You are on page 1of 232

Zakopanoptikon czyli kronika 49 dni

deszczowych w Zakopanem
Andrzej Strug

Czy wolno Polakowi dziś się śmiad?...


Deszczu tydzień pierwszy

Oto najgłówniejsze, najkardynalniejsze i pierwszorzędne z dezyderatów, których natychmiastowe,


niezwłoczne i nieodwołalne wprowadzenie w życie powinno byd treścią najistotniejszych pragnieo,
dążeo i wysiłków wszystkich prawdziwych, gorących i niedwuznacznych przyjaciół Zakopanego. Tuszę
sobie, szanowne panie i szanowni panowie, że moje proste, może nieudolne, ale szczere i
bezpretensjonalne wypowiedzenie się przedstawiło sprawę jasno wobec sumienia narodowego, a
lojalnie wobec świetnej władzy centralnej - wobec czynników miarodajnych kraju i gminy. Nie
powodowały mną żadne względy postronne, osobiste lub, co gorsze, polityczne. Jeno z głębi
obudzonego polskiego sumienia, bez nienawiści ku nikomu (to akcentuję przede wszystkim i
podkreślam!), wprost spod serca, z żarliwą miłością ku naszym najdroższym skarbom narodowym,
wypowiedziałem całą prawdę, tylko prawdę i nic prócz prawdy. Albowiem prawda, drodzy paostwo,
wprowadzona jako zasada naczelna do życia publicznego... Ogarniajmy jak najszersze horyzonty i nie
dawajmy się zepchnąd ze szczytów - przypomnę na zakooczenie to naczelne hasło mojego życia. A
stojąc już nad grobem, powierzam je z ufnością młodym, silnym i wytrwałym, ufającym a szczerym
duchom. Ogarnijmy...

Profesor Tabes kooczył swoje przemówienie. Starczy, szanowny głos przygasał i wznosił się, zapadał
ze wzruszenia i budził się nutą energiczniejszą, urywał się, nawiązywał się znowu, wreszcie umilkł.

Grzmot oklasków zgromadzonego tłumu prowadził szanownego prezesa „Opieki Szczytów” aż do jego
skromnego miejsca w ostatnim rzędzie krzeseł. A gdy już usiadł, entuzjazm nie ustawał. Prezes
powstał i rozdawał naokoło ukłony i tłumiąc łzy spoczął nareszcie.

- Głos ma pan doktor Buchadło - rzekł przewodniczący z wyrazem niesmaku. - Przepraszam pana! -
zwrócił się do olbrzymiej figury, która podniosła się z pierwszego rzędu krzeseł, z czerwoną,
rozognioną i już z otwartą gębą. - Zanim udzielę głosu następnemu mówcy (gęba zamknęła się),
uważam za mój obowiązek uroczyście podziękowad wielce szanownemu prezesowi „Opieki Szczytów”
za jego wspaniałe przemówienie, które tak dokładnie oddaje pragnienia ogółu, a godnością i powagą
stoi na wyżynach godnych przedmiotu, jakim jest nasz skarb narodowy - Tatry. Sądzę, że będę
wyrazicielem zgromadzenia, jeżeli wyrażę życzenie, ażeby przemówienia nasze starały się zbliżyd do
tego niedoścignionego ideału... Głos ma pan doktor Buchadło.

Zagrzmiały oklaski, ale w tejże chwili pokrył je potężny bas, który dobywał się jak z beczki:

- Dobrze, dobrze! Niech żyje dobre wychowanie i niedołęstwo! A ja protestuję! Proszę paostwa... To
jest skandal narodowy! co roku od dziesięciu lat powtarza się znana komedia wiecowa1. Wygłasza się
dezyderaty i mówki, uchwala się wciąż te same rezolucje, wszyscy biadają i skomlą, a Zakopane jak
gniło, tak gnije w bagnie kołtuostwa i korupcji! Ciemności egipskie, błoto po uszy, drożyzna i wyzysk
na każdym kroku, choroby zakaźne szerzą się... Dosyd tego! Dosyd tego - powiadam! Niezadługo nie
zajrzy tu nawet pies z kulawą nogą! Bo i po co? Zakopane zginie, ono już ginie.

1
komedia wiecowa - Wiece letników urządzały w każdym sezonie rozmaite stowarzyszenia, ale najważniejszy
był „doroczny wiec gości” organizowany przez Komisję Klimatyczną i Towarzystwo Tatrzaoskie w Dworcu
Tatrzaoskim. Narady podsumowywano krytycznymi rezolucjami wobec gminy, starostwa, galicyjskiego Sejmu
Krajowego itd. Gorzej było z realizacją hucznych haseł...
Liczba gości nie zwiększa się, a więc się zmniejsza. Tu trzeba krzyczed! Walczyd! Do diabła z
prześwietnym c.k. namiestnictwem! Do diabła ze świetnym zarządem gminnymi Do diabła petycje,
żebranina i uchwały! Wnoszę rezolucję, za którą nie będą głosowad tylko bałwany, jednostki
znikczemniałe...

- Proszę nie obrażad możliwych przeciwników tej uchwały! - krzyknął spurpurowiały przewodniczący.
- I proszę tak nie krzyczed!

- A sam pan czemu się drzesz?

- Dobrze mówi!

- Brawo Buchadło!

- Szanowni panowie! - zaryczał doktor Buchadło, pieniąc się i ciskając wokoło śliną. - Powtarzam:
tylko bał-wa-ny nie zechcą głosowad za moim wnioskiem. Oto - podnoszę tu projekt ostrego i
bezwzględnego bojkotu taksy klimatycznej...

Grzmot oklasków zagłuszył mówcę. Ryki zachwytu, rumor przesuwanych krzeseł, mnóstwo rąk
wzniesionych do góry na znak zgody - tłum ludzi otoczył mówcę, ściskając mu dłonie, klepiąc go po
łopatkach.

- Pan jest naszą opatrznością - jęczała w zachwycie pani otyła - całą duszą jestem z panem, ale ja już
zapłaciłam taksę za trzy tygodnie. Proszę więc uchwalid, ażeby mi zwrócono...

- Oto człowiek czynu! Takich nam trzeba! Pozwoli pan, że się przedstawię...

- Doktorze, dodajcie wniosek o udzielenie pogardy zgromadzenia całemu wydziałowi2.

- Przez aklamację! Przez aklamację! Kto przeciw - ten dureo!

- Pogarda wszystkim!

- Protestuję!

- Czego się pan pchasz?

- Na miejsca, obywatele, dajcie dokooczyd mówcy...

- Zapalid światło!

- Światła!... Światła!...

- Kto to taki ten Buchadło?

- Jakiś wariat...

- Sameś pan wariat!

- Milcz pan!
2
wydziałowi - właściwym organizatorem „dorocznych wieców gości” był „wydział” Towarzystwa Tatrzaoskiego,
czyli zarząd.
- Co?

Nareszcie przewodniczący uporczywym dyndoleniem w rozkołatany dzwonek zdołał uśmierzyd gwałt


powszechny. Jeszcze dzwonił, gdy dr Buchadło rozpoczął:

- Dziękuję szanownemu zgromadzeniu za poparcie. Teraz my, ludzie czynu, weźmiemy się do sanacji
stosunków! Ani grosza! Oto nasze hasło. Wnoszę wyłonienie komitetu bojkotowego i wydanie
odezwy do społeczeostwa. Pismo ulotne, gorące, szczere, odsłaniające całe bagienko tutejszych
stosunków. Walid prosto z mostu i kropki nad „i”. Publikowad złodziei! Ja się nikogo nie boję - bo
prawda prawdą! Niech mnie skarżą! Odbędzie się kolosalny proces, na którym udowodnię czarno na
białym, że zachodzi tu niesłychany szantaż najdroższych uczud narodowych! Tak! - wrzasnął mówca
ku przewodniczącemu, który ośmielił się wznieśd ku górze ramiona, zapewne na znak zgrozy. - Tak
jest! Z waszych gór, ze świątyni narodowej, uczyniono jaskinię zbójców! Kupczący świętościami
szachraje chcą uchodzid za dobroczyoców Zakopanego. Kto rozpaja górali w czterdziestu szynkach?
Kto bogaci się na zdrowiu i życiu milionów, które tu szukają powietrza i podniosłych wrażeo? Kto nas
topi w ciemnościach i w bajorach błota? Kto nas zaraża wyziewami kloak i gnojówek? W potokach,
które czyste jak kryształ zbiegają ku nam z gór, płyną ławice odpadków, na drogach „uzdrowiska” leżą
swobodnie wysuszone mumie zdechłych od roku psów. Piekarze, kiełbaśnicy, propinatorzy, szewcy,
wszyscy, ilu ich tu jest, drą bezczelnie w dwójnasób głupiego letnika. Bezecna klimatyka drwi sobie...

Tu już przewodniczący zaczął silnie potrząsad dzwonkiem. Przy wtórze przeraźliwego dzwonienia
mówca ryczał dalej:

- Ale naród nie da sobie wydrzed swego jedynego dobra! Dośd tego! Wzburzenie rośnie! Czas uciec
się do samoobrony. Dzwoo pan, dzwoo, mnie to nie przeszkadza! Wszak słyszycie mnie, obywatele i
obywatelki?

- Słyszymy! Słyszymy!

- Panie, co za głos!

- Szyby drżą...

- ...Otóż zapowiadam, że grupa ludzi zdecydowanych gotowa jest uciec się nawet do ter-ro-ru! Niech
się poleje krew! Do broni! Do czynu! Znamy winnych! Oni bezczelnością swoją uzbroją rękę mściciela,
która nie ujmie sztyletu skrytobójczego, ale miecz pogwałconej sprawiedliwości! Prosiliśmy,
przedstawialiśmy, wołaliśmy - cóż nam pozostaje? Zniszczyd kanalię! Zabijad plugawe robactwo.
Zapowiadam otwarcie: tu się poleje krew...

W straszliwym tumulcie utonął nareszcie potężny głos mówcy i dzwonienie przewodniczącego.


Wrzaski, śmiechy, obelgi, tupanie, oklaski, gwizdanie zatrzęsły murowanym gmachem Towarzystwa
Klamer i Tabliczek3. Doktor Buchadło, otoczony przez wielbicieli i wrogów, perorował w dalszym

3
murowanym gmachem Towarzystwa Klamer i Tabliczek - tzw. Dworcem Tatrzaoskim, odbudowanym w latach
1902-1903 w cegle i kamieniu po spłonięciu poprzedniego - siedzibą Towarzystwa Tatrzaoskiego (Krupówki 12,
obecnie zakopiaoski Oddział PTTK). Istotnie Towarzystwo montowało wówczas sporo klamer i łaocuchów na
popularnych szlakach wysokogórskich. Wmurowywało też w skały po rozmaitych dolinach tablice pamiątkowe
„ku czci”.
ciągu. Spąsowiało mu oblicze z wysiłku - ale już go nikt nie słyszał. Namiętności rozgorzały groźnym
pożarem.

Ludzie na poważnych stanowiskach i gołowąsa młodzież, otyłe matki i krzykliwe pannice, starcy i
taternicy, nawet księża w powszechnym gwałcie spierali się, krzyczeli, szarpali, obrzucali obelgami,
wodzili się za łby. W kącie sali już się tarzali po ziemi dwaj niewiadomi zapaśnicy.

Komisarz klimatyczny dr Furka4, wylazłszy na stół, zamknął zgromadzenie. Prezydium nakryło łyse
głowy i zbierało papiery ze stołu. Ale przy bocznym stole, na którym pod szkłem leżała plastyczna
mapa Tatr, wnet uformowało się nowe, samozwaocze prezydium, które opanowawszy dzwonek i
zapaliwszy dwie świeczki, ogłosiło dalszy ciąg zgromadzenia.

- Nie dajmy się sprowokowad i nie pozwólmy wydrzed sobie prawa obrad - piszczał przeraźliwie jakiś
głosik. - Byt Zakopanego nie może byd wydany na pastwę niepoczytalnych awanturników i żywiołów
rozkładowych. Pan doktor Buchadło swoją brutalnością, jakiej trudno szukad w dziejach...

Poznał Buchadło swego śmiertelnego wroga. Był to ten, który w licznych artykułach umieszczanych w
„Echach z Gubałówki” nazywał go „obłąkanym”, „warchołem” i insynuował zjadliwie, że „dr Buchadło
pomimo wielu zalet fizycznych i szczerego przywiązania do Tatr tudzież srodze okutych butów nie był
ani razu w życiu na żadnym szczycie, nawet na Nosalu”.

- Odwołuję się do zgromadzenia! - zagrzmiał. Ale opinia, zaniepokojona zajściem, już się przeniosła ku
nowemu prezydium. Wołano:

- Dosyd tego! Skandal! Kompromitacja! Wynoś się pan!

Buchadło, zlany potem, zmordowany i upadły na duchu, przepychał się przez tłum, torując sobie
drogę olbrzymim brzuchem. Zionął obelgi i przekleostwa, zniknął nareszcie za drzwiami wraz z kilku
wiernymi zwolennikami.

Tymczasem redaktor Jan Miesięcznik załatwił szybko sprawę z komisarzem, w mgnieniu oka
uformował prezydium i opanował tłum.

- Pomimo przykrych zajśd obradujemy dalej. Opuszczenie sali przez żywioły przewrotowe daje nam
gwarancję powagi i taktu. Udzielam głosu panu Woziwodzie5.

Powstał młodzieniec czarno, powłóczyście ubrany, wysoki, wysmukły i łysy. Przez chwilę wodził po
tłumie łagodnym, błędnym spojrzeniem, uśmiechnął się smutnie i zakwilił rzewnym, kobiecym
głosem:

- Nie jestem człowiekiem czynu ani bojownikiem. Szczęśliwy, który walczy mieczem, słowem, piórem.
A moje pióro opiewad zwykło mgły, szare godziny, nastroje smutkowych zjaw i te, które prze-
najczystsze, a po stokrod skażone brutalnością życia, nieuchwytne przeloty nad chmurami sznurów
żurawich. W ich klangor wsłuchanemu obcy gwar ziemi. Kurzawę nizin dawno strzepałem z stóp
moich. Przeczże tu staję wobec ziomków, powołanych na obrady ku budowaniu pożytków życia,

4
komisarz klimatyczny dr Furka – nazwisko fikcyjne. W latach 1904-1914 przewodniczącym Komisji
Klimatycznej byli komisarze rządowi Kazimierz Madurowicz (1904-1908), Władysław Janowicz (1908-1910),
Stanisław Matusioski (1910-1912) i Stefan Grabczyoski (1912-1914).
5
Woziwoda - parodystyczny sobowtór Tadeusza Micioskiego (zob. wstęp s. 30 i n.).
rzeczników chleba i zbożnej pracy, dobrobytu i dbałości o nie. Panowie bracia! Staję tu jako poeta i
mówię - jak poeta.

Przerwały mu oklaski kilkunastu panien. Spojrzał wokoło błędnym wzrokiem, łagodnym okiem - tu,
tam, w bok, za siebie, jakby chcąc policzyd i zapamiętad te oznaki uznania.

- Ku górom ciągnie się szlak wydeptany w ciągu pokoleo spieszących do zdrojów czystych, w głębie
dolin wżerają się zdręczone dusze nowoczesne, na szczyty wdziera się wędrowiec życia, by odetchnąd
pełną piersią i na malachitowych złomach ochłodzid czoło znużone. O góry! Nieme w martwocie
swojej zastygłych poprzed wiekami wybuchach lawy żaru pełnych - teraz zastygłych. Z prabytu wieści,
z prabytu wróżby słowem skamieniałym szepcą, mówią, gwarzą - lub w burzowych odgłosach i
łyskaniach piorunów - nakazują! One świadkiem, one starej nowiny zwiastunem. Ich głos zrozumie,
ich wieszcze słowo wiernie przechowa i w słowo ludzkiego języka zaklnie i zawrze - kto? Poeta. Jak
orzeł w przestworzu, kołysząc się na falach lotnego żywiołu, chwyta on nieuchwytne, nazywa
bezimienne, tworzy z niczego. On gór witeziem i chramu ich kapłanem powołanym. Do czego
powołanym? - spytacie. Ażeby odsłaniad, wywnętrzad, prześwietlad i roztęczawiad skalne przeguby
martwicy tłoczących masywów - topid wieczne śniegi obojętności i śnieżną lawiną rzucad się w
bezdeo lazurowego jeziora.

Na sali uczyniła się cisza, że słychad było siekanie deszczu po dachu i bełkot wody spływającej po
rynnach.

Panny zasłuchane wpoiły w mówcę osłupiałe oczy, panowie spoglądali ku sobie z niejaką
niezależnością, ale niepewnie.

- Co on napisał? - pytano szeptem.

- Nie wiem. To znany poeta.

- Więc czemuż tak wyłysiał?..

- Przystojny...

- Tsss! Cicho!...

- To straszliwa rozkosz słuchad tak uduchowionego poetę. Ach, gdybym go mogła poznad osobiście,
porozmawiad o duszy. On jest po prostu nieziemski...

„Dziś przy obiedzie dwa razy dobierał zupę i zjadł pięd kotletów” - pomyślała siedząca obok pani
Leokadia Kunerol, właścicielka pensjonatu „Pod Ptasim Mlekiem”, u której mieszkał poeta i był
winien za trzy miesiące. Trzymała go jednak, bo jego sława nadzwyczajnie przynęcała panny.

- Podobno ma wygłosid odczyt?

- Już go wygłasza.

- No, to tylko takie przemówienie. -

- O czym on właściwie mówi?

- On już tak zawsze.


Poeta mówił długo i z głębi serca. Wypływały z niego spokojnie i łatwo wody natchnienia.
Zdumiewała ich obfitośd i potoczysta gładkośd. Rzeczowniki: „dusza”, „szczyt”, „misterium” (poeta
wymawiał „mystrerium”), a dalej przymiotniki: „otchłanny”, „upojny”, „mistyczny” i „szmaragdowy”,
trafiały się najczęściej. W pewnych chwilach mówca przewracał ku górze błędne niebieskie oczy,
przymykał je, ruchem arcykapłaoskim wznosił ku górze rozczapierzone dłonie, miętosił zapadłą pierś
lub wskazywał palcem na coś ponadzmysłowego, co dusza jego widziała w kącie sali.

Panna Halina Prześcieradlanka, poetka „namiętności i ciała”, wpatrzona spod na wpół przymkniętych
powiek w poetę „zmierzchów i szmerów”6, słuchała rozmarzona i oddawała się urokowi wątłego
młodzieoca, zatrzymując w sobie jednocześnie wspomnienie potężnej budowy i potężnej brutalności
ostatniego mówcy. Kwilenie Woziwody i grzmiące przekleostwa Buchadły kojarzyły się w niej w
rozkoszny zespół.

Jednak tu i ówdzie zaczęto się poruszad i pochrząkiwad. Przewodniczący niepokoił się, nie wiedział, co
czynid. Było jasnym dla wszystkich, że mówca wpadł w natchnienie twórcze i że nie wiadomo, kiedy
się to skooczy. W ostatnich rzędach już rozmawiano półgłosem.

- No... i jak jemu dadzą tak pleśd? Przewodniczący powinien...

- O, mój Boże! obłędu można dostad. Przecie on jeszcze zupełnie nie mówił o rzeczy samej...

- Ohydna jednostka to indywiduum, proszę pani. Jak taki rozprzestrzenia się o górach, to ja by jego za
łeb i za drzwi. Zdechlak jeden.

- Proszę tam cicho!

- Co za cicho? Tu każdy ma prawo wypowiedzied się. Pan jemu brawo, a ja w moim pełnym prawie
gwizdad. Bo to wszystko głupie jest.

Pan Ceperowicz był już doprowadzony do ostateczności. Wstał, grzmotnął okutym butem o podłogę i
zawołał:

- W kwestii formalnej proszę o głos.

Poeta stropiony urwał. Przewodniczący uradowany spytał go słodko:

- Pan szanowny skooczył?

- Ja? Tak. Miałem właśnie mówid o ołtarzowości Tatr jako o naczelnym motywie architektonicznym w
budowie świątyni przyrody, ale o tym chcę wygłosid osobny odczyt...

- Pan Ceperowicz ma głos w kwestii formalnej.

- Nu tam z kwestią formalną. Ja o swoim. Ja był zapisany, proszę paostwa, od dwóch godzin gadamy,
a najważniejszego nikt nie porusza. Mówili tu rozmaici panowie o oświetleniu, o uprzystępnieniu gór,
o ścieżkach, o drogowskazach i innych głupstwach, co już zupełnie było od rzeczy. A nikt nawet nie

6
Kronikarz nie pozwala sobie na osobistą ocenę tudzież charakterystykę ludzi pióra. Polegając w tym względzie
na ustalonych opiniach, cytuję pod gwarancją cudzysłowów zdanie znakomitego krytyka, którego syntezy,
zawarte najczęściej jeno w dwóch słowach trafnych i nieodpartych, dają całkowity obraz nieogarnionej duszy
współczesnych twórców. Mowa tu o znakomitych pracach p. Lucjana (przyp. autora).
pomyślał o najważniejszym: Co to są Tatry? Co to Zakopane? Czy my tu niemiecki kurort będziem
zaprowadzad? Promenady, kioski, fontanny, kurhauzy, może ruletkę? A gdzie charakter Zakopanego?
Co się z niego zrobi? Zostawmy Szwabom filistrowską kulturę i ich parszywe przywyczki. Niech tam
gdzieś bodaj co kto chce - a od Zakopanego wara! Tu są Tatry! One muszą pozostad pierwotne i
nietknięte. Znachodzą się jeszcze ludzie, co nie pozwolą zaplugawiad uczciwej wsi góralskiej
elektrycznościami i wygódkami, które są potrzebne ceprom, a prawdziwym czcicielom przyrody
sprawiają tylko abominację. Nu, ich do diabła, ceprów. Niech i nie przyjeżdżają zupełnie. Ja bym się
najbardziej ucieszył, kiedy by ono Zakopane naprawdę upadło, bo dopiero by się ono podniosło. My
tego chcemy i nad tym radzimy w naszej sekcji7. Brak oświetlenia! Błoto! Smród! Głupie wyrzekania.
Ja mam moją latarkę i buty nieprzemakalne, a mieszkam na Krzeptówkach, gdzie mi nic nie śmierdzi -
radzę tak uczynid innym i nie przewracad do góry nogami przyrodzonego porządku. Bo tu wam, moi
paostwo, nie kurort ani miasto, a uczciwa wieś. My zwalczamy idee mieszczuchów, którzy tu licho wie
po co najeżdżają co lato, przywożą choroby, demoralizują górali i psują powietrze. Takim buduj percie
i altany od deszczu, wbijaj klamry i łaocuchy - niedługo zechcą, żeby im na przełęczach pobudowano
hotele, a na szczytach budki z sodową wodą. Świostwo! My bronid będziemy gór od ceperskiego
najazdu. A kto ciekaw naszych idejów, to niech się zapisuje do naszej sekcji Upierwotnienia Tatr.
Wkładka roczna członka zwyczajnego wynosi 25 halerzy. Kto złoży jedną koronę, zostaje dożywotnim
członkiem-założycielem...

- Proszę pana nie robid reklamy swemu stowarzyszeniu - odezwał się przewodniczący.

- Na to moje pełne prawo!

- Ale nie na tym miejscu.

- Na każdym!

- Odbieram panu głos!

- Kpię sobie z tego. Już skooczyłem. Ja chciałem tylko zaprotestowad w imieniu czystości natury.

- Zapisani do głosu - oznajmił przewodniczący - pan doktor Złapany, ksiądz proboszcz Kudłacik,
mecenas Sznycel, pani radczyni Tajdusiowa, ksiądz kanonik Mydło. Pan doktor ma głos. Z powodu
spóźnionej pory proszę się streszczad.

- Ogólniki, frazesy, idee. Same słowa. Czas pomyśled realnie. Wnoszę projekt. Uczyomy małą rzecz,
ale uczyomy. Mała rzecz dokonana to już dużo. Morskie Oko i mocz kooski! Zestawienie drastyczne.
Piękno i ohyda. Proszę paostwa! Kilkaset furek dziennie i pewne konieczności zwierzęco-fizjologiczne.
Koo jest koniem, ale człowiek człowiekiem. Należy uprzątad. Nikt o to nie dba. Idee i postęp - zgoda!
Petycje, zażalenia, uchwały! Ale do kogo należy usunięcie fetoru? Fetor nagromadzony od szeregu
pokoleo staje się zakałą cudów natury. Skandal i barbarzyostwo! Kto tu nie spełnia swego
obowiązku? Kategorycznie żądam odpowiedzi. Stawiam wniosek formalny i nagły. Skooczyłem!

7
w naszej sekcji - prawdopodobnie aluzja do Sekcji Przyrodniczej (powstałej w r. 1910) lub też Sekcji Ochrony
Tatr Towarzystwa Tatrzaoskiego, powstałej w r. 1912 dzięki inicjatywie Jana Gwalberta Pawlikowskiego. Tyrada
p. Ceperowicza przypomina poglądy Pawlikowskiego na pewno rozpowszechniane na odczytach, a wyrażone w
formie satyrycznej w późniejszym artykule Jak upiększyd Tatry? („Wierchy” 1923). Akcent kresowy prezesa
„Upierwotnienia Tatr” sugeruje także podobieostwo obu postaci (niekoniecznie identycznośd).
Dyskusja ożywiła się. Liczni mówcy rozważali zagadnienie. Mecenas Sznycel wzywał do wkroczenia
komisarza klimatycznego.

C. k. urzędnik dr Furka odparł tę pretensję do zarządu obszaru dworskiego, do którego należy


Morskie Oko.

Obecny pełnomocnik obszaru dworskiego, p. Oszast8, poinformował zgromadzonych, że wiadomy


rozkładający się pierwiastek gromadzi się w pasie wywłaszczonym pod gościniec krajowy, a zatem
należy do zarządu dróg krajowych. Konduktor szosowy p. Rowek, cytując z pamięci paragrafy ustawy
drogowej i przepisów obowiązujących, dowiódł, że zamiatanie lub polewanie gościoców jest
absolutnie wykluczone z jego strony, ale radził zobowiązad do działania dzierżawcę schroniska przy
Morskim Oku.

Członek wydziału Towarzystwa Ochrony Szczytów9, które jest właścicielem schroniska, oznajmił, że
kontrakt zawarty z dzierżawcą na lat 15 nie obowiązuje go do tego świadczenia. A zatem dopiero po
wygaśnięciu kontraktu...

Jednakże jest osoba powołana do usunięcia tych nadużyd, czyli lekarz stacji klimatycznej w dbałości o
zdrowotnośd uzdrowiska.

Lekarz klimatyczny, dr Tyfus, odparł krótko, że granice stacji klimatycznej są ściśle określone i że
Morskie Oko znajduje się o 30 kilometrów za obwodem jego władzy i obowiązków.

Po wyczerpaniu wszelkich argumentów, w bezradności położenia, wnioskodawca, mecenas Sznycel,


nie ukrywał swej goryczy:

- Fetor ocalał i pozostał fetorem. Powinszujmy sobie. Drobna to sprawa, a i w tej nie poradziło
szanowne zgromadzenie. Problemat nie rozwiązany. Zostawmy go zatem potomności. Albo duchom
opiekuoczym z grot malachitowych. O tym tak pięknie mówił p. Woziwoda. Protestuję i opuszczam
zgromadzenie.

Wśród zgiełku, gwaru i krzyżujących się projektów ksiądz kanonik Mydło wezwał społeczeostwo do
samopomocy, zalecając, ażeby każdy, udając się do Morskiego Oka, zabierał ze sobą torebkę z
mielonym wapnem i przed odjazdem zasypywał ślady pobytu swoich koni.

Wywołało to protesty, śmiechy, zastrzeżenia. Nadchodziła godzina kolacji, ze sali ubywało coraz
więcej osób. Mówców wreszcie zabrakło.

Przewodniczący, zamykając zgromadzenie, w gorących słowach dziękował obecnym za owocne


obrady i za przywiązanie do sprawy Tatr i zwrócił się do wszystkich z serdecznym apelem do niesienia
pomocy ubogiej kasie Towarzystwa Ochrony Szczytów, które zwykłymi swoimi środkami nie może
podoład nawałowi wielkich zadao.

8
pełnomocnik obszaru dworskiego, p. Oszast - nazwisko fikcyjne. Zarząd Dóbr Zakopiaoskich Wł. hr.
Zamoyskiego sprawował w latach 1904-1923 Wincenty Szymborski (zm. w r. 1938), aktywny w wielu
stowarzyszeniach zakopiaoskich (także niestety niefortunny akcjonariusz budowy kolejki na Świnice), w okresie
międzywojennym działacz Narodowej Demokracji.
9
wydział Towarzystwa Ochrony Szczytów - zapewne kamuflaż zarządu Towarzystwa Tatrzaoskiego.
- Gdyby każdy ze zgromadzonych, dla upamiętnienia spędzonych tu podniosłych godzin, zechciał
złożyd dzisiaj śmieszną sumkę paru koron - powołano by do życia kilka nowych nieodzownych
instytucji. W tym celu pani radczyni Tajdusiowa wraz z panem Woziwodą okrążą salę, zbierając
doraźną składkę na cele Towarzystwa. Obywatele, nie wątpię, że z polska hojnością...

Na te słowa tłum porwał się z miejsc i przewracając stoły i krzesła zwartą ławą ruszył ku jedynemu
wyjściu. Deptano się we drzwiach, szarpano na sobie ubrania, łamano sobie żebra w ścisku.
Rozważniejsi wyskakiwali przez okna.

- Piąty dzieo leje, a tom się wybrał. Pojutrze muszę jechad. Nawet Giewontu nie widziałem na oczy!

- Barometr się podnosi. W sierpniu bywają najpiękniejsze pogody.

- No trudno, deszcz musi się wypadad, cała klęska polega na tym, że nie ma tu co robid z niepogodą.
Gdzie się, człowieku, schowasz? Żeby tu jakiś kurhauz, rozrywki...

- Masz odczytów wiele wlezie.

- No, już Bóg zapład!

- Jednakże zapowiedziano wiele ciekawych. Występują tu znakomitości.

- Swoją drogą u Pchełki10 bardzo ciekawie. Patrz no na tamtego łysego w kącie, to członek Izby
Panów, hrabia Poniekąd. Tęga głowa, trzęsie krajem, osobisty przyjaciel monarchy.

- A ten-tam pod oknem?

- Drągajło, magnat z Białej Rusi. Straszny milioner.

- To jego żona, ta czarna? Efektowna.

- Chyba córka.

- Zośka, patrz na tego ślicznego w sportowym ubraniu. To musi byd najpierwszy taternik. Ach, z takim
pójśd w góry...

- Zanadto ordynarny. Widzisz tego, który gra na wiolonczeli?

- Fe! Muzykant!

- Naturalnie, ale co za bajeczna uroda. I gra cudownie. Zawsze mu biję brawo i on to wie. Ciągle na
mnie patrzy.

10
Pchełka - parodystyczne przekręcenie nazwiska dzierżawcy restauracji i cukierni Waleriana Płonki. Cukiernię
swą prowadził Płonka pierwotnie od roku 1894 przy Krupówkach (przypuszczalnie naprzeciw dzisiejszego
„Poraja”), później w hotelu Wł. Dzikiewicza „Morskie Oko”, a od r. 1904 aż do r. 1910 w budynku z werandą na
narożniku ul. Marszałkowskiej (dziś Kościuszki) i Krupówek (dokładnie w miejscu, gdzie obecnie hotel Orbis
„Giewont”). Tam właśnie w tzw. Cukierni Zakopiaoskiej umiejscowił Strug życie kawiarniane swych bohaterów.
- Dlaczego ten pan Wacław jeszcze nie przychodzi? Proszę mamy, przecież on się całkiem nie
zachowuje jak narzeczony. Od trzech dni nie przyniósł mi kwiatów, a wczoraj był przez cały dzieo
zajęty...

- Ha ha ha! Czym to on może byd zajęty w Zakopanem? Jak ci się zdaje?...

- No, ma jakieś polityczne narady, jacyś panowie przyjechali...

- Kłamie jak każdy. Zajęty jest tą rudą Żydówką z „Bodkowianki”. Tam się dobrze bawią.

- Moja Zosiu, nie mów głupstw. I ty w swoim czasie będziesz miała narzeczonego. Mela, nie patrz tak
na muzykanta, bo zwracasz uwagę. Powiedz, co by sobie pomyślał pan Wacław, gdyby to widział?

- O, nie myślę się zaprzedawad w niewolę. Proszę mamy, teraz nie te czasy.

- Filip, duże jasne. Od pół godziny wołam.

- Nadzwyczajna frekwencja, proszę pana konsyliarza.

- Frekwencja nic nie znaczy, bom stały gośd. Panie Filipie, powiedz no, kochaneczku, ta w zielonym
szalu?...

- Jeszcze nie wiem, do usług pana konsyliarza, ale się przepytuję. Przyjechała przedwczoraj, pije
angielską gorzką, chyba z zagranicy...

- I wciąż taka samiuteoka?

- Przysiada się tu do niej taki z długimi włosami - o ten, tam pod samą lampą. Jego znam, malarz z
Krakowa, golizna.

- Czy ona czasem nie tego?...

- Wszelkie prawdopodobieostwo, ale pozory łudzą.

- Zaczep no, kochaneczku, tego malarzynę. Dowiedz się czego...

- Naturalnie, do usług pana konsyliarza.

- A dalej ściana gładziusieoka jak szkło. Wyłażę z rynienki po stromej płycie. Kładę się i spłożony
trawersuję...

- W kleterkach11?

- Boso. Patrzę, wypatruję, absolutny brak chwytów. Ignac woła z dołu, że stoi niepewnie, rynna
obskurna, ani zadziorka, ani haka w co wbid, linka mi się kooczy. Odpasuję się...

11
W kleterkach - kleterki (niem. Kletterschuh, but do wspinaczki), lekkie trzewiki z podeszwą sznurową do
wspinaczek w najtrudniejszych partiach skały.
- Tego nie zrobi żaden fachowy wspinacz! Ja pewnego razu w Dolomitach...

- Poczekaj. Gdybym mógł chociaż stanąd na nogach. Ale przyklękam z wielkim wysiłkiem, czuję, że
mnie coś ściąga, psiakrew, z płyty, przywieram do skały i tak klęczę bez ruchu z pół godziny.

- Blaga. Nikt na świecie nie wytrzyma przez pół godziny!

- Słowo honoru, może więcej. Spytaj się Ignaca.

- I Ignac potrafi łżyd. No, a dalej co?

- Wyobraźcie sobie, wychyliwszy się, ile się tylko dało (bez asekuracji! Ekspozycja niesłychana!),
widzę, że moja płyta przechodzi w skąpy trawniczek zasłany piargiem (brzydka pochyłośd!), a od
niego idzie z ukosa ku górze wybrzuszenie gładkie, pofałdowane z lekka...

- No, jak zaczniesz chodzid po przewieszkach i wybrzuszeniach, to z tobą żaden pies kulawy nie będzie
chciał gadad. Człowieku, przecie opuśd co...

- Nie mogę! Ale wybrzuszenie to po zbadaniu okazuje się dośd wąskie. Coś w rodzaju konia skalnego.
Podobną rzecz widziałem raz w grani...

- Księżyca...

- Właśnie że nie. To było w grani Pomidorowej Turni od Zajęczego Stawu. Obłapiam ci ja tedy tego
drania mocno kolanami, chwytam się, za co mogę, i powolutku, powolutku... Worek mnie ciągnie w
tył, ale się nie daję. Podpieram się łokciami, brodą... I Ignac tam woła z dołu, denerwuje się...

- Ignac, prawdaż to wszystko?

- Ja się nie denerwowałem. Wypoczywałem wsadziwszy głowę w rozszerzenie szpary i prawie że


mógłbym nawet zapalid papierosa, gdybym miał drugą rękę wolną.

- Ale ja o tym wybrzuszeniu! Przecie on łże, aż się kurzy.

- Łże, ale nie tak znowu bardzo. Droga była ciężka. Ja w życiu już miałem raz coś podobnego przy
pierwszym wyjściu na trzeci Komin Pieprzowy.

- Moi panowie, po co te kpiny? Nauka stwierdziła, że nowoczesna technika daje możnośd


pokonywania przewieszek. Nowoczesny wspinacz, wytrenowany, przy dobrej kondycji i zimnej krwi...

- No, no, bylebyś się tylko nie zaziębił.

- Popleśnieliście w rutynie w tych Tatrach. Popatrzcie, co robią Anglicy w Alpach, Niemcy w


Dolomitach. Czytajcie przecie literaturę fachową...

-Jeden łże gębą, inszy piórem blaguje...

- Obrzydliwa szmata ten „Kurier Rotacyjny”...

- Co, znowu Bulwa?


- O, mnie wszystko jedno. Przecie z góry wiadomo, że on nie ścierpi nic młodego ani żywego.
Bandyta, szantażysta literacki...

- Tak, nasza krytyka... Myślałem jednak, że co jak co, ale twoje otchłanne Andromalachitomeny12
przemówią nawet do takich zaskorupialców...

- Co?! Ależ to po prostu szantaż! Ja wiem, on chce, żebym się przed nim ukorzył, żebym mu łapę lizał
jak inni.

- Wiesz, on tu jest, mieszka u Mamca13. Leczy się,

- Zdrów jest, kanalia. Wiesz, że zbyt wiele mam godności, ale jak go spotkam na Krupówkach...

- Patrzaj, wchodzi!

- Co za bezecna gęba! Ropucha rozlubieżniona. A ten kałdun! Patrzaj no, widzisz, co się tu wyrabia?
Widziszże ty? Czy będziesz jeszcze wierzył, że są na świecie szanujący się literaci?

- Skandal. Tolo w kompanii Bulwy! Tolo anarchista! Burzyciel pod rękę z policją literacką! To już
prowokacja!

- Za judaszowe pieniądze! Pewnie mu tam przyjął parę kawałków, będzie go za to lizał do kooca życia.

- Pamiętasz, jak gadał wczoraj tu, na tym samym miejscu? Patrz, jak się kłania, jak się wdzięczy...

- Ja mu po prostu nie podam ręki...

- Widzisz, mój drogi, do pewnego stopnia trzeba się nałamywad...

- Cynizm. Po takich słowach chyba ja jeden, a drugi Woziwoda pozostaniemy duchami protestu w tej
polskiej literaturze.

- No, tak źle nie jest...

- Mówię mecenasowi, Galicja gnije, gnije Znikczemniały kraj, przy takich kolosalnych swobodach... cóż
by to u nas, miły Boże...

- Analfabetyzm, brak przemysłu, rolnictwo w upadku, głód i nędza, a do tego socjalizm! No, a to ich
Zakopane, niechże ich diabli!...

- Brak silnego rządu, doktorze. Jak tam u nas jest, to jest, ale porządku pilnują. Niech no by się u nas
pokazał Daszyoski! A interesy idą w górę. Świeżo pośredniczyłem przy zakładaniu towarzystwa

12
Andromalachitomeny - W fikcyjnym tytule zbioru poezji (?) kryją się aluzje do młodopolskich sympatii dla
słowa, „malachit” („malachitowe łąki”...), byd może nawiązanie do Przybyszewskiego Androgyne, a w sumie jest
to zbitka słowna przypominająca greckie: andromanés - „szalejąca za mężczyznami”.
13
u Mamca - Parodystyczne przekręcenie nazwiska lekarza, dra Andrzeja Chramca, właściciela Zakładu
Wodoleczniczego, ogromnego pensjonatu-sanatorium (1888-1910) przy ul. Chramcówki 11, gdzie spotykała się
śmietanka towarzyska i świat literacko-artystyczny z całej Polski (zob. również przypis nr 103).
akcyjnego dla importu tkanin jarosławskich. Milionowy interes! Tylko z Żydami jeszcze można robid
interesy, a opierając się o kolosalny teren, jakim jest Cesarstwo, cała przyszłośd przed nami.

- Wczoraj mi tu bajał jeden galicyjski polityk, a kto wie, może który z naszych szanownych
emigrantów, zapomniałem, jak się tam nazywa... Poszedłem na odczycik, bo to leje, nie ma co ze
sobą zrobid... Otóż, uważa pan, ni mniej, ni więcej jegomośd nawołuje (i do tego wymyśla, a przeklina)
Polaków do samoistnego bytu. Cóż to, myślę sobie, nowe powstanie? To obłąkany, a
prawdopodobnie zamaskowany socjał, bo wymyślał na stronnictwa narodowe. Błazen jeden!
Chciałem go zerżnąd - ale, po pierwsze, nie będę się kompromitowad politycznie (szpiegów, jak
wiadomo, nasyłają tu na lato mnóstwo), a po wtóre, była tam banda obwiesiów, takiej smarkaterii,
która na byle protest gwizdała i czyniła głupie uwagi. Że też to policja toleruje! Ale prawda, jesteśmy
w Polsce...

- Doktorze dobrodzieju! Dużo się robi polskiego hałasu za pruskie pieniądze.

- Na to nie wyglądało, raczej z głupoty.

- Głupim kręci mądrzejszy, a kto on taki, wiadomo z historii. Moda się uczyniła jakaś z tym
politykowaniem i wiecowaniem zakopiaoskim. Każdy tu przyjeżdża i swoje trzy grosze wtyka w
politykę. Odczyty, odczyty - a wszystkie co do jednego o tej polskiej duszy!... Za dużo u nas literatów.

- Dusza polska, wzniosła to materia, ale jak się słyszy takiego prelegenta z błędnymi oczami i w
wypchanych portkach, to chce się śmiad i z tej duszy.

- Minęło, mecenasie, minęła...

- Ano, nie nasza wina, robim, co możem.

- A może by tak na ten frasunek, na niepogodę...

- W Krakowie mają niezłego węgrzyna, ale tutaj?...

- Pójdź no tu, kawalerze, co wy tam macie lepszego?...

- Boże, co za ścisk! Ani się ruszyd,

- A ja lubię taki gwałt, wesoło!

- Manieczko, posuo się trochę, bo na mnie naciera ten pan z krzesłem, depce mnie po nogach...

- Trudno, moja droga. W taki deszcz każdy spieszy do Pchełki.

- Przecie mają drugą kawiarnię.

- Też pełniusieoka, ale tam nie chodzi porządne towarzystwo.

- W taki deszcz nawet nie mogłam wziąd nowego kapelusza. Człowiek się nawet ubrad nie może. Po
co się w takim razie przyjeżdża? Za parę dni będzie pogoda i już cały sierpieo będzie cudowny. Mówił
mi to jeden góral, a ten nigdy się nie myli.
- Manieczko, czyżby to była prawda z tymi góralami? Podobno są panie, które zapominają się do tego
stopnia...

- Bywa, bywa. Nawet jedna twoja dobra znajoma...

- Jadzia? Nieprawda! Ja za nią ręczę! Z brudnym góralem!... Za nic w świecie! Wiem o jej różnych
sprawkach, ale nigdy to!

- No, no, brudny góral. Zobacz no Józka Sajtę14, a jeszcze przy niedzieli!

- Ach, ale jakże się to wszystko odbywa? Zupełnie sobie tego nie wyobrażam.

- Moja droga, wszystko się odbywa zwyczajnie, przecież jesteś mężatką od czterech lat.

- Ale jakże z takim prostym chłopem?...

- Jak z każdym, głupiutka jeszcze jesteś. Patrz no na prawo, ta cała w czarnym, siedzi z trzema panami.
Ładne rzeczy opowiadał mi o niej ten łobuz Józek Sajciak.

- Śliczna.

- To Halina Prześcieradlanka.

- Ona?!

- Biedactwo, aż się zarumieniła.

- To ona pisuje te... straszne poezje?

- Jeszcze lepiej, bo sama siebie opisuje.

- Ach, nieprawda, to wszystko wymyślone. To są tylko takie denerwujące bajki - to się przecież nigdy
nie dzieje...

- Kocham cię za to, żeś głupiutka.

U Pchełki ludzie się dusili. Na olbrzymiej werandzie, oszklonej i brudnej jak hala wielkiego dworca
kolejowego, w ścisku i gwałcie setek głosów, przy hałaśliwie grzmiącej orkiestrze, w salonach
przyległych, w bufecie, w gabinecie, w sali bilardowej, wszędzie, gdzie było bodaj trochę miejsca,
tkwili ludzie, jedząc, pijąc, gadając, bawiąc się, plotkując, nudząc się i oglądając nawzajem. Była już
późna godzina, ale w taki czas nikomu jakoś nie chciało się wracad do domu. Deszcz bębnił po
szklanym dachu werandy, siekł w szyby, pędzony wichrem, wściekał się po nocy i zdawało się, że
wreszcie zatopi to Zakopane, góry i cały świat. Gadano o wszystkim, ale głównie o pogodzie.

Już od tygodnia deszcze trzymały na uwięzi nogi taterników, trzymały w zamknięciu kufrów mnóstwo
strojów przywiezionych na pokaz, niszczyły odmęt wesołości w garderobie, kaloszach, parasolach,

14
Józka Sajtę - kamuflaż nazwiska Staszka Roja, o którym W. Gentil-Tippenhauerowa pisze: „*...+ słynął ów
znany w całej Polsce przewodnik damski, ulubieniec hrabin, dam i panien, *...+, o którego powodzeniu wśród
warszawianek krążyły legendy” (zob. również o nim jako o Józku Sajciaku na s. 90 i n.).
humorach i zdrowiu ludzkim. Siedzieli letnicy w mokrej ponurości po drogo wynajętych willach,
chałupach, poddaszach i wszelkich ubikacjach, wyli z nudów po kosztownych pensjonatach. Z nudów
chodzili na nudne odczyty, czytali nudne książki, prowadzili nudne rozmowy, z nudów flirtowali
najzacniejsi ludzie, z nudów popełniali na poczekaniu niesłychane zbrodnie i cudzołóstwa.

Tysiące ludzi ugrzęzło w błocie. Kulili się z zimna po „letnickich” chałupach w stylu zakopiaoskim, a
bez pieców, umierali z melancholii na dalekich Krzeptówkach, w Kościeliskach, na Sobickowej, na
Skibówkach, na Żywczaoskiem, na Gubałówce, na Bystrem, na Pardołówce, na Olczy, w Poroninie.
Tysiące oczu patrzało przez zapocone szybki na mgły pływające po Reglach, na mokre młaczki, na
mokre krowy pasące się na młaczkach, na mokre sąsiednie chałupy, gdzie też wszędzie tkwili
„nieszczęśni ludziska”. Tysiące paszcz ludzkich rozwierało się i zawierało rytmicznie w nieutulonym
ziewaniu. Każdy spał, wiele zdołał, kłócił się, z kim tylko mógł, jadł, dopóki mu starczyło, patrzył na
niebo, badał, czy dymy się wznoszą, czy ścielą, pytał po sto razy na dzieo o pogodę i sam był po sto
razy zapytywany, po czym, doczekawszy się szczęśliwie wieczoru, uzbrajał się w peleryny, parasole,
kalosze, nieprzemakalne buty i we wszelkie aparaty deszczochroniące, zapalał latarkę i brnął po
drogach, ścieżkach, przez łąki, młaczki, po dziurawych mostkach, po ławach bez poręczy, rzuconych
nad huczącym potokiem. Klnąc i pomstując, zapadając się w błocie, przewracając się i mężnie
powstając, łącząc się w hufce i gromady, ciągnął skołatany lud letniczy w ciemną noc - do Pchełki.

Tam walczył o miejsce, walczył o jadło i napitek, walczył o pisma, walczył o powietrze do oddychania,
w koocu o to, żeby mu pozwolono zapłacid za te wszystkie udręki. Wyrzekał się i zarzekał się, że noga
jego więcej nie postoi w tym piekle. Wychodził znudzony i na wpół oszalały od dźwięków, szczęków i
plotek, odurzony strasznym powietrzem, otruty ciastkami. Tonął znowu w ciemnościach nocy, w
deszczu i błocie, zakasywał się po pas i potykając się po wybojach, zapadając się w rowy, przebywając
wpław kałuże, szukając po omacku własnego domu, napastowany przez psy, przejeżdżany przez
lecące po nocy furki, zlany deszczem i potem, zgubiwszy kalosze, powracał do domu i zapadał w sen
kamienny.

Lało zaledwie od tygodnia, a wszystkim się zdawało, że od lat wielu nie oglądali słooca. Sezon
zapowiadał się świetnie, lista gości doszła do cyfry niebywałej, zawitało mnóstwo znakomitości,
przybyli nawet cudzoziemcy, zapowiedziany był dziesiąty kongres międzynarodowy filatelistów, zjazd
sekcji polskiej Ligi Pokoju, do Zakopanego zwołany był doroczny sejm Związku Dzięciołów, a poza tym
Tatry i cały kraj czekał na przyjazd specjalnych ekspedycji turystycznych z dalekiej zagranicy, z
cesarstwa Njamba-Njamba, z wyspy Celebes, z kraju małp.

Oczekiwano przyjazdu na gościnne występy wyborowej trupy dramatycznej kabaretu warszawskiego


„Łobuza”15, kilkuset deklamatorów, skrzypków, śpiewaków, siłaczów, prelegentów, połykaczy żab,
iluzjonistów, kontorsjonistów16, apostołów, organizatorów i inicjatorów wszelkiego kierunku.

Wszystkie te nadzieje rozbid się mogły o deszcz. Ze zgrozą patrzyli w przyszłośd autochtoni
Zakopanego, kupcy, właściciele knajp i pensjonatów, rzeźnicy i handlarze pocztówek, specjaliści od
wyrobów drzewnych i szewcy, stręczyciele i naganiacze, którzy żyli z gości. Ludzie, najbardziej

15
trupy dramatycznej kabaretu warszawskiego „Łobuza” - aluzja do trzech występów warszawskiego kabaretu
„Momus” w sali teatralnej „Morskiego Oka” w lecie 1910 r. (zob. „Zakopane” 1910, nr 16).
16
kontorsjoniści (łac.) - akrobaci.
zahartowani w walce o byt, bledli na pewną myśl, której pesymizm opierał się na starym
doświadczeniu...

Albowiem wiedziano dobrze, że jeżeli deszcze trwad będą bodaj cokolwiek dłużej, lada dzieo, lada
godzina wśród panicznej nudy zerwie się gromadna ucieczka gości. I żadne rozumowanie, żadna siła
ludzka i żadna nawet pogoda nie powstrzyma już odpływu. Po trzy razy na dzieo spuszczad się będą
ku nizinom zapchane podwójne i potrójne pociągi. W Zakopanem uczyni się luźno, uczyni się pusto,
strasznie, zacznie się protestowanie weksli, bankructwa, licytacje, rozwody, samobójstwa, ucieczki,
przypadkowe pożary.

Właśnie w owym momencie krytycznym dwaj stali mieszkaocy Zakopanego, emerytowany pomolog
polski p. Mszycki oraz korespondent pism galicyjskich i warszawskich p. Szelmiądz, grając w szachy w
swoim zarezerwowanym kącie u Pchełki, zwierzyli się sobie z pewnych ciekawych spostrzeżeo
dotyczących tegorocznych gości. P. Szelmiądz zauważył objawy niezwykłego zdenerwowania,
niepokój powszechny i jakby uparte wyczekiwanie jakichś niezwykłych zdarzeo.

- Dodaj pan do tego bezwstydne flirciarstwo, które rozszalało się szeroką falą i ogarnęło wszystkich.
Widzisz pan, co się dzieje na sali?

- To zawsze bywało.

- W tak strasznym stopniu nie panowało nigdy. Nawet starzy, uważasz pan, nawet ludzie na
najwybitniejszych stanowiskach, którzy bardzo zważają na opinię. Najnieposzlakowaosze kobiety,
panny mające własnych narzeczonych... Nie, tego tu jeszcze nie bywało.

- To z niepogody. Nie wiedzą już, co robid z nudów.

- Nudy? Mamy co dzieo sześd odczytów i dwa koncerty, a lada dzieo zjeżdża trupa Monikiera.

- Cóż, kiedy oni tu przyjeżdżają dla powietrza, na słooce, do gór. Prawdę powiedziawszy, od paru lat
Zakopane utraciło charakter Aten polskich. Zagarnęła wszystkich mania taternicka.

- Tak, tak. Pamiętasz, kochany redaktorze, jak to przed pięciu laty zakładano tu na Gubałówce
świątynię polskiej nauki i sztuki17. Jaki zapał! Jaka ofiarnośd! Jakie porywające mowy!...

- Gdyby nie nasza zwykła niezgoda i zła wiara w polemikach dziennikarskich, byłby juz gmach stał o
tej porze, a jakby raz stanął, żadna zaraza taternicka nie odwróciłaby prądu.

- Ostatecznie, czy to nie wszystko jedno, czy świątynia byłaby w stylu zakopiaoskim czy gotyckim, czy
też nawet modernę?

17
przed pięciu laty zakładano tu na Gubałówce świątynię polskiej nauki i sztuki - Istotnie, Adolf Nowaczyoski
wraz z Wilhelmem Feldmanem w r. 1902 rzucili myśl, aby na zboczu Gubałówki wybudowad olbrzymi „teatr
narodowy” na 1200 miejsc w stylu zakopiaoskim (z zewnątrz i wewnątrz), zaprojektowany przez Stanisława
Witkiewicza (zob. „Przegląd Zakopiaoski” 1902, s. 479, „Ilustracja Polska” 1902, nr 50). Do realizacji pomysłu nie
doszło. Warto zauważyd, że niefortunna myśl „świątyni” powróciła jeszcze w r. 1927 (z lokalizacją „Na Górce”
powyżej kościoła Jezuitów) za sprawą zakopiaoskiego dodatku do czasopisma „Epoka”. Zyskała poparcie
rozmaitych znakomitości - Witkacego, Szymanowskiego, S. Kamockiego, W. Goetla, T. Wysockiej. Powołano
specjalny komitet budowy o nazwie „Art-kom”, po czym pomysł upadł.
- Daj pan spokój, bo się poróżnimy. Tu nie ma dwóch zdao. Świątynia w banalnym wielkomiejskim
smaku zabiłaby ideę. Ona wyrosnąd miała z rodzinnej gleby, na wzór idealnej chaty podhalaoskiej...
Na potężnej podbudowie z sinej opoki wznosiłby się zrąb z tysiącletnich buków... Kolosalne pazdury
godziłyby w niebo, a wszystko i wszędzie ponabijane w jesionowe kołki, kołki, kołki...

- Marzenie. Ja nie upierałbym się. Wszak przede wszystkim idzie o światło!

- Światło! Różne bywają światła. Nam chodziło o ideał zespołu nauki ze sztuką i na tle przyrody
polskiej, naszej, a więc podhalaoskiej. Korzenie w kamienistej glebie, wzrok wymierzony w góry, a
czoło w chmurach!

- Prawdę powiedziawszy, redaktorze, wiele zaszkodziłeś własnej idei.

- Protestuję kategorycznie! Obaliłem tylko projekt gmachu modernę i szklarsko-teatralny typ


świątyni-wszechnicy. To moja zasługa...

- Ale przyznajże teraz, po pięciu latach... Po lichaż ci było nastawad na uniform góralski, który miał
obowiązywad profesorów, aktorów, słuchaczy...

- Uniform? Strój idealnie wyrastający z gleby podhalaoskiej, z duszy polskiej. Ja nie ustąpię. Idea musi
byd całokształtem...

- Wyobraźże sobie tego grubego, łysego karzełka, profesora Manusia, z jego straszną brodą, wszystko
to w portkach cyfrowanych.

- O, te portki, czyżbyś pan stał na poziomie pism humorystycznych? Owszem, wyobrażam sobie
więcej, bo w mojej gontynie sztuki będą grad nawet Hamleta w góralskich portkach.

- Czy aby będą?

- Będą! Idea ma czas, ale doczekamy jeszcze obydwaj. W przyszłym tygodniu zwołuję poufną naradę
w tej sprawie. O, nie żaden wiec, już jestem nauczony. Szczupłe grono wierzących. Będzie nasz
dramaturg Cudzysłów, doktór Nenyczko, obiecał się hrabia Cwikier, nasz kochany redaktor
Miesięcznik, a przy tym panie. Przez kobiety da się dużo zrobid. Tak wpływowa matrona, jak pani
Tajdusiowa, pani Uszpulewiczowa, Jajska. A popiera mnie z całych sił panna Halina.

- O-jo-joj! Daj no redaktor spokój z tą... Jakbym miał zakładad... tobym ją zaprosił.

- Śmiała, bezwzględna, szczera dusza, otwarta entuzjastka, depcząca wszelką obłudę, no i taka
śliczna!... Jak można powtarzad za tłumem...

- Redaktor się w niej kochasz?

- Kocham jej zjawiskowy typ!

- A nie zazdrościsz? Patrzaj, jak się tam sztafiruje ze trzech od razu.

- Jej wszystko wolno. To nasza Afrodytę, Aspazja, Sapho...

- No, byleby nie Sapho...


- Czemu to nie Sapho?

- Nie będę ja tu z tobą gadał o świostwach18.

- Kopalny typ. Pomimo to lubię pana. Posuo-że pan cośkolwiek, bo gramy tę partię już od godziny.
Dostaniesz pan za to mata.

- Szach królowej - tracisz redaktor konia!

- Gdzie?

- A tu właśnie. Nie trza było się zagapiad na pannę Halinę.

Pomimo znacznego wzniesienia barometru i najbardziej optymistycznej prognozy w biuletynach,


wywieszanych codziennie na gmachu poczty, pomimo kategorycznych zapowiedzi pięknej pogody ze
strony Józka Sajciaka, Jędrzka Opoja, a co ważniejsza: czcigodnego starca Kuby Paskudziarza z
Kasprusiów, patriarchy zakopiaoskiego, druha sp. Sabały i towarzysza homeryckich wypraw górskich z
czasów doktora Chałubioskiego, pomimo zupełnie zgodnych korespondencyj do wszystkich pism,
które unosiły się nad czarującą pogodą - lało bez przerwy, ustawicznie, nieubłaganie.

Co rano tysiące ludzi, wylazłszy z betów, przylepiało do szyby zaspane oblicza i błędnymi oczami
wodziło po świecie, szukając ratunku i zmiłowania. W snach gorączkowych marzyło im się słooce,
upał, góry, rozkwiecone łąki, rozprażone, żywiczne wonie kosodrzewiny, rozkoszne legowiska w
trawie z widokiem na szczyty.

Witał ich szary, przydmiony poranek, przyjmujący chłód wiejący od gór, ryk wezbranych potoków,
ołowiane niebo. Niewzbita zasłona mgieł wisiała między górami a żądzą tysięcy ludzi, gasiła cały
świat, spuszczała się aż do samego dołu, do podstawy Regli, nieubłagana i szara jak przeznaczenie.

(W zagadnieniu barwy przeznaczenia kronikarz opiera się na współczesnej literaturze przedmiotu.


Uwzględniając przede wszystkim źródła polskie, zwrócę uwagę na Symbolikę filozoficzną profesora
Kawy, na Siedmiotęczę uruchomieo mózgowych dr. Majtelesa oraz na utwory poetyckie na podłożu
filozoficznym, jak Księżniczka Mimowola p. Trąconego oraz świeżo wydane Skręty p. Woziwody).

Na parę chwil podnosiła się zasłona ukazując Sarnią Skałkę, czasami nawet szczyt Łysanek lub Nosala.
Ale rychło poznano, że jest to jeno manewr chytrego Starca Gór, który w porozumieniu z Kozolejem i
Himandrą unosił kraj swej szaty, żeby srogie psy antropofagi: Bowacz, Kolor i Kolender, tudzież ich
macierz, sędziwa suka Filipica, od wieków ślepa i nawiedzona wodowstrętem, wyjrzały na chwilę ku
sadybom człowieka i zagorzały nową zajadłością ku ludzioml19.

Wobec tego p. Hieronim Kwapiszewski zaniechał od dziewięciu dni projektowanej wielkiej rodzinnej
wyprawy do dolinki Ku Dziurze, zadał trzy stronice przepisywania zalewającej się łzami Haluni i zasiadł
18
Nie będę ja tu z tobą gadał o świostwach - Według tradycji antyczna poetka grecka Safona uprawiała miłośd
lesbijską.
19
Patrz Encyklopedię mythologii tatrzaoskiej - dzieło zbiorowe (niestety nie ukooczone). Wydawnictwo „Koła
Wskrzesicieli Ducha”. Wychodzi zeszytami. Adres redakcji: Kasprusie, willa „Holofernes” (przyp.autora).
do odrabiania zadao arytmetycznych piętnastoletniego Wicusia, który miał po wakacjach poprawkę.
Nie zauważywszy olbrzymiego jęzora, który Wicuś wywalił za plecami ojca na znak protestu, p.
Hieronim udał się do kuchni i czynił obrachunek ze służącą Klarą, która, mokra od deszczu i obłocona
po pas, przydźwigała wreszcie z dalekiego miasta kosze ze sprawunkami.

- Klara jest dzisiaj w opóźnieniu dwudziestu dziewięciu minut!

- Niech mi pan wielmożny sprawi zegarek... Dźwigaj, człowieku, takie brzemię o trzy mile drogi po
tym błocku, a jeszcze pod górę...

- Od targu dzielą nas cztery kilometry sześdset metrów, a wzniesienie wynosi tylko metrów
czterdzieści dziewięd. Błoto na szosie nie jest dolegliwe. Według mojego wynotowania waga zakupów
dzisiejszych wynosid powinna tylko siedmnaście kilo pięd deko. Znowu wymówki nieuzasadnione,
czyli kłamstwa.

- O Matko Bosko Cudowna, ratuj Ty mnie dzisiaj, bo już nie wytrzymam!

- Nie wzywaj, Klaro, imienia Boskiego nadaremno. Ile przynosisz reszty?

- Ja ta nie wiem. Kartofli kupiłam za sześd szóstek, soli za trzy grajcary, gulden masło...

- Monetą obowiązującą i jedynie znaną w Austro-Węgrzech jest korona20 podzielona na sto halerzy.
Codziennie od roku powtarzam ci to i jeszcze nie straciłem cierpliwości.

- Panie wielmożny! Niech się już wielmożny pan dzisiaj nade mną ulituje. Niech mnie pan
sponiewiera, zbije kijem, będę wolała... Niech mnie pan żywym ogniem przypala, byle nie to!

- Propozycje te odrzucam, albowiem nie wchodzę w zatargi z prawem i z poczuciem ludzkości. Jestem
człowiekiem kulturalnym i chcę z ciebie uczynid dziewczynę systematyczną i porządną...

Po obrachunku, kiedy Klara rzuciła się na łóżko, wijąc się w konwulsjach i wierzgając nogami w
powietrzu, p. Hieronim zastukał ostrożnie do pokoju żony.

- To ja, aniele, dzieo dobry, pogodę i dzisiaj mamy intensywnie uporczywą. Jak spałaś, złoto?

- Każ mi podad kawę. Czy ten potwór przyniósł dziś jakie takie masło? Pewnie zapomniała wstąpid po
ciastka higieniczne do Bajurkesa? Już wczoraj mi zabrakło.

- To była moja wina. Pakiet od Bajurkesa jest. Jakże spałaś?

- Nad ranem nawiedził mnie Filoparos i czynił śmiertelny porachunek z Lawentyną. Przeklął ją, o mało
jej nie zamordował. Ta znikła jak cieo, ugodzona nieodpartymi jego argumentami. A on pomstował

20
sześd szóstek, *...+ trzy grajcary, gulden *...+, korona - Do połowy XIX w. walutą obowiązującą w Galicji był
gulden (także floren i złoty reoski lub ryoski), dzielący się na 20 groszy po 3 krajcary (także: grajcary). Jeden
krajcar równał się 8 fenigom. W r. 1858 w Austrii wprowadzono walutowy system dziesiętny: 1 gulden = 100
krajcarów, ale nomenklatura i monety z poprzedniego okresu były nadal używane. Guldeny zwano przeważnie
złotymi reoskimi, a krajcary - centami. W latach 1858-1899 w Zakopanem obowiązywał złoty reoski (złr), równy
100 centom-krajcarom. Niezależnie od tego występowały nazwy potoczne: złoty reoski nazywano papierkiem,
monetę 10-centową - szóstką, 20-centową - cwancygierem, 2-centową - dutkiem. Dutkami nazywali górale
także w ogóle pieniądze. W r. 1899 wprowadzono system koronowy w relacji 1 złr = 2 korony = 100 halerzy,
nazywanych też groszami. System ten utrzymał się w Zakopanem do r. 1921.
jeszcze z godzinę w monologu, po czym, wyobraź sobie, usiadł na moim łóżku... Na szczęście
obudziłam się. Natychmiast zapisałam wszystko. Wobec tej zjawy zmieniam cały akt trzeci.

- Czy to aby rozważnie, aniele? Ja tam nic nie rozumiem, ja cię uwielbiam, ale...

- Tylko natchnienie i wiara w nie stawia mnie na czele literatury. Ja myślę wizjami...

- Tak, tak...

- Marudzisz z przepisaniem Minorytów. A co słychad z trzecim skryptem Wężów z Pieczary


Liptowskiej?

- Helutka dzisiaj skooczy, już ja ją przypilnuję.

- Dopiero rzecz przepisana i poprawiona trzykrotnie staje przede mną wyraźnie.

- Nad Minorytami pracuję po sześd godzin dziennie. Mogę zresztą przysiedzied fałdów - zresztą deszcz
wciąż pada.

- Przekleostwo! a potrzeba mi niezwłocznie wizji słooca i Morskiego Oka...

