienia.
Potrzebował
widowni, która nie zwracałby się przeciwko niemu.
Słyszałam jak Stefan i Vladimir mruczą do siebie cicho o dyskomforcie Aro.
Aro najwidoczniej koncentrował się na utrzymaniu swojej nieskalanej opinii, gdy Rumuni
przyłapali go na
tym. Ale nie wierzyłam, że Volturi zostawią nas w spokoju tylko po to, by ocalić swoja
reputację. Po tym
jak z nami skończą, mogą wymordować w tym celu swoich światków. Poczułam dziwny, nagły
żal dla tego
tłumu obcych, których przyprowadzili Volturi, by parzyli na naszą śmierć. Demetri mógł także
na nich
zapolować, póki by wszystkich nie wytępił.
Dla Jacoba i Renesmee, dla Alice i Jaspera, dla Alistaira i dla tych obcych, którzy nie wiedzieli,
ile ich
będzie kosztował dzisiejszy dzień, Demetri musiał umrzeć.
Aro lekko dotknął ramienia Kajusza.
– Irina została ukarana za wystawienie fałszywego świadectwa przeciw temu dziecku – a więc
taka była
ich wymówka. Mówił dalej – Być może powinniśmy do tego powrócić.
Kajusz wyprostował się a jego twarz powróciła do zwykłego braku ekspresji. Patrzył przed
siebie, nic nie
widząc. Jego twarz przypominała mi dziwnie osobę, która uczyła się, jak to jest, być
zdegradowanym.
Aro przemieścił się naprzód, Renata, Felix i Demetri automatycznie poruszyli się razem z nim.
– Dla całkowitej jasności – powiedział – chciałbym porozmawiać z kilkoma waszymi świadkami.
Procedury,
rozumiecie – machnął ręką.
Dwie rzeczy wydarzyły się na raz. Kajusz skupił wzrok na Aro i mały, okrutny uśmieszek
powrócił. A
Edwarda sapnął, jego ręka zwinęła się w pięść tak mocno, że wyglądała jakby kości mogły
przebić się
poprzez jego diamentowo mocną skórę.
Desperacko chciałam go zapytać, co się dzieje, ale Aro był tak blisko, że usłyszałby najlżejszy
szept.
Zobaczyłam, jak Carlisle patrzy z troską na twarz Edwarda a jego twarz tężeje.
Ponieważ Kajusz popełnił błąd poprzez niepotrzebne oskarżenia i nieroztropne próby wywołania
walki,
Aro musiał wystąpić z bardziej efektowną strategią.
Jak duch przeszedł więc po śniegu w najdalszy zachodni kraniec naszej linii, zatrzymując się
jakieś
dziesięć metrów od Amuna i Kebi. Najbliższy wilk warknął ze złością, ale utrzymał swoją
pozycję.
– Ach, Amunie, mój południowy sąsiedzie – powiedział ciepło – Od tak dawna mnie nie
odwiedziłeś.
– Czas niewiele znaczy, nie zauważam jego upływu – Amun znieruchomiał z niepokoju, Kebi
jak statua
obok niego.
– Prawda – zgodził się Aro – ale może miałeś także inny powód, by trzymać się z daleka.
Amun nic nie powiedział.
– To musiał być straszny czas – biorąc pod uwagę zorganizowanie nowych członków w grupę.
Wiem to
dobrze! Jestem wdzięczny, że mam innych, by rozpraszali znudzenie. Cieszę się, że twoi nowi
tak
dobrze się dopasowali. Chciałbym zostać zaproszony. Wiem, że nosisz się z zamiarem, by
wkrótce mnie
odwiedzić.
– Oczywiście – Amun powiedział to tak bezuczuciowo, że było niemożliwe do określenia, czy
był jakiś
cień strachu lub sarkazmu w jego tonie.
– Jak dobrze, że jesteśmy tutaj wszyscy razem! Czyż to nie cudowne?
Amun skinął głową, jego twarz zmroczniała.
– Ale powód twojej obecności tutaj nie jest tak miły, niestety. Carlisle wezwał cię na świadka?
– Tak.
– I co zaświadczysz dla niego?
– Obserwowałem dziecko. Było jasne, prawie natychmiast, że nie jest nieśmiertelnym
dzieckiem… –
Amun przemówił z tym samym zimnym brakiem emocji.
– Być może powinniśmy zdefiniować naszą terminologię – przerwał Aro – teraz, gdy wydaje się
to
konieczne. Przez nieśmiertelne dziecko, masz na myśli oczywiście ludzkie dziecko, które
zostało
przemienione w wampira.
– Tak, to właśnie mam na myśli.
– Co jeszcze zauważyłeś?
– Z pewnością, to samo, co widziałeś w myślach Edwarda. Że to jego biologiczne dziecko. Że
rośnie. Że
się rozwija.
– Tak, tak – cień zniecierpliwienia pojawił się w jego uprzejmym tonie – ale szczegółowo przez
te kilka
tygodni tutaj, co widziałeś?
– Że ona rośnie.. szybko – brwi Amuna się zmarszczyły.
– I uważasz, ze ona powinna żyć? – Aro się uśmiechnął.
Westchnienie uciekło z moich ust i nie byłam w tym osamotniona. Połowa wampirów dołączyła
do mojego
protestu. Dźwięk furii rozszedł się dookoła. Po drugiej stronie pola, kilku świadków Volturi
wydało ten
sam dźwięk. Edward postąpił krok do tyłu i chwycił mnie uspokajająco za nadgarstek.
Aro nie odwrócił się, słysząc hałas, ale Amun rozejrzał się dookoła niespokojnie.
– Nie przybyłem tu, by osądzać.
– Chcę tylko twojej opinii – Aro zaśmiał się lekko.
– Nie widzę żadnego niebezpieczeństwa w tym dziecku. Ona uczy się nawet szybciej niż
rośnie.
Aro skinął głową, rozmyślając. Po chwili się odwrócił.
– Aro? – zawołał Amun.
– Tak, przyjacielu? – Aro zawirował z powrotem.
– Dałem swoje świadectwo. Nie mam już tutaj żadnego interesu. Moja partnerka i ja
chcielibyśmy teraz
odejść.
– Oczywiście. Jestem taki uradowany, że mogliśmy trochę pogawędzić. I jestem pewien, że
wkrótce
znów się zobaczymy.
Usta Amuna były jak ciasna linia, kiedy skinął głową raz, przyjmując do wiadomości tę ledwie
skrytą
groźbę. Dotknął ramienia Kebi, pobiegli szybko do południowego krańca pola i znikli pomiędzy
drzewami.
Wiedziałam, że nie przestaną biec przez bardzo długi czas.
Aro z powrotem przeszedł wzdłuż naszych linii na wschód, jego strażnicy wciąż byli spięci.
Zatrzymał
się, gdy stanął naprzeciw masywnej postaci Siobhan.
– Witaj, droga Siobhan. Jesteś taka piękna, jak zawsze.
Siobhan skinęła głową, czekając.
– A ty? – zapytał – Odpowiedziałabyś na moje pytania w ten sam sposób, co Amun?
– Mogłabym – powiedziała Siobhan – Ale być może dodałabym coś więcej. Renesmee rozumie
ograniczenia. Nie jest zagrożeniem dla ludzi – ona radzi sobie lepiej, niż my. Nie przedstawia
sobą
zagrożenia.
– Myślisz, że dla nikogo? – Aro zapytał powściągliwie.
Edward warknął, wydając niski drżący dźwięk z głębi gardła.
Pochmurne, karmazynowe oczy Kajusza zabłysły.
Renata opiekuńczo zbliżyła się do swego pana.
Garrett uwolnił Kate, by wystąpić krok naprzód, ignorując dłoń Kate próbującą tym razem jego
powstrzymać.
– Nie sądzę, bym za tobą nadążała – wolno odparła Siobhan
Aro pochylił się lekko do tyłu, niby przypadkiem, ale dołączył do reszty swych strażników.
Renata, Felix i
Demetri byli bliżej niego, niż jego własny cień.
– Nie złamano prawa – powiedział Aro łagodnym głosem, każde z nas mogło usłyszeć, że
zbliża się
podsumowanie. Znów poczułam gniew, jakby próbował wydrapać się pazurami z mojego
gardła i
wywarczeć moje wyzwanie do walki. Przetoczyłam furię w moją tarczę, zagęszczając ją,
upewniając się,
że wszyscy są chronieni.
– Nie złamano – powtórzył Aro – Jednakże, czy zrozumiałe jest, że nie ma niebezpieczeństwa?
Nie. –
delikatnie przechylił głowę – To zupełnie inna sprawa.
Jedyną odpowiedzią, było naprężenie i tak już spiętych nerwów i Maggie na przedzie naszej
grupy
wojowników potrząsała swoją głową w gniewie.
Aro kroczył lekko, wyglądając, jakby raczej unosił się nad ziemią, niż dotykał jej stopami.
Zauważyłam,
że każde przejście zabiera go bliżej ochrony jego strażników.
– Ona jest unikalna… całkowicie, niemożliwie wyjątkowa. Taką stratą byłoby zniszczenie czegoś
tak
cudownego. Zwłaszcza, kiedy tyle moglibyśmy się nauczyć…. – zaznaczył, jakby zastanawiając
się nadal –
Ale istnieje niebezpieczeństwo, niebezpieczeństwo, którego nie sposób zignorować.
Nikt nie odpowiedział na jego twierdzenia. Panowała śmiertelna cisza, a on kontynuował
monolog, który
brzmiał tak, jakby mówił tylko do siebie.
– Jakże ironiczny jest fakt, że kiedy ludzkość rozwija się, kiedy ich wiara w naukę rośnie i
kontroluje
ich świat, tym bardziej my stajemy się wolni od wykrycia. Jednak, kiedy stajemy się nawet
bardziej
niepowstrzymani poprzez ich niewiarę w zjawiska ponad naturalne, oni stają się na tyle silni
swoją
technologią, że gdyby zechcieli, mogliby stanowić dla nas zagrożenie, a nawet zniszczyć
kilkoro z nas.
– Poprzez tysiące tysięcy lat, nasza tajemniczość miała raczej znaczenie sposobności, wygody,
niż
prawdziwego bezpieczeństwa. Ten ostatni surowy, wściekły wiek dał początek broniom tak
potężnym, że
narażają na niebezpieczeństwo nawet nieśmiertelnych. Teraz nasz status, jako tylko mit,
chroni nas
przed tymi słabymi istotami, na które polujemy.
