You are on page 1of 106

ŻOŁNIERZE WOLNOŚCI

Wiktor Suworow

Mamy przyjemnośd zaprezentowad Paostwu zupełnie nowych „Żołnierzy wolności”. Czytelnik polski
zapoznał się już wprawdzie z tą pozycją (NOWA 1985), jednak ówczesny przekład autorstwa Jolanty
Kozak powstał na podstawie zubożonego wydania angielskiego. Dopiero rok po polskim wydaniu, w
Londynie ukazało się rosyjskie wydanie „Żołnierzy wolności”, które stało się dla Andrzeja
Mietkowskiego podstawą do poprawienia i uzupełnienia przekładu z 1985 roku. Obecne wydanie
zostało dodatkowo przejrzane i uzupełnione przez Autora.
Nowością w naszej edycji jest też wkładka ilustracyjna, zawierająca unikatowe zdjęcia z prywatnego
archiwum Wiktora Suworowa. Są one cennym uzupełnieniem „Żołnierzy wolności” i ich kontynuacji
„Akwarium”, książek będących zbeletryzowaną autobiografią Autora.

DO POLSKICH CZYTELNIKÓW
Wreszcie pełne wydanie „Żołnierzy wolności”!
To była moja pierwsza książka. Napisałem ją zaraz po ucieczce na Zachód. Przedstawiałem w niej
Armię Radziecką jaką znałem i zapamiętałem. Pełną absurdów, paradoksów i sprzeczności.
Mimo upływu lat, „Żołnierze wolności” nie stracili swej aktualności. To prawda, Związek Radziecki nie
istnieje, lecz armią rosyjsko-radziecką rządzą te same prawa, nierzadko ci sami ludzie. Nie wierzycie?
A wiecie, sztab jakiego okręgu wojskowego mieści się nadal w Sankt - Petersburgu? Odpowiedź:
Leningradzkiego!
To wojsko zawsze było i pozostało nieprzewidywalne. Żadna armia nie doznała takich klęsk, jak Armia
Czerwona podczas kampanii fioskiej, czy broniąc Kijowa w roku 1941. Ale też żadna armia nie mogła
się równad z Czerwoną broniącą Moskwy i Stalingradu.
Dlatego wszystkie skrajne opinie o tym wojsku są uzasadnione. Pod względem zdolności bojowych
zawiodło - dzięki Bogu! - oceny zachodnich sowietologów. Haniebne operacje w Afganistanie i w
Czeczenii miały byd Blitzkriegiem. Zakooczyły się totalnym fiaskiem. Lecz nie wyciągajmy zbyt
pochopnych wniosków. Ta armia potrafi się mobilizowad w najmniej oczekiwanych momentach. A jej
wpływy na scenie międzynarodowej i wewnętrznej pozostają niemałe.
„Żołnierzy wolności” pisałem pod koniec lat siedemdziesiątych. Zachodni wydawcy i oficyny
emigracyjne nie rwały się do publikacji. Moje opisy kłóciły się z utrwalonym obrazem radzieckiej
perfekcyjnej machiny wojennej. Nikt nie wierzył w wyrzutnie rakietowe powiązane parcianym
sznurkiem. Dlatego angielskiego wydawcy szukałem dwa lata. Rosyjskiego - siedem.
Właśnie w tym czasie w Polsce powstała Solidarnośd, a potem komuniści wprowadzili stan wojenny.
Pewnego dnia siedziałem w domu przed telewizorem. Oglądałem reportaż o polskim ruchu oporu.
Ekipa BBC dotarła do podziemnej drukarni. Na ekranie powoli przepływały sterty zakazanych książek.
Raptem aż podskoczyłem! Na okładce widniało: Wiktor Suworow.
To był najszczęśliwszy dzieo w moim życiu. Zrozumiałem, że moje pisanie jest komuś naprawdę
potrzebne. Że ktoś gotów jest zaryzykowad własną wolnośd, by drukowad, kolportowad, czytad moje
szkice.
Jednego nie rozumiałem: jak powstał przekład? Rosyjskie wydanie jeszcze nie istniało. A więc
tłumaczyli z angielskiego? Znałem fatalne, a na dodatek niepełne, tłumaczenie tego wydania, dlatego
byłem pełen niedobrych przeczud. Jak się potem okazało, nie bez powodu. Podwójne tłumaczenie
dało efekt podobny do zabawy w głuchy telefon. Poważne rzeczy traktowano z przymrużeniem oka,
żarty nabierały cech poważnej moralistyki. Kumulacja błędów sprawiła, że polskie wydanie daleko
odbiegało od pierwotnego tekstu.
Dlatego teraz z radością oddaję Wam do rąk nowy przekład „Żołnierzy wolności”. Myślę, że w
dzisiejszej Polsce taki reportaż z nieodległej krainy realnego socjalizmu dodatkowo ukazuje dystans,
jaki przebyliście w ciągu ostatnich lat.
A w Rosji? Tam - im bardziej rzeczy się zmieniają, tym bardziej pozostają takie same...

gdzieś w Anglii, lipiec 1996


Niestrudzonemu Bojownikowi o Pokój,
Przewodniczącemu Komitetu Obrony,
Czterokrotnemu Bohaterowi Związku Radzieckiego,
Bohaterowi Pracy Socjalistycznej,
Laureatowi Międzynarodowej Nagrody Leninowskiej
za Umacnianie Pokoju Między Narodami,
Kawalerowi Orderu Zwycięstwa,
Genialnemu literatowi,
Marszałkowi Związku Radzieckiego,
Leonidowi Ijiczowi Breżniewowi
swoją skromną pracę poświęcam

Prolog

JAK ZOSTAŁEM ŻOŁNIERZEM WOLNOŚCI

Partia naszym sternikiem... (z pieśni masowej)

Komitet Centralny KPZR postanowił radykalnie zwiększyd wydajnośd rolnictwa. Cały kraj jął się głowid,
jak by tu najlepiej osiągnąd ów świetlany cel. Pierwszy sekretarz naszego obwodowego komitetu
partii też nad tym myślał, tak samo drudzy sekretarze, ich zastępcy, doradcy, konsultanci.
Prawdę mówiąc, zadanie było śmiesznie łatwe. Klimat mamy całkiem jak we Francji - pod dostatkiem
słooca, ciepła i wody. Czarnoziem sięga metra i jest tak żyzny, że można nim chleb smarowad.
Traktorów po kołchozach zatrzęsienie, podobnie jak agronomów. Ale co z tego, skoro nie mamy
żadnych korzyści z rekordowych plonów? To zresztą zupełnie zrozumiałe. Gdybyśmy za naszą robotę
dostawali chod dziesięd procent zysku, wszyscy raz-dwa zrobiliby kasę. Ciężko pracujący chłop stałby
się wkrótce bogaczem, zaś obiboki poszłyby z torbami. A to przecież ewidentna niesprawiedliwośd,
sprzeczna z ideałami socjalizmu. Poza tym gdyby rzeczywiście po dziesięd procent wpadało nam do
kieszeni, to cały kraj zarzucilibyśmy chlebem. To zaś oznacza niedopuszczalną nadprodukcję. Przecież
zawsze lepiej nie dojeśd, niż zjeśd za dużo. Dlatego partia postanowiła radykalnie zwiększyd
wydajnośd rolnictwa, ale tak, by przypadkiem chłop nie ujrzał w tym dla siebie jakiegoś interesu.
Długo namyślał się nasz sekretarz partyjny, wreszcie wymyślił: „Nawóz!”.
Cóż, niegłupi pomysł. Postanowiono spróbowad szczęścia w miejscowym kombinacie chemicznym.
Kombinat całą produkcję zdaje paostwu, ale gdyby udało się odblokowad rezerwy, zaoszczędzid nieco
surowców i energii, gdyby odpowiednio zorganizowad pracę, wprowadzid trzy zmiany, to wówczas...
W kombinacie zwołano w trybie nadzwyczajnym wielki wiec. Wszystko było jak trzeba, z orkiestrą
dętą, przemówieniami, transparentami. Robotnicy skandowali hasła, klaskali, śpiewali pieśni
patriotyczne. Po wiecu ogłoszono w kombinacie współzawodnictwo w oszczędzaniu surowców i
energii.
Współzawodnictwo trwało przez całą zimę, a na wiosnę, w rocznicę urodzin Lenina, wszyscy stawili
się w kombinacie na sobotę czynu partyjnego - leninowski subotnik. W ciągu tego jednego subotnika
z zaoszczędzonych surowców wyprodukowano tysiące ton płynnego nawozu azotowego, który,
zgodnie z podjętą na wiecu rezolucją, postanowiono przekazad nieodpłatnie kołchozom naszego
obwodu. Niech rozkwita nasza Ojczyzna!
Znowu orkiestra odegrała hymn, znów wygłoszono okolicznościowe przemówienia. Było to
prawdziwe święto pracy. Do kombinatu zjechali korespondenci prasy lokalnej i centralnych organów.
Wieczorem o tym zdarzeniu informowały wszechzwiązkowe radio i telewizja. Komitet Centralny
oficjalnie zaaprobował inicjatywę pracowników przemysłu chemicznego i zaapelował do wszystkich
kombinatów o podjęcie współzawodnictwa. Oszczędzajmy surowce, które posłużą do produkcji
dodatkowych partii nawozu. Więcej nawozu dla kołchozów! Niech rozkwita nasz kraj jak wiosenny
ogród!
Skooczył się festyn świata pracy, zaczęła się codzienna mitręga.
Nazajutrz dyrektor kombinatu chemicznego zatelefonował do obwodowego komitetu partii, aby
poinformowad, że jeżeli kołchozy nie odbiorą w ciągu najbliższej doby ofiarowanego im darmowego
nawozu, to kombinat chemiczny stanie. Wszystkie zbiorniki są po brzegi pełne nadwyżek i nie ma
gdzie składowad bieżącej produkcji. Przekazad paostwu tych nadwyżek też nie ma jak: nikt nie
przewidział dodatkowych cystern. A tymczasem do kombinatu docierają wciąż nowe transporty
surowca. Co począd?
Nastąpiła seria naglących telefonów z komitetu obwodowego do wszystkich komitetów rejonowych, i
dalej - do zarządów poszczególnych kołchozów: do jutra odebrad podarunek.
Wieśd o tym, że nasz kołchoz obdarowano 150 tonami nawozu nie ucieszyła przewodniczącego.
Kołchoz miał na stanie siedemnaście ciężarówek, w tym tylko trzy cysterny. Jednej używano na
mleko, drugiej na wodę, trzeciej na benzynę. Tej jednej można było ewentualnie użyd. Ciężarówka
była stara i zdezelowana: GAZ-51, drzwi ze sklejki. Ruina. Do miasta siedemdziesiąt trzy kilometry.
Uwzględniając stan dróg, oznaczało to pięd godzin jazdy w jedną stronę i pięd z powrotem. Kierowcą
tej ciężarówki byłem ja.
- Słuchaj no - zaczął przewodniczący. - Jeżeli nie będziesz spad przez dwadzieścia cztery godziny, jeżeli
nie rozładuje ci się akumulator a chłodnica nie wybuchnie od przegrzania, jeżeli nie zatrzesz skrzyni
biegów i wóz nie ugrzęźnie w błotach, to powinieneś wyrobid w ciągu doby dwa kursy i zwieźd trzy
tony tego cholernego azotniaka. Ale trzeba zrobid nie dwa kursy, tylko sto!
- Tak jest, towarzyszu przewodniczący - odparłem.
- To nie wszystko - powiedział. - Kooczy nam się benzyna. Dam ci na trzy kursy, ale z resztą, z
dziewięddziesięcioma siedmioma znaczy, musisz sobie jakoś sam poradzid. Nawet i własną dupą
pchad, jak będzie trzeba!
- Jasne - powiedziałem.
- Liczę na ciebie. Jak nie wyrobisz stu kursów, wywalą mnie ze stanowiska.
Wiedziałem o tym. Wiedziałem też, że chociaż przewodniczący nie każdemu przypadł do gustu, to
jego następca będzie z pewnością o całe piekło gorszy.
- Wszystko jasne?
- Nie wszystko. Przypuśdmy, że zrobię te sto kursów, bez benzyny. Gdzie mam zrzucad ten cholerny
nawóz?
Przewodniczący rozejrzał się po przestronnym dziedziocu gospodarstwa i poskrobał się po ciemieniu.
No właśnie: gdzie? Że też Lenin musiał się urodzid akurat w kwietniu! To dlatego wszystkie
leninowskie subotniki i te cholerne nadprodukcje wypadają akurat w tym miesiącu. Nie wiedzieliśmy
dokładnie, kiedy nawóz może iśd w ziemię, ale na pewno nie w kwietniu. Gdzie zatem trzymad do lata
150 ton płynnej, trującej, cuchnącej substancji?
- Słuchaj - powiada przewodniczący. - Niech już ciebie o to głowa nie boli. Wal do miasta i przyjrzyj
się, co inni robią. Nie tylko nam partia dała taką łamigłówkę. Wszystkie kołchozy w obwodzie męczą
się z tym problemem. Na pewno ktoś coś wymyśli. Geniuszy u nas pod dostatkiem. Rób to, co
pozostali. Powodzenia! I pamiętaj: jak dasz dupy, to mi łeb ukręcą, a ja tobie. Możesz mi wierzyd!
Wierzyłem.
Przed kombinatem chemicznym wije się sznur samochodów. Ciężarówki różnej marki, rozmiarów i
kolorów. Cecha charakterystyczna: wszystkie są tak samo rozklekotane. Na kilometr rozpoznam
kołchozową ciężarówkę. Wyróżniają się, jak kalecy żebracy w tłumie. A tu całe zbiegowisko kalek. Są
Ziły, stalinowskie Zisy; jedne mają wybite na masce silnika „Fabryka Samochodów im. Mołotowa”,
inne tylko „Fabryka Samochodów w Gorkim”. Wszystkie równo zabłocone.
Robota idzie żwawo. Tony nawozu sprawnie nalewają do beczkowozów. Ogonek szybko posuwa się
naprzód. Ale dzieją się jakieś cuda: cysterny które dopiero co napełniono po chwili wracają i
ustawiają się na koocu kolejki. Skąd takie nadzwyczajne tempo? Cóż to za kosmiczne prędkości?
Przecież każda potrzebuje wielu godzin, żeby dostarczyd cenny ładunek i zawrócid po nową partię.
Dołączały jednak z powrotem w ciągu paru minut.
Przyszła i moja kolej. W dwie minuty napełniono zbiorniki cuchnącą cieczą, a kontroler załadunku
odhaczył na liście, że mój kołchoz otrzymał pierwsze półtorej tony nawozu. Wyprowadziłem wóz za
bramę kombinatu - i ruszam za ciężarówką, która odebrała ładunek przede mną. Robię to samo, co
ona. A ona to, co pozostałe. Od bramy kombinatu skręca w lewo i stromym zboczem zjeżdża nad
brzeg Dniepru. Tam zanurza wąż do rzeki - i w jednej chwili spuszcza bezcenny nawóz. Na lustrzanej
powierzchni wielkiej rzeki, kolebki rosyjskiej cywilizacji, rozlewa się z wolna wielka, trująca, żółta
plama.
Opróżniwszy zbiorniki, skierowałem się z powrotem do kombinatu, gdzie odhaczono kolejne półtorej
tony nawozu na rzecz naszego kołchozu. I jeszcze raz. Praca postępowała szybko i hałaśliwie.
Dziesiątki kursów, setki ciężarówek, tysiące ton! Jak żyję nie widziałem takiej obfitości ryb. Nigdy bym
nie dał wiary, że tyle jest ryb w naszym Dnieprze. Całą powierzchnię rzeki, od brzegu do brzegu,
pokrywały śnięte pudowe sumy, Wspaniałe szczupaki, tłuste leszcze. Wszystkie pływały na
powierzchni białymi brzuchami do góry. Gdyby nie chemia, nigdy nie dowiedzielibyśmy się, jak
bogate mamy rzeki!
Ciężarówki podjeżdżały nie kooczącym się sznurem. Każdy kierowca wiedział, że jeżeli nie opróżnimy
gigantycznych rezerwuarów wielkiego kombinatu, wówczas zatrzyma się produkcja. To zaś byłoby
zbrodnią.
Milicja zjawiła się niespodziewanie, w samo południe. Całą okolicę otoczono kordonem. Wszystkich
kierowców spędzono w jedno miejsce. Po chwili zajechała czarna Wołga. W Wołdze jakiś ważniak z
wielką teczką. Z najwyższym niesmakiem zlustrował teren naszej pracy. Przyłożył małą białą
chusteczkę do swojego drobnego noska: smród nawozu był nie do zniesienia. Razem z ważniakiem
przybył jeszcze jeden osobnik, niższej rangi. Też z teczką, też Wołgą, ale Wołga nie czarna, tylko szara
i mocno sfatygowana. Jeden naczelnik tłumaczył coś drugiemu, gestykulując. Potem rozjechali się,
każdy w swoją stronę, a za nimi i milicja.
Stoimy, nie wiemy co robid: kontynuowad dotychczasowy proceder, czy nie. Wtedy zjawił się
przedstawiciel kombinatu. Gestykuluje, klnie siarczyście, każe robid dalej. Bardzo dobre znaleźliście
rozwiązanie, towarzysze kierowcy! Jeśli stanie kombinat, to ulegnie zniszczeniu cała francuska
technologia, kupiona za niebotyczne pieniądze. Wtedy przyjdzie wywalid obwodowego sekretarza
partii, a po nim naczelników niższej rangi. Dlatego po krótkiej naradzie naczelnicy postanowili nie
zawracad głowy wysokiemu kierownictwu i nie wtykad nosa w sprawy gospodarki rolnej. Niech
wszystko biegnie swoim torem...
Bo i jakież inne rozwiązanie można tu było znaleźd? Ofiarowad nadwyżki produkcyjne paostwu? A
gdzie paostwo znajdzie zbiorniki na przechowanie takich ilości cieczy? Kołchozy nie mają gdzie ich
trzymad, ani czym przewozid.
Uznad nadwyżki za częśd zwykłej produkcji? To co w takim razie zrobid z transportami surowca, który
nieprzerwanym strumieniem spływa do kombinatu? Poza tym kontrolerzy zaraz by zwęszyli, że coś tu
jest nie w porządku, zaczęliby dociekad, skąd się wzięły takie nadwyżki. Wszczęto by dochodzenie, i
tak dalej. Najlepiej już było zostawid tak, jak jest.
Pod wieczór zakooczyliśmy pracę. Powiadomiono Moskwę, że wszystko odbyło się planowo i że
tegoroczne zbiory będą rekordowe, dzięki sekretarzowi komitetu obwodowego. Moskwa
bezzwłocznie odpowiedziała depeszą gratulacyjną adresowaną do sekretarza komitetu obwodowego
i wszystkich robotników obwodu. I po krzyku.
Późną nocą każdy pobrał ostatni ładunek, ale tym razem nikt nie wywoził go do rzeki. Dostarczyłem
do kołchozu półtorej tony nawozu i zameldowałem przewodniczącemu o wykonaniu zadania przed
czasem. Podziękował mi, nie wypytując o szczegóły. Wszystko było dla niego jasne od samego
początku. Już dawno przywykł do tego, że ilekrod partia komunistyczna wydaje instrukcje, kooczą się
one w sposób, o którym wszyscy wolą zapomnied.
- Co mam zrobid z tym azotniakiem? Półtorej tony! - zapytałem.
- A weź to sobie! Mógłbym produkowad rekordowe plony i bez nawozów. Tylko po cholerę?
Na tym stanęło. Gdybym spuścił zawartośd cysterny do naszej rzeczki, byłoby po kłopocie. Ale nie
potrafiłem tego zrobid: wszak to własne, zapracowane. Jakże miałbym zmarnowad? Wywiozłem więc
nawóz na własną działkę i do rana rozlałem wiadrem po grządkach. Okazało się, że popełniłem
niewybaczalny błąd. Porcja nawozu była ciut za duża na mój spłachetek ziemi, a i pora roku nie
sprzyjała nawożeniu. Ziemia odrzuciła mój podarunek, W maju, kiedy we wszystkich sąsiedzkich
ogródkach wyrastały silne pędy, u mnie kłuła w oczy jałowa ziemia. Przeraziłem się. Jak przeżyjemy
zimę? Pieniądze z pracy w kołchozie starczą na dwa miesiące biedowania. Uciec z kołchozu też nie
mogłem. W socjalizmie chłop nie dostawał do rąk dowodu osobistego, uprawniającego do poruszania
się w obrębie kraju. Nie myślcie sobie, że to tylko taki radziecki komunistyczny kaprys. To życiowa
koniecznośd. Skoro chcieliśmy ustanowid powszechną równośd obywateli, należało szczególnie
pomyśled o mieszkaocach wsi. Gdyby dad wszystkim te same prawa, zaczęłaby się masowa ucieczka
ze wsi do miast. Każdy chciałby mied wyznaczone godziny pracy, nie pracowad w dni ustawowo wolne
od pracy, latem wziąd urlop. A gdyby wszyscy mieszkaocy wsi przenieśli się do miast, paostwo
powszechnej równości padłoby z głodu. Aby temu zapobiec, należałoby przywrócid system
wolnorynkowy, czyli kapitalizm, bądź też przywiązad chłopów do wsi przy użyciu drutu kolczastego,
psów, pogróżek i socjalistycznej ustawy antykułackiej.
Jako zagorzały orędownik równości całej ludzkości, byłem gotów przeżyd całe życie bez dowodu
osobistego. Cóż z tego, że nie mógłbym porzucid wsi, ani ożenid się z miastową, ani nocowad w hotelu
czy latad samolotami? Ale za to wszyscy będą równi. Koniec z wyzyskiem człowieka przez człowieka!
Niestety! Cholerny nawóz sprawił, że musiałem rozejrzed się za nową drogą życia. Do wojska
szykowałem się dopiero w następnym roku. Jak dotrwad do tego czasu? Mogłem wylądowad w pudle
na darmowym garnuszku, albo zostad oficerem w wojsku, gdzie też karmią za darmo. Zważywszy, jak
nietrudno znaleźd się za kratkami, postanowiłem, że z tej szansy skorzystam tylko w ostateczności.
Aby zostad oficerem, musiałem wpierw stad się obywatelem własnego kraju, innymi słowy zdobyd
dowód tożsamości. Mówią, że zdobycie paszportu w ZSRR było sprawą tak trudną, że na jej
osiągnięcie człowiek poświęcał czasem całe życie. Lecz dla osoby nie uprawnionej do posiadania
paszportu, zdobycie dowodu osobistego było przedsięwzięciem jeszcze trudniejszym.
Jeżeli masz dowód i ubiegasz się o paszport, prawo jest, teoretycznie, po twojej stronie. Wolno ci
protestowad, założyd strajk głodowy, albo pisad listy do Breżniewa. Jeżeli się uprzesz, może ci się
nawet uda. Jak jednak walczyd o dowód osobisty? Dopóki byłeś zwyczajnym radzieckim chłopem,
prawo było przeciwko tobie. Nie uważano cię za obywatela tego kraju, tylko za chłopa tego kraju.
Jeżeli nie przysługuje ci żadna forma obrony, jeżeli się urodziłeś tylko i wyłącznie do roboty, jako
integralna częśd środków produkcji rolnej - to co wtedy? W świetle prawa byłem - jak każdy radziecki
chłop - banitą.
A jednak udało się! To długa historia, której nie wspominam z przyjemnością. Musiałem
zaszantażowad przewodniczącego kołchozu, wywieśd w pole prezesa rady wiejskiej, uwieśd jego
sekretarkę. Nie było innej drogi.
Dostałem dowód osobisty, chociaż nie całkiem legalny. Musiałem jak najprędzej wymienid go na jakiś
inny oficjalny dowód tożsamości. W przeciwnym razie w każdej chwili można mi było zarzucid
bezprawne podszywanie się pod obywatela kraju, w którym moi przodkowie żyli od stuleci.
Właśnie dlatego wstąpiłem do Charkowskiej Szkoły Dowódców Wojsk Pancernych Gwardii. Tam
zabrano mój dowód, a w zamian otrzymałem czerwoną legitymację z wielką gwiazdą, sierpem i
młotem. Teraz już żadna siła na świecie nie mogła mnie zawrócid do kołchozu. Z Armii Radzieckiej nie
ma odwrotu.
Tak zaczęło się moje wojskowe życie. Przemierzyłem wzdłuż i wszerz największe radzieckie poligony,
uczestniczyłem w wielkich manewrach, w 1967 roku zostałem oficerem. Służyłem w 287.
Nowogrodzko-Wołyoskiej Dywizji Szkolnej Piechoty Zmotoryzowanej Kijowskiego Okręgu
Wojskowego. Podczas wydarzeo w Czechosłowacji dowodziłem kompanią 24. Żelaznej Samarsko-
Uljanowskiej Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej. Później służyłem w sztabie 13. Armii i w sztabie
Leningradzkiego Okręgu Wojskowego. Po ukooczeniu Wojskowej Akademii Dyplomatycznej w
Moskwie trafiłem do Głównego Zarządu Wywiadowczego Sztabu Generalnego. Przez kilka lat
służyłem jako oficer operacyjny GRU w Europie Zachodniej...
Historia, którą opowiadam, obejmuje ostatni rok w szkole oficerskiej i pierwsze dwa lata po jej
ukooczeniu. W 1966 roku jako kadet Szkoły Dowódców Wojsk Pancernych trafiłem na krótko do
Kijowskiej Technicznej Szkoły Wojsk Pancernych. Któregoś dnia pełniłem służbę w biurze przepustek.
Po nocnym dyżurze smacznie spałem na zapleczu wartowni. I właśnie wtedy wszystko się zaczęło.

Część pierwsza

NA ODWACHU

Wartownia Kijowskiej Technicznej Szkoły Wojsk Pancernych, 26 marca 1966 roku

- Hej tam, żołnierzu!


- Czego?
- Gówna psiego. Wstawaj, ale już!
Osłaniając się ramieniem przed oślepiającym słoocem, próbowałem opóźnid moment przebudzenia.
- Miałem nocną wartę, wedle regulaminu należą mi się trzy godziny snu...
- Chuj z regulaminem! Wstawaj, mówię. Jesteśmy aresztowani.
Wiadomośd nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Jedyne co wiedziałem, to że tracę oto
bezpowrotnie dobre półtorej godziny należności za bezsenną noc. Siadłem na twardej ławce i pięścią
tarłem sobie czoło i oczy. Łeb mi pękał z niewyspania.
Ziewnąłem, przeciągnąłem się aż zatrzeszczały stawy, głęboko westchnąłem, żeby odegnad resztki
snu, pokręciłem głową, starając się rozruszad zesztywniały kark.
- Ile nam dali?
- Tobie piątala.
- Miałeś szczęście, Wiktor. Saszka i ja jesteśmy załatwieni na dziesięd dni, a Andriusza, sierżant, dostał
całe piętnaście!
- Chujowe jest życie sierżanta w szkole. Zarobisz pięd rubli więcej, a zabierają tyle co dwadzieścia
pięd.
- Gdzie mój automat? - zdenerwowałem się.
- Wszystko w sztabie kompanii: automaty, pasy z amunicją i bagnety. Sierżant zaraz przyniesie kwity
na rzeczy i żywnośd, potem łaźnia, strzyżenie - i na odwach!
W głównym pomieszczeniu wartowni kadeci zwolnieni z zajęd przyjmowali dokumenty i przeliczali
teczki z instrukcjami. Ich sierżant wysłuchiwał utyskiwao naszego, przytakiwał ze współczuciem.
- Oka z niego nie spuszczałem, zameldowałem się na całe gardło, chłopcy w try miga otworzyli bramę,
pożerali go wzrokiem jak te lwy. I co? Ni z gruszki ni z pietruszki dowala mi piętnaście dni, a
chłopakom po dziesięd. No dobra, Kola, trzym się!
Dołączyła do nas reszta chłopców z warty i pod eskortą udaliśmy się na strzyżenie i do zimnej kąpieli.
W „izbie przyjęd” kijowskiego aresztu garnizonowego panowała oślepiająca czystośd.
- Towarzyszu poruczniku, kadet Suworow melduje się w areszcie garnizonowym celem odbycia kary.
- Ile?
- Pięd dni aresztu.
- Za co?
Cholera! - przemknęło mi przez głowę. Właśnie: za co? Za co mnie aresztowali?
Porucznik obdarzony niezwykle szeroką twarzą i zaskakująco drobnymi stopami, niecierpliwie wpił się
we mnie swoimi małymi, przenikliwymi oczkami.
- Za co? - ponowił pytanie.
- Nie wiem.
- Kto cię aresztował?
- Nie wiem.
- Tu się szybko dowiesz - obiecał życzliwie porucznik. - Następny! - Wszedł mój sierżant.
- Towarzyszu poruczniku, sierżant Makiejew...
- Ile? - przerwała mu wstrętna gęba.
- Piętnaście dni.
- Kto zadecydował?
- Zastępca dowódcy Kijowskiego Okręgu Wojskowego generał pułkownik Czyż.
- Za co?
- Mieliśmy służbę w biurze przepustek na wartowni.
- Aha - uśmiechnął się ze zrozumieniem porucznik.
Znał oczywiście, jak wszystkie trzy armie okręgu, ulubiony zwyczaj generała pułkownika Czyża.
Zawsze aresztował wartowników z biura przepustek. Ustalono, że czyni to przy okazji każdej wizyty w
szkole, pułku, batalionie, dywizji, na każdym poligonie, strzelnicy i w każdym magazynie - wszędzie.
Ilekrod mijał punkt kontrolny, zawsze aresztował wartę, wyznaczając standardowo piętnaście dni dla
dowódcy, po dziesięd dni dla pełniących służbę, i po pięd dla odpoczywających w oczekiwaniu na
zmianę. Tak było od lat. Wszystkie trzy armie i wiele samodzielnych oddziałów, pododdziałów,
instytucji wojskowych i innych organizacji - wszyscy podejrzewali, że zastępca dowódcy okręgu
domaga się w ten sposób wprowadzenia dla siebie jakiejś specjalnej ceremonii powitalnej, lecz o co
dokładnie chodziło - nikt nie potrafił odgadnąd, chociaż minęły lata, odkąd zastępca dowódcy objął
swe wysokie stanowisko.
W progu „izby przyjęd” pokazali się dwaj kaprale o złowrogim wyglądzie dzikich sadystów, i
rozpoczęła się procedura przyjmowania.
- Dziesięd sekund... ROZBIERAD SIĘ!
Buty, pasy, czapki, bluzy - wszystko zostało natychmiast rzucone na ziemię. Rozebrani do rosołu
staliśmy na bacznośd przed wstrętną gębą.
- W tył zwrot! Pochylid się! Rozchylid! - Porucznik Armii Radzieckiej dokonał przeglądu naszych
zadków.
W anclu obowiązywał zakaz palenia, więc nałogowi palacze próbują czasem przemycid kawałek peta,
zawijając go w tym celu w papier i wpychając w tyłek. Jest to numer świetnie znany i bezlitośnie
tępiony.
Tymczasem kaprale przeprowadzili szybką, lecz gruntowną kontrolę naszych ubrao i butów
rozrzuconych na podłodze.
- Piętnaście sekund... UBIERAD SIĘ!
Jeżeli nie aresztowano cię w mieście, tylko w jednostce lub na terenie szkoły wojskowej, jeżeli masz
kartki żywnościowe w garści i kąpiel za sobą, postaraj się wykroid pięd minut, żeby zamienid własne
buty na większe. Każdy, kto wie, co cię czeka, chętnie się z tobą zamieni. Ciut większe buty to
zbawienie w areszcie. Jeżeli masz dopasowane obuwie, które ciężko się zakłada, wówczas tych paru
sekund na „Ubrad się!” i „Rozebrad się!” stanowczo nie wystarcza. Dlatego pięd dni paki może się bez
trudu zamienid w dziesięd, a nawet piętnaście...
- Dokumenty na stół! Kapral, zebrad wszystkie pasy!
Aresztowanemu nie wolno mied pasa, żeby przypadkiem się nie powiesił. Historia kijowskiego
odwachu odnotowuje mimo to wyczyn pewnego przedsiębiorczego i łebskiego gościa. Siedząc w
karcerze, gdzie jedynym sprzętem jest przytwierdzony do podłogi taboret, odpruł stebnowany brzeg
własnej koszuli i sporządził sobie krótki i cienki, lecz bardzo mocny sznurek. Dokonał tego przy
zachowaniu największej ostrożności, pod nieustanną kontrolą strażników. Nasz bohater zawiązał
niewielką pętlę, której koniec przymocował do nóżki taboretu, a następnie turlał się po podłodze
dobre dziesięd minut, zaciskając powróz. W koocu, wbrew wszelkim przeciwnościom, udało mu się
udusid.
- Pieniądze? Zegarki?
Takich kosztowności nigdy nie zabiera się do ancla. Wiadomo, że będą skonfiskowane, a potem
delikwent dostanie jakiś popsuty szmelc. Skarżyd się nie ma komu.
- Odznaczenia? Co wy tu, kurwa, robicie z gwardyjskimi emblematami? Myślicie, że to festyn?
- Towarzyszu poruczniku, jesteśmy kadetami Charkowskiej Szkoły Dowódców Wojsk Pancernych
Gwardii.
- To po cholerę pętacie się po Kijowie?
- Przywieźliśmy sprzęt dla Szkoły Wojsk Pancernych. Odbiór sprzętu przeciągał się, więc przydzielono
nas do rozmaitych służb: jednych do kuchni, innych do konwojowania, a nas - do biura przepustek...
- Kapral Aleksiejew!
- Tak jest!
- Na początek dajcie tych wartowników do opału.
- Rozkaz, towarzyszu poruczniku!
Przez wyasfaltowany, niewiarygodnej czystości dziedziniec przeprowadzono nas na drugi, nieduży
dziedziniec wewnętrzny, otoczony bardzo wysokim ceglanym murem.
Zdumiewał bijący w oczy ład. Spiłowane bale drewna ułożone były w stos tak doskonały, że ich kooce
tworzyły jakby wypolerowaną ścianę. Każdą kłodę należało przyciąd do standardowej długości
dwudziestu ośmiu centymetrów, za pomyłkę o centymetr lub dwa karano tu z całą surowością.
Polana przeznaczone były do pieca kuchennego, więc precyzja piłowania nie miała żadnego
uzasadnienia, ale jak rozkaz, to rozkaz.
Kłody, które my mieliśmy pociąd z tą samą dokładnością, przywieziono dzieo lub dwa wcześniej. Nie
zrzucono ich bynajmniej na kupę, lecz poukładano z niezwykłą pieczołowitością, a nawet, rzec by
można - z artyzmem. Przede wszystkim posortowane były wedle grubości: najgrubsze pod spodem,
najcieosze z samej góry. Ktokolwiek układał stos, był artystą tak wyrafinowanym, że brał również pod
uwagę odcienie poszczególnych bali. Z prawej umieścił najciemniejsze, by ku stronie lewej słoje
jaśniały stopniowo, wieocząc skraj stosu grupą klocków prawie białych. My mieliśmy za zadanie
zniweczyd ten twór artystyczny i pociąd drewno na przepisowe kawałki, a następnie spiętrzyd je z
powrotem w stos.
Na tym samym dziedziocu spoczywał kikut całego drzewa z korzeniami o niewyobrażalnych
kształtach, przypominający wszystko, tylko nie drzewo. Była to baśniowa plecionka niesamowitej
długości zwojów. Pogmatwane fragmenty przybrały formy tak skomplikowane, że trudno było
uwierzyd, iż natura zdolna jest wytworzyd takie zjawisko. A jednak, przy całej złożoności splotów, jako
żywo przypominających poskręcane żmije, ów ogromny złom drzewa zachował niebywałą solidnośd
wszystkich elementów i spoczywał tu zapewne od przeszło dziesięciu lat, sądząc po tysiącach starych
i nowych nacięd piłą.
Wszyscy, do których nie w pełni dotarło, gdzie się znaleźli i którzy w dalszym ciągu demonstrowali
upór, otrzymywali zadanie „narżnąd drewna” - czyli, innymi słowy, kazano im piłowad ten właśnie
wytwór natury. Zadanie to przydzielano zawsze pojedynczemu człowiekowi. Wyznaczony otrzymywał
długą i kompletnie tępą piłę. która nadawała się tylko do roboty we dwóch. Po godzinie pojawiał się
ktoś z dowództwa odwachu, żeby sprawdzid, jak postępuje robota i udad zdziwienie, że nie widad
efektów; kara następowała nieuchronnie.
Gdy weszliśmy na dziedziniec, jakiś żołnierzyk bez skutku usiłował wydziabad w pniu chodby jedno
nacięcie. Po dwudziestu minutach zabrano go z placu pod zarzutem uchylania się od pracy. Teraz,
zależnie od aktualnego humoru przełożonych, zachowanie nieszczęsnego drwala uznawano za
„uchylanie się i niesubordynację” (gdyby usiłował dowieśd, że zadanie było niewykonalne), lub
„sabotaż gospodarczy i odmowę wykonania rozkazu”. Po takim werdykcie, szef odwachu lub jego
zastępca mogli z biedakiem postąpid, jak im się żywnie podobało. Ten pieo miał przed sobą długą
przyszłośd. Jestem pewien, że wciąż leży w tym samym miejscu i jakiś nieszczęśnik na próżno stara się
go nadpiłowad.
Ledwie zabraliśmy się do piłowania klocków o przepisowej długości dwudziestu ośmiu centymetrów,
wiedzę naszą wzbogacił kolejny interesujący fakt. Z początku zamierzaliśmy spiłowad wszystko i
potem dopiero ułożyd według grubości i koloru, a na koniec pozamiatad trociny.
- O nie, wykluczone! U nas się tak nie robi! Na każdym kroku musi byd porządek!
Więc po przepiłowaniu zaledwie jednej kłody zbieraliśmy trociny w garśd, do ostatniej drobinki.
Miotły nie było, więc po przepiłowaniu drugiej kłody zrobiliśmy to samo, i tak dalej.
Gdy tak sobie pracowaliśmy, straż wprowadzała na plac jednego po drugim do piłowania owego
nieszczęsnego pnia.
- Narżnij trochę drzewa, brachu...
Około siódmej dziedziniec począł wypełniad narastający harmider. Nadjeżdżały ciężarówki zwożące z
powrotem tych, którzy spędzili cały mroźny dzieo na rozlicznych zadaniach w terenie. Jedni
wymieniali gąsienice w zakładach remontowych czołgów. Inni rozładowywali transporty pocisków
artyleryjskich. Wszyscy byli przemarznięci, mokrzy, głodni i śmiertelnie zmęczeni. Mimo to kazano im
sformowad szyk, gdyż po pracy obowiązywała trzygodzinna musztra. Nam także kazano ustawid się w
szyku. To był właśnie moment, od którego oficjalnie zaczynało się liczyd czas odsiadki każdemu z
aresztantów - cały dzieo pracy aż po tę chwilę był po prostu rozgrzewką.
Karna kompania w Kijowie rozróżnia tylko dwa rodzaje dwiczeo: musztra i dwiczenia taktyczne. Nie
wspominam tu o szkoleniu politycznym, które odbywa się dwa razy na tydzieo po dwie godziny, z
rana, przed pracą. Ale o tym później. Na razie zatrzymajmy się przy musztrze i szkoleniu taktycznym.
Musztra trwa półtorej godziny i jest to druzgocące doświadczenie. Około stu aresztantów gęsiego
posuwa się po obwodzie dziedzioca. Nie idą, lecz z całej siły rąbią krokiem defiladowym, unosząc nogi
na niewiarygodną wysokośd. Na placu poza aresztantami nie ma żadnych strażników. Plac drży od
kroku defiladowego.
Od czasu do czasu na ganku pojawia się któryś z krwiożerczych kaprali.
- Hej, ty tam!... Ten z wielkimi uszami! Nie, nie ty - ty! Widziałeś film „Zwyczajny faszyzm”? No
widzisz! Tak trzeba maszerowad... Dlaczego, gołąbeczku, nie umiesz maszerowad, jak ci żołnierze na
tamtym filmie? Musisz osobno podwiczyd krok.
Wielkouchy wychodzi na środek placu i dwiczy, unosząc kolana do poziomu klatki piersiowej. Reszta,
maszerując wokoło dziedzioca, zdwaja wysiłki. Asfalt pośrodku dziedzioca jest lekko zapadnięty w
stosunku do obwodu - niewinne urozmaicenie wprowadzone z osobistej inicjatywy towarzysza
Greczki w czasach, gdy był jeszcze dowódcą Kijowskiego Okręgu Wojskowego. Jest to pomysł
genialny w swojej prostocie. Podczas deszczu i odwilży na środku placu powstaje wielka kałuża.
Nawet latem, gdy deszcz nie pada, pompuje się tam wodę pod pretekstem spłukiwania placu. A
zatem odesłani na środek muszą maszerowad w kółko po kałuży. Jeżeli znajdzie się tam pięciu na raz,
nie tylko sami siebie zachlapią po uszy, lecz bryzgami wody spod butów zmoczą też maszerujących po
obwodzie. W anclu nie ma się jak wysuszyd, gdyż ogrzewany jest tylko za dnia, kiedy aresztanci
pracują, pod wieczór zaś, kiedy więźniowie wracają na oddziały, piece są już zimne, a kaloryferów nie
ma w ogóle. Osobiście doświadczyłem „sadzawki Greczki” w marcu, kiedy za dnia topniał śnieg, a
nocą ścinał mróz.
Musztra odbywa się codziennie, bez względu na pogodę i temperaturę; podobnie jak inne „środki
wychowawcze”. Półtorej godziny musztry, przy średniej prędkości sześddziesięciu kroków na minutę,
oznacza w sumie 5.400 kroków, każdy z maksymalnym uniesieniem nogi i nieznośnym wygięciem w
dół podbicia stopy, bo przecież nikt nie chce trafid na środek dziedzioca. Dlatego właśnie musztrę
określa się mianem „szkolenia indywidualnego”, po którym następuje „szkolenie grupowe”, czyli
taktyka.
Taktyka, w odróżnieniu od musztry, nie bazuje na indywidualnym strachu, lecz na socjalistycznym
współzawodnictwie między kolektywami. Dlatego jest znacznie bardziej wyczerpująca od musztry.
Szkolenie taktyczne sprowadza się do jednej umiejętności: czołgania się tak, by głowa i ciało
przywierały do ziemi, w naszym przypadku do asfaltu. Ręce i nogi muszą się poruszad z największą
zwinnością, zaś cały korpus - skręcad i wid niczym ciało jaszczurki.
No więc czołgamy się. Każda cela to osobna drużyna piechoty.
- Azymut: brzoza! Drużyna, czołgając się... NAPRZÓD!
Stoper zostaje zatrzymany dopiero gdy ostatni żołnierz drużyny dotrze do celu. Jeżeli czas całej grupy
okaże się niezadowalający, to guzdrała dostanie w nocy niezły łomot. W świecie socjalistycznym
kocówa określa świadomośd.
- Czas nawet nie najgorszy. - Ubłocona, mokra od potu, zdyszana gromada uśmiecha się z ulgą. - Ale
nie zaliczymy wam, bo ten przystojniak przez cały czas wypinał dupę i próbował iśd na czworakach,
zamiast się czołgad.
Przystojniak ma kocówę, jak w banku. Zawiódł cały kolektyw w socjalistycznym współzawodnictwie.
- Dobra, próbujemy jeszcze raz. Drużyna - dwójkami na punkt wymarszu, bie-e-e-giem!... Azymut:
brzoza! Czołgając się... NAPRZÓD!
- Teraz macie gorszy czas. No cóż, dwiczymy do skutku.
Pod koniec szkolenia dowódca karnej kompanii lub jego zastępca sumuje wyniki. Najgorszemu
oddziałowi najpierw podaje się nazwisko żołnierza, przez którego wszyscy będą musieli odbyd kolejną
próbę, po czym pada komenda:
- Azymut: dąb!
„Dąb” oznacza, że trzeba się przeczołgad przez sam środek placu, pokonując wodną przeszkodę,
wymyśloną przez genialnego i błyskotliwego dowódcę. To była głowa, ten towarzysz Greczko!
Żywienie w Armii Radzieckiej było gorsze, niż w jakimkolwiek innym wojsku na świecie. Nawet na
odwachu, po spędzeniu wielu godzin o głodzie i chłodzie, po niesłychanych męczarniach, żołnierz,
chod nawykły do wszelkiego gwałtu, nie potrafi zwalczyd w sobie obrzydzenia do tego, co zwie się
„kolacją”. Pierwszego wieczoru absolutnie nie jest w stanie tknąd tak zwanego jedzenia. Jeszcze nie
umie pogodzid się z faktem, że ma jeśd nie z własnej miski, niechby i psiej, lecz ze wspólnego kotła,
zawierającego jakąś paciaję o nikłym zapachu polewki czy kapuśniaku. Lecz zanim jeszcze uczucie
dojmującego głodu pokona pierwsze obrzydzenie, pada krótka komenda:
- Powstad! Zbiórka przed bramą!
Po epizodzie zwanym kolacją, pora na apel wieczorny.
Pod sufitem korytarza, w lodowatej mgiełce, świecą niemrawo żółtawe lampy. Aresztanci stoją w
szyku, żaden nie drgnie. Oto wieczorny apel. Wszyscy czekają na komendę. Po krótkim odliczaniu
pada rozkaz:
- Dziesięd sekund... ROZBIERAD SIĘ!
O, cholera! Skąd ta gwałtowna erupcja energii? To wprost nie do wiary, ale wystarczyło dziesięd
sekund, aby stu żołnierzy rozebrało się do rosołu. Prawdę powiedziawszy, wszyscy od jakiegoś czasu
szykowali się potajemnie na tę komendę. Jeszcze przy kolacji, każdy żołnierz rozpiął sobie chyłkiem
po jednym guziku na każdym mankiecie, aby, gdy padnie komenda, mied już do czynienia tylko z
drugim guzikiem. Wszystkie guziki przy kołnierzu bluzy wyglądały na do kooca zapięte, w
rzeczywistości jednak każdy był już jednym brzeżkiem wciśnięty w dziurkę, dzięki czemu wystarczyło
szarpnąd stójkę, aby pięd guzików rozpięło się za jednym zamachem. Doświadczenie to wielka rzecz i
każdy żołnierz zna więcej takich sztuczek.
- Pierwszy szereg - trzy kroki do przodu - MARSZ! Drugi szereg - W TYŁ ZWROT!
Oba szeregi patrzą teraz na przeciwległe ściany korytarza. Wszyscy goli. Wiatr przegania po
betonowej podłodze garstkę śnieżnych płatków.
- Pochylid się! Rozchylid!
I, podczas gdy krwiożerczy kaprale, przypadłszy do ziemi, chciwie gmerają w naszych bluzach,
spodniach i brudnych kalesonach, odgrywając scenę jakby żywcem wziętą z radzieckiego urzędu
celnego, kapitan Martianow, szef aresztu, lub też jego zastępca, porucznik Kiriczek, dokonują
świętego rytuału inspekcji naszych odbytnic. Jest to wielce odpowiedzialne zajęcie. Może ktoś,
pracując w terenie, znalazł, dajmy na to gwóźdź i przemycił go w dupie, żeby nocą, na drewnianej
pryczy, wypuścid z siebie krew? Za dnia pilnują go strażnicy, ale nocą, chociaż cele są bez przerwy
jaskrawo oświetlone, zawsze się może zdarzyd jakiś kłopot. Może ktoś ukrył w tyłku papierosa i
będzie chyłkiem popalał w środku nocy? Operacja przeglądu dup wymaga szczególnych uzdolnieo i, o
czym się przekonaliśmy, zwyczajny kapral nie jest w stanie jej przeprowadzid. Niech się kaprale
grzebią w brudnych gaciach. Należyte kwalifikacje do zaglądania w tyłek posiada jedynie oficer Armii
Radzieckiej.
- Piętnaście sekund... UBIERAD SIĘ!
Aresztanci rozchodzą się po celach. Zaczyna się toaleta.
Odwach to nie więzienie, tu nie ma miejsca na kibel. W ogóle jest ogromna różnica między anclem a
kryminałem. Władze penitencjarne mają mnóstwo czasu, aby oddziaływad na więźnia wychowawczo.
Czas, jakim dysponuje dowództwo karnej kompanii, jest ograniczony. W związku z tym starają się one
maksymalnie urozmaicid program, wykorzystując do celów wychowawczych wszystkie potrzeby
fizjologiczne człowieka. Dwiczenie potrzeb fizjologicznych wyniesiono tu do rangi wychowawczej i
przebiega ono pod czujnym okiem administracji.
Gdy aresztanci rozmieszczą się już po celach, strażnicy i personel administracyjny, czasami z samym
szefem włącznie, zajmują stanowiska. Rozpoczyna się ceremoniał. Głośno szczękając otwieranymi
zamkami, do celi wchodzi kapral i dwaj strażnicy. Więźniowie stają na bacznośd, jak na defiladzie.
Kapral celuje brudnym palcem w pierś pierwszego lepszego aresztanta:
- Biegiem!!!
Aresztant puszcza się pędem korytarzami i schodami. Na każdym zakręcie stoi kolejny strażnik, który
wrzeszczy:
- Szybciej!
- Szybciej!!
- Szybciej!!!
Aresztant nie potrzebuje specjalnego dopingu. Wie doskonale, że w każdej chwili, pod pretekstem
niedostatecznej szybkości, może zostad odesłany z powrotem, czasami tuż sprzed upragnionych
drzwi.
- Wygląda na to, gołąbeczku, że ci się aż tak bardzo nie chciało. No, to w tył zwrot. Do celi!
A z przeciwka już zasuwa po schodach kolejny aresztant, tylko podeszwy mu błyskają. Skooczywszy z
jedną celą, kapral i strażnicy zamykają drzwi i kierują się do następnej. Często się zdarza, że kapral w
ogóle „zapomni” wysład tego czy owego do ustępu, a czasami potrafi przeoczyd całą celę. I tak nie ma
się komu poskarżyd.
Chciałbym w tym miejscu zapewnid z całą stanowczością, że w żadnej radzieckiej kabarynie nie doszło
nigdy do pogwałcenia chodby jednej literki prawa. Weźmy, dla przykładu, czas na załatwienie potrzeb
fizjologicznych. Najdemokratyczniejsza konstytucja na świecie - Konstytucja Związku Radzieckiego -
gwarantowała wszystkim obywatelom prawo do pracy. Gdzież, jeżeli nie na odwachu, można w pełni
zakosztowad tego prawa? Albo, przypuśdmy, prawo do nauki. Chcesz czy nie chcesz, trzy godziny
dziennie musisz poświęcid na naukę musztry i szkolenie taktyczne, plus parę razy w tygodniu
szkolenie polityczne. Czy wreszcie prawo do wypoczynku. Codziennie dowożą cię do pracy i z pracy -
wykorzystaj więc ten czas na wypoczynek, albo wypoczywaj nocą na dechach. Za to ani w Konstytucji,
ani w żadnym innym zbiorze praw, nie wspomniano chodby słowem o sraniu. Nie próbuj żądad
więcej, niż ci gwarantuje Konstytucja! A może sprzyjasz przeciwnikom radzieckiego systemu
praworządności?
- Straż! Do mnie!
I wreszcie po załatwieniu potrzeb przychodzi to, o czym aresztanci marzyli przez cały dzieo, od chwili
przebudzenia:
- Cisza nocna!
Znów szczęka zamek, ponownie w celi pojawia się kapral ze strażnikami. Aresztanci stają w szeregu
na bacznośd, dyżurny danej celi melduje wszechmogącemu stan gotowości do udania się na
spoczynek.
Pada, artykułowana ledwie dostrzegalnym drgnieniem ust, prawie niesłyszalna komenda, którą
można w zasadzie interpretowad rozmaicie. Ale cela chwyta w lot. Za naszymi plecami, w odległości
mniej więcej metra, znajduje się krawędź drewnianej nary. Na komendę, którą raczej ujrzeliśmy niż
usłyszeliśmy, cała dziesiątka, jak stała, rzuca się tyłem na zbiorową pryczę, wykonując niesamowitą
ewolucję - skok w tył na dechy. Nie ma czasu, ani nawet dośd miejsca na to, żeby wziąd zamach:
stoimy w zwartym szeregu i wykonujemy skok w tył, w absolutną niepewnośd. Cholera wie, w co
człowiek walnie głową. Może w krawędź nary, może w ceglaną ścianę, a może trafi w żebra, łokied,
czaszkę najbliższego sąsiada? W dodatku - i to właśnie jest najmniej przyjemne - nie ma możliwości
obrócid się twarzą do nagich desek i tym samym złagodzid upadek.
Rozlega się łomot zderzających się głów, czyjś stłumiony jęk, ale każdy zamiera w pozie, w jakiej
opadł na narę. Straszliwy ból w plecach i w kolanie. No, ale przynajmniej czaszka cała - tyle dobrego.
Martwą ciszę Przerywają nagle odgłosy z innej celi - znak, że sąsiedzi pobierają jakieś nauki.
Kapralowi, widzicie, nie przypadło do gustu ich pierwsze rozejście się na spoczynek. Czy nas też to
dzisiaj czeka, czy nie?
- Wstad!
Komendę wydano niezwykle cichym głosem, ale cała nasza dziesiątka natychmiast zrywa się z pozycji
horyzontalnej do pionu. Szybciej niż da się wymówid komendę, stajemy na bacznośd, gotowi spełnid
każdy rozkaz partii lub rządu. Wygląda na to, że to wszystko przez tego grubasa w lotniczym
mundurze. To przez niego ciągną nas z powrotem na nogi. To pisarz sztabowy, jak wszyscy oni -
obraza ludzkości, ale już my mu pokażemy, kiedy nadejdzie noc. Szybko się nauczy wypełniad rozkazy!
- Cisza nocna!
Znów zderzają się ciała i słychad stłumione jęki. I znów cała cela zamiera w chwili, gdy dziesięd ciał
dotknęło nary. Taki wstyd! Grubas źle wymierzył. Wykonał fantastyczny skok, tylko że jest za tłusty na
żołnierza, zwalił się ukosem na krawędź pryczy i zastygł w bezruchu, ręce po bokach, korpus na
deskach, ale nogi poza krawędzią. Jego oblicze to istna maska grozy i cierpienia.
- Ty tłusta świnio. Zapłacisz za to w nocy. Zobaczysz, co cię czeka.
Nogi grubasa usuwają się powoli coraz niżej, i niżej, coraz bliżej posadzki. Grubas mobilizuje resztki
sił, aby bez poruszenia podjąd próbę przeniesienia środka ciężkości ciała na pryczę. Kapral cierpliwie
czeka na efekt tej próby. Krew napływa grubasowi do twarzy, napina szyję i całe ciało, próbuje
niepostrzeżenie unieśd nogi. Przez chwilę wydaje się, że jego tułów, wyprężony jak drut, zdoła
przeważyd lekko ugięte nogi, ale nie - znów się osuwają, a stopa łagodnie opada na posadzkę.
- Powstao... Co z tobą, brachu? Spad ci się nie chce? Jest rozkaz ciszy nocnej, każdy leży jak trzeba, a
tobie, widad, spanie ani w głowie. Przez ciebie wszyscy muszą dwiczyd. No cóż, chodźmy, spróbuję cię
zabawid... Cisza nocna!
Komenda pada cicho i znienacka; liczy się na to, że straciliśmy czujnośd. Nie z nami te numery!
Dziewięciu chłopa wykonuje popisowy rzut na dechy, łomot - i wszelki ruch zamiera.
Zamek zgrzyta i natychmiast zapadam w sen z policzkiem przytulonym do nie heblowanych desek,
wypolerowanych przez tysiące ciał moich poprzedników.
W pierdlu nie ma snów. Jest tylko kompletne zapomnienie, cały organizm się wyłącza. Przez całą noc
w celi pali się oślepiające światło. Gołe deski. Między deskami szpary na trzy palce. Zimno. Do
przykrycia każdy ma własny przemoczony szynel. Nogi też mokre. Głodu nikt czuje: minął dopiero
pierwszy dzieo.
Ancel to nie więzienie. W więzieniu istnieje swoista społecznośd. Specyficzna, ale na swój sposób
solidarna. Po drugie, w więzieniu spotyka się ludzi, którzy chod raz przeciwstawili się przepisom,
społeczeostwu, reżimowi. W anclu można spotkad tylko zastraszonych żołnierzy i kadetów. Kadeci zaś
to osobnicy, którzy zamierzają dobrowolnie dołączyd do pozbawionej wszelkich praw grupy
społecznej - czyli radzieckich oficerów. Można z nimi zrobid co się chce. Wszyscy, którzy przebywali na
odwachu i z którymi miałem później okazję pogadad, zgodnie przyznają, że w każdym z tysięcy
radzieckich aresztów wojskowych można by znacznie zaostrzyd rygory, bez obawy sprowokowania
zorganizowanego sprzeciwu ze strony aresztantów. Zwłaszcza w wielkich miastach, gdzie większośd
aresztantów stanowią kadeci.
Przebudziłem się w środku nocy, nie z zimna, i nie z nieznośnego smrodu dziewięciu brudnych ciał
wciśniętych w jedno małe, nie wentylowane pomieszczenie. Obudziłem się z nieodpartej potrzeby
pójścia do ustępu. To się zdarza, kiedy jest zimno. Połowa celi już nie spała. Podskakują, taoczą w
kółko. Optymiści, możliwie najcichszym szeptem, błagają przez judasza strażnika, żeby się ulitował i
zaprowadził do kibla. Ale ci pozostają nieubłagani. Dobrze wiedzą, co ich może spotkad za nadmierny
liberalizm. W celi nie ma kibla, bo też nie jest to cywilne więzienie, tylko obiekt wojskowy. Bywają tu
z wizytą najwyższe szarże. Aby było im miło, zlikwidowano wszystkie kible. Teoretycznie dyżurny
klawisz powinien czasami nocą wyprowadzad aresztantów pojedynczo za potrzebą. Lecz to
ograniczałoby rolę tak istotnych środków wychowawczych, jak „toaleta”. Dlatego też próby
zadośduczynienia błaganiom osobników z cel zbiorowych przez bardziej liberalnych strażników są
kategorycznie tępione.
Inaczej wygląda sprawa z tymi, przeciwko którym toczy się śledztwo, albo ze skazanymi. Wystarczy,
że raz poproszą - już się ich wyprowadza. Ci z pojedynek, a więc najgorszy element, wyprowadzani są
czasem nawet w nocy. Może dlatego, że to na ogół psychiczni, gotowi na wszystko. Ale jeżeli chodzi o
cele zbiorowe, a więc normalnych ludzi, to nie wyprowadza się ich nocą do ustępu, bo straż wie, że
grupa w obawie przed zbiorową karą i tak nikomu nie pozwoli załatwid się w celi.
Jestem pewny, że piosenka:
Klawiszku!
Zaprowadź mnie do kibla,
Braciszku!
powstała nie w więzieniu, tylko w wojskowym areszcie. Nieważne gdzie - w Kijowie czy Leningradzie,
Berlinie czy Ułan-Bator - ważne, że od lat zalicza się do najpopularniejszych utworów Armii
Radzieckiej.
Ciężka zasuwa szczęknęła niespodziewanie. Mogło to oznaczad niepojętą łaskawośd klawisza, albo
irytację nieustannymi zawodzeniami. Ci, którzy jeszcze przed chwilą przestępowali z nogi na nogę
teraz cicho jak koty wskakiwali na narę, udając że śpią. Ale okazało się, że to grubas wraca do celi.
Przez całą noc sprzątał kible.
Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Tłuścioch był wykooczony, oczy miał czerwone z niewyspania. Widad
było, jak ciekną mu łzy i drżą pyzate policzki. Pojękując wczołgał się na drewnianą narę, przytulił
brudny policzek do twardych desek i w jednej chwili utracił świadomośd, jak znokautowany.
Tymczasem cela ponownie się ożywiła. Wraz z pozostałymi podjąłem niecierpliwy taniec.
- Ścierwo sztabowe! - zawyrokował wysoki brunet. - Odlał się w kiblu, a teraz komaruje.
- Tłusty wieprz, nawet nie powąchał prawdziwej służby, a urządził się najlepiej.
Wszyscy znowu się obudzili. Każdy pragnął snu bardziej, niż życia. Tylko sen potrafi ocalid resztki sił.
Ale spał tylko grubas. Dlatego we wszystkich równocześnie wezbrała szczególna nienawiśd. Wysoki
brunet zdejmuje szynel i narzuca na głowę śpiącego. Wszyscy rzucamy się na niego, ja wskakuję na
pryczę i kopię w brzuch, jak w piłkę futbolową. Grubas nie może krzyczed i tylko z cicha skowycze. Z
korytarza dobiegają kroki klawisza. Zbliżają się do drzwi celi. Zwabiony hałasem, strażnik obojętnym
wzrokiem ocenia sytuację - i kroki z wolna się oddalają. Klawisz też kadet, na pewno sam nieraz
siedział. Rozumie nas doskonale i trzyma naszą stronę. Nie miałby nic przeciw temu, by wejśd do celi i
samemu dołożyd parę kopniaków. Jednak to niedozwolone: strażnikom nie wolno stosowad
przemocy fizycznej. Zabronione!
Tymczasem zrobiła się już piąta rano. Do pobudki zostało jakieś pół godziny. Najcięższa pora do
przeczekania. Och, nie wytrzymam! Zdaje się, że wszystkie cele już się obudziły. Pewnie we
wszystkich celach dostają wycisk ci, co dali dupy na szkoleniu, albo przy pracy, albo na wieczornym
apelu.
Pierwszy poranek na odwachu. Jakże wyczekiwany! Podobnie poeci nie mogą się doczekad wschodu
słooca. Ale mamy mniej cierpliwości, niż poeci.
Nigdy w życiu nie biegłem tak szybko, jak przy pierwszej porannej „toalecie”. Ściany, posadzki, schody
i twarze strażników tylko migały mi przed oczami, a jedyną myślą było: „Zdążyd dobiec!”. Nic na
świecie nie zdołałoby mnie oderwad od tej myśli, ani znajoma twarz, ani czarne pagony korpusu
wojsk pancernych pędzące w moją stronę. Dopiero później, po powrocie do celi i odzyskaniu
oddechu, uświadomiłem sobie, że widziałem kolegę-kadeta. Wracał biegiem z kibla. Był to kot.
pierwszoroczniak, z tych, którzy zastąpili nas po aresztowaniu w biurze przepustek. To mogło
oznaczad tylko jedno: że generał pułkownik Władimir Filipowicz Czyż, zastępca dowódcy okręgu,
wjeżdżając do szkoły aresztował nas, a w godzinę później, kiedy opuszczał szkołę, aresztował
następną zmianę wartowników.
Generał pułkownik był naprawdę twardym gościem. Szkoda, że interesowało go w życiu tylko jedno:
sposób, w jaki go witają - i nic poza tym.

DO KOMUNIZMU I Z POWROTEM
Kijowski areszt garnizonowy, 29 marca 1966 roku

Spośród miliardów ludzi zamieszkujących naszą grzeszną planetę należę do tych nielicznych, którzy
posmakowali prawdziwego komunizmu i, Bogu dzięki, uszli stamtąd z życiem.
A było to tak.
Podczas porannego rozdziału zadao dla aresztantów, kapral Aleksiejew ogłosił, dźgając nas palcem w
wyświechtane bluzy, następujący komunikat:
- Ty, ty, ty i ty: obiekt numer osiem.
To oznaczało zakłady remontowo-naprawcze czołgów: ładowanie zużytych gąsienic. Praca śmiertelnie
wyczerpująca, normy absolutnie nieosiągalne.
- Ty, ty i tamtych dziesięciu: obiekt numer dwadzieścia siedem.
Oznaczało to stację kolejową: rozładunek amunicji, czyli jeszcze gorzej.
Strażnicy natychmiast zabierali swoich aresztantów i pakowali na ciężarówki.
- Ty, ty, ty i tamten: obiekt sto dziesięd.
To było najgorsze. Zakłady petrochemiczne. Czyszczenie wnętrza olbrzymich zbiorników. Człowiek tak
przy tym przesiąkał smrodem benzyny, parafiny i innych cuchnących substancji, że nie można było
później jeśd ani spad. Żadnych specjalnych kombinezonów nie wydawano, a i kąpiel na odwachu nie
jest przewidziana. Ale wygląda na to, że tym razem uda się uniknąd obiektu nr 110.
Kapral jest coraz bliżej. Co nam przypadnie?
- Ty, ty i tamtych trzech: obiekt dwanaście. Co to może byd?
Strażnik odprowadził nas na bok, spisał nazwiska i dał tradycyjne dziesięd sekund na zapakowanie się
do samochodu. Leciutko i zwinnie jak charty wskoczyliśmy pod brezentowy dach nowiutkiego gazika.
Póki strażnik wypełniał cyrograf na nasze dusze, szturchnąłem łokciem cherlawego kadeta z
emblematami wojsk artyleryjskich. Wszystko wskazywało na to, że jest z nas najbardziej
doświadczony. Gdy tylko usłyszał numer dwanaście, wyraźnie zmarkotniał.
- Gdzie to?
- W komunizmie, u samej Sałtyczychy1 - wyszeptał, dorzucając szpetne, acz finezyjne przekleostwo.
Ja także zakląłem, bo każdy przecież wie, że nie ma na świecie nic gorszego niż komunizm. Wiele już
słyszałem na temat komunizmu i Sałtyczychy - nie wiedziałem tylko, że nazywa się to „obiekt nr 12”.
Nasz strażnik podparł się automatem i wskoczył przez burtę. Silnik prychnął parę razy, z trudem
zaskoczył, po czym gazik potoczył się po gładkim, przedrewolucyjnym bruku wprost ku świetlanej
przyszłości.
Komunizm leży na północno-zachodnich peryferiach prastarej słowiaoskiej metropolii, matki
rosyjskich miast - tysiącletniego Kijowa.

