You are on page 1of 264

Karol May W wawozach balkanow Pasjonujca ksika przygodowa znanego klasy , ~ ~a..

teratury podrniczej, ktrej akcja rozgrywa si w jach imperium tureckiego, w dzikiej scenerii gr Pwyspu Bakaskiego. Bohaterowie powieci: Kara ben Nemsi w towarzystwie Hadi Halefa Omara, Osko i Omara ben Sadeka wyruszaj z Adrianopola na spotkanie z gronym i tajemniczym witym Muba-rekiem. W czasie wyprawy s wiadkami zaskakuj-cych zdarze, przeywaj chwile pene emocji i na-pi, jak np. w Melniku, kiedy Halef zakrada si do gobnika lub w Ostromczy, kiedy bohaterowie staj oko w oko z Mubarekiem. Powie W w~wozach Balkanw to ksika z tzw. cyklu arabskiego Karola Maya. ISBN 83-85696-70-9 aes~s KSIKI KAROLA MAYA z tzw. cyklu arabskiego Przez pustyni [1990j Przez dziki Kurdystan [1990j Z Bagdadu do Stambuu [w przygotowaniuj W wwozach Bafkanw [1993j Przez krain Skipetarw [1991 j Szut [w przygotowaniuj I. PO~ZA~TEI~ POCIGU Po opuszczeniu Adrianopola nie ujechalimy daleko, ja, Halef, Omar i Osko w towarzystwie trzech saptije, gdy usyszelimy za sob ttent kopyt. Obrciwszy si do tyu ujrzelimy jedca; ktry stara si nas dopdzi galopem. Natychmiast powcignli-my wierzchowce, eby go dopuci bliej, i niebawem rozpoznali-my Malhema, odwiernego Hulama. Jecha na ciko objuczonym koniu, w kocu ednak dotar do nas i zeskoczy na ziemi. - Sela drowi nas krtko. Odp~wi tym samym pozdrowieniem, a na nasze pyta-jce spojrzenia wyjani mi, co nastpuje: - Wybacz, efendi, e przerywam wasz pieszn podr! Mj pan przykaza mi pojecha za wami. - W jakim celu? - zapytaem. , - eby wam doprowadzi tego konia. - Czym go tak abjuczye? - dociekaem dalej. - ywnoci i innymi rzeczami, ktrych by moe bdziecie potrzebowa. - Jestemy zaopatrzeni na wiele dni! - Pomimo to. Mj pan uwaa, e ludzie, ktrych cigacie, mo-g zbaczy z drogi. Jeli rusz w gry, to znajdziecie tam tylko pasz dla koni, a dla siebie nic. - Twj pan jest .bardzo askawy. Ale ten ciko objuczony ko nadaje si tylko do tego, eby opnia nasz podr. - Przyprowadziem go wam, bo taki miaem rozka~z. Afietde kalyn! Allah sefer inisi chairli eileje bywajcie zdrowi, niech Allah da wam dobr podr! - Mwic te sowa, Malhem zarzuci koniowi lejce na szyj, wykona w ty zwrot i ruszy piesznym krokiem z powrotem do Edirne. Halef natychmiast zwrci swego konia w stran miasta i zapy-ta:

5
- Mam za nim jecha, sihdi? - Po co?

- eby schwyta Malhema i sprowad~zi go tutaj, by pozna twoj wol! - Zostaw go! Nie moemy traci czasu. - Ciekaw jestem, co zapakowano w te derki i maty! - Nie musimy tego wcale wiedzie teraz. Przekonamy si, co w nich jest, wieczorem. ap luzaka za cugle! Naprzd! Podjlimy na nowo przerwan podr. Ja jechaem przodem, pozostali za mn, a to dlatego, e musiaem szuka ladw, cho zajcie to wydawao si beznadziejne. Drog trudno byo nazwa gocicem, cho panowa na niej do-sy oywiony ruch. May Hadi mia racj mwic, e atwiej by byo odnale lady ciganego na Saharze ni tutaj. Dlatego te zwracaem uwag nie na sam drog, lecz na jej lewy skraj. Dru-g stron drogi tworzy brzeg Ardy. Dopki nie odkryem tutaj ladw wskazujcych na to, e trzej jedcy zboczyli z kierunku, w ktrym podalimy za nimi, mogem by raczej pewny, i ma-my ich przed sob. Spotykalimy jedcw, cikie wozy adowne i wdrowcw pieszych, lecz nikogo nie wypytywaem. Poniewa uciekinierzy przejedali tdy jeszcze wczoraj wieczorem, nie mg ich widzie aden z napotkanych ludzi. Nie zatrzy si rwnie przy malych skupiskach domw przy trak e odchodzia tam adna droga, ktr mgby obra Barud e . Kiedy jednak dotarlimy do miejscowoci zwanej Ortaktij, gdzie odbijao na ~ki par cieek, zatrzymaem si i zagadnem pierw-szego napotkanego czowieka: - Selam! Czy jest moe w tej miejscowoci, ktr niech Allah bogosawi, jaki bekezi 1? Zapytany nosi przy boku ogromn cik szabl, w prawicy trzymal potn pak, fez obwiza kawakiem szmaty, sztywnym od brudu, i by boso. Przypatrywa mi si przez chwil, po czym przystpil do bliszych ogldzin moich towarzyszy podry. - No wic? - zn.iecierpliwiem si. - Jawasz, jawasz - powoli, powoli! - napomnia mnie ach-maniarz. Wspar si na swoim kiju i zacz poddawa dokadnym ogldzi-nom niewielk posta Hadiego. Halef jednake sign do kluczki u siada i wycignl swj bicz. noCny stranik 6 - Wiesz moe, co to jest? Zapytany wykona szybki ruch i chwyci za szabl. - A ty, lilipucie, wiesz, co to jest? Lilipucie! adne inne sowo nie mogo tak gboko obrazi Ha-lefa. Odchyli rk do zadania ciosu, ale szybko wcisnem s swoim koniem pomidzy obydwu i ostrzegem go: - Tylko bez popiechu, Halef! Ten czowiek odpowie na moje pytanie. Wycignem z kieszeni kilka drobnych monet, pokazaem czo-wiekowi z szabl i powtrzyem: - No wic, jest tutaj jaki bekczi? - Czy dasz mi te pienidze? - zapyta: - Owszem. - No to dawaj! - odrzek krtko mczyzna i wycign rk. - Najpierw odpowied! - Tak, jest tutaj bekczi. A teraz dawaj pienidze! Byo tego zaledwie kilka miedzianych para. - Masz! - powiedziaem. - Gdzie mieszka bekczi? Schowa pienide, przechyli gow w bok i zapyta z krzywyxn iechem: Czy zapacisz te za to pytanie? - Ju dostae zapat! - Za pierwsze pytanie, ale nie a drugie.

- Dobrze, masz tu jeszcze dwie monety po pi para! No wic gdzie mieszka bekczi? - Tam, w ostatnim domu - wyjani mczyzna, wskazujc na budowl, ktra nie zasugiwaa nawet na miano chaty, lecz najwyej stajni. Ruszylimy w podanym kierunku. Kiedy dotarlimy do walce-go si domostwa, zsiadem z konia, by zbliy si do dziury, ktra suya za wejcie i wyjcie. W tej samej chwili w otworze poja-wia si kobieta, ktr wywabi ze rodka ttent kopyt naszych koni. - Wai atasz g~sunu - oj, biada! Zamknij oczy! - zawoaa i czym prdzej wycofaa si. Jej twarzy nie zasania bowiem czarczaf i std owa pochliwo. Take ona bya boso. Ciao miaa owinite w jak star obszar-pan sukienk, a wosy wyglday tak, jakby byy fabryk filcu. Jej twarz nie ogldaa wody przypuszczalnie ju od miesicy. S-dziem ju niemal, e kobieta nie pokae si wicej, ale po kilku niecierpliwych okrzykach z mojej strony pojawia si jednak.

Twarz zasaniaa teraz dnem jakiego poamanego kosza. Poprzez


?

szpary w splocie ona moga nas widzie, tymczasem nam nie byo dane radowa oczu jej urod. - Czego chcecie? - zapytaa niemiao. - Czy tutaj mieszka bekczi? - musiaem zapyta znowu. - Tak. - Jeste jego kobiet? - Jestem jego jedyn kobiet - odpara z dum. Przykadaa do tego wag i chciaa podkreli fakt, e on,a jedna posiada serce swego nocnego paszy. - Czy on jest w domu? - Nie. - Gdzie w takim razie jest twj pan? - Wyszed. - Dakd? - Na cieki swojego urzdu. - Ale przecie nie ma jeszcze nocy! - Mj pan czuwa nad poddanymi padyszacha nie tylko noc, ale i w cigu dnia. Nie jest zwyczajnym bekczi, lecz take sug kjai, ktrego rozkazy musi wykonywa. Kjaja to naczelnik wioski. Wtem przypomniaem sobie mczy-zn, z ktrym rozmawialimyprzed kilkoma minutami. Odwrci-em si i susznie, gdy wanie powoli i dumnie zblia si do nas Tego jednak byo ju dla mnie za wiele. Przybraem najbardziej marsow min i wyszedem mu na spotkanie par krokw. - Ty sam jeste bekczi? - zapytaem czowieka z wielk szabl. - Jestem - owiadczy z pewnoci siebie. Had Halef Omar zauway, e nie jestem ju w dobrym humo-rze, i napar blisko koniem na stranika nocy i dnia, cay czas przy tym patrzc na mnie. Wiedziaem, o co mu chodzi, i przyzwalajco skinem gow. - Dlaczego nie powiedziae tego od ra~zu, kiedy poprzednio z tob rozmawiaem? - zapytaem surowo. - Nie czuem takiej potrzeby. Masz jeszcze pienidze? - Dla ciebie bdzie dosy. Uwaaj, wypac ci z gry za wszy-stkie nastpne pytania. Ponownie skinem gow, i na plecy stranika poddanych pa-dyszacha spad z klaniciem bicz Halefa. Stranik chcia uskoczy na bok, ale may Hadi tak pewnie naprowadzi konia, ciskajc go jedynie udami, e przypar tamtego do ciany i wymierza mu coraz to nowe baty. Chostany

nowet nie myla o tym, ~eby zro-8 bi uytek ze swojej szabli czy paki. Krzycza tylko we wszelkich moliwych tonacjach, a jego jedyna niewiasta mu wtrowaa. Kobieta zapomniaa przy tym o zasanianiu twarzy dnem kosza: odrzucia daleko t tarcz swojej godnoci niewieciej, doskaczya do konia Hadiego, zapaa ga za ogon i zacza cign ze wszyst-kich si, krzyczc przy tym: - Wai baszyna, wai baszyna - biada ci, biada ci! Jak moesz tak obraa sug i ulubieca padyszacha? Cofnij si, cofnij si! Bre bre, he he - na pomoc, na pomoc! Na dwik jej skrzeczcego gosu oywio si przed drzwiami domw i chat. Wylegli z nich mczyni, kobiety i d~zieci i podbie-gli do nas, chcc ustali przyczyn tych krzykw. Skinem na Halefa, eby przesta. Speni moje yczenie. Nocny stranik zdy ju chyba dosta ze dwanacie batw, wypuci pak z prawej rki, wycign z pochwy szabl i rozciera lew rk obolae plecy. - Jak miae to zrobi? Czy mam ci skrci o gow? Na-puszcz na ciebie ca gmin, ktra ci rozerwie na strzpy! Halef rozemia si tylko. Chcia co odpowied~zie, ale nie zdy, gdy przez krg gapiw przecisn si jaki czowiek i zwrci si do mnie, pytajc ostrym tonem: , - Co tu si dzieje? Kim jestecie? Tak czy owak miaem przed sob dostojnego naczelnika wioski, na wszelki wypadek zapytaem jednak: - A kim ty jeste? - Jestem kjaj tej wioski. Kto wam da prawo targn si na mojego policjanta? - Jego zachowanie dao nam do tego prawo. - Dlaczego? - Domagaem si ad niego informacji, a on m jej odmwi. Zada, ebym mu paci za kad odpowied z osobna. - Moe sprzedawa swoje odpawiedzi tak drogo, jak uwaa. - A ja mog paci za nie tyle, ile uznam za stosowne. Teraz dosta zapat z gry i bdzie mi musia odpowiedzie. - Nawet $owa! - wykrzykn stranik. - Nawet sowa nie odpowie - potwierdzi kjaja. - Targnli-cie si na mojego sug. Natychmiast macie pj za mn! Zba-dam ca spraw, i otrzymacie zasuon kar! Na te sowa may Hadi wycign bicz i zapyta: - Sihdi, czy mam da temu kjai Ortakj do skosztowania pik-n skr z krokodyla? - Teraz jeszcze nie, ale moe pniej - odrzekem. - Co, psi synu, mn.ie chcesz kaza wychosta? - zawoa na-czelnik wioski. - Niewykluczone - owiadczyem spokojnie. - Ty jeste kjaj tej wioski. A czy wiesz kim i czym ja jestem? Zwierzchnik wioski milcza. Moje pytanie wydawao mu si bar-dzo nie na rk. Cignem wic dalej: - Nazwae tego czowieka swoim policjantem? - Tak, bo jest nim. - Nie, nie jest. Jest mieszkacem tej miejscowoci, a ty uczy-nie go swoim sug, lecz policjantem nie jest. Przyjrzyj si na-tomiast tym trzem jedcom, ktrzy nosz mundury sutana! Ty masz nocnego stranika, a ja mam przy sobie trzech prawdziwych saptije. Czy domylasz si ju, e jestem kim zupenie innym ni ~S?

eby doda moim sowom powagi, Halef trzasn biczem przed samym nosem kjai, ktry cofn si wystraszony. Rwnie osoby stojce za nim odsuny si do tyu. Poznaem po ich minach, e zaczynaj mnie uwaa za wielkiego pana. - No, odpowiedz! - rozkazaem. - Czelebim - mj panie, powiedz wpierw, kim jeste! - po-prosi kjaja, cakiem zbity z tropu. - Ndzniku! - ofukn go Halef. - Jak moesz da, eby tak wielki pan mwi ci, kim jest? Ale ja ci wspaniaomylnie wy-jawi, e stoisz przed dostojnym i szlachetnym Kar ben Nemsi bejem, ktremu oby Allah da jeszcze wiele tysicy wiosen, zim rzecz jasna nie liczc. Mam nadziej, e o nim syszae! - Nie, nigdy! - zapewni zgodnie z prawd zastraszony czo-wiek. - Co? Nigdy? - zgromi go may Halef. - Mam moe tak dugo ciska twj mzg, a wyjdzie z niego waciwa myl? Przy-pomnij sobie! - Tak, syszaem o nim - wyzna kjaja w najwyszym stra-chu. - Tylko raz? - Nie, wiele, bardzo wiele razy! - Twoje szczcie, kjajo! Inaczej bym ci uwizi i wysa do Stambuu, eby ci utopiono w Bosforze! A teraz posuchaj, co ten czcigodny efendi ma ci do powiedzenia! Mwic te sowa, mj may towarzysz odsu~ si z koniem od napastowanego. Jego oczy z pozoru pony jeszcze gniewem, lecz 10 kciki ust drgay zdradziecko. Dzielny Hadi musia si bardzo stara, eby nie wybuchn miechem. Oczy wszystkich zawisy teraz na moich ustach. - Nie przybyem tutaj po to, eby wam wyrzdzi jakie zo - uspokoiem kjaj. - Przywykem jednak do tego, e na moje py-tania odpowiada si natychmiast. Ten czowiek odmwi mi udzie-lenia informacji z dobrej woli, chcia wymusi ode mnie pieni-dze! Dlatego kazaem go wychosta. Od niego zaley, czy dostanie jeszcze bastonad! W czasie gdy ja zwrciem si do nocnego stranika, naczelnik wioski da piesznie znak swojemu podwadnemu i szepn do niego: - Na Allaha, odpowiedz prdko! Nocny opiekun poddanych padyszacha przybra tak wypron postaw, jakby ujrza we mnie wadc wszystkich wiernych. - Efendi, zadaj rni pytanie! - Czy czuwae ostatniej nocy? - zapytaem. - Tak. - Jak dugo? - Od wieczora do rana. - Czy przez Ortakj przejedali jacy obcy? - Nie: Zanim jednak bekczi udzieli odpowiedzi na to pytanie, posa kjai pytajce spojrzenie. Wprawdzie nie widziaem twarzy tego ostatniego, ale zobaczyem ju dosy i mogem nie dawa wiary sowom odpowiadajcego. Dlatego powiedziaem surowo: - Kamiesz! - Mwi prawd, panie! W tej samej chwili obrciem si szybko do kjai i spostrzegem, e ostrzegawczym gestem pooy rk na ustach. Najpierw szep-n do stranika, by prdko odpowiedzia, a teraz poleci mu milcze. To byo zastanawiajce. Zapytaem stranika: - I nie rozmawiae z adnym obcym? - Nie.

- Dobrze! Kjajo, gdzie jest twoje mieszkanie? - Ten dom po drugiej stronie - odpowiedzia zapytany. - Ty i bekczi pjdziecie tam ze mn, tylko wy dwaj. Musz z wami porozmawia. Nie ogldajc si na nich, skierowaem si do wskazanego mi domu i wszedem do rodka. Zbudowany by na bugarsk mod i shada si tylko z jednega pomieszczenia, podzielanego jednak 11 przy pomocy wiklinowych mat na kilka przegrd. W przedniej czci znalazem niski tabo~ret na trzech nogach i usiadem na nim. Obydwaj wymienieni nie mieli odwagi mi si oprze. Prawie od razu podyli za mn. Przez dziur w murze, ktra suya za okno, zauwayem, e na zewntrz dalej trzymaj zgromadzonych ludzi, ale w penej szacunku odlegoci od moich towarzyszy. Kjaja i jego podwadny wyranie byli w kwanych humorach. Obydwaj si bali, i musiaem to wykorzyst. - Bekczi, czy w dalszym cigu podtrzy~ujesz to, co powiedzia-le przedtem? - zapytaem. - Tak. - Mimo e mnie okamae? - Nie kamaem. - Kamae, a to tylko dlatego, e tak chcia kjaja. Naczelnik wioski zerwa si przeraony z miejsca. - Efendi! - Ca? Co chcesz powiedzie? - Nie powiedziaem przecie sowa do tego czowieka! - za-pewni kjaja. - Ale dae mu znak ruchem gowy! - Nie, efendi. - Powiadam wam, e ecie obydwaj. Znacie to przysowie o ydzie, ktry si utopi, bo pooy si spa w studni? - Znamy. - W takim razie moe was spotka to samo, co tamtego yda. Wystawiacie si na niebezpieczestwo, ktre podobnie jak woda w studni moe was zala i udusi. Nie pragn jednak waszego nie-szczcia i chc was ostrzec. Rozmawiam z wami tutaj, eby wasi podwadni i przyjaciele nie dowiedzieli si, e powiedzielicie nie-prawd. Jak widzicie, obchodz si z wami agodnie i jestem y-czliwie nastawiony. Za to spodziewam si teraz usysze od was prawd. - Powiedzielimy ju - zapewni gorliwie kjaja. - A wic tej nocy nie przejedali przez Ortakj adni obcy? - Nie. - Jak chcecie. yczyem wam dobrze, ale gorzej jednak yczy-cie sobie sami. Poniewa mnie okamujecie, ka was odstawi do Edirne, do samego wali ~. Dlatega wziem ze sob tych trzech saptije. Tam szybko si z wami zaatwi. Poegnajcie si ze swoimi rodzinami! s namiestnik 12 Zauwayem, e obaj mocno si wystraszyli. T- Efendi, artujesz! - wyjka naczelnik wioski. - Co ei przyszo do gowy? - odrzekem, wstajc ze swojego miejsca. - Nie mam wam nic wicej do powiedzenia, a teraz przy-woam policjantw. Ruszyem w stron drzwi, lecz kjaja szybko zastpi mi drog i zapyta: - Efend~i, czy to prawda, e chciae nas uratowa? - Z pewnoci. - I teraz te jeszcze chcesz? - Hm! Czy ja wiem. Wyparlicie si!

- A gdybymy si teraz przyznali? - Moe nie byoby jeszcze za pno. - Bdziesz wyrozumiay i nie uwizisz nas? - Macie odpowiada, a nie pyta. Zrozumiano? Dowiecie si, co potem postanowi. Okrutny jednak nie jestem. Spojrzeli nawzajem na siebie. Nocny stranik jakby w gecie niemej proby unis nieco rk. - I tutaj, efendi, te nikt si nie dowie, comy ci powiedzieli? - zapyta kjaja. - Nie przypuszczam. - Wic dobrze, zatem usyszysz ,prawd. Nie wychod! Zosta tutaj i powiedz nam, co chcesz wiedzie. Teraz odpowiemy ci szczerze. Usiadem z powrotem na swym poprzednim miejscu i zwrciem si do nocnego stranika: - A wic, w nocy przejedali przez wiosk obcy? - Tak. - Kto? - Po pnocy wz zaprzony w woy. Pniej jeszcze trzej jedcy. - Na jakich koniach? - Na dwch siwkach i na jednym kasztanie. - Rozmawiali z tob? - Tak. Staem na rodku drogi, i wtedy mnie zagadnli. - Wszyscy trzej? - Nie, tyiko jeden. - Co powiedzia? - Poprosi mnie, ebym nie mwi, e widziaem trzech je-dcw, gdyby mnie kto pyta. I da mi bakszysz. - Ile? - Dwa piastry.

13
- Ach, to faktycznie bardzo duo pienidzy! - rozemiaem si. - I za te dwa piastry zgrzeszye przeciwko przykazaniu Pro-roka i okamae mnie? - Efendi, nie tylko piastry s temu winne. - A co jeszcze? - Spytali mnie, jak si nazywa nasz kjaja, a gdy wymieniem jego nazwisko, kazali si do niego zaprowadzi. - Znae ich wczeniej lub przynajmniej jednego z nich? - Nie. - Ale oni wydawali si zna kjaj, skoro zayczyli sobie z nim rozmowy. Zaprowadzie ich do niego? - Tak. Usyszawszy t odpowied, obrciem si do naczelnika wioski, ktry najwidoczniej by w znacznie vikszym kopocie ni jego podwadny. Jego niepewne spojrzenie pozwalaa przypuszcza, e ma co na sumieniu. - Czy w dalszym cigu twierdzisz, e nikt nie przejeda przez wiosk? - zapytaem. - Efendi, baem si - wyzna naczelnik wioski. - Kto czuje strach, ten popeni jak nieprawo. Sam wy-stawiasz sobie w te sposb niedobre wiadectwo. - Panie, nie przypominam sobie adnej nieprawoci! - Skd wic ten strach? Czy wygldam na kago, kogo trzeba si ba?

- Och, ciebie, efendi, si nie obawiaem. - W takim razie kogo? - Manacha el Barszy. - Ach, wic znasz go? - Tak. - Gdzie go poznae? - W Mastanly i w Ismilanie. - W jakich okolicznociach zetkne si z nim? - By poborc pogwnego w ~skub i wtedy przyby te do Seres, eby rozmwi si z tamtejsz ludnoci. Stamtd za wy-bra si na synny jarmark w Melniku. - Kiedy to byo? - Przed dwoma laty. Wtedy to Manach el Barsza dziala w Ismilanie i w Mastanly, i widywaem go w obu tych miejscowo-ciach. - Czy rozmawiae z nim kiedy? - Nie. Ale syszaem niedawno, e Manach ciga wysze po-datki, ni naley, i e dlatego teraz uciek. Poszed w gry.

14
Pj w gry znaczy tyle samo co, jak ju wspamniaem, zo-sta rozbjnikiem. Dlatego rzekem teraz surowo: - Twaim obowizkiem byo go zatrzyma, gdy tylko zjawi si u ciebie! - O efendi, czego takiego nie mogem zaryzykawa! - Dlaczego? - Bo oznaczaaby to moj pewn mier. W grach mieszka tylu ludzi. Siedz we wszystkich wwozach, a ich sprzymierzecy licz si na setki. Znaj si wszyscy midzy sob i trzymaj si razern. Gdybym go uwizi, przyszliby jego przyjaciele i mnie za-bili! - Jeste tchrzem i boisz si wypenia swoje obowizki. Ani chwili duej nie powiniene ju by naczelnikiem. - Mylisz si, panie! Nie chodzi mi tutaj o wasn osob. Ale ci iudzie zrwnaliby z ziemi ca nasz wiosk. Wtedy otworzyy si drzwi i w otwarze ukazaa si gowa ma-ego Hadiego. - Sihdi - powiedzia - musz z tob porozmawia. Powiedzia to, eby nie zrozumieli go kjaja i stranik nocny, w swoim ojczystym dialekcie z zachodniej Sahary. - W czym rzecz? - zapytaem. - Chod, popiesz si! - nalega, nie wdajc si w adne wy-janienia. Podszedem wic do niego. Na pewno mia mi co wanego do przekazania. - Teraz mw! - szepnem do niego. - Sihdi - wyjani cichym gosem, tak eby tamci dwaj nie mogli g~o usysze - jeden z mieszkacw da mi ukradkiem znak i znikn za domem. Wymknem si za nim, starajc si nie zwr-ci niczyjej uwagi, i wtedy powiedzia mi, e moe nam co zdra-dzi, jeli zapacimy mu za to dziesi piastrw. - Gdzie on teraz jest? - Czeka za domem. - Nic wicej ci nie powiedzia? - Ani sowa, sihdi. - Pjd do niego. Tymczasem ty zosta tutaj, eby ci dwaj nie uknuli czego przeciwko nam.

Dziesi piastrw, mniej wicej dwie marki, nie byo zbyt wy-growan sum za cenn informacj. Nie wyszedem od frantu na wiejski gociniec, lecz opuciem pomieszczenie przez wskie tylne wyjcie. Na tyach domu ujrzaem czworoktne ogrodzenie, za ktrym znajdowao si kilka koni. W pobliu sta mczyzna, 15 ktry najwidoczniej na mnie czeka. Kiedy mnie zobaczy, szybko podszed do mnie i zapyta cicho: - Zapacisz, efendi? - Owszem. - Wic daj pienidze! - Masz! Podaem mu dan drobn sum. Schowa pienidze, po czym szepn do mnie: - Byo tutaj trzech jedcw! - Wiem o tym. - Kjaja wymieni im jednego konia, na siwka. Chcieli mie trzy siwki i zostawili tutaj kasztana. Zobacz, stoi tam w rogu. Spojrzaem we wskazanym kierunku. Ma konia zgadzaa si z tym, co mi powiedziano. - Czy to wszystko, co chciae mi przekaza? - zapytaem. - Nie, wiem jeszcze wicej. Wczesnym popoudniem zjawi si czowiek, ktry dowiadywa si o nich. - U kogo? - U mnie. Dlatego wiem o tym. Akurat staem przy drodze, gdy nadjecha. Dopytywa si o trzech jedcw, z ktrych dwch mia-o jecha na biaych koniach. O niczym nie wiedziaem, wic ode-saem go do stranika, a ten zaprowadzi go potem da kjai. - Czy ten obcy zatrzyma si duej? - Nie. Wygldao na to, e bardzo mu si pieszy. - Potrafisz go opisa? - Tak. Jecha na starym buanku, ktry okropnie si poci. Na gowie mia czerwony fez, a poniewa zawin si w dugi szary binisz a, mogem dostrzec jedynie jego czerwone kundura. - Czy ten obcy nosi jaki zarost? - Z wyjtkiem maego bijika s nie mia adnego zarostu. - Dokd pojecha? - W kierunku Mastanly. Ale nie usyszae jeszcze rzeczy naj-waniejszej. Ot kjaja ma w Ismilanie siostr, ktrej m jest bratem Szuta. Faktycznie, bya to tak wana wiadomo, e zaskoczony zro-biem krok do tyu. Na Pwyspie Bakaskim nigdy nie udao si pooy kresu rozbjnictwu. Sam wszake, poczwszy od Damaszku, zebraem ~ rodzaj paszeza ~ tureckie buty ~ wsik 16 w tej materii wasne dowiadczenia. Z pocztku uwaaem Stam-bu za gwn siedzib tych przestpcw, a Ust Dawuhd Arafima lub Abrahima Mamura za najwyszego przywdc. Potem jednak zmieniem ten pogld. Akurat ostatnimi czasy gazety donosiy niemal bez przerwy o rebeliach, napadach, podpaleniach, morder-stwach i innych wydarzeniach, ktre nalaao tumaczy niepewn sytuacj w krajach bakaskich pod panowaniem tureckim. Teraz z kolei gono byo w grach Szar Dag pomidzy Prizren a Kal-kandelen o niejakim Skipetarze, ktry zebrawszy wok siebie band niezadowolonych, kontrolowa teren a po Kurbaczk Plani-n z jednej i doliny Babuny z drugiej strony. Opowiadano, e widziano go nawet w wwozach Perin Dag i e mia swoich zwo-lennikw w adludnej Despoto Planinie.

Nikt nie zna jego prawdziwego nazwiska. El Asfar, Sary, Szut, tak go nazywano w zalenoci od jzyka, jakim si posugiwano. Wszystkie te trzy sowa znacz to samo. ty. Moe mia tak cer wskutek taczki. Szuta to eska forma od Szut w jzyku. serbskim i znaczy ta. Nie mogem si oprze wraeniu, e ten Szut jest przywdc wszystkich band rozbjnikw od wybrzea Czarnogry po Bosfor. A wic ona tego herszta bandytw, Szuta bya krewn kjai Ortakj. Dao mi to wiele do mylenia, lecz oczy-wicie nie mogem zdradzi swemu infarmatorowi, jakie wycign-em z tego wnioski. - Chciaby jeszcze co dada? - zapytaem s~pokojnie. - Nie. Jeste zadowolony? - O tak. Ale powiedz mi, dlaczego zdradzasz mi fakty wiad-czce przeciwko twemu przeoonemu? - On nie jest dobrym czowiekiem, efendi. Nikt go nie lubi, i wszyscy cierpi z powodu jego niesprawiedliwoci. - Czy kto jeszcze wie, e rozmawiasz ze mn? - Nie. Ciebie te prosz, eby nikomu o tym nie mwi. - Bd milcza jak grb. Po tym zapewnieniu chciaem ju skoczy rozmow, nagle jed-nak przypomniaem sobie o czym bardzo wanym, co omal nie uleciao mi z pamici. - Znasz Ismilan? - zapytaem. - Tak. - W takim razie znasz pewnie te szwagra kjai, o ktrym twier-dzisz, e jego siostra jest kobiet Szuta? - Tak, znam go. - Kim jest z zawodu? 2 W wwozach Bakanw 1? - Sila;hdi s, a oprcz tego ma kahwehane, gdzie wystawia swoj bro na sprzeda. - Gdzie mieszka? - W uliczce, ktra wychadzi w kierunku wioski Czatak. - Dzikuj ci. Ale teraz milcz rwnie ty, tak jak i ja zacho= wam milczenie. Nastpnie wrciem da wntrza domu. Po minach kjai i noc-nego stranika nie mogem pozna, czy przerwa w naszej rozmo-wie wzbudzia ich nieufno, ezy nie. Halef natychmiast si wy-cofa. - A teraz - podjem przerwan rozmow - chtnie bym si dowiedzia, czego chcia od ciebie w byy poborca podatkw z ~skiip. - Pyta o drog - odpar kjaja. - I?okd? - Do Sofali. Sofala leaa na poudniu, tymczasem byem przekonany, e ucie-kinierzy pojechali na zachd. 6w zacny kjaja chcia mnie zatem 5prowadzi z waciwego tropu. Nie daem po sobie pozna, e nie wierz jego sowom, i zapytaem: - Manach el Barsza przyby z Edirne, nieprawda? - Owszem. - W takim razie jecha stamtd przez Samank i Czingerly dokadnie w kierunku zachodnim, a tutaj zupenie niespodziewa-nie skrci na poudnie. Jeli chcia si dosta z Edirne do Sofali, mg przecie wybra krtsz drog przez Tatar, Ad, Szahand, Demotik i Mandr. Dlaczego zrobi takie koo i nadoy najmniej szesnacie godzin drogi? - Nie pytaem go o to. - Nie potrafi tego poj.

- Manach el Barsza nie moe si pokazywa. Jest cigany. Mo-e chcia wprowadzi w bd saptije. Ty te go szukasz, efendi? Chcesz go schwyta? - Owszem. - W takim razie musisz si trzyma tego kierunku, ktry ci podaem. - Bardzo dobrze, e mi to powiedziae. Czy w tym poudnio-wym kierunku mieszka moe jaki twj krewny lub znajomy, do ktrego w razie potrzeby mgbym si zwrci? e patnerz ~ kawiarnia 18 - Nie. - Ale masz chyba jakich krewnych? - Nie. Byo to kamstwo. A stranik, ktry na pewno zna stosunki rodzinne zwierzchnika wioski, nie wykona najmniejszego gestu, eby mi zdradzi prawd. Obydwaj uwaali mnie za wielkiego pana, a mimo to oszukiwali mnie. Bdc w tym kraju jedynie cu-dzoziemcem, zdanym tylko na wasne siy, nie miaem w rku przeciwko nim adnego atutu. Jedyne, co mogem zrobi, to uy podstpu, ktry zreszt w tym wypadku polega wycznie na tym, e udaem, i daj wiar sowom kjai. Wycignem z kieszeni notes i zaczem go kartkowa, jakbym czego szuka, pa czym zrobiem min, jakbym to znalaz, i po-wiedziaem: - Tak, zgadza si: kjaja Ortakj, surowy, bezwzgldny i nie-sprawiedliwy urzdnik. A teraz na dadatek pozwalasz uj zbiegom zamiast ich zatrzyma. Nie ominie ci... - Surowy? Bezwzgldny? Niesprawiedliwy? - przerwa mi. - Efendi, niemoliwe, eby chodzio o mnie! - A o kogo innego? Dzi nie mam czasu zajmowa si tob duej; ale moesz by pewny, e kazd niesprawiedliwo dosig-nie zasuona kara. Syszae, co powiedzia Prorok o Ujun Ullah e? - Tak, efendi - odrzek potulnie kjaja. - S ostrzejsze ni sztylet, ktry przenika twoje serce, eby ci zabi. Przenikaj jeszcze gbiej, wnikaj w gb duszy i nie ukryje si przed nimi adne kamstwo. Myl zawsze o oczach Wszechwiedzcego, bo inaczej twj los bdzie gorszy od losu abid elasnama , pomimo salawat I, ktre zwyke punktualnie odma-wia! Niechaj Allah kieruje uczuciami twego serca i mylami w twojej gowie! Allah jisellimak - niech ci Allah strzee! Skoni si gboko, z penym szacunkiem, i odpowiedzia: - Nesinin said - niech twoje dni bd bogosawione! Nocny stranik ukoni si tak nisko, e jego twarz dotykaa nie-mal podogi, i rzek po turecku: - Akibetiniz chajr ola sultanum - oby wasz koniec, panie, by dobryi Bekczi obdarzy mnie wic liczb mnog, a nie pojedyncz, to bya dua uprzejmo; jednake ledwo wychodzc przestpiem ~ Oczy Allaha ~ poganie ~ modlitwy 19 prg, usyszaem, jak kjaja, ktry jeszcze przed chwil yczy mi bogosawionych dni, mrukn ze zoci: - Id do diaba! Naturalnie byo do przewidzenia, e moje pobone napomnienie wywrze na niego niewielki wpyw.

Dosiadem konia, i opucilimy wiosk, ale nie w kierunku za-~chodnim, tylko w stron Demotiki. Dopiero kiedy cakiem znikn-limy im z oczu, zjechalismy z powrotem na drog, ktra musiaa nas zaprowadzi do Geren, wioski oddalonej mniej wicej o dwie godziny jazdy. Wtedy dopiero spostrzegem, e zostao z nami tylko dwch po-licjantw. - Gdzie twj podwadny? - zapytaem onbaszego 11 saptije. - Zawrci do Edirne: Wypowiedzia te sowa tak spokojnie, jakby chodzio o rzecz najoczywistsz pod socem. - Dlaczego? - Dosta deniz tutmasyQ. Nie mg ju duej wytrzyma. = Skd si u niego wziy zawroty gowy? - To dlatego, e ko bieg - adpowiedzia z pawag onba-szy. - A mwie przecie, e potraficie wietnie jedzi! - Tak. Ale konia trzeba przecie od czasu do czasu zatrzyma. Bo kiedy tylko biegnie, o~krutnie trzsie, koysze i huta. Co takie-go znie moe tylko odek jakiego Kozaka. Moje behyrsak !3 znikny, po prostu ich nie ma. Obsuny si w d do koskich trzewi. Przestaem je czu, czuj tylko szarawary, ktre lepi mi si do ciaa w tym miejscu, gdze zdarem sobie od jazdy wasn skr. Gdybym mia ukara diaba, skazabym go na jazd z wami do Melnika. Dojechaby na miejsce be~z skry i koci i wolaby sie-~dzie w piekle na najwikszym ogniu ni dalej na koniu. Ta jeremiada wzbudzia nasz wesoo, lecz tak ezy owak byo mi go al. Mia tak boleciw min. W tym krtkim czasie, od kiedy wsiad na konia, skra zesza mu ju w paru miejscach. Jego kolega nie mia si chyba lepiej, gdy mrukn pod nosem: - Hallahi, jle dir - na Allaha, tak wanie jest!

Poza tym gbokim westchnieniem nie odezwa si wprawdzie


i kapral l2 ~horoba morska la wntrznoci 20 sowem, ale po jego twarzy wyranie mona byo pozna, e do-znawa takich samych fizycznych odczu jak jego przeoony. - Kto da waszemu towarzyszowi pozwolenie na to, eby za-wrbci? - zapytaem dowdc trzech bohaterw. - Ja - odpowiedzia, najwyraniej zdziwiony, e w ogle mo-gem zada takie pytanie. - Wydaje mi si jednak, e to mnie powinien zapyta o zgod! - Ciebie, efendi? Czy to ty jeste onbaszy, czy ja? - Naturalnie, e ty; ale wiesz chyba, czyje rozkazy masz teraz wykonywa! - Rozkazy kadiego. Ten jednak nie poleci mi, ebym wrs cakiem w grzbiet tego konia i mia w kocu tylko oczy na wierz-chu. Gotw jestem piewa i wznosi hymny pochwalne jak anio, gdy znajd si z powrotem w swoich koszarach w Edirne. W tym miejscu wtrcik si may Hadi: - Ndzniku, jak miesz mwi tak bez szacunku z efendim! Bdzie on twoim panem, jak dugo mu si spodoba. Skoro ci roz-kazuje, eby jecha, to masz jecha, choby cay mundur mia ci przyrosn do skry. Jak omielie si twierdzi, e potraficie tak wspaniale jedzi konno! - Co mwi ten may czowiek? - adpar rozelony podoficer.

- Jak on mnie nazywa? Ndznikiem? A jestem przecie kapralem w subach wadcy wszystkich wiernych. Po powrocie zo na niego skarg u kadiego! Halef chcia odpowiedzie, ale uprzedzi go Osko, ktry zapa za uzd konia onbaszego i w swoim ojczystym (serbskim) jzyku odpar ze miechem: - Bardzo prosz, preuzwiszenost! 14 Prosz si trzyma mocno w siodle, wisoko blagorodni gospodine! 15 Zaczyna si wycig! I w nastpnej chwili pomkn razem z onbaszym galopem. Jed-noczenie Omar, schwyciwszy konia za uzd, porwa drugiego sap-tije i popdzi wraz z nim za tamtymi. - Do stu piorunw! otr! ajdak! Diabelskie nasienie! Niechaj ci pieko pochonie! Oby skis! Oby ci ta bokiem wyszo! Te i jeszcze wiele innych okrzykw syszelimy z ust obyd~vu strw bezpieczestwa, trzyxnajcych si rkami siode lub wcze-pionych w koskie grzywy. Szybko podylimy za nimi, gdy Wasza Ekscelencjo! ~ szlachetnie urodzony panie! 21 al mi byo nieszcznikw. Kiedymy ich dogonili, ledwo mogli zapa oddech. Teraz dopiero obydwaj sudzy padyszacha zaczli przeciga si w zorzeczeniach zaczerpnitych z jzyka arabskiego, tureckiego, perskiego, rumuskiega i serbskiego. W tej dziedzinie mieszkacy Wschodu, zwaszcza onierze, s pod wzgldem jzykowym bardzo wszechstronni. Z wielkim trudem udao mi si uagodzi ich gniew i mina dobra chwila, nim w spokojnym nastroju moglimy ru-szy dalej. Mielimy te wreszcie czas, eby wymieni pogldy na temat wydarzenia w Ortakj. Halef podobnie jak ja zwrci uwag na fakt, e dzi po poudniu pyta o uciekinierw jaki jedziec. - Musi ich zna, sihdi - rzek Hadi. - Musi wiedzie o ich ucieczce. Dlaczego jednak od razu nie pojecha z nimi? - Bo pewnie w ogle nie mia zamiaru jecha ra~zem z nimi. - Dlaczego wic potem za nimi pody? - Przypuszczalnie, eby ich poinformowa o tym, co si wy-darzyo jeszcze dzisiaj. - Co na to powie Barud el Amasad? - Bdzie ezu strach i w~cieko, zakadajc, e temu jedco-wi uda si go dogoni i przekaza mu wiadomo. - Dlaczego miaoby si mu nie uda? Jecha przecie tak szyb-ko, e jego ko si spoci! - Ten buanek jest stary, jak syszelimy. I wanie dlatego, e si ju spoci, dugo nie wytrzyma. Nawiasem mwic, ja te nie mam zamiaru pozwoli temu czowiekowi, by osign swj cel. - Dlaczego? - Uciekinierzy mogliby si od niego dowiedzie, e jestem wol-ny i e s cigani. A to bynajmniej nie byoby nam na rk. Im bardziej bd si czu bezpieczni, tym mniejsz ostrono zachowywa bd podczas ucieczki, i tym prdzej i atwiej ich do-gonimy. Dlatego chciabym szybko docign jedca, o ktrym mowa, eby udaremni jego zamiary. - Ma nad nami du przewag. - Czyby sdzi, e Rih nie potrafi ju biega? - Kary, sihdi? Och, Rih znaczy wiatr i pdi jak wiatr. Dawno nie mia okazji pokaza, e ma stalowe cigna. Ale by si cieszy, gdyby mg znowu i z wiatrem w zawody. Tyle e my wtedy nie bylibymy w stanie dotrzyma ci kroku. - Nie ma wcale takiej potrzeby. Pojad sam. - Sam, sihdi? A co z nami? - Bdziecie poda za mn moliwie jak najszybciej.

22
- Dakd?

- Bdziecie jecha dalej drog w kierunku Mastanly. Rwnie ja dojad do tej drogi, ale posuwa si bd moliwie po linii pro-stej. Poniewa nie wiem, gdzie spotkam tego jedca, nie mog wam poda miejsca, gdzie bd na was czeka. - A wiesz przynajmniej, czy jedziec na buanku te obra drog po linii prostej? - Na pewno tego nie zrabi. Ta droga jest bez wtpienia zbyt uciliwa dla jego starej szkapy. - Co jednak, jeli go wyprzedzisz? - Wtedy poczekam na niego. - A bdziesz wiedzia, czy jeste za nim, czy przed nim? - Mam nadziej. - Ale nie znasz przecie okolicy. atwo moesz zabdzi albo moe ci si przytrafi jakie nieszczcie. We mnie ze sob, sihdi! - Nie martw si o mnie, drogi Halefie! Mam dobrego konia i dobr bro. adn miar nie mog zabra ci ze sab, bo prze-cie musisz by przywdc pozostaych. Pogaskao to jego dum. Zgodzi si zatem na mj plan; daem wic instrukcje jemu, Osko i Omarowi. Poniewa trzeba byo pr~zy tym uwzgldni i omwi wszystkie~ moliwoci, przez jaki czas nie zwracalimy uwagi na obu saptije. A gdy potem odwrciem si do nich, zobaczyem wprawdzie kaprala-woltyera, jego ko-legi jednak ju nie dostrzegem. - Gdzie twj towarzysz? - zapytaem zdziwiony. Onbaszy obrci si rwnie i zawoa z najwyszym zdumie-niem: - Efendi! Jecha za mn! Jego zdumienie nie byo wcale udawane. Widziaem po jego mi-nie, i rzeczywicie trwa w wierze, e ma za sob koleg. - Ale gdzie on jest? - dociekaem dalej. - Znikn, wyparowa, ulotni si, rozpyn, zapodzia si, za-gin! - wyjka policjant w stanie nieopisanego osupienia. - Ale musiae przecie zauway, e zosta w tyle! - Jak miaem to zauway? A ty zauwaye? Natychmiast popiesz z powrotem i go przyprowadz! Wygldao na to, e istotnie zamierza wykona to postanowie-nie. W ten sposb i on atwo mgby si ulotni. - Stj! - nakazaem zatem, chcc tego unikn. - Zostajesz! Nie mamy czasu szuka dezertera albo czeka, a go odnajdziesz! - Ale on mia jecha z nami!

23
- Zaatwisz to z nim po powrocie do Edirne. Teraz pojedziesz z nami! Hadi Halef Omar i reszta, w czasie majej nieobecnoci miejcie na oku tego onbaszego, eby spenia swoje obowizki! To rzekszy popuciem cugli karemu ogierowi i ju po krtkim czasie straciem z oczu towarzyszy. W tej okolicy osiedla ludzkie budowane s na mod bugarsk. Taka bugarska wioska albo sioo ley bardzo czsto w pewnej odlegoci od gocica lub ezego, co zwyko si okrela t nazw, i w zwizku z tym pozostaje niewidoczna dla wikszoci podr-nych. Zazwyczaj sioo rozcignite jest na jakiej ce wzdu stru-mienia, ktry suy za fos i stanowi naturaln oson. Kada z owych wiosek, rozmieszczonych dosy gsto jedna za drug, liczy niewiele zagrd, oddzielonych od siebie kawakami ki. Sze do dziesiciu chat stanowi zagrod. Chaty te albo wy-kopuje si w ziemi i przykrywa stokowatym dachem ze samy lub gazi, albo buduje si je z wiklinowej plecionki. W tym dru-gim przypadku przypominaj one wielkie kosze. W takich zagro-dach kady ma osobne mieszkanie. S chaty dla ludzi, dla koni, dla wow, wi, owiec i kur. Zwierzta, kiedy tylko maj ochot, opuszczaj swoje mieszkania i wdruj sobie spokojnie midzy za-grodami.

Traktw bitych w sensie zachodnioeuropejskim nie ma. Ju sa-mo sowo trakt byoby tutaj przesad. Gdy czowiek chce si do-sta z jednego sioa do drugiego, wtedy szuka przewanie na pr-no poczenia, ktre zwyklimy nazywa ciek albo drog. Kto za jest tutaj obcy i zda do niezbyt bliskiego celu, musi posia-da, jeli chce odbi w bok od kolein pozostawionych przez wozy zaprzone w woy, naturalny instynkt wdrownego ptaka, a i tak ma od niego trudniejsze zadanie, gdy ptak moe bez trudu pols-cie w kad stron, czowiekowi natomiast staj na drodze tysicz-ne przeszkody. Podejmowaem wic naprawd spore ryzyko, zba-czajc z drogi prowadzcej do Adaczaly. Wiedziaem tylko, e Ma-stanly znajduje si w kierunku zachodnim, i mogem si ju prz~-gotowa na strumienie, ktrych brzegw nie czyy adne mosty, ciasne doliny i wiksze poacie lasu. Pomidzy rozproszonymi polami i ogrodami ranymi, po spe-lonych socem kach przejedaem w pobliu wielu wiosek, a wreszcie odczuem potrzeb dopytania si o drog. Za prymitywnym potem z gazi wierzbowych ujrzaem stare-go mezyzn zajtego zbieraniem patkw ranych. Skierowaem konia w stron potu i pozdrowiem starca. Nie zauway wczeniej, e si zbliam, i wystarszy si na dwik mego gosu. Widziaem, 24 e namyla si, czy podej bliej, czy te ukry si za krzakami r, wic czym prdzej powiedziaem kilka sw, eby wzbudzi w nim zaufanie. Odniosy one przynajmniej ten skutek, e powoli zbliy si do mnie. - Czego chcesz? - zapyta starzec. Zlustrowa mnie nieufnym spojrzeniem. - Jestem dilendi 1 - odpowiedziaem. - Czy nie zechciaby mi podarowa jedn gul es semawat 1? W twoim ogrodzie jest pe-no tych najwspanialszych r. Na te sowa umiechn si do mnie yczliwie. - Czy ebracy jed na takich koniach? Nigdy jeszcze ci nie widziaem. Czy jeste tutaj obcy? - Tak. - I lubisz re? - Bardzo. - Zy czowiek nie jest przyjacielem kwiatw. Dostaniesz naj-pikniejsz z moich r niebiaskich, w poowie jeszcze pk, w po-owie ju rozkwit, wtedy jej zapach jest tak sodki i zachwycajcy, jakby spywa wprost z tronu Allaha. Po duszym zastanowieniu nad wyborem mczyzna ci dla mnie dwa kwiaty i poda mi ponad potem. - Prosz, cudzoziemcze! - rzek starzec. - Jest tylko jeden zapaeh przewyszajcy wo tych r. - Jaki to zapach? - Zapach debeli tiitiiniis. - Znasz ten zapach? - Nie, ale syszaem, jak mwiono o nim i wychwalano go jako najwspanialszy aromat. Allah nie pozwoli nam go po~zna. Pali-my tutaj tylko bohdaj tutunu 1. - Hasza! Dehszet! - Boe uchowaj! Co za obrzydliwo! - Tak, jestemy bardzo biedni - westchn starzec. - Jestem starym dazorc ogrodw ranych i musz pali kiepski tyto! - A przecie wasz olejek rany jest drogi! - Sus - nie mw o tym! Z pewnoci nie bylibymy tacy biedni, ale Babi humajun, Babi humajun ! Ona zawsze jest otwar-ta na to, co ma wpyn. Paszowie i ministrowie mog sobie rzecz ebrak 7 ra niebiaska e tyto debeli machorka

y Wysoka Porta 25 jasna pozwoli na palenie debeli. Gdybym cho raz mg go po-wcha! - Masz fajk? - Na Allaha! Jasne, e mam czubuk! - No wic dawaj go! Wycignem woreczek naszony pod bluz na piersi i otworzy-em go. Stary adnosi si do mnie z tak ufnoci; musiaem mu zrobi jaki prezent. Jego oczy w napiciu wpatryway si w mj woreczek. - Tutun debi q! - powiedzia. - Nieprawda, masz ~,r .tym tyto? - Owszem. Podarowae mi dwie ze swych najpiknisjszych r; ja za to dam ci troch mojego tytoniu. - Och, efendi, jeste bardzo askawy! Miaem przy sobie kilka kopert. Napeniem jedn z nich tyto-niem i wrczyem starcowi. Zbliy j do nosa, powcha i unis brwi. - To dobry tyto! - wyrazi si z uznaniem. - Autentyczny debeli - powiedziaem z umiechem. - Debeli! - zawoa. T Efendi, mwisz prawd? - Tak. Nie okamuj ci. - W takim razie nie jeste efendim, tylko jakim pasz albo nawet ministrem. Nieprawda? - Nie, przyjacielu. Debeli pali si nie tylko w Wysokiej Por-cie. Byem tam, gdzie on ronie. - Szczliwcze! Ale jeste jakim wielkim panem! - Nie. Jestem biednym pisarzem, lecz Wysoka Porta zostawia mi troch debeli. - I z tej niewielkiej iloci dajesz mnie? Niech Allah ci bo-gosawi! Z jakiego kraju pochodzisz? - Z Almanii. - Nie spotkaem jeszcze adnego Almana. Czy wszyscy ludzie u was s tacy dobrzy jak ty? - Mam nadziej, e s tacy sami jak ty i ja. - A co robisz tutaj w Osmanly memleketi? Do~kd zmierzasz? - Do Mastanly. - W takim razie zboczye z drogi. Powiniene by po opu-szczeniu Ortakj jecha z biegiem Ardy, by potem skrci w kie-runku Geren, a nastpnie Derek~j. q kapciuch 26 - Celowo zboczyem z tej drogi. Chciabym pojecha do Mas-tanly moliwie w linii prostej. - Dla obcego to bardzo trudne zadanie. - Czy mglby mi opisa drog? - Sprbuj. Tam - spjrz w kierunku poludniowo-zachodni.m! Tam gdzie soce pada akurat na zbocza, tam s gry w s~iedz-twie Mastanly. Teraz znasz ju kierunek. Bdziesz przejeda przez wiele wsi, take przez Koszikawak. Tam musisz przejecha na drug stron rzeki Burgas, i wtedy bdziesz mia Mastanly dokadnie na zachodzie. Bliej nie potrafi ci tego wyjani. Jutro wieczorem bdziesz na miejscu. To byo zabawne. Umiechnem si. - Nie umiesz pewnie jedzi konno? - Nie. - Wic powiem ci, e tak czy owak zamierzam dzisiaj dotrze do Koszikawak. - To niemoliwe! Czyby by czarownikiem? - Nie. Ale mj ko pdzi jak wiatr. - Syszaem, e s pono takie szybkie konie. Czy tej nocy za-mierzasz zosta w Koszikawak?

- Prawdopodobnie. - Bardzo mnie to cieszy. Nie szukaj wic adnego hanu, gdy przy wjedzie do wioski mieszka mj brat Szimin, kowal, ktry ci chtnie przyjmie. By moe ta propozycja moga by dla mnie poyteczna. Odpo-wiedziaem wic: - Dzikuj ci. Przejedajc na pewno przynajmniej pozdro-wi od ciebie twego brata. - Nie, tak nie mana! Mussz s,i u niega zatrzyma. Dae mi swojego... Wallahi! Co za zapach! Jakby z Kaaby w witym mie-cie Mekce. W trakcie,naszej rozmowy stranik ogrodu wyj bowiem z kie-szeni fajk i nabi j tytoniem, a teraz wanie pocign po raz pierwszy dym z cybucha, wydajc przy tym okrzyki zachwytu. - Smakuje ci? - zapytaem. - Czy smakuje? Czy smakuje? Przechodzi przez nos niczym wiato soneczne przez zorz porann. Unosi dusz sprawiedliwe-go do sidmego nieba. Efendi, poczekaj chwil, co ci przynios! Stranik ogrodu pobieg, najszybciej jak pozwalay na to jego stare nogi, do swojej chaty, lecz niebawem ukaza si z powrotem pomidzy ranymi krzewami.

27
- Zgadn,ij, efendi, co tutaj trzymam w rce! - powiedzia, za-nim jeszcze dotar do potu. - Niczego nie widz. - Och, to jest bardzo mae, ale te warte prawie tyle samo, co twj debeli. - Poka mi! - Spjrz, co to jest? Wycign do mnie rk z zakorkowan buteleczk. - Co jest w tej buteleczce? Powiedz, efendi! - Czyby to bya woda rana? Tego tylko mogem si wszak spodziewa po nim, biednym do-zorcy. On jednak odpowiedzia uraonym tonem: - Woda rana? Efendi, czyby chcia mnie obrazi? To ole-jek rany, czysty olejek rany, jakiego jeszcze w yciu nie wi-dziae! - Czyj jest ten olejek? - Jak to czyj? Mj! - Wszak jeste tylko dozorc tego ogrodu! - Tak, jestem tylko dozorc; masz racj. Ale mj pan pozwo-li mi zasadzi re dla siebie w jednym kcie ogrodu. Wybraem najlepszy gatunek i przez dugi czas oszczdzaem. Uzbieraem dwie takie flaszezki. Jedn zamierzaem dzisiaj sprzeda; oszu-kano mnie na tej transakcji. Druga jest twoja. Daj ci j. - Co mwisz? - zdziwiem si. - Jest twoja! - owiadczy z umiechem stary dozorca ogro-dw ranych. - Jak si nazywasz? - Mam na imi Jafiz. - No wic posuchaj, Jafizie, jeste szalony! - Dlaczego mnie obraasz, efendi? - Dlatego, e zamierzasz podarowa mi ten olejek. - Olejek? Olejek!? Och, nie wypowiadaj tego sowa! To esen-cja, a nie zwyczajny olejek. W tej maej buteleczce mieszkaj du-sze dziesiciu tysicy r. Zamierzasz tym prezentem wzgardzi, efendi? - Nie mog go przyj. - Dlaczego? - spyta Jafiz. - Jeste biedny. Nie mog ci tego pozbawi.

- Jak moesz mnie tego pozbawi, skora ci to daj? Twj de-beli jest rwnie cenny jak ta esencja. eby uzyska uncj takiego olejku, potrzeba trzystu kilogra-28 mw najlepszych patkw ranych. Wied~ziaem o tym, dlatego nie ustpowaem. - Mimo to nie mog przyj tego pre~zentu. - Chcesz mi sprawi przykro, efendi? - Nie. - Albo mnie obrazi? ~- Te nie, Jafizie. - No wic powiadam ci: jeeli tego nie przyjmiesz, wylej za-raz olejek na ziemi! Widziaem, e starzec mwi to powanie. - Zaczekaj! - poprosiem. - Wytoczye ten olejek, eby go sprzeda? - Tak. - Wic dobrze; odkupi go od ciebie. Ogrodnik umiechn si do mnie z wyszoci i zapyta: - A ile by mi zaproponowa? Wycignem tyle pienidzy, ile w mojej sytuacji mogem sobie pozwoli wyda, i podsunem mu. - Tyle ci za niego daj. Jafiz wzi je do rki, policzy i rzek z umiechem przekrzy-wiajc gow: - Efendi, twoja dobro jest wiksza ni twoja sakiewka! - Dlatego prosz ci, by zatrzyma swj olejek: Ty jeste zbyt biedny, eby mi go podarowa, a ja nie do bogaty, eby go kupi. Umiechn si. - Jestem dostatecznie bogaty, eby podarowa ci olejek, bo mam twj tyto, a ty jeste dostatecznie biedny, eby go ode mnie mc przyj. Masz tutaj z powrotem swoje pienidze! Ten prezent by zbyt kosztowny, ebym mg go przyj. Do-mylaem si, e sumka, ktr mu zaproponowaem, bya w jego sytuacji nie do pogardzeni~a. Wiedziaem rwnie, e nie wemie z powrotem buteleczki. Dlatego te stanowczym gestem odsun-em od siebie pienidze. - Obydwaj chcemy si nawzajem obdarowa, cho nie jestemy bogaci, dlatego lepiej bdzie, jeeli kady z nas zatrzyma to, ca dosta od drugiego. Jeli szczliwie powrc do swojej ojczyzny, opowiem piknym kobietom, kiedy bd si ro~zkoszowa woni twojego olejku, o hodowcy r Jafizie, ktry by dla mnie taki yczliwy. Sowa te najwidoczniej sprawiy starcowi rado. Jego oczy roz-bysy. Z zadowoleniem skin mi gow i zapyta:

2g
- Czy kobiety w twoim kraju, efendi, s mioniczkami miych zapachw? - Tak, kochaj kwiaty, ktre s ich siostrami. - A dugo musisz jecha, zanim dotrzesz do nich? - By moe wiele tygodni. A potem, kiedy zsid z konia, mu-sz jeszcze wiele dni pyn statkiem i jecha kolej. - To bardzo daleko. Trafisz moe w niebezpieczne okolice, po-midzy zych ludzi? - Moliwe. Musz jecha przez krain ludzi, ktrzy poszli w gry. Jafiz w zamyleniu patrzy przed siebie z powag, potem przyj-rza mi si uwanie i w kocu rzek: - Efendi, oblicze czowieka jest jak powierzchnia wody. Jedna woda jest czysta, jasna i przejrzysta i kpicy ufnie zanurza si w jej byszczce zwierciado. Natomiast druga wada jest ciemna, gsta i brudna, kto na ni spojrzy, przeczuwa niebezpieczestwo i piesznie przechadzi obak. Ta pierwsza przypomina ablicze do-brego czowieka, a druga zoczycy. Twoja dusza jest mia i

jasna, twoje oko czyste, a w twoim sercu nie czai si niebezpieczestwo ni zdrada. Chciabym ci wyjawi co, co do tej pory bardzo rzadko mwiem ktremu z m~oich znajomych. A ty jeste obcym. Jego przemowa musiaa mnie ucieszy, mimo e nie miaem po-jcia, jakiego rodzaju rzeczy pragnie mi wyjawi. - Twoje sowa s ciepe i soneczne jak promienie padajce na wod - powiedziaem. - Mw dalej! - W ktrym kierunku pojedziesz z Mastanly? - Najpierw do Melnika. Tam si rozstrzygnie, ktr drag wy-bior. Moe bd musia pojecha do I~skub, a stamtd w gry i do Kiustendi. - Sakyn - miej si na bacznoci! - wyrwao si Jafizowi. - Uwaasz t drog za niedobr? - Za bardzo niedobr. Gdyby by w Kiustendi i chcia potem dotrze do morza, musiaby jecha przez Szar Dag do Prizren, a tam ukrywa si wielu zbiegw. S biedni. Maj tylko bro; mu-sz y z rabunku. Zabior ci wszystko, co masz, moe nawet ycie! - Sdz, e potrafi si obrani. - Bir gencz kan mawar on bin ki.istachlyk - gdy moda krew, walczysz jak lew! - odparowa spokojnie Jafiz. - A ty jeste jeszcze mody. Masz wprawdzie przy sobie rn bro, ale c ona ci pomoe wobec dziesiciu, dwudziestu czy wrcz pidziesiciu wrogw? - Mam szybkiego konia!

30
- Nie jestem znawc, lecz widz, e twj kary to pikny wierz-chowiec. Ale mczyni, ktrzy id w gry, te maj szybkie konie. atwo ci docign. - Mj ogier jest czystej krwi. Nazywa si Wiatr i pdzi jak wiatr. - W takim razie dosign ci ich kule, gdy kula leci szybciej od najbardziej rczego konia. Rozbjnicy znaj si na koniach. Od razu zobacz, e twj wierzchowiec jest szybszy od ich koni i nie bd na ciebie czeka na otwartej przestrzeni, lecz zaczn strzela do ciebie z zasadzki. Jak si przed nimi obronisz? - Przezornoci. i - Rwnie ona ci nie uratuje, gdy przysowie powiada: Ichtiat durmun muawinidir ~. Jeste uczciwym czowiekiem; oni bd dziesi razy przezorniejsi od ciebie. Pozwl, e ci ostrzeg! - Czy to ostrzenie ma moe jaki zwizek z tym, co chciae mi powiedzie? - Tak, efendi. - W takim razie bardzo chciabym si tego dowiedzie. - No c, chc ci wyzna, e istnieje specjalny glejt, ktry maj przyjaciele, znajomi i sprzymierzecy ukrywajcych si. - Skd o tym wiesz, Jafizie? - Tutaj wszyscy o tyxn wiedz. Ale, tylko nieliczni znaj spo-sb, w jaki mona go uzyska. - A ty wies~z, w jaki sposb mona otrzyma ten glejt? - Nie. Siedz cicho w swoim ogrodzie i nie wychodz midzy ludzi. Ale Szimin, mj brat, jest wtajemniczony. Mog ci to po-wiedzie, bo ci ufam, i dlatego, e przecie wkrtce opucisz ten kraj. - Dobrze by wic byo, gdyby Szimin m~ia do mnie takie samo zaufanie! - Mj brat bdzie je mia, skoro ja ci posyam. - Czy nie mgby napisa paru sw do niego? - Nie umiem pisa. Ale poka Sziminowi olejek rany. Zna t buteleczk i wie, e nikomu niegadnemu nigdy bym jej nie sprzeda ani nie podarowa. A kiedy mu j pokaesz, powiedz, e posya ci jego tiwej-kardasz albo jary-kardasz q3. Nikt nawet si nie domyla, e mielimy

rne matki. Jeli przesyam Sziminowi jak poufn wiadomo, to tiwej albo jary jest zawsze znakiem, e moe posacowi zaufa. ~ Przezorno jest warunkiem przsstpstwa ~ brat przyrodni 31 - Dzikuj ci. Sdzisz zatem, e on pawie mi co bliszego na temat tego glejtu? - Mam nadziej. W tej okolicy... Stranik ogrodu przerwa i zacz nasuchiwa. Z gbi ogrodu da si sysze gony gwizd, ktry teraz rozleg si po raz drugi. - Mj pan wzywa - cign dalej. - Musz do niego pj. Czy zapamitae wszystko, co ci powiedziaem? - Tak, wszystko. - Tylko nie zapomnij po dradze! Niech Allah bdzie z tob i pazwoli ci zanie piknym kobietom w twojej ojczynie zapachy mojego ogrodu! Zanim zdyem odpawied~zie, Jafiz oddali si od potu, a w na-stpnej chwili nie byo ju nawet sycha jego krokw. Czy mogem nazwa spotkanie z dozorc ogradu szczliwym dla mnie zdarzeniem? Nieszczciem ono w kadym razie nie byo. Czy to, co powiedzia o glejcie, opierao si na prawdzie? Na kam-c nie wyglda. Na wszelki wypadek dobrze by byo odwiedzi jego brata, ktrego kun;ia prawdopodobnie znajdowaa si przy drodze, jak musieli obra nie tylko moi towarzysze, lecz take jedziec, ktrego zamierzaem schwyta. Pojechaem dalej. Mj ko adsapn troch w czasie~ naszej ro~z-mowy i tym szybciej rwa teraz do przodu. Gdybym chcia dalej trzyma si linii prostej, musiabym pokona pasmo wzniesie, ktre tak czy owak nastrczay spore trudnoci. Dlatego te po-stanowiem jecha doem wzdu ich podna.

II. KOWAL SZIMIN


Spywajc z paskowyu Tokaczyk, rzeka Burgas biegnie w kie-runku pnocnym, zblia si do Ardy, do ktrej wprowadza swe wody w pobliu miejscowoci Ada. Nad t ma rzek ley Koszikawak. Kt rozwarty, jaki tworzy ona z Ard, zamyka nizina, ktra w kierunku poudniowym wznosi si coraz wyej, a potem przechodzi w paskowy Taszlyk. Tych wzniesie wanie pragnem unikn. Udao mi si to, mimo e nie znaem okolicy, o praw-dziwych drogach nie mogo by mowy i musiaem nie tyle prze-kracza, ile przechodzi w brd liczne rzeczki, ktre ze wszystkich stron dopyway do Ardy.

32
Sace opadao coraz niej, a w kocu znikno za grami w od-dali. l~Togem liczy jedynie na krtki ~zmierzch, wic pu.ciem ka-rego w galop, pki nie dotarem znowu do w miar szerokiej rzeki, a wtedy spostrzegem, e nieco dalej w d jej biegu przerzucony jest przez ni most. Pojechaem w tamtym kierunku i odnalazem drog. Po drugiej stronie mostu pierwszy raz w Turcji ujrzaem drogowskaz. Ska-da si z wystajcego z ziemi odamka skay, na ktrym napisano kred dwa sowa. Gdybyxn si nie domyli, jakie ma przeznacze-nie ten kamie, naprowadzioby mnie na to pierwsze ze sw, ku-lagus, gdy znaczy ono wanie: drogowskaz. Drugie sowo natamiast brzmiao Derekj. Wiedziaem, e jest to nazwa wioski. Tylko gdzie ta wioska leaa? By drogowskaz, byo na nim wypi-~ sane sowo~, lecz niestety kamie by u gry spaszczony i wanie na tym poziomym spaszczeniu widniay obydwa sowa. Dalej prosto wiodo to co, co nazwaem przed chwil drog, i na Prawo, wzdu rzeki, wiodo co takiego samego. Ale ktre z nich prowad~zio do Derektij? Jaki poytek przynis mi ten pierwszy drogowskaz?

Po namyle doszedem do wniosku, e rzeczka, nad ktr si zatrzymaem, to nie moe by chyba Burgas i e gdybym pody z jej biegiem, zawiodaby mnie za daleko na pnoc. Postanowiem zatem pojecha prosto. Tymczasem ciemnio si ju zupenie. Nie widziaem wcale, czy mj ko ma jeszcze pod kopytami to co, wiedziaem jeci-nak, e mog si zda na karego. Przejechaem tak kusem w gr wicej p godziny, gdy ko parskajc cicho szarpn bem w gr i w d. Wytyem wzrok i dostrzegem na prawo od siebie sze-roki, ciemny przedmiot, nad ktrym growaa na tle mrocznego nieba jaka wynioso. T~o by dom z wysokim kominem. Czyby szukana przeze mnie kunia? W takim razie znajdowaem si w po-bliu Koszikawak, ktrego szukaem. Podjechaem bliej domu. - Bana bak - jest tam kto? - zawoaem. Nikt nie odpowiedzia. - Sawul, werda - hola, baczno! Nic nie zmcio ciszy, nie zauwayem te adnego wiata. Czyby dom by niezamieszkany, a moe w ruinie? Zsiadem z konia podprowadziem ga do samego muru. Rih zacz znowu parska. Wydao mi si to podejrzane. Mimo e ogir by arabem, otrzyma wszak ode mnie dodatkowo indiaskie prze-szkolenie. Kiedy parska w ten spo5b, to znaczy kiedy tak ba-dawczo wciga powietrze przez razszerzone, wystawione nozdrza, 3 W w~wozach Baikanw 33 a potem stopniowo, moliwie jak najciszej wypuszeza je w pew-nych odstpach, to nie ulegao wtpliwoci, e le si dziao w pastwie duskim. Wyjem rewolwer i zaczem sprawdza do~m od zewntrz. Dom by parterowy i mia wyduony ksztat. Drzwi byy zamknite. Kilka razy zapukaem bez adnego rezul-tatu. Na lewa od drzwi adkryem trzy rwnie zamknite okien-nice, rzadko w tej okolicy, a na prawo drugie, o wiele szersze drzwi zaopatrzone w kdk. Obok nich stay i leay rne ~roli-cze narzdzia i inne przedmioty, ktre day mi pewno; e ten budynek to kunia. Nastpnie ruszyem dalej, za rg domu. Odkryem nagromadzo-ne drewno, z ca pewnoci przeznaczone na opa. Za damem znajdowa si may czworobok, ogrod~zony wbitymi w ziemi pa-likami, na wzr robionych w niemieckich wioskach wybiegw dla wi lub gsi. Czworobok wydawa si pusty, gdy nie mona w nim byo nic dostrzec. Ale akurat tutaj Rih parska o wiele nie-spokojniej ni przedtem. Wygldao na to, e boi si padej do sa-mego ogrodzenia. Skonio mnie to do podwojenia czujnoci. Dom by zamknity; a wic zamieszkany. Czyby pozostawiono w takiej okolicy mie-szkanie bez opieki, i to w dodatku w nocy? Bardzo moliwe; e stao si tutaj co niezwykego, postanawiem wic zbada rzecz do koca, choby z uwagi na to, e chciaem z Sziminem omwi kwesti glejtu. Poniewa ko utrudnia tylka moje ruchy i atwo mg si narazi na jakie nieprzewidziane niebezpieczestwo; mu-siaem jako zabezpieczy cennego wierzchowca. eby go uwia, nie potrzebawaem palika ani lassa, adnego sznura ani rzemienia, lecz po prostu kazaem mu wej przednimi nogami w cugle. Tym sposobem sptany by tak, e nie mg si oddali na wiksz od-lego, choby nawet chcia ta uczyni wbrew swoim zwyczajom. A gdyby w czasie mojej nieobecnoci cakolwiek zagrozia jego bez= pieczestwu, byem przekonany, e potrafi si dzelnie broni tyl-nymi nogami. Dopiero teraz podszedem blisko do samego ogrodzenia i wy-cignem jedn z zapaek, ktrych kupiem sabie rnay zapas w Edirne. Zapaliem j i powieciem sobie, zagldajc do rodka. Leao tam jakie ogromne zwierz, poronite gst sierci, przy-paminajce niedwiedzia. Pomyk zgas. Z powrotem zrabio si ciemno. Co to byo za zwierz? Czy byo ywe, czy martwe? Wsa-dziem za pas rewolwer, zdjem z plecw sztucer i trciem nim zwierz. Nie poruszyo si. Szturchnem je mocniej, lecz mimo to pozostao nieruchome. A wic to nie by sen, tylko mier. Wy-34 d~o mi si to podejrzane, przesadziem zatem wysakie na wicej ni metr ogrodzenie z

palikw. Ostronie po~chyliem si nad zwie-r~ciQm i dotknem go. Byo zimne i sztywne, a wic martwe. Si~er w wielu miejscach bya lepka. Czyby to bya krew? Obma-caem eiao zwierzcia. Niedwied to nie by, gdy czuem pod palcami dugi kudaty ogon. Mwi si wprawdzie, e w grnych czciach Despoto Dag, Szar Dag; Kara Dag oraz Perin Dag tra-faj si jeszcze pojedyncze niedwiedzie. Nie zamierzam tego kwestionowa; ale jak taki niedwied miaby zabka si akurat tutaj; eby zdechn za tym ogrodzeniem? A gdyby gdzie w oko-licy zastrzelono niedwiedzia, to z pewno~ci nie wrzucono by go tutaj;:nie cignwszy ze uprzednio skry, e nie wspomn o mi-sie nadajcym si do spoycia. Chcc zbada, z jakiego rodzaju zwierzciem mam do czynienia, poszukem palcami jego uszu i przeraziem si. eb zwierzcia by ,zmiadony, i to w ten sposb, e musiano uy do tego celu jakiego bardzo cikiego narzdzia! Zapaliem drug zapak i stwierdziem, e zwierz by w rzecywistoci olbrzymim psem, jakig jeszcze nie widziaem. , Kt go zabi, i dlaczego to si stao? W kadym razie na pewno nie zrbi tego waciciel psa. A kto .obcy, dopuszezajcy si ta-kieg~ czynu, moe mie tylko jakie ze zamiary. ; Zostao tutaj popenione przestpstwo! Wprawdzie nasuno mi si pytanie, co to wszystko akurat mnie obchodzi, ale kunia na-lea : do brata hodowcy r, wskutek czego czuem si w obo-wizku zbada ca spraw do koca. e pomylaem przy tym o niebezpieczestwie, bylo rzecz naj-zupeniej suszn. Sprawcy mogli jeszcze znajdowa si w domu. Moe zachowywali si cicho, bo usyszeli uderzenia kopyt mojego knia i zauwayli moje przybycie. Jak jednak miaem si do nich dobra?Czy miaem czeka, a nadjad moi towarzysze? Co do tego czasu mogo si jeszcze wydarzy w rodku budynku! Nie, rnusiavem dziaa. ~Nie sprawdzieW jeszcze zacho~dniej szczytowej ciany budynku. Cicho padkradem si do niej i zauwayem jeszcze dwie okienni-ce. Jedna tak jak poprzednie bya od rodka zamknita, drug na-toiniast daoby si otworzy. Zastanowilem si: jeli chc wej do rodka, w nastpnej chwili mag dosta kul w gow. Jednake fakt, :e z piciu w sumie okiennic - trzy znajdoway si od fron-tu ~ ,tylko ta jedna nie bya zamknita, pozwoli mi przypuszcza, i wewntrz nie ma nikogo. eby moliwie jak najduej odwlec to odkrycie, wszystko pozamykano, a nastpnie opuszezono budy-nek przez to okno. Wskutek tego oxiennic mona byo tylko mocno docisn, a nie zabezpieczy od wewntrz. Po cichu uchyliem okiennic na tak szeroko, e miecia si tam moja rka, i signem do rodka. Szyby okienne s w tej okolicy rzadkoci, dlatego te znalazem to, czego si spadziewa-em: jedynie otwr, nie zasonity szklan szyb ani czyxnklwiek innym. Nastawiem ucha. Odniosem wraenie, jakby ze rdka dobiega jaki guchy, przytumiony adgos. Czyby w domu jed-nak kto by? Czy powinienem zawoa? - Nie. Wrciem pod drug cian szczytow i wziem cae narcze gazek, ktre tam uprzednio zauwayem. Zrobiem z nich zbit wizk, podpaliem i wrzuciem przez okno. Ostronie przywiera-jc do muru, zajrzaem do rodka. Budynek nie by wysoki, otwr akienny znajdowa si nisko. Wizka chrustu pona jasno: zobaczyem due czworoktne po-mieszczenie z podog w postaci klepiska z mocno ubitej gliny, a w izbie rne sprzty, jakie spotka mona w typowej rumel-skiej chacie. Ani ladu jakiej ludzkiej istoty. Dorzuciem troch chrustu do agnia, zdjem z gowy fez; a-cignem na luf sztucera i wsunem go powali w otwr. Od wewntrz wygldao to tak, jakbym zamierza wej do rodka. Mj podstp mia wprowadzi w bd ukrytych ewentualnie w do-mu ludzi i sprawokowa ich da otwarcia ognia. Ale nic si nie po-ruszyo. Wobec tego cofnem sztucer, oparem go wraz z rusznic na niedwiedzie o cian i z powrotem woyem fez na gow, na-stpnie byskawicznym ruchem przechyliem tuw do rodka iby. Oczywicie byem gotw natychmiast go cofn, lecz wystarczy mi jedn rzut oka, eby si

przekona, i w pomieszczeniu nie ma nikogo. Przerzuciem zatem cae ciao do rodka, signem rk za okno, by zabra obie moje strzelby, i rozejrzaem si dokoa: W tym momencie powtrzy si wspomniany uprzednio haas. Zaniepokoi on mnie tyxn bardziej, e ogie, od ktrego nawiasem mwic rozchodzi si ostry, gryzcy dym, zaczyna przygasa. Ucieszyem si zatem, spostrzegszy w kcie may stos dugich drzazg, uywanych tutaj do owietlania. Zapaliem jedn z drzazg i wsadziem j do atworu w cianie, ktry suy da tego celu, jak zorientowaem si po jega okopco-nym obrzeu. Nastpnie zamknem okiennic i przy pomocy znajdujcego si przy niej sznurka zwizaem ze sob obydwa jej skrzyda, by zabezpieczy si od zewntrz. Zapaliwszy drugie uczywo zaczem przeszukiwa pomieszcze-36 n,ie. ciany zbudawane byy z ubitej gliny. Otaczay one izb z trzech stron, czwart za tworzya sigajca od s~fitu do podo-gi plecionka z wikliny, w ktrej wycity by otwr. Kiedy min-em te drzwi, znalazem si w maym osobnym pomieszczeniu; w ktrego pododze odkryem klap wykonan z grubej plecio~nki wiklinowej. I teraz znowu usyszaem haas. Przypomina jakby chrobotanie i omot, i dobiega spod klapy w pododze. Przyniosem sobie jeszcze kilka uczyw i wtedy uniosem klap. Wiklinowa plecionka wytrzymywaa ciar czowieka, poniewa od spodu podpieray j supki. Powieciem w d. Drzazga dawa-a tak mroczne wiato, e z trudem mogem dostrzec, i piwnica ma wysoko wiksz ni wzrost mczyzny. Jednake ledwo blask wiata pad na dno piwnicy, dobiegy mnie z dou wyrane jki. _ - Aszagda kim - kto tam jest na dole? - zapytaem gono. Odpowiedziay mi podwjne jki. Brzmiao to niebezpiecznie. Nie mogem zwleka i najpierw ~szuka drabiny. Wziem po-nce uczywo do jednej rki, a kilka innych da drugiej i skoczy-em w d. Spadajc zahaczyem o jaki przedmiot i przewrciem si. Swiato zgaso. Po kilku sekundach zapaliem jednak na powrt uczywo i powieciem dookoa. Znajdowaem si w ezworoktnej, przypominajcej piwnic dziurze, a predmiot, na ktry spadem, okaza si drabin. Dalej leaa pryzma wgla drzewnego, a abok niej sterta jakich starych gratw, i odbydwa stosy, zarwna wgla drzewnego, jak drewnianych gratw, poruszay si. Znalazem otwr przeznaczony na uczywo, wetknem je w dziur i zaczem odgarnia wgiel na boki. Moje rce natrafiy na ludzk posta, ktr wycignem spod wgla. By to m-czyzna ze zwizanymi rkami i nogami, gow mia okrcon jak szmat. Szybko rozwizaem wze zacignity na szmacie. Ukazaa si granatowoczarna twarz, po ktrej przy tak sabym owietleniu nie mogem pozna, ezy ten kolor by nastpstwem usmolenia sadz i wglem, czy te oznak bliskiej mierci przez uduszenie. M-czyzna ciko dyszc wzi gboki oddech, utkwi we mnie mocno wytrzeszczone, nabiege krwi oczy i jkn: - Ha, na pomoc! I~Iiej lito, Iitoci! - Bd spokojny, jestem twoim przyjacielem! - odparem. - Przynosz ci ratunek! - Najpierw ratuj szybko moj niewiast! - wydusi. Zacny czowiek dba bardziej o swoj on niv o siebie.

3i
- Gdzie ona jest? - Tam! Majc zwizane rce nie mg wykona adnego ruchu, lecz jego pene trwogi spajrzenie zwrcone byo na drug pryzm wgla, przywalon wspomnianymi gratami.

Usunem je na boki i wycignem spod wgla kobiet, ktra zwizana bya tak samo jak jej m. Gdy zdjem z jej gowy szmat, zauwayem wok ust gst pian. Bliska wic bya udu-szenia. - Na pomoc, na pomoc! - wycharczaa. Jej ciaem wstrzsay spazmatyczne drgawki. Przeciem noem sznurki. Kabieta niczym tonca wyrzucaa rce na boki, wierzgaa nogami i prbowaa chwyta ustami powietrze. Ruchy te byy jej pomocne w walce o oddech. Z jej piersi wyrwa si ochrypy okrzyk, i wtedy ju zaczerpna dugi haust tak potrzebnego jej pwietrza. Teraz mogem przeci pta take jej mowi. On nie ucxerpia tyle co ona i natychmiast si podnis. Kiedy zapalaem nwe uczywo, wyjcza: - O Boe! Bylimy bliscy mierci! Dzikuj ci, dzikuj! ~ Potem uklkn przy swojej onie, ktra aonie szlochaa. - Uspokj si, nie pacz! - prosi j. - Jestemy wolni! Wzi j w ramiona i scaowa jej zy z policzkw. Ona obja g i szlochaa dalej. On za, nie zwracajc na mnie uwagi, prze-mawia do niej uspokajajcym tonem, a jej pacz przycich, a w kacu cakiem umilk. Wtedy mczyzna zwrci si ponow-nie do mnie, zajtego tymccasem podtrzymywaniem wiata przy pomocy nowego uczywa, ktrQ zapaliem i wetknem w xiejsce starego. - Efendi - powiedzia - jeste naszym wybawc, naszym wywolicielem! Jak mamy ci dzikowa! Kim jeste i jak udao ci si nas znale? - To ju kilka pyta - odrzekem - na ktre wam odpowiem naygrze. Czy twoja ona moe ju chodzi? - Tak, sdz, e ju moe. - Wyjdmy wic na gr, nie mog zbyt dugo zosta tu na dble. - Czy oczekuj ci na grze twoi towarzysze? - Nie. Ale spodzewam si pewnego jedca, ktrego nie mog przepuci. - W takim razie wyjdmy na gr, wtedy bdziemy mogli dalej rozmawia! Przystawi drabin, wspilimy si po niej na gr, jakkolwiek 38 kobieta z widocznym wysikiem. W wikszym pomieszczeniu zau= wayem posanie, poradziem jej wic, eby odpocza. Kobieta bya tak osabiona, e natychmiast pooya si bez sowa. - Witaj w moim domu! - rzek do mnie mczyzna. - Allah ci tu przysa. Czy mog wiedzie, kim jeste? - Nie mam teraz czasu wiele opowiada. Ty natomiast powiedz mi, jak si nazywasz! - Nazywaj mnie Szimin. - W takim razie jeste bratem Jafiza, hodowcy r? - Tak. - To dobrze! Szukaem ci. Szybko rozpal ogie w swojej kuni! Spojrza na mnie zaskoczonym wzrokiem i zapyta: - Masz dla mnie jak piln prac? - Nie. Ale ogie z twojego paleniska powinien owietla go-ciniec. - W jakim celu, efendi? - eby jedziec, o ktrym mwiem, nie mg przejecha obk nas nie zauwaony. - Kim on jest? - Potem, potem! Popiesz si! Z maego pomieszczenia, gdzie znajdowaa si klapa do piwnicy; ktr zamknlimy za sob, drzwi wychodziy na zewntrz. Za-opatrzone byy tylko w zwyk drewnian zasuw. Odsunlimy j i wyszlimy z budynku. Szimin wycign z kieszeni jaki klucz i otworzy nim kdk na drzwiach kuni. Wkrtce w palenisku pon ogie, ktry rzuca swj blask daleko w nocny mrok. O to wanie chodzio mi w pierwszej kolejnoci.

W czasie kiedy kowal zajmowa si paleniskiem, poszedem za dam zajrze do swojego wierzchowca. Dalej sta w najbliszej od-legoci do domu, wic uspokojony wrciem da kuni. - Ogie ju ponie - powiedzia Szimin. - Co jeszcze roz~ kaesz? - Odsu si, wyjd z krgu wiata! Usidziemy tutaj obok drzwi, gdzie jest ciemno. Rozgldajc si uprzednio po obejciu, zauwayem drewniany ~ kloc, ktry lea w pobliu drzwi i niewtpliwie suy za awk~. Tam wanie pocignem mezyzn. Usiedlimy obok siebie i roz-poczem rozmow. - Omwmy najpierw sprawy najniezbdniejsze! Bdzie tdy przejeda - moe ju niebawem pewien jedziec, z ktrym chc porozmawia, lecz nie chc, eby wezeniej domyla si mo~9 jej obecnoci. Prawdopodobnie zatrzyma si tutaj, by zada ci kilka pyta. Prosz, sko go do tego, eby zsiad z konia i wszed z tob do domu. - Jeste moim wybawc. Speni twoje yczenie nie pytajc, dlaczego tego ode mnie dasz. Ale wiesz moe, o co bdzie si dowiadywa ten czowiek? - Tak. Bdzie chcia wiedzie, czy przejedao tdy trzech jedcw. - Trzech jedcw? - zapyta prdko Szimin. - Kiedy? - Zapewne dzi przed poudniem. - A co to za jedcy? - Bdzie pyta o dwa siwe i jednego ciemnego konia. Lecz oni po drodze zamienili tego ciemnego wierzchowca na siwka. - A wic jad na trzech siwkach? - Owszem. - Nie masz chyba na myli tego Manacha el Barszy z Uskub? M~,ic te sowa, Szimin zdenerwowany zerwa si ze swego miejsca. W nastpnej chwili ja rwnie skoczyem na rwne nogi, tak bardzo zaskoczyo mnie to pytanie. - Znasz go? - zapytaem. - Czokdan beri, czokdan beri - od dawna, ju od duszego czasu! A nie dalej jak dzisiaj by tutaj u mnie! - Ach! Manach el Barsza by u ciebie? - Tak. To przecie on i jego dwaj towarzysze napadli na mnie, zwizali mnie i zanieli na d do piwnicy, gdzie razem z moj kobiet bymy si pewnie udusili, gdyby ty nie przyszed! - A wic to byli oni! To o~ni! C, w takim razie powiem ci, e ten, na ktrego czekam, jest ich sprzymierzecem. - Zabij go! - mrukn, zgrzytajc zbami. - Zamierzam pojma tego jedca. - Aga, efendi - jak mam ci nazywa? Wci jeszcze nie powiedziae mi, kim jeste. - Nazywaj mnie efendim! - Efendi, pomog ci, skoro chcesz go uj. - Dobrze! Wprawdzie dokadnie nie wiem, czy dane nam b-dzie jeszcze go tutaj widzie; moliwe, e ju przejecha. I ty pewnie te nie zwrcie na niego uwagi... ale, kiedy wsadzili was do piwnicy? - Tu przed poudniem. - W takim razie nie moge go widzie, nawet gdyby prze-jez;aia i... - Czy mam si dowiedzie? - wtrci szybko.

~0
- Gdzie? Od kogo? - Popdz do Koszikawak i zapytam starego jemiszczi 24, ktry do zapadnicia wieczoru siedzi przy drodze ze swoimi koszami.

- Ile czasu ci to zajmie razem z drog powrotn? - Tylko dziesi minut. Do wioski jest bardzo blisko. - Ale prosz ci, eby jeszcze nie wspomina o tym, co ci si dzisiaj przydarzyo. - Nie bd o ty m mwi, jeli takie jest twoje yczenie. - Dobrze. Popiesz si! Opisaem Sziminowi w krtkich sowach jedca, tak jak i zmnie go opisano, i piesznie ruszy w drog. Podany czas jeszcze nie upyn, a Szimin by ju z powrotem. - Jeszcze nie przejeda - oznajmi. Najpierw wstpi do kuni, eby podsyci ogie, po czym z po-wrotem usiad obok mnie. - Teraz opowiedz mi szczegowo, co ci si dzisiaj przytrafi-o! - zachciem go. - Doprawdy nic dobrego! - odrzek. - Staem przy swojej pracy w kuni, gdy zjawili si ci trzej jedcy i zatrzymali si przy moim warsztacie. Jeden, ktrego nie znaem, powiedzia, e jego ko zgubi nal. Musisz wiedzie,, efendi, e jestem nie tylko demirdi, ale take nalband ys, wic bye~m gotw natychmiast przy-bi mu now podkow. Z pocztku przyjrzaem si jedynie mwi-cemu, lecz w trakcie pracy mj wzrok pad na obydwu pozosta-ych, i wtedy rozpoznaem w jednym z nich paborc podatkw Manacha el Bars~z z ~CTskiib. - Czy on te ci zna? - Tak, efendi. - A gdzieecie si poznali? - Przed czterema laty w Raslug. Musisz bowiem wiedzie, e znam wszelkie choroby koni, a take lekarstwa na nie. W Rasiug i okolicy wybucha wtedy wielka zaraza wrd koni i zwierzta zdychay, a poniewa nikt nie umia jej zaradzi, sprowadzono mnie. Mieszkaem jako go u pewnego handlarza komi, u kt-rego staa w stajni przeszo sto zwierzt. Do niego wanie przy-szed Manach el Barsza, eby kupi konia. Pokazano mu kilka do wyboru. Jeden z nich si przezibi i toczy z pyska lin. Poborca owiadczy, e to nie katar, tylko zoliwa nosacizna i e zoy na z~ handlarz owocami =s demirc3i - kowal, nalband - 1~owa1 podkuwajcy konie, od nal - pod-kowa policji sanitarnej doniesienie. Przypuszczalnie Manach el Barsza chcia wymusi od handlarza jakiego kania za darmo jako apw-k za swoje milczenie. Zostaem wezwany jako rzeczoznawca i po-wiedziaem, co to za choroba. Poborca wykca si ze mn, a w kacu nawet uderzy mnie szpicrut. Oddaem mu z nawizk potnym policzkiem, jakiego nigdy pewnie nie dosta, gdy rka kowala jest twarda jak kamie. Wtedy Manach el Barsza odszed wcieky i zoy na mnie skarg. On by poborc podatkowym, ja tylko biednym kowalem. Dostaem dwadziecia rzg na goe pity, a oprcz tego musiaem jeszcze zapaci pidziesit piastrw kary. Przez wiele tygodni leaem chory, zanim mogem wrci w swoje rodzinne strony. Z pewnoci mi uwierzysz, e nie mog go lubi. - Nietrudno si domyli! - Dzisiaj przybiem koniowi podkow. Manach el Barsza przy-glda mi si ponurym wzrokiem, a gdy skoczyem, zapyta mnie, czy go jeszcze pamitam. Powiedziaem, e tak, gdy nie sdziem, e moe mi to zaszkodzi. Zamieni z po~zostaymi par sw, a potem weszli do domu. Byem sam, gdy moja niewiasta p~za na pole po szpinak na obiad. Co ci trzej mieli do szukania w mojej izbie? Zamknem kuni, mimo e pali si jeszcze ogie, i po-szedem za nimi. Ledwo si znalazem w rodku, szubrawcy rzu-cili si na mnie. Odbya si zaarta walka, efendi. Kowal ma twar-de muskuy i mocne cigna. Ale w kocu mnie jednak pokonali i zwizali sznurkami, jakie le~ay w domu. Z wciekoci ry-czaem jak byk: Wtedy obwizali mi gow jak. szmat i znieli mnie do piwnicy. Akurat kiedy mnie nieli, wrcia moja kobieta. J spotka taki sam los jak mnie. Przykryli nas wglem, eby na grze nie byo nic sycha, a potem szubrawcy sobie poszli. W og-le nie pomylaem o mo~im Ajy, ktry by za domem, bo inaczej bybym go odwiza, zanim wszedem da domu. - Kto to jest Ajy?

- Mj pies. Nazywa si tak, bo jest taki duy jak niedwied. Syszaem, jak szczeka, kiedy krzyczc zmagaem si z bandytami, ale nie mg si wyrwa. Gdyby by przy mnie, rozszarpaby wszy-stkich trzech. - Nie rozgldae si jeszcze za nim? - Nie. Wiesz przecie, e nie byem jeszcze za domem. - Przykro mi, e musz ci zasmuci. - Zasmuci? Czy mojemu psu co si stao? - Tak. Nie yje. Kowal zerwa si na rwne nogi. 42 - Nie yje? - wydusi z siebie. - Ajy by przecie cakiem wawy i zdrowy! Czyby ci trzej go zabili? - Rozbili mu czaszk. Szimin milcza przez kilka chwil i nie rusza si, po czyxn sykn przez zacinite zby: - Po tysickra niech spadnie miertelny strach i przeklestwo na tych szubrawcw! Z tym okrzykiem na ustach pobieg do kuni, wyszed z niej po chwili z kawakiem poncego drewna i popieszy za dom. Stam-td dobiega jego gniewny gos. Nie chciaem sysze tych dosad-nych sw, wic siedziaem dalej na swoim miejscu do jego powro-tu. Szimin by tak wcieky, e mimo wszystko dotaro do moich uszu do owych mocnych wyrae, pod wzgldem ktrych jzy-ki wschodnie wcale nie s ubogie. Kiedy on wykrzykiwa przeklestwa, dajc upust swemu blo-wi, moje oczy i uszy zwrcone byy w kierunku, z ktrego musia nadjecha oczekiwany przeze mnie czowiek, lecz nie zauwayem nic podejrzanego. Albo wic dziki szybkoci majego Riha zyska-em nad nim tak du przewag, albo co go po drodze zatrzymao: Rozgniewany Szimin uspokoi si znowu. Teraz i on zaprag-n dowiedzie si czego ode mnie i rozpocz swoje indaga-cje pytaniem: - Czy teraz bdziesz mia czas, efendi, by zdradzi mi swoje imi? - Nazywaj mnie Kara ben Nemsi. - W takim razie jeste Nemczely, Alman. - Owszem. - Zapewne Awusturialy albo Prusialy? - Nie. - Albo Bawarialy? - Te nie. Jestem Saksaly. - Nigdy je~szcze nie widziaem adnego Saksaly. Ale nie da-lej jak wczoraj by tutaj czowiek z miasta Triest w Awusturii, z ktrym dugo rozmawiaem. - Austriak? To ciekawe. Kim by z zawodu? - Kupcem. Zamierza kupowa tyto i tkaniny jedwabne. Za-maa mu si ostroga, ktr musiaem naprawi. - Mwi po turecku? - Tyle tylko, e zrozumiaem, czego ode mnie chce. - Powiedziae wszak, e bardzo dugo z nim rozmawiae? - Porozumiewalimy si przewanie przy pomocy gestw. - Czy powiedzia ci, jak si nazywa?

43
- Jego nazwisko brzrni Madi Arnaud. By bardzo wielkim pie-wakiem, gdy zapiewa mi wiele pieni, ktre pokrzepiy moje serce.

- Skd przybywa ten czowiek? - Z Czirmen, gdzie zrobi zakupy. - A dokd si wybiera? - Na wielki jarmark w Melniku. Bywaj tam synni patnerze. Od nich te zamierza kupi ich wyroby. - Moe wic spotkam go po drodze. - Czy ty take wybierasz si do Melnika, efendi? -- Owszem. - Czy moe te jeste kupcem? - Nie, jad do Melnika, poniewa myl, e spotkam tam tych trzech otrw, ktrzy tak ci dzisiaj urzdzili. - Co zrobisz, kiedy ich odnajdziesz? - Zatrzymam ich i oddam w rce policji, eby ponieli zasu-on kar. - Allahowi niech bd dziki! Zamierzaem jutro rano zoy na nich skarg. - Moesz to uczyni swoj drog. Zanim jednak co wskrasz, szubrawcy bd si ju pewnie znajdowa w moich rkach. Wtedy wspomn przed sdzi take o ich dzisiejszym przestpstwie. - Susznie postpisz, efendi. Zdajesz si zna wszystkich trzech przestpcw. Nie mog unikn zasuonej kary. Powiedz, kim byli ei dwaj pozostali w towarzystwie poborcy podatkw! - To duga historia, ktr ci opowiem w krtkich sowach. Na ile to byo niezbdne, zaznajomiem Szimina z tym, co si do tej pory wydarzyo. Wysucha mnie z uwag, a potem rzek: - Gdybym o tym wiedzia! Wtedy zwabibym ich do piwnicy i kaza ich pilnowa memu psu do ezasu, kiedy si zjawisz. - Czy nie wymkny si im przypadkiem jakie sowa, z kt-rych mgby wywnioskowa, w jakim kierunku zamierzaj si std uda? - Ani jedno. Tylko kiedy mnie wizali, usyszaem, jak ten, ktrego nazywasz Barudem el Amasadem, powiedzia, e chc mnie unieszkodliwi, ebym nie mg ich zdradzi, gdyby zjawi si ewentualnie jaki pocig. - Tak te sdziem. Manach el Barsza dopuci si wzgldem was przemocy nie tylko z dzy zemsty, ale i z ostronoci. Nie chcieli was zabi, lecz jedynie usun was na jaki czas, poniewa rozpoznae poborc podatkw. - A przecie mao brakowao, bymy si udusili!

44
- Do tego dziki Bogu na szczcie nie doszo. Jedziec, na kt-rego tutaj czekam, wyruszy piesznie za nimi lub zosta wysany, eby im przekaza, e znw jestem wolny i e tak czy awak s cigani. Tym sposobem byliby ostrzeeni, a do tego wanie nie chciabym dapuci. - Pomog ci, efendi! Co z nim zrobimy? - Wsadzimy go do piwnicy, a potem oddamy w rce policji. - Jak zamierzasz umieci go w piwnicy? - Czy nie jest nas dwch na je~dnego? - Nie myl, e si go boj - mrukn z cakowitym spokojem kowal. - Chciaem tylko wiedzie, czy uyjemy podstpu, czy siy. - Chyba nie da si tego zrobi bez uycia siy. - Rad jestem z tego. Zbyt delikatnie na pewno nie bd si z nim obchodzi. Ale, wanie mi si przypomniao, e pytae mnie, czy jestem bratem Jafiza. Znasz go? - Przejedaem dzisiaj obok jego ogrodu, rozmawiaem z n~n i wymienilimy midzy sob buteleczk gul jagy i debeli.

- Na Allaha! A wic mj brat ma teraz ten tyto nad tytonie? - Niezbyt wiele! - zaznaczyem. - Czy ma go od ciebie? - Tak. - Miae taki tyto? - Naturalnie. W przeciwnym wypadku Jafiz nie mgby go do-sta ode mnie. Szimin milcza przez chwil. Wiedziaem, jakie pytanie cinie mu si teraz na usta. W kocu nie wytrzyma: - Ale teraz ju ci si skoczy? - Niezupenie. - I eby troch uatwi mu spraw, dodaem: - Ty te palisz? - Och, bardzo chtnie! - Debeli? - Nigdy jeszcze tego tytoniu nawet nie wchaem, a wic tym bardziej nie paliem. - W takim razie id do domu i przynie swj czubuk. Nim zdyem wypowiedzie te sowa, kowal znikn ju w drzwiach i rwnie szybko wrci z fajk. - Jak czuje si twoja ona? - zapytaem. W przypadku prostych rzemielnikw mona zrobi wyjtek i zapyta o kobiet, co zwykle na caym Wschodzie jest surowo zabronione. Jednake na rwninach kobiety i dziewczta czsto nie zasaniaj twarzy.

45
- Nie wiem - odpowiedzia. - Pewnie pi. Tyto lea mu zatem bardziej na sercu ni jego niewiasta~, kt-rej okazywa przecie tak wiele mioci. - Podaj mi fajk! Nabij ci j tytoniem. Wypuszczajc potem powoli wonny dym przez nos, Szimin zau-way z zachwytem: - Efendi, takie zapachy spotyka si tylko w raju! Czego ta-kiego nie pali chyba nawet Prorok! - Nie pali. W jego czasach nie byo debeli. - Gdyby by, Muhammad zabraby nasiona ze sob na tamten wiat, eby zasia je tam na polach w sidmym niebie. Co ~mam zrobi, jeli teraz pojawi si jedziec? Pali dalej czy wsta? - Powiniene chyba wsta. - I miabym zrezygnowa z tej wybornej fajki? - Moesz j przecie zapali pniej na nowo, a poza tym dam ci jeszcze tro~ch tytaniu. - Efendi, twoja dusza pena jest yczliwoci jak morze kropel wody! Czy mj brat nie powierzy ci jakiego poz~drowienia? - Owszem. Mam ci powiedzie, eby ci si wiodo rwnie dobrze jak jemu. Mam ci przekaza to pozdrowienie od tego, ktry jest twaim wej-kardasz oraz jary,kardasz. Kowal nastawi uszu. - Co ja sysz? Czy to jego sowa? - Tak. - W takim razie rozmawialicie o bardzo wanych sprawach? - Mwilimy o tych, ktrzy poszli w gry. - I wtedy mj brat uczyni ci pewn obietnic? - Pewn obietnic, ktr ty jego zdaniem moesz speni. - Jak dugo z nim rozmawiae? - Kwadrans.

- W takim razie sta si cud, efendi. Jafiz stroni od ludzi. M-wi niechtnie i nieduo i jest we wszystkim bardza powcigliwy. Musia ci szybko polubi i obdarzy wielkim zaufaniem. - Powiedziaem mu, e moe bd musia nawet pojecha w g-ry Szar Dag. - W takim razie mwi o niebezpieczestwach, jakie tam na ciebie czyhaj? - Twj brat ostrzeg mnie i zaleca ostrono. - I z pewnoci wspomnia przy tej okazji o glejcie? - Tak, mwi o nim. - I powiedzia, e ja mog si dla ciebie wystara o taki emniet kiagdi? 46 - Owszem. - By w bdzie. - Ach? Naprawd? Nie jest w twojej mocy zapewni mi tego rodzaju ochrony? - Nie. - Ale Jafiz twierdzi tak z penym przekonaniem! - Mj brat sdzi, e dalej jest tak jak za dawnych czasw. ~- ~A wic nie jeste ju wtajemniczonym? -~ To pytanie, na ktre mog odpowiedzie tylko wyprbowa-nemu przyjacielowi. Lecz ty uratowae nas, masz olejek mojego brata i zyskae jego przyja, wic powiem ci prawd: Tak, by-eiri wtajemniczonym i jestem nim w dalszym cigu. ~ : W takim razie zapewne wiesz dokadnie, e nie ma ju ad-nychglejtw. -~ Nie ma ju adnych glejtw, aden zbieg nie wystawia ju tego rodzaju dokumentw. - Dlaczego? -~ Bo nie speniaj swojego celu. Nie gwarantuj ochrony, jak powinny dawa. - Wic nie respektuje si ich? - Tak te nie jest. aden straceniec nie bdze gardzi listem elaznym wystawionym przez innQgo straceca. Ale kto oglda papier? - Czy nie trzeba go pokazywa? -~ W miar moliwoci tak. Ale zdarzaj si te inne sytuacje. Jedziesz przez las. Dwch albo trzech zbiegw widzi, jak si zbliasz. Jeste ad nich lepiej uzbrojony, dlatego postanawiaj nie podejmowa otwartej walki. Napadaj na ciebie z zasadzki. Nie wiedz, e masz przy sobie chronicy ci glejt. Masz go w kieszeni - i ufasz w jego skuteczno, a pomimo to dosiga ci zabjcza kula tych, ktrzy naraaliby dla ciebie swoje ycie, gdyby wiedzie-li, e jeste osob chronion. -- To zrozumiae. Zbiegawie nie mog jednak obej si bez po-mocy przyjaci, a jeli takowych maj, to musz ich chroni. Przypuszczam zatem, e zamiast glejtu wprowadzono co lepszego. - Twoje przypuszczenie jest trafne. Pojmujesz ju, e nie mo-g.ci si wystara o glejt? - Tak. Nie moesz mi da czego, co ju nie istnieje. Ale czy mgby mi moe powiedzie, jakim znakiem si teraz posuguj? - Zaryzykuj. Potrafisz milcze, efendi? - Tak samo jak kady.

47
- Wiedz zatem, e ochraniajcy i chronieni rozpoznaj si obec-nie po kopczy Qs. Sowa te wywoay natychmiast we mnie pewne skojarzenie. - Czy ta kopcza jest ze srebra? - zapytaem. - Ze srebra. - I ma ksztat obrczy, w ktrej znajduje si czekan? - Tak. Skd o tym wiesz, efendi?

- Tak tylko przypuszczam, poniewa nosz t kopcz osooy, o ktrych albo wiem, albo si domylam, e s zbiegami lub przy-najmniej utrzymuj z nimi kontakt. - Czy mog pozna nazwiska tych osb? - Owszem. Manach el Barsza mia przypit do fezu kopcz: Nosio j take paru mczyzn, ktrzy w Edirne u kadiego przy-suchiwali si rozprawie przeciwko Barudowi el Amasadowi. A na-stpnie dzisiaj, kiedy przejedaem przez miasto z byym derwiszem, spotkaem czowieka, ktry przyglda mi si bardzo dziw-nie, a potem przypuszczalnie przekaza wiadomo sprzymierze~-com zbiegw, sprawiajc, e do mnie i do Ali Manacha ben Baru-da el Amasada oddano dwa strzay. On take mia kopcz. - To, e posiada j byy poborca podatk~w z ~skub, zauw,ay-em dzisiaj. - By moe - wtrciem - nie poturbowano by ci tak, gdyby ci przyszo na myl, eby im powiedzie, e jeste w posiadaniu tej odznaki. - Nie sdz - zaoponowa kowal - i dlatego nawet nie pr-bowaem. Poborca ywi do mnie zapiek nienawi, a czowiek taki jak on odrzuca wszelkie wzgldy, gdy pragnie j zaspokoi. Przed nim nie ochroniaby mnie moja kopcza. - Chyba nie kady moe j dosta? - O nie - owiadczy Szimin. - Jakie wymagania si stawia? - Ten, kto chce nosi kopcz, musi przede wszystkim by czo-wiekiem, ktry moe przyjacioom przynie jaki poytek. Na-stpnie za musi dowie, e nie potpia tych, ktrzy poszli w gry. - Czy nie kady musi ich potpia? Dotychczas spotykaem tylko przestpcw. Zostali oni wykluczeni ze spoeczestwa, ktre pozostaje pod opiek prawa. - Masz racj. Ale musisz to prawo porwna ze spoeczestwem. Prawo jest dobre, tylko spoeczestwo jest do niczego. Allah da nam mdre prawa i poyteczne przepisy, lecz jego wyznawcy nieze guzik, agrafa, sprzczka, klamra 48 waciwie si nimi posuguj. Czy nie syszae narzeka, e islam przeszkadza wiernym robi postpy w kulturze? - Bardzo czsto - musiaem przyzna. - Czy zarzutu tego nie stawiaj islamawi gwnie niewierni? - Moliwe. - No c, nie znaj islamu, nie znaj duszy prawdziwego Tur-ka. Islam nie przeszkadza postpowi kulturowemu, ale wadza, jak daje jednemu nad drugim, jest niesprawiedliwa. Rwnie Tu-rek jest dobry. By i jest w dalszym cigu zacny, wierny, miuj-cy prawd i uczciwy. A gdyby si okazao, e jest inny, to kto go takim uczyni? Ze zdumieniem suchaem tych sw z ust prostego czlowieka, wiejskiego kowala. Skd si wziy jego pogldy? Czy byy owo-cem wasnych przemyle, czy zetkn si moe z ludmi, ktrzy podcignli go do swojego poziomu? - Turek podbi ten kraj - cign dalej Szimin. - Czy to jest :..:powd, eby go std wypdza? Odpowiedz mi, efendi! - Mw dalej! - Czy Anglik, Niemiec, Rosjanin, Francuz i wszyscy inni nie v:~dobyli swoich krlestw w taki sam sposb? Czy Prussia jeszcze ::.:niedawno temu nie bya maa jak piaskownica, a teraz staa si tak wielka, e mieci wiele milionw ludzi? Dziki czemu staa si taka wielka? Dziki prochowi strzelniczemu, dziki bagnetom i mieczom, a pewnie take dziki pirom dyplomatw. Wszystkie te pastwa nie miay wczeniej tych ziem, ktre posiadaj teraz. Co by powiedzia Amerykaly, gdyby przyszed do niego Turek. i rzek: Musisz std odej, gdy ten kraj nalea do czerwonosk-rego ludu? Wymiaby Turka.

Szimin zrobi krtk przerw, po czym z zapaem cign dalej: - Popatrz dokaa! Policz przestpstwa, jakie si popenia. Zbierz oszczercw, oszustw i wszystkich tych, ktrzy postpuj wbrew prawu, ale s zbyt sprytni, eby da si zapa. Wejd do ciemnych domw, w ktrych cuchnie wystpkiem - kim oni s i skd po-chodz, ci, ktrych moesz policzy? Dlaczego si tacy stali? Czy caa Azja nie jest widowni potwornej kradziey, bdcej dzieem Inglis i Moskof? Czy nie zauwaasz cigego cieniania i wycinania plemion, ktre trafiy pomidzy tych olbrzymw? Tak czyni chrzecijanie; Turek jest rad, kiedy si go zostawia w spokoju. Szimin tak si zapali w swoim wywodzie, e przesta nawet zwraca uwag na fajk, ktra mu zgasa. Podpaliem zapak i po-daem mu ogie. - Cignij! - przypomniaem mu.

! w w~wozach Bakanw d~i~


Rozarzy na powrt tyto w swojej fajce, po czym rzek: - Widzisz, zapominam nawet o debeli! I co, mam racj czy nie mam racji? - W jednym czy drugim punkcie mgbym ci zaoponowa. - Wic uczy to! - Nie mamy na to czasu. - Tacy jestecie, wy, chrzecijanie. Potpiacie nas, nie chcc nas pouczy, i tak samo napadacie nie pytajc. Kto ma najlepsze stanowiska w kraju? Kto posiada wpywy? Kto si cigle bogaci? Grek, Anglik i Rosjanin. Kto ywi si naszym misem? Kto wy-sysa soki naszego ycia, kto obgryza nasze koci? Kto roznieca nie-~ch, nieufno, niezadowolenie, nieposuszestwo? Dawniej byli-ny zdrowi. Kto nas osabi i uczyni chorymi? - Sziminie, pod niejednym wzgldem przyznaj ci racj, ale zostaw dziecko w kpieli, kiedy wylewasz wod! Skd si wziy ~woje pogldy? - Wyrobiem je sobie sam, patrzc i suchajc. Uczyniem tak, jak robi si w waszych krajach, gdzie czeladnik wyrusza w wiat, eby si nauczy wicej, ni mg si nauczy w domu u swojego majstra. Pracowaem w Wiedniu, Budapeszcie i Belgradzie. Tam dosy si nasuchaem i napatrzyem, eby si nauczy myle sa-modzielnie. Czy potrafisz mi dowie, ~e nie mam racji? - Nie moesz miesza religii z polityk. Szukasz przyczyny wa-szej choroby poza organizmem pastwowym, w ktrym choroba tkwia od samego pocztku. - Czy moesz mi to udowodni, efendi? - Owszem. - Wic uczy to! - Zaczekaj! Z oddali day si sysze kroki pojedynczego konia. -- Syszysz? - zapyta kowal. - Tak. - Moe to ten, na ktrego czekasz! - To bardzo prawdopodobne. - Szkoda. Powiniene mi najpierw odpowiedzie. - Przedstawi ci swoje dowody, gdy uporamy si z tym czo-wiekiem. - Co jednak zrobimy teraz? - Na razie nie moe mnie zobaczy, gdy moliwe, e mnie zna. Musisz si postara sprawi, eby wszed do rodka domu. - To nic trudnego, chyba e przejedzie nie zatrzymujc si. - W adnym wypadku nie moe tego zrobi. Jest wystarczaj~0 co ciemno. Wyjd na rodek drogi. Jeli przejedzie nie zatrzymu-jc si, zapi jego konia za uzd. Jeli natomiast zsidzie, zaraz za nim wejd do domu.

- A jeli to nie on? - To wos mu z gowy nie spadnie. Koskie czapanie zbliyo si. Sycha byo wyranie, e po-chodzi od pojedynczego zwierzcia. Przemknem na rodek dro~gi i przykucnem tam. Nadjecha jedziec. Zatrzyma si dokadnie w snopie ,wiata, jaki rzuca na drog agie z kuni. Twarzy mczyzny nie mogem dokadnie rozpozna. - Sawul - baczno! - zawoa gono. A gdy w nastpnej chwili nikt si nie pojawi, powtrzy sw~ okrzyk. Wtedy w drzwiach pokaza si kowal. - Kto tam?- zapyta Szimin. - Jestem obcy: Kto tutaj mieszka? - Ja - odpar kowal niezbyt rezolutnie. - Kim jeste? - Jestem wacicielem tego domu. - Domylam si, budala - gupiec! Naturalnie chc pozna twoje imi. - Nazywam si Szimin. - Kim jeste z zawodu? - Kowalem. Czyby nie mia oczu, e nie poznajesz tego po~ ogniu, ktrego blask ci owietla? - Poznaj jedynie tyle, e jeste, nie tylko gupcem, ale i gru-bianinem! Podejd tutaj! Musz ci o co spyta. - Czy jestem niewolnikiem albo twoim sug, ebym mia cho-dzi do ciebie? Kto chce mwi ze mn, musi si do mnie pofaty-gowa. - Jestem konno. - Wic zsid z konia i wejd do domu! - To nie jest konieczne! - Sdz jednak, e jest! Mam katar. Czy przez ciebie mam si nabawi powanego przezibienia i potem by chorym zamiast pra-cowa? - upar si Szimin i znikn z powrotem w drzwiach domu. Jedziec rzuci kilka przeklestw, lecz zmusi swojego konia, eby podszed bliej. Do tej pory nie wiedziaem, czy to on jest tym, na ktrego cze-kam. Teraz jednak, kiedy zatrzyma si blisko kuni, eby zsi z konia, dostrzegem wyranie, e jego wierzchowiec to buanek.

51
Mczyzna mia na gowie czerwony fez, ubrany by w szary paszcz i nosi may jasny wsik. A kiedy teraz zsiada, ujrzaem czerwone tureckie buty. By zatem tym waciwym! Uwiza konia u drzwi kuni, a nastpnie wszed do domu. Skradajc si podyem za nim. Kowal wszed do wikszego pomieszczenia w swoim domu. Poniewa przybysz uda si tam za nim, mogem wej do rodka i - ukryty za przepierzeniem uple-ci~onym z wikliny - mie wszystko na oku i sysze kade sowo. Sbcy sta odwrcony do mnie plecami, kowal przed nim ze smol-n drzazg w rku. Kobieta, jak si zdaje, przysza ju troch do siebie; otworzya oczy i podpierajc gow rk przysuchiwaa si rozmowie obydwu mczyzn. Obcy czyni kowalowi wyrzuty, e zachawa si wzgldem nie-go tak nieuprzejmie. Jego sowa zirytoway Szimina, ktry unis-szy si gniewem, popeni pewn nieostrono. - Jestem uprzejmy tylko wobec uczciwych ludzi - wyrwao mu si w zoci. - Czyby uwaa, e jestem nieuczciwy? - Tak, tak uwaam. - Jeste grubianinem, jakiego wiat nie widzia! Skd moesz ~viedzie, czy jestem czowiekiem uczciwym, czy nieuczciwym? Znasz mnie moe?

- Tak, znam ci - owiadezy Szimin. - Gdzie mnie ju widziae? - Jeszcze ci nie widziaem, ale syszaem o tobie. - Gdzie i od kogo? - Tutaj od pewnego efendi, ktry dobrze wie, e jeste hulta-j em. - Kiedy? - Dzisiaj, niedawno temu. - Kamiesz! - wybuchn obcy. - Mwi prawd. Mog ci to udowodni. Wiem mianowicie dokadnie, czego chcesz si od mnie dowiedzie. - To niemoliwe! - Wiem to z ca pewnoci! Chcesz mnie zapyta o Manacha el Barsz i Baruda el Amasada. Przybyszowi wyranie zrzeda mina. - Skd o tym wiesz? - Wanie od awego efendi - zatriumfowa kowal. - Gdzie on jest? - Nie musisz tego wiedzie. - Gdzie jest ten efendi?

