You are on page 1of 100

NAZBYT BLISKIE SĄSIEDZTWO

WŁODZIMIERZ KUSCH

Moim córkom, Alisce i Ewie poświęcam

Część pierwsza

1.

Koła stukały miarowo, pociąg sunął po bezkresnej, spowitej śniegiem równinie. Gdzieś na horyzoncie z
szarości zimowego poranka wyłaniały się od czasu do czasu pojedyncze chaty, a smużki dymu z kominów
i słaby odblask światła w oknach zdradzały, że dla ich mieszkaoców zaczął się kolejny dzieo.
Stefan tej nocy prawie nie spał. Był sam. Sypialny przedział sowieckiego pociągu, który zajmował, okazał
się obszerny, wygodny, bez mała luksusowy ze swoimi fornirami i lśniącymi mosiężnymi okuciami.
Minęło już sporo czasu, odkąd przez wagon przetoczyły się kolejne kontrole i pociąg ruszył po szerokim
torze, a Stefan uświadomił sobie, że zanurza się w jakąś nową rzeczywistośd, której jeszcze nie umiał
określid. Z pozoru wszystko wyglądało normalnie, logicznie, lecz kolejne obrazy jawiły się jakby
podświetlone nienaturalnym światłem, a dźwięki - docierały jakby przez rezonującą tubę. Tak odbierał
głosy celników, rzeczowe, uprzejme, ale dobywające się niczym z automatu. Teraz z kolei usłyszał coś, co
przypominało buczenie okrętowej syreny - niskie, przeciągłe, donośne i pociąg zaczął hamowad. To
Wiaźma, pomyślał, wyszedł na korytarz i stanął przy oknie.
Przed skromnym budynkiem stacyjnym było pusto. Paliły się tylko dwie latarnie, w świetle których
wirowały gnane wiatrem płatki śniegu. Na torach dostrzegł kilkanaście postaci w grubych fufajkach,
walonkach, z głowami okutanymi tak, że prawie nie dostrzegał twarzy. Postacie wykonywały miarowe
ruchy łopatami odgarniając, jakby na zwolnionym filmie, grube warstwy śniegu z torów i rozjazdów. Kilka
najbliżej stojących, widad z ciekawości, zwróciło się w stronę wagonu. Zdumiony Stefan nagle stwierdził,
że patrzy na kobiety.
Wagon drgnął, pociąg ruszył, a on jeszcze przez długą chwilę śledził wzrokiem zbitą gromadkę na torach
wiaziemskiego dworca. Doszło doo, że zetknął się z maleokim kamykiem jakiejś ogromnej mozaiki, której
zaledwie drobny fragment umiał ogarnąd.
Gdy zastanawiał się później, czy nie było naiwnością nie domyślad się lub wręcz nie wiedzied, jak się
przedstawiał prawdziwy wizerunek radzieckiego kolosa w ostatnich latach pięddziesiątych oraz na co
składała się owa, już kompletna, mozaika, znajdował dla siebie usprawiedliwienie. Chod nie zapomniał
również pierwszego rozplakatowanego hasła: „AK - zapluty karzeł reakcji”, nie zapomniał także, iż w
pierwszych dniach po wkroczeniu do N. wojsk radzieckich znikali ludzie, a wśród nich serdeczny
przyjaciel, niestrudzony organizator, żołnierz AK, z którym Stefan blisko współpracował w niewielkiej
grupie wywiadu. Lecz w pierwszej połowie 1946 roku, pośród wiru wydarzeo zmuszających do walki o
byt, o zapewnienie egzystencji żonie i dziecku, czasu nie starczało na refleksje oraz polityczne analizy.
Dopiero po kilku latach wszystko stało się jasne, bowiem model paostwa, które wówczas nazywano
demokracją ludową, objawił się w całej okazałości.
Stefan zdawał sobie sprawę z kierunku ewolucji, chod sam funkcjonował w swoistej wieży z kości
słoniowej, czyli na uniwersytecie. Nastał już co prawda czas, gdy majstrów mianowano dyrektorami
fabryk, ale tworzone lub odtwarzane uniwersytety wciąż jeszcze zachowywały sporą autonomię. Dopiero
co zaczęto tam montowad partyjne organizacje i wciąż jeszcze ograniczano się do dyskretnych
manipulacji kadrowych zapraszając profesorów za stoły prezydialne podczas uroczystości
paostwowo-partyjnych oraz zachęcając ich do organizowania seminariów ideologicznych.
Stefan, nie mając jeszcze magisterium, został mianowany zastępcą asystenta w katedrze fizyki
eksperymentalnej. Został wyróżniony. Jego pracowitośd i energia w tamtym okresie były godne podziwu.
Miał sporo obowiązków w katedrze - prowadził wzorowo dwiczenia ze studentami, a wieczorami ślęczał
nad fizyką teoretyczną i przygotowywał materiały do seminariów i do pracy magisterskiej - lecz musiał
jakoś wykroid czas na korepetycje, by podreperowad wątły rodzinny budżet, poza tym sekretarzował w
oddziale Polskiego Towarzystwa Fizycznego.
Jego wieża z kości słoniowej nie trwała wszelako w kompletnym odosobnieniu. Trudno było nie
dostrzegad manipulacji i przemocy stosowanej dla realizacji sowieckiego, podporządkowanego Kremlowi
modelu paostwa i trudno było nie dyskutowad z przyjaciółmi. Każdy tytuł w gazecie zawierający słowo
„integracja” Stefan przeżywał niby cios.
Mimo całej zgromadzonej wiedzy i wszystkich doświadczeo migawka na stacji w Wiaźmie wystarczyła, by
wzbudzid podejrzenie, że kraj, w granicach którego właśnie się znalazł, różni się znacznie od
dotychczasowych o nim wyobrażeo.
Stefan usnął wreszcie, a ostatnią jego myślą przed zaśnięciem było postanowienie, że pozostanie czujny,
nieprzenikniony, otaczającą zaś rzeczywistośd podda skrupulatnej obserwacji i beznamiętnemu badaniu.
Obudził go ruch w korytarzu. Dyskretna, cicha muzyka dobywała się z głośnika, którego przedtem nie
zauważył. Odchylił zasłony. Na chwilę oślepiło go słooce. Dostrzegł błękitne niebo bez jednej chmurki i
bezkresną przestrzeo pokrytą skrzącym się w słoocu śniegiem. Ogolił się, umył, ubrał. Za oknem sunęły
najpierw pojedyncze, parterowe domki, polem już całe ich skupiska. Nagle z głośnika dobył się uroczysty,
wibrujący głos, zapewne kierownika pociągu, informujący, że oto zbliżają się do bohaterskiej stolicy
Związku Radzieckiego. Każde słowo wymówione donośnie, ze sztucznym teatralnym akcentem i łatwo
było wyobrazid sobie, że ten, kto mówi, stoi wyprężony na bacznośd. Pociąg zaczął hamowad, a w chwilę
później z głośnika popłynęły dźwięki hymnu Związku Radzieckiego.

2.

Wieniedikt Piotrowicz Dżelepow wszedł szybkim krokiem do sali seminaryjnej Laboratorium Problemów
Jądrowych i nim usiadł w pierwszym rzędzie, zapowiedział temat. Kandydat nauk, Jurij Abramcew,
kierownik kilkuosobowej grupy fizyków, miał przedstawid rezultaty trwających już kilka miesięcy badao.
Chodziło o wyznaczenie parametrów sił jądrowych w warunkach określonych przez autora jako „czyste”.
W tym celu należało prześledzid wynik zderzenia dwóch protonów przy wzajemnej energii kinetycznej na
tyle wysokiej, by siła kulombowska, zakłócająca efekt oddziaływania jądrowego, nie okazała się znacząca.
Większą częśd swojego referatu Abramcew poświęcił jednak samemu przygotowaniu eksperymentu.
Wymagał on niezwykłej precyzji. Stefan słuchał teraz ze szczególnym zainteresowaniem, ponieważ
akcelerator - potężny synchrocyklotron przyśpieszający protony do wysokich energii - miał się stad
również jego narzędziem pracy. Dlatego wszystkie pracochłonne udoskonalenia zastosowane przez
grupę, chodby wyprowadzenie wiązki protonów jak najdalej od synchrocyklotronu za pomocą potężnych
soczewek kwadrupolowych, przy równoczesnym dobrym zogniskowaniu wiązki albo technika kontroli
intensywności wiązki - więc to wszystko, co w późniejszej publikacji opisuje się zaledwie w dwóch, trzech
zdaniach, a co zabiera miesiące pracy, było dlao szczególnie ważne. Następnie referent omówił
konstrukcję tarczy, czyli cienkościennego metalowego cylindra wypełnionego ciekłym wodorem, oraz
przedstawił schemat elektroniki i system detekcji protonów. Sam zasadniczy rezultat, efekt
kilkudziesięciogodzinnego bombardowania protonami tarczy wodorowej, nie prezentował się zbyt
okazale; ot, jeden skromny wykres składający się z szeregu punktów reprezentujących liczby rejestracji
protonów rozproszonych na protonach tarczy pod różnymi kątami w stosunku do kierunku wiązki.
Po zakooczeniu referatu rozgorzała dyskusja. Stefan nie orientował się w szczegółach dotyczących tego
właśnie tematu, nie mógł więc zrozumied wszystkich subtelności. Uderzyła go jednak bezpardonowa
agresywnośd dyskutantów. Eksperymentatorzy przyczepiali się do tła pomiarowego, do szacunku błędów
pomiarowych, teoretycy z kolei dyskutowali znacznie spokojniej spierając się, głównie między sobą, czy
uzyskany wykres może stad się dobrą bazą wyjściową do analizy teoretycznej.
WePe, jak skrótowo nazywali szefa pracownicy, podsumował dyskusję. Stefan z trudem śledził bieg
wypowiadanych nadzwyczaj prędko zdao. Znalazło się w nich miejsce na wysoką ocenę pionierskiej pracy
zespołu, ale główny akcent dyrektor laboratorium położył na koniecznośd wykonania kompleksowych
badao. A to oznaczało, iż następnym krokiem muszą byd pomiary polaryzacji w zderzeniach
proton-proton. Tok rozumowania zgadzał się z głównym nurtem wypowiedzi teoretyków. WePe, nie
wchodząc w teoretyczne zawiłości, wyciągnął wniosek: - Stanie się to możliwe jedynie wówczas, gdy
zdołają powiększyd intensywnośd wiązki protonów co najmniej dziesięciokrotnie. Zatem, jako cel
nadrzędny dla laboratorium na najbliższe tygodnie, wyznacza się skonstruowanie nowego źródła
protonów, dzięki któremu uzyskają znacznie większe intensywności.
Stefan zbyt słabo znał rosyjski, by zapytad w trakcie trwania seminarium, więc dopiero gdy Abramcew
zbierał notatki ze stołu, podszedł do prelegenta. Przedstawił się i wypowiedział przygotowane w myśli
pytanie:
- Doktorze Abramcew, chciałbym się dowiedzied, w jakiej firmie zakupiono detektory rejestrujące
protony?
Abramcew ledwo dostrzegalnie się uśmiechnął. Stefan naraz uświadomił sobie, że przez te pierwsze dni
ani razu nie widział tutaj uśmiechniętego człowieka. Czyżby powaga była obowiązującym stylem bycia
sowieckiego naukowca?
- Doktorze Młynarski, chciałbym zaproponowad, jeśli wolno, byśmy w zgodzie z tradycją naszego
laboratorium zwracali się do siebie po imieniu.
Stefan jakoś wydukał obowiązkowe: - Z przyjemnością, - zaś Jurij kontynuował:
- Liczniki scyntylacyjne produkujemy sami, to znaczy zajmuje się tym trzyosobowa grupa chemików, chod
w pracach biorą również udział ci fizycy, którzy liczniki zamawiają.
- Czyli będę się musiał dokształcad w chemii?
- Ależ nie. Chodzi jedynie o to, że po odpowiednich operacjach chemicznych i po wlaniu mieszaniny do
formy, a wszystko odbywa się w wysokiej temperaturze, scyntylator musi byd chłodzony bardzo wolno
przez kilkadziesiąt godzin, co decyduje o jego jakości. Za tę częśd programu odpowiadają zamawiający
licznik.
- To sensowne. Lecz czy wasze scyntylatory mają podobne parametry jak, na przykład, hershowowskic?
- Z pewnością nie gorsze. Natomiast my potrafimy wykonywad liczniki dużych rozmiarów, czego nie
oferują firmy zachodnie.
Wieczorem, już u siebie w hotelu, Stefan starał się podsumowad wrażenia i informacje z całego dnia.
Pojął, na czym polega kierowanie laboratorium przez WePe. Szef miał przecież prawo stwierdzid: -
Współzawodnictwo ze Stanami Zjednoczonymi oznacza najwyższe wyzwanie dla nauki. W interesie więc
fizyki radzieckiej polecam, aby większośd czasu pracy akceleratora zarezerwowad dla grupy
odpowiedzialnej za techniczne doskonalenie maszyny.
Lecz WePe zachował się z klasą. Jego polecenie logicznie wynikało z dyskusji.
Stefan jeszcze bardziej ugruntował swą dotychczasową opinię o WePe. Zetknął się z nim już wcześniej,
gdy przed kilkoma miesiącami Rosjanin odwiedził instytut w Warszawie. Kierownictwo instytutu,
pamiętając o planowanym wyjeździe Stefana do Dubnej, poleciło mu zająd się programem
kulturalno-rozrywkowym dla przyszłego szefa. Świetny, stwarzający okazję do nawiązania kontaktu,
pomysł. Wprawdzie cała impreza skooczyła się na zwiedzaniu miasta, jakiejś kawie w hotelu i wspólnym
wypadzie do operetki, lecz i tego wystarczyło, by WePe zaskarbił sobie szacunek i sympatię Stefana.
Był to krępy, przystojny, w sile wieku mężczyzna o urodzie południowca, którego sposób bycia i
poruszania się zdradzał raczej oficera niż człowieka nauki. Ku utrapieniu Stefana krótkie zdania
wypowiadał z szybkością karabinu maszynowego.
Warszawa tamtych łat, okaleczona, szara i smutna, nie imponowała urodą. WePe potrafił jednak
taktownie dad do zrozumienia, że wie, jak tragiczny los spotkał miasto wówczas, gdy sowieckie wojska
stały na drugim brzegu Wisły.
- Ale - westchnął - taka jest polityka, niestety. Stefan, który słyszał, że wysoką pozycję w instytucie WePe
zawdzięczał bardziej poparciu partii, niż zasługom przy budowie i uruchomieniu synchrocyklotronu, dumy
sowieckiej fizyki, czuł się zaskoczony. Chyba dotarty doo jedynie jakieś złośliwe plotki?
Teraz, po miesiącu czy dwóch w Dubnej, już nieźle orientował się w polityce laboratorium. Uczestnicząc
w kolejnych naradach i seminariach, był świadkiem nie tylko polemik, ale wręcz niewybrednych ataków
na WePe, głównie ze strony M. Domyślał się, że szef nie ma łatwego życia i że fotel dyrektorski to
bynajmniej nie wygodna synekura, chod nie rozumiał wciąż przyczyn istniejących antagonizmów. Dopiero
później, gdy zyskał zaufanie kolegów, któryś wyjaśnił mu, że chod M. na polecenie władz rozpoczął
organizację laboratorium i budowę kompleksu akceleratora, to koocówkę przejął WePe. Nie jest do
kooca jasne, w jakim stopniu sam się o to postarał. Przeważały domysły, że M. naraził się lekceważącym
stosunkiem do partyjnych poleceo, więc został zdymisjonowany. Taka polityka w wydaniu sowieckim.

3.

Jednopiętrowy budynek, w którym przydzielono Stefanowi pokój, nie był właściwie hotelem, a raczej
„obszczeżytiem”, tj. rodzajem bursy lub domu akademickiego z kilkunastoma pokojami. Najpierw
wchodziło się do obszernego holu, gdzie niepodzielnie królowała „dyżurna”, mająca pod ręką telefon.
Korytarze w prawo i w lewo prowadziły do pokoi. Łazienki i ubikacje rozmieszczono na kraocach. Układ
piętra różnił się tym, że w holu urządzono bufet. Z pokoju obok, przez małe okienko, Katia wydawała
posiłki.
Stefan już wiedział, że rano, między wpół do dziewiątej a dziewiątą, panował tu tłok - trzeba więc było
decydowad się na śniadanie najpóźniej o ósmej. Kalia, korpulentna i zrównoważona, a ponadto
śmiertelnie poważna, jak przystało na osobę, która obsługiwała „uczonych”, wykonywała swoje
obowiązki precyzyjnie. Przyjmowała zamówienie i oddalała się w głąb pokoju, by usmażyd jajecznicę,
pokroid i zważyd wędlinę. Za każdym razem musiało to trwad kilka ładnych minut. Potem wydawanie i
przyjmowanie zapłaty. Jeśli pomnożyd te kilka minut przez, powiedzmy, dwadzieścia, bo tylu młodych
ludzi tkwiło zazwyczaj w kolejce, okazywało się, że ostatniemu przychodzi czekad co najmniej godzinę.
Początkowo Stefana szokował ów obyczaj. Czy instytutu o milionowym budżecie nie stad na jeden albo
nawet dwa etaty, by przyspieszyd obsługę? Miał się jednak przekonad, że kolejka stanowi najistotniejszy
składnik sowieckiego krajobrazu i spotyka się ją nawet tam, gdzie można by wyeliminowad bez trudu
ogonek. A więc kolejny kamyk mozaiki - pomyślał.
Następnego dnia, po seminarium, Stefan miał odebrad w dziale kadr stalą przepustkę do instytutu i
poszczególnych jego oddziałów. Budynek administracyjny stał w centralnej części osiedla, przy małym
placu, ledwie dwieście metrów od hoteliku. Zmierzający w kierunku administracji Stefan dostrzegł
kierownika oddziału międzynarodowego, który przystanął, jakby nao czekając.
- Dzieo dobry Stiepanie Zdzisławowiczu - usłyszał wypowiedziane nieco uroczyście słowa powitania.
Stefan przez chwilę czuł się zakłopotany. W odpowiedzi bowiem należało użyd tej samej formy,
wymieniając „imia i otczcstwo”, ale na razie spamiętanie dwójkowych kombinacji imion wszystkich
instytutowych notabli przerastało możliwości przybysza z Polski. Ale znalazł się zgrabnie, notując
równocześnie w myśli koniecznośd „wykucia” całej drugiej listy.
- Dzieo dobry, naczelniku Charłamow.
- Mam nadzieję, że urządziliście się wygodnie w naszym skromnym hoteliku?
- Ależ tak. Mam wszystko, co niezbędne do wygodnego życia.
- Jeśli czegoś wam będzie brak, zwracajcie się wprost do naszego oddziału. A teraz chodźcie, przedstawię
moją prawą rękę, Natalię Nikołajewnę, która udzieli wam pożytecznych rad i informacji na temat życia
codziennego.
Mówił wolno, zacinając się z lekka. Trochę to dziwne, zwłaszcza gdy się wiedziało, że mimo wady
wymowy towarzysz Charłamow był podobno dawniej pracownikiem służb dyplomatycznych. Dlaczego
teraz kierował oddziałem odpowiedzialnym za kontakty międzynarodowe? Wtajemniczeni twierdzili, że
kiedyś specjalizował się w organizowaniu komunistycznych przewrotów w małych afrykaoskich
paostewkach. Nie wyjaśniono jedynie, czy Charłamowa wycofano po nieudanym przewrocie, czy też
obecny nadzór nad „inostrancami” to raczej dowód wdzięczności partii za przewrót udany.
Tak czy owak, Charłamow wydał się Stefanowi sympatyczny. Dobrotliwy, staroświecki, starszy pan. Już
wcześniej, przed trzema dniami, przegadali prawie dwie godziny w samochodzie, bo szef instytutowej
dyplomacji odbierał go z Dworca Białoruskiego. Stefan uznał to za dowód specjalnego zainteresowania
jego własną osobą. Czy polecenie przyszło „po linii naukowej”, czy też zdecydowały jego koneksje
rodzinne, z odgałęzieniami w Związku Radzieckim?
Charłamow nie wyrywał się z jakimiś osobliwymi pytaniami. Przemierzali czarną dyplomatyczną Tatrą
wąską, zaśnieżoną drogę i przez sto trzydzieści kilometrów rozprawiali, a raczej mówił Charłamow, o
moskiewskich teatrach, o koncertach, o domu kultury na terenie instytutowego osiedla, który stanic się
w przyszłości miejscem spotkao wybitnych artystów i pisarzy.
Weszli do obszernego, usytuowanego na parterze, pokoju. Charłamow przedstawił Stefanowi Natalię
Nikołajewnę, sam zaś się wycofał. Po kilku minutach stało się oczywiste, że była ona nie tylko prawą, ale i
lewą ręką Charłamowa. Po prostu, wiedziała o wszystkim, w praktyce kierując oddziałem.
- Stiepanie Zdzisławowiczu, przekażę wam trochę praktycznych rad ułatwiających życie w naszej
niewielkiej społeczności. Mieszkają tutaj wyłącznie ludzie związani bezpośrednio lub pośrednio z
działalnością instytutu, oczywiście wraz z rodzinami. Jest kilka rodzin cudzoziemców, ich liczba będzie się
zresztą w przyszłości powiększad. Są dwa nieźle zaopatrzone sklepy, szkoła podstawowa, szkoła
muzyczna, kooczymy budowę domu kultury, zaczniemy wkrótce stawad halę sportową i hotel o wysokim
standardzie. Stale rozbudowuje się osiedle mieszkaniowe, jest oczywiście poczta, biblioteka, pralnia oraz
zakłady usługowe. Zapewne interesuje was możliwośd zwiedzania Moskwy albo robienia tam zakupów?
Dojazd na razie utrudniony, ponieważ trzeba jechad autobusem do Dymitrowa, a następnie pociągiem
elektrycznym do dworca Sowiołowskiego w Moskwie. Za to w soboty lub w niedziele organizujemy
wyjazdy autobusowe. Autobus dojeżdża do samego centrum Moskwy. Wraca wieczorem. - Tu przypaliła
następnego Biełomora, wciągnęła dym, zmarszczyła brwi jak przed nadzwyczaj trudną decyzją i zaczęła: -
Jeszcze jedna drobna uwaga. Możecie się oczywiście poruszad swobodnie w granicach naszego
olbrzymiego kraju, lecz jeśli planujecie wyjazd, trzeba uprzednio złożyd za naszym pośrednictwem krótki
wniosek do odpowiednich organów. Chodzi też zresztą i o waszą wygodę, na podstawie bowiem wniosku
my postaramy się o hotel lub załatwimy wam bilety na ciekawe imprezy.
„Drobna uwaga” w tłumaczeniu na język praktyczny oznaczała, że każdy cudzoziemiec winien
pozostawad pod starym nadzorem oraz że są takie miejscowości, do których, mimo złożenia „krótkiego
wniosku”, pojechad nie sposób.
Jak ów nadzór funkcjonował, Stefan mógł się przekonad już wkrótce. Anton, świeżo poznany fizyk z Pragi,
zaproponował mu przejażdżkę nowo kupionym samochodem w kierunku Moskwy. Jadąc „dozwoloną”
szosą, widzieli rozmieszczone co kilkadziesiąt kilometrów na skrzyżowaniach dróg niewielkie budki
strażnicze, tzw. GAI. W drodze powrotnej, gdy tuż za Dymitrowem minęli kolejną taką strażnicę, Anton
uśmiechając się mruknął:
- Zademonstruję ci, jak dokładnie jesteśmy pilnowani przez Ruskich.
Przejechali znów kilka kilometrów i Anton zatrzymał samochód.
- Rozprostujmy trochę kości, pospacerujemy. Równoległą do szosy ścieżką przemierzali w tę i z
powrotem
stumetrowy odcinek dyskutując o wszystkim. Następnie znów wsiedli do samochodu by dopid resztę
kawy z termosu. Trwało to mniej więcej pół godziny, a wtedy zjawił się koło nich motocyklista.
Zasalutował i spytał grzecznie, czy nie przytrafiła się im awaria lub czy nie trzeba jakoś pomóc. Anton
znacząco uśmiechnął się do Stefana.
Milicjanci ze strażnic, wyposażonych w telefony, kontrolowali cały ruch drogowy. Jeśli samochód na
cudzoziemskich numerach „zaginął” między strażnicami, natychmiast wysyłali motocyklistę na
poszukiwanie.
Mozaika układała się Stefanowi w zaciśniętą pięśd.
Po opuszczeniu budynku administracyjnego zaczął się zastanawiad, czy jest sens wracania do
laboratorium. Rozmowę z szefem dotyczącą propozycji w dziedzinie fizyki cząstek zwanych mionami
wyznaczono Stefanowi na następny dzieo. Postanowił więc wrócid do siebie i przejrzed notatki, publikacje
lub nawet ze słownikiem przygotowad minireferat.
Był perfekcjonistą i denerwowało go, że z trudem wystękuje prymitywne zdania w języku, który uważał
za bardzo bogaty. W ostatnim okresie przed wyjazdem pierwszeostwo miał, oczywiście, doktorat.
Koocowe obliczenia i przygotowanie publikacji, również obowiązki w instytucie - wszystko to do tego
stopnia wypełniało każdy dzieo, że na podciągnięcie się w rosyjskim nie starczyło już czasu. Teraz,
kosztem wolnych wieczorów, postanowił uzupełnid braki.
Wśród informacji, które otrzymał od Natalii Nikołajewny, jedna dotyczyła biblioteki. Wybrał się więc tam
wieczorem, gdyż chciał wypożyczyd coś interesującego, chodby jakiś tekst literacki napisany współczesną
ruszczyzną. Sądził, że czytając ze słownikiem, zdoła osiągnąd postęp.
W niewielkim pomieszczeniu bez okien, wypełnionym gęsto półkami, za małym kontuarkiem siedziała
bibliotekarka. Czytała trzymaną na kolanach książkę, której Stefan nie widział. Gdy podniosła nao oczy,
usiłował tłumaczyd, o co mu chodzi.
- Z Warszawy? - spytała, jakby tylko po to, by się upewnid.
Stefan obrzucił ją uważnym wzrokiem. Skąd tyle smutku w twarzy pensjonarki raczej, niż kobiety?
Bibliotekarka zniknęła między pólkami i po chwili wróciła z jakimś bardzo zniszczonym tomem. Stefan
odczytał: Nie tylko chlebem... Nie od razu zrozumiał przyjazny gest smutnej dziewczyny.

4.

Bywają takie tygodnie i miesiące, gdy w unormowanej egzystencji nic się nie zmienia, a dni przesuwają
się jednostajnie niczym paciorki tybetaoskiego różaoca. Coś się niby dzieje, ale zdarzenia nie wywołują
wstrząsów, nie zmieniają utartego rytmu przyzwyczajeo.
Bywają wszelako również dni szczególne. Pedanci odnotowują je w kalendarzach jako czas, gdy podjęto
decyzje ich właśnie dotyczące. Nagle zdarzenia odmieniają swój zwykły bieg, kładąc się piętnem na
dalszym życiu. - Czy dzieo dzisiejszy stanie się takim dniem szczególnym? - myślał Stefan zbliżając się do
budynku dyrekcji. Wiedział dobrze, jakie argumenty grają na korzyśd jego planów i jakie przeszkody mogą
wyniknąd. Wszystkie warianty rozgrywki rozważył dokładnie. Obawiał się jedynie czegoś, czego nie
przewidział, a co mogłoby doprowadzid do nieoczekiwanych rozstrzygnięd.
Laboratorium opracowało własne zadania naukowe, rozpisało je na poszczególne grupy badawcze i
obecnie plany realizuje. Każdy z kierowników chciałby oczywiście uzyskad jak najlepsze warunki dla
swojego eksperymentu. Zjawienie się intruza, który proponuje własne tematy, równa się konieczności
odstąpienia mu pewnej liczby godzin pracy akceleratora, pewnej liczby godzin pracy warsztatów i kilku
współpracowników oraz laborantów, a tych zawsze brakuje.
Stefan rozumiał, o co idzie gra, i przewidywał, że mogą go nakłaniad, by się przyłączył do któregoś z
eksperymentów w toku. Wtedy kierownicy grup odetchnęliby z ulgą. Istniała jednak szansa na uzyskanie
pozwolenia, które by umożliwiło realizację indywidualnego projektu badawczego. Należało jednak
wykazad, że z naukowego punktu widzenia jest on ważny.
Sekretarka bez zwłoki wprowadziła Stefana do gabinetu WePe. Oprócz szefa siedział tam jego zastępca,
dr Łapidus, znany teoretyk młodego pokolenia oraz ktoś o nazwisku Krawczenko. Jak wynikało z
prezentacji, ten ostatni to kierownik grupy prowadzącej badania na wiązce mionów. Wyczuwało się, że w
gabinecie nie ostygł jeszcze gorący spór i że atmosfera jest napięła.
WePe zaczął od przedstawienia Stefana.
- Oto fizyk przygotowany teoretycznie w zakresie fizyki mionów. Stiepan Zdzisławowicz na kartach
rozprawy doktorskiej wykazał też świetne opanowanie warsztatu eksperymentalnego. Umiał wykorzystad
w swoich pomiarach strumieo mionów promieniowania kosmicznego i ich rozpad.
Stwierdzenie WePe zaskoczyło Stefana, gdyż o własnym doktoracie nie miał okazji z nikim po przyjeździe
rozmawiad. Olśniła go myśl, że został przyjaźnie zarekomendowany, chyba telefonicznie, przez profesora
Danysza, z którego autorytetem liczono się tu bardzo. Czyli element nieprzewidziany, działający na jego
korzyśd.
Zabrał głos dr Łapidus. Mówił bardzo jasno, ładnym językiem, starannie dobierając słowa.
- Nie każdy rok, nie każdy czas obfituje w odkrycia, które stwarzają perspektywy dla badao ważących byd
może na drugie dziesięciolecia. Lecz to się właśnie teraz wydarzyło. Wykrycie niezachowania parzystości
w słabych oddziaływaniach stwarza niezwykłą szansę tym instytucjom, które posiadają akceleratory
wysokich energii i już zdążyły opanowad technikę uzyskiwania wiązek mionów. Towarzysz Krawczenko
zajmuje się rozpadem mionów w różnych materiałach, osiąga zresztą doskonałe wyniki. Tyle że
problematyką należy rozszerzyd na badanie wychwytu mionów przez jądra atomowe, co proponuje
Stiepan Zdzisławowicz. Nie wolno nam przegapid tej sposobności.
Stefan czuł, jak jego szanse rosną, gdyż Łapidus świetnie zna problem i docenia jego wagę. Zabrał głos
Krawczenko. Było jasne, że jest przeciwnikiem propozalu, nie mógł jednak polemizowad z argumentami
Łapidusa. Nie starczało mu bowiem kompetencji. Jak rozegra partię? Rozpoczął ugodowo:
- Ja również sądzę, że fizyka mionów to dziedzina niezmiernie obiecująca. Właśnie dlatego moja grupa
tak aktywnie pracuje i, jak dotąd, mamy wyniki. - Nie omieszkał w zawoalowany sposób przypomnied o
niedawnej własnej publikacji. Zbierał punkty. - Chciałbym jednak zgłosid dwie uwagi. Pierwsza dotyczy
środków. Muszę o tym myśled właśnie ja, gdyż w poszerzonej grupie będę odpowiedzialny za obydwa
tematy. Czy rozbudowa programu nie spowoduje zahamowania prac nad rozpadem równocześnie
ograniczając środki dla tematyki wychwytu? Wreszcie kolejna uwaga, a raczej pytanie: czy pomiary w
tematyce Stiepana Zdzisławowicza możliwe będą w warunkach, gdy w obszarze stanowiska
pomiarowego, tuż za betonową ścianą oddzielającą je od akceleratora, tło neutronowe może okazad się
tysiąc razy większe, niż przewidywany efekt?
Stefanowi na chwilę zamarło serce. W słowach Krawczenki tkwiło racjonalne ziarno, może nawet
dysponował danymi z pomiarów? W gabinecie dyrektora laboratorium podobnych uwag nie rzuca się na
wiatr. Jeśli zaś Krawczenko naprawdę wie, co mówi, oznaczałoby to, że na pochodzący z wychwytu przez
jądro atomu jeden neutron, który trzeba zarejestrowad, przypadałoby tysiące neutronów przelatujących
chaotycznie w obszarze aparatury i bombardujących detektor.
WePe spojrzał na Stefana prowokując reakcję.
- Jako zadanie pierwszoplanowe traktuję, rzecz jasna, ustalenie wielkości tła neutronowego i gamma w
rozmaitych punktach hali. Gdy tło okaże się zbyt duże, zastosujemy osłony aparatury rejestrującej
wykonane z bloków betonowych, parafinowych i ołowiu. To znane techniki, pozwalające obniżyd tło o
dwa, nawet o trzy rzędy wielkości. Wiele można poza tym uzyskad odpowiednio programując całą
elektronikę rejestrującą miony wiązki i neutrony.
Włączył się Łapidus:
- Jest mi trudno dyskutowad nad problemem tła neutronowego, chciałbym wszakże zwrócid uwagę, że w
eksperymentach, które weszły do historii fizyki cząstek elementarnych, problemy wynikające z
niekorzystnego stosunku tła do efektu istniały zawsze. Jeśli dobrze pamiętam publikację grupy Segré,
która w roku 1955 relacjonowała odkrycie antyprotonu, to stosunek ilości pionów wytwarzanych w
tarczy przy bombardowaniu wysokoenergetycznymi protonami do ilości produkowanych w tych
zderzeniach antyprotonów, był rzędu stu tysięcy. A więc fizycy amerykaoscy planując eksperyment
wiedzieli, że z tła stu tysięcy pionów muszą „wyłowid” jeden antyproton. I to ich nie zniechęciło.
Szala niby się przechyliła na korzyśd Stefana, ale o wszystkim miało zdecydowad podsumowanie, na które
czekał z niepokojem.
WePe podsumowywał krótko. Oczekuje sporządzenia mapy tła w pomieszczeniu pomiarowym. Liczy, iż w
ciągu najbliższych tygodni otrzyma konkretne propozycje związane z realizacją eksperymentu.
Krawczenko prawie wybiegł. Stefan wyszedł razem z Łapidusem, a gdy znaleźli się w sekretariacie,
Łapidus bez słowa podał Stefanowi rękę i mrugnął porozumiewawczo. Następnie zniknął we własnym
gabinecie.
Idąc do biblioteki Stefan zastanawiał się, czy rodzi się między nimi nid sympatii, czy tylko może Łapidus,
wykorzystując pojawienie się Stefana, zamierza rozegrad jakąś własną grę z Krawczenką, którego w
odczuwalny sposób nie lubił.
Biblioteki instytutów fizyki jądrowej oraz fizyki cząstek elementarnych w różnych stronach świata mogą
się różnid kolorem ścian, przestronnością, wystrojem czy ilością tytułów w księgozbiorze, ale zawartośd
najważniejszych półek bywa prawie zawsze jednakowa. W części podręcznej znajdowały się więc te same
roczniki Physical Review, Zeitschrift fiir Physik, Nuovo Cimento...
Stefan, nie pytając bibliotekarki, bezbłędnie odnalazł znane mu dobrze tomy encyklopedii Handbuch der
Physik, które zawierały dane potrzebne do obliczeo absorpcji neutronów. Pracował przez kilka godzin.
Grupa Krawczenki zajmowała cały parter niewielkiego jednopiętrowego budynku, pierwszego gmachu
zbudowanego na potrzeby instytutu wśród pustkowia opasanego lasami i bagnami. Teraz ów budynek, ze
wszystkim stron zamknięty murem solidnych gmachów, stał się już historycznym symbolem.
Nazajutrz rano, gdy Stefan wszedł do gabinetu Krawczenki, mógłby sądzid, że ma do czynienia z zupełnie
innym człowiekiem. Krawczenko witał go wylewnie, cały w uśmiechach.
- Stiepanie Zdzisławowiczu, cieszę się niezmiernie, że przychodzi nam pracowad w tej samej dziedzinie.
Podejmujemy bliźniacze tematy, stanowiące jakby dwie strony tego samego medalu. Nim więc poznam
was z moimi współpracownikami i zademonstruję pracownie, pokrótce streszczę wam nasze
dotychczasowe wyniki.
Nietrudno było się domyślid, że „naczalstwo” odpowiednio poinstruowało kierownika grupy i wybiło mu z
głowy marzenie o kierowaniu obydwoma tematami. Swoją relację Krawczenko poprzedził wstępem,
który na pewno nie okazał się erudycyjnym popisem. Rozpoczął wszelako z zacięciem wykładowcy:
- Miony, jak wiemy, powstają z rozpadu pionów. Poruszając się z dużymi prędkościami w ośrodkach
materialnych wytrącają energię. Ale koocówki historii życia mionów dodatnich i ujemnych bywają różne.
Stefan, znudzony, słuchał grzecznie przytakując.
- Ponieważ w rozpadzie mionu emitowany jest elektron, a po wychwycie przez jądro - neutron - zatem ja
jestem w znacznie lepszej sytuacji, niż wy, Stiepanie Zdzisławowiczu, gdyż znacznie łatwiej jest
rejestrowad elektrony, niż neutrony i to w dużym tle neutronowym.
Tu miał rację. Ale w nauce nie chodzi o to, żeby wybierad tematy łatwiejsze. Uwagę Krawczenki trzeba
więc zaliczyd raczej na konto planowej akcji zniechęcającej. Lecz wywodu ciąg dalszy dotykał wreszcie
konkretów.
- Rezultaty pomiarów średnich czasów życia ujemnych mionów zatrzymywanych w różnych materiałach
są znane. Pozwoliły na ustalenie empirycznej zależności prawdopodobieostwa rozpadu od liczby
atomowej absorbenta. Jeśli jednak mion ujemny zachowuje się jak elektron na orbitach atomowych, to
dysponując wiązką mezonów spolaryzowanych można oczekiwad, że rozpad spowalnianych i
kaskadujących cząstek ujawniający drobne chodby odstępstwa od empirycznej zależności pozwoli na
wykrycie istnienia osobliwości w budowie atomów i cząsteczek. Zastanawiałem się więc, czy rozpad
mionów w trzech odmianach alotropowych fosforu będzie się charakteryzował identycznymi czasami
życia.
Wyjaśniał zawiłości budowy odmian fosforu, ale Stefan słuchał już niezbyt uważnie. Dzwoniła mu w uchu
informacja: wiązka spolaryzowana..., wiązka spolaryzowana..., miony o spinach „ustawionych”...
Dlaczego wcześniej nie zwrócił uwagi, że w zderzeniach wiązki protonów przyśpieszanych w
akceleratorze z protonami tarczy produkowane są piony spolaryzowane, a z ich rozpadu pojawiają się
miony również spolaryzowane! Może to mied kolosalne znaczenie dla programu jego prac!
Wreszcie Krawczenko zaproponował zwiedzanie pracowni. Weszli do pokoju asystentów. Przy ściennej
tablicy pokrytej wykresami i wzorami stało, z ferworem dyskutując, dwóch młodych ludzi. Krawczenko
przestawił współpracowników: Czecha, Antona Nowaka, oraz Mongoła, Czul-Tema, i poprosił ich, by
zaopiekowali się Stefanem przez najbliższy czas, Polak bowiem będzie potrzebował pomocy i wyjaśnieo.
Sam wycofał się tłumacząc, że musi się stawid w dyrekcji na naradzie.
Z początku rozmowa się nie kleiła. Wypytywali się nawzajem, z jakich pochodzą ośrodków, czym się
każdy z nich dotychczas zajmował i jakie plany wiążą z Dubną. Przeszli do pomieszczeo warsztatowych.
Dwa bardzo duże pokoje przeznaczono na użytek prac mechanicznych i elektronicznych. W pierwszym
ustawiono kilka podstawowych obrabiarek, natomiast w drugim królowały dwa duże oscylografy na
wózkach, stoły zaś były zajęte przez aparaturę pomiarową: generator impulsów oraz kilka liczników
scyntylacyjnych, które właśnie montowano. Laboranci, wyjaśnił Czul-Tem, składają teraz w hali
akceleratora aparaturę do pomiarów przewidzianych za tydzieo.
- Ilu laborantów mamy w grupie? - spytał Stefan.
- Mechanik tylko jeden, Walery, za to prawdziwa „złota rączka”. I jeszcze technik-elektronik, Wiktor -
odpowiedział Anton.
Znaleźli się w kolejnym dużym pokoju. Stały tam dwa biurka, etażerka, szafa, a na ścianie wisiała duża
szkolna tablica.
- Oto i wasze królestwo.
Stefan położył na biurku plik preprintów i reprintów, które otrzymał od Krawczenki. Poczuł, że przestał
byd tu gościem. Dali mi biurko i przepustkę - pomyślał ironicznie.
Na obiad do stołówki poszli całą trójką. Im dłużej ze sobą gadali, tym bardziej lody topniały. Mówili coraz
swobodniej. Stefan zauważył, że obaj jego nowi koledzy są pogodni, a przy tym obdarzeni poczuciem
humoru. Anton, przystojny, szczupły, czarnooki, spoglądał na świat z ironicznym dystansem niczym
młody angielski arystokrata. Za to Czul-Tem okazał się wcieleniem jowialności. Formułował, zawsze
uśmiechnięty, krótkie zdania we względnie poprawnej ruszczyźnie.
By wziąd dania z samoobsługowego bufetu czekali w długiej kolejce. Stefan rzucił uwagę, że jak na tego
typu instytut, widzi się tu stosunkowo dużo młodych kobiet.
- Chyba wam to nie przeszkadza - zauważył z uśmiechem Anton.
- „Ci”, a nie „wam” - poprawił Stefan, gdyż zapamiętał uwagę Abramcowa.
- Równouprawnienie kobiet w Związku Radzieckim polega głównie na ekonomicznym przymusie do pracy
- kontynuował Anton. Stefan natychmiast przypomniał sobie scenę z dworca w Wiaźmie. - Jeśli
angażowany jest fizyk żonaty, dla żony wyszukuje się pracę w mieście lub w instytucie. Wszystko jedno
gdzie, w usługach, szkole, przychodni lekarskiej, czy wreszcie w którejś z pracowni, na przykład w
charakterze laborantki. Laborantek mamy tutaj zatrzęsienie, przeważnie mało przydatnych. Gdy chod
ładne, nie szkodzi. Zycie staje się wówczas mniej ponure - zakooczył filozoficznie. Z dyskretnych
uśmiechów mijanych młodych kobiet Stefan wywnioskował, że życie Antona ponure nie było na pewno.
Do stolika, który zajęli, podszedł młody człowiek. Stefan znał go z widzenia, z Warszawy. Teoretyk,
Walery Gajewski. Po wymianie kilku nieobowiązujących zdao umówili się na spotkanie wieczorem.
Krótki jeszcze pobyt w Dubnej przyniósł natłok spostrzeżeo wymagających usystematyzowania,
pogrupowania, zrozumienia po prostu. Stefan zdawał sobie sprawę, że zbyt słabo zna specyfikę instytutu,
więc mógłby fałszywie to lub owo interpretowad. No, i co tu dużo gadad, nie rozumiał jeszcze osobliwości
codziennego wspólnego bytowania tego skupiska ludzi nietuzinkowych. Cieszył się więc na spotkanie z
Gajewskim podwójnie - wreszcie trafia się okazja do swobodnej rozmowy z rodakiem, a poza tym Walery
pomoże mu uporządkowad spostrzeżenia.
Walery był niskim okularnikiem o typowym wyglądzie młodego intelektualisty. W stołówce, ze względu
na Antona i Czul-Tema,
rozmawiali po rosyjsku. Stefan zwrócił uwagę, że Gajewski posługuje się pięknym, literackim językiem.
Teraz, gdy Walery zajął fotelik w pokoju Stefana i wypowiedział pierwsze polskie zdania, stało się jasne,
że mówi z lekkim akcentem. Gospodarz trochę się nastroszył.
Gdy jednak Walery sam sprowadził rozmowę na tematy bardziej osobiste, wyjaśnił Stefanowi, że jego
rodzina po 1939 roku znalazła się na terenach zajętych przez ZSRR. Walery miał wówczas kilka lat. Udało
im się repatriowad dopiero w roku pięddziesiątym, do tego zaś czasu mały Gajewski zdążył już ukooczyd
sowiecką szkołę. Na pamiątkę zostało mu coś z rosyjskiego akcentu, a może raczej miękka wymowa
niektórych zgłosek.
Po drugim kieliszku przywiezionego z Warszawy koniaku Stefan zapytał, jak liczna jest tutejsza polska
kolonia.
- Trudno mówid aż o kolonii - ciągnął Walery. - Współpraca między instytutem a naszymi ośrodkami
dopiero się rozkręca. Przeważają więc krótkie pobyty, ot!, wypady dla rozeznania możliwości. Niedawno
byli tutaj dwaj teoretycy, chyba już z tytułami profesorskimi. Wygłosili referaty po angielsku,
podyskutowali z fizykami zajmującymi się tą samą tematyką i po miesiącu zwinęli żagle.
Stefan mógł się domyślad, o kogo chodzi, lecz wolał machnąd ręką na personalne niedyskrecje. Cisnął
więc dalej:
- Czyżby uznali, że w Dubnej nie znajdują warunków odpowiednich do pobytu, powiedzmy,
kilkumiesięcznego? Coś ich chyba zniechęciło?
Walery rozłożył ręce w geście niewiedzy.
- Moim zdaniem teoretyk ma w Dubnej świetne warunki. Znakomita biblioteka, dostęp do komputerów,
kontakt z wybitnymi fizykami - Błochincew, Bogoliubow i cała plejada ich współpracowników. Seminaria z
udziałem dojeżdżających z Moskwy sław, jak chodby Landau. Czegóż więcej do szczęścia potrzeba?
- Może tzw. warunki bytowe im nie odpowiadały? - drążył Stefan.
- Chyba nie mieli powodu do narzekao. Co najwyżej skłonny byłbym podejrzewad, że nie wszyscy są
predysponowani do życia w złotej klatce.
Stefan zbyt krótko przebywał w Dubnej, by w pełni docenid sens tej uwagi. Pomyślał tylko: wszyscy
żyjemy w klatce, więc już lepiej, by była złota. Walery kontynuował:
- Jest tu inżynier z instytutu w Świerku specjalizujący się w ochronie radiologicznej, fizyk z Krakowa,
sondujący, jak się zdaje, możliwośd przyjazdu całej grupy, której zależy na szybkim wykonaniu pomiarów
przy użyciu wiązki protonów oraz pewien inżynier z Krakowa interesujący się technikami przyśpieszania
cząstek.
- Powiedziałeś, że na miejscu stworzono świetne warunki dla teoretyków. A co z eksperymentatorami?
- Trudno generalizowad, chod sądzę, iż eksperymentator nie może liczyd na szybką realizację programu
autorskiego. O ile się orientuję, trzeba czekad w długich kolejkach do biura konstrukcyjnego, do
warsztatu, żeby zbudowad aparaturę, a potem są problemy z przydziałem czasu na wiązce akceleratora.
Oczekiwanie ciągnie się miesiącami. Czyli każdy, kto chce coś zrobid serio, musi się liczyd z pobytem dwu-,
trzyletnim. Nie wszystkich na to stad, chodby ze względów rodzinnych, no i nie każdy zaryzykuje utratę
więzi z macierzystą pracownią.
Tego wieczora Stefan wpisał do swego notatnika:
Wiązka mionów jest spolaryzowana.
Muszę mied inżyniera elektronika ze Świerku.
Jaka jest prawdziwa skala czasowa realizacji eksperymentu?

5.