1
Sałtyczycha - carska dziedziczka słynąca z okrucieostwa wobec służby. Legenda głosi, że słudzy zamurowali ją
w koocu w jednej z kamiennych kolumn dworu *przyp. tłum+.
Mimo że zajmuje spory kawał ukraioskiej ziemi, nie jest możliwe, aby osoba nieupoważniona mogła
chod z dala rzucid nao okiem, ani na otaczający go czterometrowy betonowy mur. Komunizm
pozostaje ukryty w głuchym lesie sosnowym, ze wszystkich stron otaczają go wojskowe obiekty: bazy,
arsenały, magazyny. Kto zatem chciałby raz zerknąd na budowle komunizmu, musiałby najpierw
dostad się do bazy wojskowej, strzeżonej przez uzbrojonych wartowników i złe psy łaocuchowe.
Nasz gazik tymczasem mknął szosą w kierunku na Brześd Litewski i, minąwszy kilka ostatnich domów,
zanurkował zwinnie w niepozorny przesmyk między dwoma zielonymi płotami, z tablicą: WJAZD
WZBRONIONY. Po jakichś pięciu minutach, gazik zatrzymał się przed drewnianą, nie malowaną
bramą, która w niczym nie przypominała wrót jasnego, świetlanego jutra. Brama rozwarła się i,
wpuściwszy nas do środka, natychmiast zatrzasnęła się z powrotem. Byliśmy w pułapce. Po obu
stronach mury wysokie na jakieś pięd metrów, za plecami drewniana lecz niewątpliwie solidna
brama, a przed nami stalowa, niewątpliwie jeszcze solidniejsza.
Nagle jak spod ziemi pojawił się młody porucznik i dwaj żołnierze z automatami. Policzyli nas czym
prędzej, zajrzeli do wnętrza gazika, pod maskę a nawet pod wóz, sprawdzili dokumenty kierowcy i
strażnika. Zielona stalowa zapora przed nami zadrżała i po chwili gładko odsunęła się w lewo,
ukazując naszym oczom panoramę sosnowej puszczy, przeciętą wzdłuż szeroką, równą jak stół szosą,
przypominającą pas startowy. Za stalową bramą spodziewałem się ujrzed wszystko, tylko nie gęsty
las.
Tymczasem gazik pruł dalej betonową szosą. Po prawej i po lewej, pośród sosen, można było
rozróżnid olbrzymie betonowe konstrukcje arsenałów i magazynów, z wierzchu pokryte ziemią, gęsto
obsadzoną kolczastymi krzakami. Po kilku minutach znów stanęliśmy przed niewiarygodnie wysokim
murem z betonu. Procedura powtórzyła się: pierwsza brama, za nią betonowa śluza, kontrola
dokumentów, druga brama, za nią szosa prosto w las, chod tym razem składów 1 magazynów już nie
było.
W koocu zatrzymaliśmy się przed pomalowanym w pasy szlabanem, strzeżonym przez dwóch
wartowników. Po obu stronach szlabanu ciągnęły się głęboko w las naprężone druty, do których
poprzywiązywane były szare psy obronne. Każdy z zapałem szarpał smycz. Widywałem już różne psy,
te jednak wydały mi się jakieś niezwykłe. Dopiero znacznie później uświadomiłem sobie, że każdy pies
łaocuchowy szczeka, gdy szarpie się na uwięzi, te zaś bestie były niemal bezgłośne. Nie szczekały -
warczały tylko, krztusząc się własną śliną z nadmiaru wściekłości. Jak prawdziwe psy wartownicze,
szczekały tylko na rozkaz.
Pokonawszy ostatnią przeszkodę, gazik stanął przed ogromną czerwoną tablicą, wysokości sześciu do
siedmiu metrów, na której złote litery półmetrowej wielkości głosiły:
PARTIA PRZYRZEKA SOLENNIE:
OBECNE POKOLENIE LUDZI RADZIECKICH
BĘDZIE ŻYD W KOMUNIZMIE!
Nieco niżej, w nawiasach, widniał podpis:
Z Programu Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, uchwalonego na XXII Zjeździe KPZR.
Strażnik ryknął: - Dziesięd sekund! Z WOZU!!! - i, jak te szare wróbelki, wyfrunęliśmy z wnętrza gazika,
ustawiając się wzdłuż tylnej burty. Dziesięd sekund - to da się zrobid. Było nas tylko pięciu, a
wyskoczyd z gazika jest łatwiej, niż wgramolid się po oblodzonych burtach. Na dodatek w ciągu
ostatnich paru dni znacznie straciliśmy na wadze.
Pojawił się przed nami, obuty w lśniące oficerki, kapral o surowym obliczu i lordowskich manierach.
Należał do stałej świty dworu. Wyjaśnił coś pobieżnie naszemu strażnikowi, po czym strażnik ryknął:
- Bacznośd! Za kapralem gęsiego - marsz! Lewa! Lewa!
Posuwaliśmy się jeden za drugim po wyłożonej płytami i oczyszczonej ze śniegu dróżce, aż
okrążywszy piękny młodnik zatrzymaliśmy się jak jeden mąż, bez komendy - tak nas poruszył
nieoczekiwany widok, który roztoczył się przed nami.
Na leśnej polanie, w otoczeniu młodych sosenek, widniały rozrzucone w malowniczym nieładzie
budowle niezwykłej piękności. Nigdy przedtem ani potem, w żadnym baśniowym filmie, na żadnej
wystawie architektury nie zdarzyło mi się ujrzed podobnej harmonii barw, wspaniałej przyrody i
kunsztownej architektury.
Nie jestem pisarzem, nie umiem należycie oddad piękna tego miejsca, w które los rzucił mnie
łaskawie dawno temu.
Nie tylko my, również nasz strażnik z otwartą gębą podziwiał niezwykły widok. Kapral, wyraźnie
nawykły do podobnych reakcji, ryknął na naszego strażnika. Ten w lekkim obłędzie poprawił pasek
automatu, sklął nas siarczyście dla porządku, po czym podreptaliśmy dróżką wyłożoną szarym
granitem, mijając zamarznięte wodospady i sadzawki, chioskie mostki wyginające kocie grzbiety
ponad kanałami, marmurowe altany i wyłożone kolorową mozaiką baseny.
Minęliśmy rozkoszne miasteczko i ponownie znaleźliśmy się w młodniku. Kapral zatrzymał się na
okolonej drzewami polance i rozkazał usunąd śnieg. Ujrzeliśmy klapę. W pięciu z trudem unieśliśmy
żeliwną pokrywę.
Z wnętrza zionął przeraźliwy smród. Kapral, zatykając nos, odskoczył za zaspę. Chętnie poszlibyśmy za
jego przykładem, ale mogło to się skooczyd krótką serią między łopatki. Dlatego tylko zatkaliśmy nosy
i odstąpiliśmy od szamba.
Kapral zaczerpnął haust świeżego leśnego powietrza i rzucił komendę:
- Pompa i taczki są tutaj, a sad - o, tam, gdzie widad. Do 18.00 zakooczyd oczyszczanie szamba i
nawożenie sadu!
Po czym oddalił się.
Niebiaoskie miejsce, do którego trafiliśmy, to „Ośrodek Wypoczynkowy Dowództwa Układu
Warszawskiego”. Innymi słowy - obiekt numer 12. Ośrodek wypoczynkowy utrzymywano na
wypadek, gdyby dowództwu Układu Warszawskiego przyszła nagle ochota zrelaksowad się w rejonie
prastarego grodu Kijowa. Lecz szefowie Układu Warszawskiego byli raczej skłonni spędzad urlopy na
wybrzeżu czarnomorskim. Dlatego ośrodek świecił pustką.
Na wypadek wizyty ministra obrony albo szefa Sztabu Generalnego, w Kijowie była jeszcze jedna
dacza, oficjalnie zwana „Ośrodkiem Wypoczynkowym Kierownictwa Ministerstwa Obrony” - lub
obiektem numer 23. Ale ponieważ minister obrony i jego zastępcy nie pojawiają się w Kijowie
częściej, niż raz na dziesięd lat, dlatego i ten ośrodek świecił pustkami.
W razie przybycia któregoś z przywódców KPZR lub rządu, miejski komitet partii i rada miejska miały
do dyspozycji sporo innych obiektów. Jeszcze inne ośrodki, o podwyższonym standardzie, były w
gestii obwodowego komitetu partii i obwodowej rady narodowej. Wreszcie najwspanialszymi
obiektami, bijącymi na głowę nasze wojskowe ośrodki, mogły się naturalnie poszczycid Komitet
Centralny Komunistycznej Partii Ukrainy i ukraioska Rada Najwyższa. A więc było gdzie podejmowad
dostojnych gości. Dacza numer 12 najczęściej stała pusta. Nie korzystał z niej dowódca Kijowskiego
Okręgu Wojskowego, ani jego zastępcy, a to z tej prostej przyczyny, że każdy z nich miał prawo do
posiadania osobistego letniska.
Aby obiekt nr 12 nie wyglądał na opustoszały, zamieszkała w nim na stałe żona dowódcy okręgu. W
obiekcie nr 23 rezydowała jego córka-jedynaczka. Sam dowódca baletowal z bladziami w swojej
prywatnej daczy.
Organizacja trudniąca się zaopatrywaniem najwyższego personelu w prostytutki zwie się oficjalnie
Zespołem Pieśni i Taoca Kijowskiego Okręgu Wojskowego. Podobne instytucje stworzono we
wszystkich okręgach wojskowych, flotach Marynarki Wojennej i grupach wojsk stacjonujących za
granicą.
Personel usługujący żonie generała armii Jakubowskiego, ówczesnego dowódcy Kijowskiego Okręgu
Wojskowego, był naprawdę ogromny. Nie podejmuję się dad chodby szacunkowej oceny liczebności.
Wiem jednak, że każdego dnia do pomocy armii kucharzy, służby, pokojówek, ogrodników dowozi się
z ancla pięciu, ośmiu, czasami nawet dwudziestu aresztantów. Dla wykonania najbrudniejszej roboty,
jak my dzisiaj.
Wśród aresztantów dacza Układu Warszawskiego cieszyła się niesławnym mianem „Komunizmu”.
Trudno powiedzied, kiedy i dlaczego tak ją ochrzczono. Byd może z racji tablicy przy wjeździe, a byd
może w hołdzie dla baśniowego piękna jej otoczenia. Niewykluczone, że przyczyną był fakt, iż
tajemnicze oczarowanie tak nierozerwalnie splatało się z codziennym ludzkim upokorzeniem, czyli,
ujmując rzecz prozaicznie, że piękno i gówno pozostawały tutaj w ścisłym związku.
Co do gówna, to było go tutaj pod dostatkiem.
- Głębokie to szambo? - pyta uzbecki saper.
- Aż do środka ziemi.
- Przecież mogli je połączyd rurą z kanalizacją miejską!
- Głupcze! Sądzisz, że generał armii będzie srał w ten sam kanał, co ty?! Jeszcześ nie dorósł do takich
zaszczytów. Taką kanalizację zaprojektowano ze względów bezpieczeostwa: jakby komuś tu wpadł
ważny dokument - to co wtedy? Wróg nie śpi. Wróg ma dostęp do wszelkich kanałów. Po to właśnie
założono tu obieg zamknięty, żeby uniemożliwid wypływ informacji.
- Więc waszym zdaniem kanał informacyjny prowadzi przez dupy generałów?
- Nic nie rozumiesz, ciemniaku - podsumował cherlawy artylerzysta. - Ten system wymyślono dla
konserwacji generalskich odchodów, które, w przeciwieostwie do naszych, są bardzo bogate w
kalorie. Jaki stół, taki stolec. Jakośd gówna pozostaje w ścisłej zależności od jakości pożywienia. Gdyby
jakiemuś Miczurinowi2 dad tego pierwszorzędnego nawozu, na wieki okryłby chwałą naszą ojczyznę
dzięki bogactwu osiągniętych zbiorów.
- Dosyd gadania! - uciął dyskusję strażnik.
Zawsze to lepiej, jeśli konwojentem jest czołgista. Inne życie. Cóż z tego, że wie doskonale, iż za
nadmierną łagodnośd wobec więźniów może sam trafid do kozy, razem z więźniami, których dopiero
co pilnował. A jednak brat-czołgista jest o wiele lepszy od kolesia z piechoty lub artylerii. Jest też
nieźle, jeżeli strażnik, chodby i nie swojak, jest doświadczonym kadetem z trzeciego albo czwartego
roku. Nawet jeśli jest z innego plutonu, to na pewno sam przynajmniej jeden raz przesiedział się w
pace. Wie, co jest grane. Najgorzej gdy strażnikami jest gówniarzeria, co sama nie zaznała mamra.
Ślepo trzyma się instrukcji. Właśnie taki dziś nam się trafił.
Wielki, z dużą paskudną gębą, na pewno z pierwszego roku. I wszystko ma na sobie nowe: szynel,
czapkę, buty. U dziadka to rzecz niemożliwa. Mógłby mied jedną rzecz nową: szynel, albo buty, albo
pas. Ale jeśli wszystko ma nowe, znaczy się żółtodziób.
Rekrut nosił w klapach emblematy wojsk łączności, co w Kijowie może oznaczad jedynie wychowanka
Kijowskiej Wyższej Inżynieryjnej Szkoły Radiotechnicznej, w skrócie KWISR. W Kijowie mówi się na
nich „kwisranci”.
Nasz kwisrant wygląda, jakby miał się zaraz zbiesid z wściekłości. Znaczy, czas brad się do roboty.
A więc rozpoczęliśmy dzieo pracy w komunizmie. Jeden pompuje gówno, pozostała czwórka wywozi
śmierdzącą maź do generalskiego ogrodu. Na pomocnika przypadł mi cherlawy artylerzysta, co to
wyglądał na starego wiarusa. Robota wyraźnie przekracza, jego wątłe siły. Kiedy taszczyliśmy
wyładowane taczki, czerwieniał na gębie, jęczał, sapał - ogólnie wyglądał tak, jakby miał zaraz
wyzionąd ducha. Z mniejszym ładunkiem też nic nie wyszło, bo druga para taczkowych natychmiast
wszczęła raban, a strażnik zagroził, że złoży na nas raport komu trzeba.
Jednak cherlak wyraźnie potrzebował jakiegoś wsparcia, jeżeli nie w czynach to przynajmniej w
słowach. Podczas pchania pełnych taczek o rozmowie nie było co myśled, natomiast w drodze
powrotnej, jak najbardziej. Cel naszych kursów leżał jakieś trzysta metrów od cuchnącego szamba i
strażnika, dlatego można było nawiązad konwersację.
- Ty, artylerzysta, ile ci jeszcze zostało do odsiedzenia? - zagaduję, gdy już zostawiliśmy pierwszy
ładunek pod rozłożystą jabłonką.
- Swoje odsiedziałem - odpowiada słabym głosem. - Chyba, że dzisiaj wlepią dokładkę.
- Szczęściarz! - mówię zazdrośnie. - A ile ci zostało do złotych pagonów?
- Już nic.
- Jak to? - nie zrozumiałem.

2
Iwan Miczurin - rosyjski sadownik, twórca nowatorskich metod hodowlanych. „Zasługi Miczurina dla nauki
rosyjskiej i światowej są olbrzymie. Udało mu się mianowicie - pierwszemu w świecie - skrzyżowad jadalne
jabłko z jadalną gruszką i wyhodowad nowy, odporny na mrozy niejadalny owoc. Udowodnił w ten sposób, że
wszystkie teorie genetyczne są niesłuszne.” - cyt za: W. Jerofiejew, „Moskwa-Pietuszki”. Kontra. Londyn 1976,
przypis N. Stavisky’ego. *przyp. tłum.+.
- A tak to. Rozkaz od trzech dni leży w Moskwie. Jak tylko minister złoży swój bezcenny autograf -
proszę uprzejmie, złote pagony, jestem oficerem. Jak nie dziś, to jutro!
Pozazdrościłem mu jeszcze raz. Przede mną cały rok czekania. Cały rok w Szkole Dowódców Wojsk
Pancernych. Rok to taki szmat czasu, że chociaż moi kumple zaczęli już odliczanie godzin i minut, ja na
razie skreślałem tylko dni.
- Nieźle! Prosto z pudła do łaźni - i na bal promocyjny. Głupim szczęście sprzyja!
- Chyba że dostaniemy dokładkę - przerwał ponuro.
- W twoim wypadku obowiązuje amnestia.
Nic nie odpowiedział, może dlatego, że zbliżaliśmy się do strażnika z paskudną gębą.
Druga rundka okazała się dla artylerzysty znacznie trudniejsza. Ledwie doczłapał do pierwszych
drzew. Kiedy przewracałem taczkę, on całym ciałem przylgnął do sękatego pnia.
Musiałem chłopa podtrzymad, żeby się nie osunął. Na razie dwa atuty zgrałem bez powodzenia: ani
myśl o bliskiej promocji, ani rychłe zwolnienie z ancla nie rozweseliły go nawet na jotę. Została mi
ostatnia szansa na podniesienie jego morale. Postanowiłem olśnid go wizją świetlanej przyszłości,
wizją komunizmu.
- Słuchasz mnie?
- Czego znowu?
- Uważasz, artylerzysto, teraz jest ciężko, ale przyjdzie czas, że będziemy żyd w takim samym raju, jak
tutaj, w komunizmie. To dopiero życie, co?
- Znaczy, cały czas w gównie?
- Coś ty, nie o to chodzi - zaprotestowałem, zgnębiony jego brakiem polotu. - Mówię, że przyjdzie taki
czas, kiedy zamieszkamy w takich rajskich ogrodach, w takich ślicznych małych miasteczkach z
basenami, a dookoła stuletnie sosny, a dalej sady jabłkowe. A jeszcze lepiej - wiśniowe. Ile w tym
wszystkim poezji... Wiśniowy sad! Co?
- Dureo jesteś - rzekł znużonym głosem. - Dureo do kwadratu, chociaż pancerniak.
- Dlaczego dureo? - spytałem urażony. - O co ci chodzi?
- A kto będzie w komunizmie wywozid gówno? Teraz zamknij japę, zbliżamy się.
Pytanie było tak proste i postawione takim tonem, że poczułem, jakbym dostał obuchem w głowę. Po
raz pierwszy w życiu zadano mi pytanie o komunizm, na które nie znałem natychmiastowej
odpowiedzi. Dotychczas wszystko było jasne, jak słooce. Każdy pracuje jak chce i ile chce, czyli wedle
własnych zdolności, a dostaje co chce i ile chce, czyli wedle potrzeb. Jeśli chce byd, dajmy na to,
hutnikiem, to zostaje hutnikiem. Proszę bardzo, pracuj dla dobra ogółu i siebie samego, przecież
jesteś równoprawnym członkiem społeczeostwa. Chcesz byd nauczycielem? Nie ma sprawy, nasze
społeczeostwo szanuje każdy wysiłek! Chcesz byd rolnikiem? Cóż może byd szlachetniejszego nad
dostarczanie ludziom chleba? Czujesz pociąg do dyplomacji? - droga stoi otworem! Ale kto w takim
razie zadba o kanalizację? Czy możliwe, że znajdzie się ktoś, kto powie: „Tak, to jest moje powołanie,
to moje miejsce, niczego innego nie pragnę”? Na wyspie Utopii tę pracę wykonywali więźniowie, tak
jak my teraz. No ale w komunizmie nie będzie więzieo, ani karnej kompanii, ani aresztantów. Po
prostu znikną powody do przestępstw. Wszystko będzie za darmo. Bierz co chcesz - to nie
przestępstwo, to zaspokajanie potrzeb. Każdy bierze wedle swoich potrzeb - oto podstawowe
założenie komunizmu.
Opróżniliśmy właśnie trzecią taczkę, kiedy wrzasnąłem tryumfalnie:
- Każdy będzie sprzątał sam po sobie! A poza tym będą odpowiednie urządzenia!
Popatrzył na mnie z politowaniem.
- Czytałeś Marksa?
- Jasne - zaperzyłem się.
- Pamiętasz przykład z agrafkami? Jeżeli produkuje je jeden człowiek, to wykona dziennie trzy sztuki.
Jeżeli tę samą pracę podzielid między trzech - jeden przycina drut, drugi ostrzy kooce, trzeci gnie i
mocuje zapinki - to będzie dziennie trzysta agrafek. Sto na głowę. To się nazywa podział pracy. Im
większy jest w społeczeostwie podział pracy, tym większa wydajnośd. Do każdej pracy trzeba
fachowca, wirtuoza, a nie amatora i dyletanta. A teraz weź taki Kijów. Wyobraź sobie, że każdy z
półtora miliona jego mieszkaoców ma sam zainstalowad własny system kanalizacyjny, po fajerancie,
oczywiście. Sam ma go czyścid i konserwowad. Wyobrażasz to sobie?!
Teraz co do urządzeo. Przypominam ci, że Marks przepowiadał zwycięstwo komunizmu z koocem XIX
wieku. Wtedy nie było takich maszyn. Czy to znaczy, że komunizm był nieosiągalny? Teraz też nie ma
odpowiednich urządzeo. To co, może teraz komunizm też nie jest możliwy? Kolego! Dopóki ktoś nie
wymyśli innego patentu, zawsze musi byd ktoś, kto się będzie babrał w cudzym gównie. A to, za
przeproszeniem, gówno, a nie komunizm. Nawet jeżeli takie urządzenia zostaną wynalezione, to i tak
ktoś ich będzie musiał doglądad, czyścid. To też nie będzie przyjemne zajęcie. Trudno uwierzyd, żeby
ktoś poczuł życiowe powołanie do takiej roboty. Przecież zgadzasz się z marksistowską teorią
podziału pracy? A może nie jesteś marksistą?
- Oczywiście, że jestem - wydukałem.
- Uważaj na tego palanta, zaraz nas usłyszy. Na razie podrzucę ci kilka dodatkowych problemów do
przemyślenia. Kto w komunizmie będzie grzebał trupy? Ogłosi się samoobsługę, czy raczej amatorzy
będą to robid po godzinach pracy? Ogólnie mówiąc, w społeczeostwie jest od cholery brudnej roboty.
Nie można mied samych dyplomatów i generałów. Kto będzie dwiartował świoskie tusze? Byłeś
kiedyś w wytwórni filetów rybnych? Przywożą ryby i trzeba je natychmiast sprawid, ręcznie, bez tych
twoich mechanizacji. I co wtedy? A kto będzie zamiatał ulice i wywoził śmieci? Dzisiaj nawet śmieciarz
musi mied odpowiednie kwalifikacje, i to niebagatelne. Albo - czy będą w komunizmie kelnerzy? Na
razie to całkiem intratny zawód, ale co będzie, gdy zostaną zlikwidowane pieniądze? A na koniec
pomyśl o tych wszystkich, którzy nie mają dziś zielonego pojęcia o czyszczeniu obsranej kanalizacji,
jak chodby nasz towarzysz Jakubowski. Myślisz, że ma jakikolwiek osobisty interes w nadejściu dnia,
gdy będzie musiał sam po sobie sprzątad własne gówno? Przemyśl to sobie! A teraz morda w kubeł,
zbliżamy się...
- Za dużo gadacie! Ruszad się, żwawo!
- Czekaj no, ogniomistrzu. To według ciebie komunizm w ogóle nigdy nie nastanie?
Stanął jak wryty, porażony absurdalnością mojego pytania.
- Czyś ty się z choinki urwał? Pewnie, że nie!
- A to dlaczego? Jak ci się dotąd udało uniknąd stryczka, ty kontrrewolucyjny bękarcie? Ty parszywa
antyradziecka świnio! - to mówiąc z całej siły cisnąłem taczki o ziemię. Śmierdząca złocista maź
rozlała się po oślepiającej bieli śniegu i granitowej ścieżce.
- A żeby ci jaja zwiędły! - splunął artylerzysta, wściekły jak nie wiem co. - Teraz jak nic załapiemy po
pięd dni dokładki, zobaczysz!
- Czekaj... zdaje się, że nikt nie zauważył. Przysypiemy śniegiem, prędko!
Gorączkowo jęliśmy zarzucad śniegiem brudną plamę. Lecz strażnik już do nas pędził.
- Palanty jedne! Coście narobili? Pogaduszki, co? A ja za was mam odpowiadad! Zobaczycie, jak
będziecie cienko śpiewad.
- Czekaj, stary!... My to zaraz przysypiemy śniegiem i nikt niczego nie zauważy. Taczki ciężkie jak
cholera, wypsnęły się z rąk. A ogrodowi wyjdzie tylko na dobre. Za tydzieo śnieg stopnieje i wszystko
spłynie.
Ale strażnik z paskudną gębą był nieugięty.
- Trzeba było pracowad, a nie gadad! Zataoczycie wy jeszcze, aż wam się odechce!
Wtedy artylerzysta zmienił ton.
- Ty głupi jełopie! Najpierw odsłuż tyle co my, to będziesz mordę piłowad. Składaj raport, proszę
bardzo, tylko że pójdziesz z nami do paki, za to, że nie upilnowałeś.
Przyłączyłem się do kolegi.
- Młody jesteś i głupi, i nie miałeś jeszcze prawdziwych kłopotów. W jego sprawie poszło pismo do
Moskwy, za trzy dni mianują go oficerem. A z ciebie jeszcze zasmarkaniec...
- Kto zasmarkaniec? Uważaj!... Przymierzył się do automatu i wrzasnął:
- Wracad do roboty! Ale już! Ja was nauczę moresu! Artylerzysta rzucił w jego stronę obojętne
spojrzenie
i spokojnie rzekł do mnie:
- Idziemy. Nie ma co się kłócid z baranem... I tak go dzisiaj wsadzą... Wspomnisz moje słowa.
Spacerowym krokiem ruszyliśmy w stronę szamba.
- Doniesie - szepnął konfidencjonalnie artylerzysta.
- Nie doniesie - zaprzeczyłem. - Będzie się jeszcze trochę żołądkował, ale do wieczora mu przejdzie.
- Zobaczymy!
- Co się martwisz, co się smucisz? Ze wsi jesteś? Na wieś wrócisz. Życie trzeba brad jak konia, za pysk.
Posłuchaj mnie, ty czarna reakcjo: dlaczego po twojemu komunizm nigdy nie nastanie?
- Bo, tylko nie wypiernicz znowu taczek, bo naszej partii i całemu Komitetowi Centralnemu ten twój
komunizm jest potrzebny jak dziura w moście.
- Jesteś parszywym kontrrewolucyjnym oszczercą, i tyle!
- Idź się powieś, żałosny palancie! A przede wszystkim stul pysk i przestao się drzed. Nie można z tobą
rozmawiad póki jedziemy z towarem. Cierpliwości. Rozładujemy, to ci wszystko wyklaruję.
Rozładowaliśmy.
- No dobra. A teraz wyobraź sobie, że komunizm nastanie jutro rano.
- Nie, to niemożliwe - przerwałem. - Wpierw trzeba stworzyd bazę materialno-techniczną.
- Więc wyobraź sobie, że jest już rok 1980 i partia, tak jak obiecywała, wybudowała tę bazę. A zatem,
co właściwie zyska na tym całym komunizmie zwyczajny sekretarz dzielnicowego komitetu partii? No,
co? Góry kawioru? Przecież kawioru ma tyle, że jakby chciał, może go jeśd nawet dupą. Samochód?
Ma już dwie służbowe Wołgi i jedną prywatną w rezerwie. Opiekę lekarską? Już dziś korzysta
wyłącznie z zagranicznych medykamentów. Jedzenie, dziwki, daczę? Wszystko to już ma. Powiem ci w
zaufaniu, że dzięki komunizmowi nasz sekretarz komitetu partii w Zadupiu Dolnym uzyska wielką figę
z makiem! A co na tym straci? A dokładnie wszystko. W tej chwili wygrzewa się do góry brzuchem w
najlepszych uzdrowiskach nad Morzem Czarnym. Ale w komunizmie wszyscy będą równi jak w łaźni
miejskiej, dlatego dla wszystkich na tej plaży miejsca nie starczy. Albo inny przykład. Wiadomo, że
będzie obfitośd wszelkich dóbr. W każdym sklepie możesz brad co chcesz i ile chcesz. Załóżmy, że
nawet nie będzie kolejek. Ale co to za frajda dla naszego sekretarza, jeśli będzie musiał chodzid po te
rzeczy. A po co mu to, skoro teraz miejscowa ludnośd wszystko przyniesie i podetka pod nos? No więc
niby dlaczego ma woled jutro, jak dzisiaj jest o wiele lepsze? W komunizmie straci wszystko: daczę,
osobistych lekarzy, całą świtę i goryli.
Sam widzisz, że nawet na szczeblu dzielnicy nie znajdziesz nikogo, kto byłby zainteresowany w
nadejściu komunizmu. Ani jutro, ani pojutrze. Tacy Jakubowscy i Greczkowie są tym najmniej
zainteresowani. Pamiętasz jak naskoczyli na Chiny za urawniłowkę, że niby wszyscy noszą tam
jednakowe gacie? A ciekawe jak my będziemy się ubierad w komunizmie? Będą jakieś mody? A może
wszyscy założymy więzienne łachy? Partia mówi, że nie. Jak w takim razie zapewnid wszystkim modne
stroje, skoro mają byd dostępne za darmo i w dowolnych ilościach? I skąd brad tyle lisów na futra dla
wszystkich kobiet? Żona Jakubowskiego codziennie zakłada inne gronostaje. Gdyby jutro nastał
komunizm - czy potrafiłbyś przekonad Marusię, dojarkę z kołchozu, że jej uda są mniej ponętne niż
tego zramolałego pudła? Albo że piastuje mniej zaszczytne miejsce w społeczeostwie? Marusia to
młoda dziewucha i też by chciała mied gronostaje, i złoto, i brylanty. A myślisz, że ta stara klępa
Jakubowska odda swoje futra i brylanty bez walki? Tak że przestao mi tu wciskad bałach! Sam widzisz,
że się nie palą, żeby jutro nastał komunizm. Nie ma dwóch zdao. Dlatego właśnie wymyślono pojęcie
okresu przejściowego. Lenina czytałeś? Kiedy Lenin obiecywał nam komunizm? Za dziesięd do
piętnastu lat! Może nieprawda? A Stalin? Też za dziesięd do piętnastu lat, w porywach dochodził do
dwudziestu. A Chruszczow? Za dwadzieścia lat. Cała partia przysięgała ludziom, że tym razem to
prawda. I co, rzeczywiście wierzysz, że w roku 1980 zapanuje komunizm? Taki chuj! A może myślisz,
że ktoś każe się partii tłumaczyd z kłamstwa? Nie odezwie się jeden głos protestu.
Zastanawiałeś się kiedy, mój miły czołgisto, dlaczego wszyscy nasi przywódcy mówią o dziesięciu,
piętnastu latach? Powiem ci. Bo sami chcą zakosztowad życia, nie odbierając ludziom resztek nadziei.
Poza tym przez ten czas wszyscy zapomną o obietnicach. Kto dziś pamięta, co naobiecywał Lenin?
Dlatego kiedy nadejdzie 1980 rok, pies z kulawą nogą nie pomyśli, że oto nastał obiecany moment. Że
partia winna się rozliczyd ze swoich zobowiązao.
- Czy ty w ogóle jesteś komunistą?
- Komunistą nie, ale jestem członkiem partii. Czas żebyś dostrzegł różnicę!
Zamilkł i nie rozmawialiśmy już więcej aż do wieczora.
Przed zmierzchem zdołaliśmy w koocu opróżnid dół. Gdy wybieraliśmy ostatnie szufle, na ścieżce
ukazała się chuda, pomarszczona kobieta w imponującym futrze z gronostajów. Towarzyszył jej
kapral. Teraz jego twarz utraciła wyraz lordowskiej pychy, nabierając rysów wsiowego parobka.
- Uważaj - ostrzegł artylerzysta. - Jeżeli Sałtyczycha dołoży dzieo paki, nie podskakuj. To tylko baba.
Jak się będziesz stawiał, raz-dwa postawi cię przed trybunałem.
Kapral obejrzał szambo i ogród, po czym zameldował przymilnym tonem:
- Wszystko zrobione, pilnowałem cały dzieo. Uśmiechnęła się niemrawo, podeszła do dziury, zajrzała.
- Solidnie się napracowali, ja przez cały dzieo... - nadskakiwał kapral.
- Ale zaświnili ścieżkę i przysypali śniegiem - wtrącił nasz strażnik.
Kapral rzucił mu spode łba nienawistne spojrzenie.
- Którą ścieżkę? - zapytała koścista życzliwym głosem.
- Chodźmy, proszę bardzo, ja wszystko pokażę. - Strażnik ruszył przodem. Koścista dreptała za nim.
Zapadł zmierzch. Ścisnął mróz i strażnik miał spore trudności z odkopaniem butem płata
zmarzniętego śniegu.
- O, proszę, zasypali i myśleli, że nie zauważę. Ja wszystko widzę!
- Który to zrobił? - zaskrzeczała jędza.
- Tamci dwaj. Myśleli, że im się uda, że nikt nie zauważy. My wszystko widzimy.
- Po pięd dni każdy - syknęła jędza. - A ty, Fiodor, ty... - i twarz jej wykrzywił grymas wściekłości.
Urwała w pół słowa, otuliła się szczelniej futrem i szybkim krokiem ruszyła w stronę baśniowego
miasteczka.
Kapral powoli odwrócił się do naszego strażnika. Ten jeszcze nie pojął, że wpakował wszechmocnego
Fiodora jak śliwkę w szambo.
- Zabieraj się razem z tą hołotą! Ty debilu, jeszcze mnie popamiętasz!
Zdumiony strażnik wytrzeszczył oczy na kaprala: przecież chciałem jak najlepiej...
- Spierdalaj, palancie! Ale już!
Podreptaliśmy precz. Omijając cudowne miasteczko mogliśmy się przekonad, że po zmierzchu było
jeszcze bardziej baśniowe.
Dzieci pluskały się w basenie, odgrodzone od mrozu seledynową przezroczystą ścianą, pod bacznym
okiem opiekunki w klasycznej granatowej sukience z białym fartuszkiem.
Zastępca szefa karnej kompanii kijowskiego garnizonu zdążył się już dowiedzied o przyznanej nam
dokładce i osobiście czekał na nasz powrót z komunizmu.
Porucznik Kiriczek otworzył grubą księgę.
- Po pięd dni każdy. Zapisujemy: pięd... dni... aresztu... Na polecenie dowódcy okręgu... za
zła...ma...nie dyscypliny wojskowej... O, cholera! - wrzasnął nagle. - Przecież dowódca jest w
Moskwie, poleciał na zjazd partii. Ale bym się wkopał... - Zajrzał do księgi i po chwili namysłu wstawił
przed słowem „dowódcy” skrót „z-ca”. - No, teraz wszystko gra. A ty, Suworow, pierwsze pięd dni
zarobiłeś od zastępcy dowódcy, i drugie pięd też od zastępcy dowódcy. Ciekawe, kto ci dołoży trzecie
pięd. - Ubawiony własnym żartem, porucznik zarżał.
- Straż!
- Tak jest, towarzyszu poruczniku!
- Zaprowadź ich do dwudziestkiszóstki, na godzinkę, dwie. Niech się nauczą, że dokładka to nie tylko
dłuższa odsiadka.
W kijowskim anclu cela numer 26 znana jest pod nazwą „Rewolucyjnej”. Kiedyś dawno temu, jeszcze
przed rewolucją, nawiał z niej słynny oprych i gwałciciel Grigorij Kotowski. Jakiś czas później, w 1918
roku, Kotowski i jego banda przyłączyli się do bolszewików. Następnie na osobiste polecenie samego
Lenina, za nieocenione zasługi natury kryminalnej, rzezimieszek został uroczyście pasowany na
rewolucjonistę. To zapoczątkowało nieudany leninowski eksperyment oswajania przestępczego
półświatka.
Z brawurowej ucieczki Kotowskiego wyciągnięto odpowiednie wnioski i nikt już nie zdołał powtórzyd
jego wyczynu.
W celi 26 nie ma pryczy ani ławki. Jest tylko spluwaczka w kącie. Nie stoi tam bynajmniej dla
dekoracji: jest po brzegi wypełniona chlorem. Niby, że to taka dezynfekcja. Okno, przez które niegdyś
czmychnął bohater rewolucji, już dawno zamurowano. Sama cela jest tak mała i tak bardzo
przesycona chlorem, że wytrzymad dłużej niż pięd minut zakrawa na absolutną niemożliwośd. Oczy
łzawią, człowiek krztusi się z braku powietrza, ślina wypełnia usta, piersi rozdziera okropny ból.
Ledwie nas tam wpakowano, artylerzysta krztusząc się odepchnął mnie od drzwi. Chciałem je skopad,
ale chyląc czoło przed jego doświadczeniem, zaniechałem. Dużo później mogłem się przekonad, że i
tym razem miał świętą rację. Dokładnie naprzeciw naszej celi mieściła się cela 25, przeznaczona dla
tych, którym się zdawało, że w celi 26 jest nie do wytrzymania. Po wycieczce do celi 25 każdy bez
wyjątku odzyskiwał równowagę i pokornie wracał do celi 26.
Tymczasem do kabaryny wepchnięto trzeciego osobnika. Miałem w nosie kto zacz. Nawet nie
usiłowałem odgadywad jego rysów. Za to artylerzysta od samego początku wyczekiwał jego
przybycia. Szturchnął mnie łokciem (mówid się nie dało) i wskazał nowego. Otarłszy oczy kułakiem,
rozpoznałem w nim naszego strażnika.
Zwyczajny aresztant nie zaczyna odsiadki od celi 21, 25 czy 26. Tylko ci, którzy zarobią dokładkę
przechodzą przez jedną z nich, a czasem przez dwie z rzędu.
Nasz kwisrant-pierwszoroczniak wyjątkowo rozpoczął swoją epopeję od celi 26. Niewykluczone, że
wszechmocny kapral poskarżył się adiutantowi albo zastępcy dowódcy. Możliwe też, że kwisrant
zaczął podskakiwad, kiedy po zdaniu automatu i amunicji dowiedział się nagle, że jego pluton wraca
do koszar, a on sam, z niewiadomych dlao przyczyn, ma zostad tutaj, skazany na dziesięd dni pudła. A
byd może porucznik postanowił wsadzid go z nami dla draki, z góry przewidując co będzie dalej.
W białej mgiełce jadowitych oparów nasz nowy kompan zaniósł się pierwszym atakiem kaszlu. Oczy
zaszły mu łzami, bezradnie macał pustkę w poszukiwaniu ściany.
Nie byliśmy szlachetnymi rycerzami bez skazy i zmazy. Nie mieliśmy zamiaru mu wybaczyd. Ktoś
mógłby powiedzied, że to nie fair bid bezbronnego, oślepionego człowieka, zwłaszcza w chwili, gdy
nie spodziewa się napaści. Tak może gadad tylko ktoś, kto nigdy nie zaliczył celi numer 26. Dla nas
pojawienie się strażnika było zrządzeniem losu. Nie doznałem wtedy żadnych uczud wyższych i nie
chcę teraz przypisywad sobie wzniosłych ideałów. Kto tam był, ten mnie zrozumie, a kto nie był, nie
ma prawa byd moim sędzią.
Artylerzysta dał znak i kiedy wysoki strażnik wyprostował się między jednym a drugim atakiem kaszlu,
kopnąłem go z całej siły między nogi. Wrzasnął nieludzkim głosem i zwinął się z nieznośnego bólu. W
tej samej chwili artylerzysta z całej siły trzasnął go buciorem w lewe kolano. I kiedy strażnik wił się na
ziemi, artylerzysta dołożył mu dwa kopniaki w żołądek.
Skutkiem gwałtownych działao nałykaliśmy się sporo chloru. Ja wymiotowałem, artylerzysta się
krztusił, a strażnik leżał jak długi na ziemi. I chuj z nim.
Zwymiotowałem jeszcze raz i poczułem z całą pewnością, że niedługo mi już pisane żyd na tym
świecie. Już niczego nie pragnąłem, nawet świeżego powietrza. Ściany celi odpłynęły i zakołowały. Z
oddali dobiegł szczęk otwieranych drzwi, ale było mi wszystko jedno.
Stosunkowo szybko, jak się zdaje, odzyskałem świadomośd. Obok mnie wynoszono na korytarz
strażnika, wciąż nieprzytomnego. Nagle zrobiło mi się nieznośnie żal, że kiedy ocknie się na
drewnianej pryczy, nie będzie rozumiał, co mu się przydarzyło w celi 26. Postanowiłem to naprawid i
dobid go, nim będzie za późno. Szarpnąłem się całym ciałem, próbując podźwignąd się z betonowej
posadzki. Cały mój wysiłek zaowocował żałosnym poruszeniem głowy.
- Budzi się - powiedział ktoś, gdzieś wysoko nad moją głową. - Daj mu jeszcze powąchad.
Artylerzysta trzymał się na nogach, teraz on wymiotował. Ktoś całkiem blisko mnie powiedział:
- Ten już jest oficerem, z rozkazu ministra obrony.
- Rozkaz ministra przyszedł dzisiaj, ale podpisany był wczoraj - zaprotestował drugi głos. - Czyli że
amnestia obejmuje tylko wczorajszy dzieo odsiadki. Dzisiaj, już po nominacji na oficera, dostał
dokładkę od zastępcy dowódcy okręgu. Tego żadna ministerialna amnestia nie obejmuje.
- Nie zawracaj dupy! To wyjątkowa sytuacja. Trzeba wystąpid do zastępcy dowódcy okręgu.
- Ale przecież on twojego świeżo upieczonego porucznika nigdy na oczy nie widział. Polecenie wydała
małżonka. A poza tym, on też już wyjechał na zjazd. Chyba nie zamierzasz zabiegad u niej?
- Co to, to nie. Za żadne skarby! - stropił się drugi głos.
- No widzisz. A na mocy amnestii zwolnid go nie możemy. Wiesz co by się działo, gdyby ona zajrzała
jutro sprawdzid? Wszystkim by łby poukręcała!
- Co racja, to racja.
Tak się zdarzyło, że w czasie gdy nasz artylerzysta czyścił kanalizację, minister obrony podpisał rozkaz
o awansowaniu jego i jeszcze dwustu kadetów do stopnia podporucznika. W takich przypadkach
rozkaz ministra jest równoznaczny z odpuszczeniem wszystkich wykroczeo. Lecz kiedy rozkaz ministra
podróżował z Moskwy do Kijowa, nasz artylerzysta zdążył załapad kolejną odsiadkę, rzekomo z
polecenia zastępcy dowódcy Kijowskiego Okręgu Wojskowego. I nikt nic w tej sprawie nie mógł
zrobid. Ponieważ jednak formalnie stał się oficerem, jego miejsce było na oddziale oficerskim,
oddzielonym od pospólstwa wysokim murem. Uścisnęliśmy się zatem jak bracia, jak ludzie bliscy,
którzy rozstają się na zawsze. Uśmiechnął się do mnie blado i tak jak stał, ubabrany ekskrementami
małżonki przyszłego Naczelnego Dowódcy Zjednoczonych Sił Zbrojnych Układu Warszawskiego,
marszałka Związku Radzieckiego Iwana Jakubowskiego, udał się w stronę stalowej bramy wiodącej na
oddział oficerski. Tym razem bez eskorty.

RYZYKO
Kijowski areszt garnizonowy, 31 marca 1966 roku

Ktoś mógłby sądzid, że szkolenie polityczne w karnej kompanii to najprzyjemniejsze zajęcie. Przez
półtorej godziny siedzisz na stołku, podsypiasz i palcem w bucie nie musisz kiwnąd. Trudno o lepszą
formę relaksu. Pozornie! Taki pogląd może zrodzid się tylko w umyśle człowieka nie znającego
odwachu od środka, który nie został poinstruowany, jak się należy zachowad podczas szkolenia
politycznego. Nieświadomemu aresztantowi owa złudna banalnośd może ściągnąd na głowę lawinę
kłopotów. Trafiając na pierwsze szkolenie polityczne taki żółtodziób będzie bezgranicznie
uszczęśliwiony, ale niech no tylko na chwilę przestanie uważad! Niech na moment zapomni, gdzie się
znajduje, po co i dlaczego - nieszczęście dopadnie go w mgnieniu oka.
Jest wymęczony brakiem snu, dokuczliwym zimnem, wilgocią i głodem, pracą ponad siły, ciągłym
upokorzeniem i zniewagą, a nade wszystko - oczekiwaniem na nadejście czegoś jeszcze gorszego.
Dlatego uspokoiwszy się nieco i rozgrzawszy, odpręża się w jednej chwili.
Utrata czujności, nawet na moment, powoduje, że ta napięta stalowa sprężyna, którą człowiek
utrzymywał w sobie od przekroczenia progu aresztu, natychmiast wyrywa się spod kontroli, rozwija w
jednej chwili i człowiek przestaje nad sobą panowad.
Doświadcza tego młody żołnierzyk nieopodal mnie. Widad wyraźnie, że nigdy dotąd nie był w anclu.
Oczy zaszły mu mgłą, powieki się kleją, zaraz zaśnie... Jeszcze chwila, a wtuli się w brudne, zgarbione
plecy cherlawego marynarza. Ten najwyraźniej zjechał do Kijowa na przepustkę i zaraz na dworcu
zgarnęła go żandarmeria. Wygląda na to, że też zaraz kimnie. Żal mi żołnierza, żal mi marynarza, żal
mi siebie... coraz cieplej w stopy... głowa jak na lekkim rauszu, słyszę dzwoneczki... jakże słodko
dzwonią, głowa opada mi na piersi... szyja jak z waty, nie uniesie takiego ciężaru... trzaśnie... muszę
rozluźnid kark...
No i, skowroneczku, już po tobie. Zamiast miłej drewnianej pryczy czeka cię nocą śmierdzący klozet,
albo kuchnia - co jeszcze gorsze. A jak już swoje odsiedzisz, dołożą ci ze trzy dni. Żebyś nie śnił o kęsie
komiśniaka, ani o suchych onucach, tylko o polityce naszej ukochanej partii, która rozpościera przed
nami nowe horyzonty. Tak, tak.
Dla mnie to nie pierwszyzna, odsiedziałem już swoje na odwachu, co prawda nie kijowskim, ale w
Charkowie. Właściwie trudno powiedzied, który ancel lepszy. Jasne, że w Charkowie „Komunizm” jest
dużo skromniejszy. Za to fabrykę czołgów budowano z rozmachem. Codziennie pracuje tam połowa
klientów karnej kompanii, i zapewniam was, że to nie piknik. A wracając do szkolenia politycznego, to
od dawna poznałem ich wszystkie sztuczki. Tu mnie nikt nie zagnie.
Z początku nie myślałem o spaniu, byłem na to zbyt wygłodzony. O jedzeniu też próbowałem nie
myśled, bo od takich myśli tylko boli brzuch. Jedna rzecz gnębiła mnie od pierwszych minut szkolenia,
mianowicie - jak by tu zmienid onuce. Te, które miałem na nogach już od sześciu dni były doszczętnie
przemoczone. Jak by nie zawijad, na jedno wychodzi. A na dworze to mróz, to plucha. Zimno w nogi,
mokro... Ech, żeby móc zmienid onuce... Stop! To wielce niebezpieczna myśl! Nie wolno myśled o
suchych nogach! Taka myśl to prowokacja! Trzeba ją natychmiast wyplenid. Inaczej wpadłeś,
człowieku, po uszy. O proszę - już mi się zdaje, że mam całkiem sucho... że nocą wysuszyłem onuce na
kaloryferze, chociaż w celi nie ma kaloryferów. Teraz są tak przesuszone, że aż zesztywniały... o jak mi
ciepło w stopy... NIE!!! Ja wcale nie śpię! Dwaj potężnie zbudowani kaprale odsuwają taborety i
aresztantów, szarżują przez salę prosto na mnie. Pieprzyd was, sukinsyny! Ja nie spałem!!! Kapral
wściekle spycha mnie na bok i dalej oczyszcza sobie przejście między siedzącymi za mną. Mimo woli
spoglądam do tyłu, ale uświadomiwszy sobie skalę zagrożenia natychmiast z powrotem odwracam
głowę. Wystarczyła jednak ta krótka chwila, aby ogarnąd wzrokiem twarze siedzących z tyłu. Twarze
ludzi sparaliżowanych śmiertelnym przerażeniem. Z pięddziesięciu par oczu wyzierał czysto zwierzęcy
strach i błaganie o litośd. Na wszystkich twarzach malowała się jedna, jedyna myśl: „Tylko nie ja!
Litości!”. Zapewne i na mojej twarzy widniał przed chwilą ten sam wyraz, kiedy myślałem, że to mnie
chcą dopaśd kaprale. Boże, jak łatwo nas zastraszyd! Jakże żałosny jest człowiek, który się boi! Do
jakich podłości jest zdolny, byle tylko ratowad własną skórę!
Tymczasem kaprale dopadli kadeta wojsk lotniczych. Siedział wtulony w samym kącie. Przyszły as
przestworzy przypomina raczej ciężką, drewnianą kukłę ze sznurkami zamiast stawów. Wyłączył się
całkowicie, jakby oddalił się w inny świat. Kaprale taszczą obroocę ojczyzny wąskim przejściem.
Głowa zwisa mu bezwładnie, jak dzyndzel na łaocuszku. To był błąd, asie przestworzy! Nie można
tracid kontroli. Fatalna sprawa, orle-sokole! Za bardzo się rozkrochmaliłeś. Teraz wsadzą cię za karę
do celi „Rewolucyjnej” numer 26. Tam łykniesz chloru, ockniesz się, a potem powędrujesz do 25, a
potem dowalą ci jeszcze pięd dni. Proste, jak w pysk strzelił.
Co jest, do cholery! Ile jeszcze porucznik ma zamiar nawijad o naszej ukochanej partii? Zegarka nie
ma, czy co? Mam wrażenie, że siedzimy tu już z pięd godzin, a ten nie może skooczyd! Żebym tylko
mógł zmienid onuce, byłoby łatwiej wysiedzied.
Już nie wytrzymam. Głowa mi ciąży coraz bardziej, jakby ktoś nawsadzał do środka odważników z
litego żelaza. Zimno w nogi... Żeby tak onuce... Albo żeby chociaż kaprale częściej wywalali z sali tych
co się wyłączyli. Zawsze to jakieś urozmaicenie, może bym jakoś przetrzymał. Albo żeby móc wyjśd
teraz na mróz, do rafinerii, albo do fabryki czołgów. Tylko te cholerne onuce...
- SĄ PYTANIA?
Ze stu gardeł wyrywa się gromkie: „Nie, towarzyszu poruczniku!”. Zbawienie! Koniec szkolenia!
Koniec! I nie wlepili mi dokładki!
Zaraz padnie komenda: DO ZBIÓRKI W SZYKU - ROZEJŚD SIĘ! PÓŁTOREJ MINUTY!!! To oznacza, że
trzeba desperackim zrywem ciała i duszy rzucid się ku wyjściu, przez drzwi zapchane cuchnącymi
ciałami brudnych jak ja sam aresztantów, i roztrącając ich na wszystkie strony, wypaśd na korytarz.
Tylko się nie potknąd, bo stratują! Każdy chce żyd. Pokonując po siedem stopni, trzeba wbiec na
piętro, złapad szynel i uszankę. Najważniejsze to nieomylnie rozpoznad własną odzież. Jeżeli potem
okaże się, że jakiś spóźnialski dryblas nie może się wcisnąd w twój szynel, zaraz cię namierzą i
załapiesz kolejne pięd dni. Za kradzież. Dryblas też dostanie pięd dni paki za gapiostwo. Wylądujecie w
jednej celi, i się okaże, kto ma rację. Z szynelem i czapką w garści trzeba się przebid pod prąd
walących w górę współtowarzyszy i zbiec z powrotem na dół. A przy wyjściu już zator i kaprale
rozglądają się za ofermami. Trzeba zatem wbid się w tłum jak lodołamacz - miażdżyd, rozbijad,
kruszyd. Półtorej minuty się kooczy, a ty wciąż nie stoisz w szyku, nie jesteś wyrychtowany na sto
dwa, czerwona gwiazda na czapce nie tkwi dokładnie na linii nosa, a czapka nie siedzi na dwa palce
ponad brwiami... Kiepsko, kiepsko...
Lada chwila padnie rozkaz: ZBIÓRKA W SZYKU! Każdy zamiera w napięciu, gotów na łeb na szyję
rzucid się, byle tylko wykonad rozkaz... Porucznik celowo zwleka, chce sprawdzid naszą umiejętnośd
stawania w szyku w półtorej minuty... Czy każdy docenia rangę chwili? Czy każdy sprężył się w sobie?
Czy każdy jest gotów przegryźd sąsiadowi gardło? Wzrok porucznika błądzi w bok, ale nikt nie ośmiela
się zwrócid głowy, żeby przekonad się, co też mogło przyciągnąd uwagę zastępcy szefa kijowskiej
karnej kompanii. A uwagę porucznika przykuła brudna ręka w najodleglejszym kącie sali. Ręka, która
od dwóch tygodni czyściła kible, a sama ani razu nie była wymyta.
W momencie, gdy porucznik zwraca się do zebranych ze zwyczajowym zwrotem: „Jakieś pytania?”,
na co ze wszystkich piersi wyrywa się gromkie: „NIE MA PYTAO!” - w tym momencie ta właśnie ręka
uniosła się do góry. W anclu nikt nikogo o nic nie pyta - wszyscy wszystko wiedzą. A tu proszę, ktoś
ciekawski ma pytanie! Coś podobnego!
Porucznik zna odpowiedzi na absolutnie wszystkie pytania. W dodatku porucznik jest władny
zniszczyd każdego, kto podobną impertynencją zakłóca mu święty spokój. Nawet po referacie byle
pierwszego sekretarza obwodowego komitetu partii nikt nie ośmieliłby się zadawad pytao. A tu nie
chodzi o byle pierwszego sekretarza, dysponującego mimo wszystko jakoś tam ograniczoną władzą.
Tutaj osobnik najniższej kategorii usiłuje zakłócid spokój samego zastępcy szefa kijowskiej karnej
kompanii!
Ten fenomen szczerze zaciekawił porucznika. Było widad, że dzięcioł nie pierwszy dzieo spędza na
odwachu, więc ryzyko, na jakie wystawiał wszystkich towarzyszy niedoli nie brało się z ignorancji.
Porucznik jest dobrym psychologiem i w mig pojmuje, dlaczego półżywy kadet-elektronik o
zapadniętych oczach podejmuje takie ryzyko: pewnie został mu tylko dzieo, góra dwa dni odsiadki.
Tylko jeżeli teraz poślą go do fabryki czołgów, to nie zdoła, oczywiście, wyrobid normy i jak nic
obskoczy kolejne pięd dni paki, które na całe życie mogą zeo uczynid uniżonego, pokornego, cichego
półidiotę, co odniosłoby nawet zbawienny skutek dla jego kariery wojskowej, lecz kadetowi na
pewno nie o to chodzi. Widad, że postanowił zadad pytanie w jednym, jedynym celu: żeby podlizad się
porucznikowi i zagwarantowad sobie wyjście w terminie. Lecz nie tak łatwo przypochlebid się
Wszechmocnemu! A jeżeli pochlebstwo poczytane zostanie za nachalnośd?... Pochlebstwo musi byd
bezwzględnie oryginalne i balansowad na granicy dopuszczalności...
Wiedzieliśmy o tym doskonale.
- Słucham was? - zagadnął porucznik z wielką kurtuazją, demonstrując tym samym szacunek dla
brawury właściciela brudnej ręki.
- Kadet Antonow, piętnaście dni aresztu, do wyjścia dwa - przedstawił się dziarsko tamten. -
Towarzyszu poruczniku, mam pytanie.
Zaległa złowróżbna cisza. Mucha, która dotąd grzała się za piecem przepłynęła pod sufitem, bzycząc
jak bombowiec strategiczny. Chowaliśmy głowy w ramiona, chcąc chod trochę złagodzid cios. Gniew
mógł skupid się na głowie każdego.
- Słucham waszego pytania - rzekł porucznik i po krótkim namyśle dodał: - Bardzo proszę.
- Towarzyszu poruczniku, powiedzcie proszę, czy w komunizmie będą areszty?
Plecy skuliły mi się jeszcze bardziej, głowa jeszcze głębiej zapadła w ramiona. Nie ja jeden
oczekiwałem ciosu obuchem w potylicę. Tylko autor pytania stał dumny, wyprężony, wysuwając
cherlawą pierś i inteligentnymi szarymi oczyma wpatrywał się prosto w oczy Wszechmogącego.
Ten chwilę się namyślał, po czym grube wargi rozpłynęły się w dziecinnym niemal uśmiechu. Pytanie
wyraźnie przypadło mu do gustu. W jego oczach zabłysły diabelskie iskierki, kiedy z pełnym
przekonaniem i wiarą stwierdził:
- Areszt będzie zawsze! - i roześmiał się radośnie. Wszechmogący zerknął uważnie na elektronika i
pochwalił jowialnie:
- Zuch chłopak! A teraz... A teraz dmuchaj do wychodka - biegiem! I żeby mi się do wieczora wszystko
błyszczało jak psu jaja!
Ze stu gardeł wydobyło się westchnienie zazdrości.
- Tak jest, towarzyszu poruczniku - odparł radośnie elektronik. Czy można wymarzyd sobie coś
lepszego? To fakt, że po porannej ekspresowej toalecie kibel wygląda dośd paskudnie, ale starczą
dwie-trzy godziny, żeby go wypucowad na medal. A potem? Potem przez cały dzieo tylko markowad,
że się poprawia to, co zostało zrobione. Kibel to nie bezdenne, cuchnące szambo komunizmu! Ech,
kibelek! To prawda, że w nocy nie jest przyjemnie szorowad sracze, zamiast spad, ale w dzieo to co
innego: w cieple, z wygodami...
- Zbiórka do zajęd, półtorej minuty.
Runąłem przed siebie z całym impetem, rozpychając łokciami równie zdeterminowanych
współtowarzyszy.
To był wspaniały dzieo. Miałem fart: wraz z niewielką grupką galerników trafiłem do okręgowego
szpitala wojskowego, gdzie nosiliśmy brudną bieliznę. Naszym strażnikiem był czwartoroczniak,
artylerzysta. Było po nim znad, że nieraz sam siedział w kabarynie. Późnym wieczorem wyznaczył
dziesięd minut przerwy. Przysiedliśmy na oblodzonych kłodach, wspierając zmęczone grzbiety o
ciepłe ściany pieca. Poczciwa siostrzyczka z oddziału skórno-wenerycznego przyniosła nam cały
karton niedojedzonych resztek cudownego białego chleba. Pałaszowaliśmy go w niemym zachwycie.
Nie potrafię oddad ekstazy tamtego niezapomnianego dnia. Ale jestem pewien, że każdy z nas myślał
wówczas o dzielnym kadecie, o ryzyku, na jakie się zdobył, o precyzji kalkulacji psychologicznej, której
dokonał - i w ogóle o bezgranicznych możliwościach ludzkiego umysłu.

SILNI, ZWARCI, GOTOWI!


