You are on page 1of 124

S.O.S.

z głębin
Wspomnienia dowódcy okrętu
podwodnego
Mikołaj Zatiejew

Urodziłem się w Niżnym Nowogrodzie1, nad Wołgą. Ogrom tej rosyjskiej rzeki, szczególnie w maju, w
okresie wiosennych roztopów, zawsze budził we mnie niejasne tęsknoty za szerokimi przestrzeniami
morza, za romantyczną przygodą. Patrząc na szeroko rozlaną Wołgę, oczami wyobraźni widziałem
morze, jego bezkresną błękitną dal, żyłem romantyką dalekich rejsów. Pragnąłem zobaczyd morze,
prawdziwe, bijące o brzeg falą przy boju!

W tamtych odległych latach morze znałem jedynie z książek. Pierwszą z nich, o dalekich morskich
podróżach, przeczytałem w trzeciej czy czwartej klasie szkoły podstawowej, czyli mając jedenaście,
dwanaście lat Był to „Piętnastoletni kapitan”. Potem przyszło „Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej
żeglugi”. Pochłaniałem książki Marka Twaina, Julesa Verne'a, Aleksandra Dumasa. Jak wszyscy moi
koledzy, marzyłem o podróżach i przygodach. Urodzony nad Wołgą, w Niżnym Nowogrodzie,
prastarym rosyjskim mieście, śniłem o morzu, o rejsach żaglowcem, o dzielnych piratach i ich
pięknych kochankach, o sztormach i cyklonach, rafach koralowych i atolach... W miarę dorastania
moje myśli i poglądy na temat morza i życia na nim zmieniały się, były bardziej poważne, a przez to
bliższe prawdy. Ale marzenia pozostały...

Pierwszą powieścią fantastyczną, jaką zapamiętałem, była książka Bielajewa2 o okręcie podwodnym
„Pionier”. Akcja powieści znakomicie oddawała ducha tamtych czasów: byli w niej i szpiedzy, i
wrogowie ludu. Mnie jednak urzekała głównie atmosfera wielkiej przygody. Nieco później moją
wyobraźnią wstrząsnęła surowa wymowa historycznej prawdy, zawarta w powieści „Cuszima”
Nowikowa-Priboja3. Bitwa była katastrofą, prawdziwą tragedią rosyjskiej floty - ale przede wszystkim
była to techniczna klęska naszej marynarki wojennej.

Myśl o tym, by zostad zawodowym marynarzem - oficerem marynarki wojennej - zaświtała mi po raz
pierwszy po lekturze dwóch kolejnych powieści: „Podwodniaków” Nowikowa-Priboja i „Korsarzy
morskich głębin”, opowieści o marynarzach niemieckich okrętów podwodnych z lat pierwszej wojny
światowej, przetłumaczonej przez komandora Puszkina, oficera floty podwodnej armii carskiej. Pod
wpływem tych książek przestałem już tylko marzyd o morzu i okrętach - miałem przed sobą

1
Niżny Nowogród, w latach 1932-1991 Gorki. Autor używa wymiennie obu nazw, co zostało zachowane w
polskim przekładzie - przyp. tłum.
2
Bielajew Aleksandr Romanowicz (1884-1942) - poczytny w latach trzydziestych i czterdziestych autor powieści
fantastycznonaukowych i przygodowych - przyp. tłum.
3
Nowikow-Priboj AIeksiej Siłycz (1877-1944) - rosyjski pisarz, autor wielu powieści o tematyce marynistycznej.
Cuszima - cieśnina między Koreą a Japonią, miejsce wielkiej bitwy morskiej podczas wojny rosyjsko-japooskiej
1904-1905 r., w której flota rosyjska poniosła druzgocącą klęskę - przyp. tłum.
wytyczony jasny cel i trudną drogę do jego realizacji. Tą drogą- długą, trudną, niekiedy ciernistą, ale
niepowtarzalną - szedłem przez całe moje dalsze życie.

Latem 1938 roku w Niżnym Nowogrodzie otwarto Pałac Pionierów. W owych latach wydarzenie takie
uważano za stworzenie młodym ludziom szansy na ujawnienie i rozwój swych talentów i zamiłowao.
W Pałacu Pionierów powstały kółka i sekcje zainteresowao z różnych dziedzin wiedzy, pracownie i
warsztaty, wyposażone w najnowocześniejszą na owe czasy aparaturę, prowadzone przez
znakomitych pedagogów. „Pałac” był naprawdę pałacem - placówka zajmowała były gmach
Chłopskiego Banku Kredytowego.

Zapisałem się do dwóch sekcji - żeglarskiej oraz radiotechnicznej. Uważałem wtedy, że radiotechnika
to podstawa wiedzy każdego marynarza - w naszej pamięci nie zatarła się jeszcze epopeja marynarzy
z „Czeluskina” i bohaterska postawa ich wspaniałego dowódcy, Ernsta Teodorowicza Krenkela4.

Uczyłem się wówczas w zwyczajnej radzieckiej dziesięciolatce nr 23, pięd minut drogi od domu.
Szkoła mieściła się w dwóch starych, przedrewolucyjnych piętrowych budynkach, na rogu ulic
Warwarowskiej i Kowalichi. Przed rewolucją było tam gimnazjum żeoskie. Obok szkoły, na
skrzyżowaniu, stała malutka i przytulna, niezbyt jednak piękna, cerkiewka św. Warwary. Ulicy
Warwarowskiej, która prowadziła od Baszty Dmitrowskiej kremla w Niżnym Nowogrodzie do
budynku miejskiego więzienia, po rewolucji nadano imię Wiery Finger, chociaż rewolucjonistka nigdy
nie była w Niżnym Nowogrodzie, a tym bardziej nie siedziała w miejscowym więzieniu.

W 1934 roku bolszewicy zrzucili dzwony z naszej cerkiewki. Dla nas, okolicznych podrostków,
wydarzenie to nie było niczym szczególnym ani barbarzyoskim: po prostu wnosiło urozmaicenie w
nasze codzienne życie. Gdy największy dzwon spadł na ziemię i rozbił się o kamienie,
wygrzebywaliśmy ze szczelin i dziur w jezdni maleokie metalowe kółeczka, które wydawały nam się
zrobione ze srebra. W rzeczywistości był to stop miedzi i innych metali, z którego odlewano dzwony.
Rozbite dzwony leżały przy schodkach prowadzących do cerkwi aż do 1940 roku. Zniknęły dopiero
wtedy, gdy zaczęła się wojna z Finlandią- widocznie brakowało mosiądzu na łuski do nabojów. Samą
cerkiew rozgrabili miejscowi chuligani i kryminaliści. Na dzwonnicy aż do 1941 roku mieszkały
okoliczne męty, a my baliśmy się chodzid tamtędy do szkoły.

Kiedy wraz z żoną odwiedziłem rodzinne strony we wrześniu 1988 roku, w czasie rejsu parowcem po
Moskwie i Wołdze, z Moskwy do Astrachania i z powrotem, nie było już ani cerkwi, ani szkoły nr 23,
ani mojego rodzinnego domu pod numerem ósmym, ani innych domów i gmachów, które
zachowałem w swej pamięci. Czas bezlitośnie niszczy i zaciera ślady przeszłości. Jednak pamięd
przechowuje obrazy dawnych dni: babcia, Natalia Iwanowna Szałunowa, prowadzi mnie do maleokiej
cerkiewki św. Warwary, gdzie przyjmuję komunię, a proboszcz, poczciwy i zacny ojczulek, udziela mi
nauk - jak byd uczciwym, dobrym, bezinteresownym człowiekiem, jak wierzyd w Boga...

Złego słowa nie mogę powiedzied o cerkwi i moim pierwszym duszpasterzu. Pamiętam jak przez
mgłę: jest jakieś święto cerkiewne, ktoś prowadzi mnie blisko do ołtarza, kapłan kropi wszystkich
wodą święconą i podaje prosforę (przypominała mi spłaszczoną babę z mokrego, tającego śniegu,

4
„Czeluskin” - radziecki statek, na którym w 1933 roku zorganizowano ekspedycja w celu przebycia zimą
Północnej Drogi Morskiej z Murmaoska do Władywostoku. W Cieśninie Beringa statek utknął w krach, które
zepchnęły go na Morze Czukockie i zmiażdżyły. Załoga została uratowana dzięki nawiązaniu łączności radiowej -
przyp. tłum.
jakie lepiliśmy wraz z chłopakami na podwórku w ciepłe dni pierwszych wiosennych roztopów) i
malutką łyżeczkę, jakiegoś mszalnego winą, bardzo słodkiego i smacznego5.

Babka była w znakomitej komitywie z proboszczem, pomagała mu sprzątad cerkiew, przynosiła


kwiaty do jej przyozdobienia. Ojciec sprzeciwiał się ciągłemu prowadzaniu mnie na msze, ale nigdy
nie stawiał sprawy na ostrzu noża: „spiorę cię, jeśli pójdziesz do cerkwi”. Pełen pokory i nabożnego
skupienia wchodziłem na schodki świątyni, kuliłem się pod groźnymi spojrzeniami świętych -
wydawało mi się, że wszyscy patrzą na mnie ze szczególną surowością. Jeszcze kilka lat później, gdy
uczęszczałem już do szkoły, z drżeniem serca przechodziłem koło ogrodzenia cerkwi, zwłaszcza gdy
wewnątrz trwało nabożeostwo.

Muszę przyznad tu sprawiedliwośd mojemu ojcu - w owych czasach wierzył w „świetlaną przyszłośd”,
religię odrzucał, ale nie był przeciwnikiem wszystkiego, co minęło - przecież całą pierwszą wojnę
światową przewalczył za cara, Boga i ojczyznę. Za odwagę w walce dostał Krzyż Św. Jerzego, a takich
odznaczeo nie nadawano za byle co!

Ale w Boga nie uwierzyłem. Zbyt wiele innych zajęd i zainteresowao odciągało mnie od cerkwi, bym
miał czas na modlitwy i obrzędy kościelne. Matka, Olga Nikołajewna, potrafiła zająd mi każdą wolną
chwilę: a to idź po wodę, a to kup chleba, a to led do sklepu po coś tam innego, a to narąb drew do
pieca...

Przede wszystkim jednak miałem się uczyd i matka - co muszę jej uczciwie przyznad - goniła mnie do
książek. Uczyłem się dobrze, chod prymusem nigdy nie byłem - rysowałem kiepsko i źle śpiewałem
pieśni rewolucyjne, ale z pozostałych przedmiotów miałem piątki i czwórki. W piątej klasie; do tego
stopnia zafascynowało mnie radio i radiotechnika, że wszystko i inne poszło w kąt - zarówno cerkiew,
jak i podwórkowe zabawy z rówieśnikami. Zaraziłem tą pasją kilku kolegów z klasy: Borię Zimina
(został zawodowym oficerem łącznościowcem, przewalczył całą wojnę i wyszedł do cywila w stopniu
pułkownika), Szurę Drozdowa, Jurę Judina. Na lekcjach często pisaliśmy do siebie alfabetem Morse'a.
Wspaniałe to były czasy - lata spędzone w szkole!

Pod koniec siódmej klasy, w maju 1941 roku, otrzymałem własne hasło wywoławcze radioamatora,
dzięki czemu mogłem pracowad na „kluczu” z prędkością 60 znaków Morse'a na minutę.

W kółku żeglarskim poznawaliśmy zasady żeglugi na śródlądziu, a także inne zagadnienia, niezbędne
do bezpiecznego pływania po rzekach i jeziorach. Była to, byd może, wiedza elementarna, niezbędna
jednak przyszłym kapitanom żeglugi śródlądowej.

Same jednak zajęcia teoretyczne uznałem za niewystarczające. Chciałem byd silny i zdrowy, toteż
przez dwa lata uczęszczałem na zajęcia dwóch sekcji w społecznej szkole sportowej dla młodzieży:
gimnastyki i boksu. Zajęcia i treningi odbywały się w maneżu i w salach gimnastycznych w budynku
biblioteki miejskiej, mieszczącej się również przy ulicy Finger. W tym samym budynku znajdowała się
miejska szkoła muzyczna i sale koncertowe. Kierownik sekcji, Josif Łapioski, był znakomitym trenerem
i wspaniałym wychowawcą. Uczył nas odwagi i zdecydowania, a przede wszystkim rozwijał nasze siły i
zdolności fizyczne. Nie znosił leni, których bezlitośnie wyganiał ze szkoły. Dzięki jego wysiłkom i
cierpliwości z każdym rokiem stawaliśmy się silniejsi i bardziej wytrzymali. Koocząc siódmą klasę, nie

5
Autor wspomina tu obrzęd przyjmowania komunii w cerkwi prawosławnej. Prosfora specjalnie pieczone
bułeczki z drożdżowego ciasta, używane w cerkwi podczas komunii przyp. tłum.
byłem już mięczakiem i umiałem bronid swoich racji. Również w trakcie nauki w specszkole nigdy nic
opuszczałem treningów sportowych, ale nie chwaliłem się też swoją siłą fizyczną. Wciąż
przygotowywałem się do pójścia „na morze”.

Ze szkoły nr 23 zachowałem dobre wspomnienia. W latach mojej nauki dyrektorką była Tatiana
Ernestowna Rozenberg, którą lubili wszyscy uczniowie, a rodzice szanowali. Miała w sobie dużo
macierzyoskiego ciepła, chod z wyglądu wydawała się osobą oschłą, surową i wymagającą. Gdy
jednak z łagodnym uśmiechem zwracała się do któregoś z uczniów, cała oschłośd i surowośd znikały.
Tatiana Ernestowna po prostu kochała dzieci. Jednak nie wszyscy nauczyciele zasługiwali na miłośd i
szacunek uczniów. Zapamiętałem wychowawczynię mojej klasy pierwszej, Jewdokię Iwanownę. Miała
„proletariackie pochodzenie”, a wychowywała nas i uczyła głównie przy pomocy drewnianej linijki.
Biła nas za brak dyscypliny i postępów w nauce, a czasem zupełnie bez powodu. Pamiętam, że kiedyś
uderzyła mnie linijką po głowie za to, że zrobiłem kleksa w zeszycie do kaligrafii. Innych kolegów biła
częściej - ja od pierwszej klasy uczyłem się pilnie i miałem dobre stopnie. Po naszej drugiej klasie
Jewdokię Iwanownę zwolniono z pracy lub sama odeszła - możliwe, że któryś z rodziców poskarżył się
na nią. Nie wiem, czy od tej linijki zrobiliśmy się mądrzejsi lub bardziej zdyscyplinowani, ale cała klasa
aż do kooca szkoły uczyła się bardzo dobrze i co roku zdobywała pierwszą lokatę.

Z dzieciostwa zapamiętałem też rok, gdy ponownie pozwolono nam na ubieranie choinki na święta.
W październiku 1917 roku Lenin zakazał ubierad choinki, twierdząc, że to burżuazyjny przeżytek.
Zakaz ten odwołano dopiero w 1934 roku. Cofnięcie zakazu zawdzięczaliśmy, jak powiadano, Pawłowi
Pietrewiczowi Postyszewowi, który był podówczas sekretarzem Komitetu Centralnego partii. Mój
ojciec, mimo oficjalnego zakazu, przez wszystkie te lata urządzał „nielegalną” choinkę dla dzieci z
naszego domu - co prawda, raczej bożonarodzeniową, niż noworoczną6.

Jeszcze przed świtem wybierał się do lasu, do Marinej Roszczy, niezbyt daleko od naszego domu,
ścinał tam niewielkie drzewko, chował je do worka i przywoził do domu na małych dziecięcych
saneczkach, kryjąc się przed innymi. My, dzieci, wiedzieliśmy, że będzie choinka, i szykowaliśmy się
do niej, jak umieliśmy. Towarzyszyły nam dzieci sąsiadów: Tumanowów, Sokołowów, Sozinów.
Dorośli zdobywali gdzieś różnokolorowy papier i wszystkie sąsiedzkie dzieciaki zgodnie zasiadały za
stołem i z zapałem kleiły łaocuchy, latarenki, pawie oczka i wiele innych zabaweczek na choinkę, a
babcia i mama wyciągały ze znanych tylko sobie schowków przedrewolucyjne ozdoby choinkowe (ich
przechowywanie było zabronione): cudem ocalałego Dziadka Mroza, Śnieżynkę, szklane bombki,
ozdobny czub, dmuchane zwierzątka z kolorowego papieru - zajączki, misie, liski, ptaszki i mnóstwo
innych. Rodzice wszystkich dzieci piekli różne ozdobne ciasteczka, bułeczki i obwarzanki.

Ojciec opowiadał, jak surowo karani byli wcześniej komuniści (sam był komunistą) za złamanie zakazu
urządzania gwiazdki. Po zezwoleniu na dekorowanie choinki z okazji Nowego Roku natomiast zaczęto
nam uporczywie wbijad do głów, że w 1917 roku, w grudniu, Lenin został jakoby, zatrzymany przez
bandytów w rejonie Sokolników, kiedy jechał z Krupską na choinkę do domu dziecka, aby powitad
nowy rok. Nonsens! Niemożliwe było, żeby wódz, który dopiero co zabronił urządzania świątecznej
choinki, sam łamał swój zakaz! Jawne kłamstwo!

6
Mimo uchylenia zakazu ubierania choinek, nadal nic wolno było ustawiad ich w Wigilię Bożego Narodzenia
(która w cerkwi prawosławnej wypada 6 stycznia wg nowego kalendarza), lecz na Nowy Rok. Władze chciały w
ten sposób wykorzenid tradycje religijne i zaszczepid nową, „komunistyczną” obrzędowośd - przyp. tłum.
Pamiętam jeszcze jedno wydarzenie z tego okresu. Władze zezwoliły na obchody setnej rocznicy
śmierci Aleksandra Siergiejewicza Puszkina. Z tej okazji natychmiast zaczęto drukowad na okładkach
zeszytów szkolnych sceny z bajek Puszkina, sylwetkę pomnika poety oraz ilustracje do jego utworów.
Nadchodziła era Jeżowa7. Z czyjegoś głupiego podszeptu w tych artystycznych zawijasach
wyszukiwaliśmy znamion działania „wrogów ludu” i znajdowaliśmy wyrazy w rodzaju: „Jagoda”,
„Trocki”, „Tuchaczewski”. Oto do czego prowadziło podsycanie nienawiści do „wrogów ludu”!

Wydarzenia roku trzydziestego siódmego pamiętam jak przez mgłę. Przypominam sobie, że znikali
działacze paostwowi. Zwyczajnych ludzi z naszej ulicy i naszego domu na razie nie ruszano. My,
chłopcy, czuliśmy podświadomie niebezpieczeostwo i udzielał się nam niepokój otoczenia.
Zdenerwowało nas, kiedy najpierw kazano zakleid w podręcznikach Historii ZSRR portrety marszałków
Blüchera, Tuchaczewskiego i Jegorowa, a wkrótce potem polecono wyciąd je i zniszczyd. Bywali
nauczyciele (byd może, po prostu wykonywali polecenia z góry?), którzy sprawdzali nasze ławki i
wymagali, abyśmy natychmiast niszczyli zeszyty, na których okładkach wydrukowano
„nieprawomyślne rysunki” lub wręcz sami je rekwirowali. Mawialiśmy wtedy, że nauczyciele ci
dokonują konfiskaty na podstawie donosów lizusów. Cóż robid, takie były czasy. My, chłopcy, także
byliśmy wkręceni w tę karuzelę nonsensu, chociaż nie całkiem uświadamialiśmy sobie to, co się działo
naprawdę. Pamiętam, że opowiadaliśmy anegdoty, dzieliliśmy się wszelkimi pogłoskami i nowinami,
ale tylko w gronie absolutnie zaufanych przyjaciół. Zbieraliśmy się w trójkę-czwórkę, sprawdzaliśmy,
czy nie ma w pobliżu kogoś, komu nie można zaufad i dopiero wtedy zaczynaliśmy rozmawiad na
„zakazane tematy”. Takie zachowanie przejęliśmy od dorosłych: w tym czasie ludzie bali się nawet
swoich krewnych. Oto jak rozszyfrowywaliśmy skrót ZSRR: „Zwędził Stalin Rubli Rulon”, czyli ukradł
znaczną sumę pieniędzy8. Od razu dzieliliśmy się informacjami na temat prawdopodobnego okresu
odsiadki - za tę krótką anegdotę można było dostad „czerwooca”, czyli 10 lat więzienia.

Taka atmosfera trwała przez całe lata. W 1938 roku, latem, zniknął wraz z ojcem mój równolatek i
przyjaciel Mikołaj - syn dyrektora fabryki samochodów. Wkrótce powiedziano mi, że był wrogiem
ludu. Mieszkał niedaleko od nas, na ulicy Małaja Pokrowka, w skromnym mieszkaniu bez żadnych
luksusów. W sąsiednim budynku mieszkała moja babcia wraz z wujkiem Wanią, bratem mojej matki.
Z Mikołajem przyjaźniłem się. od wielu lat, razem chodziliśmy do szkoły, biegaliśmy nad Wołgę,
uczęszczaliśmy na zajęcia w Pałacu Pionierów. Nie pojmowałem, że dyrektor takiego zakładu jak GAZ
może byd wrogiem ludu, a jego syn - szkodnikiem. Czyżby dlatego, że z pochodzenia był Łotyszem? Po
wojnie, w czasie pierwszego urlopu, zainteresowałem się, czy może Mikołaj wrócił? Niestety, cała
rodzina zginęła w obozach. Inny mój przyjaciel, Borys, w kwietniu 1941 roku został aresztowany i
skazany na 10 lat za „propagandę antyniemiecką” - twierdził, że wkrótce będzie wojna z Niemcami. W
tym czasie nasze radio i prasa zachłystywały się sukcesami niemieckich wojsk w Europie. Ostatni raz
widziałem się z nimi we wrześniu 1941 roku, kiedy wrócił z obozu, a po dwóch tygodniach
zmobilizowano go i wysłano na front. Najbardziej oburzało mnie to, że wojna zaczęła się w czerwcu, a
Borysa wypuszczono dopiero we wrześniu. Wkrótce zginął i w ten sposób „rozliczył się” ze swej
„antyniemieckiej propagandy”.

7
Nikołaj Iwanowicz Jeżów (1895-1940) - w 1937 roku został szefem NKWD - przyp. tłum.
8
W oryginale: SSSR: Stalin staszcził sto rubliej - przyp. tłum.
Dla podkreślenia atmosfery tamtych czasów przytoczę jeszcze jedno charakterystyczne wydarzenie.
W naszym domu mieszkał Aleksander Szczerbakow. Wszyscy uważaliśmy go za „burżuja”, gdyż
posiadał stary zagraniczny samochód. W pobliżu mieszkali dwaj jego bracia - Andrzej i Sergiusz, którzy
często go odwiedzali. Andrzej był czekistą. Pewnego razu, jesienią 193S roku, po pijanemu, przed
bramą domu pokłócił się z innym, także pijanym czekistą. Trzeba przyznad, że w tamtych czasach
czekiści nielicho popijali. Doszło do strzelaniny, Andrzej dostał kulą w głowę. Pochowano go w
pośpiechu, a morderca nie stanął przed sądem.

W 1940 roku w Niżnym Nowogrodzie została utworzona Specjalna Średnia Szkoła Marynarki
Wojennej nr 3. Zaczynał się ostami przedwojenny rok. 22 czerwca 1940 roku Dekretem Rady
Komisarzy Ludowych ZSRR powołano specjalne średnie szkoły marynarki wojennej, których zadaniem
było przygotowanie młodzieży do dalszej nauki w wyższych szkołach marynarki wojennej.
Podporządkowano je Ludowemu Komisarzowi Oświaty. Otworzono pięd takich szkół: nr 1 w
Moskwie, nr 2 w Leningradzie, nr 3 w Gorkim, nr 4 w Kijowie i nr 5 w Odessie. Kryteria naboru i
przyjęcia do takich szkół były bardzo ostre. Niezwykle trudny konkurs zdawali jedynie najlepsi w
nauce i sprawni fizycznie chłopcy. Przede wszystkim jednak należało mied czystą kartotekę. Dzieci
rodziców represjonowanych lub pociągniętych do odpowiedzialności karnej za jakiekolwiek
wykroczenie nie miały tu czego szukad. Twardo trzymano się tych zasad aż rozpoczęcia wojny, kiedy
to nabrało mocy prawo „kolesiów”, czyli elitarnej nomenklatury. Zaczęto przyjmowad cherlaków i
zdrowych nieuków, byleby tylko uchronid ich od wysłania na front.

Ja miałem czysto robotnicze pochodzenie, ojciec był komunistą, na dodatek z bolszewickim stażem
wojennym - walczył z Kołczakiem, chod na temat Krzyża Świętego Jerzego zachowywał milczenie.
Poszło mi gładko jak po maśle. O wyniki w nauce nie martwiłem się: na świadectwie ukooczenia
siedmiu klas miałem tylko jedną czwórkę. Komisję lekarską i polityczną przeszliśmy przed samą
wojną, a o przyjęciu do szkoły dowiedziałem się w dniu swoich urodzin, 30 czerwca.

Specjalna Średnia Szkoła Marynarki Wojennej nr 3 w pierwszym roku swojego istnienia mieściła się w
jednym z najlepszych budynków w mieście, na ulicy Bolszaja Pokrowka (w tym czasie ulica im.
Swierdłowa), w którym przed rewolucją była pensja dla szlachetnie urodzonych panien, a przed naszą
szkołą specjalną wzorcowa w mieście szkoła średnia nr 1, gdzie uczyły się dzieci przedstawicieli władz
miasta. Ale nam nie było już dane uczyd się w tym budynku. W lipcu otwarto w nim szpital. Obecnie
mieści się tam Wydział Fizyki Uniwersytetu im. Łobaczewskiego, lecz niestety sam budynek, niegdyś
piękny pałac, swym stanem technicznym przypomina szalet z epoki rozwiniętego socjalizmu. Przykre,
ale prawdziwe.

Nauka w Specjalnej Średniej Szkole Marynarki Wojennej nr 3 w Gorkim rozpoczęła się, podobnie jak
we wszystkich szkołach Związku Radzieckiego, 1 września 1941 roku. Zostaliśmy ulokowani w nowym
gmachu szkolnym na terenie fabryki samochodów. Budynek ten wybudowano z przeznaczeniem na
normalną szkołę i wyposażono w nowoczesne jak na tamte czasy laboratoria i wszystko, co niezbędne
do zapewnienia prawidłowego przebiegu procesu nauczania. Już od pierwszych dni zajęd byliśmy
dumni z tego, że uczymy się w tej nowej szkole i z zapałem przystąpiliśmy do nauki.

Czym się różniło nauczanie w specjalnej szkole marynarki wojennej od zwykłej cywilnej szkoły
średniej? Realizowaliśmy normalny program, dodatkowo jednak przewidywano zapoznanie się z flotą
marynarki wojennej i służbą na okrętach. Najważniejsze jednak było to, że jakośd kształcenia o klasę
przewyższała przeciętną szkołę średnią. Dotyczyło to przede wszystkim poziomu, jaki reprezentowało
ciało pedagogiczne. Oto krótkie charakterystyki niektórych naszych wychowawców.

Dyrektor szkoły Kariew, z wyglądu bardzo surowy, o ogromnym kaukaskim profilu, w rzeczywistości
był niezwykle łagodnym i dobrym przełożonym i nauczycielem.

Wykładowca matematyki, Michał Timofiejewicz Woronin, w sposób wprost niedościgniony wpajał w


nasze młode głowy zasady matematycznego myślenia, uczył nas zasad rozumowania i rozwijał
pamięd.

Znakomity nauczyciel chemii Arżannikow bardzo szybko zaszczepił nam miłośd do chemii. Tablicę
Mendelejewa znaliśmy na wyrywki jak tabliczkę mnożenia.

Fizyki uczył ulubieniec naszej trzeciej kompanii, czyli uczniów klas ósmych, Borczew. Bez jego sugestii
chyba nie zdołałbym w przyszłości opanowad teorii jądra atomowego i mechaniki kwantowej. W 1990
roku dowiedziałem się, że zginął na froncie.

Oryginalnym nauczycielem był geograf Elioski. Bardzo ciekawie prowadził przedmiot „Geografia
wojskowo-polityczna”. Zmuszał nas do przyswojenia sobie geografii nieznanych nam krajów świata.
Ale najważniejsze, że nauczył nas rozumied znaczenie każdego portu oraz prowadzących do niego
dróg. Wymagał wiedzy, czemu służą, i znajomości ich roli pod względem wojskowym. Teraz wydaje
mi się, że był nie tylko geografem, lecz także ekonomistą, politykiem i strategiem.

Najbardziej przyciągał nasze chłopięce dusze bosman Nikiforów. Po pierwsze, był marynarzem, po
drugie, przedtem służył na okręcie podwodnym. Bosman był w szkole głównym kwatermistrzem, a
dodatkowo uczył nas sygnałów kodu flagowego i wiązania węzłów marynarskich. Z pozoru wyglądał
na dobrego człowieka, później okazał się jednak zwykłym draniem.

Każdy dzieo zajęd w szkole zaczynał się apelem porannym. Każda kompania ustawiała się w szeregu
na swoim piętrze. Nasza, trzecia kompania zajmowała klasy na trzecim piętrze, druga - na drugim,
pierwsza zaś - na pierwszym. Znajdowały się tam również pomieszczenia przeznaczone na kancelarie,
gabinety i laboratoria. Dyrektor oraz jego zastępcy rozlokowani byli w gabinetach na pierwszym
piętrze. Kiedy wszystkie plutony ustawiły się w dwuszeregu, dowódcy drużyn kontrolowali wygląd
zewnętrzny każdego ucznia, składali raport dowódcy plutonu, który meldował o obecności uczniów i
przekazywał swoje uwagi dowódcy kompanii. Na dowódców kompanii powoływano z reguły najlepiej
wyszkolonych pod względem musztry nauczycieli i najczęściej funkcje te pełnili byli oficerowie sił
lądowych i marynarki.

Żywot szkoły na terenie fabryki samochodów okazał się krótki. Po pierwszych bombardowaniach
specszkołę marynarki wojennej przeniesiono do budynku szkoły sił powietrznych na tak zwany
Grzebyczek, do górnej części miasta. Budynek szkoły był nowy, z przestronnymi pracowniami
dydaktycznymi, laboratoriami i miasteczkiem sportowym. Ale największą zaletą nowego miejsca było
jego położenie, niedaleko naszych domów. Mnie na przykład na dotarcie pieszo z domu do szkoły
wystarczało dwadzieścia minut.

W nowym budynku, razem z tomikami, zaczęliśmy się uczyd na dwie zmiany. Rozpoczęły się
intensywne zajęcia z przysposobienia wojskowego: Niemcy byli pod Moskwą i my, piętnastoletni
chłopcy, bardzo chcieliśmy walczyd. Dwiczebnymi karabinami kłuliśmy z wściekłością manekiny,
rzucaliśmy dwiczebnymi granatami, czołgaliśmy się setki metrów, kopaliśmy okopy, budowaliśmy
schrony bojowe i ziemianki. Starsze klasy wyprowadzono za miasto do kopania rowów
przeciwczołgowych. Niepokój czuło się we wszystkim. Niżny Nowogród szykował się na przyjęcie
wroga, nikt jednak nie zamierzał się poddawad. Pierwsza kompania została przerzucona do szkoły
intendentury w Moskwie. Częśd naszych uczniów i już studentów poszła na front. Tylko nielicznym
udało się wrócid do domu.

Zaczęła się wojna. Dzieo 22 czerwca 1941 roku pamiętam jak dziś. Wszyscy uczniowie przebywali na
tylnym dziedziocu, gdzie zajmowali się pracami gospodarskimi. Sadziliśmy drzewa, zakładaliśmy
klomby, budowaliśmy plac sportowy, robiliśmy stoliki i ławki. Faktycznie kooczyliśmy już prace,
rozpoczęte jeszcze w połowie kwietnia. Mieliśmy pracowad jeszcze nieco ponad godzinę, gdy nagle
ktoś z dorosłych przybiegł do nas, krzycząc na całe gardło: „Kooczcie, chłopcy, Mołotow wypowiedział
wojnę Niemcom!”, i pobiegł dalej.

Po oświadczeniu Mołotowa ściągnęli na nasze ławki dorośli - mężczyźni i kobiety. Rozpoczęła się
wymiana opinii. Pamiętam, że większośd dorosłych uważała, że za dwa miesiące rozgromimy
Niemców, a cała wojna potrwa niedługo i wkrótce będziemy świętowad zwycięstwo.

Wieczorem tego samego dnia przewodnicząca komitetu domowego, czyli Niura Sokołowa, zebrała
dorosłych mężczyzn i młodych chłopców i nakazała kopanie na podwórzach prymitywnych schronów
ziemnych dla ludzi. Widocznie plany mobilizacyjne przewidywały budowę takich schronów, ponieważ
Niura przyniosła plan takiego „schronu-szczeliny”. W związku z powyższym cała nasza społeczna
praca nad zagospodarowaniem podwórza poszła na marne. Kopaliśmy rowy na wypieszczonych przez
nas klombach, trawnikach i grządkach. Wszystkie kwiaty, krzewy i drzewka, z taką miłością sadzone i
otaczane opieką, zostały zniszczone. Prace nad budową „szczelin” posuwały się szybko. Nasze
podwórzowe kierownictwo miało widocznie wytyczne w sprawie terminu ich przygotowania.
„Szczeliny” w pierwszych dniach lipca wyłożyliśmy wewnątrz deskami, zrobiliśmy schodki przy
wejściach i ławki po obu stronach do siedzenia. Potem, już w październiku, ułożyliśmy podłogi i
zrobiliśmy daszki nad wejściami. W pierwszym tygodniu wojny na poddaszach obu części naszego
domu przygotowaliśmy skrzynie z piaskiem i blaszane beczki z wodą. Sporządzony został rozkład
dyżurów na strychach w razie alarmów lotniczych. Nam, chłopcom i dziewczętom, podobał się cały
ten rwetes. Nadchodziły przecież wakacje i wszystko to przypominało zabawę. Przez wszystkie dni
pogoda była cudowna - czyste niebo, ciepło. Atmosfera była jeszcze rześka. Dosłownie w kilka tygodni
po 22 czerwca z naszego podwórza zaczęli odchodzid do wojska młodzi chłopcy - najpierw ochotnicy,
potem już w ramach mobilizacji. Wyjechali bracia Sozinowie, młodzi Sokołowowie, krótko później
Jakow. W sierpniu pomaszerowali na front pozostali młodzieocy. Mężczyzn starszego pokolenia
zmobilizowano nieco później. Dwa miesiące po rozpoczęciu wojny nasz dom opustoszał. Jeszcze
później, w 1943 roku, kiedy opuściłem już rodzinne miasto, poszli na front ostami chłopcy: Włodek
Tumanów, Jurek Jutanin, Abram i inni.

Przez pierwsze lato miasto żyło spokojnie. Często jednak ogłaszano alarmy przeciwlotnicze. Prawie
każdemu z nich towarzyszył ogieo artylerii i dział przeciwlotniczych. Najpierw ustawiono je w
ogrodach, później działa pojawiły się na miejskich placach i na dachach najwyższych budynków.

Pierwsze bombardowanie nie zmieniło sennej atmosfery miasta. Przypominam sobie ten dzieo ze
szczegółami. Panował skwar i duchota. Alarm przeciwlotniczy ogłoszono około godziny piątej.
Siedzieliśmy w pełnej gotowości na poddaszu naszego domu. Przygotowaliśmy specjalne szczypce do
zrzucania bomb zapalających. Nagle usłyszeliśmy narastające wycie i głuchy wybuch, dośd blisko
naszego domu. Siedzimy i czekamy, co będzie dalej. Ale na tym się skooczyło i wkrótce alarm
odwołano. Ludzie s zaczęli wychodzid, zatrzymywali się przed furtkami i bramami domów. My także
zeszliśmy ze strychu i zaczęliśmy się przysłuchiwad, co mówią dorośli. Od razu, nie wiadomo skąd,
zaczęły się pojawiad nieprawdopodobne plotki i przypuszczenia, że Niemcy zbombardowali jakieś
obiekty w mieście. Okazało się, że bomby spadły w okolicach Soboru Troickiego, niedaleko od
naszego domu. Kiedy tam dobiegliśmy z kolegami, przed cerkwią zebrało się już sporo ludzi.
Rzeczywiście, kilka niewielkich bomb spadła na skwerek obok soboru. Leje po bombach nie były
głębokie. Nie ucierpiał żaden dom w pobliżu, ale odłamki eksplodującej niedaleko bomby mocno
uszkodziły ściany soboru. W murach widniały szczeliny i dziury, wybuch wybił szyby witraży. Ofiar w
ludziach nie było.

Trzy tygodnie później Niemcy po raz drugi zbombardowali Niżny Nowogród. Wrażenie było zupełnie
odmienne. Bomby spadły niedaleko naszego domu. Wrażenie było przerażające - narastający świst
bomb, wciskający w ziemię, wybuch. Na strychu przytulaliśmy się do siebie. Później dowiedzieliśmy
się, że były to pojedyncze niemieckie samoloty zwiadowcze. Bomby zrzucone zostały bez celowania,
tak po prostu, dla wywołania paniki. W tym czasie Niemcy pozwalali sobie na takie akcje, a nasza
armia nie była w stanie im w tym przeszkodzid.

Wybiegając nieco wprzód, powinienem opowiedzied o pierwszym prawdziwym nalocie niemieckich


bombowców na Niżny Nowogród. Było to 4 listopada 1941 roku. Wraz z przyjaciółmi ze szkoły
staliśmy na rogu ulicy Dzierżyoskiego i Zaułka Gruzioskiego, czekając na odwołanie alarmu
przeciwlotniczego. Staliśmy się świadkami ostrzału ulic z broni maszynowej przez samoloty. W górnej
części miasta nie było żadnych ważnych obiektów oprócz koszar szkoły artyleryjskiej w Gruzioskim
Zaułku. Niemiecki samolot, dwusilnikowy bombowiec Junkers-86, pojawił się nad ulicą na wysokości
około 100 metrów, rażąc długą serią z karabinu maszynowego, przeleciał wzdłuż ulicy w kierunku
placu Minina i kremla. Był tak nisko, że mogliśmy nawet dostrzec pilotów w kabinie samolotu, a na
skrzydłach oraz ogonie swastyki i krzyże.

Pozwolę sobie na małą dygresję. W październiku Niemcy podeszli pod Moskwę. Ludnośd stolicy
ewakuowała się. Tak naprawdę nie była to ewakuacja, lecz paniczna, przez nikogo nie kierowana
ucieczka. Uciekali wszyscy - bogaci i biedni, pieszo lub przygodnymi środkami transportu. Jeszcze dziś
niektórzy historycy, pisząc o wydarzeniach października i listopada 1941 roku twierdzą, że w Moskwie
było wtedy spokojnie. Ja i moi koledzy ze szkoły widzieliśmy wyłącznie paniczną ucieczkę. Do
listopada na drodze do Nowogrodu, w rejonie fabryki samochodów, zebrało się tysiące samochodów
z uciekinierami z Moskwy i okolic. Myśleliśmy, że samochodami mogli uciekad z Moskwy jedynie
wysoko postawieni urzędnicy. Tymczasem na szosie pod Nowogrodem tłoczyli się wszyscy:
nomenklaturowi urzędnicy, działacze partyjni, robotnicy, uczniowie szkół i studenci. Nie
wyobrażaliśmy sobie, że w Moskwie mogło byd tyle samochodów! Kolumny pojazdów stały wzdłuż
szosy w kilku rzędach. Ta masa stłoczonych aut należących do uciekinierów stała się celem
niemieckich bombardowao.

Dlaczego Niemcy bombardowali kolumny uciekających cywilów? Najprawdopodobniej chcieli


zastraszyd ludzi. W tamtych dniach ani jedna bomba nie trafiła w budynki fabryki - niemieccy piloci
celowali w samochody z uciekinierami. Sytuacja po nalocie była straszna. Niemcy zbombardowali i
ostrzelali setki samochodów. Ktoś z kierownictwa postanowił nas, chłopców ze specszkoły, wysład do
oczyszczenia terenu po nalocie. Na zawsze pozostał mi w pamięci obraz leżącej na wznak młodej
dziewczyny, zupełnie nagiej, z nadpaloną poczerniałą skórą- Dziewczyna była bez nogi i miała
rozrzucone ramiona... Niedaleko jej zwłok leżały rozszarpane ludzkie szczątki - nogi, ręce, kawałki
mięsa i kości. Rozpoczęła się okrutna wojna.

Życie stawało się z każdym dniem coraz cięższe i cięższe. Na kartki, które wydawano co miesiąc, nie
było pokrycia w towarze. W szkole zaczęły się nieobecności, niektórzy chłopcy odchodzili do pracy w
fabryce. Moja rodzina z trudem żyła z pensji ojca i dwóch naszych robotniczych kartek, bowiem
matka i siostry dostawały tylko po 400 gramów chleba dziennie. Kiedy zamarzła Wołga, razem z
matką odwiedzaliśmy zawołżaoskie osady i wioski, żeby wymienid jakieś rzeczy na żywnośd: kartofle,
czasami na podgniłą słoninę albo mięso. Nasz fundusz wymienny był bardzo mizerny: matka, zgodnie
z ludowym zwyczajem schowała kiedyś trochę naszych dziecięcych ubranek. To było wszystko, co
mieliśmy. Ładowaliśmy te nędzne łachy na sanki i braliśmy kurs za Wołgę. Po jej przekroczeniu
szliśmy z matką żebrad od osady do osady, od wioski do wioski, brnąc po kolana w śniegu.
Zatrzymywaliśmy się prawie przed każdym domem i prosiliśmy wiejskie baby, żeby dały nam
cokolwiek w zamian za nasze żałosne „towary”. Jakież zniewagi i upokorzenia musieliśmy znosid! Nie
tylko my żebraliśmy, wielu mieszkaoców miast chodziło po wsiach, ale ludzie na wsi sami biedowali i
oprócz współczucia i łez, niczym nie mogli nam pomóc. Dobrze przynajmniej, że niektórzy nie
odmawiali nam noclegu! W taki sposób w trzy, cztery dni obchodziliśmy kilka wiosek, wymienialiśmy
jakieś rzeczy na żywnośd, chod bardziej przypominało to jałmużnę, ofiarowaną z litości, niż handel.
To, co zdobyliśmy, przywiązywaliśmy do sanek i wracaliśmy do domu...

Zajęcia w szkole szły tymczasem własnym trybem. Opuszczone lekcje trzeba było odrabiad. Zdarzały
się dwójki, groźby wydalenia ze szkoły. Na szczęście, nasi wykładowcy orientowali się w naszej
sytuacji rodzinnej, wiedzieli, że w szkole uczyły się głównie dzieci niezamożnych, a nawet biednych
rodziców. Żal im nas było i wiele nam wybaczali. Ósmą klasę skooczyliśmy z wielkim trudem, ale do
wiosny wszystkie zaległości i opóźnienia nadrobiliśmy.

Życie stało się nieco lżejsze - było lepsze zaopatrzenie na kartki, pojawiła się amerykaoska żywnośd,
mieszkaocom miasta zaczęto dawad działki pod ogrody. To stwarzało nadzieję, że jesienią 1942 roku
będzie lżej.

Na zakooczenie roku szkolnego w ósmej klasie dowództwo szkoły ogłosiło, że lato spędzimy na
obozie. Po zbudowaniu obozu pod koniec lipca rozpoczęło się zwykłe obozowe życie.

O szóstej pobudka, gimnastyka, kąpiel, śniadanie i do obiadu zajęcia: dwiczenia z szalupami, kod
sygnałowy, musztra, regulaminy. Rozkład dnia był taki sam jak w wojsku. Realizowaliśmy typowe
zajęcia wojskowe: służba wartownicza, nocne alarmy, szkolenie bojowe i inne typowe dla wojska
zajęcia.

Przez dwa z sześciu dni zajęd pomagaliśmy kołchozowi. Na lewym dolnym brzegu Wołgi rozpościerały
się bezkresne zalewowe łąki z trawami sięgającymi powyżej kolan, soczystymi i gęstymi, że trudno
było się przez nie przedostad. Na takich kosiliśmy trawę na siano dla kołchozu.

Najbardziej lubiliśmy pływanie na wiosłowych szalupach. Szkoła dysponowała prawdziwą


sześciowiosłową szalupą okrętową, zwaną po marynarsku „Jolką”. Na niej podjęliśmy pierwsze rejsy
po mleko do osady Biezwodnoje, położonej naprzeciw obozu na prawym, wysokim brzegu Wołgi.
Cieszyliśmy się, kiedy przychodziła nasza kolej, żeby popłynąd po mleko. Braliśmy na szalupę parę
wielkich baniek, ładowaliśmy jeszcze kilka skrzynek na warzywa i wiosłowaliśmy na drugi brzeg.
Cztery do pięciu kilometrów płynęliśmy pod prąd wzdłuż naszego brzegu, potem wykręcaliśmy
prawie prostopadle do nurtu i prąd znosił szalupę wprost do przystani w Biezwodnoje. Po przybiciu
do brzegu szliśmy na górę do kołchozu. Na dziedziocu młodziutkie dziewczęta najpierw poiły nas do
woli mlekiem, potem napełniały baoki aż po same pokrywki, dawały jakieś warzywa, a my szybciutko
schodziliśmy z wysokiego, urwistego brzegu do rzeki i spokojnie wiosłowaliśmy zpowrotem do obozu.

W lipcu i w sierpniu poczuliśmy tchnienie wojny. Do zatoki blisko obozu, w celu sprawdzenia układu
sterowniczego i konserwacji broni pokładowej, zaczęły wpływad rzeczne kutry opancerzone. Wkrótce
jednak odpływały w dół rzeki, w kierunku Stalingradu, gdzie zaczynały się już walki. Rozpoczęły się
także naloty na Niżny Nowogród. Nad miasto zapuszczały się niemieckie samoloty znad dolnej Wołgi.
Szły falami. Najpierw myśleliśmy, patrząc na przelatujące wysoko nad rzeką samoloty, że to nasze.
Dopiero kiedy zobaczyliśmy bezpośrednio nad Wołgą krótką walkę powietrzną, w trakcie której nasz
myśliwiec strącił niemiecki bombowiec, zrozumieliśmy, że to nieprzyjaciel.

Czas płynął szybko. Pod koniec sierpnia opuściliśmy czyste łąki i dąbrowy lewobrzeżnej Wołgi oraz
wysokie, bogate w mleko i jabłka brzegi osady Biezwodnoje. Czekały na nas szkolne pracownie.
Dokładnie po 50 latach byli uczniowie i wychowankowie szkoły odwiedzili te miejsca. Absolutnie nic,
oprócz potężnych starych dębów, nie przypominało nam tych odległych czasów. Czas zatarł wszystkie
ślady po naszych ziemiankach. Na dawnym miejscu pozostał jedynie oznakowany tor wodny, gdzie
znajdował się poligon do dwiczeo wojskowych.

W 1942 roku zajęcia w szkole zaczęły się 1 września. Skooczyły się naloty lotnictwa niemieckiego na
miasto - widocznie Niemcy wszystkie siły rzucili na Stalingrad. Naukę w dziewiątej klasie
rozpoczęliśmy w stosunkowo spokojnych warunkach. Ale nie minął nawet miesiąc, gdy pierwsi
nauczyciele, a wśród nich dyrektor szkoły, zostali zmobilizowani i poszli na front Odchodzili ze szkoły
także uczniowie, a w ich miejsce pojawiali się inni. W kompanii pojawili się nowi słuchacze, podobni
do tych, którzy w 1941 roku zostali „przeniesieni” ze szkoły specjalnej marynarki wojennej w
Moskwie do naszej „tyłowej”. Znalazł się wśród nich również przyszły mechanik pierwszego w
Związku Radzieckim atomowego okrętu podwodnego, Borys Pietrewicz Akułow. Tacy jak Akułow
przybywali do nas i później. Byli to w większości synowie wysokich urzędników z Moskwy,
przywódców i działaczy partyjnych, ministrów i ich zastępców, artystów itd., którzy przekroczyli lub
wkrótce mieli osiągnąd wiek poborowy. Woleli oni odsiedzied swoje w naszej szkole na tyłach:
uczniowie specjalnych szkół wojskowych byli zwolnieni ze służby wojskowej.

Nowy 1943 rok zaczynał się w ciężkich warunkach. Kooca wojny nie było widad. Wiosną rozpoczęły
się znów naloty na miasto. Niemcy zbombardowali fabrykę samochodów i zakłady lotnicze.
Bombardowali również za dnia. Z wysokiego prawego brzegu Oki były dobrze widoczne efekty tych
nalotów. Płonęły fabryki i domy, miasto spowijały dymy pożarów. Naloty trwały dzieo w dzieo aż do
naszego wyjazdu z Niżnego Nowogrodu. Niemcy przygotowywali się do ostatecznej rozprawy pod
Stalingradem. My, chłopcy, zaczęliśmy myśled o pójściu na front Większośd z nas kooczyła właśnie
siedemnasty rok życia, a wszyscy mieliśmy za sobą kilka lat specjalistycznego przeszkolenia
wojskowego. Niektórzy z nas chcieli rzucid szkołę i zgłosid się na ochotnika do wojska. Ale wkrótce
przyszedł z góry rozkaz przygotowania drugiej kompanii do wyjazdu do powstającej właśnie w Baku
przygotowawczej szkoły marynarki wojennej.
Rozliczyliśmy się ze szkołą, zdaliśmy umundurowanie i pełni nadziei aa przyszłośd popłynęliśmy na
parowcu „Spartak” w dół Wołgi w nieznane. Co nas tam czeka? Jak potoczą się nasze losy?

Nasz parowiec powoli płynął w dół Wołgi. Prawie w każdym większym porcie zaopatrywał się w
paliwo i żywnośd. Postoje trwały po dwa lub trzy dni. Najlepiej pamiętam postój w Stalingradzie.
Walki zakooczyły się tam w lutym, lecz jeszcze po upływie pół roku miasto wyglądało tak, jakby
dopiero co opuściły je wojska. Ruiny, góry śmierdzących odpadków, ogromne zielone trupie muchy
wyłaziły ze studzienek kanalizacyjnych, a z ruin domów wydobywał się trupi odór. Wszędzie leżały
rozkładające się zwłoki i ludzkie szczątki w niemieckich i naszych mundurach. Ludzi prawie nie było
widad, czasem po opustoszałych ulicach przemykali pojedynczy przechodnie. Życie toczyło się na
dwóch lub trzech przystaniach w okolicach zburzonego dworca. Za dworcem piętrzyły się góry
rozbitego sprzętu. Zorganizowaliśmy wycieczkę do muzeum obrony Stalingradu. Mieściło się ono w
piwnicach domu towarowego, w którym został wzięty do niewoli feldmarszałek Paulus i jego sztab.
Na własne oczy zobaczyłem słomiane zimowe buty niemieckich żołnierzy. Szczerze mówiąc, nie było
na co patrzed - fotografie żołnierzy i zdobyczne rupiecie.

Po trzydniowym postoju w Stalingradzie ruszyliśmy do Astrachania. W Astrachaniu przeładowaliśmy


się na płaskodenną barkę i na holu ruszyliśmy dalej, do tajemniczego południowego miasta Baku.
Holownik płynął z prędkością dwóch do trzech węzłów9.

Wreszcie dopłynęliśmy do Baku. Do szkoły poprowadzono nas w szyku marszowym. Widok


południowego miasta zawsze robi wrażenie. Słooce, czyste ulice, wzdłuż chodników kwitnące
oleandry o odurzającej woni, piękne domy w europejskim stylu, wypełnione ludźmi ulice wywierały
wrażenie. Nie czuło się tu wojny.

Dotarliśmy na dziedziniec szkoły. Był to nowy, ogromny dwupiętrowy gmach, zbudowany na planie
trójzębu. Obszar wokół budynku był także imponujący, otoczony wysokim, żelaznym ogrodzeniem.
Fasada wychodziła na północ. Za budynkiem zaczynał się park miejski, a od frontu, po przeciwnej
stronie ulicy, rozpościerało się pustkowie porośnięte rzadkimi drzewami i zaroślami.

Na placu kazano nam się rozejśd i polecono czekad na dalsze rozkazy. Otoczyli nas jacyś chłopcy -
jeden w marynarskim ubraniu roboczym, inni zaś po cywilnemu. Jak się okazało, byli to nasi nowi
koledzy, uczniowie średnich szkół marynarki wojennej z Kijowa i Odessy, którzy przyjechali z Azji
Środkowej, dokąd zostali ewakuowani na początku wojny. Niedługo dotarli do Baku także
moskwianie.

Na początku ogłoszono, że musimy stanąd przed komisją lekarską, a następnie zdad egzaminy
wstępne, co odpowiadało egzaminom koocowym dla klas dziewiątych szkoły średniej.

Wreszcie sformował się nasz trzeci rocznik, czyli dziesiąte klasy. Podzielono nas na dwie podgrupy:
„A” i „B”. Dowódcą podgrupy „B” został kapitan marynarki Worobiow. Był to wysoki, smukły,
przystojny młody oficer. Do szkoły przyszedł z kutrów torpedowych. Bardzo lubił musztrę i dowodził
szykiem wspaniale.

Po obozie i miesiącu nauki podano do wiadomości, że zajęcia w szkole zostaną wznowione w 1944
roku, po złożeniu przysięgi, a w listopadzie i grudniu odbędziemy praktykę morską.

9
1 węzeł - 1 mila morska (ok. 1852 m)/godz. - przyp. red.
Praktykę marynarską zaczęliśmy na żaglowcach. My, to znaczy 3. pluton, pływaliśmy na
„Beidewindzie”. Dwa szkunery przeniosły nas wprost z budynku szkoły w romantyczny świat morza.
Na tych niewielkich stateczkach, drewnianych, solidnie wykonanych i zdumiewająco pięknych,
poznawaliśmy tajniki marynarskiego rzemiosła. Ściśle przestrzegany porządek dnia, jednoznaczny
podział obowiązków na statku, wachty - to podstawa służby we flocie. Żaglowiec to nie tylko
romantyzm, to służba! Jakże te żaglowce pobudzały naszą jeszcze dziecięcą wyobraźnię! Byliśmy
marynarzami! Żagle, morze, sztorm! Nawet dziś, po tylu latach, nie mogę zapomnied entuzjazmu,
który odczuwałem wówczas na pokładzie „Beidewindu”.

Pod koniec żeglarskiej praktyki, w ostatnich dniach listopada, widzieliśmy nad miastem samoloty,
mknące na południe w towarzystwie myśliwców. Wkrótce dowiedzieliśmy się, że to Stalin leciał na
konferencję do Teheranu.

Po zakooczeniu praktyki na szkunerach zostaliśmy przeniesieni na okręty szkolne, „Prawda” i


„Szaumian”. Wydano nam „książeczki praktykanta” - dokument z programem praktyki. Zobowiązani
byliśmy poznad po kolei poszczególne działy okrętu, organizację służby, obowiązki załogi.

Jak wyglądała praktyka na „Prawdzie”? Był to pierwszy statek pełnomorski, na jakim się znalazłem.
Jednostka ta realizowała jakieś zadania przewozowe. Kilka dni staliśmy przy wojskowym nabrzeżu
portowym, a potem wypłynęliśmy w morze.

Najpierw zawinęliśmy do Kisłowodska. W drodze spotkał nas sztorm i po raz pierwszy w życiu
doświadczyłem prawdziwego kołysania. Następnie odwiedziliśmy porty iraoskie: Bandar Szahpur i
Pahlawi. Był to mój pierwszy zagraniczny rejs. Na nas, chłopców znad Wołgi, znających jedynie
równiny ojczystych stron, niezatarte wrażenie pozostawiał widok pokrytych śniegiem czarnych
szczytów w oddali, a w dole palmy i kwitnące w grudniu drzewa!

W Bandar Szahpur staliśmy niedługo. Następnej nocy zawinęliśmy do Pahlawi. Tu wydano nam
pieniądze - riale. Dostaliśmy po parę groszy i zeszliśmy na brzeg. Połaziliśmy po molo, obejrzeliśmy
dźwigi, byliśmy nawet w latarni morskiej. Potem poszliśmy na bazar i wydaliśmy wszystkie pieniądze
na słodkie i soczyste granaty. Niektórzy praktykanci zaczęli robid interesy. Wymieniali służbowe miski
i inne wykradzione z kambuza naczynia na tytoo, południowe owoce i słodycze.

Po dwóch dniach postoju w Pahlawi „Prawda” wyszła w morze i wzięła kurs na Krasnowodsk. Miasto
wydało się nam przerażająco głodne, biedne i nagie. Na brzeg puszczono nas nawet bez przepustek -
nie było dokąd pójśd ani co zobaczyd. Wokół rozpościerał się piasek, ani jednego drzewa czy krzaczka.

Z Krasnowodska wypłynęliśmy prosto do Baku. Pogoda znów była sztormowa. Przed chłodem i
kołysaniem chroniliśmy się za kominem na najwyższym pokładzie. Rano zawinęliśmy do Baku.
Pożegnaliśmy na zawsze „Prawdę”. Było to przed samym Nowym Rokiem - 31 grudnia.

W szkole ogłoszono, że 2 stycznia 1944 roku składamy przysięgę. Polecono nam w ciągu dwóch dni
nauczyd się na pamięd roty przysięgi i doprowadzid do porządku umundurowanie. Nie pamiętam,
kiedy dostaliśmy karabiny, ale chyba jeszcze przed praktyką na okrętach.

2 stycznia 1944 złożyłem przysięgę wojskową na wiernośd Ojczyźnie, którą wypełniałem do kooca
służby w Marynarce Wojennej.
Rozpoczęły się intensywne zajęcia. Rano szliśmy do bloku szkolnego, jedliśmy śniadanie, potem sześd
lekcji, obiad, jeszcze cztery godziny zajęd, kolacja, następnie nauka własna w klasach. O 21.00 była
wieczorna herbatka i wracaliśmy do bloku mieszkalnego. Nie mieliśmy żadnych rozrywek - oprócz
niedzielnych projekcji w bloku szkolnym. Filmy pokazywano nam iście wspaniałe: Złodziej z Bagdadu,
Siedmiu krasnoludków i inne, głównie amerykaoskie i angielskie!

W kwietniu dowództwo poleciło wypytad chłopców z najstarszego rocznika, do jakich szkół


zamierzają wstąpid. Nie namyślając się długo, poprosiłem, żeby wpisano mnie jako kandydata na
wydział budowy silników szkoły inżynierskiej im. Dzierżyoskiego. Uczyłem się dobrze, miałem tylko
jedną czy dwie czwórki. Myślałem, że to wystarczy, by uczyniono zadośd mojemu życzeniu, w Baku
nikt jednak nie liczył się z życzeniem i zdaniem ucznia. Niecierpliwie czekaliśmy na zakooczenie nauki.
Wreszcie zadźwięczał ostatni szkolny dzwonek. Nazajutrz ustawiono obie nasze klasy na placu i
odczytano rozkaz Ludowego Komisarza Marynarki Wojennej o przyjęciu absolwentów szkoły do
wyższych szkół morskich. Ja zostałem słuchaczem Wyższej Szkoły Marynarki Wojennej im. M. B.
Frunzego, najstarszej uczelni morskiej w Rosji, założonej jeszcze przez Piotra I.

Nadeszła chwila pożegnania ze szkołą. Żegnaj, musztro w podkutych amerykaoskich butach, żegnajcie
pierwsze karabiny, warty, mało wymyślne prace gospodarskie, alarmy bojowe i nocne marsze w
pełnym oporządzeniu! Pożegnaliśmy nauczycieli i dowództwo.

Na dworcu sformowano transport wyjeżdżających do Leningradu „frunzowców”. Odprawę prowadził


dowódca naszego rocznika. Przedstawił nam kierownika pociągu, oficera frontowego spod
Stalingradu, kapitana Bondarienkę, ciężko rannego w walkach nad Wołgą. Ładowaliśmy się do
eszelonu przez cały dzieo. Następne dwa dni czekaliśmy na odjazd.

Na sąsiednim torze stał silnie chroniony pociąg z żołnierzami, ubranymi w nie znanego nam fasonu
mundury khaki. Mówili po rosyjsku i ukraiosku, śpiewali smutne pieśni. Podchodzenie do obcego
eszelonu, a tym bardziej rozmowy z jego żołnierzami, były surowo zabronione. Niemniej
próbowaliśmy nawiązad jakieś kontakty, kiedy pilnujący ich wartownicy odchodzili lub udawali, że nas
nie zauważają. Okazało się, że to nasi, którzy uciekli z niemieckich obozów jenieckich i walczyli w
oddziałach partyzantki antyfaszystowskiej we Włoszech. Po wyzwoleniu Włoch przez wojska alianckie
oddziały partyzanckie zostały rozwiązane, a byłych jeoców rosyjskich odesłano do Rosji, Żołnierze
opowiadali, że zebrano ich w obozie, przebrano w angielskie mundury, wysłano najpierw do Afryki, a
potem przez Bliski Wschód - Egipt, Syrię i Iran - do Baku. Dokąd ich wieziono i co zamierzano z nimi
zrobid, nie wiedzieli. Zamiast wolności i spotkania z wymarzoną Ojczyzną czekał ich niepewny los. Co
się stało z tymi znękanymi cierpieniami, ciężko doświadczonymi przez wojnę żołnierzami,
dowiedzieliśmy się dopiero w 1956 roku, kiedy zaczęto ich wypuszczad już z naszych, radzieckich
obozów koncentracyjnych.

Po dwóch dniach nasz pociąg wyruszył w daleką drogę do Leningradu. Przejeżdżaliśmy przez
Dagestan i Kubao. Wolno jechaliśmy przez puste stanice i chutory. Prawie na każdym postoju robiono
długie przerwy w podróży. Oglądaliśmy na własne oczy miejsca bitew, potyczek i walk. Obok nasypów
kolejowych piętrzyły się sterty spalonych wagonów i rozbitego sprzętu.

Dotarliśmy wreszcie do Donu. Przez most przepuszczano jedynie pociągi z wojskiem na front i z
rannymi z frontu. Wokół Batajska rozciągały się góry rozbitego sprzętu wojskowego, niemieckiego i
naszego. Chodziliśmy szukad broni w samochodach i czołgach. Braliśmy najczęściej pistolety. Wtem w
jednym z czołgów rozległ się wybuch i dwóch naszych kolegów wyleciało w powietrze. Obu w ciężkim
stanie wysłano do szpitala w Batajsku, W Leningradzie dowiedzieliśmy się, że jeden z nich zmarł, a
drugi został kaleką. Dostaliśmy dobrą - chod tragiczną w swej wymowie - lekcję.

Wreszcie skooczył się przymusowy postój i przekroczyliśmy Don. Wolno ruszyliśmy przez zniszczoną
Rosję, Dokoła widad było rozbite i spalone wagony, zburzone stacje, ruiny miast i dworców. Był
początek sierpnia. Nasi dowódcy unikali postojów w miastach, stawaliśmy przeważnie w stepie albo
w lesie.

Na Dworzec Moskiewski w Leningradzie dotarliśmy wczesnym rankiem. Najpierw rozładowaliśmy się,


doprowadziliśmy do porządku umundurowanie i zjedliśmy śniadanie. Potem zapakowaliśmy rzeczy na
przysłane ze szkoły ciężarówki. Wszystkie formalności zostały dopełnione. Sformowaliśmy szyk na
placu przed dworcem i kompaniami ruszyliśmy wzdłuż Newskiego Prospektu do szkoły na Wyspie
Wasilewskiej.

Zarówno Prospekt Newski, jak i całe miasto były puste. Z rzadka przemykali pojedynczy przechodnie.
Orkiestra grzmiała na całą ulicę, a my szliśmy w milczeniu. Spodziewaliśmy się ujrzed ruiny, zniszczone
drogi, a tymczasem zobaczyliśmy ocalałe budynki z szybami w oknach i witrynami, czyste ulice. Kilka
domów jednak ucierpiało - jeden na rogu Sadowej i Newskiego, gdzie dziś znajduje się wejście do
metra, drugi na ulicy Hercena ze zniszczonym głównym wejściem do Instytutu Włókienniczego. Ślady
wybuchów pocisków dużego kalibru nosiło też kilka innych budynków. Pozostałe były całe. Czyż
można było to porównad z wyglądem Stalingradu i innych miast, przez które przejeżdżaliśmy?
Dopiero później, gdy lepiej poznaliśmy miasto, dostrzegaliśmy zniszczone całe dzielnice - szczególnie
w okolicy zakładów im. Kirowa.

Po kilku dniach ogłoszono, że jedziemy na obóz na półwysep Koivisto w Karelii. Przyjechaliśmy,


rozbiliśmy wojskowe namioty przy samym brzegu, doprowadziliśmy do porządku teren i
zorganizowaliśmy służbę wartowniczą. Wkrótce obóz zaczął tętnid życiem. Przede wszystkim musztra,
regulaminy i praktyczne zajęcia z pływania łodziami wiosłowymi i żaglowymi.

Mieliśmy sporo wolnego czasu. Wałęsaliśmy się po okolicy, zbieraliśmy jagody i grzyby. W pobliżu
obozu znajdowały się porzucone przez Finów domy i obejścia. Opuścili to miejsce wszyscy co do
jednego, widocznie wzięli z sobą tylko to, co zdołali unieśd, przepędzili też bydło. Reszta była
połamana i rozbita - prawdopodobnie kradzieże i zniszczenia były dziełem naszych żołnierzy.
Potwierdziło się to znacznie później, kiedy byłem w Finlandii w delegacji służbowej. Finowie
opowiadali mi, że w trakcie odwrotu niczego w swoich obejściach nie niszczyli. Pewnego razu
natknęliśmy się w lesie, dośd daleko od obozu, na strącony radziecki myśliwiec i zwłoki pilota.
Niedaleko tego miejsca znaleźliśmy grób porucznika, jak się domyślaliśmy - także lotnika. Pilota
myśliwca pochowaliśmy obok.

Po powrocie z obozu zaczęła się nauka. Szkołę poznawaliśmy długo. Budynki zajmowały prawie całą
przestrzeo między nadnewskim bulwarem a Wielkim Prospektem i między 11 a 12 linią Wyspy
Wasilewskiej. Fasada głównego gmachu zwrócona była ku Newie. Do jego lewego skrzydła przylegał
blok z jadalnią na parterze i aulą - zwaną też „Salą Rewolucji” - na pierwszym piętrze. Na drugim
piętrze znajdowały się pomieszczenia sypialne. Wzdłuż dwunastej linii rozciągał się trzypiętrowy blok
szkolny, który górował nad całym kompleksem. Do bloku szkolnego przylegały domy, w których przed
rewolucją mieszkały rodziny oficerów marynarki. Do kraoca bloku szkolnego przylegał prostopadle
blok biblioteczny. Właśnie w tym budynku odbywała się nauka własna. Biblioteka dysponowała
olbrzymim księgozbiorem: była tu literatura naukowa, marynistyczna, beletrystyka, ale przede
wszystkim bardzo bogaty dział historyczny.

Pewnej czerwcowej nocy 1945 roku nasz budynek biblioteczny spłonął: wszystkie bezcenne skarby
literatury pochłonął ogieo. Później dowiedzieliśmy się, że bibliotekę podpalono. Przebąkiwano, że
rozkaz przyszedł z góry - zachowało się tam bowiem wiele materiałów z czasów rewolucji i
przedrewolucyjnych książek, gazet i innych wydawnictw, w których można było przeczytad, że Lenin
był niemieckim szpiegiem, że przewieziony został przez terytorium Niemiec w chronionym przez
niemieckich policjantów wagonie itd. Tam również przeczytałem protokoły z przesłuchania admirała
Aleksandra Wasiljewicza Kołczaka. Zapamiętałem na długo, że na pytanie, dlaczego nie wywiózł za
granicę rosyjskiego zapasu złota, admirał odpowiedział, że należy ono do narodu rosyjskiego i nie
miał prawa nim dysponowad.

Budynki uczelni nie były zniszczone w dniach blokady Leningradu. Niemcy ostrzeliwali miasto
małokalibrowymi, głównie 45-milimetrowymi pociskami. W nasze bloki wpakowali chyba ze 100
takich pocisków. Jeden z tych, które nie wybuchły, został odkryty w pobliżu Sali Kompasowej i
zabezpieczony przeszklonym futerałem. Zniszczenia dokonane przez te pociski były niewielkie.

W październiku zezwolono na powrót do Leningradu ludności cywilnej. Większośd ewakuowanych


zaczęła wracad do miasta. Zaczęły pracowad teatry, otwierano muzea. Życie powoli wracało na
normalne tory. W Sali Rewolucji zaczęto organizowad wieczory, zapraszając studentów
rozpoczynających zajęcia uczelni. Czuło się, że wojna zbliża się do kooca, a do miasta wraca życie.

Nauka pochłonęła mnie całkowicie. Pasjonowała mnie nawigacja i astronomia. Cieszyłem się, że
zostanę nawigatorem. Jedynie jako oficer nawigacyjny chciałem rozpocząd służbę na okręcie
podwodnym.

Pierwszy rok nauki dobiegł kooca. Zgodnie z ówczesnym regulaminem wyższych szkół morskich po
pierwszym roku urlop nam nie przysługiwał. Odbyliśmy natomiast długą praktykę na okręcie
liniowym „Rewolucja Październikowa” w Kronsztadzie. Rozlokowano nas w pomieszczeniach dla
załogi na prawej burcie. Wydano nam hamaki, nauczono je instalowad, ale do spania w nich
przywykaliśmy długo. Nieco później, kiedy na okręt przybyli słuchacze innych uczelni, przeniesiono
nas do ogromnej ładowni.

Okręt pełnił normalną służbę liniową, tj. wychodził z redy i wykonywał określone zadania bojowe.
Odbywaliśmy nawet strzelania z głównego, 12-calowego działa. Mieliśmy również zajęcia z uzbrojenia
i budowy okrętu, kodów sygnalizacyjnych, wiele czasu poświęcano pływaniu na szalupach.

Na okręcie spędziliśmy cały miesiąc, po czym przeszliśmy na brzeg do brygady kutrów torpedowych.
Raz czy dwa wypływaliśmy na zatokę, bez określonego celu - „tak po prostu”, żeby pobyd na morzu.
W brygadzie kutrów torpedowych pokazano nam stojące za wysokim ogrodzeniem okryte brezentem
kutry - nazywano je „krokodylami”. W ten sposób dowiedzieliśmy się, że jeszcze na długo przed
wojną w Kronsztadzie przeprowadzano próby z kutrami na poduszce powietrznej; dopiero wojna
przerwała te doświadczenia.