Fizycy eksperymentatorzy wiedzą, jak mozolna bywa droga od pomysłu do realizacji, ile trzeba rozwiązad
nietypowych problemów technicznych w trakcie przygotowao, ile pokonad nieoczekiwanych trudności.
Dlatego jeśli w zespole nie znajdą się ludzie o odpowiednim doświadczeniu, szczególnych uzdolnieniach i
umiejący korzystad z różnych dziedzin wiedzy w obrębie techniki, sukcesu nie gwarantuje żaden genialny
pomysł.
Podczas studiów fizyk uzyskuje podstawowe wiadomości o typach detektorów różnych cząstek, o
elektronice stosowanej w eksperymentach. W pracowni sam zestawia aparaturę i wykonuje nawet jakieś
pomiary. Zdarza się, że niektórzy mają do czynienia z problemami pomp próżniowych, zastosowaniem
komputera do analizy zarejestrowanych zdarzeo, a w bogatych uniwersytetach ocierają się również o
zagadnienia fizyki akceleratorowej.
Lecz w gruncie rzeczy uczelniane pracownie jedynie wskazują młodym ludziom drogę do naukowej
samodzielności, ta zaś formuje się najefektywniej w trakcie realizacji eksperymentu. Wtedy, niczym
diabeł z pudełka, wyskakują problemy zmuszające do grzebania w encyklopediach technicznych i
wzywania na pomoc konsultantów.
Raz trzeba sięgnąd po podręczniki materiałoznawstwa, innym razem problem wymaga dokształcenia się
w chemii lub uzupełnienia wiadomości z elektroniki.
Na ogół więc terminowanie w fizyce eksperymentalnej trwa długo, chyba że fizyk będzie miał szczęście i
trafi do grupy, której szef, doświadczony w ujarzmianiu opornej materii, zechce mu przekazywad swoje
umiejętności.
Takie myśli opadły Stefana, gdy po naradzie w gabinecie WePe zastanawiał się, jak zostanie rozwiązany
dylemat utworzenia jego grupy. Krawczenko dysponuje tylko czterema fizykami i dwoma laborantami,
trudno więc wydzielid z tego nawet podgrupę.
Albo zatem WePe przesunie ludzi z jakiejś zakooczonej lub nieudanej pracy do pomocy w eksperymencie
Stefana, albo przydzieli mu fizyków „z poboru”, prosto po dyplomie.
Sprawa wyjaśniła się po kilku dniach. Krawczenko wprowadził do pokoju Stefana parę młodych ludzi.
Wadim Kalinkin z żoną Wierą przed rokiem ukooczyli uniwersytet Łomonosowa, a kolejnych dwanaście
miesięcy Wadim zdążył przepracowad pod kierunkiem profesora Goldaoskicgo. Zaistniał więc ów
szczęśliwy traf, gdy rozwój pod okiem mistrza następuje w tempie ekspresowym.
Skoro nowych przedstawiał Krawczenko, musiał się czud kierownikiem całości. Pewne sprawy trzeba więc
będzie załatwiad przez niego. Chod, jak później wyjaśnił Łapidus, w sprawach naukowych grupa
zachowuje całkowitą suwerennośd.
Decyzje dyrekcji były racjonalne. Przecież Stefan, wciąż jeszcze borykający się z trudnościami językowymi,
nie mógł skutecznie wypełniad obowiązków organizacyjno-administracyjnych, które ciążyły na kierowniku
grupy. Z czasem zorientował się, jak wiele ich było i że wynikają z tradycji funkcjonowania sowieckich
instytutów. Jeśli grupa otrzymywała jakieś przydziały, na przykład fartuchów roboczych albo miesięczny
przydział spirytusu (niby do celów naukowych) wiadomo było, że nie chodzi o spirytus techniczny, lecz
czysty etylowy, który służył kierownikowi grupy do nagradzania laborantów albo do innych celów
„reprezentacyjnych”. Przydział co prawda „leciał” bez mała automatycznie, lecz za każdym razem
należało wypełniad odpowiedni formularz. Jeden z kierowników grupy przez cały rok uzasadniał
zapotrzebowanie krótkim zdaniem: ...do przemywania osi optycznej.
Pierwsze kontakty wskazywały, że stosunki z Wadimem i Wierą ułożą się doskonale. Młodego fizyka,
nieco niedźwiedziowatego,
powolnego, zawsze uśmiechniętego charakteryzowała w trakcie dyskusji skoncentrowana uwaga.
Błyskawicznie analizował wypowiedzi, a jeśli się z kimś nie zgadzał, przedstawiał własne racje z
niezmiernym taktem, jakby przepraszając, że jest odmiennego zdania.
Wierę, rudowłosą, szczupłą, o jasnej karnacji i nieco wystających kościach policzkowych cechowało
podobne usposobienie. Życzliwy uśmiech stale gościł na jej twarzy, mówiła starannie dobierając słowa,
pięknym językiem, który tak różnił się od zwulgaryzowanej gwary ulicznej nie tylko słownictwem, ale też
rytmem i akcentem.
W stosunku do Stefana zachowywali pewien dystans, podkreślając jakby różnicę wieku i stopieo naukowy
Polaka. Zwracali się doo: Stiepanie Zdzisławowiczu.
Po tygodniu do grupy dołączył Władimir Organow, niski, krępy, wysportowany trzydziestolatek o ruchach
zdradzających nadmiar energii. Ten blondyn z upstrzoną piegami twarzą spoglądał na świat spod
przymrużonych powiek, jakby podejrzliwie. I rzeczywiście, był podejrzliwy. Zresztą podejrzliwośd
Władimira okazała się użyteczna w pracach grupy, na które składały się dziesiątki cząstkowych pomysłów.
Każdy pomysł, wszystko jedno czyj, wywoływał u Organowa jednakową reakcję: chęd wykazania, że
projekt jest bez sensu lub że posiada liczne wady. Advocatus diaboli prowokował dyskusje, a że niekiedy
udawało mu się udowodnid swoje racje, on miał swój triumf, a grupa pożytek.
Akcelerator wyłączono, by dokonad przeglądu technicznego, Stefan zaś umówił się na spotkanie
niebawem z naczelnym inżynierem aby ustalid miejsce, w którym ustawiona będzie aparatura
planowanego eksperymentu. Przy tej okazji cala czwórka mogła dokładnie obejrzed akcelerator, jego
urządzenia zasilające, sterownię, system pomp próżniowych. Zapoznali się także z parametrami wiązki
oraz systemem jej korygowania i naprowadzania.
Swoje spostrzeżenia Stefan przekazał w liście do Adama.
„Drogi Adamie,
Wprawdzie Ciebie, rasowego teoretyka, niezbyt zapewne interesują szczegóły techniczne aparatury
używanej w eksperymentach, ale jestem dzisiaj pod bezpośrednim wrażeniem tego, co widziałem w hali
akceleratora, pozwól więc, że pozanudzam Cię impresjami.
Pamiętasz ów bardzo szczęśliwy zbieg okoliczności, koincydencję, która wpłynęła na burzliwy rozwój
fizyki cząstek elementarnych? W 1947 roku Powell i Occhialini odkryli w promieniowaniu kosmicznym
dziwną cząstkę nietrwałą, o masie pośredniej między masą elektronu i masą protonu. Wiesz lepiej ode
mnie, że była to cząstka postulowana przez Yukawę jeszcze w 1935 roku, którą Wy, szanowni teoretycy,
uważacie za „wymienianą” między nukleonami w jądrach atomowych, co określa krótkozasięgowe
własności sił jądrowych. Nazwano ją mezonem pi.
Badanie własności tych pionów trwałoby pewnie przez dziesięciolecia, gdyż natężenie mezonów pi w
promieniowaniu kosmicznym jest niewielkie, gdyby nie pewne odkrycie w dziedzinie przyspieszania
cząstek naładowanych.
Cyklotron, wynalazek lat trzydziestych, pozwalał przyspieszad na przykład protony do energii zaledwie
kilkunastu megaelektronowoltów, gdyż relatywistyczny wzrost masy cząstek zakłócał synchronizm
między częstością obiegu cząstek po torach spiralnych, a częstością zmian przyspieszającego pola
elektrycznego między duantami.
W 1948 roku równocześnie w ZSRR Weksler, a w Stanach Zjednoczonych McMillan zwrócili uwagę, że
można tak skonstruowad generator wysokiej częstości zasilający duanty cyklotronu, by jego częstośd
malała w cyklu przyspieszania zależnie od energii kinetycznej przyspieszanych cząstek.
W koocu lat czterdziestych zbudowano na świecie kilka synchrocyklotronów na energię kilkuset
megaelektronowoltów, a więc wystarczającą, by w zderzeniach protonów z nukleonami tarczy wytwarzad
intensywne strumienie pionów.
Tak zaczął się złoty okres fizyki cząstek elementarnych. Wiemy to obaj. Jeśli więc Cię zanudzam, to tylko
by sobie samemu przy okazji listu uporządkowad pewne fakty, zwracając uwagę na szczęśliwą
koincydencję odkrycia mezonu pi i zasady synchronizmu.
Miałem Ci jednak napisad o akceleratorze dubieoskim. Wracam tedy do rzeczy. Uruchomiony na
początku lat pięddziesiątych, przyspieszający protony do energii 680 megaelektronowoltów, był
oczywiście pomyślany jako źródło pionów.
Jego rozmiary są imponujące. Wchodząc do hali akceleratora dostrzegasz jakby grubą ramę, o boku
siedmiometrowym, stanowiącą jarzmo elektromagnesu wytwarzającego pole magnetyczne między
nabiegunnikami o średnicy, bagatela!, pięciu metrów. Komora próżniowa umieszczona między
nabiegunnikami kryje duanty, do których z generatora wysokiej częstości doprowadzane jest napięcie.
Pompy próżniowe, generatory zasilające - wszystkie urządzenia, znajdują się w pomieszczeniach pod
synchrocyklotronem. Sama hala akceleratora to olbrzymi kwadratowy bunkier o betonowych ścianach
kilkumetrowej grubości, zabezpieczających otoczenie przed promieniowaniem, a wysoko ponad jarzmem
elektromagnesu umieszczona jest potężna suwnica dla robót montażowych.
Do dwóch sąsiadujących boków bunkra przylegają dwa pomieszczenia: sterownia i mająca z nią
połączenie hala pomiarowa.
Nie będę Ci opisywał sterowni z setką różnych wskaźników, pokręteł, zegarów, potencjometrów, ale
myślę, że zdołam Cię chod trochę zainteresowad halą pomiarową, miejscem naszych przyszłych zmagao z
zazdrośnie strzegącą swoich tajemnic Przyrodą.
Wiązka protonów przelatując przez szczelinę między duantami uzyskuje każdorazowo dodatkową
energię, przez co zwiększa w polu magnetycznym promieo swojej orbity. Krążąc po orbicie spiralnej
osiąga wartośd maksymalną promienia i trafia w tarczę wywołując oddziaływania jądrowe z emisją
pionów. Bombardowana tarcza staje się źródłem neutronów, protonów i pionów różnych znaków,
emitowanych w wąskim stożku, o osi będącej przedłużeniem toru bombardującego protonu. Zadaniem
specjalistów-akceleratorowców jest utworzenie z tej mieszaniny cząstek dobrze geometrycznie
zdefiniowanych wiązek i rozprowadzenie ich za pomocą elektromagnesów oraz tak zwanych soczewek
kwadrupolowych poprzez kolimatory umieszczone w betonowej ścianie odgradzającej od hali
pomiarowej. My oczekujemy, że u wylotu ze stalowego kolimatora otrzymamy wiązkę ujemnych pionów
z domieszką ujemnych mionów, na które w locie rozpadają się piony. Dalej, będziemy wiązkę prowadzili
sami jeszcze koło dziesięciu metrów, by domieszka mionów stała się dominująca i w tej mniej więcej
odległości ustawimy aparaturę do pomiaru wychwytu mionów.
Mam nadzieję, że zdecydujesz się wkrótce przyjechad na którąś z licznych konferencji tutaj
organizowanych i wtedy będę miał okazję pokazad Ci naszą aparaturę ustawioną już „na wiązce”.
Teraz coś z innej beczki - historia związana z budową akceleratora. Po kilku naszych bytnościach w bloku
akceleratorowców, gdy nawiązała się między nami nid sympatii, jeden z nich opowiedział mi historię,
którą potraktowałem tak, jak się traktuje opowieści o upiorach starych zamczysk. Otóż legenda głosi, że
w jednej ze ścian bunkra został żywcem zamurowany człowiek i że jego duch zjawia się ponod nocą w
hali.
Przypadek chciał, że gdy tego samego dnia wróciliśmy do laboratorium, natknąłem się na naszego
technika, Walerego, który pochodził z najbliższej wioski i mieszkał tam od lat. Zapytałem go półżartem,
czy nie zdarzyło mu się w trakcie wielogodzinnych nocnych dyżurów przy pomiarach, zobaczyd
„akceleratorowego” ducha. Walery smutno się uśmiechając spojrzał na mnie i powiedział:
- Gdyby ukazywały się duchy ludzi, którzy tutaj zeszli nagłą śmiercią, to mielibyśmy ich zatrzęsienie.
Walery okazał mi niebywałe zaufanie. Opowiedział o sprawach, o których się nie mówiło, a tym bardziej
nie mógł o nich wiedzied cudzoziemiec. Jeszcze niedawno w pobliżu zlokalizowany był łagier. Przed
dziesięciu laty na błotnistym, prawie bezludnym terenie, wzdłuż wielkiego rozlewiska Wołgi tysiące
skazaoców budowało system śluz, tamę i kanał biegnący na południe, który łączył Wołgę z ujściem rzeki
Klaźmy, prawie już na rubieżach Moskwy.
Gdy najwyższe władze zdecydowały o lokalizacji w tym niedostępnym zakątku instytutu badao
jądrowych, częśd więźniów przerzucono do pospiesznej budowy laboratoriów. Praca okazała się
mordercza, ponieważ wyścig badao jądrowych ze Stanami Zjednoczonymi narzucał tempo. Więźniowie,
niedożywieni, pracujący po kilkanaście godzin dziennie, marli jak muchy, a nadzorcy, przeważnie
kryminaliści kontrolowani przez KGB, starali się wycisnąd z nich ostatnie siły.
Jeśli idzie o wydarzenie, które dało początek legendzie, Walery zrelacjonował je beznamiętnie. Jeden z
nadzorców, znany ze swoich okrucieostw, kontrolował dozowanie betonu ze zwieszonej na dźwigu
„gruszki”. Wystarczyło jedno mocne pchnięcie, by spadł między oszalowania, w chwilę potem zalała go
tona betonowego szlamu. Życie ludzkie miało wtedy tak niską cenę, że nie przeprowadzono nawet
dochodzenia. Oficer KGB wyznaczył następnego kryminalistę jako nadzorcę, morderczy zaś rytm pracy
nie został zakłócony.
Opowieśd Walerego wywarła na mnie silne wrażenie. Zacząłem teraz podejrzliwie przyglądad się ludziom.
Przecież wszystko to działo się przed kilkoma zaledwie laty, personel administracji, transportu, czy
technicy, to w dużej części dawna kadra obozu. Nad bezpieczeostwem instytutu nadal bez wątpienia
czuwa KGB. Słysząc, że zmarłych więźniów grzebano tam, gdzie padli, patrzę na klomb z kwiatami przed
budynkiem laboratorium jak na całun kryjący kości nieszczęśników. Straciłem w jednej chwili naiwną
wiarę w szczerośd ugrzecznionych słów i gestów aparatu administracyjnego, który nam, cudzoziemcom,
stara się ułatwid i umilid życie.
Kooczę już mój przydługi list. Jak widzisz, temat wymknął się spod kontroli, skojarzenia poniosły mnie jak
fala.
Przekaż Pani Teresie serdeczne pozdrowienia. Ciebie ściskam. P.S. List zostanie Ci doręczony do rąk
własnych.”
Po kilku tygodniach wspólnej pracy stało się jasne, że funkcjonowanie grupy wynikad będzie z planu
tworzonego w nieomal codziennych dyskusjach. Stefan zdawał sobie sprawę, że posiada więcej wiedzy z
dziedziny fizyki mionów i więcej doświadczenia w pomiarach z użyciem rozbudowanej elektroniki i
liczników Geigera-Müllera, lecz obecnie „na wiązce” trzeba stosowad technikę detektorów
scyntylacyjnych, w tej zaś dziedzinie Rosjanie mieli przewagę. Uznał, że układ partnerski, który zaczął się
ustalad, będzie najodpowiedniejszy w pracach zespołu i że nie miałoby sensu powielanie sowieckiego
modelu kierownika-wodza.
Rozpoczęli przygotowanie do wyznaczenia w hali pomiarowej tła neutronowego przy włączonej wiązce
protonów. Krawczenko gorąco doradzał, by zastosowad metodę aktywacyjną z użyciem łatwo
dostępnego nadmanganianu potasu zmieszanego z parafiną. Idea miała sens, albowiem parafina,
spowalniając neutrony, zredukuje całe widmo do neutronów termicznych, które z wielkim
prawdopodobieostwem będą wychwytywane przez jądra manganu i potasu. Radioaktywnośd tak
wytworzonych izotopów, o okresie połowicznego rozpadu rzędu godzin, a więc łatwo mierzalna, okaże
się proporcjonalna do intensywności strumienia neutronów.
Idea ideą, lecz zbliżał się czas realizacji. I tu okazało się, jak Krawczenko z nich zakpił. Nawet bowiem z
małą ilością nadmanganianu potasu trzeba obchodzid się ostrożnie, chod i tak rzadko udaje się nie
poplamid rąk, ubrania oraz wszystkiego dookoła. A tutaj operowali kilogramem tego paskudztwa, które
trzeba było w odpowiednich proporcjach starannie mieszad z rozgrzaną, ciekłą parafiną i formowad z
tego kilkadziesiąt cegiełek. Po kilku dniach eksperymentowania zadanie wykonali, ale ich ręce i fartuchy
były ciemnofioletowe. Wprawdzie nie dające się zmyd plamy traktowali jako ofiarę na rzecz nauki, lecz w
głębi serca zachowali urazę do Krawczenki, który, podejrzewali, chichotał w swoim gabinecie na myśl o
efektach zabawy z nadmanganianem. Byli jednak gotowi do pierwszego pomiaru tła neutronowego, a
ściślej, względnych jego wartości w różnych punktach hali eksperymentalnej. Pozostało już tylko czekad
na przydział czasu akceleratora, montując w międzyczasie detektor dla pomiarów bezwzględnych.
W tym okresie Stefan spędzał długie wieczory w domu, dużo czytając, uzupełniając swoje wiadomości z
historii i literatury rosyjskiej. Czytał też otrzymaną z biblioteki książkę. Czytał ją powoli pokonując
trudności cyrylicy, wypisywał słowa i zwroty, które wkuwał codziennie. Chciał opanowad język nie dla
celów doraźnych - porozumiewania się w pracy, ale zależało mu na przekroczeniu tej bariery, za którą
leżała możliwośd odczud subtelności literackiego języka i możliwośd wyrażania swoich myśli i uczud. Po
kilkunastu stronach lektury tej niezwykłej powieści Dudincewa jej treśd tak wciągnęła Stefana, że siadał z
książką już nie jak do kolejnej lekcji, ale by śledzid losy bohatera, który zmagał się z partyjną
nomenklaturą i co najważniejsze, a w sowieckiej literaturze wprost nieprawdopodobne, miał rację.
Wreszcie, pod koniec stycznia, Stefan odebrał telefon zawiadamiający, że otrzymują w następnym
tygodniu akcelerator do dyspozycji na osiem godzin. Program pracy został już przedyskutowany i
ustalony. Strumieo cząstek emitowanych z tarczy mógł byd tak zogniskowany, by trafid do kolimatora
oznaczonego numerem jeden, dwa lub trzy. Pierwszy kolimator był zajęty na stałe przez grupę
wykonującą pomiary rozpraszania elastycznego protonów, należało więc zmierzyd tło neutronowe przy
otwartym kolimatorze, kolejno drugim i trzecim. Pomiar miał się rozpocząd od odnotowania prądu
protonów bombardujących tarczę i intensywności przelatujących przez kolimator cząstek naładowanych,
następnie należało rozstawid cegiełki na linii osi kolimatora i w pobliżu oraz odnotowad czas rozpoczęcia,
a następnie zakooczenia naświetlenia. Po wyłączeniu wiązki radioaktywnośd cegiełek miała byd mierzona
za pomocą spektrometru gamma umieszczonego w miejscu oddalonym i osłoniętym blokami
betonowymi. Procedura ta miała byd powtórzona dla następnego kolimatora. Przewidywano również
pomiary promieniowania gamma na linii osi kolimatora w odległości około dziesięciu metrów od ściany
oddzielającej.
Role były rozdzielone. Wadim z Wierą odpowiadali za telefoniczny kontakt ze sterownią i za kontrolę
intensywności na wyjściu z kolimatora, Wołodia cały czas miał kontrolowad intensywnośd
promieniowania gamma, Stefan zostawił sobie pomiary wytworzonej radioaktywności cegiełek.
Przewidziano też trzeci pomiar tła neutronowego i gamma przy zamkniętych kolimatorach, by przekonad
się, czy hala jest dobrze izolowana od promieniowania akceleratora.
Warto zdad sobie sprawę z tego, jakie bywają odczucia ludzi silnie zaangażowanych w realizację ważnego
zadania, w jakąś działalnośd twórczą. Co czuje chirurg na chwilą przed wykonaniem pierwszego cięcia,
aktor przed wejściem na scenę, czy fizyk przed rozpoczęciem decydującego eksperymentu. Bez względu
na specyfikę zawodu, wszystkie one wymagają niezwykłej wewnętrznej mobilizacji, gdy pojawia się
wyzwanie, któremu trzeba sprostad.
Takie też panowały nastroje w grupie przed pierwszymi pomiarami. Na godzinę przed włączeniem wiązki
protonów wszyscy byli na stanowiskach. Wadim sprawdzał za pomocą źródła radioaktywnego działanie
licznika scyntylacyjnego, Wiera - połączenie telefoniczne ze sterownią, Wołodia kontrolował detektor
gamma, a Stefan przygotowywał stanowisko do pomiarów radioaktywności cegiełek.
Był to moment uroczysty, gdy dyżurny inżynier przekazał, że wiązka protonów została włączona. Ale na
razie na ich stanowiskach nic się nie działo. Zaczęło się formowanie strumienia cząstek, „ściskanie” go
przez kwadrupole i naprowadzanie do kolimatora. Co kilka minut Wiera powtarzała do słuchawki:
- U nas nic się nie dzieje, przelicznik milczy.
Wreszcie, po godzinie, przelicznik nagle ożył, cyferki numeratora zaczęły przeskakiwad jak szalone. Wiera
przekazała:
- Mam wiązkę. Utrzymajcie parametry i odnotujcie, mierzę intensywnośd przez pięd minut.
Wadim wyzerował przelicznik i włączył na pomiar ze stoperem. Przez następne pół godziny trwało
poszukiwanie optymalnych parametrów: akcelatorowcy zmieniali małymi skokami prąd elektromagnesu
odchylającego, natomiast Wadim mierzył odpowiadające intensywności strumienia cząstek. Stefan, na
razie wolny, notował wszystkie istotne szczegóły eksperymentu w księdze pomiarów. Tak nazwali gruby
brulion dużych rozmiarów, który zapewne we wszystkich laboratoriach na całym świecie prowadzony
podobnie, odgrywał taką samą rolę, jak dziennik kapitana okrętu lub czarna skrzynka, rejestrująca
wszystkie szczegóły lotu. Zbiór uzyskanych danych Wadim natychmiast przekształcił w wykresy
ujawniające parametry, przy których intensywnośd wiązki przechodzącej przez kolimator była
maksymalna. Wiera przekazała je do sterowni jako stałe dla kolimatora numer dwa i zarządziła krótką
przerwę. Szybko przenieśli cegiełki i rozstawili je w uprzednio ustalonych miejscach. Teraz Wiera
podniosła słuchawkę:
- Włączcie wiązkę i starajcie się utrzymad stałą intensywnośd przez dwie godziny.
Wycofali się znów poza ścianę ułożoną z bloków betonowych, dokąd prowadziły kable od detektorów i
gdzie była umieszczona elektronika. Teraz pozostawało tylko kontrolowad stałośd zliczeo dwóch
detektorów w ciągu tych dwóch godzin.
Następna seria była podobna: naprowadzanie wiązki do kolimatora numer trzy, a następnie naświetlanie
świeżej partii cegiełek. W międzyczasie Stefan mierzył radioaktywnośd cegiełek już naświetlonych.
Trzecia seria, z zamkniętymi kolimatorami, była krótsza, tak, że zmieścili się w przydzielonych ośmiu
godzinach, a aktywnośd cegiełek z ostatniej serii zmierzyli już po wyłączeniu wiązki.
Po zakooczeniu pomiarów, gdy byli gotowi do opuszczenia hali, Stefan wyciągnął z kieszeni swego
obszernego płaszcza przeszmuglowaną butelkę miodu oraz papierowe kubki i rozlewając powiedział:
- Jest taki zwyczaj, zapoczątkowany chyba przez Fermiego z okazji uruchomienia pierwszego reaktora, że
po udanym eksperymencie uczestnicy wypijają lampkę wina, a butelka, z podpisami na etykiecie i datą
stanowi „dokument” tego wydarzenia. Nasze dzisiejsze pomiary, aczkolwiek skromne, godne są
uczczenia, ponieważ stanowią początek naszych wspólnych badao, które, mam nadzieję, powiodą się.
Udało się Stefanowi wygłosid to przygotowane przemówienie dośd gładko. Gdy wszyscy wypili, chwaląc
aromat i smak polskiego miodu, Wołodia uśmiechając się ironicznie skomentował:
- Byłoby to wykroczenie przeciw regulaminowi instytutu, gdybyśmy nie uznali polskiego miodu za rodzaj
lemoniady.
A Wiera skomentowała wypowiedź Wolodii:
- Nie trudno tak mówid w kraju, w którym pija się czysty spirytus. - Wiera należała do grona wojujących
abstynentek, kobiet, które przy każdej okazji wyrażały opinię, że alkoholizm jest przyczyną wszelkiego zła
w Związku Radzieckim.
Po kilku dniach, gdy opracowano wyniki, okazało się, że tło neutronowe trzeciego kolimatora jest
dwukrotnie niższe niż drugiego, chod i strumieo cząstek naładowanych jest nieco mniejszy. Wydawało się
możliwe zredukowanie tła przy zamkniętych kolimatorach przez założenie betonowymi blokami
niewielkiego przejścia do hali akceleratora.
W sprawozdaniu dla WePe Stefan przedstawił mapę tła w hali pomiarowej zaznaczając, że wartości
bezwzględne zostały oszacowane z dużym błędem, prosi więc o dodatkowych kilka godzin dla wykonania
pomiarów przy użyciu konstruowanego obecnie specjalnego detektora scyntylacyjnego,
przystosowanego do pomiarów bezwzględnych.
Chod ogólne wnioski nie napawały optymizmem, gdyż tło znacznie przewyższało oczekiwany efekt,
jednak uzyskane dane mogły stanowid podstawę dla konkretnych obliczeo ekranowania detektorów. Po
obliczeniach i dyskusjach ustalono, że na drodze strumienia cząstek, u wylotu kolimatora, należy ustawid
filtr z lekkiego materiału absorbujący neutrony, a zarazem redukujący energię pionów, za nim zaś
soczewkę kwadrupolową ogniskującą miony.
W tym czasie w instytucie mówiono już o ich mionowym eksperymencie i na ogół opinia była bardzo
przychylna. Wadim, który w swoim skromnym hoteliku spotykał po pracy teoretyków, swoich kolegów ze
studiów, i rozmawiał z nimi o problemach wychwytu mionów, przynosił do grupy zachętę do
prowadzenia trudnej pracy, gdyż nie było wątpliwości, że temat jest bardzo aktualny. Z dyrekcji również
docierały sygnały świadczące o przychylności. Dr Łapidus, spotkawszy Stefana w bibliotece, wyciągnął go
na rozmowę na korytarz i oświadczył, że praca jest uznana za ważną i będzie popierana przez dyrekcję.
Prosił, by go informowad, gdyby pojawiły się kłopoty. W czasie codziennych dyskusji nikt w grupie, nawet
etatowy pesymista Wołodia, nie wątpił głośno w sensownośd ich pracy, ale w podświadomości każdego
czaiła się myśl, że może się nie udad, że znikomy efekt utonie w morzu cząstek tła.
Następne naświetlenie dostarczyło nowych danych dotyczących redukcji tła i równocześnie wyznaczyło
nowe cele. Pracowali z uporem mając świadomośd, że stoją wobec ważnego wyzwania i że z uwagą i
sympatią śledzi ich poczynania wielu ludzi w instytucie.
6.

W zbiorowej pamięci, która z czasem zaczyna przeobrażad się w historię, zacierają się takie szczegóły jak
losy poszczególnych ludzi. Tym bardziej, gdy obejmuje ona apokaliptyczne okresy wojen niosących tyle
nieszczęśd zbiorowych, że jakiś epizod z życia jednej rodziny nie wydaje się byd godnym szczególnej
uwagi. Historia odnotowała, że niemiecka ofensywa w sierpniu 1915 r. zmusiła władze carskie do
pospiesznej ewakuacji urzędów z Warszawy. Oznaczało to wyjazd wielu Rosjan i ich rodzin oraz sporej
grupy Polaków zajmujących stanowiska w administracji miasta.
Jak to bywa w okresach wielkich wędrówek, wydarzenia te kryty przeróżne ludzkie dramaty. Dla
osiemnastoletniej Oli, siostry matki Stefana, rozkaz ewakuacji był bolesnym ciosem. Zaręczona ze
starszym od niej o dwa lata studentem, synem rosyjskiego wysokiego urzędnika, stanęła po raz pierwszy
w swoim życiu przed koniecznością dokonania wyboru i to tak ważnego. Dwa dni presji rodziny, która
była niechętna temu związkowi, dwa dni rozterek i nadziei po każdym spotkaniu z ukochanym Saszą,
zmieniły ją nie do poznania. Przeistoczyła się w dojrzałą kobietę, zdecydowaną bronid swojego szczęścia.
Ojciec Saszy, człowiek poważny i solidny, przy pożegnaniu z rodzicami Oli zapewnił, że w równej mierze
jak syn czuje się odpowiedzialny za Olę, za jego już teraz córkę. Ślub odbędzie się w Moskwie jak
najrychlej, a zapewne - wyraził nadzieję - wkrótce znów spotkają się w Warszawie. W sierpniu
piętnastego roku Rosjanie mogli byd jeszcze optymistami.
Na peronie dworca Anna, całując swoją siostrę, nie mogła wiedzied, że dopiero po długich latach będzie
jej dane uściskad ponownie ukochaną Olę.
Stefan znal len rodzinny epizod. Ze skąpych listów nadchodzących do jego matki w latach trzydziestych
trudno było odtworzyd obraz życia ciotki i jej rodziny w okresie porewolucyjnym. Były to zaledwie sygnały
jakby z innego świata. Potem znów prawie dziesięcioletnia przerwa i wreszcie udało się ponownie
nawiązad kontakt gdzieś pod koniec lat czterdziestych, ale ówczesne listy, jak i poprzednie, zawierały
zdania pisane jakby pod okiem supercenzury. W tym okresie polskie społeczeostwo wiedziało znacznie
więcej o „sowieckim raju”, niż w latach międzywojennych, nie dziwiono się więc enigmatyczności takich
listów.
Zapowiedź wyjazdu Stefana do instytutu pod Moskwą oznaczała dla pani Anny radosną nowinę.
Powstawała możliwośd spotkania z Olą. Trudno po latach wdawad się w rozważania na temat decyzji
Stefana wyjazdu do Dubnej. Wiadomo, że miał do wyboru jeszcze kilka innych ośrodków, na Zachodzie,
więc zapewne historia rodzinna zwiększała motywację.
Przed wyjazdem do Dubnej Stefan omówił z matką wszystkie szczegóły jej przyjazdu do niego, a w Biurze
Pełnomocnika załatwił formalności paszportowe. Umówili się, że będzie jej oczekiwał w drugiej połowie
grudnia.
Oddział administracji odpowiedzialny za sprawy bytowe pracowników zagranicznych instytutu działał bez
zarzutu. Dzieo przed przyjazdem matki Stefan otrzymał klucze od mieszkania na ulicy Inżyniernoj, pomoc
przy przeprowadzce, a następnego dnia samochód zabrał go do Moskwy, na Dworzec Białoruski.
Pierwsze dni w Dubnej były dla pani Anny na pewno trudne, gdyż zostawała sama przez wiele godzin, a
język rosyjski, który tak dobrze znała za miodu, sprawiał jej teraz trudnośd. Ale wszystko znosiła dzielnic:
robiła sama zakupy, nawet przy okazji zawarła pierwsze znajomości, chodziła na długie spacery. W ciągu
dnia Stefan wpadał tylko na obiad, za to wieczory spędzali już razem. Jeszcze przed przyjazdem matki
Stefan wysłał kartkę pocztową do ciotki zawiadamiając o ich przypuszczalnej wizycie.
Wreszcie nadeszła sobota. Wczesnym rankiem, gdy było jeszcze ciemno, wsiedli do służbowego
autobusu, który dowiózł ich do centrum Moskwy i zaparkował na małym placyku obok Teatru Wielkiego.
Dmitrjewskij Pierieułok, maleoka uliczka odchodząca od Pietrowki, był tak blisko, że mogli przejśd tam
piechotą. Trafili pod numer dwunasty. Nieduże podwórko, odgrodzone od ulicy płotem, a w nim, z lewej
strony, długa jednopiętrowa oficyna o dośd dziwnej architekturze. Na parterze budynku rozmieszczone
były małe okienka, na początku i na koocu budowli widad było zamknięte szerokie wrota. Na pierwsze
piętro prowadziły zewnętrzne drewniane schody. Gdy przeszli chodnikiem odgarniętym ze śniegu i
wspięli się na piętro, znaleźli się w słabo oświetlonym korytarzu, który ciągnął się przez całą długośd
budynku. Szereg drzwi po jego prawej stronie wskazywał wejścia do mieszkao. Zatrzymali się przed
drzwiami oznaczonymi numerem pięd. Pani Anna postała chwilę, przeżegnała się i zastukała.
Trudno opisad moment, gdy dwie kochające się istoty rozdzielone przez okrutny los odnajdują się po
kilkudziesięciu latach i padają sobie w ramiona. Trudno oddad emocje towarzyszące takiemu spotkaniu.
Dwie stare kobiety nie potrafiły wymówid słowa - patrzyły na siebie przez łzy trzymając się za ręce, a
obecni przy tym świadkowie bali się chodby słówkiem spłoszyd nastrój. Wreszcie pani Anna przemówiła
łamiącym się głosem:
- Twoje oczy się nie zmieniły. Poznałabym je zawsze i wszędzie, chod teraz są takie smutne.
- Tak, Aniu. I serce się nie zmieniło. Tyle o tobie myślałam, o mojej ukochanej. Już straciłam nadzieję, że
cię ujrzę kiedykolwiek. Ale Bóg się zlitował.
Ich dalsza rozmowa, chaotyczna, nieskładna, w której wyrazy, a nieraz i zdania rosyjskie mieszały się z
polskimi, powoli rozładowywała wzruszenie. Wreszcie Stefan ucałował serdecznie ciotkę Olę, a następnie
uściskał Lubę i Alika.
Takie było pierwsze spotkanie. Nieco później dołączyła do nich Natalia Siergiejewna, matka Alika, która
wróciła z dyżuru na stacji metra. Gdy późnym popołudniem trzeba już się było zbierad do autobusu,
ciotka Ola zaprotestowała, że ona siostry nie puszcza.
- Anna musi zostad, ewentualnie wróci w przyszłą sobotę, gdy Stefan po nią przyjedzie. - Stefan rozejrzał
się po pokoju. Był spory, ale mieszkały w nim cztery osoby. Natalia Siergiejewna, jakby czytając w jego
myślach, powiedziała:
- Do śmierci mojej matki mieszkaliśmy tutaj w pięd osób i było nam dobrze. Zresztą Ola cały dzieo jest
sama, bo młodzież się uczy, a ja pracuję.
Powoli unosiły się kolejne zasłony i odsłaniały coraz to nowe epizody z historii rodziny Baranowych. Ten
pokój, w którym zamieszkali, gdy musieli opuścid majątek, stał się ich oazą szczęścia. W dobie
„rozkułaczania” liczyło się, żeby w ogóle przeżyd, nikt nie marzył o wygodach. Za carskich czasów
dziwaczny budynek był po prostu stajnią. Piętro to jakieś magazyny, które później zaadaptowano na
pokoje mieszkalne. Było ich chyba osiem. W siedmiu mieszkały rodziny, a ostatni stanowił wspólną
kuchnię dla około trzydziestu osób. Dopiero po wojnie doprowadzono gaz i założono centralne
ogrzewanie. W takich warunkach żyli i twierdzili, że było im dobrze.
Podczas dwugodzinnej jazdy autobusem, rekapitulując fragmenty rozmowy, Stefan zdał sobie sprawę, jak
trudno jest porównywad cierpienia wielu rodzin rosyjskich pod władzą radziecką z polskimi cierpieniami
w latach okupacji i w okresie powojennym. My ani przez chwilę nie przestaliśmy byd wolni, nigdy nie
opuściła nas pewnośd wyzwolenia - oni na dwa pokolenia utracili wszelką nadzieję. My traktowaliśmy
system jako wynik obcej przemocy - dla nich był on ich własnym systemem.
W następną sobotę Stefan zabrał matkę do Dubnej, ale znów tylko na kilka dni, ponieważ na Sylwestra
wszyscy zostali zaproszeni przez Iwana Tichonowicza, dalekiego krewnego Baranowych. Iwan zaliczał się
do prominentnych przedstawicieli władz miejskich Moskwy. Wsławił się organizacją gigantycznego planu
przesunięcia szeregu domów na ulicy Gorkiego, dzięki czemu stała się ona reprezentacyjną arterią stolicy.
Przez kilka kolejnych wieczorów, które spędzili razem na ulicy Inżynierskiej, pani Anna mogła wreszcie
opowiedzied Stefanowi całą historię rodziny Baranowych, z którymi związane było życie ciotki Oli.
Po wyjeździe z Warszawy i po ślubie Ola żyła z Saszą tylko jeden rok. Powołano go do wojska i wysłano na
front, a po kilku miesiącach przyszło zawiadomienie, że poległ bohaterską śmiercią żołnierza w walkach
pod Stanisławowem. Trwała wówczas ostatnia już chyba ofensywa rosyjska, wymuszona przez aliantów
na rządzie Kiereoskiego, który objął władzę po rewolucji lutowej.
Ojciec Saszy nie potrafił się dostosowad do nowych warunków. Śmierd syna ostatecznie zaważyła na jego
decyzji, by przynajmniej na niespokojny czas przenieśd się wraz z Olą do rodzinnego majątku w
Griszniewie pod Wiaźmą. Zarządzał nim jego starszy brat, Siergiej. Rodzina Baranowych od pokoleo
uprawiała ziemię. W połowie ubiegłego wieku, dzięki własnej pracowitości, Baranowowie wydźwignęli
się z poziomu zwykłych chłopów awansując do społeczności obywateli ziemskich, a w ostatnich latach ich
majątek znacznie się powiększył i został zmodernizowany. Głowa rodziny, Siergiej Pietrowicz, nie żałował
pieniędzy na kształcenie licznej gromadki dzieci. W Wiaźmie rodzina miała nieduży domek, który w
miesiącach szkolnych służył dzieciom za bursę.
Najstarszy syn, Wasia, ukooczył politechnikę w Niemczech. Ta „inwestycja” opłaciła się rodzinie sowicie,
gdyż praca dyplomowa młodego Baranowa, wynalazek związany z automatyzacją sygnalizacji, została
zastosowana na rosyjskich kolejach i nagrodzona przez carską komisję. Nieoczekiwanie zdobyte duże
pieniądze Wasia przeznaczył na modernizację majątku, zbudował w Griszniewie małą elektrownię, co
pozwoliło na stosowanie w gospodarstwie najnowszych maszyn rolniczych, no i na podniesienie
standardu życia w domu rodzinnym. Jednak zainteresowanie Wasi Griszniewem ograniczyły się do tego
jednorazowego wspaniałomyślnego gestu. Odznaczał się zbytnią aktywnością intelektualną, by tracid czas
na wsi.
Potrzebny mu był wielki świat, kontakty ze środowiskiem inżynierskim, możliwośd dyskutowania na
temat coraz to nowych pomysłów, ulepszeo i wynalazków własnego autorstwa.
Na początku siedemnastego roku majątkiem rodzinnym Baranowych zarządzał Siergiej Pietrowicz, a jego
brat, ojciec Saszy, prowadził księgowośd. Jednak większośd decyzji podejmował Paweł, według
starszeostwa drugi z synów, którego ojciec widział jako swego następcę. Trzeci syn, Fila, właśnie kooczył
szkołę, ale z powodu niepokojów w kraju trudno mu było planowad dalsze studia i związany z tym wyjazd
do Moskwy czy Piotrogrodu.
Kobiety, pod okiem żony Siergieja Piotrowicza, Marfy Aleksandrowny, zajmowały się domem. Nie
należało to do zadao łatwych, skoro codziennie do stołu zasiadało kilkanaście osób. A trzeba było także
zadbad o sporą gromadkę mieszkaoców folwarku, latem zaś jeszcze o ludzi wynajętych do żniw. Na
kobietach spoczywał obowiązek dopilnowania udoju i hodowla wszelakiego drobiu. Starczało więc roboty
nie tylko dla Marfy Aleksandrowny, lecz również dla Oli i Nadii. Nawet najmłodsza, Kławdia, miała co
robid, gdy w czasie ferii szkolnych przebywała w domu.
Rewolucja, nim wybuchła wysokim płomieniem, tliła się niepokojąc ludzi zorientowanych w politycznej
sytuacji Rosji oraz w nastrojach wymęczonej wojną, zbiedniałej ludności i mas żołnierskich. W majątkach
ostatnie żniwa wypadły bardzo słabo - nie zebrano nawet połowy zwyczajnych plonów. Paweł dwoił się i
troił, żeby zdobyd ludzi do roboty, ale młodzi tkwili na froncie, ze starych zaś niewiele przychodziło
pożytku.
Wasia wpadał do Griszniewa na dzieo lub dwa opowiadając, co dzieje się w kraju. Obaj z Pawłem należeli
do tego odłamu młodego pokolenia, który grupował młodzież doskonale rozumiejącą potrzebę głębokich
reform społecznych i politycznych. Wszelako wypadki ostatnich tygodni wskazywały, że zdobycze
lutowego przewrotu nie zaspokajają już oczekiwao zrewolucjonizowanych mas i że wypadki zaczynają się
wymykad spod kontroli. Bracia postanowili domek w Wiaźmie zaopatrzyd w żywnośd oraz opał, a także
przygotowad do stałego zamieszkania.
Rewolucja październikowa nie pozostawiała już żadnych złudzeo, że los rodzin ziemiaoskich został
przesądzony. Zaczęły się rekwizycje i grabieże. Kobiety przeniosły się do Wiaźmy, a Paweł zgłosił się do
komisarza partii bolszewików w Wiaźmie i oświadczył, w imieniu ojca i własnym, że oddaje majątek do
dyspozycji nowych władz. Władze oświadczenie przyjęły przychylnie i nakazały Pawłowi zarządzad
majątkiem. Miało to ten skutek, że grabieże stały się legalne; prawie co tydzieo przyjeżdżał ktoś z pismem
podpisanym przez komisarza i rekwirował kilka krów czy świo, a przy okazji pobytu we dworze zabierał
dla siebie na pamiątkę jakiś drobiazg. Chod także swoi okazywali się nie lepsi. Fornale i parobcy, widząc
jak topnieje fortuna, często nocą wyprowadzali z majątku jakąś sztukę bydła i znikali. Po roku dobra
Baranowów były już kompletnie zrujnowane.
W Wiaźmie działo się nie lepiej. Kławdia zapadła na gruźlicę i po kilku miesiącach zmarła. Podczas
choroby Kławdię trzeba było umieścid w szpitalu, bo pozostało tam jeszcze kilku dobrych lekarzy. Ola
doglądała dziewczyny sama, gdyż pielęgniarek brakowało. I tak wciągnęła się w tę nową pracę, że po
śmierci Kławdii, za radą doktora Terajewicza, Polaka, którego los zagnał aż tutaj, pozostała w szpitalnej
służbie zyskując za swoje poświęcenie i pracowitośd ogólny szacunek. Jej teśd, gdy pobyt w Griszniewie
stracił już sens, również przeniósł się do Wiaźmy, a po kilku miesiącach wyjechał na Łotwę, gdzie
podobno było łatwiej przeżyd. Najmłodszy, Fila, bardzo zdolny, lecz niezbyt zrównoważony - przynajmniej
tak uważali bliscy - jeszcze przed październikiem głosił „delfickie” proroctwa o zagładzie klasy
posiadającej, która grzeszyła wobec ludu. Zaczęto go słuchad uważniej, gdy stały się znane okropności
rewolucji, a on głosił, że to dopiero początek. Pewnego ranka, już w Wiaźmie, podszedł do matki, ukląkł u
jej kolan i poprosił o błogosławieostwo. Zdecydował się odejśd z domu. Chciał, żeby informowano
znajomych, iż zginął w przypadkowej strzelaninie w Moskwie. Odezwie się, jak już zapanuje spokój, więc
pewnie nieprędko. Taki był Fila, który polityką się nie interesował, ale swoim mistycznym zmysłem
wyczuwał bieg historii.
Siergiej Pietrowicz zmarł na początku dziewiętnastego roku. Serce nie wytrzymało stresów związanych z
postępującą ruiną majątku, który on wraz z rodziną wysiłkiem wieloletniej pracy doprowadził do
rozkwitu.
W latach dwudziestych, w kraju wyczerpanym wojną i bratobójczymi walkami, a w dodatku źle
rządzonym przez niefachowe Rady, musiało dojśd do pełnej dezorganizacji gospodarki i do głodu. Zmusiło
to bolszewików do ogłoszenia Nowej Ekonomicznej Polityki, przyzwalającej w pewnym zakresie na
wolnośd produkcji i wolny handel, oczywiście pod baczną kontrolą paostwa.
Lokalne władze dostrzegły, że gdyby majątkowi Griszniewo zapewniono odpowiednie warunki
funkcjonowania, mógłby wyżywid pół Wiaźmy. W okresie NEP-u podjęto więc pewne kroki zaradcze
przeciw postępującej dewastacji. Zaangażowano kilkunastu robotników rolnych, którzy podlegali
komisarzowi, ustały rekwizycje. Majątek zaczął dostarczad mleko, masło, żywiec i zboże.
W tym czasie Paweł się ożenił i poczuł, że jego los może się odmienid. Jako fachowiec był potrzebny
społeczeostwu, oglądał rezultaty swojej pracy, a szczęście osobiste dodawało mu sił. Z czasem jednak,
gdy partyjni biurokraci w coraz większym stopniu zaczęli decydowad co siad, kiedy siad i kiedy zbierad,
optymizm zmalał.
Nadszedł rok 1928. Na terytorium całego ZSRR zaczęto realizowad wytyczne któregoś tam Zjazdu w
sprawie uspołecznienia produkcji rolnej. Wprawdzie w Griszniewie nie było co uspołeczniad, skoro
majątek praktycznie stał się już sowchozem, ale OBKOM postanowił wykazad partyjną czujnośd.
Aresztowano kilkunastu obywateli, najlepszych rolników w okolicy, wśród nich także Pawła, i wysiano ich
do łagru na Syberii. Zostali oskarżeni o spowodowanie kryzysu w skupie zboża. Transportowano ich na
początku lutego, w bydlęcych wagonach, przy temperaturze minus trzydzieści stopni, a podróż trwała
dwa tygodnie.
Po miesiącu żona Pawła, Larisa, dostała gryps zawiadamiający, że Paweł nie żyje i że współwięźniowie
ciało zakopali w śniegu. Cztery nieszczęsne kobiety, bezsilne wobec niesprawiedliwości losu, wobec
nieszczęścia, które je spotkało, przepłakały całą noc wspominając dobrego, zawsze pogodnego Pawła,
zbyt ufającego ludziom, pełnego naiwnej wiary w ostateczne zwycięstwo rozsądku i sprawiedliwości.
Rano Larisa postanowiła. Wyruszy do łagru, zdobędzie trumną i przywiezie Pawła tu, gdzie żył i pracował,
więc będzie tu właśnie pochowany, w poświęconym grobie, godnie. Zasłużył, by leżed obok ojca w
rodzinnej ziemi, a ona wypełni swój obowiązek.
Jeśli uświadomid sobie ogrom przeszkód utrudniających realizację zobowiązania podejmowanego w imię
moralnych powinności, a wbrew wszelkim barierom piętrzonym przez nieludzki reżim, to decyzję Larisy
uznad można za godną zestawienia z decyzją Antygony.
Zaopatrzona w żywnośd, chowająca w ukryciu kilka złotych pięciorublówek, w walonkach i w pożyczonej
szubie, Larisa wyruszyła w liczącą kilka tysięcy kilometrów trasę.
- Bóg pobłogosławił dobry uczynek - powiedziała Marfa Alcksandrowna witająca ze łzami po trzech
tygodniach Larisę.
Pogrzeb Pawła siał się manifestacją ludności Wiaźmy.
Dalsze losy rodziny Baranowych, przynajmniej do wybuchu wojny, nie zawierały już elementów tak
dramatycznych. Nadia pracowała w administracji, Ola w szpitalu, a Larisa, która spodziewała się dziecka,
wyjechała do Kijowa, gdzie mieszkali jej rodzice. Wania wpadał czasem do Wiaźmy, natomiast Fila dał
znad o sobie z Charkowa dopiero w trzydziestym roku. Skooczył studia i belfrzył w jednej ze szkół
politechnicznych. Nie oznaczało to, że żyli spokojnie, bez stresów. Ich dom był zatłoczony lokatorami do
granic możliwości - w każdym pokoju mieszkała jakaś rodzina, a stosunki między nimi nie zawsze układały
się dobrze.
Toteż małżeostwo Nadii z oficerem lotnictwa i jej przeprowadzka do Moskwy zapoczątkowały exodus
całej rodziny, zmęczonej warunkami bytowania w Wiaźmie, wyczerpanej też i szykanami, których władze
nie szczędziły przedstawicielom byłej burżuazji.
Mąż Nadii został przeniesiony nad granicę chioską, a ona, w ciąży, zdecydowana zostad, musiała
zrezygnowad z hotelu oficerskiego i wtedy wszyscy zamieszkali w baraku na peryferiach miasta. Na
szczęście Ola dostała pracę w najlepszej moskiewskiej poliklinice - botkioskicj - a jeden z lekarzy, który się
nią interesował, postarał się dla nich o pokój w centrum Moskwy. I to był właśnie ten pokój w domu przy
Dimitrowskim Zaułku, do którego pani Anna, z bijącym sercem, zastukała dwadzieścia lat później.
Tu urodził się Alik, syn Nadii, a rok przed niemieckim napadem na Związek Radziecki na świat przyszła
Luba, ze związku Oli z jej lekarzem.
Wasia, w tym okresie miał duże premie od swoich racjonalizacji i wynalazków, przy każdej wizycie
zostawiał więc okrągłe sumki dla Marfy Aleksandrowny i dla maluchów. Gdy wydawało się, że życie
Baranowych jakoś się ułożyło i nie odczuwali głodu ani chłodu, gdy fala strasznych stalinowskich czystek
ich ominęła i zaczynali żyd chod biednie, ale bez strachu, w ich egzystencję wtargnęła znów wojna.
Mąż Nadii zginął zestrzelony w pierwszych dniach wojny, tak jak i setki jego towarzyszy broni: pękate,
powolne sowieckie myśliwce pod seriami niemieckich Messerschmittów spadały na ziemię niczym
płonące żagwie.
Zginął też Wasia, a ściślej zaginął. Przez długie miesiące nie docierały od niego żadne wiadomości, aż w
koocu trzeba było porzucid wszelką nadzieję.
Stało się znów głodno i chłodno. Kobiety niosły nie mniejsze brzemię wojny niż mężczyźni. Nie mówiło się
o pracy, ale o służbie, w której nie liczono czasu, toteż Ola w szpitalu, a Nadia na stacji metra tkwiły po
kilkanaście godzin, gdy tymczasem niezmordowana Marfa Aleksandrowna zajmowała się dziedmi.
Nastała wreszcie niosąca nadzieję wiosna. Wojska parły nieprzerwanie na zachód i później nadszedł dzieo
zwycięstwa. Tysiące rodzin mogły przestad drżed o swoich ojców, mężów i braci na froncie, ale życie nie
od razu stało się lżejsze.
Marfa Aleksandrowna, jakby czując, że i ona wypełniła swój obowiązek do kooca i że teraz wolno jej
przypomnied o swoim istnieniu, któregoś ranka nie wstała, a gdy lekarz przyszedł wieczorem, mógł już
tylko stwierdzid zgon.
Ostatnie lata przeleciały tak szybko w codziennym kołowrotku: praca, kolejki, dom, praca, kolejki, dom...
Jedyną radością tych dwóch przedwcześnie starzejących się kobiet były ich dzieci, mądre, dobre,
rozumiejące już reguły życia w trudnych powojennych warunkach.
Gdy pani Anna skooczyła smutną opowieśd, Stefan pomyślał: czy chod dla tego pokolenia los będzie
łaskawszy?
Sylwester, na który wszyscy byli zaproszeni przez Iwana Tichonowicza, nie zapisał się w pamięci Stefana
jako szczególnie uroczy. Pamiętał, że dwoma Pobiedami jeździli po ciemnej Moskwie i ostatecznie
znaleźli się na jej kraocach we wsi, której dźwięczna nazwa brzmiała Marina Roszcza. Tam mieszkała cała
kolonia krewniaków Iwana Tichonowicza, a w jednym z okazałych drewniaków czekał nakryty gigantyczny
stół. Pito potężnie. Stefan nie mógł odmówid, gdy podchodzili do niego przepełnieni życzliwością kolejni
„krewniacy” i proponowali wypid „za drużbu”. Pamiętał jak jego matka wyprowadziła Iwana
Tichonowicza do sąsiedniego pokoju, by porozmawiad i wymóc na nim przyrzeczenie pomocy dla Olgi i
Natalii, pamiętał jeszcze, że śpiewano pięknie na głosy pieśni, a pod którąś z rzewnych słowiaoskich
melodii film mu się urwał. Rok 1957 zaczął się dla Stefana niebotycznym kacem.

7.

Było to na przełomie stycznia i lutego, w okresie największych zamieci i mrozów. Jednak mieszkanie przy
Inżyniernoj należycie ogrzewano i wieczorem, przy zaciągniętych zasłonach, łatwo zapominało się o tym,
co na zewnątrz.
Po kolacji pani Anna zabrała się do pisania listów, a Stefan przegrywał płyty, które kupił ostatnio. Owa
namiętnośd, gdyż było to coś więcej niż hobby, ogarnęła go do tego stopnia, że sobotnie wyprawy do
Moskwy traktował jak wyprawy po złote runo, a głównym ich celem było zdobycie ciekawych krążków.
Trzeba pamiętad, że przemysł fonograficzny w Polsce dopiero wówczas raczkował, za to rosyjskie
wytwórnie zdążyły już nagrad prawie całą klasykę światową. Stefan był melomanem, ale dopiero teraz
mógł mied dobre płyty i czas, by w długie zimowe wieczory, ku własnej radości i jedynej rozrywce, je
przegrywad. Słuchał nie tylko dobrze sobie znanej klasyki, ale odkrywał na własny użytek Prokofiewa,
Strawioskiego, Szostakowicza, Rachmaninowa...
Techniczna jakośd płyt pozostawiała nieraz wiele do życzenia, zresztą jego adapter, najlepszy, jaki mógł
tutaj kupid, też był daleki od doskonałości. Jednak wszelkie usterki odtwarzania Stefan znosił ze
stoicyzmem. Uważał, że odbiór utworu zależy w większym stopniu od wewnętrznych predyspozycji, od
potrzeby słuchania i od nastroju, niż od doskonałości wykonania. Przecież kompozytor „uchem
wewnętrznym” słyszy muzykę, która jeszcze realnie nie zaistniała, a w jednej z powieści Selmy Lagerlof
stary człowiek grywał na klawiaturze wyrysowanej na brzegu stołu.
Przegrywał ostatnią płytę, gdy u drzwi rozległ się dzwonek. Nieco zdziwiony nieoczekiwaną wizytą o tak
późnej porze Stefan wyłączył patefon i podszedł do drzwi, by je otworzyd. Wyrosły przed nim trzy
zaśnieżone postacie. W słabo oświetlonym korytarzu ujrzał zastępcę Charłamowa, Saniewa, a za nim
kobietę z głową owiniętą grubym, wełnianym szalem, trzymającą za rękę kilkuletnie dziecko. Saniew
krótko i rzeczowo wyjaśnił, że madame L. z córeczką przyleciały z Paryża, a on je właśnie przywiósł z
lotniska. Będą mieszkały w wolnym pokoju. Dodał, że liczy na pomoc towarzysza doktora, ponieważ
madame słabo zna rosyjski. Po chwili szofer wniósł walizki, a Saniew się pożegnał. Pani Anna, która
słyszała całą rozmowę, nie witając się pobiegła do kuchni przygotowad kolację.
Tak się zaczął kilkumiesięczny okres początkowo dośd trudnej koegzystencji pod wspólnym dachem, a
trudnośd wynikała z barier językowych. Stefan znał kiedyś nieźle język francuski, lecz dawno go już nie
używał. Teraz, gdy intensywnie wkuwał rosyjski, gdzieś w komórkach mózgowych te dwa języki
wzajemnie się blokowały i zamiast słów francuskich wyskakiwały rosyjskie lub odwrotnie.
Madame L. przyjechała na podstawie umowy międzyinstytutowej, jako fizyk z Saclay, by wziąd udział w
eksperymencie zaplanowanym w Laboratorium Wysokich Energii, ale takie uzasadnienie jej przyjazdu
byłoby niepełne, gdyż pomijałoby motyw istotny.
Lata pięddziesiąte to we Francji czasy szczególne, charakteryzujące się wyraźnymi sympatiami
prokomunistycznymi i silną antyamerykaoską fobią, co otwarcie akcentowały środowiska intelektualne.
Simone dc Beauvoir w swoich Mandarynach, powieści nieomal reportażowej, świetnie przekazała te
nastroje. Stąd brała się moda na Związek Radziecki, ciekawośd innego świata, ciekawośd ludzi, którzy
zdruzgotali potęgę Niemiec hitlerowskich.
Po kilku dniach, gdy wieczorne rozmowy stały się już bardziej swobodne, madame przyznała, że jej
fascynacja Związkiem Radzieckim ma dodatkowe źródło. Wprawdzie jest członkiem Komunistycznej Partii
Francji, odczuwa leż dumę, że na pochodzie pierwszomajowym maszerowała w jednym szeregu obok
Sartre'a, Aragona oraz Fryderyka Joliot i z tego powodu interesuje ją każdy sukces Związku Radzieckiego -
dorobek zaś Zjednoczonego Instytutu Badao Jądrowych równa się właśnie sukcesowi - ale bezpośrednim
powodem decyzji przyjazdu do Dubnej było jej pochodzenie. Ojciec madame L. opuścił Petersburg w
dniach rewolucji i już więcej ojczyny nie ujrzał. Za to przelał na córkę, Marianne, swoją tęsknotę do
rodzinnego gniazda i własną dumę z tradycji rodu Frołowów.
Madame była szczupłą wysoką brunetką o typie urody raczej wschodniej. Gdyby ktoś nic o niej nie
wiedział, mógłby przypuszczad, że ma do czynienia z Gruzinką lub Ormianką. Sposób mówienia, szybkie,
trochę kanciaste ruchy, zdradzały jej zdecydowanie, silną wolę i męskie cechy charakteru. Już sam
przyjazd z małą córeczką do odległego, nieznanego kraju świadczyły o odwadze. Należała do kobiet
prawdziwie wyzwolonych.
I dlatego stała się bożyszczem młodych Rosjanek w Dubnej. Prawiono im o równouprawnieniu, o
wyzwoleniu, a tak naprawdę, były nisko opłacanymi, krzywdzonymi przez los, nieszczęsnymi istotami
niosącymi na swych barkach więcej ciężarów niż mężczyźni.
Znały drogę do pracy, gdzie pędziły biegiem, by zdążyd po drodze zostawid dziecko w żłobku. Po pracy
kolejki w sklepach, później gotowanie, pranie, a wieczorem podpity mąż w łóżku.
Nagle zetknęły się z ucieleśnieniem swoich marzeo - spotkały kobietę wolną, w pełni odpowiedzialną za
swoje decyzje i własny los, postad modelową, zachwalaną przez komunistyczną propagandę. Kobietę
którą, jak się okazało, wykreował bez trudu kapitalizm. Madame prawie stale otaczał wianuszek
wpatrzonych w nią młodych Rosjanek gotowych pomagad w nauce rosyjskiego, w zakupach, w
odprowadzaniu do przedszkola małej Anette, podpowiadających, co warto zwiedzid w Moskwie,
przekazujących różne ploteczki o otaczających ich ludziach.
Zbliżało się święto kobiet, ósmego marca. W Związku Radzieckim przybierało ono osobliwy charakter.
Wprawdzie nie był to dzieo wolny od pracy, ale nikt w tym dniu się nie przepracowywał. Kobietom, na
zasadzie niepisanego prawa, po dwóch godzinach pozwalano wyjśd z pracy, by mogły stanąd w kolejce,
zrobid zakupy i przygotowad zakąski na wieczorne przyjęcie. Mężczyźni, podnieceni perspektywą
wieczornej libacji, umawiali się na spotkania.
W instytucie po pracy przewidziano akademię. Madame otrzymała zaproszenie do wygłoszenia krótkiego
referatu. Przygotowywała się starannie wkuwając nowe rosyjskie słówka.
Wieczorem, gdy wróciła po uroczystościach zakooczonych dyrekcyjnym bankietem, Stefan złożył życzenia
pomyślności, wręczył mary bukiecik i zapytał, jak wypadło wystąpienie.
- Désastre!
- Dlaczego aż klęska, czyżby kłopoty językowe? - chciał sprecyzowad Stefan.
- Ależ nie, lecz po moim wystąpieniu odbyła się dyskusja, a raczej zadawano pytania.
- Myślę, że to bardzo ożywiło referat.
- Monsieur nic nie rozumie. Pytania dotyczyły tego, ile Francuz zarabia, co może za pensję kupid, gdzie
wyjeżdżamy na urlop, jak duże mamy mieszkania. Ja, oczywiście, odpowiadałam uczciwie, ale z
odpowiedzi wyłonił się obraz kapitalistycznego raju. Gdy się zorientowałam w mojej gafie, zaczęłam się
wycofywad mówiąc, że nie jest tak dobrze, że jest bezrobocie, że ludzie też głodują. I wtedy usłyszałam
śmiech. Czułam się jak spoliczkowana.
Stefan starał się ją uspokoid tłumacząc, że umiejętnośd politycznej dyskusji, tj. robienia z białego
czarnego i odwrotnie jest wielką sztuką i stanowi jakby stopieo na Olimp radzieckiej władzy. Uświadamiał
dalej naiwną komunistkę:
- Marksiści stworzyli cały system filozoficzny umożliwiający dowolne manipulowanie prawdą i
kłamstwem, a madame przy pierwszym podejściu już chciała okazad się mistrzem. Mogę dad praktyczną
radę, jak się zachowywad w takich dyskusjach. Po prostu, na niewygodne pytania dawad odpowiedzi nie
mające nic wspólnego z pytaniem. Gdy np. zagraniczny dziennikarz chce się dowiedzied ile w ZSRR
zarabia robotnik, to usłyszy w odpowiedzi: - A u was Murzynów biją.
Madame wzięła przedstawienie problemu w krzywym zwierciadle za próbę zmiany jej nastroju. W tym
czasie nie miała jeszcze podstaw, by przypuszczad, że monsieur Stefan wyraża jak najpoważniej swoje
poglądy.
Dni stawały się coraz dłuższe i chod w nocy temperatury spadały do minus kilkunastu stopni, w dzieo
słooce operowało coraz silniej. Aż wreszcie śnieg zaczął topnied gwałtownie i wybuchła wiosna.
Stefan stawał się coraz bardziej niecierpliwy. Postępy prac jego grupy zależały teraz bardziej od realizacji
zamówieo w warsztatach mechanicznych, gdzie wykonywano detektor neutronów i od szybkości
montażu aparatury elektronicznej, niż od pilności członków grupy. Spoglądając w kalendarz zdawał sobie
sprawę, że odpada co najmniej miesiąc na profilaktykę akceleratora i na urlopy. Cóż, jego pobyt dobiegał
półmetka, a pomiary jeszcze nie rozpoczęte. Toteż umówił się z Kalinkinem, że dzieo będą zaczynali od
wizyty w warsztatach, by mied wpływ na tempo wykonania poszczególnych elementów, równocześnie
kontrolując jakośd roboty.
Więcej było czasu na przeglądanie bieżących publikacji i na douczanie się teorii. Biorąc do ręki świeży
numer Physical Review z niepokojem przebiegali oczyma spis treści sprawdzając, czy gdzieś w świecie
jakaś grupa nie zrealizowała ich pomysłu. Trudno przypuszczad, by na przykład Telegdi, wybitny fizyk
zajmujący się od lat problemem niezachowania parzystości w słabych oddziaływaniach, nie wpadł na
pomysł zrealizowania analogicznego eksperymentu. To było nieomal pewne, chod Stefan zdawał sobie
sprawę, że ich przewaga, umożliwiająca uzyskanie priorytetu, to akcelerator z wyprowadzoną wiązką
mionów. Ale znów trudno zakładad, że Telegdi nie pojedzie ze swoim pomysłem do Berkeley. Takie myśli
nurtowały umysł Stefana. Dzielił się niepokojami z Kalinkinem w czasie codziennych dyskusji. Dochodzili
obaj do wniosku, że nie wolno im popełniad błędów, nie wolno zmarnowad ani jednego dnia, że muszą
pracowad nie licząc się z czasem.
Gdzieś w koocu marca madame zaprosiła panią Annę i Stefana na sobotnią popołudniową kawę,
uprzedzając, że zjawi się jeszcze jeden gośd. Był nim profesor Pontecorvo, włoski fizyk, ten właśnie, o
zniknięciu którego, a potem wychynięciu w Moskwie rozpisywała się przed rokiem cala prasa światowa.
Afera miała, oczywiście, wydźwięk ideologiczno-polityczny i została odpowiednio wykorzystana przez
zwolenników twardej polityki wobec ZSRR. Znamienity fizyk, współpracownik Fermiego, znający
największe tajemnice bomby wodorowej, okazał się sowieckim szpiegiem - twierdzono. A jak było
naprawdę? Teraz, gdy emocje wygasły, a pojawiła się możliwośd uzyskania informacji „z tej strony”,
chociażby na podstawie domysłów, które krążyły wśród fizyków w Dubnej, Stefan mógł się pokusid o
rekonstrukcję wydarzeo na swój prywatny użytek.
Niewątpliwie Bruno Pontecorvo był intelektualistą o lewicowych poglądach, tak, jak tysiące jemu
podobnych w Stanach Zjednoczonych i w Europie Zachodniej. W tym czasie przez szczelnie zamkniętą
granicę nie przedostały się jeszcze na Zachód wiadomości o sowieckich łagrach i nędznym życiu milionów
prostych ludzi. Ale nie należał do aktywnie działających członków partii komunistycznej. Aktywistką
okazała się natomiast, jak Stefan dowiedział się od Kalinkina, jego żona, Szwedka, która podobno
„przerzut” zorganizowała. Nie było to zresztą trudne. Zaplanowano wyjazd rodziny Pontecorvo, wraz z
dwójką synów, na wakacje do Szwecji, do krewnych żony. Na lotnisku w Sztokholmie zbiegowie przesiedli
się do sowieckiego samolotu, który na nich już czekał.
Jakie były motywy tego kroku? Stefan nie orientował się w spekulacjach zachodniej prasy, a sam nie
potrafił wymyśled nic rozsądnego. W każdym razie to, co usłyszał tu, na miejscu i co mógł sam zobaczyd
oraz stwierdzid, nie pasowało do żadnej z sensacyjnych powieści Fleminga.
Bruno Maksymowicz, jak go tutaj „ochrzcili” Rosjanie, osiadł w Dubnej, to jest w ośrodku prowadzącym
badania podstawowe, nie mające bezpośredniego związku z zastosowaniami militarnymi. Sam
interesował się w tym okresie słabymi oddziaływaniami i przygotowywał eksperyment, w którym
„główną rolę” miały odgrywad neutrina.
Po raz pierwszy Stefan zobaczył go na sali seminaryjnej, gdy Pontecorvo zabrał głos w dyskusji. Profesor
siedział gdzieś w tylnym rzędzie. Mówił łamanym rosyjskim, z włoskim akcentem tak, że ten śpiewny
język stawał się jeszcze bardziej melodyjny. Opinie, zawsze bardzo ciekawe, mądre, charakteryzowały się
niebywałą kulturą, spokojem, umiarem. Mówiło się, że obecnośd Bruno Maksymowicza wpłynęła na
zmianę stylu dyskusji seminaryjnej w laboratorium. Agresywne wystąpienia, mające zniszczyd
przeciwnika, wykazad, że oponent jest nic nie rozumiejącym matołem, zastąpiły teraz sformułowania
wyważone, a nawet eleganckie. Styl Pontecorvo stał się modny.
Lecz byłoby niesprawiedliwością twierdzid, że oddziaływanie Bruno Maksymowicza w laboratorium
sprowadzało się do ucywilizowania formy polemik. Jego dociekliwy, niestrudzony umysł prowokował
nieustannie pytania. To, co dla wielu stanowiło oczywistośd, bo nie dostrzegali złożoności zjawiska, dla
niego mogło stanowid punkt wyjścia do dalszych rozważao.
W laboratoriach Związku Radzieckiego panowała psychoza tajności. O planowanej pracy, o wynikach
rozmawiało się nieomal szeptem, w wąskim gronie, bojąc się, by wróg nie podsłuchał, by ktoś nie ukradł
pomysłu. Pontecorvo przeniósł do Dubnej tę swobodę europejskich laboratoriów, w których
najciekawsze pomysły rodziły się często w czasie nieformalnej wymiany myśli, podczas dyskusji przy
kawie.
Jak wnikliwie profesor analizował problemy, Stefan mógł się przekonad na przykładzie własnej pracy. Nim
numery Nuovo Cimento trafiały do biblioteki, Pontecorvo otrzymywał je do przejrzenia. W styczniowym
numerze zauważył publikację Stefana. Przy najbliższej okazji, po seminarium, zatrzymał go, pogratulował
i w kilku zdaniach skomentował jego pracę, jakby tym tematem zajmował się od lat.
Gdy z butelką Chianti stanął na progu mieszkania przy ulicy Inżynierskiej, madame przywitała go
serdecznie, niczym starego znajomego. Spotykali się zapewne w trakcie rozmaitych konferencji i
sympozjów, które w ostatnich czasach mnożyły się na Zachodzie, co sprawiało, że fizycy, przynajmniej
średniego i starszego pokolenia, przeważnie znali się osobiście. Po wymianie powitalnych uprzejmości
madame zapytała, jak czuje się jego żona. Odpowiedział, że, niestety, musi pozostawad pod opieką
medyczną w Moskwie i że lekarze przewidują dłuższą kurację.
Pontecorvo był odprężony, czarujący jako rozmówca i trudno było się domyślad, że przeżywa tragedię
rodzinną. Jego żona, odgrywająca bardzo aktywną rolę w organizowaniu ich wspólnego życia, po kilku
miesiącach pobytu w Moskwie i Dubnej zaczęła zdradzad oznaki przygnębienia i apatii. Po roku jej stan
przerodził się w patologiczną, wymagającą leczenia szpitalnego depresję. Wszyscy, którzy dobrze im
życzyli, wiedzieli, chod nikt tego nie śmiał powiedzied, że ratunkiem dla niej byłaby nie klinika rządowa,
lecz powrót do Włoch. Ale stało się to już niemożliwe. Odcięli sobie drogę, wroga zaś kampania prasowa
ten stan przypieczętowała.
Stefan z panią Anną, doceniając kurtuazję madame, dotrzymali im towarzystwa przez pół godziny i
wycofali się dyskretnie, a mała Annette, która nie uznawała granic terytorialnych między częściami
mieszkania, biegała szczebiocąc nieustannie, szczęśliwa, że monsieur Bruno zwraca na nią uwagę.
Pontecorvo na pewno lubił dzieci i był dobrym ojcem. Widywano go na spacerach z dwójką urwisów,
którzy zdążyli już się zintegrowad z dzieciarnią hasającą po okolicznych podwórkach. Twierdzono, że w
kilka miesięcy znakomicie opanowali rosyjski, aż trudno ich rozróżnid w brykającej gromadzie.
Jeśli wczud się w sytuację, w jakiej przyszło żyd wybitnemu naukowcowi, to można zrozumied, że jego
chłopcy stali się teraz jedynym oparciem dla narażonej na ciągłe stresy psychiki. Człowiek, który
pozostawał w kontakcie ze wszystkimi liczącymi się fizykami świata, poczuł nagle wokół siebie pustkę. Na
konferencjach w Moskwie i w Dubnej z udziałem zachodnich fizyków nawet jego dawni przyjaciele
udawali, że go nie zauważają, a zdarzało się, że ostentacyjnie pokazywali plecy.
Toteż spotkanie tutaj, w Dubnej, madame L., przyjaznej i rozumiejącej sytuację, okazało się dlao darem
niebios. Nie znaczy to, że pragnął okazad słabośd i użalad się przed nią na własny los, skoro sam go sobie
zgotował. Był zbyt dumny, ale mógł rozmawiad z madame L. o ludziach, z którymi dawniej stykał się na co
dzieo i wymieniał myśli, o miejscach, które lubił odwiedzad, o ulubionych książkach, a więc o tym
wszystkim, co wypełniało jego pamięd, formowało osobowośd. Chod w dubieoskim otoczeniu nie
brakowało ludzi, z którymi Pontecorvo świetnie się rozumiał w sprawach naukowych, jednak tęsknił za
kładką na tamtą stronę, do świata, który utracił. Dlatego tak cenił przyjaźo z madame L.
Niedługo po tym spotkaniu madame otrzymała samodzielne mieszkanie, zaś pani Anna wróciła do
Warszawy. Teraz Stefan wyczekiwał przyjazdu żony ze starszą córką, Sylwią.
8.