Ostatnie dni przed promocją w Charkowskiej Szkole Dowódców Wojsk Pancernych Gwardii,
kwiecieo 1967 roku

Buty lśniły tak, że mogłyby z powodzeniem służyd za lusterka do golenia. Spodnie odprasowane tak,
że gdyby mucha otarła się o kant, przecięłoby ją na pół. Dziś mieliśmy patrolowad ulice w mieście,
Dlatego pułkownik Jeremiejew, komendant wojskowy Charkowa, osobiście kontrolował nasz wygląd
zewnętrzny. Z pułkownikiem nie było żartów! Najdrobniejsze uchybienie w umundurowaniu
oznaczało dziesięd dni paki. Wszyscy dawno do tego przywykli jak do ustalonej normy.
Pułkownik kooczył właśnie odprawę.
- Podsumowując, normy są następujące: dworzec kolejowy - 150 wykroczeo, park miejski - 120, port
lotniczy - 80, reszta - po 60.
Pułkownik nie postawił kropki nad „i”, ale i tak każdy Wiedział, że winni niewykonania norm nie
zostaną zmienieni o północy, jak to jest przewidziane w regulaminie, lecz pójdą na „długą rundę” -
innymi słowy, służbę całonocną. Jeśli natomiast do rana patrol nie wykryje dodatkowo trzydziestu
wykroczeo, to całym składem pomaszeruje za kratki. Wylądują w tych samych celach, w których
wypoczywają ich ofiary z dnia poprzedniego. Była to praktyka powszechnie znana i nie trzeba było
przypominad powyższych ustaleo.
- Normy zostały wyliczone naukowo i zweryfikowane przez lata doświadczeo! Zadania są jasne. No, to
do dzieła, towarzysze!
Byłem w trzyosobowym patrolu: kapitan Zadirow i nas dwóch, kadetów przed promocją. Czas służby
wynosił 480 minut. Do północy. Norma opiewała na 60 wykroczeo, czyli jedno zatrzymanie co osiem
minut. Innymi słowy, każdy napotkany mundurowy musi byd winny jakiegoś wykroczenia. I jeżeli
podczas tych ośmiu godzin spotkamy tylko pięddziesięciu dziewięciu żołnierzy, marynarzy, chorążych i
oficerów, wówczas „długą rundę” mamy jak w banku, a gdzie u diabła złapad nocą jeszcze
trzydziestu?
Owocna służba w patrolu zależy w ogromnej mierze od charakteru jego dowódcy. Jeżeli będzie
odpowiednio surowy i pomysłowy, normę da się wykonad.
- Towarzyszu sierżancie, złamaliście regulamin mundurowy.
- Nie, towarzyszu kapitanie. - Wszystko, co sierżant ma na sobie, lśni jak słooce. Widad, że nie ma się
do czego przyczepid.
- Przede wszystkim wykłócacie się z szefem patrolu: a po drugie górny guzik waszej bluzy nie jest
zwrócony ku władzy radzieckiej. Okazad dokumenty!
Istotnie, błyszczący guzik z sierpem i młotem wewnątrz pięcioramiennej gwiazdy przyszyty jest trochę
krzywo, a może nie dośd mocno i młot nie wskazywał jak należy góry, tylko nieco w bok. Pod takim
zarzutem można spisad każdego, nie wyłączając ministra obrony.
Kto potrafi upilnowad, żeby wszystkie guziki miały młot w idealnym pionie? Kapitan wielkimi literami
nabazgrał na przepustce sierżanta: „Przepustkę cofnięto o godz. 16.04 za drastyczne naruszenie
regulaminu mundurowego i dyskutowanie z patrolem”. Zanotowałem nazwisko sierżanta i numer
jednostki, zaś winowajca walnął w dach przed kapitanem i udał się w kierunku koszar. Teraz sierżant
był całkiem bezbronny. Przepustkę miał unieważnioną i gdyby po drodze do jednostki zatrzymał go
jakiś inny patrol, mogliby mu jeszcze dołożyd SO – „samowolne oddalenie”.
Pierwszego złapaliśmy w czwartej minucie. Zostało nam do złapania jeszcze pięddziesięciu dziewięciu
- i 476 minut.
- Towarzyszu szeregowy, złamaliście regulamin mundurowy.
- Na pewno nie, towarzyszu kapitanie.
- Nie dyskutujcie z szefem patrolu!
- Nie dyskutuję, towarzyszu kapitanie. Chciałem tylko powiedzied, że nie złamałem regulaminu.
- Kadet gwardii Suworow!
- Tak jest!
- Wezwad wóz patrolowy. Mamy tu poważne wykroczenie.
W czasie gdy drugi kadet spisywał personalia niebezpiecznego przestępcy, a kapitan łapał następnego
winnego, ja pobiegłem do najbliższej budki telefonicznej.
Tak, sierżant okazał się bardziej doświadczony, ugryzł się w język, zanim nagadał głupot. Ale żołnierz
był żółtodziobem. I właśnie za to, słoneczko, za chwilę powiozą cię limuzyną z szykanami. Wracam
biegiem z budki i widzę, że obok groźnego przestępcy stoi już kadet wojsk lotniczych, który dopuścił
się „oddania honorów wojskowych bez należytego szacunku”. Ledwie szesnaście minut służby, a już
trzech winowajców w saku. Tak trzymad!
- Towarzyszu sierżancie, nie macie czapki na dwa palce powyżej linii brwi!
- Mylicie się, towarzyszu kapitanie, dokładnie na dwa palce!
- Spieracie się?! Dokumenty!
Przy naszym kapitanie człowiek nie nudził się ani przez chwilę. Fajny chłop, nie ma co. A cóż to, tam w
krzakach? Ani chybi zalany w trupa obrooca ojczyzny. Tak jest! Między jezdnią a chodnikiem rósł
szpaler mizernych krzaczków i tam właśnie zagnieździł się nabuzowany wojak. Wygląda jak świnia:
rozchełstana bluza, oderwany prawy naramiennik, cała pierś, buty i spodnie w wymiocinach. Po
czapce od dawna ani śladu. Odwróciliśmy go na plecy. A to pech! Był to kadet z naszej rodzimej szkoły
pancernej. Gwardzista, tak jak i ja. A my swojego nie ruszamy. Wszystkie jednostki garnizonu toczą
zażarte współzawodnictwo socjalistyczne. Pod żadnym pozorem nie wolno wystawid na szwank
dobrego imienia własnej szkoły. Lotnicy, marynarze, piechociarze - miejcie się na baczności! Ale nasz
człowiek, pancerniak - nigdy! Troszkę popił i tyle. Każdemu może się zdarzyd. Wezwany samochód
dyskretnie zabiera pijanego czołgistę. Nie znalazł się, naturalnie, w naszej statystyce, i w ogóle
zabrano go tylko w obawie żeby nie złapał kataru. Ziemia w kwietniu bywa dośd zimna.
- Towarzyszu poruczniku, złamaliście regulamin mundurowy.
Porucznik milczy posłusznie. Wie, jak się zachowad.
- Macie, towarzyszu poruczniku, czarne rękawiczki. Powinny byd brązowe!
- Tak jest, towarzyszu kapitanie. Moja wina.
- Dokumenty!
Nasz kapitan też nosi czarne rękawiczki. Nie było skąd wytrzasnąd brązowych. Oficerom się ich nie
wydaje, ponieważ przemysł nie produkuje brązowych rękawiczek. Oficerowie otrzymują ekwiwalent
pieniężny na zakup rękawiczek. Radźcie sobie sami. Niestety, nie ma ich dosłownie nigdzie. Jak
mówię, przemysł radziecki nie wytwarza ani jednej brązowej rękawiczki. Kto służył w Niemczech,
przywiózł sobie stamtąd co najmniej dwadzieścia par - zapas na całe życie. A kto nie służył w
Niemczech, wydany jest na pastwę patrolu. Przed wyjściem na służbę pułkownik Jeremiejew
osobiście wydaje wszystkim oficerom po parze brązowych skórkowych rękawiczek, za
pokwitowaniem, na czas trwania służby. Tylko te rękawiczki są już tak znoszone, złachane i
rozciągnięte, że oficerowi nie przystoi mied ich na rękach. Dlatego właśnie nasz kapitan zaraz na
początku zdjął służbowe rękawiczki, zwinął je porządnie i schował do kieszeni. Nie daj Boże zgubid!
- Dlaczego złamaliście regulamin mundurowy, towarzyszu poruczniku? A może rozkaz ministra
obrony was nie dotyczy?
- Proszę o wybaczenie.
- Odmaszerowad!
- Tak jest!
Nazwisko porucznika upiększa, naturalnie, naszą czarną listę. Nadejdzie pora wstąpienia do akademii
i wtedy góra przejrzy jego akta personalne. Coś podobnego! W ciągu jednego roku setki razy
zatrzymywany przez patrole, i wciąż za to samo przewinienie! Znaczy - niepoprawny! Znaczy - trzeba
go zamknąd! A wy go rekomendujecie do akademii! Miejcież trochę rozumu!
- Towarzyszu poruczniku, złamaliście regulamin mundurowy... Macie czarne rękawiczki. Nie
czytaliście rozkazu ministra obrony? No to dlaczego go łamiecie? Może celowo? Czy z naturalnej
skłonności do łamania przepisów?
Kapitan zdjął jedną z własnych czarnych rękawiczek i odnotował nazwisko porucznika.
Do kooca służby jeszcze 2 godziny i 17 minut. Na czarnej liście widniały nazwiska sześddziesięciu
jeden winowajców. W ciemnościach rozlegają się pijackie pomruki. Nieźle zawiany artylerzysta
człapie chwiejnym krokiem, wyraźnie niepomny na naszą obecnośd. Nasz kapitan jakoś go nie
spostrzegł.
- Towarzyszu kapitanie, zwijamy go?
- Ee, nie, zostaw. To już sześddziesiąty drugi. Zapamiętaj, Suworow, raz na zawsze: limit należy
przekraczad, ale minimalnie. To podstawowa zasada całego naszego życia. Najwyższy czas żebyś
zrozumiał, że normy ustalane naukowo są weryfikowane przez życie. Za parę miesięcy znowu wyślą
nas na patrol i, jeżeli teraz zawyżymy normę, wlepią nam nie 60, ale 65, a może i 70 wykroczeo. A
spróbuj dobid do siedemdziesięciu! Nasze normy biorą się z bezmyślności takich właśnie osłów, jak ty.
Za bardzo podbijali poprzeczkę i teraz sami wpadają w łapy patroli.
Artylerzysta szczęśliwie potoczył się dalej. Nawet nie zwrócił na nas uwagi. Jeżeli wszystkie patrole na
jego trasie już przekroczyły swoje normy, to może spokojnie dryfowad głównymi ulicami, pijany,
rozchełstany i brudny, z wyrazem pijackiej arogancji na twarzy.
Wstawionych żołnierzy, kadetów i sierżantów było coraz więcej. Wojsko już dawno poznało specyfikę
centralnego planowania, dlatego do wieczora chowało się po kątach. Wtedy słabnie terror patroli we
wszystkich dzielnicach. Po prostu wszyscy starali się wyrobid normę przed czasem, aby uchronid się
przed „długą rundą”. Najwytrawniejsi zawadiacy wykorzystywali krótkie „odprężenie” do własnych,
bynajmniej nieszlachetnych celów. A począwszy od północy wszyscy, nawet najbardziej podcięci, brali
ogon pod siebie. Wtedy wychodzą na łów najgłupsze, najmniej operatywne patrole, którym cały
dzieo nie wystarczył na przyskrzynienie odpowiedniej liczby ofiar.
Wokół nas zaroiło się od autentycznych wykroczeo, pijanych wojaków i chuliganerii. Jednak nie
mieliśmy kompletnie nic do roboty. Siedzieliśmy na ławce pod ogołoconymi z liści wierzbami. Kapitan
udzielał nam lekcji taktyki niemieckich wojsk pancernych. Egzamin koocowy zbliżał się milowymi
krokami.
- Taktyka, proszę was, to najtrudniejsza dziedzina na świecie. Spróbujcie jednak napomknąd naszym
generałom, że taktyka jest bardziej skomplikowana niż szachy! Będą zaśmiewad się do rozpuku.
Tymczasem nie ma się z czego śmiad. Szachy to tylko uproszczony, powierzchowny model walki
między armiami. I to najprymitywniejszymi armiami na świecie.
W szachach - jak na wojnie: król jest niemrawy i majestatyczny, ale utrata króla oznacza ostateczną
klęskę. Król jest wiernym uosobieniem sztabów, rozbudowanych i ociężałych. Wystarczy zapędzid je
w kozi róg - i mat! Hetman to służba wywiadowcza w pełnym tego słowa znaczeniu. Wszechmocna i
niepokonana, stworzona po to, by samodzielnie, błyskawicznie i skutecznie udaremniad plany wroga.
Skoczek, goniec i wieża nie wymagają komentarza. Podobieostwo jest olbrzymie, zwłaszcza do
kawalerii. Przypomnijcie sobie bitwę pod Borodino. Pamiętacie słynny rajd konnicy Uwarowa i
Płatowa na tyły Bonapartego? To typowy ruch skoczka. Spójrzcie kiedyś na mapę. Rosyjska kawaleria
nie atakowała, ani nie szarżowała. Po prostu pojawiła się w pewnym momencie na tyłach wroga. To
wystarczyło. Samo jej pojawienie się powstrzymało Bonapartego przed rzuceniem gwardii do boju. W
pewnym sensie ten manewr przesądził o losach bitwy, i o całych dalszych losach Rosji.
- Walka współczesna - ciągnął dalej kapitan - jest tysiąckrotnie bardziej skomplikowana niż szachy.
Gdybyście chcieli ustawid na szachownicy najmniejszą armię współczesną, należałoby drastycznie
zwiększyd liczbę figur. Trzeba by jakoś oznaczyd czołgi, rakiety przeciwpancerne, artylerię
przeciwpancerną i zwykłą, myśliwce, szturmowce, bombowce strategiczne, helikoptery... Nie sposób
wszystkiego wymienid. Wszystko to razem wymaga wspólnego planu, jednolitej strategii i
najściślejszej koordynacji. To co nas niestety różni od Niemców, to nawyk arytmetycznej rachuby
gooców i pionków przy równoczesnej nieznajomości podstaw ich właściwego użycia. Niemcy,
widzicie, zaczęli z nami wojnę mając marne 3 tysiące czołgów przeciw naszym 24 tysiącom. Dzisiaj nie
brakuje rozmaitych interpretacji naszej klęski w 41 roku, a nie chcemy uznad najprostszej: że taktyka
Niemców była znacznie bardziej elastyczna od naszej. Zapamiętajcie moje słowa: jak się zacznie
ruchawka na Bliskim Wschodzie, rozpirzą nas w drobny mak. Pomimo naszej przewagi liczebnej i
jakościowej. Co za pożytek z trzech królowych, jak się nie umie grad w szachy? A przysyłani przez nas
doradcy wojskowi zwyczajnie nie potrafią grad. Taka jest prawda. Weźcie chodby szefa katedry
pułkownika Sołouchina. Dopiero co wrócił z Syrii...
- Skąd się to bierze? - nie mogłem powstrzymad pytania.
Kapitan spojrzał na mnie, po czym wycedził:
- System jest do dupy.
Odpowiedź nas nie zadowoliła, dodał więc:
- Po pierwsze, dowódcy są wyznaczani wedle kryteriów politycznych. Nie wybiera się tych, którzy
znają zasady gry, ani tych, którzy przynajmniej pragną się nauczyd. Wybiera się właściwych
ideologicznie. Po drugie, nasz system wymaga raportów, sprawozdawczości, osiągnięd. Na tym się
opiera. Doniesienia z pierwszych dni wojny o niszczeniu tysięcy niemieckich czołgów i samolotów były
tak naciągane, że kierownictwo kraju musiało zmienid kryteria oceny sytuacji na froncie. Od tej chwili
brano pod uwagę tylko to, czyje siły kontrolują dane terytorium. To z kolei wymuszało szturmowanie
i odbijanie miast, wzgórz, przyczółków. Spróbujcie jednak grad w szachy nie niszcząc sił nieprzyjaciela,
a starając się jedynie zajmowad pola, nie bacząc na własne straty! Do czego to prowadzi? Do tego, co
spotkało nas na wojnie. Wygraliśmy dzięki temu, że nie znaliśmy litości dla milionów własnych
pionków. Jeżeli na przykład Sztab Generalny i doradcy wojskowi ubzdurają sobie, żeby zagarnąd
terytorium Izraela nie niszcząc wpierw jego armii, to słono za to zapłacimy. Żydzi nie dadzą nam
mata, ale unicestwienie Izraela z taką taktyką jak nasza będzie drogo kosztowad. A nie daj Boże, jeżeli
kiedyś ruszymy na Chiny. Wtedy pionki nic nie pomogą. Chioczycy mają ich o wiele więcej.
W tym miejscu kapitan splunął ze złością i kopnął pustą puszkę czubkiem wyglansowanego buta.
Puszka potoczyła się ciemną alejką wprost pod stopy podpitego sapera, który w krzakach dobierał się
do młodziutkiej dziewczyny. Głucha szamotanina w ciemnościach najwyraźniej przypomniała
kapitanowi, że wciąż jesteśmy na patrolu. Ziewnął i raptownie zmienił temat.
- Kadet Suworow! Wnioski z dzisiejszej służby patrolowej, raz-dwa!
Byłem z lekka zaskoczony.
- Dowódca czołgu musi błyskawicznie oceniad sytuację. No? Jakie wnioski?
- Więc... ee... zatrzymaliśmy wielu winnych... eee... podnieśliśmy dyscyplinę... dzięki wam... -
nieudolnie usiłowałem smarowad wazelinę.
- Nie masz nawet bladego pojęcia, Wiktor. I to ma byd przyszły porucznik? Albo nie chcesz zrozumied,
albo próbujesz mnie nabrad. Słuchaj uważnie, ale to zostanie między nami. W systemie gospodarki
planowej terror jest również działalnością planową, a więc absolutnie kretyoską i nieefektywną. To
po pierwsze. Po wtóre, pracowaliśmy dzisiaj wedle zasad drugiej pięciolatki, a więc lat 1937-1938.
Tyle tylko, żeśmy nie puszkowali i nie rozwalali zatrzymanych. Po trzecie, gdyby dzisiaj padł rozkaz
powtórzenia drugiego planu pięcioletniego, to nie tylko bezpieka, ale każdy radziecki obywatel rzuci
się gorliwie rozkaz ten wypełnid. Tak nas wytresowano: silni, zwarci, gotowi! I po czwarte: ani ty,
Wiktor, ani ja nie mamy żadnej polisy na wypadek kolejnych planów pięcioletnich. Żadnej! Gdyby
jutro padł rozkaz, wszystko zaczęłoby się na nowo: nowy Beria, nowy Jeżow, NKWD, i cała reszta.
Jedyna pociecha, że nasz sekretarz generalny to eunuch. Bez jaj! Ale to nie potrwa wiecznie. Co
będzie, jak go jutro wywalą i przyjdzie nowy? No, dobra, głowa do góry. Idziemy. Na dziś koniec
służby.
- Towarzyszu kapitanie, może pogonid tego sapera? Zgwałci ją, jak babcię kocham!
- A ta laska jutro wniesie skargę, że dymał ją żołnierz, i to w naszym rewirze - dorzucił mój towarzysz.
- To już nie nasza sprawa - uśmiechnął się kapitan i uniósł fosforyzujący cyferblat zegarka.
Uśmiechnęliśmy się i my - zegarek wskazywał godzinę 00.04.
OPERACJA „DNIEPR”
Ukraina, lato 1967 roku

Nazajutrz po uroczystej promocji wszystkich dwustu świeżo upieczonych podporuczników -


najmłodszy rocznik Charkowskiej Szkoły Dowódców Wojsk Pancernych Gwardii - zgromadzono w
szyku na placu apelowym. Tam odczytano nam rozkaz ministra obrony o dodatkowym przeszkoleniu
w zakresie nowych technik bojowych.
Do tej pory zawsze po. promocji młodzi oficerowie otrzymywali miesięczną przepustkę. Dopiero po
urlopie udawali się do wyznaczonych dywizji i pułków rozrzuconych po całym świecie, od Hawany po
południowy Sachalin. Tam, gdzie minister rozkaże.
Tym razem złamano wieloletnią tradycję, a to z tej prostej przyczyny, że kilka miesięcy wcześniej w
Armii Radzieckiej wprowadzono nowy czołg T-64. Przed promocją nie było czasu na szczegółowe
zaznajomienie się z nową maszyną, program zajęd był i tak przeładowany. Postanowiono więc
przeszkolid wszystkich młodych oficerów, lecz tylko z jednej szkoły, a nie ze wszystkich pięciu, i
następnie skierowad ich do tych dywizji i okręgów, które będą przezbrajane w pierwszej kolejności.
Warto nadmienid, że najnowszą technikę bojową wprowadza się zawsze najpierw do jednostek
drugiego rzutu, to jest do okręgów wojskowych: Bałtyckiego, Białoruskiego i Karpackiego. W żadnym
razie do Zachodniej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej ani do jakichkolwiek oddziałów stacjonujących za
granicą. Tam nową technikę wprowadza się po upływie pięciu do ośmiu lat od jej przyjęcia w
okręgach przygranicznych. Pierwszy czołg T-64 trafił do NRD dokładnie w dziesięd lat po rozpoczęciu
masowej produkcji. Kiedy zaś po raz pierwszy wspomniano na Zachodzie o tym nowym radzieckim
czołgu eksperymentalnym, seryjna produkcja T-64 była już dawno zakooczona i T-64 zastąpiono
nowym T-72.
Taka polityka ma wiele uzasadnieo. Przede wszystkim, w ten sposób o wiele skuteczniej strzeże się
tajemnicy, co w razie wojny ustawia nieprzyjaciela w bardzo niekorzystnym położeniu. Po wtóre,
ułatwia to sprzedaż przestarzałych technologii naszym sojusznikom - od Polski po kraje arabskie.
Dlatego sprzęt bojowy Zachodniej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej uchodził w oczach Zachodu za
witrynę najbardziej zaawansowanych radzieckich technologii wojskowych.
Mieliśmy cztery i pół miesiąca na przestudiowanie napędu, wyposażenia, elektroniki i uzbrojenia
nowego czołgu. Od 1 czerwca do 15 października 1967 roku. Z koocem września planowano nasz
udział w wielkich manewrach: praktyczny sprawdzian nabytych umiejętności.
Na wieczornym apelu, przed załadunkiem do wagonów, odczytano nam rozkaz zabraniający
wszystkim młodym oficerom noszenia podczas szkolenia mundurów oficerskich. Mieliśmy nosid
jedynie kombinezony czołgowe. W naszej armii te kombinezony nie mają dystynkcji, co nie pozwala
odróżnid szeregowego od oficera.
Był to więc rozkaz o zastosowaniu środków kamuflażu. Wprowadzanie nowych technik bojowych
zawsze jest okryte ścisłą tajemnicą. Stosuje się drakooskie środki dla powstrzymania przecieku
jakichkolwiek szczegółów z tym związanych. Dlatego nikogo nie zdziwił fakt, że przebrano nas za
szeregowych. Rzeczy nadzwyczajne wyszły na jaw nieco później. Okazało się, że razem z nami udaje
się ponad stu kierowców-instruktorów. Setka instruktorów na dwustu raptem uczniów, to poważne
zachwianie proporcji.
Druga niespodzianka czekała nas w pociągu. Ledwie ruszyliśmy - we wszystkich wagonach odczytano
rozkaz o utworzeniu 100. szkolnego pułku pancernego gwardii. Zastępca komendanta szkoły, który
rozkaz odczytał, przedstawił nam młodego pułkownika - dowódcę nowo sformowanego pułku.
Ogłoszono zarazem, że pułk liczy 92 czołgi w pierwszej linii i 19 czołgów szkolno-bojowych.
Był środek nocy. Pociąg sunął przed siebie z usypiającym stukotem. Lecz nikt z nas nie spał. I nie bez
kozery. Po co aż tyle czołgów? 30-40 czołgów szkolno-bojowych starczyłoby w zupełności. Czołgi
bojowe w ogóle nie były potrzebne.
W atmosferze pewnego podniecenia padały na ten temat rozmaite hipotezy. Ktoś zasugerował, że
może wiozą nas do Arabów. Sytuacja w tamtym regionie pogarszała się z każdym dniem.
- Fajnie by było, chłopaki, chociaż raz w życiu skoczyd za granicę. Do Polski, a niechby i do takiego
Jebiptu.
- Kurica nie ptica, Polsza nie zagranica! Ale NRD, albo Egipt - czemu nie. Tylko że teraz, z tym nowym
T-64, nie zobaczysz zagranicy przez co najmniej pięd lat.
- A może naprawdę jedziemy do Arabów z odsieczą? Przeszkolą nas w try miga i rzucą doborowy pułk
oficerski na najnowszych czołgach...
- Obejdą się bez naszej pomocy! Czytałeś, ile mają czołgów? No, widzisz!... I to jakie! Pewnie, że to nie
T-62, ale na przedpotopowe izraelskie Shermany wystarczą w zupełności...
- No, a tłumy naszych doradców? Poza tym wszystkie plany wojenne opracował im nasz Sztab
Generalny.
- Oj, dadzą Arabiszony Żydkom popalid!
- Wiecie, chłopaki, a ja słyszałem, że z Arabów tacy żołnierze, jak z koziej dupy trąba.
- A Żydzi, myślisz, lepsi? Po pierwszej salwie dadzą, drapaka.
- Dobrze gada!
- W Ameryce już śpiewają requiem dla Żydów.
- Nie za szybko stawiacie na nich krzyżyk? Jeśli oenzetowcy nie przestaną rozdzielad Żydów i Arabów,
nie będzie żadnego zwycięstwa.
- Już ty nic się nie martw, nasi coś wykombinują.
- Ech, żeby te wojska ONZ wycofali jak najszybciej. Wtedy się zacznie prawdziwa szopka!
- Szopka szopką - ciekawe, kto się będzie śmiał ostatni?
Następnej nocy w strugach deszczu wyładowaliśmy się z wagonów na małej wiejskiej stacyjce, gdzieś
w obwodzie czernihowskim. Czekała tam na nas kolumna ciężarówek z brezentowymi budami. Po
kolejnych trzech godzinach jazdy kolumna zatrzymała się. Zeskoczyliśmy na ziemię, w opary
przedświtu i ciepławą mgiełkę, w pobliżu obozowiska w samym środku lasu.
O, w dupę! Nigdy jeszcze nie widziałem tylu namiotów w jednym miejscu. Ich widok przywodził na
myśl ordę Batu-chana pod murami Kijowa. Jak okiem sięgnąd, wszystkie leśne przesieki wypełniały
stalowozielone brezenty. Tu i ówdzie mignie jakaś przecinka, a za nią znów nie kooczące się szeregi
namiotów pod siatką maskującą. Namioty, namioty, namioty aż po horyzont, i dalej. We wszystkich
kierunkach ta sama dwuspadzista monotonia. Dziesiątki, a może setki tysięcy ludzi. Artylerzyści,
obrona przeciwlotnicza, piechociarze, wojska rakietowe, saperzy, desant.
Gdzieśmy, do diaska, trafili? Co to za koncentracja? O co tu chodzi?
Tuż za nami ciągnęły się rzędy namiotów jakiegoś zmotoryzowanego pułku piechoty. Pułk
niezwyczajny: wszyscy po rosyjsku gadają, a więc pułk „dworski”, reprezentacyjny. Piechociarze gęby
mają plugawe i teksty nie lepsze.
- Słyszeliście, chłopy, nowy dekret? Na rocznicę Października będą bid nowe monety.
- I co z tego?
- Trzeba odłożyd sobie zapasik. Po następnej rewolucji nabiorą wartości.
Z palarni dobiega chóralny rechot.
Na co dzieo antyradzieckie dowcipy rozbrzmiewają na każdym kroku. Ale nie zdarzyło mi się słyszed
takich pogaduszek wygłaszanych otwarcie i przy obcych! Albo piechota nie bała się kapusiów, albo
mieli kapusiów-wolnomyślicieli.
Tak czy owak, po śniadaniu postanowiliśmy wysład do piechoty niewielką delegację. Chcieliśmy im
delikatnie wyjaśnid, że nie jesteśmy prostymi żołnierzami, lecz oficerami, chod chwilowo bez
dystynkcji. Tym sposobem już na wstępie ukrócilibyśmy wszelkie poufałości. I tylko tak mogliśmy
działad: na szczeblu dowódców pułków obowiązywała tajemnica.
W składzie delegacji byłem również ja. Piechociarze przywitali nas entuzjastycznymi okrzykami.
- Czołem czołgiści!
- Twarde nasze lufy i mocne nasze dupy!
- Hej, chłopaki, w górę ptaki!
- Dajcie pancernym coś wypid! - zarządził wysoki, przystojny żołnierz. Ze wszystkich stron wyciągnęło
się ku nam ze trzydzieści manierek, napełnionych czymś wonnym i dobrze znajomym.
Ale my byliśmy w poważnych nastrojach i odmówiliśmy poczęstunku. Widział to kto, żeby oficer
popijał ze zwykłymi żołnierzami, w dodatku obcymi?
- Towarzysze - przemówił surowo podporucznik Ochrimienko, szef naszej delegacji. - Co prawda nie
mamy dystynkcji, ale wszyscy jesteśmy oficerami!
Uwagę tę przyjęto gromką salwą śmiechu.
- A my kto jesteśmy, jak myślicie? My też oficerowie! Tylko w żołnierskich mundurach! Pozwólcie,
przedstawimy się: Kijowska Wyższa Szkoła Dowódców imienia Frunzego. Dwustu świeżo upieczonych
podporuczników. Nam też nie dają nacieszyd się naramiennikami. Wczoraj posłaliśmy delegację do
spadochroniarzy. Chcieliśmy przywoład żołdaków do porządku. Okazuje się, że to też oficerowie,
Wyższa Szkoła Wojsk Powietrznodesantowych w Riazaniu. A tam, po prawej - absolwenci Wyższej
Szkoły Artylerii Przeciwlotniczej w Połtawie, stu osiemdziesięciu podporuczników.
- No to napijmy się! Niech tam! Wasze piechociarskie!
Wypiliśmy.
- Ale co tutaj robicie, orły-sokoły? - pytamy.
- Oficjalnie jest to szkolenie w zakresie nowych technik bojowych. Nieoficjalnie - szopka dla uczczenia
jubileuszu ukochanej władzy radzieckiej.
Wypiliśmy jeszcze po jednym. Rano nie najlepiej wchodzi. Ale jakoś przemogliśmy.
Więc to tak! Urządzono wielkie widowisko z okazji pięddziesiątej rocznicy. Byliśmy statystami do scen
batalistycznych.
- Będzie balet, jakiego świat nie widział. Nigdy jeszcze nie było tyle woja w jednym miejscu. No i
pokażą najnowsze technologie.
- Na głównych kierunkach pójdą dwie dywizje złożone w całości z młodych oficerów i kadry
instruktorskiej. Na drugorzędnych kierunkach będą dywizje kadetów z ostatnich semestrów -
oficerów za pięd dwunasta. No i na pozostałych - „dworskie” dywizje doborowe. Będą wzbijad kurz po
horyzont, demonstrowad liczebnośd, skorupę ziemską wprowadzad w drgania skandowaniem.
- A mówili, że to dwiczenia...
- A nam nie? I dali nam cud-maszynę: bojowy wóz piechoty, BWP-1. Może o nim słyszeliście?
- Jakżeby nie...
Miny nam zrzedły raptownie, mimo całej wypitej wódki. Wiedzieliśmy doskonale, na czym polegają
takie widowiska i jakie czekają nas przygotowania.
Tej samej nocy do obozu przybyły pierwsze pododdziały 120. Rogaczewskiej Dywizji Piechoty
Zmotoryzowanej Gwardii - reprezentacyjnej dywizji dowódcy Białoruskiego Okręgu Wojskowego.
Każdy okręg ma taką dywizję: Okręg Moskiewski - 2. Tamaoską Dywizję Piechoty Zmotoryzowanej
Gwardii imienia Kalinina oraz Kantemirowską Dywizję Pancerną. Okręg Karpacki -24. Żelazną
Samarsko-Uljanowską Dywizję Piechoty Zmotoryzowanej. Okręg Kijowski -41. Dywizję Pancerną
Gwardii. Wszystkie służą wyłącznie do celów reprezentacyjnych. Znają jedynie defilady, pokazowe
dwiczenia, uroczyste wizyty zagranicznych gości, warty honorowe... Wyszkolenia bojowego nie mają
za grosz. Dywizje reprezentacyjne - a jest ich w Armii Radzieckiej dziewięd - są całkowicie niezdolne
do walki. Zawsze jednak utrzymuje się je w pełnym stanie etatowym, po 12.000 doborowych
żołnierzy i oficerów.
Tym razem na okolicznośd jubileuszu, na niezrównane widowisko zmobilizowano nawet dywizje
„dworskie”, uzupełnione nowo mianowanymi oficerami w charakterze szeregowych.
Na ogromnych obszarach odbywało się formowanie oddziałów przeznaczonych do działao na
głównym kierunku. Gdzieś w pobliżu mieściła się kwatera polowa dowództwa 38. Armii. Dla celów
operacji „Dniepr” skład armii wzmocniono przez dołączenie najlepszych reprezentacyjnych dywizji:
41. Dywizji Pancernej Gwardii, 79., 120. i 128. Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej Gwardii, 24. Żelaznej
Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej, a także brygady rakietowej, brygady artylerii przeciwlotniczej,
brygady rakiet ziemia-powietrze, 27. Brygady Artylerii Haubic Gwardii, 963. pułku artylerii
przeciwpancernej i licznych pododdziałów wspomagających, wśród nich polowej bazy rakietowo-
technicznej, armijnej bazy rakiet ziemia-powietrze, dwóch pułków łączności, pułku inżynieryjnego
oraz kilku batalionów saperskich, chemicznych, remontowych, transportowych i innych. Dołączono
też kilka wydzielonych batalionów piechoty zmotoryzowanej, podporządkowanych bezpośrednio
dowódcy armii. W tych dwiczeniach miały one zastępowad „czarne formacje” - karne oddziały złożone
z zeków. Rzuca się je na najtrudniejsze odcinki, w ogieo walki, tam, gdzie przygotowanie artyleryjskie
zawiodło albo na obszary nie rozpoznane. Z reguły bataliony karne są „jednorazowego użytku”.
Na okolicznośd operacji „Dniepr”, karne bataliony sformowano nie z zeków, lecz spośród młodych
oficerów przebranych w żołnierskie mundury.
Równocześnie z naszą 38. Armią formowano jeszcze trzy inne. Wszystkie razem stanowiły 1. Front
Ukraioski, będący zgrupowaniem „Sił Wschodnich”.
Na prawym brzegu Dniepru formowały się „Siły Zachodnie”. Nie miały jednak takiej potęgi. Nie
wyposażono ich w czołgi ostatniej generacji, a za szeregowych mieli zwyczajnych żołnierzy.
Wciąż przybywały nowe oddziały i sprzęt bojowy. Z każdym dniem, z każdą nocą, z każdą godziną.
Podczas przygotowao do operacji „Dniepr” Armia Radziecka kompletnie utraciła zdolnośd bojową. W
dywizjach „baletowych” oficerowie odegrad mieli role żołnierzy. Skąd ich brad? Nawet gdyby
zgromadzid wszystkich absolwentów ze wszystkich szkół i akademii wojskowych i to by nie
wystarczyło. Dlatego też podjęto decyzję o odkomenderowaniu większości oficerów okręgów
Zakarpackiego, Bałtyckiego, Białoruskiego, Kijowskiego i Karpackiego. Każdy okręg to grupa armii.
Wyobraźcie sobie teraz pięd największych grup armii pozbawionych oficerów! A co z żołnierzami? Na
wykopki.
Każdego roku Armia Radziecka kieruje setki tysięcy żołnierzy do kopania kartofli. Rok 1967, rok
pięddziesiątej rocznicy, był rokiem rekordowych zbiorów. Niewielu stawia sobie pytanie, skąd w ogóle
biorą się u nas takie obfite zbiory. Po prostu pojawiła się możliwośd zatrudnienia przy żniwach nie
setek tysięcy, ale milionów żołnierzy. Dlatego ten rok rekordów był również rokiem rekordowego
urodzaju. Nawiasem mówiąc, urodzaje są zawsze rekordowe, tylko nie ma ich komu zebrad.
Dezynwoltura radzieckiego Sztabu Generalnego wobec oficerów i żołnierzy okręgów wojskowych,
odgrywających kluczową rolę obronną w przypadku agresji NATO potwierdzała po raz kolejny, że
mało kto w Sztabie Generalnym serio brał tę możliwośd pod uwagę.
Czy wiecie, jak czołgi poruszają się pod wodą? Jeśli nie - opowiem. Przede wszystkim czołg zostaje
poddany hermetyzacji. Na wieży mocuje się rurę, która doprowadza powietrze do przedziału
bojowego kadłuba i stamtąd do silnika. Spaliny wydalane są wprost do wody. Przed zanurzeniem
kierowca czołgu nastawia specjalne urządzenie zwane żyropółkompasem na dowolny
charakterystyczny punkt na przeciwległym brzegu. Pod wodą strzałka urządzenia wskazuje kierowcy
właściwy kierunek. Na brzegu działa dodatkowo punkt dowodzenia, którego zadaniem jest
obserwowad przemieszczanie się rur sterczących ponad poziom wody. W razie potrzeby obserwator
drogą radiową pomaga kierowcom trzymad kurs: „212 - bardziej na lewo, jeszcze na lewo, kurwa
twoja mad!”. W razie awarii silnika płetwonurek zakłada liny holownicze i stojące na brzegu ciągniki
wyciągają maszynę z wody. To wszystko - cała mądrośd! Jedyny kłopot w tym, że czołg, mimo
ogromnej masy, to również solidny zbiornik powietrza. Jego przyczepnośd do gruntu pod wodą jest
dużo mniejsza niż na lądzie. Przy tym łożysko rzeki to nie to samo, co ubita ziemia. Dlatego
kierowanie czołgiem pod wodą wymaga smykałki. Wystarczy przycisnąd drążek sterowniczy ciut za
mocno, a czołg obraca się gwałtownie, wyrywa nie wiadomo dokąd. Na betonie dzieje się to samo.
Kierowcy zwykle przesuwają drążki całym ciężarem ciała. A na betonie wystarczy lekko docisnąd, by
znarowiony czołg wyrwał się spod kontroli. Pamiętacie, ile ich tkwiło po rowach w Czechosłowacji?
Żołnierzom wbija się do łbów, że jeżeli pod wodą czołg nie posuwa się po linii prostej, to lepiej nie
ruszad drążków. Zszedł z kursu? Pies go jebał, niech jedzie jak chce, przy odrobinie szczęścia
wygramoli się na brzeg. A jeżeli ruszad, to naprawdę delikatnie. Doświadczeni czołgiści mówią, że
starczy splunąd, i jedziesz...
Kiedyś podczas manewrów sam widziałem jak całkiem przytomny żołnierzyk, taki co to nawet po
rosyjsku coś rozumiał, ponad godzinę krążył pod wodą przeprawiając czołg przez 60-metrową
rzeczkę. Najpierw ustawił czołg pod prąd. Kazali mu odbid w lewo, a ten obraca maszynę o 180
stopni. A potem jeździł wzdłuż łożyska, nijak nie mógł ustawid się w poprzek. Dodatkowa trudnośd
polega na tym, że ani na chwilę nie można zmniejszyd prędkości, zrzucid obrotów, ponieważ silnik
dławi się momentalnie. Kręcił się więc po dnie jak bączek i w koocu wynurzył się z wody na tym
samym brzegu, z którego rozpoczął swoją odyseję. Póki wywijał swoje obertasy, dwie kompanie
czekały na brzegu nie mogąc zacząd przeprawy, a jedna kompania która przeprawiła się wcześniej
została skreślona jako „zniszczona”, bowiem została pozbawiona wsparcia ogniowego.
Podczas operacji „Dniepr” tego typu wypadki były absolutnie nie do pomyślenia. Właśnie dlatego
wszystkich żołnierzy-kierowców zastąpiono instruktorami i oficerami.
Ale Dniepr to ogromna ukraioska rzeka. To nie Worskla i nie Klaźma. W dodatku przez Dniepr
przeprawiad się miały cztery regularne armie. W owym czasie armia ogólnowojskowa miała na
wyposażeniu 1.285 czołgów, zaś armia pancerna - 1.332 czołgi, nie licząc pływających czołgów
zwiadowczych. W skład naszego frontu wchodziły trzy armie ogólnowojskowe i jedna armia
pancerna, a więc 5.187 czołgów. Cała ta armada miała za zadanie sforsowad Dniepr w ściśle
określonym czasie. Widowisko miało przebiegad na oczach Politbiura i znakomitych gości
zagranicznych, których Politbiuro zaprosiło specjalnie po to, aby trochę postraszyd straszliwą potęgą
armii-wyzwolicielki.
Ustalono, że w pobliżu trybuny honorowej nie tylko same czołgi przejadą pod wodą, ale będą
dodatkowo holowad za sobą artylerię.
A jeżeli coś się nie powiedzie? Jeżeli w którymś z czołgów woda zaleje silnik? Jeżeli jeden albo drugi
ruszy z prądem rzeki? Co począd, kiedy zaczną sobie wzajemnie przeszkadzad, zahaczą się
holowanymi armatami? Co wtedy pomyślą nasi zagraniczni bracia o radzieckiej potędze zbrojnej? No
właśnie! Trzeba wszystko mied szczegółowo przemyślane i byd przygotowanym na każdą sytuację.
Kombinowali, kombinowali i wreszcie wykombinowali. Wymościd dno rzeki.
Podczas gdy tysiące oficerów odbywały szkolenie, tysiące żołnierzy kładły szosę na dnie rzeki na
wyznaczonych odcinkach przeprawy. Pod wodą ułożono tysiące ton konstrukcji stalowych i stalowej
siatki. Wzdłuż wstęg siatki biegły żelbetowe bariery, jak na autostradzie. Wyłożenie dna siatką
zapewniało czołgom większą przyczepnośd, a bariery zapobiegały zbaczaniu z kursu. Czołg toczył się
jak po torze. Takich torów skonstruowano przynajmniej setkę. Bóg jeden wie, ile w tym celu
zmarnowano stali, betonu i ludzkiej pracy. Roboty trwały kilka miesięcy, ale rezultaty były znakomite.
Podczas operacji „Dniepr” pięd tysięcy czołgów, z których większośd taszczyła za sobą na haku
ośmiotonowe działo, sforsowało rzekę bez jednego wypadku, ku wielkiemu zdumieniu wszystkich
zaproszonych bratnich obserwatorów. Taki numer byłby oczywiście nie do zrobienia w czasie wojny,
gdyż żaden nieprzyjaciel nie pozwoliłby, żeby nasza armia przez cztery miesiące taplała się w wodzie,
urządzając sobie przejazd po dnie. Tutaj natomiast radzieccy marszałkowie mogli spokojnie
obserwowad przeprawę, nie blednąc, nie czerwieniąc się, nie trzęsąc się o swoje gwiazdki
marszałkowskie. Wiedzieli, że nie ma prawa byd żadnych nieprzewidzianych wydarzeo. Nawiasem
mówiąc, wojska pozostałych nacierających frontów przeprawiały się mostami i promami. Jest to
praktykowane, naturalnie tylko tam, gdzie nie widzą tego zagraniczni goście.
Kiedy pracowałem przy budowie tych właśnie tajnych podwodnych przepraw, spotkałem kolegę,
Jurka Sołowiowa, który kooczył szkołę rok przede mną.
- Jurek, pies ci mordę lizał! To ty?
- Wiktor! Się masz stary draniu!
- Co u ciebie? Gdzie cię diabli ponieśli?
- Na Białoruś, do siódmej pancernej.3 A życie? Cóż, trochę jak generalski pagon.
-?...
- Same wężyki i zakrętasy.
- Wysoko zaszedłeś?
- Dowódca batalionu. A Saszkę Starkowa pamiętasz?
- No jasne!

3
7. Armia Pancerna Gwardii *przyp. tłum.+.
- Jest u mnie szefem sztabu. Wszystkich oficerów zabrali, a nam przydzielili kompanię. Teraz przez te
„balety” w całym batalionie zostaliśmy tylko my dwaj. Ja dowodzę, a Saszka zarządza sztabem.
Szeregowy Abduchmajew!
- Tak jest, towarzyszu poruczniku!
- Wezwijcie szefa sztabu batalionu.
- Rozkaz!
- A ty, Wiktor, jakich zaszczytów się dosłużyłeś?
- Jestem celowniczym! - zameldowałem się ze śmiertelną powagą.
Obaj wybuchnęliśmy śmiechem. Istny Czechow, chod trudno orzec, kto z nas ma lepiej. On występuje
w roli pułkownika, dowodzi batalionem, ma pod rozkazami setki ludzi i ogromną odpowiedzialnośd.
Ja robię za młodszego sierżanta, kręcę korbkami działa i nie odpowiadam za nic. A w kasie dostajemy
po równo: obaj jesteśmy porucznikami.
Przyleciał Saszka Starkow. Uściskaliśmy się serdecznie.
- No, jak, dowódco? - Saszka wyjmuje manierkę. Zaprosimy pancerniaka na małego?
- Polewaj!
Napiliśmy się. I jeszcze po jednym. Za moje pierwsze gwiazdki oficerskie. Za nasze przyszłe gwiazdki.
Wypiliśmy za ich batalion. Potem za moje nowe działo kalibru 125 mm i za nowy czołg T-64. Potem
wypiliśmy ot tak, zwyczajnie. Znowu byliśmy razem.
- Jak sobie radzicie, chłopaki, z całym batalionem? Nawet przy pełnej kadrze oficerskiej nie ma mowy
o żadnej dyscyplinie, ale we dwóch?!...
Spojrzeli po sobie. Chichoczą.
- Nawet nie próbujemy utrzymad dyscypliny. Robi to za nas trojka.
- Co ty chrzanisz?
- Pewnie, że tak. Oficerów, jak wiesz, pozabierali: jednych do Arabów, innych do tej waszej szopki,
częśd na żniwa. A w dywizjach ustanowili trybunały polowe. Co tydzieo jakiegoś pajaca skazują - i do
karnej kompanii. No i sam widzisz, praca wre.
Rzeczywiście, żołnierze pracowali bez odpoczynku. Nie powiem, żeby zasuwali nad wyraz solidnie, ale
jednak machali łopatami, póki dowódcy w zaroślach nad piaszczystym brzegiem pociągali żyto z
gwinta manierki.
- Ty, Wiktor, wpadaj do nas. Zawsze coś się znajdzie do spłukania kurzu.
- I nie bądź taki zadowolony, celowniczy. Skooczy się „balet”, też dadzą ci kompanię. I wtedy się
przekonasz, jak wygląda kij od strony dowódcy!
Po obozie krążą triumfalistyczne plotki. Padł Izrael! Wieczorem w kwaterze oficerów piechoty
wygrzebano gdzieś spod ziemi małe trzeszczące radyjko i popędziliśmy tam wszyscy, żeby posłuchad
wiadomości. Jak to w piechocie, ożywienie było wielkie. Wypoczęli już nieco po dniu ostrych dwiczeo,
strzelili po kilka kielichów i teraz śpiewają przy ognisku białogwardyjskie kawałki:
Ech, jabłuszko mile, gdzie się toczysz? Jak do Czeki trafisz - nie wyskoczysz!
A sto gardeł podchwytuje:
Ech, jabłuszko miłe, tocz się w świat, W dupie mamy nieugiętą władzę Rad!
- A nie boicie się?
Oficer piechoty patrzy na mnie maślanym wzrokiem, w oczach skaczą mu chochliki:
- Czego mamy się bad? To działalnośd artystyczna. Szykujemy spektakl o tych skurwysynach
machnowcach4, to musimy podwiczyd.
W całej Armii Radzieckiej nie napotkałem podobnej swobody obyczajów, jak wśród elewów
Kijowskiej Wyższej Szkoły Dowódców, noszącej dumne imię Frunzego. Inna sprawa, że absolwenci tej
właśnie szkoły są w Armii Radzieckiej rekordzistami jeśli chodzi o liczbę ucieczek na Zachód. Z nimi
właśnie nawiązaliśmy najlepsze kontakty.
- Cisza, chłopy! Zaczyna się!

4
Nestor Machno (1889-1934) - chłopski anarchista, w latach 1918-1920 - przywódca Rewolucyjnej Powstaoczej
Armii Ukrainy *przyp. tłum.+.
Po wstępnych trzaskach, radio odezwało się: „Towarzysz Breżniew przyjął dziś na Kremlu...
Wiadomości z frontu rolnego...”
- Popamiętacie moje słowa. Mówię wam, że coś pieprznęło. Nasi im nadoradzali...
- Morda w kubeł, wróżbita zasrany!
Ale radio nie śpieszyło się jakoś z doniesieniem o naszej Wiktorii na Bliskim Wschodzie:
„...Doniosły jubileusz...”
- Mówię wam, chłopy, że to wszystko gówno prawda. „...Pracownicy rafinerii Tatarskiej ASRR po
wielu godzinach...”
- Może i racja... „...Doniesienia z zagranicy...”
- CISZA!!!
„...W dniu dzisiejszym towarzysz Fidel Castro...”
Tu już wszyscy stracili cierpliwośd i kubaoskiego brodacza obrzucono stekiem najbardziej
wyrafinowanych obelg, jakie tylko można wyszukad w wojskowym słownictwie pozaregulaminowym.
Póki spiker wyjaśniał jakieś szczegóły z życia kudłatego rewolucjonisty, pod jego adresem sypały się
opisy wszelkich możliwych zboczeo seksualnych, łącznie z takimi, które poczciwemu Castro nie
przyszłyby nawet na myśl.
„... do wydarzeo na Bliskim Wschodzie... zacięte walki... bohaterski opór... Gaza... El Arisz...
solidarnośd...”
Informacja krótka i niezrozumiała. Ani liczb, ani faktów. Co najważniejsze, chuj wie, gdzie leży ten El
Arisz, na czyim terytorium, jak daleko od granicy.
- Ma któryś mapę?
- Może skoczymy czołgiem do wioski? W szkole musi byd globus!
- No to dawaj! Walimy!
- Jak powiedzieli „solidarnośd” - to już koniec. Syf i mogiła.
- Z chuja się urwałeś? Jaki koniec? Mamy tam tysiące czołgów, a doradców jeszcze więcej. Nie ma
gdzie splunąd, żeby nie trafid w któregoś. Araby musiałyby wpierw wszystkich wykosid.
- Zamknij się z tymi doradcami. Są tacy sami jak nasz dowódca dywizji. Psu pod ogon całe ich
doradztwo, nawet manewrów nie potrafią porządnie przeprowadzid. Wszystko dla picu!
Przywieziono globus. Niestety, całkiem nieduży. El Arisz na nim nie było, a i sam Izrael udało się
zlokalizowad z wielkim trudem. Przewaga Arabów była z całą pewnością niepodważalna, nawet na
globusie.
A jednak i następnego dnia radio milczało o wyzwoleniu Tel Awiwu. W informacjach pojawiły się
niepokojące nutki: lotnictwo izraelskie bombarduje spokojne miasta i wioski, szkoły i szpitale. To
ponownie skłoniło nas do myślenia. Kiedy się strzela do mieszkaoców Budapesztu czy
Nowoczerkaska, radio nigdy nie nawołuje do „solidarności”, a tu nagle rozczulają się nad
bezbronnymi Arabami. Co by to mogło znaczyd? Skoro stolica Izraela nie padła w pierwszym dniu, ani
nawet w drugim, to oznaczało, że coś szwankuje w naszym planowaniu. Szefa Sztabu Generalnego
należałoby postawid pod sąd za taką strategię.
Informacje radiowe były mgliste i pełne sprzeczności. Było jasne, że wojska arabskie nie zdobyły
stolicy Izraela, i że nie wkraczają na przedmieścia. Przecież zaraz by o tym doniesiono. Ale w takim
razie gdzie się podziali Arabowie? Gdyby przekroczyli granicę, powinni z miejsca znaleźd się pod
murami miasta: całe to ich paostwo można nakryd czapką!
- Może nasi wymyślili jakiś numer? Może zamierzają dostarczyd Arabom T-64!
- Co ty pieprzysz? Jeżeli nasi doradcy mając tysiące T-55 nie mogą załatwid tych przedpotopowych
żydowskich Shermanów, to znaczy, że im nie pomożesz. To po pierwsze. A po drugie, ten cały T-64
można o kant dupy potłuc. Czołg jest chujowy i tyle!
Na dobrą sprawę taka opinia od dawna kołatała nam się po głowach. Po prostu nikt nie chciał o tym
gadad.
Z czołgiem T-64 zaznajomiliśmy się wstępnie jeszcze przed opuszczeniem szkoły, kiedy pierwszy
egzemplarz, przykryty brezentem, dostarczono pod osłoną nocy i ukryto w hangarze. Była to tylko
przelotna znajomośd, ale maszyna od pierwszej chwili przypadła nam do gustu. Działo kalibru 125
mm, najpotężniejsze na świecie. Żaden czołg nigdy nie był wyposażony w podobne. Mało tego, że
było superpotężne, to jeszcze z automatycznym ładowaniem. Tego też nie miał żaden inny czołg.
Działo charakteryzowało się niesamowitą prędkością początkową pocisków i niezwykłą
szybkostrzelnością. T-64 mógł strącid wieżę z innego czołgu i odrzucid ją na odległośd kilkudziesięciu
metrów. A przecież wieża czołgu waży osiem do dwunastu ton.
Teraz poznaliśmy nieco lepiej możliwości T-64 i nasz początkowy entuzjazm ustąpił miejsca
wątpliwościom.
Superpotężne działo, imponujące kalibrem, było bardzo niecelne.
Konstrukcję gąsienic oparto na całkiem nowych zasadach. Dotychczas trzeba było wymieniad
gąsienice co 2.000 kilometrów, te miały starczyd na 10.000. Jedyny kłopot w tym, że ciągle spadały.
Wyobraźcie sobie boksera, któremu w decydującym momencie opadają spodenki.
Sam silnik wreszcie - nie był zły. Był po prostu fatalny.
Do obsługi jednego naszego pułku pancernego skierowano kilka ekip monterów i inżynierów oraz
grupę projektantów. Przybyli z Charkowskiej Fabryki im. Małyszewa, która oficjalnie produkuje
parowozy, ale nieoficjalnie - czołgi. Pracowali w dzieo i w nocy, bardzo się starali, ale w koocu stracili
resztki nadziei na rozwiązanie problemów wynikających z konstrukcji silnika.
Następnego dnia wieczorne wiadomości położyły kres Wszelkim wątpliwościom. Spiker triumfalnie
oznajmił o decydującej klęsce, jaką ponieśli izraelscy agresorzy na obszarze El Kantary i przełęczy
Mitla.
Wszystko się wyjaśniło. Skoro Żydów nazwano agresorami, oznaczało to, że zdołali wyrwad Arabom
sporą częśd terytorium i tam właśnie toczą się walki. Nawiasem mówiąc, spiker zapomniał jakoś
dodad, że między Egiptem i Izraelem stacjonowały oddziały ONZ i że armia izraelska nie mogła nad
nimi przeskoczyd. Tel Awiw nie domagał się również ich usunięcia. Dopóki strony były rozdzielone
przez neutralne wojska, do walk nie mogło dojśd. A więc wojska rozjemcze wycofano przy aktywnym
współudziale ZSRR. Jak w takim razie Izrael został agresorem?
W podobnych sytuacjach oficerowie i generałowie, jeżeli nie są bezpośrednio zaangażowani w
działania wojenne, nie otrzymują żadnych dodatkowych informacji. Nie wspomnę nawet o
szeregowych żołnierzach, podoficerach i prostych cywilach. Słuchaj radia, czytaj „Prawdę” - i chwatit!
Po tego typu akcjach nigdy nie analizuje się błędów, nie mówiąc już o ich publicznym ujawnieniu.
Tylko szkolenia polityczne, tylko poufne memoranda kierownictwa partyjnego. Zrozumiałe, że
polityczne kierownictwo szuka usprawiedliwienia. Ale my przecież jesteśmy zawodowcami. Nie
potrzebujemy analiz politycznych, lecz militarnych: jakie były nietypowe elementy taktyki, jak strony
konfliktu zorganizowały dowodzenie, jak współdziałały różne rodzaje wojsk, jak następowało
ześrodkowanie na głównych kierunkach, jak spisały się formacje maskujące i służby dezinformacyjne,
dzięki jakim wybiegom udało się uzyskad efekt zaskoczenia. Nie otrzymaliśmy odpowiedzi na żadne z
tych pytao. Jaki był rzeczywisty powód porażki, jakie popełniono błędy - to pozostało dla nas
tajemnicą.
Wkrótce potem Komitet Centralny rozesłał zamknięty list do odczytania na zamkniętych zebraniach
partyjnych. Motywem przewodnim listu było: Arabowie walczą kiepsko, bo zamiast odpierad ataki,
zajmują się odprawianiem modłów. I jakoś nikomu nie przyszło do głowy, że przecież od początku
było wiadomo, że Arabowie walczą kiepsko. A skoro o tym wiedzieliśmy, to po co było wyrzucad w
błoto miliardy rubli, tracid tysiące czołgów i samolotów? Przecież można było próbowad dyplomacji
pokojowej. A pokój zapewniały nam „błękitne hełmy”. I w jakim celu, u diabła, żądaliśmy usunięcia sił
ONZ, które osłaniały tych kiepskich żołnierzy? A w ogóle, skoro wiedzieliśmy, że wojacy z nich żadni,
że modlą się zamiast walczyd, to dlaczego nie przedsięwzięto środków zaradczych? A może radziecki
Sztab Generalny nie wiedział, jaka naprawdę jest armia arabska? W takim razie Sztab Generalny,
wywiad wojskowy i tysiące doradców nie byli warci złamanej kopiejki.
A może arabskich oficerów nie uczono w naszych akademiach wojskowych? Może szczegółowych
planów wojny nie układano w naszym Sztabie Generalnym? Jeszcze jak! Wszystkie, co do przecinka,
wyszły spod piór radzieckich sztabowców. Wszystkie kierowały się radziecką doktryną wojenną.
Wszystkie wiernie naśladowały radzieckie wzorce. I radziecki pic na drążku również. Chociaż tego nie
jestem pewny. Bardzo trudno dorównad pod tym względem niezwyciężonej Armii Radzieckiej.
Jedyny skutek wojny arabsko-izraelskiej 1967 roku dotyczący nas bezpośrednio, to wycofanie
wszystkich czołgów T-64 i zastąpienie ich starymi, poczciwymi T-55. Były to skromne maszyny, nie
słynęły z nadzwyczajnej siły ognia, ale waliły prosto w cel. Wież nie strącały, ale zabijały bez
większego wysiłku. I nie spadały im spodenki.
Decyzja o wycofaniu T-64 miała swój głęboki sens. Gdyby czołg został zaprezentowany, okazałoby się,
że T-62 nie jest najnowszym modelem na uzbrojeniu Armii Radzieckiej, a wspaniały T-55 to w ogóle
dinozaur. Pokonani Arabowie mogliby się skarżyd, że zostali wyposażeni w rupiecie, a zatem to nie
oni są winni klęski lecz przestarzały sprzęt. To oczywiście kompletna bzdura. W tym momencie czołgi
T-55 stanowiły trzon uzbrojenia radzieckich jednostek pancernych. Arabowie dysponowali tym
samym typem, chod w uproszczonej wersji eksportowej. T-62 stanowiły nie więcej niż 10 procent
wyposażenia, a T-64 dopiero wszedł do seryjnej produkcji, ale miał na razie masę niedoróbek i nie
mógł uchodzid za pełnowartościowy wóz bojowy. Tak czy siak, odebrano nam T-64 i nie
prezentowano na pokazach. Nawiasem mówiąc, produkowany w sporych seriach czołg T-64 nigdy nie
wziął udziału w defiladzie na Placu Czerwonym. Czyżby się obawiano, że może zawieśd? Dopiero
zbudowany wiele lat później czołg T-72 - maszyna niewymyślna, groźna i niezawodna - został
zaprezentowany na Placu Czerwonym dokładnie dziesięd lat po niedoszłym pokazie
sześddziesiątkiczwórki.
Kiedy dostarczono nasze pięddziesiątkipiątki, znaleźliśmy się w głupiej sytuacji. Teoretycznie mieliśmy
spożytkowad czas na zapoznanie się z nowym czołgiem. Po to nas tu trzymano, wydawano niemałe
pieniądze. Ale nowe czołgi zabrano. Za co nam teraz płacą?
Zapytaliśmy o to dowódcę pułku.
- Nie zwracajcie uwagi na takie głupstwa - powiada. - Płacą wam, i to nieźle? No, to się cieszcie.
Trochę nam przeszło. Jednak to samo pytanie postawili w księgowości. Nikt nie ma prawa wypłacad
pieniędzy za nic. Oficer powinien czymś lub kimś dowodzid (a my nikim nie dowodziliśmy), albo
odbywad szkolenie (w akademii wojskowej, na różnych kursach itp.). Od chwili odzyskania naszych
T-55 przestaliśmy się wpisywad do tej kategorii. Nie wiem, jak ostatecznie poradzono sobie z tym
problemem. Wiem tylko, że nadal regularnie otrzymywaliśmy wypłatę. A figurowaliśmy w rubryce
„szkolenie”. Więc pewnie płacili nam za pic na drążku. Za „balet”...
Tymczasem szkolono nas coraz intensywniej. Dzieo po dniu, bez świąt i przepustek, szykowano
bezprecedensowy, gigantyczny spektakl. Nie mam pojęcia, ile miliardów rubli poszło na to
przedstawienie. Spróbujcie oszacowad sami.
Zakłada się, że bezawaryjny przebieg T-55 wynosi zaledwie 500 godzin jazdy. Potem czołg udaje się
na remont generalny. Wymienia się dosłownie każdą częśd, pozostawiając tylko kadłub. Instaluje się
nowy silnik, nowy układ transmisyjny i sterowniczy, oprzyrządowanie. Po tych zabiegach czołg
funkcjonuje dalsze 250 godzin, po czym spisuje się go na straty. Dlatego też większośd czołgów cały
swój żywot spędza w oczekiwaniu na wojnę. Czołgi stoją „zakonserwowane”, transportuje się je na
platformach kolejowych. Każda godzina samodzielnej jazdy jest zbyt kosztowna. Tylko najstarsze,
dziesięcio-, piętnastoletnie egzemplarze używane są na dwiczeniach.
W armii radzieckiej czołgi miały wyznaczoną normę -200 kilometrów rocznie. To oznacza, że jeśli
czołg spędzi cały rok w hangarach, to w następnym roku może zrobid 400 kilometrów. Za
wykorzystanie normy godzin przed czasem dowódca mógł stanąd przed sądem wojskowym.
To tyle, nie licząc kosztów dozoru technicznego, amunicji i paliwa.
A teraz wyobraźcie sobie rzecz następującą: tysiące czołgów, dzieo i noc uczestniczy w manewrach,
bez oglądania się na stan silników. W ten sposób, w ciągu czterech miesięcy nasza 38. Armia
zajeździła wszystkie swoje 1.285 czołgów. A nie byliśmy jedyną armią... Tuż przed pokazem odbyła się
generalna wymiana sprzętu. Wycofano wszystkie czołgi, transportery opancerzone i pozostałe
pojazdy, zastępując je prawie nowymi.
Na szkolenie poświęcano dwanaście godzin dziennie. Każdy element każdej fazy zbliżających się
manewrów rozpracowany został w najdrobniejszych szczegółach. Każdy żołnierz musiał znad swoje
miejsce.
Przygotowania do manewrów odbywały się na wielkim poligonie oznakowanym palikami. Każdy
żołnierz (przebrany oficer) dwiczył w kółko to samo zadanie: zeskoczyd z transportera przy tym
krzaku, dziewięd kroków naprzód, seria z automatu, jeszcze trzynaście kroków, oto mój cel, kolejna
seria, tutaj cel sąsiada z prawej, jeżeli nie trafia - ja mu pomagam. Czołg wali przeciwpancernym... I
jeszcze raz to samo. I od nowa.
Planowanie manewrów trwało, zdaje się, niejeden rok. Kiedy przybyliśmy na dwiczenia, każdemu
wręczono teczkę ze ściśle opisaną rolą, w której zaznaczony był nie tylko każdy krok, lecz nawet każdy
oddech:...siedem kroków naprzód - błysk - wstrzymaj oddech - zamknij oczy - włóż maskę
przeciwgazową - wypuśd powietrze - krótka seria z automatu...
Tak było w piechocie, tak było u nas, w artylerii, w oddziałach desantowych.
...Czołg wynurza się z wody - przeciwpancernym przestrzelid wodoszczelną osłonę lufy - dopływ
powietrza zrzucid - odblokowad wieżę i włączyd stabilizację armaty - opuścid lufę - za brzeziną wyłonią
się cztery czołgi nieprzyjacielskie - zmasowany ogieo całej kompanii - mój cel: lewy czołg z tyłu - po
zniszczeniu celu przenieśd ogieo na cel po prawej - po zniszczeniu przesuwad ogieo dalej w prawo...
Tydzieo po przybyciu do obozu każdy musiał zdad egzamin ustny ze swej roli: wszystkie godziny,
minuty, sekundy, kiedy, gdzie, który cel, odległośd do celu, prędkośd, kąt przesuwania się celu. Każdy
z dziesiątków tysięcy żołnierzy znał dokładnie wszystkie posunięcia wroga, skład jego sił i sprzętu,
wszelkie jego chwyty i sztuczki.
Po egzaminie z teorii zaczęły się zajęcia praktyczne. Na początek każdy indywidualnie obchodził
poligon, utrwalając sobie w głowie najdrobniejsze szczegóły. W tym stadium korpus pancerny
przemieszczał się pieszo. Następnie rozpoczęto formowanie załóg.
Było nas czterech: kierowca-instruktor i trzej oficerowie - dowódca, celowniczy i ładowniczy. Znowu
wyszliśmy na poligon. Niezły spacerek, dziesięd-dwanaście kilometrów.
Dowódca: - Tu wydam rozkaz: „Cel 2100 w lewo, czołg, zniszczyd”.
Celowniczy: - Krzyczę: „Przeciwpancerny!”.
Ładowniczy: - Wrzucam pocisk do komory: „Jest przeciwpancerny!”.
Kierowca: - Krzyczę: „Droga wolna!” i lekko hamuję.
Z lewej, z prawej, za nami dreptały grupkami tysiące ludzi, każda własnym szlakiem. Wszyscy
powtarzali półgłosem szczegóły zadao, wymieniali uwagi z towarzyszami, zerkali do notatek. Na razie
nie było to jeszcze zabronione. Za nami nacierała piechota, przed nami posuwał się chyłkiem zwiad,
od czasu do czasu „przelatywało” wsparcie lotnicze - piloci też snuli się pieszo, też dwiczyli swoje
zadania.
Nazajutrz wszystko zaczęło się od nowa, tym razem jednak doszło formowanie plutonów i drużyn. Od
tej chwili załogi czołgów mogły się dzielid uwagami nie tylko wewnątrz „czołgów”, ale i „czołgi” mogły
się porozumiewad między sobą. Następnego dnia wszystko powtórzyło się raz jeszcze, tyle że z
formowaniem kompanii. Potem nastąpiła generalna inspekcja. Dopiero później nastąpiły właściwe
dwiczenia bojowe. Jeden dzieo poświęcono na dwiczenia kompanijne - kolejno każda kompania
musiała przejśd całą trasę, na razie bez strzelania. Następnego dnia - dwiczenia batalionów. Potem -
pułkowe, dywizyjne, armijne, na koniec całego frontu. Wszystkie poligony starannie zasłano
metalową siatką i kratownicami z prętów zbrojeniowych - żeby czołgi nie poorały ziemi gąsienicami.
Dopiero przed samymi manewrami siatkę usunięto, a trawa odrosła w dwa tygodnie.
Z chwilą opanowania wszystkich zadao na danym terenie, następowało przejście na inny. W ten
sposób z rejonu czernihowskiego na Ukrainie przekoczowaliśmy stopniowo na Białoruś, pod Bobrujsk.
Następnie wróciliśmy do punktu wyjścia, aby powtórzyd wszystko jeszcze raz, i jeszcze jeden.
Tymczasem nie tylko nasz front, ale i wszystkie inne fronty zdążyły do perfekcji przedwiczyd swoje
zadania. Wówczas dopiero odbyły się dwiczenia jak Pan Bóg przykazał, w tempie, z udziałem kilku
frontów. Nie była to jeszcze właściwa operacja „Dniepr”, lecz jej namiastka, próba generalna. Dopiero
po niej pozwolono nam wrócid do obozów, gdzie nastąpiła wymiana sprzętu bojowego. Za nami
postępowały dziesiątki tysięcy żołnierzy, zacierając wszelkie ślady po dwiczeniach, zbierając odpady,
pogubione przedmioty, zasypując leje po pociskach, usuwając łuski i tropiąc niewybuchy.
A potem...
Kolumna piechoty zmotoryzowanej zmierzała znajomą przecinką w kierunku rzeki. Równocześnie
artyleria i lotnictwo kooczyły przygotowanie do przerzutu pierwszego batalionu. Zadanie było proste:
sforsowad Dniepr celem uchwycenia przyczółka na prawym brzegu rzeki i tym samym umożliwid
przerzucenie naszego pułku pancernego i artylerii. Zaraz potem miała nastąpid przeprawa trzech
armii wsparta jednoczesnym taktycznym desantem z helikopterów na tyłach wroga. Następną fazą
była budowa mostów kolejowych i przeprawa armii drugiego rzutu oraz lądowanie dwóch dywizji
powietrznodesantowych na dalekich tyłach wroga. Potem przeprawa kolejnych dwóch frontów i
starcie z „Zachodem”.
Tymczasem batalion piechoty zmotoryzowanej zbliżał się do rzeki...
Wkroczenie batalionu do akcji odbywało się z wszelkimi honorami, mimo że na tym kooczyła się jego
rola i nie brał udziału w dalszych manewrach. Batalionowi torowały drogę dwie brygady artyleryjskie i
osiem pułków artylerii. Łącznie 612 dział wsparcia dla jednego batalionu. Dodatkowo na samym
brzegu rzeki ustawiono pułk pancerny do niszczenia celów na przeciwległym brzegu. 600 dział i 100
czołgów wspomaga trzystu żołnierzy! Coś podobnego mogło się zdarzyd tylko na pokazówce z okazji
doniosłego jubileuszu!
Rozpędzone transportery łamiąc i krusząc zarośla dały nura, wzbijając tuman wody, i ławą ruszyły w
stronę nieprzyjacielskiego brzegu, przesłoniętego dymem wybuchów. Powyrywane pociskami pnie i
konary leciały wysoko w niebo. Sypał się nieustający grad odłamków, sięgając nawet do środka rzeki.
Plan nakazywał, by w chwili, gdy transportery opancerzone dotrą do środka rzeki, artyleria przeniosła
ogieo w głąb pozycji nieprzyjaciela, pozwalając tym samym batalionowi pokonad drugą częśd
przeprawy i bezpiecznie dotrzed do brzegu. Transportery przebyły już pół drogi, ale artyleria nie
wykazywała żadnego zamiaru przesunięcia pola ostrzału. Przeciwnie, nasilenie ognia rosło. Czy to
obserwatorzy artyleryjscy zagapili się, czy może batalion rozpoczął przeprawę o dwie-trzy minuty za
wcześnie, w każdym razie transportery nie mogły posuwad się dalej i zaczęły krążyd w miejscu,
wpadając na siebie i zmagając się z rwącym nurtem Dniepru.
Wszystko to przebiegało przed samą trybuną honorową, na oczach rządu i zaproszonych gości.
Breżniew spojrzał w panice na ministra obrony, ten wrzasnął do mikrofonu coś, co absolutnie nie
nadaje się do druku, i co spowodowało, że ogieo artyleryjski ustał w jednej chwili. Około trzydziestu
luf strzelało nadal, ale główny chór umilkł. Stopniowo reszta też ucichła, pojedynczo i dosyd
nieskładnie.
Tymczasem transportery opancerzone dalej wykonywały piruety na wodzie. Dowódca batalionu
najwyraźniej bał się wydad rozkaz dalszego forsowania rzeki, nie wiedząc, z czym może wyskoczyd
przeklęta artyleria. Cholera wie, co im strzeli do łba! Poza tym miał wyraźne instrukcje, by nie
przekraczad środka rzeki, nim artyleria nie przeniesie ognia. Każde działo potrzebuje na zmianę
celownika dwóch, trzech minut. W tym czasie batalion nadal taplał się w wodzie. Tak dobrze
wszystko szło na dwiczeniach, a tu masz ci los, co za cholerna klapa...
W koocu artyleria, powoli i niemrawo, przeniosła ogieo dalej od brzegu. Batalion ruszył naprzód.
Niestety, żaden z transporterów nie był w stanie wyjechad z wody. Podczas dwiczeo artyleria szczyciła
się przyzwoitą organizacją, teraz jednak kanonierów chyba poniosły nerwy, albo coś jeszcze nawaliło,
w każdym razie cały pas przybrzeżny rzeki, który miał pozostad nietknięty, zryty był lejami po
pociskach. Zaczęła się wielka improwizacja. Dowódca batalionu polecił wyskakiwad do wody i dalej
posuwad się wpław. Rzeka gdzieniegdzie była płytka, ale nie wszędzie. Nienaganny szyk przemienił się
w piekielną kotłowaninę. Dalsza realizacja scenariusza była niemożliwa, batalion prezentował
bowiem bezładne kłębowisko rąk i nóg...
Sytuację uratował dowódca batalionu w randze podpułkownika (w istocie przebrany pułkownik
Rubanow), który ryknął niespodziewanie:
- Koniec z manewrami. Jesteśmy w walce!
Korespondenci wojskowi wychwalali później dzielnego dowódcę pod niebiosa. Jego rozkaz
szczególnie przypadł do gustu sekretarzowi Głównego Zarządu Politycznego, generałowi Episzewowi.
A dowódca batalionu wcale nie chciał się popisywad. Swoim rozkazem chciał tylko zmusid
poprzebieranych oficerów, żeby zapomnieli o wyuczonych rolach, o całym tym pieprzonym „balecie” i
zaczęli zachowywad się tak, jak im dyktował zdrowy rozsądek i doświadczenie z lat służby. Jesteśmy w
walce! Młodzi oficerowie w lot pojęli słowa dowódcy, szyki się wyrównały, dowódcy kompanii i
plutonów błyskawicznie ocenili sytuację i, po kilku minutach, dowódca batalionu skierował swoich
ludzi do natarcia z samej granicy wody, porzucając pozostałe w rzece transportery.
Potem wszystko poszło zgodnie z planem, z jednym wszak wyjątkiem. Transportery opancerzone
wciąż tkwiły w wodzie i my, czołgiści, obawialiśmy się poważnie, czy któryś czasem nie blokuje
naszych podwodnych przejazdów. Jeśli tak, to pierwszy czołg natknie się na przeszkodę, czołgi jadące
za nim zostaną unieruchomione i wybuchnie skandal jakiego świat nie widział.
Ale dzielny dowódca batalionu po raz wtóry uratował sytuację. Posunął się już ze swoją piechotą
spory kawałek, kiedy nagle przypomniały mu się czołgi i przez radiostację nadał rozkaz do
transporterów opancerzonych, aby spłynęły w dół rzeki, oczyszczając tym samym drogę dla czołgów.
Tak więc wszystkie transportery opancerzone miały trafid w ręce wroga albo dostad się pod ogieo
nieprzyjaciela, lecz przynajmniej reszta nadciągających wojsk miała drogę wolną. Decyzja dowódcy
uratowała całe przedstawienie, ale zniszczyła jego karierę. Po manewrach towarzysz Greczko określił
ją jako bezzasadną i zdymisjonował starego pułkownika.
Nasze czołgi przeprawiły się przez rzekę bez przeszkód, ciągnąc za sobą po dnie artylerię całej dywizji.
Amunicję i artylerzystów wieziono na transporterach saperskich. Potem balet znów ruszył pełną parą.
„Zachodni”, tak jak to było w planie, rzucili się w panice do odwrotu, ledwie ujrzawszy obłoki kurzu
na horyzoncie. Cele padały jeden po drugim, nawet kiedy pociski ich nie tykały, ale - co najważniejsze
- huk był ogłuszający.
Najwyższe dowództwo „Wschodu” bezbłędnie odgadło wszystkie perfidne zamysły „Zachodu” i
zastosowało odpowiednią taktykę natarcia. Krótko mówiąc, wszystko poszło aż do obrzydzenia
zgodnie z planem.
Trzy dni potem przywieziono nas do Kijowa. Defiladę pokazywano później w telewizji i w kronice
filmowej, ale dopiero po żmudnych zabiegach cenzorskich na oryginalnym materiale. W
rzeczywistości wyglądało to trochę inaczej.
Defilada odbywała się na lotnisku wojskowym. Na płycie, wzdłuż pasa startowego stały czołgi. Było to
największe takie skupisko w historii ludzkości. Zgromadzono czołgi czterech frontów, w sumie ponad
20.000 maszyn. Gdyby armie NATO odważyły się kiedyś zebrad tyle czołgów w jednym miejscu, to nie
byłyby w stanie, bowiem wszystkie paostwa zachodnie razem wzięte nie dysponują taką liczbą.
Wstrząsające fotografie bezkresnego pancernego oceanu obiegły później czołówki gazet całego
świata. Niektórzy zachodni komentatorzy wyrażali domniemanie, że prawdopodobnie były to
plastikowe makiety czołgów. Istotnie, chod nie z plastiku, stojące na lotnisku czołgi nie przedstawiały
wartości bojowej.
Były to wozy wykorzystywane do intensywnych dwiczeo, które już dawno utraciły sprawnośd. Był to
najczęściej surowiec wtórny dla hut. Po defiladzie częśd z nich powędrowała do kijowskich zakładów
naprawczych, tysiące trafiły na chioską granicę jako stacjonarne stanowiska ogniowe, a większośd
skazano na przetopienie. Rok jubileuszu okazał się rokiem rekordowych wytopów stali.
Trudno oszacowad, ile kosztował ten spektakl. Licząc tylko zajeżdżone czołgi - to znaczy pomijając
koszty amunicji, paliwa, amortyzacji wyposażenia, tysięcy ton stali zbrojeniowej oraz betonu -
przypuszczalny rachunek sięgał miliardów rubli. Na rynku światowym brytyjski Chieftain,
odpowiednik naszego T-62, osiągał cenę 210.000 dolarów. Podczas manewrów nasz 1. Front
Ukraioski zajeździł doszczętnie ponad 5.000 czołgów i w znacznym stopniu zużył dalszych 5.000 - a w
operacji „Dniepr” uczestniczyło co najmniej pięd takich frontów jak nasz. Pomnóżcie to przez cenę
jednego czołgu i stanie się jasne, dlaczego supermocarstwo takie, jak Związek Radziecki nie potrafiło
prześcignąd Hiszpanii w produkcji samochodów osobowych.
Defilada przebiegała, jak to się mówi, bez zakłóceo, chociaż... nie do kooca.
Zgromadzone na lotnisku oddziały czekały na przybycie znakomitych gości. Wyczekiwano ich również
na trybunie honorowej. Defilada miała się rozpocząd tradycyjnie o godzinie 10.00. W przeciwieostwie
do defilad moskiewskich, przewidziano również pokaz niewyobrażalnej armady powietrznej.
Samoloty i śmigłowce miały nadlatywad z lotniska w Boryspolu, dosyd odległego od Kijowa. Każdy
przelot wyliczony był co do sekundy. Lecz Breżniew, Podgorny, Kosygin i Szelest spóźniali się z
niewiadomych powodów.
Nerwowośd rosła z każdą minutą. Marszałek Greczko na trybunie klął pod nosem naszą ukochaną
partię, rząd radziecki i wszystkich członków Politbiura z osobna, śląc pod ich adresem najbardziej
wyszukane obelgi, jakie mogą sobie wyobrazid znawcy tej najpopularniejszej odmiany twórczości
ludowej. Greczko co prawda wyklinał na Breżniewa szeptem, ale ponieważ mikrofony na trybunie
włączono punktualnie o godzinie 10.00, monolog marszałka słychad było w promieniu dziesięciu
kilometrów - na całym terenie defilady. Dlatego to kijowska defilada odznaczała się niepowtarzalnym
klimatem, szczególnym rodzajem rozbawienia.
W pół godziny później, kiedy oddziały uroczyście defilowały przed trybuną wielkich wodzów, na
twarzach oficerów i żołnierzy nie gościł znany z takich sytuacji wyraz zaciętej determinacji. Tym
razem wszystkie oblicza rozjaśniały uśmiechy. I wodzowie uśmiechali się ze wzajemnością, machając
do żołnierzy pulchnymi dłoomi.