W maju 1946 roku ukooczyłem drugi rok studiów. Na sześd egzaminów otrzymałem pięd piątek i
jedną czwórkę. Szkołę w Baku również zakooczyłem zjedna tylko czwórką i gdyby decyzję o
przyznawaniu najlepszym absolwentom szkół średnich złotych i srebrnych medali, rząd podjął nieco
wcześniej, otrzymałbym srebrny medal.

Po egzaminach czekała nas praktyka na okrętach Floty Czarnomorskiej. Do Sewastopola przybyliśmy z


początkiem czerwca. Z dworca trafiliśmy od razu do punktu sanitarnego i izby przyjęd. Wymyliśmy się,
oporządziliśmy umundurowanie i udaliśmy się na okręty. Podstawowym celem praktyki było
szkolenie nawigacyjne. Statkiem szkolnym stała się dla nas okręt-baza „Diesna”. Był to parowiec,
którym zbiegł z Krymu do Konstantynopola generał Wrangel.

Górny pokład „Diesny” wyposażono w pulpity i sprzęt do wyznaczania kursu okrętu. Posługiwaliśmy
się sprzętem radiowym, aparaturą do obserwacji w warunkach nocnych - wszystkim, czym
dysponowała ówczesna nawigacja. Najbardziej fascynowała mnie astronawigacja i wielokrotnie
wyznaczałem pozycję na podstawie położenia Słooca i gwiazd.

Po dwóch tygodniach praktyki nawigacyjnej wysłano nas na krążownik „Czerwony Kaukaz”. Niczego
nowego się na tym okręcie nie nauczyliśmy - naszym podstawowym zajęciem była „praktyka
morska”, czyli szalupy.

Kilka dni poświęciliśmy na zwiedzanie okrętów marynarki wojennej: krążownika „Mołotow”,


kontrtorpedowców, trałowcowi baterii przybrzeżnych.

Trzeci rok studiów nie był ciekawy. Tak jak poprzednio najbardziej zajmowała mnie nauka nawigacji.
Pozostałym, nie związanym z morzem przedmiotom poświęcałem, mniej czasu i na moim koncie
zaczęły się pojawiad trójki.

Na początku roku nastąpiły pewne zmiany. Niektórzy studenci z naszego rocznika zostali wyznaczeni
na dowódców drużyn pierwszego roku, a zastępcami dowódców plutonów zostali słuchacze
czwartego roku. Mnie powołano do drugiego plutonu trzeciej kompanii. Dostałem też awans na mata
i w tym stopniu zakooczyłem moją karierę szkolną.

Czwarty rok minął głównie na przygotowaniach do służby we flocie. Oficerowie pytali absolwentów
naszej szkoły, gdzie chcieliby służyd. Zdecydowałem, że poświęcę się służbie na okręcie podwodnym.
Zdałem egzaminy paostwowe. Wreszcie, 29 czerwca 1948 roku, odbyła się uroczysta akademia w
„Sali Rewolucji” - ja w nowiutkim mundurze podporucznika, z kordzikiem. Rozkaz ministra marynarki
wojennej o nadaniu stopnia podporucznika odczytał komandor Słastnikow. Uroczyście wręczono nam
dyplomy ukooczenia szkoły. Ceremonia zakooczyła się odczytaniem rozkazu o skierowaniu do służby.
Nieoczekiwanie usłyszałem, że zostałem oddany do dyspozycji dowódcy Floty Czarnomorskiej. Po
uroczystej defiladzie, gratulując sobie nawzajem, udaliśmy się po karty powołania, karty urlopowe,
pierwsze oficerskie pobory i dokumenty podróżne.

Po urlopie w Niżnym Nowogrodzie znalazłem się w Sewastopolu. Rozkazem dowódcy Floty


Czarnomorskiej nr 02246 z dnia 28 VIII 1948 roku zostałem mianowany dowódcą grupy sterowania na
okręcie podwodnym L-B 1 Samodzielnego Dywizjonu Okrętów Podwodnych Floty Czarnomorskiej.
Musiałem pojechad do miasta Poti na wybrzeżu Kaukazu, gdzie stacjonował mój dywizjon.

Do Poti można było wówczas dotrzed jedynie morzem. Na trasie Odessa-Batumi kursowały
motorówce „Gruzja”, „Zwycięstwo” i „Rosja”, które zawijały do Sewastopola tylko raz w tygodniu.
Doczekałem się wreszcie pierwszego statku, kupiłem bilet pokładowy, gdyż w kajutach nie było już
miejsc, i pierwszego września z walizką w ręku wyruszyłem do miejsca przeznaczenia. Motorowiec
płynął do Poti cztery doby - z powodu zagrożenia minami statki poruszały się tylko za dnia, nie
rozwijając większych prędkości. Obszedłem wszystkie pokłady, wałęsałem się po statku, a gdy
poczułem się zmęczony, szukałem wolnej ławki gdzieś na pokładzie, pospałem trochę i dalej
spacerowałem po okręcie. Pierwszego dnia rejsu natknąłem się na podporucznika marynarki.
Zawarliśmy znajomośd. Jak się okazało, pływał na okrętach podwodnych i tak jak ja płynął do Poti. Był
nawigatorem, toteż szybko znaleźliśmy wspólny język. Michaił Żerżewski - tak bowiem brzmiało jego
nazwisko - służył na zdobycznym niemieckim okręcie podwodnym N-39. Szybko się zaprzyjaźniliśmy.
Misza opowiedział mi o Poti - wojskowym miasteczku, w którym stacjonowały okręty podwodne - i o
służbie w 1 Samodzielnym Dywizjonie Okrętów Podwodnych.

Teren Nowego Portu był ogrodzony betonowym murem dwumetrowej wysokości. Wejścia do
miasteczka strzegł od północy punkt kontroli dokumentów. Nasze koszary stały po lewej stronie
drogi. Był to piętrowy budynek z jednym podjazdem pośrodku, przeznaczony dla załóg czterech
okrętów podwodnych. Na prawo od drogi i naszych koszar znajdował się budynek sztabu Brygady
Ochrony Obszaru Wodnego (straży przybrzeżnej), za nim - koszary sztabu dywizjonu. Prostopadle do
drogi od punktu kontrolnego prowadziła wzdłuż naszych koszar droga do basenów portowych i
pirsów, gdzie stały okręty podwodne i okręty straży przybrzeżnej (kutry patrolowe, trałowce i
ścigacze). Nowy i Stary Port budowano przed wojną, ale za naszych czasów prace nie były jeszcze
zakooczone.

Okręty podwodne stacjonowały głównie w Nowym Porcie. Postój w zatoce był niebezpieczny. W
czasie sztormu przez wrota basenów portowych wlewały się ogromne fale, rwały się liny
cumownicze, kadłuby statków uderzały o siebie i w nabrzeże. Kiedy zaczynał się sztorm i w zatoce
pojawiała się martwa fala, okręty otrzymywały rozkaz przejścia do Starego Portu, dokąd wysoka fala
nie dochodziła.

Zameldowałem się u dowódcy L-5, komandora porucznika Mikołaja Filipowicza Szkolenki. Rozmowa z
dowódcą była krótka: „8 sierpnia masz byd gotowy do wyjścia w morze i ustalenia prędkości.
Timaszow jest w delegacji - innego nawigatora brał nie będę”. Porucznik Władimir Nikołajewicz
Timaszow, pierwszy oficer nawigacyjny na okręcie i mój bezpośredni przełożony, zdawał w tym czasie
egzaminy do Akademii Marynarki Wojennej w Leningradzie. W ten sposób rozpoczęła się moja
służba. Do wieczora zdążyłem już poznad i zapamiętad prawie wszystkich oficerów. Przyjęli ranie
bardzo ciepło, zwyczajnie. Zastępca dowódcy od razu wyznaczył mi zadanie - na podstawie
regulaminu okrętowego miałem przyswoid sobie w ciągu miesiąca strukturę i organizację służby na
okręcie podwodnym, przeczytad odpowiednie rozdziały z Regulaminu walki i Zasad eksploatacji
baterii akumulatorów, oraz uzyskad zaliczenie materiału, aby zostad dopuszczonym do dowodzenia
grupą sterowania.

Na przygotowanie do wyjścia w morze miałem raptem trzy dni. Musiałem przynajmniej pobieżnie
zaznajomid się z okrętem i urządzeniami nawigacyjnymi, a przede wszystkim z moimi podwładnymi.
Mieliśmy w planie określenie i skompensowanie szczątkowej dewiacji magnetycznej kompasów. Było
to dla mnie pierwsze wyjście w morze na okręcie podwodnym, pierwsze w życiu zanurzenie, pierwsza
samodzielna likwidacja i określenie szczątkowej dewiacji i pierwsza mila pomiarowa. Plusem było
jeszcze to, że ani razu nie widziałem mapy obszaru naszych działao. Poligon do prac dewiacyjnych i
rejon mili pomiarowej znajdowały siew pobliżu bazy - na południe od portu przy latarni morskiej, w
rejonie plaży miejskiej. Chociaż usiłowałem nie pokazywad po sobie, że to wszystko jest dla mnie
skomplikowane, dowódca zauważył moje zagubienie i uspokajał mnie. „Nie przejmuj się. Ja i mój
zastępca też jesteśmy nawigatorami, pomożemy ci” - mówił.

Timaszow przyjechał na dzieo przed wyjściem okrętu w morze. Widziałem go po raz pierwszy w życiu,
ale zrozumiałem, że nie będzie mi z nim łatwo. Moje przypuszczenia potwierdziły się: żywił złośd do
wszystkich i do całego świata. Najłatwiej było tę złośd wyładowad na podwładnych. Trzeba jednak
przyznad, że oficerem nawigacyjnym był znakomitym. Gdy wypłynęliśmy w kierunku przylądka Sarycz
i Sewastopola, Timaszow zaczął „robid ze mnie nawigatora”. Miałem pełnid wachtę i oprócz dziennika
okrętowego prowadzid także dziennik nawigacyjny oraz pilnowad kursu, a co dwie godziny
dokonywad pomiarów położenia Słooca, Księżyca i gwiazd. Biegałem między mostkiem a pomostem
nawigacyjnym, w górę i w dół. Do Sewastopola płynęliśmy pod wodą „przełęczą”, to znaczy prosto do
Sewastopola, z wyjściem na przylądek Sarycz na Krymie, a nie przetrałowanymi szlakami wzdłuż
wybrzeży Kaukazu i Krymu, jak to czyniły statki handlowe. Nasz okręt płynął pod komendą dowódcy
dywizjonu, komandora Lwa Piotrowicza Chajnena. Dowódca często wychodził na mostek i
obserwował działania oficera wachtowego. Przez prawie cały rejs dwiczyliśmy różne manewry -
znałem je doskonale i błędów nie popełniałem prawie wcale. Wiele się nauczyłem w czasie tego
rejsu. Powoli zacząłem poznawad przełożonych i podwładnych.

W Sewastopolu zacumowaliśmy przy pomoście dywizjonu szkolnego okrętów podwodnych w Basenie


Południowym. W porcie nie staliśmy długo.

Dowódcy chodzili na instruktaż do dowództwa, a my zajmowaliśmy się swoimi sprawami. W oddziale


hydrograficznym marynarki otrzymałem niezbędne dla każdego oficera nawigacyjnego pomoce,
przede wszystkim zaktualizowane mapy.

Do Poti wróciliśmy w połowie października i wkrótce okręt poszedł do remontu. Dla mnie natomiast
nastąpił moment rozliczenia. Dowódca wezwał mnie do siebie i spytał, czy jestem gotów zdawad
materiał z budowy statku i organizacji służby. Bez zastanowienia palnąłem: „Tak jest - jestem
gotów!”. Pewne wyobrażenie o okręcie już miałem, ale w żaden sposób nie oczekiwałem i nie
wyobrażałem sobie ogromu wiedzy niezbędnej prawdziwemu pod wodniakowi! Egzamin oczywiście
oblałem - dostałem dwie dwóje: z budowy i z organizacji służby. Egzamin przyjmował inżynier
mechanik Mikołaj Wasiljewicz Lulakin. Zaczął od budowy okrętu podwodnego - wynik 2 punkty.
Następnie organizacja służby, czyli rozkład obowiązków na okręcie we wszystkich możliwych
okolicznościach - również 2 punkty. Regulamin walki i Zasady obsługi i eksploatacji baterii
akumulatorów nie odegrały żadnej roli, chociaż wiele już na ten temat wiedziałem - wachta na morzu
zmusiła mnie do zapoznania się z podstawowymi sformułowaniami tych dokumentów.

W listopadzie okręt podwodny L-S poszedł do remontu - do zakładu nr 202 w Poti, w głębi Starego
Portu. Po raz pierwszy udało mi się zaznajomid z procesem remontowym. Sporządzałem raporty na
temat remontu. Planowano, że remont potrwa 8 miesięcy, co nieszczególnie mi się podobało -
chciałem pływad, a nie stad w doku.

Wybrano mnie na zastępcę sekretarza organizacji komsomolskiej okrętu. Niby drobnostka, ale w
dużym stopniu zaważyło to na moim życiu. Jeden z naszych młodych marynarzy, nazwiskiem
Andriejew, dopuścił się „przestępstwa”. Otóż w tym czasie w reklamach prasowych drukowano
apele: „Przechowujcie pieniądze w kasach oszczędnościowych!”, z wizerunkiem dziesięciorublowego
banknotu. W 1948 roku były to naprawdę duże pieniądze. Marynarz Andriejew, oczywiście
komsomolec, postanowił taką reklamę wykorzystad. Wziął dwa egzemplarze czasopisma „Ogoniok”,
w którym na ostatniej stronie zamieszczono dziesięciorublówki, wyciął je, dokładnie wyrównał, a
potem skleił. Otrzymał banknot wprawdzie o dwóch jednakowych stronach, ale bardzo podobny do
prawdziwego. Taki oto „środek płatniczy” postanowił puścid w obieg, bardzo zresztą sprytnie. Przy
wejściu do Nowego Portu i miasteczka wojskowego jakaś starsza kobiecina sprzedawała pestki
słonecznika po rublu za szklankę. Interes kręcił się niezgorzej - chętnych na pestki nie brakowało i
staruszka była zadowolona. Andriejew postanowił ją oszukad, płacąc zrobioną przez siebie
dziesięciorublówką. Udało mu się: kupił szklaneczkę pestek i dostał dziewięd rubli reszty. Wszystko
byłoby w porządku, gdyby nie czujna i dociekliwa starucha. W domu, podliczając utarg, stwierdziła
fałszerstwo i natychmiast zawiadomiła milicję. Powiedziała, że oszukał ją marynarz, wychodzący z
miasteczka wojskowego. Milicja zwróciła się do KGB i winowajcę szybko odnaleziono. Ponieważ
odkryto podrobione banknoty, prokuratura zupełnie poważnie dopatrzyła się w czynie młodego
marynarza zamiaru podkopania gospodarki paostwowej i postanowiła pociągnąd go do
odpowiedzialności karnej jako fałszerza pieniędzy. Czasy były okrutne, stalinowskie. Do dziś jednak
pozostaje dla mnie zagadką, jak udało się organom ścigania znaleźd winnego? Nie ma co mówid - KGB
pracowało sprawnie!

Postanowiono sądzid „przestępcę”, przed rozprawą jednak należało Andriejewa usunąd z


Komsomołu. Dokonano tego na zebraniu organizacji komsomolskiej okrętu. Aby zatwierdzid uchwałę,
należało postawid naszego „przestępcę” przed komisją sztabu bazy marynarki wojennej w Poti. Mnie
przypadło w udziale konwojowanie Andriejewa na rozprawę. Przewodniczącym komisji partyjnej był
podpułkownik Jankowiecki. Kiedy dotarliśmy do sztabu i znaleźliśmy się w pokoju przyjęd na drugim
piętrze, jęknąłem z zachwytu, ujrzawszy zdumiewająco piękną młodą sekretarkę - moją przyszłą żonę,
Tonie Gonczarową. Podczas gdy członkowie komisji partyjnej „resocjalizowali” Andriejewa, ja
zawarłem znajomośd z dziewczyną i nie zastanawiając się długo, zaproponowałem jej małżeostwo.
Ona, oczywiście, nie potraktowała moich słów poważnie i na moją natarczywośd zareagowała
kpinami. W rezultacie jednak została moją żoną. Kiedy policzyliśmy, że przed ślubem spędziliśmy ze
sobą niespełna sześd godzin, chociaż nasza znajomośd trwała prawie dwa miesiące. Czternastego
grudnia w urzędzie stanu cywilnego pobraliśmy się i otrzymaliśmy stosowne zaświadczenia. Nikomu
nie powiedzieliśmy o tym ani słowa. Osiemnastego grudnia zaś uczciliśmy nasz ślub skromnym
przyjęciem weselnym. W lutym 1949 roku dowództwo dywizjonu zorganizowało rejs szkoleniowy
wzdłuż wybrzeży Kaukazu na okręcie-bazie „Doniec”. Planowano zawinięcie do wszystkich
znajdujących się na trasie portów. Kolejne odcinki podróży poświęcaliśmy na astronawigację,
określanie położenia okrętu na podstawie punktów orientacyjnych na brzegu. Według locji
poznawaliśmy najdrobniejsze szczegóły ukształtowania powierzchni wybrzeża. Zajmowaliśmy się rym
prawie przez cały rejs, niezależnie od pory dnia i pogody. Było wprawdzie pogodnie, ale dawały się
we znaki silne wiatry zachodnie i południowo-zachodnie. Rejs był dla wszystkich jego uczestników
interesujący, lecz ciężki: podczas sztormu mocno kołysało, a trzeba było pracowad bez chwili
wytchnienia. Dwa tygodnie minęły niezauważenie.

Po urlopie nie wróciłem na swój okręt Rozkazem dowódcy 1 SDOP zostałem wyznaczony na
stanowisko oficera nawigacyjnego na okręcie Szcz-205, jako czasowo pełniący obowiązki; w
rzeczywistości po raz pierwszy byłem samodzielnym nawigatorem.
We wrześniu okręt podwodny Szcz-205 samodzielnie, to znaczy płynąc w pojedynkę, przeszedł do
Sewastopola, by wziąd udział w szkoleniu taktycznym. Wrzesieo na Morzu Czarnym był zazwyczaj
słoneczny, ale towarzyszyły nam sztormowe wiatry zachodnie i północno-zachodnie. Południowy
kraniec Krymu leżał wówczas w strefie spokojnego morza. Podczas szkolenia nasz okręt wypełniał
jedynie zadania patrolowe.

Po przyjściu do bazy okręt miał przejśd niewielki remont (właściwie planowy przegląd techniczny po
zakooczonym rejsie), a ja dostałem nowy przydział na stanowisko flagowego oficera łączności w
miejsce porucznika Czebukina, który wyjechał na półtoramiesięczny urlop. W tym czasie wiele uwagi
poświęcano łączności radiowej - wojenne doświadczenia wymogły coraz dokładniejsze jej
opracowywanie dla okrętów podwodnych. Prawie każdego dnia odbywały się dwiczenia dla
radiotelegrafistów w zakresie odbioru i sprawdziany kontrolne.

Czas płynął nieubłaganie. Nim zdążyłem „ugrzęznąd” w łączności na dobre, dośd nieoczekiwanie
przyszedł rozkaz o mianowaniu mnie oficerem nawigacyjnym i łącznościowym okrętu podwodnego S-
35. Rozkaz nr 0283, podpisany przez dowódcę floty 13 października, dotarł jeszcze przed świętem 7
listopada. Byłem bardzo zadowolony z nominacji.

Okręt podwodny S-35, tak zwany „stalinowiec”, którego budowę zakooczono już po wojnie (wszedł
do eksploatacji 18 lutego 1948 roku), był najnowocześniejszy w całej Flocie Czarnomorskiej. Miał
wypornośd 837 ton (podwodną 1090 ton), osiągał zanurzenie maksymalne 100 m. Uzbrojenie okrętu
stanowiły 4 wyrzutnie dziobowe (6 torped) i 2 rufowe. Załoga okrętu liczyła 45 osób (8 oficerów, 16
podoficerów, 21 marynarzy).

Na S-35 zainstalowano nowy żyrokompas Kurs-4, echosondę NEŁ-3, nowy log hydrodynamiczny oraz
radionamiernik. Poza tym okręt został wyposażony w nowoczesną wyrzutnię torped i inne
nowoczesne urządzenia techniczne. Okrętem dowodził komandor porucznik Leonów. Oficerem
nawigacyjnym był porucznik Jurij Woronin, którego obowiązki przyszło mi przejąd. Był niezłym
nawigatorem, ale rozpił się, rozszedł z żoną i po pijanemu często trafiał do żandarmerii wojskowej.

Po otrzymaniu rozkazu objęcia stanowiska oficera nawigacyjnego na S-35 przejąłem dział okrętowy,
w rzeczywistości jednak jedynie objąłem obowiązki, ponieważ dokumentacja nawigacyjna była tak
zaniedbana, że wszystko trzeba było zaprowadzid od nowa. Z tym było jeszcze pół biedy. Brakowało
także niektórych przyrządów nawigacyjnych i pomocniczych, w tym zegara marki „Lemania”,
wspaniałego nawigacyjnego chronometru z czasów wojny - daru dla floty od marynarzy angielskich
oraz stoperów. Najgorsze było to, że brakowało kilkudziesięciu map morskich z klauzulą „Tajne”.
Dobrze wiedziałem, na czym polegała ich „tajnośd”. Miałem już także pewne doświadczenie w takich
sytuacjach, wziąłem więc grzech na siebie i ratując Woronina od sądu, sporządziłem protokół ich
zniszczenia. Za zagubione mienie Woronin musiał zapłacid, dlatego wstrzymano mu zwolnienie do
rezerwy i przeniesiono do jakiejś jednostki na lądzie, żeby odzyskad chociaż częśd należnej sumy.

Równocześnie odchodził z S-35 jej dowódca, komandor porucznik Leonów, który został wykładowcą
w Akademii Marynarki Wojennej. Na jego miejsce wyznaczono Mojżesza Morduchowicza
Szlionskiego. Nikt nie wiedział, gdzie służył wcześniej. Ale służba jest służbą. Przełożonych, kolegów i
podwładnych nie wybiera się. Wszystko trzeba przyjmowad takim, jakim jest.
Parę słów o okręcie. „Stalinowce” zaprezentowały się w czasie wojny całkiem nieźle - dobra prędkośd,
uzbrojenie, stosunkowo duży zapas torped, autonomicznośd do 30 dób. Mógłbym przytoczyd wiele
danych dotyczących działao bojowych tych okrętów i wymienid inne ich zalety. Najbardziej podobało
mi się to, że okręt był nowy. Był to pierwszy okręt podwodny wyprodukowany po wojnie i byłem
dumny z tego, że właśnie ja byłem oficerem nawigacyjnym na tym okręcie.

Z chwilą przyjścia nowego dowódcy, oficera nawigacyjnego i mechanika okręt powinien był wykonad
szereg zadao w zakresie przygotowania do prowadzenia działao bojowych. W ich trakcie przeszedłem
na S-35 niezłą szkołę. Na nieszczęście zacząłem się uważad za doświadczonego marynarza, czułem się
na morzu coraz pewniej. Z powodu nadmiernej pewności siebie popełniłem niewybaczalny dla
oficera nawigacyjnego błąd. Zacząłem bowiem lekceważyd obliczenia, które wydawały mi się
niepotrzebnie drobiazgowe, jak na przykład podawanie prędkości prądów z dokładnością do
dziesiątej części węzła, nie mówiąc już o częściach setnych. Przez zbytnią pewnośd siebie kiedyś omal
nie wprowadziłem swojego okrętu na pole minowe - do niebezpiecznego pod tym względem rejonu
nr 38 na północ od Poti. Sam odkryłem swój błąd, kiedy postanowiłem sprawdzid dokładnośd
obliczeo, gdyż długo płynęliśmy pod wodą bez obserwacji. Uwzględniając wszystkie czynniki,
skrupulatnie obliczyłem pozycję zliczoną z ostatnich dwóch czy trzech wacht i chwyciłem się za głowę,
kiedy odkryłem, że wchodzimy w zagrożony minami rejon. Dobrze, że działo się to na mojej wachcie,
nocą, kiedy dowódca i jego zastępca odpoczywali. Sam zmieniłem kurs i wyprowadziłem okręt z
niebezpiecznego rejonu. Wprawdzie okolice Poti były już dawno przetrałowane, ale nadal
obowiązywał tam zakaz żeglugi i wciąż istniało prawdopodobieostwo trafienia na minę. Nie
wystarczyło mi odwagi, by zameldowad o swoim błędzie, ale to wydarzenie stało się dla mnie surową
lekcją i od tej pory nigdy nie pozwoliłem sobie na podobne niedbalstwo. Kiedy sam zostałem
dowódcą, wymagałem od swoich oficerów odpowiedzialności za okręt, za ludzi i wreszcie za siebie
samych.

Dwa lata służby na stanowisku oficera nawigacyjnego przekonały mnie, że nie można byd dobrym
dowódcą bez przygotowania nawigacyjnego. Po dwóch latach prawie ciągłego pływania
postanowiłem pogłębid swą wiedzę z nawigacji i zacząłem się ubiegad o przyjęcie na uczelnię -
złożyłem podanie do dowódcy dywizjonu o skierowanie na kurs dla nawigatorów. W tym czasie w
Leningradzie funkcjonowały specjalne szkoły podnoszące kwalifikacje oficerów okrętów podwodnych
różnych specjalności - nawigatorów, minerów, dowódców. Kierowano tam doświadczonych oficerów,
którzy, po zatwierdzeniu ich przez dowódcę floty, przyjmowani byli na kursy bez egzaminów
wstępnych, zgodnie z rozdzielnikiem Sztabu Głównego Marynarki Wojennej. Rywali nie miałem. Na
zawodach działów nawigacyjnych flagowy oficer nawigacyjny Floty Czarnomorskiej, komandor
Dukalski, uznał mój dział za najlepszy w siłach podwodnych Floty Czarnomorskiej. Znalazło to wyraz w
rozkazie dowódcy floty. W lipcu 1950 roku zostałem skierowany na kurs. Pod koniec lipca okręt S-35
popłynął do Sewastopola w celu przeprowadzenia dwiczeo z użyciem torped z urządzeniem
samonaprowadzającym, zbudowanym na bazie zdobycznego urządzenia niemieckiego. W
Sewastopolu zacumowaliśmy przy pirsie peryskopowni, tam przygotowywaliśmy i ładowaliśmy
torpedy. Specjalna komisja pod przewodnictwem kontradmirała Tomaszewicza miała zbadad
możliwości użycia torped samonaprowadzających w warunkach bojowych i na podstawie wyników
strzelao próbnych opracowad tymczasową instrukcję użycia broni z mechanizmem
samonaprowadzającym.
Po zakooczeniu dwiczeo i powrocie do Poti przygotowywałem się do rozpoczęcia nauki. Wezwano
mnie nagle do oddziału kadr floty. Tam spotkałem podporucznika Władimira Pawłowicza Kancewa,
mojego kolegę ze studiów. Jego okręt znajdował się na dwiczeniach w Zatoce Dwóch Kotwic. Nie
wiedząc, dlaczego zostaliśmy wezwani, zwróciliśmy się do porucznika Leonida Łysenki, także
absolwenta naszej uczelni, zwolnionego ze służby na okrętach podwodnych ze względu na stan
zdrowia i przydzielonego do wydziału kadr floty. Powiedział nam, że wszystkiego dowiemy się od
szefa wydziału, komandora porucznika Chrienowa, i zaprowadził nas do niego. Chrienow usadził nas
po ojcowsku w fotelach i rozpoczął opowieśd. Dowiedzieliśmy się, że w stoczni w Nikołajewie
budowany jest średni okręt podwodny S-61 zupełnie nowego projektu, doskonale wyposażony i
uzbrojony, my zaś - młodzi oficerowie - powinniśmy z zainteresowaniem poznawad nowy sprzęt,
ponieważ przyszłośd należy do nowych okrętów. Słuchaliśmy uważnie. Później powiedział, że
specjalna komisja Sztabu Głównego Marynarki Wojennej, złożona z osób niezwykle kompetentnych,
o niekwestionowanym autorytecie, w tych dniach przeprowadziła inspekcję w brygadzie okrętów w
Nikołajewie i bardzo nisko oceniła przygotowanie bojowe załóg. Za niezadowalające uznała również
umiejętności kadry oficerskiej wszystkich specjalności. Głównodowodzący Marynarki Wojennej,
admirał Związku Radzieckiego Kuzniecow, rozkazał niezwłocznie skierowad na okręt najlepszych
oficerów nawigacyjnych i minerów oraz zmienid dowódcę. Chrienow zaproponował nam objęcie
stanowisk dowódców działów bojowych na S-61. Wymieniliśmy spojrzenia i zgodnie odmówiliśmy,
motywując decyzję tym, że dostaliśmy zgodę na kurs - po kursie proszę bardzo! Chrienow uśmiechnął
się i na pożegnanie powiedział: „Idźcie, ale pomyślcie o tym i przyjdźcie pojutrze”. Kancew pojechał
autobusem do Teodozji, nazajutrz zaś S-61 wyszedł w morze. Następnego dnia, w umówionym
terminie, pojawiliśmy się w kadrach; od razu poszliśmy do Chrienowa z twardym postanowieniem, że
po raz kolejny odmówimy. Już nie przyjął nas tak życzliwie jak dwa dni wcześniej i znów zaczął nas
namawiad. My twardo odmawialiśmy. Wtedy Chrienow wstał i oficjalnym tonem zakomunikował:
„Dosyd tego gadania. Oto rozkaz dowódcy floty o waszym przydziale, przeczytajcie i podpiszcie”, po
czym podał nam rozkaz. Przeczytaliśmy, nie wierząc własnym oczom - rozkaz został podpisany prawie
tydzieo wcześniej, 8 sierpnia! Następnie Chrienow powiedział: „Idźcie do kancelarii, skierowania już
wypisane, jutro macie wyjechad do Nikołajewa”. My na to - „A co z rodzinami w Poti?”. Dano nam
jeszcze dziesięd dni na przekazanie spraw służbowych i podróż do Poti. W ten sposób dowiedzieliśmy
się, że ja jestem najlepszym nawigatorem, a Kancew najlepszym minerem sił podwodnych naszej
floty. Załatwiliśmy nasze sprawy na okrętach w ciągu jednego dnia i niewielkim pasażerskim
parowcem „Kotowski” popłynęliśmy do Poti. Była to pierwsza lekcja, na ile jesteśmy wolni w naszej
służbie, a także w życiu - później nastąpiły kolejne lekcje. Byliśmy jednak przyzwyczajeni do
posłuszeostwa bez słowa sprzeciwu i - przeklinając niesprawiedliwośd - pokornie wypełniliśmy rozkaz.

Kooczył się sierpieo. Już 1 września ja i Tonią zostawiliśmy naszą małą córeczkę (urodziła się 4
stycznia tego roku) pod opieką teściowej, wsiedliśmy na znajomy parowiec „Gruzja” i popłynęliśmy
na drugie w kolejności miejsce mojej służby. Oceniałem, że budowa zakooczy się na przełomie
października i listopada i przed Nowym Rokiem okręt wejdzie do eksploatacji. Potem okaże się, dokąd
mnie wyślą.

Przypłynęliśmy do Nikołajewa 8 września. Długo szukaliśmy miejsca, w którym można byłoby się na
jakiś czas zaczepid. Wreszcie z wielkim trudem wynajęliśmy niewielki pokoik z przejściem przez pokój
właścicielki, przy ulicy Puszkina 30. Właścicielką była wiekowa artystka operetki. Występowała w
tutejszym teatrze jeszcze przed rewolucją.
Od razu następnego dnia udałem się do sztabu bazy; skąd skierowano mnie do trzeciego miasteczka
wojskowego, gdzie mieścił się sztab dywizjonu okrętów podwodnych w budowie i przebywały załogi
okrętów podwodnych i budowanych właśnie krążowników. Zameldowałem się u dowódcy okrętu.

„Z marszu” zaczęło się studiowanie budowy okrętu, połączone z codziennymi wizytami w stoczni.
Okręt podwodny S-61 był jednostką o zupełnie nowej konstrukcji, ze wzmocnionymi akumulatorami
rozmieszczonymi w dwóch przedziałach, z urządzeniem do pracy silników dieslowskich pod wodą, na
głębokości peryskopowej (w skrócie „RDP”). Okręt wyposażony był w stację radiolokacyjną „Flaga”,
żyrokompas „Kurs-45”, hydrodynamiczny log, nowe echosondy NEL-4, stację hydrolokacyjną „Tamir-
51”, radionamiernik „Mars-24 kig”, nowe peryskopy, antenę „ WAN” oraz nowe stacje nadawcze i
odbiorcze. Na pokładzie umieszczono uzbrojenie artyleryjskie: rufową podwójną szybkostrzelną
wyrzutnię kalibru 57 mm i dziobowe podwójne działko kalibru 25 mm. Napęd stanowiły dwa
najnowszej generacji dwusuwowe silniki dieslowskie o mocy 2000 kM każdy oraz dwa silniki
elektryczne o mocy 500 kM każdy. Były też inne nowinki techniczne.

Gdy przyjechaliśmy do stoczni, okręt podwodny znajdował się jeszcze na pochylni, ale gotów był do
wodowania.

Poznałem oficerów: zastępcę dowódcy, komandora podporucznika Timofieja Zacharowicza


Kuzniecowa, oraz dowódcę oddziału elektromechanicznego, kapitana marynarki inżyniera Iwana
Iwanowicza Gawriluka, a także zastępcę dowódcy ds. politycznych, podporucznika inżyniera
Wiaczesława Nikiforowa.

Czekaliśmy na nowego dowódcę. Wkrótce dowiedzieliśmy się, że będzie nim komandor podporucznik
Aleksiej Fiodorowicz Nadieżdin, dowódca „Szcz-201”, przedtem dowodzący „maluchem” VI serii w
Bałakławie. Wiedzieliśmy, że miał na swym koncie głupi wypadek - przy cumowaniu zbyt późno wydał
rozkaz „cała wstecz” i zarył dziobem swego „malucha” prosto w mesę oficerską okrętu-bazy „Desna”
(swoją drogą, ciekawe, pod jakim kątem podchodził do jej burty?). Był to człowiek niewysoki, miał
kobiecą twarzyczkę, piskliwy głosik, zachowywał się bardzo wyniośle. Ale o nim opowiem później.

Tymczasem trwały normalne zajęcia szkoleniowe. Wodowanie zostało opóźnione - przed samym
spuszczeniem okrętu na wodę ktoś rozbił młotkiem wszystkie 24 piezoelektryczne odbiorniki
radionamiernika „Mars-24 kig”. Odkryliśmy to zaledwie na kilka godzin przed wodowaniem. Były też
inne, drobniejsze akty dywersji - a to ktoś przeciął kabel, a to rozbił jakiś przyrząd, a to zalał wodą
morską aparaturę elektryczną. Przed wodowaniem sprawdziliśmy hermetycznośd kadłuba. Lekki
kadłub okrętu odznaczał się tym, że główne zbiorniki balastowe - poza środkowymi zbiornikami nr 4 i
5 - nie miały zaworów dennych. Po wodowaniu okręt miał byd dokooczony przy nadbrzeżu
stoczniowym w Małym Kowszu.

Okręt podobał mi się coraz bardziej. Urządzenia nawigacyjne były rozmieszczone wygodnie i w
sposób przemyślany. Przekazanie okrętu i wyjście w morze na próby stoczniowe opóźniało się z
ważnego powodu - awarii urządzeo pokładowych. Nie ulegało wątpliwości, ze mieliśmy do czynienia
ze szkodnictwem, ale dawała o sobie znad także fuszerka przy montażu. Coraz bardziej zrozumiały
stawał się stosunek mieszkaoców miasta, a zwłaszcza robotników stoczni, do nas, oficerów.
Początkowo jeździliśmy do stoczni tramwajem, ale potem zaczęliśmy dostrzegad, że gdy tylko
wchodziliśmy do wagonu w czystych białych mundurach, zaczynali przeciskad się do nas i ocierad o
nasze uniformy robotnicy w brudnych, zatłuszczonych i wyświechtanych kombinezonach. W
rezultacie przyjeżdżaliśmy na okręt w brudnych mundurach. Wtedy zaczęliśmy chodzid na piechotę.

Gospodyni naszej kwatery opowiadała ciekawe rzeczy o latach okupacji Nikołajewa przez Niemców.
Wspominała dwukrotny pobyt w mieście samego Hitlera. Po raz pierwszy witano go z zachwytem,
uroczyście (był to 1941 rok) - całą ulicę wyłożono dywanami, wszędzie widad było kwiaty, w prawie
każdym oknie zatknięto flagi, na balkonach wisiały plakaty witające i wysławiające wodza III Rzeszy.
Po raz drugi Hitler odwiedził miasto na krótko przed odwrotem Niemców - i wtedy również, jak
wspominała gospodyni, przyjmowano go ciepło. Powiedziała, że po drugim spotkaniu z mieszkaocami
Nikołajewa Hitler przekazał im wyrazy wdzięczności za serdeczne przyjęcie i rozkazał nie burzyd
miasta i nie stawiad oporu nadciągającej armii radzieckiej (sądząc po wyglądzie miasta w 1950 roku,
wojna nie przyczyniła mu większych szkód). A robotnicy w stoczni bez owijania w bawełnę mówili, że
za Niemców było lepiej.

Gospodyni opowiadała, jak Niemcy wycofywali się z miasta. Kolumny wojsk niemieckich szły ulicą
Chersooską, następnie ulicą Puszkina, potem Admiralską do mostu na Warwarce. Nasza gospodyni
stała koło furtki, patrzyła na Niemców i myślała: oto odchodzą Niemcy, wycofują się w sposób
zorganizowany, jadą czołgi, armaty, transportery opancerzone, mnóstwo krytych samochodów
sztabowych, wszystkie czyste, nie ubłocone - jakaż to siła potężna ich goni? I oto - opowiada
gospodyni niemalże ze łzami w oczach - do miasta wkracza Armia Czerwona. I cóż ujrzeli mieszkaocy?
Idą nasi żołnierze, umęczeni, w brudnych szynelach, zamiast butów mają owijacze, konie ciągną
armaty, „piechota zmotoryzowana” siedzi na zwykłych chłopskich rurach zaprzężonych w takie same
wymęczone i wynędzniałe konie... Oto jaka siła gnała zmechanizowane niemieckie dywizje pancerne!

Robotnicy i pozostali mieszkaocy pamiętali czasy okupacji i stoczniowcy szkodzili nam, jak mogli.
Najwyraźniej mścili się za to, że wycofując się w 1941 roku radzieckie wojska wysadziły w powietrze
wszystkie wydziały stoczni i zniszczyły maszyny. Niemcy odbudowali częśd wydziałów i pochylni i
montowali tu szybkobieżne barki desantowe, dzięki czemu większośd mieszkaoców miasta miała
pracę.

Wprowadzono ostrzejsze ograniczenia przy wchodzeniu na nasz okręt i awarie i uszkodzenia stały się
rzadsze.

We wrześniu i październiku do fabryki zaczęły napływad transporty kolejowe z na wpół


zmontowanymi małymi okrętami podwodnymi XV serii. Do Nikołajewa dotarło w rym roku z osiem
takich jednostek. Spotkałem na nich dwóch znajomych, podporucznika inżyniera Borysa Pietrewicza
Akułowa i podporucznika Jefima Wostrikowa, z którym byłem w jednej klasie w szkole i na kursach w
Niżnym Nowogrodzie.

Moja praca w Nikołajewie nie ograniczała się do poznawania nowego okrętu. W miarę montażu
małych okrętów podwodnych i przygotowywania ich do wyjścia w morze angażowano mnie jako
specjalistę od likwidacji i określenia dewiacji szczątkowej kompasów magnetycznych na tych
jednostkach. Jako przyczynę zatrudnienia mnie dowództwo podawało chorobę starszego oficera
nawigacyjnego dywizjonu, komandora podporucznika Rybina (chorował na raka płuc) oraz brak w
bazie specjalisty od dewiacji. Wstyd mi było odmówid - jak to, „najlepszy oficer nawigacyjny”, a nie
umie zlikwidowad dewiacji!? Pod koniec tej pracy, gdy ostatnie „maluchy” odpływały do Bałakławy,
spokojnie mogłem pracowad jako specjalista od dewiacji - szybko nauczyłem się likwidowad dewiację
i odczytywad tablice odchyleo magnetycznych na tych okrętach. Pewnego jednak razu o mało nie
zostałem przestępcą, wypełniając obowiązki oficera nawigacyjnego, specjalisty od dewiacji. W
połowie października otrzymałem kolejne zadanie - miałem określid dewiację sterowego kompasu
magnetycznego barki towarowej o napędzie własnym przed jej wypłynięciem do Sewastopola i
sprawdzid jej gotowośd do odbycia samodzielnego rejsu (w sensie zdolności nawigacyjnej).
Przychodzę na barkę, kontroluję stan urządzeo nawigacyjnych, sprawdzam, czy są wszystkie
potrzebne pomoce nawigacyjne (mapy, locja itp.). Dowódca, pełniący zarazem obowiązki oficera
nawigacyjnego, kapitan w starszym wieku, zrobił na mnie dobre wrażenie. Po krótkiej rozmowie o
planowanym rejsie doszedłem do wniosku, że barka odbędzie go bez przeszkód, a kapitan
przygotowany jest w stopniu zadowalającym. Odprowadziłem statek na redę, szybko zrobiłem, co do
mnie należało, obliczyłem tablicę dewiacji szczątkowej kompasu sterowego (jednostki tego typu nie
były wyposażone w żyrokompas), wytyczyłem wstępnie trasę rejsu i podpisałem dokumenty jako
starszy oficer nawigacyjny bazy. Następnie życzyłem kapitanowi szczęśliwego rejsu, zszedłem na ląd i
zameldowałem w sztabie, że można zezwolid na wyjście w morze. Następnego dnia barka odpłynęła.

Po kilku dniach otrzymałem złowróżbny rozkaz: natychmiast stawid się w sztabie. Przychodzę. Oficer
dyżurny informuje, że czeka na mnie przedstawiciel KGB. Serce podskoczyło mi do gardła - na pewno
mnie aresztują! Ale za co? Co ja takiego zrobiłem? Wchodzę do nieznanego gabinetu. Jakiś major w
marynarskim mundurze z czerwonymi pagonami nieprzyjaznym tonem zaczyna śledztwo: co robiliście
na barce towarowej przed jej wyjściem w morze? Zażądał, bym sporządził raport, szczegółowo
opisując wszystkie moje czynności na barce. Raport napisałem - na szczęście zostawiłem sobie
brudnopisy wszystkich obliczeo tablicy dewiacji sterowego kompasu magnetycznego statku. Gdy ze
zdziwieniem zapytałem, co się stało, major z ponurą i groźną zarazem miną odburknął: „Barka
zaginęła”. Niewykluczone, że wina leży po mojej stronie („Pewnie urządzenia i przyrządy nawigacyjne
nie były sprawne, barkę wyrzuciło na brzeg i zatonęła”.). Masz babo placek - pomyślałem sobie - tak
oto kooczy się moja służba, niechybnie wsadzą mnie do więzienia. Trzeba pamiętad, że był to rok
tysiąc dziewiędset pięddziesiąty i Stalin z Berią wciąż władali niemal połową świata - i to jeszcze jak
władali!

Wyszedłem ze sztabu i, nie zachodząc nawet do koszar, skierowałem się na nadbrzeże.


Spacerowałem do kooca dnia. Wreszcie wróciłem do domu. Żonie niczego nie powiedziałem, ale
wyczuła, że coś się stało. Minęły dwa dni bez żadnej wiadomości. Spodziewałem się fatalnego dla
siebie zakooczenia całej sprawy. W tym czasie nikt mnie nie niepokoił i o nic nie wypytywał. Dopiero
na trzeci dzieo poproszono mnie o przybycie do sztabu bazy - już nie rozkazano bezzwłocznie stawid
się, ale uprzejmie zaproszono! Tam dowiedziałem się, w jaki sposób barka „zniknęła”. Otóż, gdy
statek przepłynął kanał Dniepr-Boh i wyszedł na otwarte morze, rozpętał się sztorm. Dowódca ledwie
„dotelepał się” wzdłuż Mierzei Kinburskiej, przepłynął w poprzek Zalewu Karkinijskiego i schował się
przed burzą w zatoce Ak-Meczet (dzisiaj Czarnomorskoje). Barka miała tylko radiostację typu UK 13
(„Reda”), w rejonie zatoki Ak-Meczet nie było posterunku obserwacyjnego i łączności. Gdy sztorm
ucichł, dowódca najspokojniej w świecie popłynął do Sewastopola. Tymczasem przez te wszystkie dni
barki poszukiwały samoloty i okręty. Gdy jej nie znaleziono, zameldowano dowództwu bazy, że
jednostka zaginęła. Trzeba było znaleźd kozła ofiarnego. Ja byłem doskonałym kandydatem - barka
zatonęła na skutek zaniedbania kontroli przyrządów nawigacyjnych, które były niesprawne i nie
wolno było wydad zezwolenia na wyjście jednostki w morze - a to właśnie ja podpisałem dokumenty
o gotowości barki do odbycia rejsu. W taki sposób poznałem bliżej działalnośd KGB, instytucji nader
groźnej. Gdy barka przybyła do Sewastopola i tam skontrolowano wyniki moich obliczeo, uwolniono
mnie od oskarżeo. Ale mogłem powędrowad na Kołymę na jakieś 5 latek, jeśli nie więcej!

W te jesienne dni jeszcze jedno wydarzenie wzburzyło nasze środowisko. Jedynym miejscem rozrywki
dla młodych oficerów był Dom Oficera. W mieście stacjonowała dywizja pancerna. Gdy czołgiści
wrócili do Nikołajewa po letnim poligonie, młodzi podporucznicy-pancerniacy zaczęli organizowad
popijawy. W tym samym czasie w naszej stoczni remontowano trzy czy cztery „maluchy” XV serii. Ich
załogi mieszkały na okrętach, młodzi oficerowie-podwodniacy nie mieli gdzie się podziad, więc
okupowali garnizonowy Dom Oficera. Wypadek, który się zdarzył, był banalny. Podporucznik-czołgista
taoczył z dziewczyną. Naszemu podwodniakowi, Dołżence, dziewczyna się także podobała i zaczął ją
podrywad. Czołgista podszedł do Dołżenki i poprosił, by ten zostawił w spokoju jego dziewczynę. Obaj
mieli już nieźle w czubie. Dołżenko zaczął się ciskad. Pancemiak jeszcze raz poprosił go o odejście i
zagroził, że jeśli Dołżenko nie odczepi się od jego partnerki, to go zabije. Dołżenko z szyderstwem
odparł, że pancerniakowi nie starczy odwagi, by coś takiego zrobid, i zaczął demonstrowad swą siłę - a
chłop był z niego na schwał. Czołgista wyjął pistolet i dwoma strzałami prosto w pierś powalił
Dołżenkę. Całą historię opowiedział nam obecny na zabawie podporucznik Jurij Riabinin, podwodniak
z załogi „malucha” i nasz kolega z roku.

Życie w Nikołajewie miało swe dobre strony. Gdy tylko zdobyliśmy jakieś mieszkania, zaczęliśmy
urządzad sobie codzienną egzystencję w mieście. Zdziwienie budził przede wszystkim bazar. Zaczynał
się niedaleko naszego domu, na skrzyżowaniu ulicy Sowieckiej z szeroką aleją-ulicą Chersooską. Od
tego skrzyżowania aż do następnej przecznicy - ulicy Puszkina - cały środkowy pas pomiędzy
jezdniami ulicy Chersooskiej, co niedziela zajmował miejski bazar. Czego tam nie było! Wyobraźcie
sobie, że wzdłuż ulicy ciągnie się nieskooczony rząd bryczek, chłopskich furmanek i zwykłych stołów z
wszelakim dobrem. Można tu kupid pomidory, cebulę, jabłka, ogórki w różnej postaci oraz całą masę
innych, nie znanych nam do tej pory ukraioskich warzyw i owoców. Nie sposób wręcz wyliczyd
wszystkiego, co oferowano na bazarze! Obok był targ zwierzęcy: gęsi, kaczki, kury, krowy, byczki,
źrebaki, króliki - tylko żywe zwierzęta. Do dziś pamiętam niektóre ceny drobiu: kura kosztowała 3
ruble, gęś - 5 rubli. A owoce i jarzyny kosztowały dosłownie kopiejki! Chodziliśmy wzdłuż długich
rzędów stołów z mąką i kaszą. Wszędzie obfitośd wszelkiego towaru - od zmielonej na pył białej jak
śnieg krupczatki do kasz wszelkiego rodzaju i gatunku: pszenna, owsiana, gryczana - jakiej tylko dusza
zapragnie! Cztery lata później, gdy przyjechałem do Nikołajewa po pierwszy w mojej karierze
dowódcy okrętu podwodnego „S-98”, po bazarze nawet śladu nie zostało, a w sklepach nie
sprzedawano niczego oprócz chleba i kiełbasy z koniny, po którą ustawiały się długie kolejki. Było to
już po śmierci Stalina, razem z nim umarł chłopski rynek - gdzież to wszystko się podziało?

Budowa naszego „S-61” dobiegała kooca. W połowie października okręt znajdował się już w
pływającym doku. Po zakooczeniu prac w doku mieliśmy rozpocząd próby na uwięzi, zakooczyd je do
kooca listopada i przed Nowym Rokiem odpłynąd do Sewastopola do bazy zdawczo-odbiorczej stoczni
w celu przeprowadzenia stoczniowych prób marszowych. Szóstego listopada, przed rocznicą
rewolucji październikowej, powinniśmy wyjśd z doku - wodowanie zaplanowano po obiedzie. Przed
godziną czternastą dowództwo przybyło do doku na kutrze „Purga”. Pływający dok stał w tak zwanej
„jamie”, zwanej „dziadowską chatą”. Było to sztucznie pogłębione zakole Bohu, niedaleko od basenu
stoczniowego. Po raz pierwszy w życiu byłem w pływającym doku razem z okrętem. W ogóle do tej
pory raczej nie interesowałem się pracami stoczniowymi w doku i nie zgłębiałem ich specyfiki.
Wszyscy byli w świetnych humorach - jeszcze miesiąc, półtora i mieliśmy wyjśd na próby morskie. Nie
było nam to jednak pisane.

Załoga okrętu, z zastępcą dowódcy komandorem podporucznikiem Timofiejem Zacharewiczem


Kuzniecowem i mechanikiem Iwanem Iwanowiczem Gawrilukiem na czele, zaraz po wejściu na
pokład przystąpiła do przygotowania okrętu do wodowania. Gdy przybyliśmy na okręt, kooczono już
malowanie podwodnej części kadłuba, którą pokrywano poniżej linii wodnej specjalną farbą ze
środkiem antykorozyjnym i zapobiegającym obrastaniu kadłuba muszlami. Zgodnie z regulaminem
okrętowym oficer nawigacyjny dowodzi dziobową obsadą cumowniczą, jednak nam, tzn. załodze
wojskowej, nie pozwalano na samodzielną działalnośd. Stanowiliśmy coś w rodzaju ekipy pomocniczej
dla stoczniowców i drużyny bosmaoskiej.

Przez kilka poprzednich dni nie odwiedzałem okrętu - byłem zajęty przy obsłudze „maluchów”. Gdy
przez znajdujące się w doku głośniki podano, że rozpoczyna się zanurzenie, rozlokowałem swoich
marynarzy na stanowiskach cumowniczych na rufie okrętu, a sam udałem się na dziób, gdzie
przebywał dowódca drużyny cumowniczej, podporucznik Kancew. Siedząc za osłoną działa
dziobowego, zaczęliśmy rozmawiad o jutrzejszym świątecznym obiedzie (działo miało aluminiową
osłonę, a za nią dwa siedzenia dla celowniczych). W owym czasie nasze rodziny przyjaźniły się i
wszystkie święta spędzaliśmy we wspólnym gronie - raz u niego, raz u mnie. Podobne spotkanie
planowaliśmy na następny dzieo, 7 listopada 1950 roku. Uzgodniliśmy porę i miejsce spotkania, menu
świątecznej kolacji, zastanawialiśmy się, dokąd pójśd wieczorem.

Dok stopniowo zanurzał się, pokład powoli zakrywała woda. Lada chwila blokady stępki zostaną
zwolnione i okręt oderwie się od doku i spocznie na wodzie „o własnych siłach”. Postanowiłem zejśd
pod pokład i popatrzed, jakie prace z zakresu wyposażenia nawigacyjnego wykonano w
poszczególnych przedziałach w czasie, gdy nie było mnie na okręcie. Zszedłem do pomieszczenia
dowodzenia, obejrzałem przedział żyroskopowy, kabinę radiową w czwartym przedziale. Zajrzałem
do pierwszego przedziału, pogadałem z marynarzami i powoli skierowałem się z powrotem do
pomieszczenia dowodzenia. Tam zamieniłem parę słów z załogą i podszedłem do pionowego trapu,
chcąc wyjśd na mostek. Skooczywszy rozmowę odwróciłem się do trapu, chwyciłem poręcz i
popatrzyłem w górę. Gdy postawiłem nogę na pierwszym stopniu, poczułem, jakby niebo zaczęło
walid mi się na głowę. „Dok się przewraca!” - przemknęło mi przez głowę: przez otwarty właz widad
było, jak wieżyczka przechyla się na bok. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że jakaś siła
przyciska mnie - razem z trapem - do prawej burty. Miałem wrażenie, jakby okręt stał w miejscu, a
wieżyczka doku waliła się na niego. Dopiero gdy leżałem na trapie głową do dołu, a przez górny właz
kiosku zaczęła wlewad się rwącym szerokim strumieniem brudna rzeczna woda, uzmysłowiłem sobie
grozę sytuacji. „Koniec ze mną” - przemknęło mi przez głowę. A jednocześnie błysnęła inna myśl -, Jak
najszybciej na dół, zamknąd dolny właz kiosku i pomieszczenie dowodzenia!”. Ale w tej samej chwili
podświadomośd odrzuciła takie rozwiązanie - nie, ratunek jest tylko na górze! Z kiosku do wnętrza
okrętu przez górny i dolny właz przeciągnięto kable zasilania elektrycznego, przewody z powietrzem
pod wysokim ciśnieniem, całe mnóstwo innych przewodów i kabli - nikt nie zdoła hermetycznie
zamknąd włazów. Kierując się instynktem samozachowawczym - jak najszybciej na górę! - rzuciłem się
do otwartego górnego włazu kiosku i po pochylonym już pionowym trapie, pokonując rwący potok
wpadającej do wnętrza okrętu wody, wydostałem się na powierzchnię. Sam nie wiem, skąd miałem w
sobie tyle sił - tak bardzo nie chciałem umierad! Pragnienie życia może zdziaład cuda...
Analizując później całą sytuację, nie mogłem uporad się z powracającą wciąż myślą: czy w owej chwili
nie stchórzyłem? Mają rację ci, którzy twierdzą, że w takich momentach przesuwają się przed oczami
obrazy z całego życia. Ja też zobaczyłem swoje dzieciostwo: klocki, z których budowałem zamki i
twierdze, Wołgę, a potem nagle, nie wiadomo czemu, własne wesele. Mając wciąż przed oczyma
mętne żółtawe kółko górnego włazu, pełzłem głową w dół po trapie, dotarłem do prawej burty
pomostu bojowego i wypłynąłem na powierzchnię. Ktoś z góry podał mi rękę i znalazłem się na lewej
burcie okrętu, śliskiej od farby antykorozyjnej. Przed moimi oczyma ukazał się koszmarny widok.
Okręt spoczywał na prawej burcie, przechylony o 105 stopni, i tylko dzięki temu, że oparł się prawą
osłoną pomostu bojowego o blokadę stępki na pokładzie doku (dok był już przygotowany do remontu
krążownika „Admirał Nachimow”), uniknął zatonięcia. Na prawej wieżyczce miotali się ludzie, coś
krzyczeli, wymachiwali rękoma.

Razem ze mną na okręcie znajdowali się Kuzniecow, Gawriluk, Kancew i kilku marynarzy, podoficerów
i robotników. Później wyjaśniło się, że wewnątrz okrętu zostało 32 ludzi w pierwszym, szóstym i
siódmym przedziale. Ucierpiał tylko jeden człowiek, marynarz Litowczenko w 1 przedziale: leżąca na
stelażu torpeda zerwała się i złamała mu obie nogi. Aż dziw bierze, że torpeda przeleciała obok
marynarza, nie raniąc go ani w głowę, ani w pierś, a jedynie w nogi. Po ewakuacji z okrętu
Litowczenko trafił do szpitala, a niedługo potem został zwolniony do rezerwy. Pozostali marynarze i
robotnicy nie ucierpieli - skooczyło się na drobnych kontuzjach i strachu.

Gdy okręt położył się na prawej burcie, natychmiast przerwano zanurzanie doku. Brygadzista doku,
upewniwszy się, że okręt przestał się przechylad, zarządził powolne wynurzenie. Gdy dok znalazł się
na powierzchni, z okrętu ewakuowano załogę. Z prawej wieżyczki doku przerzucono trap na okręt i
wszyscy opuściliśmy pokład. Cała operacja zajęła około dwóch godzin (katastrofa wydarzyła się
dokładnie o godzinie szesnastej). Wkrótce do doku przybił kuter z przedstawicielami KGB na
pokładzie. Po kolei wpuszczano nas na kuter. Oficerowie KGB dokładnie sprawdzili dokumenty i
spisali wszystkich obecnych. Odebrali nam również przepustki do stoczni. Po kontroli dokumentów i
spisaniu danych kuter odwiózł nas do stoczni. Oficerów Kuzniecow zwolnił do domu.

Umówiliśmy się z Kancewem na następny dzieo i obaj poszliśmy do domów. Żona była mocno
zaskoczona moim widokiem - byłem bez furażerki, a cały płaszcz miałem umazany farbą. Musiałem jej
wszystko opowiedzied. Tonia spokojnie wysłuchała całej historii.

Co się stało? Dlaczego okręt o mało nie zatonął? Główną przyczyną były bardzo poważne błędy i
odstępstwa od regulaminu, popełnione w trakcie prac na okręcie i przygotowywania jednostki do
opuszczenia doku. Nie zapełniono w sposób właściwy wodą drugiego i trzeciego zbiornika
paliwowego, znajdujących się w korpusie schodni w 2 i 4 przedziałach pod akumulatorami. Zbiorniki
te składają się z dwóch części, oddzielonych poprzeczną przegrodą. Paliwo wlewa się pod ciśnieniem,
najpierw do pierwszej połowy zbiornika, a następnie przez specjalny zawór w górnej części przegrody
przedostaje się do drugiej komory. Tymczasem robotnicy zalali zbiorniki wodą ze zwyczajnego
szlaucha, pod normalnym ciśnieniem atmosferycznym. W ten sposób napełnione zostały tylko
pierwsze komory obu zbiorników, a drugie pozostały puste. Dodatkowo nie napełniono wodą innych
zbiorników, a akumulatory nie były w pełni naładowane. Znajdujące się na górnym pokładzie okrętu
ładunki oraz aparatura i sprzęt nie zostały właściwie umocowane. Wszystko to w konsekwencji
spowodowało brak stabilności okrętu. Ponadto włazy do urządzeo wysuwanych (peryskopów anten
„WAN”, stacji radiolokacyjnej „Flaga”, śluzy R2P) były przykryte arkuszami sklejki, żeby śmieci nie
sypały się do środka kadłuba, i nie zapewniały pełnej hermetyczności kadłuba wewnętrznego; przez
włazy górny i dolny kiosku oraz przez właz wejściowy do przedziału 7 przeciągnięto kable elektryczne
i rury ze sprężonym powietrzem, co w sytuacji awaryjnej uniemożliwiało hermetyczne zamkniecie
wszystkich włazów (tylko właz wejściowy do 1. przedziału był szczelnie zaśrubowany).

Komisja powołana do wyjaśnienia przyczyn wypadku stwierdziła, że wysięgniki były złożone, a


wysokośd metacentryczna nie przekraczała 1 centymetra. W jaki sposób wyrównano tę, nieszczęsną,
jednocentymetrową różnicę? Przy podstawie platformy działa rufowego w miejscu, gdzie kadłub
wewnętrzny i zewnętrzny powinny byd połączone, powstała stosunkowo duża „kieszeo”. Aby uniknąd
gromadzenia się tam wody, poprowadzono od platformy, przez główny zbiornik balastowy, przewód
rurowy, przyspawany wewnątrz zbiornika. W miejscach, gdzie przewód wchodził do zbiornika i
wychodził z niego, na prawej burcie, nie został przyspawany, jak również nie wykonano prób na
szczelnośd zbiornika ani szwów spawalniczych (winni byli zarówno robotnicy stoczni, jak i
rzeczoznawcy wojskowi).

Gdy dok zaczął się zanurzad, do zbiornika balastowego na prawej burcie dostawało się powietrze lub
woda w miejscu połączenia z przewodem odprowadzającym wodę z platformy działa, przez nie
sprawdzony spaw. Gdy blokady stępki zostały zwolnione i okręt zaczął swobodnie pływad, woda
wypełniła zbiornik i pojawił się silny przechył na prawą burtę. Sytuację pogarszało nieprawidłowe
napełnienie zbiorników paliwowych, o którym wspominałem już wcześniej: woda w nich zaczęła się
przelewad z jednej komory do drugiej; przechył powiększał się, aż osiągnął punkt krytyczny i okręt
położył się na prawej burcie.

Gdy w latach 1953-1955 byłem słuchaczem kursów dla dowódców okrętów podwodnych,
wykładowca katedry zajmującej się problemami żywotności i niezatapialności okrętów podwodnych,
komandor Ignatjew, przytaczał katastrofę na naszym okręcie jako przykład skrajnego
nieprzestrzegania wszelkich przepisów i regulaminów dotyczących zasad bezpieczeostwa pracy na
okrętach podwodnych.

Nietrudno zgadnąd, co stało by się z nami, gdyby podobny wypadek wydarzył się na pełnym morzu.
Okręt natychmiast poszedłby na dno wraz z całą załogą.

Jak w czasie katastrofy zachowywała się załoga, zamknięta wewnątrz okrętu? Przede wszystkim nie
mieli światła - cała sied elektryczna została odłączona przed zanurzeniem doku. W żadnym przedziale
nie było żadnego sprzętu ani narzędzi do walki z wdzierającą się do środka wodą.

Dużą odwagą odznaczył się podoficer wachtowy. Znając budowę piątego przedziału silnikowego,
którym dowodził, w zupełnych ciemnościach rozkazał pozatykad wszystkie otwory w grodziach
wszystkim, co marynarze mieli pod ręką: rękawicami, waciakami itp. Przed zamknięciem drzwi w
grodziach wodoszczelnych przyjął do swego przedziału załogę i robotników z innych przedziałów,
apelował do wszystkich, by nie wpadali w panikę i nie tracili nadziei na szybką pomoc.

W wyniku katastrofy wszystkie urządzenia elektryczne na prawej burcie zostały zalane. Sytuację nieco
ratował fakt, że zasolenie wody w zatoce nie było zbyt wielkie.

Postawienie okrętu podwodnego w pozycji pionowej i wyprowadzenie go z doku oraz przeholowanie


do nadbrzeża stoczniowego wymagało wiele wysiłku. Łaocuchy potężnych dźwigów portowych
zaczepiono o nadbudówkę osuszonego i hermetycznie zamkniętego okrętu i powoli zaczęto zanurzad
dok, w którym znajdował się okręt. W miarę jak dok zanurzał się i okręt odzyskiwał pływalnośd,
wyrównywano przechył, używając do tego dźwigów. Przy nadbrzeżu portowym w małym basenie cały
zalany osprzęt elektryczny został przemyty spirytusem i wodą destylowaną. Nie nadające się już do
użytku urządzenia wymieniono na nowe. Prace remontowe zajęły równo cztery miesiące.

Zgodnie z rozkazem ministra Marynarki Wojennej, N. G. Kuzniecowa, zastępca dowódcy okrętu,


komandor podporucznik T. Z. Kuzniecow oraz dowódca piątego przedziału bojowego, kapitan I.I.
Gawriluk zostali ukarani dziesięcioma dniami aresztu. Kierownicy stoczni, odpowiadający za budowę
okrętu podwodnego, zostali ukarani przez ministra przemysłu stoczniowego bardziej surowo. Główny
dostawca Korsak i główny budowniczy okrętów podwodnych Zatkowski zostali usunięci ze stanowisk.
Zatkowski został młodszym budowniczym w stoczni na Północnej Dwinie, gdzie spotkałem go w 1959
roku. Aż dziw bierze, że nikogo nie wysłano do łagru - były to przecież jeszcze czasy panowania Berii.

Po około trzech tygodniach śledztwa przyjechał nowy dowódca, komandor podporucznik A. F.


Nadieżdin.

Pierwsze miesiące 1951 roku zeszły nam na przygotowaniach do wodowania. W lutym przyszedł
nowy rozkaz ministra obrony, zawierający nowy regulamin i nowe zasady awansowania na kolejne
stopnie wojskowe. Stopieo porucznika miał byd obecnie nadawany po roku służby, kapitana - po
dwóch latach, komandora podporucznika - po kolejnych dwóch latach itd. Ja i moi koledzy służyliśmy
już trzeci rok w stopniu podporucznika, ale nasi dowódcy czekali na dalsze instrukcje. Tymczasem
dowódcy krążowników i niszczycieli szybko zareagowali na otrzymany rozkaz, napisali i od razu
wysłali wnioski o awanse dla swoich oficerów, i po upływie dwóch tygodni ich podporucznicy
awansowali na poruczników. Ja, Kancew oraz inni podwodniacy otrzymaliśmy awans dopiero cztery
miesiące po naszych kolegach z innych jednostek. Samowola i sobiepaostwo, szczególnie po kieliszku,
były dominującymi cechami nowego dowódcy.

Czas biegł szybko. W marcu zaczęły się próby na uwięzi. Program prób był obszerny i trudny, a ich
harmonogram napięty: pierwszy okręt z serii jest z reguły poddawany największej liczbie
najtrudniejszych prób, obejmujących urządzenia techniczne, uzbrojenie itp., zwłaszcza wtedy, gdy
całe wyposażenie stosowane jest po raz pierwszy. Na okręcie przez cały czas przebywał główny
konstruktor Jewgrafow, sympatyczny i kulturalny człowiek, a przy tym pierwszorzędny fachowiec.
Uważnie słuchał wszystkich naszych uwag i propozycji dotyczących konstrukcji okrętu. Od razu
wydawał stosowne polecenia dotyczące konkretnych zmian konstrukcyjnych i nanosił je na szkice i
rysunki. Wiele z tych zmian było natychmiast wdrażanych na okręcie. Wywoływało to zatargi ze
stoczniowcami, którzy złożyli skargę na Jewgrafowa do ministra przemysłu stoczniowego. Za brak
konsekwencji i opóźnianie prac nad budową okrętu odsunięto tego zasłużonego i znakomitego
konstruktora od pracy z nami. Wkrótce na jego miejsce przyjechał do Nikołajewa nowy główny
konstruktor, Zosim Aleksandrowicz Dieribin - też doświadczony i świetny fachowiec, ale przyjmujący
do wiadomości jedynie drobne uwagi i godzący się tylko na niewielkie zmiany. Niewiele było z niego
pożytku dla okrętu i jego przyszłej załogi. Ja, na przykład, zaproponowałem mu, aby miejsce dla
sygnalisty zrobid pomiędzy kolumnami peryskopów, i ta propozycja została przyjęta. Natomiast
propozycja odgrodzenia stanowiska nawigacyjnego od centralnego stanowiska dowodzenia niewielką
przegrodą przeszła z ogromnym trudem i mało co nie skooczyła się awanturą.

Mimo wszystko prace posuwały się naprzód. Próby na uwięzi trwały dzieo i noc. W kwietniu
zaczęliśmy przygotowywad się do prób marszowych, stoczniowych i paostwowych. Próby na uwięzi
zostały zakooczone i okręt wyszedł na własnych silnikach do zatoki o nazwie „dziadowska chata” -
znanego nam już miejsca, gdzie o mało nie zatonęliśmy w pływającym doku. W „dziadowskiej chacie”
przeszliśmy próby na przechył i demagnetyzację okrętu. Na czas tych prób przyjechał z Leningradu
zastępca głównego konstruktora, Siergiej Nikitowicz Kowalów.

Wreszcie 2 maja 1951 roku, w małym basenie, w obecności robotników i pracowników stoczni, przy
dźwiękach orkiestry dętej, okręt podwodny „S-61” odbił od mola i wziął kurs na główkę długiego na
42 mile Kanału Dniepr-Boh. Znałem na pamięd nazwy i długośd każdego z odcinków kanału - punkty
zwrotu, czas płynięcia przez poszczególne odcinki. Wszystko miałem wyliczone w sekundach i
dziesiątkach metrów przy prędkości 8 węzłów. Niech Bóg broni, bym miał otrzed się o krawędź lub -
co gorzej - wejśd na mieliznę. Razem z dowódcą braliśmy na siebie odpowiedzialnośd - wyszliśmy bez
określenia parametrów prędkościowych, poprawek przyrządów elektronawigacyjnych - logu,
kompasów, radionamiernika i innych, i - rzecz jasna - bez pilota portowego! Gdy wyszliśmy z Kanału
Dniepr-Boh za wyspę Bieriezao, na otwarte morze, zacząłem co godzina określad położenie okrętu
według słooca, aby ustalid prędkośd płynięcia. Wszystko toczyło się normalnym trybem. Szczęśliwie
dopłynęliśmy do Sewastopola, błąd w obliczeniach przy podejściu do przylądka Chersonez wynosił
raptem 2 mile. Był to znakomity rezultat. Po tym rejsie Nadieżdin zawsze już darzył mnie zaufaniem.
Sam był z wykształcenia minerem i na nawigacji się nie znał. Przekonałem się o tym, gdy popływałem
z nim ponad dwa lata.