Wśród fizyków panowała pełna zgodnośd co do tego, że powrót do kraju profesora Infelda w roku 1950 i
objęcie przez niego katedry fizyki teoretycznej na Uniwersytecie Warszawskim stało się dla nauki polskiej
wydarzeniem doniosłym.
Profesor nie musiał zaczynad od zera. Zastał grupę młodych ludzi, uczniów profesora Rubinowicza,
świetnie przygotowanych w dziedzinie metod matematycznych i zaznajomionych z problemami fizyki
kwantowej. Już pierwsze seminaria, którymi Infeld kierował, stary więc na bardzo wysokim poziomic.
Nie przypisując mu zatem roli twórcy ośrodka fizyki teoretycznej na Hożej trzeba jednak uznad, że nadał
pracom badawczym nowy, silny impuls. Fizyka kooca lal czterdziestych była zupełnie inna niż ta sprzed
wybuchu wojny. Należało zapoznad się z najważniejszymi publikacjami ostatniego okresu, z nowymi
odkryciami, z nową wówczas dziedziną fizyki cząstek elementarnych, z nowymi tendencjami w teorii.
Dzięki Infeldowi garstka młodych fizyków doganiała szybko światową czołówkę uzupełniając swą wiedzę
w sposób racjonalny; z całego morza publikacji wybierano, według wskazówek profesora, doniesienia
fundamentalne dla postępu w danym dziale fizyki.
Wspominając ów okres działalności ośrodka na Hożej trzeba też zwrócid uwagę na umiejętności
organizacyjne profesora oraz energię w realizacji planów. Tworzył własną katedrę, co znaczyło, że musiał
wydzierad środki na budowę pawilonu, rozmawiad z wykonawcami, walczyd o przydział telefonu,
zdobywad etaty.
Lecz główny swój wysiłek Infeld skierował na wyszkolenie kadry młodych fizyków. W początkach lat
pięddziesiątych trudno było uzyskad zgodę władz na wyjazdy do zachodnich instytutów, ale profesor
upierał się i walczył. Łączyły go kontakty z wybitnymi osobistościami światowej nauki, zatem gdy władze
kapitulowały pod presją profesorskich argumentów, jednym telefonem załatwiał stypendium. On też
przyczynił się do zorganizowania pierwszej letniej szkoły fizyków, gdzie najlepsi przekazywali swą wiedzę
najmłodszym. Był to niewątpliwie najbardziej efektywny sposób podnoszenia kwalifikacji młodych
asystentów, wynalazek zachodni, który Infeld przeszczepił na grunt polski.
Po kilku latach działalności stał się on niekwestionowanym „numerem jeden” fizyki polskiej i to nie
dlatego, że był znany w świecie dzięki swoim publikacjom i współpracy z Einsteinem, ale również dzięki
codziennemu mrówczemu wysiłkowi w kraju. Owoce tego wysiłku zbierała cała naukowa społecznośd.
Gdy pod koniec lat pięddziesiątych Zjednoczony Instytut Badao Jądrowych stanął otworem przed
polskimi fizykami, profesor doszedł do wniosku, że należy jak najlepiej wykorzystad jego możliwości.
Polska składka do ZIBJ-tu równała się 8% budżetu, który był w tym czasie naprawdę gigantyczny,
obejmował bowiem koszty budowanego przez zespół profesora Wekslera największego wtedy na świecie
synchrotronu i szeregu kosztownych urządzeo pomocniczych. Płacąc tak wysoki haracz, mieliśmy
uzasadnione prawo do korzystania z dobrodziejstw instytutu. Profesor uważał, że poziom fizyki
radzieckiej dorównuje zachodniemu i że wobec tego jest sens wysyład do Dubnej jak najwięcej ludzi, a
swoim teoretykom wręcz zapowiedział, że nie puści na Zachód nikogo, kto nie odbędzie
kilkumiesięcznego stażu w Dubnej. Dla niektórych była to gorzka pigułka, ale większośd przyznawała, że
rozumowanie jest racjonalne. Przecież możnośd słuchania wykładów Bogoliubowa, Sacharowa i innych,
szansa konsultowania z nimi własnych prac, wreszcie dostęp do dużych komputerów, o jakich w kraju nie
można było jeszcze marzyd, wszystko to stanowiło dla teoretyków niezmierną atrakcję.
Na skutek postanowieo profesora, w Dubnej zjawiło się ich kilku, z różnych polskich ośrodków. Jak
świadczyły o tym nazwiska w raportach ZIBJ-tu, z powodzeniem uczestniczyli w pracach dubieoskich
zespołów.
Wśród innych był także zaprzyjaźniony ze Stefanem dr Aleksander M. Jako adiunkt uniwersytetu we
Wrocławiu wypełniał w ciągu roku akademickiego obowiązki dydaktyczne, mógł zatem przyjeżdżad do
Dubnej głównie na krótsze okresy wakacyjne lub urlopowe. Stefan podziwiał jego pracowitośd,
systematycznośd oraz umiejętnośd korzystania z wiedzy bardziej zaawansowanych kolegów i z konsultacji
profesora Bogoliubowa. Aleksander nie miał zahamowao. Gdy czytając publikację natrafiał na wywód,
którego sam nie potrafił rozgryźd, nie odkładał problemu, lecz tak długo męczył najlepszych z danej
dziedziny, aż wszystko stawało się dlao jasne. Koledzy nie traktowali go jak natręta, wprost przeciwnie,
Aleksander zaskarbiał sobie powszechną sympatię. Jeśli zjawiał się z jakimś problemem, oznaczało to, że
warto się sprawą zająd, gdyż chodzi o coś istotnego.
Natomiast konsultacje u profesora Bogoliubowa miały swój ustalony rytuał. Po pierwszych,
sporadycznych spotkaniach w instytucie Aleksander zwrócił się doo o wskazanie sposobu, który by
umożliwiał rozwiązanie pewnych szczegółowych kwestii, na jakie natrafił przy realizacji własnego lematu.
Później, gdy profesor doradził mu systematycznie studia nad monografią Schwebera Mezony i pola,
Aleksander, zgodnie z życzeniem Bogoliubowa, raz w tygodniu, wieczorem, meldował się w profesorskim
mieszkaniu i przy herbacie odbywała się dyskusja na temat kolejnego rozdziału. Zdarzało się niekiedy, że
gdy słynny fizyk czuł się gorzej lub ze względu na inne obowiązki, na przykład posiedzenia Akademii Nauk,
nie przyjeżdżał do Dubnej, Aleksander sam jeździł do Moskwy. Niewątpliwe wyróżnienie i oznaka pewnej
słabości profesora do Aleksandra.
Aleksander zaskarbił sobie również względy płci pięknej, chod urodą nie grzeszył. Niedostatki nadrabiał
jednak pogodą ducha i osobliwym poczuciem humoru, które ujawniało się jako skłonnośd do sądów
paradoksalnych i głoszonych ze śmiertelną powagą rozmaitych nieprawdopodobieostw. Pewnego razu,
gdy wpadł do Stefana, a muzyka z adapteru szła na okrągło, w pewnym momencie zauważył niewinnie:
- Ja nawet lubię tego Beethovena.
- A co najbardziej? - zapytał Stefan.
- Właściwie z każdego kawałka inny fragment. Chodzi mi nawet po głowie, żeby z różnych symfonii
wyciąd najładniejsze numery i skleid wszystko razem w supersymfonię. Ależ to byłaby genialna muzyka -
zawyrokował, łypiąc bezczelnie na Stefana.
Poważnie można było z nim mówid tylko o pracy. Kiedyś radził się Stefana, jak urządzid u siebie wieczorne
spotkanie kolegów z grupy z okazji oddania pracy do publikacji. Historia realizacji jego tematu
badawczego okazała się bardzo osobliwa.
Profesor Bogoliubow zaliczał się wówczas do największych autorytetów w dziedzinie teorii oddziaływania
między cząstkami elementarnymi, ogólnie nazywanej teorią pola. Wyraz uznania dla jego wkładu w tę
dziedzinę fizyki stanowiły stosy preprintów i publikacji nadsyłanych na adres profesora z całego świata.
Przeglądał je starannie i przekazywał współpracownikom. Bogoliubow roztaczał opiekę nad liczną grupą
młodych ludzi, ale z niektórymi wybraocami, którzy niekiedy bywali współautorami jego publikacji,
prowadził prace na zasadzie nieomal partnerskiej. Można w tym dostrzec godzien głębszej analizy
fenomen skuteczności oddziaływania mistrza na uczniów. Ale, co trzeba powiedzied, nie na wszystkich,
lecz tylko na wybraoców. Jaki działał mechanizm wyboru uczniów, ile w nim było z racjonalnych
przesłanek, a ile z intuicji, trudno wyrokowad. Dośd, że najbliżsi współpracownicy Bogoliubowa -
Łagunow, Sołowiow, Szirkow i Tafchelidze, stali się po kilku latach znanymi w świecie naukowcami, a po
kilkunastu - obejmując kierownictwo głównych instytutów ZSRR - filarami sowieckiej fizyki.
Lecz na razie, pilnie przeglądając preprinty, natrafili na pracę amerykaoskiego fizyka dotyczącą tematu,
nad którym obecnie pracowali. Amerykanin nie rozwiązywał problemu, ale sugerował pewien kierunek
wart przebadania. Problem zaliczał się do takich, które spędzały sen z oczu dziesiątkom teoretyków: jak
pozbyd się matematycznych nieskooczoności pojawiających się przy obliczeniach w kwantowej teorii
pola.
Po naradzie w profesorskim gabinecie zadania zostały rozdane i zespół ruszył do ataku. Po raz pierwszy
znalazła się i dla Aleksandra mała „działka”. Profesor zamknął się w swoim mieszkaniu, wyłączył telefon,
a sekretarka informowała, że szef nie przyjmuje. Jedynie w koocu dnia zjawiał się w instytucie, by z całą
piątką omawiad wyniki, wyjaśniad wątpliwości i podejmowad decyzje co do dalszych kroków. W tym
czasie największy komputer instytutu oddano do wyłącznej dyspozycji grupy Bogoliubowa, a najlepszy
programista czekał, stale gotów do udzielenia pomocy. Po ośmiu dniach pracy na najwyższych obrotach
jeden z wariantów zarysował się obiecująco: można było tak zrenormalizowad wejściowe wielkości masy i
naboju cząstek, by otrzymad wynik bez nieskooczoności.
Teraz przystąpiono do formułowania tekstu publikacji. Wstęp osobiście napisał profesor podkreślając,
zwyczajem powszechnie przyjętym wśród naukowców zachodnich, wagę sugestii amerykaoskiego
teoretyka. Należało wymienid poprzedników zajmujących się omawianym tematem i określid ich wkład.
Tego obyczaju przestrzegali również sowieccy profesorowie starej daty, chod młodzi go ignorowali. Dwa
dni później można było oddawad maszynopis do druku. Właśnie ów fakt okazał się radosnym powodem
do spotkania u Aleksandra.
Jak opowiadał później, wieczór miał zupełnie inny przebieg, niż sobie wyobrażał. Polak przygotował stół,
przykrył go pożyczonym obrusem, zastawił ciastami i piernikami kupionymi w sklepie ambasady. Czekało
też kilka butelek wina oraz polskie miody, nie brakowało doskonałych wedlowskich pralinek, także
kanapek z kawiorem.
Trzeba dodad, że Aleksander był abstynentem, pijał jedynie herbatę, a ściślej herbatę parzoną z
wyszukanych mieszanek, których komponowanie stanowiło jego pasję.
Cała czwórka Rosjan zjawiła się razem, punktualnie. Spojrzeli na stół jakoś dziwnie - relacjonował
Aleksander - po czym jeden z nich bez słowa wyszedł, by wrócid za dwadzieścia minut z kilkoma
butelkami Stolicznej i pokaźnym pakunkiem w szarym, grubym papierze. Pakunek zawierał, jak się
okazało, wędzone ryby. Położył go na stół, ignorując całą, tak starannie obmyślaną przez Aleksandra,
estetyczną kompozycję.
No i zaczęło się. Kieliszki do wina przypadły do gustu „czterem muszkieterom”, którzy pierwszy toast
wypili za pomyślnośd gospodarza. Po drugim zaczęły się anegdoty i przypowiastki, a celował w nich
Tafchelidze, nieodrodny syn Gruzji, uważający, że picie alkoholu jest okazją do wyrażenia ciepłych uczud
w formie życzeo. Zacytował toast wygłoszony przez jego przyjaciela na przyjęciu u bogatego Gruzina:
- Piję zdrowie Aleko nie dlatego, że ma Mercedesa i kilka innych samochodów. My też nie chodzimy
piechotą. Piję zdrowie Aleko nie dlatego, że ma piękny dom, daczę w górach i daczę nad morzem. My też
nie mieszkamy w szałasach. Piję zdrowie Aleko nie dlatego, że ma piękną żonę i dwie kochanki. My też
nie żyjemy jak mnisi. Ale piję zdrowie Aleko dlatego, że jest pryncypialnym komunistą.
Wieczór skooczył się po północy i cała piątka zdecydowała się jeszcze na spacer dla zdrowia nad
zamarzniętą o tej porze Wołgę. Przemierzali marynarskim krokiem zaśnieżoną aleję, a za nimi,
dyskretnie, w odległości kilkudziesięciu metrów, podążało dwóch milicjantów czujnie baczących, by
uczonym nic przykrego się nie przydarzyło.
Wizyta profesora Infelda w Dubnej, od dawna planowana, wypadła w okresie słonecznej, ale bardzo
mroźnej aury. Temperatura spadała do minus trzydziestu stopni. Dni były bezwietrzne, powietrze skrzyło
się od mikroskopijnych kryształków lodu.
Stefan nie orientował się w przebiegu całej wizyty, ale to co usłyszał, uświadomiło mu, że pobyt
profesora składał się z szeregu nieprzyjemnych zbiegów okoliczności. Rozczarowany Infeld wyjechał
wcześniej, niż planował.
Stefan przesłał Adamowi do Warszawy list przez okazję.
„Wyobraź sobie - relacjonował - zaczęło się od nieprzyjemnego zgrzytu już w Moskwie. Gospodarze
zarezerwowali dla profesora i jego sekretarki wspólny apartament hotelowy. Może to u nich normalne,
ale profesor był wściekły i urządził awanturę. Potem, gdy przybyli do Dubnej, kolejne nieprzyjemności.
Chod wcześniej uzgodniono dzieo oraz godzinę wykładu w Laboratorium Wysokich Energii, to jednak
samochodu służbowego nie przepuścili wartownicy. Okazało się, że dla profesora nie zostawiono
przepustki, musiał więc czekad dobrych piętnaście minut, nim sprawa się wyjaśniła. W trakcie samego
wykładu ciągle mu przerywano uwagami i komentarzami, a jakiś młody teoretyk, zdaje się z „cyrku
Landaua”, w pewnym momencie podbiegł do tablicy, wyrwał Infeldowi kredę z ręki i zapisaną przez
wykładowcę formułę „skorygował” po swojemu. Gdy wykład dobiegł kooca, profesor bardzo rzeczowo i
ze spokojem odpowiedział na kilka pytao, zręcznie omijając ideologiczny temat tzw. ukrytych
parametrów.
Tyle wiem o tej wizycie - pisał Stefan. - Zapewne w Warszawie usłyszycie więcej komentarzy. Na
wykładzie zjawiło się kilku naszych teoretyków, ktoś towarzyszył profesorowi do Moskwy, trudno więc,
by nie było przecieków”.
A jednak chyba nie było. Sam profesor o Dubnej nie opowiadał, co więcej, jakby zapomniał, że
zobowiązywał kiedyś kandydatów oczekujących na wyjazdy do zachodnich instytutów, by przedtem
odbywali staż w Dubnej.

9.

W początkowym okresie istnienia Zjednoczonego Instytutu Badao Jądrowych fizycy sądzili, że stanic się
on dla Wschodu tym, czym dla Zachodu jest Centrum Badao Jądrowych w Genewie - CERN. Założenia
uzasadniające powstanie obu instytutów były te same: dla realizacji programów nowoczesnych badao
potrzeba środków znacznie przekraczających możliwości budżetowe pojedynczych krajów, trzeba się
zatem zjednoczyd, by zyskad możliwośd budowy potężnych akceleratorów dających szanse rozwinięcia
szerokiego frontu badao podstawowych.
Jednak funkcjonowanie obu międzynarodowych kolosów było tak różne, jak różne okazywały się systemy
obu bloków paostw. Jeśliby skupid się na szczegółach, z pozoru mniej uwarunkowanych generaliami, to
jednak z owych szczegółów i tak wyskakiwał diabeł. Na przykład do CERN-u zespoły krajów członkowskich
przesyłały projekty badawcze, a rada ekspertów oceniała propozycje i decydowała, czy i kiedy trafią do
realizacji. Zakwalifikowany zespół powiadamiano o terminie, w którym może korzystad z akceleratora,
przyjeżdżał więc do Genewy z aparaturą niezbędną na tydzieo lub miesiąc. Dłużej pozostawali w CERN
tylko eksperymentatorzy budujący aparaturę do użytku wszystkich grup, związaną na stałe z
akceleratorem.
Ten elastyczny system nie dawał się zastosowad w warunkach socjalistycznej biurokracji, bo tutaj każde
przekroczenie granicy równało się wydarzeniu wagi paostwowej i wymagało zgody na szczeblu ministra.
Biurokracja stworzyła fikcyjny system planowania badao naukowych. Za to umożliwiał on dyrektorom
laboratoriów „ręczne sterowanie” działalnością na swoim terenie. Próby planowania za pośrednictwem
propozali dyrektorzy zdecydowanie bojkotowali. W rezultacie odpowiednie komisje krajowe wysyłały
fizyków do ustalonych laboratoriów na okresy roczne, chod statystyka pokazywała, że jednorazowy
roczny pobyt często nie wystarczał do zakooczenia bardziej ambitnych programów. Ten stan rzeczy
uznawano za coś normalnego. Odpowiednie gremia instytutu lub komisje krajowe nigdy nie zastanawiały
się także, jakie są następstwa długotrwałej rozłąki rodzin.
Słoneczny, wiosenny dzieo był tak ciepły, że większośd oczekujących na peronie Dworca Białoruskiego
zjawiła się bez płaszczy. Oczekiwano ekspresu z Warszawy. Pociąg wtoczył się zgodnie z rozkładem,
tłumek się rozbiegł, każdy wypatrywał swoich.
Stefan dostrzegł najpierw Sylwię, która już biegła, by go uściskad, a po chwili w drzwiach wagonu ujrzał
Tamarę. Przez półroczny okres rozłąki Sylwia przeistoczyła się z dziecka w nastolatkę, już świadomą
własnej urody. Kruczowłosa, o śniadej cerze, mogła uchodzid za Cygankę. Gdy opadły pierwsze emocje i
znaleźli się wreszcie w samochodzie instytutu czekającym przed dworcem, Stefan, bombardowany
pytaniami, starał się przedstawid uroki Dubnej, opisywał turystyczne wycieczki, które zaplanował,
wspomniał o krewnych, których odwiedzą i o sąsiadach mieszkających w tym samym domu „na
Inżyniernoj”, bo także z nimi przyjdzie się spotkad, może nawet zaprzyjaźnid. Padło też tradycyjne
pytanie:
- A co z twoją szkołą? Włączyła się Tamara.
- Nie ma powodu do obaw. Jeśli Sylwia przez te trzy miesiące tutaj będzie chodziła do odpowiedniej
klasy, roku nie straci. Mam przyrzeczenie jej wychowawczyni.
- Co o tym sądzisz? - spytał Stefan Sylwię. - Czy znasz rosyjski na tyle dobrze, by dad sobie radę?
- Postaram się, tatusiu. Wcale się nie boję.
Stefan się uśmiechnął. Dziecko mówi, że się nie boi, gdy nurtuje je niepokój, który stara się ukryd. Sylwia,
sprowokowana, popisywała się, odczytując płynnie treśd z drogowskazów i tablic. Mijając Dymitrów,
jedyną większą miejscowośd przy trasie do Dubnej, dostrzegli na poboczu dużą tablicę. Sylwia odczytała:
„Obgonim Ameriku”. Ot, jeszcze jedna z serii tablic propagandowych, na których umieszczano hasła
polityczne, a niekiedy portrety bohaterów komunizmu. I nie w tym nie byłoby osobliwego, jak na
stosunki sowieckie, gdyby nie następna tablica, ustawiona kilka kilometrów dalej przez milicję drogową.
Hasło ostrzegało: „Nie uwieren - nie obganiaj!” (Nie masz pewności - nie przeganiaj).
Wreszcie Dubna i dom. Chociaż tymczasowy, ale ich wspólny. Przestronne mieszkanie przy cichej ulicy,
lodówka (wtedy w Polsce rzadkośd) pełna jedzenia. Tamara przejęła pałeczkę gospodyni z uczuciem
spokoju i bezpieczeostwa. Popłynęły dni pogodne, o jakich marzyła. Gdy przed południem robiła zakupy,
tutejsi z ciekaw wością przyglądali się młodej, przystojnej Polce ubranej z nienaganną elegancją,
kroczącej, jak im podpowiadał propagandowy stereotyp, z paoską dumą. Wydawałoby się, że Dubna,
miasteczko już prawie międzynarodowe, stanowi dobre miejsce, gdzie dzięki osobistym kontaktom łatwo
przełamywad stereotypy. Lecz w koocu lat pięddziesiątych nie udawało się to jeszcze.
Gdzieś po dwóch tygodniach pobytu w trakcie wieczornej rozmowy Tamara zapytała Stefana, dlaczego
nie zaprasza do domu kolegów, chodby tych z grupy. Stefan westchnął ciężko:
- Próbowałem, nie wyszło. Za każdym razem spotykałem się z propozycją, by wybrad się na spacer.
- Czy przy kiepskiej pogodzie również? - zdziwiła się Tamara.
- Wyobraź sobie! Rosjanie są otwarci, gościnni, więc wysnułem wniosek, że nasze progi, chyba za sprawą
konkretnej instrukcji, są dla nich nieprzekraczalne.
- To niesamowite - skomentowała Tamara.
- Zwród uwagę - kontynuował Stefan - że nawet koleżanki Sylwii odprowadzając ją po lekcjach, żegnają
się przed drzwiami.
Nie byli przecież skazani na izolację. Chętnie wpadali Rumuni, małżeostwo mniej więcej w ich wieku,
zaglądała „na chwilkę” pod byle pretekstem Gruzinka mieszkająca nad nimi, zachodził z najnowszymi
plotkami Przemysław, świetnie poinformowany o tym, co dzieje się w Świerku i na Hożej, czasami zjawiał
się pan Halupa, Czech o melancholijnym usposobieniu.
Soboty i niedziele poświęcali na zwiedzanie Moskwy. Oglądali zabytki, odwiedzali muzea, chodzili po
sklepach. Tradycyjny szlak turystyczny wiódł na Kreml, następnie do Galerii Tretiakowskiej i do Muzeum
Puszkina. Trzeba było też odwiedzid wystawę osiągnięd przemysłu, techniki i rolnictwa z pawilonami
poszczególnych republik zajmującą duży teren już prawie za miastem. Zmęczeni, wpadali popołudniami
do Luby, by przy gorącej herbacie odpocząd i pogadad.
Sylwia żyła jak w zaczarowanym świecie. Szkoła oznaczała dla małej nie nauczycielki, nie lekcje, lecz nowe
koleżanki, które zaakceptowały ją bez uprzedzeo, dopuściły do swego grona, a także do dziewczęcych
wtajemniczeo. Sylwia była zachwycona, starała się odpłacad równą otwartością i serdecznością.
Opowiadała o Warszawie, o szkole, o swoich przyjaciółkach, ale wkrótce zaczęła dostrzegad różnice
między gronem rosyjskich dziewcząt a kręgiem jej szkolnych rówieśnic w kraju. Po raz pierwszy w życiu
zdała sobie sprawę z istnienia różnic większych niż językowe. Jednak uległa fascynacji otaczającą
innością.
Klasa była rozśpiewana. Sylwię zdumiewało, że dziewczęta znały dziesiątki przeróżnych pieśni, od
naiwnie dziecięcych albo żartobliwych, do poważnych „dorosłych” romansów i że śpiewały przy każdej
okazji, nawet podczas przerw lekcyjnych. Sylwia skwapliwie notowała słowa, fonetycznie, po polsku, aby
nadążyd.
Pewnego dnia urządziła powtórkę, przedstawiając rodzicom zawartośd zeszytu. Było wiele śmiechu, gdy
Sylwia z namaszczeniem odczytywała tekst piosenki, której refren kooczył się strofką „kartoszka, garoch -
och”. Czytali też utwory smętne, wreszcie Sylwia dotarła do piosenek pionierskich, wśród których
wyróżniała się „dramatyzmem” opowieśd o guziku. Brzmiała mniej więcej tak. Grupa pionierów wyrusza
do lasu. W czasie podchodów mały Pietia dostrzega w trawie guzik, podnosi go i stwierdza, że nie
przypomina żadnego z tych, jakie chłopiec dotąd widywał. Guzik wędruje drogą służbową aż do milicji, ta
podejmuje odpowiednie kroki, ujmuje imperialistycznego szpiona, Pietia zaś zostaje bohaterem.
Na początku lata grupa Stefana zajmowała się konstruowaniem detektorów scyntylacyjnych i prowadnic
świetlnych umożliwiających przekazywanie impulsów z detektorów do fotopowielaczy. Najpierw,
oczywiście pod kierownictwem chemików, wyprodukowano blok scyntylatora, rozmiarami
przypominający wydłużony bochenek chleba. Warsztatowy specjalista pociął go na „plasterki”, a z nich
wytoczył detektory.
Poranne dyskusje zaczęły przypominad ostatnio raczej wojskowe odprawy. Każdego skrycie nurtowała
myśl, jak zredukowad tło promieniowania gamma, które dla rezultatów ich eksperymentu mogło okazad
się groźniejsze niż tło neutronowe.
Stefan zaproponował dyskusję. Już na samym początku okazało się, że dla uzyskania idei detektora, który
przy zastosowaniu odpowiedniego układu elektronicznego mógłby rejestrowad neutrony odrzucając
trafiające w niego kwanty gamma, wystarczy zebrad indywidualne przemyślenia członków grupy. Jako
pierwsza odezwała się Wiera:
- Zastanówmy się, co dzieje się w scyntylatorze bombardowanym równocześnie neutronami i kwantami
gamma.
- Zależy jakiej energii - zauważył Organow.
- Nie popełnimy większego błędu - uzupełnił Stefan, - jeśli dla neutronów przyjmiemy energię wiązania
nukleonów w jądrze jako średnią, a jako przedział bezpieczny wyznaczymy rozpiętośd w granicach od
pięciu do piętnastu megaelektronowoltów. Co do kwantów gamma, to wyniki naszych pomiarów dla
kwantów pochodzących z kierunku kolimatora, a więc najgroźniejszych, wskazują, że przeważająca ich
częśd ma energię kilku megaelektronowoltów.
- Jednak ani neutron, ani kwant gamma - kontynuowała Wiera, - jako cząstki neutralne nie wywołają
impulsu świetlnego w scyntylatorze. Oddziaływując z jego głównym składnikiem, wodorem, spowodują
pojawienie się cząstek wtórnych, protonów i elektronów. Musimy więc rozważyd różnice zachowania się
w scyntylatorze tych cząstek.
- No właśnie - wpadł w słowo Kalinkin. - Najlepiej przedstawia tę sytuację wykres zależności zasięgu od
energii protonu i elektronu w lekkich materiałach.
Wykresy, to był jego ulubiony sposób przedstawiania rezultatów własnych przemyśleo, a zabierał się do
kreślenia perfekcyjnie. Z precyzją, jak pod linijkę, rysował na tablicy współrzędne w odpowiedniej skali,
po czym nanosił wyniki swoich obliczeo lub, jak w tym przypadku, dane z opublikowanych prac.
- Spójrzcie - mówił wskazując na wykres, - zasięg elektronów o energii kilkuset elektronowoltów jest co
najmniej trzykrotnie większy, niż zasięg protonów, co można wykorzystad dla rozróżnienia neutronów i
kwantów gamma.
Dalsza dyskusja dotyczyła właściwie szczegółów, gdyż sama idea dojrzewała w każdym niezależnie,
rozumieli ją więc wszyscy. Tak narodził się pomysł detektora scyntylacyjnego składającego się z wielu
cienkich warstw o grubości większej niż dyskutowany zasięg protonów, które byłyby jednakże
dostatecznie cienkie dla elektronów mogących „przeszyd” kilka warstw. Należało zatem tak
zaprojektowad system elektroniczny, by rejestracja następowała w przypadku sygnału pochodzącego z
którejś z pojedynczych warstw scyntylatora, natomiast równoczesny sygnał z dwóch czy kilku warstw,
świadczący o przejściu elektronu, blokowałby układ rejestrujący. Oto poszukiwane rozwiązanie: detektor
rejestrujący neutrony prędkie, a dyskryminujący tło promieniowania gamma.
Po dwóch tygodniach gotowe rysunki techniczne warstwowego detektora scyntylacyjnego Stefan
przekazał do warsztatów z adnotacją WePe - „Pilne!” Również schemat blokowy elektroniki był gotów.
Pewne bloki, na przykład wzmacniacze albo dyskryminatory, nie różniące się od stosowanych w
laboratorium, rozrysowano szczegółowo, natomiast pozostałe, wymagające pewnej inwencji, miały byd
opracowane przez inżyniera, pana Sławka, który przyjechał z Warszawy po kilku interwencjach Stefana.
Teraz zaczynała się jego „solówka”. Dla zbudowania aparatury z całej grupy pozostawał tylko on oraz
jeden z techników, a reszta rozjeżdżała się na wakacyjne urlopy.
Nim ruszyli do Warszawy, Stefan zorganizował wycieczkę do Zagorska. Zwiedzali słynny architektoniczny
zespół Ławry Troicko-Siergiejewskiej z szeregami cerkwi, wśród których Troicka szczyci się malowidłami
Rublowa. Sylwię urzekły piętrzące się cebulaste kopuły Uspieoskiego Soboru, bajkowe kolory - zieleo,
cynober i złoto ścian wieżyc i cerkwi oraz ta innośd pochodząca z innej kultury i z innej epoki. Gdy znaleźli
się już w Warszawie, a jeszcze nie wyjechali na wakacje do Małego Cichego, Sylwia opisała zagórskie
wrażenia w liście do swojej przyjaciółki - Joli, załączając kilka szkiców architektonicznych detali. Jej
zainteresowania już się wówczas wyraźnie krystalizowały.
Nadeszła jesieo. Ostatnie miesiące, które Stefan spędził w laboratorium Dżelepowa, upłynęły szybko
przybliżając termin powrotu do kraju. Próby gotowego już detektora warstwowego polegały na
rejestrowaniu neutronów generowanych przy użyciu akceleratora. Wyznaczano wydajnośd całego układu
rejestrującego neutrony w ten sposób, że w pobliżu detektora umieszczano źródła promieniowania
gamma imitujące tło. Pierwsze wyniki nie okazały się w pełni zadowalające, trzeba więc było udoskonalid
elektronikę, co zajęło znów miesiąc.
Każda gałąź nauki ma swoją historię, która udowadnia, jak nierównomierny jest postęp. W pewnych
okresach, ni stąd, ni zowąd, pojawiają się ważne problemy, a ich rozwiązanie otwiera nowe perspektywy.
W latach pięddziesiątych problem numer jeden fizyki dotyczył odkrycia zjawiska niezachowania
parzystości w słabych oddziaływaniach. Na przykład okazywało się, iż rozpady beta jąder atomowych
ujawniają bardzo dziwne właściwości, jakby przyroda wyraźnie rozróżniała prawoskrętny i lewoskrętny
układ współrzędnych. A przecież prawa fizyczne nie mogą zależed od wyboru układy współrzędnych, w
których je opisujemy! Niesymetria występująca w naturze, w każdym razie w słabych oddziaływaniach,
takich jak rozpad beta, stwarzała sytuację kłopotliwą z filozoficznego punktu widzenia. To tak, jakby Bóg
tworzący świat był maokutem.
Problemy niezachowania parzystości stanowiły w tym czasie kluczowy przedmiot dociekao fizyków
całego świata. Były one również przedmiotem wielu dyskusji i prac w Dubnej, a w dużej mierze ów
kierunek zainteresowao wyznaczał Landau, wybitny teoretyk, laureat nagrody Nobla, który prowadził na
ten temat monograficzne seminaria.
Nie pozostało to bez wpływu na pracę grupy Stefana. Powszechne zainteresowanie nowym problemem
sprawiało, że podczas porannych dyskusji uczestnicy grupy zaczęli się zastanawiad, jak gotową ich własną
aparaturę wykorzystad do pomiarów weryfikujących niezachowanie parzystości w wychwycie mionów
przez jądra atomowe.
Przecież mion należy do grupy cząstek słabo oddziaływujących, więc jego oddziaływanie z protonem w
jądrze winno również ujawniad cechy niezachowania parzystości.
Stefan początkowo nieco się opierał argumentując:
- Nie wiem, czy to nie zbytnie ryzyko, puszczad się od razu na głębokie wody. Nie mamy jeszcze
doświadczenia pracy z naszą aparaturą na wiązce akceleratora. Dlatego wolałbym zacząd od pomiarów
prawdopodobieostwa wychwytu mionu.
Stefan wszystko przemyślał sobie jeszcze w Warszawie i już w pierwszej rozmowie przedstawił
Dżelepowowi. Żal mu teraz było pomysłu.
- Również jestem zdania, że ryzyko istnieje - podjął Kalinkin, - ale stoi przed nami niepowtarzalna szansa.
Możemy byd pierwszymi w świecie, którzy potwierdzą niezachowanie parzystości w wychwycie
mionowym.
Organow także poparł ideę zmiany tematyki. Dowodził:
- Całą aparaturę do eksperymentu mamy gotową. Musimy tylko wykonad cewkę okalającą tarczę, która
będzie wytwarzała pole magnetyczne. Dysponujemy, na szczęście, intensywną wiązką mionów
spolaryzowanych. Pozostanie nam więc zliczyd ilośd emitowanych neutronów przy dwóch przeciwnych
kierunkach pola magnetycznego, by ocenid asymetrię świadczącą o niezachowaniu parzystości.
Rozmowa z Łapidusem przełamała ostatnie wahania, chod zgodzili się obaj, że decyzja bierze pod uwagę
ryzyko sygnalizowane przez Stefana.
Ostatnie tygodnie pobytu w Dubnej upłynęły Stefanowi na pracach aparaturowych oraz na
przygotowaniach do pomiarów mających zweryfikowad niezachowanie parzystości w wychwycie
jądrowym mionów.

Część druga

10.

Dr Młynarski mawiał o sobie, że jest wzorowym kancelistą, toteż przeglądając pozostałe po nim
kalendarze, notatniki, terminarze, nietrudno odtworzyd, oczywiście w ogólnych zarysach, przebieg jego
zajęd na przełomie lat pięddziesiątych i sześddziesiątych. Zapiski o seminariach, konferencjach,
spotkaniach, zwykł był opatrywad krótkimi komentarzami. Zachowały się nawet ślady jego bardziej
osobistych przeżyd i doznao, gdyż odnotowując na przykład datę koncertu w filharmonii, relacjonował nie
tylko program i wyrażał uwagi o wykonawcach, ale często dorzucał też zdanie na temat wrażeo, jakich
dostarczył utwór. Te systematyczne chod drobne zapisy mogłyby stanowid zupełnie niezły szkielet dla
opracowania pamiętnikarskiego. W kalendarzu za rok 1958, pod datą 15 lutego, widnieje zapis:
„Wróciłem, zgodnie z dżentelmeoską umową, by zastępowad kierownika zakładu, umożliwiając mu
wyjazd do Stanów”. Jedno zdanie, ale wiele w nim treści i sporo goryczy. Wiadomo było, że dr Młynarski
rozpoczął w Dubnej ciekawe badania dotyczące fizyki mionów i że do pierwszych wyników brakowało mu
jeszcze kilku miesięcy. Niestety, musiał wracad do Warszawy, gdyż wymagał tego interes zakładu; trudno
było wybrad spośród młodych, świeżo upieczonych fizyków kandydata do pełnienia trudnej i
odpowiedzialnej funkcji, a Młynarskiego o objęcie kierownictwa prosił sam profesor Sołtan, który
zakładem opiekował się szczególnie. Problemów w tym czasie istniało wiele. Sam instytut dostał od
władz zielone światło, bo Kreml, który podjął wtedy ostre współzawodnictwo z Zachodem w dziedzinie
rozwoju i zastosowania energii jądrowej, a specjalnie jej wojskowych aspektów, naciskał. W Świerku
uruchomiono reaktor, rozbudowywano warsztaty. Powstał duży zakład zastosowao elektroniki w
badaniach jądrowych oraz zakład chemiczny, przed którym postawiono jako cel główny wydzielenie
radioaktywnych izotopów produkowanych podczas reakcji rozszczepienia. Duże inwestycje i niezłe
zarobki przyciągały niezbędną kadrę inżynierów. W rezultacie Świerk rozrastał się błyskawicznie, chod w
sposób coraz gorzej kontrolowany. Kraje zachodnie do realizacji dużych przedsięwzięd angażują
wyspecjalizowane firmy. Każda robi, co do niej należy i znika. W krajach o gospodarce tzw. planowej
powoływało się dyrektora, który otrzymywał etaty, zazwyczaj na wyrost, po czym organizował zakład.
Nawet kiedy badania problemu ostatecznie zamykano, zbudowana wcześniej struktura pozostawała, bo
etaty należały do instytutu. Wynajdywano wtedy zakładowi jakieś nieistotne zadanie, dodając
przymiotnik „jądrowy” w nazwie. Fizycy żartowali, że doczekają się niedługo stworzenia zakładu
filatelistyki jądrowej. Kalendarz Młynarskiego był zapełniony takimi oto notatkami: „Czwartek, 9 , w sali
konferencyjnej dyrekcji. Podział godzin warsztatowych na piony w II kwartale”. Można się domyślad, co
to oznaczało. Należało zebrad i przeanalizowad rysunki techniczne lub chociażby szkice prac
priorytetowych zakładu, ocenid, ile potrzeba godzin tokarskich, frezerskich czy innych. A więc znów
konferencja z kierownikiem grupy akceleratora liniowego, który szykował całe pliki rysunków, rozmowy z
kierownikami innych zespołów, z których prawie każdy projektował jakąś aparaturę do swoich
eksperymentów, a potem wielogodzinna „nasiadówka” dyrekcyjna, na której coraz liczniejsze zakłady
zgłaszały stale rosnące pretensje do udziału w ograniczonej puli produkcyjnych możliwości warsztatów
centralnych. Jak dr Młynarski starał się rozwiązywad problem, sygnalizuje drobna notatka: „Zwolniony
etat przenieśd do warsztatu podręcznego”. Nowy kierownik stworzył bowiem w zakładzie mały warsztat.
Dzięki temu łatwiej było od ręki wykonywad drobne prace mechaniczne niezbędne przy realizacji
eksperymentów. Inny zapisek informował: „Profesor nie jedzie do Świerku”. Tego dnia samochód
pozostający w dyspozycji profesora nie podrzucił więc Młynarskiego i musiał on skorzystad z
instytutowego autobusu. Przywilej korzystania z samochodu służbowego stwarzał Młynarskiemu
odrobinę luksusu, ale właściwie nie o to chodziło. Rzecz w tym, że dzięki wspólnym dojazdom zyskiwał
nieomal codzienny kontakt z profesorem. W czasie czterdziestu minut jazdy mógł przedstawid swoje
propozycje lub wysłuchad poleceo dotyczących zakładu. Najbardziej jednak liczyły się takie rozmowy,
kiedy profesor rozważał plany i możliwości rozwoju badao w Świerku. Szef doktora Młynarskiego
forsował budowę liniowego akceleratora protonów. Wyszkoli się przy tym - tłumaczył - grupę
specjalistów zdolnych podjąd w przyszłości trud znacznie poważniejszy, bo związany z budową
synchrotronu, dla którego konstruowany obecnie akcelerator liniowy stałby się iniektorem. Posiadanie
takiego narzędzia o klasie światowej zapewniłoby fizyce niskich i wysokich energii rozwój na jedno lub
dwa dziesięciolecia, umożliwiając również prowadzenie badao praktycznych wykorzystywanych
bezpośrednio w przemyśle.
Najchętniej jednak profesor zastanawiał się nad eksperymentami możliwymi do wykonania przez zakład
mimo skromnej aparatury. Rozważali więc problem pomiarów asymetrii w rozpadzie beta. Temat ów
fascynował wielu fizyków po opublikowaniu przez Lee i Yanga słynnej rozprawy teoretycznej na temat
niezachowania parzystości.
Młynarski niekiedy z trudem nadążał za myślą profesora. Stracone wojenne lata odzywały się brakami w
solidnym akademickim wykształceniu. A i obecny czas, wypełniony przez narady oraz konieczności
administracyjne, też odbierał szansę systematycznego śledzenia doniesieo o postępach w
najważniejszych dziedzinach fizyki jądrowej.
Przeważająca liczba notatek w kalendarzu dotyczyła grupy, którą Młynarski kierował. Na poniedziałkowej
stronic regularnie pojawiały się zapisy: „9 - zebranie grupy, referuje ten a ten...” Młynarski obowiązki
kierownika wypełniał solidnie, chod wiedział, że po roku przekaże je profesorowi Z. Jednak za swój
podstawowy obowiązek uznał nadzór nad ośmioosobowym zespołem młodych fizyków, inżynierów i
techników. Program zespołu, wyklarowany w licznych dyskusjach, sprowadzał się do następującego
wniosku: należy zbudowad generator neutronów prędkich i przy ich użyciu rozpocząd badania reakcji
jądrowych. Gdy Młynarski wrócił z Dubnej do instytutu, prace już trwały, chod wyrażano wątpliwości, czy
podjęta dziedzina badao nie jest zbytnio wyeksploatowana. Czy włożony trud nie pójdzie na marne?
I znów notatki w kalendarzu sygnalizowały gorące dyskusje. Dominowały tematy związane ze sprawami
konstrukcji generatora. Przeważyła opinia, że należy kontynuowad program inicjując pomiary widm
neutronów rozpraszanych nieelastycznie na jądrach lekkich atomów, chod równocześnie trzeba
pracowad nad doskonaleniem generatora. Rozumowanie, które doprowadziło do decyzji, było proste.
Istnieje co najmniej setka laboratoriów dysponujących generatorami neutronów prędkich. Dla grupy
oznacza to potężną światową konkurencję, ale można przyjąd, że najwyżej jedna trzecia rywali dysponuje
możliwością uzyskiwania intensywnych strumieni neutronów. Nieliczni tylko dysponują dużą halę, taką
jak w Świerku, w istotnym stopniu zmniejszającą tło pomiarowe. Zaledwie kilka zespołów badawczych
stosuje impulsowanie wiązki, dzięki czemu możliwe są pomiary metodą czasu przelotu. Zważywszy więc
na przewagę uzyskaną w zakresie dużej intensywności strumienia małego tła pomiarowego,
impulsowania wiązki i starannie opracowanej detekcji neutronów, można nie bad się konkurencji.
Do obowiązków kierownika należało również przygotowywanie i prowadzenie seminariów
ogólnozakładowych. Obejmowały one nie tylko tematykę reakcji jądrowych, ale również zagadnienia
spektroskopii jądrowej. Grupa spektroskopii, licząca kilkunastu młodych fizyków i radiochemików,
przygotowywała się bardzo starannie do badania struktury jąder ziem rzadkich, tj. izotopów
pierwiastków terbu, dysprozu, tulu, holmu... Miało to polegad na radiochemicznym wydzieleniu
niestabilnych izotopów z naświetlonej protonami wysokiej energii tarczy i pomiarze ich widm gamma.
Biorąc pod uwagę czas transportu z Dubnej można było planowad pomiary dla izotopów o połowicznym
okresie zaniku nie mniejszym niż dziesięd godzin.
Przygotowania znalazły odbicie w tematyce seminariów zakładowych. Kalendarz Młynarskiego zachował
niektóre tematy: „Poziomy rotacyjne parzysto-parzystych jąder lantanowców”, „Rozdzielanie
pierwiastków ziem rzadkich przy użyciu kolumienki jonowymiennej”.
Na takich i podobnych zajęciach upływał Młynarskiemu czas. Między ustalaniem planu urlopowego
pracowników, a sprawdzaniem zamówienia np. na fotopowielacze, udawało się czasem znaleźd godzinkę,
by wpaśd do biblioteki i przejrzed ostatnie numery Nuclear Physics i Physical Review. Częściej zdarzało się
jednak, że gdy coś tam dzielono między zakłady, Młynarski musiał pół dnia przesiedzied na dyrekcyjnej
naradzie. Mógłby w zasadzie posład kogoś w zastępstwie, ale ciągle obawiał się, że jeśli sam nie
dopilnuje, zakład może na tym stracid.
Biurokracja, rozrastająca się na żyznej glebie coraz to szczegółowszego centralnego planowania,
organizowała nieustanne konferencje i narady, dotyczące w równej mierze i gospodarki, i nauki. Tym
sposobem uzasadniała swą ważnośd. Bezustannie należało sporządzad plany naukowe: półroczne, roczne,
pięcioletnie, perspektywiczne dołączając do tego plany finansowe, złotówkowe oraz dewizowe, które i
tak nie były realizowane. Jak Polska długa i szeroka kierownicy zakładów naukowych, profesorowie i
docenci, tracili czas na narady obawiając się, jak Młynarski, że gdy poślą kogoś w zastępstwie, mogą
narazid się na skreślenie tych paru dolarów zaplanowanych na zakup chodby odczynników chemicznych
umożliwiających wykonanie jakiejś ważnej pracy. Wychodząc z kolejnej i kolejnej narady Młynarski
odczuwał frustrację, bo zdawał sobie sprawę z bezsensu podobnych nasiadówek.
Kilka lat wcześniej jeden z instytutów fizyki umieścił w zamówieniu 100 gramów ciężkiej wody niezbędnej
do pewnego eksperymentu. Sekretarka, przez pomyłkę, zrobiła z tego 100 kilogramów. Zamówienie
trafiło aż do Urzędu Planowania. Tam, żeby było poważniej, zaokrąglili specyfikację do 500 kilogramów i
wysłali ją na Zachód. Rezultat okazał się piorunujący. Z wielkości zamówienia jasno bowiem wynikało, iż
Polska prowadzi prace nad produkcją bomby atomowej. Sprawa postawiła na nogi wywiady kilku
zachodnich mocarstw...
Epizod z ciężką wodą nie musi byd argumentem przeciw planowaniu w ogóle. Lecz pokazuje, do jakiego
stopnia kierownicy zakładów nie potrafili już kontrolowad przepływającego morza papieru i,
zrezygnowani, czerpali natchnienie „z sufitu”.
Zbliżało się lalo. Profesor Sołtan zapytał kiedyś, czy doktor Młynarski wie, jak przebiegają prace nad
eksperymentem, który przecież on sam zapoczątkował. Niestety, wiadomości z Dubnej w tym czasie nie
przenikały, pracownikom zakazano wysyłania listów za granicę, a tym bardziej w jakiejś formie pisanej
przekazywania informacji naukowych. Można było się jedynie domyślad, że pomiary asymetrii emisji
neutronów z wychwytu spolaryzowanych mionów trwają.
Profesor zaproponował więc Młynarskiemu, by w lecie wyjechał na miesiąc do Dubnej. Niech uczestniczy
w eksperymencie, tym sposobem przypominając własną rolę jako inicjatora badao. Propozycja
podbudowała doktora, gdyż wydawało mu się ostatnio, że w instytucie jest postrzegany raczej jako
naukowy menedżer, niż naukowiec i że mało kto wie, co on w Dubnej robił. Jeszcze mniej ludzi umiałoby
ocenid wagę eksperymentu.
Podejrzenia Młynarskiego zamieniły się nieomal w pewnośd, kiedy młody fizyk z grupy spektroskopii
przed referatem seminaryjnym przyszedł, by przedstawid kierownikowi tezy własnego wystąpienia, a
przy okazji zaczął wyjaśniad znaną przecież kolejnośd zapełniania powłok jądrowych w tzw. schemacie
Nilssona. Młynarski nie przerywał „popularyzatorskiego” wykładu, jednak nie mógł się powstrzymad od
uśmiechu. Młody człowiek dopiero po chwili spostrzegł gafę i zmieszany umilkł.
Błahostka, jednak sygnalizująca poważny problem. W rezultacie Młynarski postanowił jak najszybciej
samemu wystąpid podczas seminarium z dużym referatem przeglądowym. W kalendarzu pod datą 15
czerwca odnajdujemy tytuł: „Aktualne kierunki badao w fizyce jąder atomowych”.

11.