OPERACJA „MOST”
- Towarzysze - zagaił minister obrony. - W nowym roku 1967 Armia Radziecka podejmie
szereg niezwykle skomplikowanych i odpowiedzialnych zadao, aby uczcid pięddziesiątą rocznicę
Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej.

Pierwszym i najtrudniejszym zadaniem jest osiągnięcie ostatecznego rozwiązania problemu


bliskowschodniego. Zadanie to spoczywa w całości na barkach Armii Radzieckiej. Pięddziesiąty rok
istnienia Związku Radzieckiego stanie się zarazem ostatnim rokiem istnienia Izraela. Jesteśmy gotowi
do wykonania tego zaszczytnego zadania. W jego realizacji przeszkadza nam jedynie obecnośd wojsk
ONZ pomiędzy siłami żydowskimi i arabskimi.
Po uregulowaniu problemów bliskowschodnich, wszystkie wysiłki zostaną skierowane do
uporządkowania problemów europejskich. To zadanie nie tylko dla dyplomatów. Tu również Armia
Radziecka będzie zmuszona rozwiązad masę nabrzmiałych zagadnieo. Zgodnie z decyzją Biura
Politycznego, Armia Radziecka „wyszczerzy kły”. Pod tym hasłem rozumiemy szereg bardzo
konkretnych posunięd. Zorganizujemy bezprecedensową paradę lotnictwa w Domodiedowie.
Bezpośrednio po zwycięstwie na Bliskim Wschodzie, przeprowadzone zostaną wielkie manewry
marynarki wojennej na morzach Czarnym, Śródziemnym, Barentsa, Północnym i na Bałtyku.
Następnie przeprowadzimy zakrojone na wielką skalę manewry „Dniepr”. Demonstrację siły
zakooczymy w dniu 7 listopada imponującą defiladą na Placu Czerwonym. Następnie na tle tych
demonstracji siły oraz zwycięstwa na Bliskim Wschodzie będziemy mogli nakłonid kraje arabskie, żeby
na parę tygodni pod byle pretekstem zakręciły kurki z ropą naftową i zawiesiły dostawy dla Europy i
Ameryki. - Minister uśmiechnął się. - Sądzę, że Europa będzie dzięki temu bardziej skłonna do
podpisania traktatów w wersji, którą jej przedłożymy.
- Czy będą jakieś spektakularne demonstracje w ramach programu kosmicznego? - zapytał pierwszy
zastępca dowódcy Wojsk Lądowych.
Minister obrony zmarszczył brwi.
- Niestety, nie. W okresie woluntaryzmu popełniono w tej dziedzinie skandaliczne błędy. Do dziś
musimy za nie płacid. Przez najbliższe dziesięd do piętnastu lat nie będziemy robid w kosmosie
właściwie niczego nowego, jedynie powtarzad poprzednie eksperymenty z pewnymi modyfikacjami.
- Jakie posunięcia przewiduje się w sprawie Wietnamu? - zapytał dowódca Dalekowschodniego
Okręgu Wojskowego.
- Skuteczne rozwiązanie wszystkich problemów europejskich będzie możliwe tylko pod warunkiem,
że Amerykanie ugrzęzną tam na dobre. Uważam, że nie powinniśmy się za bardzo śpieszyd z
wyzwalaniem Wietnamu.
Zebrani ożywili się, okazując wyraźne zrozumienie dla takiego punktu widzenia.
- Zanim zakooczymy sprawy ogólne - ciągnął dalej marszałek Greczko - chciałbym zwrócid się do
wszystkich z prośbą o przemyślenie następującej kwestii. Niezależnie od tych wszystkich demonstracji
siły, imponującej liczby wojsk i ich wyszkolenia, byłoby wskazane zorganizowad coś naprawdę
spektakularnego, coś ekstra. Coś, czego nigdy dotąd nie było. Jeżeli więc ktoś z was, towarzysze
generałowie, wpadnie na interesujący pomysł, proszę bezzwłocznie zwrócid się do mnie osobiście lub
do szefa Sztabu Generalnego. Z góry proszę, abyście nie mnożyli liczby czołgów, artylerii i sprzętu
lotniczego. Tego i tak będzie tyle, że nie jesteście sobie w stanie wyobrazid. Zbierzemy i pokażemy
wszystko, co mamy. Nie należy też, oczywiście, zgłaszad propozycji ujawnienia nowych technologii.
Pokażemy wszystko to, co możemy: BWP-1, T-64, myśliwce MiG-23 i MiG-25. Możliwie, że
zademonstrujemy także niektóre prototypy wozów bojowych. Pociąga to za sobą pewne
niebezpieczeostwa, ale pokazad chyba musimy. Powtarzam jeszcze raz: potrzebujemy naprawdę
czegoś niezwykłego.
Wszyscy zebrani odczytali ostatnie słowa ministra obrony jako obietnicę wysokiej nagrody za
oryginalny pomysł. I taka była jego intencja. Wszystkie wojskowe mózgi podjęły wyzwanie. Tylko co
tu można nowego zaproponowad, oprócz zwiększenia ilości i jakości?
A jednak trafiła się oryginalna koncepcja. Zrodziła się w umyśle generała pułkownika Ogarkowa,
byłego oficera saperów.
Idea była szalenie prosta. Ogarkow proponował, aby pokazad nie tylko samą potęgę armii, lecz i to, że
wspomniana potęga opiera się na solidnym fundamencie wojskowego zaplecza i doskonałym
przemyśle zbrojeniowym. Nie miał, naturalnie, zamiaru odsłaniad wszystkich tajników systemu
zaopatrzenia, bo i po co. Aby przekonad gości o swoim bogactwie, gospodarz domu nie musi ujawniad
wszystkich kosztowności. Wystarczy jedno płótno Rembrandta na ścianie.
Podobnie Ogarkow zamierzał pokazad tylko jeden element, ale za to obezwładniający. Wszystko
sprowadzało się do pomysłu wybudowania w rekordowym tempie, na przykład w ciągu godziny,
mostu kolejowego przez Dniepr, a następnie skierowanie na ten most składów wyładowanych
sprzętem bojowym i kolumn pancernych. Taki most nie tylko symbolizowałby silne zaplecze, lecz
ponadto udowodniłby Europie, że jakby co, to żaden Ren jej nie uratuje.
Ministerstwo Obrony i Sztab Generalny były zachwycone pomysłem Ogarkowa. To było właśnie to, o
co chodziło. Armia nie dysponowała oczywiście stosownym mostem, a czasu do rozpoczęcia dwiczeo
pozostało niewiele. Te fakty nikogo jednak nie niepokoiły - najważniejsze, że pojawił się upragniony
pomysł.
Generała pułkownika Ogarkowa wyposażono we władzę absolutną, jak Głównego Konstruktora przed
wysłaniem na orbitę pierwszego kosmonauty. Sam Ogarkow był nie tylko błyskotliwym erudytą i
doświadczonym inżynierem w zakresie budowy mostów. Był też wyjątkowo wymagającym, surowym
dowódcą. Przypominał pod tym względem samego Żukowa. Te cechy ułatwiały mu wykonanie
zadania. Pod jego bezpośrednią komendę przeszły wszystkie placówki badawcze wojsk inżynieryjnych
i kolejowych, jak również wszystkie fabryki i zakłady produkujące sprzęt inżynieryjny. Normalną
produkcję tych przedsiębiorstw wstrzymano w oczekiwaniu, aż nadejdzie rozkaz zbudowania czegoś
niezwykłego.
W czasie gdy projektanci mozolili się nad pierwszymi szkicami przyszłego mostu, który miał się
przydad tylko jeden jedyny raz, w jednostkach kolejowych i inżynieryjnych odbywała się selekcja
najmłodszych, najzdrowszych i najsilniejszych oficerów oraz najzdolniejszych i najbardziej
doświadczonych saperów. Dodatkowo przeprowadzono konkursy wśród słuchaczy ostatniego roku
szkół wojsk kolejowych i inżynieryjnych. W wyniku tych działao tysiące najlepszych oficerów i
kadetów Ze wszystkich zakątków Związku Radzieckiego przebrano w mundury zwykłych żołnierzy i
sprowadzono do Kijowa. Tu zaś sformowano z nich 1. Dywizję Budowy Mostów Kolejowych Gwardii.
Zanim jeszcze wyjaśniło się, jaki to ma byd most. dywizję poddano bezprecedensowemu
przeszkoleniu. Było bowiem pewne, że wszyscy zatrudnieni przy jego stawianiu będą musieli
pracowad jak akrobaci pod kopułą cyrkową.
Tymczasem pierwotna koncepcja rozkładanego mu stu kolejowego została odpowiednio
dopracowana. Padła propozycja, by natychmiast po zamocowaniu mostu na podporach przepuścid na
drugi brzeg maszynę do układania torów wraz z kilkoma wagonami szyn i w równie rekordowym
tempie ułożyd odcinek torów na prawym brzegu, a dopiero potem przerzucad eszelony wojskowe i
ciężki sprzęt. Ten pomysł również spotkał się z aprobatą.
Tymczasem wszystkie pracownie konstruktorskie z których każda osobno pracowała nad projektem
mu stu, oświadczyły jednomyślnie, że w tak krótkim czasie niemożliwe jest wybudowanie mostu
pontonowego o nośności chodby mizernych 1.500 ton.
Ogarkow zagotował się i postanowił rzucid na szalę osobistą reputację. Postępował szybko i
bezbłędnie. Po pierwsze, zwrócił się do KC z propozycją, aby ten kto wymyśli odpowiedni patent
otrzymał Nagrodę Leninowską. Komitet Centralny wyraził zgodę. Następnie Ogarkow zwołał
wszystkich konstruktorów, zakomunikował im tę decyzję i zaproponował powtórne
przedyskutowanie wszystkich szczegółów. Zebrani zrezygnowali z pomysłu wysłania przez most
maszyn do układania torów i transporterów szyn. Zaniechano też równoczesnego przejazdu kolumn
pancernych i wagonów kolejowych. Ustalono, że wszystkie wagony pokazowego składu będą puste,
tak samo jak ciężarówki jadące obok pociągu.
Pozostał jeszcze jeden problem. Jak przeprawid przez most lokomotywę ważącą 300 ton?
Zaproponowano, by ciężar lokomotywy maksymalnie zredukowad. Natychmiast przystosowano do
tego celu dwie lokomotywy, główną i rezerwową. Wszelkie możliwe elementy stalowe zastąpiono
stopami aluminiowymi. Wymieniono kocioł parowy i palenisko. Tender lokomotyw został całkowicie
opróżniony z węgla i wody, zostawiono tylko mały zbiornik z wysokoenergetycznym paliwem,
prawdopodobnie benzyną lotniczą albo olejem napędowym.
A czas nieubłaganie pędził naprzód. Projekty szczegółowych rozwiązao mostu wykaoczano już w
fabryce. Tam też skierowano większośd oficerów 1. Dywizji Budowy Mostów Kolejowych Gwardii, aby
zaznajomili się z konstrukcją podczas produkcji. Fabryki, które przez kilka miesięcy nie pracowały w
ogóle, zostały teraz zmilitaryzowane i pracowały na trzy zmiany. Robotnikom płacono zawrotne
pensje i obiecywano, że jeżeli ukooczą pracę na czas, otrzymają fantastyczne nagrody z rąk samego
ministra obrony.
Tymczasem pierwsze elementy mostu dostarczono zgodnie z planem do dywizji i rozpoczęło się
szkolenie. Z każdym tygodniem dowożono nowe części i na kolejnych dwiczeniach montowano coraz
dłuższy most. Z wyliczeo wynikało, że powinien wytrzymad ciężar pustego pociągu. Jak to się sprawdzi
w praktyce, tego, oczywiście, nikt nie mógł byd pewien. W najgorszym razie gdyby most zanadto ugiął
się pod ciężarem lokomotywy, wagony mogły zsunąd się do wody. Dlatego załogi lokomotyw i
kierowcy ciężarówek (przebrani oficerowie), które miały przeprawiad się przez most wraz z
wagonami, na gwałt dwiczyli techniki ratunkowe, stosowane przez pancerniaków pod wodą.
Niestety, nie można było przedwiczyd przyswojonych umiejętności, ani też sprawdzid wytrzymałości
konstrukcji, gdyż nadal brakowało kilku elementów, bez których nie dało się przerzucid mostu.
W dniu, w którym do dywizji dostarczono dwa ostatnie pontony, rozpoczęły się największe manewry
wojskowe w historii ludzkości. Nosiły one kryptonim „Dniepr”.
W poprzek Dniepru w rekordowym tempie wzniesiono pontonowy most kolejowy, a kiedy na
prawym brzegu wbijano ostatnie słupy, z lewego brzegu na most płynnie wsunęła się lokomotywa,
powoli ciągnąc za sobą długi skład wagonów. Równocześnie na most wślizgnęła się kolumna
wojskowych ciężarówek.
Przywódcom partii i rządu, a także licznym gościom zagranicznym, którzy obserwowali budowę
gigantycznego mostu, nie przyszło zwyczajnie na myśl, że ma on służyd transportowi kolejowemu.
Kiedy więc na moście pojawiła się lokomotywa, z trybuny rządowej rozległy się entuzjastyczne
owacje.
W miarę jak lokomotywa oddalała się od brzegu, most uginał się pod jej ciężarem w sposób coraz
bardziej widoczny. Konstrukcja dotknęła powierzchni wody i ciężkie, leniwe fale powędrowały od
mostu ku brzegom rzeki. Powracające fale uderzyły w most i zakołysały nim w jedną i drugą stronę.
Naraz na dachu lokomotywy pojawiły się trzy figurki przerażonych maszynistów.
Żaden z gości zagranicznych nie zwrócił jakoś uwagi na zdumiewający fakt, że z komina lokomotywy
nie wydobywa się dym, za to pojawienie się na lokomotywie maszynistów wszyscy z miejsca
odnotowali i skwitowali ten fakt wyrozumiałymi uśmieszkami.
Przerażonych maszynistów starannie wyretuszowano później ze wszystkich zdjęd i filmów
rejestrujących słynną przeprawę, lecz w chwili gdy zdarzenie miało miejsce, należało za wszelką cenę
ratowad sytuację. Cała subtelnie przygotowana operacja mogła przeistoczyd się w farsę.
Kołysząca się dostojnie lokomotywa z trzema maszynistami na szczycie niepewnie podążała do
przodu.
- Co tam jest na dachu? - zapytał marszałek Greczko, cedząc słowa przez zęby.
Pozostali generałowie i marszałkowie zachowali absolutne milczenie. Wtedy wystąpił generał
pułkownik Ogarkow, który dziarsko zameldował:
- Towarzyszu marszałku Związku Radzieckiego! Głęboko wzięliśmy sobie do serca doświadczenia
niedawnej wojny izraelsko-arabskiej, w której decydującą rolę odegrało lotnictwo. Podjęliśmy w
związku z tym środki mające na celu zabezpieczenie całej komunikacji zaplecza przed atakiem
powietrznym nieprzyjaciela. W razie wojny do stałej załogi trzech maszynistów dołączą trzej żołnierze
z ręcznymi wyrzutniami przeciwlotniczych pocisków rakietowych Strieła-2. Oddziały jeszcze nie
otrzymały wyrzutni, lecz rozpoczęliśmy szkolenie załóg. Obecnie maszyniści pozostają w kabinie
parowozu, natomiast obsługa wyrzutni obserwuje niebo w poszukiwaniu lotnictwa nieprzyjaciela.
Goście zagraniczni oniemieli w obliczu takiej sprawności działania Sztabu Generalnego i błyskawicznej
reakcji na zmiany w praktyce wojennej.
Ministra obrony zachwycił natomiast refleks i pewnośd siebie Ogarkowa, umiejętnośd łgania w żywe
oczy, bez drgnienia powieki i we właściwym momencie.
Tuż po dwiczeniach most rozebrano i oddano do przetopienia. 1. Dywizję Budowy Mostów Gwardii
rozformowano jako niepotrzebną. Podczas rozdania nagród wszystkim projektantom i budowniczym,
postanowiono jednogłośnie powierzyd Ogarkowowi organizację wszystkich przyszłych tego typu
przedsięwzięd. Tak właśnie narodził się Główny Zarząd Maskowania Strategicznego (GZMS), którego
pierwszym szefem został generał pułkownik Ogarkow. Wkrótce potem otrzymał czwartą gwiazdkę i
awans na generała armii.
GZMS rozpoczął swoją działalnośd od przejęcia całej cenzury wojskowej, następnie również
paostwowej. Niebawem opanował większośd instytucji zajmujących się dezinformacją, po czym
wyciągnął macki ku wszystkim organom sił zbrojnych. Jak staracie się maskowad przed wrogiem?
Odtąd każdy budynek wojskowy, począwszy od centrów kosmicznych, poprzez wyrzutnie rakietowe i
bazy strategicznych okrętów podwodnych, po koszary przygranicznych oddziałów KGB, musiał mied
osobiste zatwierdzenie Ogarkowa.
A Ogarkow sięga już po przemysł zbrojeniowy. W ZSRR cały przemysł to zbrojeniówka. Chcesz
budowad fabrykę? A, to musisz wpierw wykazad, że potrafisz zakamuflowad jej prawdziwe
przeznaczenie. No i ruszyli ministrowie gęsiego do Nikołaja Ogarkowa po podpis.
Potęga GZMS stale rosła. Czy w radzieckiej rzeczywistości było w ogóle cokolwiek, co nie zasługiwało
na kamuflaż? Czy istniał w tamtym świecie jakikolwiek obszar, w którym nie próbowano nabid
przeciwnika w butelkę?
Ileż to wódki spłynęło, ile samobójstw popełniono, ilu ludzi wsadzono do więzieo - i to wszystko za
tajemnice paostwowe. Bo z każdą bzdurą trzeba uważad. I zawsze lepiej wykręcid kota ogonem. A
Nikołaj Ogarkow jest głównym kontrolerem tego cyrku. Innym żyd nie pozwala i sam haruje w pocie
czoła. Trzeba Amerykanów wywieśd w pole podczas strategicznych negocjacji? Ogarkow posyła
pierwszego zastępcę generała pułkownika Trusowa. Ale gdy dochodzi do podpisania dokumentów, to
sam wchodzi w skład delegacji.
Dobrze pracuje! Otumanił łatwowiernego prezydenta USA! Chwała mu za to i honory: stopieo
marszałka Związku Radzieckiego i stanowisko szefa Sztabu Generalnego.
Cwany jest Nikołaj Wasiljewicz Ogarkow...

Część druga

DYWIZJA SZKOLNA
Oster, Ukraina, październik 1967 roku

- Rzygaj! To rozkaz!
Młody, krótko ostrzyżony żołnierzyk rozejrzał się żałośnie w nadziei znalezienia pomocy. Drużyna
równie młodych i równie króciutko ostrzyżonych, przed którą stoi, nie ma dla niego najwyraźniej ani
krzty współczucia. Już po tygodniu służby w pełni przyswoili sobie żelazną regułę dywizji szkolnej:
jeżeli jeden żołnierz nie usłucha rozkazu, ucierpi cała drużyna. A jeżeli cała drużyna wykaże
niesubordynację, wtedy sierżant wybierze sobie jednego żołnierza, który zbierze cięgi za wszystkich.
Będzie go dwiczył „aż mu z uszu pójdzie dym”, „aż da pyskiem w trociny”. Kiedy zaś żołnierz nie
będzie już zdolny do sprawnego wykonywania rozkazów, ucierpi na tym jego drużyna. I tak w kółko,
cały cykl powtarza się bez kooca.
Sposobów szkolenia jest bardzo wiele. Można, na przykład, kazad oddziałowi wykopad okopy w
żelbetowej nawierzchni. Norma, to 60-centymetrowy okop pojedynczy w trzydzieści minut. A kto
rozkazu nie wykona, będzie się szkolił od nowa, tytułem kary.
Krótkowłosy żołnierzyk stał twarzą w twarz z ustawioną w szyku drużyną, a w szyku już zaczynała
narastad złośd, gdyż każdy wie, co go czeka, jeżeli rozkaz nie zostanie wykonany natychmiast.
Stałem na uboczu, obserwując działalnośd swego zastępcy. Po trzech dniach służby jako dowódca
plutonu szkolnego, rozumiałem już dogłębnie kolejną zasadę obowiązującą w dywizji szkolnej: nie
wtrącaj się do roboty sierżanta, bo będziesz musiał wykonad ją sam.
A starszy sierżant odczekał dla porządku dziesięd sekund, i ryknął:
- Druga drużyna, słuchad rozkazu! Szeregowy Rawdulin spóźnił się do szyku całe 13 sekund, ponieważ
przebywał w kantynie. Wszyscy biegiem marsz!
Każdy żołnierz dywizji szkolnej ma codziennie po obiedzie dwadzieścia minut wolnego, a także
dziesięd minut wieczorem. Prosto z obiadu zgłodniały żołnierz pędzi do bufetu, który obsługuje jedna
ślamazarna sprzedawczyni. Pułk liczy 1.500 żołnierzy, z czego dobra połowa - najgłodniejsi, albo
najwięksi optymiści - szturmuje niewielki lokalik. Większośd z nich, dostawszy się już do
pomieszczenia, nie może dopchad się do lady, ani z powrotem do wyjścia. Za sekundowe chodby
spóźnienie na apel spotyka ich za każdym razem surowa kara, a mimo to liczba chętnych do bufetu
wcale nie maleje. Można by się dziwid, skąd żołnierze brali pieniądze na zakupy, skoro miesięczny
żołd wynosił 3 ruble 80 kopiejek. Odpowiedź jest prosta: dzieo w dzieo przez dwa lub trzy miesiące
żołnierz usiłował dotrzed do bufetu, ale nigdy mu się to nie udawało. Oto cała tajemnica
oszczędności.
W chwili, o której mowa, wszystkie czterdzieści plutonów pułku stało w szyku na dziedziocu
garnizonowym, gotowe przystąpid do czyszczenia broni. W okolicy nie było widad ani jednego oficera,
wszelkie uchybienia korygują sierżanci, każdy na swój sposób. Zazwyczaj w kółko uprawiali „padnij-
powstao”, pompki, przysiady, czasem jakaś drużyna czołga się po dziedziocu pokrytym grubą warstwą
świoskiego łajna.
Mój zastępca z naszywkami starszego sierżanta postanowił dziś ograniczyd się do zmuszenia
bufetowego winowajcy, aby publicznie zwrócił to, co zjadł w bufecie - czy też raczej: co zamierzał
zjeśd. Wyrzygiwanie pokarmu często określa się w dywizjach szkolnych naukowym terminem
„ekstrakcja”, przez analogię do gwałtownego wyplucia wystrzelonej łuski z komory czołgowego
działa. Sierżanci opisują tymi słowami swoje przeżycia po straszliwym pijaostwie: „Przez całą noc
męczyły mnie okropne ekstrakcje”...
W odróżnieniu od sierżanckich mimowolnych ekstrakcji, ostrzyżony żołnierzyk miał wykonad je na
rozkaz. Ponieważ jednak winowajca nie wykonał polecenia, cały kolektyw musiał naprawid jego błąd:
- Druga drużyna! Pochylid się!
Dziesięd grzbietów natychmiast pochyliło się do przodu.
- Dwa palce - lewej ręki - DO UST! Oddział błyskawicznie wykonał rozkaz.
- Od prawej - jeden po drugim - RZYGAD!
Wijąc się w konwulsjach, druga drużyna wypełniła rozkaz dowódcy i opróżniła żołądki w całkiem
przyzwoitym czasie.
- Drużyna - dziesięd kroków w tył - marsz! Szeregowy Rawdulin! Do szeregu! Spocznij!
Sierżant odwrócił się pod pozorem wyszukiwania dla drużyny odpowiedniego miejsca na czyszczenie
broni. W tej samej chwili Rawdulin zarobił od najbliżej stojących towarzyszy dwa mocne ciosy w
brzuch. Usiłując stłumid w sobie cienki, przenikliwy jęk, runął na kolana i powoli osunął się we własne
wymiociny.
Podczas dwiczeo sierżanci i oficerowie nigdy nie biją żołnierzy - to żelazne prawo Armii Radzieckiej.

FACHOWIEC
287. Nowogrodzko-Wołyoska Dywizja Szkolna Piechoty Zmotoryzowanej (dwukrotnie
odznaczona Orderem Czerwonego Sztandaru oraz orderami Suworowa, Kutuzowa i Chmielnickiego),
Ukraina

Aresztowanego przywieziono do pułku i zamknięto w izolatce przy wartowni. Siadł w kącie, posępnie
wpatrzony w podłogę. Sierżanta aresztowano w Omsku, o 4 tysiące kilometrów od macierzystego
pułku.
Przybył prokurator wojskowy. Wszczęto dochodzenie. Co, jak i dlaczego? Sprawa jest poważna.
Wszystko zależy od tego, jak władze zwierzchnie będą się zapatrywały na to, co zaszło, jak
zinterpretują wykroczenie. Jeśli uznają je za samowolne oddalenie, sierżant dostanie w najgorszym
razie piętnaście dni aresztu. Jeżeli za dezercję - wyrok wyniesie minimum piętnaście lat.
Gdyby sierżanta przyskrzyniono w macierzystym okręgu wojskowym, sprawę by się oczywiście
zatuszowało, gdyż między okręgami trwa ostre współzawodnictwo socjalistyczne o najmniejszą liczbę
wykroczeo i naruszeo regulaminu. Ponieważ jednak złapano go w obcym okręgu, a o sprawie
dowiedziała się Moskwa, dowódcy uczynią teraz wszystko, żeby wykazad niezachwianą wolę
całkowitego wyeliminowania tego typu przestępstw. Tu jednak pojawia się kolejna sprzecznośd: jeżeli
mamy do czynienia z dezercją, to dlaczego nie zameldowano o tym Moskwie sześd dni wcześniej,
zaraz po zniknięciu sierżanta?
Tak czy inaczej - kłopoty. I to dla wszystkich zwierzchników sierżanta, od dowódcy plutonu po szefa
okręgu wojskowego.
Sierżant nazywał się Zumarow, a dowódcą jego plutonu byłem ja. Dlatego ja pierwszy spotkałem się
ze śledczym.
- To wasz sierżant?
- Mój, towarzyszu pułkowniku.
- Od jak dawna u was służy?
- Od ośmiu miesięcy, towarzyszu pułkowniku. Po zakooczeniu szkolenia w moim plutonie otrzymał
awans na stopieo sierżanta i pozostał w plutonie jako dowódca drugiej drużyny.
- Co możecie o nim powiedzied?
- Towarzyszu pułkowniku, ja to ścierwo pierwszy raz widzę na oczy - wyznałem szczerze.
Prokurator znał życie, więc moje oświadczenie nie zrobiło na nim najmniejszego wrażenia.
- Fachowiec? - zapytał tylko.
- Tak jest, fachowiec, towarzyszu pułkowniku - potwierdziłem.
Na tym przesłuchanie się zakooczyło.
Po mnie wezwano kolejno dowódcę kompanii, zastępcę dowódcy batalionu do spraw politycznych,
wreszcie samego dowódcę batalionu. Przesłuchanie każdego z nich też nie trwało dłużej niż minutę.
Żaden dotąd nie widział przedmiotowego sierżanta.
Jeżeli wszelka własnośd w kraju jest znacjonalizowana, czyli innymi słowy, jeżeli wszystko jest
własnością paostwa, wówczas właściwa każdemu człowiekowi chęd wybicia się, wyróżnienia i
poprawienia swojej stopy życiowej może się realizowad jedynie w ramach aparatu paostwowego,
który, tak się składa, potrzebuje wielu (zdecydowanie zbyt wielu) zawodowych notabli i urzędników z
wyższym wykształceniem.
Dowolny dyplom ukooczenia wyższych studiów otwiera dostęp do rozmaitych sfer: do partii, do
związków zawodowych, do Komsomołu, do KGB, do sportu, do literatury i sztuki, do przemysłu, do
rolnictwa, do transportu - słowem, gdzie dusza zapragnie. Dlatego i w każdym społeczeostwie
socjalistycznym zaobserwowad można następujący paradoks: nikt nie ubiega się o zawód, każdy
ubiega się o dyplom, wszystko jedno jaki. Oczywiście, najlepiej jeżeli to będzie dyplom z nauk
społecznych, a nie ścisłych, bo najbardziej praktyczny, gdyż najważniejszą rzeczą w karierze jest
umiejętnośd gładkiej mowy.
Wskutek tego, że każdy leci studiowad filozofię (marksizmu-leninizmu) i historię (partii), ludzi, którzy
potrafią cokolwiek zrobid własnymi rękami można u nas ze świecą szukad. Ludzie ci są na wagę złota.
Wystarczy spojrzed, jak sobie żyją mechanicy samochodowi, ślusarze, hydraulicy, malarze pokojowi,
posadzkarze (mówią naturalnie o tych, którzy dorabiają na boku - ale kto nie dorabia!). Spieszę
zapewnid, że nie mam nic przeciwko nim.
W Armii Radzieckiej szczególnie poważa się ludzi, którzy potrafią cokolwiek zrobid, gdyż system
kontroli i oceny pododdziałów, jednostek i formacji jest tak obmyślony, że nie sposób go obejśd bez
fachowców.
Zważcie sami. Do pułku przybywa jakaś tam komisja. Od czego zacznie przegląd? Czym się
zainteresuje? Na pierwszym miejscu stan ideologiczny wojska: czy mamy ludzi głęboko oddanych, czy
też wdarło się jakieś ziarno rozkładu? Jak sprawdzid, czy ideologia burżuazyjna, maoizm, nacjonalizm,
syjonizm albo jakiekolwiek inne plugawe odszczepieostwo nie wywiera przypadkiem wpływu na
radzieckiego bojownika? Bardzo prosto. Po pierwsze, komisja musi przeprowadzid inspekcję koszar.
Czy po salach wisi dośd portretów przywódców partii i rządu, czy dośd jest plakatów i haseł, krótko
mówiąc, czy w dostatecznym stopniu rozwija się tutaj agitację wizualną. W jakim stanie jest
świetlica? A izba pamięci? A gazetki kompanijne? A ścienna gazetka satyryczna? A codzienny biuletyn
bojowy każdego plutonu?
Potem należy się dowiedzied, co robi żołnierz w czasie wolnym od zajęd. Czym się zajmuje? To
również jest całkiem proste zadanie: specjalnie dla komisji organizuje się koncert albo zawody
sportowe. Są też inne wymowne dowody: puchary, proporczyki, chorągiewki. Ten za osiągnięcia
sportowe, tamten za amatorską działalnośd artystyczną.
No cóż, wygląda na to, że wszystko gra. A jak tam u was z porządkiem, z przestrzeganiem regulaminu
wojskowego? Tu też żadnych problemów! Możecie do woli sycid oczy - ogrodzenia pomalowane,
ścieżki zamiecione, okna pomyte, łóżka posłane tak, że trudno lepiej.
Wierzcie mi, jeżeli dowódca pułku umie ukryd wszystkie ciemne strony i wykroczenia, które są na
porządku dziennym i potrafi przedstawid obraz doskonalszy niż jego koledzy, ma awans zapewniony.
Najważniejsze, żeby umiejętnie tuszowad niemile aspekty. Wtedy rezultatów z dwiczeo i manewrów
w ogóle nie będzie się brad pod uwagę.
Aby zapewnid sobie zwycięstwo w tym nieustającym współzawodnictwie, każdy dowódca, od
dowódcy kompanii wzwyż, musi dysponowad rzemieślnikami, artystami i sportowcami, najlepiej na
poziomie półprofesjonalnym. Dla tych fachowców stworzono w wojsku specjalny termin: nazywają
się „martwymi duszami”. Mimo, że zarejestrowani są jako celowniczowie, amunicyjni,
radiotelegrafiści itd., zajmują się w istocie czym innym. Jedni dzieo i noc klecą gazetki. Inni brzdąkają
na gitarach. Jeszcze inni bronią honoru kompanii w sporcie.
Zależnie od indywidualnych kwalifikacji, fachowcy dzielą się na różne kategorie - kompanijne,
batalionowe, pułkowe lub dywizyjne. Każdy okręg, na przykład, ma specjalne bataliony sportowe.
Zbiera się tam najlepszych z całego okręgu. Obowiązują w nim podziały półwojskowe, na przykład
pluton koszykarski kompanii gier zespołowych, albo pluton skoczków wzwyż kompanii lekkiej atletyki.
A o tych wszystkich mistrzach świata i mistrzach olimpijskich w ogóle szkoda gadad. Gdzie nie
popatrzysz, z jakich klubów przyszli - wciąż tylko CWKS i „Dynamo”. Wojsko i KGB. W KGB obowiązuje
podobny system. Gdyby chcied rzeczowo komentowad mecze „Dynama”, to relacje powinny brzmied
z grubsza tak: „Porucznik służby futbolowej KGB precyzyjnie podał piłkę swojemu kapitanowi!”. Czy
hokeiści CWKS na turnieju w Kanadzie: „Pancerniacy wspierani przez formacje piechoty i artylerii
przełamali obronę przeciwnika i rozwijają natarcie!”.
Między dowódcami wszystkich szczebli trwa nieustanna walka o pozyskanie fachowców. Niżsi
oficerowie ukrywają swoich najlepszych plastyków i aktorów przed oficerami wyższej rangi, którzy
nieustannie buszują po świetlicach i salach gimnastycznych w nadziei przechwycenia najlepszych dla
siebie. Jest to jawna wojna, która ma swoje reguły i metody, niepisane prawa i tradycje. Starczyłoby
na całą powieśd. Wymiany bez pośrednie również są praktykowane, chod najczęściej między
wyższymi dowódcami. „Dasz mi ciężarowca i gitarzystę, a ja ci dam za to malarza pokojowego i
plastyka”, albo: „Towarzyszu pułkowniku, nie stawiajcie mi niskiej noty za dwiczenia (ten rodzaj
przetargu odbywa się zwykle z obserwatorami z innej dywizji), to dam wam rzeźbiarza! Wyrzeźbi
kogo chcecie, będzie można postawid w kantynie oficerskiej Lenina, Andropowa - kogo dusza
zapragnie!”.
Fachowcy pracują na akord. Obowiązuje święta zasada bodźców materialnych. Płace wahają się w
zależności od umiejętności i zaszeregowania fachowca. Czasami bywa to tak: „Zostaniecie mistrzem
olimpijskim - damy wam awans na porucznika”. Bo ile kosztuje ministra obrony wyasygnowanie
jednej czy dwóch dodatkowych gwiazdek? Pewien piłkarz doszedł nawet do rangi generała, nie
odsłużywszy w wojsku ani jednego dnia. Chociaż wypada nadmienid, że nazywał się Jurij Breżniew.
Z kolei w Kijowskim Okręgu Wojskowym, w zakładach remontowo-naprawczych czołgów,
zorganizowano warsztat przeglądów i napraw prywatnych samochodów. Szefowie okręgu napychali
sobie kieszenie milionami rubli, zaś fachowcy, którzy reperowali pojazdy, co wieczór otrzymywali
przepustki. Wszyscy byli zadowoleni: i generałowie, i fachowcy, i klienci. Jakośd napraw była
wyśmienita. Niestety, w koocu zakazano tego procederu. Teraz w całym Kijowie nie ma gdzie
naprawid Łady.
Nawet gdyby fachowcom w ogóle nie płacono i tak pracowaliby najwydajniej jak się da. Każdy woli
pływad całymi dniami w basenie, albo odbijad piłeczkę pingpongową, niż kopad głębokie rowy w
upale i kurzu. Znacznie przyjemniej jest siedzied w ciepłej kanciapie i rysowad obrazki do gazetki
satyrycznej, niż wymieniad na mrozie gąsienice czołgu. Sprawdzono to empirycznie. Na dodatek
wszyscy fachowcy otrzymują wyjątkowo długie przepustki i urlopy, oczywiście kosztem kolegów.
Właśnie to stanowi źródło rozkładu w armii. Nie jest to źródło jedyne, i z pewnością nie
najważniejsze, lecz jedno z podstawowych. Przyjmijmy, że ulicą idzie żołnierz brudny, pijany,
rozczochrany. Zauważcie, wszystkie patrole trzymają się od niego z daleka. Okazuje się, że to osobisty
stolarz dowódcy dywizji. A tamten zarzyganiec okazuje się byd osobistą siłą roboczą szefa sztabu
dywizji, najętą do kopania prywatnego basenu. Tych najlepiej w ogóle nie ruszad i nie mied z nimi nic
do czynienia!
Wródmy jednak do sierżanta, od którego zaczęła się nasza opowieśd. Z zawodu był jubilerem, i to
jubilerem z dziada pradziada. Do wojska przyszedł wraz z kompletem narzędzi: piłek, imadełek i
pincetek. Młodzieocy masowo przychodzą do wojska z własnymi gitarami i bałałajkami, z pędzlami i
blejtramami. Ludzie radzieccy dobrze poznali obyczaje panujące w armii i zachęcają swoich synów,
aby od pierwszego dnia służby ujawniali indywidualne talenty.
Zumarow popisał się tym, co potrafi natychmiast po dołączeniu do naszego pułku. Niemalże
pierwszego dnia zabrano go do klubu, gdzie otrzymał rozkaz wykonania w srebrze miniatury czołgu
na prezent dla przewodniczącego jakiejś komisji inspekcyjnej. Formalnie figuro wał w składzie mojego
plutonu. Miałem pół roku, aby uczynid zeo wzorowego sierżanta, przyszłego dowódcę T-62. Przez cały
okres służby ani razu się z nim nie spotkałem. Na trzydziestu żołnierzy w plutonie miałem jeszcze
sześciu takich jak on. Ale ci - malarz, skrzypek pianista i trzej sportowcy - przynajmniej raz, dwa razy
tygodniowo pojawiali się w plutonie i zdołałem ich czegoś tam nauczyd.
Kursant Zumarow nie pojawił się nawet na koocowym sprawdzianie. Bo i jakże? Zajmował się
przecież na okrągło miniaturkami czołgów, które rzeźbił w brązie i plastiku. Test egzaminacyjny
wypełniał za niego dowódca pułku, który co rusz pytał o coś członków komisji. W wyniku tego
Zumarow został wzorowym żołnierzem, otrzymał stopieo sierżanta i pozostał w naszym pułku jako
dowódca drużyny, aby szkolid nowe pokolenie dowódców czołgów. Był dowódcą drużyny w moim
plutonie, ale nigdy nie oglądałem go na oczy.
Nie myślcie sobie, że tylko ja jeden miałem problemy z „martwymi duszami”. Każdy dowódca plutonu
miał takich sześciu albo siedmiu na swojej liście. Podział jest sprawiedliwy i nikt nie żywi urazy! W ten
sposób szkolimy kadry dla ukochanej armii. Kiedy taki fachowiec przybywa z pułku szkolnego do
jednostki liniowej, na samym wstępie melduje uczciwie: „Nie jestem czołgistą tylko tenorem”. A cały
pułk się cieszy: „Na kogoś takiego właśnie czekamy!”. W rezultacie czołgiem dowodzi celowniczy,
tenor zaś całymi dniami dwiczy arie. I wszyscy są zadowoleni. Zaś o najlepszych fachowców, takich jak
nasz jubiler, pułk szkolny walczy do ostatniej kropli krwi. Nigdy w życiu nie trafią do oddziałów
liniowych! Zatrzymuje się ich pod byle pretekstem, najczęściej jako nominalnych instruktorów.
Lecz sierżant-instruktor Zumarow wpierw wpadł w oko dowódcy dywizji, a potem samemu dowódcy
armii. W rezultacie awansował do szczebla dywizji, a później armii. Mógłby zajśd jeszcze wyżej, gdyby
nie dorwał go patrol. I to jeszcze, na domiar złego, w innym okręgu.
Po pierwszej rozmowie z prokuratorem wojskowym uznałem, że drugiej nie będzie, skoro w sprawie
sierżanta i tak nie potrafiłem nic powiedzied - ani na jakim jest obecnie szczeblu, ani kto jest jego
faktycznym dowódcą, ani ile razy tygodniowo korzysta z przepustki. A jednak drugie przesłuchanie się
odbyło.
- Gdzie jego przysięga?
- Nie wiem.
Tego naprawdę nie mogłem wiedzied.
Każdy żołnierz radziecki po miesiącu szkolenia unitarnego składał przysięgę. Następowało to dopiero
po tym, jak oddał pierwszy strzał ze swej broni. Każdy otrzymywał osobno wydrukowany tekst
ślubowania i osobiście składał pod nim podpis. Chodziło o to, by w razie potrzeby można było
dołączyd tę luźną kartę do akt sądowych delikwenta.
W czasie, gdy nasz pluton po raz pierwszy jechał na strzelnicę, Zumarow zawzięcie modelował swój
kolejny czołg.
- Nie szkodzi - rzekł mu wówczas dowódca pułku. - Pójdziecie z następnym plutonem.
Później jednak dowódca pułku jakoś zapomniał dopilnowad sprawy. Ja sam, mimo że byłem
bezpośrednim dowódcą Zumarowa, dostałem polecenie nie wtrącad się w sprawy, które mnie nie
dotyczą.
A teraz oto wyszło na jaw, że Zumarow nie tylko nie jest żadnym sierżantem, ale w ogóle nie jest
żołnierzem.
Nie podlega zatem jurysdykcji wojskowej. Z kolei w świetle przepisów prawa cywilnego nie dopuścił
się żadnego przestępstwa - po prostu przejechał się z miasta do miasta. No i oczywiście tych
osiemnastu miesięcy wojska też nie można było mu zaliczyd, jako że czas służby liczy się od przysięgi.
Krótko mówiąc, Zumarow miał wszelkie podstawy by podnieśd raban: „Ja nic nie wiedziałem.
Wstąpiłem do wojska i sumiennie odbywam służbę. Dlaczego nie daliście mi złożyd przysięgi? To nie
moja wina, tylko wasza!”.
I rzeczywiście rozpętał się skandal, który trzeba było zdławid w zarodku. Ucierpied mogły nie tylko
takie pionki jak dowódca pułku, lecz i osobistości wyżej postawione. Skandal zatuszowano na
szczeblu Kijowskiego Okręgu Wojskowego. Zgodnie z regulaminem Zumarowowi zostało do
odsłużenia jeszcze sześd miesięcy. Za proponowano mu jednak natychmiastowe przeniesienie do
rezerwy z uwagi na stan zdrowia. Zumarow przystał na kompromis. Do Moskwy poszedł raport, że
zandarmeria w Omsku istotnie zatrzymała sierżanta Zumarowa z Okręgu Kijowskiego, ale w
momencie zajścia Zumarow nie był już w służbie czynnej, gdyż został przedterminowo
zdemobilizowany. Sierżant cierpi na zaniki pamięci i z tej przyczyny nie okazał żandarmerii
stosownych dokumentów.
Zumarowowie tego świata mają szczęście. Kłopot w tym, ze armia supermocarstwa ma ich zbyt wielu
na stanie.

MISZA
Sztab Leningradzkiego Okręgu Wojskowego, początek 1969 roku

- Kluczyk!
- Towarzyszu szeregowy, przede wszystkim zapnijcie mundur. Zwracacie się do podpułkownika,
oficera dyżurnego sztabu okręgu.
Szeregowy puścił mimo uszu słowa podpułkownika.
- Kluczyk - powtórzył cicho. Na jego szerokiej chłopskiej twarzy malowało się takie poczucie wyższości
i pogardy, ze oficerowi odeszła wszelka ochota by wobec bezczelnego żołnierza użyd swej
nieograniczonej władzy.
Oficer dyżurny sztabu okręgu należy do istot wyższego rzędu. Widząc go z daleka każdy oficer
mimowolnie prostuje się, machinalnie poprawia pas i czapkę. Teraz przed podpułkownikiem oficerem
dyżurnym stał młody żołnierzyk, taki co to przed byle kapralem powinien drzed jak osika. A
tymczasem żołnierzyk za nic miał jego reprymendy.
- Kluczyk - powtórzył raz jeszcze żołnierz, wyraźnie delektując się sytuacją Specjalnie nie mówił, o jaki
klucz chodzi Z rozmysłem tez nazywał klucz „kluczykiem” Było to absolutnie niedopuszczalne w
ustach szeregowego, który zwraca się do oficera
W tym momencie do gabinetu dyżurnego sztabu okręgu wkroczył major z czerwoną opaską na lewym
ramie mu - jego zastępca W mig oceniwszy sytuację, major uśmiechnął się promiennie i w
podskokach podążył do wielkiej kasy pancernej Jednym szarpnięciem rozwarł masywne drzwi Z setek
wiszących w sejfie kluczy nieomylnie pochwycił ten właściwy i uśmiechając się przymilnie podał go
arogantowi Ten ujął klucz w dwa palce lekceważącym wzrokiem zmierzył oficera dyżurnego sztabu i,
strzyknąwszy śliną obok ustawionej w kącie spluwaczki, wyszedł trzaskając drzwiami
Urażony w swej godności dyżurny aż pobladł Drżącym z wściekłości głosem zwrócił się do majora,
akcentując każdą sylabę
- Towarzyszu majorze, komuż to byliście łaskawi wydad klucz bez mojego wyraźnego zezwolenia? I co
za klucz?
- Przecież to Misza, towarzyszu podpułkowniku - wyjaśnił pośpiesznie major
- Jaki klucz mu wydaliście?
- Klucz do gabinetu pierwszego zastępcy dowódcy okręgu
- Czyście czy wy Czy wy w ogóle wiecie Instrukcji nie czytacie? Przecież w tym gabinecie są tajemnice
paostwowe Tylko starszy adiutant albo oficer do zadao specjalnych ma prawo.
- Ależ to Misza.
- Gówno! Wylądujecie na odwachu razem z waszym zasranym Miszą! Tylko starszy adiutant albo
oficer do zadao specjalnych może otrzymad ten klucz, i to na wyraźne polecenie zastępcy dowódcy I
muszą podpisad dwa kwity pobrania klucza! A jak coś zginie? Zdajcie broo i amunicję - Podpułkownik
zwrócił się do mnie
Dowódca warty’ Aresztowad tego pieprzonego Miszę i majora.
- Misza - oświadczył nagle major - jest zmiennikiem rezerwowego kierowcy pierwszego zastępcy
dowódcy Leningradzkiego Okręgu Wojskowego, generała lejtnanta Parszykowa.
- O, w dupę! - Podpułkownika aż zatkało - To czemu od razu nie mówicie?
- To nie wszystko - ciągnął bezlitośnie major - To tylko oficjalnie Zaś nieoficjalnie, to wam powiem, ze
Misza wozi Marię Michajłowną Parszykową O!
Oficer dyżurny sztabu okręgu wolno wyszedł z pokoju
- Widzicie, poruczniku? Uczcie się. Przysyłają nam tutaj rozmaitych kretynów. Przyzwyczaili się w tych
swoich pułkach drzed mordę na każdego, nie wdając się w niuanse A tu jest przecież sztab okręgu! Tu
trzeba myśled! Robota delikatna, nie każdy potrafi Dobrze, ze Misza nie jest pamiętliwy. Dopiero
byśmy wpadli, jak śliwka w gówno!
Przez całą noc myślałem o Miszy Podpułkownik mógłby byd jego ojcem Zważywszy sprawowaną
funkcję był kimś więcej niż zwykłym podpułkownikiem, dowódcą batalionu, czy byle zastępcą
dowódcy pułku Był oficerem dyżurnym w sztabie okręgu! Można całe życie wspinad się po śliskich
szczeblach kariery i nigdy nie wdrapad się na tak zawrotne wyżyny A tu raptem Misza Zwyczajny
Misza Widad, ze chłopak służy w wojsku góra sześd miesięcy, a podpułkownik ma za sobą cały szlak
bojowy, do samego Berlina Gdyby los zesłał takiego Miszę do naszej dywizji szkolnej, czołgałby się
teraz przed kapralami
Skąd w nim ta parszywa poza? Skąd ta hardośd i pycha? Jasne, ze zmiennik rezerwowego kierowcy
generała Parszykowa jest kimś Ale żeby zaraz tyle pogardy? Przecież ten chłopak u siebie na wsi co
najwyżej rozwoził gnój Gdzie się zdążył otrzaskad z wielkim światem? A może wszyscy jesteśmy tacy
jak on? Może stając u stóp piramidy władzy, zapominamy o wszystkim prócz siebie samych i,
zaślepieni potęgą, gardzimy każdym, kto jest pod nami?
Na co w takim razie pozwala sobie osobisty kucharz albo pokojówka? A co się stanie, jeśli towarzysz
Parszykow zostanie nagle generałem pułkownikiem, dowódcą całego okręgu? Na co wtedy pozwoli
sobie Misza? Sama myśl o tym przysparza o zawrót głowy.
Zapadłem w płytki, niespokojny sen. We śnie Misza o świoskim obliczu ścigał mnie po bezkresnych i
przerażających korytarzach władzy absolutnej.