W Sewastopolu oglądali nas jak jakiegoś dziwoląga. Nikt nie mógł wejśd na okręt. Wzmocniono warty
na nadbrzeżu - oprócz wachty portowej pilnowała nas warta z bazy dywizjonu szkolnych okrętów
podwodnych w Basenie Południowym. Po zakwaterowaniu na lądzie w koszarach rozpoczęliśmy cykl
zakładowych prób marszowych, które trwały cały rok.

Przed wypłynięciem z Nikołajewa obaj z Kancewem pojechaliśmy do Sewastopola, żeby rozejrzed się
za mieszkaniem. Anna Kancewa miała więcej szczęścia i udało jej się od razu wynająd pokój
(pojechała razem z synkiem Pawełkiem). My z Tonią musieliśmy poczekad, aż zwolni się maleoki
pokoik na ulicy Ostrowskiego, na samym koocu miasta, przy kurhanie Małachowskim.

Stoczniowe próby marszowe przebiegały z dużymi trudnościami. Zaczęliśmy od demagnetyzacji


okrętu (regulamin przewidywał to po zmianie szerokości geograficznej). Były to wprawdzie próby
rutynowe, ale również zajęły nam kilka dni. Prace nawigacyjne nie opóźniały prób - dewiację
kompasów magnetycznych określiłem samodzielnie, radiodewiację wyliczyliśmy w dwie godziny. Przy
pierwszym wyjściu na chersooską milę pomiarową określiliśmy poprawkę logu.

Dużo czasu zajęły próby silników. Były to silniki dieslowskie nowej konstrukcji i wymagały dotarcia.
Ich regulacja zajęła mnóstwo czasu. Na całe dnie wychodziliśmy w morze, „nabijając” przepłynięte
mile. Słabym punktem silników okazało się mocowanie krawędzi cylindrów. Gdy tylko silniki zaczynały
pracowad na wysokich obrotach, sworznie głowic cylindrów zaczynały wyskakiwad. Trzy razy
wychodziliśmy w morze na 24-godzinne cykle pracy silników na pełnej mocy. Każda z tych prób
zajmowała ponad dwie doby. Przepłynęliśmy około 700 mil. Wybiegając nieco wprzód wspomnę, że
podczas półtorarocznego okresu prób przepłynęliśmy około 20 000 mil, a wszystko na Morzu
Czarnym. Nietrudno wyobrazid sobie, jak intensywne były prowadzone przez nas próby. Musieliśmy
zrobid bardzo dużo przeróbek, przeprowadzid dodatkowe próby oraz testy, a i tak raz po raz
wyskakiwały jakieś „niespodzianki”. Weźmy jako przykład próby zaworów wentylacyjnych głównych
zbiorników balastowych. Według programu prób powinniśmy na poligonie przygotowao bojowych na
trawersie Zatoki Bałakławskiej sprawdzid pompy osuszające do głębokości 100 metrów oraz system
zanurzenia i wynurzenia. Próby powinny byd przeprowadzane etapami, przy stopniowym zanurzeniu
co 10 metrów. Na głębokości 20 metrów pompy i kompas pracowały normalnie, zawory wentylacyjne
otwierały się i zamykały prawidłowo. Na czterdziestu metrach także wszystko przebiegało tak, jak
powinno. Tak było do głębokości stu metrów. Na stu metrach nastąpiła katastrofa. Zgodnie z
regulaminem okrętów podwodnych, nie wolno na żadnej głębokości jednocześnie otwierad zaworów
wentylacyjnych wszystkich zbiorników balastowych. Nasz dowódca, za milczącą zgodą dowódcy
piątego przedziału bojowego, na głębokości stu metrów złamał ten przepis, w przekonaniu, że nic
złego się nie zdarzy. Przez krótki czas zawory wentylacyjne głównych zbiorników balastowych były
otwarte i nie chciały się zamknąd. Podczas gdy staraliśmy się dojśd przyczyn takiego stanu rzeczy,
okręt zanurzył się na głębokośd 120 metrów i szybko zanurzał się nadal, mimo prób zatrzymania.
Dopiero gdy daliśmy całą naprzód i przestawiliśmy ster na wynurzenie, okręt przestał schodzid w dół i
powoli zaczęliśmy się wznosid. Wentylacja zaczęła działad na głębokości 50-40 metrów. Przyczynę
awarii wyjaśniono dopiero na lądzie, po dokładnym zbadaniu zaworów. Okazało się, że zawory
wentylacji miały różną powierzchnię roboczą, co było jawnym błędem konstrukcyjnym. Kowalów
wyjaśniał to brakiem doświadczenia konstruktorów w projektowaniu okrętowych systemów
hydrauliki dla okrętów podwodnych pływających na dużych głębokościach.

Próby natychmiast wstrzymano. Wydano rozkaz wykonania i zamontowania nowych zaworów we


wszystkich zbiornikach balastowych. Okręt znów znalazł się w doku. Spędzid tam miał wiele dni:
trzeba było wymontowad stare zawory, przyspawad nowe. A kiedy te nowe będą gotowe, nikt nie
wiedział...

Pewnego razu, gdy przyszliśmy do stoczni, ujrzeliśmy w sąsiednim doku krążownik „Czerwony
Kaukaz”. Początkowo wartownicy nie chcieli nas puścid do doku. Dopiero po dłuższych pertraktacjach
mogliśmy wejśd na nasz okręt. Wkrótce dowiedzieliśmy się, co było przyczyną tego zakazu.
Oficerowie z „Czerwonego Kaukazu” opowiedzieli nam, że ich okręt w rejonie Teodozji zabezpieczał
próby rakiet skrzydlatych (skonstruowanych na bazie samolotu MIG-17 lub MIG-15). Pod koniec
dwiczeo rakieta trafiła w burtę krążownika i zrobiła wielką dziurę w kadłubie. Okręt musiał wrócid do
doku na remont - burta była uszkodzona na linii wodnej. Wszystko to opowiedziano nam w wielkiej
tajemnicy, dziury w kadłubie krążownika zakryto brezentem, a robotnicy pracowali po nocach.
Krążownik stał w doku ponad miesiąc, po naprawie wrócił na dwiczenia w rejonie Teodozji i wkrótce
znów został trafiony rakietą. W taki oto sposób dowiedzieliśmy się o nowej broni - zaczynała się
epoka broni rakietowej...

Po zakooczeniu wymiany zaworów wentylacyjnych kontynuowaliśmy próby marszowe. Wszystkie


próby i testy pochłonęły masę wysiłku całej floty - zabezpieczały je najnowocześniejsze okręty
nawodne, poczynając od kutrów torpedowych, a na krążownikach typu „Frunze” oraz na
najnowocześniejszych samolotach koocząc (były używane, na przykład, do testowania stacji
radiolokacyjnych „Flaga” i „Ankier”).

Na koniec przystąpiliśmy do punktu kulminacyjnego prób: zanurzenia na głębokośd 200 metrów.

Na taką głębokośd nie schodził do tej pory żaden okręt podwodny, przynajmniej radziecki.
Konstrukcja okrętu podwodnego, zgodnie z naszymi założeniami i regulaminami, powinna byd na tyle
mocna, by w przypadku jakiejś awarii lub katastrofy wytrzymała zanurzenie na głębokośd półtora raza
większą niż zanurzenie maksymalne. Dla okrętu podwodnego 200 metrów to duża głębokośd. Na
kadłub sztywny działa ogromne ciśnienie10. Podobne ciśnienie działa na wszystkie inne elementy
okrętu, szczególnie zewnętrzne. Oczywiście, przy zanurzeniu na głębokośd 200 metrów ryzyko
zaistnienia sytuacji awaryjnej jest duże. Dlatego wszyscy uczestnicy eksperymentu, nie wyłączając
przedstawicieli przemysłu stoczniowego, otrzymali polecenie przygotowania się, do samodzielnego
opuszczenia zatopionego okrętu podwodnego i wyjścia na powierzchnię. Na przygotowanie i trening
mieliśmy dużo czasu - robiliśmy to, gdy okręt stał w doku, czekając na wymianę wadliwych zaworów
wentylacyjnych. Program przygotowao obliczony był na 200 godzin. Rozpoczęły się trudne zajęcia i
treningi. Pierwsze zajęcia - poznanie budowy i działania nowego lekkiego sprzętu do nurkowania
„IDA-50”. Nie było to trudne, zajęło nam jednak mnóstwo czasu. Nowy program szkolenia został
przygotowany przez służby ratownicze marynarki wojennej specjalnie dla pierwszego okrętu
podwodnego projektu 613. Technika zanurzenia na głębokośd 200 metrów i wynurzenia z tej
głębokości została opracowana przez specjalną grupę doświadczonych nurków i lekarzy fizjologów na
okręcie „Bestau” (zdobycznym byłym niemieckim trałowcu). Na pokładzie okrętu ustawiono kabiny
dekompresyjne, na rufie skonstruowano specjalną wciągarkę z podwodnym dzwonem ratowniczym z
platformą do opuszczania nurka pod wodę. Potężne kompresory doprowadzały do całego zestawu
ratunkowego sprężone powietrze. Jako pierwszy zszedł na 200 metrów bosman mat Basztowoj (był
jednocześnie naszym instruktorem). Przygotowaniami specjalnej ekipy płetwonurków i naszej załogi
kierował podpułkownik służby medycznej, Gusioski. Cała ekipa z Gusioskim na czele za pierwsze w
dziejach radzieckiej floty zejście płetwonurków na głębokośd 200 metrów została nagrodzona
medalami i Nagrodą Stalinowską I stopnia.

Gdy poznaliśmy już zasadę działania aparatu „IDA-50” oraz opanowaliśmy w teorii tryb zanurzenia i
wynurzenia, rozpoczęły się zajęcia praktyczne. Najpierw zanurzenie próbne, nauka oddychania pod
wodą, przebywanie pod wodą na głębokości nie przekraczającej 10 metrów przez 10 minut, a
następnie przez jedną, dwie, cztery, sześd i osiem godzin, dwiczenia w kabinie dekompresyjnej -
symulacja zanurzenia na głębokośd 30, 60 i 100 metrów (w kabinie jest wytwarzane odpowiednio
ciśnienie 3, 6 i 10 atmosfer), wraz z dekompresją, z zachowaniem wymaganych odstępów czasowych,
zgodnie z trybem wynurzenia. Cykl przygotowao kooczył się wyjściem na redę i zanurzeniem w
dzwonie, z wyjściem na platformę na głębokości 60 metrów i „odsiedzeniem” na platformie 15 minut,
a następnie wynurzeniem w dzwonie na pokład „Bestau” i dekompresją w kabinie, zgodnie z
regulaminem wynurzenia z głębokości 60 metrów. Oczywiście, cały czas mieliśmy na sobie kompletny
sprzęt do nurkowania. Temperatura wody w morzu wynosiła około 25 stopni, nurkowaliśmy w
spodenkach kąpielowych. Nurkowanie sprawiało nam ogromną przyjemnośd, z zachwytem
podziwialiśmy podwodny świat. Na powierzchni spokój, słoneczko przygrzewa, w wodzie pluskają się
rybki, aż chęd bierze, by je dotknąd. Woda na tej głębokości jest ciepła - sierpieo jest najcieplejszym
miesiącem nad Morzem Czarnym, morze w Zalewie Kołamioskim jest bardzo spokojne, prawie w
ogóle nie ma tu prądów morskich - woda nagrzewa się do dużej głębokości. Jednym słowem, sama
rozkosz! Kwadrans przyjemności i z powrotem do dzwonu, trzeba się wynurzad!

Trening w nurkowaniu zajmował mnóstwo czasu. Robotnicy i inżynierowie, którzy razem z nami mieli
wziąd udział w zanurzeniu okrętu na 200 metrów, próbowali się sprzeciwiad, ale ich bunt został
szybko stłumiony. Chwała Bogu, żaden wypadek podczas dwiczeo w nurkowaniu się nie wydarzył,
wszyscy ukooczyli kurs pomyślnie. Ja, dowódca przedziału bojowego piątego, zastępca i
podoficerowie wachtowi przedziałów zdobyliśmy uprawnienia płetwonurków. Dopiero po

10
20 atmosfer - przyp. red.
zakooczeniu kursu nurkowania nasz okręt podwodny został dopuszczony do zanurzenia na 200
metrów.

Rejon zanurzenia został wybrany na południe od Gurzufu, na głębokości około 230-250 metrów.
Okręt został obwiązany grubymi stalowymi linami, aby można było go wyciągnąd w przypadku
niepowodzenia całego eksperymentu. W rejon zanurzenia skierowano wszystkie okręty ratownicze,
kilka niszczycieli i trałowców. W bazach marynarki wojennej w Sewastopolu i Teodozji ogłoszono stan
podwyższonej gotowości.

Wyszliśmy w morze wcześnie rano. Była przepiękna pogoda, morze gładkie jak lustro, niebo bez
jednej chmurki. Ja miałem zdanie specjalne - dojśd dokładnie do punktu, gdzie miało nastąpid
zanurzenie - hydrografowie ustawili tam specjalną boję. Na pokładzie był główny konstruktor
Dieribin, główny zaopatrzeniowiec floty Stalowierow, dyrektor stoczni Butoma, przewodniczący
paostwowej komisji odbiorczej Kośmin (wszyscy, oprócz Butomy, mieli uczestniczyd w zanurzeniu).

Wyszliśmy dokładnie w punkcie zanurzenia, z błędem nie przekraczającym kilku metrów. Z napięciem
oczekiwaliśmy na moment zanurzenia. Przygotowania zajęły dużo czasu. O mały włos, a cały manewr
nie odbyłby się tego dnia, i to z błahej przyczyny. Do oznaczenia miejsca zanurzenia okrętu
podwodnego mieliśmy holowad ogromną czerwoną boję, przymocowaną do nadbudówki rufowej.
Wszystko było już przygotowane, sprawdzone i zgodnie z planem o godzinie 14.00 rozpoczęliśmy
zanurzenie. Cała operacja była obliczona na cztery godziny - stopniowe zanurzenie, połączone z
kontrolą działania wszystkich urządzeo do odprowadzania wody, wszystkich urządzeo
uszczelniających, by wykryd ewentualne przecieki wody morskiej, pierścieni uszczelniających
urządzeo wysuwanych, a także szczelności zaworów zewnętrznych. Ustalono sygnał wzywający do
natychmiastowego wynurzenia okrętu.

Rozpoczęliśmy zanurzenie. W pewnej chwili usłyszeliśmy głuchy odgłos wybuchu. Okręt kontynuował
zanurzenie. I oto na głębokości niespełna 70 metrów otrzymaliśmy rozkaz: natychmiastowe
wynurzenie! Wypływamy na powierzchnię. Okazuje się, że wciągnęliśmy pod wodę boję i zgnietliśmy
ją własnym ciężarem (to właśnie był ten głuchy wybuch, który słyszeliśmy na 50 metrach) - chociaż
lina holownicza miała 400 metrów długości. Obserwatorzy nie wiedzieli, gdzie okręt schodzi pod
wodę. Wyciągnęliśmy boję na powierzchnię i odrąbaliśmy ją razem z 10-metrowym kawałkiem liny.
Dla oznaczenia miejsca zanurzenia postanowiliśmy wykorzystad szalupę ratunkową z
ubezpieczającego nas trałowca. Na dziobie szalupy przymocowano pięd kół ratunkowych, do szalupy
wsiadł kursant z trałowca, znakomity pływak - i znowu zaczęliśmy zanurzenie. Łącznośd była bardzo
kiepska - latem panują kiepskie warunki hydrologiczne dla fal akustycznych. Na głębokości około 150
metrów wciągnęliśmy pod wodę szalupę (kursant zdążył przejśd na pokład trałowca). Dowodzący
zanurzeniem z pokładu trałowca zdecydował, że nie będzie wywoływał nas na powierzchnię, jedynie
przekazał nam informację o tym, co zaszło. Kontynuowaliśmy zanurzenie - również nasz dowódca
postanowił nie wypływad na powierzchnię. Zanurzenie odbywało się zgodnie z planem. Na głębokości
200 metrów sprawdziliśmy działanie wszystkich mechanizmów, pomp osuszających i główną pompę
cyrkulacji powietrza w trybie pracy ciągłej wentylatorów. Wszystkie urządzenia pracowały bez
zarzutu. Na głębokości 200 metrów przebywaliśmy dokładnie 10 minut.

Rozpoczęło się wynurzenie. Na powierzchnię wypłynęliśmy około dziewiętnastej, przed zachodem


słooca. Dowództwo pogratulowało sukcesu załodze i pozostałym uczestnikom eksperymentu,
przekazało do bazy wiadomośd o zrealizowaniu programu prób na dużych głębokościach. Oddaliśmy
linę holowniczą z szalupą na trałowiec i popłynęliśmy do bazy.

Gdy wzięliśmy kurs na bazę, rozpoczęła się na okręcie uroczysta kolacja z niewielką ilością alkoholu.
Na polecenie dyrektora stoczni małe zbiorniki na wodę pitną w przedziałach zostały napełnione
winem rozcieoczonym pół na pół z wodą. Oprócz tego zabraliśmy po butelce wytrawnego wina na
każdą osobę uczestniczącą w zanurzeniu. Dopiero następnego dnia dowiedziałem się, że Stalowierow
wydał robotnikom kanister czystego spirytusu lekarskiego - całe 20 litrów! Na okręcie zaczęła się
pijatyka. Wachtę objął zastępca dowódcy, Timofiej Zacharowicz Kuzniecow. Płynęliśmy z prędkością
16 węzłów. Dowódca rozkazał mi - jakbym sam nie wiedział, co do mnie należy! - zapewnid
bezpieczeostwo rejsu do Sewastopola. Położyłem okręt na kurs 270°, na przylądek Sarycz. Pozycję
okrętu określałem co 15-20 minut. Na spokojnym halsie Sarycz - Felent postanowiłem sprawdzid, co
się dzieje w przedziałach. Widok, który tam ujrzałem, oszołomił mnie. W piątym przedziale -
silnikowym mechanicy „wisieli” na dieslach, ale kurs jakoś trzymali - dowódca drużyny mechaników,
starszy bosman Sadczikow, stanął na wysokości zadania. W innych przedziałach sytuacja była nie
lepsza. W drugim przedziale, w mesie oficerskiej i w kajutach oficerów trwała prawdziwa popijawa -
wszyscy cywilni uczestnicy eksperymentu byli pijani, dowódca, komandor Nadieżdin, moim zdaniem
już nikogo i niczego nie poznawał, miał zamglone oczy i nieprzytomne spojrzenie. Do pierwszego
przedziału już nie poszedłem - niczego dobrego się tam nie spodziewałem. O dziewiątej wieczorem
wachtę objął Kancew. Był lekko podpity, ale trzymał się na nogach. Praktycznie we dwóch
dowodziliśmy okrętem. Podchodząc do falochronu, gdy dawno już leżeliśmy na linii inkermejskiego
nabieżnika, poprosiliśmy kapitana na mostek. Nadieżdin był tak pijany, że nie widział nabieżnika.
Długo nie docierało do niego, że jesteśmy już przy wejściu do portu. Za jego zgodą ogłosiliśmy alarm
bojowy. Kancew zszedł pod pokład. Kuzniecow na mostek nie wyszedł, prawdopodobnie usnął -
rzeczywiście był bardzo zmęczony. Postanowiłem zmienid normalny tryb postępowania - przeszliśmy
na silniki elektryczne, minęliśmy spokojnie boczne wrota. Dowódca powoli zaczął dochodzid do
siebie. Weszliśmy do Basenu Południowego i już przy cumowaniu wpakowaliśmy się dziobem w
nadbrzeże i wygięliśmy kutą dziobnicę na lewą burtę. Następnego dnia wycięliśmy ją palnikiem,
wyprostowaliśmy w kuźni stoczniowej, przyspawaliśmy na miejsce i pomalowaliśmy minią cynkową -
przez kilka dni okręt miał nos czerwony jak pijak.

Załoga nocowała na okręcie - przybiliśmy około pierwszej w nocy. Cały następny dzieo upłynął na
opowieściach, co kto robił, ile wypił itp. Załoga cały dzieo odsypiała. „Góra”, czyli dowództwo bazy,
prawdopodobnie nie dowiedziała się, co wyprawiało się na okręcie podczas powrotnego rejsu, bo
cały dzieo minął spokojnie.

Wkrótce przystąpiliśmy do kolejnych prób. Przeciągały się one jednak ponad miarę, ponieważ
przewidziany przez dowództwo program prób stoczniowych i paostwowych właściwie był już
wykonany. Wszystkie te próby były kilkakrotnie przerywane i trwały aż do 1952 roku.

Moja żona przywiozła do Sewastopola naszą córkę Irenkę, polepszyły się również nasze warunki
mieszkaniowe - przeprowadziliśmy się na ulicę Oktiabrską 21, do pokoju z osobnym wejściem i
oknami wychodzącymi na ulicę. Czuliśmy się bardzo szczęśliwi.

W tym czasie awansowałem na stanowisko zastępcy dowódcy okrętu podwodnego „S-61”.


W tym miejscu muszę zrobid niewielką dygresję. Na okręcie służyłem razem z kolegą z roku,
Kancewem. Wspólna służba pogłębiła naszą znajomośd. Przyjaźniły się również nasze rodziny,
spędzaliśmy razem właściwie każdy dzieo, nasze żony dzieliły się swoimi sekretami i przysłowiowym
ostatnim kawałkiem chleba. Dowódca stanął przed trudną decyzją - którego z nas mianowad swym
zastępcą. Wybór padł na mnie. Awans położył kres naszej przyjaźni - gdy tylko otrzymałem awans,
moje stosunki z Kancewem uległy ochłodzeniu.

Tuż przed nowym rokiem przekazałem swe obowiązki podporucznikowi Anatolemu Szejczence i
pojechałem na urlop do Niżnego Nowogrodu. Po powrocie do Sewastopola nie zastałem okrętu w
bazie - popłynął do Nikołajewa na przegląd i prace wykooczeniowe. Postanowiłem czekad na okazję
do Nikołajewa. W sztabie dowiedziałem się przypadkiem, że w najbliższych dniach płynie do
Nikołajewa niszczyciel z przystani Minnoj. Dogadałem się z dowódcą i po upływie doby byłem w
Nikołajewie.

Ostatnie dni nie wyróżniły się niczym szczególnym. Dokumenty przekazania okrętu zostały podpisane
i przesłane do zatwierdzenia do Moskwy. Okręt podwodny, wykooczony, odmalowany i w pełni
wyposażony, odpłynął do Sewastopola. Tam mieliśmy czekad na zatwierdzenie dokumentów i
włączenie naszego okrętu do Floty Czarnomorskiej. Dla mnie był to bardzo trudny okres. Odeszli
doświadczeni specjaliści - dowódcy drużyn i podoficerowie kontraktowi, którym upłynął okres służby.
Musiałem w szybkim czasie wyszkolid nowych specjalistów spośród młodych marynarzy.

Zacząłem od sporządzenia programu szkolenia, starając się uwzględnid w nim wszystko, co według
regulaminów powinien wiedzied podwodniak.

Zapoznawszy się z wymaganiami w stosunku do wszystkich członków załogi okrętu podwodnego,


przygotowałem konspekt, w którym umieściłem w punktach dosłownie wszystko, co musi wykonad
załoga okrętu podwodnego w ramach swych obowiązków służbowych. Rozpisałem to dla każdego
członka załogi, w zależności od zajmowanego stanowiska. Była to wiedza, którą każdy oficer i
dowódca na okręcie podwodnym musiał sam posiadad i przekazad ją swoim podwładnym.

Dopiero na początku sierpnia otrzymaliśmy informację o zatwierdzeniu dokumentów przekazania


okrętu i włączeniu naszego okrętu do floty. Okręt podwodny „S-61” wszedł w skład nowej, 153
Brygady Okrętów Podwodnych, utworzonej na bazie dywizjonu szkolnego. Dowódcą brygady został
komandor Julian Julianowicz Borodicz, człowiek serdeczny, spokojny, opanowany i bardzo
inteligentny. Szefem sztabu był komandor porucznik Gorbatowski, którego znałem z okresu służby w
Poti. Gorbatowski nie wzbudził mojej sympatii - był zbyt wyniosły.

Gdy przyszedł rozkaz, dowódcy brygady nie było w Sewastopolu, wyjechał na urlop. Uroczyste
podniesienie bandery marynarki wojennej na okręcie wyznaczono na 21 sierpnia. Pracy i kłopotów
miałem masę - wszystkimi przygotowaniami kierowałem osobiście, tym bardziej, że dowiedzieliśmy
się, iż na uroczystości podniesienia bandery będzie obecny dowódca floty, admirał Siergiej
Gieorgijewicz Gorszkow.

Nastąpił długo oczekiwany dzieo. Okręt lśnił od świeżej farby, podniesiono wielką galę banderową.
Staliśmy przy pierwszym nadbrzeżu brygady okrętów podwodnych w Basenie Południowym. Obok
lśniła wyszorowana do blasku niewielka „paradna” keja. Załoga wojskowa ustawiona została w szyku
na pokładzie rufowym, przekazująca okręt brygada stoczniowców wraz z głównym inżynierem
Stalowierowem na nadbrzeżu. O 9.50 do „paradnej” kei przybił kuter z proporcem dowódcy floty.
Przywitał go szef sztabu brygady Gorbatowski. Siergiej Gieorgijewicz przywitał się z robotnikami,
wszedł na pokład okrętu, przywitał się z nami i dał rozkaz rozpoczęcia uroczystości. Ja poszedłem na
dziób, do drzewca proporca, dowódca okrętu, Nadieżdin, na rufę do drzewca flagowego. Bandera i
proporzec były zupełnie nowe, jedwabne i ogromne. Dokładnie o dziesiątej naczelny dowódca floty
skinięciem głowy dał „rozkaz” podniesienia bandery na maszt. Pada komenda: „Bacznośd”.
Zastygamy w milczeniu. Z umieszczonego specjalnie na mostku głośnika rozlega się dokładny sygnał
czasu. Po przebrzmieniu sygnału czasu pada komenda: „Bandera na maszt”. Powoli podnoszą się
wszystkie flagi. Dowódca podnosi banderę, ja - flagi galowe. Przybyła z Bałakławy orkiestra gra hymn
Związku Radzieckiego. Ceremonia przebiega jak zawsze w takich przypadkach, ale dla mnie jest to
pierwszy okręt, w którego budowie i próbach brałem udział, i dlatego czuję ogromne wzruszenie.
Naczelny dowódca gestem ręki daje komendę „spocznij”. Składa nam gratulacje, życzy okrętowi i
nam szczęśliwego rejsu, schodzi na keję i składa gratulacje robotnikom, inżynierom i wszystkim, kto
uczestniczył w budowie okrętu. Następnie wraca na pokład kutra.

W tym miejscu niezbędny jest niewielki komentarz. W owym czasie we flocie prowadzono kampanię
antyalkoholową, za pojawienie się w stanie nietrzeźwym każdy - zarówno oficer, jak i marynarz - był
surowo karany. Przed uroczystością Gorbatowski surowo zakazał nam nawet myśled o jakiejś
imprezie z tej okazji - bankiecie czy czymś podobnym. Oficerowie i podoficerowie kontraktowi
postanowili uczcid ten dzieo - oczywiście w tajemnicy, wbrew zakazowi, wieczorem w restauracji
(była to niedziela). A Gorbatowski znany był z tego, że lubił znęcad się nad podwładnymi i szydzid z
nich. Nie przypadkiem jeszcze w Poti oficer nawigacyjny Misza Żerżyoski, nie mogąc znieśd jego
szyderstw, złapał kiedyś swojego dowódcę „za frak” i chciał wyrzucid za burtę. Sam nie mógł wówczas
wyjaśnid, co go przed tym powstrzymało. To wydarzenie zaszkodziło Miszy w karierze - o mały włos
nie trafił pod sąd, długo nie awansował na stopieo porucznika i „odżył” dopiero wówczas, gdy
Gorbatowski odszedł z okrętu. Było to tępe, bezduszne bydlę, a ja musiałem z nim pracowad.

Wracając do uroczystości: za zgodą dowódcy załogę zwolniłem. Naczelny dowódca jeszcze jakieś 15
minut rozmawiał z przedstawicielami stoczni. Dołączyłem do nich. Skooczywszy rozmowę, dowódca
floty pożegnał się ze wszystkimi i podszedł do trapu kutra. Odprowadzaliśmy go we trzech:
Gorbatowski, Nadieżdin i ja. Stojąc już na trapie, naczelny dowódca odwrócił się i zapytał nas: „A jak
macie zamiar uczcid podniesienie bandery?”. Obaj z dowódcą milczeliśmy, a Gorbatowski z
lizusowskim uśmieszkiem odparł: „Na wasz rozkaz nie przewidujemy żadnych obiadów ani
bankietów”. Gorszkow uśmiechnął się szeroko i odparł: „Ale jak tu nie uczcid - przecież wchodzi do
służby pierwszy okręt z dużej serii, a wy chcecie przemilczed takie uroczyste wydarzenie!
Zorganizujcie coś - ale nie więcej niż po setce na głowę”. Mówiąc to, wszedł na pokład kutra.
Wpadliśmy w zachwyt - naczelny dowódca floty wyraził zgodę! Jaka tam setka na głowę!

Organizacja uroczystego obiadu znów spadła na mnie i Stalowierowa. Postanowiliśmy przygotowad


go na godzinę drugą po południu. Wszystkich, którzy chcieli iśd do domu, zwolniliśmy wcześniej.
Stalowierow posłał swoich chłopaków po wino i wódkę. My też szybko zebraliśmy pieniądze i
posłaliśmy „umyślnych” do miasta po dobrą zakąskę: w Sewastopolu w tych czasach można było
kupid wszystko, czego tylko dusza zapragnie - miasto stanowiło strefę zamkniętą i zaopatrzenie było
znakomite.
Obiad i cały wieczór upłynęły spokojnie, bez żadnych wybryków i pijaostwa. Świętowaliśmy w mesie
oficerów kontraktowych, gdzie zmieścili się wszyscy chętni razem z pracownikami stoczni. Było około
100 osób. A wieczorem każdy robił, co chciał. Obeszło się bez ekscesów.

Ja sam nie mogłem w pełni korzystad ze swobody - zastępca dowódcy okrętu odpowiada za porządek.
Tak więc nie wypiwszy ani grama, położyłem się spad dopiero późnym wieczorem, gdy wszyscy
marynarze i podoficerowie wrócili z przepustki. Tak zakooczył się ten uroczysty dzieo. Naczelny
dowódca floty znał ludzi i wierzył im.

We flocie okrętów podwodnych trwała reorganizacja. Brygady połączono w 21 Flotyllę Okrętów


Podwodnych ze sztabem w Bałakławie, a następnie we flotę. 153 Brygada miała byd brygadą
wzorcową i pokazową.

Życie załogi szło swoim trybem. Przygotowywałem się do wykonania kolejnych zadao. Opracowałem
dwiczenia grupowe i seminaria na zajęcia z oficerami. Razem z dowódcą przygotowywaliśmy oficerów
wachtowych do samodzielnego pełnienia służby. Prawie wszyscy oficerowie dobrze poznali budowę
okrętu, wymogi podstawowych dokumentów i in.

Nieoczekiwanie dla nas wszystkich okręt podwodny „S-61” postanowiono wykorzystad do


zabezpieczenia przygotowania bojowego okrętów nawodnych i szkolenia bojowego załóg
budowanych okrętów podwodnych. W tym „zwariowanym” okresie miałem dużo szczęścia. Nasz
dowódca, Nadieżdin, już wcześniej nie gardzący kieliszkiem, po przedterminowym awansie na stopieo
komandora porucznika, zupełnie stracił panowanie nad sobą. Na dokładkę właśnie wtedy dostał
nowe mieszkanie, w bloku niedaleko koszar 153 Brygady. W tym czasie prawie codziennie
wychodziliśmy w morze. Każdego dnia - a wyjście w morze było planowane na bardzo wczesne
godziny poranne, praktycznie przed świtem - Nadieżdin przychodził pod dobrą datą i od razu zwalał
siew swojej kajucie na koję. Tymczasem trzeba było wypływad. Chcąc nie chcąc, obejmowałem
dowództwo okrętu. Samodzielnie odchodziłem od nadbrzeża, od razu w Basenie Południowym
zanurzałem się na wyważenie, wychodziłem z bazy i wykonywałem wszystkie zaplanowane zadania.
Tak było do chwili, gdy na wpół śpiący Nadieżdin wychodził ze swej kabiny i z nabiegłymi krwią
oczami sam zabierał się za dowodzenie okrętem. Był bardzo urażony, że okręt jest już w morzu i ktoś
inny dowodzi zamiast niego.

Taka była moja droga do samodzielnego dowodzenia - długa i trudna. Do sierpnia 1953 roku zdałem
wszystkie egzaminy i zaliczyłem praktyki. Rozkazem naczelnego dowódcy Floty Czarnomorskiej
uzyskałem uprawnienia do samodzielnego dowodzenia okrętem podwodnym.

Na początku lipca wezwał mnie dowódca i zapytał, czy nie mam nic przeciwko temu, by podczas
mojej nieobecności w mojej kwaterze na lądzie, czyli w koszarach, przez kilka dni mieszkał ojciec
podporucznika Nikołaja Szaszkowa, generał dywizji KGB - jest na urlopie i chce zwiedzid Sewastopol.
Dla mnie była to okazja nie lada - od pewnego czasu prawie w ogóle nie bywałem w domu (dawał tu
o sobie znad kretyoski artykuł Regulaminu Okrętowego, w myśl którego „częste opuszczanie okrętu
przez zastępcę dowódcy nie licuje z jego wysokim stanowiskiem”). Tymczasem teraz mogłem
codziennie byd w domu!

Następnego dnia poznałem generała. W hierarchii służbowej był jednym z zastępców Berii; w czasie
rozpatrywania sprawy Berii nie miał, jak widad, nic do roboty i wyjechał na urlop, jak najdalej od
spraw służbowych. Stołował się w naszej kantynie. Odniosłem wrażenie, że nie zatrzymał się w hotelu
z obawy, by ktoś nie rozpoznał go jako zastępcy Berii i nie robił mu przykrości. Wieczorami, chociaż
bardzo ciągnęło mnie do domu, często i dużo rozmawialiśmy. Generał był interesującym rozmówcą,
ciekawie i dobrze opowiadał. Dowiedziałem się, że na początku wojny był dowódcą oddziałów
specjalnych, a w 1942 roku dowódcą oddziału specjalnego drugiej armii szturmowej u generała
Własowa, o którym, jako o zdrajcy ojczyzny numer 1, nawet mówid nam nie było wolno.
Dowiedziałem się też, że ojciec naszego minera, porucznika Kancewa, w tej samej drugiej armii był
podwładnym Szaszkowa, jako dowódca jednego z oddziałów. O Własowie jako dowódcy generał
niczego złego nie mówił. Zainteresowało mnie natomiast opowiadanie o tym, jak Własow dostał się
do niewoli niemieckiej. Po kontruderzeniu Niemców sztab drugiej armii stracił łącznośd z
poszczególnymi jednostkami. Rozkazano przeprowadzid dyslokację sztabu, okrążonego przez wojska
nieprzyjaciela. Własow zebrał swoich oficerów i postawił pytanie: jak mamy przedzierad się do
swoich? Stanęło na tym, że sztab wraz ze wszystkimi służbami zostanie podzielony na trzy grupy.
Pierwszą grupą miał dowodzid Własow, drugą - szef sztabu armii, trzecią - dowódca oddziału
specjalnego, Szaszkow. Grupa Szaszkowa z ogromnym trudem przebiła się do swoich, grupy Własowa
i szefa sztabu nie zdołały wyjśd z okrążenia. O ich losie dowiedziano się dopiero wtedy, gdy pierwsze
grupki żołnierzy i oficerów zaczęły przedzierad się przez pierścieo wojsk niemieckich. Główny trzon
drugiej armii zdołał wyjśd z okrążenia i znajdował się na tyłach. Oddział specjalny pod dowództwem
Szaszkowa zajmował się prześwietlaniem oficerów i żołnierzy, którzy wyszli z okrążenia. Pewnego
razu do Szaszkowa trafiło dwóch szeregowców z ochrony Własowa. Opowiedzieli, jak naczelny
dowódca armii trafił do niewoli. Oddział pod dowództwem generała bardzo ostrożnie posuwał się na
wschód wiejskimi drogami, ścieżkami i duktami leśnymi. Szli grupą stuosobową, z obstawą, wysyłali
naprzód patrole. Przy przekraczaniu linii kolejowej wysłano zwiadowców. Przeszli przez tory,
spenetrowali teren za nimi i, nie dojrzawszy śladów niczyjej obecności, wrócili do oddziału i
zameldowali, że nie spotkali przeciwnika, Własow wydał rozkaz. Cały oddział zagłębił się w lesie, gdy
nagle zasypał ich grad pocisków z karabinów maszynowych i automatów. Dwaj żołnierze, którzy
przedarli się do oddziału Szaszkowa, w panującym zamieszaniu wczołgali siew gęste zarośla, rosnące
wzdłuż linii kolejowej. Gdy ogieo karabinowy ucichł, jeden z nich wyjrzał na drogę. Dostrzegł, jak spod
drzewa podnosi się z uniesionymi rękoma głównodowodzący (łatwo było go zauważyd, ponieważ
wyróżniał się wysokim wzrostem). W prawej ręce trzymał pistolet z odwiedzionym kurkiem i szedł w
kierunku wychodzących zza drzew Niemców. Nikogo więcej nie było widad, do Własowa i Niemców
było niedaleko, toteż żołnierze zaczęli wycofywad się z miejsca zdarzenia, czołgając się wzdłuż nasypu
kolejowego. Długo błądzili po lasach, zanim dotarli do swoich.

Słuchałem Szaszkowa i wierzyłem w każde jego słowo. Później, w czasie studiów w Akademii
Marynarki Wojennej, czytałem wiele pamiętników z okresu wojny. We wspomnieniach generała
Fiediuninskiego trafiłem na podobną relację. Fiediuninski pisze, że sztab Własowa znalazł się w
okrążeniu i rzeczywiście podzielił się na trzy grupy. Każda grupa miała samodzielnie przedzierad się na
wschód. Później słuch o nich zaginął. Nigdzie nie znalazłem innych informacji na temat okoliczności,
w jakich Własow trafił do niewoli.

Później Szaszkow opowiadał, że Własow był aresztowany już przez naszych nie w Czechosłowacji, jak
powszechnie uważano, ale w zgrupowaniu wojsk niemieckich w Kurlandii, w skład którego wchodziły
oddziały generała. O tym, że w zgrupowaniu w Kurlandii było dużo własowców, pisał również
komandor Oleg Wsiewołodowicz Gorożaoski i komandor Wiktor Wasiljewicz Iwanow, którzy w 1945
roku odbywali praktykę w Lipawie i w okolicznych lasach znajdowali masę niemieckich mundurów z
napisami w języku rosyjskim i ukraioskim. Szczególnie wyraźne były napisy na hełmach.

Z opowiadao generała Szaszkowa dowiedzieliśmy się, że pod samym naszym nosem, w Jałcie, w
sierpniu 1952 roku odbyła się nielegalna narada agentury Stepana Bandery, zwołana i prowadzona
przez „premiera” Mielnika (byd może, przekręciłem nazwisko).

Szaszkow opowiadał jeszcze, jak w Dniepropietrowsku w 1951 lub 1952 roku, tuż przed rocznicą
rewolucji październikowej, zdemaskowano „oddział budowlany”, a w rzeczywistości zbrojny oddział
banderowców, który przygotowywał zamach bombowy w teatrze miejskim podczas uroczystej
akademii poświęconej rewolucji. Grupa była doskonale wyposażona w sprzęt budowlany,
pozostawała na zaopatrzeniu w garnizonie, a zwróciła na siebie uwagę czekistów... swym
wyjątkowym zdyscyplinowaniem. Wśród wojskowych oddziałów budowlanych takie rzeczy się nie
zdarzały!

Na pytania o Berię Szaszkow powiedział tylko jedno: było już wydrukowane orędzie Berii do narodu,
które miał wygłosid po przejęciu władzy - w całości poświęcone byłemu przywódcy.

Owej wiosny miało miejsce jeszcze jedno wydarzenie, które o mały włos nie zmieniło całej mojej
dalszej kariery i życia. Pewnego pięknego kwietniowego dnia wzywa mnie dowódca brygady,
kontradmirał Paweł Denisowicz Suchomlinow, przedstawia mnie nieznajomemu kontradmirałowi i
zostawia nas samych. Admirał wypytał mnie o przebieg służby, zapytał o zdrowie, o rodzinę, i na
koniec zaproponował mi wstąpienie do akademii służby dyplomatycznej (na wydział wojskowy, jak to
określił). Niewiele myśląc, wyraziłem zgodę.

Całą rodziną skierowano nas na badania lekarskie, musiałem wypełnid przeróżne ankiety, napisad
życiorysy (swój i żony), zrobid po 6 fotografii w formacie 9 x 12 cm, przedłożyd opinię z partii i z
miejsca służby. Wszystkie te formalności zajęły nam około miesiąca. Gdy admirał przyjechał do
Sewastopola w umówionym terminie, wręczyłem mu komplet dokumentów.

Zapewnił mnie, że moja kandydatura w akademii jest zatwierdzona i został już tylko jeden etap do
pokonania - rozmowa z dowódcą floty. Kilka dni później w gabinecie dowódcy brygady zwrócił mi
wszystkie dokumenty. Wyraźnie zmartwiony, powiedział, że Gorszkow na wszystkie jego argumenty
odpowiadał tylko, że Zatiejew jest pierwszym zastępcą dowódcy najnowocześniejszego okrętu,
prawie samodzielnym dowódcą, a oficerowie-podwodniacy są zbyt cenni, by flota mogła tak łatwo z
nich rezygnowad. Admirał przeprosił mnie za kłopoty i stracony czas. Może była jakaś inna przyczyna
odmowy? Dla mnie osobiście był to drugi „prztyczek”: pierwszy - kursy nawigatorów, drugi -
akademia dla dyplomatów. Praca szpiega jawiła mi się jako romantyczna przygoda, a poza tym -
bardzo chciałem uczyd się angielskiego!

Każdy ciężko przeżywa niepowodzenia. Gdy dowództwo nie wyraziło zgody na podjęcie przeze mnie
studiów w akademii służby dyplomatycznej, ostatecznie zdecydowałem: za wszelką cenę muszę
zostad dowódcą okrętu podwodnego.

W tym samym czasie zaostrzył się konflikt z naszym dowódcą, Nadieżdinem, dotyczący naszego
minera Szaszkowa. Nadieżdin bez przerwy nim pomiatał i publicznie mu ubliżał. Szaszkow pewnego
dnia nie wytrzymał i poskarżył się w wydziale politycznym. Przyjechał kadrowy pracownik polityczny,
pułkownik, sekretarz komisji partyjnej. Zaczął szukad świadków, którzy mogliby potwierdzid, że
Nadieżdin znieważał swego podwładnego. Gdy przyszła moja kolej, potwierdziłem, że kilkakrotnie
byłem świadkiem takich incydentów. Zrobiłem sobie w ten sposób śmiertelnego wroga w osobie
dowódcy okrętu - Nadieżdin zaczął się mścid. Odrzucił wniosek o przyznanie mi orderu „Czerwonej
Gwiazdy” za wysługę lat, nie wysłał wniosku o awans na stopieo kapitana, osobiście zabiegał, by nie
przyjęto mnie na kursy dla dowódców okrętów podwodnych w Leningradzie. Ale tutaj okazało się, że
nawet Nadieżdin ma za krótkie ręce - decyzję o wysłaniu mnie na kurs podjął osobiście naczelny
dowódca Floty Czarnomorskiej, do mnie dotarła ona za pośrednictwem kadr.

Nadeszła chwila pożegnania z okrętem podwodnym „S-61”. Spakowaliśmy się szybko. Żadnych
wielkich bagaży w owym czasie ani ja, ani żona nie mieliśmy - raptem dwie walizki osobistych rzeczy,
tobołek z pościelą, trochę naczyo. Wydałem skromną kolację pożegnalną w restauracji. Obecni byli
Wiktor Piatniczko, Kola Czistiakow, mechanik Kaganowicz, kilku oficerów i podoficerów
kontraktowych z naszego okrętu.

Nadieżdin nie przyszedł, chociaż go zaprosiłem. Następnego dnia wyjechaliśmy do Leningradu.

Zajęcia rozpoczęły się 15 grudnia 1953 roku. Przez dziewięd miesięcy nauki na kursie nie zdarzyło się
nic szczególnego. Mieszkaliśmy we trójkę przy placu Teatralnym 4, w jednym pokoju z gospodynią i
właścicielką mieszkania, Anną Nikołajewną Iwanową. Co prawda w domu bywała rzadko, ale i tak
było to bardzo krępujące. Nie mieliśmy jednak innego wyjścia - przecież gdzieś musieliśmy mieszkad.
Wieczorami, po położeniu córki spad, chodziliśmy do kina (tuż obok, na ulicy Dekabrystów), do Teatru
Maryjskiego (też bardzo blisko, po drugiej strome ulicy) - każdą sztukę oglądaliśmy po dwa razy.
Szczególnie podobał nam się balet. Zwiedziliśmy wszystkie leningradzkie muzea.

Zajęcia odbywały się na Prospekcie Lermontowa. Chodziłem na piechotę - z placu Teatralnego do


akademii było 20-25 minut spacerkiem. Od czasu do czasu zajęcia odbywały się na Ochcie, w budynku
Wyższej Szkoły Oficerskiej, niekiedy w oddziale dwiczebnym okrętów podwodnych im. Czerwonego
Sztandaru na Wyspie Wasilewskiej. Kurs dowódców okrętów podwodnych dzielił się na cztery grupy,
zgodnie z przydziałem służbowym do konkretnej floty. W każdej grupie było 15 słuchaczy, w stopniu
od porucznika do komandora podporucznika. W przyszłości wszyscy mieli zostad dowódcami okrętów
podwodnych. Większośd ze słuchaczy przed skierowaniem na kurs zajmowała stanowisko dowódców
przedziałów bojowych lub zastępców dowódców okrętu. Nikt nie dowodził samodzielnie okrętem
podwodnym, ale nie miało to większego znaczenia. Osobiście uważałem i nadal uważam, że
samodzielnie dowodzid okrętem podwodnym lub jakimkolwiek innym okrętem nawodnym może
wyłącznie dowódca, który przeszedł pełny kurs szkolenia bojowego, typowego dla jednostki, którą
dowodzi. Nie uważałem, żebym był pod tym względem lepszy od innych słuchaczy.

Nauka przebiegała normalnie. Dużo czasu spędzaliśmy na treningach na symulatorach w gabinecie


strzelao torpedowych. Problemy teoretyczne były omawiane do najdrobniejszych szczegółów. Zajęcia
teoretyczne i praktyczne ze strzelania torpedowego prowadzili dwaj „koryfeusze” floty, komandorzy
Łoncych i Sawicki. Uczyliśmy się z pasją, Utkwił mi w pamięci pewien przypadek. Na jednej z ustnych
prac kontrolnych (funkcjonowała taka metoda sprawdzania wiedzy słuchaczy) nie dostałem
zaliczenia, czyli złapałem „gola”, jak mawiał Sawicki. A zdarzyło się to tak: wszystkie zagadnienia
miałem opanowane dobrze, mogłem bez zająknięcia odpowiedzied na każde pytanie, oprócz jednego
- teorii strzelania z przerwami czasowymi (interwałem czasowym). Taki sposób prowadzenia ognia
odszedł już w przeszłośd - służyłem wszak na okrętach wyposażonych w automatyczne urządzenia do
strzelania torpedowego! - i specjalnie nie uczyłem się tych zagadnieo, wręcz gardziłem nimi. I właśnie
na tym złapał mnie wykładowca! Przed zaliczeniem powiedziałem kolegom w palarni, że umiem
wszystko oprócz strzelania z interwałem czasowym. Witia Griebienszczikow, mój stary znajomy i
serdeczny przyjaciel, postanowił zrobid mi kawał i po cichu szepnął wykładowcy, by ten zapytał mnie
właśnie z tego tematu. Sawicki - też dla kawału - wzywa mnie do tablicy i zadaje akurat to zgubne dla
mnie pytanie. Popatrzyłem na kolegów - siedzieli z zachwyconymi minami, uśmiechając się pod
wąsem. Od razu wszystko stało się jasne. Otwarcie przyznałem się, że nie umiem odpowiedzied na
pytanie. Sawicki wlepił mi „gola”, cała grupa zaczęła chichotad. Początkowo chciałem się obrazid, ale
później zmilczałem i poszedłem w swoją stronę. Nie podobały mi się jednak takie żarty. Egzamin
poprawkowy był wyznaczony tydzieo później. Wykułem na blachę całą teorię, mogłem narysowad
każdy wykres i obliczyd każdą tabelę strzelania. Sawicki w ogóle mnie nie pytał, od razu dał zaliczenie.
Ale nauka nie poszła na marne - zdobyta wiedza przydała mi się dwa lata później, gdy dzięki niej
zostałem wynalazcą. Ale o tym potem.

Podczas pobytu w Leningradzie zwiedziliśmy pałac Katarzyny II w Carskim Siole, gdzie mieściła się
niegdyś słynna Bursztynowa Komnata. Usłyszeliśmy tam dziwną i zastanawiającą historię. Komnaty
tej wszyscy szukają po całym świecie, wydano już na ten cel ogromne sumy, stracono mnóstwo czasu,
było wiele dyskusji, audycji radiowych i telewizyjnych, pojawiały się coraz to nowe wersje wydarzeo.
A Bursztynowej Komnaty wciąż nie ma. Kooczyliśmy właśnie naukę na kursie. Po raz pierwszy po
wojnie otwarto dla zwiedzających pałac Katarzyny i Liceum w Carskim Siole. Odbudowa i
rekonstrukcja pałacu dopiero się zaczęła i - jak ogłoszono w radiu - potrzebne były na ten cel
pieniądze. Dlatego dyrekcja pałacu postanowiła udostępnid dla wycieczek odrestaurowane
pomieszczenia w prawym skrzydle pałacu i budynek Liceum. W pewną czerwcową niedzielę 1954
roku wybraliśmy się ze starym przyjacielem z okrętu „L-5” - który razem ze mną uczył się w grupie
oficerów Floty Czarnomorskiej - wraz z rodzinami do Puszkina, jak wówczas nazywało się Carskie
Sioło. Poprzednim razem byłem tam w 1948 roku, jako kursant. Pałac był wówczas zamknięty, o jego
odbudowie mało kto mówił.

Pospacerowaliśmy po parku, obejrzeliśmy piękne stawy, obejrzeliśmy słynny posąg „Dziewczyny z


dzbanem”, rzeźby w Kameronowej Galerii, i wreszcie, wraz z niewielką grupą zwiedzających,
poszliśmy obejrzed pałac i Liceum. Nasza przewodniczka, młoda sympatyczna dziewczyna,
poprowadziła nas głównym wejściem do pałacu. Rozpoczęła opowieśd o wojennych losach pałacu.
Paradne schody i główna klatka schodowa były jeszcze w rusztowaniach, trwał remont.
Przewodniczka opowiada, że jesienią 1941 roku niemiecka bomba trafiła prosto w klatkę schodową,
rozbiła dach, sufit i wybuchła na paradnych schodach. Teraz są one restaurowane. Idziemy na
pierwsze piętro, na prawo amfiladą odrestaurowanych komnat. W niektórych stoją rzeźby, wiszą
obrazy, w gablotach możemy obejrzed różne eksponaty. Dochodzimy do sali, gdzie była Bursztynowa
Komnata. Sali pilnuje starsza kobieta. W lewym rogu pomieszczenia, naprzeciwko okna, stoi kilka
dużych paneli ściennych z bursztynu (nie pamiętam już, co na nich było wyrzeźbione), dookoła stoją
oparte o ściany fragmenty obrazów (dośd duże kawałki bursztynu), w oszklonych gablotach leżą
wyrzeźbione w bursztynie różne figurki zwierząt, ptaków, aniołków i inne przedmioty.

Przewodniczka zaczęła opowiadad historię komnaty. Koocząc swe opowiadanie, podkreśliła niezwykłe
barbarzyostwo Niemców, którzy w 1941 roku zajęli Carskie Sioło i ograbili pałac, a wycofując się,
podpalili go. Zniszczyli również Bursztynową Komnatę. „Wszystko, co z niej zostało, co udało się
odnaleźd i zgromadzid po odejściu Niemców, widzicie paostwo w tej sali” - powiedziała na
zakooczenie. Obejrzeliśmy eksponaty, pokiwaliśmy głowami, wspólnie pożałowaliśmy utraconego
skarbu. Przewodniczka poprowadziła całą grupę dalej.

Już wówczas krążyły opowieści i słuchy, że Niemcy wywieźli Bursztynową Komnatę. Oboje z żoną
uważaliśmy, że przewodniczka nie powiedziała nam całej prawdy. Wróciliśmy do komnaty, gdzie
uprzejmie zagadnąłem starszą strażniczkę: „Jak udało się odnaleźd i zgromadzid te wszystkie
eksponaty? Przecież dośd dużo fragmentów Bursztynowej Komnaty ocalało. Czy to możliwe, że
Niemcy nie wywieźli wszystkiego, co było w komnacie?”. Strażniczka zaczęła swą opowieśd od słów:
„Jeśli Paostwo się nie spieszycie, to posłuchajcie. Przeżyłam tu okupację, przed wojną też byłam
strażniczką w muzeum. Gdy front zbliżał się do Carskiego Sioła, otrzymaliśmy rozkaz wyniesienia z
pałacu i zakopania w parku co cenniejszych eksponatów. Pomagałam przy zakopywaniu rzeźb z
Kameronowych schodów. Potem układaliśmy eksponaty w długich drewnianych skrzyniach. Pomagali
nam czerwonoarmiści. Później ewakuowaliśmy się z pałacu, a żołnierze zostali, czekając na Niemców.
Walki toczyły się w okolicach miasta. Niemcy wkroczyli drugiego lub trzeciego dnia po ustąpieniu
naszych. W tym czasie do pałacu i Liceum przychodziły setki, jeśli nie tysiące, okolicznych
mieszkaoców. Przychodzili też chłopi z pobliskich wsi. Wynosili z pałacu wszystko, co tylko zdołali
unieśd. Możecie to nazwad, jak chcecie: barbarzyostwem, wandalizmem, grabieżą. Po prostu
miejscowi grabili wszystko, co zostało w pałacu”.

„Gdy będziecie zwiedzad pomieszczenia Liceum - ciągnęła dalej strażniczka - zobaczycie walające się
wszędzie resztki drewnianych kolumn z pozłacanymi kapitelami. Leżą w sali, gdzie Puszkin
deklamował Dzierżawinowi swoje Wspomnienia z Carskiego Sioła. Kolumny stały w tej komnacie. Gdy
ludzie grabili pałac, porąbali je na kawałki i wynosili - skusiły ich złocenia na kapitelach i ozdobach.
Złoto można zdrapad... Wtedy rozgrabiono też Bursztynową Komnatę. Tutaj widzicie wszystko, co
ocalało. A zachowało tylko się dzięki niemieckiemu komendantowi. Następnego dnia po wkroczeniu
Niemców wydał rozkaz, aby mieszkaocy w ciągu trzech dni zwrócili do muzeum cały rozgrabiony
majątek. Kto nie wykona rozkazu, ma byd rozstrzelany. Tak właśnie ocalały fragmenty Bursztynowej
Komnaty. Zapytacie, co stało się z resztą? Odpowiedź jest bardzo prosta: bursztyn doskonale się pali,
nie pozostawiając śladów. Miejscowi wiedzą o tym i żeby nie było śladów - a Niemcy za przestępstwo
nie głaskali po głowie, można było trafid na szubienicę albo przed pluton egzekucyjny - spalili bursztyn
w piecach, a czego nie dało się spalid, wyrzucili w okolicznych wąwozach”.

Taką historię opowiedziała nam starsza strażniczka. Podziękowaliśmy i poszliśmy dalej, chcąc dogonid
naszą grupę. W sali cerkiewnej Liceum rzeczywiście walały się kawałki kolumn, noszące wyraźne ślady
siekiery -pamiętam jasnoniebieskie, porąbane na kawałki kapitele, kawałki mebli i ozdób. Wiedziałem
oczywiście, że Niemcy wywieźli mnóstwo skarbów z naszych muzeów i pałaców. Ale wiedziałem też,
że cały zagrabiony majątek z niemiecką pedanterią pakowali w skrzynie, uprzednio starannie
numerując wszystkie eksponaty i układając je w kolejności, aby później można było je łatwo
zmontowad. Nie zostawiali też żadnych kawałków większych eksponatów. Można tu przytoczyd
historie, zagrabienia i wywiezienia pomnika „Tysiąclecie Rusi”: jest to znakomity przykład niemieckiej
systematyczności i skrupulatności przy wywożeniu zagrabionego mienia (notabene, dobrze się stało,
że grabieżcy nie zdążyli rozebrad całego pomnika i we wzorowym porządku wywieźd go do
Vaterlandu).

Ani ja, ani żona nie mieliśmy żadnych wątpliwości, że strażniczka mówiła prawdę o okolicznościach
zaginięcia Bursztynowej Komnaty. Również teraz, w 1994 roku, jestem pewny, że tak właśnie było.
Niemcy nie zostawiliby części skarbu - om byli dokładni i skrupułami. A to, co widzieliśmy w pałacu
Katarzyny II w Carskim Siole w 1948 roku, nie było halucynacją. Oboje możemy przysiąc, że
widzieliśmy pozostałości po Bursztynowej Komnacie. Dokładnie zapamiętaliśmy słowa strażniczki:
„Miejscowi spalili bursztyn w swoich piecach”. Czego zatem ludzie szukają?

Jeszcze kilka słów o pałacu Katarzyny, a ściślej - o „niemieckiej bombie”, która trafiła w paradne
schody i podjazd do pałacu. W pamiętnikach zastępcy dowódcy głównego zarządu budowy okrętów i
uzbrojenia Marynarki Wojennej ZSRR, wiceadmirała Wieniamina Andriejewicza Syczewa, i we
wspomnieniach zastępcy dowódcy zarządu uzbrojenia rakietowego i artylerii Marynarki Wojennej
ZSRR, kontradmirała Jełagina, historia z ową „niemiecką bombą” wyglądała następująco. Gdy Niemcy
przerwali naszą obronę w rejonie Łuczi w 1941 roku, obaj admirałowie - Seczew i Jełagin - służyli w
stopniu porucznika na ciężkim krążowniku „Pietropawłowsk” (zakupionym tuż przed wojną w
Niemczech za pszenicę; u Niemców krążownik nosił nazwę „Lutzew”). Jełagin był dowódcą oddziału
bojowego, Syczew dowodził dywizjonem artyleryjskim głównego działa. Główne działo miało kaliber
280 mm, jeden pocisk ważył ok. 800 kg. Gdy Niemcy nacierali na Leningrad, krążownik kilkakrotnie
ostrzeliwał Carskie Sioło. Według relacji obu admirałów, podczas jednego z ostrzałów okolic pałacu i
Liceum kilka pocisków trafiło w budynek pałacu. Drewniana konstrukcja budynku zaczęła płonąd,
paliły się stropy, ramy okienne, podłogi. Jesienią 1944 roku byłem w Carskim Siole i miałem okazję
obejrzed pałac. Wiele rzeczy już rozkradziono, a grabież nadal trwała. Żadnej ochrony w pałacu nie
było. Nie za wszystko zatem można winid Niemców. Nie bronię ich, ale staram się obiektywnie
spojrzed na sprawę.

Przytoczę jeszcze jedną historię o pałacach. W październiku 1941 roku w rejonie dolnego pałacu w
Peterhofie nasi dowódcy (w tym obecny naczelny dowódca floty, wiceadmirał Tribuc) postanowili
wysadzid desant na tyłach wojsk niemieckich. Na przylądku Lisi Nos zgrupowano wszystkie łodzie
wiosłowe, szalupy, łodzie rybackie i kutry, wsadzono do łodzi około 1000 marynarzy i oficerów,
uzbrojonych jedynie w broo ręczną i wyposażonych w gołębie pocztowe zamiast radiostacji. Pod
osłoną nocy wyprawiono całą tę „armadę” do dolnego parku. Niemcy wykryli desant jeszcze na
wodzie, przy lądowaniu zginęło wielu marynarzy (wśród poległych był też dowódca desantu), ale
pozostali dotarli do pałacu, zdobyli go i zabarykadowali się w środku. Przez kilka dni trwały zacięte
walki, marynarze walczyli na śmierd i życie. Nie mieli jednak żadnych szans w starciu z
przeważającymi siłami Niemców (później okazało się, że w Peterhofie w owym czasie stacjonowała
niemiecka dywizja pancerna).

Jeden z dowódców wyraził się później o tym desancie, że „flota się zabawiała, a nie walczyła”. Ładna
mi zabawa! Większośd marynarzy z desantu zginęła. O tym desancie i jego losach opowiadał mi jeden
z jego uczestników, Siewa Ananjew, który w 1944 roku został skierowany z frontu do Akademii. Był
wówczas szeregowym marynarzem, został ranny, trafił do niewoli, z której uciekł, walczył na froncie,
za udział w desancie został nagrodzony Orderem Czerwonego Sztandaru. Po ukooczeniu Akademii
służył na okrętach podwodnych we Flocie Bałtyckiej. Razem z Siewa kooczyliśmy kurs dla dowódców
okrętów podwodnych w 1954 roku, potem został dowódcą okrętu. Przeżycia okresu wojny odbiły się
na jego zdrowiu - na początku lat siedemdziesiątych zmarł na raka. Dobrzy ludzie wcześnie odchodzą.

Zdaliśmy wszystkie zaliczenia i egzaminy. Przez pierwsze dwa tygodnie września odbywaliśmy
praktykę w brygadzie okrętów podwodnych w Kronsztadzie. Cała praktyka sprowadzała się do
jednego: wyjścia okrętu podwodnego do ataku torpedowego na okręt wolnobieżny, idący stałym
kursem (tzw. „atak pozorowany”, bez wystrzelenia torpedy dwiczebnej). Ataki przeprowadzaliśmy na
okręcie „Lembit”. Była to jednostka produkcji angielskiej, przed wojną należąca do Estonii. Na
„Lembicie” zapoznałem się z pracującym bez zarzutu systemem hydraulicznym (pod ciśnieniem 60
atmosfer). Na naszym prototypowym okręcie „S-61”, na którym po raz pierwszy na radzieckich
okrętach podwodnych zastosowano system hydrauliczny, zbudowanym w 1952 roku, system
pracował pod ciśnieniem 100 atmosfer i wciąż były wycieki oleju, a pompa się psuła. (Jak się okazuje,
do tej pory nie możemy się uporad z okrętowymi systemami hydraulicznymi).

Wszyscy słuchacze przeprowadzili po jednym ataku na okręt-bazę okrętów podwodnych. Potem


przez kilka dni staliśmy przy nadbrzeżu na wyspie Ławesaari (obecnie wyspa „Potężna”). Czasowo
stacjonowały tu dwa czy trzy okręty podwodne. Jednym z nich była jednostka typu „Bars”, w prawie
nie zmienionej postaci. Obejrzałem ją, jak to się mówi, „od kilu do czubka masztu” - okręt nie był
podzielony na przedziały, od dziobu do rufy była jedna przestrzeo. Okręt spełniał obecnie funkcję
stacji ładowania akumulatorów, ale był „na chodzie”. Przekonaliśmy się, że nie tak znów wiele
zmieniło się w dziedzinie budowy okrętów podwodnych od lat 1910-1915 - zaczęto tylko
konstruowad okręty z przedziałami i znacznie zwiększyła się głębokośd zanurzenia.

Wyspa Ławensaar jest niewielka: w ciągu dwóch godzin obeszliśmy ją dookoła. Wysepka znajdowała
się na linii frontu i była dniem i nocą bombardowana. W jaki sposób marynarze zdołali się tu
utrzymad? Mało tego - na wyspie cały czas funkcjonowała baza okrętów podwodnych, jednostki
wychodziły w morze i wracały z walk do portu - jeśli w ogóle wracały (Niemcy zatopili na Bałtyku 46
okrętów podwodnych).

W Kronsztadzie odwiedziliśmy brygadę kutrów torpedowych, przypomnieliśmy sobie praktykę na


kursie w 1945 roku. Odwiedziliśmy suche doki. Dziesięd dni praktyki minęło, jak z bicza strzelił.
Czekaliśmy na skierowania. Rozkaz dotarł do nas 23 września, nazajutrz po podpisaniu go przez
Naczelnego Dowódcę Marynarki Wojennej. Zostałem mianowany dowódcą budującego się okrętu
podwodnego projektu 613, „S-226”, z rozkazem wyjazdu do Sewastopola, do 180 Brygady Okrętów
Szkolnych i w Budowie Floty Czarnomorskiej. Czy byłem zadowolony z mianowania? Rzecz jasna, tak.
Wreszcie zostałem dowódcą okrętu podwodnego!

Pakowanie nie zabrało nam wiele czasu. Martwiliśmy się tylko, jak zdołamy znaleźd mieszkanie w
Sewastopolu, a potem w Nikołajewie, gdzie budowano mój okręt Nikołajewem nie zaprzątaliśmy
sobie zbytnio głowy: postanowiliśmy z Tonią, że ona wraz z córką w miarę możliwości urządzą się w
Sewastopolu, a do Nikołajewa pojadę sam - budowa okrętu powinna potrwad nie dłużej niż dwa, trzy
miesiące.

W Sewastopolu mieliśmy znajomych i liczyliśmy, że pomogą nam znaleźd mieszkanie, a w razie czego
„przytulą” u siebie na kilka dni żonę z córką. Ja miałem zamieszkad w koszarach. Tak też zrobiliśmy.
Spotkaliśmy Angelikę i Daniiła Nikolenków. On dowodził okrętem podwodnym „S-90”, wynajmował
wielki pokój na Korabielnej stronie, na ulicy Oktiabrskiej, równoległej do ulicy Róży Luksemburg.
Nasze stosunki z nimi były dobre, i gdyby nie pewne wydarzenie, przyjaźnilibyśmy się do dziś. Od razu
po przyjeździe zameldowałem się w sztabie 180 Brygady Okrętów szkolnych i w Budowie. Dowódcą
nadal był znany mi wcześniej komandor Julian Julianowicz Borodicz, szefem sztabu - znany ze swych
wyskoków i wariackich wybryków Gorbatowski. Okazało się, że nie ma pośpiechu i spokojnie mogłem
po kursie wykorzystad urlop i zostad w Leningradzie na jakiś czas. Załogę okrętu dopiero zaczęto
kompletowad, zajmował się tym świetny oficer, porucznik Skipidarnikow, zastępca dowódcy.
Właściwie nie miałem nic do roboty. W dowództwie kazali mi wykorzystad urlop. Ale jak
wykorzystad? Napisad podanie, podpisad w kadrach i co dalej? Poszedłem do mojego starego
przyjaciela, lekarza 153 Brygady. Zaproponował mi dwa skierowania do sanatorium wojskowego w
Gurzufie. Przyjąłem je z radością, zacząłem załatwiad wszystkie papiery, a tu nagle wzywa mnie
Gorbatowski i mówi, że muszę odłożyd urlop (wcześniej meldowałem mu, że lekarz 153 Brygady dał
mi skierowania do sanatorium w Gurzufie). Żona zdążyła już powiedzied Nikolenkom, gdzie się
wybieramy na urlop. Po kilku dniach dowiaduję się, że nasze skierowania dostali Nikolenkowie, a my
zostaliśmy wystawieni do wiatru. Przyjacielskie stosunki skooczyły się raz na zawsze - przecież
Angelika i Daniił wiedzieli, że jadą do Gurzufu na nasze skierowania. Tak to raz jeszcze zetknąłem się z
ludzką podłością. Ale cóż było robid: musiałem położyd uszy po sobie i milczed. Wtedy nie umiałem
jeszcze bronid się przed podłością różnych ludzi.

Przeżyliśmy wszystkie kłopoty związane z przeprowadzką, poszukiwaniami mieszkania, nieprzyjemną


historię ze skierowaniami do sanatorium w Gurzufie, Wtedy właśnie zdarzyło się jeszcze jedno
niespodziewane zdarzenie: dokładnie w miesiąc po mianowaniu mnie dowódcą okrętu „S-226”
otrzymuję nagle rozkaz objęcia dowództwa okrętu podwodnego „S-98”, również budowanego w
Nikołajewie. Idę do sztabu wyjaśnid, o co chodzi. Okazuje się, że dowódca tego okrętu, komandor
podporucznik Michaił Sierow, rozpił się i postanowiono odsunąd go od dowodzenia okrętem.
Ponieważ budowa okrętu dobiegała kooca, potrzebny był szybko nowy dowódca. Wybór padł na
mnie. W tamtych czasach nikt nie pytał oficera o zgodę. Po raz drugi przeżyłem zwrot w mej karierze
z woli dowództwa.

Wybiegając nieco wprzód, opiszę okręt podwodny „S-98”. Był pierwszą jednostką z nowej serii -
projektu 613c. Dwa zbiorniki głównego balastu, szósty i siódmy, były przystosowane do tankowania
paliwa (były wyposażone w zawory), co znacznie zwiększyło zasięg okrętu i możliwośd przebywania w
morzu bez powrotu do portu: seryjny okręt projektu 613 mógł przebywad w morzu 30 dni bez
zawijania do portu, natomiast zwiększenie zapasów paliwa przedłużyło ten okres dwukrotnie,
oczywiście pod warunkiem maksymalnego obciążenia okrętu zapasami żywności.

Nie to jednak różniło nowy okręt od jednostek produkowanych seryjnie. Przede wszystkim szyb
powietrzny urządzenia do pracy silników dieslowskich pod wodą o średnicy 408 mm pozwalał na
pracę obu silników i jednoczesne ładowanie akumulatorów przy zachowaniu prędkości 13 węzłów. O
ile na seryjnych okrętach podwodnych szyb powietrzny i wydechowy były ze sobą połączone i
wysuwane przy pomocy jednego hydraulicznego podnośnika, to na „S-98” wysuwało się tylko szyb
powietrzny, a rura wydechowa była od razu umieszczona w górnej części rufy i przymocowana do
konstrukcji mostka. Osłony wszystkich elementów i urządzeo ruchomych były umieszczone znacznie
ponad mostkiem, tworząc nad kadłubem coś w rodzaju garbu. Ze względu na swą niecodzienną
sylwetkę okręt zyskał sobie przezwisko „wielbłąd”.