- Pojedziemy przy najpierwszym ładnym dniu.

- Okropnie jestem wyczerpana. Daj mi śniadanie - bo chcę jeszcze spad... Możesz wejśd i pocałowad
mnie.

- O mój ty skarbie jedyny, wieszczko niebiaoska, ty mój chryzolicie, moja ty Szecherezado jedyna...

- Prosiłam cię już tysiąc razy, żebyś nie używał słów, których nie rozumiesz... Masz, tu leży ręka,
ostrożnie, bo po ciemku zrzucisz lampę.

Po chwili pan Hieronim, rozpromieniony i wniebowzięty, stanął na oszklonej werandzie,


nieprzytomne oczy wparł we mgły snujące się po Reglach i trwał w szczęściu.

Nagle dziki wrzask zarzynanego i nieludzkie ryki pastwiących się nad nim siepaczy ugodziły go w
najdelikatniejszy ośrodek nerwów. Spojrzał przed siebie i pogodne jego rysy skaziły się skurczem
nieopisanej wściekłości..

Z chałupy stojącej naprzeciwko wśród łąk, a na której powiewało na długiej tyce wielkie prześcieradło
z jakimś napisem, wybiegł wychudzony golas, a za nim czterech ledwo ubranych łobuzów. Zaczęły się
zajadłe osaczania i gonitwy. Golas, chroniąc się od pościgu, podlatywał pod samą werandę, zwijał się
jak piskorz, wykręcał się w niemożliwych podskokach, jak zając ścigany przez charty przesadzał płoty.
Trzech prześladowców naganiało go ze wszystkich stron ku czwartemu, który był już zupełnie
dojrzałym, a nawet przejrzałym drabem i czyhał na ofiarę z konewką wody. Ilekrod ścigana ofiara z
musu wpadała na niego, chlustał z konwi na nieszczęśnika - jak gdyby im wszystkim było jeszcze mało
deszczu.

Ryki, wrzaski, nieprzystojne okrzyki, gwizdanie czyniły nieopisany rejwach na spokojnych


Krzeptówkach. Dzieci góralskie, siedzące na płotach okolicznych, wydawały okrzyki zachwytu i
zachęty, parę psów oszalałych latało wśród zamętu, nie wiedząc, kogo ścigad i na kogo szczekad.
Nieszczęsne cielę, zaplątawszy się w tę zabawę, biegało z podniesionym ogonem, becząc.
Kolonia z willi „Pod Płachtą” zaczynała swój dzieo roboczy.

Nie wiadomo, jakie piekło wyrzygnęło tych pięciu obwiesiów tuż pod sam nos najstateczniejszemu z
małżonków i najpoetyczniejszej jego żonie. P. Hieronim od pierwszego dnia czynił wszelkie możliwe
zabiegi w celu poskromienia urwisów lub pozbycia się ich z sąsiedztwa, albowiem bezecna kompania
od pierwszego dnia pobytu urządzała najstraszniejsze, nieobyczajne i zgrozę czyniące kawały. Ich
codzienny tryb życia był jedną nieustającą chryją - zawsze, czy w dzieo, czy w nocy, hałaśliwą i
nieprzyzwoitą. Całymi godzinami wyli chórem, co doprowadzało do spazmów panią Bożennę, wśród
głębokiej nocy rozpalali na łące wielkie ognie i urządzali sobie przy nich bezecne sobótki. Jakże często
zrywał się ze snu p. Hieronim, myśląc, że dom jego ogarnięty jest pożarem! Jeździli nago na krowach,
tresowali psy, urządzali igrzyska olimpijskie, wyścigi, walki bokserskie, strzelanie do celu z jakiejś
olbrzymiej przedpotopowej dwururki, której huk rozlegał się w różnych nieprzewidzianych godzinach
dnia i nocy. Zawsze bodaj jeden z nich siadywał na szczycie dachu, jak gdyby w willi odprawiane były
jakieś wariackie dyżury. Miły potoczek, wijący się po łączce, był widownią nie przerywającej się nigdy
(deszcz, nie deszcz) kąpieli.

P. Hieronim czynił już wszystko. Dawno już minął dzieo, kiedy wszedł z polubowną dobrodusznością i
ze słowami: „Sam byłem młodym i znam się na kawałach, ale darują panowie...”

Okropny sposób, w jaki przyjęto ten akt sąsiedzkiej dobrej woli, skierował p. Hieronima na drogę
bojową. P. Hieronim czynił już wszystko i bez żadnego skutku: skargi do klimatyki, skargi do
żandarmerii gminy Kościeliska - telegramy do starosty, telegramy do namiestnictwa, korespondencje
do pism lokalnych i nawet warszawskich. Wszystko to już było.

Jeżeli się nie przenosił, to jedynie dlatego, że zapłacił komorne z góry za cały sezon, a jedyną nadzieją
jego było to, że gdy nadejdzie pogoda, cała ta gromada pojedzie w góry i zniknie z oczu. Toteż żądza
pogody była w tym domu najżarliwszą.

Po chwili p. Hieronim, otulony w szlafrok, przewiązany szalem i okrywszy kolana pledem, zasiadł w
świetlicy, tyłem do światła i do widoku na obmierzły dom, i zgrzytając zębami z bezsilnej wściekłości
zabierał się do pracy. Pisał:

Klaudiusz: Niewiernej żonie cóż jedyną ucieczką? Pustynia piasków i głogów.

Witalina: Nie radź mi tego, dobry ojcze. Jam zdrajczyni żona, opuszczona kochanka, po stokrod oplwana przez
mój lud zbuntowany, ale jeszcze gwiazda moja wysoko na łunie nieba, jeszcze...

Pratulin (dążąc w pośpiechu): Są wieści z Grodów Czerwieoskich - oblężona twierdza na strzale skrzydlatej pismo
przesyła księżniczce.

Witalina: Ach...

Potęgujące się wciąż wrzaski nie pozwoliły mu pracowad dalej. Zaklął i porywając arkusz papieru,
przygotowany pod Minorytów, zaczął:

Do wysokiego Sądu Obwodowego w Nowym Targu, Hieronima Kwapiszewskiego, kapitalisty z Warszawy,


zamieszkałego na Krzeptówkach, gmina Kościeliska, w domu Mateusza Hyc-Maliniaka,

Zaskarżenie
Od dwóch tygodni prześladowany dniem i nocą przez gromadę młodych ludzi, zamieszkałych w sąsiedniej chacie
Kondrata Miazgacza, zachowujących się poniżej wszelkich poziomów przyzwoitości, a głównie nago, z
wrzaskami i zakłóceniem spokoju nocy, pomijając zanieczyszczanie potoku, czynienie niemoralnych propozycji
pozostającej u mnie w służbie Klarze Naleśnikównie oraz nieostrożne wystrzały, które przyprawid mogą o śmierd
i kalectwo moją spokojną rodzinę, wyczerpawszy bez skutku wszelkie dostępne mi drogi, apeluję niniejszym...

- Jakże dosiaduje wasze paostwo, bo moje strasznie se markoci? Aze chorujom skroś tego dyszca.
Chiba wnetki pojadom dołu. Mnie ta co? Zapłacili sytko.

- Moi wciąż mnie przypytujom o pogodę. Wymyśla mi pan radca, peda: „zatracone wasze Zakopane,
lejba, pluchota”. Piece jemu stawiaj. Wis go, widział, że pieców nijakich nie ma. Mojego pani buntuje
- boi się straśnie baby...

- Moje się wadzą od ranią do nocy. Dziecka to biją trzy razy na dzieo. Służąca im dziś w nocy uciekła...

- Mój bez całom noc nie muk trafid do domu: spił się ka w mieście, przy muzyce, a powiada, że ni ma
lataro, ubabrał się po pas. A co owsa natratował po ciemku...

- Wczoraj się dwu panów pobiło z niczego przed samą pocztą. Potargały na sobie odzienie na szmaty.

- Bez cóż to? O baby poszło?

- Bajtaś bez baby. Jeden, ponoś doktór ze Lwowa, kce za własne datki kaplicki i te święte figury
budowad na wszystkich wirchach, na Swinicy, na Kozim, na Kościelcu, na Granatach, wszędy.

- A temu drugiemu co?

- Nie kce przystad, bo pioruny będzie ściągało, a po prawdzie z tego niedowiarstwa się przeciwia.

- Gadał ksiądz probosz, gadał o niewiernych gościach. Powiada: „który do kościoła nie chodzi,
takiemu mieszkanie wymawiad”.

- A kto płacił będzie? Ksiądz za niego zapłaci czyli pan Bóg wynagrodzi?

- Ja ta nie uważam. Rób, co chcesz, byłeś swoje zapłacił. Albo ze Żydami... Siedzom Zydy u Grabarza,
siedzom u Palczaka już bez trzecie lato; najlepsze goście...

- Spod Moskala najlepsze goście. Z dutkami przyjeżdżają. U nich rubel znaczy, co u naszych ta korona.
Wiele głupsze niźli nasze...

- Tych bidaków stary Paskudziarz dobrze potrafi ucackad. Sadzają go z honorem nikiej biskupa...

- Fajnie obełguje stary. Na starą nutę łże, jako nieboszczyk Sabała praktykował. Ten ci się naźre,
napije, panien się namaca, sytko im się we starym podoba, a na jesieo dutków nazgarnia niczym
przewodnik najpierwszej klasy. Pono zbiera się żenid?

- Inszy potrafi gościa poddoid - inszy nie...

- Teraz radzi widzą stare statki. Chodzą gęsto na Gubałówkę na stare cebryki, na czerpaki, na łyżniki,
na dziady, na kulawe stołki.
- Spinki skupują, stare portki, rzemienie...

- Chadzajom ta chtóry młodszy za Gubałówkę i na dziwki...

- Niech ta, niech ta, dziwce od tego niewiele złego. Dutków nazgarnia, która niegłupia.

- Wczoraj na Olczy Gorganów Mateuszów chłopak łeb rozwalił gościowi za dziwkę, bo ją miał brad.

- Głupi. Podzieliłby się z nim bez lato, a na jesieo miałby dutki.

- Mnie ta co, niech się goście zabawiają, byleby płaciły. Skroś tego jadą.

- Aby ino pogody, ino aby tej pogody. Cni się im straśnie. Żeby nie umyśleli wyrywad dołu, jako było
trzeciego roku...

- Niech ręka boska strzyma!

- Jakoś będzie z tą pogodom? Ciepłem ciągnie od trawy, nijak popada jcsce ze dwie niedziele.

- Co wam powiem, to wam powiem. Ale wam powiem - pójdzie naprzód mocny wiatr ode Spiża.
Będzie duło trzy dni, a potem do świętego Michała pogoda.

P. Lubystko, znany przyrodnik, już od godziny oprowadzał grono pao po zbiorach Muzeum
Tatrzaoskiego, rozpowiadał o ichtiozaurach, o miocenach, o karbusach21, o kaczkach. Panie oglądały
rade, ale szczególniej interesowała je etnografia gór, starodawne stroje kobiece i liczne pięknie
cyfrowane portki porozpinane malowniczo na ścianach.

- Ach, gdybyż to wiedzied, w których... w którym ubraniu chodził Janosik? Przecież to powinno byd w
katalogu.

- Janosik chodził w czerwonych...

- Tak, według poezji naszej, ale w kronice Mateusza Cilviusa, pastora z Kieżmarku z XVI wieku22,
tudzież według starej ryciny ze zbiorów hr. Amberosza w Debreczynie23...

- Ach, panie, przecież każdy wie, że w czerwonych...

- Pani rozstrzyga...

- A gdzież są te sławne olbrzymie węże tatrzaoskie, o których się tyle naczytałam24. Śniły mi się nawet
kiedyś...

21
ichtiozaury, mioceny, karbusy - gady kopalne (rybojaszczury) z ery mezozoicznej; czwarta epoka okresu
trzeciorzędowego ery kenozoicznej; era karbonu (?), czyli powstawania węgla kamiennego.
22
Mateusza Cilviusa, pastora z Kiezmarku z XVI wieku - Pan Lubystko wskutek podniecenia miłosnego pomieszał
nieco fakty: Kronikę (Tagebuch I...J) pozostawił po sobie kieżmarski pastor Tomasz Mauksch w r. 1794,
rzeczywiście badacz-przyrodnik, przewodnik „reprezentacyjnych” wycieczek w Tatry i znawca gór. A może miał
na myśli innego pastora kieżmarskiego, Jerzego Buchholtza seniora (1643-1724?), również znawcę Tatr i autora
kroniki rodzinnej, wydanej w r. 1904?
23
Hr. Amberosza w Debreczynie - Osoba rzekomego hr. Amberosza (właśc. węg.: Ambras-Ambroży) z
Debreczyna nie jest odnotowana przez źródła.
- Węże są w następnej sali, ale są właściwie małe i mieszczą się po słoikach...

- Cóż to za muzeum?...

Kiedy grono pao i panien przeszło przodem, pan Lubystko przysunął się błyskawicznym skokiem do
jednej pani i chwytając ją za rękę, zaszeptał spiekły mi usty:

- Szydzisz ze mnie, wypijasz ze mnie krew. Ja cię zabiję...

- Niech się pan uspokoi - szydziła piękna pani, patrząc mu z bliska w oczy.

- Kazałaś mi tu przyjechad, obiecałaś solennie, przysięgłaś... Każesz mi zabawiad głupie baby, poniżasz
mnie wobec ludzi, szydzisz. Ani chwileczki swobody, ani razu sam na sam... Obiecałaś, przysięgałaś, że
w Zakopanem...

- Dotrzymuję słowa.

- Ja oszaleję, kiedy słyszę nad sobą twoje kroki, po nocach spad nie mogę. Ach, te bose stąpania...
Trzy razy pukałem do ciebie! Narażam się strasznie, męczę się jak potępieniec. Ja tu zwariuję.
Oszukałaś mnie, zabiję cię...

- Jeżeli pan jeszcze raz do mnie zapuka po nocy, wyjeżdżam z powrotem. Ja zawsze dotrzymuję
obietnicy. Powiedziałam, że na łonie natury...

- Więc masz tu wszędzie łono natury... Zakopane, góry, smreki, szczyty... O mój Boże!

- Łono natury? Pensjonat „Pod Ptasim Mlekiem”? Ja chcę w słoocu i upale, wobec gór, tam, gdzie
bujna, pachnąca trawa, kwiaty, kosodrzewina, upojenie, szał, piękno...

- Kobieto-potworze, więc chodź, chodź zaraz...

- Ha-ha-ha!... Deszcz, wszędzie mokro, zimno, obrzydliwie. Pan by sam nie chciał...

- Chcę! chcę! chcę!

- Jak będą piękne dnie, słoneczne, ciepło, owszem, jestem gotowa. Ja gotowa, ja też chcę - ale
pięknie.

Wysunęła się z jego objęd i uderzyła go oczami, aż się zatoczył.

24
„sławne olbrzymie węże tatrzaoskie, o których się tyle naczytałam - Pani Leda (w imieniu aluzja do mitycznej
Ledy i łabędzia) bierze legendę za prawdę. Chodzi o Perłowica podanie góralskie napisane przez Kazimierza
Łapczyoskiego, ogłoszone w „Kłosach” w r. 1867 i powtórzone pt. Baśo tatrzaoska o królu wężów w
„Pamiętniku Towarzystwa Tatrzaoskiego” w r. 1905. Tekst w „Pamiętniku” ozdobił 10 ilustracjami Walery Eljasz-
Radzikowski, po czym spopularyzował podanie, powtarzając ilustracje w postaci widokówek. Podanie oparte
jest o mitologiczne dzieje powstania Tatr, a jego tematem walka młodzieoca Perłowicza z królem wężów „Poeta
każe wężowi uciekad szlakiem owoczesnych wycieczek, którym kuracjusze ze Szczawnicy wędrowali do
Zakopanego, i spotykane *...+ nazwy szczytów ł dolin wyjaśnia ruchami ściganego potwora, który usiłuje zakopad
się w ziemię, stąd nazwa wsi pod Giewontem, a którego kości zostają w Dolinie Kościeliskiej *...+” (J.
Krzyżanowski, Szkice folklorystyczne, t. 1, s. 374, Kraków 1980). Byd może pani Leda czytała również świeżo
wydaną Nietotę T. Micioskiego (zob. wstęp, s. 15 i n.), w której złowieszczy Król Wężów zamieszkuje skalne
jaskinie tatrzaoskie i wywiera zgubny magiczny wpływ na ludzi.
- O, przeklęte deszcze... - zaszeptał.

- Niech pan Boga prosi o pogodę...

- Przekleostwo! Ja już nic mogę wytrzymad...

- Proszą mi zawiązad sznurowadło.

I pani, obejrzawszy się, uniosła nieco sukni, postawiła na grzbiecie wypchanego świstaka piękną
nóżką w żółtym obłoconym półbuciku.

P. Lubystko przywarł ustami do stopy, przywarł wyżej i drżącymi palcami, z godną podziwu
niezręcznością zaplątywał sznurowadło.

- Niech pan nie traci rozumu... Do pierwszej pogody...


Deszczu tydzień drugi

Na słupach telefonicznych, na parkanach, na ścianach domów, na ławkach klimatycznych, na


kominach widniały zmoczone przez deszcz i targane przez wichry trójbarwne afisze:

DO WSZYSTKICH LUDZI UCZCIWYCH!

Ci, którzyście nie spodleli w niewierności ideałom!

Ci, którzy czasu nocy całunnej tęsknicie za światłem zgaszonej pochodni! Którzy łakniecie i
pragniecie wzmocnionego odrodzenia! Których dusze wzdychają w bezsenne noce, a o poranku
budzą się w rozpaczy bezsilnego miotania! Których szalone serc tęsknienia pękają w rozrzedzeniu
skalanej atmosfery! Których zabija mierzączka bezprzestrzeni powszedniego dnia! Których...

- Cóż to za litania spod ciemnej gwiazdy?

- Daj pan spokój, bo jeszcze kto usłyszy, będziemy mieli chryję.

- A bo co?

- To odczyt znakomitego poety i propagatora filozofa i artysty. Cóż to, nie słyszał pan bodaj imienia
Skawulina25, twórcy...

- No, to tak mi pan gadaj! Słyszałem, naturalnie. Pójdę, pójdę, ale o czym on będzie?

- Zaraz, o, tu stoi wielkimi literami:

Zaniechanego poniechanie w onym dniu nieszczęsnym; zarys prolegomenów do odrodzenia w


Trójjedni: zdrowia - natchnienia - przyszłości.

- Nic nie rozumiem.

- Tsss!... Ostrożnie... .

- No więc co? Niech ogłasza wyraźniej, o co mu chodzi... Ale owszem... pójdę...

- Niepotrzebnie pan się będzie trudził. To nie dla takich jak pan. Skawulin nie znosi podobnych typów.
Nic pan nie zrozumie. Wielki Skawulin odgadnie pana na sali i zapadnie w nieusposobienie.
Zabraniam panu mącid myśli wielkiego człowieka i szkodzid sprawie. Panu wszystko jedno. Niech pan
idzie do teatru, na koncert lub do kinematografu na Marszałkowskiej. Już postawili budę dla
podobnych panu osobników...

Słowa te wybiegły z zajadłością i szybką piskliwością spod olbrzymiego kaptura. Mała osóbka,
osłonięta od stóp do głów ciężką zmoczoną peleryną, stała przed afiszem, a powiedziawszy swoje,
oddaliła się nie spojrzawszy nawet na żadnego.

- A to co za napaśd na spokojnego człowieka?

25
Skawulin - parodystyczny kamuflaż Wincentego Lutosławskiego, 1863-1954 (zob. wstęp s. 34 i n.).
- Ostrzegałem cię. On tu ma pełno wielbicielek.

- Ale cóż ja złego powiedziałem?

- Najlepiej nie mów nic.

- O, przepraszam, ja się nie dam terroryzowad!

- Lepiej nie chodźmy już na ten odczyt.

- Właśnie że pójdę!

- Więc idźmy osobno, a w razie czego ja się do ciebie nie przyznam. Nie chcę mied awantury. To
bardzo potężny prąd!

- Potężny prąd? To skandal, patrz, co on tu wypisuje:

Osoby spodlone, pozytywiści, indywidua ze świata dziennikarskiego oraz tknięci trądem socjalizmu
raczą przyświecad swą nieobecnością na symposionie wybranych.

- To juz bezczelnośd!

- Milcz, heloto! W tej odezwie przejrzałeś się jak w zwierciadle. Widzisz swoje długie uszy? Wyraźnie
zapowiedziano, że wykład przeznaczony jest dla ludzi!

- Jak pani śmiesz...

- O, ja śmiem wiele więcej! I powiem panu, że bezczelnością jest publicznie poniewierad imieniem
geniusza...

- Głupi jest pani geniusz, jeżeli dla swoich idei ma takie popychadła...

- Coś ty powiedział, nikczemniku?! Co? Ty drabie!

- Idź pani do wszystkich diabłów.

Na te słowa jejmośd tęga i olbrzymia nie odrzekła nic. Postawiwszy trzymane w ręku dwa puste kosze,
pochyliła nad ziemią spurpurowiałe oblicze, zagarnęła w obie dłonie rzadkiego błota i cisnęła jedną
garśd w samą twarz hardemu niegodziwcowi, a drugą drugiemu, który przez cały czas nie pisnął ani
słowa.

Po czym oddaliła się majestatycznie, zostawiając obu przechodniów w skamieniałym osłupieniu, z


pełnymi oczami i z pełnymi gębami błota.

Po chwili pan Stanisław Babelski porwał się za oddalającą się napastnicą i dławiąc się błotem, miotał
straszliwe, nie nadające się do przytoczenia obelgi. Przyjaciel jego, pan Stanisław Szyndulski,
powstrzymywał go energicznie, a wypluwszy swoje błoto rzekł:

- Dajże spokój, bo z babami nigdy nie wygrasz sprawy.

- Obiję... To nie żadna kobieta, to megiera nieczysta...


- Daj spokój, to z deszczu. Wszyscyśmy zdenerwowani do ostateczności.

I zapłakanymi od błota oczami pogonił za znikającą orędowniczką wielkiego Skawulina i pomyślał:

„O, jakże chciałbym byd aż do tego stopnia uwielbianym...”

Deszcz pada...

Chwilami ustawały potopy niebieskie, spływały mętne wody z ulic i gromadki gości ukazywały się
nieśmiało na Marszałkowskiej, na Krupówkach. Odważniejsi zapuszczali się drogą ku Strążyskom, ku
dolinie zatkanej mgłami, insi zapełzali aż ku Kuźnicom, oglądając się trwożliwie.

Aliści po godzinie wytchnienia zza Gubałówki wywalały się czarne, kosmate chmurzyska, prze-
włóczyły się ponad grzbietami i ciężko zawisły nad nieszczęsną osadą.

Jak plugawe, złośliwe gady wypuszczały ku ziemi postrzępione, długie macki, jak gdyby, niesyte
przestworów wolnego nieba, chciały zagarnąd i ziemię w swoje posiadanie. Niewyczerpane, w coraz
to zmiennym kształcie pełzły po niebie, okazując nieprzebraną rozmaitośd czarnych demonów,
skrzydlatych tworów, rozdziawionych paszcz, skłębionych włosów - zjawisk nie dających się do
niczego przyrównad i nie przewidzianych nawet przez poetów.

Groźne misterium odprawiało się na niebie. Z padołu niziny zakopiaoskiej tysiące oczu z zapartym
oddechem śledziło jego ponure przejawy.

Rzekłbyś, wyległy na niebo czarne roty hydrokumanów26 i przeciągały ponad ludźmi przed ostateczną
walką o Gród Słooca, którego bronił Lud Zezów, ukryty we mgłach, dowodzony przez mężnego
Tatrożara.

Czy skinie palcem nieodgadniony Starzec Gór? Czy za tym razem nie spuści z łaocuchów rozszalałej
bestii Halnośwista, by rozpędzid wrażą nawałę? Która zwycięży z kochanie królewskich - przychylna
ludziom (pomna na swe na wpół człowiecze pochodzenie) jasnowłosa Obladwa czy drapieżna, starcza
kochanka, czarna Oskona, wykarmiona jajami orłów?

Nieprzeniknione były czarne niebiosa. Trapiły się dusze ludzkie w niepewności i rozterce. Losy się
ważyły, przechylały, odchylały. Aż w pewnej chwili otwierali wszyscy parasole, narzucali peleryny,
chronili się pod dachy i zaczynali płakad, kląd, modlid się, bluźnid, pid z rozpaczy lub kłócid się z sobą o
byle co.

Jakaś histeryczna niezgoda szerzyd się poczęła wśród ludności. W ogniskach rodzinnych codzienne
tradycyjne poswary rozrosły się do zastraszających rozmiarów. Kłócono się zajadle już nie tylko na
odczytach, ale nawet na spacerach, w teatrze, u Pchełki. Kłócono się o florę i faunę Tatr, o kolejkę na
Świnice27, o wybory do zarządu Koła Makabrystów, o chemiczny skład mleka podhalaoskiego, o

26
czarne roty hydrokumanów - żartobliwa personifikacja chmur: „wodołupieżcy” *gr. hydros - woda + Kumani
(Połowcy), dawny szczep łupieżczych koczowników nad Morzem Czarnym+.
27
kłócono się *...+ o kolejkę na Świnicę - Projekt budowy „kolei wąskotorowej zębnicowej” z Zakopanego na
Świnicę poprzez Liliowe był autentyczny. Złożył go w r. 1902 inż. Walerian Dzieślewski w prostodusznej intencji
łupania granitu ze Świnicy (!) i w celach ogólnogospodarczych. Na projekt dało się nabrad sporo osób. Inżynier
wyższośd wielkiego Skawulina nad genialnym młodzianem Woziwodą. Przeniosła się na dziewiczy
teren Zakopanego zaogniona kwestia żydowska, rosła do chorobliwych rozmiarów nienawiśd
taterników do filistrów, narciarzy do bobsleighistów, Królewiaków do Galicjan.

Nawet miłośd, wiecznie młodzieocza i zawsze w obliczu Tatr piękna, stawała się zjawiskiem ponurym,
zatrważającym przez swoje szerzenie się nagminne i przez niesłychaną w tej dzielnicy Polski
nieprzyzwoitośd.

Teraz już nie tylko pannę Halinę Prześcieradlankę oraz parę pao uprzywilejowanych, ale całe
dziesiątki niewiast, dotychczas nieposzlakowanych, pokazywano sobie palcami. Jakaś trudna do wiary
jawnogrzesznośd zastąpiła dawne kulturalne formy przyzwoitego, dyskretnego kochania.

Pensjonaty, powołane do niewinnych zabaw i przestrzegania obyczajności, stały się widownią


rozpasania się. Opierały się temu jeszcze dwa najbardziej znane zakłady. Pani Marchołtowa28 spod
„Polskiego Brzucha” i panna Leokadia Kunerol, właścicielka pensjonatu „Pod Ptasim Mlekiem”,
chociaż żyły w odwiecznej wzajemnej konkurencji i nienawiści, przestrzegały jednak czystości
obyczajów.

P. Lubystko już od dawna był wydalony sromotnie spod „Ptasiego Mleka” za bezowocne zresztą
pukania nocne do drzwi swojej okrutnicy.

Panna Kunerol zapowiedziała surowo p. Woziwodzie, że wyrzuci go, zlicytuje i odda w ręce komisarza
klimatycznego, jeżeli jego mistyczne seanse będą nadal denerwowały panienki powierzone jej pieczy.

- Proszę pani! Przecież to tylko czyste, mistyczne wieczory, odczytuję moje poezje, jeżeli jestem już
zanadto proszony...

- O, proszę pana! Nie jestem podlotkiem i znam się trochę na poetach. Panny mi pomizerniały, nie
sypiają po nocach.

- To z deszczu, droga pani! Przeciwnie, moja twórczośd koi wszystkie rozszalałe nerwy. Gdyby pani
dbała o swój zakład, starałaby się pani zatrzymad mnie tu jak najdłużej.

- Ależ pan zupełnie nie płaci!

był niesłychanie czynny: wygłaszał odczyty w Krakowie i Zakopanem, agitował wśród galicyjskich
parlamentarzystów w namiestnictwie i wśród szerokiej publiczności; podsuwał miraże odbudowy Wawelu za
pomocą tatrzaoskiego granitu (!); wystawiał projekty i plany z rysunkami na zakopiaoskiej Wystawie
Artystycznej Przemysłu Krajowego, w r. 1905 objaśniał zwiedzających codziennie osobiście i przyjmował zapisy
na „stukoronowe udziały”. Był bliski uzyskania sukcesu i funduszy (inf. za: „Przegląd Zakopiaoski” 1902-1906).
Do unicestwienia projektu, na który dało się nabrad początkowo nawet Towarzystwo Tatrzaoskie, przyczyniła
się Sekcja Ochrony Przyrody T.T. z J. Gw. Pawlikowskim na czele. (Zob. także o tej sprawie szeroki fragment w:
M. Pinkwart, Zakopiaoskim szlakiem Mariusza Zarnruskiego, Warszawa-Kraków 1983, s. 104-108).
28
pani Marchołtowa - parodystyczny kamuflaż kilku pao zakopiaoskich (zob. wstęp s. 54 i n.).
- Moja pani, proszę mnie nie mierzyd swoim filisterskim łokciem. Zresztą przygotowałem już do druku
cztery zbiorki: Zgrzyty, Skręty, Sploty i Grzmoty. A w tych dniach otrzymam honorarium za Wzloty i za
Szproty29.

- Od trzech miesięcy jestem cierpliwa...

- I ja jestem cierpliwy. Piękny los dla człowieka tej miary zamieszkiwad przesławną „ubikację” na
poddaszu! W trumiennej ciasnocie, bez pieca, z dymnikiem zamiast okna...

- Panie, panie... Przecież pan przez cały czas przesiaduje na dole z pannami...

- Ale tu muszę tworzyd! Niech pani w „Illustration” u Pchełki zobaczy, w jakim komforcie pracuje taki
nędzarz ducha, jakim jest Edmund Rostand...

- Ale zjada pan zapewne trzy razy tyle co Rostand. Przecież na pana idzie co najmniej dwie porcje.
Wybiera pan sobie, co najlepsze. Dziwię się, że pan taki chudy... Gdzież tu się podziewają moje
combry, kurczęta, indyki i sosy?...

- O, ja wyniszczam w sobie wszelki tłuszcz, nie znoszę tłuszczu, jestem za to straszliwie muskularny.
Widzi pani - rzekł poeta porywczo, z nagła odsłaniając długie, wychudłe ramię...

- O, panie Woziwodo...

- Niechże pani spojrzy mi w oczy...

- Nie mogę, wstydzę się... Może kto wejśd...

- Nie wejdzie.

- Ach...

- Jak mi pani mistycznie wygląda przy tej świecy.

- Litości, panie Woziwodo...

- Pożar obudził się we mnie...

- Ciszej, na miłosierdzie boskie...

- Chodź...

- Zgaś świecę...

Potarganych demonów otchłanne żywioły


W nienawidzącej lubieży -
Oto mu w objęciach leży
Bezwolna i niepomna - nieżywa na poły.
(Sploty, pieśo XVII)

29
Drobiazgi satyryczne, poświęcone „Wielebnemu Bulwie oraz Mydlarzom moim serdecznym”, Kraków,
Księgarnia Boima Taubenblata (przyp. autora).
W głębokiej konspiracji, bez żadnych ogłoszeo, zbierało się w skromnym lokalu przy ulicy
Nowotarskiej grono wtajemniczonych, przeważnie członków rzeczywistych Koła Gorliwców Tatr30. W
milczeniu, niemal w zgrozie schodzili się zaproszeni.

Dr Buchadło nerwowymi krokami przebiegł świetlicę narad i wbrew zwyczajowi mówił po cichu,
powściągliwie. Obecni już byli: prezes - prof. Tabes, redaktor Miesięcznik, p. Szelmiądz, pani
Udziałowa - przedstawicielka Grona Kobiet Wspinaczek, dr Ropieo, pan Ceperowicz - prezes
Upierwotnienia Tatr, radca Obosieczny - założyciel młodego stowarzyszenia Majestatu Gór, oraz pani
Marchołtowa - właścicielka pensjonatu „Pod Polskim Brzuchem”, bez której nie mogło się odbyd
żadne publiczne, a tym bardziej poufne zgromadzenie w Zakopanem.

Oczekiwano jeszcze dwóch przedstawicieli Koła Żarliwców Tatr - oczekiwano z pewnym niepokojem,
gdyż organizacja ta pozostawała od lat kilkunastu w stosunkach śmiertelnej nienawiści względem
Koła Gorliwców. Niektórzy żywili nadzieję, że projektowana narada zbuduje most do porozumienia i
zgody między obu zwalczającymi się kołami. Inni, przeciwnie, przewidywali nowe zaognienie
stosunków.

Chodziło o sprawę niezmiernej doniosłości. Uporczywe deszcze i zimna zaczęły wszczynad popłoch
wśród letników. W ostatnich dniach kilkadziesiąt rodzin opuściło Zakopane. Wprawdzie na ich
miejsce przybyło sto innych rodzin, zwabionych szczegółowymi opisami czarującej pogody,
rozsiewanymi dla dobra dobrej sprawy po wszystkich pismach przez korespondentów z Zakopanego,
ale środek ten nie mógł działad do nieskooczoności. Obawiano się paniki i kolosalnego krachu.
Choroby kataralne, kaszlowe tudzież wszystkie znane nauce sposoby zaziębiania się grasowały
powszechnie. Na odczytach, koncertach i przedstawieniach teatralnych masowe kaszlania, kichania i
chrząkania zabijały po prostu wszelkie podnioślejsze wrażenia. Stokrod gorsze były objawy histerii,
porastającej bujnie na tle powszechnej nudy i zdenerwowania. Codziennym zjawiskiem stały się
zajścia, starcia, kłótnie, nawet bójki. Trzy pojedynki zapowiedziane były na dzieo jutrzejszy. Sąd
obwodowy w Nowym Targu zawalony był skargami. Komisarz klimatyczny od rana do nocy godził
zwaśnione małżeostwa, spisywał protokoły z zakłóceo spokoju i moralności publicznej, konstatował
urzędowo fakty wiarołomstwa, musiał co chwila kogoś aresztowad albo wypuszczad, okładad kogoś
grzywnami lub skazywad administracyjnie na wydalenie z granic stacji klimatycznej.

Prócz tych zajęd niestrudzony c.k. urzędnik zmuszony był słuchad skarg i wyrzekao na niepogodę, z
którymi nachodzili go zrozpaczeni goście, oraz odpierad bezsensowne pretensje o połamane nogi i
roztrzaskane czaszki wskutek wadliwości oświetlenia, przyjmowad zażalenia przejechanych przez
furki, otrutych przez dostawców żywności, pokąsanych przez psy wściekłe i zjedzonych przez pluskwy
po willach pozostających pod pieczą klimatycznego nadzoru. Co chwila wpadał ktoś do jego gabinetu.

...Dwaj dżentelmeni trzymający się nawzajem za włosy, osobnik, który z powodu absolutnego
zachrypnięcia nie mógł wydobyd ze siebie głosu, tylko straszliwymi gestami i przewracaniem oczu
wypowiadał swoją krzywdę, hrabina unurzana w błocie, w potarganym odzieniu, oskarżająca o

30
Koło Gorliwców Tatr - „Koło Gorliwców i Żarliwców Tatr przypomina klubowe podziały taternickiego klanu
ówczesnego, rekrutującego się bądź to ze Lwowa, bądź z Krakowa, nie mówiąc o zakopiaoskim narybku
skupionym wokół Zaruskiego” (W. Gentil-Tippenhauerowa, „Zakopanoptikon” i „Wielki dzieo” Andrzeja Struga,
„Wierchy” 1958).
niesłychane rzeczy własnego kochanka, gośd skarżący właścicielkę swego pensjonatu o podanie mu
na obiad pieczonego kota, górale prowadzący na powrozie ośmdziesięcioletniego szanownego starca
złapanego w lesie na gorącym uczynku z niedorosłą pastuszką...

Było to dzieło ostatnich dni. Wszyscy czuli w powietrzu coś niesłychanego. Czarno widziały oczy,
mózgi pracowały opacznie. Najzwyklejsze zdawało się niezwykłym, niesłychane uchodziło za coś
powszedniego.

Pośród wszczynającego się zamętu kilka głów jasnych postanowiło radzid, dopóki jeszcze był czas na
radę.

- Szanowni panowie - zagaił prof. Tabes, obrany na przewodniczącego. - Zebraliśmy się tu, by ratowad
zagrożoną sytuację. Nigdy jeszcze perła naszych gór nie znajdowała się w takim niebezpieczeostwie!
Spokojnie, po męsku spojrzyjmy w oczy grozie położenia. Wypowiadajmy się otwarcie, spierajmy się,
jeżeli to już jest konieczne, ale, na Boga, ogarniajmyż za tym razem jak najszersze horyzonty i teraz
bardziej niż kiedykolwiek nie dawajmy się zepchnąd ze szczytów.

- Niepogody odwrócid nie możemy - rzekł stanowczo redaktor Miesięcznik. - Ilośd deszczu
wyznaczona przez Stwórcę na sezon bieżący wylad się musi co do kropli. To samo z zimnem. Wszelkie
prognozy uczone i góralskie zawiodły. A teraz, sięgając myślą w przyszłośd, powinniśmy zakreślid
sobie niezłomny program działania, który mógłby starczyd na szereg tygodni. Obawiam się bowiem,
że sezon niniejszy będzie przełomowym i niesłychanym. Bądźmy raczej pesymistami i budujmy na
daleką przyszłośd. Tylko ożywieni tą ideą uratujemy perłę gór, serce Polski. A oto mój projekt: Należy
zgromadzid wszystko, co najznakomitszego przysłała nam tu Polska. Poetów, prelegentów, malarzy,
artystów dramatycznych, muzyków, deklamatorów, mimów, połykaczy wężów, siłaczy,
transformistów... Z tych mężów, których pod dostatkiem mamy na miejscu, należy stworzyd drużynę,
która postawi sobie za cel zająd i zabawid gości, i wyrwad ich z apatii i rozpaczy. Projektuję szereg
kolosalnych przedstawieo i zabaw. Musimy stworzyd coś niesłychanego! Musimy zaabsorbowad
uwagę zrozpaczonego tłumu, podziaład na wyobraźnię, porwad, odurzyd... Wówczas niepogoda
stanie się sprawą podrzędną... wówczas...

- Niech no redaktor pozwoli - przerwała pani Marchołtowa. - To jest właściwie moja myśl. Ale ja
rozumiałam ją poważnie, nie tak groteskowo i po błazeosku, jak to redaktor wyraziłeś. Tu nie czas na
żadne szopki...

- Może droga pani zapisze się do głosu? Kolej na pana Obosiecznego...

- Niech poczeka. Tak zawsze przemawiam i tak będę. Proszę mnie nie uczyd rozumu. Otóż zgadzam
się, że trzeba koniecznie oderwad gości od niepogody, ale nie przez żadne błazeostwa, których i tak
wszyscy mają po uszy, ale przez poważną pracę. Zgromadźmy wszystkich uczonych i specjalistów:
historyków, przyrodników, astronomów, orientalistów, paleografów, bakteriologów, higienistów, i
stwórzmy jedyny w swoim rodzaju, wielki, niesłychany, tymczasowy, niestety, ale dający wszelkie
rękojmie na przyszłośd, uniwersytet31. Wykłady urozmaicone będą przez gimnastykę rytmiczną, przez

31
uniwersytet - Projekt p. Marchołtowej był w znacznym stopniu już dawno zrealizowany: w Zakopanem
corocznie działało od 1 sierpnia do połowy września „Towarzystwo Wyższych Kursów Wakacyjnych” pod
kierunkiem krakowskiego zarządu, prowadzące „wykłady z najrozmaitszych dziedzin wiedzy o charakterze
uniwersyteckim, połączone z pogadankami i wycieczkami naukowymi w miarę potrzeby” [Zakopane i Tatry,
pienia wspólne. Codzienne uczty zbiorowe, zdrowe i połączone z dyskusją... Cóż to, pan się śmiejesz?
Kto cię wychowywał?!

- No, no, tylko proszę bardzo - odgryzł się pan Szelmiądz. - Widzę, że tu będzie gadania na całą noc.
Niech no pani pozwoli...

- Jak pan śmiesz przerywad kobiecie?

- Właściwie oboje paostwo nie macie głosu - zauważył słodko przewodniczący.

- Już niech to pana prezesa nie boli.

- Wieczny terroryzm pani Marchołtowej... - westchnął ktoś z głębi pokoju.

- Który tam powiedział te bezczelne słowa?

- Ja - odparł śmiało p. Ceperowicz.

- Jesteś pan podły!

- Wzywam panią do porządku...

- Sama pani taka - odrzekł spokojnie Ceperowicz. - Co ona tu opowiada? Uniwersytet zakłada; a panu
Miesięcznikowi marzy się jakaś kolosalna tancbuda. Inszy wymyśli może licho wie co. Ja wam, moje
paostwo, powiadam, że nic tu nie pomoże, chodby nawet p. Buchadło wymyślił zbojkotowad deszcz.

- Proszę sobie nie pozwalad na kawały!

- Żadne kawały. Sezon już jest zabity, zaczną cepry grzad dołu i oko ich tu nie zobaczy, chodby im tu
wszystko za darmo dawał i jeszcze dopłacał. Za tydzieo będzie pusto. I Bogu dzięki! Nareszcie
Zakopane uwolni się od ceperskiej szaraoczy. Nareszcie czciciele gór i natury będą mogli odetchnąd
spokojnie. A wy tu możecie gadad, co wlezie, i wymyślad jeszcze większe głupstwa. Nic nie
wymyślicie. Tyle miałem do powiedzenia.

- To po coś pan tu przychodził? Idiota jeden - zaskrzeczała pani Marchołtowa.

- Przyszedłem, bo mnie zaprosiła pani Udziałło...

- Winszuje, pani stosunków z takim...

- O, bardzo proszą.

- A pani tu nie śmiesz czynid obstrukcji pani Udziałłowej, bo ja pani zawsze radę dam. Ja jeden w
całym Zakopanem nie boję się pani.

- Nie radzę panu wyłamywad się...

- Niech no pani lepiej pilnuje kuchni, bo pod tym „Polskim. Brzuchem” lubisz dawad móżdżki tym
głupim gościom. A co to za móżdżki, to mi gadał rakarz gminy Padlica. On i w sądzie może zeznad...

Praktyczny przewodnik tatrzaoski [...], Kraków 1904, s. 61). Wykładowcy rekrutowali się przeważnie z kręgów
lewicowych (O. Bujwid, K. Kelles-Krauz, W. Feldman, St. Brzozowski, I. Daszyoski).
- Panie przewodniczący, co pan tam śpisz i pozwalasz temu przyjacielowi hycla...

- Drodzy paostwo, ogarniajmy...

- Ogarniajcie, co tam chcecie. A my pójdziem. Nie z głupimi nam siedzied. Chodźmy, pani Udziałło. Tu
nie nasze miejsce.

- Dobrana para - syknęła na pożegnanie pani Marchołtowa.

- Nie jestem człowiekiem pokroju pana Ceperowicza - zaczął, siląc się na spokój, dr Buchadło. - Ale
oto zbieracie paostwo owoce długoletniego niedołęstwa i uległości władzom. I należy skonstatowad
fakt, że jeżeli w pogodę Zakopane daje mało, to w deszcz nie daje nic. Pchełka, parę knajp,
czterdzieści szynków, przygodne teatrzyki, przygodni prelegenci, błoto, smród, choroby i ciemności.
No, przybył jeszcze wczoraj kinoteatr. Wstrętna płócienna buda, skandal na pryncypialnej ulicy...

- Przepraszam pana - przerwał p. Szelmiądz - kinematograf jest genialnym wynalazkiem. Ja to


domagałem się kinematografu i po wielu trudach znalazłem obywatela, który zgodził się na ryzyko. A
budynek prowizoryczny co prawda, ale uszyty jest ze starych worków, w stylu nieposzlakowanie
zakopiaoskim, co, nie chwaląc się, jest moją zasługą oraz grona artystów malarzy...

- Nie rozpraszajmy się, drodzy paostwo. Przeciwnie, ogarniajmy jak najszersze...

- Podnoszę te słowa szanownego przewodniczącego - rzekł radca Obosieczny. - Mnie, jako twórcy
Towarzystwa Majestatu Gór, najbardziej leży na sercu spokój i godnośd Zakopanego. „Szanujcie ciszę
i majestat gór!” - oto nasze hasło. A cóż tu się wyrabia? Należy drogą energicznego oddziaływania
zaprowadzid ład i porządek. Nie odwołujmy się do żadnych władz! Samorządem i samosądem
dopniemy swego. Nasza Straż Górska, pilnująca w ciągu sezonu majestatu gór i mająca liczne i
wypróbowane metody do poskramiania gości, z powodu deszczów nie ma nic do roboty. Mogę ją
ofiarowad do usług komitetu. To wypróbowani, energiczni, prawi i silnie zbudowani młodzieocy.
Każdy zaopatrzony jest w znaczek: miotła zatknięta na szczycie.

- Przyjmujemy łaskawą ofertę. W razie ostateczności powołamy do działania Straż Górską. Ale przede
wszystkim widzimy, że tegoroczny letnik jest naprawdę nieszczęśliwą ofiarą. Sprawiedliwośd nakazuje
obmyśled...

- Cóż pan wymyślisz nowego? Tu nie czas jęczed, trzeba radzid - burknęła p. Marchołtowa.

- Jest rada - ozwał się milczący dotychczas dr Ropieo. - Jest rada w medycynie. Nie będę nudził
paostwa wywodami teoretycznymi, bo to rzeczy specjalne. Dośd powiedzied, że objawy histerii
hydropluwialnej, zwane trywialnie nudą, rozdrażnieniem nerwowym, pochopnością do sporów i
kłótni itd., są znane nauce, a wynikiem tych badao są pewne pigułki. Mogą byd i zastrzykiwania, jest
jednak kosztowniejsze i kłopotliwsze. Otóż wnoszę, ażeby, sprowadziwszy olbrzymi zapas tych
pigułek, skłonid lekarza klimatycznego do obowiązkowego rozdzielenia ich między ludnośd. Skutek
jest absolutnie zapewniony. Nuda, zawadiactwo, brak apetytu, bezsennośd oraz erotomania znikają
już po kilku dniach, a na to miejsce zjawia się łagodnośd, spokój, dobry humor, kolosalny apetyt...

- Jeszcze czego! Apetytu nikomu nie brak. Nigdy jeszcze u mnie tak nie żarli jak tego roku -
protestowała p. Marchołtowa. - A zresztą, czyż można zmuszad każdego do zażywania jakichś
pigułek? Któż zresztą będzie płacił za tę powszechną krucjatę?
- Sądzę, że koszta wziąłby na siebie znany filantrop i dobroczyoca Zakopanego, pan Drągajło, szlachcic
spod Poniewieża.

- Drągajło już się zobowiązał na ten sezon. Ma odnowid swoim kosztem nowy kościół oraz wyzłocid
krzyż jubileuszowy na Giewoncie.

- To nic, już ja go biorę na siebie. To przezacny Litwin - rzekł Buchadło.

- A zatem?

- No, moi paostwo, przede wszystkim trzeba by zebrad kolegium medyczne, które by orzekło..

- Cały świat o tym wie...

- A więc?

- Zaczekajmy jeszcze. Przede wszystkim nie śpieszmy się.

- Moi paostwo - zaczęła p. Marchołtowa. - Jakieś głupie pigułki zawróciły wam w głowach. Domagam
się wyczerpującej dyskusji nad moim projektem wszechnicy wakacyjnej...

- Wszechnica-świątynia zakopiaoska stanie tylko na Gubałówce! Nie pozwolę wypaczad idei mego
życia - zaczął p. Szelmiądz.

- Odebrad głos impertynentowi - krzyczała p. Marchołtowa.

- Szanowni paostwo! Ogarniajmy jak najszersze horyzonty, ale...

Na to drzwi otwarły się z trzaskiem i na progu stanął wyniosły, kształt w pelerynie i kapturze,
ociekający deszczem.

- To tak? - zasyczało zjadliwie spod kaptura. - Więc to tak? Urządza się pokątne konwentykle w
sprawie interesującej ogół? Znana droga intryg i szalbierstw, kryjących się przed światłem dziennym.
Jeszcze jeden zamach na jawnośd życia publicznego! Kogo tu widzę! Pan prezes, mój Boże... I prawy
rewolucjonista, p. Buchadło? No - pani Marchołtowa...

- Wynoś się pan zaraz, bo ja cię tu po naszemu... - rzuciła się nao urażona niewiasta.

Peleryna wraz z kapturem cofnęły się natychmiast za próg, w ciemnośd.

- Protestuję i odchodzę! - zagrzmiało z ciemności. - Ale jutro cały świat będzie wiedział o podejrzanym
zbiegowisku niecnej kompanii wzajemnej adoracji i plotek. Popamiętacie Szurleja! W najbliższym
numerze „Wieści z Kalatówek” poznacie, coście zamierzyli. Ze mną nie igra się bezkarnie... Radzid
beze mnie to znaczy...

Tyradę tę przerwało wkroczenie trzech peleryn i kapturów. Dwaj z przybyłych zatrzymali się na progu,
a jeden wystąpił na środek świetlicy. Okólnym ukłonem pozdrowił zgromadzonych i wydobywszy
wielki arkusz papieru, czytał:

- Koło Żarliwców Tatr na nadzwyczajnym posiedzeniu swoim dnia... rozważyło zaproszenie, nadesłane
mu przez komitet tymczasowy do zapobieżenia wiadomym wypadkom i jednogłośnie, bez dyskusji
odrzuciło tę propozycję jako jawną i bezwzględną prowokację, zważywszy, że w liczbie zaproszonych
znajduje się organizacja oszczerców, fałszerzy opinii i szkodników Tatr, mianująca się Kołem
Gorliwców Tatr. Że pomijając skandaliczne zajścia wielu lat ubiegłych, nie spłacone dotychczas
rachunki za drzewo na schronisko przy Mysim Stawie oraz za dwa tuziny wiaderek...

Trudno. Międzynarodowy Zjazd Zbieraczy Marek odbywał się pomimo niepogody. Codziennie przez
ośm godzin trwały narady miłośników przybyłych z najrozmaitszych stron świata cywilizowanego. W
wielkiej, przewiewnej sali „Dzięcioła”, udekorowanej wieocami z kosodrzewiny, marzli i kulili się
pomimo gorącej dyskusji nie tylko delegaci z ciepłych krajów, jak Senegalowie, Madagaskarczycy,
Maorysowie, ale nawet mieszkaocy północy, Grenlandczycy i Samojedzi.

Gościnnośd gospodarzy czyniła cuda. Dr Buchadło z girlandą marek u piersi podwajał się i potrajał,
rozmieszczał gości i umieszczał, przyprowadzał, odprowadzał i wyprowadzał, dbał o wszystkie ich
potrzeby. Wymógł na restauratorze Brajbiszu32, że Grenlandczycy i Samojedzi przynajmniej raz na
dzieo mieli na obiad surowe ryby ugarnirowane lodem, dwóch delegatów Madagaskaru dzięki jego
zabiegom odżywiało się narodową potrawą z wężów, a panna Kunerol, goszcząca Senegalów, którzy
byli mrówkojadami, gotowała im osobno, a z niemałym zachodem, ulubioną potrawę, na którą szły
pod nóż miliony drobnego ludu lasów. Dzięki kołu pao w salonach hotelu „Murdelio”33 odbył się five o
clock, na którym chór mieszany odśpiewał z towarzyszeniem muzyki góralskiej Hymn filatelistów,
ułożony na podłożu melodyj swojskich przez młodego kompozytora, pana Włodzimierza Ajbuszyca.
Szereg deklamacyj z niwy polskiej wygłosili w języku esperanto pani Godiwa Sztukamięs z opery w
Chrzanowie, p. Topielec, artysta dramatyczny, oraz Ignacy Nałożnik, znany amator z Poronina.

Toasty były najserdeczniejsze. Goście w językach własnych lub w rodzinnym esperanto dziękowali
stokrotnie za polską gościnnośd, zapewniając o swoich niezapomnianych godzinach, rozwodzili się
nawet nad pięknością gór. Żaden z nich nawet nie wspomniał o niepogodzie.

Ale główna częśd programu - Tatry - i główny sens zwołania do Zakopanego tak ważnego kongresu
pozostały bez uwzględnienia. Straty moralne z tego powodu były nieobliczalne, materialne, co gorsza,
dawały się obliczyd.

Stu górali, wysłanych na wszystkie szczyty w celu zapalenia tam ognisk ku czci gości zza morza, rościli
sobie brutalne pretensje do Komitetu Przyjęd, oblegając lokal urzędowy. Dzierżawca schroniska i
restauracji przy Morskim Oku zagroził procesem za zmarnowaną ucztę na sto osób. Koszta
gruntownego wyprzątnięcia groty Magury z kości mamutów34 i innych śmieci oraz wytapetowanie

32
na restauratorze Brajbiszu - Brajbisz, parodystyczny kamuflaż nazwiska Stanisława Karpowicza, wieloletniego
właściciela słynnej restauracji i kawiarni przy górnych Krupówkach nad potokiem. Strug trochę nie docenia
„Brajbisza”. W restauracji z przyległą oszkloną werandą spotykała się także elita kulturalna Zakopanego (jeszcze
także później w okresie międzywojennym). Siadem tych spotkao stały się znakomite karykatury bywalców
pędzla K. Sichulskiego, rozwieszone na ścianach restauracji (obecnie w posiadaniu Muzeum Tatrzaoskiego).
33
hotel „Murdelio” - pensjonat „Stamary” przy ul. Marszałkowskiej (dziś Kościuszki) nie opodal stacji kolejowej,
dzierżawiony w owych latach przez Marię Budziszewską (zob. wstęp, s. 54 i n.).
34
wyprzątnięcia groty Magury z kości mamutów - W tzw. Magurskiej Jaskini w zboczu Jaworzyoskich Turni
ponad Doliną Jaworzynki znajdowano od dawna oczywiście nie kości mamutów, lecz niedźwiedzia
jaskiniowego, także tygrysów szablistozębych i innych zwierząt epoki lodowcowej.
tejże markami pocztowymi wziął na siebie zacny Litwin i dobroczyoca Zakopanego, pan Drągajło.
spod Poniewieża.

Nareszcie na trzeci dzieo podczas ulewnego deszczu goście wyjechali specjalnym pociągiem,
powiewając sztandarami utkanymi z marek. Pozostał na miejscu jedynie delegat Karaibów, który,
przejechawszy furką zakopiaoską dwa kursy w obrębie stacji klimatycznej, uległ wypadkowi kiszek,
oraz wódz plemienia Siouksów, namiętny filatelista, który zakochał się śmiertelnie w Marysi, służącej
u p. Marchołtowej.

Zaledwie pociąg zasunął się za stację towarową, zaledwie przebrzmiały w powietrzu okrzyki
esperanckie i Hymn filatelistów, sroga walka zakotłowała się na peronie. Zarzuty, wypomnienia,
obelgi - gwałtowne gesty, pałające oczy. Komitet Przyjęd, rozbity na dwa obozy, w zajadłej kłótni
wtoczył się do biura telegrafu.

Tłum gości otoczył ich i wyparł z powrotem, domagając się wydania winnych „niesłychanego
skandalu” i kompromitacji narodowej wobec zgromadzonych ludów. Wsparło ich w tym stu górali,
domagających się zapłaty za nie doszła do skutku iluminację szczytów. Komitet odpierał zarzuty
pięściami i kopaniem. W tumulcie powszechnym, wśród rozpętania wszelkich namiętności, zjawił się
komisarz klimatyczny na czele wszystkich siedmiu policjantów i w imieniu prawa nakazał zlewad
skłębioną masę ze stacyjnej sikawki.

W jednej chwili obalono i podeptano komisarza wraz z całą zbrojną siłą. Błysnęły otwarte scyzoryki,
zawarczały ciupagi. Na tę chwilę w kilkunastu furkach przybyły pędem zastępy Koła Gorliwców, które
torując sobie drogę straszliwymi ciosami okutych butów, dopadły gmachu ogrzewalni, gdzie dr
Buchadło, osaczony zewsząd, z wyżyn zapasowego parowozu miotał w napastników olbrzymimi
bryłami węgla.

Z okrzykiem: „Śmierd Żarliwcom!”, runęli na tłum, ratując życie ulubionego, bezpartyjnego, a zawsze
rewolucyjnego Buchadły. Krew zmieszała się z miałem węglowym. Niewiele kto wiedział, kogo bid,
kogo bronid - bili więc wszyscy wszystkich. Fala ludzka wywaliła się na zewnątrz i wkrótce Gorliwcy
odzierżyli pole. Żenąc przed sobą wszystko na drodze, wyparli gromadę Żarliwców poza obręb stacji i
na karkach ich pędzili zboczem Antołówki, a ścieląc drogę trupami, znikali we mgle i w nieprzebytych
puszczach tego wzniesienia.

Na torze kolejowym pozostały zwały trupów i rannych. A wśród jęków i odgłosów walki, potykając się
po relsach i goniąc już resztkami sił, walczył w pojedynkę pan Szurlej z panią Marchołtową, wywijając
oburącz trzymanym za nogi trupem naczelnika stacji. Rozdzielił ich niebawem pociąg, zaprzężony we
dwie lokomotywy, przywożący do Zakopanego nowych gości.

Już od paru dni nie dawał się we znaki deszcz ulewny, za to mgły zniżyły się aż do samej ziemi. Było
to, tak zwane po góralsku, siąpienie - zjawisko atmosferyczne polegające na nie ustającym ani na
sekundę opadaniu nieskooczonej mnogości drobnych kropelek. Zjawisko to przesłania cały świat,
przejmując wszystko na wskroś uczuciem przenikliwej wilgoci i melancholii. Objaw ten trwa zazwyczaj
po pięd dni, różniąc się od powszechnie znanej na niżu trzydniówki jeszcze tym, że ludzie oraz
zwierzęta wpadają przez czas trwania zjawiska w stan łagodnego niedomagania psychicznego. Krowy
tracą mleko, kobiety stają się mniej gadatliwe. Człowiek doświadcza czegoś w rodzaju lekkiego,
niedolegliwego zaczadzenia. Wszelki wysiłek nuży. Senna omdlałośd, nieruchawośd członków i
niemrawośd myśli ogarnia nawet natury najbardziej energiczne i najlepiej odżywiane. Górale pijają na
tę przypadłośd okowitę Z korzeniami i zaprawioną sadłem, za najlepsze zaś lekarstwo uchodzi
orawska borowiczka.

Letnicy sypiają wówczas jeszcze dłużej niż zazwyczaj, ziewają szerzej, chodzą powolniej - płacą
nadzwyczaj opieszale.

Wszystko czyni się wówczas jak w półśnie, jak gdyby po omacku. Czas taki wpływa kojąco na natury
choleryczne i uśmierza walki stronnictw. Słodka, powszechna apatia buduje mosty zgody, ustanawia
zawieszenie broni w walce o byt. Każdy odnajduje spokój i zagłębia się w siebie, spoczywa,
cierpliwieje, usypia.

Nawet gromada najbardziej nieznośnych drabów, jaką zna Zakopane, naganiacze gości, zalegający
ausgang35 stacji kolejowej i rozszarpujący przyjezdnych na kawałki, wlokąc ich strzępy oraz walizki do
różnych „Obiecanek”, „Zalecanek”, „Podpalanek” - do rozmaitych „Majówek”, „Kryjówek”, „Pułapek”
- do poetycznych zakładów, którym na imię „Lola”, „Mela”, „Fela” - do pensjonatów „Pod Świeżym
Masłem”, „Pod Kadzidłem”, „Pod Świętą Zytą” - cały ten zastęp nieposkromionych siepaczów
zachowywał się tym razem apatycznie i przyzwoicie.

Nawet wiecznie pijani dorożkarze zakopiaoscy, którzy katują konie, a skórą zdzierają z pasażerów,
bezecni furkarze, z których każdy wytrząsł niejedną nieśmiertelną duszę z bezbożnego gościa, a tyluż
przejechał żywcem w dmę nocną - i ci stali spokojnie w długim szeregu, sennie oczekując pociągu.

Na peronie przechadzali się dwaj nadzwyczaj dystyngowani panowie. Opodal w pozie wyciągniętej, z
oznakami uszanowania w całej postaci, stał komisarz stacji klimatycznej, dr Furka, za nim dwóch
policjantów w postawie służbowej. Nadradca Purgen i hofrat Cykałło rozmawiali półgłosem, jak gdyby
mówili o sprawach tajemnicy stanu.

- Niespokojny jestem, co powie Jego Ekscelencja. Bądź co bądź nie mieliśmy prawa urzędownie
niepokoid Jego Ekscelencji.

- Ekscelencja jest człowiekiem nowoczesnym i nie wymaga pedanterii z dawnych czasów. Dośd mu
było, że prywatnie wyłożyliśmy sprawę, a zjeżdża osobiście. To rozumiem. Sprężystośd i osobiste
konstatowanie faktów. Paoskie oko konia tuczy.

- Znad to, że Ekscelencja jest nadzwyczaj przywiązany do Zakopanego, jeżeli przybywa specjalnie.

- Bawił co prawda w Krakowie, ale góry kocha niezmiernie, ma willę i posiadłośd w Tyrolu.

- Zapewne wyjedzie wieczorem? Czy aby obiad w „Murdeliu” zadowolni Ekscelencję? Gospodyni
sympatyczna, ale kucharz niepewny. Wczoraj spaskudził sauce verte36 do łososia.

- Ekscelencja nie jest gastronomem Co innego wina.

- Sam wybrałem z piwnicy l

- Jeżeli etykiety nie podrabiane!

35
ausgang (niem.) - wyjście
36
sauce vert (f r.) - zielony sos, właśc.: sauce aux fines herbes, sos z mieszaniną pietruszki, koperku i szczypiorku
- Próbowałem osobiście z każdej butelki!

- Może wreszcie władza wyższa natrząchnie nieco naszego niedojdę komisarza. Będę za tym, żeby go
odwołano. Tu trzeba żelaznego człowieka na to zbiegowisko...

- Uważałeś, nadradca, że najgorsi z najgorszych, podmawiacze i herszty, to ci z Kongresówki?

- Mam ich całą listę. Istotnie, jakby kto wybrał. Co do jednego Królewiacy.

- Wszędzie przewodzą; po prostu odbywa się tutaj jakiś bojkot naszych współziomków.

- Zalewa nas fala, zalewa...

- Będę radził Ekscelencji uciec się do rygoru prawa, jako wobec uciążliwych cudzoziemców. Przecież
te niedołęgi, komisarz ze starostą, powysyłali już prawie wszystkich wichrzycieli poza obręb stacji
klimatycznej. Czy nadradca myślisz, że się który ruszył?

- Najjawniejszy opór władzy!

- Po niesłychanej bójce na stacji zaburzenia u Pchełki, paru rannych. Jawne zaprzestanie płacenia
taksy klimatycznej.

- Samozwaocze ustanowienie cen na środki spożywcze przez jakiś, nie wiadomo jaki, Komitet
Samoobrony.

- To znowu sprawka tego Buchadła.

- Trzykrotnie wydalony! Nigdzie nie mieszka, a wciąż jest, zresztą, gdzie tu, mając wszystkiego
siedmiu policjantów...

- Stowarzyszenie kupców wysłało wczoraj do namiestnika telegram złożony z sześciuset słów.

- Koło Gorliwców wysłało bodaj jeszcze dłuższy, żądając ochrony wojskowej przed Żarliwcami, którzy
są w większości i odgrażają się straszliwie.

- Proboszcz miejscowy wysłał w tych dniach pismo do księcia biskupa prosząc o przysłanie misjonarzy
dla oddziałania na powszechną demoralizację.

- Misje tu nie pomogą. Ludzie z Królestwa są osobnikami w najfatalniejszy sposób niewierzącymi, co


innego Litwini.

- Nie gadaj mi nadradca o Litwinach! Ten Drągajło, który wodzony jest za nos przez najgorsze żywioły
i który do tego płaci za wszystko! Takiego pod kuratelę!

- Istotnie, okropny zamęt. Ale od dzisiaj będzie inaczej. Ekscelencja to mąż stanu o mocnej ręce.

- Doprawdy, nie do wiary, co się tutaj wyrabia! Do nas, do „Murdelia”, dochodzą tylko odgłosy, ale
przecie włosy powstają na głowie!

- Hrabianka Cylli wraz z kilku panami z naszego towarzystwa i z tym łobuzem, młodym księciem
Chartem, pojechała wczoraj dla kawału na odczyt jakiegoś poety Zamieracza...
- Zamieracz? Co to takiego?

- Jakiś taki sobie. Otóż bajdurzył coś o duszy polskiej, no, to, co tam zawsze. Ale w dyskusji wnosi ktoś
projekt ustanowienia rządu dusz z prawem egzekutywy...

- A to co znowu...

- Poczekaj, nadradca. Mają się odbywad jawne, publiczne spowiedzie. I to uchwalono większością!

- Kpiny.

- Zupełnie na serio! Od jutra mają chodzid wszyscy boso. Też uchwalono. Przyjechał tu jakiś wariat i
mąci. Czy nie który ze szkoły profesora Browarnika...

- Pamiętasz, nadradca, tego, tego...

- Aha!