– To niesamowite dziecię – opuścił dłoń jakby gładząc Renesmee, choć teraz był czterdzieści
metrów od
niej, prawie znów wśród formacją Volturi – Jeśli tylko moglibyśmy poznać jej potencjał,
wiedzieć z
absolutną pewnością, że ona będzie zdolna przypominać całun z ciemności, który nas chroni.
Ale nie
wiemy, czym się stanie! Jej właśni rodzice są dotknięci zarazą strachu o jej przyszłość. My nie
wiemy,
czym będzie, jak dorośnie – przestał, patrząc znacząco pierw na naszych świadków, potem na
swoją
armię. Jego głos udanie imitował brzmienie łez w swych słowach.
Wciąż patrząc na swoich własnych świadków, przemówił ponownie.
– Tylko znane jest bezpieczne. Tylko znane możemy tolerować. Nieznane jest... niebezpieczne.
Uśmiech Kajusza rozszerzył się występnie.
– Naciągasz, Aro – powiedział Carlisle pustym głosem.
– Spokojnie, przyjacielu – uśmiechnął się Aro, jego twarz była taka uprzejma, głos tak
delikatny, jak
zawsze.
– Mogę zaoferować swoją opinię do tych rozważań? – Garrett złożył wyważonym tonem
petycję, robiąc
kolejny krok naprzód.
– Wędrowiec – powiedział Aro, kiwając głową w przyzwoleniu.
Podbródek Garretta uniósł się. Jego oczy skupiły się na skłębionym tłumie na końcu pola i
przemówił
wprost do świadków Volturi.
– Przybyłem tu na prośbę Carlisle’a, jaki inni, by być świadkiem. – powiedział – Obserwacja
dziecka nie
jest właściwie dłużej potrzebna. Wszyscy widzimy, czym jest.
– Pozostałem, by być świadkiem czegoś innego. Was. – gwałtownie wskazał palcem ostrożne
wampiry. –
Dwoje z was znam – Makenna, Charles – i widzę, że wielu z was, jest także wędrowcami,
włóczykijami,
jak i ja. Nie odpowiadamy przed nikim. Pomyślcie uważnie o tym, co wam teraz powiem.
– Ci starożytni nie przybyli tu po sprawiedliwość, jak wam powiedzieli. Podejrzewaliśmy więcej
i teraz
tego dowiedziono. Przybyli, wprowadzeni w błąd, ale z istotną wymówką dla ich reakcji.
Świadczcie
teraz, jak szukają marnych wymówek, by kontynuować swoją prawdziwą misję. Świadczcie,
jak wysilają
się, by znaleźć usprawiedliwienie dla swych właściwych planów, by zniszczyć tą tutaj rodzinę –
wskazał
w kierunku Carlisle’a i Tanyi.
– Volturi przybyli, by wymazać to, co postrzegają jako konkurencję. Być może, jak ja,
patrzycie na ten
klan złotookich i dziwicie się. Są trudni do zrozumienia, to prawda. Ale starożytni patrzą i
widzą coś
jeszcze za ich dziwnym wyborem. Widzą potęgę.
– Mogę poświadczyć o więziach w tej rodzinie – mówię rodzina, a nie sprzymierzeńcy. Ci
dziwni złotoocy
zaprzeczają swojej prawdziwej naturze. Ale z powrotem odnaleźli coś, co jest wartę czegoś
więcej, być
może bardziej zadowalającego niż pożądanie? Podjąłem małe studia nad nimi podczas mojej
obecności
tutaj i wydaje się mi, że istotną częścią tych intensywnych więzi rodzinnych – że w ogóle czyni
to
możliwym – jest spokojny charakter takiego życia w poświęceniu. Nie ma tu agresji, którą
wszyscy
widzieliśmy w ogromnych południowych klanach, które rosły i zmniejszały się tak szybko w ich
dzikich,
przestarzałych sporach. Nie ma tu miejsca dla dominacji. A Aro wie o tym lepiej, niż ja sam.
Obserwowałam twarz Aro, gdy słowa Garretta potępiały go, czekając w spięciu na jakąś
odpowiedź. Ale
jego twarz była tylko uprzejmie rozbawiona, jak gdyby czekał na zakończenie tych kaprysów
dziecka, by
zdało sobie sprawę, że nikt nie zwraca uwagi na jego teatralne gesty.
– Carlisle zapewnił nas wszystkich, kiedy powiedział nam, co nadchodzi, że nie wezwał nas tu
do walki. Ci
świadkowie – Garrett wskazał na Siobhan i Liama – zgodzili się dać dowód, żeby spowolnić
przybycie
Volturi na tyle, by Carlisle miał szansę przedstawić swoje racje w tej sprawie.
– Ale kilkoro z nas się zastanawiało – jego oczy błysnęły do twarzy Eleazara – czy prawda po
stronie
Carlisle’a wystarczy, by powstrzymać tą tak zwaną sprawiedliwość. Czy Volturi są tutaj, by
chronić
bezpieczeństwo naszego tajemnego życia, czy po to, by chronić ich własną potęgę? Czy
przybyli tu, by
zniszczyć nielegalną kreację, czy sposób życia? Czy będą usatysfakcjonowani, kiedy
niebezpieczeństwo
przemieni się w zwyczajne nieporozumienie? Czy też może doprowadzą do końca to, co
zaczęli, bez
oglądania się na sprawiedliwość?
– Mamy odpowiedź na te wszystkie pytania. Słyszeliśmy je w kłamliwych słowach Aro – mamy
wszystko w
jednym, zamiast skrawków takiej wiedzy przez wieki – i widzimy ją teraz w chętnym uśmiechu
Kajusza.
Ich strażnicy są tylko bezmyślną bronią, narzędziem dla ich mistrzów dla zdobycia dominacji.
– Więc teraz jest więcej pytań, pytań, na które wy musicie odpowiedzieć. Kto wami rządzi,
wędrowcy?
Czy odpowiadacie przed kimś poza sobą? Czy macie możliwość wyboru waszej ścieżki, czy
może to
Volturi decydują, jak macie żyć?
– Przybyłem, by być świadkiem. Zostaję, by walczyć. Volturi nie dbają o śmierć dziecka. Im
zależy na
śmierci naszej wolnej woli.
Zwrócił twarz w stronę starożytnych.
– Więc dalej, powiadam! Nie przedstawiajcie nam więcej kłamliwych racjonalizacji. Bądźcie
szczerzy w
kwestii waszych intencji, jak my będziemy w naszych. Będziemy bronić naszej wolności.
Zaatakujecie
lub nie zaatakujecie. Wybierzcie teraz i pozwólcie tym świadkom zobaczyć prawdziwą sprawę,
o której
tutaj debatujemy.
Raz jeszcze spojrzał na świadków Volturi, jego oczy dokładnie badały każdą twarz. Potęga jego
słów byłajasno widoczna w ich reakcjach.
– Możecie rozważyć dołączenie do nas. Jeśli myślicie, że Volturi dadzą wam żyć, by o tym
opowiedzieć,jesteście w błędzie. Wszyscy możemy zostać zniszczeni – wzruszył ramionami –
ale niekoniecznie. Być
może jesteśmy bardziej wyrównani, niż sądzą. Być może Volturi wreszcie spotkali kogoś
swojego
formatu. Obiecać mogę wam jedno – jeśli my przegramy, wy także.
Zakończył swoją płomienną mowę dając krok do tyłu, dołączając do Kate i przykucając w pół
przysiadzie,
gotując się do ataku.
– Bardzo ładna mowa, mój rewolucyjny przyjacielu – uśmiechnął się Aro.
Garrett był gotowy do ataku.
– Rewolucyjny? – warknął. – Przeciw komu nawołuję do rewolucji, jeśli mogę zapytać? Przeciw
memu
gatunkowi? Czy życzycie sobie, bym także mówił wam panie, jak wasi służalczy ochroniarze?
– Pokój, Garrecie – powiedział tolerancyjnie Aro – Mam na myśli tylko odwołanie się do chwili
twoich
narodzin. Wciąż patriota, jak widzę.
Garrett odpowiedział wściekłym spojrzeniem.
– Może zapytamy naszych świadków – zasugerował Aro – Pozwólmy poznać ich myśli, zanim
podejmiemy
decyzję. Powiedzcie, przyjaciele – mimochodem odwrócił się plecami do nas, ruszając kilka
metrów w
kierunku tłumu nerwowych obserwatorów kryjących się teraz znacznie bliżej lasu – Co o tym
myślicie?
Mogę was zapewnić, że dziecko nie jest tym, czego się obawialiśmy. Czy podejmiemy ryzyko i
pozwolimy
mu żyć? Czy wystawimy na szwank nasz świat, by zachować ich rodzinne więzi? Czy też
poważny
Garrett ma rację? Czy dołączycie do nich, by walczyć przeciw naszej nagłej wyprawie w
dominacji?
Świadkowie odpowiedzieli na jego spojrzenia z ostrożnymi twarzami. Jedna, mała czarnowłosa
kobieta,
spojrzała krótko na ciemno blond mężczyznę po swojej stronie.
– Czy to jest nasz jedyny wybór? – zapytała nagle, rzucając błyszczące spojrzenie z powrotem
na Aro –
Zgodzić się z wami lub walczyć przeciw wam?
– Oczywiście, że nie, przeurocza Makenno – powiedział Aro, najwyraźniej przerażony, że
ktokolwiek
mógł dojść do takiego wniosku. – Możecie oczywiście odejść w spokoju, jak Amun, nawet jeśli
nie
zgadzacie się z decyzjami rady wojennej.
Makenna ponownie zerknęła na twarz swojego partnera i skinęła głową po minucie.
– Nie przybyliśmy tu, by walczyć – zatrzymała się, odetchnęła – dokończyła – Przybyliśmy tu,
by być
światkami. I możemy poświadczyć, że ta potępiona rodzina jest niewinna. Wszystko, co
twierdzi
Garrett, jest prawdą.
– Ach – westchnął smutno Aro – Przykro mi, że tak to odbieracie. Taka właśnie jest natura
naszej pracy.
– Nie, nie tak to widzimy, ale tak właśnie czuję – żółto włosy partner Makenny przemówił
wysokim,
nerwowym głosem. Spojrzał na Garretta.