Tym to właśnie „wielbłądem” miałem dowodzid i zdobywad nowe doświadczenia jako dowódca.
Uczciwie mówiąc, trochę było mi żal odchodzid z „S-226” - polubiłem już niektórych członków
formującej się załogi okrętu. Szczególnie przypadł mi do serca zastępca, porucznik Skipidamikow,
bardzo rzeczowy oficer, znakomicie znający swój fach. Później wielokrotnie się spotkaliśmy i na
zawsze zachowałem o nim przyjemne wspomnienia. Ale służba nie drużba, a przy tym gorąco
pragnąłem jak najszybciej zostad samodzielnym dowódcą, toteż pogodziłem się ze zmianami i z
zadowoleniem objąłem dowództwo na „S-98”.
Załoga okrętu była już skompletowana. Pierwszym zastępcą dowódcy był kapitan Jurij Diemin, drugim
zastępcą porucznik Michaił Połownikow, dowódcą pierwszego i czwartego przedziału bojowego
podporucznik Leonid Pietruszenko, dowódcą drugiego i trzeciego przedziału bojowego podporucznik
Kul t lenko, dowódcą piątego przedziału bojowego starszy inżynier podporucznik Maksim Putilin,
felczerem porucznik służby medycznej Grigorij Skok, zastępcą dowódcy ds. politycznych porucznik
Wiktor Gurtowienko.

Wszyscy okazali się wspaniałymi ludźmi i dobrymi oficerami. Nic złego nie mogę o nich powiedzied -
służyli uczciwie i ciężko pracowali. Jeśli chodzi o ich życie osobiste, to wówczas w te sprawy nie
wnikałem. Wiedziałem jednak, że oficer nawigacyjny i mechanik przyjaźnią się (obaj byli kawalerami),
lubią się zabawid. Obaj zresztą byli bardzo przystojni. Obaj zastępcy byli ludźmi ustatkowanymi, mieli
rodziny, nie pozwalali sobie na kawalerskie wybryki. Dobrze wywiązywali się ze swych obowiązków
również podoficerowie kontraktowi. Było ich trzech. Dowódcą drużyny elektryków był wesoły
ukraioski chłopak, starszy bosman Schobienko, dowódcą drużyny radiotelegrafistów starszy bosman
Kisieliow, dowódcą drużyny hydroakustyków starszy bosman Jurij Nikołajewicz Gross.

W tym czasie zaczęły się ataki na kontraktowych, właściwie nie wiadomo, dlaczego. Nazywano ich
próżniakami, głupkami. Ja sam nie miałem wyrobionej opinii na ich temat. Przy pięcioletnim okresie
służby w marynarce, po trzech latach wszyscy marynarze i podoficerowie biegle opanowywali zasady
obsługi urządzeo okrętowych, toteż podoficerowie kontraktowi nie byli właściwie potrzebni, a i
kłopotów było mniej bez nich. Dopiero później, gdy okres zasadniczej służby w marynarce został
skrócony do czterech, a następnie trzech lat, doszedłem do wniosku - i twardo obstawałem przy
swoim zdaniu - że na okrętach podwodnych niezbędna jest wysoko kwalifikowana, stała kadra
podoficerska. Uważam, że dzisiaj, gdy żołnierze służby zasadniczej służą tylko trzy lata, cała flota
powinna mied profesjonalną, zawodową kadrę oficerską i podoficerską byłoby to i taosze, i mniej
kłopotliwe: pozwoliłoby uniknąd ciągłych awarii drogiego sprzętu, zapewniłoby jego obsługę przez
wysoko wykwalifikowanych specjalistów.

W listopadzie 1954 roku cała załoga przeniosła się do Nikołajewa (popłynęliśmy statkami morzem, a
potem Bohem). Zakwaterowano nas w osiedlu wojskowym. Rozpoczęło się szkolenie i przygotowanie
do wyjścia w morze. Ponownie zdziwiło mnie, że mianowano mnie na dowódcę w takim pośpiechu,
nie pozwalając nawet na wyjazd na urlop. Budowa okrętu przebiegała planowo, według ustalonego
harmonogramu. W porównaniu z latami 1950-1951 zaopatrzenie w artykuły spożywcze pogorszyło
się bardzo - w sklepach poza chlebem i kiełbasą z koniny (a i po to trzeba było wystawad w kolejkach)
nie było właściwie niczego. Ja osobiście nie ucierpiałem z tego powodu - żona z córką zostały w
Sewastopolu, a tam zaopatrzenie było znakomite - port stanowił strefę zamkniętą. Przyczyną głodu w
Nikołajewie - i w ogóle na Ukrainie - był zakaz „bogacenia się” chłopów, wydany przez Chruszczowa.
Chłopi nie mogli trzymad zwierząt gospodarskich, powierzchnię działek przyzagrodowych drastycznie
ograniczono. W rezultacie popadli w nędzę i chłopi, i cały kraj. Nas problem zaopatrzenia wówczas
nie dotyczył - wszyscy żywiliśmy się w kantynie w komendzie garnizonu, a zresztą nasze wymagania
były bardzo skromne...

Próby morskie, stoczniowe i paostwowe przebiegały bez kłopotów. Okręt z ramienia stoczni
przekazywał ten sam Dmitrij Stalowierow, który dwa lata temu przekazywał nam okręt „S-61” -
główny okręt serii. Stosunki między nami były dobre i Stalowierow na moją usilną prośbę zgodził się
pomalowad okręt wewnątrz na biało i w kolorze kości słoniowej. Na okręcie nie było ani jednego
ponurego zakątka, wszystko lśniło czystością i szpitalną wręcz bielą. Wielu kolegów dziwiło się: po co
pomalowałeś okręt jasną farbą, trudno będzie ją utrzymad w nienagannym porządku, zaraz będzie
brudna - na białym wszystko widad! Okazało się, że było akurat odwrotnie - marynarzy i oficerów
nauczyłem utrzymywad czystośd na okręcie i dostrzegad każdy, nawet najmniejszy brud. Później
wszystkie okręty podwodne wszystkich projektów zaczęto malowad jasnymi farbami - podwodniacy
powinni byd mi wdzięczni, że pierwszy zerwałem z szarzyzną wystroju wewnętrznego okrętów
podwodnych. Później mówili mi, że latami pływali i nie dostrzegali, że żyją w „szarym” świecie.

Do momentu włączenia okrętów podwodnych w skład floty w 1955 roku nie wypływaliśmy do
Nikołajewa na przeglądy. Na terenie stoczni w Sewastopolu działała baza zdawczo-odbiorcza, w
której dokonywano przeglądów wszystkich mechanizmów i urządzeo. Na początku września
podpisałem dokumenty przyjęcia okrętu i rozkazem Naczelnego dowódcy Floty Czarnomorskiej z dnia
16 września 1955 roku okręt podwodny „S-98” został włączony do 153 Brygady Okrętów
Podwodnych, stacjonującej w Sewastopolu. Nie musiałem przeprowadzad się nigdzie daleko.
Sewastopol był ostatnim miejscem mojej służby na Morzu Czarnym. W przyszłości czekało mnie wiele
wyjazdów i przeprowadzek.

Kilka słów o próbach paostwowych. Przewodniczącym komisji przyjmującej okręt podwodny „S-98”
był kontradmirał Aleksiej Stiepanowicz Żdanow, osobnik niezbyt mądry, za to wielki despota i
grubianin, ale na szczęście niezbyt pamiętliwy. Lubił wypid i pohulad, „bratał się” się z podwładnymi,
aby potem nie wiadomo za co zmieszad człowieka z błotem. Właśnie w związku z nim zapamiętałem
jeden epizod. Według programu prób paostwowych mieliśmy wykonad kilka ataków torpedowych,
aby sprawdzid działanie automatycznego aparatu torpedowego „TAS-L2” i przyrządu „Zygzak”
(stanowiącego częśd automatu torpedowego). Żdanow lubił wtrącad się do wszystkiego. Podczas
jednego z ataków, w trakcie którego mieliśmy wystrzelid torpedę, Żdanow kilka razy zajmował moje
miejsce przy peryskopie. Miał ogromną ochotę przeprowadzid cały atak, tak że byłem zmuszony
odnotowad w dzienniku okrętowym, że dowództwo nad okrętem przejął kontradmirał Żdanow, i
pójśd do drugiego przedziału do swojej kabiny. Do admirała widocznie dotarło, że postąpił głupio i
zmusił dowódcę do takiego kroku, a to pociągało za sobą odpowiedzialnośd za okręt, załogę, chociaż
zgodnie z regulaminem przewodniczący komisji odbiorczej i tak jest przełożonym i ma uprawnienia
dowódcy związku taktycznego, Ale jednocześnie regulamin okrętowy stwierdza, że obecnośd na
pokładzie wyższego przełożonego nie zwalnia dowódcy jednostki od odpowiedzialności za
bezpieczeostwo okrętu.

Siedzę w kabinie i czekam na dalszy rozwój wydarzeo. Czas upływa, atak powinien zakooczyd się
odpaleniem torpedy. Czekam dalej. Po piętnastu minutach już wiem, że atak nie dojdzie do skutku, a
okręt - cel (był nim niszczyciel) na próżno wykonywał zaplanowane manewry. Właśnie wtedy słyszę
polecenie przez radio: „Dowódca proszony jest na stanowisko dowodzenia!” Postanowiłem odczekad,
do sterówki nie idę. Czuję, że coś się tam dzieje. Wtedy właśnie do mojej kabiny puka Żdanow i
przepraszającym tonem prosi, by wybaczyd mu zbytnią zapalczywośd, z którą przejął dowodzenie
okrętem. Mówię: „Aleksieju Stiepanowiczu, proszę mnie zrozumied - przecież tak nie można, program
prób jasno określa, że atak torpedowy przeprowadza dowódca okrętu zgodnie z regulaminem
strzelania torpedowego, a nie „na oko”, jak pan chciał. I co teraz mamy zrobid? Niszczyciel dostaliśmy
na dwie godziny, czas już upłynął”. Aleksiej Stiepanowicz odpowiedział, że nic takiego, zatrzymamy go
na tak długo, jak będzie potrzeba, a ja mam iśd dowodzid. Tak z nim zawsze było: najpierw się
szarogęsił, potem przepraszał, a nazajutrz wszystko zaczynało się od początku.
Inne zdarzenie. Pierwszy zastępca Diemin w czymś tam mu uchybił i kontradmirał rzucił się na niego z
pięściami i zaczął go bid. Diemin, chłopak na schwał. ledwie się powstrzymywał, i tylko dzięki mojej
interwencji nie „oddał” admirałowi - a wątpię, czy kontradmirał zwyciężyłby w tej bójce: zastępca był
młodszy i silniejszy.

Po otrzymaniu rozkazu załoga zakwaterowała się w koszarach 153 Brygady. Następnego dnia
zaczęliśmy przygotowywad się do wykonania dwiczenia programowego nr 1 - pierwszego zadania
programu szkolenia bojowego załóg okrętów podwodnych, opracowanego przez wówczas już
komandora Nikołaja Iwanowicza Smirnowa.

Brygadą dowodził nowy dowódca, komandor Riezcow, przeniesiony do Floty Czarnomorskiej z Floty
Oceanu Spokojnego. Rozpocząłem nowy etap w swojej karierze.

Wydawało się, że nic nie stoi na przeszkodzie, by okręt w normalnym trybie odbył cały cykl szkolenia
bojowego i został jednostką pierwszej linii, czyli okrętem bojowym, a ja sam mógł poczud się
dowódcą w pełni tego słowa znaczeniu. Pod koniec września do brygady przyjechał
głównodowodzący sił podwodnych, komandor Smirnow, zwołał odprawę wszystkich dowódców
okrętów podwodnych i postawił nam kilka pytao. Główne z nich dotyczyło znaczenia i skuteczności
bojowej okrętów podwodnych w wojnie na morzu. Każdy dowódca miał przedstawid swoją opinię na
piśmie i przesład mu do Bałakławy w ciągu kilku dni. Młodzi dowódcy przestudiowali doświadczenia
wojny na morzu. Świeże umysły umiały nie tylko krytykowad, ale również wyciągad konstruktywne
wnioski i proponowad nowe rozwiązania taktyczne i propozycje udoskonalenia wyposażenia
technicznego i konstrukcji okrętów podwodnych. Potrafiliśmy patrzed w przyszłośd, dostrzec
perspektywy, jakie otwierały się przed okrętami podwodnymi.

Jakieś dziesięd dni później naczelny dowódca znów zwołał nas na odprawę, powiedział, że zapoznał
się z naszymi opiniami, wysoko ocenił naszą pracę i poinformował nas, że w najbliższym czasie w
Sewastopolu odbędzie się nadzwyczaj ważna narada, na której będą rozpatrywane rozwój i
perspektywy marynarki wojennej całego kraju. Naradą kierowad będzie Chruszczow oraz minister
obrony, marszałek Związku Radzieckiego Żuków. Przybędzie do Sewastopola cała plejada najwyższych
dowódców oraz minister przemysłu zbrojeniowego. Oczywiście, w naradzie uczestniczyd będzie
Naczelny Dowódca Marynarki Wojennej, admirał floty Związku Radzieckiego, Nikołaj Gierasimowicz
Kuzniecow. Mają rozstrzygnąd kwestię, jak dalej rozwijad flotę. Nikołaj Iwanowicz dodał, że w imieniu
podwodniaków wystąpi szef zarządu okrętów podwodnych Sztabu Głównego Marynarki Wojennej (w
tym czasie istniał taki zarząd), wiceadmirał Władimir Nikiforowicz Iwanow. Podstawą jego referatu
mają byd nasze materiały. Główna teza, której ma dowieśd w swym wystąpieniu, jest następująca: w
oparciu o obiektywne dane liczbowe, dotyczące skuteczności działania okrętów podwodnych,
zdobyte w wyniku pierwszej i drugiej wojny światowej, w porównaniu z innymi rodzajami sił floty
wojennej okręty podwodne są skuteczniejszą i taoszą bronią i w wojnie na morzu mają zdecydowaną
przewagę nad jednostkami nawodnymi (lotniskowcami, okrętami liniowymi, krążownikami). W
referacie trzeba to przedstawid najwyższym działaczom paostwowym i dowódcom wojskowym
krótko i w sposób przekonujący oraz wskazad perspektywy rozwoju sił podwodnych - budowę
okrętów o napędzie atomowym. Wszyscy zgodziliśmy się z wypowiedzią naszego dowódcy.

Czekała mnie niespodzianka. Otrzymałem rozkaz przerwania wszelkich zajęd, doprowadzenia okrętu i
załogi do należytego stanu. Miałem byd w każdej chwili gotów do nadzwyczajnego przeglądu.
Pierwszego października przychodzi kolejny rozkaz: przeprowadzid okręt do Przystani Węglowej,
gdzie mieliśmy dołączyd do oddziału specjalnego floty, pod komendę dowódcy eskadry okrętów Floty
Czarnomorskiej, kontradmirała Siemiona Michajłowicza Łobowa. Przeszliśmy do Przystani Węglowej,
zacumowałem rufą do nadbrzeża. Cóż to za oddział specjalny? Na wprost przystani przy beczkach
cumowniczych stał krążownik „Michaił Kutuzow”. Na jego dziobie znajdowała się wyrzutnia rakiet
KSSzcz2, którą miało oglądad dowództwo. Wzdłuż nadbrzeża cumowały po kolei: okręt sztabowy
oddziału, pełniący jednocześnie funkcję okrętu rozpoznania radiowego (przebudowany ze
zdobycznego włoskiego niszczyciela), nowy okręt obrony wybrzeża, nowy trałowiec, nowy kuter
torpedowy, nowy okręt podwodny „S-98” i „maluch” XV serii. Codziennie rano i wieczorem
meldowaliśmy admirałowi Łobowowi gotowośd okrętów do przeglądu. Załogi w tym czasie wciąż
sprzątały i czyściły okręty: wycierały każdy pyłek, polerowały sprzęty, wyszorowały wszystkie okręty
do czysta: nie miało prawa byd żadnego kurzu, żadnej rdzy, żadnej kropelki smaru na pokładzie.
Regulaminy i zakresy obowiązków wszyscy znali znakomicie, mogli odpowiedzied na każde pytanie i z
pamięci podad numer strony. Później pomogło nam to zaliczyd dwiczenie N1-KPL.

Nadszedł wreszcie długo oczekiwany dzieo - przyjechało całe dowództwo. Czternastego października
otrzymaliśmy rozkaz: od rana ustawid załogi na pokładach i czekad. I oto z Basenu Południowego
podpłynął do nas kuter Naczelnego Dowódcy floty pod proporcem Przewodniczącego Rady
Najwyższej Związku Radzieckiego. Z ciekawością czekaliśmy, aż kuter zrówna się z naszymi okrętami.
Podpłynął najpierw do lewej burty „Kutuzowa”. Cała grupa weszła po trapie na pokład i skierowała
się ku wyrzutni rakietowej na dziobie. Nie widzieliśmy, co się tam działo, ale później koledzy
opowiedzieli nam jeden incydent. Gdy cała grupa zbliżyła się do wyrzutni, stojący obok niej
wartownik nie przepuścił idącego na przedzie marszałka Żukowa, który chciał zapewne obejrzed, cóż
to za cudo stoi pod brezentem. Wartownik zagrodził przejście karabinem. O reakcji marszałka i
towarzyszących mu osobistości każdy opowiadał co innego, wydaje się jednak, że marszałek nie
rozgniewał się, ale też i nie pochwalił wartownika. Skooczyło się chyba na żartach, że wartownik zbyt
gorliwie podszedł do swego zadania. Po dośd długiej rozmowie obok wyrzutni rakietowej i na
pokładzie krążownika, cała grupa wróciła na kuter, który odbił od burty „Kutuzowa” i skierował się w
naszą stronę. Załoga zamarła w bezruchu. Myśleliśmy i spodziewaliśmy się, że teraz dowództwo
zejdzie na keję i dokona przeglądu naszych okrętów. Niedługo przedtem padł rozkaz: załogi mają
pozostad na pokładzie, nie oddawad żadnych honorów itp. Kuter przepłynął wolno wzdłuż całego
oddziału, tak blisko, że można było rozpoznad twarze pojedynczych osób i dojrzed, że wymieniają
opinie na nasz temat Dowództwo dokładnie obejrzało okręty i nas, a my ich. Wtedy po raz pierwszy i
ostatni w życiu widziałem na własne oczy Chruszczowa i Żukowa. Po chwili kuter minął nasze okręty,
dał całą naprzód i zawrócił do Basenu Południowego.

Kontradmirał Łobow odpłynął kutrem do Przystani Hrabiowskiej, a dowódcom rozkazał pozostad na


okrętach i czekad na dalsze rozkazy. Wysłałem załogę na obiad do brygady, a sam udałem się na
pokład niszczyciela czekad na Łobowa. Siemion Michajłowicz wrócił na niszczyciel późnym wieczorem,
po kolacji. Rozkazał wszystkim dowódcom stawid się w mesie oficerskiej, gdzie poinformował nas o
naradzie, w której uczestniczył. Dobrze pamiętam przebieg i szczegóły tego spotkania.

Narada odbywała się w Klubie Marynarza. Do udziału w niej dopuszczono pewną liczbę dowódców
floty, ale wszystkim surowo zapowiedziano: nie wolno robid żadnych notatek. Ten zakaz wywołał w
rezultacie niedorzeczne pogłoski i komentarze w mieście: okazało się, że ktoś - albo specjalnie, albo
przez zapomnienie, albo przez pomyłkę - włączył transmisję z narady do ogólnomiejskiej sieci
radiowej i głośniki na placu przed Klubem Marynarza nadawały przebieg spotkania.
Siemion Michajłowicz przyznał się nam szczerze, że jakieś drobne zapiski na własny użytek poczynił.
Opowiadał nam o przebiegu narady, od czasu do czasu spoglądając do notesu. Naradę otworzył
Naczelny Dowódca Floty wiceadmirał Parchomienko. Jako jeden z pierwszych zabrał głos dowódca
krążownika „Kutuzow”, komandor Czułkow. W swym wystąpieniu zażarcie bronił koncepcji silnej floty
nawodnej, której głównym elementem miały byd okręty liniowe i ciężkie krążowniki. W całym
przemówieniu pobrzmiewała dawno zapomniana teoria artyleryjskich walk na morzu, na wzór
ostatniej bitwy pod Jutlandią w 1916 roku między flotą niemiecką i brytyjską. Nawet Chruszczow,
który nic nie wiedział o tej bitwie, ale miał jakieś pojęcie o nowoczesnych okrętach i niewątpliwie
słyszał o nowej broni rakietowej, zmuszony był przerwad Czułkowowi słowami: „Macie, towarzyszu,
kompletny mętlik w głowie. O jakich walkach artyleryjskich nam tu opowiadacie!”.

Główny referat wygłosił wiceadmirał Iwanow. Referat był zwięzły, dokładne dane i obliczenia były
przekonujące i nie do obalenia - opierały się na doświadczeniach wojennych. Nawet sam Łobow,
zwolennik budowy dużych okrętów nawodnych, stanął w obronie sił podwodnych. Słuchając Łobowa,
byłem dumny, że uczestniczyłem w przygotowaniu materiałów do referatu dowódcy sił podwodnych.
Wszyscy obecni uważnie wysłuchali referatu, Chruszczow tym razem nie przerywał. Potem było
jeszcze kilka innych wystąpieo, ale nie wniosły one nic nowego.

Naradę zamknął Chruszczow. Zreferował kluczowe kwestie. Scharakteryzował Związek Radziecki jako
paostwo mające dostęp do wszystkich prawie oceanów. Powiedział: sam Bóg stworzył nasz kraj
właśnie tak - bez żadnych kolonii i terytoriów zamorskich. Takie położenie naszego paostwa pozwala
nam na stworzenie silnego systemu obrony przed zakusami jakichkolwiek agresorów. Teraz
przyjęliśmy program rozwoju broni rakietowej. Okręty nawodne są doskonałym celem. Jeśli zdołamy
zbudowad potężny arsenał rakietowy, to w przypadku, gdy agresor użyje przeciwko nam swoich sił
morskich (desantów, konwojów itp.), zdołamy zniszczyd je uderzeniem rakietowym na długo
przedtem, zanim osiągną granice naszej ojczyzny. Natomiast w wojnie na morzu najskuteczniejszą
bronią będą okręty podwodne, również wyposażone w wyrzutnie rakietowe, a nie okręty
artyleryjskie, toczące pojedynki na armaty z eskadrami wroga. Ciekawą charakterystykę wojny na
morzu przedstawił Nikita Siergiejewicz.

O naszej polityce zagranicznej Chruszczow wypowiedział się nie mniej interesująco. Otwarcie nazwał
Związek Radziecki „najbardziej agresywnym paostwem na świecie”. Przytoczył kilka przykładów.

Podczas spotkania z premierem Francji Chruszczow zapytał swego rozmówcę, dlaczego Francja była
jednym z inicjatorów powołania NATO? Premier odpowiedział mniej więcej tak: „W Europie
Wschodniej macie zgromadzone ogromne siły; wiemy, że zgodnie z planami waszych wojskowych te
ogromne siły mają ruszyd przeciwko nam i w ciągu kilku dni wasze czołgi znajdą się na ulicach Paryża.
Co mamy robid? W pojedynkę nasza armia nie przeciwstawi się waszej agresji. Musimy szukad
pewnych sojuszników. Nasi obecni sojusznicy z NATO-Anglia, RFN, Włochy i inne kraje - byli w takiej
samej sytuacji i również musieli zawrzed sojusz z nami. Tak powstało NATO”. Nikita Siergiejewicz z
gniewem odparł, że tak właśnie jest, a premier dal obiektywną ocenę sytuacji międzynarodowej i
naszych rzeczywistych zamiarów.

Podczas spotkania z Adenauerem rozmowa przybrała podobny obrót. Na pytanie Adenauera, gdzie są
pochowani niemieccy żołnierze, polegli w czasie wojny na terytorium Związku Radzieckiego, Nikita
Siergiejewicz bardzo mądrze (przynajmniej ja tak uważam) odpowiedział: „My nie zapraszaliśmy
żołnierzy niemieckich na naszą ziemię, a dostali to, co powinni byli dostad, wkraczając na obce
terytorium z bronią w ręku”.

Podczas spotkao z prezydentem Finlandii Nikita Siergiejewicz zaproponował nawiązanie bardziej


serdecznych stosunków między naszymi krajami. Prezydent oświadczył, że strona fioska bardzo
ostrożnie podchodzi do kwestii stosunków ze Związkiem Radzieckim: nasze armaty na półwyspie
Chanko są wycelowane w fioski parlament, a pod lufą radzieckich armat żaden parlament nie będzie
podejmował uchwał korzystnych dla właścicieli tychże armat, a w ogóle obrady pod lufami
czyichkolwiek armat nie należą do przyjemności. „Dlatego musieliśmy ewakuowad nasze armaty z
półwyspu Chanko, aby zachowad przyjacielskie stosunki. Na pewno odegra to pozytywną rolę w
umocnieniu i rozwoju przyjaźni między sąsiadami” -skomentował Nikita Siergiejewicz działania
Związku Radzieckiego.

Również z chioskimi towarzyszami trzeba było unormowad stosunki -przecież to nasz sąsiad. W tej
sprawie Nikita Siergiejewicz powiedział: „Port Arthur był zadrą w ich (Chioczyków) oku, toteż
zdecydowaliśmy się zwrócid go Chinom”.

Nikita Siergiejewicz skomentował też szereg naszych interwencji w sprawy wewnętrzne naszych
sojuszników - NRD w 1953 roku, wydarzenia w Berlinie, Halle, Dreźnie i innych miastach; Polska -
wypadki w Poznaniu itd. (Narada odbywała się przed powstaniem węgierskim i wydarzeniami w
Egipcie). Potem niejednokrotnie bywałem w Berlinie, w latach 1972,1974 i następnych. Często
słyszałem opowieści o wypadkach berlioskich w czerwcu 1956 roku, gdy radzieckie czołgi rozjechały
wielu ludzi. Na pamiątkę tych wydarzeo aleję Unter den Linden w kierunku zachodnim od Bramy
Brandenburskiej nazwano ulicą „Pamięci Ofiar 17 lipca”.

Następnie Nikita Siergiejewicz scharakteryzował niektórych swych towarzyszy partyjnych i


rządowych. Oto, co powiedział o Bułganinie, który towarzyszył mu podczas wizyty w Indiach. Podczas
wizyty Jawaharlal Nehru zaprosił gości do zwiedzenia zabytków z epoki sprzed angielskiego
panowania, położonych na wysokim wzgórzu. Ze wzgórza, jak twierdził Nikita Siergiejewicz,
rozpościerał się piękny widok - wspaniały pejzaż ze świątyniami, kanałami, jeziorami itp. Tymczasem
Bułganin, zamiast zachwycad się egzotyczną przyrodą i dziełami rąk ludzkich, czego należało się
spodziewad, na cały głos, żeby wszyscy słyszeli, mówi: „Jakie wspaniałe miejsce na punkt dowodzenia
armii albo frontu”. Nawet nie krępował się obecnych przy rym Hindusów! Musiałem - opowiadał
Nikita Siergiejewicz - przyhamowad zapędy tego „wodza”, który nigdy nawet plutonem nie dowodził:
„Na wojaczce się nie znasz, a marzy ci się dowodzenie!”.

Wystąpienie Nikity Siergiejewicza Chruszczowa na tej naradzie należało oceniad jako krytykę
agresywnej polityki naszego paostwa. Dla mnie osobiście było to jak grom z jasnego nieba - całe życie
wbijano mi do głowy, że to na nas chcą napaśd i uczynid z nas niewolników, i dlatego musimy byd
czujni i wzmacniad system obronny naszego kraju. Tymczasem Nikita Siergiejewicz otwarcie
powiedział: „To my zagrażamy im, a nie oni nam”.

Szczególnie znamienny z tego punktu widzenia był incydent na Wyspie Damaoskiej. Po pierwsze: całe
zamieszanie zaczęło się bez widocznej przyczyny. Na tej wysepce (leży pośrodku rzeki Ussuri, nikomu
nie przeszkadza i nikogo nie obchodzi) latem rośnie bujna, soczysta trawa. Co roku, od niepamiętnych
czasów, w okresie sianokosów na wyspę przeprawiali się na swych czółnach chioscy chłopi i kosili
trawę na paszę dla bydła. Po wysuszeniu zwozili siano na swój brzeg. To wszystko. Wyspa do nikogo
nie należała. Radzieccy chłopi nie wykorzystywali położonych na wyspie łąk - zbyt daleko stąd było do
ludzkich osiedli. I oto któremuś z naszych przywódców przyszło do głowy rozpętad konflikt z powodu
tej właśnie wysepki. Na wysokim szczeblu ogłoszono, że wyspa należy do Związku Radzieckiego, a
Chioczycy niech nie śmieją więcej kosid na niej trawy... Strona chioska wyraziła sprzeciw. Nasi
przywódcy przykazali nie wpuszczad Chioczyków na wyspę. Chłopi nie posłuchali i doszło do rozlewu
krwi. Jaki był sens całej tej akcji? Przywódcy wiedzą lepiej, ale brak rozsądku stanął na przeszkodzie w
pokojowym rozwiązaniu zatargu. Trzeba było użyd siły do zażegnania konfliktu.

Z tego wydarzenia wyciągnięto poważne wnioski. W 1970 roku, już po incydencie na wyspie
Damaoskiej, brałem udział w dwiczeniach strategicznych sił zbrojnych Dalekiego Wschodu „Wostok-
1”. Manewry same w sobie były bardzo poważne i stanowiły demonstrację naszej siły. Lecieliśmy na
Daleki Wschód samolotem szefa szkolenia bojowego Marynarki Wojennej, zastępcy naczelnego
dowódcy sił morskich, admirała Gieorgija Michajłowicza Jegorowa (samolot AN-24, niewielki,
wygodny i cichy; rozwijał prędkośd 450-500 km/godz.). Na lotniskach, na których tankowaliśmy
paliwo, zgrupowano tysiące samolotów wojskowych - bombowców, maszyn transportowych i
desantowych. O rym, co się będzie działo, dowiedzieliśmy się później, po wystąpieniu ministra
obrony marszałka Greczki na pokładzie krążownika rakietowego „Wariag”, w obecności całej załogi.
Jego wystąpienie sprowadzało się do następujących punktów:

Interwencja na Wyspie Damaoskiej wykazała niedostateczne przygotowanie szeregowego żołnierza w


naszej armii. Ponadto były przypadki zwykłego tchórzostwa. Tymczasem żołnierze chioscy byli
świetnie przygotowani do walki. Właśnie szkolenie pojedynczego żołnierza powinno byd
przedmiotem szczególnej troski w przygotowaniach armii do wojny. Jeśli natomiast chodzi o wojnę,
to rząd postawił przed siłami zbrojnymi zadanie: w przypadku ponownego powstania lub rozszerzenia
konfliktu zbrojnego z Chinami w ciągu tygodnia zniszczyd Chiny jako paostwo, zetrzed je z powierzchni
ziemi, stosując wszystkie środki masowego rażenia, zarówno wobec wojska, jak i ludności cywilnej.
Dlatego właśnie pod pretekstem manewrów nastąpiła taka koncentracja sił na Dalekim Wschodzie.

Jako specjalistę do spraw szkolenia bojowego załóg okrętów podwodnych włączono mnie do grupy
oficera łącznikowego ds. marynarki wojennej, zastępcy naczelnego dowódcy, admirała Jegorowa.
Miałem byd konsultantem do spraw działao okrętów podwodnych podczas manewrów przy sztabie
naczelnego dowódcy. Ponieważ okręty podwodne znajdowały się jeszcze na morzu i nie
podejmowały „działao bojowych”, Gieorgij Michajłowicz zlecił mi zebranie danych w związkach
taktycznych i oddziałach floty oraz uczestnictwo w podsumowywaniu wyników całodziennych zajęd.
Szefem grupy ds. analizy działao sił floty był kontradmirał Tiuniajew (zastępca szefa szkolenia
bojowego okrętów nawodnych), jego prawą ręką szef Komitetu Naukowo-Technicznego Marynarki
Wojennej, kontradmirał Kazimierz Andriejewicz Stałbo. Po zebraniu danych i wysłuchaniu raportów
meldowałem o wszystkim Tiuniajewowi i Stałbie. Obaj ci teoretycy przekartkowali wszystkie stare
rozkazy i wytyczne Naczelnego Dowódcy, wybrali z nich co bardziej szumne frazy i włączyli je do
codziennych raportów dla ministra obrony o działaniach floty za ubiegłą dobę. Efektem tych
zabiegów były komunikaty, w których roiło się od takich zwrotów, jak „Flota Oceanu Spokojnego
prowadzi działania przeciwko dobrze zorganizowanemu, podstępnemu i zjadliwemu przeciwnikowi”.
Dyktowali mi te „złote myśli”, zapisywałem je do notesu, a potem obaj siadali i redagowali swe
wypowiedzi. Po ich redakcji przepisywałem raport w postaci szyfrogramu, adresowanego do
Gieorgija Michajłowicza i pędziłem samochodem do sztabu floty do Władywostoku, gdzie szyfrówkę
podpisywał szef Sztabu Głównego Marynarki Wojennej, admirał Nikołaj Dmitrijewicz Siergiejew.
Następnie oddawałem szyfrogram w węźle łączności, skąd wysyłano go do Irkucka do punktu
dowodzenia Ministerstwa Obrony. Wszystkie te materiały były „przerabiane” w punkcie dowodzenia
floty w Szamerze.

Chciałbym wrócid jeszcze do incydentu z Wyspą Damaoską. Gdy na prawym (naszym) brzegu Ussuri
Chioczycy zostali ostrzelani ogniem z wyrzutni rakietowych (współczesnych „Katiusz”), złożyli skargę
do ONZ, że Związek Radziecki zlikwidował 600 chioskich żołnierzy. U Thant zapytał: „A w jaki sposób
wasi żołnierze znaleźli się na radzieckim terytorium, co tam robili ?”. Na tak sformułowane pytanie
Chioczycy odpowiedzied nie umieli i ich skarga pozostała bez odpowiedzi. Czy tak było naprawdę, nie
umiem powiedzied - taką wersję słyszałem w sztabie Floty Oceanu Spokojnego.

Wrócę jeszcze do charakterystyki osób z najbliższego otoczenia Naczelnego Dowódcy Marynarki


Wojennej. Najpierw kilka słów o Tiuniajewie. Był typowym przykładem nadwornego lizusa i blagiera.
O tym, w jaki sposób przygotowywał wnioski i oceny działao floty, już pisałem. W podobny sposób
Tiuniajew pisał rozkazy - we wstępie zbierał solidną porcję sztampowych zwrotów, upiększając je
słowami w rodzaju: „potężny”, „znakomicie wyposażony”, „podstępny”, „zdradziecki”. W kolejnych
rozkazach cytował sam siebie, tak że owe frazesy przewijały się przez wszystkie wytwory jego pióra.

Kilka zdao o drugim strategu-teoretyku, Stałbo. Oto drobny przykład jego działao. Podczas tych
samych manewrów, „Wostok-1”, mieliśmy trochę czasu, aby podyskutowad nad niektórymi
założeniami i wnioskami. Poznanie opinii znanych „autorytetów” w dziedzinie marynarki wojennej, za
jakich obaj się uważali, było bardzo interesujące. Do naszej grupy dołączono - właściwie nie wiadomo,
po co - przedstawiciela Zarządu Politycznego Sztabu Marynarki Wojennej, kontradmirała Iwana
Iwanowicza Stiepanowa, człowieka dobrego i mądrego. Miałem z nim stycznośd już wcześniej i
uważałem go za wartościowego człowieka i nie omyliłem się. Pewnego wieczora, w przerwie między
rutynowymi zajęciami, zaczęliśmy dyskutowad o minach i ich roli w wojnie na morzu. Wtedy
„teoretyk” Stałbo uparcie przekonywał nas, że miny są bronią niepotrzebną i we współczesnej wojnie
nie odegrają żadnej roli. On sam, Stałbo, wszystkie swe wysiłki skupił na tym, by przekonad kogo
potrzeba we flocie, by nie tracid niepotrzebnie środków na ten typ uzbrojenia, i uważa za swój
sukces, że w naszej flocie rzeczywiście miny nie odgrywają większego znaczenia. Jako szef Komitetu
Naukowo-Technicznego floty nadal będzie czynił wszystko, by ten typ uzbrojenia się nie rozwijał. A
przecież KNT powinien byd inicjatorem badao nad wszystkimi rodzajami uzbrojenia, to tu powinny
rodzid się najbardziej postępowe koncepcje rozwoju floty! Tymczasem szef komitetu plecie takie
bzdury! Z tego wynika, że trałowce też nie są potrzebne - to po prostu marnowanie środków! Co za
herezje! Słuchałem tego i chcąc nie chcąc dałem się wciągnąd do dyskusji. Przytoczyłem liczne
przykłady wykorzystania min podczas wojny, szczególnie drugiej światowej. Stałbo początkowo bronił
swej pozycji, a potem w ogóle przestał zwracad na mnie uwagę i nie odpowiadał na moje argumenty.
Tymczasem sędzią w naszym sporze okazało się samo życie.

Dosłownie następnego dnia, na rozkaz sztabu w Irkucku, trzy samoloty „TU-16” zrzuciły dziewięd min
typu „AMD” w zatoce obok Władywostoku, między brzegiem a Wyspą Rosyjską. Wybuchła straszna
panika (dobrze, że „dwiczebna”)!. Okazało się, że we Władywostoku nie ma ani jednego trałowca.
Można powiedzied, że właściwie nie było ich w całej flocie. Kilka jednostek stało w stoczniach
remontowych, pozostałe były wykorzystywane niezgodnie ze swym przeznaczeniem. Tylko jeden był
zdolny do działao bojowych - ale stacjonował na Kamczatce, w Zatoce Awaczioskiej. I w tym
momencie Stałbo energicznie przystąpił do działania. W raporcie do dowództwa w Irkucku rzucał
gromy na Flotę Oceanu Spokojnego, że nie ma trałowców! Przygotował nawet specjalny szyfrogram.
Nie wytrzymałem i powiedziałem: „Kazimierzu Andriejewiczu! Dosłownie wczoraj z pianą na ustach
dowodził Pan, że miny morskie nie będą odgrywad żadnej roli we współczesnym wojsku, że nie ma
sensu tracid sił i środków na rozwój i doskonalenie tego typu uzbrojenia, budowę trałowców itp., a
dzisiaj twierdzi Pan, że Flota Oceanu Spokojnego nie docenia roli i znaczenia min i z tej właśnie
przyczyny znalazła się w opałach - nie ma trałowców, nie majak zlikwidowad min, i wszystkie bazy, a
konkretnie Władywostok, zostały zaminowane. Jak tak można?”. Stałbo odwarknął ze złością: „To nie
paoski interes”. Gdyby nie interwencja Stiepanowa, nie wiem, jak skooczyła by się ta kłótnia - nigdy
nie ustępowałem ignorantom i nie bałem się ich. Zdobyłem sobie wprawdzie jeszcze jednego wroga,
ale w 1970 roku takimi wrogami już się nie przejmowałem.

Z kolei Tiuniajew, który służył w Departamencie Szkolenia Bojowego, później próbował mścid się na
mnie. Za jego sprawą dostałem odmowę przeniesienia do Akademii Sztabu Generalnego jako
wykładowca - przyjaźnił się z kierownikiem katedry sztuki wojennej, wiceadmirałem Czerokowem,
który, nie zważając na rekomendację admirała Czabanienki, odrzucił moją kandydaturę.

Takimi oto ludźmi otaczał się Naczelny Dowódca Marynarki Wojennej Gorszkow. Nic dziwnego, że
pod wodzą tego typu strategów jakościowy rozwój floty był prawie niemożliwy. Ileż szkód przyczynili
flocie i kadrze oficerskiej I Trudno to będzie naprawid. Upadek morale, zanik wiary w siłę i
skutecznośd floty. Do dzisiejszego dnia flota nie może się z tego otrząsnąd.

Pora wrócid na Morze Czarne, na okręt podwodny „S-98”. Następnego ranka po naradzie z 15
października uzyskałem zgodę na powrót okrętu do Basenu Południowego i kontynuację zadania nr 1.
Jak już wspomniałem, okręt błyszczał jak nowy, cała załoga „na blachę” znała zakresy swych
obowiązków zgodnie z wszelkimi regulaminami. Instrukcje obsługi wszystkich urządzeo na okręcie
oraz zasady ich działania powtarzaliśmy wielokrotnie. Trzeba było jeszcze dopracowad kwestie
organizacyjne w toku dwiczeo i treningów. Tym właśnie zajęliśmy się po powrocie do Basenu
Południowego. Postanowiłem nie wyprowadzad okrętu na redę, wszystkie dwiczenia odbyliśmy przy
nadbrzeżu. W tydzieo później, 20 października, przy nadbrzeżu, bez nerwów i zamieszania, okręt
podwodny „S-98” w obecności przedstawicieli sztabu 153 Brygady Okrętów Podwodnych Floty
Czarnomorskiej zaliczył zadanie i 21 października wyszedł na redę Uriet, nieco na wschód od
przylądka Tarchankut, w celu przygotowania - do zaliczenia zadania nr 2 (dowodzenie okrętem
podwodnym w zanurzeniu i wynurzeniu). Nowy szef sztabu brygady, mój były dowódca, Aleksiej
Fiedorowicz Nadieżdin, zezwolił, bym samodzielnie wykonał to zadanie. Byłem zadowolony i dumny,
że mogę działad sam, bez nadzoru osób postronnych - w myśl ówczesnych przepisów na wykonanie
zadania nr 2 wolno było wypłynąd tylko z dowódcą brygady lub szefem sztabu na pokładzie. W
dziejach floty był to pierwszy przypadek, by dowódcy okrętu podwodnego zezwolono na wykonanie
tego dwiczenia bez nadzoru „nauczycieli”. Dumą napawał mnie fakt, że mój były dowódca obdarzył
mnie takim zaufaniem. Był to jednak przypadek bezprecedensowy - kto to widział, by dowódcy
zezwolid na samodzielne pływanie!

Na wykonanie zadania miałem 10 dni. 31 października okręt powinien wrócid do bazy i zameldowad
gotowośd do zaliczenia zadania. Miałem do swej dyspozycji ogromny obszar od przylądka Tarchankut
do redy w Eupatorii. Codziennie wieczorem przekazywałem do sztabu floty plan działao na dzieo
następny, uzyskiwałem zgodę i spokojnie realizowałem kolejne elementy zadania. Nie będę
opowiadał szczegółowo o realizacji całego zadania - najważniejsze było upojenie swobodą działania,
całkowitym spełnieniem mego marzenia o samodzielnym dowodzeniem okrętem.

Zajęcia zaczynały się zaraz po śniadaniu. Podnosiliśmy kotwicę i od razu zanurzaliśmy się,
wynurzaliśmy, osiadaliśmy na dnie, rzucaliśmy kotwicę pod wodą, przerabialiśmy warianty działao
awaryjnych pod wodą i na powierzchni, przy przechyle i uszkodzeniach określonych urządzeo i
zespołów, dwiczyliśmy pływanie na biegu wstecznym pod wodą, symulowaliśmy sytuację awaryjną, z
przeciekiem wody do kadłuba okrętu i utratą pływalności, dwiczyliśmy alarmy przeciwpożarowe itp.
Nikt mi nie przeszkadzał, czasu miałem dużo. Przeprowadziłem też kilka alarmów nocnych. Załoga
pracowała z entuzjazmem, wszystkie polecenia wykonywała szybko i dokładnie, wręcz z
zadowoleniem. Uniknęliśmy całej tej szarpaniny, jaka zawsze jest na lądzie, wszyscy zarazili się
wolnością.

Wtedy właśnie postanowiłem przystąpid do realizacji mojego planu stymulowania marynarzy i


podoficerów służby zasadniczej do lepszej służby - chciałem wykorzystad w tym celu urlopy i
przepustki. We flocie wprowadzano właśnie czteroletni okres służby zasadniczej. W myśl nowego
regulaminu marynarze i podoficerowie mieli w tym okresie prawo do jednego dziesięciodniowego
urlopu po dwóch latach służby, według uznania dowódcy jednostki (w naszym przypadku okrętu).
Jednocześnie nie został zmieniony artykuł regulaminu służby zasadniczej, który mówił, że w nagrodę
za nienaganną służbę dowódca okrętu ma prawo udzielid swoim żołnierzom i podoficerom urlopu w
wymiarze do dziesięciu dni, przy czym regulamin nie określał jednoznacznie, ile razy i w jakich
odstępach czasowych można nagrodzid urlopem jednego i tego samego żołnierza. Miałem zatem
nieograniczone prawo do wykorzystywania postanowieo regulaminu w zakresie nagradzania
marynarzy i podoficerów służby zasadniczej urlopami. Zebrałem załogę i oświadczyłem, że obiecuję
udzielad marynarzom każdego roku - a nawet częściej - urlopu na wyjazd do domu pod warunkiem, że
na okręcie będzie panowała wzorowa dyscyplina, a wszystkie urządzenia techniczne będą pracowad
bez awarii. W przypadku naruszenia któregoś z tych warunków marynarz nie otrzyma żadnego urlopu
aż do kooca służby. Każdy może wybierad: „albo-albo”. Na zakooczenie dodałem: pierwsza grupa
specjalistów jedzie do domu zaraz po zaliczeniu zadania nr 2. W ten sposób został uczyniony pierwszy
krok na drodze do zapewnienia stałej gotowości bojowej okrętu. Czas pokazał, że się nie myliłem.
Nieco później, już po wyprawie bosforskiej, szef wydziału politycznego (był takowy w naszej
brygadzie), komandor Czub, próbował oskarżad mnie o marnowanie sił i środków. Pokazałem mu
regulamin i zażądałem przeprowadzenia kontroli całego wyposażenia i sprzętu na okręcie. Tak więc
owemu zazdrosnemu strażnikowi „paostwowych” pieniędzy nie udało się przeszkodzid mi w realizacji
mego pomysłu. Aż do mojego odejścia z okrętu nie było żadnych awarii sprzętu - poza drobnymi
naprawami, wykonywanymi własnymi siłami. Ale przecież nawet żelazo się zużywa. Pośrednim
dowodem na to, że okręt zostawiłem w nienagannym stanie, może byd również fakt, że podczas
remontu kapitalnego, jaki przeprowadzano na okręcie przed jego odpłynięciem na północ okazało się,
że wiele urządzeo i zespołów po rutynowym przeglądzie lub drobnych naprawach nadawało się do
ponownego użycia i było montowane na innych jednostkach. Tak więc moje nadzieje i wydatki
paostwa na urlopy były jak najbardziej uzasadnione. W sposób szczególny dowiodło tego
niespodziewane wyjście w morze na przeprowadzenie działao bojowych w nocy z 5 na 6 listopada
1956 roku.

Termin zaliczenia zadania nr 2 zbliżał się nieuchronnie. Wszystkie elementy przedwiczyliśmy


wielokrotnie, każdy oficer wachtowy samodzielnie wykonywał manewr szybkiego zanurzenia i inne
zadania z zakresu kierowania okrętem podwodnym, przewidziane regulaminem. Pozostało tylko
przedwiczenie manewru „szybkie zanurzenie” z pełnej prędkości nawodnej na silnikach z pozycji
marszowej. Planowałem wykonanie tego manewru po kolei przez wszystkie trzy wachty, po obiedzie
(był to już dziewiąty dzieo przebywania w morzu). Przed obiadem natomiast mieliśmy podnieśd
kotwicę i spokojnie popłynąd kawałek na silnikach, aby doładowad akumulatory i trochę pokłusowad.
Tak, właśnie pokłusowad na wyśmienite czarnomorskie fladry. W rejonie naszych dwiczeo rybacy
postawili sieci denne na flądrę. A czarnomorska flądra w tych czasach miała średnicę pół metra i 8 cm
grubości! Po cichutku podchodziliśmy do tyki oznaczającej miejsce zanurzenia sieci, kabestanem
podciągaliśmy sieci na pokład, braliśmy parę wiaderek ryb na obiad lub kolację i powolutku
opuszczaliśmy nie uszkodzoną sied na dno. Następnie odpływaliśmy z miejsca „polowania” i
przystępowaliśmy do własnych zajęd, a załoga czekała na pyszną zupę albo smażoną rybkę.

Tuż przed podniesieniem kotwicy otrzymałem szyfrogram: „Natychmiast wracad do bazy”. Nie znając
przyczyn, me spieszyłem się z powrotem. Przekazałem rozkaz załodze, poleciłem wszystkim
przygotowad rzeczy do wyokrętowania natychmiast po przybyciu do bazy. Dałem na to czas to
obiadu. Obiad przesunąłem o pół godziny wcześniej, na 11.30. W ogóle nie miałem ochoty wracad do
bazy, chociaż uważałem, że wszystkie elementy dwiczenia przerobiliśmy sumienne. Ale rozkaz jest
rozkazem. Przez cały okres pobytu na redzie nikt nas nie niepokoił - ani dowództwo, ani rybacy, ani
baza (a ląd był całkiem blisko), nie dostawałem żadnych poleceo ani rozkazów - jakbyśmy w ogóle nie
istnieli. Jedyne, co do nas docierało, to co wieczorne potwierdzenia planu działao na dzieo następny.

Po obiedzie, dokładnie o pierwszej po południu, podnieśliśmy kotwicę i popłynęliśmy do


Sewastopola. W Sewastopolu okazało się, że zdarzyło się nieszczęście. Do bazy dotarliśmy przed
zachodem słooca. Byliśmy na trawersie przylądka Łukuł. Idąc wzdłuż nabieżnika huculskiego,
instynktownie wyczuwałem, że w bazie dzieje się coś niezwykłego. Na redzie nie było ani jednego
okrętu, na trawersie rzeki Kaczy tuż przed dziobem dojrzeliśmy dwa świeżo pomalowane gretingi. Na
mostku od razu zaczęła się rozmowa - co za niechluj i bałaganiarz mógł zgubid nowiusieoki sprzęt
okrętowy?! Sztormu nie było od trzech tygodni, a zatem niemożliwe, by zmyła je z pokładu fala.

Zezwolenie na wejście do bazy otrzymaliśmy już przy posterunku na przylądku Łukuł, bez meldowania
z naszej strony. To również było dziwne. Także na konstantynowskim posterunku sygnalizacyjnym
dyżurny dał nam zezwolenie na wejście do bazy, zanim jeszcze zdążyliśmy poprosid o nie i nadad
odpowiednie sygnały semaforem - a była to procedura bezwzględnie wymagana! Dochodzimy do
nabieżnika inkermaoskiego, przechodzimy na napęd elektryczny (chcąc zadawad szyku, do zatoki
wpływałem zazwyczaj na silnikach dieslowskich, a silniki elektryczne włączałem dopiero przed
zwrotem w Basenie Południowym. Było to wbrew przepisom - przez wrota bazy wolno było
przechodzid tylko na napędzie elektrycznym, na małej prędkości, dowodząc w trybie alarmu
manewrowego). Przez lornetkę oglądam wrota - są otwarte na oścież, przy wrotach dostrzegam
holownik. Rzecz dziwna - dawno już nie widzieliśmy w basenie portowym holownika. Mniej więcej w
rejonie belki Apollina stoją zakotwiczone trzy okręty ratownicze i kilka innych. Wszystkie mają
podniesioną flagę oznaczającą prace płetwonurków pod wodą. Pierwsze, co nasunęło mi się na myśl -
przewróciła się zdobyczna poniemiecka barka desantowa (w tym czasie było ich jeszcze kilka we
flocie). Jednak widoczny spod wody kil był zbyt długi jak na barkę.

Nie było czasu na wyjaśnianie, co się właściwie stało - wchodziliśmy do Basenu Południowego. Było
jeszcze jasno. Przy nadbrzeżu żadnego okrętu podwodnego. Oficer operacyjny brygady daje
zezwolenie na cumowanie do mola nr 1. Na kei czeka na nas dowódca bazy lądowej, major Nikołaj
Andriejewicz Andriuszczenko. Jest sam, jeśli nie liczyd dwóch marynarzy, gotowych do przyjęcia
naszych cum. Podczas dobijania witam się z Nikołajem Andriejewiczem i pytam: „Co się stało w
Basenie Północnym?”. Nikołaj Andriejewicz odpowiada tajemniczo: „Zejdziesz na ląd, to ci powiem?”.
Zacumowaliśmy, marynarze podali trap na keję. Schodzę na ląd, wymieniam uścisk dłoni z
Andriuszczenką i słyszę wiadomośd, która wstrząsa mną do głębi: „Dzisiaj w nocy miał miejsce
wybuch na niszczycielu11 „Noworosyjsk”. Okręt zatonął”. „Nie, to niemożliwe! Przecież tam jest
raptem 17 metrów głębokości!” - wykrzykuję., ,A jednak to prawda” - odpowiada Andriuszczenko.
Rozkazuję pierwszemu zastępcy doprowadzid okręt do porządku, wystawid wartownika na górnym
pokładzie i przygotowad załogę do wyokrętowania. Sam idę z Andriuszczenką do oficera
operacyjnego. Po drodze Nikołaj Andriejewicz opowiedział mi szczegóły wypadku.

Zameldowałem oficerowi operacyjnemu o wykonaniu planu w zakresie przygotowania okrętu do


zaliczenia zadania nr 2 i przekazałem moje uwagi. Nie powiedział mi niczego nowego o
„Noworosyjsku”, rozkazał nie wypuszczad oficerów i podoficerów kontraktowych z koszar i pozostad
do dyspozycji dowództwa brygady. Mieliśmy czekad na dalsze rozkazy.

Mijały pełne niepokoju godziny. Nad ranem wróciły do bazy okręty podwodne brygady. Wkrótce
potem zaczęły się zebrania i narady: nie podając przyczyn, zabroniono puszczad kogokolwiek na ląd,
wszyscy oficerowie i podoficerowie mieli przebywad razem z załogą od pobudki do capstrzyku
(dopóki wszyscy marynarze nie pójdą spad). Wszystkich płetwonurków mających specjalistyczne
uprawnienia rozkazano przekazad do dyspozycji specjalnie powołanej grupy ratowniczej, pracującej
na liniowcu. Surowo zabroniono jakichkolwiek kontaktów między załogami okrętów podwodnych i
załogą bazy brzegowej a załogą liniowca, zakwaterowaną w koszarach oddziału szkolnego floty,
prawie naprzeciwko naszych kwater. Zakazano prowadzenia jakichkolwiek rozmów i dyskusji o
liniowcu i o postępowaniu dowódców floty podczas akcji ratowania okrętu i załogi. Jak ocenid taki
kretyoski zakaz? Tymczasem plotki o zachowaniu dowódców floty, a szczególnie jej
głównodowodzącego, wiceadmirała Parchomienki, rozchodziły się już po bazie i docierały również do
nas.

Jakim człowiekiem był głównodowodzący Floty Czarnomorskiej, wiceadmirał Parchomienko?


Wyniosły, z paoskimi manierami, sobiepanek - typowy wyższy oficer-podwodniak tych czasów.
Wcześniej Parchomienko był szefem sztabu floty. Dowódcą został po wyjeździe do Moskwy admirała
Gorszkowa, którego mianowano pierwszym zastępcą Naczelnego Dowódcy Marynarki Wojennej,
Kuzniecowa. O niektórych faktach z jego działalności jako szefa sztabu i naczelnego dowódcy floty
dowiadywaliśmy się już po wybuchu na „Noworosyjsku” z „Głosu Ameryki”, gdy wraz z całą załogą
siedzieliśmy od rana do nocy w koszarach. Dowództwo obawiało się wybuchów niezadowolenia ze
strony załóg, buntów, niesubordynacji, ponieważ wieści o tym, jak dowództwo floty zachowywało się
podczas akcji ratowniczej na tonącym liniowcu, rozprzestrzeniały się po całej bazie, dotarły do
oficerów, podoficerów i marynarzy. Informacje o wypadku t przebiegu akcji ratowniczej krążyły już po
mieście, mieszkaocy Sewastopola byli wzburzeni tym, co do nich docierało.

Wieczorami nie było co robid; szedłem wówczas na okręt, w kabinie radiowej włączałem odbiornik
krótkofalowy i słuchałem komentarzy „Głosu Ameryki” o wybuchu i zatonięciu „Noworosyjska”. We
wszystkich tych komentarzach ostro krytykowano Parchomienkę. Był on siostrzeocem bohatera

11
Pancernik(!), http://en.wikipedia.org/wiki/Italian_battleship_Giulio_Cesare#Novorossiysk (zorg)
wojny narodowej Aleksandra Parchomienki, przyjacielem (prawdziwym czy tylko do butelki?) Wasyla
Stalina. Przyjaźo ta opierała się na pijatykach i orgiach z jakimiś prostytutkami, prostymi
niewykształconymi dziewuchami, mającymi wysoko postawionych opiekunów. Amerykanie
opowiadali nawet, jak były organizowane te orgie. Wtedy mógłbym jeszcze wątpid w prawdziwośd
tych opowieści, gdyby nie to, że podawali autentyczne nazwy i rzeczywiste przeznaczenie okrętów. W
skład floty czarnomorskiej wchodził niewielki okręt sztabowy o nazwie „Orion”, były okręt łącznikowy
niemieckiego dowódcy floty, von Denitza, oraz jego okręt sztabowy „Angara”, komfortowy jacht
pełnomorski. W tym okresie zastępcą dowódcy na „Orionie” był mój kolega ze studiów i kursu dla
dowódców okrętów podwodnych, porucznik Just Siergiejewicz Wowk, lizus, kabotyn, drobny
geszefciarz i rozpustnik. Później służył na „Angarze” (okręcie rządowym) jako pierwszy zastępca
dowódcy. On to właśnie jakieś dwa lata po zatonięciu „Noworosyjska”, na jakimś spotkaniu „przy
butelce” (z okazji jego przeniesienia na Północ) potwierdził zdecydowanie to wszystko, co słyszałem z
„Głosu Ameryki”.

Wródmy jednak do Parchomienki. Przypomnijmy czasy, gdy był dowódcą eskadry i szefem sztabu
floty. Prawie w każdy piątek Parchomienko płynął „Orionem” do Jałty. Tam na pokład wchodził Wasyl
Stalin z panienkami, następnie „Orion” wychodził w morze i krążył w okolicach Jałty lub stawał na
kotwicy w rejonie Gurzufu. Osobiście mogę to potwierdzid, ponieważ nieraz widziałem niewielki,
błyszczący bielą okręcik, „pętający się” bez celu w rejonie Jałty i Gurzufu. Orgia na „Orionie” trwała
do rana w poniedziałek, kiedy to okręcik wracał do Jałty, wysadzał uczestników „rejsu” na ląd i płynął
z powrotem do Sewastopola. Po aresztowaniu Wasyla Stalina w 1953 roku hulanki trwały nadal -
zarówno gdy Parchomienko został szefem sztabu floty, jak i później, gdy był już dowódcą całej Floty
Czarnomorskiej.

Takie oto pikantne szczególiki o naszym naczelnym dowódcy przekazywała wroga radiostacja, a Just
Siergiejewicz potwierdzał wszystko, jako uczestnik tychże orgii. (O wyskokach i przygodach samego
Justa Siergiejewicza wówczas mało jeszcze wiedziałem, dopiero później coś do mnie dotarło.
Skooczyły się one raczej smutno). Od Justa dowiedziałem się, że Parchomienko ma już trzecią żonę,
Margaritę (przedtem była fryzjerką w Sewastopolu), bardzo dumną i żądną miłości damę - będąc
żoną Parchomienki, sypiała z innymi oficerami, również z Justem. A zresztą, może Just kłamał? Ten
małostkowy „szwagier” głównodowodzącego zakooczył swą karierę na Północy. Jego losy są dośd
charakterystyczne dla tego rodzaju typków. Po szkole został mianowany oficerem nawigacyjnym na
„maluchu” w Bałakławie, dzięki czyjejś (czyjej - nie wiem) protekcji został przeniesiony na stanowisko
zastępcy dowódcy na „Orionie”, potem był pierwszym zastępcą dowódcy na „Angarze” - okręcie
rządowym - potem wrócił na okręty podwodne, dosłużył się stanowiska dowódcy okrętu
podwodnego 613 projektu, razem z okrętem został przeniesiony na Północ, gdzie za romanse z
żonami oficerów swojego okrętu został przez tychże oficerów pobity. Następnie został przeniesiony
do rezerwy. Z cudzymi żonami romansował jeszcze w Bałakławie. Znałem jego żonę, Wierę: rozwiódł
się z nią i ożenił po raz drugi już w po odejściu do cywila, w Leningradzie. Po dziesięciu z górą latach
spotkałem go w Leningradzie na Prospekcie Rossiego - pchał wózek z niemowlęciem i udał, że mnie
nie widzi. Rozeszliśmy się, pewnie na zawsze. Czemu wówczas się odwrócił? Może wstydził się swej
nikczemności, zmarnowanych lat służby w marynarce i życia w ogóle?

Opisując Parchomienkę, Amerykanie konstatowali, że nietrudno było Flocie Czarnomorskiej utopid


taki okręt jak liniowiec „Noworosyjsk”, skoro miała takiego głównodowodzącego. Jakaż może byd
dyscyplina we flocie, którą dowodzi człowiek tak zdemoralizowany?
Z każdym dniem dowiadywaliśmy się coraz więcej szczegółów o wypadku i przebiegu akcji
ratowniczej na okręcie. Lekarze z okrętów podwodnych, którzy z reguły byli również fizjologami,
nadzorowali - w sensie medycznym - pracę płetwonurków, wchodzących do wnętrza kadłuba
zatopionego liniowca, oraz wszystkie inne prace podwodne, prowadzone w rejonie katastrofy. W
krótkich chwilach odpoczynku w brygadzie opowiadali wszystkie nowiny. Ponadto odwołany z urlopu
dowódca okrętu mieszkał w naszych koszarach i stołował się w naszym kasynie, razem z
dowództwem brygady i dowódcami okrętów podwodnych. On był raczej skąpy w słowach, natomiast
uratowani oficerowie nie krępowali się, opowiadali rzeczy, którym trudno było dad wiarę - ale w
zasadzie mówili prawdę. Byliśmy, na przykład wzburzeni takim oto faktem: płetwonurkom rozkazano
w pierwszej kolejności wydobyd z zatopionego okrętu kasetkę z pieniędzmi i jakieś szczególne
dokumenty - szyfry, „czerwoną” albo „niebieską” kopertę dowódcy (też mi ważne dokumenty: na
wypadek wojny lub alarmów dwiczebnych!), albo coś w tym rodzaju. Pozostałych przy życiu ludzi
rozkazano wydobywad na powierzchnię w drugiej kolejności! Czy to prawda, czy nie - nie wiem.
Ciekawe były też opowieści o zachowaniu najwyższych dowódców, czyli „samej góry”, która przybyła
na liniowiec niedługo po wybuchu. Parchomienko zachowywał się po chamsku. Przybywszy na
liniowiec, na zapasowe stanowisko dowodzenia, natychmiast zaczął dowodzid akcją ratunkową.
Opowiadano mi o dwóch epizodach, typowych dla jego stylu dowodzenia. Epizod pierwszy. Okręt
wrócił do portu na parę godzin przed wybuchem i kilka kotłów było jeszcze pod parą. Pierwszy
zastępca, przebywający na mostku razem z dowódcą floty, zaproponował dad całą wstecz i wyrzucid
okręt rufą na brzeg, znajdujący się w odległości niecałych dwóch kabli. Parchomienko nawrzeszczał
na zastępcę dowódcy i propozycji nie przyjął. Dopiero ponad godzinę później, gdy przekonał się już,
że wszelkie wysiłki, zmierzające do utrzymania okrętu na wodzie, spełzły na niczym, dał rozkaz
odrąbania stalowych cum i łaocuchów kotwicznych, ale było już zbyt późno - okręt się przewrócił.
Epizod drugi. Na dwie-trzy minuty przed katastrofą szef wydziału technicznego floty, komandor
inżynier Iwanow (do tego czasu przebywający w maszynowni okrętu) przyszedł na mostek i
zameldował Parchomience, że za kilka minut przechył osiągnie wartośd krytyczną i okręt przewróci
się. Faktycznie, przechył zwiększał się niebezpiecznie z minuty na minutę. Parchomienko ryknął na
Iwanowa, zarzucił mu tchórzostwo i brak kompetencji i rozkazał wracad pod pokład. Iwanow rozkaz
wykonał i zginął razem z okrętem. Prawie co do joty powtórzyła się sytuacja z katastrofy
„Pietropawłowska” z 1904 roku w Port Arthur - dowódca okrętu zginał, a carskiego namiestnika,
admirała Aleksiejewa, uratowali marynarze. Na „Noworosyjsku” zginęli wspaniali oficerowie, a
admirała Parchomienkę uratowali marynarze. Iwanow znakomicie znał okręt, pracował przy jego
modernizacji, słusznie ocenił sytuację, ale... Rozkazem Ministra Obrony po zatonięciu „Noworosyjska”
Parchomienko został odwołany ze stanowiska głównodowodzącego Floty Czarnomorskiej i
zdegradowany do stopnia kontradmirała. Po jakimś czasie się pojawił jako główny charge d'affaires
do spraw wojskowych w Indonezji, ponownie w stopniu wiceadmirała, a po przewrocie
antykomunistycznym w tym kraju został kwatermistrzem Marynarki Wojennej. Wszystko spłynęło po
nim jak woda po gęsi. A w rozkazie mówiło się o tym, że winni tragedii „Noworosyjska” zostali
ukarani tak łagodnie, aby nie podrywad autorytetu przełożonych i najwyższego dowództwa Marynarki
Wojennej.

Członek Rady Wojskowej, wiceadmirał Kułaków, też był wówczas ma okręcie: przybył na miejsce
katastrofy wkrótce po głównodowodzącym floty. Sterczał na mostku obok Parchomienki, coś tam
robił, nic za bardzo wiedział, o co chodzi, (co prawda, przynajmniej nie przeszkadzał), potem
oświadczył, że nie ma tu nic do roboty, wsiadł na kuter i wrócił na ląd. Został oskarżony o
tchórzostwo i brak kompetencji dowódczych, zdjęty ze stanowiska i zdegradowany do stopnia
kontradmirała. Pojawił się następnie jako Szef Zarządu Politycznego Leningradzkiej Bazy Marynarki
Wojennej, przywrócono mu też dawny stopieo wojskowy. Był przyjacielem Breżniewa. Szefa Zarządu
Politycznego Floty, kontradmirała Kałaczowa, uratowali pływający obok marynarze. Został zdjęty ze
stanowiska, ale przeniesiono go do Moskwy, do Sztabu Głównego Marynarki Wojennej. Zakooczył
służbę w stopniu kontradmirała. Dostał piękne mieszkanie, oczywiście w domu dla nomenklatury.

Dowódca 24 Dywizji Okrętów, kontradmirał Nikolski, został oskarżony o dezorganizację służby


patrolowej w rejonie głównej bazy, zdjęty ze stanowiska, zdegradowany do stopnia komandora i
przeniesiony na Kamczatkę (wydaje mi się, że był tam szefem sztabu Flotylli Kamczackiej Floty
Oceanu Spokojnego). Później stopieo kontradmirała odzyskał.

Na tym prace komisji rządowej dobiegły kooca. Wnioski, jak nam mówiono, zatwierdził sam
Chruszczow.

Wracając do wybuchu na „Noworosyjsku”. Wybuch nastąpił pod drugą wieżą, z prawej burty. Podczas
wybuchu na pokładach mieszkalnych zginęło i odniosło rany około 200 ludzi. Zabitych i rannych
wynoszono z okrętu na Przystao Apollina, skąd zabierano ich do szpitala na przylądku Pawłowski;.
Łącznie zginęły 603 osoby z załogi liniowca i z oddziałów ratowniczych z innych okrętów. Według
danych kontrwywiadu liczba zabitych wyniosła 748 osób.

Pogrzeb pierwszej grupy ofiar odbył się na cmentarzu miejskim w pierwszych dniach listopada.
Uroczystośd była bardzo podniosła. Kondukt samochodów ciężarowych z trumnami wyjechał ze
szpitala, przejechał ulicami Robotniczą, Róży Luksemburg, Zjazdem Okrętowym, ulicą Lenina, przeciął
plac przed Klubem Marynarza i dalej podążył w kierunku cmentarza. Wzdłuż całej trasy przejazdu
konduktu pogrzebowego po obu stronach ulicy stali oficerowie i marynarze z okrętów podwodnych,
przywiezieni specjalnie z Teodozji i Bałakławy. Kordon podwodniaków otaczał też cmentarz. Byd
może, dowództwo obawiało się jakichś przejawów niezadowolenia ze strony mieszkaoców miasta i
przedsięwzięło odpowiednie kroki zapobiegawcze, angażując do ochrony trasy konduktu i samego
miejsca pochówku najbardziej pewne siły, czyli załogi okrętów podwodnych. Niektórzy oficerowie i
żołnierze byli uzbrojeni. Moja załoga stała gdzieś w okolicach Zjazdu Okrętowego. Ja pełniłem służbę
oficera dyżurnego w brygadzie i nie uczestniczyłem w pogrzebie. Obserwowałem jedynie wyjazd
ciężarówek z trumnami z bramy koszar. Świadkowie pogrzebu opowiadali, że takich tłumów na
ulicach najstarsi mieszkaocy nie pamiętają od czasów zakooczenia wojny. Na cmentarz poszli wszyscy
mieszkaocy Sewastopola. Wydarzenia tego okresu pozostawiają w pamięci nieprzyjemny osad -tym
bardziej, że dowództwo floty postanowiło nie zapraszad na pogrzeb rodzin ofiar katastrofy.