Samochód służbowy instytutu przywiózł Młynarskiego z lotniska przed to samo „obszczeżitie”, w którym
mieszkał poprzednio. Zabrał walizkę, a dyżurna, po tradycyjnym „s prijezdom”, wręczyła klucz. Nazajutrz
rano zaszedł do administracji, gdzie otrzymał przepustkę. Później odwiedził budynek dyrekcyjnego
Laboratorium Problemów Jądrowych, by zameldowad się u Wieniedikta Pietrewicza i ruszył do małego
budyneczku. Tam rozlokowano jego dawną grupę. Zastukał najpierw do pokoju Krawczenki, formalnie
rzecz biorąc szefa sektora. Przywitał się, wymienili jakieś zdawkowe grzeczności. Wreszcie dotarł do
pokoju Kalinkina. Ten przywitał go szerokim uśmiechem. Wiedział, że Młynarski przyjechał na krótko i że
nie ma potrzeby ustępowad mu stołka.
Młody fizyk robił błyskawiczną karierę. Trzeba zresztą przyznad, że na awanse zasłużył. Pracowitośd,
dzięki której osiągał sukcesy w pracy, łączyła się z niezwykłym uporem, może również z odrobiną
wschodniej przebiegłości. Opowiedział kiedyś Młynarskiemu, jak po zdaniu wstępnego egzaminu na
fizykę w jednym z prowincjonalnych uniwersytetów, do którego dostał skierowanie, zdał sobie sprawę,
że jeśli chce w życiu osiągnąd sukces, musi się dostad na uniwersytet moskiewski. Teoretycznie, rzecz nie
do zrobienia. Ale Kalinkin wyruszył do Moskwy, by „upolowad” doktora Goldaoskiego. Nazwisko znał z
jakiegoś popularnonaukowego artykułu. Dopadł go wreszcie w uniwersyteckim korytarzu i postawił
wszystko na jedna kartę. Stwierdził bezczelnie, że musi studiowad fizykę właśnie tutaj, więc prosi o
pomoc. Goldaoski, wtedy wschodząca gwiazda radzieckiej fizyki, spojrzał rozbawiony. - Pomogę - rzucił, -
ale pod warunkiem, że uzyskam odpowiedź na kilka pytao.
Gdy minęło dziesięd minut wiedział już, że ma przed sobą nieprzeciętnego młodzieoca. Na uniwersytecie
Kalinkin był prymusem i dzięki temu po dyplomie otrzymał przydział do Zjednoczonego Instytutu Badao
Jądrowych w Dubnej, gdzie przyjmowano tylko śmietankę. Teraz, po roku, wprawdzie dzięki zbiegowi
okoliczności, bo po wyjeździe Młynarskiego, lecz został kierownikiem grupy.
Pierwsze ich spotkanie Młynarski odnotował w kalendarzu krótko: „Niewypał”. Zanosiło się bowiem, że w
najbliższym czasie nie będzie żadnych pomiarów. Kałinkin zreferował przebieg prac z ostatnich kilku
miesięcy. Po zmontowaniu nowych układów elektronicznych, dostosowanych do rejestracji impulsów z
detektora warstwowego, wykonano próbne pomiary. Wyniki były dośd obiecujące, gdyż układ
rejestrował neutrony eliminując skutecznie kwanty gamma. Ale gdy w następnej turze porównano liczby
zliczeo z tarczą wapniową i bez, okazało się, że tło neutronowe dawało się porównywad z oczekiwanym
efektem. I znów zaczęły się żmudne próby obniżenia tła przez osłanianie detektora za pomocą ekranów z
różnych materiałów i sprawdzanie efektów w kolejnych pomiarach przy włączonej wiązce mionów.
Rezultaty nie przedstawiały się zadowalająco. W grupie zapanował nastrój pesymizmu, wątpliwości
poczęły brad górę. Czy eksperyment jest w ogóle możliwy do zrealizowania? Organow, by ruszyd z
miejsca, zgłosił rewolucyjną propozycję. Trzeba przebudowad trakt wiązki mionów, przedłużając go o
piętnaście metrów i doprowadzając do pomieszczenia targetowego, odgrodzonego od strony
akceleratora ścianą z bloków betonowych grubych na metr.
Właśnie obecnie realizowano ów pomysł. W hali akceleratora ustawiano soczewki kwadrupolowe,
mające zapewnid ogniskowanie strumienia cząstek do małej średnicy. Zaczęto zwozid bloki betonu.
Młynarski ocenił, że zakooczenie prac, następnie zaś instalowanie aparatury detekcyjnej i przeciągnięcie
kabli do pomieszczenia pomiarowego, wreszcie „ustawienie” wiązki zajmie co najmniej dwa tygodnie.
Jeśli nawet grupie umożliwi się korzystanie z akceleratora, a chyba tak ze względu na krótki okres pobytu
Młynarskiego w Dubnej, uda się co najwyżej powtórzyd pomiary kontrolne w nowych warunkach.
Chyba popełnił błąd przyjeżdżając właśnie teraz. Należało poprosid któregoś z fizyków (zawsze przecież
kursowali między Warszawą a Dubną), by zasięgnął dyskretnie języka, jaki jest stan prac u Kalinkina.
Mógłby wtedy przyjechad na miesiąc w terminie właściwych pomiarów.
Nie tylko świadomośd złego wykorzystania czasu wprawiała Młynarskiego w podły nastrój. Może jeszcze
bardziej, początkowo bezwiednie, za to z czasem coraz wyraźniej, dawały o sobie znad wyrzuty sumienia.
Zawiódł najbliższych. Obiecał żonie, że w tym roku wakacje już na pewno spędzą całą rodziną. Sylwia i
Agnieszka aż piszczały z radości, gdy im obiecywał, że będą się kąpad w morzu i że będą wszyscy razem.
Ale wyjazd do Dubnej pokrzyżował plany. Młynarski rozważał już nawet pomysł telefonu do Warszawy.
Zezwolą mu przecież na wcześniejszy powrót. Zdał sobie jednak sprawę, że fantazjuje. Miał załatwid
bardzo ważną sprawę dla grupy spektroskopii. Należało zorganizowad naświetlenie tarczy na wiązce
protonów synchrocyklotronu, a następnie silnie radioaktywne produkty przewieźd w kontenerze do
Warszawy. Do tego akurat Młynarski przywiązywał dużą wagę, gdyż rozumiał, jak wielką szansę otwiera
jego działanie przed spektroskopią, więc i przed zakładem. Pomiary promieniowania wydzielonych
izotopów, trudnych do wyprodukowania w inny sposób niż przy użyciu synchrocyklotronu, dostarczą na
pewno unikatowych danych, niezbędnych do teoretycznych obliczeo struktury jąder zdeformowanych i
pozwolą grupie spektroskopii, dzięki serii publikacji, zaistnied na międzynarodowym forum naukowym.
Naświetlenie tarczy i przewiezienie jej do Świerku miało zapoczątkowad wielomiesięczny program. Teraz
wszystko zależało od Młynarskiego.
Kalendarz dubieoskich dni zapełniały zapisy świadczące o wysiłkach Młynarskiego na rzecz spektroskopii:
„Spotkad się z Jurijem Z. i ustalid termin naświetlenia. Załatwid wypożyczenie kontenera. Uzyskad
zezwolenie na wywóz z terenu instytutu. Uzyskad zezwolenie na przewóz kontenera samolotem.
Zawiadomid Świerk o dacie przylotu”. I tak dalej. Zatem nie mogło byd mowy o wcześniejszym powrocie
do Warszawy nawet wówczas, gdy dowiedział się, że zgodnie z harmonogramem spektroskopia „wejdzie
na wiązkę” w ostatnim tygodniu lipca.
Zapowiadał się jeden z nudniejszych miesięcy. Może nie byłoby tak źle, gdyby nie świadomośd, że sam
wpakował się w pułapkę i teraz nic nie poradzi. Podjął się więc obliczeo ekranowania od neutronów o
zadanym widmie przez różne kombinacje materiałów. Odwalał tę robotę niczym urzędnik na poczcie,
chod nie wątpił w jej użytecznośd.
W zakładzie teoretycznym na okres wakacji zawieszono działalnośd seminaryjną, czyli że dokształcanie się
dzięki słuchaniu referatów też odpadało. Mógł co najwyżej korzystad z biblioteki. Większośd znajomych, z
którymi był zaprzyjaźniony, rozjechała się na urlopy, nawet w klubie wieczorami było pustawo i nudno.
Zaprosił Lubę i Alika na weekend do Dubnej. Pogoda dopisała. Spędzili razem kilka godzin nad wodą,
potem zabrał ich do restauracji na obiad. Wreszcie mieli okazję, żeby omówid wszystkie rodzinne sprawy.
Ciotka Ola została, niestety, już prawie przykuta do wózka inwalidzkiego. Stwardnienie rozsiane
postępowało z wolna, ale nieubłaganie. Luba pielęgnowała ją z wielkim oddaniem i anielską
cierpliwością. Optymistycznie natomiast brzmiała wiadomośd, że interwencja matki Stefana u Iwana
Tichonowicza, w czasie jej grudniowej wizyty, sprawiła, iż prawdopodobnie jesienią otrzymają pokój z
kuchnią w nowo budowanych blokach. Radośd tym większa, że nikt nie wierzył w skutecznośd rozmowy z
wysoko notowanym w hierarchii nomenklaturowej dalekim krewnym Baranowych. Ale pewnie zadziałała
tu chęd przedstawienia w oczach cudzoziemców sowieckiej władzy od jak najlepszej strony.
Następny tydzieo okazał się, jak wynika z notatki w kalendarzu, bardziej interesujący. Wspólnie z
Kalinkinem i Organowem zaczęli przygotowywad publikację na lemat przez nich wymyślonego
scyntylacyjnego detektora warstwowego, rejestrującego neutrony w warunkach dużego tła
promieniowania gamma. Jeszcze raz zestawili wszystkie dane z kontrolnych pomiarów, gdy detektor był
bombardowany neutronami z generatora, a potem naświetlony kwantami gamma ze źródła
kobaltowego, sporządzali wykresy wydajności i współczynnika eliminacji promieniowania gamma,
dyskutowali nad sposobem prezentacji. Napisanie tekstu do komunikatu nie przedstawiało problemu dla
Kalinkina, a Młynarski wziął na siebie tłumaczenie publikacji do Acta Physica Polonica.
Zamknięcie jakiegoś etapu pracy, wyrażające się przygotowaniem wyników do druku, jest dla ludzi
parających się nauką wydarzeniem radosnym. Koocowa satysfakcja wynagradza poniesione trudny. Toteż
Młynarski, pragnący uczcid finisz, chciał zaprosid współautorów na kolację do klubu. Spotkał się jednak ze
sprzeciwem, bowiem Kalinkinowie już zaplanowali na tę okolicznośd przyjęcie u siebie. Okazja jest
podwójna - twierdzili, - publikacja i mieszkanie.
Młynarski pamiętał, z jakimi wyrzeczeniami wiązał się przydział skromnego mieszkania w tzw. domu
komsomolskim. Mieszkanie dla młodego małżeostwa przydzielała partia. Przydzielała go w domu, który
należało dopiero zbudowad... Wytypowani kandydaci omawiali z budowniczymi swój sposób
uczestniczenia w budowie. Należało poświęcid minimum kilka godzin dziennie pracy fizycznej. Kandydaci
na lokatorów zakooczywszy codzienną harówkę w instytucie przygotowywali wykop pod fundament albo
transportowali cegły. Młynarski coś o tym wiedział, w listopadzie minionego roku kilkakrotnie pomagał
Kalinkinom w wypełnianiu ich normy. Przy kilkunastostopniowym mrozie, w świetle reflektorów, kilofami
rozbijali ziemię, ładowali bryły łopatami do taczek i wywozili z wykopu. Grupa osób uczestniczących w
budowie pracowała dla siebie, więc bardzo solidnie. W rezultacie dwupiętrowy dom, chod bez luksusów,
ale stanął już po kilku miesiącach. Podłogi z ledwie oheblowanych desek, przewody elektryczne i wszelkie
rury umieszczono na zewnątrz ścian, drzwi, które się nie domykały. Za to dobrze działało centralne
ogrzewanie, woda, gaz i łazienka, czyli mieszkanie zaliczało się do lokali o najwyższym standardzie.
Istniały więc powody do dumy, Młynarski to rozumiał. Z radością przyjął zaproszenie Kalinkinów na
uroczystą kolację.
Prace nad rekonstrukcją traktu mionowego posuwały się szybciej, niż to sobie Młynarski wyobrażał. W
połowie miesiąca Organow, korzystając z krótkich przerw w seriach pomiarów innych grup i mając dobre
układy z operatorami, zaczął „prowadzid” wiązkę. Dobierał natężenia prądu w kolejnych soczewkach
kwadrupolowych ogniskujących wiązkę i po paru dniach oświadczył, że on swoje wykonał. W czasie, który
pozostał do wyjazdu Młynarskiego, udało się jeszcze zaplanowad dwie serie pomiarów. W pierwszej
wciąż korygowano ogniskowanie wiązki i mierzono stosunek tła neutronowego do efektu przy różnych
sposobach ekranowania. Wyniki napawały optymizmem, gdyż pasożytnicze tło neutronowe zostało
obniżone dziesięciokrotnie, a to dawało już szanse na pomiary asymetrii w emisji neutronów.
Pozostał jeden tydzieo i wtedy zaplanowali pomiary. Młynarski odnotował w kalendarzu: „Wieniedikt
Pietrowicz okazał gest. Przydzielił grupie aż dwanaście godzin czasu pracy akceleratora”. Ale nim się
rozpoczęły pomiary zaszło coś, co Młynarski też odnotował: „Sensacyjna propozycja akademika Florowa”.
W poniedziałek rano Młynarski odebrał w laboratorium telefon. Sekretarka Gieorgija Nikołajewicza
pytała, czy mógłby przed południem zajśd do gabinetu jej szefa. Gdy się zjawił, Florow, już w
sekretariacie, powitał go wylewnie, chod prawie się nie znali. W trakcie kilkuzdaniowej wymiany uwag o
rozwoju kontaktów między Dubną a Świerkiem Młynarski mógł się zorientowad, że Florow traktuje go
jako kierownika zakładu fizyki jądrowej i że prawdopodobnie zechce zaproponowad rozszerzenie
współpracy o jakiś konkretny temat. Ponownie dotarło doo, w jakim kierunku zaczął dryfowad Instytut
Badao Jądrowych w Świerku, zaplanowany przecież jako odpowiednik Zjednoczonego Instytutu Badao
Jądrowych w Dubnej. Naukowy gigant szukając w Świerku partnerów mógł znaleźd zaledwie mały zakład
reprezentowany przez jego skromną osobę.
Po kilku okrągłych zdaniach Florowa, z których akademik słynął, Rosjanin zaproponował, by przeszli do
hali akceleratora ciężkich jonów. Pragnął zademonstrowad Młynarskiemu montowany właśnie cyklotron.
Oczom polskiego uczonego ukazał się kolos. Elektromagnes, ważący przeszło dwa tysiące ton, o
nabiegunnikach trzymetrowej średnicy, już ustawiono. Robił wrażenie. Grupa inżynierowi techników
zajęta była teraz instalowaniem źródła jonów oraz generatorów wytwarzających zmienne napięcie
między duantami. Uzyskanie wiązki przyspieszanych jonów węgla przewidywano na koniec roku.
Skooczywszy oględziny przeszli do sterowni, gdzie na półkolistym pulpicie, długim co najmniej na dziesięd
metrów, montowano wskaźniki pomiarowe, monitory telewizyjne do kontroli wiązki, wyłączniki
skomplikowanego systemu zaworów pomp itd. Młynarski czuł się oszołomiony rozmachem prac, a także
precyzją wykonania elementów akceleratora. Przekonał się, zresztą nie po raz pierwszy, że do tego co
widział zupełnie nie pasowała potoczna krajowa opinia. Sowieci - twierdzono - mają technikę „drutem
wiązaną”.
Ruszyli do dużej sali sąsiadującej ze sterownią. Pomieszczenie chyba w połowie zapełniały wielkie
skrzynie. Gieorgij Nikołajewicz wskazał je wyjaśniając, że oto leży przed nimi, zdeponowany w częściach,
kompletny cyklotron klasyczny U-150, identyczny z tym, jaki służył jego grupie jeszcze w Moskwie, w
instytucie kierowanym przez profesora Kurczatowa, gdy rozpoczynali prace nad syntezą elementów
transuranowych.
Młynarski dowiedział się później, że Florow podjął decyzję o zainstalowaniu w Dubnej duplikatu
cyklotronu moskiewskiego dopiero wówczas, gdy stało się jasne, że sam pokieruje laboratorium
organizującego się instytutu. Rosjanie mieli doświadczenie w budowie akceleratorów tego typu, zatem
wykonanie według istniejącej dokumentacji jeszcze jednego cyklotronu nie przedstawiało dla nich
żadnego problemu. Zresztą pewne elementy, na przykład zasilacz prądu elektromagnesu i generator
wysokiej częstości, bez trudu otrzymali w krótkim terminie od własnego przemysłu, jak zawsze, gdy tylko
KC żądał. Florow zażyczył sobie dostarczenia wszystkich elementów z duplikatami i uzyskał, co chciał.
A już dwa lata później, kiedy rozgorzała polemika z laboratorium w Berkeley na lemat pierwszeostwa w
odkryciu pierwiastka transuranowego o liczbie atomowej 102, Florow zdołał przekonad najwyższe
czynniki, że dla prestiżu nauki sowieckiej i uzyskania przewagi nad Amerykanami należy bezzwłocznie
rozpocząd budowę cyklotronu o trzymetrowej średnicy nabiegunników, tj. U-300.
Budowa hali postępowała w szalonym tempie. Budowała na trzy zmiany wojskowa jednostka saperów,
równolegle zaś warsztaty przygotowywały duże elementy mechaniczne, czyli jarzmo elektromagnesu,
nabiegunniki, duanty i komorę cyklotronu.
To, co Młynarski zobaczył teraz, w połowie 1959 roku, imponowało. Cyklotron powstał ledwie w dwa
lata. Trudno uwierzyd! Kilkoma dyplomatycznymi zdaniami wyraził oczywiście swój podziw, czym sprawił
akademikowi wyraźną przyjemnośd.
Gdy znaleźli się ponownie w gabinecie Florowa, profesor kazał podad kawę i wrócił do swej pasji,
rozprawiając na temat syntezy coraz dalszych pierwiastków transuranowych. Po krótkim wykładzie o
możliwości istnienia „wyspy stabilności” w okolicy liczby atomowej 114, zaczął zadawad pytania o plany
polskiej fizyki. Młynarski znalazł się w niezbyt wygodnej sytuacji. Mimo że utrzymywał ciągły kontakt z
profesorem Sołtanem, mimo że podziwiał jego energię i pełne oddanie sprawie rozwoju fizyki w Świerku,
umysł doktora zarejestrował wątpliwości. Czy polskie piekiełko nie zaprzepaści planów Sołtana?
Odpowiedział więc dyplomatycznie. Dogonid światową czołówkę będzie trudno. Jesteśmy dopiero na
etapie tworzenia kadry, z drugiej zaś strony polscy fizycy nie mogą liczyd na zbyt duże środki ze strony
paostwa. Pieniądze w głównej mierze służą odbudowie zniszczonego wojną kraju. Poinformował Florowa
o budowanym w Świerku akceleratorze liniowym protonów. Akademik zareagował natychmiast
stwierdzając, że chodzi o przedsięwzięcie nader trudne, wie przecież, jakie na przykład kłopoty mają jego
konkurenci w Berkeley z akceleratorem liniowym HILAC. Natomiast cyklotrony - stwierdził - są
nieporównalnie łatwiejsze w budowie i eksploatacji. Dlatego jego laboratorium poszło tą drogą.
Po kilku jeszcze zdaniach komplementujących polskich fizyków pracujących w Dubnej Florow przystąpił
do zasadniczej kwestii. Stwierdził, że Dyrekcja Zjednoczonego Instytutu z życzliwością spogląda na rozwój
badao jądrowych w Polsce dostrzegając, iż jest on limitowany brakiem podstawowych narzędzi, czyli
akceleratorów. Nadarza się więc okazja zaradzenia kłopotom, przynajmniej na obecnym etapie. Została
podjęta decyzja, by dyrekcji ośrodka fizyki w Świerku złożyd propozycję dostarczenia cyklotronu U-150,
właśnie tego, który jest zdeponowany w skrzyniach i byłby do wzięcia natychmiast.
Taki miała przebieg niezmiernie ważna rozmowa i tak ją dwa tygodnie później Młynarski przedstawiał
Sołtanowi. Na razie jednak podziękował Gieorgijowi Nikołajewiczowi za jakże korzystną dla polskiej fizyki
propozycję i powiadomił, że wyjedzie w koocu miesiąca. Natychmiast po przybyciu do Warszawy
przekaże sugestie strony radzieckiej właściwym osobom. Przed pożegnaniem Florow wręczył
Młynarskiemu kilkustronicowy opis zawierający gabaryty cyklotronu, charakterystyki zasilaczy prądu
elektromagnesu, dane generatora zasilającego duanty, wyszczególnienie typów stosowanych pomp
próżniowych, wreszcie dane o energiach i intensywnościach wiązek dla jonów uzyskiwanych ze źródła
helu, boru, węgla azotu i tlenu.
Ostatni tydzieo w Dubnej Młynarski przeżył jak w euforii. Wstąpiła weo nowa energia. Zapomniał o
bagażu przykrych myśli, z którymi przyjechał, a rozmowa z Gieorgijem Nikołajewiczem dała mu impuls do
optymistycznych rozważao o przyszłości Świerku. Zdążył wyskoczyd do Moskwy, by odwiedzid bliskich,
dodzwonił się (po kilku godzinach) do domu, mógł zatem poinformowad, że u niego wszystko w
porządku, że tęskni i wraca zgodnie z planem, a co do wyjazdu do Łeby, to niech Tamara kupi bilety na
nocny pociąg piątego sierpnia.
Nadszedł dzieo pomiarów. Cała grupa, czterech fizyków, inżynier elektronik i dwóch laborantów, zebrała
się godzinę wcześniej w wygrodzonej blokami betonowymi celi. Wiązka mionów docierała tutaj przez
niewielki otwór stalowego kolimatora, przechodziła przez absorbent zatrzymując pozostałe jeszcze w
wiązce piony, następnie przez teleskop rejestrujący przelatujące poszczególne miony i wreszcie trafiała w
blok wapnia stanowiący tarczę. Tuż obok, poza linią wiązki, ustawili warstwowy detektor neutronów, a
całośd otoczyli ekranem z ołowiu i parafiny. Aparaturę elektroniczną, włączoną już od dwóch godzin,
starannie sprawdzono. Wszystko działało bezbłędnie. W przerwach między seriami pomiarowymi
elektronik miał za zadanie stale kontrolowad urządzenia.
Została włączona wiązka protonów synchrocyklotronu. Pierwsze pół godziny zabrało „ustawianie” wiązki
wytwarzanych mionów, następnie rozpoczął się pomiar liczby zliczeo neutronów w warunkach
normalnych oraz gdy tarczę wapniową usunęli. Przez cztery godziny uwaga wszystkich koncentrowała się
na przelicznikach wystukujących liczby rejestrowanych neutronów. A później stało się jasne, że tło
pasożytnicze jest niewielkie i że rejestrowane są rzeczywiście neutrony emitowane z tarczy
bombardowanej mionami.
To piękne chwile, kiedy inwencja, wyobraźnia, wiedza i wielomiesięczny trud zespołu włożony w
przygotowanie eksperymentu dają oczekiwane rezultaty. Właśnie takich wydarzeo się nie zapomina, one
bowiem cementują przyjaźo między członkami grupy badawczej dając pozytywny impuls generujący
uczucie szczęścia. Na twarzach obecnych zagościł uśmiech, a Młynarski pogratulował Organowowi, który
rekonstruując trakt stał się głównym autorem dzisiejszego sukcesu.
Mieli jeszcze wystarczająco dużo czasu, by rozpocząd pomiar asymetrii emitowanych neutronów przez
porównanie liczby rejestracji dla dwóch przeciwnych wartości pola magnetycznego, wytwarzanego w
obszarze tarczy. A więc zakooczył się wielomiesięczny etap planowania, ruszył właściwy eksperyment. Po
przebudowie traktu skonstruowali aparaturę i zmontowali skomplikowany układ elektroniczny. Teraz to
już sprawa czasu powiększającego liczbę zarejestrowanych neutronów aż do uzyskania statystycznie
znaczących danych. Po kilku godzinach, gdy odczytali z przeliczników liczby rejestracji bombardujących
mionów i emitowanych neutronów, potrafili już ocenid, że dysponując w miesiącu dwudziestoma
godzinami czasu akceleratora, powinni do kooca roku zakooczyd pomiary, teraz rutynowe.
Pozostałe cztery dni przeleciały szybko. W samolocie Młynarski, piastujący kilkunastokilogramowy
kontener z naświetloną tarczą, miał prawo z satysfakcją notowad kolejne punkty sprawozdania z pobytu
w ZIBJ. Kopia zachowała się w jego dossier. Jednak po latach nie odnalazł zapisu rozmowy z akademikiem
Florowcm. Widad wtedy traktował ją jako poufną.

12.

Gmach na Hożej, gniazdo warszawskiej fizyki, juz w 1946 roku, po najniezbędniejszych remontach, zaczął
spełniad swoją podstawową rolę przyjmując pierwszych studentów, którzy kilka razy w tygodniu
zaludniali dużą amfiteatralną salę wykładową.
Wykłady profesora Pieokowskiego znów, jak przed wojną, zyskiwały uznanie młodzieży przyciągając
ciekawymi pokazami, eksperymentami demonstrowanymi w czasie wykładu przez asystentów i
doskonale opracowanymi wykresami rzutowanymi na duży ekran.
Rok później, gdy działały już normalnie pracownic, a dydaktyka weszła w fazę rutynową, przyszła kolej
dyskusji nad wytyczeniem kierunków rozwoju polskiej fizyki eksperymentalnej. Profesor Pieokowski,
organizator, a także kierownik Zakładu Fizyki Doświadczalnej od chwili jego założenia w roku 1921,
rozumiał doskonale, iż w koocu lat czterdziestych na czoło badao wysunęła się fizyka jądra atomowego.
Najstarsi wiekiem i stażem fizycy zapewne pamiętają, że gdy przewodniczył międzyzakładowemu
seminarium na temat perspektyw prac naukowych, w podsumowaniu dyskusji rzymską jedynką zapisał
na tablicy temat. Brzmiał on: „Fizyka jądrowa”, a niżej pojawił się dodatkowy podpunkt A:
„Akceleratory”.
Chod wszyscy wiedzieli, że trzeba zaczynad od zera, nikt nie traktował wielkiego wyzwania jako
donkiszoterii. Takie były realia tamtych czasów. Fizycy zdawali sobie sprawę, że w zrujnowanym kraju nie
ma środków na zakup akceleratorów stanowiących postawę realizacji założonego planu, że trzeba będzie
je budowad własnymi siłami, a rozwiązując problemy techniczne o najwyższej skali trudności przyjdzie się
nieraz uczyd na własnych błędach.
Trzeba stwierdzid, iż pierwsze powojenne lata charakteryzowały się dominacją problemów technicznych.
Sprawa techniki zaprzątała uwagę niewielkiej grupy „doświadczalników” kierowanej przez profesora
Sołtana. Na Hożej przystąpiono do budowy akceleratora Van de Graafa , a po uzyskaniu nowych etatów,
gdy już oddany został do użytku kompleks budynków fizyki w Świerku, podjęto budowę akceleratora
liniowego protonów. Trwał okres pionierski, nie liczono godzin pracy. Sukcesem nazywano nawet
uzyskanie, po wielu próbach, metody odpornej na rozerwanie klejenia izolatorów porcelanowych z
metalem lub osiągnięcie, po wielogodzinnym pompowaniu, wysokiej próżni. Do ciągłego wysiłku
mobilizował młodych, niedoświadczonych ludzi autorytet profesora Sołtana. Stanowił on dla nich
niedościgły wzór naukowca przekazującego następcom swoją wiedzę i doświadczenie, poświęcającego
im bez reszty własną energię i czas.
Profesor zamieszkał z rodziną na terenie instytutu. Chod proponowano mu zamianę nie przystosowanych
do mieszkania pokoi na atrakcyjne mieszkanie, wybrał niewygodę, by stale czuwad na miejscu.
Przedpołudnie miał zajęte wykładami, konferencjami, wyjazdami do budujących się obiektów w Świerku,
a dopiero gdy minęła czwarta po krótkim odpoczynku zachodził do pracowni. I to była najważniejsza pora
dnia Sołtana oraz jego asystentów. Od tamtych czasów minęły łata. Jedni ustawili Sołtana na cokole, inni
o nim zapomnieli. Lecz najbliżsi współpracownicy wciąż ze szczególnym wzruszeniem wracają pamięcią
do wieczornych godzin na Hożej z lat pięddziesiątych. Zaczynało się tak: przewody wentylacyjne, łączące
pracownię z pokojem profesora, przekazywały sygnał, że już zapalił cygaro, więc za kwadrans zjawi się w
pracowni. Teraz pani Zofia stawiała dwulitrową zlewkę z wodą na trójnogu nad palnikiem gazowym, a
małe zlewki szykowała do herbaty.
Profesor, szczupły, niewysoki mężczyzna około sześddziesiątki, z zaczesanymi do góry rzedniejącymi
ciemnoblond włosami odsłaniającymi wysokie czoło i z krótko strzyżonym wąsem, w dwuogniskowych
okularach, wchodził odprężony, uśmiechnięty.
Codzienne sprawozdanie rozpoczynał najczęściej od siebie. Na przykład zdawał relację z postępów prac
budowlanych w Świerku; cieszył się, że udało mu się zamówid suwnicę do dużej hali eksperymentalnej
lub że przekonał kogoś w ministerstwie o konieczności udziału chodby jednego fizyka w ważnej
międzynarodowej konferencji. Tak brzmiał wstęp, jakby westchnienie: - Widzicie, czym ja się muszę
zajmowad!
Cechowały Sołtana niezwykle zwięzły, a równocześnie wytworny sposób formułowania myśli i jeszcze
opanowanie oraz uprzejmośd, z jaką traktował swoich rozmówców.
Przy herbacie omawiało się przebieg aktualnych prac. Skupiali się raczej na trudnościach, które profesor
pomagał przezwyciężad. Na koniec odbywał się miniprzegląd przeczytanych publikacji. Bez względu na
osobę referenta i tak najciekawszy okazywał się profesorski komentarz.
Myliłby się ten, kto by sądził, że atmosfera wieczornych spotkao była śmiertelnie poważna. Trzeba
pamiętad, że uczestniczyli w nich młodzi, pełni energii i optymizmu ludzie, zawsze skłonni do żartów,
parodii i kpin. Profesor również uwielbiał skrzące się dowcipem myśli lub anegdotyczne skróty. Nie
obraził się nawet wtedy, gdy pewnego razu, w chwili ogromnego nawału prac, jeden ze
współpracowników zapytał:
- Czy pan profesor wie, jaka jest różnica między naszym instytutem, a szpitalem wariatów?
-?
- Tam przynajmniej dyrektor jest normalny.
Szczery śmiech był dowodem, że profesor dowcip „kupił”.
Jeśli mówimy o facecjonistach z Hożej, to zanotowad wypada, iż rekordy pomysłowości bił chyba Kazio R,
najmłodszy z grupy, znany z niesamowitych pomysłów. Kiedyś zaprosił kolegów na film „jedyny w swoim
rodzaju”, demonstrowany przy użyciu przedpotopowego aparatu małoobrazkowego. Osobliwośd
polegała na tym, że puścił taśmę „od tyłu”, co dało nieoczekiwany efekt. Salwom śmiechu widzów
towarzyszyły arcypoważne komentarze kamerzysty.
Tempo budowy akceleratora Van de Graafa wyznaczały kooperujące zakłady przemysłowe, dlatego każda
dostawa jakiegoś większego elementu równała się wydarzeniu. Przywieziono wreszcie kopułę stanowiącą
elektrodę wysokiego napięcia. Spora czasza, o średnicy prawie półtora metra, wykonana została z
polerowanej blachy i przypominała kształtem kopułę katedry Św. Piotra w Rzymie. Na jej osi konstruktor
przewidział pogrubienie powierzchni oraz nagwintowanie umożliwiające wkręcenie haka niezbędnego
przy montażu, demontażu oraz transporcie. Kopułę, z pomocą dźwigu, ustawiono ostrożnie na
drewnianych wspornikach w hali akceleratora. Zjawił się Kazio, czule pogłaskał gładką powierzchnię
elektrody, podszedł do Lecha kierującego zespołem i zaczął mu coś szeptad do ucha.
Profesor zjawił się w zakładzie w porze obiadowej i od razu skierował kroki do hali. Twarz mu pojaśniała
na widok lśniącej kopuły. Zaczął sprawdzad, czy wykonawcy dobrze wypolerowali powierzchnię, czy nie
zostały jakieś rysy lub mogące wywoład elektryczne iskrzenia nierówności ujawniające się dopiero
wówczas, gdy elektroda naładowana zostanie do potencjału dwóch milionów woltów. Musiał też zbadad
gwint - czyjego rzeźbę dostatecznie wygładzono. Gdy włożył palec w otwór, poczuł, że koniec palca coś
ściska. Powiódł zdumionym wzrokiem po obecnych, lecz widad zauważył drgające kąciki ust Lecha, gdyż
twarz mu się rozpogodziła i stwierdził: - Znów ten piekielny Kazio - Kazio rzeczywiście przesiedział trzy
godziny pod kopułą przewidując, że profesor musi przecież sprawdzid rzeźbę gwintu i wsunie palec w
otwór, a wtedy on...
Po powrocie z Dubnej dr Młynarski przekazał profesorowi propozycję akademika Florowa. Cyklotron
przyspieszający ciężkie jony był w tym czasie dla badao w dziedzinie struktury jądrowej akceleratorem
niezwykle atrakcyjnym. Profesor uznał więc ofertę za korzystną i zaczął naciskad, gdzie trzeba.
Niecałe dwa miesiące później śmierd profesora, nieprzewidywalne, dramatyczne wydarzenie, wpłynęła
zgubnie nie tylko na los tego projektu. Przesądziła o wielu innych niekorzystnych zmianach w Pionie
Fizyki. Profesor zmarł nagle na zawał serca 10 grudnia 1959 roku, w czasie pełnienia obowiązków
służbowych. Cios niezwykle bolesny dla całej fizyki polskiej, a szczególnie dla raczkującej dopiero fizyki
jądrowej ośrodka warszawskiego. Młodzi fizycy odczuli odejście Sołtana nie tylko jako pozbawienie ich
najwyższego autorytetu, ale również jako stratę kogoś bardzo bliskiego. Data śmierci profesora stała się
cezurą w historii Instytutu Badao Jądrowych.
W fazie organizacyjnej instytutu profesor uznał, że całością powinien zarządzad sprawny menedżer na
podstawie planów naukowych ustalonych przez radę naukową. Sobie pozostawił kierowanie Pionem
Fizyki. Układ mógł działad sprawnie, dopóki wspierał go autorytet profesora. On faktycznie decydował.
Wszelako gdy zabrakło Sołtana, konstrukcja się zawaliła. Profesor Nowacki, bardzo sprawny menedżer, z
wykształcenia i ducha inżynier, dążył do przekształcenia Świerku w instytut resortowy. Takich placówek,
zaliczanych zresztą do bardziej nieudanych wynalazków komunizmu, PRL posiadał wiele.
W Świerku sprawy zaczęły teraz dryfowad w złym kierunku. Rada Naukowa, zwoływana tylko dla
nadawania stopni naukowych, przestała odgrywad jakąkolwiek rolę. Zastąpiła ją ścisła dyrekcja składająca
się z technokratów. Nawet mianowanie dyrektorem Pionu Fizyki profesora Danysza, człowieka o dużym
autorytecie naukowym, miało już niewielki wpływ na kierunki zmian dokonywanych w strukturze
instytutu.
W wydarzenia rozgrywające się wówczas został uwikłany dr Młynarski. Miał nadzieję, że gdy przekaże już
zakład kierownikowi, bo ten wrócił właśnie ze Stanów Zjednoczonych, sam zajmie się tym tylko, co go
naprawdę interesowało, czyli realizacją prac swojej grupy. Bieg wypadków pokrzyżował jednak plany.
Profesor Danysz nominację przyjął, lecz nie zamierzał poświęcad pracy naukowej dla obowiązków
administracyjnych. Postawił zatem warunek: w Świerku będzie się zjawiał tylko raz w tygodniu, a w
pozostałe dni niech go zastępuje dr Młynarski.
Pod wpływem presji, może leż kierując się zbyt naiwnie pojmowaną obowiązkowością, Młynarski zgodził
się przyjąd funkcję zastępcy dyrektora Pionu Fizyki. Nie zdawał sobie sprawy, w co się pakuje...
O nowych obowiązkach nie warto się rozwodzid. Wypada stwierdzid jedynie, że nim minęło kilka
miesięcy, Młynarski pozrażał sobie wszystkich bez mała kierowników zakładów i pracowni Pionu Fizyki.
To on bowiem, zestawiając plany naukowe, musiał redukowad nie mieszczące się w budżecie
zamówienia, to on rozdzielał skąpą pulę godzin warsztatowych. W rezultacie zaczęto go uważad za „złego
ducha”, który podpowiada profesorowi Danyszowi niepopularne decyzje.
Doktor czuł coraz głębszą frustrację. Przytłaczała go ciągła szamotanina z wszechwładną „ścisłą dyrekcją”
instytutu, męczyły trudności pojawiające w trakcie uzgadniania decyzji z profesorem.
W pracy i życiu Młynarskiego rozpoczął się trudny okres.

Część trzecia

13.

I znów Dubna, ale tym razem jako miejsce azylu. A może zesłania? Stefan zdecydował się na wyjazd z
dnia na dzieo, pod presją szybko zachodzących wydarzeo. Nie chciał, może nawet nie potrafił spotykad
codziennie ludzi, którzy brali udział w starannie reżyserowanej intrydze. Czyli raczej ucieczka... Może
wręcz tchórzostwo, rezygnacja z walki lub z próby przedstawienia własnych racji.
Rok 1965 okazał się dla Stefana nadzwyczaj trudny. Pełnił obowiązki kierownika zakładu, także
kierownika grupy, piastował stanowisko zastępcy profesora Danysza, dyrektora do spraw fizyki w
Świerku i jeszcze do tego prowadził wykłady w Zakładzie Fizyki Uniwersytetu Łódzkiego.
Przemęczenie na pewno miało wpływ na zły stan jego psychiki, potęgowało rozdrażnienie, ujawniające
się szczególnie w kontaktach z profesorem Danyszcm.
Wiele sporów budziła koniecznośd określenia funkcji, jaką mają pełnid zakłady fizyki w Świerku. Instytut
rósł, ciągle ewoluował, rozwijał kierunki techniczne, lecz kosztem badao podstawowych. Preferencje
brały się stąd, że dyrektor naczelny i jego najbliżsi współpracownicy byli inżynierami i nie bardzo
rozumieli, po co prowadzid jakieś badania „rozpraszania elastycznego”, czy mierzyd „widma”. Przy każdej
okazji stawiali ostro problem wdrożeo pomysłów teoretyków do praktyki oraz wciąż pytali, co z tego
przyjdzie gospodarce narodowej.
Żeby dad przykład fizykom, sami od czasu do czasu proponowali rozmaite „badania aplikacyjne”, bo tak
ich prace nazywano w oficjalnej korespondencji instytutu. Jeden z głośniejszych projektów, autorstwa
samego wicedyrektora, proponował wypełnienie szklanego balonu neonem pod niewielkim ciśnieniem i
umieszczenie w nim izotopów promieniotwórczych. Jonizujący gaz spowoduje intensywne świecenie.
Mówiło się nawet, że taka lampa, umieszczona na Placu Dzierżyoskiego, mogłaby oświetlid cały plac.
Jakaż reklama dla instytutu! Fizycy, którzy szybko wyliczyli, że przy realizacji projektu trzeba zastosowad
dozę promieniowania radioaktywnego uśmiercającą ludzi przebywających w pobliżu, nadali projektowi
kryptonim „światłośd wiekuista”.
Profesor skłonny był przypuszczad, że Stefan przesadza mówiąc o spychaniu fizyki w Świerku do roli
podrzędnej. Ale Młynarski swoje twierdzenia opierał nie tylko na faktach, takich jak cięcia budżetowe lub
ograniczenia etatów. Korzystał głównie z informacji zaprzyjaźnionej osoby zaliczającej się do grona
bliskich współpracowników dyrektora naczelnego. Oczywiście profesor o tym nie mógł wiedzied, nadal
więc wierzył w przyjazną opiekę dyrektora, który zapewniał przy każdej okazji, że fizyka jest
fundamentem instytutu.
Przesadą byłoby twierdzenie, że stosunki Stefana z profesorem zaogniły się. Mimo utarczek w sprawach
Pionu Fizyki Danysz w pełni ufał swemu zastępcy, nawet go pewnie lubił, a doktor cenił w osobie szefa
fizyka dużego formatu i podziwiał jego bogatą osobowośd. Jednak zaczynał rozumied, że na dłuższą metę
układ nie jest do utrzymania. Udało mu się znaleźd, z polecenia przyjaciół, urzędnika o wysokich
kwalifikacjach, który mógłby pełnid funkcję sekretarza profesora w Świerku. Korzystając z okresowego
„zawieszenia broni” zaproponował zaangażowanie pana magistra. Równocześnie sam poprosił o
zwolnienie z zajmowanego stanowiska. Było trochę dąsów, narzekao, że Stefan dezerteruje, ale w koocu
profesor zgodził się pod warunkiem, że Młynarski zgodzi się nadzorowad pracę sekretarza w okresie
przejściowym.
Teraz doktor mógł więcej czasu poświęcid sprawom zakładu, gdzie zaczęły się właśnie rysowad oznaki
konfliktów między grupami i poszczególnymi badaczami. Historia zakładu sięgała niespełna dziesięciu lat,
kiedy to w nowopowołanej placówce zjawili się świeżo upieczeni fizycy. Ze względu na młodośd kadry
zakład w okresie embrionalnym mógł jeszcze funkcjonowad według tradycyjnych uniwersyteckich
wzorów, zwłaszcza iż profesor Sołtan stworzył znakomitą atmosferę, a w dyskusjach rodziły się tematy
prac i określano kierunki badao. Lecz przez minione dziesięciolecie zespół wydoroślał, ludzie okrzepli,
obszary poszukiwao skrystalizowały się. Należało więc zmodyfikowad strukturę zakładu. Stefan zadbał o
warunki niezbędne dla pełnej samodzielności grupy spektroskopii jądrowej, mającej już na koncie
pierwsze znaczące publikacje naukowe i dla grupy budującej akcelerator liniowy protonów. Chyba jednak
nie docenił narastających sił odśrodkowych nie związanych z różnicowaniem się tematyki badao zakładu.
Młodzi ludzie dorastali, lecz, jak to często bywa, ich ambicje rosły znacznie szybciej.
Kraj boleśnie odczuwał demograficzną lukę spowodowaną stratami wojennymi. Pokolenie Kolumbów,
najbardziej okaleczone i przetrzebione, w latach sześddziesiątych powinno wziąd na swoje barki
odpowiedzialnośd za wiele spraw Polski. Nie zdołało jednak sprostad zadaniom. Gdy tworzono Instytut
Badao Jądrowych brakowało fizyków nawet trzydziestoletnich. Dlatego - z konieczności, nie z wyboru -
Stefan musiał pełnid różne funkcje organizacyjne, zasiadad w jakichś komisjach. Dziesięd lat później
niektórzy ambitni, a już dorośli młodzi fizycy coraz tęskniej spoglądali na stołki „do zasiadania” i
przymierzali się w myślach do płynących stąd przywilejów.
Fatalny rok sześddziesiąty piąty zaczął się od rozwodu. Rozwód Stefana z Tamarą nastąpił nie po
nieporozumieniach czy słownych utarczkach, lecz po długo trwającym milczeniu. Romans Stefana i
pojawienie się przyjaciela w życiu Tamary były, tak naprawdę, tylko koocowym akordem związku. W
pociągu wiozącym go do Moskwy doktor Młynarski starał się podsumowad powody, które zaważyły na
sytuacji doprowadzając do dramatycznego spięcia, a w konsekwencji - do decyzji o wyjeździe.
Bywał ostatnio rozdrażniony, spięty, jego mechanizm samokontroli zawodził. Stawał się dla dyrekcji i
partii coraz mniej strawny. Co gorsza, nie mógł liczyd na osłonę profesora Danysza, którego zmęczył
wreszcie ciągłym krytycyzmem.
W zakładzie działo się nie najlepiej. Kiedy dawał grupie spektroskopii samodzielnośd, nie sądził, że miast
podziękowao spotkają go oznaki braku lojalności.
Jego własna grupa zajęła się budową nowego wariantu akceleratora o impulsowanej wiązce neutronów.
Narzędzie miało umożliwid ważne i ciekawe badania, lecz w związku z pracami konstrukcyjnymi na razie
nie powstawały tutaj publikacje naukowe. Stefan odnosił wrażenie, że ktoś sprytnie eksponował ów fakt
tworząc opinię, iż zespół Młynarskiego zdolny jest co najwyżej do majsterkowania, bo do pracy naukowej
nie nadaje się. Drażniło to doktora, ale wciąż bagatelizował sygnały.
Tymczasem, nieoczekiwanie, bomba wybuchła w połowie roku. Gdy profesor Danysz, wbrew swoim
zwyczajom, zainteresował się programem grupy, Stefan zrozumiał, że kret ryje. Młynarski zaprezentował
profesorowi wyniki prac, ale równocześnie poprosił o zwolnienie z obowiązku kierowania zakładem.
Motywował to tym, że nie cieszy się już zaufaniem dyrekcji oraz że nie znajduje zrozumienia i poparcia
dla swoich działao. Chciałby się więc skoncentrowad na pracy z własnym zespołem.
Po tygodniu otrzymał kopię listu profesora Danysza do ministra Billiga: „W dniu 17 maja br. dr Stefan
Młynarski poinformował mnie w bezpośredniej rozmowie, iż rezygnuje z zajmowanego stanowiska
kierownika zakładu FIA. Rezygnację jego przyjmuję i występuję z wnioskiem...”.
Właściwie na tym sprawa mogłaby się zakooczyd, gdyby nie fakt, że następca Stefana już pierwszym
„dekretem” zlikwidował grupę Młynarskiego. Kilkuletni dorobek został zmarnowany, badania przy użyciu
neutronów prędkich, ważne naukowo i pożądane dla konstrukcji nowych generacji reaktorów, skreślono
z planów instytutu. Posunięcie typowe dla ówczesnej PRL. Tworzono zakłady pod swoich ludzi, inne znów
likwidowano, by kogoś wyeliminowad.
W tych warunkach Stefan nie mógł pozostad w Świerku. Przeniósł się do zakładu na Hożej, ale nie przejął
żadnych obowiązków, gdyż zdecydował się uciec do Dubnej. Chod sam prosił o zwolnienie, nie
oszczędzono mu upokorzenia. Dlatego wsiadając do pociągu odetchnął z ulgą.

14.

Laboratorium, w którym Stefan rozpoczął pracę, miało wyraźnie sprecyzowany kierunek badao. Jego
założyciel i dyrektor, akademik Gieorgij Nikołajewicz Florow, całą wiedzę i energię skoncentrował na
problemach syntezy pierwiastków transuranowych. Do przeprowadzania tych badao wybudowano
potężny akcelerator umożliwiający przyspieszenie zjonizowanych atomów nawet tak ciężkich
pierwiastków, jak cynk i krypton.
Od czasu, gdy w pracowni Rutherforda udało się obalid święty mit niepodzielności atomu, uwaga fizyków
coraz częściej kierowała się ku zagadnieniom produkcji egzotycznych izotopów, a rzeczywistośd
prześcignęła najśmielsze marzenia alchemików, skoro udało się dokonad syntezy pierwiastków nie
istniejących na Ziemi. Tablica Mendelejewa stała się „za ciasna”, gdy McMillan ostrzeliwując uran
neutronami uzyskał pierwiastek o liczbie atomowej 93, który nazwano neptunem.
W ciągu powojennego dziesięciolecia w laboratoriach USA, ZSRR i Kanady, bo te właśnie paostwa
dysponowały wówczas reaktorami o dużej gęstości strumienia neutronowego, dokonano syntezy
dalszych niestabilnych pierwiastków transuranowych, aż do dziewięddziesiątego dziewiątego. Nie był to
jednak kres możliwości, gdyż zastosowanie akceleratorów ciężkich jonów stwarzało nowe perspektywy
dla syntezy kolejnych transuranowców. Wcześniej od innych wagę odkrycia docenili w Stanach
Zjednoczonych Seaborg i Ghiorso, a w Związku Radzieckim Kurczatow oraz właśnie Florow. Gdy Stefan
meldował się u akademika Florowa, jego najlepszy zespół realizował eksperyment mający na celu syntezę
sto czwartego pierwiastka.
Gieorgij Nikołajewicz przyjął doktora Młynarskiego w swoim gabinecie nieomal wylewnie i wyjaśnił
główne problemy laboratorium. Okazał się świetnym, błyskotliwym rozmówcą, szczególnie że temat
ubarwiał ciekawymi dygresjami, potwierdzającymi szerokośd zainteresowao dyrektora laboratorium.
Odznaczał się ponadto bogatą wyobraźnią, fenomenalną pamięcią i zdolnością kojarzenia faktów z
pozoru odległych. Przeciwnicy lub wrogowie Florowa, których mu zdaje się nie brakowało, byli bez szans
w otwartej dyskusji. Koocząc audiencję zaproponował Stefanowi, by w najbliższych tygodniach zapoznał
się z ostatnimi publikacjami dubieoskimi, a także amerykaoskimi, na temat fizyki elementów
transuranowych. Temat jego pracy omówią za miesiąc.
W Laboratorium Reakcji Jądrowych struktura organizacyjna właściwie nie istniała. Był ON, jako NUMER
JEDEN, a poza NIM jeszcze tylko aktualny faworyt. Wybraniec wdrażał JEGO pomysły i polecenia oraz
kierował zespołem realizującym kolejny eksperyment syntezy. Akcelerator pracował prawie wyłącznie dla
grupy Florowa, w przypadku innych eksperymentów nie należało zbytnio liczyd na przydział czasu. Stefan
zorientował się, że ma nikłe szanse na realizację własnych pomysłów.
Większośd czasu doktor Młynarski spędzał w bibliotece. Z kolei w laboratorium zapoznawał się z
typowym wyposażeniem elektronicznym, zresztą raczej niebogatym. Ubóstwo elektroniki mocno
kontrastowało z wysoką klasą akceleratora. Dziwne, badacze dysponujący tak wspaniałym narzędziem
nie zadbali o właściwe oprzyrządowanie. Ograniczyli tym samym potencjalne walory sprzętu.
Stefan poznawał ludzi. Jedni otwarci, z miejsca budzili sympatię, drudzy zawzięcie pozowali na geniuszy.
Zaprzyjaźnił się z dwoma teoretykami. Razem systematycznie chadzali w południc do bufetu. Tam, przy
kawie, toczyli dyskusje nie tylko naukowe. Polubił również szczere rozmowy z Tolą i Wiktorem, swym
nieformalnym szefem, jako że Florow polecił zwracad się doo Młynarskiemu ze wszystkimi problemami.
Doktor zapomniał o nerwowym, warszawskim trybie życia. Często wyjeżdżał do Moskwy, spędzał w
metropolii weekendy, spotykał się ze swoją cioteczną siostrą, od niedawna mężatką, zdobywał bilety do
teatru, odwiedzał muzea i wystawy, poznawał miasto. Jak przed kilkoma laty, gdy znalazł się tu po raz
pierwszy, i teraz najpierw przytłoczył go ogrom radzieckiej stolicy, sparaliżował tłum w metrze, w GUM-ic
i na ulicach, drażniły gigantyczne sklepowe kolejki. Lecz gdy się już nieco oswoił, z ciekawością zaczął
wyłuskiwad z szarego tłumu egzotyczne twarze Uzbeków, Gruzinów, Tatarów. Nieraz wśród innych
mignęła mu będąca produktem egzotycznych rasowych mieszanek wyjątkowo urodziwa twarz chłopaka
lub dziewczyny.
Od chwili przybycia do Dubnej Stefan z grubsza wiedział, jakie eksperymenty chciałby realizowad.
Stopniowo rozpoznawał możliwości techniczne, dopracowywał też szczegóły własnego projektu.
Zaprezentował go wreszcie Wiktorowi, przy okazji uzyskując szereg praktycznych rad „jak żyd i przeżyd w
carstwie Florowa”.
- Musisz zdawad sobie sprawę - tłumaczył Wiktor cierpliwie - że Gieorgij Nikołajewicz jest owładnięty
jedną ideą i jej podporządkowuje absolutnie wszystko, łamiąc bezwzględnie przeszkody. Wie, jak ludzi
pozyskiwad, ale umie również niszczyd.
- Czekaj - przerwał mu Stefan - mimo wszystko funkcjonują tutaj przynajmniej dwie inne grupy zajmujące
się odrębną tematyką
- Nawet wielki Florow czasami idzie na kompromis. Grupa Wadima wywalczyła sobie samodzielnośd bo,
po pierwsze, Wadim jest powszechnie szanowanym weteranem wojny ojczyźnianej, a po drugie, pełni
obowiązki instytutowego sekretarza partii. Lepiej więc z nim nie zadzierad. Natomiast Jurij to pupilek
Gieorgija Nikołajewicza, przynajmniej na razie. Zresztą badania jego grupy wiążą się pośrednio z
problemem syntezy.
- Wiktorze, czy mam jakieś szanse na realizację projektu, który ci przedstawiłem?
- Odpowiem niczym mądry odeski rebe. I tak, i nie.
- Jak przedstawia się wariant na „tak”?
- Zapewne Gieorgij Nikołajewicz sądził, że cię przetrzyma zmuszając, byś się do nas przyłączył. Nie udało
mu się. Jednak nie uważam, by miał zamiar wyeliminowad twoją spektroskopię alfa, skoro nie odbiega od
głównego nurtu transuranowego. Musisz się tylko liczyd z odległym miejscem w kolejce do akceleratora.
- Wniosek praktyczny?
- Jeśli uwzględnisz przestoje awaryjne oraz czas potrzebny akcelatorowcom na wypróbowanie nowych
opracowao, powiedzmy źródeł jonów, jeśli dodasz do tego czas zużywany na syntezę i jeśli uwzględnisz
czas zarezerwowany dla uprzywilejowanych gości z zewnątrz, to zostaje niewiele nawet dla grupy
Wadima i Jurija.
- Czyli jestem bez szans?
- Rozważamy wariant na „tak”, pamiętaj. Zdarza się, że moja grupa ma kilkugodzinny przestój techniczny.
Warto, aby ktoś zapełnił lukę. Możemy się umówid, że owym kimś będziesz ty. Istnieje oczywiście pewna
niedogodnośd. Musisz stale czekad w pogotowiu. Jednak przy twoim stosunkowo niewielkim
zapotrzebowaniu na wiązkę wydaje mi się, że mógłbyś nieźle funkcjonowad nawet bez przydziału.
Rzecz wyglądała dośd zawile, ale przecież najważniejsze to mied do swej dyspozycji akcelerator, chodby
na kilka godzin. Życzliwośd Wiktora taką możliwośd stwarzała.
W koocu, zwyczajnie, przypadkiem, doszło do rozmowy z akademikiem. Spotkali się w pokoju
pomiarowym, gdzie Stefan wyznaczał zdolnośd rozdzielczą detektora cząstek alfa. Gdy zjawił się Florow,
doktor miał akurat na ekranie widmo z rozpadu alfa ameryku-241 o pięknie rozdzielonych liniach stanów
wzbudzonych. Mógł się więc pochwalid doskonałą zdolnością rozdzielczą, świadczącą o jakości elektroniki
detektora przywiezionego ze Świerku.
Nareszcie miał okazję chod w kilku zdaniach przedstawid swoje plany. Zaczął w stylu Florowa, który
zgłaszaną tezę wprowadzał niejako tylnymi drzwiami, poprzedzając rzecz barwnym wstępem lub
anegdotą.
- Gieorgiju Nikołajewiczu, odkrywcy nowych lądów zawsze posuwali się szybko do przodu zostawiając za
plecami obszary niewyeksploatowane. Wydaje mi się, że to przypomina sytuację waszego laboratorium.
Czołówka, ukooczywszy syntezę pierwiastków o liczbie atomowej sto dwa i sto trzy, zajmuje się syntezą
izotopów pierwiastka sto czwartego, gdy tymczasem nadal bardzo mato wiemy o strukturze jądrowej nie
tak dawno odkrytych izotopów z pobliża pierwiastka setnego. Narzuca się nieomal, by podjąd badania w
tym właśnie obszarze nuklidów.
Gieorgij Nikołajewicz pokręcił głową. W charakterystyczny dlao sposób wyrażał może nie aprobatę, ale
przynajmniej zainteresowanie. Nie przerywał.
- Większośd izotopów owych pierwiastków rozpada się emitując cząstki alfa z przejściem nie tylko do
stanu podstawowego, ale i do stanów wzbudzonych. Średnic czasy ich życia są na tyle długie, że po
wyprodukowaniu daje się wydzielid cząstki alfa z tarczy na drodze radiochemicznej. Zarejestrowałem
widmo, które widad na ekranie analizatora. To potwierdza, że jestem dobrze przygotowany do
stosownych badao.
Ale myśli akademika krążyły wokół jego własnych planów i chod słuchał dokładnie, słowa Stefana
automatycznie selekcjonował. Zareagował dopiero na sygnał „detektor o doskonałej zdolności
rozdzielczej”.
- W Świerku maleoka grupa produkuje detektory metodą nieomal chałupniczą. Czy nie wydaje się wam,
Stiepanie Zdzisławowiczu, że przyjazd do Dubnej polskich specjalistów pozwoliłby zorganizowad dużą
pracownię detektorów obsługującą zarówno nasz instytut, jak i wszystkie kraje członkowskie?
Wypowiedź, która ujawniła bieg myśli akademika, nieco zmroziła Stefana, ale użył dyplomacji.
- Naturalnie, lecz sprawa wymagałaby uzgodnieo z naszą dyrekcją.
Rozmawiali jeszcze kilka minut. Rezultat był o tyle pozytywny, że Florow w którymś momencie
wypowiedział sakramentalne „nie wozrażaju”, co Stefan uznał za zezwolenie na prowadzenie własnych
badao.
Tak w niby międzynarodowym instytucie wyglądało niby uzgodnienie tematyki naukowej. Cóż, Stefan
wiele ostatnio przemyślał i wiele zrozumiał. Odpowiadał już tylko za siebie, nie musiał niczego naprawiad
ani reformowad świata.
Kolonia polska w Dubnej powiększyła się znacznie, chociaż w większości przybyła naukowa młodzież z
różnych ośrodków. Stefan prawie nie znał pracujących tutaj rodaków, zatem jego życie towarzyskie
ograniczało się do sporadycznych wypadów do klubu, gdzie niekiedy wymieniał kilka zdao przy kawie z
przypadkowo spotkanymi znajomymi.
Kiedy nadeszła połowa grudnia, w Dubnej, jak co roku, spotkała się w pełnym składzie Rada Naukowa,
złożona z delegacji paostw członkowskich. Profesor Danysz, przewodniczący naszej delegacji, znalazł czas,
by odszukad Młynarskiego i wyrazid swoje ubolewanie, że dał się wplątad w aferę przy rezygnacji Stefana
z kierowania zakładem. Doktor przyjął przeprosiny chłodno, pozornie bez reakcji. Dopiero później uczuł
żal, nie skorzystał przecież z okazji i nie odbudował dawnych dobrych stosunków. Profesor zrobił
pierwszy krok, on niestety nie potrafił powściągnąd urażonej dumy.
Gdy minął Nowy Rok, doktor Młynarski odbył z radiochemikami dyskusję co do sposobu przygotowania
tarczy i wydzielenia produktu naświetlenia. Mógł teraz rozpoczynad pomiary. Dał znad Wiktorowi, że już
wyczekuje okazji.
Ta pojawiła się pod koniec stycznia, gdy akcelerator został „przestrojony” na jony tlenu-18.
Eksperyment udało się Stefanowi zrealizowad tak, jak to zaplanował. Trafił na dyżur młodych, uczynnych
akcelatorowców, którzy pomogli mu zamocowad tarczę na specjalnych uchwytach i podłączyd
chłodzenie, pokazali również, jak należy ją zdejmowad po naświetleniu, by w trakcie zapowietrzania
komory nie zdmuchnąd radioaktywnego produktu. Włączono wiązkę. Tarczę uranową bombardowali
przez dziesięd godzin jonami tlenu-18 o energii stu megaelektronowoltów, następnie radiochemicy
wydzielili wytworzone izotopy setnego pierwiastka - fermium. Mierząc widmo alfa spreparowanego
źródła, Stefan stwierdził, że zawiera ono trzy izotopy fermium oraz śladowe ilości einsteinium-251. Ale
jego interesował tylko izotop fermium-251, o średnim czasie życia siedmiu godzin, gdyż energia rozpadu
tego nuklidu mogła ujawnid interesującą nieregularnośd struktury jądrowej. Kolejna faza eksperymentu
okazała się najtrudniejsza, oznaczała bowiem rejestrowanie koincydencji alfa-gamma w systemie
dwuwymiarowym na wielokanałowym analizatorze amplitudy. Analizator Raduga, duma sowieckiej
elektroniki, przez dziesięd godzin pomiarów koincydencyjnych szczęśliwe nie zawiódł. Od momentu
włączenia elektroniki, co uczyniono godzinę przed rozpoczęciem naświetlenia, do jej wyłączenia po
zakooczeniu pomiarów upłynęła doba. Stefan trwał prawie cały czas, koncentrując się na kolejnych
etapach eksperymentu. Opracowanie wyników i przygotowanie publikacji zajęło miesiąc.
W gabinecie Florowa Stefan zjawił się z odbitką publikacji. Błyskawicznie wydrukowała ją redakcja Physics
Letters. Akademik mógł czud urazę, materiał opublikowano przecież bez jego zgody. Stefan rozpoczął
dyplomatycznie.
- Tekst komunikatu w Physics Letters jest identyczny z tym, który przekazałem do zatwierdzenia do druku
w instytutowym raporcie. - Stefan, rzecz jasna, pominął najważniejszą kwestię, bowiem tekst angielski
przesłał na Zachód, via Warszawa okazją, a więc z naruszeniem sowieckich przepisów, które, jak uznał,
nie musiały przecież obowiązywad w międzynarodowym instytucie. Florow jakoś to przełknął i nie
skomentował.