52
- Nie musz ci tego mwi. - Tak sdzisz? A jeli ci do tega zmusz? - Nie boj si tego - nie ustpowa Szimin. - Tego te? Przybysz wycign sztylet i zwrci go w stron kowala. - Nie, tego noa te nie - upiera si Szimin. - Nie jestem sarn. Zbliyem si do otworu w plecionce, ktry suy za drzwi. Przy ostatnich sawach kowal wskaza na mnie. Obcy odwrci si, zo-bacz~,, mnie i zawoa: -- Niech mnie wszyscy diabli! Zdawa si mocno wystraszony, a i ja zaskoczony byem jego widokiem, gdy rozpoznaem w nim owego czowieka, ktry tak dziwnie mi si przyglda, kiedy szedem z Taczcym przez ulice Edirne. Teraz ten okrzyk wyda w jzyku rumuskim. Czy- by by Rumunem? W chwilach zaskoczenia ludzie posuguj si .evykle swoim jzykiem ojczystym. To, co zepsu kowal, musiaem teraz sprbowa naprawi. Szi-vtnin nie powinien by zdradzi, co wiedzia o obcym. Powinien by poczeka, a tamten o co zapyta; wtedy dopiero byby czas po t~inu, eby wyrazi swoje zdanie. v - Niestety, to prawda - odpowiediaem take po rumusku Jestem wcielonym diabem! Czowiek z Edirne opanowa si i schowa z powrotem sztylet, ktrym grozi kowalowi. - Czego chcesz? - warkn. - Nie znam ci. - Nie jest to wcale konieczne. Wystarczy, e ja ci znam. Zrobi zdziwion min, pokrci gow i owiadczy najszczer-szym tonem: - Nie znam ci! Bg mi wiadkiem! - Nie blunij! On jest wiadkiem, e mnie widziae! - Niby gdzie? - W Edirne. - Kiedy? - Ba! Potrafisz mwi po turecku?

- Tak. - To zostaw w spokoju swj rumuski. Ten dzielny kowal po-winien take wiedzie, o czym mwimy. Przyznasz jednak, e by-e obecny, kiedy Barud el Amasad zosta w Edirne skazany, po-niewa wykroczy przeciwko prawu? - Nie byem przy tym i o niczym nie wiem.

53
Prawd rzekszy, nie widziaem go wrd publicznoci. Dlatego te musiaem przyj jego zapewnienie bez protestu. Pytaem jed-nak dalej: - Ale znasz Baruda el Amasada? - Nie. - A jego syna Ali Manacha te nie? - Nie. - Dlaczego wic tak s wystraszye, kiedy ujrzae go jako mojego winia? - Nie widziaem ani jego, ani ciebie. - Ach tak! Zapewne nie znasz te handiego Doksaty z Edirne? - Nie znam - bezczelnie wypiera si dalej. - I po zobaczeniu mn~ie i Ali Manacha nie oddalie si piesz-nie, by ostrzec swoich i jego sprzymierzecw? - Nie pojmuj, jak moesz mi zadawa takie pytania. Powiem ci, e z tego wszystkiego o niczym mi nie wiadomo! - A ja twierdz, e wiesz o ucieczce winiw, e jeste winny mierci Ali Manacha, ale nie z twojej winy druga kula zamiast mnie trafia polcjanta, i e teraz wyruszye w drag, by ostrzee Manacha el Barsz i Baruda el Amasada. Takie s fakty. - A mimo to jeste w bdzie. Mylisz mnie z kim innym. Gdzie niby miaoby si wydarzy ta, o czym mwisz? Jak z twoich sw wnioskuj, w Edirne? - Nie inaczej. - I to niedawno temu? A tymczasem ja od przeszo roku nie byem w Edirne. - Jeste wielk~im kamc! Gdzie bye w ostatnich dniach? - W Mandrze. - A skd dzi przybywasz? - Z Bolczybak, gdzie byem od wczoraj rano. - Powiadasz, e bye w Mandrze nad Maric? Hm, owszem, bye nad Maric, ale spory kawaek powyej Mandry, a miano-wicie w Edirne. - Czy mam przysic, e si mylisz? - Twoja przysiga byaby krzywoprzysistwem. Czy Ortaktij ley moe na trasie z Mandry przez Bolczybak tutaj? - Ortakj? Nie znam takiej miejscowoci. - Nie bye tam? - Nie. - Nie pytae tam nikogo o trzech jedcw, ktrzy jechali na dwch siwkach i na jednym kasztanie? 54 ~.- Nie. .- Czy aden czowiek nie odesa ci do stranika, ktry po-;~m zaprowadzi ci do kjai? - Nie - zaprzeczy uparcie posaniec, podobnie jak poprzednim - Zadziwiajce My wszysc m lim si t lko t si nie m - y y y , y y y ~~. Zechcesz mi moe powiedzie, kim jeste z zawodu? - Agentem od wszystkiego.

- A jak si nazywasz? Pimosa. - Dziwne imi. Nie spotkaem go jeszcze w adnym jzyku. ~Cyby je wymyli? Wtedy jego brwi cigny si gronie. --~ Panie - zapyta - kto ci da prawo rozmawia ze mn w ten sposb? - Sam je sobie daem! Kowal za dorzuci: - To jest mianowicie ten efendi, o ktryrn wczeniej mwiem. - Zauwayem - odpowiedzia rzekomy agent. - Ale choby byr efendim wszystkich efendi, nie pozwol, eby traktowa mnie :::.,xzieuprzejmie! Znam bardzo dobrze sposb, w jaki si uczy grzecz-~~noci ludzi jego pokroju. - No, jak to si zaczyna? - umiechnem si. - Tak. P~ooy rk na pasie, za ktrym ma zatknit bro, i wysun do poowy pistolet. - W porzdku, taka jest twoja mowa, przed ktrej wyrazisto-ci chyl czoa. Bd wic bardziej uprzejmy. Czy zechciaby mo- askawie powiedzie mi, gdzie si urodzie? - Jestem Serbem i pochodz z Lopaticy nad Ibarem. : - Bd udawa, e ci wierz, ale w skrytoci ducha uwaam ci za Rumuna. Dokd zmierzasz? - Do Ismilanu - owiadczy rzekomy agent Pimosa. - Zadziwiajce! Jeste takim roztropnym czowiekiem, a nad-kadasz tyle drogi? Jakim sposobem znalaze si w Koszikawak, jeli miae zamiar dosta si z Mandry przez Bolczybak do Ismilanu? Twoja droga prowadziaby o wiele bardziej na poudnie. - Po prostu miaem interesy w miejscowociach, przez ktre przejedaem. Teraz jednak wypraszam sobie wszelkie dalsze py-tania. Czyby by urzdnikiem policji, e wypytujesz mnie ni-czym jakiego przestpc?

55
- Dobrze, take i w ym wzgldzie zastosuj si do twojej wolia Powiedz mi jeszcze tylko, dlaczego zatrzymae si tutaj. - A ezy chciaem si zatrzyma? Ten kowal zmusi mnie ei~a tego, bo przed domem nie chcia mi odpowiedzie. - Czy zadae mu ju swoje pytania? - Nie. - W takim razie zrb to teraz, eby si dowiedzia, co chcia-e wiedzie! Pimosa zmiesza si, prdko si jednak pozbiera i odparor~ra: - Teraz przesza mi na to ochota. Kiedy traktuj czowieka w ten sposb, to strzsa z siebie robactwo i odchodzi. Uczyni przy tym gest, jakby otrzepywa klapy paszcza zhie-ra si do wyjcia. - C~zy co takiego nazywasz moe grzecznoc? - zamiaem si. - Trafi frant na franta! Znowu odezwa si po rumusku. Mimo wszystko nie wydawa mi si Serbem. - Wyglda na to, e lubujesz si w przysowiach - zauway-em, zstpujc mu drog. Postanowiem by wobec ciebie uprzejmy i dlatego prosz ci, by zosta jeszcze troch. - Po co? Nie mam czasu, musz jecha. - Powiniene poczeka na innych goci, ktrzy niebawem przy-bd. Chc si z tob tutaj spotka. - Kim s ci ludzie? - To saptije z Edirne.

- Id do diaba! - Ani myl. Zostan z tob. Tam jest miejsce. Bd tak dobry i usid! - Czy pastrada rozum? Z drogi! Pimosa ruszy ku drzwiom, chcc przej obok mnie, ale zapa-em go za rami i przytrzymaem mocno, nie czynic mu jednak blu. - Naprawd musz ci prosi, by zosta z nami - powiedzia-em przy tym. - Policjanci, o ktrych wspomniaem przed chwil, chcieliby z tob porozmawia. Wtedy jego oczy rozbysy gniewem. - Zabierz rk - rozkaza. - Phi! Bd pewien, e zadba si ju o to, eby nigdy nie dotar do Manacha el Barszy! Staem teraz dokadnie przed Pimos, a kowal, ktry umieci 56 ponce uczywo w przeznaczonym do tego celu otworze, za nim. Obcy nie zauway tego. Poj, e zosta zdemaskowany. Rw-noczenie jednak zdawa sobie spraw, e koniecznie musi ruszy dalej, wic byem przekanany, i w tym celu nie cofnie si prze 1 uyciem siy. Jakkolwiek moja mina wyraaa obojtno, bacznie obserwowaem obydwie jego rce. - I~ie znam tego czowieka! - zawoa ze zoci. - Chc wyjf, musz jecha. Zejd mi z drogi! Sprbowa przej obok mnie, lecz uprzedziem go. Staem po-midzy nim a wyjciem. - Bd patpiony na wieki! Przy tych sowach cofn si o krok. W jego rku bysn szty-~et, chcia zada cios, ecz kowal szybko zapa go za rami od tyu. - Psi synu! - rykn Pimosa adwracajc si do Szimina. Tym sposobem ja znalazem si za plecami agenta. Szybkim ru-chem oplotem go ramionami, przyciskajc jego okcie tak mocno do ciaa, e nie mg s ruszy. - Jaki sznur, postronek albo rzemie! - zawoaem do ko-~ala. ~ Nie uda wam si to! - wydusi rzekamy Serb, zgrzytajc . zbami. Naty wszystkie siy, chcc si oswobodzi. Daremnie. Wierz-ga nogami, ale nie trwao to dugo, poniewa kowal be~zzwocznie speni moje polecenie i niebawem zjawi si z czym do wizania. W kilka chwil potem mczyzna lea sptany na pododze. - Tak wanie! - powiedzia Szimin z satysfakcj. - To samo powinno te spotka jego sprzymierzecw, ktrzy podobnie sp-~i mnie i moj niewiast. ~.Nie mam adnych sprzymierzecw! - prychn wizie. - My o tym wiemy lepiej! - dam, aby mnie natychmiast uwolniono! - Nie ma popiechu! - umiechn si Szimin. - Bierzecie mnie za kogo innego! Jestem uczciwym czowie-kiem! , - Udowodnij to! - Zasignijcie o mnie informacji! - Gdzie mona by to uczyni? - Udajcie si do Cznibaszly. - Ach, nie byoby to wcale tak daleko! Do kogo? - Do farbiarza Boszaka. 5? - Tego znam - owiadczy Szimin. - A on zna mnie. Powie wam, e nie jestem tym, za kogo mnie uwaacie. Kowal spojrza na mnie pytajco. - A tak nam si nie pieszy - zaoponowaem. - Najpierw zobaczymy, co kryj w sobie jego kieszenie i pas. W trakcie przeszukiwania nie obeszo si naturalnie bez wcie-kych

przeklestw ze strony uwizionego. Znalelimy znaczn sum pienidzy i kilka niegodnych uwagi drobiazgw, po czym schowalimy wszystko z powrotem do pasa i do kieszeni: Kowal, ktry mia mikkie serce, zapyta: - Czy nie pomylie si jednak, efendi? - Nie, jestem pewny swego. Nawet jeli niczego nie znajdzie-my, zatrzymamy go. Najpierw jeszcze przeszukamy jego konia: Do tej pory kobieta zachowywaa si spokojnie. Teraz, kiedy ujrzaa, e zamierzamy wyj, zapytaa: - Czy mam go pilnowa? - Tak - odpar jej m. Wtedy podniosa si z posania, zapalia nowe uczywo i rzeka: - Moecie spokojnie wyj! Jeeli tylko sprbuje si ruszy; zaraz go przypal. Nie na darmo przecie siedziaam na dole w tej dziurze! - Dzielna kabietka! - umiechn si kowal. Ko sta w dalszym cigu przywizany do drzwi kuni. W tor-bach u sioda znajdowao si troch prowiantu, ale nic poza ty:n. - Co teraz zrobisz? - zapyta Szimin. - Najpierw zaprowadzimy konia tam, gdzie stoi mj wierzcho-wiec. - A potem? - Potem umiecimy winia w piwnicy, w ktrej siedziae wczeniej ze swoj on. - A co dalej? - C, a potem poczekamy, a nadjad moi ludzie. - A co si potem stanie z winiem? - Ka go odstawi do Edirne. Kiedy zadbalimy o konia i ona kowala dowiedziaa siteraz, co si stanie z agentem, okazaa z tego powodu wielkie zadowole-nie. Wizie po~mimo oporu z jego strony, ktry wyraa si gwnie tylko w postaci przeklestw i grb, zosta umieszczony w bez-piecznym miejscu. Potem zacna kobieta pomimo pnej pory nie odmwia sobie przygotowania nam prostego posiku i jeszce raz wysza na pole.

58
My dwaj natomiast usiedlimy z powrotem przed drzwiami i ko-wal wypali swoj drug fajk. - Dziwna przygoda! - powiedzia. - Nigdy jeszcze nie byem wiziony we wasnej piwnicy i sam te nigdy nikogo tam nie trzy-maem. Taka musiaa by wola Allaha! . Czas upywa nam na rozmowie. Mina take kolacja, a ja w dal-szym cigu na prno oczekiwaem Halefa i pozostaych. Kobieta pooya si z powrotem, my dwaj siedzielimy dalej przed drzwia-mi; nadesza pnoc, upyna jeszcze godzina, ale czekalimy da-remnie. - Pewnie analeli po drodze jaki han - prbowa wyjani nieobecno oczekiwanych goci Szimin. .- Nie, dostali polecenie jecha a do Mastanly. Zatrzymao ich iakie nieprzewidziane wydarzenie. Ale na pewno nie zanocuj ~gdzie po drodze. - A moe twai ludzie zmylil~i drog? - Nie sdz, eby zabdzili, zwaszcza mj Hadi Halef Omar. - No c, musimy wic czeka dalej. W kadym razie przyjdzie nam to o wiele atwiej ni temu czowiekowi na dole w piwnicy. (~iekaw jestem, jak spdza ten czas. - Dokadnie tak samo jak ty, kiedy siedziae tam przedtem. - Nie wierzysz mu, e jest Serbem?

, - ~ Nie, on kamie. - Ani e nazywa si Pimosa? - Rwnie w to wtpi. ~- Pomimo to moesz si przecie myli! - Phi! Wycign n i naprawd gotw by uderzy. Dlaczego nieazada, eby go aprowadzi da kjai? Tak uczyniby kady, ktb ma czyste sumienie. Jak syszaem, znasz farbiarza, o ktrym niwi. Co to za czowiek? - Gruby, opasy le. Dziwna to bya odpowied. Farbiarz nazywany by Boszak, a bo-szak znaczy ospay, leniwy: Musiao to by jego przezwisko. Do-ciekaem dalej: - Czy jest zamony? - Nie, wanie dlatego, e jest leniwy. Nawiasem mwic, jest nie tylko farbiarzem, ale rwnie piekarzem. -,Czy jako piekarz bardziej si przykada do pracy? - Nie. Jego dom prawie si wali, bo on jest zbyt gnuny, eby co naprawi. Jego ona zbudowaa piec, bia dzie i roznosi tke pieczwo wrd klientw. - W takim razie pewnie te sama piecze?

59
- Tak, sama piecze. -- I sama farbuje? - Nie inaczej. - A co robi jej m? - Je, pije, pali i zbija bki. - W takim razie nic dziwnego, e jest biedny. Mieszka w Czni-baszly, nieprawda? - Tak, efendi. - Czy to wioska? - Tak, dosy dua wioska. - Jak daleko std? - Dwie godziny konno. Gdy tylko przejedzie si przez Koszi-kawak, trzeba dosta si przez most na drug stron rzeki. Stam-td droga prowadzi w kierunku poudniowym do Cznibaszly. - Czy poza tym ten piekarz i farbiarz znany jest jeszcze z ja-kiej zej strony? - Hm! Czy ja wiem! - Wyraaj si janiej! - Przed kilkoma laty nacito mu uszy. - I5laczego? - Nie wiesz, kogo spotyka ta kara? - Pewnie pieczywo Boszaka byo za mae? - Przeciwnie, za due. Piekarza, ktry wypieka za mae wy-roby, przybija si za ucho do jego lady; nie ma natomiast mowy o rozcinaniu uszu. - Ale skoro jest taki biedny, dziwi si, e piek zbyt due wyroby. - Och, pomimo to nie bra za duo mki. Jego pieczywo prze-woono przez granic. Tam u~nano, e jest bardzo cikie. Roza-mano buki i okazao si, e zawieray wewntrz rne rzeczy, ktre trzeba ocli na granicy. - A wic to tak! Boszak jest zatem przemytnikiem? - Na to wyglda. A przynajmniej by nim. - Hm! W takim razie chciabym z nim porozmawia. - Po co? Sdziem, e natychmiast zamierzasz ruszy dalej, gdy tylko nadjad twoi towarzysze?

- Rzeczywicie miaem taki zamiar. Ale nasz wizie powoa si na piekarza; niewykluczone wic, e bd mg uzyska od tego czowieka jakie poyteczne dla siebie informacje. - W takim wypadku musiaby zaczeka do rana. - Istotnie. Tymczasem moi towarzysze mogliby jecha dalej. A potem jeszcze w por mgbym ich dogoni. 60 - Dlaczego czekasz na nich tutaj? Mgby przecie cakiem ygodnie przespa si troch w domu! - Wtedy przejechaliby tdy nie zatrzymujc si, poniewa nie iedz, e jestem tutaj. - Ja bd czuwa efendi. - Nie mog tego od ciebie wymaga. - Dlaczego nie? Czy nie wycigne nas z tej dziury? Gdyby e ty, umarlibymy tam z godu albo si udusili. Czy nie mg-;~m tu czuwa zamiast ciebie przez par godzin? Jutro musisz cha dalej, wic nie bdziesz mg spa. Ja natomiast bd mia ;as, eby odespa nocne czuwanie. Nie mogem nie przyzna Sziminowi racji, a poniewa nalega, ~eniem jego yczenie. Jego ona przygotowaa mi posanie i gdy ~ieca mi, e bdzie podtrzymywa ogie w kuni, pooyem si III. ALI SPRZEDAWCA KSIAzEK :~: Kiedy si obudziem, dookoa mnie byo jeszcze ciemno. Pomi-~mo to czuem, e jestem cakowicie wyspany. Jednake zagad-~Ca wyjania si, gdy wstaem i zauwayem, e wszystkie otwory ,...~kienne s zasonite okiennicami. ~:~ Otworzyem jedn z nich i spostrzegem, e soce stoi ju do-syc wysoko na niebie. Wedug zachodnioeuropejskiego czasu mogo ;by midzy godzin sm a dziewit. Z zewntrz day si sysze adgosy pilmego kucia i piowania. ~Wyszedem na dwr. Kowal sta przy swej pracy, a jego ona na-ciskaa miech. - Dzie dobry - zawoa do mnie z umiechem na powitanie. - Bardzo smacznie spae, efendi. - Niestety! Ale ty take! - Ja? Dlaczego? - Nie widz swoich towarzyszy. - Ja te ich nie widziaem. - W takim razie przejechali w ~nocy obok twojego domu. - Och, czyby sdzi, e spaem? - Tak przypuszczam. - Oka nie zmruyem! Zapytaj maj on! Kiedy ty spae, przysza do mnie na dwr. Siedzielimy obok siebie i daremnie : wypatrywalimy oczekiwanych goci. ; - I ogie cay czas si pali? - Do tej pory, efendi; mwi prawd! - W takim razie niepokoj si a swoich towarzyszy. Wyjad im ~ naprzeciw. - Sdziem, e chcesz jecha do Cznibaszly? - Chciaem! Ale... - Nie martw si, efendi! Zjawi si. Twoi przyjaciele byli przy- ~ puszezalnie na tyle roztropni, eby nie jecha noc przez nieznan okolic. - Nie, to nie to, spniaj si z innego powodu. Albo natrafili na jak nieprzewidzian przeszkod, albo zmylili drog. ~-- No c, w obydwu wypadkach lepiej bdzie, jeli pojedziesz do Cznibaszly. Twoi towarzysze usun przeszkod i jeszcze przy-bd. A jeli s na faszywej drodze, to znajd waciw. Przez ja-kie miejscowoci powinni przejeda? - Nakazaem im, eby pojechali z Derekj do Mastanly. - W takim razie twoi przyjaciele musz bezwarunkowo tdy . przejeda. Jeli kto ma im wyruszy naprzeciw, to ja to cht-nie uczyni. Wezm konia naszego winia. - Cakiem rozsdna propozycja. Ale - czy rozmawiae ju z nim? - Zagldnem do niego.

- Co mwi? - Pimosa okrutnie si piekli. Chce by natychmiast uwolnio-ny, a gdy mu owiadczyem, -e nie mog mu zwrci wolnoci
,

zada rozmowy z tob. - To jego yczenie zamierzam speni. Chod! Mielimy ju wanie podnie klap do piwnicy, gdy nadesza ona kowala. - Ju mam! - szepna. - Co? - zapytaem; odsuwajc rk od klapy. - Jego twarz, ta blizna. - Masz pewnie na myli twarz i blizn winia? - Tak, efendi. Zapomniaam o jednym i drugim. - W takim razie chyba go ju widziaa? - Tak. Ale gdzie i kiedy to byo, wyleciao mi znowu z pami-ci. Przez ca noc o tyrn mylaam. Zadrczaam swj umys, ale nie mogam sobie przypomnie. Teraz jednak nagle na to wpadam. - Chod do drugiej izby! Mgby nas usysze.

.2
Obydwoje podyli za mn do izby mieszkalnej i tam kowal nie ukrywajc zdziwienia zwrci si do swojej ony: - Widziaa go wczeniej? Zapomniaa bliszych szczegw i siedziaa obok mnie przez ca noc, i rozmylaa nad tym? Dla-czego mi nic nie powiedziaa? - Nie chciaam zgubi wtku. Gdybym zacza o tyxn mwi, pewnie w ogle bym sobie nie przypomniaa. - Przypuszczalnie masz racj - rozstrzygnem wtpliwflci. - Dobrze, e teraz sobie przypomniaa. A wic, gdzie go widzia-a? - W Topoklu. - Kiedy? - Ostatniej wiosny, u mojej przyjaciki. - Kiedy bya z wizyt w Topoklu? - Tak, wtedy. - A co on robi u twojej przyjaciki? - Kupawa proch i sponki: - I zwrciwszy si do mnie cig-na dalej: - Ot musisz wiedzie, e m mojej przyjaciki po-~i,ada sklepik. Zostaam do nich zaproszona, bo bya chora i nie miaa nikogo, kto by si ni opiekowa. Siedziaam przy niej, a wtedy kto wszed do sklepu i zada amunicji. Od razu chcia j wyprbowa. Sklepikarz poprosi ga, eby tego nie robi, gdy jego ona jest chora i nie znosi huku wystrzaw. Ale ten czowiek ~o jego proby zaadowa pistolet i wystrzeli do koskiego ba na cianie domu po przeciwnej stronie ulicy. Bugarzy lubi bowiem umieszcza nad drzwiami lub na ka-l,enicy domu, jak rwnie w rogach ciany szczytowej budynku kQskie by i gowy innych wikszych zwierzt, jak woy czy muy. - Moja przyjacika na dwik wystrzau gono krzykna ze trachu. Tamten rozemia si i odda jeszcze kilka strzaw. A kie-dy sklepikarz zabroni mu tego surowo, tamten zagrazi mu; e strzeli do niego. W kocu zapaci i poszed sobie. Przedtem jed-nak powiedzia, e waciwie wcale nie musi paci, gdy naley do sprzysionych. - Co to za ludzie? - zapytaem. - Nie wiesz tego? - zdziwi si kowal. - Nigdy o czym takim nie syszaem.

- Sprzysiony to taki czowiek, ktry nie chce si podporzd-kowa sutanowi i dy do stworzenia bugarskiego pastwa z wa-snym niezalenym krlem.

63
- Czy ktokolwiek moe si way publicznie przyznawa do tego, e jest sprzysionym? - Czemu nie? Sutan mieszka w Stambule, a im dalej jeste od tego miasta, tym mniejsza jego wadza. A jeli takiemu czo-wiekowi grozi niebezpieczestwa, to idzie w gry. - Opawiadaj clalej! - nakaza Szimin swojej onie. - Patrzyam na to zajcie przez szpar w cianie i widziaam tego czowieka - cigna swoj relacj. - Na prawym policzku mia duy plaster. Kiedy potem zapytaymy sklepikarza, kim jest ten obcy, powiedzia nam, e czowiek ten naley do spisku nie-zadowolonych i mieszka w wiosce Palaca. Nazywa si Mosklan i waciwie jest handlarzem koni, lecz zrezygnawa z tego zajcia, ~y cay swj czas powici tajnemu zwizkowi. Sklepikarz prosi nas jednak, bymy nikomu o tym nie mwiy. Poza tym usysza-ymy te, e w handlarz rzadko bywa w domu, tylko cigle w drodze. -- I uwaasz, e razpoznaa go w naszym winiu? - Tak. Tyle e nie nosi ju plastra; to mnie wprawadzio w bd. ; A wreszcie rzucia mi si w oczy blizna, ktr ma na prawym :.. Policzku. Teraz wiem ju na pewno, e to Mosklan. - A nam powiedzia, e nazywa si Pimosa, jest Serbem, agen- ~ ~em z Lopaticy nad Ibarem. - To kamstwo. - Ja take mu nie wierzyem. Mwi po rumusku z akcentem, :.., jaki syszy si w okolicy Slatiny. - Slatina? Tak, tak! - potwierdzia z zapaem kabieta. - Skle-pikarz zdawa si zna go lepiej, ni da to nam pozna. By na ; niego wcieky i nazywa go Woochem, giaurem i kacerzem ze .. Slatiny. - Z tego mona rzecz jasna wywnioskowa, e zna go dobrze, ; a poza tym wie, e ten czowiek pochodzi ze Slatiny. - A teraz mi si jeszcze przypamniao, e w gniewie przekli-na go jako pieszego posaca buntownikw i konnego rebelian-tw . - To bardzo wane! Mae od grubego piekarza w Cznibaszly ~da mi si dowiedzie czego wicej. - Naprawd zamierzasz tam pojecha, efendi? - Tak, teraz tym bardziej. - A czy wizie moe o tym wiedzie? - Oczywicie. Sam mnie przecie do tega zachca. - Powiesz mu take, e dowiedziae si, kim jest naprawd?

64
- Nie. Byaby to nieostrono, ktrej nie chciabym popeni. Macie jeszcze teraz jakie uwagi? - Nie - odrzeka kobieta. - Powiedziaam wszystko, co wiem. Ale pazwl, e zapytam o co, co mnie martwi! - Pytaj spokojnie! Moe twoje zmartwienie jest bezpodstawne. - O nie! Skoro ten mczyzna naley do niezadowolonych, to znajdujemy si w niebezpieczestwie. Uwizilimy go, a on si zemci lub zostanie pomszczony przez swoich wsplnikw ze spi-sku. - W rzeczy samej, nieatwo wam bdzie opdzi si od tej myli; ale moe uda si pokierowa t spraw tak, ebycie nie musieli niczego si obawia. Jego sprzymierzecy obeszli si z wa-mi

niegodziwie, mielicie wic wszelkie powody, eby dostosowa do tego swoje dalsze postpowanie. Przede wszystkim musz z nim teraz jeszcze porozmawia. Po zapaleniu uozywa, otworzylimy klap do piwnicy i przysta-wili drabin, a potem zszedem na d. Wizie le~a na stercie wgla i powita mnie stekiem przeklestw. - Sdzisz, e w ten sposb poprawisz swoj sytuacj? - zapy-taem. - Wypu mnie! - warkn. - Uwolnij mnie! Nie masz pra-wa wizi mnie tutaj. - Jak dotd jestem przekonany, e mam takie prawo! - Czy farbiarz Boszak nie otworzy ci oczu? - Jeszcze u niego nie byem. - Dlaczego jeszcze nie bye? Dlaczego zwlekasz? Teraz jest pewnie daleko po paudniu. Dawno ju moge pajecha do Czni-baszly. - Mylisz si. Nie jest jeszcze tak pno, jak sdzisz. Ale zaraz wyrusz w drog. Twierdzisz zatem, e on ci zna? - Tak. Zapytaj tylko a agenta Pimos. - Czy Boszak wie, e teraz nie bye w Edirne? - Tak. Jeli go zapytasz, powiadczy, e w cigu ostatnich dni byem w Mandrze i w Balczybak. - Skd o tym bdzie wiedza? Sprzysiony zwleka z odpowiedzi i po krtkiej przerwie owiadczy: - Usyszysz to od niego samego. - Wolabym od razu dowiedzie si tego od ciebie. - Po co? - Byby to najlepszy sposb, eby zwalczy moj nieufno. - Nie pojmuj, do czego zmierzasz!

W wawozach Bakanw 65
- Czy rzeczywicie musz ci to dokadnie wyjani? Milczysz, poniewa chcesz zapobiec temu, eby jego zeznanie nie byo sprze-czne z twoim. Powiedz mi zatem, czy by moe z tob w obydwu tych miejscowociach? - Nie odczuwam takiej potrzeby. Jed do niego i zapytaj go. - Wyglda na to, e nie chcesz poprawi swojej sytuacji. Wa-ciwie co mnie do tego skania, ebym mia jezdzi do tego Bo-szaka? Nic! - Ale ja si tego domagam, eby przekona si o mojej nie-winnoci. - Gdyby by niewinny, sam by mi udzieli danej informacji. - Masz powiedzie farbiarzowi, e jestem tutaj. - eby ci wycign z tej piwnicy? Sdzisz, e moja gupo~ta wiksza jest od twojej mdroci? Aeby unikn jednak wszelkich zarzutw, pofatyguj si do tego Boszaka. Moe dowiem si od niego czego zupenie innego, ni powinien mi powiedzie zgodnie z twoim yczeniem. Jeste godny? - Nie. - Chcesz pi? - Nie. Wal umrze z pragnienia ni przyj kropl wody od takich ludzi jak wy! - Jak sobie yczysz! Zbieraem si ju do wyjcia, gdy odezwa si ostrym tonem: - Domagam si, ebycie mi zdjli pta! - Nie moesz tego wymaga od ludzi, ktrzy nie s nawet god-ni poda ci kropli wody! - Daj mi si we znaki! - Nic nie szkodzi. Pragnienie te daje si we znaki, a mimo to chcesz je znosi, byle tylko nie musie niczego od nas przyjmo-wa. Nawiasem mwic wiem, e pta nie sprawiaj ci blu. Cze-kaj cierpliwie, a wrc!

Mosklan wola zachowa milczenie. Kowal wykorzysta czas mojej nieobecnoci, by przyprowadzi mi mojego konia. Rwnoczenie przywid wierzchowca winia. - Rzeczywicie chcesz wyjecha naprzeciw moim towarzy-szo~m? - zapytaem. - Jeli tylko pozwolisz, efendi! - Sdzisz, e twoja obecno nie bdzie tutaj potrzebna? - Zostaje moja ona i bdzie pilnowa winia. - Nie wiadomo, co moe si wydarzy w czasie naszej nieabec-noci. - Co ma si wydarzy? Uwaam, e twoi ludzie powinni si ko66 niecznie dowiedzie, gdzie jeste i e na nich czekasz. Pojad tylko do Derekj; jeli ich tam nie spotkam, to ,zawrc. - Moecie si min w dradze! - Moja ona zadba o ta, eby nie przejechali tdy, nie wstpu-jc do nas. - No c, jak sobie yczysz. Przede wszystkim jednak niech zadba o to, eby nikt nie dowiedzia si o winiu w piwnicy. Kobieta staa przy nas i wszystko syszaa. - Efendi, moesz bez obaw jecha do Cznibaszly - powiedzia-a. - Wszystko bdzie tak, jakby ty sam by na miejscu. Po tym zapewnieniu wsiadem na konia i krtka si poegnaw-szy odjechaem. Wie Koszikawak leaa w niewielkiej odlegoci od kuni. Nie bya dua, wic przejechaem przez ni szybka. Po-tem droga wioda przez mostek i skrcaa w lewo na poudniowy zachad, a nie, jak mwi kowal, na poudnie. Przecinaa kilka pl kukurydzianych, nastpnie jakie ki, po czym znalazem si w terenie nie zabudowanym. adnej przetartej dragi nie byo. Ka-dy tutaj jedzi lub chodzi, jak mu si podoba. Dlatego nie zdzi-wiem si, ujrzawszy po swojej prawej rce, w sporej odlegoci, jakiego jedca, ktry wydawa si zmierza w tym samym kie-runku. Rwnie on mnie zauway i ruszy w moj stron. Kiedy si troch zbliy, przyjrza mi si uwanie i zdawa si waha. Potem jednak podj szybk decyzj i podjecha kusem cakiem blisko. - Sabahak bilchejr - dzie dabry! - pozdrowi mnie ku me-mu zdziwieniu w najczystszym jzyku arabskim. - Allah jusabbihhak bilchejr - niech Allah da ci dobry dzie - odpowiedziaem uprzejmie. Jedziec spodoba mi si. W adnym wypadku nie zalicza si da ludzi bogatych. Jego ko wart by mniej ni dwiecie pidziesit marek, a on sam mia na sobie niemal ubogie odzienie. Odzienie to wiadczyo jednak o niezwykej dla tych okolic czystoci, ka za, jakkolwiek nie karmiony obficie, by utrzymany w bardza dobrym stanie. Zgrzebo musiao pewnie zastpowa brakujcy owies. Robi to na znawcy koni zawsze dobre wraenie. Paza tym mady czowiek by adnie zbudowany, a jego twarz, ozdobiana wsikiem, miaa tak poczciwy wyraz, e bynajmniej nie wziem mu za ze, e przerwa tok moich myli. - Mwisz po arabsku - podchwyci, z satysfakcj kiwajc go-w i dajc w ten sposb pazna, i rad jest, e mnie waciwie oceni. - Oczywicie, nawet bardzo chtnie. s 67 - Czy zechciaby askawie mi powiedzie, skd przybywasz? - Z Koszikawak. - Dzikuj! - Czy chciaby mi moe towarzyszy? - Bardzo bybym ci wdziczny za pozwolenie! Bya to prawdziwie ujmujca uprzejmo. Z kolei zapytaem go, skd przyszo mu do gowy, eby zwrci si do mnie po arab-sku. Jega oczy rozbysy, gdy wskaza na mojego konia.

- Na takim nedi moe jedzi tylko Arab. To prawdziwy ogier pustynny! Na Allaha! Czerwone nozdrza! W takim razie jego matka bya pewnie klacz czystej krwi? - Masz dobre oko. Jego drzewo rodowe wskazuje w rzeczy samej, e masz racj. - Jeste szczliwym i bogatym czowiekiem! Po kopytach i p-cinach mona pazna, e ko ten urodzi si nie na pustyni piasz-ezystej, lecz skalistej. - Rwnie ta si zgadza. Czy tutejsza okolica to twoje strony rodzinne? - Tak. - Skd masz takie bystre oko do koni arabskich? - Jestem hadi. Po odbyciu modw w Mekce udaem si do Taif, gdzie wstpiem do konnicy wielkiego szeryfa Mekki. . Znaem ze syszenia ten wyborowy oddzia jazdy i wiedziaem, jak wietnie jed konno. Wielki szeryf posiada doprawdy wy-mienit stajni. Nic dzwnega zatem, e ten mody czowiek mg tak wywiczy sw bystro. To byo jedyne w swoim rodzaju przeycie widzie na wasne oczy byego kawalerzyst wielkiego szeryfa Mekki. - Dlaczego tam nie zostae? - zapytaem go. Mody czowiek zaczerwieni si, spuci wzrok i powiedzia tylko jedno sowo: - Mahabbi - mio! - Welak - oj, to niedobrze! - Nam, jakesa - tak, tak to bywa! Wypowiedziaem swoje wyrazy ubolewnia artem, on jednak przybra tak powan min i spoglda przed siebie tak zamylo-nym wzrokiem, i atwo mogem odgadn, co czuje. Ani mi jed-nak byo w gowie niepokoi go pytaniami na ten temat. Skiero-waem wic rozmow na inne tory mwic: - Co si tyczy konia, susznie go ocenie, pomylie si nato-miast co do jedca. - Co? W kadym razie jeste wszak Beduinem?

68
- Czy siedz na koniu jak bedawi? - Rzeczywicie nie. Od razu mi si to rzucio w oozy. - I dziwisz si? - Tak. - JesteS szczery. - A nie powinienem? - Na Allaha! Oby zawsze mwi otwarcie! - Nie mogem poj, dlaczego waciciel takiego konia tak le jedzi. - Tak to bywa na tym wiecie! Obrzuci mnie zatroskanym spojrzeniem. - Wzie mi to za ze? - O nie! To samo co ty mwili mi ju rni ludzie, a nie mia-em im tego za ze. - Dlaczega nie zadasz sobie trudu nauczenia si jazdy konnej? - Och, zadaem ju sobie wiele trudu! - Jumkin - przypuszczalnie! - umiechn si z niedowierza-niem. - Wtpisz w to? - zapytaem. - Owszem. - No c, powiem ci, e miesicami nie opuszczaem sioda, eby si przespa. - Allah akbar - Allah jest wielki! Stwarza lud~zi i obdarowuje kadego z nich jakim szczeglnym talentem, ale take jak szcze-gln uomnoci. Poznaem kiedy czowieka, ktry nie potrafi gwizda. Dokada wszelkich stara, lecz nie mg opano~wa tej sztuki. Inni gwid ju,

kiedy jeszcze le w koysce. Z twoj jazd konn musi by tak samo jak z gwizdaniem w przypadku tamtego. Za to Allah z pewnoci obdarzy ci innym talentem. - Susznie zauwaye - owiadczyem yczliwie. - Czy mog zapyta, co to za dar? - Oczywicie: picie. - Picie? - zapyta ze zdumieniem mj towarzysz podry. - Tak. Piem ju, gdy jeszcze leaem w koysce. - artowni z ciebie! - Czy w ta te nie uwierzysz? - Ale wierz, t zdolno pewnie wszyscy posiedlimy bardzo wczenie, tyle e nie jest to powd do dumy. Jazda konna przy-chodzi ju troch trudniej. - Nie przecz! Gdy na mnie spojrza na jego twarzy pojawi si niemal wyraz wspczucaa. Po chwili zapyta:

69
- Czy twj krgosup jest zdrowy? - Tak. - I klatka piersiowa te? - Bardza. - Dlaczego tak garbigz plecy i wciskasz klatk piersiow w ko-sk szyj? - Podpatrzyem to u setek innych jedcw. - To byli li jedcy. - Byli nie tylka dobrzy, lecz nawet bardzo dobrzy! Jedziec, ktry kocha swojego konia, oszczdza go i stara si mol~iwie jak najwicej go adcia. Jak to osign, nie ma o tym pojcia aden Turek ani Arab. - Tega nae pojmuj. Czyby nie by Arabem? - zapyta mj towarzysz. - Nie. - Kim wic? - Almanem. - Widziaem w Stambule ludzi z Almanii. Sprzedawali ptno, tkaniny workowe i ostrza noy. Pili piwo i przy tym piewali pia-senki. Ale konno adnego z nich nie widziaem. Czy w Almanii jest duo onierzy? - Wicej ni w Osmanly memleketi. - Ale z kawaleri pewnie tam kiepsko! - Jedzi dokadnie tak jak ja. - Smutne to, smutne! Wypowiedzia te sowa szczerze. Nawet mi do gowy nie przy-szo zoci si na niego z powodu tega artu. Przypuszczalnie jed-nak pomyla, e posun si za daleko, gdy zapyta: - Jeste tutaj obcy. Czy mog wiedzie, dokd zmierzasz? Mo-ae mgbym ci w czym pomc. Moliwe, i nie byo rzecz wskazan wyjawi mu caej prawdy, odpowiedziaem wic wymijajca: - Tymczasem do Cznibaszly. - W takim razie jeszcze przez kwadrans bdziemy jecha ra-zem, potem moja droga wiedzie dalej da Kabacz. - Mieszkasz tam? - Tak. Domylasz si, kim jestem z zawodu? - Nie. Dziwi si jednak, e w tak modym wieku zdecydowa-e si wstpi na sub do wielkiega szeryfa i e tak szybko z niej zrezygnowae.

- Dlaczego tak si stao, ju wiesz. Wczeniej byem zegar-mistrzem, a teraz jestem sprzedawc ksiek. 70 - Masz wasny sklepik? - Nie. Cay mj zapas jest tutaj w tej torbie. Sprzedaj tego rodzaju rzeczy. Wycign jak kartk. Zawieraa ona Fatih, pierwsz sur Ko~ranu, napisan pismem neschi przy pomacy rozszczepionej trzciny maczanej w rozpuszczonej gumie, a nastpnie ozdobion zotem. A zatem by wdrownym sprzedawc ksiek i mia, jak zauwayem, spory zapas tych kartek. - Czy zostao to napisane w Mekce? - zapytaem. - Tak - owiadczy modzieniec. - Przez stranikw Kaaby? Mj towarzysz zrobi przebieg min i wykona nieokrelony ruch gow. - Rozumiem - umiechnem si. - Twoi klienci w to wierz. - Owszem. Jeste Almanem, a wic chrzecijaninem. Tobie mo-g powiedzie, e sam napisaem te kartki, ale naprawd w Mekce. Wziem ze sob duy zapas i robi na nich cakiem dobry interes. - Ile kosztuje jedna? - To zaley, na ile sta kupujcego. Biedny daje piastra, moe nawet dosta za darmo, gdy tymczasem od ludzi bogatych dosta-waem ju dziesi i wicej piastrw. Zarobione pienidze prze-znaczam na utrzymanie dla siebie i dla mojego sparaliowanego ojca i dokupuj czci do mego zegara. - A wic pracujesz dalej w swoim wczeniejszym fachu? - Tak. Pracuj nad zegarem, ktry zamierzam zaproponowa do kupienia sutanowi. W caym kraju nie bdzie drugiego takie-go. Jeli sutan go kupi, bd mia zapewniony byt do koca ycia. - Zatem ta arcydzieo? - Owszem - umiechn si z dum zegarmistrz. - Dasz sobie rad? - Z ca pewnoci. Z pocztku miaem obawy, ale teraz jestem przekonany, e si powiedzie. A wtedy - a wtedy porozmawiam z tym Boszakiem! Ostatnie sowa wypowiedzia niemal gronym tonem. Zdziwiem si, usyszawszy to nazwisko. Boszak! Tak przecie nazywa si farbiarz i piekarz, do ktrego si wybieraem. - Boszak? Kto to? - zapytaem z gupia frant. - Ojciec mojej ukochanej. - Dlaczego nie porozmawiasz z nim wczeniej? - Wyrzuci mnie, jeli pjd do niego teraz. Jego zdaniem je-stem o wiele za biedny. 71 - Czyby Boszak by bogaty? - Nie. Ale ona jest najpikniejsza w caej Rumelii. Wskazaem rk soce i powiedziaem: - Gorco dzisiaj! - Tutaj jest gorco! - powtrzy, wygraajc zacinit pi-ci w kierunku, gdzie domylaem si wioski Cznibaszly. - By-em u jej ojca, ale pokaza mi drzwi! - Czy ta najpikniejsza w caej Rumelii tei pokazaaby ci drzwi? - Nie. Widujemy si wszak wieczorami i rozmawiamy ze sob. - Potajemnie? - Tak, gdy inaczej nie moemy. - Kim jest z zawodu jej ojciec? - Piekarzem i farbiarzem. Ona ma na imi Ikbala Q. - Bardzo adne imi! ycz ci, eby w twoim wypadku okaza-o si prawdziwe.

- Tak si stanie, gdy taka jest wola Allaha, jak rwnie moja wasna. Matka jest nasz sojuszniczk. . - Bogu dziki! - Tak, czuwa nad nami, gdy spotykamy si, kiedy piekarz pi. Oby Allah obdarzy j za to dugim yciem oraz wnukami w wielkiej obfitoci! Stary natomiast niechaj gryzie czosnek i yka atrament, pki nie zdecyduje si zosta moim teciem! - Wtedy mglby uywa go jako kaamarza gdy skocz si twoje obecne zapasy i bdziesz musia pisa nowe kartki. Gdzie mieszka w srogi ojciec tak wychwalanej crki? - W Cznibasz~ly. - To wiem. Ale w ktrym domu? - Jeli wjedziesz do wioski z tego kierunku, bdzie to pity dom po prawej stronie. Nad drzwiami wisz drewniany rogalik, ta rkawiczka i czerwona poczocha, na znak, e Boszak jest piekarzem i farbiarzem. Dlaczego pytasz mnie, gdzie mieszka? - Chciabym pozna tego okrutnika - zaartowaem. - To nic trudnego. Ka sobie u niego co ufarbowa. - Nie bardzo mam co. Ostatecznie mgbym kaza przefarbo-wa na niebiesko mojego karosza, ale nie miabym chyba czasu czeka, a zupenie wyschnie. - Wic kup sobie u niego jakie ciastko. - Czyby Boszak by rwnie cukiernikiem? - Tak. Piecze wszystko. g~ Dajca Szczcie 72 - Ale chyba nie poczochy i rkawiczki! Moe si zdarzy, e pomyli mu si jeden zawd z drugim. Stj! Syszae co? Powcignem swojego konia i nasuchiwaem. - Nie - odpowiedzia mj towarzysz podry. - Wydawao mi si, e sysz z daleka jakie wo~anie - do-daem.
,.

Rwnie on zatrzyma si i wyty such. Osobliwy dwik powtrzy si. - Przypomina ta gos zamurowanego czawie~ka! - Nie - odpar. - To skrzeczca aba. - Nigdy jszcze nie syszaem aby skrzeczcej takim gosem. - W takim razie to ropucha. Czsto syszaem aby kumkajce w ten sposb. Odgos dobiega stamtd, z tych kolczastych zaroli po lewej stronie, ktre s tak niskie, e gdyby by w nich czowiek, musielibymy go widzie. To jakie zwierz, nic innego. A teraz musimy si rozsta! Tutaj moja droga omija bokiem Cznibaszly i wiedzie dalej do Kabacz. - Czy mgbym przedtem pozna twoje imi? - Nazywaj mnie Ali sprzedawca ksiek. - Dzikuj ci! A jak daleko jest z Cznibaszly do Kabacz? - Dojad tam w trzy kwadranse. Czyby zamierza potem wy-bra si do Kabacz? - Moliwe. - W takim razie prosz, zajd do mnie i obejrzyj mj zegar. Moe wtedy omiel si wypowiedzie pytania, ktrych nie za-daem ci teraz. - Dlaczego nie pytasz? - Czy wolno by nieuprzejmym? - Ostatecznie ja dowiadywaem si o twoje stosunki! - Tobie wolno, gdy jeste kim innym ni ja. Ty jeste inco-gnito; to pewne! Mwic te sowa, Ali umiechn s do mnie z tak ufnoci, e i ja musiaem si umiechn. - Mylisz si!

- O nie! Nie umiesz wprawdzie jedzi konno, ale to nie ma nic do rzeczy. By moe jeste wielkim uczonym albo jakim in-nym efendi z sutaskiego dworu, mimo e jeste chrzecijaninem. Gdyby by muzumaninem,. to biorc do rki moj kartk z Fati-h, oddaby jej cze, wypowiadajc poban formuk. Wem, e sutan ma take na swoim dworze chrzecijan, a poniewa nie je-ste jedcem, wic ten karosz zosta poyczony ze stajni padyszacha. Czy mam racj?

73
- Nie. - C. Nie bd wic zgadywa. - I susznie postpisz. Czy mgby mi opisa, gdzie mieszkasz? - To bardzo atwe. Osobliwym trafem mj dom znajduje si w tym samym miejscu co tutaj. Gdy wjedasz do Kabacz od stro-ny Cznibaszly, to jest to pity dom po prawej stronie. Waciwie to tylko maa chata. Mj ojciec by biednym pasterzem. Matka jeszcze ya, gdy wyruszyem w pielgrzymk do Mekki. Umara, a w krtki czas potem ojciec zosta raony apopleksj. Teraz nie rnoe poruszy adn koczyn, a poza tym nie moe mwi, tylko wydaje niezrozumiae dwiki. Modli si bez ustanku, by Allah po-oy kres jego mczarniom, aeby przesta by dla mnie ciarem. Ja natomiast modl si do Najmiosierniejszego, by jeszcze przez dugie lata zachowa mego ojca przy yciu. Ojca i matk ma si tylka raz. Gdy oni umr, wdruje do grobu to, co dziecko miao najlepszego, i nikt na wiecie nie bdzie ju dla niego tak dobry i oddany mu ca dusz, jak ci, ktrzy odeszli. Przed laty, gdy byem jeszcze maym chopcem, przyby do naszej chaty pewien stary czowiek i poprosi o go~cin. Dosta posanie, mleko i chleb. Sami nie mielimy ic wicej. Akurat zrobiem co, co rozgniewao moj matk. Wtedy go wycign kartk papieru i owek. By chrzecijaninem i mimo e nie rozumia jzyka tureckiego, napisa mi na owej kartce werset z Biblii, ktra jes~t wit ksig chrze-cijan, i powiedzia mi, e powinienem nauczy si tych sw na pami, zawsze wedug nich postpowa i nigdy ich nie zapomnie. Nosiem przy sobie t kartk jako amulet, a w ko~cu nic z niej nie zostao. Podara si i znikna, lecz sowa te zachowaem po dzi dzie w swojej pamici i w sercu, i tam pozostan, dopki anio mierci nie kae mi si rozsta z tym wiatem. Byem do gbi wzruszony i zapytaem modego czowieka, kt-rego oczy zwilgotniay: - Jak brzmi te sowa? - Brzmi one: Pederini istihsa eden we walidesine ita at etmeji chor g~ren g~si dere karghalari ~jeczek we kartal jawurile-ri je jedikdir. Byy to sowa z Biblii: Oko, co ojca wymiewa i gardzi posu-chem dla matki, niech kruki nad rzek wydzio~bi lub niech je zjedz orlta! Kalejny przykad nieodpartej siy sowa Boego, ktre ma moc mota kruszcego skay. Gdzie w Koranie, gdzie w Wedach

i gdzie (za przeproszeniem) w objawieniu ostatnich witych, mam tutaj na myli poronione dzieo owego Joe Smitha, ktry ?4 zatytuowa je Book of the Mormons, znale mona fragment o po-dobnie wielkiej, bezporedniej sile oddziaywania? Mona prze-czyta Zat Ksig Buddy, zawierajc jego nauki na temat sie-bie, pokuty, obowizku i koca wszystkich rzeczy, mona zagbi si poprzez straszliwe studia w witych ksigach Indii, w papi-rusach egipskich z wyobraeniami bo~gw Ptah, Ra i Amona, by w kocu stwierdzi, e jest tylko jedno Sowo Boe, o ktrym powiedziano: Two~je sowo jest lamp dla moich stp i wiatem na mojej ciece, i ktrego karzca, niszczycielska moc nie moe by take przedstawiana w bardziej wstrzsajcy sposb ni w owym straszliwym miejscu: I zamieni si w kamie! Ucisnem do zegarmistrzowi i sprzedawcy ksiek w jednej osobie i zapytaem:

- Zatem kochasz swojego ojca? - Dlaczego pytasz, efendi? Czy moe by syn, ktry nie ko-cha swego ojca? Czy dziecko moe zapomnie rodzicw, ktrym wszystka zawdzicza? - Masz racj. Moje pytanie byo zbyteczne. Moe dane mi b-dzie zobaczy twego ojca, a wwczas i ja napisz mu pewiexx ~~er-set. A jeli pragnienie, ktre ywi teraz w skrytoci ducha, si speni, kto wie, moe bd mg sprawi prawdziwie wielk rado i jemu, i tobie. Pozosta w domu, aebym ci znalaz, gdy przy-jad! Allah jisallimak - niech ci Allah strzee! - Fi aman Allah - niech Allah ci ma w swojej opiece! - od-par dotykajc rk czoa. To rzekszy, Ali odjecha kusem. Patrzyem za nim, pki nie znikn w oddali za kp zaroli.

IV. BLTGARSI~I ~I~R;EM


Nie zdyem ujecha daleko, gdy ujrzaem na ziemi co, czego w tym miejscu na pewno bym nie szuka, a mianowicie prawdzi-w, rzeczywist i realn buk, wypieczon na pikny brzowy kolor i z wygldu chrupic, skadajc si z ni mniej, ni wicej, tylko omiu czci zlepionych ze sob. Fieczywo to trafio do Turcji z Europy i dlatego bywa przewanie nazywane franczela, czyli buka francuska. Zsiadem z konia i podniosem buk, wieo upieczone, pachn-75 ce wspomnienie mojej ojczyzny. Co pocz z t semk? Nie na-mylajc si dugo, uamaem kawaek i - podsunem karemu. Nigdy jeszcze nie widzia czego takiego, ale nie przej si tym wcale. Czy to chas ekmek, czy franczela, pa niemiecku Semmel czy po angie~lsku roll, po francusku petit pan blanc czy po wo-sku piccoli pani, w jzyku polskim bulka pszenrceL, a w serbskim pletenica, czy po rumusku pane alba, czy po rosyjsku bullca, do-kadn,ie tak jak we wschodniej Palsce - karosz nie mia jzyko-wych ani adnych innych wtpliwoci. Najpierw obwcha, wzi odamany kawaek, a nastpnie wyrwa mi z rki reszt buki. - Ma li hande fih, sufra daime, tajib heiwan - nie potrze-buj jej, smacznego, mj dobry zwierzaku! Po skonsumowaniu rzadkiego smakoyku ogier potar swj pik-ny eb wyraajcy mocny charakter o moje rami, wtedy dosiad-em wierzchawca i - niespena dwadziecia krokw dalej leaa nastpna semka. Co to byo? Co to miao znaczy? Tego rodzaju manna nie spa-da przecie z nieba ani nie ronie na jesionie mannowym (Fra~i-nus ornus), ani te nie pozi si po ziemi jako porost mannowy (Lec~znora esculenta). Pa raz drugi zsiadem z konia, podniosem znalezisko i wsadzi-em do torby u sioda. Ledwo znalazem si z powrotem na koniu, ujrzaem z daleka na ziemi nastpn semk. Zsiada znowu? Nie! Popdziem Karego. Wycign si w biegu jak struna, ventre a terre; pochyliwszy si podniosem z ziemi buk i spostrzegem przy okazji kilka sztuk innych rodzajw pieczywa, obok ktrych przemknlimy galopem. Czyby przejeda tdy dziurawym wzkiem jaki ameryka-ski roll-boy? Owi przedsibiorczy dentelmeni chtnie robi inte-resy, lecz mimo wszystko nie zapdzaj si przez pomyk tak daleko od rodzinnego bakers oven. Ponownie pow~cignem konia i oto okazao si, e rwnie dalej droga w rnych odstpach usiana jest pieczywem. Ta Rumelia bya prawdziw krain obfitoci! Poniechaem podnoszenia z z,iemi nastpnych prezentw i postanowiem czym prdzej dogo-ni dobrodzieja obdarowujcego tymi poywnymi kommata. Maa kpa zaroli pord nie zabudowanej przestrzeni - okry-em j, i patrzcie, oto sta w dobroczyca, i to w bardzo ziemskiej postaci. Byo to jedno z owych stworze nazywanych przez Ara-bw barl, przez Turkw katyr, przez uczonych ludzi z Zachodu Equus hinnus, a przez nieuczonych Niemcw w obraliwy sposb muem.

76
Tak, sta sobie i ar. A co ar? Bynajmniej nie buki, ktre tak wymienicie smakoway mojemu szlachetnemu wierzchowcowi, lecz sodycze, drogie sodkie ciasteczka, jakie zachodnie damy chrupi na deser, wschodnie piknoci natomiast przez cay dzie nieu-stannie miel midzy czerwonymi wargami i czarnymi zbami. Pojawiaj si jednak goosowne twierdzenia, jakoby te sodkoci rwnie na Zachodzie cieszyy si sporym uznaniem nie tylko jako deser. Zeskoczyem z konia, ju po raz trzeci. Mu spojrza najpierw na mnie, potem na karego, po czym bezceremo~nialnie, nie poczu-wajc si do adnej winy, odwrci eb na bok, jakby nie mia najmniejszego zrozumienia dla faktu, e przywaszczenie sobie cu-dzej wasnoci, a nastpnie obrcenie jej na wasny poytek ci-gane jest bezwzgldnie przez prawo karne. A moe liczy na znane mu okolicznoci agodzce? Dla mnie musiao to by obojtne, gdy nieznajomo prawa nie chro~ni przed kar. Zaczem zatem, e posu si dyplomatycznym wyraeniem, przyglda si bliej kwestii cukierniczej. Mu mia na grzbiecie osobliwy przedmiot, w poowie jakby sio-do juczne, a w poowie damskie. Po kadej stronie umocowany by kosz, podczas jazdy obydwa troch si obluzoway i cz ich zawartoci zostaa rozsypana. Potem za muowi nie wiadomo skd strzelio do ba, eby przedrze si przez sam .rodek zaroli, i przy okazji zahaczy o nie wlokcymi si z tyu cuglami. Zwierz w dalszym cigu byo zaczepione, prawdziwy obraz przestpcy przyapanego na gorcym uczynku. Ja byem karzc sprawiedli-woci. A przestpca zajada sodycze! Czyby wyobraa sabie, e kara go ominie, gdy przypuszczalnie nie dziaa w zym zamiarze? Tego rodzaju wykrty chciaem muowi wybi z gowy. Kosze zsuny si na ziemi i leay tu obok resztek swej po-przedniej zawartoci. Zdzieliem wielce czcigodnego sir Asa szpic-rut przez upione sumienie, a ze zdumienia odskoczy na bok i zaszczyci mnie penym wyrzutu pytajcym spojrzeniem i przypominajcym ruchy wiatraka krceniem uszami. Nastpnie wy-pltaem mua i odprowadziem na bok, eby uwiza go tam w bezpiecznym miejscu. Teraz przynajmniej uratowana bya pozostaa cz pieczywa. Nasuno mi si jednak pytanie, czy mu opuci swoje ognisko domowe sam, czy w towarzystwie. Czuem nieprzepart ch, aby przychyli si raczej do tego drugiego pogldu. Ale nastpne pytanie: Czy odnona osoba bya jedcem, czy pieszym wdrowcem - naturalnie zmieniajc rodzaj mski na eski, gdyby chodzio 77 o niewiast. Ani przy siodle, ani na samym zwierzciu nie mona byo znale niczego, co by pozwolio jednoznacznie odpowiedzie na to pytanie. Jedno wszake byo pewne: Jeeli mua kto dosia-da, to zwierz przypuszczalnie zrzucio jedca. Gdzie w znaj-dowa si teraz? Musiaem wrci i poszuka ladw. Uczyniem to bez wahania. Poprzednio nie z.wracaem uwagi, teraz jednak dostrzegem wyrane lady mua. Po jakim czasie odchodziy one w bok od linii prostej, na prawo, w stron ciernistych zaroli, z kt-rych wczeniej, gdy by jeszcze ze mn sahhaf pa, rozbrzmiewao stumione woanie. Teraz usyszaem je znowu. Przypominao, jak ju wspomnia-em, woanie kogo zamurowanego. Popieszyem bliej i przed zarolami zeskoczyem z konia. Skaday si wycznie z krzakw jeyn i malin i wydaway si nie do przejcia. - Jetiszin, jetiszin - pomocy, pomocy! - usyszaem teraz dosy wyranie. - Kto tam jest? - zapytaem. - Czileka! - odpowiedziano na moje pytanie. To by gos kobiety. Take imi, ktre znaczy truskawka, wskazywao, e chodzi o istot pci eskiej. - Zaraz, zaraz! - odrzekem.

Pobiegem wzdu skraju zaroli i znalazem miejsce, gdzie na-stpio wamanie. Tu wic zosta przynajmniej utorowana ja-ka droga. Przedarem si przez ten gszcz, uciekajc si do po-mocy noa i oto znalazem si na skraju lejkowatego zagbienia, ktrego nie wypeniay jednak, jak oczekiwaem, cierniste pdy, lecz - dywany i inne tego rodzaju przedmioty. Tutaj, po tej stro-nie, mu dosta si do rodka, a wyszed z tamtej strony. W dole za, na mikkim podou, siedziaa niewiasta tak okazaej tuszy, jakiej nie zdarzyo mi si jeszcze widzie u nikogo w caym moim yCiu. - Pomocy, pomocy! - woaa dalej kobieta. Ledwo mnie jednak spostrzega, natychmiast z gonym okrzy-kiem ukrya twarz, zasaniajc si koniuszkiem dywanu. - Co tu si dzieje? - zapytaem. - Hasz! Czekil! Jaszmagym, jaszmagym - tylko nie to! Odejd! Mj kwef, mj kwef! Krzyczaa wzywajc pomocy, a mimo to odpdzaa mnie teraz, bo nie miaa kwefu. Rozejrzawszy si baczniej dokoa, zauway-em wiszce na kolcach strzpy niezbdnej zasony na twarz. ps ksigarz 78 - Burada; al mendilim - prosz; we moj chustk do nosa! - zawoaem do kabiety. - Dn, bus butun - odwr si, cakiem! Usuchaem jej rozkazu. - Geri don - moesz si ju adwrci! - nakazaa po chwili. Gdy obrciem si z pawrotem do kobiety, oblicze miaa zaso-nite chustk do nosa, zupenie zreszt niepotrzebnie, gdy jej czerwan twarz z obwisymi paliczkami widziaem przecie ju wczeniej. Gdyby Czileka bya mczyzn i pojawia si na ja-kim festynie sportowym, ju przez samo pojawienie si przy prze-ciganiu liny wyposzyaby z placu boju wszystkieh pozostaych uczestnikw. Poniewa jednak bya dam, a poza tym lubi by uwaany za genteel, podarujemy sobie bliszy opis jej postaci. Mieszkaniec Wschadu mierzy urod swo~jej niewiasty wedug nastpujcego wzoru: Promie razy promie razy pi, to pomnoone przez kwadrat rednicy daje, wyraony w milimetrach, pierwia-stek trzeciego stopnia piknoci. Zgodnie z powyszym wzorem otoezone ciernistymi krzewami zagbienie kryo skarb ogromnej wartoci. Czileka ubrana bya w niebieski paszez z krtkimi rkawami, ktry jednake trach ucierpia od kolcw. Spod owych krtkich rkaww, wystaway bardzo dugie ognis.torude rkawiczki, przypuszczalnie wymienitej roboty, poniewa przylegay do rk bez najmniejszej fadki. Nie wiem jak, ale kobiecie udao si wywierci dziur w chu-steczce. Przez ten otwr abserwowaa mnie dobr chwil. Po czym z potnym, grzmicym jak grom westchnieniem powiedziaa: - Cudzoziemcze, uratujesz mnie? - Tak - odparem grzecznie. - Moesz mnie podnie? Wystraszyem si nie na arty, jednak udao mi si jako wzi w gar i zapytaem: - Czy to konieczne? - Tak. - Nie moesz i? - Nie - jkna grubaska. - Jeste ranna? - Tak.

- Gdzie? - Nie wiem. Przecie musisz to czu! Czuj to vsiszdzie! - owiadczya pani - Prbowaa ws.ta? - Nie. - Dlaczego? - Nie mag. - Spokojnie sprbuj! Ja ci pomog. W d do dywanw byo nie wicej ni metr. Zeskoczyem na dno zagbienia i chciaem jej poda rk. Wtedy dopiero padnio-sa wrzask: - Mussibet, mussibet - nieszczcie, nieszczcie! Nie dotykaj mnie! Nie jestem zasonita! - Gdzie niby jeste nie zasonita? - Tutaj na rkach. - Przecie masz na nich rkawiczki! - Rkawiczki? Cudzoziemcze, czy jeste lepy? To tylko kysyl kok, czerwony barwnik z marzanny! Rzeczywicie, owa Truskawka, ktra sied~ziaa tutaj pord je-yn i malin, nie nosia adnych rkawiczek. Jej rce byy tak ognicie czerwone od kraplaku. Tak, pojem teraz, dlaczego ta rzekoma tkanina przylegaa bez adnych fadek! Ale nie pojmowaem jeszcze czego innego: pani Truskawka bya piekark. Rce miaa ezerwone od kraplaku, a wic bya zapewne rwnie farbiark. Miaem przed sob on bojaczi Boszaka, kt-rego zamierzaem odwiedzi, aw zacn kobiet, ktra osaniaa swoj crk, kiedy ta spotykaa si ze swoim adoratorem. O zacna Truskawko! Ten, ktrego mio bierzesz po~d swoje mat-czyne skrzyda, niespena kwadrans temu uwaa ci za ab, za jak du ropuch, a twoje woanie o pomoc za gos pokrytego lepkimi brodawkami kumaka! Czy mio nie potrafi by bardziej damylna? Czy nie potrafi wyczu bliskoci opiekunki? - Jak jednak mam ci podnie, jeli mi nie pozwalasz si dotkn? - zapytaem. - Zap mnie od tyu! Zatoczyem pkole, eby dosta si do jej plecw, i podoyem jej rce pod pachy. - Chajyr, chajyr! Stasik-im czabuk gyczyklanarim - nie, nie! Mam askotki! - wrzasna tak, e z przeraenia cofnem si na bezpieczn odlego. - Gdzie w takim razie mam ci zapa? - zapytaem bezradnie. - Nie wiem. - Musimy zatem inaczej zabra si do rzeczy! - Jak? - Tam ley sznurek. Ludzie, ktrzy przywieli tutaj te towa80 ry, zapomnieli go zabra. Wycign ci do gry przy pamocy tega sznurka. - Ale chyba nie za szyj? - przerazia si grubaska. - Nie, obwi ci w pasie. - Spra~,j w~c~ Wziem sznurek, opasaem nim tali Truskawki, obrciem si~ tak, e opieralimy si o siebie plecami, pochyliwszy si przecig-nem go przez rami i policzyem: - Dikkat! Bir - iki-ucz - Uwaaj! Raz - dwa - trzy! Na trzy powoli si wyprostowaem. Sznur napi si, i zaczern cign. Nic z tego. - Sir, siir, siir - odpychaj si, odpychaj si, odpychaj si sa-ma! - dyszaem.

- Mumkindejis, mumkindejis; kajar-im - nie mog, nie mog lizgam si! - dyszaa jeszcze mocniej ni ja. Odwizaem sznurek i odetchnem gboko. Co za niezdarna kobieta! Przyzna trzeba jednak, e powierzchnia dywanw, na~ ktr spada ta ogromna truskawka, bya bardzo gadka. Poza tym twarzya rwni pochy. Nieatwo jest wydwign taki ciar ktry sam w sobie posiada du bezwadno, i wyzna musz, e na widok kolczastych pdw przysza mi do gowy pewna zbrodnicza myl, ktr jednak natychmiast odsunem od siebie. - Czy przynajmniej teraz nie zauwaya, czy jeste ranna? - zapytaem. - Jestem ranna - zapewnia Czileka. - W ktrym miejscu? - Nie wiem - wszdzie. Na Allaha! Co bd mwi ludzie, kiedy si dowiedz, e byam tutaj z tob zupenie sam na sam?~ - Nie martw si! O niczym si nie dowiedz. - Nic nie pawiesz? - Nie. A poza tym jestem tutaj obcy. - Obcy? Nie jeste z tej okolicy? - Nie. - Skd wic? - Z dalekiego kraju na Zachodzie. - A wic nie jeste muzumaninem? - Nie. Jestem chrzecijaninem. - C, w takim razie nie musz te nosi przed tob zasony. Nie mog mnie obrazi oczy chrzecijanina, ktry oglda tysice~ kobiet. Podaj mi rce! Podaem jej. Czileka uchwycia si, pocignem i - oto staa: 6 w wwozach Bakanw przede mn na wasnych nogach, wprawdzie posapujc troch, lecz ~nimo wszystko uszczliwiona. - Jak duga ju tutaj tkwisz? - zapytaem. - Och, dugo, bardzo dugo. - Jak jednak tu si ~alaza? - Mj mu si sposzy. Kolce kuy go w nogi. - Jechaa na nim? - Tak. Biedny, biedny mu! Poaowaem teraz, e przeszkodziem mu w jego uczcie. Wystarczajco zasuy na te sodycze. - Dlaczego jednak wjechaa nim w te zarola? - daciekaem 4dale~. - Chciaam... chciaam... Czileka zrobia si jeszcze bardziej czerwona, ni bya, i zamil-ka. Rozejrzaem si dokoa. Formalnie urzdzono tutaj may skad towarw. - Do kogo nale te rzeczy? - zapytaem. - Ja... ja nie wiem! - wyjkaa pani Truskawka. - Ale wiedziaa, e s tutaj? - Nie. - Jestem dyskretny, a do tego obcy. Nie musisz si mnie oba-~via. Dobrze przynajmniej, e nie zauwayem ci wczeniej, gdy by jeszcze ze mn drugi czowiek. - Nie bye sam? - Nie. By ze mn pewien madzieniec z Kabacz. - Gdzie on teraz jest? - W drodze do domu.

- Znasz jego imi? - Tak. To by hadi Ali, sahhaf. - Ten, ach ten! Nie, Ali nie moe si dawiedzie, co tutaj wi-~dziae. Znasz go dobrze? - Zobaczyem go dzisiaj po raz pierwszy, ale bardzo mi si ~spodaba. - A jak mnie znalaze? - Spostrzegem na ziemi twoje pieczywo, a potem odkryem twojego mua! Zaczepi si o krzaki. Uwizaem go i podyem za jego ladami. Tym sposobem znalazem si tutaj. - Ten mu to gupie stworzenie. Musz teraz pozbiera z ziemi pieczywo, a nie bardzo mog si schyla. Pomoesz mi? - Chtnie! - odpowiedziaem uprzejmie. - Wic chod! - Dasz rad wspi si na gr?

82
- Nie. Ale ty mnie wycigniesz albo wypchniesz. - Sdziem, e masz askotki? =i; 3( - Teraz ju nie, bo jeste chrzecijaninem.

Hm! Co za nerwy miaa ta kobieta! Obszedem dookoa skad


t dywanw, by mu si przyjrze bliej, po czym zapytaem: - Czy to miejsce naley jeszcze do Koszikawak, czy ju do Cznibaszly? - Do Cznibaszly. - Jakim czowiekiem jest wasz kjaja? - Nie powiem, ebym bya jega przyjacik - odpara prosto

z mostu Czileka. ...~.. Wiedziaem ju dosy. Szczliwy traf podsun mi atut, ktry ;

;,:

zdecydowany byem wykorzysta na rzecz sprzedawcy ksiek. - Idziesz ze mn? - zapytaa pkata Truskawka. - WiC chod~ Zostawiwszy skad dywanw; podszedem wraz z ni do miej-sca, gdzie zaczynay si cierniste zarola. - Zaczepi si paszczem o krzaki! - uderzya w lament pie-karka Truskawka. ! - Utoruj ci przejcie. Powycinam noem troch gazi. - Nie, nie - zaprotestowaa ze strachem farbiarka. - Nie wol no ci tego uczyni! - Dlaczego? - To zabronione. - Kto tego zabroni? - Wanie ten zy kjaja. Przejrzaem kobiet. To miejsce nadawao si w sam raz do te go, by ukrywa sprzeczn z prawem dziaalno jej ma. Uwa-ano, e zaro.la s nie do przebycia, ale musiao by jakie przej-cie. Gdybym utorowa przez nie szerak drog, kto mgby od-kry d z cennym upem. Temu wanie Czileka pragna za-pobiec. - Dokd jechaa z tym pieczywem? - zapytaem. - Do Glczyk, i wtedy mj mu ponis. Truskawka wiedziaa, e by moe ostatniej nocy zoone zosta-y tutaj te towary, i z ciekawoci, chcc obejrze zapasy, zboczya z drogi. Za daleko wjechaa muem w cierniste krzaki, i zwierz ponioso, nieszczliwym trafem przez sam rodek zaroli i przez. ~zagbienie terenu ze skadem dywanw.

- Skd dzisiaj przybywasz? - spytaa mnie Czileka. - Z Koszikawak. - A dokd si wybierasz?

6 ~
- Do Cznibaszly i do Kabacz. - Po co jedziesz da Kabacz? - Chc odwiedzi hadi Alego, sahhafa. - Naprawd? Powiedz, cudzoziemcze, czy wywiadczysz mi pewn przysug? - Bardzo chtnie. - Chciaabym ci da co dla niego. - wietnie. - Ale nie mam tego tutaj. Musiaby uda si ze mn do mojego adamu. Bardzo mi to byo na rk. Mimo ta zauwayem: - Sdziem, e wybierasz si do G~lczyk! - Teraz ju nie. Temu muowi nie mona dzisiaj ufa. Musz ~ci jednak wyzna, e mj m nie moe si dowiedzie, e prze-ka ci wiadomo dla Alego. - Bd milcza. Kim jest twj m? - Na~zywa si Boszak i jest bojaczi oraz ekmekczi 2a. W ogle rnu nie wspomn, e bylimy tutaj, i ty nikomu o tym nie powiesz. Ta kobieta zaoya z gry moj dyskrecj jaka co oczywistego. Nastpnie cigna dalej: - Powiem mowi tylko tyle, e mj mu ponis i mnie zszu-~ci. Ty go zapae i odnalaze mnie na drodze. Potem odprowadzi-~e mnie do domu. - Co mam zanie sahhafowi? - To powiem ci pniej. Teraz chodmy std. Nie bya to lekka robota wypchn t oryginaln truskawk po ~karpie na gr, a potem przez cierniste zarola. Ale udao si. - Teraz zamknij z powrotem przejcie, z ktregomy korzysta-li - rozkazaa Czileka. - Nikt nie ma prawa wiedzie, e mona ~i przedosta przez te ciernie! - Jeste wielce przezorn pani. Masz racj. Po tych sowach zabraem si do mudnej pracy, przy ktrej vvbi mi si w skr niejeden cier. - Tak dobrze! - pochwalia mnie, gdy ku jej zadowoleniu upo-raem si z tym zadaniem. - Jeste bardzo zrczny w takich spra-vvach. Dzikuj ci. Teraz pozwolisz, e wsid na twojego konia. - Czy nie wolaaby pj pieszo? - Dlaczego? - Mj ko nigdy jeszcze nie nosi na grzbiecie kobiety. - Och, nic mu nie zrabi! - zapewnia masywna dama. ~ iarbiarz i piekarz ~4 - Jestem o tym przekonany. Ale spjrz na siodo! Nie zostao zrobione z myS o delikatnych czonkach niewiecich. Jest tak ciasne, e si w nim nie zmiecisz. - Wic zdejmij je! Usid na goym grzbiecie zwierzcia. Wte-dy s zmieszcz. - Zajoby to jednak zbyt wiele czasu. Musiabym prowadzi konia, a w dodatku nie moglibymy pozbiera pieczywa, ktre roz-sypa twj mu. Do miejsca, gdzie ga uwizaem, jest cakiem nie-daleko. - Uwizae go? To bardzo dobrze! Pjd zatem, poniewa uwaasz, e tak bdzie lepiej, pieszo, mimo e taki ruch moe mi zaszkodzi. W czasie marszu czsto trac oddech i potem zawsze

musz dugo czeka, a mi wrcv. Chodzenie powoduje u mnie silne bicie serca i potem musz kaszle i kicha, e bliska jestem mieri. Nie odpowiadajc wziem karego za cugle: Czileka opara si na moim ramieniu, i ruszylimy w drog. Nie uszlimy nawet trzydziestu krokw, gdy zacza dysze i sapa. Zatrzymaa si i oddychaa gboko. - Widzisz, ju si zaczyna. Musz si mocniej wesprze na twoim ramieniu. Nie pdmy tak. Ruszylimy wic dalej w tempi~e o poow wolniejszym od kon-duktu pogrzebowego. Kiedy dotarlimy do miejsca, gdzie leaa pierwsza buka, pawiedziaa: - Tu ley franczela. Podnie j! Uczyniem ta. Niewielki kawaek dalej powiedziaa znowu: - Tu ley druga franczela. Podnie j! Ponownie speniem po-lecenie. Niebawem musiaem dwiga cae narcze pieczywa, prowadzi konia, a na dodatek podpiera zacn matron. Kiedy uszlimy je-szcze kawaek, zatrzymaa si, wycigna rk spod mojej pachy, zaamaa rce i wykrzykna: - O Allah! Ley tutaj cay stos buek malanych! Ten mu musi mie kiebie we bie, e rozsypuje po ziemi to wymienite pie-czywo! Podnie je! - Chtnie! Ale powiedz mi najpierw, gdzie mam to woy. Nie mam ju wicej miejsca. - W.d je do swojego kaftana! - Allah! Czy nie widzisz, jakiego koloru jest mj paszcz? - Jest biay. Jest tak biay jak nieg w grach. Przypuszczam, e jest nowy. 85 - W rzeczy samej. Kaftan jest nowy, i zapaciem za niego cae dwiecie piastrw. - To dobrze. Nie zniosabym tega, gdyby moje bueczki znalazy si w brudnym kaftanie. - Allah obdarzy ci godnym pochway zamiowaniem do czy-stoci. Powinna mu by za tfl wdziczna do koca ycia, gdy czy-sto jest najpikniejs~z azdob niewiasty. Ale powiem ci, e i ja ciesz si dokadnie tym samym darem boym. Serce by mnie bolao, a dusz moj przepenia smutek, gdybym musia utuci sobie mj pikny, nowy paszcz plamami z masa. - Och, maso jest dobre! Taka plama na kaftanie to nie wstyd. Maso to nie rybi tran ani koski j. - Ale nikt nie pozna po takich plamach, e pochodz od two-jego masa! - Panie, jeste wytwornym czowiekiem; powinno ci by zu-penie obojtne, czy ludzie bd uwaa plamy na twoim paszczu za lady po male czy tranie. Zdejmij go i wywr na drug stro-n, .moe wtedy w ogle nie bdzie ich wida. - Czy nie wiesz, e nie wolno ciga z siebie odzienia w obec-noci niewiasty? - Och, jeste moim przyjacielem, moim wybawc, a pod kaf-tanem nosisz wszak jeszcze surdut i kamizelk! - Pomimo to nie chciabym uchybi zasadom grzecznoci i do-brym obyczajom. Pozwl, e wo te pradukty ywnociowe w kosk derk. - Jest czysta? - Tak. Trzepi j codziennie. - Musz si przekona. Trzepnij! Pertraktacje te sprawiay mi niewymown uciech. Nie zdy-em wyczyci derki. Przytroczona bya z tyu za siodem i wyka-zywaa jeszcze wyrane lady kurzu, ktry osadzi si na niej podczas wczorajszej jazdy. Odpiem derk i rozwinem j. - Wytrzep derk! - rozkazaa nadobna Truskawka. Speniem polecenie, wzbijajc w gr widoczn chmur kurzu. Mimo to kobieta unaa:

- Zgadza si, jest czysta. Pozbieraj wic te buki malane i po-chowaj do niej. Utworzyem z derki worek i powsadzaem do niego wszystkie buki, ktre co chwila musiaem podnosi z ziemi. W ten sposb dotarlimy do zaroli, gdzie uwizany by mu. Na widok le-cych na ziemi koszy zaamaa rce i zawoaa: - O Allah! O Aisza! O Fatima! Ile zego narobio ta zwierz! 86 i~osze na ziemi, a obok moje najlepsze ciastka! Jednak nie, nie ma tu wszystkiego. Sporo brakuje. Gdzie one s? Czileka spojrzaa na mnie pytajco. - Efendi, te rzeczy s bardo so~dkie w sxnaku i bardzo dobre! - Wierz. - Lubisz sodycze? - Czasami. - Czy moe zjade to, czego tu brakuje? - Nie. - Powiedz mi prawd! Nie bd si na ciebie gniewaa, je,li tylko zapacisz! - Nie zjadem ich, nadobna Czileko. - Gdzie si zatem podziay? Gdzie one le? Musz si rozliczy przed mem z kadej sztuki! - Powiadam ci, e nie zostay zjedzone. - No wic co? - Zearte! - rozemiaem si. - Zearte? Przez kogo? - Przez twojego mua. - Co za nieszczcie, co za zuchwalstwo! Czy naprawd sdzisz, e mu moe re ciastka? - Przyapaem go na tym. - Widziae to na wasne oczy? - Na wasne oczy - zapewniem. - A mnie nigdy nie da pozna, e lubi sodycze! Co za obud-nik! Jaki witoszek! Efendi, czy zechcesz mi wywiadcy jedn przysug? - Tylko jedn? Czy nie dowiodem ju, e chtnie ci su po-moc? - Tak, uczynie wszystko, czego od ciebie chciaam. Teraz uczy co jeszcze! We swj pejcz i spierz to bydl po bie, a mu uszy opadn! - Nie zrobi tego - zaprotestowaem. - Nie? Dlaczego? - Bo byoby to zncanie si nad zwierzciem. - A co ci to obchodzi? Czy ten mu naley do ciebie? - Nie - musiaem przyzna. - Susznie! Naley do mnie! A nad swoj wasnoci mog si znca tyle, ile tylko mam ochot. A wic bij! - Wybacz, ale jednak tego nie zrobi. Czy powiedziaa~ muo-wi, e nie wolna mu tego re? - Nie.

87
- W takim razie popenia wielki bd. Zwierz sdzio, e wolno mu re sodycze, poniewa s wasnoci jego pani. Nastp-nym razem przed jazd nie omieszkaj mu tego wyjani. - Zrobi to od razu - odpara rozgniewana niewiasta - i mam nadziej, e zrozumie moje sowa. Wycigna z kluczki u sioda moj szpicrut i podesza z ni do mua, ktry spojrza nieufnie na sw pani, poruszajc przy tym z zatroskaniem uszami. - Co ty zrobi! - krzykna na niego. - Wiesz, czym jeste? Hultajem, wielkim hultajem! A to masz za kar!

Na eb mua spado soczyste uderzenie szpicrut. - akomczuch! Czileka wymierzya mu drugi cios. - Podstpna bestia! Trzecie uderzenie szpicrut przeszyo ze wistem powietrze. Mu , jednak przypuszczalnie nie otrzyma dobrego wychowania, a w do-datku zdawa si niezbyt ceni swoj pani. Wykona nagy zwrot i wyrzuci w jej stron tylne kopyta. Odbyo si to tak szybko, e ledwo zdyem odcign grubask na bok. W jednej chwili przesza jej caa zo. Teraz dygotaa ze stra- chu. - Efendi - wyjkaa trzsc si - co on zrabi? Chcia mnie kopn! - Owszem. - Nikczemnik! Niewdziczne bydl! Nie wiesz, czy mnie trafi? - Nie sdz. Boli ci gdzie? - Naturalnie! Cae moje ciao wydaje mi si jednym wielkim . siniakiem. - Oj, to niedobrze! Tego rodzaju siniak trudno bdzie wyle-czy! - No wanie. A mimo to mam wraenie, jakby kopyta mnie nie dosigy. Nieprawda? - Te odniosem takie wraenie. - Allahowi niech bd dziki! Gdyby mu trafi mnie w pier, byabym ju trupem; albo w twarz! Mgby mi wybi zb, moe nawet wszystkie. Nigdy wicej nie uderz tego potwora! - Susznie uczynisz. Odradzaem ci to, ale nie posuchaa mo-jej rady. - Bo mu jest moj wasnoci. Jak on w ogle mia mnie za-atakowa! - Ale chodmy ju! Nie mamy czasu do stracenia. Te-raz pozbierasz wszystko, co zostao, do koszy i poprawisz siodo. A potem ruszymy w drog.

88
Posuchae~m rwnie tego rozkazu, w gbi ducha jednak bardzo byem ciekaw, jakim sposabem uda mi si ulokowa cik kobie-t w siodle. Niemao wysiku kosztowao mnie ju, gdy pomagaem jej wsta. Gdy umieciem w koszach cae pieczywo, rozejrzaa si bezradnie dokoa. - Czego szukasz? - zapytaem. - Schodw, maych schodw. - Schodw? Skd tutaj w szczerym polu miayby si wzi schody? - Ale patrzebne mi s przecie do wsiadania! - Oj, to niedobrze! Z tym to naprawd wikszy kapot! Teraz z kolei ja popatrzyem w krg bezradnym wzrokiem. - Tam - powiedziaa Czileka - tam widz jaki pniak! Za-prowad mnie do niego! Z pewnym wysikiem udao mi si przetransportowa grub ko-biet na pniak, a stamtd na siado. Biedny mu omal si nie zaa-ma pod jej ciarem, leez jakby wstpiy w niego padwjne siy, gdy zorientawa si, e droga wiedzie do domu. Ju po krtkim czasie ujrzaem z daleka kilka rozproszonych na sporej przestrzeni budynkw. - Czy to Cznibaszly? - zapytaem. - Nie, to dopiero Ma~e Cznibaszly. Ale my mieszkamy tutaj - odpowiedziaa. Przybylimy do waski i minlimy par ndznych zabudowa, a w kacu dotarlimy do nieco wikszego domu, gdzie moja to-warzyszka skierowaa mua na jego tyy. Znajdowao si tam kilka dow, w ktre wpuszczono beczki. Owe beczki wypenione byy rnobarwnymi cieczami. Bylimy zatem pod siedzib farbiarza i piekarza Boszaka.

Amazonka wydaa przeraliwy okrzyk, ktry powtrzya jeszcze par razy. Wtedy otwary si drzwi maego, stojcego w pobliu baraku z desek i zbliya si do~ nas jaka mska posta o ptasiej twarzy. Cae odzienie tego czowieka skadao si ze swego rodzaju spadenek kpielowych. Ale nie ta mnie zdumiao, lecz zabarwienie jego skry. Ciaa jego mienio si wszystkimi kolorami od najmoc-niejszego adcienia ciemnego brzu po najbardzie~j krzyczcy poma-raczowy. A przy tym mczyzna mia tak naturaln, powan min, jakby to malowida byo rzecz sam przez si zrozumia. Zsiadem z konia i z ywym zainteresowaniem oczekiwaem, co nastpi. - Sygyrezik, moje schodki! - rozkazaa piekarka.

89
Sygyrczik znaczy szpak, tak si nazywa mczyzna; zapewne byo to jego przezwisko. Hm, bywaj ca prawda rwnie kolorowe szpaki, o czym wie kady znawca ptakw. Wezwany wkroczy z godnoci przez tylne drzwi do budynku i rzeczywicie przynis rozkadan drabin z kilkoma stopniami, ktr postawi obok mu-a. Amazonka zsiada ze swojego wierzchowca. - Co robi mj pan? - zapytaa. - Nie wiem - brzmiaa odpowied. - No, musi przecie co robi! - Nie. - Budula - gupiec! Gdzie on jest? - Nie wiem - odpar krtka pomocnik. - Ale jest w domu? - Nie. - A wic wyszed? - Tak. - Dlaczego nie powiedziae tega od razu? Odprowad mua! Mienicy si kolorami tczy czowiek udziela odpowiedzi z tak powan min, jakby chodzio o sprawy najwyszej wagi. Teraz chwyci mua za uzd i chcia adej. - Najpierw wyaduj! - wrzasna na niego. Pomacnik da swojej pani znak, e zrozumia, i zabra si do zdejmowania koszy. - Wejd do domu, efendi! - zaprosia mnie do rodka. Przywizaem swego konia do wbitego w ziemi supka i pod-yem za ni. W moje nozdrza ude~rzy mocny zapach masa i go-rcego roztwaru sody. Po lewej stronie spostrzegem urzdzenie, ktre sko~nny byem uwaa za piec piekarski, gdy borsucza. jama nie moga si wszak znajdowa tutaj w domu. Po prawej bya wejcie do czci mieszkalnej. Kiedy wes~zlimy do rodka, stanem oko w oko z wykapanym, jakkolwiek odmadzonym odbiciem mojej Truskawki. Nie magem wtpi, i mam przed sob jej crk. Dziewczyna bya ubrana na bugarsk mod, cho tylko w lekki strj domowy, nie miaa tak pustych rysw twarzy i posiadaa najwikszy przymiot wschodniej kobiety, tusz, niemal w takim samym stopniu jak jej matka. Staa przed kilkoma miskami z mle~-kiem i zamierzaa wanie wsadzi kauch, trzymany w dwch palcach wskazujcych, do szeroko atwartych ust. - Ikbala, co tutaj robisz? - spytaa matka. - Derisini czykarim - zbieram kouch - odrzeka zapy-tana. 90 - Nereje - dokd? - Agys iczine - do ust. - Ale te l:ouchy powinna przecie da na talerz albo do garnka, a nie do ust. - Kiedy to takie smaczne!

W rzeczy samej, dziewczyna podaa przekonywajcy powd. Zreszt matka uznaa go cakowicie, poklepaa j czule po penym policzku i powiedziaa pieszczotliwie: - Oburczugum - moja akomczuszka! Owa korpulentna akomczuszka obrzucia z kolei mnie zdziwio-nym spojrzeniem. Matka udzielia jej zatem niezbdnych wyja-nie. - Ten efendi odpacznie tutaj u nas. - Dlaczego? - Bo jest zmczony. - Wic niech si pooy na zewntrz w trawie. Jak moesz bez kwefu zadawa si z kim obcym i przyprowadza go do mnie, sko-ro wiesz, e nie nosz w domu kwefu? - Och, on jest moim wybawc. - Bya w niebezpieczestwie? - W wielkim niebezpieczestwie. Teraz crka popatrzya na mnie znacznie mniej surowo, a w ko-cu zwrcia si ponownie do matki: - O tej porze nie mogaby by ju z powrotem. Musiao ci si co sta po drodze. - Istotnie co mi si przytrafio. - co takiego? - zapytaa ze zdziwieniem Ikbala. - Nieszczcie. Nie pomylaam wczeniej a tym, e dzisiaj jest jeden z pidziesiciu pechowych dni w roku, gdy wtedy zosta-abyxn w domu. Ledwo wyjechaam, moe p godziny byam w drodze, gdy rozstpia si przede mn ziemia... - O Allah! - wykrzykna przeraona crka. - W gr zacz si unosi niebieski dym - cigna Czileka. - Wai - oj, oj! - ...a z tego dymu wyoni si duch, straszliwy duch, ktry wycign ku mnie sto czterdzieci cztery ramiona... - Niech Alalh ma ci w opiece! Nie brak na ziemi zych du-chw! - W rzeczy samej, moje dziecko. Mj mu przerazi si tak sa-mo jak ja i uciek, ile mia si w nogach. Dobrze si przecie trzy-mam w siodle, lecz mimo to spadam na ziemi. - Ca za nieszcz~cie! Czy mu uciek?

91
- Nie. Nadjecha ten efendi, zapa mua i podnis mnie z zie-mi, po czym odprowadzi do domu. Gdzie twj ojciec? - Poszed do wioski. - Co znowu go tam ponioso? - Poszed kupi rodzynki i migday. - Gzy powiedzia, kiedy wrci? - Powiedzia, e nie zabawi dugo. - Usuguj wic temu efendi, pki nie wrc. Musz zaoy inn szat. Czileka zamierzaa ju znikn w drugich drzwiach, lecz crka zapaa j za rkaw. - Powiedz mi wpierw, co si stao z tym duchem. - Nie mam czasu, zapytaj tego efendi, on ci opawie. To mwic rezolutna niewiasta oddalia si i pozostawia mi do-koczenie swojej bajeczki o duchu. Ju po pierwszych sowach, jakie matka zamienia z crk, usia-dem na jakiej macie. Moda Truskawka, pazostawiona teraz ze mn sam na sain, wy-dawaa si wyranie oniemielona. Po chwili milczenia przemwia:

- Jeste godny, efendi? - Nie, dziecino. - Ale spragniony? - Jest ciepo. Czy zechciaaby mi poda yk wody, cro wszel-kiego wdziku? Wtedy pochwycia misk z mlekiem, z ktrego swymi delikat-nymi paluszkami cigna kouch, i podsuna mi. - Prosz, to krowie mleko! Jest wiee i bdzie ci smakowa. A moe walisz mleko kozie? - Czy z koziego mleka te zosta ju zdjty kouch? - Tak, sama to zrobiam. - Wic daj mi wody! Mle~ko pij tylko wtedy, gdy je~st jeszcze na nim kouch. Jdrna dziewczyna wysza z pomieszczenia i przyniosa mi gli-niany kubek peen wody, ktra miaa taki sam wygld i zapach, jakby wyprano w niej stary kapciuch albo wymyto brudnego pudla. - Skd zaczerpna tej wody? - zapytaem nieufnie. - Nabraam jej z dziey - brzmiaa odpowied. - Nie masz innej wody? - Ale tak, niedaleko domu mamy strumie. - Czy nie mogaby mi przynie wody ze strumienia? - Mogabym, efendi, ale pewnie jej nie wypijesz. - Dlaczego? rii:.; . 92 - Pywaj w niej aby i rapuchy, takie wielkie jak niele spa-siony je. - Czy nie macie w pobliu jakiej studni? - Mamy, ale s w niej salamandry, takie dugie i grube jak wgorze. - Oj, oj! W takim razie wol nie pi. - Mogabym ci, efendi, przynie dobrego moszczu. - Naprawd jest dabry? - Jest tak sodki jak cukier i mid. - Wic prosz, daj mi troch! Ikbala oddalia si ponownie. Kiedy wrcia, podaa mi powk~ wydranej dyni, w ktrej znajdowaa si jaka ciecz o wygldzie wrcz niebezpiecznym d1a ycia. Powchawszy j, utwierdziem si~ w postanowieniu, eby zachowa maksymaln ostrono. - Z jakich awocw zosta wytoczony ten moszcz? - zapytaem. - Z owocw morwy, jarzbiny i z cytryn. Jest przyprawiony tymi grzybkami i dosodzony syropem. Na pewno orzewi ci~ i wzmocni niczym rajski napj. A wic owoce morwy, ktre same w sobie maj wstrtny smak, jarzbina stanowica poywienie dla gili i innych ptakw, a w do-datku kwane cytryny! Daprawione to tymi grzybkami i dosodzone cukrem. Mona si byo domyli smaku i wyobrazi sobie~ nastpstwa. Nieuniknion konsekwencj musiao by rnicie w brzuchu lub co podobnego. Ale naprawd byem spragniony i dlatego przytknem dyni do ust, zamknem oczy i pocign-em kilka ykw. Jednak dziewczyna prdko zapaa mnie za rami. - Dur, dur - stj, stj! - zawoaa. - Jalynys bir iczim, jalynys bir iczim - tylko jeden yk, tylko jeden yk! - Dlaczego? - zapytaem. Dopiero kiedy oderwaem naczynie od ust, poczuem ohydny smak zdradzieckiego napoju. - Sanczi, dechszetli sanczi - rnicie w brzuchu, straszliwe rnicie w brzuchu! - wyznaa Ikbala.

- Dlaczego zatem daa mi to do picia? - Och, moszcz jest dobry. Ale wolna go wypi tylko jeden yk. Uwaaj! Tak! Ikbala wzia ode mnie dyn,i i siorbic pocigna powoli du-gi yk. Miaa przy tym min, jakby pia niebiaski nektar. Ponie-wa jednak zawsze cieszyem si dobrym zdrowiem i mj odek funkcjonowa wymienicie, zamach piknej crki piekarza i far-biarza na moje ycie nie pocign za sob adnych konsekwencji.

Kiedy dziewczyna odstawia dyni na ziemi, zbliy si stary


9~ S ~trjbarwny kocur, ktry lea do tej pory w jakim kcie, przewornie umoczy najpierw w moszczu tylko wsy, pokrci z namyaem gow, ale w kocu zacz pi, zrazu delikatnie i nieufnie
,

potem jednak z widocznym zadowoleniem. - Isz, kediczigim - pij, kotku! - powiedziaa pikna Poma-ka 3 i pogaskaa zwierz. - Stj, stj! - zawoaem, i to tak gono, e Ikbala ze strachu poderwaa si w gr. - Co si stao? Dlaczego tak krzyczysz? - zapytaa. - Nie pozwl swojemu ulubiecowi pi tego moszczu! - Dlaczego? - Dostanie strasznych boleci, przed ktrymi mnie ostrzegaa! - O nie! Jest przyzwyczajony do moszczu. - Ach, czyby pija ten moszcz czciej? - Tak. - Z tej dyni? - Tak. Poprzednio pi tu przed twoim przyjciem! A wic to jeszcze! Najpierw pi ulubieniec, potem ja, a potem ~crka Truskawki. A w dodatku ta wzruszajca szczero, z jak to pawiedziaa! O Ikbalo, jake mao masz w sobie zachodnioeuropejskiego poloru! Powinienem by si rozgniewa, zamiast tego jednak, zanie-~chawszy wszelkich myli o zemcie, skierowaem rozmaw na te-mat, ktry z pewnoci najmilszy by jej sercu: - Czy hadi Ali, sahhaf, te czasem pije ten moszcz? Ledwo wypowiedziaem to pytanie obojtnym tonem, Ikbala spojrzaa na mnie, nie ukrywajc zaskoczenia. - Efendi, znasz sahhafa? - Tak, znam go. - Gdzie go poznae? - W drodze z Koszikawak, kiedy jechaem tutaj, i to dzisiaj, ~przed mniej wicej dwiema gadzinami. - Czy Ali mwi o mnie? - Owszem. Mam ci przekaza od niego pozdrowienia. - Wic powiedzia ci pewnie, e mnie kocha? - Ali wyjawi mi to i doda, e ty take go kochasz. - Tak, to prawda. Kochamy si z caego serca. Z mojego po-~cvodu Ali wrci z Arabii. - A mimo to nie wolna mu z tob rozmawia. - Niestety! Ojciec sobie tego nie yczy. 8 Bugarka mahometaskiego wyznania (przyp, red.)

~4
- Ale twoja matka jest duchem opiekuczym, ktry nad wami~. czuwa. - Och tak! Gdyby nie ona, nasza udrka byaby tak wielka jak. najwyszy minaret w caym krlestwie wadcy wszystkich wier-nych. - Moe twj ojciec zacznie jeszcze patrze na Alego askawszym: okiem - powiedziaem. - O nie! Mosklan do te~go nie dopuci. - Kim jest w Mosklan? - udaem naiwnego. - Handluje komi, a poza tym robi jeszcze rne inne rzeczy. Al,e ty go przecie nie znasz. Ojciec chce mnie zmusi, ebym wy-sza za niego za m. - Czy ten czowiek nie uywa jeszcze innych nazwisk? - za-pytaem. Ikbala zwlekaa z odpowiedzi. - Moesz by ze mn szczera; naprawd dobrze ci ycz - po-wiedziaem. - Nie, Mosklan nie uywa adnego innego nazwiska - owiad-czya. - Mwisz to ze strachu przed nim i przed swoim ojcem! - O nie! Nic nie wiem o innych nazwiskach. - A nie widziaa kiedy mczyzny, ktry nazywa si Pimosa. i pochodzi z Lo~paticy? Dziewczyna zmieszaa si i jkajc si zapytaa: - Gdzie miaabym go widzie? - Tutaj, u was, w tym domu. - Nie. Mylisz si, efendi. - W takim razie si pomyliem; to niedobrze dla ciebie. - Niedobrze? Dlaczego? - Gdyby wiedziaa, kim jest ten Pimosa i czym si zajmuje, to, mgbym nakoni twojego ajca, eby ci odda za on hadi Alemu. - Jakim sposo~bem miaby tego dokona? - C, powiem ci, e przybyem tutaj, eby ci zobaczy. Po-stanowiem bawiem, jeli mi si spodobasz, pojecha do Alego, eby przyprowadzi go twojemu ojcu jako zicia. - To niemoliwe! - stwierdzia z alem dziewczyna. - Przeciwnie! To nawet bardzo moliwe. - Jak miaby tego dokona? - Teraz nie mog ci tego zdradzi, bo nie jeste ze mn szze-ra. Zamierzaem zmusi twojego ojca, by jeszcze dzi da zgod~ na wasze maestwo. Jeszcze dzi, rozumiesz?

95~
- I sdzisz, e mj ojciec by j da? - Tak, z ca pewnoci. Ale ty mi nie ufasz, i dlatego jestem . tutaj zbdny. Za chwil wyrusz z powrotem w drog. Chciaem si podnie z miejsca, lecz Ikbala natychmiast znalaza si przy mnie i powstrzymaa mnie. - Efendi, nie adchod! Kim jeste, e wydaje ci si, e masz tak wadz nad moim ojcem?
- Jestem efendim z Zachodu. Pozostaj pad piecz samego padyszacha i jeli zechc, mog zmusi twojego ojca, eby pogodzi ! si z uczuciem czcym ciebie i Alega. Nie mam ju jednak czasu; musz jecha!

- Zosta jeszcze! Bd z tob szczera. - Mdrze postpisz. Chodzi o twoje dobro. A wic pawiedz mi, .. ~czy znasz tego Pimos. - Tak, znam go. Wybacz, e przedtem mwiam inaczej. - Wybaczam ci. Wiem, e musiaa zaprzeczy ze wzgldu na swego ojca. - A czy moesz mi te obieca, e nie zaszkodzisz mojemu ~jcu?

- Tak, obiecuj ta! - owiadczyem. - Teraz jednak powiedz ani, kim jest Pimosa! - On nie nazywa si Pimosa, tylko czasami uywa tego nazwi- ska. To wanie w Mosklan, ktrego an mam zosta. - Wiedziaem o tym wczeniej. A czym jeszcze zajmuje si oprcz handlu komi? - Jest przemytnikiem, a take posacem Szuta. - Czy Szut posya go ju te do twojego ojca? - Tak, efendi. - W jakiej sprawie? - Tego nie wiem. - Twj ojciec jest przemytnikiem? - Nie. - Powiedz prawd! - Nie jest przemytnikiem. Ale szmuglerzy przychodz do niego a potem... Ikbala znowu si zacia. - No? I potem...? - ... i potem ojciec ma zawsze bardzo duo towarw. - Gdzie? Tutaj w domu? ;: - Nie, tylko za wiosk, w polach. - W ktrym miejscu? f ,, ~, - Nie wolno mi tego powiedzie. Matka i ja musiaymy przy-sic, e nie zdradzimy niczego. - Wcale nie musisz tego czyni, gdy znam to miejsce rwnie dokadnie jak ty. - To niemoliwe, efendi. Jeste tu przecie obcy! - A mimo to znam to miejsce. To wyrwa w ziemi w kpie cierniowych zaroli. Wtedy Ikbala ze zdumienia zaamaa rce i zawoaa: - Na Allaha! Naprawd wiesz! - Widzisz! Akurat dzisiaj jest tam wiele towarw. - Widziae je? - Owszem. Same dywany - umiechnem si. - Naprawd, naprawd, wiesz o wszystkim! Kto zdradzi ci to miejsce? - Nikt! Skd s te dywany? - Przypyny statkiem przez morze. Zostay wyadowane w Makri, a stamtd nasze zwierzta juczne przeniosy je do Gu-murcziny i dalej do nas. - A jakie jest ich miejsce przeznaczenia? - Maj trafi do Sofii, a stamtd jeszcze dalej; nie wiem, dokd. - Czy Szut bierze udzia w tym przemycie? - Nie. Gwnym przywdc jest pewien silahczi z Ismilanu. - Ach tak! Ten czowiek ma rwnie kahwehane? - Tak - przyznaa pikna Pomaka, wytrzeszczajc na mnie -- Mieszka w uliczce, ktra wiedzie do wioski Czatak? - Efendi, znasz i jego? - Syszaem o nim. Czy znane ci jest jego nazwisko? - Nazywa si Deselim. - Czy bywa niekiedy u was? - dociekaem dalej. - Bardzo czsto! Przyjedzie te dzisiaj albo jutro. - Pewnie w sprawie dywanw, ktre le tam w polach? - Tak, trzeba je stamtd zabra. - Czy Deselim przyprowadzi ze sob ludzi? - Kilku; inni mieszkaj tutaj w pobliu.

- W Cznibaszly? - Tutaj i w ssiednich miejscowociach. - Kto ich zwouje? - Mj ojciec. - Chyba nie osobicie? - Nie, tylko wysya naszego ezeladnika, ktry zna wszystkich zaufanych. 7 W wawozach Baikanw 97 - To ten czowek, ktry pomaga twojej matce zsiada z mua? ~ - Tak. Ma na twarzy wszystkie kalory. To bardzo przebiegy p.:.. i odwany czowiek. - Ale syszysz? Kto nadchod~zi! Na zewntrz przed wejciem rozlego si osobliwe sapanie i po stkiwanie. - A puff! A puff! - dobiego zza drzwi. - To mj ojciec - wyszeptaa Ikbala. - Nie zdrad si przed :.~: nim, e rozmawiaam z tob! W nastpnej chwili znikna w bocznym pomieszczeniu, do kt- . rego wesza poprzednio jej matka.

V. WRD PRZEMYTNIKW
Zostaem wic w pokoju sam, nie liczc kocura, ktry wycofa si z powrotem do swojego kta. Nie byo mi to na rk, ale nie dao si ju zmieni. Usyszaem kilka cikich czapni, do tego r jeszcze kilka A puff, po czym do rodka wkroczy pan domu. Mao si n.ie przestraszyem, kiedy go ujrzaem. By prawie tak gruby jak wysoki i formalnie musia si przeciska przez otwr : drzwiowy. Nosi si na mod bugarsk. Mia weniane spodnie, ;,. wenian tunik i krtki weniany paszcz z rkawami, gdy tym-czasem Turcy nosz zwykle w lecie lekkie, fadziste szaty, p-cienne lub baweniane. Nogi piekarza zgodnie z bugarskim zwy- czajem okrcone byy grubymi owijaczami, ktre zasaniay take . stopy. Starobugarzy i Pomacy nie uznawali innego obuwia. Strj ten deformowa piekarza jeszcze bardziej. Krtki paszcz, ,.. owinite nogi, szeroki prawie na p metra pas, ktry otacza jego brzuch, czyniy go jeszcze bardziej grubym i nieforemnym, ni by : w istocie. Do tego Boszak mia wygolon gow. Tylko u gry na : rodku czaszki pozostawiony by dugi kasmyk wosw, ktry sple-ciony w dwa warkoczyki, zwisa tyu gowy. Fezu nie nosi, lecz zamiast niego nasunit na kark krymk. W rku trzyma zwiza-n w wzy chustk, w ktrej znajdowao si kilka papierowych torebek. Gdyby mnie kto zapyta, jaki kolor mia jego strj, nie potra-fibym adpowiedzie. Pierwotnie w kadym razie by tam jaki : kolar podstawowy. Jednake na ten kolor naoyy si warstwy ; wszystkich moliwych barw, tak e waciwie nie sposb byo roz-98 pozna koloru podoa. Wida byo tylko, i mczyzna po prostu wyciera palce w ubranie, choby byy powalane surowym ciastem przy pieczeniu czy farb podczas farbowania. Jega donie wygl-day tak, jakby utuk na miako pudeko farb, utar proszek z ale-jem i tym wymalawa sobie palce. Reszty rk nie mogem widzie; przypuszczalnie podobne byy do rk jego nadobnej Truskawki, u ktrej powok z farby wziem w pierwszej chwili za rkawi-czki. A teraz wreszcie twarz! Bya jedyna w swoim rodzaju. Najwi-doczniej Boszak mia dwa, a moe nawet trzy przyzwyczajenia, ktre nie znosiy si za bardzo z jego zajciem: zaywa tabaki, lubi przeciera oczy i zapewne chtnie drapa si za uszami, gdy zarwno nos, jak i okolice oczu i uszu wydaway si natarte atra-mentem, musem liwkowym, sokiem malinowym, tkiem i rozdrobnion kred. Kiedy wschodnia pikno maluje rzsy czarn szmink, to na-daje w ten sposb swemu spojrzeniu osobliw, zastanawiajc ostro. Piekarz zdawa si uwaa, e on rwnie zyska na urodzie dziki naoeniu warstwy czarnej farby. Przypuszczalnie z tego wanie powodu - chyba e z lenistwa? - od duszego czasu za-niecha obraania swojej twarzy wod. Co takiego na Zachodzie nie mogoby si chyba zdarzy. Policja byaby zmuszona interwe-niowa, poniewa taki cz.owiek

budziby publiczne zgorszenie! To byo doprawdy zabawne, z jakim zdumieniem Boszak przyglda si mnie, jak gdyby nigdy nic siedzcemu sobie spokojnie dalej. Jega czoo zmarszczyo si, usta rozwary szeroko, a uszy zdaway si ucieka do tyu. - Do stu piorunw! Nic wicej grubas nie zdoa wykrztusi. Musia gboka odsap-n, czy to z braku powietrza, czy ze zdumienia, nie wiem. - Sabahynys chajir ola - dzie d~obry! - pozdrowiem go, pawoli wstajc. - Ne istersin burada? Ne arasin burada? - ezego tutaj chcesz? Czego tutaj szukasz? - wybuchn grubas. - Seni - ciebie - odparem krtko. - Beni-mi - mnie? - zapyta z niedowierzaniem. - Ewwet, seni - tak, ciebie. - Bierzesz mnie za kogo innego! - Nie sdz. Ciebie pozna od razu. Boszak zdawa si nie wyczuw~ obrazy, jaka zawarta bya w tych ostatnich sowach. Wci jeszcze wtpicym tonem zapyta: - Z kim chciae rozmawia?

99
- Z pewnym bojaczi, ktry jest rwnoczenie ekmekczi i zwa-ny bywa Boszak. - W istocie to ja. - Widzisz zatem, e si nie myl! - Ale powiedziae, e rozpoznae mnie natychmiast! Widzia-e mnie ju wczeniej? - Nie. . - W takim razie jak moge mnie rozpozna? - Po oznakach godnoci twego stanu wypisanych na twojej twarzy. Rwnie waciwego sensu tych sw farbiarz nie zrozumia, gdy rozcign ow kolorowo poznaczon twarz w szeroki przychylny, trmiech. - Jeste bardzo uprzejmym czowiekiem, a poza tym masz ra-cj. Mj stan jest bardzo wany. Bez nas ludzie pomarliby z go-du, i nie kto inny jak my nadajemy dopiero strojom pikno. Co ci do mnie sprowadza? - Chciabym z tob pomwi o pewnym interesie. - Jeste moe handlarzem mk? - Nie. - A moe handlarzem farbami? - Te nie. Mam na myli zupenie inny interes. - W takim razie przedstaw go bliej! - Dobrze, ale najpierw poczuj si wygodnie. Zdejmij swj paszcz i przysid si do mnie! - Tak te uczyni. Poczekaj tutaj chwilk! Boszak wyszed przez te same drzwi, w ktrych znikny jego ona i crka. W kadym razie musiay tam by dwa pomieszczenia jedno za drugim, i z rozbrzmiewajcych gucho dwikw trzech gosw wywnioskowaem, e wymienieni znajduj si w ostatnirn :! pomieszczeniu. Po powrocie grubas stan przede mn i rzek: - Burada-im. Isztihanis warmy? - Oto jestem. Masz ochot co zje? - Nie - odpowiedziaem, majc w pamici lady ulepionych ;.. ciastem palcw, ktre wyciera w spodnie. - A moe napi si czego?

- Nie, dzikuj! - C, w takim razie przejdmy do naszego interesu. Nie da si wprost opisa, w jaki sposb piekarzowi pord wielu : westchnie udao si zaj miejsce naprzeciwko mnie na pododze. :: Kiedy z wielk bied upora si z tym wiczeniern gimnastycznym, ; 100 uoy czoo w powane, wadcze zmarszczki i klasn gono w tu-ste donie. Mao nie rozemiaem mu si w twarz, widzc, jak pragnie sobie nada wygld dostojnego pana, ktry zwyk rozkazywa. Klanicie za zostao usyszane, gdy pojawi si pomocnik z farbiarni, kt-rego Ikbala nazwaa przebiegym, odwanym czowiekiem. Z pewnoci kiedy znajdowa si za domem, zosta przez okno poinstruowany, jak si ma zachowa. Skrzyowawszy rce na pier-si zoy ukon, spogldajc na swego pana i mistrza wzrokiem wyraajcym pokor i oczekiwanie. - Lulemi getir - przynie fajk! - rozkaza grubas tonem paszy z trzema koskimi ogonami. Niewolnik po chwili speni palecenie. Przynis fajk, ktra wygldaa tak, jakby ju od duszego czasu leaa w szlamie ja-kiego stawu z karpiami. Suga oddali si, pan sign do pasa i nabra z kapciucha gar tytoniu, ktry wsadzi do gwki fajki. Nastpnie zapyta mnie: - Sen tiitun iczermisin - palisz tyto? - Ewwet - tak - adpowiedziaem. Obawiaem si ju, e Boszak kae przynie dla mnie podobn fajk i nabije j z tego samego kapciucha, przeyem jednak przy-jemne rozczarowanie, kiedy zada nastpne pytanie: - Onun iczun kibrit warmy sende - czy masz zapaki? - Nie masz hubki? - zdziwiem si. Przy tym pytaniu Boszak zrobi bowiem osobliwie przebieg lub raczej naiwnie chytr min. W owej okolicy nie wszdzie mo-na dosta zapaki; mona przeszuka wiele wiosek i nie znale ani jednej. Kto ma je przy sobie, jest czowiekiem, ktrego na co sta. Piekarz z pewnoci chcia si przekona, czy nale do tych uprzywilejowanych. Dlatego wanie odpowiedziaem mu w ten sposb. - Musiabym znowu wstawa - rzek. - A widz po tobie, e masz przy sobie kibrit. - Po czym, jak sdzisz, to pozna? - Po twoim odzieniu. Jeste bogaty. Gdyby powiedzia: Jeste schludniejszy od mnie, miaby ra-cj. Signem da pasa, wycignem pudeko zapaek woskowych i podaem mu jedn. Przyglda si jej ze zdziwieniem. - To przecie nie jest z drewna? - Nie. Nie lubi zapaek zrobionych z odun 31. M drewno 101 - To przecie wosk? - Tak. Zgade. - A w rodku jest knot? - Oczywicie. - Adszaib, czok adszaib - zadziwiajce, w najwyszym stop-niu zadziwiajce! wieca do podpalania tytoniu! Nigdy jeszcze tego nie widziaem. Czy nie zechciaby mi od razu podarowa caej paczuszki? Trudno uwierzy, jakie wraenie robi czsto taka drobnostka. Postanowiem wykorzysta okazj.

- Te wieczki do zapalania maj dla mnie du warto - od-parem. - By moe podaruj ci je, jeli bd zadowolony z na-szej rozmowy. - Zaczynajmy wic. Wczeniej jednak podpal sobie fajk. Kiedy to nastpio, poczuem, e piekarz pali cakiem niezy ga-tunek tytoniu. - Tak, teraz moemy rozanawia - oznajmi. - Najpierw po-wiesz mi, kim jeste. - Rzecz jasna musisz wiedzie, z kim rozmawiasz. Moe jednak bdzie lepiej, jeli pniej wyjawi ci swoje nazwisko. --~ Dlaczego? - Interes, ktry pragn z tob omwi, nie jest zwyczajnym interesem. Wymagane s do tego spryt i dyskrecja, a nie wiem jeszcze, czy posiadasz obydwa te dary. - Ach, domylam si ju, czym jeste. - Tak, czym wic jestem? - Uprawiasz potajemny handel - umiechn si Boszak, mru-gajc do mnie chytrze. - Hm! Moe niezupenie rozmine si z prawd. Mam do sprzedania towar, ktry jest bardzo drogi, a mimo to chc si go pozby po bardzo niskiej cenie. - Co to za towar? - zapyta grubas i pochyli si ku mnie. - Dywany. - Ach, dywany! One zawsze maj atwy zbyt. Ale jakie to dy-wany? - Autentyczne dycvany smyrneskie. - Allah! Ile? - Okoo stu. - Jak chcesz je sprzeda? - Hurtem. ycz sobie trzydzieci piastrw za kazd sztuk. Na te sowa Boszak wyj z ust fajk, po~oy j obok siebie na podad~ze i splt donie.

102
- Trzydzieci piastrw? Naprawd trzydzieci? - Nie wicej. - Autentyczne dywany smyrneskie? - Z ca pewnoci! - Mana je obejrze? - Naturalnie kupujcy musi je najpierw obejrze! - Gdzie je masz? - Naprawd sdzsz, e to zdradz, zanim si dawiem, czy ku-piec jest pewnym czowiekiem? - Jeste bardzo ostrony. Powiedz mi przynajmniej, czy miej-sce, gdzie je zoye, jest daleko std. - Niezbyt daleko. - I powiedz mi te, dlaczego zwracasz si akurat do mnie? - Jeste farbiarzem, a wic znawc, i bdziesz mg oceni, czy towar rzeczywicie jest autentyczny, gdy chodzi o farby. - To prawda - przyzna poaskotany tym pochlebstwem. - I dlatego przyszedem do ciebie! Nie liczyem si z tym, e sam kupisz te dywany, lecz sdziem, e moe znasz kogo, kto byby gotw ubi ze mn tak korzystny interes. - W takim razie nie omylie si w swych przypuszczeniach. - Znasz zatem takiego kupca? - Znam takiego - podkreli Boszak, mrugajc oczami. - Ktry w dodatku moe zapaci gotwk? Kto ta jest? - Pewien patnerz. - Oj, to niedobrze! Nie sdz, eby jaki patnerz kupi tak wielk ilo dywanw.