Następne grupy zabitych chowano na Cmentarzu Braterstwa Broni na północnym skraju miasta, w
zbiorowych mogiłach, bez żadnych oficjalnych uroczystości pogrzebowych. Tymczasem liczba ofiar
wciąż rosła. Oprócz poległych podczas wybuchu i pogrzebanych żywcem w kadłubie zatopionego
okrętu, przez długie jeszcze miesiące na powierzchnię morza wypływały trupy, woda wyrzucała też
zwłoki na brzeg. Bardzo wiele ciał odnaleziono wzdłuż wybrzeża, od Chersonezu do Eupatorii. A ilu
marynarzy znalazło miejsce swego ostatniego spoczynku na dnie morza, tego nikt nie wie! Również
nasz „S-98” nie uniknął takiego „odkrycia”. Podczas wyjścia w morze, pod koniec listopada, na
wysokości przylądka Łukuł natknęliśmy się na kursie na pływające zwłoki marynarza. Przekazałem
sygnał dyżurnemu oficerowi floty, podając dokładne współrzędne. Nie wiem, czy jakaś jednostka
wzięła zwłoki na pokład - oficer dyżurny przekazał mi rozkaz: „płynąd dalej zgodnie z planem”.
Dowódca liniowca, odwołany z urlopu, miał coś w rodzaju „aresztu domowego” i nigdzie nie
wychodził z koszar. Dopiero później, gdy komisja przystąpiła do badania jego działalności, zniknął
nam z oczu. Dowódca okrętu, jak już wspominałem, był raczej oszczędny w słowach, zresztą sam
dowiadywał się wszystkiego od osób trzecich. Wszystko, co mówił, słyszeliśmy już wcześniej od
naszych lekarzy i płetwonurków. Dowódca drużyny płetwonurków, starszy bosman Minajło wiedział
więcej niż dowódca. Z jego opowiadao przezierał obraz tego, co działo się we wraku zatopionego
liniowca. To on opowiedział nam, jak zaczęli wiercid otwory w kadłubie, żeby wydobyd kasetę z
pieniędzmi, jak przez wywiercone otwory zaczęło uchodzid powietrze, jak krzyczeli uwięzieni w
środku ludzie.

Coś niecoś opowiedzieli mi też marynarze z mojej załogi. Mimo wszystkich zakazów znaleźli sposób,
by porozumied się z uratowanymi marynarzami - płot pomiędzy naszymi koszarami i koszarami
oddziału szkolnego nie był przeszkodą nie do pokonania... Marynarze z „Noworosyjska” opowiadali o
warunkach swojego pobytu w koszarach. Rozmieszczono ich w ogromnych salach, po 100 osób w
jednym pomieszczeniu. Na piętrowych łóżkach nie było ani materacy, ani poduszek - marynarze spali
na gołych deskach. Ubrani byli tak, jak zastała ich katastrofa, posiłki otrzymywali w drugiej albo
trzeciej kolejności. O ich zwolnieniu nie było nawet mowy. Takie warunki bytowe wywoływały
niezadowolenie wśród marynarzy. Zażądali spotkania z dowództwem. Na spotkanie z nimi przyjechał
przewodniczący komisji, Małyszew. Marynarze przywitali Małyszewa i jego świtę gwizdami,
przekleostwami, we wchodzących rzucano butami i innymi przedmiotami. Z trudem uspokojono
marynarzy. Małyszew wysłuchał skarg i pretensji i od razu, na miejscu rozwiązywał wszystkie
problemy. A wyglądało to tak: „Nie ma pościeli!” - krzyczeli marynarze. „Natychmiast wydad” -
odpowiadał Małyszew. Na to wtrąca się szef wydziału finansowego: „nie ma podstaw, brak
odpowiedniego paragrafu”. Małyszew: „Wydad natychmiast. Szefa wydziału finansowego odwoład” -
to ostatnie pod adresem dowódcy floty. W taki oto sposób, szybko i zdecydowanie, przewodniczący
komisji rządowej rozwiązał wszystkie problemy i rozładował nabrzmiałą sytuację (marynarze byli
doprowadzeni do ostateczności i mogło dojśd do nieprzewidzianych wypadków). Do kooca dnia
porządek przywrócono. Każdy marynarz otrzymał przydział tytoniu i 3 ruble żołdu.

Tymczasem Małyszew rozpoczął dochodzenie w sprawie przyczyn katastrofy. Oficerowie sztabu floty
opowiadali nam, że w pierwszej kolejności zażądał wszystkich regulaminów i rozporządzeo
dotyczących całej floty i wszystkich okrętów z osobna. Przy taszczono mu wielką stertę instrukcji,
wytycznych i innych dokumentów, oprócz Regulaminu Służby Okrętowej. Małyszew wpadł w pasję
(miał bardzo ostry charakter i był człowiekiem niezwykle wymagającym), jednym ruchem ręki zmiótł
ze stołu całą stertę papierzysk i ryknął na całe gardło: „Czyżby Flocie Czarnomorskiej nie było
wiadomo, że istnieje Regulamin Służby Okrętowej! A może nie ma go w sztabie?”. To był dopiero
początek. Małyszew sprawdzał, punkt po punkcie, realizację wszystkich ustaleo Regulaminu. Obraz
organizacji służby w sztabie floty, w sztabach związków taktycznych i na okrętach, jaki wyłonił się w
wyniku tej kontroli, przyprawiał o gęsią skórkę. Wyciągnięto następujące wnioski: organizacja służby
na okręcie była zła, wyposażenie okrętu nie spełniało wymogów regulaminu, nie zamykano grodzi
wodoszczelnych, na noc nie zakręcano iluminatorów, podobnie rzecz miała się z innymi otworami w
burtach okrętu, nie przeprowadzano kontroli stanu kadłuba na poszczególnych pokładach lub
przeprowadzano ją pro forma, bez adnotacji w dzienniku okrętowym, nie prowadzono książki wyjśd
oficerów i podoficerów kontraktowych na ląd (w chwili katastrofy na pokładzie „Noworosyjska” było
zaledwie 11 oficerów). Prace konserwacyjne na okręcie były zorganizowane niewłaściwie, oficerowie
przejawiali duże braki w wiedzy o okręcie, na którym służyli. Jednym słowem, komisja zbadała
wszystkie zagadnienia związane ze służbą we flocie - od szkolenia załóg okrętów do kompetencji
dowództwa floty. Wyszły na jaw również poważne niedopatrzenia w zakresie zasad pływania w
rejonie bazy. Okazało się, że nie przestrzegano przepisów bezpieczeostwa w odniesieniu do okrętów
stacjonujących w bazie: nie zorganizowano służby patrolowej, okręty patrolowe stały na kotwicy na
trawersie Zatoki Strieleckiej z niesprawnym sprzętem hydroakustycznym. Okresowe patrole w
poszukiwaniu okrętów podwodnych w rejonie głównej bazy nie były organizowane, nie prowadzono
też poszukiwao nurków; wrota wejściowe do Basenu Północnego były prawie cały czas otwarte. W
obu sewastopolskich akwenach - Basenie Północnym i Południowym - nie prowadzono poszukiwao
min głębinowych: podczas pracy komisji w obu basenach płetwonurkowie znaleźli około 50
poniemieckich min głębinowych - ładunek bojowy jednej takiej miny zawierał około 700 kg trotylu w
drewnianym korpusie.

Okazało się, że wybuch pod „Noworosyjskiem” odnotowała Symferopolska Stacja Sejsmograficzna.


Małyszew rozkazał przeprowadzid próbne wybuchy w celu ustalenia, jak silny musi byd wybuch w
rejonie Sewastopola, aby wywoład analogiczną reakcję sejsmografów w Symferopolu. Próby
przeprowadzano na podwodnej płycie bazaltowej przy wejściu do Zatoki Sewastopolskiej. Dokonano
trzech wybuchów: najpierw ładunku o masie 700 kg, potem 1400 kg i wreszcie 2100 kg. Materiał
wybuchowy dobrano identyczny jak ten, który był w poniemieckich minach. Przy trzecim wybuchu
przyrządy w stacji sejsmograficznej zarejestrowały prawie taki sam wstrząs, jak po katastrofie
liniowca. Oznaczało to, że pod okrętem mógł był zdetonowany potężny, dwutonowy ładunek
wybuchowy. Jednak prawdziwa przyczyna katastrofy do dziś pozostaje tajemnicą. W jaki sposób
ładunek mógłby znaleźd się pod okrętem właśnie w tym miejscu, gdzie jednostka stale kotwiczyła? I
kto miałby założyd ładunek w basenie portowym? Wybuch zapasów amunicji na okręcie wykluczono.

Po roku dowódców okrętów floty poinformowano, że na krótko przed zatonięciem „Noworosyjska” w


Genui odbył się „zlot” uczestników II wojny światowej w liczbie 10 lekkich okrętów włoskiej
marynarki wojennej od dowództwem komandora podporucznika, księcia Borghese. Na zlocie książę
zwrócił się do swych byłych podkomendnych z wymówką i płomiennym apelem: „Czy rzeczywiście nie
znajdą się wśród nas bohaterowie godni floty Cezara?”. W jednym z wniosków po zbadaniu przyczyn
katastrofy komisja nie wykluczała dywersji. Możliwości przeniknięcia do Zatoki Sewastopolskiej
płetwonurków-dywersantów i założenia ładunku wybuchowego były, i to nawet duże - brak patroli
przeciwminowych, brak obserwacji hydroakustycznej, wrota do obu basenów otwarte prawie przez
cały czas - wszystko to sprzyjało przenikaniu dywersantów i ułatwiało podłożenie ładunku
wybuchowego pod okręt i realizację pomysłów Borghesa.

Mieszkałem z żoną i córką na Zielonej Górce, gdzie wynajmowaliśmy pokój u starego marynarza
Maksima Nikiforowicza (jego nazwiska nie pamiętam). Był nurkiem jeszcze przed rewolucją. Przeżył
wiele i opowiadał ciekawe rzeczy. Pamiętał bunt na „Oczakowie”. O lejtienancie Szmidcie12 przed
rewolucją nikt w Sewastopolu nie słyszał, Maksim Nikiforowicz dowiedział się o nim dopiero po
nastaniu władzy radzieckiej, a o rozstrzelaniu załogi zbuntowanego „Oczakowa” wiedzieli wszyscy.
Dobrze pamiętał Kołczaka. Mówiąc o Kołczaku, stawał na bacznośd, wyprężał się, żegnał krzyżem
świętym, mówiąc „Panie, świed nad jego duszą”. Opowiadał też o Wranglu. Tak ciekawych opowieści
nie słyszałem już nigdy od nikogo. Gdy Wrangel ewakuował swą armię z Krymu, okręty i statki nie
zdołały pomieścid wszystkich cywili, pragnących opuścid kraj. Wielu ludzi zostało. Maksim

12
Legendarny przywódca buntu na pancerniku „Potiomkin” - przyp. tłum.
Nikiforowicz opowiadał, że gdy bandyci Budionnego wdarli się do miasta, rozpoczęła się rzeź - „bij
burżuja!”. Mordowali każdego, kogo spotkali na swej drodze: wojskowych i cywili, oficerów i
żołnierzy Wrangla. Do niewoli nie brali nikogo. Powiedziałem Maksimowi Nikiforowiczowi, że to były
oddziały Kolesnika, machnowcy13, a on nakrzyczał na mnie: „Ja lepiej wiem, kto był kto. I nie czytaj
tych swoich historyków - wszyscy łżą!”. Potem dodał jeszcze: „Ci bandyci mieli taki zwyczaj, że przy
grabieniu mieszkao rozbijali okna i potem pruli szablami i bagnetami poduszki i pierzyny. Przez
rozbite okna pierze wylatywało na ulicę. Po pogromie cały Sewastopol wyglądał jak przysypany
śniegiem. Rozboje, pogromy, gwałty i grabieże trwały ponad dziesięd dni. Potem miasto jakby
wymarło - budionowcy wyszli z Sewastopola, zniknęli, jakby się pod ziemię zapadli”.

Naoczni świadkowie wydarzeo wiedzieli, że miasto zdobyli budionowcy. Według historii, której nas
uczono, byli to machnowcy. Gdy dziesięd lat później uczyłem się w Akademii, dowiedziałem się, że
Sewastopol został zdobyty i rozgrabiony przez wojska Budionnego na rozkaz Frunzego.

Przez pierwsze dwa miesiące po katastrofie okręty nie wychodziły w morze. Nie prowadzono żadnych
zajęd, obchody święta rewolucji też były bardzo skromne. Stopniowo napięcie malało, oficerom
pozwolono opuścid koszary i odwiedzid rodziny. Otrzymałem rozkaz przygotowania okrętu do
zaliczenia zadania nr 2. Faktycznie oficerowie i załoga byli gotowi do egzaminu. Przed dziesiątym
listopada „S-98” zwolniono z „kwarantanny” - przyszedł rozkaz Naczelnego Dowódcy Marynarki
Wojennej w sprawie przeprowadzenia wszechstronnych prób urządzenia do pracy silników
dieslowskich pod wodą (o czym nie wiedziałem). Załoga z radością przyjęła wiadomośd o zaliczaniu
zadania nr 2 - wszyscy mieli już dośd czekania.

Zwołałem odprawę całej załogi i po krótkiej naradzie postanowiłem zameldowad do sztabu, że okręt
podwodny „S-98” jest gotów do wyjścia w morze na zaliczenie zadania nr 2 - załoga przyrzekła
solennie, że mnie nie zawiedzie. Najpierw zaprosiłem oficerów sztabu na pokład, aby mogli
skontrolowad opanowanie przez oficerów i załogę teoretycznych zagadnieo, wchodzących w zakres
zadania, oraz ocenid przygotowanie okrętu. Wszystkie kwestie zostały szybko wyjaśnione, bez
żadnych uwag i niedociągnięd. O stronę praktyczną zadania byłem spokojny - wszystkie elementy
przerobiliśmy sumiennie i nie wątpiłem w rezultaty przygotowao. Był to okres zaostrzonych
wymogów i dyscypliny po katastrofie „Noworosyjska”, toteż nasze nadzieje na dobrą ocenę nieco
zmalały. Niepokój budził też fakt, że zadanie będzie przyjmował nowy dowódca brygady, komandor
Riezcow. Komandor został przeniesiony z Floty Oceanu Spokojnego, nie znał nowych okrętów,
tymczasem „S-98” był w pewnym sensie okrętem eksperymentalnym.

Dziesiątego listopada zameldowałem dowódcy brygady, że okręt jest gotowy do wyjścia w morze.
Następnego dnia, po przyjęciu na pokład całego sztabu, wychodzimy na poligon za chersooską milę
pomiarową. Uważałem, że spotkało mnie wyróżnienie - cała flota stoi przy nadbrzeżu, a „S-98” bez
przeszkód wychodzi w morze, i to na dokładkę na zaliczenie zadania. Prawdopodobnie z tego powodu
dały się słyszed też złośliwe uwagi. Starzy dowódcy zaczęli przepowiadad, że Zatiejew na pewno
zawali zadanie, tym bardziej że teraz, w takiej sytuacji, dowództwo nie może sobie pozwolid na
patrzenie przez palce, szczególnie w kwestiach dotyczących żywotności okrętu. Zadanie nr 2 jest
najbardziej odpowiedzialne - obejmuje kierowanie i dowodzenie okrętem podwodnym we wszystkich
sytuacjach bojowych oraz w przypadku manewrów awaryjnych, pożarów, uszkodzenia kadłuba,

13
Machnowcy - członkowie armii utworzonej przez Nestora Machno, działającej na Ukrainie w latach wojny
domowej. Armia Machno odznaczała się szczególnym okrucieostwem i bezwzględnością - przyp. tłum.
uszkodzeniach i odmowie pracy systemu sterowania itp. Muszę tu oddad sprawiedliwośd mojemu
byłemu dowódcy, Nadieżdinowi - nie popłynął z nami. Prawdopodobnie odbył rozmowę z
Riezcowem, a poza tym ponosił odpowiedzialnośd za przygotowanie okrętu i za zgodę na
samodzielne przygotowanie przeze mnie zadania. Może myślał, że załoga nie jest przygotowana do
wykonania zadania i bał się, że zawiodę jego zaufanie?

Odcumowaliśmy od nadbrzeża. Wyważenie okrętu w Basenie Południowym zajęło zaledwie kilka


minut. Pierwszy sukces! Mechanik Maksim Andriejewicz stanął na wysokości zadania. Przedmuchuję
środkowe zbiorniki balastowe, wychodzę na mostek. Dowódca brygady nie odstępuje mnie na krok.
Wszystkie czynności na mostku i w centralnym stanowisku dowodzenia mam opanowane doskonale.

Dostajemy zgodę na wyjście z bazy. Dowódca brygady mówi, bym nie zwracał się do niego z prośbą o
zgodę na wykonanie kolejnych czynności, czyli daje mi swobodę działania. W trybie alarmu bojowego
idziemy na wschód, do Basenu Północnego, na silnikach elektrycznych. Nikt nam nie przeszkadza,
wszystkie okręty floty stoją przy nadbrzeżu albo przy bojach. Wchodzimy do Basenu Północnego,
okręt kładzie się na linię nabieżnika inkermaoskiego. Maszynownia melduje, że diesle są gotowe do
pracy. Boczne wrota otwierają się, przed nami - pełne morze. Rufa okrętu mija falochrony, daję
rozkaz uruchomienia silników dieslowskich. Ogłaszam gotowośd nawodną. Rozpoczyna się zaliczenie
zadania nr 2.

Po śniadaniu dowódca brygady wyszedł na pokład, razem z marynarzami zapalił papierosa przy
osłonie nadbudówki, pożartował z nimi. Atmosfera na okręcie była spokojna. Dokładnie o 10.00
dowódca brygady wydaje oficerom sztabu rozkaz rozpoczęcia zaliczenia. Rejon chersoneskiej mili
pomiarowej jest bardzo wygodny do pływania - dobra głębokośd, niedaleko do brzegu, w każdej
chwili można dokładnie określid położenie okrętu (przy trudnych manewrach jest to wręcz
niezbędne). Za zgodą dowódcy brygady robię dwa kontrolne przebiegi w celu ustalenia prędkości. Nie
ma rozbieżności między poprzednimi danymi a obecnymi. Mechanicy floty przepytują mechaników i
elektryków. Oficer nawigacyjny kontroluje przedział bojowy nr 1. Po dwóch godzinach pierwszy etap
kontroli jest zakooczony.

Szybko zjedliśmy obiad, wypaliliśmy papierosa. O 13.00 rozpoczęły się manewry wstępne w zakresie
dowodzenia okrętem podwodnym: zanurzenie, wyważenie okrętu w ruchu, zanurzenie na 100
metrów, wynurzenie, przedmuchiwanie zbiorników balastowych, zanurzenie alarmowe. Jako
pierwszy wykonywałem wszystkie manewry sam, potem komisja sprawdziła wszystkich oficerów
wachtowych. Następnie przystąpiliśmy do dwiczenia sytuacji awaryjnych: pożary, uszkodzenia i
przebicia kadłuba itp. - jednym słowem przedwiczyliśmy wszystkie możliwe sytuacje awaryjne, nawet
połączone z ryzykiem w trakcie dwiczeo. Wreszcie, po wykonaniu bardzo niebezpiecznego manewru -
wyjścia z prawie 30-procentowego przegłębienia na dziób, przy zaklinowanym sterze
głębokościowym, w zanurzeniu, przy prędkości 9 węzłów - dowódca brygady wydał rozkaz:
„Wystarczy, towarzyszu dowódco, wypływamy na powierzchnię i wracamy do bazy”. Czuję, że
rzeczywiście starczy i zadanie zaliczyliśmy. Wynurzyłem się zgodnie ze wszystkimi zasadami sztuki na
głębokośd peryskopową, morze czyste, przedmuchujemy środkowe zbiorniki balastowe. Wydaję
rozkaz: „Na stanowiska, przed wynurzeniem przygotowad prawy silnik do przedmuchania prawego
zbiornika balastowego, lewy silnik przygotowad do uruchomienia!”. Przedmuchujemy zbiorniki
balastowe na prawej burcie. Wydaję oficerowi nawigacyjnemu komendę: „Kurs do bazy!”. Czuję, że
dowódca brygady jest zadowolony. Gdy minęliśmy nabieżnik inkermaoski, powiedział: „Chodźmy na
kolację, wykonanie zadania omówimy w bazie”.

Wkrótce byliśmy w Sewastopolu (płynęliśmy z prędkością 16 węzłów). Zacumowaliśmy. Oficerowie


zostali w mesie, załogę zwolniłem do koszar. Wyniki zadania omawialiśmy krótko, nie dłużej niż pół
godziny. Głos zabrali oficerowie sztabu floty: oficer nawigacyjny - 5 punktów, dowódca - 4,
artylerzysta - 5 (w tym czasie na okręcie było jeszcze działo, kaliber 25 mm; wkrótce potem zostało
zdemontowane), maszynownia - 5, łącznośd - 5, służby chemiczne - 4, medyczne - 4. Głównym
punktem odprawy były wystąpienia głównego mechanika brygady, komandora porucznika inżyniera
Michaiła Chacynkowa i jego zastępcy ds. sytuacji awaryjnych, komandora podporucznika inżyniera
Gieorgija Szniko. Obaj wystawili najwyższą ocenę - „bardzo dobrze”. Na zakooczenie dowódca
brygady powiedział, że nigdy dotąd nie widział, by dowódca tak swobodnie dowodził okrętem, był tak
dobrze przygotowany do zaliczenia zadania. Podobnie pozytywnie wyraził się o przygotowaniu załogi.
Ocena za dowodzenie - „bardzo dobrze”, za pozostałe elementy zadania - „dobrze”. Lepszej oceny
nawet nic mogłem się spodziewad, zważywszy sytuacją we flocie w tym czasie. Dowódca brygady
podsumował analizę słowami: „ocena za zadania - mocna czwórka”.

Tak więc zdałem pomyślnie najważniejszy egzamin w mojej karierze - udowodniłem, że mogę
samodzielnie dowodzid okrętem podwodnym i nie zawiodłem Nadieżdina, któremu - jak sam mi
powiedział - zarzucano, że wyraził zgodę na moje samodzielne wyjście w morze na wykonanie
zadania, bez opieki i nadzoru sztabu.

Zacząłem przygotowania do zadania nr 3. Obejmuje ono przeciwdziałanie akcjom sił zwalczania


okrętów podwodnych, unikanie niszczycieli i fregat, użycie środków maskowania itp.

Po zaliczeniu zadania nr 3 musiałem odbyd kilka rejsów zabezpieczających, głównie okrętów 24


Dywizji Ochrony rejonu Wodnego, która stacjonowała w Zatoce Strzeleckiej, i Brygady Niszczycieli z
Zatoki Minowej. Tymczasem zaczęły dziad się dziwne rzeczy. Codziennie wyznaczano mój okręt do
wyjścia w morze na zabezpieczanie: a to mała jednostka zwalczania okrętów przeciwpodwodnych, a
to okręt obrony wybrzeża, a to niszczyciel - raz czy dwa razy zabezpieczaliśmy nawet krążowniki.
Początkowo przyjmowałem te rozkazy bez protestu: każde wyjście przynosiło załodze i okrętowi
wymierne korzyści. Po pierwsze, moi hydroakustycy zdobywali doświadczenie i szybko stawali się
fachowcami najwyższej klasy. Szczególnie dobrym specjalistą-akustykiem okazał się starszy bosman
Jurij Nikołajewicz Gron. Przed objęciem służby na „S-98” zajmował się strojeniem aparatury
hydroakustycznej i radiolokacyjnej w warsztatach naprawczych. Na okręcie ujawnił swe
nadzwyczajne talenty. Bezbłędnie określał źródło zakłóceo, klasyfikował je, oceniając intensywnośd
zakłóceo, prawie bezbłędnie oceniał odległośd od źródła, potrafił też powiedzied, jakiego typu źródło
emituje konkretne zakłócenia - silnik dieslowski, turbina czy coś innego. Wysoki poziom wyszkolenia
hydroakustyków bardzo pomógł mi w wykonaniu zadao bojowych w cieśninie Bosfor w 1956 roku.

Rozpoczął się okres zimowych sztormów. Ale nie nadeszła jeszcze pora odpoczynku - zaczynały się
próby urządzenia do pracy silników pod wodą. Miały byd prowadzone na dużym poligonie,
położonym na południe od Sarycza. Dowództwo manewrów zachowywało się dziwnie. Wyjście w
morze wyznaczono na godzinę 5 rano, załogę musiałem zatem zerwad o trzeciej nad ranem. Na
morzu szaleje sztorm, ale nikt nie odwołuje prób. W ściśle wyznaczonym czasie mijamy falochrony
portu, na stanowisko na poligonie docieramy punktualnie. Czekamy na okręt zabezpieczający -
zgodnie z harmonogramem, powinny byd to, po kolei, różne typy okrętów zwalczania sił
podwodnych, okręty straży przybrzeżnej, niszczyciele, samoloty wykrywania i zwalczania okrętów
podwodnych. Mija godzina, dwie, trzy - nikt nie przypływa. Okręt tymczasem sztormuje. Wywołuję
przez radio ląd, pytam, co się dzieje. Na odpowiedź czekam godzinę lub dwie. Wreszcie pod koniec
dnia przychodzi rozkaz: „wracad do bazy!”. Wracamy późną nocą. Po przyjściu do bazy otrzymuję plan
działao na dzieo następny: znów wyjście w morze, na to samo zadanie. Pytam, o co tutaj chodzi?
Otrzymuję odpowiedź, że z powodu sztormowej pogody okręty nawodne nie mogły wyjśd w morze,
samoloty nie mogły wystartowad. A okręt podwodny wszystko może?!

Tak było przez cały miesiąc. Okręt dwadzieścia jeden razy wychodził na próby urządzeo do pracy
silników pod wodą, z czego tylko siedem razy próby się odbyły, a dwa tygodnie wychodziliśmy w
morze na próżno.

Na całe życie zapamiętałem pewne wydarzenie. Podczas jednego z rejsów wydarzył się błahy na
pozór przypadek, ja jednak drogo za niego zapłaciłem z powodu podłości kontradmirała Matwiejewa.
Było to 21 grudnia, okręt znajdował się na poligonie i czekał na jednostkę zabezpieczającą. Szalał
gwałtowny sztorm, przechył dochodził do 35 stopni. Sztorm nie ucicha, fala wysoka, na trzy metry.
Zanurzamy się, przygotowujemy do prób. Wyważyłem okręt do płynięcia pod wodą z prędkością 10
węzłów przy silnej fali, z pływalnością ujemną. Po zanurzeniu i sprawdzeniu, czy okręt zdolny jest
dłuższy czas płynąd na pełnej mocy silników, co zwykle robiłem po zajęciu rejonu prób, postanowiłem
ponownie wynurzyd się, zająd pozycję wyjściową i czekad na okręt zabezpieczający. Zmniejszam
prędkośd, wyłączam jeden z silników i nagle - zupełnie niespodziewanie w takim momencie - widzę,
że ster głębokościowy rufowy sam przyjmuje położenie „zanurzenie” i okręt, wciąż na dużej prędkości
(około 8 węzłów), zaczyna się zanurzad, przy czym przegłębienie dziobowe błyskawicznie rośnie.
Widzę, jak sternik bezskutecznie usiłuje przełożyd ster w położenie „wynurzenie”. Wydaję rozkaz:
„przedmuchad środkowe zbiorniki balastowe, pęcherz powietrzny na dziób!”, sam przekładam oba
telegrafy w położenie „cała wstecz!” Na szczęście, wszyscy byli na swych stanowiskach, błyskawicznie
i bez zarzutu wypełniali wszystkie rozkazy. Rufowy ster poziomy stoi na 26” w położeniu „zanurzenie”
i ani drgnie. Na głębokości 35 metrów okręt przestaje się zanurzad, przechył na dziób sięga 30 stopni -
i w tej chwili zaczyna maled, a okręt powoli idzie w górę. Przy 20 stopniach likwiduję pęcherz
powietrza na dziobie, przy 10 stopniach zatrzymuję silniki. Dziobowy ster głębokościowy ustawiam w
pozycji „wynurzenie”. Przy przegłębieniu zerowym wydaję rozkaz: „oba silniki elektryczne cała
naprzód” (aby uniknąd przegłębienia na rufę). Wypłynęliśmy na powierzchnię, zawory denne
zbiorników środkowych zamknięte, silniki zastopowane. Mechanik melduje, jaka była przyczyna
zablokowania steru. Okazuje się, że wręcz trywialna - w silniku elektrycznym przy sterze rufowym
wysunęła się przetyczka ryglująca, napęd hydrauliczny przestał działad i ster pod własnym ciężarem
przesunął się w położenie 26 stopni, tj. do maksymalnego przełożenia. Przetyczkę wstawiono na
miejsce, napęd sprawdzono, możemy ponownie się zanurzad. W przedziałach panuje wzorowy
porządek. Nie wszyscy marynarze nawet zdążyli się zorientowad, że dzieje się coś niedobrego.
Wszystkie rozkazy w pomieszczeniu dowodzenia i w innych zespołach wykonywane było szybko i
bezbłędnie, jak na dwiczeniach. Można było kontynuowad przygotowania do prób. Powtórzyliśmy
manewr zanurzenia i wyważenia okrętu, wypłynęliśmy na pozycję wyjściową i czekamy na
zabezpieczenie. Wszystko przebiega normalnie. Zdawałoby się, że nic nadzwyczajnego się nie
zdarzyło - podobną sytuację dowódca brygady specjalnie stworzył podczas zaliczania zadania nr 2.

Dostajemy wreszcie rozkaz: „Wracad do bazy!”. Zdawałoby się, że cała sprawa na tym się zakooczy.
Stało się jednak inaczej. Na moje nieszczęście, na okręcie był obecny przewodniczący komisji,
kontradmirał Matwiejew. Teraz już nie pamiętam, w jakim pomieszczeniu przebywał w chwili
wynurzenia, pamiętam jednak, że za szybkie i skuteczne działania dowództwa okrętu pochwalił mnie,
a nawet podziękował, przeprowadził analizę całego zdarzenia (trzeba pamiętad, że było to po
katastrofie „Noworosyjska”) i w obecności oficerów okrętu oświadczył, że incydent ten można
stawiad za przykład właściwego działania załogi i dowództwa w takiej sytuacji.

Okręt jeszcze kilkakrotnie wychodził w morze na próby, zakooczył je pomyślnie i po Nowym Roku
można było wreszcie trochę odpocząd - zaczął się planowany przegląd i remont okrętu. Komisja
rozjechała się po domach. W kilka dni po wyjeździe Matwiejewa do sztabu przychodzi szyfrogram
(sądząc po widniejących na nim adresach, rozesłano go obiegiem po wszystkich flotach). W
szyfrogramie Matwiejew podaje zupełnie odmienny przebieg wydarzeo na okręcie. Czego tam nie
było! I to, że okręt nie był gotowy do rejsu, że załoga była zupełnie nie wyszkolona, że dowódca - to
znaczy ja - stracił głowę, podejmował błędne decyzje i działania i tylko dzięki temu, że on - to znaczy
Matwiejew - objął dowództwo nad okrętem, nie doszło do kolejnej katastrofy we Flocie
Czarnomorskiej. Dowódca brygady Riezcow pokazał mi szyfrogram i zapytał: „co robimy, będziemy na
to odpowiadad?”. Obaj byliśmy zdumieni i zaskoczeni tym, co zrobił admirał: przecież po powrocie z
nieszczęsnego rejsu sam meldował dowódcy brygady, jak działałem w trudnych warunkach, a potem
wspólnie analizowaliśmy te działania - punkt po punkcie, do ostatniego szczegółu. Wszystkie moje
rozkazy i czyny uznano za słuszne i poprawne. Winny całemu zajściu marynarz, który przed
zanurzeniem nie sprawdził, czy przetyczka jest na właściwym miejscu i czy się nie obluzowała, został
ukarany. Osobiście sądzę, że popełnił błąd z niewyspania, a przy dużej fali na rufie występują silne
wibracje, przy których lekko obluzowana przetyczka mogła wypaśd. Męczące - a nierzadko
niepotrzebne, jak już pisałem - przygotowania okrętu do rejsu każdego dnia - a właściwie każdej nocy
- mogły osłabid samokontrolę i poczucie odpowiedzialności u załogi. Na młodych organizmach
marynarzy bardzo źle odbijało się chroniczne niedospanie i zmęczenie. Łatwiej by już im było
przebywad bez przerwy w morzu, obsługiwad powierzone im urządzenia nawet podczas sztormu czy
ciszy morskiej, pod wodą czy na wodzie. Możliwe, że w takim stanie marynarz nie umocował
dokładnie tej nieszczęsnej przetyczki, pod wpływem silnych wibracji na rufie wypadła. Nie przeczę,
było to jawne niedopatrzenie ze strony moich podwładnych, które mogło pociągnąd za sobą wielkie
nieszczęście. Ale do nieszczęścia nie doszło, po to w pomieszczeniu dowodzenia siedzą
odpowiedzialni oficerowie, żeby mu zapobiec.

W moim stażu jako dowódcy brakowało jeszcze jednego, niezwykle ważnego elementu. Uważałem,
że pełnowartościowym, niekwestionowanym dowódcą mogę stad się tylko wówczas, gdy wejdę do
pierwszej linii. Cóż to takiego: „pierwsza linia”? Gdy okręt podwodny zaliczy cztery pierwsze zdania
programowe, jest gotów do samodzielnego prowadzenia działao bojowych. Gdy zaliczy jeszcze
zadanie nr 5 (działania w składzie osłony lub grupy), może podejmowad grupowe działania bojowe,
czyli jest w pełni zdolny do walki i przygotowany na wypadek wojny.

Trzy zadania miałem już za sobą. Był to okres ciężki, nie wszystko mi się udawało, napotykałem wiele
przeszkód na swej drodze. Po zakooczeniu prób urządzeo do pracy silników dieslowskich pod wodą i
przeprowadzeniu planowego remontu, załadowaliśmy do przedziału pierwszego torpedy dwiczebne
(na stelażach umieszczono dwie torpedy uzbrojone) i okręt podwodny „S-98” popłynął na redę Sudak
na strzelanie torpedowe. Na redzie były już okręty i 55 Brygady pod dowództwem komandora Raisa
Szagijupowicza Sulejmanowa, dowódcy brygady, i kapitana Borisa Pieszkowa ze 155 Brygady, oraz „S-
225” pod dowództwem kapitana Wasilija Kolesnikowa ze 153 Brygady. Pawła Karpowicza uważano za
mądrego i liberalnego dowódcę, co znalazło potwierdzenie w toku jego dalszej służby.

Przypływamy na redę, chronioną przez trzy małe jednostki zwalczania okrętów podwodnych.
Okrętem flagowym dowódcy brygady jest niszczyciel, który ma nam służyd za cel. Zaczyna się
prawdziwe szkolenie bojowe, na które czekałem z taką niecierpliwością i z taką zarazem obawą. Do
tej pory samodzielnie nie wykonywałem żadnych strzelao (poza próbami stoczniowymi i
paostwowymi, podczas których kontradmirał Żdanow wyrywał mi peryskop i mówił, ja szam” zamiast
„ja sam”). Gdy strzelanie zakooczy się pomyślnie, autorytet i prestiż dowódcy wśród załogi
natychmiast rośnie, w przeciwnym wypadku dowódca nie ma autorytetu u własnych marynarzy,
załoga się go wstydzi. Moje zdanie o takich dowódcach, którzy przeszli całą karierę wojskową bez ani
jednego strzelania torpedowego zaliczonego z oceną dobrą lub bardzo dobrą, było podobne. Takich
dowódców traktowano niepoważnie i pogardliwie -.Jaki z ciebie dowódca okrętu podwodnego, skoro
nie umiesz strzelad!”. Nie chciałem, by ktoś kiedyś tak powiedział o mnie. A jeśli mi się nie uda? Co
innego dwiczenia w gabinecie strzelania torpedowego albo próby automatycznych wyrzutni
torpedowych, gdy nie ja odpowiadałem za przebieg i wynik dwiczeo i właściwie było mi wszystko
jedno, czy torpeda trafi w cel, czy nie - żadnej odpowiedzialności, ale i żadnej satysfakcji. Zupełnie
inaczej rzecz się ma, gdy strzelasz w konkretny cel prawdziwą torpedą (chodby dwiczebną), zgodnie ze
współrzędnymi podanymi przez twój punkt dowodzenia, gdy sam wykonujesz obliczenia, sam
wydajesz rozkazy, aż do tego ostatniego i najważniejszego: „ognia!” A potem z niecierpliwością
czekasz na wynik: trafiła w cel czy nie? Którędy poszła?

Dni płynęły szybko. Pierwsze podejścia próbne całkowicie zbiły mnie z tropu - według danych
dalmierzy peryskopowych kurs celu określałem dokładnie, a tymczasem prędkości wciąż
wyznaczałem z błędem, i to poważnym. O co chodzi? Wszystkie parametry okrętu-celu znałem do
ostatniego milimetra, moi akustycy wszystkie wartości obliczali znakomicie, a obliczyd prędkości nie
mogę. Okręt-cel przygotował się do czwartego podejścia, jestem prawie w rozpaczy - jeśli tym razem
się nie uda, to zamelduję dowódcy brygady, że nie jestem gotów do strzelania. I wtedy właśnie
Pietruszenko, mój oficer nawigacyjny, któremu wierzyłem bezgranicznie, mówi wzburzonym głosem:
„Towarzyszu dowódco, to moja wina, obliczałem w złej skali - zaraz wszystko będzie w porządku”. O
mało go nie pobiłem, zdołałem się jednak opanowad, nawymyślałem mu tylko od ostatnich. Tym
razem wszystkie współrzędne zostały wyliczone właściwie i po czwartym, ostatnim podejściu
próbnym dowódca brygady dał rozkaz: „atak torpedowy!”. Z duszą na ramieniu czekałem na rezultaty
strzelania. Wykonałem manewry po oddaniu salwy, wypłynąłem na pozycją wyjściową. Natychmiast
otrzymuję radiogram: „Torpeda przeszła pod celem. Wracajcie na miejsce postoju”. Odetchnąłem z
ulgą, pogratulowałem załodze pierwszego sukcesu. Ale na duszy było mi ciężko: wykonaliśmy pięd
razy pełne manewry do ataku torpedowego, akumulatory są prawie rozładowane - elektrycy i
maszyniści będą mieli robotę na całą noc, a mnie przeklną: „nie umie strzelad!” - będą się naigrywad!
Nie powiedziałem jednak nikomu o błędzie nawigatora - nie chciałem zwalad całej winy na niego.
Dobrze zrobiłem - Pietruszenko sam, bez fałszywego wstydu, wszystko opowiedział załodze. Zresztą,
w centralnej sterówce wszyscy słyszeli, jak nawymyślałem mu od „zasraoców”, i powtórzyli to reszcie
załogi.

Następne dwiczenia w strzelaniu minęły bez niespodzianek, zaliczyliśmy wszystkie znakomicie -


otrzymałem same oceny „celujące”. Czułem, że załoga jest zadowolona, a sam po cichu
triumfowałem - teraz jestem dowódcą „pełną gębą”! Musieliśmy jednak popłynąd do Sewastopola po
torpedy na strzelanie egzaminacyjne. Dowódca brygady podziękował mi za pomyślne zakooczenie
dwiczenia i zezwolił na odpłynięcie do bazy.

Podczas postoju na redzie wydarzył się zabawny incydent. Reda Sudak - a właściwie Zatoka Sudak - to
przepiękny, malowniczy brzeg z górą Sokół, na której wznosi się stara twierdza, zbudowana przed
wiekami przez Genueoczyków. U stóp góry ciągnie się pas plaży, do której dochodzą domy i ogródki
małego miasteczka Sudak. Na lewo od góry, w jednym z okolicznych wąwozów, mieści się sowchoz
„Suroż”, zajmujący się uprawą winorośli i produkcją znakomitych win i szampanów (za markę owych
produktów mogę ręczyd osobiście!). Po pomyślnym zakooczeniu nocnego strzelania przez załogi
wszystkich trzech okrętów, Paweł Karpowicz pozwolił nam nieco odpocząd, a następnie, o godzinie
10.00, zgłosid się na pokładzie kutra na odprawę, aby bezpośrednio po dwiczeniach, na gorąco,
przeanalizowad wszystkie ataki. Przygotowałem plan ataku na wykresie, czekam na kuter. Mój okręt
stał trochę na uboczu, kuter przybił do nas dopiero około godziny jedenastej. Na pokładzie byli już
obecni: Paweł Karpowicz, Rais Szagijupowicz Sulejmanow i Wasia Kolesnikow. Czwartego dowódcy,
Borysa Pieszkowa, nie było - strzelanie mu się nie udało i na odprawę nie został zaproszony.
Wskakuję na pokład kutra, witam się z obecnymi. Paweł Karpowicz pyta: „A co koledzy dowódcy
powiedzą na to, byśmy zrobili odprawę na lądzie?”. Był przepiękny, bezwietrzny i słoneczny dzieo.
Wszyscy się zgodziliśmy i kuter popłynął do brzegu. Wylądowaliśmy u podnóża góry Sokół. Na szczyt
prowadziła wyrąbana w skale dróżka, bardziej przypominająca schody niż ścieżkę. Wypatrzyliśmy
nieco wyżej kilka sosen i postanowiliśmy wspiąd się do nich. Dotarliśmy na maleoką polankę,
otoczoną sosenkami, rozłożyliśmy się na trawie pod drzewkami. Analiza strzelania zajęła nam nie
więcej niż kwadrans - wszyscy strzelali bezbłędnie, dowódca brygady był zadowolony (poza jednym
incydentem - torpeda z któregoś z okrętów uderzyła w burtę okrętu-celu i zatonęła). Któryś z nas,
czując, że dowódca jest w znakomitym nastroju, zaproponował: „chodźmy do sowchozu Suroż,
wypijemy butelkę szampana”. Wszyscy byliśmy w mundurach polowych, zaczęliśmy szukad pieniędzy
po kieszeniach, razem zebraliśmy raptem 30 rubli - akurat tyle, ile wtedy kosztowała butelka
szampana. Paweł Karpowicz długo się namyślał, ale wreszcie zgodził się na uczczenie pełnego
sukcesów dnia, pozwalając sobie na „zbratanie się” z podwładnymi.

Wchodzimy schodkami na samą górę, na drogę wiodącą do bramy sowchozu i fabryki szampanów
(tak się nazywała). Obok bramy stoi budka z winem i zakąskami. Bierzemy butelkę szampana i cztery
szklanki - na zakąskę nie starcza już pieniędzy. Siadamy tuż obok, w altance. Wypijamy po szklance
szampana, za pomyślne zakooczenie strzelania i w ogóle za wszystkie, zakooczone już i czekające nas
jeszcze w przyszłości dwiczenia. Szampan robi swoje i humory stają się coraz lepsze. Nagle pada
kolejna propozycja: „skorzystajmy z okazji i obejrzyjmy wytwórnię win”. Pomysł spotyka się z
aplauzem. Idziemy na portiernię, wartownik mówi: „zaraz kooczy się obiad, zadzwonię do dyżurnego
i powiem mu, że oficerowie z okrętów podwodnych cumujących u podnóża góry chcą zwiedzid
zakład”. Po jakichś 15 minutach wychodzi do nas nie żaden dyżurny, ale sam dyrektor wytwórni, dośd
jeszcze młody mężczyzna, z przyjaznym uśmiechem na twarzy. Przedstawiamy się i witamy. Dyrektor
mówi, że pracownicy zakładu są z kolei zainteresowani okrętami podwodnymi i bardzo chcieliby nas
odwiedzid, tym bardziej, że jest okazja - stoimy tuż obok. On sam, dyrektor, z radością pozna
oficerów-podwodniaków. Gdy powiedzieliśmy, że chcielibyśmy zobaczyd, jak robi się wino, wezwał
jakiegoś pracownika, nakazał mu zabrad dyżurnego degustatora i pokazad nam piwnice wytwórni.
Dowódca brygady w rewanżu zaprosił dyrektora i pracowników zakładu na okręt flagowy brygady
(nie wiem, czy wizyta doszła do skutku, czy nie - odpłynąłem wcześniej od innych). Pamiętam, że
najpierw przeszliśmy przez ogromne hale fabryczne, a potem zeszliśmy do piwnic, zapełnionych
pękatymi beczkami. Tam zaczęliśmy próbowad, czyli „degustowad” wino. Degustacja zakooczyła się
tak, że obudziłem się w swojej kabinie następnego dnia o dziesiątej rano. Jak wróciłem na okręt, nie
pamiętam. Przypominam sobie tylko, że oficer wachtowy, porucznik Kultienko, wydał rozkaz
„bacznośd!”, gdy wchodziłem na pokład. Wszystko inne wyleciało mi z pamięci. Po cichu wstałem,
umyłem się, ogoliłem i cichutko, jak pies, który narobił szkód, wyszedłem z kabiny. Na okręcie
panowała cisza. Nabrałem powietrza i poszedłem do sterówki. Oficer wachtowy zameldował, że na
okręcie wszystko w porządku. Po wysłuchaniu raportu proszę o dziennik pokładowy, chcąc sprawdzid,
jak odnotowano fakt mojego powrotu na okręt. Zachowując kamienną twarz kartkuję dziennik,
znalazłem wreszcie lakoniczną notatkę: „Godzina 1.00. Na pokład przybył dowódca okrętu”. To
wszystko. Ulżyło mi. Wszedłem na mostek. Wachtę pełnił Pietruszenko. Witamy się, wysłuchuję
meldunku i jakby nigdy nic rozmawiamy o pogodzie, o dwiczeniach itd. Wszystko w porządku, myślę
sobie. Zbliża się pora obiadu, spacerujemy po nadbudówce na rufie. Wzywam do siebie Kultienkę, od
niechcenia pytam: „Jak wróciłem wczoraj na okręt, normalnie?”. „Normalnie - odpowiada - kuter
podszedł do prawej burty. Powiedział Pan „spocznij”, wszedł na mostek, a następnie zszedł na dół”.
Dopiero teraz całe napięcie opadło, uspokoiłem się i odprężyłem. Dobrze, że wróciłem nocą i widziało
mnie raptem trzech ludzi. O wydarzeniach tej nocy więcej nie rozmawialiśmy, żadne plotki nie
krążyły, a ja na całe życie zapamiętałem odwiedziny w „obiekcie lądowym” - wytwórni win i
szampanów „Suroż”.

Po zakooczeniu wszystkich dwiczeo i wystrzeleniu wszystkich torped okręt podwodny „S-98” dzielnie
podążył do Sewastopola. No, myślę sobie, przygotuję od razu kompletny podwójny ładunek torped
dwiczebnych (postanowiłem, że nie będziemy wracad do bazy, nawet jeśli trzeba będzie powtarzad
strzelanie), czyli osiem sztuk, zaliczymy strzelanie i wreszcie mój okręt zostanie jednostką bojową. Tak
się jednak nie stało. Okazało się, że do Sewastopola przyjechała komisja Naczelnego Dowództwa
Marynarki Wojennej w celu praktycznego przedwiczenia na morzu zasad strzelania torpedami
manewrującymi. (Miałem okazję zapoznad się z takimi torpedami na okręcie podwodnym „S-35” w
1950 roku.) Znowu zaczęło się nieustanne przygotowywanie torped, załadunek, wyjście w morze na
strzelanie, powrót do bazy, a następnego ranka wszystko od początku: przygotowywanie torped,
załadunek... Dwiczenia same w sobie były bardzo ciekawe. Wykonaliśmy dziesiątki strzelao,
wystrzeliliśmy 68 torped (jedną utopiliśmy, ale potem odnaleziono ją na brzegu, niedaleko przylądka
konstantynowskiego, rozbitą przez fale przypływu). Załoga pracowała jak szalona. Wykonywaliśmy
strzelania, zaczynając od jednej torpedy, a koocząc pełnymi salwami czterech torped, na różne
odległości i do różnych celów. Przewodniczącym komisji paostwowej był nasz dowódca brygady,
komandor Riezcow. Praktycznie cała brygada pracowała na nasze potrzeby - warsztat torpedowy
dzieo i noc przygotowywał pociski, stacja ładowania akumulatorów pracowała przez całą noc po
naszym powrocie z poligonu (wracaliśmy z prawie zupełnie rozładowanymi akumulatorami -
odbywaliśmy przecież podejścia próbne, a zdarzały się i nieudane). Na szczęście nie wypływaliśmy
codziennie, gdyż warsztaty nie nadążały z przygotowaniem torped. Niekiedy nie były gotowe również
okręty nawodne. Ciekawe były też warunki, w jakich przebiegało strzelanie - żadnych warunków
umownych, strzelaliśmy według danych okrętu prowadzącego strzelanie, czyli naszych. Sens
„zygzaka” polegał na tym, aby pokryd jak największy obszar torpedami manewrującymi: jeśli zostały
popełnione jakieś błędy w określeniu elementów ruchu celu i na kursie prostym żadna torpeda nie
trafiła w cel. Zygzak mógł byd długi lub krótki - jeśli błąd nastąpił w określeniu kursu i dystansu salwy
torpedowej, to zalecany był „długi zygzak”, jeśli spodziewano się, że błąd może dotyczyd określenia
prędkości torpedy, zalecano „krótki zygzak”... W ogóle „zygzak” tuszował błędy w określaniu
prędkości i kursu torpedy w porównaniu z torpedą idącą kursem prostym, zarówno w przypadku
pojedynczego pocisku, jak i przy strzelaniu dwiema, trzema lub czterema torpedami.

Wszystkie strzelania szkoleniowe zaliczyliśmy. Zbliżało się strzelanie egzaminacyjne. Dowódca


brygady pocieszał mnie, że gdy przyjdzie pora strzelad pełną salwą, wszystkimi czterema torpedami,
to zaliczy wszystkim, żeby nie trzeba było potem dodatkowo wysyład okrętów nawodnych na
ponowne strzelanie.

Rozpoczął się atak. Na początku mieliśmy kontakt wzrokowy. Na horyzoncie dojrzeliśmy okręty,
określiliśmy ich liczbę i szyk, jakim płynęły. Wybrałem odpowiedni moment i miejsce, zanurzyliśmy się
na głębokośd 30 metrów. Hydroakustycy i nawigator pracowali jak zaczarowani: wiedzieli, że chodzi o
opinię okrętu i załogi. Określiliśmy prędkośd: 26 węzłów. Czyli atakowad będziemy na pełnej
prędkości, trzeba szybko podejmowad decyzje. Okręty robią zwrot w kierunku naszego dziobu,
ustalamy nowy kurs, zanurzamy się na 40-50 metrów - według naszych obliczeo okręty powinny byd
tuż nad nami. Dokładnie tak jest - hydroakustycy słyszą, jak jeden z okrętów przepływa się nad nami
w kierunku rury. Wynurzamy się na 30 metrów, słychad szum śrub niszczyciela. Wyrzutnie torpedowe
są gotowe do strzału, ale kąt kursowy celu jest bardzo ostry, wstrzymuję się więc z atakiem i czekam
na następny zwrot okrętów nawodnych. Daję rozkaz „Dziobowe wyrzutnie torpedowe przygotowad
do strzału”. Starszy bosman Gross melduje: „Cel zawraca”. Nawigator natychmiast ustala nowy kurs
okrętów. Szybko przeliczam; wykonali zwrot w lewo, kąt kursowy wynosi około 90 stopni z prawej
burty”. Rozkazuję: „Dziobowe aparaty torpedowe, długi zygzak, z prawej burty!”. Obsługa wyrzutni
torpedowych melduje, że dane zostały wprowadzone, rozkazuję: „Wyrzutnie dziobowe, ognia!”.
Wykonujemy manewry po oddaniu salwy i wypływamy na pozycję wyjściową, daleko za rufą zespołu
okrętów. Niszczyciel i okręty zabezpieczenia zatrzymały maszyny. Nawiązuję łącznośd radiową z
dowódcą brygady. Dowódca dziękuje mi za wykonanie zadania w pięknym stylu - obecni na okrętach
nawodnych obserwatorzy ujrzeli efektowny, porywający spektakl. Błąd w obliczeniu kursu wyniósł
10°, prędkości - 2 węzły (eskadra płynęła z prędkością 26 węzłów). Kąt spotkania - prawie 90°,
wszystkie torpedy przeszły dokładnie pod celem, widowisko było rzeczywiście zachwycające.
Dowódca brygady musiał zatrzymad silniki na wszystkich okrętach zespołu i zaczekad, aż torpedy
zużyją posiadany zapas energii i wypłyną na powierzchnię. Trochę się niepokoiłem, czy wszystkie
wypłyną - podczas dwiczeo strzelaliśmy w ograniczonym rejonie i miejsce oddania salwy było ściśle
określone, a teraz strzelałem tak, jak wynikało z manewrów okrętów zespołu i moich podczas ataku
torpedowego. Na szczęście, wszystkie cztery torpedy wypłynęły. Okręty straży przybrzeżnej wyłowiły
je z morza i dowódca zasygnalizował: „wracad do bazy”.

Wszyscy jesteśmy w świetnych humorach. Gratuluję załodze sukcesu, dziękuję za dobrą służbę i
wydaję komendę: „kurs do bazy”. Włączamy oba silniki i niedługo potem jesteśmy już w porcie. Czuję
się, jakby z pleców zdjęto mi wielki ciężar. Zadanie zaliczone, okręt przechodzi do pierwszej linii.
Przed nami nowe zadania i problemy.

Jako dowódca okrętu, na morzu, odnosiłem sukcesy, w życiu na lądzie natomiast ponosiłem klęskę za
klęską. Nadal wraz z rodziną mieszkałem w nędznym pokoiku, za który płaciłem ogromne pieniądze.
Najdziwniejsze było to, że funkcjonował określony porządek przydziału mieszkao, dowódcy okrętów
podwodnych dostawali je w pierwszej kolejności, przed innymi oficerami i pracownikami cywilnymi,
ponadto brano pod uwagę nie stopieo, ale kolejnośd przybycia okrętu do 153 brygady. Okręt
podwodny „S-98” został włączony do brygady we wrześniu 1955 roku. Tydzieo później, znając zasady
przydziału mieszkao, napisałem podanie do dowódcy brygady. Byłem drugi albo trzeci w kolejności. A
mieszkania dostali Kliaszko, Markiełow, Probawin, Cyndel - wszyscy przyszli do brygady po mnie. Ja
prawie cały czas spędzam na morzu, a tymczasem moja kolej mija. Pewnego razu, z okazji jakiegoś
spotkania z Nikołajem Iwanowiczem Smirnowem, powiedziałem, że gdy ja bez przerwy pływam, na
lądzie nie ma komu zadbad o moje interesy: na przykład, jestem pierwszy w kolejce po mieszkanie, a
gdy wracam z morza, okazuje się, że ktoś już dostał przydział zamiast mnie. Czas płynął, więcej nie
zwracałem się do dowódcy brygady w sprawie mieszkania. I oto po jakichś dwóch miesiącach po
tamtej rozmowie Riezcow wzywa mnie do siebie i przekazuje rozkaz stawienia się do naczelnego
dowódcy sił podwodnych w Bałakławie. Na moje pytanie, po co mnie wzywają, Riezcow
odpowiedział, że nie wie i że sam jest ciekawy, po co jestem potrzebny Smimowowi i czy
przypadkiem czegoś nie nabroiłem. Pojechałem do Bałakławy, zameldowałem się u
głównodowodzącego floty. Nikołaj Iwanowicz zapytał, jak mi się wiedzie; odpowiadam, że wszystko w
porządku, okręt jest w każdej chwili gotów do wyjścia w morze. Smirnow był wyraźnie zadowolony z
moich odpowiedzi, wręczył mi przydział na mieszkanie w samym centrum miasta, na ulicy
Ajwazowskiego 5. Mieszkanie było przeznaczone dla szefa sztabu sił podwodnych, komandora
Makarenkowa, ale ten zrezygnował, ponieważ nie było tam łazienki z wanną czy chodby prysznicem.
Mnie urządzało nawet takie lokum. Z wdzięcznością przyjąłem przydział - przecież zasłużyłem sobie
na niego przez lata dobrej służby.

Mieszkanko było niewielkie - na drugim piętrze, dwa pokoje w amfiladzie, 18 i 12 metrów


kwadratowych, kuchenka z piecem węglowym, ubikacja, maleoka spiżarka-schowek - miało za to
ogromny balkon z widokiem na Zatokę Artyleryjską i wejście do Zatoki Sewastopolskiej. Widad było
falochrony, Przylądek Konstantynowski i kawałek morza. Z drugiej strony rozciągał się widok wzdłuż
Bulwaru Nadmorskiego aż do Instytutu Sieczenowa. Jednym słowem, widok przepiękny, aż po
horyzont. Ponad rok, od września 1956 roku do stycznia 1958 roku, Tonia wypatrywała z tego
balkonu powrotu mojego „wielbłąda”. Umówiliśmy się, że gdy będę wpływał do zatoki, to po
minięciu falochronu wystrzelę zieloną rakietę. Często żona widziała taką rakietę - wiedziała wtedy, że
niedługo wrócę do domu. Co prawda, nie zawsze przychodziłem do domu tego samego dnia -
zdarzały się jakieś nieprzewidziane rozkazy, odprawy itp. Przyczyną większości takich niespodzianek,
zazwyczaj nieprzyjemnych, był dowódca brygady. Sukcesy na morzu to jedna sprawa. Na lądzie
wszyscy żyli innym życiem i innymi sprawami. Chodby taki przykład. Dowódca brygady wzywał
wszystkich oficerów do raportu po kolacji, na godzinę 18.30 (kolacja była o 17.30). Na czym polegała
ta „ceremonia”? Do wyznaczonej godziny wszyscy dowódcy mieli obowiązek zebrad się w gabinecie
dowódcy i według kolejności numerów taktycznych okrętów meldowad o wykonaniu zadao.

Jako dowódca okrętu nieczęsto miałem wolne wieczory. W tych rzadkich chwilach oddechu
chodziliśmy z żoną do kina albo jeździliśmy do miasta do teatru lub do Klubu Oficerów na
przedstawienie lub koncert Przeważnie wtedy, gdy miałem w kieszeni bilety na ósmą wieczór,
dowódca brygady urządzał swoje ceremonialne odprawy, chcąc pokazad nam, kto tu rządzi.
Dokładnie o wyznaczonej godzinie wchodziliśmy do jego gabinetu i meldowaliśmy. Często bywało, że
wchodziliśmy do gabinetu i stojąc czekaliśmy, aż dowódca raczy zwrócid na nas uwagę. Czasem było
to dziesięd minut, czasem dłużej. Dowódca nawet głowy nie podniesie, czyta jakieś papiery. Stoimy
prawic godzinę, przestępujemy z nogi na nogę. Często nie wytrzymywałem i pytałem, czy można
usiąśd. Znowu żadnej reakcji. Pewnego razu miałem dośd tego znęcania się i poprosiłem o pozwolenie
opuszczenia gabinetu, aby odpocząd od ciągłego stania. Innego razu na jego pytanie: „a wam gdzie się
śpieszy?” wyciągnąłem z kieszeni cały plik nie wykorzystanych biletów do kina i teatru, rzuciłem mu
na stół, odparłem: „oto, gdzie mi się śpieszy” i wyszedłem z gabinetu. Za to wszystko Riezcow mścił
się na mnie.

Okazało się, że Riezcow zaczął tak traktowad podwładnych już podczas służby na Dalekim Wschodzie.
Sam był odludkiem, nie lubił ludzi i stronił od nich. Przyczyna takiego zachowania była prosta. Żona
Riezcowa miała na Dalekim Wschodzie, w Zatoce Sowieckiej i w innych odległych garnizonach, wielu
kochanków - kilku spośród nich było dowódcami okrętów podwodnych. To z tego głównie powodu
przeniesiono Riezcowa z Dalekiego Wschodu na Morze Czarne. Nienawiśd, narosłą przez lata,
wyładowywał na dowódcach czarnomorskich okrętów podwodnych. Widad w życiu zdarza się wiele
nieszczęśd. Nie zazdrościłem Riezcowowi jego losu, ale czemu odgrywał się na nas? Dlaczego mścił się
na mnie - a mnie nie lubił szczególnie. A może tylko mi się wydawało?

Po przejściu do pierwszej linii nie było nam łatwiej. Okręt przeszedł solidny przegląd i remont i został
przygotowany na wypadek konieczności wyjścia w morze na działania bojowe w ciągu czterech
godzin. W tym czasie w brygadzie wprowadzono dyżury bojowe: okręty miały byd gotowe do wyjścia
w morze w ciągu godziny. Dowództwo ustaliło kolejnośd. Co dziesięd dni następowała zmiana. Jednak
ustalony harmonogram nigdy nie był przestrzegany, wciąż coś przeszkadzało: a to okręt nie był
gotowy do wyjścia w morze, a to remont się przeciągał (niektórzy dowódcy specjalnie przedłużali
remonty i przeglądy), a to jakieś urządzenie się popsuło - jednym słowem, wszyscy wymyślali co się
dało, tracąc przy tym umiar i sumienie. Ciągłe odstępstwa od ustalonego harmonogramu bardzo źle
wpływały na nastroje wśród oficerów.

Nigdy nie udawałem, że na moim okręcie coś nie funkcjonuje właściwie. Za uczciwośd płaciłem wciąż
przedłużającymi się dyżurami. Nie było to wielkim problemem, gdy mieszkaliśmy na Zielonej Górce i
do domu i żony miałem 10 minut spacerkiem, a pięd biegiem. Kiedy jednak zamieszkaliśmy w
centrum miasta, było zbyt daleko, aby wyskoczyd na chwilę. Siedzieliśmy w koszarach bezczynnie,
nikomu już się nie chciało grad w szachy czy siatkówkę. Narastało niezadowolenie, oficerowie i
podoficerowie kontraktowi byli wściekli, że bez celu wałęsają się po koszarach - sądząc po
doniesieniach prasowych, nikt nie zamierzał na nas napadad, dyżury nie miały najmniejszego sensu.
Gdy tylko kooczył się wyznaczony termin dyżuru, zwalniałem połowę oficerów i podoficerów do
domu. W tym czasie poznałem na własnej skórze, jak w sztuczny sposób rozdmuchiwano
niebezpieczeostwo wojny - ludzie męczyli się w oczekiwaniu, że już, już zacznie się owa oczekiwana
wojna, wśród żołnierzy rodził się strach. Po co to wszystko było potrzebne?

Lato minęło niepostrzeżenie. Nadszedł listopad. Otrzymałem rozkaz przygotowania okrętu do parady.
Ze swej strony rozkazałem bosmanowi i pierwszemu zastępcy przygotowad okręt, dodając, że ma
wyglądad najlepiej ze wszystkich. Kadłub kazałem pomalowad farbą olejną wewnątrz i na zewnątrz -
mieliśmy jeszcze ogromny zapas farby ze stoczni.

Parada okrętów Marynarki Wojennej w Zatoce Sewastopolskiej jest niezapomnianym widowiskiem.


W poprzednim, 1955 roku, z powodu katastrofy „Noworosyjska” paradę odwołano. W tym roku mój
okręt miał otwierad defiladę okrętów podwodnych.

Pierwsze dni listopada zapełnione były pracami porządkowymi i malowaniem okrętu. Efekt był
znakomity - okręt wyglądał jak z obrazka, świeżo położona farba nadawała mu piękny wygląd.
Miejsce w szyku paradnym mieliśmy zająd 6 listopada rano. Piątego rano cała załoga poszła do łaźni,
wszyscy szykował i się w koszarach do święta. Po wysłuchaniu raportu bosmana i pierwszego
zastępcy, że okręt jest gotowy do parady, ze spokojnym sercem pojechałem do domu. Nawet nie
przeczuwałem, że spokój potrwa krótko. W tym czasie prasa radziecka pisała: „Na Bliskim Wschodzie
angielscy i francuscy imperialiści barbarzyosko niszczą egipskie miasta i zabijają mieszkaoców tego
kraju, który zrzucił jarzmo kolonializmu. Rozpasane faszystowskie wyrzutki, przekupione
amerykaoskimi dolarami, dążą do przywrócenia kapitalizmu na Węgrzech - w wolnym kraju, który
obalił ustrój wyzysku człowieka przez człowieka”. Albo tak: „..złowróżbnym rykom wściekłego
zamorskiego zwierza, zagrażającego wolności i szczęściu pragnących żyd w pokoju ludzi, musimy
przeciwstawid czujnośd i prawdziwe mistrzostwo w walce...”

Na razie jednak szykowaliśmy się do parady, a nie do wojny.

Szóstego listopada 1956 roku około czwartej nad ranem obudził mnie dzwonek do drzwi. Otwieram.
Przed drzwiami stoi mój łącznik - z powodu braku telefonów i innych środków łączności we flocie
opracowano system alarmowego powiadamiania oficerów i podoficerów kontraktowych przez
łączników. Marynarz melduje: „Towarzyszu dowódco, został ogłoszony alarm bojowy, macie
natychmiast stawid się na okręcie. Na dole czeka samochód”. Szybko się ubrałem i po niespełna pół
godzinie byłem już w pomieszczeniu oficera dyżurnego brygady. Wśród obecnych był
głównodowodzący sił podwodnych Floty Czarnomorskiej, komandor Nikołaj Iwanowicz Smirnow,
dowódcy okrętów podwodnych: „S-66”, komandor porucznik Nikołaj Markiełow i „S-90”, komandor
porucznik Daniił Nikolenko. Przywitałem się ze wszystkimi, Nikołaj Iwanowicz burknął: „Czemu tak
długo?”, odparłem żartem: „Przepraszam, spałem od ściany”. Dowódcy jednak nie było do śmiechu.
„Koniec żartów, towarzysze dowódcy, sprawa jest poważna”. Po chwili milczenia wyjaśnił: „Sytuacja
staje się coraz groźniejsza. Za kilka godzin rozpoczną się działania bojowe. Musicie byd gotowi na
wojnę”. Znów chwilę pomilczał, a następnie zwrócił się bezpośrednio do mnie: „Pierwszy wypływa
Zatiejew. Twój pierwszy zastępca meldował, że okręt jest gotowy do wyjścia w morze. Natychmiast
odcumowuj i po torze wodnym numer 21 płyo w rejon działao bojowych. Rozkaz otrzymasz na
morzu. Należy zachowad jak najściślejszą tajemnicę. Podczas przejścia i w rejonie działao broni wolno
używad tylko w obronie własnej”. Pomyślał jeszcze chwilę, wziął mnie pod rękę i wyszedł wraz ze mną
z pokoju dyżurnego oficera. W korytarzu mocno uścisnął mi dłoo i powiedział na pożegnanie: „Kola,
wierzę, że ci się uda. Życzę powodzenia i szczęśliwego powrotu. A teraz idź i natychmiast wypływaj z
bazy”. Wróciliśmy do dyżurki, pożegnałem się ze wszystkimi i popędziłem na okręt. Wyważenie
okrętu nie trwało długo i, przedmuchując zbiorniki balastowe już w marszu, wyszliśmy z Basenu
Południowego. Na okrętach wszyscy spali, do pobudki brakowało paru godzin. Minęliśmy boczne
wrota. Przez głowę przemknęła myśl: Kiedy wrócimy? Czy w ogóle wrócimy?

Do Chersonezu doszliśmy w wynurzeniu, dalej płynęliśmy pod wodą. Po zanurzeniu zwróciłem się
przez radio do całej załogi i przedstawiłem im sytuację- nie było co ukrywad prawdy. Mówiłem
krótko. Powiedziałem, że za kilka godzin zacznie się wojna, przypomniałem, że każdy marynarz musi
spełnid swój obowiązek wobec ojczyzny. Może się zdarzyd, że nie wrócimy do domu. To wszystko.
Wyłączyłem radio i wróciłem do swojej kabiny.

Załoga wysłuchała mojego wystąpienia w milczeniu. Co przeżywał każdy marynarz, podoficer, oficer?
W głębi duszy czułem, że cała załoga odebrała moje wystąpienie jak Hiobową wieśd. Nikt się nie
cieszył. Załoga była bardzo młoda - ja sam miałem wówczas 30 lat, a byłem najstarszy na okręcie.

Podczas kolejnego wynurzenia na głębokośd peryskopową otrzymałem szyfrogram z rozkazem. Okręt


„S-98” miał zająd rejon działao bojowych u wejścia do cieśniny Bosfor. Naszym zadaniem było
wykrycie wrogich okrętów, wpływających z cieśniny na Morze Czarne. W przypadku wykrycia takich
jednostek natychmiast meldowad do bazy. Do chwili oficjalnego ogłoszenia działao wojennych broni
wolno używad tylko w obronie własnej. Oddałem szyfrogram oficerowi nawigacyjnemu Tichonowowi.
Zaznaczyliśmy na mapie rejon działao, który przylegał do Bosforu i obejmował wszystkie wyjścia i
wejścia do cieśniny, zarówno od wschodu, jak i od zachodu.

Robię obchód przedziałów. Wszędzie panuje martwa cisza, ale nikt nie odpoczywa. Wszyscy są czymś
zajęci: coś robią przy aparatach i urządzeniach, czyszczą, smarują, sprawdzają, czy wszystko dobrze
działa, coś dokręcają, dociskają... Rozumieją chłopaki, że to nie dwiczenia, ale prawdziwa wojna.
Niebezpieczeostwo zmienia łudzi! Na wojnie wszystko się może wydarzyd, a jedyną gwarancją
przeżycia załogi jest pełna gotowośd okrętu i wyrzutni torpedowych do walki o przetrwanie.
Przechodzę kolejno przez wszystkie przedziały, również milczę, wszystkich, kto chce meldowad, co
robi, powstrzymuję ruchem ręki - nie pora teraz na raporty. Prawdziwe niebezpieczeostwo robi swoje
i ludzie na poważnie zaczęli się szykowad do walki z nim.

Obchód wypadł dobrze. Teraz musiałem pomyśled o tym, jak mam działad dalej. Wróciłem do kabiny,
usiadłem na koi, zacząłem się zastanawiad. Nim jednak zdołałem się skupid, ktoś zapukał do drzwi.
Młody marynarz- radiotelegrafista Faust - pyta, czy może wejśd. Zapraszam go do środka, proponuję,
by usiadł w fotelu. Faust odmawia, krępuje się (moja kabina jest malutka, i fotel też ma miniaturowe
wręcz rozmiary). Pytam, o co chodzi, jakie ma problemy. Pytania marynarza nie zdziwiły mnie i nie
zaskoczyły -sam sobie zadawałem podobne. Faust pytał: „Towarzyszu dowódco, za co my mamy
walczyd?”. Dobry Boże, ja sam nie wiem, za co! Nie wiem, w imię czego prowadzę was na wojnę! Ale
muszę coś odpowiedzied. Uczciwie powiedziałem marynarzowi, co o tym myślę, ale na zakooczenie
twardo oświadczyłem, że przysięgaliśmy i przysięgi trzeba dotrzymad, a rozkaz nie podlega dyskusji.
Faust był niegłupim chłopakiem, pochodził z inteligenckiej rodziny, przed wojskiem skooczył
dziesięciolatkę, dużo czytał, nieźle znał się na sprzęcie.