15.

W latach sześddziesiątych „miasteczko uczonych” - Dubna - zaczęło stopniowo tracid charakter ośrodka
zamkniętego. Dotąd celowo izolowano Dubnę od świata. Nie było to trudne dzięki położeniu i brakowi
komunikacji. Jednak instytut, stając się ośrodkiem międzynarodowym, wymagał połączenia kolejowego z
Moskwą. Gdy przedłużono linię z Dymitrowa i „elektriczka” zaczęła kursowad dwa razy dziennie, wyłonił
się pewien problem. Otóż mieszkaocy okolicznych miasteczek ruszyli kupowad do lepiej zaopatrzonych
dubieoskich sklepów. Wprawdzie Dubna już dawniej „gościła pielgrzymów”, lecz kursujący po Wołdze
stateczek oraz miejski autobus nie dowoziły zbyt wielu pasażerów. Wykupywanie towarów przez
„stonkę”, jak tutejsi nazywali przyjezdnych, nie stanowiło więc wcześniej problemu. W połowie lat
sześddziesiątych, gdy „stonka” potrafiła przez kilka godzin rozchwytad całotygodniowe dostawy, partyjni
bossowie zaczęli obmyślad różne warianty rozwiązao, głównie reglamentacyjnych. Proponowano na
przykład, by towar mogli nabywad wyłącznie dubieoczycy, po okazaniu dowodu tożsamości lub by
sprzedaż rozpoczynad wieczorem, już po odjeździe z Dubnej pociągu.
Uruchomienie wygodnego transportu kolejowego miało jeszcze jeden skutek. Otóż Dubna stała się
miejscem weekendowych wypadów moskiewskiej inteligencji. Co bardziej wpływowym zezwalano nawet
przenocowad w hotelu, między konferencjami zazwyczaj nie bardzo zatłoczonym. Wpływowymi
moskwianie czyli, wyjąwszy partyjną nomenklaturę, aktorzy, pisarze, reżyserzy, okazywali się ludźmi
ciekawymi, zwykle otwartymi na nowe znajomości oraz dyskusje przy stole w hotelowej restauracji.
Partyjni bossowie początkowo nie zdawali sobie sprawy, że nie najazdy „stonki”, lecz obecnośd
moskwiczan sprawi, iż kierowanie wzorcowym, socjalistycznym miasteczkiem przestanie należed do
zadao łatwych i przyjemnych.
Wtedy właśnie ujawniał się coraz śmielej poprzez samizdat ruch dysydencki. Bardowie, czyli Okudżawa,
Galicz, Wysocki, Anczarow i wielu innych pieśniarzy, przedstawiali sowiecką rzeczywistośd posługując się
poetycką alegorią lub satyrycznym zoszczenkowowskim krzywym zwierciadłem. Wątle dysydenckie
strumyki zaczęły się powoli łączyd w coraz szersze potoki, a jeden z takich potoków przepływał przez
Dubne.
Podczas któregoś z instytutowych wyjazdów autobusem do Moskwy, Stefan zrządzeniem losu, zajął
miejsce obok młodej kobiety. Po chwili milczenia sąsiadka wyciągnęła rękę i przedstawiła się: - Żanna
jestem. - W trakcie dwugodzinnej jazdy zaśnieżoną szosą Młynarski dowiedział się, że zajmuje miejsce
obok żony pracującego tutaj czeskiego fizyka, która jest farmaceutką w dubieoskiej poliklinice i ma
czteroletniego synka. Wydawała się interesująca, inteligentna, o ciekawej urodzie, ale zbyt gadatliwa,
przynajmniej w okolicznościach autobusowych, zwłaszcza że Stefan liczył chodby na godzinną drzemkę,
gdyż chciał odzyskad formę po nieprzespanej nocy.
Spotykał ją później od czasu do czasu, jak to w małym miasteczku. Wymieniali uśmiechy, czasem parę
słów. Żanna na parę miesięcy zniknęła jednak Młynarskiemu z pola widzenia, a gdy się znowu pojawiła,
dowiedział się dlaczego jej nie widywał. Otóż właśnie powróciła ze stypendium francuskiego, które
otrzymała dla podwyższenia kwalifikacji w dziedzinie chemii farmaceutycznej. Kilka ostatnich miesięcy
spędziła w znanej światowej wytwórni leków. Stypendium mogłoby pachnied podejrzanie (czyżby KGB?),
lecz inicjatywa wyszła przecież bezpośrednio od Francuzów, a farmaceutów specjalizujących się w
problematyce produkcyjnej, do tego z biegłym francuskim, policzyd by można na palcach dwóch rąk.
Wypadało zatem uznad, iż przypadek Żanny nie graniczył mimo wszystko z cudem.
Lato tego roku było wyjątkowo upalne. Stefan czuł się podle, pogoda go męczyła i tym bardziej pchała w
nędzny nastrój. Dręczyła go myśl, że zadania nigdy nie ukooczy, że przeliczył się z silami, a pracując
samotnie popełni błędy, których nikt nie skoryguje. Czyżby taki traf właśnie jemu się przydarzył?
Czekał znów na swoją kolejkę, tym razem bez mała przez dwa miesiące. Gdy nareszcie otrzymał na
dziesięd godzin akcelerator do własnej dyspozycji, zrealizował naświetlenie. Radioaktywnośd produktu
koocowego okazała się prawie zerowa, w dodatku energie kilku słabiutkich linii gamma i czas ich zaniku
zupełnie nie układały się w przewidywanym schemacie. Dlaczego? Przecież w trakcie naświetlania kilka
razy zachodził do sterowni kontrolując na monitorach parametry, sprawdzał leż intensywnośd
przyspieszanej wiązki boru-11, a dyżurujący inżynier zapewniał go, że akcelerator pracuje stabilnie.
Po nieudanym naświetleniu przespał dwie godziny, wrócił do laboratorium i zajrzał do sterowni.
Akcelerator wyłączono, kilku techników montowało jakieś urządzenie. Zapytał ich, czy od chwili
zatrzymania wszystkich generatorów zmieniali reżim pracy akceleratora. Odpowiedzieli, że jeszcze nie,
akcelerator przestrajają za godzinę. Wszedł do hali głównej. Chwilę później wspiął się po żelaznej
drabinie na górną galerię. Teraz już mógł obejrzed sobie dozowniki gazu źródła jonów, umieszczone tuż
nad górnym poziomem elektromagnesu cyklotronu. Były to szklane kolby z odprowadzeniami za
pośrednictwem systemu kranów do miedzianej rurki, która doprowadzała gaz aż do źródła jonów w
centrum akceleratora, między jego duantami. Na kolbach widniały napisy: tlen-16, tlen-18, bor-11,
węgiel-12, azot-14, neon-20, neon-22.
Wystarczył jeden rzut oka, by się zorientowad, że w ostatnim cyklu pracy cyklotronu podłączono kolbę z
neonem-22, a nie z borem-11. Gdyby podłączona została jakakolwiek inna, to można by podejrzewad
niedbalstwo technika lub zwykłą pomyłkę, którą zresztą łatwo dałoby się wykryd na początku
naświetlenia. Ale neon-22 stwarzał podejrzenie o działanie celowe! Dwakrod zjonizowany atom neonu o
22 nukleonach i jednokrotnie zjonizowany atom boru o jedenastu nukleonach mają ten sam stosunek
naboju do masy, więc w cyklotronie przyspieszenia są identycznie! Nie dziwnego, iż Stefan, sprawdzając
na pulpicie sterowniczym parametry pracy akceleratora i prąd wiązki przyspieszanych jonów, nie był w
stanic stwierdzid, że tarcza wykonana z cienkiej złotej folii jest bombardowana jonami neonu, nie boru. i
że wobec tego izotopy polonu nie mogły podlegad syntezie.
Czyli nie on popełnił błąd. Z tego stwierdzenia wynikały zupełnie nowe pytania. Będzie przecież musiał
Gieorgijowi Nikołajewiczowi zdad sprawozdanie z wyników, a wiec ujawnid „błąd” obsługi, co
kierownikowi zmiany grozi zwolnieniem z pracy. Lecz gdyby rzecz przemilczał, musiałby wziąd winę na
siebie przypisując niepowodzenie błędnemu obliczeniu wymaganej energii cząstek bombardujących, czy
jakimś innym wydumanym powodom.
I nagle Stefana olśniło. Zwyczajna omyłka była prawie wykluczona. Technicy przygotowywali akcelerator
do zapowiedzianego eksperymentu bardzo starannie, a na zakooczenie inżynier zmiany osobiście
wszystko sprawdzał. Złośliwe działanie obsługi też wykluczył. Nikt by nie ryzykował usunięciem z pracy
oraz w ogóle z Dubnej (mieszkanie!), a zresztą po co? Czyżby zatem... „naczalstwo”?
Oni mogliby wydad polecenie podłączenia źródła z neonem. Jeśliby zadad pytanie cui prodest?, taka
hipoteza nic dawała się wykluczyd. Przecież ostatnio Gieorgij Nikołajewicz z coraz kwaśniejszą miną
przyjmował prośby Polaka o przydział czasu akceleratora. Niewykluczona jest zatem hipoteza, iż wpadł
na pomysł, że najłatwiej pozbędzie się natręta, czy może raczej zlikwiduje niezależnośd badawczą
Młynarskiego wykazując, że naświetlenia nic przynoszą naukowo ważnych rezultatów lub, że bywają źle
przygotowane, zatem doktor marnotrawi środki. Jedna godzina pracy akceleratora kosztuje, bądź co
bądź, grube tysiące rubli. Czy hipotezę warto uznad za prawdopodobną? Stefan już dosyd wiedział o
metodach, dzięki którym szef utrzymał laboratorium w iście wojskowym rygorze, by nic odpowiedzied
sobie: -Tak, to jest możliwe!
W piątek po południu laboratorium już opustoszało. Zaszedł do pokoju po teczkę, a wychodząc natknął
się na Wiktora, który w ostatnim okresie, zawalony obliczeniami, często pozostawał u siebie do późnego
wieczora.
Stosunek Stefana do Wiktora był osobliwy. Mało, że go lubił za takt, spokój, opanowanie, koleżeoski
stosunek do współpracowników, ale też szanował i podziwiał kierownika grupy za pracowitośd i oddanie
nauce. Wiktor zapytał nieco zdziwiony.
- Skooczyłeś? Wydawało mi się, że analizator miałeś zaklepany do późnych godzin wieczornych.
- Niestety, naświetlenie nie wyszło.
I tu Stefanowi puściły nerwy. Napięcie ostatnich kilkunastu godzin, stres wywołany zawodem, bo został
przecież oszukany, wszystko rozładowało się w chaotycznej relacji. Do pewnego momentu Wiktor słuchał
cierpliwie. Ale gdy Stefan zaczął perorowad na temat zabiegów, które miały na celu przytarcie mu nosa za
niezależnośd, zesztywniał i rzucił:
- Idź się prześpij. Potem pogadamy.
W drodze do hotelowca Stefanowi przyszło jeszcze do głowy, że trzeba się za parę dni dowiedzied, czy
obsługa akceleratora otrzyma naganę za niedopatrzenie w pracy. Jeśli nie, to miał rację.
Wieczorem postanowił coś zjeśd, wstąpił zatem do hotelowej restauracji. Lecz w piątek co najmniej
połowę stolików okupowali przyjezdni. Wszedłszy na salę stwierdził, że nie ma co liczyd na wolne miejsce
i już miał zamiar zrezygnowad, gdy dostrzegł Żannę, jak z kąta sali macha doo ręką. Przy stoliku, oprócz
Żanny i jej kilkuletniego syna, Pieti, siedziała jej przyjaciółka z Moskwy. Stefan nie był w nastroju do
uśmiechów, towarzyska konwersacja zupełnie go nie interesowała. Nie mógł usunąd z podświadomości
śladów ostatnich godzin. Wygłaszając jakieś banalne zdanie o pogodzie czuł, że nie upał go męczy, ale
myśli błąkające się bez kontroli po mózgu. Przeprosił więc Żannę i jej przyjaciółkę, Irinę. Nie będzie dzisiaj
interesującym rozmówcą, jeszcze nie doszedł do formy po wielogodzinnych trudnych pomiarach. Żanna
zaśmiała się i powiedziała:
- Stefanie, pan nawet milcząc jest interesującym mężczyzną. Zresztą Irina i tak nie dopuści pana do głosu.
Obie były w doskonałym nastroju. Butelkę wina Kagor prawie już opróżniły.
Żanna nie zwracała uwagi na Pietię. Chłopak krążył między stolikami i zawierał znajomości. Kelnerka
długo kazała na siebie czekad, nim wreszcie się zjawiła. Panic, już po kolacji, zamówiły tylko deser. Stefan
poprosił o Strogonoffa i koniak ormiaoski, który podawano tutaj w małych karafkach.
Irina rozprawiała coś o grupie młodych moskiewskich plastyków.
- Tak powstaje prawdziwa sztuka, przez duże S. Oni pracują w trudnych, prymitywnych warunkach,
często głodują, ale tworzą rzeczy cudowne. W nowoczesnej formie przedstawiają wieczne motywy, ikony
i akty kobiece.
Sposób mówienia zdradzał pewną egzaltację, czułe ucho Stefana potrafiło wyłowid z głosu Iriny również
cieo pozerstwa. Przyjrzał się jej uważniej. Pani około czterdziestki, bardzo starannie i przy tym oryginalnie
ubrana. Szczególnie rzucał się w oczy piękny koronkowy kołnierzyk jej bluzki. Jak później powiedziała,
należał kiedyś do jej babki, carskiej damy dworu. Twarz Iriny przyciągała może nie urodą, ale
oryginalnością. Włosy o odcieniu rudawym, jasna karnacja i niebieskie oczy tworzyły harmonijną całośd, z
którą kontrastowały wąskie usta osoby zdecydowanej i lekko wystające kości policzkowe. Ciągnęła dalej:
- Chodzi mi po głowie taka myśl. Mam wyjątkowo duże mieszkanie i sporo znajomych z kręgów
inteligencji. Co byście powiedzieli, gdybym powiesiła u siebie kilkanaście obrazów tych młodych ludzi? Bo
chyba mi wolno promowad twórczośd i stwarzad okazję do sprzedaży?
Żanna, którą natura obdarzyła nie tylko inteligencją, ale i wyobraźnią, zapytała:
- Jak sądzisz, po ilu dniach KGB usłyszy, że pod przykrywką galerii prowadzisz zebrania
„niebłagonadiożnych”?
- Nie będzie żadnych zebrao, tylko pojedynczy ludzie.
- Ty, Irina, nie gadaj. Ja ciebie dobrze znam. Czuję, że bardziej ci zależy, żeby dom był pełen ludzi, niż na
tej całej sprzedaży.
Irinie, towarzyskiej i ambitnej, rzeczywiście marzył się salon skupiający ciekawe osobowowości.
Wyprzedzając wypadki trzeba powiedzied, że Irina, pytając wówczas o zdanie, decyzję podjęta sama,
pierwsze obrazy już wisiały. Należy jednak również przyznad rację Żannie, bo prawidłowo przewidziała
bieg wypadków. Mieszkanie na Sadowo-Kudrioskicj zaczęli nawiedzad jacyś smutni towarzysze, których
nikt nie znał. Ale nie mieli do nikogo pretensji, nie zadawali pytao, tylko oglądali obrazy. Wtajemniczeni
orzekli więc, że Iriny nie spotkają żadne przykrości. Zapewne istnienie „galerii” okaże się wygodne dla
towarzyszy ze względu na łatwośd dyskretnego nadzoru. Po krótkim okresie powodzenia, uwieoczonym
nawet sprzedażą kilku dzieł zagranicznym turystom, ludzie zaczęli unikad mieszkania Iriny. Wieśd niosła,
że lokal nie jest bezpieczny. Tak tedy Irina, która zapragnęła realizacji szlachetnego pomysłu, otrzymała
od losu reprezentowanego przez smutnych towarzyszy potężnego szturchaoca, narażając przy tym na
szwank swoje dobre imię.
To dziad się miało znacznie później, gdzieś dopiero jesienią. Na razie kelnerka krzątała się kolo ich stołu, a
Stefan rozlewał koniak. Plotkowali o „odwilży” w sztuce, o możliwym koocu socrealizmu, o tym, że
Chruszczow zezwolił przecież grupie sowieckich „gniewnych” na zorganizowanie dużej wystawy
malarstwa współczesnego. Wyniknęła z tego zresztą niebotyczna awantura. Nikita Siergiejewicz zjawił się
na wystawie, obejrzał kilka obrazów i nieomal z pianą na ustach jął wykrzykiwad:
- To myśmy na frontach krew przelewali, a te gnojki, bez żadnego szacunku dla sowieckiej ojczyzny,
zamiast utrwalad w sztuce naszą bohaterską historię, malują bohomazy?!
W pobliżu stal rzeźbiarz Nieizwiestnyj. Podszedł do Chruszczowa, rejtanowskim gestem rozerwał koszulę
demonstrując pierś w bliznach i krótko rzekł:
- My też krew przelewaliśmy.
Podobno był to początek przyjaźni między pierwszym w imperium, a niepokornym rzeźbiarzem. Przyjaźni
zakooczonej epilogiem na wagaokowskim cmentarzu, bo tam właśnie stanął nagrobny pomnik
Chruszczowa dłuta Nieizwiestnogo. Nikita Siergiejewicz z popiersia wyrzeźbionego w realistycznej
(jednak) manierze pełen troski spogląda na odwiedzających. Przy następnej lampce koniaku Stefan już
zupełnie odtajał. By zmienid nastrój, z niewinną miną zaczął:
- Opowiadano mi właśnie o jednej z wystaw organizowanych na odwilżowej fali. Tym razem partia
wykazała czujnośd i powołała komisję kwalifikującą płótna. Jak zawsze przy takich okazjach ustawiono
długi stół, nakryto go suknem, wokół zasiadło kilku dostojnych towarzyszy. Wchodzi młody człowiek z
obrazem. Pytają:
- Jaki temat?
- Lenin w Polsce.
Towarzysze popatrzyli na siebie z aprobatą kiwając głowami.
- Postawcie pod ścianą.
Zdumionym oczom komisji ukazała się polana, pośrodku której, na pieoku, siedziała goła, dośd
korpulentna niewiasta, a w rogu widad było szałas i wystającą zeo nogę. Przewodniczący myślał, że to
chyba jakaś alegoria. Może kobieta symbolizuje ojczyznę? Zapytał więc:
- A ta baba to kto?
- To jest Nadieżda Krupska. - Przewodniczącego zatkało.
- A ta noga to czyja? - zapiszczał dyszkantem drugi.
- To noga Feliksa Edmundowicza Dzierżyoskiego - z patriotycznym uniesieniem wydeklamował artysta.
- A gdzie Lenin? - wykrzyknął trzeci.
- A Lenin w Polsce - z dumą stwierdził młody człowiek.
Panic się śmiały, chod jakoś dziwnie dyskretnie. Wreszcie Żanna znacząco zastukała w spód blatu stołu, co
miało tutaj swoją wymową zważywszy, że rosyjski termin „stukacz” oznacza kapusia. Potem stwierdziła:
- To jest tak dobry kawał, że pewnie przed chwilą utrwalono go na taśmie magnetofonowej.
Opuścili restaurację dobrze po dziesiątej, chod jeszcze nawet nie zapadł zmierzch. Upał zelżał, dzieo się
skooczył, od Wołgi ciągnął łagodny powiew. Ruszyli alejką ku rzece. Żanna przystanęła.
- Pietia ledwie się na nogach trzyma. Chętnie bym jeszcze posiedziała z wami nad Wołgą, ale muszę
wracad. Masz tu klucze od mieszkania, nie musisz się krępowad - zwróciła się do Iriny. Na Stefana
spojrzała znacząco.
Szli dróżką biegnącą wysokim brzegiem, mijali nielicznych spacerowiczów wracających w kierunku
miasta. Przeszli chyba dwa kilometry, nim Irina przystanęła.
- Warto przez chwilę nacieszyd się spokojem. Tak mi w Moskwie tego brakowało.
Usiedli kilka kroków od ścieżki, na lekkim wzniesieniu okolonym krzewami żarnowca. Obserwowali
przedziwny zmierzch. Na zachodzie niebo poczerwieniało, jakby wypełnione gigantycznym pożarem.
Pasemko chmur jarzyło się bajkowymi kolorami, a woda lśniła niczym żywe srebro. Równina ciągnąca się
w nieskooczonośd po drugiej stronic rzeki szarzała, ciemniała, by wreszcie stopid się z granatem
horyzontu. W kompletnej ciszy Stefan otoczył Irinę ramieniem. Poczuł, że się do niego przytula, odchyla
głowę i zamyka oczy czekając na pocałunek.
Czy może byd coś bardziej radosnego niż pogodny i w dodatku sobotni czerwcowy poranek? Cały dzieo
wolny, jutro też nie trzeba się zrywad. Jedyne, co wymaga wysiłku, to rozplanowanie dwóch najbliższych
dni.
Dubna była miastem młodych ludzi, toteż mieszkaocy projektowali zwykle piesze wędrówki z namiotami
lub wyprawy łodzią do ulubionych zakątków wzdłuż Wołgi. Wieczorem na biwakach zapłoną ogniska,
popłynie wino i zadźwięczą gitary. Przy takich ogniskach rodziły się pieśni nie podległe cenzurze, a
samorodni piosenkarze zyskiwali sławę ludowych trubadurów.
Tego sobotniego ranka obudził się z kacem, niesmakiem oraz poczuciem winy. Nigdy nie przesadzał z
piciem, mieszanie trunków to lekkomyślnośd. Uznawał co najwyżej dwa, trzy kieliszki koniaku i wszystko.
Dał się jednak namówid na dwa spore pucharki ciężkiego, słodkiego, czerwonego Kagoru, który Irina
zachwalała jako „wino cerkiewne”. Może kiedyś, za carskich czasów, ale obecnie z dawnej świetności
została tylko marka. Zapamięta, że w przyszłości trzeba Kagoru unikad. Goląc się uważnie popatrzył w
lustro, uśmiechnął się i mruknął:
- Stary obłudniku, tłamsisz myśli, które nawet nocą nie dawały ci spokoju. Kac moralny cię męczy, więc
nie rozgrzeszaj się alkoholem. - Wziął prysznic, na śniadanie wypił podwójną kawę i klapnął w fotelu, by
wypalid porannego papierosa. Wróciła jasnośd myśli.
W poniedziałek czeka go sprawozdanie. Poprosi o powtórny seans naświetleo. „Błąd obsługi”
wyeksponuje na tyle, by zgromadzid niezbędne argumenty. Wiktorowi wyjaśni, że był zmęczony i
zdenerwowany, wycofa podejrzenia, a z technikiem Paramonowcm, do którego ma zaufanie,
porozmawia za kilka dni. Dowie się, czy sprawę wyciszono.
Punkt drugi, znacznie trudniejszy, czyli Irina. Potrzebny mu był wczoraj ten wieczorny spacer jak...
Przecież nic do niej nie czuł i ledwie ją znał. Nie, to nie wyrzuty sumienia. W koocu jest człowiekiem
wolnym, ona chyba też. Wyrzucał sobie tylko, że zbyt łatwo uległ nastrojowi chwili. Gdyby trafił na jedną
z tych smarkul, które stadami zlatują do Dubnej w poszukiwaniu przygód, nie zawracałby sobie głowy. Ale
Irina? To nie byle kto, w jej wypadku niewykluczone są jakieś zobowiązania, a od zobowiązao wobec
kobiet już odwykł. Cóż, może się ułoży? Może i ona potraktuje wszystko jak drobny epizod?
Ostatnio dośd chętnie zastanawiał się, czy właściwie steruje swoim losem? Chyba nazbyt często to i owo
wymykało mu się spod kontroli. Wątpliwości, jakie go nieoczekiwanie ogarnęły, dotyczyły nie
przekraczania norm, ale samej ich ceny. Czy nie za wysoko ustawił poprzeczkę? Czy warto życie zamieniad
w ciąg wyrzeczeo i nakazów? Czy napędzane ambicją pragnienie doskonałości miało sens? Czy wynika coś
z tego, że w nauce był dobry, znał cztery języki, zamiast chodzid na randki uczył się gry na skrzypcach, a
odpoczywał studiując zagadnienia historii i biofizyki?
Życie zaprogramowane przez ustrój dowiodło mu, że to co uważał za własny dorobek, mogło się w jednej
chwili przestad liczyd.
Doznał zatem bolesnej porażki. Wśród wilków kieruj się wilczymi prawami, nie roztkliwiaj się nad sobą.
Mięczaków brutalnie skreślają. Potknął się, lecz sam sobie jest winien. Zresztą tylko silnym wolno się
potykad, słabemu podstawią nogę.
Znów wpadł w pułapkę wspomnieo. O niesprawiedliwości, której świadomośd nie chciała się dopalid.
Otrząsnął się, sięgnął do szuflady po kąpielówki, wyszarpnął ręcznik i prawie wybiegł z pokoju.
Słooce świeciło wysoko, upał gęstniał. Półkilometrowy, płaski odcinek nadwołżaoskiego brzegu
okupowali liczni plażowicze, gromadki dzieciaków bawiły się w piasku.
Leżał już około kwadransa, gdy spostrzegł nadchodzącego Tolę, fizyka z grupy Wiktora. Zaproponował
wspólne pływanie. Przeszli kilkaset metrów w górę rzeki, a potem zanurzyli się w orzeźwiająco chłodną
wodę. Niósł ich silny prąd, płynęli prawie bez wysiłku.
Rodzina Toli, Białorusini, wywodziła się z przedwojennych polskich kresów. Za dawnych czasów
powodziło im się nieźle, zachowali więc ze starego kraju dobre wspomnienia. Tola również interesował
się Polską i odnosił się do jej problemów życzliwie. Często wypytywał Stefana o różne szczegóły dawnej
polskiej codzienności. To, co usłyszał, porównywał ze wspomnieniami rodziców. Stefan, znając słabośd
kolegi, nieraz żartował:
- Chodź Tola, pogadamy sobie jak Polak z Polakiem.
Na co tamten, niby oburzony, warczał: - O czym tu gadad z polskim imperialistą?!
Stefan kwitował: - Skoro macie teraz wolne paostwo białoruskie, to szczęśd Boże!
Nad wodą zrobiło się tłoczno. Osuszyli się i w kąpielówkach ruszyli alejką ku kortom tenisowym. Już z
daleka dobiegał stukot silnie uderzanych piłek, widad na obu kortach rozgrywano mecze. Siedli na ławce.
Śledząc przebieg gry wymieniali od czasu do czasu uwagi.
Tola zwierzył się z własnych niepokojów.
- Gieorgij Nikołajewicz jawnie mnie szykanuje. To sygnał, by przenieśd się pod skrzydła innego szefa i do
innego laboratorium, wiem już z doświadczenia. Zachodzę tylko w głowę, dlaczego Florowowi odbiło?
Może ktoś na mnie złośliwie nagadał?
Potem zajęli się dyskusją o eksperymencie, który im się wspólnie marzył. Wykonali już obliczenia,
wytypowali tarcze i rodzaje wiązek akceleratora, oszacowali konieczny czas naświetlania. Ale siedzieli
cicho, gdyż bali się formalnej odmowy. Wyczekiwali na przerwę w programie kierowanym osobiście przez
Florowa lub na przypływ dobrego humoru szefa. W takich razach akademik potrafił bowiem, spotykając
któregoś ze współpracowników na korytarzu, wziąd go pod rękę i spacerowad przez godzinę dyskutując.
Wypytywał o opinie i własne plany. Na wszelki zatem wypadek należało mied w zanadrzu gotowy projekt.
Eksperyment Toli i Stefana doskonale pasował do zasadniczego nurtu badao prowadzonych w
laboratorium. Więcej nawet, wynik mógłby się stad dobrym punktem wyjścia dla teoretyków, którzy
niezmiennie przyjmowali, że etapem syntezy elementów transuranowych jest tzw. jądro złożone. Aby
jednak upewnid się co do słuszności obliczeo, należałoby powtórzyd eksperyment Goshala w obszarze
jąder najcięższych. To właśnie chcieli wykonad. Próżne marzenie, skoro Tola pozostawał w niełasce,
Stefan zaś miał kłopoty z własnymi pomiarami.
Zbliżała się pora obiadowa. Tola jadał w domu, a Stefan miał się spotkad w restauracji z Iriną. Sala
restauracyjna była jeszcze pustawa, więc czekając postanowił przed obiadem wypid piwo. Gdy po
dłuższym oczekiwaniu zjawiła się wreszcie kelnerka, wywiązał się taki dialog:
- Proszę butelkę zimnego Radebergera.
W tym okresie zaczęto sprowadzad do restauracji czeski, pyszny trunek.
- Nie ma - stwierdziła kelnerka.
- Wobec tego zimne Żygulowskie.
- Nie ma zimnego Żygulowskiego.
- Wobec tego jakiekolwiek.
Zrezygnowana kelnerka spojrzała na Stefana, wzruszyła ramionami i odwróciła się na pięcie. Po kilku
minutach wjechała na stół pokryta kropelkami rosy butelka Radebergera.
Irina, uśmiechnięta, ożywiona, zjawiła się w towarzystwie starszego, krępego mężczyzny o krótko
strzyżonych, siwych, włosach i ogorzałej twarzy. Mógł to byd emerytowany wojskowy lub marynarz. Po
prezentacji Irina zwróciła się do Stefana.
- Mark Siemionowicz streszczał mi właśnie losy Ballady o żołnierzu przed dopuszczeniem do projekcji.
Stefan zorientował się, że ma do czynienia z kimś z branży filmowej, ale dopiero później Irina wyjaśniła,
że ów mężczyzna, nazwiskiem Donskoj, to wybitny reżyser, laureat nagrody leninowskiej. Miał na swym
koncie adaptacje kilku wybitnych dzieł rosyjskiej klasyki.
- Dwanaście komisji jeśli dobrze pamiętam - odezwał się Donskoj, - opiniuje film, nim kopie trafią
wreszcie do rozpowszechniania. Pierwsze selekcyjne sita nie wnosiły zastrzeżeo, nazwisko reżysera
mówiło samo za siebie. Kłopoty Czuchraja zaczęły się wyżej. Film, jak wiecie, jest naprawdę wybitny,
czegóż więc się czepiad? Zastrzeżeo nikt nie formułował wprost, ale różne uwagi padały. Na przykład: -
Wiecie, towarzyszu, z filmu widz mógłby wysnud fałszywy wniosek, że nasze zwycięstwo było dziełem
przypadku. - Albo: - Czy nie należało pokazad również sztabu pracującego, powiedzmy, nad planem
uderzenia?
- Urabiali go - relacjonował Donskoj. - Jednak Czuchraj okazał się mało podatny. Jak mi mówił, postanowił
nie ustępowad ani na jotę: - Taki film, jaki zrobiłem, albo żaden. - No, i wygrał. Ostatnią kolaudację
nieoczekiwanie zaszczycił obecnością sam wiceminister. Trafił akurat na scenę ataku niemieckich
czołgów. Wyszedł po dziesięciu minutach ze słowami: - Nu, eto da... - A była to najwyższa ocena, jaką
umiał przyznad.
Rozmowa zeszła na tematy filmowe. Stefan mógł się teraz zorientowad, jak wysoko rosyjscy
profesjonaliści cenią polską twórczośd. Publicznośd moskiewska chętnie oglądała wszystko, co
sprowadzano z Polski, największym wzięciem cieszyły się komedie. Kapelusz pana Anatola przyciągał
tłumy, wokół kas tworzyły się kilometrowe ogonki. Złodziei i filantropów Moskwa uznała za dzieło
genialne.
Mark Siemionowicz spojrzał na zegarek stwierdzając, że jeśli chcą zdążyd na popołudniową elektriczkę,
pora się zbierad. Gdy reżyser ruszył do swego pokoju po torbę podróżną, Stefan został przez kilka minut
w holu hotelowym sam na sam z Iriną. Czuł zakłopotanie. Trudno się przecież zachowywad, jak gdyby nie
się nie stało, lecz nie potrafił znaleźd odpowiednich słów. Spojrzał, dostrzegł ironiczny uśmiech. Czytała w
jego myślach? Wreszcie usłyszał:
- W przyszłą sobotę zjawi się u mnie, jak sądzę, kilka interesujących osób. Byłoby niezmiernie miło,
gdybyś zaszczycił nas obecnością. - I tu, z teatralną perfekcją, wykonała przed Stefanem głęboki,
rewerans. Po chwili zjawił się Mark Siemionowicz, wyszli razem przed hotel i Stefan się pożegnał.
Przeszedł na zacienioną stronę ulicy, spojrzał raz jeszcze w ślad za odchodzącymi, następnie ruszył w
stronę hotelowca.

16.

Patrzącemu na plan Moskwy rzuca się w oczy pewna urbanistyczna regularnośd, wyrażająca charakter
miasta, a może i całego paostwa, osobliwośd, którą historia tworzyła przez wieki.
Centralnie położony, opasany murami Kreml otaczają kolejne pierścienic bulwarów i alei, pozostałośd po
dawnych murach i umocnieniach. Coś jak Planty krakowskie. Ten koncentryczny system, zamknięty
obwodnicą opasującą Moskwę stukilometrową autostradą, przywodzi na myśl ogromny obóz warowny,
którego plan wprowadzano w życie jako wyraz centralnej woli władców Kremla, dokładnie odgrodzonych
od mieszkaoców miasta.
W czasach porewolucyjnych urbanistyczna koncepcja koncentrycznych alei i promieniście rozchodzących
się głównych ulic pozostała wytyczną dla komunistycznych planistów. Burzono posesje, by rozszerzad
obwodnice, a na ulicy Gorkiego przesuwano nawet domy. Wtedy Sadowoje Kolco uzyskało dzisiejszy
kształt, chod dopiero po wojnie zabudowano pas okalający centrum Moskwy solidnymi, wielopiętrowymi,
chod może niezbyt urodziwymi domami i wzniesiono szereg ministerialnych wysokościowców w
pretensjonalnym stylu tamtej epoki.
Stefan wynurzył się ze stacji metra na placu Majakowskiego i postanowił piechotą dojśd pod wskazany
przez Irinę adres. Przechodząc obok narożnego gmachu, w którym mieściła się aula koncertowa, zerknął
na plakaty i na terminarz najbliższych koncertów. Przez chwilę miał ochotę zadzwonid do Iriny, jakoś się
wyłgad i uciec na koncert rozpoczynany dziś „Symfonią Klasyczną” Prokofiewa. Ale tylko westchnął i
potulnie przeszedł na drugą stronę ulicy. Powędrował dalej odcinkiem wielkiej obwodnicy,
Sadowo-Kudrioską. Gmach oznaczony numerem 28/30 należał do serii domów „generalskich”, z wielkimi
mieszkaniami o podwyższonym standardzie. Takie budowle wznosili po wojnie niemieccy jeocy.
Irina przywitała Młynarskiego z odrobiną ostentacyjnej wylewności. Kiedy wchodzili do dużego pokoju, a
raczej do obszernej sali, w której znajdowało się już kilkanaście osób, wyjaśniła, że sama musi się zająd
kuchnią, przekazuje go zatem pod opiekę młodych ludzi. Przedstawiła:
- Oto fizyk-liryk, mój przyjaciel z Warszawy, Stiepan Zdzisławowicz. - Pierwszy gest opiekunów polegał na
wręczeniu mu kieliszka z jakimś alkoholem.
Stefan rozglądał się ciekawie. Domyślał się, że gośdmi Iriny są malarze, o których wspominała, może
dziennikarze lub aktorzy. Stali w małych grupkach rozmawiając. Widad było, że znają się od dawna. Kilka
młodych kobiet usadowionych przy stoliku pod ścianą, nachylonych ku sobie, najwidoczniej
komentowało jakieś towarzyskie ploteczki. Od czasu do czasu dźwięk dzwonka oznajmiał przybycie
kolejnych gości.
Po pół godzinie zjawiła się Irina pod rękę z młodym brodaczem w okularach. Nie przedstawiała gościa,
widad był bardzo znany. Zapowiedziała tylko, że przybysz będzie deklamował swoje wiersze z ostatniego
roku.
Poeta, rozpoczynający prezentację od kilku drobnych liryków, jakby wyśpiewywał strofy. Bardzo osobliwa
interpretacja podkreślała rytm i modulację frazy, uwypuklała też różnicę między poetycką rosyjską strofą
a ruszczyzną potoczną. Ten, kto spotyka się z podobną manierą po raz pierwszy, odnosi wrażenie, że
obcuje z czymś udziwnionym, lecz i śpiewnym.
Na zakooczenie brodacz wyrecytował dwa wiersze polityczne. Pierwszy w alegorycznej formie
przedstawiał paostwo totalitarne jako walec niszczący wszystko, co wyrasta ponad dozwolony poziom, w
drugim sławił Palacha, czeskiego bohatera, który samospaleniem zaprotestował przeciw zniewoleniu
ojczyzny.
Stefan pomyślał, że myśl opozycyjna u nich i u nas rodzi się w salonach i kawiarniach. Ale, niczym
ogieniek zapałki, nie wywoła pożaru, jeśli zabraknie łatwopalnego surowca. Czy jednak stanic się kiedyś
tak, by do inteligenckich, pełnych determinacji liderów dołączyły masy świadome własnych aspiracji? Po
oklaskach i gratulacjach Irina wniosła kanapki oraz gorące paszteciki, nie wiadomo skąd zjawił się alkohol,
zniknęła powściągliwośd, języki się rozwiązały.
Wieczór w pamięci Stefana najżywiej zapisał się rozmową z Bielenkowem. Był to mężczyzna około
pięddziesiątki, niewysoki, ciemny brunet ze starannie uczesanymi włosami, o bladej karnacji, noszący
okulary w złotej oprawie. Mówił wolno, dobitnie, bez gestykulacji czy mimiki, nie patrząc na rozmówcę.
Dopiero później doktor dowiedział się, jak wybitną rolą odgrywał Bielenkow w ruchu dysydenckim. Jego
samizdatowe artykuły ukazujące błędy systemu i zmuszające do myślenia obiegały Moskwę.
Bielenkow zagadnął Stefana o sprawy polskie. Przebieg rozmowy wskazywał, że jest nieźle zorientowany.
Stefanowi z kolei wyjaśnił genezę wiersza sławiącego męczeoską śmierd Palacha.
- Borys Siergiejewiez napisał wiersz pod wrażeniem relacji swojego przyjaciela, dziennikarza, naocznego
świadka praskich wydarzeo. Nie znaliście w Polsce tego epizodu?
- Oczywiście że znaliśmy, z prasy podziemnej, ale proszę nie zapominad, że my w tym czasie leż
przeżywaliśmy nasz kryzys narodowy, który zmniejszał ostrośd postrzegania tamtych spraw.
Później Bielenkow sformułował myśl, którą Stefan uznał za klucz do zrozumienia istoty rosyjskiego ruchu
dysydenckiego.
- Nasza poprzeczka strachu została ustawiona bardzo wysoko. Wprawdzie okres stalinowskiego terroru
minął, ale w podświadomości wciąż czaił się lęk, zresztą usprawiedliwiony. Ciągle bowiem dochodziły
wieści o „nieszczęśliwych wypadkach”, którym ulegali niepokorni. I nagle praskie wydarzenia wszystko
zmieniły. Dokonał się przełom, przynajmniej w umysłach młodszego pokolenia. Jeśli Palach mógł oddad
życie za wolnośd ojczyzny - rozumowali młodzi, - to czego my mamy się bad? Czy tego, że posadzą nas na
roczek? W Moskwie zaczęto mówid: rok, nie wyrok. Istotnym składnikiem odnowy stało się
uświadomienie samym sobie prawdziwego charakteru interwencji. Tak zaczął się nasz masowy ruch
dysydencki.
W następnych tygodniach Stefan miał okazję jeszcze dwukrotnie spotykad Bielenkowa, mianowicie w
Dubnej i w Warszawie. Do Dubnej Bielenkow przyjechał z żoną Nataszą na niedzielę, zachęcony przez
Irinę. Stefan, który ich spotkał, zaprosił oboje do siebie na kawę. I wtedy okazało się, że Arkadij jest
bardzo chory na serce. Nie wolno mu było wchodzid po schodach, a Stefan mieszkał na pierwszym
piętrze. W rezultacie trochę siedzieli w usytuowanej na parterze restauracji, trochę na ławce w parku,
trochę spacerowali nad Wołgą.
W międzyczasie Stefan widział Irinę. Opowiedziała mu kawał swojej rodzinnej historii. Fragment
dotyczący losów jej matki brzmiał tak nieprawdopodobnie, że Stefan postanowił wypytad Bielenkowa, na
ile można wierzyd Irinie, którą w ogóle uważał za osobę o nazbyt wybujałej wyobraźni. Arkadij spojrzał
badawczo, jakby chciał wysondowad, co Stefan już wie i zaczął:
- W tamtych czasach, przed prawie trzydziestu laty, działy się rzeczy dzisiaj mogące uchodzid za
nieprawdopodobne. Irina pewnie odrobinę koloryzujc. Trudno wszelako zaprzeczyd, że jej matkę
poznałem w łagrze odsiadując winy mojego ojca i własne. Matkę Iriny aresztowano w dzieo po śmierci
Allilujewcj, żony Stalina, to wiem. Resztę znam z relacji Iriny: jej matka była ponod najbliższą przyjaciółką
Nadieżdy, znała wiele tajemnic z życia rodzinnego Stalina, a może i orientowała się w okolicznościach
śmierci jego żony. Jest oczywiste, iż Anastazja Siemionowna, mimo że w obozie zaskarbiłem sobie jej
zaufanie, nie była skłonna do czynienia na ten temat chodby aluzji. Irinę pamiętam jako dziewczynkę,
która przyjechała ze swoją ciotką na widzenie z mamą, chyba w roku 1940.
Tę informację Stefan mógł uznad za przynajmniej częściowe potwierdzenie prawdomówności Iriny. W jej
fantastycznym przekazie znalazł się bowiem pewien znaczący epizod. Wychodząc z obozu, przeniosła pod
sukienką rękopis Bielenkowa.
Zmienili temat. Arkadij z widocznym ożywieniem rozprawiał o swoim prawdopodobnym wyjeździe do
Warszawy i do Belgradu, na zaproszenie tamtejszych uniwersytetów, dzięki inicjatywie dziekanów
rusycystyki. Z przecieków wie, że dostał zgodę. Stefan się ucieszył:
- Może w Warszawie się spotkamy. Ja jadę w przyszłym miesiącu na tydzieo lub dziesięd dni załatwid
formalności związane z otwarciem przewodu habilitacyjnego.
I spotkali się. Drugiego dnia, gdy Stefan wrócił po południu do domu, zastał w drzwiach kartkę. Bielenkow
z żoną zawiadamiali, że są oboje w Warszawie i wpadną wieczorem. Arkadij nie był w stanie uprzedzid
dziekanatu o dacie przyjazdu, zresztą sam do ostatniej chwili nie wiedział, kiedy się zjawi. Gdy zaś po
przyjeździe zatelefonował pod podany numer, nikt nie odpowiadał.
Stefan przyjął z otwartymi ramionami parę rozbitków, którzy zmęczeni przymusowym zwiedzaniem
Warszawy wylądowali u niego. Przy zastawionym stole gadali aż do północy. Arkadij przed odjazdem
otrzymał wiadomośd, że jego artykuł wysiany do redakcji literackiego miesięcznika w Irkucku został
przyjęły.
- Dlaczego drukujesz w dalekiej Azji? - zapytał Stefan.
- To proste. Cenzorzy w republikach azjatyckich są bardziej liberalni i mniej inteligentni, a ja w
miesięczniku Bajkał, gdzie już publikowałem, mam specjalne względy. Ten artykuł jest dla mnie
szczególnie ważny, gdyż omawiam w nim relację między paostwem totalitarnym a intelektualistami.
Oczywiście, wszystko podwójnie zaszyfrowane, od tytułu począwszy: Poeta i grubas. Jest to nowela z
akcją umieszczoną w epoce, gdy po Europie hulały szwedzkie wojska Karola XII. Wolnośd zależała wtedy
od kaprysu byle żołdaka. Natomiast zasadniczy dyskusja toczy się między grubasem, reprezentującym
racje silnego paostwa, a małym, niepozornym człowieczkiem, prawdopodobnie Żydem, który od życia
wymaga dla siebie i swojej rodziny niewiele, ot!, chce w szabas spokojnie zjeśd z rodziną śledzia i czud się
bezpiecznie we własnym domu.
- Szyfr nie jest aby nazbyt skomplikowany? Czy bystry inteligent zdoła opisane wydarzenia odnieśd do
dnia dzisiejszego? - zapytał Stefan.
- Użyłem dośd oryginalnego chwytu. Dramatis personae od czasu do czasu podają czytelnikowi klucz do
szyfru, bo opowiadają na przykład anegdotę krążącą aktualnie po Moskwie.
Arkadij był świetnym gawędziarzem. Przezabawnie brzmiały jego charakterystyki kolegów po piórze,
uwagi niekiedy złośliwe, wyolbrzymiające słabości, ale na ogól trafne. Jewtuszenkę obsmarował
niemiłosiernie. Kiedyś w Pierediełkino; letniskowym osiedlu wielu pisarzy i aktorów, Bielenkow
przechodząc obok daczy Jewtuszenki zauważył na furtce napis: „złaja sobaka”. Dopisał niżej „i toże
bezprincipnaja”. Może jednak Arkadij za surowo potraktował poetę? „Pies bez zasad”? Jewtuszenko
przecież zdawał sobie sprawę, że mimo następujących jakby cyklicznie eksplozji talentu, przez swoje
podlizywanie się władzom tracił sympatię najlepszej części przyjaciół. Jego wzloty i upadki, mówiono,
sprawiają, że słynny życiorys przybierał postad sinusoidy. A jednak był samokrytyczny. Arkadij opowiadał,
że do sztambucha któremuś ze swoich przyjaciół noszących to samo imię wpisał:
Ja Jewgienij, ty Jewgienij,
Ja nie gienij, ty nie gienij,
Ja gawno, ty gawno,
Ja niedawno, ty dawno.

Następnego dnia ktoś z katedry rusycystyki przyjechał po gości i Arkadija wciągnęły tryby programu; dwa
odczyty, konferencje, zwiedzanie...
Przed powrotem do Dubnej Stefan chciał się pożegnad, więc zadzwonił wieczorem do hotelu. Odebrała
Natasza i od razu zakomunikowała sensacyjną wiadomośd. Podobno Breżniew w wywiadzie udzielonym
tygodnikowi Der Spiegel na pytanie o postępy w demokratyzowaniu ZSRR odpowiedział, że najlepszym
dowodem braku ograniczeo wolności jest fakt, że znany dysydent Bielenkow przebywa obecnie wraz z
żoną za granicą i nie miał żadnych trudności z uzyskaniem paszportu.
- W ten oto sposób, dzięki naszemu ukochanemu wodzowi, staliśmy się znani i sławni - skomentowała
Natasza.
Arkadij przejąwszy słuchawkę zwierzył się, że kontakty z polskimi rusycystami okazały się bardzo owocne.
Poznał ciekawych ludzi, ma nadzieję na podtrzymanie kontaktów. Stefan nie mógł przewidywad, że
Bielenkowa już więcej nie zobaczy ani nie usłyszy.
Miesięcznik Bajkał, chod wydawany tysiące kilometrów od Moskwy, zyskał w stolicy sporą popularnośd,
gdyż pisywało w nim wielu dobrych autorów będących w sytuacji podobnej do Arkadija. Czytywali go
oczywiście również literaci, a wśród nich i strażnicy ideologicznej czystości wszystkiego, co wydawano w
ZSRR. Wystarczyła błahostka, by towarzysze przejrzeli „perfidną grę Bielenkowa”. Jak Stefan dowiedział
się od Iriny, sprawa stanęła na zebraniu Związku Pisarzy Radzieckich. Już przykład Pasternaka ujawnił
reguły funkcjonowania Związku, jednej z najbardziej dogmatycznych instytucji radzieckich. Teraz również
w tajnym glosowaniu zdecydowano się usunąd Bielenkowa, co oznaczało dlao utratę prawa publikowania
gdziekolwiek. Wiadomośd dotarła do Bielenkowów szybko, gdyż z trasy podróży często dzwonili do
Moskwy.
Trudno powiedzied, czy Arkadij wyjeżdżając myślał o pozostaniu na Zachodzie. Może zresztą podjął
decyzję pod wpływem bieżących, dramatycznych wypadków. Faktem jest, że z Jugosławii przy niemałej
pomocy swoich serbskich przyjaciół przeprawili się do Włoch. Tam udzielono małżonkom azylu.
Dalsze ich losy nie ułożyły się jednak szczęśliwie. Kilka miesięcy później Arkadij przeszedł operację
kardiochirurgiczną. Po roku zmarł. Krążyły plotki, że maczało w tym palce KGB. Jednak Stefan, znając stan
zdrowia dysydenta, a i metody stosowane przez „organy”, skłonny był uznad plotki za celową
dezinformację, służącą zastraszeniu potencjalnych kandydatów do emigracji.
Już po powrocie na stale do kraju Stefan otrzymał z New Heaven list od Nataszy, w którym zawiadamiała
o śmierci męża. Pisała, że obecnie jest lektorką rosyjskiego na uniwersytecie Yale, mieszka w ładnej willi z
widokiem na ocean, a wracając pamięcią do ostatnich miesięcy przeżytych z Arkadijem, często wspomina
miły wieczór u Stefana w Warszawie.

17.

Śmierd Idy, radiochemiczki w laboratorium Florowa, dla wielu ludzi w instytucie okazała się wstrząsem,
uświadomiła bowiem, jak lekceważone są środki ostrożności niezbędne przy pracy z izotopami
radioaktywnymi. Wielu fizyków oraz chemików stykających się na co dzieo z promieniowaniem zatraciło
czujnośd. Krótka choroba nowotworowa Idy, a także bezradnośd lekarzy stały się dzwonkiem
alarmowym, który ostrzegał przed niedbalstwem.
Laboratorium Florowa, zresztą jak inne, nie posiadało czegoś na kształt zachodniej policji radiologicznej,
czyli wyspecjalizowanych służb mających obowiązek nadzorowania każdego eksperymentu. Nawet
dozymetry należały w pracowniach do rzadkości. Toteż każdy na własny użytek wynajdował metody
pracy minimalizujące szkodliwy wpływ promieniowania w trakcie eksperymentu. Sprawa jak najbardziej
dotyczyła Stefana.
Gdy ponownie przeanalizował sytuację, uprzytomnił sobie, że nie może liczyd na pomoc z Warszawy. Nikt
nie zadba, by miał chod jednego asystenta, nikt nie wyrazi zgody na wykonanie w Świerku oryginalnej
aparatury, którą zaprojektował do badao spektroskopowych na wiązce ciężkich jonów.
W Dubnej był zdany na partyzantkę. Ich kilkuosobowa grupa pod kierownictwem Toli realizowała,
zgodnie z planem laboratorium, bardzo trudny eksperyment mający rozstrzygnąd, czy uda się
zsyntezowad pierwiastki transuranowe o liczbach masowych około trzystu, więc znajdujące się daleko za
uranem, zajmującym ostatnie miejsce w tablicy Mendelejewa. Idea wyszła od Florowa, on sam sugerował
eksperyment opierając się na teoretycznej hipotezie istnienia „wyspy stabilności”. Zakładali, iż jądra
atomowe utworzone na przykład w wyniku bombardowania jonami cynku pierwiastka ameryku, winny
egzystowad jakiś czas, nim się rozpadną. Usiłowali właśnie wywoład reakcję, ale Stefan, chod pracował
lojalnie, do programu nie miał serca. Nie miał go nawet i później, gdy Florow, pragnący podkreślid
międzynarodowy charakter eksperymentu, właśnie jego poprosił o zreferowanie wyników na
międzynarodowej konferencji.
Po wcześniejszych samodzielnych eksperymentach w dziedzinie spektroskopii elementów
transuranowych, uwieoczonych publikacją w Physics Letters, po osobistym sukcesie, gdy zaproponował
eksperyment mający udowodnid błędną interpretację wyników profesora Jakowlewa z Instytutu
Kurczatowa i po referacie na konferencji, Stefan zyskał w laboratorium ugruntowaną pozycję. Doszedł
jednak do wniosku, że osiągnięte wyniki, chod ważne, nie wiążą się w logiczną całośd, nie mogłyby więc
stanowid bazy dla rozprawy habilitacyjnej. Należało się zatroszczyd o własne interesy.
Był zdany na samego siebie, nie powinien liczyd na pomoc dyrektora Laboratorium. Czy więc da radę
zrealizowad jakiś własny poważny program? Zdecydował się działad, jak to nazwał, po partyzancku.
Największym jego atutem była dobra orientacja w kierunkach prac najważniejszych laboratoriów
Zachodu, czyli znajomośd tendencji fizyki światowej. Z drugiej strony, akcelerator ciężkich jonów dawał
wprost nieograniczone możliwości syntezy „egzotycznych” izotopów, co ułatwiało wybór tematyki.
Należało tylko określid obszar jąder atomowych, w którym pomiar emitowanych podczas rozpadu
radioaktywnego promieniowao mógłby stworzyd przesłanki dla istotnych wniosków teoretycznych.
Ponadto produkcja wybranych do badania izotopów winna byd możliwie prosta.
Wybór Stefana padł na pierwiastki z pobliża ołowiu, lekkie izotopy polonu i bizmutu, o czasach życia
rzędu godziny. Działanie partyzanckie miało polegad na tym, by o swoich planach nie gadad, nie dobijad
się o przydział czasu akceleratora, ale raczej „pożyczad” od kolegów dwie lub trzy godziny, które często
zostawały niewykorzystywane oraz współpracowad z różnymi grupami angażując ich aparaturę na własny
użytek. Cena - to gotowośd do pomiarów o każdej porze dnia i nocy, często w soboty i niedziele oraz
dopisywanie do publikacji nazwisk tych, którzy mu pomagali.
Pierwsze wyniki Stefan zamieścił w Acta Physica Polonica wspólnie z Idą, która, po naświetleniu złotej
folii jonami azotu przyspieszonymi do wysokiej energii, wydzieliła izotopy polonu. Tym razem
współautorstwo Idy nie podlegało dyskusji, skoro przygotowała źródło dla pomiarów rozpadu alfa. Ida
uczestniczyła również w dalszych pracach, ale otrzymywała już znacznie prostsze zadania.
Po śmierci Idy Stefan nie mógł się pozbyd wyrzutów sumienia. Wprawdzie bez mała dziesięd lat spędziła
w pracowni radiochemicznej, prawdopodobnie, po wielokrod narażając się na większe dawki
promieniowania, ale gdy przychodziło do osądu, liczył się przede wszystkim ów ostatni raz, kiedy Ida
brała udział w jego eksperymentach. Miał większe doświadczenie, powinien częściej zaglądad do jej
pracowni w trakcie wydzielania z tarczy radioaktywnych izotopów. Należało zwrócid uwagę na
koniecznośd lepszej osłony przed zabójczym promieniowaniem. Ale skąd wziąd na to czas, skoro Stefan
pracował samotnie?
Śmierd Idy skłaniała do ogólniejszych rozmyślao o bezpieczeostwie pracy nie tylko w instytucie, ale w
całym Związku Radzieckim. Odnosiło się wrażenie, iż władze lekceważyły problem, a może przymykały
oko? Hasło „Przegonimy Amerykę” sprawiało, że znajdowały się środki na budowę akceleratora, lecz nie
starczało pieniędzy na porządne oprzyrządowanie. W tej sytuacji dozymetry „ustawiano w kolejce” na
dalekiej pozycji. Skutki tego stanu rzeczy okazywały się opłakane.
Stefan porządkował wspomnienia. Wózek z grubą osłonową szybą, tak do jego prac użyteczny, znalazł
przypadkiem w kącie hali, przysłonięty betonowymi blokami. Widad nikt od dawna go nie używał.
Pracownia radiochemiczna, w której pracowała Ida, dysponowała bardzo skromnym wyposażeniem. Dwa
oszklone wyciągi nie dawały wystarczającej ochrony przy eksperymentowaniu z bardzo silnymi źródłami
promieniotwórczymi, brakowało też manipulatorów. Całą pracownię obsługiwał jeden, w dodatku
przestarzały, dozymetr. Stefan podejrzewał zresztą Idę o lekceważenie chodby najelementarniejszych
środków ostrożności. Lecz kto miał jej zwrócid uwagę, skoro w instytucie obowiązywał pogląd, iż
promieniowanie nie jest aż tak szkodliwe, jak początkowo uważano. Szczególnie gdy się pije... spirytus!
To brzmi jak ponury żart, ale w czasie profilaktycznego przeglądu akceleratora ochotnicy wczołgiwali się
do środka i czyścili komorę, której ściany po kilkumiesięcznej pracy były silnie promieniotwórcze.
Dostawali za to po kilka litrów spirytusu „na odtrutkę”.
A jak nazwad przechwałki pijanego pułkownika w moskiewskiej restauracji, gdy się dowiedział, że Stefan
pracuje w Dubnej, a więc jest „naszym człowiekiem”, dopuszczonym cło największych tajemnic broni
atomowej? On nie jest gorszy - stwierdził, - więc opowie o pewnym zapadłym poligonie. Wywołano lam
eksplozję bomby atomowej, następnie zaś przegoniono przez skażony teren pułk wojska. W tydzieo
później, pysznił się pułkownik, lekarze przeprowadzili badania. Nikt nie umarł? Więc wszystko w
porządku.
Stefan wziął tę relację za pijacki bełkot, ale niedługo otrzymał kolejny sygnał. Chodziło o publikację
profesora Jakowlewa utrzymującego, iż rudy ołowiowo-cynkowe, które pobrał z Zakaukazia, zawierają
daleki pierwiastek transuranowy emitujący cząstki alfa. Pomiary przeprowadzone pod kierunkiem
Stefana wykazały błąd profesora. Rudy zawierały neptun-237, a nie pierwiastek o liczbie atomowej 108,
jak sugerował Jakowlew. W drukowanej replice zespół Młynarskiego stwierdził, oczywiście krótko i bez
żadnych komentarzy, że neptun był pochodzenia technogennego. To już nie czyjeś opowiadanie, może
ubarwione, o czyszczeniu akceleratora ani nie relacja pijanego pułkownika. Młynarski otrzymał konkretny
naukowy dowód. Zakaukazie jest skażone radioaktywnością neptunu do takiego stopnia, że z niewielkiej
ilości rudy uzyskiwano silne źródło promieniotwórcze. Jak się tam znalazł neptun? Odpowiedź wydaje się
prosta. Został przeniesiony przez podziemne strumienie z miejsca, gdzie przeprowadzono próbne
wybuchy jądrowe.
Fakty zaczęły się układad w jeden klarowny, ponury obraz. W Związku Radzieckim nie przestrzega się
elementarnych zasad bezpieczeostwa w badaniach jądrowych prowadzonych na rzecz przemysłu lub
armii. Może narzucone tempo wyścigu zbrojeo jądrowych wymusiło filozofię, która każe poświęcid wiele,
by osiągnąd cel zasadniczy. Trudno przecież podejrzewad rosyjskich władców o totalną ignorancję, skoro
dysponują elitą wybitnych naukowców. Oni widzą przecież, co się dzieje, trudno nie dostrzegad, że całe
obszary kraju powoli zamieniają się w radioaktywny śmietnik. Skutki takiej filozofii grożą jeszcze większą
tragedią, rozumował Stefan. Jeśli zdad sobie sprawę z ilości nagromadzonego materiału rozszczepialnego,
z liczby reaktorów o złym oprzyrządowaniu, o niepewnych czujnikach bezpieczeostwa, nadzorowanych w
dodatku przez ludzi nawykłych do lekceważenia przepisów, łatwo wyobrazid sobie przyszłośd. Wcześniej
czy później dojdzie do jakiejś apokaliptycznej katastrofy, to tylko kwestia czasu.
Oto ponure myśli zaprzątające umysł Młynarskiego po śmierci Idy.
Swój plan pomiarów realizował systematycznie. Zdawał sobie sprawę, że znalazł nie tylko temat dla
siebie, ale odkrył „złotą żyłę”. Liczących się pytao starczy na kilka lat. Dane eksperymentalne z badanego
obszaru jąder atomowych mogły dad odpowiedź, jak daleko od jądrowych powłok zamkniętych ołowiu
wolno jeszcze stosowad model powłokowy.
Po wyznaczeniu widma promieniowania gamma z rozpadu polonu-204 przyszła kolej na ustalenie
zależności między poszczególnymi liniami w widmie. Próba wykorzystania do badao dwóch sprzężonych
analizatorów amplitudy „Raduga” nie powiodła się i nie mogła się powieśd. Przestarzałe analizatory psuły
się, gubiły dane w różnych grupach kanałów i zmieniały wzmocnienie podczas pomiarów. Stefan,
dostrzegając kolejne usterki, wymieniał odpowiednie bloki analizatora i ponownie go skalował. Do hali
akceleratora wszedł o pierwszej w nocy, tkwił tu już czterdzieści godzin. Przedrzemał zaledwie cztery
godziny w fotelu, gdy wiązka bombardowała tarczę. Pomiary wznawiał z uporem, lecz na próżno.
Wreszcie zebrał „kalekie” wydruki, wyłączył elektronikę i na wpół żywy wyszedł z laboratorium.
Po kilku godzinach snu obudził się z wyschniętym gardłem i silnym bólem głowy. Zaczął się ubierad.
Stwierdził, że biała koszula, którą założył wczoraj, zżółkła. Zadzwonił telefon. Podniósł słuchawkę, usłyszał
głos Tatiany, ale z trudem wydusił z siebie kilka słów. Tatiana, zaniepokojona, pytała:
- Co z tobą? Czy wykonałeś zaplanowane pomiary? Gdzie straciłeś glos, w laboratorium?
- Nawet nie wiem, bo tam z nikim nie rozmawiałem - wychrypiał Stefan.
- Pij mleko, a ja przyjeżdżam pierwszym pociągiem. Albo nie. Lepiej ty przyjedź, ja zamówię wizytę u
lekarza.
Kryzys trwał kilka dni. Okazało się, że wywołało go zatrucie nikotyną, której nadmiar wydobywał się już
przez skórę. Podczas nieszczęsnego seansu Stefan, w ciągłym napięciu, palił papierosa za papierosem i
wypił termos mocnej kawy. To nie mogło ujśd bez kary. Przez pewien czas nie tolerował dymu. Tatiana
wymogła na nim przyrzeczenie, że nie tknie więcej papierosa. Nie chciał złamad danego słowa, więc rzucił
na zawsze.
Nieudany eksperyment koincydencyjny Stefan powtórzył kilka tygodni później, we współpracy z grupą
fizyków krakowskich, którzy dysponowali aparaturą przywiezioną z kraju. Pomiary tak zwanych
multipolowości przejśd, finalizujące serię badao rozpadu izotopu polonu-204, zakooczyły się sukcesem
dzięki aparaturze grupy warszawskiej.
Stefan, myślałby ktoś, znajdował się właśnie w dobrym okresie. Sprawiał wrażenie prężnego, dobrze
zorganizowanego mężczyzny. Z żelazną konsekwencją realizował wytyczony cci. Może tylko Adam,
przyjaciel Stefana, otrzymując list „przez okazję” umiał dostrzec oznaki goryczy i zwątpienia torujące
drogę słabości.
Stan ducha skądś się przecież brał. Młynarski, chod dysponował rozległymi kontaktami towarzyskimi, czuł
się samotny, a ponadto zmęczony tymczasowością. Znalazł się na wygnaniu, chociaż nie pozbawionym
wygód. Brakowało mu spotkao, podczas których nie trzeba uważad na słowa. Tęsknił za życiem
rodzinnym, za córkami, niepokoił się o zdrowie swej samotnej matki. Brakowało mu nawet, o ironio,
warszawskiego środowiska, chod w momencie dlao krytycznym okazało się tak niesprawiedliwe i
niewdzięczne, skazując doktora na czyściec wyobcowania.
Zakooczył planowane pomiary, powinien odczuwad satysfakcję. Lecz czynnik najmniej kontrolowany, a
więc wyobcowanie wskutek przeciągającego się pobytu bez swoich, kruszył psychikę, torując drogę
zakradającej się jak korozja, wszechogarniającej apatii. Stefan nie potrafił się już cieszyd sukcesami.
Odczuwał jedynie gorycz.
Gorzka była świadomośd, że w realizację badao on musi wkładad rujnujący zdrowie wysiłek, gdy tuż obok
polska kilkuosobowa grupa uzyskuje wszelkie priorytety, mimo że przez pół roku nie potrafiła nawet
znaleźd tematyki dla przywiezionego z kraju spektrometru. Bolało, kiedy szef tej grupy, deklarujący
nieustannie swą przyjaźo, działał za plecami Stefana starając się utrącid przyjazd z Warszawy kogoś, kto
by z doktorem współpracował. Gdy powiadomił go o tym dyskretnie nowy kierownik zakładu z Hożej
przyjechawszy do Dubnej na seminarium, Stefan pomyślał:
- Spośród trzydziestki młodych ludzi tworzących nowy zakład tylko dwóch zapisało się do partii. Dzisiaj
jeden, chod średniak pod względem naukowym, kieruje grupą, a drugi zakładem. Robią więc karierę, przy
czym jeden na drugiego donosi. Uznajmy to za przyczynek do stwierdzenia, że partyjnośd nie jest kwestią
ideologii, ale charakteru.
Stefan nawet się nie zdziwił, gdy po zakooczeniu pomiarów widma elektronów konwersji grupa
warszawska przejęła jego tematykę uznając ją za własną. W żadnej z późniejszych publikacji nie znalazł
podziękowania, jak każe zwyczaj, za wskazanie kierunku badao, chod kierownik grupy w oparciu o tę
właśnie tematykę zrobił habilitację.
Nie należy się dziwid, że właśnie wtedy Młynarski, w złym stanie ducha, łaknący bardziej niż kiedykolwiek
życzliwości oraz ciepła, nie pozostawał obojętny na serdecznośd, jaką mu okazywała Tatiana. Usiłowała
wyrwad go z ataków chandry, chciała wciągnąd w krąg swoich przyjaciół, przejmowała inicjatywę w wielu
na pozór drobnych sprawach. Stefan godził się, nie dostrzegając, że jego dług wobec Tatiany rósł.
18.