- Wygadywano okropne rzeczy. Utworzyła się na tej dyskusji nowa sekta jakichś pokutników, bodajże
biczowników...

- O Boże, jeszcze tego brakowało! Co oni zrobili z cichej wsi góralskiej!

- Książę Chart pozwolił sobie na jakiś niewinny żarcik. Zbito go. To fakt! Obronili go towarzyszący
panowie i przysięgli mu tajemnicę. Ale wygadała się hrabianka.

- Niesłychany skandal. Ten młody książę to, zdaje się, kuzyn Ekscelencji?

- Przez żonę. Czy uważałeś radca, że najlepsze sklepy są dziś zamknięte?

- Zupełnie naturalne. Kupcy wysłali telegram i czekają odpowiedzi. Bardzo stosownie zrobione!

- Co to będzie! Co to będzie!

- Jakoś od wczoraj spokojniej. Nie słyszałem o niczym. Taka pogoda usypia. Aaach...

- A tak. Aaach - przepraszam pana hofrata! Ale wciąż to ziewanie...

- Pogoda, pogoda, kochany nadradco. Aach, aach - kiedyż ten pociąg nadejdzie?

Pomimo najściślejszego incognita, pomimo szczelnego zawarcia wszystkich bram prowadzących do


parku, w którym stał hotel „Murdelio”, pomimo że nikt z gości ani ze służby nie wiedział o
najwyższym przybyciu, a nieznajomy gośd zatrzymał się w apartamentach zajmowanych przez hofrata
- po mieście zaczęły krążyd uporczywie zupełnie nieprawdopodobne pogłoski.

Oto u Pchełki, na ulicach, wszędzie rozpowiadano sobie, że do Zakopanego zjechał we własnej osobie
najpierwszy urzędnik kraju, J. E. hrabia Listonosz.

Dodawano, że hrabia przybył w ważnej misji uśmierzenia nieporządków i ukarania winnych.


Kupcy, właściciele realności i pensjonatów, domy rodzinne i bogobojne, uczciwi i spokojni letnicy
odetchnęli z ulgą. Reszta truchlała ze strachu, nieliczni najgorsi odgrażali się publicznie na najwyższą
osobę. W każdym razie jaki taki znikał z widowni, przenosząc się w dzielnice dziksze, do Kościelisk, do
Witowa, a grono młodych ludzi, należących przeważnie do Żarliwców i przekonanych jawnie o
niezliczone przekroczenia, naładowało worki wędzonką oraz grupikiem, nalało flachy wódką i utonęło
we mgle, zmierzając ku pewnemu domkowi aż w Starorobociaoskiej - dokąd nie sięgała żadna
władza.

Pierwszym petentem, który zjawił się u wrót „Murdelia”, był p. Hieronim Kwapiszewski.

W odświętnym tużurku zajechał dorożką przed wspaniały perystyl gmachu hotelowego, oddał
Murzynowi swoją kartę i czekał z niezmierną godnością. Czekał długo i cierpliwie, rozglądając się po
wspaniałej hali, gdzie książęta i hrabiowie oraz ich niesłychanie strojne panie czyniły arystokratyczny
przydmiony pogwar.

Wreszcie dla pokrycia ogarniającej go tremy wydobył z kieszeni starannie złożoną suplikę i przebiegał
oczami utwór, przygotowany w niezmiernym pośpiechu. Niepokoiły go zwłaszcza niektóre ustępy:

Tedy widzisz, Jaśnie Oświecony Namiestniku, krzywdę najspokojniejszego obywatela! Czyż jest dopuszczalnym,
aby w paostwie cywilizowanym, w kraju tak szczęśliwie polską ręką Waszej Świątobliwości rządzonym, pięciu
urwiszów mogło drwid ze sprawiedliwości i ze wszelkich gwarancji prawa? Oto prawnie poślubiona małżonka
moja, Bożenna, urodzona Chapska, ze krwi senatorskiej, najzaszczytniej znana w literaturze z wielu dramatów i
niesłychanej ilości wierszy - wije się w parokrotnie codziennych spazmach na sam odgłos istnienia poczwarnego
sąsiedztwa. Od tygodnia nie może sypiad, od tygodnia, o zgrozo, nie może pisad!

Jednej z największych, jeżeli nie największej duszy polskiej grozi obłęd I Oto syn mój, Wincenty, zdolny, prawy
syn genialnej matki, uwiedziony pozorami wesołości wstrętnej gawiedzi, już porozumiewa się z gnębicielami
ojca i matki. Ujrzałem go znienacka w hufcu niecnoty w bezecnych harcach.

Nie mogę niestety podad Jaśnie Oświeconej Sprawiedliwości imiennego zaskarżenia łotrów. Hałastra bowiem
zmienia się nie do pojęcia częstobliwie. Co rano ukazują się jakieś nowo przybyłe postacie, ubywają dawniejsze.
Wczoraj było ich tylko czterech, dzisiaj już ich jest siedmiu. I nigdy nikt na całym świecie nie dowie się ich
nazwisk ani istotnego źródła ich prawdziwego pochodzenia.

Jasny nasz polski i rodzony naczelniku kraju galicyjskiego! Ratuj nas - ratuj prawo pogwałcone, gdyż żaden z
nich nie jest zameldowany...

- A, pan Kwapiszewski! Pan tu mieszka?

- Gdzież tam, nie stad mnie na takie zbytki - ja tu z uniżoną prośbą do Jaśnie Oświeconego
Namiestnika.

- Ja również. Muszę osobiście porozumied się z hrabią. Przecież te niegodziwe siostry Szczekalskie
zaczynają już nasyład bandytów.

- Co też pani dobrodzika mówi?!

- Konkurencja! Galicyjska walka o byt! Ach, panie, przecie to zbrodniarki! Panie, jeżeli i dzisiaj nie
doznam sprawiedliwości, wydaję pismo ulotne, gdzie wykażę cały fałsz, brud i plugastwo tej
osławionej „postępowej szkoły”. Panienki z internatu sióstr Szczekalskich chorują na dyzenterię -
karmione nieświeżym mięsem. Kucharka ich zaszła w ciążę (fakt!), naturalnie z profesorem slojdu37,
którego zeszłego roku wydaliłam sromotnie za uporczywą niemoralnośd.

- Mój Boże, któż by pomyślał...

- Postęp, panie Kwapiszewski, naturalnie postęp sióstr Szczekalskich, bo ja pierwsza jestem za


postępem. Wprowadzam wszystko, co najnowsze. W tym roku szkolnym dzieci będą ważone i
mierzone dwa razy dziennie - nie raz na tydzieo, jak u tamtych. Prócz tego co rano wszystkie dzieci
będą w ciągu trzech minut bujane...

- Pani dobrodzika mówi: bujane?

- Systemem Hopkinsa38. Sposób dla rozbudzenia uwagi i unormowania działania serca. Stosowany
dotychczas tylko w stanie Atabasca. Przyrządy gumowe z dynamometrem i sprężyną odwodową...

- Sługa pani dyrektorowej dobrodziki!

- A, i pan tutaj?

- Tak, tak. Miałem pisad, ale lepiej osobiście...

- Naturalnie! Wie pan - siostry Szczekalskie podrzuciły mi dzisiaj w nocy do sali rekreacyjnej zdechłego
kota!

- Niesłychane... A ja już mam dowody, że u Brudasa sprzedają fotografie pornograficzne. Zakład


powinien byd zamknięty we dwadzieścia cztery godziny!

- Niesłychane!

- Dziś na ręce namiestnika złożę memoriał o konieczności zwinięcia wszystkich niekoncesjonowanych


zakładów. Opiera się na prawie! Memoriał układał mi adwokat z Rokietowa, mecenas Łaped. A więc -
primo: są to niespecjaliści, nie mogący się wykazad świadectwem uzdolnienia, secundo -
obcokrajowcy, tertio - na trzy zakłady dwa w rękach socjalistycznych, a jeden żydowski.

A przy okazji chcę przy tym uczynid z namiestnika szereg zdjęd. Mam tu ze sobą wszystko, co
potrzeba, zabrałem i parę nabojów magnezjowych - dzieo mamy pochmurny.

Towarzystwo arystokratyczne było mocno zaniepokojone. Petentów przybywało coraz więcej -


przeważnie byli to ludzie niemożliwie ubrani. Wsunął się nawet, o zgrozo, jeden Żyd. Nic podobnego
nie oglądały jeszcze ściany „Murdelia”..

Był tam między innymi znakomity, ale nieco zdziwaczały w Zakopanem botanik, pan Szloch39, który
nosił się z projektem stałego unieszkodliwienia grzybów trujących i domagał się od wielu lat

37
slojd (szw.) - kształcenie zręczności rąk za pomocą wprawy w używaniu narzędzi rzemieślniczych i wyrabianiu
drobnych przedmiotów (przedmiot wprowadzony do szkół z koocem XIX w.).
38
System Hopkinsa - byd może ogłoszony w postaci artykułu jakiegoś mniej znanego amerykaoskiego lekarza w
ówczesnej prasie w polskim tłumaczeniu (lub ewentualnie dowcip Struga). Historia pediatrii nie odnotowuje
nazwiska Hopkins.
39
botanik, pan Szloch - byd może Władysław Szafer (1886-1970), botanik, w latach późniejszych znakomity
badacz flory tatrzaoskiej, zwolennik ochrony przyrody, profesor UJ i członek Polskiej Akademii Umiejętności,
współtwórca Tatrzaoskiego Parku Narodowego.
subsydium Wydziału Krajowego; Michał Obosieczny, żądający prawa uzbrojenia w karabinki
mauzerskie Straży Górskiej. Zrujnowany powroźnik miejscowy, pan Pakuła, któremu na wiosnę rada
gminna zamknęła zakład za urwanie się linki jego fabrykacji pod trzema znanymi taternikami dr Górą,
dr Bułą i dr Dudą, którzy spadając zepchnęli trzech czeskich turystów dr Chałupkę, dr Napotnika i dr.
Brzdę40; zauważono na sali obecnośd p. Koło-Kołowskiego, posła do Dumy petersburskiej41, który z
uprzejmości parlamentarnej uważał za stosowne złożyd wizytę przedstawicielowi rządu. Przybył dr
Szurlej, skarżący panią Marchołtową o pobicie i donoszący o odbytym nielegalnie konwentyklu, bez
uwzględnienia paragrafu drugiego o zgromadzeniach poufnych. Prowizor Boraks, donoszący o
niesłychanym fakcie fabrykowania na Olczy bomb i środków wybuchowych przez uciekinierów z
Królestwa. Ksiądz regens Bułany S.J., przybyły w drażliwej kwestii intryg knutych przeciwko Górce42
przez księży świeckich między służącymi i góralkami. Coraz schodzili się nowi petenci i zapełniali halę.
Ale donosicieli było najwięcej.

Nareszcie zjawił się hofrat Purgen i spojrzał surowo i urzędowo po zgromadzonym tłumie.

- Jaśnie oświecony naczelniku, ja przybyłem najpierwszy - porwał się p. Kwapiszewski.

- Proszę milczed. Moi paostwo - zaszło dziwne i niewytłomaczone nieporozumienie. Ktoś złośliwy i
niewybredny - władzy już jest znane jego nazwisko - puścił bezsensowną plotkę o przybyciu J.E.
namiestnika kraju. Dziwię się łatwowierności paostwa. Uproszony przez Szan. gospodynię „Murdelia”
oraz świetne grono jej gości, którzy jak najsłuszniej oburzeni są tym bezceremonialnym najściem,
oświadczam, że hrabia namiestnik przebywa obecnie w Krakowie, gdzie jest gościem Jego Eminencji
księcia biskupa, że zatem byd tutaj obecnym nie może i nie jest. Niech paostwo powinszują sobie swej
łatwowierności. Proszę się rozejśd.

Rozeszliby się wszyscy. Ale niestety, czego nikt nie zauważył, podczas przemowy hofrata stanęła w
progu postad wyniosła i tęga, o rzymskim profilu, w złowrogo szeleszczącym płaszczu gumowym. Była
to pani Marchołtowa, która przybyła nawymyślad namiestnikowi.

- No, no - tylko bez żadnych psich figlów! To dobre dla głupich! Owszem, rozchodźcie się, paostwo,
kiedyście barany. A pan, panie Purgen, melduj mi natychmiast namiestnikowi, że ja go chcę widzied.
Marchołtowa przyszła! Prędzej, bo nie mam czasu!

Zakotłowało się. Okrzyki uwielbienia i oburzenia, zachwytu i potępienia. Tłum otoczył p.


Marchołtową, hofrat znikł.

Hrabiny i księżniczki rozpierzchły się po wszystkich skrzydłach hotelu, służba nie wiedziała, co robid.
Telefonowano po policję - ale po pierwszych słowach komunikacja się przerwała. Nie pomogło żadne
dzwonienie. Komisarz, usłyszawszy nazwisko p. Marchołtowej, urwał słuchawkę u aparatu i
natychmiast wybiegł z kancelarii, wskoczył do furki i kazał gnad do ostatnich kresów stacji
klimatycznej. Żaden z policjantów nie wiedział, o co chodzi, jednak żaden z osobna, a nawet w
siedmiu razem nie posłuchaliby rozkazu wysyłającego ich przeciwko pani Marchołtowej.

40
Głośny swojego czasu wypadek, „cudowne ocalenie” swoje dzielni wspinacze zawdzięczają jedynie
przypadkowi, że ściana Gubałówki jest w tym miejscu wyjątkowo łagodną, a poniekąd trawiastą. Właściwie
upadli wszyscy w owies (przyp. autora).
41
Koło-Kołowski poseł - rzekomy poseł do Koła Polskiego w parlamencie rosyjskim (Dumie Paostwowej)
działającego w latach 1905-1917.
42
Górka - kościół oo. Jezuitów na zboczu Gubałówki.
Poczekawszy parę minut i nawymyślawszy jeszcze panu Szurlejowi od szpiegów, a księdzu regensowi
od jezuitów, kopnęła w brzuch Murzyna zastępującego jej drogę i po jego trupie, nie zatrzymywana
przez nikogo, wkroczyła na monumentalne schody prowadzące na pierwsze piętro w poszukiwaniu
namiestnika.

Tymczasem wśród niesłychanego podniecenia zgromadzonych petentów wkraczad zaczęły deputacje:

1. Grona Gorliwców Tatr,


2. Grona Żarliwców Tatr,
3. Komitetu Majestatu Gór,
4. Stowarzyszenia Zjednoczonych Zup Rumfordzkich pod wezwaniem świętej Zyty,
5. Koła Kobiet Wspinaczek,
6. Sekcji Zachowania Pstrągów,
7. Towarzystwa Ochrony Salamandry Plamistej,
8. Kursów Stałych Hodowli Psów Orawskich,
9. Stowarzyszenia Gospodnio-Szynkarskiego,
10. Klubu Racjonalnego Grzybobrania,
11. Koła Wskrzesicieli Ducha,
12. Towarzystwa Szerzenia Jarstwa,
13. Towarzystwa Uprzystępnienia Żętycy43.

Nie wiadomo, co czyniła na górze pani Marchołtowa, dośd że po niejakim czasie zbiegła na dół po
dwa schody w doskonałym humorze. Przedarła się przez tłum nie odpowiadając na żadne pytania.
Rzuciła tylko:

- Zaraz przyjmie wszystkich. Jeżeli się nie pokaże jeszcze przez pięd minut - telefonowad po mnie.

Wreszcie u szczytu schodów ukazała się grupa ludzi. Przodem postępowali dwaj oberkamerdynerzy z
zapalonymi trójramiennymi świecznikami. Za nimi przyboczny sekretarz Jego Ekscelencji z teką
safianową, wreszcie w otoczeniu bladego jak trup nadradcy Szprota i spąsowiałego hofratą Purgena
ukazał się tajny radca, kawaler Złotego Runa, J.E. c.k. namiestnik, hrabia Ferdynand na Moszyosku,
Listonosz.

Wysmukły i piękny, przedwcześnie ołysiały dygnitarz zatrzymał się na czwartym schodzie od dołu i z
tego wzniesienia patrzył przez chwilę z wielkopaoską nonszalancją na zgromadzone tłumy. Uczyniła
się cisza grobowa - słychad było tylko bębnienie deszczu po oszklonym dachu hali oraz wrzaskliwy
śpiew pijanych górali idących gdzieś o tej wieczornej porze:

Arcyksiążę Rudolf jechał z ułanami,


Haj, dziewczęta myślały - że to z aniołami...

- Moi paostwo! zaskoczony jestem wieścią o gromadnym napływie petentów, którzy nie uszanowali
prywatnego charakteru mojego tu przybycia. Ale...

Haj, dziewczęta myślały, że to z aniołami...


I - haj.

43
Nieobecnośd pozostałych stowarzyszeo tłomaczy się ich kierunkiem samorządnym i nieprzejednanie
opozycyjnym wobec władz centralnych (przyp. autora).
I - hahaha - haj!!!

Górale przechodzili gdzieś bardzo blisko. Hrabia przeczekał wrzaski patrząc w sufit.

- Ale. Konstatując generalną konflagrację44 stosunków lokalnych, antycypując dobre chęci większości
zgromadzonych i w supozycji, że słowa moje sprawią odnośny skutek, postanowiłem zaapelowad do
elementów zdrowo myślących.

Panowie! Czynniki uprawnione przedłożyły mi cały szereg alarmujących zażaleo, opiewających z


protokolarną ścisłością poważną ilośd przekroczeo i wykroczeo oraz wiele pojedynczych objawów
noszących wszelkie znamiona zbrodni. Bezkarnośd zachodząca w większości wypadków dzięki
brakowi sprężystości w tutejszym przedstawicielu władzy oraz niedostateczności organizacji straży
porządku publicznego sprawiła stan zaiste horrendalny - oto że ingerencja władz została czasowo w
obrębie stacji klimatycznej zanihilowaną. Wyroki starostwa oraz urzędu klimatycznego pozostają
niewykonane. Winni, nie wnosząc nawet uprawnionych rekursów do władz cywilnych, uchylają się od
postanowieo bezapelacyjnie obowiązujących.

Moi panowie! To ma ustad natychmiast - pod grozą bezzwłocznego dekretowania ze strony c.k. rządu
całkowitego rygoru środków prohibicyjnych i ekskluzywnych. Rząd cesarsko-królewski nie ścierpi
emeuty45.

Rząd nie dozwoli na dezorganizację życia publicznego przez elementy destrukcyjne!

Panowie! C.k. rząd liczy niezłomnie na skoncentrowaną kooperację elementów lojalnych. Względy
utylitarne, abstrahując od tradycyjnej polityki wewnętrznej c.k. rządu, skłaniają mnie do zachowania
na razie prowizorycznego status quo. Obiecuję uszanowanie wszelkich swobód konstytucyjnych w
obrębie stacji klimatycznej Zakopane. Ale! Imparcjalnośd46, dobra wola rządu niechaj nie będą tutaj
generalizowane ł komentowane opacznie. Reasumując i precyzując moje oświadczenie, ze wszelką
restrykcją dla ewentualnych zarządzeo, apeluję jeszcze raz do osób dobrze myślących.

Zaznaczam z całym naciskiem, że c.k. rządowi i jego podwładnym organom wiadomy jest fakt inwazji
na terytorium stacji klimatycznej elementów destrukcyjnych - bądź to czynników przewrotu
społecznego, bądź to poddanych obcego mocarstwa. Ewentualne wyeliminowanie tych żywiołów
spoza prawa stawiam w zależności od ewentualnego unormowania się lub zaostrzenia się tutejszych
stosunków.

Zaznaczam, że nie zachodzą tu żadne okoliczności łagodzące. Długotrwała niepogoda, komentowana


przez wielu jako przyczyna ogólnej konflagracji, nie jest kategorią prawa publicznego i jako kodeksowi
nie znana wymyka się spod interpretacji praw obowiązujących.

Ostrzegam panów przed niepomiernym zamiłowaniem *do+ obrad i wieców. Nie kwestionując wielu
braków miejscowości Zakopane jako stacji klimatycznej pierwszego rzędu, zaznaczę, że liczne
dezyderata napływające do organów rządu i kraju są inspirowane przez elementy źle myślące.

44
konflagracja (fr.) - rewolucja, przewrót
45
emeuta (fr.) - rozruchy, bunt
46
imparcjalnośd (łac.) - bezstronnośd
Wiadomo mi skądinąd, że Sejm Krajowy ma deliberowad na jesiennej swojej sesji liczne petycje,
będące rezultatem rezolucji zakopiaoskich z roku ubiegłego. Sejm zamierza uchwalid znaczne
subsydia, liczne inwestycje sanacyjne, udzielid znaczne koncesje oraz moratorium z dodatku do
podatków za niepomyślny rok ubiegły.

Panowie! Jeżeli jeszcze zaznaczę, że stali mieszkaocy oraz goście Zakopanego partycypują w
normalnym, przewidzianym budżetowo podziale kwot destynowanych 47 ku podniesieniu ogólnego
dobrobytu ludności wszystkich królestw i krajów reprezentowanych w Radzie Paostwa - okaże się, że
miejscowośd tutejsza absorbuje względnie maksymalną sumę z ogólnych dochodów monarchii i nie
tylko nie jest upośledzoną, lecz odwrotnie, korzysta niejako z przywileju.

Panowie! Rekurując48 jeszcze raz do waszego rozsądku i dobrej woli, rząd cesarsko-królewski i jego
powołane organy...

Naraz stanęło wszystko w straszliwym, nie do zniesienia oślepiająco białym blasku. Tępy,
rozsadzający huk zdawał się pochłaniad wszystko. W nieprzeniknionych ciemnościach, które zapadły
natychmiast, rozległy się jęki, wrzaski, tupot niezliczonych nóg, płacz kobiet, głuchy łoskot
upadających ciał. Szyby, lecące z oszklonego dachu, przeraźliwie dźwięczały.

47
destynowane (łac.) - przeznaczone
48
rekurując (łac.) *...+ do rozsądku - odnosząc się do rozsądku (jako do instancji odwoławczej)
Deszczu tydzień trzeci

Petenci, denuncjanci i deputacje stowarzyszeo, cały tłum ludzi rozbiegł się po wszystkich zakątkach
Zakopanego, roznosząc niesłychaną wieśd o zamachu na życie namiestnika. Pierwsza fala
uciekających zawadziła o Pchełkę.

Do przepełnionej sali wlała się nawała ludzi oszalałych z przerażenia. Twarze blade, obłąkane oczy,
poszarpane ubranie, pogubione kapelusze...

Niektórzy jęczeli, trzymając się za skaleczone miejsca. Wielu trzymało w ręku zakrwawione chustki.

Muzyka urwała, wszyscy pozrywali się z krzeseł, wszczął się gwałt powszechny, bezładne zapytania,
nieprzytomne odpowiedzi.

- Zamach? Niepodobieostwo!

- Zamach?!

- Czy schwytano zabójcę?

- Odebrał sobie życie.

- Nieprawda, sama widziałam, jak go krępowano!

- Bronił się zajadle. Miał w ręku jeszcze jedną bombę!

- Mnóstwo zabitych i ranionych...

- Pożar w „Murdeliu”...

- Zlinczowad zabójcę!

- Panowie, ukarzmy przykładnie wyrodka!

- Na latarnię z nim!

- Śmierd socjalistom!

- To był anarchista!

- Śmierd anarchistom!

- Zamordowad najzacniejszego człowieka. Panowie, ja wiem, kto to był hrabia Listonosz...

- Panowie! Nie dajmy się terroryzowad przewrotowcom!

- Ząb za ząb! Bid socjałów!

- Bracia! Kto w Boga wierzy...

- I za co? za co!
- Tu się straszne rzeczy dzieją!

- Mamo, wyjeżdżajmy zaraz!

- Płacid!

- Głupiś pan, socjaliści nigdy...

- Panowie - oto jeden z tych...

- Do „Murdelia”! Do „Murdelia”!...

Wpadał coraz ktoś nowy z miejsca wypadku. Tłum otaczał go natychmiast i szarpał tysiącem pytao.

- Panowie, dajcie opowiedzied naocznemu świadkowi...

- Cicho! Cicho!

- Słuchad...

- Co tam teraz? Żyje jeszcze?

- Chwile jego policzone. Obie nogi obcięte...

- Ach! Ach!!!

- ...Prócz tego zabici: jeden oberkamerdyner, sekretarz przyboczny i ksiądz kanonik Bułany. Rannych
kilkunastu. Gmach zdemolowany.

- A zabójca?

- Zabójca? Nie wiem...

- Jak to pan nie wiesz?

- No, nie wiem. Sam ledwie z życiem uszedłem. Dajcie mi się opamiętad!

Na progu stanął doktór Szurlej, podtrzymując chwiejącego się na nogach p. Drymbałę, prezesa Sekcji
Zachowania Pstrągów.

- Co? Co?

- Nic ważnego. Cóż to? - podniósł głos p Szurlej. - Czyż zaszło coś niesłychanego?

- Panowie!!! - huknął z całej piersi. – Czyż jest dla was niespodzianką krwiożerczy czyn dzisiejszy? Czyż
nie zanosiło się na to od dawna? Mordercy chodzą pośród nas! Jesteśmy podminowani! Ja jeden
przepowiadałem to! Ja jeden ostrzegałem! Biada Zakopanemu!

- Mamo, wyjeżdżajmy zaraz!

- Płacid!

- Wody...
- Co on znów plecie?

- Kto to jest?

- Panowie! Na całe Zakopane mamy jednego niedołęgę komisarza i siedmiu!!! - policjantów!


Panowie! - broomy się sami! Wybierzmy natychmiast komitet ochrony! Straż bezpieczeostwa! Do
samoobrony!

- Obywatele! Przede wszystkim odszukad zabójcę, ukarad doraźnie...

- Przecie się zabił!

- Widziałam na własne oczy, jak go wiązali.

- Nieprawda! Zbrodniarz uszedł cało! Ale ja go wyszukam, spod ziemi go wykopię!

- Szukad go!

- Jazda, panowie!

- Gdzie?

- Ja wiem! - ryknął Szurlej. - Ale nie dośd tego! Musimy odnaleźd wszystkich winnych, całą szajkę
bandytów! Śmierd im! I tym - co im sprzyjają!

- Śmierd!

- Dawad ich tu!

- Którzy to? Nazwiska!

- Rozwagi, obywatele! Przede wszystkim osaczyd gniazdo. Nie dopuścid, ażeby ktokolwiek opuścił
dzisiaj Zakopane. Zająd stację kolejową, zająd drogi i ścieżki. Otoczyd łaocuchem...

- Jazda, panowie!

- Byle zaraz, bo oni tam już zmykają.

- Na taki deszcz?

- Ja muszę żonę odprowadzid...

- Panowie! Kto nie idzie ze mną, ten jest tchórzem!

- Racja! Brawo!

- Wszyscy na stacją!

- Mężu, nie narażaj się!

- Ja ci nie dam iśd!

- Potrzeba mi czterdziestu odważnych ludzi... - zaczął schrypnięty dr Szurlej.


- Szanowni paostwo! Sądzę, że najpierwszym naszym obowiązkiem jest uczcid ofiarę. Odsłoomy
głowy, powstaomy...

- Muzyka! marsz Beethovena!

- Muzyka...

W podniosłym nastroju tłum bez różnicy płci, wieku i przekonao politycznych powstał jak jeden mąż.
Uczyniła się cisza przerywana tylko łkaniem kobiet. Rozlegały się majestatyczne dźwięki hymnu na
śmierd bohatera.

Podniosły nastrój mąciły tylko urywane jęki trzech ciał leżących w kącie pokoju bilardowego. Byli to
dwaj nieodłączni przyjaciele, panowie Babelski i Szyndulski, których zbito w pierwszej gorączce czynu
- podejrzewając ich o sympatię dla zabójcy. Pierwszy ukarany był za to, że odezwał się z
niedowierzaniem, jakoby namiestnika zabił socjał, drugi za to, że nie pisnął ani słowa. Zaś p. Hieronim
Kwapiszewski leżał na trzeciego. Oberwało mu się za to, że przypadkowo znajdował się w pobliżu
tamtych.

Tłumy ciekawych i korespondenci pism oblegali miejsce wypadku. Krata od pałacu była zawarta - na
podwórzu paliło się wielkie ognisko, wokoło którego obozowała straż ogniowa, uzbrojona w topory i
osęki. Sikawka wielka i mała sikawka stały w pogotowiu. Siedmiu policjantów, dziewięciu listonoszów,
czterech pakierów ze stacji kolejowej przy świetle pochodni patrolowało po parku.

We wszystkich oknach „Murdelia” pełzały mdłe płomyczki świeczek, gdyż elektrycznośd była
uszkodzona przez wybuch bomby. Wielu hrabiów i książąt pakowało się, by wyjechad wieczornym
pociągiem. Służba hotelowa kręciła się koło gmachu.

Ale na próżno tłum zza kraty szturmował pytaniami. Ani z obozowiska straży ogniowej, ani nikt z
patrolujących, ani żaden ze służby nie zbliżał się do okratowania. Jeden tylko wachmistrz pożarny
wołał od czasu do czasu znudzonym głosem, powtarzając w kółko wciąż to samo:

- Odydźtaż! Podźciez do domu! Nie wasze dzieło. Nam gadad nie wolno. Taki befel i koniec. Dyszcza
wam nie dośd? Chceta wody ze sikawki popróbowad?

Kiedy zaś korespondent pism klerykalnych pan Bluźniąc podsadzany przez korespondenta pism
antysemickich pana Mendelfreunda, a podtrzymywany przez pana Karuzelskiego, korespondenta
gazet zachowawczych, wspiął się w imieniu wolności prasy i wysadził głowę ponad kolczaste
ogrodzenie, dwóch strażaków przypadło ku niemu ze straszliwymi toporami, a trzeci olbrzym osękiem
zahaczył go boleśnie o ubranie, wzniósł do góry i z szalonym zamachem cisnął nim w kierunku
Gubałówki. Na szemranie tłumu skierowano lufę sikawki wielkiej. Złowrogi pałac pozostał w
nieprzebitej tajemnicy i żałobie.

Odprawiono z niczym nawet przewielebne duchowieostwo, które przybyło z całym aparatem


ostatecznym w celu dokonania smutnej posługi.
Tymczasem na całej przestrzeni Zakopanego, u Pchełki, u Rozmaryna49, u Brajbisza, we wszystkich
„pokojach do śniadao”, na wszystkich ulicach, we wszystkich domach, od Jaszczurówki po Sobickową
Polanę i od Gubałówki po Kuźnice, gadano, radzono, kłócono się, snuto najfantastyczniejsze
przypuszczenia, uchwalano najsprzeczniejsze rezolucje, rozpoczynano najprzeróżniejsze akcje.

Drużyna ludzi czynu pod wodzą prowizora Boraksa, uzbroiwszy się, w co się dało, ruszyła
natychmiast, nie zważając na deszcz i nieprzeniknione ciemności, ku Olczy, aby osaczyd wiadome
gniazdo notorycznych fabrykantów dynamitu. Sekcja Ochrony Salamandry Plamistej uchwaliła na
znak żałoby zawiesid wszelką działalnośd na dwa tygodnie. Zarząd Polskiej Krowy Mlecznej50 na
nadzwyczajnym posiedzeniu odbytym o godzinie pierwszej w nocy ogłosił podniesienie cen za mleko
w swoich sześciu sklepach oraz w filii w Poroninie. W naturalnym porządku rzeczy olbrzymia ilośd
gości postanowiła natychmiast opuścid złowrogie letnisko. Domy rodzinne, obarczone dziedmi oraz
nadzwyczajnym pakowaniem, odkładały wyjazd na dzieo następny. Zakopane zsuwało się ku
przepaści. Aliści, kiedy gromady furek zaczęły zjeżdżad się na ostatni wieczorny pociąg, okazało się, że
stacja kolejowa zajętą jest przez tłum ludzi uzbrojonych w scyzoryki, ciupagi, parasole. Straż ta
aresztowała każdego przybywającego i prowadziła go pod konwojem do biura naczelnika, gdzie
rezydował dr Szurlej i surowo badał więźnia o nazwisko i personalia tudzież prowadził ryczałtowe
śledztwo, domagał się udowodnienia alibi, konfrontował podejrzanych, a osobiście znajomym lub
cieszącym się powszechną popularnością wydawał glejty na wolny wyjazd. Indywidua szczególniej
niepewne pod strażą wysyłane były w głąb zabudowao stacyjnych, gdzie na torach zapasowych stały
puste wozy towarowe. Nieszczęśników pakowano przemocą do ciemnych pudeł i zamykano na
wszystkie spusty wraz z żonami, dziedmi, służbą i bagażami. Szli tam wszyscy znani Szur lejowi
Żarliwcy, szli przede wszystkim ci, którzy się zdradzili niebacznie, że pochodzą z pensjonatu pani
Marchołtowej. Znalazł się tam rychło p. Jakoby, z którym dr Szurlej niejednokrotnie publicznie
wymieniał grzeczności na podstawie paragrafu dziewiętnastego ustawy prasowej, p. Rzekomo,
adwokat krajowy, który dwukrotnie stawał przeciwko niemu na rozprawach sądowych w Nowym
Targu, oraz młody człowiek niewiadomego nazwiska, który od paru miesięcy, mijając dr. Szurleja na
ulicy, wymawiał zupełnie głośno i dobitnie słowo „szubrawiec!” tonem uprzejmym, jak gdyby mówił
mu „dzieo dobry!”. Po strasznej walce, podczas której padło zalewając się krwią sześciu członków
Straży, udało się poskromid doktora Buchadłę, który wyjeżdżał na parę dni do Czarnego Dunajca na
sesję jakiejś, tamtejszej sekcji. Posiniaczony, w poszarpanym ubraniu, splątany powrozami,
zawleczony został przez całą gromadę uzbrojonych drabów do osobnego wagonu. Tam, zamknięty i
zaplombowany, rozbijał się jak raniony byk, tłukąc łbem o ściany i rycząc.

Dr Szurlej nie tracił zimnej krwi. Jego wola była niezłomna i żelazna, jego krótkie i stanowcze rozkazy
były wykonywane ślepo. Rozpierała go rozkosz władzy, uśmiechała się niezłomna nadzieja, że po tym,
czego dokonał, nareszcie będzie mógł postawid swoją kandydaturę na posła do sejmu, uzyska
poparcie starostwa i całej dobrze myślącej części podhalaoskiego okręgu wyborczego.

49
Rozmaryn - Antoni Rozmus, właściciel restauracji przy ul. Krupówki, naprzeciwko Karpowicza (dzisiaj
„Kryształowa”).
50
Jedno z wielu młodych stowarzyszeo kulturalnych, powstałych na terenie miejscowym. Powstało ze
zjednoczenia grup pokrewnych Polskiego Sera Szwajcarskiego oraz Rzetelnej Serwatki. Pomimo braku zapomogi
rządowej, dzięki energii swego głównego kierownika, p. Podpuszczki, rozwinęło się wspaniale i daje ludności
miejscowej niezastąpione, rdzennie swojskie, na wskroś higieniczne wyroby mleczarskie i nabiałnicze (przyp.
autora).
Na stacji panował gwałt niesłychany. Opór żywiołów podejrzanych, wleczonych do pociągu
więziennego, rozpaczliwe i hałaśliwe tłomaczenie się badanych, płacz kobiet i dzieci, gwizdanie
parowozów, klekotanie dzwonków sygnałowych... Służba kolejowa, która pośród tej dziwnej
kombinacji wydarzeo doszła była do zupełnego obłędu, słuchała we wszystkim rozkazów Szurleja i
jego oficerów; jeden tylko telegrafista dyżurny, p. Element, za opór władzy został zdegradowany i
siedział w wagonie towarowym.

Na to nadjechała p. Marchołtowa w pościgu za pewnym gościem, który wśród ogólnego popłochu


ulotnił się nie zapłaciwszy za trzy tygodnie. Przez sporą minutę dzielna niewiasta stała na peronie,
wodząc oczami po ludziach i po wszystkim, co się działo wokoło. Poprowadzona z całkowitym
uszanowaniem do biura naczelnika stacji, szła jak sarna. Ale ujrzawszy tam Szurleja, który zarechotał i
krzyknął z rozradowania: „Trzymad mocno! Ja odpowiadam za wszystko!” - runęła na niego jak
tygrysica.

Straż pierzchła. W jednej chwili prysł urok otaczający dyktatora. Zamęt na stacji wzniósł się do swego
kulminacyjnego punktu. Maszynista osobowy, który miał prowadzid pociąg, nie mógł już znieśd dłużej
tych okropności - odczepił swoją maszynę i przeraźliwie gwiżdżąc ruszył w świat pełną parą, na
złamanie karku, ale nie dojechawszy do kooca stacji, zderzył się z drezyną pędzącą ku Zakopanemu, a
wiozącą dyrektora przedsiębiorstwa pogrzebowego z Nowego Targu, który spieszył zaofiarowad
swoje usługi zgasłemu dygnitarzowi.

I właśnie w tej chwili na peron wkroczyło uroczyście czoło osobliwego pochodu. Siedmiu policjantów
z dobytymi szablami, dziewięciu urzędników pocztowych z gorejącymi lakowymi pochodniami,
czterech pakierów kolejowych dźwigających wytworne walizy z białej skóry. Za nimi w czworoboku
członków straży ogniowej, uzbrojonych w topory i osęki, szedł we własnej osobie w stroju podróżnym
radca tajny, kawaler Złotego Runa, J. E. c.k. namiestnik, hrabia Ferdynand na Moszyosku, Listonosz.
Tuż za czworobokiem ciągniono obie sikawki. Szarpane przez wiatr płomienie pochodni rzucały
ponurą łunę na ten obraz. Wszystko zatrzymało się przed salonowym wagonem.

Na ten widok tłum zalewający stację oniemiał i skamieniał z przerażenia. Widmo wychylające się z
grobu, kroczące w niesłychanej procesji przy krwawym odblasku pochodni!...

Wśród nastrojowej ciszy słychad było tylko zgiełk walki toczonej jeszcze przez Szurleja z p.
Marchołtową w gabinecie naczelnika stacji oraz głuche ryki Buchadły, zaplombowanego w wagonie
towarowym.

Nazajutrz dzieo obudził się chmurny i ponury. Deszcz przestał siąpid, przeciągał wiatr ode Spiżu i
usiłował podsuszyd nieco krajobraz przemoknięty do nitki. Szarobrunatne ciężkie chmury przesuwały
się ku zachodowi. Zaniepokojone wrony obudziły się tego dnia o wcześniejszej porze i kołowały
gromadami nad nieszczęsną osadą, kracząc i wróżąc nowe nieszczęścia.

Królewski szczyt Giewont, patron i opiekun Zakopanego, walczył z chmurami. Rzekłbyś, że Śpiący
Rycerz, zgranitowiały w nieruchomości wciąż dążących wieków, obcy światu i życiu, szczęściu i niedoli
padołów, budzi się i powstaje spod śmiertelnego całunu mgieł. Tam na przeciwległej jego krawędzi, z
dala od chrześcijaoskiego krzyża, zasiadł o tej godzinie Starzec Gór i pogląda okiem Przedwiecznego
Bacy na tytanicznych pasterzy swoich, pędzących siwe owce na ogołoconą z gwiaździstego piargu
Halę Niebios. Juhas Lelek i juhas Recek, rodzeni bracia, juhaska dziewoja Baniocha, obu braci naraz
kochanica, ciągną po niebie ze statkiem straconym, na cześd Starca i wschodzącego słooca pieśo
codzienną zawodząc. A tam z dala, za skalnym zrębem Starcowego Stolca, budzą się od wieku
zwaśnione siły wraże. Tam kędyś daleko, w otchłaniach Zarwaoskiej Doliny, już ostrzy lotne włócznie
celny Grotomiot. Już warczy uwita z żył mamutowych niechybna proca Piargociska. Wszczyna się bój
codzienny za granitową przegubą. Pokój pasterski po tej stronie, pod okiem Starca Gór na obie strony
świat we krwi walczy, świat uciechą żywie.

Jednocześnie, o tej samej godzinie świtania, mieszkaocy ulicy prowadzącej od stacji kolejowej zostali
wyrwani ze snu przez niepojęte odgłosy. Rumot bębnów, wrzaskliwe dźwięki trąb i twardy tupot
tysiąca mierzonych kroków.

Królewiacy przypuszczali, że to jakieś stowarzyszenie sportowe urządza hałaśliwą pobudkę od


samego świtu. Galicjanie rychło poznali zamaszystą nutę tzw. krakowiaka austriackiego. Rzecz
niepojęta - w Zakopanem wojsko!

Pod Ulm, pod Ulm, pod Austerlitz


Brał Niemiec w skórę, nie mówił nic,
Bo każdy Szwab na-tu-rę ta-ką ma,
Jak weźmie w skórę, to cicho - sza!
Bo każdy Szwab na-tu-rę ta-ką ma,
51
Jak weźmie w skórę, to cicho – sza!

Kompania za kompanią przeciągały ulicą Marszałkowską w szyku bojowym, z bagnetami


naflancowanymi, w czakach nasuniętych groźnie po same oczy, w rynsztunku cielęcych tornistrów,
manierek, ładownic i wszelkich bojowych lederwerków52.

Siwi kapitanowie sterczeli na chudych kobyłach na czele swoich manszaftów53. Dzielni lejtnanci i
wysmukli młodzieoczy sztelfertreterzy54, obciągnięci w czarno-żółte pasy, potrząsając na wietrze
czarno-żółtymi kutasami, kroczyli sprężyście z dobytymi szablami.

Na czele kolumny jechał na gniadym wałachu rumiany i zaopatrzony w obustronne bokobrody mały,
lecz niezwykle tłusty wódz, w okularach, w towarzystwie adiutanta. Za nim czterech doboszów i
czterech trompetrów czyniło bez przerwy rytmiczny hałas.

Pod Ulm, pod Ulm, pod Austerlitz


Brał…………………

51
„Pod Ulm *...+ pod Austerlitz *...+ - autentyczna szydercza piosenka śpiewana przez Polaków jakoby w imieniu
Austriaków w okresie zaborów. Brzmiała ona następująco: „Pod Ulm, pod Ulm, pod Austerlitz braliśmy w d…,
nie gadaliśmy nic, bo taką naturę od Boga już mamy, że w d.... bierzemy i nic nie gadamy”. Ulm, miasto w
Badenii-Wirtembergii, pod którym Napoleon I pokonał w r. 1805 armię austriacką; Austerlitz (dziś Sławków),
miasto na Morawach, pod którym Napoleon I w tymże samym roku pokonał połączone armie austriacką i
rosyjską.
52
lederwerk (niem.) - wojskowe przybory skórzane (pasy, ładownice itp.)
53
manszaft (niem.) - oddział, korpus
54
sztelfertreter (niem.) - zastępca (oficera dowodzącego)
Bo każdy...........
……………………… to cicho - sza!

Niebawem obsadzone zostały wszystkie najwybitniejsze punkty strategiczne: restauracja i cukiernia


Pchełki, urząd klimatyczny, poczta, propinacja centralna, skrzyżowanie Marszałkowskiej i
Sienkiewicza, ul. Przecznica55, przejście od Parku Tatrzaoskiego na Kasprusie (tzw. popularnie Zawrat)
itp. Wojska rezerwowe zajęły gmach szkoły, oficerowie zamieszkali po hotelach, skąd powyrzucano
gości cywilnych z jeszcze ciepłych pościeli.

Kwatera główna stanęła u Pchełki, gdzie w salonie głównym, na estradzie przeznaczonej dla orkiestry,
zasiadł wódz naczelny i rozłożył papiery na fortepianie.

Niebawem przybyła przed oczy najwyższe powołana i brutalnie podniesiona z łóżek rada gminna i
komisja klimatyczna w pełnym swoim składzie.

Po godzinie na wielkiej szybie werandy ukazała się odezwa, wypisana wielkimi wołami w narzeczu
miejscowym, a podpisana przez platzkommando, hauptmana56 Jarosława von Bidlo.

ODEZWA

Rząd cesarsko-królewski na sile zarządzenia J.E. c.k. namiestnika Królestwa Galicji i Lodomerii w
skutku karygodnego zamachu na życie J.E. upełnomocnionego przedstawiciela władzy naczelnej,
uskutecznionego i połączonego z nadszkodzeniem zdrowia spokojnych mieszkaoców niniejszej
stacji klimatycznej pierwszej klasy Zakopane ..........

zawiadamia mieszkaoców, że na mocy paragrafów... ogłasza się niniejszym w granicach stacji


klimatycznej ostry stan oblężenia z rygorem praw wojennych w czasie wojny... zarazem zaleca się
posłuszeostwo i uległośd pod grozą zarządzeo przewidzianych w paragrafach... od aresztu na
odwachu... aż do wymiaru kary głównej przez sąd polowy z wykonaniem wyroku w ciągu 24
godzin... W skutku niniejszych zarządzeo lokal restauracji i cukierni pozostającej pod zarządem
koncesjonowanego Pchełki ogłasza się jako zamknięty.

Ta groźna plakata uprzytomniła mieszkaocom straszliwą klęskę. Jej rozmiary dały się dopiero
wymierzyd tym najokropniejszym, jakie tylko byd mogło, zarządzeniem.

Najazd wojsk, naflancowane bagnety, stan oblężenia, sąd polowy, kara główna były to kategorie
nienamacalne, groźne, lecz niejako teoretyczne. Ale zamknięcie Pchełki - był to cios w samo serce.

Zgrzytając zębami z bezsilnej rozpaczy i zalewając się łzami gromadzili się goście pod obstawionym
przez żołnierzy lokalem. Osoby jak najogólniej szanowane i najzaszczytniej uprzywilejowane czyniły
starania u barona Bidlo o zniesienie okropnego rozkazu. Jednak naczelnik siły zbrojnej był
nieprzejednany.

55
ul. Przecznica - dzisiaj ul. Stanisława Witkiewicza
56
platzkommando, hauptman (niem.) - komendant garnizonu wojskowego, kapitan
- Unmöglich, meine Herrschaft. Jo musil befel sluchat. Pchelkowa knajpa je ze wyznaczena jako ein
ausserhöchstgefährlichkeit punkt. Domu sidyt, panie dobrodzieju, oder, wie Sie wollen, po górach se
szpacerowat, hryby zbirat, spat i szlus57.

Również nic nie wskórała księżna Chorobaczyoska ani hrabina Zdzirska z domu Pępska, które
przyjechały wstawiad się za niektórymi z uwięzionych. Wódz naczelny był po rycersku uprzejmy dla
arystokratycznych dam, kazał nawet ordynansowi postawid przed każdą po bombie piwa na
fortepianie, przy którym urzędował. Damy mało nie pomdlały, ale trwając w roli miłosiernego serca,
przyjętej na siebie, pozwalały się poklepywad po łopatkach i słuchały dobrodusznych żartów
czeskiego wojownika, w nadziei że zdołają go nakłonid do wypuszczenia szczególniej protegowanych
aresztantów.

- Sie sind echte Fürstin, liebe Frau, i jaka fajna nóżka. Ha, ha, ha!...

- Panie pułkowniku...

- No, no... Pij se pani piwo, dobre piwo Pchelkowe. A pani Fürstin też była dawno pikną. Polki zawsze
fajne, osobliwie nach Lemberg58 - pirwsza kwalita - alle, alle co do jednej...

- Panie pułkowniku - to ludzie najzupełniej niewinni Ludzie na wybitnych stanowiskach.

- Unmöglich, liebe Damen! Niech sidzą. Oni właśnie to najgorsze.

- To niech pan pozwoli przynajmniej zatelegrafowad do hrabiego ministra...

- Keine telegraf. Nima żadny telegraf.

- Ależ ja jestem hrabina Zdzirska z domu Pępska, mój ojciec jest członkiem Izby Panów, ekscelencja
Pępski!

- Ja, Sie sind eine echte polnische Gräfin59. I jaka fajna nóżka! Ha, ha, ha!...

Panie odjechały śmiertelnie obrażone. W ubikacjach Pchełki dusili się w ścisku więźniowie wszelkich
stanów, zabierani na mocy jakichś tajemniczych wskazao. Patrole sprowadzały kupami ludzi
podejrzanych, odrywając ich od łona rodziny, od win ta, od flirtu. Szły ludy do Pchełki - jak za dobrych
czasów, jeno pod surową strażą, nie na uciechę, a na niewiadomy los, pod grozą paragrafów stanu
oblężenia. Ku południowi jednak ci, którzy pozostawali jeszcze na wolności, zaczęli przypuszczad, że
wskazania te pochodziły od jakiegoś obłąkanego.

Albowiem na odwachu u Pchełki wysoki urzędnik z Petersburga, rzeczywisty radca stanu, prawy
Polak, Nadwułapach-Służyłło, siedział obok notorycznych i międzynarodowych socjałów. Dr Jan
Siemienieczko, okulista, który od lat kilkunastu nie dostrzegał niczego, co ziemskie, siedział obok

57
„Unmöglich, meine Herrschaft *...+. Sie sind echte Fürstin liebe Frau (niem.) - tłumaczenie tej pokracznej
składanki niemiecko-czesko-polskiej: Niemożliwe, moi paostwo. Muszę słuchad rozkazu. Restauracja Pchełki
została uznana za w najwyższym stopniu niebezpieczne miejsce. W domu siedzied *...+, albo, jak paostwo chcą,
po górach spacerowad, grzyby zbierad, spad i koniec *...+. Pani jest prawdziwą księżniczką, kochana pani.
58
Fürstin *...+ nach Lemberg *...+ alle (niem.) - Księżniczka *...+ we Lwowie *...+ wszystkie
59
Ja, Sie sind eine echte polnische Gräfin (niem.) - Tak, pani jest prawdziwą polską hrabiną.
takiego Charczuka, zawodowej hieny wyborczej i znanego faktora spraw nieczystych. Księża
gospodyni, p. Ołtarzyk, obok doktora Augusta Rigoletto, który poza zwalczaniem tytoniu i kaloszy w
życiu społecznym był zakamieniałym, stokrotnie konfiskowanym bluźniercą, wrogiem Boga w Trójcy
Św. Jedynego i Kościoła powszechnego.

Strapieni i nieprzytomni ze strachu ojcowie rodzin, od dawna emerytowani starcy, chorzy


powywlekani z leżaków, niesforna młodzież, studenci, dzieci. Siedział już dr Szurlej za nadmierną
gorliwośd w pomaganiu władzom. Siedział dr Buchadło za opór władzy. Siedzieli ludzie wszelkich
stanów, klas, wszelkich przekonao politycznych i literackich.

Toteż po paru godzinach srogie awantury wszczęły się w natłoczonym więzieniu. Tłum zgromadzony
przed gmachem i wciąż bezskutecznie odpychany przez żołnierzy, słysząc dochodzące z wewnątrz
krzyki i obelgi, przypuszczał, że brutalna siła zbrojna katuje więźniów.

Jak błyskawica rozeszła się potworna wieśd po najdalszych zakątkach letniska. Pędziły żony ratowad
mężów, pędziły matki ratowad synów, pędzili wszyscy, przesadzając wezbrane potoki, brnąc przez
błoto, czyniąc nieopisane skróty przez zasiane pola, przez płoty i niedostępne bagna. Wszyscy - do
Pchełki.

Niebawem nieprzejrzane mrowie ludzkie zaległo ulicę, otoczyło żołnierzy, oficerów i zwartym
morzem głów opasało straszliwe miejsce.

Okrzyki, jęki, łkania, obelgi, wygrażanie pięściami. Już kilka brył błota rozprysnęło się na szybach
werandy, ciśniętych niepohamowaną żądzą zemsty. Wówczas wódz naczelny dojrzał
niebezpieczeostwo z wyżyn estrady, oderwał się na chwilę od knedli, które spożywał na swoim
fortepianie, i kazał telegrafowad do Nowego Targu po artylerię, po czym jadł dalej, jak prawy żołnierz,
spokojny podczas niebezpieczeostwa.

Tymczasem dyżurny kapitan Drewo-Janosza, narodowości kuco-wołoskiej, doszedł był w


aresztowaniach do litery „W”, a ponieważ wybierał z każdej litery alfabetu, według listy klimatycznej,
po siedem osób, według starej, nie odwołanej zresztą ustawy o stanic oblężenia - więc wzięto właśnie
obu braci Wajdelotów, agentów handlowych, dr. Wajdałę adwokata Wałackiewicza, fryzjera
Wrzeskiego i w naturalnej kolei rzeczy fotografa Wałobycza.

Zabrano go spowitego w okłady z wody gulardowej60, jęczącego, ze łbem obwiązanym na wszystkie


strony i wielkim jak ceber. Wprowadzony przed estradę wodza naczelnego upadł na kolana i zanosząc
się od płaczu tłukł obandażowanym czołem o podłogę, kajał się i błagał litości. Poruszony tym, a
obecny z urzędu i milczący dotychczas jak ryba wójt gminy Zakopane, p. Drzyj („Kusobie”), wsłuchał
się uważniej w jęki nieszczęsnego fotografa, pochylił się ku niemu i na twarzy jego wyraziło się
intensywne zbałwanienie. Oczy stanęły mu kołem, gęba rozwarła się szeroko jak dźwirze od szopy.

Wódz naczelny zawiesił spożywanie knedli i zawiązała się bezładna rozmowa. Przyłączyli się do niej
dwaj lejtnanci: Rumun Frakoteszti i Serb Serdyca oraz paru obywateli uwięzionych, którzy przedostali
się jakoś na werandę. Niebawem niesłychana wieśd wydostała się na zewnątrz. Pułkownik, ażeby
przyjśd do siebie, musiał wypid duszkiem dwa duże piwa i zdjąwszy okulary długo spoglądał

60
woda gulardowa - roztwór zasadowego octanu ołowiowego stosowany dawniej do opatrunków jako środek
ściągający
kołującymi, nieprzytomnymi oczami po obecnych, którzy nawzajem pożerali go wybałuszonymi
gałami o źrenicach rozszerzonych do ostatecznych granic możliwości przewidzianych przez okulistykę.
Wreszcie któryś z oficerów zachichotał nerwowo, potem zaczął się śmiad drugi, potem zarechotał
wójt gminy Zakopane, potem więźniowie, potem żołnierze, potem wszyscy starzy i młodzi, mądrzy i
głupi, winni i niewinni, wrogowie i przyjaciele, Królewiacy i Galicjanie, narciarze i bobsleighioci,
katolicy i żydzi, okultyści i hieny wyborcze, Gorliwcy i Żarliwcy.

Na tę chwilę żywiołowego rozpasania, kiedy ludzie ryczeli, tarzali się, zrywali boki, dostawali kolek,
płakali i konali, nadszedł nareszcie spracowany i cuchnący potem dyżurny kapitan Drewo-Janosza,
prowadzący wraz z stelvertreterem Batyapatalosem, urodziwym Węgrem, ostatnią z alfabetu partię
jeoców, za tym razem wszystkich siedmiu, co do jednego, samych Zielioskich.

Podnieśmy oczy ku wzniosłości! Zawistne mgły otoczyły szczyty, opary skalanych przez błoto życia
waporów zmąciły mózgi, zatrzeły serca. Powszednie stało się jeszcze bardziej codziennym, zaciekła
się w zajadłości ludzka złośd, wyjrzała wroga ohyda, sprzymierzyła się podłośd z nikczemnością,
brutalna siła z zawiścią, mizeria losów człowieka ze stada ludzkiego z ohydą i zgnilizną.

Urągająca prawdzie przemoc, bezecny śmiech bestii ludzkiej, tępe płaskoczołego filistra szyderstwo,
jęk deptanych, przekleostwa spracowanych niewolników... A wszędzie plugastwo - kał - cuchnienie...

Podnieśmyż oczy ku wzniosłości! Od tłumów miotających się w gorączce, od małości, zasypanej


nawałem miałkich spraw, od mielizny - na pełne morze, od niżni - na szczyty - powyżej - powyżej -
powyżej... Podnieśmyż oczy!...

Tam na wyżynie Gubałówki, pośród chmur, bliżej nieba - na uboczy polany leśnej - mały domek,
chatynka góralska, skromna, szara. Słoneczniki osłaniają małe okienka, dziki chmiel wije się po
ścianach, opodal szumi kilka smereków. Stroma ścieżyna prowadzi ku cichej gontynie.

Na kamienistej perci stał mąż i poglądał na świat. W dole, na samym dnie przestrzeni, rozciągało się
we wszystkie strony rojne siedlisko człowieka. Czerwone dachy, zielone drzewa, wieże kościołów,
taśmy dróg i ulic. Kędyś tam dzwonienie kościelne, kędyś czarne dymy parowozów.

Z goryczą pogląda mąż na nizinę. Kiedyś dla tych ludzi miał duszę otwartą i ramiona, kiedyś pośród
nich żył i cały ogrom geniuszu swego na ofiarę ludzkości składał. Łudził się kiedyś, że stado ludzkie ku
sobie podniesie, że bestię w anioła zamieni...

Dawno minęły te czasy. Od dawna już zawarł się w sobie, w siebie samego się wgłębiając jako w
otchłanne światy, nikomu niedostępne. Z dniem każdym coraz głębiej zstępował w tajemnicę swego
nieogarnionego ducha i sam zdumiewał się coraz potężniej wyrastającym przed nim jego własnym
siłom i mocom.

Wszystko wiedział, wszystko mógł. Powoli, stopniowo, z dnia na dzieo przeobrażał się z nadczłowieka
(którym się urodził) w bożyca, z bożyca - w bóstwo, z bóstwa - w Boga.

Już niedalekim był ten kres najwyższy. Wyczuwał to swym wysubtelnionym zmysłem bóstwa, oglądał
już wizje nieogarnione, stawał oko w oko z Niepojętym, z którym niebawem zlad się miał w jednośd.
Tajemnice te były nie znane nikomu. Dla ludzi był on zwyczajnym geniuszem, o jego
wszechstronności wiele mówiono i pisano, a nienawidzono go straszliwie. Był to paniczny strach
tłumu przed zjawą nadludzką. Szyderstwa, karykatury, wymuszone przemilczania, powszechny
bojkot.

Z goryczą pogląda mąż na nizinę. Pojrzał wyżej, kędy za chmurami kryły się ukochane szczyty, jedyne
powierniki jego dum otchłannych, i zapragnął ujrzed słooce, góry. Wiedział, że była to zachcianka
ludzka, gdyż dla bóstwa nie istnieje pogoda lub niepogoda. Toteż duch pozostawał w duchu. Lecz
powłoka jego ziemska była już nieco znużona pochmurnością.

Jeszcze raz z czymś w rodzaju dawnego, niegdyś ludzkiego, rozdrażnienia pojrzał ku siedliskom
człowieka. Wspomniały się dzieje walk i zawodów, ogrom podłości i zniewag doznawanych od tłumu.
Gniewne słowo zawisło na ustach...

Lecz nagle ogarnęła go chmura i zakryła przed nim obraz obmierzły. Więc zapomniał o świecie i
znowu uczuł się w sobie.

- Mistrzu, przyniosłam pelerynę, mgła się zgęszcza, zaziębid się łatwo na tę porę...

- Czy gotowy pokarm mój poranny?

- Gotowy, Mistrzu. Na dziś przykazałeś kakao i grzanki...

- Łaknę jajek...

- Będą w tej chwili!

- Czy Ardolina przyniosła zapas truskawek? Czy nie zapomniała o precelkach?

- Mistrzu, jest wszystko. Siostra Ardolina powróciła właśnie.

- To dobrze. Zbyt się zagłębiam w duchu. Czuję, że niebawem wyzwolę się z ciała, a tyle jeszcze do
dokonania...

- Zabijasz się pracą, Mistrzu!

- Za miliard kocham, za miliard rozumiem, za miliard pracowad muszę.

Siostra Lamentyna wydobyła szybko notes i zapisała te słowa.

- Błagamy cię, spocznij.

- Czy Ardolina wysłała mój list otwarty do potwornego oszczercy?

- Święte pismo twoje powierzyła poczcie, recepis złożyła na twym biurku.

- Niechże podają śniadanie...


I wspierając się na wątłym ramieniu dziewczyny, kroczył powolnie ku chacie. Niepospolita otyłośd
Mistrza, następstwo życia kontemplacyjnego i nadmiernej pracy twórczej, nie pozwalała mu wspinad
się pod górę bez pomocy.

Po kilkunastu krokach wielki Skawulin przystanął i dychał ciężko.

- Siostra Ardolina przynosi z dołu okropne wieści. Wszyscy są skłóceni, ludzie odchodzą od zmysłów -
mówią, że to wszystko z powodu niepogody.

Skawulin lekceważąco machnął ręką nad Zakopanem.

- Wszystko jedno, pogoda czy deszcz. Tyle że kurzawa powszedniości zamieniła się w błoto...

Lamentyna wydobyła szybko notes i zapisała te słowa.

Po śniadaniu Mistrz rozłożył się na leżaku i okryty purpurowym pledem odbywał spoczynek.
Przymknąwszy oczy znieruchomiał, wsłuchując się w melodyjne czytanie świeżego głosu Lamentyny.
Siostra czytała XLIV pieśo Odsiebnych chceo61.

- „Aliści nie byłem ci powojem ani białą gruchliwą turkawką, ani byłem ci miodem i mlekiem
płynącym.

Zaprawdę, dębem ci byłem twardym, a orzełcem drapieżnym, a żółciowy sok wypływał ze mnie. Nie
szło ci ode mnie lutni gędźbanie ani pogłask lubieży, ani zapach nardu.

Buchały ode mnie lwie poryki, twardoobute deptanie i cierpkie smolne cuchnienie.

Przeczże mówię...”

Po kilku wersetach Mistrz z cicha ziewnął. Roztworzył wielkie jasnoniebieskie źrenice, patrzył przed
się nieprzytomnie, natchnionym wzrokiem. Poziewnął jeszcze i powieki jego zapadły.

- „...W bezmiarze otchłani, na dnie bezprzestrzeni, na kresach nieskooczoności kołują moje podrzuty.
Dobrze mi jest!

A ty pozostałeś na ziemi, łakomy życia, przez własną zdradę zdradzony, lubując się wśród trądu
ludzkiego zatrutych ropotoków.

Dobrze mi jest! Odkąd...”

Mistrz ocknął się i przemówił:

- Dosyd, siostro. Weź teraz czwarty tom Widłowidów, nie, lepiej siódmy, i czytaj od rozdziału
szesnastego - o Mirolu i Veroli.

Siostra Lamentyna posłusznie zamknęła na klamry księgę Chceo62 i wspięła się po drabinie na
olbrzymie półki, zabierające całą ścianę izby, od podłogi po sufit. Z wiadomego miejsca dobyła wielkie

61
Wielki Skawulin już od lat kilku nie czytuje niczego prócz utworów własnych (przyp. autora).
62
W rękopisie (przyp. autora).
i ciężkie in folio, oprawne w oślą skórę i okute w klamry, i uginając się pod ciężarem dzieła, złożyła je
na pulpicie i roztworzyła we wskazanym miejscu. Księga nosiła na grzbiecie złotem tłoczony napis:
Widłowidów księga VII, u dołu oko przeszyte strzałą, symboliczny znak wielkiego Skawulina.

Maleoka i wątła siostra rozpoczęła czytanie głosem świeżym i czystym, lecz zdradzającym znużenie.

Trwało to z godzinę. Ani razu nie podniósł powiek Mistrz, ani razu nie ośmieliła się podnieśd oczu na
Mistrza siostra Lamentyna. Płynęły melodyjnym deszczem wody natchnienia, pełne głębokich myśli i
przepięknych zwrotów, pisanych przepięknym, nieskazitelnie białym wierszem. Mirol właśnie uczynił
niezłomne postanowienie dotyczące Veroli, oddanej mu miłośnie niewolnicy. Verola korzy się przed
losem i zrzeka się wszystkiego, zgadza się na powrót do wsi ojczystej63, leżącej w górach kraju Bagków
w wieku VII ery chrześcijaoskiej. Najbardziej wstrząsającym jest jej pożegnanie z lipą, pod którą po raz
pierwszy poddała się miłości Mirola... Ukazuje się niejaka Odontyna, wyniosła księżniczka, i szydzi z
nieszczęsnej. Broni tejże piastunka Tapioka, która ukazuje się na drodze jako podróżująca żebraczka.

Verola rzuca się w jej objęcia i Odnajduje ukojenie. Staruszka opowiada jej o wiernym Kalodoncie,
który tymczasem powrócił z wyprawy na Sycylię, przeciwko Saracenom, i przywiózł niezmierne
skarby. Stary rycerz Mozolin, przejeżdżając tamtędy wypadkiem w sprawach prywatnych, potwierdza
jej słowa i w bohaterskim heksametrze snuje opowieśd o czynach bojowych mężnego Kalodonta. W
duszy Veroli rozterka...

W owej chwili pod oknem ukazało się dwóch panów. Jeden maleoki, bosy, w meloniku i spodniach
zawiniętych aż za nagie, chude kolana, drugi jeszcze mniejszy, również w ubraniu sportowym, obaj
zresztą pod parasolami.

Siostra Lamentyna nie wiedziała, co począd. Przerwad czytania nie mogła, zbudzid Mistrza nie śmiała -
zresztą wiedziała, że Mistrz nie śpi snem ludzkim, lecz pracuje głęboko duszą - co niepojętym by było
u zwyczajnego śmiertelnika. Zjawisko to szanowano niezmiernie w całym domu i tylko siostra
Mauryna, która jedyna miała dostęp do Mistrza o każdej porze dnia i nocy, ośmielała się niekiedy w
wypadkach szczególniejszej wagi odrywad go od nazbyt nadmiernie długo trwającej pracy.