Tego samego dnia przyszedł do mnie jeszcze jeden marynarz, podoficer kontraktowy, starszy bosman
Kisielew. Rozmowa z nim wyglądała zupełnie inaczej, była krótsza i łatwiejsza - jesteś zawodowym
wojskowym, przysięgałeś służyd ojczyźnie, z własnej woli zostałeś jako kontraktowy, przysięgi
dotrzymad musisz. Na swoje potrzeby rozstrzygnąłem ten dylemat jednoznacznie - rozkaz musze,
wypełnid za wszelką cenę, bez żadnych wahao i wątpliwości.

Ósmego listopada osiągnęliśmy wyznaczony rejon. Pod koniec dnia dopłynęliśmy do wejścia do
cieśniny. Postanowiłem w ciągu dnia pływad w zanurzeniu w samym gardle cieśniny, a nocami
odchodzid na północ, aby naładowad akumulatory. Pozycję okrętu określałem według radiolatarni
Rulili, znajdującej się na rumuoskim brzegu Morza Czarnego u wejścia do Bosforu. Co dwie doby
postanowiłem podchodzid do wyspy Kefken w celu określenia dokładnej pozycji okrętu, a w związku z
tym nie przejmowad się tureckimi wodami terytorialnymi, ale ściśle przestrzegad skrytości. Plan był
bardzo ryzykowny, szczególnie niebezpieczne było nocne ładowanie akumulatorów na głębokości
peryskopowej, w warunkach ograniczonej widoczności, niemożliwości pełnego wykorzystania stacji
radiolokacyjnej i całkowitej „głuchoty” stacji hydroakustycznych podczas pracy silników dieslowskich.
Wiedziałem, że muszę znajdowad się jak najbliżej wejścia do cieśniny, jeśli mam wykryd, czy okręty
wojenne przeciwnika wpłynęły na Morze Czarne. Innego sposobu na wykonanie powierzonego mi
zadania nie widziałem. Musiałem więc zaryzykowad. Kierowałem się tylko jednym - za wszelką cenę
muszę wykonad rozkaz. Na szczęście, żegluga na Bosforze odbywała się tylko za dnia.
Żeby orientowad się w sytuacji i wiedzied, co się naprawdę dzieje na świecie, musiałem słuchad
radiostacji obcojęzycznych, przede wszystkim „Głosu Ameryki”. Informacje podawane przez nasze
radiostacje brzegowe - nawet wiadomości szyfrowane! - były głupie aż do absurdu - na przykład: w
kołchozie „Czerwona Gwiazda” dojarka Iwanowa udoiła tyle to a tyle litrów mleka, a artystka
Sidorowa taoczyła w jakimś balecie - i temu podobne bzdury. Żeby wysłuchad tych bzdur, musieliśmy
wynurzad się na głębokośd peryskopową w określonych porach dnia lub nocy, co było skrajnie
niebezpieczne i ryzykowne. Słuchając „Głosu Ameryki”, dowiadywaliśmy się, że w Budapeszcie nasza
armia toczy zacięte boje z powstaocami, że marszałek Żuków w błyskawicznym tempie zajął całe
zbuntowane Węgry, że wystąpienia robotników w NRD i Polsce14 zostały stłumione siłą, że Związek
Radziecki lada chwila przystąpi do wojny z Anglią i Francją po stronie Egiptu itp. Nasze radzieckie
radio tymczasem milczało.

Nadeszła noc z 8 na 9 listopada. Po naładowaniu akumulatorów i określeniu pozycji okrętu według


radiolatarni w Rulili zanurzyliśmy się na głębokośd 40 metrów i z prędkością około 3 węzłów
podążyliśmy w kierunku ujścia cieśniny Bosfor, płynąc po tureckich wodach terytorialnych. Zawsze,
gdy znajdowaliśmy się na głębokości peryskopowej, przebywałem na stanowisku dowodzenia - nie
dlatego, że nie ufałem moim oficerom wachtowym, ale po to, by w przypadku niespodziewanej
zmiany sytuacji szybko podjąd odpowiednie działania. Odpoczywałem tylko wówczas, gdy płynęliśmy
w zanurzeniu. Także tym razem, gdy zeszliśmy głęboko pod wodę, poszedłem do swojej kabiny i
położyłem się spad. Około trzeciej w nocy obudził mnie oficer wachtowy, meldując, że hydroakustycy
usłyszeli szum śrub okrętowych na kursie bezpośrednim. Wydawałoby się, że to nic szczególnego -
przez Bosfor każdego dnia przepływają setki statków i okrętów. Ale zgodnie z międzynarodowymi
przepisami dotyczącymi żeglugi po cieśninie okręty mogły przechodzid przez nią wyłącznie w porze
dziennej. Jeśli jakiś okręt lub statek dopłynął do ujścia cieśniny nocą, powinien poczekad do świtu.
Oficerowi wachtowi wiedzieli o tymi dlatego mnie obudzili. Idę na stanowisko dowodzenia, wzywam
dowódcę drużyny hydroakustyków, starszego bosmana Jurija Nikołajewicza Grossa. Ten uważnie
wsłuchuje się w słabe szumy i pewnym głosem mówi: „pracują turbiny, szumy się przybliżają”. W tych
czasach turbiny były używane wyłącznie na okrętach wojennych, na statkach cywilnych tego typu
urządzeo się nie spotykało. Ogłaszam alarm bojowy, pierwszy po wyjściu z bazy. Załoga działa z godną
podziwu i zazdrości szybkością i dokładnością. Alarm bojowy w takich warunkach wywoływał dreszcz
emocji u każdego członka załogi. Wszyscy rozumieli, że to nie dwiczenia, ale prawdziwa akcja bojowa.
Gross wciąż melduje, że szumy się przybliżają, nie ma już żadnych wątpliwości, że jest to turbina
okrętowa, coraz wyraźniej słychad też, że nie jest to jeden okręt, lecz zespół kilku jednostek. Unikanie
spotkania jest wykluczone - przecież dostaliśmy rozkaz zlokalizowania prawdopodobnego - a w chwili
obecnego prawie pewnego - przeciwnika w chwili, gdy będzie wpływał na Morze Czarne. Analizuję
sytuację: jeśli wykryta przez nas grupa okrętów wchodzi na Morze Czarne, to bez wątpienia podejmie
poszukiwania okrętów podwodnych u wyjścia z Bosforu. Wówczas spotkanie jest nieuchronne, a co
za tym idzie - istnieje duże prawdopodobieostwo styczności bojowej. Polecam przygotowad
wyrzutnie torpedowe do strzału. W górnych wyrzutniach dziobowych mamy torpedy manewrujące, w
dolnych - elektryczne samonaprowadzające się, w wyrzutniach rufowych - elektryczne. Załoga
wykonuje rozkaz szybko i bez zarzutu: po chwili wszystkie sześd wyrzutni jest gotowych do odpalenia.
Nie możemy pozwolid sobie na jakikolwiek błąd ze strony obsługi wyrzutni. Gross melduje, że słyszy
wyraźnie trzy obiekty, idące szykiem czołowym. Postanawiam, że najpierw zaatakujemy jednostkę

14
Autor we wspomnieniach łączy prawdopodobne wydania czerwcowe w Poznaniu i powstaniu w NRD w 1953
r. z rewolucją węgierską z przełomu października i listopada 1956 r. - przyp. tłum.
środkową torpedami akustycznymi. Razem z nawigatorem, podporucznikiem Tichonowem, szybko
obliczamy kurs i prędkośd celu. Cała nasza uwaga skupiona jest na środkowej jednostce. Po
zaatakowaniu okrętu musimy uciekad pod wodę przed atakami okrętów z obu skrzydeł. Szumy
słychad coraz bliżej, ale odległośd od okrętów jest jeszcze zbyt duża, by odpalad torpedy. Wszystkie
dane zostały już wprowadzone do aparatów strzelniczych. Wydaję rozkaz: „Wyrzutnia trzecia i
czwarta, przygotowad się do strzału”. Obsługa wyrzutni melduje: „Do strzału gotów!”. W okręcie
panuje śmiertelna cisza, w pomieszczeniu dowodzenia wszyscy dosłownie zamarli przy przyrządach,
napięcie sięga szczytu. Łapię się na tym, że w myślach poganiam przeciwnika: „No, dalej, zaczynaj
poszukiwania, no, szybciej!”. Hydrolokatory milczą. Kto będzie pierwszy - ja czy tamten, na mostku
okrętu, byd może skazanego już na zagładą? Nie mam wątpliwości, że to wróg - musimy atakowad. No
dobrze, ale jeśli oni wcale nie mają zamiaru nas atakowad - chyba nawet nie prowadzą poszukiwao
okrętów podwodnych? Radiolokatory nie pracują, a cichy okręt podwodny wykryd bez pomocy
radiolokatora wcale nie jest łatwo! Na stanowisku dowodzenia wszyscy czekają w napięciu. Martwa
cisza panuje we wszystkich przedziałach. Sekundy biegną powoli. Lada chwila powinienem wydad
rozkaz: „Ognia!” do trzeciej i czwartej wyrzutni. I nagle Gross cichym i spokojnym głosem mówi:
„Towarzyszu dowódco, wydaje się, że cel zawraca”. Jeszcze kilka sekund oczekiwania. Następny
meldunek: „Okręty wroga przeszły na kontrkurs”. Nie wytrzymuję, wyrywam słuchawki drugiemu
akustykowi i sam wsłuchuję się w łatwo teraz rozpoznawalne szumy śrub okrętowych - nie umiem
jednak określid, czy oddalają się, czy przybliżają. Odczekuję jeszcze minutę i teraz mam już całkowitą
pewnośd - hydroakustycy nie pomylili się, przeciwnik zawrócił. Oddycham z ulgą i wysyłam
pierwszego zastępcę, porucznika Kritiuka, do pierwszego przedziału, aby przekazał obsłudze wyrzutni
polecenie doprowadzenia aparatów torpedowych nr 3 i 4 do stanu wyjściowego. Po wykonaniu
polecenia odwołuję alarm bojowy..

We wszystkich przedziałach zaczęły się rozmowy i dyskusje. Nikt nie wysuwał żadnych zarzutów pod
moim adresem. Powoli się uspokajam, wracam do normalnego stanu. Ilu marynarzy ocaliliśmy od
śmierci?

Następne dni mijają w napięciu. Czekamy na dalszy rozwój wypadków. Wszystkie statki handlowe,
które zlokalizowaliśmy w tych dniach, opuszczały Morze Czarne. „Głos Ameryki” nadal nadawał
komunikaty o walkach na Węgrzech i w Egipcie. Co będzie dalej? Żaden statek nie wpłynął na Morze
Czarne, nie pojawił się żaden okręt wojenny.

W koocu 15 listopada zachodnie radiostacje zaczęły przekazywad wiadomości o zakooczeniu działao


wojennych. Potępiły Związek Radziecki, Egipt i naszych przywódców: Chruszczowa, Mikojana,
marszałka Żukowa. Temu ostatniemu szczególnie dostało się za okrutną rozprawę z Węgrami.

Nadal prowadzimy rozpoznanie. 17 listopada dostaję długi szyfrogram. Przekazują mi opis sytuacji na
Węgrzech i w Egipcie - znany mi już z „Głosu Ameryki”. O okrucieostwach rosyjskich wojsk ani słowa.
Okręt podwodny „S-98” otrzymuje rozkaz kontynuowania rozpoznania w morzu przy pełnej
niezależności od bazy. Rejon działania nieco się rozszerzył, na wschód i na północ od Bosforu. Nadal
mam zachowywad maksymalną skrytośd. Dla załogi rozkaz ten oznaczał kolejne osiemnaście dni na
morzu.

Od razu odczuliśmy zmianę sytuacji. Wznowiona została normalna żegluga z Bosforu na Morze
Czarne. Teraz postanowiłem już więcej nie ryzykowad i ładowad akumulatory za dnia, w północno-
wschodniej części rejonu działania, żeby nie narażad okrętu na spotkanie i wykrycie przez
przechodzące zwykłymi szlakami statki handlowe. Ponadto rozpoczął się okres silnych sztormów,
szczególnie dokuczliwych w południowo-zachodniej części basenu Morza Czarnego. Potężne wiatry,
przewaliwszy się przez Bałkany, z ogromną siłą spadały na morze i powodowały wysoką falę. U
wejścia do cieśniny Bosfor sztormy wręcz szaleją. Przy pracy silników dieslowskich w warunkach
silnego kołysania bardzo trudno jest utrzymad okręt na głębokości peryskopowej. W okresie, gdy
przebywaliśmy w tym rejonie, przechyły podczas sztormów dochodziły do 20-25 stopni. W ogóle fala
na Morzu Czarnym jest krótka i wysoka, kołysanie silne i nieprzyjemne. W takie dni prawie nie
opuszczałem stanowiska dowodzenia. Jednak mimo czujności wachty przy sterach, zdarzało się, że
trzeba było w trybie pilnym przerywad ładowanie akumulatorów, i tylko dzięki ofiarności i czujności
motorzystów kilkakrotnie udało nam się uniknąd przeniknięcia wody do wnętrza okrętu. Raz nawet
doszło do tego, że około tony wody dostało się do kadłuba. Był to jednak przypadek jednostkowy i
wyciągnęliśmy z niego odpowiednie wnioski.

Podczas całego rejsu okręt wynurzył tylko raz, żeby wyrzucid śmieci - opakowania po produktach
żywnościowych, szmaty pozostałe po czyszczeniu maszyn i mnóstwo innych śmieci. Przebywaliśmy na
powierzchni morza przez 40 minut Wypłynęliśmy w środku nocy, podczas silnego sztormu. Dookoła
ani żywej duszy. Wszystkim, kto chciał odetchnąd świeżym morskim powietrzem, pozwoliłem wyjśd
na pokład. Porządnie przewietrzyliśmy okręt i ponownie zanurzyliśmy się w morzu. Do kooca rejsu
więcej już się nie wynurzaliśmy.

Do wybrzeży Krymu w okolicach Chersonezu dopłynęliśmy dopiero 4 grudnia, wtedy też ponownie się
wynurzyliśmy. Było pochmurno, morzem kołysała niewielka fala - około 4 stopni w skali Beauforta. W
marszu przedmuchujemy zbiorniki balastowe i z prędkością 16 węzłów płyniemy do Sewastopola.
Wszyscy z niecierpliwością wypatrują lądu. Z wrażenia i emocji zapominamy o zachowaniu czujności.
Tymczasem od 1 grudnia zmienione zostały sygnały rozpoznawcze bazy lądowej i okrętów. Baza nie
poinformowała nas o zmianie sygnałów - ktoś pewnie zapomniał. Z Chersonezem wymieniliśmy tylko
sygnały wywoławcze, rozpoznawczych posterunek nie zażądał... Dochodzimy do linii nabieżnika
inkermaoskiego. Oficer nawigacyjny, pierwszy zastępca i ja nie spaliśmy przez całą noc, gdyż
musieliśmy przygotowad wszystkie dokumenty sprawozdawcze (zgodnie z regulaminem oddawało
sieje w momencie przybycia do bazy). Postanowiłem, że doprowadzę się do porządku - przede
wszystkim ogolę - dopiero w bazie.

Mijamy trawers Zatoki Strzeleckiej. Na posterunku u wejścia do zatoki, obok naszego sygnału
wywoławczego, widnieje napis: „Witamy w bazie i gratulujemy sukcesu”. Na Przylądku
Konstantynowskim taki sam sygnał. Dopływamy do bazy. Wrota są otwarte na oścież. Z posterunku
przy wejściu do bazy sygnalizują nam: „Do dowódcy. Witamy w bazie. Dowódca floty”. Mijamy
falochrony. Wystrzeliwuję zieloną rakietę w stronę Zatoki Artyleryjskiej - mam nadzieję, że żona
zobaczy z balkonu umówiony sygnał. Niestety, tym razem balkon jest pusty - żona widocznie nie
spodziewała się jeszcze mojego powrotu.

Przekazuję dowództwo pierwszemu zastępcy, proszę, by płynął najwolniej, jak można, a sam biegnę
do kabiny ogolid się. Następnie wracam na mostek, gdzie czeka mnie kolejna niespodzianka: na
pokładach wszystkich okrętów stojących w zatoce i basenach portowych zebrały się całe załogi,
wszyscy w galowych mundurach, krzyczą: „Hurra!” na naszą cześd, machają czapkami, na dwóch czy
trzech okrętach gra orkiestra. Na masztach okrętów stojących w Basenie Południowym flagi kodowe:
„Flota wita marynarzy-podwodniaków i gratuluje sukcesu”. Z początku nie dotarło do mnie, że to
nasz okręt wita flota! Widok był poruszający, tym bardziej że nikt się nie spodziewał takiego
powitania.

Nasz „waleczny” „S-98” wyglądał jak ostatnie nieszczęście! Farba z kadłuba i nadbudówek oblazła aż
do linii wodnej, a nawet niżej. Okręt od rdzy cały porudział (marynarze dobrze wiedzą, jak morska
woda „zjada” żelazo). Patrząc z lądu, ktoś postronny mógłby pomyśled, że oto „S-98” płynie w swój
ostatni rejs, na cmentarzysko okrętów!

W Basenie Południowym, przy nadbrzeżach 153 Brygady, prężą się w galowym szyku załogi
wszystkich okrętów podwodnych. Cumujemy przy dźwiękach muzyki. Na molo oczekuje nas
głównodowodzący Floty Czarnomorskiej, admirał Władimir Afanasjewicz Kasatonow wraz z całą
świtą. Schodzę po trapie na keję. Ziemia kołysze mi się pod nogami - to skutki prawie miesięcznego
pobytu na wzburzonym morzu. Melduję naczelnemu dowódcy, że zadanie zostało wykonane.
Władimir Afanasjewicz wita się ze mną, mocno ściska mi rękę i gratuluje wykonania zadania. Mówi,
żebym nie zarządzał zbiórki załogi na pokładzie - chce porozmawiad z marynarzami na okręcie, w
przedziałach, bez świadków - również beze mnie. Zostałem na nadbrzeżu z witającymi nas oficerami i
podoficerami. Gratulacje, uściski dłoni i pytania - wiele pytao. Głównodowodzący zszedł do wnętrza
okrętu, przywitał się z oficerami, podoficerami i marynarzami, podziękował za wykonanie zadania, a
następnie wrócił na keję. Powiedział mi, że wszystko jest w porządku i że daje trzy dni odpoczynku
całej załodze. Mnie osobiście każe szykowad się do raportu i analizy zadania. Po dwóch tygodniach w
klubie balakławskiej szkoły nurków odbyła się dyskusja nad wynikami wyprawy. W sali widowiskowej
klubu zebrali się dowódcy wszystkich okrętów podwodnych i nawodnych Floty Czarnomorskiej,
sztaby związków taktycznych, dowództwo poszczególnych zarządów sztabu floty.

Mówiłem krótko. Właściwie był to zwyczajny meldunek o przebiegu rejsu i głównych wydarzeniach,
jakie miały podczas niego miejsce. Nie chwaliłem się ani nie kajałem, niczego nie ukrywałem ani nie
upiększałem. Sądziłem, że moja rola na tym się skooczy. Tak jednak się nie stało. Rozpoczęła się
dyskusja. Jako pierwszy zabrał głos szef sztabu 153 Brygady, komandor Aleksiej Fiodorowicz
Nadieżdin. Bardzo ostrożnie oceniał działania okrętu podwodnego i dowódcy - to znaczy, moje -
mówił głównie o nagłym alarmie bojowym, w ramach którego okręt wypłynął na zadanie bojowe, o
gotowości okrętu do prowadzenia działao bojowych i o tym, że okręt niespodziewanie znalazł się w
sytuacji pełnej autonomiczności. Ogólnie ocenił nasze działania pozytywnie, poruszył jednak kwestię
braku na okręcie świeżych produktów żywnościowych, specjalnego mydła do mycia się w słonej
wodzie, zapasowych kompletów bielizny itp. Po wystąpieniu Nadieżdina wybuchła istna burza. Na
trybunę wchodzili kolejno zupełnie mi nieznani ludzie. Zaczęła się druzgocąca krytyka mojego
postępowania - a właściwie nagonka na mnie - czepiali się do wszystkiego, do czego tylko można było
się przyczepid: dlaczego nie było świeżego mięsa i warzyw? Dlaczego niektórzy marynarze nie zabrali
przyborów do golenia? Dlaczego nie było zapasu specjalnego mydła do mycia się i prania w słonej
wodzie? Każdy starał się znaleźd najmniejszą chodby drobnostkę, żeby obrzucid błotem dowódcę,
mówił o tym drobiazgu jak o najpoważniejszym przestępstwie - jak, na przykład, to, że nie wzięliśmy
trapu! A po co nam trap na pełnym morzu?? Moi oponenci nie krępowali się. Nie mogłem wyjśd z
podziwu, czego tylko nie nagadali! I o bieliźnie, i o sucharach, które jedliśmy zamiast świeżego chleba,
i o mydle, i o tureckich wodach terytorialnych, i o niebezpieczeostwie ładowania akumulatorów
silnikami dieslowskimi w porze nocnej i przy silnym sztormie, i o ataku na nieznane okręty...
Głównym moim przestępstwem było przygotowanie ataku. „Przecież to wojna, trudna sytuacja
międzynarodowa! To była niewybaczalna samowola! Zuchwałośd! Brak dyscypliny! Przestępstwo!”.
Jazgotali jak przekupy na bazarze - głównie ci, którzy odpowiadali za gotowośd okrętów do wyjścia w
morze na wypadek wojny. Siedziałem i słuchałem tego steku bzdur, zastanawiając się, skąd w
ludziach tyle złości, tyle nienawiści do swoich, bądź co bądź, kolegów ze służby, a w przypadku wojny
współtowarzyszy broni? Co ja takiego zrobiłem, za co to wszystko spotyka akurat mnie? Siedziałem i
rozmyślałem: no cóż, podowodziłem sobie, nie udało się i koniec. Miałem ochotę wstad i wyjśd - niech
to wszystko diabli wezmą! Popatrzyłem na prezydium, na głównodowodzącego floty, i widzę, że oczy
nabiegają mu krwią, usta wykrzywia zły uśmieszek. No, myślę sobie, powiedzieli, co mieli do
powiedzenia, trzeba stąd iśd. Lekko uniosłem się z krzesła, chcąc opuścid salę, ale widzę, że dowódca
wstaje z miejsca, przerywa kolejnemu „krytykowi”, każe mu natychmiast zejśd z trybuny i prawie z
pianą na ustach dosłownie wrzeszczy na całą salę: „Kapitan Zatiejew, wstad!”. Wstaję. Nie patrzę na
dowódcę, czekam na wyrok. Słyszę: „W imieniu rządu i naczelnego dowództwa Marynarki Wojennej
dziękuję wam za bezbłędne wykonanie zadania bojowego i stawiam was za przykład wszystkim
obecnym!” Słyszę oklaski, ktoś krzyknął: „Brawo! Zuch!” A w sali jest ponad czterysta osób! Takiego
zakooczenia się nie spodziewałem, byłem tak oszołomiony, że zapomniałem powiedzied
regulaminowego: „Służę Związkowi Radzieckiemu!”. Po chwili głównodowodzący uspokoił się i oddał
głos szefowi sztabu floty, wiceadmirałowi Czursinowi.

Czursin relacjonował: „Okręt podwodny „S-98” otrzymał rozkaz prowadzenia prawdziwych działao
bojowych. Do chwili rozpoczęcia działao bojowych broni wolno było używad tylko w celu
samoobrony. Po przystąpieniu do działao bojowych wolno używad broni po wykryciu dużych
zespołów okrętów wojennych przeciwnika, wchodzących na Morze Czarne. Okręt rozkaz wykonał.
Przygotowywany atak miał byd skierowany przeciwko okrętom patrolowym produkcji amerykaoskiej
typu „Deely”, które rzeczywiście wpłynęły na Morze Czarne 8 listopada. Wywiad potwierdza raport
dowódcy okrętu podwodnego (czyli mój). Analiza działao bojowych okrętu podwodnego na
podstawie przedstawionych dokumentów - dziennika działao bojowych, dziennika nawigacyjnego,
dobowych zapisów manewrów, dzienników wachtowych hydroakustyków i obsługi radiometrów -
świadczy o dobrym przygotowaniu taktycznym załogi i utrzymywaniu wyposażenia i urządzeo okrętu
w należytym stanie oraz właściwej eksploatacji sprzętu (od siebie dodam, że były to rezultaty
corocznych urlopów, którymi nagradzałem podoficerów i marynarzy służby zasadniczej za
nienaganne utrzymanie sprzętu i wyposażenia).

Dyskusję zamknął głównodowodzący Floty Czarnomorskiej. Podkreślił, że dowódca działał słusznie.


Na wojnie zwycięża ten, kto pierwszy atakuje, a nie czeka, aż jego zaatakują. Jeśli chodzi o
nieszczęsny atak, to jeśli doszłoby do zatopienia patrolowca (a może nawet wszystkich trzech
jednostek), to jakoś byśmy zażegnali ten konflikt kanałami dyplomatycznymi. Dowódca działał
zdecydowanie i słusznie. W sprawie bielizny i mydła należy wyciągnąd wnioski i podjąd odpowiednie
kroki - intendentura ma zaopatrzyd wszystkie okręty podwodne w kompletne zestawy, których skład
należy uzgodnid z oficerami okrętów podwodnych (w skład zestawu powinno wchodzid mydło,
przybory toaletowe, bielizna jednorazowego użytku i inne przedmioty).

Odprawa dobiegła kooca. Pojechałem do domu do Sewastopola. Rozkazem Ministra Obrony,


marszałka Związku Radzieckiego Gieorgija Konstantinowicza Żukowa, z dnia 26 lutego 1957 roku
zostałem przed regulaminowym terminem awansowany do stopnia komandora podporucznika. Cała
załoga okrętu otrzymała cenne nagrody. Okręt podwodny „S-98” został wyróżniony listem
pochwalnym KC WLKSM15. Przez długi czas list ten był przechowywany w Muzeum Marynarki
Wojennej w Leningradzie.

Na bal noworoczny poszliśmy do Domu Oficerów Floty Czarnomorskiej. Wieczór był wspaniały.
Głównodowodzący floty brał aktywny udział w przygotowaniu balu i dołożył wszelkich starao, by
impreza się udała. Wieczór noworoczny bardzo przypadł do gustu mojej żonie. Zmartwiła mnie
jednak, mówiąc, że nie wiedziała, gdzie ja jestem, dokąd i w jakim celu popłynął nasz okręt, kiedy
wrócimy z rejsu - nikt jej nie odwiedził, przez cały czas o niczym nie wiedziała: czy okręt jest cały,
gdzie przebywa - w morzu czy w innej bazie, kiedy wróci do Sewastopola. To bardzo niedobrze, gdy
nikt nie ma czasu powiedzied pozostałym na lądzie bliskim - żonom, krewnym - co dzieje się z ich
mężami, ojcami, bradmi, gdy nikt nie zatroszczy się o nich chodby w najmniejszym stopniu. Nie można
tak traktowad ludzi. Na lądzie była przecież cała gromada oficerów i pracowników politycznych,
których głównym zadaniem powinna byd troska o rodziny marynarzy, którzy wypłynęli w morze.

Tak oto dobiegł kooca rok 1956. Dla mnie był to dobry rok - awans przed ustawowym terminem (co
prawda, dostałem go na początku 1957 roku), strzelba myśliwska w nagrodę, łyk sławy: o to zadbały
już gazety: „Bandera Ojczyzny”, „Radziecki Marynarz” i inne.

Przez prawie dwa miesiące doprowadzaliśmy do porządku nasz okręt. Główny bodziec działał bez
zarzutu - chłopaków ciągnęło do domu, a że jest to realne, już się przekonali. Słowa dotrzymywałem i
każdy, kto zasłużył, dostawał w nagrodę urlop. Przeładowaliśmy wszystkie wyrzutnie torpedowe,
naprawiliśmy i doprowadziliśmy do stanu gotowości całe wyposażenie okrętu. Potem udało się
trochę odpocząd.

Powoli dobiegał kooca okres mojej służby na Morzu Czarnym.

Przytoczę jeszcze dwie opowieści z tych lat mego życia. Na początku października 1950 roku kilku
oficerów dywizjonu okrętów podwodnych, budowanych w stoczni w Nikołajewie, zaproszono na
pogrzeb marynarzy, poległych w latach drugiej wojny światowej. W wielkiej tajemnicy
dowiedzieliśmy się, że w okolicach Odessy wyłowiono z morza dwa „maluchy”, zatopione podczas
wojny. Znaleziono je w bardzo niezwykły sposób. Prowadzono trałowanie kontrolne rejonu i trał
zaczepił o jakiś duży przedmiot Pod wodę zszedł płetwonurek, który znalazł mały okręt podwodny,
leżący na dnie. Postanowiono zbadad okręt i ewentualnie podnieśd go na powierzchnię, w zależności
od wyników podwodnego rekonesansu. Ale plany te pokrzyżował sztorm. Miejsce znalezienia okrętu
oznaczono bojami i trałowiec wrócił do portu. Sztorm zerwał boje i trzeba było od nowa rozpocząd
poszukiwania. Trał ponownie o coś zaczepił. Wszyscy myśleli, że to poszukiwany okręt Pod wodę
zszedł ten sam płetwonurek, co poprzednio. Po wynurzeniu zameldował, że jest to inny okręt niż ten,
który widział ubiegłym razem. Dowódca trałowca niezbyt wierzył w zapewnienia nurka, ale na wszelki
wypadek rozkazał raz jeszcze przetrałowad cały rejon. I rzeczywiście: dosłownie 100 metrów dalej
znaleziono drugiego „malucha”. Wstępne oględziny, przeprowadzone przez nurków, pozwoliły
stwierdzid, że oba okręty podwodne prawdopodobnie natknęły się na miny i zatonęły.

Oba okręty podniesiono na powierzchnię. Jeden był cały wypełniony wodą, w drugim woda
zajmowała mniej więcej połowę kadłuba. Na drugim okręcie, w przedziale rufowym i na pomoście
bojowym, znaleziono zwłoki poległych marynarzy w kamizelkach ratunkowych. W niezatopionych

15
Komsomołu - przyp. tłum
przedziałach pierwszego okrętu znaleziono zwłoki marynarzy na kojach - prawdopodobnie udusili się
z braku powietrza. Razem na obu „maluchach” znaleziono około trzydziestu trupów. Według
ocalałych dokumentów (dziennika pokładowego itp.) jeden z okrętów trafił na minę, a drugi został
zatopiony przez minę denną. Pogrzeb odbywał się w tajemnicy, rodzin poległych nie zaproszono.
Nam zabroniono mówid o znalezisku i o pogrzebie. Sądzę, że zbiorowej mogiły marynarzy z obu
okrętów dziś już nie ma.

Z kolei okręt podwodny „Szcz-203” wyłowiono w 1956 roku. Jego dowódcą był komandor
podporucznik Niemczynow. Okręt zatonął w 1943 roku pod Eupatorią. Podczas holowania okręt
podwodny ponownie zatonął, ale znów wydobyto go na powierzchnię. Udało się wyłowid tylko częśd
dziobową. Szczątki „Szcz-203” umieszczono w pływającym doku w głębi Basenu Południowego, koło
rampy kolejowej. Moja załoga, wraz z załogą „S-65”, dowodzonego przez kapitana Kijaszko, otrzymała
zadanie oczyszczenia okrętu z mułu i wydobycia pozostałych zwłok marynarzy. Wydobyliśmy 32
czaszki, wszystkie sczerniałe. Zachowały się jakieś dokumenty, zapisane ołówkiem. Dziennik
pokładowy był tak zniszczony, że niczego nie dało się odczytad. Zdołano jednak odtworzyd ostatnie
chwile jednostki i moment jej zagłady. Minęła już godzina 22.00, trwało właśnie ładowanie
akumulatorów. Dowódca prawdopodobnie dostrzegł kuter i ogłosił alarm artyleryjski - świadczyły o
tym pociski, pozostałe na pomoście bojowym, i otwarty przedział artyleryjski. Czaszki dowódcy nie
znaleźliśmy - miał sztuczne złote zęby, czaszkę łatwo dałoby się rozpoznad. Prawdopodobnie siła
wybuchu wyrzuciła go za burtę. Wybuch torpedy nastąpił w piątym przedziale, silnikowym. Niczego
więcej o losie poległych marynarzy nie zdołaliśmy się dowiedzied.

Drugiego września 1957 roku otrzymałem wezwanie do działu kadr floty. Po poważnej rozmowie z
szefem działu otrzymałem propozycję przejścia do służby na atomowych okrętach podwodnych jako
dowódca okrętu uzbrojonego w rakiety balistyczne. O tym, że Związek Radziecki zaczął budowad
atomowe okręty podwodne, coś niecoś już słyszeliśmy, były to jednak raczej pogłoski i oderwane od
siebie informacje. Propozycja objęcia dowództwa na okręcie atomowym była dla mnie niespodzianką
i mile łechtała moją ambicję. Ale wiązało się to przede wszystkim ze zmianą trybu życia, miejsca
zamieszkania itp. - a nie minął nawet rok, jak dostałem pierwsze służbowe mieszkanie, córka dopiero
co poszła do szkoły, no i trzeba by było zmienid klimat - ciepły czarnomorski na zimny północny.
Poprosiłem o czas do namysłu, chciałem naradzid się z żoną - moim głównym doradcą. Nie
namyślaliśmy się długo. Żona gotowa była jechad ze mną wszędzie, gdzie będzie potrzeba - nie bała
się nawet opuścid ciepłego Sewastopola i przenieśd na mroźną i niegościnną Daleką Północ lub Daleki
Wschód. Poszedłem zatem do kadr i wyraziłem zgodę. W kadrach poproszono mnie, abym na razie o
niczym nie informował moich dowódców i nie opowiadał o planowanym przeniesieniu nikomu,
nawet najlepszym przyjaciołom. W ciągu tygodnia musieliśmy całą rodziną przejśd wszystkie
niezbędne badania lekarskie. Komisja miała stwierdzid, czyja nadaję się do służby na okręcie
atomowym, to znaczy, czy spełniam szczególne wymagania dotyczące stanu zdrowia. Jeśli chodzi o
żonę i córkę, to musiano stwierdzid, czy zdołają zaadaptowad się do trudnych warunków życia na
Północy.

Przez cały tydzieo badano nas, prześwietlano, analizowano wszystko, co tylko można było poddad
analizom. Komisja „przyczepiała się” dosłownie do wszystkiego, szukając najmniejszego chodby
uszczerbku w naszym zdrowiu. Wreszcie wydano werdykt: wszyscy jesteśmy zdrowi, możemy jechad,
dokąd tylko mamy potrzebę i ochotę! Jednak żonie do tej pory nie mówiłem, że będę służył na
okręcie o napędzie atomowym, a koniecznośd przeprowadzenia tych wszystkich badao i kontroli
lekarskich uzasadniałem tym, że „S-98” ma byd przeniesiony na Północ. Jak już wspominałem,
zabroniono mi mówid komukolwiek o skierowaniu do służby we flocie atomowej - nawet dowództwa
brygady nie powiadomiono o tym fakcie.

Po pomyślnym przejściu przez komisję lekarską, która stwierdziła, że nadaję się do pracy z
materiałami promieniotwórczymi, a moja rodzina może mieszkad na Północy, zameldowałem się w
kadrach z wynikami badao. Tam otrzymałem do wypełnienia kwestionariusze, blankiety życiorysu i
inne dokumenty dla siebie i żony oraz instrukcję ich wypełniania. Niby mimochodem zapytałem
kadrowca, komandora podporucznika Leonida Łysenkę: a co będzie z moją opinią, przecież mam na
pieoku z dowódcą? Łysenko uśmiechnął się i mówi, że to nie mój kłopot, i że oficerów na okręty o
napędzie atomowym wybierają nie na podstawie opinii jakichkolwiek dowódców, ale biorą pod
uwagę rzeczywiste umiejętności i fachowośd. Jeśli chodzi o ciebie - kontynuował Łysenko - to nie
masz żadnego kontrkandydata w całej Flocie Czarnomorskiej. Twoi dowódcy otrzymali rozkaz
napisania ci opinii służbowej i partyjnej, i takie opinie napisali, chod nie wiedzieli, po co i dla kogo.
Obie opinie są dobre, nawet bardzo. Łysenko poradził mi uzbroid się w cierpliwośd i czekad.

Czekałem przez cały październik i listopad. Pod koniec września otrzymałem rozkaz odstawienia „S-
98” na przegląd techniczny i bieżący remont do stoczni w Sewastopolu. W rozkazie była mowa o tym,
że po remoncie okręt zostanie przeniesiony do Floty Północnej. Demontaż uzbrojenia i prace
remontowe zajęły cały miesiąc. W pierwszych dniach listopada „S-98” zajął miejsce przy nadbrzeżu w
Basenie Południowym.

Rozkaz odstawienia okrętu do remontu, prawdę mówiąc, mocno mnie rozczarował. Bardzo chciałem
wziąd udział w zawodach w strzelaniu torpedowym o puchar Naczelnego Dowódcy Marynarki
Wojennej. Miałbym duże szanse zdobyd ten puchar - „Zygzak”, wymyślony i stosowany przeze mnie
automat strzelniczy, nie był jeszcze w powszechnym użyciu - szczerze mówiąc, żaden okręt we Flocie
Czarnomorskiej go nie posiadał, miałem zatem ogromną przewagę: przed salwą czterech pocisków
manewrujących nie uchroni się żaden okręt Los jednak chciał inaczej: dosłownie na dwa tygodnie
przed rozpoczęciem zawodów mój okręt poszedł do remontu.

W strzelaniu konkursowym jednak uczestniczyłem, tylko w nieco innej roli - jako przedstawiciel
sztabu sił podwodnych. Popłynąłem na pokładzie niszczyciela, zabezpieczającego krążownik, w
składzie zespołu okrętów bojowych. Dowódcą niszczyciela był mój stary przyjaciel, Jura
Tierieszczenko. Bardzo mi się podobało na jego okręcie - praca na mostku była znakomicie
zorganizowana, przez co mostek przypominał mi nieco moje własne stanowisko dowodzenia.

Panował sztorm, ale strzelania nie odwołano. Nasz niszczyciel szedł z lewej burty na trawersie
krążownika, który miał byd głównym celem ataku torpedowego. Gdy ogłoszono gotowośd bojową,
poszedłem na pomost bojowy i wraz z dowódcą niszczyciela, sygnalistami oraz specjalnie
wystawionymi obserwatorami zaczęliśmy pilnie wpatrywad się w morze, starając się dostrzec
torpedy. Ja byłem szczególnie zainteresowany - bardzo chciałem, żeby podwodniacy trafili w cel - jeśli
nie w krążownik, to chodby w niszczyciel z eskorty. Niczego jednak nie udało nam się dostrzec - z
pięciu okrętów wypłynęły na strzelanie tylko dwa, i oba spudłowały. Trochę było mi wstyd, że
podwodniacy tak się nie popisali - tyle okrętów wyszło w morze, i wszystko na darmo - ani jedna
torpeda nie przeszła nawet w bezpośredniej bliskości celu.
Wreszcie wyjaśniły się wszystkie sprawy związane z moim nowym przydziałem. W grudniu został
podpisany rozkaz, w którym mianowano mnie dowódcą okrętu podwodnego o napędzie atomowym
„K-19”, z rakietami balistycznymi na pokładzie, flagowej jednostki nowej serii. Miałem zdad okręt „S-
98” i stawid się w Departamencie Kadr Marynarki Wojennej w celu załatwienia wszystkich
formalności związanych z przeniesieniem. Jak później się dowiedziałem, kandydatury na stanowiska
dowódców strategicznych atomowych okrętów podwodnych najpierw omawiano na posiedzeniu
Rady Wojskowej Marynarki Wojennej, a potem były one zatwierdzane przez Komitet Centralny KPZR.
To z tego właśnie powodu wszystko trwało tak długo.

Etap służby na „dieslach” dobiegł kooca. Co czekało mnie w najbliższej przyszłości?

Zdanie okrętu pierwszemu zastępcy trwało krótko. Masę czasu zajęło mi natomiast załatwienie
wszystkich dokumentów, chodzenie po kancelariach, załatwienie spraw mieszkaniowych itp.
Dowództwo floty nie spieszyło się, żeby puścid mnie na Północ. Ja sam zresztą też nie naciskałem. Co
tu kryd - szkoda mi było rozstawad się z okrętem, z załogą, z której własną pracą uczyniłem taki
zespół, że można było iśd z nimi w ogieo i wodę. Starałem się, by moi podwładni wyrośli na dobrych,
rzetelnych ludzi, znakomitych specjalistów, dobrych wychowawców swoich z kolei podwładnych, w
większości młodych chłopców - marynarzy i podoficerów. Nie do mnie należy ocenianie samego
siebie jako dowódcy i wychowawcy. Spośród moich podwładnych dowódcami okrętów podwodnych
zostali: kapitan Kratjuk, podporucznik Dronin, porucznik Połownikow, podporucznik Konstantin
Makarów (w przyszłości będzie szefem Sztabu Generalnego Marynarki Wojennej). Mój mechanik,
kapitan inżynier Michaił Andriejewicz Putilin, dał się poznad jako znakomity wykładowca w Wyższej
Inżynieryjnej Szkole Marynarki Wojennej im. F. Dzierżyoskiego w Petersburgu. Świetnym specjalistą
do spraw uzbrojenia minowo-torpedowego został porucznik Kultienko. Mój zastępca do spraw
politycznych (mówię o tym niezależnie od mojego uprzedzenia do oficerów polityczno-
wychowawczych), porucznik Arnold Piotrowicz Czerniawski, po ukooczeniu Akademii Nauk
Politycznych w Moskwie próbował unowocześnid programy nauczania marksizmu-leninizmu w Szkole
Nauk Politycznych Marynarki Wojennej, za co został przedterminowo zwolniony ze służby.

Dwunastego lutego 1958 roku moi byli podwładni urządzili mi skromne pożegnanie. Wcześniej
pożegnałem się z marynarzami i podoficerami służby zasadniczej. Czegóż mi życzyli? Żebym nadal był
dobrym człowiekiem (a przecież nie pobłażałem im, jeśli ktoś zawinił - chod zdarzało się to rzadko -
karałem z całą surowością). Podziękowałem za takie życzenia, za dobrą służbę i na pożegnanie
wypiliśmy parę butelek dobrego, krymskiego wina - było to oczywiście wbrew regulaminowi, ale nie
przejmowałem się tym, a zresztą dowództwo wiedziało, że żegnam się z załogą. Dwunastego lutego
żegnałem się z oficerami i podoficerami kontraktowymi. Rozstaliśmy się ciepło. Na pożegnanie
podarowali mi niewielki srebrny zestaw - trzy kieliszki na tacce - i komplet sztudców, z
wygrawerowanym na pudełku napisem: „Za nasze sukcesy i zdrowie. Załoga okrętu podwodnego S-
98”. Srebra te przechowuję jak najcenniejszą pamiątkę - pamiątkę o braterstwie i przyjaźni.

Pora było się zbierad. Z dowódcą brygady, z którym łączyły mnie stosunki chłodne, a niekiedy wręcz
złe, pożegnałem się oficjalnie, z zadowoleniem i bez żalu. Muszę tu wspomnied, że dla niego moje
przeniesienie było kompletnym zaskoczeniem - w tych latach niewielu oficerów dostąpiło zaszczytu
dowodzenia atomowym okrętem podwodnym. Był to dowód wielkiego zaufania. Czekała na mnie
przyszłośd - nowa i nieznana. Wierzyłem w nią i poświęciłem dla niej całego siebie, moją rodzinę,
której los był nierozerwalnie związany z moją służbą.
Jakim okrętem przyszło mi dowodzid? Był to pierwszy radziecki strategiczny atomowy okręt
podwodny, uzbrojony w pociski rakietowe, projektu 658. Głównym konstruktorem był Siergiej
Nikitowicz Kowalów, wcześniej zastępca głównego konstruktora okrętów podwodnych typu 613, o
napędzie dieslowskim, budowanych, między innymi, w stoczni w Nikołajewie w latach 1950-1952.

Budowę okrętu „K-19” rozpoczęto 17 października 1958 roku w stoczni nr 402 w Siewierodwiosku -
obecnie nosi ona nazwę Północnych Zakładów Budowy Okrętów - a wodowano go 8 kwietnia 1959
roku.

Głównym uzbrojeniem okrętu były rakiety balistyczne. Osiem wyrzutni torpedowych z zapasem
pocisków o kalibrze 533 mm z głowicami jądrowymi, zapewniało okrętowi gotowośd bojową w
przypadku spotkania z jednostkami zwalczania sił podwodnych możliwego przeciwnika - czyli NATO -
w przypadku przerwania rubieży obrony przeciw okrętom podwodnym, podczas przejścia do rejonów
działao bojowych lub w tychże rejonach. Zasięg wyrzutni rakietowych pozwalał na prowadzenie
działao bojowych przeciwko obiektom wojskowym NATO na wybrzeżu Oceanu Atlantyckiego poza
rejonami, dostępnymi i kontrolowanymi przez okręty podwodne (w rejonach przybrzeżnych). Napęd
atomowy zapewniał praktycznie nieograniczony zasięg działania okrętu i nieograniczony okres
przebywania w morzu. Jedynym ograniczeniem autonomiczności okrętu była wytrzymałośd załogi - u
przeciwnika termin ten wynosi 60 dni i był uzależniony od wielkości zapasów żywnościowych. Jako
dowódca mogłem byd dumny z takiego okrętu. Jednak był on jednostką nową w mojej karierze, a to
pociągało koniecznośd dobrego poznania okrętu i możliwości jego wykorzystania. Czekał mnie kolejny
okres nauki.

Kilka słów dygresji. Amerykanie w tym czasie wprowadzali już w swojej flocie atomowe okręty
podwodne. Pierwszy z nich, „Nautilus”, pływał od pewnego czasu pod dowództwem kapitana
Andersona, a nawet przedostał się pod lodami Arktyki do Bieguna Północnego jako pierwszy okręt
podwodny w historii, który dokonał takiego wyczynu. Radzieccy budowniczowie okrętu mieli przed
sobą trudne zadanie: za żadne skarby nie pozwolid, by Amerykanie przejęli pałeczkę pierwszeostwa w
dziedzinie budowy okrętów podwodnych z napędem atomowym.

Czas płynął nieubłaganie. Amerykanie zakooczyli już produkcję pierwszego atomowego okrętu
podwodnego z pociskami rakietowymi, .Jerzy Waszyngton”. Pod naciskiem najwyższych władz
paostwowych zaczęliśmy w szybkim tempie rozwijad atomową flotę podwodną.

Mój przyjazd do Moskwy nastąpił na krótko przed jubileuszem 40-lecia Armii Czerwonej. Zastępca
szefa wydziału okrętów nawodnych Marynarki Wojennej, komandor podporucznik Aleksander
Aleksandrowicz Sawielow zaproponował, bym zatrzymał się u niego (mieszkał koło stacji metra
„Kropotkinskaja”). Zgodziłem się z chęcią. Po święcie, 24 lutego, udałem się do centrum
szkoleniowego. Była to szkoła dla specjalistów wojskowych, utworzona na bazie pierwszej radzieckiej
elektrowni atomowej w Obniosku. Oczywiście, zanim rozpoczęło się szkolenie załóg atomowych
okrętów podwodnych, uruchomiono tam prawdziwy okrętowy reaktor jądrowy. Na tym właśnie
reaktorze mieliśmy przejśd specjalne szkolenie w zakresie obsługi systemu napędowego okrętu
podwodnego. W programie nauczania wiele było elementów nowych: fizyka jądrowa, teoria
reaktora, elementy mechaniki kwantowej, dozymetria, budowa reaktora i systemów sterowania nim,
systemy zabezpieczeo, aparatura kontrolna i pomiarowa, budowa wszystkich systemów i urządzeo,
wchodzących w skład układu napędowego okrętu. Należy podkreślid, że specjalne szkolenie w
ośrodku przechodziło całe dowództwo okrętów podwodnych i załogi pododdziałów
elektromechanicznych, przy czym cała kadra oficerska odbywała szkolenie według jednego programu.

Wrócę jednak do chwili mojego przybycia do ośrodka szkoleniowego. Wykłady już się rozpoczęły.
Wszyscy uczestnicy kursu zostali podzieleni na klasy, zupełnie jak w szkole. Znalazłem się w jednej
klasie z pozostałymi oficerami. Program był jednakowy dla wszystkich. Bliższa znajomośd z oficerami
przypomniała mi męczący i nudny okres zajęd w szkole inżynieryjnej w Leningradzie w latach 1955-
1956. Wielu z ówczesnych kursantów od chwili ukooczenia leningradzkiej szkoły aż do skierowania na
okręt podwodny „K-19” obijało się bezczynnie, niczego poważnego nie robiąc i nie ponosząc żadnej
odpowiedzialności. Niektórzy z nich byli czasowo odkomenderowani do Kronsztadu, Leningradu,
Lipawy czy nawet Tallina. Wszędzie panował tak potworny bałagan i brak odpowiedzialności, że po
niespełna miesiącu zmuszony byłem postawid wniosek o wykluczenie z załogi niektórych osób,
wyróżniających się szczególnie rażącym brakiem dyscypliny. W rezultacie wykluczeni zostali
podporucznicy Kłycz i Kazakow i jeszcze trójka innych. Stało przede mną trudne zadanie stworzenia z
tej przypadkowej zbieraniny zgranej i dobrej załogi. Zadanie to było o tyle trudniejsze, że na czele
ośrodka stały osoby zupełnie niekompetentne. Dowódcą był komandor Sokołów, gbur i ignorant.
Jego zastępca, komandor porucznik inżynier Jakubow, też był niezbyt ciekawą osobistością, a przy
tym nienajlepszym inżynierem. Obaj czuli się w ośrodku znakomicie, robili, co tylko dusza zapragnie.
Marynarzy i podoficerów wykorzystywali jak chcieli, nie oszczędzając dowódców. W ośrodku
przechodzili szkolenie dowódcy oraz oficerowie, podoficerowie i marynarze działu
elektromechanicznego (piąty przedział bojowy). Zarówno Sokołów, jak i Jakubow zupełnie nie liczyli
się z dowódcami. Przyczyną takiego postępowania był zapewne fakt, że załogi pierwszych dwóch
okrętów podwodnych - „K-3” i „K-5” (załoga „K-5” była początkowo szkolona jako załoga rezerwowa
dla okrętu „K-3”, później jednak dowództwo postanowiło nie tworzyd odrębnych załóg rezerwowych i
załoga rezerwowa „K-3” automatycznie stała się główną załogą „K-5”, drugiego okrętu podwodnego z
napędem atomowym, zbudowanego według projektu 627a) zostały skompletowane w 1954 roku.
Początkowo szkolono je w Leningradzie, a kiedy przyjechali do pierwszej elektrowni atomowej w
Obniosku, ośrodek szkoleniowy jeszcze nie istniał i kursanci nie byli podwładnymi Sokołowa. Co
prawda dwiczenia praktyczne odbywali na działającym reaktorze (reaktor dwiczebny w owych czasach
jeszcze nie istniał) już za czasów Sokołowa i Jakubowa, ale byli od nich niezależni. Kiedy natomiast
przyszły na szkolenie załogi „K-8” (dowódca komandor porucznik Wasilij Szumakow) i „K-14”
(dowódca komandor porucznik Borys Markin), obaj ci „wybitni dowódcy” (mówię oczywiście o
Sokołowie i Jakubowie) pokazali, co umieją. Daj durniowi władzę, a tyle złego narobi, że nie daj Boże!
Tym bardziej, że Szumakow i Markin zostali przeniesieni na okręty atomowe w okresie, gdy ich
jednostki macierzyste były w remoncie, we wcześniejszym okresie dowodzenia okrętami
dieslowskimi nie służyli nigdy w pierwszej linii i byd może z tego powodu czuli się
niedowartościowani, pozwalali sobą pomiatad i milcząco znosili chamskie wybryki Sokołowa i
Jakubowa. Zemną obu dowódcom nie było już tak łatwo - me pozwalałem sobie na to, by ktoś mówił
do mnie podniesionym tonem. Zaraz po mnie przyszli do ośrodka kolejni dowódcy - Walentin
Ryżkow, Władimir Czemiawin, Wiktor Bielaszew, wszyscy byli dowódcy okrętów z pierwszej linii, i
Sokołów i Jakubów musieli się pohamowad. Wkrótce obaj zostali zwolnieni, na usilne nalegania
dowódców atomowych okrętów podwodnych.

Kilka słów o szkoleniu. Zajęcia teoretyczne miały trwad przez 9 miesięcy, po osiem godzin dziennie, i
kooczyły się egzaminami ze wszystkich przedmiotów. Po kursie teoretycznym następowała praktyka
na działającym reaktorze jądrowym. Dwiczebny reaktor okrętowy był własnością Ministerstwa
Budownictwa Okrętowego, a nasz ośrodek szkoleniowy został po prostu „przypisany” do niego,
korzystając z uprzejmości obsługi reaktora, która szkoliła nasze załogi przy okazji rutynowych prac
konserwacyjno-kontrolnych. W praktyce wyglądało to tak, że musieliśmy podporządkowad się
projektantom i konstruktorom - gdy oni wykonywali określone prace, my odbywaliśmy szkolenie
praktyczne. Z tego powodu praktyki bardzo się przeciągały, ale moja załoga nie musiała się spieszyd.
Na początku 1959 roku budowa naszego okrętu została na pewien czas wstrzymana - wyższe czynniki
podejmowały decyzję, jakie okręty budowad: z rakietami balistycznymi czy skrzydlatymi. Ten okres
niepewności pozwolił załodze spokojnie zakooczyd pełny kurs szkolenia praktycznego na działającym
reaktorze i wszyscy oficerowie zostali przez specjalną komisję, złożoną z cywilnych specjalistów,
dopuszczeni do samodzielnej obsługi reaktora atomowego.

Tak więc szkolenie dobiegło kooca. Na moją prośbę uczestniczyłem w egzaminach i zaliczeniach całej
załogi, wiedziałem więc, co każdy z moich podwładnych umie. Siódmego marca 1957 roku załoga „K-
19” pod dowództwem pierwszego zastępcy, komandora podporucznika Władimira Waganowa,
wyjechała do Siewierodwioska. Tam dokooptowano do nas specjalistów z innych działów
okrętowych, a następnie cała załoga została oddelegowana do stoczni, gdzie uczestniczyła w budowie
okrętu, zdobywając praktyczną wiedzę o jego konstrukcji, oprzyrządowaniu, wyposażeniu i
organizacji służby, zgodnie z regulaminem okrętowym.

Ja natomiast zostałem wezwany do Moskwy, do Sztabu Generalnego Marynarki Wojennej. Miałem


stawid się u zastępcy naczelnego dowódcy, szefa szkolenia bojowego Marynarki Wojennej,
wiceadmirała Władimira Nikiforowicza Iwanowa. Iwanow zaproponował mi udział w pracach grupy
kontradmirała Bogomołowa, która miała za zadanie opracowad dla naszej floty doktrynę obrony
przed siłami zwalczania okrętów podwodnych przeciwnika. Powiedziałem, że ode mnie komisja nie
może się spodziewad żadnej pomocy. Władimir Nikiforowicz odrzekł, że nikt tego po mnie nie
oczekuje, że raczej to dla mnie byłoby korzystne doświadczenie: poznanie współczesnych poglądów
dowództwa naszej floty, a także naszych potencjalnych przeciwników, na temat metod i sposobów
zwalczania sił podwodnych, zaznajomienie się z nowinkami technicznymi w tej dziedzinie itp.
Oczywiście, zgodziłem się i później nie żałowałem swej decyzji. Dowiedziałem się wielu nowych i
pożytecznych rzeczy, szczególnie w zakresie współczesnego uzbrojenia przeciwnika i nowych środków
zwalczania sił podwodnych, organizacji obrony przed okrętami podwodnymi na Atlantyku i Oceanie
Spokojnym, perspektyw rozwoju NATO-wskich systemów obrony przed okrętami podwodnymi. Na
pewno nie był to czas stracony.

W połowie maja zameldowałem szefowi szkolenia bojowego Marynarki Wojennej, że zakooczyłem


szkolenie w zakresie systemów obrony przed okrętami podwodnymi w grupie kontradmirała
Bogomołowa, i uzyskałem zgodę na wyjazd na Północ. Razem z żoną opuściliśmy Moskwę i udaliśmy
się do Siewierodwioska. Dyrektor stoczni, Jewgienij Pawłowicz Jegorow, oddał do mojej dyspozycji
piękne trzypokojowe mieszkanie. Zajęliśmy z żoną jeden pokój, największy, pozostałe pozostawiając
do dyspozycji dowództwa brygady okrętów podwodnych w budowie. Życie codzienne układało się
mniej więcej normalnie. Wyjaśniły się również kwestie dalszej budowy okrętu - w Moskwie
postanowiono, że flota będzie budowad zarówno okręty z pociskami balistycznymi, jak i skrzydlatymi.
Ponieważ budowa „K-19” była bardzo zaawansowana, to właśnie na niego skierowano wszystkie siły,
prace zatem posuwały się naprzód w szybkim tempie. Tym niemniej, wiele jeszcze pozostało do
zrobienia.
Moskwa uważnie śledziła postępy w budowie i szkoleniu załogi flagowego okrętu brygady. W połowie
czerwca wraz z grupą oficerów wyjechaliśmy na poligon w Kapustinie, gdzie odbywały się próby
poligonowe rakiety „R-13” - głównej broni naszego okrętu. Ja i dowódca przedziału rakietowego,
kapitan Jurij Fiodorowicz Muchin, mogliśmy pojechad na poligon razem z żonami. Na początek prób
nie zdążyliśmy - gdy przyjechaliśmy, wykonano już pięd strzelao próbnych, wszystkie zakooczyły się
sukcesem. Z zapałem zaczęliśmy studiowad budowę rakiet, ich systemów paliwowych i rozruchowych
oraz proces przygotowao do startu. Starty rakiet odbywały się w każdy piątek. W czasie naszego
pobytu na poligonie odpalono sześd rakiet. Wszystkie próby zakooczyły się sukcesem.

Zajęcia na poligonie nic były zbyt intensywne, mieliśmy jednak dośd czasu, by zapoznad się z budową i
działaniem rakiet w trakcie przygotowywania ich do odpalenia. W wolnych chwilach chodziliśmy nad
Achtubę kąpad się i łowid ryby, gotowaliśmy uchę. Na poligonie wiele się nauczyliśmy, obaj byliśmy
zadowoleni z tego, że mogliśmy nabyd trochę wiedzy i doświadczenia w obsłudze rakiet i
przygotowaniu ich do odpalenia. Szczególną uwagę zwracaliśmy na przestrzeganie przepisów
bezpieczeostwa przy kontakcie ze składnikami paliwa (były one bardzo toksyczne).

Do Siewierodwioska wróciliśmy w połowie sierpnia. W październiku rozpoczęły się próby okrętu na


uwięzi, które trwały aż do grudnia. Z powodu trudnej sytuacji pogodowej na Morzu Białym i
niemożliwości przeprowadzenia prób morskich w warunkach zalegania grubej pokrywy lodowej na
Morzu Barentsa, na mocy decyzji rządu okręt podwodny „K-19” miał pozostad na zimowanie w
Siewierodwiosku do momentu stopnienia lodów na Morzu Białym. Zanim zapadło takie
postanowienie, szykowaliśmy się do przejścia nad Zachodnią Licę. Z Archangielska przypłynął
lodołamacz „Kapitan Mielechow”, który miał pilotowad nas podczas przejścia przez pola lodowe.
Razem z dowódcą lodołamacza wytyczyliśmy trasę i harmonogram przejścia, ustaliliśmy niezbędne
sygnały, oprócz ogólnie stosowanych podczas pilotowania, i omówiliśmy wszystkie inne kwestie,
związane z rejsem. Kapitan lodołamacza oprowadził mnie po swoim statku - bardzo mi się podobał, a
szczególnie komfortowe pomieszczenia dla załogi. Ku mojemu ogromnemu żalowi, wspólny rejs nie
doszedł do skutku.

W tym samym czasie stocznia w szybkim tempie przekazała flocie trzy świeżo ukooczone okręty
podwodne projektu 627a z uzbrojeniem torpedowym: „K-5”, „K-8” i „K-14”. Budowę ich kooczono w
wielkim pośpiechu, paostwowe i stoczniowe próby morskie skrócono do minimum, przeznaczając na
nie raptem 6-7 dni. Okręty wyprawiano na Północ bez kontroli mechanizmów oraz bez wykooczenia i
malowania pomieszczeo dla załogi. Żaden z okrętów nie przeszedł pełnego programu prób, układ
zasilania i uzbrojenie nie zostały poddane rzetelnej kontroli, chociaż daleko jeszcze było do
ostatecznej regulacji konstrukcji reaktora i systemów zabezpieczających. Wszystkie trzy okręty wyszły
ze stoczni z niedoróbkami i brakami i dopiero na miejscu stałego bazowania były remontowane i
wykaoczane.

Latem 1960 roku do wyjścia w morze była gotowa tylko jedna jednostka - „K-14”. Nakazano jej wziąd
udział w manewrach „Meteor”, żeby udowodnid najwyższym władzom kraju, że miliardy rubli ze
społecznych pieniędzy nie poszły na darmo. Wiodący okręt z uzbrojeniem torpedowym, „K-3”,
nazwany później imieniem Leninowskiego Komsomołu, nadal stał przy nadbrzeżu w stoczni i
przechodził tak zwaną „eksploatację próbną”. Szczerze mówiąc, okręt po prostu nie nadawał się do
wyjścia w morze. Do dziś nie rozumiem, co to takiego: „eksploatacja próbna”. W słowniku terminów
morskich ani żadnym innym takiego terminu ani definicji nie ma! Na „K-3” mechanicy sprawdzali
wszystkie mechanizmy i systemy, przeglądali całe wyposażenie, kontrolowali turbiny i silniki. Prace
przebiegały powoli, bez zbędnego pośpiechu. Faktycznie był to okręt doświadczalny dla stoczni i
wszystkich zakładów-kooperantów, którzy dostarczali poszczególne elementy wyposażenia.
Wszystkie urządzenia i mechanizmy na okręcie były opieczętowane i załoga wojskowa nie mogła
samodzielnie ich otworzyd, sprawdzid, uczyd się ich obsługi. Na krótko przed rozpoczęciem przez nas
prób na uwięzi, w marcu, okręt „K-3” wyszedł po raz drugi w morze. Rejs był króciutki - dookoła
Nowej Ziemi na Morze Karskie i z powrotem tą samą trasą. Takie wyjścia w morze miały na celu
jedynie sprawdzenie sprawności działania systemu napędowego. Wszystkie mechanizmy i systemy na
tych mini-rejsach obsługiwała załoga stoczniowa - nasi marynarze i oficerowie byli tylko
obserwatorami. Podczas postoju przy nadbrzeżu stoczniowym na „eksploatacji próbnej” zdarzały się
przypadki wręcz humorystyczne. Na przykład, okazuje się, że jakieś urządzenie czy przyrząd nie działa
- załoga stwierdza, że nastąpiła widocznie jakaś awaria (marynarze nie mają żadnego doświadczenia
w obsłudze) i w panice wzywają specjalistę od producenta lub dostawcy. Specjalista w pośpiechu się
pakuje, wsiada w samolot gdzieś na Uralu czy na Syberii i leci do nas, na daleką Północ. Przylatuje,
ogląda urządzenie, cały w nerwach klnie na tych, którzy go wezwali, na miejscu wymienia jakiś
przepalony bezpiecznik i tego samego dnia odlatuje do domu, na Ural czy Syberię. Podobne przypadki
nie należały do rzadkości. W takich warunkach załoga wojskowa nie miała żadnych możliwości nabrad
właściwych nawyków i nauczyd się eksploatacji oraz obsługi nowoczesnych przyrządów. Okręt
podwodny długo jeszcze nie był zdolny do objęcia służby bojowej w składzie Floty Północnej.

Wracam do swojej jednostki. Zimowanie w Siewierodwiosku było trudne i uciążliwe dla załogi i dla
okrętu. W kwietniu 1960 roku, z winy oficera obsługującego system sterowania i ochrony, doszło do
poważnej awarii podczas kontroli reaktora na prawej burcie. Reaktor praktycznie przestał działad.
Dyrekcja stoczni obwiniała moich podwładnych, a władze wojskowe trzymały stronę stoczniowców.
W czasie, gdy nastąpiła awaria, byłem na urlopie. Po przyjeździe zastałem całą załogę okrętu w szoku.
Zacząłem na trzeźwo analizowad wypadki, było już jednak za późno. Rzekomo winni awarii, czyli moi
oficerowie i mechanicy, zostali ukarani, dostało się również mnie. (Prawdziwy sprawca awarii, technik
Korczagin trzy lata później za swój błąd i niedopatrzenie został skazany na siedem lat więzienia). Kara
była niesprawiedliwa, ale musieliśmy ją ponieśd. Podczas usuwania skutków awarii wymieniono pręty
chłodzące w reaktorze.

Czas płynął nieubłaganie. Musieliśmy poznawad okręt, uczyd się obsługi przyrządów, aparatury,
urządzeo i całego wyposażenia technicznego okrętu. Starannie przygotowaliśmy się do prób
morskich. Wbrew oczekiwaniom stoczniowców, którzy chcieli jak najszybciej zakooczyd próby,
dowództwo floty, a przede wszystkim głównodowodzący, admirał Andriej Trofimowicz Czabanienko
nalegał, by mój okręt, jako wiodąca jednostka brygady, przeszedł wszystkie próby, zarówno
stoczniowe, jak i paostwowe. Na naszą korzyśd przemawiało doświadczenie pierwszych czterech
okrętów projektu 627a, które zostały przekazane w stanie nie dokooczonym.

Jedenastego lipca 1960 roku na okręcie podwodnym „K-19” podniesiono banderę Marynarki
Wojennej, a w nocy z 11 na 12 lipca podczas przypływu okręt po raz pierwszy wyszedł w morze na
stoczniowe próby morskie. Muszę przyznad, że próby dały nam się we znaki. Również następne w
kolejności próby paostwowe były trudne i ciężkie. Oba programy prób, przewidzianych dla okrętu
wiodącego (dla seryjnych okrętów podwodnych tego samego projektu obowiązywały znacznie
krótsze i łatwiejsze próby), zajęły ponad cztery miesiące. Zdarzały się awarie sprzętu, wprowadzano
zmiany konstrukcyjne itp. Na jedno tylko głębokie zanurzenie na maksymalną głębokośd (kolejne
okręty z serii musiały zaliczyd jedynie zanurzenie na głębokośd roboczą) musieliśmy trzykrotnie
wychodzid w morze. O jednej z prób tego zanurzenia chciałbym opowiedzied szerzej.

Była to druga z kolei próba. Podczas pierwszej pojawiły się przecieki przy uszczelkach otworów,
którymi wychodziły z kadłuba wiązki kabli. Trzeba było wracad do stoczni i usuwad usterki. Na drugą
próbę wyszliśmy lepiej przygotowani. Wydarzył się jednak nieprzewidziany wypadek, który o mały
włos nie zakooczył się tragicznie. Zanurzenie przebiegało zgodnie z planem prób. Szczególnie
starannie sprawdzano szczelnośd kadłuba i funkcjonowanie pomp na różnych głębokościach. Tym
razem przecieków przy uszczelkach nie było, pompy pracowały bez zarzutu. Na głębokości 290
metrów szósty przedział reaktora zameldował o niewielkim przecieku w części rufowej. W przedziale
reaktora przebywali główny mechanik brygady, komandor podporucznik Nikołaj Siegaczow, oraz
jeden z konstruktorów, sprawdzający wskazania przyrządów pokładowych i kontrolujący, czy nie
występują deformacje kadłuba w przedziale (podczas normalnej eksploatacji szósty przedział był nie
zamieszkany; odwiedzano go jedynie sporadycznie, dla kontroli). Pytam Siegaczowa, czy możemy
zanurzad się dalej. Ten odpowiada, że tak, przeciek jest bowiem niewielki. Na stanowisku dowodzenia
był obecny główny konstruktor, przewodniczący komisji przyjmującej okręt. Powoli zanurzamy się na
głębokośd maksymalną- 300 metrów. Zmniejszam obroty silnika i wydaję rozkaz, aby przeprowadzid
kontrolę szczelności kadłuba. I nagle spokój panujący na okręcie burzy meldunek z przedziału
szóstego: „Szósty przedział zalewa woda!”. Stoję akurat przy radiu, natychmiast więc wywołuję szósty
przedział: „Proszę spokojnie meldowad o sytuacji. Natychmiast”. Przedział szósty milczy. Nie znoszę
niejasnych sytuacji, ale muszę podjąd jakąś decyzję. Sytuacja jest niejasna i może byd krytyczna, jeśli
przedział rzeczywiście zatapia woda morska. Tym bardziej, że wszystko dzieje się przy maksymalnym
zanurzeniu - tylko podwodniacy wiedzą, co może się stad, gdy woda morska dostanie się wewnątrz
kadłuba. Przy sterze głębinowym stoi dowódca drużyny sterników, starszy bosman Kisienko,
doświadczony fachowiec. Procesem zanurzania i wynurzania kieruje dowódca drużyny motorzystów
przedziału maszynowego, bosmanmat Iwan Kułaków. Wydaję rozkaz: „Bosmanie, wynurzenie” oraz
przekazuję na telegrafy komendę „turbiny mała naprzód”. W napięciu liczę upływające sekundy.
Głębokośd nadal wynosi 300 metrów. Okręt zaczyna przechylad się w kierunku rufy. Sekundy biegną
jak oszalałe. Szósty przedział milczy, słychad tylko szum wlewającej się wody. Co się tam dzieje? Przed
oczyma jak w kalejdoskopie przemykają mi koszmarne obrazy: przedział zapełnia się wodą, okręt traci
pływalnośd, musimy wypłynąd najszybciej, jak się da. Rozkazuję: „przedmuchad środkowe zbiorniki
balastowe!”. Przypominam sobie, że przed zanurzeniem zostawiłem kilka zasobników ze sprężonym
powietrzem nie podłączonych do systemu okrętowego (jako rezerwę własną). Pomagam Kułakowowi
podłączyd je do kolumny ze sprężonym powietrzem. Uciekają kolejne sekundy. Przegłębienie na rufę
pogłębia się, głębokośd nadal taka sama. Wydaję kolejny rozkaz: „przedmuchad główne zbiorniki
balastowe!”.