Pomysł zaproszenia Galicza do Dubnej dla uczczenia jego pięddziesiątych urodzin, powstał samorzutnie w
gronie kilku osób. Zazwyczaj wieczorem spotykali się w klubie, by razem wypid kawę lub kieliszek wina.
Zaczął Spartak zwracając się do Stefana:
- Chodzą słuchy, że jesteś z Galiczem w przyjacielskich stosunkach. Ktoś z naszych widział cię razem z nim
przy stoliku w Metropolu.
- Zgadza się. Galicz zaszczyca mnie swoją przyjaźnią. Poznał słynnego barda zaledwie przed kilkoma
tygodniami. Nie
była to jeszcze przyjaźo, jednak po paru spotkaniach obaj uczuli do siebie sympatię. Sasza zaakceptował
Stefana, a ten od chwili, gdy po raz pierwszy na „literackim” wieczorze u Iriny słuchał zafascynowany ni
to pieśni, ni to deklamacji przy akompaniamencie gitary, stał się wielbicielem talentu Galicza. Zrozumiał,
że jest świadkiem czegoś niezwykłego. Każda z pieśni była poetycką perłą o dramatycznej treści,
opisywała coś, co mogło się dziad tu i teraz. Czy Sasza śpiewał o robotniku Klimie Piotrowiczu, który
wystąpił na mityngu w obronie światowego pokoju, czy o „wzorowej” rodzinie sowieckiej, zawsze
budował teatr z pozoru śmieszny, lecz w gruncie rzeczy tragiczny. Gdy śpiewał o towarzyszce
Paramonowej, nie znęcał się nad nią, raczej wyrażał ból z powodu istnienia patologii społecznej
przenoszącej się w sferę życia rodzinnego. Galicz wywoływał rozdrażnienie władzy swoim repertuarem,
mimo że własną prawdę przedstawiał w formie zawoalowanej. O jego wierszach mówiono, że mają
podwójne dno. Zrozumiałe więc, że teksty mógł prezentowad jedynie niewielkiemu gronu przyjaciół i
osób zaufanych. Wszelako pieśni Galicza były powszechnie znane dzięki magnetofonowemu
samizdatowi.
Projekt, który omawiali w klubie, przewidywał, że jeśli Galicz zgodzi się przyjechad, organizatorzy
oddadzą mu do dyspozycji mieszkanie Alika, a w sąsiednim lokalu wieczorem zorganizują spotkanie.
Stefan miał zadzwonid do Galicza i prosid o przyjęcie delegacji w osobach Spartaka i Alika.
Przewidywano, że na spotkaniu będzie około dwudziestu zaproszonych osób, ale przecieki sprawiły, że
zjawiło się znacznie więcej. W dwóch pokojach, przeważnie na stojący, kłębili się młodzi ludzie.
Ci, którzy pamiętają Galicza z tamtego okresu, opisują go jako mężczyznę postawnego, o skupionym
spojrzeniu ciemnych oczu, z kruczą czupryną przetykaną już nitkami siwizny, przystrzyżonym na modłę
hiszpaoską wąsie i zmysłowych ustach. W towarzystwie mówił niewiele, za to uważnie słuchał,
obserwował.
Przecisnął się w stronę ustawionego na podwyższeniu fotela. Zapowiedział pierwszą pieśo. Nie podał
tytułu, tylko poprzedził ją czymś w rodzaju krótkiego komentarza:
- Gazetowe nekrologi drukuje się z reguły na ostatnich stronicach. Na pierwszych gazety przynoszą
wiadomości o nominacjach.
Wziął kilka akordów i zaczął:
Odchodzą przyjaciele, odchodzą,
Jedni w nicośd, inni na urzędy...
I dalej o tych drugich:
(...) Im prawo nie prawem
Im sumienie - błahostka
Jedni im przebaczą
Inni tylko spluną
(...) Ja przecież po zmarłych nie plączę
Ja nie wiem, kto z nich żywy, kto martwy.
Już przy pierwszej pieśni zaczęła działad magia słowa i melodii sprawiając, że po zakooczeniu słuchacze
trwali jak zahipnotyzowani bojąc się spłoszyd oklaskami nastrój.
Następną pieśo Galicz zaczął w tej samej tonacji:
Obłoki płyną, obłoki... Powoli płyną jak w kinie
W miły kraj płyną - w Kołymę.
Galicz przekazywał myśli człowieka po dwudziestu latach zwolnionego z łagru.
Przewybomie dziś żyję sam
I minęło dwadzieścia łat
Siedzę w knajpie jak jakiś lord
I nawet zęby wciąż jeszcze mam.
Łagry, śledztwa, los ludzi pozbawionych praw - oto najczęściej podejmowane przez Galicza tematy.
Na wieczornym spotkaniu zaprezentował niezrównany pod względem dramatyzmu poemat Ave Maria,
swój jakby reportaż, który ironicznie rozpoczyna relacja o cierpieniach sędziego śledczego, Chmurika.
Biedak, przesłuchując „upartego” podsądnego, musi już od rana zażywad środki uspokajające.
Sledowaliel Chimurik z utra na Validole...
Wszystko dobrze się kooczy, bowiem zadanie zostaje wykonane; w nagrodę śledczy otrzymuje
skierowanie do rządowego sanatorium, wdowa zaś powiadomienie o śmierci męża. Między zwrotkami
brzmi refrenowe: A Madonna szła przez Judeę, Ave Maria... Tak Galicz budził z letargu i przygotowywał
pierestrojkę.
Dubieoskie spotkanie weszło do legendy ruchu dysydenckiego. Fizycy utwierdzili swą pozycję aktywnych
przeciwników reżimu. Komitet partyjny instytutu zajął się na serio incydentem i potępił go, chod
konsekwencji w stosunku do uczestników i organizatorów tymczasem nie wyciągnięto. Tylko nad głową
Galicza gęstniały ciemne chmury.
Jeden z kilku minirecitali, w domu samego Galicza zapamiętał szczególnie dokładnie. Przyszedł z Tatianą.
Coraz częściej przejmowała inicjatywę, jeśli uznała, że warto zaaranżowad jakąś wizytę. I tę także
zorganizowała, a okazją było dostarczenie zapasu sacharyny dla Saszy przekazanej przez kogoś, kto
wyjeżdżał na krótko do Warszawy.
Galicz był w złej formie psychicznej i fizycznej. Długotrwała presja KGB, usunięcie ze związku filmowców,
to wszystko odbijało się na zdrowiu barda. Pojawiły się kłopoty z sercem, zaawansowaną cukrzycą, w
piciu zaczął przekraczad wszelką miarę. Niusza, jego żona, spełniająca na przemian rolę anioła oraz
żandarma, również się załamała i zaczęła pid. Jak utrzymywał ktoś z zaprzyjaźnionych, rano losowali,
które z nich wyskoczy po pół litra.
W mieszkaniu przy Czcrijachowskicgo trwali niczym w warownym obozie otoczonym przez wroga.
Wysunięty posterunek wrażych sił znajdował się na parterze, przy wejściu do budynku. Gdy zjawili się
tam Stefan z Tatianą, gruba „ciocia” zza stolika przy windzie warknęła ostrym, agresywnym tonem:
- A wy do kogo?
- Do Aleksandra Arkadijewicza.
- Sprawdzę, czy jest. Nazwiska?
Otworzyła im Niusza. Piękna ongiś kobieta, o wielkich, urzekających, niebieskich oczach, ożywiła się na
chwilę w trakcie powitania, ale wyczuwali przymus. Jej cera, worki pod oczami, spowolnione ruchy
zdradzały zmęczenie, apatię, rezygnację. Stefan pamiętał ich pierwsze spotkanie. Ożywiona Niusza
tryskała humorem, sypała anegdotami, parodiowała znajomych. Jej literacki talent przejawiał się
zaskakującymi niekiedy stwierdzeniami. Potrafiła na przykład rzucid myśl: „Psy i Cyganie nie są z tego
świata” - gdyż uwielbiała cygaoskie romanse i kochała psy. Była bardzo spontaniczna. W dniu, kiedy się
poznali, a Sasza przy pożegnaniu już wpisał do notatnika Stefana telefon i adres, dopisała: „My was
liubim”.
Z obszernego przedpokoju-holu weszli do gabinetu. Sasza, siedząc przy małym, okrągłym stoliku,
rozmawiał ze starszą panią o ciekawych, można by powiedzied arystokratycznych rysach. Była to osoba
szczupła, o siwiejących, gładko przyczesanych włosach. Tatiana z Niusza wkrótce zniknęły w kuchni, a
Stefan dołączył do rozmawiających. Sasza wziął tabliczkę, jakiej używają dzieci w pierwszych klasach,
rysikiem napisał dwa zdania i podał Stefanowi.
- Jest podsłuch, unikaj nazwisk, a także tematów politycznych. W razie potrzeby masz tabliczkę.
Stefan spojrzał zdziwiony. Galicz rzucił głośno:
- Chodź, coś ci pokażę.
Zbliżyli się do okna. Sasza bez słowa wskazał karetkę pogotowia parkującą naprzeciw domu. Stefan
zrozumiał, że patrzy na zakamuflowany samochód KGB z aparaturą do odbioru sygnałów przekazywanych
za pomocą zainstalowanej gdzieś w mieszkaniu, starannie ukrytej, „pluskwy”. Uświadomił sobie, że
„portier” na dole zbierał nazwiska gości Galiczów.
Niusza z Tatianą wniosły kanapki, talerzyki, kieliszki. Stawiając na stół butelkę dżinu, którą przyniósł
Stefan, Niusza znów błysnęła jednym ze swoich powiedzonek:
- My z Saszą reagujemy na dżin jak koty na walerianę. Sasza deklamował wiersze. Nie zważał na
podsłuch. Zresztą
wszystko co pisał lub śpiewał i tak wcześniej albo później trafiało do „opiekunów” z KGB.
Wstrząsająco brzmiał wiersz poświęcony pamięci Pasternaka. Uczestnikom pogrzebu, tym którzy, kiedy
zaszła potrzeba, nie odważyli się bronid zmarłego, literatom tchórzliwie głosującym przeciw twórcy
Doktora Żiwago w Związku Pisarzy Radzieckich, Galicz wypominał obłudę. Refrenem każdej zwrotki
uczynił pełne gorzkiej ironii zdanie:
My, współcześni, dumni tacy, że on zmarł we własnym łóżku.
Stefan spojrzał na starszą panią. Po jej twarzy, nieruchomej, nie zdradzającej oznak najmniejszej emocji,
płynęły łzy.
Jeśli Stefan chciał zdążyd na ostatnią elektriczkę z dworca Sowiołowskiego do Dubnej, musiał się wreszcie
zbierad. Po drodze do stacji metra Tatiana zapytała:
- Czy wiesz, kim jest dama o ujmującym uśmiechu, którą Sasza traktował z tak uprzedzającą
grzecznością?
Nie wiedział, więc kontynuowała:
- Widziałeś ukochaną Pasternaka, Olgę Iwioską, kobietę odgrywającą w jego życiu ogromną rolę. Ją
właśnie uosabia bohaterka Doktora Żiwago. Po śmierci Borysa Leonidowicza Iwioska poświęciła się
całkowicie służbie potrzebującym z ich środowiska. Między innymi pomaga Galiczom.
- Skąd bierze środki? - spytał Stefan.
- Od ludzi, którzy się dobrowolnie opodatkowali.
- Z finansami Galiczów jest aż tak źle?
- Niusza zwierzyła mi się dzisiaj. Są zabezpieczeni na kilka miesięcy. Sasza napisał doskonały scenariusz do
filmu, a Mark Donskoj zaniósł go do „Mosfilmu” jako własny i dostał sporo pieniędzy, które przekazał
Saszy.
Pamiętne okazało się leż spotkanie w jakimś dużym mieszkaniu z daleka od centrum, gdzieś w pobliżu
parku botanicznego. Galicz, w doskonałej formie, oprócz znanych pieśni prezentował nowe, wśród wśród
nich tę o czorcie namawiającym do podpisania cyrografu. Trzeba mistrza, by przełożyd sens pieśni Galicza
nie tracąc nie z klimatu i z jej muzyczności. Główną myśl wyraża fragment, który w wolnym tłumaczeniu
brzmi:
...No więc, stary druhu, jak decydujemy;
Sojusz zawrzemy i znów pogrzeszymy?
I będziesz mógł łgad i błądzid
A przyjaciół sprzedawad chodby hurtem,
A to, te trzeba będzie potem płacid,
Przecież, zrozum, to będzie potem.
Lecz za to poznasz, jak słodki jest grzech
W czasach naszych, ponurych i złych
I że szczęście nie w tym, że jeden za wszystkich
Lecz gdy jeden jest jak wszyscy,
I szczęście, gdyż wszystkimi powiesz „tak”,
I razem z wszystkimi powtarzając „nie”.
A że kiedyś trzeba za to płacid
Przecież, zrozum, to będzie potem.
W przerwie recitalu jakaś starsza kobieta odczytała list nadesłany z łagru. Jej syn, zesłany za działalnośd
dysydencką, pisał, że powodzi mu się dobrze, gdyż cały czas pracuje pod dachem. Wyspecjalizował się w
stolarce, produkuje stołki. Tatiana szeptem skomentowała, że czyta słynna „mama” Ginzburg.
Kooczyło się już ostatnie moskiewskie spotkanie z Galiczem. Stefan przed powrotem do Warszawy
dołączył do pożegnao słowa Czerwonych maków na Monte Cassino, o które Sasza prosił. Przestylizowane,
znalazły się później w pieśni zatytułowanej Ballada o wiecznym ogniu. Wielowątkowa ballada wyraża ból
i każe pamiętad o wszystkich ofiarach wojny: zarówno o tych, którzy zginęli w komorach gazowych, jak i o
tych, którzy padli wśród maków.
...Grzmij, trąbo, grzmij o mojej Polsce
A do Poznania kupcy przyjeżdżają
Oni mydło kupują i futra
Poczekajcie, póki nie za późno
Nie zapomnijcie, jak to było,
Jak nas czarnym ogniem kosiło
W tym ostatnim ślepym ataku
Maki, maki na Monte Cassino
Jak padaliśmy w te maki...
I szeleszczą raz ruble, raz marki,
Maki, maki na Monte Cassino
Jakże dziś ściemniałyście, wy, maki.
Stefan zachował w pamięci jeszcze dwa zetknięcia z Galiczem. Do pierwszego doszło w 1973 roku, gdy za
namową Tatiany zadzwonił z Warszawy do barda w dniu jego urodzin. Usłyszał lekko podniecony,
radosny glos.
- Tak się cieszę, że pamiętaliście. Tylu życzliwych ludzi dzisiaj dzwoniło, a teraz zebrał się tutaj prawie cały
komitet Sacharowa.
Oczywiste naruszenie zasad konspiracji, ale cóż jeszcze ukrywad? Saszę, jako członka komitetu,
poddawano stałej inwigilacji, a Stefan, którego również podsłuchiwali, już nic mógł sobie bardziej
zaszkodzid. Zresztą, gdy wrócił z Dubnej, odpowiednie sowieckie organy przesłały odpowiednim polskim
organom grubą teczkę z dowodami „niestosownych” zachowao Młynarskiego.
Rok później, będąc służbowo w Niemczech, Stefan dowiedział się, że Galicz został deportowany ze
Związku Radzieckiego i trafił do Monachium. Skontaktował się natychmiast z zaprzyjaźnionymi rosyjskimi
emigrantami pracującymi pod Frankfurtem w redakcji Posiewu i dowiedział się, że Sasza objął stanowisko
kierownika redakcji kulturalnej radia Swoboda.
Wkrótce nadarzyła się kolejna sposobnośd, by się spotkad, Stefan otrzymał bowiem zaproszenie na
seminarium do Monachium. Ówczesny etap życia Galicza nie okazał się dobry, chod stanowisko
zapewniało bardzo wysoki status społeczny i materialny. Twierdził, że w sprawach programowych nie
może znaleźd wspólnego języka z radiowcami, a co najgorsze, podejrzewa większośd z nich o współpracę
z KGB lub CIA. Siedział spięty, oboje z żoną znów dużo pili. Niusza sądziła, że ma romans z dziewczyną,
jakoby podsuniętą mu przez sowiecką ambasadę, co wytworzyło między obydwojgiem atmosferę
wrogości. Żyli w odosobnieniu, nie mieli przyjaciół, nie starali się przełamad bariery językowej. Bogato
wyposażone mieszkanie zasnuwało się kurzem, nawet małego pekioczyka nie miał kto wyprowadzad.
Stefan z przerażeniem myślał o ich przyszłości. Zrozumiał jednak ów stan duchowego rozpadu, gdy
wieczorem, po kolacji, Sasza wziął gitarę i zaśpiewał pełną rozdzierającej tęsknoty pieśo Kogda ja
wiernus'.
Nie powrócił nigdy. Lecz o tym Stefan nie mógł już wiedzied.

19.

Zbliżało się lato. Pierwsze cieple dni wyzwoliły siły przyrody, które rozpętały gwałtowną wegetację
wszystkiego, co tkwiło korzeniami w ziemi. W ciągu kilku dni świeża zieleo pokryła trawniki, liczne
drzewa, już w pełnej krasie, przysłoniły w miasteczku szarości brzydkich standardowych domów, a
gwałtowne, krótkotrwałe, prawie codzienne burze, zmywały ostatnie ślady zimy.
Stefan po całych dniach przesiadywał w bibliotece opracowując wyniki i przygotowując tekst publikacji
zbiorczej, która zawierała dane z pomiarów oraz ich teoretyczną interpretację. Spieszył się, gdyż Tatiana
zaproponowała wspólne dwa tygodnie na Krymie. Często zabierał materiały do domu i tu pracował
wieczorami, bowiem wcześniej chciał przekazad tekst raportów do oddziału wydawniczego.
Nim wyjechali, wypadło im spełnid smutny obowiązek uczestniczenia w pogrzebie matki przyjaciółki
Tatiany, którą Stefan znał również. Starsza pani była Polką, siostrą Kornela Makuszyoskiego. Wyszła za
mąż za Rosjanina w czasie pierwszej wojny światowej i, tak jak ciotka Stefana, ewakuowała się z mężem
do Moskwy, a płonąca granica, później zaś szczelny graniczny kordon, odgrodziły ją od ojczyzny. W
ostatnich latach, już schorowana, marzyła, by pojechad do Polski i spojrzed na Tatry, które jawiły się jej w
snach.
Forma obrzędów pogrzebowych wynikała z ustaleo władz municypalnych Moskwy przewidujących
pochówek po kremacji. Ze starej tradycji zachował się jedynie ceremoniał przewożenia zmarłego na
cmentarz w otwartej trumnie.
Mężczyźni znieśli trumnę do autobusu towarzystwa pogrzebowego. W domu zostało kilka kobiet. One
miały przygotowad stypę. Pozostali ulokowali się na dwóch długich ławach pod ścianami autobusu.
Odbijając od Prospektu Lenina, wjechali w ulicę Dooską, kilkaset metrów przed cmentarzem włączyli się
w kolejkę podobnych autobusów i przez dwie godziny powoli sunęli ku krematorium. Klasztor znajdował
się na opasanym wysokim murem terenie kompleksu obronnego jeszcze z czasów Iwana Groźnego.
Przyklasztorną kaplicę zaadaptowano na krematorium nie zmieniając jej wystroju, na ścianach zostały
nawet płyty memorialne znakomitych zmarłych. Natomiast kruchta, w której przyszło im czekad jeszcze
kwadrans, prezentowała epokę socjalizmu; nie ze względu na architekturę, ale dzięki wystrojowi,
plakatom i dużej gablotce z ogłoszeniami. Stefan podszedł i odczytał: „Pracownicy krematorium
podejmują zobowiązanie pierwszomajowe. Dla podniesienia ciśnienia gazu wymienimy rury gazowe poza
godzinami pracy, co pozwoli zwiększyd wydajnośd kremacji”.
Gdy wnieśli trumnę, kobieta ubrana w biały, nie pierwszej świeżości fartuch zakomenderowała rąbiąc
krótkie zdania:
- Postawid trumnę.
- Rodzina ustawia się z prawej strony.
- Żegnad się ze zmarłą. - Oznaczało to pocałunek w czoło.
- Położyd wieko.
Kilkoma uderzeniami młotka dobiła gwoździe, następnie włączyła magnetofon. Popłynęła żałobna
melodia, a trumna zaczęła się powoli opuszczad do dołu, rozchylając przegrodę z czarnego aksamitu.
Melodia zamilkła i to było już wszystko.
Wreszcie Jałta. Spełniło się marzenie Stefana. Zobaczyd Krym, pobyd na tym skrawku ziemi o klimacie,
przyrodzie i dziejach przypominających bardziej Italię, niż chłodną, rozległą Rosję. Pamięd podsuwała
uformowane przez historię obrazy, a wyobraźnia odbiegała w czasy najodleglejsze, gdy w pieczarach i
grotach Krymu chronili się ongiś nasi praprzodkowie przed morderczym chłodem pokrywających Europę
lodowców. Osiedlali się tu Taurowie, podbici później przez Scytów, a powiew helleoskiej kultury
przyniosła do wybrzeży Krymu kolonizacja grecka. Najazdy Gotów i Hunów niszczyły tworzoną wciąż od
nowa cywilizację, która znów się odrodziła pod panowaniem Chazarów. W IX wieku na arenę wkraczają
Słowianie przerąbując swą drogę do Morza Czarnego, niszczoną ciągle przez liczne rajdy Pieczyngów,
Połowców i Tatarów. Chanat Krymski, utworzony przez Tatarów w połowie XV wieku, popadł na trzysta
lat w zależnośd od Turków, ci z kolei ulegli przewadze rosyjskiej. Ileż krwi wsiąkło w tę ziemię, ileż się
tutaj ras wymieszało. Do kogo więc należy ów skrawek cudownego lądu, kto ma do niego historyczne
prawo?
Lecz na razie trudno było mied wątpliwości, kto tu rządzi. A jak rządzi - Stefan przekonał się w pierwszych
godzinach pobytu.
Cudzoziemiec nie miał prawa mieszkad w dowolnym hotelu, jedynie w wyznaczonych przez władzę. W
Jałcie dla cudzoziemców wyznaczono hotele Inturistu: „Oreandę” i „Tauridę”. Pokoje w obydwu
zarezerwowano do kooca sezonu, więc nie dostali miejsc. Inicjatywę przejęła Tatiana, lecz mimo
wszystko nie zdołali wynająd pokoju „na dziko”. Dobre chęci rozbijały się o problem z zameldowaniem.
Właściciel kwatery widząc zagraniczny paszport z przerażeniem machał rękami i wykrzykiwał: - „Nie!”.
Stefan wpadł na pomysł, by pozwolenie na zameldowanie uzyskad od szefa tutejszej milicji. Urzędujący
major przyjaźnie wysłuchał „naukowca z Dubnej”, zatelefonował „gdzieś wyżej”, następnie rozłożył ręce,
po czym odmówił.
Sytuacja stała się idiotyczna. Byli źli, zmęczeni i głodni, a upał coraz bardziej dawał się we znaki. Czyżby
należało wracad do Moskwy? Stefan, usiłując zrozumied powody ich trudności, doszedł do wniosku, że
wobec dużego napływu zagranicznych turystów (szpiedzy!), ruch nadzoruje tutaj KGB, zatem tylko oni
władni są dad zezwolenie na zameldowanie. Kio mógł byd szefem diabelskiej organizacji? To proste -
dyrektor „Oreandy”, największego hotelu dla cudzoziemców.
Dalej wszystko poszło jak z płatka. Dyrektor okazał się czarującym mężczyzną, zadzwonił do recepcji,
polecił zameldowad gości, dzięki czemu mogli zamieszkad prywatnie, gdzie im się tylko spodoba. Przed
pożegnaniem błysnął erudycją i zwrócił uwagę Stefana na krymskie polonika związane z rodziną książąt
Potockich.
- Podziwiam paoską znajomośd historii - zwrócił się Stefan do dyrektora. - Ale i ja też znam ją nieźle.
Pamiętam poemat Puszkina Fontanna Bachczysaraju, w którym wasz poeta opiewa los pojmanej przez
Tatarów Marii Potockiej.
- Skoro już mówimy o jeocach, to w Czufut-Kale więziony był hetman Potocki - dodał dyrektor.
- Owszem, pokonany przez Chmielnickiego pod Korsuniem, dostał się do niewoli. Ale w trzy lata później
zrewanżował mu się pod Beresteczkiem, rozbijając wojska przeciwnika - ripostował Młynarski. Znał
dobrze historię, ale nie aż na tyle, by od razu „strzelid” Beresteczkiem. Sprawdzał później w encyklopedii.
Nie popełnił błędu: ten sam hetman Michał Potocki bił się pod Beresteczkiem w trzy lata po Korsuniu.
Nastąpił zatem jakiś niewiarygodny przypadek mobilizacji pamięci pod wpływem silnego impulsu, jakim
okazała się dla Polaka intelektualna agresja kagiebisty.
Dwa tygodnie spędzone w Jałcie to ciąg radosnych dni wypełnionych opalaniem, kąpielami w spokojnym,
ciepłym morzu, wycieczkami stateczkiem wzdłuż wybrzeży lub autobusem w głąb półwyspu. Cały czas w
upale, lecz łagodny, wiejący od morza wiatr sprawiał, że nie czuli uciążliwości pogody. Zresztą Jałta tonęła
w zieleni, a zacienione, wysadzane drzewami aleje zapewniały chłód.
Tatiana była świetnym organizatorem wycieczek wzdłuż ciągnącego się kilometrami wybrzeża, którego
uroku nie szpeciły żadne urządzenia portowe. Tuż za wybrzeżem, nieco z tyłu, ciągnęły się parki i
pałacowe ogrody, a w głębi lądu, za leśną ścianą wspaniałych cedrów, cyprysów i sekwoi, wyłaniał się
łaocuch gór osłaniający boski zakątek od północnych wichrów.
Tutaj szukał spokoju Czechow, tutaj często zjeżdżał Stanisławski, odpoczywali Tołstoj i Rachmaninow,
tutaj tęsknota za krajem i piękno przyrody natchnęły Mickiewicza do napisania Sonetów Krymskich.
Już po tygodniu wypoczęli, zrelaksowali się, a Tatiana, zazwyczaj nazbyt często opowiadająca o swoich
niepowodzeniach i zmartwieniach, stała się istotą łagodną, z dystansem spoglądającą na moskiewskie
kłopoty. Teraz widziała świat przez różowe okulary. Mieli wreszcie czas i okazję porozmawiad o wielu
sprawach. Stefan spostrzegł, że krąg ich wspólnych zainteresowao jest szerszy niż dotąd przypuszczał, a
wiele poglądów wykazuje zbieżnośd. Wspólne wakacje ich zbliżyły, to niewątpliwe. Stefan, traktujący
początkowo tę eskapadę na zasadach partnerskich, zaczął poddawad się fizycznemu urokowi Tatiany.
Kruczowłosa, o szafirowych oczach, oliwkowej karnacji i zgrabnej figurze mogła zawrócid w głowie
niejednemu mężczyźnie. Trudno się więc dziwid, że chod wewnętrznie wzbraniał się przeciw fascynacji
ograniczającej jego nieskrępowanie, w koocu uległ.
Nadszedł czas powrotu. Połączenia z lotniska koło Symferopola działały znakomicie. W sezonie kolejne
samoloty z Moskwy lądowały co pół godziny i po kilkunastu minutach, gdy odliczono ze stojącej przed
płytą długiej kolejki sto pięddziesiąt osób i załadowano je na pokład, startował w drogę powrotną. Lecz
drugi element ciągu komunikacyjnego, połączenie lotniska z Jałtą, zorganizowano fatalnie - osobliwośd w
ogóle charakterystyczna dla ZSRR. Zdarzało się, że w nowoczesnym domu, bez mała pałacu, ubikacje
przypominały czasy średniowiecza. Dlatego w przeddzieo odlotu Stefan zawiózł bagaż do przechowalni w
Adlerze, by nazajutrz rano, jakoś wcisnąwszy się do autobusu, chodby na jednej nodze, już bez bagażu
dojechad do lotniska.
Po południu udali się ostatni raz na plażę nacieszyd się morzem, a gdy po powrocie zaczęli pakowad do
malej torby resztę drobiazgów, stwierdzili z przerażeniem, że nie mają żetonu z przechowalni bagażu.
Sprawa, chod nieprzyjemna, nie byłaby warta wzmianki, gdyby nie fakt, iż w walizce upchnęli kilka
„trefnych” samizdatowych wydawnictw takich autorów, jak Mandelsztam czy Allilujewa. Nerwowe
poszukiwania na plaży i w pokoju nie dary rezultatu, zaczęli więc roztrząsad możliwe konsekwencje.
- Przyznanie się do bagażu oznacza urzędowe otwarcie walizki - zaczął Stefan.
- Nawet o tym nie myśl. Tobie nic nie zrobią, jesteś cudzoziemcem, za to mnie wyślą na białe
niedźwiedzic - zaprotestowała Tatiana.
- Załóżmy więc, że nie przyznajemy się i machniemy ręką na walizkę.
- Po pewnym czasie i tak otworzą, a wtedy zaczną śledztwo. W tym oni są dobrzy, więc znajdą właściciela
- denerwowała się.
- Tak wierzysz w ich ideowośd i uczciwośd? Ja twierdzę, że bardziej prawdopodobny jest następujący
wariant: otworzą, stwierdzą, że do bagażu i tak nikt się nie przyzna, więc można sprawie ukręcid łeb, a
zawartością walizki się podzielid.
Nie mieli wyjścia, mogli liczyd tylko na szczęśliwy traf. Wzięli się za ścielenie i wtedy... żeton się znalazł.
Gdy po powrocie z lotniska Stefan się przebierał, przewiesił spodnie przez poręcz łóżka. Chyba wtedy
żeton wysunął mu się z kieszeni. Jaka ulga, życie stało się znów piękne!
W Moskwie wylądowali wczesnym popołudniem. Lotnisko zasnuwała ciemnoszara mgła. Wysiadający
pasażerowie byli przekonani, że tuż przed ich lądowaniem rozbił się i spłonął jakiś samolot. Ale dym brał
się skądinąd, paliły się duże obszary torfowisk kilka kilometrów od lotniska. Pożar, trudny do ugaszenia,
trwał już prawie tydzieo. Żar przeniknął do głębokich warstw torfu.
Zaczęło się podobno niewinnie, od nie ugaszonego ogniska w obozie pionierów. Gdy już się dobrze
rozpaliło, kierownik obozu wpadł na pomysł, by wykorzystad pożar dla potrzeb własnej kariery. Oczyma
wyobraźni widział siebie w kronice filmowej, jak komenderuje grupą walczącej z żywiołem młodzieży.
Zadzwonił gdzie trzeba, ale ekipa kroniki nie przyjeżdżała, a on czekając był skłonny nawet podtrzymywad
pożar, by nie utracid wymarzonej scenerii. Na nieszczęście miejsce znajdowało się z dala od jakichkolwiek
zabudowao, w których mogliby się znaleźd rozsądni ludzie, więc w ciągu kilku dni, nim zauważono dym i
nim kierownik-idiota zrozumiał, co się dzieje, ogieo objął kilkanaście kilometrów kwadratowych
torfowiska.
Starzy ludzie pamiętający takie pożary wiedzieli, że można je co najwyżej ograniczyd kopiąc rowy. Ogieo
sam wygaśnie, gdy torf się wypali lub gdy nadejdą ulewne deszcze. Gęsty, gryzący dym dotarł aż do
centrum Moskwy, władze wysłały więc oddziały wojska ze sprzętem do okopywania torfowisk, a
wydarzenie zostało odnotowane nawet przez zagranicznych korespondentów, którzy licznie zjechali z
okazji wizyty prezydenta Nixona.
Wspólnie spędzone wakacje zbliżyły Tatianę i Stefana. Może nie na tyle, by myślał on o trwałym związku,
jednak idea małżeostwa widocznie nurtowała jego podświadomośd, skoro przy pierwszej rozmowie,
kiedy Tatiana w zawoalowanej formie poruszyła temat, wyraził gotowośd rozwiązania jej trudnych
problemów przez małżeostwo.
- Jesteś nieskooczenie dobry i opiekuoczy i za to cię tak cenię - oświadczyła Tatiana.
Nie pomyślał wtedy, jak ta decyzja wpłynie na jego własne problemy, też niełatwe. Tatiana
kontynuowała:
- Dotychczas w mojej sekcji radia miałam dużą samodzielnośd. Jak wiesz, mogłam organizowad wywiady z
ciekawymi ludźmi.
- Tak, wiem. Cieszę się, że praca daje ci satysfakcję oraz pieniądze.
- Niestety, to się kooczy. Szef wezwał mnie na rozmowę i oświadczył, że radio oznacza front ideologiczny
i że oczekiwał ode mnie większego zaangażowania, a ja w wywiadach preferuję ludzi bez wyraźnej
orientacji ideowej.
- Mogłabyś zwrócid się o protekcję chodby do Czingisa Ajtmatowa, z którym robiłaś wywiad. Przecież on
dysponuje olbrzymimi wpływami na gruncie politycznym.
- Tak, lecz musiałabym za to płacid. Wiesz, jak.
- Rozumiem. Może w ogóle nie warto się tym przejmowad, skoro już udało się nam znaleźd rozwiązanie -
uspokajająco skonstatował Stefan.
Rozmowa, w której nie padło ani słowo „miłośd”, ani „przywiązanie” miała następstwa. Ustalili, że należy
jak najprędzej „rozpisatsia”, czyli zawrzed związek małżeoski przy zredukowanej do minimum ceremonii.
Czyżby wybrali tylko układ?
Po powrocie do Dubnej Stefan dowiedział się, że planowany w okresie wakacji profilaktyczny przegląd
akceleratora przesunięto na późniejsze miesiące, by grupie Wiktora dad szansę zakooczenia pomiarów.
Czyli w najbliższym czasie Stefan nie mógł liczyd na jeszcze jedną serię pomiarów ponadprogramowych.
Otrzymał już raporty ze swoich prac, teksty głównych publikacji wysłano do Acta Physica Polonica w
Krakowie i do Jadiernoj Fiziki w Moskwie. Dalsze przedłużanie pobytu nie miało sensu.
Akademik Florow miał wrócid do laboratorium dopiero za miesiąc. Stefan napisał do niego bardzo
ugrzeczniony list, podziękował za życzliwą pomoc i wyjaśnił, że nie zostaje do kooca roku, jak
przewidywał kontrakt, gdyż blokowałby niepotrzebnie etat. W ciągu
dwóch tygodni przygotował się do wyjazdu, zaprosił też kilka osób na pożegnalny wieczór. Fałszywy
przyjaciel nie krył radości, że Stefan pozostawia mu niewyeksploatowaną tematykę. Młynarski wyjechał
do Moskwy i jeszcze kilka dni spędził z Tatianą. Ostatnim akordem jego dubieoskiej epopei było złożenie
podpisu pod aktem ślubu.

20.

Kilka lat spędzonych po powrocie na Hożej trudno jednoznacznie oceniad.


Dłuższy wyjazd, do tego w bardzo niekorzystnej sytuacji, osłabił kontakty osobiste i sprawił, że na lemat
Młynarskiego zaczęły krążyd najrozmaitsze plotki lub wręcz insynuacje. Doktor nie nawiązywał łatwo
znajomości, tym bardziej przyjaźni, w dodatku był wyczulony na temperaturę wzajemnych kontaktów.
Gdy więc raz czy drugi wyłowił w trakcie rozmowy niezrozumiały dlao cieo niechęci, zamknął się w sobie
jeszcze bardziej. Czym zresztą tylko pogorszył sytuację, skoro jedna z rozpowszechnionych opinii głosiła,
że jest człowiekiem zarozumiałym.
Całymi dniami, prawie nie utrzymując kontaktów z resztą zakładu, tkwił w pokoju, który mu po powrocie
przydzielono. Schodził tylko na seminaria i do biblioteki, by zamówid potrzebne materiały.
Na domiar złego nie mógł szukad oparcia w prawdziwym swym przyjacielu, Adamie, ten bowiem wyjechał
do Francji.
Uprzedzenia wobec Młynarskiego? Doktorowi przypięto łatkę rusofila, został więc obciążony grzechem
niewybaczalnym. Krążyła plotka, że próbował podporządkowad plany naukowe Świerku instytutowi w
Dubnej. Inni znów mieli mu za złe, że w kawiarni „domu uczonych” siadywał zazwyczaj przy stoliku z
Rosjanami, a już za dowód koronny służyło małżeostwo z Rosjanką.
O zastrzeżeniach partii wobec Młynarskiego nie warto mówid - były oczywiste, chod nie wyrażano ich
publicznie. Skutki odczuwał jednak dotkliwie na własnej skórze, szczególnie gdy, już po habilitacji,
usiłował stworzyd niewielką grupę, z którą chciał realizowad własny program badao. Spotkał się ze
zdecydowaną odmową kierownika zakładu, a zamówienie Młynarskiego na aparaturę skreślono.
Przebieg tych rozmów był w zakładzie znany, nikt wszelako nie okazał, że działania partyjniaków
próbujących ograniczyd możliwości pracy docenta Młynarskiego spotykają się z potępieniem kolegów.
Młynarski brak akceptacji odczuwał chyba jako bolesną formą ostracyzmu, chod zapewne tylko brak
wyobraźni i wyrobienia towarzyskiego, niezbędnego w takich przypadkach, zdecydowały o postawie
kolegów.
Można się zastanawiad, czy niektórych sądów o Stefanie ktoś nie inspirował. Trudno jednak pisad o tym
okresie życia Młynarskiego w oparciu wyłącznie o domysły. Wródmy więc do faktów.
Zona docenta Młynarskiego przyjechała do Warszawy dopiero po kilku miesiącach tłumacząc, że w
trakcie załatwiania paszportu musiała walczyd z moskiewską biurokracją. Niewielki krąg przyjaciół męża
przyjął Tatianę przychylnie, uznano ją nawet za kobietę atrakcyjną. Po pewnym czasie otrzymała pracę
jako tłumacz w rosyjskiej redakcji PAP-u, co sprowadzało się do tego, że większośd zleceo wykonywał w
domu sam Młynarski, gdyż znajomośd polskiego przez Tatianę wciąż jeszcze szwankowała. Chyba nie
wyglądali na małżeostwo idealne, chod gdy się patrzyło na nich razem, trudno było coś któremuś
zarzucid.
Planując program swojej pracy naukowej Młynarski chciał dowieśd, że potrafi sam, w pojedynkę
zrealizowad pewien trudny eksperyment z dziedziny reakcji jądrowych. Wybór tematyki miał utrącid
argument, którego użył w trakcie owej decydującej dla Młynarskiego rozmowy szef. - Paoskie
zainteresowania odbiegają od planowej tematyki zakładu - stwierdził.
Z niemałym wysiłkiem udało się mu postawid na swoim. Harował prawie rok, nim zgłosił do publikacji
rezultaty pomiarów i obliczeo na temat stosunków izomerycznych, jednak to bynajmniej nie polepszyło
jego sytuacji, albowiem użyte argumenty okazały się tylko pretekstem, który miał postawid docenta w
sytuacji bez wyjścia.
Relacjonując wydarzenia z tego etapu życia Młynarskiego lepiej jednak nie kłaśd nacisku na poczynania
naukowe, ważniejsze bowiem okazują się dramatyczne epizody z życia prywatnego. Głównie one
rzutowały wtedy na kondycję psychiczną i umysłową. Chociaż starannie ukrywał własną prywatnośd, tu i
ówdzie zaczęto coś przebąkiwad, szczególnie że coraz częściej siadywał w zakładzie do późnych godzin
wieczornych. Wścibscy podglądacze zinterpretowali to jako przejaw małżeoskiego kryzysu.
Atmosfera wokół Młynarskiego zagęszczała się, ciemniała, on zaś stawał się jeszcze bardziej zamknięty,
małomówny. I właśnie wtedy, gdy trudno było nie dostrzec, w jakim stanic jest jego system nerwowy, po
krótkiej chorobie zmarła mu matka. Cios ponad wytrzymałośd. Po pogrzebie przesłał na Hożą
zaświadczenie lekarskie, a w rozmowie telefonicznej z kierownikiem zakładu wyjaśnił, że musi
podreperowad serce.
Kilka miesięcy później szykował się do wyjazdu. Otrzymał zaproszenie jednego z zachodnich instytutów.
Zła passa jakby minęła, los znów kusił szansą. Kilku młodszych kolegów w koocu odsłoniło się. Jak
wyznali, z sympatią, chod i z niepokojem obserwowali samotne zmagania Młynarskiego. Teraz zbierał
gratulacje nie tylko dlatego, że trafiła mu się sposobnośd do prowadzenia ciekawych badania, ale i
dlatego, że się wyrwie z bagienka, jakim był według nich zakład z partyjnym kierownikiem.
Niestety, karty atutowej w postaci wyjazdu na Zachód Młynarski nie umiał rozegrad. Przyczyn trzeba się
domyślad. Może, prowadząc przez ostatnie lata badania w pojedynkę, już zatracił umiejętnośd pracy
zespołowej? A może o wszystkim zdecydowały jego osobliwe stosunki z szefem grupy, któremu chyba
zależało na udowodnieniu niższości fizyków zza żelaznej kurtyny?
Pojawił się też czynnik nie mniej ważny, chod trudny do obiektywnej oceny, mianowicie kłopoty
małżeoskie. Przed wyjazdem Młynarski zdał sobie sprawę, że związek z Tatianą jest w fazie kryzysu.
Jednak liczył na pozytywny zwrot, bo przecież będą razem w dużo lepszych warunkach materialnych i do
tego w wolnym, ciekawym świecie. To się nie sprawdziło.
Każdy z trzech czynników odegrał zapewne swoją rolę, ich zaś suma i wzajemne uwikłania wytworzyły w
życiu Młynarskiego atmosferę dekoncentrującej nerwowości. Dośd stwierdzid, że wracając po kilku
miesiącach do kraju, mógł pochwalid się zaledwie jednym grupowym komunikatem, co oznaczało
porażkę. Antagonistów docenta ogarnęła euforyczna radośd.
Bardziej jeszcze przeżywał niepowodzenie osobiste, czyli rozwód. Chod starał się ów bolesny fakt
ukrywad, kamuflaż udawał się w znikomym stopniu, wobec wręcz odmiennej intencji jego żony. Stan
napięcia, z każdym tygodniem bardziej wyniszczający Młynarskiego, trwał kilka miesięcy, a po orzeczeniu
rozwodu nie zanikał, bo należało jeszcze rozplatad sprawy materialne. Stefan wyszedł ze sprawy
rozwodowej psychicznie złamany. Odzyskanie niezależności stwarzało jednak szanse na ułożenie sobie
spokojnego, normalnego życia osobistego. Wiele wskazywało, że się uda.
Dowód wewnętrznej mobilizacji stanowiła publikacja, którą Młynarski przygotowywał w ciągu
następnych, w miarę spokojnych kilku miesięcy. Jego pracę teoretyczną opublikował szwedzki
miesięcznik Królewskiej Akademii Nauk.
I właśnie wtedy, gdy już uwierzył, że kierując zainteresowania ku teorii mógłby spokojnie kontynuowad
badania, gdy już cieszył się licznymi dowodami miłości od swoich córek, nastąpiło najgorsze.
Pewnego wieczoru poczuł zbliżający się atak serca. Zadzwonił na pogotowie i trafił do szpitala. Nazajutrz
stan chorego pogorszył się. Nastąpił rozległy zawał, którego lekarzom nie udało się już opanowad.
Pielęgniarka opowiadała, że ostatnie słowa Młynarskiego były niezrozumiałe.
Majaczył:
- Teraz wiem, co Goethe miał na myśli.

Część czwarta

21.

Rozpoczął się niepostrzeżenie okres jesiennych deszczy, szarych dni i długich wieczorów. Po kolacji Adam,
z przepraszającym gestem i bladym uśmiechem, wycofał się do swego pokoju. Teresa rozumiała go,
wiedziała, że musi się dopalid żal po stracie przyjaciela, przejawiający się właśnie takimi ucieczkami w
samotnośd i długimi okresami milczenia.
Od pogrzebu Stefana minął już miesiąc. Adam wielokrotnie wracał ostatnio myślą do różnych epizodów z
jego życia. Byli ze sobą tak blisko, wydawało się, że nie mają tajemnic. Lecz teraz dopiero uprzytomnił
sobie istnienie luk oraz znaków zapytania. Może właśnie one kryją klucz do zrozumienia dramatu? Nie
chodziło zresztą o fakty czy wydarzenia, raczej o motywację. Adam nie zawsze wszystko rozumiał i to go
właśnie niepokoiło. Musiał zadawad sobie pytanie - dlaczego Stefan właśnie tak postąpił, mimo że tracił
albo nawet działał na granicy ryzyka? Mogło się wydawad, że w pewnych okresach, jakby pod wpływem
jakichś potężnych zewnętrznych pól zakłócających, racjonalistyczna busola Młynarskiego przestawała
działad normalnie.
Adam podjął decyzję. Decyzję? Szło raczej o świadomośd wewnętrznego nakazu, który nie pozwalał
zamknąd sprawy zwrotem: „Pokój duszy twojej” i wrócid do codzienności. Trzeba odrzucid całą mistykę,
wiarę w zły los interweniujący w życie Stefana i zacząd systematycznie rozwiązywad skomplikowaną
krzyżówkę, w której zapewne ukryty jest szyfr pozwalający wyjaśnid meandry jego życia.
Wyjął z szuflady biurka dużą szarą kopertę. Przechowywał w niej listy od Stefana. Nigdy jeszcze nie
zaglądał do środka, jedynie odkładał tam zapisany ręką przyjaciela papier. Teraz, szukając wątków dla
swoich rozważao, postanowił przeczytad wszystko bardzo wnikliwie. Wyciągnął z paczki ostatni list
przesłany z instytutu w Związku Radzieckim: „Drogi Adamie, przyzwyczaiłeś się już zapewne do mojego
pesymizmu wyrażanego w listach, więc dla odmiany przesyłam Ci kilka zdao w tonacji majorowej.
Wyobraź sobie, że na zebraniu „seniorów” laboratorium, na którym omawiano publikację profesora
Jakowlewa donoszącą o odkryciu pierwiastka transuranowego o liczbie atomowej aż 1081,
zaproponowałem eksperyment weryfikujący to sensacyjne i, co tu ukrywad, nieprawdopodobne
odkrycie. Nie będę Cię zanudzał szczegółami, powiem tylko, że chodziło o przebadanie próbki
wydzielonej chemicznie z pewnych minerałów, z zastosowaniem koincydencji między emitowaną cząstką
alfa i liniowym promieniowaniem X. Załączam preprint publikacji. Umieszczono moje nazwisko na
pierwszym miejscu, nie w porządku alfabetycznym. Ale to nie przez moją próżnośd, lecz tak sobie
zażyczył szef, uznając wartośd mojego pomysłu. Udowodniliśmy, że Jakowlew popełnił błędy, ku wielkiej
radości dyrekcji laboratorium”. Dalej było trochę relacji z dnia codziennego i serdeczności.
Adam przesiadł się na fotel, zapalił lampę stojącą obok małego stolika i pogrążył się we wspomnieniach.
Ten epizod znał akurat doskonale, a również, co istotne, był poinformowany, jaki odzew zdobyła ta
publikacja, jakie były reakcje radzieckich i polskich fizyków. W laboratorium wzmocniła ona autorytet
Stefana. Ale poza...? Tak mógł tylko diabeł namieszad.
Latem 1972 r. Adam uczestniczył w międzynarodowym seminarium. Jeden z podstawowych referatów
wygłaszał dr Popow z Instytutu im. Kurczatowa w Moskwie. W czasie dłuższej przerwy Adam zamienił z
nim kilka zdao, dopytując się o szczegóły pracy wykonywanej przy udziale fizyków z Dubnej. Przy okazji
zapytał, czy zna on Stefana. Tamten spojrzał na Adama uważnie i rzekł powoli:
- To nazwisko zna każdy pracownik naszego instytutu. Adam, zaskoczony reakcją, prosił o wyjaśnienie.
- To nie takie proste - odparł Popów. - Może innym razem. Proszę mnie źle nie zrozumied, lecz tego nie da
się wyjaśnid w ciągu kilku minut.
Dobra okazja nadarzyła się ostatniego wieczora przy kolacji, której nadano uroczysty charakter. Było kilka
żartobliwych przemówieo, trochę alkoholu, wszyscy czuli się odprężeni, pogodni. Adam przysiadł się do
Popowa, a ten o nic nie pytając sam zaczął:
- Od co najmniej dwudziestu lat trwa ostre współzawodnictwo między laboratorium akademika Florowa
a laboratorium w Berkeley w dziedzinie syntezy pierwiastków transuranowych, a więc nie istniejących w
przyrodzie. Pierwsze z nich, neptun, pluton, udało się wytworzyd bombardując uran powolnymi
neutronami. Dalsze wymagały użycia akceleratorów ciężkich jonów.
Popów wiedząc, że Adam jest teoretykiem pracującym w dziedzinie odległej od fizyki ciężkich jonów,
uważał za stosowne przypomnied w dwóch zdaniach istotę tych badao.
- A więc od lat oba zespoły wspinają się mozolnie po drabinie Tablicy Mendelejewa, syntezując z coraz
większymi trudnościami izotopy prawie natychmiast rozpadające się, takie jak Fermium o liczbie
atomowej 100, Mendelewium, Nobelium itd. Aktualnie „atakowana” jest liczba atomowa 104 i 105, przy
zastosowaniu olbrzymich środków materialnych i ludzkich.
- Czy w tych okolicznościach „odkrycie” Jakowlewa, firmowane przez wasz instytut, nie wydawało się
wam od pierwszej chwili pomyłką?
- I tak i nie. Poszukiwania śladów pierwiastków transuranowych w rozmaitych rudach miały swoje
teoretyczne uzasadnienie i były prowadzone w wielu laboratoriach, więc ta linia działania profesora
Jakowlewa wydawała się logiczna. Można mu co najwyżej zarzucid, że stwierdziwszy alfa radioaktywnośd
próbki pochodzącej z rudy ołowiowo-cynkowej, w euforii swojego odkrycia zdecydował się na
natychmiastową publikację. Winien był przeprowadzid cały szereg testów kontrolnych.
- Czy waszym zdaniem publikacja Młynarskiego w sposób jednoznaczny całą sprawę zamyka?
- Nie ma wątpliwości, gdyż liniowe widmo rentgenowskie, które on zademonstrował, świadczy
jednoznacznie, że w próbce wyekstrahowanej z ołowiowo-cynkowej rudy zawarty był alfa radioaktywny
neptun, a nie sugerowany pierwiastek o liczbie atomowej 109.
Adam był człowiekiem zbyt wrażliwym, by zadad pytanie, które samo się cisnęło. Ta rozmowa
prowadzona beznamiętnym, racjonalnym językiem suchych faktów, nie mogła dotykad ludzkich ambicji,
odczud i namiętności. Nie trudno było jednak sobie wyobrazid, co odczuwał ten bliski emerytury
profesor, gdy zdał sobie sprawę, że dorobek naukowy całego jego życia nagle został zdeprcjonowany, że
będzie w środowisku naukowym wytykany palcem jako dyletant.
Popów po długiej chwili milczenia, jakby odgadując bieg myśli Adama kontynuował:
- Jakowlew nie przeżył swojej klęski. W kilka dni po otrzymaniu preprintu pracy grupy Młynarskiego
został zabrany do szpitala, a w tydzieo potem zmarł na zawał serca.
To była wiadomośd szokująca i Adam przeżywał ją jakby podwójnie: za siebie i za Stefana. I teraz, gdy
siedział w fotelu z jego listem na kolanach, ponownie wyobrażał sobie, co on odczuwał, gdy dotarła do
niego wiadomośd o śmierci Jakowlewa.
Owego wieczoru Popów był szczery do kooca i nie oszczędził Adamowi wyznania, które głęboko nim
poruszyło.
- Naukowcy w instytucie rozumieli całą dramatyczną sytuację i jej finał. Ale co innego rozumied, a co
innego odczuwad, szczególnie gdy chodzi o człowieka, którego się dobrze znało, lubiło i z którym się
pracowało przez lata. Nic więc dziwnego, że nazwisko Młynarskiego wywołuje u wielu emocjonalnie
negatywne odczucia. Na przykład jeden z laborantów, nie rozumiejąc w ogóle istoty problemu, a kierując
się tylko emocjami i uprzedzeniami wręcz wyraził swoje myśli: „To Polak zabił naszego profesora”.
Dlatego byłem z wami bardzo szczery, gdy mówiłem, że nazwisko Młynarskiego zna każdy pracownik
naszego instytutu.
Jak się Adam miał przekonad, echo tej nieszczęsnej pracy dotarło po kilku miesiącach do Warszawy,
wywołując zupełnie nieoczekiwane komentarze. Tutaj nikt nie znał pracy Jakowlewa, nie bardzo pamiętał
o zaciekłym wyścigu między grupami sowieckimi i amerykaoskimi zauważono natomiast, że w pracy
Młynarskiego sugeruje się obecnośd znacznych ilości izotopu neptuna w przyrodzie, tak dużych, że było
możliwe wykonanie pomiarów koincydencyjnych widma promieniowania X. A więc Młynarski wbrew
dziesiątkom prac na ten temat utrzymuje, że Tablica Mendelejewa pierwiastków występujących w
przyrodzie nie kooczy się na uranie! Co za herezja! Echa takiej opinii można było odnaleźd nawet w
jednym z wykładów z fizyki jądrowej na uniwersytecie.
Stefan, gdy się o tym dowiedział, próbował tłumaczyd, gdy nadarzała się okazja, że czytając publikację
przeoczyli jedno ważne słowo umieszczone we wnioskach koocowych: że neptun-237 był pochodzenia
technogennego (a więc stanowił pozostałośd po próbnych wybuchach jądrowych). Przecież nie można
było się rozwodzid, że całe połacie Związku Radzieckiego, wskutek takich prób są skażone i przebadanie
dowolnego minerału, czy rudy w Zakaukaziu wykaże Bóg wie jaką radioaktywnośd. Posłużono się więc w
publikacji określeniem „neptun technogenny”, co wtajemniczonym i myślącym powinno wystarczyd, by
zrozumied cały problem. Powinno - przy odrobinie dobrej woli.
Tego wieczoru Adam w swoich rozmyślaniach doszedł do wniosku, że osobę Stefana otaczała jakaś
nieprzychylna aura: każdy jego sukces, dokonanie, pozostawały niezauważone, natomiast błędy i
potknięcia były wyolbrzymiane. Czyżby on sam tego nie zauważył? Przecież mógł przeciwdziaład bardziej
skutecznie. Wystarczyło zgłosid tę nieszczęsną publikację jako temat seminarium i przy tej okazji
spokojnie wytłumaczyd kolegom jak w podziemnych wybuchach dochodzi do syntezy
alfa-radioaktywncgo ncptuna-237 o średnim czasie życia ponad dwa miliony lat, jak przez podziemne
cieki może on byd przenoszony na dalekie odległości od miejsca wybuchu. Nie bez przyczyny Amerykanie
tego rodzaju próby wykonywali na pustyni pozbawionej wód podziemnych.
Mógł też zademonstrowad piękne widma promieniowania X w koincydencji z cząstkami alfa, świadczące
niezbicie, że ołowiowo-cynkowe rudy Jakowlewa zawierały neptun, a które równocześnie
demonstrowały kunszt eksperymentatorski Stefana.
Wszystko to mógł, a nie zrobił. Czy nie były to objawy kryzysu, który obejmował już nie tylko jego wolę,
ale całą osobowośd, co ujawniło się później wyraźnie w jego postępowaniu?