– Garrett powiedział, że mają sposoby na rozpoznanie kłamstw. Ja także wiem, kiedy słyszę
prawdę, a
kiedy nie. – z przerażonymi oczami przysunął się bliżej do swojej partnerki, czekając na
reakcję Aro.
– Nie lękaj się nas, przyjacielu Charlesie. Nie wątpię, że patriota szczerze wierzy w to, co mówi
–
zachichotał lekko Aro i oczy Charlesa się zwęziły.
– Takie jest nasze świadectwo – stwierdziła Makenna – Teraz odejdziemy.
Ona i Charles wycofali się wolno, nie obracając się zanim nie zniknęli z widoku wśród drzew.
Inny
nieznajomy rozpoczął odwrót w ten sam sposób, potem kolejna trójka odeszła za nim.
Oceniłam, że pozostało trzydzieści siedem wampirów. Kilkoro z nich wydawało się zbyt
zmieszanych, by
pojąć decyzję. Ale znakomita większość wydawała się wyczekiwać tylko w jakim kierunku
potoczy się ta
konfrontacja. Zgadłam, że kiedy zacznie się gorączka, postąpią tak, jak większość zadecyduje.
Miałam pewność, że Aro widział to samo, co ja. Odwrócił się, wracając do swoich strażników z
umiarkowaną szybkością. Zatrzymał się na przedzie i zwrócił czystym głosem.
– Jesteśmy w mniejszości, moi drodzy – powiedział. Nie możemy oczekiwać na pomoc z
zewnątrz. Czy
powinniśmy pozostawić te pytania bez odpowiedzi, by nas ocalić?
– Nie, panie – wyszeptali zgodnie.
– Czy ochrona naszego świata warta może jest straty kilkorga z nas?
– Tak – odetchnęli – Nie boimy się.
Aro uśmiechnął się i dołączył do swoich czarno odzianych towarzyszy.
– Bracia – rzekł Aro – Jest coś więcej do rozważenia
– Pozwólcie się nam naradzić – chętnie podjął temat Kajusz.
– Pozwólcie się nam naradzić – powtórzył nie zainteresowanym tonem Marek.
Aro ponownie odwrócił się do nas plecami, stając twarzą w twarz z innymi starożytnymi.
Połączyli dłonie
formując czarno okryty trójkąt.
Jak tylko uwaga Aro skupiona była na cichej naradzie, dwóch z ich świadków cicho zniknęło w
lesie.
Przez wzgląd na nich, miałam nadzieję, że byli szybcy.
To było to. Ostrożnie rozluźniłam ramiona Renesmee na mojej szyi.
– Pamiętasz, co powiedziałam?
Łzy zakręciły się w jej oczach, ale skinęła głową.
– Kocham cię – szepnęła.
Edward teraz spojrzał na nas, jego topazowe oczy bacznie obserwowały tą scenę. Jacob gapił
się na nas
kątem wielkiego czarnego oka.
– Ja też cię kocham – powiedziałam i dotknęłam zamka jej ubrania – Więcej niż moje własne
życie –
pocałowałam ją w czoło.
Jacob załkał niespokojnie.
Przykucnęłam na palcach stóp i wyszeptałam do jego ucha.
– Poczekaj, aż totalnie się podniecą i wtedy z nią uciekaj. Biegnij tak daleko, jak tylko będziesz
mógł,
ona ma to, czego będziecie potrzebować, by zniknąć.
Twarze Edwarda i Jacoba przedstawiały sobą prawie identyczne maski przerażenia, zważając
na fakt,
że jedna z nich była zwierzęca.
Renesmee przylgnęła do Edwarda, a on objął ją ramionami. Uścisnęli się mocno.
– To jest to, co przede mną ukrywałaś? – wyszeptał nad jej głową.
– Przed Aro. – odparłam.
– Alice?
Skinęłam głową.
Jego twarz wykrzywiła się w zrozumieniu i bólu. Czy te uczucia malowały się też na mojej
twarzy, kiedy
w końcu zrozumiałam wszystkie wskazówki Alice?
Jacob warczał cicho, niskie tarcie było równomierne i nieprzerwane, jak mruczenie. Jego sierść
była
zjeżona a zęby obnażone.
Edward ucałował czoło Renesmee i oba jej policzki, po czym podsadził ją na ramionach Jacoba.
Wspięła
się zwinnie na jego plecy, zaciskając ręce na gęstym futrze i usadzając się spokojnie głębiej na
jego
masywnych ramionach.
Jacob odwrócił się do mnie, jego ekspresywne oczy pełne były udręki, dudniący warkot nadal
skrobał w
jego piersi.
– Jesteś jedyny, któremu moglibyśmy zaufać powierzając ją – zamruczałam do niego – Jeśli
byś jej tak
mocno nie kochał, nie potrafiłabym tego znieść. Wiem, że potrafisz ją ochronić, Jacob.
Znów załkał i pochylił głowę na przeciw moich ramion.
– Wiem – szepnęłam – ja też cię kocham, Jake. Zawsze będziesz moim najlepszym kumplem.
Łza wielkości piłeczki do baseballa stoczyła się po futrze z jego oka.
Edward przycisnął jego głowę do tego samego ramienia, do którego przycisnął Renesmee. –
Żegnaj,
Jacob, mój bracie... mój synu.
Inni puścili w niepamięć tą pełną uczuć scenę. Ich oczy utkwione były w cichym, czarnym
trójkącie, ale
wiedziałam, że słuchają.
– A więc nie ma nadziei? – szepnął Carlisle. Nie było żadnego lęku w jego głosie. Tylko
determinacja i
akceptacja.
– Zawsze jest nadzieja – mruknęłam w odpowiedzi. To może być prawda, powiedziałam sobie.
– Po prostu
znam moje własne przeznaczenie.
Edward ujął moją dłoń. Wiedział, że to dotyczy także jego. Kiedy powiedziałam moje
przeznaczenie nie
było wątpliwości, że mam na myśli naszą dwójkę. Byliśmy tylko połówkami całości.
Oddech Esme zadrżał za mną. Przeszła obok nas, dotykając naszych twarzy, by stanąć obok
Carlisle i
ścisnąć jego dłoń.
Nagle byliśmy otoczeni przez mamrotane pożegnania i wyrazy miłości.
– Jeśli to przeżyjemy – Garrett wyszeptał do Kate – Pójdę za tobą wszędzie, kobieto.
– Teraz mi to mówi – wymamrotała.
Rosalie i Emmett pocałowali się szybko, ale namiętnie.
Tia musnęła twarz Benjamina. Uśmiechnął się radośnie, złapał jej dłoń i przycisnął do policzka.
Nie widziałam tych wszystkich uczuć miłości i bólu. Byłam zaabsorbowana nagłym,
poruszającym
naciskiem na zewnątrz mojej tarczy. Nie potrafiłam określić, skąd się wzięło, ale czułam, jakby
było
skierowane na ostrze naszej grupy, na Siobhan i Liama w szczególności. Nacisk się nie
wzmagał i po
chwili zniknął.
Nie było żadnej zmiany w ciszy, nadal naradzających się starożytnych. Ale być może był
sygnał, który
przeoczyłam.
– Przygotujcie się – wyszeptałam do innych – Zaczyna się.
Siła
- Chelsea usiłuje przebić naszą obronę – wyszeptał Edward. – Ale nie może tego zrobić. –
Spojrzał na
mnie. - To ty to robisz?
Uśmiechnęłam się do niego zawzięcie.
- Ja robię to wszystko.
Nagle Edward odchylił się ode mnie, usiłując ręką odnaleźć Carlisle’a. W tym samym czasie
poczułam
mocniejsze ukłucie na tarczy, którą osłaniałam światło Carlisle’a. Nie było to bolesne, ale
nieprzyjemne
też nie.
- Carlisle? Wszystko w porządku? – wydusił Edward gwałtownie.
- Tak. Czemu?
- Jane – odpowiedział Edward.
W momencie, kiedy wypowiedział jej imię, uderzyła w tuzin innych punktów jednocześnie,
kłując na całej
szerokości elastycznej tarczy. Ugięła się, ale nie przerwała. Nie sądziłam, żeby Jane była w
stanie się
przez nią przebić. Rozejrzałam się dookoła sprawdzając, czy wszyscy są cali.
- Niewiarygodne – powiedział Edward.
- Dlaczego oni nie czekają na decyzję? – syknęła Tanya.
- Normalna procedura – opowiedział Edward obcesowo. – Zazwyczaj ubezwłasnowolniają
podejrzanych,
żeby nie mieli szans na ucieczkę.
Spojrzałam na Jane, która spoglądała na naszą grupę z gniewnym niedowierzaniem. Byłam
prawie pewna,
że poza mną nie znała nikogo, kto mógłby ją odeprzeć. Prawdopodobnie nie było to łatwe. Ale
jak
zgadłam, czego w pół sekundy mógł się domyślić także Aro, jeżeli jeszcze tego nie zrobił, moja
tarcza
była mocniejsza niż Edward mógł sądzić. Już i tak miałam zbyt wiele problemów, żeby jeszcze
usiłować
utrzymać w sekrecie to, co mogłam zrobić. Uśmiechnęłam się więc szeroko, rzucając Jane
rozbawione
spojrzenie.
Zmrużyła oczy, i poczułam kolejny atak, tym razem skierowany na mnie.
Rozchyliłam usta, pokazując zęby.
Jane wydała z siebie głośne warknięcie. Wszyscy podskoczyli, nawet zawodowa straż. Wszyscy,
poza
najstarszymi, którzy nie zwrócili na to uwagi, zatopieni w dyskusji. Jej bliźniak złapał ją za
ramię, gdy
usiłowała się na nas rzucić.
Rumuni zacmokali z mroczną wyższością.
- Mówiłem ci, że to nasz czas – powiedział Vladimir do Stefana.
- Tylko spójrz na twarz tej wiedźmy – zarechotał Stefan.
Alec poklepał siostrę po ramieniu i potem wypuścił ze swych objęć. Odwrócił twarz do nas,
kompletnie
wygładzoną, całkowicie anielską.
Czekałam na jakiś nacisk, jakikolwiek znak jego ataku, ale nie poczułam nic. Wciąż patrzył w
naszym
kierunku ze skupieniem na twarzy. Atakował nas? Przedarł się przez moją tarczę?
A może byłam jedyną, która mogła go widzieć? Chwyciłam Edwarda za rękę.