Ale siostra Mauryna była w mieście, gdzie zajmowała się obnośną i domokrążną sprzedażą już
drukowanych dzieł Skawulina. W księgarniach bowiem bojkotowano Skawulina, który ze swojej
strony bojkotował księgarzy. Siostra Mauryna powrócid mogła dopiero za parę godzin...

Co czynid? Siostra Ardolina zajęta w kuchni - zresztą ona, tak nieśmiała, nie potrafi nawet mówid z
obcymi...

I czytała dalej drżącym głosem, tłumiąc łzy, opowieśd o bitwie pod Ruptawarą, w Himalajach
zachodnich.

- Czy to aby tutaj? - mówił pan w zawiniętych spodniach do pana jeszcze mniejszego.

- No tak, przecież go widziałem przez okno, śpi.

- To on? To jakaś chora kobieta.

- On. Tak się już nosi po domowemu. Wejdźmy.


63
Rzecz dzieje się - jak zwykle - poza czasem i przestrzenią (przyp. autora).
- Ciekawy jestem niezmiernie.

- W każdym razie człowiek to niepospolity.

- A tak, a tak... ale zmachałem się strasznie!

- Tysiąc trzysta metrów na poziomem morza.

- Nad poziomem morza! Wie redaktor, nigdy nie przypuszczałem.

- Cudowny, stąd widok na góry Patrz pan - tutaj jest Świnica, tam w głębi Lodowy, na lewo Murao i
Hawrao

- A Giewont?

- No, przecieże tutaj na wprost.

- Ach, równie dobrze mógłby mi pan pokazywad to wszystko z piwnicy. Nic a nic nie widad.

- Z piwnicy? A wyczuwalnośd ponadwzrokowa? Ja wyczuwam każden szczyt, jeżeli staję przed


Tatrami, nawet z zamkniętymi oczami

- Nadzwyczajna właściwośd!

- Bardzo zwyczajna - przy normalnym odżywianiu, bez tytoniu i kaloszy.

- Ech, redaktorze...

- Poczekaj pan. Masz tu broszurę. Przeczytaj i dopiero możemy ze sobą gadad. A pismo będę ci
przysyłał - tylko prenumeratę mi pan wpłacisz za rok z góry. Liczę połowę ceny - jako dla człowieka
pióra.

- Bardzo cenię paoską energię, jednak nic nie obiecuję.

- Nie takich jak pan przekonywałem.

- Bardzo wierzę.

Goście rozglądali się po dośd ciemnawej i pustej jak stodoła świetlicy, pochrząkując i suwając nogami,
by zwrócid przecież czyjąś uwagę. Ale nikt nie zwracał na nich uwagi. Za to redaktor Rigoletto zwrócił
uwagę na dwa kalosze wielkie jak wanny, a p. Firlejko zaczął odczytywad napis wymalowany wielkimi
czarnymi literami na ścianie:

KTÓRYŚ TU PRZYSZEDŁ OD LUDZI,


OTRZĄŚNIJ ZE STÓP TWOICH
KURZAWĘ NIZIN

- Gdzie tam kurzawa - chyba błoto. Ale ja zdjąłem kalosze, a redaktor... patrz pan, coś narobił - rzekł
wskazując na mokre ślady bosych stóp, plamiące nieskazitelnie czystą białą podłogę.
- Proszę bez żartów. Nie przystoją one miejscu ani szczytnej misji naszej. Napis bardzo stosowny.
Znaczy on, że wchodząc doo należy potrząsnąd duszę!

- To przynajmniej spuśd redaktor majtki. Wyglądasz, jakbyś się tu wybrał raki łapad. Co sobie pomyśli
Skawulin?...

- Co słuszne, to słuszne - i redaktor, taocując na jednej nodze w celu utrzymania równowagi, odwijał z
drugiej grube obwarzany majtek.

Na tę chwilę drzwi rozwarły się szeroko i stanął w nich Skawulin we własnej osobie. Z okazałej jego
postaci spływał w bogatych fałdach szlafrok z purpurowego perkalu. Wielki człowiek patrzył surowo
na intruzów.

- Przybysze z nizin, z czym przychodzicie?

- Przybyliśmy uczcid cię, Mistrzu, i prosid o pomoc... - odrzekł redaktor Rigoletto.

- Jestem Firlejko, pacyfikarz polski z międzynarodowej Ligi Pokoju - przedstawił się drugi gośd.

- Przypominam się Mistrzowi. Widzieliśmy się po raz ostatni trzy lata temu na sejmie duchów
odbytym w Jaszczurówce.

- Ach, tak. Proszę panów...

Mistrz rozsiadł się w wielkim fotelu, obitym skórą wytłaczaną w ogromne złote pszczoły. Wielkie
stopy, obute w ciżmy antyczne z czerwonego safianu, wsparł na poduszce z czarnego aksamitu, na
której rękami czcicielek wyhaftowana była kula ziemska. Goście złożyli ukłon siostrze Lamentynie i
usiedli na starozakopiaoskich osobliwych zydelkach o trzech nogach, starając się utrzymad
równowagę.

Siostra rozłożyła papier i ołówki na swoim pulpicie, by stenografowad rozmowę.

- Mistrzu, tam na nizinie wre wojna! Wojna domowa, zażarta, bratobójcza. Nie wiem, czy znane ci są
wypadki ostatnich dni. Wypadki, które doprowadziły do...

- Redaktorze, nie rozpraszajmy się. Zmierzajmy prosto do celu. Idzie nam o zaprowadzenie ładu
wśród chaosu, o uratowanie pokoju powszechnego, o uratowanie Zakopanego i Tatr, którym grozi
najzupełniejsza zagłada. Samorzutnie wygłosił się hufiec dusz, który chce ująd w swoje ręce ster wyżej
wzmiankowanych zakłóceo. Pragniemy od ciebie: udziału, pomocy, patronatu i sankcji twego ducha...

P. Firlejko mówił długo i niezmiernie przypochlebnie. Skawulin słuchał z przymkniętymi oczami, a na


bladym obliczu nie pisała się żadna myśl.

Wreszcie, nie podnosząc powiek, wzniósł ramię ku górze i palcem, ozdobionym ciężkim pierścieniem,
wskazał na ścianę.

Goście skierowali oczy w wskazanym kierunku, a redaktor Rigoletto, który był niepospolitym
krótkowidzem, podszedł do ściany i przez chwilę wodził po niej wielkimi okrągłymi okularami, po
czym wszedł na krzesełko i czytał:
AZALI JESTEM HIENĄ I SZAKALEM, BYM ZNOSID MIAŁ WYZIEWY ŚCIERWA POŻERAJĄCYCH SIĘ
WZAJEM PADALCÓW?64

- Zaiste nie! - rozpoczął pan Firlejko. - Ale...

- Nic podobnego nikomu nawet do głowy nie przyszło! - protestował redaktor.

- Panowie - zaczął Skawulin głosem zmęczonym. - Był czas, że chciałem służyd narodowi! Te lata
usiłowao moich należą do historii. Tam czytad będziecie, co przecierpiała moja dusza, ile dźwignęły
moje barki. Jednak jest kres dla cierpliwości nawet genialnego człowieka! Znam dzieje i wiem, że
tego, co ja, nie przeszedł żaden z moich poprzedników. Nienawiśd i bojkot, szyderstwo i kalumnia -
oto nagroda moich genialnych prac i arcydzieł. Dośd tego... Odtąd tworzę dla siebie i dla potomności.
Powiedziałem.

- Mistrzu, zachodzą okoliczności wyjątkowe..

- Bywają godziny w życiu narodów...

- Naród Zakopanego nie jest mnie godzien. Co dzieo poglądam nao z wyżyny mojej i gorzko się
uśmiecham. Muszą wymrzed wszyscy, muszą się narodzid inni - wówczas zstąpię ku nim w duchu.

- Mistrzu, miej litośd...

- Hufiec duchów oczekuje z trwogą twojej rady i pomocy...

- Któż należy do komitetu?

- Wybór zasługi, godności, natchnienia. Wszyscy ludzie pióra i geniuszu. Młodzi, starcy, kobiety. Ma
byd podpisana niesłychana odezwa...

- Faustyna Szwargocka, dramatopisarka tragiczna, Dionizy Manieczko, wizjoner, autor dzieła Tędy i
owędy, Sebastian Mamałyga, autor Andromalachitomenów), Józef Precz, malarz genialnych
kartonów, zeszłego roku nagrodzony na konkursie węglowym w Czarnym Dunajcu, hrabina Poniekąd,
znakomita filantropka i fanatyczna bojowniczka sprawy pokoju powszechnego65. A dalej osobistości
powszechnie znane: Maciej Kakioski, nasz drogi Omega, pani Kobyłło...

- Redakcja nasza - dorzucił Rigoletto - podejmuje się kolportażu odezwy. Wydajemy w tym celu
nadzwyczajny numer „Życia bez Kaloszy”, za tym razem ilustrowany.

- Moi panowie! W zespole przytoczonego hufca wyjątkowo nie odnajduję moich wrogów...

- Wszyscy są z nieopisanym uznaniem...

- Z uwielbieniem najgorętszym!

64
Łyszczenia, werset VII (przyp. autora).
65
Osobista przyjaciółka Berty Duttner oraz ambasadorów Rosji i Niemiec, uwierzytelnionych przy dworze
wiedeoskim, obu gorliwych zwolenników pokoju powszechnego (przyp. autora). Berta Duttner - aluzja do
imienia i nazwiska baronowej Berty Suttner (1843-1914), austriackiej pisarki i działaczki ruchu pacyfistycznego
(laureatki Nagrody Nobla w r. 1905).
- Jednakże stan zdrowia nie pozwala mi zstąpid na nizinę.

- Och...

- Ach, Mistrzu...

- ...Co do odezwy, gotów jestem przyczynid się. Właściwie odezwa ta jest już napisana, będzie to
wyjątek z moich Dziewosłębów. Siostro - trzecia półka, numer 17.

- Ach, jakże nam przyjemnie...

- Tylko formalnie biorąc - odczytad ją musimy na plenarnym posiedzeniu hufca - oczywiście


formalnośd...

Delegaci byli niezmiernie strapieni,, każdy bowiem miał w kieszeni własną odezwę. Pan Firlejko
poczuł wyraźną niechęd do wielkiego człowieka, a redaktor poprzestał na razie na nerwowym
przebieraniu palcami obu bosych stóp.

- Widzicie, panowie, że chod z dala od życia, jestem jednak na wszelkie wypadki przygotowany.
Patrzajcie! Te półki rękopisów, owoc wielu nocy bezsennych i ogromnych wysiłków twórczych,
ogarniają wszystko. Przeszłośd i przyszłośd, nauki i sztuki, politykę i ornitologię. Społeczeostwu dośd
sięgnąd, ale ono nie chce sięgnąd. Otrzymają to w spuściźnie potomni. Piszę dziennie dwadzieścia
pięd stronnic - a trzy razy tyle dyktuję moim siostrom z ducha. Nieobcą mi jest nawet awiatyka, do
której napisałem komentarze. Powierzam wam tedy odezwę moją. Zejdźcie z nią ku nizinom i
powiedzcie tłumowi...

- Może pan zechce łaskawie wskazad nam wzmiankowany ustęp, nadający się do powyżej
wyłuszczonej okoliczności? - przemówił nieśmiele pan Firlejko, obracając w rękach ciężki skrypt
Dziewosłębów.

- Ustęp? Nie przemawiam w ustępach. Odzywam się całością. Po prostu wydrukujecie cały tom
Dziewosłębów. Papier, druk, zdobniki, przerywniki, winiety przesład mi do zatwierdzenia. Stroną
finansową zajmie się siostra moja z ducha, Mauryna. Proszę nie zapomnied, że wszystkie dzieła moje
zaopatrzone są w znamię, które podniosłem do godności mojego herbu: oko przeszyte strzałą - znak
nadludzkiego cierpienia.

- Żegnamy się zatem, panie. W razie jakichkolwiek komplikacji hufiec odniesie się listownie...

- A ja pozwolę sobie na pożegnanie z obowiązku mojego powołania... W przedpokoju łaskawego pana


spostrzegłem parę kaloszy... Parę olbrzymich kaloszy!... Szalone klęski, płynące z nałogu noszenia
kaloszy, zostały wykazane przez naukę. Życie spędzone na badaniu objawów tej choroby daje mi
prawo... Niech pan da się przekonad i zarzuci ten zgubny nałóg. Niedomaganie paoskie...

- O, drogi redaktorze, i tak już niedługo umrę...

- No, broszura. Pismo moje będę panu przesyłał za połowę ceny jako człowiekowi pióra...

- Ja ze swej strony pozwolę sobie nadesład panu prace ostatniego zjazdu pacyfikatorów polskich,
protokoły, referaty, rezolucję, korespondencję z odnośnymi monarchami...
- O, panie! Dużo pisałem w sprawie pokoju. Do niczego nie dojdziecie, jeżeli praca moja pozostanie w
rękopisie. Siostro Lamentyno - siódma półka, numer trzeci. Wasza liga powinna to wydad.

Przerażony pacyfikator cofał się ku drzwiom.

- Siostro Lamentyno - nie tutaj.

- Nie mogę wyciągnąd...

- Mocniej! Wasza liga - zwrócił się Skawulin do Firlejki - jeżeli w ogóle bierze rzecz poważnie, musi
wydad moje dzieło Wojna i pokój, prolegomena do wszystkich przeszłych i przyszłych wojen i
pokojów. Jest to arcydzieło. Możecie je przełożyd na obce języki, stroną finansową zajmie się siostra
moja w duchu, Mauryna. Lamentyno, zapiszesz adres ligi...

Nadaremnie nieszczęsna siostra mocowała się z rękopisem. Traktat o wojnie i pokoju, wtłoczony
między foliały, nie dawał się wyciągnąd. Z prawej strony przypierała go deska boczna półki, z lewej
potężny fascykuł dzieła pt. Małowielcy, pracy przeznaczonej ku zabiciu w opinii wielu geniuszów
krajowych. Fascykuły z powodu długotrwałego nadmiaru wilgoci nabrzmiały i zacisnęły się w jedną
zwartą bryłę.

Toteż kiedy siostra Lamentyna uczyniła nadludzki wysiłek i szarpnęła za wiadomy traktat, masa
skryptów zachwiała się i runęła pociągając za sobą dziewczynę. Nadwerężona równowaga ciśnienia
porywała półkę za półką. Zsuwały się dramaty, epopeje, studia, encyklopedie, powieści, nowele,
tomy sonetów. W pewnej chwili runęli wszyscy Widłowidzi, posypał się kolosalny Diariusz, spisywany
przez siostry ze wszystkich zdarzeo dnia. Usypisko papierów rozszerzało się groźnie we wszystkie
strony. Rękopisy zalały już Skawulina. Tylko wielka stopa Mistrza, obuta w antyczny sandał haftowany
paciorkami, wysterczała z gruzów, poruszając się konwulsyjnie.

Na ten straszliwy widok obaj delegaci runęli ku drzwiom uprzednio wysadzonym ze zawias przez
napór genialnej powodzi. Potykając się po arcydziełach, uciekali.

Wypadłszy na zewnątrz, sunęli po stromym uboczu, opętani strachem. W pędzie przeskakiwali przez
płoty, krowy i chałupy. Straszna katastrofa, której byli świadkami, pozbawiła ich przytomności.
Usiłowali się zatrzymad i nie mogli. Upadali ze znużenia, a nogi same ich niosły z chyżością dzikich
jeleni w okresie rui i porubstwa.

Nareszcie wpadli na tęgą i olbrzymią panią, zderzyli się i padli. Pani nawet się nie zachwiała. Była to
piękna i mocna kobieta w pelerynie. W każdej ręce trzymała po pustym koszu. To siostra Mauryna
powracała do domu po rozsprzedaniu dwóch koszów tych utworów Skawulina, które były
drukowane.

- Co to, ślepi jesteście?

- Pani... pani... tam...

- Pani... tam...

- Co się stało? Ach, ty złodzieju! - krzyknęła rzucając się na redaktora, który w konwulsyjnie
zaciśniętym ręku trzymał jeszcze wielki kalosz Skawulina.
- Ja? Nic! Ja? Ach!

- Ukradłeś! Oddaj drugi kalosz!

- Ja? Nie! Ja? Ach! Ja zawsze zabieram tylko jeden... Ale tam...

- Ty maniaku! ty złodzieju... Po coś tam chodził? Jak śmiałeś bez zameldowania u mnie! Do kryminału
cię wsadzę! A ty, coś za jeden? - wpadła na pacyfistę, którego, rzecz dziwna, nie znała dotychczas.

- Ja?

Ale nagle obadwaj zbiegowie dostrzegli zjawisko straszliwe. Zza niewielkiego przylasku młodych
smereczków wyłoniła się bezkształtna masa, niepojęta i niepodobna do niczego na świecie. Nie była
to bowiem ani chmura, ani mgła, ani słoma, ani piana, ani potworne jakieś mydliny...

Ani gruz, ani strzaskane skały, ani śnieg, ani lodowiec, ani tłomoki z bielizną, ani nic.

Z cichym szelestem przetaczało się to, zsuwało, wygarbiało się, falowało, stawało sztorcem,
rozpłaszczało się, wypuczało się, zwierało się w sobie, kłębiło się, gmatwało, rozdzierało, ach - i wciąż,
bez ustanku, z wolna, przerażająco, ze straszliwym szelestem zsuwało się w dół po łagodnej
pochyłości wzgórza. Zabierało łąki, owce, chaty, krowy.

Redaktor Rigoletto spojrzał obłąkanymi oczami w obłąkane oczy pana Firlejki i w jednej chwili
zrozumieli prawdę straszliwej lawiny.

Straszliwa lawina Skawulinowych arcydzieł urwała się z uwięzi półek i tęskniąc do ludzi, i nienawidząc
ludzi zsuwała się na niziny, a z każdą minutą nabierając coraz większego rozpędu, ścierając z
powierzchni ziemi wszystko przed sobą, groziła śmiertelnym zasypaniem Zakopanemu i wszystkim
jego nieszczęsnym mieszkaocom.

Z dzikim wrzaskiem porwali się obaj panowie i popędzili oszalałym cwałem w dół, ku ludziom,
zwiastowad straszliwą nowinę.

Oj bidnyś ty, letnicku, coześ tak osowiał,


Oj, cy cie descyk zmocył, oj, cy cie wietrzyk owiał.
Oj, cy cie descyk zmocył, cy cie wietrzyk ooowiał...
He - haj!!
I-ha-ha-ha-ha-haj!!!

Słuchaj, Jędrek, ty przewodnik, ja przewodnik.

- Oj, przewodnik jezdem!

- Nie drej się, posłuchaj, bracie...

- Oj, przewodnik jezdem! Przewodnik ostanę!

- Kiej ci powiadam, żeś głupi. Nie drej sie... Ja przewodnik, ty przewodnik... Ja nie był w górak ni razu
od zeszłej jesieni, a ty jako? To ci powiem, że... Tyześ nie był.
- Górecki, doliny! Kajście się skryły?!

- Cicho jze. Baocarz nie beł, Krowieniec nie beł, Fajtasz nie beł, Pastyga nie beł, Brablec nie beł. To sie
ciebie przepytuje piknie, bezkrocyjo jedna, a ftóryż beł?

- Nie beł żadny w górak! Nie beł i nie będzie!

- Cichojze, Jędrek, ciebie sie pytam. To jakoż z namy będzie? Z cego my piwo bedziem pili?

- Pijałek ze śklonki! Pijałek z cembrzyka!!!

- Pocekaj no ze śpiwaniem, boś pijany. Ja ci powiem, bidoku, że pomrzema z głodu. W góry wodzid
kogo - ni ma. Owcy pomarnieją. Trawy nie zbierzesz, krowy wyzdechajora, grule z dysca bedom
pognite. Do Hameryki na dutki gnad - cy jako byd?

- Ej, trzeba dolary! Hameryckie dutki!

- Na pogodę już cztery msze święte były. Cztery razy grabarzowa centy zbirała. No i co? Nie popuścił
Pan Jezus.

- Nie puścił pan Jezus! Nie puścili święci!

- Toześ sie spieł! To ci powiem, trza sie nom wsyókim zmówid i do Towarzystwa z blachami66 iśd i
pedzied: „Co nom te blachy stojom, kiej ni ma kogo wodzid?” Niek nam z Towarzystwa płacom.

- Mądryś ty, Janicek. Powiadam - mądry! Idziem ku nim z blachami. Trasne panu Chwytowi tom
blachom pod nogi. Pład i juz! Idziem warciutko, Jędrek!

- Kupą trza!

- Kupą! A jak płacid nie zekce - niek z nami w góry idzie.

- Niek idzie, chod i w dysc.

- Ja i w najgorszą psotę zaprowadzę i sprowadzę.

- Jędrek! W psotę nie sprowadzisz!

- Nie gadaj. Sprowadzę.

- I z Psiej Turni sprowadzisz?

- I z Psiej sprowadzę.

- I z Mokrej Grani sprowadzisz?

- I z Mokrej sprowadzę.

66
z blachami - Towarzystwo Tatrzaoskie dzieliło przewodników góralskich od r. 1877 począwszy na trzy grupy
stosownie do ich kwalifikacji i wydawało im legitymacje oraz tzw. blachy przewodnickie, czyli ozdobne odznaki
przypinane do odzieży.
- Jędrek! To ci na ostatku powiadam, nie łżyj za bardzo, bracie. Bardzo piknie cie proszę. Juz cie
proszem jako brat. Słuchaj, Jędrek!

- Bo i co?

- To i z Podogonia w psotę sprowadzisz?

- I z Podogonia sprowadzę.

- Jezusiecku, ratuj ty mnie sierotę! W Boga wierzysz w Trójcy Jedynego? Jędrek?

- Wierze.

- A z Jałopskiego Wirchu tyz sprowadzisz?

- Sprowadzę.

- W psotę?

- Chodby w najgorsze pierony...

- To naści w pysk!... Masz jeszcze raz!

Z tyłu za góralami postępował od samego szynku młody jasnowłosy człowiek z oczami entuzjasty. W
ręku trzymał notesik, w którym zapisywał ciekawsze zwroty mowy góralskiej. Był to filolog, dr
Dyktando, autor rozprawy Klątwy i złorzeczenia ludu polskiego oraz dzieła zamierzonego na rozległą
skalę: Słownik nieobyczajności języka ludowego. Pomimo młodego wieku zwiedził już wszystkie
nieomal dzielnice kraju, wyławiając pracowicie najbezecniejsze wyrażenia gwary ludowej, zarówno
wylęgłe na bruku wielkich miast, jak i wykwitłe w zaciszu wiosek. Komisja Akademii Umiejętności
niejednokrotnie cofała się z przerażeniem przed okropnym połowem dra Dyktanda, który zawsze
niewinnie i obiektywnie, swoim czystym głosikiem dziewczyny, referował na posiedzeniach komisji
wyuzdane, rozpasane i absolutnie nie nadające się do przytoczenia zwroty gwary kobiet publicznych,
andrusów warszawskich, batiarów lwowskich i innych zuchów krowoderskich. W obronie moralności
publicznej Akademia aż dotychczas nie drukowała w pracach swych ani jednej rozprawy młodego
uczonego, poprzestając na referatach ustnych, na których wszyscy członkowie komisji siedzieli
zazwyczaj z watą w uszach. Toteż dr Dyktando zmuszony jest wydawad własnym nakładem swoje
dzieła, które zresztą nazajutrz po ukazaniu się są konfiskowane przez c.k. prokuratorię.

Niestrudzony pracownik zmuszony jest w poszukiwaniach swoich zapuszczad się na samo dno
szumowin społecznych, bywad na wiecach politycznych, po szynkach, zamtuzach, byd świadkiem scen
rozgrywających się po cyrkułach policyjnych, w norach złodziejskich, musi odczytywad odezwy
wyborcze i polemiki literackie wielu szczególniej utemperamentowanych krytyków. Jednak ani źdźbło
brudu nie przywarło do dziewiczej duszy młodego uczonego.

W Zakopanem atoli połów był bardzo skromny. Lud góralski wyrażał się tak salonowo, że chociaż dr
Dyktando uczęszczał do szynków i bywał obecnym przy zwadach, nie udało mu się zaobserwowad nic
nowego i nic szczególniej nieobyczajnego. Przypisywał to względom dla publiczności letniczej tudzież
surowym przepisom przyzwoitości, wydanym przez komisję klimatyczną. Docierając do źródła prawdy
zakradał się nocą pod stodoły i koleby, gdzie szeptem gruchali zakochani, podsłuchiwał rozmowy
pijanych, tusząc, że w napięciu namiętności wyjdą na jaw nagie w bezwstydzie słowa i zwroty.
Dotychczas jednak słyszał tylko mało ważne i pozbawione charakteru objawy nieprzystojności,
zapożyczone od warstw dobrze wychowanych.

- Ludzie, nie bijcież się tak! Na miłośd boską!... Dosyd! Dosyd!

- A pon je fto? - spytał Jędrek siedzący okrakiem na powalonym w błoto i stękającym Janicku.

- I cóż wy spotraficie, panie?

- Zbieram rożne nieprzyzwoite wyrazy. Ot, na przykład kiedy ludzie się kłócą lub biją, zapisuję
wszystko, co oni gadają.

- No i cóz z tego potem?

- Potem drukuję to wszystko w książkach.

- W książkach? I co z tego?

- Książki te konfiskuje sąd krajowy jako prasowy.

- Jędrek, popuśd no, jak cie prosę. Zdzyj ino chrapkę... Coś ci powiem.

- Ligaj, bracie! - i Jędrek uwalił go pięścią w skudłany łeb.

- Ależ wy go zabijecie! Wymyślajcie mu już lepiej, klnijcie go brzydkimi słowami!

- Klął nie bede, bo to mój najpirwsy przyjaciel. Ja nie ceper, zęby klond grzesznym słowem.

- No to powiedzcież co brzydkiego, bodaj jedno słóweczko.

- Brzydźkie słóweczko? Jakoze...

- Jędrek... Popuśd krzynkę... Nie godoj ś nimi bo to z Ochrony Majstatu. Karę ci zapisze... Blachy noma
odbierom...

- A wy, panie, ze Straży?

- Nie rozumiem...

- Janicek?

- Popuśd, bracie...

- Z Jełopa w psotę sprowadzisz? Bez Smierdzielowy Żleb? Bez Gwazdaca? Bez Rywociny?

- Już nie sprowadzę, Jędrek, i nikt nie sprowadzi, jak Boga pragną przy skonaniu.

- To wstawaj, bracie, jeśli zdoles, i bier sie...

- Bier sie!

- Ludzie! Ależ to jakieś nieporozumienie!

- Policjant pan jesteś tatrzaoski...


- Dawaj, coś na nas napisał...

- Aj! Ajajaj! Ratunku! Pomocy! Z ciemności wynurzyła się latarka.

- Co się tu dzieje? - rzekł pan Ceperowicz świecąc wszystkim trzem latarką w same oczy.

- O, dobry wiecór panu. Strażnika majstackiego pierem.

- Na prześpiegi go wysłali - pretokoł z nas spisoł. Bier sie, Janicek...

- Widzą, że mam do czynienia z człowiekiem inteligentnym... Odwołują się...

- No, no. Ja z indywiduami z Majestatu Gór nie gadam! Masz pan, na coś zasłużył. Natury pierwotne
najlepiej bronią sprawy upierwotnienia. Jasiek, Jędrek, a zadajcie mu, to ohydna jednostka!

I latarka utonęła w mare tenebrarum Kościeliskiej ulicy.

Dr Dyktando, wydany na pastwą brutalnych żywiołów, poszturchany i utytłany w błocie, nasłuchał się
wielu rzeczy ciekawych, ale niestety nie wyłowił z gwary góralskiej zwrotów specyficznie
nieprzyzwoitych, a przynajmniej nie odniósł ani setnej części tej korzyści, którą osiągnął zeszłego
tygodnia, słuchając w ciągu pięciu minut rozmowy p. Marchołtowej z niewiernym gościem, który
przeniósł się od niej pod „Ptasie Mleko” panny Leokadii Kunerol.

Lało i lało. Już nawet korespondenci pism przestawali po trosze unosid się nad czarującą pogodą
Pierwszy wyłom uczynił p. Boleściwiec, współpracownik pism postępowych, który w paru felietonach
pozwolił sobie na dosadne odmalowanie smutnej prawdy, dodawszy jeszcze kilka zjadliwych uwag na
temat tak dalece dla wszystkich bolesny oraz rozsiawszy tu i ówdzie kilkadziesiąt plotek. Obity jednak
został tylko trzy razy i leczył się w domu. Reszta korporacji korespondentów, którzy wszyscy bez
różnicy poglądów siadywali u Pchełki przy wspólnym stole, wykluczyła parszywą owcę ze swego
grona i radząc nad uratowaniem sytuacji, wyłoniła komitet prasowy, który zobowiązał się podpisem i
słowem honoru, ażeby wieśd o niepogodzie nie przedostała się do prasy. Natomiast postanowiono
zająd opinię publiczną sprawami poważniejszymi. Rozpoczęła się odgrzewana z roku minionego
dyskusja o kolejce na Świnice, uderzono na Rozmaryna, który zatrudniał u siebie orkiestrę niemiecką,
wykryto nieporządki na poczcie, zasilano „Echa z Gubałówki” szeregiem doborowych prac i poezji o
nastroju lokalnym. Jeden dr Szurlej, bojkotowany przez wszystkich, ział żółcią przeciwka wszystkim w
swoich „Wieściach z Kalatówek”; oskarżając najwybitniejsze osobistości o niesłychane zbrodnie i
zapełniając całe kolumny organu wrogiego bezczelnymi sprostowaniami na podstawie paragrafu 19.
ustawy prasowej.

Letnicy czytali to wszystko z apatią, leniwie, bez smaku. Dusze zwietrzały w męce długich tygodni.
Opinia przestała istnied. Nikt się niczemu nie dziwił, nikt się niczym nie oburzał. Szerokie masy
wegetowały biernie, bezmyślnie. Żywioły awanturnicze - ludzie skądinąd jacy tacy, ale dotknięci
czasowo sezonową histerią, oraz swawolna młodzież - wyrabiali rzeczy niesłychane i potworne. Tylko
nieliczny krąg wiecznie tych samych, niespożytych inicjatorów, ludzi czynu, krzątał się gorączkowo
koło zażegnania klęski. Odbywały się narady zamącone nienawiścią, wiece rozbijane
najsystematyczniej, posiedzenia kooczące się bójką. Kilka odrębnych komitetów kłóciło się ze sobą
bez ustanku, wydzierając sobie władzę i prawo inicjatywy. Obracały się w błędnym kole
najszlachetniejsze usiłowania i natężone wysiłki woli twórczej. Hufiec Duchów psuł robotę Komitetu
Ukojenia, odezwy i komunikaty Koła Szkodliwych Zapobieżeo przeczyły pracom Tymczasowej
Ochrony. Wszędzie snuli się Gorliwcy i Żarliwcy intrygując, łamiąc solidarnośd, szerząc potwarze i
staczając ze sobą ustawiczne krwawe walki.

Władza prawowita już od dawna utonęła w tym chaosie nieszczęśd.

Nowy komisarz klimatyczny, dr Taksa - który przybył w pełni sił zastąpid dr. Furkę, doszczętnie
złamanego doznanymi przejściami - dał dowody niespożytej energii. W ciągu 3 pierwszych dni
urzędowania aresztował, godził, karał, nagradzał, rewidował, kontrolował, doglądał, baczył, spisując
przy każdej z tych czynności niewymierzoną masę protokołów. Czwartego dnia położył się do łóżka i
przeleżał tydzieo w malignie, po czym wstał i odtąd całe dnie i noce zaczął spędzad w
najordynarniejszych szynkowniach i pokojach do śniadao, w towarzystwie najwyuzdaoszych
wyrzutków sezonu. Tam oraz na wszystkich ulicach Zakopanego wyprawiał haniebne awantury, które
uchodziły bezkarnie, gdyż w braku drugiego komisarza nikt nie miał w tych zajściach tytułu do
wkroczenia. Obrywało mu się przy okazji prywatnie.

Ale ponieważ zjawisko społeczne, któremu w potocznej mowie nadano nazwę „awantury”, od dawna
przestało byd wyjątkiem, a stało się stałą regułą, po kilkaset razy na dzieo stosowaną wszędzie i o
każdej porze, więc nic dziwnego, że mieszkaocy Zakopanego, których życie składało się z samych
awantur, po pewnym czasie uznali ten tryb za najzupełniej normalny.

W każdym razie trochę rejwachu legalności czynili nowo przybyli, nie mogący się połapad w nowych
warunkach, ale była to garśd osobistości bez wpływu, zresztą jedni z nich po paru dniach nabierali
gustu do anarchii, inni zostawali sterroryzowani i szybko schodzili z widowni. Jedynym rzecznikiem,
jeżeli nie rządu i ładu, to przynajmniej jakiego takiego wymiaru bodaj doraźnej sprawiedliwości, był dr
Buchadło i jego Samoobrona. Samoobrona nie sięgała po władzę, nie kusiła się o utrzymanie
porządku. Nie zalepiała parkanów wystylizowanymi proklamacjami, jak czyniły grona wyobrażające
sobie, że w podobnych warunkach można w ogóle rządzid. Samoobrona po prostu karciła winnych,
złapanych na gorącym uczynku. Pięd patroli, złożonych z najdzielniejszych taterników oraz członków
Straży Górskiej, pod wodzą niezastąpionego doktora, odbywało nieustanne ronty67, każdy w swoim
rewirze, i szybkim sądem rozstrzygało zatargi, rozbrajało walczących, broniło uciśnionej cnoty, karało
harapem przemoc, gwałt, nieprzyzwoitośd. Najczęściej jednak Samoobrona przebywała u Pchełki,
gdzie miała kredyt i idealny punkt obserwacyjny. Dzielni ludzie, otoczeni uwielbieniem zacnych i
nienawiścią wichrzycieli, służyli sprawiedliwości skromnie i bez rozgłosu, a bili mocno i najzupełniej
bezpartyjnie, albowiem winni należeli do wszelkich obozów i warstw społecznych.

Wysoki urzędnik z Petersburga, rzeczywisty radca stanu i kawaler wysokich orderów, prawy Polak, p.
Włodzimierz Stanisławowicz Nadwułapach-Służyłło, dostał swoje dwadzieścia pięd za publiczne
pocałowanie w szyję panny Haliny Prześcieradlanki, która, zresztą bez żadnej ujmy dla imienia poetki,
nieco przebierała miary w sztuce kokietowania tłumów. Karany był już dwukrotnie poseł do Rady
Paostwa, Mazurek, za wyzyskiwanie dorożkarzy, którym z zasady nie płacił, ufając w swą
nietykalnośd. Ukaraną była siostra Szczekalska (młodsza, panna Jadyna) za usiłowanie podpalenia
koedukacyjnej i konkurencyjnej szkoły postępowej panny Ady Łechtaoskiej.

67
ront (fr.) - nocny patrol wojskowy; obchód wart
Karany już był p. Babelski za obicie dorożkarza, p. Szyndalski za to, że był przez tegoż przejechany. A
dalej wziął swoje rzeźnik miejscowy, p. Łój, za handlowanie mięsem notorycznie psim, pani Nina
Sztiukulis za świadome nabywanie inkryminowanego mięsa do swego ulubionego przez Litwinów
pensjonatu „Pod Ostrą Bramą”, kucharka Maria za przyrządzanie psich kotletów jako rzekomo
cielęcych. Ukarany był przez wymierzenie określonej ilości plag kelner od Rozmaryna, Alfons, za
okradzenie pijanego gościa, pijany gośd za niesłuszne posądzenie niewinnego obywatela siedzącego
przy sąsiednim stoliku, niewinny obywatel siedzący przy sąsiednim stoliku za obrazę czynną
właściciela zakładu, usiłującego zażegnad nieporozumienie, właściciel usiłujący zażegnad
nieporozumienie za zwymyślanie członka Samoobrony prowadzącego dochodzenie.

Zapewne była to kropla sprawiedliwości w morzu bezprawi, ale i to coś znaczyło jako jedyna ostoja
moralna w tych okropnych czasach. A Kościół?

Cóż czyni wśród orgii zamętu najwyższa na ziemi władza, powołana, by karad i koid, rozstrzygad
sprawy ludzkie i naprowadzad zbłąkanych na tory właściwe?

Niestety, były to czasy wielkiego rozpadu odwiecznej jedności, epoka, jakiej nie zaznał Kościół
powszechny od pięciu stuleci. Niechęd parafii do Górki i odwrotna fala nienawiści tworzyła nad
Zakopanem nieustający wir zamącenia, w którym, jak liście miotane przez wicher, krążyły nie mogąc
opaśd na ziemią łaski duchowne i rosy ukojenia. Na dobitką, wskutek niesłychanej wilgoci, nie
przewidzianej w kosztorysach budowy, dawne szpary i zarysowania w murach nowej świątyni
rozszerzyły się do tego stopnia, że wrony, koty wędrowne oraz inne ptactwo drapieżne swobodnie
wchodziło i wychodziło przez nie. Słudzy nowego kościoła przenieśli się tedy do wzruszająco
skromnego starego drewnianego kościółka, co nie mogło nie osłabid wpływu modłów, tym bardziej że
tak bliskie sąsiedztwo z wrogami z Górki wzmogło natężenie wśród nienawiści do tego stopnia, że
modły i wszelkie moce cuda czyniące, ucieczki grzesznych i wieże z kości słoniowej, porwane
rozbieżnym naporem, wzbiły się na niesłychaną wysokośd i mącąc się w powietrzu, szybowały wśród
chmur, niewidzialne zresztą dla grzeszników pozbawionych wszelkiej opieki niebios.

A nie można było się uskarżad na brak nabożności oraz normalnych jej objawów. Przeciwnie. Tłumy
zapełniały oba przybytki. Codzienne wotywy o pogodę celebrowane były przez wszystkich obecnych
w Zakopanem pasterzy. Ofiary pieniężne napływały. Srebrne parasole, jako zastosowane do
specyficznych nieszczęśd wota ofiarne, ozdabiały ołtarze. Ale zawiśd dwóch świątyo paraliżowała
wszystkie wzloty ku niebu, poddając wysiłki ludzkie matematycznie nieubłaganemu umorzeniu.

Wśród tłumu nabożnych najgorliwszym z obserwantów był świeżo nawrócony z obojętności religijnej
i darwinizmu znany przyrodnik p. Lubystko. Codziennie zakupywał modły na intencję pogody i w
skupieniu, klęcząc przez cały czas na obu kolanach, bil czołem o podłogę, zatopiony w kornych
błaganiach o pogodę. Obok niego najczęściej leżał krzyżem nieznajomy mu zresztą jegomośd, siwy i
strapiony, który łkając i jęcząc skarżył się na kogoś i błagał również o pogodę. Był to p. Kwapiszewski,
który w jednej modlitwie miał ucieczkę i tę nadzieją, że wymodlona pogoda zabierze mu sprzed oczu
terroryzujących jego i cały dom potwornych hołodrygów.

Ale ponieważ obadwaj dla zrozumiałego urozmaicenia w nabożeostwie modlili się kolejno po obu
zwaśnionych świątyniach, błagania ich krzyżowały się, nie dochodząc do właściwego przeznaczenia, i
zawisały w powietrzu, wzmagając chmury i co stąd wypływa - niepogodą.
Straszliwa w wyrafinowaniu okrucieostwa pani Leda przeprowadzała szalonego z żądz p. Lubystkę
przez wszystkie piekła pokus i roztargała mu już doszczętnie wszelkie nerwy miłosne. Był p. Lubystko
jak stos gorejący. Bezsenne noce - nieprzytomne oczy - spieczone usta...

Piekielnica z mistrzostwem unikała wszelkiego sam na sam, a przy ludziach rzucała mu straszliwe
spojrzenia spod przymkniętych powiek, ze wzdychaniem i z całym powszechnie znanym aparatem
pewnych niespokojnych poruszeo i manewrów, z zawsze pięknymi bucikami. Rzucała tęsknym,
przyciszonym altem:

- Ach, panie - gdybyż chod jeden jedyny dzieo pogody. Ach, panie...

P. Lubystko pisywał do niej okropne listy, groził samobójstwem, zapowiadał, że ją zamorduje przy
najbliższym spotkaniu, krążył po nocach jak złodziej po zapłotkach „Ptasiego Mleka”, przekupywał
służące, wykradał listy adresowane do okrutnicy, szpiegował ją - wreszcie zostały mu jako jedyna
ucieczka wiara i nadzieja (miłośd już posiadał), czym jeszcze raz dowiódł, że wszelkie drogi prowadzą
do Rzymu.

Lało i lało.

Choroby psychiczne i wszelkiego rodzaju niedomagania zaziębieniowe grasowały epidemicznie.


Każdy, bez żadnego wyjątku, ogarnięty był zastosowaną do swej indywidualności specyficzną histerią.
Co gorsza, każdy nosił się z nieuleczalnym katarem, chrypką, miotał się w paroksyzmach kaszlu. Wielu
zległo na bronchity ostre i tępe, zapalenia wszelkich dróg i zakamarków oddechowych. Apteki były w
oblężeniu, lekarze umierali z wycieoczenia i tonęli w złocie.

Rzadko który z falangi prelegentów mógł odbyd zapowiedziany odczyt z powodu chrypki, która
pozbawiła go głosu. I ten, który uszedł cało lub na czas się wyleczył, nie był słyszany. Najszczytniejsze
idee, najgłębsze i jedyne w swoim rodzaju poglądy, myśli nowe, przewrotowe i zbawcze,
wiekopomne odkrycia, perły natchnienia, cuda stylu i języka - ginęły wśród chaosu kichania,
kaszlania, rzężenia, szmorgania i ucierania nosów zgromadzonego tłumu, tonącego we mgle
podnoszącej się z mokrych peleryn, parasolów, ubrao...

Trupa teatralna Monikiera, w której szczęśliwym nad wyraz zespole skupiły się w tym sezonie gwiazdy
stolic, ze szczególnym jednak uwzględnieniem prowincji, zmuszona była wyjechad, gdyż na
przedstawieniach panował zgiełk zaflegmionych widzów, a z widowni rozlegały się odgłosy nie
mające nic wspólnego z odgrywaną sztuką. I przez niejaki czas dłuższy tolerowano taki stan rzeczy
wywołany siłą wyższą.

Kiedy jednak na premierze tragedii ulubionego poety, Woziwody, pt. Upiorny Zwid przewodnicząca
chóru anielic, eteryczna, jasnowłosa i wiotka jak trzcina wodna Fantomina, zaraz po podniesieniu
kurtyny w pierwszym ustępie roli: - O wy, wolne niebiosa! Łaskotliwe loty! O, jakaż ja szczęśliwa, jak
pełna ochoty...

O pragnę, pragnę szczęście moje pieśnią wyszczebiotad... - ozwała się głębokim basem, godnym
diakona wiary prawosławnej.
Gdy chór anielic, który już był dostrzegł Upiornego Zwida, wysuwającego się zza kulis, zakrzyknął w
trwodze:

- Ach, królewno! Ach, widmo na progu!... - co wywołało wrażenie pomruku sędziwych żebraków...

Gdy Upiorny Zwid mówiąc: - Jam jest szczęściu straszydło, jam z chmurą na czole - zaskowytał
najcieoszym, eunuchiczno-dziecięcym dyszkantem, a po pierwszych słowach kichnął trzykrotnie po
bemardyosku...

...Wypadł zza kulis autor we fraku, blady jak kreda, i kichnąwszy rozpoczął tragiczną przemowę za
pomocą rozkładania rąk, przewracania oczu i targania się za łysą czuprynę. Mówid nie mógł z powodu
absolutnego zachrypnięcia, co oceniwszy widzowie nagrodzili go rzęsistymi oklaskami i rzucali mu
pod nogi kwiaty, dopóki nie przesłoniła jego i aktorów kolosalna balia z farbką, wymalowana na
kurtynie.

Publicznośd rzuciła się do kasy teatralnej, a dopadłszy wymykającego się właśnie Monikiera, odebrała
mu worek z pieniądzmi i walczyła ze sobą w ciągu kilku godzin przy podziale łupu. Dopiero wszystkie
pięd patroli doktora Buchadłowej Samoobrony po uporczywym ataku harapami rozpędziło rozjuszoną
zgraję, ale dyrektor teatru był zrujnowany. Rozpuściwszy drużynę artystyczną, objął skromną posadę
kasjera kąpielowego w zakładzie hydropatycznym dr. Mamca. Autor Upiornego Zwidu, ugodzony w
samo serce okropnym zawodem, postanowił natychmiast wyjechad.

Zatrzymały go jednak błagania panien oraz wola właścicielki „Ptasiego Mleka”, której był winien za
cztery miesiące.

W każdym jednak razie po upadku teatru obniżył się straszliwie poziom rozrywek. Aż dotąd scena
zakopiaoska krzepiła ducha artystyczną strawą, nadawała ton zamiłowaniom i nie pozwalała ludziom
zapominad o pięknie. Było to jedyne miejsce, gdzie gośd mógł złożyd skołataną głowę na łonie ułudy,
oderwad się od strasznej rzeczywistości i na parę godzin zapominad o deszczu.

Wzmogło się tedy pijaostwo, wszczął się hazard, rozgorzało ogniem zaiste sodomskim i gomorheiskim
wszelkie rozpasanie chuci.

Na kobiety rzucano się prawie otwarcie. Rozwarły się wierzeje wszelkich tajemnic domowych.

Kochankowie występowali zupełnie oficjalnie, mężowie cudzy z cudzymi żonami zawodzili tan
babilooski, nastąpiło pomieszanie wszelkich pojęd moralnych, a nawet niemoralnych.

Józek Sajciak praktykował zupełnie oficjalnie i bezczelnie. Otoczony dworem dam, z muzyką góralską
przeciągał ulicami, pijany i niezmordowany, śpiewając sprośne pieśni, które starannie zapisywał dr
Dyktando, nie opuszczający tych orgii ani na chwilę. I był piękny góral zaprawdę jako „boski Dionizos
w korowodzie bachantek”, jak wyrażała się panna Halina Prześcieradlanka, która z drugiej strony
prowadziła za sobą dwór o wiele liczniejszy.

Jednak birbanci i wprzężeni do rydwanu pięknej bachantki otaczali ją solidarnym kołem, każdy czekał
swojej kolei łaskawego uśmiechu i nie przeszkadzał innym. Było to niejako stowarzyszenie z
ograniczoną poręką, w przeciwieostwie do hordy poniekąd pierwotnej otaczającej Sajciaka.
Stowarzyszenie rezydowało u Pchełki, gdzie zajmowało sześd stolików i zachowywało wiele pozorów
towarzyskiej przyzwoitości, kiedy tymczasem Józek ze swoim korowodem spędzał czas w brudnym
„pokoju do śniadao” u Brajbisza, uczęszczanym przez dorożkarzy, górali, szewców, kominiarzy i
najostatniejszych cepów, przybyłych do Zakopanego na zarobek, ale posiadających wybitny „odeur
local”, jak się wyrażała baronowa Cypres. Tam spazmy, sceny, intrygi, a nawet walki na paznokcie
były chlebem powszednim, Kiedy zaś Józek pewnego dnia po pijanemu wygadał się, że na święty
Michał ma się żenid ze starą, świeżo owdowiałą hrabiną Poniekądową, wszczęła się wśród pao taka
rewolucja, że Brajbisz telegrafował po Samoobronę. Ale dr Buchadło z zasady nie interweniował w
zatargach miłosnych, gdyż on sam, jak i jego podkomendni byli zarówno ludźmi i niejedno już mieli na
sumieniu, a niejedno jeszcze na widoku.

Niezależnie od usiłowao tych, którzy na próżno usiłowali ogarnąd ster wypadków, którym władza
wciąż wymykała się z ręki i którzy przeżarci już byli przez kłótnie, intrygi i walki bratobójcze, a których
odezwy były wyszydzane, a najczystsze zresztą intencje podawane w wątpliwośd...

Najprzeróżniejsze ciała i korporacje radziły poufnie nad strasznym położeniem uzdrowiska.

Zarząd centralny Ochrony Salamandry Plamistej postanowił przenieśd biuro zarządu, bibliotekę,
archiwa, muzeum oraz kasę do Krakowa, chroniąc majątek stowarzyszenia przed nieprzewidzianą
katastrofą powszechnej zagłady i pożogi, które już zawisły nad Zakopanem. Na miejscu miał pozostad
tylko prezes, sędziwy p. Drymbała, reszta zaś zarządu, urzędnicy, kasjer, archiwista oraz kustosz
muzeum otrzymali trzymiesięczne urlopy.

- Stary już jestem i niestraszna mi śmierd. A jeżeli zginę, wiedzcie, że padłem na stanowisku. Zaś wy,
młodzi, przechowujcie nasze wielkie tradycje, czuwajcie nad dobrem materialnym i duchowym
stowarzyszenia. Nie dajcie zabijad natury! Nie dopuśdcie, by wyginęło niewinne i bezbronne, i miłe, i
piękne stworzenie Boże, które słusznie chlubi się swoim odwiecznym pochodzeniem, które ma święte
naukowe prawo do istnienia i rozwoju na przyrodzonym sobie terenie górskim, a które - ze
wzruszeniem mówię o tym - z całą ufnością udało się pod nasze skrzydła opieki! Niech żyje nasza idea
przewodnia! Niech żyje salamandra plamista!

- Czcigodny prezesie! - ozwał się, gdy umilkły oklaski, wiceprezes stowarzyszenia, p. Tworek. - Ze
łzami przyjmujemy do serc naszych twe ofiarne i natchnione słowa. Posłuszni rozkazowi, jak żołnierze
broniący szaoca natury, udajemy się na wyznaczony posterunek, chroniąc dobro stowarzyszenia
przed zawieruchą namiętności ludzkich. Pozostajesz na zagrożonym stanowisku jako rycerz bez
trwogi i zarzutu.

Wiedz jednak, wodzu nasz, że wielką twą spuścisnę przechowamy godnie! Przysięgamy ci, że gotowi
jesteśmy raczej polec do jednego, niż pozwolid na szwank sprawy ukochanego nam stworzenia!
Walka nasza jest ciężka, ale sprawa nasza czysta. Wierzymy niezłomnie, że nastanie ów dzieo, kiedy
salamandra plamista, nieliczna dziś, zwyrodniała i żyjąca w rozprószeniu, odrodzi się w krociach
tysięcy, wypotężnieje i zapanuje w przyrodzie, niosąc ze sobą piękno, przyrodzoną prawdę i...

Tu mówca zatrzymał się, szukając trzeciej kategorii wyczerpującej zasługi społeczne salamandry. A
zanim ją odnajdzie...

Stowarzyszenie Właścicielek Pensjonatów na tajnym zebraniu w willi „Głodomorowo” uchwaliło


obostrzenie regulaminu dla gości. Wyjątkowe położenie domagało się energicznych zarządzeo.
Referat o reformach wygotowała sama p. Marchołtowa, wobec czego opozycji nie było żadnej. Na
akcie odnośnym podpisały się wszystkie należące do stowarzyszenia niewiasty.

- No, a jeżeli tam która łotrzyca spróbuje po cichu szachrowad z gośdmi i nie zastosuje się do
regulaminu, to niech wie, że będzie miała ze mną do czynienia... Bokiem jej wylezie to, co zarobi na
swoim szachrajstwie.

Z licznych paragrafów nowej ustawy przedostały się do wiadomości ogółu tylko te, które wywieszone
były w pokojach gości. Co do reszty, okryła je tajemnica zaprzysiężona uroczyście i obwarowana
wysoką kaucją oraz powszechnym strachem przed p. Marchołtową68.

Koło Ochrony Ciszy i Majestatu Gór postanowiło opuścid splugawiony teren uzdrowiska i uczynid
masowy i manifestacyjny egzodus członków, zarządu oraz Straży Górskiej na Halę Waniliową, gdzie w
zaciszu mgieł mieli zająd przewiewne koleby i w otoczeniu krów i owiec odpocząd na łonie natury,
żywiąc się kwaśnym mlekiem i żętycą oraz nadzieją na rychłą pogodę.

Koło Wskrzesicieli Ducha dopiero w czwartym tygodniu deszczu spostrzegło, że deszcz pada i że w
ogóle stosunki w Zakopanem są niezupełnie normalne. Stało się to wskutek obicia doktora
Siemienieczki przez patrol nr 3 Samoobrony. Obicie to było nieoficjalne, gdyż patrol nie urzędował
wówczas, lecz w charakterze zupełnie prywatnym powracał z jakiejś pijatyki. Było to proste
nieporozumienie, wywołane zresztą przez samego okultystę. Doktór miał obyczaj rozmawiad ze sobą
podczas samotnych mistycznych przechadzek, myślał zaś i mówił do siebie w języku hermetycznym,

68
Kronikarz pozwala sobie przytoczyd niektóre paragrafy nowego regulaminu według egzemplarza
dostarczonego mu łaskawie przez pewnego gościa z pensjonatu „Łupież”:
1. Goście, przybywający do Zakopanego, są rozmieszczani przez specjalną komisję, urzędującą na stacji
kolejowej przy nadejściu każdego pociągu. Wybór indywidualny ze strony gościa nie jest dopuszczalny.
4. Gośd w pół godziny po przybyciu składa opłatę za dwa tygodnie naprzód oraz kaucję w wysokości trzykrotnej
opłaty dwutygodniowej.
7. Gośd składa przysięgę na wytrwanie w raz obranym zakładzie, w razie naruszenia jej traci prawo do zwrotu
kaucji.
9. Opóźnienie trzech minut pozbawia gościa prawa do zasiadania przy stole.
10. Drugie śniadania, podwieczorki oraz desery znoszą się ze względów higienicznych.
11. W niedzielę i święta, ze względu na potrzeby duchowe służby, pożywienie całodzienne składa się z
kwaśnego mleka, które każdy gośd czerpad może dowolnie z beczki ustawionej w tym celu w salonie.
17. Gośd udający się na wycieczkę melduje swój zamiar na tydzieo naprzód.
18. Wszelkie opłaty dodatkowe: za widok z okna na góry, atrament, za używanie popielniczek oraz słomianek -
znosi się. Natomiast pobiera się, poczynając od 15 sierpnia, opłata:
za spluwaczkę 10 hal. na dobę,
za poduszkę 25 hal. na dobę,
za kołdrę 30 hal. na dobę,
za napalenie w piecu 1 k.
za wodę do picia 10 hal. na dobę,
za wodę do mycia 30 hal, na dobę,
za świece 15 k. na dobę,
za pułapkę na myszy 25 hal. od złapanej sztuki,
za proszek perski 25 hal. za jednorazowe posypanie.
za przywołanie służby 30 hal. każdorazowo,
za kluczyk 15 hal. jednorazowo.
23. Gośd winien jest właścicielce przywiązanie i wdzięcznośd przez cały sezon oraz całkowite zaufanie pod
utratą kaucji (przyp. autora).
łaciosko-chaldejsko-sar-peladanowskim69. Podochocona młodzież, słysząc tę gwarę, przypuszczała, że
ma do czynienia z kolegą pijakiem i zupełnie dobrodusznie wciągnęła go do kompanii. Doktor,
wyrwany z zaświata, nie mógł się żadną miarą połapad w sytuacji i rozmawiał z napastnikami
językiem wtajemniczonych. Patrol uczuł się obrażonym niektórymi brzmieniami gwary ezoterycznej,
które przez zaiste dziwny zbieg okoliczności w języku polskim mają znaczenie obelg i wysoce
intensywnych nieprzyzwoitości. Doktór powrócił do domu potłuczony i przez całą noc łamał sobie
głowę nad przyczyną napaści.

O zajściu doniesiono prezesowi Koła, który natychmiast pismem odręcznym zaatakował Buchadłę,
tytułując go komisarzem policyjnym. Obrażony doktór przysłał natychmiast dwóch sekundantów. Dr
Ryszard Melchizedech70 (Yogi-Sar) nie rozumiał, o co idzie, był bowiem najpewniejszy, że przyjaciela
jego obili policjanci, a zatem zaskarżył ich przed odnośną władzą.

- Panowie darują, ale nie słyszałem o żadnej Samoobronie. Cóż to takiego?

- Pan pozwala sobie na żarty w chwili najzupełniej poważnej. Przybywamy tu jako se-kun-dan-ci!

- Od komisarza policji miejscowej?

- Panie!

- Oburzeo paoskich bynajmniej nie rozumiem!

- Pan jest chyba nieprzytomny?

- Młodzieocze, przytomnośd ugruntowała się we mnie wcześniej, niż spłodził cię ojciec.

- A więc powtarzam jeszcze raz...

Po dłuższej kłótni młodzieocy przekonali się, że ani pokrzywdzony dr Siemienieczko, ani broniący go
prezes, ani sekretarz koła, wicemag p. Piętaszewski, ani brat-wskrzesiciel Tumidajczyk, ani rysownik
myśli, malarz Blejsztejn, ani znany gnostyk dr Manichejczyk71, ani nikt z willi „Holofernes”72 nie miał
pojęcia o przewrotach zachodzących niejako pod ich nosem.

- Deszcz? Zaburzenia? Samoobrona? Owszem, wierzę panom, to jest zupełnie możliwe, nawet
poniekąd naturalne. Ale, moi panowie, my mało zajmujemy się sprawami świata. Tym bardziej nie
powinna nas była spotkad taka krzywda. Brat Siemienieczko, który żyje wyłącznie w wieku XIV i chyba
zmuszony koniecznością zniża się do wieku XV, a najwyżej do XVI, obity, brutalnie znieważony...

- W takim razie przepraszamy.

- Kostek, facet z nas kpi na potęgę...

69
w języku *...+ łaciosko-chaldejsko-sarpeladanowskim (raczej: sardanapalowskim) - czyli w groteskowej zbitce
języka jakoby łaciosko-babiloosko (pomieszanie języków budowniczych wieży Babel)-asyryjskiego (Sardanapal,
półlegendarny ostatni król Asyrii)
70
Melchizedech - tajemnicza postad biblijna „kapłana Boga najwyższego”, uosobienie sprawiedliwości
71
dr Manichejczyk - w tym fikcyjnym nazwisku aluzja do manicheizmu, systemu religijnego zrodzonego w III w.
n.e. w Persji, głoszącego kosmiczny konflikt dobra ze złem.
72
„Holofernes” - Holofernes biblijny (apokryficzny), wódz wojsk asyryjskich króla Nabuchodonozora, zgładzony
przez bohaterską Żydówkę, Judytę, podczas hulaszczej uczty.
- Nie żartuję nigdy. Czyż to tak dziwne, że grono ludzi woli przestawad z wiecznością i badad stare
prawdy, niż gmatwad się w sprawy ludzkie?

- A jednak był pan u namiestnika i ten drugi pan też był - nawet was poraniło z winy tego idioty
fotografa.

- Racja. Pamiętam. Kiedy pan o niczym nie ma pojęcia, to skąd się pan zadaje z namiestnikami?

- Młodzieocze, gruba skorupa ciemnoty otacza twoją duszę. Przyjazd namiestnika wyczułem. Jego
osobą, znaczenie, czas przyjazdu i miejsce. Podzieliłem się moją wizją z bratem Siemienieczką, a
ponieważ staramy się właśnie o wydzierżawienie na lat 99 jednej z pieczar miejscowych w celach
samotnictwa i skupieo dla przybyd tu mającego pierwszego polskiego fakira, Rybki, więc udaliśmy się
tam dla przyspieszenia sprawy.

- Pieczary?

- Tak jest, pieczary. Cóż w tym dziwnego?

- Naprawdę? I pan to wszystko zupełnie serio?...

- Nigdy nie mówię nieprawdy i zawsze jestem serio.

Sekundanci wyszli szybko i oznajmili szefowi, że posłał ich do gniazda wariatów. Atoli dr Buchadło już
był zebrał potrzebne informacje i srodze strapiony wypadkiem udał się natychmiast z uroczystymi
przeprosinami.

Co więcej, ponieważ nie dało się wyszukad winnych, zadysponował w rozkazie dziennym, ażeby
nazajutrz każdy patrol przedstawił się poszkodowanemu w celu wykrycia i ukarania winnego.

Nazajutrz co parę godzin do willi „Holofernes” zgłaszała się gromada drabów w pelerynach i w
okutych butach i rozpoczynały się przeprosiny oraz przygodne rozmowy taterników z okultystami. Ci
ostatni zmuszeni byli wreszcie dla świętego spokoju wywiesid na drzwiach ogłoszenie, zaopatrzone w
swastykę73 otoczoną wieocem trupich czaszek, a zawiadamiające, że dr Siemienieczko, który nie żądał
nigdy żadnej satysfakcji, tym bardziej uważa się ostatecznie i ponad wszelką zasługę za
przeproszonego, że zatem dalsze przeproszenia będą niejako zmarnowane.

Ten wypadek poruszył jednak braci-wskrzesicieli. Zetknąwszy się z ludźmi, dowiedzieli się o wielu
klęskach ludzkości. A ponieważ byli to wszystko ludzie do ostateczności uduchowieni, a jako tacy
płacili dobrem za złe, więc na naradzie, odbytej z zachowaniem zwykłego rytuału, postanowiono siłą
woli, mocą zaklęd i nieodpartą potęgą pewnych obrzędów powstrzymad nawałę deszczu. O trzy
kwadranse na dwunastą wszyscy bracia wypili po czarce niezmiernie skomplikowanego dekoktu i
zasiedli kręgiem wokoło trzech świec z czarnego wosku, stykając się obnażonymi stopami. W ciągu

73
ogłoszenie, zaopatrzone w swastykę - Swastyka, wyobrażenie równoramiennego krótkiego krzyża z
załamanymi ramionami, nim została przywłaszczona przez hitlerowców, była elementem zdobniczo-magicznym
we wszystkich niemal starych kulturach, znakiem ognia i dobrej wróżby. Była również rozpowszechniona u
górali polskich jako „krzyżyk niespodziany” w podobnej funkcji i umieszczona w postaci „ryzowania” na
sprzętach i budynkach. Często o nim mowa w Nietocie [...] T. Micioskiego.
godziny siedzieli w milczeniu, wreszcie pierwszy natchniony - był nim znany alphitomantyk74 oraz
onychomantyk75 brat Armandel Tumidajczyk - rozpoczął:

- El, Elohim, Eloho, Elohim, Sabaoth, Elion, Eiech, Adies, Eiech, Adonai, Jah, Sadaj, Tetragramaton,
Sadaj, Agios, o Theos, Iochyros, Athanatos, Agla, Amen76.

Wówczas Yogi-Sar Melchizedech wzniósł do góry ramiona i wołał:

- Extator! Nestator! Sytacibor, Adoraj. On! Azamon! Mekchon! Asmodakij! Comphae! Erijonas!
Propteres! Alijomas! Kanomas! Papideras! Otiodos! Narbomidos! Almoji, Kakaij, Kranaji, Ekwewant!
Wemat! Dennaj! Comparis! Sciar! Servantis! Cosphilados...77

Podczas kiedy mistrz wymawiał ostatnie zaklęcia, wicemag, brat Piętaszewski, powstał i sięgnął pod
łóżko, gdzie w niewielkim kojcu przebywał przygotowany do obrzędu świeżo urodzony nietoperz.
Bracia pochylili się w skupieniu nad stoliczkiem nocnym, gdzie stała misa ofiarna, czyli emaliowana
niebieska miednica78. Demonolog brat Cybulski rozpostarł skazane zwierzątko, a doktor Manichejczyk
nakłuwał je pod prawym skrzydełkiem szydłem. Bracia śpiewali szeptem:

Lameels, lamati, malia!


Omethis, a, a, azaels...
Meraboth, oliae, pamach!
79
Nolmeels...