22.

Halina, córka dawno zmarłego stryja, była najbliższą i jedyną krewną Stefana. Znali się naprawdę blisko.
Każde spotkanie z Haliną, każda wizyta w jej domu, dawały Stefanowi poczucie spokoju, stabilności. Przez
jego życie przewalały się burze i katastrofy, ale wiedział, że dopóki jest Halina, w potrzebie znajdzie
wytchnienie. Czekała, zawsze z tym samym ciepłym uśmiechem i dobrym słowem. Bardzo ceniła
„starszego brata”, jego sposób patrzenia na świat, racjonalizm i lekko ironiczny humor.
Teraz, gdy odszedł, czuła wielką pustkę, żal, nawet wyrzuty sumienia. W ostatnich miesiącach rzadko się
widywali, co Halina składała na karb jego osobistych kłopotów. Wyrzucała sobie, że nie przejęła
inicjatywy, nie wyciągnęła pierwsza ręki, nie pomogła mu w jego osamotnieniu. Zresztą miała podobny
charakter. Gdy było źle, chowała się przed światem. Tym bardziej powinna stad się bratu podporą
okazując, że pamięta i chce pomóc.
Podczas pogrzebu Halina zwróciła uwagę na stojącą nieopodal trumny kobietę w średnim wieku. Ubrana
z dyskretną elegancją, ściskała w dłoniach duży bukiet kwiatów. Wskazała ją wzrokiem znajomej, z którą
przyszły na pogrzeb.
- Wyobraź sobie, że przypadkiem wiem. To przyjaciółka Tatiany - dobiegł ją szept. Halina osłupiała. Po
tylu niegodziwościach wyrządzonych Stefanowi ona ma czelnośd ostentacyjnie pokazywad się i tutaj?
Ale na rozmyślania nie starczyło czasu. Skooczyła się msza, z chóru popłynęła melodia Glucka,
wzruszająca czystą, szlachetną prostotą. Sylwia podeszła do trumny, oparła o nią głowę żegnając się z
ojcem. Młodsza, Agnieszka, wydawało się, że nic nie widzi poprzez potoki łez spływające po jej twarzy.
Podtrzymywana pod ramię przez syna Haliny wolno poruszała głową, jakby bezgłośnie wykrzykując swoje
„nie”.
Od smutnego dnia minęło już wiele tygodni. Halina po wielokrod wracała myślą do kolejnych etapów
ceremonii pogrzebowej i za każdym razem w natłoku obrazów zjawiała się przyjaciółka Tatiany. Z czasem
jednak wewnętrzne odczucia Haliny straciły na ostrości. Zaczęła się nawet zastanawiad, co skłoniło
elegancką panią do złożenia na grobie Stefana wiązanki kwiatów?
Halina uświadomiła sobie, że owa dama może byd źródłem bezcennych wiadomości o życiu Stefana z
Tatianą. Starszy brat wstydliwie wszystko ukrywał, rozmowa mogłaby zatem wiele wyjaśnid. W koocu
przemogła się, odnalazła w książce telefon pani Orzechowskiej i chłodnym, rzeczowym tonem
zaproponowała spotkanie. Umówiły się przed południem, w małej, pustej o tej porze kawiarence.
Pierwszy ruch należał do Haliny. Rozpoczęła banalnie:
- Zdziwił panią chyba mój telefon?
- Ależ skąd, oczekiwałam go z niecierpliwością. Czuję nie mniejszą niż pani potrzebę rozmowy o panu
Młynarskim. Pani zapewne idzie o informacje, mnie o rozgrzeszenie.
Halina do tego stopnia nie oczekiwała podobnego wyznania, że prawie zaniemówiła. Nie wiedziała, jak
reagowad. Pani Irmina ciągnęła dalej:
- Gdybym ja sama zatelefonowała, mogłabym się spotkad z odmową, a to wykluczyłoby wszelką dyskusję.
Pani telefon stał dla mnie sygnałem, że wiele rzeczy pani przemyślała, więc nasza wymiana zdao jest już
możliwa.
Po kilku słowach Halina zorientowała się, że ma do czynienia nie z przeciwnikiem, którego informacja
byłaby zapewne zakłamana, o ile w ogóle jakakolwiek, ale z osobą życzliwą lub przynajmniej neutralną.
Wprawdzie taka ocena kłóciła się z jej dotychczasowym wyobrażeniem na temat pani Irminy, ale
hipoteza jakiejś metamorfozy nie wydawała się Halinie całkiem wykluczona. Postanowiła więc ograniczyd
się do roli uważnej słuchaczki, odkładając osąd na czas późniejszy, gdy już zostanie sama w domowym
zaciszu. Relacja pani Irminy rozpoczynała się od chwili poznania Tatiany, wkrótce po jej przyjeździe z
Moskwy w charakterze żony Stefana.
- Zafascynowała mnie. Nasze życie towarzyskie jest nieciekawe, wręcz jałowe, sama pani przyzna. Przez
długie lata bardzo pragnęłam spotkad kogoś bliskiego, komu można by się zwierzyd, zwrócid się doo o
radę. Brakowało mi przyjaciółki. Tatianę z miejsca zaakceptowałam.
Halina wspomniała swoje pierwsze spotkanie z Tatianą, którą przedstawił jej Stefan. Była oczarowana.
Jedynie mąż Haliny stwierdził:
- Jest za słodka, żeby była prawdziwa.
Zlekceważyła uwagę traktując ją jako objaw przekory, którą Józek często się posługiwał. Pani Irmina
kontynuowała:
- Ujęła mnie bez reszty, gdy się przede mną otworzyła. Z pełnym zaufaniem opowiedziała historię
swojego życia. Ciekawą, barwną, chod zarazem tragiczną.
- Ale czy prawdziwą?
- O tym za chwilę.
Pani Irmina nie przyszła tutaj, by wychwalad zalety mądrej, dobrej i przystojnej Tatiany. Wstęp miał
objaśnid, dlaczego dała się zwieśd pozorom do tego stopnia, że po miesiącu czy dwóch stała się
niewolnicą Tatiany, która powoli, stopniowo zaczęła ją wtajemniczad w swoje codzienne problemy, a
także wprowadzad coraz głębiej w sferę intymną. Początkowo panią Irminę raził nadmiar szczerości oraz
zwierzenia na temat mężowskich niedostatków. Polskie środowisko inteligenckie nie było jeszcze na tyle
zsowietyzowane, schamiałe i pozbawione godności, by wywlekad sprawy rodzinne poza próg domu. Ale
wkrótce i ta bariera została przekroczona. Pani Irmina, nieco zażenowana, przyjęła rolę powiernicy, a
nawet, jak potem ze wstydem wspominała, zaczęła odwzajemniad „pełne zaufanie” podobnymi
zwierzeniami. Żona Stefana w swych wynurzeniach główny akcent kładła na głębokie rozczarowanie
wszystkim, co jej dotyczyło.
Została „sprowadzona” do Warszawy i rozdzielona z córką, którą musiała zostawid w Moskwie. Tutaj
warunki mieszkaniowe ma dużo gorsze, zarobki Stefana ledwie starczają na związanie kooca z koocem.
Do tego jeszcze trudności językowe. Otrzymała wprawdzie pracę w redakcji rosyjskiej PAP-u, ale
tłumaczenia na polski są dla niej zbyt trudne. Ponadto straciła moskiewskich przyjaciół. Pani Irmina
kontynuowała:
- Wszystko, co Tatiana mówiła, przyjmowałam za dobrą monetę bez najmniejszych zastrzeżeo. Powoli
poczęłam postrzegad pana Stefana jako małostkowego egoistę, człowieka chłodnego i skąpego. W koocu
jednak, stwierdziła Tatiana, udało się jej przełamad opory męża i sprowadziła do Warszawy córkę. Miał
się rozpocząd nowy etap ich życia. W tym okresie pan Stefan mało bywał w domu. Podobno, jak
wyjaśniał, kooczył jakiś absorbujący eksperyment. Tatiana odbierała to jako niechęd do wspólnego
spędzania czasu. Ale trzeba Stefanowi oddad sprawiedliwośd, podczas wakacji nie szczędził wysiłków, by
Nataszę zapisad do szkoły z wykładowym rosyjskim. Później zabrał nawet swoje panie samochodem na
letnią wycieczkę po południowych kraocach Polski.
Halina pamiętała, że przed tą wyprawą Stefan do niej zatelefonował. Cieszył się na wakacje, był już
bardzo zmęczony. O Nataszy, swej pasierbicy, mówił w samych superlatywach. Wykazuje niezwykłe
zdolności językowe, już teraz zna polski lepiej niż jej matka. Napomknął, że widują się z Agnieszką, bardzo
się zresztą polubiły, co go naprawdę cieszy.
Pani Irmina spojrzała na zegarek i zrobiła wystraszoną minę. Zaczęła przepraszad, że musi wrócid do
domu przygotowywad obiad. Panie umówiły się „na telefon” oraz przedpołudniowe spotkanie w
najbliższych dniach.
Z kawiarni Halina wychodziła zadowolona. Nie usłyszała wprawdzie żadnych rewelacji na temat Stefana,
lecz rozmowa pozwoliła wzbogacid szczegółami obraz jego domu i przybliżyła charakter ich wzajemnych z
Tatianą stosunków. Czy małżeostwo oboje zawarli z miłości? - pytała sama siebie.
Minęło znów kilka dni i Halina siedziała z panią Irminą w tej samej kawiarence, nawet przy tym samym
stoliku. Nie musiały przełamywad lodów początkowej nieufności. Pani Irmina podjęła wątek:
- Przyjazd Nataszy, niestety, nie rozwiązał zastarzałych urazów, a przyniósł nowe, nieprzewidziane i nie
mniej trudne problemy. Początkowo Nataszy wszystko się podobało. Ale w miarę jak poznawała
koleżanki oraz kolegów, rosło jej rozczarowanie i tęsknota za szkołą w Moskwie, chod młodzież polska ją
zaakceptowała. Któryś z kolegów, jako dowód zaufania, a może nawet sympatii, pożyczył jej bogato
ilustrowaną książkę o Katyniu. Skutek był przerażający. Natasza cały dzieo płakała i powtarzała: - Jak oni
muszą nas nienawidzid, nie wierzę w przyjaźo! - Równocześnie tydzieo w tydzieo otrzymywała z Moskwy
pękały list od całej klasy. Dawni koledzy i koleżanki informowali, co się u nich dzieje, co czytają, co
oglądają w kinach, z czego się śmieją. Każdy list kooczył się jednakowo: „Czekamy niecierpliwie na twój
powrót”.
Halina chciała relacje pani Irminy skierowad na bardziej interesujący ją temat, zapytała więc, jak układały
się stosunki między Nataszą a jej ojczymem.
- Nie wątpię, że dobrze. Sama chciałam to wyjaśnid, więc obserwowałam z zaciekawieniem. Może nie
miałam zbyt wielu okazji, aby oglądad tę dwójkę razem, lecz kilka razy usłyszałam, jak o panu Stefanie
wyrażała się Natasza, szczególnie gdy Tatiana próbowała go atakowad.
Pani Irmina coraz częściej wątpiła w czarny wizerunek pana Stefana, jaki Tatiana próbowała kreowad w
rozmowach. Właśnie reakcje Nataszy okazały się dzwonkiem ostrzegawczym. Należało słuchad z
większym krytycyzmem.
- Co skłoniło Nataszę, by wróciła do Moskwy?
- Mogę jedynie spekulowad. Dzisiaj rozumiem, że wszystko, co Tatiana plotła o swoim życiu, szczególnie
rodzinnym i osobistym, trzeba między bajki włożyd. Prawdopodobnie w Moskwie wybierała sobie
przyjaciół żywiąc nadzieję, że z którymś nareszcie ułoży sobie życie. Lecz kolejne związki kooczyły się
awanturami i zerwaniem. W takiej atmosferze rosła Natasza, dziewczynka uczuciowa, wrażliwa,
bezkompromisowa gdy idzie o zasady moralne. Małżeostwo matki ze Stefanem, a także zmianę
środowiska Natasza przyjęła niczym wyzwolenie. Jadąc do Warszawy zamykała tamten czas złych snów.
- To są przypuszczenia zbyt może krzywdzące Tatianę - przerwała Halina.
- Ostatnimi laty przecież moskwiczanie przyjeżdżali do Warszawy, a warszawiacy do Moskwy przenosząc
w obie strony różne wieści, także towarzyskie plotki. Przeciekało coś i o Tatianie. Ale wracając do
Nataszy. Wie pani, jej trzeba było rodzinnego ciepła. I oto nareszcie otwierała się nadzieja na spełnienie
marzeo... Uczyła się więc zapalczywie polskiego. W Warszawie zjawiła się pełna nadziei. Po kilku
miesiącach zrozumiała jednak, że matka Stefana nie kocha, że Polska miała byd tylko tranzytem na
Zachód. W postępowaniu Tatiany zaczęła rozpoznawad znany jej scenariusz, który matka rozgrywała w
poprzednich związkach. Myślę, że głębokie rozczarowanie wywołało kryzys. Postanowiła wrócid do
Moskwy, tam miała przynajmniej kochających dziadków, przyjaciół i nie musiała uczestniczyd w życiu
matki. Jej stanowczośd uczyniła Tatianę bezsilną.
Opowieśd pani Irminy poruszyła Halinę. Łatwo przecież było rozważad, snud fantazje i w rezultacie przyjąd
jakieś inne, bardziej trywialne powody wyjazdu Nataszy; że, na przykład, zostawiła w Moskwie chłopca,
za którym tęskniła. Halina nie miała wątpliwości, że psychologiczna analiza, oparta przecież na skąpych
przesłankach, świadczy o usilnej chęci pani Irminy, aby zrozumied Nataszę i wczud się w sytuację
dziewczynki.
Dawna przyjaciółka Tatiany zyskiwała coraz większą sympatię Haliny.
Spotkając się po raz kolejny obie wiedziały, że opowieśd zbliża się nieuchronnie do najdramatyczniej
spośród odtwarzanych faz małżeostwa Tatiany ze Stefanem. Podjęły wątek rozwodu.
Po wyjeździe Nataszy kontakt pani Irminy z Tatianą osłabł. Przyjaciółka przez telefon wymawiała się
nawałem zajęd przy tłumaczeniach. Płakała, że tęskni za Nataszą, której tu nie ma, gdyż Stefan okazał się
brutalem. Oskarżała męża z pewnością siebie, aż pani Irmina zaczęła zastanawiad się, czy nie ma do
czynienia z mitomanką. Może zmyśla swe historie, a potem sama w nie wierzy? Teraz wszelako, z
perspektywy czasu, podejrzewa grę mającą utwierdzid znajomych w przekonaniu, że to Stefan
spowodował wyjazd Nataszy.
Halina przypomniała sobie pewien epizod. Zainteresowało ją, czy pani Irmina wie coś o przyjaźni, a może
i bliższym związku Tatiany z pewnym postawnym, łysiejącym starszym panem, w towarzystwie którego
spotkała ją przypadkowo na ulicy.
- Obserwowałam ich przez dłuższą chwilę. Nie trzeba studiowad psychologii, by z zachowania dwojga
ludzi wywnioskowad, o jaki związek chodzi.
- Nawet dużo wcześniej musiał ktoś byd w życiu Tatiany. - przytaknęła pani Irmina. - Ale gdy rozwód stał
się nieunikniony, wyznała mi, że „opiekuje się” nią pewien zaprzyjaźniony literat, dzięki któremu nie czuje
się opuszczona i samotna.
- Wyjaśniono mi, że on nie ma nic wspólnego z literaturą.
- I nie myliła się pani. Okazał się dyrektorem agencji artystycznej. Trząsł całą firmą, terroryzował ludzi od
siebie zależnych. Wolno mi już o tym mówid bo, jak się dowiedziałam, przed tygodniem wyjechał z
Tatianą na Zachód likwidując dom w Warszawie. Zniknął chyba na zawsze.
Odchodzenie pani Irminy od Tatiany dokonywało się powoli. Nie odczuwała już zniewolenia, ale nie była
też całkiem wolna. Przeświadczona, że Stefan należy do mężczyzn chłodnych, skłaniała się po kobiecemu
do rozgrzeszenia Tatiany za jej związek z panem Anatolem.
Stefan ciągle jeszcze usiłował ratowad małżeostwo. Owej wiosny zaproponował Tatianie samochodową
wycieczkę po Austrii, a ona propozycję przyjęła. Wrócili po tygodniu.
Pani Irmina chciała się dowiedzied, jak się udała wyprawa. Zadzwoniła do przyjaciółki. Tatiana mówiła
niewiele i była przygaszona, zupełnie, jakby zmieniła osobowośd.
Po miesiącu gruchnęła wieśd, że Stefan złożył w sądzie pozew rozwodowy. Halinę poinformował
osobiście.
- Jestem na skraju nerwowego wyczerpania - wyznał. - W trakcie podróży, gdy wypakowywałem rzeczy z
samochodu, wpadł mi w ręce pamiętnik Tatiany. Notatki z początków małżeostwa przedstawiają mnie w
postaci znienawidzonego, skąpego egoisty, który nie jest zdolny pojąd subtelnej duszy żony.
Pani Irmina dysponowała informacjami z pierwszej ręki na temat koocowego etapu walki, bo jakże
inaczej nazwad współżycie tej pary. Również o szczegółach procesu umiała powiedzied sporo, gdyż
Tatiana znowu starała się zbliżyd, niby o wszystkim informując, niby prosząc o radę, lecz w gruncie rzeczy
było to sączenie własnej wersji wydarzeo, tworzenie fikcyjnych obrazów, wmawiania czegoś, co nie
istniało.
- Uwierzyłam raz jeszcze, że Tatiana padła ofiarą - przyznała z westchnieniem pani Irmina. - Jakoś
zapomniałam o panu Anatolu, o awanturach, o Nataszy. O pamiętniku zapomniała mi powiedzied ona
sama.
Halina napomknęła o rozmowie z kimś z kół teatralnych. Artysta ów występował niekiedy za granicą,
musiał zatem się stykad z tym superimpresario.
- Czy dotarła do pani opinia, że pan Anatol to po prostu wysoko postawiony agent bezpieki?
- Nikt mi nic nie mówił. Coś jednak sama zaczęłam podejrzewad. Tatiana wyznała, że Anatol stara się
wpłynąd na wybór sędziego, ten zaś odpowiednio poprowadzi sprawę.
Stefan chyba wyczuł zagrożenie ze strony pana Anatola. Tak przynajmniej sądziła Halina. Udało mu się
bowiem pozyskad Marczaka, najlepszego warszawskiego mecenasa, powszechnie szanowanego seniora
adwokatury. To oznaczało racjonalne posunięcie obronne.
Podczas pierwszej rozprawy Tatiana zgodziła się na rozwód, oczywiście z winy męża. Pan mecenas był
bardzo zadowolony.
- Wygraliśmy rundę, skoro się zgodziła. A z czyjej winy, to się jeszcze okaże.
Pani Irmina wspominała ówczesne rozmowy z Tatianą.
- Bez trudu udowodnię, że małżeostwo rozpadło się z jego winy. Nie potrafił albo nie chciał stworzyd
domowego ogniska, przez niego Natasza wróciła do Moskwy. I ma kochankę - tryumfowała.
Ostatni zarzut należał do żelaznego repertuaru rozwodowego, szczególnie w przypadku „rozwodu po
sowiecku”. Cała warszawska palestra pamięta głośny rozwód pewnej Rosjanki. Ona była inżynierem, on
znanym lekarzem. Pani inżynier zaprosiła przyjaciółki i przy herbacie rozdała im role: ty spałaś z nim w
kwietniu, ty w maju, ty w czerwcu, a ty w lipcu. Tak zeznały w sądzie. Pan doktor nawet słowem nie
zaprotestował. Po rozprawie zdjął z wieszaka kapelusz i bez słowa opuścił własne mieszkanie.
Sądowa machina powoli ruszyła. Tatiana dowiedziała się, że jej pamiętnik został przyjęty przez sąd jako
materiał dowodowy, mieszkanie zaś i samochód nie podlegały podziałowi jako dobra już przed
zawarciem małżeostwa stanowiące własnośd Stefana. Wywołało to istny paroksyzm wściekłości. Kiedy
pani Irmina rozmawiała z nią przez telefon, nie poznawała nawet głosu, tak był zmieniony. Tatiana
jednym tchem wyrzucała z siebie absurdalne pogróżki, twardo akcentując każde słowo.
W tym stresowym okresie pani Irmina poradziła Tatianie, by udała się do psychologa lub psychiatry.
Lawina asocjacji zaowocowała świadomym już postanowieniem. Może przecież symulowad rozstrój
nerwowy, któremu winien jest, rzecz jasna, mąż. Musi zrezygnowad z pracy, co ją upoważnia do żądania
alimentów. Pan Anatol wzbogacił plan o bardzo istotne składniki. Nie udało się wpłynąd na wybór
sędziego, ale starczyło znajomości, by zdecydowad o wyborze biegłego psychologa, który decyzją sądu
„przeegzaminuje” Stefana i przedstawi go sądowi jako bezdusznego potwora, Tatianę zaś jako ofiarę.
Anatol znał lekarzy w komorowskim ośrodku dla pacjentów z nerwicą, więc umieścił tam Tatianę bez
trudu.
W Komorowie Tatiana czuła się znakomicie. Był to właściwie pensjonat dla znerwicowanych pao w
pewnym wieku, dla których główny temat niekooczących się rozmów stanowiły plotki: kto z kim, kto
kogo porzucił. Tatiana ze swoim literackim darem fantazjowania stała się wkrótce najpopularniejszą
osobą. Pacjenci, lekarze oraz pielęgniarki, wszyscy wiedzieli, że jest wśród nich wybitna rosyjska
dysydentka, która nieszczęśliwie wyszła za mąż i znalazła się w skrajnej depresji. Lekarze, pielęgniarki
oraz pacjenci mieli oczywiście swoich znajomych i przyjaciół, ci też uwielbiali historyjki z życia.
Odpowiednio podretuszowane, puszczali je dalej.
Następne spotkanie odbyło się u Haliny. Świetnie udała się jej ostatnia szarlotka, zadzwoniła więc do pani
Irminy z propozycją, by razem jej spróbowały.
- Będę się streszczad - zaczęła pani Irmina. - Lecz o jednej sprawie opowiem dokładniej, bo dotyczy mnie
osobiście. Terminy rozpraw ciągle przesuwano, chod zaświadczenia lekarskie z czasem przestały robid
wrażenie na sądzie. Prawdziwośd jednego została nawet podważona. Wreszcie, po kilku miesiącach,
Tatiana musiała się stawid. Trwała faza procesu, w której rozpoczęły się przesłuchania świadków. Jak
dobrze pamiętam, od początku rozprawy Tatiana kilkakrotnie twierdziła, że widziała Stefana oraz panią
Biedrzycką ładujących bagaże do samochodu i gdzieś odjeżdżających. Potem jakoby dowiedziała się, iż
razem wyruszyli nad morze. Są kochankami, to oczywiste! Obrazek obrastał wciąż nowymi szczegółami.
Pani B. nosiła czerwone spodnie i czarny żakiet, wszystko działo się o dziewiątej rano drugiego lipca,
Tatiana spostrzegła ich na ulicy, itd. Pani Irmina upiła łyk kawy i ciągnęła.
- Gdy spotkałyśmy się pierwszy raz od jej powrotu z Komorowa, rozmawiałyśmy serdecznie, spokojnie.
Wydawało mi się, że kuracja poprawiła kondycję psychiczną Tatiany i odnajduję dawną, pogodną
przyjaciółkę, którą tak lubiłam. Rozmowa zeszła w koocu na proces, który, według Tatiany, musi się
szybko skooczyd. W pewnym momencie jakby się zamyśliła, po czym wyrzuciła z siebie:
- Mam pewien kłopot. Opowiadałam ci o wyjeździe Stefana z panią Biedrzycką. Wydawało mi się, że
sama to przedstawię, ale adwokat twierdzi, że moje zeznanie jest bez znaczenia, liczy się tylko glos
jakiegoś świadka. Pomyślałam więc o tobie. Chodzi o potwierdzenie jednego, jedynego faktu, nic więcej.
W tym miejscu pani Irmina westchnęła.
- Wyraziłam zgodę, chod bez entuzjazmu. Ale - pomyślałam, - będzie to dla niej jakaś istotna pomoc. W
dniu rozprawy bardzo się denerwowałam. Atmosfera sądu działa na mnie deprymująco, głównie zresztą
bałam się pytao. Agresywnych lub takich, których sens niezbyt dobrze się rozumie, wplątujących, zgodnie
z zamysłem adwokata, w zasadzkę. Postanowiłam byd ostrożna.
Wszystko zaczęło się bardzo spokojnie. Znudzonym głosem sędzia poprosił, bym stwierdziła, co wiem na
temat stosunków łączących panią B. i powoda. Opowiedziałam o ładowaniu bagażu i ich wspólnym
odjeździe nad morze. Następnie pytania zadawał adwokat pana Stefana, dystyngowany starszy pan o
ujmujących manierach. Mówił wolno, wyraźnie, piękną polszczyzną.
Najpierw chciał, bym podała jakiś konkretny szczegół dotyczący owego „ładowania”, polem dopytywał
się o sprawy bez mała osobiste. Rozmowa chwilowo zeszła na tory nieomal towarzyskie, później mecenas
znów wrócił do samochodu. Zaciekawiło go, skąd wiem, że oboje wyruszyli nad morze? - Wiem od
Tatiany, to jest od pozwanej - odpowiedziałam. Znów rzucił jakieś pytanie, trochę bez sensu, wreszcie
zaczął mnie maglowad na temat pani B. Domagał się informacji, od jak dawna ją znam i w jakich
okolicznościach ją spotykałam. Zaczęłam coś bąkad, ale nagle wyczułam, że jego grzecznośd jest sztuczna,
że wciąga mnie w pułapkę, że trzeba się jakoś z tego wyplątad, stanowczo odciąd.
Zeznałam więc: - Panią B. widziałam raz w życiu, na pogrzebie pana Pokrowskiego, nie znam jej i nigdy
więcej już nie spotkałam. Pan mecenas podziękował z tym samym nie gasnącym na wargach uśmiechem,
a sędzia uważnie mi się przyjrzał.
Dopiero po wyjściu z sali zdałam sobie sprawę, co wygadywałam i jakie to ma znaczenie. Nie o rozprawę
mi przecież chodziło, ale o coś znacznie ważniejszego, o moją godnośd. Jak mogłam tak dad się wciągnąd,
tak ulegad Tatianie? Wiedziałam już wystarczająco dużo, by wątpid w jej uczciwośd. Doznałam wielkiego
upokorzenia, zostałam publicznie przyłapana na kłamstwie, czułam się zupełnie jak spoliczkowana.
Wróciłam do domu z płaczem. Mąż popatrzył na mnie i zdawało się, że wie wszystko. O nic nie pytał,
stwierdził tylko:
- Stefana znam od dwudziestu lat. Próbowałem ci tłumaczyd, że to, co opowiadała Tatiana, nie może byd
prawdą. On jest człowiekiem z przedwojennymi zasadami, wychował się w Polsce niekomunistycznej. Ale
ty byłaś pod jej urokiem, moje argumenty nie skutkowały. Więc zrezygnowałem czekając, aż otworzą ci
się oczy. I przejrzałaś. Myślę jednak, że lekcja prawdy drogo cię kosztowała. Bez słowa objęłam go i łzy
znów napłynęły mi do oczu. Proces na następnej sesji zakooczył się rozwodem. Stefan mógł odetchnąd,
szczególnie że Tatiana była już zajęta rozgrywaniem następnej partii, tym razem z panem Anatolem.
Po paru tygodniach od pamiętnej wizyty w sądzie pani Irmina zdecydowała. Musi porozmawiad z panem
Stefanem, musi spojrzed mu w oczy i wyznad winę. Opowiadała Halinie:
- Przyjrzałam mu się z bliska. Bardzo się zmienił fizycznie. Posiwiał, znacznie się postarzał. Wyraziłam żal,
więcej nawet, skruchę. Byłam zaślepiona - przyznałam. - Poddałam się bezmyślnie wpływom Tatiany,
wspierałam ją przeciw niemu. - Uśmiechnął się wtedy blado: - Rozumiem panią. Sam byłem zaślepiony,
potrzebowałem wiele czasu, by ją przejrzed. Ale nie obwiniajmy się. Spotkaliśmy na swej drodze kobicie
nieprzeciętną, profesjonalnie przygotowaną do grania właśnie takiej życiowej roli. Miała za sobą jeden
rok szkoły aktorskiej. Czyż nie była świetną aktorką? Twierdziła, że skooczyła prawo. W rzeczywistości
zaliczyła przyspieszone kursy prokuratorów ludowych. Stale w ofensywie, dobra jako oskarżyciel,
rozgrywała idealnie każdą słowną konfrontacją. A czyż można wyobrazid sobie lepszą szkolę kłamstwa niż
kilkuletnia praca w sowieckiej redakcji prasowej?
Tak przebiegła moja rozmowa z panem Stefanem. Ostatnia. Zapamiętam go jako człowieka pogodzonego
z życiem, wszystko rozumiejącego i wybaczającego.
Kilka dni później Halina odprowadzała na lotnisko Sylwię, która wracała do siebie, do Paryża.
Poprzedniego wieczora przegadały kilka godzin. Halina przekazała jej relacje pani Irminy. Nim się
pożegnały, Sylwia stwierdziła:
- Ja na zawsze zapamiętam ojca z okresu jego największej aktywności, gdy pasjonował się swoimi
badaniami, ale równocześnie umiał znaleźd czas na lekturę dobrej książki, koncert w filharmonii,
tygodniowy narciarski wypad zimą.
Halina nie straciła kontaktu z panią Irminą. Szczera, oczyszczająca spowiedź zapoczątkowała znajomośd,
która przerodziła się w przyjaźo. Któregoś wieczora Halina podniosła słuchawkę i usłyszała głos Irminy:
- Dobry wieczór, Halino. Mam do zakomunikowania wiadomośd przekazaną przez znajomego, który
wrócił z Zachodu. Pan Anatol popełnił samobójstwo w obozie dla azylantów w Niemczech Zachodnich.
- A więc Tatiana straciła opiekuna?
- W zamian zyskała majątek jednego z najbogatszych ludzi Warszawy.

23.

Powiadają, że zawód formuje psychikę człowieka wpływając na zachowanie, sposób bycia, nawet na
sposób ubierania się. Nie dotyczyło to jednak Zygmunta.
Był tak dalece niestandardowy, że kto go nie znał, nie potrafił odgadnąd, czym się zajmuje. Pewnie
dlatego, że pasjonował się wieloma rzeczami. O życiu, przygodach, licznych wzlotach i upadkach
Zygmunta można długo rozprawiad, ale nas interesuje tylko jeden wątek, chod trudny do
wypreparowania spośród innych.
Zygmunt rozpoczął studia na fizyce, gdyż zafascynowała go filozofia. Młodzieocza szamotanina z
problemami sensu istnienia, oscylująca między materializmem a skłonnościami metafizycznymi,
zaowocowała przekonaniem, że jeśli nawet fizyka nie udzieli odpowiedzi na pytania podstawowe, to
przynajmniej ułatwi ich znalezienie. Mijały lata, Zygmunt dorastał, czas wątpliwości egzystencjalnych
skooczył się. Zresztą chłopak miał zbyt żywą naturę, by tkwid w tym zbyt długo. Na pamiątkę zmagao z
demonami pozostał mu jednak dyplom fizyka.
Musiał decydowad o dalszym swym życiu. Zrezygnował z kariery naukowej, chod miał ku niej podstawy,
zadowalając się skromnym stanowiskiem asystenta Akademii Górniczo-Hutniczej. Uznał, że w pełni
zaspokaja ono jego życiowe aspiracje. Jak domyślali się przyjaciele, o wyborze zdecydował niezbyt
rygorystycznie normowany czas pracy i bliskośd gór. Gdy Zygmunt poczuł chandrę, mógł na dzieo lub dwa
wyskoczyd, powspinad się w skałki.
Pracowało mu się doskonale. Był powszechnie lubiany, zarówno przez kolegów w zakładzie, jak i przez
studentów, z którymi miał zajęcia. Bezkonfliktowy, pogodny, koleżeoski, bezpretensjonalny, „brat łata”,
który gdy trzeba pomoże, gdy trzeba doradzi. Wybaczano mu więc niespodziane wypady w skałki,
tolerowano różne kawały. Ale sytuacja się pogorszyła, gdy skałki przestały Zygmuntowi wystarczad,
zdecydował się bowiem trochę polatad na szybowcach. Znikał teraz częściej i na dłużej, chod zawsze
obiecywał, że odpracuje. Rzeczywiście, przeważnie odpracowywał, ale szefowie nie byli zachwyceni.
Któryś z docentów wpadł na pomysł, by go wysład do Dubnej. Pracownia zyska etat niezbędny przy ostrej
harówce ze studentami, a Zygmunt na pewno się ustatkuje podejmując ciekawą pracę w laboratorium
wysokich energii. Sam Zygmunt przyjął wyróżnienie niczym należny mu hołd i zabrał się do pakowania.
Po miesiącu zjechał do Dubnej.
Gdy trafił do hali akceleratora i pierwszy raz ujrzał potężny synchrotron z otaczającą go przygotowywaną
do eksperymentów aparaturą, zastygł z wrażenia. W nabożnym skupieniu identyfikował poszczególne,
znane z opisów w literaturze fachowej, elementy. Gdy teraz wspominał, jak ulegając młodzieżowej
modzie kpił z techniki radzieckiej, czuł zażenowanie. Wiedział przecież, że bazę teoretyczną gigantycznej
konstrukcji stanowi zasada synchronizmu, ustalona w pracach teoretycznych profesora Wekslera,
obecnego dyrektora laboratorium. Zygmunt nie oglądał bynajmniej jakiejś kopii rozwiązania
amerykaoskiego, lecz oryginalną konstrukcję sowiecką. Uderzyła go myśl, że olbrzymie katedry gotyckie i
zadziwiające ogromem oraz stopniem technicznej komplikacji akceleratory są identycznymi znakami
czasu, wyrażają dążenia i pragnienia elit swojej epoki.
Przydzielono Zygmunta do dwudziestoosobowego zespołu szykującego eksperyment mający udowodnid
istnienie w przyrodzie cząstki przewidywanej przez teoretyków zajmujących się systematyką cząstek
elementarnych. Konkretnie szło o cząstką dekupletu barionowego, żyjącą bardzo krótko. Zarozumiali
teoretycy już ją nawet nazwali: omega minus. Kierownik grupy, Edik, młody, niewiele starszy od
Zygmunta fizyk, w pierwszej rozmowie wyjaśnił, że powinna to byd cząstka o spinie trzy drugie, o
izospinie zero i o hipernaboju minus dwa. Zygmunt nie wszystko rozumiał, ale obiecał sobie, że
popołudnia poświęci na szybkie podszkolenie się w teorii grup i w teorii kwarków. Nie zdawał sobie,
biedak, sprawy, że to nie takie proste. Ale już same dobre chęci wskazywały, że zetknięcie się z wielkimi
problemami fizyki, którymi aktualnie zajmowała się czołówka najlepszych z najlepszych, przemieniło
Zygmunta, rozbudziło jego ciekawośd oraz ambicję. By dogonid czołówkę, gotów był pracowad po
szesnaście godzin na dobę. Zamierzał nie tylko rozgryźd problemy związane z eksperymentem jego
własnej grupy, chciał też dorównad poziomem Edikowi i czynnie uczestniczyd w seminariach. Na razie
otrzymał zadanie. Polecono mu zaprojektowad jeden z elementów dużej komory iskrowej służącej do
rejestracji przemian subjądrowych zachodzących przy zderzeniach wysokoenergetycznych protonów z
protonami tarczy wodorowej.
Stefana spotkał w „domu uczonych” tydzieo po przyjeździe, gdy wieczorem zszedł na kolację. Zetknęli się
już dawniej, podczas jakiegoś warszawsko-krakowskiego seminarium, ale znajomośd była formalna. Teraz
jednak, dostrzegłszy znajomego który siedział przy stoliku z Edikicm i Niną, żoną Edika, podszedł i został
zaproszony. Pili kawę, na stole stalą butelka Cynandali. Przywitali się, kilkoma zdaniami skwitowali
sytuację w kraju, a później Nina podjęła przerwany wątek. Rozprawiała o swoich ukochanych ikonach, o
dalekich wyprawach, podczas których docierała do zapadłych wiosek ze zrujnowanymi cerkiewkami,
snuła plany zorganizowania muzeum. Do stolika dosiadła się Wala, siostra Niny, ze swoim przyjacielem,
Spartakiem. Wjechała następna butelka Cynandali. Zygmunt spostrzegł, że Stefan jest ze wszystkimi
zaprzyjaźniony, odnotował również, że włada doskonałym rosyjskim, z idealnym akcentem i dobrą
wymową spółgłosek charakterystycznych dla tego śpiewnego języka.
Pierwsze dni po przyjeździe okazały się dla Zygmunta trudne, wymagały bowiem ciągłej uwagi,
zapamiętywania dziesiątków nowych informacji, przebijania się przez trudności językowe. Świadomośd,
że jest bezustannie obserwowany, nie ułatwiała sytuacji. Chod przyglądano się Zygmuntowi z życzliwą
ciekawością, nie opuszczał go lekki stres. Nawet teraz, gdy rozejrzał się po zapełnionej o tej porze sali,
wydawało mu się, że jest przedmiotem uwagi chodby tych młodych kobiet przy sąsiednim stoliku, które
dyskretnie go obserwowały. Nic dziwnego, skoro widziały kogoś nowego, przystojnego i w dodatku z
Polski, co zawsze oznaczało duże fory u płci pięknej. Tym bardziej, że Zygmunt był wysokim, smukłym,
młodym człowiekiem o wysportowanej sylwetce. Ciemne, prawie czarne oczy, śniada cera i krótka
bródka mogły wywierad wrażenie na kobietach.
Do swych pokojów w nowo zbudowanym nad Wołgą hotelowcu wracali razem. Nie było późno, ale
centralna ulica wiodąca od instytutu do nadbrzeża Wołgi już opustoszała. Gdy się żegnali, Stefan zaprosił
Zygmunta do siebie na następny wieczór.
- Służę praktycznymi informacjami oraz radami, które ułatwią życie. A poza tym milo mi będzie pana
znów widzied.
Tak zaczęła się ich znajomośd, która przerodziła się w przyjaźo. Nie przeszkodziła ani różnica wieku, ani
poziomu naukowego. By zniwelowad psychologiczne progi, Stefan zaproponował przejście na ty.
Stwierdził:
- „Pan” ma dla Rosjan pejoratywne znaczenie. Ponieważ jestem znacznie starszy, proponuję, by zwracał
się pan do mnie per „wuju” lub „ty”. Wolałbym drugą z form.
Zygmunt roześmiał się, mile zaskoczony awansem.
Nie widywali się często, ale popołudniowe kawy sprawiały im obu dużą przyjemnośd. W trakcie rozmów
Stefan przedstawił koledze całą galerię wybitnych instytutowych fizyków: laureata Nagrody Nobla,
Franka, dyrektorów laboratoriów, przeważnie akademików, oraz ich naukowych współpracowników czyli
czołówką młodej fizyki. Prawie każdego umiał scharakteryzowad, czasami dorzucał coś zabawnego. Na
przykład profesor Bogoliubow zwracając się do polskich delegatów w trakcie pewnej konferencji
nieoczekiwanie przemówił czystą polszczyzną. Wyjaśniło się potem, że w młodości mieszkał we Lwowie.
Charakteryzując tego wybitnego teoretyka Stefan spróbował określid jego styl badawczy, który polegał na
doprowadzonej do perfekcji zasadzie „kolektywnego myślenia”. Dzięki niej Bogoliubow wyselekcjonował
najzdolniejszych wśród swych współpracowników: Sołowiowa, Szirkowa, Lagunowa, Tafchelidze.
Frank i Bogoliubow pod względem sposobu bycia należeli do profesorów starej daty, co wyrażało się
przesadną czasem grzecznością i starannym sposobem formułowania myśli. Profesor Dżelepow
przypominał bardziej pułkownika niż naukowca, natomiast akademik Gieorgij Nikołajewicz Florow był
człowiekiem bardzo złożonym, dlatego współpracowało się z nim trudniej. Akcelerator ciężkich jonów,
podstawowe narzędzie laboratorium Florowa, umożliwiał ciekawe eksperymenty z rozmaitych dziedzin
fizyki jądrowej. Wielu zatem chowało w szufladach gotowe projekty badao różnego typu reakcji
jądrowych. Jednak pozostawały one w sferze marzeo, gdyż szef nie dopuszcza najmniejszych nawet
odchyleo od wyznaczonej przez siebie linii. Uważał, że cały wysiłek laboratorium trzeba skierowad na
syntezę nowych pierwiastków transuranowych i ich izotopów. Mógł sobie pozwolid na dyktatorskie
decyzje, ponieważ w tej dziedzinie Związek Radziecki rywalizował ze Stanami Zjednoczonymi, a więc
program uzyskał stempelek polityczny.
Jako fizyk Gieorgij Nikołajewicz dostał w czasie wojny przydział do jednostki specjalnej, nie frontowej i
miał nawet dostęp do czasopism naukowych, które chod nieregularnie, ale jakoś docierały do Moskwy.
Stwierdził ze zdziwieniem, że od kilku miesięcy w Physical Review nie ukazała się ani jedna publikacja
dotycząca rozszczepienia jądrowego, chod wiadomo było, że przed wojną w zachodnich laboratoriach
trwały intensywnie badania. Wysnuł zatem wniosek, że rezultaty zostały utajnione, mają więc znaczenie
wojskowe. Rezultaty przemyśleo postarał się jak najszybciej przekazad swojemu mistrzowi, ojcu
sowieckiej fizyki jądrowej, profesorowi Kurczatowowi, który natychmiast zrozumiał, że w Stanach
Zjednoczonych prowadzone są prace nad bronią jądrową. Docenił inteligencję Florowa i taki był początek
kariery Gieorgija Nikołajewicza.
Gdy Zygmunt wracał później myślami do pierwszych miesięcy w Dubnej, wspominał między innymi
również wspólne ze Stefanem wyprawy do Moskwy. Stefan uważał, że żadne mapy oraz przewodniki nie
są w stanic opisad prawdziwie takiego miasta jak Moskwa, uważał więc za swój obowiązek wskazad
Zygmuntowi tutejsze osobliwości. Na początek zarekomendował kilka restauracyjek i kafejek,
popularnych „zabiegałowek”. Można było także wejśd do renomowanej kawiarni Metropolu. Gdy wpadli
tam kiedyś na kawę, Stefan dyskretnie zwrócił uwagę przyjaciela na siedzącego opodal samotnego
mężczyznę w średnim wieku. Nienagannie skrojony garnitur, artystyczna szeroka muszka i Times na
stoliku mogły sugerowad, że obserwują jednego z cudzoziemskich bywalców kawiarni. Stefan ściszonym
głosem poinformował:
- Patrzysz na znanego dziennikarza, towarzysza L., który pracuje dla agencji TASS, ministerstwa spraw
zagranicznych, no i oczywiście dla KGB. Często jeździ za granicę z misją przekazywania tajnych, ale
nieprawdziwych wiadomości lub by informowad o czymś, co rzekomo w ZSRR się planuje. Towarzysz L.
sonduje, jaka byłaby ewentualna reakcja Zachodu na takie lub inne posunięcie.
Zaciekawiony Zygmunt zerknął w stronę „agenta wysokiej klasy”. Spytał jednak z pewnym
powątpiewaniem:
- Ci na Zachodzie nie są chyba gorzej poinformowani od ciebie?
- Oczywiście. Towarzysz L. stanowi kanał służący dyplomatom i wywiadowcom do zabawy w głuchy
telefon. Dla drugiej strony nawet pogłoska, o której wiadomo, że jest fałszywa, ma pewną wartośd.
Powstaje bowiem natychmiast pytanie, jaki był cel przekazania tak sformułowanej informacji. Przez L.
zresztą bywają przesyłane sygnały i w drugą stronę.
Z moskiewskich osobliwości Stefan wybrał i pokazał Zygmuntowi „pticzij rynok”, ichni pchli targ, a także...
łaźnię publiczną. Nie ma przesady w twierdzeniu, że poznanie tych dwóch instytucji, ujawniających
upodobania i obyczaje ludności stolicy, daje bystremu cudzoziemcowi klucz do zrozumienia rosyjskich
cech narodowych i ludowych tradycji.
Z łaźnią wiąże się cały rytuał, tworzony zapewne latami. Przed wejściem należało u handlarzy
okupujących bramę zaopatrzyd się w „wienik”, tj. pęk rózeg, zazwyczaj brzozowych. Po rozebraniu w
szatni trafiało się do dużej hali, gdzie można się było starannie umyd. Tutaj zaczynało się misterium. Z
głośników dobiegała muzyka, pod wtór wojskowych marszów mężczyźni wypinali pierś, a prysznice
zmywały z nich grzechy ostatniego pijaostwa. Tu odzyskiwało się niewinnośd i utracone poczucie
godności. Rosło poczucie braterstwa, wszyscy, dyrektorzy i robole, się tykali. Na golasa ludzie są równi, a
może nawet ci prostacy, zgrabni i umięśnieni - lepsi. Starsi demonstrowali blizny, objaśniali, gdzie
oberwali i jak udało się im ujśd śmierci. Czasami łgali, lecz przecież naprawdę to oni przeszli pod kulami
od Moskwy do Berlina. A marsze grzmiały nieprzerwanie. Dalsze dwie sale to już „pariłka”, jakby dwa
kręgi piekła. Starsi zostawali w pierwszej, druga była przeznaczona dla najbardziej wytrzymałych. Gęsta
mgła przesłaniała rozlokowane na drewnianych półkach postacie, tylko charakterystyczne odgłosy
świadczyły, że „wieniki”, którymi się biczowano i drewniane ceberki do polewania wodą, były w ciągłym
ruchu. Zakooczenie ceremoniału odbywało się w sali za szatnią. Tam przy kuflu piwa odpoczywano i
pieczętowano zawarte znajomości. Mogło brakowad piwa w Moskwie, czy w całej „obłasti”, ale w
piwiarni przy łaźni Żygulowskie było zawsze. Widocznie ktoś z wysoka, rozumiejąc świętośd rytuału, dał
odpowiedni „prikaz”.
Mijały tygodnie, nadeszła wiosna. Zygmunt ze Stefanem raz jeszcze odwiedzili Moskwę. Za pierwszym
razem zjawili się w stolicy przy okazji głośnej wystawy portretu w Muzeum Puszkina, na której między
innymi wystawiano „Damę z gronostajem” i polski portret trumienny. Stefan umówił się ze swoją panią,
Tatianą, z biletami czekali na nią przed wejściem. Zygmuntowi wydała się bardzo atrakcyjna.
Czterdziestoletnia, o dobrych manierach i dobrym smaku, co dało się zauważyd, gdy parokrotnie
skomentowała oglądane obrazy. Co prawda Zygmunt w głosie Tatiany wyłowił odrobinę egzaltacji, ale
potraktował to jako typową cechę inteligencji rosyjskiej, szczególnie w jej żeoskiej odmianie.
Po wyjściu z muzeum szli w kierunku Arbatu, gdzie było sporo różnych kafejek. Po drodze Tatiana
zapytała Zygmunta, czy również mieszka w Warszawie.
- Nie - odpowiedział - reprezentuję starą polską stolicę, Kraków.
- Dużo słyszałam o tym pięknym mieście. W związku z Krakowem przypomina mi się anegdotyczna
historia. Pewien mój znajomy, dziennikarz, miał jechad do Krakowa na jakąś konferencję. Uradowany,
podzielił się w domu wiadomością z bliskimi. Jego synek bez słowa wstał od stołu i pobiegł do sąsiedniego
pokoju, by zajrzed do encyklopedii. Wróciwszy po kilku minutach z ironią rzekł do ojca: - I dokąd ty
jedziesz? Przecież to miasto mieszczaostwa oraz duchowieostwa.
Zygmunt z aprobatą odnotował jej poczucie humoru.
- Ale ja nie mam uprzedzeo wobec mieszczaostwa i duchowieostwa - rzuciła Tatiana, równocześnie
obdarzając Stefana spojrzeniem, które Zygmunt zakwalifikował jako uwodzicielskie.
Widywał ją później jeszcze kilkakrotnie, gdy zapraszana przez Stefana zjeżdżała na weekendy do Dubnej.
Zawsze przy powitaniu obdarzała go czarującym uśmiechem.
Zygmunt dziwił się, że Stefan pracuje sam. W dużej grupie szef wykłócał się o aparaturę, wojował z
kierownikiem biura konstrukcyjnego i błagał o szybkie wykonanie zamówieo w warsztatach. Zygmuntowi
nie groziły więc problemy Stefana.
Miał czas, by tęsknic spoglądając na mapę azjatyckiej części ZSRR marzyd o łaocuchach górskich Ałtaju i
Pamiru. Nie tylko zresztą marzył. W trakcie kilkumiesięcznego pobytu poznał już pół Dubnej, a w każdym
razie najciekawszych mieszkaoców. Wśród fizyków istniała grupa zagorzałych „górali”, którzy rokrocznie
organizowali letnie wyprawy i z nimi to Zygmunt prowadził rokowania. Starał się o włączenie go do
zespołu wyruszającego w lipcu zdobywad szczyty Pamiru.
Mieli dotrzed samolotem do Taszkientu, a dalej podróżowad autobusami. Wynikł wszelako pewien
szkopuł. O ile zezwolenie na wjazd do Taszkientu można było uzyskad szybko, ponieważ rejon ów
udostępniono cudzoziemcom, na dalszą podróż i sam udział w ekspedycji Zygmunt powinien otrzymad
akceptację z wyższego szczebla. By dostad „glejt” nieraz oczekiwano przez wiele miesięcy. Zdecydowali
zatem kolektywnie, że nie ma sobie czym głowy zawracad; w rejonie górskim będą stanowili
siedmioosobową grupę turystyczną, a Jurij, odpowiedzialny za organizację, w razie czego przedstawi listę
uczestników, na której nie wyszczególnia się narodowości.
Wreszcie, piątego lipca, ruszyli. Wszystko szło jak z płatka, pogoda była cudowna. Gdy znaleźli się w Kraju
Ałtajskim, rozbili biwak u podnóża najwyższego w tych okolicach czterotysięcznika. Na pierwsze
przetarcie zaplanowali Najramidał, dośd trudny szczyt, gdyż charakteryzował się stromymi ścianami w
niższych partiach, chod sam wierzchołek był raczej łagodny.
Lecz stało się. Drugiego dnia wspinaczki, gdy pokonywali ostatnią trudniejszą partię, Tola źle postawił
stopę i poleciał. Wprawdzie lina asekuracyjna zatrzymała go po kilkunastu metrach, ale tak nieszczęśliwie
uderzył nogą, że kośd nie wytrzymała. Zdali sobie sprawę, że w tej dramatycznej sytuacji jedynym
wyjściem może byd pomoc z zewnątrz przy użyciu helikoptera. Jako misję ratowniczą Jura posiał w dół
dwóch najbardziej wygadanych, reszta zajęła się wyszukaniem ewentualnego lądowiska.
Helikopter przyleciał następnego dnia i odtransportował całą grupę do jednostki wojskowej oddalonej od
jakichkolwiek osiedli. Uczestników wyprawy wzięli w obroty funkcjonariusze służby bezpieczeostwa. Nie
udało się oczywiście ukryd, że Zygmunt jest cudzoziemcem i nie posiada odpowiedniego zezwolenia na
uczestnictwo w górskiej wyprawie. Sporządzono protokół, odwieziono Polaka do Taszkientu, polecając
mu zameldowad się po powrocie w kadrach.
Już na miejscu Zygmunt pierwsze kroki skierował do Stefana. Ten, zdziwiony szybkim powrotem kolegi,
spytał, co się stało.
- A to się stało - zaczął Zygmunt, - że sprawa się rypła. Oni wiedzą, że jakiś Polak, pod pretekstem
turystyki, bez zezwolenia penetruje strategiczne obszary Związku Radzieckiego. Grozi mi w najlepszym
razie wydalenie. Co o tym sądzisz, co radzisz?
- Sprawa jest poważna. Radzę ci przed pójściem do kadr porozmawiad z twoim szefem, Edikiem. On ma
mocną pozycję partyjną, a co ważniejsze, to człowiek rozsądny, do ciebie życzliwie usposobiony.
- Czy, skoro sprawę przejmuje KGB, dopuszczalne są jakiekolwiek przetargi i interwencje?
- Myślę, że w wyjątkowych przypadkach, gdy interweniuje ktoś o dużym autorytecie, tak. Nie zapominaj,
że w tym kraju fizycy stanowią elitę, z którą liczy się służba bezpieczeostwa.
Sprawy niestety potoczyły się źle i to wcale nie z powodu rygorystycznego potraktowania całego
incydentu przez Rosjan. Oni skłonni byli poprzestad na upomnieniu. Namieszał mały partyjny gnojek
przysłany przez polskie władze na stanowisko zastępcy kierownika kadr. Nareszcie otrzymał życiową
szansę i mógł popisad się swoją ważnością. Zażądał stanowczo odesłania Zygmunta do kraju.
Gdy po rozmowie w kadrach Zygmunt wpadł do Stefana zdad relację, ten rozłożył ręce.
- Towarzysza Goździaka nie przeskoczymy. Przysłali tutaj faceta, który u nas kierował warsztatami.
Brakowało mu kwalifikacji, prawie nie władał językiem, ale w Komitecie Wojewódzkim znali go jako
idealnego donosiciela, więc się nadawał. Zresztą trwa sezon na Siwaków.
- Czy Goździak nie ma słabostek?
- Trudno mi powiedzied. Zresztą mam z nim na pieoku. Przez półtora roku urzędowania w Dubnej
towarzysz Goździak zdołał wyrządzid tyle zła niewielkiej polskiej społeczności, że postanowiłem nie
dopuścid, by jego mandat został przedłużony na następny rok. Wyobraź sobie, właśnie on organizuje
zebrania polskiej grupy partyjnej, do której należy około dziesięciu osób, i zmusza do
„charakteryzowania” pracujących tutaj kolegów. Żąda donosów na temat ich życia prywatnego.
- Jeśli się zorientuje, że możesz mu zaszkodzid, ciebie też weźmie na muszkę.
- Może nawet się i orientuje. W trakcie ostatniej Rady Naukowej przewodniczący naszej delegacji włączył
mnie do komisji rozpatrującej postępy prac, a także ewentualne przedłużenia na następny rok. Na pewno
nie obyło się bez przecieków.
Zygmunt w ciągu tygodnia wrócił do Krakowa, Stefan zaś, wykorzystując fakt, że w lecie łatwiej było o
dostęp do akceleratora, kooczył pomiary. Gdy upewnił się, że zgromadził już materiał umożliwiający
podjęcie próby skonstruowania schematów poziomów wzbudzonych lekkich izotopów bizmutu,
postanowił najważniejszą częśd pracy wykonad już w kraju. Z pomocą Tatiany napisał do akademika
Florowa spędzającego urlop gdzieś za kołem podbiegunowym wyszukanie grzeczny list, w którym
podziękował za umożliwienie pomiarów i wyjaśnił, dlaczego skraca pobyt. Wyjechał w koocu sierpnia,
żegnany serdecznie przez kolegów z laboratorium.
W kraju nie znaleźli obaj zbyt wielu okazji do spotkao, ale ilekrod Zygmunt był w Warszawie, przynajmniej
dzwonił do Stefana. Serdeczna więź utrzymywała się, mimo że myśli każdego z nich kierowad się teraz
musiały na prozę życia. Refleksje o przeszłości zeszły na dalszy plan.
A problemów nie brakowało. Stefan miał kłopoty w pracy i w domu. Na kierowniczych instytutowych
stanowiskach nastąpiły zmiany. Mieli kilku zaledwie partyjnych fizyków, z profesjonalnego punktu
widzenia „średniaków”, lecz to właśnie oni zajęli kluczowe stanowiska w dyrekcji i w zakładzie, co
stwarzało Stefanowi i jemu podobnym, którzy nie skrywali własnych poglądów, bardzo niekorzystną
sytuację. O zorganizowaniu grupy współpracowników nie mogło byd nawet mowy, a zamówienia Stefana
na aparaturę systematycznie skreślano.
Problemy Zygmunta wynikały z innych przyczyn. Nie należał do osób konfliktogennych, lecz jako
niepokorny indywidualista swoim niekonwencjonalnym postępowaniem bezustannie ściągał drobne
wyładowania, nie bardzo groźne, za to liczne. Czasami szło o nieuzasadnione, zdaniem Zygmunta,
pretensje przyjaciółki, czasem urażała zbyt ostra reakcja na błahe przewinienie. Także gdy Zygmunt
zawiódł się na kimś kto, według niego, winien był lojalnośd, atmosfera gęstniała. Wreszcie nadchodził
czas, kiedy wszystkiego miał dosyd, a wtedy uciekał w skałki.
Czas leciał nieubłaganie, minęło kilka lat. Zygmunt kilkakrotnie ponawiał próby wyjazdu stypendialnego
na Zachód, ale starania spełzły na niczym. Mógł się jedynie domyślad, że gdzieś w jego aktach
personalnych tkwi informacja o ałtajskiej przygodzie, z odpowiednim komentarzem towarzysza
Goździaka.
Spróbował jeszcze raz, wykorzystując swoje skromne kontakty z pewnym znanym fizykiem pracującym w
Berkeley. Przez okazję przesłał list i poprosił o zaproszenie do udziału w jego badaniach. O dziwo,
odpowiedź przyszła szybko! Znajomy z Berkeley powiadamiał, że odpowiednie dokumenty wyśle na
adres instytutu w Krakowie. Teraz należało jakoś wywabid plamę z akt. I tu Zygmuntowi dopisało
szczęście. Kolega kolegi z Warszawy pracował w Agencji Atomowej, co stwarzało szansę zneutralizowania
donosu lub przynajmniej zapoznania się z jego treścią.
Już ustalił termin wyjazdu do stolicy, gdy otrzymał wiadomośd o śmierci Stefana. Odczuł to boleśnie. Miał
wielu przyjaciół, ale przecież przyjaźo ze Stefanem polegała na czymś innym. To nie jakaś wspólna
przygoda, czy wspólne interesy ich łączyły, ale poczucie lojalności, zaufanie i szacunek. Uświadomił sobie,
że Stefan w gruncie rzeczy był bardzo samotny. Nawet gdy stykał się z wieloma ludźmi, robił wrażenie
odgrodzonego od nich niewidzialnym murem, jakby nieobecnego, chod, jak wynikało z jego reakcji,
musiał byd skupiony i bacznie obserwujący otoczenie. A może zarozumiały? Żalił się kiedyś, że większośd
ludzi w dyskusjach kieruje się emocjami, przesądami i własnym chciejstwem, a nie logiką, nie usiłuje
chodby zrozumied argumentów przeciwnej strony, najczęściej ich zresztą nie słucha. Jaki więc jest sens
dyskutowad ze ślepym o kolorach?
W Warszawie Zygmunt znalazł się w tydzieo po pogrzebie. Pan Janiszewski z Agencji został telefonicznie
uprzedzony o wizycie. Kierownik kadr wyraził zgodę na przejrzenie akt Zygmunta, ponieważ dotarła już
wiadomośd o zaproszeniu do Stanów. Wszystko odbyło się trochę nieformalnie, gdyż w obecności
zainteresowanego. Notatka o naruszeniu obowiązującego cudzoziemców prawa poruszania się po ZSRR
nieco już „wyblakła”. Pan Janiszewski uspokoił Zygmunta, że tym razem nie zagrozi ona pozytywnej
opinii.
Wywiązała się rozmowa. Zygmunt wspomniał o śmierci Stefana i jego wojnie z Goździakicm. Pan
Janiszewski nie czekał na dalsze sugestie, sam wyciągnął teczkę Stefana, w sumie opasły tom.
Studiowanie wszystkich dokumentów zajęłoby kilka godzin, ograniczyli się do ostatnich papierów.
Znaleźli nie opatrzoną żadnym komentarzem notatkę odwołującą Stefana ze stanowiska kierownika
zakładu oraz zgodę na jego wyjazd do Dubnej z powołaniem się na telefoniczne uzgodnienie z
profesorem Florowem. Ostatni przesłany z Dubnej dokument, podpisany przez dyrektora do spraw
międzynarodowych, Wraniewa, adresowany do organizacji partyjnej przy Agencji Atomistyki, zawierał
charakterystykę Stefana. W półtorastronicowym tekście stwierdzono, że postawa polityczno-moralna
wzbudza bardzo wiele zastrzeżeo. Utrzymywał bliskie kontakty z opozycjonistami, takimi jak Orłow, Kim
oraz z członkiem komitetu Sacharowa, Galiczem, uczestniczył w ich moskiewskich zebraniach, nie
ukrywał swoich rewizjonistycznych poglądów w trakcie prywatnych rozmów. Przyjmował osoby o
podobnych poglądach, bywały u niego kobiety. Utrzymywał stary związek z Tatianą A. Po przeczytaniu
„bumagi”, spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się. Pan Janiszewski stwierdził:
- Byłbym dumny, gdybym miał takie kontakty.
- Wyobrażam sobie, jak musiał się napocid biedny analfabeta Goździak nad tym dokumentem. - zauważył
Zygmunt.
Najciekawszy okazał się jednak własnoręczny dopisek prezesa Andrzejewskiego na ostatniej stronic:
„Odbyłem rozmowę z doc. Młynarskim w dn. 13 maja br. Po jego wyjaśnieniach poleciłem mu
przewodniczyd komisji do spraw regulacji placowych, która w dn. 25 maja rozpocznie pracę w
Zjednoczonym Instytucie Badao Jądrowych w Dubnej”.
Oczywiście, profesor Andrzejewski dobrze znał Stefana z okresu swojego dyrektorowania w Świerku, gdy
Stefan był kierownikiem zakładu. Wezwał go wtedy na nieprzyjemną, lecz pozwalającą odeprzed zarzuty
rozmowę.
Notatka profesora Andrzejewskiego przekreślała donos, a skierowanie Stefana do Dubnej miało pokazad
ruskim ubekom, że nie mają szans na intrygi.
Zygmunt, żegnając się z panem Janiszewskim, serdecznie mu podziękował za okazaną pomoc i stwierdził
ze smutkiem:
- Dwóch facetów z klasą. Pewnie dlatego mogli się porozumied. Żal tylko, że obaj nie żyją.