DROGA DO SERCA NACZELNEGO DOWÓDCY


Kijowski Okręg Wojskowy, 1967 rok

Każdy dowódca plutonu, batalionu albo pułku musi znaleźd sposób na wyróżnienie się. musi pokazad
się swoim zwierzchnikom w jak najlepszym świetle. W przeciwnym razie zadepczą go młodsi i bardziej
przebojowi.
Dowódca naszej dywizji wyróżniał się niecodziennym sprytem i temu prawdopodobnie zawdzięczał
awans do rangi generała. W sprawach wojskowych był kompletnym zerem, ale to w Armii Radzieckiej
nie miało większego znaczenia i w żaden sposób nie wpływało na karierę oficera. Wystarczą
pomysłowośd i odrobina siły przebicia! Dlatego nasz dowódca dywizji umyślił sobie, że nie będzie
opierad dalszej kariery wojskowej na pilnowaniu, czy plac apelowy jest zamieciony, a łóżka wzorowo
zasłane. Nasz dowódca zamierzył coś nieporównanie bardziej oryginalnego.
Jego plan był równie prosty co genialny - zaprosid dowódcę Kijowskiego Okręgu Wojskowego
generała armii Jakubowskiego, na spotkanie z naszymi oficerami.
Trwała ściśle tajna konferencja dowódców okręgów wojskowych poświęcona stanowi gotowości
mobilizacyjnej. Ściany wielkiej sali zawieszono mapami, wykresami i diagramami Prowadzono
dyskusję o zasadniczym charakterze. Przedstawiano rozmaite sensowne propozycje jak poprawie
gotowośd bojową i wyszkolenie oddziałów
Obowiązywał ścisły porządek wystąpieo po trzy minuty dla dowódców dywizji i szefów sztabów
dywizji, po pięd minut dla dowódców armii, ich zastępców i szefów sztabów a dziesięd minut dla
dowódcy okręgu, jego zastępców i szefa sztabu okręgu Głos musiał zabrad każdy bez wyjątku, ale
żadnego ględzenia - tylko uzasadnione opinie krytyczne i konkretne wnioski
Kiedy przyszła kolej na naszego dowódcę dywizji wstał z miejsca i nie patrząc w notatki przemówił.
- Towarzysze, tego czego nam brak to doświadczenia bojowego. Tyle lat przeżyliśmy bez wojny, że
wszystko pozapominaliśmy. Niejeden dowódca pułku nigdy nawet nie powąchał prochu. Nie mówiąc
już o dowódcach batalionów czy kompanii. A przecież mamy taką wspaniałą szansę! Służymy pod
wodzą tak wybitnego generała jak towarzysz Iwan Ignatiewicz Jakubowski, dowódcy który przeszedł
cały szlak bojowy. W mojej dywizji od byliśmy naradę i młodzi oficerowie poprosili mnie - Towarzyszu
generale. Zaproście towarzysza Jakubowskiego do nas niech nam opowie o wojnie! Towarzyszu
dowódco! Korzystam z okazji, aby przekazad wam prośbę młodych oficerów naszej dywizji!
Nie ma co Dobrze pomyślane. Zebranych generałów aż poskręcało. A w dodatku nasz generał
wywinął się od konieczności wygłoszenia krytycznych opinii i konkretnych wniosków, gdyż jego
przemowę uznano właśnie za konkretny wniosek, i to najbardziej wartościowy ze wszystkich.
- No, cóż, przyjadę - wymamrotał drogi generał Jakubowski - Czemu nie?
Kiedy dowódca okręgu opuścił salę, zastępca dowódcy armii, generał Gelenkow, sarkastycznie spytał
naszego dowódcę dywizji, czy to aby nie w jego stołek wymierzony jest cały ten chytry plan Wszyscy
obecni wybuchnęli śmiechem Lecz nasz dowódca nie poczuł się urażony generał Gelenkow był na
razie jego bezpośrednim przełożonym, a dowódca dywizji nigdy nie obrażał się na przełożonych Taką
miał zasadę, której niezawodnośd potwierdzał przebieg jego dotychczasowej kariery
Po powrocie z narady dowódca dywizji zakasał rękawy Przede wszystkim natychmiast przerwano
wszelkie dwiczenia bojowe Czołgi transportery opancerzone działa - wszystko poszło do przeglądu
technicznego Żołnierzy zapędzono do prac porządkowych - do czyszczenia i malowania samochodów
do remontu baraków do pucowania terenu Ponad połowa dywizji rozjechała się „na lewiznę” - jedni
do kołchozów inni do rozładunku wagonów albo do pracy w fabrykach
Dyrektorzy fabryk i przewodniczący kołchozów na okrągło błagają dowódców o podsyłanie im ludzi
do roboty. Nigdzie nie dośd rąk do pracy ani w kołchozach ani w przemyśle ani w transporcie. Takie
lewizny są bardzo korzystne dla obu stron Dowódca otrzymuje na lewo cement, asfalt cegłę, stal,
drewno, gwoździe i co najważniejsze - farbę. Dyrektor albo przewodniczący może wykazad się
przekroczeniem planów a w każdym razie wzrostem wydajności. A już sam Włodzimierz Iljicz nauczał,
ze wydajnośd pracy jest najważniejszym kryterium zwycięstwa naszej nowej formacji ekonomicznej
Toteż inspektorzy kontroli wiedzą, ze przekroczenie planu i wzrost wydajności są najważniejsze!
Kontrola ludowa ma pomagad w przekraczaniu planów a nie utrudniad to zadanie.
Przypuśdmy, że kontrolerzy wykryją brak dziesięciu albo dwudziestu ton farby. Gdzie się podziała?
- Jak to gdzie? Przecież w ubiegłym tygodniu zwiększaliśmy wydajnośd Nie pamiętacie, czy co?
- Ach, cholera! Rzeczywiście! No to czemu nie mówicie od razu?
Za moich czasów nasz pułk spędzał na lewiznach co najmniej połowę czasu.
W tej sytuacji siły zbrojne można było właściwie zredukowad o połowę, i to bez najmniejszego
uszczerbku dla ich zdolności bojowej. Do tego właśnie zmierzał Chruszczow. Popełnił jednak dwa
błędy nie zapewnił wojsku w zamian większych racji, ani lepszego wyposażenia. Poza tym został
zachowany system oceny dowódców wszystkich szczebli według tego, jak pomalowano płoty wokół
koszar Reforma Chruszczowa nie przyniosła sukcesu, gdyż armia, chod zredukowana niemal do
połowy, dalej pracowała na lewo z tą samą, co dawniej intensywnością.
Wródmy tymczasem do naszego łebskiego dowódcy dywizji, który bez zbędnych ceregieli wysyła
cztery tysiące żołnierzy na lewiznę, dając tym samym dowód własnych kompetencji odwagi,
umiejętności oszacowania ryzyka i postępowania z rozmysłem
W zaistniałej sytuacji bowiem ani sztab okręgu, ani sztab armii nie mogły mu nic zarzucid. Generał
armii Jakubowski osobiście wyraził zgodę na złożenie nam nieoficjalnej wizyty i tym samym upoważnił
dowódcę do poczynienia stosownych przygotowao
Zadania rozdzielono między wszystkich żołnierzy dywizji. Szefowi sztabu dowódca zlecił działania
lewe, to znaczy zaopatrzenie w budulec, a jego zastępcy działania prawe, to znaczy organizację
remontu kapitalnego całych koszar. Sam zaś wspólnie z szefem pionu politycznego zajął się sprawą
najważniejszą - opracowaniem przebiegu wizyty.
Czasu pozostało niewiele, najwyżej dwa miesiące, a trzeba było wyuczyd się na pamięd biografii
ukochanego generała, wybrad najbardziej doniosłe i pamiętne szczegóły oraz przygotowad
odpowiednie pytania - z pozoru banalne, ale takie, które dadzą generałowi możliwośd detalicznego
przedstawienia co bardziej heroicznych epizodów kampanii. Koniecznie trzeba tez było zorganizowad
konkurs i tą drogą wyłonid oficerów, którzy będą pytad z sali oraz grupę do zadawania pytao
pomocniczych. Następnie w obu grupach należało przeprowadzid intensywne szkolenie. Inny konkurs
wyłonił najlepszych plastyków, którym zlecono sporządzenie gigantycznej mapy szlaku bojowego
generała, a także przygotowanie upominków od żołnierzy i oficerów naszej dywizji Miał się też odbyd
wielki koncert i bankiet, którego przygotowanie wziął na siebie wydział polityczny i kwatermistrz
dywizji.
Tak się złożyło, że przy rozdziale ról przypadła mi rola trzeciego dublera oficera, który miał
powiedzied - Towarzyszu generale, proszę opowiedzied, jak podkuliście Churchilla!
Wszyscy znaliśmy tę historię na pamięd. Teraz mieliśmy usłyszed ją z ust bohatera.
Podczas wojny Wielka Brytania zaopatrywała ZSRR w czołgi typu Churchill. Czołgi te nie były jednak
przystosowane do warunków rosyjskiej zimy i gąsienice ślizgały się na śniegu Wtedy jeden z żołnierzy
brygady pancernej podpułkownika Jakubowskiego wymyślił, aby na ogniwach gąsienic dospawad
kolce, w wyniku czego zdolnośd manewrowa czołgów na śniegu zauważalnie wzrosła. Tego samego
dnia zameldowano dowódcy frontu, że brygada Jakubowskiego podkuła Churchilla. W stosownym
momencie dowódca frontu zameldował Stalinowi, że podpułkownik Jakubowski podkuł Churchilla.
Żart rozbawił Stalina, wskutek czego podpułkownik, po miesiącach służby na tyłach frontu, został
nagle Bohaterem Związku Radzieckiego i osobistym pupilem Generalissimusa. Stopniowo, w miarę
awansów Jakubowskiego, opowieśd ta obrastała legendami i nabywała wciąż nowych bohaterskich
akcentów.
Dwa miesiące przygotowao do przyjęcia znakomitego gościa były okresem, który wspominam
najlepiej z całej służby w dywizji szkolnej. Moi żołnierze gdzieś tam pracowali, nawet dokładnie nie
wiedziałem gdzie Codziennie po śniadaniu wszyscy wytypowani do zadawania gościowi pytao zbierali
się w kantynie oficerskiej na próbę pierwsze pytanie, pierwszy dubler pierwszego pytania, drugie
pytanie, drugi dubler drugiego pytania, i tak dalej Po tygodniu intensywnych prób zaproszono do nas
reżysera z teatru w Kijowie i rzecz dopiero nabrała rumieoców
- Nie ulega wątpliwości, ze nasz dowódca okręgu jest geniuszem, ale nawet gdyby był kompletnym
kretynem zdołalibyśmy w ciągu dwóch miesięcy zrobid z niego Napoleona Bonaparte - Tę opinię
podzielali wszyscy oficerowie biorący udział w przygotowaniach do przyjęcia uwielbianego wodza.
Po miesiącu przygotowao zacząłem pojmowad proces powstawania kultu jednostki Stało się dla mnie
zrozumiałe, dlaczego tak gorąco kochaliśmy naszych generalnych sekretarzy.
My, którzy szykowaliśmy spotkanie z Jakubowskim byliśmy spontanicznymi amatorami Mieliśmy
gloryfikowad jednego z szesnastu dowódców okręgów. Przy tym dano nam do dyspozycji zaledwie
dwa miesiące i środki zarobione na lewiznach. Dajcie mi kilka lat, profesjonalistów i swobodę
dysponowania skarbem paostwa, dajcie mi prawo do unicestwienia milionów niezadowolonych - a ja
wam obiecuję, że z łysego, grasejującego nekrofilijnego pedofila stworzę wam geniusza
wszechczasów i wszechnarodów!
Legendarny dowódca wstąpił na podium, pociągnął łyk wody, rozłożył przed sobą kartki, przetarł
chusteczką okulary, sprawdził je pod światło, przetarł ponownie, dyskretnie chrząknął, włożył okulary
na nos, wypił jeszcze łyk wody i zaczął czytad.
- Towarzysze! Cały naród radziecki za-inspi-rowany his-toryczny-mi decyz-jami zjazdu partii - i tak
dalej Opowiadał o tym, jak to on sam siedmiomilowymi krokami.. O kosmonautach przemierzających
przestrzeo kosmiczną... O pogłowiu bydła i nierogacizny, o milionach ton i miliardach metrów
sześciennych. Potem płynnie przerzucił się na imperialistów, maoistów i syjonistów, wrogie służby
wywiadowcze i elementy wywrotowe, następnie z równą łatwością przeszedł do wspaniałej Armii
Radzieckiej, czujnie stojącej na straży
Po dwóch godzinach począł się zbliżad do zakooczenia.
- Waleczni żołnierze Kijowskiego Okręgu Wojskowego, odznaczonego orderem Czerwonego
Sztandaru, podobnie jak żołnierze całej naszej armii, nie szczędząc sił.
Bite dwie i pół godziny dukania z kartki Tekstu, który i tak musieliśmy czytad dzieo w dzieo we
wstępniakach „Krasnoj zwiezdy” I to wszystko Nic więcej Żadnych pytao, żadnych odpowiedzi, ani
słowa od siebie
Generał zebrał notatki dopił resztę wody z karafki, schował okulary i opuścił salę zegnany huczną
owacją
Setki oficerów przygotowanych na wszystko, ale nie na podobny absurd, klaskało jak w transie,
unikając spojrzeo kolegów.
- Skąd się w ogóle taki wziął - zapytałem retorycznie po pierwszym kielichu w zaufanym towarzystwie.
Nie spodziewałem się rzecz jasna, odpowiedzi Zresztą wydawało mi się, ze znam biografię
Jakubowskiego lepiej, niż on sam Ale jak się okazało, myliłem się, i to bardzo. Znaliśmy bowiem tylko
upublicznioną częśd owej biografii
- Wyróżnił się w bitwie o Moskwę. Zdumiała mnie ta nieoczekiwana odpowiedz.
- Przecież jego noga nawet tam nie postała!
- Nie mówię o roku 1941, tylko o 1953.
- No, no, ciekawe! Czekamy z zapartym tchem.
- Jako jeden z faworytów Stalina, nasz stary przyjaciel Jakubowski, mianowany został dowódcą
„dworskiej” Kantemirowskiej Dywizji Pancernej Kiedy zaczęła się zadyma, dowódca Dywizji
Tamaoskiej ociągał się, najwyraźniej nie chciał wystąpid przeciw siłom KGB i w rezultacie stanął razem
z nimi pod ścianą. Za to Jakubowski nie wahał się ani chwili. Zawsze jest gotowy wykonad każdy
rozkaz partii albo rządu. Wszystko zależy od tego. czyj rozkaz przyjdzie pierwszy. Gdyby Beria mu
rozkazał, Jakubowski z ochotą powywieszałby całe Biuro Polityczne. Ale Beria się spóźnił.. I wtedy
gwiazda Jakubowskiego zajaśniała pełnym blaskiem Przywódcy pozostali mu dozgonnie wdzięczni.
- Jeszcze trochę i zostanie marszałkiem, albo i szefem Sztabu Generalnego!
- Wykluczone. Takim jak on przydziela się subtelniejsze zadania. Na przykład demoludy.
Prorocze słowa spełniły się dokładnie trzy miesiące później, kiedy generał armii Jakubowski został
awansowany do rangi marszałka Związku Radzieckiego i objął funkcję Naczelnego Dowódcy
Zjednoczonych Sił Zbrojnych Układu Warszawskiego. Byd może porucznik, który to przewidział wcale
nie był prorokiem, tylko miał jakieś kontakty u podstaw piramidy władzy Bo w piramidzie wszystko
jest z góry wiadome - i przeszłośd i przyszłośd każdej spośród 250 milionów dusz.
Po tym niezapomnianym wieczorku nasz dowódca dywizji wyraźnie oklapł. Okazało się że
niepotrzebnie. Zaraz po awansie Jakubowskiego nasz generał otrzymał przydział do sztabu Sił
Zbrojnych Układu Warszawskiego. Dobre czyny, jak widad, pozostają w pamięci.
Jakieś dwa dni po zmianach na szczycie Armii Radzieckiej nasz batalion otrzymał rozkaz pilnego
przybycia do Kijowa „celem podjęcia prac związanych z przeniesieniem sprzętu z punktów
dowodzenia”.
Zawieziono nas na daczę Jakubowskiego nie tam gdzie rezydowała jego żona, lecz do domu. Pracami
dyrygował młody adiutant w asyście dziesięciu żołnierzy-ogrodników. Możecie mi wierzyd lub nie, ale
istnieje słynna ogrodnicza szkoła wojskowa w Mołdawii. Jej absolwenci wcielani są do wojska, ale nie
po to, by objąd stanowiska strzelców albo snajperów, lecz ogrodników w licznych placówkach
wojskowych. Tak to zostaje odnotowane w ich książeczkach wojskowych. Ogrodnicy służą dwa lata w
piechocie albo trzy lata w marynarce, cały czas doskonaląc swoje umiejętności zawodowe.
Nasze zadanie w willi Jakubowskiego miało charakter niecodzienny. Otóż pod nadzorem ogrodników
wykopywaliśmy najdorodniejsze drzewa. Następnie owijaliśmy ich korzenie workami i przewoziliśmy
je na lotnisko, gdzie oczekiwały ciężkie transportowce wojskowe specjalnie wyznaczone do tej
operacji.
Trudno odgadnąd cel tych działao. Może żona Jakubowskiego nie chciała się rozstad z drzewami? A
może usuwając je Jakubowski pragnął dad wyraz pogardy dla swego następcy, generała Kulikowa
Mój zastępca, sierżant Kochar, był najbardziej zaszokowany lotniczym transportem drzew.
- Dlaczego, do kurwy nędzy, samolotami? Daleko do lotniska, korzenie się poniszczą. O wiele prościej
byłoby koleją. Tym bardziej, że bocznica biegnie tuż koło domu. W jedną noc wszystkie drzewa
dojechałyby do Moskwy.

NOWE KONCEPCJE
Armijna wszechzwiązkowa konferencja młodych oficerów na Kremlu, Moskwa 1969 rok

Od dawna krążyła plotka, ze generał armii Episzew, szef Głównego Zarządu Politycznego, cierpi na
daleko posuniętą sklerozę. Złośliwi utrzymywali, ze kiedy odwróci kartkę zapomina, co przed chwilą
przeczytał
Na ogół nie wierzę plotkom, ponieważ wiem skąd się biorą. Ale w tym akurat przypadku miałem
sposobnośd przekonad się, że plotka pokrywała się z prawdą co do joty.
Episzew wstąpił na podium, odchrząknął, łyknął wody i monotonnym głosem zaczął czytad o
historycznych decyzjach zjazdu partii, o troskach ukochanego Leonida Iljicza, o dalszym rozwoju
rolnictwa i umacniania potencjału obronnego.
Na pierwsze słowa mówcy, wielotysięczna rzesza słuchaczy pochyliła się nad zeszytami i zaczęła
gorączkowo notowad słowa człowieka piastującego tak eksponowane stanowiska partyjno-rządowo-
wojskowe. Ja również schyliłem głowę, udając ze piszę Nie notowad, oznaczałoby wyróżniad się na tle
tysięcy zgromadzonych Osobiście czuję organiczną niechęd do robienia konspektów W tym wypadku
był to w ogolę czysty absurd Po pierwsze dlatego ze przemówienie i tak miało byd opublikowane we
wszystkich wojskowych gazetach, a po drugie Episzew nigdy nie mówił nic ponad to, co drukuje
„Krasnaja zwiezda” Tak też było i tym razem - generał ciągnął audytorium w gąszcz marksistowsko-
leninowskiego pustosłowia Ale nagle słuchacze ożywili się.
Tyrada Episzewa urwała się w pół słowa, po czym generał zaczął czytad na nowo, od samego początku
„W imieniu i na prośbę” powitał wszystkich zebranych, którzy odpowiedzieli mu gromkimi owacjami
Każdy sumiennie notował to, co już miał zanotowane.
Po jakichś pięciu minutach Episzew znów zrobił pauzę i zaczął czytad nowe zdanie, absolutnie nie
powiązane z poprzednim Słuchacze czuli, ze mówca się powtarza, ze przytacza przykłady, którymi już
się posłużył i że wykrzykuje te same hasła, które dopiero co wykrzyczał
Nagle wszyscy pojęli, w czym rzecz Przez niedbalstwo szefów propagandy (dlaczego oni żrą tyle
kawioru?), Episzewowi wręczono dwa egzemplarze przemowy najpierw pierwsza strona z kopią,
potem dwie drugie strony, i tak dalej W naszej armii nikt nie czytał przemówieo przed ich publicznym
wygłoszeniem. Dlaczego miałby to robid Episzew?
Publicznośd była zdezorientowana. Przez salę przebiegł szmer. Mówca jednak, wyraźnie nienawykły
do obserwowania reakcji słuchaczy, kontynuował lekturę. Tym sposobem odczytał czterdzieści stron
zamiast dwudziestu, każdą dwukrotnie.
Ukooczywszy pamiętną mowę, szef Głównego Zarządu Politycznego zadowolony powrócił na swoje
miejsce na podium, gdzie pośród innych ofiar starczej demencji zasiadał również minister obrony,
marszałek Związku Radzieckiego, towarzysz Greczko. Żaden z członków prezydium nie zauważył co
zaszło.
Wielu z was byd może nie da wiary tej opowieści, ale mam ponad dwa tysiące świadków Wielu z nich
tak właśnie zanotowało wspomnianą mowę z dwoma wstępami, dwoma zakooczeniami i
dwudziestoma powtórzeniami, które zaczynają się i urywają w pół słowa.
To zdarzenie miało miejsce podczas konferencji młodych oficerów radzieckich w 1969 roku.
Towarzysz Episzew przez następne dziesięciolecia tkwił na swoim stanowisku. Niezmordowanie
walczył. Odważnie wdrażał. Analizował przez pryzmat walki klasowej. Krzewił wiecznie żywe idee.

DETERMINACJA
Zachodnia Grupa Wojsk Armii Radzieckiej, NRD, wiosna 1970 roku

Generał armii Kulików, naczelny dowódca Zachodniej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej w Niemczech,
znany był z tego, ze lubił wszystko skontrolowad osobiście A to przeleciał się helikopterem nad
szosami, wyłapując radzieckie pojazdy wojskowe przekraczające dozwoloną prędkośd A to położył się
w krzakach, żeby posłuchad, o czym rozmawiają jego oficerowie w latrynie. Najbardziej jednak lubił
przebrad się w dres, wsiąśd na rower i pojeździd wieczorem po Wunsdorf.
Była sobota wieczór, dzieo wypłaty. Wszystkie piwiarnie garnizonowe roiły się od oficerów
sztabowych. Każdy korzystał z okazji, żeby się napid świetnego niemieckiego piwa. No bo gdzie w
Związku Radzieckim znajdziesz taki pyszny browarek?
Naczelny dowódca przemyka się jak duch za rzęsiście oświetlonymi oknami knajpek i piwiarni, a
gniew w nim coraz większy. Obcy jest mu pociąg radzieckiego oficera do niemieckiego piwa. Syty
nigdy nie zrozumie głodnego. Kulikow miał do dyspozycji osobistych kucharzy, wyszukane potrawy,
piwniczkę najprzedniejszych win. Jak każdy prawdziwy komunista, był zagorzałym wrogiem pijaostwa
i zwalczał je z całą stanowczością.
- Popijamy, co? Ja wam pokażę popijanie! - Olśniony naglą myślą, uśmiechnął się sam do siebie,
zawrócił i popedałował do sztabu.
Nie zmieniając dresu Kulikow wpadł do gabinetu. Usiadł, chwilę zastanowił się, po czym
zdecydowanym ruchem ujął słuchawkę czerwonego telefonu bez tarczy. Natychmiast odezwała się
centrala. Naczelny dowódca dmuchnął w słuchawkę jak to miał w zwyczaju, po czym władczym
tonem rozkazał:
- Uwaga! 215. samodzielny batalion saperów: alarm bojowy! Wariant siódmy. Szyfr 2323777.
- Rozkaz! - ryknęła słuchawka.
Pół godziny później naczelny dowódca przybył na leśną przesiekę, gdzie w pełnej gotowości bojowej
oczekiwał batalion saperów. Krótką odprawę z oficerami Kulikow zakooczył poleceniem:
- Czterdzieści pięd minut na przemarsz do Wiinsdorf, dwadzieścia pięd minut na przeprowadzenie
operacji! Żadnych ostrzeżeo! Niszczyd, i tyle. Wykonad!
Podchmieleni oficerowie z wrzaskiem wyskakiwali przez okna. W ciemności szamotały się jakieś
cienie. Ryk silników czołgowych mieszał się w odgłosem gruchotanych ścian. Wszystko dookoła waliło
się w gruzy. „Wojna!” - to słowo pulsowało w tysiącach głów jednocześnie.
- Zawsze mówiłem - krzyczał ochrypłym głosem podpułkownik w potarganym mundurze - że zacznie
się jak w czterdziestym pierwszym!
Ciężkie buldożery wojskowe z dziecinną łatwością zgniotły kruche przeszklone pawilony. Schludne
miasteczko wypełniła charakterystyczna woo niemieckiego piwa.
A rano na miejscu dawnych piwiarni stały gazony z roślinnością ozdobną. Kompania maskująca
wykonała kawał dobrej roboty. Ciepły letni deszcz spłukał pył i nie było żadnego śladu nocnego ataku
batalionu saperskiego na miasteczko sztabowe. W ten sposób generał Kulikow raz na zawsze
zlikwidował pijaostwo w Wiinsdorf. Oficer polityczny z zachwytem informował Główny Zarząd
Polityczny i Komitet Centralny o bezprzykładnej kampanii antyalkoholowej nowego dowódcy
Zachodniej Grupy Wojsk.
Dokładnie miesiąc później, w następnym dniu wypłaty, szef finansów Zachodniej Grupy Wojsk Armii
Radzieckiej wślizgnął się nieśmiało do gabinetu generała by poinformowad, że w sejfach nie ma
pieniędzy na wypłacenie oficerom poborów.
- No to - rzekł naczelny dowódca - przygotujcie raport. Winnych postawi się przed trybunałem! A tak
w ogóle, to co się stało? Kasjerzy rozkradli?
- Nie - odparł szef finansów. - Do tej pory otrzymywaliśmy z Moskwy jedynie znikomą częśd
wymaganej kwoty. Większośd pieniędzy mieliśmy z utargu sklepików wojskowych i kantyn, a przede
wszystkim z piwiarni. Dojczmarki, że tak powiem, krążyły w obiegu zamkniętym. My wypłacaliśmy
oficerom, oficerowie zostawiali je w piwiarniach, my odbieraliśmy je z piwiarni i wypłacaliśmy
oficerom. A piwo Niemcy dostarczali nam za grosze.
No, ale teraz w Wiinsdorf nie ma już piwiarni garnizonowych, więc oficerowie korzystają z
niemieckich, piętnaście kilometrów stąd. I dojczmarki idą tam. Wystąpiliśmy do Moskwy, ale Moskwa
nie daje nam pieniędzy.
Wódz zgrzytnął zębami i złapał za czerwony telefon bez tarczy. Tym razem nie pojechał osobiście na
miejsce zbiórki batalionu. Wysłał jednego z adiutantów. Rozkaz brzmiał: „Odbudowad w Wiinsdorf
wszystkie piwiarnie. Na wykonanie zadania dwa tygodnie!”.

PRZYPADEK DUROWA
Dywizja szkolna, Kijowski Okręg Wojskowy, początek 1967 roku

Wepchnął sobie w tyłek śledzia i pokrzykiwał z egzaltacją


- Towarzysze oficerowie, nie zbliżajcie się do mnie Jestem syrenka! Jestem bardzo wstydliwa!
Rzecz się działa na przyjęciu noworocznym, podczas konkursu na najbardziej oryginalny kostium
karnawałowy. Porucznik Durow nie odznaczał się na ogół ani szczególną błyskotliwością, ani
poczuciem humoru, ale tym razem zawczasu obmyślił swój sprośny numer jednym ruchem zrzucił
gwardyjski mundur i przyprawił sobie ogon.
Wszyscy byli zaszokowani, bez względu na stopieo upojenia alkoholowego i zakodowane
przyzwyczajenie by w Armii Radzieckiej nigdy niczemu się nie dziwid. Szef sztabu pułku opuścił salę
trzaskając drzwiami. Reszta starszych oficerów natychmiast poszła za jego przy kładem.
Na pierwszym zebraniu oficerskim w nowym roku, dowódca trzeciego batalionu postawił wniosek
porucznika Durowa wezwad przed oficerski sąd honorowy za znieważenie kadry oficerskiej pułku
Propozycję poparli szef sztabu, zastępca dowódcy pułku ds. technicznych dowódca artylerii i wszyscy
dowódcy batalionów (oprócz pierwszego) i wszyscy dowódcy kompanii (za wyjątkiem trzeciej) Jak
łatwo odgadnąd, porucznik służył w trzeciej kompanii pierwszego batalionu. Jego skazanie
obciążyłoby konto kompanii i batalionu Splamiłoby również jego pułk, a co gorsza dowódcę pułku i
jego zastępcę politycznego, świadcząc dobitnie o zaniedbaniach w pracy wychowawczej Właśnie
dlatego zastępca polityczny spurpurowiał na twarzy.
- Potępid człowieka, towarzysze, zawsze jest najłatwiej Wychowad go - o, to już zadanie daleko
trudniejsze. Jeżeli wydamy pochopną decyzję, to możemy przekreślid karierę oficera, który byd może
ma przed sobą wielką przyszłośd.
- Jego przyszłośd to ciepły kąt w wariatkowie - zauważył dowódca kompanii zwiadowczej.
Durow siedział w pierwszym rzędzie wpatrzony w ciemne okno. Było mu najwyraźniej wszystko jedno
Właściwie zależało mu tylko na tym, żeby się znowu napid. Styczeo dopiero się zaczął i do następnej
wypłaty, upragnionego trzynastego, pozostawało dramatycznie dużo czasu. W garnizonowej
kantynie, nazywanej powszechnie „Żołnierska myśl”, od dawna już nie sprzedawano mu wódki na
kredyt. Każdy dostawał na kredyt, ale nie on. Swoista dyskryminacja. Miał w nosie to, o czym się
mówiło na zebraniu. Czuł tylko, że bebechy mu się przewracają.
Za to sprawą przejmował się dowódca pułku. To od niego zależało, czy młody oficer stanie przed
sądem oficerskim.
Jeśli dowódca powie „tak”, to oficerowie po krótkiej naradzie zdejmą z pagonów porucznika jedną
gwiazdkę, a kto wie, czy nie usuną całych pagonów. Wtedy, eks-porucznik, możecie iśd gdzie oczy
poniosą. Renty nie dostaniecie, boście za młodzi, przyszłośd wasza też żadna, boście za starzy, żeby
zaczynad życie od nowa. Dowódca dywizji, dowódca armii i dowódca okręgu zatwierdzą decyzję sądu
oficerskiego. Automatycznie. Bo kto nie uzna tej decyzji, bierze na siebie całkowitą odpowiedzialnośd
za wszystkie dalsze wybryki nieobliczalnego porucznika-alkoholika.
Jeżeli dowódca pułku powie „nie”, to porucznik będzie nadal wychowywany. Do kolejnego incydentu.
Wtedy wszystko wróci do punktu wyjścia i ponownie na po rządku dziennym stanie decyzja: „tak”,
czy „nie”?
Decyzja na „tak” jest zawsze trudna do podjęcia. Przecież kariera samego dowódcy zależy od tego,
czy żołnierze umieją porządnie sład łóżka i czy ogrodzenie jednostki jest zawsze schludnie
pomalowane, ale też i od tego, jaka jest liczba wykroczeo i naruszeo dyscypliny.
Rejestr dyscyplinarny nie zawiera wykroczeo i przestępstw, tylko liczbę wymierzonych kar. Dlatego
dyscyplina w pododdziałach jest najczęściej na beznadziejnym poziomie. Wojsko zachowuje się jak
rozbestwiona horda, a dowódców interesuje wyłącznie walka o własną pozycję. Ogólnie rzecz biorąc,
zwycięża ten, kto bez względu na popełniane wykroczenia w ogóle nie karze swoich podkomendnych.
Dowódca pułku od dawna szukał okazji do wykorzystania należnej sobie władzy, lecz ten konkretny
przypadek wydał mu się zbyt ryzykowny. Dyscyplina w pułku sięgnęła dna, to prawda, ale nie byłoby
rozsądnie rozpoczynad rok od takiej decyzji. A nuż jutro wydarzy się coś naprawdę poważnego, czego
w żaden sposób nie da się zatuszowad i wyciszyd. Wtedy w statystyce widniałyby już dwa
przewinienia.
Z drugiej strony sprzeciwiad się prawie jednomyślnej decyzji oficerów też nie byłoby roztropnie.
Dlatego dowódca wstał i posępnie zabrał głos:
- Nie należy działad zbyt pochopnie, towarzysze. Musimy rzecz przemyśled.
Przemyśliwanie trwało niedługo, bowiem już tydzieo później nadarzyła się okazja: szef sztabu dywizji
polecił dowódcy pułku przedłożyd papiery przodującego dowódcy plutonu, celem wyznaczenia go na
dowódcę kompanii w sąsiednim pułku.
Równo dziesięd minut po telefonie, w gabinecie dowódcy pułku stawili się zastępcy polityczni
dowódców pierwszego batalionu i trzeciej kompanii.
- Towarzysze oficerowie! Otrzymałem rozkaz oddelegowania najlepszego dowódcy plutonu do
sąsiedniego pułku. Uważam, że porucznik Durow spełnia wymagane warunki. Naturalnie, od czasu do
czasu zdarzały mu się drobne wpadki, uchybienia, ale nikt nie jest doskonały. Sądzę, że porucznik
uświadomił sobie własną winę i że nowe obowiązki wyjdą mu jedynie na korzyśd. Czy mam rację?
- Zaufanie do człowieka czyni cuda.
- Jak dostanie dowództwo kompanii, to nie znajdzie czasu na gorzałę.
- Jasne! Trzeba chłopakowi dad szansę, bo zadziobią go na śmierd. Jak się komuś powtarza na okrągło,
że jest świnią, to zaczyna chrząkad!
Dowódca kompanii wystawił Durowowi doskonałą opinię. Dowódca batalionu dodał: „W pełni
popieram wniosek. Podpisano: podpułkownik gwardii Niesnosnyj, d-ca 1. bat. pana”. Dowódca pułku
zatwierdził: ”Zasługuje na powierzenie mu dowództwa kompanii. Pułkownik gwardii Zawaliszyn,
dowódca 210. pułku pancernego gwardii”.
Zastępca polityczny wysmażył osobną opinię, w której kładł nacisk na kwalifikacje moralne i
ideologiczne Durowa: aktywny członek partii, sportowiec, społecznik - i dalej to wszystko, co
normalnie pisze się przy takich okazjach.
Papiery powędrowały do sztabu dywizji, gdzie zostały zatwierdzone przez dowódcę.
- Wiesz, w 210. pułku udało mi się znaleźd dla ciebie prawdziwego asa na dowódcę piątej kompanii.
Chodzący skarb. Orzeł. Doświadczony. Aktywista. Sportowiec, społecznik. Będziesz mi wdzięczny do
kooca swoich dni.
- Wolno spytad, towarzyszu generale, kto to taki?
- Porucznik... Ten, jak mu tam... a, tak, Durow. Pułkownik zbladł:
- Żartujecie, towarzyszu generale?
- A to czemu?
- Tego Durowa znam jak zły szeląg. Mieszkam z nim w jednym bloku. A i bez tego bym o nim usłyszał,
zna go cała dywizja.
- Czekajcie, czekajcie... Czy to ten Durow, co się porzygał z opilstwa na defiladzie październikowej?
- Ten sam, towarzyszu generale. A pamiętacie, jak zarżnął silnik czołgowy?
- A to Zawaliszyn, skurwysyn jeden! Chce ze mnie zrobid balona. Poczekaj, bratku, zobaczymy kto
kogo wydyma.
- No, cóż, Zawaliszyn, daliśmy tego twojego orła na dowódcę kompanii.
- Dziękuję, towarzyszu generale.
- Myślisz, że podoła?
- Bez obaw. To pistolet. Pokazał już, co jest wart.
- Ale, ale, Zawaliszyn, jak tam u ciebie z dyscypliną? Zdaje się, że coś szwankuje?
- Staramy się jak najlepiej, towarzyszu generale. Ten rok nie zaczął się źle. Oby tak dalej.
- Wiecie cośmy uradzili w dowództwie sztabu? Żeby wobec tego nie pozbawiad was przodującego
oficera. Postanowiliśmy zostawid tego asa Durowa w twoim pułku jako dowódcę trzeciej kompanii.
Sąsiedniemu pułkowi damy dowódcę waszej trzeciej kompanii, a jego zastąpi Durow. Niech zostanie
u ciebie. Niech dowodzi kompanią, umacnia dyscyplinę.
W ten sposób porucznik gwardii Durow został dowódcą 3. kompanii 1. batalionu 210. pułku
pancernego gwardii. W jego życiu nie zaszły praktycznie żadne zmiany. Tyle tylko, że wzrosły jego
pobory, a więc i intensywnośd pijaostwa. Już nikt nie wspominał o trybunale wojskowym. Awans
zawsze stanowi dobitny dowód zaufania zwierzchników i przekreśla wszystkie dawne przewinienia.
Ani dowódca pułku, ani jego zastępca polityczny, ani dowódca batalionu, nie mogli się teraz skarżyd
na Durowa, skoro wszyscy po kolei wystawili mu nienaganne opinie. Musieli się spodziewad, że ich
przebiegła kombinacja zostanie wykryta, ale przez myśl im nawet nie przeszło, że nastąpi to tak
szybko. Gdyby minął przynajmniej tydzieo, dowództwo 210. pułku mogłoby bid się w piersi, że Durow
zawsze był bez zarzutu, a teraz zaszła w nim jakaś niewytłumaczalna zmiana.
Zazwyczaj takie fortele się udają i kłopotliwy oficer ląduje w innym mieście, a nawet w innej dywizji
czy armii. Obowiązuje żelazna zasada: rozkaz podpisany - i po sprawie! Pułkownik Zawaliszyn świetnie
znał te subtelne reguły gry, tylko po prostu nie mógł dłużej czekad na lepszą okazję pozbycia się
Durowa. Zaryzykował - i przegrał.
Wraz z mianowaniem nowego dowódcy, dyscyplina w 3. kompanii załamała się całkowicie. Na łeb na
szyję spadał poziom wyszkolenia i gotowości bojowej.
Tymczasem dowódca dywizji, który ani myślał zapomnied tego, co zaszło, ilekrod zjawiał się w pułku,
zawsze skwapliwie kontrolował trzecią kompanię. Następnie wzywał dowódcę pułku i dowódcę
batalionu na długie rozmowy. Wiedział, że w koocu będzie musiał zdjąd Durowa z funkcji, ale na razie
się z tym nie śpieszył.
Dowódca dywizji od dłuższego czasu był na urlopie. Jego obowiązki sprawował zastępca, który świeżo
wrócił z Egiptu i nie zdążył jeszcze należycie rozeznad się w sytuacji.
Zawaliszyn i dowódca batalionu czekali na taką okazję. Postanowili działad niezwłocznie. Durow
musiał wreszcie zniknąd! Wszystko jedno gdzie - w Syrii, albo na Węgrzech, w Okręgu Zabajkalskim
albo na Dalekiej Północy. Wszystko jedno jak - w drodze awansu czy degradacji.
Po otrzymaniu tuzina butelek koniaku, szef kadr udzielił bezcennej rady: Do akademii!
Powtórnie wystawiono nienaganne opinie przodującemu dowódcy kompanii w 210. pułku
pancernym gwardii. Dokumenty zatwierdził zastępca dowódcy dywizji, po czym przesłano je do
Moskwy.
W teczce personalnej Durowa było tylko sześd opinii: dwie wystawione gdy ukooczył szkołę
wojskową, dwie oceniające go jako najlepszego dowódcę plutonu w pułku, oraz dwie ostatnie, z
których wynikało, że Durow jest obecnie najlepszym dowódcą kompanii w tymże pułku. Opinie ze
szkoły wojskowej były ogólnikowe i niejasne - ni pies, ni wydra (w szkole nie miał po prostu okazji
ujawnid swojej natury alkoholika, ponieważ pobory na to nie pozwalają), za to wszystkie pozostałe
były znakomite. Nie minął tydzieo i Durowa wezwano do Moskwy na egzaminy wstępne do Akademii
Wojsk Pancernych.
- Jak się nie dostanie - dowódca pułku obgryzał nerwowo paznokcie - to generał po powrocie da nam
dopiero popalid.
- Na pewno obleje, pieprzony degenerat. Niby jak miałby zdad?
- A może jednak? Głupim szczęście sprzyja. Każda akademia daje głupiemu preferencje.
- Daliśmy dupy, i tyle!
- Przecież miał już odpowiedni staż, żeby go awansowad na kapitana. A my nic. No to w akademii
zrobią z tego aferę. Dlaczego, zapytają, Durow, dowódca kompanii z nienaganną służbą, nie został już
dawno kapitanem?
Nazajutrz poszedł do Moskwy wniosek o awansowanie dowódcy wzorowej kompanii czołgów
porucznika Durowa, do stopnia kapitana.
Durow dostał się do akademii. Miesiąc później został kapitanem gwardii.
Niespodziewana kariera musiała wywrzed wrażenie nawet na samym Durowie. Szok wywołany
zaskakującym awansem obudził w nim manię wielkości. Nie przestał, co prawda, pid, ale znacznie
ograniczył aktywnośd w tej dziedzinie. Teraz pił już tylko w samotności, nie tyle ze względu na dbałośd
o opinię, co z pogardy dla towarzyszy.
Jego ubogi intelekt nigdy nie zrodził ani jednego oryginalnego pomysłu, lecz Durow nadrabiał ten
brak wkuwaniem na pamięd tekstów podręczników akademickich i zaskakiwał profesorów
dokładnością, z jaką cytował myśli wyrażone przez nich samych.
Stawiano go za wzór sumiennego, kompetentnego i nowoczesnego oficera. Po trzech latach studiów
ukooczył akademię z wyróżnieniem. Trzeba tu nadmienid, że na wydziale dowodzenia Akademii
Wojsk Pancernych nie wymaga to wybitnej inteligencji - wystarczy odrobina pilności.
Absolwentom, którzy kooczą akademię z wyróżnieniem przysługuje prawo wyboru jednostki. Durow
wybrał swój dawny macierzysty pułk.
Z rozkazu ministra obrony awansował przedterminowo na majora i został mianowany zastępcą
dowódcy 210. pułku pancernego gwardii, tego samego pułku, w którym zaledwie trzy i pół roku
wcześniej był dowódcą najgorszego plutonu. Teraz podlegali mu nie tylko wszyscy majorzy, lecz także
dziewięciu pułkowników, wraz z szefem sztabu, szefem obrony przeciwlotniczej, szefem służby
kwatermistrzowskiej, zastępcą dowódcy do spraw technicznych, drugim zastępcą dowódcy i
czterema dowódcami batalionów.
Hierarchia w Armii Radzieckiej różni się pod wieloma względami od systemu przyjętego w armiach
innych krajów. W razie zwolnienia stanowiska, zajmuje je nie oficer najstarszy stopniem,
wyróżniający się wzorową wieloletnią służbą, doświadczeniem lub rangą. Funkcję obejmuje ten, kto
w opinii najwyższego dowództwa najlepiej spełnia jej wymogi. Rezultat jest między innymi taki, że
oficerowie wyżsi stopniem często podlegają bezpośrednio oficerom niższego stopnia.
Oto przykład: po śmierci marszałka Greczki, ministrem obrony mianowany został generał pułkownik
Ustinow. Równocześnie z nominacją, Ustinow otrzymał awans na generała armii. Pozostali
generałowie armii, marszałkowie i głównodowodzący innych rodzajów broni, a nawet marszałkowie
Związku Radzieckiego Kulikow, Ogarkow, Sokołow, Batycki i Moskalenko oraz admirał Gorszkow
zaczęli automatycznie podlegad Ustinowowi.
System ten ma jedną bezsporną zaletę - pozwala „swoim” pchad się do przodu bez względu na
przepisy. „W naszej opinii ten kapitan ma najwyższe kompetencje i powinien wziąd pod swoje rozkazy
wszystkich majorów”.
I jeszcze jedno. W Armii Radzieckiej stanowisko znaczy o wiele więcej, niż stopieo. Major, będący
zastępcą dowódcy pułku, ma uprawnienia znacznie większe niż podpułkownik będący dowódcą
batalionu.
Do błyskotliwej kariery Durowa przyczynił się jeszcze jeden czynnik, całkowicie obiektywny.
W drugiej połowie lat sześddziesiątych weterani drugiej wojny, którzy nie pokooczyli szkół oficerskich
i akademii, osiągali właśnie szczyty kariery na szczeblu batalionów. Byli to wartościowi i
zdyscyplinowani oficerowie z doświadczeniem - jednak nie mogli awansowad wyżej, gdyż nie mieli
odpowiedniego wykształcenia. Posyłanie ich teraz na studia było nieopłacalne z uwagi na podeszły
wiek. Wysyłanie ich na emeryturę też nie miało sensu, ponieważ po reformach Chruszczowa armia
cierpiała na chroniczny brak oficerów.
Weterani „wielkiej ojczyźnianej” masowo obsadzali szczeble dowództwa batalionu - dowódcy,
zastępcy dowódcy, szefa sztabu - tworząc zator na drabinie awansu. Równocześnie odczuwało się
dotkliwy deficyt oficerów szczebla dowództwa pułku. Młodzików nie można było awansowad powyżej
szczebla kompanii, więc odchodzących na emeryturę nie miał kto zastąpid. Dlatego wielu młodych
oficerów ze szczebla kompanii po akademii powracało do służby na szczeblu pułku, przeskakując dwa
stanowiska - dowódcy batalionu i jego zastępcy. Było to powszechne zjawisko.
Kiedy Durow wrócił do pułku, pułkownik Zawaliszyn był już na emeryturze. Zastąpił go młody
podpułkownik przybyły znad granicy chioskiej. Jednak większośd pozostałych oficerów, wśród nich
dowódca pierwszego batalionu podpułkownik Niesnosnyj, dalej tkwiła na dawnych stanowiskach.
Durow był wyjątkowo mściwy. Pamiętał wszystkich, którzy chcieli go postawid przed oficerskim
sądem honorowym. Czepiał się najdrobniejszych szczegółów i obsypywał winnych okrutnymi
zniewagami. Bezlitośnie dołączał do akt personalnych raporty o wszelkich uchybieniach oficerów,
rujnując im tym samym karierę.
Każdy starał się nie dad Durowowi pretekstu do nagany. Stąd też w kręgach wyższej kadry oficerskiej
zaczęła krążyd fama o Durowie, jako dowódcy wyjątkowo pryncypialnym i wymagającym. Nic więc
dziwnego, że po kilku latach, będąc w dalszym ciągu majorem. Durow mianowany został dowódcą
pułku, a w następnym roku uchodząc za najlepszego dowódcę pułku w naszej dywizji, wysłany został
do Syrii w charakterze doradcy wojskowego przy dowódcy syryjskiej dywizji pancernej.
Przez wiele lat miałem nieszczęście służyd pod rozkazami Durowa. Te małe, nie mrugające oczka żmii i
ten cichy gardłowy szept prześladują mnie po dziś dzieo w najgorszych snach.
Durow nie miał zielonego pojęcia o problemach armii i perspektywach jej rozwoju. Jednak wykute na
pamięd formułki z powodzeniem zastępowały mu rzetelną wiedzę. Wyrażanie jakichkolwiek opinii
odbiegających od treści podręczników, napisanych dziesięd lat przed pojawieniem się Durowa w
Akademii Wojsk Pancernych, było nie tylko bezcelowe, ale wręcz niebezpieczne
Jego zachowanie wobec podwładnych trudno nazwad brakiem kultury Było to zwyczajne chamstwo
Zdumiewało nas też, ze Durow nigdy nie czyta książek My, jego podwładni widzieliśmy w nim jedynie
zlepek okrucieostwa nietolerancji i grubiaostwa. Nie spotkałem nikogo, kto służyłby pod Durowem i
miał o nim inne zdanie. Lecz dla wyższego dowództwa był on wzorem oficera.
Durow miał sporo szczęścia przez lata pobytu w Syrii ani razu nie przyszło mu skonfrontowad się z
przeciwnikiem i w walce wykazad sprawnośd dowódcy. Po Syrii jego kariera potoczyła się
błyskawicznie. Wcale się nie zdziwię gdy pewnego pięknego dnia wyczytam w gazecie że generał
pułkownik Durow mianowany został dowódcą Moskiewskiego Okręgu Wojskowego. To właściwe
miejsce dla takich jak on. Tam takich lubią.
WZLOT I UPADEK PORUCZNIKA GOŁOWASTOWA
Międzykontynentalna rakieta balistyczna 8 K 84 była szczytem doskonałości. Zasięg precyzja,
wielogłowicowy ładunek bojowy z możliwością nakierowania poszczególnych głowic na różne cele,
pokładowy system wykrywania i zagłuszania radiolokacji przeciwnika, no i cały zestaw rozmaitych
urządzeo zabezpieczających rakietę przed wszelkimi próbami jej zniszczenia podczas lotu. Napęd
rakiety łączył w sobie wszystkie najlepsze cechy silników na ciekły i na stały materiał pędny. Był to
system kapsułowy. Paliwo i utleniacz mieściły się w niezwykle wytrzymałych kapsułach Materiały
pędne tankowano od razu w fabryce, po czym gotowa do odpalenia rakieta mogła stad w silosie
nawet 10 czy 15 lat. Kapsuły zawierały paliwo ciekłe i ciekły utleniacz, dlatego sterowanie pociskiem
w locie i regulacja reżimu spalania były zadaniem szalenie prostym, w odróżnieniu od silników na
stały materiał pędny. Dodatkową zaletą rakiety była jej odpornośd na ewentualny atak jądrowy w
czasie składowania w silosie. Gdyby wybuch jądrowy nastąpił przy samej pokrywie silosu, rakieta i tak
nie doznałaby żadnego uszczerbku, bowiem zawieszona została na potężnych amortyzatorach
wewnątrz kontenera-wyrzutni. Całą przestrzeo między pociskiem a ścianami kontenera wypełnia
obojętny gaz, który w przypadku uderzenia spełnia rolę poduszki. Sam kontener również wisi na
amortyzatorach wewnątrz potężnego silosu przykrytego od góry 200-tonową żelbetową płytą. Nawet
bliskie trafienie głowicy jądrowej nie mogłoby wyrządzid silosowi żadnej szkody.
Dodatkowe zabezpieczenie rakiet 8-K-84 stanowiło automatyczne połączenie z satelitami wczesnego
ostrze gania Gdyby Amerykanie dokonali zmasowanego ataku nuklearnego pociskami balistycznymi,
rakiety 8-K-84 samoczynnie, nie czekając na żadne rozkazy, wystartowałyby im na spotkanie. Gdyby z
jakiegoś powodu ten system zawiódł, wówczas każda rakieta zareaguje na zniszczenie punktów
dowodzenia kontrolujących jej start i nastąpi samoczynne zainicjowanie uderzenia odwetowego.
8-K-84 była ostatnim dziełem towarzysza Korolewa. Dawała Moskwie poważny atut do ręki.
Do tej pory każda rakieta startująca z podziemnych silosów całkowicie niszczyła wyrzutnię.
Najnowsza rakieta startowała nie z silosu, lecz z zawieszonego w nim kontenera, a możliwośd
regulacji mocy ciągu pozwalała na dokonywanie „łagodnych” odpaleo, rakieta płynnie opuszczała
kontener, nie uszkadzając samego silosu. Tym sposobem wszystkie radzieckie wyrzutnie podziemne
uzyskały możliwośd wielokrotnego użycia. To z kolei stawiało radzieckich przywódców w bardzo
dogodnej pozycji negocjacyjnej, od tej chwili można prowadzid rozmowy na temat redukcji liczby
wyrzutni. Ograniczając liczbę silosów jednorazowego użytku. Amerykanie ograniczają arsenał swoich
rakiet balistycznych. ZSRR natomiast może wyprodukowad tyle rakiet, ile wlezie, pochowad je w
tunelach kolejowych, a podczas wojny odpalad jedną za drugą z tych samych wyrzutni! Niech żyje
SALT! Niech żyją inicjatywy pokojowe Związku Radzieckiego i towarzysza Leonida Iljicza Breżniewa
osobiście!
Porucznik gwardii Gołowastow pokochał 8-K-84 od pierwszego wejrzenia. Od świtu do późnej nocy
badał tajemniczą nieznajomą. Śnił o niej w krótkich chwilach drzemki, a kiedy budził się nad ranem, z
radością przebiegał w wyobraźni labirynty przekaźników i oporników, bloków i podzespołów.
Po upływie pół roku mógł już snud się myślami po jej obwodach elektrycznych i układach scalonych
jak po ulicach znanego od dziecka miasteczka, gdzie każde skrzyżowanie i każdy kamieo przypomina
jakąś historię.
Porucznik gwardii opuszczał hangar rakietowy tylko dlatego, że surowy rygor nakazywał codziennie o
18.55 opieczętowad bramę i włączyd elektroniczne zabezpieczenia.
Minęły kolejne trzy miesiące 8-K 84 stała się częścią porucznika.
Ta rakieta była jednym z pierwszych seryjnych egzemplarzy i dlatego znajdowała się pod ścisłym
nadzorem biura konstrukcyjnego. Do pułku rakietowego co rusz zjeżdżała kolejna ekipa inżynierów.
Czasem dwóch, trzech konstruktorów, którzy całymi godzinami grzebali w silniku albo przy głowicy.
Czasem zwalało się naraz trzydziestu chłopa i wtedy na kilka dni wycofywano rakietę z grafiku
gotowości bojowej.
Pewnego razu jeden z przyjezdnych zwrócił się do porucznika z jakimś banalnym pytaniem.
Usłyszawszy odpowiedź, odwrócił się zaskoczony. Pogadali jeszcze kwadrans, po czym przyjezdny
uścisnął dłoo porucznika.
- Wiecie, poruczniku, zdumiewacie mnie. Tu zebrali się najlepsi projektanci pocisków rakietowych.
Każdy z nas naprawdę zna się na robocie. Tymczasem wy rozmawiacie z nami jak równy z równym.
Skąd u was ta imponująca wiedza?
- Zwyczajnie! Zakochałem się w niej.
- Posłuchajcie, poruczniku. To nie miejsce dla was. Macie analityczny umysł, macie fenomenalną
pamięd. Nie proponuję wam akademii, bo to cmentarzysko mamutów. Wykładają tam tylko niezdolni
do samodzielnej, twórczej pracy. Zresztą akademia nie da wam nic ponad to, co już wiecie. Ale z
drugiej strony potrzebujecie papierka. Wiecie, jak to u nas jest: nie ma papierka - nie ma człowieka!
Więc posłuchajcie mojej rady: złóżcie podanie o przyjęcie do akademii, a stamtąd przeskoczycie raz-
dwa do biura projektowego. Przyszłośd stoi przed wami otworem!
- Wielkie dzięki.
- Niestety, ostatnio zmarł pewien człowiek... On by was zabrał do siebie bez żadnej akademii. Nie na
takie rzeczy mógł sobie pozwolid. Kopniakiem otwierał drzwi w KC. No, ale cóż... Ale, ale, poruczniku,
chciałbym usłyszed wasze zdanie o rakiecie. Coś więcej, niż to, że się w niej zakochaliście.
- Można ją ulepszyd.
- Chcecie mi dad do zrozumienia, że pochwały były przedwczesne. Chyba się zagalopowaliście.
Porucznik zacisnął wargi i powtórzył:
- Można ją znacznie ulepszyd.
Wiedział, że bluźni, że obraża konstruktora. Nigdy dotąd porucznik nie pozwolił sobie na myśl, że
można w rakiecie cokolwiek zmienid. Nowe rozwiązanie przyszło mu do głowy w tej właśnie chwili.
Rozwiązanie olśniewające swoją prostotą.
Każdy silos rakietowy jest tak zamaskowany, żeby żaden przypadkowy myśliwy ani satelita
szpiegowski nie wypatrzył niczego podejrzanego. Czasem na 200-tonowej płycie zasłaniającej wylot
wyrzutni umieszcza się skałę, która razem z płytą odjeżdża na bok, czasem zasadza się młodnik. Ale
dwa razy w roku całe maskowanie diabli biorą. Kontrola techniczna. Przegląd rakiety, głowicy i silosu.
Dziewiczy las napełnia się rykiem silników. Rakieta wraz z kontenerem wyjeżdża na powierzchnię,
zostaje poddana wnikliwej kontroli, zbadana, obejrzana, obmacana. Rakieta na dziesięd dni wypada z
grafiku gotowości bojowej.
W pułku są obowiązkowe przeglądy sezonowe, ale prócz tego zdarzają się kontrole wybiórcze -
dywizyjne, korpuśne, armijne, no i centralne. Poza tym istnieje nadzór konstruktorski i przemysłowy.
Przedstawiciele biur konstrukcyjnych albo zbrojeniówki przyjeżdżają do dywizji czy pułku i
wyrywkowo sprawdzają stan techniczny kilku rakiet, przestrzeganie warunków ich przechowywania i
eksploatacji. Tym sposobem rakieta wiele czasu spędza na powierzchni, zamiast w silosie. To obniża
stan gotowości bojowej Strategicznych Wojsk Rakietowych, dekonspiruje lokalizacje wyrzutni i
wystawia na niebezpieczeostwo. Poza tym nieustanne rozłączanie podzespołów rakiety niezbędne
przy kontroli ujemnie wpływa na ich żywotnośd.
Porucznik gwardii Gołowastow zaproponował automatyczny system kontroli wszystkich rakiet
równocześnie, bez konieczności wyjmowania ich z silosów. Pomysł polegał na umieszczeniu w
każdym punkcie dowodzenia tak zwanego zamiennika testowego - czyli po prostu makiety pocisku
rakietowego. Każdego dnia makietę poddawano by kontroli. Porównanie parametrów impulsów
elektrycznych przepuszczanych równocześnie przez makietę w punkcie dowodzenia i przez rakietę w
silosie pozwoliłoby stwierdzid, czy rakieta bojowa jest sprawna.
System zamienników testowych Gołowastowa mógł byd cały czas udoskonalany. Po zainstalowaniu
ich w pułkowych punktach dowodzenia, można było pomyśled o rozmieszczeniu ich w dywizjach,
korpusach, armiach rakietowych, w centralnych punktach dowodzenia. Każdy dowódca, łącznie z
głównodowodzącym Strategicznych Wojsk Rakietowych, mógłby nie ruszając się z miejsca sprawdzid
gotowośd każdej rakiety. Zastosowanie tego rozwiązania pozwoliłoby bez trudu zmniejszyd o dwie
trzecie liczebnośd wojsk rakietowych. Przecież gros stanu osobowego stanowią właśnie zespoły
sprawdzające.
Poza wszystkim, racjonalizatorski pomysł powinien przynieśd wielomiliardowe oszczędności. Z tą
propozycją Gołowastow udał się do dowódcy pułku.
Dowódca był wyraźnie nie w humorze.
- Od tego mamy uczonych - zauważył pouczającym tonem. - A nasza chata z kraja. My mamy czekad i
odpalid pociski, gdy przyjdzie taki rozkaz. No i pilnowad porządku. A skoro o tym mowa. Moglibyście,
towarzyszu poruczniku, zwracad więcej uwagi na to, jak wasi żołnierze ścielą łóżka i czyszczą buty.
Dziś miałem wątpliwą przyjemnośd widzied waszych ludzi. Jedno wam powiem: w całym pułku
jesteście najgorszym oficerem. To wszystko. Odmaszerowad!
Minął miesiąc, drugi. Do pułku nadeszło zawiadomienie, że armia rozpoczyna konkurs usprawnieo
racjonalizatorskich. I raptem dowódca diametralnie zmienił nastawienie.
- Towarzyszu poruczniku, co szykujecie na konkurs?
- Nic nie szykuję, towarzyszu pułkowniku.
- A to dlaczego?
- Zamiennik testowy wymaga zastosowania prawdziwych układów elektronicznych do rakiet
bojowych, tych, co leżą w magazynie. Zakazaliście ich użycia.
- No i słusznie! Przecież to podzespoły rakiet bojowych!
- Tak jest, towarzyszu pułkowniku, ale mamy w pułku dziesięd rakiet bojowych i tyle samo zestawów
rezerwowych podzespołów. W razie czego starczyłby z powodzeniem jeden, góra dwa. A mamy
dziesięd! Ja bym potrzebował jeden zestaw. Zmontuję prototyp, a po wystawie zdemontuję i
wszystko zwrócę do magazynu. Trzeba tylko zameldowad w sztabie dywizji i korpusu po co go
bierzemy i na ile.
- A bez tego nie dałoby rady?
- W żaden sposób, towarzyszu pułkowniku! Przecież muszę zbudowad kompletną makietę rakiety
nośnej.
- No, dobra, pies was trącał. Aha, jeszcze jedno. Ile będziecie mied usprawnieo?
- Jedno.
- Tylko jedno?! To tyle co nic. Znowu wylądujemy na szarym koocu... Tak, czy nie?!
- Towarzyszu pułkowniku, ta jedna innowacja przyniesie miliardowe oszczędności!
- Ech, poruczniku! - machnął beznadziejnie pułkownik. - Ni cholery się nie nauczyłeś! Zapamiętaj
sobie na całe życie: pięd pomysłów za rubelka daje znacznie więcej, niż jeden, nawet miliardowy! No,
dobra, rób swoje. Lepszy rydz, niż nic.
W pierwszym dniu wystawy, gdy dowódca dywizji uświadomił sobie przeznaczenie potężnej
konstrukcji z szarych podzespołów z kolorowymi kablami, polecił natychmiast zamknąd ekspozycję,
chociaż i tak niewtajemniczeni nie mieli tam wstępu.
Wieśd o zamienniku testowym jak błyskawica przemknęła przez sztab korpusu i armii rakietowej i
poszła wyżej.
Nazajutrz na wystawę przybył zastępca naczelnego dowódcy do spraw wojsk inżynieryjno-
rakietowych.
Dostojny gośd rozsiadł się w fotelu i uważnie wysłuchał słów porucznika. Po wyjaśnieniu wszystkich
zawiłości technicznych, porucznik zapytał:
- Towarzyszu generale, czy wyrażacie zgodę, aby po waszym odjeździe przystąpid do demontażu
zamiennika?
- A niby po co? - generał był wyraźnie zaskoczony.
- Zmontowałem makietę z zapasowych zestawów dla rakiet bojowych. Jutro muszę zdad wszystko do
magazynu...
- Bzdura - przerwał generał. - I tak jest dziesięd zapasowych zestawów. A po kiego grzyba? Nie wiecie?
Ja też nie wiem. Przecież nasze cudeoko w ogóle się nie psuje. Zasrana asekuracja, na każdym kroku
asekuracja! Jeszcze nam wyjdzie bokiem. No, ale wy, poruczniku, odwaliliście kawał solidnej roboty.
Wagi paostwowej!
- Ku chwale ojczyzny! - zajaśniało oblicze porucznika.
- Makietę opieczętowad i nikogo nie dopuszczad! - polecił zastępca naczelnego dowódcy.
Przerośnięty kapitan w składzie komisji, to gorzej niż generał. Generał, mimo że groźnie wygląda, nie
jest upierdliwy i nie zagłębia się w szczegóły. Natomiast przerośnięty kapitan popisuje się
dociekliwością. W wojsku każdy wie: jak taki trep znajdzie się w składzie komisji, jeszcze, nie daj Boże
nie pijący, masz przejebane.
Tydzieo po zamknięciu wystawy do pułku zwaliła się nie zapowiedziana komisja z Zarządu Gotowości
Bojowej Strategicznych Wojsk Rakietowych. W pierwszym dniu inspekcji siwy kapitan, z gatunku jaki -
za Julesem Vernem - nazywamy „piętnastoletni kapitan”, wykrył w magazynie brak jednego
zapasowego zestawu podzespołów elektronicznych. Kapitan dobrze wiedział, że dziewięd kompletów
na jeden pułk wystarczy z powodzeniem, ale instrukcja stanowiła, że powinno byd dziesięd. Nie
dziewięd.
- Gdzie dziesiąty zestaw?
- Na wystawie.
- Kto dał zgodę?
- Sztab korpusu rakietowego. Oto pismo.
- Nie wciskajcie mi ciemnoty. Stoi czarno na białym: komplet ma zostad zwrócony do magazynu zaraz
po zamknięciu wystawy! A ile czasu już minęło?
- Zastępca naczelnego dowódcy do spraw wojsk inżynieryjno-rakietowych polecił nie demontowad
makiety aż do odwołania.
- Macie to na piśmie?
- Pismo nie dotarło z Moskwy.
- Nie dotarło? No to tak zanotujemy.
- Gołowastow! Niech cię diabli! Nie położysz się do łóżka, zanim nie rozbierzesz tego kurestwa. Z rana
komplet ma wrócid do magazynu! Znalazł się wynalazca od siedmiu boleści!
Poczta rzadko dochodzi do tajgi, a jeżeli - to z dużym opóźnieniem.
Parę tygodni po nalocie inspektorów, kurier przywiózł naraz trzy koperty.
Pierwsza zawierała rozkaz „O stanie gotowości bojowej Strategicznych Wojsk Rakietowych”.
Dokument podpisany osobiście przez naczelnego dowódcę bezlitośnie piętnował tych, którzy używają
części zamiennych do rakiet bojowych niezgodnie z ich rzeczywistym przeznaczeniem. Rozkaz kooczył
się zaleceniem:
„Za świadome obniżanie stanu gotowości bojowej wojsk rakietowych porucznikowi Gołowastowi
udzielid surowej nagany”.
Drugi rozkaz, podpisany przez zastępcę naczelnego dowódcy do spraw wojsk inżynieryjno-
rakietowych, polecał dowódcy pułku przesład w trybie pilnym „zamiennik testowy” do Moskwy, a w
zamian za części wykorzystane do jego budowy pobrad brakujący zestaw w magazynie dywizyjnym.
Trzeci rozkaz, podpisany przez zastępcę naczelnego dowódcy do spraw kadrowych polecał skierowad
dwóch najlepiej zapowiadających się młodych oficerów pułku na egzamin do moskiewskiej akademii.
- Z chuja się zerwałeś? Do akademii z taką opinią? Zastanów się, człowieku: „świadome obniżanie
stanu gotowości bojowej wojsk rakietowych”! Ciesz się, że jesteś na wolności. Mogłeś wylądowad
przed trybunałem.
- Ale zastępca dowódcy potwierdził, że mamy dostad nowy zestaw.
- Chłopie, zastanów się, co ty gadasz. Rozkaz o stanie gotowości bojowej został podpisany. Jaki wariat
będzie teraz tłumaczyd szefowi, że rozkaz jest niesłuszny?! Myślisz, że zastępca naczelnego dowódcy
pomaszeruje teraz wyjaśniad co, kiedy i komu polecił? Zastanów się!
Zamiast gadad głupoty, szoruj do magazynu, niech ci wydadzą zestaw i montuj na nowo to gówno.
Widad, znowu się przyda. No, ale szybciutko, bo w Moskwie czekają. Wszystko jasne? To do roboty! I
głowa do góry! Za rok pójdziesz do akademii.
Odpowiedź na wynalazek Gołowastowa przyszła z Moskwy bardzo prędko: „Wskutek wykrytych wad
konstrukcyjnych postanowiono nie kierowad modelu do produkcji seryjnej”.
- No widzisz! A ty się pchałeś do akademii. Masz na koncie jeden wniosek racjonalizatorski, i to
wadliwy, który nikogo nie interesuje. A do akademii, jak wiadomo, posyła się najlepszych. A jak twoi
żołnierze ścielą łóżka i czyszczą buty, co? Sam widzisz!
W następnym roku do pułku przywieziono nowiuteoki zautomatyzowany system zdalnej kontroli
rakiet strategicznych, dzieło geniuszu radzieckich konstruktorów, inżynierów, techników i
robotników.
W jednostkach Strategicznych Wojsk Rakietowych odczytano rozkaz o przyznaniu premii, kilku
Nagród Leninowskich, tytułów naukowych i medali sporej grupie twórców fenomenalnego
urządzenia.
Ten cud techniki odpowiadał wszystkim założeniom proponowanym przez Gołowastowa, tyle że miał
inną nazwę i był staranniej wykonany. Gołowastow bardzo się śpieszył na wystawę i jego model nie
wyglądał tak imponująco. No i zasadnicza różnica: makieta Gołowastowa składała się z szarych
standardowych podzespołów rakiet bojowych, natomiast konstruktorzy nowego urządzenia
postanowili pomalowad swoje dzieło na kolor seledynowy z biało-czerwonymi szlaczkami. Przecież
nie będzie stad gdzieś pod gołym niebem, tylko wewnątrz podziemnych stanowisk dowodzenia. Niech
cieszy oko!
Zastosowanie tej przełomowej technologii pozwoliło znacznie poprawid stan gotowości bojowej,
ulepszyd kamuflaż, zwiększyd bezpieczeostwo Strategicznych Wojsk Rakietowych. Poza tym dało
możliwośd poważnego zredukowania ich stanu osobowego. Zbędnych oficerów skierowano jako
uzupełnienie do formacji rakietowych w Wojskach Lądowych, Marynarce Wojennej, Lotnictwie
Dalekiego Zasięgu i wojskach rakietowych Obrony Powietrznej Kraju.
Porucznik gwardii Gołowastow, jako oficer niezdyscyplinowany i nie rokujących szans poprawy, a w
dodatku ukarany naganą przez samego naczelnego dowódcę Strategicznych Wojsk Rakietowych,
został przeniesiony do piechoty.
W naszym pułku gwardyjskim uchodził za beznadziejnego oficera.