- Wszystko w porządku? – syknęłam do niego.
- Tak – wyszeptał.
- Alec próbuje?
Edward pokiwał głową.
- Jego dar jest wolniejszy niż Jane. To potrwa. Dotknie nas za kilka sekund.
Zobaczyłam to wtedy, kiedy wiedziałam czego szukać.
Dziwnie przejrzysta mgła nadpływała przez śnieg, niemal niewidoczna na bieli. Przypominała
złudzenie, na
krawędzi widoczności, delikatnie błyszcząca. Odepchnęłam tarczę od Carlisle’a i reszty,
obawiając się
dopuścić tą tajemniczą mgłę bliżej do nich. Czy wszystko dobrze z moją niewidzialną ochroną?
A może
powinniśmy uciekać?
Ciche, niewyraźne szepcące myśli zbliżyły się do naszych stóp, a wtedy coś w rodzaju wiatru
rozwiało
śnieg pomiędzy nami a Volturi. Benjamin też dostrzegł nową sztuczkę i usiłował na swój
sposób ją od nas
odgonić. Śnieg sprawił, że lepiej można było dostrzec, gdzie skierował wiatr, ale mgła i tak nie
zmieniła
kierunku. Zdawało się, że usiłowanie odepchnięcia tej mgły wiatrem było jak odpychanie
cienia, cień był
nietykalny.
Trójka najstarszych w końcu oderwała się od rozmowy z jękiem, kiedy głęboka, szczelina
rozwarła się
przez cały środek polany. Ziemia zadrżała przez chwilę pod moimi stopami. Tumany śniegu
wpadły w
szczelinę, ale mgła podążała dalej.
Aro i Kajusz przyglądali się rozwartej ziemi szeroko otwartymi oczyma. Marek spoglądał w tym
samym
kierunku beznamiętnie.
Nie powiedzieli ani słowa, też czekali aż mgła w końcu nas pochłonie. Wiatr wzmógł się, ale nie
zadziałał.
Jane uśmiechała się.
Wtedy mgła uderzyła w mur.
Mogłam jej spróbować, gdy tylko dotknęła mojej tarczy, miała intensywny, słodki, jakby
zagęszczony
smak. Przypominała uczucie znieczulenia zębów, jak u dentysty.
Mgła wspięła się wyżej, szukając jakiejkolwiek szczeliny, słabości. Nie znalazła nic.
Przypominające palce
pasma oparów skręcały tam i z powrotem, usiłując odnaleźć drogę do środka, wizualizując
chroniący nas
mur.
Po obu stronach szczeliny Benjamina z trudem łapano oddech.
- Dobra robota, Bella! – dopingował mnie Benjamin głośno.
Mój uśmiech powrócił.
Mogłam zobaczyć zmrużone oczy Aleca, zwątpienie na jego twarzy, gdy mgła po raz pierwszy
dotknęła
mojej tarczy.
I wtedy wiedziałam, że mogę to zrobić. Oczywiście zdawałam sobie też sprawę, że teraz będę
pierwszym celem do wyeliminowania, ale tak długo, jak mogłam ich chronić, mieliśmy większe
szanse w
walce z Volturi. A poza tym nadal mieliśmy Benjamina i Zafrinę, nie mieli jeszcze okazji do
wykorzystania swoich super mocy. Tak długo jak ja wykorzystywałam swoje.
- Muszę się skoncentrować – wyszeptałam do Edwarda. – Kiedy przyjdzie do walki twarzą w
twarz
trudniej mi będzie utrzymywać tarczę dookoła właściwych ludzi.
- Będę ich trzymać z daleka od ciebie.
- Nie. Ty musisz dostać Demetri'ego. Zafrina utrzyma ich z daleka ode mnie.
Zafrina pokiwała głową gorliwie.
- Nikt nie dotknie tej małej – obiecała Edwardowi. – Sama pójdę po Jane i Aleca, ale zbyt wiele
poza
tym nie zdziałam.
- Jane jest moja – wtrąciła Kate. – Musi posmakować własnych środków.
- A Alec jest mi winien zbyt wiele żyć, ale w końcu mu się odpłacę. – Vladimir mruknął z
drugiej strony. –
Jest mój.
- Ja chcę tylko Kajusza – powiedziała Tanya równocześnie z nim.
Inni też zaczynali wymieniać swoich przeciwników, ale szybko im przerwano.
Aro, stojący w ciszy od zwyciężenia mgły Aleca w końcu przemówił.
- Zanim zagłosujemy – zaczął.
Pokręciłam głową ze złością. Męczyła mnie już ta szarada. Żądza krwi zaczynała znów we mnie
wzbierać i
żałowałam, że nie będę mogła pomóc innym bardziej, niż zostając z tyłu. Chciałam walczyć.
- Pozwólcie sobie przypomnieć – kontynuował Aro. – Że jakakolwiek będzie decyzja rady, nie
musi tu
dojść do przemocy.
Edward wybuchnął ponurym śmiechem.
Aro spojrzał na niego smutno.
- To będzie nieodżałowana strata, gdybyśmy stracili kogokolwiek z was. A szczególnie ciebie,
młody
Edwardzie i twoją nowonarodzoną żonę. Volturi bardzo chętnie widzieliby was w swych
szeregach, wielu
z was, Bello, Benjaminie, Zafrino, Kate. Przed wami jest jeszcze wiele innych dróg do wyboru.
Przemyślcie to.
Chalsea usiłowała znów przedrzeć się przez moją tarczę, ale była bezsilna. Aro powiódł
wzrokiem po
naszych twardych spojrzeniach, szukając jakiś oznak chęci poddania się. Sądząc po jego
minie, nie
znalazł żadnych.
Wiedziałam, że desperacko usiłuje pozyskać mnie i Edwarda, zniewolić, tak jak pragnął tego z
Alice. Ale
bitwa była zbyt wielka. Nie zwyciężyliby, gdybym ja żyła. Byłam nawet całkiem dumna z tego,
że jestem
aż tak silna, że nie pozostawiałam mu wyjścia, żeby mnie nie zabić.
- Zatem głosujmy – powiedział z widocznym ociąganiem.
Kajusz odpowiedział z największym pośpiechem.
- Dziecko jest niewiadomą. Nie ma powodu, żeby pozwalać na takie ryzyko. Musi zostać
zniszczone
razem ze wszystkimi, którzy go bronią.
Uśmiechnął się z wyczekiwaniem.
Odpowiedziałam jego okrutnemu uśmieszkowi wyzywającym wrzaskiem.
Marek zwrócił na nas wzrok, zanim zagłosował.
- Nie widzę teraz żadnego zagrożenia. Dziecko jest dość bezpieczne, jak na chwilę obecną.
Zawsze
możemy znów to przemyśleć. Pozwólcie nam odejść w spokoju. – Jego głos był jeszcze słabszy
od
cichego jak szelest skrzydeł głosu jego braci. Żaden ze strażników nie rozluźnił pełnych
napięcia,
gotowych na atak pozycji, w których teraz tkwili, słysząc te nie zgadzające się słowa. Uśmiech
Kajusza
nie stracił na mocy. Wyglądało to tak, jakby Marek wcale nie przemówił.
- Więc muszę podjąć decyzję – zamyślił się Aro.
Nagle Edward zesztywniał.
- Tak! – syknął.
Zaryzykowałam spojrzenie w jego stronę. Jego twarz promieniała triumfem, którego nie
rozumiałam,
było to niczym wyraz twarzy, który mógłby mieć anioł destrukcji, patrząc na płonący świat.
Piękny i przerażający.
Strażnicy wreszcie zareagowali, cicho, wśród ich szeregów rozszedł się szept.
- Aro? – zawołał Edward, niemal krzycząc, ze słyszalnym zwycięstwem w głosie.
Aro zamarł na chwilę, analizując jego nowy humor, zanim odpowiedział.
- Tak, Edwardzie? Masz coś jeszcze do dodania?
- Być może – powiedział Edward przymilnie, dokładnie kontrolując swoją niewytłumaczalną
ekscytację. –
Po pierwsze, mogę o coś spytać?
- Oczywiście – powiedział Aro, unosząc brwi, z niczym innym jak czystym grzecznym
zainteresowaniem
w głosie. Zacisnęłam zęby, Aro nigdy nie był tak niebezpieczny jak wtedy, gdy stawał się
miłosierny.
- Niebezpieczeństwo, które widzicie w mojej córce... wynika tylko z tego, że nie mamy pojęcia
czym się
stanie? To jest cały powód?
- Tak, przyjacielu Edwardzie – zgodził się Aro. – Gdybyśmy tylko mogli być pewni... naprawdę
pewni, że kiedy dorośnie będzie potrafiła trzymać się z daleka, nieujawniona w ludzkim
świecie, nie
zagrażając naszemu bezpieczeństwu... – Przerwał, wzruszając ramionami.
- Więc jeśli mielibyśmy pewność – zasugerował Edward – czym dokładnie się stanie... nie było
by w ogóle
potrzeby zwoływania tej narady?
- Jeżeli byłaby absolutna pewność – Aro zgodził się, jego jedwabisty głos stał się ostrzejszy.
Nie miał pojęcia do czego zmierza Edward. Podobnie jak ja. – Wtedy tak, nie byłoby powodu
do dyskusji.
- I rozstalibyśmy się w pokoju, znów jako przyjaciele? – Edward spytał z lekką ironią. Nawet
jeszcze
ostrzej niż wcześniej.
- Oczywiście, młody przyjacielu. Nic by mnie bardziej nie ucieszyło.
Edward zachichotał z egzaltacją.
- Więc mam ci coś do zaoferowania.
Aro zmrużył oczy.
- Ona jest absolutnie unikalna. Jej przyszłość jest nieodgadniona.
- Nie całkiem wyjątkowa – nie zgodził się Edward. – To znaczy tak, ale nie jedyna w swoim
rodzaju.
Zamarłam, zszokowana, a nagła, zdradliwa nadzieja na przeżycie wkradła się do mojego
umysłu. Na wpół
przeźroczysta mgła nadal wspinała się na krawędzie mojej tarczy. I, gdy zamarłam
zaskoczona, znów
poczułam atak na swoją obronę.
- Aro, mógłbyś poprosić Jane, żeby nie atakowała już mojej żony? – Edward spytał
kurtuazyjnie. - Nadal
omawiamy dowody.
Aro uniósł dłoń.