Rozlega się potworny łoskot sprężonego powietrza, napełniającego zbiorniki. Sekundy zmieniają się w
minuty. Wreszcie okręt powolutku zaczyna się unosid! Uważnie obserwuję wskaźniki głębokości i
prędkości. Na głębokości około 100 metrów pojawia się niewielki przechył na lewą burtę, prędkośd
dochodzi do 12 węzłów. Zatrzymuję silniki. Okręt szybko wynurza się, przechył wciąż rośnie. Tuż pod
powierzchnią osiąga katastrofalne rozmiary - 60 stopni! Jestem zupełnie bezsilny - zrobiłem wszystko,
co można było zrobid w takiej sytuacji.

Po chwili przechył zaczął się zmniejszad, przeszedł na prawą burtę, osiągnął 40 stopni i okręt znów się
wyprostował. Kilkakrotnie pokołysał się jeszcze z burty na burtę, aż wreszcie spokojnie osiadł na
wodzie. Na stanowisku dowodzenia cisza. Patrzę na stojących obok mnie ludzi: Siergiej Nikitowicz jest
blady jak trup, przewodniczący komisji odbiorczej komandor Mazin nie może dojśd do siebie, cały się
trzęsie, inni są w nielepszym stanie. Biorę się w garśd, wychodzę na pomost bojowy, otwieram górny
właz i razem z sygnalistą wychodzę na mostek. Z prawej burty, w odległości jednego kabla, stoi okręt
patrolowy, który miał zabezpieczad zanurzenie. Alarmu bojowego na razie nie odwołuję, niech załoga
dojdzie do siebie i uspokoi się po takim dramatycznym wynurzeniu. Ja też musiałem odreagowad
napięcie. Zszedłem do nadbudówki na rufie, przez parę minut spacerowałem w tę i z powrotem,
uspokoiłem się, wróciłem na mostek i odwołałem alarm bojowy. Pytam, co z szóstym przedziałem, co
tam się stało? Okazuje się, że był silny przeciek. Strumieo wody pod ciśnieniem 30 atmosfer wdarł się
wewnątrz kadłuba. Pamiętam, jak jeszcze na Morzu Czarnym na głębokości 90 metrów w odległości
jednego metra ode mnie woda wyrwała uszczelkę przewodu głębokościomierza pod sufitem.
Wrażenie było takie, jakby potężny strumieo wody bił prosto z pokładu, rozbijając się w niezliczone
mnóstwo drobnych kropelek, tworzących gęstą wodną mgłę z deszczem, przy czym słychad było
ogłuszający szum wody. W naszym przypadku strumieo wody wlewał się na głębokości 300 metrów,
przedział prawie w okamgnieniu zapełnił się mgłą wodną, nie sposób było się zorientowad i określid
rozmiary przebicia (podwodniacy nazywają tak miejsce, którędy woda dostaje się do kadłuba okrętu
podwodnego), a na dokładkę obaj przebywający w przedziale szóstym mężczyźni, w obliczu nagłego i
niespodziewanego przypadku po prostu stchórzyli. Przyczyna całej awarii była prosta. Na krótko
przed wypłynięciem na próby głębokiego zanurzenia została wymieniona jedna z głównych pomp
cyrkulacyjnych pierwszego obwodu. Ponieważ pompa była bardzo duża, trzeba było podnosid pomost
nad szóstym przedziałem. Zgodnie z regulaminem w przypadku zdjęcia którejkolwiek z płyt kadłuba
należy przy jej ponownym montażu obowiązkowo wymienid uszczelki. Tymczasem robotnikom nie
chciało się widocznie iśd do magazynu po nowe uszczelki i zainstalowali stare, już zużyte, a następnie
zameldowali mechanikowi odbierającemu pracę, że wszystko jest w porządku. Mechanik przekazał tę
informację przewodniczącemu komisji odbiorczej, który zameldował mi, że kadłub okrętu jest w
porządku i możemy przystępowad do prób na zanurzenie. A przy zanurzeniu stara, zdeformowana
uszczelka nie wytrzymała ogromnego ciśnienia i woda wypchnęła ją na odcinku 20-25 centymetrów.
To wystarczyło, by do wnętrza okrętu przedostała się woda.

Nasze wynurzenie obserwował z mostka okrętu patrolowego komandor porucznik Wiktor Juszkow.
Opowiadał mi potem, jak to wyglądało z boku: najpierw pojawił się potężny wał wody, z niego
dosłownie wyskoczył w górę okręt, ostro przechylony na lewą burtę, następnie runął na wodę,
pokołysał się z burty na burtę i w koocu się wyprostował.

Trzydzieści lat później, na spotkaniu jubileuszowym z okazji rocznicy podniesienia bandery Marynarki
Wojennej na okręcie „K-19”, główny konstruktor strategicznych atomowych okrętów podwodnych,
członek Akademii Nauk, Bohater Pracy Socjalistycznej, Siergiej Nikitowicz Kowalów przyznał się, że w
chwili owego awaryjnego wynurzenia byliśmy o włos od zatonięcia i tylko cudem uniknęliśmy śmierci.
Do dziś pamiętam, że Siergiej Nikitowicz odzyskał mowę dopiero po trzech godzinach po naszym
awaryjnym wynurzeniu, a przewodniczący komisji odbiorczej aż do powrotu do portu nie mógł
wydusid z siebie ani słowa.

Zdarzały się też przypadki braku dyscypliny wśród członków mojej załogi. Jeden z nich miał miejsce na
szczęście wtedy, gdy okręt był na powierzchni. Dowódca piątego przedziału bojowego, kapitan
inżynier Bałabanow, wpadł na pomysł, żeby wyrzucid skrzynki po artykułach żywnościowych,
wykorzystując do tego przewód do usuwania śmieci pod wodą! W trakcie tej „operacji” w przewodzie
utknęła jakaś deska. Bałabanow postanowił otworzyd pokrywy przewodu z obu stron i wypchnąd
deskę za burtę od strony okrętu. Całe szczęście, że byliśmy na powierzchni. Gdy Bałabanow odkręcił
zewnętrzną pokrywę przewodu, woda wdarła się do przedziału i zaczęła błyskawicznie go zalewad
(zanurzenie okrętu sięgało 9 metrów, ciśnienie wody wynosiło prawie 1 atmosferę). Gdy Bałabanow
opamiętał się, kazał natychmiast zamknąd przedział i wypompowad z niego wodę. W wyniku głupoty
Bałabanowa słona woda morska zalała kilka silników elektrycznych, w tym główne silniki instalacji
klimatyzacyjnej i stacji uzdatniania wody morskiej. Jak miałem zareagowad w takiej sytuacji? Sprawca
całego nieszczęścia, były dowódca oddziału elektromechanicznego na małym dieslowskim okręcie
podwodnym, obecnie dowódca dywizjonu ds. walki o żywotnośd okrętu, po takim „wyczynie” pod
żadnym pozorem nie mógł zostad na okręcie. Z wielkim trudem (Bałabanow był synem jakiegoś
ministra) udało mi się pozbyd takiego dowódcy oddziału mającego walczyd o przetrwanie mojego
okrętu w sytuacjach krytycznych!

Bardzo niebezpieczne były próby głównego układu napędowego okrętu, które prowadziliśmy w ciągu
24 godzin nieprzerwanego rejsu przy pełnej prędkości 26 węzłów i obydwu reaktorach pracujących
na pełnej mocy. Etapem koocowym była próba przepłynięcia dwóch godzin przy 110% mocy
reaktorów. Próby te odbywaliśmy na zamkniętym poligonie w Zatoce Kandałackiej, na głębokości 60
metrów.

Czy próby były niebezpieczne dla okrętu i załogi? Morze zawsze pozostanie morzem, nie ma z nim
żartów - nawet jeśli dwiczenia odbywają się na własnym akwenie wewnętrznym - tym bardziej, że nie
był on do kooca zbadany - przedtem nie było potrzeby badad dokładnie zatoki, w której odbywaliśmy
próby. W ciągu 26 godzin nieprzerwanego rejsu mogą wydarzyd się różne niespodzianki, podwodne
prądy mogą znieśd okręt z kursu. Ponadto wiele innych czynników może wpłynąd na odchylenie od
wytyczonego kursu. Dno Morza Białego jest niestabilne, pod wpływem prądów i wirów podwodnych
tworzą się piaszczyste wydmy, które bezustannie „pełzają” po morskim dnie, zmieniając położenie i
wysokośd. Późniejsze, częstsze i liczniejsze próby prowadzone w tym rejonie dowiodły, że nierzadko
okręty „zahaczały” o te wydmy podczas dwiczeo. Jeden z nich, z przewodniczącym komisji odbiorczej
Sorokinem na pokładzie (na okręcie znajdował się wówczas również były główny oficer nawigacyjny
flotylli atomowych okrętów podwodnych, komandor Lew Antochin), przy prędkości 24 węzłów zarył
dziobem w jedną z takich wydm i tylko cudem się uratował - cały korpus zewnętrzny z prawej burty
został dosłownie zmieciony siłą uderzenia. Wydma była zresztą oznaczona na mapie, a cały wypadek
był skutkiem nieprzestrzegania regulaminu dwiczeo na poligonie i niedostosowania się do warunków
pływania. Gdyby okręt płynął kursem o ułamek stopnia bardziej na prawo - wszystkiego ze dwa metry
- nic by go nie uratowało: wbiłby się dziobem prosto w wydmę.

Podczas prób morskich okręt podwodny „K-19” przepłynął ponad 10 000 mil w ciągu czterech
miesięcy. Tak więc i na Czarnym, i na Białym Morzu powodziło mi się doskonale.

Znów wyniknął problem z malowaniem okrętu. Chciałem, żeby całe wnętrze pomalowano na kolor
kości słoniowej. Po usilnych naleganiach z mojej strony Kowalów zgodził się i wniósł odpowiednie
zmiany do projektu.

Teraz należało podpisad dokumenty przyjęcia okrętu. Tutaj cofnę się nieco w opisie wydarzeo.
Jednym z głównych czynników, sprawdzanych podczas prób kontrolnych, jest głośnośd - im cichszy
okręt, tym trudniej go wykryd i zniszczyd. Wiedziałem, że żaden z czterech pierwszych okrętów
atomowych w naszej Flocie Północnej nie był cichy. Również „K-19” nie wyróżniał się pozytywnie pod
tym względem. Na pomiary głośności mechanizmów straciliśmy kilka dni. Kiedy przyniesiono mi
protokół z prób, złapałem się za głowę - wyniki były przerażające, poziom decybeli przerastał
wszystkie możliwe normy. Doświadczenie w dowodzeniu okrętem dieslowskim mówiło mi, że jeśli nie
zareaguję odpowiednio szybko, to będę ponosił moralną odpowiedzialnośd za przyjęcie do floty
okrętu niezdolnego do prowadzenia działao bojowych. Postanowiłem nie podpisywad dokumentów
przyjęcia okrętu i poruszyd kwestię głośności atomowych okrętów podwodnych na forum rządu.
Uprzedziłem dyrektora stoczni o swojej decyzji. Jewgienij Pawłowicz Jegorow dwukrotnie zapraszał
mnie do siebie i wręcz żądał, bym nie upierał się i podpisał dokumenty. Ostatnie spotkanie skooczyło
się karczemną awanturą, połączoną z groźbami i ulicznymi wyzwiskami pod moim adresem. „Zaraz
dzwonię do Naczelnego Dowódcy Marynarki Wojennej i jutro rano już nie będziesz dowódcą okrętu,
taka twoja mad!” - wrzeszczał na mnie dyrektor stoczni. Ja też nie zostałem mu dłużny, posłałem go
do wszystkich diabłów i wyszedłem z gabinetu. Następnego dnia otrzymuję wezwanie do sztabu bazy.
Tam, z bezpośredniej rozmowy z dowódcą floty, admirałem Andriejem Trofimowiczem Czabanienką
dowiaduję się, że mam przeprosid dyrektora stoczni, że do Czabanienki dzwonił osobiście naczelny
dowódca Marynarki Wojennej, admirał Gorszkow, i kazał przyjąd okręt podwodny,,K-19” w skład
floty. Dowódca floty poradził mi, bym dłużej się nie sprzeciwiał i zrezygnował z dalszej walki. Po takiej
rozmowie nie mogłem już zrobid nic innego, jak tylko podporządkowad się dowództwu.

Dwunastego listopada 1960 roku odbyło się uroczyste podpisanie aktu przekazania w skład Floty
Północnej strategicznego atomowego okrętu podwodnego „K-19”, z pociskami balistycznymi na
pokładzie, okrętu wiodącego nowej serii. Po części oficjalnej zorganizowano bankiet w Domu
Inżyniera i Technika. Gospodarzem bankietu był dyrektor Jegorow. Dowództwo floty i dyrekcja
stoczni świętowała w osobnej, zamkniętej sali. Na szczęście, nie było żadnych ekscesów.

Podczas rejsu do miejsca bazowania miał nam towarzyszyd komandor Anatolij Iwanowicz Sorokin,
dowódca Brygady Atomowych Okrętów Podwodnych, który specjalnie w tym celu przyjechał znad
Zachodniej Licy. Szesnastego listopada wypłynęliśmy w kierunku północnym i 18 listopada dotarliśmy
do ujścia Zachodniej Licy. Następnego dnia rozlokowaliśmy się na pływającej bazie „Mahomed
Gadżijew”, dowodzonej przez komandora porucznika Mołoczkę. Zaczęło się normalne szkolenie
bojowe załogi.

Jak wyglądała baza atomowych okrętów podwodnych? Zatoka Zachodnia Lica - a właściwie ujście
rzeki - jest fiordem z wąskim ujściem, za którym cały akwen dzieli się na trzy części - zatoki: Mała
Łopatka, Wielka Łopatka i Nierpicznaja. Do fiordu można było dotrzed drogą morską z Zalewu
Motowskiego oraz drogą lądową, gruntową, z położonej w odległości 27 kilometrów UraGuby. Od
UraGuby do szosy było kolejne 27 kilometrów polnej drogi. Innego dojazdu do bazy nie było, ani
lądem, ani morzem. W tych odległych czasach amerykaoska prasa informowała o powstaniu nowej
radzieckiej bazy Marynarki Wojennej u ujścia Zachodniej Licy i dziwiła się, jak Rosjanie mogą
stacjonowad atomowe okręty podwodne na takim odludziu, gdzie nie dochodzi kolej, nie ma dróg
asfaltowych, a dostarczanie całego zaopatrzenia bazy morzem jest szalenie kosztowne i trudne. Taką
opinię wyrażał nasz potencjalny przeciwnik. Budowę infrastruktury planowano na okres późniejszy.
Wówczas uważaliśmy, że taka kolejnośd jest właściwa.

O tym, jak wielkie duże kłopoty i trudności pociągało to za sobą, może świadczyd następujący
przykład. W połowie stycznia 1961 roku zakooczyliśmy przygotowywanie pierwszego,
organizacyjnego zadania programu szkolenia bojowego okrętu. Przez kilka poprzednich dni szalał
silny sztorm i zawieje śnieżne, panowały duże mrozy. Jeziora w sopkach - kraterach wygasłych
wulkanów - z których czerpaliśmy wodę pitną, zamarzły. Sztab w Siewieromorsku nie zdecydował się
wysład w morze statku z zaopatrzeniem - szalał huraganowy wiatr, który praktycznie uniemożliwiał
żeglugę. Drogi lądowe zasypało na kilka metrów i nie można było nawet marzyd, by ktoś dotarł do
bazy z UraGuby. Po trzech dniach, gdy sztorm nieco ścielił, wzywa mnie do siebie dowódca brygady i
pyta, czy okręt podwodny „K-19” jest gotowy do zaliczenia zadania nr 1. Ostatnim etapem
przygotowao do zaliczenia tego zadania powinno byd uruchomienie głównego układu zasilania,
krótko mówiąc, reaktorów. Odpowiadam, że przygotowania zakooczyliśmy, został tylko ostami
element - właśnie próba reaktorów. W odpowiedzi słyszę ni to prośbę, ni to rozkaz: „zapuszczaj”
reaktory i zapewnij nam wszystkim wodę pitną, bo cała brygada -okręty nawodne, bazy pływające i
oddziały lądowe - będzie chyba musiała topid śnieg, żeby nie umrzed z pragnienia. Okręty podwodne
miały własną instalację do uzdatniania wody morskiej; moje dwie stacje mogły zaopatrzyd w wodę do
picia całą bazę. Odpowiadam: „tak jest!” i przystępuję do wykonania rozkazu. Jestem nawet
zadowolony - przy okazji przedwiczymy ostatni element zadania.

W lutym zaliczyliśmy pierwsze zadanie przed komisją ze sztabu sił podwodnych. Przygotowaliśmy się
rzetelnie. Cały sztab sił podwodnych pod dowództwem kontradmirała Aleksandra Iwanowicza
Pietielina był obecny na egzaminie. Zaliczyliśmy wszystkie elementy z oceną „dobrze”, chociaż kto
żyw czepiał się do wszystkiego, do czego tylko można było się przyczepid.

Przygotowania do wyjścia w morze na drugie zadanie, obejmujące dowodzenie okrętem podwodnym


w zanurzeniu i wynurzeniu, dowodzenie w sytuacjach awaryjnych itd., zajęły nam cały miesiąc. Nadal
wychodziły na jaw niedoróbki i usterki, które musieliśmy na bieżąco usuwad, co zajęło nam kolejny
miesiąc.

Drugiego kwietnia 1961 roku okręt podwodny „K-19” wyszedł w morze w celu zaliczenia zadania nr 2.
Ciekawie zaczęło się nasze przejście w rejon działao. Poligon dwiczebny wyznaczono za 71 stopniem
szerokości geograficznej północnej, równolegle do Morza Barentsa. Przejście w wyznaczony rejon
wykonaliśmy po wyznaczonym torze wodnym - z Zalewu Motowskiego prosto na wschód, na
trawersie Teriobierki zwrot na północ, aż do 71° szerokości geograficznej. Przed zwrotem na kurs
„nord” postanowiłem wypłynąd na głębokośd peryskopową i określid dokładną pozycję okrętu przed
odejściem od brzegów. Hydroakustycy meldują, że słyszą jakieś szumy z lewej burty. Oglądam
horyzont przez peryskop - morze jest puste, nikogo nie ma w polu widzenia. Obsługa radaru również
melduje, że niczego niepokojącego nie widzi. Wnioskuję z tego, że na morzu nie ma nikogo.
Tymczasem szumy słychad doskonale. Zanurzamy się ponownie i kontynuujemy rejs ustalonym
kursem.

Oficerowi wachtowemu poleciłem co dwie godziny nanosid współrzędne i obserwowad sektor


rufowy. Za każdym razem odnotowywaliśmy niewiadomego pochodzenia uporczywy szum śruby
okrętowej. Analizuję sytuację i dochodzę do wniosku, że „siedzi nam na ogonie” amerykaoski okręt
podwodny. Od dawna już wiedzieliśmy, że Amerykanie zapuszczają się na nasze wody terytorialne i
prowadzą obserwacje naszych okrętów atomowych.

Od razu po zajęciu rejonu działania przystępujemy do wykonywania poszczególnych elementów


zadania. Wszystko przebiegało bez przeszkód aż do dwunastego kwietnia. Ten dzieo na długo utkwił
mi w pamięci.
Minęła czwarta nad ranem. Kolejną wachtę objęli: kapitan Muchin oraz mechanik, kapitan inżynier
Powietiew. Płyniemy na głębokości 60 metrów z prędkością 16 węzłów, kurs 270°. Sytuacja w normie.
Opuszczam stanowisko dowodzenia i idę do drugiego przedziału, do swojej kabiny. Po niespełna
pięciu minutach czuję, że okręt przechyla się na dziób. Przegłębienie o dwie, trzy podziałki na skali nie
budziło nigdy niepokoju - teraz jednak przechył wyraźnie przekroczył te wielkości. Natychmiast
wracam do sterówki. (Szybką reakcję na przechyły i przegłębienia miałem już we krwi - gdy tylko
zaczynało się coś dziad, pędziłem na stanowisko dowodzenia). Żadnych sytuacji awaryjnych dzisiaj
dwiczyd nie mieliśmy, wszystko było już właściwie przerobione i za dwa dni planowałem powrót do
bazy i zaliczenie zadania oraz załadunek torped i pocisków rakietowych i wypłynięcie na zadanie
trzecie i czwarte. Wpadam do pomieszczenia dowodzenia. Odnoszę wrażenie, że wachta nie wie, co
robid - przegłębienie powiększa się, a dowódca wachty nie podjął żadnych kroków zaradczych. Łapię
za telegrafy i przekazuję na dół: „oba silniki, cała wstecz!”. Kolejny rozkaz: „powietrze na dziób!” i
„przedmuchad środkowe zbiorniki balastowe!”. Na głębokościomierzu widnieje liczba 160 metrów -
polecam przedmuchad główne zbiorniki balastowe. Rozkazy padają jeden po drugim. Załoga
wykonuje je szybko i bezbłędnie. O ułamek sekundy spóźniłem się z komendą „cała naprzód!” - gdy
padła, okręt zaczął już przechylad się na rufę. Przegłębienie osiągnęło 10-12 stopni, a silniki dopiero
ruszyły całą naprzód. Na szczęście, nie miało to już większego znaczenia - okręt zaczął powoli się
wynurzad.

Co się stało? Okazało się, że jeden z 10 młodych marynarzy, których wzięliśmy na pokład, chciał
obejrzed przełącznik zasilania silnika rufowego steru głębinowego i przez nieuwagę wyjął przetyczkę
zabezpieczającą. Ster pod własnym ciężarem przesunął się w położenie „zanurzenie”. Na szczęście,
okręt płynął na małym sterze głębokościowym. Byd może to właśnie nas uratowało - przegłębienie
rosło powoli, o wiele wolniej niż miałoby to miejsce, gdyby okręt płynął na dużym sterze.
Wynurzyliśmy się mniej więcej normalnie. Wszystko wydarzyło się tak szybko, że nie zdążyłem nawet
ogłosid alarmu bojowego ani awaryjnego. Alarm bojowy ogłosiłem dopiero w momencie otwierania
górnego włazu.

Na powierzchni głęboka noc, niebo bez żadnej gwiazdki, ciemno chod oko wykol. Wychodzę na
mostek i czuję, że stąpam po czymś grząskim. Sygnalista z pomostu bojowego podaje mi latarnię,
świecę pod nogi i widzę, że stoję prawie po kolana w grząskim, szarym morskim mule. Cały pokład
jest nim pokryty. Zastanawiam się, w jaki sposób muł dostał się na pokład, przecież ledwie
dotknęliśmy dna. Wyjaśnienie przychodzi samo: przy przegłębieniu na rufę, gdy śruby pracowały na
wstecznym biegu, musiały nanieśd muł na pokład.

Ze sterówki meldują, że ster na rufie jest sprawny. Morze jest wzburzone, fale dochodzą do trzech
metrów, wieje silny północny wiatr, zacina śnieg. Pytam, ile powietrza nam zostało. Z dołu meldują,
że około 50%. Postanowiłem zanurzyd się na 10 minut na głębokośd peryskopową, zmyd muł z mostka
i nadbudówek, a następnie wynurzyd się i uzupełnid zapas powietrza. Aż do całkowitego napełnienia
zbiorników powietrzem pozostajemy na powierzchni. Odwołałem alarm bojowy, ale nie Obejdzie się
bez szczegółowej analizy tego, co zaszło. Po śniadaniu, o ósmej rano, zwołałem do mesy wszystkich
oficerów wachtowych.

Okręt płynie na silnikach elektrycznych z prędkością około 6 węzłów. Radarzysta namierza kilka celów
nawodnych - są to niewielkie statki rybackie. Hydroakustycy nadal donoszą o szumach śrub
okrętowych; są one jednak znacznie oddalone i możemy spokojnie przystąpid do analizy porannych
wypadków. Razem z oficerami wachtowymi na mostku został mój zastępca ds. politycznych,
komandor podporucznik Szypow. Okręt od czasu do czasu zasypują śnieżne tumany, statki rybackie są
daleko. Miałem zamiar szczegółowo przeanalizowad działania każdego z oficerów i marynarzy,
pokazad, co powinni robid w podobnych przypadkach. Chciałem, by z tego, co się wydarzyło, załoga
wyciągnęła lekcję na przyszłośd. O 9.00 zaczynamy odprawę. Wodoszczelne włazy w grodzi między
stanowiskiem dowodzenia i drugim przedziałem, gdzie się znajdujemy, są otwarte: to na wypadek,
gdyby wzywano mnie pilnie do sterówki lub na mostek. Nagle słyszę komendę: „Oba silniki cała
wstecz! Alarm bojowy!”. Wpadam do pomieszczenia dowodzenia, biegiem wyskakuję na mostek i
przed samym dziobem widzę rurę peryskopu, z obróconym w naszą stronę okiem obiektywu.
Nieznany okręt idzie kursem prostopadłym do naszego, z prawej burty. Mija nas zaledwie o dwa, trzy
metry. Na szczęście płynęliśmy wolno, a silniki zdołały trochę przeciwdziaład sile bezwładności
okrętu. Pytam Szypowa, kiedy dostrzegli peryskop. Ten odpowiada, że gdy przejmował ode mnie
wachtę, obiekt, o którym meldowali hydroakustycy (owe szumy, które słyszeliśmy od dłuższego
czasu!), był daleko i nic nie wskazywało na to, że przybliży się na niebezpieczną odległośd, tym
bardziej, że hydroakustycy wciąż go śledzili. Tuż przed ogłoszeniem alarmu hydroakustyk nagle
zameldował, że z prawej burty szumy są coraz głośniejsze, obiekt wyraźnie zbliża się, i to bardzo
szybko. Radar z prawej burty wskazywał na obecnośd bardzo oddalonego obiektu. Szypow usilnie
wpatrywał się w morze z prawej burty, próbując przebid wzrokiem tumany śniegu. Widocznośd była
bliska zeru. Nagie śnieżyca na chwilę osłabła i oficer i sygnalista na pokładzie bojowym tuż przed
naszym dziobem, na kursie prostopadłym, dojrzeli czarny, podobny do drewnianego polana kształt:
peryskop obcego okrętu, szybko zbliżającego się do nas. Szypow zareagował natychmiast i
prawidłowo - aby uniknąd zderzenia i staranowania nieznanego okrętu, wydał komendę „cała
wstecz”, ogłaszając jednocześnie alarm bojowy. Cudem udało nam się uniknąd zderzenia. Gdybym na
własne oczy nie zobaczył peryskopu obcego okrętu, nigdy bym nie uwierzył, że to zdarzyło się
naprawdę!

Zgodnie z obowiązującymi w Marynarce Wojennej przepisami muszę natychmiast przesład do bazy


meldunek o wykryciu nieznanego okrętu podwodnego. W czasie gdy pisałem szyfrogram, szyfrant,
bosmanmat Troicki, podał mi radiotelegram o treści: „Rozkaz specjalny. Pozostad w wynurzeniu.
Głównodowodzący Floty”. Po jakichś 15-20 minutach radio podało komunikat o locie pierwszego
człowieka w kosmos. W tym czasie hydroakustycy na mój rozkaz nadal śledzili nieznany okręt
podwodny. Z ogromną prędkością odpływał na północ, w kierunku pól lodowych. Śledziliśmy go
około godziny, aż wreszcie po dziesiątej szum jego śrub przestał byd słyszalny. Wkrótce radio podało,
że Gagarin szczęśliwie wylądował.

Tego samego dnia głównodowodzący floty wezwał mnie pilnie do Siewieromorska, gdzie zostałem
poddany męczącemu przesłuchaniu w sprawie spotkania z obcym okrętem podwodnym. Okazało się,
że gdy tylko mój meldunek dotarł do Siewieromorska, dowódca floty przekazał go Naczelnemu
Dowódcy Marynarki Wojennej, admirałowi Gorszkowowi. Ten uważnie wysłuchał meldunku,
powiedział, że wywiad doniósł, jakoby na Morzu Barentsa pojawił się amerykaoski „Nautilus”, i
zarzucił dowódcy ,.K-19” - czyli mnie- że nie staranowaliśmy amerykaoskiego okrętu. Dodał, że na
remont dziobnicy pieniądze by się znalazły. Odparłem, że nie jestem piratem i nie będę nikogo
taranował, nawet na wyraźny rozkaz. Admirał Czabanienko zgodził się ze mną. Byłem oburzony
zarzutem, że nie zatopiłem „Nautilusa”. Czyjego dowódca wiedział, że mogło to byd jego ostatnie
spojrzenie na świat? Dziobnica „K-19” była wykonana ze specjalnej stali, uderzenie w burtę obcego
okrętu wytrzymałaby z pewnością. Jak mocny pancerz miał „Nautilus”, nie wiedziałem.
Okręt nadal znajdował się na powierzchni. Uzupełnialiśmy zapas powietrza i ładowaliśmy baterie
akumulatorów. Wkrótce po przekazaniu meldunku o wykryciu obcego okrętu podwodnego
otrzymałem rozkaz zajęcia nowego rejonu działania, w kierunku północno-zachodnim, powyżej 73
równoleżnika. Podczas przejścia do wskazanego rejonu zakooczyliśmy ładowanie akumulatorów i
uzupełnianie zapasów powietrza i na granicy rejonów zanurzyliśmy się pod wodę, gdzie spokojnie
przeanalizowaliśmy wszystkie zdarzenia dnia. Następnego dnia otrzymaliśmy z lądu rozkaz przejścia
na poligon dwiczebny w celu odbycia próbnego strzelania torpedowego. Dwiczeniami dowodził
admirał Sorokin z pokładu niszczyciela. Zgodnie z programem szkolenia bojowego załóg atomowych
okrętów podwodnych z uzbrojeniem rakietowym, musieliśmy wykonad strzelania do pojedynczego
okrętu i do okrętu zwalczania sił podwodnych (kontratak). Jedno strzelanie, dodatkowe, miał
wykonad pierwszy zastępca dowódcy. Wszystkie trzy strzelania wykonaliśmy jednego dnia. Po raz
pierwszy miałem okazję wypróbowad aparat strzelniczy „Leningrad”. Urządzenie było bardzo dobre i
przydatne, ale bez dodatkowych skomplikowanych manewrów (co przy dużej prędkości jest bardzo
trudne) nie sposób obliczyd elementów ruchu celu. W takich przypadkach nadal trzeba było korzystad
z peryskopu lub urządzeo radiolokacyjnych i przynajmniej w pierwszej fazie manewrowad według
danych hydroakustyków (trzeba jednak znad prędkośd obrotów silników celu). Czy jednak rakietowy
okręt podwodny może ryzykowad wypłynięcie na głębokośd peryskopową, a tym bardziej użycie
radaru? Tak czy inaczej, strzelanie musieliśmy wykonad. Podczas dwiczenia miało miejsce jedno
nieprzyjemne dla nas wydarzenie - gdy strzelał pierwszy zastępca, jedna z torped zaginęła - fala była
bardzo wysoka i śledzenie toru pocisku okazało się niemożliwe. Dopiero po miesiącu znaleźliśmy ją na
Przylądku Rybackim, rozbitą w drobny mak. Kamieo spadł nam z serca, ponieważ torpeda nie
zatonęła podczas strzelania, a to znaczyło, że dwiczenie zostało wykonane prawidłowo.

Po strzelaniu torpedowym przyszła kolej na rakiety. Odpaliliśmy pociski w kierunku celu


umieszczonego w Zatoce Mceoskiej. Na tym szkolenie bojowe załogi okrętu podwodnego „K-19” na
poligonie dwiczebnym dobiegło kooca. 29 kwietnia 1961 roku wróciliśmy do bazy.

Następnego dnia, 30 kwietnia 1961 roku, rozkazem głównodowodzącego floty okręt podwodny „K-
19” został przeniesiony do pierwszej linii. Admirał Czabanienko pogratulował mi pomyślnego
zakooczenia szkolenia bojowego i polecił, by okręt przygotował się do czerwcowych manewrów floty.
Musiałem powtórzyd wszystko, czego nauczyłem się do tej pory jako dowódca okrętu podwodnego, a
także zapoznad się z regulaminem użycia broni rakietowej i rakiet R-13. Wyszedłem z gabinetu
dowódcy brygady nieco oszołomiony i w nienajlepszym nastroju - wciąż nie mogłem zapomnied, że
zarzucano mi, że nie zatopiłem „Nautilusa”. Tego samego dnia wyjechałem do Zachodniej Licy. Tak
powinno byd - wróciłeś z morza, szykuj się do kolejnego wyjścia w morze.

Święto pierwszomajowe przebiegło skromnie, ponieważ większa częśd załogi była zajęta przy
obsłudze reaktorów. Torpedyści przygotowywali zapas torped do załadunku, rakietowcy
przygotowywali wyrzutnie do załadowania rakiet. Nawigatorzy szykowali się do rejsu na Atlantyk.
Czasu na wypoczynek nie mieliśmy, ale wszyscy pracowali z entuzjazmem - przecież miał to byd
pierwszy oceaniczny rejs radzieckiego atomowego okrętu podwodnego.

Kilka słów o moich oficerach i pozostałych podwładnych. Dowódca elektromechaników (piątego


przedziału bojowego), komandor podporucznik Anatolij Stiepanowicz Kozyriew, przeszedł wraz z
okrętem wszystkie próby na uwięzi oraz próby morskie stoczniowe i paostwowe. Podczas
stacjonowania okrętu nad Zachodnią Licą, w trakcie przygotowao do wyjścia w morze na wykonanie
zadania nr 2 programu szkolenia bojowego, cała załoga piątego przedziału zdobyła nowe
doświadczenie w zakresie obsługi układu zasilania okrętu - musieli wówczas samodzielnie, bez
pomocy fachowców ze stoczni lub dowództwa floty, usunąd nieszczelnośd pokrywy lewego reaktora.

Przez prawie dwa miesiące ciągle pojawiały się usterki w pracy tego reaktora: sam się wyłączał,
schładzał i ponownie włączał. Mechanicy z mojej załogi samodzielnie doszli przyczyny usterki i usunęli
ją. Anatolij Stiepanowicz Kozyriew oraz dowódca grupy utrzymania ruchu, kapitan inżynier Jurij
Nikołajewicz Powietiew, nie opuścili okrętu nawet na jeden dzieo. Przebyty w tym okresie pełny kurs
szkolenia załóg okrętów podwodnych na morzu wzbogacił ich wiedzę o praktyczne doświadczenie
eksploatacji układu zasilania atomowego okrętu podwodnego. Po powrocie do floty ze szpitala, gdzie
leczył skutki choroby popromiennej, Anatolij Stiepanowicz przez dłuższy czas - aż do śmierci w 1969
roku - kierował wydziałem eksploatacji atomowych okrętów podwodnych Zarządu Technicznego
Floty Północnej.

Przed pierwszym czerwca 1961 roku jednostka była całkowicie gotowa do wykonywania wszelkich
zadao.

Kilka słów o „K-19”. Był to okręt wiodący serii strategicznych atomowych okrętów podwodnych z
uzbrojeniem rakietowym, chod został zbudowany jako piąty z serii. „K-19” zrealizował więcej prób w
morzu niż jakikolwiek inny okręt z tej serii. Nawet udział okrętu „K-14” w manewrach „Meteor” w
1960 roku na Morzu Północnym był bardziej obliczony na efekt. Okręt podwodny miał za zadanie
śledzid krążownik „Swierdłow”, z prędkością 14-15 węzłów, przy prędkości krążownika 16 węzłów. Z
kolei „Swierdłow” przy pomocy swojej przedpotopowej stacji hydroakustycznej śledził okręt
podwodny. Okazało się, że okręt podwodny nie miał żadnej przewagi w stosunku do jednostki
nawodnej. Gdzież podziała się jego broo - niewykrywalnośd? Na oczach wszystkich dokonywało się
jeśli nawet nie przestępstwo, to coś, z czym jako oficer-podwodniak pogodzid się nie mogłem.
Pamiętacie „taka twoja mad” pod moim adresem, gdy odmówiłem podpisania dokumentów odbioru
okrętu. A przecież na budowę atomowej floty podwodnej szły niewyobrażalne sumy!

Wiosną 1959 roku, przed wyjazdem załogi do Siewierodwioska, na polecenie zastępcy naczelnego
dowódcy Marynarki Wojennej do spraw szkolenia bojowego, wiceadmirała Władimira Nikiforowicza
Iwanowa, wchodziłem w skład komisji, która miała opracowad system obrony floty przed siłami
zwalczania okrętów podwodnych przeciwnika. Pracowałem w specjalnej grupie pod przewodnictwem
kontradmirała Bogomołowa. Plan pracy naszej grupy przewidywał zbadanie, jakimi siłami i
możliwościami zwalczania naszych okrętów dysponuje prawdopodobny przeciwnik (NATO) oraz jaką
taktykę stosuje. Miałem więc pojęcie o tym, co może nasz „rywal”, i nie miałem ochoty służyd za
tarczę strzelniczą dla niego w przypadku konfliktu zbrojnego. Dwunastego kwietnia 1961 roku,
podczas spotkania z „Nautilusem”, mogłem się przekonad, że to właśnie nasze okręty będą pełnid rolę
tarczy strzelniczej.

Tymczasem wszystkich ogarnęła euforia w związku z budową kolejnych okrętów atomowych dla
naszej floty. Nasiliła się szczególnie po pierwszym, krótkim rejsie „K-3” na Morzu Karskim, a zwłaszcza
po udziale „K-14” w manewrach „Meteor”. Oba te wydarzenia rzekomo potwierdziły ogromne
możliwości bojowe atomowych okrętów podwodnych. Zatrzymanie tego procesu nie wydawało się
już możliwe. Nikt nie słuchał rozsądnych uwag krytycznych i propozycji ludzi, którzy mieli odmienne
zdanie na temat naszej floty atomowej, lekceważono ich, a w niedługim czasie pozbawiono stanowisk
i zaczęto prześladowad. Oficjalna propaganda trąbiła wszem i wobec o imperialistycznym zagrożeniu,
o wojnie, którą jakoby miały szykowad otaczające nas mocarstwa kapitalistyczne, o tym, że my,
socjalistyczne społeczeostwo, musimy odpowiedzied na knowania wroga wzmożonymi zbrojeniami i
pełną gotowością bojową. Politycy i przedstawiciele przemysłu zbrojeniowego grali na uczuciach
patriotycznych narodu, który wierzył w propagandę i w odpowiedzi na „troskę” kierownictwa
paostwa i partii gorąco deklarował: „oddamy wszystko, byleby tylko nie było wojny”. Ta polityczna
rozgrywka zapewniała działaczom politycznym i gospodarczym wszelkie dobra doczesne, a przede
wszystkim całkowitą bezkarnośd w ich postępkach, w tym również w budowie floty, która od
początku nie była zdolna do walki. Przywódcy wszelkich szczebli na cały kraj i na cały świat krzyczeli,
jacy to my jesteśmy silni, jakie mamy nowoczesne technologie i najlepsze na świecie uzbrojenie. Na
fali tej euforii na prawo i lewo rozdawano ordery, gwiazdy, wszelkiego rodzaju nagrody, awanse w
hierarchii służbowej i partyjnej itp. itd., a tym, że okręty stały przy nadbrzeżach u ujścia Zachodniej
Licy z powodu wad i usterek technicznych oraz braków w uzbrojeniu, nie przejmował się absolutnie
nikt. Dowództwo Marynarki Wojennej nieśmiało próbowało położyd kres tej orgii nagród i
zachwytów. W marcu 1961 roku w Zachodniej Licy na okręcie-bazie „Dwina” odbyła się narada
przedstawicieli najwyższych oficerów Marynarki Wojennej i przedstawicieli przemysłu stoczniowego.
Omawiano kwestię niezawodności układu napędowego - jego głównych węzłów oraz
oprzyrządowania wspomagającego: pompy głównej i pomocniczej pierwszego układu kotłów
parowych, przewodów i aparatury czwartego układu itp. Dlaczego pojawił się ten problem? Podczas
praktycznie każdego rejsu okrętu podwodnego zdarzały się awarie jakiegoś elementu układu
zasilania. Najczęściej były to przecieki kotłów parowych, połączone z wyciekiem substancji
radioaktywnych. Głównodowodzący Floty Północnej, admirał Czabanienko, od momentu dotarcia do
Zachodniej Licy pierwszych atomowych okrętów podwodnych stale alarmował, że ich układ
napędowy nie funkcjonuje należycie i jest źródłem ciągłych awarii. Wszystkie jednostki były
praktycznie unieruchomione w bazie - z niesprawnym systemem napędowym pływad się nie daje.
Przedstawiciele przemysłu stoczniowego zgłaszali pretensje pod adresem marynarzy - że jakoby nie
znają nowoczesnych urządzeo i nie umieją ich obsługiwad. Przedstawiciele floty z kolei zarzucali
stoczniowcom, że instalują na okrętach sprzęt niesprawny i nie nadający się do użytku.
Prawdopodobnie, i jedni, i drudzy mieli trochę racji. Dowódca oficjalnie oświadczył, że propozycja, by
flota pływała z niesprawnym wyposażeniem, jest absolutnie nie do przyjęcia, okręty powinny byd
budowane z zachowaniem wszelkich zasad bezpieczeostwa i przekazywane flocie w nienagannym
stanie, a przypadki, że okręt natychmiast po przyjściu ze stoczni oddawany jest do kapitalnego
remontu - jak miało to miejsce w wypadku „K-3”, „K-5”, „K-8”, a nawet „K-14”, który przesłużył
zaledwie rok i musiał iśd do generalnego remontu - są niedopuszczalne. Wiceminister przemysłu
stoczniowego, Jurij Gawriłowicz Dieriewiaszko, gwałtownie zaatakował przedstawicieli floty. Na
jednym z posiedzeo komisji nie zdołałem się powstrzymad, nazwałem członków komisji „zbawcami
floty rosyjskiej”, czym naraziłem się poważnie Dieriewiaszce i zastępcy szefa szkolenia bojowego
Marynarki Wojennej, kontradmirałowi Prokofjewowi.

Na naradzie przyjęto kompromisowe rozwiązanie: postanowiono, że przedstawiciele Marynarki


Wojennej i przemysłu stoczniowego wypłyną wspólnie w morze na pokładzie jednego z przybyłych
właśnie do bazy okrętów na tak zwany „rejs kontrolny”. W trakcie rejsu mieli przekonad się, która
strona ma rację: sprawdzid funkcjonowanie całej aparatury i urządzeo pokładowych oraz stopieo
wyszkolenia i przygotowania załogi do obsługi układu napędowego. „K-19” nie mógł wyjśd w morze z
„wysoką komisją”, ponieważ stał właśnie w bazie z powodu przecieku pokrywy lewego reaktora i prac
związanych z likwidacją awarii. Na „rejs kontrolny” popłynął „K-33” pod dowództwem komandora
porucznika Wiktora Władimirowicza Juszkowa. Po dwóch dobach okręt ledwie dowlókł się do bazy z
rejonu Wyspy Niedźwiedziej, na dwóch silnikach dieslowskich. Przedstawiciele stoczni nie wiedzieli,
gdzie mają się schowad ze wstydu. Ale nawet ta nieudana próba oczernienia floty nie odniosła
żadnego skutku: zapadła decyzja, by kontynuowad seryjną budowę okrętów podwodnych, a
doskonalenie aparatury i przyrządów technicznych oraz ulepszenia w projekcie samych okrętów
zostawid na później. Byd może, rozwiązanie takie miałoby jakiś sens, gdyby dotyczyło tylko układu
zasilania. Jednak udoskonalenia wymagało właściwie wszystko: szwankowała hydroakustyka, system
łączności wewnętrznej, a przede wszystkim okręty były wciąż bardzo głośne. Wybiegając nieco
naprzód wspomnę, że w październiku 1961 roku, na posiedzeniu w Sztabie Generalnym Marynarki
Wojennej w Moskwie, nie wytrzymałem i bez wahania oświadczyłem, że wstydzę się pływad na
okrętach, które muszą wracad z morza z powodu bezustannych awarii urządzeo pokładowych. Zresztą
już wcześniej otwarcie mówiłem, że powinniśmy najpierw zbudowad jeden, dwa okręty prototypowe,
przetestowad na nich wszystkie urządzenia pokładowe, pomiarowe, całą aparaturę i sprzęt,
odpowiednio je udoskonalid i dopiero potem rozpoczynad seryjną budowę atomowych okrętów
podwodnych. Był to jednak głos wołającego na puszczy. Wadliwe okręty budowano nadal. Mnie
natomiast przyszło zapłacid za moje wielokrotne krytyczne wystąpienia na zebraniach, naradach czy
konferencjach. Na naradzie w Siewierodwiosku nie poparł mnie nikt, oprócz admirała Czabanienki.
Prowadzący naradę pierwszy zastępca Naczelnego Dowódcy Marynarki Wojennej, admirał
Kasatonow, zarzucił dowódcy floty, a przy okazji również mnie, brak wiary i „fatalizm”. Tego słówka
Kasatonow używał często, gdy wkrótce potem, w lutym 1962 roku, został głównodowodzącym Floty
Północnej. O wspomnianej naradzie jeszcze częściej przypominał mi wiceadmirał Anatolij Iwanowicz
Sorokin, cytując wypowiedziane przeze mnie wówczas słowa, że niezdolne do walki okręty budują ci,
którzy doskonale wiedzą, że wojny nie będzie, i oszukują wszystkich, zbierając liczne nagrody,
korzystając z rozmaitych przywilejów i ciesząc się niezasłużoną sławą. Medale i ordery nadal
wręczano komu popadnie, pojawiały się setki bohaterów. Natomiast tych, którym rzeczywiście leżało
na sercu dobro floty, oczerniano i opluwano. Admirała Czabanienkę odwołano ze stanowiska
głównodowodzącego Floty Północnej, nieco później usunięto po kolei wszystkich jego zwolenników i
przyjaciół. Łatwiej było popierad nierzetelnych stoczniowców i najwyższe dowództwo Marynarki
Wojennej, które w pełni się z nimi zgadzało. Tak oto zbudowaliśmy niezdolną do walki flotę-
przynajmniej cała pierwsza generacja atomowych okrętów podwodnych i dobra połowa drugiej była
skazana na zagładę już w pierwszych dniach, jeśli nie godzinach, ewentualnej wojny. Zresztą trzecia
generacja, współczesna, jest niewiele lepsza od poprzednich.

Byd może, najwyższe władze paostwowe nie wiedziały - albo wiedzied nie chciały - że budujemy
okręty niezdolne do walki? Nie znali się przecież na tym i łatwo ich było oszukad. Powszechnie znany
był przypadek, gdy podczas jednej z „pokazówek”, urządzonej we Flocie Oceanu Spokojnego dla
najwyższych władz, z udziałem Nikity Chruszczowa, jedna z rakiet skrzydlatych wpadła do wody,
ponieważ nie zadziałał mechanizm startowy. Naczelny Dowódca Marynarki Wojennej, Gorszkow,
zapewniał Chruszczowa, że rakieta dalej leci pod wodą, na co szef partii i paostwa na cały głos
oświadczył: „znakomitą mamy broo, towarzysze!”. To wcale nie dowcip - zdarzenie takie miało
miejsce naprawdę. Jego świadkami byli obecni na strzelaniu szef Zarządu Wojsk Rakietowych i
Artylerii Marynarki Wojennej, wiceadmirał Wieniamin Onufrijewicz Syczew, i dowódca okrętu, z
którego pokładu odpalono feralną rakietę, komandor porucznik Michaił Grigoriewicz Putincew, którzy
opowiadali mi potem tę historię.
Pierwszego czerwca 1961 roku zostałem wezwany do sztabu floty do Siewieromorska.
Zameldowałem się u głównodowodzącego, admirała Czabanienki. Omawialiśmy planowane manewry
floty, które miały byd w całości poświęcone naszej obronie przed siłami zwalczania okrętów
podwodnych. Mój okręt, „K-19”, miał pełnid rolę „przeciwnika”. Otrzymałem następujące zadanie:
wyjśd na Ocean Atlantycki, nie dając się po drodze wykryd NATO-wskim jednostkom zwalczania
okrętów podwodnych, tam zająd rejon wyczekiwania, a na umówiony sygnał z Moskwy wpłynąd do
Cieśniny Duoskiej, przejśd przez nią pod lodem, wejśd pod lód ponownie na wysokości południka
zerowego, ominąd Spitsbergen od północy, wejśd na Morze Barentsa i na rozkaz z brzegu wykonad
atak rakietowo-jądrowy na poligon w Zatoce Mieżeoskiej. Okres przebywania w morzu: około
miesiąca. Cały czas zachowad skrytośd, łącznośd nawiązywad tylko w wyjątkowych przypadkach.
Podczas ataku odpalid jedną rakietę dwiczebną. Do piętnastego czerwca okręt ma byd gotowy do
wyjścia w morze, 16 czerwca miałem osobiście zameldowad gotowośd u głównodowodzącego floty.

Opuściłem sztab z poczuciem dumy. Przez całą drogę powrotną - prawie 100 kilometrów - myślałem
tylko o tym, jaki zaszczytny obowiązek na mnie spoczywa i jak mam go wypełnid. Wszystko było
nowe. Nowa załoga, nowe zadanie wagi paostwowej - pokazad, na co stad atomową flotę podwodną,
i wreszcie niewidzialne współzawodnictwo z NATO-wskimi okrętami podwodnymi. Od nas zależało
powodzenie całych manewrów i nie tylko - a zrozumied to powinni wszyscy - od dowódcy do
zwykłego marynarza. Było to zadanie dla całej załogi.

Zaczęliśmy przygotowania do rejsu. Najpierw trzeba było starannie przestudiowad trasę, którą
mieliśmy płynąd. W pierwszej kolejności musieliśmy przepłynąd Basen Lofocki - tam prowadziły stałą
obserwację norweskie jednostki zwalczania okrętów podwodnych. Dokładnie przejrzeliśmy wszystkie
nadbudówki, przymocowaliśmy wszystko, co mogło hałasowad, usunęliśmy zbędne przedmioty.
Oczyściliśmy z muszli i osadów łopaty śrub okrętowych. Uzupełniliśmy i wymieniliśmy zapasy
żywności; zabieraliśmy produkty tylko w takich opakowaniach, które bez trudu tonęły.

Następną barierą do przekroczenia były Wyspy Farerskie - wiedzieliśmy, że tam też stacjonowały
wzmocnione siły morskie i powietrzne, na wypadek masowego wyjścia naszych okrętów na Ocean
Atlantycki. Postanowiliśmy minąd ten rejon od zachodu, pomiędzy wyspami a Islandią, na
maksymalnej głębokości. Największym problemem była Cieśnina Duoska, cała pokryta pakiem
lodowym. Prognozy meteorologiczne nie były optymistyczne: lód przesuwał się na południe wraz z
Prądem Grenlandzkim. Najgorsze i najbardziej niebezpieczne było jednak to, że od strony Grenlandii
pak lodowy osiągał grubośd kilometra, a nasza stacja hydrolokacyjna „Arktyka” działała na odległośd
do 10 kabli. Postanowiliśmy, że na miejscu zorientujemy się w sytuacji.

Po przejściu Cieśniny Duoskiej i wypłynięciu na czyste wody na południe od wyspy Jana Mayena
mieliśmy płynąd, bez obawy zderzenia z górami lodowymi, aż do miejsca odpalenia rakiety.
Dokonałem wstępnych obliczeo - na pokonanie całej trasy potrzebowaliśmy równo miesiąca.

Następnie cała załoga zajęła się sprawdzaniem urządzeo technicznych, naprawą i testowaniem całej
aparatury. Szczególnie niepokoił mnie czwarty obwód układu napędowego, w którym wciąż zdarzały
się wycieki paliwa. Na wypadek jego awarii zaopatrzyliśmy się w pierścienie zaciskające, uszczelki itp.
Dziesiątego czerwca uruchomiliśmy reaktory obu burt Sprawdziliśmy wszystkie systemy i przyrządy
pomiarowe, jeśli tylko mieliśmy najmniejsze wątpliwości, zamienialiśmy wątpliwą cześd lub element
Dwunastego wyszliśmy w morze na jedną dobę. Wszystko działało bez zarzutu. Mogłem byd
spokojny: „technika” nie powinna zawieśd. Trzynastego i czternastego załadowaliśmy do wyrzutni
rakietę dwiczebną, sprawdziliśmy działanie wyrzutni - funkcjonowała znakomicie. Byliśmy gotowi do
wyjścia w morze.

Szesnastego czerwca pojechałem do sztabu floty złożyd osobiście meldunek dowódcy. Admirał
Czabanienko był w znakomitym humorze. Przedstawił mi sytuację w Cieśninie Duoskiej i uprzedził, że
służby obserwacyjne odnotowały znaczne ożywienie w Angmagssaliku - nic takiego do tej pory tam
się nie zdarzało. Następnie życzył mi sukcesu i pożegnaliśmy się.

Odpływaliśmy 18 czerwca o czwartej po południu. Na pokład przybyli przedstawiciele sztabu floty:


komandor porucznik Wasilij Aleksandrowicz Archipow i komandor porucznik Nikołaj Pietrowicz
Andriejew, oficer polityczny. Dosłownie na chwilę przed odcumowaniem dołączyli do nas
przedstawiciele dowódcy brygady - komandor porucznik Władimir Fiodorowicz Piercyn oraz
komandor podporucznik Gieorgij Anatoliewicz Kuzniecow -obaj przyjechali w charakterze stażystów,
żeby nabrad doświadczenia. Zabrałem ich na osobistą prośbę Sorokina - razem z nimi na pokładzie
było 139 ludzi, a zgodnie z regulaminem można brad tylko 10% ponad normę. Dokładnie w
wyznaczonym terminie, 18 czerwca o godzinie 16.00 okręt podwodny „K-19” ze 139 osobami na
pokładzie opuścił bazę.

O dwudziestej zanurzyliśmy się. Postanowiłem płynąd na głębokości 150-160 metrów. Co 12 godzin


mieliśmy wynurzad się na głębokośd peryskopową, aby odebrad komunikaty radiowe. Pierwszego
dnia zajmowałem się głównie ustaleniem porządku wacht, godzin posiłków i temu podobnymi
sprawami bytowymi. Od razu weszliśmy w spokojny, uregulowany rytm życia na okręcie.

Linię Nordkap - Wyspa Niedźwiedzia przekroczyliśmy na głębokości 150 metrów. Według naszych
danych na tej rubieży nie stacjonowały jednostki zwalczania okrętów podwodnych, samoloty
pojawiały się rzadko. Na trawersie mogliśmy dostrzec Lofoty. Podczas wynurzenia w godzinach
nasłuchu radiowego w zasięgu wzroku ani jednego okrętu przeciwnika. Prawie niezauważalnie
wpłynęliśmy na zachodnią półkulę. Następną rubież, Islandia - Wyspy Farerskie, przekraczaliśmy z
maksymalną ostrożnością: tutaj zazwyczaj grupowały się samoloty i okręty NATO-wskich sił
zwalczania okrętów podwodnych. Zanurzyliśmy się na 250 metrów, zwolniliśmy do 6 węzłów, od
czasu do czasu zatrzymywaliśmy maszyny i prowadziliśmy nasłuch. Minąwszy niebezpieczny rejon
wykonaliśmy zwrot na południowy zachód i 28 czerwca zajęliśmy rejon wyczekiwania, na wschód od
Grenlandii.

Cały czas trzymamy się wschodniej części rejonu, ponieważ meteorolodzy ostrzegają przed górami
lodowymi na zachodzie. Nieco na południe od naszego rejonu przebiega ruchliwy szlak wodny
Europa-Ameryka. Podczas kolejnego wynurzenia w czasie nasłuchu radiowego ostrożnie oglądamy
ocean. Pogoda kiepska, zachmurzenie pełne, ale widocznośd doskonała. Prąd Wschodniogrenlandzki
daje o sobie znad - na horyzoncie majaczą góry lodowe. Postanowiłem płynąd na głębokości
peryskopowej: stacja wykrywania urządzeo radiolokacyjnych milczy. Przez okulary peryskopów
można popatrzed na świat. Podchodzimy bliżej do góry lodowej. Po raz pierwszy widzę taką wielką
bryłę lodu. Utrzymując bezpieczną odległośd - około 15 kabli - obchodzimy ją dookoła. Pozwalam
wszystkim chętnym popatrzed przez peryskop. W ciągu około dziesięciu godzin opływamy górę
dookoła, cała załoga obejrzała ją dokładnie, wspomnieliśmy tragedię „Titanika”. Gdy wykryliśmy
słabiutki sygnał pracującej stacji radiolokacyjnej, ponownie zanurzyliśmy się głębiej.
Trzydziestego czerwca skooczyłem trzydzieści pięd lat. Kuk, starszy bosman Michaił Siergiejewicz
Iwanczikow, upiekł na kolację znakomite ciasto. Pozwoliłem wydad załodze po 100 gramów wina -
podwójną normę dzienną. Oficerowie i załoga złożyli mi życzenia. Tego samego dnia dostałem
szyfrogram z opisem sytuacji w Cieśninie Duoskiej: cała cieśnina pokryta jest lodem, w miejscach
wolnych od stałego lodu obserwuje się duże skupiska gór lodowych. W rejonie Angmagssaliku
jednostki zwalczania okrętów podwodnych prowadzą aktywne poszukiwania naszych okrętów, ale
muszą ograniczad swe poszukiwania do krawędzi pokrywy lodowej. Samoloty w takich warunkach nie
stanowią zagrożenia. Podczas forsowania cieśniny mamy zachowywad maksymalną ostrożnośd, aby
uniknąd spotkania z górą lodową. Dostaliśmy rozkaz opuszczenia rejonu i płynięcia przez Cieśninę
Duoską. Przekazałem krótki sygnał na brzeg, dosłownie po chwili uzyskałem potwierdzenie.

Zanurzyliśmy się na głębokośd 150 metrów i wzięliśmy kurs na cieśninę. Dokładnie pierwszego lipca o
godzinie 0.00 opuściliśmy rejon wyczekiwania. Według moich obliczeo granicę stałego lodu
powinniśmy osiągnąd około północy tego samego dnia. Płyniemy na głębokości 200 metrów,
prędkośd 10 węzłów. Wchodząc pod lód włączam hydrolokatory, od czasu do czasu uruchamiamy
sondę do pomiaru grubości pokrywy lodowej. Stacja hydrolokacyjna „Arktyka-M” pracuje świetnie na
małych odległościach, odbity sygnał jest wyraźny, a zatem zlokalizowanie ewentualnych gór
lodowych nie przedstawia najmniejszych trudności. Czasu na ominięcie ich również zostaje
wystarczająco dużo. Przeprowadzam trening „na sucho”, aby wszyscy oficerowie wachtowi wiedzieli,
co robid w razie spotkania z górą lodową. Wszyscy zdają egzamin, zderzenia unikamy. Do chwili
pierwszego spotkania z prawdziwą górą lodową postanawiam zostad na stanowisku dowodzenia.
Nastąpiło to dopiero drugiego dnia. Wszyscy robili dokładnie to, co dwiczyliśmy przez cały poprzedni
dzieo, górę ominęliśmy bez przygód. Przy następnym spotkaniu z „przeciwnikiem” działamy spokojnie
i bez pośpiechu.

Na trawersie Angmagssaliku usłyszeliśmy słabe sygnały stacji hydrolokacyjnej. Nie mogliśmy się
jednak w nie wsłuchiwad - namierzanie innych szumów przez ponad trzydzieści sekund groziło
„przegapieniem” kolejnej góry lodowej. Przez dwie doby sytuacja nie ulega zmianie, oficerowie
wachtowi omijają góry lodowe jak na paradzie, toteż spokojnie idę do swojej kabiny, żeby przespad
się parę godzin. Po zmianie kursu na północny wschód pojawia się przeciek wody morskiej w
czwartym obwodzie reaktora. Przecinamy 20 stopieo długości zachodniej. Czwartego lipca o 3.30
postanawiam wypłynąd na głębokośd peryskopową w celu przeprowadzenia nasłuchu radiowego - już
trzecią dobę płyniemy bez wynurzenia. Ogłaszam alarm bojowy. Oficerowie nawigacyjni
przygotowują się do określenia dokładnej pozycji okrętu, stacja radiolokacyjna „Albatros” w pełnej
gotowości. Wychodzimy na głębokośd peryskopową, morze jest prawie spokojne, okrętem lekko
kołysze. Horyzont czysty, „Albatros” nie wykrywa niczego niepokojącego, ogłaszam stan gotowości
numer 2. Oficerowie nawigacyjni określają pozycję okrętu, błąd w obliczeniach jest niewielki - raptem
półtorej mili. Przesłuchujemy komunikaty radiowe, dla nas niczego nie ma. Zanurzamy się z
powrotem na 100 metrów. Wachtę obejmuje kapitan Jurij Fiodorowicz Muchin, dowódca przedziału
rakietowego, pomaga mu mechanik, dowódca grupy elektrotechników, kapitan Władimir
Jewgieniewicz Pogoriełow. Dowództwo nad okrętem objął komandor porucznik Wasilij
Aleksandrowicz Archipow, specjalista od silników dieslowskich, ale doświadczony podwodniak.
Stanowisko kierowania reaktorami zajęli: na lewym reaktorze porucznik Aleksander Prochorowicz
Kowalow, na prawym - porucznik Jurij WasiIjewicz Jerastow. Na razie wszędzie panuje spokój. Idę do
swojej kabiny w drugim przedziale.
O godzinie 4.15 otrzymuję meldunek przez wewnętrzny system łączności: „W prawym reaktorze
ciśnienie spadło do zera, proszę o natychmiastowe przybycie na stanowisko dowodzenia”. Przez
głowę przemknęła myśl: „Jeśli to prawda, to stało się najgorsze, co się mogło stad - przerwana została
ciągłośd pierwszego obwodu”. Szybko poszedłem do pomieszczenia dowodzenia. Pogoriełow
melduje: „zadziałał system awaryjnej ochrony prawego reaktora z powodu spadku ciśnienia do
poziomu zerowego, włączono pompy, wyłączono zbiorniki zapasowe. Prawdopodobnie nastąpiło
przerwanie ciągłości obwodu”. W milczeniu wysłuchałem meldunku, poprosiłem dowódcę działu
elektromechanicznego i dowódcę grupy kontroli rejsu, kapitana Jurija Nikołajewicza Powitiewa, o
przybycie do sterówki. Wysłuchałem ich meldunków i rozkazałem ogłosid stan zagrożenia
promieniotwórczego w przedziale szóstym. Poszedłem na stanowisko dowodzenia reaktorami, żeby
przekonad się na własne oczy, że to, w co tak bardzo nie chciałem uwierzyd, jest jednak prawdą.
Jerastow dokonał niezbędnych pomiarów i potwierdził meldunki dowódców oddziałów. Zdołano już
wyjaśnid przyczynę - przerwanie pierwszego obwodu nastąpiło w nie wyłączonej części rurociągu na
odcinku tłoczącym, ale konkretnie gdzie - nie wiadomo. W takiej sytuacji woda podawana przez
pompy chłodzące nie docierała do reaktora. W szóstym przedziale podniósł się poziom
promieniowania. Pompy pierwszego obwodu nadal nie działały. Operatorzy reaktora i cała załoga
przedziału reaktorowego wykonała wszelkie niezbędne czynności w celu zlokalizowania awarii i
zapewnienia przepływu wody przez reaktor. Jednak wszystkie wskaźniki stale pokazywały wzrost
temperatury w kanałach roboczych reaktora. Doszedłem do wniosku, że awaria jest poważna i
musimy podjąd zdecydowane kroki w celu uniknięcia najgorszego. Trzeba było dostarczyd wodę do
reaktora, aby obniżyd poziom wydzielania ciepła i nie dopuścid do przegrzania i roztopienia rdzenia
(we wszystkich materiałach i dokumentach dotyczących obsługi wyraźnie uprzedzano: pod żadnym
pozorem nie wolno dopuścid do przegrzania reaktora, może to bowiem pociągnąd za sobą wybuch
termiczny). W jaki sposób doprowadzid wodę do rdzenia reaktora?

Płyniemy cały czas na północ, kursem do bazy, głębokośd 100 metrów, prędkośd 10 węzłów. Idziemy
na reaktorze lewej burty.

Komandor podporucznik Anatolij Stiepanowicz Kozyriew i kapitan Powitiew analizują sytuację. W


naradzie uczestniczą inni oficerowie. Po ogólnej dyskusji optymalne rozwiązanie zaproponował Jurij
Pawłowicz Filin (był to jego pierwszy rejs w stopniu oficerskim). Kozyriew krótko przedstawił mi, na
czym polegał pomysł Filina: jeśli przewód ciśnieniowy pompy przyłączymy do rury odprowadzającej
powietrze z reaktora, to będzie można doprowadzid wodę bezpośrednio do rdzenia reaktora.
Poparłem ten pomysł. Poprosiłem Kozyriewa, żeby sam wybrał odpowiednią rurę. Pogoriełowowi
poleciłem przygotowad aparat do spawania.

Musieliśmy się wynurzyd. Wyjaśniłem załodze, jak przedstawia się sytuacja i jakie kroki podjęliśmy w
celu likwidacji awarii. Sygnał alarmowy mieliśmy ustalony, w dzienniku zapisano godzinę oraz
dokładną pozycję okrętu. O godzinie 6.50 wynurzyliśmy się w wyznaczonym miejscu. Rozkazuję
przekazad sygnał alarmowy. Niestety, woda zalała izolator anteny i sygnału nadad nie zdołaliśmy.
Kolejny kłopot, i to wielki - okręt nie ma kontaktu z lądem. Dało o sobie znad długie pływanie na
dużych głębokościach. Jednocześnie promieniowanie w szóstym przedziale wciąż rośnie. W
pozostałych pomieszczeniach na szczęście jego poziom utrzymuje się w normie.

Pracujący na dole marynarze meldują, że w koocu udało się znaleźd właściwy fragment rurociągu.
Wypłynęliśmy na powierzchnię morza. Nadal idziemy kursem wprost do bazy, prędkośd 10 węzłów.
Nie odwołuję alarmu bojowego. Postanowiłem przejśd się po okręcie, dodad załodze ducha. Wciąż
rosnące promieniowanie budzi niepokój. Rośnie również temperatura w przewodach roboczych
reaktora. Wskazówka temperatury wyszła poza skalę - oznacza to, że temperatura w przewodach
roboczych reaktora przekroczyła 400°C. W szóstym przedziale marynarze szykują aparat spawalniczy i
przewody do połączenia z systemem chłodzenia.

Zakooczyłem obchód przedziałów. Sytuacja na okręcie budzi niepokój. Po pierwsze, brak łączności.
Dowódca działu łączności i obserwacji, porucznik Lermontow, robi wprawdzie wszystko, co w jego
mocy, ale wszystkie próby nawiązania kontaktu z bazą spełzają na niczym. Czy mam go za to winid?

Sytuacja powoli, ale nieustannie się pogarsza, W szóstym przedziale przystąpiono do pracy pod
dowództwem porucznika Michaiła Wiktorowicza Krasikowa. Pracują tam: bosman Borys Iwanowicz
Ryżykow, bosmanmat Jurij Wiktorowicz Ordoczkin, mat Jewgienij Fiodorowicz Kaszenkow, marynarze
Siemion Michajłowicz Pieoków, Nikołaj Aleksiejewicz Sawkin, Walerij Konstantinowicz Charitonów,
Giennadij Andriejewicz Starcow. Obcięli rurę urządzenia odprowadzającego powietrze z reaktora i
doprowadzili rurociąg do miejsca połączenia. W towarzystwie komandora podporucznika Kozyriewa
idę zobaczyd, jak postępują prace w szóstym przedziale (poza tym, nie ma co ukrywad - posyłając
marynarzy na śmierd, wypada chodby przez osobistą obecnośd w miejscu zagrożenia uspokoid ich,
dad im do zrozumienia, że nie są sami). Pracujący marynarze uprzejmie poprosili mnie, bym opuścił
przedział, ponieważ poziom promieniowania jest zbyt wysoki, by można było przebywad tu przez
dłuższy czas. Przekonawszy się, że wszystko jest dobrze zorganizowane i prace przebiegają zgodnie z
planem, wychodzę, nie mieszając się do działao załogi. Kontynuuję obchód okrętu. Tymczasem
kapitan Nikołaj Nikołajewicz Wachromiejew polecił wszystkim marynarzom pracującym w szóstym
przedziale założyd maski przeciwgazowe. Osobiście je przygotowywał, sprawdzał, czy funkcjonują
prawidłowo, przedmuchiwał i przekazywał marynarzom do przedziału.

Oto jak opisywał nastroje pracujących w szóstym przedziale marynarzy porucznik Krasiczkow.
„Podczas jednej ze zmian Jura Ordoczkin zapytał mnie, jaka temperatura panuje w reaktorze i jakie
jest prawdopodobieostwo wybuchu. Mówił to z zakłopotaniem, jakby wstydził się swych obaw, ale w
jego głosie nie było słychad strachu. Uspokoiłem go, jak mogłem, podając dane z przyrządów
pomiarowych. Taki z niego zuch! W duszy się boi, ale do przedziału idzie bez chwili wahania, gotów
wykonad najniebezpieczniejsze zadanie. Tak samo spokojnie i w sposób zorganizowany pracują
Ryżykow, Kaszenkow, Charitonow, Sawkin, Starcow”. Widocznie w trudnych, niebezpiecznych dla
życia sytuacjach głównym kryterium postępowania człowieka, siłą napędową jego działao staje się
wewnętrzne przekonanie, poczucie odpowiedzialności za to, co się wydarzyło, a także własne
sumienie. Dotyczy to zarówno tych, którzy idą na śmierd, jak i tych, którzy posyłają na śmierd innych.
Posłużę się jednym tylko przykładem: podporucznik Borys Korcziłow zwrócił się do mnie z prośbą o
zezwolenie na pracę w szóstym przedziale. Zapytałem tylko: „Boria, czy wiesz, na co się decydujesz?”
„Wiem, towarzyszu dowódco” - bez wahania odparł Borys. Niczego tu nie mogę dodad.