- Ten, ktrego mam na myZi, kupi. Jest zarazem wacicielem kawiarni i potrafi rozprowadzi towar wrd ludzi. - Gdzie mieszka? - W Ismilanie. - To niedobrze si skada; do Ismilanu jest daleko. - Nie szkodzi. Dzi albo jutro przybdzie do mnie. - Do jutra nie mog czeka. - Dlaczego? - Moesz si domyla. - Z jakiego powodu? - Jeli tak drogi towar sprzedaj tak tanio, musi by jaki po-Wd. - Hm! Zapewne - przyzna gruby piekarz. - Musz go czym prdzej sprzeda, bo inaczej atwo moe mi przepa. - Czy kto jest na twoim tropie? 1d3 Mwic to Boszak przymkn oczy, mrugn do mnie znaczco i wykona rkami gest chwytania, zatrzymywania. - Nie, nic z tych rzeczy - owiadczyem. - Do tej pory nikt nie domyla si nawet, jakie mam zamiary. Ale towar ley w miej-scu bardzo niepewnym. - Wic zabierz go stamtd! - Niech zrobi to kupujcy. - Czyby czowiek, u ktrego umiecie swj towar, nie by godny zaufania? - Nie trzymam go u adnego czowieka. - Nie? Wic gdzie? - Pod goym niebem. - Allah! Jak na to wpade? - Nie ja na to wpadem, lecz inni. - Ale ty wyrazie na to swoj zgod? - Te nie. Nigdy by mi nie przyszo do gowy, eby tak war-tociowe przedmioty przechowywa bez adnego zabezpieczenia. - Wic nie razumiem ci. - Wyjani ci to w zaufaniu. Robisz na mnie wraenie czo-wieka, ktry nie wyda drugiego. - Nie, nigdy tego nie czyni! - zapewni Boszak, kadc rk na sercu. - Dobrze. Wierz ci. Przyznasz, e trzydzieci piastrw to bar-dzo mao? - Hm! Tera~z jeszcze nie mog tego powiedzie, nie widziaem dywanw. - Mwi ci, e cena jest bardzo niska. Nikt inny nie sprzedaje tak tanio. - Ty z pewnoci nabye je jeszeze tan,iej? - W rzeczy samej - potwierdziem. - Ile dae? - Posuchaj, ta pytanie jest niezbyt mdre. aden handlarz ci nie powie, ile w rzeczywistoci zarabia. Ale, jak wspomniaem, z tob bd szczery... - No wic, ile na tym zyskujesz? - Trzydzieci piastrw, tylko trzydzieci piastrw. Farbiarz spojrza na mnie nie rozumiejcym wzrokiem. - Na caym towarze? - Jak rnoge tak pomyle? Nie bd przecie taki gupi, by zadowoli si tak ma sum! Nie, zarabiam tyle na kadym dy-wanie.

1~4
- To przecie zgoa niemoliwe. Sprzedajesz po trzydzieci pia-strw od sztuki i zarabiasz na kadej wanie tyle? - Dokadnie tak. - W takim razie kto musia ci podarowa ten towar. - Nikt tego nie robi. - W takim razie mj rozum nie potrafi tego ogarn! - Nie przejmuj si tym. Za to mj ogarnia tym wicej. Nie ku-piem dywanw ani nie dostaem ich w prezencie. Znalazem je! - Znalaze? - wydusi. - Ale gdzie? - Tutaj, cakiem niedaleko. Boszak wystraszy si mocno. Par razy przekn lin. Wida byo; ile wysiku kosztuje go nastpne pytanie: - Tutaj niedaleko? Efendi, czy to moliwe? ~ - Z pewnoci. Przecie o tym mwi. - Czy mog si dowiedzie, co to za miejsce? - Znasz drog do Koszikawak? - Ma si rozumie, e znam. - Prowadzi ona obok kpy krzakw. Kiedy si je minie i skrci troch na prawo, dotrze mona do obnienia terenu, ktre wydaje si zupenie niedostpne, gdy otoczone jest gstymi zarolami cier-niowymi. Tam le dywany. Grubas wydawa si zamieni w sup soli. Nie wykonywa ad-nych ruchw, tylko jego pier gwatownie wznosia si i opadaa. Oddycha z trudnoci. W kocu wydusi z siebie niemal chrapli-wym gosem: - Efendi, to prawie cud! - Owszem, trudno przecie sdzi, e pod goym niebem zna-le mona ot, tak sobie skad drogich dywanw. Ale tutaj rzadko pada deszcz. Akurat teraz jest sucha pora roku i towar nie powi-nien ucierpie ad niepogody. - Ale od ludzi! - Dlaczego? - Kto atwo moe go odkry! - O nie. Wy tutaj jestecie jak dzieci. Dzisiaj robicie tylko to, co robilicie wczoraj i jeszcze wczeniej. Dzisiaj nie chcecie wie-dzie nic wicej ponad to, co wiedzielicie ju wczoraj. Zagbienie zawsze uchodzio za niedostpne, tak wic raczej nikomu nie przyj-dzie do gowy sprawdzi, czy rzeczywicie tak jest. Kolce kuj bolenie. - A jak ty dostae si do rodka? - Konno. Wiesz, e nie zawsze mona utrzyma zwierz w ry105 zach. Takie stworzenie czasem te ponosi i wtedy ldujesz nagle w samym rodku ciernistych zaroli. - Musibet - psiakrew! - wyrwao si farbiarzawi. - Ca? - zapytaem udajc zdziwienie. - Zocisz si, e do-konaem tego odkrycia? - Nie, bynajmn.iej! Pomylaem tylko, jakie to musi by nie- miie dla kogo, do kogo nale te rzeczy. - Powinien by je lepiej ukry. - Ale, efendi, skd przyszo ci do gowy, eby te dywany sprze-da? - Czy nie jest ta najkorzystniejsze, co mog zrabi? - Dla ciebie tak. Ale - czy one naprawd nale do ciebie? - Oczywicie. Znalazem je.

- To jeszcze nie powd, eby uwaa je za swoj wasno. Mu-sisz je ~zostawi wacicielowi. - Wic niech si zgosi. Nie sdz, eby to uczyni. - Waciciel je stamtd zabierze. - On albo kto inny. Jake atwo moe si dabra do nich kto, kto akae si mdrzejszy ode mnie! Nie, sprzedam je. Boszak doszed ju do siebie po chwilowym strachu i da si z wolna ponie oburzeniu. - Radz ci, eby tego nie robi! - napomnia mnie. - Pra-wowity waciciel zadba ju o to, eby nie straci swego towaru. Staby si zodziejem, a na takiego mi nie wygldasz. - Nie wygldam? Hm! Moliwe, e masz racj. Wypowiedzia-e to sowo we waciwym momencie. Z ca pewnoci nie chc sta si zodziejem. - A wic zostawisz dywany tam, gdzie le? - Tak. - Obiecujesz mi to? - Dlaczego tobie? Czyby naleay do ciebie? - Nie, ale nie chciabym, eby obciy swo~je sumienie prze-stpstwem. - Jeste zacnym czawiekiem. Naprawd yczysz mi dobrze! - Owszem. A zatem daj mi obietnic, e nie ruszysz tych dy-wanw! - Dobrze! Speni twoje yczenie! Przyrzekam! Farbiarz odetchn z ulg i sign z powrotem po swj czubuk. - Chwaa Allahowi! Wyrwaem ci z drogi grzechu. Zgasa mi przy tym fajka. Podaruj mi jeszcze jedn ze swych zapaek wo-skowych! ,1~,~i;-.[;:.:; . - Prosz! Ciesz si, e nie pozwolie mi opuci cieki cnoty.

106
Pskusa bya wielka. Teraz zadbamy o~ to, eby nie uleg jej przy-padkiem kto inmy. - Jak zamierzasz tego dokona? - Zamelduj o tym znalezisku. - Allah! Komu? - Wadzom. Fiekarz czym prdzej odoy z powrotem zapalon fajk i w ge-cie protestu unis do gry donie. - To wcale nie jest konieczne! - Ale tak! Pjd zaraz do kjai, eby pooy na dywanach areszt. - Co ci przyszo do gowy? Ich waciciel wkrtce je zabierze. - Nie moe to zmieni mojej decyzji. Zoenie doniesienia jest moim obowizkiem. - Bynajmniej! Caa ta sprawa nie powinna ci nic obchodzi! - Przeciwnie, bardzo mnie obchodzi. Kto odkryje jakie prze-stpstwo, powinien o tym zawiadomi wadze. - Jakim sposobem miaoby tutaj chodzi o przestpstwo? - Uczciwy czowiek nie ukrywa swojej wasnoci w polach; nie ma co do tego wtpliwoci. A poza tym domylam si, dla kogo przeznaczone s te dywany. - Bdziesz w bdzie! - O nie, jestem cakowicie pewny swego. - Wic kto miaby nim by? - Ten sam czowiek, ktrego zapropono~wae mi poprzednio jako kupca. - Masz na myli patnerza? - Oczywicie. - Och, on z pewnoci nie ma nic wsplnego z ca t spraw. Czyby go zna?

- Nie, jeszcze go nie spotkaem. - Wic jak moesz rzuca na niego takie podejrzenie! Nie wy-mieniem ci nawet jego nazwiska. - Znam je. Nazywa si Deselim. - Deselim? Nie jego miaem na myli. Nie znam nikogo o takim nazwisku. - Zatem nie znasz te pewnie czowieka, ktry nazywa si Pimosa? - Pimosa? Och, jego znam: - Skd on pochodzi? - Jest Serbem z Lopaticy nad Ibarem. Gdzie go poznae? - Opowiem ci o tym pniej. Czy niekiedy ci odwiedza?

107
- Owszem. - Czy by u ciebie ostatnimi czasy? - Nie. - A wiesz, gdzie by? - Nie. - Hm! Czy nie bye ostatnio w Mandrze i w Bolczybak? Jego rysy z miejsca przybray zupenie inny wyraz ni poprzed-nio. Bya to teraz twarz starego lisa. Ten grubas naprawd by niebezpiecznym czowiekiem. W jego oczach pojawi si bysk zro-zumienia. - Wyznam ci prawd: byem tam i Pimosa te - owiadczy Boszak. Spojrzenie, jakim mnie przy tym obrzuci, byo spojrzeniem zwycizcy. Ja jednak obojtnym gestem pooyem mu rk na ramieniu i rozemiaem si. - Niele to zrabie, Boszak, stary spryciarzu! - Niele? Co chcesz przez to powiedzie? - Odgade, e rozmawiaem z Pimos? - Mogem si domyli. - Tyle e mao sprytnie zabrae si do rzeczy Nie powiniene si do tego przyznawa. - Prawd zawsze mog powiedzie. - Niech i tak bdzie! Poza tym adgade, e Pimosa powiedzia mi, i by w Mandrze i w Bolczybak, wic natychmiast powiad-czye wszystko. Co jednak, jeli ci dawiad, e w ogle std nie wyjedae? - Nie moesz tego dowie. - Wystarczy, e popytam tutaj ludzi. Na pewno ci widzieli i wiedz, e nie wyjedae. Ale nie uczyni tego; nie zadam sobie tego trudu. Pojad do wioski Palaca; tam dowiem si, kim napraw-d jest ten Pimosa. Odniosem wraenie, jakby grubas zblad pod warstw farby, ktra pokrywaa jego twarz. - Rwnie tam nie dowiesz si niczego innego jak to; co ci po-wied~ziaem - odpar moliwie najbardziej przekonujcym tonem. - Och, handlarz komi Mosklan na pewno udzieli mi lepszych infarmacji. Widz, e moja wizyta u ciebie dobiega koca. Udam si teraz do kjai. To mwic wstaem. Grubas uczyni to samo, i to tak szybko, e pewnie tylko strach mg nada t niezwyk. prdko jego ru-chom. ~~.:: ,N-..:. - Efendi, nie odejdziesz pierwej; nim si dogadaxny!

108
- Dogadamy? W jakiej sprawie? - W sprawie dywanw. - I w sprawie Szuta, nieprawda? - Allah iszkyna - na Allaha! Dlaczego mwisz o Szucie? - Dlaczego wpadasz w panik, kiedy o nim mwi?. Dlaczego powiadasz, e musimy si dogada w kwestii dywanw? Czy na-le do ciebie? - Nie, nie! - A moe wiesz przypadkiem, kto je ukry? - Te nie. - Zatem moesz by zupenie spokojny. Ja natomiast musz pj do kjai, eby zawiadomi go o moim znalezisku. - Nie bdziesz mia przecie z tego adnej korzyci! - Naley spenia swoje obowizki, nie ogldajc si na wasn korzy. Boszak znajdowa si w nadzwyczaj kopotliwej sytuacji. Stan nawet przed drzwiami, eby mnie nie wypuci. - Kim ty waciwie jeste, e przybywasz tu jako obcy i mie-szasz si w nasze sprawy? - nie ustpowa. - Potrafisz czyta? - zapytaem. - Tak. - Wic co ci poka. Wycignem swj paszport i podsunem mu, ale tak, e mg tylko wyranie zobaczy piecz, i zapytaem: - Znasz to? - Tak. To muhur sutana. - W takim razie powiem ci te, e aresztowaem agenta Pimos. - Efendi! Czy jeste policjantem? - wydusi Boszak z prze-raeniem w oczach. - Nie musz odpowiada na to pytanie. Ale zaaresztuj take ciebie i podobnie Deselima z Ismilanu, gdy tyiko przybdzie tutaj. - Aresztujesz mnie? Z jakiego powodu? - Z powodu dywanw i znajdzie si co jeszcze. - Efendi, jestem uczciwym czowiekiem! - Naprawd omielasz si tak twierdzi? Najwidoczniej prag-niesz przypieszy swoj zgub. I stanie si tak, jak chcesz. Wszcz-te zostanie przeciwko tobie ledztwo; bdziesz zgubiony. A pami-taj, e pragnem ci uratowa. Przyszedeni do ciebie; by w zau-faniu wskaza ci drog wiodc do ratunku. Farbiarz nie wiedzia, co na to odpowiedzie.

109
- Powiniene teraz zobaczy si w lustrze - cignem daiej. - Wina i strach nie mog wyglda inaczej ni na twojej twarzy. Pjdziesz teraz ze mn do kjai! W tym momencie zjawiy si jego ona i crka. Podsuchiway w ssiednim pokoju i wszystka syszay. Obydwie podniosy gony lament i zaczy na mnie nalega. Piekarz zachowywa si spo- kojnie. Wydawa si rozwaa, jaka droga postpowania bdzie dla niego najlepsza. Suchaem przez chwil lamentw kobiet, po czym uspoko~iem je:

- Bdcie cicho! Chciaem go wszak uratowa, ale on sam mi to uniemoliwi. Jeszcze teraz bybym gotw zrezygnowa z donie-sienia. Widzicie jednak, e nie potrafi si zdoby na sowo proby. To skonio Boszaka do mwienia. - Efendi - zapyta - co wiesz o mnie? - Wszystko! Nie musz ci wylicza poszczeglnych punktw. To sprawa sdziego. - I sdzisz, e mgby zrezygnowa z doniesienia? - Tak. Nie uwaam ci za zoczyc. UwaaW tylko, e dae si sprowadzi na z drog. I dlatego chciabym ci potraktowa agodnie. - Co mgbym zrobi w tym celu? - Wyrzec si tych, ktrzy sprowadzili ci na z drog. - Chtnie to uczyni! - przyrzek piekarz. - Tak mwisz teraz. Ale kiedy adjad, nie dotrzymasz obiet-nicy. - Dotrzymam jej. Mog przysic. - Domagam si zatem, eby zerwa przyja z handlarzem komi Mosklanem. - Powiem mu to. - Dobrze! Chciae mu odda swoj crk za on? - Tak, efendi. - Ikbala straci zatem narzeczonego. Poszukasz jej innego! Boszak nadstawi uszu. Spojrza badawczo na obydwie kobiety, a potem na mnie i zapyta: - Rozmawialicie ze sob przed moim przyjciem? - Owszem - odpowiedziaem zgodnie z prawd. - Uwaasz moe, e powinienem j wyda za sahhafa Alego? - Tak. - Wallahi! W takirn razie rozmawialicie o nim? - Tak, i ja sam te z nim ju mwiem. To zacny czowiek. Nie jest przestpc jak w Mosklan. Ali uczyni twoj crk szcz-liw. Nie mam czasu trwoni tutaj jeszcze wicej sw. Powiem 110 ci zatem rzecz nastpujc: Wyjd teraz na kilka minut, a ty w tym czasie porozmawiasz ze swoj on i crk. Jeli po mo~im powrocie powiesz mi, e sahhaf ci odpowiada, natychmiast pojad po niego i sprowadz go tutaj. Wtedy dasz mu swj podpis i wszy-stko bdzie w porzdku. Jeli natomiast admwisz, to pjd da kjai i zabior ci ze sob. Farbiarzowi pot wystpi na czoo, a mimo to wydawao mi si, jakby by teraz znacznie spakojniejszy ni przedtem. Obydwie nie-wiasty chciay ju zasypa go probami, ale uciszy je gestem i za-pyta mnie: - Chcesz zatem sprowadzi sahhafa? - Tak. - Pajedziesz do Alego do Kabacz? - Naturalnie, skoro zamierzam go sprowadzi! - A kiedy potem dam sahhafowi mj podpis, o niczym nie po-wiesz? - Bd milcza jak grb! - Ani o Szucie, ani o handlarzu komi? - Tak. - Nie powiesz te nic o dywanach? - Jednej osobie tylko powiem. - Kamu? - Sahhafowi. A an uczyni potem, jak zechce. - Ali bdzie milcza, jeli mu addam swoj crk. Kiedy chcesz pojecha do Kabacz? - Gdy tylko podejmiesz decyzj. Nie mam czasu do stracenia.

A wic daj ci kilka minut do namysu. Przemyl t spraw! Wyszedem do swojego Riha. Poniewa opuszczajc izb sysza-em, jak matka i crka ruszaj na grubasa, by zmikezy go pro-bami, byem pewny swego. Moim zdaniem nie pazostao mu nic innego, jak ustpi, i rad byem niezmiernie, e tak szybko bd mg zanie sahhafowi radosn wiadomo. Tak rozmylajc oddaliem si kawaek od domu. Wtem wy-dao mi si, e sysz jakie woanie. Kiedy si odwrciem, ujrza-em, jak do jednego z otworw okiennych padchodzi pomocnik piekarza i rozmawia ze swoim przeoonym. Co mnie to abchadzio? Baszak mia mu pewnie do przekazania jakie polecenie w zwizku z jego prac. Kilka minut pniej usy-szaem ttent kopyt. Ani mi przez myl nie p~zeszo powzi jakie podejrzenie. Pniej miaem si prekona, e byem maa ostro-ny. Piekarz wysa swojego pomocnika, eby zastawi na mnie puapk. Dziewczyna nazwaa tega czowieka przebiegym. Taki 111 te by w istocie. Szpak wyjecha z domu tak, e ten znajdowa si pomidzy nim a mn, wic nie mogem zauway jego zniknicia. Odczekaem mniej wicej kwadrans, po czym wrciem do izby. Tam kobieta poprosia mnie, bym da jej mowi jeszcze troch czasu. Tak trudno mu podj decyzj, bo nie wie, jak bez szwanku uwolni si od Mosklana. Speniem jej prob i ponow-nie wyszedem na dwr. Tam zaczekaem, dopki mnie nie zawoano: Piekarz wyszed mi na spotkanie. - Efendi, masz racj; uczyni tak, jak mi poradzie. Spro-wadzisz sahhafa? - Tak, zaraz po niega pojad. - I bdziesz potem dzi i przez nastpne dni moim gociem? - Dzikuj ci za zaproszenie, ale to niemoliwe. Musz jecha. - Dokd pojedziesz pniej? - Daleko std, na Zachd, gdzie jest moja ojczyzna. Mwic to popeniem wielki bd, o czym miaem si pniej przekona. - Wejd zatem jeszcze do rodka. Musz ci co pokaza. By taki ustpliwy, a abie kobiety promieniay szczciem: Nie mogem odmwi jego probie. Ikbala oddalia si na kilka chwil i przyniosa jaki przedmiot, ktry zawinity by w pakuy i obwizany sznurkami. - Zgadnij, co to jest, efendi - rzek farbiarz: - Kt mgby to odgadn? Boszak odwin pakuy i ukazaa si butelka. - To jest sok z winnych jagd - owiadcy. - Czy wolno ci go pi? - Walno. Ale nie atwieraj butelki! Sami go skosztujcie! - Nam to jest zabronione. To wino pochodzi z Grecji. Dostaem je od pewnego handlarza i przechowywaem do czasu, a kiedy zjawi si kto, komu wolno bdzie je wypi. Podtrzymaem swoj odmow; wydawa si tym obraony. Na-myla si przez chwil, po czym rzek: - Skoro nim gardzisz, nie bd go trzyma duej u siebie. Czi-leko, czy damy je biednemu, choremu Szabanowi? Natychmiast przychylia si do jego zdania i zapytaa, czy nie powinna te dooy troch ciastek. Boszak zgodzi si na to, a na-stpnie zwrci si do mnie: - Ale, efendi, jeli ten biedak ma dosta te dary, musisz nam wywiadczy pewn przysug! - Chtnie, jeli tylko bd mg j speni. Kim jest w Sza-ban? 112 - Dawniej by szczotkarzem, teraz jednak zosta ebrakiem, poniewa jest chory i nie moe ju pracowa. yje z dobroczyn-noei tych, ktrych Allah pobogosawi mieniem. - Tak, Szaban jest ebrakiem i niekiedy dostaje od nas jaki datek - powtrzya Ikbala. - Mieszka w chacie porodku lasu, ktry znajduje si midzy nasz wiosk a Kabacz. Ju samo to

powtrzenie musiao mnie zaintrygowa, a jeszcze bardziej ton, jakim zostay wypowiedziane te zdania. Ikbala szyb-ko wpada ojcu w sowo; zmiarkowaem, e chciaa zwrci na sie-bie moj uwag. Staa nieco z boku za piekarzem i gdy spojrzaem na ni, podniosa ostrzegawczo palec wskazujcy prawej rki, tak e nie widzia tego jej ojciec. - Co to za las? - zapytaem rzeczowo. - Same dby i buki - odpar piekar~z. - Tylko gdzieniegdzie pord nich jaki cyprys. Mam ci opisa drog? - Prosz ci o to. - Pojedziesz std w kierunku poudniowo-zachodnim, cay czas za ladami k, ktre zawiod ci na paskowy. Tam koleiny od-chodz na poudnie, w stron Terzi bren i Irek.. Ty natomiast odnajdziesz lady, ktre w prawo zaprowadz ci nad potok wpy-wajcy do Sudlu poniej Kabacz. Niedaleko miejsca, gdzie do-trzesz do potaku, znajduje si polana, na ktrej skraju stoi chata ebraka. - Sam tam mieszka? - Tak. ebrak i zupenie sam w lesie, to byo zastanawiajce. Do tego zachowanie crki! Tak czy owak musiaem by ostrony. - I sdzisz, e go zastan? - dopytywaem si. - Tak. Szaban, jak syszaem, nie moe wychodzi. Podobno jest chory. Dlatego posyam mu te dary. Wziby ze sob te rzeczy dla niego? - Chtnie. Zapakuj je! Uczyni to. W tym czasie crka wysza na zewntrz, dajc mi przy tym potajemny znak. Podyem za ni i spotkaem j za do-mem. - Chcesz mi co powiedzie? - zapytaem. - Tak, efendi. Ostrzegam ci - szepna Ikbala. - Przed kim? - Przed ebrakiem. Szaban nie jest dobrym czowiekiem. Miej si przed nim na bacznoci! - Sdzisz, e twj ojciec ywi wzgldem mnie jakie ze za-miary? 8 w wwozach Bakanw 113 - O niczym nie wiem. Mog tylka powiedzie, e nie lubi tego ebraka, bo jest wrogiem sahhafa. - Hm! Twoja matka chciaa mi co da dla Alego bez wiedzy twojego ojca. - To ju si wyjanio, efendi. Nie chciaa ci od razu mwi, e chadzio o przekazanie wiadomoci. Ali mia... Dziewczyna urwaa nagle, zarumienia si i wbia wzrok w zie-mi. - No, co on mia zrobi, nadobna Ikbalo? - Mia dzisiaj wieczr..: przyj... do... do matki. - Do matki? Ale nie do waszego mieszkania? - Nie, efendi. - W takim razie dokd? - zapytaem, co prawda nieco natar-czywie, ale z najwiksz powag. - Ali mia czeka na ni nad strumieniem. - Ach tak! Twoja matka zatem od czasu do czasu wy~znacza sahhafowi mae schadzki? - Tak - odpara Ikbala w tak naturalny sposb, e nie mogem powstrzyma si od miechu. - A ty jeste pewnie opiekunk tych uroczych spotk.a? - za-artowaem. - Och efendi, wiesz bardzo dobrze, e Ali nie przychodzi do matki, tylko do mnie! - Tak, domylam si. A poniewa zamierzam go dzisiaj do was sprowadzi, twaja matka nie musi ju dawa mi wiadomoci, kt-ra bya przeznaczona dla niego? - Tak wanie jest, efendi. Twj plan jest dobry; napenia an moje serce radoci. Oby Allah sprawi, eby si powiad! - Z pewnoci napeni te radoci sahhafa. Kiedy z nim roz-mawiaem, nazwa ci najpikniejsz w caej Rumelii, a wic...

- Czy to prawda? - prdko wpada mi w sowo Ikbala. - Tak, tak powiedzia. - Och, wielki z niego pochlebca i lubi przesadza. - Nie, Ali nie przesadza. Jeste jeszcze sodsza ni moszcz, ktry przyrzdzasz. Ale po~wiedziaa, e prag~iesz, aby Allah spra-wi, eby mj plan si pawid. Moesz mie jeszcze jakie wtpliwoci? Twj ojciec da przecie swoj zgod! - Tobie da. Ale wydaje mi si, jakby nie wzi sobie tego po-wanie do serca. Och, efendi, przeczuwam niebezpieczestwo! Opiekuj si moim Alim! - C mogoby mu grozi? - Nie wiem. Lecz ty i Ali, obaj musicie bardzo mie si na bacz114 noci. Przelaabym wiele, bardza wiele ez, gdyby staa mu si jaka krzywda. - Jemu! Z mojego powodu nie przelaaby pewnie nawet jed-nej zy? - Ty przecie jeste dla mnie obcy! Ikbala wypowiedziaa to tak szczerze i byo to takie zabawne, e musiaem si rozemia. - No c - odparem - skoro bdziesz paka tylko z jego powodu, to pawiedz przynajmniej swojej ana 32, eby take po mnie, gdyby spotkao nas jakie nieszczcie, uronia choby dwie lub trzy ezki. Teraz jednak wracaj do domu, eby twj ojciec nie zauway, e potajemnie rozmawialimy ze sob. Ja rwnie mu nie ufam. - Efendi, bd ci osania z daleka! Odesza. Jej sowa wydaway mi si pozbawione sensu, jednak pniej przekonaem si, e mimo wszystko moga dotrzyma tej obietnicy. Odwizaem swego konia i czekaem. Wkrtce zjawi si pie-karz i przynis mi dary przeznaczone dla Szabana. - Gdzie s twoja ona i crka? - zapytaem od niechcenia, przy tym jednak obserwujc go ukradkiem. - Czy nie powinienem si z nimi poegna? - Przecie wrcisz, efendi - odpowiedzia. Kiedy wypowiada te sowa, po jego tustej twarzy przemkn tak przebiegy i triumfalny umiech, e natychmiast ostrzegawczo pooyem mu do na ramieniu. - Sdzisz, e nie zwrciem uwagi na to, e w twoich sowach kryje si drwina? - rzekem z powag. Jego twarz z miejsca przybraa wyraz zdziwionej lojalnoci. Spojrza na mnie pytajcym wzrokiem. - Nie rozumiem ci. Nie przypuszczam, eby mnie uwaa za kamc. - Hm! W mojej ojczynie istnieje takie przysowie, ktre m-wi, e nie powinno si ufa nikamu, kta ma przecite uszy. - Pijesz do mnie? - zapyta Boszak obraonym tonem. - Widz, e masz przecite jedna i drugie ucho. - Nie znaczy to wcale, e ci oszukuj. Wczeniej miaem uszy nie uszkodzone. Jestem wiernym wyznawc Proroka i przysigam ci na brod Muhammada, e zobaczymy si znowu, jeli ty nie zrezygnujesz z tego spatkania. aQ matka a^ !15 - Nie zrezygnuj z tego spotkania i mam nadziej, e przebie-ga bdzie ono przyjanie. Gdyby byo przeciwnie, to atwo mo-goby ci si przytrafi co, co bdzie dla ciebie niemie. W trakcie tej przyjacielskiej rozmowy przytroczyem pakunek ao sioda, wsiadem na konia i odjechaem.

VI. W CHACIE EBRAKA


Po kilku minutach dotarem do waciwej wioski Cznibaszly, przejechaem przez ni, a nastpnie znala~zem si znawu pord plantacji kukurydzy i innych p61 przechodzcych w trawiast rw- . nin, ktra ograniczona bya opisanym uprzednio lasem. Wyranie widoczne byy lady k duych, cikich wozw za-przonych w woy. Podyem za nimi w podanym kierunku i pra-wie dotarem na skraj lasu, gdy zauwayem jedca, ktry z lewej strony zblia si do mnie kusem przez rwnin. Poniewa jecha-em wolniej od niega, wkrtce mnie dogoni. - Allah selamet wersin - niechaj Allah da ci dobr podr - wypowied~zia sowa pozdrowienia. - Teszekur ederim - dzikuj ci - odrzekem ostronie. Przyjrza mi si badawczo, ja uczyniem podobnie, lecz ogldzi-ny z mojej strony nie byy tak nachalne jak z jego. Jedziec ni-czym szczeglnym si nie wyrnia. Jego ko by kiepski, jego odzienie byo kiepskie, a i jego twarz nie robia lepszego wrae-nia. Jedynie pistolety i sztylet, wetknite za pas, wydaway si dobrej jakoci. - Skd przybywasz? - zapyta jedziec. - Z Cznibaszly - odparem lakonicznie. - A dokd jedziesz? - Do Kabacz. - Ja te. Znasz drog? - Mam nadziej, e j odnajd. , , - Masz nadziej? Zatem jeste tutaj obcy? - Tak: - Czy mog ci towarzyszy? Jeli si zgod~zisz, na pewno nie zmylisz drogi. Nieznajomy niezbyt mi si podoba, lecz nie by to wcale powd, eby go obraa. Mg by przecie porzdnym czowiekiem. A gdy-116 by byo przeciwnie, odrzucenie jego propozycji nic by mi nie dao. W ten sposb mgbym co najwyej sprowokowa go do gniewu lub do jakiego odwetu. A wyglda mi w zupenoci na kogo, kto w takim wypadku skonny byby przekona mnie o dobrej jakoci swojej broni. Dlatego te przystaem na jego prapozycj. - Jeste bardzo uprzejmy, jedmy wic razem! Umiechn si z zadowoleniem i skierowa swego konia, by szed bok w bok z moim wierzchowcem. Przez jaki czas jechalimy w milczeniu obok siebie. Przyglda si mojemu karemu i mojej broni z wyran ciekawoci. W do-datku miaem wraenie, jakby od czasu do czasu zatroskanym wzrokiem lustrowa okolic. Czyby byo si tutaj czego obawia? Uznaem za wskazane nie zadawa mu adnych pyta. Pniej od-kryem przyczyn tych zatroskanych spojrze. - Czy z Kaba z jedziesz jeszcze gdzie dalej? - zapyta uprzej-mie. - Nie. - A zatem zamierzasz tam kogo odwiedzi? - Tak. - Czy mog wiedzie, kogo? Ty jeste wszak tutaj obcy, a moe bd ci mg wskaza dom twojego znajomego. - Jad do hadi Alego, sahhafa. - Och, znam go! Bdziemy przejeda obok jego domu. Zwr-c ci zawczasu uwag. Rozmowa znowu utkna. Nie miaem ochoty wdawa si w ja-k pogawdk, a on wydawa si w podobnym nastroju. Tym spo-sobem przebylimy spory kawaek drogi, a w tym czasie nie pado nastpne sowo. Droga prowad~zia midzy drzewami lasu coraz bardziej pod gr. Dotarlimy na wspomniany przez piekarza pa-skowy, a take do miejsca, gdzie lady k zwracay si na po-

udnie. Wida byo jednak, e ludzie jedzili rwnie na zachd. P~lylimy w tym kierunku, i niebawem ukaza si potok, o kt-rym bya mowa u Boszaka. Po krtkiej jedzie dotarlimy na ma polan, na ktrej skraju dostrzegem nisk chat o wyduonym ksztacie. Zbudowana bya z surowych kamieni i przykryta na podobiestwo gontw upanym drewnem. W dachu znajdowa si otwr, przez ktry zgodnie z je-go przeznaczeniem mia uchodzi dym. Potne dby rozpocieray swe skate gazie nad t prymitywn budowl, ktra sprawiaa wraenie smutnego opuszczenia. Jakby mimochodem mj towarzysz podry wskaza na chat. - Tam mieszka pewien ebrak! 11? Nie wykona adnego gestu, jakby zamierza zatrzyma konia. Rozwiao to podejrzenia, jakie ywiem wzgldem niego. Po-wcignem, swojego karego i zapytaem: - Jak si nazywa ten ebrak? - Szaban. - Czy by wczeniej szczotkarzem? - Tak. - Wic musz zajrze do niego na chwil. Mam mu przeka~za pewien podarunek. - Zrb to! Moe go potrzebowa. Tymczasem ja pojad dalej, cay czas wzdu potoku. Kiedy podysz potem za mn, nie b-dziesz mg mnie przeoczy. Mczyzna rzeczywicie pojecha dalej. Gdyby skrci w bok ra-zem ze mn, skonioby mnie to do zachowania ostronoci. A tak czuem si uspokojony. Podjechaem zatem do chaty i raz okryem j, eby sprawdzi, czy nie ma przypadkiem koga w pobli- ! u. Dby i buki, mimo e dotykay si gaziami, rosy w tak duej odlegoci od siebie, e pomidzy potnymi pniami mogem za- : puci spojrzenie daleko w gb lasu. Nie natrafiem na aden lad jakiej ludzkiej istoty: Niemal wstydziem si, e byem tak podejrzliwy. Biedny, chory ebrak - c mgby mi zrobi? adnej zasadzki nie byo, przy-najmniej w otoczeniu chaty; sdziem, e mam prawo by o tym przekonany. Gdybym mia jakikolwiek powd do obaw, ich rda mona by byo jedynie szuka wewntrz ndznej budowli, a wtedy . nietrudno byoby zaegna niebezpieczestwo. Przed wikszym otworem, w ktrym nie byo adnych drzwi, zsiadem z konia, nie uwizaem go jednak, by w razie potrzeby mc na niego wskoczy i odjecha. Z rewolwerem w doni gotowym : do strzau wszedem do rodka. Wiksza ostrono wydawaa si niemoliwa, a przypuszczalnie nie bya te wcale potrzebna, o czym przekonaem si na pierwszy rzut oka. Wntrze chaty skadao si z jednego tylko pomieszczenia, ktre byo tak niskie, e mao nie uderzyem gow w sufit. Spostrzegem ; asmolony kamie, sucy zapewne za palenisko, kilka oczyszczo- . nych z misa bw wow i koni, ktre speniay funkcje krze~se, a w lewym kcie z tyu zrobione z listowia posanie, na ktrym le-aa jaka nieruchoma ludzka posta. Obok legowiska na ziemi ja-k~ garnek, rozbita butelka, n i kilka innych ndznych drobiaz-gw - to bya caa zawarto chaty. Czego miabym si tutaj obawia? Schowaem rewolwer za pas, przyniosem pakunek i zbli-118 yem si z nim do Iegowiska. Mczyzna nie rusza si w dalszym cigu. - Guninis chajir olsun - d~zie dobry! - wypowiedziaem go-no pozdrowienie. Wtedy ebrak obrci si powoli w moj stron, wytrzeszczy na mnie oczy, jakbym go zbudzi ze snu, i zapyta: - Ne istersinis, sultanum - co pan rozkae, askawy panie?

- Adyn Szaban-mi - nazywasz si Szaban? - ~jle, sultanum - do usug, askawy panie! - Bojaczi Boszak taniormisin - znasz farbiarza Boszaka? Na te sowa podnis si razradowany do pozycji siedzcej. - Ewwet, sultanum - tak, askawy panie! Mczyzna rzeczywicie wyglda na bardzo chorego ndzarza. Jego ciao okryway wycznie achmany, a on sam wydawa si mie tylko skr i koci. Poera wrcz oczyma pakunek, ktry trzyma w rce. - Przysya ci wino i ciastka. Mwic te sawa, uklkem litociwie obok posania, eby atwo-rzy pakunek. Pomienne oczy erbaka utkwione byy we mnie. Czy to by rzeczywicie gd, czy co innego, gronego dla mnie? Nie miaem czasu, by pj do koca za wtkiem tej myli. Za mn rozleg si jaki haas. Odwrciem gow. Przez otwr drzwiowy wdaro si dwch, czterech, piciu mczyzn. Pierwszy mia w rku strzel-b trzyman za luf, jakby do uderzenia. Przyskoczy do mnie. Wyszarpnem zza pasa rewolwer i chciaem zerwa si na nogi, lecz wtedy dugie, chude ramiona ebraka niczym macki polipa oploty moj szyj i cignly mnie na ziemi. Pamitam tylko, e szybko skierowaem rewolwer w stron zdrajcy i pocignem za spust; wycelowa ju nie zdyem. I wtedy dostaem od tyu straszliwy cios w gow. Umarem; nie miaem ju ciaa; byem jedynie duchem. Pyn-em przez ogie, ktrego ar chcia mnie strawi, potem przez hu-czce fale, ktrych chd mnie zmrozi, przez nieskoezone warstwy chmur i mgie, wysoko ponad ziemi, z przeraajc szyb-koci. Potem czuem tylko, e w ogle pyn, dokadnie tak jak ksiyc krcy wok Ziemi, nie z wasnej woli. We mnie i wok mnie bya nieopisana pustka. Z wolna prdko obrotw zmniej-szya si. Nie tylko czuem, lecz take mylaem. Ale co myla-em? l~ieskoczenie gupie, ~zupenie nieprawdopodobne rzeczy. Mwi jednak nie mogem, cho wytzaem wszystkie siy, aby wydoby z siebie jaki dwik.

119
Powoli uporzdkowaem swoje myZi. Przypomniaem sobie na-zwisko, stan, ile miaem lat, kiedy umarem. Ale gdzie i w jaki sposb znalazem mier, tego nie potrafiem sabie uwiadomi. Spadaem cora niej. Nie kryem ju wok Ziemi, lecz zblia-em si do niej niczym lekkie pirko, ktre koysane podmuchami , wiatru, opada powoli z jakiej wiey. A im niej si opus! zczaem, tym wyraniejsze staway si wspomnienia mej ziemskiej egzy-stencji. Coraz wicej osb i zdarze przesuwao si przed moimi oczyma. W mym wntrzu robio si coraz janiej. Przypomniaem sobie, e w ostatnim czasie podjem dalek podr; byem w Stam-bule, w Edirne, chciaem ju wrci w rodzinne strony, ale po dradze zostaem zabity w kamiennej chacie na przedgrzu Toka-czyk Dag. Nastpnie mordercy zwizali moje zwoki i rzucili na posanie, na ktrym prze~dtem lea ebrak, a potem usiedli wok paleniska i rozpalili ogie, by co na nim upiec. Nie yem zatem i wiadomie przeyem swoj mier. Sysza-em nawet gosy mordercw, ba, syszaem je jeszcze teraz, gdy spadaem z powrotem na Ziemi, coraz wyraniej w miar zbliania si do niej. I staa si rzecz zadziwiajca! Opuciem si na d przez dach chaty, na cuchnce posanie z listowia, a mordercy jeszcze tam siedzieli. Syszaem, jak rozmawiaj, czuem zapach misa, ktre piekli na ogniu. Chciaem ich take zobaczy, lecz nie mogem otworzy oczu, a poza tym nie mogem si poruszy. Czy rzeczywicie byem tylko duchem? Tam, gdzie miaem wczeniej patylic, czuem straszliwy piekcy bl. Wydawao mi si teraz, jakbym posiada jeszcze gow, ale bya ona dziesi, sto, tysic razy wiksza ni przedtem i krya w swoim wntrzu morze pomieni, na ktrego wyspach w kuniach Wulkanw waliy mo-tami miliony cyklopw. Najpierw poczuem jedynie t gow, wkrtce jednak uwiado-miem sobie, e mam te jeszcze ciao, ramiona i nogi. Ale poru-szy nie mogem adn koczyn. Bardzo wyranie docierao do

mnie kade sowo, jakie wypowiadane byo przy ogniu. Usysza-em nawet ttent kopyt kilku wierzchowcw. Na zewntrz chaty zsiado z koni dwch jedcw. - Kalyn gelior - przyjecha gruby! - odezwa si kto. Czy nie by to gos mczyzny, ktry towarzyszy mi do tego zniejsca? Skd wzi si tutaj? Pojecha przecie dalej. - We birisi daha - i jeszc~e kto! - doda jaki inny gos. - Kim-dir - kto to? - Ismilanli silahczi Deselim - patnerz Deselim z Ismilanu.

120
Uslyszaem, e znajdujcy si w chacie ludzie wybiegli na ze-wntrz i powitali nowo przybyych ywymi okrzykami radoci. - Achmaki tuttunus-mu - zapalicie tego durnia? - zapyta przed chat jaki gruby gos. Znaem ten gos; nalea do grubego farbiarza i piekarza z Czni-baszly. Czy mwic o tym durniu, mia moe na myZi m~ciie? Obu-dzi si we mnie gniew. Gdybym mg cho na chwil dosta tego czowieka w swoje rce, bybym mu... - ach, nagle uwiadomiem sobie, e potrafi zacisn palce w pi! Ile to gniew potrafi sprawi! - Ewwet, aldattyk onu - tak, wzilimy go podstpem. Sowa te wypowiedzia ebrak. Moja kula nie trafia go zatem. - Kene nerededir - gdzie jest ta barania gnida? To byo mocne! Jeli Niemiec chce naprawd dosadnie okreli jakiego gupca, nazywa go baranim bem. Turcy uywaj czsto sowa kojunczi, ktre oznacza w przyblieniu pastucha bara-nw. Mnie jednak mwicy uwaa za tak nieskoczenie naiwne-go, e sowo kojunczi wydao mu si w moim wypadku niezasu-onym zaszczytem, nazwa mnie zatem kene, barani gnid. Zawierzbiay mnie rce, i patrzcie: udao mi si ju zacisn dwie pici miast tylko jednej, jak poprzednio. Odniasem wrae-nie, e wcale jeszcze nie umarem. W kadym razie pragnienie, ja-kie teraz ywiem, byo bardzo ziemskiej natury. Odnosio si do bynajmniej nie ponadzmysowej czynnoci, ktr Turcy okrelaj trzema rnymi sowami o jednakowym znaczeniu: dtijmek, wur-mak i dajak, Niemcy natomiast wdzicznym wyraeniem spuci anie. Jak to si stao, e gowa nagle przestaa mnie bole! Take jej razmiary wydaway si znacznie mniejsze.
;.

- Kulibede dir - jest w chacie - odpar ebrak. - Sinczirli-mi-dir - jest zwizany? - zapyta czowiek, ktry nazwa mnie barani gnid i ktrego gosu nie znaem. - Ewwet, lakin lusumi kalmady - tak, ale to niepotrzebne. - Niczin - dlaczego? - Czunku lmusz - bo nie yje. Gosy zniyy si do szeptu. Dopiero po jakim czasie usysza-em znowu wyranie rozkaz: - Gster onu bana - pokacie mi go! Ki.edy przestpcy weszli do chaty, ebrak powiedzia: - Bunda jarta - tutaj ley. Jaka rka spocza na mojej twarzy i dotykaa jej przez chwi-l, by stwierdzi mj stan. Czu j byo smo szewsk i kwanym mlekiern.

121
Nie straciem zmysu powonienia. A wic nie byem martwy! - ~5lum gibi sonk - zimny jak trup! - owiadczy waciciel rki. - Nabsyny tut - Zbadaj mu puls! - usyszaem grubego pie-karza. Cuchnca smo i kwanym mlekiem rka zsuna si z mojej twarzy i uchwycia mnie za przegub doni. Kciuk zacisn si ba-dawczo na grnej czci stawu, gdzie pulsowanie ttnicy prawie jest niewyczuwalne. Nastpnie mczyzna stwierdzi po chwili oglnego napicia: - Nabsy jok - nie czuj u niego pulsu. - El ile jiiregini jokla - dotknij jego serca! W nastpnej chwili poczuem na sercu do mczyzny. Odpicie guzika wydawao mu si zupenie zbyteczne. Czyby surdut i ka-mizelka byy ju rozpite? A moe ci zacni ludzie uwolnili mnie od tego odzienia? Chtnie bym si o tym przekona, ale nie mogem otworzy oczu, a nawet gdybym by zdolny to uczyni, teraz aku-rat nie przyszoby mi do gowy da jaki znak ycia. Rka tylko przez chwil spoczywaa na moim sercu, po~tem przesuna sd w okolice odka i tam si zatrzymaa. Nastpnie wyrocznia ob-wiecia: - Gtinulunun sesi kesildi - jego serce umilko. - 5lmusz demektir - znakiem tego nie yje! - rozlego si w krg. - Kim onu ldurmisz - kto go zabi? - zapyta mczyzna; ktrego gosu nie znaem. - Ben - ja! - zabrzmiaa krtka odpowied. - Nasyl - jak? - Tepeledim - zatukem go. Mwicy powiedzia to z satysfakcj, ktra daa mi uspokajajce przekonanie, e krew jeszcze kry we mnie. Czuem, jak uderza mi do skroni. Kto ma w sobie krew, ktra pynie w yach, ten nie moe by martwy. A zatem yem jeszcze. W rzeczywistoci lea-em na kupie listowia i przez jaki czas tylko byem nieprzy-tomny. Gruby piekarz zdawa si jednak ywi pewne obawy. Nie chcia zaniedba adnego sposobu, by si upewni o mojej mierci; dla-tego te zapyta: - Solugu war-mi - oddy cha jeszcze? - Kulak asajim - posucham! Poczuem, e kto pochyla si nade mn. Potem jaki nos przy-122 war do mojego. W moje nozdrza wdar si zapach czosnku, tyto-niu i zgniych jaj; po chwili badajcy owiadczy: - Nefesi jok - nie oddycha. - Sabusza lum - oddalmy si! li,ozkaz ten uwolni mnie wreszcie od troski, e kto jeszcze od-kryje we mnie ycie. Ale czy nie byoby moe lepiej, gdyby rzezi-mieszki zauwayy, e nie jestem martwy? Nie wadaem swoimi czonkami, natomiast byem w straszliwym niebezpieczestwie, e zostan pogrzebany ywcem. Opad mnie strach. Czuem, jak mnie przebiega najpierw lodo-waty, a potem gorcy dreszcz. Zaczem si poci. Ludzie usiedli przy ogniu i zachowywali milczenie. Moe byli zajci misem, kt-rego zapach dobiega a do mnie. Moje pooenie byo beznadziejne. Uderzenie kolb trafio mnie w potylic. Miao to dziaanie paraliujce. Nie jestem lekarzem i nie potrafi wymieni moliwych nastpstw takiego potnego ciosu. Zachowaem such i powonienie, moe take wzrok i smak, ale nerwy ruchowe nie funkcjonoway. Czy podejm na powrt sw dziaalno, i to tak szybko, jak to byo konieczne w moim pooeniu? A gdyby to nawet nastpio, w co ufaem wobec swojej moenej konstytucji cielesnej, to i tak miaem niewielkie widoki na to, e unikn swego losu. Ba, gdyby w pobliu byli moi towarzysze! Gdyby przynajmniej dzielny Halef mia przeczucie, jakie grozi mi

niebezpieczestwo! Ogarno mnie uczucie, o ktrym nie potrafi powiedzie, czy naleaoby je nazwa wciekoci, czy rozpacz. M~e jednak to pierwsze okrelenie jest waciwe, gdy zawsze wiedziaem, e Bg nawet w ostatniej chwili, tu przed wybiciem dwunastej, moe jeszcze pomc. Zacisnem pici i zatrzymaem powietrze w pucach, jakbym dobrowolnie pragn si udusi. Napiem wszystkie wkna, nad ktrymi miaem jak wadz, i wtedy, wtedy jakby patne szarp-nicie przebiego przez moje ciao; nagle mogem poruszy rka-mi, nogami, karkiem i dziki Bogu - rwnie powiekami. Wprawdzie bardzo si wystrzegaem, eby nie da tego pozna po sobie, lecz po kolei sprawdziem ruchliwo wszystkich swoich czonkw. Nie szo mi to atwa; gowa wydawaa si rozbita. Naprawd musiaem zdoby si na wysiek, by mc logicznie myle, a w koczynach miaem uczucie, jakby byy z oowiu. Pomimo to miaem jednak nadziej, e w razie potrzeby potrafi si podnie i w pewnej mierze broni. Moe parali ustpi jeszcze prdzej, ni rai si to teraz wydawao. A potem zaufaem temu, co przyniesie 123 chwila, i wpywowi, jaki niezomna wola wywiera na nieposuszne ciao. Tyle przynajmniej byo pewne, e nie dam si pogrzeba ywcem. Dlatego te lec dalej wycignity na wznak, zerknem ukradkiem w stron poncego na kamieniu ognia. Siedziao przy nim omiu mczyzn, ktrzy odcinali noami miso od koci barana
i duymi patami brali je do ust. Byli wrd nich gruby piekarz, gocinny ebrak i czcigodny Urian 38, ktry zaofiarowa mi swoje usugi jako przewodnik do Kabacz.

A wic to wanie mia na myli piekarz przysigajc mi, e si jeszcze zobaczymy! Przypuszczalnie jednak nie sdzi, e zostan zabity. Poczekaj, gro misa, mam nadziej, e wybij ci z go-wy przekonanie o mojej mierci i dowiod ci, e jeszcze yj. Z kolei mj wspaniay przewodnik potrafi si wietnie masko-wa! Tylko dlaczego z takim zatroskaniem rozglda si midzy drzewami? Ach, wreszcie mi zawitao! Kiedy staem za domem farbiarza, jego czeladnik si oddali. Zosta wysany przez swojego pana, eby skrzykn obecnych tutaj dentelmenw i uprzedzi e-braka, e si zjawi. Mj przewodnik oczekiwa mnie wrd pl, a potem obawia si, e moemy spotka posaca albo kogo z doborowego grona, w ktrym to wypadku mogem zacz co podej-rzewa. Przebiegy farbiarzpiekarz wyprawi mnie z misj do e-braka jedynie z wyrachowania. Tak wanie byo, nie inaczej! A teraz by tutaj z patnerzem i wacicielem kawiarni z Ismi-lanu. Oczekiwa go dzi albo jutro, i szwagier Szuta przyby w naj-bardziej odpowiednim momencie, eby przez napad na mnie uwol-ni si od grocego mu niebezpieczestwa. Jak miaem wydosta si z rk bandytw? Omiu na jednego! A ten jeden by w dodatku zwizany i sparaliowany! Dziura okien-na bya za maa; nikt by si przez ni nie przecisn. Przy wejciu w kcie leaa moja bro. Odebrano mi j, podobnie jak wszystkie inne rzeczy, ktre miaem przy sobie. Leaem na kupie lici w sa-mej koszuli i spodniach. Teraz zbadaem ostronie swoje pta. Okazay si rzemienne i solidne. Tutaj nie dao si nic zrobi. Gdybym wyty wszystkie siy, co najwyej preciyby mi skr. Zastanawiaem si i zacho-dziem w gow, chcc odkry jak szan:s ratunku - daremnie!

Pozostaa tylko jedna nadzieja, a i ona ni.e bya wiele warta: musiaem udawa nieywego. Wczeniej czy pniej opryszki bd musiay mnie do lasu przenie, eby mnie zakapa. Moe wtedy I . .:..: as Mistrz Urian - diabe w ludzkiej skbrze, nieproszony go 124 przyjdzie im na myl, eby zatrzyma rzemien5e, ktre bd co bd miay przecie jak warto, jakkolwiek bardzo niewielk. Wtedy miabym swobod ruchw. A moe bandyci poaowaliby te obydwu sztuk garderoby, jakie miaem jeszcze na sobie, i nie wrzucili ich do grobu. Gdyby chciano mnie zupenie rozebra, mu-siano by mi wczeniej zdj pta. Wwczas miabym przynajmniej nadziej na to, e jeli nawet nie uda mi si zbiec, to nie zakocz w tym miejscu swojej ziemskiej wdrwki bez oporu. Zatem po-zostao mi jedynie cierpliwie czeka, co si jeszcze wydarzy. Na pewno ci ludzie nie bd trwa w milczeniu wiecznie. Razmawa pomidzy nimi moga zawiera dIa mnie jak poyteczn wska-zwk. Wreszcie mczyzna, ktrego gosu nie znaem i ktrego uw-aem za patnerza z Ismilanu, odoy ostatni ko. Wytar n w spodnie, wsadzi go za pas i powiedzia: - Tak! Zjedlimy, a teraz moemy porozmawia. Ja zapac za barana. IIe ko~sztowa? - Nic - rozemia si ebrak. - Ukradem go. - Tym lepiej. Dzie zaczyna si tanio. Przyjechaem, eby da wam popatn prac, a wy tymczasem wykonalicie inn,~tra by moe jest jeszeze wicej warta. Nie wiem jeszcze dokadme, jak waciwie do tego doszo. Przybyem do Boszaka, gdy szykowa si akurat do drogi, a potem jechalimy tak szybka, e nie moglimy rozmawia, - Allah! Nigdy w yciu jeszeze tak nie pdziem! - poskaryl si grubas. - Prawie nie ezuj, e yj. - yjesz, przyjacielu! Czy nie moge jednak wyruszy wcze-niej? - Nie. Mam tylko tego jednego wierzchowca, a posaniec, kt-rego na nim wysaem, wrci bardzo pno. - A zatem - kim jest ten obcy? - Chrzecijaninem z kraju Frankw - odpar Boszak. - Niech Allah zgubi jega dusz, jak wy zabilicie jego ciao! - Jak trafi do ciebie? - Spotka po drodze moj niewiast i zapyta a mnie. Zna wszystkie nasze tajemnice i chcia mnie kaza ukara, gdybym nie odda swojej crki za on sahhafowi. - Ona naley do Mosklana, ktry jest naszym sprzymierze-cem - owiadczy Deselirn. - Kto wtajemniczy tego obcego? - Nie wiem, sowem o tym nie wspomnia. Mwi o Mosklanie, o Szucie, o wszystkich; zna nasz kryjwk w zarolach pord pl i groc mi zmusi mnie do tego, bym da mu swoj zgod.

125
- Nie zamierzasz jednak chyba dotrzyma tej obietnicy? - Wobec wiernych Proroka dotrzymuj sowa, on natamiast jest chrzecijaninem. Udajcie si do Stambuu i porazmawiajcie z niewiernymi. Jest tam wielu chrzecijan, ktrzy twierdz, e nikt nie musi dotrzymywa danego sowa, jeli czynic obietnic po-stanowi w skrytoci ducha j zama. Dlaczego miabym nie mie prawa postpi wzgldem chrzecijanina tak, jak oni sami nau-czaj i midzy sab przestr~zegaj tych zasad? - Masz racj. - Posaem zatem potajemnie swojego pachoka do Szabana a obecnych tu przyjaci i kazaem im powiedzie, co naley zrobi. Szaban mia udawa chorego, Murad oczekiwa przy drodze cu-dzoziemca, eby go tutaj sprowadzi, a pazostali ukryli si za gru-bymi pniami drzew, eby wej za nim do chaty. To wszystko, co wiem. Niech reszt opowie ci Szaban albo Murad. - No wic, Sabanie, jak poszo dalej? - zapyta patnerz.

- Bardzo pomylnie i bardzo atwo - odpar ebrak. - Obcy przyby z Muradem, ktry uda, e jedzie dalej, i zsiad z konia. Obserwowaem go przez okno, a potem szybko pooyem si na legowisku. Obcy wszed do rodka i przynis mi to, ca piekarz da mu dla mnie. - Ale wino mi zwrcisz! - wtrci grubas. - Posaem je tylko dla pozaru, a mam tylko t jedn butelk. Ciastka moesz zatrzyma. - Co? Posae mu wino? - zapyta ismilaczyk. - Nie dosta-niesz go ju z powrotem. - Dlaczego? - Bo je wypijemy! - Jak moecie je pi? Jestecie prawowiernymi muzumanami, a Prorok wszak zabroni picia wina. - Nie, wcale nie zabroni. Pawiedzia jedynie: Wszystko, co czyni pijanym, niech bdzie przeklte! T jedn butelk wina nie upijemy si jednak. - Ona jest moj wasnoci! Ton, jakim wypowiedzia te sowa, wskazywa, e grubas ma niezomny zamiar uratowa swoje wino. Wtedy jednak ebrak zau-way ze miechem: - Nie sprzeczajcie si o przykazania Proroka. Wina nie mona wypi. - Dlaczego? - spyta piekarz. - Bo zostao ju wypite.

126
- Szabanie, co ty sobie mylisz? Kto ci da da tego prawo? - zawoa Boszak. - Ty sam. Jednoznacznie posae to wino z przeznaczeniem dla mnie. Podzieliem si nim z towarzyszami. Gdyby przyjecha wczeniej, mgby je wypi z nami. Tam ley butelka, we j sobie i powchaj, jeli twoja dusza tskni za jej zapachem. - Ty diable nasienie, ty ajdaku! Nigdy w yciu nic ju ode mnie nie dostaniesz. - Nie potrzebuj twoich podarkw, cho uchodz za ebraka. Wiesz o tym rwnie dobrze jak ja. - Przestacie si kci! - rozkaza patnerz. - Opowiadaj dalej, Szabanie! Wezwany speni polecenie: - Obcy sdzi pewnie, e pi. Podszed do mnie i wypowiedzia pozdrowienie tak gono, e udaem, jakbym si przebudzi. Za-pyta mnie, czy nazywam si Szaban i czy znam farbiarza Boszaka, ktry przesya mi podarunek. Uklkn obak mnie, eby otworzy pakunek, ktry zawiera dary Boszaka. Wtedy spostr~zegem towa-rzyszy, ktrzy po cichu weszli do rodka. Szybko zapaem obcego i pocignem go do siebie na d, i wwezas dosta cios kolb, ktry natychmiast pozbawi go ycia. Rozebralimy ga, a teraz moemy podzieli midzy siebie wszystko, co mia przy sobie. - Czy podzielimy jego wasno, to jeszcze nie wiadomo. Jakie przedmioty mia przy sobie? Wyliczono wszystkie. Nie zapomniano o najmniejszym drabiaz-gu. Wymieniono nawet szpilki, ktrych miaem przy sobie ma paczuszk, W tych okolicach byy one niemal rzadkoci i skutkiern tego stanowiy cenn zdobycz. Przez szparki powiek widziaem, e patnerz z Ismilanu przy-glda si mojej rusznicy na niedwiedzie. - Taka strzelba niewarta jest nawet dziesiciu para - powie~ dzia. - Kto by j nosi? Jest cisza ni pi tureckich flint. To stary kulomiot sprzed dwustu lat. Poczciwiec nie mia po prostu nigdy w rku takiej strzelby. Je-szcze wiksz bezradno okaza, kiedy podano mu sztucer Hen-ryego. Deselim obraca go na wszystkie strony, obmacywa go przez chwil, po czym z pogardliwym umiechem wyda sw opi-ni:

- Ten abcy ma chyba kiebie we bie. Ta strzelba to nic inne-go, tylko zabawka dla chopcw. Nie mona jej zaadowa, a wic nie mona z tego w ogle strzela. Tu jest oe, a tam kolba, a mi-

12r
dzy nimi elazna kula z wieloma otworami. Do czego miaby su-y ten bben? Czyby do chowania naboi? Nie mona go obrci. Gdzie jest kurek? Spustu nie mona nacisn. Gdyby ten czowiek jeszcze y, kazabym mu odda strza z tej broni. Nie potrafiby tego zrobi i musiaby si wstydzi. W ten sposb omawiano kady przedmiot, a przy tym wydawa-ne byy opinie, ktre wzbudziyby we mnie miech, gdyby dao si to pogodzi z moj sytuacj. Ismilaczyk zamierza wanie pod-nie si z podogi, eby obejrze mojego konia, gdy usyszaem ttent kopyt. Usyszeli go rwnie mczyni w chacie i ebrak wyszed przed drzwi. - Kto to si zblia? - spyta ismilaczyk. - Jaki obcy - odpar zapytany. - Mody ezowiek, ktrego jeszcze nigdy nie widziaem. I ju w nastpnej chwili usyszaem pozdrowienie: - Neharak mubarak - niech twj dzie bdzie bogosawiony! - Neharak sa id - niech twj dzie bdzie szczliwy! Kim jeste? - Podrnym z daleka. - Skd przybywasz dzisiaj? - bada dalej Szaban. - Z Assemnar. - A dokd zmierzasz? - Do Gumurcziny, jeli pozwolisz. - Jeste bardzo uprzejmy, gdy nie potrzebujesz wcale mo-jego pozwolenia. - Jestem uprzejmy, poniewa pragn, eby i ty by uprzejmy. Chciabym si do ciebie zwrci z pewn prob. - Przedstaw j! - Jestem zmczony i bardzo godny. Czy pozwolisz mi odpo- i cz w twojej chacie i spoy u ciebie posiek? - Nie mam dla ciebie nic do jedzenia; jestem biedny. - Mam przy sabie chleb i miso, i chciabym to zje razem z tob. Wystarczy dla nas obu. Byem ciekaw, co odpowie ebrak. Mona sobie wyabrazi moj rado; natychmiast rozpoznaem bowiem gos obcego: by to gos mojego maego dzielnego Hadi Halefa Omara. Gdzie si podziewa przez ca noc? Skd si tutaj wzi? W jaki sposb dowiedzia si, e naley mnie szuka w tym kierunku? Te i podobne pytania chodziy mi po gowie. Tak czy owak Halef mu sia przyj, e zatrzymaem si tutaj, gdy widzia na pewno przed ~ chat mojego konia. Jak rwnie musia si zorientowa e o 128 traktowano mnie wrogo. ebrak mia bowiem w rce mj szty-let. Nietrudno byo wywnioskowa, e mi go odebrano. Baem si o przyjaciela, a mimo to agarno mnie jakby uczucie bezpieczestwa. Halef z ca pewnoci bez wahania zaryzyko-waby ycie, eby mnie uwolni. Ismilaczyk wsta z miejsca. Odsun ebraka na bok, podszed do wejcia, przyjrza si Hadiemu i rzek ze zdziwieniem: - Co ja wiclz, cudzoziemcze? Masz kopcz? - Ach! A wic znasz ten znak? - spyta Halef.

- Czy nie widzisz, e i ja go nosz? - W istocie, teraz widz twoj odznak. Jestemy zatem przy-jacimi. - Od kogo masz odznak? - Czy sdzisz, e tak atwo zdradza si tajemnic? - Masz racj. Zsiadaj i bd nas~zym gociem, cho wejdziesz do domu aoby. - Po kim macie aob? - Po krewnym waciciela tej chaty. Niedawno zmar na apo-pleksj. Jego zwoki le tam w kcie; wanie zebralimy si, by odprawia przy nim mody. - Niech Allah pozwoli mu zazna radoci raju! Mwic te sowa Halef, jak si wydaje, zsiad z konia. Nastpnie usyszaem, jak powiedzia: - Jaki pikny ka! Do kogo naley ten ogier? - Do mnie - owiadczy patnerz. - W takim razie naley ci zazdroci. Ten ko z pewnoci y pochodzi od klaczy Proroka, ktra bya obecna przy tym, jak noc ukazali mu si pasacy Allaha. Halef wszed do rodka, pozdrowi pozostaych, a nastpnie skie-rowa wzrak na mj kt. Ujrzaem, jak jego rka automatycznie ; ~ga za pas. Na szczcie jednak posiada do opanowania, eby si nie zdradzi. - To jest ten zmary? - zapyta, wskazujc na mnie. - Tak. - Pozwlcie, e oddam mu hod! May Hadi pragn zbliy si do mnie, lecz wtedy ebrak zapro-testowa: - Zostaw go, niech spoczywa. Odmwilimy ju nad nim mod-litwy pomiertne. - Ale nie ja - odpar Halef. - Jestem ortodoksem i zachowuj ;przykazania Koranu.

Teraz ju bez przeszkd Halef podszed do mnie i uklkn obok


~ 1 w wwozach Bakanw 129 posania jakby do modlitwy, zwrcony plecami do pazostaych. Syszaem, jak zgrzyta zbami. Poniewa mogem si domyla, e spojrzenia wszystkich obecnych zwrcone s teraz na nas, nie , otwieraem oczu, ale szepnem cicho, w sposb tylko dla niego ,, dosyszalny:
, - Halefie, ja yj! Odetchn gboka, bardzo gboko, jakby zdjto z niego wielki .. ciar, jednak poklcza jeszcze przez chwil, po czym podnis , si, ale pozosta przy mnie i rzek:

- Ten zmary jest przecie sptany! - Przeszkadza ci to? - zapyta patnerz. - W rzeczy samej. Nie pta si wszak nawet zwok wroga. Trup nie moe ju nikomu zaszkodzi. - Susznie mwisz. Ale musielimy zwiza tego biedaka. Kie-dy dosta ataku, miota si jak sz~alony. Rzuca si wciekle po caej chacie, bi i dga noem na wszystkie strony, tak e sta si w kocu niebezpieczny dla nas. - Teraz jednak wasz przyjaciel nie yje. Dlaczego wic nie zdejmiecie mu wizw? - Nie pomylelimy jeszcze o tym. - To bezczeszczenie zwok. Jega dusza w ten sposb nie bdzie moga opuci ciaa. - Czy nie wiesz, e czowiek staje si nieczysty, jeli dotknie zwok? - Wcale nie musicie dotyka zmarego. Przetnijcie wizy no-em i chwycie go przez jak chust. Czy mam to zrobi za was?

- Jak wida, bardzo troszczysz si o jego dusz. - Jedynie o moj wasn. Jestem zwolennikiem nauki i zakanu ~, Merdifah i czyni, co obowizek nakazuje prawdziwemu wyznaw-cy! - Rb, jak uwaas~r.! Wtedy Halef wycign n. Dwa cicia - moje rce i nogi byy wolne. - Tak! - owiadczy. - Teraz moja dusza jest ju spokojna i mog spoy posiek. Hadi wyszed na zewntrz do swojego konia. Mezyni szeptali co midzy sob, pki nie wrci i z misem i chlebem dosiad ,.:.. si do nich. - Nie mam wiele, ale si podzielimy. - Zjedz sam. Jestemy syci - rzek ismilaczyk. - Przy okazji moesz nam powiedzie, kim waciwie jeste i co ci spro-wadza do Gumureziny.

130
- Dowiecie si. Ale ja jestem gociem, a wy bylicie tu prze-de mn. Mam wic prawo dawiedzie si wczeniej, u kogo jestem. - U dabrych przyjaci. Wida to po odznace, wic powiniene nam zaufa. - Nie mam co do tego wtpliwoci. W przeciwnym razie nie byoby to dla was mie. - Dlaczego? - Bo to niebezpieczne mie we mnie wroga. - Naprawd? - zamia si patnerz. - Czyby by tak nie-bezpiecznym i strasznym czowiekiem? - Tak - odpar Halef z powag. - Czyby uwaa si za olbrzyma? - Nie. Ale nigdy nie baem si adnego wroga. Poniewa jed-nak jestecie przyjacimi, wic nie musicie si mnie ba. Odpowiedzia mu gromki miech, a ktry z obecnych zapewni: - Och, w adnym wypadku bymy si ciebie nie bali. - Wic powiedzcie mi, kim jestecie! - Ja jestem rolnikiem z Kabacz, i pozostali tutaj te s rolni-kami. A ty? - Moj ojczyzn jest Kurdystan. Jestem owc niedwiedzi. Nastpia krtka przerwa, a potem znowu wszyscy wybuchnli gromkim miechem. - Dlaczego si miejecie? - zapyta Halef bardzo powanym tonem. - Ju drugi raz wybuchnlicie takim miechem. W po-bliu zwok prawdziwy wierny powinien okaza najgbsz powag. - Czy to moliwe? - podj rozmow Deselim. - Ty miaby by owc niedwiedzi? - Dlaczego nie? - odpar krtko Halef. - Wszak jeste niemal karem. Niedwied by ci poar, gdy-by ci tylko zobaczy. Lecz mimo to nie byby jeszcze wcale syty. eby zaspokoi jego gd, potrzeba dziesiciu takich jak ty. - To moja kula by go poara, a nie on mnie. - Czyby polowanie na niedwiedzie byo twoim powoaniem? - Tak. Miaem dwie ciotki, jedn ze strony ojca, drug ze stro-ny matki. Obydwie poar niedwied. Wtedy poprzysigem wszy-stkim niedwiedziom zemst i wyruszyem w wiat, eby je zabi-ja, gdzie tylko ktrego spotkam. - Zabie ju jakiego? - Nawet wiele! Moje kule nigdy nie chybiaj celu. - Czyby by dobrym strzelcem? - Tak o mnie mwi. Znam wszystkie typy broni i z kadej trafiam do celu. 131 Teraz domyliem si, dlaczego sprytny Hadi poda si za myliwego. W ten prosty sposb stara si dosta do rk moje strzel-

by, nie budzc podejrze. Moe mia rwnie zamiar skoni przeciwnikw do tego, by kazali mu odda prbny strza. W takim wypadku musieliby wyj razem z nim przed chat, a ja miabym , okazj si podnie. - Co mwisz? - spyta patnerz. - Twierdzisz, e znasz wszystkie typy broni? - Owszem. - Czy znasz te tak jak ta? Deselim wskaza sztucer Henryego. Halef wzi bro do rki, przyjrza si jej i odpowiedzia: - Oczywicie. To karabin wielostrzaowy z Ameryki. - Nigdy jeszcze nie widzielimy takiej flinty. Mylelimy, e to zabawka. Ty ,za twierdzisz, e mona z niej wystrzeli wiele razy bez adowania? - Dwadziecia pi razy. - Bisi ojnatiorsun - przesadzasz! - umiechn si patnerz. - Mwi prawd. W Ameryce y pewien sawny rusznikarz. On wynalaz t strzelb. By dziwakiem i myla, e w krtkim czasie wytpiano by ca zwierzyn own, gdyby takich flint byo wicej. Dlatego zachowa tajemnic dla siebie i sporzdzi tylko kilka egzemplarzy tej broni. Wkrtce potem umar. Inni chcieli zgbi jego tajemnic, ale kto rozoy strzelb na czci, ten nie.,, potrafi jej z powrotem zoy. Strzelba stawaa si bezuyteczna.l Nieliczni, ktrzy t bro posiadali, zginli w puszczy, a ich flinty przepady. Ta strzelba tutaj jest by moe jedyn, jaka si zachowaa. Nazywana jest sztucerem Henryego, i chciabym si teraz dawiedzie, jak trafia w wasze rce. - Kupiem j w Stambule od pewnego Amerikaly - owiad-czy patnerz. - Postpi bardzo niemdrze sprzedajc j. Ten bben z tyu za luf suy do chowania naboi. Przy kadym strzale obraca,, si samoczynnie, tak e nastpna dziura z nabojem przesuwa si na :. wysoko lufy. Mam wam pokaza? - Tak, poka nam! - Jak to si jednak stao, e ten Amerikaly sprzeda ci strzel- b, a nie nauczy ci posugiwa si ni?

- Zapomniaem go o to zapyta. - W takim razie jeste czowiekiem, ktrego nie potrafi zro-r zumie. Czyby si urodzi w Arkilik, gdzie buty s bez podeszew,~ a~, . . R.

FI.;~, ::-. ^
132 wozy bez kb, a garnki bez dna? Chodcie ze mn przed chat! Poka wam, jak si strzela z tej broni. - Czyby bya naadowana? - Tak. Wskaecie mi jaki cel, a ja dziesi razy z rzdu trafi w to samo miejsce. 1 Halef opuci chat i bandyci podyli za nim. Tak byli ciekawi strzeleckiej prby, e w ogle nie myleli o mnie. - A wic - w co mam trafi? - usyszaem pytanie Halefa. - Strzel do tamtej wrony siedzcej na gazi. - Nie. Spadaby martwa na ziemi, a chc odda kilka strzaw do jednego celu. Widzicie ten gont w grze, ktry wiatr prawie oderwa? Odstaje od dachu i stanowi dobry cel. Trafi w niego dziesi razy. Usyszaem oddalajce si kroki. Halef odcign naszych wro-gw moliwie jak najdalej od chaty, eby uatwi mi zadanie. Tam leay maje rzeczy: odzie, n, naboje, zegarek, portfel, sakiewka, wszystko w jednym miejscu, a obok staa oparta o cian moja rusznica. Natychmiast zerwaem si na rwne nogi i przecignem si. Co prawda wszystkie czonki miaem jak z oowiu, byy cikie i sztywne, lecz mogem nimi porusza. Potwornie bolaa mnie go-wa, a gdy dotknem rk bolcego miejsca, wyczuem palcami due obrzmienie. Nie miaem jednak czasu, by si nim przejmo-wa. Jak najszybciej narzuciem na siebie ubranie, pochowaem swoje rzeczy z powrotem i chwyciem rusznic na niedwiedzie. Naturalnie zajo mi to wicej czasu ni zwykle, lecz Halef robi dugie przerwy pomidzy strzaami, tak e ju przy pitym byem gotw. Ilekro pocign za spust, rozlegay si okrzyki uznania zdziwionych widzw. Staem porodku pomieszczenia i mogem obserwowa maego strzelca przez otwr okienny. Wanie odda szsty strza. Widziaem wyranie, e nie spoglda w gr na dach, tylko skierowa wzrok na okno. Czyby Hadi czeka, a dam jaki znak? Szybko podszedem do okna i pokazaem rk, nie duej ni dwie sekundy, ale j zobaczy. Pokiwa gow i zwrci si do swoich widzw. Nie dosyszaem, co powiedzia Halef, ujrzaem jednak, e za-rzuci bro na rami i ruszy w stron chaty. - Miao by dziesi strzaw, dziesi! - zawoa patnerz. - A wystrzelie dopiero sze razy. - Wystarczy - odpowiedzia Halef. Zbliy si ju na tyle, e mogem wyranie sysze jego sowa. - Widzielicie przecie, e

133
za kadym razem trafiam do celu. Nie bdziemy marnowa kul, bi moe bd mi bardziej potrzebne! - Po co? - eby wam, otry, podziurawi gowy! Mwic te sowa, zatrzyma si i przyoy sztucer do ramienia Nadesza chwila dziaania. Dzielny may Hadi nie zdradza an ladu niepakaju czy strachu. Przestpcy zostawili swoje strzelbJ w chacie, mogli zatem broni si jedynie noami. Byli zupeniE zaskoczeni - zarwno jego sowami, jak i postaw, jak wobe~ nich zaj. Sdzili pewnie, e to tylko art, gdy Deselim zamia

si. - Co? Chcesz nas zastrzeli, lilipucie.~ Jeli masz ochot arto. wa, to wymyl sobie co lepszego! Jeste bardzo dobrym strzel. cem. Ale nie odwaysz si chyba strzela do nas. Halef wsadzi palec do ust i wyda przenikliwy gwizd. Nastp. nie odpowiedzia: - artowa? Kto wam powiedzia, e tylko artuj? Spjrzcie w tamt stron. Stoi tam dwch takich, ktrzy chc wam poka-za, e to powana sprawa. Halef wskaza skraj polany. Podyem wzro~kiem za ruchem jego rki. Stali tam w pewnej odlegoci od siebie Czarnogrzec Osko i Omar ben Sadek, syn przewodnika znad Szott el Darid, obydwaj z broni gotow do strzau przycinit do policzkw, Wczeniej ukryli si za drzewami i gwizd Halefa by znakiem dla nich, eby ujawnili swoj obecno. - Allah belaterini wersin - niech Allah zetrze ich w proch! - wyrwao si ismilaczykowi. - Kim s ci ludzie? Czego od nas chc? - Domagaj si zwok, ktre le w chacie. - Co ich obchodzi ten zmary? - Bardzo wiele. Zmary nie jest krewnym tego ebraka, leca naszym przyjacielem i dowdc. Zabilicie go, a my przyszlimy wam za to zapaci.

Zaskoczeni bandyci signli po noe, jednak Halef natychmiast im zagrozi:

- Zostawcie te noe, nic wam nie pomog. W tej strzelbie mam jeszcze dziewitnacie naboi, a kiedy oddam pierwszy strza, wy; . strzel take tamci dwaj. Nim podejdziecie do mnie, bdziecie martwi! Hadzi wypowiedzia te sowa tak stanowczym tonem, e bandyci musieli by przekonani o powadze sytuacji. Stali w odlegoci i wikszej ni dziesi do pitnastu krokw od niego. Luf broni 134

nie

~TZyml~ Z4VrGOIIc~ Wl~h .511OI1=P. Gaybysi ria r~ieg-o rzueili, mglby trafi tylko jednego, ale tym jednym nie chcia by aden z nich. Spogldali na siebie w~ciekli i bezradni. Po chwili Deselim zapy-ta: - A kime jest ten czowiek, ktrego nazywasz waszym przy-jacielem i dowdc? - On jest jeszcze Iepszym strzelcem i myliwym ni ja. Jest odporny na ciosy i nawet gdyby zosta zabity, jego dusza prdko wrciaby do ciaa. Jeli mi nie wierzycie, spjrzcie w stron chaty! Rze~zimieszki obrciy si w moj stron. Staem przy wejciu z uniesion strzelb. Osko i Omar wydali okrzyki radoci. - Widzicie ju, e bdziecie zgubieni, jeli zaczniecie stawia opr! - cign Halef. - Tufenklerimis bisde olsa - gdybymy mieli nasze strzelby! - mrukn wciekle ismilaczyk. - AIe ich nie macie. A gdybycie je nawet mieli, na nic by si wam nie zday. Jestecie w naszych rkach. Jeeli poddacie si dobrowolnie, potraktujemy was agodnie. - Jak maesz wystpowa przeciwka nam, skoro masz kopcz?

- Nastawalicie na ycie mojego towarzysza. To za, e posxa-dam kopcz, niech wam bdzie gwaranej, e bdziecie mogli li-ezy na poblaliwo, jeli si poddacie. Wchodcie do chaty! Tam bdziemy rozmawia dalej. Deselim omit wzrokiem budynek. Wydawao mi si, e do-strzegem w jego oczach krtki bysk. - Tak - pawiedzia. - Wejdmy do chaty! Tam wszystko si wyjani. Jestem niewinny. Kiedy przyjechaem, ten cudzoziemiec ju nie y, jak nam si wydawao, Wchodcie do rodka! No ju, ju! Patnerz j popycha przed sob swoich kompanw w kierunku wejcia. Halef opuci sztucer, a ja szybko cofnem si do rodka chaty, eby zaj si broni naszych przeciwnikw. Pozbieraem wszystkie strzelby i zaniosem je do kta. W trakcie tego zajcia ujrzaem, jak wchodz do izby, na prze-dzie gruby farbiarz-piekarz z prawdziw min skruszonego grzesz~ nika. Zamierzaem wanie wyj z ostatniej strzelby sponk, gdy usyszaem okrzyk. Na zewntrz pady dwa strzay, kule stukny o mur, a rwnoczenie usyszaem woamie Halefa: - Sihdi, sihdi, chod tu szybko! Natychmiast popieszyem na jego wezwanie, lecz wtedy Murad, mj wezeniejszy przewodnik, wykrzykn: - Sta! Ne wypuszczajcie go!

135
Rzezimieszki zastawiy mi drag. Jednego jednak dgnem luf rusznicy w brzuch, a z okrzykiem blu zatoczy si do tyu i ru-n na ziemi, drugiega powaliem uderzeniem pici w twar i znalazem si na zewntrz. Wszystko to trwao tylko trzy sekun-. dy, lecz patnerz oddala si ju pdem przez polan - na moim karym i wymachujc trzymanym w rku moim sztucerem Hen-ryego. Deselim znienacka wyrwa Halefowi sztucer, uderzy go kolb w gow, a potem byskawicznie wskoczy na majego Riha. Osko i Omar zauwayli to i wystrzelili za nim, ale go nie trafili. - Zostacie tutaj! - zawoaem do nich. - Nikogo nie wy-puszczajcie! Zastrzelcie kadego, kto by chcia ucieka! W pobliu sta mu grubego piekarza oraz konie Halefa i ismilaczyka. Wierzchowiec Deselima wydawa si najwieszy. Wsko-czyem na niego, wbiem mu ostragi, a oderwa si wszystkimi: nogami od ziemi, zawrciem go nagym szarpniciem i ruszyem: galopem za zodziejem. Co dziao si za moimi plecami, byo mi w tej chwili obojtne, Musiaem odzyska swojego konia! Miaem w rku rusznic na niedwiedzie i zdecydowany byem zastrzeli koniakrada, gdyby nie byo innego wyjcia.

VII. POLOWANIE Z NAGrONK~


Deselim wzi kierunek na Kabacz. Nie miaem go w polu wi-: dzenia. lady prowadziy przez las. Gdybym ju na samym po-cztku pozwoli mu uzyska przewag, Rih byby stracony. Pop-dziem wic szkap, ktrej dasiadaem, do najwikszego popiechu,: Wydawao mi si wprawdzie, e sysz przed sob ttent kopyt, ~ jednak z pawodu drzew niczego nie mogem zobaczy. Jechaem . tak chyba przez penych pi minut pod rzadko rosncymi drze:

F
wami. Wedug moich oblicze pokonaem w tym krtkim czasie J prawie pi kilometrw. I nagle - to nie byo zudzenie - rzeczy- . wicie usyszaem przed sob ttent kapyt. Przed sob? Nie, to :; mogo by tylko za mn. Obrciem si i ujrzaem Halefa, ktry p; dzi za mn penym galopem. Unis si w strzemionach i okada:.
swego biednego konia pejczem z krokodylej skry, a sycha byo. : klanicia.

- Hakuddam! Serian, we illa, ja Rih, bihifs Allah - naprzdl N

136
Szybko, bo inaczej, o Rih, bywaj! - zawoa Halef po arabsku, co oznaczao, e by bardzo wzburzony. - Dlaczego zostawie chat? - zapytaem w odpowiedzi. - Teraz bandyci uciekn! - Osko we Omar hunak - Osko i Omar tam s! - poda na swoje usprawiedliwienie. Dalej nie moglimy ze sob rozmawia. Das przerzedzi si jesz-cze bardziej i wreszcie wyjechalimy na woln przestrze, ktra zapewniaa swobodny widok. Znajdowalimy si na paskowyu. W dole leaa wioska, zapewne Kabacz, oddalona mniej wicej o p gadziny drogi. Z lewej strony pyn szeroki potok, ktry poniej wioski czy si z rzeczk Stiudlu. Powyej tego miejsca przerzucony by drewniany mostek. Teraz ujrzelimy take ismilaczyka. Galopowa daleko przed nami. Nie byo mowy o tym, eby dosign go kul. Rih by po prostu wymienitym koniem wycigowym, tyle e si nie wysila. Gdyby patnerz by lepszym jedcem, mgby mie da tej pory trzykrotnie lub piciokrotnie wiksz przewag. Deselim nie wzi kierunku na wiosk. Chyba nie chcia si tam pokazywa. Nie wia-domo dlaczego zblia si do potoku. Czyby naprawd zaryzyko-wa przeskoczenie ga? Potok mia wysokie brzegi, znacznie od sie-bie oddalane. - Za nim! - zawoaem do Halefa. - Nago go na mostek. Sam skrciem w kierunku wioski. Bya to najkrtsza droga do mostu. Moe udaoby mi si pomimo kiepskiego konia datrze tam przed zodziejem. Niestety mj wierzchawiec porusza si tak ci-ko. Staraem si jak mogem zmniejszy swj ciar - na prno! Musiaern si uciec do drastycznego rodka: wycignem n i ukuem nim konia w szyj na gboko centymetra. Wyda gany jk i robi, co w jego mocy. Formalnie leciaem, zbliajc si do wioski jak na skrzydach. Tyle e zwierz, jak si zdaje, zupenie stracio ju gow. Nie chciao mnie sucha. Ko rwa na olep da przodu, cay czas przed siebie, a poiewa nie byo tutaj mowy o adnej drodze, miaem nie lada problem, jak unikn jakiego gronego w skutkach upadku. Daleko po lewej stronie jecha ,ismilaczyk. Obejrza si za siebie i spostrzeg Halefa, ale nie mnie. Podnis si w siodle, trzymajc w grze ukradziany sztucer. Bez trudu mogem sobie wyobrazi szyderczy miech, jakim Deselim parskn pewnie na w widok. Jego przewaga nad Halefem powikszaa si. Na szczcie jednak mj ko pdzi. teraz w stron wioski ze znacznie wiksz szyb-koci.

137
Z dou zauwaano nas. Ludzie stali przed drzwiami chaup, W pobliu pierwszych domw leaa duga, wysoka sterta kamieni, Nie miaem ju czasu jej omin, wic przeskoczyem przez ni, Podczas skoku ko wyda chrapliwe guche renie. Zdawaa si, e olep, i gdybym nie reagowa, pewnie wpakowaby si bem w pierwszy lepszy mur. Co prawda nie straciem panowania nad zwierzciem, ale te nie potrafiem nim normalnie kierowa. Mo-gem jedynie ograniczy si do tego, by nie dopuci do jakiego nieszczca.

Przemknem obok pierwszego domu. Sta przed nim ciki wzek wyadowany owocami. Spicie ostrogami, skok - i bylimy po drugiej stronie. Widzowie wydali gony okrzyk. Zblia si za- . krt drogi, gdzie i ja musiaem zmieni kierunek jazdy. Z trudem ~ naginajc konia do swojej woli, spostrzegem mczyzn, ktry prowadzi krow. Ujrza mnie, wyda okrzyk trwogi, zostawi ~ zwierz i odskoczy w bok. Krowa obrcia si tak, e stana mi ~ w poprzek drogi. W nastpnej chwili przesadzilimy j jednym ~ skokiem. f - Efendi, efendi! - usyszaem woanie. W przelocie dostrzegem mczyzn, ktry do mnie woa. To by ~ Ali, sahhaf, ktry sta przed swoim domem. Usta mia otwarte ~ i splt donie. Uwaa mnie za kiepskiego jedca i sdzi pewnie, ~: e ko, ponis. Wtem ujrzaem mostek. Ismila~czyk nie dojecha jeszcze do me go. Obrciem si i zobaczyem go, jak pdzi wzdu potoku, a Ha- t lef w sporej odlegoci za nim. Udao mi si zmusi mojego koma, i eb si zatrz ma i w ci n em rusznic na niedwiedzie. Mo~ , y y , y g kary przedstawia dla mnie wiksz warto ni ycie jedca. ~: Gdyby koniokrad dobrowolnie nie odda swego upu, nie ominaby ~ go kula. Tylko musia si zbliy. W tym momencie Deselim spostrzeg mnie i si zdziwi. Nie ~.

E;
mg zrozumie, skd wziem si nagle przed nim. Szybkim ru-~: chem skierowa Riha na prawo. Przed sob mia mnie, za plecami ~. Halefa a o lewe stronie otok nie ozostao mu zatem nic in . , p j p , p nego jak ucieka na ukos przez wiosk. Natychmiast zawrciern ~. konia, dgnem go po raz drugi noem i popdziem z powrotem ~ Ujrzaem zodzieja, jak wyania si zza jakiego domu. WasmeF mia zamiar przejecha obok domu stojcego naprzeciw. Cztery:: albo pi susw mojego Riha, a wierzchowiec i jedziec zniknliby ~ z moich oczu. Podniosem si zatem w strzemionach, przyoyem ~~:.; do ramienia rusznic na niedwiedzie i galopujc dalej, wycelowa~ em. Szybko jednak odoyem rusznic, gdy spostrzegem, e na.: 138 drodze uciekiniera stoi przeszkoda, ktrej przedtem albo nie zauway, albo nie doceni. Przy domu, obok ktrego~ chcia przejecha patnerz, by wysoki pot z wikliny. Mnie na jego miejscu nie powstrzymaaby ta przeszkoda; jeliby nie dao si jej pokona gr, mona by j przecie przebi na wylot. On jednak mia wtpliwoci i zwrci konia w inn stron, ku wjazdowi do wioski
,

skd przybyem. Nie pojechaem za nim. Moim zadaniem byo od-ci uciekinierowi drog na otwart rwnin i zapdzi go nad po-tok. Teraz wprawdzie byem wystarczajco blisko Deselima, eby go trafi kul, ale koniokrad by przecie czowiekiem i musiaem przynajmniej sprbowa odzyska swoj wasno bez przelewu krwi. Dlatego te naprowadziem swojego konia akurat na ten pot, ktry odstraszy Deselima. Dla Riha taki skok nie byby za wysoki, moja chabeta jednak nie potrafia si na niego zdoby. Wyskoczyem moliwie najwyej i przeamaem pot. Na ogrodzonym placu wykopany by jaki otwarty d. Przesadziem go i pa drugiej stro-nie placu znowu przebiem si przez ogrodzenie. Mj ko pdzi teraz w kierunku wylotu wioski, jakby diabe w niego wstpi, i gdy znalazem si na wysokoci pierwszego domu, w polu widzenia pojawi si take patnerz. Ujrzawszy drog odcit, pojecha w

linii prostej na prawo, w stron potoku, ktry chcia przedtem omin. Nieco niej ukaza si rwnie Halef, ktremu nie pozo-stao nic innego, jak take zawrci. Jechaem teraz za uciekinierem w odlegoci pidziesiciu du-goci konia. Popdza karego do szybszej jazdy, spinajc ga ostro-gami, do czego ogier nie by przyzwyczajony. Rih stawa dba i odmawia mu posuszestwa. - Rih, wakkif, wakkif - Rih, stj, stj! - zawoaem w na-dziei, e dwik mojego gosu skoni dzielnego wierzchowca do dalszego o~poru. Wtedy jednak ismilaezyk uderzy konia luf strzelby w gow, i ten z gonym reniem popdzi dalej naprzd, a ja naturalnie za nim. Kary rwa mocno do przodu. Odlego midzy nami zacza znowu rosn. Byo rzecz jasn, e zatrwoony jedziec bdzie chcia przesadzi potok, co wydawao mu si jedyn szans uciecz-ki. Gdyby ryzykowny skok mu si powid, mj kary byby dla dla mnie stracony, jelibym nie strzeli. Wyjem zatem znowu rusznic na niedwiedzie i przyoyem bro do ramienia. I gnalimy tak do przodu. W chwili, kiedy patnerz znalazby si po drugiej stronie, zamierzaem wypali. Jeszcze pi - cztery - trzy dugoci konia dzielio go od brzegu. Rih podcign tylne 139 kopyta przed przednie nogi i nienagannym ukiem przefrun n drugi brzeg. Jedziec jednak nie utrzyma si w strzemionac uderzy ze straszliw si w ziemi i lea nieruchomo. Nie miaem ju czasu powstrzyma swego konia; pdzi jak sza lony. By kiepsko wyszkolony, podenerwowany i mao brakowac a wpadby mi do potoku, eby zama kark i nogi. Gonym okrzy kiem zachciem go do skoku - skoczy, wyldowa wprawdzi na drugim brzegu, ale potkn si i przewrci. Wiedziaem, z skaczc przez potok ryzykuj yciem. Dlatego ju padczas okrzy ku, ktrym dodaem koniowi odwagi, wysunem nogi ze strze mion, trzymajc dalej cugle, wparem si obiema rkami w kosk kb i kiedy zwierz si potkno, odepchnem si od jego grzbie tu. Zeskok utrudnia mi rusznica, upadem na ziemi i przez kilk; chwil leaem bez ruchu. - Allah! - zawoa podajcy za mn may Hadi. - Sihdi yjesz jeszcze czy umare? Leaem tak, e mogem go widzie. By ju bardzo blisko brze: gu i zamierza rozpdzi swego konia do skoku. Mg przy ty~ skrci kark. To przywrcio mi natychmiast zdolno ruchu Ostrzegawczo uniosem rami. - Zosta po tamtej stronie, Halefie! Nie bd gupi! - Prorokowi niech bd dziki! - ucieszy si Hadi. - M~ sihdi uwaa mnie za gupiego, a zatem nie umar! - Nie. Jestem tylko mocno potuczony. - Nie sobie nie zamae? - docieka dalej. - Mam nadziej, e nie. Zobaczmy! Powoli si pozbieraem i wycignem si na trawie. Koczyny miaem cae, ale w gowie mi huczao jak w ulu od ciosu kolb i upadku. Halef zsiad z konia, zszed na d po nadbrzenym stoku i przeskoczy przez wod. Potok nie by szeroki, ale poniewa pyn tak nisko w dale pomidzy stromymi brzegami, skok w sio; dle by bardzo niebezpieczny. - Allah jest wielki! - stwierdzi Hadi. - To byo polowanie z nagonk! Nie sdziem, e na tych koniach dogonimy twojego Riha. - Dosiada go kiepski jedziec. - Tak, siedzia na nim niczym mapa na wielbdzie, jak to widziaem w Stambule u pewnego czowieka, ktry pokazywa tak-e niedwiedzia. Tam stoi Rih. Przyprawadz go. Kary sta spokojnie i skuba ze smakiem soczyst traw. Nie byo wida po nim adnego wysiku, gdy tymczasem ka ismila-140 ; czyka, ktrego dosiadaem, zatrzyma si obok nas, robic bokami. ,t..Jako si pozbiera i nie odnis adnego obraenia. - Niech kary stoi sobie dalej! - odparem. - Przede wszy-stkim musimy zobaczy, co z jedcem. - Chciabym, eby skrci kark! - owiadczy gniewnie Hadi.

- Nie yczmy mu tego - uspokoiem go. - Dlaczego nie? To koniakrad! - Lecz mimo wszystko czowiek. Nie rusza si. Straci przy-., tomno. - Moe nie tylko przytomno go opucia, ale i dusza. Oby trafia do dehenny! - sroy si nieprzejednany Halef. Uklknem obok Deselima i zbadaem go. - No i co? Widzisz, gdzie siedzi jego dusza? - zapyta. - Nie ma jej ju w nim. Rzeczywicie skrci kark. Niech ;.,: Allah bdzie mu askawym sdzi! - Sam jest temu winien i nie ukradnie ju adnego konia, a na ~ewno nie twojego Karego! mrukn may Hadi. Mwic to podszed bliej i wskaza nakrycie gawy patnerza. - We sobie jego kopcz! - powiedzia. - Masz racj. Nie pomylaem o tym. - A to przecie bardzo wane! Kto wie, czy mgbym ci ura-towa, gdybym nie mia tej odznaki. - Od kogo j masz? - Od winia kowala. - Wic bye u Szimina? - Tak. Ale opowiem ci o tym pniej. Teraz mamy ca innego do roboty. Spjrz tam, na tych ludzi! Zdawao si, jakby wszyscy mieszkacy wioski przybiegli nad potok. Mczyni, kobiety i dzieci w wielkiej liczbie stali na brze-gu i prowadzili gone rozmowy. Tak rzadkie wydarzenie pochaniao ca ich uwag. Dwie osoby zeszy na d po stoku i przeskoczyy przez wod. Pierwsz z nich by sahhaf Ali. - Efendi, co si stao? - zapyta.. - Dlaczego cigalicie tego jedca? - Czy nie zauwaye, na czyim koniu jecha? - Na twoim. Zrobie z nim jaki zakad czy chcia go od ciebie odkupi, a wczeniej wyprbowa rczo karego? - Ani jedno, ani drugie. Ukrad mi wierzchowca. - Ale, efendi, nie wiem, co o tym wszystkim sdzi. Przecie nie umiae jedzi konno! - Teraz te nie umiem inaczej ni przedtem. - Ale tak! Jedzisz niczym koniuszy sutana. Nikt by si nie: odway na taki skok na tym koniu. - No c, moe tymczasem si nauczyem. - Nie. Wprowadzie mnie w bd i zaartowae sobie ze mnie. Poprzednio siedziae na koniu niczym chopiec, a teraz, kiedy widziaem, jak skaczesz przez potok, pomylaem, e skrcisz kark. - Pazostawiam to innym, na przykad temu czowiekowi. Wskazaem przy tym na ismilaczyka. - Allah! Czy on nie yje? - Niestety - przyznaem. - W takim razie drogo zapaci za kradzie! Kim jest ten czo-:: wiek? Ali podszed do nieboszczyka, pochyli si nad jego twarz i za- :. woa ze zdziwieniem: - Allah czyni cuda! Przecie to patnerz Deselim z Ismilanu! - Znasz go? - Tak. Jest zarazem kahwedim; wypiem u niego niejedn ; filiank i wypaliem wiele fajek. - A wic by twoim przyjacielem? - Nie, tylko znajomym. Wtedy zbliy si take drugi mczyzna, ktry za Alim prze- ; skoczy przez potok. Rwnie on przyjrza si twarzy zmarego, a po czym zapyta mnie: - To ty cigae tego czowieka, a on przy tym straci ycie?

- Tak. - W takim razie jeste zabjc. Musz ci aresztowa! - Nie uczynisz tego - wtrci si sahhaf. - Ten czowiek nie ~ podlega twojej jurysdykcji. Wtedy tamten przybra pen godnoci min i owiadczy z po- ~ wag: - Ty jeste sahhaf Ali i masz milcze! Ja natomiast jestem kjaj tej miejscowaci i mam prawo gosu. - A wic, kim jeste? Pytanie to byo skierowane do mnie. - Cudzoziemcem - odpowiedziaem. - Skd? - Z Almanii. - Czy jeste take podwadnym jakiego kjai? - Jestem podwadnym potnego krla. - To jest to samo. Ja jestem krlem Kabacz, a wic tym sa-mym, czym tamten. Zatem chod za mn! 142 - Jako wizie? - Oczywicie! Jeste zabjc. - Czy nie zamierzasz mnie wczeniej zapyta, jak do tego do-;zo, e cigaem tego czowieka? - Stanie si to jutro, gdy bd mia czas i skupienie. - A ja ju teraz mam czas i skupienie, natomiast jutro nie bd mia. - Nic mnie to nie obchodzi. Naprzd! Wadca wioski wskaza przy tym rozkazujcym gestem na potok. Wtedy podszed do niego may Halef, pokaza mu, jak ta mia w zwyczaju, swj bicz z krokodylej skry zatknity za pas i za- A wic to ty jeste kjaj tej wioski? - Tak. - Widziae ju kiedy taki bicz? - I to nieraz. - Czy wiesz ju take, jak taki bicz smakuje? - Co chcesz przez to powiedzie? - Och, chc powiedzie tylko, co nastpuje: jeli rzekniesz jeszcze choby jedno nieuprzejmie sowa do tego sihdi i efendi, ktry jest moim przyjacielem i towarzyszem, to dostaniesz tym biczem po twarzy, tak e pomylisz swj ciekawski nos z meczetem w Edirne, ktry zbudowa sutan Murad, oby Allah go bogosawi. Sdzisz moe, e przybylimy do Kabacz, eby napawa si twoim majestatem? Sdzisz, e uwaamy jakiego kjaj za najwikszego dostojnika na kuli ziemskiej? Widzielimy dziobatych stajennych i oszustw, ktrzy wygldali pikniej i czcigodniej ni ty! Dla-czego Allah obdarzy ci krzywymi nogami i czerwon brodawk na nosie? Czyby po to, eby ci wyrni spord innych wier-nych? Strze si mojego gniewu i miej si na bacznoci przed moj zoci! Tym swoim biczem nauczyem grzecznoci zupenie innych ludzi ni ty! Kjaja bardziej by zdumiony ni wystraszony. Zmierzy mae-go Halefa od stp do gw, a nastpnie zapyta: - Cudzoziemcze, czy ty oszala? - Nie, ale jeli chcesz pozna wariata, to przejrzyj si w tej wodzie! Tylko wariat moe si omieli traktowa grubiasko mo-jego efendi, potnego Kar ben Nemsi. - A kim ty jeste? - Ja jestem Hadi Halef Omar aga, opiekun niewinnych, mci-ciel wszelkiej niesprawiedliwoci, pan i mistrz wszystkich kjajw pod socem.

143
Teraz poczciwy sotys naprawd ju nie wiedzia, jak si ma _ chowa. Przechwaki maego Halefa zrobiy wraenie. Zwrci si do mnie: - Efendi, czy naprawd jeste tak dostojnym panem? - A czy na takiego nie wygldam? - zapytaem surowo. - Z pewnoci wygldasz jak efendi. Ale wszak gonic teg czowieka, przyprawie go o mier. - Deselim sam jest temu winien. Ukrad mi konia i cigaem g by odebra mu swojego wierzchowca. - Patnerz z Ismilanu byby zodziejem koni? - Czyby nie wierzy w to, co mwi efendi? - zapyta Hal i zbliy si do kjai, znaczco pokazujc na swj pas. - Och, nie wtpi w to - odpowiedzia szybko wadca miej; scowoci. - Ale czy efendi potrafi te dowie, e ten karosz na prawd jest jego wasnoci? - Tutaj jest dowd! - To mwic Halef poklepa swj bicz~

Ja jednak wskazaem na sahhafa.


- Zapytaj hadi Alego! On wie, e ten ko jest moj wa snoci. - Skd miaby to wiedzie? Nie zna ci przecie. Wszak jest tutaj obcy! - Hadi Ali zna mnie i widzia, jak jechaem na tym karoszu - Czy to prawda? - Tak - potwierdzi sahhaf, do ktrego byo skierowane ostat nie pytanie. Wtedy kjaja zoy mi gboki ukon i rzek: - Wierz w to. Pomimo to, efendi, bdziesz musia pj ze~ mn: - Jako wizie? - Nie cakiem, lecz tylko w poowie. - Dobrze! Ktr poow chcesz aresztowa? Bo druga nie ma ~ czasu i z tob i jedzie dalej. Naczelnik wioski spojrza na mnie z otwartymi ustami. Zebrani ~ na drugim brzegu mieszkacy Kabacz wybuchnli natomiast go-. nym miechem. Wtedy kjaja odkrzykn im gniewnym gosem: - Z czego si tak miejecie? Zgraja gupcw, poddanych, nie-wolnikw! Czy nie wiecie, e jestem penomocnikiem i przedsta-wicielem sutana? Ka was zamkn i wymierzy kademu bastonad! Po czym zwrciwszy si do mnie, wadca Kabacz cign dalej: - Dlaczego omieszasz mnie przed moimi ludmi?

144
- Dlaczego omieszasz si przede mn? Czy to nie mieszne wi mi, e jestem pwiniem? - Twoja niewinno jest dopiero w poowie dowiedziona! - Wic dowiod ci jej w caoci! Czy widzisz ten n i t strzel-~? Kademu, kto mi przeszkodzi odjecha, wpakuj kul w eb bo sztylet w brzuch. A oto drugi dowd. Umiesz czyta? - Tak. - Wic przeczytaj ten ferman, ktry nosi piecz sutana! Podaem mu dokument. Ujrzawszy piecz, kjaja przycisn pa-er do czoa, ust i piersi. - Efendi, masz racj: jeste niewinny i moesz jecha. - Dobrze! Pochowacie godnie tego Deselima i zawiadomicie go krewnych o mierci, aeby przyjechali odwiedzi jego grb. a si poczy ze swymi przodkami w godny sposb. Jeli si iwiem, e postpilicie inaczej, zamelduj o tym naczelnemu s-aemu Rumelii.

- Jeste jego przyjacielem? - Jak miesz o to pyta? - odpowiedzia zamiast mnie Halef. ~ Kadi-asker Rumelu jest naszym przyjacielem i krewnym. Mo-ulubion kobiet jest crka jego ulubionej ony. Biada wam, li nie spenicie polecenia! Oddali si, eby przyprowadzi Riha. Kjaja natomiast ukoni ~ nisko i rzek do mnie: - Oby Allah da ulubionej kobiecie twego towarzysza sto lat ~cia oraz tysic dzieci, wnukw i prawnukw! Uczyni, co mi - Oczekuj tego. Oddasz take konia zmarego i wszystko, co a przy sobie, jego krewnym. - Otrzymaj wszystko, efendi! Byem przekonany, e bdzie na odwrt, ale c mnie to wszy-l~o obchodzio. Mogem si tylko cieszy, e pozwol mi odjecha ~z przeszkd, i wsiadem na karosza, ktrego omal nie straciem tak haniebny sposb. Cmoknem na niego i - jednym susem przesadzi potok. Ludzie ~zpierzchli si na boki z gonym okrzykiem strachu. Halef po-~y za mn pieszo i po drugiej stronie dosiad swego konia. - Efendi, czy nie zamierzae mnie odwiedzi? - zapyta sahhaf. - Owszem, prowad nas! Chciabym przywita si z twoim Pojechalimy przodem, a wszyscy ludzie ruszyli za nami, z wy-tkiem stranika, ktrego kjaja postawi przy zwokach. Przed ~mkiem sahhafa zsiedlimy z koni i weszlimy da rodka. Wn-w wwozach Bakanw 145 trze chaty podzielone byo na dwa pomieszczenia rnej wielkoci: W wikszym ujrzaem na posaniu starego czowieka, ktry po ~ wita nas oczami, nie mogc mwi ani si poruszy. - Ojcze, to jest efendi, o ktrym ci opowiadaem - wyjani Ali. Zbliyem si do starca i wypawiedziaem przyjazne pozdrowie nie. Podzikowa oczami, ktre razbysy na chwil. Posanie by , schludne, a i wygld starca wiadczy o niezwyczajnej w tych stro nach czystoci. Bardzo mnie to ucieszyo. - Rozumiesz, ca mwi? - zapytaem ojca Alego. .:: Skin powiekami. - Przyjechaem tutaj, eby zoy uszanowanie czcigodnemu~ ojcu dobrego syna i uszczliwi Alego. Spojrza na mnie pytajcym wzrokiem, wic by to wyjanie;~ cignem dalej: - On kocha Ikbal, najpiknisjsz z wszystkich cr RumeliM; Jej ojciec nie chce mu jej odda, ale zmusz go, eby to uczyni:~~ Ali pojedzie teraz ze mn. - Efendi, czy to prawda? - spyta zaskaczony sahhaf. - Roz-~~ mawiae z Ikbal ~ - Take z jej matk i z jej ojcem. - Co obydwoje powiedzieli? - Obydwoje powiedzieli tak, ale piekarz obmyli zdrad ~ Potem ci o tym opowiem. A teraz poka mi swj zegar! - Czy przedtem nie zechcesz co zje, efendi? - Dzikuj ci. Nie mamy czasu. Musz szybko wraca. - Wic chod! Zaprowadzi mnie do mniejszego po~mieszczenia, gdzie sta st~~ w tych stronach rzadko. I wtedy ujrzaem to arcydzieo. Brako-wao jeszcze cyferblatu. Keczka wycite zostay rcznie z drew-na, co wymagao z pewnoci wiele pracy. - Wiesz, na czym polega caa sztuka? - zapyta.

- Tak - odpowiedziaem, wskazujc na wodzido wskazwek:. - Owszem, odgade. Ten zegar bdzie pokazywa nie tylko go-dziny, ale i minuty. Widziae ju taki zegar? Oj, oj, najdroszy sahhafie, niezbyt wielka ta twoja sztuka! po-mylaem. Na gos odpowiedziaem natomiast: - Tak. Obejrzyj sobie mj zegarek! Pokazuje on lata, miesi-ce, dni, godziny, minuty i sekundy. Ali wzi z mojej rki zegarek i przyglda si z wielkim zdu-mieniem cyferblatom.

146
- Efendi - zapyta - czy on w dodatku dabrze chodzi? - Owszem, nawet bardzo dobrze. - Ale nie potrafi na nim nic przeczyta - owiadczy przy-gnbiony zegarmistrz. - Bo nazwy i cyfry napisane s nie znanym ci pismem. Za to moesz go posucha. Uruchomiem repetier. Usyszawszy ostry, jasny dwik wybija-nej godziny, Ali wzdrygn si. - Allah akbar! - zdumia si zegarmistrz z Kabacz. - Ten zegarek jest dzieem Allaha albo diaba! - Bynajmniej! Ten, ktry go wykona, by pobonym czowie-kiem z Almanii. Stworzy prawdziwe arcydzieo, lecz nigdy go nie ~sprzeda. Kiedy umar, zegarek otrzyma jega spadkobierca, a po mierci tego ostatniego dostaem go ja. - Czy mona go otworzy? - Owszem. - Otwrz go, ebym zobaczy, jak jest zbudowany. - Teraz nie, ale w Cznibaszly bdziesz go mg obejrze. Tam ~idziemy mieli na to czas. = A wic ju zaraz chcesz wyruszy? - Tak. Wezeniej jednak dotrzymam danego sowa i napisz twojemu ajcu werset, ktry powinien przynie mu pociech w je-go cierpieniu. - Werset z Biblii? - Tak. - Chodmy zatem. Przeczytam ojcu napisane przez ciebie so-wa, i sprawi mu one wielk rado. Wrciem z Alim do pomieszczenia od frontu. Tam zwrci si tio chorego: - Ojcze, pamitasz jeszcze tego starego chrzecijanina, ktry :napisa mi pikny werset? Sparaliowany przytakn skiniciem powiek. - Ten efendi te jest chrzecijaninem i te napisze ci werset. Przeczytam ci go potem. Wyrwaem kartk ze swajego notesu, zapisaem j i podaem sahhafowi. - Jaszarsam Allahda jaraszym, tilursem Allahda tilurum, o hal-da jaszajajym lejim, Allahda mensub kaladagym - przeczyta. Znaczy to w naszym jzyku: Bo jeli yj, yj dla Pana, jeli umieram, umieram dla Pana; bo czy yj, czy umieram, nale do Pana. Starcowi oczy zwilgotniay. Otarem zy ojcu Alego.

147
- Allah jest askawy, mdry i sprawiedliwy - rzekem przy$ tym. - Spta twoje czonki, by twoja dusza tym wicej moga;~ z nim obcowa. Gdy kiedy twj duch odchodzc z tego wiata~~ napotka na macie do wiecznoci dwch aniow, ktrzy badaj ~ czyny zmarych, twoje

cierpienie way bdzie w ich rkach wi: cej ni to wszystko, czym zgrzeszye na tym wiecie. Oby wia. to wiekuista wskazywaa ci drog! Starzec zamkn oczy i na jego pomarszczonej twarzy zajania jakby spokj po szczliwie zakoczonej walce duchowej. Ni otwar ich take, kiedy opuszczalimy izb. - Efendi - powiedzia na zewntrz sahhaf - dlaczego ni~ napisae tych sw w jzyku, ktrym si obecnie mwi? , - Koran te nie zosta napisany we wspczesnym jzyku arab-~ skim - odparem. - Ale teraz przyprowad ju swego konia. Je:~ dziemy do Cznibaszly. Kiedy czekalimy na Alego, chtnie zapytabym Halefa o jego~, przygody, ale otacza nas tum ludzi, ktrzy gono krzyczc wy-; mieniali pogldy na temat tego, co si stao, i powicali nam tyle natrtnej uwagi, e nie mogo by mowy o jakimkolwiek dia:~; logu pomidzy nami. Potem zjawi si sahhaf na swoim koniu, i piesznym kusem~ rozpoczlimy powrt, gdy niepokoilimy si o los Osko i Omarar, W czasie jazdy mogem si wreszcie zwrci do maego Hadie-~j go z prob o wyjanienia. - Tak dugo czekaem na was, a wy nie przyjedalicie. Czy-. bycie zmylili drog? - Nie, sihdi. Posuwalimy si dokadnie t drog, ktr nam wyznaczye. Ale... Urwa i spojrza na mnie z boku, chcc zbada, czy jestem w od-:. powiednim nastroju, by mg zaryzykowa nieprzyjemn wiado-mo. - Keifin jerde-ni - jeste w dobrym humorze? - docieka Halef. - Jok - nie, Hadi - odparem, by sobie z niego zaartowa. Zabrzmiao to tak obco, e si przestraszy. - Aj hai - oj, oj! - Dlaczego tak lamentujesz? - Bo musz ci rozgniewa, sihdi. - Czym? - Spotkao nas nieszczcie - wyzna Halef i znw spojrza na mnie z boku. - Jakie nieszczcie?

148
- On uciek. - Kto? - Ostatni. - Jaki ostatni? Gadaj wreszcie! - powiedziaem, udajc zo. - Ostatni policjant. Halef wypowiedzia te sowa z westchnieniem, ktre byo sy-:ha pomimo uderze kopyt naszych koni. - Lilla elhamd - Bogu dziki! - wyrwao mi si po arabsku wyrzekem to tak radosnym tonem, e Hadi spo,jrza na mnie ~ boku z bezbrzenym zdumieniem. - Slon - co? - zapyta z wyran ulg. - Hada jislah li, hada jadibni - bardzo mi to odpowiada; jest ni nawet na rk! - Sihdi, czy dobrze ci zrozumiaem? Nie gniewasz si, e - Nie. Przeciwnie, jestem tobie i jemu bardzo wdziczny za ~o - umiechnem si. - Ale dlaczego? - Bo ten onbaszy by dla nas tylko ciarem i nieprzyzwoicie ;opniaby nasz jazd. - Dlaczego wic wzie go ze sob? - Paru saptije mogoby si nam przyda. Poniewa jednak ci ludzie nie umieli jedzi konno, a ich dowdca wola rozkazywa ~i spenia rozkazy, lepiej, e nie musimy ju uera si z nimi.