- Spokój, moi drodzy. Pozwólmy im mówić.
Presja zniknęła. Jane pokazała mi zęby, a ja nie mogłam jej odpowiedzieć.
- Dlaczego nie dołączysz do nas, Alice? – Zawołał głośno Edward.
- Alice – wyszeptała w szoku Esme.
Alice!
Alice, Alice, Alice!
- Alice!
- Alice! – mruczały inne głosy dookoła mnie.
- Alice – westchnął Aro.
Nagła, gwałtowna radość zawładnęła mną. Z całej siły próbowałam utrzymać moją tarczę tam,
gdzie była.
Mgła Aleca wciąż usiłowała znaleźć słabszy punkt, Jane zobaczyłaby, gdybym zostawiła
jakąkolwiek lukę.
I wtedy usłyszałam jak biegną przez las, lecąc, zmniejszając dystans tak szybko jak tylko
mogli,
poruszając się bezdźwięcznie.
Po obu stronach zapadła beznamiętna cisza. Świadkowie Volturi zamarli, zmrożeni kolejnym
zaskoczeniem.
Wtedy Alice tanecznym krokiem wpadła na łąkę z południowego- zachodu, a ja poczułam taką
rozkosz,
widząc znów jej twarz, ze niemal zwaliła mnie z nóg. Jasper był zaraz za nią, jego ostre
spojrzenie
promieniowało dzikością. Zaraz za nimi biegła trójka nieznajomych, jako pierwsza wysoka,
muskularna
kobieta z roztrzepanymi włosami – najprawdopodobniej Kachiri. Miała takie same, wydłużone
kończyny i
podobne rysy twarzy, może nawet bardziej wyraziste w jej wypadku.
Następna była drobna wampirzyca o oliwkowej karnacji z długą grzywą czarnych włosów,
opadających na
plecy. Jej głębokie, czerwone oczy omiotły nerwowo otoczenie.
Jako ostatni biegł młody mężczyzna... nie tak szybki, nie tak płynny w ruchach. Jego skóra
była
niemożliwie intensywnie ciemnobrązowa, ciemne loki były podobne do włosów poprzedzającej
go kobiety,
lecz nie tak długie.
Był piękny.
Kiedy się do nas zbliżył, nowy dźwięk po raz kolejny nas zszokował – dźwięk bicia serca,
przyśpieszonego wysiłkiem.
Alice zgrabnie ominęła krańce nadal nie rezygnującej mgły, przemknęła za moją tarczę i
zatrzymała się
przy boku Edwarda. Wychyliłam się, by dotknąć jej ramienia, podobnie jak Edward, Esme i
Carlisle. Nie
było czasu na inne powitania. Jasper i inni podążyli za nią pod osłonę tarczy.
Wszyscy strażnicy patrzyli z zaskoczeniem w oczach jak nowo przybyli przekraczają
niewidzialny mur
bez żadnego problemu. Najwięksi z nich, Felix i jemu podobni, odkryli nagłą nadzieję
zwracając swój
wzrok na mnie. Nie byli pewni mocy mojej tarczy, a teraz dostrzegli, że blokowała jedynie
psychiczny
atak. Jak tylko Aro wyda rozkaz, będą chcieli zlikwidować mnie jako pierwszą. Byłam ciekawa
jak wielu
Zafrina zdoła oślepić, jak bardzo spowolnić. Na tyle długo, żeby Kate i Vladimir zdążyli załatwić
Jane i
Aleca? Mogłam się tego jedynie domyślać.
Edward okazał niezadowolenie wobec grupy przed nami, sztywniejąc ze złości w odpowiedzi na
ich myśli.
Opanował się zanim znów przemówił do Aro.
- Alice poszukiwała swoich własnych świadków przez ostatnie tygodnie – powiedział
starodawnym. – I jak
widać nie wróciła z pustymi rękami. Alice, czemu nie przedstawisz świadków, których
przyprowadziłaś?
- Czas na świadectwa już się skończył – burknął Kajusz. – Ogłoś swój wyrok, Aro!
Aro uniósł palce, uciszając brata i utkwił oczy w twarzy Alice.
Alice lekko wyskoczyła przed nas i przedstawiła nieznajomych.
- To jest Huilen i jej bratanek Nahuel.
Dźwięk jej głosu... było tak, jakby nigdy nie odeszła.
Kajusz drgnął, słysząc powiązanie rodzinne między przybyłymi. Świadkowie Volturi szeptali coś
cicho
między sobą. Wampirzy świat się zmieniał, każdy mógł to poczuć.
- Mów, Huilen – rozkazał Aro. – Daj nam świadectwo, z którym tu przybyłaś.
Drobna kobieta spojrzała na Alice z niepokojem. Alice skinęła głową z przyzwoleniem, a Kachiri
dotknęła
długą ręką ramienia wampirzycy.
- Jestem Huilen - zaczęła kobieta wyraźnym, lecz dziwnie akcentowanym angielskim. Kiedy
kontynuowała
stało się jasnym, że przygotowywała się do opowiedzenia tej historii. Mówiła bezbarwnym,
wyuczonym
tonem. – Półtorej wieku temu żyłam razem z ludźmi z plemienia Mapuche. Moja siostra
nazywała się Pire.Nasi rodzice nazwali ją po śniegu z gór, ponieważ jej skóra była nienaturalnie
blada. Była bardzopiękna... zbyt piękna. Pewnego dnia przyszła do mnie i w sekrecie
powiedziała, ze przyszedł do niej anioł,
którego znalazła w lesie, w nocy. Ostrzegałam ją. – Huilen pokręciła głową ze smutkiem. – Jak
gdyby
sińce na jej skórze nie były dostatecznym ostrzeżeniem. Wiedziałam, że to był Libishomen z
naszych
legend, ale ona nie słuchała. Była jak zaczarowana.
- Powiedziała mi, kiedy zyskała pewność, że dorasta w niej dziecko tego czarnego anioła. Nie
próbowałam
odwieść jej od pomysłu ucieczki, wiedziałam, że nawet nasz ojciec i matka zgodziliby się ze
mną, że
dziecko musi zostać zniszczone, razem z Pire. Zaprowadziłam ją do najgłębszej części dżungli.
Szukała
swojego demonicznego anioła, ale nie znalazła nic. Dbałam o nią, polowałam dla niej, kiedy
opadła z sił.
Jadła mięso zwierząt, piła ich krew. Nie potrzebowałam więcej wskazówek co do tego, co w
sobie nosiła.
Miałam tylko nadzieję na uratowanie jej po zabiciu potwora.
- Ale ona kochała te dziecko. Nazwała go Nahuel, po dzikim kocie, a gdy wzbierał w siły i łamał
jej kości –
kochała go nadal.
- Nie mogłam jej ocalić. Dziecko wydarło sobie drogę na świat i umarła szybko, wymuszając na
mnie
przysięgę, że zadbam o Nahuela. Jej ostatnie życzenie... zgodziłam się.
- Ugryzł mnie kiedy jeszcze usiłowałam go od niej uwolnić. Uciekłam do dżungli, żeby umrzeć.
Nie
dotarłam daleko, ból był zbyt wielki. Ale znalazł mnie, nowonarodzone dziecko przebyło
poszycie, żeby
być koło mnie i czekać na mnie. Kiedy ból się skończył, leżał zwinięty u mego boku, śpiąc.
- Opiekowałam się nim póki nie był w stanie polować samodzielnie. Polowaliśmy w okolicy
wioski,
pozostając blisko. Nigdy nie oddaliliśmy się tak daleko od domu. Ale Nahuel chciał zobaczyć
więcej, to
było tylko dziecko.
Huilen opuściła głowę kiedy skończyła i odsunęła w tył, niemal całkowicie chowając się za
Kaciri.
Aro zaciskał usta. Przyglądał się ciemnoskóremu młodzieńcowi.
- Nahuel, masz już więc sto pięćdziesiąt lat? – spytał.
- Mniej więcej, może z pięć lat w tą stronę lub w tą – odpowiedział czystym, cudownie ciepłym
głosem.
Jego akcent był wręcz nieuchwytny. – Nie zwracamy na to uwagi.
- A kiedy osiągnąłeś dorosłość?
- Po siedmiu latach, mniej więcej, byłem już dorosły.
- Nie zmieniłeś się od tego czasu?
Nahuel wzruszył ramionami.
- Nic nie zauważyłem.
Poczułam drżenie Jacoba. Nie chciałam jednak jeszcze o tym myśleć. Chciałam poczekać aż
zagrożenie
minie i będę mogła się skoncentrować.
- A twoje dieta? – naciskał Aro, wyglądając na bardziej zainteresowanego niż zwykle.
- Głównie krew, ale też ludzkie jedzenie. Mogę przetrwać na każdym.
- Czy jesteś w stanie stworzyć nieśmiertelnego? – spytał Aro, gestykulując w stronę Huilen, z
naciskiem. Ponownie sprawdziłam tarczę, być może szukał w niej dziur.
- Tak, ale reszta nie może.
Zszokowany szept przemknął przez wszystkie trzy grupy.
Aro uniósł brwi.
- Reszta?
- Moje siostry. – Nahuel znów wzruszył ramionami.
Aro spoglądał przez chwilę z dzikością w oczach, zanim się opanował.
- Być może powinieneś opowiedzieć nam resztę swojej historii, wygląda na to, że jest coś
więcej.
Nahuel skrzywił się.
- Mój ojciec przybył mnie szukać po kilku latach od śmierci mojej matki. – Jego piękna twarz
wygładziła
się. – Cieszył się, że mnie znalazł. – Ton głosu Nahuela sugerował, że nie było to uczucie
jednostronne. –
Miał dwie córki, lecz żadnego syna. Oczekiwał, że do niego dołączę, tak jak zrobiły to moje
siostry.
- Był zaskoczony, że nie jestem sam. Moje siostry nie miały jadu, ale być może to przypadek...
kto wie?
Miałem już swoją rodzinę w Huilen i nie byłem zainteresowany – skrzywił się – by to zmieniać.
Widuję go
od czasu do czasu. Mam nawet nową siostrę, osiągnęła dojrzałość około dziesięciu lat temu.
- Jak nazywa się twój ojciec? – spytał Kajusz, wyszczerzając zęby.
- Joham – opowiedział Nahuel. – Uważa siebie za naukowca. Myśli, że tworzy nową super-
rasę.