A gdy miednica zaczerwieniła się od kropel krwi ofiarnej, prezes uroczystym głosem zaklinał ofiarę:

- Adiuro te, Vespertilio, per Patrem, Filium... per omnes coniurationes mundi et per omnta uerba,
guae dicuntur ds Creatore in hoc mundo. Stmtenns sis in nostro senntio et iurduiene, Aregel, Adruoci
esto mihi in adiutorio, ut propter nos impleatur sermo...80

74
Sztuka wróżenia z ziaren pszenicy; orupmancja lub onychomancja, lub oniromancja, lub oniksodedukcja -
posługuje się w tym celu obciętymi paznokciami (przyp. autora); alphitomantyk (gr. alphitos, jęczmieo,
manteia, wróżba) - wróżący z ziarn jęczmienia; orupmancja, byd może chodzi o orobomancję (gr.) - wróżenie z
ziarn wyki; oneiromancja (oniromancja) (gr.-łac.) - tłumaczenie wróżebnych snów; oniksodedukcja (gr.-łac.
onyxodeductio) - wróżenie z kamienia onyksu
75
onychomantyk (gr. onux, ukhos, paznokied) - wróżący z paznokci
76
El, Elohim [...] Amen - autentyczna lub prawie autentyczna tytulatura i nazewnictwo Boga w języku
hebrajskim i greckim zaczerpnięte z Biblii i Kabały; El (hebr.) - Bóg; Elohim (hebr.) - Bóg, bóstwo; Sabaoth (hebr.)
- Pan Zastępów; Elion (hebr.) - Wzniosły, Najwyższy; Eiech - ?; Adies, raczej: Adir (hebr.) - Potężny; Adonai
(hebr.) - mój Pan (w zastępstwie Jahwe); Jah (hebr.) - Bóg; Sadaj, Szadaj (hebr.) - Wszechmocny; Tetragramaton
(gr.) - imię czteroliterowe zawarte w nazwie „Bóg” (Jahwe); Agios (gr.) - Święty; Theos (gr.) - Bóg; Iochyros - ?;
Athamatos (gr.) - Nieśmiertelny; Agla, raczej: Aglaos (gr.) - Świetlisty, Błyszczący; Amen (gr.) - niech się stanie.
77
Extator (...] Cosphilados - pseudogreckie, pseudołacioskle i pseudohebrajskie żartobliwe, zupełnie luźne i
odległe przekręcenia tytulatury najwyższego bóstwa.
78
Ściśle biorąc, do obrzędu wymaganą jest misa brązowa-kota w czasie połączenia Marsa i Saturna, a ściślej -
duchów przyrodzonych tym ciałom niebieskim: Phaliga z Avanthonem (przyp. autora); misa brązówa-kota -
prawdopodobnie określenie zbliżone do: „brąz-kota” na wzór „tera-kota” lub może po prostu miała to byd:
„misa brązowo-złota”; Marsa i Saturna *...+ Phaliga z Avanthonem - Chodzi chyba o punkt skrzyżowania się orbit
planet Marsa i Saturna, obserwowanych z Ziemi. Według założeo astrologii ma to specjalne znaczenie, a
planety i ich położenie wobec znaków Zodiaku nie tyle wspomagane są działaniem „duchów”, ile raczej
wyposażone są jakoby w „strukturę napięd”.
79
Lameels, lamati, malia! [...] - tekst pseudozaklęcia całkowicie zmyślony, oparty na powierzchownym
podobieostwie do brzmienia słów hebrajskich
Zapadło otchłanne, mistyczne milczenie. Wśród grobowej nocy milczenia stawał się cud zaklęcia.
Korzyły się przed tajemną wolą rozpętane żywioły. Deszcz grzmocił po dachu willi „Holofernes”.

80
Adiuro te, Vespertilio [...] ut propter nos impleatur sermo (łac.) Błagam cię, Nietoperzu, na Ojca, Syna... na
wszystkie sprzężenia gwiazd i wszystkimi słowami, które nazywają Stwórcę, obyś był na nasze usługi i przysięgi
*?+, Aregel, Adruael, bądźcie na nasze usługi, aby ze względu na nas wypełniły się wyroki...
Nazwy rzekomych demonów Aregel i Adruael nie są notowane w kompendiach magii asyryjsko-babilooskiej ani
w Kabale żydowskiej.
Deszczu tydzień czwarty

Lało i lało.

Zjawisko przekraczało granice zakreślone przez prawa natury. Stawało się niepojętym, a zatem samo
sobie przeczącym i niejako nieprawdziwym, gdyż zaprzeczało od stu lat zbieranym materiałom
naukowym i wszelkim maksymalnym wykazom opadów.

Meteorolog miejscowy, znany przyrodnik p. Kluch, już od tygodnia chodził ponury, zadręczany
najstraszliwszymi myślami. Nie dośd na tym, że do trzech razy na dzieo opróżniad musiał pluwiometr
(pojemności trzech garncy), że przy wykreślaniu krzywej linii opadów brakło mu już miejsca na
arkuszach regulaminowych, nie dopuszczających podobnej samowoli deszczo-opadów...

Nie dośd, że tłumy ludzi po całych dniach oblegały gmach stacji meteorologicznej, domagając się
pogody oraz czyniąc szydercze uwagi nad wywieszanymi codziennie biuletynami, dopisując na karcie
nauki obelgi, złorzeczenia i nieprzyzwoite wyrazy oraz żądając (nieraz z ciupagą w ręku) dotrzymania
prognozy z dnia wczorajszego.

Było znacznie gorzej. Uczony tonął w wirowisku zjawisk niepojętych zupełnie i niedopuszczalnych z
punktu widzenia ścisłej wiedzy. Tracił wiarę w naukę, której poświęcał życie. Ziemia zapadała mu się
pod nogami.

Gnębiło go przerażające zachowanie się barometru. W precyzyjnym tym instrumencie pod wpływem
jakichś tajemniczych kataklizmów rtęd wznosiła się w rytmicznych podrygach aż do maksimum
dopuszczalnej skali, a nawet poza skalę, to znów opadała aż do zera, a nawet poniżej, jak gdyby jakiś
szatan wypompował z okolicy całe powietrze. Dyrektor dusił się na samą myśl o podobnej katastrofie.
A chociaż nie wierzył w duchy - cóż miał przypuścid, jeżeli nic innego nie pozostawało do
przypuszczenia jak jeno to, że zły duch obrał sobie siedlisko w rurce barometru i wyrabia tam harce w
celach dla człowieka absolutnie niedocieczonych?

Niepokoił go bardzo podejrzany, niesłychany jakiś wiatr, który nie dawał się wyczud ludziom, lecz tak
czuły instrument, jak ostatnio nadesłany z Akademii Umiejętności automatycznie zapisujący
wentometr, notował potworne jakieś ruchy powietrzne, zapisując linię nie dającą się do niczego
przyrównad. Na pokratkowanym papierze, napiętym na odnośnym cylindrze, uczony odczytywał co
rana pokręcone i zgmatwane pismo przyrody i on, który życie spędził na czytaniu w księdze natury,
nie rozumiał literalnie nic. Były tam girlandy, hieroglify, coś w rodzaju nieudolnych karykatur, a w
koocu zaczęły się same kółeczka, kółeczka, kółeczka... I o zgrozo, wpatrzywszy się przez lornetę w
maszt, na którym osadzona była ostatniego systemu chorągiewka wietrzna, spostrzegł, że wiatraczek
na szczycie obraca się nieustannie wokoło swojej osi, ruchem łagodnym, powolnym, nieubłaganie
uporczywym...

Pan Kluch nie odejmował lornety od oczu w ciągu paru godzin, nie słysząc wrzasku tłumów, które
stały za płotem z kolczastego drutu, otaczającym obserwatorium, i złorzeczyły dyrektorowi za
wczorajszą prognozę... Ciśnienie.., wiatr, wszelkie szanse na odmianę...
Zdawało mu się, że wraz z wiatraczkiem wichromierza kołuje wszystko w jego głowie; kołowały myśli,
kołowały chmury, kołowała Gubałówka, Zakopane, stacja meteorologiczna, tłum złorzeczący, niebo i
ziemia...

I dyrektor z niewysłowionym uśmiechem zaczął się obracad w kółko, z początku nieśmiało, z wolna,
łagodnie, potem raźniej, potem jeszcze lepiej, wreszcie zakręcił się jak bąk i mieniąc się w oczach
przerażonego tłumu złorzeczących gości, warcząc od pędu jak puszczona śmiga, nieprzytomny i
unoszony przez niewiadomą siłę, taczał się po okólniku obserwatorium, trącał o płot kolczasty, darł
na sobie odzienie, odskakiwał, wreszcie przerwał druty i furcząc rozpostartymi ramionami oraz
strzępami ubrania i łyskając gołym cielskiem poleciał w świat w nieokreślonym kierunku, pełnym
zygzaków i zakrętów.

Uciekali przed nim ludzie, żegnając się krzyżem świętym przed nieszczęsnym opętaocem, płoszyły się
i ponosiły chrapiąc konie, wyły uciekając przerażone psy.

Rozpętanie żywiołów stało się do ostatniej ostateczności rozpętanym, jeśli tak wyrazid się można. I
zaiste niejednemu umysłowi nasuwało się straszliwe przypuszczenie, że nastają czasy potopu. Twarze
wybladły bez słooca, krew pozbawiona była najszlachetniejszych ciałek, nerwy, napęczniawszy
wilgocią, napinały się do ostateczności, wreszcie pękały z trzaskiem, sprawiając w mózgach ludzkich
rozterkę i powodując wieloliczne stąd płynące skandale.

Rozluźniła się więź społeczna, odmówiły posłuszeostwa hamulce. Jak przez przerwaną groblę
wylewały się upusty złych instynktów i zmywały z powierzchni życia wszelką szlachetnośd.

Ponurośd zjawisk ziemskich odbijała się w niebiosach. Chmury i chmury bez kooca, a gdy na rzadką
chwilę w chmurach ukazała się dziura, to przez nią widad było inne, jeszcze czarniejsze chmury, nad
którymi z całą pewnością znajdowały się w rezerwie coraz to nowe światy chmur. I wisiały tak nad
chmurami chmury do nieskooczoności, aż do szczytów stropu niebieskiego, do ostatniej,
najostatniejszej chmury-poduchy, na której opierał swoje mokre stopy światy Lej, niestrudzony ziemi
kropiciel.

Nie było już w sercach żadnej nadziei, jeno szał i zawziętośd. Do szczętu i do znaku wyczerpały się
zasoby gotówkowe ludzkiej cierpliwości oraz wszelkie źródła kredytu tego pożytecznego uczucia.

I w owej chwili ostatecznej - ku zachodowi skłaniało się właśnie słooce, to niewidzialne od szeregu
tygodni i zapomniane doszczętnie ciało niebieskie - na niebie zaczęły się odbywad dziwy i cudów iska,
na które z początku nie zwracali *uwagi] ludzie pochłonięci swarami, pijaostwem, rozpustą i
wszystkimi co do jednego grzechami głównymi, zakreślonymi w liczbie siedmiu przez prawo
kanoniczne.

Oto zatulony w pierzyny mgieł Starzec Gór energicznym kopnięciem tytanicznej stopy odrzucił
pokrycia łoża i przeciągnął zaspane ramiona. Zbudził się Starzec i w potężnym ziewnięciu wionął na
ziemię wichrem. Wzburzyły się chmury, rozwarły się, dźwignęły się z miejsca ciężkie, przepełnione
dżdżem bukłaki i gnane potęgą wichrowej Starca woli, rozłaziły się we wszystkie strony świata,
oporne, lecz posłuszne, leniwe i ozierające się jeszcze za siebie.

Zachciało się Starcowi pożred ku ludziom i ku ziemi. Natychmiast dwaj gooce, Bełkotek i Łupież,
kopnęli się na prześcigi, chlastając biczyskami po leniwych grzbietach otyłych chmurzysków,
pogwizdując jako za owcami i szczując psami oporniejsze gromady. Wartko zawracały je po hali lotne
jak wiatr Starcowe liptaki, Muchaj i Ruchaj - psy złe i wierne.

I nie spostrzegli się ludzie, jako na zachodzie ziemi, kędy idzie węgierska strona, na zalanych purpurą
przestworzach już pomykał jasny rycerz Ognipiór w pogoni za potworną gadziną, owiec Starcowych
nienasyconą pożeraczką, za piekielną suką smoczą, Dychawicą. Rozwijała i zbierała swoje skręty
Dychawica obracając się po szerokim niebie. Ogniem ziała z rozdziawionej paszczy, chlastała
kolczastym ogonem, stawała na dwu łapach i rozpuszczała zatrute pazury. Ciskał w nią złotymi
strzałami rycerz Ognipiór, żgał ją włócznią z celnego smereka, siekł ją berdyszem, od którego szło po
niebie szerokie łyskanie. Nosił rycerza po niebie jak po stepie skrzydlaty rumak, wierzgając czterema
nogami, i raz wraz pana wspomagał, bijąc zadem w spaśne cielsko smoczycy. Aż wzleciała na wysokie
niebo cud-dziewica, zwycięzców lubośd i nagroda, siwooka i żółtowłosa Motylica. Wionęła ku
rycerzowi kraśną kiecką, oblała rycerza uśmiechem jak płomieniem. Wspiął konia, aże stęknął,
zamierzył się berdyszem ode Spiszą po Orawę i od zamachu przeciął bestię na dwoje, aż mu ten topór
uwiązł we twardym szczycie Osobitej.

Przewalają się jeszcze Dychawicowe kawalce, jeszcze grzebią pazury w chmurach i ogon się po
chmurach łopocze. Długo kona zawzięta suka smocza, ale już Ognipiór porwał na koo Motylicę, już
ścisnął dziewoję, aże zawrzasła z lubości i ze wstydu spłonęła purpurą, i nakryła siebie i rycerza kraśną
kiecką. I ludzie zobaczyli słooce.

Stało na skraju widnokręgu, między granicą Osobitej a kopiastą Magórą Orawską. Purpurowe i
ogromne zalewało czerwonym światłem cały świat. Ponad nim porozwłóczone pasma chmur tworzyły
barwny, fantastyczny kobierzec, na którym z arabesek i hieroglifów pisał się znak dla każdego
zrozumiały: pogoda!

Jak w bajce, kiedy na wymówione słowo zaklęcia zamiera w nieruchomości wszystko, co żywe, tak tu,
na całej przestrzeni Zakopanego, ludzie stanęli jak posągi, w bezwładzie - oczarowani zjawiskiem. Na
parę minut ustało wszelkie życie, każde drgnienie.

Zapatrzone w tarczę słoneczną, osłupiało wszystko. Zatrzymały się ręce niosące do ust pożywienie lub
kieliszek, zastygali w ruchu, jak na błyskawicznej fotografii, idący, jadący, pracujący. Stawały jak wryte
pośród drogi zaprzężone konie i patrzyły na słooce z nastawionymi oczami, chrapiąc. To samo czyniły
samochody. Zatrzymały się nawet zegary.

Zatrzymały się upusty wymowy p. Marchołtowej, która karciła zarządzającą, pannę Kupczykajtisównę,
za dodanie do sosu pół kwaterki prawdziwej śmietany. Przestał krzyczed po siedmnastym uderzeniu
p. Rulon, karcony przez szefa patrolu nr 3 Samoobrony za szachrajstwo przy kartach, zapatrzył się na
słooce i drugi o tej godzinie już zupełnie porozpinany przed egzekucją, p. Lepomaoski, kapital*ista+
skazany za skradzenie 2 oszczypków ze sklepu Bajurkesa, zamarły w uwięzi pocałunku setki ust,
znieruchomiały pióra poetów, siekiery cieślów, nożyce fryzjerów, nahaje Samoobrony, smyki
muzykantów, dzwony kościelne, maszyny do szycia, urwały się w odnośnych miejscach kłótnie,
zatargi, sceny, skandale, morderstwa i inne objawy życia.

Aż po długiej chwili olśnienia buchnęła po masie ludzkiej gorąca jak płomieo fala radości. Zawrzasła
radośd- z tysiąca piersi i gardzieli! Ludzie obcy rzucili się sobie w ramiona. Całowali się odwieczni
wrogowie. Niewierne żony spieszyły rzucid się w objęcia niewiernym mężom i wierne czyniły toż
samo. W zamęcie radości u Pchełki, wśród gwałtu toastów i muzyki, rżnącej huczne wyrwasy, dwie
bardzo stare panny, panna Benzyna i panna Antyfona, zostały po raz pierwszy i ostatni wycałowane
przez niewiadomych sprawców, oszalałych z emocji. Wytrzeźwieli w jednej chwili obywatele pijani od
miesiąca, upijali się na umór trzeźwi, Samoobrona wśród rzewnych toastów u Pchełki została
uroczyście rozwiązaną przez dr. Buchadłę, który odczytał z arkusza nazwiska 273 ukaranych obywateli
i solennie ich przeprosił. Stu obitych, obecnych przypadkowo u Pchełki, złożyło przy szalonych
oklaskach tłumu deklarację darowującą sprawcy swoje bóle i puszczającą w niepamięd ciężkie
przeżyte chwile. Ośmieli! się nawet pokazad u Pchełki znienawidzony i nie widziany od trzech tygodni
dr Szurlej i rozglądał się po ludziach ż niepewnym i nieszczerym uśmiechem rozczulonego szakala. A
we wszystkich pensjonatach tego wieczora dla uczczenia powagi chwili przełamano surową regułę i
każdy gośd otrzymał przy wieczerzy po dwie niewielkie makagigi.

Słooce zaszło i niebawem na czystym niebie zapalad się zaczęły pierwsze gwiazdy. Nieogarniony zrąb
szczytów zarysował się czarną linią przed wytęsknionymi oczami tłumów, które do późnej nocy snuły
się po ulicy Marszałkowskiej, pojąc oczy ukochanym widokiem. Z radością przekonano się, że
wszystkie dotychczasowe szczyty stoją na swoim miejscu.

Setki gromadnych wycieczek wybierało się nazajutrz od samego świtu. Przewodnicy byli rozrywani,
furki i powozy zajęte i przepłacone trzykrotnie. Legiony taterników wyruszały w góry, większośd
nawet szła na noc do schroniska na Krowiej Hali, ażeby nie tracid ani chwili z drogocennej pogody.

Dzielni ludzie czynili przygotowania, rozwłóczy-li kolosalnej długości liny, tłoczyli się po wszystkich
sklepach, zakupując wszystkie kiełbasy, boczki, wódki, kaszę, konserwy, smarowali się od stóp do
głów kozim sadłem, napuszczali tłustością koszule, podkuwali srogimi hufnalami olbrzymie buciary.

Zapowiadały się niezmiernie ciekawe wyprawy. Pierwsze wejście na Czop Jeleni od strony
Zarwaoskiej Doliny, które w kołach poinformowanych było szaleostwem, przedsiębrali najzaszczytniej
znani taternicy, panowie Serwantowicz, Bujdoł i Kacapek. Żegnani uroczyście przez kolegów,
obwiązani linami, grzmiąc żelastwem, już pojechali na noc furką do węgierskiej granicy. Pan Chwyt z
nieodstępnym towarzyszem, starym przewodnikiem Gulardą, wybierali się na zdobycie straszliwego
Podogonia wschodnio-południową ścianą. Uczony i zaszczytnie znany w europejskiej literaturze
alpinistycznej dr Skrobacz szedł wraz z Węzełkiewiczem i Hakiem na Mokrą Grao; chcąc powtórzyd
wariant znanego Czecha Paliczka z zeszłego sezonu oraz dodad doo wariant własnego pomysłu.
Małżonkowie drostwo Drymplowicze81 wybierali się wraz z kuzynem swym, młodym poetą
Pinelaoskim, na Żabiego Konia.

Z wypraw bardziej zwyczajnych szło nazajutrz towarzystwo złożone z sześciu osób: p. Konstantego
Lampy z siostrą, p. Andrzeja Mruka z żoną Honoratą oraz dwóch taterników dr. Józefa Zygzaga i p.
Adama Upalnego82, na Łomnicę od północnej ściany. Z wypraw masowych zaznaczamy: wycieczkę
klubu Żarliwców we wschodnie Tatry, Gorliwców w zachodnie. Zjednoczone Zupy Rumfordzkie szły na
Kościelec, Klub Rzeźników na Świnice, Koło Wrogów Tytoniu na szczyt Pod Fajki, Tow. Zwolenników
Jarstwa oczywiście na Psią Trawkę.

81
drostwo Drymplowicze - Cecylia i Władysław Gumplowiczowie, przyjaciele Struga. W. Gumplowicz był
geografem, publicystą i działaczem PPS.
82
Konstanty Lamp z siostrą, p. Andrzej Mruk z żoną Honoratą *.-..+ dr Józef Zygzaga i p. Adam Upalny -
Sobowtóry autentyczne tych osób: Konstanty Aleksandrowicz z siostrą Welą Wróblewską, Andrzej Strug z żoną
Honoratą, dr Józef Żychoo i Adam Uziembło.
Jak ciężka zmora spadały z mózgów troski, opętania, nienawiści. Ulatniała się pamięd okropnych
zdarzeo, serca przebaczały doznane krzywdy, uśmiechnięte oczy spoglądały z ufnością w przyszłośd.
Kilkaset spraw honorowych zostało natychmiast umorzonych, pojedynki przypadające na dzieo
następny odwołane, gdyż podsądni, skarżący, wyzwani, sędziowie, superarbitrzy, sekundanci -
nazajutrz wyruszali w góry, w góry, miły bracie!

Tam swoboda czeka na cię...83

Mikołaj, płatniczy od Pchełki84 i panna Lunia. bufetowa od Rozmaryna, spiesząc o 7 rano do swoich
obowiązków, przystanęli na parę chwil rozmowy. Chociaż nieubłagana nienawiśd łączyła oba
współzawodniczące zakłady, pracownicy widywali się czasami chyłkiem, wbrew surowemu zakazowi
pracodawców. P. Mikołaj nawet, w rzadkich podczas sezonu wolnych chwilach, zabiegał o względy
panny Luni.

- No, pogodę mamy, panno Luniu. Całuję rączki...

- Ach, może człowiek nareszcie odetchnie na chwilę! Coś okropnego, co się u nas działo...

- Żarty, panno Luniu! U nas dopiero było cygaoskie wesele bez marcypanów!

- Nazbierał pan pieniędzy na parę tysięcy...

- Nie skarżę się, ale znów parę tysięcy...

- Mnie bo tylko głowa co dzieo boli. Tylem zarobiła. A com się napatrzyła i nasłuchała. Jakież to
niektóre goście świnie.

- Żarty, panno Luniu! Co ja się napatrzył! Co ja wiem! Żeby ja tak chciał to wszystko napisad...

- Bydło i tyle.

- Racja. Ale tak było i zawsze. A w ten sezon wszystko chodziło do góry nogami.

- Oj, to było piekło gorące!

- Nudziło im się, próżniakom. Ale ileż oni wy-chlali przez te parę tygodni! Winni mi są sporo, ale
chodby jaki taki i zarwał, to nie powiem, żem stracił.

- I kiedyż pan Mikołaj własny interes zakłada?

- We dwa tygodnie po ślubie.

- Ach! Nic nie wiedziałam...


83
*…+ w góry, w góry miły bracie! Tam swoboda czeka na cię - znany dwuwiersz Wincentego Pola z Pieśni o
ziemi naszej, napisanej w r. 1835, ogłoszonej w r. 1843.
84
Mikołaj, płatniczy od Pchełki - Prawdopodobnie Piotr Przanowski (1859-1923), który w r. 1910 przejął po
Płonce (Pchełce) „Cukiernię Warszawską” i przekształcił ją w restaurację z werandą (narożnik ul. Kościuszki i
Krupówek), bardzo popularną później, w okresie międzywojennym, ale wówczas już jako własnośd następnego
nabywcy - Franciszka Trzaski. Budynek ten został zburzony przez okupanta hitlerowskiego w czasie ostatniej
wojny.
- Jak to? Przecie ja się z panną Lunią żenię!

- Od kiedy to?

- Od zaraz. Tak mi Boże dopomóż, żebym się z tego miejsca nie ruszył. Panno Luniu, jak cię kocham,
machniemy taką knajpę na Marszałkowskiej, że starych diabli wezmą. Ja mam gości huk, co za mną w
ogieo pójdą, panna te? sprowadzi swoich. Muzyką się skontraktuje, bodaj gramofon na początek. Ja
interes znam, panna znasz, a gośd zawsze głupi. Będziem dawad aby podwieczorki, kawa i bar
amerykaoski alafurszet. Na tym największy zarobek. Do wszystkich diabłów, chłop jestem, nie
ułomek... Jazda, do zapowiedzi!

- I kto u nas będzie bywał? Patrz pan, wszystko wali i wali w te góry... Powariowali!

- Nie bój się panna! Góry górami - nie na górach. Zakopane stoi, a na knajpach...

- Co też pan rozpowiada...

- Ja gości znam! Nasz gośd bardzo lubi popatrzed, jak tam insi chodzą, a samemu w knajpie właśnie
najlepiej. Byleby wiedział, że tam jakieś wariaty łażą na złamanie karku.

- Musi przecie zawsze ktoś chodzid, boby całego Zakopanego nie było, a i nas w nim.

- Naciąganie! Ja gościa znam. Pojedzie do Morskiego, wróci i na tym koniec. A potem tylko opowiada
przez dwa miesiące, gdzie to on się wybiera, jak to on pójdzie, z kim i którędy. I tak oni sobie wszyscy
przyświadczają, a bajcują o tych górach - a co robią? Po knajpach wysiadują, plotki roznoszą, kobiety
się pokazują, a oni na to patrzą, no i piją, politykę robią, od żon do knajpy uciekają, jak zawsze i
wszędzie, tak i w Zakopanem też. To panna o tym nie wiedziała? I

- Ja się bardzo boję, że jeszcze stracim, bo patrzaj pan, jak to wszystko idzie, jedzie na olaboga.

- Głupstwo! Do razu sztuka. Wynudzili się przez deszcz. A dziś u nas będzie też pełno, a od jutra znów
będą po sobie deptali.

- Iluż to panów, a nawet pao, tylko po górach chodzą - po to przyjechali.

- O tych ja nie stoję. Taki, jak przyjdzie, przy jednej kawie przesiedzi godzin siedmnaście, miejsce
zabiera. Porządny gośd nie będzie się po górach poniewierał. Wszystkie taterniki u mnie w kieszeni
siedzą - co zje i wypije - to na krydę. Jeszcze gorsze od malarzy.

- Już sama nie wiem...

- A serce?

- Może by od nowego roku?

- A tymczasem najlepszy lokal - całkiem po zakopiaosku urządzony, zabierze nam sprzed nosa ten
łajdak Adolf od Brajbisza. Kocham pannę i już.

- Oj, panie Mikołaj...

- Raz, dwa, trzy, bo godzina wpół do ósmej.


- i Wpół do ósmej? Matko Boska, znowu będę miała przykrości ze starą!...

- Do cholery z nią! Sama panna będziesz wymyślała służbie...

- Dziś mnie, jutro tobie. Raz, dwa, trzy!

- Niechże już będzie, ale strasznie się boję!

- Głupstwa panna plecie. Dziś pannie przyniosę pierścionek z kamieniem, jak sama hrabina nie nosi.

- Nie robiłby pan Mikołaj zbytków.

- Kamieo najpierwszej wody! Zostawił go u mnie za 50 koron jeden malarz i gdzieś pojechał w świat,
uciekając od długów.

- Oj, może jeszcze komu ukradł?...

- Et, nie, to bardzo porządny facet. Od narzeczonej dostał, która z nim zerwała za jakieś łajdactwo.

Wszystkimi drogami, szlakami, ścieżkami i skrętami, ze wszystkich dzielnic i zakątków ciągnęły rzesze
obarczone workami, łomocąc okutymi trzewikami, wspierając się na kijach najrozmaitszych
systemów. Szli starzy, niewiasty, dzieci. Szli dzielni, mocni i odważni, szły pokraki laskonogie i cherla-
we, szły stare łazęgi tatrzaoskie, którzy po wszystkich przedpieklach byli jak u siebie w domu, szli
filistrzy obarczeni żonami, dziedmi, ze służącą Marysią z tyłu, niosącą tobół z jedzeniem, ubraniem,
samowarem, szli wspinacze obwiązani linami po same oczy, zgrzytając po kamieniach czekanami
grubymi jak dyszle, szli do Czarnego Stawu wystraszeni nowicjusze pod wodzą przewodników
trzynastej klasy, szli eleganci, zawinąwszy flanelowe majtki, szli księża, zawinąwszy sutanny, szli Żydzi,
zawinąwszy chałaty. Szły panny przebrane za chłopców, przebrane za amazonki, przebrane za
boginie, przebrane za taterniczki. Powiewały welony, wstążki, rozpuszczone włosy. Dzwoniły korale,
łaocuszki, klamerki. Kusiły nóżki w pooczoszkach niebieskich, zielonych, migdałowych, czerwonych, w
kratki, w paski, w kółka, w ażury. Szły panny ubrane z gustem i bez gustu, w gorsetach i bez gorsetów,
z mamami i bez mam.

Jak girlandy kwiatów barwiły się na grzbiecie Boczania nieskooczone sznury korowodów ludzkich.
Koło godziny 10-ej rano zwarty tłum zabrał całą szerokośd drogi na Boczaniu. Spychali się ludzie w
tłoku na obie strony ku Jaworzynce i ku Olczyskiej Dolinie. Dochodziły raźne okrzyki i hukania od perci
przez Jaworzynkę, gdzie również posuwał się tłum w zwartej masie.

Na zbiegu ścieżek u wejścia na Halę Królową przy słupie z tablicą:

GRANICA OBWODU MAJESTATU GÓR. - BACZNOŚCI CISZA! POSŁUSZEOSTWO!

uczynił się zator z ciał ludzkich. Ścisnęła się masa ludzka w wąskim przejściu między Kopą Królową a
Kopą Magury. Pomimo wysiłku i ustawicznego usypywania się miazgi ludzkiej po zboczu Jaworzynki,
nie można było przeforsowad zapchanego przejścia. Ani naprzód, ani w tył, ani w prawo, ani w lewo.
Dopiero gromada pierwszorzędnych taterników, która znalazła się w samym środku tego ścisku,
solidarnym naporem okutych butów i czekanów przepchała lukę w ludzkiej masie i łamiąc żebra,
płaszcząc głowy i miażdżąc butami ludzi słabszych oraz małoletnich, wydobyła się na wolnośd. Runął
tłum w wybitą szczelinę i jak fale wezbranej powodzi rozlał się po szerokiej hali.

Jak nieogarnione stada wielobarwnego bydła okryli turyści Halę Królową, szli polem, szli dołem, szli
zboczem, szli przez kosówkę. Jak białe mgły uciekały na ten widok ku szczytom kierdele owiec
przeraźliwie becząc. Galopowały z podniesionymi ogonami, uciekając na wsze strony krowy. Psy
liptaki wyły na trwogę ze wszystkich szczytów.

Szła nawała ludzka, krzycząc, pijąc, flirtując, oblewając się potem, strzelając z rewolwerów,
pogwizdując i oddychając pełną piersią w obliczu gór, które przybliżały się z każdą chwilą. Po
chwilowym pełnym zachwytów i okrzyków przystanku tłumy zsunęły się lawiną na Halę Krowią i
zalały jak szaraocza pierwsze napotkane po drodze schronisko. W przeciągu pięciu minut wyjedzone
zostały chleby, kiełbasy, oszczypki, sole, pieprze, zatłuszczone papiery, watowane kołdry, ścierki,
wypite zostało mleko kwaśne i słodkie, serwatka, żętyca, wydojone i wyssane do ostatniej kropli krwi
zostały wszystkie krowy, owce i kozy, po czym wędrówka narodów rozpadła się na trzy szlaki: ku
Krzyżnemu, na Czarny Staw i na Liliowe, i zapełniając ciszę i majestat gór nieustającym hukaniem i
wrzaskiem, od których obrywały się całe turnie i sypały się po żlebach lawiny piargu, znikła w obliczu
gór jak krocie marnych mrówek.

Rozanielony ze szczęścia, co chwila szalejąc i co chwila omdlewając z bezmiaru piorunujących


afektów, prowadził pan Lubystko ukochaną swoją i ze wszystkich sił starał się trzymad w jak
największym oddaleniu od fali powszechnej. Trudno to było w pierwszych godzinach podróży. Przez
długi czas ogólny szlak prowadził ich w zespole depcących sobie po piętach turystów.

Wprawdzie zaraz za Kuźnicami zapamiętały kochanek błagał o zboczenie natychmiast w las, ale
prośba ta była bez sensu.

- Gdzie tu góry? Gdzie tu natura? Gdzie piękno?

- Wszędzie, wszędzie! Taki gęsty las, taki cudowny mech...

- Pan nadużywa umowy... Ależ proszę dad spokój! Panie, ludzie patrzą!

- Widzisz, że juz nie mogę!

- Widzę. Proszę roi zawiązad sznurowadła. Męczennik postanowił wytrzymad aż do Hali Krowiej. Tam,
omijając oblężone schronisko, poczęli szybko wspinad się bez żadnej drogi pod Kopę Magury, gdzie p.
Lubystkę nęciły przede wszystkim bujne zarośla kosodrzewiny.

Nieprzytomny i umierający ciągnął panią swoją za obie ręce, zużywając ogromne kilogramometry
energii. Pani Leda dawała się prowadzid z szataoskim bezwładem, z szelestem jakichś potępieoczych
halek, pachnąca rozkoszą i zabójcza w każdym poruszeniu.

Pan Lubystko już nie mógł mówid z wysiłku wzruszeo. Nagle w gęstym zaroślu kosodrzewiny otwarło
się okienko. Tam rozkoszna, maleoka polana, zasłonięta od całego świata, pachnąca, umajona żółtymi
kwiatami, a powyżej - góry.,.
Uszczęśliwiony i wyczerpany padł na kolana i ogarnął drżącymi ramionami boskie biodra. Ręce
pięknej pani błądziły po włosach ukochanego, a wniebowzięte oczy po szczytach. O, chwilo!

Jak rozkwitła gałąź pochyliła się i opadła z rozchylonymi ustami, dysząca...

- A nie potrzebno wam kocich łapków?

- Ach, żadnych kocich łapek...

Ale małoletni syn gór w absolutnie czarnych białych portkach i w serdaku z ojca stał w altanie
rozkoszy i trzymał pęczki szarotek.

Pan Lubystko zerwał się na równe nogi, pani Leda instynktownie zasłoniła sobie jedną ręką oczy,
drugą poprawiała suknię, która już była w niejakim nieładzie.

- Czego chcesz? Wynoś się zaraz!

- Kocich łapków nie kupią?

- Nie, wynoś się już!

- Kup lepiej...

- Dawaj wszystko! Masz tu i jazda!

- Mleka nie chcom? Warniątko przyniesem.

- Idź precz!

- Żętycy mogę, oszczypki som...

- Chłopak - zdziraj stąd, pókim dobry!

- Chłopaczku, my tu chcemy sobie spokojnie popatrzed na góry... Idź, my tam zaraz przyjdziemy na
mleko...

- A skądeście wy? Z Krakowa?

- Z Warszawy. Wynoś się.

- Dajcież mi, panie, papierosa...

- Co? Wynoś się...

- Niech mu pan już da!

- Naści, masz, ale jak mi tu zaraz...

- To Bóg zapład paostwu.

- Poczekajże, zlituj się, niechże odejdzie trochę dalej... złe jakieś miejsce... Chodźmy gdzie indziej...

- Nie mogę - nie mogę! O, te twoje usta... usta... Ach, przeklęte guziki...
- Nie ruszaj... Zlituj się... Podrzesz mi bluzkę...

- O, wy cuda moje, cuda...

- Ach!!!

- Czego tu chcesz, gałganie, oberwaocu! Łeb ci obedrę!...

- Patycków nie majom?

- Patyczków?! Czego ten potwór chce? Jakichś patyczków?!! Poszedł won!

- Zapałków, panie, dajcie, ni mom cym papirosa zakurzyd.

- Ja oszaleję - ja go zamorduję...

- Dajże mu zapałki...

- Masz - precz - won!!

- O ty, rozkoszy moja... Tyle czasu... Tyle męki...

- Poczekaj, błagam cię... Tu niedobrze, słychad jakieś dzwonki... Jeszcze kto przyjdzie...

- Utonę w tobie, umrę przy tobie... Zdejm buciki, pooczoszki... Ja chcę całkiem...

- Wstydzę się... Ach, co ty robisz... Ach...

- O, wy cuda moje, cuda!...

Nagle p. Lubystko zerwał się na równe nogi. Gdzieś straszliwie blisko przedzierał się ktoś przez
kosodrzewinę. Po chwili wśród chrzęstu i trzasku łamanych gałązek ukazał się potworny, kudłaty pies
liptak. Stanął, z jeżył sierśd i zaczął szczekad ponurym, chrapliwym głosem.

- A pójdziesz! A do budy!

- Ach, jaki straszny pies - może wściekły?

- A do budy, ścierwo jedne!

Na widok podniesionej ciupagi pies uskoczył w bok i natarł z boku, siepnął zębami za połę wytwornej
kurtki, urwał sporo i odskoczył. Wypędzony z altany, obrał stanowisko u wejścia i zaczął ujadad.

- Co tu robid?

- Daj mu co do jedzenia, to się uspokoi...

- Pójdź tu! Na! Na!...

Pies chwytał w lot i łykał nie gryząc kawałek kiełbasy, chleb, pierniki, pomaraocze. Ale ruszad z
miejsca nie myślał i gdy poczęstunek skooczył się, zaczął ujadad systematycznie, miarowo. W
systemie tym łatwo było wyczud, że pies będzie ujadał takim trybem i przez czterdzieści ośm godzin.
Po kwadransie narad oboje zgodzili się, że trzeba szukad innego miejsca. Pani Leda uporządkowała
szaty, p. Lubystko zabrał worek, peleryny i oganiając się od psa, wspinali się dalej. Szli po gładkim
zboczu, potem darli się przez kosówkę, a pies nie opuszczał ich, prześladując krok w krok, nie
wiadomo za co. Od czasu do czasu nierozważny p. Lubystko ciskał w niego olbrzymimi głazami, co
odświeżało już przycichającą zajadłośd liptaka. Tak im zeszło z godzinę.

W ciągu tego czasu uwaga liptaka rozdwoiła się. Zaczął poglądad ku górze, ku szczytowi Kopy Magury,
gdzie kręcili się na tle nieba jacyś ludzie. Po niejakim namyśle opuścił nieszczęsną parę i w wielkich
susach pognał pod górę.

Odetchnęli, ale naokoło było gładko, pusto i strasznie pochyło. Upadł wszakże na kolana p. Lubystko,
pociągając za sobą Ledę...

- Ależ tu okropnie nierówno...

- Ach, wszystko jedno!

- Zsuniemy się w dół. Ach, jakże jestem zmęczona...

- Połóż się...

- Zlituj się, daj mi odpocząd...

- Usta, usta... Pomóż mi... Ukochana... nie mogę znaleźd haftki...

- Nie! Nie... Tu zanadto odsłonięte...

- Ależ tu pustynia! Tylko góry nas widzą...

- Ach, nie. Może kto na nas patrzy teraz przez lornetę.

- Nikogo nie ma.

- Widzisz, tam na szczycie stoi trzech...

- Piekło!...

Wreszcie, o szczęście, grunt się załamał i ukazał się niespodziewanie głęboki lej, jak otwór krateru,
zapadlisto usypany rumowiskiem skalnym, porośnięty gdzieniegdzie trawą. Nie była to już altana
rozkoszy, nieco za wiele kamieni, a kiedy spuścili się w lej, góry znikły za zrębem; ależ było ustronie,
ależ...

I wybrawszy najlepsze względnie miejsce, kochanek poodrzucał trochę zbytecznych kamieni i znowu
wniebowzięty rozpościerał pelerynę, kiedy włosy na głowie stanęły mu dębem.

Spostrzegł na ziemi grubą, w skórę oprawną książkę, czyjąś pelerynę i czyjś worek...

- Nie! Ja zwariuję.

- Ktoś tu siedzi niedaleko! O Boże, jak my się wytłumaczymy? Co powiemy, po cośmy tu zeszli?...

- To nic Przecież jestem przyrodnikiem. Powiem, że chciałem ci właśnie pokazad dół krasowy.
- Ach, to dobrze!

Jednak lej był pusty. Dopiero po chwili w odległości kilkudziesięciu kroków jeden z wielkich siwych
głazów ożył, podniósł się i zaczął się zbliżad. Siwy pan w siwym ubraniu spoglądał na nich figlarnie
siwymi oczami.

- Witam kolegę! Moje uszanowanie pani!

- A, dzieo dobry koledze - nie poznałem z początku. Pozwoli pani... Profesor Tapir, znany geolog...85

- Bardzo mi przyjemnie, paostwo zwiedzają nasze cuda natury! Proszę kolegi, ten kolosalny lej! Dno
tajemnych prac przyrody! Dokument potwierdzający najabsolutniej moją teorię drążeo...

- Oczywiście. Zawsze byłem zwolennikiem...

- Chciałbym tu sprowadzid za łeb (przepraszam panią) tego gamonia, starego belfer a Liszkę, i tłuc go
tym zakutym łbem o kamienie. Niechże by raz popatrzył na nagą prawdę bijącą z tego leja!

- O tak, dziwnie to uparty umysł.

- Sprowadziłbym tu za łeb (przepraszam panią) całą komisję naszej przesławnej Akademii, która
dopuściła, żeby tak niesłychane brednie...

- A praca paoska?

- Wyjdzie tej jesieni. Zabiję go w opinii Europy. O, ja go tu zagrzebię żywcem w tym leju! Pani
szanowna zapewne z geologią nie bardzo - otóż pozwolę sobie w paru słowach...

Zaczął się wykład, demonstrowany na kamieniach, na jakichś kątomiarach, na szerokich giestach, na


wymyślaniu przeciwko wszystkim geologom polskim Trwało to długo, a zapowiadało się jeszcze
gorzej.

P. Lubystko o mało nie płakał i odpowiadając koledze plótł nonsensy naukowe, czego zresztą tamten
w zapale nie spostrzegał. Zauważył również, że profesor zanadto się wpatruje w panią Ledę.

- No, ale nie będziemy profesorowi przeszkadzali... Pani Ledo, sądzę, że pani już dostatecznie poznała
zjawiska krasowe.

- Tak, bardzo dziękuję panu profesorowi za tak zajmujący wykład. A nam czas w drogę.

- To idziemy razem, bom i ja już swoje ukooczył.

P. Lubystko prasnął ciupagą o kamieo, aż poszły skry przy białym dniu. P. Leda miała łzy w oczach. Na
szczęście, na brzegu leja ukazała się niezmiernie wysoka i cienkonoga sylweta, która ostrożnie
zaglądała na dno.

- Widzi kolega?

- To on!

85
profesor Tapir, znany geolog - przypuszczalnie Mieczysław Limanowski (zob. wstęp s. 51-52).
- Widzi kolega?! Mumia wyszła z sarkofagu i przygląda się przyrodzie. Pluskwa zasuszona w
książkach... I jak on tu trafił? Właściwie powinien był prosid mnie o pozwolenie. Ten lej to jest moje
odkrycie!

- W takim razie jeszcze raz żegnamy profesora, zapewne panowie macie sobie dużo do powiedzenia
w tej materii...

- O, nasłucha on się w tej dziurze... Już ja tu na niego zaczekam!

Nieszczęsna para szybko drapała się do góry, a na przeciwległym kraocu koła wiekowy profesor
spuszczał się z tysiącznymi ostrożnościami, nie wiedząc, co nao czeka na dnie inkryminowanego leja.

- Wracamy zatem do naszej rozkosznej altanki...

- Ach, tak...

- O, ty moja najukochaosza...

- Nie, już lepiej tam... Daj spokój...

- Umieram, umieram...

Szybko zsunęli się z pochyłości do kosodrzewiny, ale na próżno szukali swojego zakątka. Czasu mieli
mało, bo lada chwila który z geologów albo i obadwaj mogli wracad i natrafid na nich w
nieodpowiednim momencie. Jak dzik nurzał się p. Lubystko i przedzierał w gąszczu. Wreszcie poznał
po charakterystycznych zwałach kamieni, że są już blisko. Okrzyk tryumfu.

Ogarnąwszy ramieniem ukochaną prowadził ją ku polanie rozkoszy. Atoli jako znacznie wyższy od
kochanki ujrzał ponad krzakami kosodrzewiny coś białego, coś czarnego...

Zatrzymał ją i na miejscu zawrócił. Zgrzytał przy tym zębami i jęknął.

- Co ci jest? Co to?

- Cicho. Idziemy dalej.

- Przecież to tutaj, doskonale poznaję teraz!

- Tutaj, ale... już zajęte. O, przeklęty dzieo.

Uciekali co tchu od tego miejsca.

Po półgodzinie szli Halą Królową znowu ku jakimś kosówkom. Ale zaledwo usiedli w słodkim cieniu,
zmordowani i zdenerwowani do ostateczności, wyrosły jak spod ziemi dwie dziewczyny, jedna z
borówkami, druga z blaszanką mleka. Na domiar złego ów wrogi liptak bielił się na uboczu, bobrując
w pobliżu.

Wstali i powlekli się dalej. Obniżali się coraz bardziej, zaczęły się pierwsze koszlawe smereczki.

- Idziemy w las.

- Ja muszę spocząd!
- Spoczniesz w lesie.

- Pid mi się chce strasznie.

- Tam się napijesz.

- Ależ ja już zupełnie nie mogę!

- Możesz.

P. Lubystko uczynił się bezwstydny i stanowczy. Nigdy go takim nie widziała p. Leda. Nie wiedziała,
czy się ma gniewad, czy też ta zmiana ma się jej podobad. Weszli w rosochaty, rzadki halny las, w
kamienie, paprocie, wertepy. Zagradzały im drogę powalone pnie, wykroty, mokradła. Nie zważając
na błagania zmordowanej pani p. Lubystko wlókł ją przemocą. Nareszcie znaleźli się w dzikim i
romantycznym mateczniku.

- Tutaj - zawyrokował p. Lubystko.

Pani Leda upadła bez sił - obok niej on. Ale zanim wychylili pierwszy puchar miłosnego napoju, długo
spoczywali ciężko dysząc, nic nie mówiąc. P. Lubystko za tym razem chciał nawet zapalid papierosa,
ale na próżno szukał zapałek. Po chwili dopiero przypomniał sobie, że oddał wszystkie owemu
chłopcu. Ze swojej strony pani Leda poprosiła o coś do zjedzenia. Ale w worku nie było nic - bo w
szale żądz wszystko pociskał był psu. Na domiar złego miejsce okazało się bardzo mokre.

Przenieśli się tedy gdzie indziej, gdzie też było mokro, potem jeszcze gdzie indziej, gdzie było nie
mniej mokro.

- Moja jesteś?

- Całuj, całujże mnie, wynagrodź wszystkie męki...

- Nie tak mocno, zlituj się.

- Zdejm...

- Ach, nie...

- To pustynia. Sami jesteśmy. Nikt się nie zapuszcza na te bezdroża.

- Mokro...

- Na pelerynie, o tak... - Ale wszystko, wszystko... całkiem... Ja tak chcę!

- A ty? O Boże, umrę ze wstydu... Co ty ze mną wyrabiasz...

- Nie mów nic... Daj usta...

Na szczęście trzask suchych gałązek ostrzegł ich w porę, zanim sprawa doszła do jakiejś
kompromitującej ostateczności. Pani Leda w błyskawicznym ruchu okryła się pledem, pan Lubystko
porwał się na nogi. Ale wrzało w nim wszystko. Łagodny ten człowiek przeobrażał się z chwili na
chwilę.
- Czego pan chcesz?

- Dzieo dobry paostwu. Jakże się cieszę...

- Czego pan tu chcesz?

- Pozwoli pan, że się przedstawię: Stanisław Kretyn, słuchacz praw. Błądzę w lesie już od czterech
godzin. Byłem w rozpaczy...

- Więc czego pan od nas chcesz?

- Zdawało mi się nawet, że spotkałem niedźwiedzia. Nigdzie znaków, ani jednej tabliczki, a przy tym
okropne błoto, a ja jestem nawet bez kaloszy...

- Wynoś się pan do wszystkich diabłów!

- Wreszcie usłyszałem głosy ludzkie i dopiero wróciła mi nadzieja. Ogromnie paostwu jestem
wdzięczny! Uratowali mi paostwo życie! Do śmierci będę paostwu wdzięczny! Stanisław Kretyn,
słuchacz praw.

P. Lubystko porwał za ciupagę i w szalonym zamachu zaciął ją w smereka, aż pękła rękojeśd. Schylił
się, porwał oburącz olbrzymi głaz i cisnął nim o ziemię, aż znikł w błocie. Zacisnął pięście i potrząsając
nimi pod samym nosem przybłędy, zacharczał dusząc się z wściekłości:

- Panie Kretyn, jeżeli pan natychmiast i w tejże chwili!... Jeżeli nie pójdziesz stąd zaraz precz... żeby
cię, łajdaku jeden, nie było śladu...

Zbłąkany turysta zbladł, a na jego sympatycznym obliczu spokojnego bałwana zarysowały się
niezmiernie liczne piegi.

- Pan dobrodziej, widzę, jest nieco zdenerwowany. Czy i paostwo zbłądzili? W takim razie nie
rozłączajmy się! Będziem sobie pomagali nawzajem. Może mnie pan raczy przedstawid pani.
Stanisław Kretyn, słuchacz praw.

P. Lubystko za całą odpowiedź ryknął tylko i podskoczył do góry. Już tracił przytomnośd.

- Co proszę?

P. słuchacz praw został uniesiony w powietrze. Obłapał go pan Lubystko i niósł, ściskając potężnie.
Potykał się o kamienie, grzązł po kolana w mokrym gruncie, wreszcie postawił go na ziemi, że mu o
mało golenie nie potrzaskały, i mówił z cicha, dobitnie i pozornie spokojnie:

- Ruszaj pan w swoją drogę, bo cię zabiję. Słowo honoru daję, że ci łeb kamieniem rozwalę. Bałwanie
jeden, proszę ani słowa! Ani pary z gęby, jeśli łaska!

Wróciwszy, zastał swoją panią zanoszącą się od nerwowego płaczu i spazmo-śmiechu. Porwało go
nagłe rozczulenie. Pocieszał ją, rozcierał i przede wszystkim całował.

- Jakoś się tu robi chłodno.

- To z wilgoci po takich deszczach...


- Chodźmy na słooce...

- Dobrze, niżej nad potokiem musi byd polanka. Już nie płacz, ukochana.

- Cóżeś zrobił z tym biedakiem?

- Nic.

Poniżej istotnie zaczęła się pochyła malownicza polana. Piekło słooce, pachniały trawy. Znowu
wynurzyły się góry w całym majestacie.

- Jak tu pięknie...

- To najpiękniejsze miejsce...

- O, ty moja...

- A tamten?

- Nie bój się... Moja jesteś?

- Ach?...

P. Lubystko resztką ostrożności rzucił jeszcze ostatnie spojrzenie ku lasowi. Tam między pierwszymi
drzewami stał wątły, skulony cieo ludzki, nędzny i drżący. Kiedy zaś skoczył kochanek jak wysadzony
dynamitem, cieo znikł, jakby zgasł na ciemnym tle lasu. Ale jakoś nijako już było... H

- Chodźmy jeszcze dalej. Ten bałwan się tu gdzieś jeszcze kręci.

Pani Leda westchnęła. Poszli dalej, coraz niżej i tak dotarli do potoku. Napili się do woli. Coś jakby
ślad dawnej ścieżki majaczyło między kamieniami. Na drzewach ukazywały się biało-czerwone znaki.

- Przejdźmy na tamtą stroną - mogą tędy iśd jacy ludzie.

Przebyli potok, szli z pół godziny. Wreszcie wszystkie przeszkody były zwalczone. Teraz...

Aliści, kiedy bezładny dialog miłosny miał już utonąd w rozkosznej ciszy, znowu trzask suchej gałęzi
zapobiegł reszcie szczęścia.

Pan Kretyn klęczał na obu kolanach, ze złożonymi jak do modlitwy rękami.

- Jaśnie wielmożny panie! Miej litośd nad bliźnimi! Ja nie mogę sam! Dobrodzieju mój, okropnie się
boję! Ja tu umrę! Ja nigdy nie trafię! Ja będę z daleka, ja nic... Nie opuszczajcie nieszczęśliwego!
Wówczas zaczęły się dziad rzeczy straszne. P. Lubystko, nic nie mówiąc, spokojnie zbliżył się do
zbłąkanego i uwalił go pięścią po głowie i zdjąwszy szelki związał mu ręce z tyłu, odjął rzemyki od
worka i związał mu nogi, przeciągnął przez te więzy sznur znaleziony przy worku ofiary, omotał sznur
naokoło smereka, pozaciskał wszystkie węzły, a kiedy nieszczęśnik zaczął błagad o litośd, napchał mu
pełną gębę mchu, błota i mrówek i powrócił do ukochanej.

Poszli dalej. Niewiele mówili ze sobą. Pani Leda była zupełnie odurzoną, pan Lubystko coraz bardziej
tracił przytomnośd. Szli, jakby nie wiedzieli, po co tu właściwie przyszli.
Nareszcie zapachniały cudnie młode smereczki. Młodzieocza ich zielonośd wróciła dobre myśli.
Ogarnął kochanek ukochaną potężnym ramieniem, zwarły się usta i tak szli - czując, że ziemia ciągnie
ich ku sobie.

W miejscu najbardziej malowniczym, w uroczym cieniu, czterech panów roznegliżowanych i


porozpinanych grało w karty wśród pustych butelek i zatłuszczonych papierów. Kiedy minęli ten
pejsaż, poczuli dym. Niebawem zoczyli wielkie ognisko, przy którym ogromne jakieś towarzystwo
bawiło się w różne hałaśliwe gry. Goniły się hoże pannice z kawalerami, trącali się butelkami jacyś
starzy panowie, kręciło się wszędzie niesłychane mrowie dzieci umorusanych czarnymi jagodami.

Po dwudziestu minutach gajowy, uzbrojony w dubeltówkę, w towarzystwie warczącego psa, ostrzegł


ich, że są w miejscu zabronionym, gdzie sadzone są młode drzewka. Zapłaciwszy karb, otrzymali kwit i
poszli inną, wskazaną przez gajowego, dozwoloną drogą, gdzie minęli sześd par samotnych, trzech
pijanych, cztery baby zbierające jagody, drwali piłujących drzewo, dwóch uczonych tarzających się po
drodze i odbierających sobie nawzajem jakiegoś motyla, Niemca z fają i z gołymi kolanami, grubą
panią, która wołała bez ustanku jak nakręcona:

- Heluniu! Panie Włodzimierzu! Hop-hop! Gdzie jesteście? Hop-hop! Heluniu! Panie Włodzimierzu!...

Nareszcie z oddala rozległy się strzały. Hukało tu i ówdzie. Jakieś okrzyki, nawoływania. Niebawem
wśród trzasku łamanych gałęzi wypadł na drogę człowiek obdarty i podrapany, z włosami zjeżonymi
jak druty, z nieprzytomnymi oczami.

- Ratujcie! Zbójcy... Uciekajmy.

- Co? Gdzie?

- Cała banda! Gonią mnie od trzech godzin... O Boże miłosierny...

- Jak to? Gadajże pan...

- Nic nie wiem! Aj - wciąż strzelają! Zabili mi dwóch towarzyszy... Od samego Krzyżnego na przełaj...
Wody...

Rozległ się trzask gałęzi i na drogę wysunął się łaocuch strzelców. Żołnierze przyklękli i na komendę
huknęła salwa. Nieszczęsny zbieg wrzasnął, złapał się oburącz poniżej krzyża i padł trupem.

Pani Leda zemdlała. Lubystko stanął w obronnej pozycji. Ale do trupa zbliżył się oficer w kolistym
boerskim kapeluszu i trącając go kolbą karabinka, rzekł głosem żołnierskim:

- No, no, bez romansów! Wstawaj pan! Imię i nazwisko! Proszę się nie obawiad - rzekł z uśmiechem
wojownik do struchlałego p. Lubystki. - My strzelamy solą i tylko w miejsca absolutnie nieszkodliwe.
Bardzo mi przykro, że wystraszyliśmy panią. Pozwoli pani, że się przedstawię. Jestem Jan Tołumbas,
rygoryzant praw, kapitan Straży Górskiej86.

86
Jan Tołumbas, rygoryzant praw, kapitan Straży Górskiej - kamuflaż nazwiska Tadeusza Korniłowicza (1880-
1940), gorliwego „ochroniarza” i działacza turystycznego. Z zawodu lekarz, później wojskowy (ożeniony z córką
Sienkiewicza), należał do Towarzystwa Upiększania Kraju. W. Gentil-Tippenhauerowa pisze o nim: kapitan
Straży Górskiej, należał do grona najbliższych współpracowników Gdysza *Zaruskiego+, reprezentując wraz z
towarzyszami czynnik ładu i społeczeostwa, którego reprezentantami byli w rzeczywistości ówczesnego
- Ależ to niesłychane! I cóż zrobił ten biedak?

- O, pani! Tu nie można mied żadnego wyrozumienia. Co on zrobił? Ułamał gałązkę kosodrzewiny. Nie
zważając na popielniczki Ochrony, rozstawione co sto metrów na wszystkich perciach, rzucał
niedopałki papierosów wprost na ziemię, dwukrotnie zawołał „ach!” w najmajestatyczniejszym
miejscu, wreszcie....... nie zważając na żadne napisy. Będzie miał proces i zapłaci koszta pościgu.
Wstawaj no pan! Imię i nazwisko!

Szeregowcy Straży Górskiej spoglądali tymczasem w niebo. Między gałęziami smereków widad było
chmury. Jakiś zdenerwowany wiatr szumiał porywami. Uczyniło się ciemnawo.

„Któraż to godzina?” - pomyślał p. Lubystko i przekonał się, że dochodzi ósma. Zdawało mu się, że
czarna chustka okręca mu serce, mózg i wszystkie władze ducha i ciała. Pierwsze krople deszczu
zaczęły łagodnie opadad na ziemię, kiedy p. Leda przyszła nareszcie do siebie. Tymczasem sanitariusz
Straży, z krzyżem, wyszytym czerwoną tasiemką na lewym rękawie, odciągnął zabitego na stronę i
opatrzył mu ranę. Dwa nieskooczenie obdarte i zmaltretowane widma ludzkie stanęły przed p.
Lubystką - ręce miały skrępowane linami, obdrapane do krwi twarze. Obadwaj dyszeli ciężko.

- Niech się paostwo za nami wstawią! Okropnie nas rżną postronki...

- Słowo honoru dajemy - już nie będziemy uciekad... Niechże nas chod na pięd minut rozwiążą!

- Kroplę wody, na miłosierdzie boskie...

- Milczed! - huknął kapitan, a zwróciwszy się do Straży, zakomenderował: - Peleryny! Latarki w


pogotowiu... Marsz! A paostwo mogą iśd razem z nami, łatwo w tym lesie zabłądzid - dodał z
niezmiernym ugrzecznieniem, topiąc oczy w pięknej pani.

Wśród ciemności i ulewnego deszczu skołatani kochankowie brnęli przy mdłym pełganiu latarek w
kolumnie prowadzącej jęczących jeoców. P. Lubystko szedł jak automat, bezmyślnie i bezwolnie,
opędzając się od jakichś robaków, które bez ustanku wchodziły mu przez lewe ucho i mrowiem łaziły
po mózgu. Kapitan, korzystając z ciemności, coraz bezczelniej przystawiał się do pięknej pani.

Do późnej nocy powracały rozbite gromady wycieczkowiczów. Zlani deszczem zbiegowie wynurzali
się ze wszystkich dolin, ze wszystkich zakątków. Setki furek, dorożek, samochodów zwoziło rozbite
nadzieje z Morskiego Oka, z Kościeliskiej Doliny. Jęki rozpaczy i rozpaczne złorzeczenia zastąpiły
radosne pienia poranne. Rozprysły się obudzone nadzieje, zmarniały ślubowane w obliczu słooca
przysięgi na zgodę, spokój i porządek. Poskręcały się, pozwisały i oklapły cudne, fantazyjne kapelusze,
barwne suknie, utytłane w błocie, zamieniły się na ścierki. Powykręcały się przecudne pantofelki,
zatraciły się wysokie obcasy. Panny - o poranku boginie - spuszczały się wieczorem jako zmoczone
kury... Skamieniały serca w zaciekłości.

I tylko zahartowani na wszystko taternicy, w rynsztunku przygotowanym na wszelkie wichry losu,


szydzili z nieszczęsnych gromad najzacniejszych skądinąd ludzi.

Zakopanego taternicy skupieni w założonym przez Zaruskiego zakopiaoskim Towarzystwie Narciarzy”. W


przezwisku tkwi aluzja do potężnej postury Korniłowicza: „tołumbas” - wielki bęben wojskowy (Cz. Kosyl,
Geneza i funkcja nazw własnych w „Zakopanoptikonie” Andrzeja Struga, „Onomastica”, R. 28, 1983). O jego
studiach prawniczych brak informacji.
Grzmiąc żelaziwem, w nieprzemakalnych z pęcherza rekinowego pelerynach, w nieprzemakalnych
koszulach, w nieprzemakalnych krawatach, okuci od stóp do głów, śmierdząc rzemieniami i kozim
sadłem, stąpali w ciężkich zębatych trepach o kształcie i rozmiarach trumienek dziecięcych.

Zagrzani wspinaniem, owiani tchnieniem szczytów, po dokonaniu niesłychanych czynów taternickich,


zdążywszy odrobid w jednym dniu niezliczoną ilośd wariantów, mnóstwo pierwszych wejśd, a trzy razy
tyle pierwszych zejśd, przezwyciężywszy nieprawdopodobieostwa, po zdobyciu nieskooczonego
szeregu pionowych ścian, północnych wybrzuszeo, wschodnio-południowych przewieszek, odkrywszy
cały odmęt nowych dróg, nabiwszy krocie haków, pozostawiwszy po hakach setki pętli, nasyciwszy
serca asekuracją, ekspozycją, trawersowaniem i wszelkiego gatunku kleterszlusami87 - powracali syci
chwały na nizinę, nieśd swoją chwałę ludziom, opisywad ją przyjaciołom w nieskooczonych
wariantach, ogłaszad ją światu w pismach specjalnych europejskich i chioskich, zbierad hołdy i
uwielbienia od tłumów. I zstępując sprawnie i spiesznie po żlebach, usypiskach i bezdrożach,
przesadzając przepaście, zsuwając się na czekanach po śniegu, roztrącając napotkanych po drodze
filistrów, w pojedynkę i gromadami spuszczali się na nizinę, wracając do powszedniego życia, czyli do
Pchełki.

Powracali z gór przyrodnicy, wzbogaceni w doświadczenie, obarczeni zdobyczą, dźwigając pęki


badylów, kosze grzybów, zwały kamieni, kosztowne, nowo odkryte minerały, kości mamutów, kopyta
ichtiozaurów. Powracali przemoknięci i ubłoceni, kłócąc się o teorie wznoszeo i odchyleo, o datę
urodzenia pierwszego w pramorzu tato amphioxusa88, o pierwszeostwo w odkryciu na Wantulach
skamieniałych śliwek. Powracały tym samym deszczem schlastane, obalające się nawzajem teorie,
zaprzeczające sobie spostrzeżenia. Drałowało do domu po wertepach i wądołach mnóstwo hipotez,
wniosków, przyczynków, dokumentów, które wzbogaciły tego dnia naukę.

W tłumie hord powracających odznaczała się malowniczym uniformem i dzielną postawą Straż
Górska pędząca gromady jeoców złapanych na zbrodni obrazy majestatu gór. Szli zwarci w czworobok
strzelców młodzieocy, starcy, panny i płaczące dzieci. Bardziej podejrzani szli prowadzeni na
arkanach, z skrępowanymi w tył rękami. Najboleśniej postrzeleni jęczeli z tyłu, trzęsąc się na
zarekwirowanych furkach.

Dnia tego masy były zbyt utrudzone wyprawą i zbyt odurzone niespodziewaną klęską, ażeby mogły
zdobyd się na wyraz lub odruch oburzenia lub skargi. Gnało wszystko do domów swych, pod dach, do
suchego miejsca. Gnało, pędzone głodem, wiatrem, spadzistością, polewane deszczem, spragnione
spoczynku, stęsknione za życiem normalnym, czyli za Pchełką.

87
kleterszlusy (niem.) - pętle w linie zawiązywane przez taterników dla umocowania stopy przed wspinaczką
88
tato amphioxus (pseudo łac.-gr.) - żartobliwy niby-termin zoologiczny: praojciec (tato) ryb lancetowych
(Amphioxus lanceolatus). W okresie przed I wojną światową zagadnienia genezy Tatr i dawnych objawów w
nich życia biologicznego stały się modne dzięki licznym artykułom Mieczysława Limanowskiego, min.
ogłoszonym w popularnym „Przeglądzie Zakopiaoskim” pt. O wspaniałej przeszłości Tatr (1901- 02), Pratatry
(„Wszechświat” 1899), Przeszłośd Tatr i Podhala (tamże 1901).
Deszczu tydzień piąty

No i co teraz? Co teraz, na miłosierdzie boskie?! Trzeci dzieo, jak znowu leje... Znowu, znowu... A,
piekło! Dosyd tego! Dziś jadę nieodwołalnie! Czy nie ma pan przypadkiem wolnych stu koron?

- To nic, drogi panie! Najzwyczajniejsza reakcja po chwilowym wzniesieniu się ciśnienia. Jutro będzie
jak najpiękniejsza pogoda.

- Nie, już nie mogę. Wyjeżdżam dzisiaj, tylko jestem właśnie w przykrym kłopocie... Czy nie ma pan
przypadkiem wolnych stu...

- Przecierpiał pan tyle - trzebaż już wytrwad. Straci pan najcudniejsze dnie. Od połowy sierpnia
zawsze tu panują upały...

- O, te zakopiaoskie sierpnie, wrześnie... W nic już nie wierzę. Obmierzło mi wszystko. Czy nie ma pan
przypadkiem wolnych...

- Najstarsi górale przepowiadają niesłychanie piękny sierpieo. No, a co do września, to jest to


przysłowiowy najbardziej uroczy czas. Sam Paskudziarz mówił mi wczoraj...

- O, z tym Paskudziarzem... Górale! Zakopiaoszczyzna! I ten obskurny Pchełka! Stosuneczki -


Samoobrona - orgie - drożyzna... Nie! Obawiam się, że zwariuję, jeżeli chod jeden dzieo dłużej... Tylko
że właśnie jak na złośd... Czy nie ma pan przypadkiem...

- Proszę pana, stosunki były istotnie przykre, ale przecie przedwczoraj tak pięknie i wzruszająco
rozpoczęliśmy nowy okres... Tamto minęło jak zmora. Wszyscyśmy byli zdemoralizowani... No, a
teraz, jak pan widzi, zupełnie co innego. Nowy komisarz wziął wszystko w swoje ręce...