Nie udało się zespawad rur „na styk”. Marynarze znaleźli krótki odcinek rury, o średnicy odrobinę
większej od przewodów, które chcieli połączyd. Miał posłużyd za ogniwo łączące: marynarze wstawili
do niego kooce obu rur - od urządzenia odprowadzającego powietrze z reaktora i od pompy - i
zespawali z obu stron. Udało się, ale cenę za sukces zapłaciliśmy ogromną. Pod koniec spawania z
przedziału szóstego zameldowali, że nad pokrywą reaktora pojawił się niebiesko-fioletowy płomieo.
Na rozkaz ze stanowiska dowodzenia przedział zahermetyzowano. Pożar wybuchł jeszcze raz, udało
się go na szczęście stłumid. Ale skąd fioletowy płomieo?

Wreszcie prace spawalnicze dobiegły kooca, podłączyliśmy pompę i 30-tonową cysternę słodkiej
wody. Zszedłem na dół, do szóstego przedziału. Przy grodzi stali Kozyriew i Warchomiejew. Zaczęli
meldowad, jak przedstawia się sytuacja w przedziale. Podczas ich meldunku wodoszczelny właz w
grodzi otworzył się i wyszedł Korcziłow. Zerwał z twarzy maskę przeciwgazową i w tej samej chwili
chwyciły go silne i gwałtowne torsje. Marynarze odprowadzili go do pierwszego przedziału, gdzie był
zorganizowany lazaret. Wszyscy pracujący w szóstym przedziale otrzymali maksymalną dawkę
napromieniowania, wielokrotnie przekraczającą wszystkie dopuszczalne normy.

Poziom promieniowania wzrósł również w 3, 4 i 5 przedziałach. Prawdopodobnie produkty rozpadu


paliwa jądrowego były wypłukiwane wraz z wodą chłodzącą reaktor i rurami przedostawały się do
innych części okrętu. Serce podchodziło mi do gardła. Poszedłem do swojej kabiny, położyłem się na
koi. Różne myśli przychodziły mi do głowy. Musiałem jednak podjąd jakąś decyzję, i to szybko.
Stanąłem przed problemem - jak uratowad okręt i załogę? Przede wszystkim muszę myśled o
ludziach. Wszyscy, którzy pracowali w szóstym przedziale, są już skazani - byłem tego w pełni
świadomy. Co robid dalej? Do bazy pozostało około półtora tysiąca mil. Jeśli będziemy płynąd z
prędkością 10 węzłów, to dotrzemy do domu za 6-7 dni. Nawet jeśli dotychczasowy poziom
promieniowania nie wzrośnie, to i tak nikt nie będzie miał najmniejszej szansy na przeżycie. Podczas
instruktażu przed manewrami w gabinecie dowódcy floty rzuciłem okiem na mapę dyslokacji sił floty
podwodnej. Utkwiło mi w pamięci, że na rubieży Islandia - Wyspy Farerskie miała byd utworzona
zapora z dieslowskich okrętów podwodnych. Co prawda, nie powinienem tego wiedzied - na
manewrach nasz „K.-19” był po stronie „niebieskich”, a zaporę tworzyli „czerwoni”. Błysnął promyk
nadziei - może okręty tam jeszcze są (dokładnych współrzędnych nie znałem)? A co będzie, jeśli
odwołano je już do bazy? Długo biłem się z myślami, co zrobid - zawrócid na południe, gdzie mam
nikłą szansę na spotkanie naszego okrętu i uratowanie załogi, czy płynąd prosto na północny wschód i
po upływie tygodnia doprowadzid do bazy okręt z martwą załogą? Wyszedłem na mostek, obejrzałem
horyzont Na morzu pusto. Podałem rozkaz do sterówki: „ster prawo na burt, kurs 180°”. Decyzja była
nieodwołalna - twardo postanowiłem szukad swoich. Szedłem na ogromne ryzyko, ale inaczej
postąpid nie mogłem - tylko w ten sposób mieliśmy szansę na ratunek.

Zawołałem na mostek porucznika Lermontowa i poleciłem mu przygotowad mały rezerwowy


nadajnik. Szyfrant, bosman Aleksiej Konstantinowicz Troicki, co godzina miał podawad właściwą
pozycję okrętu, natomiast komunikat radiowy o sytuacji na pokładzie kazałem przekazywad co
dziesięd minut, a w przewidzianych godzinach wynurzenia okrętów dla nasłuchu radiowego - przez
cały czas. Zszedłem na dół i przez wewnętrzną sied łączności ogłosiłem załodze swoją decyzję, a
następnie wróciłem na mostek. Nadajnik miał zasięg około 50 mil. Czy uda nam się spotkad nasze
okręty podwodne? Po pewnym czasie na mostek przyszli porucznicy Władimir Aleksandrowicz
Czersow (dowódca przedziału reaktorowego) i Nikołaj Nikołajewicz Michajłowski (dowódca grupy
przyrządów kontrolno-pomiarowych i automatycznych). Zażądali wyjaśnieo, czemu nie płyniemy na
wyspę Jan Mayen, ale na południe, „w nieznane”. Wysłuchałem ich, a następnie kazałem wrócid do
swoich obowiązków. Chłopcy byli młodzi, najwyraźniej się bali. Było mi ich żal. Więcej nikt już nie
przyszedł z takim pytaniem.
Poziom promieniowania stale wzrastał, sytuacja pogarszała się z godziny na godzinę. Zawołałem na
mostek swojego pierwszego zastępcę, kapitana Władimira Nikołajewicza Jenina, i kazałem wydad
całej załodze po 100 gramów spirytusu. Działanie alkoholu spowalniało i osłabiało skutki
promieniowania (tak przynajmniej wówczas sądziliśmy), a i podtrzymad załogę na duchu też nie
szkodziło. Marynarz Babczenko przebrał miarę i trzeba go było położyd do koi.

Następnie wezwałem kapitana Jurija Fiodorowicza Muchina i w obecności Jenina kazałem mu zebrad
całą broo osobistą załogi i wyrzucid za burtę. Zostawiłem jedynie pięd pistoletów - mój, pierwszego
zastępcy oraz komandorów poruczników Andriejewa, Muchina i Archipowa.

Około dziesięciu godzin płynęliśmy w położeniu nawodnym w kierunku południowym. Łączności


radiowej z brzegiem lub innymi jednostkami nie udało się nawiązad. Dookoła pusto, nawet kutrów
rybackich nie ma. Na „K-19” nastroje pełne niepokoju: czy wytrzyma zmontowany własnym sumptem
system awaryjnego chłodzenia reaktora? Raz nawet nastąpił przeciek na dospawanym odcinku rury.
Mój zastępca, Jenin, wraz z bosmanem Iwanem Piotrowiczem Kułakowem i marynarzem Leonidem
Aleksiejewiczem Bieriezowem usunęli przeciek, ale otrzymali kolejną dawkę promieniowania.

Według moich obliczeo osiągnęliśmy już rejon działao dieslowskich okrętów podwodnych. Na nasz
sygnał nikt jednak nie odpowiadał. Czyżbym popełnił błąd i podjęliśmy niepotrzebne ryzyko? Z
ciężkim sercem kazałem zawrócid na północ i zszedłem do swojej kabiny. Nic upłynęły nawet dwie
minuty, gdy z mostka przyszedł meldunek: „Na kursie 270° widad okręt”. Szybko wróciłem na mostek,
przez lornetkę dojrzałem „słupek”: nie ulega wątpliwości, że prosto na nas płynie okręt podwodny.
Wydaję rozkaz: „Wystrzelid rakietę sygnalizacyjną!”, a do sterówki: „Ster lewo na burt, kurs 270
stopni!”. Na spotkanie nam płynie okręt „S-270”, dowodzony przez komandora podporucznika Żana
Michajłowicza Swierbiłowa. Nie będę opisywał, co czułem, gdy zobaczyłem nasz okręt Nie na darmo
podjąłem ryzyko: załoga jest uratowana!

Okręt przycumował z lewej burty „K-19”. Przede wszystkim poprosiłem Żana o łącznośd, a następnie
o przyjęcie na pokład najciężej chorych członków mojej załogi. Korzystając z radiostacji Żana,
zameldowałem o wydarzeniach na „K-19” naczelnemu dowództwu Marynarki Wojennej i
głównodowodzącemu Floty Północnej. Rozmowa odbywała się z użyciem własnego szyfru,
przeznaczonego wyłącznie dla „K-19”. Pierwszy przekazany przeze mnie komunikat dotyczył awarii
reaktora, sytuacji na okręcie, napromieniowania okrętu i załogi, spotkania z „S-270”.

W oczekiwaniu na odpowiedź z lądu zszedłem do pierwszego przedziału, gdzie leżeli najciężej


poszkodowani. Napromieniowanych marynarzy nie sposób było poznad: mieli opuchnięte i
zaczerwienione twarze. Na głowie pod włosami widniały krwawe wybroczyny, wszyscy mieli
spuchnięte wargi i zaropiałe oczy. Ledwie wymawiając słowa, skarżyli się na bóle w całym ciele, ale
nie tracili przytomności. Lekarz okrętowy, Wiktor Adamowicz Kosin, dawał im jakieś tabletki, ale sam
najlepiej wiedział, że na nic się to nie zda. Z kamieniem na sercu i ściśniętym gardłem opuściłem
prowizoryczny lazaret: trzeba było ratowad żywych.

Dowódca „S-270” próbował wziąd nas na hol, wykorzystując w tym celu liny cumownicze. „K-19” był
jednak zbyt ciężki dla mniejszego okrętu i cumy rwały się. Musieliśmy zrezygnowad z holowania i
ewakuowad na „S-270” chorych oraz tych członków załogi, których obecnośd na okręcie nie była
konieczna. Zaczął się sztorm i ewakuacja przebiegała wolno i z wielkim trudem. Obydwoma okrętami
silnie kołysało, przekazywanie noszy z chorymi - funkcję noszy pełniły zwykłe koje okrętowe - było
wręcz akrobatycznym przedsięwzięciem. Prosiłem Boga, by udało się nam przeprowadzid ewakuację
bez jakiegoś groźnego wypadku. Udało się i na okręcie Swierbiłowa znaleźli się wszyscy chorzy oraz
większośd marynarzy. Zaproponowałem komandorowi porucznikowi Archipowowi, by przeniósł się
na „S-270”, ten jednak odmówił, twierdząc, że pozostanie ze mną do kooca. Odpowiedź godna
prawdziwego oficera!

Poziom promieniowania w przedziałach bojowych przekroczył wszystkie dopuszczalne normy i


granice. Rozkazałem wyłączyd drugi reaktor. Około piątej po południu uruchomiliśmy silniki
dieslowskie. Sygnalista melduje, że kolejny okręt podwodny płynie na spotkanie z nami. Był to „S-
159”, dowodzony przez komandora podporucznika Grigorija Wassera. Przycumował do naszej burty.
Przedstawiłem mu sytuację.

Tymczasem ewakuacja rannych dobiegła kooca. Na „S-270” przeszło 79 marynarzy, podoficerów i


oficerów. O 19.00 podziękowałem Swierbiłowowi za pomoc i wydałem rozkaz, by okręt podwodny „S-
270” najkrótszą drogą podążał do bazy (wykorzystałem prawo najstarszego na redzie i objąłem
dowództwo). Muszę tu oddad należne Żanowi Michajłowiczowi Swierbiłowowi - postąpił szlachetnie,
przychodząc na pomoc „K-19” w chwili, gdy spotkało nas nieszczęście. Ale takich bzdur, jakie wiele lat
potem powypisywał w swoich artykułach („Wieczorny Leningrad” nr 180 z 6.08.1990 r. i „Tajne” nr 11
z 1991 r.), dawno nie czytałem. Dziewięddziesiąt dziewięd procent jego „rewelacji” to czyste wymysły.
Nie było żadnych rozmów o wybuchu jądrowym, żadnej przesiadki na niszczyciel na Morzu
Norweskim, żadnego oddawania legitymacji partyjnych ani temu podobnych bzdur.

Przez cały czas ewakuacji okrętu ze stacji brzegowych nie docierały do nas żadne rozkazy ani
komunikaty. Ograniczano się jedynie do udzielania „dobrych rad” w rodzaju: „karmcie marynarzy
świeżymi owocami i jarzynami, dawajcie im dużo soków”. Ani pierwszego, ani drugiego, ani trzeciego
na okręcie, rzecz jasna, nic było.

O godzinie 23.00 przez radiostację Wassera, którą zostawił nam na okręcie, nadaję szyfrogram do
sztabu z pełną oceną sytuacji i na okręcie, podaję aktualny poziom promieniowania i przekazuję
decyzję o opuszczeniu okrętu i przejściu na pokład „S-159” w dniu piątego lipca o godzinie trzeciej
nad ranem, jeśli do tej pory nie otrzymam z lądu innych rozkazów.

O trzeciej rano sztab nadal milczy. Rozpoczynamy ewakuację pozostałych członków załogi na „S-159”.
Pewne kłopoty wywołuje przekazanie walizek z tajnymi dokumentami. W koocu na „K-19” zostaje
tylko sześd osób, w tym ja. Włączamy oświetlenie awaryjne, systemy chłodzenia reaktorów,
rozpoczynamy hermetyzację okrętu. O czwartej nadal żadnych wiadomości z lądu. Zatrzymujemy
silniki dieslowskie. Razem z dowódcą grupy elektrotechników, kapitanem Pogoriełowem, po raz
ostami obchodzimy cały okręt, zamykamy przedziały, sprawdzamy, czy akumulatory zostały
prawidłowo podłączone do pomp chłodzących reaktory (akumulator jest całkowicie naładowany).
Wreszcie opuszczamy okręt jako ostami. „S-159” szybko odchodzi od burty „K-19”. Przekazuję ostami
szyfrogram do sztabu: „Załoga okrętu podwodnego „K-19” opuściła okręt. Obecnie znajduje się na
pokładzie okrętu podwodnego „S-159”. Dowódca „K-19”. Następnie dokonuję zapisu w dzienniku
okrętowym „S-159”: „Do dowódcy okrętu podwodnego „S-159”. Proszę krążyd w rejonie dryfowania
„K-19”. Dwie wyrzutnie torpedowe przygotowad do oddania strzału torpedami bojowymi. W
przypadku podejścia do „K-19” jednostek sił morskich NATO i podjęcia przez nie prób przeniknięcia
na okręt, będę strzelał osobiście. Dowódca okrętu podwodnego „K-19”, komandor porucznik
Zatiejew. Godzina 5.00,5 lipca 1961 roku”. Na tym moja misja dobiegła kooca.
Znalazłem sobie jakieś miejsce w drugim przedziale. Udało mi się uratowad załogę. A okręt? Czy
słusznie postąpiłem? Przypominają mi się sceny zatonięcia „Noworossyjska”. Nie chce mi się ani jeśd,
ani pid, ani spad. Godziny płyną w męczącym oczekiwaniu. Dowódca prowadzi jakieś rozmowy z
lądem, mnie nie niepokoi, zresztą, szyfrogramy nie są adresowane do mnie. Już nie... Mój szyfrant nie
ma nic do roboty.

Wreszcie otrzymujemy informację: „Do dowódcy okrętu podwodnego „S-159”. Na miejsce katastrofy
płynie okręt podwodny „S-268” pod dowództwem kapitana Giennadija Niefiedowa. Przekazad mu
ochronę „K-19”. Samemu natychmiast płynąd do bazy”. Po paru godzinach ruszyliśmy w drogę do
domu.

Na trawersie przylądka Nordcap spotykamy niszczyciel „Bywałyj”. Jego dowódcą jest mój kolega ze
szkoły i studiów, komandor porucznik Władimir Sacharow. Pożegnałem się z dowódcą „S-159”,
podziękowałem za pomoc. Przeszliśmy na pokład niszczyciela i od razu dostaliśmy się w ręce
chemików i dozymetrystów. Wszystkich nas dokładnie dezaktywowali, z niektórych „zmywali
rentgeny” nawet dwu- i trzykrotnie. Podoficer, który mnie badał, poklepał mnie przyjacielsko po
ramieniu (na golasa wszyscy wyglądaliśmy tak samo, nie poznasz, kto oficer, a kto zwykły marynarz),
zapytał: „no co, kolego, teraz do cywila?”. Odparłem: „pewnie tak” i uśmiechnąłem się. Potem ubrali
nas w białe marynarskie ubrania robocze. Od innych wyróżniałem się tylko tym, że nosiłem pistolet.

Przez cały czas panuje przepiękna pogoda - słooce grzeje, wiatru ani śladu. Sztorm dawno ucichł,
okrętem leciutko kołysze. Wreszcie wolniutko przybijamy do przystani w Polarnym. Na nadbrzeżu
kordon żołnierzy z karabinami maszynowymi. Obok sanitarki. Na molo wychodzi nam na spotkanie
głównodowodzący Floty Północnej, admirał Czabanienko, i szef służby medycznej, generał brygady
Cypiczew. Dowódca floty o nic nie pyta - znakomicie rozumie tragizm naszej sytuacji. Za kordonem
stoją stłoczeni wszyscy chyba mieszkaocy osady, cisi i wystraszeni. Tak w latach wojny witano okręty
po powrocie z bitwy.

Zapytałem dowódcę floty: „co ze mną będzie?”. Admirał Czabanienko odparł: „tam stoi szef wydziału
specjalnego, jego zapytaj”. Komandor porucznik Aleksandr Nikołajewicz Nieruszenko uśmiechnął się i
powiedział: „ Nic nie będzie, zrobiłeś wszystko, co do ciebie należało”.

Zapakowali nas do sanitarek i pojechaliśmy do szpitala (znajdował się dosłownie pięddziesiąt metrów
od nadbrzeża). W szpitalu wszystko było gotowe na nasze przyjęcie. Siostry rozlokowały nas w salach,
poprosiły, byśmy pozostali na miejscu. Po krótkim odpoczynku poszedłem do moich marynarzy,
dowiedzied się, jak się czują, jakie mają warunki itp. Byłem zobojętniały na wszystko, chod teraz
dopiero jasno uzmysłowiłem sobie, że ich dni są policzone. Lekarze postanowili przewieźd ich do
Moskwy, do Instytutu Biofizyki. Młoda lekarka, Angelika Konstantinowna Gusakowa (dzisiaj jest
członkiem-korespondentem Akademii Nauk Medycznych) zapewniła mnie, że w Instytucie zrobią
wszystko, żeby chłopców uratowad.

Następnego dnia chorzy mieli lecied do Moskwy. Na stadionie obok szpitala wylądowały dwa
helikoptery. Przed załadunkiem do helikopterów pożegnałem się z Korcziłowem, Ordoczkinem,
Kaszenkowem, Sawkinem, Pieokowem, Charitonowem. Podszedłem do Bori Korcziłowa. Mój Boże!
Promieniowanie zmieniło go nie do poznania - twarz czerwona, opuchnięte wargi, oczy zaropiałe,
ledwie mógł poruszad językiem. Nachyliłem się nad łóżkiem i powiedziałem Borysowi, że wysyłają go
z kolegami do Moskwy, do Instytutu, gdzie ich wyleczą. Boria szeptem poprosił, bym pomógł mu
otworzyd jedno oko, żeby mógł spojrzed na mnie, i poprosił o trochę, soku. Zrobiłem, o co prosił:
podniosłem powiekę, na jednym oku i wlałem odrobinę soku w uchylone usta. Ledwie powstrzymując
łzy, powiedziałem „żegnaj” i odszedłem od łóżka Borysa, żeby pożegnad się z pozostałymi.

Chorych ładowano do helikopterów na noszach. Pierwsza maszyna wystartowała bez przeszkód,


natomiast druga zaczepiła śmigłem o przewody elektryczne i spadła na ziemię. Zdarzyło się to na
oczach całego szpitala! Na szczęście, uderzenie nie było silne i nikomu nic się nie stało. Wkrótce
przyleciał nowy helikopter, przeniesiono do niego nosze z chorymi i maszyna poleciała do Safonowa.
Tam czekał na nich samolot transportowy, którym mieli lecied do Moskwy. Więcej ich już nie
zobaczyliśmy. Wszyscy umierali, zachowując do ostatka przytomnośd, tylko skarżyli się na straszne
bóle.

Następnego dnia po zrobieniu analiz zebrano nas w przyszpitalnym klubie. Na scenie, za dużym
stołem, siedział naczelny lekarz i kontradmirał Babuszkin, przedstawiciel Głównego Zarządu
Politycznego Marynarki Wojennej. Lekarz powiedział, że mieliśmy dużo szczęścia, stan naszego
zdrowia nie budzi niepokoju i nie mamy się o co martwid. Wysłani do Moskwy marynarze są
wprawdzie ciężko chorzy, ale ich stan nie jest beznadziejny.

Następne dni były dla mnie bardzo ciężkie. Od pierwszych chwil pobytu w szpitalu w Polarnym zaczął
mnie nachodzid i dosłownie terroryzowad kontradmirał Babuszkin. Myślał tylko o jednym - jak okryd
haobą dowódcę i oskarżyd go o samowolę - porzuciłem wszak okręt. Codziennie wzywał marynarzy,
podoficerów i oficerów na rozmowy i wypytywał ich, jak się zachowywałem, co robiłem, co mówiłem
itp. Gdy nie mogli już ścierpied tego śledztwa, powiedzieli, że jeśli Babuszkin natychmiast nie zniknie
ze szpitala, to oni sami wyrzucą go stąd na zbity pysk. Powiedziałem to dowódcy floty, który
codziennie odwiedzał nas w szpitalu. Babuszkin więcej się nie pojawił.

Po dwóch dniach od oświadczenia naczelnego lekarza przyszła wiadomośd o śmierci podporucznika


Korcziłowa, bosmanmata Ordoczkina i mata Kaszenkowa. Wszyscy zmarli 10 lipca.

Dwunastego lipca zmarł marynarz Sawkin, trzynastego - marynarz Charitonow, piętnastego -


marynarz Pieokow. Pozostali zaczęli z obawą patrzed w przyszłośd. Powoli uświadamialiśmy sobie, że
los wielu z nas jest przesądzony.

Nie mogłem spad po nocach. Minęło już kilkanaście dni od chwili, gdy opuściłem swój okręt, a ja
wciąż nie mogłem przestad myśled o rym, co się wydarzyło, żyłem w niepewności co do mojego
dalszego losu. Do głowy przychodziły mi najrozmaitsze myśli. Kiedyś przy papierosie zapytałem
porucznika Michaiła Krasiczkowa: „Jak myślisz, Krasiczkow, czy przyjdzie nam zmienid kitel szpitalny
na więzienny?”. Nic nie odpowiedział - bo i co tu było gadad?

W szpitalu badali nas dzieo i noc, ciągle brali do analizy wszystko, co tylko dało się zbadad. Lekarze
podzielili nas na grupy według stopnia napromieniowania. Dwie pierwsze grupy postanowiono wysład
do Leningradu: najsilniej napromieniowanych samolotem do Wojskowej Akademii Medycznej,
średnio napromieniowanych pociągiem do I Szpitala Wojskowego. Trzecia grupa, czyli chorzy, którzy
otrzymali niewielką dawkę promieniowania, po przeprowadzeniu badao i ewentualnym leczeniu na
miejscu miała zostad wysłana na odpoczynek do domu wypoczynkowego Floty Północnej nad
jeziorem Szczuk.
Pierwsza grupa wyjechała czternastego lipca, druga - w której skład wchodziłem również ja -
piętnastego. Później pierwszą grupę poszkodowanych podzielono - w Wojskowej Akademii
Medycznej zostali: Powitiew, Kozyriew, Jenin, Krasiczkow, Ryżykow, Kułakow, Starszynow, Biercew i
Piczugin. Pozostałych przeniesiono do szpitala wojskowego.

Tymczasem we flocie zaczęło się śledztwo na całego. Jeszcze zanim wyjechaliśmy ze szpitala, jakieś
podejrzane figury zaczęły wzywad nas na przesłuchania. Wszystkich ich posyłałem do diabła.

Główne dochodzenie dotyczyło przyczyn awarii układu napędowego. Reaktor atomowy nie jest
bynajmniej urządzeniem niewinnym. Trzeba zapewnid jego bezpieczne i bezawaryjne
funkcjonowanie, co jest zadaniem nie mniej trudnym niż sama budowa reaktora. Możliwośd
wystąpienia wszelkiego rodzaju awarii należy brad pod uwagę przy opracowywaniu każdego projektu
technicznego. Aby im zapobiec, instaluje się całe mnóstwo rozmaitych przyrządów kontrolnych,
pomiarowych, dubluje się ręczne i automatyczne blokady, opracowuje specjalne systemy mające na
celu ograniczenie skutków awarii. Stosunkowo duża objętośd pierwszego układu, dziesiątki metrów
rur o dużej średnicy, łączących podstawowe elementy układu, tzn. reaktor, kotły parowe, pompy,
wymienniki ciepła i mnóstwo innych urządzeo powodowały, ze był on trudny do codziennej kontroli i
obserwacji, a prawdopodobieostwo awarii niebezpiecznie rosło, szczególnie na tych odcinkach całego
systemu, które nie miały własnego odrębnego wyłącznika. W przypadku każdego reaktora
atomowego najgroźniejsza jest utrata chłodziwa (w naszych reaktorach rolę chłodziwa pełniła woda),
spowodowana nagłym przerwaniem systemu przewodów i rur pierwszego układu. Lokalizację takiej
awarii zapewniają specjalne rozwiązania konstrukcyjne, które mają na celu zapewnienie chłodzenia
strefy aktywnej, aż do momentu usunięcia awarii, oraz maksymalne ograniczenie przenikania
produktów rozpadu do innych przedziałów okrętu. Należy przy tym zapewnid odprowadzanie
zbędnego ciepła, aby zapobiec topieniu się poszczególnych elementów i węzłów. W celu zapewnienia
chłodzenia strefy aktywnej wykorzystywany jest specjalny system awaryjny, który nieustannie podaje
wodę do reaktora ze specjalnych cystern, za pomocą systemu pomp ciśnieniowych.

Opisane przeze mnie środki bezpieczeostwa przy obsłudze reaktorów atomowych obowiązują
obecnie. Ale na okrętach podwodnych pierwszej generacji nie było takiego systemu likwidacji awarii.
Obowiązujące instrukcje dotyczące eksploatacji zawierały surowe przykazania: nie wolno dopuścid do
przegrzania aktywnej strefy wybuchu. Nikt wówczas nie miał jednak najmniejszego pojęcia o tym,
czym jest wybuch termiczny reaktora jądrowego. O wybuchu reaktora w zakładach w Kosztymie,
połączonym z wyciekiem substancji promieniotwórczych, do jakiego doszło 29 września 1957 roku,
nie wiedzieliśmy w owym czasie nic. Trzeba podkreślid, że reaktory pierwszej generacji, szczególnie w
początkowym okresie ich wprowadzania do floty, obsługiwali ludzie, którzy wyróżniali się wysokim
poczuciem odpowiedzialności i ofiarnością. Załogi okrętów atomowych pierwszej generacji
zajmowały się całkiem nową dziedziną, a nawet pomagały to „nowe” ulepszad. Marynarze znakomicie
znali cały system, potrafili prawidłowo go eksploatowad, obsługiwad, remontowad itp. To właśnie oni
jako pierwsi proponowali, aby zamontowad na okrętach podwodnych system awaryjnego chłodzenia
reaktora. Dlaczego taki system nie był elementem obowiązującym na okrętach podwodnych
pierwszej generacji? Gdzie byli wtedy konstruktorzy?

Załogi okrętów znały budowę reaktorów nie gorzej niż ich twórcy, a zasady eksploatacji miały
opanowane o wiele lepiej. Załoga „K-19” również znakomicie orientowała się we wszystkich tajnikach
obsługi okrętu. Do dziś właściwie nie wiadomo, czy na okręcie doszłoby do wybuchu? Aby
odpowiedzied na to pytanie, należałoby przeprowadzid eksperyment - po dwóch miesiącach pracy na
różnych reżimach odprowadzid całą wodę z reaktora - nie mając systemu awaryjnego chłodzenia
reaktora! - i czekad, co z tego wyniknie.

Członek Akademii Nauk, Nikołaj Antonowicz Dolleżal, główny konstruktor reaktorów atomowych,
wspominając katastrofę w Czarnobylu zastanawiał się: „Co właściwie w takim wypadku wybucha?
Według jednej z wersji (osobiście podzielam ten pogląd) wybucha wodór, który inicjuje szereg reakcji
chemicznych w reaktorze, a który wymknął się spod kontroli. Ten właśnie wybuch, jak sądzę, stał się
przyczyną zniszczeo w czwartym bloku elektrowni w Czarnobylu - można było tam zaobserwowad
fioletową poświatę nad reaktorem”.

Na „K-19” w szczytowym momencie awarii nad pokrywą reaktora pojawił się błękitny płomieo z
fioletowym odcieniem. W Czarnobylu zjawisko to zwiastowało katastrofę. Dlaczego jednak profesor
Dolleżal nie przeanalizował go dwadzieścia pięd lat wcześniej? Było to zjawisko jonizacji wodoru
zawartego w powietrzu pod wpływem promieni gamma i beta. Łatwo jednak byd mądrym po
szkodzie! Podczas awarii na okręcie nie mieliśmy czasu na rozważania.

Dalej Dolleżal pisze: „Kto polecił - i po co - wyłączyd awaryjne chłodzenie reaktora, czego
kategorycznie zabraniają wszystkie instrukcje i zasady eksploatacji?” (Na „K-19” systemu awaryjnego
chłodzenia reaktora w ogóle nie było!). Można było to zrobid tylko za specjalnym zezwoleniem”. I
jeszcze profesor dodaje: „Przypominam sobie opis awarii, jaka wydarzyła się w 1979 roku w Stanach
Zjednoczonych z blokiem reaktora w elektrowni w Three Miles Island. Jeden z niemieckich
dzienników podawał, że wypadki zaszły tam tak daleko, że o mały włos nie doszło do katastrofy.
Jeden z operatorów w ostatniej chwili wpadł na szczęśliwy pomysł, by włączyd drugą pompę
chłodzącą (rezerwową), co zapobiegło tragedii. Skutki awarii były jednak na tyle poważne, że ich
likwidacja zajęła ponad rok”. I dalej: „Wiadomośd o katastrofie w Czarnobylu wstrząsnęła mną do
głębi. Właśnie o katastrofie, a nie awarii, jak chcieliby niektórzy”.

A dlaczego nie wstrząsnęła Dolleżalem wiadomośd o katastrofie na „K-19” - przecież u nas też zginęli
ludzie? Nie miał odwagi przyznad się do własnych błędów? Dlaczego zabroniono podawania
jakichkolwiek informacji o przyczynach awarii na „K-19” nawet oficerom innych okrętów
podwodnych? Dlaczego skutki awarii były tak tragiczne? Nie zapewniono całkowitego
bezpieczeostwa w przypadku rozhermetyzowania pierwszego układu zasilania, a winnym takiego
stanu rzeczy był wyłącznie konstruktor.

Trzynastego i czternastego października 1961 roku w Moskwie odbywała się narada pod
kierownictwem pierwszego zastępcy Naczelnego Dowódcy Marynarki Wojennej, admirała
Kasatonowa. Również ja zostałem zaproszony na tę naradę. Dziewiątego października, po długim
pobycie w szpitalu, przyjechałem do bazy w Zachodniej Licy, żeby załatwid formalności związane z
urlopem zdrowotnym i wypoczynkowym. Jednocześnie miałem objąd nowe stanowisko - zastępcy
dowódcy 3 dywizjonu 1. Flotylli Atomowych Okrętów Podwodnych Floty Północnej. Wcześniej, co
prawda, mówiło się o tym, że mam objąd stanowisko w dywizjonie rakietowych okrętów
podwodnych, a wylądowałem w koocu w dywizjonie okrętów podwodnych. Z uzbrojeniem
torpedowym. Widocznie awaria na „K-19” miała również takie następstwa...
Wszystkie sprawy związane z urlopem załatwiłem od ręki, obowiązków na razie nie miałem od kogo
przejmowad - sztab dopiero się formował, a obowiązków dowódcy „K-19” nie miałem komu
przekazad. Jedenastego października byłem gotowy do wyjazdu. I właśnie tego dnia zadzwonił
dowódca floty i oświadczył, że następnego dnia rano, tzn. 12 października, lecimy do Moskwy na
naradę. Odparłem, że wyjeżdżam z żoną na urlop. On na to, że wie, i polecił, byśmy oboje byli o
dziewiątej rano na lotnisku w Safonowie. Nie wiedziałem, czego miała dotyczyd narada. Na lotnisku
czekał na nas samolot głównodowodzącego Floty Północnej. Lecieliśmy ponad trzy godziny.
Zatrzymaliśmy się w hotelu Centralnego Domu Armii Radzieckiej. Trzynastego października rano obaj
z dowódcą floty stawiliśmy się Sztabie Generalnym Marynarki Wojennej. Narada odbywała się w
małej sali konferencyjnej, na pierwszym piętrze starego gmachu sztabu. Obecne były wszystkie osoby
mające związek z budową okrętów i statków atomowych, zarówno wojskowi, jak i cywile.

Spośród obecnych na naradzie znałem tylko jedną osobę - profesora, członka Akademii Nauk,
Anatolija Pietrowicza Aleksandrowa. On jeden wystąpił w obronie załogi „K-19”. Oświadczył, że
podczas likwidacji skutków awarii załoga okrętu podwodnego działała właściwie i zgodnie z
obowiązującymi przepisami, podkreślił bohaterstwo marynarzy, podoficerów i oficerów. Zażądał
wręcz, by skooczyd z wszelkimi dyskusjami i zarzutami pod adresem załogi „K-19”. Dodał też, że
energetyka jądrowa w naszym kraju stała się faktem, że nowe technologie wdrażane są przy
minimalnej liczbie ofiar w porównaniu z innymi dziedzinami nauki i techniki. Pozostali mówcy nie
mieli nic do powiedzenia. Obecny na naradzie inny profesor, również członek Akademii, Nikołaj
Antonowicz Dolleżal, ani razu nie zabrał głosu.

Na tym dyskusja dobiegła kooca. Podczas długiej przerwy Anatolij Pietrowicz i Nikołaj Antonowicz
poprosili admirała Czabanienkę i mnie na „chwileczkę” do okna, znajdującego się na prawo od sali
konferencyjnej, i pokazali nam zdjęcie lampki impulsowej po wybuchu oraz orzeczenie specjalnej
komisji, badającej przyczyny awarii. Wybuch lampki wyjaśniano w sposób następujący: podczas
montażu rur pierwszego układu zasilania nie przestrzegano norm obowiązujących przy spawaniu,
które nakazywały przykrycie płachtami azbestowymi wszystkich powierzchni rur, żeby nie spadła na
nie żadna iskra ani kropla roztopionego metalu. Zasady tej nie przestrzegano podczas spawania rur
na okręcie. Spadające na wypolerowane powierzchnie rur krople rozgrzanego metalu wywoływały w
wierzchniej warstwie metalu napięcia powierzchniowe, co z kolei spowodowało powstanie
mikropęknięd w metalu. W wyniku działania chlorków, zawartych w wodzie morskiej przedostającej
się do układu, owe mikropęknięcia powiększały się, stopniowo tworząc szczeliny w grubej warstwie
metalu. Wytrzymałośd rur w miejscach powstania wspomnianych szczelin drastycznie zmalała. W
wyniku długotrwałej intensywnej eksploatacji, przy wysokim, dochodzącym do 200 atmosfer
ciśnieniu chłodziwa w pierwszym układzie reaktora, lampka impulsowa wskaźnika ciśnienia wybuchła.
Dolleżal nie mówił o niczym innym - ani słowa o tym, że to właśnie wybuch lampki wskaźnikowej
doprowadził do tragicznych następstw, ani słowa o braku systemu awaryjnego chłodzenia reaktora,
co było jawnym błędem w konstrukcji układu zasilania.

Opowiedziałem Aleksandrowowi, co wydarzyło się na okręcie. Powiedziałem, że rozkazy i polecenia


wydawane były stanowczo i pewnie, nikt się nie wahał, wybuch reaktora nam nie groził. Skutki
naszych działao i wysiłków były wszystkim znane. Działaliśmy ściśle według instrukcji, a gdyby
ktokolwiek chod o krok odstąpił od nich, dowódca okrętu i dowódca działu elektromaszynowego
wylądowaliby na ławie oskarżonych.
Po dłuższej przerwie obrady wznowiono. Zabrałem głos. Mówiłem krótko. Podkreśliłem walory
okrętu - długi okres autonomiczności bez konieczności wynurzania się, prędkośd, uzbrojenie, a
następnie oświadczyłem, że z takim beznadziejnymi oprzyrządowaniem wręcz wstyd pływad. Każde
wyjście w morze kooczy się jakąś awarią, żaden okręt do tej pory nie wrócił z morza bez usterek - a to
kotły parowe wysiadają, a to pompy pomocnicze lub pompa główna pierwszego układu zasilania
przestają działad itp. itd. A głośnośd okrętów przekracza wszelkie normy!

W wyniku narady z 13-14 października 1961 roku postanowiono, że wszystkie atomowe okręty
podwodne, znajdujące się obecnie w budowie, należy dodatkowo wyposażyd w systemy awaryjnego
chłodzenia reaktorów, a okręt podwodny „K-19” ma zostad wyremontowany, całe zaś wyposażenie
szóstego przedziału wymienione.

Po naradzie dowódca floty, admirał Czabanienko, zwolnił mnie na urlop, życząc mi na pożegnanie
spokojnego odpoczynku. W Zarządzie Medycznym Sztabu Generalnego Marynarki Wojennej
dostałem czyste blankiety skierowao do sanatorium w Soczi i tego samego dnia razem z żoną
wyjechaliśmy do Sewastopola.

Pozwolę sobie teraz na wyprzedzenie wypadków o jakieś trzydzieści lat.

20 marca 1990 roku w zakładach „Rubin” odbyło się spotkanie oficerów strategicznych atomowych
okrętów podwodnych z uzbrojeniem rakietowym, którzy służyli na okrętach pierwszej generacji.
Spotkanie odbywało się w trzydziestą rocznicę podniesienia bandery Marynarki Wojennej na „K-19”.
Dwa tygodnie wcześniej osobiście wręczyłem zaproszenie profesorowi Anatolijowi Piotrowiczowi
Aleksandrowowi, który przyjął je z wdzięcznością. Zaczęliśmy rozmawiad w miłej, niewymuszonej
atmosferze. Rozmowa przeciągnęła się ponad godzinę. Spotkaliśmy się w gabinecie profesora w
Instytucie na Polu Oktiabrskim w Moskwie. Ciekaw byłem, co powie Anatolij Pietrowicz w trzydzieści
lat po awarii na „K-19”. Przy okazji rozmowy o Czarnobylu zapytałem: „Anatoliju Pietrowiczu, proszę
powiedzied teraz, w trzydzieści lat po awarii na „K-19”, czy wypadki na okręcie mogły potoczyd się
podobnie jak w Czarnobylu? Przecież nad pokrywą reaktora dwukrotnie pojawiał się fioletowy
płomieo i dwukrotnie wybuchał pożar w aparatowni?”. Anatolij Pietrowicz długo zastanawiał się nad
odpowiedzią, wreszcie odparł: „Możliwe, że nie doszłoby do wybuchu”. (Przy okazji: dziennik obsługi
uszkodzonego reaktora podczas posiedzenia komisji rządowej przepadł bez śladu i wszelkie próby
odnalezienia go kooczyły się niepowodzeniem. Widocznie zapisy w dzienniku były dla kogoś
niewygodne). Chodby wszyscy mówili i przekonywali, że do wybuchu nie powinno dojśd, ja i tak
wiedziałem swoje - po co w takim razie obowiązkowo instalowano systemy awaryjnego chłodzenia na
wszystkich pracujących już reaktorach, w tym także typu czarnobylskiego? Dlaczego na okrętach
pierwszej generacji projekt nie przewidywał instalacji takiego systemu? Oto co pisał do mnie w
kwietniu 1991 roku komandor Żukowski: „Jako aktywny członek wielu komisji, badających przyczyny
awarii i katastrof na atomowych okrętach podwodnych, doszedłem do wniosku, że w swoim czasie
załogi okrętów podwodnych o napędzie atomowym nie były dokładnie poinformowane o
wydarzeniach, jakie miały miejsce na Waszym okręcie, a w przekazywanych komunikatach i
oficjalnych oświadczeniach czyniono aluzje, że czynności podejmowane w celu awaryjnego
schłodzenia uszkodzonego reaktora nie były poprzedzone analizą sytuacji w pierwszym układzie
zasilania i oceną wydajności pomp. Wszystkie budowane potem atomowe okręty podwodne tej serii
oraz okręty innych projektów były fabrycznie wyposażane w systemy awaryjnego chłodzenia
reaktorów... Wiarygodnośd tej informacji mogę potwierdzid faktem, że gdy w latach 1961-1964
byłem dowódcą dywizjonu, a przez następne osiem lat zastępcą głównego mechanika floty,
omawiając z załogami kolejnych okrętów podwodnych środki i kroki w celu zmniejszenia stopnia
awaryjności okrętów, wykorzystywałem - podobnie jak wszyscy inni oficerowie - Wasz tragiczny
przypadek w charakterze przykładu, i nawet wówczas oficjalna wersja przyczyn awarii była
niekompletna. Tak więc niewątpliwie przyczyną katastrofy na Waszym okręcie był brak systemu
awaryjnego chłodzenia reaktora - a był to błąd konstruktorów. Wiele osób do dzisiaj o tym nie wie”.
Ja sam doskonale wiedziałem, że fakty są fałszowane i utajniane. Robili to ludzie pozbawieni sumienia
i elementarnej przyzwoitości. Tymczasem we flocie młodzi chłopcy płacili życiem za błędy i
niedopatrzenia konstruktorów, a konkretnie Dolleżala! Nie przypadkiem w ogóle zakazano mówid
załogom okrętów podwodnych o przyczynach katastrofy i wyjaśniad, czemu w wyniku awarii reaktora
zginęli ludzie.

Któż rozpoczął tę kampanię kłamstw i oszczerstw? Anatolij Iwanowicz Sorokin. Pewnie dostał rozkaz z
wyższego szczebla, ale od kogo konkretnie - nie wiem do dzisiaj. W jakim celu i w czyim interesie była
cała ta akcja? Sorokin rozkazał oficerom sztabu brygady, a następnie sztabu 31 dywizjonu, aby
nikomu i pod żadnym pozorem nie pokazywali materiałów komisji rządowej, badającej przyczyny
katastrofy na „K-19”, pod pretekstem rzekomego rozkazu dowództwa, zabraniającego
rozpowszechniania tych materiałów. Później tłumaczył się, że obiektywna ocena katastrofy mogłaby
przestraszyd marynarzy i oficerów i zniechęcid ich do służby we flocie atomowej. Ponadto należy dbad
o autorytet przemysłu stoczniowego i trzymad się oficjalnej wersji, że taka katastrofa była
nieszczęśliwym przypadkiem, a nie skutkiem błędu konstruktorów. Działania załogi oceniono jako
sprzeczne z przepisami obsługi reaktora, zawartymi w instrukcji.

Kampania oszczerstw, rozpoczęta przez Sorokina, trwała nadal. Po przekształceniu brygady we


flotyllę Sorokin został dowódcą 31 dywizjonu, który stacjonował w Wielkiej Łopatce (okręty 3 brygady
stacjonowały w Małej Łopatce). Tam właśnie, przy nadbrzeżu, członkowie drugiej, rezerwowej załogi
„K-19” własnymi siłami i za własne pieniądze wznieśli skromny pomnik w cześd poległych kolegów
oraz ustawili tablicę z fotografiami odznaczonych marynarzy, podoficerów i oficerów (razem 20
osób). Zarówno pomnik, jak i tablica pamiątkowa zbytnio kłuły w oczy Sorokina, gdy zatem został
dowódcą 31 dywizjonu, kazał je zniszczyd, opatrując rozkaz komentarzem: „żeby mi tu nie zostało
nawet wspomnienie po K-19!”. Zniszczenie pomnika i tablicy trudno nazwad inaczej, jak
bluźnierstwem. Jedyne, czego nie mógł zrobid w celu poniżenia i obrzucenia błotem załogi „K-19”, to
przemianowad ulicy, którą nazwano imieniem porucznika Korcziłowa.

Kim był Sorokin? Ten „bohater” znalazł się w dowództwie atomowej floty podwodnej bynajmniej nie
w uznaniu jego zalet i zdolności, ale dzięki umiejętności podlizywania się zwierzchnikom. Zanim został
dowódcą dywizjonu atomowych okrętów podwodnych w budowie w Siewierodwiosku, dowodził
dieslowskim okrętem podwodnym 613 w Paldiskach w Estonii. Tam nie wyróżnił się niczym
szczególnym, jeśli nie liczyd dokładnego, wzorcowego wręcz kontrolowania łóżek i szafek marynarzy.
Nie wystrzelił ze swego okrętu ani jednej torpedy, jego okręt nie został włączony do pierwszej linii.
Dowódcą dywizjonu atomowych okrętów podwodnych w budowie został dzięki wstawiennictwu
swego przyjaciela, szefa Zarządu Sił Podwodnych Wydziału Kadr Marynarki Wojennej, komandora
Michaiła Iwanowicza Błażnina. Dalej jego kariera potoczyła się gładko - słowo „atom” urzekało w
owym czasie wszystkich i otwierało wszystkie drzwi, a zdolności do podlizywania się i dogadzania
przełożonym Sorokin miał niemal wrodzone. Jak jednak mógł wydawad opinie o dowódcy i załodze
„K-19”, ani jednego dnia nie dowodząc okrętem podwodnym, nawet dieslowskim, nie mówiąc już o
atomowym? Nie miał przecież najmniejszego pojęcia o napędzie atomowym! Nie przypadkiem
dyrektor Północnych Zakładów Budowy Maszyn, czyli stoczni w Siewierodwiosku, Prosiakin, nazywał
Sorokina chamidłem i krętaczem. Widocznie świetnie poznał jego „talenty” i „umiejętności”!

Sorokinowi dzielnie wtórował główny oszczerca i falsyfikator, komandor Borys Pietrowicz Akułow. To
właśnie on zafałszował dokumenty o przyczynie katastrofy i zaczął rozpowszechniad informacje, że
załoga nie powinna była podejmowad żadnych działao, ponieważ w pierwszym układzie cały czas
utrzymywało się ciśnienie 16 atmosfer (twierdził, że gdy okręt „K-19” przyholowano do portu i
postawiono w zatoce Andriejewa, osobiście zszedł do wnętrza szóstego przedziału i na którymś
manometrze zobaczył taką właśnie liczbę), a pompy cały czas funkcjonowały prawidłowo. Jak może
jako tako wykształcony człowiek - a do tego inżynier! - twierdzid, że przy szczelinie o powierzchni
siedemdziesięciu ośmiu i pół centymetra kwadratowego ciśnienie utrzymuje się na poziomie 16
atmosfer?! To przecież jawna bzdura! Trudno wyobrazid sobie, że coś takiego może powiedzied
inżynier, mechanik, a na dodatek były dowódca działu elektromechanicznego na atomowym okręcie
podwodnym! A jeśli nawet - to co z tego? Jeśli nawet przyjąd, że dzięki jakimś tajemniczym mocom
ciśnienie w pierwszym układzie ustabilizowało się na tym poziomie, to czy dzięki temu zmniejszyłoby
się wydzielanie ciepła i reaktor można było zostawid bez kontroli? Kolejna bzdura! Wystarczająco
jednak przekonująca, by podobni mu ignoranci podchwycili to kłamstwo (znający się na rzeczy ludzie
nie zabierali głosu). Taka wersja była jak najbardziej po myśli dowódcy brygady, komandora Sorokina
- i po flocie zaczęła się rozprzestrzeniad bzdurna plotka o przyczynach katastrofy na „K-19”.

Kto był autorem tej fałszywej wersji wydarzeo? Kim był główny mechanik floty, Borys Pietrowicz
Akułow? Znałem go od 1941 roku, gdy przyjechał do Specjalnej Szkoły Średniej Marynarki Wojennej
nr 3 w Gorkim, z podobnej szkoły w Moskwie, wraz z innymi synkami rozmaitych moskiewskich
oficjeli, którzy szukali u nas schronienia przed zbliżającym się frontem. Po raz drugi spotkałem go w
październiku 1950 roku w Nikołajewie. Było to w miesiąc po moim przyjeździe do Floty
Czarnomorskiej. Byłem wówczas oficerem nawigacyjnym na „S-61”. Główny oficer nawigacyjny
dywizjonu, komandor podporucznik Rybin, akurat zachorował, a ja go zastępowałem. Do Nikałajewa
przywożono na Morze Czarne koleją małe okręty podwodne XV serii z Morza Bałtyckiego.
Otrzymałem rozkaz sprawdzenia przyrządów nawigacyjnych na tych okrętach, zanim samodzielnie
popłyną do Bałakławy. Na jednym z „maluchów” służył Boria Akułow, jako dowódca działu
elektromaszynowego. Ukooczył Szkołę Inżynieryjną im. Dzierżyoskiego w 1948 roku. Dzięki nie
wiadomo jakim talentom i zasługom już w 1954 roku został mianowany dowódcą jednego z działów
okrętowych na pierwszym atomowym okręcie podwodnym w ZSRR. Jakie miał doświadczenie w
obsłudze reaktorów atomowych? Żadne. Okręt podwodny „K-3” wychodził w Morze Białe na próby
napędu zaledwie na kilka dni, raz popłynął na Morze Karskie. Wszystkie rejsy miały na celu jedynie
sprawdzenie funkcjonowania układu napędowego. O „wysokim” poziomie wyszkolenia załogi lepiej
nie wspominad. Cała flota doskonale wiedziała, jak bardzo zdemoralizowana i rozlazła jest załoga pod
rządami Bori Akułowa. Jako zastępca dowódcy 3 dywizjonu namęczyłem się z tym okrętem. Wreszcie
w 1969 roku miarka się przebrała i doszło do tragedii - jeden z marynarzy zasnął z papierosem w
ustach (a palili w przedziałach wszyscy i gdzie popadło), wybuchł pożar, w wyniku którego zginęło 39
osób. Akułow został potem skierowany do Głównego Zarządu ds. Techniki Marynarki Wojennej, gdzie
dosłownie na oczach dowództwa zapił się na śmierd.

Trzecim oszczercą był Lew Michajłowicz Żylcow - kolejna „kompetentna osoba”, występująca w
charakterze eksperta. Przez cały okres służby jako dowódca okrętu podwodnego nie przeprowadził
ani jednego ataku torpedowego. Dowodzony przez Żylcowa okręt nie zaliczył wszystkich zadao,
wchodzących w zakres szkolenia bojowego - zatrzymał się na zadaniu nr 2. Znakomicie znałem Lwa
Michajłowicza. W latach 1952-1953 byłem pierwszym zastępcą dowódcy na dieslowskim okręcie
podwodnym „S-61” we Flocie Czarnomorskiej, a drugim zastępcą został mianowany Żylcow.
„Zastępował” dowódcę - a raczej sekundował mu - przede wszystkim w pijatykach, na okręcie był
rzadkim gościem, często urządzał kilkudniowe libacje. W 1954 roku dzięki protekcji brata- pracownika
KC KPZR - został mianowany pierwszym zastępcą dowódcy na atomowym okręcie podwodnym „K-3”.
W Obniosku. a następnie w Siewierodwiosku, Zachodniej Licy, Paldiskach i wszędzie, gdzie wypadło
mu służyd, nie przejmował się organizacją służby na okręcie i często urządzał kilkudniowe popijawy.
Okręt był w strasznym stanie, dyscyplina wśród załogi kulała. Dowódca dywizjonu, komandor
Masłów, wielokrotnie meldował dowódcy floty o zachowaniu Żylcowa. Głównodowodzący Floty
Północnej z kolei nie raz uprzedzał Lwa, że odwoła go ze stanowiska dowódcy okrętu, jeśli nie zmieni
swego postępowania. Wszystko to jednak nic skutkowało. Wreszcie, gdy nie było już właściwie
innego wyjścia, jak tylko wyrzucid Żylcowa, ja sam przyczyniłem się do tego, by nie został ukarany za
kolejne pijaostwo. Nie chciałem, by zachowanie Lwa rzucało cieo na całą brygadę; może trochę też
było mi go żal - przez pamięd na lata wspólnej służby na Morzu Czarnym nie chciałem mu szkodzid.
Poza tym, na przełomie kwietnia i maja, gdy tylko ruszą lody na Morzu Białym, „K-3” miał odpłynąd
do Siewierodwioska, aby przygotowad się do rejsu do Bieguna Północnego. Masłów zgodził się ze
mną i nie zawracaliśmy sobie więcej głowy tym okrętem - tym bardziej, że mieliśmy sporo kłopotów z
innymi jednostkami, które w tym okresie były już na chodzie. Wkrótce „K-3” rzeczywiście odpłynął do
Siewierodwioska i dywizja pozbyła się wreszcie „czarnej owcy”. A Żylcow miał szczęście jak rzadko
kto, zawsze potrafił wykręcid się sianem. Po rejsie na Biegun Północny okrzyczano go „bohaterem” -
zresztą, faktycznie dostał tytuł „Bohatera Związku Radzieckiego”, który to order pijany Chruszczow
przyznał wszystkim uczestnikom rejsu do Bieguna, zamiast obdarowad ich, jak to zwykle czyniono,
bronią myśliwską.

Czwartą osobą, dzielnie sekundującą wcześniej opisanym w rozpętaniu kampanii oszczerstw


przeciwko „K-19”, był Władimir Fiodorowicz Piercyn. Znalazł się na pokładzie „K-19” przypadkiem -
dosłownie na kilka godzin przed wypłynięciem Sorokin namówił mnie, bym wziął go w charakterze
praktykanta. Piercyn dopiero co został mianowany dowódcą załogi rezerwowej nr 184, przedtem był
pierwszym zastępcą dowódcy okrętu podwodnego „K-14”. Ten „dowódca” ani jednego dnia nie
dowodził okrętem. Podczas awarii na „K-19” stchórzył. Razem z moim zastępcą do spraw
politycznych, komandorem porucznikiem Aleksandrem Iwanowiczem Szypowem - który, ku mojemu
ogromnemu wstydowi, także okazał się tchórzem - buntowali marynarzy, chcąc zmusid mnie do
podpłynięcia do wyspy Jan Myen i wysadzenia załogi na brzeg. Jednak ani jeden marynarz, podoficer
czy oficer nie posłuchali ich, nikt nie wystąpił przeciwko swojemu dowódcy i wszyscy byli
zdecydowani towarzyszyd mi na dobre i złe. Przemilczałem ten fakt i dowództwo nie dowiedziało się
niczego o ich nikczemnym postępku. Zdecydowałem się na taki krok, żeby chronid dobre imię swych
podwładnych. Tymczasem Szypow odpłacił mi, przyłączając się do chóru oszczerców, oczerniających
„K-19” i jego dowódcę.

Piątym członkiem owego chóru był Dmitrij Nikołajewicz Gołubiew, o którym nawet pisad nie mam
ochoty. Kolejny „bohater” - został nim w dowód uznania za przejście północnej drogi morskiej na
Kamczatkę. Komandorem całego rejsu i faktycznym dowódcą okrętu był komandor Nikołaj Ignatów,
świetny oficer i przyzwoity człowiek. Gołubiew, kompletne zero, nie umiejący ani niczego porządnie
zrobid, ani wyrazid swojego zdania, nawet własną karierę zniszczył: stracił kontrolę nad okrętem
podwodnym przy maksymalnym zanurzeniu, zderzył się z japooskim okrętem „Okinawa”, przez co
dowodzona przezeo jednostka musiała zostad wycofana ze służby czynnej. Nawet wstawiennictwo
dowódcy floty, admirała Masłowa, nie uratowało Gołubiewa przed zwolnieniem do rezerwy.

Cała ta kampania oszczerstw była na rękę stoczniowcom i nie przynosiła chluby flocie. „K-19” stał się
ofiarą. Ale w imię czego?

Wiele lat później, gdy katastrofa „K-19” przestała byd już najściślej chronioną tajemnicą, gazety
pisały: „Pierwsza awaria jądrowa na atomowym okręcie podwodnym Floty Północnej miała miejsce
na „K-19” (okręt klasy „Hotel”). Czwartego lipca 1961 roku na atomowym okręcie podwodnym „K-19”
z rakietami balistycznymi na pokładzie podczas manewrów na Północnym Atlantyku nastąpiła awaria
pierwszego układu napędowego. W wyniku drastycznego spadku ciśnienia wody w układzie
chłodzącym reaktora nastąpił groźny w skutkach wzrost temperatury w strefie aktywnej reaktora.
Systemu awaryjnego chłodzenia reaktorów na okrętach podwodnych tej klasy wówczas nie było,
ponadto załoga była błędnie przekonana, że jeśli nie zostanie schłodzona strefa aktywna reaktora, to
może nastąpid niekontrolowana reakcja łaocuchowa i wybuch jądrowy. Dowództwo okrętu
postanowiło na własną rękę zmontowad awaryjny system chłodzenia reaktora. Prace nad jego
montażem wymagały wielokrotnego i długotrwałego przebywania specjalistów (oficerów,
podoficerów i marynarzy) w nie zamieszkanych pomieszczeniach przedziału reaktorowego w strefie
wycieku pierwszego układu zasilania i podwyższonego promieniowania. Cała załoga została silnie
napromieniowana. Osiem osób zmarło w wyniku choroby popromiennej. Załogę ewakuowano na
dieslowski okręt podwodny, który przybył na ratunek. „K-19” został odholowany do bazy Floty
Północnej. Uszkodzony reaktor wymieniono na nowy”.

Prawie wszystko zgodnie z prawdą. Ale tą wygodną dla dowództwa. Po pierwsze, nieprawda, że
„załoga była błędnie przekonana, że jeśli nie zostanie schłodzona strefa aktywna reaktora, to może
nastąpid niekontrolowana reakcja łaocuchowa i wybuch jądrowy”. Żaden wybuch jądrowy nawet
nam nie przyszedł na myśl, autorzy (głównie Nikitin) pisali to, co ludzie gadali, a nie to, co
rzeczywiście miała do powiedzenia załoga. Po drugie, w jaki sposób załoga znalazła się „w strefie
wycieku pierwszego układu zasilania”? I po trzecie wreszcie, dowództwo i załoga działali ściśle
według instrukcji. Dopiero później uczeni zbadali dokładnie nasz okręt i doszli do wniosku, że nawet
w przypadku stopienia prętów reaktora do wybuchu termicznego by nie doszło. Niestety, wnioski te
sformułowano po katastrofie na „K-19”, a nie przed nią!

A Czarnobyl? Okazało się, że wszystkie wyliczenia były nieprawdziwe. Wyliczenia wyliczeniami, a życie
dowiodło czegoś wręcz przeciwnego. Wybuch był, i to jaki! W ogóle profesor Aleksandrów, mówiąc o
energetyce atomowej, oświadczył kiedyś: „Rozmyślne pomniejszanie zagrożenia jest niemoralne, ale
równie niemoralne jest wyolbrzymianie niebezpieczeostwa, sprzyja bowiem rozpowszechnianiu
najbardziej bzdurnych pogłosek i plotek, które niepokoją ludzi i wprowadzają ich w błąd.
Niebezpieczeostwo niewątpliwie istnieje. Nie tylko uczeni, ale całe społeczeostwo powinno uczynid
wszystko, żeby mu zapobiec. Szczerze mówiąc, zbudowano już reaktor, którego konstrukcja nie
pozwala na to, by powtórzyły się wydarzenia, jakie miały miejsce w Czarnobylu. Potrzeba jednak
czasu, żeby wprowadzid go do powszechnego użycia”.

Wródmy jednak do wydarzeo z sześddziesiątego pierwszego roku.


Przed naszym wyjazdem do Leningradu szpital odwiedził szef Głównego Zarządu Politycznego
Marynarki Wojennej, admirał Griszanow. Do mojej sali zajrzał dosłownie na kilka chwil, podziękował
mi w imieniu partii, rządu i naczelnego dowództwa Marynarki Wojennej za wytrwałośd i męstwo
podczas katastrofy na okręcie i życzył szybkiego powrotu do zdrowia. Był to dla mnie sygnał, że
śledztwo dobiegło kooca, a jego wynik był pomyślny dla nas. Stosunek do mnie osobiście i do całej
załogi uległ zauważalnej zmianie. Komisja rządowa pod przewodnictwem profesora Aleksandrowa
doszła do wniosku, że działania podjęte przez dowództwo i załogę okrętu podwodnego „K-19” w celu
likwidacji awarii reaktora były prawidłowe. Uchwałą Prezydium Rady Najwyższej Związku
Radzieckiego z dnia 5 sierpnia 1961 roku marynarze, pracujący bezpośrednio przy montażu
awaryjnego systemu chłodzenia reaktora, oraz ratownicy gaszący pożar w przedziale reaktorowym
zostali odznaczeni medalami „Za męstwo i odwagę”. Mnie uhonorowano orderem Czerwonego
Sztandaru.

Podczas gdy we flocie trwała kampania oszczerstw, załogę „K-19” poddawano licznym badaniom i
kontrolom lekarskim. Diagnoza była jednoznaczna - ostra choroba popromienna wszystkich stopni.
Lekarze wiedzieli już wówczas co nieco na temat leczenia choroby popromiennej, jednak dla
większości byliśmy pierwszymi takimi przypadkami w ich karierze.

Cóż to za choroba, jakie są jej objawy? Pierwszym symptomem choroby popromiennej są uporczywe
torsje, utrzymujące się przez 15-20 minut po skażeniu, oraz oparzenia na odkrytych częściach ciała.
Po półtorej, dwu godzinach puchnie całe ciało, nie sposób otworzyd oczu, język staje się sztywny jak
kołek i chory bełkoce niezrozumiale. Na owłosionych częściach ciała - głównie na głowie - pojawiają
się pod włosami krwawe wybroczyny. Wszystkim tym objawom towarzyszy potworny ból i
niemożnośd poruszania się. Jednocześnie chory zachowuje pełną świadomośd aż do samej śmierci.
Oczywiście, są to symptomy choroby popromiennej w najcięższym stadium. W przypadku otrzymania
mniejszej dawki napromieniowania choroba może mied przebieg utajony. Przez kilka dni nie
występują żadne widoczne oznaki i chory nie czuje bólu. Dopiero później pojawia się ból, a choroba
przybiera podobny przebieg jak w opisanym wyżej przypadku. Marynarze z „K-19” otrzymali bardzo
różne dawki napromieniowania: od minimalnych do bardzo wysokich, przekraczających wszelkie
dopuszczalne granice. Los osób, które otrzymały najwyższe dawki promieniowania, był z góry
przesądzony: wszystkich czekała śmierd. Los pozostałych zależał od wiedzy i umiejętności lekarzy.

Leczono pacjentów dwoma sposobami. Główny problem polegał na tym, który sposób zastosowad.
Zależało to od stopnia zaawansowania choroby. Przy pierwszym sposobie leczenia najpierw robiono
pacjentowi przeszczep szpiku kostnego, a następnie transfuzję krwi, przy drugim natomiast kolejnośd
była odwrotna: najpierw transfuzja, potem, jeśli nie uda się zahamowad spadku liczby leukocytów -
przeszczep. Pierwszy sposób przyczyniał się do podjęcia przez organizm produkcji czerwonych ciałek
krwi, jednak pod warunkiem, że pacjent nie był zbyt osłabiony chorobą. Sposób drugi sprzyjał
odtworzeniu funkcji życiowych organizmu w przypadku silnego wycieoczenia chorego. Pierwszy
sposób, nazwany imieniem profesora Zinowija Moisiejewicza Wołyoskiego, kierownika katedry w
Akademii Medycznej Marynarki Wojennej, zastosowano w przypadku Iwana Kułakowa i Michaiła
Krasiczkowa. Obaj wyzdrowieli i żyją po dziś dzieo. Leczeni drugim sposobem zmarli. Doświadczenie
to powinno było stad się podstawą w opracowaniu naukowych podstaw leczenia choroby
popromiennej. W tym kontekście dziwi mnie ogromna liczba ofiar śmiertelnych po katastrofie w
Czarnobylu. Kwestia ta w pewnym stopniu wyjaśniła się przy okazji wizyty amerykaoskiego lekarza,
Roberta Hale'a. Amerykanin stwierdził, że rosyjscy lekarze leczą ofiary katastrofy źle i zaproponował
im... sposób profesora Wołyoskiego! (Hale mówił o nim w swym wystąpieniu w Instytucie Onkologii
w Moskwie). Jakim więc sposobem posługiwali się nasi lekarze, wyprawiając na tamten świat
młodych chłopców? Przy okazji, trzeba wspomnied o wieku. Im organizm jest starszy, tym wyższa jest
jego zdolnośd do obrony przed szkodliwym wpływem promieniowania. Na „K-19” służyli w większości
młodzi chłopcy...

Pierwszorzędną rolę w leczeniu choroby popromiennej odgrywa czas - im szybciej chory znajdzie się
pod opieką lekarzy, tym większe ma szanse na wyleczenie. W przypadku ofiar katastrofy na okręcie
podwodnym upłynęły ponad trzy doby, zanim uzyskali kwalifikowaną pomoc lekarską. Jednakże
ofiary Czarnobyla można było hospitalizowad i leczyd prawie od razu, natychmiast po wypadku.
Czyżby zaskoczenie i kompletny brak przygotowania służb medycznych były aż tak wielkie, że stały się
przyczyną olbrzymich strat w ludziach?

W Akademii Medycznej Marynarki Wojennej oraz w Szpitalu Marynarki Wojennej nr 1 w Leningradzie


marynarze otrzymali fachową pomoc i troskliwą opiekę. Cały personel szpitala traktował nas
serdecznie i otaczał specjalną troską (wprawdzie początkowo przyznano nam żołnierskie normy
wyżywienia - 52 kopiejki dziennie - ale po interwencji dowództwa Floty Północnej natychmiast zaczęli
nas karmid według normy obowiązującej we flocie atomowej - 3 ruble i 50 kopiejek dziennie).

Ku naszemu ogromnemu żalowi, lekarze nie zdołali uratowad dwóch naszych kolegów: Jurij
Nikołajewicz Powitiew zmarł 20 lipca na rękach Kozyriewa i Jenina, a trzy dni później odszedł od nas
Borys Iwanowicz Ryżykow. Umierał długo, do ostatniej chwili zachował pełną świadomośd tego, co go
czeka. A tak bardzo pragnął żyd! Jeszcze w pierwszych dniach po przyjeździe do Akademii grał w
siatkówkę!

Około 10 sierpnia zebrano nas w szpitalnej świetlicy, aby wręczyd nam nagrody rządowe. Wielu
marynarzy, podoficerów i oficerów otrzymało medale i ordery, a cała załoga dostała cenne nagrody
od Ministra Obrony. Ordery i medale wręczał komendant Leningradzkiej Bazy Marynarki Wojennej,
admirał Iwan Iwanowicz Bajkow. Niczego mądrego nie powiedział, a chcąc niby podnieśd marynarzy
na duchu, lekkim tonem zauważył: „Cóż, sądzicie, że jesteście bohaterami? U nas w Leningradzie
katastrofy też się zdarzają, chodby tramwajowe”. Zaniemówiłem. Przez moment miałem ochotę
rzucid mu w twarz dopiero co otrzymane odznaczenie, ale w ostatniej chwili się pohamowałem. A
szkoda...

Na Cmentarzu Kuźmioskim w Moskwie spoczywa bosmanmat Ordoczkin, mat Kaszenkow i


marynarze: Pieoków, Sawkin, Charitonow. W Leningradzie, na Cmentarzu Karsniaoskim, leżą: kapitan
Powitiew i porucznik Korcziłow. Na cmentarzu miejskim w Zielonogorsku pod Leningradem
pochowany został bosman Ryżykow.

Imię porucznika Borysa Korcziłowa nosi ulica w północnym miasteczku Zaoziornyj - głównej kwaterze
radzieckiej floty atomowej.

Odeszli z tego świata inni członkowie załogi: komandor podporucznik Kozyriew, kapitan
Wachromiejew, marynarze Bieriezow, Pierwuszyn, Destluk, starsi marynarze Dubrowin i Klincow,
starszy bosman Kisienko, mat Jefriemow, starszy bosman Iwanczikow, kapitan Kalincew, mat
Kowalów, kapitan Kuźmin, starszy marynarz Kuźmin, mat Morfun, starszy bosman Orłow, starszy
bosman Fatiejew, major służb medycznych Kosak, komandor porucznik Andriejew...

A profesor Aleksandrow nie miał odwagi publicznie przyznad, że na K-19 nastąpiła awaria jądrowa.
„Na żadnej z jednostek, wchodzących w skład floty atomowej, nie wydarzyło się nic szczególnego...”.

Czarnobyl jeszcze się nie wydarzył, ale w Leningradzie żył już i działał admirał Iwan Bajkow...

Dwudziestego drugiego sierpnia wszyscy marynarze, podoficerowie i oficerowie zostali przewiezieni


do domu wypoczynkowego w Zielonogorsku pod Lenigradem. Czternastego września wróciłem do
szpitala i 27 września wraz z kolegami stanąłem przed komisją lekarską. U wszystkich pacjentów -
marynarzy z „K-19” - komisja orzekła „zespół astenowegetatywny”. Powiedziano nam, że postawiono
taką diagnozę, ponieważ nie wolno było jednoznacznie stwierdzid faktu zaistnienia choroby
popromiennej. Dopiero później dowiedziałem się, że ta jednostka chorobowa dotyczy braku
równowagi psychicznej i nie ma nic wspólnego z chorobą popromienną. Okazało się, że jesteśmy po
prostu „psychiczni”... Oto, czego się doczekaliśmy...

Komandor Mikołaj Zatiejew przez następne trzydzieści lat służył na atomowych okrętach
podwodnych Związku Radzieckiego. Zmarł w Moskwie w 1998 roku, nie ukooczywszy swych
wspomnieo.

DOM WYDAWNICZY J7 BELLONA WARSZAWA 2000


Tytuł oryginału: Wospominanija
Projekt okładki: Michał Bernaciak Redaktor prowadzący: Andrzej Wójcik Redaktor Janusz Kędziorek Redaktor techniczny: Bożena Nowicka
Korekta: Małgorzata Sabajtis
O Copyright by Eskont, Moskwa
ISBN 83-11-09127-7
© Copyright for the Polish edition by Dom Wydawniczy Bellona, Warszawa 2000 O Copyright for the Polish translation by Anna Kędziorek,
Jarosław Siwoo, 2000

You might also like