Nie wysilał się nawet, żeby ukryć wstręt w głosie.
Kajusz spojrzał na mnie.
- Twoja córka, czy jest jadowita? – zapytał ostro.
- Nie – odpowiedziałam. Nahuel podniósł głowę na te słowa i utkwił oczy w mojej twarzy.
Kajusz spojrzał na Aro z protestem, ale Aro pogrążony był we własnych myślach. Zacisnął zęby
patrząc
na Kajusza, a wtedy Edward spojrzał na mnie. Kajusz warknął.
- Zajmiemy się tym tutaj, a potem podążymy na południe – ponaglił Aro.
Spojrzał w moje oczy na długi, pełny napięcia moment. Nie miałam pojęcia czego w nich
szukał, albo co
znalazł, ale zaraz po spojrzeniu na mnie, jego wyraz twarzy się zmienił, słaby błysk pojawił się
w oczach,
kąciki ust uniosły w górę i wiedziałam, że Aro podjął decyzję.
- Bracie – zaczął miękko mówić do Kajusza. – Tu nie ma żadnego niebezpieczeństwa. To
postęp, nie
oszustwo. Te pół- wampirze dzieci są bardziej podobne do nas, jak widać.
- To jest twój głos? – zażądał odpowiedzi Kajusz.
- Właśnie tak.
Kajusz nachmurzył się.
- A ten Jocham? Biorący sobie nieśmiertelnych za przedmiot badań?
- Być może powinniśmy porozmawiać z nim – zgodził się Aro.
- Zatrzymajcie Johama, jeśli chcecie – powiedział Nahuel bezbarwnie. - Ale zostawcie moje
siostry w
spokoju. Są niewinne.
Aro zgodził się, jego nastrój był uroczysty. Odwrócił się do straży z ciepłym uśmiechem.
- Moi drodzy – zaczął. – Nie będziemy dzisiaj walczyć.
Straż zgodziła się z nim cicho i opuściła gotowe do ataku pozycje. Mgła zniknęła szybko, ale
nadal
trzymałam swoją tarczę. Może była to tylko kolejna sztuczka.
Analizowałam ich odczucia, kiedy Aro odwrócił się do nas. Jego twarz była tak życzliwa jak
zawsze, ale z
zaskoczeniem dojrzałam za jej fasadą ciemność. Jak gdyby jego spisek upadł. Kajusz był
wyraźnie
rozgniewany, ale teraz nie mógł już nic zrobić. Marek wyglądał na... znudzonego, inaczej nie
można tego
nazwać. Strażnicy znów byli beznamiętni i zdyscyplinowani, bez żadnego wyjątku. Stanęli w
szyku,
gotowi do odejścia. Świadkowie Volturi nadal ostrożnie, jeden za drugim odsuwali się i znikali
w lesie.
Ich liczba coraz szybciej malała. Wkrótce nie pozostał już nikt.
Aro wyciągnął w naszą stronę ręce w przepraszającym geście. Za nim większość straży, razem
z
Kajuszem, Markiem i cichymi, tajemniczymi żonami odsuwała się w tył, znów z precyzją
jednostki
wojskowej. Tylko trójka wyglądała na ochroniarzy, którym przydzielono wyznaczone osoby.
- Cieszę się, że dało się to rozwiązać bez użycia przemocy – powiedział słodko. – Carlisle, mój
przyjacielu... jak dobrze móc znów cię nim nazwać! Mam nadzieję, że nie czujecie się urażeni.
Wiem, że
rozumiecie, że my egzekwujemy jedynie prawo, wykonujemy obowiązek, który spoczął na
naszych
barkach.
- Odejdź w pokoju, Aro – powiedział Carlisle sztywno. – Pamiętaj, proszę, że nadal chcemy
zachować
anonimowość tutaj i powstrzymaj swoją straż od polowań w tej okolicy.
- Oczywiście, Carlisle – zapewnił go Aro. – Przykro mi słyszeć twoją dezaprobatę, drogi
przyjacielu. Być
może, gdy minie jakiś czas, wybaczysz mi.
- Być może po jakimś czasie, jeśli udowodnisz swoją przyjaźń.
Aro zwiesił głowę, niczym obrazek żalu i skruchy, i odpłynął w tył na moment przed tym, zanim
się
odwrócił. Patrzyliśmy w milczeniu jak ostatni z Volturi znika między drzewami.
Było bardzo cicho. Nadal nie opuściłam tarczy.
- To naprawdę koniec? – wyszeptałam do Edwarda.
Jego uśmiech był ogromny.
- Tak. Poddali się. Jak wszyscy wielcy, stchórzyli pod naciskiem. – Zachichotał.
Alice zaśmiała się razem z nim.
- Naprawdę, ludzie. Nie wrócą. Każdy może się już rozluźnić,
Po raz kolejny zapadła cisza.
- Co za pech – wymamrotał Stefan.
I wtedy uderzyło.
Śmiech wybuchł. Ogłuszające wycie przebiegło przez polanę. Maggie klepała Siobhan po
plecach. Rosalie
i Emmett znów się całowali... dłużej i mocniej niż wcześniej. Benjamin i Tia byli uwięzieni w
swoich
ramionach, tak samo Carmen i Eleazar. Esme przytulała Alice i Jaspera. Carlisle gorąco
dziękował
przybyszom z Południowej Afryki, którzy nas ocalili. Kachiri stała bardzo blisko Zafriny i Senny,
ich
dłonie były splecione.
Garrett podniósł Kate nad ziemię i okręcił dookoła.
Stefan splunął na śnieg. Vladimir zacisnął zęby z kwaśną miną.
Na wpół wdrapałam się na gigantycznego, brązowego wilka, żeby ściągnąć z niego moją córkę
i przytulić
do siebie. Ramiona Edwarda otoczyły nas w tej samej sekundzie.
- Nessie, Nessie, Nessie – zanuciłam.
Jacob wybuchnął jego donośnym, szczekającym śmiechem i szturchnął moją głowę nosem.
- Zamknij się – wymamrotałam.
- Zostaję z wami? – spytała Nessie.
- Na zawsze – obiecałam jej.
Mieliśmy wieczność. Nessie będzie zdrowa, silna i nic jej nie będzie. Tak jak półczłowiek
Nahuel, po stu
pięćdziesięciu latach nadal będzie młoda. I będziemy razem.
Szczęście wybuchło we mnie, tak mocne, brutalne, że nie byłam pewna, czy mogę je
przetrwać.
- Na zawsze – powtórzył za mną Edward, szepcząc mi do ucha.
Nie mogłam powiedzieć nic więcej. Podniosłam głowę i pocałowałam go z taką namiętnością,
że
prawdopodobnie las stanął w płomieniach.
Ale nawet tego nie zauważyłam.
- Reasumując, było to połączenie rzeczy, które w rezultacie spowodowały duże wrzenie, Bello.-
tłumaczył
Edward. Nasza rodzina i dwóch pozostałych gości siedziała w pokoju dziennym, podczas, gdy
las za
oknem przybierał ciemniejszą barwę.
Vladimir i Stefan zniknęli zanim skończyliśmy świętować. Byli rozczarowani obrotem spraw.
Edward
oświadczył im, że tchórzostwo Volturi powinno być dla nich wystarczającym. pocieszeniem.
Benjamin i Tia szybko podążyli za Amun i Kebi, po to, by przekazać im rozwiązanie konfliktu.
Byłam
pewna, ze jeszcze ich zobaczymy – w najgorszym wypadku tylko Benjamina i Tia’ę. Żaden z
nomadów się
nie ociągał. Peter i Charlotte po krótkiej rozmowie z Jasperem również się oddalili.
To były ciężkie czasy dla Amazonek. Z dala od ich lasu deszczowego czuli się zagrożeni. To
właśnie był
powód ich rychłego odejścia.
- Kiedyś musisz odwiedzić mnie z tą dzieciną. – zarządziła Zafrina. – Obiecaj mi, młoda damo.
Nessie przycisnęła błagalnie dłoń do mojej szyi.
- Oczywiście Zafrino – zgodziłam się.
- Pewnie zostaniemy przyjaciółkami, moja droga Nessie. – stwierdziła, zanim odeszła z siostrą.
Irlandzki klan kontynuował masowe opuszczanie miejsca.
- Dobra robota, Siobhan – komplementował ją Carlisle, gdy się żegnali.
- Oh, to tylko siła pragnienia. – stwierdziła z sarkazmem. Po chwili dodała z powagą. –
Oczywiście to
jeszcze nie koniec. Volturi nie wybaczą i na pewno nie zapomną, o tym co niedawno się
wydarzyło…
Edward bez wahania udzielił odpowiedzi.
- Byli naprawdę wstrząśnięci, ich pewność siebie została zszargana. Jednak jestem pewien, ze
kiedyś
nam o sobie przypomną… I wtedy… - w jego oczach pojawił się złowrogi błysk – Przypuszczam,
że będą
próbowali się na nas odegrać.
- Alice na pewno da nam znać, gdy nadejdzie pora ich odwetu. - stwierdziła Siobhan z
pewnością w
głosie – A my znowu utrzemy im nosa. Być może się wtedy okaże się, że świat jest gotowy by
uwolnić się
od wpływów Volturi.
- Być może nadejdzie ten dzień. – wtrącił Carlisle – A wtedy my ponownie staniemy razem do
walki.
- Tak, mój przyjacielu… Tak właśnie będzie. – zgodziła się Siobhan – Niby jakim cudem
mielibyście
przegrać, gdy ja stanę po waszej stronie. – zaśmiała się długo i serdecznie.
- W rzeczy samej. – zgodził się Carlisle. Następnie nieco zażenowany uścisnął dłoń Liama. –
Spróbuj
odnaleźć Alistaira i powiedz mu co się stało. Nie mogę nawet myśleć, że mógłby polować pod
skałą przez
następną dekadę.
Siobhan ponownie się zaśmiała, a Maggie objęła Nessie i mnie. Po chwili irlandzki klan odszedł
na dobre.
Członkowie Denali odeszli jako ostatni, a Garett podążył wraz z nimi. Atmosfera świętowania
okazała się
zbyt ciężka dla Tanyai i Katie, które potrzebowały czasu by otrząsnąć się po stracie ukochanej
siostry.
Huilen i Nahuel zostali prawie do końca, by, jak przypuszczałam, wrócić z Amazonkami.