- Sarif, tajib - wietnie, bardzo dobrze! Zdje mi z serca vvielki ciar! - A wic zwia? - Tak, wanie zwia - wyzna Halef. - Ach, przeczuwaem to. Naturalnie z jucznym koniem? - Tak, razem z koniem, ktry nis dary, jakie dostarczono ~am przez zacnego odwiernego Malhema. - Daj sobie spokj z tym onbaszym, niech ucieka! Na te sowa may Hadi zrobi niemal rozgniewan min. - Co? Jemu pozwali uciec? - zapyta. - Daleki byem od ~ego, eby tak postpi. Jechalimy za nim spory kawaek. Chcie-Iimy go zapa. Ale bya noc i nie moglimy widzie jego ladw! - Jechalicie wic na lepo. Oj, oj! W ten sposb zmarnowalicie tylko cenny czas. - Niestety! Cofnlimy si prawie do Geren. Moesz si wic ~omyli, ile czasu stracilimy. Tak przeklinaem i zorzeczyem, r e Allah pewnie si dziwi, gdy poza tym jestem pabonym czo-. ~uviekiem. Wczoraj w nocy byem jednak tak wcieky, rozjuszony 149 i peen zoci, e zabibym tysic olbrzymw, gdyby ktry stan mi na drodze. - Pocieszmy si! Powinnimy pomyle o czym innym. - Pocieszy si? Sihdi, nie poznaj ci. Czy wiesz, co to byy za prezenty, ktre ofiarowa nam nasz przyjaciel Hulam? - Prawdopodobnie ywno. - Otworzyem je! - przyzna si Halef. - Ach, bye ciekaw? - Ciekaw? Nie mw tak! Zawsze warto wiedzie, co si dostaje w prezencie i co si ze sob wiezie. Byo tam wymienite ciasto, tak wielkie jak duy kamie myski. Niestety byo ju jednak rozv gniecione. Nastpnie dwa cenne czapraki, na pewno dla ciebie i dla mnie. Poza tym znalazem sporo jedwabnych chustek, bardzo piknych, w sam raz ku ozdobie gowy. Jake chtnie wzibym jedn z nich dla mo~jej Hanneh. A teraz zostaa jej po~zbawiona!. Ja szemadan el mahabe, ja szems el amel, ja warde el benat - o wiato mioci, o soce nadziei, o ro wszystkich cr! Nagle odezwaa si w nim mio do jega zacnej Hanneh! Pr-. bowaem go pocieszy: - Nie uskaraj si! To, e mamy straci ciasto, czapraki i chu-:. sty, zapisane byo w ksidze ycia. Gdzie indziej te s jedwabne. chustki, i zadbam o ta, eby nie wraca z pustymi rkami do naj-y pikniejszej z wszystkich cr! - Oby Allah to sprawi! Ciesz si tylko, e uratowaem przy- .. najmniej sakiewk! - Jak sakiewk? - Kiedy otworzyem pakunki, znalazem take sakiewk z ko- ~ ciego futerka. Bya zawizana i zapiecztowana, ale przy tym tak - cika i wydawaa taki srebrzysty dwik, e byem przekonany,-; i w rodku s pienidze. - Ach tak, i schowae j? - zamiaem si. - Tak, mam j tutaj w przegrdce pasa. Doczepiony jest do niej kawaek pergaminu, na ktrym napisano: Dostuma Kara ben Nem-si Ef fendyn. Sakiewka jest przeznaczona dla ciebie - prosz, oto ona, we j! Halef wycign sakiewk z przegrdki pasa i poda mi. Zwa-yem j w doni. Tak, w rodku byy pienidze. Dostuma znaczy: Mojemu przyjacielowi. Czyby chodzio o prezent w dowd przy-jani? Hm! Schowaem sakiewk i oznajmiem: - Otworzy-my j pniej. W kadym razie postpie bardzo mdrze zabierajc sakiewk. Teraz musimy porozmawia o czym

150
innym, gdy mamy ju za sob prawie poow drogi. A wic, jakim : sposobem onbaszy mg wam uciec? - Byo ciemno. Zatrzymalimy si przy pewnym damu, w po-~ bliu ktrego znajdowaa si studnia. Chcielimy napoi konie. Po-~:..:- licjant czerpa wod. Ja wszedem do domu, eby si do~wiedzie u waciciela o drog. Osko i Omar te weszli do rodka, a kiedy ;. potem wrcilimy do studni, onbaszy znikn razem ze swoj .; szkap i z naszym jucznym koniem. - Nie syszelicie ttentu kopyt? Nie. Lecz mimo to popieszylimy za nim. - O nie, nie zrobilicie tego - zamiaem si. - Nie? Ale ruszylimy galopean z powrotem za nim, lecz nie , zdoalimy go ju do~goni. A skd wiesz, e policjant pojecha z powrotem? Na pewno by do mdry, eby obra inn drog. - Ach! To dopiero oszust! Co za obudnik! - A moe tylko odprowadzi konie gdzie na bok i poczeka, F~::: co zrobicie. Potem mg postpi stosownie do sytuacji. Och, o tym nie pomylaem! Czyby naprawd by taki mr~::.. dry? Zawsze mia tak gupi min! Oeh, chciabym go mie teraz przed sob! Ale daem si oszuka, ja Hadi Halef Omar ben Hadi Abul Abbas ibn Hadi Dawuhd al Gossarah! ~~,.. Wycign zza pasa bicz i ci nim powietrze, jakby mia przed sob winowajc. Nie przejmuj si! - powiedziaem. - Kied w kocu datar-~ .. hscie do Koszikawak? - Godzin po twoim odejzdzie. Opisae nas kowalowi, a on nas od razu rozpozna i zatrzyma. U niego dowiedzielimy si, co zaszo. Pokaza nam winia. Czekalimy. Nie przyjedae, wic zaczem si niepokoi. W kocu postanowiem pojecha za tob do Cznibaszly. Przy tym przysza mi do gowy pewna myl, ktra pewnie i tobie si spodoba. Jaka to myl? Szimin opowiedzia mi o kopczy. Wizie nosi tak. Odzna-ka ta jest znakiem rozpoznawczym i moga mi odda wielk przy-sug. Zabraem j zatem temu czowiekowi, ktry twierdzi, e jest agentem Pimos, i przypiem j so~bie do turbanu. - Znakomicie! Widziaem wszak, jak si przekonywania ma ta odznaka. - Czy teraz powiesz jeszcze, e jestem niemdry? - Nie, jeste uosobieniem mdroci - zamiaem si.

151
- Tak, ale od czasu do czasu pozwalam ucieka policjantam! Potem w Cznibaszly pojechalimy prosto do piekarza. Zastalimy tylko jego an i crk. Wiesz, sihdi, kiedy zobaczyem t star, omal nie zemdlaem! - Ale ma za to dobre serce! - Tak. Czileka i Ikbala ostrzegy mnie. Najpierw pomocnik zosta wysany z jak misj. Potem przyjecha patnerz z Ismilanu i rozmawia z piekarzem o tobie, po czym niezwocznie wyruszyli w drog. O tym wszystkim opowiedziaa nam Ikbala. Baa si take o Alego, ktry jedzie teraz za nami. Prosia mnie, ebym pody za tob, co i tak bym uczyni. - Przybye w sam por, drogi Halefie! - Tak. ~pieszyem si. Lecz mimo to zachowaem ostrono.: Usyszaem renie jakiego konia. Dlatego sam pojechaem przo-dem. Zabaczyem polan z chat, ujrzaem te twojega Riha i jesz-cze kilka innych koni. Bye zatem w chacie pord wrogw. Zapewne ci uwizli. Trzej jedcy obudziliby czujno twych prze-ciwnikw, podczas gdy jeden czowiek nie mg im si wyda po dejrzany. Dlatego ukryem Osko i Omara midzy drzewami i

po-wiedziaem im, co maj robi. Nastpnie sam podjechaem do cha-ty. Co si dziao potem, ju wiesz. - Tak. Teraz jednak zaczynam si martwi o naszych dwch towarzyszy. - Niepotrzebnie. S dzielni. - Ale tamtych jest wicej. Ich wrogowie s w chacie bezpieczni. - W chacie s nie tylko bezpieczni, ale rwnoczenie uwizieni: . - Jak dugo? Mog trafi Omara i Osko, strzelajc przez okno albo przez drzwi. - Nie. Wszak dae naszym przyjacioom wskazwki, a i ja, , zanim podyem za tab, krzyknem do nich, eby schowali si ; za drzewami i strzelali do kadego, komu by przyszo na myl -. opuci chat. Co zamierzasz uczyni z tymi ludmi? - To zaley od ich zachowania. Daj swojemu koniowi ostrog! Sahhaf skromnie trzyma si z tyu. Teraz, gdy zauway, e moja rozmowa z Halefem dobiega koca, zbliy si do mojego. boku i zapyta: - Efendi, czy mog si dowiedzie, co si stao i dlaczego mam ci towarzyszy? - Pniej! Mam nadziej, e jeszcze dzisiaj przywitasz si z Ikbal, najpikniejsz w caej Rumelii, w obecnoci jej ojca. Te-raz musimy si popieszy, wic nie moemy rozmawia.

152
Tymczasem wjechalimy do lasu i w krtkim czasie znalelimy si w pobliu polany. Wtedy powcignlimy konie, eby zbliy si moliwie jak najciszej. Tu przed skrajem polany zsiadem ze swego ogiera i przekazaem go Hadiemu. - Zostacie tutaj! - poleciem. - Najpierw si rozejrz. Ha-lefie, podaj mi sztucer! - Taman - susznie! Dalej go mam przy sobie! Prosz, sihdi! Mamy zaczeka, a wrcisz? - Tak. Chyba e usyszysz mj okrzyk. Skradaem si naprzd od drzewa do drzewa, a wreszcie mo-gem obj wzrokiem ca palan. Konie stay w dalszym cigu przed chat. Z okna wystaway dwie flinty. Chwilowi mieszkacy budynku zamienili go w twierdz. Niestety nie udao mi si wcze-niej usun ich broni.

VIII. POJEDNANIE I ZARIECZYNY


Oddzia oblniczy skadajcy si z Osko i Omara by niewidocz-ny. Obydwaj stali przypuszcalnie ukryci za grubymi pniami. Za-~oczyem uk, a w kocu znalazem si w lesie naprzeciw chaty i tam ujrzaem poszukiwanych lecych z broni gotow do strzau. Zbliyem si do nich na moliwie najmniejsz odlego w spo-sb niewidoczny dla ludzi wewntrz chaty. Towarzysze spostrzegli mnie i okazali swoj rado wydajc stumione okrzyki. - Czy ktry si wymkn? - zapytaem. - Nie - odpowiedzia Osko. - Strzelalicie? - Pi razy. - A ci ludzie w chacie? - Trzy razy; aden jednak nie trafi. Oni nie mog wyj, a my x~ie moemy wej. Co w takiej sytuacji mona zrobi? - Zastaniecie tutaj, dopki nie znajd si przy chacie... - Co? Chcesz tam podej? - Tak. - Ci ludzie ci zastrzel. - Nie. Podkradn si od tyu. Z tamtej strony nie ma okna.

A zatem nie mona bdzie mnie zobaczy. Halef jest ze mn. Kie-dy znajdziemy si po tamtej stronie, wtedy i wy podejdziecie, naturalnie te od tyu. Co zrobimy potem, musz najpierw obmyli. Gdzie macie swoje konie? - Przywizane troch dalej w gbi lasu. - Zostawcie je tam, dopki nie skoczy si oblenie! Wrciem do Halefa i powiedziaem mu, co postanowiem. Zgo-dzi si ze mn i przebiegle umiechn si do mnie. - Sihdi, widzisz te lufy wystajce z okna? - Tak, oczywicie. - Te strzelby niedugo ju bd takie ciekawskie! - Ach! Sdzisz? Ja te~ mylaem o tym. - Podkradniemy si, nagle chwycimy za nie i wycigniemy flinty przez okno. - Sprbujmy. - A ja co mam robi? - zapyta Ali. - Kiedy bdziemy przy chacie, przyprowadzisz nasze konie
,

ale okrn drog. Za chat przywiesz je do drzew, a potem mo-esz przyj do nas. Podalimy Alemu cugle naszych koni i szerokim ukiem zbliy- limy si do tylnej ciany chaty. Dotarlimy do niej szczliwie i tam na razie zatrzymalimy si nasuchujc. Panowa spokj. - Teraz, sihdi! - szepn Halef. Wyjrzaem ostronie za rg. Obydwie lufy wystaway mniej wicej wier metra poza otwr okienny. Pochyliem si - kilka cichych krokw, u mego boku Halef - chwyt, szarpnicie, odskok; z powrotem bylimy za rogiem i mielimy w rkach dwie dugie tureckie flinty. W rodku chaty jeszcze przez kilka chwil panowaa cisza, na pewno wskutek zaskoczenia. Osko i Omar nie powstrzymali si jednak od gonego okrzyku: - Aferin, aferin - brawo, brawa! Wtedy rwnie w chacie zrobio si gono. Usyszelimy naj- . rniejsze przeklestwa, okrzyki strachu i zdumienia, bezradne pytania; nie odpowiadalimy. - Obejd chat od tyu i sta za drugim rogiem - szepnem do Halefa. - Wtedy bdziemy mieli drzwi pomidzy sob. Oddali si ukradkiem. Nagle dobiegy mnie z wntrza chaty jakie ciche szepty. Wy- . tyem such i zdao mi si, e usyszaem: Ukryty pod oknem! Domylaem si, co teraz nastpi, i obserwowaem otwr okienny, ~wystawiwszy tylko poow twarzy. Susznie! Ukazaa si podwjna lufa pistoletu. Chciano odda 154 strza do domniemanego przeciwnika pod oknem. Nie mona byo tego zrobi przy pomocy strzelby, posuono si wic pistoletem. Wziem do rki swoj rusznic na niedwiedzie, chwytajc j za luf i uniosem kolb. Zrazu widziaem tylko lufy pistoletu, potem ukaza si zamek, a w kocu take rka trzymajca br~. Czowiek, do ktrego na-leaa ta rka, albo by bardzo odwany, albo bardzo lekkomylny; atwo mogem mu j strzaska kul. Zamiast tego jednak zama-chnem si kolb i uderzyem, wprawdzie niezbyt mocno, ale gdy trafiem, w rodku chaty rozleg si dziki wrzask. Rka znikna, a pistolet lea pod o~knem. Halef obserwowa cae zajcie zza drugiego wga. - Eji, pek eji - dobrze, bardzo dobrze, sihdi! - pochwali mnie na gos. - Ten gupiec na przyszo wola bdzie trzyma rk za pasem. Zdobylimy ju trzy sztuki broni!

- Maszallah, aju awdisi - owco niedwiedzi! - usyszaem okrzyk ze rodka chaty. Rozpoznano zatem Halefa po gosie. - Tak, to ja - odpowiedzia. - Wychod! Jako e nie ma tutaj niedwiedzi, zapoluj na mierdzce jee. Nastpia przerwa. Przeciwnicy naradzali si. Po chwili rozlego si pytanie: - Jeste sam? - Nie. - Kto jest z tob? - Efendi, ktrego uwizilicie, a poza tym jeszcze trzech innych ~~;:;; Ujrzelimy ju bowiem zbliajcych si Osko i Omara, ukaza ~~ si rwnie sahhaf zajty wizaniem koni. Halef nie powiedzia ,, zatem nieprawdy. Po chwili z wntrza chaty zapytano: Gdzie jest Deselim? Nie yje. Kamiesz. Powiedz to jeszcze raz, a wrzuc wam ogie na dach i wszy-scy si spalicie. Z tak hoot jak wy nie artuj! - A w jaki sposb umar? - Patnerz zama sobie kark. Na skradzionym karoszu chcia przeskoczy przez potok w pobliu Kabacz, ale spad z konia i skr- ~ ci kark. W ten sposb odzyskalimy konia. - Jeli to prawda, niech odezwie si twj efendi. - Nie widz przeszkd - powiedziaem. - Na Allaha, to on!

155
Czowiekiem, ktry ze strachem wykrzykn te sowa, by gruby piekarz. Znaem jego gruby gos. - Tak, to ja! - cignem dalej. - Pytam was, ezy si pod- , dacie. - Id do diaba! - Tego akurat nie zrobi, ale co innego. Chcielicie mnie za-. mordowa, a teraz zrxajdujecie si w moich rkach. Jestem chrze- cijaninem i nie bd si na was mci. Przylijcie mi Boszaka. Bdzie parlamentariuszem. Powiem mu, pod jakim warunkiem zrezygnuj z ze~nsty. Jeli nie posuchacie tego rozkazu, wyl . jednego z moich ludzi do kjai Cznibaszly. On was uwizi, i moe- : cie si domyli, co nastpi potem. W radku rozlegy si szepty. - Wychod - usyszaem po chwili. - O Allah! On mnie zabije! - broni si grubas. - Pomylcie te o ukrytych dywanach! - ostrzegem. - One te bd stracone, jeli nie uczynicie tego, czego dam! - Co zrobisz z bojaczim? - zapyta ktry. - Powiem mu tylko, pod jakim warunkiem puszcz was wolno. . - Nic mu nie zrobisz? - Nie. Jeli przylecie mi Boszaka i bdziecie si zachowywa spokojnie, gdy bd z nixn rozmawia, wos mu z gowy nie spadnie i bez szwanku bdzie mg wrci do was. - A jeli si z nim nie dogadasz? - Wtedy te Boszak bd:zie mg spokojnie adej i opowiedzie wam wszystko o przedmiocie naszych rokowa. Nawiasem mwic, jeli bdziecie cicho, usyszycie kade sowo naszej rozmowy. Po-znacie wtedy, e jestem bardzo wyrozumiay, a nawet z radoci spenicie to, czego dam. - Niechaj wic wyjdzie do ciebie.

Grubas wydawa si nie chcie, gdy wywizaa si dusza, pro-wadzoaa pgosem sprzeczka. Tymczasem postawiem Osko i Oma-ra przy obydwu wgach, ktre obsadzalimy do tej pory ja i Ha-lef. Otrzymali instrukcj, eby przy najmniejszych oznakach wro-goci zrobili uytek ze swej broni. - Niech Allah wam przebaczy! - usyszaem grubego farbia-rza. - Musz si dla was powici. Jeli zgin, zadbajcie o moj on i dziecko. Wypowiedziane to zostao tak smutnym i zrezygnawanym to-nem, e z trudem si powstrzymaem, eby nie wybuchn mie-chem. Potem wyszed z chaty Boszak. Nieraz mialem przed sob ludzi 156 ~dcych obrazem wstydu, strachu i zakopotania, aZe taki obraz, ki przedstawia grubas, widziaem po raz pierwszy w yciu. Nie ia odwagi podnie oczu i z dreniem zatrzyma si w drzwiach. - Podejd tutaj na bok - rozkazaem. - Tymczasem ci dwaj aelni ludzie bd uwaa, eby twoi towarzysze nie podjli prze-wko nam jakich wrogich krokw. - Bd spokojni i nie rusz si z chaty! - zapewni. - Tak mam nadziej dla twojego dobra! Nic ci si nie stanie, e przy najmniejszym uchybieniu z ich strony wbij ci ten n idzy ebra - zagroziem, wskazujc swj sztylet. Farbiarz natychmiast zapa si abiema rkami za brzuch. - Efendi, miej na wzgldzie, e jestem ajcem rodziny! - Czy wydajc mnie tym mordercom, zapytae moe o moj ~dzin? - Chod! Schwycie~n grubasa za rk i pocignem go za rg chaty. Stali m Halef i Ali. - Maszallah! - zawoa Halef. - Co za brya misa! Ju wcze-~ej, przy naszym pierwszym spotkaniu, nie mogem si temu Farbiarz ujrza drugiego z moich towarzyszy i zawoa ze stra- Hadi Ali, sahhaf! - Tak, twj zi, ktrego spotykasz~ tutaj na swoje szczcie - yjaniem. - Przywitaj si z nim, jak to jest w zwyczaju mi-~y bliskimi krewny;mi. Sdziem, e Boszak bdzie si wzbrania, ale pozdrowi krtko hhafa. Nastpnie powiedziaem, zwracajc si do Boszaka: - Usid, Boszak! Moemy rozpocz nasze rokowania. Rozejrza si speszony dokoa. - A jak potem wstan?

Wtedy may Hadi pooy rk na swoim biczu z krokodylej


- Oto, krlu wszystkich grubasw, dobry rodek na prdkie ~iadanie i szybkie wstawanie. Nie przynielimy ci otomany. W jednej chwili piekarz klapn na ziemi niczym warek mki i poprosi: - Zostaw swj bicz za pasem! Przecie ju siedz! - Popatrz, jak to zgrabnie poszo! Ma~m nadziej, e ze wsta-;waniem pjdzie rwnie szybko. Sihdi, powiedz mu, czego od niego dasz! - Tak, powiedz mi! - powtrzy grubas, jczc ze strachu. - Przede wszystkim domagam si od ciebie szczeroci! 157 owiadczyem. - Gdy przyapi ci na pierwszym kamstwie, o l ci z powrotem do chaty i wezw kjaj. Jestem efendim z chodu i nastawanie na ycie takiego czowieka to nie drobnosl Wiesz, co by si z tob stao, gdybym zoy doniesienie? - Nie. - Zaprowadzono by ci przed sdziego i skazano xxa miE

- Tak - wtrci gron:ie Halef. - Powieszono by ci odwx nie na szubienicy, gow w d. Nastpnie dostaby do wyp: trzy wielkie butle trucizny, a na koxxiec odcito by ci gow, ri nie odwrotnie, powiesiwszy ci za nogi. Zastraszonemu czowiekowi nawet przez myl nie przeszo, pogrki Hadiego to kompletna bzdura. Zoy donie i wyj~ - Aman - aski! Ale nie zrobicie tego? - Przypuszczalnie zrobi, jeli odmwisz mi swojej zgody odrzekem. - Odpowiedz mi teraz! Tylko pozornie dae sw~ zgod na maestwo Alego i Ikbali? - Nie - to znaczy tak, tak - doda szybko Boszak, spostrze szy moj gron min. - Potem wysae swojego pomocnika, eby zwoa ludzi, k rzy s teraz w chacie? - Tak, efendi. - Mieli mnie zabi? - Tego im nie kazaem powiedzie. - Ale miaem zosta unieszkodliwiony? - Tak - tak! - No c, to doka~dnie to samo. Nastpne pytanie: dywax ktre le w zarolach, znajduj si tam wbrew woli zwierzc noci? - Nie - tak, efendi! - Posuchaj zatem! W zasadzie powinienem zgosi zamach moje ycie, jak rwnie powiedzie kjai, gdzie le dywany. Ak wrogoci wzgldem mnie zamierzam wam wybaczy, a ta histo~ z dywanami nic mnie nie obchodzi, poniewa jestem cudzoziex cem. Ale opowiem sahhafowi o skadzie dywanw. A wtedy ~ uczyni, co nakazuje mu obowizek poddanego padyszacha. - Och efendi, nie mw mu o niczym! - Ali si o tym dowie, z ca pewnoci! Teraz od ciebie zal y, czy postpowa bdzie jak twj przyjaciel, czy jak twj wr Przeznaczye swoj crk dla Mosklana z Palacy? - Tak. - No c, Mosklan jest uwiziony. Osobicie go schwytaem:

158
Ikbala kocha Alego, a on j. Oczekuj, e dotrzymasz teraz obiet-n,icy, ktr mi dae. Boszak podrapa si za rozcitymi uszami. - No wic? - zapytaem. - Dobrze, dotrzymam jej! - mrukn. - Przysigasz na brod Proroka? - Nie wolno mi tego uczyni! - Dlaczego? - Jeste przecie chrzecijaninem! - Ale twj zi jest muzumaninem. Jemu powniene to przy-sic, nie mnie. Decyduj si! - Efendi, ale gdy Mosklan znowu znajdzie si na wolnoci, to... - Milcz! - zgromi go may Hadi. - Co nas obchodzi ten votr! Nie ma si tu nad czym rozwodzi; streszczaj si, bo tak ci rozcign swoim biczem, e bdziesz duszy ni dwa stulecia! Oddasz swoj crk sahhafowi za on czy nie? - Tak czy nie? - Tak - tak! - Przysigasz to Alemu? - pyta dalej Halef. - Tak. s:.. - Na brod Proroka i na brody wszystkich pobonych kalifw :i wiernych? - Tak. - Twoje szczcie. Nie czekabym ani chwili duej.

- Efendi, czy ju dobrze? - zwrci si da mnie wystraszony farbiarz. - Pucisz nas teraz wolno? - Nie. Nie skoczylimy jeszcze. - Czego jeszcze dasz, efendi? - Ju raz dae mi sowo, cho nie zamierzae go dotrzyma. ~ym razem si zabezpiecz. Dasz sahhafowi swoj zgod na pimie. - Jak to? - Sporzdzimy prawomocn masbat 84, ktr podpiszesz. - Dobrze, sporzdzimy j w moim mieszkaniu. Ale najpierw nas uwa1nij! - Nie, nie uwalniaj go! - ostrzeg teraz sahhaf, ktry do tej pory nie odzywa si wcale. - Znam go. Jak wiesz, efendi, sprze-daj ~te pisma. Zawsze wic mam w torbie u sioda papier, .piro i atrament. Niech od razu sporzdzi masbat. - Te tak uwaam! - zgodz~iem si. - Ale ja nie mog! - sprzeciwi si farbiarz. - Jestem taki

~ dokument, protok
zdenerwowany, rce mi dr. Moje ciao jest niczym trzsca si ziemia pena ognia! - Mam moe uspokoi to trzsienie ziemi? - zapyta Hadi, wykonujc znamienny ruch rk w kierunku swojego bicza. - O Allah, o Allah! - uderzy w lament grubas. - Jestem niczym krzak rzucony pomidzy dwie skay, ktre go miad!
- Albo niczym owca, ktr dwa lwy szarpi, kady w swoj stron! - rozemia si Halef. - Efendi da ci tylko minut do namysu.

- Czy to prawda, efendi? - zapyta Boszak. - Tak. Kiedy minie ~minuta, bdziesz mg wrci do chaty, ja natomiast pol po kjaj! - Zaryzykuj! Nech Mosklan si na mnie gniewa; nie mam wyjcia! Podpisz! - To jednak jeszcze mi nie wystarcza! - Nie? Czeg jeszcze chcesz? - jkn Boszak. - Twoi towarzysze zgrzeszyli razem z tob. Niech wic i oni: zadbaj teraz o to, eby dotrzyma danego sowa. Oni rwnie maj przysic i padpisa jak ty. Maj pojecha z nami do ciebie; a ty przed swoim domem ogosisz zarczyny swojej crki z sahha-; fem. - Moi przyjaciele nie podpisz. - Dlaczego? - Nie potrafi pisa. - Moe tak samo jak ty. A jeli rzeczywicie nie potrafi na-,
,

pisa swojego nazwiska, to kady zostawi pod pismem odcisk swe go palca. Tyle tylko od nich dam, potem bd wolni. - Mimo to nie zrobi tego, gdy... - Stj, Boszak! - przerwa mu jaki gos ze rodka. - Czyq~ z twojego powodu mamy si naraa na niebezpieczestwo? Efen=;.~, di, czy to naprawd wszystko, czego dasz? ; - Tak. - I potem nie bdziesz opowiada o tym, co si tutaj stao? ,,~ - Nie. Rozpoznaem gos ebraka. By gwnym winowajc, wic star ~ si najgorliwiej odwrci od siebie niebezpieczestwo. Ledwo usy~ sza moje nie, zawoa: - W takim razie niech bojaczi podpisze masbat! My te pod=; piszemy. - Co na to powie Mosklan? - upiera si grubas.

- Nic nie moe powiedzie. Wiesz, e musi si mnie obawian Nie moe si przeciwstawi. 160 - Dobrze! - zadecydowaem. - Doszlimy do porozumienia. besz wrci do chaty, bojaczi. - Bez podpisywania? - ucieszy si. - Sporzdzdmy masbat w rodku. Pjd z tob. - Na Allaha, zosta, sihdi! - ostrzeg Halef, chwytajc mnie rk. - Phi! Ci ludzie nic mi ju nie zrobi. Wejd tam razem z nim. ~li usyszycie, e co mi si stao, podpalcie dach i pilnujcie ~zwi z broni gotow do strzau. Wtedy nikt si nie wymknie. - Tak, wejd, efendi! Nic ci nie grazi! - zawoa ze rodka - Sihdi, id z tob! - owiadczy Halef. - Dobrze, przekonaj si, e nie musimy si ju niczego oba-ia. Wstawaj, Boszak! Bojaczi podnis si postkujc i chvcriejnym krokiem wtoczy x do chaty. Podylimy za nim. Halef wycign pistolet, zaraz ~ jednak schowa z pawrotem, g~dy spostrzeg, e mczyn,i sie~ w jednym kcie, a swoje strzelby oparli o cian w drugim. ~em znak Osko, Omarowi i sahhafowi i oni rwnie weszli do Grubs znowu zacz si wzbrania. Ba si Mosklana, jednak po~:stali, zwaszcza ebrak, nalegali na niego, tak e w kocu owiad-~y, e si zgadza. Wtedy sahhaf wielce zadowolony poszed do swego konia i przy-(s przybory do pisania. - Ty spiszesz dokument, efendi? - zapyta. ~--- Nie. To ty jeste narzeczonym. Sam zadbaj o to, eby narze-~na ci si nie wymkna! ;Ali zacz wic pisa swe stylistyczne arcydzieo. Trwao to bar-~o dugo, zanim si z nim upora, po czym wrczy mi dokument. ~zeczytaem go i stwierdziem, e nie pozostawia najmniejszej rtki do odwrotu. Kiedy przysza kolej na piekarza, eby go podpisa, lamenty zy si od nowa. - Sihdi, czy nie byoby lepiej od razu powiesi tego grubasa? ~ zapyta Halef. - Stryczek go i tak nie ominie! Bo jeli w tej wili nie podpisze, natychmiast wyruszam i cign tutaj kjaj. y tymczasem przypilnujecie tego tuciocha! - Ju pisz - ju pisz! - wrzasn Boszak. I wreszcie zoy pod dokumentem swj podpis. Nastpnie sahhaf irci si do pozostaych, z ktrych kady szybko odcisn swj t?V wwozach Bakanbw 161 palec i potwierdzi ustnie obietnic. W kocu, kiedy wszystko byo w porzdku, Ali owiadczy: - Teraz pojedziemy do Cznibaszly. Bdziecie wiadkami, , Baszak wkada do mojej rki do Ikbali! - Dajcie mi najpierw odsapn! - jkn farbiarz. - Led si trzymam na nogach z tego... - Posuchaj! - przerwa mu Halef, wskazujc na wejcie. Ja rwnie usyszaem galopujcega kania. Przypuszczalnie j dziec by ju na miejscu, gdy przy mikko~ci lenego pod~
. ttent kapyt sych.a byo tylko z najbliszej odlegoci. Nie zd limy si jeszcze podnie, gdy wszed do radka. Mona so wyobrazi moje zdum.ienie, kiedy rozpoznaem Mosklana, kt~ padawa si za agenta Pimos. Jak umkn kowalowi? Gzyby - lecz na takie myli zabra mi czasu, gdy rozpozna mnie ,natychmiast.

- Lanetli czapkyn, burada - przeklty otrze, masz! - ryk Mosklan, zwracajc si do mnie.

Ujrzaem w jega rku pistolet. Ukaza si bysk wystrzau. Sz; ko rzuciem si w bok i - w nastpnej chwili rbnem ko sztucera strzelca w gow, tak e wypuc,i swoj bro i z gard wym okrzykiem zakry obiema rkami twarz, nie trafiem go 1 wiem w czaszk, tylko w twarz, paniewa handlarz komi zd wykona zwrot. Prawie w tym samym momencie Halef przewri go na ziemi i teraz klcza na nim. Wszystko ta rozegrao s!i ~ byskawicznie, e nikt z pozostaych nie zdy si podnie z zie: Teraz naturalnie wszyscy zerwali si na rwne no~gi. Halef pr trzyma bandyt, a Osko zwiza mu rce. Mosklan nie stav~ prawie adnego oporu. Trzyma si rkami za twarz i skowyc wydawa gardowe jki - cios kolb zgruchota mu przednie z a moe nawet doln szczk. Ale jeszcze kto drugi wydawa odgosy blu, a waciwie wr szcza, jakby go nadziewano na pal: gruby farbiarz-pekarz. Kiedy Mosklan strzeli, a ja szybko odsunem tuw w b grubas ze strachu mimawolnie ruszy rk. Przy tym jego d znalaza si na linii strzau i kula trafia go w may palec. - Parmagym, elim, kolum, wuczudum - mj palec, moja d moja rka, moje ciao! - rycza. Bana isabet etti beni wur beni, beni - zostaem trafiony, zastrzeli mnie, mnie, mnie!

Jednoczenie, pomimo swego cikiego ciaa, grubas skaka


, caej izbie jak szalony. - Poka! - rozkazaem.

~s~:. . ~ 6G
- Tutaj, tutaj! Tu pynie krew, tdy ucieka ze mnie yGie! Je-em martwy, jestem trupem! Stwierdziem, e kula tylko drasna palec. Zdara jedynie tro-i skry i misa. - Zamilcz! - huknem na niego. - To nawet nie jest rana! ie boli przecie, prawie tego nie czujesz! - Tego? Nie czuj? - zapyta zdziwiony. Baszak obejr~za palec dokadn;iej, odczeka chwil, czy rzeczy-icie go boli, i odetchn z ulg: - Allah kerim! Tym razem jeszcze szczliwie umknem nierci. Ale gdyby kula przesza troch bardziej w prawo, byoby , po mnie! - Tak, dwie stopy bardziej w prawo! - Tylko dwie stopy! Efendi, ta kula bya przeznaczona dla cie-e! Dlaczego tak szybko adsune gow? - Naturalnie po to, eby si nie da trafi! - I zamiast ciebie Mosklan trafi mnie! Ten ndznik mg mnie izbawi ycia! Ja mu obiecaern swoj crk, a on do mmie strze-! Czy Mosklan nie mg lepiej wycelowa? Czy nie mg bardziej waa? Pomidzy nim i mn wszystko skoczone, nieodwoalnie :oczone! Szabanie, chod tutaj i opatrz mnie! ebrak jednak przykuen ju przy Mosklanie, by zbada jego rraenia. Ranny chcia mwi, ale nie mg. Wydawa tylko ja-e gardowe dwiki. Tym wymowniejsze jednak byy jego oczy, ~rymi by nas wszystkich najchtniej zasztyletowa, gdyby to ~o moliwe. Widzia, e nie okazujemy sobie wrogoci. - Co z nim? - zapytaem Szabana. - Jeszcze nie wiem. Szczka te jest usz.kodzona. Trzeba bdzie ezwa prawdziwego lekarza. Mosklan musi tu zosta. ;Bardzo dobrze wiedziaem, o co mu waciwie chodzi, i odpar-A wic ty nie bdziesz mg pojecha z nami do Cznibaszly, musisz zosta tutaj. My natomiast, mam na myli wszystkich staych, musimy natychmiast rusza w drog.

Co? - spyta Halef. - Sihdi, zamierzasz zostawi tego czo-a tutaj? Tak. Zwa, e handlarz komi uciek! Jak w ogle udao mu si ? Moe zamordowa kowala? Niebawem si tego dowiemy. Mosklan nie moe nam prze-umkn. Szaban bdzie si nim opiekowa, dopki nie przy-v wiadomoci.

163
- A ja sprowadz lekarza - owiadczy Murad. , - Zrb to! - powiedziaem. - Pozostali natomiast jad mn! aden si nie apiera. Przejrzaem ich. Podporzdkowali si x jej woli, ale nie chcieli zarazem zostawi na lodzie swego rann sprzymiex~eca. Osko i Omar przyprowadzili swoje wierzcho~ Wszyscy dosiedlimy koni. Dziwnym trafem gruby farbiarz r szybciej znalaz si w siodle. Inni podali za nami wolno i coraz wolniej. Kiedy wyjechali z lasu, nie byo ju za nami adnego. - Sihdi, poczekamy na nich? - zapyta Halef. - Nie. Rad jestem, e si pozbyem tych ludzi! - Ale przecie musz jecha z nami do Boszaka! - Nie potrzebuj ich! - mrukn grubas. - W ogle nie trzebuj takich przyjaci, ktrzy do mnie strzelaj. - Tam z: wu kto nadjeda! Ju wczeniej spostrzegem jedca, ktxy zmierza w nasz st n na nie osiodanym koniu. Zauwayem, e zwolni, kiedy ~ zobaczy. - Ach, a wic nic mu si xue stao - adetchnem z ulg. - Kto to? - zapyta Osko jadcy za mn. - Kowal. Dzi cigle l~to kogo ciga. Prawdziwe polowa z nagonk! Papd~zilimy swoje koxxie. Gdy Szimin mnie razpozna, zawc z daleka: - Hamdulillah! yjes~z! Bardzo si o ciebie martwiem. . - A ja o ciebie. Staa ci si jaka krzywda? - Nie. - A twojej kabiecie? - Mosklan uderzy j pici w gow, ale to mniej grone, ; pocztkowo sdziem. Zatrzymalimy si naprzeciw siebie. Kowal by mocno zc szany. - Widzielicie Mosklana? - zapyta Szimin. - Tak. Strzeli do mnie, ale nie trafi. - Ciekaw jestem, skd mia bro~. - Jak to si stao, e uciek? - Najpierw przybyli twoi przyjaciele - powiedzia kowal i wysaem ich za tob do Boszaka, ktrego widz tutaj u twaje boku. Potem zajem si prac w kuni. Nagle ujrzaem ucieka~ cego winia. Pabiegem do swojej ony. Leaa w izbie i trzyms 164 si rkami za gow. Jeszcze cakiem nie oprzytomniaa. Napad na ni i powali j na ziemi. - Jak to byo moliwe? Jak Mosklanowi udao si wydosta z piwnicy? ~ - Efendi, popeniem wielki bd. Hadi Halef Omar chcia zabaczy winia. Speniem jego yczenie, ale potem zostawiem opart drabin. Mosklan oswobadzi si z wizw i wyszed z piw-nicy. - Udao mu si podnie klap?

- To przecie tylko plecionka z wikliny. Wizie podway j barkiem. Haasu, jaki przy tym wywoa, nie mogem usysze, bo kuem. Za damem sta jego ko. Odkry go tam i na nim uciek. - Jak to si jednak stao, e handlarz kami pojecha za nami? Skd mg wiedzie, gdzie jestem? - Mosklan sysza pewnie, o czym rozmawiaem z twoimi to- W takim ra~zie bylicie jednak bardzo nieostroni. - Masz racj. Dlatego te chciaem naprawi swj bd. Daem twojej kobiecie wody, eby sobie robia zimne okady na gow, ~obiegem do wioski, wziem pierwszego konia, jakiego znalazem, : pojechaem do Cznibaszly. Tam dowedziaem si od ony pie-arza, e pojechae do Kabacz, za tob jej m z Deselimem, a za . ~imi twoi przyjaciele. Nastpnie zjawi si u niej zbieg, usysza ~o samo i pody za wami. Natychmiast popdzaem wic dalej ciesz si z caego serca, e widz was powracajcych w dobrym ~rowiu. Teraz ja chciabym si dowiedzie, co si z wami dziao. W krtkich sowach opowiedziaem Sziminowi nasze przygody. uedy skoczyem, stwierdzi z zadum: - To wszystko zr~zdzenie Allaha. Mosklan otrzyma swoj kar, t ja si go pozbyem. Jak zamierzae zabra ga ode mnie, efendi? - Nie byoby to wcale trudne, ale teraz nie jest ju konieczne - adpowiedziaem. Mwic szczerze, bybym jednak w wielkim kopocie. Mosklan ie mg przecie wiecznie siedzie w piwnicy kowala. I jak go u uwolni, eby nie mg si zemci? Wanie o tej zemcie powiedziaem tera2 kilka sw. Jednak zimin uspakoi mnie: - Nie martw si o mnie! I?ziki wam dowiedziaem si teraz ;~le, e nie musz si ba tego handlarza komi. Teraz nie moe ~wi, wic chwilawo nie przysporzy ci kopotw, a ja ju sobie nim poradz.

165
- Ja te - mrukn grubas. - Strzeli do mnie. Moje ~ wisiao na jednym wosku. - Nie na twoim wosku, tylko na mojej caej gowie! - Moe chcia jedn kul zastrzeli ciebie i mnie! Ale, ef di, oto i wioska. Jedmy wolniej. Chciabym wczeniej jesz o co zapyta.

Zostaem razem z Boszakiem nieco z tyu, i wtedy rzek do m~


- Opowiesz Alemu o dywanach? - Tak. - Zdradzisz mu take miejsce, w ktrym one le? - Nawet mu je poka. - Nie mgby tego zaniecha? - Nie. Chc, eby Ali zoy na ciebie doniesienie. - Jeste okrutny. Naprawd chcesz, eby to zrobi? - Tak. - I zmusisz sahhafa, gdyby chcia z tego zrezygnowa? - Musz odjecha, nie mog go zatem zmusi. Ale z pewno: to zrobi, jeli nie dotrzymasz danego mu sowa. Postpuj stosownie do tego! - Dotrzymam sowa. - W takim razie sprowad od razu kjaj i trzech ssiaci jako wiadkw. Taka jest moja rada. - Sdzisz? - Tak. Musisz sahhafowi dowie, e powanie traktujesz zarczyny.

- Speni twoje yczenie i - o Allah - jake si uciesz m ona i moja crka! W ten oto sposb objawia si wreszcie wro~dzona dobroduszn grubasa! Twarz jego byskawicznie si rozpogodzia, i gdy pr; jego domem zeskoczylimy z koni, on za formalnie stoczy si swego mua, popieszy przodem, otworzy drzwi, i usyszelir jak woa: - Czileka, Ikbala, gelin, gelin, koszun, bis burda is - chodi chodcie, popieszcie si, ju je~stemy! Przybiegy kobiety. Najpierw spostrzegy pana domu, pot mnie. - Efendi, to ty! - zawoaa najmilsza w caej Rumelii. - N ci si nie stao? Allahowi niech bd dziki! Kazaam ci ostrze Czy ty take dotrzymae sowa? - Tak, przyprowadziem ci twojego upragnionego. - Gdzie, gdzie? - Tutaj!

166
Mwic to wskazaem maega Halefa, ktry wszed za mn. Po-zostaych nie byo jeszcze wida. Inkali min hon - id do diaba! - zawoa na jej widok Halef, na szczcie jednak w swoim arabskim dialekcie, ktrego dziewczyna nie rozumiaa. Ikbala natomiast zapytaa zdziwiona: ~: - Czy to ma by ten? - Tak, sodka cra czerwonej~ barwy. - Tego przecie w ogle nie znam! k - A on chce ci powici ycie! Ale, widz e idzie jeszcze ; jede,n. Dokonaj wyboru midzy nimi dwoma! Za Halefem wcisn si do izby Ali. Ikbala spojrzaa na ojca !; zmieszanym i pytajcym wzrokiem. - Hangisini taniorsun - ktrego wic znasz? - spyta grubas :.: ze miechem. - Bunu - tego - adpara dziewczyna, wskazujc sahhafa. - Sana elwerirmi - wystarczy ci taki? - Ewwet, biisbutun - tak, w zupenoci! - Al anu - we go - zamia si gruby piekarz. Na te sowa Ikbala zasonia rkami twarz, wybuchna gonym szlochem, czy to ze wstydu, czy z zachwytu, nie sposb byo orzec, ~. ~ ucieka przez te same drzwi, ktrymi wesza. - Efendi, widzisz, jakie przyniose nieszczcie? - rzek do ~~mnie w poowie z zatroskaniem, w poowie miejc si piekarz. - Polij jej zatem szczcie - rozemiaem si i ja, wskazujc ~na sahhafa. - To niemoliwe - zaprotestowa Boszak. - adnemu mo-~dziecowi nie wolno by sam na sam z wybran dziewic przed dniem lubu. Paczciwiec nie przeczuwa, e jego Ikbala spotykaa si ju nie-~az ze swym wiernym Alim w cztery oczy, za domem, pod opiek ~ dyskretnej Czileki i jeszcze bardziej dyskretnego ksiyca. Wic ty id z nim - doradziem. - Nie mam czasu. A Czileka nie mogaby mu towarzyszy? - Ona te nie. Jestecie naszymi gomi i naley wam si po-czstunek. Mamy wic co rabi. Poczstunek? Czyby chcia nas nakarmi i napoi? Czym? Czy-:: by smakoykami, ktre zdyem ju pozna? Czym prdzej zatem : popieszyem z odmow. - Niech ci wystarczy nasze pozdrowienie! Naprawd mam bar-dzo mao czasu. Musz jecha.

- Efendi, nie zrobisz mi chyba tej przykroci! Patrz, dzie i prawie ju si skoczy. Dokd chcesz si jeszcze wybiera? Boszak mia racj. Byo ju pne popoudnie. Halef zreszt te zapyta cicha: - Sihdi, czy naprawd chcesz jeszcze dzisiaj wyruszy? - Jest to niemal niezbdnie konieczne. - Sam? Bez nas? - Wolabym tego znowu nie ryzykowa. - Zwa wic, e bez przerwy bylimy w siodle i e nasze konie; potrzebuj odpoczynku. - No dobrze, w takim ra~zie zostaniemy jeszcze jaki czas tu:~y taj, a noc spdzimy u Szimina, mojego przyjaciela. Syszc to dzielny kowal wyda radosny okrzyk i rzek:
!

- Efendi, nie uwierzysz, jak rado mi sprawisz - Wiem o tym! - Nazwae mnie swoim przyjacielem! - Bo nim jeste. Dowiode tego. Kiedy ju wrc do swoje ojczyzny, bdziesz nalea do tych, ktrych zawsze chtnie bd wspomina. - Musz to powiedzie mojej kobiecie. Ach, nawet nie wiem jak si czuje! - Payczye sobie konia i musisz go odda. We wic mojego zobacz, co z twoj on, a potem wr tutaj. - Niech mnie Allah broni! Takiego konia dosiada moe tylk dostojny czowiek. Bez trudu dostan jakiego innego i zaraz d was wrc. Szimin wyszed. Byo mi to nawet na rk, jako e waciwi mj Kary mia by mi jeszcze niezbdnie potrzebny. Dla naszeg;, bezpieczestwa musiaem si dowiedzie, co tymczasem zdarzy^ si w chacie. Kiedy wszyscy usiedli i farbiarz ze swoimi kabiet zaj si organizacj obiecanego przyjcia, rzekem do Halefa - Nie przejmuj si, jeli teraz znikn na jaki czas! Musz zo: baczy, jak si miewa Mosklan. - Oszalae, sihdi? - Chcesz wrci do chaty? - Tak. - Zabij ci. , - Phi! Teraz nie dam si ju zaskoczy. Poza tym jestem prze ; konany, e chata jest pusta. Na pewno zabran~a stamtd Mosklanay ebymy go w razie potrzeby nie mogli znale. - Waciwie nie musi si ciebie obawia. Nie miae prawa g uwizi. - To prawda. Mima to Mosklan boi si mnie, a i z innyc ,, 168 wzgldw te ma nieczyste sumienie. Nie mw farbiarzowi, dokd pojechaem. - Ale jeli wkrtce nie wrcisz, pojad za tob! - Dobrze, niech tak bdzie. Wyszedem na zewntrz i ulotniem si po cichu. Wolaem nie jecha wczeniejsz drog. atwo mogo mnie tam czeka jakie nieprzyjemne spotkanie. Dlatego ruszyem nie na poudnie, lecz na zachd, aeby dosta si do lasu od strany Kabacz. Majc po lewej rce pnocny skraj lasu, galapowaem przez ki i przy szybkoci mego Riha wkrtce dotarem do miejsca, gdzie las rozciga si na poudnie w kierunku Kabacz. Wtem poza la-sem, w bok od wspomnianego miejsca, spostrzegem grup jed-cw, ktra zdawaa si posuwa naprzd w bardzo wolnym tempie. Ludzie ci zatrzymali si przy samotnym domu i wa.nie pod-jli przerwan jazd. Domyliem si, e mam przed sab poszukiwanych. Dzieliy mnie ad nich niespena dwa kilometry. - Kawam, kawam - szybko, szybko! - zawoaem na swego karosza.

W przypadku Riha nie trzeba byo stosowa adnych innych rodkw, chcc skoni go do wikszego popiechu. To bya praw-dziwa przyjemno tak frun przed siebie na jego grzbiecie. W nie-~viele minut dotarem do domu i zsiadem z kania. Jechaem tak, aby budynek przez cay czas by midzy mn a grup jedcw, a zatem bym nie zosta zauwaony. Przed drzwiami siedziaa kobieta w rednim wieku i kroia arbuzy. - Massalchair - dobry wieczr - pozdrowiem j w jzyku arabskim. Kobieta bez sowa spojrzaa na mnie przez szczelin w swojej chustce zasaniajcej gow. Powtrzyem pazdrowienie po turecku i wtedy mnie zrozumiaa. Pod~zikowaa uprzejmie. - Nie daaby mi do skasztowania arbuza? Chce mi si pi - paprosiem. - Bardzo chtnie, efendi. Odkroia spory kawaek i podaa mi. Zauwaywszy, z jakim sxnakiem zajadam owoc, rzeka z zadowoleniem: - Sama je zasadziam. Par minut temu musiaam skroi cay owoc innym ludziom. Oni nie prasili tak uprzejmie jak ty. - Ale zapacili ci? - Nie dam zadnej zapaty, cho jestem bardz~a biedna i wy-hodowaam niewiele owo~cw. Ale oni mnie w dodatku obrabowali.

169
- Niewdzicznicy! Co ci zabrali? - Moj najlepsz chustk na gow. Jeden z nich by ranny i zrobili mu z niej opatrunek. - Nie znasz tych ludzi? - By wrd nich ebrak Szaban, ktry mieszka w lesie, i Mu- : rad, jego kompan. - Nie wiesz, dokd jechali? - Zamierzali pojecha do Usundere. Tam mieszka jaki krew- : ny Szabana, ktry jest znachorem. U niego~ maj umieci cho- :. rego. - Czy nie mwili o tym, w jaki sposb ten czowiek zosta ranny? -~ Spa~d z drzewa i uderzy twarz w jaki kamie. Wybi sobie wszystkie zby. - Biedny czowek! - Och, nie ma kogo aowa! Znam go, tylko nie mog sobie :.: przypomnie jego nazwiska. To on sprowadza na z drog naszych ; mczyzn! ; - Twojego te? - Nie. Jestem wdow. Mj pan nie yje. - Masz dzieci? - Troje. Najmodsze ley chore na szkarlatyn, dwoje starszych e poszo nad wod naapa pijawek, ktre sprzedaj znachorowi. : Paci jedno para za dziesi sztuk. Biedna kobieta! C za ndzna zapata! Wycignem z kieszeni ; pi piastrw i daem jej. - Prosz, we, kup za to swojemu dziecku jak mikstur. Pi piastrw to bya drobnostka, dla kobiety jednak ju spora suma. Zapytaa wic z niedowierzaniem: - Chcesz mi to podarowa? - Tak. - Efendi, jeste tak bogaty? - Tak. - W takim razie dobro twego serca jest tak wielka jak twj majtek. Niech Allah ci... Dalej ju nie suchaem, gdy wskoczyem na siodo i odjecha-em, eby powrci do swych towarzyszy. Dowiedziaem si dosy i miaem teraz pewno, e nic nam nie grazi.

Kiedy w Cznibaszly zsiadem z konia za domem naszego gru-bego gospodarza i ojca narzeczonej, spostrzegem wiszc na ja-kim koku zakrwawion skr, a rwnoczenie w moje nozdrza 170 uderzy zapach pieczeni. Jeszcze przed kilkoma minutami skra ta bya odwitnym strajem jakiej owcy. Pod jedn ze cian szczytawych, gdzie podmuchy wiatru naj-mniej daway si we znaki, zastaem piekarza i jego poowic w trakcie osobliwego zajcia. Na ziemi stao niskie drewniane na-czynie, nazywane u nas w zalenoci od regionu cebrem, szafli-kiem, kubem itp. Ponad naczyniem przecignito trzy grube prty. Na rodkowy nadziana bya zabita owca. Na jej ciele oraz na obydwu pozostaych prtach uoono bierwiona, a nastpnie podpa-lono ten stos. Z wierzchu owca spalia si na wgiel, troch po-niej po prostu si pieka, a jeszcze niej jej ciao i dusza pozostaway nietknite przez ciepo. Z piekcej si warstwy natomiast tuszcz kapa w potwornie rzadkich odstpach na dno naczynia, gdzie znajdowaa si warstwa ryu. Jednake boczne ciany tej dziwnej brytfanny byy zafarbowane kraplakiem tak piknie na czerwono jak spodnie francuskich mundurw. I mimo najlepszych ..... chci nie mogem si przemc i musiaem pomyle o czerwonych rkach grubej Czileki, o mienicym si wszystkimi kolorami pa-: szczu jej ma i nasuno mi si wtedy podejrzenie, i obecne na-~ czynie do pieczenia suyo pewnie w innym czasie za kube do farbowania. - Gdzie bye, efendi? - zapyta grubas. - Dobrze, e jeste. Na wasz cze zabiem owc. Ssiad ~ni j sprzeda. - Miso si przypala. Czy nie zamierzasz obrci pieczeni? - Wida, efendi, e jeste tu obcy! W ten sposbEpozbawibym miso wybornego smaku. - Czy ry zrabi si mikki od kapicego tuszczu? - Wcale wszak nie musi. Czy nie znasz przysowia: Pilaw musi trzeszcze i chrupa? Mikki nie smakuje. - Czy nie wydaje c si, e resztki spalonych bierwion wpa-;:.daj do ryu? - Nic nie szkodzi. Popatrz, wyj to adna sztuka. Boszak sign da rodka i zada sobie trud usunicia palcami ; . z ryu ladw popiou. Mimo woli pomylaem o mojej nadobnej Mersynie z Amadije, ktra cebul pocieraa swoje kaprawe oczy. Przez kogo przygotowany posiek lepiej byo spoy, przez ni czy przez t korpulent, czerwon od kraplaku par maesk tutaj w Gznibaszly? Zrezygnowaem z dalszego wnikania w tajemnice kulinarne far-biarzy i wzdrygnwszy si wycofaem si do domu. W drzwiach pomieszczenia mieszkalnego spotkaem Halefa.

171
- Jeste, sihdi! - zawoa z radoci. - Wydawao mi si, e trwa to ju za dugo. Wanie zamierzaem wsi na konia. - Widzisz, e nic mi si nie stao. Co robilicie do tej pary? - Och, nie nudzilimy si wcale. Poszedem z piekarzem kupi owc, to dopiero bya zabawa. Chcia dosta zwierz w prezencie, bo miao by przeznaczone dla tak dostojnego pana, ktrego caa wioska powinna uwaa za gocia. Z tego powodu wybucha taka ktnia, e trzeba byo w kocu wezwa kjaj. - A kt jest tym dostojnym panem? - Ty, kt by inny? Moe ja? - Ach tak! I dla mnie miaaby by przeznaczona ta piecze? ycz smacznego! - Chodmy do izby! W radku zamierzaem wanie usi, gdy z pomieszczenia obok, ktre wydawao si przeznaczone dla dam, usyszaem osobliwy ; odgos. Brzmiao to tak, jakby kto dostawa

naprawd siarczyste policzki, a do tego sycha byo jki i westchnienia, ktre skoniy mnie do niepokoju o znajdujce si tam osoby. - Kto tam jest? - zapytaem sahhafa. - Ikbala, gwiazda moich oczu. - I kto jeszCze? - Nie wiem. - Co ona tarn robi? - Wiem ja to, efendi? Sysz, jak jczy. Obawiam si, e stao jej si co zego. Chciabym pomac Ikbali, lecz jestem narzeczo-nym i nie wolna mi wej do niej. - Mylisz, e ja mgbym wej~? - Tak. Ty jeste chrzecijaninem, a poza tym widziae ju jej twarz. Nie zawstydzisz mej nadobnej, jeli do niej pjdziesz. , - Nie martw si! Najpikniejsza w Rumelii nie ma si czego obawia z mojej strony. Podszedem zatem do drzwi i zajrzaem do ssiedniego pomie-szczenia. Ikbala siedziaa na ziemi. Po jej prawej rce stao naczy-nie podobne do dziey, w ktrym znajdowao si dziwnego koloru ciasto. Obydwie rce po same okcie i wyej oblepione miaa t mas. Wanie wycigna z dziey parofuntowy kawa tego ciasta i prbowaa mu nada okrgy ksztat. Odbywao si to w ten sposb, e Ikbala obracaa go w jednej doni, drug natomiast, otwart doni oklepywaa go ze wszystkich si. To byy owe po-liczki, ktre syszaem. Dziewczyna wykonywaa to zajcie z takim oddaniem, e pot kapa jej ze wszystkich parw skry. Ca twarz miaa psow i mokr od patu.

172
- Co tu robisz? - zapytaem j. - Piek - odpowiedziaa z wan min. - Co? - Kule armatnie. - Dla kogo? - Oczywicie dla was, naszych goci. - Jak smakuj te kule? - Jak potrawa z rajskiej kuchni. - Co wzia do tego ciasta? - Wiele skadnikw: mk, wod, rodzynki, migday, oliw ; oliwek, sl, pieprz i rne aromatyczne zi~aa. - Jak dugo to jeszcze potrwa, nim ciasto bdzie gotawe? - Kiedy piecze bdzie gotowa, woy si kule do tuszczu pieczeni i ryu i ugotuje si je na parze. ~ - To bdzie przedsmak siedmiu nieb! - Tak. Skosztuj ciasta! Na pewno nigdy jeszcze czego takiego je jade. Ikbala wsadzia palec do dziey, po czym wycigna go, oble-lony ciastem, i podsuna mi z nadobnym uxniechem. - Dzikuj ca, kwiecie gocinnoci! Gdybym skosztowa ju te-~z, zepsubym sobie ca przyjemno, z jak bd jad pniej woje kule armatnie. - Ale we! Jeste twrc mojego szczcia. Jedynie tobie zaw-~iczam, e ojciec tak prdko zmieni zdanie. Najpikniejsza cra Rumelii skina na .mnie niecierpliwie. ~raniem si jednak tak gorliwie, e w kocu daa za wygran wsadzia palec do wasnych ust, by za chwil uwolni go od cia-;a z gonym mlaniciem.

Rodzynki, migday, olej, pieprz! Tak czy owak musiao to dawa ! rezultacie jaki potworny smak. A do tego woda, na ktrej wi-bk trzsem si z obrzydzenia. I rozmaite zioa. Oj, biedny Ali, Gk twj odek bdzie wyglda za par miesicy! Natychmiast bardza si ucieszy, usyszawszy ode mnie, e wy-eance jego serca nie grozi adne niebezpieczestw~o. Poza tym rci akurat kowal, i w tej samej chwili przed domem zeskoczy konia jaki jedziec, w ktrym rozpoznaem jednego z ludzi oble-anych przez nas w chacie ebraka. Usyszaem, e pyta o mnie, wyszedem na dwr. Przybysz wzi mnie na bok i powiedzia: - Efendi, postpie wzgldem nas wspaniaomylnie, a poza zn jeste bogaty. Chciabym ci co przekaza. - Wic mw! - Co mi dasz za bo?

193
- Nie wiem, czy to, co chcesz mi powiedzie, ma dla mnie jak warto. - Och, bardzo du! - zapewni mczyzna. - Jak dalece? - Twojemu yciu grozi niebezpieczestwo. - Nie sdz. - Jeli ci tak mwi, to jest to prawda, efendi. - Wanie dlatego, e ty mi to mwisz, to nieprawda. Mczyzna spojrza na mnie ze zdziwie~niem. - R,zeczywicie uwaasz, e ci okamuj? - Tak. Chcielicie mnie zabi i obrabowa. A mordercy i ra-busie s zapewne zdalni rwnie do .kamstwa. - Teraz jednak ycz ci dobrze i mwi prawd - zapewni. - Zachowaj j dla siebie! Nie musz jej zna. - A wic nie chcesz mi nic da. Zwa, e chodzi o twoje ycie! - Nie zapac za swoje ycie nawet jednego piastra. - Co? Nie ma ono dla ciebie adnej wartoci? - Przeciwnie, nawet bardzo du, ale znajduje : ono w rku Boga. Czy wasz Koran nie mwi, e Allah kademu czowiekowi ju w chwili jego narodzin przeznaczy okrelon liczb lat ycia? Sowa te wyranie zbiy go z tropu. Nie wiedzia, co odpowie-dzie. Dlatego te cignem dalej: - Widzisz wic, e byoby niemal grzechem wydawa jeszcze pienidze za moje ycie. Doyj do wyznaczonej mi godziny mier-: ci bez wzgldu na to, czy zapac, czy nie. Wtedy przez jego twarz przemkn jaki bysk. Pewnie zbaw-cza myl przysza mu do gowy. - Efendi, jeste wszak chrzecijaninem? Wobec tego moesz przeduy swoje ycie. - Jakim sposobem? - Allah wyznaczy dugo ycia jedynie swoim prawdziwym 1 .. i prawowie~rnym wyznawcom. ~~i~::.,.:. - Mylisz si. Pita sura Koranu, nazywana sur St; po-wiada, e z gry policzone s g.ziny wszystkich ludzi, wiernych i niewiernych. Znasz t sur? : - Znam j. - Przy~znasz mi zatem racj. Nie mog i nie wo~lno mi paci za swoje zycie. Potrzebujcy pienidzy kompan Szabana w zakopotaniu skuba ~S brod, jakby mg z niej wycign jak dobr myl. Lecz naj-wid.zniej adna nie chciaa si pokaza. - Efendi, ale ja potrzebuj pienidzy.

174
- Ja te. - Ty masz pienidze, a ja nie mam. - No c, przekonaj si, e nie jestem nieuyty. Wymusi od siebie nic nie dam, ale potrzebujcemu chtnie zrobi prezent, kiedy si przeko~nam, e na to zasuguje. Jeli powiesz mi, jakie niebezpieczestwo mi grazi, gotw bd da ci bakszysz. - Ile proponujesz? - zapyta prdko. - Proponowa? Proponuje si tylko wtedy, gdy chodzi o interes, o cen, a powiedziaem ci ju przecie, e o adnej zapacie nie moe by mowy. Natomi~ast wysoko sumy, ktra ma by prezen-tem, okrela dajcy, a nie biorcy. A zatem, co chcesz mi pa- Nic! Chcia si odwrci, jednak zapaem go za rami i ostrzegem: - Powiedziae, e mojemu yciu grozi jakie niebezpiecze-stwo. Przypuszczalnie s ludzie, ktrzy nastaj na moje ycie. Wiesz o tym, a wic jeste ich kamratem. Ka ci aresztowa, jeli nie zaczniesz gada. - Zaartowaem tylko. - To kamstwo! - Efendi! - powiedzia gniewn.ie tonem groby. - Phi! Chciae otrzyma pienidz, bez wzgldu na to, czy twoja informacja zawiera prawd, czy nieprawd. Czy wiesz, jak si karze wymuszanie? - O adnym wymuszaniu nie ma mowy. - Dobrze! Nie chc si denerwowa z twojego powodu. Moesz Zostawiem go i ruszyem do drzwi, jednak nie dotarem jeszcze do nich, gdy zawoa: - Efendi, poaujesz tego! - Tak ci si tylko wydaje. W ogle uwaas mnie za gupszego, ~;,.:..: n,iz jestem. To, co chcesz mi powiedzie, wiem ju od dawna. - To niemoliwe. - Phi! Posaniec jest ju w drodze. Poznaem po jega minie, e mj domys okaza si trafny. Skd o tym wiesz? - zapyta. To moja tajemnica. - W takim razie ebrak musia to komu zdradzi! Umiechnem si z wyszoci. Nawet mi w gowie nie postao paci za tajemnic, ktrej w poowe ju si domyliem i miaem nadziej, e podstpem wycign z niego reszt. I nie martwi ci to? - pyta dalej.

175
Najpierw musiaem si dowiedzie, kim jest posaniec; dlatego rozemiaem si. - Sdzisz, e boj si tego czowieka? - Jeszcze nie znasz Szabana! Raz przechytrzye go, drugi raa~ ci si nie uda. A wic to ebrak! Zawiz rannego do Usundere. Dlatego mona byo przypuszcza, e Mosklan poleci mu, by najpierw pojecha do Palacy, skd pochodzi ranny i by moe mia take krewnych, a potem jeszcze dalej do Ismilanu do rodziny patnerza, ktry skrci kark. Przechytrzeni przez nas ludzie zawarli z nami pokj. I oni sami! byem tego pewny, dotrzymaj sowa. Jednak poprzez innych mo= gli si na nas zemci. Rwnoczenie ostrono nakazywaa im nie pozwoli mi si wymkn. Poniewa d~owiedzieli si od piekarza, w jakim kierunku zamierzamy kontynuowa swoj podr, reszty mona si byo domyli bardzo atwo. - Wcale nie zamierzam go przechytrza - owiadczyem spo-kojnie.

- Wic co? - Najchtniej nie chciabym ju mie z Szabanem w ogle do czynienia. Da mi sowo, e przestanie mnie napastowa. - Szaban dotrzyma, sowa. Sam nie bdzie ci ju napastowa, ale napuci na ciebie ixlnych. Zwizek jest duy. - Nie boj si i kazdego, kto wystpi przeciwko mnie we wro-gich zamiarach, przeka sdziemu. - Czy moesz zoy doniesien,ie na kul? - Nie omieszaj si! Powiedz mi raczej, z jakiego powodu za-mierzasz zdradzi Szabana, ktry by wszak twoim przyjacie-lem. - Moim przyjacielem? Nie odpowiem ci na to pytanie. Zamy-kasz przede mn swe serce i swoj sakiewk. Na prno jechaem do ciebie. Podszed do swego konia, lecz tak opieszale, e wida byo po nim, i oczekuje jednak jeszcze ode mnie jakiej propozycji. Ale ja zauwayem tylko: - Odjedasz? Nie miaby ochoty zosta? Wiesz pewnie, e odbywa si tutaj uroczyste przyjcie. - Nie mam czasu na takie przyjcia. A wic nic nie dasz? Jego oczy spoczy na mnie gronie. - Nie. - Czy jeszcze dzi std odjedasz? ii:t;: Wypowiedzenie tego pytania byo bardzo naiwne z jego strony.

176
W ten sprsb zdradzi mi tylko swoje zamiary. Chcia zarobi pie-nidze, nie dosta nic i teraz zdolny by do kadego ataku wrogoci. - Czyby sdzi, e zrezygnuj z czekajcej nas uczty? - od-powiedziaem. - Nasze konie te musz odpocz przed dalsz jazd. - Niech wic Allah bogosawi ci tak, jak ty mnie! To mwic wskoczy na siodo i odjecha. Minwszy wejeie, natknem si na Halefa, po ktrego minie domyliem si z miejsca, e sta tutaj w ukryciu. W blasku zatkni-tej w murze pochodni wida byo od razu, e jest wcieky. - Sihcli, dlaczego pozwolie temu czowie~kowi odjecha? - Do niczego nie jest mi tutaj potrzebny. - Ale gdzie indziej moe ci zaszkodzi! - Syszae jego ostatnie sowa? - Niestety tylko ostatnie: Stanem tutaj, eby czuwa nad b. Widziaem was, ale ne mogem sysze. W kocu jednak ~wiedziaem si, e da pienidzy. Za co? - Wyjdmy razem na dwr, eby nikt nie podsucha, o czym ~zmawiamy ze sob! Opowiedzi;aem Halefowi, ezego si dowiedziaem i domyliem. - Szykuje si napad na nas - mrukn may Hadi. , - Mae jednak nie, dragi Halefie. - Wic co? Dlaczego ten ebrak, ktry nie jest ebrakiem, je-;ie przed nami? - Przypuszczalnie ma podburzy przeciwko nam krewnych osklana i Deselima. Kiedy dotrzemy pniej do Palacy czy jesz-e dalej, do Ismilanu, powinnimy si liczy z powitaniem, ktre oe by dla nas bardzo nieprzyjemne. - Obierzmy zatem inn drog. - Nie chciabym tego czyni. Po pierwsze chciabym pozosta i tropie uciekinierw, a po drugie sdz, e wanie w Ismilanie domu Deselima moemy si dowiedzie wielu poytecznych

- Jeli przyjm nas tam jako wrogw, nie dowiemy si w ogle .czego. Moliwe nawet, e uwizi si nas jako mordercw. - Dlatego zamierzam uprzedzi tego ebraka. - Ty? Jakim sposobem? - bada dociekliwie Halef. - Bd tam wczeniej ni on. - Sihdi, co ci przysza do gowy! Chyba nie zamierzasz znowu j nocy pojecha przed nami przodem? - To wanie zamierzam. - To niemoliwe. Nie puszcz ci! Zwa, jakie niebezpiecze. stwo grozio ci dzisiaj, bo mnie zabrako przy tobie! - Jednake uratowae mnie i jutro te mnie uratujesz, gdyb zasza taka potrzeba. Sowa te pochlebiy dzielnemu Hadiemu. - Tak sdzisz? - spyta zadowolony z siebie. - Oczywicie. Powiem ci, co wanie postanowiem. Przenocu jecie u kowala i wyruszycie wezesnym rankiem. Obierzecie inn kierunek, ni ustalilimy wczeniej. Pojedziecie z Koszikawak pre Mastanly, Stajanow i Tapoklu do Ismilanu, ja natomiast pojad teraz bardziej na poudnie przez Gtilczyk, Maden i Palac: - Dlaczego przez te mejscowoci? - Poniewa jadc z Usundere ebrak abierze t wanie drog~ - Noc jest ciemna, e oko wykal. Jeszcze zabdzisz. - Mam nadziej, e nie zbocz z drogi. - Ale ebrak ma nad tob du przewag. - Rih jest szybki. Przecign Szabana. - I w tych ciemnociach przy okazji skrcisz kark. - Zobaczymy! W Ismilanie zajedcie do kawiarni patnerza Mieci si przy uliczce wychodzcej w kierunku wioski Czatak Tam mnie znajdziecie. - A jeli ci nie bdzie? - To poczekacie. - A jeli nie przybdziesz, sihdi? - To nastpnega ranka wyjedziesz mi naprzeciw do Palacy Moliwe, e zatrzymam si tam z powodu Mosklana. - Gdzie ci tam znajd? , - Teraz jeszcze tego nie wiem. Wioska jest maa i pewnie wy~ starczy o mnie zapyta. Halef stara si jak mg odwie mnie od mego przedsiwzicia, lecz pozostaem nieugity. Kiedy potem inni dowiedzieli si, e ich opuszczam, natrafiem na opr, ktremu ledwo mogem sprosta. Ikbala i jej matka Czi-leka zaamay rce nad gow, e nie chc sprbowa kul armatnich i pieczeni. Rwnie sahhaf prosi mnie; bym zosta. Jego wa-nie wziem jeszcze na stron i przekazaem mu wszystko co trze-ba na temat dywanw. - Efendi - owiadczy Ali - dobrze, e mi to powiedziae. Inni wiedz, e tutaj s zarczyny; i w tym czasie po kryjomu bd chcieli oprni schowek. Ja jednak temu przeszkodz. - Zoysz doniesienie na swojego tecia? - Tak zastanie powieszony - zamia si sahhaf. ~F , 178 - Co zrobisz, nic mnie nie obchodzi. Przeka swemu staremu ojcu pozdrowienia ode mnie i bd nieskoczenie szczliwy z Ikba-l, najpikniejsz w Ii,umelii. Gdy Szimin zauway, e nie sposb mnie nakoni do poata-nia, zapyta mn,ie, jak zamierzam obra drog. Nie cakiem dowie-rzaem jednak grubemu farbiarzowi i dlatego wymieniem nazwy

kilku miejscowoci, przez ktre w ogle nie my~laem przejeda. ~Kowal odprowadzi mnie do mojego konia i tam powiadomiem go o swoich prawdziwych planach. Przez chwil zastanawia si, po czym rzek: - ebrak przybdzie wkrtce do Usundere. Zatrzyma si tam 3troch, a potem ruszy dalej. Na pewno pojedzie do Maden i do Palacy. Std do Maden bdzie dziesi agacz ~, a powiniene w za-~Sadzie jecha przez Mastanly i Glczyk, ale znam ten teren i umo-~liwi ci dua wezeniejsze przybycie na miejsce. Pojedziemy mo-~liwie w linii prostej. - Co, chcesz jecha ze mn? ~:,~:: - Tak. Bd ci towarzyszy, pki si nie upewni, e ju nie - To bardzo mie z twojej strony, ale... ~. - Milcz! - przerwa mi Szimin. - Wiesz, ile ci zawdziczam. - Ale ja musz jecha bardzo sybko! - Mj ko nie jest wcale zy. To najlepszy wierzchowiec czo-wvieka, od ktrego go sobie poyczyem. Bdzie si musia troch ~vysili. Kiedy si z tob poegnam, bdzie si mg oszczdza. ~: ; Halef wyszed za nami na dwr, eby zwrci mi uwag na co, 0 czyxn znw nie pomylaem, a mianowicie na sakiewk, o ktrej ~ya mowa w czasie naszej jazdy z Kabacz do chaty Szabana. Sa-~Ciewka zostaa wycignita na wierzch, a jej zawarto przeliczo-~a w wietle poncego uczywa. Bya w niej sto austriackich du-~Catw i dziesi tureckich funtw. Taki dukat wart jest, w zale-~roci od okolicy, 53 da 58 piastrw. Suma wynosia zatem 1150 ~anarek albo w krajowej walucie 5300 do 5800 piastrw. Poza tym ~iyo jeszcze pidziesit beszlikw - monet piciopiastrowych. ~o sakiewki do~czona bya kartka, e zote monety s przezna-iezone dla mnie, a srebro dla Halefa. Jak si dawiedziaem pniej, ~imar ben Sadek otrzyma ju w Edirne od naszego gocinnego go-~spodarza wiksz sum, ktra miaa by rwnie przeznaczona na ~abezpieczenie klejnotw Jakuba. Niektrym taki prezemt w postaci pienidzy moe si wyda mao ~ mila turecka = 5010 m, 22,22 mili tureckiej skada si na jeden stopie t9lugoci rbwnikowej 179 delikatny. Mnie take nasuna si podobna myl, ktra jednake nie ostaa si dugo w mojej gowie. Po pierwsze ofiarodawca mia dobre intencje. Wiedzia, e nie jestem milionerem. Po drugie gwny prezent stanowiy inne przedmioty, ktre niestety prze-pady razem z jucznym koniem i zacnym sug sprawiedliwoci. A po trzecie w sakiewce znajdowa si poza tym przezn.aczony dla mnie piercie cudownej roboty z hiacyntem okazaej wielkoci. Wprawdzie nie znosz piercieni na palcach - ozdoba mezyzny pawinna by innego rodzaju - jednake piercie ten naley do przedmiotw, ktre przechowuj jako mie pamitki. Halef naturalnie dosta od razu swoich pidziesit beszlikw. Z umiechem schowa je do kieszeni. - Ten dobroczyca, sihdi, jest czowiekiem wielkiego rozumu. Ja na miejscu Hula~na bybym moe jeszcze rozumniejszy. Kaf jest lepszy ni nun w alfabecie take stoi na wczeniejszym miejscu. Kazda litera arabskiega alfabetu oznacza bowiem rwnie ja-k liczb. Kaf (k) oznacza sto, natomiast nun (n), wypowiadane jednak w wytwarniejszej wymowie przed b jako m, tylko pidziesit. May Hadzi mia znowu powd do zadowolenia. Wpraw-dzie pidziesit marek to niezbyt wiele dla przyjaciela i opie-kuna, lecz jako bakszysz dla sucego to jednak spora suma. Podaruj sobie poegnanie, ktre dao jeszcze okazj do paru nie- codziennych scen. Gruba Czileka uronia nawet kilka ez bolesne-go wzruszenia. Kiedy siedziaem ju na koniu, podszed take po- : mocnik i wycign do mnie rk. Czy miaem mu j ucisn na poegnanie, czy chcia ode mnie bakszysz? Moja szpicruta przy-:. troczona bya zwykle do sioda mocniej ni bicz

dzielnego Hadi p Halefa Omara. Teraz jednak byskawicznie miaem j w rku i wle-;~ piem ajdakowi prze~z plecy kilka takich batw, e odskoczywszy;~ szybko schowa si za swoj grub pani. - Waj! Biberli bu - oj, oj! To piecze jak pieprz! - wykrzyk ~ n, pocierajc plecy. - Tusda ister-misin - yczysz sabie te soli? - zapytaem ~ z umiechem. Natychmiast pojawi si za mn Hadi, wycign zza pasa biczj i zapyta: z ~ - Czy mam przysoli? Zasuy na to! r - Czekildim, sawusztum - ju mnie tutaj nie ma! - zawoa;. zagroony i czym prdzej znikn za rogiem damu. A potem wyruszylimy w drog. 180 IX. NOCNA JAZDA Bya ciemna noc, tak samo czarna jak poprzednia. Nieliczne wiazdy mrugay sabo na niebie. Dopiaro teraz zrazumiaem, jak niaym przedsiwziciem z mojej strony bya jazda w tak nac, ~zez nieznan okolic, i ta tak szybko, jak to byo kanieczne, by ~goni ebraka, a moe nawet go wyprzedzi. Przez kwadrans Szimin i ja jechalimy obok siebie w milczeniu. :ady z osobna pogrony by w swoch mylach. Nie mielimy ~d sob adnej drogi, lecz atwarte pole. Rih nic sobie z tego nie abi, jego oczy przyzwyczajone byy nawet do takich ciemnoci. W kocu mj towarzysz zapyta: - Efendi, przypominasz sobie nasz rozmow, ktra niestety istaa przerwana, gdy zjawi si ten Mosklan? - Nawet bardzo dokadnie. - Wtedy chciae mi udowo~dni, e wy chrzecijaniQ jestecie psi, ni sdz. - Wszdzie s dobrzy i li ludzie, a wic rwnie pord chrze-,ijan i pord muzumanw. Nie o chrzecijanach chciaem m-i, lecz o chrzecijastwie. - Uwaasz, e jest ono lepsze od naszej nauki? - Tak. - Nieatwo ci bdzie to udowodni. - Wcale nie. Porwnaj ze sob Koran i nasz Bibli! Najwspa-;alsze objawienia wasz Prorok wzi z naszej ksigi. Czerpa nauk Starego i Nawego Testamentu i przerobi te nauki stosow-,e do wczesnej sytuacji swojego ludu i swojego kraju. Te sto-rnki zmieniy si. Jedynymi wyznawcami islamu nie s ju tylko asajcy si po pustyni Arabowie. Dlatego islam sta si dla as teraz za ciasny jak kaftan bezpieczestwa, w ktrego ptach ~zradnie cierpicie. Nasz Zbawiciel przynis nam nauk mioci pojednania. Nie zostaa ona zapoyczona ze zwyczajw maego du pustynnego, lecz spyna od Boga, ktry jest mioci. Mi-~ ta jest wieczna, wszechobecna i obejmuje wszystkich ludzi, szystkie ziemie i soca. Nigdy nie moe ona krpowa, lecz tylko ~zczliwia. Walczy nie mieczem, ale ask. Nie spdza narodw zy pomacy bicza, ale wzywa je gose~n kochajcej matki, ktra ace przytuli wszystkie dzieci do swojego ana. - Mwisz o mioci, a mimo ta brakuje wam jej. - Czy wyrzucasz cay zbir tylko dlatego, e par owacw sta-vv robaki? 181 - Moliwe, e gdzie indziej zbiory wygldaj lepiej ni u n Dlaczego jednak akurat u nas nie ronie pszenica chrzecijastv tylko chwast? - Czy naprawd jest tak? - odpowiedziaem pytaniem. - 7 le? Jeli tak, to powiniene wiedzie, e chwast najlepiej udaje na kiepskiej glebie. Wystawiasz w ten sposb islamowi niedol

wiadectwo, gdy byby on t kiepsk gleb. Jestemy sami i c su mamy pod dostatkiem. Czy.opowiedzie ci o Chrystusie, o p rokach, ktrzy go zapowiadali, i o cudach, jakie czyni? - Opowiedz! Dowied, e jest wikszy od Muhammada! Cie mog sucha, nie obciajc mega sumienia. Nie jeste owc dL ktry chce mnie sprowadzi na z drog. Znasz islam i chrze: jastwo. Nie bdziesz mnie kusi, lecz powiesz mi prawd. Odtd ludzi bdziesz owi! O tych sowach Zbawiciela 1 mylaem, kiedy zaczem teraz mwi. Kowal mia racj; by wobec niego uczciwy. Nalea do owych prostych ludzi, ktj nie odznaczajc si szczeglnymi darami d do poznania praw gdy tymczasem obdarowani bogato talemtami ducha czsto trv ni swe siy na bezowocne d~zielenie wosa na czworo: Dziwna to bya jazda. Ja apowiadaem, a Szimin w milcze~ sucha. Tylko od czasu do czasu rzuca jakie pytanie lub jaki sawem wyraa swoje zdziwienie. Jechalimy bardzo ostrym k sem i jego ko musia si przykada, eby trzyma si mojE boku. Mimo to Szimin bardziej uwaa na moje sowa ni na 1 nia i drog, i kiedy w pewnej chwili jego szkapa si potkna l wykonaa niespodziewany skok, noga wypada mu ze strzemie i rzuci jakie mocne sowo, niezbyt pasujce da treci mego ol wiadania. Fizycznie jednak posuwalimy si szybko do przo~ a i na drodze duchowej lub raczej duchownej te robilimy zauv zalne postpy.
,

Mino par godzin. Wspilimy si na szczyt wzniesienia - na bezdroach i w takich cie~mnociach nie byo wcale atwe. r drugiej stronie wzniesienia zjechalimy na d, przez rzadki l po stromej pochyoci. Dlatego te posuwali.my si wolniej do tej pory. - I wierzysz, e Chrystus naprawd zmartwychwsta i wst~ do nieba? - zapyta kowal. - Tak, cakowicie. - Jak ziemskie ciao moe si wznie do nieba? Przecie nac ciao naszego Proroka pozostao na ziemi! - Czy nie mwiem ci o Grze Przemienienia? I czy w 182 rorok nie powiada, e Chrystus na oczach swoich uczniw wst-i do nieba? - Tak, to wielki cud. I kiedy powrci? - Aeby sdzi ywych i umarych. Potwierdza to take Mu-ammad. I dawa bdzie zbawienie wieczne lub skazywa na po-~pienie. Czy w takim razie nie jest Bogiem? Czy nie musi by c wikszy, wspanialszy i potniejszy od Muhammada, ktry zi razu nie mwi o~ sobie, e jest sdzi? - Prawie w to wierz! - wyzna Szimin. - Prawie? Tylko prawie? Sowa Chrystusa s prawd, tak jak n sam jest prawd. Mwi o sabie: Bende her kuwet sanada emde ersde - posiadam wszelk wadz tak w niebie, jak i na emi! Czy wa5z Muhammad kiedykolwiek tak mwi? - Nie, efendi. Opowiem mojej onie i moim pr:zyjacioom, co ~i opowiedziae. Chciabym mie wasze Pismo wite. Wtedy ~gbym czyta i uczy si, i moe wtenczas w Duch wity, ktrym mwie, zstpiby take na mnie, jak na wsplnot iernych w pierwsze Zielone witki. Gdy czowiek jest sprag-lony, trzeba mu da wady. Rwnie dusza ma swoje pragnienie. dczuwaem je i sdziem, e pij wod odmawiajc modlitwy chodzc do meczetu. Teraz jednak wydaje mi si, jakbym nie ~stawa czystej wody, gdy twoje sowa s bardziej przejrzyste ~ywcze ni sowa naszego ixnama. auj, e nie pochodzisz z tych ro~n i e dlatego nigdy ci ju nie zobacz. - Pozostan przy tabie, Sziminie, gdy moje sowa ci nie opu-cz. Spoczywaj w twoim sercu, tak jak nasienie spoczywa ziemi, i zakiekuj, wypuszcz pdy i wydadz owoce. A po-ewa ci polubiem i winien ci jestem tak wielk wdziczno, iciabym ci pozostawi prezent, ktry bdzie ci przypomina t ~c, ilekro wemiesz go da rki. Umiesz wszak czyta. Ten pre-~nt to ksika. Kupiem j w Damaszku, eby pamita o miecie ;rodw i tchncych chodem

fontann. Powiniene sysze szmer ;ywczych zdrojw i pi z nich wod ycia, gdy czyta bdziesz t ak! Prosz, oto ona! Otworzyem tarb u sioda,, wyjem ksik i podaem mu. - Co w niej jest? - zapyta. - Czy to ksiga ba~ni? - Nie. Nie znajdziesz tam adnej bani, lecz prawd, ktra ~zetrwa wszystkie wieki. Twoja dusza jest jej spragniona, wic rymasz j. Ta ksiga to Nowy Testament, ktry zawiera wszy-l~o to, co ci opowiedziaem, i jeszcze wicej. Wtedy Szimin wyda gony okrzyk, w ktrym sycha byo, k bardzo go w dar uszczliwi.

183
- Efendi - powiedzia - ten prezent jest tak cenny, e nie mog go przyj! - Zatrzymaj t ksig w imi Boe! Nie kosztowaa mnie ona wiele, a zawiera najwiksze bogactwo, jakie moe ofiarowa zie-mia, a mianowicie drog do zbawienia. Aposto powiada, e trzeba w niej szuka i znajdowa, poniewa zawiera sowa ycia wiecz-. nego. Oby i ty znalaz w niej owo ycie! ycz ci tego z caego serca! Z trudem udao mi si pooy kres jego podzikowaniom. Pew-nie dzikowaby jeszcze duej, gdyby co innego nie odwrcio jego uwagi. Wjechalimy znowu na rwnin i zauwaylimy, e znajdujemy si na ledwo przetartej ciece, to znaczy na czym, co tutaj nazy- wane bywa ciek. - To droga z Usundere da Maden - wyjani Szimin, przery-:.; wajc swoj mow dzikczynn. W tej samej chwili schwyciem za cugle jego konia. - Stj! Posuchaj! Wydawao mi si, e sysz przed nam~b parsknicie jakiego konia. - Ja nic nie syszaem i teraz te nie sysz. - Podoe jest mikkie i tumi odgosy kopyt. Ale mj ko~~ strzye uszami i badawczo wciga powietrze przez nazdrza. To~ nieomylny znak, e mamy kogo przed sob. Wsuchaj si! - Tak, teraz sysz. Ko nastpi na kamie i kopyta zelizgn~;: o si z niego. Kto moe tak pno jecha w tej odludnej okolicy?~ - Moe to ebrak? - To bardzo mao prawdo~podobne - powtpiewa kowal. :~ - Dlaczego? - W takim wypadku musiaby wyjecha dosy pno.
- Dlaczego miaoby to by niemoliwe? - Szaban chce przecie przyby na miejsce przed tob! - od-~!: par Szimin. ~.a~

- No c, sdzi pewnie, e wyrusz tak czy owak dopiero ~utro rano, a wic si nie pieszy. Czy moglibymy go gdzie tutaj wy-~~ przedzi bokiem, eby nie zauway, e jestem ju przed nim? - Bez trudu. Ale bym ci to odradza. - Rzeczywicie, jeli zatoczymy uk i bdziemy mieli jedca
;

za plecami, to nie dowiemy si przecie wcale, czy to faktycznie ebrak. - Dlatego musimy do niego podjecha.
- Ale co ja poczn z Szabanem? Czy mog mu przeszkadzi 184

jecha dalej? Chyba tylko si. Nie chciabym jednak przelewu krwi! - To nie jest konieczne, efendi. Zostaw go mnie.

- Jakim sposobem? - Ty zmusisz go, eby zawrci, a ja potem nie bd odstpowa jego boku i zabior go do Koszikawak. Nie umknie mi. - A jeli Szaban ci spyta, jakim prawem go uprowadzasz? - Czy nie mam takiego prawa? Czy nie chcia ci zamordo-wa, efendi? - To mgby by powd. Ale napytasz sobie w nim wroga, kt-ry bdzie si stara zemci na tobie. - Nie boj si ebraka. Ju jest moim wrogiem. Szaban jest wrogiem wszystkich uczciwych ludzi. Pozwl, e wywiadez ci t przysug, i nie musisz si o mnie martwi. Jeeli to rzeczywicie on, to pojmiemy go i poegnamy si, a an nawet si nie dowie, dokd jedziesz. - Jak biegnie dalej dro~ga do Maden? - Pozostaniesz przez cay czas na tej ciece i za p godziny b-dziesz na miejscu. Gdy jeste tutaj, nie moesz ju zabdzi. W~aciwie chciaem jeszcze z tob porozmawia w sprawie kop-ezy, ale twj may Hadi ju j ma, a ty wzie kopcz Deselima. Dwie wystarcz. A teraz jedmy, efendi. Szimin popdzi znowu swego konia, na znak, e nie chce ju sucha adnych sprzeciww. Nawet byo mi to na rk, bo ebrak w ten sposb, bez szkody dla mnie, nie mg wypeni swojej misji. W niedugi czas potem zbliylimy si do nocnego jedca na tak niewielk odlego, e musia nas sysze. Zauwaylimy, e przypieszy, nie chcc, ebymy go dogonili. - Szybko za nim! - rzek kowal. - Szaban nie jest dobrym jedcem. atwo go doganimy, jeli to rzeczywicie on, a nie kto inny. - A jeli zboczy z drogi? - Bdzie si wystrzega. W tak ciemn noc nikt tego tutaj nie zaryzykuje. Ja te bym tego zaniecha, gdyby nie chodzio o to, by towarzyszy tobie. Szimin susznie przypuszcza. Jedziec zda sobie spraw, e jestemy szybsi od niego. Nie mia odwagi zboczy z drogi, tak wic za najlepsze wyjcie uzna zatrzyma si i poczeka na nas. Kowal jecha przodem, ja za trzymaem si za nim w takiej odlegoci, eby nie mona byo spostrzec od razu mojej postaci. Jedziec odsun si troch na bok, eby nas przepuci. Kowal jednak zatrzyma si przy nim i pozdrowi go:

185
- Sabahinis chajir olsun - dzie dobry! - Chajir olsun - odpowiedzia tamten krcej. - Nereden geliorsun - skd przybywasz? - Deridereden - z Deridere. To byo kamstwo, gdy poznaem po gosie, e to ebrak. - Nereje gidiorsun - dokd zmierzasz? - Here jere hicz bir jere - wszdzie i nigdzie. Bya to harda odpowied. Szabanowi nie udao si jedn.ak wyk-pi, gdy kawal powiedzia tonem, ktry wyranie zdradza jego postanowienie, e nie pozwoli si odprawi: - Bdziesz jednak musia mi to powiedzie! - Musia? - burkn przekornie ebrak. - Tak. Znasz mnie~? - A ty mnie moe znasz? - Jeste Szaban, ebrak. - Ach! A ty? - Noc jest tak czarna jak twoja dusza. Nie dostrzeesz mojej twarzy. Jestem Szimin, kowal z Koszikawak. - Dlatego twj gos wyda mi si taki znajomy! Jed dalej! Nie mam z tob nic do czynienia! - Za ta ja z tob. Znasz czowieka, ktry jest tutaj obok mnie?

- Nie. Wynocie si! - Zaraz to uczyni - odparem - najpierw jednak, Szabanie, zamieni z tob dwa sowa. Mwic te sowa zbliyem si do niego i skierowaem swego konia w ssiedztwo jego wierzchowca, tak eby Szaban mg mnie rozpozna. Stalimy obok siebie tak, e gowa jednego konia znaj-dowaa si przy ogonie drugiego. - Szejtan! Cudzozie~niec! - zawoa ebrak. - Tak, cudzoziemiec! Teraz ju chyba wierzysz, e chciabym z tob porozmawia. - Ale ja z tob nie! Zauwayem, e Szaban sign za pas. Ujem porodku swj ~ sztucer, tak e miaem kolb przed sab na koskim karku. Tym sposobem byem przygotowany na cios z lewej strony na praw. - A zatem powiedz, dokd zmierzasz! - rzekem, starajc si w ciemnoci bacznie obserwowa jego ruchy. f - Co ci to obchodzi, morderco? - najey si. - Morderco? - Tak. Kto przez ciebie skrci sobie kark i komu zmiadye twarz? 186 - A wy kogo zwabilicie do chaty, eby go zabi? Wiem, do-kd zmierzasz, ale bdziesz askaw zawraci. - Kto mnie zmusi? - Ja. Zsiadaj! - Oho! Mnie te chcesz zamordowa? Bd si brani. Id do diaba! Szaban unis rami w moim kierunku. Natychmiast uderzyem, a on rwnoczenie nacisn spust. Pojawi si bysk wystrzau - lecz kula nie trafia, poniewa mj cios odbi jego rami w bok. Nie zdy jeszcze opuci ramienia, gdy podjechaem koniem krok do przodu i pchnem go kolb pod pach, tak e straci oparcie w strzemionach i po drugiej stronie wierzhowca wypad z sioda. Chciaem jak najszybciej zeskoczy, nie dotknem jednak je-~cze ziemi, gdy usyszaem okrzyk kowala: - Stj, otrze, zatrzymaj si; bo ci stratuj! Szkapa ebraka nie ruszya si z miejsca. Chciaem wanie szybko okry zwierz, gdy ujrzaem bysk drugiego wystrzau. W chwil pniej ko kowala wykona skok i Szimin momentalnie wypad z sioda. Czyby mj towarzysz zosta trafiony? Popie-szyem do niego. Na ziemi leao dwch ludzi, jeden na drugim. Byo tak ciem-no, e na tle ziemi nie mogem ich ~ozrni. Zapaem lecego na wierzchu za rami. - Stj, efendi! - usyszaem. - To ja! - Ach, to iy, Sziminie! Czy Szaban ci trafi? - Nie. Zobaczyem, e chce si wymkn i zabroniem mu. Wtedy wystrzeli, a ja go stratawaem. Broni si, ale tylko jedn rk. Kopyto mojego konia trafio go pewnie w drug. - Nie, sprawia to kolba mojej strzelby. - Ksa nicym kuna. Bd mu musia zatka czym usta! Nie mogem widzie, co robi Szimin, lecz usyszaem gardowe charczenie. Po chwili kowal podnis si z ziemi. - No, teraz jest cicho. - Co mu zrobie? Chyba go nie zabie? - Nie. Pamacaj, jak jeszcze si miota. Zatkaem mu tylko usta jak szmat. - Teraz zwimy mu rce. - Ale czym? - Pasem.

- Rzeczywicie. Ma dugi, wski pas z materiau. Wystarczy nawet, eby przywiza go do kania. 187 Pomogem kowalowi. Mao nie udusi Szabana. Zanim pokonan~ odzyska oddech, siedzia ju na koniu. Sukienny pas nie pozwal~ mu zsun si z sioda, poniewa przechodzi pod koskim brzu. chem od jednej nogi da drugiej. Pozosta czci pasa zwizalim~ mu rce. Okazao si, e Szaban mia dwa pistolety: jeden wytr: ciem mu z rki, a drugi mu wypad, kiedy ko Szimina powal~ go na ziemi. Obydwa byy tylko jednolufowe, i odbywa wypaliy cho adna kula nie trafia. Teraz Szaban zacz przeklina. Domaga si, eby go uwolni~ i grozi, e zoy skarg u wadz. Kawal wymia go i powiedzia; - Ta, co zrobie wczeniej, moe mnie nic nie obchodzi; a;~ teraz chciae mnie zastrzeli i dlatego zabieram ci ze sob, eb~ ci dowie, e to ty powiniene si obawia wadzy. Moe przebar cz ci, jeli po drodze bdziesz si dobrze zachowywa. Jeeli jed~ nak dalej bdziesz zorzeczy w ten sposb, nie moesz si spodzie~ wa niczego dobrego. - Zatrzymalicie mnie. Ja tylko si broniem. Musz jecha~ dalej. - Na to bdzie czas take pmiej. A teraz milcz! Moemy jesz~ cze pogada potem, kiedy poegnam si z efendim. ebrak umilk. Moe myla, e uda mu si dowiedzie czego~ z n~aszej rozmowy. Szimin jednak postpi mdrze, gdy wprowa:~ dzi go w bd, mwic do mnie: - A wic, efendi, od tej pory sam znajdziesz drog. Jed z pw wrotem i czekaj na mnie w kuni. Ja wyrusz drog w kierunkii Glczyk. Na pewno nieatwo bdzie wytrzyma z tym czawiekiem;
wic bd si stara moliwie jak najszybciej dotrze do jakiej~ wioski. Moesz powedzie swoim ludziom, e mamy Szabana, eb~; go niepotrzebnie nie szukali. Zobaczymy si u mnie. Mwic te sawa Sz.imin dosiad konia. Pochwyci take cugle,

~T drugiego konia i odjecha na przeaj. Jeszcze przez jaki czas syszaem tylko zorzeczcego ebraka; potem znowu nastaa cisza, , Jako nie mogem uwierzy, e Szaban uzna so~wa Szimina za prawdziwie. Ale pozbyem si go, i to byo dla mnie najwaniejsze. Jednoczenie kowal oszczdzi mi poegnania, ktre nigdy nie jest rzecz przyjemn, chyba e czowiek rozstaje si z kim, do kogo nie ywi sympatii. Podyem teraz dalej w kierunku, ktregomy si do tej pory trzymali, i w podanym przez Szimina czasie dotarem do Maden. Wanie witao. Zastanowiem si. W obecnym stanie rzeczy nie musiaem ju wcale jecha do Palacy, eby zasign informacji o ewentualnych krewnych rannego Mosklana. Wysany przez 188 niego do nich umylny zosta wszak zmuszony do zawrcenia z drogi i by pad opiek dzielnego kowala. A wic rwnie w Ismi-lanie dzi jeszcze nie bdzie nic wiadomo a mierci Deselima. Po co zatem mczy mojego ogiera po dwch tak cikich nacnych jazdach? Postanowiem pojecha do Tapoklu i tam oczekiwa swoich towarzyszy. W Maden ludzie jeszcze spali. Wiedziaem, e Topoklu znajduje si mniej wicej w kierunku pnocnym, i pajechaem dalej. Droga prowadzia wzdu jakiej rzeczki, co do ktrej zaoyem, e w po-bliu Topoklu wpada bdzie do Ardy. Nie mogem zatem zabdzi. Po pewnym czasie dotarem do wioski, gdzie by han. Tutaj ludzie ju si pobudzili, wic postanawiem da troch odpocz mojemu karoszowi. Zajazd znajdowa si nieco w bok od drogi i otoczony by gbokim botem. Pooono na nixn dugi, skaty dbowy pie. Nastpnie wjedao

si w szerak i gbok dziur, w ktrej tarzay si winie. ~winie dowodziy, e handi i jego ludzie s chrzecijanami. Z owej dziury trafiao si ju bezpored-nio w szerok bram. Co znajdowao si za bram, nie mogem widzie z powadu wysokiego glinianego muru, ktry zdawa si otacza jakie podwrze. Waciwie naleaoby by wiewirk, eby przedosta si po pniu na drug stron grzzawiska, ale mojemu Rihowi dosy si udao to ryzykowne przedsiwzicie. Nastpnie zatrzymaem si przed zagbieniem ze winiami. Rih przesadzi dziur jednym susem i wpad w bram. Na powitanie usyszaem akrzyk strachu i w chwil potem pawaliem jakiego czowieka, ktry przechadzi akurat obok wejcia. Znalazem si na do przestrannym podwrzu, ktre zdawao si jednym wielkim gnajowiskiem. W jednym kcie stali ludzie, ktrzy wczeniej krzyczeli. Dwch parobkw trzymao niezbyt mad dziewk. Przypuszczalnie zamierzali wanie przywiza sw ofiar do opartej o mur drabiny. Do mnie za padszed susznego wzrostu mczyzna, ktry trzyma w rku bicz i ca sw postaw wyraa wielk pewno siebie. Jego szeroka pier i pociga twarz z wielkim orlim nosem wskayway na to, e jest Ormianinem. - Jeste lepy? - ofukn mnie. - Nie maesz uwaa, kiedy wjedasz przez bram? - Usu to boto za murem i pozasypuj dziury, wtedy mona bdzie do ciebie przyjecha, nie amic sobie i innym karku. - Co! Jeszcze si stawiasz? - zgromi mnie rozdraniony Or-mianin. 189 - Czy mgby by uprzejmy? - Mam ci moe wzi w objcia i ucaowa, kiedy mi tratu-jesz na mier mojego parobka? - Na mier? Tam przecie stoi i wyczesuje sobie gnj z wo-sw. U ciebie lduje si tak mikko, e to prawdziwa przyjemno by potrconym przez konia. Czy ty jeste handi? - Tak. A ty kim jes,te? - Cudzoziemcem. - To widz. Masz paszport? - Tak. - Poka go! - Najpierw umyj sobie rce, bo go pobrudzisz. Co masz do pi-cia? - ftaki - liwowic. - A abrok dla konia? - Mielon kukurydz. - Bardzo dobrze! Ka mu da tyle, ile zdola zje. A mnie przynie szklank rakii. - Nie mam szklanek, dostaniesz garnek. Wejd do izby. Mczyzna mwi krtkimi zdaniarni. Przywizaem konia do jakiego supka, po czym wszedem do izby. Okazaa si brudn nor z aw z surowego drewna oraz cikim stolem. Zaintrygowa-o mnie kilka porozstawianych wak niskich drewnianych stoja-kw o dziwnych ksztatach. Byy to trjktne deszczuki na trzech nkach. Mj bystry umys pozwali mi odgadn, e to stoki. W izbie siedziaa kobieta i w duyxn drewnianym kuble mieszaa kwane mleko. pozdrowiem j. Wytrzeszczya na mnie wielkie gupie oczy i nic nie odpowiedziaa. Wszed rwnie waciciel zajazdu. Zdj z gwodzia may garnek i nala do niego z dzbanka pyn, ktry poda mi jaka liwowic. - Czy to naprawd rakija? - zapytaem wchajc zawarto garnuszka. - Tak. - Nie masz nic innego? - Nie. Ta wdka nie jest pewnie dla ciebie do dobra? - Jest kiepska. - Wic wyno si, jeli ci u mnie nie smakuje! Nie kazaem ci tu zajezda. Czyby by jakim pasz, ie masz takie wymagania?

- Nie. Ile xosztuje ta rakija? - Dwa piastry. Skosztowaem wdki. Garnuszek mieci wicej ni p litra. liwowicy zawiera moe na dwa palce. W dodatku na brzegach 190 Iepi si jaki czarny osad, skadajcy si zapewne z brudu, jaki pozostawiy na naczyniu wsy kilkuset pijcych. Owa rakija bya najpospolitszego gatunku, jaki kiedykolwiek wchaem i piem. A kosztowa miaa dwa piastry! Trzydzieci osiem do czterdziestu fenigw! To by czysty szwindel w tym kraju dzew liwkowych. Teraz jednak powstrzymaem si jeszcze od uwag. - No i jak, smakuje? - zapyta handi. - O tak - i to jeszcze jak! Niewaciwie wida zrozumia, gdy rzek: - Jeli chcesz wicej, to powiedz kobiecie. Ona ci doleje. Ja musz wyj, eby adby sd. Po jego wyjciu przyjrzaem si bliej izbie. Kilka ndznych obrazw, przyklejonych po prostu do cian, potwierdzia moje przypuszczenie, e jestem u ormiaskich chrzecijan. A mczyzna by w kadym razie jednym z owych chrzecijan, ktrych zacmy Szimin okreli mianem chwastw. Kobieta mieszaa w dalszym cigu. Wyjrzaem przez jedn z dziur nazywanych tutaj oknami. Na zewntrz soce zaczo ju przygrzewa. Wntrze izby natomiast byo ciemne i zadymio~ne. Pomylaem o sowach perskiego poety Hafiza: Gdy twoich lokw my zapach owionie mc~ mogil, na mym pagrku wyronie z ziemi wiele tysicy kwiatw. Niewiasta, na ktrej cze Hafiz uoy te sowa, z pewnoci nie miaa adnego padobiestwa z siedzc przede mn istot mie-szajc w kuble kwane mleko. A mi.y zapach! Brr! Wstaem, postanowiwszy wyj na zewntrz i zaczerpn wie-ego powietrza. Dugo w kadym razie nie zamierzaem tutaj zo-sta. Byo to pewne jak amen w pacierzu. Zrobiem wanie pierwszy krok w kierunku wyjcia, gdy na zewntrz rozleg si. przecigy ostry krzyk. Byskawicznie znala-zem si przed drzwiami. Drugi rwnie straszliwy okrzyk, i przebiegem przez podwrze w w kt, gdzie rzeczywicie przywiza-wno niewiast do drabiny. Zwrcana do drabiny przodem, nagie plecy miaa wystawione na ciosy bicza, ktry jeden z parobkw padnis wanie da trzeciego uderzenia. Zanim zdoa uderzy, wyrwaem mu z rki bat. Na plecach chostanej widniay dwie grube prgi, na ktrych skra lada chwila musiaa pkn. Obok sta waciciel zajazdu z min prawodawcy, ktry napawa si posuszestwem, jakie z~najduj jego rozkazy. Podszed do mnie i wycign rk po bicz. - Cudzoziemcze, co ci przyszo do gowy? - krzykn na mnie. - Oddaj bicz! Ona naley do mnie, nie do ciebie! Kipiaem g.niewem, widzc tak haniebny sposb karania nie-wiasty. Choby dopucia si nie wiem jakiego przewinienia, w mo-jej obecnoci nie moga by tak bita. Czuem, e moja twarz ponie, i podnisszy gos zapytaem handiego: - Co uczynia ta dziewka? - To nie twoja sprawa! - odrzek hardo. - Dawaj bicz, bo inaczej sam dostaniesz baty! - Co? Grozisz mi chost? Oto moja odpowied! Zdzieliem go biczem przez plecy. Biedny Ormianin z miejsca zgi si w p, ale ju w nastpnej chwili rzuci si na mnie, i to z tak si, e upad na ziemi, poniewa szybko odsunem si na bok. - Rce przy sobie, bo dostaniesz biczem po twarzy! - zagro-zierr..

Pomimo to, pozbierawszy si, handi zaatakowa mnie znowu. Tym razem jednak nie adskoczyem, lecz uniosem praw nog i potraktowaem go kopniakiem w okolic odka. Przy tym trze-ba samemu sta mocno, pochylajc si do przodu, bo mona upa na plecy. Ormianin run ponownie na zamiecone podwrze, te-raz jednak mia ju dosy, gdy podnis si z widocznym wysi-kiem. Chci~a co powiedzie, ale wydoby z siebie jaki jk i ku-lejc poszed do izby, nie obrzuciwszy mnie nawet jednym spoj-rzeniem. To powiedziao mi dosy. To byo gorsze, ni gdyby obrzuci mnie najwymylniejszymi pogrkami. Podszedem do karego, wziem sztucer i wrciem do drabiny. Tam sprawdziem najpierw, ezy mgby mnie trafi strza z jakiego okna. Okazao si, e jest to niemoliwe. Nastpnie ustawiaem si tak, e jeden z mczyzn znajdowa si zawsze pomidzy mn a drzwiami. - Odwicie t kobiet! - rozkazaem parobkom. Zdziwiem si ju wczeniej, e aden z nich nawet nie drgn, eby przyj z pomoc swemu panu. Natychmiast spenili moje polecenie. - Ubierzcie j! Kobieta Iedwo moga poruszy rkami, tak mocno byy zwiza-ne i tak bolay j rany na plecach. - Dlaczego zostaa wychostana? - zapytaem.

192
W pobliu mnie stay trzy kobiety i czterech mczyzn, jeden z wygldu bardziej nieokrzesany od drugiego. - Handi tak rozkaza - odpowiedzia ktry. = Dlaczego? - Bo artowaa. - Z kim? - jednym obcym. - Czy jest spokrewniona z waszym panem? - Nie. Jest suc. - Skd pochodzi? - Ze Stojanowej. - Ma krewnych? - Matk. - I oberysta nie zawaha si kaza j wychosta tylko dlate-go,ebya mia dla jakiego obcego? Takie dochodzenie, w kadym innym miejscu krpujce, tutaj nie kryo w sobie adnego podstpu. Nawiasem mwic, dziewka natyehmiast znikna za najbliszymi drzwiami. - Tak, poza tym nie zrobia nic zego - owiadczy mj roz-mwea. - Handi jest bardzo surowy i dzi ju od samego rana okropnie si wcieka. W tym momencie wymieniony pojawi si znowu na podwrzu. W rkach trzyma dug tureck flint. Wydawao si, e doszed od biedy do siebie po moim kopniciu, odzyska take mow, gdy ju z daleka krzycza do mnie skrzekliwym gosem: - Psi synu, teraz si policzymy! Handi przyoy bro do ramienia i zacz do mnie celowa. Za nim wysza z domu jego kobieta. Krzykna gono ze strachu i chwycia za flint. -~. Co chcesz zrobi? - jkna. - Nie chcesz go chyba zabi? - Milcz! Wyno si! - rykn na kobiet i odepchn j tak, e przewrcia si na ziemi.

Wsl~utek tego lufa jego strzelby odchylia si od kierunku, w ktrym mierzy. Rwnie ja przyoyem bro do ramienia i wy-celowaem tak dokadnie, jak przy caym popiechu byo to moli-we: Nie chciaem go zrani, mimo e on najwyraniej zamierza mnie poczstowa kul. Mj strza gruchn wczeniej ni jego. Ormianin wyda okrzyk i wypuci strzelb. Moja kula, uderza-jc tu obok jego nosa, trafia w zamek flinty. Jemu samemu nic si nie stao prcz tego, e kolba mocno odbia mu w twarz i e donie trzymajce strzelb bolay go od uderzenia mojej kuli.

W w~wozach Bakanw la3


Przeklinajc wymachiwa rkami na wszystkie strony i rycza: - Widzielicie? Strzeli do mnie! To morderca! apcie go, za- trzymajcie go! Oberysta podnis z ziemi uszkodzon strzelb, doskoczy do mnie i zamachn si. - Cofnij si! - ostrzegem. - Bo strzel znowu! - Dwa razy chcesz wystrzeli? - szydzi. - No to sprbuj! Jego flinta bya jednolufowa. Nie mgby wic z niej odda dru-giego strzau i sdzi, e ja znajduj si w takiej samej sytuacji. ., Powtrnie nacisnem spust, mierzc w rur jego flinty, i ponaw- r nie wytrciem mu bro z rki. Natychmiast oddaem jeszcze dwa dalsze strzay, tym razem w powietrze. Handi mia znowu jakie .:..;!.., przeklestwo na ustach, ale nie wypowiedzia go. Oniemiay z prze-. raenia otworzy tylko usta. - Bir szejtan tufengi - diabelska flinta! - wydusi w kancu - Sihirbas-dir; bu sihirbaslyk-dir - to jaki czarownik; to cza- ..~ rodziejska sztuczka! - odezway si gosy pazostaych. Dalej staem z broni gotow do strzau, nie powiedziaem ~ed-~ ~ nak sawa. Ormianin podnis swoj flint i przyglda si je~ - Aibdir, bosulmusz-dir - to niesychane; jest zepsuta! =~: - Do tej pory jedynie twoja strzelba jest zepsuta - owiad~..:: czyem. - Umylnie celowaem nie do ciebie, tylko da twojej flin-: ty. Jeli jednak zrobisz jeszcze krok, nie bd ci ju oszczdza;,~ i ty te zostaniesz zepsuty, gdy strzel wtedy do ciebie! - Nie ryzykuj tego! - zagrozi. - Niczego przy tym nie ryzykuj! To ty zbliye si do mnie~~ ze strzelb i wymierzye we mnie. Dziaaem w obronie wasnej .,< i miaem ws~zelkie prawo ci zastrzeli. - Chciae mnie zastrzeli i tylko przypadkiem trafie we flm-~~ t. Nikt nie ma prawa mwi, e jeli chce, to trafi w zamek flin-a:.: ty, kiedy caa moja twarz przylega do ko~lby! - Chyba nie widziae jeszcze dobrego strzelca? - A wczeniej mnie uderzye. Wiesz, co to znaczy? Nikt nie ~ wemie mi za ze, jeli ci zabij. Tak hab zmy mona tylko ;; krwi. - A kto zmyje hab na honorze tej dziewki, ktr wychQ- ,:rd stae? - Czy taka dziewka ma honor? - adpar handi z szyderczym ; ~.u umiechem. - Co ci w ogle obchodz moje sprawy? Mag swo- ?
!

j sub chosta, ile mi si podoba W tym punkcie wedug tutejszych zwyczajw mia racj. Moje k pogldy na ten temat rniy si od nich. Poza tym skoro ju co ,;-194 zaczem, musiaem z tym zrobi porzdek. Dlatego pozostaem uparty. - W mojej obecnoci nikt nie ma prawa nieludzko traktowa drugiego czowieka. A na ciebie uyem bicza, bo obrazie zasady uprzejmoci, ktr mi jeste winien. Na takie zniewagi odpowia-dam tylko biczem. Taki mam zwyczaj.

- A waciwie jaki to z ciebie wielki pan? Ile koskich ogonw nada ci sutan? Ka to natychmiast zbada. I zwracajc si do parobkw, cign dalej: - Ostrzegam was! Nie wypuszczajcie tego cudzoziemca! Zaraz wracam! - Chcesz sprowadzi kjaj? - zapytaem. - Tak. Oddam ci w rce sdziego. On ci pokae, jakie pikne mieszkania s w wizieniu. - No to sprowad kjaj! Poczekam z przyjemnoci, a tych ludzi nie musisz mi tu stawia jako stranikw. Gdybym chcia odej, nie pozwolibym si im powstrzyma. Ale zostan, eby ci dowie, e sam jeste na drodze do wizienia. Waciciel zajazdu popieszy przez mieci i boto do bramy i od-.; dali si. Ja natomiast otworzyem drzwi, za ktrymi znikna ;:.dziewka. Ujrzaem pomieszczenie do przechowywania sprztu rol-niczego i podobnych narzdzi. Dzievvka siedziaa skulona z blu .na stercie somy i pakaa. Chciaem jej zada kilka pyta, kiedy : poczuem z tyu dotknicie. Gdy obrciem si, zobaczyem on ;handiego, ktra prbowaa mnie wycign na zewntrz. Zdawa- a si obawia tego, co moga mi powiedzie suca. - Czego tutaj szukasz? - zaskrzeczaa gospodyni. - Wyno i! - Ani myl, to ty si wyno! - krzyknem na ni. Kobieta cofna si wystraszona i zawoaa: - Taman bir jamjam - prawdziwy ludoerca! - Tak - odparem z mroczn min - poarem ju sporo m-ezyzn i kobiet, ale ty nie jeste do czysta! Bya zastraszona i nie prbowaa ju mi przeszkadza w wejciu do pomieszczenia. - Jak widzisz, chc ci pomc - owiadczyem dziewce. - Te-raz wic musisz mi powiedzie, dlaczego twj pan wymierzy ci tak straszn kar. - Jeli ci opowiem, kae mnie wychosta jeszcze bardziej - poskarya si dziewka. - Ju ja zadbam o to, eby nie mg tego uczyni. Kim by ten obcy, z ktrym artowaa? ia^ - To by pan z... z... zapomniaam nazw miejscowoci, ktr mi poda. Pozosta tutaj na noc. - Czym on by? Jak si nazywa? - Zwa si Madi Arnaud i zamierza tu jeszcze wrci. Madi Arnaud? To byo nazwisko czowieka, o ktrym opowiad mi Szimin. - Czy twj pan rozgniewa si dlatego, e rozmawiaa uprzej mie z tym obcym? - Och, nie z tego powodu! Handi jest zy z powodu portfels ktry odkryam. - Portfela? A do kogo on nalea? - Madi Arnaud go zgubi i szuka go. Znalazam portfel w sy pialni pana i chciaam go zwrci obcemu. Ale handi zamkn mnie i wypuci dopiero wtedy, gdy tamten odjecha, a kied~ potem powiedziaam oberycie, e to nie jego portfel, kaza mni~ wychosta. - W takim razie handi jest zodziejem. Co byo w portfelu - Nie zdyam zobaczy, bo nadszed mj pan. - Wiesz, gdzie trzyma go teraz? - Tak, podpatrzyam. Da go swojej onie, a ona schowaa g~ za drewnem obok paleniska. Wtem usyszaem na zewntrz piskliwy gos: - Gdzie jest ten morderca? Wyszedszy na dwr ujrzaem maego, chudziutkiego mczy.. zn, ktry mia na gowie olbrzymi futrzan czapk, a na nogach ogromne buty z yka. Ubrany by w szkaratne spodnie i kamizel.~ k oraz niebieski kaftan z krtkimi rkawami. To wierzchnie odzie4 nie wygldao na mocno sfatygowane, a spodnie i kamizelka n,i~ miay guzikw i zwizane byy jedynie zwykym konopnym sznur. kiem. Na nosie mczyzny znajdoway si ogromne rogowe oku:: lary z jedn

ca i poow drugiej soczewki, a w rkach trzyma kaamarz, gsie piro i kilka poplamionych tuszczem arkuszy papieru. - To on! - powiedzia oberysta, wskazujc na mnie. A wic ten dziwaczny czowieczek by wadc wioski! Robi na: mnie takie samo wraenie jak insygnia jego urzdu. Ju na pirwszy rzut oka spostrzegem, e gsie piro ma szeroko otwarty dziobek;. a kaamarz wydawa si zawiera smtnie zasuszony czarny szlam. - A wic ty jeste tym morderc? - zwrci si do mnie kjaja z surow urzdow godno~ci. - Nie. - Ten handi tak jednak mwi! ,

196
- Gdybym by morderc, musiabym przecie ju kogo zabi! - Chciae zabi, to wystarczy. Chodcie wszyscy do izby! Tam przeprowadz surowe przesuchanie, i niech si winnemu nie wy-daje, e zdoa mi si wymkn spod krzyowego ognia pyta. We-cie go midzy siebie! - Wypraszam sobie! - oburzyem si. - Nie wiemy jeszcze, kto jest winnym. Pjd przodem. W izbie usiadem przy swoim garnku z rakij. Bya to zreszt najwygodniejsze miejsce. - Wyno si std! - rozkaza kjaja. - To moje miejsce. - Czy nie widzisz, e jest ju moje? Wszak na nim siedz! - Wic wsta! - Nie widz wrd was nikogo, przed kim miabym wstawa. - Czy nie widzisz mnie? Jeli nie posuchasz dobrowolnie, ka ci usun z tego miejsca si! - Kto odway si mnie datkn, temu wpakuj natychmist w brzuch tych sze kulek! Wycignem rewolwer i zwrciem w jego stron. Naczelnik wioski da susa, ktrego by si nie powstydzi wyczynowy gim-nastyk. - Ten czowiek naprawd jest niebezpieczny! - orzek. - Na razie pozwolimy mu tam siedzie. May czowiek znalaz sobie inne miejsce, rozay przed sob papiery, obok postawi kaamarz, z powag zmarszczy czoo, obej-rza piro pod wiato i zbada jego dziobek. Rezultatem tych agldzin by rozkaz: - Podaj mi n! Oberysta wycign kozik, ktrym mona by rba drewno. Kjaja zaostrzy nim zgrabnie piro, a mio byo popatrze. Na-stpnie nakaza: - Daj mi wody! Kaamarz zosta napeniony, po czym naczelnik wioski zacz dga i grzeba pirem w zasuszonym szlamie, ktry mik bardzo wolno, tak energicznie, jakby chcia ugnie ciasto. Bawio mnie to wszystko. Podsunem mu swj garnuszek i za-chciem go: - To cika praca. Napij si! Stao si dokadnie tak, jak pomylaem. - Co tam jest? - zapyta kjaja. - Rakija. Wzi garnek, zajrza do rodka, pawcha i wypi. - Chcesz jeszcze? - zapytaem. 1:9? - Masz pienidze?