BARWNIKI SPECJALNE
- Stabilizator armaty czołgowej działający w dwóch płaszczyznach, wielopaliwowy silnik czołgowy,
dwuprzepływowy odrzutowy silnik lotniczy... - sekretarz odczytywał pośpiesznie, połykając koocówki.
Ustinow marszczył brwi z niezadowoleniem: ciągle nie to, o co chodzi.
- Nowe francuskie przeciwpancerne sterowane pociski rakietowe, technika bombardowania z lotu
wznoszącego, barwniki pochłaniające promieniowanie przenikliwe...
- Stop! Co za barwniki?
Sekretarz zaszeleścił kartkami ciężkiego tomiska, znalazł właściwą stronę i odczytał króciutki
komunikat: „W prasie amerykaoskiej pojawiły się doniesienia dotyczące opracowania specjalnych
lakierów dla bombowców strategicznych. Lakier naniesiony na kadłub bombowca pozwala znacznie
obniżyd poziom promieniowania przenikliwego powstającego wskutek wybuchów jądrowych. Użycie
tego barwnika pozwoliłoby na zwiększenie współczynnika przetrwania bombowców strategicznych i
ich załóg podczas lotów na dużej wysokości nad terytorium przeciwnika w warunkach wojny
jądrowej.”.
- To jest to! - Ustinow umieścił kartkę w czerwonej tekturowej teczce. - Samochód!
Dmitrij Ustinow słynął w Komitecie Centralnym jako niezrównany znawca zagadnieo wojskowych.
Tajemnica jego sukcesu była dośd banalna: Ustinow od czasu do czasu przeglądał biuletyn
wywiadowczy Sztabu Generalnego. Dokument jest regularnie rozsyłany do wszystkich członków KC,
ale nikt go nie czyta.
W sekretariacie Ustinowa kilku sekretarzy i referentów nieustannie zajmowało się wyszukiwaniem w
tym biuletynie króciutkich notatek z atrakcyjnie brzmiącymi nagłówkami, które następnie ich szef
przytaczał na naradach w KC, zaskakując zebranych głębią swej wiedzy.
Narada w KC miała się ku koocowi. Minister obrony i szef Sztabu Generalnego wymienili spojrzenia:
zaraz zacznie się pokaz wiedzy, jak zawsze.
Nie mylili się. Ustinow wstał i zaczaj: spokojnie:
- Amerykanie opracowują lakier dla bombowców, obniżający poziom promieniowania.
Wojskowi znali już treśd tej notatki, dlatego nie wywarła na nich żadnego wrażenia: zwykłe rutynowe
udoskonalenie, jakich co tydzieo pojawiają się setki. Natomiast wśród aparatczyków partyjnych
nastąpiło wyraźne poruszenie. Wywiązała się dyskusja, w trakcie której podjęto decyzję o
opracowaniu w trybie pilnym identycznych barwników w Związku Radzieckim.
Marszałkowie opuszczali salę konferencyjną nie kryjąc irytacji. Ile czasu poszło na marne! Po co
obciążad Komitet Centralny bzdurami, które można załatwid na dużo niższym szczeblu?
Funkcjonariusze partyjni opuszczali salę konferencyjną dumni ze swego kolegi, który tak dogłębnie i
detalicznie zna całośd problematyki wojskowej.
Polecenie opracowania specjalnej farby otrzymał jeden z licznych instytutów naukowo-badawczych,
w którym w związku z tym utworzono pracownię do spraw barwników specjalnych, w skrócie BS. Po
tygodniu prac szef pracowni przedstawił obszerny raport, w którym uzasadniał koniecznośd
przekształcenia pracowni w samodzielny zakład naukowo-badawczy składający się z trzech pracowni:
ds. ogólnych, ds. lotów dalekiego zasięgu i ds. promieniowania przenikliwego. Taki zakład
bezzwłocznie utworzono. W jego skład weszli fizycy jądrowi, oraz specjaliści od niskich ciśnieo i
temperatur. Przecież nowy lakier miał byd eksploatowany właśnie w takich warunkach. Nowy zakład
energicznie wziął się do roboty i nieprzenikniona mgła tajemnicy paostwowej pokryła całą jego
działalnośd.
Zaraz po utworzeniu zakład zaczął się szybko rozrastad. Nic dziwnego! Próby z lakierem odbywały się
na poligonie jądrowym na Nowej Ziemi, a instytut mieścił się w Moskwie. Trzeba było w trybie pilnym
otworzyd filię na Nowej Ziemi. Poza tym do prób z nowym lakierem potrzebne były potężne komory
niskociśnieniowe, symulujące warunki lotu na wysokim pułapie. Jak na złośd nie było wolnych komór,
a budowa nowych trwałaby zbyt długo. Dlatego postanowiono prowadzid badania nie w warunkach
laboratoryjnych, ale eksperymentalnych, czyli wprost na kadłubach samolotów. Do dyspozycji
naukowców przekazano dwa stare bombowce, które niemal codziennie przemalowywano i
testowano farbę w warunkach rzeczywistych.
Pierwsze badania w stratosferze ujawniły nowe problemy. Lakier zaprojektowano dla bardzo niskich
temperatur i w tych warunkach zachowywał się nienajgorzej. Jednak w czasie lotu kadłub ochładza
się nierównomiernie, a w niektórych miejscach się przegrzewa.
Dotyczy to zwłaszcza odrzutowych bombowców Miasiszczew M-4 i Tupolew Tu-16, których silniki
zabudowano u nasady skrzydeł. W tych typach samolotów lakier odpadał całymi płatami zaraz po
starcie. Do walki z tym niekorzystnym zjawiskiem utworzono pracownię odporności termicznej BS.
Pojawiło się bardzo wiele innych szczegółowych problemów, do rozwiązywania których powoływano
kolejne grupy specjalistów, zespoły badawcze i laboratoria. Rok po uruchomieniu całego projektu
uznano za celowe skupienie wszystkich prac pod egidą jednej potężnej instytucji naukowo-
badawczej. Otrzymała ona nazwę - ONRBS, czyli Ośrodek Naukowo-Rozwojowy Barwników
Specjalnych przy Ministerstwie Przemysłu Chemicznego.
Mniej więcej w tym momencie odnotowano konkretne efekty - wyprodukowanie pierwszych próbek
lakierów, rzeczywiście obniżających poziom promieniowania.
Na twórców BS zwaliła się lawina premii, orderów, medali, tytułów naukowych.
Produkcję lakierów powierzono specjalnie w tym celu budowanemu kombinatowi pod
Nowosybirskiem, oraz drugiemu, rezerwowemu, pod Saratowem. Lakier umieszczono na ściśle tajnej
liście środków podnoszących skutecznośd radzieckich bombowców strategicznych.
Co prawda, pozostała jeszcze do rozwiązania cała masa problemów, w szczególności wodoodporności
BS. W zetknięciu z wodą lakier tracił z miejsca wszystkie właściwości ochronne. Każdy opad deszczu
lub śniegu zmuszał do przemalowywania samolotów. Przemalowywanie musiało mied też miejsce po
każdym starcie, gdyż na powierzchni kadłuba podczas lotu gromadzi się wilgod, która po paru
godzinach pozbawia samolot jego atomowej osłony.
Trzeba sobie w tym miejscu wyobrazid radziecki bombowiec strategiczny M-4. Długośd - 50 metrów,
rozpiętośd płata - 52 metry. Wyobrazid sobie naraz całe radzieckie lotnictwo dalekiego zasięgu, jego
dywizje, korpusy, polarne lądowiska i lotniska strategiczne.
Wszystkie te samoloty trzeba było przemalowywad po każdym deszczu i po każdym starcie! Ręcznie!
Bo przy użyciu rozpylacza farba również traciła swe właściwości.
Było też wiele innych problemów. Do ich rozwiązywania utworzono GZBS - Główny Zarząd Barwników
Specjalnych. Podporządkowano mu oba kombinaty i trzy instytuty naukowo-badawcze: trwałości
barwników, instytut rozwoju technologii, który zajmował się projektowaniem urządzeo oraz instytut
organizacji produkcji. Instytut technologiczny, poza wszystkim innym, pracował też nad zagadnieniem
obniżenia kosztów własnych produkcji barwnika.
Specjalistów nowej gałęzi przemysłu szkolono w dwóch specjalnie utworzonych w tym celu
technikach i kilku uczelniach politechnicznych.
Wkrótce po utworzeniu Głównego Zarządu, w Moskwie zwołano ściśle tajną wszechzwiązkową
naradę po święconą problematyce barwników specjalnych. Obrady toczyły się w Wojskowej
Akademii Obrony Chemicznej Przybyli przedstawiciele Ministerstwa Obrony, Sztabu Generalnego,
Dowództwa Lotnictwa Wojskowego i Dowództwa Lotnictwa Strategicznego, przedstawicieli
przemysłu chemicznego, lotniczego, jądrowego, licznych instytutów i ośrodków naukowo-
badawczych.
Dyskusja miała burzliwy przebieg. Ktoś próbował policzyd koszt jednego kilograma lakieru i uzyskał
fantastyczny rezultat. Ktoś inny proponował wzniesienie specjalnych hangarów dla całego lotnictwa
dalekiego zasięgu. Przedstawiono projekty gigantycznych budowli 25-metrowej wysokości.
Proponowano specjalne folie, mające chronid wrażliwy lakier przed niepogodą. Ktoś inny wystąpił z
pomysłem, by malowad samoloty nie po każdym deszczu, a tylko przed rozpoczęciem działao
zbrojnych. Sztab Generalny zdecydowanie odrzucił tę sugestię. Zwrócił uwagę, że istnieją konkretne
poszlaki dzięki którym obce służby wywiadowcze oceniają, czy zaczęły się przygotowania do
prawdziwej wojny, czy tylko do kolejnej demonstracji siły. Gdyby wróg uzyskał Informację, że na
wszystkich lotniskach zaczęto równocześnie przemalowywad wszystkie bombowce strategiczne,
mógłby wyciągnąd z tego faktu daleko idące wnioski.
W sumie było dużo zamieszania, sporów, argumentów i kontrargumentów, rzeczowych i
absurdalnych propozycji, jednak dyskusja najwyraźniej znalazła się w ślepym zaułku. I w tym właśnie
momencie do prezydium dotarła odręczna notatka: „Mam szereg zasadniczych propozycji w kilku
kluczowych kwestiach. Proszę o udzielenie głosu. Student IV roku M. Kasatonow”.
Ustinow zmarszczył brwi. Studenci na tej sali? Wyjaśniono mu, że chodzi tylko o jednego studenta,
który, interesując się barwnikami specjalnymi, zgłosił szereg istotnych udoskonaleo technologii BS.
Na mównicy pojawił się młody człowiek w wymiętej flanelowej koszuli w kratę i staroświeckich
drucianych okularkach na spiczastym nosie. Sala w ogóle nie zwróciła na niego uwagi. Każdy
przekonywał sąsiadów do własnego, jedynie słusznego rozwiązania. Ale student był dośd natarczywy,
postukał palcem w mikrofon i odczekał, aż sala zwróci się ku mównicy. Widząc, że zebrani gotowi są
go wysłuchad, zaczął prosto z mostu:
- Zadanie: bombowiec M-4 w obszarze powietrznym Stanów Zjednoczonych. Barwnik pochłania 100%
promieniowania przenikliwego. Wyobraźmy sobie, że udało się taki uzyskad. Pułap 15.000 metrów.
Kilometr od samolotu eksploduje standardowa głowica jądrowa pocisku rakietowego Nike Hercules,
trotylowy ekwiwalent 10 kiloton. Pytanie: co się stanie z bombowcem?
Odpowiedź: fala uderzeniowa zgniecie go na placek. Wniosek: barwnik specjalny jest potrzebny
bombowcom strategicznym jak umarłemu kadzidło!
Na sali zawrzało.
Dla ogromnych rzesz darmozjadów, BS od dawna był cudowną studnią bez dna. Główny Zarząd
jeszcze nie powstał na dobre, a już oplotła go misterna sied sklepów za żółtymi firankami, kantyn,
zamkniętych ośrodków wypoczynkowych, uzdrowisk i indywidualnych domków letniskowych
(toksyczna produkcja!). Iluż ludzi obroniło doktoraty! Ile wręczono nagród i orderów! Ile rautów na to
konto! I jak wspaniale się żyło! Na każdym kroku preferencje, ulgi i taryfy specjalne. Jak by nie było -
resort atomowy. Mieszkasz sobie luksusowo za zielonym płotem, a dookoła ochrania cię tysiąc
wartowników z psami. Istny raj, żyd nie umierad! Jakie osiedla pobudowali! Czysto, wysprzątane,
wokoło sosnowy las, żadnych chuliganów, żadnych kolejek. Dzieci uczą się w spec szkołach:
wyselekcjonowane grono nauczycieli, baseny, stawy, korty, stadiony. I nagle - bęc! Wszystko znika!
Ale argumentacja młodego człowieka była prosta i niepodważalna. Nie ma sensu opracowywad i
doskonalid osłony samolotu przed jednym czynnikiem oddziaływania, skoro nie istnieje osłona przed
innymi zagrożeniami - ani falą uderzeniową, ani potężnym impulsem elektromagnetycznym,
niszczącym wszystkie pokładowe urządzenia elektroniczne.
Tego samego dnia o godzinie 21.00 z treścią wystąpienia studenta Kasatonowa zapoznał się Komitet
Centralny. O godzinie 21.03 Główny Zarząd Barwników Specjalnych przestał istnied.
Jakoś nikt nie miał ochoty napomknąd, że prace trwały 11 lat i pochłonęły miliardy rubli. Że wszystko
wzięło się z chęci pochwalenia się znajomością zachodnich nowinek technologicznych przez
towarzysza Ustinowa. Że zaczęło się od małej notatki w amerykaoskiej prowincjonalnej gazecie. A
ściślej: od pomysłowości jakiegoś producenta farb i lakierów, który zdecydował się na
niekonwencjonalny chwyt reklamowy.

BOMBOWIEC Z KLOCKÓW
Zdarzyło się to u schyłku „wielkiej ojczyźnianej”. Dobry los spadł prosto z nieba.

Amerykaoski bombowiec strategiczny Boeing B-29 dokonał przymusowego lądowania na ziemi


radzieckiej. Superforteca uczestniczyła w nalocie na naszego wspólnego wroga Japonię i, ostrzelana
w walce, zdołała dotrzed do najbliższego lądowiska w Baranowsku, niedaleko Ussuryjska.
Uszkodzenia nie były zbyt poważne, pociski z działek japooskiego myśliwca przedziurawiły skrzydła w
kilku miejscach, w wyniku czego bombowiec utracił sporo paliwa. Dowódca samolotu miał do
wyboru: albo lądowad na oceanie, oddając załogę na żer rekinom, albo dociągnąd do wiernego
sojusznika, załatad dziury, uzupełnid zapas paliwa i po paru dniach wziąd udział w kolejnych nalotach
na Japooczyków.
W ten oto sposób najlepszy bombowiec strategiczny świata znalazł się na terytorium ZSRR.
Wiadomośd o tym przemknęła w oka mgnieniu z Ussuryjska na Kreml, pokonując 10.000 kilometrów i
wszystkie bariery biurokratyczne.
Józefowi Wissarionowiczowi zameldowano o incydencie w trakcie narady. Stalin polecił, aby na sali
pozostali tylko członkowie Biura Politycznego, przekazał im nowinę i z chytrym uśmieszkiem poprosił
o wyrażenie opinii.
Członkowie Biura Politycznego byli jednomyślni - pod byle pretekstem przetrzymad bombowiec przez
tydzieo, aby dad specjalistom czas na zaznajomienie się z jego konstrukcją.
- A gdybyśmy tak w ogóle nie zwrócili bombowca naszym sojusznikom? - rzucił Wielki Wódz i
Nauczyciel, sięgając po fajkę.
- Mogą się poczud urażeni, towarzyszu Stalin - ostrożnie zaoponował Mołotow.
- Mogą wstrzymad dostawy - dodał Kaganowicz. - A co poczniemy bez Studebakerów?
Amerykaoskie ciężarówki zaopatrywały całą potężną Armię Czerwoną. Wszyscy, od szeregowego po
marszałka, zgodnie uważali Studebakera za najlepszy pojazd wojskowy. Słynne rosyjskie Katiusze -
wyrzutnie pocisków rakietowych BM-13 montowano głównie na tych wozach. Artyleria radziecka
była najpotężniejsza na świecie, ale jej podstawowym ciągnikiem i transporterem amunicji była
właśnie amerykaoska ciężarówka. Poza tym sojusznicy dostarczali wiele innego sprzętu - od środków
łączności i dżipów, po myśliwce Airacobra, transportery opancerzone i czołgi.
Dostawy mogły zostad wstrzymane w każdej chwili. Mając to na uwadze, członkowie Politbiura z
wielką ostrożnością opowiedzieli się przeciwko propozycji zatrzymania bombowca. Jedynie Beria
siedział cicho, starając się odgadnąd, w którą stronę skłania się opinia Wielkiego Nauczyciela.
Nauczyciel skarcił przesadną ostrożnośd towarzyszy:
- Wszystko wskazuje na to, że niebawem zdusimy Niemcy. No, a co potem? Jak mamy zwyciężyd
Anglię i Amerykę nie mając bombowca strategicznego? Alianci jakoś to przełkną - dorzucił cmokając
fajeczkę. - Najpierw się zdenerwują, ale wkrótce o wszystkim zapomną. A bombowiec trzeba
skopiowad co do joty. Najdalej za rok ma latad.
Beria energicznie poparł Stalina, a pozostali członkowie Biura Politycznego skwapliwie przyklasnęli
decyzji. Wszyscy aż nazbyt dobrze znali podstawową zasadę Wodza i Nauczyciela: przyjaciół i
sojuszników trzeba traktowad jak kobietę - im częściej bijesz, tym bardziej kocha. Lecz w głębi duszy
każdy szczerze wątpił, czy sojusznicy przełkną i tę żabę.
A jednak przełknęli. Amerykaoska załoga powróciła do kraju bez najlepszego bombowca na świecie.
Strona radziecka nawet nie zadała sobie trudu złożenia jakichkolwiek wyjaśnieo. Nie oddamy - i
kropka.
Lend-leasu5 nie wycofano, gdyż amerykaoscy dyplomaci przyzwyczaili się do dyskutowania bieżących
problemów nie wiążąc ich z kwestią dostaw wojskowych.
Szefem ekipy kopiującej B-29 został najlepszy radziecki konstruktor lotniczy Andriej Tupolew. Nowy
radziecki bombowiec strategiczny nazwano na jego cześd Tu-4.
Do wykonania zadania wyznaczono sześddziesiąt cztery biura konstrukcyjne i instytuty naukowo-
badawcze, których zadanie polegało na sporządzeniu wiernej repliki silników, dobraniu stosownego
paliwa, skopiowaniu systemu nawigacji, mechanizmów celowniczych, zewnętrznej i wewnętrznej
sieci łączności, i tak dalej. Koordynację działao powierzono członkowi Biura Politycznego
towarzyszowi Ławrentijemu Berii. a jego głównym konsultantem technicznym został konstruktor
samolotów Jakowlew. Beria rozumiał Stalina jak nikt inny i wiedział, jak mu dogodzid.
W odbudowanej fabryce samolotów w Woroneżu pośpiesznie zmontowano nową halę, w której, los
zdarzył, dwadzieścia dwa lata później podjęto nieudaną próbę skopiowania Concorde’a, również
nadając mu imię Tupolewa: Tu-144.
B-29 rozmontowany został na tysiące drobnych elementów, które rozesłano odpowiednim
ministerstwom, departamentom, biurom projektowym i instytutom badawczym z poleceniem
dokładnego odtworzenia każdego szczegółu i podjęcia w ciągu dziesięciu miesięcy masowej
produkcji. Właśnie dzięki tej układance osobnych podzespołów i elementów, radziecka kopia B-29
zawdzięcza nazwę „bombowiec z klocków”. Od tej pory wszelkie nieudane konstrukcje samolotowe,
zwłaszcza kopie modeli zagranicznych, nazywano nieoficjalnie „samolotami z klocków”.
Najsłynniejszym jest oczywiście Tu-144, dla wtajemniczonych – „Konkordski”.
Trudności wystąpiły już na samym początku procesu kopiowania B-29. Przede wszystkim, trzeba było
zrezygnowad z metrycznego systemu miar. Tupolew wiedział doskonale, że jeżeli maszyna ma byd
skopiowana, to trzeba ją skopiowad we wszystkich szczegółach, co do jednego nitu, co do śrubki,
nakrętki, bolca. Wystarczy obniżyd masę każdego nitu o dziesięd miligramów, a zmniejszy to
wytrzymałośd całej konstrukcji, gdyby zaś wagę nitu zawyżyd - mogłoby to odbid się na masie całego
samolotu.
Radzieckie przedstawicielstwa handlowe w Kanadzie, Anglii i USA zaczęły kupowad przyrządy
pomiarowe, na początku w niewielkich ilościach, żeby nie budzid podejrzeo. Zaczęto też pilnie szkolid
tysiące inżynierów, techników i robotników w zakresie dokonywania pomiarów w calach, stopach i
funtach. Z równą intensywnością szkolono tysiące załóg i wielotysięczny personel obsługi naziemnej,
inżynieryjny i techniczny do obsługi setek przyszłych nowych bombowców.
- Ile galonów paliwa potrzeba, przy normalnym zużyciu i bezwietrznej pogodzie, na przelot tysiąca mil
na wysokości 30 tysięcy stóp? - oto pytanie do radzieckich asów przestworzy i profesorów Akademii
Lotniczej.
Podczas gdy nowy system miar zapuszczał korzenie w radzieckim przemyśle lotniczym, wyłonił się
nowy, nie mniej skomplikowany problem: jak utrzymad tajemnicę? Każdy, kto wykazywał chodby cieo
znajomości angielskiego systemu miar i wag mógł byd, w opinii NKWD, namierzony przez wroga jako
osoba mająca dostęp do tajemnicy paostwowej.
- Hej, Masza, nalej mi pół pinty kwasu! I nazajutrz człowiek znika na zawsze.
Wszyscy, którzy w owym czasie mieli kontakt z Tupolewem, zwracali uwagę na jego pogodny nastrój i
niemal beztroski stosunek do całej sprawy. A staruszka gryzła zawiśd. Kochał B-29 i nienawidził
zarazem, starając się to ukryd przed otoczeniem. Mechaniczne kopiowanie napawało go niesmakiem,
który pokrywał maską obojętności. W owym czasie Tupolew nie miał z niczym problemów, nawet
najtrudniejsze zadania rozwiązywał z marszu.

5
Lend-Lease Act - ustawa z 1941 roku upoważniająca prezydenta USA do wspomagania sprzymierzonych
dostawami towarów i broni (przyp. tłum.+.
W pokryciu lewego skrzydła superfortecy znaleziono niewielki otwór. Żaden z ekspertów od
aerodynamiki i wytrzymałości konstrukcji nie miał pojęcia po cholerę ta dziurka. Nie pasuje do niej
żadna rurka ani przewód, nie ma też analogicznego otworu w prawym skrzydle. Eksperci orzekli, że
dziurkę wyborowano fabrycznym wiertłem, tak jak pozostałe otwory na nity. Wszystko wskazywało
na to, że wywiercono przez przypadek, a potem nie zasklepiono. Poproszono o opinię głównego
konstruktora.
- Amerykaoski samolot ma otwór?
- Ma.
- To po chuj zawracacie głowę? Kazano wykonad dokładną kopię.
Na lewym skrzydle wszystkich bombowców strategicznych Tu-4 pojawiła się maleoka dziurka,
wywiercona najcieoszym wiertłem...
Wewnątrz samolotu od kabiny pilotów do stanowisk tylnych strzelców biegnie wąski tunel, którym
można się przeczołgad przez całą długośd komory bombowej. Od środka został pomalowany na kolor
jasnozielony. Biuro projektowe długo mozoliło się nad dokładnym dobraniem koloru. Odcinek
koocowy rury długości kilku metrów jest, nie wiedzied czemu, biały. Może żołnierzykowi, który to
malował, po prostu skooczyła się zielona farba i nie chciało mu się drałowad do magazynu? Ale rozkaz
był: kopiowad dokładnie, dlatego wszystkie radzieckie bombowce nie tylko mają dwukolorowy tunel,
ale wręcz wyliczono, i to w calach, gdzie przebiega granica jasnozielonej i białej farby. Następnie
proporcje kolorów zamieszczono we wszystkich instrukcjach malowania wnętrza bombowca.
Tymczasem dwa następne B-29 wykonały przymusowe lądowanie na terytorium radzieckim. Okazało
się, że nie mają dziurek w skrzydle i że jeden ma tunel cały jasnozielony, a drugi biały. Znów pytania
do głównego konstruktora: - Co robid?
Tupolew umiał zachowad zimną krew. Kazano skopiowad bombowiec, który wylądował pierwszy. Co
do następnych nie było żadnych poleceo. No to do roboty i nie trud dupy!
Liczba problemów stopniowo malała. Wszyscy przyzwyczaili się do standardowej odpowiedzi
głównego konstruktora: ma byd tak, jak w pierwszej amerykaoskiej maszynie. Nikt już nie zawracał
głowy. Przy okazji powstała taka oto anegdota: „Jakie gwiazdy należy umieścid na statecznikach
seryjnie produkowanych samolotów - białe amerykaoskie, czy czerwone radzieckie?”. Dopiero to
pytanie zapędziło Tupolewa w kozi róg. Jeżeli się zrobi amerykaoskie - można dostad kaesa jako wróg
ludu. Jeżeli zaś czerwone, to po pierwsze samolot nie będzie wierną kopią, jak rozkazano, a po drugie,
może Wódz Naczelny będzie sobie życzył użyd bombowców przeciwko Ameryce, Anglii albo Chinom
właśnie z amerykaoskimi znakami rozpoznawczymi. Podczas całej żmudnej operacji kopiowania
pytanie o gwiazdy było jedynym, z którym Tupolew zwrócił się do Berii, tłumacząc, że jest to
zagadnienie wykraczające poza zakres kompetencji projektanta. Beria również nie wiedział, co robid.
Nie zwykł był stawiad pytao samemu Stalinowi. Wzniósł się na sam szczyt władzy właśnie dlatego, że
na podobieostwo psa, potrafił przewidzied życzenia swego Pana i wszystko chwytał w lot, w pół
słowa, bez pytania.
Powiadają, że Berta opowiedział Stalinowi o gwiazdach w formie dowcipu, by po śmiechu Wodza
poznad, które gwiazdy należy wymalowad. W ten sposób rozwiązano ostatni problem i rozpoczęto
masową produkcję.
Złoty deszcz spadł na wszystkich uczestników projektu „bombowca z klocków”. W krótkim czasie
wręczono pięddziesiąt siedem nagród „Za wkład w rozwój techniki bojowej”. Berta, Tupolew i
Jakowlew otrzymali prócz tego Ordery Lenina.
Brat mojego ojca, który wiele lat później opowiedział mi tę historię, otrzymał order „Wyróżnienie
Honorowe” za udział w projektowaniu tylnego stanowiska ogniowego. Ochrzczono je dźwięcznym
imieniem Argon.
Z Argonem zetknąłem się 21 lat później.
Jesienią 1967, zaraz po dwiczeniach „Dniepr”, moją dywizję skierowano do budowy zamaskowanych
schronów dla bombowców. Sztab Generalny zapewne wyciągnął wnioski ze smutnej lekcji Wojny
Siedmiodniowej i podjął kroki mające uchronid flotę powietrzną od zaskakujących ataków lotnictwa
nieprzyjaciela. Wszystko odbywało się, jak zwykle, na wariackich papierach i bez pomyślunku.
Sztab Generalny zlecił wysłanie wielu dywizji do robót ziemnych, ale zapomniał przydzielid
odpowiednią ilośd maszyn i paliwa. Nocą chwytały pierwsze przymrozki, a w dzieo dwa tysiące ludzi,
cały nasz pułk, dziabały zmarzniętą ziemię tępymi łopatami. Przydzielono nam jeden zdezelowany
spychacz, który mimo wszystko robił więcej, niż cały pułk. W każdym z szesnastu okręgów
wojskowych przynajmniej jedna dywizja przez całą zimę dłubała zamarzniętą glebę... Można było,
naturalnie, zabrad się do tych robót na wiosnę, kiedy ziemia odtaje, no, ale sprawy związane z
bezpieczeostwem paostwa nie mogą czekad!
Pewnego ranka, gdy nasi pancerniacy pobrali łopaty z magazynu i leniwie grzebali wokół
bombowców strategicznych, lotnicy zakooczyli poranną odprawę i, po odprawie, jak każe tradycja, z
pieśnią na ustach odmaszerowali do samolotów.
W armii utarł się zwyczaj, że pododdział w bezpiecznej odległości od naczalstwa wyśpiewuje
niecenzuralne teksty. Dowództwo słyszy melodię i głośny tupot nóg, ale nie odróżnia poszczególnych
słów.
Tuż obok nas przedefilowała drużyna, która na melodię pieśni:
Sztandar pułku załopotał nad głowa-a-ami. Nasz dowódca maszeruje w bój przed na-a-ami!
śpiewała z absolutnie niewzruszonymi minami:
Sztandar pułku pierdzielony w dupie ma-a-amy, A podupczyd nigdy nie zapomina-a-amy!
Kolejna drużyna wykazała się większą inwencją twórczą:
Na pokładzie krzyk, zadyma: Znów nie działa Argon. Ni ma. Ni ma zwiadu, klops z nalotem - Chuj mu
w dupę z abarotem!
Kiedy żołnierze i sierżanci rozpełzli się po bombowcu, ostrożnie poczęstowałem jednego z nich
pecikiem (na lotnisku obowiązuje zakaz kurzenia).
- Słuchaj no, kolego, Argon to tylne stanowisko ogniowe?
- Ano.
- Widziałem, na Tu-4.
- Nie słyszałem o tej maszynie. Ale jest na bombowcach Tu-16, Ił-28 i Tu-95. Zresztą na innych pewnie
też...
- A to nie był czasem Argon-M, albo...
- Nie, nie. Zwyczajnie, Argon.
- I co, nadal ma wszystkie śrubki calowe?
- Nie tylko śrubki, ale całą elektronikę.
-?...
- Zerżnęli, widad, z wrażej maszyny jeden do jednego. Cały bombowiec zrobili z elementów kupionych
niby dla lotnictwa cywilnego, albo rąbniętych gdzieś za granicą, albo zerżniętych. No i trochę
trzydziestoletnich podzespołów. Mówię ci, bombowiec z klocków!

Część trzecia

PRZYGOTOWANIA
Od pewnego już czasu w Czechosłowacji narastało napięcie. W związku z tym w naszej dywizji
przed terminem zakooczono szkolenie podoficerów. Świeżo upieczonych sierżantów porozsyłano
natychmiast do jednostek bojowych - na ich miejsce przyszli rezerwiści. Z nazwy dywizji usunięto człon
„szkolna”, staliśmy się 287. Nowogrodzko-Wołyoską Dywizją Piechoty Zmotoryzowanej. Ukraina,
początek lata 1968 roku
Czort jeden wie, co się działo z transporterami opancerzonymi. W standardowym wyposażeniu
każdego pułku piechoty zmotoryzowanej znajdowało się 31 czołgów, 6 haubic, 18 moździerzy i 103
transportery opancerzone. Liczba czołgów, haubic i moździerzy zgadzała się, za to transporterów
mieliśmy zaledwie 40.
Coś wisiało w powietrzu. W bratniej Czechosłowacji szykował się podobny scenariusz, jak na
Węgrzech w roku 1956. A więc przyjdzie nam pośpieszyd z bratnią pomocą. Tylko ciekawe jak, skoro
w pułku piechoty zmotoryzowanej brakuje podstawowego sprzętu, jakim są transportery
opancerzone?
Po trzecim kielichu zapytałem o to kapitana, którego znałem jeszcze ze szkoły wojskowej, a który
obecnie był zastępcą szefa sztabu do spraw mobilizacji.
Kapitan spojrzał na mnie chytrze, odchrząknął, opróżnił szkło, zagryzł kawałkiem ogórka i spytał
znienacka:
- A wiesz ty w ogóle, po co mamy w pułku transportery opancerzone?
- Jak to po co? Regulamin przewiduje, że powinniśmy mied 103 na stanie.
- Błąd. Mamy transportery w pułku, ponieważ raz do roku uczestniczą w defiladzie w Kijowie. Do
defilady potrzeba trzydzieści sześd wozów i tyle nasz pułk posiada. Cztery pozostałe to rezerwa.
Kapitan wyczuł, że nie wyjaśnił mi wszystkiego wyczerpująco, dlatego zadał mi pytanie pomocnicze:
- Wiesz ile pułków piechoty zmotoryzowanej liczy nasz okręg?
- Skąd mam wiedzied!
- No, ale w przybliżeniu. Mniej więcej, na oko?
- Na oko... dwie armie pancerne i dwie ogólnowojskowe... to by było... dziewięd dywizji pancernych i
osiem do dziesięciu dywizji piechoty zmotoryzowanej.
- Zgadza się!
- Czyli około 36 pułków pancernych i 32 do 40 pułków piechoty zmotoryzowanej.
- Słusznie. Ze wszystkich 36 pułków piechoty zmotoryzowanej naszego okręgu tylko nasz dysponuje
czterdziestoma transporterami opancerzonymi. Reszta nie ma ani jednego.
- Pieprzysz! - żachnąłem się.
- Wcale nie.
Wiedziałem, że kapitan zna się na rzeczy, że nie zmyśla. Wiedziałem też z całą pewnością, że dwa inne
pułki naszej dywizji nie mają transporterów opancerzonych. Ale mimo wszystko nie mogłem
uwierzyd, że nasz pułk jest jedynym w całym okręgu, który dysponuje tymi wozami.
- To gdzie są? - zapytałem w koocu. - W Jebipcie? To znaczy, w Izraelu?
- Tam też, ale nie za wiele. Zauważ, że Izrael zagarnął sporo naszych czołgów i artylerii, ale nie
transporterów.
- Znaczy w wojskach Układu Warszawskiego?
- Tak, ale też nie za dużo. Zauważ: Pepiki prawie całe uzbrojenie mają od nas, ale akurat transportery
robią własne, według czeskiej technologii, którą sprzedali też Polakom. A Rumuni, nędzarze, wożą
piechotę zwykłymi ciężarówkami.
- No to gdzie nasze wozy?
- A nigdzie. - popatrzył na mnie badawczo i powtórzył: - Nigdzie! W ogóle ich nie ma.
-?...
- Tak, tak, kolego. Zastanów się: ile wyprodukowaliśmy przed wojną i w czasie wojny? Ani jednego.
Korzystaliśmy z wozów amerykaoskich.
- Zgadza się - przyznałem. - M-3, półgąsienicowe. Były jeszcze jakieś inne, kołowe, też amerykaoskie.
- No, to następne pytanie: ile typów transporterów opancerzonych wyprodukowaliśmy w sumie
razem?
- Sporo! BTR-40, BRDM...
- Nie, te się nie liczą. To pojazdy zwiadowcze, a nie transportery opancerzone z prawdziwego
zdarzenia.
- No tak - zgodziłem się.
- I BTR-50 też się nie liczy.
To prawda, BTR-50 też nie. Wspaniały pojazd. Chyba uznano, że aż za dobry dla nas. Na każdy pułk
przydzielono zaledwie po jednym, do wyłącznego użytku dowódcy pułku jako wóz dowodzenia, więc
trudno go uznad za transporter opancerzony piechoty. Nazywa się też stosownie: BTR-50PU6 -
„Pływający Dowodzenia”. Wprawdzie szef sztabu pułku, dowódca artylerii i dowódca służby
zwiadowczej to też „dowodzenie”, ale nawet w warunkach bojowych poruszają się zwykłymi
ciężarówkami. Co prawda, w Dywizji Tamaoskiej jest jeden pułk w całości wyposażony w BTR-50, ale
cała armia wie, że pułk ten, jak wszystkie dywizje „dworskie”, nigdy nie uczestniczy w prawdziwych
manewrach, a jedynie w paradach.
- Nie liczymy też BWP7 - ciągnął kapitan. - Po pierwsze dlatego, że są nowe, a po drugie - BWP to nie
to samo co BTR8 i nie zapewni transportu piechoty w warunkach bojowych. W BWP wyposażono
tylko wybrane jednostki piechoty. A co z pozostałymi jednostkami? No więc, jeszcze raz: ile typów
transporterów opancerzonych wyprodukowaliśmy w całej naszej historii?
- Dwa - odpowiedziałem ze wstydem. - BTR-152 i BTR-60P.
- Czy ty w ogóle masz pojęcie, co to jest transporter opancerzony?
Niestety, miałem. BTR-152 był w ogóle pierwszym radzieckim transporterem opancerzonym - seryjną
ciężarówkę ZIS-151 obudowano płytami pancernymi. ZIS-151 miał byd wierną kopią słynnego
amerykaoskiego Studebakera. Jednak w niewielkim stopniu posiadł zalety oryginału, a mówiąc
wprost, okazał się do niczego. Po dołożeniu dodatkowych pięciu ton opancerzenia przypominała
wszystko, tylko nie wóz bojowy. BTR-152 źle się poruszał w terenie, był niezwrotny, wolny, miał słaby
pancerz. W dodatku produkowała go ta sama fabryka, która kleciła ciężarówki ZIS-151 i która
borykała się z niezliczonymi problemami. A to bratnie Chiny na gwałt potrzebują ciężarówek, a to
bratnia Indonezja, albo bratnia Korea, czy bratnia Albania. Rosja też potrzebuje środków transportu:
trwa zagospodarowywanie nieużytków, to znów rozbudowa hydroelektrowni w Bracku.
Drugi radziecki transporter opancerzony, BTR-60P, miał zastąpid pierwszy, chociaż właściwie nie było
czego zastępowad, skoro większośd radzieckich dywizji i tak dysponowała nim wyłącznie w teorii.
Nowy transporter opancerzony miał kształt trumny. Nie mówiło się o nim inaczej, jak „trumna na
kółkach”.
Z racji niedoborów oleju napędowego, BTR-60P, tak jak i jego poprzednik, wyposażony został w silniki
benzynowe. Dlatego w razie trafienia nieprzyjacielskim pociskiem palił się szczególnie jasnym
płomieniem. Paliwo nie było zresztą jedynym mankamentem. W czasie gdy konstruowano BTR-60P,
ZSRR nie dysponował naprawdę mocnym i niezawodnym silnikiem benzynowym, wobec czego w
wozie zainstalowano dwie jednostki napędowe z normalnych kołchozowych ciężarówek GAZ-51, W
ten sposób BTR-60P wszedł do użytku z dwoma silnikami, dwoma gaźnikami, podwójnym sprzęgłem,
dworna układami transmisyjnymi, dwoma alternatorami, i podwójnym rozrusznikiem. Wszystkim tym
mechanizmom daleko było do niezawodności. Więc ilekrod następowała desynchronizacja silników,
co zdarzało się nagminnie, jeden silnik dławił drugi. Wówczas należało natychmiast jeden z nich
odłączyd, skutkiem czego 12-tonowa trumna na kółkach ledwie zipiała, napędzana silnikiem o mocy
90 koni mechanicznych.
Litera „P” w nazwie BTR-60P oznacza „Pływający”. Kształt trumny zapewnia pojazdowi jaką taką
wypornośd, ale wóz pływa tylko teoretycznie. Transporter rześko zanurza się w toni i nawet nieźle
utrzymuje się na powierzchni, ale nie jest w stanie o własnych siłach wydostad się na brzeg. Jego
niewydolne silniki mogą napędzad albo koła, albo pędnik wodny - a nie jedno i drugie jednocześnie.
Przy samym brzegu śruba nie spełnia już swego zadania, a koła nie mają jeszcze dostatecznej
przyczepności. A więc najmniejsza nawet rzeczka pozbawia piechotę środków transportu.

6
PU - Pławajuszczij Uprawlienija *przyp. red.+.
7
BWP - Bojowy Wóz Piechoty (org. BMP - Bojewąja Maszyna Piechoty) *przyp. red.+.
8
BTR - Bronietransportior - transporter opancerzony [przyp. red.].
BTR-60 produkuje fabryka samochodów w Gorkim, ta sama która obsługuje cywilny sektor
gospodarki narodowej. Wszystkie bez wyjątku taksówki pochodzą z tych zakładów, nie wspominając
o limuzynach nomenklatury. A co z dostawami dla bratniego Egiptu, bratniego Chile, bratniego
Sudanu, bratniej Somalii i wielu innych bratnich krajów? A fabryka w Gorkim jest tylko jedna.
- No to trzeba wybudowad więcej fabryk!
Kapitan skwitował tę uwagę uśmiechem nie pozbawionym drwiny.
- Jakby można było, to by się zrobiło, ale ponieważ jest jak jest, trzeba kupowad od Włochów. Jak
dotąd nie zbudowaliśmy samodzielnie ani jednej fabryki samochodów.
Musiałem przyznad mu rację. Zwiedziłem w swoim życiu jedną radziecką fabrykę samochodów i
wywarła na mnie wielce niekorzystne wrażenie. Linię produkcyjną skonstruowano w Ameryce w roku
1927, po czym sprzedano Niemcom, którzy przez okres przedwojenny i całą wojnę eksploatowali ją
niemal do całkowitego zużycia. W roku 1945 ten zdezelowany sprzęt przetransportowano do Związku
Radzieckiego i rozpoczęto produkcję Moskwicza. Perspektywiczny plan rozwoju fabryki Moskwicza
nie przewidywał wymiany urządzeo przed rokiem 2000. A co później - zobaczymy. Jest jednak wysoce
prawdopodobne, że padł kolejny rekord.
- No to jak w takim razie wyzwolimy bratnią Czechosłowację?
- Jak zwykle na chama! W oddziałach pierwszego rzutu, w NRD, w Polsce i w okręgach
przygranicznych mamy, rzecz jasna, transportery opancerzone. A tutaj, na tyłach, w drugiej, trzeciej
linii, mamy tylko robid dużo hałasu i ogólnie manifestowad pełną gotowośd.
- A jeżeli naprawdę dojdzie do wojny? Jeżeli Amerykanie będą interweniowad?
- Niech cię o to głowa nie boli! Nikt nie będzie interweniował. Oni wszystko zniosą. Im więcej naszego
chamstwa, tym większa ich cierpliwośd. Pewnie obrzucą kamieniami nasze ambasady, a potem
naprawią na własny koszt. Co do kopiejki. No i nastąpi tradycyjna poprawa stosunków
międzynarodowych, a po tygodniu wszystko pójdzie w niepamięd No, dobra. Teraz strzemiennego - i
do roboty. Jutro mobilizacja.
Mobilizację 1968 roku prowadzono otwarcie, bez cienia kamuflażu Najpierw prasa doniosła o
wielkich manewrach, potem do udziału w nich powołano rezerwę, a gdy manewry się zakooczyły,
rezerwa pozostała w koszarach
W ciągu kolejnych miesięcy odbyły się wielkie dwiczenia Strategicznych Wojsk Rakietowych,
następnie dwiczenia Marynarki Wojennej, Wojsk Obrony Powietrznej Kraju i Sił Powietrznych oraz
niezliczone odrębne dwiczenia armii i dywizji Wojsk Lądowych. Po nich nastąpiło szkolenie wojsk
łączności, podczas którego sprawdzono wszystkie elementy dowodzenia wielką armią.
Przeprowadzono tez szkolenie służby tyłów, przerzucając w rejon granic zachodnich tysiące ton
amunicji i dziesiątki tysięcy ton paliwa. Wreszcie na terenie Czechosłowacji przeprowadzono
dwiczenia dowódczo-sztabowe. Wszyscy dowódcy do szczebla batalionów, a w niektórych
przypadkach nawet kompanii, dwiczyli w terenie swoje zadania na wypadek inwazji Z zewnątrz
musiało to wyglądad imponująco.
Od środka wyglądało nieco gorzej
Proces pełnej mobilizacji w każdej armii to przede wszystkim postawienie w stan gotowości
wszystkich pododdziałów, jednostek i związków, po drugie - formowanie nowych, po trzecie -
przeszkolenie ich i zgranie ogólnej gotowości bojowej.
Proces wprowadzania stanu gotowości przebiegał w naszej dywizji właściwie bez większych zgrzytów
W okresie pokoju większośd radzieckich dywizji ma zredukowaną kadrę. Dla przykładu, w każdym
działonie zamiast siedmiu artylerzystów jest tylko dwóch dowódca i celowniczy. W razie mobilizacji
wakaty uzupełnia się rezerwistami. Nawet jeżeli żołnierz rezerwy nie służył w wojsku od dobrych
dziesięciu lat, to po krótkim szkoleniu uznaje się go za w pełni zdolnego do walki. Dotyczy to
piechoty, wojsk pancernych, saperów i tak dalej. W znacznie gorszej sytuacji są jednostki łączności,
obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej, zwiadu i broni chemicznej. Tu żołnierz wykonuje zadania
samodzielnie i jest zdany na własne umiejętności. Dlatego nawet po czterech miesiącach szkolenia te
formacje wciąż nie były gotowe do walki.
W terminologii oficjalnej dywizje ze zredukowanym stanem osobowym określa się mianem
„skadrowanych”. Złośliwi mówią o nich „skastrowane”. W naszym batalionie pancernym, na przykład,
na każdy czołg przypadało trzech żołnierzy zamiast czterech (brakowało ładowniczych) Z chwilą
dołączenia ładowniczego do załogi, czołg był natychmiast gotowy do walki. W pozostałych
batalionach pancernych - siedem w dywizji - na każdy czołg przypadał tylko jeden żołnierz kierowca
Podczas mobilizacji wszystkie nieobsadzone stanowiska, a więc celowniczych, ładowniczych,
dowódców czołgów, a nawet starszego sierżanta i dowódców plutonów, obejmowali żołnierze
rezerwy Wszyscy też - prócz dowódców plutonów - zakooczyli swoją służbę pięd do dziesięciu lat
wcześniej, często w czołgach innego typu Dowódcy plutonów natomiast nie służyli nigdy i nigdzie i o
niczym nie mieli zielonego pojęcia - nie tylko o czołgach, współczesnej technice i taktyce, ale o wojsku
w ogóle Dowódcy plutonów to po prostu niedawni studenci, którzy na studiach mieli zajęcia z wojska
i wraz z dyplomem uzyskali stopieo podporuczników rezerwy
Jednak największym problemem była piechota Nie tylko dlatego, ze stopieo „skadrowania” w czasie
pokoju jest znacznie wyższy, niż gdzie indziej. Nie dlatego również, że do piechoty trafiają najgorsi
żołnierze, którzy często nie znają języka swoich dowódców ani kolegów. Po prostu piechota w ogóle
nie ma sprzętu. Dywizja piechoty zmotoryzowanej powinna dysponowad 410 transporterami
opancerzonymi, nasza miała ich czterdzieści - i to wyłącznie w pułku reprezentacyjnym. Wiele pułków
miało po trzy albo cztery transportery opancerzone do celów dwiczebnych. W pozostałych pułkach,
dywizjach i armiach w ogóle takich wozów nie było.
Cóż, w ostateczności można przewozid piechotę ciężarówkami. Ale ciężarówek też nie było.
Ciężarówek zgromadzonych w naszym zetenie9 wystarczyło dla dwóch batalionów. Trzeci batalion
wyposażono w transportery opancerzone, zaś sześd pozostałych batalionów musiało czekad na
dostawy wozów z mobilizacji.
Wszystkie radzieckie samochody cywilne figurowały w centralnej ewidencji wojskowej. Kupując
samochód marki Wołga, obywatel był pouczony, że jego wóz może zostad w każdej chwili
zarekwirowany do celów wojskowych. To samo dotyczyło wywrotek, taksówek i cystern. Każda z nich
była wciągnięta do specjalnego rejestru, by w razie mobilizacji trafid do armii. W okresie mobilizacji
cała gospodarka narodowa staje w miejscu, ponieważ wszystkie pojazdy - traktory, buldożery, dźwigi,
koparki - wędrują do wojska.
Trudno powiedzied, kto wpadł na ten obłędny pomysł. Chod przepis obowiązuje od dawna, w latach
trzydziestych i czterdziestych nie rzucał się tak w oczy. Wtedy nawet w okresach powszechnego głodu
istniały jakieś mobilizacyjne rezerwy żywności, a główną siłą pociągową na wsi był koo. Jednak w
latach sześddziesiątych, kiedy nie było już żadnych rezerw żywności (co dobitnie zademonstrowano
całemu światu w październiku 1964 roku), a koo przestał się liczyd w gospodarce narodowej,
szaleostwem było zabierad naraz wszystkich mężczyzn i wszystkie pojazdy. Ci. którzy planują przyszłą
wojnę, najwyraźniej muszą liczyd na Blitzkrieg z użyciem sil nuklearnych - albo pogodzid się z porażką,
jeżeli wojna potrwa dłużej niż miesiąc.
Do dywizji zaczęły napływad środki transportu z mobilizacji. Była to, ogólnie mówiąc, jedna wielka
kpina. Pojazdy te trafiły do wojska dawno temu. Większośd nowiutkich wozów najpierw odstawia się
do zetenu. Po dziesięciu latach kieruje się je do eksploatacji, a ich miejsce w magazynach zajmują
nowe pojazdy, prosto z taśmy. Po trzech, czterech, czasem pięciu latach bezlitosnego zarzynania w
najgorszych warunkach terenowych, samochody przestają się nadawad do dalszego użytku. Wtedy
wędrują do transportu cywilnego i rolnictwa. Jednocześnie każdy wóz nadal pozostaje w rejestrze
wojskowym i w przypadku mobilizacji musi zostad zwrócony armii.
W roku 1968, przed inwazją na Czechosłowację, zaopatrzono nas w pojazdy wyprodukowane w
latach 1950-1951. Za ich żywota Malenkow zastąpił Stalina, Chruszczow Malenkowa, a Breżniew
Chruszczowa; Związek Radziecki dokonał skoku w kosmos, wystrzelił sztucznego satelitę i Jurija
Gagarina, a po wykorzystaniu w pełni elementu zaskoczenia i zdobycznej technologii poniemieckiej,
zaniechał udziału w wyścigu kosmicznym. Przez cały ten czas leciwe maszyny trwały na posterunkach
w oczekiwaniu na swój dzieo. I teraz wybiła ich godzina!

9
Zeten - zapas nienaruszalny: ogół zapasów mobilizacyjnych na wypadek wojny Iprzyp. tlum.l.
Po wydaniu takiego „sprzętu bojowego” piechocie zabroniono wyłaniad się z lasu. Na szosach i polach
odbywały się jedynie dwiczenia załóg pancernych, artylerii i jednego reprezentacyjnego batalionu
transporterów opancerzonych. Cała reszta stała na leśnych przecinkach i polanach. Z orbity
okołoziemskiej mogło to wyglądad groźnie. Ale nie z ziemi. Dowództwo wojskowe obawiało się
wystraszyd miejscową ludnośd naszym widokiem: ospałych, niedoszkolonych i niezdyscyplinowanych
żołnierzy, tkwiących w starych, zdezelowanych pojazdach, wypacykowanych na wszystkie kolory
tęczy.
Należy w tym miejscu oddad sprawiedliwośd radzieckim dowódcom wojskowym - żadna z tych dywizji
„dzikusów” nie pojawiła się nigdy w Europie, a w Związku Radzieckim nie wychodziła za dnia na
otwarte tereny. Za to samo ich istnienie dawało Związkowi Radzieckiemu sporą przewagę.
Amerykaoski wywiad odnotował potężne kolumny pancerne na drogach i nieprzeliczone oddziały
piechoty pochowane w lasach. Tak też w istocie było, ale była to piechota zdezorganizowana,
niesubordynowana i niezdolna do walki.
Po pierwszym etapie mobilizacji - uzupełnienia stanu osobowego „skadrowanych” jednostek -
rozpoczął się etap drugi: formowania nowych pododdziałów, oddziałów i związków taktycznych.
Wciąż napływali nowi rezerwiści, a wraz z nimi „nowe” środki transportu. Jednostki rozrastały się i
pewnej pięknej nocy padł rozkaz, by się rozdzielid. Zastępca dowódcy dywizji stawał się dowódcą
nowej dywizji, a zastępca szefa sztabu - szefem sztabu „dywizji drugiej kolejności formowania”,
używając oficjalnego nazewnictwa. Tej samej nocy dowódcy batalionów zostali dowódcami pułków, a
dowódcy kompanii - dowódcami batalionów. Nieszczęściem było to, że dowódcy plutonów,
absolwenci cywilnych uczelni, którzy nigdy nie oglądali prawdziwego wojska, zostawali przy tej okazji
dowódcami kompanii. A sierżantów rezerwy awansowano na dowódców plutonów.
Po przepołowieniu każda dywizja i każdy pułk na nowo podejmują proces uzupełniania stanu
osobowego, tym razem jeszcze starszymi rocznikami rezerwistów i jeszcze starszym parkiem
maszynowym. Udział rezerwistów przekracza w koocu poziom krytyczny i armia traci swoje oblicze.
Nie miało to naturalnie miejsca w dywizjach wyznaczonych do zajęcia Czechosłowacji, a jeśli nawet,
to w stopniu bardzo ograniczonym. Mimo wszystko z przerażeniem stwierdziliśmy, że z naszej dywizji,
która tymczasem przekształciła się w dwie dywizje, zaczyna stopniowo ubywad najlepszych ludzi i
sprzętu. Ze sformowanych z najwyższym trudem załóg czołgowych wycofywano żołnierzy służby
czynnej, zastępując ich rezerwistami.
W ciągu kilku dni otrzymaliśmy rozkaz odesłania dwudziestu z czterdziestu naszych transporterów
opancerzonych do Karpackiego Okręgu Wojskowego. Następnego dnia do tegoż okręgu przeniesiono
dwunastu naszych młodszych oficerów. Później wszystko potoczyło się lawinowo. Każdy dzieo
przynosił kolejne nowiny: zabierają wszystkich kierowców czołgów, zabierają wszystkich
radiotelegrafistów, zabierają szefów sztabów. Był to nasz drugi miesiąc w lesie. Rezerwistów
przybywało. Dyscyplina spadała. W początkach czerwca otrzymaliśmy rozkaz powołania sądu
polowego w każdej dywizji. Przypuszczalnie liczba „dzikich dywizji” wzrosła już na tyle, a dyscyplina z
racji odejścia zawodowych oficerów, sierżantów i żołnierzy tak spadła, że było rzeczą niemożliwą
rządzid tą całą hałastrą inaczej, niż poprzez sądy polowe.
Trybunały szybko przywróciły porządek, ale na stan wyszkolenia oddziałów niewiele mogły poradzid.
Dwiczenia odbywały się codziennie. W naszym pułku tymczasem wynikły nowe problemy. Po
odesłaniu połowy transporterów, zostało nam już tylko dwadzieścia. Po dwa przydzielono dowódcom
2. i 3. batalionu. Pierwszemu batalionowi pozostało szesnaście. Rozdysponowano je po bratersku -
jeden dla dowódcy batalionu i po pięd na każdą kompanię. Kompania liczy siedemdziesięciu sześciu
chłopa. Transporter opancerzony zabiera teoretycznie piętnastu ludzi, nie licząc kierowcy, czyli dla
wszystkich powinno starczyd miejsca. W praktyce jednak, jeden transporter opancerzony otrzymuje
dowódca kompanii, z którym jedzie jego zastępca polityczny, sanitariusz, drużyna cekaemów z
potężnym zapasem amunicji i starszy sierżant z całym dobytkiem kompanii.
Na trzy pozostałe plutony, po dwudziestu dwóch ludzi w każdym, pozostały cztery wozy - jeden na
każdy pluton i jeden do użytku zbiorowego. Fakt, że w ogniu walki plutony i drużyny rozpierzchną się
na wszystkie strony, nikogo nie niepokoi. Chwilowo nie ma czasu myśled o wojnie: trzeba troszczyd
się o to, jak rozlokowad ludzi w transporterach. Dodatkowych pojazdów, nawet ostatnich gruchotów,
nikt nam nie da. Bo skąd je wziąd? Zresztą nasz pułk i tak ma najlepsze wyposażenie ze wszystkich
trzech armii okręgu. Trzeba to docenid.
Tak więc w transporterze opancerzonym przeznaczonym na piętnastu ludzi, musieliśmy pomieścid
szesnastu. Nie jest tak źle! Na dwiczeniach wozi się jeszcze więcej, bywało że i trzydziestu! Z tym że
dwiczenia, a warunki bojowe to zupełnie różne sprawy. W warunkach bojowych każdy transporter
opancerzony przewozi, oprócz stałego uzbrojenia i wyposażenia piechoty, jeden granatnik RPG-7 z
dziesięcioma granatami. Dziesięd granatów to dwie spore skrzynie. Do tego dwadzieścia granatów
ręcznych F-l, czyli kolejna skrzynka. I karabin maszynowy SGMB z dwoma tysiącami naboi, czyli
jeszcze dwie skrzynki. Transporter opancerzony musi też wieźd dwie dodatkowe beczki paliwa, które
zawiesza się na górze, i koło zapasowe, które umieszcza się na pancerzu, przez co nie otwiera się
jeden właz. Poza tym każdy żołnierz wiezie karabin samoczynny, erkaem albo granatnik. Przydział
amunicji wynosi 300 naboi na automat i 1.000 naboi na erkaem. Każdy żołnierz ma także dwa
granaty, bagnet, maskę przeciwgazową, gumowy kombinezon ochronny, gumowe buty
przeciwpromienne i rękawice, szynel i pałatkę, zmianę bielizny, pięciodniową rację żywności,
manierkę, saperkę oraz opatrunek osobisty i indywidualny pakiet przeciwpromienny. Kiedy się to
wszystko zapakuje do wozu, nie zostaje miejsca nawet dla jednej osoby, a co dopiero dla szesnastu.
Kiedyś było lepiej, bo transportery opancerzone starego typu nie miały pancernych dachów i można
było układad żołnierzy warstwami, jak wiejskie dziewki na wozie przy żniwach. Po Węgrzech
zaprzestano produkcji wozów tego typu... Teraz wszystkich szesnastu trzeba upchnąd przez jeden
właz do wnętrza wozu.
Nie jest to łatwe zadanie, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę tusze rezerwistów. Takie wsiadanie
może trwad i czterdzieści minut. Jeżeli coś się nagle zdarzy, maszyna się przewróci albo zacznie
płonąd, nikt prócz kierowcy i dowódcy, których stanowiska są oddzielone, nie ujdzie z życiem. A co
dopiero mówid o bitwie.
Jak zatem oddychają, ściśnięci niczym śledzie w beczce? Zdrowy żołnierski pomyślunek znalazł
rozwiązanie. Wszyscy zakładają maski przeciwgazowe, odkręcają pochłaniacze z filtrem, a rury
wystawiają przez otwarty właz i otwory strzelnicze. Latem w masce przeciwgazowej nie jest może
zbyt przyjemnie, zwłaszcza gdy ze wszystkich stron napierają na człowieka czyjeś plecy, tyłki, buty,
kolby i lufy - ale zawsze to lepiej mied czym oddychad.
Podczas dwiczeo bojowych, zwłaszcza w obecności zamorskich attache, wszystko wygląda zupełnie
inaczej. Ale co innego pokaz, a co innego żołnierska rzeczywistośd.
Któregoś dnia późnym wieczorem, po odbyciu codziennej porcji dwiczeo w ładowaniu żołnierzy do
transportera (na inne dwiczenia nie było czasu) otrzymałem rozkaz natychmiastowego stawienia się
w sztabie Karpackiego Okręgu Wojskowego. Moje stanowisko miał objąd dowódca pierwszego
plutonu, podporucznik rezerwy. Kiedy usłyszał, że awansuje na dowódcę kompanii, popatrzył
niewesoło na transportery, na rezerwistów, których sierżanci z wielkim trudem wyłuskiwali przez
otwory włazów, po czym gwizdnął przeciągle i siarczyście zaklął.