Carlisle był
głęboko zafascynowany rozmową z Huileną. Nahuel siedział blisko niej, gdy Edward kończył
opowiadać im
naszą historię.
- Alice dała Aro odpowiednia wymówkę by mógł wymigać się od walki. Gdyby nie był tak
bardzo
przerażony Bellą, pewnie wszystko poszłoby zgodnie z planem.
- Przerażony? – spytałam niczym aktor na scenie. – Mną.. ?
Uśmiechnął się do mnie ze spojrzeniem, które trudno było sprecyzować. Przewijały się w nim
skrajne
emocje.
- Kiedy ocenisz siebie obiektywnie.. ? – powiedział miękko. Po chwili zwrócił się się głośniej do
mnie jak i
do pozostałych towarzyszy. - Volturi nie pokusili się o walkę od dwudziestu pięciu wieków.
Nigdy im na
niczym nie zależało, zwłaszcza, gdy dołączyli do nich Jane i Alec. Zajmowali się tylko
utrzymywaniem
porządku.
- Powinnaś zdać sobie sprawę z tego, jak się przy nich się prezentowaliśmy. Zwykle to Alec
tłumił
uczucia ofiar podczas narady. W ten sposób nikt nie mógł uciec aż do ogłoszenia werdyktu. Ale
tym
razem to my staliśmy, gotowi, czekając na każdy ich ruch, pełni nadprzyrodzonych mocy, gdy
oni zostali
unieszkodliwieni przez Bellę. Aro zdawał sobie sprawę, że z Zafriną po naszej stronie wcale nie
pójdzie
im tak łatwo jak zazwyczaj. Mimo to wydawało nim się, że dadzą nam radę. Istniało duże
prawdopodobieństwo, że tym razem to oni poniosą klęskę. Przegrali po raz pierwszy w swojej
długowieczności…
- Trudno być nadal pewnym siebie, gdy pokonują cię wilki rozmiaru koni. – stwierdził Emmett,
pukając
Jacoba w ramię.
Chłopak spojrzał na niego z szerokim uśmiechem.
- To przeze wszystkim wilki ich powstrzymały. – stwierdziłam.
- Ależ oczywiście. - zgodził się Jakob
- Masz racje, Bello. – przyznał Edward – W życiu nie widziałem czegoś takiego. Prawdziwe
dzieci
księżyca, które się świetnie kontrolowały. Szesnaście rozzłoszczonych wilków to było coś, na co
oni
zupełnie nie byli przygotowani. Kajusz był szczerze przerażony. Niemal pierwszy raz przegrał
walkę
jeden na jednego, od dwóch tysięcy lat.
- Więc to są prawdziwe wilkołaki? – spytałam – Takie z pełnią księżyca i srebrnymi kulami?
- Oczywiście, że prawdziwe... – żachnął się Jacob. – Czy to czyni mnie wytworem wyobraźni?
- Przecież wiesz co miałam na myśli.
- Zgodzę się co do pełni księżyca, - powiedział Edward – ale srebrne kule to już inna sprawa.
To kolejny
mit, który wymyślili przerażeni ludzie. Nie wiele ich zostało. Kajusz będzie musiał polować na
nie przez
następne tysiąclecia.
- I ty nigdy o tym nie wspomniałeś, prawda?
- Jakoś tak wyszło.
Wzniosłam oczy ku niebu, a Alice zaśmiała się niczym mały chochlik. Wychyliła się zza
ramienia Edwarda
by rzucić mi rozbawione spojrzenie.
Wróciłam na ziemię.
Oczywiście, kochałam jej żywiołowość, ale w tej chwili zdałam sobie sprawę, że naprawdę
wróciła do
domu. Miałam nadzieje, że jej niechęć w stosunku do mnie była wynikiem potrzeby, a nie jej
własnego
wyboru. Zaczynałam się powoli irytować, Alice musiała mi coś wyjaśnić.
Rzuciła mi znaczące spojrzenie.
- Po prostu wyrzuć to z siebie, Bello. – powiedziała.
- Jak mogłaś mi to zrobić, Alice?
- Nie miałam wyboru.
- Co ty nie powiesz?! – zagrzmiałam. – Dałaś mi do zrozumienia, że wszyscy umrzemy!
Zamartwiałam się
tygodniami!
- To był jedyny sposób. – powiedziała spokojnie. – Musiałaś być gotowa by ochronić Nessie.
Odruchowo utuliłam mocniej śpiącą w moich ramionach Nessie.
- Ale jednocześnie zdawałaś sobie sprawę, że musi być inne wyjście. – zapewniłam. – Zawsze
była
nadzieja. Czy nigdy nie przyszło ci do głowy, by mi o wszystkim powiedzieć?! Wiem, że przez
wzgląd na
Aro Edward musiał myśleć, że już po nas, ale przecież mogłaś mi powiedzieć!
Wpatrywała się we mnie przez chwilę, nie mogąc dobrać odpowiednich słów.
- Nie sądzę... – zaczęła - Nie jesteś wystarczająco dobrą aktorką.
- A więc to wszystko miało miejsce przez moją grę aktorską?!
- Bello, proszę mów trochę ciszej. Czy ty w masz pojęcie jak trudno było wprowadzić ten plan
w życie?
Nie miałam pewności czy w ogóle istnieje ktoś taki jak Nahuel – mogłam tylko szukać,
kierowana
intuicją. Spróbuj sobie wyobrazić takie poszukiwanie. Nie było to najłatwiejszą rzeczą, jaką
zrobiłam w
moim życiu. Na dodatek musieliśmy przesłać klucz światkom, jakbyśmy mieli wystarczająco
dużo czasu.
Nieustannie musiałam mieć oczy szeroko otwarte by wszystko poszło zgodnie z planem.
Musiałam
obserwować Volturi. Wyłapywać każdą ich sztuczkę, byś była przygotowana na ich strategię.
Miałam
zaledwie kilka godzin by określić wszystkie możliwości. Przede wszystkim musiałam mieć
pewność, że
uważasz, iż się od ciebie odsunęłam, po to, by Aro nie mógł działać tak jak zamierzał. Jeśli
jednak
myślisz, że nie czuję się jak zdrajca to...
- W porządku… - przerwałam jej. – Wybacz! Zdaję sobie sprawę, że i tobie było ciężko. Ale...
Tęskniłam
za tobą jak szalona, Alice! Nigdy więcej mi tego nie rób.
Dźwięczny śmiech Alice rozniósł się po całym pomieszczeniu. Na wszystkich twarzach pojawił
się
uśmiech, gdy ponownie mogliśmy usłyszeć ten przepiękny dźwięk.
- Również za tobą tęskniłam, Bello, więc wybacz mi i spróbuj być usatysfakcjonowana tym, że
zostałaś
uznana bohaterem dzisiejszego dnia.
Wszyscy z wyjątkiem mnie ryknęli śmiechem. Zawstydzona – schowałam twarz we włosach
Nessie.
Edward ponownie wrócił do analizy zdarzeń, jakie miały miejsce dzisiejszego dnia. Sposób w
jaki
wszyscy na mnie patrzyli powodował uczucie niewygody. Nawet mój ukochany Edward…
Czułam się tak,
jakbym bardzo urosła od dzisiejszego poranka. Starałam się ignorować te pochlebne
spojrzenia,
skupiając się na twarzy śpiącej Nessie i zamyślonym Jacobie. Dla niego zawsze będę Bellą. Co
za ulga...
Najtrudniej było mi ignorować jedno spojrzenie.
Problem nie polegał na tym, że ten pół- człowiek pół- wampir myślał o mnie w określony
sposób. Przez
wszystko co wiedział... Przyzwyczaiłam się to codziennych ataków wampirów, chociaż to, co
wydarzyło
się na polanie wcale nie było czymś zwyczajnym. Jednak chłopak nie odrywał ode mnie wzroku
choćby na
minutę. Chociaż, może jednak spoglądał na Nessie… To nie miało znaczenia, i tak ciążyła mi ta
dziwna
niewygoda.
Oczywiście nie mógł przeoczyć faktu, że była ona jedyną kobietą jego rasy, której jednocześnie
nie
musiałby uznawać za przyrodnią siostrę.
Nie wiedziałam jak ułożą się sprawy z Jacobem. Miałam nadzieje, ze w najbliższym czasie nie
będzie
żadnych nowych konfliktów. W tej chwili chciałam po prostu odpocząć od bitew.
Edward przestał być zasypywany pytaniami. W tej chwili w pokoju słychać było tylko ciche,
intymne
rozmowy.
Odczuwałam dziwne zmęczenie. Oczywiście nie byłam śpiąca. Jednak chciałam zaznać
odrobinę spokoju.
Ten dzień był bardzo długi. Pragnęłam wrócić do normalności. Utulić Nessie w jej łóżku i
posiedzieć we
własnych czterech ścianach.
Spojrzałam na Edwarda i czułam jakbym to ja potrafiła czytać mu w myślach. Myślał dokładnie
tak samo.
On również marzył o odrobinie spokoju..
- Może powinniśmy zabrać Nessie...
- Tak, to dobry pomysł - zgodził się natychmiast – Jestem pewien, że nie spała ostatniej nocy
przez to
głośne chrapanie.
Uśmiechnął się szeroko do Jacoba, a ten wywrócił oczami.
- Już dawno nie spałem w łóżku. – powiedział rozbawiony – Przypuszczam, że mój ojciec mnie
wykopie,
gdy tylko pojawię się w domu.
Dotknęłam jego policzka.
- Dziękuje Jacob...
- Kiedykolwiek potrzebujecie, Bello. Przecież wiesz...
Wstał, pogłaskał po głowie Nessie, a potem ucałował ją w czoło. Tak samo zrobił ze mną,
następnie
poklepał Edwarda po ramieniu.
- Do zobaczenia jutro. Mam wrażenie, ze teraz będzie odrobinę nudno, nieprawdaż?
- Mam wielką nadzieję, że tak właśnie będzie. – powiedział Edward.
Gdy wyszedł, wtuliłam się bardziej w Nessie. Tak cudownie było usłyszeć jej spokojny oddech,
gdy była
pogrążona w głębokim śnie. Zbyt wielki ciężar spoczywał na jej malutkich ramionach. Teraz
mogła być z
powrotem dzieckiem – chronionym i obdarowanym wielką miłością.. Miała jeszcze przed sobą
kilka lat
dzieciństwa.