- Tak. Ja pac. - Ka go napeni. Potem wszyscy si napijemy. Garnek zosta napeniony po brzegi i wdrowa o~d ust do ust. Kiedy miaa przyj kolej na mnie, kjaja uzna: - Ten to przestpca. Nie dostanie nic! Byo mi to na rk, cho zauwayem po minach parobkw, e nie mieliby nic przeciwko temu, gdybym i ja pocign yk. W og-le miaem wraenie, e s po mojej stronie. Ostatni yk wypi zno-wu czcigo~dny zwierzchnik wioski. Nastpnie poprawi okulary. - A teraz zaczyna si przesuchanie. Strzelae do tego czo-wieka? Nieprawda? - Nie do niego, tylko do jego flinty. - To dokadnie ta samo. Strzelae i przyznae si do tego. Przesuchanie skoczone. Niczego nie musz pisa. Zapa za wd-k, potem zostaniesz adprowadzony. - Dokd, kjajo? - Dowiesz si w swoim czasie. Teraz masz speni polecenie bez zadawania adnych pyta. - Piknie! Ale skoro ju mnie nie wolno pyta, to ycz sobie, eby przynajmniej ty zada mi kilka pyta. - O c miabym ci pyta? Skoczyem - zamkn spraw may czowieczek. - Jak sobie yczysz! W takim razie ja te skoczyem i poja-d dalej swoj drog. - Nie uczynisz tega, gdy jeste moim winiem. - Posuchaj, jeli zamierzasz artowa, to zdobd si przynaj-mniej na dobry art! Chciabym wiedzie, kto mnie zatrzyma! Mo-e ty? - Tak, ja - nad si may czowiek. - Wic podejd tutaj i sprbuj! Kiedy ci schwyc w swoje rce, w jednej chwili bdziesz zamany jak trzcina. A gdyby chcia mnie czasem zatrzyma kto inny, to go zastrzel. - Syszycie? - zawoa. - Bdziemy go musieli zwiza. - To niepotrzebne. Nic wam nie zrobi, gdy wiem, e i wy mi nic nie zrobicie. Zakoczye swoje przesuchanie nie zapytawszy, kim jestem. Czy nie musisz poda mojego nazwiska swoim przeo-onyrn? - Owszem. Kim jeste i jak si nazywasz? - Popatrz, teraz nagle potrafisz pyta! - Nie chciaem tylko zaczyna, gdy nie chciaem ci zupenie I98 pogry. Bo kiedy ju zaczn pyta, to przy okazji wyjd na jaw wszystkie inne przestpstwa, jakie popenie. - Pytaj wic dalej w imi Allaha! Wyznam ci wszystkie swoje grzechy, a ty zechciej je zanotowa. Umiesz pisa? Nie spodziewa si tego pytania. Dopiero po namyle odrzek: - Ten atrament jest jednak za gsty, piro te jest o wiele za tpe. Musz sobie ugotowa nowy atrament. Sysz, e jeste cu-dzoziemcem? - Jestem nim. - Czy masz teskere za dziewi piastrw? Teskere to zwyczajny paszport, jaki musi posiada kady po-drny. Trzeba go stemplowa w kadej miejscowoci. - Tak, mam co takiego - odpowiedziaem. - Poka! Kjaja otrzyma teskere. Ledwo jednak rzuci na w paszport okiem, powiedzia: - Przecie nie ma tu nawet jednej piecztki! Dlaczego?

- Bo nikomu jeszcze nie pokazywaem teskere. - W takim razie jeste wczg, jakiego wiat nie widzia. Twoja kara staje si coraz cisza! - Nie zamierzasz spyta, dlaczego nigdy jeszcze nie pokazywa-em teskere? - No wanie, dlaczego? - zapyta kjaja z namaszczeniem. - Bo mog pokaza co innego, a mianowicie to. Podaem mu swj bujuruldu. May czowiek zrobi zakopotan min. - No, nie zamierzasz okaza hodu pieczci i podpisowi? - spy-taem. Kjaja skoni si, przycisn dokument do czoa, po czym rzek: - Dlaczego wczeniej nie wspomniae, e masz bujuruldu? - Za szybko skaczye swoje przesuchanie. Nawiasem m-wic, nie wysilie si zbytnio przy oddawaniu czci. Podnie si ze swego miejsca i zdejmij buty, gdy poka ci jeszcze inny paszport! - Allah! Masz rwnie ferman? - Tak - oto on! Rozpostarern zoony wielekro dokument. Ferman to paszport najwyszej rangi. U gry pomidzy wykaligrafowanyrn ornamen-tem wypisane s wszystkie tytuy padyszacha. Zawiera on skiero-wane do wadz polecenie, by uwzgldniay wszelkie moliwe y-czenia podrnego. Z pergaminu mona wyczyta take rne ko-rzystne dla jego posiadacza rozporzdzenia, na przykad po jakiej ; cenie winien otrzyma konie, eskort i przewodnikw. Ferman natychmiast odnis podany skutek. Kjaja wydawa si zupenie odmieniony. - Ludzie, okacie hod godnoci, pieczci i podpisowi wadcy wszystkich wiernych! Z ust jego pynie prawda i bogosawiestwo, a co rozkae, musi si sta w kaidym miejscu na ziemi. Pokonom nie byo koca. Tymczasem schowaem z powrotem wszystkie trzy paszporty do skrzanego portfela, po czym zapyta-em kjaj: - Co powie padyszach, jeli mu napisz, e zostaem . tutaj zel- .: ony i e nazwae mnie morderc? - Oka ask, bej Hasretlerim! Nie wiedziaem, e tak si sprawy maj! - Wybacz ci, cho papenie wielki bd nazywajc mnie przestpc, jako e przybyem tutaj po to, eby odkry przestp.. ., stwo. Podejd do pieca i odsu na bok drewno! Znajdziesz tam co; co nie naley do tego domu! Naczelnik wioski natychmiast speni polecenie. Handi nie po-; trafi ukry swega strachu, a jego ona uznaa, e najlepiej bdzie y znikn i wymkna si z izby. Kjaja faktycznie wydoby spod pie- :; ca portfel i poda go mnie. Po otwarciu portfela spostrzegem, e; w rodku znajduje si rwnie notes. Zawiera mnstwo zapiskw~ i najrniejsze lune uwagi - w jzyku niemieckim. Zawarto notesu sama w sobie bya bezwartociowa. Moe co ~: lepszego kryy w sobie przsgrdki portfela? Zaczem poszukiwa~, nia i znalazem star wizytwk, na ktrej widniay dwie splecione ? donie, a pod spodem sowa: Nawet mier nie mae nas rozczy -- przedziurkowany bilet kolejowy trzeciej klasy z St. Peter , w Krainie do Nebresiny - dwie kartki z jakiego sownika - wy-;:. gadzony szczotk li dbu z wymalowan na nim r i podpisem:. ;,Taka jeste pikna - mocno zniszczony zeszycik zatytuowany: ; l7okadne obliczenie wygranych w skacie z podaniem koloru i bez ... - wykaz cen pewnej budapeszteskiej winiarni i - wreszcie co : honkretnego, a mianowicie zawinite w papier osiemdziesit gul- denw austriackich w banknotach! Z pewnoci te pienidze wa-ie byy powodem, dla ktrego handi zatrzyma poza tym bez-wartociowy portfel. - Skd masz ten czusdan? - zapytaem go.

- Naley do mnie - odpowiedzia Ormianin. . -- Kto zapisa te kartki?

200
- Ja. - Jaki to jzyk? -~- To jest... to... - jka si oberysta. - Perski, nieprawda? - Tak. - W takim razie powiem ci, e tego pisma uywa si tylko w Almanii. Tutaj, przeczytaj, co jest napisane na tej stronie! Jego zakopotanie nie miao granic. - Nie potrafisz przeczyta! Ten czusdan naley do pewnego czowieka, ktry nazywa si Madi Arnaud. Zadbam o to, eby portfel trafi z powrotem w jego rce. Co si tyczy ciebie, to zasuye na kar, ale od ciebie bdzie zalee, czy oka ask. Je-eli przyznasz si otwarcie, e bezprawnie przywaszczye sobie ten portfel, kara zostanie ci darowana. A wic gadaj teraz! Czy naprawd naley do ciebie? Ormianinowi nieatwo przysza odpowied, ale ferman zrobi na nim ogromne wraenie. Uwaa mnie teraz za wielkiego pana, ktrego naley si obawia. Dlatego te ocigajc si wyzna w kocu: - Nie, naley do Madi Arnauda. - Wiesz, dokd pojecha? - Do Ismilanu. - Dobrze, niech bdzie ci przebaczone! Ale stawiam warunek
,

e zafundujesz kademu z obecnych garnek rakii. Dostaby ba-stonad i przesiedziaby w wizieniu wiele tygodni. Przyjmujesz mj warunek? - Tak - mrukn przez zby. Wtedy kjaja z takim zapaem sign po moj rk, e przewr-ci kaamarz. - Efendi, twoja dobro jest wielka, ale twoja mdro jeszcze duo wiksza! Karzesz go, wywiadczajc mu dobrodziejstwo! Zawsze bdziemy ci dobrze wspomina! - Okacie si zatem godni mojej dobroci i pocignijcie tego trunku - ku pokrzepieniu i radoci was wszystkich. Wychostana dziewka nie zjawia si w izbie. Wyszedem do niej na dwr. Dalej siedziaa na somie. Powiedziaem jej, e oberysta przyzna si do kradziey. Wzbudzio to jej niepokj. - Efendi, nic dobrego dla mnie z tego nie wyniknie - zacza lamentowa. - Handi nie wie, e to ty mi powiedziaa. Ale dlaczego pozo-stajesz u niego, skoro jest takim zym panem? 201 - Musz. Wypaci mi ~z gry trzydzieci piastrw. Potrzebowa- ~ am tych pienidzy dla mojej matki i nie mog teraz odej do ~ innego pana wczeniej, ni odsu t zaliczk. - Dam ci pienidze. Znajdziesz od razu sub gdzie indzie~? - Och, natychmiast! Ale handi i tak nie pozwoli mi od razu ~ odej. - Pozwoli, gdy ja mu tak rozka. - Efendi, jak mam ci dzikovva? - Nie ma o czym mwi! Troszczya si o swoj matk, za to ~; naley ci si nagroda. Okazuj jej cze w dalszym cigu, gdy kto ~ kocha i szanuje rodzicw, w tym Allah ma upodobanie. Wrczyem jej t ma sum i dooyem troch ponadto. Zrobia ~ zupenie inn min ni oberysta, na ktrego natknem si ;~ w drzwiach domu. Szed napeni dzban i mrukn do mnie:

- Efendi, nie byo potrzeby dawa rakii wszystkim tym lu- ~ dziom. Wystarczyoby, gdyby kjaja dosta peny dzbanek. - Tak sdzisz? Chc ci po~wiedzie, e nikt z was nie jest wart ~ nawet jednego para. Twoja rakija natomiast jest jeszcze gorsza ~ ni ty sam. Karz was w ten sposb, e musicie j pi, i ciesz ,~ si ju na myl o tym, jak zaczrlie dziaa. Teraz jednak chciabym ;~ jeszcze zamieni z tob dwa sowa w zwizku z twoj dziewk. Ra- e dz ci, eby jej pozwoli odej, - Winna mi jest pienidze. - Zwrci ci je. - Dae jej pienidze? - Tak. - W takim razie bdzie moga odej. Nie chc jej wicej wi- 5 dzie, gdy ona jest winna wszystkiemu, co si staa. - Dobrze. Owiadczysz to w izbie przy wszystkich. - Nie ma takiej potrzeby. - Och, przeciwnie, uwaam, e to bardzo potrzebne, gdy nie ufam ci. Nie odjad std, pki ona nie odejdzie. - Powiedziaem, e moe odej. Uwaasz mnie za kamc? - Tak. Jeste zodziejem i okrutnikiem. Dlatego te jestem prze- . konany, e moesz take kama , - Niechby mi powiedzia to kto inny! Ale cierpi t obraz. . Ponosz wprawdzie wielk strat, ale jestem przekonany, e zapa- .. cisz mi za flint, ktr mi zepsue. - Tak sdzisz? Skd jeste? - Jestem ormiaskim chrzecijaninem. - Wic wstyd si! Czowiek, ktrego okrade, te jest chrze-cijaninem. Przez to twj postpek staje si jeszcze bardziej nie202 godziwy. Wy chrzecijanie winnicie by dla muzumanw wzorem wszelkich cnt. Czym jednak jestecie w rzeczywistoci? Nie bd ci wygasza kazania, i tak okazaoby si bezskuteczne. Jedno ci jednak powiem: Nie zapac ani za twaj strzelb, ani za rakij, ktrej nie wypiem. Za obrak dla mojego konia dostaniesz pi piastrw. Oto one i tym samym jestemy kwita. Handi wzi pienidze bez sowa i oddali si. Usiadem na ka-mieniu lecym nie opadal drzwi i czekaem. Wkrtce zjawia si dziewka z maym tobokiem w rku. Powiedziaa mi, e spacia dug swemu panu i otrzymaa zwolnienie ze suby, po czym po-egnaa si wrd szczerych podzikowa. Wtedy i ja opuciem to miejsce, w ktrym omal nie cignem na siebie iebezpieczestwa. Na kocu nikt si ju o mnie nie troszczy. Wszyscy zajci byli rakij. Odjedajc bez poegnania, ywiem nadziej, e duchy mieszkajce w wdce moe zrozumiej mj zamiar. Taka maa bijatyka we wasnym gronie nie zaszkodzi-aby mieszkacom tego przytulnego zajazdu. W Topoklu znalazem inny han; ktrego waciciel by Turkiem. Tu panowaa czysto i bya dobra kawa. Poniewa obok przebie-gaa droga z Mastanly i Stojanowej, pozostaem tutaj, eby pocze-ka na swoich towarzyszy. Sdziem, e dotr do Topoklu dopiero wieczorem, ale nadje-chali jeszcze po poudniu. Ujrzawszy ich, zapaciem rachunek i szybko ich dogoniem. Niemao si zdziwili widzc mnie tutaj, jako e miaem zamiar pojecha do Palacy. Gdy potem opowie-dziaem im, co przeyem, Halef bardzo ubolewa, e go przy tym nie byo. Moi towarzysze w ogle nie spali i wyruszyli o wicie. Ich ko-nie bardzo byy zmczone dug jazd, ale do Ismilanu mogy wy-trzyma, a tam przewidziany by duszy odpoczynek dla ludzi i zwierzt.

X. STARY ZNAJOIVIY
Przybywszy do Ismilanu, zapytalimy o kawiarni patnerza Deselima. Dowiedzielimy si, e jest to nie tylko kawiarnia, ale rwnie han i e zostaje tam na noc bardzo wielu podrnych. Z pewnoci nie byo bezpiecznie zatrzymywa si w domu czo-wieka, ktry przeze mnie skrci kark. Ale o tym wypadku nikt 203 przecie jeszcze tutaj nie wiedzia, a poniewa Deselim by szwa-grem Szuta, spodziewaem si, e nasi uciekinierzy te zawitali do ; niego: Moe udaaby si tam dowiedzie czego wanego. Za domem miecio si do due podwrze wraz ze stajniami. : oraz niskim budynkiem, w ktrym znajdoway si przeznaczone dla przyjezdnych goci pomies~zczenia sypialne. Byy to mae izdeb-ki wyposaone w bardzo prymitywne oa. Koce i inne tego rodzaju rzeczy podrny musia mie swoje. Kiedy zsiedlimy z koni, pojawi si przy nas mczyzna o ponu-rej twarzy i po pozdrowieniu zapyta, czy chcemy przenocowa. Usyszawszy ode mnie twierdzc odpowied, rzek: - W takim razie bdziecie musieli spa na podwrzu pod go-ym niebem. Wszystkie pomieszczenia s zajte. Nie ma wolnego miejsca. - Czy dla takich ludzi te nie ma? To mwic wskazaem na swoj kopcz. Ciekaw byem, czy zrobi odpowiednie wraenie. - Ach, jestecie brami - odrzek szybko. - To co innego, w takirn razie miejsce si znajdzie. Ale bdziecie musieli spa po dwch, bo mog zwolni tylko dwie izby. Zgodzilimy si i poszlimy za nim do stajni, by ulokowa swoje kanie: Przy tym zdawao mi si, jakbym sysza z daleka jaki niezwyky tutaj piew, lecz nie zwrciem na to wikszej uwagi: Najpierw wskazano nam drog do kawiarni, gdzie czekaa nas mia niespodzianka, gdy zakomunikowano nam, e moemy dosta pi-law z kurzym misem. Chtnie przyjlimy t propozycj. Oprcz nas w izlaie nie byo nikogo, a chopiec, ktry nas obsu-giwa, uwaa wida mwienie za grzech. Tym sposobem jedlimy w milezeniu i w spakoju. Potem zjawi si mrukliwy osobnik, kt-ry nas przyj, eby nam wskaza nasze izby. - Macie kopcze - powiedzia - wic chtnie z wami poroz-mawiam. Ale teraz nie mam czasu, bo w ogrodzie mamy piewa-jcy teatr. - A kto piewa? - zapytaem. - Pewien cudzoziemski piewak, ktry przyby tutaj dzisiaj, eby zosta na noc. Usiad w ogrodzie i zac piewa, i wtedy wszyscy gocie wyszli tam do niego. piewa w dalszym cigu, a oni dalej go suchaj. Musimy wic nosi im tyto i kaw do ogradu. Przez to mamy duo pracy. - Wiesz, skd pochodzi ten piewak i jak si nazywa? - Pochodzi z kraju, ktry zwie si Awusturja, i nosi jakie obce nazwisko. Mwi, ebymy go nazywali Madi Arn,aud. Jeli nie 204 jestecie zbyt zmczeni, te moecie pj do ogrodu. Ale niczego nie zrozumiecie, bo piewa w jakim abcym jzyku. Mimo to jego piew brzmi bardzo piknie, tak piknie, jak jeszcze nigdy nie syszaem. Ma cytr i przebierajc palcami po strunach naladuje gosy wszystkich ptakw. Nastpnie poprowadzi nas na drug stron podwrza i otworzy dwoje znajdujcych si obok siebie drzwi niskiego budynku. Z pod-wrza wchodzio si bezporednia do izb sypialnych. Kaza tam rozcieli siano i rozoy na nim koce, to bya grzeczno, ktr na pewno zawdziczalimy jedynie kopczy. Omar i Osko otrzymali jedn izb, a Halef mia spa ze mn w drugiej. Nasz przewadnik oddali si, take Omar i Osko poszli po nasze rzeczy do stajni.

Zajmujc si swoimi posaniami, syszelimy docierajce do nas dwiki cytry. Nasza sypialnia miaa drzwi naprzeciwko otworu okiennego, ktry zamykaa okiennica. wiato otrzymalimy z napenionej ojem czarki, w ktrej pali si knat. Najpierw dotara do nas przygrywka, skadajca si z omiu taktw, a nastpnie ku memu zaskoczeniu usyszaem w jzyku niemieckim artobliw piosenk: Dziewczyna zcbeczki rna biae jalc nieg, bo wszystkie wstawione nie bolc ju jej. , Dziewczyna te czepiec zocisty swj ma, a nosi per2ck szkaradnd, e strach! Nastawiem uszu. Naszo mnie pewne wspomnienie. Czy to mo-liwe? Take Halef nasuchiwa. - Sihdi, wiesz, kto to piewa? - zapyta. - No... kto? - To czowiek, ktry by razem z nami w Diddzie u Maleka, szejka Atejbeja, i u Hanneh, mojej niewiasty, najpikniejszej z wszystkich cr. Nosi u boku potn szabl, a na szyi mia taki dziwaczny sztywny biay konierzyk. - Tak, masz racj. Tamten czowiek piewa tak samo. Raz matlca ma rzelca, e gdyby nie ja, ~nn babka babunid nie byaby wszak. Tak brzmiaa nastpna zwrotka, po czyxn piewak cign dalej: Kucharki za bjc~ nie jedn wszak g, bo wielka rodzinu mie musi co je. Halef by zachwycony. - Sihdi, id tam - powiedzia. - Musz wiedze, ezy to na-prawd ten sam czowiek, ktry widzia Hanneh. - Tak, chodmy - zgodziem si. Niedaleko od naszych drzwi znajdowaa si furtka w murze, ktra prowadzia do ogrodu. Kiedy weszlimy przez ni, ujrzelimy trawnik, a na nim palcych si kilka lamp ojowych, ktrych migotliwy blask owietla krg suchaczy. A naprzeciwko nich sie-dzia - tak, rozpoznaem go o~d razu - Martin Albani, nasz zna-jomy z Diddy! Zobaczy, jak wchodzimy, obrzuci nas tylko krtkim spojrzeniem, po czym przesta na nas zwraca uwag i pie-wa dalej: Rosjanin n Turek nie wadzc~ dzi mnie, i tylko ma Gretel znw kci si chce! j Wolnym krokiem szedem dalej, a w kocu stanem za piewa-kiem. Chciaem go zaskoczy tak samo, jak mme zaskoczya jego obecno tutaj. Nie zauwaywszy, e za nim stoj, zacz kolejn zwrotk: Gdy guszec na krzaku tokuje co tchu, dziewczyna buziaka

dostanie, o tu! Widziaem, e trzyma akord F-dur. Pochyliem si nad nim, wziem mu z rki cytr i zapiewaem w tej samej tonacji: Dziewczyna jest czysta, czyciutka jak za, na szyi ma wole, poza tym bez wad! Martin Albani zerwa si ze swego miejsca i spoglda na mnie zdumionym wzrokiem. - Co? - zapyta. - Te Niemiec?

206
- Tak. Niech bdzie pochwalony, panie Albani! - Zna mnie pan? Dziw nad dziwy! - A pan mnie nie? Czy nie wybralibymy si na przejadk na wielbdach? Pamita pan? - Na wielbdach? Tylko jeden jedyny raz zaryzykowaem co takiego i wtedy - do kroset, ju sobie przypomniaem! Czy to pan? Tak, pan! Z radoci chciaoby si z miejsca rozwali jaki piec, gdyby znalaz si akurat pod rk. Jakim sposobem zawdro-wa pan tutaj do Ismilanu? - Szukam pana. - Mnie? Dlaczego? Czyby pan wiedzia, e jestem w Ismilanie? - Tak. Jedzie pan z Czirmen, a wybiera si potem do Melnika. - Rzeczywicie, to prawda! Od kogo jednak dowiedzia si pan o tym? - Najpierw mwi o panu kowal Szimin w Koszikawak. - Tak, byem u niego. - cilej mwic, opowiada o jakim Turki czagyrydi, ktry zawita do niego, ale nie miaem pojcia, e to pan jest tym czo-wiekiem. - Turki cza... czi... czo... czu... - jak brzmiao to sowo? Co ono znaczy w naszym jzyku? - piewak. - Ach tak! Niech licho porwie ten turecki! Trudno mi si w nim poapa. - A mimo to podruje pan? - No, jako si dogaduj. Jeli si nie da sowami, to od ezego ~;:.: s gesty. Mimika to wszak jzyk oglnowiatowy, ktry kady rozumie. Ale nieche pan siada i opowie mi, co... - Czy nie zechciaby si pan obrci? Stoi tam kto, kto take chciaby powiedzie panu dobry wieczr. - Gdzie? Tam? Ach, to przecie pan Hadi Ha... Hi... Ho... - o takim dugim nazwisku! Halef domyli si, e mowa jest o jego nazwisku. Rzek wic z godnoci: - Hadi Halef Omar ben Hadi Abul Abbas ibn Hadi Dawuhd al Gossarah. - Ju dobrze, ju dobrze! Tylu hadich nie potrafi spamita. Pozostamy przy prostym imieniu Halef. A wic dobry wieczr, panie Halef! Albani wycign do niego rk, a Halef, nie zrozumiawszy na-wet sowa, ucisn j.

207
- Niech pan sobie zechce przypomnie, e zacny Hadi jest Arabem - powiedziaem. - Nie rozumie pana. - Ach tak! A jakim jzykiem mwi?

- Po arabsku i po turecku. - Akurat to s moje sabe strony. No c, jako si ze sob dogadamy. Teraz jednak koniec ju ze piewaniem. Pora teraz na opowieci! Obecni w agrodzie gocie zauwayli, e ma tutaj miejsce jakie nieoczekiwane spotkanie. Z wyranym niezadowoleniem stwierdzili fakt, e cytra zostaa odoona. Albani nie chcia by ju jednak podziwiany przez swoich suchaczy; zrezygnowa z tego zaszczytu. Pocign mnie na d do swojego stolika i nalega: - Prosz mi teraz opowiedzie, co pan przey od tamtego ezasu! - Wypenioby to wiele wieczarw - odparem. - Niech naj-pierw pan opowie, jak si panu wiodo! - Dobrze i le - odrzek - na zmian. Robiem rne rzeczy, raz miaem szczcie, raz pecha. Teraz jestem swoim wa~snym to-warzyszem i obracam si w tych stronach, eby przekona si; jakie moliwoci robienia interesw stwarza ten kraj. - Dokd si pan std wybiera? - Na jarmark do Melnika. ~ Ja take. - To wspaniale. Pojedziemy dalej razem? - Tak, pod warunkiem, e jest pan dobrym jedcem. Sardzo si bowiem piesz. - Och, jestem naprawd dobrym jedcem. Nie ma co do tego adnych wtpliwoci. - Mam nadziej, e jedzi pan lepiej ni wtedy na wielbdzie, ktrego wypoyczylimy dla pana w Diddzie. - Spokojna paska gowa! - przechwala si triesteczyk. - Jed konno niczym lndianin, niczym Renz ss! - Ma pan wasnego konia? - Nie. - Oj, to niedobrze! A wic poyczonego? - zapytaem z zadu-m. - Tak. Mam dwa muy; jeden dla siebie, a drugi na moje to~ wary. Waciciel muw jedzie na trzecim jako przewodnik i poga-niacz. - Ile pan paci? as Ernst Jakob Renz (1815-92), zaoyciel i dyrektor synnego cyrku o tej samej nazwie.

208
- Naturalnie pac tylko za moje o~bydwa zwierzta, a miano-wicie od kadego dziesi piastrw za dzie. - Tak. To tutaj zwyezajowa cena dla obcych, ktrzy nie znaj miejscowych stosunkw i dlatego atwo daj si oszuka. - Dlaczego? Czybym dawa za duo? - Tak. Krajowcy pac tylko poow tego. - Ach! Poczekaj, otrze! Od tej pory bdziesz dostawa tylko pi piastrw za kade zwierz! - Prosz nie dziaa pochoPnie! Jaki ma pan paszport? - Teskere. - A zatem nie jest pan palecany urzdnikom? W takim razie nie moe pan postpowa nazbyt energieznie. Gdzie wynaj pan zwierzta i przewodnika? - W Mastanly. - Prosz mu wic dalej paci dotychczasow cen, dopki nie wynajmie pan innego. Z nowym ja bd pertraktowa. - Znakomicie! Wielce jestem panu zobowizany! Jak daleko mamy std do Melnika? - Mniej wicej dwadziecia pi tureckich agacz albo sto dwa-dziecia kilometrw. Oczywicie w linii prostej.

- Byyby to trzy dni drogi. Poniewa jednak gry zmuszaj wci do objazdw, bdziemy potrzebowa wicej. - Hm! Ja na swoim karym bybym tam w niespena dwa dni: Muy bywaj czsto bardzo narowiste. Jak zachowuj si paskie? - Och, bardzo dobrze! Triesteczyk wypowiedzia te sowa tak przecigle, e podejrze-waem go, i mwi mi ma nieprawd, eby nie zniechci mnie do swego towarzystwa. - Prosz posucha, Albani, troch pan chyba blaguje? - O nie, wcale! - Czyby te wynajte muy nie miay adnych wad? - No c - wyzna Martin Albani - mu, na ktrym jadr jest lekko stuknity. Ma zwyczaj stawa czasami na przednich nogach i wierzga tylnymi. A zwierz juczne nie zawsze idzie tam, gdzie by si chciao. Niekiedy si zatrzymuje, eby ze zrozumie-niem przyjrze si okolicy. Od czasu do czasu take si kadzie, e-by odbywa wiczenia umysowe, i osobliwym trafem zawsze tam, gdzie jest najgbsze boto. Ale to nic nie szkodzi, gdy za kadym razem nadrabia stracony czas. Kiedy mu bowiem przyjdzie potem na myl, e troch ruchu waciwie byoby poyteczne dla zdrowia, pdzi jak lokomotywa pocigu popiesznego. I wtenczas ry z ucie-chy, widzc, e musimy si cofa, aby pozbiera rzeczy, ktre po14 W wwozach Batkanw 209 gubi. Po prostu kade zwierztko chce mie swoj przyjemnostk, a ja jestem do ludzki, eby mu jej nie odmawia. - Serdeczne dziki! Najwiks przyjemnostk takiego zwie-rztka musi by posuszestwo swemu panu. - Prosz go nie osdza zbyt surowo! Sprzecznoci nigdzie nie brakuje. Zreszt s to jedyne wady, jakie maj moje muy. - Co mi si zatem zdaje, e paski przewodnik wybra dla sie-bie najlepsze zwierz? - To prawda. Ale nie mog bra mu tego za ze. Kady myli najpierw o sobie samym. - Wedug tej zasady pan te winien pomyle najpierw o sobie samyrn. Ciekaw jestem, jak z takimi zwierztami przebdzie pan. cikie odcinki drogi, jakie mamy przed sob. Dokd si pan wybiera z Melnika? - To jeszcze nie postanowione. Albo pojad w kierunku pou-dniowym do Salonik, albo na zachd do Morza Adriatyckiego, ae-~y stamtd morzem powrci do Triestu. - Radz panu to pierwsze. - Dlaczego? - Bo to mniej niebezpieczne. - Uwaa pan tutejsz ludno za z? - Za z moe nie, ale ludzie, ktrzy mieszkaj tutaj w dorze-~czu Ardy, miewaj czasami osobliwe zwyczaje. Niekiedy lubi wsplnot majtkow, to znaczy tylko wtedy, kiedy kto inny co posiada. A poza tym czsto odbywaj najrniejsze wiczenia w strzelaniu i posugiwaniu si noem i wwczas zadziwiajcym trafem najchtniej obieraj za cel jak istot yw. - W rzeczy samej nie jest to przyjemne - przyzna Albani. - Ma pan przy sabie rne towary, moe take pienidze. To bardzo kuszce dla ludzi o takich pogldach. Bardzo atwo kto mgby sobie poyczy paskie rzeczy na wieczne nieoddanie. Albo mogoby si nawet zdarzy, e wsiadajc na statek by pan spo-strzeg, i zastrzelono pana w grach, a nastpnie zagrzebano w ja-kirn dzikim wwozie. - Za takie uwagi z gry dzikuj: Nie tak sobie to wszystko wyobraaem. Do tej pory nie stao mi si nic poza tym, e w Ada-ezaly zgodnie z wszelkimi reguami sztuki wygarbowano mi skr, jakkolwiek nie w garbarni, i e potem straciem portfel. To drugie niepowodzenie mog jednak przypisa tylko swojemu niedbalstwu, a nie obcia nim konta tutejszej ludnoci. - A moe jednak - umiechnem si.

210
- Sdzi pan, e ukradzaono mi portfel? - Moliwe. W przeciwnym wypadku znalazca mg go panu przecie zwrci. - Hm? Czy mnie zna? Nie wiem nawet, gdzie mi si zapodzia ten portfel. - Mam nadziej, e strata nie jest znaczna? - Nie. Byo w nim osiemdziesit austriackich guldenw w banknotach. To jeszcze nie tragedia. Niestety trzymaem tam. take par miych pamitek, ktrych brak bd bolenie odczuwa. - Co to za pamitki? - Rne rzeczy, ktre pewnie by pana nie interesoway. - Tak. - Nawet mier nie moe nas rozczy! - Co? Co pan mwi? - Taka jeste pikna! - Nie rozumiem pana! - Dokadne obliczenie wygranych w skacie. To w kadym razie na pewno cenna pamitka po przegranym treflu solo z sied-mioma atutami i trzema goymi dziesitkami. Jako Austriak studiowa pan skata? - Co pan tu opowiada! - zdziwi si Albani. - Gotw jestem uwierzy, e wie pan, co znajdowao si w moim portfelu! - Mniej wicej. - A skd pan to wie? - Och, miaem przyjemno rozmawia o panu z pewn adn mod dam. - Mod? adn? A gdzie to byo? - Wydaje si pan zna wiele takich dam? - Mniej wicej. - Tak. Podruje pan, eby sobie znale on. - Ach, teraz ju wiem, kogo ma pan na myli: suc gospo-dyni betajcej w kuble kwane mleko w... - Przy panu te betaa kwane mleko? - Od rana do wieczora. Zajcie to wydaje si jej pasj. - Kady ma swoje saboci. Handi te ma jedn. - Jak? Grubiastwo? - Nie, grubiaski jest tylko z przyzwyczajenia. A jego sabo to nieoddawanie znalezionych przedmiotw. - Czy co znalaz? Wycignem portfel i podaem mu. - Mj portfel! - zerwa si z miejsca Albani. - To wanie oberysta znalaz portfel? 211 - Tak, i to jeszcze w czasie paskiej obecnoci. - A to ajdak! Jak to si jednak stao, e odda go panu, ukryw-szy wczeniej znaleziony portfel przede mn? - Zmusiem go do tego. Dziewka zdradzia mi, e ukry swj up. Nastpnie opowiedziaem Albaniemu w szczegach cae zajcie. Otworzy portfel i stwierdzi, e nie brakuje niczego z jego -za-wartoci. - Z mojego powodu narazi si pan na niebezpieczestwo - powiedzia. - Dzikuj panu! - Z paskiego powodu? O nie! Kiedy stanem w obronie krzywdzonej niewiasty, nie domylaem si jeszcze, e by pan tam wczeniej. Nie ma ^ pan zatem w stosunku do mnie adnych zobowiza. - Biedna dziewczyna! Mwi pan, e j zamkn? A ja szukaem dziewki we wszystkich ktach, nie mogc odnale. - Zapewne chcia si pan z ni poegna?

- Oczywicie. Jestem bowiem wielkim mianikiem poegna i w ogle wszelkich wzruszajcych chwil. Nie zdziwi si pan, od-krywszy w notesie niemieckie pismo? - Byem zaskoczony. Ale do ju o tym! Jutro zam~erzam wyruszy bardzo wczenie i chciabym si ju uda na spoczynek. - Pj spa? Ale nie! Musi mi pan opowiedzie, co si z pa-nem dziao przez cay ten dugi czas. - Na dzisiaj to za duo. Poza tym bdziemy przecie podro-wa razem i wtedy bdzie czas na takie opowieci. - Gdzie pan pi? - Tam za furtk, pierwsze drzwi. - A moje s trzecie. - W takim razie jestemy ssiadami, gdy moi dwaj towarzysze mieszkaj obok pana. Teraz si ju poegnam: dobranoc! - Dobranoc! Najpierw poszedem jeszcze z Halefem do stajni zajrze do koni. Niczego im nie brakowao. Szepnem jeszcze Rihowi na ucho t sam co zwykle sur i chciaem si ju uda na spoczynek, gdy w . podwrzu natknlimy si na maomwnego mczyzn, ktry nas przyjmowa. Zatrzyma si przy nas i rzek: - Efendi, gocie sobie poszli, bo skoczyy si piewy. Teraz mam czas, eby z tob porozmawia. Zechciaby pj ze mn? - Chtnie. Mj przyjaciel te pjdzie z nami. - Ma kopcz, wic jest mile widziany. Mczyzna zaprowadzi nas do frontowego budynku, a nastpnie 212 do~ maej izby, gdzie usiedlimy na lecych pod cianami mikkich poduszkach. Przynis kaw w maych ozdobnych findanach 3 oraz fajki oryginalnej roboty. Sprawiao to wraenie zamonoci. Kiedy podpalilimy tyto w fajkach, usiad obok nas i przemwi: - Macie odznak. Dlatego nie zapytaem o wasze paszporty. Ale wymiecie mi przynajmniej swoje nazwiska, ebym wiedzia, jak si do was zwraca. - Mj przyjaciel zwie si Hadi Halef Omar, a mnie nazywaj Kara efendi. - Skd przybywacie? - Z Edirne: Musimy pilnie porozmawia z trzema mczyzna-mi, ktrzy przypuszczalnie zajechali tutaj. - Co to za ludzie? - Znasz zapewne Manacha el Barsz. Wanie jego mam na myli i jego dwch towarzyszy. Zlustrowa nas bacznym spojrzeniem. - Mam nadziej; e jestecie przyjacimi? - Czy przyszlibymy do ciebie, gdybymy byli wrogami? - Masz racj - przyzna. - Albo mielibymy kopcze? - Nie. A ju na pewno ty by nie mia swojej; znam j dabrze. Brzmiao to gronie. Nie daem jednak pazna po sobie adnego zakopotania i zapytaem: - Skd? - Ta kopcza jest odrobin inna ni zwyke; to kopcza przy-wdcy. Bya wasnoci mojego brata Deselima. - Ach, jeste bratem tutejszego kahwedi? - Tak. - Rad jestem. Mam t kopcz od twego brata. - A wic te jeste przywdc i zamienie si z nim. Przyja-: ciele zamieniaj si niekiedy kopczami. Gdzie go spotkae? = Niedaleko Kabacz w lesie, w chacie Szabana.

- Waciwie wcale si tam nie wybiera! - Nie, wybiera si do farbiarza i piekarza Boszaka z Czniba-szly. Zawitaem tam jako go. - A gdzie jest teraz mj brat? - W dalszym cigu w Kabacz. - Czy mog wiedzie, kim waciwie jeste? Nie brakuje tutaj najrniejszych efendi. ~ turecka filianka bez uszka 213 - Zdradz ci tylko jedno sowo, a wtedy bdziesz wiedzia, jak masz mnie ocenia, a mianowicie sowo usta. Podjem tylko prb wybrnicia z sytuacji, ale powioda si ona cakowicie. Mczyzna wykona gest radosnego zaskoczenia. - Tak, to wystarczy. Nic wicej nie chc wiedzie. Czym mog ci suy? - Powiedz mi najpierw, czy Manach el Barsza zajecha do ciebie. - By tutaj z dwoma ludmi. - Kiedy? - Zatrzyma si tutaj na jedn noc i wyruszy dalej wczaraj w godzinach poudniowych. - W takim razie jecha bardzo ostro. By take u twojego krewnego, kjai Ortakj, i wymieni sobie konia. - Ty te bye u kjai? - Tak. Przyjmij pozdrowienia od niego. Manach el Barsza po-jecha do Melnika. Wiesz moe, gdzie mona go tam znale? - Tak. Powiedzia nam, gdzie si zatrzyma. Mieszka tam pe-wien bogaty handlarz owocami nazwiskiem Glawa. U niego b-dzie goci Manach el Barsza. Kady ci powie, gdzie mieszka Gla-wa. - Czy Manach el Barsza pyta o Szuta? - Tak. Wybiera si do niego. - I ja take. - Wobec tego pojedziecie razem. - Tak sdz. Ale drogi Allaha s niezbadane, i czsto dzieje si inaczej, ni oczekujemy. Moe Manach el Barsza wyruszy dalej, zanim do niego dotr. Dlatego dobrze by byo, gdybym wiedzia, gdzie mona znale Szuta. - Powiem ci. Jeli jedziesz z Melnika do Isztib i na tej drodze dotrzesz do Radowicz, to musisz w tej miejscowoci odbi na p-noc i przez Plaszkawic Planin dostaniesz si do Szigancy. Miejscowo ta ley pomidzy rzekami Bregalnic i Sletowsk. Tam mieszka rzenik Czurak. Zapytasz go o chat Szuta. On ci udzieli informacji. A kiedy dotrzesz potem do tej chaty, bdziesz si mg dowiedzie o Szucie wszystkiego, co zechcesz i czego ja dzi nie wiem. - Dzikuj! - powiedziaem krtko, po czym cignem dalej moliwie obojtnym tonem: Mylaem, e spotkam w Palacy handlarza komi Mosklana, ale nie byo go tam. - Co, znasz Mosklana?

214
- Znam wszystkich tych ludzi. Jest jednym z posacw Szuta. - O tym te wiesz? Efendi, widz, e jeste wybitnym czon-kiem zwizku. Wywiadczasz nam wielki zaszczyt goszczc u nas. Rozporzdzaj m osob wedug swojego upodobania. Gotw je-stem speni kade twoje yczenie. - Dzikuj ci! Nie potrzebowaem nic wicej oprcz tej infor-macji, a teraz pozwl nam uda si na spaczynek. - Kiedy nas opucisz?

- Jutro rano skoro wit. Nie musisz nas jednak budzi, sami obudzimy si o waciwej porze. Poegnawszy si z nim askawie yczliwym tonem, wyszlimy. - Sihdi - rzek po drodze Halef cichym gosem - dowiedzie-limy si tutaj wszystkiego, co chcielimy wiedzie. Uwaa ci za wielkiego hultaja, a mnie za twego przyjaciela i sprzymierzeca. S ludzie, ktrzy zamiast mzgu maj naleniki w gowie. Gdyby wiedzia, e jego brat skrci sobie kark i e wybie zby Mo-sklanowi, pewnie zaniechaby yczenia nam szczliwej nocy. - Drogi Halefie, nie cieszrny si za wczenie. Czy nie moe si zdarzy, e wiadomo o tym, co si stao, w jaki sposb dotrze jeszcze tutaj w trakcie nocy? - Fi aman Allah - niech nas Allah strzee! Ten czowiek by nas udusi! - A wic mi~no wszystko musimy si mie na bacznoci. Wle-limy do kryjwki hieny, eby spa razem z ni. Zobaczymy, czy szczliwie uda nam si j opuci! Pomimo to sen miaem dobry i mocny. Obudziem si dopiero, gdy usyszaem na zewntrz donony gos Albaniego, ktry wy-piewywa artobliwe piosenki. By to lekkomylny, nieostrony czowiek i niestety niedugo ju jodowa. Z tej podry wrci szczliwie do domu, ale wkrtce potem utopi si podczas kpieli w morzu. Kiedy wyszedem na podwrze, pertraktowa z bratem waci-ciela zajazdu w sprawie zapaty. Rachunek wydawa mu si o wie-le za wysoki, lecz musia zapaci, ile dano. Rzeczywicie zadano od niego wygrowanej sumy. Wypomniaem to zastpcy han-diego, ale ten wyjani cicho: - Czego chcesz? Jeli domagam si od tego cudzoziemca wicej ni zwykle, to wychodzi to na dobre i tobie. To niewierny i musi zapaci te za tych, co maj kopcze, gdy od nich nie bior pie-nidzy.

215
- A wic ode mnie te nie wemiesz? - Nie. Ty i twoi towarzysze jestecie moimi gomi i nie pa cicie nic. Pod pewnym wzgldem byo mi to nie na rk, poniewa nie: chtnie korzysta si z gocinnoci wrogw. Tu jednak z ostrono~l musiaem to tolerowa. Z Halefem, Osko i Omarem poszlimy do kawiarni, gdzie do-stalimy kaw. Nastpnie osiodalimy konie, poegnalimy si i ruszylimy w drag.

XI. OTARZ CHRZECIJANKI


Jechalimy wzdu Ardy. Przewodnik Albaniego, jak si od razu: przekonaem, wybra sobie najlepszego mua i siedzia w dobryx~ tureckim siodle. Albaniemu za da krnbrne zwierz i okropne siodo. Gdyby to przynajmniej byo juczne siodo, to jeszcze b~ uszo, ale siedzenie Albaniego miao ostre drewniane kanty i byt~ tak szerokie, e nogi jedca zwisay po obydwu stronach dalekc~ od bokw mua. Musiao to jedcowi sprawia bl, chyba e woia~ podcign kolana w gr i oprze je na siodle. ~adnych poprgw ani strzemion nie byo. Zamiast nich po obydwu stronach narz~ ~ dzia katuszy zwisay sznurki, na ktrych zawizano kilka ptli nt~; stop; byo to wic urzdzenie wyrniajce si bardziej tanioci materiau ni gwarancj bezpieczestwa dla jedca. Nie ujechalimy jeszcze daleko od miasta, gdy naprzeciwko na~ pojawi si jaki czowiek z psem. Kundel zacz na nas szczeka;~ i zwierz Albaniego natychmiast wyrzucio tylne nogi w gr,A Wida byo, e mu ma wpraw w tego rodzaju pokazach i wy-konuje je z artystycznym zaciciem i smakiem. - Ach, ech, och! - krzycza jedziec. - Znowu zaczynasz; bestio?

Albani prbowa utrzyma si w siodle, ale nie da rady. Przez gow zwierzcia zsun si na ziemi, zanim tylne kopyta panow-~. nie dotkny gruntu. Zerwa si na nogi i uderzy pici mua midzy uszy. Wtedy jednak obruszy si waciciel zwierzcia: - Czemu go bijesz? Naley do ciebie czy do mnie? Masz prawo drczy cudze zwierz? 216 A czy to bydl ma prawo zrzuca obcego czowieka? - mrukn Albani w swoim kiepskim jzyku tureckim. - Zrzuca? Czy on ci zrzuci? Przecie powoli i ostronie po-zwoli ci si zsun, eby sobie krzywdy nie zrobi. Winien mu jeste zatem wdziczno. A zamiast tego bijesz go! - Wynajem to zwierz, eby na nim jedzi, a nie eby si zs~.~wa. I ma by posuszne. Pac za nie, a wic jest moje. Kiedv niejest posuszne, karz je! - Oho! Jeli jeszcze raz je uderzysz, zawracam i zostawi ci na rodku drogi. Wsiadaj! Albani wdrapa si na siodo. Ale teraz poczciwe bydl nie chcia-o i dalej. Nie ruszyo si z miejsca. Jedziec przeklina i pioru-nowa. Zwierzciu ten wybuch gniewu zdawa si sprawia rado. Machao ogonem i ruszao uszami, ale nie zrobio nawet kroku. Albani nie odway si ponownie go uderzy. Zada od waci-ciela, eby ruszy swoje zwierz z miejsca, ale ten ani myla to uczyni. - Daj mu spokj! - powiedzia. - Chce sobie posta, wic niech stoi. Z czasem sam znowu pomyli o bieganiu. My tymcza-sem pojedziemy dalej. , I tak si stao. Na zakrcie drogi obejrzaem si za siebie. Upar-te stworzenie stao dalej w poprzednim miejscu i poruszao du-gimi uszami. Ledwo jednak minlimy zakrt, tak e nie mogo nas ju widzie, zerwao si do takiego galopu, e drewniane sio-do, a ktrym podskakiwa Albani, trzeszczao w szwach. A po-niewa mu zdecydowa si ju biec, wic nie dao si go te za-trzyma, i minwszy nas, pdzi dalej. To byo zaraliwe. Zwierz juczne, ktre waciciel trzyma na uwizi, nagle wyrwao si i pobiego za uciekinierem; my natural-nie za nim. Zaraz jednak musielimy si zatrzyma, eby pozbie-ra przedmioty, ktre powypaday z jukw. Kiedy potem dotar-limy do Albaniego, znowu siedzia na ziemi i pociera cz ciaa, ktrej miejsce waciwie byo w siodle. Nie opodal stay obydwa muy, chlastay ogonami, krciy uszami i szczerzyy zby. Mona by pomyle, e mia to by szyderczy, zoliwy umiech. Pozrzucane rzeczy zostay umocowane na nowo. Albani wsiad na.mua i pojechalimy dalej. Ale nie upyno jeszcze p godziny, a kreatura zatrzymaa si znowu i nie chciaa si ruszy z miejsca. -- Doczy do nas. Jedmy dalej - rzek pan i wadca. Dotychczas milczaem, teraz jednak powiedziaem do niego: -- Czyby chcia, eby juczne zwierz ponioso znowu? Jeli 217 si to powtrzy, daleko nie zajedziemy. Niech jedziec wemie bicz. - Nie pozwol na to. - Ach tak! Co ci powiedzia ten cudzaziemiec, kiedy wynaj-mowa zwierzta? - Zada dwch koni albo muw, jednego do jazdy, a dru-giego do niesienia bagay. - wietnie! A wic nie zada wyranie tego zwierzcia, ktre mu dae? - Nie. - W takim razie zsiadaj i zamie si z nim! Wynajemca muw zrobi zdziwion min. Zdawa si uwaa moj propozycj za absurdaln. - Co masz na myli? Miabym mu odda to zwierz? Ono jest - przecie moje! - To drugie te jest twoje, zrozumiano? - Ale ja jed tylko na tym, na adnym innym. - Wic teraz zrobisz wyjtek. Cudzoziemiec da , jednego zwierzcia do noszenia bagay i jednego do jazdy. Do jazdy po-trzebne jest take siado. U ciebie jednak widz tylko j e d n o

siodo, wanie to, w ktrym siedzisz. Kto paci za zwierz do jaz-dy, musi dosta rwnie siodo. A wic zamienisz si z nim. - Ani myl. - Ale ja myl! - odpowiedziaem, podnoszc gos. - Posia- dam ferman sutana, a ten cudzoziemiec jest teraz moim towa-rzyszem i znajduje si pod moj opiek, a wic take pad opiek : padyszacha. Kiedy ci wydaj rozkaz, masz sucha. Zatem wyno-cha z tego sioda! Albani zsiad ze swega mua, tamten jednak mrukn: - Chcia mie dwa zwierzta i dosta je. Nie dam sobie nic rozkazywa! - Halef! May Hadi z rk na uchwycie bicza ju od dawna czeka na to wezwanie. Ledwo wypowiedziane zostao jego imi, bicz z kro= kodylej skry spad ze wistem na plecy nieposusznego, i to z ta-k si, e ten z gonym okrzykiem zeskoczy z sioda. Nie mia ju adnych zastrzee wobec przeprowadzki. Trzeba umie traktowa ludzi tak, jak na to zasuguj. Albani naturalnie nie mia nic przeciwko tej zamianie. On na tym skorzysta, my niestety nie, gdy zanim dotarlimy do na-stpnej miejscowoci, jeden mu ze swoim panem na grzbiecie po~nis jeszcze dwa razy, a drugi z bagaem raz. Na szczcie zna-218 elimy tam waciciela koni, ktry gotw by nam pomc w tym kopocie. Poganiacz muw zosta odprawiony. Kiedy odjedali-my, wykrzykiwa jeszcze za nami rozmaite groby, ktrymi jed-nak nie mielimy zamiaru si przejmowa. Gdybymy chcieli posuwa si w kierunku Melnika po linii pro-stej, droga zawiodaby nas do Boltiszty, ale prosta droga nie zaw-sze jest drog krtk. Na przeszkodzie stanyby nam wwczas najwysze wzniesienia Kruszowej Dag z licznymi wwozami. Ae-by unikn niechybnych uciliwoci i straty czasu, skrcilimy na pnoc. W poudnie zrobilimy postj w Nastan, a wieczorem bylimy w Kara Bulak, gdzie zatrzymalimy si na nacleg. Potem zwr-cilimy si znowu na poudniowy zachd, w kierunku Newrekup. Okoo poudnia znalelimy si na paskowyu, ktry stromo opada w dolin rzeki Dospad Dere. Nie byo tam adnej drogi we waciwym sensie tego sowa i z trudem przeciskalimy si mi-dzy licznymi i gstymi skupiskami krzakw. Gdy przejedalimy obok jednej z takich kp, Rih skaczy na-gle w bok, do czego w jego wypadku w ogle nie przywykem. Uszanowaem jego wol, a po chwili parskn ostrzegawczo, zwra-cajc przy tym nozdrza w stron zaroli. - Sihdi, w tych zarolach kto jest - powiedzia Halef. - By moe. W kadym razie zaszo tam co niezwykego. Hadi zsiad ju z konia i wdar si w rodek krzakw. Usysza-em gony okrzyk, a po chwili Halef wrci i ozna~mi: - Sihdi, chod! Tam le jakie zwoki. Razem z innymi podyem za nim. Naszym oczom ukazaa si maa polana otoczona gstymi krzakami. Tu wanie spocyway zwoki jakiej kobiety, i to w pozycji klczcej, z czoem opartym na osobliwej budowli. Kamienie zostay uoone jeden na drugim w ten sposb, e tworzyy swego rodzaju otarz, ponad ktrym w niszy sta may drewniany krucyfiks. - Chrzecijanka - rzek may Hadi. Mia racj. W tych zarolach znajdowaa si ukryta witynia, by moe wzniesiona przez sam t kobiet z wielkim mozoem. Zbudowaa j, by mc bez przeszkd suy swemu Bogu przed otarzem. Ogarno m.nie gbokie wzruszenie, take moi towarzy-sze stali obok pogreni w milczeniu. Miejsce, gdzie Bg powouje do siebie jak dusz, jest wite. Uklknem, eby si pomodli. moi towarzysze za oddali cze zmarej na swj sposb. Nastpnie przyjrzaem si bliej zwokom.

Kobieta miaa okoo trzydziestu lat. Jej twarz o szlachetnych, 219 delikatnych rysach bya szczupa. Mao ciaa miay te zoone donie, trzymajce raniec. Na maym palcu prawej rki tkwi zoty piercionek z ametystem, ale bez adnego wygrawerowanega znaku. Kobieta bya ubrana jak Turczynka. Przed wizerunkiem Ukrzyowanego odsonia twarz, Czarczaf lea obok niej. W kadym razie kobieta bya pikna, nawet jeszcze w chwili mierci. Jej usta umiechay si, a rysy wyraay spokj, ktry pozwala przypuszcza, e anio~ mierci dotkn jej agodn rk. - Co zamierzasz zrobi? - zapyta Halef. - Zrobi mona tylko jedno: musimy odszuka krewnych zmar-ej, Mieszkaj gdzie w pobliu, gdy kobieta sama nie moe si zbytnio oddali od swojego domu. Znajdujemy si pewnie w pa-bliu Barutin. Chodcie! Tymczasem zostawimy j tutaj. Wsiedlimy na konie i pojechalimy dalej. Paskowy obnia si teraz bardziej stromo, a kpy zaroli prze-rzedziy si. Wkrtce ujrzelimy przypominajcy wie budynek, w pobliu ktrego stao kilka maych domkw. Na w widok waeiciel koni powiedzia: - To musi by karaul jusbaszego ae. Karaule to wiee stranicze, zwykle obsadzone przez wojsko;, suce do ochrony dro~gi i okolicy. Pochodz z wczeniejszych czasw, nie straciy jednak jeszcze swojego znaczenia. Wiea wznosia si wysoko, a nisko w dole obok niej rzecy-wicie co padobnego do drogi prowadzio ku miejscowoci, ktr~ ujrzelimy w oddali. - To Barutin - owiadczy przewodnik. - Nigdy jeszcze nie, byem tutaj, ale syszaem o tym karaule. Mieszka tu pewien l~a-pitan, ktry popad w nieask. Niewiele si pokazuje i yje jal~ pustelnik. On gardzi ludmi, za to jego ona jest podobno pryja.^ cik biednych i nieszczliwych. - Podjedmy tam! . Kiedy znalelimy si pod wie, z drzwi wyszed nam naprzs::!: ciw starszy mczyzna, po ktrym pozna byo dawnego onierza. Nigdy jeszcze nie widziaem tak gstych, dugich wsw jak u nie-go. - Do kogo? - zapyta mao uprzejmie. - Syszaem, e mieszka tu pewien oficer? - Tak. - Czy jest w domu? - Tak. Ale z nikim nie rozmawia. Ruszajcie dalej! ~ 7iisbaszy - kapitan 220 - Tak uczynimy. Powiedz nam jednak przedtem, czy tutaj w okolicy nie zagina moe jaka kobieta. Jego twarz natychmiast przybraa wyraz napicia. - Tak, tak - odpar. - Pani znikna. Szukalimy jej od wczo-raj rano, ale na prno. - Mymy j znaleli. - Gdzie? Gdzie ona jest? Dlaczego nie ma jej z wami? - Zaprowad mnie do swojego pana! - Chad, chod! Starzec zrobi si nagle uprzejmy. Zsiadem z konia i poszedem : za nim. Wiea bya masywn budowl. Na dole nie byo pomiesz-cze mieszkalnych. Wspilimy si po schodach na gr i trafilimy do maej komnaty, gdzie musiaem poczeka. Usyszaem w ssied-niej izbie kilka gonych okrzykw, po chwili drzwi otworzyy si i w progu stan jusbaszy.

Nie mia chyba jeszcze pidziesic^.u lat i by przystojnym mezyzn. Oczy mia mocno zaczerw?enio-ne - pewnie wczeniej paka. - To ty odnalaze Har? Gdzie ona jest? - zawoa szybko. - Pozwl, e najpierw ci pazdrowi - odpowiedziaem. - Mog do ciebie wstpi na chwil. - Tak, wejd! Pomieszczenie, do ktrego wszedem, byo dosy due. Miao trzy wysokie okna, przypominajce otwory strzelnicze. Pod cia-nami leay poduszki stanowice cae umeblowanie pokoju, a po-nad nimi wisiao wiele okazw broni i fajek. W kcie siedziao dwch chopcw, trzymajc si w objciach. Wida byo po nich, e oni take pakali. Opryskliwy starzec nie oddali si. On te chcia usysze, co mam do powiedzenia. - Witaj! - powiedzia kapitan. - A wic gdzie jest moja ona? - Tutaj niedaleko. - To niemoliwe! Szukalimy Hary wszdzie, ale nie znale-limy jej. Do tej pory wszyscy moi ludzie s na nogach i prowadz poszukiwania. Nie chciaem si od razu wyrywa z wiadomoci o mierci i dla-tego zapytaem najpierw: - Czy twoja niewiasta bya chora? - Tak, Hara ju od duszego czasu bya chora. Dlaczego py-tasz? Czy ona nie yje? Wiem e niedugo ju moe poy, gdy
,

lekarz powiedzia mi, e ma suchoty. - Czy jeste przygatowany na usyszenie prawdy? Oficer zblad i odwrci si.

22I
- Jestem mczyzn - powied~zia. - Mw! - Ona nie yje. Obaj chopcy wybuchnli gonym paczem. Ojciec ~milcza, lecz ~ o ar ow o cian . Widziaem ak e o ier wznosi si i opada. ,..;~ p g ,j j g p Walczy z paczem, ktry udao mu si stumi z wielkim trudem; ;~~~ Dopiero po duszym czasie obrci si do mnie i spyta: - Gdzie znalaze Har? - W zarolach, dziesi minut drogi std. - Zaprowadzisz nas tam? Zanim zdyem odpowiedzie, za moimi plecami rozleg si od- .::: gos, jakby kto by duszony. Szybko odwrciem si. Za mn sta:;~ starzec. Wsadzi sobie do ust rg kaftana, eby nie byo sychae-= jego szlochu, lecz nie ud;ao mu si. Wycign koniuszek kaftana,:~ :i zaszlocha na gos. Wtedy kapitan rwnie nie potrafi si powstrzyma i rozpaka: si, a obaj chopcy im zawtrowali. Podszedem do okna i wyjrza~: em na zewntrz, ale nic nie widziaem, gdy ja take miaem,:;, zy w oczach. Dopiero po duszej chwili obydwaj mczyni uspokoili si:..;; Jusbaszy poprosi o wybaczenie: - Nie wolno ci si z nas mia, cudzoziemcze. Bardzo kocha-. em matk moich dzieci. A on by moim sierantem, kiedy zar; utraciem aski u sutana, Risa nie opuci mnie jak wszyscy inni;v;~.. Hara bya moj pociech w samotnoci. Jak bd y bez niej? Tego, co musiaem powiedzie teraz, stary sierant by moe nie powinien sysze, dlatego zapytaem Ris:

- Macie tutaj jakie nosze? - Tak, efendi - odpowiedzia. - Przygotuj je i znajd ludzi do niesienia. Kiedy Risa wyszed, zapytaem kapitana: - Czy twoja ona bya chrzecijank? Zwrci na mnie badawcze spojrzenie. - Nie. Ale... masz moe jaki powd, by dowiadywa si o to? : - Tak. Sdz, e bya chrzecijank. - Hara bya przyjacik niewiernych. Kiedy si tutaj spro- .!; wadziem, potrzebowaem sucej. Wynajem pewn star ko-biet. Nie wiedziaem, e Joka jest chrzecijank. Pniej jednak zauwayem to i zorientowaem si, e chciaa nawrci na swoj ;: wiar moj ion. Wtedy przepdziem Jok. Od tego czasu Hara bya coraz cichsza. Niekiedy pakaa, a potem zachorowaa. Zacza - kaszle i traci siy.

222
- Wic pewnie bye dla niej surowy? Oficer odpawiedzia dopiero pa chwili: - Czy mogem pozwoli, eby si staa niewiern? - Twoja ona jednak ni zostaa i ze zgryzoty, jak wywoaa twoja srogo, rozchorowaa si i umara. Tam w zarolach zbudo-waa sobie otarz, by mc si modli do Wszechmogcega na spo-sb chrzecijan. Umara w trakcie modlitwy. Pozwl, niech teraz nastanie pokj midzy tob a ni! - Czyby by chrzecijaninem? - Tak. Dugo patrzy mi w oczy. Walczy ze sob, w kocu rzek: - To nie twoja wina, e jeste niewiernym i e ona take daa wiar waszym naukom. Zaprowad mnie do niej, mnie i moje dzieci. - Nie zostawisz tutaj chopcw? Jeszcze zd zabaczy w por oblicze zmarej. - Masz racj. Chadmy tam sami! Moi towarzysze w dalszym cigu stali pod wie. Ujrzawszy ich,. kapitan powiedzia: - Sdziem, e jeste sam, gdy nie widziaem, jak si zblia-cie. Jestecie moimi gomi. Z drugiej strony znajduje si stajnia oraz waciwy dam mieszkalny. W wiey mieszkam sam. Co praw-da w domu nie ma nikogo, ale wejdcie i czujcie si jak u siebie. - Gdzie jest sierant? - spytaem. - Risa nikogo nie znalaz i przypuszczalnie poszed szuka nie-obecnych. Wszyscy wyruszyli w teren, by szuka zaginionej. Chod-my tam sami! Moi towarzysze podjechali do budynku mieszkalnego naprzeciw wiey. Halef trzyma za cugle mojego Riha. Kapitan ujrzawszy karego, za bardzo by starym onierzem, by na chwil n:e zapomnie o swoim blu. - Czy ten ko naley do ciebie? - Tak! - eby chrzecijanin mia takiego konia! Musisz by bogatym i dostojny~n czowiekiem! Wybacz mi, e zapomniaem okaza ci naleny szacunek! - Allah stwarzy wszystkich ludzi i nakaza im by brami~ Nie mam ci nic do wybaczenia. Chad. Ruszylimy pod gr. Gdy po dotarciu do zaroli zatrzymaem si, ji.isbaszy razejrza si uwanie dokoa. - Czy to tutaj?

- Tak. W rodku zaroli. - W tym gszczu? Kto by pomyla! Jak udao ci si odnale~ Har? - Mj ko j odkry. W tym miejscu parskn. Chodmy! Przedarlimy si przez krzaki na odkryt polank porodku za roli. Sceny, ktra nastpia teraz, nigdy nie zapomn. Kiedy wzro kapitana pad na zwoki, wyda an gony okrzyk i rzuci si ri ziemi obok nich. Wzi zmar w ramiona, caowa jej zimne way gi, gaska j po policzkach i delikatnie gadzi jej wosy. Musit j bardzo kocha - a mimo to by dla niej surowy. ona ukry waa przed nim swoj wiar. Jake czsto znosia zapewne udrl ~uchowe! Wydawa si owadnity t sam myl. Jego wzro przylgn do jej twarzy, jakby chadzio o wyczytanie z niej jakie~ tajemnicy. Nastpnie rzek do mnie: ~- Hara ze zgryzoty rozchorowaa si i umara. Byoby bdem, gdybym chcia go pociesza, dlatego te owiad czyem: - Umara w wierze, ktra uszczliwia. Chrzecijastwo pa zwala rwnie kobietom mie udzia w raju, a ty chciae j teg raju pozbawi. - Nie mw tak! Twoje sowa ro~zdzieraj mi serce. Hara ni yje i by moe ja ponosz za to win. Gdyby jeszcze cho n ehwil moga otworzy oczy, gdyby moga jeszcze co powiedziei Jedno spojrzenie, jedno sowo chciabym zachowa w pamici. Al ona odesza bez poegnania i nigdy ju nie zobacz jej oczu, nigd; nie usysz jej gosu! Czuj si tak, jakbym j zabi! Nic nie odpowiedziaem. Przyglda si racowi. - To nie jest muzumaski raniec - odezwa si pa chwili. - Musiaby mie trzydzieci trzy karaliki, aeby przy trzykrotnyn odliczaniu mc wymieni dziewidziesit dziewi waciwoe Allaha. Ten natomiast ma due i mae koraliki. Co to oznacza? Wyjaniem mu. - Czy moesz mi przytoczy to pozdrowienie do Dziewic; Maryi i sowa Ojcze Nasz?

Uezyniem to. Kiedy skoczyem, jusbaszy powtrzy powoli


- Odpu nam nasze winy! Sdzisz, e Hara odpucia mi moj - Tak sdz, gdy bya chrzecijank i ci kochaa. - To raniec starej Joki, ktr wypdziem. Zachowam go, gdy by w rkach Hary w chwili jej mierci. A tam w grze jest tak~ krzy tej starej. Joka zostawia jedno i drugie. To miejsce winn~ pozosta takie, jak jest, czsto bd je odwiedzia, ale nikt ni moe go widzie. Wynios std Har, Chod, efendi!

224
Nie poay zwok na ziemi ~zaraz po wyjciu z zaroli, lecz po-nis je jeszcze spory kawaek dalej, eby nie mona byo tak atwo odgadn miejsca, w ktrym zmara jego niewiasta. Nastpnie przykry oblicze zmarej kwefem i rzek: - Widziae jej twarz. To wbrew naszym zwyczajom, ale po-niewa jeste chrzecijaninem i Hara zmara jako chrzecijanka, nie musz si niepokoi. Ale nikt inny nie moe jej widzie. Owdowiay kapitan dugo jeszcze siedzia przy swojej zmarej onie i oskara samego siebie. Jego bl by szczery, jednake z wol-na si uciszy. Potem zjawi si sierant z dwoma ludmi, ktrzy dwigali nosze. Halef by z nimi, gdy on ich przyprawadzi. Zwo-ki zostay przeniesione do domu i umieszczone w pakoju na wie-y, gdzie rozmawiaem poprzednio z kapitanem. Chopcy mieli dzie-wi i jedenacie lat i potrafili ju w peni poj ponie~sion strat. Ich pacz by wstrzsajcy. Musiaem wyj, eby nie paka ra-zem z nimi. Wrcili mieszkacy budynkw stojcych wok wiey. Pozosta-wali w stosunku zalenoci od kapitana, gdy by czowiekiem za-.monym i domy naleay do niego.

Na jego rozkaz przyrzdzono nam posiek, on sam jednak nie pokaza si. Pniej paleciem mu powied~zie, e wybieramy si ju w drog, a on przysa do mnie czowieka z prob, bym si u niego zjawi. Kiedy wszdem do pokoju na wiey, siedzia przy zwokach. Wyglda na zmczanego i zapyta: - Chcesz mnie opuci? . - Tak, musz kontynuowa swoj podr. - Czy to konieczne? Czy nie moesz dzisiaj zosta u mnie? Gdyby Hara jeszcze ya, musiaaby mi opowiedzie o wierze chrze-cijan. Teraz jednak, kiedy ona nie yje, nie ma nikogo prcz cie-bie, od kago mog si tego dowiedzie. Zosta! Nie pozostawiaj mnie samego z drczcymi mnie mylami. Nie miaem czasu do stracenia, lecz wydawao mi . si, e nie mog odmwi tej probie, tak wic zgodziem si. Moi towarzysze raczej nie mieli nic przeciwka pozostaniu tutaj, i tym sposobem przesiedziaem u kapitana do wieczora i jeszcze duej. Nasza rozmowa bya bardzo powana. Nie mogem rzecz jasna sta si jego misjonarzem, ale jego serce byo otwarte, wic prbawaem, najlepiej jak potrafiem, zasia w nim ziarno, w na-d~ziei, e wzejdzie i wyda owoce. Przesiedziaem z nim ca noc a do wezesnego ranka, po czym ruszylimy w dalsz drog. Przejechalimy przez Barutin, po poudniu przez Dubnic, a pod wieczr przybylimy do Newrekup, znanego dawniej z kopalni rud elaza. Wicej nie moglimy wymaga od naszych ju solidnie zm-czonych wierzchowcw. Nastpnego dnia ruszylimy dalej. Znaj-dowalimy si w sawnej okolicy, gdy wanie w tych grach ;;~:; wedug greckiej legendy Orfeusz si swego piewu da ycie i ruch drzewom oraz skaom. Okoo poudnia dotarlimy wreszcie do Mel-nika.

XII. W GOFBNIKU
Ze zrozumiaych wzgldw nie pojechalimy tam, gdzie zatrzy-ma si Manach el Barsza. Szukalimy innej obery, lecz wszyst.:. kie domy zajezdne byy ju zajte. Rozpocz si jarmark i napyw przybyszw by znaczny. Poniewa Albani odprawi waciciel~t: koni i teraz by sam, szybko znalaz schronienie, my natomiast z~ swoimi komi mielimy trudniejsze zadanie. Wanie odesano nas spod kolejnego hanu, gdy podszed do na~;;. jaki czowiek i zapyta: - Szukacie pewnie miejsca, gdzie moglibycie przenocowa? - Tak - odpo~wiedziaem. - Znasz moe takie miejsce? - Dla was tak, dla innych nie. - Dlaczego tylko dla nas? - dociekaem. - Bo macie kopcze. Jestecie wic brami. Mj pan przy~mW was u siebie. Jest przewonikiem i mieszka niedaleko std. Jesl~~ podycie za mn, zaprowadz was. - Zaprowad nas, bd ci wdziczny! Ruszy przodem, a my za nim. - Tego czowieka ju widziaem - rzek do mnie Halef p,~-~ gose~n. - Gdzie? - Przy wjedzie do miasta. Sta tam i wydawa si czeka kogo. Teraz i ja przypomniaem sobie, e przejedalimy koo niE Z pewnoci fakt ten nie mia adnego znaczenia. Pniej jed~ przekonaem si, e czeka tylko na nas. Zaprowadzi nas pod dom, ktry mia tak szerokie i wysokie v~ cie, e bez zsiadania z koni moglimy wjecha na podwrze. St 226 tam wozy zaprzone w woy, stanowice zapewne wasno rze-wonika. Naprzeciwka nas, w tylnej czci podwrza, znajdowa si drewniany budynek, ktry nasz przewodnik okreli mianem stajni. Powiedzia, ebymy wprowadzili tam swoje konie. - Czy nie uwaasz; e powinnimy najpierw porozmawia z twoim panem? - zapytaem.

- Dlaczego? - Jeszcze nie wiemy, czy w ogle gotw jest przyj nas u sie-bie. - Hamdi, mj pan, przyjmie was. Ma w domu do miejsca, a ludzie, ktrzy nosz kopcz, s zawsze u niego mile widziani. - Zatem Hamdi te jest bratem? - Tak. Wanie nadchodzi. Na podwrzu pojawi si may, gruby czowiek, ktry nie zrobi ^. na mnie dobrego wraenia. Mia zeza. Wprawdzie adn miar nie ~..; . jestem uprzedzony do ludzi cierpicych na ten wrodzony defekt, ale ten ~rnia skradajcy si, koci chd i kanciaste szczki, co do tej pory byo dla mnie zawsze niezawodn oznak faszywego cha-~:;. rakteru. - Kog to przyprowadzie, Esgarze? - spyta parobka Hamdi. - To przyjaciele, nosz kopcze i nie znaleli miejsca w ad- nym hanie. Pozwolisz rzecz jasna, eby tu zostali? - S tutaj mile widziani. Jak dugo chcielibycie u mnie odpo-~.... cz? - zwrci si do mnie Hamdi. - Moe kilka dni - odpowiedziaem. - Chtnie zapacimy ci ;,, tyle samo, ile musielibymy zapaci w hanie. - Nawet o tym nie wspominaj! Moi gocie nie pac nic. Dajcie ~~; swoje kanie do stajni, a potem przyjdcie do mnie. Znajdziecie ~ wszystko, czego bdziecie potrzebowa. To rzekszy Hamdi oddali si. Wczeniej wydao mi si jednak, ;,;: jakby wymieni z Esgarem bardzo zadowolone spojrzenie. Stajnia bya duga i padzielona na dwie przegrody. W jednej ~stao kilka wow, drug wskazano nam. Parobek wspi si po ws-kiej drabinie na strych i powiedzia: - Przynios siana. Chyba e yczycie sobie innej paszy dla wa-: szych koni? - Przynie, co masz! ~ Kiedy Esgar znikn, przyoyem oko do dziury po sku w tyl- nej cianie stajni i ujrzaem dosy spore podwrze. Sta tam w wyczekujcej postawie jaki wysoki, barczysty mczyzna i wydawa si nasuchiwa adgosw z naszej strony. Wtem pa-robek na strychu zakasa, a tamten odpowiedzia mu rwn:e ka-saniem. Nastpnie opuci podwrze. Zastanowio mnie to, lecz nie daem nic po sobie pozna, kiedy wrci Esgar. Zaopatrzylimy w obrok swoje zwierzta i udalimy si potem do izby, gdzie oczekiwa nas grubas. Hamdi siedzia na poduszce przed trjnagiem, na ktrym staa taca z filiankami do kawy. Powita nas po raz wtry, po czyxn klasn w donie. Na ten znak zjawi si sucy, ktry napeni filianki. Wszystko przebie-gao tak sprawnie, jakby si nas spodziewano. Stao nawet pude-ko z tytoniem. Nabilimy swoje fajki i dostalimy arzce si w-gle do ich zapalenia. - Masz bardzo dobrego konia - zacz Hamdi. - Sprzedasz go? - Nie - odparem, zdziwiony takim zagajeniem rozmowy. - Szkoda! Od razu bym go u siebie zatrzyma. - W takim razie jeste bogatym czowiekiem. Nie kadego sta na kupno takiego konia. - Przewnicy musz mie pienidze. - Nastpnie Hamdi za~ cz z innej beczki. - Skd przybywasz dzisiaj? - zapyta. - Z Newrekup. - A dokd si std wybierasz? - Do Seres. Ani mi byo w gawie mwi mu prawd. Grubas zrobi min: kogo, kto wie o pewnych sprawach lepiej, ale zachowuje to dl~~ siebie, i do~cieka dalej:

- Czym si tutaj zajmujesz? - Chciabym kupi zboe i inne rzeczy. Czy jest tutaj kto~ u kogo mona dosta co takiego, jaki handlarz owocw? Hamdiemu nie udao si stumi chytrego umiechu. - Tak, jest tutaj pewien mejweczi - odpowiedzia. - Nazyw ~ si Glawa i dobrze ci obsuy, gdy on take jest bratem. Tym sposobem skierowaem wic rozmow na temat owego Gla wy, u ktrego mia si zatrzyma Manach el Barsza. - Mieszka daleko std? - dociekaem dalej. - Przy innej ulicy. Znam go dobrze. Byem u niego nie wic~ ni kwadrans temu. - Bardzo jest zajty. - Tak. Dzisiaj ci nie przyjmie. - Pewnie ma w domu duo goci? - Jeszcze nie, ale spadziewa si ich. Deselim, patnerz i kah~ wedi z Ismilanu, te ma przyby. Znasz moe tego czowieka? -v~ - Tak. On take jest bratem. - Kiedy go poznae?

228
/

- Przed paroma dniami te zatrzymaem si w jego hanie. - Widziae si take z jego bratem? Hamdi stara si zachowywa jak najbardziej naturalnie. Jednak nie mogem oprze si wraeniu, e swoimi pytaniami dy do okrelonego celu. Pyta mnie o moje stosunki, a ja udzielaem mu informacji, jakie wydaway mi si wskazane. Kiedy po pewnym czasie wspomniaem, e teraz si przejd po miecie, eby zobaczy Melnik i jarmark, ta.k skwapliwie zaproponowa mi swoje tourarzy-stwo, e nie mogem odrzuci jego propozycji, cho o wiele bar-dziej wolabym pj tylko z Halefem. W miecie panowa nadzwyczaj oywiony ruch, ale taki targ nie wytrzymuje jednak porwnania z niemieckim jarmarkiem. Mil-czcy Turek przemierza w milczeniu rzdy straganw, ktrych waciciele siedz bez sowa obok swych towarw i nawet im nie przyjdzie na myl, eby jako przycign klienta. A kiedy ju kto podchodzi, to transakcja odbywa si tak spokojnie, prawie ukradkiem, jakby chodzio o wymian jakich wanych tajemnic. Rnica bierze si przede wszystkim z braku osb pci eskiej. Wida prawie wycznie mczyzn, i tylko tu i wdzie pojawia si baloniaste nakrycie gowy ze szczelin do patrzenia, w ktrej byszcz czarne oczy. ony niemuzumanw nie s wprawdzie zo-bowizane do takiej powcigliwoci, lecz rwnie w ich wy~adku wystawianie si na widok ciby jarmarcznej uchodzi za niesto-sowne. adnych bud jarmarcznych, czy to sucych wystpom, zaba-wom czy grze w koci, nie bya. Dla prawowiernego Turka koci to ohyda, poniewa zabrania ich Koran. Katarynek czy muzykan-tw, ktrzy tak oywiaj kady targ w l;uropie, take nie byo tutaj co szuka. Ale jedna rozrywka bya, i to taka, w ktrej Turek znajduje wielkie upodobanie, a mianowicie namiot z chiskimi cieniami. Tutaj nazywa si je Kara gs ojunu - przedstawienia-mi Kara gs 39. Przed namiotem przepyway tam i z powrotem masy ludzi; wchodzcy do rodka z wyrazem najwyszego napicia na twarzy, wychodzcy z umiechnit, wielce zadowolon min. - Nie ma nic pikniejszego ni takie przedstawienie ciex~i - owiadczy przewonik. - Wejdmy da rodka! Zdobycie miejsca wydawao si niepodobiestwem, ale przy po-mocy okci, ktre puciem w ruch nie baczc na nikogo, posun- . limy si mimo wszystko kawaek do przodu. Potem jednak utknse Kara gtis (dosownie: Czarne Oko) to gwna posta podobna do Ka-sperla albo Hanswursta, w tych czsto bardzo rubasznych przedstawieniach 229 limy wcinici w ludzki tum, ktry trwa w niemym oczekiwaniu upragnionej uczty.

Ju teraz zrobio mi si niedobrze. Mieszkacy Wschadu pi w swoich szatach, ktre bardzo rzadko zdejmuj. O regularnej zmianie bielizny osobistej nie maj pojcia. Dlatego wic nie ma si co dziwi, e ich blisko zauwaa si nie tylko za porednict-wem oczu, ale take nosa. A teraz ci straszZiwie stoczeni ludzie! Poeta przedstawiajc pieko rozwin cudowny talent imaginacyj-ny, ale pomin jednak jedn z najstraszliwszych kar - biedna dusza, wcinata pomidzy mieszkacw Wschodu, w oczekiwaniu na przedstawienie cieni, niezdolna ruszy rk, by zatka sobie nos. Cae szczcie, e nie miaem jeszcze wtedy pojcia o bakte-riach piczki i innych podobnych potworach. Jaki ocean bak-terii musia nas tam otacza! Wreszcie rozleg si przeraliwy gwizd. Rozpoczo si przedsta-wienie. To, co widziaem, byo w najwyszym stopniu nieprzy-zwoite, Iecz nagradzane byo wybuchami miechu, cho zwykle mieszkacy Wschodu staraj si nie mia gono. Natychmiast chciaem wyj, ale nie mogem, gdy zaklinowany byem tak moc-no, e nie mogem ruszy adn kaczyn, i tym sposobem musia-em wytrwa do koca, czyli do czasu, gdy drugi gwizd da wi-dzom do zrozumienia, e za wier piastra zobaczyli ju dosy. Teraz wreszcie kbowisko ludzkie drgno i powoli rozsypao si na pojedyncze osoby. Na zewntrz najpierw wziem gboki oddech. Choroba morska to czysta przyjemno wobec tego, co tutaj na szczcie jako przetrwaem. - Wejdziemy jeszcze raz? - spyta przewonik Hamdi. Halef w obronnym ge~cie wycign przed siebie wszystkie dzie-si palcw, a ja nie udzieliem adnej odpowiedzi. Poza tym w trakcie naszych wdrwek po miecie uczyniem spostrzeenie, e przewonik z przesadn gorliwoci dba o to, eby nas nie zgubi. Bojaliwie stara si take pilnowa, ebym nie nawiza z nikim rozmowy. Kiedy zagadnem kilka razy na-potkanych ludzi, Hamdi natychmiast pojawia si przy mnie i prze-rywa, starajc si mnie odcign od rozmwcy. To zachowanie czynio go podejrzanym w moich oczach. Przeczuwaem, e robi to w okrelonym zamiarze. - Czy nie bdziemy przechodzi obok domu mejwecziego Gla-wy? - zapytaem. - Nie. Dlaczego pytasz? - Bo chciabym si dowiedzie, gdzie mieszka, gdy jutro prze-cie zamierzam go odwiedzi. Pokaesz mi jego dom?

23U
- Tak. - Czy mejweczi jest Serbem? - Dlaczego tak sdzisz? - Bo ma serbskie nazwisko. - Susznie si domylie. Chod za mn! W jaki czas potem Hamdi wskaza mi pewien budynek jako dom handlarza owocami. Zapamitaem sobie, ktry to. Kiedy wrcilimy do domu, zapada ju zmierzch. Dowiedzieli-my si, e parobek spad ze strychu i tak si poturbowa, i posa-no po lekarza. Przewonik poszed odwiedzi Esgara, a ja przez podwrze udaem si do stajni. Kiedy tam wszedem, zastaem konie bez adnego dozoru, gdy Osko i Omar te si gdzie wybrali. Rih zwrci gow w moj stron, zara, a nastpnie parskn w taki sposb, jakiego nigdy jeszcze od niego nie syszaem. Pogaskaem go po bie. Potem on zazwyczaj pociera swj delikatny nos o mj policzek i caowa mnie we - gdy ko take cauje - tym razem jednak tego nie uczyni. Ogier parska dalej i okazywa niezwyke zaniepokojenie. Przyjrzaem mu si. W stajni byo ju dosy ciemno, lecz pomimo to zauwayem, e ko stoi tylko na prawej tylnej nodze. Podnio-sem do gry lewe ko~pyto i zaczem mu si przyglda. Ri par-ska i cofa nog, jakby go bolaa. - Kuleje - powiedzia Halef. - Tego nam jeszc~ze brakowao!

Gdzie mg si skaleczy? - Zaraz si przekonamy. Wemy Riha na podwrze. Tam jest jeszcze jasno. Kary kula tak mocno, e wydao mi si to bardzo dziwne. KiedS~ zsiadaem z nie~go, nie rzucia mi si w oczy najmniejs~za nawet nieprawidowo w chodzie konia. Skd wic nagle jakie skaleczenie? Przejechaem delikatnie rk w d chorej nogi; tam nie czu adnych blw. A wic rdo cierpie tkwio w kopycie. Podniosem kopyto i przyjrzaem mu si uwanie, ale nie mogem nic odkry. Zaczem je obmacywa czubkami palcw, przez dugi czas bezowocnie. Wreszcie ko wzdrygn si, i pod sierci wy ~zu-em ma wypuko. Odsunem na bok sier i ujrzaem - szpi-lk wbit w ciao biednego zwierzcia na o~br~zeu kopyta. - Popatrz, Halefie, szpilka! - Allah! Jak to moliwe? Gdzie Rih mg j sobie wbi? - Wbi sobie? W tym miejscu nie ma mowy o tym, eby sam sobie wbi. Popatrz! Hadi zobaczy gwk szpilki i w tej samej chwili wyrwa zza pasa swj bicz. Chcia ju biec, lecz powstrzymaem go.

231
- Stj! adnych gupstw! - Gupstw? Czy to moe bdzie robienie gupstw, jeli wysma-gam czowieka, ktry tak drczy zwierz i chce je zmarnowa? - Zaczekaj jeszcze! Najpierw trzeba usun szpilk. Potrzymaj mu nog! Rih zauway, e chc mu przyj z pomoc. eby podway szpilk, mogem si posuy tylko noem. Karego to na pewno bolao, ale cierpliwie znosi te katusze. Kiedy potem wycignem szpilk, Halef wzi j do rki i rzek: - Daj mi j! Odnajd hultaja, ktry to zrobi, i wbij mu j wtedy... w... powiedz mi, sihdi, gdzie go bdzie najbardziej bolao! - Wbijanie mu gdziekolwiek szpilki nie byoby adn kar. Wprowadmy ogiera z powrotem do stajni. Rih mg znowu stpa. Byem nie mniej wcieky od Ha-lefa, lecz spraw naleao przemyle. W jakim celu okulawiono konia? - Ju wiem - owiadczy Halef. - No, dlaczego? - eby ci skoni do sprzeday karego. - To raczej nie. Cyganie niekiedy stosuj t sztuczk. Jeli si nie znajdzie szpilki, uwaa si, e konia nie mona ju urato-wa, i sprzedaje go za bezcen. Tutaj jednak mamy chyba do czy-nienia z innyxn motywem. - Przecie Hamdi ci pyta, czy sprzedasz karego! - Ale po mojej odpowiedzi musia si zorientowa, e ani mi to w gowie. A jeli rzeczywicie sdzi, e takim nikczemnym podstpem skoni mnie do sprzeday, to si pomyli. Nie potrafi si oprze pewnemu podejrzeniu, ktre jest jeszcze co prawda nieokrelone, ale przypuszczalnie okae si uzasadnione. Dlaczego ten przewonik tak ostentacyjnie nie adstpowa mego boku? Cze-mu stara si nie dopuci do tega, bym porozumia si z kimkol-wiek? W dodatku nie moemy zapomnie o jkach, ktre usyszelimy po powrocie do domu. Paro~bek Esgar podobno jest ranny, jak stwierdzi jego pan. Hm! - Hm! - mrukn rwnie Halef z zadum. - Sihdi, co mi przyszo do gowy! - Co takiego? - Zastanawiaem si nad tym, z jakiego powodu okulawia si konia, jeli nie robi si tego w zamiarze nakonienia wacic~ela do sprzeday.

- I co? - Jest tylko jeden powd: chodzi o to, eby ko nie mg bie-i~.::4:.. 232 ga. Chce si przeszkodzi jedcawi w szybkim posuwaniu si. do przodu. - Bardzo susznie. Ja te o tym mylaem. A jeli jeden ma by zmuszony do wolniejszej jazdy, to jaki cel przywieca wtedy bezwarunkowo drugiemu? - Dogoni go albo przegoni. - Tak jest. Bardzo prawdopodobne, e kiedy std odjedziemy, bdzie si nas ciga. - Co jednak ma z tym wsplnego ten przewonik? Nie zrobi-limy mu nic zego. Hamdi jest naszym gospodarzem. NIusi nas zatem ochrania zamiast nam szkodzi. - Chtnie przyjlimy gocin u niego, bo nigdzie nie moglimy znale miejsca, ale jego zachowanie wydaje mi si dzi~r,ne, tak jakby si nam narzuca. Jeeli Esgar rzeczywicie czeka na nas przy drodze, to musieli by powiadomieni o naszym przyjecizie. Taka informacja moga by tylka przesana z Ismilanu. Stracili-my troch czasu w karaule jusbaszego, a wic bardzo moliwe, e uprzedzi nas jaki posaniec. W takim wypadku... - Spjrz, sihdi! - przerwa mi Halef. Zaprowadzilimy Riha do stajni. W rodku byo dosy ciemna, a i na dworze zapada ju zmierzch, lecz byo jeszcze wystarcza-jco jasno, eby widzie, co si dzieje na podwrzu. Z przodu obok wejcia staa jaka stara kobieta. Rozgldaa si w taki sposb, jakby chciaa co zrobi po kryjamu, po czyxn piesznym krokiem przesza przez podwrze i zatrzymaa si na progu stajni. - Esgar, jeste tam? - zapytaa. - Nie ma go tutaj. - Nie ma go? Ciemno tutaj. Kim jeste? - Gociem przewonika. Wtedy wesza dalej w gb stajni i powiedziaa szybko: - Powiedz, jeste chrzecijaninem i przybywasz z Ismilanu? - Tak. - Efendi, uciekaj! Opu ten dom i to miasto, ale prdko, je-szcze dzi wieczr! - Dlaczego? - Tobie i twoim ludziom grozi wielkie niebezpieczestwo. - Z czyjej strony? Jakie niebezpieczestwo masz na myli? - Ze strony Glawy, handlarza owocw. Na czym ma polega to niebezpieczestwo, tego nie wiem. Najpierw chc si w tej spra-wie naradzi. Mam powiedzie Hamdiemu, eby za godzin, kiedy si cakiem ciemni, przyszed na drug stron. - Na drug stron? Do kogo?

233
- Do Glawy, mojego pana. - Powiedziaa na drug stron? Handlarz owocw nie mie-szka przecie wcale w pobliu! - Czy zatajono przed tob, gdzie mieszka? To dowd na to, e mam racj ostrzegajc ci. Glawa mieszka tu obok. Jego podw-rze przylega do tej stajni. - Ach tak! Tu za tymi deskami jest jego podwrze? - Tak. Uciekaj! Nie mam czasu. Wymknam si do ciebie, bo pomylaam, e ktrego z was znajd w stajni, ale nikt nie moe mnie tutaj zobaczy. Natychmiast musz i do przewonika. Stara kobieta chciaa si oddali. Chwyciem j za rk i popro-siem: - Jeszcze tylko ma chwil! Domylalimy si ju tego, e jestemy w niebezpieczestwie. Dziki tobie nasze domysy zamie-niaj si w pewno. Z jakiego powodu ryzykujesz jednak, chcc nas ostrzec? - Wracajc z jarmarku, przechodzilicie koo domu. Widziano was, i wtedy jeden z nich nazwa ci giaurem. Ale ja te jestem chrzecijank, i moje serce powiedziao mi wtedy, e musz ci

ostrzec. Wyznajesz t sam wiar i modlisz si do witej Dzie-wicy Mirjam jak ja. Jestem twoj siostr i nie mog zostawi swo-jego brata w niebezpieczestwie, eby zgin. - Bg ci za to wynagrodzi! Ale powiedz mi, kim jest ten je-den, o ktrym wspomniaa? - Jest ich dwch. Dzi przed poudniem przyjechali z Ismila-nu. Ich nazwisk nie znam. Starszego nich nazywaj ebrakiem, ale to przecie nie jest nazwisko. Ma tak z twarz. Wydaje mi si, e go ju widziaam. Musia zatrzyma si kiedy u mojego dawnego pana w starej wiey niedaleko Barutin. Odwrcia si i chciaa ju odej, lecz jej ostatnie sowa sko-niy mnie do tego, e zatrzymaem j jeszcze. - Stj! - powiedziaem. - Czy tam w zarolach razem ze swoj pani zbudowaa otarz z wizerwnkiem Ukrzyowanego? - Tak. Skd o tym wiesz? - Stamtd wanie przybywam. Byem gociem twojego po-przedniego pana. Pani znalazem przed otarzem, gdzie posza, eby umrze. Nie ya ju. - Nie yje? Panie mj i Boe! Czy to prawda? - Tak. Gdyby miaa czas, mgbym ci o tym opowiedze. Ka-pitan mwi o tobie. - Och - poprosia usilnie Joka - musisz mi a tym opowiedzie.

234
Nie mog tutaj zosta ani chwili duej, ale skoro tak, gotowa jestem na wszystko. Mog mnie nawet zabi, jeli mnie przyapi. Przyjd jeszcze, ale nie tutaj. Pozostaniesz duej w tej staini? - Chcesz tego? - Tak - o~dpara Joka. - Podejd potem da tej ciany z de-sek. Wtedy bdziemy mogli porozmawia, ty tutaj, a ja na ew-ntrz. - Moesz wej do rodka. Te deski nie s wielk przeszkod. atwo mog usun jedn lub dwie, jeli tylko wycign gwo%dzie. - Pniej kto moe zauway. - Nie; umocuj je z powrotem. - Dobrze. Nie zdrad si przed nikim nawet sowem, e byam u ciebie! Teraz ju id, a kiedy zrobi si na tyle ciemno, e nie bdzie mona mnie zobaczy, wrc tutaj. Joka piesznie opucia stajni. - Hada nasib - to zrzdzenie boskie! - rzek Halef i mia racj. Akurat ta stara suca, ta prawdziwa chrzecijanka, musia-a mieszka w domu po drugiej stronie u handlarza owocw! - Sdzisz, e czowiek, o ktrym mwia, ta Szaban? - zapy-ta po chwili may Hadi. - To bardzo prawdopodobne. - Ale opowiadae przecie, e kowal zabra ebraka ze sob? - Szaban musia mu uciec w jaki sposb. Tamtego wieczoru nie wyszed przecie bez szwanku, w kadym razie to niezwyky wyczyn z jego strony, e dojecha do Melnika. - Kim moe by ten drugi, sihdi? - Mam przeczucie, e to nasz gospodarz z Ismilanu, brat kah-wediego Deselima, ktry skrci kark. ebrak opowiedzia mu o wszystkim, i teraz cigaj nas, eby si zemci. - Nieatwa im to przyjdzie! - mrukn Halef. - Przede wszystkim musimy postara si dowiedzie, jakie kro-ki zdecyduj si przeciwko nam podj. Mam nadziej, e suca nam pomoe. - Stara, poczciwa Joka! Musz j obdarowa. Tylko co jej da, sihdi? Jak sdzisz, moe kilka z tych srebrnych monet, ktre byy w sakiewce dla mnie? - Pienidze bd najlepszym prezentem. Z pewnoci jest biedna. Ale zatrzymaj swoje pienidze, Halefie. Ja obdaruj Jok.

- Wiedziaem, e tak bdzie - zachichata Halef. - Ja mam tyko srebro, a ty masz zoto. li,obi prezent z twojej kieszeni. Ty za jeste hojny i zapacisz, co twj przyjaciel i opiekun przezna-

235
czy innym. Ale podaruj jej tylko jedn ze swoich sztuk zota. Czeka nas jeszcze daleka podr i nie moemy wiedzie, jakich sum bdzie,my patrzebowa. - Jeste dzisiaj bardzo oszczdnym szafarzem! Zwa, e ta niewiasta jest nasz wybawczyni! - Wybawczyni Joka nie jest. Ostrzega nas, ale my wiedzie-limy ju wczeniej, e znajdujemy si w niebezpieczestwie i by-libymy ostroni. Powiedz jednak, sihdi: dlaczego mamy czeka, jakie kroki przeciwko nam, zdecyduj si podj ci .ludzie z kop-czami? Staniemy przed tym zdradzieckim przewonikiem! Dam mu po nosie, a potem poszukamy sobie innego gospodarza. - Tak nie mona. Musimy mie Manacha el Barsz i Baruda el Amasada, ktrzy znajduj si tutaj. Nie rnog si nawet domy-la, e wiemy cokolwiek. Musz si dowiedzie, po co waciwie przyjechali do Melnika. Jeli chcesz uy swych pici, to pniej te znajdziesz po temu okazj. - Tak, chcesz czeka, a oskar ci tutaj o morderstwo! Potem zostaniesz powieszony, a ja bd sta pod twaimi zwokami i pa-ka. Jestem wprawdzie t,woim opiekunem, ale za wiele te nie mo-esz ode mnie wymaga. - To wielkie niebezpieczestwo, o ktrym mwisz, Halefie, po-wikszyoby si tylko, gdybymy uyli przemocy wobec przewo-nika. Zreszt nie pora teraz na czcz gadanin. Nie moemy da pozna Hamdiemu, ca wiemy. JeZi pozostaniemy tutaj w stajni, atwo moe powzi jakie podejrzenie. A poniewa zamierzam si tu spotka z Jok, musz przynajmniej na krtko zajrze do niego. Najpierw jednak zobaczmy, jak trzymaj si te deski. Proces butwienia wykona ju za mnie cz pracy. Nie potrzeba byo adnego wysiku, eby obluzowa kilka desek. Nastpnie uda-em si do izby.
#,;-.

W pamieszczen.iu sta Hamdi ze sw on, ktra jednak ujrzaw-szy, e wchodz, natychmiast si oddalia. Przypuszczalnie roz-mawiali o czym bardzo powanym, mogem to wywnioskowa z miny pana domu. - Czy Allah zesa na ciebie.jakie zmartwienie? - zapytaem. - Jest ono wypisane na twojej twarzy. - Tak, efendi, mam zmartwienie - potwierdzi. - Mj paro-bek ley we krwi, ktra pynie mu z ust i z nosa. - Zaprowad mnie do niego. - Jeste lekarzem? By ju tutaj jeden. Chory ma jednak tak wielkie ble, e kazaem jeszcze wezwa alchemika. Wanie wy-

Y:I
szed przed chwil. 236 czy innym. Ale podaruj jej tylko jedn ze swoich sztuk zota. Czeka nas jeszcze daleka podr i nie moemy wiedzie, jakich sum bdziemy .patrzebowa. - Jeste dzisiaj bardzo oszczdnym szafarzem! Zwa, e ta niewiasta jest nasz wybawczyni! - Wybawczyni Joka nie jest. Ostrzega nas, ale my wiedzie-limy ju wczeniej, e znajdujemy si w niebezpieczestwie i by-libymy ostroni. Powiedz jednak, sihdi: dlaczego mamy czeka, jakie kroki przeciwko nam zdecyduj si podj ci .ludzie z kop-czami? Staniemy przed tym zdradzieckim przewonikiem! Dam mu po nosie, a potem poszukamy sobie innego gospodarza.

- Tak nie mona. Musimy mie Manacha el Barsz i Baruda el Amasada, ktrzy znajduj si tutaj. Nie mog si nawet domy-la, e wiemy cokolwiek. Musz si dowiedzie, po co waciwie przyjechali do Melnika. Jeli chcesz uy swych pici, to pniej te znajdziesz po temu okazj. - Tak, chcesz czeka, a oskar ci tutaj o morderstwo! Potem zostaniesz powieszony, a ja bd sta pod twoimi zwokami i pa-ka. Jestem wprawdzie t,woim opiekunem, ale za wiele te nie mo-esz ode mnie wymaga. - To wielkie niebezpieczestwo, o ktrym mwisz, Halefie, po-wikszyoby si tylko, gdybymy uyli przemocy wobec przewo-nika. Zreszt nie pora teraz na czcz gadanin. Nie moemy da pozna Hamdiemu, co wiemy. Jeli pozostaniemy tutaj w stajni, atwo moe powzi jakie podejrzenie. A poniewa zamierzam si tu spotka z Jok, musz przynajmniej na krtko zajrze do niego. Najpierw jednak zobaczmy, jak trzymaj si te deski. Proces butwienia wykana ju za mnie cz pracy. Nie potrzeba byo adnego wysiku, eby obluzowa kilka desek. Nastpnie uda-em si do izby. W pomieszczeniu sta Hamdi ze sw an, ktra jednak ujrzaw-szy, e wchodz, natychmiast si oddalia. Przypuszczalnie roz-mawiali o czym bardzo powanym, mogem to wywnioskowa z miny pana domu. - Czy Allah zesa na ciebie..jakie zmartwienie? - zapytaem. - Jest ono wypisane na twojej twarzy. - Tak, efendi, mam zmartwienie - potwierdzi. - Mj paro-bek ley we krwi, ktra pynie mu z ust i z nosa. - Zaprowad mnie do niego. - Jeste lekarzem? By ju tutaj jeden. Chary ma jednak tak wielkie ble, e kazaem jeszcze wezwa alchemika. Wanie wy-szed przed chwil.

236
-- Co sdzi o chorobie? - Alchemik rozpozna j natychmiast; jest o wiele mdrzej-szy od tamtego. Znane mu s wszelkie choroby, wszelkie sposaby leczenia i medykamenty. Powiedzia, e chory ma wrzd adka, ktry pochodzi od jedzenia kwanych pomaraczy. Wrzd przebi si pod sam skr. To, e parobek upad albo si uderzy, przy-czynio si tylko do ujawnienia si tej choroby. Alchemik podele mu co wzmacniajcego na odek, a potem wytnie krwawicy wrzd z odka. - Czy to si uda? - Och, ma n, ktrym razcina nawet najgrubsze koci, a o-dek jest wsz~ak o wiele mikszy. - Tak, ten alchemik wydaje si wielkim lekarzem, lecz mimo to pozwl mi zobaczy charego. Hamdi zgodzi si. Pacjent lea pojkujc na jakim starym kocu. Straci wiele krwi. Poniewa spodnie i kafta~n nosi na go-ym ciele, atwa mogem dotrze do bolcego miejsca. Kiedy go dotknem, Esgar krzykn gono. - Znasz si na wrzodach odka? - zapyta Harndi. - Oczywicie. Ale tutaj nie mamy do czynienia z takim wrzo-dem. - Wic z czym? Na co cierpi Esgar? - To bardzo niebezpieczna choroba zwana podkowic. Hamdi spojrza na mnie nierozumiejcym wzrokiem. - Podkowica? Nigdy jeszcze o takiej chorobie nie syszaem. - Spjrz! Ten guz tutaj wyglda dokadnie tak, jakby spowo-dawao go kopnicie konia. Nabiege krwi miejsce ma ksztat koskiego kopyta. Choroba ta wyrnia si tym, e amie ebra i spada tylko na takich ludzi, ktrzy nie nauczyli si ostronie obchodzi ze szpilk. Przewonik nie wiedzia za bardzo, jak potraktowa moje wy-janienie, wic pomg sobie pytaniem:

- Sdzisz, e ebra s zamane? - Tak. Puca take uszkodzone, jak dowodzi tego ta krew. Twj alchemik jest gupcem, pierwszy lekarz by mdrzejszy. Je-li nie wezwiesz najlepszego doktora, jakiego macie w Melniku, ten czowiek bdzie musia umrze. Jeeli jednak twj parobek ujdzie jako z yciem, niech na przyszo ma si bardziej na bacz-noci przed cudzymi komi. - Esgar nie tkn adnego cudzego konia! - W takim razie ko dotkn jego, i to tak, e chyba zapamita sobie moj dobr rad. 237 - Czy znasz jaki rodek, eby go wyleczy? - Tak, ale na takie wyleczenie potrzeba duo ezasu. Sprowad lekarza, a tymczasem przy choremu na pier jakie~ mokre chu-sty! To najlepszy rodek. - Mamy tutaj bardzo mdrego lekarza wojskowego, ale z po-wodu jarmarku nie bdzie mia pewnie czasu. Czy ~nie powinienem da horemu na razie napoju z rabarbaru i przyoy mu plastra gorczycznego? - Sok z rabarbaru wypij sam, a wczeniej rozpu w nim pla-ster gorczyczny! Jedno i drugie tobie nie moe zaszkodzi, ale dla niego to za silne rodki. - Przemawiasz bardzo gorzko, efendi! Natychmiast sam wy-rusz poszuka tego chirurga. - Kiedy wrcisz? - Dokadnie tego nie wiem. Przedtem musz jeszcze pj do pewnego przyjaciela, ktry nie wypuci mnie tak szybko. Kiedy wrc, zjemy wieczerz. Chyba e ju teraz jeste gadny? - Nie. Twoja dusza pena jest szczodrobliwoci. Ale mog po-czeka do twojega powrotu. Hamdi natychmiast si oddali. Wiedziaem, e najpierw pjdzie do ha~ndlarza owocw Glawy. Byo mi to na rk, bo teraz mogem rozmawia ze suc bez obawy o to, e on nam przeszkodzi. A wic to parabek wbi ogierwi szpilk i zosta przez niego kopnity. Nie musiaem go ju dodatkowo kara. Na dole spotkaem Osko i Omara, ktrzy wrcili z miasta. Osko wzi mnie pod rk i rzek: - Efendi, oszukuje si nas. Ten przewonik Hamdi to kamca i niebezpieczny czowiek. - Dlaczego? - Handlarz owocw Glawa mieszka przecie tu obok nas. Py-talimy o niego. I wiesz, kto u niego jest? - No, kto? - Czowiek, ktry goci nas w Ismilanie. Sta w drzwAach do-mu. - Widzia was? - Tak. Ale natychmiast si cofn, eby si schowa. Moe sdzi, e nie zdylimy go zauway. Co zrobimy? - Moe bdziemy musieli jeszcze tej nocy opuci miasto. Ota pienidze. Kupcie chleb, owoce i troch pieczonego drobiu i prze-kacie wszystko Halefowi! Ale wracajcie szybko! Ponownie wyruszyli do miasta, a ja udaem si do stajni. Tym-238 czasem ju si ciemnio i nie musiaem dugo czeka, by za cia-n rozlego si pukanie czubkami palcw. Odsunem na bok oderwane na dole i tylka u gry trzymajce si na gwodziach deski i przecisnem si przez otwr na ssiednie podwrze. - Allah! Ty wychodzisz tutaj? - zdziwia si stara suca. - Tak, tak bdzie lepiej. Jeli kto nam przeszkodzi, szybko przecisn si z powrotem. Nie ma adnego niebezpieczestwa. Czy przewonik jest ju u was? - Nie. Godzina jeszcze przecie nie mina. Ale, efendi, miae mi opowiedzie o Harze, mojej dobrej pani!. Waciwie miaem na gawie pilniejsze sprawy, ale Joka zasu-ya na to, bym speni jej yczenie. Zayem jej na tyle obszern relacj, na ile pozwalao na to obecne pooenie. Joce omal serce nie pko, gdy suchaa o mierci swojej pani. Popakiwaa pgo-sem. Nastpnie opowiedziaa mi, co si z ni potem dziao, gdy zostaa wypdzona od swego wczesnego pana i po rnych przej-

ciach trafia w kocu do handlarza owocw Glawy. Te zwierzenia dobrze jej robiy i dlatega suchaem cierpli-wie, cho walczyem przy tym z wewntrznym niepokojem. Nie-stety w kocu musiaem jednak przerwa zacnej kobiecie i przy-pomnie jej o chwili obecnej. - O Isa, Jussuf, Mirjam! - jkna wtedy. - Myl tylk.c: a so-bie, a nie o tobie. Czy mog ci wywiadczy jak przysug? Chtnie j speni. - Moesz. Czy syszaa moe nazwisko Manach el Barsza albo Barud el Amasad? - Tak. Obydwaj razem z jakim trzecim byli do dzisiaj u mo-jego pana. - Do dzisiaj? A gdzie s teraz? - Tego nie wiem. Kiedy zjawili si ci dwaj, o kt~rych ci m-wiam, naradzono si potajemnie, a potem ci trzej odjechali. Na-stpnie cignito przewonika. Nie wiedzieli dakadnie; kiedy i skd przyjedziecie. Parobek Hamdiego musia si ustawi przy drodze do Newrekup, a nasz przy drodze do Wesme i Wlakawicy. Tym sposobem nie mogli was przeoczy. Dowiedziaam si, e jeste chrzecijaninem i e chc si na tobie zemci. Miae mieszka u przewonika, a potem zamierzali zdecydowa, co naley zrobi. Tego wszystkiego dowiedziaam si sto~pniowo, podsuchu-jc przy rnych okazjach, i postanowiam ci ostrzec. Teraz je-stem szczliwa, e mi si to udao, i chciaabym, ebym moga zrobi dla ciebie wiele wicej.

239
- Dzikuj ci, Joko! Nie wiem, jak dugo tu zostan i czy ci jeszcze zobacz. Dlatego chciabym ci co da na pamitk po ab-cym czowieku, ktrego obdarzya swoj yczliwoci! Woyem jej do rki przygotowane prezenty. Milczaa. Byo ciemno, i drugi, oprcz monety, przedmiot musiaa dopiero raz-pozna dotykiem. Wtedy jednak zawoaa niemal za gono: - O Boe! Raniec! Efendi, jeste taki askawy! Bd cie ~^spo-mina w kadej madlitwie. Ale co dzisiaj mam dla ciebie uczyni? Prezent ten wprawi Jok w uniesienie. Ogarn j taki zapa, e gotowa byaby narazi si na niebezpieczestwo, gdybym tego od niej zada. - Sdzisz, e nie ma adnej anoliwoci dowiedzie si, co po-stanowi ci ludzie u twojego pana? - To bdzie trudna sprawa. Musiaam zanie maty i wino do wykuszu. Tam odbd swoj narad i nie da si ich podsucha. Mwic wykusz miaa pewnie na myli izb na poddaszu. Hul-taje zachowywali najwiksz ostrono. - Czyby wyznawcy Proroka pili wino? - Och, pij czsto a do utraty rozumu, tylko nikt inny nie moe si o tym dowiedzie. Ta izba jest zupenie ukryta. Trzeba wyj po schodach na gr. Chtnie bym podsuchaa, ale stamtd w razie poirzeby nie mona szybko uciec. Gdyby kto otworzy drzwi, byabym zgubiona. Pan zabroni nam tam dzisiaj wchodzi. - Na takie niebezpieczestwo nie musisz si wcale naraa. Mimo to chciabym si dawiedzie, o czym bd mwi. Joka popatrzya na mnie przez chwil w zamyleniu, po czym rzeka szybko: - Wanie przyszed mi do gowy pewien pomys! Bd moga jednak podsuchiwa! Poo si na suficie tej izby. - Ca masz na myli, Joko? - Na samej grze jest gobnik. Wpezn do niego i bd stam-td wszystko sysze. To byo zabawne - gobnik! - Czy mona si do niego dosta? - zapytaem. - Tak. Od wielu lat nie ma tam ju gobi. Wejcie jest na tyle due, e wcinie si przez nie czowiek. - Z czego si skada podoga? - Z okrglakw uoonych jeden abok drugiego. - Mocno si trzymaj?

- Bardzo mocno - zapewnia stara suca. - Ale pomidzy nimi s te szpary, przez ktre mona za jrze do izby i wszystko 240 sysze. Pjd tam na gr, a potem wrc tutaj, eby ci donie o wszystkim. - Hxn! Nie chciabym ci namawia do tak ryzykownego przed-siwzicia, a poza tym... - Efendi - przerwaa mi Jaka - uczyni to bardzo chtnier - Wierz ci. Ale moe by mowa o wielu rzeczach, ktrych nie bdziesz umiaa waciwie oceni. Twoja relacja mogaby mnie wtedy wprowadzi w bd zamiast mi pomc. Gdybym sam dosta si do tego gobnika, byoby to o wiele lepsze rozwizanie! - Tam na grze jest bardzo brudno! - To mnie nie mae powstrzyma. Pytanie tylko, czy mgbym. si szczliwie dosta na gr nie zauwaony. - Moesz bez trudnoci. - Dlaczego? - Gdyby nie byo ciemno, zobaczyby drabin opart o ten budynek. Po niej mona si dosta na gr, a potem doj da miejsca, gdzie mj pan przechowuje siano. Jeszcze jedna maa. drabina i jeste na samej grze, gdzie te ley siana. Jeli potem pjdziesz wzdu dachu, to dostaniesz si pod dach gwnego bu dynku, akurat pod drzwi gobnika. Kiedy si wczogasz do rod ka i zamkniesz za sob drzwi, to nikomu nie przyjdzie do gowy, e kto bam jest. Na lewo od tych drzwi schody wiod w d do-gwnego budynku. Zaprowadz ci na gr. - Dvbrze. Drog na d znajd pniej sam. - Kiedy mczyni skocz narad, bd wiedziaa, e i ty wyszede. Potem jeszcze raz tutaj wrc. Moze wtedy jeszcze bd~ moga by ci w czym pomocna. Zaprowadzi ci teraz na gr? Wkrtce upynie ta godzina, jaka pozostaa do spotkania. - Tak. Ale wczeniej poczekaj jeszcze chwil. Przelazem z powrotem do stajni. Tam natknem si na Hale-fa, ktry czeka na mnie. - Sihdi, wszystko syszaem - powiedzia. - To dobrze. Wic nie musz ci niczego wyjania. Osko i Omar jeszcze nie wrcili? - Nie. - Wysaem ich po prowiant. Nie wiem, jak si skoczy ta eska-pada. Trzymaj w pagotowiu osiadane konie, tak jakbymy mieli. natychmiast wyruszy! Ale postaraj si zachowa wszystko w ta jemnicy. - Przeczuwasz jakie niebez.pieczestwo? - Nie, ale trzeba by przygatowanym na kad ewentualno. - W takim razie id na gr razem z tob. 16 W wwozach Batkanw 241. ~ - To niemoliwe. - Sihdi, istnieje niebe~zpieczestwo, a ja jestem twoim opieku-~em! - Najlepiej mnie ochronisz, wypeniajc moje polecenia. - Wic zabierz przynajmniej swoje strzelby! - Strzelby w gobniku? Nonsens! - Widz, e chcesz napyta sobie biedy. Ale ja bd czuwa ~nad tob. - Tak uczy. Tylko nie oddalaj si od koni! Mam n i dwa ~ewolwery, to wystarczy. Ponownie przecisnem si przez otwr na podwrze. Suca wzia mnie za rk i zaprowadzia pod drabin. Bez sowa wspi-a si pierwsza, a ja za ni. Na grze wymacaem uoone warstwami siano. Nastpnie Jo~ka pocigna mnie kilka krokw dalej do drugiej drabiny, ktra jednak nie bya taka wysoka. Wspiw-~zy si po niej znalelimy si - jak to si u nas mwi - na grz-dzie ssiedniego budynku. Tam stara kobieta ponownie wzia mnie za rk i pocigna dalej, cay ezas wzdu kalenicy. Bro-dzilimy w sianie. Poniewa byem wyszy od sucej,

kilkakrot-nie zahaczyem gow o belki i krokwie. Joka mwia wprawdzie zawsze: Tu bya belka!, ale za kadym razem dopiero wtedy, gdy zawarem ju z ni znajomo. Nagle podoe opadao tak stromo, e obydwoje stracilimy grunt pod nogami i razem zsunlimy si kawaek w d. Nic nam si .jednak nie stao, gdy zjedalnia bya wymoszczona sianem. Moja przewodniczka ze strachu krzykna. Nasuchiwalimy przez chwil, azy akrzyk ten zwrci czyj uwag. Gdy jednak ;nic si nie poruszyo, powiedziaa da mnie cicho: - Tutaj na wprost nas jest gobnik, a na lewo schody. Teraz vvrc t sam drog, ktr przyszlimy. - Czy oni bd ju na poddaszu? - Nie. W przeciwnym razie bymy ich syszeli. - To dobrze, gdy usyszeliby twj okrzyk. - Otworzyam ci drzwiczki. Pjd ju. Miej si na bacznoci, :eby ci si nic nie stao! Usyszaem, jak Joka wdrapuje si pa sianie na gr, a potem wok mnie zrobio si cicho, cicho i potwornie ciemno~. Nawet noc w amerykaskiej puszczy na pewno nie czubym si tak nieswojo jak tutaj w tym mrocznym, nieznanym, nieznonie ciasnym po;

~xnieszczeniu. Po prawej stronie bya ciana, po lewej schody, za mn stryszek z sianem, a przede mn cienka drewniana ciana 242 z otwartymi drzwiczkami takiej wielkoci, e ledwie mogem si~ przez nie z wielkim trudem przecisn. Wszystko dookoa byo atwopalne, a mimo to musiaem zoba-czy, gdzie si znajduj. Dlatego te wycignem woskow zapa-k i zawieciem j. Szybko rozejrzaem si najpierw na zewntrz: gobnika, a potem powieciem w rodku. Suca jednak miaa racj! Nieczystoci byo tam cae mnstwo, ale jako musiaem ta wytrzyma. Na szczcie pomieszczenie byo na tyle przestronne,. e spokojnie si w nim zmieciem. Tam, po prawej stronie, zda wao si brakowa kawaka podogi, ale lewa poowa wygldaa~ mi na jako tako bezpieczn. Wczogaem si wic do rodka i zamk-nem za sob drzwi. Nie zdyem jednak jeszcze usadowi si wygodnie, gdy obrzydliwy zapach zacz robi swoje. Zdae~m so-bie spraw, e aden czowiek nie wytrzyma tutaj dwch minut,. nie wykichawszy w tym czasie caej fugi Bacha. To byo w naj-wyszym stopniu niebezpieczne. Pomacaem rk doakoa siebie~ i znalazem sznurek. Pocignem i rzeczywicie otworzyy si dwa wyloty, i do rodka wpywao przynajmniej tyle powietrza, ile po trzebowaem niezbdnie do oddychania. Ten luksus podnis moje wymagania. Wyczogaem si z po wrotem i wziem sobie do gobnika par garci siana, eby mie mikk podkadk przynajmniej pod okcie. Teraz miaem ju tu-taj tak przytulnie, jak tylko mogem mie. Byoby mi bardzo na rk, gdyby oczekiwani przyszli ju w tej chwili. Ale moja cierpli-wo zostaa niestety wystawiona na cik prb. Zauwayem przy tym, e bez podjcia pewnych rodkw na dusz met nie da si tutaj jednak .wytrzyma. wiee powietrze nie wystarczao. Zapach siana okaza si jeszcze mocniejszy od ostrej woni go-bich odchodw, w ktrych leaem. Dlatego uchyliem na powrt. drzwi. eby zapobiec kichaniu, wycignem chusteczk i po zo-eniu obwizaem j sobie wok nosa, a poza tym staraem si trzyma usta moliwie jak najbliej obydwu wylotw gobnika. Ta~ przez te otwory ptaki gazki oliwnej wlatyway i wylatyway.. Rzut oka na zewntrz uwiadomi mi, e znajduj si pod da-chem szczytawym. A tutaj docieray haasy i wiata jarmarku.. Przy okazji nawiedzay mnie i adchodziy rne myli. Synny Kara ben Nemsi, efendi mojego maego Halefa w gobniku! Ro-zemiaem si serdecznie w duchu. miech ten spowodowa jednak drgania mojego ciaa, a ruch ten udzieli si take pododze - roz-leg si trzask. Waciwie powinna to wzbudzi moj nieufno, lecz okrglaki wytrzymay wczeniej moje o wiele mocniejsze ru-chy, tak wic nie byo chyba adnego powodu do obaw. Nawet. 24. jeli trwao gobnika nie bya obliczona na tysiclecia - lea-em przecie cicha; nie moga si nic wydarzy. W ten sposb

wytrzymaem prawie nieruchomo niemal godzin, .a pooenie moje stawao si coraz bardziej niewygodne. Poniewa ~obwizaem sobie nos, powietrze musiaem wciga przez usta. Ostry, gryzcy py wpada mi do garda i pobudza do kaszlu. Nie mogem sobie przecie zatka na dodatek ust! I oto - wreszcie - rozlegy si pode mn kroki i gosy. Otwary ~i drzwi, zapalono wiato, i do radka izby weszo dwch, czte-rech; piciu, szeciu mczyzn, ktrzy usiedli na rozoonych na pododze somianych matach. Teraz, kiedy wiato z dou p~ezie-~ao przez moj podog z klepek, nie wydaa mi si ona ju wcale taka bezpieczna. Po~rnidzy okrglakami wida byo niepokojce ~szpary: Bardzo mocno, powiedziaa stara Joka. Absolutnie tak nie uwaaem. Przez uszkodzony dach przeciek do rodka deszcz, roz-moczy gobie odchody i uczyni z nich dosy zwart skorup. Moe dlatego w ogle jeszcze byy, a nie spady ju dawno da izby. Teraz jednak poruszyem si na tej skorupie. Skutki tego mogy .~si okaza dla mnie zgubne, gdy ku mojemu przeraeniu ujrzaem, jak przedmioty w dole pokrya biaoszara, miejscami gruba na ~alec warstwa, a w dodatku z gry sypa si nadal bez przerwy ~drobny kurz. Wida to byo wyranie, dopiero kiedy mczyni usiedli. Ten, ktry trzyma w rku wiato, wysoki, chudy jak szczapa czowiek, z pewnoci handlarz owocw Glawa, spojrza gniewnie ~do gry i zakl: - Przeklty kot! Zatuk go na mier! atwo si domyli, e nawet nie drgnem i ledwo odwayem si oddycha. Obok Glawy siedzia mj askawy gospodar, pr~zewonik Ham-di, a dalej ebrak Szaban i brat Deselima z Ismilanu. ebrak mia ~obwizan rk i solidny siniak na czole. Przypuszczalnie wyrwa ai dzielnemu kowalowi dopiera po cikiej walce. Obydwu pozo-staych mczyzn wczeniej nie widziaem. Nosili kopcze, byli za-tem wtajemniczeni, i mieli twarze, ktre najlepiej bdzie okreli jako gby zakazane. Jeden z nich oprcz typowej broni mia ~jeszcze za pasem co, co skonny byem uwaa za proc. Wtedy nie wiedziaem, e ta bro jest jeszcze uywana w owych ~okolicach. Nie znani mi mczyni nie odzywali si, mwili tylko czterej !i ~pozostali. Szaban opowiedzia o wydarzeniach w lenej chacie, a nastpnie a-... 244 zrelacjonowa nasze nocne spotkanie, kiedy ta wpad w rce moje i kowala. Jako wizie przywizany do konia nie mg stawia adnego oporu, a wreszcie rano dotarli do~ jakiej wioski i zatrzy-mali si u pewnego znajomego kowala. Tam jednak by z wizyt przyjaciel ebraka i uwolni go z wizw, dziki czemu Szabanowi udao si odjecha na wasnym koniu. Kowal ciga go potem i zre-szt dogoni. Doszo do walki wrcz, w trakcie ktrej ebrak ober-wa wprawdzie par soczystych ciosw, lecz mimo wszystko jako udao mu si uciec. Naturalnie potem w najwyszym popiechu kontynuowa przerwan jazd do Ismilanu i w zajedzie usysza, e tam byem, ale ju wyruszyem w dalsz drog. Kiedy brat Deselima dowiedzia si, i to ja ponosz win za to, e jego brat skrci kark, dny zemsty natychmiast wsiad na konia, by razem z Szabanem pody moim ladem. Wiedzia wszak, e w Melniku zatrzymam si u handlarza owocw i tam z pewnoci mona bdzie mnie znale. Po drodze spotkali odpra-wionego przewodnika Albaniego, ktry opowiedzia im ca reszt. Dowiedzieli si, e wybralimy drog okrn, i pieszyli si, by dotrze do Melnika przed nami, co im si zreszt udao, poniewa zamienili konia ebraka na jakiego lepszego. W Melniku u Glawy spotkali Baruda el Amasada, Nlanacha el Barsz i zbiegego wraz z tymi dwoma stranika wiziennego i po-wiadomili uciekinierw o wszystkim. Wszyscy trzej natychmiast wyruszyli w drog, ebymy ich nie dogonili, przedtem jednak wy-mogli solenn obietnic, e przeszkodzi si nam w kontynuowaniu pocigu. Czekano na nas przy obydwu

wschodnich rogatkach mia-sta, eby nas zwabi do przewonika. Dalsze postpowanie miano omwi teraz. - Jest rzecz pewn - owiadczy Glawa - e te psie syny nie maj prawa dotrze do naszych przyjaci. - Czyli ich dogoni? - rzek gniewnie ismilaczyk. - Tylko temu chcesz przeszkodzi? I nic poza tym? Czy ten cudzoziemiec nie zabi mojego brata? Czy nie oszuka mnie i nie wydoby ze mnie naszych tajemnic? Czy nie wszed w posiadanie kopczy, wskutek czego uwaaem go za czonka naszego zwizku, a nawet za jednego z przywdcw? Zada nam wiele szkd, jeli pozwolimy mu odjecha. Musi tu zosta! - Jak chcesz go do tego koni? - Jak? Jeszcze pytasz? mieszne! Piknymi sowami i udawa-niem yczliwoci niczego nie wskramy. Musimy zastosowa wzgl-dem niego przymus. Maemy to uczyni na dwa sposoby. Albo go oskarymy, eby zosta aresztowany, albo pojmiemy go sami.