- Pan powiada „nowy komisarz”! A dziś rano ten łajdak napisał o mnie w „Echach z Kalatówek”, że
jestem „notoryczną kanalią”... Ja - który nigdy nie należałem do żadnej partii. Ja - który ani razu nie
byłem nawet na żadnym wiecu! Nie mieszałem się do niczego, tylkom spokojnie czekał na pogodę.
Opublikowad spokojnego człowieka z imienia i nazwiska? Nie! Dziś jadę, tylko właśnie... czy też nie
ma pan...

- To nadzwyczajne! I o cóż mu chodziło? Nie czytam nigdy tej ohydnej szmaty...

- „Ohydnej szmaty” - pan mówi... A tymczasem rozchwytują ją wszyscy! I pan, i ja, i każdy. O co mu
chodziło? O nic! Po prostu wymyślając za coś, jak zawsze, temu wariatowi dr. Buchadle, napisał, że
popierają go różni tam ludzie... mniejsza o to, a między innymi „indywidua o ciemnej przeszłości i
notoryczne kanalie w rodzaju...” No, imię, nazwisko... Tego już zanadto! Nie! Jadę! Tylko... czy też nie
ma.

- Ale któż się obraża na Szurleja! Panie, toż o mnie samym napisał, że urodziłem się w rynsztoku. To
zwyczajny drab! Znowu zaczął się pokazywad publicznie, myśli, że ludzie już pozapominali. Panie, ileż
razy ten człowiek dostał po pysku!
- Nie, szanowny panie. Nigdy nie zrozumiem podobnych stosunków! Tam, gdzie panuje prawo
pięści... No, dużo by o tym gadad. W każdym razie jadę. Tylko że właśnie jestem chwilowo w
komicznym położeniu... Czy też...

- Zostao pan! Może wybierzemy się razem w góry? Chciałbym bardzo pójśd chod raz. Nie na żadne
niebezpieczne rzeczy... Ale ot tak, na cały dzieo do Doliny za Bramką. Zabralibyśmy starego radcę,
doktora Szelmiądza i urżnęlibyśmy sobie wspaniałą partyjkę gdzie w ładnym miejscu. Wzięłoby się
jedną, drugą butelczynę...

- Pan jest nieuleczalnym optymistą! Ja bo nie wierzę w żadną pogodę. Jadę i już. Tylko właśnie jestem
chwilowo w rozpaczliwym położeniu. Czy też...

- No, no, no, no! Nie należy byd takim pesymistą. Zobaczy pan... Zobaczy pan sam... Do widzenia! Do
miłego widzenia!

Emerytowany pomolog p. Mszycki i korespondent pism p. Szelmiądz po staremu, jak codziennie,


siedzieli w swoim kącie u Pchełki, grając w szachy, gwarząc o wszystkim i o niczym, jak zwykle
popijając „botanikę”.

- Szach królowej, traci pan wieżę...

- Gdzie?! Nieprawda... Ja nie chciałem! Cóż znowu?

- Trudno.

- E, do diabła, zupełnie nie tak chciałem posunąd. Proste gapiostwo, przecież nie jestem ślepy!

- O, za pozwoleniem! Zasady gry. Rozumie pan? Ciastko zjedzone uważa się za dotknięte.

- Głupie zasady...

- Jakie są, takie są. Niech pan lepiej patrzy i uważa.

- Czy tu można uważad w takim gwałcie? Redaktor sam mi przeszkadzasz...

- Ja? Nie. Patrzyłem sobie na łydki tej czarnej. Prześlicznie sobie usiadła.

- Właściwie tom się zasłuchał. Bo tu koło nas... o, ten łysy... nie oglądajże się pan, bo zauważy.

- A, znam!

- Kto to taki?

- Bulwa. Krytyk warszawski. Co on tu opowiada za chryje! Dowcipna bestia. A wszystko o aspirantkach


literackich! Toż to choroba społeczna! Czyż możliwe, żeby taka panienka, która przychodzi z
rękopisem...

- Panienka? Gdzie pan masz teraz panienki?


- Nie gadaj, redaktor, głupstw. Są jeszcze w Polsce porządne damy. A chodby tam juz nie wiem co, to
zawsze każda kiedyś była porządna!

- Może i była - ale krótko...

- Cynizm. A ten stary przysięga, że każda gotowa, byle ją wydrukowad. Niektóre zaś same z punktu
włażą na kolana.

- Mógłby tego nie opowiadad, bo to tajemnica zawodowa, ale ja sam w naszej redakcji...

- Znowu jakieś świostwa.

- Życie, drogi panie. Nawet tutaj w Zakopanem tak znakomity człowiek jak Niedobór89 musi się
formalnie opędzad.

- I czegóż chcą?

- Protekcja. Najgorsze te, które się upierają i chcą same czytad na poczekaniu swoje utwory...

- Niedobora broni nieźle żona, ale właśnie musiała wyjechad na parę tygodni, a ten zupełnie nie może
sobie dad rady. Z poetami jeszcze umie byd twardszy, ale jak taka szelma zacznie mu spazmowad a
tarzad się po ziemi...

- No, no...

- Fakty! Z Niedoborem jesteśmy na „ty”. Już odkręcił dzwonek od werandy, kupił sobie złego psa (sam
nawet pośredniczyłem), a na wieczór rozpina druty w trzech miejscach na ścieżce. Tam ciemno jak w
piwnicy, najostrożniejszy co najmniej trzy razy się przewróci, a do tego pies...

- No, może byd wypadek.

- A cóż on winien? Człowiek musi żyd!

- I ma przynajmniej spokój?

- Gdzie tam. Przewąchawszy zaczęły chodzid od tyłu przez pola. A wczoraj dwie wlazły mu przez okno.

- No i cóż?

- Musiał przyjąd, bo obie natychmiast zemdlały. Potem jedna przez drugą czytały mu swoje dramaty
do godziny czwartej rano.

- Jezusie Nazareoski!

- Pozalewał sobie uszy stearyną i wytrzymał jakoś, zażywając kokainę. Ale jak zażądały, żeby je
poodprowadzał do domu, wpadł w szał. Potłukł wszystkie szyby, pokąsał psa i uciekł z domu, ale na
pierwszym skręcie przewalił się i zwichnął rękę.

- Ajajaj!

89
Pseudonim (przyp. autora)
- Leży teraz. Odwiedzam go codziennie. Powiada, że po prostu nie wie, co się z nim zrobiło. Jeszcze
bardzo zdenerwowany. Telegrafowałem po żonę.

- A tamte?

- Ohoho!... Poczekaj pan! Jedna napisała do niego impertynencki list, oskarżając go o stronniczośd i o
romans z tamtą. A tamta druga, wyobraź pan sobie, zwąchała się z naszą kanalią i oto masz - w
ostatnim numerze „Ech z Kalatówek” stoi jak wół, że Niedobór jest plagiatorem, gdyż ukradł
„znakomitej autorce, pannie Zatkalikównie”, sześd pomysłów do sześciu dramatów, które podał za
swoje. A prócz tego ta szelma oskarża go publicznie o zamach na swoją cnotę. Masz pan!

- Moje uszanowanie panom! Panie Szelmiądz, cóż, u diabła, czyście wy poszaleli z tymi łgarstwami?
Po wszystkich gazetach znowu pogoda w Zakopanem?

- Uchwała korporacji, panie radco! Środek jedyny na powstrzymanie paniki!

- Ale miejcież Boga w sercu! Przecie to oburzające. Panie Szelmiądz, patrz w okno, widzisz pan?

- Widzę. No, więc cóż? Jutro będzie pogoda z całą pewnością.

- Panie Szelmiądz, pytam się pana: leje?

- Leje.

- A coś napisał? .

- Napisałem bardzo oględnie: „Po niebywale uporczywych deszczach pogoda ugruntowała się na
stałe”.

- Na stałe?

- Naturalnie... Jakiś pan dzisiaj dziwnie podniecony?

- Panie Szelmiądz! Napiszesz pan natychmiast kategoryczne odwołanie! Inaczej...

- Co to? Wymuszenie? Groźby? A wolnośd prasy? Gdzie my jesteśmy? W Honolulu?

- Panie Szelmiądz, zrobisz pan więcej. Zwrócisz pan koszta podróży do Zakopanego i z powrotem
mojej ciotce, sędzinie, pani Gajowniczek, oraz wszelkie wydatki związane z tym zawodem, gdyż
przybyła ona aż z Rakotłupów, polegając na korespondencji umieszczonej we wczorajszym numerze
poczytnego skądinąd dziennika „Nowa Pompa”.

- Wolne żarty...

- Zapłacisz pan, i to zaraz, sto i ośm koron!

- Zwariowałeś pan?

- Panie Szelmiądz, spójrz pan przez okno!

- No i co?
- Leje?

- Leje.

- Płacisz?

- Ani myślę.

- Namyśl się pan jeszcze.

- Idź pan do diabła!

Trzasnął policzek i wśród zapchanej sali dwaj panowie zaczęli walkę na śmierd i życie. Wydzierali
sobie garście włosów, szarpali się zębami, tarzali się po ziemi, obalając stoliki, depcąc niewinnych
ludzi. Wszczął się nieopisany zamęt. Dowiedziawszy się nareszcie, o co chodzi, publicznośd podzieliła
się na dwa obozy. Zaczęła się wymiana obelg, potem wystąpili w pojedynkę pierwsi harcownicy, po
czym masa ludzka skłębiła się w zamęcie walki. Okrzyki bojowe zmieszały się z jękiem ranionych i
brzękiem tłuczonego szkliwa. W powietrzu latały krzesła, kufle, syfony.

Takie mizerne i z pozoru pozbawione wszelkiego znaczenia zajście spowodowało w chorobliwej


atmosferze wybuch, który przez zrządzenie losów stał się punktem wyjścia dla wielu dalszych
okropności, niebywałych w historii zdrojowisk na żadnej kuli ziemskiej i zaiste trudnych już dzisiaj do
wiary.

Wróciło wszystko dawne. Co gorsze, wydobyły się na jaw pierwiastki i instynkty, które aż dotychczas
spoczywały na samym dnie dusz, przywalone przyzwoitością, poczuciem obowiązku oraz nahajem
doktora Buchadłowej Samoobrony.

Ciało to bowiem, które w czasach powszechnego zamętu odegrało wiekopomną rolę jako jedyna
ostoja ładu i jakich takich zasad, zostało w ciągu jednego dnia pogody doszczętnie zdezorganizowane.
Znikła surowa dyscyplina, zwarta solidarnośd, co gorsza - powaga naczelnika, która wytrzymywała już
tyle ciężkich prób, zwietrzała, oschła i stała się prawie żadna.

Groźny naczelnik bowiem uczynił był wiele błędów w ów jedyny dzieo pogody i powszechnego
zbratania ludów. Publiczne przeprosiny ukaranych, amnestia ogłoszona wszystkim, których nie
dosięgła jeszcze ręka sprawiedliwości, zbyt pospieszne rozpuszczenie Samoobrony były to
niepowetowane w skutkach odchylenia od tej żelaznej konsekwencji, która znamionowała przede
wszystkim akcję Samoobrony i jej naczelnika.

Na dobitkę doktór zakochał się. Zakochał się płomiennie i z żywiołową potęgą, lecz nieszczęśliwie.
Owego pamiętnego wieczora, kiedy w promieniach zachodzącego słooca dokonywał się zbawienny
przewrót w zatwardziałych duszach, hartowny mąż stojąc u szczytu sławy, wśród grzmotu oklasków
narodów zgromadzonych u Pchełki, obrzucany kwiatami, całowany po rękach przez
najpoważniejszych obywateli - uczuł na sobie „jej” spojrzenie. Były to oczy na wpół przymknięte, ale
obiecujące wszystko. Biło z nich uwielbienie niewolnicy i żądza panowania. Promieniowała dziewicza
czystośd i otchłao żądz. Niebo i piekło. Tak zginął doktór Buchadło.
Wprzężony do rydwanu uroczej bachantki, przez dwa dni ciągnął wraz z innymi, ale chciał ciągnąd za
wszystkich, jak gorący koo. Wpatrzony w nadziemską zjawę, nie dostrzegł nawet w początku, że nie
jest jedynym szczęśliwym wśród poganianych złotym biczem gniadoszów. Siwojabłkowity sędzia
Puzdro i brudny kasztan, adwokat krajowy, Tałeśnicki90, nie licząc niejakiego Edzia, uczniaka z siódmej
klasy, który był jeszcze zupełnie młodocianym źrebięciem - byli pierwszymi, którzy rozbudzili zazdrośd
w rozpalonym sercu szefa Samoobrony.

A kiedy na jego słowa szczere, zakochane i nieomal poetyczne piękna furmanica odpowiedziała
szalonym śmiechem, kiedy na formalne oświadczyny śmiech ten wzbił się aż pod niebiosa i zapełnił
najokropniejszą wesołością powiadomioną o tym fakcie stajnię - Buchadło apoplektycznie purpurowy
wypadł od Pchełki, a złożywszy potężne dłonie nabrał powietrza w kolosalne komory płucne i wydał
gwizd sygnałowy.

Jak ognista rakieta w noc ciemną, jak trzask piorunu, rozpaczliwy gwizd ten przeszył na wskroś
wilgotne powietrze. Usłyszeli go wszyscy i wszędzie - od Chabówki po Zamki Orawskie i od Orawicy
po Kieżmark. Albowiem wobec krzyku Buchadłowego serca niczym były przekleostwa miotane ongiś
ze szczytu Olimpu przez rozgniewanego Zewesa, niczym ryk obrażonych w najdroższych swoich
uczuciach sześciu naraz lokomotyw.

Na złamanie karku pędziła Samoobrona, ścinając po drodze ludzi jak wątłe kłosy, rozbijając w
mgnieniu oka całe gromady przechodniów, przewracając co wątlejsze budki z pocztówkami i z wodą
sodową. Wódz nie mógł mówid, wskazał tylko olbrzymim, trzęsącym się z oburzenia palcem na niecną
gromadę.

W mgnieniu oka porwani byli wszyscy zalotnicy oraz para bliżej siedzących ludzi niewinnych i
powaleni długim szeregiem na środku ulicy. Niezwłocznie rozległ się świst harapów i wrzaski
chlastanych ciał. Setki bladych twarzy spoglądało na ten widok z okien werandy. Ucichła muzyka - i
wśród chlastania batów, wśród jęków i ryków boleści szalał srebrnodźwięczny, swobodny, diabliczny
w swym okrucieostwie śmiech pięknolicego potwora.

Dr Buchadło stał jak kolos rodyjski, wpijając oczy w ukochaną. Stał jak wryty, dopóki nie przebrzmiał
ostatni cios. Po czym wzniósł oczy do nieba i nie patrząc na nikogo, nikomu na nic nie odpowiadając,
olbrzymimi krokami szedł przed siebie. Minął miasto i poszedł prosto do klasztoru braci albertynów
na Kalatówkach, gdzie zdjąwszy buty, przywdziawszy na gołe ciało zgrzebny habit i posypawszy głowę
popiołem, wstąpił na braciszka, ślubując nie tylko pokorę, czystośd i ubóstwo, ale wiele jeszcze innych
cnót i wyrzeczeo, oficjalnie nie wymaganych, a znanych tylko z Żywotów światych.

Był to ostatni czyn Samoobrony. Kiedy zabrakło głowy i serca, organizacja ta zwyrodziła się w
zbiorowisko awanturników. Rozbijali się eks-buchadłowi szeregowcy jeszcze w ciągu paru dni, dopóki
nie powstała Przeciwsamoobrona, złożona z Syndykatu Obitych91, grupującego żywioły postępowe,
oraz z grona osób bezstronnych.

90
Tałeśnicki - nazwisko fikcyjne, urobione od słowa „tałes” - szaty wdziewanej przez starozakonnych podczas
modlitwy
91
Narodowy Syndykat Obitych działał na własną rękę, przeważnie za pomocą telegramów do władz i posłów
narodowych w Dumie, Rajchsracie i Rajchstagu (przyp. autora); Duma, Rajchsrat i Rajchstag - ciała
ustawodawcze trzech zaborców Polski, do których byli dopuszczeni częściowo Polacy: Duma, izba niższa
Prani bez miłosierdzia, usiłowali z początku opierad się siłą, lecz po strasznej klęsce poniesionej w
bitwie pod restauracją Brajbisza oszalałe resztki rozpadły się na trzy watahy. Jedna udała się pod
opiekę dr. Szurleja i zalewała świat insynuacjami, haobiąc świętą pamięd drogiego mistrza, druga
uciekła w góry do znanego domku aż w Starorobociaoskiej, gdzie ufortyfikowała się zasiekami ze
stuletnich pni. Z trzeciej, najliczniejszej, wytworzyła się sprężysta banda zbójecka, która rabowała
sklepy i samotnych przechodniów, ale ujawniała się na razie tylko po nocach.

Od tygodnia zanikła pod Giewontem ostatnia resztka wszelkiego pojęcia władzy.


Przeciwsamoobrona, sparaliżowana waśniami partyjnymi, nie mogła zdobyd się na odnośną powagę.
Nowy komisarz klimatyczny, p. Klemens Klimaczyoski92 absolutnie nie mógł się zaklimatyzowad w tym
klimacie psychicznym, który w dziejach nieszczęsnej stacji klimatycznej był zaiste okresem
klimakterycznym.

Woźny klimatyki i poborca stacji klimatycznej, stary, doświadczony góral Klimek, uprzedzał p.
Klimaczyoskiego, że w takim stanie rzeczy należy odłożyd na bok wszelkie środki klimatyczne, a
wybijad klin klinem. Uprzedzał go, że inaczej pobory klimatyczne nigdy nie wpłyną do kasy
klimatycznej. Dowodził, że w sezonie o klimacie tak deszczowym orkiestra klimatyczna nigdy nie
zgodzi się na granie w parku klimatycznym bez klimatycznej altany, podawał projekt, ażeby altanę
klimatyczną zbudowad z porozstawianych po całej stacji klimatycznej ławek klimatycznych, na których
z powodu niepogody nie siada ani jeden z tysięcy gości, umieszczonych na liście klimatycznej. Klimek
radził mu nie zwoływad komisji klimatycznej ani odwoływad się do gości klimatycznych, jeno działad
siłą, czyli za pomocą siedmiu policjantów klimatycznych oraz lampucerów93, polewaczy ulic i straży
ogniowej.

Pan komisarz jednak przybył w ów dzieo pogody, a widząc wszędzie ład, porządek i uśmiechnięte
twarze, kiedy się upewnił zwłaszcza, że goście w olbrzymich masach poszli w góry, a przedtem
uroczyście i publicznie darowali sobie wszelkie winy, uważał za swój obowiązek wytrwad w granicach
c.k. legalności. Opowiadania i legendy o najróżniejszych niesłychanościach uznał za plotki, nonsensy i
za płód wyobraźni dziennikarzy miejscowych.

Dopiero nazajutrz przekonał się, kędy trafił. W ciągu trzech pierwszych godzin, od 9 rano do samego
południa, urzędował z całą niezamąconą powagą, starając się niczemu nie dziwid i uważad wszystko
za zupełnie naturalne. Słyszał bowiem od kogoś, że jest to jedyny skuteczny sposób na wariatów.
Każdemu przytakiwał, wszystko potwierdzał, na wszystko się zgadzał. Był w stosunkach idealnie
łatwy, uprzedzający i miły jak anioł. Każdemu obiecywał złote góry. Wszelkie żądania, nawet
najbezecniejsze, wpisywał do księgi. Ani razu się nie roześmiał, ani razu się nie rozpłakał, ani razu się
nie uniósł gniewem, ani razu nie wyskoczył przez okno. Z ozięble grzeczną twarzą znosił obelgi,
pogróżki, niesłychane żądania i nawał straszliwych wiadomości.

Dopiero punkt o dwunastej, kiedy wszedł dr Augustyn Rigoletto w majtkach zawiniętych powyżej
gołych, mizernych kolan i podając mu najświeższy numer „Życia bez Kaloszy” zażądał odebrania i

rosyjskiego parlamentu (1905-1917); Reichsrat, inaczej Rada Paostwa, parlament austriacki składający się z Izby
Panów i Izby Posłów (1868-1918); Reichstag, jednoizbowy parlament Niemiec (1871-1945)
92
Klemens Klimaczyoski - kamuflaż przypomina nazwisko autentycznego przewodniczącego komisji
klimatycznej, Stefana Grabczyoskiego (zobj przypis nr 4).
93
lampucer (niem. Lampenputzer) - czyściciel lamp ulicznych
publicznego spalenia wszystkich kaloszy miejscowych oraz wydalenia z granic uzdrowiska trzech
„najuporczywszych w kupczeniu trucizną obywateli Żydów”...

Kiedy otrzymał pocztówkę ze straszliwym do obłędu obrazem94, na której odwrotnej stronie stało:

Jako lojalny obywatel donoszę odnośnym władzom świeckim o nieodwołalnym na dzisiaj zapadnięciu się
całokręgu wiadomej miejscowości pod parciem czterdziestu czterech atmosfer obrażonego Ducha stekiem
95
grzechów belialskich .

Katastrofa, spod której następstw wyjęte będzie tylko szczupłe koło wtajemniczonych, nastąpi o trzy kwadranse
96
na trzecią p.p. *po południu+ poprzedzona przez publiczne ukazanie się Amuutopapy , czyli Drania Głównego,
wyczutą została przez pierwszego polskiego fakira, brata Rybkę, oddającego się postom i jasnowidztwu w
Pieczarze Krowiej i tamże legalnie zameldowanego. Natychmiastowa, bez zwłoki jednej sekundy ewakuacja
uzdrowiska w celu uratowania tylu żywotów ludzkich jest piekącą nieodwołalnością z punktu widzenia
doczesności. Spełniając ten smutny obowiązek pozostaję z należną władzy świeckiej uległością
97
Mane! Tekel! Phares!

Dr Ryszard Melchizedech (Yogi-Sar). Kasprusie, willa „Holofernes”.


98
Dnia 13 miesiąca Hator , roku od stworzenia świata...

Kiedy jedenastu dżentelmenów, niezupełnie pozapinanych i podtrzymujących w rękach pewną częśd


ubrania, wpadło do biura i ogłuszyło go jękiem, wrzaskiem, bryzgając naokoło kroplami łez i krwi,
okazało mu jedenaście ciał pokreślonych przez straszliwe ciosy...

Kiedy jakiś życzliwy przyjaciel zatelefonował mu zdyszanym głosem: „Zdziraj, Klimaczyoski -


Marchołtowa idzie!” komisarz porwał się i wybiegł do kuchni, gdzie odkręciwszy wodociąg i
przyłożywszy usta do kurka pił wodę w przeciągu dziesięciu minut. Potem zdjął pasek od spodni, a
zahaczywszy go o sosręb jadalnego pokoju, powiesił się bez żadnego namysłu. Potem się urwał.
Potem w mgnieniu oka rozebrał się do naga i wydając wrzaski tryumfalne, z rozłożonymi ramionami,
wyzwolony i wniebowzięty, skoczył przez otwarte okno, miażdżąc cylinder pana Kwapiszewskiego i
wtłaczając w błoto nieszczęsnego gościa, który szedł właśnie do nowego komisarza z nową skargą i z
nowymi błaganiami o ratunek. Nieszczęsny samobójca biegł w olbrzymich podskokach ku ryczącemu
potokowi i rzucił się z pierwszego napotkanego mostu. Atoli błyskawicznie mknący nurt porwał go i
nie dawszy mu ani na chwilę zatonąd, poniósł go w dół, na Poronin, Szaflary i tak dalej, a po

94
Jedna z serii dwunastu kart, wydanych w pięciu czarnych barwach przez rysownika myśli p. Gedeona
Cukierfajna. Nakład Koła Wskrzesicieli Ducha (przyp. autora).
95
belialskie - diabelskie. Belial wg Biblii - wódz złych duchów, wcielenie bezprawia
96
Amuutopapa - nazwa osobowa zmyślona, mająca przypominad jakieś bóstwo (demona?) chaldejsko-
asyryjskie. Kompendia mitologii oraz religii Bliskiego Wschodu nie notują tej nazwy.
97
„Mane! Tekel! Phares! (aram. mane, thekel, fares)” - „Policzono, zważono, rozdzielono”, słowa proroctwa o
zagładzie biblijnego króla Babilonii Baltazara, wypisane tajemniczą ręką na ścianie komnaty, w której odbywała
się świętokradcza uczta tego władcy. Proroctwo spełniło się i bezbożny król wkrótce zginął.
98
miesiąca Hator - Hator, nazwa egipskiej bogini miłości identyfikowanej z rzymską Wenus. Według założeo
astrologii planeta Wenus znajduje się dwukrotnie w ciągu roku w zodiakalnym znaku Byka: 20 kwietnia-20 maja
i 23 września-22 października.
kwadransie odurzającego pędu wyrzucił go aż na wybrzeżu Nowego Targu, przed samą rezydencją
tamtejszego starosty.

Telegramy do władz pozostawały bez odpowiedzi. Nieszczęsne uzdrowisko zostało porzucone na


pastwę losu i wyjęte spod wszelkiej opieki prawa. Hrabia Listonosz, do którego w ostatniej instancji
przychodziły wszelkie skargi i alarmy, od pewnego czasu nie znosił samego brzmienia nazwy
„Zakopane”. Słowo to okólnikiem namiestnictwa zostało wykreślone z wszelkiej korespondencji
władz, a zatem przestało istnied.

Wytworzyła się sytuacja niemożliwa. Mnóstwo rodzin i osób wyjechało złorzecząc, ale na ich miejsce
ustawicznie przyjeżdżały nowe ofiary, zwabione przez jednobrzmiące we wszystkich pismach
korespondencje o pogodzie, zabawach i rozkoszach. Wszędzie było pełno. Świat arystokratyczny
zaludniał „Murdelia”, ludzie zamożni i znakomitsi raczej zasługą osobistą niż pamięcią przodków
stawali w tak dalece europejskich, że nieomal amerykaoskich zakładach dr. Mamca, a pospólstwo i
średniaki klasyfikowani byli na dworcu kolejowym przez Komitet Rozmieszczenia, który każdemu
nowo przybyłemu nalepiał na plecach numer porządkowy i oddawał w ręce odnośnych siepaczy,
przez co nieraz dośd bezwzględnie separowano małżeostwa i odrywano rodziców od dzieci.

Nędza wyjątkowa, nasienie taternickie, literatura, malarze, wszelkie guwernantki i studenteria -


rozłaziło się to, jako chciało, po wszystkich dziurach i przedpieklach.

Nowo przybyli ożywiali ruch miejscowy zasobem świeżych sił, nie starganych w walce z niepogodą,
humorem i gorącą wiarą w lepszą przyszłośd. Oni jedni jeszcze zdolni byli zdumiewad się, oburzad i
czekad na odmianę. Po paru jednak dniach, pod urokiem promieniejącej zewsząd zachęty ku
wszelkiego rodzaju nadużyciom, w nowych gościach budziły się złe instynkty, wabiła swawola i
bezkarnośd, bawiły skandale i nie ustające ani na chwilę niespodzianki. Ogromna zaś większośd -
nieomal wszyscy - wciągani byli siłą okoliczności w wir wypadków. A kto raz wetknął swoje trzy grosze
w zakażone sprawy lokalne, ulegał zarazie ogólnej. Bo cnota i dobro jako amfora pełna woni
niesłychanie subtelnych w zetknięciu z cuchnącymi smołą piekielną grzechami głównymi - szybko
tracą odor sanctitatis99 i stają się jako puste dzbany, w które diabeł łacno zlewa brzydoty swoje.

Toteż nie było pożytku z przybywających gości, a znajdowało się wśród nich niemało mężów i
niewiast w narodzie znakomitych.

Zjechali bowiem - znany wynalazca machiny do krajania wężów, inżynier Drygawiecki; znakomity
historyk, autor Chartów króla Neapolu, dr Chałączek; panna Osesek, redaktorka „Zatoki Kobiecej”;
pani pułkownikowa Habacht, sympatyczna rzeźbiarka historyczna; ceniony tenor opery w Skawinie, p.
Bengalski; pierwszy iluzjonista i transformator polski, p. Lunatycki; salonowy publicysta i cięty mistyk,
redaktor „Mauzoleum”, pan Jan Chwalibert Barbakan100; nr. Czapor-Otyłło, znany zbieracz anegdot;

99
odor sanctitatis (łac.) - woo (kadzidlana) świętości
100
salonowy publicysta i cięty mistyk, redaktor „Mauzoleum”, pan Jan Chwalibert Barbakan (lub dalej: Jan
Albert Barbakan) - kamuflaż nazwiska Jana Gwalberta Pawlikowskiego (1860-1939), naukowca, agronoma,
historyka literatury (rozprawa: Mistyka Słowackiego), współzałożyciela i współredaktora rocznika artystyczno-
literackiego „Lamus”, taternika i pioniera ochrony przyrody, zwolennika stylu zakopiaoskiego.
ksiądz prałat Małoszko, doktor świętej teologii, prof. nauk politycznych na uniwersytecie w Babinie;
poseł do parlamentu, dr Lajkonik; poseł do sejmu, ks. Maciora; dyplomata polski, p. Aport, osobisty
przyjaciel szofera ks. Orleanu, i inni.

Zapowiedziano szereg odczytów. Publicznośd, znużona dotychczasowymi prelegentami, zapełniła salę


na referacie dr. Chałaczka o najnowszych zdobyczach archiwalnych w sprawie Chartów. Uczony
specjalista udzielił zgromadzonym ciekawych szczegółów o swoich podróżach i wykopaliskach
naukowych.

- Panie i panowie! Sprawie chartów poświęciłem życie. Sądzę, że każdemu wykształconemu Polakowi
wiadomym jest zasadniczy fakt historyczny, na którym opieram się w moich badaniach. Wspomnę
więc tylko, że w dziele Chartciarstwo polskie na Podolu i Ukrainie oraz w przyczynku Charty w epopei
napoleooskiej zdołałem wykryd dwa bieguny zagadnienia. Stawiałem problematy, budowałem
hipotezy - aż po siedmiu latach niezmordowanych badao doszedłem do syntezy w Chartach króla
Neapolu, gdzie stwierdzam dobitnie zgodnośd wszystkich moich najśmielszych przypuszczeo z nowo
odkrytymi faktami, towarzyszącymi tej zaiste epickiej podróży smyczy polskich chartów poprzez całą
Europę aż do miejsca przeznaczenia - do dworu króla Neapolu.

I oto jakże szeroki horyzont dziejowy odsłania się przed nami! Jak wdzięczne pole dla historyka! Ileż
tu nowych zagadnieo... A nade wszystko sprawa pierwszorzędnej wagi, sprawa ustalenia daty
przekazania ofiarowanych przez magnata polskiego chartów właściwemu odbiorcy, mężnemu i
świetnemu a nowo obranemu królowi paostwa Neapolu Nad ustaleniem tej wiekopomnej daty
pracowałem przez siedm lat.

I przed audytorium, poruszonym do głębi, rozwijał się obraz kolosalnych prac polskiego uczonego.
Polskie psy ukraioskie, charty, wyolbrzymiały do rozmiarów czynników dziejowych - one, pośredniki
staropolskiej rycerskości, nosiciele kultury szlacheckiej, z ziemią zrosłej... Rasowa suka Nuta i dzielny,
pełnej krwi Sumak na dworze króla Neapolu, pod cudnym, ale błogosławionym niebem Italii dają
Europie liczne potomstwo. Dwory Zachodu rozchwytują charcięta polskie. Upadek Napoleona nie
tylko nie przerwał tego zapału Europy, ale go jeszcze wzmógł. Widzimy, jak na kongresie wiedeoskim
hrabia węgierski Koloman Gödöllö101 zakupuje od księcia Unszlichta za pięd tysięcy talarów dwoje
szczeniąt i daje im imiona: suczce - Törökkanizsa, bratu jej - Balassagyarmat102.

Grzmot oklasków zatrząsł salą, aż spadły ze stylowego łyżnika popiersia dr. Mamca, p. Marchołtowej i
Drągajły - dobrodziejów Zakopanego103. Uniesienie było tak wielkie, że dr Szurlej, obecny na sali w

101
hrabia węgierski Koloman Gödöllö - rzekome imię i nazwisko hrabiego jest zbitką nierównorzędnych nazw
własnych: Kálmán - stare autentyczne węgierskie nazwisko; Gödöllö - nazwa letniej rezydencji cesarza pod
Budapesztem.
102
dwoje szczeniąt *...+Törökkanizsa, [..J Balassagyarmat - Törökkanizsa - nazwa miasta nad Dunajem;
Balassagyarmat - również nazwa miasta węgierskiego. Na Węgrzech nadaje się często psom jako imiona nazwy
rzek, ale nie miast
103
Dr. Mamca uczczono za jego niezmordowane zabiegi około osuszania bagien na terenach zakopiaoskich, p.
Marchołtową - ze strachu, pana Drągajłę - z miłości (przyp. autora); niezmordowane zabiegi [...] - Oczywista
ironia i szydercze przypomnienie afery z „bagnem” zakopiaoskim, którego wątpliwym bohaterem był właśnie dr
Chramiec (zob. przypis nr 13).
przebraniu księżym, zaczął szkicowad na kolanie sprawozdanie z odczytu, zaczynając, jak zwykle, od
życiorysu uczonego:

Matka - Żydówka, ojciec - wstrętny Czech, a raczej Żyd czeski (vide nazwisko) - dwa tytuły dające u nas monopol
na badanie dziejów ojczystych. Sympatyczny historyk swymi anegdotami, wymiecionymi ze wszystkich psiarni,
olśnił sezonowe bydełko zakopiaoskie. Nawet psy, zgromadzone w takiej ilości, zawyłyby z nudów, słuchając
bredni wypowiadanych poważnie o ich Bogu ducha winnych przodkach. Ale nasza elita w rodzaju...

Podczas ożywionej dyskusji, w której odznaczyli się szczególniej dwaj weterynarze, p. Parszyoski i
Księgosusz104, poeta Woziwoda odczytał wiersz ulotny, rzucony od niechcenia, na poczekaniu, a pod
wpływem chwili:

W morderczych szarżach Murat zażarty,


Skrwawioną szablą w ataku starty,
Historii dziejów przewracał karty.
Na przewrócone dziejowe karty
Ze smyczy spuścił te polskie charty,
Na prawdzie dziejów dumnie oparty,
Polak dziejopis - acz warty Sparty.

Wśród entuzjastycznej owacji, oklasków i okrzyków sędziwy uczony i młodociany poeta szamotali się
na estradzie w serdecznych uściskach. Dr Szurlej pisał właśnie:

Do konsylium kobylich akuszerów, znanych łapowników jarmarcznych, którzy nie przebaczają ani cielęciu, ani
świni, wtrącił swoje trzy grosze nasz wieszcz i odczytując z emfazą zawodowego bawidamka swoje
wypitraszone w pocie łysego czoła wierszydło...

Na progu ukazał się drab z podbitym okiem, ociekający deszczem, i huknął:

- Żarliwcy! Naszych biją! Do kupy!

Kiedy wataha Żarliwców, potrącając ludzi i przewracając krzesła, wywaliła się z sali, powstał jeden z
gości nowo przybyłych, pan poseł Lajkonik, i zabrawszy głos mówił:

- Dziękując szanownemu profesorowi za świetny i interesujący odczyt, pozwolę sobie skorzystad z tak
licznego napływu obywateli wyborców i przedłożyd rozważeniu zgromadzenia sprawę piekącą i
palącą. Chcę mówid o prześladującej nas niepogodzie, która przewraca na opak wszystkie instytucje...

- Brawo! Brawo!

104
Księgosusz - nazwisko fikcyjne będące zarazem nazwą zakaźnej choroby bydła
- Mówid o deszczu!

- Wiwat poseł Lajkonik!

- O deszczu!

- Dyskusja!

- Proszę o głos!

- W kwestii formalnej!

- Wniosek nagły!

- Wniosek dalej idący!

Obecny na sali szef hien wyborczych - pisał tymczasem dr Szurlej - fałszerz głosów i szafarz kiełbasy wyborczej,
sługa kahału, zaszczycony szczególnym zaufaniem wyborców nieboszczyków, członek-założyciel Komitetu
Narodowego do Rozbojów Wyborczych, bezczelny korupcjonista i demagog udający patriotę, a zwąchający się
pokątnie z socjałami, pełnomocnik kanalii społecznej, osławiony dr Lajkonik, w rozpaczliwej pogoni za
popularnością...

- Dzięki niepojętej abstynencji władz krajowych - ciągnął dalej pan poseł - szerzą się zbrodnie i
nadużycia wszelkich zaręczeo prawnych osobistego bezpieczeostwa. Nietykalnośd moja, zawarowana
odnośnym paragrafem konstytucji, została już parokrotnie naruszona. Drożyzna i wyzysk ze strony
przedsiębiorców są niesłychane! Za ciastko płacimy już po 50 halerzy, za furkę taksę zmnożono
pięciokrotnie. Nawet papierosy i znaczki pocztowe, kategorie niezłomne, nienaruszalne bez
odnośnego prawa, uchwalonego przez Radę Paostwa, a potwierdzonego przez Izbę Panówł105,
podniosły się w cenie dzięki bezprawnej samowoli odnośnych organów.

Szanowni wyborcy! Dochodzą mnie opowiadania i fakty, którym nie mogę dad wiary. O walkach
bratobójczych, o samowolnym wymiarze kary cielesnej, o rozbojach i podpaleniach...

- To prawda!

- Fakty!

- Widziałem na własne oczy.

- Trzy razy byłem obity!

- Kradną!

- Wczoraj ukradli mi dramat!

- Kalosze kradną bez ustanku!

105
Rada Paostwa *...+, Izba Panów - zob. przypis nr 91, częśd od wydawcy.
- Haoba!

- Tym bardziej, szanowni wyborcy, winniśmy się skupid i bronid. Jestem tu na wakacjach, ale mąż,
zaszczycony jednogłośnym wyborem swojego ludu, pozostaje zawsze na stanowisku! Proszę zgłaszad
do mnie (willa „Waltornie”) wszelkie zażalenia, skargi, fakty, uszkodzenia na ciele i własności, a ja ze
swojej strony na jesiennej sesji parlamentu wniosę szereg interpelacji do wszystkich ministrów,
przede wszystkim zaś do ministra rolnictwa, barona Regenbogena106, który obowiązany jest czuwad
nad klimatem i przestrzegad równomierności opadów we wszystkich królestwach i krajach,
reprezentowanych w Radzie Paostwa.

- Dobrze mówi!

- Brawo!

- Niech żyje poseł Lajkonik!

- Interpelowad!

- Obstrukcja!

- Haoba!

- Gotów jestem uciec się do środków najostrzejszych, a w ostateczności obalid gabinet!

- Brawo!

- Obalid gabinet!

- Precz z gabinetami!

- Haoba!

- A. tymczasem zostawieni na łaskę i niełaskę żywiołów atmosferycznych oraz otwartej grabieży ze


strony wyrzutków społecznych i mętów sezonu, musimy organizowad życie bieżące. Obywatele
wyborcy! Proponuję utworzenie rządu obywatelskiego, który zahamuje nadużycia, odnowi ład i
porządek, unormuje ceny, obmyśli szereg szlachetnych rozrywek i obchodów...

- Brawo!

- Wiwat poseł Lajkonik!

- Rządź nami!

- Razem, bracia!

- Niech żyje Lajkonik, dyktator!

- Precz z anarchią!

- Haoba!
106
Regenbogen (niem.) - nazwisko znaczące: chmura deszczowa
- Proponuję jako członków rządu doraźnego osobistości powszechnie znane i ze wszech miar
szanowane. Sądzę, że szanowni wyborcy uchwalą przez aklamację!

- Precz z aklamacją!

- Nazwiska!

- Jak najwięcej księży!

- Racja! Precz z wolnomularstwem!

- Haoba!

- W pierwszej linii do prezydium proponuję kolegę posła księdza Maciorę, nadradcę Cykałłę i
adwokata krajowego, prezesa wielu stowarzyszeo, dr. Mamro...

- Brawo! Brawo!

- Niech żyją!...

- Niech żyje prezes, poseł Lajkonik!

- Jednogłośnie! Kto się nie zgadza?

- Precz z niezgodą!

- Haoba!

- W imieniu nowo powstałego ciała gwarantujemy wam, obywatele wyborcy, pomoc i opiekę,
natychmiastowe powstrzymanie zaburzeo, oświetlenie ulic, zniżenie cen, wykrycie złodziei i
podpalaczy, wybudowanie kurhauzu, stworzenie ruchu tramwajowego, długoterminowy kredyt i
zapomogi deszczowe, opusty podatkowe, potanienie soli, zniesienie myta przed Poroninem. W
dalszej linii troską naszą będzie stworzenie wzorowego, taniego sanatorium generalnego od
wszelkich chorób, wytknięcie trasy kolejowej dla bezpośredniego połączenia Zakopanego ze stroną
węgierską, przeniesienie z Krakowa na sezon letni wyścigów kooskich, stały teatr, zaprowadzenie
zawodów lotnickich, konkursów piękności, igrzysk olimpijskich, walki byków...

- Brawo! Brawo!! Brawo!!! Brawo!!!!

- Przeprowadzid kanalizację!

- A kolej na Świnice?

- Przypominam o chramie-gontynie na Gubałówce!

- Znieśd propinację!

- Haoba!

W zakooczeniu mówca proponował, ażeby ministrem skarbu obrad dobroczyocę Zakopanego, p.


Drągajłę, co przyjętym było również przez aklamację.
- Ufając magnackiej hojności drogiego nam wszystkim obywatela - mówił p. poseł - odwołuję się
jednak w imię ideałów demokracji do zgromadzenia o poparcie rządu przez pokrycie chociaż części
kosztów zamierzonego dzieła. Ofiary dobrowolne na wynajęcie lokalu oraz wydrukowanie odezw
zechcą zebrad od obecnych na sali bohaterowie dnia, p. profesor Chałaczek wraz z p. Woziwodą.
Obywatele wyborcy, tuszę, że z polską hojnością...

Na te słowa tłum porwał się z miejsc i przewracając krzesła i stoły zwartą ławą runął ku jedynemu
wyjściu. Deptano się we drzwiach, szarpano na sobie ubranie, łamano sobie żebra w ścisku.
Rozważniejsi wyskakiwali przez okna.

Deszcz gnany zimnym wiatrem zacinał prosto w oczy dwom wędrowcom, którzy otuleni w peleryny, z
kapturami spuszczonymi na twarze brnęli po błocie ku Kuźnicom, mocując się z wichrem. Byli to
redaktor Miesięcznik i dr Farsz, docent astronomii przy uniwersytecie w Boguminie. Obaj, nie
zważając na pogodę, na którą psa nie godziło się wypędzid, ani na daleką i niebezpieczną podróż,
pracowicie dźwigali się ku górze, dążąc ku klasztorowi braci albertynów na Kalatówkach. Misją ich
było odwiedzid brata Buchadłę i skłonid go do powrotu do świata. Rzeczy bowiem przybrały taki
obrót, że anarchia szerzyła się w zatrważający sposób i groziła ostateczną zagładą ukochanej
miejscowości. Na dobitkę bowiem rwące strumienie górskie przerwały w kilku miejscach linię
kolejową, odcinając Zakopane od świata. Nie dośd, że tysiące osób zrozpaczonych nie mogło
wyjechad do domu, ale cukiernie od trzech dni były bez gazet, bomba piwa kosztowała już koronę, za
jednego papierosa żądano szóstkę...

Koło Właścicieli Pensjonatów wzięło gości na kwaśne mleko. Zrabowano już doszczętnie zasobny
sklep korzenny Bajurkesa, zdemolowano dwie piekarnie. Tysiącom ludzi groził głód - a do tego górale
zaczynali się burzyd, krążyły niedorzeczne legendy o jakichś siedmiu najbardziej grzesznych letnikach,
za których pokutują wszyscy, powtarzano dawne proroctwa starca Paskudziarza o nowym potopie,
grożącym ludzkości za winy paru grzeszników, odbywały się po dalszych szynkach tajemne wiece
góralskie, gdzie jakoby odgrażano się na gości. Z łagodnych oczu górali wyglądała dzika ponurośd,
szczególnie hardą postawę przybrali przewodnicy, zrozpaczeni bezrobociem, oraz kłusownicy, wśród
których rej wodzili stary Kozaryn i Świstacz (Gabriel), ludzie pierwotni, o instynktach janosikowych
czasów, które tak pięknie dźwięczą sercu naszemu w podaniu i w pieśni.

- Jestem przekonany, że górali ktoś podburza. Jakaś ręka zbrodnicza podpala budowlę, którą wznosiły
pokolenia.

- No, klęska na nich spadła. Cóż dziwnego, że się burzą? Zwyczajny odruch. Nic z tego nie będzie.

- Odruch? Rzeź letników to odruch? Przecie oni wiedzą, że jak zabraknie letników, będą musieli
wrócid do zupki na lebiodzie i do owsianych placków.

- Toteż ja nie wierzę w żadne rozruchy...

- A ja już we wszystko wierzę.

- Nerwy i nadmiar wilgoci. Jednak rzeczy stoją tak, że tylko Buchadło zdolny jest nas uratowad.

- Musi się z nami zgodzid.

- Na wszelki wypadek mam list od tej diablicy.


- Może to pomóc, a może zaszkodzid.

- Będziem miarkowad, czy mu pokazad, czy nie.

- Można mu dad do zrozumienia, że w pewnej osobie dokonał się również przewrót wewnętrzny.

- Można powiedzied, że zachorowała ciężko...

- Szelma ona jest nad szelmy!

- A przecudowna! Redaktorze, co za włosy na przykład!

- Budowa! Widziałeś profesor podobną szyję? a ramiona? Jeden z tych szczęśliwców opowiadał mi,
że...

- Daj już, redaktor, spokój, bo w człowieku krew nie woda. Po co się na darmo denerwowad?

- No, to spróbuj profesor, droga otwarta.

- Nie będę się mieszał między tę jej grandę...

- Co ci to szkodzi? Co urwiesz, to twoje.

- Widzi redaktor, tak dalece kompromitowad się nie mogę. U niej wszystko się rozstrzyga u Pchełki, a
ja na jesieo jadę na nadzwyczajnego profesora. A przy tym żenię się niedługo. Niestety - jestem w
dośd trudnym położeniu...

- A kaz idom w takom psotę?

- Do braci idziem, pomodlid się o pogodę. A wy skąd wracacie?

- My z hali. Oscypki niesiem. Mozę trza?

- Cóż tam w górach?

- Telo śniega, zimno, panie! Owce nam przykurzyło.

- Oj, bida z deszczem!

- Trza będzie, panie, obrachunek robid. Dośd my cierpieli!

- A bo co?

- A chto dyszca sprowadził? Chto na nas planetę107 nawlókł?

- Mój gospodarzu, meteorologia jest nauką dopiero w zawiązku. Ona gromadzi dane, ale nie zdoła
jeszcze...

- Poczekaj no profesor! Mój gazdo, wszyscy cierpimy - i wy, i goście. Któż tu może byd winny? Dopust
boży...

107
planeta, planetnik (gw.) - złośliwy duch przebywający w chmurach, sprowadzający deszcz i grad
- Pon Jezus bez winowatego by nie dopuścił. Juz ta nase chłopy wiedzom, co trza.

- Proszę was, mój gospodarzu, pierwszą zasadą umysłu, pragnącego zanalizowad jakiekolwiek
zjawisko, powinno byd wystrzeganie się wszelkich afektów...

- Poczekaj no, profesor. No - i co chcecie robid? Na deszcze nie ma sposobu.

- Pana Boga zmiękczyd zawsze można. Trza aby utrafid w takiego, który nieszczęście ściągnął. My ta
już wimy.

- Mój gospodarzu, wasza umysłowośd, niedostatecznie rozwinięta przez ścisłe rozumowanie, powraca
wstecz do wierzeo niemowlęcych rodu ludzkiego. Już powiedział był Kant...

- Poczekaj no profesor. No, a jakże będziecie szukad tych siedmiu winnych, o których gadał
Paskudziarz? Godny to starzec - ale przecie wiadomo, że on jak małe dziecko...

- Paskudziarzowe bajanie jest ino dla gości. My ta na niego nigda nie uwazowali, to i tera nie bedziem.
My swoje wimy, nam siedmi nie trza, a jednego dośd. Je tu taki ancychryst...

- Mój gospodarzu, zaraz wam dowiodę, że się mylicie. W zatargach, dokonywujących się w splątanej
więzi społecznej, znika wszelka indywidualna odpowiedzialnośd. A tu w dodatku mamy do czynienia
ze zjawiskiem atmosferycznym! Rola człowieka w przyrodzie...

- Poczekaj no, profesor. I któż to taki? Jakbyśmy wiedzieli, tobyśmy go sami stąd wyprawili. A jakby
sobie pojechał, zabrałby i deszcz.

- Nie daj Bóg, żeby on stąd żywy uszedł.

- Takiego ancychrysta trza w dyszcowej wodzie utopid, a potem głową w dół, nogami do góry
zakopad. To jego nie minie!

- Ależ któż to taki?

- Redaktor w celach utylitarnych stajesz na poziomie ciemnego tłumu. Taka metoda się mści!

- Poczekajże, profesor. I czemuż taicie prawdę? Cóż to wy nie katolicy? Księdza się poradźcie, zanim
coś takiego zamierzycie.

- To nie księdzowa sprawa, a góralska. My i bez księdza wimy. Oscypków nie kupiom?

Nagle rozmawiający uskoczyli w bok, za rów, i schronili się za drzewa. W oddali na drodze zawyło coś
potępieoczym jękiem, gdzieś tam zamajaczył jakiś punkt i tuman dymu. Za sekundę kolosalny
samochód przeleciał z rykiem, chrzęstem i klekotaniem, zionąc benzynowym smrodem i prując przed
sobą grząskie błoto. Chlastało błoto dwiema strugami na dwie strony świata, zasłaniając maszynę i
kierownika jakby lśniącą zasłoną koloru błota.

- I gdzie to ten wariat jedzie?

- Diabli jego wiedzą. Powiadają o nim, że dociera aż do Czarnego Stawu.

- Nonsens!
- Widzieli go ludzie na Boczaniu.

- Ależ to obłąkany!

- Sportsmen! Podobno ma zamiar tego sezonu przejechad przez Przełęcz Goryczkową na węgierską
stronę...

- A niechby już raz gdzie kark skręcił! Co on tu ludzi natratował!

Wędrowcy wspinali się dalej. Doszedłszy do restauracji, przysiedli na moment na werandzie. Smutnie
tu było, pusto i zimno. Słynny na całą Polskę zakład108, skąd zawsze promieniowały tradycyjne idee
kuchni narodowej, był zamknięty od dawna z powodu niepogody. Redaktor, p. Miesięcznik, i docent,
dr Farsz, melancholijnie palili papierosy, spoglądając na malownicze ruiny katedry gotyckiej, stojące
po drugiej stronie szosy109. Sędziwe mury pokryte były strzępami afiszów, którymi rząd posła
Lajkonika zaledwie przed paru dniami zwiastował ludności erę ładu i ukojenia.

Wędrowcy dumali smętnie nad wieczną kruchością ludzkich nadziei.

108
słynny na całą Polskę zakład - restauracja i kawiarnia Szkoły Domowej Pracy w Kuźnicach (zob. przypis nr
158)
109
Katedra, ufundowana na pamiątkę poskromienia buntu chłopskiego o propinację i wyrąb drzewa, przez
Homolacza IV z dynastii Salamonów, odwiecznych władców Paostwa Zakopanego, zniszczona była przez lawinę
na schyłku XV stulecia. Obecni posiadacze z pieczołowitością konserwują malownicze ruiny, których
wyczerpującą monografię patrz w Tece Konserwatorów Galicji Zachodniej pod literą „Z”. Wydawnictwo
ordynacji Baryczków, doprowadzone do litery „A” (przyp. autora); na pamiątkę poskromienia buntu
chłopskiego o propinację i wyrąb drzewa, przez Homolacza IV z dynastii Salamonów, odwiecznych władców
Paostwa Zakopanego - W tym dowcipie „dynastycznym” z okruchów faktów powstała tylko połowiczna prawda.
Homolacsowie, przybyli z Węgier i potem spolonizowani właściciele dóbr zakopiaoskich (1824-69), nie byli
spokrewnieni z węgierskimi hrabiami Salamonami, którzy rezydowali w Niedzicy na Spiszu od r. 1857 (po koniec
II wojny światowej), chod niektórzy z nich angażowali się w Tatrach (schronisko na Polanie pod Wysoką
wybudowane przez Arpada Salamona w r. 1877), Homolacsów zakopiaoskich (właściwie kuźnickich) było
Istotnie kilku: Jan Wincenty, syn Emanuel, jego bratanek Edward i synowie Edwarda: Edward junior i Stanisław.
W latach sześddziesiątych ub. wieku doszło rzeczywiście do sporów między Edwardem seniorem a góralami o
prawa do wypasu owiec i wyrębu drzewa - sprawa miała charakter procesowy, ale dochodziło też do strajków
góralskich i wystąpieo.
Deszczu tydzień szósty

Upał był straszliwy. Gorący powiew leniwo toczył gryzącą kurzawę, która wciskała się we wszystkie szczeliny
ubrania, we wszystkie pory ciała. Za każdym stąpnięciem koo wybijał ze spieczonej ziemi obłoczek pyłu.
Dźwięczała skorupa ziemska jak świeżo wypalona misa. Na skraju widnokręgu daleki upragniony las nie zdawał
się przybliżad.

Ferdynand spostrzegł, że koo jego zaledwie porusza nogami. Nieszczęsne zwierzę chrapało boleśnie i oblewało
się suchym potem.

„Za chwilę padnie - pomyślał. - Wierny mój koniu!...”

A prostopadłe promienie słooca, bijąc w czaszkę, wysuszały resztę myśli i czuwao nad rozpaczliwą posuchą.

Ludzie bowiem palili się w słoocu. Sczerniały trawy, opadły liście, wyschły źródła, studnie, potoki. Ciężyło
najlżejsze ubranie, wszelki wysiłek stawał się nieznośnym. Termometr wskazywał 39 stopni C w najgrubszym
cieniu...

Tak pisał skostniałymi palcami sympatyczny autor, otulony w kołdrę watowaną, w czapce barankowej
zaciśniętej na oczy i w wojłokowych berlaczach110 na nogach. W świetlicy duło na wsze strony przez
szpary pozostałe po zeszłorocznym stylowym zapychaniu.

Brak pieca, działając psychologicznie, wzmagał niską temperaturę powietrza i wytwarzał wrażenie
wnętrza psiarni ojców naszych, albowiem nowoczesne są ogrzewane kaloryferami.

P. Zygmunt Dyzio111 pospieszał z zamówioną powieścią, a umierając z zimna wpakował się mimo woli
wraz z ideą przewodnią utworu oraz całym personalem zależnych od niego bohaterów, pejsażów,
dialogów i nastrojów, z pełnym aparatem przecinków, cudzysłowów i najzawilszych drgnieo duszy
ludzkiej w sfery tropikalnych upałów. Było to bowiem wszystko jedno i bohaterom, i zecerom, i
wydawcom, i czytelnikom, i krytykom, a autorowi dawało słodką ułudę upału.

Z rozkoszą nurzał się pisarz w siódmych potach wysiłku twórczego, a przejąwszy się opiewaną
sprawą, jak nigdy nie zdoła się przejąd żaden z jego czytelników, smarował zawzięcie, szczęśliwy, że
przynajmniej kałamarz jego nie wysechł w upalnym powietrzu.

Szczęśliwy pisarz!

Szczęśliwy, dopóki pisze pojąc się winem ułudy, przenosząc się błyskawicznym samolotem po
szerokim świecie, mieszając się bez żadnego ryzyka do najgrubszych awantur, panując nad życiem i
śmiercią swoich bohaterów, jak monarcha nie ograniczony ustawą konstytucyjną, stwarzając z
niczego najpiękniejsze na świecie kobiety... o, szczęśliwy i najszczęśliwszy. Nie ma szczęśliwszego
człowieka nad twórcę! Za to mniej szczęśliwych jest bardzo wielu, przede wszystkim - czytelnicy.

Nieogarnioną jest rozkosz pisarza - dopóki pisze... Potem bywa rozmaicie. Wydawców jest wielu, ale
autorów nierównie więcej i co gorsza, coraz więcej. Umierają względnie rzadko, za to mnożą się jak

110
berlacze (niem.) - wojłokowe buty zimowe nakładane w czasie mrozów na zwykłe obuwie
111
Zygmunt Dyzio - zapewne aluzja do „swawolnego Dyzia” z Syzyfowych prac Stefana Żeromskiego
króliki - pisują szybko, dużo, jak na wyścigi. Na redaktorów nie można się uskarżad, jest ich trzy razy
tyle, co pism, ale redaktorzy trwają dłużej niż pisma, które chorują stale na przetłuszczenie z powodu
nawału rękopisów, umierają jednak na anemię prenumeraty, nieraz nie mogąc nawet pokryd kosztów
pogrzebu, który spada na barki niezupełnie zaliczonych autorów.

Wreszcie, gdy twórca w podstępnym ataku do okopów, za którymi rozwalają się hordy czytelników,
przebrnie już kolczaste płoty, wilcze doły, fosy i palisady... spotyka się oko w oko z ponurym widmem,
które o tyle jest lepsze od czytelnika, że nie czytuje, a o tyle gorszym, że wszystkie swoje wyroki
ogłasza publicznie. Przypuszczamy, że bywa to zazwyczaj indywiduum nierównie rozumniejsze od
autora, ale jeżeli autor jest zazwyczaj chory na manię wielkości, widmo cierpi zbyt często na wątrobę
i spogląda zanadto żółtą źrenicą na kartki, zadrukowane przez bliźniego swego.

P. Zygmunt Dyzio, powieściopisarz, rozgrzewał się coraz bardziej i zaczynał już prawie realnie
odczuwad opisywane upały, gdy do świetlicy wkradł się cichy cieo w pelerynie. Był wysoki i
zmizerowany, a pod pachą trzymał gruby rulon, zawinięty w gazetę.

- Jak się masz! Zmarzłem strasznie. Nie masz się czego napid?

- Mógłbym zrobid herbaty, gdyby mi nie zabrakło spirytusu do palenia.

- Do diabła z herbatą! Przyszedłem w ważnym interesie. Czy tu nie słychad przez ściany?

- Owszem, nawet widad, wszędzie pełno szpar...

- Mniejsza o to. Ale żeby nie zapomnied, pożycz mi pięd koron...

- Oddaj mi tamte dwadzieścia, to ci zaraz pożyczę sześd.

- Głupi dowcip. Przychodzę w bardzo ważnej sprawie! Przygotuj całe swoje męstwo! Dziś literatura
musi wyjśd z wieży z kości słoniowej i walczyd. Nie piórem, a siłą!

- No, no... Nie wzruszaj się. Gadaj po ludzku.

- Bulwa... Rozumiesz?

- Jak to, naprawdę?

- Rzecz nieodwołalnie postanowiona. Lało się atrament, przeklinało się piórem - teraz poleje się krew!

- Nie wzruszaj się. Koocz. Mów po ludzku...

- Dziś wieczorem zbierzemy się wszyscy z bronią. Złożymy przysięgę, a który wyciągnie los, weźmie
sztylet i ugodzi w kanalię.

- Ajajaj! Czyście wy aby nie powariowali?...

- Milcz i słuchaj. Bulwa spędzi dzisiejszy wieczór u redaktora „Przeglądu Faszerowanego”. Na własne
uszy usłyszałem u Pchełki, jak się na dzisiaj namawiali. Willa „Kokoszanka” leży na odludziu, w
absolutnych ciemnościach. Jeden cios. Sprawiedliwośd wykonana i żadnego ryzyka.
- No tak, aled to zawsze zabójstwo.

- Jakie zabójstwo? Nabijemy go po mordzie ile wlezie, wytarzamy go w błocie.

- Brzydko, bardzo brzydko.

- No, to ci przeczytam, co o tobie napisał...

- Napisał?

- O - widzisz? Cała szpalta.

- Dawaj!!!

- Poczekaj. Przyjdziesz dziś punkt o 8 wieczorem do Janka Mamałygi, willa „Stonoga”, na strychu. Tam
dowiesz się reszty.

- Pokaż, co to bydlę napisało o mnie.

- To, co o wszystkich nas, młodych i odważnych. Cóż innego mogłeś się spodziewad po rewirowym
parnaskiego cyrkułu? Masz, ale numer mi zwrócisz.

- Zbrodniarz! Satyry mojej, która ośmieszyłaby go na całą wiecznośd, nikt mi nie chciał umieścid.
Wszyscy się go boją. Co za smutne czasy...

- Czasy są ciężkie. Daj, Zygmuś, bodaj koronę. A nie spóźnij się!

- Masz, ale poczekaj z pół godzinki, przeczytam ci parę stronic. Kapitalnie mi się udało. Byłem dziś od
rana w nadzwyczajnym nastroju. Otóż - Ferdynand postanawia nieodwołalnie zerwad z przeszłością...
Jak wiesz...

- Wiem. Do widzenia. A nie spóźnij się!

Nieprawdą jest, jakobym był kanalią urodzoną w nie przemywanym od kilku lat kolektorze nieczystości
miejskich, natomiast prawdą jest, że urodziłem się na wsi w domu uczciwych rodziców i otrzymałem
wychowanie katolickie.

Nieprawdą jest, jakoby żaden prawy człowiek nie podawał mi ręki, natomiast prawdą jest, że otoczony jestem
powszechnym szacunkiem społeczeostwa i szczycę się przyjaźnią najwybitniejszych obywateli.

Nieprawdą jest, jakoby pismo moje było brudną szmatą nurzaną w rynsztoku, natomiast prawdą jest, że pismo
moje głosi tylko prawdę i jest najuczciwszym i najbardziej rozpowszechnionym tygodnikiem polskim.

Nieprawdą jest, jakobym ział nienawiścią i cuchnął brudną intrygą, natomiast prawdą jest, że promienieję
miłością i wonieję czystością intencji w każdej sprawie publicznej.

Nieprawdą jest, jakoby w twarzy mojej, sto razy spoliczkowanej i oplutej, odbijało się wstrętne upodlenie
zawodowego szpiega, natomiast prawdą jest, że oblicze moje, którego nie dotknął żaden policzek ani niczyje
plwanie, sprawia wrażenie nadzwyczaj przyjemne.
112
Nieprawdą jest jakobym był prostytutką i pobierał prywatną lafę za szantaż, natomiast prawdą jest, że byłem
zawsze uczciwą kobietą i pracuję bezinteresownie.

Nieprawdą jest...

- Jak to? Całe pismo zapełnione jakąś niepojętą litanią... Czy to może humorystyka? Nic nie
rozumiem...

- Pan dobrodziej zapewne z Królestwa?

- Spod Łowicza. Szurgocki, obywatel ziemski.

- Jestem Jan Mycki, suplent gimnazjalny z Brzany Dolnej. Widzą, że pan nie zdążył się jeszcze
obznajmid z naszymi stosuneczkami. Istotnie, Zakopane w tym sezonie przedstawia obraz rozkładu.

- Panie! Jestem tu dopiero od dwóch godzin, a już miałem trzy awantury! A na dobitkę zimno i deszcz.
Dziś na noc wyjeżdżam!

- Pan się uskarża - trzy awantury, deszcz... Panie, ja, człowiek chory i spokojny, a wplątany już byłem
w tysiąc trzysta awantur (zapisuję w notesiku!). A co deszcz - to pada u nas już przeszło od pięciu
tygodni.

- Od pięciu tygodni? W moim piśmie co parę dni są korespondencje z Zakopanego. Tak ci facet
agitował, że mi spokoju nie dawało. Ot, przyjechałem... W czterech miejscach nas wysadzali z
powodu przerwania toru. Jechałem od Krakowa dwie doby, z tego siedemnaście kilometrów
piechotą, z pakunkami... No, a tutaj...

- Gdzie pan łaskawy się zatrzymał?

- Radzili mi w Łowiczu „Korynnę”, gdzie jest świetna kuchnia, ale w drodze poznajomiłem się z
jednym panem, który doskonale zna stosunki miejscowe, więc postanowiłem zamieszkad razem z nim
w pensjonacie „Pod Sykomorą”, gdzie podobno najweselej się bawią. Tymczasem na dworcu jakiś
komitet rozdzielił nas, pomimo protestów, i zawieźli mnie do „Pieszczoty”, a jego zabrali do „Sybilli”.

- O, to źle. Właścicielka „Pieszczoty” ma dorosłych synów, którzy biją gości za byle co. Niejeden
stamtąd uciekł, tracąc całą kaucję...

- Biją?!

- Biją, W „Sybilli” nie byłoby znów tak źle, gdyby nie kuchnia. Karmią tam wyłącznie mamałygą i
grochem. Zapewne, groch obfituje w związki fosforu... Gdybyż był przynajmniej dobrze
rozgotowany... Gośd z „Sybilli” nie może się nigdzie pokazad...

- Grochem? Za siedem koron na dobę?

- Po trosze robi się to dla tak modnej dziś higieny jarskiej, po trosze jest w tym pewne nadużycie. Ale
trudno, pensjonaty są zorganizowane, goście nie...

112
lafa (tur.) - wynagrodzenie, płaca
- Niesłychane! Nieprawdopodobne! Pan dobrodziej zapewne sobie żartuje z nowicjusza?