OSTATNIA GRANICA
Przekształcenie Karpackiego Okręgu Wojskowego we Front Karpacki, Zachodnia Ukraina,
sierpieo 1968 roku

- Ziarno zacznie się wysypywad z kłosów, jak zboże jeszcze postoi na polach.
- Co oni sobie myślą, ci na górze?
- Myślisz, ze im łatwo? Czesi wciąż nie dają pretekstu żeby wystąpid w ich obronie Komunistów nie
mordują, żaden czekista nie zawisł na latarni. Przed kim ich mamy bronid? Nie ma jak wejśd.
- Powinniśmy myśled przede wszystkim o sobie, o własnym kraju, a nie przejmowad się pieprzonymi
Pepikami albo opinią światową. Czas wkroczyd, i tyle.
- To już bez ciebie wiedzą - czas, czy nie czas.
- Gówno tam wiedzą. Jak nasze wojska w ciągu tygodnia nie wkroczą do Czechosłowacji, to koniec z
nami.
- A to dlaczego?
- Dlatego, ze zboże się wysypie, bo me ma go kto zebrad z pola. Z kołchozów pozabierali wszystkich
chłopów i wszystkie ciężarówki. A jak nie sprzątniemy zboża, wszystko się zacznie dokładnie jak w
sześddziesiątym czwartym.
- Amerykanie nam pomogą! - wtrącił pewny siebie adiutant szefa sztabu.
- A jak nie?
- Pomogą, pomogą, nie mają wyjścia!
- Widziałeś, ilu ludzi zmobilizowano? W 1964 zebraliśmy przynajmniej częśd plonów. Teraz nie
zbierzemy. A wszystkich nas Amerykanie nie wykarmią.
- Już ty się o Amerykanów nie martw! Są bogaci, żarcia mają potąd. Starczy dla wszystkich.
Jednak wątpliwości, czy aby Amerykanie nas wszystkich wyżywią pozostały. W rozmowach
uporczywie po wracało stwierdzenie, ze czas kooczyd te bzdury i puścid chłopów na żniwa.
- A gdyby tak puścid wojsko na pola, a Czechosłowację wyzwolid później, w październiku, albo,
powiedzmy, w listopadzie9
- To by dopiero była klęska Koniec z potęgą radziecką i osiągnięciami socjalizmu. Musimy wkroczyd
teraz Inaczej wszystko się załamie i nie będzie czego bronid.
- Czesi mówią, ze budują teraz socjalizm z ludzką twarzą.
- To jest wroga propaganda - przerwał zastępca polityczny - Socjalizm ma tylko jedną twarz!
Burżuazja, towarzysze, wymyśliła teorię konwergencji, sprzeczną z zasadami marksizmu. A jak
wiadomo jednym chujem dwóch na raz nie przelecisz.
Pamiętacie, jak pewien antyradziecki element wysmażył pamflet na nasz ustrój „Jeden dzieo Iwana
Iwanowicza” czy „Iwana Trofimowicza” - juz dokładnie nie pamiętam10 I co z tego wynikło?
Wywrotowcy różnej maści podnieśli łby Kolportowali te oszczerstwa. I zaczął się ferment, zwątpienie
w słusznośd polityki naszej partii. Na szczęście udało się to opanowad w zarodku. Inaczej kto wie, jak
by się to wszystko skooczyło.
Trudno było nie przyznad mu racji. Osobiście nie czytałem o wspomnianym Iwanie, bo o egzemplarz
było dziwnie trudno, ale dobrze pamiętam, że książka wywarła na opinii publicznej wstrząsające
wrażenie.
- No, a co takiego wydumali nasi czescy towarzysze? - pytał dalej zastępca polityczny. - Całkowicie
znieśli cenzurę! Otworzyli na oścież bramy propagandzie burżuazyjnej! Każdy drukuje, co chce! Do
czego to doprowadzi? Do konwergencji? Bzdury! Do kapitalizmu. Wpływom burżuazyjnym wystarczy
najmniejsza szczelina. Zaraz potok przerwie tamę, runie jak powódź i w mig zniszczy cały system.
Myśmy już mieli taką szczelinę, na szczęście partia potrafiła ją zatkad, nim było za późno. A w
Czechosłowacji to już nie jest szczelina - to istny potop! Należy go natychmiast powstrzymad. Co to za
konwergencja, kiedy każdemu wolno mówid, co mu się podoba? To nie konwergencja, to czystej
wody burżuazyjna anarchia!
Z tym również nie sposób było się nie zgodzid. Jeżeli w przeszłości cały system omal nie załamał się
przez jedno głupie opowiadanko, to co dopiero będzie w warunkach całkowitego zniesienia cenzury?
Trzeciej drogi nie ma. Jeżeli istnieje Komitet Centralny, to obowiązuje polityka partii. Organa stoją na
straży KC, a cenzura stoi na straży linii politycznej partii. Rezygnacja z któregokolwiek elementu
oznacza upadek całego systemu. Bezrobocie, kryzysy gospodarcze, skoki cen, inflacja - oto co znaczy
parszywy kapitalizm. Jaka tu może byd mowa o konwergencji?
- Mówcie dalej, prosimy, towarzyszu pułkowniku - wołano z tylnych rzędów. Nowy „polityczny”, w
odróżnieniu od swego poprzednika, mówił rozsądnie i przekonująco.
- Socjalizm to system o strukturze uporządkowanej jak diament, i jak diament trwały. Lecz wystarczy
jeden fałszywy ruch szlifierza, aby zniweczyd strukturę diamentu. W Czechosłowacji ten fałszywy ruch

10
A Sołżenicyn Jeden dzieo Iwana Denisowicza Moskwa 1963 [przyp tłum+
już nastąpił. Diament kruszy się na kawałki. A przecież jest organiczną częścią składową całego obozu
socjalistycznego. Diament światowego socjalizmu może ulec rozpadowi. Zły przykład jest zaraźliwy!
Jeżeli burżuazja zatriumfuje w Czechosłowacji, myślicie, że Węgrzy nie pójdą natychmiast za
przykładem Czechów?
Odpowiedzieliśmy okrzykami oburzenia. Szef sztabu trzeciego batalionu uśmiechnął się chytrze, po
czym spokojnie zapytał:
- Ale kiedy ruszymy, towarzyszu pułkowniku? Od dawna jesteśmy gotowi spełnid nasz
internacjonalistyczny obowiązek.
Dowódcy nie zakłopotało to pytanie, chociaż oczywiście nie miał na nie odpowiedzi.
- Zawsze powinniśmy byd gotowi!
Za przeprowadzenie tego spontanicznego wiecu nagrodziliśmy dzielnego zastępcę politycznego
huczną owacją.

ŻOŁNIERZE WOLNOŚCI
Huragan przeniesieo, przegrupowao, przeformowao i uzupełnieo stanu osobowego zagarnął
również mnie i przerzucił do 2. batalionu 274. pułku 24. Samarsko-Ułjanowskiej Berdyczowskiej
Żelaznej Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej (trzykrotnie odznaczonej Orderem Czerwonego Sztandaru,
jak również orderami Suworowa i Bohdana Chmielnickiego) wchodzącej w skład 38. Armii
Karpackiego Okręgu Wojskowego.

Jakże przejmujący jest widok zmiany warty przed Mauzoleum! Setki razy bywałem na Placu
Czerwonym, a wciąż brak mi słów podziwu dla prezencji warty honorowej. Zawsze mnie tam ciągnie.
Mógłbym godzinami napawad się tym widokiem.
Nie ma w tym nic dziwnego! To przecież sama śmietanka, najlepsi z najlepszych, artyści musztry
defiladowej, lepiej wyszkoleni niż gimnastycy radzieccy na olimpiadę.
Ich pułk stacjonuje na Kremlu. Cały pułk KGB! Przejdźcie się kiedyś od strony Ogrodu
Aleksandrowskiego i policzcie piętra w ich koszarach. Na pierwszy rzut oka dwa, ale kiedy się bliżej
przypatrzed, okazuje się, że cztery. Okna są po prostu bardzo wysokie i na każde przypadają dwa
piętra. Te cztery piętra wystają ponad mur kremlowski. A ile nie wystaje? Teraz wejdźcie na Kreml i
obejrzyjcie koszary od strony Carskiego Dzwonu. Zobaczycie wówczas, że nie jest to zwykły budynek,
lecz ogromna czworoboczna twierdza z dziedziocem wewnętrznym. Teraz wyjdźcie ponownie przez
Wrota Troickie do Ogrodu Aleksandrowskiego i spróbujcie krokami zmierzyd długośd budowli. Sami
widzicie, że zmieści się tam nie tylko pułk, ale i coś znacznie większego.
Albo wybierzcie się na niedzielny spacer w okolice Kremla: zobaczycie, ilu tych chłopaków kręci się
tam bez celu. A dowódca pułku może zwolnid na przepustkę najwyżej pięd procent żołnierzy
jednocześnie. Taka zasada obowiązuje dowódcę zwykłego pułku, ale pułk kremlowski nie jest
zwykłym pułkiem. Zresztą nawet jeśli dowódca wypuszcza do miasta co dwudziestego ze swoich
sokołów, żeby trochę sobie polatali, to ilu ich jest na Kremlu? A jeżeli to, co widzimy, to nie pięd
procent, tylko dwa albo trzy - to ilu siedzi w koszarach?
Zuchy te przechadzają się dumnie tam i z powrotem, zadzierają nosa. I słusznie. Wcześniej strzegli
jednego Iljicza, a teraz dwóch.11 Mają wspaniałe mundury: szynel, czapka, oficerki - wszystko ze
specjalnych przydziałów. Na niebieskich naramiennikach złocą się litery: GB. Zaraz, zaraz! Dlaczego
nie KGB, tylko samo GB? Już wyjaśniam: K oznacza Komitet, a komitet nie brzmi wystarczająco
solidnie. Lepsze byłoby MGB, Ministerstwo. Ale najlepiej samo GB „Gosbiezopastnost” -
Bezpieczeostwo Paostwowe - krótko i dobitnie. Znacznie lepiej, niż te wszystkie ministerstwa i
komitety, z Komitetem Centralnym włącznie.
11
Włodzimierz Iljicz Lenin, Leonid Iljicz Breżniew *przyp. tłum.+.
A więc - sam kwiat, najlepsi z najlepszych. Kompletny pułk, tylko bez czołgów i artylerii. Czołgi zresztą
są i tak niepotrzebne - mury Kremla, dzięki Bogu, trzymają się mocno.
No, dobrze, a jeżeli coś się wydarzy, jeżeli wybuchnie jakaś ruchawka, na przykład rewolta czołgistów
wymierzona w leninowski KC. Co wtedy?
O to się, bracie, nie kłopocz: w odwodzie czeka stworzona na taką właśnie ewentualnośd Dywizja im.
Feliksa Dzierżyoskiego, z czołgami, z artylerią, ze wszystkim co potrzeba. Nosi co prawda nazwę
Dywizji Wojsk Wewnętrznych, ale wcale nie podlega Ministerstwu Spraw Wewnętrznych. Po prostu
KGB różnie się przyodziewa. To prawdziwi przebieraocy! Zresztą, od kiedy to ochrona naszych
ukochanych przywódców miałaby spoczywad w rękach MSW? Zawsze była przywilejem KGB. Po to
przecież stworzono Komitet. Tak podają wszystkie podręczniki: na osobiste polecenie i dla osobistej
ochrony Lenina. A towarzysz Roj Miedwiediew utrzymuje, ze ochrona naszego ukochanego
Włodzimierza Iljicza składała się z dwóch do czterech osób! Widad zapomniał o Dywizji im.
Dzierżyoskiego. A przecież sama dywizja szczyci się chlubną kartą swojej historii: 18 tysięcy chłopa na
straży jednego Lenina! Strzelcy łotewscy też się tym szczycą, i Moskiewska Szkoła Wojskowa im. Rady
Najwyższej, i Kremlowska Sekcja Cekaemów.
Wszystko - doborowe oddziały. Najlepsi z najlepszych. Po trzykrod sprawdzani. Przodownicy pracy,
aktywiści, sportowcy.
Poza Dywizją im. Dzierżyoskiego KGB ma jeszcze inne pułki i dywizje. Wszystkie grupują najlepszych
żołnierzy. Ale oprócz zwyczajnych wojsk KGB są jeszcze Wojska Łączności Rządowej KGB. Jak liczne?
Ho, ho! Łącznośd ze wszystkimi ministerstwami i departamentami, ze wszystkimi republikami,
obwodami i rejonami, wszystkimi poligonami, ośrodkami badao kosmicznych, więzieniami, obozami,
zakładami, fabrykami, kopalniami, okręgami wojskowymi, armiami, korpusami i dywizjami oraz -
oczywiście! - z bratnimi partiami socjalistycznymi. Łącznośd, łącznośd, łącznośd. Kable, centralki,
maszyny szyfrujące i deszyfrujące, stanowiska podsłuchowe. Wszystko to wymaga wykwalifikowanej
obsługi i ochrony - a zatem ludzi, ludzi i jeszcze raz ludzi. Najlepszych, rzecz jasna. Tam człowiek,
chcąc nie chcąc, nasłucha się tajemnic. Ciężko na duchu, a pary z ust nie wolno puścid, ani nie majak
nawiad do Ameryki, ani się powiesid.
Iluż do tej roboty potrzeba żołnierzy! A to jeszcze nie Armia Radziecka, nawet nie Ministerstwo
Obrony, chod to właśnie oni podsłuchują i raportują, co się dzieje w Ministerstwie Obrony.
Na tym nie koniec. Najsilniejszym ramieniem KGB są Wojska Ochrony Pogranicza. Mają dziewięd
przygranicznych okręgów wojskowych. Dziewięd armii WOP KGB wyposażonych w czołgi, śmigłowce,
artylerię, okręty wojenne.
To dopiero elita! Przecież straż graniczną ustanowiono właśnie po to, by uniemożliwid obywatelom
opuszczanie naszego wspaniałego kraju. A samego strażnika nikt nie pilnuje! Stoi na samej granicy.
Krok w bok - i już jest po drugiej stronie. Dlatego do dziewięciu okręgów KGB kieruje się tylko
najlepszych z najlepszych. Wszyscy, którzy z jakichś przyczyn nie wylądowali w tej gigantycznej
formacji, trafiają do Wojsk Wewnętrznych. To też jeszcze nie Armia Radziecka. Chociaż mają swoje
pułki, dywizje, czołgi i artylerię.
- Co robicie, chłopaki?
- Pilnujemy więźniów.
- Przyjemne zajęcie! Odpowiedzialne. A dużo was jest?
- Cała masa! Z jednego tylko dekretu o nasileniu walki z chuligaostwem, zapuszkowaliśmy w ciągu
ostatnich dziesięciu lat 8.000.000 ludzi. A jest jeszcze sporo innych dekretów i paragrafów, z których
też idzie się siedzied. No i potem trzeba tyle tego tałatajstwa upilnowad.
- Pewnie bierzecie tylko najlepszych?
- Mowa! Muszą byd niekarani, tak samo ich rodziny. No i odporni na wrogą propagandę, żeby się w
kontaktach z więźniami nie wypaczyli.
- Gdzie takich znajdujecie?
- Jakoś sobie radzimy.
No więc ci, którzy nie trafiają do wojsk KGB, ani do Wojsk Wewnętrznych - ci właśnie wstępują w
szeregi niezwyciężonej, legendarnej Armii.
W skład każdej szanującej się armii wchodzą trzy rodzaje sił zbrojnych. Ponieważ Armia Radziecka
szanuje się bardziej niż jakakolwiek inna armia na świecie, w jej skład wchodzi pięd rodzajów wojsk.
Poza Wojskami Lądowymi, Siłami Powietrznymi i Marynarką Wojenną, istnieją jeszcze Wojska Obrony
Powietrznej Kraju i Strategiczne Wojska Rakietowe.
Ponadto są jeszcze Wojska Powietrznodesantowe. Chod nie stanowią odrębnego rodzaju sił
zbrojnych, podlegają bezpośrednio ministrowi obrony. A dowodzi nimi generał armii, podobnie jak
Wojskami Lądowymi.
Same Wojska Powietrznodesantowe, to osiem dywizji. W tym czasie cała armia brytyjska liczyła
cztery dywizje. Słownie: cztery! Trzy stacjonujące w Niemczech, jedna na terytorium Zjednoczonego
Królestwa. Kiedy człowiek porówna te proste dane, wpajany nam wizerunek agresywnego NATO
przestaje byd oczywisty.
Do Wojsk Powietrznodesantowych też dobiera się najlepszych, najodważniejszych, najbardziej
oddanych, świadomych i sprawnych fizycznie. Jakże inaczej! Skoki ze spadochronem w każdą pogodę,
w dzieo i w nocy, działania na tyłach wroga przeciwko chronionym obiektom. A to wszystko w
warunkach całkowitego odcięcia od własnej armii, bez dostaw amunicji, paliwa, żywności, bez
możliwości ewakuowania rannych. Spadochroniarze muszą dobijad swoich rannych kolegów, aby
dostawszy się do niewoli nie zdradzili planów i celów operacji.
Kto się nie dostał do desantu, idzie do Strategicznych Wojsk Rakietowych. Tam też chcą tylko
najlepszych. Pytanie brzmi: ilu takich superżołnierzy potrzebują formacje Strategicznych Wojsk
Rakietowych? W sumie to trzy armie, każda armia składa się z trzech-czterech korpusów, każdy
korpus z kilku dywizji. Jak widad, tracą sens jakiekolwiek porównania liczby dywizji z armią brytyjską.
Po tym, jak w wojskowych komisjach uzupełnieo wyselekcjonuje się najlepszych do Wojsk
Rakietowych, przychodzi kolej na Wojska Obrony Powietrznej Kraju. Wymagają bez porównania
większej liczby żołnierzy, ale tylko najlepszych. Obrona Powietrzna Kraju to walka z satelitami, z
międzykontynentalnymi rakietami balistycznymi i pociskami manewrującymi, z bombowcami
strategicznymi. Wojska Obrony Powietrznej Kraju dzielą się na trzy rodzaje broni: lotnictwo, artylerię
przeciwlotniczą (konwencjonalną i rakietową) oraz radiolokację. Lotnictwo Wojsk Obrony
Powietrznej Kraju dysponuje najlepszymi maszynami, najszybszymi myśliwcami przechwytującymi.
Oddziały radiolokacyjne obsługują tysiące najróżniejszych urządzeo radarowych, strzegących nieba
dzieo i noc. I wreszcie są oddziały rakietowe.
Wszystkie te trzy rodzaje wojsk są skoncentrowane w dwóch okręgach: Okręgu Moskiewskim WOPK i
Okręgu Kaspijskim WOPK z siedzibą dowództwa w Baku. Każdy zaś okręg stanowi grupę armii Wojsk
Obrony Powietrznej. Niezależnie od dwóch wspomnianych okręgów, istnieje kilka niezależnych armii
obrony powietrznej podległych bezpośrednio Naczelnemu Dowództwu Wojsk Obrony Powietrznej
Kraju.
Następne w kolejności Siły Powietrzne. Lotnictwa wojskowego nie należy mylid z lotnictwem Wojsk
Obrony Powietrznej Kraju, z którymi nie ma właściwie nic wspólnego. Składa się z szesnastu armii
powietrznych, trzech korpusów lotnictwa strategicznego (dalekiego zasięgu) i sześciu dywizji
wojskowego transportu lotniczego. W skład każdej armii wchodzi sześd dywizji, a korpusy lotnictwa
dalekiego zasięgu liczą po dwie do trzech dywizji. Nie trzeba chyba uzasadniad, dlaczego Siły
Powietrzne muszą dysponowad najlepszymi żołnierzami.
Następna jest Marynarka Wojenna. Ogromna. W jej składzie zaś piechota morska, gdzie kryteria
naboru są podobne jak w Wojskach Powietrznodesantowych. Marynarka dysponuje też kolosalną
liczbą rakiet strategicznych, a obsługujący je marynarze muszą spełniad takie wymagania, jak w
Strategicznych Wojskach Rakietowych, a może i wyższe. Przecież wystrzelenie rakiety z atomowego
okrętu podwodnego jest operacją bez porównania bardziej skomplikowaną, niż z klasycznego
podziemnego silosu. Marynarka Wojenna ma też własną obronę przeciwlotniczą i potężne lotnictwo
morskie, niezależne od Sił Powietrznych i Wojsk Obrony Powietrznej Kraju. Naturalnie, najważniejszą
rzeczą jest, żeby do marynarki trafiali ludzie najinteligentniejsi, o dużej wiedzy, odwadze i bystrości,
silni i twardzi.
Cała reszta trafia do Wojsk Lądowych.
Najlepszych z nich wysyła się za granicę. Żeby nie psuli reputacji w Europie. Żeby wyzwolone narody
mogły podziwiad swoich wyzwolicieli! A ilu żołnierzy trzeba rozesład po wyzwolonej Europie? Oj,
niemało.
Weźmy, dla przykładu, RFN z ich krwiożerczą Bundeswehrą, którą w Związku Radzieckim straszono
wszystkich, od przedszkola po domy starców. Rewanżystowska Bundeswehra liczyła sobie dwanaście
dywizji, łącznie z czołgami, piechotą zmotoryzowaną, strzelcami górskimi, desantem. Dwanaście
dywizji zgrupowanych w trzy korpusy. Armii - żadnych.
Przeciwko tym dwunastu dywizjom wystawialiśmy pięd armii lądowych i jedną armię powietrzną.
Tych sześd armii nosiło łączną nazwę Zachodniej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej. Niezależnie od nich
istniały: Północna Grupa Wojsk Armii Radzieckiej w Polsce, Centralna Grupa Wojsk Armii Radzieckiej
w Czechosłowacji oraz Południowa Grupa Wojsk Armii Radzieckiej na Węgrzech. We wszystkich
czterech grupach wojsk oczywiście sami najlepsi ludzie.
Młodzi żołnierze, którzy z jakichś powodów nie zakwalifikowali się do setek tysięcy najlepszych z
najlepszych skierowanych do wyzwolonej Europy, trafiali do sił lądowych stacjonujących na obszarze
Związku Radzieckiego. Trzeba powiedzied, że i to byli bardzo dobrzy żołnierze, chod może nie tak
dobrzy jak ich koledzy z GB, Wojsk Obrony Pogranicza KGB, Wojsk Wewnętrznych MSW, Sił
Powietrznych, Strategicznych Wojsk Rakietowych, Wojsk Obrony Powietrznej Kraju, Marynarki
Wojennej, Zachodniej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej, Centralnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej,
Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej czy Południowej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej.
Wojska Lądowe Armii Radzieckiej to szesnaście okręgów, innymi słowy - szesnaście regularnych
armii! Każda z nich wymaga rekrutacji i uzupełniania stanu osobowego. Liczebnie ani Chiny, ani
Ameryka, ani w ogóle żaden inny kraj nie może się z nimi równad.
Ale jak utrzymad w stanie gotowości tę największą armię świata, skoro brakuje ludzi przy żniwach?
Wojska Lądowe mają własne formacje powietrzno-desantowe. Noszą takie same mundury ale
podlegają bezpośrednio dowództwom okręgów. Ich oficjalna nazwa brzmi: wojska specjalnego
przeznaczenia, w skrócie - Specnaz.
Wojska Lądowe mają też własne lotnictwo, czyli brygady śmigłowców szturmowych. Są też formacje
rakietowe Wojsk Lądowych. Kryteria doboru? Bardzo zbliżone do Wojsk Powietrznodesantowych,
Wojsk Obrony Powietrznej Kraju, Sił Powietrznych czy Strategicznych Wojsk Rakietowych.
Dopiero po uzupełnieniu stanu osobowego tych wszystkich formacji, wielokrotnie przebrane resztki
trafiają do jednostek piechoty zmotoryzowanej i dywizji pancernych.
Transport rekrutów dociera do dywizji. Najlepszych natychmiast zabierają do wydzielonego
dywizjonu rakiet taktycznych. To główna siła uderzeniowa dywizji. Sześd wyrzutni, z których każda
może samodzielnie powtórzyd trzy Hiroszimy.
Kolejna selekcja - i następni wybraocy zasilają wydzielony dywizjon samobieżnych wyrzutni rakiet
ziemia-powietrze. Potem dobiera sobie ludzi wydzielony batalion zwiadowczy. Zrozumiałe: najlepsi -
do zwiadu. Z pozostałych najlepsi idą kolejno do wydzielonego dywizjonu artylerii przeciwpancernej i
wydzielonego batalionu łączności. Bez nich żadna dywizja nie mogłaby brad udziału w walce.
Po tych wszystkich wydzielonych batalionach i dywizjonach przychodzi kolej na dywizyjny pułk
obrony przeciwlotniczej. Bez obrony plot trudno przetrwad na polu walki, no to powinni tam pójśd
najlepsi z najlepszych.
Po tym nastaje czas doboru uzupełnieo dla pułku artylerii. Nieprzypadkowo śpiewa się: Mądrala w
artylerii, Fircyk w kawalerii, Leniuch we flocie, A głupek w piechocie!
No, właśnie. Kiedy już wszystkich rozgarniętych zabiorą do artylerii, pozostałych wysyła się do pułków
piechoty zmotoryzowanej i do czołgów.
Nieszczęście polega na tym, że każdy pułk ma własną kompanię zwiadu, własną kompanię plot,
własną baterię albo i dywizjon artylerii, baterię lekkich wyrzutni rakietowych, kompanię łączności i
tak dalej. Każda z nich bierze do siebie, oczywiście, tylko najlepszych...
Dokonałem inspekcji swojej kompanii gwardyjskiej, zagryzłem wargi i nie powiedziałem ani słowa.
Nie wezwałem oficerów na rozmowę. Nie pogadałem z podoficerami. Nie udałem się też na
spotkanie z dowódcami sąsiednich kompanii. Przyjrzałem się po prostu mojej kompanii, i tyle...
Po spotkaniu z kadrą oficerską, obyczaj nakazuje dowódcy dokonad odbioru pojazdów i uzbrojenia
kompanii, następnie sprzętu kwatermistrzowskiego i amunicji. Ale nie poszedłem do parku maszyn
bojowych.
Poszedłem wprost do kantyny oficerskiej noszącej obiecującą nazwę „Gwiazdka”. O którą gwiazdkę
chodzi: o tę z nieba, czy o tę na naramiennik, czy o czerwoną na pierś, dokładnie nie wiadomo.
Wetknąłem rubla więcej cycatej kelnerce, żeby przyniosła szkło i gorzałę, bo oficerowie oficjalnie nie
piją. Flaszkę umieściłem pod stołem i wlewałem sobie po małym zamiast lemoniady. Do wieczora
wysączyłem ją pomalutku w samotności, co tylko pogłębiło stan mojej depresji. Po jaki chuj,
myślałem, w ogóle wymyślono ten parszywy system? Kto go wymyślił? Jak nie kombinowad, a na polu
walki znajdą się tylko czołgiści i piechota. No bo przecież nie rakietowcy ani KGB! Moi gwardziści w
ogóle nie gadali po rosyjsku. Nie rozumieli języka swego dowódcy! Nie mogli się też porozumied
między sobą, gdyż kompania stanowiła zlepek rozmaitych narodowości. Tych, którzy rozumieli po
rosyjsku piąte przez dziesiąte już dawno zabrano do artylerii albo do zwiadu. Co, do diaska, miałem z
nimi począd?
Zamówiłem jeszcze jedną flaszkę. Dosiadło się do mnie dwóch kapitanów piechoty. Może zwyczajnie
szukali trzeciego do kieliszka.
- Płacze... znaczy... nowy.
- Każdy tak samo zaczyna.
Były to ostatnie słowa, jakie do mnie dotarły.
Ocknąłem się w moim transporterze dowódcy. Nasz pułk poderwał alarm bojowy. Kolumna ruszyła
przed siebie. Bratni naród Czechosłowacji zwrócił się z prośbą o internacjonalistyczną pomoc.
Dwa dni wcześniej nadszedł tajny rozkaz do wiadomości oficerów, dotyczący formowania Frontu
Karpackiego i Frontu Centralnego. Nasz Front Karpacki powstał w oparciu o struktury Karpackiego
Okręgu Wojskowego i kilka polskich dywizji. Głównodowodzącym mianowany został generał
pułkownik Bisiaryn. W skład frontu weszły cztery armie: dwie ogólnowojskowe 13. i 38., 8. Armia
Pancerna Gwardii i 57. Armia Powietrzna. Tego samego dnia 8. Armia Pancerna Gwardii i częśd sił 13.
Armii rozpoczęły dyslokację z naszego frontu na terytorium południowej Polski, gdzie ich stan
uzupełniono polskimi dywizjami.
Nasza 38. Armia, z którą uczestniczyłem w manewrach nad Dnieprem, pozostawała wciąż na Ukrainie
i wyglądało na to, że wkroczy do Czechosłowacji z terenów radzieckich.
Tegoż dnia usłyszeliśmy o utworzeniu Frontu Centralnego pod dowództwem generała pułkownika
Majorowa. W jego skład wchodziły struktury sztabowe Okręgu Bałtyckiego, oddziały Bałtyckiego
Okręgu Wojskowego. Zachodniej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej z NRD, Północnej Grupy Wojsk Armii
Radzieckiej z Polski, oraz kilka wybranych dywizji polskich i niemieckich. Poza tym 11. i 20. Armia
Gwardii, 4. Armia Pancerna Gwardii i 37. Armia Powietrzna. Front Centralny rozwijał się na obszarach
NRD i Polski, na zachód od Krakowa.
Później dowiedziałem się, że na terytorium węgierskim utworzono Front Południowy, który nie
wkroczył do Czechosłowacji, lecz jedynie osłaniał tyły grup uderzeniowych. Do Czechosłowacji weszła
za to Grupa Operacyjna „Balaton”, większa niż armia, ale mniejsza niż front: dwie radzieckie dywizje,
plus dorzucone dla urozmaicenia jednostki bułgarskie i węgierskie.
19 sierpnia o świcie oficerom odczytano tajny rozkaz o utworzeniu Naczelnego Dowództwa Operacji
„Dunaj”. Głównodowodzącym został generał armii Pawłowski, a jego stanowisko dowodzenia
mieściło się gdzieś w południowej Polsce, zapewne w pobliżu granicy z Czechosłowacją. Naczelnemu
Dowództwu Operacji „Dunaj” podlegały Front Centralny, Front Karpacki, Grupa Operacyjna „Balaton”
i w charakterze czwartego, niezależnego elementu, dwie dywizje powietrznodesantowe gwardii. Na
pierwszy dzieo operacji, aby zapewnid sukces lądowania sil desantowych, do dyspozycji generała
Pawłowskiego oddano jeszcze pięd dywizji wojskowego transportu lotniczego.
Alarm bojowy w naszym pułk ogłoszono o godzinie 23.00. Tajnymi kanałami informacji po wszystkich
frontach, armiach, dywizjach, brygadach, pułkach i batalionach rozesłano umówione hasło: „WYBIŁA
GODZINA”. Na ten sygnał wszyscy dowódcy mieli rozpieczętowad jeden z pięciu posiadanych tajnych
pakietów. Cztery pozostałe należało w obecności szefów sztabów spalid bez otwierania. Plan operacji
rozpracowano w pięciu wariantach. Z chwilą zatwierdzenia jednego, cztery pozostałe musiały byd
bezzwłocznie zniszczone.
Tysiące otwieranych równocześnie kopert zawierały jednobrzmiącą dyrektywę ministra obrony,
nakazującą dowódcom wszystkich szczebli rozpoczęcie realizacji operacji „Dunaj” według planów
„Dunaj-Kanał” i „Dunaj-Kanał-Globus”.
Rozpoczęło się wyzwalanie.

BIAŁE PASY
Ostatni postój przed granicą paostwową, przedmieścia Użgorodu

Szef sztabu batalionu obrzucił mnie ciężkim spojrzeniem i rozkazał:


- Powtórz!
Wyprężyłem się na bacznośd i strzelając obcasami wyrecytowałem „Instrukcję w zakresie
współdziałania wojsk w ramach operacji «Dunaj»„.
- Biały pas, to znak rozpoznawczy naszych wojsk oraz sił sojuszniczych. Wszelki sprzęt bojowy
produkcji radzieckiej i sojuszniczej bez pasów podlega neutralizacji, w miarę możności bez użycia
ognia. W przypadku napotkania oporu ze strony czołgów i wozów bojowych bez białych pasów,
należy je bezzwłocznie niszczyd bez ostrzeżenia i bez dodatkowego rozkazu przełożonych. W razie
kontaktu z oddziałami NATO, natychmiast wstrzymad akcję i nie strzelad bez wyraźnego rozkazu.
Szef sztabu podążył dalej wzdłuż szeregu oficerów, nakazując to temu, to owemu powtarzad na głos
tę samą instrukcję, którą wszyscy mieliśmy już od dawna wykutą na blachę. Wreszcie zakooczył
przegląd, wystąpił na środek placu i zamknął apel słowami:
- Towarzysze oficerowie! Nie strzelad do wojsk NATO wcale nie znaczy okazywad brak stanowczości i
determinacji! W momencie, gdy nasz czołg napotka ich czołg, pluton lub kompania natychmiast
rozwija szyk bojowy. W miarę możności bez użycia ognia macie zepchnąd ich z zajętego terytorium.
Naszym zadaniem jest opanowanie jak największego terenu. Później niech już dyplomaci ustalają,
którędy ma przebiegad granica między Czechosłowacją Wschodnią a Zachodnią. Jest sprawą honoru,
aby Socjalistyczna Republika Czechosłowacji Wschodniej była większa od Czechosłowacji Zachodniej.
Jeżeli zacznie się strzelanina, nie tracid głowy. Zawsze lepiej się wycofad o kilometr, dwa. Nie szukad
zaczepki, bo i oni nie mają ochoty na awanturę. Jeżeli jednak dojdzie do konfrontacji, bądźcie
przygotowani na najgorsze.
Szef sztabu trzepnął się witką wierzbową po zakurzonym bucie i głosem cichym, lecz wyraźnym,
dodał:
- Każdy bydlak, któremu strzeli do głowy przeskoczyd na drugą stronę, albo do Zachodnich, ma byd
zlikwidowany na miejscu. Na każdą próbę usunięcia białych pasów i dezercji do przeciwnego obozu
macie odpowiedzied natychmiastową egzekucją. Prawo wymierzania kary przysługuje każdemu z was.
- Nagle zmieniając ton, ryknął: - DO WOZÓW!
Rzuciliśmy się do swoich pojazdów, przy których kręcili się sierżanci i żołnierze, koocząc gorączkowo
ostatnie przeglądy. A z drugiego kooca kolumny truchtem zbliżała się ku nam spora grupa żołnierzy i
podoficerów, którzy właśnie otrzymali instrukcje od oficera specwydziału KGB. Kapusie zawsze
odbierają instrukcje na osobności. Tutaj jednak, przed samą granicą, wydział specjalny otrzymał
najwyraźniej jakieś nowe polecenia, które natychmiast należało przekazad kapusiom. Dookoła
otwarte pola, w dodatku nie ma chwili do stracenia. Gdzie się mieli schowad? Jedynym wyjściem było
udzielenie instrukcji na oczach całego batalionu. Łatwo się domyślid sensu przekazanych poleceo:
żołnierze otrzymali prawo zabijania nas, oficerów, gdybyśmy zaczęli ścierad białe pasy z czołgów.
Puściłem się biegiem, widząc kątem oka, że wszyscy moi koledzy oficerowie robią to samo. Każdy
chciał dobiec do kolumny zanim kapusie wtopią się w brunatnozieloną masę wojska, dobrze sobie ich
obejrzed i zapamiętad.
Oto i oni! Już rozdzielają się na mniejsze grupki, każda biegnie do własnej kompanii. Znajome twarze.
O, cholera’ Ten czarniawy?! Do głowy by mi nie przyszło, że to donosiciel. Przecież chyba nawet nie
zna rosyjskiego. Jakim cudem KGB znalazło z nim wspólny język? No, już po wszystkim. Kapusie
wtopili się w gęstą masę żołnierzy. Ich towarzysze zdają się nie mied zielonego pojęcia o przyczynach
ich nieobecności. Żółtodzioby, w dodatku mówią różnymi językami. Niewiele w ogóle rozumieją z
tego, co się dzieje. Ale KGB nie jest aż takie głupie. Czekiści byli zmuszeni zgromadzid kapusiów w
szczerym polu. Dlatego KGB wezwało tylko niektórych. Głowę dam, na przykład, że mój strzelec-
telegrafista jest ich informatorem. A jednak nie pobiegł po instrukcje! Może otrzymał je wcześniej, a
może któryś z uczestników zebrania miał go dyskretnie poinformowad, o czym była mowa. Ilu jest ich
w kompanii? A w batalionie? A tuż koło mnie? Kim są ci, z którymi jemy ze wspólnego kotła, grzejemy
się przy tym samym ognisku, i którzy bez wahania wpakują mi serię w plecy, gdy tylko zauważą cieo
wątpliwości w moich oczach?
Tymczasem inna zwarta grupa żołnierzy i podoficerów oderwała się od transportera zastępcy
dowódcy batalionu do spraw politycznych. Rozbiegają się do swoich wozów. To również kapusie, ale
innej kategorii. Legalni. Słudzy partii. Mają oficjalnie wyznaczone obowiązki. W każdym plutonie
złożonym z trzydziestu żołnierzy i podoficera znajdują się: sekretarz Komsomołu z dwoma
zastępcami, agitator plutonowy, redaktor „Biuletynu bojowego”. W każdej drużynie na siedmiu
żołnierzy przypada jeden korespondent „Biuletynu”. Częśd żołnierzy plutonu obowiązkowo należy do
rady kompanii lub do grupy agitacyjnej kompanii, albo do kolegium redakcyjnego kompanii. Jeżeli
tylko potrafią wydukad z dziesięd słów w łamanym rosyjskim, wtedy każde z wymienionych stanowisk
stoi przed nimi otworem. Od tej chwili stają się ludźmi „politycznego”, ludźmi partii. Słuchają głosu
partii. Partia zaś, uszami „politycznego” bacznie wsłuchuje się w ich opinie na mój temat, na temat
moich towarzyszy i moich żołnierzy. Teraz patrząc na ich aroganckie gęby mogłem bez trudu
odgadnąd, że właśnie partia poleciła im zastrzelid bez ostrzeżenia każdego oficera, który ośmieliłby
się zmazywad białe pasy.
Oto już ostatni samotny człowiek zbliża się od strony wozu szefa propagandy pułku. Biegnie szybko,
nie tak szybko jednak, aby zatracid poczucie własnego dostojeostwa. Ma dziewiętnaście lat, regularne
rysy, prawidłową postawę, prawidłowe myśli i prawidłowy przedziałek. Nazwiska takich jak on
zazwyczaj figurują na tablicy honorowej w jednostce, takich wybiera się do prezydium na poważnych
zebraniach. To kandydat na członka naszej wielkiej partii. W całej kompanii mam tylko jednego
takiego. To osobny rozdział. Ma szczególną rolę do spełnienia. Stanowi specjalny bezpośredni kanał
informacyjny wprost do pułkowego politruka. To kolejny człowiek upoważniony do strzelenia mi w
plecy, gdyby kapusiom przytrafił się moment zawahania. Strzelałby też do tajnych i jawnych kapusiów
KGB, gdyby zawiedli. Oczywiście, tylko wtedy, gdybym ja sam o sekundę spóźnił się z ich
rozstrzelaniem.
Kandydat na członka naszej wielkiej partii wgramolił się do mojego wozu i zajął miejsce z mojej lewej
strony. Z prawej radiooperator (tajny kapuś KGB), z przodu agitator kompanii - ramię partii.
Ruszyliśmy w drogę.

INWAZJA
Przez całą noc maszerujące oddziały nieprzerwanym strumieniem mijały nasze transportery i czołgi.
Nad ranem, mimo rosy, pojazdy nasze pokrywała tak gruba warstwa pyłu, że nie było widad ani
znaków rozpoznawczych, ani numerów. Wojsko zaś wciąż maszerowało i maszerowało.
W eterze co chwila powtarzał się ten sam rozkaz „Zewrzed szyk!”. Wszyscy świetnie znaliśmy zasady
w marszu odległośd między wozami bojowymi - 100 metrów; między sprzętem pomocniczym - 50
metrów. Tak więc jedna dywizja osiąga w marszu długośd 150 kilometrów. Tu zaś, na wąskim odcinku
granicy radziecko - czechosłowackiej maszerowały aż dwie armie, w sumie jedenaście dywizji. Poza
tym przemieszczały się pododdziały wspomagające oraz rezerwy Frontu Karpackiego.
Ustalone normy wzięły w łeb. Gdyby ich przestrzegad, nasze wojsko wkraczałoby do Czechosłowacji
przez tydzieo, albo i dłużej.
„Zewrzed szyk! Zewrzed szyk!” Kategorycznym poleceniom towarzyszyły wiązanki wyszukanych obelg
i pogróżek. O godzinie 08.20 przyszedł rozkaz dowódcy
Frontu Karpackiego, żeby spychad z szosy wszystkie unieruchomione pojazdy, niezależnie od ich typu
i funkcji. Do rowów poleciały setki czołgów, ciągników artyleryjskich, samochodów ze ściśle tajnym
sprzętem szyfrującym. W 79. Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej zepchnięto z szosy samobieżną
wyrzutnię rakietową, której silnik odmówił posłuszeostwa.
O godzinie 09.30 dowódca 38. Armii wydał rozkaz usunięcia z kolumny wszystkich wozów
naprawczych, celem pozostawienia ich na terenie radzieckim. Dzięki temu kolumny uległy znacznemu
skróceniu. Dziesięd minut później analogiczny rozkaz wszystkim trzem armiom wydał dowódca Frontu
Karpackiego.
My tymczasem tkwiliśmy na poboczu, przepuszczając pierwszy rzut. Śmigłowce dowódców zawisły
ponad gęstymi chmurami pyłu. Dowódcy dywizji, armii, generałowie i oficerowie sztabu pierwszej
linii poganiali z góry bezradnych dowódców pułków i batalionów.
W południe dołączyły helikoptery generałów ze sztabu Naczelnego Dowództwa Operacji „Dunaj”. W
trybie natychmiastowym odwoływano dowódców pułków, a nawet dywizji, których oddziały nie
wytrzymywały tempa i nie stosowały się do groźnego polecenia: „Zewrzed szyk!”. Kolejne wozy
bojowe lądowały w rowach. Z kolumny wycofano oddziały saperskie, chemiczne i medyczne. Ale
mimo wszystko tysiące czołgów dalej stało na terytorium radzieckim, czekając chwili, kiedy będą
mogły wjechad w wąski górski przesmyk i wypełnid swą szlachetną misję.
O godzinie 15.00 nasza dywizja otrzymała nareszcie rozkaz do wymarszu w kolumnie. Nawierzchnia
szosy była w tak opłakanym stanie, że absolutnie nie dało się przestrzegad przepisowego tempa
marszu. Cały świat wypełnił się rykiem silników w nieprzeniknionych tumanach. Kurz unosił się tak
gęsty, że pojazdy musiały jechad z włączonymi światłami.
Pod wieczór nasz pułk dotarł do granicy paostwowej, ale wówczas kazano ustawid maszyny na
poboczu, aby przepuścid odwody dowódcy frontu.
Dzięki temu przymusowemu postojowi udało nam się zjeśd kolację. Kilka tygodni wcześniej, podczas
dwiczeo, wzdłuż całej trasy przyszłego przemarszu ustawiono polowe punkty żywienia Tu właśnie
zaczęły się dziad cuda
Punkty żywienia dysponowały niesamowitą mocą przerobową, w kilka minut mogły obsłużyd tysiące
ludzi.
Pierwszym zaskoczeniem były niebywale wystawne stoły z wielką rozmaitością zagranicznych
frykasów. Ogłoszono, że od tej chwili aż do kooca operacji, wojsko żywione będzie wyłącznie
produktami zagranicznymi dostarczonymi przez rządy USA, Francji, Kanady, Australii oraz innych
„sojuszników”.
Kiedy nadchodził świt drugiego dnia wyzwalania, nasza kolumna opuściła wreszcie pyliste drogi
radzieckie i weszła na porządnie utwardzone drogi słowackie. Tumany kurzu, które nas prześladowały
przez blisko dwie doby, pozostały po stronie radzieckiej, za to teraz zastąpiły ją tłumy
rozgorączkowanych ludzi Ciskano w nas kamieniami i zgniłymi jajami, pomidorami i jabłkami.
Rzucano na nas obelgi i przekleostwa, ale im bardziej gęstniał tłum, tym obficiej zastawione były stoły
w punktach żywienia Był to wynik precyzyjnej kalkulacji psychologicznej. Słowa Bonapartego o
trafianiu do serca żołnierza przez żołądek nie poszły w zapomnienie Żywnośd była pierwszej jakości.
Nigdy w życiu nie oglądaliśmy tylu kolorowych nalepek z napisami we wszystkich językach świata. W
naszym menu był tylko jeden produkt radziecki wódka.
Wszystkim oficerom przypominano bez przerwy, że muszą krzewid w swych oddziałach ducha
bojowego. Nie było jednak takiej potrzeby. Po pierwsze dlatego, że sierżanci i żołnierze nie mieli w
ogóle pojęcia, dlaczego tu są i po co, a po drugie - dzięki obfitości żarcia - wszystkich aż rozpierało od
energii.
Większośd podoficerów mojej kompanii rozumiała jako tako po rosyjsku. Rekrutowali się głównie z
odległych terenów Polesia i z elektrycznością, na przykład, po raz pierwszy zetknęli się właśnie w
wojsku. O nich nie było co się martwid. Dopiero po pięciu czy sześciu godzinach przeprawy przez
rozjuszony tłum. jeden z nich zauważył, że tablice rejestracyjne mijanych samochodów różnią się od
tych, które widywał do tej pory Zwrócił się z tym do mnie. Odpowiedziałem mu pytaniem na pytanie.
Kazałem wyliczyd z pamięci wszystkie znane mu republiki. Sierżant należał do bystrzejszych, dlatego
jednym tchem wymienił Białoruś, Ukrainę, Litwę, Polskę, Francję i Uzbekistan. Wówczas
powiedziałem, że w niektórych republikach pojazdy są wyposażone w inne tablice nie standardowe - i
na tym stanęło. Pozostali podoficerowie nawet nie zwrócili uwagi na ten szczegół.
Z żołnierzami radziłem sobie jeszcze prościej. Wszyscy pochodzili z innego świata, z górskich
kiszłaków i odległych pastwisk reniferów. Nie rozumieli nie tylko mnie, ale i siebie nawzajem.
Wszystkie narodowości wymieszano dokładnie, w myśl szczytnej zasady umacniania wzajemnej
przyjaźni. Znali tylko dziesięd komend „Padnij!”, „Powstao!”, „W prawo!”, „W lewo!”, „Naprzód!”, „W
tył!”, „Biegiem!”, „W tył zwrot!”, „Ognia!”, „Hura!”
Na kolejnym postoju w lesie, przy kolacji, postanowiłem spełnid polecenie zastępcy politycznego i
jeszcze bardziej podnieśd morale podwładnych.
Wlazłem na skrzynkę oznaczoną napisem MADĘ IN USA, uniosłem nad głowę puszkę zawierającą
gulasz wołowy, cmoknąłem z uznaniem i zawołałem „Hur-raaa”. W odpowiedzi z setek gardeł
wyrwało się potężne, radosne „HURRAAA”.
Amerykaoski gulasz był rzeczywiście znakomity.

BANKIER
508 Samodzielny Batalion Rozpoznawczy 6 Rownienskiej Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej
Gwardii (odznaczonej orderami Lenina Czerwonego Sztandaru i Suworowa) centrum Pragi sierpieo
1968 roku

Lenin był rzeczywiście genialny - myślał z podziwem dowódca batalionu, major Żurawlew - Zając
banki pocztę i telegraf stacje kolejowe i mosty. Wszystko świetnie, ale jednego nie sposób pojąd
czyżby nikt przed nim na to nie wpadł?
Major splunął na stertę teczek wypchanych po brzegi pieniędzmi i kopnął jedną ze złością.
Przedwczoraj rano 508 Samodzielny Batalion Rozpoznawczy 6 Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej
Gwardii 20 Armii Gwardii Frontu Centralnego wkroczył jako pierwszy na ulice uśpionej jeszcze Pragi.
Batalion pozostawił w tyle swój pododdział kwatermistrzowski i kompanie nasłuchu radiowego,
dzięki czemu mógł szybko posuwad się naprzód. Znacznie zdystansował straż przednią i siły główne
dywizji. Zadanie batalionu brzmiało jednoznacznie i kategorycznie zając wszystkie mosty i utrzymad
do czasu przybycia głównych sił.
Dowódca batalionu major Zurawlew znał na pamięd wszystkie arterie komunikacyjne miasta. Przez
bite cztery miesiące batalion przygotowywał się do wykonania zadania dwicząc na mapach i
makietach. Szef sztabu batalionu posiadał komplet zdjęd wszystkich skrzyżowao na trasie przemarszu.
Przed operacją Dunaj przeprowadzono dwiczenia dowódczo sztabowe w ramach których cała
dwudziestka oficerów batalionu odwiedziła Pragę i autokarem objechała swoje przyszłe szlaki
bojowe.
Z wieży prowadzącego czołgu Zurawlew z prawdziwym zainteresowaniem oglądał niezwykłe miasto
Wtem na fasadzie zabytkowego gmachu dostrzegł olbrzymi napis BANK.
Zurawlew świetnie znał podział zadao między poszczególne jednostki dywizji i był absolutnie pewien,
że przy rozdziale ról po prostu zapomniano o banku centralnym. Cały ten teren miał zostad zajęty
przez 6 Dywizję Gwardii nie miały tu stacjonowad żadne inne od działy. Zurawlew zaklął siarczyście na
niefrasobliwośd dowództwa i trącił nogą drzemiącego radiotelegrafistę który nie spał przez trzy noce.
- Kodowane połączenie z szefem sztabu dywizji! Po kilku sekundach telegrafista odpowiedział.
- Szef sztabu dywizji, kryptonim radiowy Gil 4 na kanale zamkniętym proszę mówid.
Zurawlew wcisnął guzik nadawania, nabrał pełne płuca powietrza i przemówił.
- Gil-4, tu Kursk, kwadrat 21341 bank. Postanawiam zajmuję bank z kompanią głębokiego zwiadu i
pierwszym pancernym plutonem rozpoznawczym. Mój zastępca kontynuuje pierwotne zadanie z
użyciem transportera opancerzonego i drugiego plutonu rozpoznawczego. Tu Kursk. Odbiór.
- Kursk, tu Gil-4. W porządku. Tu Gil-4. Koniec. Bez odbioru. - Po tej krótkiej odpowiedzi odbiornik
zamilkł.
Meldując zmianę pierwotnego planu Żurawlew żywił w głębi duszy nadzieję, że szef sztabu nie wyrazi
zgody, albo że zleci zajęcie banku komuś innemu - na przykład jego zastępcy. Dlatego otrzymawszy
odpowiedź zaklął ponownie na partactwo dowódców i posłał wiązankę wymyślnych wyzwisk pod
adresem wszystkich stojących wyżej od niego - od szefa wywiadu dywizji począwszy, a koocząc na
dowódcy Frontu Centralnego.
- Kursk-2, tu Kursk - zwrócił się na otwartym kanale do swego zastępcy. - Kontynuowad zadanie z
Kurskiem-5 i Kurskiem-42. Kursk-3 i Kursk-41. kierunek w lewo. szyk bojowy!
Trzy czołgi pływające PT-76 natychmiast skręciły, nie wytracając prędkości. Kompania głębokiego
zwiadu opuściła pojazdy i podążyła za nimi. Reszta kolumny szybko zniknęła za rogiem, napełniając
ulicę rykiem silników i zgrzytem gąsienic.
Major Żurawlew niemal nieświadomie sięgnął po Kałasznikowa, przestawiając dźwignię bezpiecznika-
przełącznika rodzaju ognia na pozycję „ogieo ciągły”, a następnie wcisnął guzik radiostacji i wrzasnął:
- Zastępca szefa sztabu!
- Tak jest!
- Zablokowad wejście czołgami. Ustawid jeden w podwórzu i dwa wzdłuż ulicy.
- Dowódcy kompanii!
- Tak jest!
- Piątą grupę rozpoznawczą przekazad pancernym, z resztą zająd obiekt. Nie ruszad żadnych
papierów! Kto ruszy, kula w łeb! Wykonad!
Każda dywizja pancerna i dywizja piechoty zmotoryzowanej ma w swoim składzie wydzielony
batalion rozpoznawczy. W skład takiego batalionu wchodzi obowiązkowo kompania głębokiego
zwiadu. Jest najmniej liczna, ale za to najlepiej wyszkolona ze wszystkich 143 kompanii i baterii
dywizji. Kompania głębokiego zwiadu służy do prowadzenia działao dywersyjnych na tyłach wroga,
niszczenia jego sztabów, porywania sztabowców i zdobywania tajnych dokumentów. Ten doborowy
pododdział składa się z najlepszych, najsilniejszych żołnierzy, podoficerów i oficerów.
Kompania zwiadu rzuciła się ku głównemu wejściu i kolbami karabinów zaczęła walid w żeliwną kratę
osłaniającą szklane drzwi. Za drzwiami pojawił się wiekowy stróż w szarym uniformie. Z przerażeniem
patrzył na wściekłe twarze walących w kratę żołnierzy. Spojrzał za siebie. Znów przeniósł wzrok na
nieproszonych gości, ale więcej się nie oglądał i otworzył im bez dalszego wahania.
Kompania wpadła do dudniącego echem wnętrza i rozpierzchła się po schodach i korytarzach.
Dowódcy batalionu stanął przed oczami słynny obraz „Szturm na Pałac Zimowy”.
Dziesięd minut później w holu głównym zgromadzono cały personel banku, głównie nocnych stróżów.
Żurawlew odebrał im wszystkie klucze, kazał ich zrewidowad i następnie zamknąd w stróżówce.
Dowódca batalionu obszedł potem wszystkie pomieszczenia i zapieczętował je kartkami z napisem:
JEDNOSTKA WOJSKOWA NR 66723. Masywne sejfy zabezpieczył tajną pieczęcią: 508. BATALION
ROZPOZNAWCZY. Następnie osobiście sprawdził stanowiska wart wewnątrz i na zewnątrz budynku,
po czym powrócił do czołgu, aby zameldowad o wykonaniu zadania.
Połączenie było natychmiastowe.
- Gil-4, tu Kursk. Bank zajęty. Tu Kursk. Odbiór.
- Dobra robota - odparł szef sztabu, ignorując kryptonimy. - Siedźcie tam teraz, dopóki was nie
zluzują. Pułk pancerny zjawi się za parę godzin.
- Ale transportery bez naszej pomocy nie utrzymają mostów - zaoponował błagalnie Żurawlew
otwartym tekstem. Nie miał ochoty siedzied w banku. Jakby zginęły jakieś papiery, będzie na niego i
jeszcze go rozstrzelają Próbował więc wszystkich sposobów, żeby ściągnąd do banku kogoś na swoje
miejsce, na przykład szefa sztabu batalionu, a samemu ruszyd na most Banku nie mógł odpuścid
Mogłoby to mied fatalne następstwa Kozła ofiarnego zawsze się znajdzie. W tej sytuacji byłby nim
właśnie dowódca batalionu rozpoznawczego Pozostawało więc dalej siedzied w banku. Podręcznik
rozpoznania traktuje takie sytuacje jednoznacznie zadanie prostsze i łatwiejsze należy przydzielid
zastępcy, skomplikowane i ryzykowne wziąd na siebie. Poza tym szef sztabu dywizji potwierdził
właśnie zalecenia podręcznika.
- Kursk, tu Gil 4! Chuj z mostami. Trzymad bank. Bez odbioru.
Dowódca batalionu wyłączył radiostację i zaklął szpetnie. Gdzieś niedaleko rozległy się strzały z
Kałasznikowa, a w ślad za nimi trzy serie z czegoś cięższego. Odgłos był stłumiony, ale dowódca
batalionu i tak bez błędnie rozpoznał - SGM12 Widocznie gdzieś na mostach Czesi użyli automatów, na
co nasi odpowiedzieli ogniem cekaemów. Potem znów wszystko ucichło.
Na odgłos strzelaniny tu i ówdzie ukazały się w oknach zdumione, zaspane twarze. Widocznie
wkroczenie do miasta kilku batalionów rozpoznawczych nie zostało zauważone i mieszkaocy
pobudzili się dopiero na odgłos strzałów. Przed czołgiem dowódcy stanęła jakaś starsza kobieta,
zmierzyła go wzrokiem i odeszła bez słowa. Cied wyposażony w szczotkę stanął przy innym czołgu.
Przyglądał się z zaciekawieniem.
Trzeba pamiętad, ze armia czechosłowacka miała na wyposażeniu dokładnie takie same czołgi. Poza
tym zwiadowcy noszą zamiast mundurów kombinezony w barwach ochronnych, pozbawione
insygniów i wszelkich znaków rozpoznawczych Dlatego prawdopodobnie nikomu z okolicznych
mieszkaoców nie przyszło nawet do głowy, że to nie wojsko czeskie. Poza tym pamiętajmy, ze
wszelkie oznakowania, czerwone gwiazdy, symbole gwardyjskie, białe lampasy i inne ozdoby
umieszcza się tylko na czołgach oddziałów reprezentacyjnych przed defiladą. Maszyny bojowe - czołgi
i transportery opancerzone - nie mają żadnych znaków identyfikacyjnych z wyjątkiem trzycyfrowych
numerów taktycznych na pancerzach i w niektórych przypadkach znaków rozpoznawczych dywizji
maleoki romb, jelonek liśd dębu. Na tę szczególną okazję oprócz wspomnianych znaczków czołgi
miały wymalowane wzdłuż i w poprzek szerokie białe pasy. Te pasy właśnie zainteresowały
starszawego ciecia z blizną na lewym policzku. Dłuższy czas bacznie przypatrywał się czołgowi
następnie zadał jakieś pytanie siedzącemu na górze żołnierzowi. Żołnierz oczywiście nie zrozumiał
pytania, ale na wszelki wypadek bez słowa schował się w głębi czołgu i zatrzasnął klapę. Cied postał
jeszcze chwilę, po czym odszedł zdumiony, wzruszając ramionami.
Zurawlew, który obserwował całą scenę z okna banku, nakazał zbiórkę wszystkich oficerów w holu
głównym.
- Teraz się zaczną pytania co to jest, po co my tutaj. Rozkazuję posyład wszystkich w pizdu, albo i
jeszcze dalej. Po 56 roku mam w tych sprawach doświadczenie Zrozumiano?
- Tak jest! - odkrzyknęli dziarskim chórem oficerowie. Zurawlew zauważył jednak, że najmłodszy
oficer czwartej grupy głębokiego zwiadu ma jakieś wątpliwości.
- O co chodzi?
- Towarzyszu majorze, a co z instrukcją zarządu politycznego „Każdy żołnierz radziecki - dyplomatą i
agitatorem”?
- Niech zastępca polityczny agituje na moście, za to mu płacą! - warknął dowódca batalionu - A póki
go tu nie ma, wszystkich ciekawskich posyład na chuj! - Jednak uświadomiwszy sobie, że jego słowa w
mig dotrą do niepowołanych uszu, dodał tonem bardziej pojednawczym:
- Strzeżemy obiektu o szczególnym znaczeniu. Dopóki nie przybędą posiłki, nie ma sensu wdawad się
w dyskusję z miejscowymi. Pluton pancerny będzie tu lada chwila. Wtedy możemy podjąd działalnośd
agitacyjną.
Nagle do holu wbiegł sierżant Prochorow, zastępca dowódcy plutonu.
- Towarzyszu majorze! Czołgi! Bez znaków rozpoznawczych!
- Jaki typ?
- Pięddziesiątkipiątki!
- Batalion, przygotowad się do walki!
Do przewidywanego momentu nadejścia naszego pułku pancernego brakowało dobrej godziny. Na
żadną inną pomoc nie było co liczyd. Żurawiew z niechęcią patrzył na pierwszy nadciągający czołg.
Jego pancerz czołowy nie nosił nawet śladu białej farby.