245
- O co chcesz go oskary? - C~zy nie ma do powodw? - aden powd na nic si nie zda. Mwie mi przecie, e ten giaur ma trzy papiery: teskere, bujuruldu i ferman. Nie tylko znaj-duje si pod o~piek wadz, ale jest nawet polecany przez sutana. Jeli bd go chcieli aresztowa, pokae swaje paszporty, a wtedy zo mu pokon i zapytaj, jakie ma yczenia. Znam to. A jeli nawet zostaby uwiziony, mgby si z tego tylko mia. Jest Frankiem i odwoa si do swojego kansula. A je~li wicekonsul si nas boi, to jest konsul generalny, ktremu ani przez myl nie przej-dzie, eby si oglda na nas. - Masz racj. Bdziemy zatem dziaa. - Ale jak? - wtrci Hamdi. Wtedy Szaban wykona energiczny ruch rk i mrukn: - Po co tracicie tyle sw? Ten giaur jest zdrajc i rnarderc. Wpakujcie mu n midzy ebra! Wtedy bdzie milcza i nie bdzie mg niczego wygada. - Masz racj - zgodzi si ismilaczyk: - Mj brat nie yje. Krew za krew! Okulawilicie konia, eby giaur nie mg posuwa si szybka. Dlaczego miaby w ogle std wyjeda? Mj n jest ostry. Kiedy bdzie spa, zakradn si do niego i wbij mu kling w serce. Wtedy nasze rachunki zostan wyrwnane. Na te sowa wtrci si szybko przewonik ostrzegajc: - To niemoliwe! Jestem waszym przyjacielem i pomocnikiem. Byem gotw przyj go u siebie, ebymy mogli go dokadnie obserwowa, i w dalszym cigu chc robi swo~je. Ale umrze u mnie nie moe! Nie chc, eby mi kazano stawia si przed sdzi, bo jaki podopieczny sutana zosta u mnie zamordowany. - Tchrz! - mrukn brat Deselima. ~ Milcz! Wiesz, e nie jestem tchrzliwy. Poniosem ju dosy strat, bo mj parobek jest ciko ranny. Sdz nawet, e ten cu-dzoziemiec domyla si, comy zrabili. - Jak moe si czego domyla? - Wspomina o szpilkach. Moe nawet odkry t szpilk w no-dze konia. Te niewierne frankoskie psy maj oczy diaba. Widz wszystko, czega nie powinni widzie. Wtem jeden z nie znanych mi mczyzn odoy czubuk i rzek: - Zaatwcie to krtko! Sowa to co dla dzieci i kobiet. My natomiast jestemy mczyznami i chcemy przej do czynw. Manach el Barsza bdzie na nas czeka w ruinie pod Ostronncz u

pewnego sprzymierzeca; tam mamy mu powiedzie, jak unie-szkodliwilimy tych psich synw. Razem z moim bratem, ktry 246 tu obok mnie siedzi, musz zawie mu wiadomo i nie mam ochoty czeka ca wieczno. ~owa te miay dla mnie ogromne znaczenie, poniewa mwiy mi, gdzie musz szuka uciekinierw: Teraz w najwyszym na-piciu oczekiwaem na to~, jaka zapadnie decyzja. W czowieku budzi si naprawd osobliwe uczucie, kiedy ma usysze, w jaki sposb planuje si go zgadzi. Dlatego uwaaem pilnie, eby nie umkno mi adne sowo. Tym bardziej wic zirytowaem si, gdy akurat teraz usysza-em na zewntrz w sianie jaki szelest. Unioslem gow. Czyby to by kot, o ktrym mwi pan domu? Zwierz spacerowao sobie po strychu w porze, ktra nie moga mi by bardziej nie na rk. Na dole podnis si gony gwar. Niemal jeszcze goniej zrobio si jednak w tej samej chwili przed gobnikiem. Usyszaem odgos polizgnicia si - pac - rozdranione Ech!, a potem na zewntrz nastpia cisza, pode mn jednak take. Rzut oka w d przekona mnie, e wszyscy wytaj such. Oni te usyszeli haas. Gae szczcie, e akurat rozmawiali go-niej ni przedtem. - Co to byo? - zapyta Szaban. - Pewnie kat - odpar handlarz owocw. - Masz na grze tyle myszy? - Myszy i szczury. - A jeli to by czowiek, ktry nas podsuchuje? - Kto by si odway? - Lepiej sprawd! - Okae si to niepotrzebne, ale tak zrobi. Glawa wsta i opuci izb. Zna1azem si w niebezpieczestwie. W miar moliwoci podcignem nogi jak najbiej do siebie. Glawa nie mia wprawdzie przy sobie wiata, gdyby jednak po-czu, e drzwi gobnika s otwarte, z pewnoci powziby podejrzenie i sign rk do rodka. Usyszaem skrzypienie scho-dw. Faktycznie wchodzi na gr, na szczcie jednak nie dotar do koca schodw. - Jest tam kto? - zapyta pan domu. Nikt nie odpowiedzia, lecz z siana dobieg cichy szelest, ktry i on musia usysze. - Kto tam? - powtrzy. - Miau! - rozlego si teraz. Potem nastpio gniewne prychnicie. To by rzeczywicie kot, ktremu yczy wczeniej potpienia. Glawa mrukn pod nosem kilka gniewnych sw, po czym wrci do sali narad. 24? - Syszelicie? - zapyta. - To byo to bydl! Rk trzymaem ju na uchwycie noa. Teraz poczuem si uspokojony, ale nie na dugo, gdy kiedy ro~zmowa rozpocza si na nowo, usyszaem z tyu odgos tarcia, jakby kto obmacujc podoe bada przestrze przed sob. Wytyem such. Nagle poczuem na swej nodze jak rk. - Sihdi! - rozleg si szept. Teraz wiedziaem ju, co to za kat! - Halef? - odpowiedziaem najciszej jak umiaem. - Tak. Czy nie naZadowaem znakomicie miauczenia kota? - Co ci przyszo do gowy? Naraasz siebie i mnie na najwik-sze niebezpieczestwo! - Czy nie musiaem? Tak dugo ci nie byo, e zaczem martwi si o ciebie. Jake atwo magli ci zapa! - Powiniene by poczeka, a to si stanie. - Miaem mae czeka, a ci zabij? Nie, jestem twoim przy-jacielem i opiekunem. - Ktry jednak pakuje mnie w tarapaty. Teraz zachawuj si cakiem cicho!

- Widzisz naszych wrogw? - Tak. - I syszysz ich? - Tak, ale tak! - odparem niecierpliwie. - Ale nie bd mg ich sysze, jeli dalej bdziesz gada. - Dobrze, ju milcz. Dwch jednak zawsze usyszy wicej ni jeden. Ja te bd podsuchiwa, wa. Usyszaem, e Hadi szykuje si do wejcia do gobnika. - Oszalae? - szepnem do niego. - Nie potrzebuj ci tutaj. Zosta na zewntrz! Niestety w tym momencie ismilaczyk podnus gos, tak e Halef nie mg dosysze moich sw. Czoga si da mnie - naprawd to rabi! Wprawdzie daem mu solidnego sztux~chaca nog, ale may czowiek mia dobre intencje, za dobre jak na ist-niejce warunki. Rwa si wprost do szpiegowania i pewnie s-dzi, e to kopnicie byo nie zamierzonym ruchem z mojej strony. Teraz by ju przy mnie. Wcisnem si maliwie jak najdalej pod lew cian. - Allah! Ale tu mierdzi! - szepn.

; - Przysu si do mnie! Tutaj, tutaj, cakiem do mnie! ,

nakazaem cicho. - Tam po prawej sufit si pod tob zawali! L: Hadi wykona gwatowny ruch w moj stron, zrywajc za-248 pewne przy okazji niemao gobich odchodw, gdy z dou dobiego przeklestwo handlarza owoc6w: - Do diaba z tym kotem! Teraz jest nad nami i zrzuca nam ajno na gowy! - Puf! Ach... och... uch! - sapa Halef, ktremu gryzcy py dosta si do nosa i puc. Posuchawszy mojego wezwania przywar do mnie blisko, dla-tego czuem teraz, jak jego ciao wykonuje konwulsyjne mimo-wolne ruchy. - Acz gsunu - uwaaj! - napomniaem go, gdy mimo ob-wizanego nosa czuem, e chce mi si kicha. - Tak, sihdi! Nikt mnie nie usyszy... och... ich... bhh... ghhh... dhhhh... Allah, pom mi! Na prno may czowiek walczy z nieodpartym impulsem. Usyszaem wprost nieopisany, stumiony do wewntrz jk, sa-panie i dyszenie i mimowolnie signem rk w bok, eby zatka mu usta. - O Allah... Al... il... el... a... ha ha... ha... hap... apsiii, apsiiik! W kocu hukn, i to tak potnie, e cae jego~ ciao si za-trzso, ale i pod nami rozleg si trzask. Czuem, e cay gobnik chwieje si i dry. - Si... si... sihdi, o Allah, o Muhammad, spadam! Halef chcia wypowiedzie te sowa cicho, ale paniewa straci ju grunt pod sob, w strachu wykrzykn je gono niczym woanie o pomoc. Zapa mnie za rk. Zdaem sobie spraw, e moe mnie pocign ze sob, i wyzwoliem si z jego uchwytu. W nastpnej chwili wok mnie rozleg si taki trzask, jakby cay budynek mia si zawali: straszliwy rumor, jeszcze straszliwsza gruba chmura rozkruszonego ajna - pode mn gone krzyki, przeklestwa, kaszel i kichanie - gdy nadgorliwy Hadi run w d razem z poow gobnika. Take ja poow ciaa wisiaem w powietrzu. Szybkim wyma-chem ng wycignem je z powrotem z dziury; po raz drugi wy-tywszy wszystkie siy, znalazem si caym ciaem poza gob-nikiem. Zerwaem chusteczk z nosa i zaczem kaszle i kicha jak najty. Byo mi teraz wszystko jedno, ezy kto mnie syszy, czy nie. Na dole powsta piekielny haas. Halef ani chybi znajdowa si w niebezpieczestwie. wiato nie zgaso. Pochwycono go, czy za-chowa do przytomnoci umysu, eby byskawicznie uciec? Popdziem schodami na d tak szybko, jak pozwalay na to ciemnoci. Piekielna wrzawa bya mi

przewodnikiem. Obmacaw-249 szy drzwi izby odkryem, e mona je od zewntrz zaryglowa. Wystarczyo wsun w uszko wiszcy na sznurku drewniany ko-ek: Od rodka drzwi nie byy zabezpieczone. Otworzyem je. Buchr~y we mnie kby wirujcego pyu z ptasiego nawozu, ktre ledwo przebijao wiato lampy. Na ile mogem otworzy oczy, ujrzaem pltanin rk, ng i okrglakw, ktre spady z gry, a wszystko to w ruchu. Usy-szaem nieopisany harmider gosw kaszlcych, kichajcych i przeklinajcych ludzi, a do te~go chlanicia, jakby kto ze wszystkich si wywija biczem. Zauwayem, e przeciwnicy mocuj si mi-dzy sob, sdzc, e pochwycili nieoczekiwanego intruza. Wtem rozleg si gos Halefa: - Sihdi, gdzie jeste? Jeste na dole? - Tak, tutaj! - Pom, pom! Teraz mnie maj! Nie namylajc si duej, skoczyem w sam rodek kbowiska. Rzeczywicie, mieli Halefa. Zapaem go lew rk, wyrwaem Hadiego spod uderze ich pici i popchnem go w stron drzwi. Kilka ciosw praw rk i cofnli si. Natychmiast rwnie ja znalazem si na zewntrz, zatrzasnem drzwi i wsadziem w sko-bel zatyczk. - Halef! - Tutaj! - Nie jeste ranny? - Nie. Uciekajmy! - Tak, tdy schodami w d! Zapaem ga za rk i pocignem w kierunku, gdzie moim zdaniem powinny by schody. Wskazwk byy mi przy tym gosy, ktre rozlegy si na dole. Usyszano haas i niektrzy przyszli sprawdzi, co on ma oznacza. Bardziej zjechalimy ni zbieglimy po schodach, przewracajc przy okazji kilka osb, dotarlimy szczliwie na d i przez po-dwrze dopadlimy do miejsca, gdzie obluzowaem deski. Kiedy przecisnlimy si na drug stron i przystanlimy, eby zapa oddech, may Hadi pawiedzia: - Allahowi niech bd dziki! Nikt mnie ju nie namwi, e-bym wszed do jakiego gobnika! - Nikt ci nie ro~zkazywa do niego wchodzi! i.. Masz racj, sihdi. Wszystko to moja wina. Lecz mimo wszyst-ko byo piknie, ba daem swojemu biczowi robot, o ktrej ci ludzie duga jeszcze bd pamita. Syszysz, jak woaj? - Po-suchaj!

250
- Tak. Szukaj nas. Gdzie Osko? Gdzie Omar? - Tutaj - odpowiedzieli obydwaj wymienieni tu obok. - Czy konie gotawe do wyruszenia w drog? - Tak. Czekamy ju dugo. - Wic ruszajmy ze stajni i z tego miasta! Kady chwyci za cugle swego konia. Jak stwierdziem doty-kiem, moje strzelby wisiay u sioda. Na podwrzu dosiedlimy koni. Brama staa otworem, i nie nagabywani przez nikogo dosta-limy si na ulic. Halef jech obok mnie. - Dokd wyruszamy? - zapyta. - Znasz drog? Moe bymy kogo zapytali? - Nie. Nikt nie moe wiedzie, jaki obierzemy kierunek. Po-jedziemy na zachd. Najpierw jednak wydostamy si z miasta! Potem na pewno znajdziemy jak drog.

- Musimy ucieka? Czy to konieczne? - Odjedamy. Tak czy owak uwaam to za suszne. Jeli chcesz, moesz to nazwa ucieczk! Wiem, gdzie ukrywa si Barud el Amasad. Nie ma go tutaj, wic odwiedzimy go i jego towarzyszy. Wkrtce Melnik znalaz si za naszymi plecami. Kiedy dzisiaj wjedalimy do miasta z przeciwnej strony, nie przeczuwaem, e tak szybko je opucimy. Z Martinem Albanim nie mogem si niestety poegna.

XIII. WAMPIR
Kiedy Melnik znikn za naszymi plecami, otaczya nas ciemna noc. Mimo to stwierdzilimy, e znajdujemy si na przetartym szlaku. Przed sob mielimy rzek Strum, zwan przez staroytnych Strymon, ktra na poudnie od Melnika wpywa na yzn rwnin w pobliu miasta Seres. Poruszalimy si po nie~znanym gruncie. Wiedziaem tylko, e musz jecha do Ostromczy, noszcej take nazw Strumnica , od rzeki, nad ktr ley. Powinnimy wic w zasadzie pojecha w kierunku Petridasz l, lecz mogem si ao rwnie Strumica 41 petricz 251 domyli, e nasi przeciwnicy tak wanie bd przypuszcza i po-d za nami w tamt stron. Dlatego ju po krtkim czasie obra-em kierunek zachodni. - Sihdi, dokd zmierzasz? - zapyta Halef. - Przecie zba-czasz z drogi! - Nie bez powodu. Uwaaj! Szukam cieki, ktra w naszym dotychczasowym kierunku prowadzi do Strumy. Zamierzam wpro= wadzi w bd tych, ktrzy bd nas ciga. - Rzeczywicie musimy uwaa. Jest bardzo ciemno. Mielimy obecnie przed sob co w rodzaju ugoru. Niebawem zauwayem, e znw znajdujemy si na jakiej drodze. Z lewej strony usyszaem piskliwe skrzypienie k cikiego wozu zaprzonego w woy. Ruszylimy w tym wanie kierunku i wkrtce dogonilimy zaprzg. Wz by cignity przez dwa wielkie baway. Wonica szed przodem. Na ogromnym, porodku wygitym do gry jarzmie wisi~aa papierowa latarnia. - Dokd? - zapytaem po krtkim pozdrowieniu wonic. - Do Lebnicy - odpowiedzia, wskazujc rk przed siebie. Tym sposobem byem ju zorientowany. Droga ta prowadzia do Lebnicy, ktra ley nad rzeczk o tej samej nazwie, ucho~dzc do Strumy. - A wy dokd si wybieracie? - zapyta. - Do Mikrowej. - Wic miejcie si na bacznoci. Droga jest kiepska. - Jeste mynarzem? - Dobranoc! - rzekem nie odpowiadajc ra jego pytanie. Za-da je nie bez powodu. W wietle latarni spostrzegem, e Halef i ja wygldamy dokadnie tak, jakbymy siedzieli w worku po mce. Nie mielimy jeszcze czasu si oczyci. Jeli nie chcielimy sobie uszkodzi odziey, musielimy z tym poczeka do rana. Po pewnym czasie usyszaem przed nami uderzenia kopyt i do-gonilimy samotnego jedca, ktry pozdrowi nas uprzejmie. - Te jedziecie z Melnika? - zapyta po pozdrowieniu z naszeJ strony. 4trzyma na to pytanie odpowied twierdzc. - Ja jad do Lebnicy. A dokd wy? - Te tam - odpowiedziaem.

- To dobrze. Waciciel promu nie chciaby mnie samego prze-prawi na drug stron. Dla jednego czowieka nie robi tego tak pno. Poniewa jednak wy te musicie si przeprawi przez rzek, na pewno uda si go nakoni, bo wicej zarobi. Mog si do was przyczy?

252
- Tak, jeli masz achot. Waciwie jego prapozycja bya mi nie na rk, poniewa jed-nak suy nam za przewodnika, przychyliem si do jego ycze-nia. Nawiasem mwic w ogle nie wiedziaem o promie. Dalszego cigu rozmowy nie byo. Jedziec jecha z boku za mn i za Halefem i obserwowa nas. Pomimo ciemnoci musia dostrzec nasze strzelby, jak rwnie pokrywajc ubrania bia warstw~ pyu i nie wiedzia pewnie, co o nas sdzi. Dotarszy do rzeki; skrci w stron promu, ktrego bez niega nie znalelibymy tak szybko. Po drugiej stronie rzeki rozstali-my si po krtkim poegnaniu. Nie zamierzaem bynajmniej pozostawa w Lebnicy. Drog tuta~ wybraem dlatego, eby wprowadzi w bd naszych przeciwnikw i omin Petridasz. Z Petridasz droga wied~zie pr~zez cay czas wzdu Strumnicy a do Ostromczy. Tam znajdowaa si ruina, gdzie mia czeka Manach el Barsza. Zamierzaem dotrze do tej drogi jeszcze w nocy. Dlatego od razu pojechalimy dalej, w kie-runku Derbend, ktre ley na poudniowy zachd od Lebnicy. Wkrtce jednak zauwayem, e Rih ma trudnoci w chodze-niu. Czyby wbicie szpilki pocigno za sob przykre nastpstwa? Gdyby szlachetny wierzchowiec zachorowa, miabym zwizane rce. Musiaem go oszczdza i robi mu okady. Dlatego nawet si ucieszyem, spostrzegszy po jakim czasie w pewnej odlegoci od drogi jasny blask bijcy od ognia. Podjechalimy do niego. W szczerym polu staa duga, niska drewniana chata, w ktrej wnet rozpoznaem sahan. W owych sahanach szlachtuje si bydo, czsto w znacznej iloci, i wygatowuje tuszcz. Turcy nie przepa-daj za misem woowym. Do niedawna jeszcze nie potrafili do-cenia wartoci stad byda. W tych sahanach gotowano tuszcz i przewoono go do wikszych miast. Czsto przy tej okazji krojano w plastry tylko poldwice, a potem suszone sprzedawano. Przed jedn z owych chat zatrzymalimy si wic teraz. Wik-sza jej cz przeznaczona bya do uboju i gotowania tuszczu, mniejsza wydawaa si suy rzenikom za pomieszczenie miesz-kalne. W pierwszej czci znajdowao si kilka szerokich drzwi, ktre stay otwarem. W rodku palio si par ognisk, a nad nimi wisiay olbrzymie koty. Obok siedzieli rzenicy - dzikie, brudne, ociekajce tuszczem postacie. Ogniska owietlay take duy szmat pola i ukazyway wszystkie przedmioty w znieksztaconej postaci. Mczyni usyszeli, jak si zbliamy, i stanli w drzwiach. Po-zdrowilimy ich, po czym zapytaem, czy moglibymy tutaj zna-le miejsce do odpoczynku.

253
Jeden z nich podszed do mnie, przyjrza mi si i rzek ze mie-~hem: - Mcznik, ktry wylaz ze skrzyni na mk! Czy nie ma tu jakiego rudzika, ktry by go zjad? Pozostali zawtrowali mu miechem i rwnie podeszli. Trudno ~sobie wyobrazi milsze przyjcie! Chciaem ju w ostrych sowach ~odpowiedzie, lecz Halef mnie uprzedzi: - Co mwisz, tusty trznadlu? Zli sabie z twarzy tuszcz i le-;piej sobie posmaruj rozum ajem, zanim zaczniesz artowa z in-nych! Piknoci ci nie przybywa, kiedy si mi.ejesz, gdy ukazu-jesz przy tym zby krokodyla i pysk buldoga, ktry naar si ~hrzanu! Masz moe syna? Nastpio to tak szybko i niespodziewanie, wypowiedziane zo-rtao z tak si i pewnaci siebie, e mczyzna da si zapa w puapk. - Tak - adpar zaskoczony.

- Na c, w takim razie biedne dziecko jest potomkiem czo-^wieka, ktry nie ma w gowie mzgu, bo naley do mapiego ludu. Wspczuj twojemu maemu! Dopiero teraz do wiadomoci rzenika dotaro, co mu powie-.dziano. Sign za weniany strzp opasujcy jego ciao, gdzie trzy-~na dugi n rzenicki. - Czy ja dobrze sysz? - unis si gniewem. - Ca ty po-wiedziae? - Widz, e twj rozum jest za may, eby poj moje sowa, ktre byy przecie bardzo wyrane. Mam ci moe powtrzy? - Ha dude sefil - ndzny pdraku! Mam ci wpakowa w brzuch to ostrze? Ju chciaem wcisn si swym koniem pomidzy niego i Ha-efa, gdy jeden z jego towarzyszy zapa go za rami i rzek szybko: - Sus, kapczalary war - milcz, oni maj kopcze! To w jednej chwili sprawio, e niebezpieczna sytuacja obrcia si na lepsze. Mczyzna przyjrza si nam bliej, po czym rzek usprawiedliwiajc si: - Af edersin, grmedin - przepraszam, nie zauwaye~m! - Wic nastpnym razem otwieraj szerzej swoje nadobne ocz-ta! - powiedzia Halef. - Wida przecie na pierwszy rzut oka, e ten efend i, ktry jest naszym przyjacielem i panem, nosi kopcz i przywdcw. Powitae nas obelywymi sowami. Waciwie po-wi~nienem ci za to tak przyoy, eby wywin kozio~ka do ostat-niego kota z tuszczem. Ale jestem .kawie usposobiony, wic ~ci wybaczymy. Dajcie nam miejsce do odpoczynku, pasz dla koni 254 i szczotk do naszych ubra, ebycie potem mogli rozrni, czy rzeczywicie jestemy mcznikami! Halef by nieustraszonym czowiekiem. W dodatku mia do te~ pory zawsze szczcie, wystpujc z takim tupetem. A jeli kiedy-kolwiek wpada z tego powodu w chwilowe tarapaty, moja interwencja za kadym razem wydobywaa go z opresji. Dlatego take~ teraz nie okazywa adnego strachu przed tymi mczyznami, mi-mo e ich powierzchowno adn miar nie moga budzi zaufa-nia. Rzenik, do ktrego Halef zaadresowa swoj reprymend, ob-serwowa go ze swego rodzaju mrukliw wyrozumiaoci, mniey wicej tak, jak amerykaski posokowiec patrzyby na pieska pokojowego, ktry na niego szczeka. Z jego twarzy wyranie mona byo wyczyta myl: Biedny robaczku! Wystarczyoby jedno kap-nicie zbami z mojej strony, a poknbym ci i poar na jeder~ raz! Ale nie zrobi tego, bo mi ci al! Zsiedlimy z koni i otrzymalimy dla naszych wierzchowcw mielon kukurydz. Dla nas byo miso w dowo~lnej iloci. Naj-pierw zajem si ogierem i poprosiem o jak star szmat, ktrej~ potrzebowaem na mokry okad. Kiedy j przykadaem karemu .

J,
eden z rzenikw zapyta mnie, czy koniowi stao si co w nog. - Tak - odpowiedziaem. - Zosta ukuty powyej kopyta. - I robisz mu tylko okady z wody? To wprawdzie chadzi, ale znam lepszy rodek. - Co takiego? - Jestem znany w caej okolicy jako weterynarz. Znam ma, ktra usuwa gorczk i szybko goi wszelkie rany. Jeli sprbu-jesz tego rodka, bdziesz chwali moj sztuk. - Dobrze, zrobimy prb. Nie byo to bynajmniej nierozwane z mojej strany. Syszaem, e w niektrych z tych sahanw przeprowadzano kuracje, ktrych nie musiaby si wstydzi najbardziej dowiadczony lekarz. Rw-nie ja miaem nie poaowa swojego zaufania. Przez trzy dni Rih nosi ma na no~dze i po wbiciu szpilki nie pozostao ani la-du.

Halef spa razem ze mn na dworze przy naszych koniach, Osko i Omar wybrali za nocleg w chacie. Tu przed witem zostalimy zbudzeni przez poganiaczy, ktrzy przyprowadzili stado powiza-nych ze sob bawo~w, sprzedanych sahanowi wcale nie ~z powodu wieku ani ich nieposkromionego temperamentu. O spaniu nie ma-go ju by mowy, mimo e pooylimy si zaledwie przed dwie-ma godzinami. Zwierzta miay by od razu zabite. Chciaem zo-25~ baczy, jak metod si wwczas stosuje. Bawou wizano dwierna linami za rogi i wycigano go do gry po grubym supie. Na po-prze~cznej belce sta tam jeden z rzenikw, ktry tak dugo wali toporerri w czaszk biednego stworzenia, a wreszcie zdecho. Ko-nanie byo straszne! Poprosiem, eby mi pozwolano zastrzeli przeznaczone na mier zwierzta. Smiano si nie wierzc, e kula moe przebi skr ktremu z tych ogromnych stworze o grubych kociach. Dowiodem rzenikom, e jednak moe. Pierwszy baw, ktrego dosign strza z rusznicy na niedwiedzie, sta jeszcze przez chwi-l bez ruchu z nisko opuszczonym bem. Nie drgn mu nawet koniec ogona. Wlepiwszy we mnie oczy, sta na szeroko rozstawio-nych nogach jak posg z elaza. - Dawa topory! Topory i sznury! - krzykn ktry. - Za-raz si wyrwie! - Bdcie spokojni! - powiedziaem. - Nie wyrwie si, tylko runie na ziemi. I tak si stao. Zupenie nagle, jakby dopiero w tej chwili tra-fia go kula, potny zwierz run na ziemi i nie poruszy si ju. Tak samo poszo z innymi. Rozstrzeliwanie zwierzt nie byo chwalebnym zajciem, ale miaem przynajmniej t satys~akej, e nie koczyy swojego ywota w mczarniach. Dziwiem si, e nie pytano nas, skd ani dokd jedziemy. Moe ~dziao si tak dlatego, e nosiem kopcz przywdcy, i rzenicy nie omielili si zadawa adnych pyta. Przed wyruszeniem w drag zaopatrzylimy si w zapas pastyrmy, czyli plastrw suszonej poldwicy bawolej. Miso to trzyma si bardzo dugo, a poza tym jest smaczne i poywne. Kiedy zapytaern, ile jestemy winni, usy-szaem, e nie ma mowy o adnym paceniu. Nie przyjto od nas pienidzy. Rozstalimy si z rzenikami wielce zadowoleni, cho powitanie, jakie nam zgotowano, adn miar nie byo yczliwe. W cigu godziny dotarlimy do Derbend, a jeszc~e przecl poud-niem bylimy w Jenikj na lewym brzegu Strumnicy. Tutaj zro-bilimy postj, a nastpnie pojechalimy dalej w kierunku Te-iiirlik. Konie byy zmczone - nic dziwnego, jako e od Adrianopola nie zaznay duszego odpoczynku. Jechalimy zatem w wolnym tempie, majc po lewej stronie rzek, a po prawej wzniesienia, ktre przechadziy w paskowy Plaszkawicej Planiny. Halef je-aha ~ze zwieszon gow. By w zym humorze, co zdarzao mu si bardzo rzadko i dlatega natychmiast rzucio mi si w oczy. Za-256 pyt.dem g0 o przyczyn, na co odpowiedzia mi, e czuje jald b1 w piersiach. Jego przyczyny naleao pewnie szuka w naszej wczorajszej wyprawie do gobnika. Moe Hadi, wpadajc do izby w dole, pzewrci si niszczliwie. Szczerze si martwiem o zdrowie przyjaciela i postanowiem krci dzisiejsz jazd. W Tekirlik zapytaem o han. Wskazano mi pewn chat, ktbrej wygld by mao zachcajcy. Mimo to zatrzymalimy si przed ni, zostawilimy konie pod opiek Omara i weszZimy do rodka. Tam ukaza si naszym oczom niezbyt przyjemr~y widok. W maym okopconym pomieszczeniu siedziao kilku mczyzn. Jeden by wanie gorliwie zajty obcinaniem sobie paznokci u. ng przy po-mocy sztyletu. Obok niego przykucn drugi, trzymajc w rku przed~niot, ktry przed laty by przypuszczalnie szczotk, i pocie-ra nim cz garderoby, nazywan pewnie tylko przez niego spod-niami. Odzienie to tak byo zabrudzone, a jego waciciel praco-wa. z takim zaciciem, e otaczaa go gsta chmura kurzu. Naprze-ciwko nich trzeci osobnik umieci midzy wycignitymi przed siebie nogami misk z mlekiem i wkrawa do niego noem czosnek. Pod trzeci cian siedzia czwarty, trzymajc na kolanach gow pitego, ktrego goli. Owym pitym mczyzn by brodaty Ar-naut. Jedynie na rodku cakowicie namydlonej czaszki nosi kos-myk wosw. Balwierz spokojnie

wycira o cian wszystko, co ze-skroba z czaszki Arnauta i stroi w trakcie swojej pracy takie miny, jakich nie widziaem nawet w Stanach Zjednoczanych u mu-rzyskich balwierzy. A mwi to bardzo wiele, gdy owi czarni barbers syn ze swoich fantastycznych grymasw. Ujrzawszy nas i odpowiedziawszy na nasze pozdrowienie, pano-wie ci najpierw bacznie nas zlustrowali. Nast.pnie obcinajcy paznokcie i czyszczcy spodnie wrcili do swoich zaj. Mczyzna z misk mleka wykarzysta przerw, by wsadzi do ust naprawd niebezpieczn dla ycia ilo czosnku. Balwierz natomiast zerwa si na nogi, ukoni si nisko i rzek uprzejmie: - Chosz geIdinis, bendenis elinisi - witajcie, panowie, wasz suga ciele si do ng! Poniewa nie bylimy tak brudni jak mczyzna czyszczcy spod-nie, balwierz uzna nas pewnie za dostojnych goci. - Handi nerde - gdzie oberysta? - zapytaem. - Dyszardadir - na zewntrz. - Berber misi.n - jeste balwierzem?

19 w wawozach Batkanw 257


- Hasza; hekimbaszijim - czemu nie; je5tem naczelnym le-karzem! Powiedzia to takim tonem, ktry nie mg ju by bardziej dumny i pewny siebie, wskaza na Arnauta i doda z wan min: - Onu hadamat-da ededejim - potem postawi mu jesz-cze baki! Zanim mogem mu odpowiedzie, e informacja ta natychmiast zwikszya dziesiciokrotnie mj szacunek dla niego, Arnaut da mu mocnego kopniaka i zawoa: - Psi synu; kogo masz obsugiwa? Mnie ezy tego tam? ~Iy-lisz, e mog lee tak dugo, jak ci si podoba? Poka ci, e mas przed sob urzdnika padyszacha! Naczelny lekarz usiad szybko z powrotem, uj namydlon gow i ko~ntynuowa swoje zajcie. Waciwie rniaem zamiar od razu zawrci, lecz wzmianka o stawianiu baniek skonia mnie do pozostania. Chciae~n si przekona, w jaki sposb synny medyk zabierze si do dziea. Usiedlimy zatem, moliwie jak najcianiej, byle tylko nie styka si z innymi. Kiedy wszed handi i zapyta a nasze yczenia, kazaem poda rakij jako jedyn rzecz, na jak mona si byo tutaj zdecydo-wa. Balwierz skoczy galenie i wytar byszczc czaszk swoim kaftanem. Nastpnie Arnaut obnay tuw. Tak czy owak by to honor dla nas, e raczy wyjani w formie usprawiedliwienia: - Cierpi na swdzenie skry. W takim wypadku porzdne mycie byoby pewnie poyteczniej-sze ni stawianie baniek! Naczelny lekarz przynis jaki worek i wycign z niego kilka przedmiotw, ktre uznaem za stare, puste w rodku wagi zegarowe. Kada moga mie pojemno czterech dziesitych litra. Do tego doszo narzdzie przypominajce kubek w kubek noyce do czyszczenia wiec. Nastpnie podpalono rakij i doktor potrzy-ma jeden z ciarkw nad pomieniem. Kiedy pod wpywem ciepa powietrze zostao rozrzedzone, Arnaut musia si pooy na brzu-chu, i balwierz sprbowa mu postawi ogromn bak na plecach. Brzeg naczynia by bardzo gorcy. Arnaut pocu bl i wymie-rzy naczelnemu lekarzowi tak potny policek, e ten pad jak dugi na ziemi obok hojnego ofiarodawcy. - Co ci strzelio do gowy? - ro~zgniewa si pacjent. - Masz mi postawi baki, a nie spali skr! 258 - Czy to moja wina? - brzmiao usprawiedliwienie. - Baka musi by gorca, bo inaczej odpadnie.

Od tej pory jednak balwierz bardziej uwaa i udao mu si przylepi dwie baki. Obrzuci mnie triumfalnym spojrzeniem, lecz wyrwa go z tego zachwytu gniewny okrzyk Arnauta: - Hekimie, chcesz mnie zgadz? Kto by wytrzyma takie ble? - Zdobd si tylko na chwil cierpliwoci! Swdz ci jeszeze pl~y? - Nie. To mnie pali, kuje i gryzie! - Widzisz, przyniosem ci ulg! Swdzenie ustao. Teraz we-miemy osek. Wycign z worka dugi kawaek elaza i zacz ostrzy to, co uznaem za noyce do czyszczenia ~wiec. Robi to z tak przedsi-biorcz min, jakby chodzio o wbicie kordelasa krokodylowi. Sprawdzi ostro instrumentu na jednej z belek ciany, po czym uklkn obok swej ofiary, W tym czasie baki ostygy i dlatego odpady od ciaa, pozosta-wiajc dwa okrge czerwone obrzmienia. Medyk wykona nacicie i zacz liczy: - Bir... iki,.. ucz... - raz... dwa... trzy! Allah, Allah! Co robis~z? Czy to podzikowanie za to, e ci przywracam zdrowie? W chwili, kiedy ostrze zagbio si w plecach Arnauta, lekarz otrzyma drugi policzek. Pacjent zerwa si na rwne nogi i za-pa uzdrowiciela za konierz. - Psi synu, prawie mnie zakue na mier! - rykn. - Jak moesz tak bez miary przelewa krew sugi sutana? Mam ci na-dzia na pal czy udusi? Ja take wstaem z miejsca, ale bynajmniej nie z powodu tego zajcia, ktre nie obchodzio mnie ani troch, lecz z innej przy-czyny. Mczyzna, ktry obrzyna paznokcie u ng, wanie sko-czy to zajcie i rozpocz inne, niestety wcale nie milsze~ dla oka. Zdj bowiem jasn chust, no5zon na gowie na podobiestwo turbanu, i rozpostar j przed sob, nastpnie wycign zza pasa wycity z drewna gruby grzebie i odda si bez adnego skrpo-wania zajciu, ktre zaleca mieszkacom Wschodu nigdy wpraw-dzie nie byoby za czsto, byle nie robili tego w miejscu publicz-nym i w dodatku tak bezceremonialnie. Nie by mahometaninem, gdy nosi pene wosy - i to jakie wosy! I tene kotun przecze-sywa z takim rozmachem - ale do ju o tym! Kiedy zabieg lekarski zdawa si ju zmierza do tak ciekawego zakoezenia, nie chcia sobie odmwi tego subtelnego widowiska.

259
Podnis si zatem i po prostu wytrzepa chust, i to akurat w tym kierunku, gdziemy siedzieli. W nastpnej chwili znalazem si na zewntrz, moi towarzyze zreszt te. miejc si Halef powiedzia: - Wybacz mu, sihdi! Nie mg ju duej wytrzyma! Oberysta otrzyma zapat, i opucilimy to miejsce, znaczce tylko dla zbieraczy insektw. Drugi han, jeli nawet by tutaj, nie okazaby si zapewne bardziej zachcajcy, dlatego te moi towarzysze zgodzili si ze mn, gdy zaproponowaem, eby raczej spdzi noc pod goym niebem ni w takim jak ten domu. Gdzie poza miejscowoci dogonilimy biednie odzianegti m-czyn kroczcego obok dwukoowego wzka, ktry cign may, chudy osio. Pozdrowiem mczyzn i zapytaem go, jak daleko ; jeszcze do Radowej i czy po drodze jest moe jaki dom zajezdny: Jecha musimy godzin, tak brzmiaa odpowied, a hanu po drodze nie ma. Nawizalimy rozmow, w trakcie ktrej za~howywa wiel-k skromno. Wygldao na to, e nieatwo mu pr~yszo zdoby ~ ~ p~~e: - Zamierzasz zatrzyma si w Radowej, efendi? - Moe nawet ju wczeniej. - W takim razie musiaby nocowa pod goym. niebem! - Nie szkadzi. Niebo jest najlepszym dachem.

- Masz racj. Gdybym nie by biedny i nie by chrzecijaninem, zaproponowabym ci gocin pod moim dachem. - Gdzie mieszkasz? - Bardzo niedaleka std. O par minut drogi w gr potoku stoi moja chata. - A kim jeste z zawodu? - Jestem kerpiszczi Jowo ~. - Wanie dlatego, e jeste biedny i jeste chrzecijaninein, zatrzymam si u ciebie. Ja te jestem chrzecijaninem. ~ Ty, efendi? - zapyta rwnie zaskoczony, co uradowany: - Uwaaem ci za muzumanina. - Dlaczego? - Wszyscy chrzecijanie tutaj s biedni. - Ja te nie jestem bogaty. Nie musisz si o nic troszczy. Miso mamy swoje: Poprosimy ci tylko o wrztek na kaw. Masz rodzin? - Tak, on. Miaem te crk, ale umara. ~ cegielnik Jan 260 Jego twarz przybraa przy tym wyraz takiej zgryzoty, e nie pytaem dalej. Mogoby si wydawa, e postpowalimy niesusznie, zwalajc si na gow biedakowi, lecz przekonaem si ju nieraz, e akurat ludzie ubodzy dumni s i szczliwi, mogc goci u siebie osoby lepiej sytuowane. Czowiek ten by bardzo biedny.: Wida to byo po jego adzieniu, ktre skadao si tylko z pciennej bluzy i p-ciennych spodni. Ju po krtkim czasie dotarlimy do potoku, ktry wpada do Strumnicy, i podajc jego dolin w gr strumienia, dojechali= my do chaty stojcej obok gbokiej glinianki. Chaupa miaa tylko drzwi i jeden otwr okienny, ale za to prawdziwy komin, Obok drzwi znajdowaa si awka z cegie. Za domkiem mieci si may ogrdek warzywny, do ktrego przylega modziutki sad. Wszy-stko to robio sympatyczne wraenie. Z boku leay poukadane warstwami na przemian dugie rzdy cegie; eby schy na powie-tru, a z glinianki wysza wanie ona cegielnika. Usyszaa, e kto si zblia, wydawaa si jednak przeraona obecnoci obcych ludzi. - Podejd, Stasa~! - powiedzia jej m. - Ci efendi zostan dzisiaj u nas na noc. - O nieba! artujesz! - wykrzykna. - Nie, nie artuj. Ten efendi jest chrzecijaninem. Zapewne chtnie go powitasz. Wtedy jej twarz rozpogodzia si. - Efendi, pozwl, e si umyj! - rzeka Stasa. - Pracowaaxn wanie w gliniance. Kobieta podesza do potoku, umya sobie rce, wytara je w far-tuch i powitaa mnie mwic: - Nigdy jeszcze nie widzelimy u siebie tak dostojnych goci. Jestemy tacy biedn; i nie wiem, czym znogabym was poczsto-wa. - Mamy wszystko, czego potrzebujemy - uspokoiem Stas. - Pojechalibymy dalej, ale usyszaem, e jestecie chrzecijana-mi i postanowiem, e zatrzymamy si u was. - Wejdcie wic do naszej chaty! Wiemy, jaki zaszczyt dzi= siaj nas spotyka. Brzmiao to szczerze, serdecznie i zachcajco. Rwnie kobieta odziana bya biednie, ale czysto pomimo brudnej pracy; jak wykonywaa. Spodnie, kaftan i fartuch, wielokrotnie podarte; byy ~ Anastazja 261 stara~nnie poatane. Na tak schludno patrzy si z przyjemnaci. Twarze obydwojga byy szczupe, a ich rysy wiadczyy o ducho-wym cierpieniu. Z miejsca poczuem do nich sympati. Przez drzwi wchodzilo si do maego pomieszczenia, ktre su-yio do przechowywania narzdzi,

jak rwnie jako stajnia osa. Stamtd na lewo przechodzio si przez drugie drzwi do izby mieszkalnej. Sta tam prawdziwy piec zbudowany z cegie. Poza tym by st, awa i kilka taboretw, wszystko wykonane wasnorcznie przez ; mczyzn i lnice czystoci. Na kilku pkach przy cianie stay rozmaite naczynia. W tylnym kcie izby dostrzegem ko obra-mowane ywicznymi, sigajcymi do samega sufitu gami, a obok urzdzona nisz z obrazem witego Bazylego, przed ktrym umie-szczona bya ponca lampka. Wszystko byo skromne, ale przy-tulne. Stasa z zaenowaniem spojrzaa na ma pytajcym wzrokiem. Ten da jej jaki znak. W czasie gdy rozgaszczalismy si w izbie, podszedem do okna ujrzaem, e kobieta z motyk w rku idzie na ukos przez potok, co uatwiay jej lece na dnie kamienie, a nastpnie zaczyna kopa po drugiej stronie w pobliu kpy za-roli. Natychmiast domyliem si, o co chodzi. W owych akolicach i jeszcze dalej w gb Grecji istnieje w chrze-cijaskich krgach zwyczaj zakopywania szczelnie zamknitych dzbanw lub innych naczy z winem w tym celu, by je odkopa dopiero na wesele crki. Wino osiga wtedy rzadko spotykan ja= ko. Bogate wesela bywaj bardzo huczne, gdy trzeba wypi wszystka do ostatniej kropli. - Nie wycigaj go! - rzekem do Jowa. - Wol si napi wo-dy, a dwaj moi towarzysze s muzumanami i nie wolno im pi wina. Nie wycigaj zatem wina z ziemi! - Skd wiesz, e zakopaem wino, a teraz kazaem je przy-nie? - Domyliem si tego, Jowo. - Mam tylko jeden may dzban. Maja crka dostaa go w pre-zencie od modzieca, ktry potem zosta jej narzeczonym. Zako-palimy wino, by na weselu mie czym speni toast. Teraz jednak, kiedy ona nie yje, chciabym was nim poczstowa. - Nie zgadzam si na to. Gdybym je pi, serce by mnie bolao. - Efendi, prosz, przyjmij je! Dajemy je ze szczer chci! - Wiem o tym. Dar biednego czowieka ma stokrotn warto. Jest tak, jakbym je wypi. Wyszedem na dwr i przywoaem z powrotem kobiet, ktra 262 z wielkimi aporami posuchaa mojego wezwania. Poprasiem j, eby zagotowaa wady. W tym czasie zaprowad~zilimy kanie na poronity soczyst traw kawaek ki i sptalimy im przednie nogi. Potem daem kobiecie kaw do zmielenia. Zauwayem przy tym, e oczy jej radonie rozbysy. Kto wie, ad jak dawna ci biedni ludzie nie mieli ju naprawd smacznej kawy! Kiedy napj by gatowy i wypeni swoim aromatem ca izb, wybawilimy naszych gospadarzy z kopatu, wycigajc wasne kubki. Nastpnie przysza kolej na nasze zapasy misa. Kiedy wy-pilimy kaw, zrobia si ju noc, a tu piecze zachcaa do jedze-nia. Obydwoje mieli usi razem z nami da stou, ale w aden spo-sb nie dali si do tego nakoni. Nie wzili nawet kawaeczka misa. - Wybacz, panie! - rzek Jowa. - Nie wolno nam dzisiaj je: - Dlaczego? Dzi nie ma adnego postu. - W poniedziaki, rody i pitki nie jadamy. - Wiem, e mnisi u was poszcz w te trzy dni. Wy jednak jestecie przecie ludmi wieckimi! - Mimo to pocimy. Podjlimy takie postanowienie. - Z racji jakiego lubowania? - Nie. Nie skadalimy adnych lubw, tak umwilimy si midzy sob. - W takim razie dam wam troch mojej mki, ebycie sabie co upiekli! - Dzikuj ci. My w ogle nic nie jemy! - Ale przecie nawet wasi kapani jedz w dni postu przynaj-mniej owoce strczkowe, korzonki i zioa. - My natomiast nie bierzemy do ust ani ksa. Nie miej nam tego za ze, efendi!

Biedni ludzie! Oto siedzieli obok siebie na taborecie, z ich chu-dych twarzy wyzierao cierpienie, i wbrew wasnemu przekona-niu nie mogli aderwa oczu od jedzcych. Bolao mnie to, i kady ks rs mi w ustach. Wstaem od stou i wyszedem. W obliczu jakiej troski, wobec wyrzeczenia nie umiem pozosta obojtnym, spokajnym widzem. Szukaem miejsca, gdzie moglibymy si rozoy na noc, i szyb-ko znalazem idealnie nadajce si do tega celu. Noc bya dzisiaj gwiadzista i bardzo jasna, nie tak ciemna jak w poprzednie dni. Za domem wznosi si poronity z rzadka krzewami pagrek, na ktrym zaczyna si las. U gry, pord pierwszych drzew, znajdo-waa si maa polana. Dostrzegem j ju z dou zaraz po naszym 263 przybyciu. Teraz udam si na to miejsce. Poronite byo mik-k traw, na ktrej z pewnoci mona byo wygodnie lee. Pod jednym platanem zauwayem jaki ciemny czworoktny ksztat. Podszedem bliej. To by grb. W gowach grobu umocowano na pniu drzewa krzy. Czyby miao to jaki zwizek z widoczn a~ob naszych gospodarzy? Z ich postem? - Na pewno. Zaintrygowao mnie to jeszcze bardziej, postanowiem jednak o nic nie pyta: Niedobrze jest powiksza krwawice rany, a za-blinione rozdrapywa. Zstpiem z pagrka i w pobliu domu natknem si na cegielnika, ktry zapewne wyszed mnie poszuka. - Efendi, opucie nas - rzek Jowo. - Czy to ze zoci na mnie? - Nie. Dlaczego miabym si na ciebie zoci? - Bo nie przyjem twoich darw. - Wracasz z gry. Odkry-e grb? - Tak. - To grb mojej crki. Chciabym ci zapyta o co bardzo wa-n:ego. Czy mog? - Tak. Mam czas. - Prosz, chodmy tam, gdzie stoj konie: Nie chc; by kto inny sysza, co pawiem. Przeszlimy na k i tam usiedlimy obok siebie na trawie. Mu-siao upyn troch czasu, zanim Jowo przemwi. Nieatwo mu byo znale stosowny pocztek. W kocu powiedzia: - Kiedy wyszede, rozmawialimy o tobie. Usyszaem, e je-ste pisarzem i piszesz ksiki, i posiade wszelk wiedz, jaka tylko istnieje, i potrafisz odpowiedzie na kade pytanie. A wic ten trzpiot, may Hadi, znw zacz si przechwala! Wiadomo, w im janiejszych barwach mnie przedstawia, tym wi-cej wiata mogo zarazem pada na niego. Dlatego zaopanowaem: - To nieprawda. Jest tylko jedna mdro, ktr staraem si zdoby. Zawarta jest ona w przykazaniu Pisma witego: Dcie najpierw do krlestwa niebieskiego, wszystko inne przyjdzie do ; was wtedy samo. - Co do tego masz racj. Znasz Pismo Swite i je~go nauki? - Badaem je, gdy w nim s sowa ycia wiecznego. Ale duch ludzki jest zbyt saby, by ogarn boskie wiato. Czsto caymi tygodniami zastanawiaem si nad jednym sawem z Biblii, uzna-!? jc w kocu, e postpuj zuchwale. A potem czytaem sercem i znajdowaem o~d razu waciwy sens. - Sercem? Czy mona te ezyta sercem? Czy znalaze, co Bi-blia mwi o mierci i o yciu wiecznym? 264 - Tak - powiedziaem z naciskiem. - Czy wierzysz w ycie po mierci? - Gdybym nie mia tej wiary, byoby lepiej; gdybym nie zo-sta stworzony. Ju sama wiara w zbawienie wieczne jest poczt-kiem zbawienia. - Zatem dusza yje dalej po mierci? - Z ca pewnoci. - I istnieje czyciec? - Owszem - odrzekem. - My nie wierzymy w czyciec. Czy istniej duchy? - Nie.

- Och, czy mona w to nie wierzy! S dusze; ktre nie mog zazna spokoju i wracaj jako duchy. Wiem o tym. Dlatego jestem taki nieszczliwy i poszcz razem z m niewiast. Sdzimy, e moe dziki temu bdziemy mogli j zbawi. - J? Kogo? - T, na ktrej grobie bye. Moj crk - wyzna Jowo. - Czyby chcia powiedzie, e straszy jako duch? - Tak. = Nieszczsny! Kto by a tak zoliwy; e wmwi ojcu, i jego crka straszy jako duch? . - Wiem o tym dokadnie - zapewni kerpiszezi.. - Czyby j ju widzia? - Ja nie, ale inni. - Nie wierz im! - I syszaem j. - Jeste szalony! A ukazujc si jak przybiera posta? - Ukazywaa si jako nietoperz - odpowiedzia cicho Jowo; przystawiajc usta do mojego ucha. Nie powinno si o tym m= wi, przynajmniej na gos. Zamartwiam si na mier. Usyszawszy, e jeste wielkim uczonym, pomylaem, e mgby mi poda jaki sposb, jak zapewni spokj mojej crce. - Laden uczony nie zna takiego sposobu, jaki masz na myli. Ale wystarczy, e bdziesz wierzy mocno, e nie ma duchw, a od razu uwolnisz si od swojej zgryzoty! - Nie mog tego uczyni, gdy sysz przecie tego ducha! I to zawsze akurat w godzinie jej mierci. - O jakiej porze? - Na dwie godziny przed pnoc. Wtedy to nadlatuje ze wi-stem i stuka w nasz okiennic. - Jako nietoperz? I wtedy stuka? - Tego nie wiem. Do tej pory tylko j syszaem. Ale inni wi265 dzieli j jako nietoperza, a teraz jej narzeczony ley miertelnie chory i musi umrze. Co mi nagle zawitao. - Czy sdzisz, e twoje dziecko moe by wampirem? - spyta-em. - Tak, jest nim przecie! - Bae! To stokro gorsze ni mylaem! - Prawda? Jeszcze teraz umieram ze zmartwienia! - jkn ojciec. - Tak, umieraj ze zmartwienia! Tyle e ze zmartwienia, kt-rego rdem jest gupota! Zrozumiano? To byy twarde sowa. Ale nie kade lekarstwo ma sodki smak. Jowo siedzia obok mnie i paka. Najserdeczniej mu wspczu-em. Wiara w zabobony w tych okolicach jest tak gboko zakorzeniana, e trzeba uy radykalnych rodkw, jeli chce si j zwal-czy. Ja natomiast zamierzaem tutaj pozosta jedynie kilka go-dzin, nie miaem zatem czasu na dugie wywody. - Efendi, oczekiwaem od ciebie paciechy - rzek cegielnik stroskanym gosem - a nie takiego szyderstwa! - Nie szydz z ciebie, lecz jestem oburzony na twoj lep wiar w duchy. Id do swojego popa i zapytaj go! On ci wyjani, jakim grzechem jest wierzy, e twoja crka jest wampirem. - Byem ju u niego! - No, i co ci powiedzia? - To samo, co powiedzia Wlastanowi, ktry te by u niego. - Kto to jest Wlastan?

- Wczeniej mj najlepszy przyjaciel, a teraz mj najgorszy wrg. Jego syn by narzeczonym mojej crki. Teraz ona wstaje z grobu i wysysa krew z jego ciaa, przez co on marnieje caraz bardziej i musi umrze. - Hm! Wic Wlastan by u popa? I co mu pop powiedzia? - Przyzna, e moja crka jest wampirem. - Niemaliwe! Czyby umara bez spowiedzi i rozgrzeszenia? Powiada si, e tak jest z wszystkimi wampirami. - Niestety tak wanie byo. Pop mieszka daleko std i nie mg przyj. A w Tekirlik nie mogem zwok pogrzeba - z po-wodu ospy. - Czy twoja crka umara na t chorob? - Tak. Wielu ludzi cierpiao wtedy na osp. I moja crka bya chora. Bolaa j gowa i nie moga je. Posza do Wlastana, eby pielgnowa jego an, swoj przysz teciow, ktra chorowaa na osp. Wkrtce potem moja crka wrcia do domu. Miaa go266 rczk. Musiao jej si co przytrafi, bo bya taka przeraana. Nie mogem jednak po~zna przyczyny jej strachu. Majaczc pow-tarzaa tylko bez przerwy, e jej narzeczony, syn Wlastana, musi umrze. Potem take na jej ciele wyskoczyy krosty i umara. A teraz moje dziecko jest wampirem i zabierze swego narzeczo-nego do siebie, jeli nie zastosuje si rodka zalecanego~ przez popa. - Co to za rodek? - dociekaem dalej. - Trzeba otworzy jej grb i wbi jej w serce ostry, powicony koek, posmarowany tuszczem wini zabitej na osiem dni przed Boym Narodzeniem. - Straszne, straszne! I wierzysz, e ten rodek pomoe? - Tak. Ale nie zgodz si na to. Niech pop przychodzi i czuwa przy chorym, wtedy duch nie bdzie m.ia do~ niego przystpu. Je-eli potrwa to dwanacie nocy, wampir ju nie wrci, i dusza mojej crki zostanie zbawiona. Natomiast jeli przebije si zwoki w gro= bie kokiem, dusza zmarej dostanie si diabu. Podabno taki wam-pir, kiedy ma by przebity kokiem, przeraliwie krzyczy i obie-cuje wszystko na wiecie. Dzieje si to zawsze okoo pnocy. Ciao wampira bawiem nigdy nie gnije. Ley w grobie, takie ciepe i rowe, jakby jeszcze yo. A poniewa nie pozwalam otworzy grobu swojej crki, Wlastan zosta moim miertelnym wrogiem. -~- Kim jest z zawodu ten czowiek? - zapytaem. - Wlastan wypala dachwki, gdy ja tymczasem wyrabiam tyl-ko surowe cegy. Obydwaj pochodzimy z okolicy Drenowej i przy-bylimy tutaj, eby dzierawi glinianki. On by zamany, a ja jestem biedny, ale r~ie wynosi si nade mnie, i jego syn mia ~osta moim ziciem. Teraz to wszystko si skoczyo. - Czy Wlastan mieszka daleko std? - Kwadrans drogi w gr strumienia. - Jutro rano ga odwiedz i powiem mu, co o tym sdz. Oby-dwaj jestecie niewiarygodnie gupi! - W takim razie pop te byby gupi? - pawtpiewa w dal-szym cigu Jowo. - Moe nawet bardziej ni gupi. Ale powiedz mi: nie wyszede nawet raz z domu, eby zobaczy wampira? - Nie. Jak mgbym to uczyni! Kto spojrzy na wampira, tego czeka mier. - No c, w takim razie chciabym, eby przyszed dzisiaj! - Dzi jest sobota i wanie w soboty przychodzi najczciej. - wietnie! Zapytam wampira, dlaczego nie daje ci spa. - Efendi, to szalestwo! Musiabym wtedy pogrzeba jeszcze jedne zwoki. 26?
,. .,.:

- Moliwe. - Twoje zwoki! - Nie sdz! Zakoczmy ju jednak nasz rozmow. Sysz gosy moich towarzyszy. Zjedli posiek i szukaj mnie.

- Ale niczego izn nie powiesz? - Opowiem tylko maemu Hadiemu, gdy on pomoe mi wyle-czy wampira. - Efendi, bardzo ci prosz, nie bd lekkomylny! Nierozwa-nie powicasz ycie! - Przeciwnie, bd postpowa bard~zo rozwanie. Ju od wielu lat pragnem spotka ducha i bardzo bym si cieszy, gdyby y-czenie to spenio si dzisiaj. - Widz, e nie znasz strachu, i domylam si, dlaczega. Czy zechciaby askawie pokaza mi t czarodziejsk moc, jak posia-dasz? - Chtnie. Oto ona. Podsunem Jowo pod nos zacinit pi. - Otwrz do, ebym j zobaczy! - Wic patrz! W mojej doni nic nie ma. To pi jest tym ta-lizmanem. To miaem na myli. Nie rozmawialimy dalej, gdy spotkalimy innych. Przed do~ mem odbylimy jeszcze krtk rozmow, w trakcie ktrej daem kerpiszcziemu do skosztowania mojego tytoniu, a nastpnie jema i jego onie powiedzielimy dobranoc. Obydwoje byli niemao zdzi-~vieni, usyszawszy, e zamierzamy si uoy do snu na pagrku abok grobu. Sprzeciwiali si najusilniej, ale nic nie wskrali. Tam gdzie zmczona ludzka istota zasna snem wiecznym, mona spo-kojnie przespa krtk noc. Osko i Omar wspili si na pagrek. Natomiast ja z Halefem zostalimy jeszcze pod pretekstem, e chcemy zajrze do koni. - Sihdi, masz jakie sekretne plany, o ktrych ci dwaj nie po-winni wiedzie? - zagadn may czawiek. - Owszem. Halefie, czy widziae ju ducha?
,.....

- Podobno s rne dinny, na pustyni i w lasach, w grach i w dolinach, ale niestety adnego jeszcze nie widziaem. - Moe znalazby si jaki, ktrego mgby zobaczy. - Gdzie? - zapyta Halef z oywieniem. - Tutaj. Wieczorami przylatuje duch i stuka u Jowo w okien-i~,.. nice. j;v - Maszallah! Sdzisz, e dzisiaj te przyjdzie? 268 . - Nie wiem, ale chciabym tego. - Ja te. Moglibymy zapyta tego ducha, czy rna przy sobie jaki paszport sutana. Sprbujemy? - Owszem. Za p godziny nastanie pora, o ktrej zwykle przy-chodzi. Jeli si nie zjawi, stracimy tylko par minut. - Gdzie bdziemy na niego czeka, sihdi? - Tutaj nad strumieniem, za krzakami! Tam bdziemy lee wygodnie w trawie i mie dom tak blisko, e w razie potrzeby dotrzemy do niego w trzech susach. Zaczekamy, a duch bdzie chcia znikn i wtedy zapiemy go z dwch stron. - Uyjemy broni, jeeli bdzie si opiera? - Postaramy si tego unikn. We dwch zdoamy chyba po-chwyci ducha! - Jak najbardziej! Waciwie wcale ci da tego nie potrzebuj. Jestem twoim przyjacielem i opiekunem. Tymczasem mgby spokojnie sobie spa. To mwic wczoga si za jeden krzak, a ja kawaek ad niego p~oyem si za drugim. Byem przekonany, e wampir nie przyj-dzie. Dlatego te nie mylaem wcale o zachowaniu naleytej ostro-noci i zapytaem z odlegoci kilku metrw Hadiego o jego ble w klatce piersiowej i poprosiem go, eby si oszczdza, gdyby doszo do walki wrcz.

- Bde cicho, sihdi! - odpar. - Kto chce schwyta din-na, ten nie powinien ostrzega go gonym gadaniem. Tym razem ty musisz si czego nauczy ode mnie. Podporzdkawaem si temu rozkazowi, gdy mj may przyja-ciel mia racj. Skoro ju tutaj leelimy, to musielimy te trak-towa spraw powanie. A powana bya ona z ca pewnoci. Duo syszaem i czytaem o wierze w wampiry. Teraz za, gdyby si powiodo, mona by zajrze pod bony lotne takiemu upiornemu krwiopijcy i wyleczy dwoje zacnych ludzi z ich strachu i zgry-zoty. Bez wtpienia miao tutaj miejsce powane oszustwo. Tak czekalimy grubo ponad p godziny. Ju chciaem odej, gdy co podkrado si, szybko i zupenie bezszelestnie, od tej strony, gdzie si znajdowaem. Bya to ciemna mska posta, ktra zwinnymi ruchami przelizgna si pod okiennic i tam przez chwil nasuchiwaa. Nastpnie osobnik wyda wiszczcy odgos, jaki syszaem ju kiedy w Wiedniu na Praterze, gdy w teatrze marionetkowym diabe porywa doktora Fausta. Wydaje si ww-czas go~ny gwizd, moduluje dwik raz wyej, raz niej i do tego zawodzi mocnym gosem. Brzmi to tak, jakby wiatr wy gucho 269 w jakim ostrym zaamaniu skalnym. Potem czowiek pod domem uderzy mocno dwa, trzy razy w okiennic i chcia ju zmyka. Wtedy jednak rozleg si gos Halefa: - Stj, obudniku, teraz ci mamy! I skoczy na mczyzn, eby go uj. Duch zac~howa jednak du przytomn~o umysu. Zada Hadiemu cios w twarz i zawoa: - Eredj a tatarba! To mwic rzuci si do ucieczki. Gdyby may Hadi trzyma jzyk za zbami i nie krzykn przed czasem, wszystko potoczyoby si inaczej. Osobnik ucieka w prze-ciwn w stosunku do mnie stran, tak e od razu mia przewag wiksz ni p szerokoci domu. Mimo to popdziem za nim, rzucajc Halefowi w przelocie karcce, gniewne Gamo!. Nie-ostrony pomocnik popiesznie ruszy za mn. Uciekajcy by dobrym biegaczem. W takim wypadku wane by-o, eby od razu w pierwszych sekundach mocno wyciga nogi. Od Indian nauczyem si bardziej odbija si sprycie od ziemi ni skaka, i szybko zbliyem si do ducha na tak niewielk od-lego, e wycignem ju rk, eby go pochwyci. Lecz rwnie teraz nie opucia go przytomno umysu. Gwatownie uskoczy w bok, zmieniajc kierunek biegu, a ja minem go, jako e akurat obiema nogami byem w powietrzu. Naturalnie natychmiast te zwrciem si w bok. Uciekinier bieg na ukos na drug stron potoku i prawie ju dotar na przeciwlegy brzeg. l~ozpdziem si wic, by jednym potnym susem przeskoczy na drug stron. Udao si. Wyldowaem tu za duchem i jednoczenie wycign-em rce przed siebie. Zapaem go za pas i wparem si jedn nog w ziemi, eby go przewrci. - Az istenert! - wyrwao si mczynie. Czy tak byskawicznie rozluni pas, czy te ten by ju tak saby ze staroci, w kadym razie trzymaem w rku strzp i za-taczyem si do tyu, a duch wpad w zarola, gdzie nie musiaem go ju ciga. - Masz go? - zapyta za mn Halef, rwnie szykujc si do skoku. - Nie. Ale ciebie zaraz bd mia, i to za uszy! Wczoraj wy-pade przez sufit z gobnika, a dzisiaj swoim przedwczesnym krzykiem poszysz mi tego czowieka! - Sihdi, to by okrzyk czystego zachwytu! Dinn naprawd uciek tylko ze strachu! Brzmiao to tak zabawnie, e pomimo zoci musiaem si ro-zemia.

270
- Naturalnie, e ze strachu, a nie z odwagi! Teraz moesz go sobie poszuka, jeli chcesz go zapyta o paszport sutana! - O wicie odnajdziemy jego lady. - Tak, akurat wtedy, kiedy mu:simy std wyruszye. - Przynajmniej masz co z niego. Co to jest? - Jak si wydaje, stara szmata, ktr wyrwaem duchowi z pasa. - Zrazumiae, co mwi? - Tak. To byo po wgiersku. Zapytam cegielnika, czy, zna tu-taj kogo, kto mwi tym jzykiem. W tym strzpie pasa co jest. Co to? Co wyczuem w kawaku szmaty, jaki okrgy przedmiot z po-dunym uchwytem: Wycignem rzecz na wierzch i cheiaem j ~ podnie do gry, eby lepiej widzie na tle nieba. Jednak przenikliwy zapach, ktry uderzy mnie w nos, dowid mi nawet bez adnych ogldzin, i trzymam w rku star, przesiknit ty-toniowym sokiem, krtk fajk. - Co to jest? - spyta Halef. - Frankoska fajka. - Allah! Czy duchy pal tyt~o? - Jak wida, niekiedy pal, i to wcale nie najlepszy gatunek. - Poka! Hadi wzi fajk i powha. - A fe! - zawoa. - Ale rnierdzi! Halef odchyli rami, eby wyruci fajk, lecz przeszkodziem mu w tym. - Stj! Co ci strzelio do gowy? Potrzebuj tej fajki! - Niech ci Allah strzee! Chcesz w niej pali tyto? - Nie. Posuy mi ona do wykrycia, kim by duch. - Masz racj - przyna Halef. - Wyrzucajc ten may czu-buk, nw popenibym wielkie gupstwo. - W rzeczy samej - rozemiaem si. - Wracajmy do Jwo! Zabobonny czowiek usysa gony okrzyk Halefa, sowa ta-jemniczego mczyzny udajcego ducha, a potem nasze kroki. Wy-straszy si miertelnie. Kiedy wstpilimy do niego, twarz mia bia jak kreda, a jego ona draa. - Widziae wampira, efendi? - zapyta, szybko podnoszc si ze swojego miejsca. - Tak. - W takim razie bdziesz musia umrze. Kto zobaczy wampi-ra, ten nie moe pozosta przy yciu. 271 - W takim razie umr bardzo szybko, bo nie tylko go widza-em, lecz take go datknem. - Wielkie nieba! - Bardzo chtnie bym go zapa, ale niestety mi uciek. - Drog powietrzn? - Bynajmniej, cakiem normaln drog, a potem przez stru-mie na drug stron. Przy tym wypowiedzia nawet kilka sw. - Jakich? - Eredj a tatarba oraz az istenert. - aden czowiek tego nie zrozumie. To na pewno jzyk du-chw. - Skde znowu! To jyk Madziarw, o czym wiem dokadnie. Duch by mocno wystraszony, i dlatego wyrway mu si te du~a okrzyki po wgiersku. - Czy mieszka moe w pobliu kto, kto pochodzi z Wgier? - Tak.

- Kto to jest? - Parobek Wlastana. - Ach tak, to dziwne! Znasz go dobrze? - Oczywicie. - Znasz take ten przedmiot? To mwic pokazaem Jowo fajk. - Fajka naley do parobka - odpowiedzia. - Znam j . do-brze. Skada si z glinianej gwki i cybucha z trzciny. Kiedy trzcina przesiknita jest mocno sokiem tytoniowym i parobek nie ma co pali, to odgryza zawsze kawaek trzciny i j uje. Powia-da, e to dopiero prawdziwa przyjemno. Jest moim wrogiem, gdy upatrzy sobie moj crk i pokazalimy mu drzwi. Czy on teraz te by na dworze? - Nie wiem tego na pewno. Ale dz, e wampir ju nie wrci. Jutro rano ci go poka. Miaem zamiar wyruszy std o wicie. Zostan jednak par godzin duej, eby pj z tob do Wlatana.
#; ...

- Skd ci to przyszo do gowy, efendi? - zaoponowa wy-strasony Jowo. - Wyrzuciby nas za drzwi! - Daj ci moje sowo, e Wlastan wprawdzie przyjmie nas nieuprzejmie, lecz potem poegna si z nami w sposb bardzo uprzejmy. A ty pojednasz si z nim cakowicie. - Jak zamierzasz tego dokona? . - Nad tym si jeszcze zastanowi i dlatego udam si teraz na spoczynek. Jowo nie chcia si na to zgodzi. Nasza przygoda przed domem stanowia dla niego zagadk, a tego, co mu powiedziaem, nie 272 potrafi sobie wytumaczy. Poprosi wic o wyjanienie. Uznaem jednak, i bdzie lepiej, jeli ka mu poczeka, a opieraje si na faktach bdzie si mg przekona, e duchw i wampirw nie ma. Dlatego nie podejmujc adnych pyta, wyszedem razem z Halefem na dwr i wspiem si na wspomniany pagrek. Osko i Omar spali ju w najlepsze. Nie rozmawialimy ju. Byem prze-komany, e w parobek za to, e zosta adprawiony, wpad na po-mys, by mcic si, stwarzajc pozory, e crka kerpiszcziego jest wampirem. Rano zamierzaem wzi gagatka w obroty i zmusi go do przyznania si. Poniewa Halef i ja bylimy zmczeni; zasnlimy natychmiast, lecz miaem lekki sen. Przeczuwaem, e co jeszcze musi si wydarzy. Czy nio mi si, czy to bya jawa, w kadym razie usyszaem odgos, jakby jaki kamie zosta wyrwany ze swojego miejsca i staczajc si potem w d stoku prebija si przez za-rola. Podniosem si i zaczem nasuchiwa. Tak, rzeczywicie zbliay si kroki kilku osb. Szybko obudziem towarzyszy. Wystarczyo par wypowiedzia-nych szeptem sw; eby poinformowa ich o sytuacji, i czym prdzej przemknlimy za kp krzakw w kierunku przeciwnym do odgosu krokw. Le.dwomy tam przycupnli, gdy napreciwko pojawili si ludzie, ktrzy tak niemile zakcili nasz sen. Pod pla-tanem byo ciemniej ni pod otwartym, jasnym otl gwiazd niebem, lecz mimo to udao mi si do wyranie rozpozna cztery osoby. Idca na przedzie zdawaa si nie kilka narzdzi, ktre przed grobem rzucia na traw. Dwie osoby za ni prowadiy trzeci, ktr nastpnie ostronie posadziy na ziemi: Jedn z tych dwch osb bya kobieta. - Zaczynamy od razu, panie? - zapyta pierwszy. - Tak. Musimy si pieszy. Pnoc ju blisko: Trzeba sprawi, eby czarownica nie moga ju powsta z grobu. - A nam to nie zaszkodzi? - zapytaa lkliwie kobieta. - Nie. Sto razy ci ju mwiem, e speniamy w ten sposb dobry uczynek. Andras, bierz motyk!

Andras, po niemiecku Andreas, to wgierskie imi. Natychmiast si domyliem, kogo mamy przed sob, a mianowicie starego Wla-stana z on, synem i parobkiem. Nic nie mogo mi by bardziej na rk. Postanowiem nie cze-ka, a posun si do naruszenia grobu, lecz krtko si z ca spra-w zaatwi. Wystarczyo par sw skierowanych do towarzyszy. Wyskoczylimy zza krzakw - poczwrny okrzyk i kady z nas trzyma za konierz jedn z czterech osb, ja parobka.

18 w wwozach Batkanw 273


- Nagy Isten - wielki Boe! - rykn. Przewrciem go na. ziemi, wycignem n i przystawiem mu jego szpic do garda. - Oh, en zserencsetlen, vege mindennek - och, ja nieszczsny, wszystko stracone! - jkn parobek. Jes~t faktem opartym na dowiadczeniu, i kady czowiek, cho-by wada wieloma jzykami, w takich chwilach mi~mo woli posu-guje si jzykiem ojczystym. I podobnie teraz w Wgier. Nie mogem mu zostawi czasu na zastanowienie. - To ty bye wampirem! - krzyknem na niego. - Tak - wyjka przeraony Andras. - Z zemsty za to, e crka cegielnika ci nie znosia? W nocy stukae u Jowo w okiennice i udawae ducha? - Tak. To wyznanie byo waciwie wystarczajce, by przekona in-nych. Pamitaem jednak o tym, e syn Wlastana mizernia coraz bardziej. Mogo to by wprawdzie skutkiem strachu przed wampirem, ale pytanie samo cisno mi si na usta. - A swemu modemu panu po kryjomu co podawae? - aski! - jkn parobek. - Co? - Trucizn na szczury, ale codziennie po trochu. - Mia wic powoli umiera? - Tak. - Dlaczego? Powiedz prawd, bo inaczej wbij ci n w gardo! - Ghciaem zosta synem - wyjka Andras. Teraz ju wszystko byo dla mnie jasne. Crka Jowo wrcia do domu taka wystraszona, taka przeraona, i jeszcze przed swoj mierci powiedziaa, e jej narzeczony umrze, nie wyznaa jednak, skd o tym wie. Zacisnem atrowi jeszcze mocniej rk na. szyi i zapytaem: - Narzeczona twojego modego pana przyapaa ci na tym, jak wsypywae mu trucizn, a ty grobami zmusie j do milczenia?

Czy to by strach przed moim noem, czy moe Andras sdzi


- tutaj w ssiedztwie grobu i wskutek zamierzonego zbezczeszcze-nia zwok - e ma do czynienia z jak nadludzk istot, do na tym, e si przyzna: - Zagroziem, e zabij te jej rodzicw, gdyby jej przyszo do gowy mnie zdradzi. - To wystarczy. Chodcie teraz ws~zyscy do Jowo i Stasy. Poderwaem parobka na nogi i zmusiem go, eby schodzi prze-274 de mn pa stoku. Inni podyli za nami. Nikt si nie odzywa. Zany waciciel chatki jeszcze nie spa. By niepo~miernie zdziwiony, ujrzawszy nas; jak wchodzimy do rodka wraz z jego miertelnymi wrogami. - Oto on - powiedziaem, popychajc parobka w kt - oto waxnpir! Przyjrzyj mu si dokadnie! ywi si starymi trzcinowy-mi cybuchami i chce odgrzebywa zwoki.

Jawa zmierzy nas wszystkich wzrokiem, jednego po drugim. Nie mg wydoby z siebie sowa. Wlastan odzyska mow. Wy-cign do Jowo rce w gecie proby i powiedzia: - Wybacz! Zostalimy oszukani. - Skd si tutaj wzie? - Chcielimy otworzy grb na pagrku. Mielimy ze sob po-wicony koek, eby nim przebi serce twojej crce. Sam nie wiem, jak... jak... - Duej nie suchaem. Nie czuem si upowaniony do narzuca-nia naszej obecnoci jako wiadkw oczekiwanego z ca pewnoci pojednania i wyszedem. Halef, Osko i Omar podyli za mn. May Hadi ezyni najrozmaitsze uwagi na temat zdemaskowa-nego wampira. Od czasu do czasu syszelimy z izby gosy mwi-cych, najpierw rozgniewane i grone - przypuszczalnie wobec parobka potem jednak uspokaiy si, a wreszcie stay si ra-dosne. W kocu zaw~oano nas do~ radka. - Panie - rzek kerpiszczi, paczc z radoci - wam to za-wdziczamy! Zdjlicie z nas hab i zgryzot. Jak mog si wam za to odpaci? Rwnie jego ona dzikowaa nam ze szlochem. Powiedziaem jednak: - Tylko sobie samym zawdziczacie t rado. Pomimo swego ubstwa przyjlicie gocinnie obcych ludzi. Teraz otrzymujecie nagr~od. Nie musicie ju poci, zamartwiajc si z powodu nie-dorzecznego pomwienia, ktrym zatruwano wam ycie. Gdyby nie poskary si na swaje cierpienie, pomoc pewnie nie przyszaby tak szybko. - Tak, widz, e jeste biegy we wszelkich naukach. Znasz si te na truciznach? Spojrzaem na syna Wlastana, ktry siedzia blady, z zapadni-tymi policzkami. Jego oczy jednak byszczay teraz rwnoczenie radoci i nadziej. - Na truciznach, ich dziaaniu i odtrutkach znam si tyle, e mog was zapewni, i ten mody czowiek wkrtce wyzdrowieje, is~ 275 jeli zwrcicie si do prawdziwego lekarza, a nie do jakiego sza-rlatana. Natomiast tego osobnika; ktry tam siedzi w kcie, prze-kacie sdziemu! Niech Andras poniesie zasuon kar, Maja opinia wzbudzia wielk rado, rwnie w chorym, lub raczej podziaaa ju na niego wzmacniajco, gdy cakiem wawo podszed do mnie i podzikowa mi. Wlastan bez sowa wzi jakia sznur, zwiza parobkowi rce i wyprowadzi go. Gestem wezwa on, eby posza za nim. Kiedy wrcili mniej wicej p godziny pniej, kobieta niosa wielki kosz napeniony ywnoci. Wlastan natomiast wtaszczy przez drzwi potny dzban. - Efendi - powiedzia - wiem, e z powodu jego ubstwa nie chciae pi weselnego wina mojego ubogiega wroga, ktry odtd na zawsze bdzie moim przyjacielem. Ja jednak jestem bogaty. I ode mnie maecie wypi to wino, ktre wanie wykopaem spe-cjalnie dla was. - Dobrze, niech tak bdzie. Ale jeli ma nam smakowa, mu-sisz nam obieca, e bdc bogatym zajmiesz si swym biednym przyjacielem, eby nie musia jak dotd pracowa ponad siy, chcc si utrzyma przy yciu. - Z radoci to abiecuj! Ilekro bdziemy razem siedzie przy stole, radonie bdziemy wspomina was i ten wieczr. Nastpnie zacza si uczta radaci. Moi muzumascy towarzysze widzieli, jak bardzo smakuje nam stare wino. Halefowi i Oma-rawi lina wrcz napywaa do ust. Nagle Halef szepn do mnie: - Sihdi, ono jest takie czerwone i gste i byo zakopane w zie-mi. Wydaje mi si, e to ju nie jest wino. - Wic co? - Teraz to ju jest krew ziemi. A krew chyba wolna pi? - Z pewnoci - umiechnem si. - Pozwl zatem, e te sobie nalejemy. Chcemy si cieszy jak wy. I nala sobie - wiele, wiele razy. Moe naley jeszcze tylko wspamnie, e o nie nie bya mowy. A kiedy rano skrcilimy znw na gociniec i zostawilimy za so-b dolink, may Hadi oznajmi:

- Gdy wrc do Hanneh, najpikniejszej z wszystkich pik-nych kobiet, naucz j robi z wina krew ziemi, gdy kropla tego napoju koi wszelkie zmartwienia tego wiata. Allah jest wielki, a Muhammad jest jego prorokiem! 276

XIV. W HANIE W DABILA


Kraje znajdujce si pod berem sutaskim nale do tych re-jonw, gdzie podrny ku swemu ubolewaniu, a czsto ze szkod dla siebie przekonuje si, e mapy, ktrymi z koniecznoci musi si posugiwa, nie zgadzaj si z rzeczywistoci. Nawet czowiek biegle czytajcy mapy wpada czsto w niemae tarapaty, kiedy popeni ten bd, e zaufa sprzecznemu z prawd rysunkowi. Na przykad na wielu mapach narysowano podwjn lini, kt-ra prowadzi ze starego, synnego rniasta Seres w kierunku p-nocnym do Demir Hissar i Petridasz, a stamtd przez Ostromcz oraz Isztib do Ktiprulu i ~I?skub. Z owej podwjnej linii wynika, e istnieje tam dobrze utrzymany, szeroki gociniec, a nawet trakt wojskowy - a jak wyglda to w rzeczywistoci! Drogi w n~aszym pojciu nie ma nawet ladu: Kiedy z bocznej doliny wjechalimy w dolin Strumnicy, wiedziaem, e wedug ~nap powinna si cign wzdu brzegu rzeki solidna droga bita. Natomiast to, co znalelimy, w adnym wypadku nie dao si porwna z niemieck poln drog. Drogi, ktrymi nasi chopi je-d na swoje pola, s solidniejsze i lepiej utrzymane ni ten trakt wojskowy. Z miejsca, gdzie skrcilimy na tak zwany trakt woj-skowy, trzeba byo jecha okoo czterech godzin, by dotrze do Ostromczy, jeli si chciao oszczdza zwierzta. Miejscowo ta bya naszym dzisiejszym celem podry. Swego czasu miaem w rku stare geograficzne dzieo na temat Turcji. Dedykowane ono byo Jego Krlewskiej Wysokoci Ka-ro1owi, ksiciu prymasowi Zwizku Reskiego, wielkiemu ksiciu Frankfurtu, arcybiskupowi Ratyzbony itd., wspaniaomylnemu niemieckiemu ksiciu, znawcy i przyjacielowi wszelkich nauk oraz wielkodusznemu opiekunowi uczonych. Kiedy teraz zmierzalimy do Ostromczy, przypomniaem sobie, i wedug wspomnianego dzie-a miejscowo ta powinna lee na skraju wzgrza, na ktrego grzbiecie mia sta stary, zrujnowany zamek. W ssiedztwie od-byway si wczeniej synne jarmarki, a u stp gry miay si znajdowa gorce rda. Ale kto by wierzy panoramie europej-skiej Turcji, ktra ujrzaa wiato dzienne w roku 1812! Z nowszych zapiskw byo mi rzecz znan, e miasto liczy po-no okoo siedmiu lub omiu tysicy mieszkacw, przewanie Tur-kw i Bugarw, ktrzy uprawiaj dua tytoniu i baweny. Byem ciekaw, jak si bdzie prezentowa to miasto. Niestety Halef w dalszym cigu odczuwa ble w piersi. Pod-277 czas zajcia w gobniku odnis przypuszczalnie jakie lekkie we-wntrzne obraenie. Nie skary si wprawdzie, ale pozwoliem koniom i stpa, eby nie musia si wysila. Po obydwu stronach rzeki rozpocieraa si rwnina, ktra po-tem przechodzia stapniawo w pasmo Welica Dag, dalej za po pra-wej stronie apaday stromo w d wzniesienia Plaszkawicej Pla-niny. Dotarlimy do Radowej, smtnej mieciny, ktrej mieszkacy zdawali si powica uprawie szlachetnego tytoniu, a potem tak zwana droga prowadzia przez stry most na drugi brzeg rzeki. Poniewa jechalimy wolno, dopiero po poudniu dotarlimy do wioski Dabila, stanowicej nasz ostatni postj przed Ostromcz. Zauwayem, e Halef od czasu do czasu bolen,ie zaciska wargi. Kiedy przejedalirny przez wiosk, rozgldaem si wic za miej-scem stosownym do odpoczynku. Dostrzegem dugi, dosy wysoki mur, za ktrym stay trzy budynki. Szeroka starowiecka brama wioda na podwrze. Grna cz owej bramy otynkowana bya na biao, i tam wanie ku memu zdziwieniu ujrzaem napisane po turecku sowa Mekjan i rahat we emnijet we refah. Napis ten przypomnia mi niemal ojczyste strony. Napis, nazwa firmy na tureckim hanie

naley do rzadkoci. Sowa wypisane tutaj znaczyy: Zajazd Spokoju, Bezpieczestwa i Wygody. Tylko czy mona byo im zaufa? - Zatrzymamy si tutaj? - zapytaem Halefa. - Jak chcesz, sihdi - odpowiedzia: - Postpi zgodnie z two-im yczeniem. - Wic zajedmy tutaj! Skrcilimy prze~z bram na podwrze, ktre ataczay trzy nis-s kie budynki i wspomniany mur. Porodku znajdowao si to, ca okrela si zwykle mianem rolniczej kopalni zota, a mianowicie gnojownik. Sdzc po jego wysokoci i rozmiarach, mona byo zaay, e waciciel musi by bogaty we wspomniany szlachetny metal, zwaszcza e w zasadzie
;..

cae podwrze mogo roci sobie pretensje do okrelenia kopal-nia zota, gdy ledwo minlimy brarn, nasze konie z miejsca i; zaczy brodzi w gbokiej warstwie rolinnych i zwierzcych od-padw, ktre w niezbyt miy sposb day odczu swoj obecno organorn powonienia. - Co za aromat, co za rozkosz dla nosa! - zawoa Halef. - Tak, to prawdziwy zajazd wygody. Kto si tutaj pooy, na pewno bdzie mia mikkie posanie. Chcesz wyprbowa, sihdi?

298
- Ty jeste m~aim przyjacielem i opiekunem. Bd postpowa tak jak ty - adpowiedziaem. W ten sposb nasza wymiana myli dobiega koca, gdy rzu-cia si na nas sfora zjeonych psw. Wygldao to tak, jakby bestie zamierzay nas rozszarpa. ~acisnem karego udami i wpad-em pomidzy nie. Z miejsca r~azpierzchy si i ucieky. Za ludmi rozgldalimy si nadaremnie. Budynki na prawo i lewo ad nas suyy pewnie celom gospodarczym, natomiast bu-dynek znajdujcy si naprzeciw wydawa si domem mieszkal-nym. Ale te tylko si wydawa, gdy nie byo wida nic, co mo-goby to przypuszczalmie zamieni w pewno. Byy dziury z akien-nicami, ale nie okna. Nie dostrzegem take komina. Drzwi byy ciasne i niskie, jednake podjechalimy do nich i zsiedlimy z koni. Dopiero teraz w wejciu pojawia si jaka ludzka istota. Nie potrafiem powiedzie, czy osoba ta jest mczyzn, czy kobiet. Posta miaa na sobie szerokie czerwone spodnie z nogawkami zwizanymi powyej kostek. Czy stopy byy obute, nie ud~ao mi si razrni. Na pewna jednak byy czarne; nie ulegao to naj-mniejszej wtpliwoci. Od szyi do kolan opadaa cignita ponad biodrami rzemieniem koszula, ktra, j~ak przypuszczaem, kiedy bya biaa. Teraz jednak wygldaa tak; jakby od diesiciu po-kole suya malarzom pokojowym z dziada pradziada za kitel roboczy, a potem jeszcze dodatkawo zostaa wytaplana w szlamie jakiego stawu. Szyja i twarz byy nieskoezenie chude i rzadko chyba stykay si z wod i mydem. Gowa chwiaa si na obie strony niczym u chiskiej figurki. Spod wystrzpionej chustki okrywajcej gow zwisao kilka siwych zmierzwianych kosmy-kw wosw. - Guninis chajir olsun - dzie do~bry! - pozdrowiem. - Kim jeste? - Rasz beslemejixn - jestem pierwsz suc - odpowiedzia-no mi z godnoci. - Gdzie jest pan? - W rodku. To mwic, szafarka domu dla podrznych wskazaa kciukiem przez rami w kierunku wntrza budynku. - Selamlaris onu - chcielibymy go pozdrowi. - Pek eji, sultanum - bardzo prosz, askawy panie! Wysza na zewntrz, eby nam zrobi przejcie. Musiaem si schyli, eby nie uderzy gow w futryn. Jak zauwayem, nie byo adnej sieni. Budynek skada si tylko z czterech cian 279 zewntrznych i przykrywajcego go somianego dachu. Wntrze domu, zgodnie z tutejszym zwyczajem, podzielone bya wiklino-wymi plecionkami na wiele pomieszcze.

- Sol tarafda - na lewo! - zawoaa za nami pierwsza dziew-ka. Posuchalimy tej rady i weszlimy do wskazanego przez ni pomieszczenia, gdzie jed~nak nie zastalimy handiego. wiato wpadao tam do rodka przez dwa otwory w murze z atwartymi okiennicami. Jak ju wspomniaem, szyb nie byo. Porodku sta duy st, a dookoa niego cztery awy. Wyszoro-wany by do biaoci i mia tak czysty wygld, e mnie to zdzi-wio. Sdzc po wygldzie pierwszej dziewki, nie spodziewaem si tej czystoci. Rwnie awom ,nie mona byo nic zarzuci. Ponie-wa nie dostrzegem adnega witego obrazu, przypuszczaem, e waciciel zajazdu jest muzumaninem: W otworach okiennych stao kilka kwiatw doniczkowych, kt-re nadaway izbie przytulny wygld, a drewniane naczynie z wod w kcie pomieszczenia tak byo wyszorowane do poysku, e z przyjemnoci zaczerpnbyxn chadnego pynu z jego wntrza. Zstukaem gak szpicruty w st. Natychmiast odsunita zo-staa troch na bok jedna z wiklinowych cianek i pojawi si mczyzna; ktry zapyta, czego sobie yczymy. Ubrany by z turecka i nosi na gowie czerwony fez: Sylwetk mia krzepk, a duga ciemna broda, ktra spywaa mu prawie na piersi, nadawaa mu dostojny wygld. - Czy ty jeste handi? - zapytaem. - Tak, ale nie przyjmuj ju na nocleg adnych gociod-rzek. - Musisz zatem usun napis znad bramy. - Jeszcz dzi to uczyni. Ka go zakry wieym tynkiem. Powiedzia to z takim rozdranieniem, i naleao przypuszcza, e jako oberysta mia niedobre dowiadczenia. - Nie przybylimy te~ po to, eby u ciebie przenocowa - wyjaniem. - Chcielibymy jedynie odpocz i czego si napi. - Nie mam nic przeciwko temu. Moecie te dosta posiek. - Co masz do picia? - Rakij i bardzo dobre piwo, ktre wam mog poleci. A wic mia piwo! To bya niespodzianka. - Kto je warzy? - zapytaem. - Ja sam. = Jak przechowujesz piwo? 280 - W duych stgwiach. Codziennie warzy si nawe piwo, gdy daj je do picia swoim ludziom. To z kolei nie byo raczej zacht. Pozna ta pewnie po mojej minie, gdy powiedzia: - Spokojnie moesz ga sprbowa. Jest jeszcze cakiem wie-e, uwarzone dopiero dzi rano. giandi uwaa wic chyba, e piwo smakuje tym le~piej, im jest modsze. Wyznawaem inny pogld, lecz mimo to zamwiem na-pj, gdy byem ciekaw, jaki produkt akrela si tu mianem piwa. Przynis duy dzbanek i postawi go na. stole. - Wypij! - zachci mnie. - Piwo daje si i odpdza troski. Zebraem ca odwag, uchwyciem dzban w obydwie donie i przytknem do ust. Pocignem solidny yk, jeszcze jeden - i piem dalej. Cie~nkie to byo, bardzo cienkie, monachijskie piwo rozcieczone piciakrotn iloci wody, ale smakowao cakiem niele. Dobrze gasio pragnienie, nic poza tym. Rwnie pozostali wzili si do picia i wydali potem zadowala-jc opini, moe tylko dlatego; e ja nie wyraziem si ujemnie. Wyranie ucieszyo to handiego. Jego pospna twarz rozpogo-dzia si na kilka chwil i powiedzia z pewnoci siebie: - Tak, sam jestem piwowarem. Nikt oprcz mnie tutaj go nie warzy. - Gdzie si tego nauczy~e?

- Od pewnego cudzaziemca, ktry pochodzi z kraju piwa. Pra-cowa przez duszy czas w Stambule i waciwie by szewcem. Ale w owym kraju wszyscy warz piwo, i dlatego on te zna si na tym bardzo dobrze. Czowiek ten by bardzo bied~ny i wrci do swojej ojczyzny. Zlitowaem si nad nim i przez jaki..czas da-waem mu schronienie wraz z jadem i piciem. Za to on z wdzicz-noci da mi przepis na warzenie piwa. - Jak si nazywa ten kraj, z ktrego pochodzi? - Zapamitaem jego nazw: nazywa si Elanka. - Jak si zdaje, nie zapamitae jednak dobrze tej nazwy. Brzmiaa ana pewnie Erlangen? - Erla... masz racj, efendi! Ten kraj nazywa si tak; jak po-wiedziae. Przypominam sobie. Nieatwo wymwi to sowo. Znasz ten kraj? - Tak, ale Erlangen to nie kraj, lecz miasto w Bawarii. - Tak, tak; ty wiesz to lepiej. On by Bawarialy. Teraz sobie przypomniaem. Bawaria to cz Almanii, gdzie wszyscy ludzie pij piwo, nawet ju niemowlta damagaj si piwa. - Ten szewc ci o tym powiedzia?

281
- Tak, efendi. - No c, nie znam go, wic nie wiem take, czy an ju w tak wczesnej modoci pi .piwo. W kadym razie dowid ci, e ten napj nie czyni czowieka niewdzicznikiem. Czy moemy te do-sta co do jedzenia? - Powiedz tylko, czego pragniesz, efendi! - Ni wiem przecie, co masz. - Gdaj tylko! Chleb, miso, drb, jest wszystko. - Hm! Czy moglibymy zje omlety? - Tak, maesz je dosta. - A kto je przygotowuje? - Moja suba. - Ale nie pierwsza dziewka, ktra nas przyja przed drzwia-mi? - O nie, efendi! Wiem, dlaczego pytasz. Ona jest najwaniej-sza i najpilniejsza w aborze, ale z przygotowywaniem potraw nie ma nic wsplnego. - W takim razie zaryzykujemy. Handi wyszed, eby zoy zamwienie. Moi towarzysze wy-razili swe zadowolenie, e dziehza szafarka nie sprawuje zarazem obowi~zkw ~kucharki. Po powrocie aberysta przysiad si do naszego stou i zlustro-wa nas teraz dokadniej ni przedtem. - Przyjem was mao uprzejmie - powiedzia. - Prosz, nie miejcie mi tego za ze, ale s gocie, ktrzy odbieraj czowiekowi ch do nocowania kogokolwiek pod swym dachem. - Miae z kim niedabre dowiadczenia? - Nawet bardzo niedobre. - Pewnie cakiem niedawno? - Tak, efendi. Dzi w nocy zostaem okradziony. - Przez goci? Jak to si stao? - Uprawiam duo tytoniu. W akrelonych terminach przyje-da do mnie handlarz z Salonik, eby naby towar. By wanie wczoraj i zapaci mi ostatni rat za zeszoroczne zbiory. Byo tego sto funtw w zocie. Akurat kiedy kad mi je tutaj na stole, weszo trzech obcych, ktrzy zapytali, czy mogliby przespa si u mnie. Przyjem ich uprzejmie, po czym odniosem zoto do swojej sypialni. I stamtd mi je ukradli.

- Jak dokonali tego? Czyby byo tak atwa dosta si do two-jej sypialni? Czy ona te ma tylko takie cianki z wikliny jak to pomieszczenie? - O nie! Sypialnia pooona jest w tylnym lewym rogu budyn282 ku i posiada dwa mury obwodowe oraz dwie grube ciany z cegy sigajce po sam dach. Drzwi s masywne i na dodatek okute e-lazem. Zastosowaem ten rodek bezpieczestwa, poniewa prze-chowuj tam wszystkie kosztownoci. - Jak wic zodzieje weszli do rodka? Skd w ogle mogli wie-dzie, e przechowujesz tam pienid~ze? - Musisz pamita, e wszystkie ciany tutaj zbudowane s jedynie z plecionki i atwo je przesuwa. I dlatego moliwe, e jeden z tych trzech skrada si za mn i podpatrzy, dokd nios pienidze. Potem szybko wyszed za dom, eby zobaczy przez okno, gdzie je chowam. Kiedy zamknem pienidze, wydao mi si, e sysz z zewntrz jaki odgos. Podbiegem do otwartej okiennicy i zaczem nasuchiwa. I wtedy doszed do mnie od-gos oddalajcych si krokw. Gdy potem wrciem do izby, bra-kowao jednego z trzech przybyszw. Wszed do rodka w kilka chwil po mnie. - Nie zwrcio to twojej uwagi? - Nie od razu, efendi. Syszane przeze mnie kroki mogy po-chodzi od jednego z moich parobkw, ktrzy o tej porze maj zwykle co do roboty za damem. Dopiero pniej, gdy zauwayem zniknicie pienidzy, zbadaem ca spraw i wypytujc sub dowiedziaem si od jednego ze swoich najemnikw, e dokad-nie w podanym czasie szed do pooonej za domem zagrody dla owiec i spotka wwczas abcego, ktry nadchodzi od strony mojej sypialni. - Wiesz moe, w jaki sposb dokonano kradziey? - Do tej pory pozostaje to dla mnie zagadk. Kiedy szedem spa, byo badzo pno, par godzin po pnocy. Wygraem w kar-ty pienidze i chciaem je dooy do pozostaych. Gdy otworzy-em szafk, okazaa si pusta. - Hm! Czy przedtem bya zamknita? Chodzi mi o to, czy zamknita bya na klucz? - Tak byo. - I sypialnia te? - Nie, sypialnia nie. Prawie zawsze jest otwarta, bo czsto wchodzi tam mj harem i moje dzieci i byoby dla mnie rzecz ko-potliw za kadym razem j otwiera. - Mwisz, e wygrae pienidze. Z kim grae? - Wanie z tymi trzema mczyznami. - A handlarz tytoniem nie gra? - Nie. Odjecha jeszcze przed zapadniciem nocy. Gocie nie byli jeszcze zmczeni i zapytali mnie, czy nie zagrabym z nimi 283 w karty. Zgodziem si i wygraem prawie funta. Musiaem z nimi pi rakij, w gowie szumiao mi coraz bard~ziej i zrobiem si taki senny, e w kocu musiaem zrezygnowa z gry. - I od razu poszede do swojej sypialni, eby schowa wy-gran do szafki? - Nie. Wczeniej musiaem tym trzem otworzy bram. Uznali, e ju za pno, eby ka si spa. Ranek by blisko i woleli na-tychmiast wyruszy dalej. Zapacili za wszystko, co zjedli i wy-p.ili, wicej, ni daem, i odjechali. - . Dokd? Czy powiedzieli ci to? - Tak. Wybierali si do Dojran. - Hm, a wic na poudnie, przez Furktij i Oliwec. A skd przybyli? - Z Melnika. - Aha, z Melnika! I byo ich trzech? Przyjrzae im si do-kadnie? - Ma si rozumie! Przecie prawie sze godzin graem z nimi w karty. Tkno mnie przeezucie, e ci trzej zodzieje to cigani przez nas ludzie. Dlatego te pytaem dalej: - W takim razie przypatrzye si take ich kaniom?

- Tak. To byy trzy siwki: - Ne gusel - wspaniale! - wyrwao si maemu Halefawi. - Sihdi, od razu to przeczuwaem, od razu! - Tak, jeste bardzo bystrym przyjacielem i opiekunem swo-jego pana. - Co on preczuwa? - zapyta prdko handi. - Co, o czym i ty dowiesz si nieco pniej - odpowiedzia-em. - Najpierw chciabym ci prosi, eby udzieli mi dalszych infarmacji. - Czy chadz o ludzi, ktrzy mnie okradli? W takim razie pytaj! Bardzo chtnie powiem ci wszystko, co chcesz wiedzie. Jego twarz przybraa zupenie inny wyraz. Sowa maego Hadiego nasuny mu przypuszczenie, e zodzieje nie s nam zu-penie obcy, i ciekaw by usysze co wicej. Wida byo po nim, e zaczyna we wstpowa pewna, cho nieokrelona nadzieja. - A wic ich ju ie byo, kiedy odkrye, e pienidze znik-ny - powiedziaem. - Czy twoje podejrzenie pado od razu na nich? - Nie. Najpierw zbudziem wszystkich swoich ludzi i wypy-taem ich. Wszyscy s uczciwymi ludmi i nie ma wrd nich takiego, ktrego bym posdza o podobne przewinienie. Miino to 284 przeszukaem rzeczy kadego z osobna; naturalnie nie znajdujc nicego, co mogoby wzbudi choby najmniejsze podejrzenie. Dopiero potem pomylaem o tych trzech obcych. Zaczem do-chodzenie i wtedy dowiedziaem si od swego najemnika, e akurat w czasie, gdy niosem da sypialni t du iio pienidzy, jeden z tamtych by za domem. - Lecz sama krad~ie nie moga mie miejsca wtedy, musiano jej dokona pniej! - Z pewnoci. Te tak uwaam: - Poza tym wydaje mi si, e do zgarnicia pienidzy nie wystarczy jeden czowiek. Potrzeba byo do tego co najmniej dwch. Nie przypominasz sobie, czy kiedy rwnoczenie nie od-dalio si dwch z nich? - Nawet bardzo dokadnie. Z pocztku to rwnie nie rzucio mi, si w oczy, pomylaem o tym dopiero pniej. - Czy miao to mijsce wcenie, czy dopiero pno w nocy? - Zanim jeszcze moja rodzina posa spa. - Czy radzina pi w twoim pokoju? - Oczywcie, wszyscy. - W takim razie musiano dokona kradziey, zanim udali si na spoczynek. Zodzieje dobrze to obmylili. Jak jednak udao im si odwrci wasz uwag, tak e nikt ich nie obserwowa? - Jeden z nich zacz nam pokazywa sztuczki karciane. Po-niewa bardzo mi si one podabay, pozwoli mi sprowadzi wszyst= kich moich ludzi. Take mj harem przyglda si przez szpary w plecionce. W czasie gdy jeden nas tak pysznie abawia, oby-dwaj pozostali oddalili si, ca jednak, jak wspomniaem, w ogle nie rzucio mi si w oczy. Dopiro po ich powrocie sztukmistrz owiadczy, e pokaza nam ju wszystko, co potrafi. Wtedy moi ludzie odeszli, a my gralimy dalej. Bynajmniej nie powinno niko~go dziwi, e tutaj w lecej na uboczu tureckiej wiosce grano w karty. Nieraz ju widziaem w Turcji karciarzy. Ba, byem nawet wiadkiem zrcznych sztu-ezek karcianych, prawie zawsze w wykonaniu Grekw albo Or-mian. Turkom brak cierpliwoci potrzebnej do nabycia nie~zbdnej wprawy w trakcie dugich wicze. Teraz byem ciekaw, ktry z trzech goci okaza si sztukmistrzem: Kazaem oberycie by opisa mi tego czowieka, i doszedem do wniosku, e by nim dozorca wi~zienny. Kradziey musieli zatem dokona Manach el Barsza i Barud el Amasad, lecz na-leao przyj, e donrca by poinformowany o ich przedsiwzi-ciu.

286
- Po przesuchaniu swoich ludzi doszede wic da przekonania, e to obcy s zodziejami? dociekaem dalej. - Jakie kroki podje wtedy? - Wysaem za nimi kanno wszystkich swoich parobkw. - Tak! Dlaczego sam nie pojechae z nimi? - Popieszyem czym prdzej do naczelnika policji w Ostrom-czy, eby zay doniesienie i poprosi o saptije. Saptije mudiri zgodzi si speni to yczenie dopiero po dugich pertraktacjach i po zapaceniu przeze mnie piciuset piastrw. Musiaem si zo-bowiza, e pokryj wszelkie koszty, jakie powstan w trakcie cigania zodziei, i jeli zostan schwytani, wypac mu nagrod w wysakoci dziesiciu funtw. - Ten, czcigodny czowiek jest mdrym administratorem swej wasnej sakiewki. Oby Allah zachowa go wam jeszcze przez du-gie lata! - Niech diabe go zabierz do siebie! - odpar handi na moje bogosawiestwo. - Prorok pragnie, eby na ziemi panowaa sprawiedliwo. Urzdnicy sutana maj nam suy, nie dajc w zamian prezentw. - Wiesz moe, jakie rodki zamierza przedsiwzi saptije mud~iri? - dowiadywaem si dalej. - Tak. Saptije mudiri zamierza wysa w pocig za zodzie-jami wszystkich swoich policjantw. We wszystkich miejscowo-ciach pomidzy nasz wiosk a Dojran ma by urzdzone wielkie polowanie. On sam stanie na czele pocigu. - Podejrzewam, e naczelnik policji siedzi te~raz w najlepsze u siebie w damu na poduszce, pali sobie czubuk i do tego popija kaw. - Gdybym wiedzia, e tak jest naprawd, nie wyszoby mu to na zdrowie! - Dowiesz si tego, gdy pojedziesz teraz z nami do Ostram-czy, eby go odwiedzi. - Ja? Dlaczego? - zd~ziwi si handi. - O tyan pniej. Najpierw powiedz nam jeszcze co innego! Sprawdzie, czy naczelnik policji dotrzyma obietnicy i rzeczy-wicie wysa wszystkich swoich podwadnych? - Nie miaem na to czasu, bo musi~aem jecha do damu, eby by obecnym przy powrocie moich parobkw. - Czy s ju z powrotem? - Tak. Podzielili si i jedni dojechali do Furkj, a drudzy do Welicy, lecz nie odkryli adnych ladw zodziei. Wtedy uznali za 286 suszne zawrci. Mocno ich za to zbesztaem. S najemnikami, ktrzy zaniedbuj interesy swego pana. - O nie, twoi ludzie mieli racj. - Tak sdzisz? Dlaczego? - Nawet gdyby dojechali do Dojran i jeszcze dalej, nikogo by nie znaleli. Zodzieje wcale nie wybierali si do Dojran. - Ale ci trzej tak wanie mwili! - Tak mwili, eby ci wprowadzi w bd. Czyby sdzi, e zodziej jest a tak nieostrozny; eby kierowa pocig na swj trop? - Kiedy to mwili, jeszcze mnie nie okradli! - Ale pawzili ju taki zamiar. Poza tym mieli jeszcze inny powd, eby ukrywa przed tob rzeczywisty cel swej podry. ~cigani e ju za wezeniejsze przestpstwa. Pomyleli sobie, e cigajcy ich ludzie, gdyby dotarli do Dabila, zatrzymaj si u cie-bie. Dlatego te podali ci faszywy kierunek. Handi zlustrowa mnie badawczym spojrzeniem. - Efendi - zapyta - czy jeste urzdnikiem policji?

- Nie. Dlaczego pytasz? - Twoja osoba pasuje do tego, i mwisz jak kto, kto dokadnie wie wszystko, zanim mu si pawie. - Mylisz si - zaprotestowaem. - Jestemy zwykymi po-drnymi, ktrzy jak kady inny zdani s na opiek policji. Ale przemierzylimy wiele ziem i krain i widzielimy i dowiadczy-limy wicej ni tysic innych ludzi. i dlatego bez trudu moemy si wczu w twoj spraw. - Pewnie tak jest, a poza tym... ale wanie nadchodzi wasze jedzenie! Nie bd wam przeszkadza w trakcie posiku. Potem, gdy skoczycie, maemy jeszcze porozmawia o mojej wielkiej stracie. yczycie sobie moe, eby napi i nakar~ni wasze konie? Mam pikn, dobrze rutowan kukurydz. - Tak, dopilnuj tego i powiedz ktremu parobkowi, eby je rozkulbaczy, a nastpnie pola zwierzta wod. To je odwiey. Dwigaj nas na swoich grzbietach a z Edirne, a po drodze nie miay nawet kiedy porzdnie odpocz. - Niedaleko za domem mam pikny staw rybny, w ktrym woda jest jasna i czysta. yczysz sobie, eby parobcy wpdzili do niego wasze konie? - Niech tak uczyni. Nasz gospadarz wydawa si jak na tutejsze stosunki przedsibior-czyxn i dzielnym rolnikiem. Skradzianych mu sto funtw, w wa-lucie niemieckiej oko-o 1850 marek, byo dochodem jedynie za 287 cz jego zeszorocznych zbiorw tytoniu. Z pewnoci by czo-wiekiem bardzo zamonym. To za, e zaoy nawet staw hodo-wlany, dowodzio, i potrafi znakomicie wykorzystywa nalec do ziemi. Poza tym urnia te y inaczej nii dua cz tamtejszych mieszkacw. Niebawem miaem otrzyma kolejny dowd na to; z ktrego zarazem wycignem wniosek, e nie uwaa nas za zwykych podrnych. Jedzenie przynieli nam dwaj cakiem schludnie ubrani mo-dziecy. Skadao si ono z duych parujcych i apetyeznie pa-chncych porcji amletw, do ktrych podano melony w occie przyprawione pieprzem oraz inne wiee owoce. Omlety leay, jak ze zdumieniem stwierdziem, na czyciutkich biaych, fajan-sowych talerzach, a tylko due miski na melony wypalone byy z tej gliny. Handi dopilnowa~ eby na stole uoono wszystko jak naley, po ezym, kiedy postawiono przed nami nawet koszyczek z no-ami, widelcami i ykami, rozkaza: - Przynicie cztery serwetki i tyle samo rcznikw. M-czyni, ktrzy spoywaj tutaj posiek, s ludmi obytyrni w wie-cie i dostojnymi panami. Nie powinni potem mwi, e zostali le obsueni u handiego Ibareka. A zatem Ibarek nazywa si nasz uprzejmy gospodarz, ktry posiada nawet serwetki do wycierania ustt Teraz oddali si. Kiedy wziem serwetki i wrczyem po jednej kademu z mo-ich towarzyszy, w skrytoci ducha bawi mnie niezmiernie widok zwrcanych ku mnie pytajcych spojrze. Nie wiedzieli, co po-ez z tymi biaymi czystymi kawakami tkaniny. May Hadi jako jedyny zdecydowa si wystawi na kpiny z mojej strony. - Sihdi, co mamy zrobi z tymi pachtami? - spyta Halef. - Na stole jest ju rozaony duy obrus. - Nie s to adne obrusy. - Maszallah! Czyby to byy chustki do nosa? Lecz przecie aden z nas nie cierpi na katar! - To take nie to. Te chustki wie si z przodu tak, jak warn poka, eby nie powala sobie ubra jedzeniem. - Allah akbar! Wytworni ludzie musz by bardzo niezdarni, skoro potrzebuj specjalnych zason, eby wkada pokarm do ust, nie brudzc sobie przy tym ubra. Nauczyem si je w przyzwoity sposb, i moja kurtka bdzie musiaa obej si smakiem, jeli ma ochot napi si tego wybornego soku melonowego. Celowo zawi~zaem sobie serwetk moliwie jak najbardziej 288 niedbale, a poniewa pozostali idc za moim przykadem uczynili to samo, wygldalimy

jak dzieci karmione przez mam gst ka-sz z mlekiem. W gbi ducha bawio mnie to agromnie. W trakcie jedzenia zauwayem, e nasze konie odprowadzono za dom. Handi jako prawdziwy muzuxnanin uwaa wida za grzeczno pozwoli nam spoy posiek bez wiadkw. Pojawi si znowu, dopiero gdymy skoczyli, pa czym poleci modzie-com sprztn ze stou i przynie nam misk do mycia rk. Rw-nie ona by z biaego fajansu i wtedy te przysza wreszcie kolej na uycie rcznikw. Podczas mycia rk Halef szepn do mnie: - Sihdi, nie boisz si? - Czego? - Jaki rachunek trzeba bdzie zapaci! Dabre jedzenie, zimne piwo, noe, widelce i yki, obrus, miska do mycia, rczniki, a w do-datku jeszcze te zasony z biaego ptna wizane pod szyj! Co mi si zdaje, e ten dzielny Ibarek zada od nas dokadnie tyle, ile zayczy sobie naczelnik policji. - Nie martw si, jestem przekonany, e nie bdziemy musieli tutaj nic paci. - Sdzisz, e oberysta zdobdzie si na ten dobry, wspaniao-mylny gest? - Z ca pewnoci. Damy tylko bakszysz parobkom. - Skoro Ibarek bdzie taki roztropny, to dzi, jutro, a take pojutrze przed zaniciem bd prosi Proroka z caego serca, eby wstawi si za tym dobrym handim u anioa mierci. - Dlaczego tylko do pojutrzejszego dnia? - Trzy razy wystarczy. A do tego czasu po~znamy pewnie in,-nych ludzi, ktrzy nas dobrze ugoszcz i w ten sposb stan si godni mych modw w ich intencji. May Hadi umiechn si chytrze do siebie, jak byo to w jego zwyczaju, gdy udao mu si pokaza, jaki to z niego szczwany lis. Po umyciu rk oberysta poprosi nas, bymy usiedli z powro-tem przy stole. Chcia ponownie napeni oprniony ju w znacz-nej czci dzban z piwem i zaapelowa do nas, ebymy wczeniej wypili to, co zostao. Odmwiem jednak. - Uradowaby mnie pokazujc mi szafk, z ktrej skradziono ci pienidze. Czy byby tak uprzejmy? - Tak. Chodmy! Pjd za mn! Halef nam towarzyszy. Jego wrodzony wch domaga si naj-widoczniej zajcia. Wystarczyo, e Ibarek odsun nieco dwie z cienkich plecio19 W w~wozach Bakanw 289
,

nych cianek dziaowych, i stanlimy przed drzwiami jega sy-pialni. Nie byy zamknite. Natychmiast przekonaem si, e maj rygiel od wewntrz. W pokoju nie byo adnych ek. Wzdu cian bieg minder, niska konstrukeja z listew, na ktrej rozoone byy mikkie poduszki. Na nich wanie spaa rodzina handiego, latem w ogle bez adnego przykrycia, a zim narzucajc na siebie koce lub skry. Zdejmowaniem do snu ubra nikt nie zapr~zta sobie gowy.
Ten zy zwyczaj mieszkacw Wschadu, ten brak jakiejkolwiek pocieli i rzadkie zmiany bielizny osobistej czyni ich nie tylko podatnymi na wiele chorb, lecz s take przyczyn masowego wystpowania owych dwch gatunkw krwioerczych insektw, ktre swego czasu pewien wgierski magnat, znajcy wprawdzie aciskie nazwy Pulex oraz Pediculus, lecz nie obydwa odnone niemieckie sowa, okreli dziwnymi rzeczownikami hophop oraz pezawka. ciany byy otynkowane na biao. Ich jedyn ozdob stanowi biegncy dokoa tu pod somianym dachem napis w jzyku arabskim:. Nad snem sprawiedliwego czuwaj anioowie; przy ou nie-

sprawie~dliwego wyrzuty sumienia zawodz jkliwie swe trwoliwe skargi. Pomieszczenie miaa tylko jeden otwr okienny. Naprzeciwko okna wisiaa szafka bdca schowkiem na pienidze.