24.

Piątkowe seminaria na Hożej miały wieloletnią tradycję. Na początku, to jest jeszcze przed wojną,
prowadził je dyrektor instytutu, a w latach pięddziesiątych, gdy z uniwersyteckiego centrum fizyki
wyłoniło się kilka instytutów, seminaria firmował swoim autorytetem zazwyczaj ten z profesorów,
którego predestynował najbardziej dorobek naukowy. Do społeczności docentów i adiunktów oczywiście
nigdy nie przenikały najmniejsze nawet okruchy informacji o tym, jak odbywało się samo „konklawe”.
Zmiany podpisu pod zawiadomieniem o kolejnym seminarium zdarzały się rzadko, poprzedzone
najczęściej profesorskim nekrologiem.
Seminarium piątkowe stało się trwałym elementem życia naukowego na Hożej głównie dlatego, że
spełniało równocześnie kilka bardzo istotnych zadao. Przede wszystkim integrowało coraz liczniejszą
rzeszę fizyków różnych specjalności. Znajdowali się wśród nich jądrowcy, eksperymentatorzy i teoretycy,
a także coraz silniejsze liczebnie zespoły teoretyków, zaangażowanych w badania cząstek elementarnych.
Przewaga teoretyków nie dziwiła zresztą, albowiem możliwości eksperymentowania ograniczały się
początkowo do metod emulsji jądrowych. Istniały też silne grupy pracujące w dziedzinie fizyki ciała
stałego oraz na polu teorii względności i grawitacji.
Lecz zasięg oddziaływania seminarium wykraczał poza te zespoły. Wielu fizyków spoza Warszawy tak
układało swój roczny rozkład zajęd oraz wykładów, by móc przyjechad na Hożą w dniach interesujących
prelekcji. Zapraszani byli też prelegenci z innych ośrodków uniwersyteckich, a przy okazji wizyt gości
zagranicznych i oni niejednokrotnie wygłaszali referaty. Można śmiało stwierdzid, że echa dyskusji
podczas piątkowych spotkao docierały daleko poza granice ośrodka warszawskiego.
Integrujący charakter seminarium przejawiał się również w tym, że ludzie po prostu się spotykali.
Wychodzili ze swoich pracowni niby z jaskio, w których, odgrodzeni od świata, tkwili nieraz tygodniami,
skoncentrowani nad własnymi problemami, i dowiadywali się o problemach innych jaskiniowców.
Wymiana informacji była oczywiście celem nadrzędnym, integracja niejako odbywała się przy okazji, chod
ów produkt uboczny to nie mniej ważny efekt spotkao piątkowych.
Gdyby ktoś przechodząc korytarzem na parterze budynku przy Hożej zajrzał do gabloty, w której
wywieszano zawiadomienia o seminariach, wykładach i różnego typu roboczych konwersatoriach, byłby
zaskoczony ich mnogością. Zapowiedzi dotyczyły jednak referatów o tematyce wąsko specjalizowanej lub
sprawozdao z fragmentów wykonanych prac. Korzystali z nich ci fizycy, którzy się jakąś wąską dziedziną
zajmowali. Natomiast większośd tematów seminarium piątkowego miała za zadanie omówienie osiągnięd
w zasadniczych dla fizyki kierunkach. Referaty dotyczyły aktualnych problemów podstawowych
interesujących ogół fizyków i dlatego w sali wykładowej panował tłok. Trafiały się też referaty o węższym
zakresie, bardziej szczegółowe. Tak się działo wówczas, gdy wysoki areopag uznał, że należy przedstawid
ciekawszą, a już gotową pracę, której wynik zasługiwał na uwagę.
Patrząc na profesorów okupujących pierwszy rząd, dalej docentów, doktorów, w środkowych rzędach
asystentów i nareszcie w koocu sali, studentów starszych lat, stojących niekiedy i pod ścianą, gdy
brakowało miejsc, można by zadad pytanie, jak poszczególne rzędy odbierają przekazywaną informację i
jak na nią reagują, co myślą?
Dla studentów każde takie spotkanie to szczególne przeżycie. Oglądali z bliska mandarynów nauki o
niewyobrażalnie wielkim zasobie wiedzy, rozpoznawali autorów podręczników i publikacji. Widzieli
docentów, których wykłady budziły podziw, a styl bycia i pewna nonszalancja, z jaką wypisywali na
tablicy, nie korzystając z notatek kilometrowe formuły, stanowiły wzorzec do naśladowania.
Studenci nie zawsze wszystko rozumieli z piątkowych wywodów, ale nie to było najważniejsze - liczyła się
obecnośd w świątyni wiedzy i udział w uroczystym misterium.
Najliczniej stawiała się brad asystencka. Oni nie tylko wszystko rozumieli, ale potrafili leż wyłapywad
potknięcia referującego lub dostrzec, jak stara się ominąd jakąś podwodną rafę, przykrywając
gołosłowiem trudniejsze rozumowanie. Asystenci mieli własną giełdę nazwisk, własne sympatie oraz
antypatie i bezbłędnie wyczuwali karierowiczów.
Dla dostojnego gremium adiunktów, a także docentów udział w seminarium oznaczał zupełnie coś
innego. Niepisane prawo zezwalało im na zabieranie głosu w dyskusji bez ograniczeo, zatem było to
forum, na którym mieli okazją błysnąd erudycją i zwrócid na siebie uwagę profesorów, rzecz nie bez
znaczenia dla ich kariery.
Ale zdarzały się różne motywacje. Niekiedy, po zakooczonym wystąpieniu zabierał glos ktoś, kto od
miesięcy pracował w tej samej dziedzinie, i swoim komentarzem oraz uzupełnieniami znacznie
wzbogacając referowany temat. Niekiedy dyskusje przeradzały się w prawdziwe pojedynki, oczywiście z
zachowaniem obowiązującej etykiety.
Nieliczne grono profesorskie miało z kolei przywilej przerywania wykładu pytaniami. Nieraz całkiem
prostymi, ale mogło się zdarzyd pytanie istotne, które sprawiało referującemu kłopot. Niektórzy
profesorowie słynęli z zastawiania pułapek. Ich obecnośd podczas seminarium już na wstępie
deprymowała.
Po referacie profesorowie przechodzili do sąsiadującego z salą wykładową pokoju. Czekała tam na nich
kawa, herbata, ciasteczka. Rytuał niezmiernie ważny, ponieważ po wymianie ploteczek - co się dzieje w
Akademii Nauk, jakie fundusze ministerstwo przyzna na badania lub jakie zmiany personalne nastąpiły w
rozmaitych instytucjach - przystępowano do oceny referatu i prelegenta. Ta nieoficjalna procedura
kwalifikacyjna i wypowiadane sądy niejednokrotnie więcej znaczyły dla kariery delikwenta niż
jakiekolwiek oficjalne opinie. Tutaj można było uzyskad poparcie w sprawie stypendium albo wyjazdu
zagranicznego, tutaj uzyskiwało się „pieczątkę” na długi okres życia.
Seminarium piątkowe stało się więc trwałą instytucją, chod bez wyraźnie sprecyzowanego statusu,
instytucją, której charakter określały indywidualności osób kierujących. Czyli narażoną, jeśli nie na wzloty
i upadki, to przynajmniej na spore fluktuacje.
Dzisiejsze seminarium Adam uznał za wzorowe. Młody docent K. nie popisywał się żonglerką formułami,
ale w popularnym nieomal wstępie przypomniał, co wiemy o kwarkach i jak, przyjmując istnienie tych
hipotetycznych przecież cząstek, jesteśmy w stanie z „cegiełek” kwarkowych skonstruowad nie tylko
neutron i proton, ale wszystkie cząstki owej rodziny zwanej barionową oraz drugiej wielkiej rodziny
cząstek - mezonowej. Po scharakteryzowaniu Teorii Wielkiej Unifikacji przeszedł do istotnej części
referatu, tj. do rozważao, czego ta teoria nie potrafi wyjaśnid, jakie są aktualne kierunki poszukiwao
teoretyków i w jaki sposób różne grupy usiłują dokonad uogólnieo, by teoria, ta lub inna, obejmowała
również czwarte oddziaływanie, czyli grawitację, stając się w ten sposób teorią uniwersalną.
Adam rozejrzał się po wypełnionej sali. Młodzież skrzętnie notowała. To nie zdarzało się często, widad
giełda wysoko oceniła prelegenta, a i lemat był rzeczywiście z tak zwanego fontu nauki. Profesorowie nie
wymieniali między sobą uwag głośnym szeptem, jak to na ogól bywało, docenci chciwie łowili każde
słowo.
Wśród profesorów siedział emerytowany już od kilku lat profesor M., z którym Adam umówił się
telefonicznie na rozmową po seminarium. W czasie jednego z kilku wieczorów poświęconych lekturze
listów Stefana przypomniał sobie, że profesor kierował Zakładem Fizyki w czasie, gdy Stefan był tam
asystentem. Adam liczył, że rozmowa z M. rozjaśni trochę ten okres życia Stefana, o którym Adam prawie
nic nie wiedział.
Profesora M. powszechnie lubiano i szanowano za cechy charakteru, które w obecnych czasach
okazywały się mało przydatne. Nie narzucał własnego stanowiska, natomiast lubił dyskutowad, czy nawet
myśled na glos, by przekonad polemistę. Mimo że profesorem został mianowany po wojnie,
reprezentował klasę profesorów starej daty, ludzi o wysokiej kulturze, szerokich zainteresowaniach i
tolerancji. Wiek nie przeszkadzał mu śledzid postępów głównych kierunków badao. Na seminaria
piątkowe zachodził dośd często.
Gdy po seminarium siedli w dawnym pokoju profesora, Adama ogarnęły skrupuły, bowiem profesor
wyglądał na zmęczonego. Zaproponował przełożenie rozmowy, lecz profesor sam uspokajał:
- Panic doktorze, kontakt z instytutem czy nasze spotkania albo rozmowy to moja radośd. One dodają mi
energii. Cieszę się, że pan do mnie zadzwonił.
W głosie profesora czuło się życzliwośd. Adam, zachęcony, rozpoczął od zwierzenia:
- Docent Młynarski był przez lata moim przyjacielem. Jego zgon odczułem bardzo boleśnie.
- Rozumiem. Również mną wstrząsnęła śmierd pana Stefana. Znaliśmy się jeszcze z Łodzi, nie tylko na
gruncie służbowym.
- Czy mógłby pan profesor o tym powiedzied? Staram się odtworzyd pełny życiorys Stefana. Może w
rocznicę śmierci przedstawię jego sylwetkę w którymś z naszych periodyków.
- Oczywiście, postaram się panu przekazad, co o nim wiem.
Zastanawiał się przez chwilę. Porządkował chronologię wspomnieo, składał pojawiające się w pamięci
obrazy, niewyraźne już teraz jak w niedoświetlonym filmie.
- Należał do pokolenia Kolumbów. A więc matura tuż przed wojną, wojsko, wojna, konspiracja, ukrywanie
się. Wszystko, co stało się wtedy udziałem młodzieży. Na organizującym się Uniwersytecie Łódzkim
pojawił się w czterdziestym szóstym roku, już żonaty, z kilkoma zaświadczeniami od profesorów o
zdanych w czasie okupacji egzaminach. Studiował i pracował, bo musiał utrzymad żonę oraz córkę. Zdaje
się, że już w następnym roku akademickim otrzymał etat w Katedrze Fizyki. Nie znam szczegółów,
ponieważ obowiązki w Łodzi podjąłem osiem lat później, gdy zakład miał już sprecyzowany profil badao
naukowych.
Stefan co prawda wspominał kiedyś Adamowi o dawnych pracach, ale przyjaciel po latach ciekaw był
ocen profesora. Chciał ponadto wiedzied, jak wówczas postrzegali wysiłki Stefana fizycy warszawscy, w
latach pięddziesiątych lansujący pogląd, że środki na dydaktykę i badania są zbyt skromne, by je jeszcze
rozdrabniad na wiele ośrodków. Trzeba zadbad o potrzeby własnych zrujnowanych pracowni, stworzyd
silny ośrodek warszawski, który w przyszłości będzie „promieniował” na zakłady prowincjonalne. Idea
tylko pozornie logiczna, lecz dzięki dobrym kontaktom Hożej z ministerstwem udało się ją wbid do głowy
urzędnikom odpowiedzialnym za finanse. W rezultacie Łódź dostawała symboliczne sumy na badania
naukowe.
Jednak nie rezygnowała ze swoich planów.
Profesor Grotowski, kierownik katedry Fizyki Doświadczalnej, doskonały pedagog i autor pierwszego
wydanego po wojnie akademickiego podręcznika podstawowego kursu fizyki, człowiek znany ze swej
pryncypialności, niezłomnie wierząc w sukces zaakceptował plany docenta A., który pragnął rozwijad w
Łodzi badania promieniowania kosmicznego.
Profesor M. podjął wątek łódzkiej specjalności.
- Pomysł rozwijania tych badao okazał się bardzo szczęśliwy. Po pierwsze, trafił na właściwy czas. Wśród
cząstek promieniowania kosmicznego odkryto w poprzednich latach mion i mezon pi, a kilka
przodujących laboratoriów świata prowadziło pomiary szerokich pęków promieniowania kosmicznego.
Sympozjum we Wrocławiu, zorganizowane przez międzynarodową organizację fizyków i niedawno
zakooczone, poświęcone zostało właśnie ostatnim wynikom w dziedzinie owych badao. Po drugie,
badania nie wymagały w tym wypadku bardzo skomplikowanej, drogiej aparatury. Można się było też
obyd bez akceleratorów.
- Nie wiem, czy pan profesor pamięta - przerwał Adam, - ale w tamtych czasach kursowało nawet takie
powiedzenie, że Bóg wymyślił miony po to, by fizycy z biednych laboratoriów mieli czym się bawid.
- Może nie tak całkiem biednych, bo jednak należało zorganizowad nieomal całą fabrykę produkującą
liczniki Geigera-Mullera, a drugą produkującą podzespoły elektroniczne. Mówię „fabrykę” ze względu na
liczbę elementów, które należało wykonad, a nie na liczbę wykonawców. To może się wydad
nieprawdopodobne, lecz w tamtym programie, kierowanym niezwykle sprawnie przez docenta A, brało
udział zaledwie kilka osób, a wśród nich pan Stefan. Dzięki talentom organizacyjnym docenta A. pojawiły
się środki na duże zakupy, głównie w Holandii. Wymagało to zabiegów w dwóch ministerstwach, z
zachowaniem nieomal konspiracji, by nie wywoład reakcji Hożej, mogącej zniweczyd plany.
Adam słyszał, że Łódź wykonała koronkową robotę. I chod reakcja nastąpiła, ale dopiero wówczas, gdy już
kupili, co trzeba. Wrogośd Warszawy wobec Łodzi wzrosła do tego stopnia, że pewnego dnia z inicjatywy
Hożej zjawiła się komisja do oceny racjonalności programu naukowego zakładu.
Profesor kontynuował.
- Jeśli idzie o paoskiego przyjaciela, bo o nim mieliśmy mówid, to bardzo się zaangażował w
przygotowanie aparatury.
- Wiem. Fizycy warszawscy zjadliwie nazywali go elektronikiem, co miało oznaczad, że nie akceptują
Stefana jako fizyka.
- Pamiętam moment, który decydująco wpłynął na plany naukowe pana Stefana. Otóż pierwotny, bardzo
ambitny, program docenta A. przerastał możliwości techniczne zakładu. Świadomośd tego faktu, a może
w jeszcze większym stopniu nieprzychylna atmosfera, jaką stworzyła komisja, załamały docenta do tego
stopnia, że pozornie porzucił program. Raczej jednak na pewno przyjaciel paoski rozumiał, że nie chodzi o
likwidację tematyki, lecz że nastąpiło zwolnienie tempa konieczne dla nowych przemyśleo i pozwalające z
większym realizmem tworzyd projekty. Jak się potem okazało, owe kilka miesięcy zaowocowały nowym
planem badao. Ponadto docent nawiązał kontakt z grupą fizyków krakowskiej Akademii
Górniczo-Hutniczej. Oni również prowadzili prace w dziedzinie promieniowania kosmicznego. Front
obronny przeciw dominacji Warszawy potężniał.
- Muszę przyznad - włączył się Adam, bo profesor na chwilę się zamyślił, - że historia kryzysu
programowego wyjaśnia mi bardzo wiele. To wtedy bowiem Stefan zdecydował się realizowad własny
pomysł pomiarów absorpcji elektronów z rozpadu mionów.
- Dokładnie tak. Doskonały pomysł, chod praca trudna. Pan Stefan skorzystał z wyprodukowanych w
zakładzie elektronicznych „cegiełek”, z nich złożył swoją aparaturę. Miał również gotowe liczniki
Geigera-Mullera, więc samo przygotowanie eksperymentu nie trwało długo.
- Cieszę się, że tak pan to postrzega. Krążyły jakieś bezsensowne płotki, że Stefan po wizycie komisji
jakoby rozpoczął niezależne pomiary, podkreślając w ten sposób swój negatywny stosunek do planów
docenta A. Nie pasowałoby mi to do niego.
- Myślę, że nie będziemy mówili o samej pracy. Rezultaty obaj znamy. Przyjęcie wyników do druku w
Nuovo Cimento bądź co bądź nobilitowało autora. Dzięki publikacji pan Stefan zdobył nazwisko.
- Mówił mi, że druk w elitarnym włoskim czasopiśmie pomógł mu w Związku Radzieckim, gdy musiał
forsowad własne propozycje eksperymentów.
- Niestety, nie zawsze. Przed spotkaniem z panem, doktorze, zastanawiałem się, czy mam prawo
zrelacjonowad pewien epizod dotyczący paoskiego przyjaciela. Tajemnica tajemnicą, jednak uznałem się
za zwolnionego z profesorskiej niepisanej umowy, gdy zdałem sobie sprawę, że oprócz mnie nie żyje już
żaden świadek tej historii. Rzecz dotyczy właśnie publikacji w Nuovo Cimento.
- Klauzule nie są wieczne, a my mówimy o wydarzeniach sprzed kilkunastu lat.
- Po świetnej obronie tezy doktorskiej sugerowałem profesorowi Infeldowi, by świeżo upieczony doktor
wygłosił referat podczas seminarium piątkowym przy Hożej.
- Ciekaw jestem, jak zareagował? Wybitnemu teoretykowi zgłosił pan referat całkiem „zielonego”
eksperymentatora, w dodatku z ośrodka, o którym Infeld musiał słyszed, że nadaje się tylko do
likwidacji...
- Reakcja okazała się nadspodziewanie dobra. Zapewne potraktował seminarium jako okazję do
wyrobienia sobie własnej opinii na temat łódzkiego Zakładu Fizyki.
- Pan Stefan wystąpił z dużym sukcesem. Z pierwszych rzędów padło szereg pytao. Pamiętam również, że
między innymi profesor Infeld zainteresował się, skąd wiadomo, że w efekcie pomiarów zarejestrowane
zostały naprawdę elektrony z rozpadu mionów? W odpowiedzi pan Stefan zademonstrował zmierzoną
wówczas eksperymentalnie krzywą rozpadu mionów, z której wynikało, iż średni czas życia mionu wynosi
nieco ponad dwie mikrosekundy. Rejestrowano więc rzeczywiście te elektrony. - Profesor M. przerwał,
zamyślił się, po chwili znów wrócił do tematu. - Wydawało mi się, że ten fragment referatu wywarł na
profesorach szczególne wrażenie. Przecież nie tak dawno sam pomiar średniego czasu życia mionów
godny był publikacji, a u młodego fizyka z Łodzi stanowił marginalny pomiar kontrolny.
Adam rozumiał, że przypomnienie seminaryjnego referatu Stefana miało byd wstępem do ważniejszego
oświadczenia, które profesor wcześniej zapowiedział. Czekał więc cierpliwie, nie przerywając.
- Po referacie profesorowie przeszli na tradycyjną herbatę. Dyskusji właściwie nie było. Profesor Infeld
zaczął spokojnie, chod ci, którzy go znali lepiej, mogli z twarzy odczytad, że się wewnętrznie gotuje.
Oświadczył: - Uznaję za rzecz nienaturalną nikłą produkcję naukową dużego już grona fizyków tutejszego
ośrodka. W formie usprawiedliwienia przedkładano mi szereg argumentów, wśród których najważniejsze
były pieniądze. Fizyka w kraju dostaje ich za mało, ale przy podziale faworyzuje się zawsze Warszawę.
Widad popełniony został błąd.
Replikował profesor R., odpowiedzialny w dużej mierze za podział funduszy. Wchodząc Infeldowi w
słowo stwierdził, że jeśli ma się ambitne programy, to przygotowanie aparatury trwa znacznie dłużej, niż
w przypadku programów skromnych. Chodziło o montowany przy Hożej akcelerator i kilka innych
zestawów aparatury. Lecz rozdrażniony profesor Infeld zamknął dyskusję:
- Ten młody człowiek swoimi wynikami zadał kłam wszystkiemu, co pan mi opowiadał o Zakładzie Fizyki
w Łodzi.
Był to bolesny, wymierzony publicznie policzek.
- Tak wtedy, mniej więcej, przebiegało poseminaryjne spotkanie. Jak pokazały dalsze lata, miało ono duży
wpływ na losy pana Stefana i dlatego tę relację panu przekazuję.
Profesor rzeczywiście wyglądał na zmęczonego. Adam odwiózł go do domu, dziękując za okazane
zaufanie. Umówili się, że z ewentualnymi pytaniami zadzwoni.
Następny dzieo to była pogodna, jesienna sobota. Poprzedniego wieczoru ustalili z Teresą, że jeśli tylko
aura dopisze, ruszają w las. O dziesiątej rano stali już na skraju Puszczy Kampinoskiej. Zostawili samochód
na parkingu od strony Wólki Węglowej i znanymi sobie ścieżkami, przez Opaleo, Pogórze, przemierzali
las, który o tej porze prześwitywał kolorami jesieni. Mówili mało. Po godzinie, gdy usiedli na ławce przy
skrzyżowaniu szlaków, Teresa zamknęła oczy, oparła głowę o jego ramię i po długiej chwili milczenia
zapytała:
- Wspominałeś wczoraj, że po rozmowie z profesorem M. zaczyna ci się klarowad pewna idea dotycząca
Stefana. Czy wciąż o tym myślisz?
- Nie. Wpuściłem dane do komputera mojej podświadomości i niech on na razie uporządkuje informacje.
- Po chwili dodał: - Ale podam ci fakty.
Teresa miała ochotę dociąd, że jej kobieca intuicja często okazywała się bardziej przydatna, niż jego
supersprawny komputer. Pomyślała jednak, że mogłaby go tym zniechęcid do wynurzeo. Adam ciągnął:
- Stefan referował swoją dysertację podczas seminarium w Warszawie. Po prelekcji profesorowie
zazwyczaj zbierają się, by ocenid efekt we własnym gronie. Tym razem rzecz nie podlegała dyskusji;
rozprawa jest bardzo dobra. Cala więc ocena sprowadziła się do wyrzutów profesora Infelda, iż
wprowadzony został w błąd twierdzeniem, że poza Warszawą nie ma fizyki. Próbujący z nim
polemizowad profesor R. został zbesztany jak uczniak. Można do tego dodad, że obecny na seminarium
profesor Sołtan zaangażował Stefana w ciągu miesiąca w swoim instytucie.
- Jakie wobec tego mamy dane wejściowe do komputera? Infeld nie znosi R., R. nienawidzi Infelda. R.
również nienawidzi Stefana, ale Stefan o tym nie wie. Sołtan ceni Stefana, Stefan szanuje i podziwia
Sołtana.
- Z tych konfiguracji daje się ułożyd wiele scenariuszy, ale życie wybrało jeden. Stefan, pod baldachimem
życzliwości Infelda i Sołtana, pracuje na Hożej, wyjeżdża do Zjednoczonego Instytutu, wraca po roku,
obejmuje kierownictwo jednego z zakładów. Nagle umiera Sołtan, w kilka lat polem Infeld i zaczyna się
seria kłopotów, wręcz niepowodzeo Stefana. To na razie fakty, o których wiemy.
- Sugerują, że kiedy dyrektorem zostanie profesor R., który nawet po latach pielęgnuje w sercu wrogośd
za publiczne poniżenie, zemści się na Stefanie?
- Wariant bardzo prawdopodobny.
- Nie sądzisz, że zbyt demonizujący R.?
- Nie mówmy o jego charakterze, lecz o faktach. Profesor M. na zakooczenie naszej rozmowy stwierdził,
że przekazuje mi tę informację, ponieważ miała ona wpływ na losy Stefana. Nie miał przecież na myśli
jego przenosin do Warszawy, bo to było wiadome. Nie musiał mi o tym po latach szeptad na ucho.
Twierdzę zatem, że chodziło o R., chod przez profesorską lojalnośd nie mógł tego powiedzied.
- Czy to twoja jedyna przesłanka?
- Nie wiem. Może, na razie.
Wracali zatoczywszy koło. Doszli do drogi, która obok leśniczówki prowadziła już prosto do parkingu. O
tej porze spotykało się wielu spacerowiczów; rodziny z małymi dziedmi, starszych ludzi, często z
plecakami, wybierających się do lasu na cały dzieo, młodzież w dresach. Barwne, pogodne widowisko.
Teresa zwróciła uwagę, że nawet twarze tych ludzi odróżniają się od codziennego, ulicznego tłumu, jakby
spacerowicze należeli do innej rasy. Ale to chyba radośd obcowania z przyrodą tak ich odmieniała.
Po powrocie, już przy poobiednim deserze, Adam rzucił:
- Wydaje mi się, że jestem w stanic przedstawid ci drugą przesłankę.
- Niepoprawny - zażartowała Teresa. - Zamiast delektowad się pysznościami, które dla ciebie
przygotowałam, zamiast się relaksowad, ty myślami błądzisz gdzieś daleko ode mnie i od domu.
- Cóż, skoro raz wprowadziłem dane, mój komputer sam pracuje i wyrzuca informacje.
- Czuję się bezsilna wobec komputerowej logiki.
- Posłuchaj. Kiedyś Stefan streścił mi przebieg pewnej rozmowy z profesorem R. oraz jej późniejsze
reperkusje. Szło, jeśli dobrze pamiętam, o obronę programu badao naukowych atakowanego przez
technokratów. Modne hasło użyteczności praktycznej badao było wykorzystywanie dla kolejnych redukcji
budżetu fizyki. Otóż Stefan zasugerował w lej rozmowie, by pewne tematy przynajmniej pozornie
„podczepid” do tematyki Zjednoczonego Instytutu, a wtedy staną się one nietykalne. Nikt nie ośmieli się
ich redukowad.
Profesor R. przytaknął, lecz kilka tygodni później Stefan dowiedział się przypadkowo od któregoś z
kolegów, że pragnie podporządkowad badania jądrowe Związkowi Radzieckiemu. Stefan w swojej
naiwności uważał, że zabrakło mu precyzji, gdy tłumaczył, o co mu chodzi. A ja twierdzę, że R. go niszczył,
gdzie tylko mógł.
- Zdumiewasz mnie. Im bardziej się zagłębiasz w tę sprawę, tym słabsze są twoje argumenty i tym
większe zacietrzewienie. Może rzeczywiście Stefan niejasno się wyraził, a ktoś po drodze, jak to bywa, coś
przekręcił i że Stefana zrobił kacapa. Nie wątpię, że R. nie lubił Stefana. Ale czy można na lej podstawie
tworzyd szekspirowskie dramaty?
- Wyobraź sobie, że można. Szekspirowskie dramaty to konflikty charakterów, a charakter profesora R.
stwarzał ogromne możliwości w tym względzie.
Teresa wiedziała, że na nic jej argumenty. On sam musi dojśd do wniosku, iż wyczerpał wszystkie
możliwości wyjaśnienia nurtujących go pytao i zrozumiał motywy działania zmarłego przyjaciela. Adam
traktuje owo dochodzenie jako dług pamięci wobec Stefana, a to musiała uszanowad.
Rozpoczął się nowy rok akademicki, który nakładał na Adama liczne obowiązki. Między innymi Adam
podjął się prowadzenia wykładu monograficznego dla magistrantów, co wymagało bardzo starannego
przygotowania materiału. Temat dotyczył najnowszych badao, zatem zdarzało się, że sam musiał się
„douczyd” jakiegoś fragmentu teorii. Przygotowania zabierały wiele czasu - często wypożyczał z biblioteki
stertę książek i czasopism, by wieczorem „przeorad się” przez jakieś nowe zagadnienia. Ale był to, w
zasadzie, jego normalny rytm pracy, Adam narzucał go sobie od lat. Zazwyczaj po kolacji pracował
godzinkę lub najwyżej dwie. Tyle, że teraz nie kooczył wcześniej niż o północy.
Uporawszy się wreszcie z programem na pierwszy semestr odetchnął z ulgą. Odetchnęła i Teresa, gdyż
zaproponował jej wypad na koncert do filharmonii, nieomylny znak powrotu do normalności.
Wybrali się na jeden z pierwszych koncertów klasycznych, jakimi filharmonia po zakooczeniu cyklu
„Warszawskiej Jesieni” chciała w pewnym sensie zrekompensowad nadmiar form nowatorskich. Chłonąc
wspaniałą grę Kulki Adam nie mógł pozbyd się obsesyjnych skojarzeo. Wątek Stefana znów bezwiednie
powracał.
Należeli obaj do ludzi muzykalnych i często rozmawiali o muzyce. Dzisiaj, usiłując się skupid na
wirtuozowskim wykonaniu koncertu D-dur Paganiniego, Adam jakby słyszał Stefana:
- Wiesz, po koncercie Kulki bywam pod takim wrażeniem, że nie śmiem później miesiącami dotknąd
skrzypiec.
Wybrzmiały ostatnie akordy, sala owacyjnie oklaskiwała swego ulubieoca.
W sobotę Teresa, zajęta sprawami domowymi, spoglądała od czasu do czasu na Adama, który siedział w
swoim gabinecie. Sobotę uważał za dzieo „ulgowy”. Zostawał w domu i przeglądał najnowsze
czasopisma, które po znajomości dostawał z biblioteki na sobotę i niedzielę. Teresa żadnym słowem nie
chciała płoszyd atmosfery, którą tak lubiła, spokoju, bezpieczeostwa, po prostu atmosfery ich domu. A
może podświadomie bała się, że rozmowa znów doprowadzi do centralnego obecnie, męczącego już
tematu?
W miarę jak wątki jego myśli podobne strumykom zaczęły się zlewad w coraz szerszy potok, ilośd znaków
zapytania malała. W umyśle Adama zaczęło dojrzewad przekonanie, że oto dociera do granicy, poza którą
znajduje się już tylko intymnośd. Wiedział wystarczająco wiele, by zrozumied źródła niepowodzeo
Stefana, a znając ich sumę, mógł ocenid tragizm ostatniego okresu życia przyjaciela. Wypadało jeszcze
tylko zapytad, co okazało się dziełem przypadku, a co błędem?
Przecież praca doktorska dowodziła pracowitości i talentu. Stefan referował ją przy Hożej, co nie musiało
się zdarzyd. Lecz właśnie wtedy wywołał konflikt, a w następstwie ostracyzm, z którym nie sposób było
walczyd. Zadecydował więc przypadek.
A czyż nie pobłądził wybierając Dubną? Stefan należał do grupy kilku młodych fizyków, którym dyrektor
chciał zapewnid szybkie dogonienie czołówki, wysyłał ich więc do znanych europejskich laboratoriów.
Jakże inaczej ułożyłyby się losy, gdyby wybrał na przykład Francję i przez rok lub dwa popracował w
Saclay?
A jak ocenid całą serię wydarzeo, które tak zaciążyły na jego życiu: romans, rozwód, ponowna ucieczka do
Dubnej, kontakty z moskiewską bohemą i opozycją? O tym okresie Adam wiedział niewiele, lecz było aż
nazbyt widoczne, że każdy błąd pociągał za sobą następne. I znów pytanie: czy oceniając Stefana wolno
ograniczad się tylko do tego, co najbardziej rzucało się w oczy? Przecież wykonał wówczas serię
pomiarów i dużo publikował. Rozpoczął bardzo ciekawe badania, które dały mu materiał do habilitacji,
kontynuowane zaś przez inne grupy przyczyniły się do powstania kilku doktoratów.
Chyba tu można się dopatrywad jego błędu lub raczej grzechu zaniechania.
Jaki bowiem fizyk odkrywający nowy teren dla naukowej eksploatacji odstąpi tematykę innym zamiast
prowadzid badania aż do kooca? Dopiero zespół wyników poparły teoretyczną interpretacją, jeśli trafia
do monografii, zapewnia autorowi stosowną pozycję. Czy Stefan nie umiał, czy raczej nie chciał odnieśd
wielkiego sukcesu? Czy zrezygnował? Czegoś chyba zaniedbał, więc los się na nim mścił.
Nie potrafił byd twardy, przewidujący, za mało dbał o własne interesy i naiwnie wierzył ludziom. By
zrozumied jego postępowanie, trzeba mówid nie o przypadkach albo błędach, lecz wskazad pewne cechy
osobowości ujawniające się wciąż wyraźniej w miarę spiętrzania się przeciwności. Stawał się coraz
bardziej rozczarowany, bierny, coraz mniej zdolny do podjęcia walki nawet o najsłuszniejsze prawa. Jak
bowiem wytłumaczyd, że nawet jako docent nie miał ani współpracowników, ani własnej grupy, nie
przydzielano mu doktorantów czy chodby magistrantów. Gdy się upominał, fizycy szeptali, że partia ma
duże zastrzeżenia, partyjni znów twierdzili, że chodzi o zwykłą intrygę „kilku panów”, którzy po prostu go
nie lubią.
Chod pełen goryczy, machnął ręką i rozpoczął teoretyczne analizowanie poziomów wzbudzonych jąder
atomowych. Uzyskał ciekawe wyniki, a także publikację w Physica Scripta, organie Szwedzkiej Akademii
Nauk. Wiadomośd o ucieczce Stefana w dziedzinę teorii zapewne nieprzyjemnie zaskoczyła owych „kilku
panów” łudzących się, że pozbawili go bez reszty możliwości pracy. Ich żal nie trwał jednak długo.
Niestety, publikacja w Physica Scripta okazała się ostatnia.
Zbliżały się Zaduszki. Postanowili dzieo wcześniej zapalid znicz na grobie Stefana. W drodze na cmentarz
Adam uczuł potrzebę podzielenia się z Teresą ostatnimi przemyśleniami.
- Doszedłem do wniosku, że najistotniejsze cechy charakteru Stefan starannie ukrywał pod pokładami
dumy. Dlatego tak trudno mi przychodziło zrozumienie tego, co w jego życiu wydawało się zagadkowe. W
gruncie rzeczy był psychicznie mało odporny. Świetnie działał czując moralne wsparcie, tak jak na
początku kariery. Ale później, gdy go atakowano, załamywał się. Stosował jeden tylko gest obronny. Ktoś
atakował, on się wycofywał.
- A co powiesz o kobietach? W jednej z rozmów doszliśmy wspólnie do wniosku, że w znacznym stopniu
zaważyły na życiu Stefana.
- Właśnie sprawy z kobietami najlepiej dowodzą trafności moich przypuszczeo. Sądzę, że nie zdobył nigdy
żadnej kobiety. Przeciwnie, to one go zdobywały. Gdy w kontaktach z kobietami zdarzały się
kontrowersje, Stefan nie umiał dyskutowad, polemizowad, przekonywad. Był bierny.
- Straszna wada.
- Nigdy nie twierdziłem, że przyjaźnię się z ideałem. Gdy kłopoty piętrzyły się ponad miarę, odchodził.
Kobiety znaczyły dlao dużo, lecz brak odporności psychicznej sprawiał, że się wycofywał, zamykał niczym
ślimak w skorupie.
- Jak wielu nadwrażliwców...
- Cierpiał zatem, ale nie wracał, duma mu nie pozwalała.
- I ten masochizm go zżerał...
- Zżerały go i wady, i zalety.
- Na przykład?
- Na przykład naiwna prawdomównośd.
Dojechali pod bramę cmentarza na Wólce. Kwiaty przywieźli w bagażniku, nie musieli więc kupowad.
Ruszyli przez alejki. Wiele grobów już uprzątniętych, ukwieconych, czekało na jutrzejszy dzieo. Tu i
ówdzie krzątali się ludzie. Było pochmurno, mglisto, a mgła mieszała się z dymami zapalonych
gdzieniegdzie zniczy.
Bez trudu odnaleźli w kwaterze świeżych grobów mogiłę Stefana. Zgarnęli liście, położyli wiązankę,
zapalili dwa znicze. Stali, milcząco wpatrzeni w tablicę:
Stefan Młynarski, fizyk, zmarł w 1975 r., w wieku lat 55.
Tak najlakoniczniej można opisad życie człowieka, zarejestrowad, że przez 55 lat przemierzał drogę na tej
Ziemi.
Gdy wracali, zapadał już zmierzch. W samochodzie Adam objął Teresę i pocałował ją w policzek. Potem
rzekł cicho:
- Dziękuję ci za cierpliwośd i wyrozumiałośd. To, co sobie w okresie mojej żałoby przemyślałem, dotyczy
nie tylko pamięci po Stefanie. Może jeszcze bardziej stosunków między ludźmi, tej sieci, w której przyszło
nam żyd, a również i nas samych. Odpowiedziałem sobie na ważne pytania, których bym nie zadał,
gdybym nie myślał o jego życiu i śmierci.

Posłowie
Lata czterdzieste, pięddziesiąte, a nawet sześddziesiąte w świecie wysoko przetworzonych technologii
zdeterminowane zostały przez postępy fizyki jądrowej - wiedzy zaliczanej do największych szamanizmów
naszego wieku. Ponieważ Włodzimierz Kusch fizykę jądrową tamtych właśnie lat czyni prawdziwą
bohaterką swej książki, znajdujemy się od razu w sercu ważnych spraw epoki.
Bo mimo iż Nazbyt bliskie sąsiedztwo to powieśd, lecz także po części świadectwo, dokument oparty na
faktach, w dużej mierze autobiograficzny. Każdemu, kto chciałby się czegoś więcej dowiedzied o kulisach
polskiej oraz radzieckiej atomistyki, książka ta służyd będzie z wielkim pożytkiem.
Zacznijmy jednak od paru zasadniczych informacji.
Kiedy generalissimus Stalin zorientował się w znaczeniu badao prowadzonych nad rozszczepieniem
atomu dla celów wojskowych, nakazał swym fizykom, którym przewodził akademik Kurczatow,
skonstruowanie radzieckiej bomby atomowej. Atomistyka uzyskała wówczas na terenie ZSRR od razu
najwyższy priorytet. Aby podoład zadaniom, Rosjanie tworzyli ośrodki badawcze, z reguły zamknięte i
otoczone ścisłą dyskrecją. Wśród nich pojawił się i ten - Dubna, supertajny sowiecki instytut, wzniesiony
ogromnym nakładem sił i kosztów w bardzo trudno dostępnej okolicy, chod nie tak znów daleko od
Moskwy. Instytut do tego stopnia utajniono, że jeszcze Słownik geografii ZSRR wydany u nas w roku 1974
nie zawiera hasła „Dubna”!
Jak wszystkie tego rodzaju „pomniki socjalizmu” Kraju Rad, projekt Dubna zrealizowano korzystając z
morderczej harówki „zeków”, czyli więźniów obozów koncentracyjnych. Budowa instytutu oraz miasta
postępowała bardzo szybko, prawdopodobnie od 1954 roku, przez 24 godziny na dobę. Robót nie
przerywano nawet w styczniu, gdy trzymały mrozy poniżej -30:C. Trudno policzyd ofiary...
Nawet gdy już stolica oficjalnej radzieckiej fizyki, na czele ze świetnym fizykiem-teoretykiem, profesorem
Błochincewem, ruszyła, ciągle trwała rozbudowa. Dubna zawsze była miastem zamkniętym, o jej obliczu
decydował Zjednoczony Instytut Badao Jądrowych powołany w dwa lata po rozpoczęciu prac nad
tworzeniem ośrodka, tj. w 1956 r. Chodziło o stworzenie przeciwwagi dla głównego, grupującego 14
krajów, ośrodka fizyki Europy Zachodniej, czyli Organisation européenne pour la recherche nucléaire, z
siedzibą w Genewie, który to ośrodek powstał w 1952 r. Do Dubnej już wkrótce zaproszono pierwszych
współpracowników, najzdolniejszych badaczy z krajów bloku radzieckiego.
Wśród nich, w pierwszej, starannie wyselekcjonowanej grupie zaproszonych, znalazł się autor tej
powieści, miody fizyk z Łodzi, który dzięki życzliwemu poparciu profesorów Infelda i Sołtana, filarów
polskiej atomistyki, trafił z Łodzi do Instytutu Badao Jądrowych, początkowo Instytutu Fizyki
Uniwersytetu Warszawskiego mieszczącego się w znanym gmachu przy ulicy Hożej. Teraz wszelako,
dzięki osiągnięciom w pracy badawczej, znalazł się w jeszcze węższej elicie, w wewnętrznym kręgu
najlepszych fizyków i mógł wybierad ośrodek, w którym pragnąłby odbyd zagraniczny staż. Wydawało się,
że rozpoczynająca działalnośd Dubna stwarza niepowtarzalną szansę naukowej przygody ludziom, którzy
nie żywią lęku przed wyzwaniami. W rezultacie doktor spotkał się z czymś, co nie miało precedensu...
Dlatego, poza wszystkim innym, Nazbyt bliskie sąsiedztwo to świadectwo bezcenne dla wszystkich
miłośników dziejów najnowszych, relacja unikatowa, gdyż z pierwszej ręki o tym, jak od podstaw rodził
się wielki międzynarodowy projekt badawczy i sławny, najwyższej klasy, ośrodek atomistyczny bloku
sowieckiego. Tutaj przecież spotykała się od początku śmietanka naukowców reprezentujących fizykę na
najwyższym z możliwych poziomie, z laureatami nagród Nobla (Landau, Frank) i kierownikami
arcyważnych radzieckich projektów atomistycznych (Sacharow), tutaj zjeżdżała później chętnie plejada
uczonych zza żelaznej kurtyny i to bynajmniej nie tylko komunistów jak Fryderyk Joliot.
Włodzimierz Kusch znał tych ludzi, przyjaźnił się z niektórymi, pracował pod ich kierunkiem, sam zaliczał
się przez lata do fizyków współtworzących atomistykę polską. W Dubnej na przestrzeni dwierdwiecza
bywał wielokrotnie, obserwując nie tylko zmiany zachodzące w charakterze Zjednoczonego Instytutu
Badao Jądrowych od czasów, gdy placówką zarządzano w stylu generalskim, do chwili, gdy Dubna stała
się miejscem międzynarodowych, raczej otwartych dyskusji naukowców z całego świata. Widział również
całą specyficznie sowiecką otulinę przestrzeni nauki. To po pierwsze.
Po wtóre, skupiska intelektualistów, a była takim skupiskiem i Dubna, nie poddają się z natury rzeczy
całkowicie praniu mózgów. Nic więc dziwnego, że tam, wśród ludzi radzieckiej fizyki, ktoś ciekawy, przy
tym bystry, łatwo mógł obserwowad rozwój ruchu dysydenckiego oraz postępującą latami erozję
systemu. W dodatku autor posiada pewne związki rodzinne z Rosją, biegle włada rosyjskim, a zatem
łatwiej niż zazwyczaj cudzoziemcy uzyskiwał wgląd w realia codziennego życia mieszkaoców ZSRR.
Sprawa dysydentów w powieści została raczej muśnięta, niż dokładnie opowiedziana, bez wątpienia
można by uczynid ją głównym przedmiotem pisarskiego zainteresowania. Lecz że już uczynili to inni, no i
że nie o dysydentów tutaj przede wszystkim chodzi, trudno czynid autorowi wyrzut. I tak Czytelnik na
kartach Nazbyt bliskiego sąsiedztwa spotkał się z wieloma legendami sowieckiej opozycji, wśród nich
obserwując takie tuzy, jak Jurij Orłow z żoną Weroniką czy sam Aleksander Galicz, bez którego pieśni
trudno byłoby sobie wyobrazid innych rosyjskich bardów, nawet Włodzimierza Wysockiego. Także pod
tym względem powieśd dostarcza ciekawego materiału do przemyśleo. Podobnie jak wtedy, kiedy
trafiamy na inne fragmenty tekstu, poświęcone, na marginesie innych spraw, przedstawieniu
niezwyczajnych losów zwyczajnych obywateli Rosji - bo nie wyłącznie fizyków na rosyjskich szlakach
wędrówek bohatera powieści Kuscha spotykamy.
Czyli świat sowieckiego imperium, w jego kluczowych, zasadniczych punktach ożywa pod piórem kogoś,
kto ma prawo zajmowad postawę wiarygodnego świadka.
Kolejny blok ważnych tematów dotyczy polskiej atomistyki opisywanej w Nazbyt bliskim sąsiedztwie na
przestrzeni pierwszego powojennego trzydziestolecia, aż do lat siedemdziesiątych włącznie. I tutaj,
podobnie jak w epizodach radzieckich, Włodzimierz Kusch zastosował metodę opisu mieszającego fikcję z
faktami wedle wyraźnie określonych reguł. Fizycy najsławniejsi występują pod własnymi nazwiskami,
natomiast bohaterowie1 pierwszoplanowi utworu, posiadający co prawda swe odpowiedniki w
rzeczywistości, lecz mniej znani poza środowiskiem, występują pod fabularnym kamuflażem, by utrudnid
ich rozszyfrowanie.
Wszelako realny układ sil w bardzo hermetycznym środowisku, skomplikowane zależności między ludźmi
twórczymi, problemy i troski dotyczące naukowych karier, to wszystko Włodzimierz Kusch stara się
opisad z maksymalną wiernością dla sprawy, mimo iż dyskretnie gdy chodzi o pierwowzory
powieściowych postaci. Nie kryje zresztą swych sympatii do mistrzów i nauczycieli, takich juk ulubieni
profesorowie Andrzej Sołtan czy Leopold Infeld (współpracownik Alberta Einsteina, numer jeden
powojennej polskiej fizyki), dyskretnym milczeniem inicjałów przykrywając tych uczonych, których nie
lubi albo nie ceni. Cóż, osobiście nie wątpię, że środowisko z łatwością rozpozna, kto kryje się pod
kilkoma inicjałami... Podejrzewam nawet możliwośd dyskretnych komentarzy w gronie ludzi związanych z
fizyką.
Reszty Czytelników zapewne owe spory czy dyskusje nie będą bawiły w tym stopniu, co
zainteresowanych, w zamian więc radziłbym obserwowad nader wiarygodny opis mechanizmów
rządzących tyleż interesującym, co na ogół szczelnie zamkniętym przed postronnymi widzami światkiem
naukowców.
Zapewniam, że Czytelnicy, którzy interesując się prawidłami rządzącymi tworzeniem wiedzy pragnęliby
poznad atmosferę towarzyszącą sukcesom i klęskom poszukiwaczy atomistycznego Graala, znajdą w
powieści wyborną pożywkę dla własnej ciekawości.
I wreszcie docieramy do powieściowej fikcji. Trzeba jasno, jednoznacznie zaznaczyd, że o ile powieśd
relacjonuje ważne epizody z dziejów dwudziestowiecznej fizyki posługując się opisem spraw i faktów w
pełni prawdziwych, to warstwa ściśle fabularna nie może byd brana całkiem dosłownie. Co prawda, sam
autor przyznaje się chętnie do potężnej dozy autobiografizmu, lecz równocześnie przestrzega przed zbyt
dosłownym zestawianiem go z osobą głównego bohatera. Nazbyt bliskie sąsiedztwo czytad więc należy
nie tylko jako dokument, jest to bowiem również dzieło prozatorskie, z wyraźnie zaznaczoną granicą
oddzielającą fakty od literackiej umowności. Co dla porządku trzeba zaznaczyd.
I jeszcze jedno. Jeżeli Czytelnik ciekaw jest warsztatu pracy fizyka, z tej książki na pewno dowie się, w
jakich warunkach tworzą i jak pracują atomiści, o których często sądzi się, że są szamanami XX wieku.

Tadeusz Lewandowski

Spis treści
Część pierwsza ............................................................................................................................................................... 2
1. ................................................................................................................................................................................ 2
2. ................................................................................................................................................................................ 3
3. ................................................................................................................................................................................ 5
4. ................................................................................................................................................................................ 7
5. .............................................................................................................................................................................. 12
6. .............................................................................................................................................................................. 18
7. .............................................................................................................................................................................. 23
8. .............................................................................................................................................................................. 27
9. .............................................................................................................................................................................. 30
Część druga .................................................................................................................................................................. 34
10.............................................................................................................................................................................. 34
11.............................................................................................................................................................................. 37
12.............................................................................................................................................................................. 41
Część trzecia ................................................................................................................................................................ 44
13.............................................................................................................................................................................. 44
14.............................................................................................................................................................................. 46
15.............................................................................................................................................................................. 49
16.............................................................................................................................................................................. 56
17.............................................................................................................................................................................. 59
18.............................................................................................................................................................................. 63
19.............................................................................................................................................................................. 67
20.............................................................................................................................................................................. 70
Część czwarta ............................................................................................................................................................... 72
21.............................................................................................................................................................................. 72
22.............................................................................................................................................................................. 75
23.............................................................................................................................................................................. 81
24.............................................................................................................................................................................. 87
Posłowie ....................................................................................................................................................................... 95

You might also like