- Nigdy bym się nie ośmielił. Pan szanowny do wielu rzeczy będzie się musiał przyzwyczaid.

- A góry? Przecie ja tu nic nie widzę. Czy i to naciąganie korespondentów?

- Góry? Są to cuda nad cudami... Wszystko można przecierpied, aby je zobaczyd.

- A pan je widział?

- Jeszcze nie, ale czekam cierpliwie.

- Winszuję panu. Zaczynam jednak przypuszczad, że padłem ofiarą niegodziwego podstępu.

- O, niech pan będzie przekonany, że pewne zamącanie tutejszych stosunków wypływa li tylko z
niepogody.

- Nigdy nie przypuszczałem, że tu tylu chorych. Tod to szpital. Tylu ludzi obandażowanych, kulejących,
wszędzie stękanie, podsiniałe oczy...

- To z powodu pewnych nieporozumieo przy likwidacji rządu posła Lajkonika.

- Nieszczęście, pewnie trafiłem na wybory!

- O, nie. To był tylko komitet powołany do zaprowadzenia bardziej normalnych stosunków.

- Dlaczegóż ich, u diabła, nie zaprowadził?

- Niezgoda ludzka nie dała mu rozwinąd akcji. Trwał zbyt krótko, bo tylko półtora dnia. Czas to za mały
na wyprzątnięcie stajni Augiasza.

- Niechże natychmiast obiorą lepszy komitet!

- Zapewne się to stanie w tych dniach, ale ludzie muszą trochę odpocząd. Zresztą, dopóki Żarliwcy nie
pogodzą się z Gorliwcami, trudno myśled o trwałości jakiegokolwiek rządu.

- Co to takiego?

- Są to dwa bardzo potężne stronnictwa, działające na pożytek Zakopanego, ale pozostające w


wieloletnim ostrym zatargu.

- Czyż im nie można przemówid do rozumu?

- Na to trzeba by przynajmniej całego miesiąca stałej pogody. O ile pamiętam, pewien ład panował tu
tylko, dopóki działał dr Buchadło. Niestety jednak niepospolity ten organizator dzięki dramatowi
miłosnemu wstąpił do klasztoru i żadne błagania przyjaciół ani deputacje...

- Panie, panie!... A któż to jest? Ta prześliczna... O mój Boże! Nic podobnego w życiu nie widziałem.

- To panna Prześcieradlanka, znana poetka.

- I do tego poetka! Powinna byd królową całego świata! Umieram... Drogi panie, czy nie zechce mnie
pan zaraz przedstawid?
- Nie znam jej osobiście, ale ją poznad zupełnie nietrudno.

- Jak? Jak?

- Którykolwiek z panów z jej otoczenia przedstawi pana bez żadnych formalności. Więc pan jedzie
dzisiaj nieodwołalnie?

- Ja? Ani myślę. Przeciwnie, bardzo mi się tu zaczyna podobad.

- Nie, drogi panie. Żarliwcy to bandyci!

- Cicho, zlituj się pan, jeszcze który usłyszy...

- Nie jestem gorliwcem, przeciwnie, pogardzam nimi za to, że...

- Ciszej - właśnie jeden z najgwałtowniej-szych gorliwców patrzy na nas, możemy wpaśd w grubą
awanturą. Zmieomy temat...

- Lajkonik się zbłaźnił! Sam za nim głosowałem, ale okazało się, że Szurlej miał rację. Niczego nie
dotrzymał, napakował do gabinetu samych księży, obrzydłych obskurantów...

- Panie drogi - tuż obok nas siedzi grono czcicieli ks. Maciory, możemy mied nieprzyjemności...

- Ach, wszystko mi jedno! Nie ma, nie ma naszego ukochanego Buchadła! Ten ci prał...

- Tsss! Wszyscy przy tamtym stoliku byli obici, a jeden - ten łysy - nawet trzy razy. Mogą to wziąd za
jaką aluzję...

- Zapewne, byłoby to bardzo przykre nieporozumienie, gdyż nie chcę nikogo zaczepiad. Ludzie zrobili
się nadzwyczaj drażliwi, że doprawdy trzeba się trzymad za język... Dziękuję panu za ostrzeżenie, ten
po trzykrod obity nie spuszcza ze mnie wzroku...

- Niech się pan odwróci i czyta przez chwilę gazetę.

- Tak, tak... Patrz pan, co tu piszą: „Sejm na jesiennej sesji ma uchwalid kredyt pół miliona koron na
budowę kolejki na szczyt Świnicy”. Brawo! Nareszcie dopędzamy Europę! Cudowny projekt!

- Ciszej, na miłośd boską! Ci dwaj przy szachach to najstraszliwsi wrogowie kolejki! Jeden nawet
przechrzci! swego psa Azora na Bosakiera113! To fanatycy!

- Dajmy spokój... Poczekajmy, aż zacznie grad muzyka.... Mówmy o kobietach... Widzisz pan tę w
zielonym swetrze?

- Znam, znam. Ładny numer...

- Co pan pozwalasz sobie rozumied pod słowem „numer”?! Jesteś pan...

- Czego pan od nas chcesz?...

113
Bosakier - kamuflaż nazwiska Waleriana Dzieślewskiego, zob. przyp. nr 27.
- Co za zaczepki?!

- Wyrażam panom moją pogardę! Odzywad się w ten sposób publicznie o znakomitej artystce...

- Jaka znów artystka?

- Artystka, mój panie! Najznakomitsza w Polsce...

- Ależ my mówiliśmy o tej pani w zielonym swetrze... I

- Kłamstwo! Żądam kategorycznie satysfakcji!

- Zwariowałeś pan?

- Wykręty! Oto moja karta. Do kogo mają zgłosid się moi świadkowie?

- A, moja pani... jak mus, to mus. Zapłaciłam z. góry, a mieszkanie w Krakowie dopiero wolne od
połowy września. Siedzę i cierpię. Pani wie? Grzyby mi rosną w pokoju!

- Moja mi dziś przyniosła takiego mięsa, żem ją sprała. Poszłam sama do tego łajdaka i niech sobie
pani wyobrazi, wyrzucił mnie za drzwi!

- O, kochana pani! Mojej Marysi obciął toporem palec, jak tylko pisnęła. Bierz, co dają, i to za takie
straszne pieniądze.

- Ani policjanta, ani komisarza - nic, kochana pani! Czekam tylko na męża, jak tylko przyjedzie, pakuję
się i wracamy.

- Szczęśliwa pani... Ja bo nawet na pogodę się nie cieszę. Znowu dzieci będą się rwad w góry. Pani
wie, ile kary zapłaciłam za moich troje za jeden dzieo wycieczki?

- A, to straszne nadużycie z tym majestatem...

- Franek narwał kosówki - ośm koron, Maoka rzuciła kamieniem w Czarny Staw, ale nawet nie
doleciało do wody - i za to trzy korony. Władek zagrał na okarynie - gra prześlicznie - może grał z
minutę, wyłazi spod ziemi drab i rozbija mu okarino o kamieo - a do tego dwie korony. Przyprowadzili
ich do mnie wszystko troje, jak aresztantów, musiałam zapłacid. Niech już lepiej pada, jeszcze mi
dzieci powystrzelają.

- Już tak się spodziewałam, że nowy rząd...

- Droga pani, u nas w Królestwie nigdy by coś podobnego...

- O tak, u paostwa porządek aż miło.

- Nie ma ich tam za co chwalid, ale że nas pilnują, to trzeba im przyznad.

- Proszę pani, porządek to grunt. Co mnie po tej wolności? Jakby przyszło do czego...

- Z pewnością! I podatki mniejsze...


- Szanowny kolega zapewne przybywa w odwiedziny do naszej flory tatrzaoskiej? Czy też po prostu
przyjechał wypocząd?

- I jedno, i drugie. Chciałbym się przekonad, czy różaneczniki...

- Ach, różanecznik! Toż to cała afera. Dwa uniwersytety skłócone! Artykuły!

- Słyszałem, że dr Rodeau odkrył je gdzieś, zapomniałem...

- Kolega Rodeau znalazł je istotnie na południowych stokach jakiejś doliny...

- W zachodnich Tatrach?

- Tak. Ale przed dwoma tygodniami kolega Dendroo114 kategorycznie temu zaprzeczył. Jest to sprawa
honoru.

- Cóż łatwiejszego jak sprawdzid na miejscu?

- Ba! Kiedy dr Rodeau zapomniał tego miejsca! To bardzo zagmatwało sprawę. Są złośliwi...

- Musi pamiętad przynajmniej dolinę?

- Mówi, że błądził.

- Powinien sam prowadzid poszukiwania. To sprawa honoru!

- Chodził sam w deszcz, chodziła z nim cała komisja naszej sekcji, ale tego miejsca nie znaleźli.

- Bardzo dziwne!

- Pochorowali wszyscy i jeszcze do dziś dnia leżą w szpitalu w Pod-Baoskiej. Dr Dendroo tryumfuje -
wydał specjalną broszurę pt.: Znalazł i zgubił - a wszystko mu się przyśniło. Sąd honorowy naszej
sekcji ma rozpocząd nowe dochodzenia i czekamy tylko pogody. Tymczasem zdenerwowanie w
naszych sferach straszne. Swoją drogą ekspedycja natrafiła na bardzo ciekawe grzyby skalne, między
nimi Agaricus piata115.

- Niemożliwośd!

- Kolego, zebrano żywy materiał!

- Gdzież on jest?

- Jeszcze w Pod-Baoskiej.

- Zupełna niemożliwośd! Grzyb ten lubi klimat gorący i nie znosi wapieni.

- Widad znosi, jeżeli tu rośnie.

114
Dendroo - nazwisko fikcyjne będące aluzją do słowa dendron (gr.) - drzewo
115
Agaricus piata (łac.) - nazwa grzyba
- Nie znosi! Agaricus piata przede wszystkim słucha praw nauki.

- Szanowny kolega obstaje przy tym, że tylko w Warszawie...

- O, kolego, z Krakowa wypływa za dużo błędów...

- Kraj nasz posiada dwa uniwersytety i akademię...

- A Królestwo posiada ludzi!

- Człowiek bez uniwersytetu przestaje byd profesorem.

- Ale zaczyna byd człowiekiem nauki...

- Warszawskiej...

- Co pan pod tym rozumiesz?!

- Panie Filip, jak mi jeszcze raz podacie taki kotlet, to noga moja tu nie postoi. Przenoszę się do
Mikołaja!

- O, pan konsyliarz tak zamiłowany w gramofonie?

- Lepszy jego gramofon jak wasze muzykanty. Grają jedno w kółko, jakby się pochorowali na motylicę.

- Narodowe melodie, panie konsyliarzu! U Mikołaja robi kucharz, co go od nas wygonili, bo pluł w
rondle, a niech pan konsyliarz u niego popróbuje tych przekąsków, to winszuję...

- Szczekanie. Mikołaja dawno znam.

- Ja go, za przeproszeniem pana konsyliarza, znam od małego. Nygus! Zbankrutuje do jesieni.

- Prędzej was diabli wezmą. Powiedz no, kochaneczku, to doktor Kupidyn już zerwał z tą czarną? Z
innym teraz przychodzi.

- Dr Kupidyn miał nieprzyjemnośd z panem Buchadłem i wyjechał ze wstydu natychmiast. Został mi


nawet dłużny coś trzynaście koron. A ten nowy to właśnie mąż. Bardzo jej pilnuje.

- Psiakrew!

- Trza było od razu ostro, panie konsyliarzu, jakem radził. Ja kobietę znam!

- Wszystko przez ten deszcz! Nos mi spuchł jak trąba - cóżem się miał sztafirowad z takim nosem?

- Jeszcze pan konsyliarz z tym nosem sto razy piękniejszy od dr. Kupidyna.

- To się wie, ale zawsze czekałem.

- Tu czekanie na nic! Sezonowa miłośd, panie konsyliarzu. Kto wie, może jeszcze mąż wyjedzie?

- Przepytujże się, kochaneczku... Bo widzisz, mój drogi, bardzo cierpię.


- Do usług pana konsyliarza. Piwko duże?

Koło Upierwotnienia Tatr było szczupłym gronem. Popularności nie zdobyło ono pomimo
trzechletniej już swojej działalności. Surowy regulamin odstraszał ludzi, a idea przewodnia, acz
sympatyczna w ogólnym zarysie, wydawała się jednak wielu o wiele przedwczesną. Zakopane,
według opinii przyjętej powszechnie, było jeszcze zbyt dostatecznie prymitywne, by je już upraszczad.
Na to słusznie odpowiadał prezes, pan Ceperowicz, że zasada upierwotnienia zwalcza nawet
prymitywnośd, jako już naruszającą podstawy bytów przyrodzonych. Zakochany w Tatrach, życie
poświęcił idei powrotu do stanu natury.

Nosił się po góralsku, w brudnych i połatanych portkach, nie mył się nigdy, palił habrykę116, spluwał
gęsto, a żywił się kapustą, grulami, owsianym moskalem, pożerał z rozkoszą starożytne sadło, a
ulubionym napojem jego był ciepła żętyca. Z dala od „miasta”, na Harcowni, zakupił za 17 koron stary
szałas, w którym zamieszkał na stałe, sypiając na barłogu z cetyny117, paląc na środku izby nie
wygasającą ani w dzieo, ani w nocy watrę z drzewa, kradzionego z pobliskiego hrabskiego lasu.

Był to czysty ideowiec, nie zarażony żadną z potocznych manii zakopiaoskich. Nie zbierał starych
szmat ani kulawych stołków, nie spisywał nieprzyzwoitych wyrazów z gwary góralskiej, nie uganiał się
za juhaskami, nie budował na Gubałówce gontyn i świątyo, nie fundował pod Giewontem Aten
polskich, nie zrywał sobie płuc i nerwów głosując za elektrycznością i komfortem. P. Ceperowicz nie
uznawał żadnych dezyderatów ceperskich. Nie wzruszały go ani jęki chorych żądających spokoju i
urządzeo higienicznych oraz wypędzenia letników, prelegentów i wspinaczy - ani powtarzające się z
roku na rok uchwały hord letniczych, domagających się obchodów i pochodów, wieców, zabaw,
kurhauzów, parków, a nade wszystko usunięcia wszystkich chorych - ani działalnośd rozmaitych
ochron: Ciszy i Majestatu Salamandry, Pstrąga, Pokrzywy itp.

Idea jego była najogólniejszą i wyłączną. P. Ceperowicz był w nieubłaganej walce ze wszystkimi i ze
wszystkim. Nawet współcześni górale byli mu światem wrogim, gdyż i oni odeszli na wiele mil od
stanu czystej natury, myli się w niedzielę, gotowali w naczyniach emaliowanych i używali kominów.
Tęgi działacz wierzył jednak niezłomnie w ideę swego życia...

Zastępy prozelitów składały się z paru zaledwie osób, niezupełnie mocnych w wierze i rozmaicie
pojmujących swoje zadanie. Dwaj wieczni studenci, Wicek i Tolo, napędzony od kilku lat uczeo szkoły
sztuk pięknych, niejaki Włodzio, podstarzały aptekarz p. Syfon, który dwa razy do roku zdawał
egzamin na prowizora118 i stale od dwudziestu lat obcinał się na tabliczce mnożenia, oraz pani
Udziałłowa, ekscentryczna wdowa, pomijając przygodnych członków, raczej ciekawych niż pewnych;
oto wszyscy, na których mógł o tyle o ile liczyd prezes Upierwotnienia. Od roku zeszłego, od kiedy
zabrakło nieocenionego bojownika w osobie śp. Wyłupka119, działalnośd Towarzystwa stała się mniej

116
habryka (gw. gór.) - niskogatunkowy tytoo palony niegdyś przez górali
117
cetyna (gw. gór.) - igliwie, pocięte gałęzie drzew szpilkowych
118
prowizor (łac.) - główny pomocnik aptekarski
119
Zgasł po krótkich cierpieniach, pomimo niezmordowanej opieki i czułych zabiegów wiernego druha
Ceperowicza, który leczył zmarłego własnoręcznie przy pomocy kąpieli z mrówek oraz stosowanych
wewnętrznie: korzenia litworowego, świstaczego sadła i pewnych mniej znanych grzybów, według
autentycznych recept pomnikowego dzieła doktora Wąsiary pt. Medycyna ludowa Podhala i Pienin (przyp.
autora).
głośną i opinia sezonowa, nie widząc głosicieli tych haseł na wiecach i dyskusjach, uważała sprawę za
upadłą i pogrzebaną. Tak jednak nie było. Było raczej przeciwnie. Poczynając od momentu, w którym
główny agitator i zwolennik jak najszerszej jawności skonał w kąpieli z mrówek, przeważyła polityka
nowego prezesa, który widząc zupełny brak przygotowania w opinii publicznej, zaprowadził akcję
bezwzględnie ostrą, bezpośrednią i utajoną.

Członkowie cichaczem tłukli latarnie, przecinali druty telefoniczne, zdejmowali mostki ułożone przez
klimatykę po wielokrotnych nagabywaniach, wiecach i kampaniach prasowych, niszczyli tabliczki i
drogowskazy, niechcący upuszczali na wiecach, odczytach, u Pchełki i po trosze wszędzie maleokie i
kruchuteokie szklane banieczki, napełnione straszliwymi płynami, które przyrządzał doświadczony,
chod niedoszły prowizor, na robotę chodzili i w góry odwracad kamienie, na których były
wymalowane znaki, niszczyd ścieżki, podpalad altany, budy i schroniska.

Prezes był niewyczerpany w pomysłach, a ukochanym jego, tajemnym marzeniem było zniszczenie
toru kolejowego, lokomotyw i wagonów, urzędników kolejowych, wszystkich pasażerów wraz z
bagażami i powrót do dawniejszych środków komunikacji z czasów Sabały i powszechnego
roztrzęsienia ludzkich wnętrzności na malowniczych furkach, co najmniej od samej Chabówki.

Ideę tę opracowywał od paru lat w dumaniach samotnych i stopniowa zbliżał się - prowadząc ku niej
metodycznie.

Sezon bieżący, deszczowy i niespokojny, szerząc panikę wśród letników i mnożąc z dnia na dzieo
awantury i powszechną niezgodę, działał jakby w najściślejszym porozumieniu z cichym gronem
ideowców. P. Ceperowicz, widząc straszne cierpienia ceprów, szalał z radości. Błogosławił deszcz,
zimno, choroby, Żarliwców, Gorliwców, kłótnie, krwawe walki, zbrodnie i odmęty niesłychanych
podłości. Z radością patrzył na fatalnośd, która ścigała zapamiętale wszystkie komitety, rządy, ciała i
grona, usiłujące zapanowad nad nawałnicą wypadków i odrodzid więź społeczną.

W kolebie na Harcowni panowała radośd. Należało jeszcze zadad ostatni cios, ażeby „uzdrowisko”
ostatecznie zapadło się w przepaśd, a na jego miejsce odsłoniła się dawna, uczciwa i piękna wieś
góralska, uboga, dziewicza i cicha, ażeby na stole zdemoralizowanej przez dobrobyt ludności znowu
pojawiły się zdrowe i zdrowie niosące placki owsiane nadziewane głodem, ażeby zanikły szynkownie,
pensjonaty, Pchełki, Rozmaryny i Brajbisze, żeby wymiotło raz na zawsze literatów, prelegentów,
tenorów, polityków, flirciarzy, chorych i zdrowych, wszystkich tu zarówno niepotrzebnych.

W kolebie na Harcowni przy sutym ognisku zasiadła rada i przyciszonymi dla ostrożności głosami
wytykała plan rozstrzygającej bitwy. Z zachwytem słuchano tego, co oznajmiał prezes. Dopiero w
ostatniej chwili odkrył on swoje istotne zamiary. Olbrzymiośd ich odurzyła wszystkich. Członkowie
rady długo siedzieli skamieniali, z otwartymi gębami.

- Teraz już wiem, że ruszą się wszyscy! O Zakopane ja był spokojny, ale dalsi jeszcze nie byli
dostatecznie uświadomieni. A teraz cały kraj podtatrzaoski, od Orawicy po Brzegi, aż za Jurgów, aż po
Żar... Wszystkie wsie od samego Nowego Targu burzą się z powodu niepogody i szukają winnych
strasznej klęski. Różni różnie gadają, puści się między ludzi wersję, a oni z tego na poczekaniu robią
niesłychane legendy, przeinaczają instrukcje, na szczęście dodają zawsze po trzy razy tyle, co trzeba, i
oburzają się coraz niezmierniej, Dziś, jutro rozpocznie się ruch! Śmierd ceprom!

- Śmierd ceprom!
- Niech żyje Zakopanel Niech żyją góry!

- Niech żyje niepokalane dziewictwo natury! - wołała pijana entuzjazmem wdowa.

- Bracia! Machina puszczona w ruch. Spocznijmy i weselmy się! Niech nikt nie miesza się do
wypadków. Wszystko załatwi się samo przez się. Dopiero gdy opadną wody potopu, wystąpimy, aby
objąd w posiadanie teren oczyszczony od ceperskiego robactwa i ugruntowad na zgliszczach nowe
Zakopane, gdzie my i nam podobni znajdą szczęście i ukojenie.

- Amen! - odpowiedział w skupieniu chór poruszonych do głębi upierwotnicieli.

Dzieo 13 sierpnia był wyjątkowo ponury i ciemny. Od wczesnego ranka lało, kropiło, siąpiło, mżyło.
Popadywał mokry śnieg, sypała się z nieba sucha, brzęcząca po szybach kasza. Zdenerwowanie
ogólne przeszło granice zwyczajnego podrażnienia i wkroczyło w dziedzinę częściowego obłędu
tłumów. Zdawało się, że każdy dopiero teraz obliczył w swej głowie wszystkie doznane cierpienia i
ogarnął ogrom klęski. Jak poczwarny sen ukazywały się w przerażonej pamięci przeżycia sezonu.

Ludzie, spotykając się na Krupówkach, zapytywali się nawzajem, czy to prawda, że wczoraj całe
Zakopane widziało na własne oczy samochód barona Jajskiego niknący na tle nieba, jak widmo,
grzbietem Gubałówki? Czy to prawda, że nadradca Cykałło wraz z posłem Lajkonikiem koło godziny 5
po południu przebiegli cwałem przez główne ulice miasta, siedząc okrakiem na patykach? Czy jest
możliwym, że ludzie nadzy zaczynają pokazywad się na ulicach i że jeden z nich ośmielił się nawet
wejśd w tym kostiumie do Pchełki w porze podwieczorkowej?

Sny gorączkowe, dręczące ludzi po nocach, mieszały się z realną prawdą dnia. Umysły budziły się
leniwo i dopiero około południa, po paru godzinach mozolnego roztrząsania, po wielu dyskusjach i
kłótniach, układała się w głowach ludzkich trudna do wiary prawda obok mniej lub więcej
nieprawdopodobnego urojenia.

Zjawiska codzienne i od dawien dawna normalne dziwiły i drażniły niewypowiedzianie. Rzeczy nowe i
niesłychane uchodziły uwagi tłumów. Obywatele, skłóceni i pobici między sobą, przy spotkaniu
rozmawiali jak najprzyjaźniej, przyjaciele nie poznawali się nawzajem lub wymieniali obelgi.
Niewierne żony myliły się najskandaliczniej, nie poznając swoich kochanków, zakochani panowie
czepiali się dam zupełnie niewinnych i spiekłymi usty przypominali im dla opamiętania rzeczy
nieprawdziwe, które były prawdą w innym zespole. Goście nie trafiali do własnych domów,
automatycznie jak lunatycy wstępowali do wrogich sobie i najwstrętniejszych stronnictw
politycznych; p. Jan Albert Barbakan, salonowy publicysta i cięty mistyk, zaczął malowad; poeta
Woziwoda napisał traktat ekonomiczny, gdzie okazał sporą szczyptę zdrowego sensu; Koło
Makabrystów zapowiedziało wieczorek taocujący; w willi „Holofernes” czytano gazety i zajmowano
się plotkami. Panna Halina w przepięknym sonecie po raz pierwszy w życiu zdradziła „krew i ciało”,
piewca „bólu i ducha”, autor Andromalachitomenów, po raz pierwszy nadużył zaufania swojego
krytyka i wyśpiewał, wbrew wyraźnej instrukcji, drolatyczną Balladę o szynkowni „Pod Białym,
Udem”120. Pani Kwapiszewska z Krzeptówek narobiła kłopotu wszystkim zjadliwościom krytyków i
napisała w owych dniach dramat przepiękny, szczytny i kolosalny.

W owych dniach cudów i przewrotów moralnych jeden tylko dr Szurlej wytrwał w dawnych zasadach.
Za to w niektórych pensjonatach zaczęły się ukazywad suto omaszczone kartofle, wyborne zupy
rumfordzkie, a w „Wielkiej Niedźwiedzicy” rozdzielono raz między olśnionych gości po pięd
rodzynków. Nawet w zamieszkałej wyłącznie przez samych księży oberży „Pod Karawanem” słyszano
po nocach przez zamknięte i osłonięte okna dźwięki harmonijki, tupania taneczne i inne odgłosy
świeckie. Ów dzieo 13 sierpnia wiadomego Roku Paoskiego rozpoczął się jak zwykle. Padało
normalnie, było ciemnawo i zimno. Około godziny 9 baron Jajski jak zwykle objechał z szybkością 80
kilometrów na godzinę wszystkie ulice i przecznice, oblał błotem wszystkie ściany, okna, drzewa,
płoty i wszystkich napotkanych przechodniów, doprowadził do szału normalną ilośd koni, powodując
nie wyższą niż zazwyczaj cyfrę kalectw i podruzgotao. O porze zwykłej, około wpół do dwunastej,
zaczęli od Pchełki wypadad pierwsi goście, wyrzucani za drzwi przez preopinantów politycznych,
literackich lub osobistych. Zaraz po obiedzie gromady obywateli zapełniły ulice, spiesząc na
posiedzenia sądów honorowych, niosąc wyzwania pojedynkowe lub udając się na pogrzeby
przyjaciół, kolegów i znajomych, zabitych lub zmarłych z ran dnia poprzedniego.

Jednak ruch uliczny był tego dnia mniej ożywiony niż zazwyczaj. O trzeciej przeciągnęły ulicami
zaledwie trzy pochody manifestacyjne. Jeden, złożony z gromady wygłodniałych gości, manifestował
przeciwko syndykatowi właścicielek pensjonatów, niosąc łopaty z napisami:

MIĘSA! MIĘSA! MIĘSA!


PRECZ Z KAUCJĄ!
PRECZ Z KWAŚNYM MLEKIEM!

Przesuwał się ponuro, jak korowód cieniów, ze stękaniem i brzęczeniem kiszek, nie mogąc zdobyd się
z wycieoczenia nawet na okrzyk lub gorętszy protest.

Przechodząc koło składu wędlin p. Kiszewskiej gromada, poczuwszy nieodparty zapach świeżo
wędzonych wieprzowych specjałów, złamała szyki, ponuciła łopaty z hasłami i w mgnieniu oka
rozchwytała ze sklepu wszystko i pożerała na ulicy zdobycz, rozdzierając na strzępy połcie słoniny,
waląc się po głowach gnatami od ogryzionych szynek i okładając się nawzajem twardymi jak kije
kiełbasami, przeznaczonymi dla taterników pierwszej klasy.

W drugim pochodzie tłum ludzi najrozmaitszy i niejednolity; starcy i młodzież, damy, baby i
dziewczęta, konserwatyści, księża, socjaliści, kupcy, adwokaci i malarze przebiegali wrzeszcząc zajadle
a wytrwale: „Haoba!” Na licznych różnokolorowych łopatach widniało słowo: „Haoba!” Nikt nie
wiedział, o co im chodziło, a na wszelkie pytania przechodniów manifestanci odpowiadali, wrzeszcząc
coraz głośniej: „Haoba! Haoba!”

120
drolatyczną Balladę o szynkowni „Pod Białym Udem” - drolatyczny (fr.), zabawny, dziwaczny; tytuł kryje
aluzję do wolnomyślicielskiej powieści Anatola France'a pt. Gospoda pod Królową Gęsią Nóżką (tłumaczenie
polskie w r. 1904).
Sprawa ta zdawała wyjaśniad się, gdy rozwścieczona wataha przed gmachem poczty spotkała się z
uroczystym pochodem stu ośmdziesięciu krytyków literackich, protestujących przeciwko bezecnemu
zamachowi na życie kolegi Bulwy. P. Bulwa zdrów i cały szedł w pierwszym szeregu, niesiony w fotelu
przez czterech kolegów. Zajadłośd tłumu krzyczącego: „Haoba!” skierowała się w okamgnieniu na ów
fotel. Powstał zamęt, łoskot, jęki i dopiero po kwadransie uporczywej walki, kiedy pole bitwy
przeniosło się aż pod Rozmaryna, a nieprzytomnego Bulwę rozcierano okowitą w głównej propinacji,
sprawa wyjaśniła się ostatecznie.

Zaszło bowiem przykre nieporozumienie. Demonstranci wołający: „Haoba!” protestowali przeciwko


projektodawcy kolejki na Świnice, który przybył tego dnia do Zakopanego prowadzid dalszą kampanię
w obronie wielkiej idei, i szli właśnie całą hurmą czynid mu jak najgrubsze nieprzyjemności.

Inżynierowi Bosakierowi nie brakło zwolenników, którzy też mieli tego dnia demonstrowad. Widząc
tłum, a ponad tłumem gruby kształt niesiony w tryumfie, manifestanci nie mogli pohamowad
zupełnie naturalnej cholery i złudzeni pewnym podobieostwem a oślepieni namiętnością, wywarli
swoją zemstę nad zastępem krytyków literackich, którzy przywykli nacierad, ale od wieków bezkarnie,
i nie przyuczeni do samoobrony zostali sromotnie pobici. Po czym wrogowie kolejki, chcąc czym
prędzej naprawid przykry błąd, pobiegli całym pędem, z podwojoną zaciekłością wrzeszcząc:
„Haoba!” ku siedzibie nienawistnego inżyniera.

O wpół do czwartej na zbiegu Marszałkowskiej i Krupówek rozegrały się zwykłe nieporozumienia


przedpodwieczorkowe między gośdmi spieszącymi do nowej kawiarni, założonej przez Mikołaja,
płatniczego od Pchełki, a tymi, którzy pozostali w wierności dawnej firmie. Zatargi te nosiły zresztą
charakter łagodny i zamieniły się niejako w obyczaj i obrządek. Wymieniano obelgi, wygrażano sobie
pięściami przez szerokośd ulicy, powtarzano wciąż te same koncepty, ale nic dochodziło do zniewag
czynnych ani do wybijania szyb, które zresztą od dawna już były wybite co do jednej w obu
współzawodniczących lokalach.

Około piątej odbyła się zwykła codzienna bójka Żarliwców z Gorliwcami, której polem był za tym
razem nowy cmentarz, gdzie zbiegły się dwa manifestacyjne pogrzeby. Oba stronnictwa grzebały
ofiary walk bratobójczych i przy smutnym obrzędzie zaszły zaburzenia, łatwe do przewidzenia, przy
których sprofanowano miejsce wiecznego spoczynku i uszkodzono sarkofag marmurowy, który
przygotował był sobie zawczasu wielki Skawulin, z napisem:

POTOMNOŚD ODWALI TEN KAMIEO

Zwada była zacieklejsza niż zazwyczaj, tak że za tym razem nawet księża celebrujący obrządek
zmuszeni byli wziąd w niej udział, naturalnie jako rozjemcy.

Ale dawno minęły już czasy, kiedy zatargi te wzruszały szerszą publicznośd.

Tak wlókł się ten dzieo, szary i pochmurny, nędzny i monotonny. Ale w głębi dusz wrzała tajemna
gorączka...
Nieokreślona obawa, nieokreślone oczekiwanie wyglądało ze wszystkich oczu. Wszyscy spodziewali
się czegoś niesłychanego. W powietrzu wisiała groza. Goście u Pchełki, u Rozmaryna, u Brajbisza, u
nowego Mikołaja zrywali się co chwila z miejsc za lada głośniejszym trzaśnięciem drzwiami.
Sędziowie, superarbitrzy, świadkowie, oskarżeni i skarżący, siedzący po wszystkich dziurach i
sprawujący bieżące sprawy honorowe, sądy polubowne, rozjemcze, korporacyjne, zawodowe,
partyjne i inne, co chwila biegli do okien. Publicznośd odczytowa raz po raz odwracała oczy od
prelegenta i poglądała ku drzwiom, jak gdyby przez nie miał lada chwila wejśd ktoś niewiadomy, który
rozwikła nareszcie dręczącą zagadkę.

Fatum jednak znało swoją godzinę i czekało niespiesznie.

Z ludzi godzinę tę znało jedynie dwóch na całym świecie. Jeden z nich siedział przy ogniu w szałasie na
Harcowni i palił habrykę, spluwając radośnie aż na dach najbliższej koleby. Drugim był brat Rybka,
pierwszy fakir polski przebywający w Pieczarze Krowiej i przez moce pozaziemskie poinformowany
zawczasu o wszystkim.

P. Ceperowicz już nie spieszył się bynajmniej biec z przestrogą ku znienawidzonym ceprom. Brat
Rybka rad byłby to uczynid z całego serca, jako człowiek wszechwiedzący, a zatem nadludzko dobry,
ale niestety zeszłej nocy kuna zjadła mu kalosze i szlachetny pustelnik nie mógł wyruszyd w daleką
drogę ku ludzkim sadybom, nie mogąc narazid się na zaziębienie.

Aliści o porze, przedwieczornej powszechną uwagę zwróciły grupy górali, wałęsające się bez żadnej
widocznej potrzeby po ulicy Marszałkowskiej. Przed wszystkimi szynkami stały zwarte gromady, a
przed główną propinacją był natłok serdaków, cuch i portek jak w niedzielę przed kościołem. Tłum był
ponury, zachowywał się zagadkowo, ale nie zaczepiał nikogo. Na pytania przechodniów górale
odpowiadali wymijająco, uśmiechali się co prawda, ale jakoś niesamowicie. Stary Paskudziarz łaził
również wraz z innymi, ale nie mógł dad żadnych wyjaśnieo dotyczących zbiegowiska, gdyż język mu
się plątał. Pijanych ukazywało się coraz więcej, znad to było zresztą i po tym, że górale zaczynali hukad
i pośpiewywad:

Ty zydowski hrabio, nie ucieces cały,


Chodby cię sydkie Zydy pod siebie zabrały.
I-hej! I-ha ha hej!

W innym miejscu śpiewano:

Wielkomozny panie - my ciebie nie kradli,


Ino tyześ nos obrał jakby sydkie diabli.

A na Kościeliskiej przed sklepami bławatnymi wrzeszczeli pijani:

Bier-ze się, Janicku, bier się Wojtek, bracie,


Bier się ty, Maryna, bedziem znów bogaci!
l-haj! U-ha ha haj!

Straszna groźba biła od tych pieśni i od falujących tłumów. W powietrzu unosiły się widma rzezi -
pożaru - grabieży. Ściemniło się. Straszne pogłoski zaczęły obiegad między strwożoną rzeszą letników.
Przerzucano sobie gorączkowe słowa: pogrom Żydów, rzeź inteligencji... Ludzie najinteligentniejsi,
jako wystawieni na pierwszy sztych, bali się najbardziej. Ale kupcy żydowscy zaczęli zamykad sklepy.
Kupcy katoliccy cieszyli się z tego w duchu (katolickim), ale czynili na gwałt to samo. Pchełka w
rzewnych słowach błagał swoich gości o opuszczenie lokalu. Ale drżący ze strachu goście za nic w
świecie nie chcieli nosa wyścibid na ulicę i nakazawszy muzyce rżnąd góralskiego dla złagodzenia
tłumu, modlili się w duchu i pili na umór. Nawet znawcy stosunków i autochtoni nie ręczyli za nic.
Jedyne, co uspakajało tłum inteligencji, była to słodka nadzieja, że przecież górale, jeżeli mają do
kogo słuszną krzywdę, to do Żydów. Korespondenci pism oblegali biuro telegraficzne, rozsyłając na
wszystkie strony świata straszliwe depesze, według których w odnośnych pismach za dwie godziny
senni i flegmatyczni zecerzy będą składali straszliwe wstępne artykuły, napisane przez dyżurnych i
zaspanych dziennikarzy:

LUD GÓRALSKI POZNAŁ PRAWDZIWEGO WROGA!


RZEZ NIEWINNYCH LUDZI W ZAKOPANEM!
CO ROBI RZĄD?
SPRAWIEDLIWOŚD LUDOWA!
OWOCE PROPAGANDY SOCJALISTYCZNEJ!
OHYDNY PLON ZAWODOWEGO ŻYDOZERSTWA!
NOWA ERA W HANDLU KATOLICKIM!

I tym podobne.

- Możemy byd zupełnie spokojni! Moja duszko, nie płaczże. Przecież nas z tobą nikt nie weźmie za
Żydów.

- Oni wszyscy pijani! Mogą i nas zabid, zrabowad, zniesławid moją cześd...

- Pozwolimy im zrabowad Pchełkę. Niech jedzą i piją!

- A sami tymczasem nura!

- Dokąd? Gdzie pan uciekniesz?

- Przed kim mam uciekad? Czy ja Żyd?

- Proszę paostwa! To nasza wina! Dlaczego pozwoliliśmy się rozpanoszyd żydostwu?

- Proszę paostwa! Nie jestem antysemitą i z oburzeniem słucham wstrętnych insynuacji i


podburzających barbarzyoskich haseł! Ale w pokoju bilardowym siedzi jeden Żyd. W imię
bezpieczeostwa niewiast i dzieci proponuję, ażeby tego pana poprosid o opuszczenie lokalu. To
trudno! Jednostka musi się poświęcid, jeżeli całości zagraża...

- Proszę wyjśd!
- Precz! Precz!

- Dajcie mu wyjśd od tyłu!

- Nie!

Człowiek o rysach wybitnie semickich siedział w kącie pokoju bilardowego i pisał zawzięcie, nie
zważając na hałasy i gwałt:

Doczekał się swojego nieograniczony władca czterdziestu czterech szynków i czterdziestu tysięcy morgów lasów.
Obdzierany od stuleci i doprowadzony do ostateczności lud zmuszony zdzierstwem nieskooczonych pokoleo
Salomonów, z których najgorszym i najbardziej odpowiedzialnym za tysiąclecie krzywd jest obecnie panujący na
121
Hamrach Homolacs XXVII, ów zaiste „żydowski hrabia” - dał upust nagromadzonej... Kołtuoski tłum letniczy,
bijący czołem przed tytułem i mitrą, nie zdoławszy się wznieśd na wyżynę prawdy i sprawiedliwości dziejowej...

- Proszę się wynosid!

- Pan widzisz, wszystkim nam grozi...

- Co tu za ceregiele! Won!

- Boże, już wysadzają drzwi...

- Mamo, wyjeżdżajmy zaraz!

- Mężu, ratuj! Ach! Ach!

- Aniołku! Nie spazmuj mi tu, do wszystkich diabłów, bo to nie kpiny...

- Wynoś się pan...

- Po co te ceregiele - za łeb!

Nieszczęśliwy Żyd, popychany i potrącany ze wszystkich stron, szybko i sprawnie, nie pytając o nic, jak
gdyby życie spędził w podobnych opałach, zwinął swoje papiery i zastawiając się ciupagą, tyłem cofał
się do kuchni zakładu. W zamęcie walki odpadła mu krucza broda i krucze wąsy, odkleił się krogulczy
nos i napastnicy poznali dr. Szurleja, który przed paru dniami poznany i zbity jako ksiądz, przybrał na
się postad Żyda, aby móc się pokazywad między ludźmi i nie tracid kontaktu z pulsem życia
społecznego. Był on zresztą jedynym, który odgadł prawdziwą treśd groźnych pieśni reakcji góralskiej i
istotne zamiary tłumu.

121
władca czterdziestu czterech szynków *...+ Homolacs XXVII, *...+ ów zaiste „żydowski hrabia” - chronologiczna
i faktyczna bujda. Homolacsowie nie byli spokrewnieni z Salamonami z Niedzicy, a poza tym sprzedali dobra
zakopiaoskie jeszcze w r. 1869 (zob. przyp. nr 109) i przenieśli się do podkrakowskich Balic. Zresztą Szurlej
przyozdabia tym „dynastycznym” imieniem Wł. hr. Zamoyskiego, zbliżonego nie do środowiska żydowskiego,
lecz do endecji. Natomiast złośliwa uwaga o 44 szynkach (dzierżawionych przez Zamoyskiego na zasadzie jego
praw propinacyjnych) jest odbiciem kampanii „Przeglądu Zakopiaoskiego” przeciw alkoholizmowi na Podhalu i
ponod pokrywała się z grubsza z prawdą (biorąc poprawkę na ową liczbę parodiującą Mickiewiczowskie „A imię
jego jest czterdzieści i cztery”).
Napastnicy stali w osłupieniu i dr Szurlej znikł w ciemnościach kuchni, a po chwili publika już się
wodziła za łby, omawiając na poczekaniu sprawą żydowską, i podczas gdy jedni z twarzami
przyklejonymi do wybitych szyb werandy śledzili za wypadkami zewnętrznymi, reszta ciskała w siebie
ogólnie znanymi z polemik dziennikarskich argumentami, potwierdzając je krzesłami tudzież
kaloszami.

O tej godzinie dziejowej z willi „Batuta” wyjechały cztery czteroosobowe powozy, wiozące uroczyście
nowo powstały rząd w całkowitym jego składzie. Rząd formował się od paru dni w najgłębsze j
tajemnicy. Dobór ludzi i dyplomatyczna przezornośd organizatorów dawały nowemu ciału
najzupełniejszą gwarancję żywotności i sprężystości działania.

Rząd obmyślił zawczasu wszystko, rozdzielił wszystkie role, pogodził wszelkie sprzeczności. Nie był to
już chaotyczny i chimeryczny Hufiec Dusz ani jakiś doraźny komitet, zrodzony w oderwanym od życia
natchnieniu poetów lub w zamęcie wiecu. Nowy rząd składał się wyłącznie z ludzi czynu, ogarniał
wszystkie sfery społeczne, liczył przedstawicieli ze wszystkich dzielnic Polski.

Prezesem obrany był jednogłośnie p. Apolinary Zgaga, który pochodził z Warszawy, mieszkał od lat
dziesięciu w Krakowie, a w Poznaniu posiadał fabryką makaronu, jednoczył przeto w swojej osobie
wszystkie trzy połacie kraju.

Teką ministra spraw wewnętrznych piastował energiczny organizator, emerytowany dyrektor


centralnego szpitala wariatów, dr Dobrobracki122, sprawy zewnętrzne p. Aport, znany dyplomata
polski, przyjaciel osobisty księcia Wiktora, Napoleonowego z Brukseli concierge'a, ministrem wojny
był p. Firlejko, członek Ligi Pokoju, marynarki p. Kobdziaoski, radca miejski i właściciel kąpieli przy
ulicy Berka Joselewicza w Krakowie, handlu i rolnictwa p. Deszcz, komunikacji przedsiębiorca dorożek
w Nowym Targu, p. Naszelnik, ministrem skarbu p. Drągajło, magnat spod Poniewieża. Sekretarze
przyboczni, wiceministrowie oraz inni dygnitarze byli również wybrani nader oględnie i cały rząd
jechał teraz uroczystym kłusem w czterech powozach do Pchełki, na owo Forum Romanum, ażeby
ogłosid ludowi fakt dokonany i rozpocząd sprawowanie rządów. Dyrektor policji p. Tołumbas, kapitan
Straży Górskiej, podniesiony do rangi pułkownika, jechał na koźle powozu prezesowskiego, trzymając
w zanadrzu karabinek mauzerowski nabity solą.

Jadący zauważyli niebawem niezwykły wygląd ulic. Publiczności letniczej nie widad było zupełnie,
natomiast wszędzie snuli się górale, a na skrzyżowaniach ulic stały ich całe gromady.

- Czy też kto czasem nie rozgłosił przedwcześnie wiadomości o naszych zamiarach? - zapytał prezes. -
Wygląda na to, jakby lud miejscowy chciał powitad nowy rząd.

- Byłoby to nadzwyczaj pocieszającym - odrzekł minister marynarki.

- Może wypadałoby się zatrzymad i ogłosid ludowi dobrą nowinę?

122
dr Dobrobracki - prawdopodobnie kamuflaż nazwiska Kazimierza Dłuskiego, wieloletniego dyrektora
sanatorium przeciwgruźliczego w Kościelisku, działacza społecznego, lub Józefa Żychonia, wieloletniego
dyrektora sanatorium akademickiego „Pomoc Bratnia” w Zakopanem, lekarza stacji klimatycznej, także
działacza społecznego.
- Wasza Ekscelencja raczyłaby wypowiedzied mowę Byłby to bardzo piękny początek.

- Niech Wasza Ekscelencja nie obawiają się niczego - przechylił się z kozła p. Tołumbas. - Po
pierwszym nieprzyzwoitym okrzyku wystrzelę dziesięd naboi, po czym wezwę zbiegowisko do
rozejścia się. Wszelkie aresztowania jednak będę musiał odłożyd do jutra, gdyż niżsi funkcjonariusze
policyjni nie są jeszcze powiadomieni, w myśl instrukcji Jego Ekscelencji pana szefa gabinetu.

- E wuzawe effreje ke nu ne serą bien gardę! - rzekł z ulgą prezes do ministra spraw wewnętrznych w
języku obcym123, ażeby nie psud pochwałami sprężystego dyrektora policji.

- Koloneł se ten braw soldat, aber wir haben ajn dewoar d'ażir ala manier la pliu prewentiw. Si zawje
asse de kaftan de siurete.

- Ampesze se fu de fer le fe! Le montanjar nu masakrerą tu... II są tu su, kom le Polone. Stój! Że
desand e deża...124 - niepokoił się dyplomata z Brukseli.

Nagle z oddala huknęły wrzaski, okrzyki, wycia. Przeraźliwe gwizdania rozdarły powietrze. Górale
porwali się na te odgłosy i popędzili gromadą, groźnie wrzeszcząc. Po chwili z zamętu wydobył się
donośny i okropny, nieludzki ryk. Zapanował on nad wszystkim i zbliżał się z niezmierną szybkością.

Ryk wzmógł się do potęgi trąb jerychooskich i w tejże chwili nadleciał kolosalny samochód barona
Jajskiego, oblepiony ze wszystkich stron wrzeszczącymi góralami, którzy czepiali się, za co mogli, i
wciąż zsypywali się na ziemię.

Na ten straszny widok konie od wszystkich czterech pojazdów wiozących Zakopanemu nowy rząd, a z
nim ład, bezpieczeostwo i ukojenie po tylu wstrząśnięciach - o Fatum, prześladujące nieszczęsną
osadę! - wszystkie konie stanęły dęba i chrapiąc a kwicząc, łamiąc dyszle, bijąc zadem w nieszczęsne
karykle125, tłukąc latarnie, stłoczyły się w jedną masę, po czym porwały się, rozwłócząc w szalonym
rozpędzie na wszystkie strony świata szczątki rozbitych dorożek, rozbity rząd, rozbite ludzkie
nadzieje.

Konie wiozące prezesa zawróciły błyskawicznie i wziąwszy na kieł, tratując wszystko po drodze,
mknęły w szalonym pędzie, ciągnąc powóz na trzech tylko kołach. Dopiero około Jaszczurówki, na
zakosach prowadzących stromo ku górze, furman zaczął je hamowad, ale kiedy lejce zostały mu w
rękach, góral przeżegnał się i skoczył do rowu.

Jednocześnie zleciało i potoczyło się w las drugie koło. Widząc to, już na Cyrli, dzielny pułkownik, nie
tracąc zimnej krwi, wydobył mauzera i z szaloną energią wygarnął w pośladki wierzgających koni,
jeden za drugim, po pięd naboi.

123
Powyższa rozmowa toczoną była w języku francuskim (przyp. autora).
124
E wuzawe effreje ke nu ne serą bien gardę! *...+ Ze desand a deża... - Zapis francuskiego i niemieckiego tekstu
powinien brzmied: Eh, vous avez effrayer, ąue nous ne serons bien gardé! [...] Colonel c’est un brave soldat,
aber wir haben ein dévoir d'agir à la manière la plus préventif. - Si [vous] aviez assez de caftan de sûreté. -
Empechez ces fous de faire le feu! Les montagnards nous masacreront tous... Ils sont tous souls, comme les
Polonais. Je descend à deja. Tłumaczenie: Więc obawiał się pan, że nie będziemy odpowiednio strzeżeni? *...+
Pułkownik jest dzielnym żołnierzem, ale powinniśmy postępowad w sposób jak najbardziej ostrożny. Chyba,
żebyście mieli pod dostatkiem kaftanów bezpieczeostwa... - Nie pozwólcie tym wariatom strzelad! Górale
zmasakrują nas wszystkich... Oni są pijani, jak to Polacy *...+ Wysiadam już.
125
karykiel (łac.) - lekki powozik dwukołowy, jedno- lub dwukonny
Konie jednak nie padły trupem. Natomiast pęd wzmógł się do tego stopnia, że powóz uniósł się w
górę i warcząc w powietrzu ocalałymi kołami, mknął jak samolot. Pęd tamował oddech, odurzał
doprowadzał do szaleostwa. Skamieniali jak ze strachu siedzieli ministrowie i prezes. Nareszcie w
Capowskim Lesie powóz zawadził o kamieo i w jednej chwili rozprysł się na drzazgi.

Pułkownik Tołumbas, wysadzony w górę, leciał ponad lasem siłą rozpędu nabranego na przestrzeni
dziesięciu kilometrów, a magając kozły i na próżno usiłując się chwytad za wierzchołki drzew, opadł
nareszcie na miękkie mchy przy Toporowym Stawku - tuż obok widma ludzkiego, obdartego i
zzieleniałego na całym ciele, które z bezmyślnym spokojem duszy, już od dawna umarłej, puszczało
kaczki na płytkich wodach jeziorka.

- Pan pozwalasz sobie zapaskudzad kamieniami najcudniejsze jezioro w Tatrach! Puszczanie kaczek
jest najsurowiej wzbronione. Kara 5 koron - oto kwit. W razie niemożności... Czyś pan głuchy?

- Stanisław Kretyn - słuchacz praw.

- Gdzie pan mieszkasz?

- Stanisław Kretyn - słuchacz praw.

- To może to pan, którego poszukuje rodzina jako zaginionego w górach? Jeszcze wczoraj otrzymałem
w tej mierze telegram z Kretyngi126. | Nieszczęsny półnagi obdartus odwrócił zdziczałe oczy od
nieznajomego i zaczął na nowo puszczad po wodzie nieudolne kaczki z obojętnością popsutego
automatu.

Pułkownik rozejrzał się wokoło i dostrzegł nad brzegiem jeziorka marny szałasik z gałęzi i mnóstwo
szkieletów ogryzionych żab.

- Znowu pan zaczynasz swoje. A do tego przez czas dłuższy zjadłeś tu, jak widzę, żaby podlegające
szczególniejszej ochronie. Dopłacisz pan 10 koron. Tyle nadużyd, i co za bezczelnośd, o trzy minuty
drogi od głównej szosy! Aresztuję pana. Marsz za mną.

Tymczasem baron Jajski, sprawca klęski deszczowej, na którego zgubę sprzysiągł się cały lud Podhala,
prąc całą siłą potężnej machiny, roztrącał rzesze góralskie, odurzając je benzynowym smrodem,
opuścił obstawioną szosę i mknął manewrując po mistrzowsku, przez las, wydostał się pod Regle. Już
zawyła tryumfalnie syrena, baron uchodził pogoni.

I byłby uszedł cało hrabia papieski baron Jajski, gdyby nie straszliwa wyrwa, którą wykopał na drodze
pod Reglami gieolog dr de Won127, poszukujący w Tatrach złota. Samochód, gwałtownie zwrócony w
bok, zjechał poniżej i zarobił się po same osie w grząskiej młaczce.

Zawarczał motor, puszczony piekielną siłą 180 HP128. Uniosły się kłębiska gryzącego dymu. Z lasu już
wypadały z wrzaskiem gromady górali i parły na przełaj przez pole, łąki i młaki. Baron uczynił ostatni

126
Kretynga - fikcyjna nazwa miasta, oczywiście od słowa „kretyn”, ale także aluzja do Getyngi,
uniwersyteckiego miasta w Niemczech
127
gieolog dr de Won - żart słowotwórczy, nawiązujący do dewonu, okresu czwartorzędu, w czasie którego
powstały starsze formacje gór
128
H P (ang.: horse-power - koo mechaniczny) - skrót na oznaczenie mocy silnika; 1HP = ok. 746,7 wat
wysiłek, samochód szarpnął się w bagnie, stanął dęba, wypuścił chmurę dymu i płomienia i znikł w
straszliwym huku, w czarnym dymie, w gorącym, gryzącym smrodzie.

Tak zginął na stanowisku mężny ofiarnik kultury, europejskiej sławy rekordmen, postrach ludzi i koni,
poległy w walce z ciemnotą ludu, pierwszy w kraju spożywca benzyny, smarów i pneumatyk,
romantyczny i bajroniczny, a jednak na wskroś nowoczesny typ - hrabia papieski baron Jajski.

Dopiero po godzinie wyczekiwania tłumy górali odważyły się zbliżyd do strasznego miejsca. Leżały
poroztrząsane po łące potrzaskane śruby, poskręcane blachy, rzeczy bezkształtne i poczwarnie
zdemolowane. Atoli nie znaleziono ani szczątka zabitego. Ani ochłapa, ani kosteczki, ani jednego
guzika. Sprawca deszczu, nieobliczalnych klęsk, diabelski wysłaniec, groźny płanetnik, spalił się
żywcem, znikł i szczezł bez najmniejszego śladu, a popioły jego siła wybuchu roztrząsła na cztery
wiatry.

Radośd górali była niezmierna. Pozbyli się nieszczęsnej klęski, odnieśli zwycięstwo nad wrogiem
posiadającym moc tajemną! Do późnej nocy pili górale na umór po wszystkich szynkach, darli się,
hukali, śpiewali. Do późnej nocy truchleli Żydzi, zabarykadowani po sklepach, truchlała inteligencja
letnicza skupiona u Pchełki, u Rozmaryna, u Brajbisza, pijąc ze strachu, odmawiając litanie i nie śmiąc
nosa wyścibid na ciemne ulice, opanowane przez groźną rabację.

Co chwila panika ogarniała tłum. Spazmowały kobiety wymyślając mężom, tuląc się do kochanków.
Najpoważniejsi ludzie chowali się pod stoły, najzaciętsi wrogowie przysięgali sobie bronid się
solidarnie. W największym strachu byli ludzie obciążeni najwyższą inteligencją, jako wystawieni na
pierwszy sztych, więc profesorowie i docenci, poeci, zwiastuny, wieszcze, nawet powieściopisarze.
Poeta Mamałyga, autor Andromalachitomenów, piewca „bólu i cyprysów”, siedział skulony w kącie u
Pchełki i pisał na brudnym mankiecie lewej ręki:

Oddałem ludziom na żer


Mej duszy skrwawione strzępy,
Serca nadludzki ból tępy
Oddałem ludziom na żer.
Dodałem ludziom na łup
Cyprysy westchnieo bolesnych,
Pustynię bólów bezkresnych
Dodałem ludziom na łup.
A oni - w zażartej śrzeżodze
Tumultów burząc odmęty,
Trą mego życia kwiat święty itd.

Jedynie taternicy, chod zaliczali się poniekąd do inteligencji, zachowywali spokój. Otoczyli oni jak
najciaśniejszym poczwórnym kołem pannę Halinę Prześcieradlankę i zapewniali ją, że włos jej z głowy
nie spadnie. Lekceważyli niebezpieczeostwo i naprężając stalowe bicepsy, wystawiali naprzód
kolosalne buciary, które już zawczasu szczerzyły zęby na rzekomych napastników.
W rezultacie spaliła na panewce szataoska agitacja Ceperowicza, wymierzona przeciwko ceprom. Nie
zginął ani jeden Żyd, nie ubyła z dobytku narodowego ani jedna ceperska inteligencja. Zdrowy
instynkt masy wyczuwa cel istotny, wola ludu zna swoje drogi i wybiera zawsze najkrótszą.

Jednak drogi, którymi powracali do domu pijani górale, były zawiłe i pokrętne. Gromady plątały się po
mieście do pierwszych kurów, szły i zawracały, przystawały, spotykały się ze sobą, przepychały się
przez siebie, pociągały się nawzajem. W pewnej chwili, która stała się jak najbardziej niepewną, zator
serdaków, czapek z muszelkami i ziejących habryką fajek zabrał całą szerokośd ulicy tuż przed samym
Pchełką. Zawrzaśnie tłum skazanej na rozszarpanie inteligencji, zapiszczą krocie niewiast, hukną
taternicy. Skłębiona masa wyleje się na zewnątrz...

Gwałt ów wzbił się aż pod niebo, jak słup płomienia.

Podsycany nie milknącym ryczeniem tłumów, lizał powałę chmur, rozwalał się kłębami popod
niebieskim pułapem, hasał, ział i szturmował.

Ale gruba polepa starych chmurzysków głuszyła wysiłek. Dopiero ostre jak szydła piski strwożonych
niewiast, przeraźliwe spazmośmiechy i histeryczne kwiczenia zdołały wyświdrowad sporo niewielkich,
lecz dziurawych na przestrzał otworów, przez które, przeszywszy warstwice chmur, poszły w wolne
niebo okropne pogłosy pięciuset naraz narażonych niewinności.

Jak ostre igły kłud zaczęły cienkie piski w sędziwe ciało Starcowę, spoczywające na niebieskich
piernatach. Poskrobał się Stary przez sen, raz i drugi. Ocknął się, jął się po łożu przewracad. Zbudziła
się i twardo śpiąca młoda Starcowa kochanica, tej nocy w łasce paoskiej przy paoskim spoczywająca
boku, fajna dziewka Szałaśnica. Jęli się po nocy we dwoje kramarzyd. Zmacała dziewka po nocy
ogarek miesiąca, dmuchła w popieliste niebo, aż błysła iskra, i od tej gwiazdy spadającej zaświeciła
kawałeczek księżyca. Szukała dobrze i nie znalazła ani jednego tnącego gadu. Drapali się tedy dalej,
bo kłuło i kłuło. Aż rozbudziwszy się całkiem, nastawił Stary ucho ku ziemi, a gębę otwarł szeroko.

Słucha, a marszczy brwie, aż słyszy - za drzwiami psy wyją. Nic lepszego, ba, ludzie po nocy gwałtują!
Porwie się Starzec Gór z pościeli i huknie na juhasów gniewny.

Zwijali się chłopcy, jakby ukropem polani, pod tym srogim gniewem bacowskim, piargiem w chmury
prali, szczuli psami, gwizdali na dwu palcach zajadle. Ruszyły się zaspane chmary chmur, sapiąc i
mrucząc w tajonym gniewie, że to je po nocy od szałasu bez potrzeby gonią. Rozwarła się jakby spora
polana, jakby czyste jezioro. Pochylił się Starzec, podniósł do góry niedogarek miesiąca i patrzy. Na
dnie jeziora ludzkich świateł wiele, biją się jakieś kupy z inszymi kupami, a wrzasku, a gwałtu, a tego
babskiego pisku!...

Cisnął się z gniewu Starzec Gór, aże struchlała dziewka Szałaśnica, pobledli juhasy, przywarowały
dygocąc wszystkie psy liptaki. Krzyknie w gniewie Stary wielkie słowo i wraz na rety kopną się oba
juhasy. Oszczypek z Skwierkiem po uboczy niebios na łeb, na szyję zbiegną od głównego szczytu ku
przełączy, gdzie między srogimi turniami w posępnej dziurze tkwił bezczynnie mocarz nad mocarze,
Starcowi jako i wszystko poniewolny, Halny Wiatr.

Podlecą wartko juhasy i przycupną pod Krzesanicą. Nie podstąpią dalej ani żaden. Ni chytry a gładki
Oszczypek, ni bardziej dziki Skwierek. Jeno z dala pogwizdują, a drą się juhasy. Drą się, hukają, wielkie
słowo Starcowe ku przełęczy podają raz, drugi i dziesiąty. Aż zawyło w grani, posypał się żlebami
drobny piarg. Dunęło wielgim pędem powietrze, aż zajękły góry - olaboga!

Już usłyszał Halny i wraz się porwał na wielkie rozkazanie. Mocował się i rozpierał w turniach, siły
swojej po długim śnie próbując. Szalał w graniach, przewlekał się przez szpary, przez skalne okna i
szczeliny, tłukł jak taranem w ściany, przewalał po usypiskach zwały piargu i puszczał je w dół
huczącym deszczem. Rozgrzewał się i rozpędzał, wyjąc z ochoty.

Uderzył w chmury, w okamgnieniu zegnał je wszystkie i zwalił na kupę, zwołał je w jeden kłąb, wielki
jak pół nieba, i cisnął na ostre zębiska wirchów jak wiązkę mokrej trawy na kolczasty kulik. Odsłonił se
wnet pół świata - popatrzy. I zoczył nagle pod sobą, na dole ziemi, lasy, wsie i pola, obaczył wszędy te
ognie ludzkie.

Zawyje Halny, ryknie ludziom na pohybel, runie w dół.


Deszczu tydzień siódmy

Ze względu na powagę zatargu, na osobistości stające jako strony, do rozprawy powołano


ośmdziesięciu siedmiu świadków. Sędziowie, superarbiter i wszyscy świadczący należeli do świata
taternickiego129, gdyż sprawa dotyczyła przedmiotu ściśle zawodowego.

Była to sprawa honoru i sprawa zasady. Opinia sfer taternickich zajmowała się nią od paru tygodni.
Tajemnicę zachowywano ściśle jako rzecz honoru korporacji. To tłumaczy, dlaczego dopiero tak
późno taternicy pomyśleli o zaprowadzeniu ładu w rozwichrzonych stosunkach miejscowych. To nam
wyjaśni, dlaczego sfery najbardziej uprawnione do czynu nie zagarnęły w swoje ręce władzy i jako
całośd obojętnie spoglądały na dośd poważne zamącanie normalnego życia. Zaprzątnięci kolosalną
sprawą, z jaką po raz pierwszy spotkały się dzieje taternictwa, nie mieli głowy i czasu na głupstwa,
tym bardziej że prawie na każdym posiedzeniu wybuchały nieporozumienia między świadkami, które
wytwarzały nowe sądy honorowe, a z tych powstawały inne i coraz dalsze. Już połowa niemal
zwartego niegdyś grona taterników nie podawała sobie ręki, a druga połowa nie mogła patrzed na
pierwszą.

Sprawa główna między p.p. Pętlickim a Hakmayerem130, obu taternikami wielkiej sławy i
najpierwszorzędniejszej klasy, posuwała się opornie. Na siedmnastym posiedzeniu, mającym miejsce
w willi „Pod Piętaszkiem”, superarbiter p. Skrabacz wywołał do składania zeznao pana Buciarowicza.

- Prosimy was, kolego, o dopełnienie zeznao waszych z dnia onegdajszego. Sądowi chodzi o
najściślejsze określenie kierunku prawego zachodzika, poczynając od szpary Pocałowicza i
Kierdelmana, aż do rozwidlenia dróg przy pętli Serwantowicza i Kacapka. Kiedy i z kim kolega robił
szczyt Jełopa od tej ściany?

- Dwa lata temu w sierpniu wybraliśmy się z Karplowiczem i Torbą.

- Szczyt został osiągnięty?

- Niezupełnie. Pozostawała nam najłatwiejsza częśd - czarny komin pod samym szczytem. Wobec
spóźnionej pory cofnęliśmy się.

- Czy przed dwoma laty w sierpniu pętla Serwantowicza i Kacapka znajdowała się w dobrym stanie?

- Owszem. Ale my ze swojej strony wbiliśmy nowy hak i spuszczaliśmy się na własnej pętli.

- Czy wzmiankowana pętla umożliwiła asekurację przy trawersie przez szparę drogą „B”?

129
należeli do świata taternickiego - Rozdział ten stanowi zapewne parodię posiedzenia Sekcji Turystycznej
(faktycznie taternickiej) Towarzystwa Tatrzaoskiego (zob. także wstęp, s. 42 i n.).
130
między p.p. Pętlickim a Hakmayerem - Bohaterowie tego osobliwego sporu taternickiego noszą nazwiska
fikcyjne, będące aluzjami do przedmiotów ułatwiających wspinaczkę bądź oddające zwyczaje i sposoby
wspinania się, wzgl. do realiów góralszczyzny. Chwycki - chwyt; Hakmayer – hak i Meier (niem.), dzierżawca;
Karplowicz - karple, siatki sznurowe przytwierdzane do butów ułatwiające chodzenie po śniegu; Zygzak -
chodzenie zygzakiem, Okraczek - chodzenie po skałach okrakiem; Kierdelman - kierdel, stado owiec itd.
Również nazwy topograficzne w skalnych partiach są fikcyjne, urobione na wzór autentycznych, takich jak Rysa
Kordysa, Żleb Zaruskiego itd. (Cz. Kosyl, j.w.). Co prawda w groteskowym chórze pobrzmiewają dalekie aluzje
do autentycznych nazwisk taterników: Zdyb, Świerz, Ritterschild, Rotwand, Maślanka, Zapałowicz.
- Nie wydaje mi się. Za to jest doskonale umieszczona przy wspinaczce znanym wariantem do drogi
„C” kolegi Bujdała.

- Koledzy robili ścianę wariantem Bujdała?