- W niej leay pienidze - rzek handi, wskazujc na szaf-k. - Zamknem j z powrotem tak, jak byo, kiedy zdarzya si kradzie. - Otwrz j! - powiedziaem na pocztek. Ibarek wycign z kieszonki w pasie may klucz i otworzy. Szafka bya pusta. Zbadaem kluczyk i zamek. Nie by to atwy do rozszyfrowania tuzinkowy towar fabryczny. Dociekajc dalej dowiedziaem si, e zamek wykona pewien lusarz z Ostromczy. Moim zdaniem otworzenie go jakim haczykiem czy gwodziem nie wchodzio w rachub. - Czy jeste pewien, e rzeczywicie zamkne szafk? - za-pytaem. - Tak, cakowicie pewien. - Hm! Czy w rodku byy tylko pienidze? - Nie. Poza tym biuteria oraz zote i srebrne drobiazgi. - Czy je rwnie skradziono? - Tak, efendi, wszystko znikno. - Wskazuje ta, e zodzieje nie mieli czasu dokona wyboru.

290
Poza tym kradziey dokonano w ciemnoci; hultaje nie mogli wic widzie, co przedstawia dla nich jak warto, a co nie. - Och, ozdoby skaday si w wikszej czci z duych i ma-ych zotych monet. Tyle zodzieje pomimo ciemnoci na pewno zauwayli. Reszta to klamry, broszki i piercienie, wszystko w ka-dym razie przedmioty wartociowe. - Ale mogce te doprowadzi do adkrycia sprawcy - uzu-peniem. - Ostrony zodziej nie bierze takich rzeczy. A skoro ci dwaj zabrali te przedmioty, dowiedli w ten sposb, e nie s ostronymi wamywaczami ani te zawodawcami w tym fachu. Koniecznie jednak musimy ustali, jak otworzyli szafk. Zamierzaem przyjrze si jej bliej, ale may Hadi ju to zrobi. - Znalazem, sihdi - umiechn si. - Oto lad! Wskaza na wntrze szafki. Kiedy zagldnem do rodka, spo-strzegem od razu, e tylna cianka nie przylega dokadnie. Na-stpie zbadaem, w jaki sposb szafka zostaa przymocowana do ciany. Nie uczyniono tego przy pomocy gwarantujcej wiksze bezpieczestwo stalowej tamy, lecz pojemnik wisia po prostu na gwodziu, z ktrego atwo mona go byo zdj. Zdjem szafk; nie ulegao wtpliwoci, e tylna cianka zo-staa wczeniej oderwana, Wida byo lady mocnego hartowanego astrza noa. Czci skrzynki nie byy wcale zbite gwodziami, lecz poczone na tak zwany wczep. Wywaenie tylnej cianki musiaa spowodo-wa zatem znaczny haas. - Niczego nie syszelicie? - spytaem. - Zupenie nic. - Musia si przecie~ rozlec gony trzask. A moe wy akurat robilicie duy haas? - Och, wcale. Z takim zaciekawieniem przygldalimy si sztuczkom karcianym, e przeciwnie, zachowywalimy si bardzo cieho. Moe zodzieje zamknli za sob drzwi. - Z pewnoci mieli si na bacznoci i nie zostawili drzwi otwartych. Przypuszczalnie zasunli nawet rygiel u drzwi, eby ich nikt nie zaskoczy. - No wanie, w takim razie nie moglimy nic sysze. - Ale powinnicie! W domu pomidzy izb gocinn a sy-pialni nie ma przecie adnych cianek dziaawych, tylko ple-cionki z wikliny. Musielibycie sysze o~dgos wywaania tylnej cianki. Podejrzewam, e... hm!

Podszedem do okna. Byo na tyle due, e mczyzna niezbyt


.

ls 291 silnej budowy mg si przez nie przecisn. Rwnie szafka bya na tyle maa, e atwo mona j byo poda komu stojcemu pod oknem. - Wyjdcie ze mn na zewntrz! - powiedziaem i opuciem pakj. Podyli za mn dookoa domu. - Czy szukae ju na dworze pod oknem? - spytaem ober-yst. - Nie. Skd miabym wpa na ten pomys! Szafka wisiaa w pokoju. Tam popeniono kradzie. C mona by tutaj znale? - Moe jednak poszukiwania nie oka si a tak bezawocne, jak sdzisz. Sprawdzimy! Ale zostawcie to mnie! Nie podchodcie za blisko do okna! Moglibycie mi zatrze lady. Kiedy zbli~em si do miejsca pod oknem, obydwaj zostali nie-co z tyu. Przy samym murze pleniy si bujne pokrzywy. Do-kadnie pod okneni byy zdeptane. - Aha! - powiedziaem. - Widzisz, e kto wyszed tutaj przez okna. - Ale chyba ju duszy czas temu. Moe to by ktry z mo-ich chopcw. - Nie. To nie by chopiec, gdy widz tutaj odcisk duego mskiego buta w mikkiej ziemi. I nie byo to take duszy czas temu. Zamane pokrzywy jeszcze nie zwidy, tylko zwiesiy bezsilnie licie. Sdz, e zostay zamane nie dalej ni wczoraj. Rw-nie lady stp s wiee. Wysokie cienkie krawdzie odciskw musiayby by suche, gdyby lady byy stare. - Skd moesz to tak dokadnie wiedzie? - zdziwi si Ibarek. - eby to wiedzie, nie potrzeba nic oprcz otwartych oczu i odrobiny pomylunku. Spjrz tutaj! To miejsce, gdzie staa szaf-ka. Zapewne zostaa zabrudzona mokr ziemi, ale zodzieje pomimo ciemnoci wytarli j do czysta. - A skd wiesz nawet to? - Std, e na skrzynce nie zauwayem adnych ladw ziemi; to przecie bardzo proste. Rozejrzyjmy si dalej! Szukaem na ziemi - daremnie. Wycignem wic n i peci-naem pokrzywy przy samej ziemi. Nastpnie zaczem lustrowa ;e, ysin. Pomidzy nie citymi czciami odyg mogo co lee. I rzeczywicie, moje przypuszczenie okazao si suszne. W dwch miejscach co mrugao ku mnie zotym blaskiem. Podniosem oby-dwa przedmioty. Byy to cienki piercianek z turkusem oraz gruby zoty kolczyk, jakie nosz kobiety w tamtejszej okolicy.

292
- Tu jednak co hultajom wypado - rzekem do Ibareka. - Znasz te ozdoby? - Ach! Przecie nale do nas. Czy nie ma tam te drugiego kolczyka? - Pom szuka! . Ibarek posucha mojej rady, ale wszelki trud okaza si da-remny. Nie odnalazo si nic wicej. Wiedzielimy ju, w jaki spo-sb dokanano kradziey. Zodzieje obawiali si, e kto moe usysze haas. Dlatego jeden z nich wyszed przez okno, eby otwo-rzy skrzynk, ktr poda mu drugi, na zewntrz. To, co bya jeszcze do ustalenia, moglimy omwi wewntrz budynku. Dlatego te zamierzalimy ju wrci do izby. Wcze-niej jednak zajrzelimy na chwil do naszych koni. Zostay ju wyprowadzone ze stawu i stojc na brzegu z zawi-zanymi na szyi workami z obrokiem ary mielon kukurydz. Powiedziaem parobkom, e mog zwierzta zostawi tutaj, gdzie pomimo bliskoci stawu nie byo tylu much i komarw co na brudnym podwrzu. Jak miao si niebawem okaza, cae szcz-cie, e wpadem na ten pomys. Ledwo bowiem weszlimy do izby i chcielimy wanie usi przy stole, ujrzelimy, jak na podwrze wjeda dwch jedcw. Ich konie byy niewiele warte, a poza tym wyranie zmczone, stare szkapy, za ktre nie dabym nawet picdziesiciu marek. A obydwaj mczyni doskonale pasowali do swoich zwierzt, tacy byli z wygldu obszarpani i po~dupadli.

- Masz nowych goci - zauway Fialef, zwracajc si do han-diego. - Na gociach tego pokroju w ogle mi nie zaley - mrukn Ibarek. - Odprawi ich. Chcia wyj, eby wykona swe postanowienie, lecz przytrzy-maem go za rami. - Stj! Wpu ich do rodka! - Dlaczego? - Musz si dowiedzie, o czym bd mwi. - Czyby zna tych ludzi? - Tak. Ale oni w adnym wypadku nie mog si dowiedzie, e tu jestemy. Dlatego nie powinni zobaczy ani nas, ani naszych koni. - atwo mona tego unikn. Wystarczy, e pjdziecie do mo-jej sypialni i zaczekacie, a odjad. 293 - Tak uczyni moi towarzysze. Ja natomiast chciabym ich podsucha. - Nie wiem wprawdzie, do czego zmierzasz, ale podsuchiwa-nie nie bdzie dla ciebie spraw trudn. Chod! Ukryj ci. Ibarek zaprowadzi mnie za jedno z przepierze. Stao tam, opierajc si nawzajem o siebie, wiele duych wizek odartych z kory gazek wikliny, z ktrych zrobione byy plecione cianki. - Ukryj si za tymi wizkami - powiedzia. - Bdziesz mg mie na oku izb przez szpary w plecionce. Obcy bd siedzie tak blisko ciebie, e usyszysz kade ich sowo, nawet gdyby mwili niezbyt gono. - A gdyby chcieli sprawdzi, czy nikt ich nie obserwuje? - Poustawiam wizki tak, e nie bdzie ci mona zauway. - Dobrze! Wiedz jednak, e musz wyruszy w drog wczeniej ad tych dwch jedcw, ktrzy wybieraj si do Ostromczy. A ty musisz pojecha razem ze mn! - Ja? Dlaczego? - eby odebra zodziejom swoje pienidze. - Czyby oni byli w Ostromczy? - Mam wszelkie powody, aby tak przypuszcza. Ka zatem natychmiast osi~oda wierzchowce i odprowadzi twojego konia razem z naszymi w takie miejsce, gdzie ci ludzie nie bd mogli ich widzie. Gdy tylko uzyskam od nich potrzebne informacje, vyymkn si do twojej sypialni. Jeden z twoich parobkw musi tam czeka, eby nas zaprowadzi do koni, gdzie i ty potem szybko si zjawisz. A teraz oddal si, zanim oni wejd. Udzielenie mu tych wszystkich wskazwek moliwe byo tylko dziki temu, e jedcy nie pieszyli si zbytnio do izby gocin-nej. Powoli zsiedli z koni, po czym udali si do jednego z bocznych budynkw, pewnie po to, eby zobaczy, czy nie znalazoby si tam co, co mogliby zwdzi po kryjomu, jak si wyrazi Ibarek. Handi oddali si, a ja usiadem wygodnie na ziemi pomidzy cian z plecionki a wizkami wikliny. Szczeliny w ciance po-zwalay mi mie na oku ca izb. Wtem usyszaem zbliajce si kroki. - Sihdi, gdzie jeste? - rozleg si za wizkami wikliny gos maego Hadi Halefa. - Tutaj siedz. Czego chcesz? Co za nieostrono z twojej strony! - Phi! Jeszcze i.ch nie ma - stoj w stajni i przygldaj si koniom oberysty. Powiedziae, e ich znasz. Co to za ludzie - Czyby ich nie rozpozna? Przypomnij sobie gobnik! Przy~,~+ 294 gldae si przecie ludziom, ktrzy siedzieli tam pod nami w iz-bie? - Na ktrych zwali si potem kot razem z okrglakami, a tym kotem byem ja! Tak, dokadnie przyjrzaem si tym ludziom. - I tym dwm obszarpacom te, ktrzy siedzieli z lewej stro-ny pod cian? Byli brami! - Ach, sihdi, teraz sobie przypomin:am. Jeden z nich mia pro- i:~.. c. Mylisz, e to oni? - Tak, to oni. Dokadnie zapamitaem ich twarze.

- O Allah! Mwili, e musz jecha do Ostromczy, eby za-meldowa tym trzem otrom, co si z nami stao, a moe nawet; e wysano nas na tamten wiat. - Taki mieli zamiar. Polecenie to otrzymali od Manacha el Barszy i Baruda el Amasada. - A wic nie dotarli jeszcze do Ostromczy, a trzej bandyci, ktrych cigamy i ktrzy okradli Ibareka, wci jeszcze myl, 1 e nie jestemy ju na ich tropie. Sihdi, pozwl, e podsun ci t S~ dobr i mdr propozycj! Czy nie moglibymy unieszkodliwi tych dwch ludzi, ktrych zamierzasz podsuchiwa?

1
- I tak, i nie, drogi Halefie. Zabi ich nie moemy. AIe gdyby zasza potrzeba, zadbamy a to, eby nie zdyli .w por ostrzec uciekinierw w Ostromczy: A teraz odejd, eby ci przypadkiem ktry nie zauway. Przeka jednak handiemu, eby postarano si zatrzyma tutaj tych goci moliwie jak naj-duej, kiedy on pojedzie z nami. Niech si ich tak ugoci, eby zabawili tutaj naprawd dobr chwil. Chtnie zapac za wszyst-ko bez wzgldu na koszty. Powiedz mu to, a teraz ju id! - Tak, sihdi, ju znikam, zdaje si, e kto nadchodzi. Ostatnie sowa wypawiedzia szeptem i wymkn si po cichu. I oto wreszcie pojawili si w izbie oczekiwani przybysze. Zastali pomieszczenie puste. Rwnie Osko i Omar dawno si oddalili, a Ibarek zajrza przed chwil tylko po to, eby zabra dzban z pi-wem. Teraz mogem si przyjrze obydwu opryszkom lepiej ni przed-wczoraj wieczr. Mieli gby prawdziwych szubienicznikw. S ludzie, po ktrych natychmiast pozna, co powinno si o nich sdzi. I wanie oni naleeli do ludzi tego pokroju. Odzienie ich byo ndzne, a poza tym brudne i podarte. Za to ich bro prezen-towaa si tym lepiej i wydawaa si utrzymana w dobrym stanie. Jeden mia zatknit za podarty pas proc, drugi natomiast nosi tak gron swego czasu bro zbiegych przed Turkami w lasy Serbw i Woochw, a mianowicie hajducki czekan, kt-295 rego wygity trzonek obcignity by skr rekina. Znaem t bro jedynie ze syszenia, tu i wdzie widziaem w zbiorach kilka okazw takich toporw, leez nigdy jeszcze nie byem wiadkiem ich uycia. Nawet mi przez myl nie przeszo, e w bardzo krtkim czasie stanowi bd dla ni.ej cel. Rzezimieszki rozglday si po izbie. - Nikogo nie ma - burkn procarz. - Czyby mylano, e nie moemy zapaci za rakij, ktrej chcemy si napi? - A czy musimy paci? - zamia si drugi. - Czy nie ucie-klimy w lasy? Czy nie posiadamy kopczy, ktrych wszyscy si baj? Jeli nie zapacimy z dobrej woli, chciabym widzie takiego, ktry potrafiby nas do tego zmusi! - Nie wspominaj o tym! Jest nas tylko dwch, a ten Ibarek to bogaty czowiek majcy wielu parobkw i najemnikw, ktrym nie dalibymy rady. Dla paru ykw rakii nie bd si naraa na niebezpieczestwo. Ale to irytujce, e nikt si nami nie zajmuje. Czyby uwaali nas za wczgw? - Hm. A czy jestemy kim innym? - Oczywicie, e jestemy, Jestemy bohaterami gr i lasw, ktrzy maj za zadanie pomci wyrzdzon im krzywd. - Zwykli ludzie mwi jednak rozbjnicy, a nie bohate-rowie, co zreszt jest dla mnie rzecz obojtn. A moe w izbie nie ma nikogo tylko dlatego, e ci poczciwcy stoj za tymi ciankami, eby podglda nas przez szpary. Jeli tak, to nie wyjdzie im to na zdrowie. Sprawdmy! Przybysze ruszyli wzdu cian z plecionki. Kiedy doszli do ciany, za ktr siedziaem, jeden z nich powiedzia: - Tu ~za tymi wizkami atwo mgby si kto ukry. Zaraz to wymacamy. Mj n jest wystarczajco dugi.

Sposb ich zachowania si wskazywa wyranie, jakiego to po-kroju ludzie. Urian wycign n i dgn kilka razy pomidzy wizki wikliny, ale na szczcie za wysoko. Gdybym nie wpad na pomys, eby usi, na pewno by mnie trafi. - Nie ma nikogo - stwierdzi z zadowoleniem mczyzna. - Nikomu bym zreszt nie radzi! Chodmy! Wrcli do izby gocinnej i gono woajc domagali si obsugi. Wszed oberysta, pozdrowi ich i przeprosi w uprzejmych so-wach, e nie mg si pojawi od razu. - Wanie szykuj si do podry - wyjani. - Musielicie wic niestety poczeka. . - Dokd si wybierasz? - zapyta mczyzna z proc. - Do Tekirlik.

296
Ibarek by na tyle roztropny, e poda dokadnie przeciwny kierunek. Mimo to rzezimieszek docieka dalej: - Co tam bdziesz robi? Wybierasz si tam w intersach? - Nie, dla przyjemnoci. Co mam wam przynie? - Rakij. Przynie jej jednak duo. Jestemy spragnieni i cht-nie zapacimy. Ci ludzie pili zatem wdk, eby ugasi pragnienie. Tak te mona! - Paci? - odpar handi z umiechem. - Jestecie dzisiaj moimi pierwszymi gomi, a z dawien dawna mam taki zwyczaj, e ca, ktrzy w tym dniu s u mnie pierwsi, dostaj wszystko za darmo. - Tak? A co to dzisiaj za dzie? - Moje urodziny. - yczymy ci zatem szczcia i tysic lat ycia. A wic za to, co zjemy i wypijemy, nie musimy paci? - Oczywicie, e nie - umiechn si Ibarek. - W takim razie przynie nam peny dzban rakii. Napijesz si z nami. - Nie mog, bo zaraz musz wyrusza. Zamierzam spdzi dzisiejszy dzie razem z moimi krewnymi, ktrzy mieszkaj w Te-kirlik. Ale speni z wami toast. Oddali si, eby przynie wdk. - Ty - odezwa si rzezimieszek z hajduckim toporem - tra-ia si nam gratka, nie? - Pewnie - wyszczerzy z uciechy zby drugi. - Ale si uraczymy. - Kiedy sol~nizant dowie si po powrocie, ilemy zjedli i wy-pili, nie bdzie mg powiedzie, e nie umielimy jak trzeba uczci jego urodzin. Rad byem, e oberysta wymyli dobry pretekst, eby zatrzy-ma duej obydwu rzezimieszkw. Teraz przynis dzban, ktry moim zdaniem by wystarczajco duy, by jego zawartoci spao si dziesiciu mczyzn. Do tego postawi na stole szklank i chcia j napeni. - Stj! - rozkaza procarz. - To naezyko w sam raz dla dzieci. A my jestemy mczyznami i pijemy prosto z dzbana. Tego, co daje Allah, trzeba uywa w caej peni. Pocign dwa dugie yki, oderwe naczynie od ust, pocign jeszeze yk, a potem zrobi min, jakby popija jaki nektar. Jego kompan wzi z niego przykad, wypi nie mniejsz ilo, mlasn jzykiem i poda dzban Ibarekowi.

297
-- Pij, przyjacielu! Ten orzewiajcy trunek nie ma sobie rw-nych na ziemi. Ale nie wypij za duo, ebymy jako twoi gocie nie byli pokrzywdzeni. Handi skosztowa tylko i zapewni:

- Nie bdziecie pokrzywdzeni, moecie kaza, eby wam na-peniono dzban ponownie. - Take wtedy; gdy ciebie ju nie bdzie? - Ows~zem. Wydaem polecenie parflbkowi, ktry bdzie was obsugiwa, eby wam poda ws~ystko, czego zadacie, o ile tylko jest. - Jeste pobonym i godnym wyznawc Proroka i wiedziesz ywot zasugujcy na uznanie, za co anio mierci uoy ci kiedy na onie Abrahama. - Dzikuj wam. Teraz jednak ju pjd. A kiedy mnie nie bdzie, zwracajcie si ze wszystkim do parobka. - Gdzie on si chowa? - Teraz jest na podwrzu. W domu nie ma nikogo. Ludzie s w polu, ale wkrtce wrc. Przebiegy oberysta powiedzia to, eby umocni ich w poczuciu bezpieczestwa. Mieli by przekonani, e mog rozmawia swobodnie i gono. , - W takim razie yczymy ci szczliwej podry - rzek wa-ciciel topora. - Wczeniej jednak chciabym ci o co zapyta. - A mianowicie? - Czy jaki czas temu nie zajechali do ciebie trzej mczyni, trzej dostojni panowie? - Hm! Zajeda da mnie wielu ludzi. Musielibycie mi tych trzech opisa bliej. - Nie jest to konieczne. Wystarczy, e ci powiemy, na jakich koniach jechali. To byy trzy siwki. - Ach, susznie! Byli tutaj nie dalej ni wczoraj wieczr. - Czy spali tutaj? - Nie. Wprawdzie mieli taki zamiar, ale zasiedlimy do maej gry w karty, ktra przecigna si prawie do rana, a wtedy oni uznali, e lepiej od razu jecha dalej. - Czy wymienili ci cel swojej padry? - Owszem. - Moe Ostromcza? - O nie! Wybierali si do Dojran. - Ach tak! Czy pojechali te w padanym kierunku? - Naturalnie. Tak przecie powiedzieli. Dlaczego mieliby zmie-nia zdanie? 298 - Susznie! Zreszt pytaem o to tylko tak sobie. Ale to nie wszystko! Czy potem nie zajechali jeszcze do ciebie inni ludzie; ktrzy przybywali z tego samego kierunku? Pytanie to odnosio si do mnie i do moich towarzyszy. Wie-dziaem, jak sam odpowiedziabym na to pytanie. Ciekaw wic byem, co odpowie Ibarek. W kadym razie najlepiej by byo, gdyby przyzna, e bylimy ju u niego. A gdyby by bardzo przebiegy, mgby powiedzie; e pojechalimy za tamtymi trze-ma w kierunku Dojran. W ten sposb Ibarek wzbudziby w pytajcych przekonanie, e tymczasem, to jest przez kilka dni, nie musz si spodziewa z naszej strony adnego niebezpieczestwa. Nie sdziem jednak, e bdzie a tak roztropny. Dlatego byem przyjemnie zaskoczony dalszym przebiegiem rozmowy. Wbrew moim przewidywaniom handi dowiad, e potrafi by take bystry. - Od wczoraj wieczr nie zawitali ju do mnie adni gocie - owiadczy Ibarek. - Mwiem wam ju, e jestecie pierwsi. - Hm! Ale ludzie, ktrych mamy na myli, z pewnoci dotarli do Dabila. - Moe wic przejechali przez nasz miejscowo, nie zatrzy-mujc si tutaj. - Zapewne. To jest nam bardzo nie na rk, gdy chcielibymy ich dogoni. Koniecznie musimy z nimi porozmawia. - Czy byli to wasi znajomi? - Nawet dobrzy przyjaciele. - W takim razie musicie popdzi za nimi i nie moecie tutaj dugo zabawi. - Niestety! Tak chtnie uszanowalibymy twoj gocinno, kosztujc twoich darw. Moe spotkamy jeszcze tych czterech lu-dzi w Ostromczy.

- Byo ich czterech? - Tak. - A jeden z nich jecha moe na karoszu czystej krwi? - Tak, tak! Widziae go? - Oczywicie. I mia nawet dwie strzelby zamiast jednej? - Zgadza si! - A wrd trzech pozostaych by may czowiek, ktry za-miast zarostu mia na brodzie dziesi albo jedenacie dugich cien-kich woskw? - Dokadnie tak! A wic widziae ich. Ale gdzie, skoro nie zajechali do ciebie? - Przed bram. Staem tam z moim ssiadem, kiedy nadjechali. Mieli zamiar zatrzyma si u mnie. Gdy pdwiedziaem im, e je-299 stem hand~i, ten z ciemn brod, ktry dosiada araba, zapyta mnie, czy byli u mnie trzej mczyni, wszyscy na siwkach. - Szejtan! Co mu odpowiedziae? - Naturalnie prawd. - Oj, oj! - Dlaczego biadasz? - Tak mi si tylko wyrwao. Mw dalej! - Czowiek ten zapyta mnie, kiedy byo tutaj tych trzech, jak dugo zabawili i dokd pojechali. - Ach, wymienicie! Co mu odpowiedziae? - Wszystko, co wiedziaem. Powiedziaem mu, e ludzie, o kt-rych pyta, pojechali na poudnie do Dojran. Czy nie powinienem moe tego robi? - Ale nie! Postpie bardzo susznie. Co byo potem? - Jedziec powied~zia, e musi szybko pody za nimi i dla-tego nie moe si zatrzyma u mnie. Wypyta si dokadnie o dro-g, ktra prowadzi std do Dojran, po czym wszyscy odjechali galopem w kierunku Furkj. Pewnie bardzo im si pieszyo. - Zatem wiesz z ca pewnoci, e pojechali na poudnie? - Z tak sam pewnoci, z jak widz ciebie przed sob. Jesz-cze przez dugi czas tam staem i patrzyem za nimi, a zniknli za wzgrzem. Karosz tak mnie zachwyci, e nie mogem od niego oderwa oczu. - Tak, to wspaniay ko. Masz racj. - Teraz i wy musicie pojecha do Dojran, skoro chcecie roz-mawia z tymi czterema mczyznami. - Owszem. Ale nie musimy si ju pieszy. Poniewa tam po-jechali, wiemy, e bd na nas czeha. - W takim razie rad jestem, e ich widziaem i rozmawiaem z nimi. Teraz jednak musz ju i. Nie wemiecie mi tego za ze, e nie mog duej zosta z wami. Na te sowa obaj zapewnili handiego w najuprzejmiejszy spo-sb o swej wdzicznoci i poegnali si z nim, jakby podarowali mu ca swoj mio. Kiedy wyszed, procar~ hukn pici w st i zawoa: - Ale mamy szczcie! Pozbylimy si ju tego zmartwienia. Nie pojechali do Ostromczy. - Tak, moemy si z tego cieszy. Bardzo mdrze ze strony Manacha el Barszy i Baruda el Amasada, e zmydlili oczy temu naiwnemu handiemu mwic, e wybieraj si do Dojran! Teraz jad tam te psie syny, ktre nas podsuchiway, ale na prno bd ich szuka.

300
- Nigdy jeszcze nie byem w Dojran i nie wiem, jak to daleko std. - Myl, e trzeba jecha siedem godzin. Przybd tam dopiero ~ wieczorem. Rano zasign jzyka i wtedy pewnie si dowiedz, e byli wodzeni za nos. W Ostromczy moemy si ich spodziewa

nie wezeniej ni pojutrze w poudnie. Moemy wic tutaj je i pi tyle i tak dugo, jak nam si spodoba. - A gdy oberysta wrci dzisiaj? - Nie przyjdzie mu to do gowy! - Powinnimy byli go jednak zapyta. - Dlaczego? - Gdybym wiedzia, e wrci dopiero jutro, proponowabym zo-sta tutaj cay dzie. Wszystko, czego zadamy, dostaniemy za darmo. Co takiego trzeba wykorzysta, ile si da. - Niepotrzebnie si martwisz. Handi tak czy owak zostanie tam do jutra. - Tak sdzisz? - Kiedy si obchodzi urodziny, gwna uroczysto przypada na wieczr. - To prawda. - A kiedy uczta dobiegnie koca, bdzie ju na pewno po p-nocy. Czyby sdzi, e wtedy wsidzie jeszcze na konia, eby przez par godzin jecha do domu? - Masz racj - zgodzi si drugi i pocign z dzbana pot-ny yk. - Handi bdzie jutro spa dugo. Jego powrotu do domu naley si spodziewa nie wczeniej ni w poudnie. Moemy si wic tutaj rozgoci i zosta na noc. Tych przekltych czterech ludzi nie ma si co obawia i tym sposobem nie musimy si ju pieszy. - Dobrze! Zostamy wic! Zasuylimy na par przyjemnych godzin. Kiedy myl o przedwczorajszej nocy, wzbiera we mnie wcieko. Ten czowiek, ktry dosiada karosza, ktry w dodatku jest pono chrzecijaskim psem, niewiernym, znajdowa si w na-szych rkach, a my pozwolilimy mu uciec! - Tak, to by niewybaczalny bd. Jedno pchnicie noem, i giaur byby nieszkodliwy! - Biada mu i jego towarzyszom, kiedy przybd do Ostrom-czy! Przejad si do pieka, wszyscy czterej! - Hm! Nas dwch ta sprawa w zasadzie nic nie obchodzi. Je-stemy tylko posacami i za to nam pac. - Ale ten, kto mi paci, jest moim przyjacielem i temu poma-gam. 301 - Przy zabjstwie te? - Czemu nie, jeli to przynosi pienidze. Czy moe to grzech zabi giaura? - Nie, to nawet poyte~czny uczynek. Kto zabija chrzecijani-na, wspina si dziki temu o szczebel wyej w kierunku sidmego nieba. Tak gosi stara nauka, ktrej ludzie niestety nie chc ju sucha. Rka mnie swdzi, eby wpakowa kul temu cudzoziem-cowi, kiedy pojawi si w Ostromczy. - Zgadzam si z tob. - Pomyl, jakie mielibymy z tego korzyci! Dobrze by nam za to zapacono i wszystko, co by mia przy sobie, naleaoby do nas. Sam jego ko wart byby dla nas majtek. Zapacono by nam za niego du sum. - Albo te ani grosza, bo obawiam si, e to nie my dostaniemy tego wspaniaego wierzchowca! - Dlaczego? - Manach el Barsza i Barud el Amasad bd tak samo mdrzy jak my. - Hm! To prawda. Ale atwo moemy ich przecie oszuka. - W jaki sposb? - Ukrywajc przed nimi, e cudzoziemiec pojecha do Dojran. Powiemy im tylko, e uciek i prawdopodobnie skierowa si do... do... do jakiej miejscowoci, ktrej nazw moemy jeszcze wy-myli. A pojutrze pojedziemy w kierunku Dojran i zaczaimy si na niego. - To wietny pomys. Obawiam si tylko, e Manach i Barud nie dadz si wywie w pole. - Musielibymy wtedy zabra si do rzeczy w bardzo gupi sposb! - Poza tym kto wie, ile to w ogle potrwa, zanim ich znajdzie-my.

- Nie duej ni godzin. - Jestem przekonany, e nie bdzie to takie proste. Wiemy tylko, e mamy si stawi w ruinie. Ale tam moemy jeszcze dugo szuka. - Czyby zapomnia, e mamy si zwrci do starego Muba-reka? - Pamitam o tym. Ale po pierwsze nie wiadomo, czy przeka-zali mu naprawd dokadnie miejsce swojego pobytu, a po drugie nie znamy tego starego. - On te powinien mie kopcz, tajn odznak naszego zwi-zku. 302 - To jeszcze nie jest powd, eby nam przekazywa kad ta-jemnic. - W takirn razie mamy haso, ktre poda nam Barud el Ama-sad i przekae te staremu Mubarekowi. Po nim stary pozna, e ma nam zdradzi lub pokaza miejsce pobytu ukrywajcych si. kE A wic znajdziemy ich natychmiast. Wcale si o to nie martwi. Nie wiadomo tylko, czy... ale spjrz, handi wyjeda przez bram! Wypij, ebymy si mogli przekona, czy parobek rzeczywicie napeni nam dzban na nowo. Pili i pili, i ku mojemu zdziwieniu, chciabym niemal rzec prze-raeniu, rzeczywicie oprnili dzban. Wtedy jeden z nich pod-szed do okna i zawoa, po czym zjawi si parobek, ktry otrzyma od swego pana niezbdne instrukcje. Osobliwi gocie usyszeli od niego, e przyniesie im, czego za-daj, wic kazali mu najpierw napeni dzban na nowo. Po dwch dzbanach takiej rakii nawet nosoroec musiaby si spi, tak wic byem przekonany, e wkrtce zapadn w stan, w ktrym ich roz-mowa przestanie by dla mnie warta podsuchiwania. Istotnie, kiedy przyniesiono im napeniony dzban, siedzieli obok siebie z rzadka si odzywajc, patrzyli nieruchomo przed siebie i pili w krtkich odstpach czasu. Doszedem do przekonania, e niczego wicej nie sposb si ju od nich dowiedzie, i postanowiem si oddali.

XV. WIELCE UDRFCZOl~TY SAPTIJE


Niezbyt byem zadowolony z rezultatw podsuchiwania. C osignem? Wiedziaem teraz dokadnie, e Baruda el Amasada, Manacha el Barszy i zbiegego wraz z nimi z Adrianopola wizien-nego dozorcy naley szuka w ruinie w Ostromczy. Ale ruina mo-ga by bardzo rozlega. Moe uciekinierzy bywali tam jedynie w nocy albo zgoa tylka w okrelonych godzinach. Nastpnie usyszaem, e jest jaki stary Mubarek, tak zwany wity, u ktrego wtajemniczeni wypowiadajc jakie haso mog si dowiedzie, gdzie znajduj si trzej wymienieni mczyni. Ale kim by w wity, ktry zajmowa przypuszczalnie wane stanowisko w hierarchi przestpczego zwizku? Gdzie mona go byo znale? Te w ruinie? A jak brzmiao sowo, ktrym mona si 303 byo uwiarygodni w jego oczach? Sdziem, e atwo bdzie od-szuka witego. Natomiast dowiedzenie siP hasa hvo z new-noci rzecz trudn, jeli nie niemoliw. Moe uda si jako zaskoczy starega i tym sposobem wydrze z niego tajemnic. B~em przekonany, e abydwaj pijcy w izbie gocinnej bd dla mnie do jutra nieszkodliwi. W krtkim czasie bd z pewnoci tak zalani, e strac zdolno logicznego mylenia. Przypuszczalnie nie bd ju w stanie zamwi jedzenia i zostan pooeni w ja-kim kcie, eby si przespa i wytrzewie po tgim pijastwie. Byo to dla mnie bardzo korzystne, gdy w ten sposb zbiegowie nie mogli zosta ostrzeeni przed nami i czas od dzisiejszego popo-udnia do jutra w poudnie - wczeniej bowiem nie naleao si chyba spodziewa pijanych w Ostromczy - mogem przeznaczy na poszukiwanie trzech uciekinierw. Teraz, kiedy nie byo ju co podsuchiwa, wysunem si bez-szelestnie, czogajc si po ziemi, zza wizek wikliny i przemkn-em do sypialni. Pokj by zaryglowany od rodka. Gdy zgodnie

z miejscowym zwyczajem zaskrobaem w drzwi paznokciem, otworzy mi Halef. Razem z nim byli nasi towarzysze i parobek. - Musielimy zaryglowa drzwi, sihdi - wyjani szeptem. - Hultajom mogo przyj do~ gowy, eby sprawdzi, czy kogo tutaj nie ma. - Bardzo susznie. Gdzie s mieszkacy domu? - Ukryli si, bo handi powiedzia, e wszyscy s w polu. - W takim razie ruszajmy w drog. Ty id przodem i staraj si, eby nas nikt nie zauway! Parobek, do ktrego skierowane byo to polecenie, poczeka, a wyjdziemy, po czym zamkn drzwi, wycign klucz i bezszelest-nie ruszy przodem. Drugi parobek, ktry obsugiwa goci, rwnie by w pogoto-wiu. Wszed do izby, gdzie popijali tamci, eby gon rozmow z nimi ciga na siebie ich uwag, dziki czemu moglimy niepo-strzeenie wyj z domu i znale si na podwrzu. Stamtd przeszlimy szybko na ty budynku, a nastpnie paro-bek poprowadzi nas kawaek w pala, gdzie czeka na nas Ibarek z kilkoma parobkami i naszymi komi.
; l, ,

- Wreszcie! - powiedzia. - Tobie czas si pewnie nie duy

tak jak mnie. Teraz jednak ruszajmy ju w drog. Wsiadajcie na konie! - Wczeniej chiabym zapaci. Powiedz nam, ile jestemy winni!

304 - Wy mielibycie mi by co winni? - zamia si. - Nic, ani grosza! - Nie moemy tego przyj! - Ale tak! Bylicie moimi gomi. - Nie. Przybylimy do ciebie bez zaproszenia i wszystka, co-my ziP~li i wypili, zamawialimy u ciebie. - Efendi, czy chcesz mnie rozgniewa? Ty zamierzasz wywiad-czy m nieocenion przysug, a ja miabym da od ciebie pie-nidzy za piwo i jaja? Nie uczyni tego w adnym wypadku! Ju przy pierwszym sowie przestabym si upiera, lecz nie da-em od razu za wygran jedynie ze wzgldu na Halefa. Chciaem widzie jego twarz, ktra bez przerwy cigaa si i dygotaa. Pew-nie obawia si, e mimo wszystko zapac, i dlatego czym prdzej si wtraci: - Sihdi, znasz Koran i wszystkie jego komentarze. Dlaczego postpu~esz wbrew owym naukom objawionym przez anioa Ga-briela? Czy nie pojmujesz, e odtrca otwart, szczodr rk jest czvnem bezbonym? Kto daje jamun, daje j Allahowi, a kto odtrca dar, obraa Allaha. Mam nadziej, e paaujesz twardoci swego serca i okaesz Prorokowi szacunek. Wsiadaj na konia i nie troszcz si o piastry, ktrych nikt nie chce! Wypowiedzia te sowa z tak powag i zapaem, jakby cho-dzio o potpienie lub zbawienie duszy. miejc si ustpiem i tyl-ko parobkom daem bakszysz, kilka drobnych monet, z ktrych bardzo si ucieszyli. A potem pojechalimy najpierw kawaek poza wioskP. rv nastpnie skrci na drog wiodc do Ostromczy. Padalimy ni bardzo krtko. Kiedy wioska znalaza si za nami, zapytaem Ibareka: - Czy to jedyna droga do Ostromczy? - Ta jest najkrtsza. Inne s dusze. - Poszukajmy takiej drogi! Tej chciabym unikn. - T~lacze~o? - Poniewa jutro, kiedy te dwa rzezimieszki pod za nami... - Jutro? - przerwa mi handi. - Tak, zamierzaj u ciebie zosta tak dugo, bo nie musz nic paci. Oczekuj ci nie wczeniej ni jutro, ba ich zdaniem dzi wieczorem, w swaje urodziny, bdziesz tgo pi. - A to otry! Zrobi im niespodziank i powiem, e wcale nie mam dzisiaj urodzin.

- Nie uczynisz tego. Rwnie w twoim interesie ley, eby ci dwaj nie dotarli do Ostromczy wczeniej ni jutro w poudnie. Zro-zumiesz to pniej. Kiedy potem wyrusz za nami, mogliby 20 W w~wozach Bakanw 805 si przypadkiem dowiedzie~, e jednak pojechalimy do Ostromczy, a nie do Dojran. Mogoby to zniweczy wszystkie moje plany. - Dobrze! Jeli tak sobie yczysz, jedmy inn tras. Nieda-leko std odchodzi droga w lewo pomidzy pola i ki. Pojedziemy tak, eby si znale na gocicu z Kusturlu. Skrcilimy zatem w bok. Jednake to, co Ibarek nazwa goci-cem, byo wszystkim, tylko nie drog. Po gruncie pozna byo, e od czasu do czasu chodz tdy ludzie, lecz o utartym szlaku nie mogo by mowy. Po prawej i po lewej stronie rozcigay si pola uprawne, prze-wanie tytoniowe. Dostrzegem take par maych, mizernych plantacji baweny. Potem z kolei tereny nie nadajce si pod upra-w i wreszcie las, przez ktry przejechalimy z braku lepszej cieki. Do tej pory nie odywalimy si do siebie, teraz jednak ojciec zajazdu nie potrafi ju powcign swojej ciekawoci. - Syszae, jak rozmawiaem z tymi mczyznami pijcymi rakij? - zapyta. - Nawet sowo nie uszo mojej uwagi. - No i co, jeste ze mnie zadowolony? - Spisae si znakomicie. Musz ci pochwali. - Rad jestem z tego. Nieatwo mi byia odgadn twoje y-~czenie. - Wiem o tym i dlatego podwjnie ucieszya mnie twoja bys-tro. Dowiode, e jeste szczwanym lisem. - Efendi, nie posiadam si z radoci, syszc te sowa z twoich ust, gdy twoja pochwaa ma dziesiciokrotn warto. - Tak? Dlaczego? - Bo jeste uczonym, ktry zna wszystko, od soca na niebie po ziarenko piasku, a poza tym bohaterem, ktrego nikomu jeszcze nie udao si zwyciy. Znasz cesarzy i krlw, ktrzy darz ci wielkim uznaniem, i podrujesz pod opiek samego sutana. - Kto ci to powiedzia? - Jeden taki, ktry to wie. Natychmiast domyliem si, e to mj may Hadi Halef znw zacz si przechwala. Nazywa siebie mym przyjacielem i opie-kunem, i im bardziej mnie wysawia, tym wikszy by odblask, ktry musia przy tym pada na niego. Jedno spojrzenie w jego stron potwierdzio, e obawiajc si burzy, zaraz na pocztku mowy Ibareka zosta nieco z tyu. To za, e handi nie odpowiedzia wprost na moje pytanie, byo 306 dla mnie dowodem, i Halef zabroni mu wymienia swojego na-zwiska. - Kt to taki, kto wie co, o czym nawet ja nie mam pojcia? - dociekaem dalej. - Nie wolno mi wymienia jego nazwiska. - Dobrze! W takim razie ja to uczyni. Czy powiedzia ci, jak si nazywa? - Tak, efendi. - To bardzo dugie nazwisko. Czy ten otrzyk nie nazywa si czasem Hadi Halef Omar... i tak dalej? Ibarek zmiesza s~i, zwlekajc z odpowiedzi, lecz kiedy obrzu-ciem go surowym spojrzeniem, przyzna: - Tak, tak si nazywa. - C, w takim razie chc ci powiedzie, e okropny z niego garz. - Efendi, mwisz tak przez skromno.

- Nie. Wybij to sobie z gowy! Wcr~le nie jestem skromny. Mo-esz to pozna choby po tym, e zjadem wspaniay omlet, nie pacc za niego... - Efendi, przesta! - wpad mi w sowo. - Nie, musz mwi, eby naprawi bd tego Hadi Halefa Omara. Kama jak najty. Owszem, znam cesarzy i krlw, ale tylko z imienia, i widziaem co prawda jednego czy drugiego, lecz oni wcale nie darz mnie uznaniem. Nie znaj nawet mojego naz-wiska. Dla nich w ogle nie istniej. Ibarek spojrza mi w oczy z tak min, e bez trudu mogem wywnioskowa, i duo wiksz wiar daje przechwakom ma-ego czowieka ni mojemu szczeremu wyznaniu. - A co si tyczy mojej uczonoci - cignem dalej - to wcale nie jest ona taka wielka. Pono znam wszystko, od soca na niebie po ziarenko piasku? No c, ziarenko piasku znam tak samo jak kady. Ale o socu wiem jedynie tyle, e ziemia kry wok nie-go, jaka nas dzieli od niego odlego, jaki ma obwd, jaki ma przypuszczalnie ciar, jak rednic, jaki... - Maszallah! Maszallah! - wykrzykn mj rozmwca, spojrza na mnie ze strachem i odcign swego konia od mojego. - Dlaczego krzyczysz? - zapytaem. - Naprawd wiesz to? Wszystko, co teraz powiedziae? - Oczywicie. - Jaka odlego dzieli nas od soca? - Mniej wicej trzydzieci trzy miliony agacz. a~^ 307 - O Allah, wallah, tallah! Efendi, boj si ciebie! Wpatrywa si we mnie nieruchomym wzrokiem. Wtedy podje-~cha Halef, zatrzyma przy nas swego konia i rzek: - Och, mj sihdi wie jeszcze duo wicej. Wie, e s takie gwia-zdy, ktrych w ogle jeszcze nie widzimy, i e nie ma ju pew-nych gwiazd, ktre dostrzegamy jeszcze co noc. Sam mi to powiedzia i wyjani, ja jednak pozapominaem, gdy moja gowa jest ~o wiele za maa na tak ilo soc i gwiazd. - Czy to rzeczywicie prawda? - wykrzykn gono Turek. - Tak. Zapytaj go sam. Usyszawszy to Ibarek upuci cugle na kolana, podnis rce do twarzy i trzyma je tak, e wszystkie dziesi paznokci zwrconych byo w moj stron. W krajach rdziemnomorskich robi s~i tak, gdy czowiek chce si uchroni przed zym spojrzeniem i czarami. - Nie! - zawoa przy tym. - Nie zapytam go. Nie chc nic wiedzie. Nie chc si dowiedzie niczego wicej. Niech Allah strzee moj gow od takich rzeczy i takich liczb. Pkaby niczym stary modzierz, do ktrego napchano za duo prochu. Lepiej jed-my dalej! Z powrotem pochwyci cugle i spi konia, chcc ruszy z miej-sca, a przy tym mrukn do mnie: - A ty nazywasz Hadiego garzem? Opowiedzia o tobie jesz-~ze o wiele za mao!. Uznaem za swj obowizek przedstawi mu rzeczy we waci-wym wietle. - Ibarek - owiadczyem - to, co syszae ode mnie przed chwil, wie w mojej ojczynie kade dziecko. Jednake moje sowa nie odniosy zamierzonego skutku. - Maszallah! - zawoa. - Dzikuj za taki kraj, w ktrym ju dzieci musz way gwiazdy. Co za szczcie, e nie urodziem si w Almanii! Szewc, od ktrego nauczyem si warzy piwo, nie mi o tym nie wspomina, i byo to bardzo mdre z jego strony. Mwmy o czym innym! Bye ze mnie zadowolony, co daje mi nadziej na odzyskanie moich pienidzy. - Jeli moja nadzieja mnie nie zawiedzie, otrzymasz je z po-wrotem.

- Nadzieja? Masz jedynie nadziej? - Tak. C by innego? - Myl, e wiesz to dokadnie, efendi. - Mylisz si: - Nie, gotw j~tem przysic, e wiesz to dakadnie. Kto umie na pustyni, w lesie i w polu czyta lady ludzi, ktrzy ju dawno 308 zniknli, ten wie te dokadnie, gdzie s moje skradzione pie-nidze. Usyszawszy te sowa, rozgniewaem si nie na arty. May Hadi swymi nie przemylanymi przesadzonymi pochwaami at-wo mg mnie wpakowa w najgorsz kaba. - To naturalnie te ci powiedzia Halef? - zapytaem Ibareka, po czym zwrciem si do swego maego towarzysza: - Halefie, dlaczego zostajesz z tyu? Podjed no tutaj! - Co mam zrobi, sihdi? - zapyta usunie, mniej wicej tak jak pies, ktry wie, e jest woany, eby dosta lanie, a przy tym jednak merda ogonem. - Masz dosta korbaczem, biczem z krokodylej skry! Wiesz za co? - Sihdi, nigdy nie uderzysz swego wiernego Halefa. Wiem ~4 o tym dobrze! ,i - Na tym wanie polega nieszczcie, e sdzisz, i nie mog e ci ukara. S jednak jeszcze inne kary ni chosta. Kiedy my b-dziemy je pieczone kury, ty bdziesz musia obej si smakiem! Powiedziaem to gronym i zagniewanym tonem. Za pieczon kur oddaby p ycia! Halef jednak umiechn si: - Sihdi, wolaby sam nie je, a mnie daby ca kur. - Milcz! Jeli nic innego nie pomoe, odpdz ci precz! - Sihdi, wiesz przecie, e mimo to jechabym za tob. Jestem twoim towarzyszem. Razem cierpielimy gd i pragnienie, pocili-my si i marzli, pakali i miali si - sihdi, dwch takich ludzi bardzo trudno rozdzieli. Poczciwy Hadi mia oczywicie racj. Dobrze wiedzia, co na-stpi, kiedy poruszy t strun. Mj gniew ucich natychmiast. - Ale przesta tak blagowa, Halefie! - Sihdi, czy to bya blaga? Naprawd o tym nie wiedziaem. Ty jeste jak trufla, ktra jest wielkim i kosztownym przysma-kiem, ale chowa si w ziemi, eby o niej nie gadano. Ja jeden ci znam, a poniewa widz, jak twoja twarz na powrt si roz-pogadza, moje serce znowu jest lekkie i radosne. Allah daje chmu-ry i Allah daje soce. A czowiek musi bra, co daje Allah. Moja twarz rzeczywicie si rozpogodzia. Kto by zreszt potra-fi zachowa powag, gdy w tak dowcipny sposb porwnuje si go z trufl. Musiaem si rozemia, a may Hadi mi zawtrowa. Za kadym razem bya to niezawodna oznaka koca burzy, ktra zaczynaa si od ciskania na niego gromw. Pojechalimy dalej.

Ze spojrze, jakie posya mi od czasu do czasu Turek, oraz


309 z faktu, e wci powstrzymywa nieco swego konia, zorientowa-em si, i czuje przede mn potny strach. Skoczy si las i kusowalimy teraz po rozlegym rwninnym ugorze, ktry da naszym koniom pole do popisu. Wtedy cieka-wo handiega Ibareka obudzia si znowu. - Efendi - zacz - czy bd mg jeszcze dzi wrci do domu?

- Nie sdz, gdy chcesz przecie wzi ze sob swoje pie-nidze? - Oczywicie. - W takim razie bdziesz chyba musia pozosta duej. Naj-pierw musimy przecie dopa zodziei, zanim bdziemy mogli ode-bra im pienidze. - Ale ty wiesz, gdzie oni s! - Nie daj si nabiera Hadiemu. Wiem, e ukrywaj si w Ostromczy, nic poza tym. Bd ich musia poszuka. - W takim razie zapytamy o nich. - Nic by to nie dao. Zbiegowie wystrzegaj si pewnie, eby ich nikt nie widzia. - Wai! Wic my take ich nie znajdziemy! - Moe jednak znajdziemy. Mam ich trop. - Tutaj na ziemi? Ibarek sysza od Halefa, e mam wpraw w czytaniu ladw. Teraz pomyla zapewne, e co takiego musz mie tutaj na zie-mi przed sob. - Nie - odpowiedziaem, wskazujc przy tym na swoje czoo. - Tutaj jest lad, za ktrym bdziemy poda. Czy znasz moe Ostromcz? - Owszem. To przecie najblisze miasto od mojej wioski. - Czy jest tam gra, a na niej ruina? - Caa kupa gruzw. - Skd one pochodz? - Dokadnie tego nie wiadomo. Bugarzy powiadaj, e mieli kiedy wielkie krlestwo i jeden z ich sawnych ksit mieszka w tym zamku. Potem przyszli wrogowie, ktrzy zdobyli i zniszczyli twierdz? - Zapewne Turcy? - Tak niektrzy sdz. Inni powiadaj, e to byli Grecy. - Dla nas to nie ma znaczenia. Czy atwo si dosta do tej ruiny na grze? - Tak, bardzo atwo. - I wchodzenie na gr nie jest zabronione?

310
- Nie. Kady moe wej. Niemniej jednak czyni to tylko nie-liczni. - Dlaczego? - Bo na grze mieszkaj ze duchy. - Ach tak! No c, przyjrzymy si im! - Efendi, czy ty oszala? - Bynajmniej. Zawsze pragnem zobaczy takiego ducha. Te-raz ciesz si, e yczenie to ma si speni. - Efendi, zaniechaj tego! - Phi! Mimo to sprbuj. - Zwa, e za dnia nie mona znale ducha! - Nie bd go przecie szuka w dzie. - O Allah! Chcesz wej na gr w nocy? ~- Prawdopodobnie. - W takim razie nie zejdziesz ju nigdy na d. Duchy ci za-bij! - Ciekaw jestem, jak si do tego zabior. - Nie drwij, efendi! Ze duchy niestety nie pytaj o to, czy po-trafisz zmierzy ksiyc i gwiazdy. W ogle nie bd o nic pyta, tylko zapi ci za czupryn i przekrc ci gow, e bdziesz mia twarz na plecach. - Oho!

- Tak, tak! - zapewni. - Byy ju takie wypadki? - Wiele! - Na grze w ruinie? - Tak. Pord gruzw znajdowano rano ludzi, ktrzy mieli twarz przekrcon na plecy. - Czy ludzie ci byli w miecie znani? - Nie. Zawsze to byli obcy. Tylko raz by to nowy policjant z Ostromczy. Mwi, e nie wierzy w duchy. Zatkn za pas n i pistolety i o zmroku wspi si na gr. Nastpnego dnia lea martwy tak samo jak inni. Twarz mia nabrzmia i sin, a jzyk wywieszony na brodzie. - Dawno to byo temu? - Niespena dwa lata. Sam widziaem tego szalenie odwanego czowieka. - Kiedy jeszcze y? - Tak, a potem take jego zwoki. - Opisz mi je. - Wyglday okropnie!

311
- Czy to ju cay opis? Szczeglnie chciabym si dowiedzie, jak wygldaa jego szyja. - Potwornie! Wyranie byo wida, gdzie duchy wbiy swoje szpony. - Jaki ksztat miay lady szponw? - Przypominay dugie, wskie nabiege krwi odciski, z tyu dwa, a z przodu cztery. - Tak te mylaem. - Widziae ju kogo zabitego przez duchy? - Nie, nigdy. Duchy w mojej ojczynie nikogo nie zabijaj. Maj bardzo pokojow natur. Dziel si na trzy gatunki: apidu-chy, piknoduchy i lekkoduchy. Tylko pierwszy gatunek moe by uciliwy. Pozostae s zupenie nieszkodliwe. - Jaka szczliwa jest twoja ojczyzna, e s tam tylko takie duchy! Nasze s o wiele gorsze. Od razu skrcaj czowiekowi kark, powodujc mier. Dlatego prosz ci na mio Allaha, eby nie wchodzi jednak noc na t z gr, bo zniesiono by ci na d jako trupa. - Nie mwmy wic ju o ruinie. Powiedz mi lepiej, czy znasz w Ostromczy czowieka, ktrego nazywaj starym Mubarekiem? - Jasne, e go znam. - Czy ja te mgbym si z nim zobaczy? - Jeli jest w domu, to tak. Kady moe go odwiedzi. - W takim razie ty te bye u niego? - Czsto. Za jego lekarstwa zaniosem mu niejednego piastra. - Ach, czyby wic by hekimem albo aptekarzem? - On jest witym. - Ale wici nie handluj przecie lekarstwami? - Dlaczego nie? Kto by mu tego zabroni? Przeciwnie, wszy-scy si ciesz, e mamy tutaj Mubareka. Tam gdzie nie moe po-mc aden hekim ani aptekarz, on pomoe na pewno. - A wic tobie take pomg? - Nawet czsto, mnie, moim ludziom, jak rwnie mojemu by-du. - Zatem jest lekarzem ludzi i zwierzt. To zdumiewajce. - Och, on sam jest jeszcze bardziej zdumiewajcy. - Dlaczego? - Ma przeszo piset lat. - Nie wierz. - Nie mw tak, bo bdziesz zgubiony!

- Czy to naprawd takie niebezpieczne wyraa si o nim ujemnie? 312 - Tak. Ma ducha, ktry wszdzie lata, eby sucha, co Iudzie
;

mwi o starym Mubareku. - Nadzwyczajne! Wiesz moe, czy mona zobaczy tego ducha? - Oczywicie! Ma go przecie przy sobie. To bardzo duy kruk, ~t:, . ~ i: : czarny jak noc. - Hm! Czy nie ma te duego czarnego kota? - W rzeczy samej! Skd o tym wiesz? ~ Tak tylko przypuszczam. Czy bye take w jego izbie, gdzie przygotowuje swoje lekarstwa? Czy nie widziae tam wypchanych ptakw i wy? I ropucn w soikach? I nietaperzy, ktre wisz pod k sufitem? Twarz Ibareka wyraaa coraz wiksze zdumienie. - Efendi - zawoa - czyby zna Mubareka? - Nie. - Ale wiesz, jak wyglda u niego. ~ To dlatego, e poznaem innych Mubarekw. - Czyby kady Mubarek mia taki pokj? - Wikszo z nich ma takowe. Byo te wielu, ktrzy twier-dzili, e maj kilkaset lat. - Czy ten czowiek jest ju u was dugo? - Nie. Dopiero od szeciu lat. - Aha! A od kiedy mieszkaj w ruinie ze duchy? !I - Och, one zawsze byy. -- I zawsze wykrcay ludziom szyje do tyu? - Nie. To zaczo si dopiero przed kilku laty. - Dziwne! Znasz moe liczb tych lat? - Pierwszy, ktremu duchy przekrciy iwarz na plecy, by Grekiem. Jeszcze w przeddzie chcia mi co sprzeda, a nastp-nego ranka lea martwy poniej ruiny. Od tamtego czasu, o ile mi wiadomo, upyno pi albo sze lat. - A wic akurat tyle, ile Mubarek mieszka w Ostromczy. Czy ten wity ma moe jeszcze jakie inne szczeglne waciwoci? - Owszem, nigdy nie je ani nie pije. - A mimo to yje? - Mwi, e wanie dlatego, e nic nie je i nie pije, doy prze-szo piciuset Iat. AIIah nigdy nic nie je i dlatego jest wieczny. Mubarek nigdy te nie mia zbw, wanie dlatego, e nigdy nie jad. - Zaczynam wic wierzy, e jest wielkim w-itym. - Jest nim z pewnoci. Allah go kocha i dlatego obdarzy go zdolnoci znikania z ludzkich oczu. 313 - Naprawd? Bye moe kiedy wiadkiem, jak sta si niewi-dzialny? - Tak sdz. - Opowiedz mi o tym! - Wiedziaem, e syn mojego ssiada jest chory i e ma do niego przyj stary Mubarek. Mj harem skary si na ostre ble gowy i chcia, eby starzec przepisa mu jaki amulet. Dlatego w czasie, kiedy mia przechodzi Mubarek, stanem przed bram wjazdow. Gdy si pojawi, zawoaem na niego po imieniu, ale nie ! odpowiedzia. Zawoaem na niego po raz drugi, a kiedy rwnie nie odpowiedzia, podszedem do niego na drug stron drogi, po-zdrowiem go i rzekem, e mj harem potrzebuje jego pomocy. Mubarek spojrza na mnie srodze rozgniewany

i zapyta mnie, za kogo go uwaam. A kiedy mu owiadczyem, e jest sawnym witym, wymia mnie, ale w dalszym cigu nie udzieli odpowie-dzi i wszed na podwrze ssiada. Czekaem dugo, lecz ju si nie pojawi; z bramy wyszed tylko o kulach jaki kaleka, ktrego jed-nak nie widziaem wCzeniej, eby wchodzi. Kiedy potem odwie-dziem ssiada, eby zapyta o witego, powiedzia, e w ogle go u niego nie byo. Przysigaem, e widziaem go, jak wchodzi, a ssiad przysiga, e by u niego tylko ten kaleka. Stary Mi.iba-rek natomiast znikn. Co o tym sdzisz, efendi? - Na razie nic. - Dlaczego na razie? - eby wyrobi sobie jaki pogld, trzeba by obserwowa wi~ tego przez duszy czas. Moe jednak da si t spraw wyjani w najprostszy sposb. - W jaki, efendi? - wity wszed do twojego ssiada od frontu, a wyszed z tyu. - To niemoliwe. Podwrze mieci si od frontu, a za domem nie ma ogrodu ani adnego wyjcia. Mg wyj jedynie przez bra-m, przez ktr widziaem, jak wchodzi. - Moe si gdzie ukry? - Ale gdzie? Domek ssiada jest tak may, e kadego, kto by 5 . i.: si chcia tam schowa, natychmiast by odkryto. - W takim razie ta sprawa jest rzeczywicie w najwyszym stopniu tajemnicza. Nie potrafi jej wyjani. - Mona j wyjani, efendi, a nuanowicie tak, jak ju mwi-em. Mubarek potrafi znika. Nie wierzysz w to? Caa ta historia bya wielkim szwindlem. Ale czy miaem si - sprzecza z handim, ktry wydawa si mie wprawdzie due zdolnoci intelektualne, lecz mimo to tkwi gboko w typowych 314 dla Orientu zabobonach? Moe nawet byoby dla sprawy lepiej, gdybym nie odwodzi go od jego przekonania. Dlatego na wszelki wypadek zachowaem rezerw. - Kto nie zastanawia si jeszcze nad podobnymi rzeczami, a po-za tym nie widzia niczego w tym rodzaju, nie moe w takim wy-padku powiedzie ani tak, ani nie. - Ja natomiast mwi tak - wtrci si Haler, ktry wszystko sysza, posyajc mi przy tym od ezasu do czasu filuterne spoj-rzenie. - Wierzysz w to? - zapytaem. - Dziwi ci si. - Dlaczego, sihdi? - Dlatego, e o iIe mi wiadomo, te nie poznale jeszcze niko-go, kto miaby zdolno znika z Iudzkich oczu. - Ja? Och, sihdi, w takim razie jeste w bdzie! - Czyby? Kiedy zaware tego rodzaju znajomo? - Bardzo czsto, a ostatni raz dzisiaj. Domylaem si, e may Hadi znw zamierza spata jakiego figla. Dlatego te milczaem. Turek jednak natychmiast si zapa-li. Sdzc, e moe zdobdzie dowd na potwierdzenie swoich ba-jek, zapyta prdko: - Dzisiaj? Czyby w drodze? - O nie! - W takim razie pewnie u mnie? - Odgade. - Allah! U mnie by kto, kto te tak szybko znikn? - Owszem, u ciebie. - Czy ja te go widziaem? - Naturalnie. - Czyby jeden z tych dwch wczgw? - Gdzieby im to przyszo do gowy.

- No wic kto? - Omlet. Wyranie widziae, jak wchodzi we mnie, a potem nagle znikn. Ibarek zrobi najpierw zdumion, potem zawiedzion, a w kocu rozgniewan min i zawoa do maego czowieka: - Hadi Halefie, podobno bye w Mekce, miecie Proroka? - Tak jest. - Nie wierz w to, poniewa pobony hadi nie znajduje upo-dobania w takich drwinach z wiernego wyznawcy Proroka. Uwaa-em ci za porzdnego, dobrego czlowieka, a z ciebie kawa nicpo-nia, ktremu tylko arty w gowie.

315
- Posuchaj, synu tej piknej rzecznej doliny, czy wiesz, jak si nazywam? - Syszaem przecie. - No wic jak? - Halef. - Halef to imi, ktrym mog mnie okrela tylko najbardziej zaufani przyjaciele. Dla innych natomiast nazywam si Hadi Ha-lef Omar ben Hadi Abul Abbas ibn Hadi Dawuhd al Gossarah. Zapamitaj to sobie! - Takiego dugiego nazwiska nikt nie potrafi zapamita, a przynajmniej ja. - Dowodzi to tylko tego, e twj rozum jest bardzo krtki. Mam nadziej, e jednak nie za krtki, by uchwyci rzecz nast-pujc: Jestem pobonym wyznawc islamu, ale wiem, e ycie nie moe si skada z samych modw. Allah chce, eby jego dzieci si cieszyy. A wic to nie grzech pozwoli sobie na art, ktry nikomu nie czyni krzywdy. Jeli jednak z powodu takiego drobne-go artu od razu nazywasz mnie nicponiem, to jest to dla mnie obraz, ktr waciwie mona zmaza tylko krwi. Poniewa jed-nak jeste naszym gospodarzem i musimy ci by wdziczni, przekn t gorzk piguk i ci wybacz. Wygosi t przemow tak pociesznie, e handi musia si ro-zemia. Tym sposobem dokonao si pojednanie. - Czy ty take uwaasz moje zapatrywania za mieszne? - za-pyta mnie Ibarek. - O nie! Moe spotkam starego Mubareka i wtedy niewykluczo-ne, e wyrobi sobie jaki pogld. Waciwie gdzie on mieszka? - Na grze. - Ach! Czyby przy ruinie? - Nie przy, tylko w samej ruinie. - To jest... tak, to oczywicie dla mnie bardzo wazne. A dla-czego zamieszka na grze? - eby zaklina ze duchy. - Czego jednak nie udao mu si niestety dokona. - Przeciwnie! - Wszak duchy pojawiaj si nadal i przekrcaj ludziom twarz na plecy. - Tylko niektre z nich. Te duchy s bardzo potne. Nikt, na-wet Mubarek, nie potrafi od razu ich wszystkich zmusi do znik-nicia, zwaszcza e jest tylko jedna nocw roku, kiedy mona da rad duchom. - Ktra to noc?

316
- Nie wiem. W kad z tych nocy staremu udao si pokona jednego ducha, czyli rocznie jednego. - A wic w sumie sze? - Tak. Jeli chcesz je zobaczy, zostan ci pokazane.

- Ach, zatem w dodatku je wida? - Ich zwoki. - A wic awe duchy miay te ciaa? - Tak, w przeciwnym razie nie mogyby si przecie ukazywa miertelnikom! Zwykle nie maj ciaa, ale kiedy chc by widzial-ne, wtedy potrzebuj go, i wanie w tym ciele mona je schwyta zatykajc w nim wszelkie atwory, eby nie mogy si ju wydosta. - To dla mnie co nowego. Obejrz sobie zwoki tych szeciu duchw. - Zaprowadz ci do nich. Rwnie na gr i do ruiny pjd z tob, jeli tego zadasz, ale tylko w dzie. W nocy nikt mnie nie skoni do wejcia na gr. - Moe nikt nie bdzie zreszt wzymaga od ciebie takiego bo-haterstwa. Ale chciabym ci jeszcze zapyta a co innego. Czy bye ju kiedy w Radowicz? - Tak, nawet bardzo czsto, i dalej te. - Czy znasz miejscowo Szigancy? - Byem tam krtko tylka raz. To maa miecina, ktra ley pomidzy dwiema rzekami. - Znam nazwy obydwu tych rzeczuek. To Bregalnica i Sleto-wska. A znasz moe tam niektrych ludzi? - Niewielu. - Moe rzenika Czuraka? - Jego nie znam. - Szkoda! Chciaem dawiedzie si od ciebie czego na jega temat. - Zapytajmy wic o niego w Ostromczy. Na pewno znajd ko-go, kto go zna. - Lepiej zostaw to mnie! Naley si da tego zabra wyjtkowa ostronie. Nikt n,ie moe si dowiedzie, e si nim interesuj. Dalej na pnoc w okolicy Szigancy ma si znajdowa miejsce nazywane Chat w Wwozie. Czy syszae ju moe t nazw? - Moliwe, e syszaem, ale nie mog sobie przypomnie. - Niech wic bdzie tak, jakbym ci o to nie pyta. - Czyby zwizana z tym bya jaka tajemnica? - W rzeczy samej. - Popatrz, zatem ty rwnie masz tajemnice, tak samo jak stary Mubarek, ktrego siy cudotwrcze jeszcze ci zadziwi!

31~
- Tak, tak! Czy on naprawd jest tak niezwyk istot? - Jeszcze jak! Na przykad jest taki suchy, e kiedy idzie, sy-cha, jak grzechocz mu koci. - Niemoliwe! - Mwi prawd. Kady ju to sysza! - Ty te, Ibareku? - Ja te, na wasne uszy! - W takim razie jestem ciekaw, czy i ja usysz to grzechotanie. - Z ca pewnoci, jeli si dobrze wsuchasz. - A jak si ubiera? - Ma tylko trzy sztuki odzienia, a mianowicie stary szal jako pas zakadany na goe ciao, stary szeroki kaftan i star chust okrcan wok gowy. - Nie nosi adnych butw ani sandaw? - Nigdy, nawet w zimie. - Nie wydaje si wic zwolennikiem zbytku w jakiejkolwiek postaci. - Ale stj, co to? Kto musi si tu ukrywa. Znalelimy si w terenie porosym rzadkimi kpami krzakw. Kary wyda parsknicie, znak, e w pobliu jest jaki abcy czo-wiek. Zatrzymaem konia i rozejrzaem si dokoa. Nikogo nie byo wida. Moi towarzysze rwnie si zawahali.

- Jedmy dalej! - rzek Turek. - Co nas to obchodzi, czy kto si tutaj ukrywa? - Chciabym wiedzie, kto jest za nami - zaprotestawaem. - Wic pewnie zechcesz go jeszcze poszuka? - Nie. Mj ko mi to powie. - Allah! Moe go zapytasz, efendi? - Oczywicie. - A on ci odpowie? - Jasno i wyranie. - Tak samo jak olica Balaama! To to prawdziwy cud! A w moje cuda nie chcecie wierzy! - W tym wypadku nie jest to aden cud, gdy kary odpo-wiada mi nie w moim, tylko w swoim jzyku, o czym si zaraz przekonasz. Uwaaj! Rozmawialimy cicho. Popdziem swego konia par krokw do przodu, a on posucha mnie bez najmniejszego sprzeciwu. Rw-nie w lewo poszed chtnie. Kiedy jednak patem skierowaem go w prawo, Rih parskn kilka razy, strzyg uszami i wywija ogo-nem w koo.

318
- Teraz widzisz! - wyjaniem handiemu. - Z prawej strony kto jest. Powiedzia mi to mj karosz. Sprawdz. Spodziewajc si prawie na pewno, e znajd jakiego wcz-g, wprowadziem ogiera midzy krzaki. Po kilku krokach ujrza-em mczyzn, ktrego zwietrzy mj ko. Nosi mundur i bro saptije, lea sobie wygodnie w mikkiej trawie i pali czubuk. Jego zadowolona mina zdradzaa, e yje w najlepszej przyjani z Bogiem, wiatem i pewnie take z samym sob. Nawet nieoczeki-wane pojawienie si piciu mezyzn konno nie wytrcio go, jak si zdaje, z rwnowagi. W kadym razie zaskoczylimy go na in-tensywnym zbijaniu bkw. - Allah z tob! - pozdrowiem go. - I z wami! - odpowiedzia. Ujrza bowiem pozostaych, ktrzy pojawili si za mn. - Kim jeste, przyjacielu? - zapytaem. - Policjantem sutana, ktremu poddany jest cay ,wiat. Niech Allah go bogosawi! - Susznie! W takim razie cz tego bogosawiestwa spada rwnie na ciebie. - Ale bardzo skromna! A i ta ezstka nie jest wypacana punk-tualnie. - Gdzie jeste zatrudniony? - W Ostromczy. - Ilu masz tam kolegw? - Jeszcze dziewiciu. - A wic jest was dziesiciu saptije. Duo macie pracy? - Bardzo duo. Ludzie s li. Czyny niesprawiedliwych nie po-zwalaj nam zazna snu ani spokoju. Dzie i noc jestemy na nogach, eby tropi przestpstwa. - Wydaje mi si, e wanie ci zaskoczylimy na takiej biega-ninie. Pomimo tego szyderstwa nie da si wyprowadzi z rwnowagi; tylko rzek obojtnym tonem: - Biegem tak, e a si spociem, co prawda tylko w myli. Ale myli s szybsze od ludzkich ng. Dlatego lepiej goni prze-stpcw myl ni na piechot. Wtedy aden nie umknie. - Masz znakomite podejcie do swych powinnoci. - Tak, zawsze je traktuj powanie, gdy jest to mj obowizek. - I wanie kogo cigae? - Czy to ci jako dotyczy? - Nie.

- Wic dlaczego pytasz?

3I9~
- Ba mi si podobasz, a poza tym jeste filozofem, od ktrego mona si uczy. - Nie wiem dakadnie, kim jest ten Fajlesuf, ale pewnie go ju kiedy widziaem. Z twoich sw atwo odgadn, e to mdry i zna-komity czowiek, gdy powiadasz, e mona si od niego uczy. Dlatego ciesz si, e wywiadczasz mi zaszczyt, porwnujc mnie z nim. Masz dobre maniery i doskonale wiesz, jak si zachowa. Pochodzisz std? - Nie. Pochodz z pewnego odlegego kraju, ktry ley daleko na achodzie. - Ach, znam go! Nazywa si Hindustan. - Jeste wymienitym geografem, ale ja szukaem zachodu w innym kierunku. - Nie, zachd ley w Hindustanie. To jedyny kraj, gdzie moe lee zarhd; poza tym nigdzie nie ma dla niego miejsca. AIe skoro nie jeste std, mj obowizek wymaga, ebym ci zapyta o paszport. Masz takowy? - W kieszeni. - Poka mi go! Poniewa przy tym wezwaniu mczyzna spokojnie lea dalej i pociga fajk, zapytaem: - Nie podejdziesz, eby go obejrze? - Nie, to si nie godzi. Nie mog przecie obraa swojej god-noci. - Susznie! Tyle e ja swajej te. - W takim razie nasuwa si pytanie, czyja godno jest wik-sza. Tak czy owak moja. - Dlaczego? - Po pierwsze ja jestem policjantem, a ty cudzoziemcem. Po drugie twoja ojczyzna ley na jakim zupenie faszywym zacho-dzie; musz wic przyj, e wszystko u was jest faszywe, pa~szporty te. A po to, eby obejrze faszywy paszport, nie pod-nios nawet palca, a tym bardziej caego ciaa. Musiaem si gono rozemia. - Jeste urzdnikiem jedynym w swoim rodzaju. Twoje po-gldy na temat wasnych obowizkw s tak doskonae, e na-leaoby przypuszcza, i podsun ci je sam Prorok. - Jeli tak uwaasz, to zsid z konia i wylegitymuj si! Rzeczywicie zsiadem, wycignem srebrn monet, wrczy-em mu j i pawiedziaem: - Oto mj paszport.

~20
Przyjrza si monecie zrobi mile zdziwian min, po raz pierw-szy wyj fajk z ust i zawoa: - Dziesi piastrw! Prawdziwe? - Przyjrzyj si bliej! - Nigdy w yciu nie przytrafio mi si jeszcze co takiego, nawet w Stambule. Efendi, twoje maniery s jeszcz~e lepsze, n s-dziem. Osigne najwyszy stopie ogady, i wszystkie raje stan kiedy przed tab otworem. - Uwaasz wic, e ten paszport jest dobry? - Bardzo dobry. Nie jest faszywy, jak si pocztkowo oba-wiaem. A twoi towarzysze si nie wylegitymuj? - Nie jest to konieczne. - W jakim sensie? - Przyjrzyj si mojemu paszportowi dokadniej! Jest wysta-wiony na nas wszystkich. - To nie w parzdku. Padyszach powinien wyda rozkaz, eby kady cudzoziemiec z osobna musia si legitymowa takim pasz-portem. - Moe tak jeszcze uczyni. A zatem bye w Stambule?

- Mieszkaem tam wiele lat. - Od kiedy jeste tutaj? - Dopiero od dwch tygodni. - W takim razie to zrazumiae, e nie znasz jednego z moich towarzyszy, ktry mieszka w tych stronach. - To mwic wska-zaem na handiega. - Widzisz wic, e nie wszyscy jestemy tu obcy. Czy pozwolisz nam teraz podrawa dalej? Wbrew swemu pytaniu miaem zamiar zatrzyma si duej. Odpowiedzia tak, jak si tego spodziewaem. - Bardzo chtnie. Ale jeli chcesz, moecie jeszcze zosta tu-taj troch. Lubi rozmawia z ludmi, ktrych obejcie przypada mi do gustu. - Nie mn,iej spodobao mi si twoje zachowanie. Czy mgbym si dowiedzie, kim by w czowiek, ktrego przedtem z takim zapaem cigae w myli? - Chtnie wyiviadczybym ci t grzeczno; ale mwienie spra-wia mi trudnoci. - Nie odniasem takiego wraenia. - A jednak! Kiedy si w myli tak pdzi, czowiek si poci i traci ;dech w pucach. Czy nie masz czego, co ochadziaby mj rozgrzany jzyk? Waciwie zrozumiaem jego intencj, mimo to zapytaem:

21 W wwozach Bakanw 321


- Czego najchtniej uywasz w tym celu? - Najlepszy byby zimny metal, na przykad kawae;i srebra. To chodzi wymienicie. - Jaki duy musiaby by ten kawaek? - Beszlyk - pi piastrw. - W takim razie bez trudu bd mg ci pomc. Mam co ta-kiego! Wycignem piciopias~trwk i podaem mu. Schowa j do pasa zamiast pooy na swym gorcym jzyku i umiechn si. - Teraz atwiej mi mwi. Bardzo to dziwna sprawa. Kto tego nie dawiadczy, nie potrafi zrozumie. Kiedy miesicami trzeba czeka na swj od, to nieatwo czowiekowi y, a take mwi, zwaszcza gdy kto musi wykonywa takie skoki jak ja. Ot mam uj nie jednego, ale trzech prze~stpcw. - To wysokie wymaganie! - Tak wysokie, e dzi ad samego rana le tutaj i zastana-wiam si, jak zabra si do rzeczy, eby schwyta tych otrw. Czy to nie mczce? - Bardzo. - Mam jednak nadziej, e w tych dniach przyjdzie mi do go-wy jaki dobry pomys. - Ale czy nie przypuszcza si, e cigasz przestpcw? - Przecie cigam! - Tak, w myli! Lecz chyba sdzi si, e cigasz ich take na nogach. - Nie, aden rozsdny czowiek tak nie pomy,li. Gdybym na-wet bieg od samego rana bez wytchnienia, bybym teraz zm-czony i zmordowany, a i tak nie zapabym przestpcw. Wolaem wic paoy si tutaj i zastanawia si, jak daleko mogli ju dotrze. - Czy nie wiesz, dokd uciekli? - Kto by to wiedzia? Powiedziano, e skierowali si w stron Dojran. Kto jednak ma do oleju w gowie, ten stwierdzi, e nie magli zdradzi, dokd si naprawd udadz po dokonanym przestpstwie. - W tym punkcie masz cakowit racj. Czy nie udzielono ci adnych wskazwek?

- Ale tak! Wszyscy trzej jad na siwkach i ukradli sto fun-tw araz par rzeczy ze zota. Teraz wanie zastanawiam si nad tym, jak przy pomocy siwkw i tych stu funtw dobra si hultajom do skry.

322
Powiedzia to z tak pocieszn autoironi, e omal nie roze-miaem si gono. - W takim razie pewnie wszyscy twoi kaledzy zajci s tak samo jak ty i zastanawiaj si nad tymi siwkami? - pytaem dalej. - Ani im to w gowie, gdy w ogle o tyrn nie wiedz. - Czy naczelnik policji nie powiedia im o tym? - Nie. - A wic nie wysa ich rwnie za zodziejami? - Nie. - Powinien jednak to uczyni! - Tak sdzisz? W tym punkcie saptije mudiri jest innego zda-nia. Wezwa mnie, bo jestem jego najlepszym i najbardiej by-strym tropicielem, i da mi sze dni do zastanowienia si nad t spraw. Mam nadziej, e uda mi si tego dakona tutaj. Dla-tego wycofaem si w adludne miejsce i teraz powanie naradzam s ze sob. Moi koledzy nie wiedz o niczyrn, bo nie wolno tej sprawie nadawa rozgosu. Gdyby zodzieje dowiedzieli si, e ich cigamy, uciekaliby coraz dalej i nic bymy wtedy nie wsk-rali. - A jeli do tego czasu wydadz pienidze? - To znaczy, e taka bya wola Allaha, i aden mdry czo-waek nie bdzie pratestowa. W trakcie caej swojej rozmowy z akiem prawa widziaem, e Ibarek w rodku a kipi. By wicie przekonany, i caa policja jest na nogach, by pomc mu odzyska skradzione pienidze. Te-raz ku swemu zdziwieniu musia si przekona, e tylko jeden policjant zosta poinformawany o sprawie, a w dodatku ten jeden dosta sze dni czasu, ale bynajmniej nie na to, eby sprowadzi zodziei, lecz eby zastanowi si nad tym zadaniem! Czowiek ten uda si w odludne miejsce, gdzie wid sobie spokojny ywot, ~osodzony jeszcze przez czubuk. I, jak si nie-frasobliwie wyrazi, goni zodziei w ~myli. Dla okradzionego byo tego za wiele. Kilka razy chcia s~i ju wczy do rozmowy, lecz pawstrzymay go od tega moje pro-szce gesty i spojrzenia. Teraz nie mg ju jednak opanowa swego gniewu. Ibarek ze-skoczy z konia, podszed do pocigajcego fajk sugi sprawiedli-woci i zawo~a: - Co mwisz? Allah tak chcia? - Owszem - patwierdzi zapytany, niczego nie przeczuwajc. zi^ 323 - eby pienidze zostay wydane? - Skoro znikny, to ta~k wanie chcia. - Tak! Piknie! Wspaniale! A wiesz, gdzie pienidze zostay skradzione? - Wydaje mi si, e w Dabila. - Mnie te si tak wydaje. A komu? - Jakiemu czowiekowi, ktry nazywa si Ibarek. - Znasz go? - Nie. - Wic powiniene go pozna! - Niewykluczone! Kiedy przyprowadz mu zodziei. - Nie! Zaraz go poznasz! Ot ja nazywam si Ibarek i jestem czowiekiem, ktrego okradziano! - Ty? - zapyta saptije ze zdumieniem, nie ruszajc si jed-nak z miejsca. - To dobrze! Cieszy mnie to! Musz ci powiedzie co wanego.

- Co mianowicie? - W przyszo~ci nigdy nie chowaj pienidzy tam, gdzie mog je znale zodzieje. - Maszallah! Co za czowiek! Efendi, co ty na to? Co mam zrobi? Te gniewne pytania skierowane byy do mnie. Lecz nie zd-yem na nie odpowiedzie. Mj may Hadi pka wprost ze zoci, widzc zachowanie i niewzruszony spokj policjanta. Cho rzecz nie dotyczya go osobicie, by czowiekiem nazbyt porywczym, eby przyglda si spokojnie takiej bezczelnoci. Ju od duszego czasu wierci si niecierpliwie w siodle. Teraz jednak zeskoczy z konia, stan nad saptije i krzykn: - Co masz zrobi? Zaraz ci poka! Czy wiesz, jak trzeba si zachowywa w stosunku do dostojnego efendi z obcego kraju i je~go towarzyszy? - Wiem dobrze, ale dlaczego tak na mnie ryczysz? - Bo tego nie wiesz i dlatego, e zamierzam ci tego nauczy. W tej chwili wstawaj! Halef wypowiedzia te sowa rozkazujcym tonem. Str bez-pieczestwa publicznego umiechn si do niego z pogard i prze-krzywi gow. - Co mwisz, may czowieczku? To okrelenie byo rzecz jasna obraz dla maego Hadiego. Nigdy jeszcze nie pozwoli si bezkarnie nazywa maym czo-wieczkiem. - Kim jestem? - zapyta z wciekoci. - Maym czowiecz324 kiem? Poka ci, jaki jestem wysoki i dugi, kiedy dooy do tego :~..; dugo mojego bicza. Wstawaj, bo ci pomog! Wyszarpn zza pasa bicz z krakodylej skry. Dopiero teraz spokj saptije z~ta zachwiany. Usiad, unis gronie rami i ostrzeg: - Od bicz! Tego ju nie znios, karle! - Co? W dodatku jes~tem karem? Poczekaj, karze zaraz ci dowiedzie, e bardzo dobrze bdziesz znosi bicz. Masz - masz - mas~ - masz - masz! Halef zamachn si, po czym przy kadym masz na plecy mczyzny spada ze wistem rzemie. Policjant siedzia jeszcze przez kilka sekund, osupiay ze zdu-mienia miaoci Hadiega. Potem nagle skoczy na rwne nagi, ryczc z wciekoci jak byk, i z piciami rzuci si na Halefa. Spokojnie staem z baku, opierajc si ramieniem o siodo swo-jego konia. Saptije by silnym mczyzn, ale ani mi byo w go-wie pieszy z pomoc memu Hadiemu. Znaem go. Teraz, kiedy wzi spraw w swoje rce, a raczej na swj bicz, daprowadzi j take do koca. Wtrcanie si kogakolwiek, nawet mnie, uznaby za obraz. A przekonany byem o tym, e pomimo skromnej po-stury posiada wiksz si fizyczn i znacznie wikszy spryt ni policjant. Chostany pragn rzuci s na Halefa, lecz ju po pierwszym kroku zato~czy si w ty, gdy may czowiek przywita go ciosami na krzy, nastpujcymi po sobie tak szybko, e bicz tworzy po-niekd cian, przez ktr przeciwnik w aden sposb nie mg si przedrze. Spada na niego grad uderze: na plecy, na ramiona, na rce, na jego boki, biodra i uda. Razy oplatay formalnie jego ciao jak sie. A przy tym may Hadi przezornie wystrzega si zadawania ciosw w twarz i w agle w gow. Im mniej policjant mg si broni, tym goniejsze stawao si jego wycie. W kacu sta zu-penie spakojnie, bez najmniejszego ruchu przyjmowa ciosy i ry-cza przy tym jak tygrys. - No! - zawoa wreszcie Halef, opuszezajc bicz. ~ Dostae zapat za dobr rad, ktr chciae da okradzionemu, .Teli masz jeszcze w mzgu wicej takich mdroci; to tylko powiedz! Na-

lena bdzie wypacana natychmiast: A jeli po raz drugi mia-by zamiar nazwa mnie karem, to uczy to, byle prdko. Mam jeszcze troch czasu, eby przeduy wypat! Policjant nie odpowiada. Wi si w blach. Jego wcieke spoj-rzenia przeszyway maego ezowieka. Wyjka tylko kilka nie-325 zrozumiaych .dwikw. Poteni jednak nagle przypomnia sabie, jak si zdaje, o godnoci swojego urzdu i stanu. Wyprostowa si i zawoa: - Cudzoziemcze, musisz by szalony! Jak moesz bi sug su-tana? - Zamilcz! Wychostabym samego sutana, gdyby omieli si zachowa wabec nas tak jak ty. Kim ty waciwie jeste? onie-rzem, policjantem, sug kadego poddanego! Nikim wicej, ni-kim! Wygldao na to, jakby Halef mia wielk ochot puci w ruch bicz po raz drugi. Do tego jednak wychostany saptije nie chcia dopuci. Dlatego stara si z wolna ustpi ze swego sztywnego stanawiska. - Urgaj dalej! I tak mnie nie moesz obrazi. Nasze przepisy nakazuj nam by pobaliwym dla ludu, kiedy... - Dla jakiego ludu? - przerwa mu Hadi. - Czy moe my jestemy tym ludem? - A czyme innym? - Czyme innym? Jeste lepy? Spjrz na mnie! Czy ne wida po mnie, kim jestem? - Niczego nie widz! - W takim razie jeste lepy i gupi. Powiem ci, kim jestem. Ot jestem Hadi Halef Omar ben Hadi Abul Abbas ibn Hadi Dawuhd al Go~sarah! A jakie jest twoje imi? - Nazywam si Selim - odpar urzdnik padyszacha. - Selim! Tylko Selim? - A jak miabym si jeszcze nazywa? Selim wystarczy ~. - Selim wystarczy! Tak, tobie, ktry jeste saptije i nikim wicej, moe wystarczy! Policjant nie wie~dzia chyba, e wolni Arabowie maj zwyczaj dodawania da wasnego ixnienia imion swoich przodkw. Im du-sze wtedy takie nazwisko, tym wiksza duma jego nosiciela. - Czy uwaasz, e policjant jest po prostu zupenie nikim? - zawoa owiczony. - Milcz! - odpar may Hadi. - Saptije, ktry nazywa si tylko Selim, nie ma pra.wa gosu. Spjrz, jacy ludzie tutaj stoj! Wskazawszy Omara, cign dalej: - Ten to Omar ben Sadek ibn Szaban Ilf el Habadi ben Abu aa Nazwiska zostay wprowadzone w Turcji po pierwszej wojnie wiatowej za spraw reform Kemala Ataturka (przyp. tum.)

326
Musa Dafar es Sofi Otalan ibn Awisenna Ali Nafiz Abu Merwan el Hegali! Nastpnie wskaza Osko i rzek: - A ten synny wojownik nazywa si Osko Abd el Latif Mefari ben Mohammed Hassan el Daseris ibn Wahab Alfirat Biruni es Seirafi! Teraz ju wiesz? Musiaem zagry wargi, eby nie wybuchn miechem. Obydwaj rzecz jasna nie nazywali si tak. Ale chcc zrabi wraenie
,

may Hadi pozmyla im ca reszt imion i przodkw. W dodat-ku Halef robi to z tak powag, a arabskie imioma spyway z jego ust z tak prdkoci i pynnoci, e policjant sta zupenie osupiay, jakby kade imi trafiao go niczym kula. - Odpowiedz wreszcie! - zawoa Halef wzburzonym go-sem. - Czy stracie mow, czowieku zadowolony ze swego je-dynego Selima? Czy nie masz ju adnych imion, nie masz przod-

kw? Jak si nazywa twj ojciec i dziad ojca twojego ojca? Czy-by niczego w yciu nie zdziaali lub, byli sabeuszami, e wstydzisz si poda nam ich imiona? A moe ty si w ogle nie urodzie, tylko pewnego pochmurnego dnia wylizne si z puapki na myszy? Spjrz na nas! To s mczyni! Policjant w dalszym cigu nie wiedzia, co waciwie powinien odrzec. Zarzuty Hadiego spaday na niego jak grad. - Spjrz take na tego czowieka! - cign Halef, wskazujc handiego. - Nie jest Arabem, lecz Turkiem, a mima ta nie na-zywa si jedynie Se1im, ale konakczi Ibarek, czyli Ibarek ajciec zajazdu. Skradziono mu sto funtw. A c mona by ukra~ tobie, ktry nie posiadasz nic poza imieniem Selim? - Oho! - odpowiedzia wreszcie policjant. - Nie jestem te ebrakiem. Mam swj urzd i... - Urzd! Nie wspominaj nawet o swoim urzdzie! Co to ozna-cza, widzielimy ju. Twj urd, jak si zdaje, polega na leeniu w trawie i kradzeniu Allahowi dni oraz tygodni. Ale ja was le-niw rozruszam. Pjd do naczelnika policji i tak mu popdz kota, e bdzie si krci jak fryga! Rozkazuj ci natychmiast wyruszy i popieszy do miasta. Jeeli w cigu p godziny nie znajdziesz si u saptije mudiri, ka ci utopi w najgbszej wo-dzie, a potem jeszcze na dodatek rozstrzela z armaty. My wy-bieramy si ju w drog. Nie myl jednak, e wydaem ci ten roz-kaz dla artu! Traktuj to serio. Przekonasz si o tym. Saptije ze zdumienia a otworzy usta. - Co? - wydusi z siebie. - Ty chcesz mi wyda rozkaz, ty? - Owszem! Czy nie syszae? ..:.i 32? - Czy moesz mi cokolwiek rozkazywa? - Te pytanie! Oczywicie! Wszak ty jeste tylko Selim, ktry nie ma nazwiska, ja natomiast jestem Hadi Halef Omar ben Hadi Abul Abbas ibn... - Przes~ta, przesta! - przerwa mu policjant, zakrywajc rkami uszy. - Twoje nazwisko przypomina dugiego wa, z kt-rego strony czowiek musi si obawia uduszenia. Tak, pjd do miasta, i to natychmiast. Ale nie dlatego, e tak mi rozkazae, ale by zoy na ciebie doniesienie u naczelnika. Pobie sug sutana. Poniesiesz za to kar, jaka nie spotkaa jeszcze nikgo w tych stronach. Saptije pazbiera swoje rzeczy i znikn za krzakami. Czy ~oba-wia si nowego wybuchu aktywnoci ze strony mojego maego Hadiego, czy rzeczywicie akn zemsty za otrzymane baty? Zapewne jedno i drugie. - Ju biegnie do miasta! - rzek Halef zadowolony z siebie. - Jak si spisaem, sihdi? Spojrza na mnie, jakby czekiwa pochway, lecz zamiast tego dosta ostr bur. - le, bardzo le si spisae - odpowiedziaem z p~vag. - Popenie ju niejedno gupstwo, ale nigdy jeszcze takiego wiel-kiego jak teraz. - Sihdi, mwisz to powanie? - Oczywicie. - Ale ten leniwy nicpo zasuy przecie na kar! - A czy do ciebie naleao wymierzenie mu jej? - Od kog innego miaby j otrzyma? - Od swego przeaonego. - O Allah! Gdyby ten mia go wychosta, na pewno obaj by przy tym zasnli. Nie, kto chce dziaa, powinien dziaa szybko! Ten czowiek lea sobie przed nami, jakby by pradziadem :~uta-na, ktremu musz oddawa cze wszyscy wierni i nie W erni paddani. Zepsuem mu t przyjemno. - Nie mylc jednak o nastpstwach.

- Jakie to moe mie nastpstwa? Jeli oskary mnie przed naczelnikiem, atwo si moe zdarzy, e i ten skosztuje mojego bicza. - Halefie - ostrzegem - wystarczy ju tego! Policjant za-suy na kar, to prawda. Powiniene jednak poczeka, co ja uczy-ni. Nie wiemy, jakie niebezpieczestwa nas jeszcze czekaj, byo wic zupenie niepojt gupot rabi sobie na dodatek wroga z po-licji. Ja potraktawaem tego czowieka drwiin. Winiene po328 stpi podobnie. Ty jednak wolae go wychosta. Nie rozkazaem ci tego i dlatego niewiele bd si przejmowa nastpstwami
:,.

twojego postpku. Nic mnie ta sprawa nie abchodzi. Niech ciebie boli gowa o ta, jak si z tego wyplta! r Wsiadem na kania i odjechae~n. Pozostali padyli za mn bez IIi. sowa. Najniej spuci gow Halef. Pewnie mu ju zawitao, e by moe cign na nas niemae kopoty. Turek, ktry mia najwicej powodw do gniewu, jecha w mil-czeniu przy moim boku. Dapiero po duszej chwili zdecydowa si zapyta: - Efendi, czy te nastpstwa rzeczywicie mog by takie przy-kre dla Hadiego? - Oczywicie. - Ale pomoesz mu? - Nie mam najmniejszego zamiaru! - owiadczyem, poniewa Halef sysza moje sowa. - Dopuci si oporu przeciwko wadzy pastwowej i uszkodzenia ciaa sutaskiego policjanta. Nie bd mg ga uratowa, kiedy go schwytaj. - Niech zatem Hadi Halef Omar ucieka! - Halef moe robi, co mu si podoba. Dziaa bez mojej zgody niczym may chopiec, ktry nie potrafi zda sobie sprawy z na-stpstw swego czynu. Teraz niech ponosi konsekwencje. Nie mog mu pomc. Nieatwa mi byo wypowiada te twarde sowa. By moe bo-lay one bardziej mn.ie ni maego Hadiego. Uwaaem jednak, e kiedy naley da mu tak nauczk. Towarzyszy mi wiernie we wszelkich, i to jakich niebezpieczestwach! Jake czsto wraz ze mn naraa ycie! Opuci swoj ojczyzn, co wicej, swoj Hanneh, kwiat wszystkich niewiast. Serce miaem~pene wdzicz-noci dla niego. Ale zaczyna by nieostrony. To, e powiada nam si niejedna ryzykowna wyprawa, e mielimy szczcie i wy-brnlimy za kadym razem z najgorszych nawet tarapatw, roz-dmuchao jego wiar we wasne siy. Przypomina maego zadzior-nego pieska, ktry ma odwag skoczy do garda najsilniejszemu nawet leanbergerowi. Wystarczyoby jedno kapnicie zbami ze strony olbrzyma, eby go zabi. A teraz akurat zblialimy si do niebezpiecznych terenw sprzymierzecw Szuta. Tutaj potrzebna bya podwjna ostrono. W skrytoci ducha cieszyem si, e tak dzielnie wygrzmci gnunego policjanta, i rzecz jasna byem zdecydowany odwrci od n,iego konsekwencje tego czynu. Uznaem jednak za wskazane ukrci nieco jego przedsibiorczo i zbytni popiech w dziaaniu.

329
XVI. ;,WI~TY
Po pewnym czasie dotarlimy do dragi wiodcej z Kusturlu do Ostromczy i ponownie skrcili~my na prawo. Zblialimy si do jakiej rzeczki, jadc midzy polami tytoniu i baweny. Wkrtce ujrzelimy przed sob wznoszc si gr, u ktrej pod-na z boku mona byo razpozna domy miasta. Na kapule wznie-sienia dostrzeglimy ciemn ziele, spord ktrej wyzieray mury ruiny. - To Ostromcza - wyjani Turek.

- Zwana take Strumnic, od rzeki przepywajcej w pewnej odlegoci od miasta - dodaem, wyczerpujc w ten sposb ca swoj znajomo miejscowoci. Wtedy podjecha do mnie Halef. Widok miasta sprawi, e przy-pomnia sobie o nastpstwach swego nierozwanego czynu. - Sihdi - zacz. Udaem, e nie sysz. - Sihdi! Patrzyem dalej na miasto. - Nie syszysz mnie - czy nie chcesz sysze? - Sysz ci. - Sdzisz, e powinienem ucieka? - Nie. - I tak bym tega nie zrobi. Wolabym wpakawa sobie kul w eb. A moe sdzisz, e powinienem da si zamkn tutejsze-mu naczelnikowi policji? - Jak sobie yczysz! - Wolabym jemu wpakowa kul w eb! - A wtedy zamknito by ci ju na dobre. - W takim razie powiedz przynajmniej, co twoim zdaniem si zdarzy! - Nie wiem. Trzeba poczeka. - Tak, poczekajmy. Ale wemiesz mnie pod swoj opiek? - Mylaem, e to ja jestem pod twaj. Wszak nazywasz siebie moim przyjacielem i opiekunem! - Sihdi, wybacz nui ta! Tylko ty zawsze bye opiekunem! - Nie, Halefie. Bardzo czsto byem pod twoj opiek. Nie zapomn ci tego, i dlatego zobaczymy, czy ci ludzie tutaj omiel si porwa na sawnego Hadi Halefa Omara. - Hamdulillah! Kamie mi spad z serca, tak wielki i ciki jak ta gra przed nami, u ktrej podna ley miasto. Wszystko 330 mog znie, tylko nie to; e mj sihdi jest na mnie zy. Gniewasz si jeszcze? 4 - Nie. Pene mioci i oddania spojrzenie, jakie mi posa; zapado mi gboko w serce. Jakie to wspaniae mie szczcie posiadania wiernego przyjaciela! Coraz bardziej zblialimy si do miasta. Zanim dotarlimy do pierwszych domw, a waciwie chat - przed samym wjazdem do miasta spostrzeglimy ebraka, ktry siedzia na przydronym kamieniu, aosny obraz ndzy i upadku. Waciwie bdem byoby powiedzie, e siedzia przy drodze, poniewa nie siedzia. Zdawao si, e ebrak nie moze nawet siedzie. Lea na boku ze zgitymi w kabk plecami, a obok niego leay dwie kule. Goe nogi mia owinite szmatami i .obwizane sznurkiem. Jedynym jego okryciem by jaki stary achman, w .pa-owie chusta, a w poowie paszcz; ktrym okrci sobie biodra: Do tej wanie chusty chowa przypuszczalnie wrcane mu datki: chleb, owoce i inne rzeczy, gdy w swego rodzaju pas tworzy na jego ciele nienaturalne zgrubienie: Ciao to bya chude i brzowo-te w brudnym odcieniu. Wyranie wida byo e~bra; a obojczyki wystaway mu jak u k~ciotrupa. Gow pokryway zmierzwione; skotunione wosy, ktre ju pewnie od lat nie zaznay grzebie-nia. Twarz bya nabrzmiaa, lecz mimo to wykazywaa ostre rysy. Skra miaa sinaw barw, jakby bya przemroona. Oczy spo-czyway gboko w oczadoach.

Twarz ta zadziwia mnie. Tkwia w niej jaka sprzeczno, lecz nie potrafiem powiedzie jakiego rodzaju. Sprawiaa wraenie apatycznej, tpej i gupiej. A mimo to wydawaa si zdolna do odbijania gwatownych emocji. Nie widziaem jedn.k tego wszystkiego od razu, zuwayem to dopiero pniej, gdy zatrzymalimy si przed ebrakiem, by wspo-mc go jakim datkiem. Przyjrzaem mu si dokadnie, bo dowie-dziaem si od Ibareka, kim jest. Ot kiedy zobaczylimy go z daleka, handi powiedzi: - To jest Busra, kaleka, o ktrym ci opowiadaem. - Ktry by u twojego ssiada, kiedy sdzie, e poszed do niego wity. - Tak, efendi. - Czy potrzebuje datkw? - Tak. Nie moe pracowa, gdy nie ma ju rdzenia krgo-wego. 331 - W takim wypadku Busra nie mgby w ogle y. Wydaje mi si, e ma tylko sparaliowane nogi. - Nie znam si na tym. Tak mwi ludzie. Chodzi o dwch ku-lach, wlokc za sob nagi. Nie moe nimi porusza. Do tego jest niespena rozumu i potrafi wypowiedzie ledwie par sw. Kady mu co daje. Jeli zostaniesz tutaj duej, bdziesz go ezsto wi-dywa. - A gdzie mieszka? - Nigdzie. Je tam, gdzie co dostanie, i pi tam, gdzie upadnie ze zmczenia. To ndzarz, ktremu Allah na tamtym wiecie do-oy tego, czego mu odmwi tutaj. Kaleka siedzia odwrcony do nas plecami. Kiedy usysza od-gos kopyt naszych koni, podnis si z wysikiem o kulach i obr-ci w naszym kierunku. Wtedy ujrzaem jego pozbawion wyrazu, gupkowat twarz. Jego oczy wydaway si puste, martwe i nic n~ie mwce. Mczyzna mg mie okoo czterdziestu lat, lecz trudno byo na podstawie wygldu przypisa mu jaki okrelony wiek. Poczuem lito dla ndzarza, nie przeczuwajc nawet, jak znacz-n wrog rol mia on jeszcze odegra w stosunku do mnie. Zatrzy-malimy si przy nim. ebrak wycign do nas rk i wyjka bez-dwicznym gosem, powtarzajc jedno tylko sowo: - Ejlik, ejlik, ejlik - aski, aski, aski! Inni obdarzyli go czym, wic i ja wrczyem mu dwupiast-rwk. Niemal si jednak przestraszyem, kiedy bowiem pochy-liwszy si z konia woyem mu monet do rki, przez jego ciao przeszed dreszcz, jakby chcia zerwa si na nogi, a z jego przed-tem tak pozbawionych wyrazu oczu skierowao si ku mnie spoj-rzenie, spojrzenie pene nienawici i zoci, jakiego nie widziaem jeszcze nigdy w oczach adnego z moich wrogw. Natychmiast jed-nak opuci powieki i jego twarz przybraa z powrotem tpy wyraz. - Szukr, sziikr - dziki, dziki! - wyjka. Byo to takie dziwne, prawie niewiarygodne, e pewnie zwt-pibym w swoje zdrowe zmysy, gdybym nie widzia tego tak wy-ranie na wasne oczy. Co mia do mnie? Skd ta niewytumaczalna wrogo wobec kogo zupenie obcego? A skoro w tych oczach mogo zabysn spojrzenie pene tak bezdenej nienawici, to czy C~O~ek ~,e~ s~.e~.~~ae by~ -~~es~e~na. ~ol,~mv.2 ~z~.y ~n mia-em nieokrelone uczucie, jakbym ju kiedy widzia t twarz. Ale gdzie i kiedy? Czy si myliem? Czy z drugiej strony nie wydawao si, jakby i on mnie zna? ~Pojechalimy dalej, ja tym razem z tyu za innymi. Mimo woli 332 obejrzaem si jeszcze raz za ebrakiem. Lecz co to? Wcale nie lea ju tak bezwadnie oparty o kamie. Kaleka siedzia o wasnych siach, powiedziabym niemal, e cakiem dziarsko, unis prawe rami wraz z kul i wygraa nam. Nam? Moe tylko mnie? Poczuem si prawie nieswojo. W tej chwili wyglda niczym prawdziwy szatan. Tak, rysy jego twarzy wykrzywione byy w ja-kim szataskim

umiechu. I wtedy zawitao mi, gdzie go ju kiedy widziaem. Wschodnie miasto - straszliwy cisk - prze-raliwe wrzaski i ryki - tysic rk wycig.ao sa w moim k2erun-ku! - Czyby w Mekce...? Obraz cofn si z pawrotem w moje wntrze, i wiedziaem znowu rwnie mao co przedtem. - Czy ten ebrak rzeczywicie nie moe chodzi? - zapytaem Ibareka. - Tylko o kulach - odpar. - Nogi wisz mu bezwadnie u ciaa jak strzpy szmaty. - I nie moe te prosto siedzie? - Nie. Nie ma ju rdzenia krgowego. Nie ma rdzenia krgowego! Co za bzdura! Nie wspomniaem o tym, e przed chwil widiaem go siedzcego cakiem prosto nie uwaaem bowiem za wskazane wprowadza muzumanina w tajemnic, ktrej sam ledwie si domylaem. W krtkim czasie dotarlimy do miasta. Zapytaem Ibareka o wspomniane ju gorce rda i dowiedziaem si od niego, e wystpuj one nadal, cho ju nie w taki sposb, jak si spodziewaem. Byy czasy, gdy rdo tryskao bardzo obficie, by patem jednak prawie zupenie wyschn. Niekiedy byo gorcej wody pod dostatkiem, a pniej znowu zdrj zamiera cakowicie. Obecnie woda pyna pono bardzo skpo. Kiedy mielimy ju przed nosem pierwsze domki lub raczej cha-ty, handi zapyta: - Efendi, masz moe ochot obejrze gorce rda od razu teraz? - A pooone s gdzie po dradze? - Nie. Ale wystarczy zboczy tylko par krokw, eby do nich dotrze. - Wic zaprowad nas do nich! Ibarek skrci w bok, po czym objechalimy kilka chat i nale-cych do nich ogrdkw, ktre bynajmniej jednak nie zasugi-way na to miano. Dabiego nas gone skrzeczenie jakiej kobiety. - Tam jest rdo - pokaza nasz przewodnik. - Przy ktrym odbywaj si takie ktnie? 333 - Tak. Musisz bowiem wiedzie, e panuje przekonanie, i woda ta jest dobrym, rodkiem na pewne choroby. A kiedy teraz tryska jej mao, kobiety, ktre tu przyszy jej zaczerpn, kc si mi-dzy sob. Okrylimy zagajnik oleandrw i zatrzymalimy si przed ter-m. Bieg wody wyznaczaa struka, ktrej dno koloru ochry po-zwalao przypuszcza, e rdo jest elaziste. Dzi byo w nim bardzo mao wody. Wypywaa z okrgego zagbienia w zie-mi pokrytego czerwonym osadem. Wydeptana wok niego ziemia dowodzia, e bardzo czsto odwiedzano to miejsce. Na obrzeu zagbienia leay due gazy, przywiezione tutaj pewnie, eby suyy do siedzenia. Obecnie byy przy rdle jedynie trzy osoby: dwie kobiety i dziewczynka w wieku okoo omiu lat. Jedna z kobiet bya dosy dobrze, lecz niedbale ubrana i odznaczaa si pokan tusz. To jej ktliwy gos syszelimy przed chwil. Staa odwrcona do nas plecami i nie zauwaya naszej
+

obecnoci, bo w dalszym cigu gono wrzeszczaa. y ,. U jej stp leao kilka szmat i stary garnek z odaman m uchem. Garnek przewrci si i teraz wypywaa z niego powoli gsta szarobrzowa masa, ktrej widok bynajmniej nie by kuszcy. Druga kobieta siedziaa na jednym z kamieni. Odziana bya d;. ubogo w miejscowy strj ludawy z szerokimi pludrami, a na tuw

zarzucon miaa jak przedpotopow chust, ktra zakrywaa rwnie ramiona i rce. Poza tym wygldaa jednak na osob dosy
,

czyst, czystsz ni pierwsza kobieta, ktrej, sdzc po jej ubraniu wydawao si powodzi lepiej. Twarz miaa wychudzon. Bieda
;

wyrya na niej swoje smutne znaki. Dziecko u jej boku odziane byo tylko w solidnie wypran bawenian koszul. Ktliwa grubaska wyrzucaa gniewne sowa z tak szybkoci, e nie sposb byo w ogle nady za potokiem jej wymowy. Wyranie rozrniao si tylko podwjnie mocno akcentowane g y g wne w raenia. aden tra arz nie magby po5ugiwa si do-sadnie sz mi w zwiskami. A rz okadaa piciami to dru-~. j y y p y~ g kobiet, to paczce dziecko. Na nasz widak atakowana wykonaa ruch, ktry skoni ksan-typ do odwrcenia si. O Boe! Co za oblicze ujrzaem! W po-rwnaniu z nim gba wytatuowanego wyspiarza mrz poudnio-wych bya czystym ideaem pikna. Korpulentna niewiasta wy-smarowaa sobie twarz jak gst czerwon mas i wygldaa 334 potwornie: Spostrzegszy nas; odstpia od drugiej kobiety i powstrzymaa szumicy potok swojej mowy. - Pokj z wami! - pozdrowiem je. - Na wieki wiekw amen! - odpowiedziay obydwie niewia-sty: Sowa te potwierdziy, e s wyznania chrzecijaskiego. - Czy to jest rda, ktre daje wyzdrowienie? - Tak, efendi - odpara kobieta z oblepion twarz - rdo to jest synne na cay kraj i daleko poza jego granicami. Do tej informacji doczya list setki chorb, na ktre mona tutaj znale pomoc, i rwnie wielu cudw, jakie zdarzyy si podobno w tym miejscu. Wykazywaa przy tym zadziwiajcy ta-lent krasomwezy. Sowa pyny strumieniem z jej warg i nie mogem znale najmniejszej luki, ktr mgbym wykorzysta, eby wcisn si w ten wyom z pytaniem. Nie pozostao mi nic innego, jak pozwoli jej si po prostu wygada, co nastpio jednak dopiero po duszym czasie, kiedy to zapytaa mnie o niezli-czone choroby, uomnoci i wady, ktre mogy mnie przywie tutaj. Bynajmniej nie oczekiwaa jednak ode mnie adnej odpo-wiedzi. - O Allah! Maszallah! - woa raz za razem Hadi Halef Omar, zaamujc rce. Kobieta, jak si zdaje, przyja, e okrzyki te nie odnosz si do potaku jej wymowy, lecz do wyliczonych zalet gorcego rda, co skonio j do kontynuowania teje listy z prawdziwie imponu-jc elokwencj. Chcc zmusi j do milczenia, spiem lekko ostrogami boki swego konia, do czego nie by zreszt przyzwycza-jony, wic stan dba. Mwczyni umilka, odskoczya do tyu i wydaa okrzyk trwogi. Wykorzystaem ten moment, eby wreszcie doj do sowa. - Jak si nazywasz? - zapytaem. - Mj m nazywa mnie Nahuda ~, a ochrzczona zostaam imie-niem Irena. Urodziam si w Radowicz, padobnie jak mj ojciec. Moja matka umara wkrtce po moim urodzeniu. Dziadkowie mieszkali na drugim brzegu rzeki... Ponownie skoni.em karego do wspicia si na tylne no~gi, gdy nie bez powodu obawiaem si, e niew2asta zechce wej wraz ze mn na drzewa rodowe swoich krewnych po czasy Matuzalema i jeszcze wyej. Na szczcie umilka, a ja wykazaem si nie~ Fasola 335 zwyk przytomnoci umysu, wykorzystujc t przerw na wy-janienie:

- Droga Nohudo, musz ci powiedzie, e przybyem tutaj z po-wodu osobliwego blu gowy. Ot czuj... - Bl gowy? - wpada mi prdko w sowo. - Efendi, susz-nie, bardzo dobrze, e tu przybye! Gdyby wiedzia, ile rnych gw, w liczbie wielu tysicy, azdrowiao tutaj ad... Kary napar na ni teraz tak, e obrotna w jzyku Fasola znw zrobia przerw. - Bl gowy tak mi dokucza - wyjaniem - e nawet dwik ludzkiego gosu przyprawia mnie o wielkie mczarnie. Bd za-tem tak dobra i mw tylko wtedy, kiedy ci zapytam. Widz po twojej twarzy, e w twojej piersi mieszka wspezujca dusza. Dlatego sdz, e spenisz moj prob. Musiaem uderzy we waciw strun, gdy przycisna oby-dwie donie do serca i wyszeptaa stumionym gosem: - To prawda, efendi. Bd milcze, jakbym leaa w grobie. Bd adpowiada tylko na twoje pytania. Twa biedna gowa nie bdzie cierpie adnych blw z mojego powodu. May Hadi zrabi jak nieskaczenie wciek min, co zda-rzao mu si tylko wtedy, gdy musia zebra wszystkie swoje siy, eby stumi miech. Rwnie po innych wida byo, e powstrzymuj si z najwyszym trudem. - Najpierw, draga Nohudo, musz ci poprosi o wybaczenie, e wam przeszkodziem - cignem dalej. - Wanie byycie w trakcie bardzo oywionej rozmowy. Jaki by jej przedmiat? Jej oczy znw zabysy gniewem. Wydawao si, e zamierza ponownie wybuchn, dlatego bolesnym gestem zapaem si za gow. - Nie bj si, efendi! - rzeka cicho Nohuda. - Nie rozpoczn ktni na nowo, chc ci tylko powiedzie, e rozmawiaymy o nim. To mwic wskazaa na garnek. - Co to jest? - To mj garnek z klajstrem. - Potrzebny ci ten garnek tu, przy rdle? - Nawet bardzo! - Dlaczego przychodzisz do gorcej wody? - Niczim? Genczletir - dlaczego? Bo odmadza. - Ach tak! Chcesz si odmodzi? Przecie wcale tego nie po-trzebujesz. - Tak sdzisz? Bardzo jeste askawy. Gdyby mj m te 336 tak uwaa! Wiesz ju, e nazywa mnie Fasol, ale czasami mwg take na mnie ty zwidy strku. Czy to nie obraliwe? - Moe nie mwi tego wcale w zej intencji. Pewnie uwaa to sowo za pieszczotliwe imi. - O nie! Znam go a za dobrze. To bezwzgldny czowiek, nie-ubagany tyran... Zapaem si za gow. - Masz racj - przyznaa. - Nie powinnam mwi gono. Ale~ chc mu pokaza i udowodni, e nie jestem fasol, a tym bar-dziej zwidym strkiem. Dlatego dzie w dzie tutaj przychodz^ i smaruj sobie twarz szlamem piknoci. Nieatwo byo w tym momencie zachowa powag. - Bardzo to roztropne z twojej strany - zgodziem si. - Ale jak si przygotowuje ten szlam? - Gotuje si na papk rane patki z mk i wod. Przynosl si to tutaj, miesza p na p z czerwonym osadem z dna rd~ i smaruje tym twarz. rodek ten pomaga niezawodnie. - Naprawd? - Z ca pewnoc,i! adna brodawka; adne znami, adna zmarszczka ani fadka nie oprze si temu klajstrawi. Dlatego tak si rozgniewaem, kiedy ta dziewczyna przewrcia mi garnek. Ale mam delikatne usposobienie, jak susznie zauwaye, i dla tego milczaam i wybacz jej t nieostrono.