Poczucie, bezpieczeństwa i spokoju, przywiodły mi na myśl kogoś, kto w tej chwili miał
zupełnie inne
odczucia.
- Oh, Jasper..? – spytałam, gdy przeszliśmy przez drzwi.
Jasper był ściśnięty między Esme, a Alice. To był napraaawdę wspaniały, rodzinny obrazek.
- Tak, Bello?
- Jestem po prostu ciekawa – dlaczego J. Jenks był przerażony na każdy dźwięk twojego
imienia?
- Tak się stało, ponieważ z doświadczenia wiem, że współpraca w związku jest lepiej
motywowana przez
strach niż przez każde inne uczucie. – odpowiedział pogodnie.
Ucałowaliśmy i przytuliliśmy wszystkich, życząc dobrej nocy naszej rodzinie. Nahuel
obserwował nas
nieustannie. Gdyby mógł pewnie podążyłby za nami.
Gdy przechodziliśmy przez rzekę, dużo szybciej niż ludzie mieli to w zwyczaju robić, swobodnie
trzymaliśmy się za ręce. Miałam już dość życia pod odstrzałem. Marzyłam o tym by mieć
chwilę dla
siebie. Edward chyba musiał czuć tak samo.
- Muszę szczerzę przyznać, że Jacob mi zaimponował. – powiedział Edward.
- Wilki potrafią uderzyć, nieprawdaż?
- Nie o to mi chodziło. On zdaje sobie sprawę, że Nessie za sześć i pół roku będzie dorosła.
Wygląda na
to, że Nahuel również jest tego świadomy.
Zastanawiałam się przez chwilę.
- On tak nie myśli. Nie zależy mu na tym, by szybko urosła. Pragnie tylko jej szczęścia.
- Wiem i naprawdę jest to imponujące Nigdy nie myślałem, że tak powiem, ale Nessie
naprawdę mogła
trafić gorzej.
- Ja nie wybiegam myślami w tak odległą przyszłość. – odparłam szczerze.
Edward zaśmiał się i spojrzał na mnie z uczuciem.
- Wygląda na to, że będzie musiał się trochę wprawić się w sprawy damsko- męskie, bo inaczej
kiepsko
to wygląda.
- Zauważyłam. Jestem wdzięczna Nahuelowi za dzisiejszy dzień. Jednak to jego całe gapienie
się było co
najmniej dziwne. Ja wiem, że Nessie jest jedyną pół- wampirzycą w zasięgu jego wzroku.
Mimo to nie
powinien tak otwarcie się w nią wpatrywać.
- Oo, skarbie. On nie gapił się na nią, tylko na ciebie.
Dla mnie to nie miało żadnego sensu.
- Niby dlaczego miałby to robić?
- Ponieważ jesteś żywa. – powiedział szybko.
- Nie rozumiem.
- Przez całe jego życie... – tłumaczył. – On jest pięćdziesiąt lat starszy ode mnie.
- Zramolały - wtrąciłam.
Zignorował mnie.
- On zawsze uważał się za zła kreaturę, mordercę. Jego siostry pozabijały swoje matki i nie
miały nawet
wyrzutów sumienia. Joham nauczył ich myśleć o ludziach jako o zwierzętach, podczas gdy oni
byli
bogami. Jednak Nahuel został wychowany przez Huilen a ona kochała swoja siostrę tak
bardzo, jak
nikogo innego na świecie. To zmieniło jego tok myślenia. Od tej pory zaczął siebie szczerze
nienawidzić.
- To naprawdę smutne. – mruknęłam.
- I wtedy zobaczył nas troje – zrozumiał po raz pierwszy, że to, iż jest pół- nieśmiertelny, nie
czyni z
niego wcielenia zła. Spojrzał na mnie i zdał sobie sprawę z tego, jaką istotą był jego ojciec.
- Ty jesteś idealny w każdym calu - zgodziłam się.
Pokręcił głową z niedowierzaniem i kontynuował.
- Spojrzał na ciebie i zrozumiał jakie życie powinna mieć jego matka.
- Biedy Nahuel. – powiedziałam i od tej pory wiedziałam, że już nigdy nie będę w stanie się na
niego
złościć, nawet jeśli to jego wpatrywanie się we mnie miało być niewiadomo jak uciążliwe.
- Nie smuć się za niego. Teraz jest szczęśliwy. Od jakiegoś czasu zaczął sobie przebaczać.
Uśmiechnęłam się na myśl o jego szczęściu i zrozumiałam, że od tej pory miało ono nas nigdy
nieopuszczać. Poświęcenie Iriny było ciemnym cieniem na smudze jasnego światła. Jednak
nawet to nieodwiodło nas od cudownych myśli. Radość była czymś, czemu nie można było
zaprzeczyć. Życie miało być
takie, o jakie walczyłam – pełne bezpieczeństwa dla moich bliskich. Moja rodzina była znowu
razem, a
Nessie będzie wiodła wspaniałe życie, które nigdy nie dobiegnie końca. Jutro zobaczę mojego
ojca,
który zauważy, że strach w moich oczach został zastąpiony nieposkromioną radością. On
również będzie
uszczęśliwiony. Na szczęście wiedziałam, że nie zastanę go tam samego. Wiedziałam, że te
tygodnie
poświęcenia zostaną zastąpione lawiną szczęścia wszystkich moich bliskich. Sue będzie z moim
ojcem –
matka wilkołaka z ojcem wampirzycy. Już nigdy nie będzie samotny. Uśmiechnęłam się
mimochodem.
Jednak najwspanialszy element w całej tej fali szczęścia był najbardziej oczywisty ze
wszystkich:
Edward i ja będziemy razem. Na zawszę.
Przez ostatnie kilka tygodni nauczyłam się doceniać to co dostałam od losu. Bardziej niż
kiedykolwiek.
Nasza mała willa była miejscem całkowitego spokoju i srebrzyście błękitnych nocy. Delikatnie
włożyliśmy
Nessie do jej łóżka. Uśmiechnęła się przez sen.
Ściągnęłam z szyi prezent od Aro i rzuciłam go w kąt pokoju. Nessie będzie mogła się nim
bawić jeśli
będzie chciała. Lubiła błyszczące przedmioty.
- Noc na świętowanie. – wyszeptał składając na moich ustach delikatny pocałunek.
- Poczekaj. – odepchnęłam go z czułością.
Spojrzał na mnie zagubiony. Zasadniczo nigdy go nie odpychałam. To była nasza niepisana
reguła, którą
właśnie złamałam po raz pierwszy.
- Chcę czegoś spróbować. – poinformowałam, uśmiechając się do niego z iskierkami w oczach.
Położyłam dwie dłonie po obu stronach jego twarzy i zamknęłam oczy w koncentracji.
Nie zbyt dobrze mi to wychodziło, gdy uczyła mnie Zafrina. Jednak tym razem byłam
przekonana, że
wyjdzie mi lepiej. Rozumiałam na czym to polega i wiedziałam, że on zawsze o tym marzył.
Nigdy z nikim nie byłam tak blisko jak z Edwardem. Właśnie pozbywałam się mojej ochrony,
ale mimo to
czułam się pewnie. Ufałam mu.
- Bello! – szepnął Edward zszokowany.
Jeszcze bardziej się skoncentrowałam, by wyłapać odpowiednie wspomnienia. Pozwoliłam
wydostać się
im z mojego umysłu po to by on również je słyszał.
Niektóre wspomnienia były niejasne. – te wszystkie ludzkie wspomnienia, gdy byłam jeszcze
słaba i
zadziwiająco łatwo można było mnie zranić. Gdy po raz pierwszy ujrzałam jego twarz...
Uczucia jakie
towarzyszyły mi, gdy prowadził mnie na polanę... Dźwięk jego głosu przebijający się przez
mrok, gdy
leżałam ledwie przytomna, gdy uratował mnie przed Jamesem... Jego twarz, gdy czekał pod
ozdobą z
kwiatów, by mnie poślubić.... Każdy moment z naszego pobytu na wyspie... Jego zimne dłonie
dotykające
nasze dziecko przez moją skórę....
Te stępki wspomnień cudownie odwzorowywał jego twarz, gdy otworzyłam oczy. Pierwsze
chwile mojej
nieśmiertelnej wieczności. Pierwszy pocałunek... Pierwsza noc...
Nagle jego wargi dotknęły moich ust, zupełnie mnie dekoncentrując.
Dech mi zaparło i nie udało mi się utrzymać dla niego otwartej furtki. Od tej pory moje myśli
znowu były
dla niego tajemnicą.
- Ups, straciłam to. – pożaliłam się.
- Słyszałem cię – oznajmił na wydechu. – Jak ... Jak to zrobiłaś?
- Pomysł Zafriny. Przećwiczyłam to z nią kilka razy.
Był oszołomiony.
- Teraz już wiesz, - powiedziałam powoli. – Nikt na świecie nie kochał nikogo tak bardzo jak ja
kocham
ciebie.
- Niemal masz racje. – uśmiechnął się, a jego oczy były bardziej wilgotne niż zazwyczaj. –
Znam tylko
jeden wyjątek.
- Kłamca.
Edward zaczął całować mnie zachłannie, jednak po chwili przestał bez żadnego ostrzeżenia.
- Czy udałoby ci się to powtórzyć? – spytał z zastanowieniem.
Na mojej twarzy pojawił się grymas
- To bardzo trudne. - oznajmiłam.
Cierpliwie czekał.
- Nie mogę utrzymać tego zbyt długo, gdy cały czas mnie ktoś rozprasza. – ostrzegłam go.
- Będę grzeczny. – obiecał.
Przygryzłam wargę w zastanowieniu, a następnie posłałam mu szeroki uśmiech.
Ponownie przyłożyłam moje dłonie po obu stronach jego twarzy. Wspomnienie było jasne.
Pierwsza noc
mojego nowego życia ze wszystkimi szczegółami.
Zaśmiałam się bezgłośnie, gdy skradł mi pocałunek, tym samym znowu mnie
zdekoncentrował.
- Do diabła z tym – stwierdził z pożądaniem w oczach, całując brzeg mojej szczęki.
- Mamy mnóstwo czasu by nad tym popracować. – przypomniałam mu.
- Setki, tysiąclecia, aż po kres wieczności. – zamruczał.
- Dla mnie brzmi to właśnie tak, jak powinno.
I nagle zanurzyliśmy się błogo w naszym małym, lecz doskonałym kawałku wieczności.