12
SGM Stankowyj Goriunowa Modiflcirowannyj ciężki karabin maszynowy kalibru 7 62 mm W latach 60
pozostał już głównie jako uzbrojenie wozów bojowych w wersjach SGMT (Tankowyj - czołgowy stały) i SGMB
(dlia Bronietransportiorow - na transporterach opancerzonych ruchomy) [przyp. red]
Kompania rozpoznawcza głębokiego zwiadu ukryła się w gmachu banku, zaś trzy lekkie czołgi
zwiadowcze typu PT-76 przygotowały się do powitania Czechów pociskami przeciwpancernymi. No,
to po nas - pomyślał ze smutkiem dowódca batalionu. - Po cholerę tak się rwałem do przodu?
PT-76 to lekki czołg zwiadowczy, pływający, a więc pozbawiony potężnego pancerza i ciężkiego
uzbrojenia. Wobec T-55 jest całkiem bezbronny. Na dodatek batalion został rozdzielony na części, co
ostatecznie rozstrzygało o wyniku starcia z nadciągającą czeską kolumną.
Lufa PT-76 lekko się obniżyła. Zaraz padnie strzał. Może chociaż rozpieprzy celowniki na pierwszym
czołgu, albo unieruchomi wieżę.
Żurawlew w nagłym odruchu wcisnął guzik radiostacji:
- Nie strzelad!
Może, pomyślał, uda się zagrad na zwłokę. Spróbujemy gadu-gadu - a nuż zjawią się nasi. Może Czesi
pierwsi nie otworzą ognia?
Istotnie wyglądało na to, że czeski czołg wcale nie zamierza atakowad. Jego lufa wciąż wycelowana
była w niebo. Dowódca stał we włazie wieży. Czołgi zbliżały się dośd szybko, wykrzesując gąsienicami
iskry z wiekowych bruków ulicy. Kolumna zdawała się nie mied kooca, zza rogu wyłaniały się wciąż
nowe czołgi, napełniając uliczkę duszącym smrodem spalin.
- Towarzyszu majorze, to chyba nasi!
- Pewnie, że nasi! Patrzcie jakie mają brudne kombinezony!
- Co jest do cholery?! Przyjechali za wcześnie!
- Czołem, chłopaki!
- Czołem, wyzwoliciele! - Czołg jadący na czele zjechał na chodnik i stanął, otwierając drogę kolumnie.
Żurawlew ze świtą natychmiast ruszył w jego kierunku.
Z wieży wyjrzała rozlana, bezczelna i nieopisanie brudna twarz. Kombinezon jej właściciela był na
wskroś przesiąknięty smarem. Ruski. Mógł mied około czterdziestki, czyli nie zwykły żołnierz, ale
diabli wiedzą jakie naramienniki kryl pod kombinezonem. Może jakiś przerośnięty porucznik? A może
młody pułkownik? Trudno orzec. Skoro siedział w czołgu prowadzącym, mógł byd dowódcą batalionu
albo i pułku. W kombinezonie wszyscy wyglądają jednakowo, jak w łaźni. Można opierdzielid każdego.
- Czego się, kurwa, włóczysz po bratnim kraju bez białych pasów, jak jakaś pieprzona kontrrewolucja?
- My z odwodów. Mieli nas nie przysyład, ale jak się w koocu zdecydowali, to zabrakło białej farby -
wyjaśnił brudas z przepraszającym uśmiechem.
- Jełop. Mało brakowało, a pizdnąłbym w ciebie przeciwpancernym. Dobrze że po gębie widad, żeś
Ruski. No i ten obsrany kombinezon. Mógłbyś chociaż na pierwszym czołgu nasmarowad jakiś pasek!
Brudas spojrzał z pogardą na czołgi zwiadowców
- Wsadź se w dupę takie rady.
Przechodnie w zdumieniu przysłuchiwali się tej obcojęzycznej konwersacji Najbardziej przenikliwi
wyczuli ze cos tu jest nie tak Tymczasem czoło kolumny zatrzymało się a tyły dobijały zajmując
pozycje w poprzek torów tramwajowych
- Przyjechałeś mnie wspierad? - zapytał Żurawlew Kocmołuch ze zdumienia uniósł brwi. Jak większośd
radzieckich dowódców był niewychowany toteż nie wysilił się nawet na odpowiedz. Żurawlew splunął
i po szedł precz.
- Co za jedni? - darł się w słuchawce szef sztabu dywizji - Pierwsze nasze czołgi mają wkroczyd do
Pragi za trzydzieści minut!
Dowódca batalionu wyłączył radiostację wezwał swoich przybocznych i udał się z powrotem celem
stwierdzenia kim są nowo przybyli pancerni.
- Słuchajcie chłopaki nie jesteście przypadkiem z szóstej gwardyjskiej?
- Nie my z trzydziestej piątej.
- Gdzie wasz dowódca?
- To ten - powiedział młody żołnierz wskazując na brudasa z którym Zurawlew odbył właśnie miłą
pogawędkę.
- Jaki stopieo? Nazwisko?
- To major Rogowoj, zastępca dowódcy pułku. Zurawlew ponownie zbliżył się do brudasa.
- Towarzyszu majorze - zaczął, tym razem oficjalnie - Jestem dowódcą batalionu rozpoznawczego 6
Dywizji Gwardii. Sztab informuje, że wasz pułk zajął niewłaściwe pozycje.
Brudas gwizdnął. Największym błędem, jaki może popełnid dowódca, jest doprowadzenie wojska nie
tam gdzie trzeba. Słowa Zurawlewa wywarły spodziewany efekt. Czołgista pośpiesznie rozłożył przed
sobą mapę W samym środku mapy widniała czerwona owalna ramka z czarnym napisem 35 DYWIZJA
PIECHOTY ZMOTORYZOWANEJ Nieco wyżej nagryzmolone były słowa. Zatwierdzam Szef Sztabu 20
Armii Gwardii generał Chomiakow! A zatem nie było najmniejszych wątpliwości. Czołgi trafiły gdzie
trzeba.
- Dobra przejmuj bank - powiedział Żurawlew - Jest na twoim terenie Wygląda na to, że to ja dałem
dupy.
- Nic o tym nie wiem. W moim rozkazie nie ma mowy o zajmowaniu banku. Telegraf - owszem
centrala telefoniczna też, ale o banku ani słowa.
- Skoro jest na twoim terenie to musisz go zająd. Ja go nie potrzebuję. Na cholerę mi bank! Ja mam
rozkaz zając mosty.
- Zajęcie mostów należy do batalionu rozpoznawczego - pouczył go konfidencjonalnie brudas - A my
przy chodzimy jako wsparcie.
Znów wskazał na mapę Zakreślony obszar obejmował również mosty. Nie było żadnych wątpliwości.
- Słuchaj a ten wasz batalion rozpoznawczy też nie ma pasów na czołgach?
- Chyba tak bo co?
- W takim razie nasze bataliony dopiero co postrzela ły się na moście.
- Pieprzysz!
- Mówię ci! - Zurawlew gorączkowo rozwinął swoją mapę, chcąc sprawdzid na czym polega błąd. Ale i
na jego mapie widniał czerwony krąg obejmujący całe centrum miasta wraz z mostami Górą zaś biegł
identyczny napis „Zatwierdzam Szef Sztabu 20 Armii Gwardii generał Chomiakow” Mapy różniły się
tylko tym, że u Zurawlewa wypisano 6 Dywizję Piechoty Zmotoryzowanej Gwardii, a nie 35.
Dowódcy zaklęli jak jeden mąż Sztab armii powierzył to samo zadanie dwu dywizjom, przy czym jedna
z tych dywizji nie miała znaków szybkiej identyfikacji!
- Pokaż no swoje zdjęcia - powiedział brudas, wykładając własne fotografie miasta. Zestawy zdjęd były
identyczne. Widniały na nich te same skrzyżowania, ustawione w tej samej kolejności.
- Ale dlaczego minęliśmy się z waszym batalionem rozpoznawczym? - dziwił się Żurawlew. - Przecież
musieli iśd tą samą trasą.
- Chuj wie! Może z ich trasą też było coś nie tak? Obaj dowódcy pognali do wozów, aby powiadomid
naczalstwo o nieporozumieniu. Tymczasem sztab zdążył się już sam zorientowad, że osiem miesięcy
wcześniej, kiedy opracowywano w najdrobniejszych szczegółach plany całej operacji, popełniono
niejeden kardynalny błąd. Kolumny różnych dywizji, armii, a nawet frontów wymieszały się jak groch
z kapustą, a koordynacja w wielu punktach po prostu przestała istnied. W eterze panowała istna
kakofonia. W słuchawkach przekrzykiwały się „Bławatki”, „Kupidyny”, „Słowiki” i „Symferopole”,
wszystkie na tych samych częstotliwościach. Sztab dowódcy Frontu Centralnego wydał polecenie,
żeby nie otwierad ognia do pojazdów bez białych pasów. Widocznie się połapali, że nie dla wszystkich
starczyło białej farby. Może dostali już informacje, że czołgi radzieckie ostrzeliwują się nawzajem.
Minęło dobre pół godziny zanim Żurawlew zdołał się wreszcie połączyd ze sztabem dywizji. Otrzymał
rozkaz pozostania na miejscu. Poinformowano go, że w tym dniu nie otrzyma posiłków, gdyż pułk
pancerny gdzieś się zawieruszył i chyba w ogóle ominął Pragę. Wszelka łącznośd z pułkiem została
zerwana.
Żurawlew ponownie wybrał się do kocmołucha z 35 Dywizji. Dowiedział się, że tamten nie może
porozumied się ze swoim dowództwem. Wszystkie kanały łączności są kompletnie zakorkowane.
Żurawlew nakreślił mu ogólny obraz sytuacji i zaprosił do siebie do banku „na kieliszek herbatki”.
- A idźże do diabła z tym bankiem! Lepiej sam wpadnij do mnie wieczorkiem. Mam coś ekstra, w sam
raz dla zwiadowcy.
Z tym się rozstali.
Przyjaźo między radzieckimi oficerami zawiązuje się głównie w takich okolicznościach...
Tymczasem ulice zaroiły się tłumem. Młodzi i starzy, mężczyźni i kobiety, wszyscy kierowali się do
radzieckich czołgów.
- Po coście tu przyjechali?
- Nikt was nie prosił!
- Potrafimy sami rozwiązad swoje sprawy! Żołnierze zupełnie nie wiedzieli, co odpowiadad.
Najczęściej w ogóle nie próbowali, z nielicznymi wyjątkami.
- Przyszliśmy was bronid.
- Amerykanie z Niemcami chcą was zagarnąd. Zapomnieliście już, co to wojna?
- To trzeba było przyjśd, jak zaczną zagarniad! Oficerowie, zwłaszcza ci z pionu politycznego, ruszyli w
tłum, ale bez widocznych sukcesów.
- Przecież to wasz rząd nas wezwał.
- Nazwisko! Nazwisko tego członka rządu?
- Towarzysze!!!
- My nie twoi towarzysze! - Zastępca polityczny oberwał w mordę. Sięgnął po pistolet. Żołnierze
wyciągnęli go z tłumu.
- Faszyści jebani!
- To wy jesteście faszyści!
- Zagłodziliście własny kraj, a teraz chcecie, żeby wszyscy dookoła też zdychali z głodu!
- To przejściowe trudności. Sytuacja ulegnie poprawie.
- A bez was już dziś byłaby świetna.
- Wynocha stąd! I zabierajcie swojego Marksa i Lenina!
- Spokój, obywatele!
- Spierdalaj!
- Obywatele! Swoim nierozważnym postępowaniem stawiacie zdobycze socjalizmu na skraju...
- Trzeba było wpierw wypróbowad ten wasz socjalizm na szczurach. Każdy szanujący się naukowiec by
tak zrobił. A wasz Lenin to dureo, nie znał się na nauce, i zamiast na szczurach...
- Nie macie prawa tak mówid o Leninie! - Na poczerwieniałym obliczu politruka wylądowało zgniłe
jajo.
Na tyłach kolumny dyskusja przybierała jeszcze żywsze formy. Młodzież bombardowała trzy ostatnie
czołgi kamieniami, zmuszając załogi do krycia się w środku, a następnie łomami przebijała
przytwierdzone do pancerza beczki z paliwem. W chwilę później przedostatni czołg kolumny zaczął
dymid, po nim następny. Padły strzały. Tłum odsunął się od czołgów, ale tylko na moment.
Dwie załogi na próżno usiłowały zdusid ogieo brezentem, podczas gdy trzeci czołg kręcił energicznie
wieżą, próbując strącid młodzieoców, którzy nao powłazili. Dwa plutony pancerniaków przedzierały
się przez tłum z odsieczą.
- Z drogi! Pociski w czołgach zaczną wybuchad!
- Faszyści zasrani!
Żurawlew stał w oknie banku i przyglądał się wszystkiemu ze złośliwą satysfakcją: - Po cholerę wdają
się w dyskusję? Przyszli wyzwalad, to do roboty! To nie kółko polityczno-wychowawcze.
Czołgi zwiadowcze batalionu Żurawlewa też stały na ulicy. Jednak tłum się do nich nie dobierał.
Żołnierze rzetelnie wykonywali jego polecenia, opieprzając równo wszystkich, na prawo i lewo. Albo
ten styl trafiał Czechom do przekonania, albo nie chcieli rozmawiad w taki sposób, albo po prostu
zrozumieli, że w rzucaniu mięsem muszą uznad wyższośd nieproszonych gości. Dośd, że nikt jakoś nie
garnął się do stojących przed bankiem PT-76. Do awantur i szamotaniny dochodziło tylko w kolumnie
T-55, przede wszystkim tam, gdzie politrucy ze szczególną gorliwością usiłowali przekonad tłum o
tym, czego sami nie rozumieli.
- Stalinizm, kult jednostki jako taki - to przypadkowe zjawiska w naszej historii!
- Akurat! Przez trzydzieści lat na pięddziesiąt mieliście stalinizm. A ile lat z ostatnich dwudziestu
przeżyliście bez kultu? Bez kultu Lenina, Chruszczowa i innych?
- A dlaczego w takiej Ameryce nie ma kultu jednostki? I nigdy nie było?
- W Ameryce, towarzysze, jest imperializm. To jeszcze gorsze!
- A skąd wiesz, że gorsze? Byłeś tam?
- Dlaczego w każdym kraju socjalistycznym jest kult jednostki, od Kuby i Albanii po Koreę i Rumunię?
Niby różne kraje, różny w nich komunizm, a kult jednostki wszędzie taki sam. Wszystko zaczęło się od
Lenina...
- Nie obrażad Lenina! Lenin był geniuszem ludzkości!
- To on was nauczył włamywad się komuś do domu nie pytając o zgodę?
- Lenin to pedał!
- Milczed!
Jakiś staruszek z kozią bródką złapał oficera politycznego za guzik, kręci w jedną i drugą stronę.
- A wy się tak nie podniecajcie. Czytaliście Lenina?
- Jasne, że czytałem.
- A Stalina?
- No... no... tego...
- A widzicie, dobry człowieku! To poczytajcie jednego i drugiego i policzcie, ile który razy używa słowa
„rozstrzelad”. Wyjdzie wam bardzo ciekawa statystyka. Widzicie, łaskawco, Stalin w porównaniu z
Leninem był żałosnym dyletantem. Włodzimierz Iljicz Lenin był zdeklarowanym, zwyrodniałym do
szpiku kości sadystą. Takim, co to się zdarza raz na tysiąclecie!
- A jednak Lenin nie zlikwidował tylu niewinnych ludzi, co Stalin!
- Bo historia nie dała mu dośd czasu. W porę usunęła go ze sceny. Pamiętajcie, że Stalin poszedł na
całego dopiero po dziesięciu-piętnastu latach władzy absolutnej. A Lenin rozpoczął z dużo większym
impetem. Jak by pożył dłużej, trzydzieści milionów zamordowanych przez Stalina to byłoby małe
piwo. Stalin nigdy nie podpisał rozkazu o zabijaniu dzieci bez sądu. A Lenin? Lenin to zrobił od razu, w
pierwszym roku sprawowania władzy Może nie?
- Ale za Stalina zabijano dzieci tysiącami.
- To prawda, towarzyszu pułkowniku, święta prawda Tylko wymieocie mi z nazwiska chociaż jedno
dziecko, które na rozkaz Stalina rozstrzelano bez sądu No? Milczycie, łaskawco? Lenin, powtórzę raz
jeszcze był najbardziej krwiożerczym zwyrodnialcem w historii ludzkości. Stalin przynajmniej usiłował
ukryd swoje zbrodnie, Lenin - nigdy. Stalin nigdy nie wydał publicznie rozkazu wymordowania jeoców.
A Lenin mordował otwarcie jeoców i dzieci. I nie miał najmniejszych skrupułów. Lenina, towarzyszu
pułkowniku, trzeba czytad uważnie!
- Ale przecież wy potępiacie nie tylko Lenina i Stalina Wy się odcinacie nawet od Marksa.
- Co za różnica, Marks czy Marchais? Pewnie, że żaden z nich nie wzywał do eksterminacji milionów
nie winnych. Ale przecież Lenin, i tym bardziej Stalin w swoich przedrewolucyjnych pismach tez tego
nie robili. U Lenina słowo „rozstrzelanie” pada dopiero po Rewolucji Październikowej, a w dziełach
Stalina nie pada ani razu. Musicie się zgodzid, łaskawco, że komunizm z ludzką twarzą czy bez,
nieuchronnie prowadzi do kultu jednostki. Nieuchronnie! Pewnie, że jak komunizm nastanie we
Francji albo we Włoszech, to masowe egzekucje nie zaczną się od razu. Ale do czasu! Jeżeli, jak nas
uczy Marks, komunizm w koocu zwycięży w większości krajów rozwiniętych, to kult nastanie
obowiązkowo. Zawsze się znajdzie jakiś Mao albo Fidel, albo Stalin, albo Lenin. I kultu trzeba będzie
bronid terrorem. Im większa była wolnośd, tym silniejszy będzie terror. Wasze idee są piękne, ale w
teorii. W praktyce można je ludziom narzucid jedynie za pomocą czołgów i wydwiczonych osłów.
Takich jak wy, towarzyszu pułkowniku!
- Ty... ty... ty jesteś element antyradziecki!
- A wy... wy jesteście marksista-leninista, co się tłumaczy na język ludzki: dzieciobójca!
Zgniły pomidor rozbił się na daszku czapki podpułkownika i zalepił mu całą twarz.
Tłum znów zaczął napierad Gdzieś w sąsiedztwie rozległy się strzały Lekki wietrzyk od rzeki przyniósł
swąd palonej gumy.
Gdyby nie ogrom odpowiedzialności, służbę w banku można by uznad za niezłe zajęcie Jest ubikacja,
umywalnia z bieżącą wodą (ci na ulicy nie mają ani kropli), budynek duży, okratowany. Nie dolatują tu
kamienie ani zgniłe jajka. A co najważniejsze - można się porządnie zdrzemnąd po tylu bezsennych
miesiącach. Od pierwszego dnia w wojsku Zurawlew zrozumiał, że żołnierzowi nikt nie wynagrodzi
braku snu. Zdołasz ukraśd parę godzin - twoje szczęście, a jak nie, to nikt ci ich nie da w prezencie.
Tymczasem pierwsza noc w Pradze zanosiła się na bardzo burzliwą. Zurawlew raz jeszcze sprawdził
warty, wyjrzał z piętra na kipiące miasto, po czym legł na kozetce w gabinecie dyrektora. Ale nie dane
mu było zasnąd.
Po jakichś dziesięciu minutach do gabinetu wpadł jego osobisty kierowca, sierżant Malechm, z
meldunkiem, że grupa uzbrojonych Czechów chce rozmawiad z dowódcą Zurawlew złapał automat i
ostrożnie wyszedł na ulicę. Przed wejściem do banku, między dwoma czołgami zwiadowczymi, stała
furgonetka z okratowanymi oknami, a dwóch Czechów z pistoletami w kaburach wykłócało się z
wartownikiem.
- Przecież to konwojenci. Przywieźli pieniądze.
Żurawiewowi strasznie chciało się ziewad, a tymczasem ci dwaj z pistoletami usiłowali mu coś
wytłumaczyd. Po chwili zjawił się trzeci, który otworzył przed dowódcą batalionu teczkę wypchaną
paczkami pieniędzy. Potem pokazał, że cała furgonetka jest pełna takich teczek.
- Bank jest zamknięty! - wyjaśniał cierpliwie dowódca. - Jest i pozostanie zamknięty. Do odwołania.
Zatrzymałem tu waszych kolesiów, ale potem ich puściłem. Taki był rozkaz. A pieniędzy przyjąd nie
mogę.
Trzej z pistoletami odbyli dłuższą naradę, po czym sprawnie wypchnęli z furgonetki stos teczek
wprost na schody banku. Jeden wykrzyknął chyba coś obraźliwego, po czym furgonetka znikła za
rogiem, ostrym klaksonem torując sobie drogę w tłumie.
Żurawlew zaklął tak, jak jeszcze dzisiaj nie klął i polecił warcie wnieśd wszystkie teczki do środka.
Po kwadransie epizod z teczkami powtórzył się. Tym razem dowódca batalionu zrezygnował z
dyskusji i w milczeniu wskazał palcem drzwi banku. Konwojenci zwalili swój cenny ładunek na
podłogę i odjechali bez słowa. Żurawlew ledwie zdążył zanotowad numer rejestracyjny wozu i liczbę
teczek.
Następnie przed bankiem zaroiło się od czarnych furgonetek z okratowanymi oknami. Stosy walizek,
teczek, skórzanych worków z pieniędzmi rosły w zastraszającym tempie.
Konwojenci z reguły nie żądali pokwitowao. Każdego, który żądał, major Żurawlew słał do diabła
razem z cennym towarem. Po chwili wahania ciskali wszystko na jedną kupę.
Trudno było pojąd, skąd napływa taka masa pieniędzy. Przecież w dniu wyzwalania kraj był całkowicie
sparaliżowany. Może pieniądze pochodziły z poprzedniego dnia, albo ze wcześniejszych utargów?
Kiedy dobrze po północy odjechał ostatni wóz, góra na środku holu przypominała piramidę egipską z
podręcznika historii.
Rozumiejąc zagrożenie, Żurawlew tuż po zmierzchu obsadził swoimi zwiadowcami posterunki wokół
banku. W środku został sam. Tak było bezpieczniej.
O spaniu nie było mowy.
Przez całą noc Żurawlew snuł się po gmachu z ogromnym pękiem kluczy, od depozytu do depozytu,
otwierał kolejne pancerne drzwi i stalowe kraty, zamykał je na nowo i kładł na nich swoje pieczęcie.
Niesamowicie jest błądzid samotnie po zakamarkach olbrzymiego banku! Czegóż tu nie było!
Żurawlew natykał się na sztaby złota oznakowane sierpem i młotem, albo czeskimi lwami, na złote
płytki z długimi numerami seryjnymi i inskrypcją „999,9”, i tysiące rozmaitych monet. Lecz
najciekawsze były banknoty zagraniczne.
Pieniądze jako takie nie zrobiły na nim większego wrażenia. Zafascynowały go przedziwne rysunki i
niepowtarzalna gama kolorów. Całe godziny spędził na studiowaniu podobizn królów i prezydentów,
królowych i kwiatów, i w miarę jak je poznawał, stawały mu przed oczami zarysy jakiejś nieznanej
cywilizacji.
W ciągu trzydziestu dwóch lat życia zdążył zobaczyd kawał świata: był na Syberii, na Dalekim
Wschodzie, w Kazachstanie i za kołem polarnym. Studiował na akademii w Moskwie. Brał udział w
defiladach na Placu Czerwonym i w wielu wielkich manewrach. Jako dwudziestolatek, jeszcze w
stopniu sierżanta, trafił do Budapesztu, w sam środek piekielnych walk o wyzwolenie bratniego
narodu. Później służył po całym terenie Związku Radzieckiego. Służył dobrze. Wyjechał za to do NRD,
a teraz do Czechosłowacji. Miał okazję zobaczyd więcej, niż zdecydowana większośd 245 milionów
jego współziomków. Znacie kogoś, kto był w dwóch krajach? A Żurawlew - proszę bardzo, jest już w
trzecim!
Raz jeszcze przestudiował rysunki na szeleszczących banknotach i poczuł dziwny niepokój. Banknoty
świadczyły o istnieniu życia całkiem mu nieznanego i niezwykłego. Każdy z nich przebył długą drogę
zanim wylądował w piwnicach praskiego banku, w rękach radzieckiego oficera-wyzwoliciela
Aleksandra Żurawlewa. Wkrótce znów rozpierzchną się na cztery strony, wrócą do swej tajemniczej
cywilizacji, a major Żurawlew wciąż będzie stad na straży wszystkich uczciwych ludzi świata. Zostanie
podpułkownikiem, może i pułkownikiem, potem przejdzie na emeryturę i będzie opowiadad
pionierom barwne epizody ze swej niezwykłej biografii. Pionierzy będą kiwad głowami z podziwem:
był w trzech krajach zagranicznych!
Żurawlew ocknął się na odległe i donośne walenie. Przetarł oczy i pośpieszył otworzyd masywne
drzwi. Wszedł podpułkownik Woronczuk, szef wywiadu dywizji. Niebo na wschodzie już się
przejaśniało. Powietrze pachniało miłym chłodem.
- Proszę, wejdź.
Woronczuk był do niedawna dowódcą batalionu rozpoznawczego, zaś Żurawlew jego pierwszym
zastępcą. Tuż przed operacją, wskutek licznych przetasowao i przesunięd, obaj awansowali o jeden
szczebel. Lecz awans nie naruszył ich wieloletniej przyjaźni.
- No, jak tam, „bankierze”? Jak tam batalion? Jeszcze nie nawiał?
- Ci, co są ze mną, jakoś nie. Ale reszta poszła z politycznym. A o nich nic nie wiem.
- Politycznego już nie ma. Odwieziony do szpitala. Rano dostał cegłą w czachę.
- Agitował?
- Agitował sam i zachęcał pozostałych. Dlatego sporo z nich oberwało na mostach.
- A kto tam strzelał nad ranem?
- Najpierw Czesi zaczęli strzelad. Później postrzelały się dwa nasze bataliony rozpoznawcze. W 35.
Dywizji nie wystarczyło białej farby, więc częśd twoich sokołów zaczęła do nich prud, zgodnie z
instrukcją. Na szczęście to nie czołgi szły na czele. Ale i tak twoje chłopaki postrzeliły dwóch. Jeden
oberwał solidnie.
- Spłuczesz gardło? Dla towarzystwa?
- Nie, Sasza, dzięki. Za godzinę mam byd z meldunkiem u dowódcy dywizji.
- Kiedy mnie zmienią?
- Chuj wie! Pułk pancerny pomylił drogę, do tej pory nie mamy z nim kontaktu. Dwa pułki piechoty
zmotoryzowanej utknęły na szosie. Artyleria i kolumna zaplecza zostały w tyle. Na całą naszą dywizję
tylko jeden pułk piechoty zmotoryzowanej trafił do miasta jak należy. Sam zresztą widzisz, jaki tu
bajzel. Przez omyłkę weszło do Pragi sporo jednostek, które w ogóle nie mają tu nic do roboty.
Pobłądzili i nie wiedzą, co robid. Wyjśd z miasta też nie mogą. Urwał się kontakt radiowy. Istny pożar
w burdelu!
- No, to wypijmy. Mam coś do ssania, żeby zabid zapach.
- No dobra, ale na jednej nodze. Polewaj!
- Osiem miesięcy szykowali sztaby i dowódców, cztery miechy dwiczeo, a te palanty dalej swoje!
- Gdyby Czesi dali ognia, byłoby gorzej niż na Węgrzech.
- Nasi dobrze wiedzieli, że Czesi nie będą strzelad, To nie Węgrzy. Zauważyłeś, że jak czołgi zwyczajnie
stoją, to Czesi wcale się nie buntują? Zadyma zaczyna się dopiero, jak wyskakujemy z propagandą.
- Pewnie, że zauważyłem. Swoim surowo zakazałem wszelkich pogaduszek. Żadnego bratania.
Opierdalad wszystkich równo, jak leci.
- Z tym ostrożnie. Jak się polityczni dowiedzą, możesz beknąd za niewystarczającą agitację.
- Wiem. wiem. Na razie swojego politycznego spławiłem. Jak batalion się podzielił, wysłałem go na
mosty.
- Tak czy owak. uważaj. Rano pogadaj z paroma Czechami, dla świętego spokoju. Żeby cię żołnierze
nie zakapowali.
- Może i racja.
- Czołgiści z trzydziestej piątej mają na ciebie oko. Mogą sypnąd. A zresztą, u siebie tez masz
kapusiów.
- Wiesz którzy?
- Fomin z drugiej grupy. Z czołgistów Żebrak.
- Tak myślałem. Zdaje się, że Fomin zwąchał się ze specjalnymi. No bo Żebrak to chłystek politruka.
- Gariejew, z rozpoznania radiowego.
- O nim wiem.
- Jeszcze Kurakin i Achmadulin na dziewięddziesiąt procent.
- Wiesz, tak myślałem. Tylko nie byłem pewien.
- No i twój osobisty kierowca.
- Pieprzysz!
- Klasyka.
- Masz coś konkretnego?
- Nie, ale czuję przez skórę. Mam nosa. Nigdy się nie omyliłem. Uważaj, Sasza, bataliony
rozpoznawcze roją się od kapusiów. To całkiem logiczne. Inaczej byd nie może.
- Jeszcze po maluchu?
- Dobra, ale to ostatni.
- Trzym się, Kola! No to cyk!
Nazajutrz zalew teczek z forsą wyraźnie osłabł, zaś po dwóch dniach ustał całkowicie. Nie ustawało
jednak nękające Żurawlewa poczucie odpowiedzialności. Dobrze wiedział, jak trudno czasem rozliczyd
się z jednego rubla, a tu w holu piramida szmalu, no i te piwnice pełne złota, monet i banknotów.
Gdyby zjawiła się jakaś komisja, nawet roku by nie starczyło by to rozliczyd. A jeżeli czegoś brakuje?
Jak ma się rozliczad z tych teczek? Kto wie, ile tam jest milionów? Spora częśd nie była nawet
opieczętowana. Straszliwe wizje zdawania tego całego majątku spędzały Żurawlewowi sen z powiek.
Stracił apetyt, pobladł i w ogóle wyglądał fatalnie.
W mieście nadal wrzało. Towarzysze Żurawlewa pod gradem kamieni i obelg gasili czołgi, rozpędzali
buntowników, próbowali lokalizowad podziemne radiostacje, agitowali, apelowali, odpierali lawiny
wyzwisk. Każdy, kto wiedział, gdzie jest i co robi Żurawlew, szczerze mu zazdrościł. Przydomek
„Bankier” przylgnął do niego na dobre. A on z dnia na dzieo coraz bardziej zazdrościł tym, którzy byli
na ulicach.
Trzy razy dziennie osobisty kierowca dowoził mu jedzenie: fantastyczne amerykaoskie konserwy,
pachnący chleb, wspaniałe francuskie masło.
- Trzeba coś zjeśd, towarzyszu majorze.
- Dobra, zjeżdżaj.
- Towarzyszu majorze, powiedzcie, na co macie apetyt, przyniosę wam, co chcecie. Zaopatrzeniowcy
mają tyle zagranicznego żarcia, że można zwariowad. Czegoś takiego ludzkie oczy nie widziały.
- Dobra, dobra, zmiataj.
- Towarzyszu majorze, mogę zapytad?
- Co takiego?
- Towarzyszu majorze, pozwólcie skoczyd czołgiem dwie ulice stąd.
- A po co?
- Tam jest apteka. A bez czołgu albo mnie patrol zwinie, albo Czesi rozwalą mi łeb.
- Na co ci apteka? Trypra złapałeś?
- Nie, towarzyszu majorze. Chciałbym kupid trochę prezerwatyw. Wezmę i dla towarzysza majora.
- Ja nie potrzebuję. A tobie po co?
Kierowca uśmiechnął się chytrze i pokazał wypchane teczki:
- Tej forsy nikt nie liczył. Prawy bak mam pusty. Można by załadowad parę milionów w prezerwatywy
i wrzucid do baku. Nikt się nie połapie. Wiecie, ile forsy wchodzi w jedną prezerwatywę? To się
rozciąga, o...
- Ty szmato! - Żurawlew chwycił pistolet. - Rzud automat! Twarzą do ściany! Warta, do mnie!
- Co wy, towarzyszu, ja tylko tak żartowałem.
- Zamknij się, kanalio!
Późnym wieczorem do banku przedarł się transporterem gąsienicowym szef sztabu dywizji z trzema
cywilami i eskortą.
- Co się tu u ciebie dzieje, Żurawlew? - wycedził niezadowolony szef sztabu.
- Towarzyszu podpułkowniku, melduję posłusznie, że aresztowałem kierowcę Malechina za
usiłowanie grabieży.
- Towarzysze się tym zajmą. Gdzie go trzymasz?
Żurawlew poprowadził ich korytarzem do głównego holu. Wszyscy trzej stanęli jak wryci.
- Gdzie jest radiostacja! Szybko!
- Kierowcę zamknąłem w tamtym pokoju.
- Radiostacja, nie kierowca! - przerwał mu grubiaosko młody, ostrzyżony na jeża „towarzysz”.
Żurawlewa zmieniono błyskawicznie i bez zbędnych ceregieli.
Pół godziny po tym jak „towarzyszom” udało się nawiązad kontakt ze swoim zwierzchnictwem, przed
bank zajechały dwa kolejne transportery BTR-50PU, wypchane oficerami i cywilami. Żurawlew resztę
nocy spędził na zewnętrznym posterunku przed bankiem. Nie wpuszczono go już więcej do środka,
nawet do ubikacji.
Nazajutrz bladym świtem przed gmachem stawił się batalion pancerny 14. Dywizji Piechoty
Zmotoryzowanej, stanowiący częśd odwodów dowódcy armii.
Dowódca batalionu pancernego wręczył Żurawlewowi rozkaz podpisany osobiście przez dowódcę 20.
Armii Gwardii, który nakazywał Żurawlewowi natychmiast wycofad z miasta podległy mu batalion.
Żurawlew odetchnął z ulgą. Ale na tym nie koniec. W rozkazie powiedziano, że ta częśd batalionu,
która strzegła mostów, została czasowo wyjęta spod dowództwa Żurawlewa. No więc kłopot z głowy!
A wyprowadzenie jednej kompanii głębokiego zwiadu i jednego plutonu pancernego nie było
trudnym zadaniem.
Przygotowania zajęły raptem dziesięd minut. Żurawlew ustawił swoich chłopców w szyku, sprawdził
stan ludzi, sprzęt i amunicję. Ryknęły silniki czołgów... W tym momencie na schodach banku pojawił
się ostrzyżony na jeża „towarzysz”.
- Hej tam, majorze! Zaczekajcie!
Bezczelnośd „towarzyszy”, zwłaszcza okazywana oficerom w obecności żołnierzy i sierżantów, zawsze
jest irytująca, lecz, oczywiście, nie można tego dad po sobie poznad.
- Słucham?
- Podpiszcie to, majorze. - „Towarzysz” podał Żurawlewowi kartkę pokrytą kolumnami liczb. - Nie
bójcie się. Wszystko jest w najlepszym w porządku. Nasi chłopcy sprawdzali całą noc.
Żurawlew podpisał papier nie czytając. Skąd miał wiedzied, ile czego było w tym banku? Młodzieniec
uśmiechnął się.
- Macie, majorze, na pamiątkę. - I pogrzebawszy w wypchanej kieszeni marynarki, wręczył
Żurawlewowi dużą złotą monetę z profilem starszej kobiety w koronie.

KONTRREWOLUCJA
Batalion rozpoznawczy 6. Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej Gwardii. Północne przedmieścia
Pragi, pierwsze dni września 1968 roku

Motocykl spalił się podczas popijawy. Kiedy czyszczono broo, ktoś przyniósł czeską śliwowicę, i pluton
zwiadu prędko się z nią rozprawił.
Zaraz zrobiło się raźniej. Poszły w ruch szmaty. Po przemarszu broo zawsze dokładnie przecieramy
benzyną. Jest to metoda surowo zabroniona, ale bardzo skuteczna.
Po oczyszczeniu broni nastąpiła przerwa na papieroska. Paliliśmy koło wiadra z benzyną. Celowniczy z
pierwszej drużyny wrzucił peta do kubła i benzyna zapłonęła wesoło. Zastępca dowódcy plutonu,
starszy sierżant Kola Mielnikow, kopnął płonący kubeł. Chłopcy powitali to salwą śmiechu. Kubeł
spadł na motocykl, którego bak był akurat otwarty. Stamtąd przecież ściągano benzynę do
czyszczenia broni. Ciąg dalszy trwał sekundę. Z motocykla pozostał tylko czarny, okopcony szkielet.
Stan upojenia alkoholowego kompanii był na tyle powierzchowny, że natychmiast się ulotnił. Sprawa
cuchnęła nie tylko spaloną gumą i farbą, ale i sądem wojskowym, a nawet batalionem karnym.
Zastępca dowódcy plutonu sposępniał, odszedł na stronę i usiadł pod drzewem, ściskając dłoomi
głowę.
Pierwszy odzyskał rezon dowódca pierwszej drużyny. Rozejrzał się dokoła, upewnił się, że nie ma w
pobliżu oficerów ani żadnych obcych i rozkazał:
- Pluton! W dwuszeregu - zbiórka! Wyrównad! Bacznośd! Uwaga, słuchad co mówię!
Pluton był przerażony tym, co się stało. Słysząc władczy ton, ustawił się w szyku sprawniej niż zwykle.
Jedynie zastępca dowódcy plutonu dalej siedział pod drzewem zobojętniały na wszystko.
- Uwaga - powtórzył sierżant. - Czeski samochód osobowy marki Škoda, kolor ciemnogranatowy, z
trzema Czechami w środku, podjechał niespodziewanie w naszym kierunku. Rzucili butelkę
zapalającą. Akurat czyściliśmy broo, więc nie mogliśmy jej użyd. Zastępca dowódcy plutonu jednak nie
stracił głowy i jednego z napastników trzasnął przez łeb suwadłem cekaemu. To był blondyn. Czesi
natychmiast prysnęli. Jasne? Zastępca dowódcy to swój chłop, nie możemy zostawid go na lodzie.
Powinien iśd do cywila, a zamiast tego odwala internacjonalistyczny obowiązek.
Pluton zamruczał z aprobatą.
- Powtarzam: Škoda, ciemnogranatowa. Trzech facetów. Rzucili butelkę. Zastępca dowódcy trzepnął
jednego suwadłem cekaemu. Spieprzyli. Aha, jeszcze jedno! Tablica rejestracyjna była celowo
zapadkana błotem. I ostatnie: przyjedzie speckomisja badad sprawę. Będą nas chcieli zagiąd na
szczegółach. Niczego nie zmyślad! Powtarzad tylko to, co powiedziałem. Co do reszty - nie pamiętam,
nie widziałem, nie wiem, nie zwróciłem uwagi. Zrozumiano?
- Tak jest!
- Rozejśd się!
- Kola, chłopie, nie przejmuj się. Może wszystko się jakoś ułoży. Lepiej wyślij najlepszego zwiadowcę
do dowódcy kompanii, niech zamelduje o tych Czechach. Plutonowi każ tymczasem zająd pozycję, że
niby spodziewamy się drugiego ataku.
Godzinę później na miejsce postoju plutonu przybyli wszyscy oficerowie kompanii, z dowódcą
włącznie. Po zbadaniu terenu, dowódca kompanii polecił wszystkim żołnierzom stawid się na
rozmowę. Stanął jakieś 30 metrów od grupy i każdemu kolejnemu żołnierzowi zadawał po trzy-cztery
pytania na osobności.
Następnie dowódca wezwał sierżanta z pierwszej drużyny.
- Nareszcie słooce, co sierżancie?
- Tak jest, towarzyszu kapitanie.
- Pod wieczór pewnie znowu się rozpada.
- Bardzo możliwe, towarzyszu kapitanie. - Sierżant nie rozumiał, do czego zmierza kapitan. - Nudno
już. Ciągle ten deszcz i deszcz.
- Nudno - przyznał kapitan. - Więc powiadasz, że przyjechali Škodą?
- Tak jest!
- A gdzie ślady opon? Ziemia jeszcze wilgotna.
Kapitan był również zwiadowcą i nie było łatwo wyprowadzid go w pole. Ale z drugiej strony, nie
chciał mied plamy w karcie własnej kompanii.
- Słuchaj no, sierżancie. Tam gdzieście zapalili ten kubeł i gdzie wleciał na motocykl, ziemię trzeba
przekopad. Ma wyglądad, jakby zasypano tam naoliwione gałgany po czyszczeniu. I wydeptad mi tu
wszystko dokoła! Poza tym trzymad się tej wersji.
- Rozkaz, trzymad się tej wersji!
- A starszemu sierżantowi powiedzcie, żeby nie spuszczał nosa na kwintę. Skoro palnął w łeb
kontrrewolucjonistę, to nie ma powodu do zmartwienia.
W następnych dniach ani komisja, ani inspektor specjalny nie pojawili się w plutonie. Widocznie i tak
mieli dośd zajęd.
Natomiast dowódca kompanii wysmażył raport o bojowych stratach własnych poniesionych w starciu
ze zbrojnym elementem kontrrewolucyjnym na służbie imperialistycznych wywiadów.
Dowódca batalionu obrócił raport w rękach, po czym uśmiechnął się:
- Zgoda, wszystko ci podpiszę, tylko raport musisz przepisad od nowa. Dodaj jeszcze, że na motocyklu
leżał granatnik przeciwpancerny RPG-7W. Numer seryjny podadzą ci w 2. kompanii. Jeszcze w Polsce
te durnie utopiły go w bagnie.
Kapitan chciał zaprotestowad, ale napotkawszy wzrok dowódcy batalionu tylko burknął ponuro:
- Tak jest!
Następnie raport powędrował zwykłą drogą służbową. Z każdej kolejnej instancji odsyłano go z
poleceniem kolejnego przepisania.
Kiedy dotarł do dowódcy kwatermistrzostwa Frontu Karpackiego, który podpisywał wszystkie raporty
o stratach wojennych, z tekstu wyłoniła mu się jakaś cud-maszyna stworzona na bazie motocykla
zwiadowczego M-72. Wehikuł ten był wyposażony w cekaem i granatnik przeciwpancerny, miał dwa
noktowizory na aktywną podczerwieo, celownik-dalmierz, radiostację typu R-123. Pojazd był chyba
przystosowany do działania w warunkach polarnych, gdyż leżały na nim dwa nowe baranie kożuchy, a
z tyłu była doczepiona dwustulitrowa beczka czystego spirytusu. Niestety, całe to dobro spłonęło w
starciu z kontrrewolucjonistami.
Generał obracał raport w dłoniach.
- Zwrócid go, niech przepiszą... Macie jeszcze coś ciekawego?
- Tak, towarzyszu generale. W 128. Dywizji transporter opancerzony spadł z mostu.
- W starciu z kontrrewolucjonistami?
- Tak jest!
- Dajcie, podpiszę.
A zastępcę dowódcy plutonu, starszego sierżanta gwardii Mielnikowa, uhonorowano medalem za
zdecydowaną postawę podczas odpierania ataku kontrrewolucji Pisali nawet o nim w gazetach!

ZEGAREK MARKI POLIOT


Okolice Koszyc początek września 1968 roku

W pierwszych dniach wyzwalania, kiedy wojska prawie stale były w marszu, nasz batalion spędził noc
w pobliżu małego miasteczka, w którym była jakaś nieduża fabryczka.
Rankiem okazało się, że fabryczka była gorzelnią. W nocy czułem w powietrzu ów szczególny aromat,
inni oficerowie też z pewnością nie pozostali nao obojętni. Jednak wszyscy byliśmy tak zmęczeni, że
przy pierwszej sposobności usnęliśmy w jednej chwili.
Żołnierze jednak nie usnęli i nie marnowali czasu Gorzelnia, podobnie jak wszystkie pozostałe czeskie
zakłady była w tamtych dniach nieczynna. Nocą jednak mieszkaocy miasteczka, oczywiście celowo,
wskazali naszym żołnierzom drogę do fabryczki, usłużnie otworzyli bramę i nauczyli obsługiwad
stosowne kurki.
Nim nadszedł ranek, wszyscy żołnierze batalionu byli na gazie. Gwoli sprawiedliwości stwierdzid
należy, że żaden nie nawalił się jak stodoła Wiedzieli doskonale, że wtedy już tylko krok do trybunału,
a sąd polowy działa według praw stanu wojny. Więc nie byli urżnięci, tylko wstawieni.
Dowódca batalionu natychmiast wycofał całą kolumnę z przeklętej okolicy. Poinformował
przełożonych o gorzelni, którą natychmiast wzięto pod specjalną straż. Na najbliższym postoju
przeprowadzono gruntowną rewizję. Okazało się, że wszystkie możliwe pojemniki, dosłownie każdy
przedmiot zdolny pomieścid ciecz, były pełne alkoholu - manierki, kanistry, menażki, nawet termofory
w batalionowym punkcie pierwszej pomocy. Zarekwirowany alkohol bezlitośnie wylano na szosę.
Oficerowie zajęli miejsca kierowców wozów bojowych i kolumna ruszyła w drogę. Oczywiście,
zabrakło oficerów do wszystkich pojazdów, wskutek czego niejeden transporter opancerzony
przemierzał bratni kraj wężykiem.
Koło obiadu żołnierze wytrzeźwieli. Następną noc batalion spędził w polu z dala od terenów
zamieszkałych. A rano większośd żołnierzy znowu była na ewidentnym rauszu. Ponownie
przeprowadziliśmy staranną rewizję, lecz nie znaleźliśmy niczego. W zasadzie nie ma nic zdrożnego w
tym, że żołnierz od czasu do czasu sobie golnie. W instrukcjach Armii Radzieckiej nie ma słowa o
prohibicji. W warunkach bojowych żołnierzowi nawet przysługuje prawo do wypicia dla kurażu.
Problem polegał na tym, ze nasza sytuacja zbliżona była do warunków bojowych, jednak mieliśmy do
spełnienia funkcję czysto dyplomatyczną - rozganiad ludzi, którzy nie prosili nas o wyzwolenie. Takiej
misji nie wypadało pełnid w oparach alkoholu. Gdyby machina wrażej propagandy wykryła, ze 400
radzieckich żołnierzy spełnia zaszczytną misję pod dominującym wpływem alkoholu, mógłby
wyniknąd z tego niezły skandal.
Nazajutrz historia się powtórzyła, dwa dni potem również.
Traf chciał, że cała agentura KGB i partii były od samego początku zamieszane w wycieczkę po gorzałę
i teraz sprzysięgły się by nie zdradzid lokalizacji cudownego źródełka. Nawiasem mówiąc, w
Czechosłowacji wszystkie sługusy partii i KGB podwinęły pod siebie ogony i wcale nie rwały się do
pisania raportów. Rzecz zrozumiała w sytuacji, gdy każdy ma broo i łatwo oberwad zbłąkaną kulę,
albo nocą wpaśd przypadkiem pod czołg. Porachunki załatwiano szybko, bez oglądania się na bariery
językowe i różnice interesów.
Dowódca batalionu też nie śpieszył się z meldowaniem o sytuacji. Składasz taki raport - i zaraz
ściągasz sobie na głowę masę kłopotów. Wolał sam wytropid źródło pijaostwa. Zlecił nam znalezienie
tego gówna.
Jedno było jasne - zapasy trunku są ogromne, co najmniej jeden żołnierski kubek dziennie na głowę, a
żołnierzy 400. Batalion stale się przemieszczał, co oznaczało, że alkohol podróżował razem z nami.
Musiał byd ukryty gdzieś w pojazdach. Tylko gdzie? Przeszukaliśmy wszystko, milimetr po milimetrze.
Sprawdziliśmy nawet, czy nie wlano go w opony transporterów opancerzonych. Ale nie.
Gdyby regularne pijaostwo odchodziło tylko w mojej kompanii, miałbym poważne kłopoty, ale
ponieważ we wszystkich kompaniach działo się to samo, mogłem spad spokojnie. Sprawa alkoholu
dręczyła mnie wyłącznie jako wyzwanie intelektualne - gdzie oni, u licha, mogą go trzymad?
Postanowiłem za wszelką cenę zlokalizowad schowek. Mniejsza o koszta! Na ich pokrycie miałem
tylko jeden przedmiot - złoty zegarek marki Poliot. Była to moja jedyna cenna własnośd. Bo i cóż
może mied na własnośd radziecki porucznik, poza zegarkiem i grzebieniem?
Zegarek był po prostu wspaniały. Już dawno zauważyłem, że pewien telegrafista z plutonu łączności
przygląda mu się z dużym zainteresowaniem.
W porze obiadowej, kiedy w pobliżu polowej radiostacji nie było żywej duszy, a mój radiowiec sam
dyżurował w namiocie, wszedłem do środka. Odwiedziny dowódcy kompanii w punkcie łączności
batalionu są wydarzeniem niezwykłym. Bez słowa odpiąłem zegarek i wyciągnąłem w jego stronę.
Popatrzył nie mając odwagi go wziąd. Czekał, czego zażądam w zamian. Jako telegrafista musiał chod
trochę mówid po rosyjsku.
- Potrzebuję spirytusu. - Odchyliłem głowę w tył, jak człowiek wlewający w siebie alkohol. -
Rozumiesz? - Pstryknąłem się kilka razy w szyję.
Kiwnął głową. Rozumie w czym rzecz, chociaż muzułmanin. Jak się zdaje, mimo nakazów Koranu,
codziennie zażywa leczniczego napoju.
- Dziesięd litrów, kapujesz? - pokazałem mu dziesięd palców. - Dziesięd.
Złapał zegarek i rzekł krótko:
- Weczerem.
- Nie - powiedziałem. - Potrzebuję teraz. Poobracał zegarek i oddał mi go niechętnie:
- Terez nie mogę.
Schowałem zegarek do kieszeni i wolno poszedłem do wyjścia. Odwróciłem się znienacka. Żołnierz
spoglądał za mną z głębokim smutkiem w oczach. Wetknąłem mu zegarek w dłoo:
- Sam sobie wezmę.
Kiwnął głową. Zawinął Poliota w chusteczkę i ukrył w cholewie buta. Szepnął mi do ucha jedno słowo,
którego z początku nie zrozumiałem.
Przed wyprawą do punktu łącznościowego obiecałem sobie, że nikomu nie wyjawię, jak wpadłem na
trop alkoholu. Aby się więc nie zdradzid, nie pobiegłem do sztabu natychmiast, tylko odczekałem kilka
godzin. Pod wieczór zastukałem do wozu dowódcy.
- Towarzyszu pułkowniku, nie wypilibyście ze mną szklaneczki spirytusu? - Było to z mojej strony
szczytowe chamstwo. Ale wybaczył mi w jednej chwili.
- Gdzie?! - ryknął i, zrywając się na równe nogi, wyrżnął głową w stalowy dach. - Gdzie, do kurwy
nędzy?
Uśmiechnąłem się:
- W chłodnicach.
Każdy transporter opancerzony ma dwa silniki. Ponieważ oba pracują w bardzo trudnych warunkach,
zaopatrzone są w doskonałe systemy chłodzenia i pojemne chłodnice, które latem napełnia się
zwykłą wodą. Żołnierze zastąpili ją alkoholem. Popijali co wieczór, wchodząc pod wozy pod pozorem
dokonywania napraw.
Dowódca z miejsca zwołał cały batalion, przeszedł wzdłuż kolumny i osobiście odkręcił kurki chłodnic
we wszystkich pojazdach. Po lesie rozszedł się niezrównany aromat.
Nazajutrz radiotelegrafistę, który zdradził sekret, znaleziono w krzakach pobitego prawie na śmierd.
Natychmiast przewieziono go do szpitala. Lekarze orzekli, że obrażenia są wynikiem napaści
kontrrewolucjonistów.
Minęło jeszcze parę dni, inne zdarzenia przydmiły sprawę spirytusu i przyszedł do mnie kolega
radiotelegrafisty z moim złotym Poliotem.
- To wasz, towarzyszu poruczniku?
- Mój - odparłem. - Dziękuję. Ale gdzieście go znaleźli?
- Zdaje się, że ukradł go wam pewien żołnierz.
- I za to go tak załatwiliście? Spojrzał mi bacznie w oczy:
- Za to też!

POŻEGNANIE ŻOŁNIERZY WOLNOŚCI


Koszyce-Praga, wrzesieo 1968 roku

Alarm ogłoszono około piątej nad ranem.


W lesie było piekielnie zimno. Nic tylko spad i spad, z nosem wtulonym w kołnierz szynela.
Wygramoliłem się spod ciepłego płaszcza. W głowie huczało po wieczornej balandze. Pies z kulawą
nogą nie przejął się alarmem. W ciągu miesiąca dyscyplina spadła do katastrofalnie niskiego poziomu.
W zakamarkach pamięci z trudem odszukałem tekst przygotowanej na taką okolicznośd kwestii.
Cichym głosem, bez złości, wyrecytowałem ją wprost do ucha sierżanta, który sprytnie udawał, że śpi.
Poskutkowała finezja formy. Sierżant zerwał się na równe nogi i ruszył wzdłuż śpiących żołnierzy i
podoficerów, klnąc i czubkiem buta rozdzielając kopniaki.
Kiedy o świcie budzą mnie po nocy przespanej w zimnym lesie, jestem wściekły. Nie wiem dlaczego.
Mam na koocu języka najmniej wyszukane przekleostwa. Lepiej w ogóle nie wchodzid mi w drogę!
Gdy jednak stanąłem oko w oko z pierwszym przebudzonym żołnierzem, pohamowałem się. W jego
oczach dostrzegłem wściekłośd jakiej dotąd nie znałem. Żołnierz był brudny, nie ogolony, od tygodni
nie widział ciepłej wody. Przez ramię miał przerzucony automat i chlebak pełen amunicji. Nadepnij
mu tylko na odcisk! Zastrzeli bez wahania.
Zarządzono zbiórkę oficerów. Szef sztabu pułku odczytał rozkazy bojowe. Nasza dywizja miała zostad
natychmiast przerzucona z 38. Armii Frontu Karpackiego do 20. Armii Gwardii Frontu Centralnego.
Mieliśmy przebyd setki kilometrów i pod wieczór uformowad szyk na północ od Pragi, celem
osłaniania 20. Armii Gwardii. Wszystkie pojazdy gąsienicowe - czołgi, ciągniki artyleryjskie, ciężkie
transportery opancerzone - miały zostad na miejscu. Ruszaliśmy w drogę bez ciężkiego sprzętu,
używając jedynie pojazdów kołowych.
Rozkaz był niezrozumiały nawet dla naszego szefa sztabu. Nie było jednak czasu na dyskusje. Szybko
sformowano kolumny, nad włazami dowódców zaczęły pojawiad się małe białe chorągiewki - sygnał
gotowości do wymarszu. W drodze obowiązuje zakaz używania sygnałów radiowych. Sygnalista
pierwszego pojazdu zakręcił chorągiewką nad głową i zdecydowanym gestem wskazał na zachód.
Znów ruszyliśmy w nieznane.
Powodów do troski było aż nadto. Jeżeli siłę czołgów oznaczymy jako jeden, to siła piechoty
zmotoryzowanej jest przy niej zerem. Ale to jest zero, które z jedynki czyni dziesiątkę. Połączenie
piechoty zmotoryzowanej z czołgami daje niezwyciężoną siłę. Tymczasem mv pruliśmy naprzód w
swoich „trumnach na kółkach”, zostawiwszy czołgi daleko w tyle. Bez czołgów, bez tej jedynki,
byliśmy właśnie zerem - chociaż całkiem pokaźnych rozmiarów. Pytanie: komu i po co to potrzebne?
Zwłaszcza, że posuwaliśmy się bez pułkowej artylerii, co by wskazywało na to, że nie kierowano nas
do walki. Do czego w takim razie? Czy w rejonie Pragi wciąż było za mało wojska?
Podczas krótkich postojów, kiedy żołnierze tankowali i naprawiali pojazdy, my, oficerowie,
gromadziliśmy się i dzieliliśmy najgorszymi obawami. Żaden nie miał odwagi głośno wypowiedzied
tych straszliwych słów: „Demoralizacja armii”.
Ach, żeby Czesi zaczęli wreszcie do nas strzelad!
W naszych oddziałach, zwłaszcza z Frontu Karpackiego, służyło podówczas wielu oficerów, którzy w
1956 roku byli na Węgrzech. Za wyzwolenie Węgier Armia Radziecka płaciła własną krwią. W
Czechosłowacji cena była wyższa. Płaciliśmy rozkładem, całkowitym upadkiem morale. Gdy do
człowieka strzelają, sytuacja jest prosta. Nie ma czasu na myślenie. Kto długo myśli, szybko ginie.
W pierwszych dniach wyzwalania Czechosłowacji wszystko szło planowo - oni rzucali pomidorami, my
strzelaliśmy w powietrze. Wkrótce jednak to się radykalnie zmieniło. Nie mam pojęcia, czy była to
strategia, czy zjawisko spontaniczne, ale stosunek ludzi do nas nagle się ocieplił. Stali się uprzejmi, a
nasze wojsko, wychowane w całkowitym odcięciu od świata, absolutnie nie było na to przygotowane.
Między okolicznymi mieszkaocami a żołnierzami tworzyły się bardzo niebezpieczne więzi
porozumienia.
Z jednej strony Czesi zrozumieli chyba, ze większośd naszych żołnierzy nie ma zielonego pojęcia, gdzie
się znaleźli i po co. Miejscowi, zwłaszcza na wsi, nieoczekiwanie zaczęli okazywad nam współczucie.
Ten brak wrogości zrodził w umysłach szeregowych nieufnośd wobec naszej oficjalnej propagandy, bo
coś tu nie pasowało. Praktyka w sposób oczywisty przeczyła teorii.
Z drugiej strony, wśród żołnierzy szerzył się pogląd, że kontrrewolucja jest dobrodziejstwem, gdyż
podnosi stopę życiową ludności. Żołnierze nie mogli pojąd, dlaczego taki piękny i dostatni kraj trzeba
siłą ściągad w stan ubóstwa, w jakim my sami żyjemy. Pogląd ten wyznawali szczególnie żołnierze
radzieccy przybyli do Czechosłowacji z NRD. Tamtejsze doborowe jednostki rekrutują się bowiem
głównie z Rosjan, a Rosjanom w ZSRR powodzi się mniej więcej dwa razy gorzej niż moim ziomkom na
Ukrainie, a już o wiele gorzej niż ludziom w Azji Centralnej i na Kaukazie, gdzie co trzecia rodzina ma
samochód.
W naszych dywizjach drugiego rzutu, złożonych głównie z żołnierzy pochodzących z republik
kaukaskich i azjatyckich, demoralizacja dopiero się zaczynała. W dywizjach pierwszego rzutu,
przybyłych z Zachodniej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej, była już mocno zaawansowana. Dla Rosjan
kontrast między poziomem życia w Czechosłowacji i ZSRR był szczególnie uderzający.
Do celu dotarliśmy w środku nocy. Potwierdziły się najgorsze domysły. Naszym zadaniem nie miało
byd odpieranie naporu zachodnich czołgów, ani gromienie zajadłych kontrrewolucjonistów. Mieliśmy,
w razie potrzeby, zneutralizowad żołnierzy rosyjskich, których wycofywano z obszaru Czechosłowacji.
20. Armia Gwardii stacjonowała w NRD, w rejonie Bernau, niedaleko Berlina. Naturalnie, w
absolutnej izolacji od miasta i jego mieszkaoców. Służyło tam wielu moich kolegów z Charkowskiej
Szkoły Dowódców Wojsk Pancernych. To najlepsza armia Zachodniej Grupy Wojsk. Do Pragi
wkroczyła jako pierwsza i teraz miała jako pierwsza opuścid Czechosłowację.
Dziwny to był wymarsz. Sztandary, sztaby i większośd starszych oficerów wycofywano do NRD.
Równocześnie z Bałtyckiego Okręgu Wojskowego skierowano do Bernau dziesiątki tysięcy nowych
żołnierzy i oficerów. Natomiast większośd byłych żołnierzy i podoficerów 20. Armii Gwardii odesłano z
Czechosłowacji wprost na granicę chioską. Na reedukację. Wyzwolicieli wysyłano masowo, całymi
eszelonami, jak aresztantów pod naszą strażą.
A ze Związku Radzieckiego nadciągały wagony świeżych posiłków. Żołnierzy skierowanych do
zaszczytnej służby w Czechosłowacji. Od razu umieszczano ich w koszarach za wysokimi murami.
Smutna lekcja wyzwolenia nie poszła na marne. Każdy z nas zrozumiał, że żeby nie wiem co się działo,
przez najbliższe dziesięd lat nikt nie skieruje nas do wyzwalania kraju, w którym żyje się lepiej niż w
Związku Radzieckim.

ZIEMIA OJCZYSTA
Zachodnia Ukraina, okolice Mukaczowa, 12 października 1968 roku

Nasze dywizje opuszczając Czechosłowację wyglądały, jak uchodzące przed pościgiem niedobitki
pokonanej armii. Żałośd brała na widok nie kooczących się kolumn brudnych czołgów, wyniszczonych
barbarzyoską eksploatacją i wielomiesięcznym brakiem obsługi technicznej. Nasze pułki też się
przerzedziły. Jeszcze w Czechosłowacji wiele plutonów i kompanii przeformowano na bataliony
wspomagania i odesłano wprost nad granicę chioską. Wielu żołnierzy przedterminowo odsyłano do
domów. W niejednym czołgu z całej załogi został tylko kierowca, i tyle.
Ojczyzna witała nas fanfarami, po czym rozmieszczała całymi pułkami za kolczastymi drutami.
Kwarantanna! Mieli nas za zadżumionych. Jacyś obcy inżynierowie pobieżnie sprawdzali sprzęt
bojowy i oceniali naprędce: do przeglądu... remont kapitalny... kasacja... kasacja... kasacja...
Nas równie pobieżnie badali lekarze: zdolny do służby... zdolny... zdolny... Jeszcze inni gorączkowo
grzebali w naszych aktach i wydawali błyskawiczne decyzje: granica chioska... granica chioska...
granica chioska...
Rytm ten niespodziewanie uległ zakłóceniu. Nasz przetrzebiony pułk ustawiono w poprzek leśnej
przecinki stanowiącej główną drogę dojazdową do naszego łagru-obozowiska. Szef sztabu pułku od
niechcenia odczytał szereg rozkazów Ministerstwa Obrony, dowódcy okręgu wojskowego i dowódcy
armii. Nagle, jak spod ziemi, zjawiła się straż i postawiła przed frontem pułku jakiegoś chłopaka.
Wyglądał na dwadzieścia lat. Zdumiało mnie to, że był bosy. Tamta jesieo w Karpatach była co
prawda wyjątkowo ciepła, ale co jesieo, to jesieo. A on bez butów.
Trudno było z wyglądu odgadnąd, czy to żołnierz. Miał na sobie wojskowe spodnie, ale zamiast
polowej bluzy nosił chłopską koszulę. Stał profilem do nas i mrugał oczami krótkowidza, patrząc w
dal, na odległe błękitne szczyty Karpat. W lewej ręce trzymał żołnierską menażkę, prawą zaś
przyciskał do piersi małe zawiniątko w szmatce, najwidoczniej bardzo dla niego cenne.
Szef sztabu głośno i dobitnie odczytał z kartki niesławną historię naszego bohatera. Do wojska
powołano go przed rokiem. Podczas przygotowao do wyzwalania Czechosłowacji postanowił
wykorzystad sytuację do ucieczki na Zachód. Jednakże w wyniku rozlicznych przetasowao trafił do
jednej z „dzikich dywizji”, które do Czechosłowacji nie wjechały. Wówczas to, z automatem w garści,
udał się w góry. Kilkakrotnie usiłował przedrzed się przez granicę. W górach spędził trzy miesiące, ale
głód wypędził go z lasu i sam z własnej woli oddał się w ręce władz. Teraz ma ponieśd karę. W czasach
pokoju, takim jak on, karę wymierza się w odosobnieniu. Ponieważ jednak byliśmy w stanie wojny, a
dywizja winowajcy dawno została rozwiązana, miał zostad ukarany przed frontem naszego pułku.
Kiedy szef sztabu kooczył czytanie wyroku, do dezertera zbliżył się od tyłu kat - niewysoki, krępy
major KGB. Krótkie cholewki wygodnych butów opinały mu tłuste łydki.
Nigdy jeszcze nie widziałem, jak wymierza się karę śmierci i wyobrażałem to sobie zupełnie inaczej.
Ciemna cela, warstwa trocin na ziemi, mroczne arkady, promyk światła. W praktyce jest inaczej: leśna
przecinka pokryta wspaniałym dywanem purpurowych liści, złociste pajęczyny, krystaliczny odgłos
wodospadu i nieogarnione leśne połacie, zalane jesiennym słoocem.
Akcja rozwijała się przed nami jak na scenie, gdy widownia gryzie wargi, wbija paznokcie w oparcia
foteli i w milczeniu patrzy, jak śmierd wolnymi krokami zachodzi wybraną ofiarę od tyłu. Wszyscy ją
widzą doskonale. Z wyjątkiem tego, który ma umrzed.
Ktoś powiedział, że człowiek zawsze czuje bliską śmierd, ale chyba to nieprawda. Nasz żołnierz nie
czuł niczego. Stał równie spokojny jak przed chwilą; słuchał, a może nawet i nie słuchał, słów wyroku.
Jedno było oczywiste - nie podejrzewał, że może dostad kaesa. A już przez myśl mu nie przeszło, że
wyrok zostanie wykonany natychmiast po ogłoszeniu.
Dzisiaj, po latach, mógłbym sobie przypisad jakieś szlachetne emocje, które mną wtedy targały, ale
tak naprawdę nie czułem wtedy nic. Stałem i, jak setki innych, patrzyłem na żołnierza i czającego się
za nim kata. Zastanawiałem się, czy żołnierz się odwróci i czy kat wystrzeli natychmiast, czy nie.
Szef sztabu zaczerpnął powietrza, po czym dobitnie i uroczyście, jakby czytał komunikat rządowy o
wystrzeleniu pierwszego kosmonauty, wyrecytował koocową kwestię:
- W IMIENIU ZWIĄZKU...
Kat gładko i bezgłośnie zarepetował broo...
- SOCJALISTYCZNYCH...
Zwinnie jak kot, major KGB zbliżył się jeszcze o dwa kroki i stanął w rozkroku dla uzyskania lepszej
równowagi. Był teraz o metr od nieszczęśnika. Zdawało się, że skazany musi słyszed oddech swego
kata. Lecz ten nadal niczego nie przeczuwał...
- REPUBLIK...
Kat wyciągnął do przodu prawą rękę, tak że muszka pistoletu dotykała niemal karku żołnierza...
- RADZIECKICH...
Lewą ręką kat ścisnął przegub prawej, aby utrzymad pistolet w bezruchu...
- SKAZAŁ...
Złowieszczy trzask pojedynczego wystrzału smagnął mnie jak biczem po plecach. Skuliłem się.
Zacisnąłem powieki jak z nieznośnego bólu, ale zaraz znów otworzyłem.
Martwy żołnierz gwałtownie wyrzucił obie ręce nad głowę i wykonując ostatni w swoim życiu
niewiarygodny skok wzwyż, jakby chcąc chwycid się chmur, odrzucił głowę do tyłu tak, jak nigdy nie
zrobi tego żywy człowiek. Echo wystrzału potoczyło się wolno w głąb lasu, przechodząc w dziwaczne
ujadanie.
Ciało żołnierza opadało bardzo powoli, jak liśd klonu w bezwietrzny jesienny dzieo. Równie
nieśpiesznie kat odsunął się w bok, ustępując miejsca padającym zwłokom.
- ...NA KARĘ ŚMIERCI.
Kat sprawnie wyciągnął magazynek z pistoletu i jednym szarpnięciem wyrzucił z komory drugi,
niepotrzebny już nabój. Do martwego zbliżyło się pięciu żołnierzy z łopatami i płachtą brezentu.
Żołnierz leżał u naszych stóp, wpatrzony niewidzącym wzrokiem w otchłao nieba.

Postscriptum
Znaliście kiedyś człowieka, który żyje między wyrokiem śmierci a egzekucją? To właśnie ja.
Już nie jestem żołnierzem wolności. To rola nie dla mnie. I nie dla mojego kraju. Udzielad rad innym
ma prawo tylko taki kraj, do którego ludzie ciągną ze wszystkich zakątków świata. A kraj, z którego
ludzie uciekają pieszo, czołgami, balonami własnej roboty albo najnowszymi myśliwcami
ponaddźwiękowymi, z którego uciekają przez pola minowe i pod lufami broni maszynowej, zwodząc
sfory psów granicznych - taki kraj nie ma prawa pouczad nikogo.
Zacznijcie od siebie. Spróbujcie stworzyd takie warunki, w których ludzie nie będą ryli podziemnych
korytarzy szukając sposobu ucieczki. Wówczas dopiero będziecie mied prawo do udzielania rad. I to
nie czołgami, lecz słowem. A przede wszystkim własnym przykładem.
Po raz pierwszy tak pomyślałem już dawno temu. Pewnie są to myśli naiwne i chaotyczne - ale
przynajmniej własne. Moje pierwsze własne myśli.
Bardzo się starałem, żeby ich nie zatracid. Dlatego chciałem się nimi z kimś podzielid. Przynajmniej z
jedną, dwiema osobami.
W mojej sytuacji było to niemożliwe. Nas, zawodowych żołnierzy wolności, za takie myśli się
rozstrzeliwuje. W tył głowy.
Dlatego odszedłem. Zabierając ze sobą swoje myśli w stanie nienaruszonym.
Ucieczkę przygotowywałem kilka lat, nie wierząc w jej powodzenie.
Dziś w świetle moskiewskiego prawa jestem zdrajcą, winnym najgorszej zbrodni.
Kolegium Wojskowe Sądu Najwyższego ZSRR skazało mnie zaocznie na śmierd. W takich przypadkach
nie precyzuje się sposobu wykonania wyroku. Może to byd wypadek samochodowy, samobójstwo,
atak serca itp., itd.
Najpierw jednak będą musieli mnie znaleźd! A ja tymczasem delektuję się ostatnim kęsem życia.
Między wyrokiem śmierci a jego wykonaniem. Jeszcze nigdy nie byłem tak szczęśliwy!

lipiec-grudzieo 1978
KONIEC

(Tekst z netu, obróbka moja - Zorg)

You might also like