- Susznie postpisz. agodno jest najwiksz ozdob nie-wiasty, a maomwno podnosi jeszcze jej urok. - Te tak mwi - stwierdzia. - Tak, droga Nohudo, maomwno to najlepszy rodek, eby zachowa urod a do pnych lat. Kiedy adne namitnoci nie~ szpec twarzy, uroda moe przetrwa w jej rysach. Z pewnoci~. wiesz, co mdrzec Bahuwi powiada o kobiecie, ktra wci si~ kci i sprzecza. - Nie, efendi, gdy nigdy jeszcze nie rozmawiaam z tym m-drym czowiekiem. - Ot powiada on, e oblicze niewiasty poruszone gniewem przypomina brudny worek peen ab i ropuch. Worek znajduje si w cigym ruchu, poniewa te szkaradne zwierzta nigdy nie~ siedz spokojnie. - Ma racj! Ja te zawsze tak mylaam i dlatego w gbi serca staram si zachowa cigy spokj. Ale mojemu mowi to: si nie podoba. Przeciwnie, yczy sobie, ebym bya ywsza. - Wic wyjanij mu tylko t przypowie o worku, a natych22 W wwozach Bakanw 33~ miast si z tob zgodzi. Widz jednak, e ma na twojej twarzy ~vyscha. Bdziesz musiaa naay now. - Zaraz, ju to rabi! Dzikuj ci! - Tylko nie mw przy tym! Twarz nie moe si porusza. - Nie odezw si nawet sowem. Nohuda schwycia garnek, zaczerpna garci toczerwonego ~osadu z dna rda i dodaa do reszty klajstru, jaki pozosta jesz-~cze w naczyniu. Kiedy po gorliwym mieszaniu go rk poczya nierozerwalnie abydwie substancje, eskrobaa sobie z twarzy auch mas i naoya now warstw szlamu piknoci. Widok ten sprawia mym towarzyszom ogromn uciech. A najzabawniejsze przy tym byo to, e obydwoje w kocu jedynie ~zeptalimy ze sob, eby oszczdzi cierpie majej biednej gowie. Dopiero teraz miaem czas, eby przyjrze si bliej drugiej kobiecie. Na widok jej zapadnitych policzkw i gboko osadzonych ~oczu wyrwao mi si pytanie: - Ad-misin - jeste gadna? Nie odpowiedziaa, lecz z wyrazu jej oczu mona byo wyczy-ta, e trafiem w sedno. - Hasta-misin - jeste chora? Na co cierpisz? - Efendi, cierpi na rwanie w stawach. - Czy rdo to pomaga na t dolegliwo? - Tak, ono pomaga na wszystko. - Jak nabawia si tej choroby? - Jestem zbieraczk zi. Mai rodzice ochrzcili mnie imieniem Masza, ale od zi, ktr zbieram, nazywana jestem tylko Nebatja. Utrzymuj siebie i swaje dzieci ze zbierania zi, ktre sprzedaj ~aptekarzowi. W kad pogad chodz po lasach i polach. Nieraz ai przy tym przezibiam, a teraz rwie mnie w stawach i rkami mog parusza ty1ko pord wielkich blw. - Nie radzia si adnego lekarza? - Wszdzie mnie odprawiaj, bo jestem biedna. - Ale aptekarz, ktremu sprzedajesz zioa, mgby ci chyba przecie da jaki rodek? - Zrobi to. Ale rodek nic nie pomg. Z tego powodu aptekarz tak si rozgniewa, e nie wolno mi ju z tym do niego przy-~chodzi. - To niedobrze. Ale chyba jest tu jeszcze kto, kto leczy naj-rniejsze choroby, stary Miibarek. Nie posza do niego? : To take zrobiam. Niestety odprawi mnie, ba mnie nie-~awidzi. - Mubarek ci nienawidzi? Czyby go obrazia? ~38 - Nigdy. - W takim razie nie ma powadu, eby by da ciebie usposobio-ny tak nieyczliwie. - On jednak uwaa, e ma powody, bo ja czasam,i... Patrz cie, oto on!

Nebatja wskazaa rk w kierunku, z ktrego przybylimy. Z miejsca, gdziemy si znajdowali, mana byo obj wzro kiem ca drag, ktra daprawadzia nas da miasta. W trakcie roz-mowy omiotem j ju spojrzeniem i rzucfem take okiem na kamie, gdzie siedzia sparaliowany ebrak. Kaleka znikn, za-uwayem za to wysok posta zbliajc si z tamtej strony po-~ wolnym, penym godnoci krokiem. Co si stao z ebrakiem? Prz.ed naszymi oczyma znajdowaa si otwarta przestrze. Byo~by go wida, choby skierowa si~ w prawo lub w lewo, alba dalej prosto w gb rwniny. A gdyby poszed w stron miasta, tym bardziej musielibymy go zauway, zwaszcza e kaleka a kulah moe si posuwa dosy wolno. Ox~ jednak przepad, znikn bez ladu. Nie opodal kamienia, przy ktrym siedzia, znajdowaa si plantacja baweny. Roliny miay nie wicej ni metr wysakoci. ebrak nie mg si za nimi ukry chyba eby si poay. Tego jednak nie mg zrobi, ba nie by w stanie podnie si o wasnych siach. To nage zniknicie dao mi. wiele do mylenia. Tymczasem wspomniany czowiek powoli zblia si do nas: Szed ze spuszczon gow, jakby wpatrywa si wycznie w zie-mi. Kiedy Mubarek znalaz si na wysokaci pierwszych domw,. nie poszed dalej drog w kierunku chat tak jak my, lecz~od razu skrci w bok, zmierzajc prosto w nasz stron: Poniewa nie s-dziem, eby zboczy z drogi tylko dlatega, e tak by pogrony w mylach, musiaem przyj, i zblia si do nas celowo. I wanie teraz kobieta zwrcia nam na niego uwag. Pozostali obrcili si w jego stron. - Tak, to Mubarek! - powi.dzia handi Ibarek. - To on,. efendi. Przyjrzyj mu si dokadnie! - Ju to zrobiem. - Zaraz bdziesz mg usysze, jak mu grzechocz koci. - Mam nadziej! Moe wywiadczy nam take grzeczno i na-gle zniknie. - Jeli zechce, moe to uczyni - trwa w swojej zabobonne~ wierze oberysta. - Powiedz mu, eby to zmbi! - Nie miem. 22^ 33~ - Dlaczego? - Mubarek mgby mi to wzi za ze. - Phi! Zna ci przecie! - To nie ma adnego znaczenia. - I zarobi od ciebie duo pienidzy. - Za to nas wyleczy. Nie jest nam nic winien. I oto nadszed stary wity, Min nas bardzo wolno, nie aodrywajc oczu od ziemi. Obie kobiety przyjy czoobitn po-staw. Turek w gecie pozdrowienia podnis do da czoa. Na-tomiast my pozostali z pazoru nie zwracalimy na niego uwagi. Zachowywaem si tak, jakbym nie widzia starca, odwrciem si nieco w bok, bacznie go jednak obserwowaem. Zauwayem przy ~tym, e zerka ku nam spod apuszczonych powiek. Jego zamylenie ~yo wic tylko mask. Czy zawsze tak robi, czy te powinienem ~o zacho.vanie, to zezowanie ukradkiem odnie do siebie Z ciekawoci wytyem such, i rzeczywicie, kiedy przechodzi ~obok, przy kadym jego kroku dao si sysze ciche grzechatanie. Kogo, kto nie cakiem pozby si przesdw czy wrcz tkwi w za-vbobonach, mogo to istotnie przej lekk groz. Mubarek ubrany by tak, jak to opisa handzi: bosa, na gowie :zawj zrobiony z jakiej chusty, ciao za okryte jakim starym kaftanem. Pas by zupenie niewidoczny, poniewa poy kaftana zachodziy z przodu na siebie. Mczyzna by chudy, mia gboko ~osadzone oczy podobnie jak ebrak, obak ktrego przejedalimy aziedawno temu. Jego kocista twarz miaa ziemist barw. Mocno ~wystajce koci policzkowe, wpadnite usta. Moliwe, e starzec nie mia w ogle zbw. Okolica ust przypominaa gboko wcit w twarz zatok, pod ktr wysuwa si daleko do przodu spiczasty podbrdek, przez co nos

rysowa si podwjnie ostra. A wic to by w synny wity, ktrego Allah obdarzy ty-loma cudownymi zdolnociami. Przeszed obok nas niczym jaki dalajlama, dla ktrego inni ludzie s stworzeniami tak godnymi po-:gardy, e w ogle ich nie dostrzega. Tak jego - dziwnym spo-.~obem odniosem takie wraenie - musiaem ju kiedy widzie, i to w okolicznociach, ktre nie byy raczej dla mnie przyjemne. To wanie uczucie obudzio si we mnie. Gdybym uwaa, e wity nas zignoruje, amylibym si. By ju kilka krokw za nami, gdy nagle si odwrci i jego widrujce pojrzenie przesuno si po naszej grupce; a potem rozleg si jego ~hrapliwy gos: - Nebatja! Zbieraczka zi wzdrygna si. :340 - Nebatja! Tutaj! Palcem wskazujcym wyznaczy miejsce przed sob, mniej wi-cej tak, jak przywouje si psa, ktry ma by zbity. Kobieta bojaliwie padesza do niega wolnym krokiem. Spojrza na ni groznie i tak ostro, jakby chcia j przeszy na wylot swoim wzrokiem. - Od jak dawna twj m nie yje? - zapyta. - Od trzech lat. - Modlia si za jego dusz? - Codziennie. - Nie by wyznawc naszego sawnego Proroka, ktrego imi jest zbyt wite, ebym je wymienia wabec twoich uszu. Twj m nalea do chrzecijan, ktrzy sami nie wiedz, w co maj wierzy, i dlatego dziel si na wiele sekt i tocz ze sab spory. Lecz Allah w swym miosierdziu postanowi, e take im wolna bdzie wej do najniszego raju. Za to twj m bdzie si smay w ogniu piekielnym! Starzec wydawa si oczekiwa odpowiedzi, lecz kabieta mil-czaa. - Syszaa? - zapyta ze szczeglnym naciskiem. - Tak - odpowiedziaa cicho zbieraczka zi. - I wierzysz w to? Milczaa. - Musisz w to wierzy, gdy widziaem go osobicie. Dzi w no-cy anio Allaha zabra mnie ze sob z ziemi i unis w krain szcz-liwoci. Daleko w dole pode mn znajdawao si pieko ze swymi ognistymi czeluciami. Dostrzegem tam pord wielu innych take twojego ma. By przykuty do skay. Piekielne robactwo toczyo jego ciao, a jzyki pomieni lizay jego twarz. Syszaem, jak ry-cza z blu. Wtem ujrza mnie unoszcego si wysoko w grze i po-prosi, eby ci powiedzie, e pale wbite w ska obok niego prze-znaczone s dla ciebie i dla twojego potomstwa. Przerwa. Kobieta pakaa. Najchtniej uderzeniem pici powalibym szarlatana na ziemi, lecz zachowaem spakj. Do Halefa spoczywaa na uchwycie bi-cza; co chwila zerka to na witego, to na mnie. Wystarczyby gest z majej strony, a m~ay Hadi przetrzepaby solidnie skr sawnemu cudotwrcy. - A teraz jeszcze jedno! - cign dalej stary oszust. - Bya na policji? Nebatja spucia gow. - Mam ci zapaci odszkodowanie! Mam ci da pienidze, bo . 341 twj chopiec krci si koo mojego mieszkania? Zrb jeszcze je-den taki krok, a zel na ciebie wszystkie duchy ciemnoci, eby ci drczyy, dopki ycie z ciebie nie ujdzie! Zapamitaj sobie to! Miibarek odwrci si i odszed. - Allah! - powiedzia Halef zgrzytajc zbami. - Sihdi, po-zwl mi pojecha za tym otrem i wygarbowa mu skr jak si naley.

- Na Allaha, zamilcz! - ostrzeg go Ibarek. - Milcze! Kto by potrafi milcze, syszc takie rzeczy? - Mubarek syszy kade sowo! - ~mieszne! - Spjrz! Tam siedzi jego suga. Ibarek wskaza suche drzewo, na ktrym na gazi siedziaa wrona. - Czy ty oszala? - rozgniewa si Halef. - Nie, ten ptak jest duchem, ktremu an rozkaza nas podsu-chiwa, a potem powtrzy mu kade sowo. - A ja ci mwi, e ten ptak jest cakiem zwyezajn wron! - Mylisz si. Czy nie widzisz, z jakim zaciekawieniem spo-glda na nas? - Naturalnie! Te ptaki s zawsze ciekawskie. Mam ochot po-czstowa go kulk. - Nie rb tego! Oznaczaoby to twoj mier! - Bzdura! - wymia zabobonnego Turka Halef. - Strza trafiby nie ptaka, tylka ciebie. - Kiedy strzelam, moje kule nie lec w odwrotnym kierunku. I Halef rzeczywicie sign po swoj strzelb. Wtedy jednak podbiegy do niego wystarszone kobiety i zaczy go prosi, eby nie strzela, poniewa unieszczliwiby nie tylko siebie, ale nas wszystkich. - Kobiety, czy wy w ogle nie macie mzgu? - rozgniewa si may Hadi. - Musisz nam uwierzy, musisz! - prosia zbieraczka z. - Inni te byli tacy nieostroni i szalenie odwani. Gorzko tego po-aowali. - Czyby? A co im si stao? - Zachorowali... - Zrzdzenie Allaha! - A jeden nawet oszala... - Obd tkwi w nim ju przedtem. - A kilku umaro... - Bo mier toczya ju ich ciaa, 342 - O n.ie, to dlatego, e targnli si na pta~ki witego. Poniewa tym sposobem Halef znalaz si w centrum uwagi, ni.kt nie baczy na mnie. Stanem za swo~im koniem, wymierzyem do ptaka ze sztucera i nacisnem spust. Przeraone kobiety podniosy gony wrzask. Maja kula przeszya wron i umierc.ia j natychmiast. Ptak lea pod drzewem, nawet nie drgajc w kon-wulsjach. - Efendi, co ty uczyni! - wykrzykn Ibarek. - Moesz to przypaci zbawieniem swojej duszy! - Biegnij do niego! - odparem obojtnym tonem. - Zatkaj ptakowi wszystkie otwory, eby duch nie mg z niego wyskoczy! Wtedy da kolekcji zwok duchw, ktr zamierzasz mi pokaza, przybdzie jeden okaz wicej. Och, ale z was gupcy. Hadi Halef zeskoczy z konia i przynis wron. Peno na niej byo robactwa. Pokaza je Ibarekowi i kobietam, po czym rzek: - Jeeli wity nie potrafi nawet uwolni od wszy swojej suby, to w ogle nic nie potrafi. Wstydcie si! Czy syszelicie kiedykalwiek o duchu, ktry miaby wszy? Gdzie to jest napisane? Prorok, ilekro mwi o duchac~h, nigdy nie wspomina, e trzeba je czyci. Dowd na to, e wrona nie jest duchem, by rwnie krtki co oryginalny, lecz skutek odnis lepszy i szybszy ni duga prze-mowa. Troje wierzcych w duchy spojrzao po sobie, potem popatrzy-o na wran, a w kocu Turek rzek do mnie: - Efendi, jakie jest twoje zdanie? Czy duch moe mie na so-bie robactwo?

- l~lie. - Ale to przecie zy duch. - A jaki jest najgorszy duch? - Szejtan. - Susznie! A teraz powiedz mi, czy Prorok lub ktry z jego nastpcw naucza, e wadcy wszystkich zych duchw dokuczaj wszy. - Tego rzecz jasna nigdzie nie napisano. A insekty z pewnoci spaliyby si, gdyby wraz z diabem znalazy si w piekle. - Odkrye to z wielk przenikliwoci. Teraz wic odpawiedz sobie sam na swoje pytanie! To samo w sobie zabawne wydarzenie okazao si mie dla nas wiksze znaczenie, ni mogem przypuszcza. Mieszkacy chat sto-jcych za nami wszystko widzieli, i dopiero pniej dowiedziaem si, e wie o tym rozesza si po miecie latem byskawicy. Ptak 343 witego zosta zastrzelony przez jakiego abcego, ktry potem spokojnie si oddali, nie nagabywany przez nikogo. To byo nie-sychane! Kto nie zna siy zababonw na owych terenach, ten uwaa co takiego za rzecz prawie niewiarygodn. Do tega dochodzio po-waanie, jakie potrafi sobie wyrobi Mubarek. Wszystko, co po-zostawao w zwizku z jega osob, dla innych byo tabu. Dowd Halefa poskutkowa. Kobiety oraz Ibarek poczuli si uspokojen. Zbieraczka zi niewaele zreszt miaa spokoju, by za-stanawia si nad mierci wrony. Sawa, jakie~ wypowiedzia do niej starzec, miay dla niej duo wiksz wag. Masza jako chrz~e-cijanka pozostawaa pod wpywem swojego popa, a eby wiedzie, co to oznacza, trzeba zna popw na Bakanach. Duchowni ci wywodz si z najniszych warstw ludnoci i otrzymuj wyksztace-nie, ktre pozostawia wiele da yczenia. Jaka wic musi by wiara tych, ktrych dusze powierzane s opiece takich ludzi. Po nieszcz-snej kobiecie wida byo, e jest zupenie przybita wiadomoci, e jej m smay si w piekle i aczekuje tam rwnie jej i jej dzieci. Halef pocieszajcym gestem poklepa j po plecach: - Nie martw si, Nebatja! Twj m jest w raju. Obrzucia maego czowieka badawczym spojrzeniem. - Czyby w to nie wierzya? - zapyta. - Skd mgby o tym wiedzie? - Widziaem go. - Ty? - Owszem - potwierdzi Halef z powag. - Kiedy? - Dzi w nocy. Na ziemi zstpi anio Allaha i zabra mnie z tego wiata. Unis mnie wysoko ponad niebiosa, tak e wszystko mogem widzie. I wtedy ujrzaem twojego ma w raju... - Jak ty moesz zaglda do raju? - przerwaa mu kobieta. - Nie jeste wszak chrzecijaninem! - A Mubarek moe nim jest? Ten argument trafi jej do przekonania. - Ten stary aszust - cign surowym tonem Halef - nie jest obeznany z niebem lepiej ni ja i kady inny. Jeli jednak uwaasz, e liczy si tutaj jedynie sowo chrzecijanina, to zwr si do tego efendi i zapytaj go. On bdzie ci mg udzieli wszel-kich informacji. Wskaza na mnie, i kobieta spojrzaa pytajca w moj stron. - Mdl si za swojego ma - powiedziaem jej. - To twj chrzecijaski obowizek. Natomiast Mubarek ci okama, gdy 344 nie ma adnego anioa, ktry by zabiera czowieka miertelnego do nieba, a potem na powrt sprowadza go na ziemi. Fismo wi-te naucza, e Bg mieszka w wiatoci, do ktrej nie ma dostpu adne ziemskie stworzenie. Zobaczymy si jeszcze i wtedy poro-zmawiam z tob o tej

sprawie. Teraz zajmijmy si raczej twoj chorob. Daremnie szukasz uzdrowienia tutaj przy rdle. Od kie-dy uywasz tej wody? - Ju od przeszo roku. - Czy twoje cierpienia zmniejszyy si? - Nie, efendi. - Widzisz wic, e mam racj. To rdo nie wyleczy ci z two-jej dolegliwoci. - Mj Boe! I co bdzie ze mn i z moimi dziemi? Niewiele ju mog pracowa i godujemy od duszego czasu. A teraz w do-datku upada nadzieja zwizana z t wod! Zacza gorzko paka. - Nie pacz, Masza! - pocieszaem j. - Podam ci lepszy rodek. - Czyby by hekimem? - Tak, w przypadku tej choroby nawet hekimem baszi. Czy ni-gdy jeszcze nie syszaa o cudzoziemskich lekarzach przybywaj-cych z Zachodu? - Dosy czsto. Podobno s bardzo mdrymi ludmi i potrafi leczy wszelkie choroby. - No wic ja przybywam z Zachodu i wylecz ci z twojej charoby. W jaki sposb s~tosowaa tutejsz wod? - Siedziaam tu od rana do wieczora i robiam sobie okady. - W ten sposb pogorszya tylko swj stan. A co to za sprawa z twoim chopcem, o ktrym wspamnia Mubarek? - Poniewa sama ju ledwo mog, wysyaam Kost na zbiera-nie zi. Najlepsze zioa rosn na samej grze: macierzanka, gsiw-ka, dzika mita i jeszcze wiele innych. Ale Mubarek nie yczy so-bie, eby je tam zbiera. Raz przepdzi chopca, a kiedy bieda zmusia nas do tego, eby ponownie zaryzykowa, zrzuci Kost ze skay, tak e mj syn zama sobie rk. - A ty zaskarya go? - Nie. Poszam tylko na policj i poprosiam o zapomog. Tro-je pozostaych dzieci jest jeszcze maych i nie zna si na zioach. Nie mog ich wysya na zbieranie. - Ale pewnie ci odprawiono? - Tak. Saptije mudiri powiedzia, e wystarczy, bym praco-waa. 345 - Czy powiedziaa mu, e nie moesz pracowa? - Tak, lecz on kaza mnie wyprowadzi i zagrozi mi bastona-d, jeli przyjd znowu. - Bastonada dla kobiety! Nie martw si jednak, otrzymasz za-pomag. - Efendi, mgby to sprawi? - Mam nadziej. - Byabym ci bardzo wdziczna i modliabym si codziennie za ciebie. - Powiedz mi najpierw, gdzie mieszkasz - cignem dalej. - Tu zaraz niedaleko, w drugim domu. - To si dobrze skada. Zaprowad mnie tam, chc zobaczy twoj izb. Moi towarzysze tymczas~em poczekaj. Mj strza do wrony przycign sporo ciekawskich, ktrzy stali w pewnej odlegoci i teraz ze zduanieniem patrzyli, jak id z Ne-batj do jej mieszkania. Kto zna brud i ubstwo Pazji, ten uwie-rzy z pewnoci, e w swoim stroju musiaem si tym ludziam wydawa ksiciem. - Nie mieszkam sama, efendi - wyjania mi biedna zbiera-czka. - Razem ze mn mieszka jeszcze druga rodzina. Przeczuwaem, jaki widak ukae si moim oczom, i to przeczu-cie spenio si. Ujrzaem nie tyle izb, ca nor bez podogi, nie otynkowan i tak wilgotn, e krople wisiay na ~cianach, a wszy-stko pokryte byo ple~n,i. W pomieszczeniu panowa straszliwy smrd. A w norze tej przebywao okoa dziesciorga dzieci. Dwie mae dziury suyy za okna wpuszczajc do rodka nie wicej wia-ta, ni byo konieczne, eby rozpozna twarze. Do tego do~chodz,iy mierdzce koce i ubrania, nieapisanie ndzne sprzty, jednym so-wem: to byo przaraajce.

W jednym kcie siedziaa stara kobieta i obgryzaa jaki jasny przedmiot. Przyjrzawszy si bliej stwierdziem, e to kawaek su-rowej dyni. Nie opodal niej kuca chopiec, ktry nos rk na temblaku. To by Kosta, syn Nebatji. Zabraem go na zewntrz przed drzwi budynku, eby lepiej widzie, i zdjem mu rk z temblaka, chcc sprawdzi opatrunek. Nie jestem lekarzem ani chirurgiem, a wic fachowcem w tej dziedzinie, zauwayem jednak z zadowoleniem, e hekim, ktry nastawia zaman koczyn, nie by ignorantem. Swoj drog Kasta wyglda jak godomr. - Nie moecie tutaj rnieszka duej - powiedziaem do jego matki. - Tutaj nigdy nie wyzdrowiejesz. 346 - A dokd mam pj, efendi? - Dokdkolwiek, byle tylko wynie si std! - atwa powiedzie. Ledwo mnie sta na opacenie tega mie-szkania. - Wic postaram ci si o inne. - Och, gdyby zechcia to uczyni! - Co prawda jestem tutaj obcy i dopiero co przybyem, ale mam nadziej, e bd ci mg jednak pomc. - I zechcesz mi te da rodek na moje rwanie w stawach? - Nie musz ci go dawa. Sama moesz sobie go sprowadzi. Najlepszym rodkiem na twoj do~legliwo s licie brzozy. - Czy to moliwe? Licie brzozy miayby by dobre na t bo-lesn chorob? - Jest tak, jak mwi. Dowiadczyem tego na sobie. S ludy, ktre nie maj adnych lekarzy i lecz swaje choroby tylko za po-moc takich prastych rodkw. To od nich nauczyem si, e licie brzozy usuwaj rwanie w stawach. Kiedy potem sam cierpiaem na t dolegliwo, wyprbowaem ten rodek i stwierdziem, e dziaa wymienicie. - Jak si go stosuje? - Trzeba poczeka, a spadnie deszcz. Wtedy zrywa si mokre licie z gazi i prdko zanosi je do damu, eby nie wyschy. Potem naley si pooy. Jeli chare s nogi, to wkada si je do warka napenionego limi i zawizuje go powyej bioder. Wkrtce czo-wiek zapada w sen i mocno si paci, wic trzeba si starannie przy-kry. Krople potu z chorej koczyny i wody z lici formalnie ka-pi z worka. Czowiek pi dugo i gboko. A kiedy si budzi, wsta-je i stwierdza, e choroba, jeeli bya lekka, znikna. W ciszych przypadkach, takich jak twj, naley okad powtrzy. Masza suchaa mnie uwanie, po czym zapytaa: - Czy nie mana by te przynie lici, kiedy nie padao, a po-tem je zmoczy? - Nie. W takim wypadku okad nie adniesie podanego skutku. To wyczerpujca kuracja. Dlatego przed przystpieniem do niej nie powinna by wycieczona z godu. Biedna kobieta ze smutkiem spucia oczy: - Efendi, kiedy nic nie mam, to nie mog te nic je. Sama jeszcze moglabym godowa, bylebym nie musiaa patrze, jak maje dzieci cierpi niedostatek. - Moemy temu zaradzi. Pewien mj dobry przyjaciel da mi niewielk sum, abym j podarowa jakiemu godnemu tego daru biedakowi, gdybym spotka takiega w czasie mej podry. Jak my34? lisz: czy mam da te pienidze tobie, czy poczeka, a nadarzy si inna okazja? Zbieraczka zi podniosa ku mnie byszczcy wzrok. - Efendi! Masza wyrzeka tylko to jedno sowo, lecz pobrzmiewa w nim ton ogromnej proby, wstydu i wdzicznoci.

- Wic jak, powinienem? - A ile tego jest? - Dwa funty. - Funt? Nie znam czego takiego. Ile to byoby para? - Para? Ta o wiele wicej! - Pewnie kilka piastrw? - Dwa funty to dwiecie piastrw. - O Boe! Nebatja chciaa klasn w donie, lecz bl jej w tym przeszko-dzi. - A poniewa s to dwie sztuki zota, to kiedy je zechcesz roz-mieni, bdziesz musiaa za nie dosta dwiecie szesnacie pistrw. Z sakiewki z pienidzmi, ktre byy prezentem Hulama z ~dria-nopola, wyjem wymienion sum i chciaem j wrczy biedacz-ce. Ta jednak cafna si na jej widok. - Efendi, artujesz! - Nie, traktuj to serio. We! - Nie mog. - Kto ci zabrania? - Nikt. Ale taki bogaty dar... - Nic wicej nie mw! Czowiek, ktry da mi t sum, jest zamony. Prosz, schowaj te pienidze, a kedy zechcesz je rozmie-ni, id do jakiego uczciwego czowieka. Kup ywnoci dla siebie i dzieci. Z bogom - z Bogiem! Jutra przyjd znowu. Wcisnem. jej pienidze w powykrcane donie i czym prdzej od~szedem. Ruszya za mn, lecz stanowczym gestem daem jej znak, eby zostaa, i nie miaa ju odwagi i za mn do czekajcych na mnie towarzyszy. Pojechalimy dalej. Dosiadajc konia zauwayem, e wok zbieraczki zi gromadz si ciekawscy, z pewnoci po to, eby j wzi na spytki. Nie poegnaem si z Nohud, Fasol, ktra chciaa si odmodzi. Pomimo oblepionej klajstrem twarzy przyczya si do grupki ciekawskich widzw - a tam nie miaem ochoty do niej podchodzi. Od termy skrcilimy teraz w wsk uliczk, na ktrej ro~gu spostrzegem jakiego mczyzn w achmanach, ktry bacznie nam si przyglda. Nie powiciem mu jednak wikszej uwagi, 348 jako e wszystkie osoby tutaj w mniejszym lub wikszym stopni~n wydaway mi si obszarpacami. Nie wiedziaem, dokd nas zaprowadzi Ibarek. Zapytaem go~ wic o to, on za udzieli mi danej informacji: - Zaprowadz was do hanu Et Tohr el ahmar, gdzie powin-no wam si bardzo spodoba. Uderzya mnie nazwa zajazdu. Brzmiao to dokadnie tak, jak-bymy si znajdowali w uliczkach jakiego niemieckiego miastecz-ka. Arabskie Et Tohr el ahmar znaczy bowiem Pod Czerwonym Woem. Brzmiao to dla moich uszu rwnie mile jak Ojczyste~ dwiki Gungla. - Znasz handiego? - zapytaem. - Nawet bardzo dobrze - odpar z umiechem. - Handi Baj-ro jest mianowicie moim szwagrem. Rad byem z tego, gdy mogem oczekiwa, e przyja, jak nas darzy Ibarek, przejdzie rwnie na jego szwagra.

XVII. NIEUDANE AR,ESZTOWANIE


Ostromcza - przynajmniej sdzc po tym, co ujrzelimy teraz

- nie przedstawiaa nic szcz~eglnego. Tureckie domy i chaty uka-zuj ulicy zaopatrzone w gste drewniane kraty okna grnej kon-dygnacji, a poza tym tylko gadkie mury. Drogi skadaj si z su-chego szlamu, z ktrego w gorce dni wzbijaj si straszliwe tu-many kurzu, w sot natomiast ludzie zapadaj si gboko w bo-to. rodkow cz uliczek pokrywa czsto zaniedbany bruk. Pod tym wzgldem jedno miasto jest tutaj podobne do drugiego. Kiedy przy jakiej okazji obejrzaem si za siebie, ponownie spostrzegem wczg, ktry sta na wspomnianym rogu. WTk si za nami bez popiechu, doszedem wic do przekonania, e nas ledzi. Z jakiej przyczyny? Domylaem si ~tego. Wreszcie Ibarek wskaza du otwart bram, nad ktr rzuca si w oczy szyld z napisem Et Tohr el ahmar. - To tutaj! - powiedzia. - Wjedcie do rodka! Ja natomiast udam, e zamierzam ruszy w dalsz drog. - Dlaczego? - Idzie za nami jaki czowiek, ktremu Mubarek z pewnoci 34~ ~leci, eby zwrci uwag, gdzie si zatrzymamy. Zamierzam mu teraz sprawi pikn niespodziank: Moi towarzysze skrcili w otwart bram, ja natomiast pojecha-em jeszcze kawaek dalej. Nasze pajawienie si wywoao sens~a-~cj. Wszdzie ludzie zatrzymywali si i patrzyli za nami. Mimo to przez cay czas miaem na oku Zedzcego nas czowieka. Obecnie ~skierowaem konia w bak i zatoczyem may uk. Byo to moliwe dlatego, e han znajdowa si nie przy ulicy, ale przy maym pla-~cyku. Ludzie stali jeszcze i spogldali po czci na otwart bram; przewanie jednak na m~nie. Mj wspaniay karosz zdawa si przy-kuwa ich uwag. Kazaem Rihawi porusza si krokiem tanecz-nym i tym sposobem kierowaem go w stron miejsca, gdzie sta podejrzany. Mczyzna mia na sobie szerakie spodnie i krtki kaftan. Obydwie czci garderoby czy dugi pas owinity kilka ~azy wok bioder. Nagle wydaem gwizd, na ktry mj ogier rusza najszybszym galopem. Posucha mnie i teraz, i wystrzeli jak z procy. Da si ~ysze oglny krzyk i wszyscy pierzchali na boki. Sdzono pewnie, e ko ponis. Szpieg tak by pochonity swoim zadaniem, e nie pomyla od razu o ucieczce. Potem jednak ze strachu wy-~zuci ramiona w gr i wrzasn na cae gardo, ujrzawszy, e kary pdzi prosto na niego. Moe chcia swym krzykiem odstra-~szy konia, bo na ucieczk byo ju za pno. Opar si bowiem ~ mur, wzdu ktrego przejedaem galopem. Byem ju przy nim. Przycisn si caym ciaem do ciany, lecz pochyliem si ~ sioda, schwyciem go za pas i poderwaem w gr. Uniosem ~go szerokim ukiem z prawej ponad gow konia i przerzuciem na ew stran, po czym przeoyem go sobie przez kolana. - Allah, Allah! - wrzeszcza, prbujc si uwalni. - Zachowuj si spokojnie! - zawoaem do porwanego. - Bo bdzie po tobie! Wtedy natychmiast zamkn usta, a na dodatek take oczy. Nie by bohaterem. Nastpnie skrciem w stron hanu i wjechaem kusem prez bram. Na podwrzu sta Halef wraz z reszt towarzyszy. Obser-wowali zdarzenie od pocztku, miali si na cae gardo, a teraz ~piesznie zamkmli skrzyda bramy i zaoyli wielki rygiel. Byo to zreszt konieczne, gdy do wejcia toczy si spory tumek, ~chcc si dowiedzie, co ma znaczy ta dziwna sprawa. Spuciem winia na ziemi i sam zsiadem z konia. U boku .Ibareka zbliy ~i ubrany na tureck mod mczyzna i pozdrowi mnie. By to handi Bajro. W ezasie kiedy wymieniaem; z nim zwyczajowe po-350 zdrowienie, mj wspjedziec doszed ju z powrotem do siebie~ Nad si, stan obok i zapyta gronie: - Czemu mi to zrobie? Mogem przy tym wyzion ducha. - Z pewnoci nie byaby czego aowa. - Nie drwij! Czy wiesz, kim jestem?

- Nie, do tej pory jeszcze nie wiem. - Jestem przewonikiem na rzece Wodocznica. - Piknie! yjesz zatem poza bramami miasta na wodzie. Nie bye rad, e dla urozmaicenia moge odby tak pikn prze-jadk konno? - Rad? Czy prosiem ci o to, eby mnie zabra ze sob? - Nie, ale tak mi si spodobao. - Zo na ciebie daniesienie. - wietnie! - umiechnem si. - I ka ci ukara. - Bardzo wietnie! - Bezzwocznie udasz si ze mn do saptije mudiri. - Pniej, drogi przyjacielu! Teraz nie mam czasu! - Nie mog czeka. Musz by przy swoim promie. - A gdzie on jest? - Nad Wodacznic. - Przypuszczalnie niedaleko drogi do Kusturlu? - Skd ci to przyszo do gowy? Tam nie ma adnej rzeki. Wa-docznica pynie przecie na pnoc od miasta. - Wiem o tym bardzo dobrze. Ale w przewonik, ktry twier-dzi teraz, e nie ma czasu, wystawa na rogu ulicy w poudniowo-wschodniej czci miasta, a nastpnie szed sobie spacerkiem za nami. Prawda ta, czy nie? - Owszem. Ale co ci to obchodzi? - Bardzo wiele, mj drogi. Dlaczego szede za nami? - Mog sabie chodzi, za kim chc. - A ja mog jedzi, z kim mam ochot! Tym sposobem obaj postpilimy wedug swojej woli. - Jazda na koniu to zupenie co innego. Mogem sobie zama kark. - Moe nie byoby czego aowa. - Efendi! Powiedz tak jeszcze raz, a wpakuj ci ostrze mi,-dzy ebra! Szpiegujcy przewonik sign gronym gestem w kierunk~ pasa, gdzie tkwi w pochwie n. - Zostaw to! - krzyknem na niego ostro. - Takiej zabaw-ki nie ma si co obawia. - Tak? A kim ty jeste, e pazwalasz sobie mnie obraa? - Jestem Kara ben Nen~si efendi hasretleri. Czy syszae ju l~iedy to nazwisko? Wyprotowaem si przed nim na ca wysoko i staraem si w miar moliwoci robi wraenie kogo bardzo dumnego i wad-~zego. To, e nadaem sobie tytu hasreta, a wic ekscelencji, byo wicej ni przesad. Uwaaem jednak, e koniecznie musz si teraz trach popisa jak mj may Hadi. Nie miaem adnej wa-~dzy nad tym szpiegiem, a mimo to cheiaem go zmusi, eby mi powiedzia, kto poleci mu nas ledzi. Musiaem zatem go nastra-szy i w tym celu potrzebowaem jakiaj oficjalnej godnoci, ktrej niestety nie posiadaem. Zaraz zreszt spostrzegem, e uderzyem we waciw strun, gdy przewonik ukoni si niska i odpar pokornie: - Nie, sultanum, nigdy jeszcze nie syszaem tego dostojnego nazwiska. - Wic syszysz je teraz, i ju wiesz, kim jestem. I stosownie ~do tego masz si zachowywa! Sdzisz, e lubi mie za plecami azpiegw, ktrzy mnie ledz? - Hasret, nie rozumiem ci. - Rozumiesz mnie bardza dobrze. Odpowiedz! Kto poleci ci mnie ledzi, eby dowiedzie si, gdzie zsid z konia? - Nikt, hasret. Szedem za tob wycznie z wasnej inicja-tywy. - Czy bya to najkrtsza droga do rzeki? Wyranie si stropi.

- No, odpowiedz! - naciskaem. - Hasret, naprawd si mylisz. Nadoyem drogi zupenie nie-umylnie! - Fiknie! Zamierzam ci uwierzy. Ale jeli sdzisz, e to dla ~ciebie korzystne, to jeste w bdzie. Przewonik, ktry powinien by przy swaim promie, a zamiast tego wczy si okrn drog po ulicach Ostromczy; kogo takiego nie potrzebujemy, gdy nie rnona na nim polega. Wydam mudirowi rozkaz, eby ci zdj z tego stanowiska. S inni, bardziej godni tego urzdu. Tego ju si przerazi. - Hasret, nie uczynisz tego! - zacz baga. - Owszem, uczyni to; i to tym chtniej, e widz wyranie, jak mnie okamujesz. Szpieg patrzy przez chwil w ziemi, pa czym owiadczy z wa-han,iem: - Efendi, bd szczery i wyznam ci, e szedem za to~b. ~352 - Powiedz mi wic take, kto zleci ci to zadanie. - Nikt. Robiem to z ciekawoci. - To kamstwo! - Nie, efendi. - Przekonamy si! Kto raz skama, ten skamie te po raz drugi. I zwracajc si do Halefa rozkazaem: - Hadi Halefie Omarze ago, sprowad tu natychmiast dwch saptije. Czowiek ten ma dosta bastonad! - Tak jest, sultanum! - odpowiedzia mj may towarzysz i wykona ruch, jakby chcia czym prdzej odej. - Stj! - krzykn wystraszony przewonik. - Ago, zosta tutaj! Wszystko wyznam! - Za pno! Ago, popiesz si! Wtedy mczyzna osun si na kolana i zacz lamentowa, unisszy rce do gry: - Tylko nie bastonad, tylko nie bastonad! Nie zdoam jej przetrzyma. - Dlaczego? - Moje stopy s takie mikkie i wraliwe, bo przebywam duo na wodzie. Musiaem zacisn zby, eby si nie rozemia. Bastonada jak wiadomo wymierzana jest na goe podeszwy, a w jego wypadku ta pooona nisko okolica ciaa bya zbyt delikatna na tak gwatowne wraenia. Gdyby uzna t racj, naleaoby w ogle zrezygnowa z karania, gdy kara polega wanie na zadawaniu fizycznego, psy-ehicznego lub moralnego blu. Nie znaczy to bynajmniej, e je-stem zwolennikiem maltretowania podeszew moich blinich. Dla-tego te pouczyem go yczliwie: - Wanie dlatego, e musiaby cierpie przy tym podwjne ble, powiniene z podwjn ostrono~ci unika wszystkiego, co mogoby skoni zwierzchno do wymierzenia ci kary. Ale akurat teraz mam godzin litoci i sprbuj kierowa si ask. - Sprbuj, efendi, zo przed tob szczere wyznanie. - Powiedz zatem, kto zleci ci to zadanie. - Mi.ibarek. - Co ci zaproponowa w zamian? Pienidze? - Nie. wity nigdy nie daje pienidzy. Obieca mi amulet na obfity pow, gdy jestem przewonikiem i zarazem rybakiem. - A jak brzmiao jego polecenie? - Miaem i za tob, a potem powiedzie mu, gdzie mieszkasz. - Kiedy i gdzie masz mu to przekaza? 23 W wwozach Bakanw 353 - Dzi wieczorem na grze w jego chacie.

- Czy mona z nim jeszcze rozmawia o tak pnej porze? - Jest tylko dla tych, ktrym zleci jak misj: Wystarczy je-dynie zapuka i wypawiedzie sowo... Wystraszy si i nagle urwa. - Dalej! - rozkazaem. - Dalej ju nic. - Chcesz mnie znowu akama? - O nie, efendi. - A mimo to kamiesz! Przypomniaem sobie, co powiedzia przed chwil, a mianowicie, e Mubarek nigdy nie daje pienidzy. Skoro wiedzia to tak do-kadnie, to prawdopodobnie ju nieraz wykonywa polecenia star-ca. Dlatego te pytaem dalej: - Jeli si puka zwyczajnie kkiem u drzwi, nie atworzy? - Nie. - Ale jeli wypowie si do tego okrelone sowo, zostanie si~ wpuszczonym? Przewonik milcza. - Mw. A moe mam ci kaza otworzy usta. Bastonada jest na to dobrym rodkiem. W dalszym cigu spaglda niezdecydowanym wzro~kiem w zie-mi. Lk przed Mubarekiem wydawa si rwnie wielki, co strach przed bastonad,: - Dobrze! Skoro nie potrafisz mwi, to konsekwencje tego mo-esz przypisa samemu sobie. Hadi Halefie Omarze ago! Ledwo wymieniem to nazwisko po raz drugi, przewonik prze-sta si namyla i rzek pokornie: - Hasret, nie ka sprawadza saptije! Wyznam ci wszystko. Mubarek moe si na mnie gniewa. Z jego powodu nie dam si zbi na kwane jabko. - Dlaczego miaby si na ciebie gniewa? - wity bardzo surowo zabroni mi o tym mwi. - Czyby zamierza si przyzna, e powiedziae mi to sowo? - Nie. Ani mi to w gowie. Ale ty sam mu a tym powiesz. - Bd spokojny. Nie mam najmniejszego powodu, eby si wygada, e wiem to od ciebie. - Wic dowie si tego przez swoje ptaki. Znw te ptaki. Stary oszust, jak si zdaje, wyjtkowo dobrze opanowa sztuk wyzyskiwania ciemnoty tych ludzi na swoj ko-rzy. - Nie ma tu przecie adnych ptakw! Widzisz jakiego? 354 Rozejrza si dokoa. Nie byo wida adnego kruka, kawki czy wrony. - Nie. Nie wysa adnego ptaka, pewnie dlatego, e nie wie-dzia, gdzie si zatrzymasz. - Mubarek mgby przecie razkaza ktremu z nich, eby lecia za mn. Wtedy nie wprawiby ci w kopot, a ja nie mg-bym kaza, eby wymierzono ci bastonad. Twj stary wity nie jest wic a taki mdry, jak mylisz. Nie musisz zatem si go ba! Kiedy chce si przyj do niego potajemnie, trzeba wypowiedzie pewne sowo? - Tak, efendi. - Czy jest kilka takich sw dla rnych osb? - Nie. Wszyscy znaj tylko to jedno sowo. - Jak ono brzmi? - Syrdacz. Haso to zostao wybrane nie najgorzej, gdy znaczy ono zau-fany. - Czy to naprawd waciwe sowo? A moe sam je wymyli-e? - Nie, efendi! Jak mgbym si odway? - Okamae mnie ju dwukrotnie. Nie zasugujesz wic na zaufanie.

- Teraz mwi prawd. - Zaraz wystawi ci na prb, zadajc nowe pytanie. Czy cz-sto ju speniae poufne misje dla Mubareka? Dopiero po chwili przyzna si: - Tak, efendi. - Jakie? - Nie mog tego powiedzie. - Nawet wtedy, gdyby mia dosta bastonad? - Nawet wtedy, w adnym wypadku. - Dlaczego? - Zoyem nieodwoaln przysig. Walabym da si zatuc na mier ni pj do pieka obarczony zaman przysig. Powiedzia to tonem najszczerszej prawdy. Dlatego te wykorzystaem t sposobno, eby go zapyta: - Znasz moe sowo En Nasr? - Tak. Nie spodziewaem si, e wyzna to od razu. - Jak je poznae? - Tak samo jak obecne. Powiedzia mi je Mubarek. - W jakim celu byo uywane?
.

355 - Jako znak rozpoznawczy wrd jego znajomych. - A teraz ju nie? - Nie, efendi. - Dlaczego? - Bo zostao zdradzone. - Przez kogo? - Tego nikt tutaj nie wie. Zostao zdradzone w Stambule. - W jaki sposb? - Nie mog tego powiedzie. - Spokojnie moesz o tym mwi, gdy wiem wicej, ni s-dzisz. W Stambule by dom spotka ludzi spod znaku En Nasr. Odkry to pewien czowiek, ktry mieszka tu obok w domu piekarza. Nieprawda? - Efendi, wiesz o tym? - zapyta ze zdumieniem. - Och, wiem jeszcze duo wicej. Dom si spali, i wywizaa si walka. - Wiesz wszystka dokadnie! - Mog ci nawet zapyta o Ust. Syszae o nim? - Kt by nie zna tego potnego pana? - Widziae go osobicie? - Nie. - Czy wiesz, kim on jest? - Te nie. - Ani gdzie go mona znale? - To wiedz tylko wtajemniczeni. - Myl, e naleysz do nich? - O nie, efendi. Przy tym przewonik spojrza na mnie z tak szczeroci, e by-em przekonany, i mwi prawd. - No c, kiedy mi dowiode, e nie jeste taki zy, jak musia-em pocztkowo sdzi, zamierzam ci darowa bastonad.

- Ale zamierzasz mnie tutaj zatrzyma? To byo wicej, ni mogem oczekiwa. Moje przechwaki uczy-niy niespodziewanie due wraenie. Zachowaem jednak surow min i owiadczyem: - Waciwie powinienem kaza ci zamkn. Ale poniewa w kocu bye szczery, rwnie i to bdzie ci darowane. Jeste wol-ny i moesz odej. Wtedy jego twarz zajaniaa radoci. - Hasret! Dusza moja pena jest wdzicznoci dla ciebie. Spe-nij jeszeze moj jedn prob, a bd szczliwy! - Jaka to proba? 356 - Nie wspominaj Mubarekowi o tym, ca ci powiedziaem. atwo mogem uczyni zado temu yczeniu. Wszak leao w moim wasnym interesie, eby starzec o niczym si nie dowie-dzia. Im mniej jego zdaniem wiedziaem z jego sekretw, tym wiksz miaem pewno, i uda mi si go przechytrzy. Zapewni-em wic przewonika, e bd milcza. Oddali si bardzo zadowo-lony, e incydent ten skoczy si dla niego szczliwie. Naley wspomnie, e ostatnia cz rozmowy toczya si bez niepodanych wiadkw. Handi Bajro zosta odwoany do hanu i wzi ze sob swego szwagra Ibareka. A wic aden z nich nie sysza tajnego hasa. Natomiast trzej, ktrzy poz~ostali, Halef, Osko i Omar, mogli je rzecz jasna pozna. Nastpnie przekanaem si, obserwowany przy tym z zacieka-wieniem przez gapiw, ktrzy weszli na podwrze przez na powrt szeroko otwart bram, e zadbano jak trzeba o nasze konie. Wydawao im si rzecz niepojt, jak jedziec w galopie mg pod-nie kogo do siebie na siodo. A moe moja osoba bya dla nich wana z innych powodw? Na to ostatnie pytanie musiaem udzieli sobie twierdzcej od-powiedzi, gdy Halef poinformowa mnie, e kto ga zapyta, czy to ja jestem tym obcym hekimem baszi, ktry podarowa chorej Nebatji przeszo dwiecie piastrw i amieli si zastrzeli jednego z ptakw Mubareka. Ledwo znalazem si w Ostromczy, a byem ju sawny. Wcale jednak nie byo mi to na rk. Im mniej o mnie mwiono i powicano mi uwagi, tym atwiej mogem wypeni swe zadanie. Obecnie udaem si do wntrza domu: Urzdzony by niemal tak samo jak han w Dabila, tyle e tutaj ciany skaday si z suszo-nych na powietrzu surawych cegie, Ibarek przypuszczalnie dobrze nas paleci, gdy zaprowadzono nas do specjalnej izby, gdzie dosta-limy najpierw wod, eby si obmy z kurzu, a nastpnie, uwzgldniajc miejscowe stosunki, bardzo porzdny posiek. Obydwaj szwagrowie jedli razem z nami. Zason na piersi, jak si wy-razi Halef, tym razem nie byo. Ze zrozumiaych wzgldw roz-mowa zesza na temat kradziey, ktrej blisze okolicznoci raz jeszcze zostay dakadnie omwione. Pomylaem przy tym, e w ogle jeszcze nie widziaem na oczy zbiegego dozorcy wizien-nego, gdy tymczasem dobrze znaem pozostaych uciekinierw. Dlatego te zapytaem Ibareka: - Rozpoznaby tych trzech zodziei, gdyby ich ujrza znowu? - Natychmiast. - A wic przyjrzae im si dokadnie. Moesz mi opisa m357 czyzn, ktry pokazywa sztuczki karciane? Moe uda si go spot-ka, a nigdy go jeszcze nie widziaem. - Och, tego atwo rozpozna! Ma na twarzy nieomylny znak, ktrego nie moe usun: a mianowicie zajcz warg. W tym momencie wszed do izby parobek i rozmawia szeptem z handim Bajro, ktry wyranie si stropi i spoglda na mnie bezradnym wzrokiem. - O co chadzi? - zapytaem.

- Wybacz, efendi - odpowiedzia Bajro. - Za drzwiami... jest kilku saptije. - Przyszli tu z naszego powodu? - No wanie. - Czego chc? - Aresztowa was. Allah akbar - Allah jest wielki! - zawoa Halef. - Niech wejd! Zobaczymy, jak si sprawa przedstawia: czy oni nas, czy my ich. - Tak - zgodziem si. - Ale natychmiast ka osioda z po-wrotem nasze konie. - Czybycie zamierzali ucieka? - spyta handi. - Ani nam to w gowie! Bajro wyszed, a przez otwarte drzwi wkroczyo do izby szeciu uzbrajonych po zby saptije. Moje przewidywanie spenio si. By wrd nich Selim, z ktrym rozmawialimy w zarolach poza miastem. Nie naleao si temu dziwi, poniewa jechalimy wol-no i zatrzymalimy si przy gorcym rdle. Saptije stanli przy drzwiach, a nasz znajomy wystpi naprzd. Zapewne uzna, e naley mu si satysfakcja w postaci przemawiania w imieniu wszystkich. Z wczeniejszej skonnoci do kontemplacji nie pozo-stao, jak si zdaje, ani ladu, gdy uderzajc kolb strzelby w po-dog, zawoa do nas z min zwycizcy: - No! Ju to jedno sowa miao nas zmiady. Pobrzmiewa w nim bezmiar radoci, wyszoci, szyderstwa i zadowolenia. Ale aden z nas si nie ruszy. Spokojnie jedlimy dalej, jakbymy si um-wili. Moi trzej towarzysze po prostu brali ze mnie przykad. - No! - powtrzy bohater. Kiedy i po tym wezwaniu nie nastpia adna odpowied, pod-szed o krok bliej i zapyta gronie: - Czybycie nie syszeli? Tym razem dosta odpowied, ktrej ani on, ani ja nie bralimy w rachub. Ot may Hadi wsta, wzi duy drewniany p-358 misek, na ktrym podano nam pyszn, ociekajc tuszczem pilaw, stan przed policjantem, podsun mu wystarczajc jeszcze dla dziesiciu osb parcj i wypowiedzia tylko jedna sowo: - Bierz! Przez chwil patrzyli sobie nawzajem w oczy. W tym czasie zapach ulubionej potrawy wszystkich Turkw wdar si w nos saptije. Jego surowa twarz agodniaa coraz bardziej. Usta mimo-wolnie otworzyy si, nozdrza drgay, a na jego wargach zacz igra askawy umiech. Kace wsw podrygiway - nie byo dwch zda, pilaw zwyciya. Ktry turecki saptije potrafi si oprze ablanej tuszczem grze ryu z kawakami misa! Flinta wysuna si policjantawi z rki, pochwyci pmisek, odwrci si do swoich towarzyszy i zapyta: - Istermitsinis - chcecie? - Ewwet, ewwet - tak, tak! - odpowiedziao prdko pi gosw. - No wic siadajcie! Pozostali oparli swaje karabiny a cian i przykucnli obok ko-Iegi. To bya czysta przyjemno, patrze, jak powanie i z god-noci kucaj wok pmiska z minami greckich mistrzw wiata, sigaj palcami do gry ryu, formuj z niego w stulonych do-niach kuleczki i wrzucaj owe kulki w szeroko rozwarte usta. Halef usiad z pawratem na swoim miejscu i zachowa kamien-n twarz. Wtedy wrci do izby handi Bajro. Ujrzawszy jednak mocno pracujce uchwami i toczce kulki z ryu towarzystwo, natychmiast znikn znowu, gdy zostajc choby sekund du-ej, musiaby wybuchn gonym miechem. Kiedy pilaw znikna z pmiska, peen godnoci saptije odnis naczynie.

- Ejwallah - Bg zapa! - podzikowa, odoy pmisek na niski stalik, padnis swoj bro, nad si ponownie i rzek z min rzymskiego dyktatora: - No? Teraz uznaem za stosowne mu odpowiedzie. - Czego chcecie? - zapytaem krtko. - Was! - brzmiaa jeszcze krtsza odpowied. - Po co? - eby was odstawi do saptije mudiri. - A czego on chce? - Wymierzy wam kar - pawiedzia Selim przewracajc aczami. - Za co? - zapytaem uprzejmie. 359 - Za baty. - Jakie baty? - Te, ktre dostaem - zagrzmia. - W takim razie zostae ju przecie ukarany! Do czego jeszcze my jestemy tam potrzebni? Gdybyxn potrafi namalowa min, jak zrobi teraz saptije, obraz ten byby najcenniejsz pamitk mojego pobytu w Turcji. Bya ona wprost nie do opisania. Str bezpieczestwa publicznego straci gow, zupe~nie straci gow. Wkrtce jednak przysz~o mu na myl, e pawinien przecie co powiedzie. Przybra pospn m,in i zawoa: - Pjdziecie z nami dobrowolnie? - Nie. - A wic pod przymusem? - Nie - powtrzyem z nacskiem. - Allah, Allah! Wic jak? - Wcale. Odpowied ta zupenie zbia Selima z tropu. Nazwa siebie naj-bardziej bystrym z miejscowych policjantw, ale jest jednak r-nica, czy ciga si w ~nyli trzy siwki, czy chce si aresztowa piciu mczyzn, ktrzy nie daj si wytrci z rwnowagi adnej policji ani zgoa nikomu. Uczyni wic, co uzna za najmdrzej-sze i co z pewnoci byo w ogle najmdrzejsze w tej sytuacji: opar si o cian i powiedzia do jednego ze swych kolegw: - Mw ty! Wskazany wystpi naprzd. On z kolei zabra si do rzeczy zupenie inaczej. Przypuszczalnie posiada spore zacicie do lekcji pagldowych, gdy unis swoj flint, podsun mi kalb prawie pod nos, po czym pokaza j wszystkim doakoa i zapyta: - Wiecie, co to jest? Dla artu odpowiedziaem mu: - Tak. - No wic co to jest? - Kolba karabinu. - Susznie. A przy niej jest lufa, z ktrej si strzela. Razu-miesz? - Tak. - Wic wszystko ju wiecie! - Bynajmniej; wiemy tylko, e z twojej flinty mona strzela. - Tyle te wystarczy. Przyszlimy tutaj po to, eby was aresz-towa. - Ach! Trzeba byo powiedzie to na pocztku!

36Q
- To rozumie si przecie samo przez si. Jeeli natychmiast nie pjdziecie z nami, bdziemy musieli uy broni. - Czyby po to, eby nas zastrzeli? - Tak. - No c, jestemy na to przygotowani. Zastrzelcie nas! Podpaliem swj czubuk, moi towarzysze zrobili podobnie, i pa-lilimy dalej; policjanci natomiast gapili si na nas. Co takiego nie zdarzyo im si jeszcze. Nastpnie caa zabawa powtrzya si: komendant zoy swj urzd. Obrci si, da szturchaca w bok innemu policjantowi i rzek: - Mw ty! Chwat z miejsca by gotw pochwyci zwolnione bero. Wy-stpi do przodu, przypuszczalnie z zamiarem wygoszenia powa-nej mowy. Nabieraem z wolna przekonania, e po kolei jeden drugiemu przekazywa bd komend, a w kocu wszyscy ra-zem, zniechceni niepowadzeniami, wynios si. Tak pomylnie nie miao si jednak uoy, gdy akurat kiedy trzeci feldmarsza-ek otworzy usta, eby zacz, drzwi atworzyy si gwatownie i pojawia si twarz oraz mundur czausza 5p. - Gdzie si chowacie? - Tutaj! - To widz! Gdzie s ci ludzie? - Tutaj! To mwic opowiadajcy wskaza na nas. - Dlaczego ich nie bierzecie? - Nie chc. - Dlaczego ich nie zmusicie? - Nie moglimy. Pytania te i odpowiedzi paday tak szybko i pynnie, jakby byy wyuczone na pami. Mona byo skona ze miechu. - A wic ja wam poka, jak zmusza si takich ludzi! Sierant podszed bliej i wycign szabl. Toczy po nas oczy-ma przypominajcymi kule, ukazujc przy tym dugie te by. - Syszelicie, hultaje, czego si od was chce? - krzykn na nas. Nikt nie odpowiedzia nawet sowem. - Syszelicie to? - rykn czausz poczerwieniay na twarzy. Wszyscy milczeli. 4e sierant 361 - Czycie oguchli? - wrzasn saptije zaamujcym si go-sem. Tak si wydawao, gdy adnemu z nas nawet nie drgna po-wieka. Doprowadzio to sieranta do takiej pasji, e zupenie straci rwnowag duchow. Zamierzy si szabl, eby uderzy mnie pazem, i krzykn: - Psi synu! Naucz ci jeszcze mwi! Szabla ze wistem przecia powietrze - ale nie spada na moje plecy, lecz na podog, a i czaus, rozejrzawszy si dokoa, stwier-dzi, e rwnie siedzi na pododze. Kiedy po chwili przeklinajc zerwa si na nogi i chcia natrze na nas, nagle zatrzyma si i wytrzeszczy na nas oczy, Jakbymy byli duchami. W dalszym cigu bowiem siedzielimy na swoich miejscach: spokojni, nierucho-mi, sztywni i milczcy niczym apostoowie na Grze Oliwnej. Je-dynie ja si poruszyem, gdy

musiaem mu wytrci pici szabl z rki, a nastpnie zada cios, ktry powali go na ziemi. Stao si to jednak tak byskawicznie, e nie m~ana by w tym czasie poli-czy nawet do dwch. Sierant policji przesun po nas spojrzeniem, od jednego do drugiego, po czym zwrci si do swoich ludzi i zapyta: - Wczeniej te ju byli tacy? - Tak - odpowiedzia nasz znajomy z zaroli. - To jacy wariaci! - Z pewnoci - zgodzi si Selim. Wrd tych poczciwcw panowaa zatem uszczliwiajca nie-mal jednomylno. Spogldali po sobie i kiwali gowami, i kto wie, jak dugo jeszcze kiwaliby, gdybym w kocu nie wsta i nie podszed do czasza, eby si dowiedzie: - Kogo tutaj szukacie? Jego twarz z miejsca si rozpogodzila, gdy po tym pytaniu po-zna przynajmniej, e od biedy potrafimy mwi. - Was - brzmiaa krtka odpowied. - Nas? Jak to moliwe? Mwie przecie o psich synach i hul-tajach! Przy tym utkwiem w saptije tak przenikliwe spojrzenie, e zaczerwieni si, naprawd si zaczerwieni. - Kt to taki pragnie nas widzie? - dociekaem dalej. - Saptije mudiri. - Dlaczego? - Chce wam zada kilka pyta. Poznaem po minie czausza, e zamierza nam udzieli zupenie innej odpowiedzi, ale ta nie przecisna mu si przez szerokie usta. 362 - To co innego. Przedtem kto mwi o ukaraniu. Id zatem i zamelduj saptije mudiri, e natychmiast si zjawimy. - Tego nie mog zrobi, efendi! - odpar. - Dlaczego? - NIam was przyprowadzi. Musz was nawet aresztowa. - Czyby mudiri wiedzia, kim je~stemy? - Nie, efendi. - Wic biegnij szybko do mudira i powiedz mu, e nie jestemy ludmi, ktrzy pozwol si bez przeszkd aresztowa. - Tego tym bardziej nie mog zrobi. Efendi, wywiadcz mi grzeczno i chod ze mn! Panowie czekaj ju dugo. - Jacy panowie? - awnicy. Ach tak! No c, w takim razie przez wzgld na tych panw bezzwocznie wyrusz. Chod! Saptije z pewnoci zupenie inaczej wyobraali sobie areszto-wanie. Ruszyem przodem na podwrze, za mn moi towarzysze, a za nimi policjanci. Na podwrzu stay nasze osiodane konie. Sierantowi chyba co zawitao. Zbliy si bowiem do mnie i zapyta: - Dlaczego idziecie na podwrze? Prosta droga nie prowadzi przecie tdy do stajni, ale przez bram na zewntrz. - Nie martw si - odpowiedziaem. - Natychmiast obierzemy t drog. Szybko podszedem do swojego karosza i dosiadem go.

- Sta! - zawoa. - Chcecie nam uciec. Za z konia! Nie pozwlcie wsi innym! Jego ludzie chcieli zapa konie, a on sam schwyci mnie za nog, eby mnie cign na ziemi. Wtedy poderwaem karego do gry przednimi nogami i kazaem mu na tylnych zatoczy koo. Czausz musia si puci. - Ludzie, miejcie si na bacznoci! - ostrzegem gono. - Mj ko atwo si poszy. Zmusiem Riha do kilku skokw, tak e wpad pomidzy sapti-je, ktrzy z krzykiem rozpierzchli si na boki. Tym sposobem moi przyjaciele zyskali czas, eby dosi koni, a nastpnie wyjechalimy galopem przez bram. - Gule, gule - bywaj! Do widzenia! - zawoaem do sieranta. - Dur, dur - sta, sta! - rycza, rzucajc si za nami w po-go ze swoimi podwadnymi. - Nie pozwlcie im odjecha! Za-trzymajcie ich, to zodzieje, hultaje, rozbjnicy! Naturalnie byo do ludzi, eby nas zatrzyma, gdy wie 363 o tym, e mamy zosta aresztowani, szybko razesza si po Ostrom-czy i przycigna spory tumek. Jednake dzielnym poddanym wadcy wszystkich wiernych ani nie postao w gawie porwa si na nas i tyxn samym trafi moe pod kopyta naszych koni. Wprost przeciwnie, zmykali przed nami z krzykiem. Ktr obra drog, aby dotrze do miejsca okrelanego w Niem-czech mianem sd okrgowy, poznaem wyranie po tym, e uliczki prowadzce w tym kierunku zaludniy si osobami pragn-cymi wzi udzia w tej ciekawej rozprawie kryminalnej. Mimo to przejedajc obok jakiego starca, ktry bojaliwie usun si przed nami na bok, zapytaem: - Gdzie mieszka kadi Ostromczy? Wskaza w gb ulicy, ktra wychodzia na nie zabudowany pla-cyk. - Wjed na ten plac, efendi! Po prawej stronie zobaczysz nad bram pksiyc z gwiazd. Zastosowalimy si do tej wskazwki i mijajc ludzi, zdaj-cych w tym samym kierunku, dotarlimy do dugiego, wysokiego muru, porodku ktrego otwieraa si wymieniona brama. Przez t bram wjechalimy na obszerne czworoktne podwrze, gdzie zastalimy spor gromad ciekawskich. Naprzeciwko bramy sta wzniesiony z muru pruskiego budynek sdu, bdcy zarazem bu-dynkiem mieszkalnym. Belki pomalowane byy na zielono, a py-ciny na niebiesko, co robio w sumie dziwaczne wraenie. Podw-rze byo brudne. Tylko jego cz wzdu budynku pokrywao szerokie na kilka metrw co, co z pewnoci miao uchodzi za bruk. w chodnik wyglda jednak tak, jakby zosta zerwany, by suy jako materia budowlany na jak barykad. Przed drzwiami domu sta stary fotel, wycieany mebel z przed-potopowych czasw. W pobliu leaa awka, z ktrej na jednym kocu wystaway tylko dwie nogi. Par sznurkw i kilka wizek grubych na kciuk kijw pozwalao przypuszcza, e mamy przed sob urzdzenie tutejszego wymiaru sprawiedliwoci powicone bastonadzie. Stao przy nim kilku policjantw, a w pobliu siedzia nasz stary znajomy, a mianowicie kaleka Busra, ktrego mijalimy wjedajc do miasta. Godna uwagi bya twarz, jak nam okaza. Pewnie by przeko-nany, e wejdziemy tu jako aresztanci. To, e przybylimy konno i bez policyjnej eskorty, nadao jego twarzy wyraz tak gupiego zdziwienia, e rozemiabym si z tego, gdyby w jego poncych nienawici oczach nie dao si odkry czego, co nie harmonizo-wao z jawnie okazywan tpot. 364 Zsiedlimy z koni. Rzuciem Osko swoje cugle i podszedetn do czekajcych saptije. - Gdzie jest koda baszi 47? Wypowiedziaern to pytanie tonem wielkiego pana. Zapytany odda mi honory wojskowe: - W swoim mieszkaniu. Chcesz z nim rozmawia? - Tak. - Wic zamelduj ci. Wymie mi swoje nazwisko i przedmiot sprawy. - Sam mu to powiem.

Odsunem mczyzn na bok i zwrciem si do drzwi. W tej samej chwili jednak zostay ju otwarte od rodka i wyszed z nich wysoki i suchy jak szczapa czowiek, pewnie jeszcze chudszy ni ebrak i stary Mubarek. Ca jego posta okrywa kaftan, ktry wlk si po ziemi, tak i nie byo wida stp. Na gowie nosi turban z biaego sukna. Szyj mia tak dug i cienk, e ledwo rnoga unie gow, gdy gowa ta chwiaa si na boki, w gr i w d, jakby dugi, ostro zarysowany nochal odczuwa jakie szczeglne cigotki do nadmiernie rozwinitej grdyki. Obrzuci mnie zdziwionym spojrzeniem maych, bezrzsych i zaczerwienio-nych kaprawych oczu i zapyta: - Z kim chcesz rozmawia? - Z kod baszi. - To ja. Kim jeste? - Jestem cudzoziemcem, ktry ma powody, eby zwrci si do ciebie z pewn skarg. Chcia odpowiedzie, ale nie zdy, gdy w tym momencie wbieg przez bram na czele swoich ludz sierant, zatrzyma si zdumiony na nasz widok i zawoa: - Allah, Allah! To przecie oni! Wraz z nim wtoczyli si do rodka ludzie i wci ich przyby-waa, lecz nikt si nie odzywa. Wszystko odbywao si tak spo-kojnie i bezszelestnie, jakbymy znajdowali si w meczecie. Miejsce, gdzie drewniana awka wystawiaa ku niebu swoje dwe nogi, byo dla tych ludzi wite. Moe niektrzy z nich byli ju przypi-nani do tej awki, a ich goe stopy przywizywane do drewnia-nych ng. Takie wspomnienia maj zazwyczaj przemon si. Zamiast mi odpowiedzie urzdnik zwrci si do sieranta: - Jeszczecie go nie przyprowadzili? Czybycie chcieli dosta bastonad zamiast niego? dosownie przywdca starszyzny, sotys, naczelnik 47 365 Wtedy zdyszany jeszcze po szybkim biegu saptije wskaza na mnie i odrzek: - To przecie on, sultanum! - Co, to on? - Tak. Koda baszi obrci si prdko z powrotem do mnie i zlustrowa mnie o~d stp do gw. Jego gowa kiwaa si przy tym tak, jakby jej zadaniem yciowym byo dowodzi poprzez ten cigy ruch wa-hadowy, e ziemia si krci. Twarz jego przybraa surowy i posp-ny wyraz i zapyta opryskliwie: - A wic to ty jeste tym winiem? - Ja? Nie, nie jestem nim - odparem spokojnie. - Tak jednak mowi ten sierant policji! - Mwi nieprawd. Widziae moe, w jaki sposb dotarlimy na podwrze? - Tak, staem przy oknie. - W takim razie pewnie zauwaye, e siedzielimy na koniach. Przybywam do ciebie dobrowolnie. Twoi saptije nadeszli dopiero po nas. Czy co takiego nazywasz aresztowaniem? ~-. Tak. Przybye wprawdzie troch wczeniej, ale policja po-sza was sprowadzi, i tym sposobem zostalicie aresztowani. Je-stecie moimi winiami. - Pozostajesz w wielkim bdzie. - Ja jestem koda baszi - zawoa surowym tonem chudzielec - i nigdy si nie myl. Zapamitaj to so~bie. Tak gronie kiwa przy tym swoj gow, e obawiaem si, i zamierza ni we mnie rzuci. Naprawd wygldao to niepokojco. - No c, w takim razie dowiod ci, e mimo to si mylisz - owiadczyem z naciskiem. - Nie ma na wiecie takiego kody baszi, ktremu bym pozwoli, eby nazywa mnie swoim winiem.

Wystarczyo kilka szybkich krokw do mego konia i jednym skokiem znalazem si w siodle. Moi towarzysze dosiedli swych wierzchowcw rwnie prdko. - Sihdi, wyjedamy przez bram? - zapyta Halef. - Nie, zostajemy. Utoruj tylko drog do bramy. Wydawao si, jakby kary rozumia mj zamiar. Tanecznymi krokami, przez cay czas posuwajc si bokiem, dotar do bramy i tak samo z powrotem, parska przy tym i wierzga kopytami do przodu i do tyu, tak e obecny tum czym prdzej zrobi miejsce i trwoliwie przywar do murw. - Szybko zamknijcie bram! - nakaza sdzia swym podwad-nym. 366 - Kto dotknie bramy, tego stratuj na mier! - zagroziem. aden z policjantw nawet nie drgn. Koda baszi bezskutecz-nie powtrzy swj rozkaz. Wziem do rki bicz z krokodylej sk-ry, a t,a bro wydawaa si ludziom zbyt niebezpieczna. Nastpnie podjechaem tak blisko urzdnika sdowego, e karosz parska mu w twarz. Ten cofn si i obronnym gestem wycign przed siebie dugie, chude ramiana. - Na co ty sobie pozwalasz? Czy nie wiesz, gdzie jeste i kim ja jestem? - krzykn kadi. - Wiem to dokadnie. Ty natomiast nawet si nie domylasz, kogo masz przed sob. Zo na ciebie skarg u twojego przeoo-nego, u mahreda Salonik. Ju on ci pouczy, jak powiniene traktowa dostojnych cudzoziemcw. W tych gronych sowach sporo byo przesady, na ktr pazwo-iiem sobie z uwagi na okolicznoci. Moje przechwaki odniosy jednak zamierzony skutek, gdy kadi powiedzia teraz o wiele uprzejmiej ni przedtem: - Podrujesz incognito? Nie wiedziaem o tym. Dlaczego nie powiedziae mi tego od razu? - Bo jak dotd nie pytae wcale o moje nazwisko ani o moje stosunki. - Powiedz mi wic, kim jeste! - Pniej. Najpierw chc si d^wiedzie, czy rzeczywicie uwa-asz mnie za swojego winia. Dalsze postpowanie uzaleniam od twojej odpowiedzi. Wezwanie to wprawio w kopot kod baszi. Wadca Ostromczy i okolic miaby odwoa swoje sovva! Spoglda na mnie niepewnie i zwleka z odpowiedzi. Jego gowa zacza si kiwa niebezpiecz-nie. Wygldao na to, e szyja w kadej chwili gotowa si zama. - No wic, odpowiedz! W przeciwnym wypadku adjedamy. - Efendi - przyna w kocu - rzecz jasna nie bylicie zwi-zani ani sptani, dlatego te zamierzam przyj, e nie jestecie aresztowani. - Dobrze, tymczasem to mi wystarczy. Ale eby ci ju nie przyso czasem do gowy zmienia zdanie! Zoybym skarg u ma-hreda. - Znasz go? - To, czy go znam, nie powinno ci nic obchodzi. Jeli on i ja wiemy o tym, to wystarczy. A wic posae po mnie. Wniosku-j z tego, e chcesz mi co przekaza. Gotw jestem ci wysucha. Mona byo si umia obserwujc miny, jakie robi sdzia. Wygldao na to, e zamienilimy si rolami. Przemawiaem do 367 niego z gry, i to nie tylko w sensie przenonym, ale te dosow-nym, gdy siedziaem w siodle. Na jego twarzy walczyy o pierw-szestwo uczucia gniewu i zakopotania. Spoglda bezradnie to w jedn, to w drug stron, a w kocu odrzek: - Mylisz si. Nie kazaem ci powiedzie, e chc z tob rozma-wia, lecz poleciem was aresztowa. - Naprawd tak uczynie? Wprost trudno mi w to uwierzy. Z Najwyszego Trybunau otrzymalicie przecie instrukcje, by dziaa ostronie i sprawiedliwie. Jaki by wic powd tego roz-kazu? - Zmaltretowalicie jednego z moich saptije, a potem narazie jednego z mieszkacw tutejszego okrgu na niebezpieczestwo utraty ycia.

- Hm! Sysz, e nie przedstawiono ci tej sprawy zgodnie z prawd. Ukaralimy pewnego policjanta, poniewa na to zasuy, i uratowaem ycie przewonikowi, porywajc go do siebie na sio-do. Mj ko byby go stratowa, gdybym nie zachowa si tak przytomnie. - Brzmi to jednak zupenie inaczej, ni mi doniesiono. Bd wic musia zbada, gdzie ley prawda. - To badanie jest zbyteczne. Czy nie pojmujesz, e twoje sowa s dla mnie obraliwe? Ty zechcesz zbada! A wic nie do-wierzasz moim wypowiedziom. Nie wiem, co mam sdzi o twojej uprzejmoci i rozwadze. Sdzia poczu, i zapdzony zosta w kozi rg, odpowiedzia za-tem do pokornie: - Nawet jeli masz racj, musi si adby dochodzenie, wanie po to, by dowie oskarycielom, e masz racj. - Zgadzam si na to. - Wic zsiadaj! Natychmiast rozpoczn przesuchanie. Wszystko to mwione byo tak gono, e obecni mogli zrozu-mie kade slowo. Teraz ludzie stoczyli si bliej nas, eby jeszcze lepiej wszystko sysze i widzie. Wymieniali szeptem midzy sob uwagi, a spojrzenia, ktre kie-rowali w nasz stron, mwiy wyranie, e maj dla nas naleny respekt. Tak jak ja nikt chyba nie rozmawia jeszcze z ich kad baszi. w peen godnoci urzdnik usiad teraz na krzele, przy-bra postaw nakazujc moliwie najwikszy szacunek i powtrzy swe poprzednie polecenie: - Zsiadaj i ka rwnie zsi swoim ludziom. Wymaga tego szacunek, jaki naley si zwierzchnoci. 368 - Podzielam w zupenoci twj pogld, ale nie widz jeszcze adnej zwierzchnoci. - Co? Czy dobrze zrozumiaem? To ja jestem zwierzchnoci! - Naprawd? Pozostaj wic przypuszczalnie w ogromnym b-dzie. Kto jest sdzi pokoju w Ostromczy? - Ja nim jestem. Piastuj obydwa urzdy. - Czyby ta sprawa podlegaa sdziemu pokoju? - Nie, kadiemu. - A zatem mam jednak racj. Naib~ nie moe rozstrzyga ad-. nej sprawy zupenie sam bez awnikw. Koda baszi moe wyst-powa jako kadi, tylko wtedy, gdy obecni s prokurator, namie-stnik, adwokat cywilny i pisarz sdowy. Powiedz mi, gdzie s teraz ci panowie! Widz tylko ciebie. Jego gowa zacza znawu chwia si niebezpiecznie. - Takie sprawy zwykem te rozpatrywa sam - wyjani. - Jeli mieszkacy Ostromczy godz si na to, to ich rzecz. Ja. jednak znam prawa padyszacha i domagam si, eby byy wy-peniane. dasz ode mnie szacunku dla zwierzchnoci, ktrej w ogle tu nie ma. - Ka sprowadzi tych ludzi - zapewni urzdnik. - Wic popiesz si! Nie mam duo czasu. - Mimo to bdziesz musia poczeka, gdy nie wiem, czy uda si od razu znale basz kiatiba 4s, a penomocnik pojecha do Ku-sturlu. Wrci pewnie dopiero za kilka godzin. - To mi si nie podoba. Zwierzchnoci nie powinno si szuka. Co pawie mahred, kiedy mu o tym opowiem? - Nie musisz mu o tym opowiada. Bdziesz zadowolony ze sposobu, w jaki zostaniecie potraktowani. - Dlaczego? Jakie traktowanie masz na myli? - Nie wiesz tego? - zapyta koda basz, gwatownie kiwajc gow. - Nie.

- Musz was zatrzyma tutaj, do~pki sd si nie zbierze. Ale bdziecie mie tak dobrze, jak na to pozwol warunki. - Posuchaj! Bdziemy mie tak dobrze, jak sami zechcemy. Pragniesz nas zatrzyma tutaj, to znaczy, e bylibymy aresztowa-ni. Wiesz jednak, e nigdy si na to nie zgodz. - Ale wymaga tego prawo - upiera si koda baszi. - Wydaje mi si, e stworzye sobie jakie bardzo dziwne pra4s sdzia pokoju 49 najwyszy pisarz sdowy 24 W wawozach Baikanw 369 wa, ktrych ja jednak nie uznaj. Zoono u ciebie na mnie donie-sienie i owiadczam, e zgadzam si na rozpatrzenie tej sprawy przez sd. A zatem jestem gotw stawi si przed sdem. Nie dam si jednak pozbawi wolnoci. Teraz wrc do hanu i tam aczeki-wa bd na zawiadomienie. - Nie mog na to po~zwoli - rzek koda baszi i wsta z krze-sa. - Jak zamierzasz temu przeszkodzi? - zapytaem. - Jeli mnie do tego zmusisz, bd musia ci powstrzyma si. - Phi! Przysae ju przecie po mnie swoich saptije. I co wskrali? Nic! Taki sam rezultat uzyskaby po raz drugi. Jeeli jeste mdry, to zaniechasz omieszania si przed swoimi ludmi. Daj ci moje sowo, e nie myl ucieka. Zaczekam i kiedy przyj-dzie pora, stawi si na twoje wezwanie. Sdzia zrozumia chyba, e lepiej bdzie unikn dalszych wy-stpie, ktre mogyby tylko zaszkodzi jego powadze. Po chwili zastanowienia odpowiedzia mi: - Ze wzgldu na to, e jeste dostojnym cudzoziemcem, zgodz si na twoj propozycj. Ale musz zada od ciebie uroczystej ~bietnicy, e nie uciekniesz. - Daj ci j! Zachowaem niezbdn powag, po czym urzdnik pozwoli nam si oddali, udzieliwszy wczeniej z namaszczeniem paru napom-nie.

XVIII.W RLTINIE ^S~RSldI~Z~


Kiedy zbieralimy si do odjazdu, ludzie usunie zrobili nam ~niejsce. Osmaski sdzia otacza si zwykle aur despotycznej nie-omylnoci. Stary koda baszi nie stanowi chyba wyjtku od tej reguy. Dzi jednak autorytet jego zosta silnie zachwiany. O tym, e tak wanie czuje, przekonaem si po mrocznym spojrzeniu, ja-kim nas obrzuci, anim znikn za swoimi drzwiami. I by jeszcze kto, kto nie by zadawolony tymezasowego wy-niku postpowania sdowego, ebrak. Mimo woli spojrzaem na niego i mogem si wrcz przestraszy na widok piorunw, jakie 370 miotay w moj stron jego ciemne oczy. Czowiek, ktry ma takie spojrzenie, nie moe by przytpiony na umyle. Zaczem ywi przekonanie, e wystawiana na pokaz bezmylno jest tylko ma-sk. Nienawi tego czowieka do mnie wydawaa si odczuciem wiadomym i wewntrznie umotywowanym. Wida to byo po jego spojrzeniu. Co an mia do mnie? Gdzie ju go spotkaem? Co mu zrobiem? Teraz byem ju pewny, e nie widz go w tym miecie po raz pierwszy. Spotkalimy si ju wczeniej. Ale kie~dy, gdzie i w ja-kich okolicznociach? Nie mogem sobie tego przypomnie, cho mocno si teraz nad tym zastanawiaem w drodze powrotnej do hanu. Budzio si we mnie coraz mocniejsze przekonanie, e w ja-ki sposb zetr si tutaj z ebrakiem. Nasuno mi si przypuszcze-nie, i pozostaje w jakim zwizku z celem naszej obecnoci tutaj, i postanowiem mie go na oku. Naturalnie Ibarek i jego szwagier Bajro bardzo si ucieszyli ze szczliwego jak dotd rezultatu naszej sprawy kryminalnej. Py-tali, czy obawiam si dalszego cigu rozprawy, na co zapewniem

ich, e ani mi to w gowie. Kiedy potem zapytaem Bajra, czy nie ma przypadkiem jakiego dyskretnego, zaufanego parobka, przy-prowadzi mi mczyzn, ktremu poleciem, by uda si szybko na dziedziniec kody baszi i potajemnie obserwowa ebraka. Za-leao mi na dowiedzeniu si, czy tam zostanie, czy te si oddali. Sysza to Halef. Wykorzysta pierwsz sposobno, gdy bylimy sam na sam, i zapyta: - Sihdi, dlaczego kazae obserwowa kalek? Masz wzgldem niego jakie zamiary? - Nie. Sdz raczej, e Busra ma wzgldem nas jakie plany. - Dlaczego, sihdi? - Czy nie zauwaye, jakim dziwnym wzrokiem patrzy na nas ebrak? - Nie. Nie przygldaem mu si. - Wic zwr uwag, kiedy go spotkamy znowu. Nie mag si oprze wraeniu, e zetknlimy si z nim ju wczeniej. - Gdzie? - Tego niestety nie wiem. Zastanawiaem si ju nad tym, ale nie przypomniaem sobie. Musiao to by daleko std. ~ - Pewnie si mylisz, sihdi. - Chyba nie. - Jak czowiek kaleki miaby tutaj przyj z tak daleka? On przecie ledwo moe chodzi. - Moe tak tylko udaje.

371
- O nie. Po Busrze wida, w jakim jest ndznym stanie. Cz-sto wydaje si nam, e spotkalimy kago ju wczeniej, a dzieje si tak tylko z tej przyczyny, e ludzie s do siebie podobni. Kiedy przechodzi obok nas Mubarek, te miaem wraenie, e ju go kiedy widziaem. - Naprawd? To jednak zastanawiajce - zauwayem ze zdzi-wieniem. - Dlaczego? - Bo ja myl o Mubareku to samo - wyjaniem. - W takim razie widzielimy ju kiedy kogo, kto jest do niego bardzo podobny. - Nie, Halefie. Musielimy ga rzeczywicie spotka. Powie-dziay mi to jego spojrzenia, ktrych nie potrafi ukry. W jego wzroku by jakby strach. W ten sposb si zdradzi. - A mirno to zapewne si mylisz. Wiem, e i ja si myl. Czo-wiek, ktrega bdnie rozpoznaj w Mubareku, mia dug brod. - Przypominasz sobie to? - Tak, sihdi. Gdyby starzec mia tak brod, byby zupenie podobny do tamtego mczyzny. - A gdze widziae tego bradatego mczyzn? - Tego wanie nie pamitam - owiadczy Halef. - To dziwne. Ale jakkolwiek jest, musimy si mie na bacz-noci przed ebrakiem i przed Mubarekiem. A moe musimy si strzec tylko jednego czowieka. - Sihdi, co chcesz przez to powiedzie? - Wydaje mi si, e Mubarek i ebrak to nie dwie rne osoby. Naturalnie nie wiem, skd przysza mi do gowy ta myl, ale nie daje mi ona spokoju i nie mog si jej pozby. Przerwano nam. Zjawi si Bajro i oznajmi, e kada baszi ro~ zesa posacw po miecie, aeby zebra potrzebnych urzdnikw na posied.zenie sdu. - Wtedy zobaczysz take Mibareka - doda handi. - A co on ma z tym wsplnego? - To przecie basz kiatib. - Najwyszy pisarz sdowy? Kt nada mu ten urzd? - Koda baszi. Obydwaj s przyjacimi. - Oj, oj! Kiedy lis i wilk zawieraj przymierze, nic dobrego z tego nie wynika.

- Czyby uwaa obydwu za zych ludzi? - Dobrych na pewno nie. - Efendi, bardzo si mylisz w tym wzgldzie - stwierdzi Bajro. 372 - Tak? Czyby by lepszego zdania o waszym ko~dy baszi? - O nim nie. To czowiek gwatowny i niesprawiedliwy. Ale posiada wadz i nic nie moemy mu zrobi. Co si jednak tyczy Mibareka, to jest on dobroczyc caej o~kolicy. Je.li nie chcesz sobie robi wrogw, nie moesz mwi o nim nic zego. - A mnie wydaje si wprost przeciwnie, e jest on przekle-stwem tej okolicy. - Zwa, efendi, e to wity! - zaprotestowa z powag han-di. - Moe jaki marabut? Nie! - Mubarek leczy wszelkie choroby. Gdyby chcia, mgby na-wet wskrzesza zmarych. - Tak powiedzia? - Sam o tym zapewnia - odpar Bajro. - W takim razie jest bezczelnym kamc. - Efendi, nie mw tego przy nikim! - Powiedziabym mu to prosto w oczy, gdyby tak twierdzi w mojej obecnoci. - Byby wic zgubiony. Ostrzegam ci! - Dlaczego zgubiony? - zapytaem. - Jak wity mae wybawi od mierci, tak potrafi te o~ie-bra ycie. - A wic zabi? - Nie. Mubarek wcale ci nie dotknie. Wypowie zaklcie, i wte-dy bdziesz musia umrze. - Zatem rzuci na mnie urok? - Wanie tak - potwierdzi z naciskiem Bajro. - wity a zarazem czarownik! Jake to ze sob pogodzi? Prorok potpi przecie wszelkie czary! Przeczycie sami sobie. Ale nadchodzi twj parobek. Sucy zameldowa, i ebrak opuci wanie padwrze przed budynkiem sdu. - Zwrcie uwag, w ktr stron si oddali? - Tak. Kaleka wspina si powoli pod gr. Prawdopadobnie wybiera si do Mubareka. - Czsto do niego chodzi? - Bardzo czsto. - Dlaczego wity go nie uzdro~wi? - Skd mog wiedzie? Pewnie ma swoje powody, e tego nie robi: - Czy widziae ju kiedy obu, jak ro~zmawiali ze sob?

373
Parobek zastanawia si przez chwil, po czym owiadczy ze zdumieniem: - Nie, jeszcze nigdy. - Skoro ebrak tak czsto go adwiedza, to pewnie rozmawiaj ze sob. - Z pewnoci, efendi. Ale to dziwne, e jeszcze nigdy nie wi-dziaem ich razem. - Tak, mnie te wydaje si to osobliwe. Moe uda mi si zna-le jakie wyjanienie. Chciabym zobaczy, co porabia na grze ebrak. Czy to moliwe? - Czy an moe ci widzie? - Nie. - W takim razie musiabym ci zaprowadzi, gdy nie znasz okolicy. - Dobrze, zaprowa~d nas! Mia mi bowie~n towarzyszy Halef. Wziem larnetk z torby u sioda i ruszylimy za parobkiem. Wyprowadzi nas z podwrza do ogrodu, skd wychodzio si od razu na nie zabudowan przestrze. Tam wskaza na lewo.

- Spjrzcie, po tamtej stronie wspina si na gr kaleka. Bie-dak posuwa si bardzo powoli. Zanim dotrze na gr, upynie chy-ba p godziny. Do tego czasu dawno ju bdziemy na szczycie. Poprowadzi nas na prawo, gdzie w gr zbocza cigny si ~lo gste krzaki. Objem wzrokiem cay teren. Pad oson krzakw moglimy niepostrzeenie dosta si na szczyt. Po drugiej stronie natomiast, tam gdzie szed ebrak, znajdoway si plantacje melo-nw, mona go wic byo atwo obserwowa z daleka. Z tego po-wodu odesaem parobka, gdy mogem si obej bez jega prze-wodnictwa. Mona si byo spodziewa, e jego obecno moe by dla nas przeszkod. Wspinalimy si szybko pad gr, trzymajc si jednak jak naj-bliej skraju zaroli, aby nie straci z oczu ebraka. Kaleka wie-dzia, e doskonale wida go z dou z m~iasta, i zachowywa si stosownie do tego. Wolniutko posuwa si o kulach do przodu i bar-dzo czsto odpoczywa. Po krtkim czasie dotarlimy do lasu opa-sujcego wiecem szczyt wznie5ienia. Pod osan drzew skrciem w lewo, po czym uszedszy kawaek obralimy dokadnie ten kie-runek, w ktrym pada kaleka. Jeli z niego nie zboczy, musia przechodzi obok nas. Usiadem na mikkim mchu, a Halef zaj miejsce u mego boku. - Sihdi, czy jest co konkretnego, co chciaby teraz wyledzi? - zapyta.

374
- Tak. Chciabym wiedzie, jak ebrak zamienia si w Muba-reka. - Przekonasz si, e twoje oczekiwania si nie speni. - To niewykluczone, ale nie sdze, eby tak byo. Kaleka Bu-sra z ca pewnoci bdzie tdy przehodzi. Kiedy tylko si zbli-y, ukryjemy si za drzewami i bdziemy go ledzi z daleka. Musielimy poczeka jeszcze kilka minut, a nastpnie wycofali-my si. Gdy tylko ebrak dotar na skraj lasu i zorientowa si, e jest ju pod oson drzew, tak i nie mona go zobaczy z miasta, zatrzyma si i rozejrza dookoa. Uczyni to jak kto, kto ma powody, eby by ostronym. Kaleka przypuszczalnie upewm.i si, e nikogo nie ma w pobliu, gdy wyprostowa zgarbion po-sta i przecign si. Nastpnie zanurzy si jeszcze kawaek w gb lasu i wlizn w ma gstwin. Widzielimy wszystko bardzo dokadnie. Oszust potrafi cakiem dobrze sta i chodzi rwnie bez kul. - Sihdi, chyba jednak masz racj - szepn may Hadi. - Podejdziemy tam? - Nie, zostajemy tutaj. - Mylaem, e chcesz ledzi Busr. A on pjdzie dalej. - Nie, w tym gszczu kaleka dokona swojej przemiany, a po-tem wrci do miasta jako Mubarek. - A ja sdz, e jako wity wejdzie na sam szezyt wznie-sienia, gdzie powinno si znajdowa jego mieszkanie. - Tego szarlatan nie zrobi, bo nie moe sobie na to pozwoli z braku ezasu. Na pewno bardzo mu si pieszy, eby zdy na zebranie sdu. Dobrze tylko uwaaj! Wycignem lornetk i skierowaem j w miejsce, gdzie spodzie-waem si zobaczy oszusta. Susznie! Jego co prawda nie mogem dostrzec, ale gazie si poruszay. Za nimi wanie by schowany. Po mniej wicej piciu minutach wyoni s,i z gstwiny - jako Miibarek. - Allah akbar! - powiedzia Halef. - Kto by pomyla, sihdi, e masz racj! - Ja tak pomlylaem. Zdarzaj si przeczucia, po ktrych po-zna, e si musz speniE. Ten wity jest wielkim grzeszni-kiem. Moe nam si uda udawodni mu to. - Rzeczywicie wraca do miasta. Pjdziemy znowu za nim? - Ani mi to w gowie. Trafia si nam nazbyt dogodna spo-sobno, eby przesuka jego mieszkanie i ruin. - Masz racj, sihdi. Chod! Popiesz~ny si.

375
- Nie tak szybko! Najpierw padkradniemy si do miejsca, gdzie dokona swajej przemiany. Moe dowiemy si tam, jak to robi. Starzec przeszed kawaek skrajem lasu, a nastpnie wysun si na otwart przestrze, by popieszy do miasta midzy plan-tacjami melonw. Przemknlimy si do gstwiny, nie znalelimy jednak niczego. Trawa i mech byy zdeptane, lecz po~za tym nie dao si nic dostrzec. Gdzie mia swoje kule? - Mubarek nie mg przecie sprawi, eby zmikny - rzek Halef. - Ma je pewnie przy sobie. - Wtedy byoby je przecie wida. - Hm! Niekoniecznie. Moe s zaopatrzane w zawiasy, tak e mona je zoy i nosi po~d kaftanem. - Czy nie byoby to dla niego uciliwe? - Natural~nie. - Oszust mg je tutaj ukry lepiej. - To jeszcze bardziej niewygodne. Za kadym razem, gdy chce si z powrotem zmieni w ebraka, musiaby wwczas wraca do schowka na kule. Jeli natomiast no~si je przy sobie, moe dokona przemiany w dowolnym miejscu i o kadej porze. - Sihdi, wszystko to wydaje mi si takie niezwyke, takie nie-pojte, prawie jak bajka. - Wierz ci. W wielkich miastach Zachodu zdarzaj si jeszcze cakiem inne rzeczy. I wanie przypomniao mi si, e jego koci podobno grzechocz. Chyba syszae? - Tak, sihdi. Ibarek mwi o tym. A patem, kiedy Mubarek przechodzi obo~k nas, syszaem, jak gr~zechocz. - To nie byy koci, tylko kule. - Allah! Wszystko teraz jasne. - Ju wtedy rzucio mi si w oczy, e ebrak znikn i e Mubarek nadszed z tego samego kierunku, mimo e przedtem nie widzaelimy go tam. Teraz mam rozwiz,anie tej zaga~dki. Pora ju uda si na gr do jego chaty! - Pjdziesz o~d razu prosta przez las? - Nie. Skorzystamy ~z otwartej drogi. Z dou przyjrzaem si, ktrdy prowadzi na gr, i zapamitaem j. - Dlaczego chcesz doj do cieki, na ktrej bdzie nas mona zauway? - Z trasy, ktr starzec ruszy na d, nie bdzie mg nas dostrzec. A jeli kto inny zaobserwuje, e wchodz,imy na gr, nie pocignie to za sob adnych skutkw. Poszukam ladw koni.

376
- Tu na grze? - Owszem. Chyba e sdzisz, i Barud el Amasad, Manach el Barsza i zbiegy do~zorca wizienny zostawili swoje konie gdzie w miecie? - Nie, na pewno nie - zgodzi si Halef. - Z pewnoci w og-le si tam nie pokazali. - Te tak uwaam. Uciekinierz,y wjechali na gr i tam ukryli si sami i umiecili gdzie swoje ko,nie. - O ile ju nie odjechali. - Tych trzech jeszcze tam jest. Zamierzaj przecie czeka tu-taj na obydwu braci, ktrych rakija zatrzymaa w hanie Ibareka. Mubarek na pewno ma dla nich jak kryjwk. Najlepszymi i najpewniejszymi przewodnikami bd wic lady koskich kopyt. - Sdzisz, sihdi, e odkryjesz tropy? - Tak mam nadziej. - Upyno ju jednak tyle czasu.

- Nie szkodzi. Ci trzej ludzie to nie Indianie przyzwyczajeni do ukrywania swoich ladw. - Tak, ty znasz si na czytaniu tropw i ladw. Ciekaw je-stem, jak dokonasz tego tutaj. Sam te byem tego ciekaw i miaem o wiele mniej zaufania do swojej bystroci, ni okazaem to przed malym Hadim. Kiedy si jedzie po pustej pustyni piaszczystej albo po ogromnej prerii, atwiej jest odkry jaki .lad i poda za nim ni w zabudowanej okolicy czy wrcz w pobliu miasta. Poszlimy skrajem lasu pod drzewami, a natrafilimy na drog wiodc na szczyt wzniesie-nia. Nie bya ta droga we waciwym sensie tego sowa. Nie bya wydeptana, podoe okazao si kamieniste. Tylko tu i wdzie wi-da byo jak kpk trawy. Podalimy powoli cie~k i wy-patrywaem odciskw kopyt. Niczego nie mona byo znale. Czy-by tych trzech nie korzystao w ogle z tej drogi? Przybyli tutaj rano, i naleao przypuszcza, e okryli miasto, aby ich nikt nie zauway. W ten sposb uszlimy spory kawaek pod gr, a wreszcie znalazem pierwszy znak, e byy tutaj kanie. Wyszy na ciek z prawej strony, spomidzy drzew. Wyrane wida byo w mik-kim gruncie o~dciski kopyt. Teraz moglimy posuwa si szybciej. Od tej pory nie brakowao ju oznak, e jedcy dalej podali drog. Wkrtce dotarlimy na gr. Droga wychodzila na polan, na ktrej drugim kocu wznosiy si mury ruiny. Zbudowana z be-lek i kamieni dosy surowa chata przylegaa do wysokiej, w poo-wie ro~zwalonej ciany.

377
- W tej chacie mieszka stary - rzek Halef. - Z pewnoci. - Wejdziemy do rodka? Natychmiast chcia wyj spomidzy drzew na polan, lecz przy-trzymaem go. - Stj! Najpierw musimy si przekona, e nie jestemy obser-wowani. Poszukiwani ukrywaj si tutaj. Jake atwo mog nas zobaczy, a wtedy cay nasz trud byby daremny! Zosta tutaj! Przemknem skrajem polany do chaty i podszedem do drzwi. Byy zamknite. Ch~o bacznie nasuchiwaem i wypatrywaem, nikogo nie byo. Z takim samym rezultatem obszedem drug stro-n, po czym wrciem do Halefa. - Rzeczywicie nikt nas nie abserwuje - owiadczyem. - Te-raz naley odnale kryjwk trzech zbiegw. Konie musz nas do nich zaprowadzi. - Przecie nie masz tutaj zwierzt. - Ju my je znajdziemy. Podoe stanowia naga skaa. Na niej nie byo adnych ladw. Ale pod drzewami musielimy trafi na jaki trop. Porodku po-lany znajdowao si natamiast rdo, ktre wypywao ze skay, nie miao jednak widocznego odpywu. Na obrzeu wystpowaa jaka wta rolinno. Podeszli,my tam. Konie musz by pojone i z pewnoci wykorzystywano do tego celu to rdo. Zbadaem jego brzeg. Susznie! Odnalazem oskuban na kocach traw. Nad wod lea zerwany jaskier. ty kwiatek przypomnia mi radzin-ne strony. - To kaczeniec - zauway Halef. - Dlaczego mu si tak bacz-nie przygldasz? - Ma mi powiedzie, kiedy pojono tutaj konie. - Naprawd ci to powie? - Tak. Przyjrzyj si tylko dobrze temu kwiatu. Czy jest zwi-dy? - Nie, jest jeszcze cakiem wiey. - Poniewa lea blisko zimnej wody; gdyby lea z tej strony na skale, nie byby ju taki wiey. Nitki prcikw ju si pochy-liy. Zerwano go przypuszczalnie okoo ptorej godziny temu. A zatem o tej porze byy tutaj konie. Trzeba si teraz dowiedzie, skd przyszy i dokd je z powrotem adprowadzono. - Jak chcesz si tego dowiedzie? - Ju znajd jaki sposb. Przed nami jest mur. Musimy wic odszuka otwory.

Najpierw podeszlimy do chaty, gdzie rozdzielilimy si. Halef 378 zwrci si w prawo, a ja w lewo, aeby zbada skraj polany, Spot-kalimy si w punkcie pooonym dokadnie po przeciwnej stronie. Ja nic nie znalazem i on take nie. Na swoiml wzroku mogem po-lega, na jego jednak mniej. Dlatego te przeszukalimy jeszeze raz jego odcinek. Grunt pad drzewami by tutaj z pacztku kamie-nisty. - Dokadnie uwaaem, sihdi - twierdzi Halef. - Z tej stro-ny konie nie przyszy. Pord drzew iglastych rosy te liciaste. Klon chyli nisko swo-je gazie, i wanie tutaj znalazem to, czego szukaem. Wskaza-arn Halefowi jedn z dolnych gazi. - Spjrz, co tutaj widzisz? - Kto obskuba koce lici. - To by ko, ktry obgryza licie. - Mg to by take czowiek. - Wtpi. Chodmy dalej. Ruszylimy dalej w tym kierunku. Wkrtce grunt sta si mik-szy i ujrzelimy wyrane odciski kopyt. Nastpnie dotarlimy do wyomu w murze, za ktrym znajdowa si otoczony czterema wysokimi cianami placyk. Wygldao na to, e bya tu kiedy sala zamkowa. Otwr drzwiowy naprzeciw nas prowadzi do drugiego, podobnego, tylko nieco mniejszego pomieszczenia, ktre posiadao trzy takie otwory. Wszedem do rodka. Na ziemi nie byo wida adnych ladw. Fierwsze dwa wyjcia lub wejcia prowadziy do maych zawalonych pomieszcze. Trzecie zawiodo nas na wik-szy plac, ktry przypuszczalnie by dawniej dziedzicem. Plac wy-oony by brukiem. I tutaj Halef, dumny ze swojej bystroci, pokaza mi nieomyl-ny lad - koskie ajno. - Tu wic byy - zatriumfowa przyciszonym gosem. - Wi-dzis~z, e ja te potrafi znajdowa lady? - Owszem, podziwiam twoj bystro. Ale od tej pory mw je-szcze ciszej. Z pewnoci zbliamy si do zwierzt, a, gdzie s one, tam prawdopodobnie znajduj si rwnie jedcy. Rozgldalimy si dokoa, ale daremnie. Dziedziniec wydawa si posiada tylko jedno wejcie, wanie to, przez ktre weszli-my do rodka. Otaczajce nas mury nie miay adnych przerw. ciana naprzeciwko poronita bya caa gstym bluszczem. - Nie moemy i dalej, bo dalej si nie da - powiedzia Ha-lef. - Konie byy tutaj, to prawda. Ale teraz znikny. - Mam jednak co do tego wtpliwoci. Zobaczmy! Powoli obszedem wszystkie cztery boki. Kiedy dotarem do rod-379 ka ciany z bluszczem, wydao mi si, e poczuem specyficzny za-pach wydzielany przez konie. Nawet w duych, ruchliwych mia-stach, gdzie poli~cja sanitarna surowo pilnuje czystoci, po samym zapachu rozpozna si te adcinki ulic, ktre su jako postoje do-roek. Ten wanie zapach poczuem tutaj. Skmieniem wezwaem do siebie Halefa, ktry si ze mn zgadzi. Po zbadaniu bluszczu okazao si, i tak szczelnie zakrywa on wyj.cie, e bez pomocy pawonienia pewnie bymy go nie odn~aleli. Dugie wici bardzo at-wo dawao si rozsuwa. Kiedy zrobilimy to, ujrzelimy przed sob mae pomieszczenie. Byo puste. Weszlimy do rodka. Na wprost wejcia znajdo~wa si drugi otwr, z ktrego dobiegao na-szych uszu parskanie. - Teraz bardzo ostronie! - szepnem. - Tam s k.ie. We w donie pistolety! Trzeba by przygotowanym na wszystko. Prze-stpcy bd si broni. - Wemiemy ich do niewoli? - Moe. - Albo cigniemy policj? - W zalenoci od sytuacji. - Mam przy sobie rzemienie - zauway Halef. - Maemy ich zwiza.

- wietnie! Wic chad! Ale po cichu! Przemknlimy do wejcia i zajrzaem ostronie do rodka. Sta-y tam trzy siwki i ogryzay kolby kukurydzy, ktrych im troch rzucono. Wski otwr w murze prowadzi dalej. Wydao mi si, e sysz stamtd przytumione gosy. Potem ro~zleg si gony miech, i usyszaem wyranie jaki gos, nie mogc jednak roz-rni poszczeglnych sw. - S tam! - szepnem do maego Hadiego. - Zosta tutaj! Pjd si rozejrze. - Na Allaha, sihdi, miej si na bacznoci! - ostrzeg. - Nie martw si! Jeli padnie strza, przyjdziesz mi na odsiecz! Najchtniej bym si podczoga, ale mogoby to zaniepokoi ko-nie, natomiast wyprostowana posta z pewnoci nie wzbudzi w nich strachu. Cichym krokiem ruszyem wic dalej. Zwierzta zobaczyy mnie. Jeden z koni parskn niespokojnie. Bdc na miej-scu trzech mczyzn, od razu bym rozpozna to parsknicie jako sygna ostrzegawczy. Oni jednak nie zwrcili na to uwagi. Dotar-em do przeciwlegej ciany i przypadem do ziemi. Przesuwajc si powoli da przodu, przystawiem gow do wejcia. Byo tam puste miejsce po wykruszonym kamieniu. Przez t luk mogem zaglda do rodka, nie pokazujc gowy.

380
Siedzieli tam ws,zyscy trzej. Manach el Barsza i Barud el Amasad odwrceni do mnie plecami, dozorca natomiast twarz w kierunku wejcia. Grali w karty, prawdopodobnie t sam tali, ktrej uyli, eby adwrci uwag Ibareka o,d kradziey. Ich strzelby stay aparte w kcie, odl~oyli take noe i pistolety. Obejrzawszy si za siebie, zobaczyem Halefa stojcego dalej przy wejciu. Na moje skinienie po~dszed do mnie. Znw parskn ktry ko, lecz grajcy nie zwrcili na to uwagi. Halef przycu:pn obok mnie i popatr,zy przez szpar. - Hamdulillah! - wyszepta. - Mamy ich. Co uczynisz? - Schwytamy ich, bo nadarza si wspaniala okazja. Zga,dzasz si? - Oczywicie. Ale jak to zrobimy? - Ty wemiesz na siebie dozorc wiziennego, jak obydwu po-zostaych. - Dlaczego dwch groniejszych? - Dam sobie z nimi rad. - ZaCzynaj wic! - sz.epn z zapaem may czlowiek. - Najpierw przygotuj rzemienie, ebymy je mieli od razu pod rk. Halef wysun rzemienie zza pasa tak daleko, e mg je szybko uchwyci. Wtem Baru,d el Amasad zerwa si rozgniewany na rwne nogi: - Co ty sobie mylisz! Nas nie o,szukasz. Wiemy, e jeste szu-lerem, i mamy oczy otwarte. Potasuj karty jeszcze raz! - A moe bymy ju skoczyli? - zapyta Manach el Barsza. - Po co zabiera sobie nawzajem pienidze? - Masz racj. To zreszt nudne, a odkd Miibare,k przynis t niedorzeczn wiadomo, nie mog si skupi na grze. - Moe si pomyli. . - To niemoliwe. Opisalimy mu przecie tego cudzoziemca tak dokladnie, e musia go ad razu rozpozna. - Niech go Allah przeklnie! Co on ma do nas? Co mymy mu zrobili? Niech nas zostawi w spokoju! - Zostawi nas w spokoju! Jutro rano bdzie trupem! - Jeli si powiedzie!

- Powiedzie si! Mubarek jest potny. Doprowadzi jeszcze do tego, e te psie syny zostan zamknite. Wtedy pjdziemy tam w nocy i zabijemy ich. - A jeli nie zo~stan zamknici? - To odwiedzimy naszych przeladowcw w hanie. Mubarek 381 musi wyledzi, kiedy nadarzy si po temu stosowna okazja. Za-mieni si w ebraka. Pikny plan, nie ma co! A wic mielimy zosta zabicL! Mubarek by ju tutaj i zawiadomi ich o naszym przyjedzie. - Ciekaw jestem, jak ten lirank wyglda - rzek dozorca. - Jeli boj si go tacy ludzie jak wy, to musi by niebezpiecznym przeciwnikiem. - To szejtan, giaur, pies chrzecijaski, ktry powinien si sma-y w najgbszej otchani dehenny! - adpowiedzia Manach el Barsza. - W Edirne goni mnie przez dwadziecia ulic i zaukw. Zrobiem wszystko, eby go zgubi, a mimo to mnie znalaz. Z tego maego zreszt, ktry mu towarzyszy, taki sam diabe. Gdybymy go wtedy zakuli noami, w stajni w Edirne! Chciabym wiedzie, jacy s dwaj po~zostali. Ale umrze te musz. Szatan ma ich pod swoj opiek, bo inaczej nie uszliby z Melnika ywi! - Nasi przyjaciele musieli si tam bardzo gupio zabra do rzeczy. - Kto wie, posacw jeszcze nie ma. W kadym razie nie pozo-staje nam nic innego, jak poradzi sobie na wasn rk. Zreszt niele nam si to opaci. Ko tego cudzoziemca wart jest tego, eby ukatrupi wszystkich czterech. A jego bro jest podobno wymie-nita. Ledwo mog si doczeka powrotu Mubareka. Jeeli uda si nam dzisiaj pozby naszych przeladowcw, uwolnimy si od wszelkich kopotw. Z prawd~ziw przyjemnoci zatopi n w ser-cu tego otra. - Nic z tego! To mwic wpadem do radka i jednym uderzeniem pici po-ywaliem Manacha na ziemi. Obydwaj pozastali przez kilka sekund wytrzeszczali na mnie oczy, nie mogc si poruszy z przeraenia. To wystarczyo. Zapaem Baruda za gardo i zadaem mu taki sam cios, po ktrym pad jak dugi. Halef rzuci si na dozorc, ktry ze strachu nawet nie pomyla o obronie. Pomogem Halefowi go zwiza. Nastpnie pooylimy plecami do siebie obydwu pozo-staych, w ten sposb, e jeden mia gow przy nogach drugiego. Obydwa ciaa zostay potem skrpowane rzemieniem tak mocno, e bez pomocy kago trzeciego nie byy w stanie si ruszy. Wtedy przeszukalimy ich kieszenie i pasy, jak rwnie lece obok sio-da. Znalelimy wszystkie przedmioty skradziane Ibarekowi, a po-za tym jeszcze sporo innych. Manach el Barsza mia przy sobie znaczn sum pienidzy. Obydwaj oguszeni jeszcze si nie ruszali. Dozorca wizienny przyglda si bez sowa, co robimy. Nie wi-382 dzia nas nigdy wczenie, ale domyla si chyba, kim jeste-~my. Halef trci go nog i zapyta: - Wiesz, otrze, kim jestemy? Zapytany milcza. - Nie syszae? Pytam ci, czy wiesz, kim jestemy. Odpo-wiedz, bo dostaniesz biczem! - Wiem - burkn zwiza,ny d~azorca wizienny, obawiajc si batw. ~ Tak, chciae nas pozna. Tak mwie przed chwil. A teraz twoje yczenie szybko si spenio. Pewnie nie spodziewae si tego! Barud el Amasad prdko doszed do siebie, otworzy oczy i wpa-trywa si we mnie z przeraeniem. - Wai! - wykrzykn. - Teraz jestemy zgubieni! - Owszern - rozemia si Halef. - Jestecie teraz zgubieni. Spotka was, szubrawcy, taki los, jakicie nam przeznaczyli. Chcie-licie nas zamordowa.

- Nie, to nieprawda! - Milcz! Wszystko sy5zelimy - ofukn go may czowiek. - Inni chcieli to zrobi, nie ja! - Kam dalej! Dobrze wiemy, czego si trzyma. Teraz rwnie Manach el Barsza zacz si rusza, rzecz jasna tylko tyle, na ile pozwalay mu pta. Spojrza na nas i natychmiast zamkn oczy. - No, nie umiesz nas po~zdrowi, poborco podatkw z ~skub! - zawoa Halef, wymierzajc mu cios swoim biczem. Manach el Barsza otworzy z powrotem oczy, prenis wzrok z Halefa na mnie i znowu na niego, po czym razkaza: - Rozwicie nas! Wypucie nas na wolno! - Niech Allah broni! - adpar Hadi z ponur min. - Zapac wam. ~ Nie jeste do bogaty, eby nas opaci. ~ Jestem bardzo bogaty. - Masz na myli zrabowane ludziom pienidze? Zostan ci ode-brane. - Nikt ich nie znajdzie. - Wic bd Ieay dalej. My ich nie patrzebujemy. Sihdi, co zrobimy z tymi otrami? Odstawi ich do miasta nie moemy. - Nie, niech le tutaj, dopki po nich nie przyjdziemy. - A nie bd mogli si w tym czasie uwolni?

383
- Nie. Zadbamy o to, eby przestpcy nie mo~gli si std ruszy. - Ale to, co znalelimy przy nich, zabierzemy ze sob? - Zostawimy tutaj. Policja musi znale wszystka tak, jak my-my to zastali. Wykorzystalimy uprz trzech koni, eby zwiza jecw je-szcze mocniej, tak eby nie mogli si w ogle poruszy. Po~djlimy jednak te rodki bezpieczestwa w taki sposb, eby nie sprawia mczyznom dodatkowego blu. Dozorca wizienny zosta przy-pasany w poprzek do obydwu pozostaych, uniemoliwiajc tym samym wszystkim trzem zmian pozycji, gdyby chcieli si przeto-czy. Nastpnie wyszlimy. Sptani nie odezwali si ju sowem. Pogrki byyby zreszt mieszne, a proby do nas nie przema-wiay. Kiedy znalelimy si na polanie, Halef po~dszed do domku Mu-bareka, eby zobaczy, czy dalej jest zamknity. - Czowiek ten mgby nam spata niezego figla, gdyby uwol-ni tych trzech otrw - mrukn. - Tego stary oszust nie zdoa dokona. - A co, sihdi, jeli wrci do s~ojej chaty i pj~dzie da nich? - Jeli wrci na gr, my bdziemy przy nim. - Uwaasz zatem za niemoliwe, e wity przyjdzie wcze-niej od nas? - Owszem. Stary bdzie siedzia u kody bas.zi jak na roza-rzonych wglach i czeka na nas. Nie wyjdzie stamtd wczeniej, ni s~koczy si roz.prawa. - Gdyby wiedzia, co mu grozi. - Ju wkrtce oszust bdzie zdemaskowany. Popieszmy si. Robi si noc. Dzie min i soce znikno na zachodnim kracu horyzontu. Po przybyciu do hanu dowie~dzielimy si, e koda baszi kaza sprowadzi handi Ibareka. Ibarek jeszcze nie wrci. Potem byo ju dwch posacw po nas. Do~nieli oni, e sd zebra si ju w komplecie.

- Trzymaj si dzielnie, efendi - napomnia mnie handi Baj-ro. - Zastaniesz tam due zgromadzenie. Podwrze jest nabite publicznoci. Ludzie s ciekawi, jak bdziecie si broni. - Pokazaem im ju mniej wicej, jakie bdzie moje zachowa-nie. - Owszem, i dlatego s podwjne ciekawi, chcc widzie czo-wieka, ktry nie boi si kody baszi. Kiedy mielimy ju wychodzi, zjawi si przewo~nik.

384
- Efendi - powiedzia do mmie - przyszedem tu po kryjomu, eby zasign twojej rady. Nie wiem, jak mam si zachowa. - Masz moe wystpo~wa przeciwko mnie jako wiadek? - Tak. Mubarek zmusza mnie do tego. W tym celu mnie odwie-dzi. - A co takiego masz zezna przeciwko mnie? - e narazie mnie na niebezpieczestwo utraty ycia i zrnal-tretowae tu na tym podwrzu. - Zrobiem to? - Nie, efendi. - A zatem Mubarek nakania ci do faszywych zezna. Bdzie mia za swoje. - Efendi, nie wspo~minaj o tym! Pniej by si na mnie zemci. - Bd spokojny! Nie bdzie mg sa zemci. - Czy to prawda? - Tak. Wyznaj tylko ca prawd! Mubarek nic ci nie moe zrobi. - W takim razie musz szybko wraca. Wymknem si stam-td potajemnie. Powoli ruszylimy za nim.

You might also like