- Proszę bardzo! Wiadomo całemu światu, że robiliśmy wariant najzupełniej oryginalny.


Sprawozdanie odnośne proszę czytad we „Wspinaczu”131, zeszyt siódmy...

- Czy szpara Pocałowicza i Kierdelmana jest według zdania kolegi możliwą do osiągnięcia w kierunku
bezpośrednim, bez opuszczania się ku trawersiczkowi Okraczka i Karplowicza?

- Jest najzupełniej dostępna. Szedłem nią sam

- Dochodzimy do najważniejszego punktu. Jak koledze wiadomo, sprawa kolegi Pętlickiego przeciwko
koledze Hakmayerowi poczęła się od sprzeczności między nimi co do możliwości posuwania się
szparą bezpośrednio Kolega Hakmayer zarzuca stronie pozywającej, że nie była tą drogą na szczycie.
Najgrubszy zarzut, jaki można uczynid. Proszę sobie dobrze przypomnied szczegóły. Jeszcze raz
zapytuję: kolega przechodzi szparą bez uciekania się do wzmiankowanego trawersiczka?

- A cóż to za piła! I ja, i Karplowicz, i Torba powiedzą to samo.

- Kto szedł pierwszy? Proszę mówid wolno. Kolega sekretarz zechce zapisywad każde słowo.

- Nie boję się żadnego zapisywania, bo mówię prawdę! Człowiek, który zrobił siedm pierwszych
wejśd, nie potrzebuje blagowad...

- Proszę do rzeczy.

- Szedłem pierwszy. Pierwsze pięd metrów szpary robiłem kolanami, potem zawisłem na rękach, bo
ściana spode mnie uciekała. Ekspozycja szalona. Dźwigam się na samych rękach jeszcze około trzech
metrów i chcąc wypocząd musiałem zabid hak.

- Proszę pamiętad, że kolega zawisł na rękach!

- Proszę mi nie przypominad, bo wiem, co mówię! Zabijam hak i...

- Ależ kolego, na miłośd boską!...

- Owszem. Na takie wypadki mam własną wypróbowaną metodę. Prawe ręką trzymam się mocno
szpary (jest tam cudowny chwyt!), lewą wyjmuję hak i...

- Przypominam, że kolega wisisz na prawej ręce!!

- Wiszę. Ujmuję tedy hak mocno w zęby, wstawiam koocem w szparę, a lewą ręką wyjmuję ze szpary
kamieo i tym kamieniem biję się w tył głowy. Hak wchodzi z łatwością. Przewlekam linę i
wypoczywam z rozkoszą.

- Ach, tak... Owszem... Dziękujemy koledze...

131
„Wspinacz” - zapewne „Taternik”, czasopismo taternickie i alpinistyczne, wychodzące nieregularnie jako
dwumiesięcznik lub kwartalnik od r. 1907 aż po dziś dzieo. Pierwotnie „Taternik” był organem Sekcji
Turystycznej Towarzystwa Tatrzaoskiego.
Buciarowicz odszedł w tryumfie. Sędziowie naradzali się długo. Szczególniej wzburzonym był
sekretarz:

- Proszę panów! Sprawa nigdy nie zostanie rozstrzygnięta! Bezczelne łgarstwa zalewają moje
protokoły. Na szesnastu posiedzeniach mówiło się o szparze Pocałowicza i Kierdelmana i
powszechnie uznano, że tylko droga „C” albo „D”, z zupełnym pominięciem szpary, wyprowadza na
szczyt. A tu przychodzi kolega Buciarowicz i zabija hak trzymany w zębach, wisząc na jednej ręce.
Rzucam pióro! Nie będę spisywał podobnych zeznao!

- Przepraszam - odparł sędzia Becher. - Musimy dawad wiarę każdemu świadkowi. Kolega Buciarowicz
jest człowiekiem tak potężnie zbudowanym, że...

- W takim razie żegnam panów...

- Ależ, kolego! Doprowadźmyż do kooca dzieło, nad którym pracujemy od sześciu tygodni.

- Proszę panów! Wyrażam moje najgłębsze osobiste przekonanie, że z tych wszystkich, którzy tu
dawali zeznania, ani jeden nie był na szczycie północną ścianą. Co gorsza, nie był tam ani Pętlicki, ani
Hakmayer, którzy sporem swoim o pierwszeostwo wariantu „E” zabrali nam tyle czasu i sił. Proszę
panów! Nie wierzę w żadne warianty, w żadne drukowane sprawozdania! Ściana jest nie-do-stę-pna!
Nikt tam nie był i nie będzie nigdy!

- A, przepraszam! A, przepraszam bardzo! Słowa te obrażają zarówno nas jako sędziów, jak i całe
taternictwo polskie. Kolega natychmiast zechce odwoład...

- Ani myślę! Powiedziałem prawdę.

- Jest to przypuszczenie - wmieszał się sędzia, p. Chwycki. - Ja sam jestem zdania, .że niektórzy z
kolegów nieco przesadzają. Ale nie wierzyd naszym najlepszym siłom... Proszę kolegi, przecie mamy
od dwóch lat siedm wejśd tą drogą?

- Pan przypuszcza, że u nas tak trudno o siedmiu łgarzy?

- Protestuję przeciwko takim insynuacjom!

- Kpię sobie z tego!

- Cóżeś pan powiedział? Składam mój mandat i odchodzę. Zażądam od pana satysfakcji drogą
właściwą.

- Bardzo proszę.

- Koledzy, na miłośd boską...

Z trudem udało się przewodniczącemu załagodzid zajście. Sprawa potoczyła się dalej. Weszli dwaj
przewodnicy pierwszej klasy: Brablec i Gularda. Była to konfrontacja świadków, których zeznania
przeczyły sobie najzupełniej.

- Brablec, powiadajcie, jakożeście wiedli pana Węzełkiewicza?

- Od Kulawej Ławki?
- Nie. Zaczynajcie od samego początku.

- Beło tak. Powiada pon Węzełkiewicz: „Podziecie ze mną, Kuba, na Jełopa od ściany”. - „No -
powiadam - możno”. „Ino - peda pan Węzełkiewicz - pódziem, jako nikt nie szeł - nową drogą”. -
„Mogę i nową drogą, beleby puściło”. Dobrze. Od Suchej Grani opuścilim się na Jaworowe Zęby.
Posiedzielim w turniach, bo polało, burza przeszła. Prześlim popod Draba - daje mnie pon
Węzełkiewicz lornetkę i każe patrzyd na te rysę. „Widzisz?” - peda. - „Ano”. - „Przejdziem tom rysom
na skroś ku górze?” Nie widziało mi się, ale pedam: „Przejdzie”. Na Kulawej Ławce zabilim dwa haki.
Na Hiszpaoskiej Drabinie naleźlim pętlicę po panu Pętlickim.

- Nie łżyj, Kuba! S panem Pętlickim my śli na Dziąsło i tam na górnych półkach som nasze dwa haki. A
Drabina ostała we stronie. Pętla zaś na Drabinie to pana Omczy.

- Ja ta nie wim. Była pętla.

- To bardzo ważne. Rozważnie, Kuba.

- Rozwazuje, prosem piknie. Zaś pod tom rysom mnie pon Węzełkiewicz podsadził; powiadają: „Leż
do góry, póki zdolesz”. Skrzybał się ja z pół godziny, pazurym se pozdzierał, nie puściło.

- Jakeście daleko zaszli?

- Z jakie pięd metrów nie bardzo wielkich.

- Pętlę widzieliście p. Hakmayera?

- Nijakiej pętlicy nie było.

- Kuba, nie łżyj, jest pętla po samym środku rysy. Sam jom tom prawom rękom zabijałem, jak żywy
tutaj stoję!

- Może ją wiater posiepał.

- Jakże to? Kiedy ją pan Kierdelman widział zeszłego roku.

- Pan Kierdelman w okularach chodzi, to i skroś ścianę zobaczy. Ja ta moimi oczami nijakiej pętli nie
widział.

- A hak?

- I haka nie było.

- A jak daleko zaszliście rysą?

- Z dziesięd metrów, ba sporych.

- Człowieku, cóżeś gadał dopiero co, że pięd małych, a zeszłego tygodnia w protokole zapisali z twoich
słów, że siedm. We łbie wam się pokręciło?

- Jak pamiętam, tak powiadam. Ja ta miary ze sobą nie miał.

- Łże Kuba, prosem panów! Jakby ino ze trzy metry wylazł, naszełby naszą pętlę, a chodby ino hak.
- Ludzie, miarkujcie się, bo to punkt najważniejszy w całej sprawie...

Zastukano do drzwi. Wszedł pan Okraczek, redaktor „Wspinacza”, i z tryumfem podał


przewodniczącemu jakiś papier.

- Kablogram od Ebczyoskiego!

Poruszenie było ogromne. Kolega Ebczyoski aż z Wyspy Świętego Maurycego, gdzie pojechał zdobyd
niedostępny dla nikogo od wieków szczyt Murgo-Tep132, przesyłał zeznanie, które mogło od razu
rozstrzygnąd całą sprawę. Wyprawiono górali, którzy zaczęli się na ostro wadzid, i odczytano
dokument:

PĘTLA HAKMAYER TRAWNICZEK NIE, KULAWA ŁAWKA TAK, RYSA NIE DWA HAKI. OMCZA LEWA
ŁAWKA RYSA PRZEWIESZKA PRAWO DOŁEM, LEWO ŚNIEG, PIARG TRAWERS. KACAPEK,
SERWANTOWICZ DWA HAKI PROSTO DOŁEM, PRZEWIESZKA DRUGI BUJDOŁ HAK TAK. SKĄPE
CHWYTY WARIANT „O”, KLETERKI 25 METRÓW, ZACHODZIK LEWO 6 OBNIŻENIE RYSA 3 METRY,
KOMIN SZCZYT WARIANT „R”, PĘTLA EBCZYOSKI. MURGO-TEP JUZ, WIWAT, FLOTY MI WYSŁAD
TELEGRAFICZNIE.

- A zatem sprawa skooczona. Hakmayer pobity.

- O, bardzo proszę! Telegram Ebczyoskiego nie dowodzi niczego. Mówi on po prostu, że po dwakrod
przechodził rysę.

- A więc? A pętla Omczy? Oczywiście skorzystał z pierwszego haka Kacapki i Serwantowicza.

- Swoją drogą byłby to niesłychany zbieg okoliczności. Tylu ludzi szło tamtędy, a nikt nie zauważył
pętli...

- Wybrzuszenie zasłaniało widad...

- Mogło najwyżej skracad odległośd i mylid wzrok...

- Niedorzecznośd!

- Panie! Przypominam, że zrobiłem pierwsze wejście na Trzeci Komin Pieprzowy.

- A ja na Mokrą Grao od Suchego Żlebu.

- Ogromna sztuka!

- Tylko że ja mam świadków.

- Co to znaczy?!

132
z Wyspy Świętego Maurycego *.,.+ szczyt Murgo-Tep - nazwa fikcyjna będąca aluzją do Wysp Świętego
Tomasza; słowo top (ang.), szczyt, wierzchołek
- Ależ, koledzy...

Po dłuższej naradzie sąd postanowił odłożyd sprawę do pogody i do zbadania sprawy na miejscu,
niepodobna bowiem było wydobyd się z powodzi nadzwyczaj powikłanych zeznao. Odnośną rezolucję
odczytano kilkunastu obecnym kolegom.

Redaktor pobiegł telegrafowad na wszystkie strony świata wiadomośd o zdobyciu szczytu Murgo-Tep
i pobiciu przez Polaka wszechświatowego rekordu, o który na próżno kusili się najgenialniejsi alpiniści
angielscy.

Po drodze oszałamiał wszystkich napotkanych taterników niesłychaną wieścią. Nadawszy depesze,


pobiegł pod nowy, opuszczony z powodu zarysowao kościół, gdzie od paru tygodni, nie mogąc z
powodu niepogody wyjśd w góry, wspinacze dwiczyli się w różnorodnych wejściach i zejściach na
dzwonnicę, korzystając z wielu szpar i rys, a w potrzebie zabijając haki. Szczyt osiągany był po parę
razy na dzieo, a według obyczaju, który się przyjął szybko, wspinacze, zdobywszy szczyt, uderzali we
wszystkie dzwony i dzwonili króciej lub dłużej, alarmując całe Zakopane i budząc niepotrzebnie straż
ogniową. Z dróg prowadzących na dzwonnicę najtrudniejszym był wariant kolegów Majunowicza i
Pęksy, w poprzek zegaru i na lewo półką gzymsową. Zdobycie przewieszki było arcydziełem techniki.
Dzielni wspinacze pokonali ją systemem zarzutowym, za pomocą linki 8 mm z dodaniem kamienia
ciężarowego wagi 5 kilo. Drogę tę powtórzył jeden tylko kolega Lampa, który jednak zmuszony był
zanocowad na szczycie z powodu gwałtownej niepogody. Tam, przywiązawszy się do krzyża, przez
całą noc gotował na maszynce spirytusowej grysik i śpiewał pieśni taternickie, wybijając takt
czekanem po dachu. Na wołania zaś kolegów, którzy przez całą noc czuwali przy zapalonej watrze i
namawiali go, aby zeszedł zwyczajnie po schodach, odpowiadał swoim zwyczajem: „Do lampy ze
schodami, bo mi tu źle? Mam czas!” Wariant ten oznaczono literą „F”. Hak wbity w cyferblat
zatrzymał wprawdzie wskazówki, ale zegar fabrykacji znakomitej firmy krajowej Reperowicza szedł
wciąż, rzężąc i chrapiąc, i wybijając regularnie co kwadrans godzinę jedenastą rano.

Kiedy wokoło zapalonej watry przed kościołem oddawano się hucznej radości i pito już piątą kolejkę
za zdrowie kolegi Ebczyoskiego, zbliżył się do ognia z cicha i nieznacznie wysoki i tęgiej postawy
taternik, obwieszony linami, z workiem wyładowanym, ubrany od stóp do głów w nieprzemakalny
garnitur z wielorybiego pęcherza.

Przybyły stał długo za kołem biesiadników, smutno kiwając głową. Był to nieustraszony taternik,
odkrywca kilkunastu nowych dróg, ów, który zdobył Martwą Szczękę, pokonał Diabelski Grat, a dla
zawstydzenia kolegów zbyt przechwalających się Żabim Koniem, na tegoż Żabiego Konia wszedł
podtrzymując się tylko lewą ręką, a w prawej trzymając na łyżce jajko. Doniósłszy nie naruszone, na
samym szczycie zjadł je wobec zgromadzonych świadków. Był to człowiek, którego nieobecności tylko
przypisad należy pewną demoralizację i niezgodę, jaka rozgościła się w gronie taternickim. Był on
jedynym, który narzucił swoją wolę żywiołom i nie dbając na uporczywe niepogody133, na mgły,
zimno, śnieg i lodowatkę, przed miesiącem poszedł był w góry i w ciągu czterech tygodni godnie
pracował w ścianach Kooczystej, niejednokrotnie nocując w kominach, spuszczając się po siklawkach,
zjeżdżając w dół po oblodowaciałych ścianach. Wyczerpawszy wszystkie warianty, zajrzawszy we

133
pogoda ukazująca góry w całym ich pięknie nie jest niezbędna dla taternika, który udaje się w góry nie dla
czczych estetycznych wrażeo, lecz w celach poważnych. Owszem, długotrwałe deszcze uczą wspinacza
ostrożności, wzmagają zmysł orientacji, a samej pracy, polegającej na robieniu ścian i biciu haków, chod do
pewnego stopnia przeszkadzają poniekąd, nie szkodzą jej jednak bynajmniej (przyp. autora).
wszystkie szczeliny, kominy, rysy, zliczywszy wszystkie trawniczki, półki, gzymsy, nabiwszy kilkaset
haków, osnuwszy Kooczystą jak pajęczyną siecią nowych dróg, których dokładną mapę, skreśloną na
pergaminie, przyniósł ze sobą w nieprzemakalnym pugilaresie - kolega Gdysz134 stał za kołem
ucztujących i wzdychał ciężko.

- Koledzy! - ozwał się wreszcie przybyły.

- Stach! Witaj!!

- Niech żyje!

- Wiwat!!

- Coś zrobił? Gadaj!

- Do góry go!

- Pij z nami!

- Cóż zastają? Od samych Kuźnic, krok za krokiem, uderzają we mnie wieści straszliwe. Spotykani
znajomi odurzają mnie informacjami, które skruszyd mogą najhartowniejszego ducha. Walki
bratobójcze, łupiestwo, samowola, zbrodnie i gwałty... A gdzieżeście byli wy? Wy, brad taternicka, sól
ziemi, czoło narodu? Wy, których cnotą męstwo, hart, rycerska cześd, obrona słabych i niewiast,
powściąganie ciemięzców? Na karcie dziejów taternictwa na wieki wieków pozostanie haniebna
plama! Gdzie byliście? - zapytuję głosem wielkim.

- O - wiem... Jedni wodzili się po sądach i dziś, skłóceni i stargani, ziejący żółcią, zrównali się z hołotą
ceperską. A drugich widzę oto profanujących mury świątyni bożej i profanujących rycerskie rzemiosło
taternika łażeniem po gzymsach i dachach... O, czemuż na to patrzed muszę? Czemuż mnie we
Świdrowym Kominie nie przywaliła lawina piargu, której uniknąłem cudem? Czemuż mnie nie zawiała
zadymka śnieżna na Turni Żółwiowej...

Kolega Gdysz prawił długo. Poruszenie było ogromne. Większośd płakała. Inni groźnie walili butami o
ziemię. Niektórzy na znak żalu łamali na kolanach grube czekany, rozdzierali na piersiach swetry,
tłukli o kamienie flachy z wódką.

A kiedy Gdysz skooczył, runęli ku niemu ze szlochaniem, rykiem, z całowaniem, kając się, żądając
pokuty czynu, naprawy win, domagając się natarczywie i błagając go, żeby im przewodził i
poprowadził ich, kędy zechce.

Nadbiegali coraz to inni taternicy usłyszawszy o przybyciu powszechnie czczonego kolegi Gdysza.
Dzielny człowiek otoczony był zwartym tłumem, który domagał się na gwałt walki, obiecywał
posłuszeostwo i dokonanie nadludzkich, bohaterskich czynów.

134
Gdysz - kamuflaż nazwiska czołowej osobistości wśród taterników przed I wojną światową, Mariusza
Zaruskiego (1867-1941) (wg W. Gentil-Tippenhauerowej). Był znakomitym wspinaczem, autorem wspomnieo
Na bezdrożach tatrzaoskich (1929), pionierem narciarstwa, ratownikiem górskim, wcześniej żeglarzem, artystą
malarzem, potem uczestnikiem Legionów, generałem, starostą powiatowym (w niepodległej Polsce). Zob.
również wstęp, s. 42. Swoją drogą, Lista gości „Przeglądu Zakopiaoskiego” wymienia przyjezdnego letnika pod
nazwiskiem Gdysz.
Pod tym naciskiem ustąpił wreszcie prawy król taterników. Objął władzę i od razu przedzierzgnął się z
kolegi w naczelnika.

- Bier się! Za pół godziny zbiórka przed kościołem! Pełny rynsztunek wycieczkowy! Potnijcie liny!
Czekanów używad w ostateczności! Uprzejmośd dla kobiet! Bier się!

- Bier się! Bier się! - zawrzaśli taternicy, paląc się do czynu.

Przez całą noc szalał wiatr halny. Przez całą noc trzęsły się i chwiały skrzypiąc, jak okręty burzą
miotane, pałace, wille i chałupy. Trzeszczały wiązania balów, łomotały się furtki i okna, spadały
kominy. Mnóstwo powalonych drzew zaścielało drogi. Porywy huraganu ścinały ludzi z nóg, taczały,
jak pijanymi, całymi gromadami wracającymi do domów, odrywały ręce, rozpaczliwie czepiające się
płotów, pchały ludzi na ludzi, pchały gromady na gromady. Górą, przy świetle roziskrzonych gwiazd,
przemykały się co chwila, jak ptaki, wiatrem niesione kapelusze, narzutki, parasole, zerwane gałęzie,
gonty z dachów, różnobarwne afisze, płachty pozrywane z furek. Pęd powietrza zapierał oddech w
piersi, wtłaczał z powrotem do gardzieli każde wymówione słowo, odurzał myśl, wysuszał łzy.

Jak we rwącym górskim potoku padali ludzie ulicami, walcząc z potężnym nurtem, bez względu na
antagonizmy trzymając się nawzajem za ręce, aby masą ciał dad jakikolwiek opór powietrzu Wpadały
na siebie nawzajem gromady ludzkie, wywołując zamęt, potrącenia, uszkodzenia, mnóstwo
nieporozumieo.

W pierwszej chwili wielce bawiły te zjawiska Wkrótce zabawa ta wydała się wielu nieco przydługą,
potem przykrą, potem straszną, wreszcie ogarnęło przerażenie.

Nagle stawała się cisza. Ludzie przychodzili do siebie, orientowali się, gdzie ich zagnało wiatrem i
znowu uparcie zawracali, kierując się ku domowi.

Ale na samym progu domostwa czyhał Halny i brutalnie odpychał ich, potrącał, podrzucał, obalał,
toczył po ziemi, oddalał coraz bardziej od domu.

Znowu zaczynała się uporczywa walka, gromady napadały na gromady, tworzyły się wirowiska i
zatory, a powietrzem leciały coraz to gęściej kapelusze i peleryny.

O świcie uspokoiła się nawałnica wichurowa dokonawszy strasznych spustoszeo.

Zmordowani goście spali snem twardym, słuchając skrzypienia wiązao, trzaskania furtek, wycia
wiatru w kominach, pocieszając się tym, że Halny Wiatr osuszy błoto i sprowadzi nareszcie pogodę.
Wiadomo bowiem wszystkim mężom nauki, jako i prostakom, że Halny Wiatr nie zawodzi nigdy.

Istotnie, od rana nie padało. Gęste białawe obłoki pędziły po niebie, wyłażąc zza Gubałówki, i utykały
na nieogarnionej ławicy chmur, która wylegiwała się na Giewoncie i Czerwonych Wirchach.

Ziemia podeschła znacznie. Roje gości wyległy ciesząc się względną pogodą. Ale górale uprzedzali, że
jeszcze będzie lało „bardzo fajnie”, ale wyrażali zupełne przekonanie, że nazajutrz lub najdalej
pojutrze będzie pogoda.

Niektórzy goście na samą myśl o pogodzie już się rozanielali w radości. Wiele osób pogodziło się ze
sobą, inni odzyskali zdolnośd myślenia, entuzjaści płacili długi. Olbrzymia jednak większośd zajęła
stanowisko wyczekujące. Nie brnęli głębiej w błoto nieprawości, ale nie wycofywali się też ze spraw i
nałogów bieżących.

Wiec w sprawie kolejki na Świnnicę, zapowiedziany sensacyjnymi afiszami przez konsorcjum


zwolenników tego kolosalnego projektu135, zgromadził liczne zastępy zwolenników i przeciwników
pomnikowego dzieła. Ogłoszonym było zawczasu, że na salę nie będą wpuszczane osoby z laskami ani
z parasolami, wobec czego olbrzymia większośd przyszła uzbrojona w rewolwery i sztylety.
Przewodniczący, prof. Tabes, kooczył przemówienie, nawołując do zgody, tolerancji przekonao i
poważnego zastanowienia się nad projektem:

- ...Nie jestem ani za kolejką, ani przeciw. Sprawę należy zbadad. Dziewicza natura nie przewidywała
kolejki, współczesnośd ją nam narzuca. Czy dziewiczośd ta winna ustąpid przed wymogami ubogiego
kraju i ubogiego ludu? Czy bogactwa furażowe i nabiałowe mają pleśnied w zastoju? Czy wzgląd na
wrażenia starców i niezdolnych do wspinania otyłych a czcigodnych matron nie warte są poświęcenia
dziewiczości szczytu?

Cokolwiek rozsądzimy, wysłuchajmy poważnie obu stron i ogarniajmy jak najszersze horyzonty, a nie
dawajmy się zepchnąd ze szczytów... Udzielam głosu panu inżynierowi Bosakierowi.

Przez salę przebiegł złowrogi szmer. Wrogowie projektu szykowali argumenty przeciwko ohydnej
kolei i giestem zamaskowanym wydobywali zza pazuch z należną ostrożnością zgniłe jaja, rozlazłe
pomidory, wnętrzności kur i kaczek, zawinięte w małe paczuszki ochłapy nieświeżego mięsa, żywe
żaby, jeże, butelki z pluskwami, bombonierki, w których mrowiły się stonogi, i tym podobne
rewelacje. Zwolennicy stacji kolejowej Świnnica, widząc te podejrzane manewry, nie czekali dłużej,
wydostawali z kieszeni swoje kontrargumenty, a więc gwizdawki, trąby jerychooskie, maźnie ze
smołą, żywe węże i szczury, pęcherze z pijawkami, zwoje nie przemytych flaków, puszki blaszane
zawierające krocie w mozole zbieranych karaluchów.

Patrząc sobie nawzajem na ręce, śledząc bacznie za każdym najmniejszym poruszeniem


przeciwników, obie strony wytężały całą swoją uwagę na to, żeby nie stracid- momentu
najodpowiedniejszego do rozpoczęcia ataku. Jak dwa tygrysy prężące się do skoku, w nieruchomości
zastygł tłum zwolenników polskiego Davos i tłum wrogów wywozu mleka z hal. Energia bojowa
napięta była jak struna.

Projektodawca, znakomity inżynier alpejski p. Bosakier, wstąpiwszy na mównicę zwlekał, rozglądał się
podejrzliwie i długo pił wodę. Juz otwierał usta, ażeby rozpocząd: „Szanowni słuchacze” - gdy przez
okno spostrzegł zastęp kilkudziesięciu straszliwie uzbrojonych taterników, śpieszących zdwojonym
krokiem ku gmachowi obrad. Na ten widok zdrętwiał - taternicy bowiem byli najfanatyczniejszymi
wrogami kolejki. Milczenie trwało zbyt długo. Przewodniczący obrócił już ku mówcy zdziwione
okulary - gdy jeden z obecnych, człowiek postronny i bezstronny, niespodzianie kichnął. Dźwięk ten

135
Afisz ten jest rzadkością bibliograficzną, gdyż przeciwnicy projektu niszczyli go i zdzierali z barbarzyoską
zaciekłością. Przedstawiał on wspaniały europejski żółtawy hotel na szczycie. Na tarasie przed hotelem siedzieli
przy stolikach niebiescy goście, w szarej altanie grała szafirowa orkiestra. Poniżej w medalionie był portret
twórcy dzieła, a jeszcze poniżej wiły się dwa długie pociągi: jeden dźwigał do góry zielonych ludzi w czerwonych
wagonach, drugi koloru cynamonowego spuszczał się na dół, wioząc drogocenne siano halne i cysterny z
mlekiem halnym. Pomiędzy pociągami stało polskie Davos z kolosalnym sanatorium dla wariatów, którzy
sprzeciwiali się projektowi budowy, (przyp. autora).
rozpętał żywioły. W jednej chwili projektodawca, prezydium i trzy pierwsze rzędy krzeseł, stół prasy
oraz wszystko, co się znajdowało w pobliżu, zasypane zostałem gradem doborowych obrzydliwości.

Ryki, wrzaski, gwizdanie, trzaskanie grzechotek, klątwy i złorzeczenia, jęki i wycia, tupanina, łamanie
krzeseł i kości, wybijanie zębów i szyb. Ludzie padali od ciosów, padali poślizgując się na zgniecionych
jajach, pomidorach, flakach. Kobiety spazmowały na widok hasających na wolności gadów i robactwa.
Wszędzie, na wszystkich obecnych unosiły się stonogi, pijawki, karaluchy, pluskwy, wszędzie wiły się
węże, kicały żaby...

Nagle roztworzyły się szeroko drzwi i na progu stanęło olbrzymie kłębisko lin, umieszczone na dwu
okutych nogach. Był to dyktator Gdysz na czele wyboru taternictwa. Spieszył on ogłosid
zgromadzonym objęcie władzy, odebrad przysięgę i zostawid na sali straż dla utrzymania porządku,
albowiem wiedział, że sprawa kolejki jest przyczyną najstraszliwszego roznamiętnienia opinii.

Dyktator opóźnił się zaledwie o kilka sekund. Ale w ciągu tego momentu zaszło tyle faktów
dokonanych, że o nawiązaniu zerwanej przyzwoitości publicznej nie mogło byd mowy.

- Bier się! - huknął naczelnik.

Dwójkami wkroczyli taternicy, żelazną stopą niwecząc tafle posadzki. Jak klinem wpadli oni w tłum,
roztrącając ludzi, torując sobie drogę czekanami. Nic się nie mogło oprzed potędze zaprawionych w
walce z naturą ramion, barów i butów.

Zwolennicy kolejki, widząc to, wystrzelili w tłum ostatnie pociski paskudztwa i runęli do okien.
Niestety, w rozpętaniu namiętności nie przyszło im nawet do głowy, że zastęp taterników wkroczył
dla utrzymania porządku i zapewnienia obradom należytej bezstronności...

Inżynier Bosakier, który po kolana brodził w jajecznicy zmieszanej z pomidorami, opędzał się od
robactwa, zrywał z nóg wciąż oplatające się koło nich węże, wytrząsał z uszu karaluchy, odrywał od
ciała pijawki, a zoczywszy tuż przed sobą drogie oblicza wtulone w zwoje sznurów, połyskujące
czekany, jęknął z rozpaczy i w szalonym wysiłku swej energicznej natury odsądził się z miejsca i ponad
głowami tłumu zwolenników i wrogów, zarówno okładanych grubymi jak kłonice czekanami, w
szalonym susie skoczył w boczne okno, wychodzące na jakiś ogród.

Niebaczny, nie wymierzył rozpędu i spadł prosto na zasadzkę oczekującą na niego w zaroślach parku
otaczającego dworzec obrad. Był to półpluton drabów, noszących na czapkach wielką srebrną literę
„Ż”136. Mnóstwo czapek z wielką złotą literą „G” zaścielało ziemię. Był to znak, że obroocy wielkiej idei
zostali zwyciężeni i znajdowali się obecnie w rozsypce.

- Panowie - zaczął, siląc się na spokój, projektodawca - czas rozważyd z zimną krwią... Żarliwośd wasza
daje mi gwarancję... Nieznajomośd tutejszych stosunków i nadużycie mego imienia przez łotrowską
bandę tzw. Gorliwców...

Ale nic już nie pomogło. Żarliwcy, uśmiechając się z okrucieostwem, słuchali przemowy i osaczywszy
wokoło ofiarę czynili metodycznie i zupełnie na zimno jakieś straszliwe przygotowania. Paru na gwałt
rozdmuchiwało ogieo, inni wydobywali z torby jakieś szczypce, haki, łaocuchy...

136
Żarliwcy na złośd Gorliwcom byli gorliwymi przeciwnikami kolejki. Gorliwcy na złośd Żarliwcom żarliwymi
zwolennikami kolosalnego przedsięwzięcia (przyp. autora).
Mróz przejechał przez krzyże nieszczęsnej ofiary. Inżynier Bosakier żegnał młode życie, żegnał wielkie,
nie wcielone dzieło. Na tę chwilę wyjrzał z chmur i spojrzał na męczennika daleki szczyt świnnicki.
„Żegnaj, ukochane w marzeniach dzieło... Żegnaj, wirchu umiłowany, sieroto po mnie, Świnico...”

Nagle wędrująca po obliczu męczennika zapomniana pluskwa ucięła go w najdrażliwszy zakątek


lewego nozdrza i w tej samej chwili poczuł straszliwie zimne a szybkie łaskotanie węża, który przez
rękaw właził mu pod pachę.

Odruch bólu i obrzydzenia porwał go i odepchnął od ziemi. Jak olbrzymi konik polny skoczył inżynier
ponad głowy zdumionych katów, ponad drzewa parku i spadł lekko aż obok gmachu poczty, między
zapłocia otaczające wystawiony od ulicy kolosalny parasol, pod którym mieścił się centralny,
koncesjonowany przez komisję klimatyczną handel ulęgałek.

- Bier się! Bier się!! - komenderował dzielny Gdysz, wsparty na czekanie i ani na chwilę nie tracący
zimnej krwi w zamęcie boju.

Tymczasem drużyna łokciami (chwyt przedramienny), „zapierając się” w ścisku kolanami, trawersując
przez zbity tłum i miażdżąc gwoździastymi butami szczury, gady i padalce, klasyfikowała
zgromadzonych na trzy połowy. Zwolenników projektu ustawiała na prawo i opasywała potrójną linią.
Przeciwników - na lewo - odgradzała płotem z lin. Bezpartyjnych zapędzono w tył sali i linami,
przeciągniętymi przez ad hoc pozabijane taternickie haki z kółkami, oddzielono od reszty
publiczności. Zemdlone damy wynoszono ostrożnie i układano na trawie, gdzie taternicy płci żeoskiej
z całą względnością obierały je z robactwa.

- Bier się! - zakomenderował dyktator. - Zaczynad obrady! gdzie mówca?

Kolega Gdysz postanowił za wszelką cenę doprowadzid do skutku przerwane zgromadzenie. Rozesłał
ludzi na poszukiwanie projektodawcy, a publicznośd tkwiła uwięziona w zagrodach z lin.

Na próżno zwolennicy i wrogowie kolejki błagali go o rozwiązanie zgromadzenia. Setki ludzi zapchane
między tęgo naciągnięte liny wiły się w męczarniach, pożerane przez robactwo, kąsane przez szczury,
duszące się w powietrzu przesiąkłym odorem zepsutych jaj.

- Nie! - odpowiadał dyktator. - Wiec musi się odbyd. Sam dopilnuję prawidłowości głosowania.
Sprawa jest zbyt poważna.

Na próżno zwolennicy jednogłośnie potępili kolejkę, na próżno przeciwnicy zgodzili się na projekt w
całej jego rozciągłości. Na próżno bezpartyjni zgadzali się przez aklamację z jednymi i z drugimi. Nie
wzruszyło to stanowczości męża.

- To nic nie znaczy. Referat musi byd wygłoszony. Pamiętajcie, panowie, że nastały czasy porządku.

Mijały długie godziny.

Publicznośd, wyczerpana do ostatka, leżała pokotem w zagrodach lin, wijąc się w boleściach. Ocalałe
szczury, jeże, żaby i kawałki wężów zgromadziły się w wolnym przejściu, odgrodzonym linami przez
całą długośd sali, i pożerały się nawzajem, miotając się w skłębionej masie.

- Widzicie ten obraz ohydy? Tak wyglądało wasze życie. Ale teraz będzie inaczej.
Tak rzekł dyktator i stojąc na progu sali zimnym spojrzeniem wodził po cierpieniach tłumu. Stał w
postawie pełnej władzy i powagi, opleciony trzystu metrami lin, wsparty na czekanie, niewzruszony
jak wyniosła turnia.

Godziny mijały. Wódz rozsyłał coraz to nowe patrole na poszukiwanie mówcy, aż nadszedł kres
cierpliwości cierpieniom. Widząc, że wódz pozostał prawie samotny, tłum runął rwąc zagrody,
wydzierając ze ścian haki. Jednak potężne liny, pozadzierzgane w kunsztowne węzły, wytrzymały
natarcie. Tłum skłębił się i plącząc się w linach, opasany, ściskany, parł ku strażnikowi ładu i porządku.
Wreszcie widząc, że paru bezstronnych wymyka się z sieci lin, zdjął ze siebie jeden zwój, ażeby
wzmocnid wiązania.

To go zgubiło. Albowiem manewrując trzystumetrową liną zaplątał się w jej zdradzieckie pętlice, a
naciskany przez tłum, tracąc swobodę rąk, omotywał się coraz beznadziejniej. Już hasało po sali
powszechne zamieszanie. Ludzie cięli liny nożami, przegryzali je zębami, przepalali zapałkami. W
nacisku obalono wodza. Tłum runął ku drzwiom i oknom, a na środku sali pozostał sam jeden kolega
Gdysz, wijąc się bezsilnie w splotach trzystumetrowej liny, która omotała go wkrótce jak olbrzymią
szpulę i złożyła na splugawionej podłodze.

I w tym samym momencie, jak gdyby mszcząc się krzywdy bratniego ducha, uderzył po ludziach Halny
Wiatr. Zatrzęsły się wiązania domów, pochyliły się drzewa, frunęły powietrzem kapelusze. Waliły się
na ziemię słupy telegraficzne, latarnie, parkany. Porywy wichru dochodziły do takiej mocy, że ludzie
chwytający się za płoty powiewali w powietrzu jak susząca się bielizna.

Nie zważając na huragan, liczne patrole taternickie przebiegały ulicami, nadaremnie szukając wedle
rozkazu inżyniera Bosakiera. I dopiero koledzy Kierdelman i Buciarowicz wpadli na pomysł użycia do
pomocy psa. Pies taternicki nazwy Gośd wywęszył i wytropił zbiega, tulącego się w głębi pustej beczki
od ulęgałek.

- Szukamy pana od dawna! Może łaskawy pan zechce dokooczyd referatu? Zgromadzenie czeka..

Wódz nakazał poszukiwaczom jak największą grzecznośd. Ale projektodawca, poczytując te słowa za
straszliwą ironię i przewidując nowe męki, wypadł z beczki i w ucieczce, brnąc przez stragan, ugrzązł
po kolana w ulęgałkach. Chwycił się więc oburącz drąga od parasola i usiłował powstad - gdy nagły
poryw wichru porwał kolosalne parasolisko i uniósł inżyniera w górę.

Jak widziadło pomknął górą projektodawca, unoszony z zawrotną szybkością. Ścigały go osłupiałe
spojrzenia tysięcy ludzi. Z obliczem umaczanym we smole, z robakami wijącymi się po wszystkich
kieszeniach, ze żmiją pod pachą mknęła nieszczęsna ofiara idei, kurczowo trzymająca się drąga. A
gdyby było w mocy ludzkiej zachowad w takich tarapatach przytomnośd umysłu, inżynier, obróciwszy
oczy ku Tatrom, ujrzałby, jak na wysokości osierocona Świnica żegnała go wywaliwszy za nim
wielgaśny jęzor chmur.

Widzieli go ludzie z Szaflar, widzieli go z Nowego Targu. W godzinę później przeleciał nad Chabówką.
Dalszy ślad o nim zaginął137.

137
Ale nie zginęła wielka idea. Co roku będzie ona powracad w sezonie letnim jako zjawisko stałe, nieprzeparte,
żywiołowe. Projekt po sto razy pogrzebany, co roku powstawad będzie z martwych. Wymierają na różne
choroby lub mordują się wzajemnie w sporach i walkach wrogowie i zwolennicy kolejki Rodzą się i dojrzewają
Gdy patrol przybiegł do wodza z raportem o tym wydarzeniu, zastał go gramolącego się na ziemi w
splątanej sieci lin. Wierni towarzysze pośpieszyli z pomocą. Długo rozpowijali go, wreszcie postawili
na nogach i pytali o dalsze rozkazy. Ale kolega Gdysz nic nie odpowiadał. W ponurym milczeniu
metodycznie skręcał liny, doprowadzał do porządku ubranie i rynsztunek, po czym wyszedł nie
żegnając się z nikim.

Po drodze zakupił trzy tuziny haków, sześd łokci kiełbasy, pudełko wazeliny i nie wstępując do domu,
nie zważając na straszliwą wichurę, poszedł z powrotem w góry, kierując się ku pełnemu tajemnic i
niebezpieczeostw, nie zbadanemu i niedostępnemu dotychczas szczytowi Żyrafy Wielkiej

„Dosyd tego!”

Tak powiedziała pewnego dnia pani Marchołtowa, która po uroczym śnie, trwającym około czterech
tygodni, ocknęła się i postanowiła działad.

Właścicielka pensjonatu „Pod Polskim Brzuchem” była od długiego szeregu lat wierną pamięci
nieboszczyka męża, śp. Rajmunda Marchołta, radcy miejskiego, właściciela kamienicy. Tragiczny zgon
małżonka, który pewnego wieczora, powracając do domu od Hawełki, utopił się w Ruda wie138,
wywarł na niej niezatarte na całe życie wrażenie. Surowośd jej obyczajów była zarówno znaną, jak
surowośd charakteru.

Ale rokrocznie, począwszy od 15 lipca aż do połowy sierpnia, w pełni sezonu, wyjątkowy zbieg
okoliczności, powtarzający się dziwnie od lat kilkunastu, robił wyłom w tej surowości charakteru.
Przez cały ten czas groźna matrona nie słuchała plotek, nie wiedziała o tym, co się działo w
Zakopanem powierzonym jej pieczy, nie mieszała się do żadnych spraw ogólnych ani prywatnych, nie
rozbijała wieców, nie tarmosiła komisarzy klimatycznych, nie kojarzyła ani nie rozbijała małżeostw,
nie wysyłała obelżywych telegramów do władz, nie prześladowała dr. Szurleja. W ciszy odosobnienia,
nie ukazując się nigdzie, zdawszy rządy nad gośdmi pannie Kupczykajtisównie, swej startej na tabakę
niewolnicy i ukochanej ubogiej kuzynce, znikała ze świata.

Wraz z nią znikał i szczęśliwy wybraniec fortuny, ktoś niewiadomy, tajemniczy i co roku inny. Bywał
nim zazwyczaj jakiś gośd spod „Polskiego Brzucha”, człowiek starszy, młodszy, poważny, pusty,
piękny, niepokaźny, rozmaity. Żaden z nich nie śmiał się opierad rozkazowi tak zaszczytnego wyboru,
każdy z nich ciężko odchorowywał szczęście.

nowe pokolenia wrogów i zwolenników. Nigdy nie zabraknie żadnej stronie dowodów i argumentów ani mocy
przekonao, ani obelg i insynuacji. Z protokołów, uchwał, artykułów, broszur powstanie kolosalna biblioteka.
Docenci prawa, docenci siana, docenci mleka habilitowad się będą z nowej gałęzi wiedzy - kolejkoznawstwa.
Historycy zatargu potworzą szkoły, obchodzid będą jubileusze i rocznice znamienitszych momentów walki.
Wieczyste motywy sporu ucieleśnią się w niezliczonych dramatach, operach, misteriach. Ale sama kolejka nigdy
nie będzie zbudowaną, co zresztą wiadomo wszystkim zwolennikom i wszystkim wrogom od samego początku
wiekopomnego zatargu (przyp. autora).
138
powracając *,..+ od Hawełki, utopił się w Rudawie - Rudawa przecinała wówczas Kraków w centrum miasta
kilkoma otwartymi kanałami (przy ul. Asnyka, Łobzowskie), na Błoniach), dopóki nie zasypano malarycznych
odnóg i nie skierowano rzeki w główne dzisiejsze łożysko pomiędzy Błoniami i ul. Królowej Jadwigi.
Tak tedy i tego roku p. Marchołtowa, odwiózłszy osobiście niejakiego p. Miertylka do renomowanego
sanatorium dra Kubiorka139, wracała do domu i do życia publicznego.

- Dosyd tego! - zawołała wysłuchawszy raportu kuzynki o zajściach ostatniego miesiąca. Losy
uzdrowiska wkraczały na nowe tory.

- Zwołasz mi panna na jutro zebranie Syndykatu Właścicielek, pójdziesz pod pocztę i wynajmiesz na
cały dzieo jutrzejszy wszystkich przewodników pierwszej i drugiej klasy. Zwołasz na godzinę szóstą
rano Tołumbasa i Straż Górską. Straż ma zabrad ze sobą wszystkie psy. Zamówisz sześd powozów.
Komisarzem klimatycznym mianuję Ołanowicza i niech zaraz rozpoczyna urzędowanie. Jeszcze dziś
wieczorem ma zaaresztowad Szurleja. Wstąpisz panna po drodze do Pchełki, do Rozmaryna i do
Brajbisza, żeby tu natychmiast gnali, ale to na jednej nodze. A ten szelma wójt niech mi tu przybywa
najdalej za pół godziny...

Po Halnym Wietrze przez całe trzy dni siąpiło deszczem, mgły spuściły się poniżej Regli i cicha
melancholia rozpostarła swe skrzydła na wszystko, co żyło. Najostatniejsza deska ratunku, najmocniej
ugruntowana nadzieja - Halny Wiatr - haniebnie zawiódł. To dobiło skołataną psychikę mas. Wszystko
w duszach zachorzało, skisło - zaczęło się bierne, niewolne gnicie. Cicha, ponura odrętwiałośd
ogarnęła najbardziej niesfornych i porywczych. Nie słychad było gromkich głosów ani obelżywych
słów, nie widad było szerokich gestów ramion ani kopiących się nawzajem nóg.

Od trzech dni - ani jednej awantury, ani jednej utarczki, ani jednego zajścia. Gorliwcy przechodzili
spokojnie koło Żarliwców. Zakopane konało.

Ponuro, smutno. Olbrzymia większośd gości była chora Lekarze, z których każdy złożył tego lata w
banku swoje kapitały i każdy zakupił już olbrzymie parcele na Równi Krupowej, chorowali z
przemęczenia, ale żaden nie mógł określid dziwnej choroby, która zdawała się grasowad epidemicznie
Nie były to ani kaszle, ani katary, ani anginy, ani reumatyzmy, bo na to byli chorzy już od dawna
wszyscy w Zakopanem. Było to coś nowego i nie znanego lekarzom miejscowym, a więc nie znanego
nauce.

Objawy były zupełnie identyczne. Szum i ciężar w głowie, niesprawnośd myślenia, sennośd i dolegliwe
swędzenie między palcami u rąk i u nóg. Najściślejsze termometry nie wykazywały gorączki, a jednak
chorzy mówili od rzeczy, a raczej bez sensu. Apetyt zanikł, zdolnośd i chęd miłosna u obojga płci
stawała się prawie żadna, chorzy uporczywie spali, a budząc się, automatycznie i uparcie potrząsali
głowami, przysłuchując się czemuś bacznie. Nieustannie, dniem i nocą, na jawie i we śnie, drapali się
między palcami do krwi i do żywego mięsa. Jeżeli odzywali się, to ani w pięd, ani w dziesięd.
Zapominali o wszystkim - i nie tylko o długach, ale i o wierzytelnościach.
139
Sanatorium to, poza czarującym widokiem na góry, odznacza się przedziwną architekturą, w której deski
zakopiaoskie harmonizują z wybitnie maurytaoskim stylem całości. Pomalowane na kolor surowego kamienia,
gmachy budzą uczucie dumy w każdym miłośniku poważnej sztuki i przenoszą przechodnia do Grenady z epoki
przejściowej, kiedy Maurowie budowali z drzewa baraki dla cholerycznych, palone zazwyczaj po ustaniu zarazy
(przyp. autora); przedziwną architekturą, w której deski zakopiaoskie harmonizują z wybitnie maurytaoskim
stylem całości - Autorem projektu Sanatorium Dłuskich w Kościelisku był krakowski budowniczy Wandalin
Beringer, związany z Zakopanem jako posiadacz dwu will. Zarówno konstrukcja budynku, jak i zdobnictwo
wewnętrzne (dekoracje jadalni, kaplicy, gabinetu) nosiły cechy stylu zakopiaoskiego. Autorami dekoracji wnętrz
byli Stanisław Witkiewicz, Karol Frycz, Jan Rembowski i Henryk Uziemblo. Byd może drewniane altany do
leżakowania w stylu powierzchownie zakopiaoskim ustawione obok sanatorium oraz przeornamentowane
zdobnictwo wnętrz mogły budzid podejrzenie o „styl mauretaoski”.
Okropnym i złowrogim był widok werendy i głównej sali u Pchełki. Panowało tu grobowe milczenie. Z
rzadka wyszeptał ktoś jakieś głupstwo. Tłumy tkwiły bezmyślnie i martwo przy stolikach. Goście na
wpół sennie pili kawę i żuli ciastka, przez sen posuwali figury szachowe, drzemali ukryci za gazetami i
wszyscy bez ustanku potrząsali głowami. Przez sen snuli się kelnerzy, przez sen błądził płatniczy i, jak
źle nasmarowany automat, pobierał należnośd i wydawał resztę, potrząsając głową. Niemrawie i
cichuteoko kwiliła orkiestra, potrząsając wciąż głowami i coraz to porzucając smyki, ażeby się
poczochrad między palcami. Wielu z gości bardziej dotkniętych swędzeniem, nie mogąc wytrzymad,
zrzucali trzewiki i obdrapywali się pod stołem, a nieraz i zupełnie jawnie.

Czwartego dnia skrzypek solista, ulubieniec sezonu, pan Jan Pulpit, w trakcie wykonywania ulubionej
przez publicznośd arii własnej kompozycji Souvenir de Gęsia Szyja140 cisnął smyk i począł z
przerażeniem wpatrywad się w swoje ręce Za jego przykładem reszta muzykantów czyniła to samo.

Z wyżyn estrady dawali publiczności rozpaczliwe znaki, rozkładając dłonie, szarpiąc sobie włosy na
głowach, zalewając się łzami. Po bliższym zbadaniu okazało się, że u całej orkiestry między palcami
zaczęła wyrastad delikatna błonka, łącząca palce cienką i przejrzystą tkanką barwy różowawej, jak u
ptactwa wodnego i u różnych innych stworzeo ziemnowodnych. Błonka była dopiero w stadium
zaczątkowym, toteż pierwsi zauważyli ją muzykanci, którym przeszkadzała w wykonywaniu ich sztuki,
polegającej, jak wiadomo, na uporczywym przebieraniu palcami.

Po chwili pewne ożywienie dało się wyczud wśród ospałej publiczności. Wszyscy oglądali pilnie ręce i
przekonali się od pierwszego rzutu oka, że błonki łączne nie są jedynie przywilejem artystów
muzyków. Poeci, dramatopisarze, beletryści, malarze, rzeźbiarze i wszelkiego gatunku iluzjoniści
również nie mogli już rozłożyd swobodnie palców. Tłum filistrów i poziomych zjadaczy mydła - tak
samo. Klęska była powszechną. Od tej chwili jednak ustało nieznośne swędzenie.

Natomiast ludzie zaczęli wsłuchiwad się w dziwne, nie wiadomo skąd przypływające dźwięki i pogłosy.
Wszyscy rozglądali się wokoło, za siebie, ponad siebie, bacznie przysłuchując się tajemniczym,
łagodnym i przytłumionym echom. Wciąż potrząsając głowami biedzili się coraz niedołężniej
pracującym mózgiem nad pozbyciem się uprzykrzonego bulgotania, które odzywało się w każdym,
gdzieś nadzwyczajnie blisko. Było to wrażenie, jak gdyby człowiekowi po obu stronach, tuż nad
samymi uszami, potrząsano butelkami z wodą. W zespole tłumu odgłosy te panowały wśród sennej
ciszy złowrogim bełkotaniem, przytłumionym, grobowym jak pluskanie martwej fali Styksu.

Jak, którędy przedostała się woda do czaszek gości zakopiaoskich? Przez jaką omyłkę nerwów palce
chorych zaczęły przerastad błoną? Jak leczyd te straszne objawy?

Medycyna nie dawała na to na razie żadnej odpowiedzi, gdyż lekarze miejscowi nie mogli się zgodzid
na nazwę nowej choroby. Utworzyły się dwa stronnictwa. Jednemu przewodził dr Laufer, który
nazwał nowe zjawisko chorobą wodnicy kaczej, drugiemu dr Sporysz, twórca nazwy deszczobłonu.
Wobec tego posiedzenia wspólne ciała lekarskiego stały się niemożliwe. Kilka spraw honorowych było
w toku. Porozumienie było tym trudniejsze, że woda odzywała się w głowach paru lekarzy, którzy,
tając zasłabnięcie, nie mogli zapobiec jego objawom i wprowadzali do prac ciała lekarskiego bezład i
sporą dozę sentymentalizmu.

140
Souvenir de Gęsia Szyja (fr-pol.) - dosłowne tłumaczenie rzekomej kompozycji. Wspomnienie Gęsiej Szyi
(lesisto-skalistego regla nad Rusinową Polaną)
Objawy choroby stawały się zastraszające. Goście lubili gromadzid się nad kałużami, pluskali się z
upodobaniem w błocie i przestali czytywad nawet powieści. Towarzyszyło temu tak silne
zachrypnięcie, że struny głosowe uległy przeobrażeniu.

Z przerażonych gardzieli słowa wydobywały się z trudem, przeciskając się przez jakieś nowotwory. Z
oddalenia głosy ludzkie nabierały dziwnego kolorytu. Gdy zaś mijało się na ulicy dwóch obywateli
rozmawiających o polityce, o deszczu, o kobietach - bez względu na materię czyniło to wrażenie
nieudolnych wysiłków w celu naśladowania narzecza polskich kaczek. Zwłaszcza śmiech - łagodny
śmiech idiotów, rozlegający się w tym okresie o wiele częściej niż zazwyczaj, nosił wszelkie znamiona
najwyraźniejszego kwakania.

Najgroźniejszym jednak objawem epidemii była powszechna niewytłumaczona łagodnośd i uległośd.


Pani Marchołtowa, gotując się do walki z anarchią, znalazła się w nadzwyczaj przykrym położeniu. Nie
tylko bowiem nie było najsłabszych nawet objawów anarchii, ale przeciwnie, życic stało się tak ospałe
i bezwolne, że uzdrowisko wyglądało na kolosalny szpital niesłychanie łagodnych kretynów.

Cały aparat środków i zapobieżeo, wymyślony przez mądrą i energiczną kobietę, osiadł niejako na
mieliźnie. Nie było kogo aresztowad, karad, nie było kogo bronid. Nie było kogo tropid za pomocą
psów, nie było do kogo strzelad solą. Stójkowi, rekrutujący się z przewodników, porozstawiani po
ulicach, nie mieli czego pilnowad. Rada gminna, której spiżowy bierny opór dobrze znała p.
Marchołtowa, przyjęła natychmiast bez najmniejszej opozycji wszelkie nakazane zarządzenia, a
ponadto, dla uczczenia dyktatorki, zmieniła nazwę najpiękniejszej ulicy na Marchołtowską141.

P. Ołanowicz, nowy komisarz klimatyczny, mianowany reskryptem p. Marchołtowej, zawiadomił ją


nazajutrz, że goście bez żadnego oporu płacą zaległą taksę klimatyczną, a niektórzy, nie oczekując na
woźnego, przybywają nawet sami do biura i płacą chętnie, zachowując przy tym jak najwyszukaoszą
grzecznośd.

To zatrwożyło najbardziej dzielną kobietę. Rozważając sytuację, przyszła do przekonania, że w


duszach tegorocznych gości, dręczonych niepogodą i bratobójczymi waśniami, zaszła gwałtowna
reakcja fizyczna - przez zastosowanie się organizmów do uparcie mokrych warunków. Moralna - przez
absolutne wyczerpanie zasobów energii i masowe oklapnięcie wszelkich instynktów, czyli nerwów,
człowiekowi w Zakopanem przyrodzonych. A ponieważ, jako wzorowa gospodyni i mądra niewiasta,
wierzyła raczej w żołądek niż w tak modną dzisiaj psychikę, postanowiła odwrócid klęskę środkami
czysto gospodarskimi. Zadzwoniła tedy i rozkazała pannie Kupczykajtisównie wygnad wszystkich
swoich gości ze swego pensjonatu na okólnik. Wyległo na okólnik wymizerowane stado ludzkie.
Błędne, łagodne oczy, wydłużone szyje, zaklęśnięte brzuchy. Ani jednego rumieoca, ani jednej iskierki
w oczach. Goście stali posłusznie, podtrzymując głowy, ciężkie jak cebry, pletwiastymi dłoomi
Wydłużone nosy, bezmyślne okrągłe oczy, taczający się chód... Ten obraz nędzy i rozpaczy wzruszył
kamienne serce królowej i pani Zakopanego.

- No i co? Gadajcie, czego wam brak? Zadowoleni jesteście?

- Tak! - Tak! - Tak! - Taki...

141
nazwę najpiękniejszej ulicy na Marchołtowską - chodzi oczywiście o ulicę Marszałkowską (po I wojnie ul.
Kościuszki)
- Cicho! Nie wszyscy od razu! Gadaj pan pierwszy, panie sędzio... Proszę bliżej do mnie. Cóż to pan się
kiwasz jak kaczka? Dobrze się pan bawisz w tym sezonie?

- Tak!

- Apetyt masz?

- Takt Tak!

- Z kuchni jesteś zadowolony?

- Tak! Tak!

- A może byś chciał na odmianę co lepszego - no, jednym słowem, coś wytworniejszego?

- Tak! Tak!

- No to gadaj, czego ci się zachciało. Mów, nie bój się.

- Ja bym bardzo prosił...

- Gadaj wyraźniej... Język ci się zaplątał? Po jakiemu pan mówisz?

- Żeby nam dali rzęsy z osypką...

- Tak! - Tak! - Tak! - Tak! - Taki!

- Cicho tam! Czyś sędzia zgłupiał? Powtórz no jeszcze raz... Nie bójże się...

- Rzęsy z osypką...

- Tak! - Tak! - Taki - Tak!

Pani Marchołtowa nie namyślała się ani chwili dłużej. Natychmiast zarządziła obiad normalny, suty i
prawdziwie zakopiaoski, z pogwałceniem wszelkich zobowiązao i tajnej umowy Związku. Pismem
odręcznym nakazała natychmiastowe odwołanie paragrafów tajnej umowy i zapowiedziała, że jeszcze
dziś osobiście zlustruje wszystkie pensjonaty dla sprawdzenia, czy obiady są obfite i zdrowe.

Rzuciło to nieopisany popłoch na rzeszę dam-karmicielek, które już zbyt przywykły były do lepszego,
ażeby bez walki zgodzid się na dawniejsze. W ciągu kilku godzin przedobiednich sroga latanina
odbywała się między pensjonatami.

Narady, intrygi, plotki, kłótnie, rozłamy, stronnictwa... W rezultacie strach przed straszną kobietą
przemógł i wszystkie pensjonaty zaczęły warzyd na gwałt prawdziwe, jak się patrzy, obiady. Jedna
tylko panna Kunerol broniła do ostatka haseł buntu i walki otwartej na śmierd i życie przeciwko
despotce. Koleżanki zgadzały się z nią w zasadzie, ale małodusznie jedna przez drugą starały się,
ażeby ich obiady były uznane przez p. Marchołtową za najlepsze. Wobec tego rozgoryczona panna
Kunerol zadysponowała „Pod Ptasim Mlekiem” ucztę, która miała zakasowad wszystkie inne. Chytra
niewiasta chowała jednak w duszy piekielny plan.

Na całej przestrzeni Zakopanego, we wszystkich „Zapieckach”, „Zaułkach”, „Kukułkach” - po „Elach”,


„Polach”, „Milach” - po „Futrówkach”, „Sznurówkach”, „Głodówkach” - po „Ślimacznicach”,
„Skorupach”, „Puchlinach” - po wszystkich „Fujarkach” i „Zakamarkach”, zawrzała na łeb na szyję
gorączkowa krętanina. Zadymiło się z kominów, aż dyżurny strażak ogniowy, śpiący na swojej wieży,
zbudził się i westchnął do św. Floriana.

Na gwałt rżnięto kury, indyki, gołębie, wrony. Rzeźnicy, odzwyczajeni od handlu mięsem, nie mogli
podoład nawałowi kucharek. Skupywano na gwałt barany, krowy, chore konie. Jednak co najmniej
połowa pensjonatów została bez mięsa. Wabiono podstępnie lub chwytano na stryki psy, nadające
się najlepiej na baraninę, łapano wędrowne koty, które przy pewnej sugestii sosów nie różnią się w
smaku od zajęcy.

Pchełka, Rozmaryn, Brajbisz, dowiedziawszy się przez szpiegów o dokonanej rewolucji, na gwałt
rozesłali gromady chłopców do rzeźników, do śmietników pensjonatowych, do zakładów rakarza
gminy, p. Padlicy, i jakby za wzajemnym porozumieniem wywiesili kolosalne napisy, dawno nie
oglądane w tutejszych stronach, a zawsze miłe sercu Polaka:

DZISIAJ FLAKI!

Goście, poczuwszy w powietrzu smakowite wonie, zaczęli wypełzad z nor i kryjówek, odrywali się od
zabawy po kałużach, gdzie wyławiali dośd smaczne robaki, i ciągnęli bezwiednie i nieśmiało ku
kuchniom. Jak pokorne robactwo, posłuszne najpierwotniejszym instynktom, oblepiali schodki
kuchenne i z rozkoszą wciągali nosami smaczną atmosferę. Odpędzani przez okrutne kucharki,
oddalali się, powracali jednak natychmiast. Osłupiałe oczy wlepione były w rondle ze zdumieniem i z
przestrachem. Fascynujący obraz mięsa wywołał w zagłodzonych brzuchach srogie burczenie. W
mózgach zalanych wodą zaczęły się odradzad pierwsze kryształki dawnych ludzkich myśli. Leniwie,
opornie powracała pamięd przeżytych zdarzeo. Zjawiały się pierwsze brzaski słabego półwstydu...

Po obiedzie goście odurzeni szczęściem długo odpoczywali w oszołomieniu psychicznym, trawiąc


pożarte frykasy. Nowa, prawdziwie człowiecza krew zaczęła krążyd w organizmach, zubożałe mózgi
zasilały się i oto po salonach pensjonatów zaczęły się zawiązywad przerwane nici flirtu. Ozwały się
pierwsze od wielu dni poważniejsze rozmowy: kobiety mówiły o żabotach i kontrafałdach, mężczyźni
o świostwach.

P. Marchołtowa objeżdżała z kolei najbardziej podejrzane zakłady. Próbowała potraw, badała gości i
na ogół nie miała wyraźnego powodu do awantur. W paru miejscach dla zasady i utrzymania się w
stylu sponiewierała jadłodawczynie. Rozmarynowi wylała do potoku kocioł z flakami, rakarzowi
gminy, p. Padlicy, odebrała koncesję na handel mięsem.

Czynności te zabrały jej znaczną częśd dnia. Ku wieczorowi dopiero zajechała do jaskini wroga.

Panna Leokadia Kunerol przez cały dzieo czekała w gorączce na wizytę swoich zakładów.
Wyprawiwszy swoim gościom wystawną ucztę, spodziewała się uzyskad najwyższe pochwały oraz
uśpid czujnośd wroga. Nie doczekawszy się do wieczora dyktatorki, już podejrzewała w tym jakiś
szataoski podstęp, kiedy p. Marchołtowa zajechała pod „Ptasie Mleko”.

- Jakże mi jest miło powitad drogą panią w moim skromnym domku...


- Moja pani, prowadź no mnie naprzód do kuchni.

- Ależ z przyjemnością... Proszę bardzo...

- Zwołasz mi pani gości.

- Marysiu! Uderz w tam-tam!

P. Marchołtowa badała zawartośd rondli i saganów, surowo badała bladą ze strachu służbę i w
rezultacie pomruknęła z uznaniem.

- Moja pani! Goście byli zagłodzeni - stąd pochodzą właściwie aberracje. Od dzisiaj będziesz dawała
porządne obiady i kolacje. Jutro odbędzie się zebranie Syndykatu, na którym umorzą się uchwały
poprzednie. Zarobiłyśmy i tak już dosyd!

- Ach, naturalnie! Biedni ludzie... Ja od dawna już pragnęłam ulżyd im, ale nie czułam się w prawie
zrywad solidarności...

Tymczasem na dźwięk tam-tamu goście spod .Ptasiego Mleka” wylegli na okólnik. Idąc, kiwali się
jeszcze na obie strony, oczy mieli jeszcze okrągłe, ale rozmawiali z ożywieniem i niektórzy uśmiechali
się pogodnie. Lica były rumiane, a brzuchy wzdęte.

- Jak się macie.. Obiad był dobry?

Odpowiedziało jej wycie zachwytu.

Panna Kunerol spojrzała tryumfująco na swą gnębicielkę.

- Milczed! Mówid osobno! Gadaj pan pierwszy - rzekła wskazując na jednego z gości. - Co to za
zgniłek? - spytała.

- Ależ to znakomity nasz pan Woziwoda.

- Głodnyś pan?

Głody moje, wieczne głody,


Głody żrące, sercossące;
Wyżerają duszy trzewia
Nieochybnych mąk paszczęki,
Miażdżą, tną, siekają, żują...

- Dosyd! Nie deklamuj mi tu, bo ja nie panna. Pytam się wyraźnie, czyś pan zadowolony z obiadu?

- Obiad poety? - To perła rosy,


Woo lasu i ptaków pienia,
A potem haszysz natchnienia,
Łza smętku i siódme poty...
„Zbrodniarz! - krzyknęła w myśli panna Kunerol. - Powyjadał wątróbki ze wszystkich pulard, a
konfitury żarł łyżką stołową”.

- Czy on tak zawsze poetyzuje?

- O, to szczery poeta, ale jeszcze niezupełnie przyszedł do siebie. Zapewniam panią, że zawsze ma
dobry apetyt!

- Niech no się pani pilnuje! Na pierwszy raz wysadziłaś się z obiadem, ale pamiętaj pani, że czasy
osypki i kwaśnego mleka minęły. I tak obłowiłaś się nieźle, jak i wszystkie. Ach, jakże jestem
zmęczona - od świtu na nogach!

Panna Kunerol dygnęła nisko i czarując oczami dyktatorkę ozwała się słodziuchno:

- Gdyby mi droga pani uczyniła ten zaszczyt i zechciała u mnie przez chwileczkę spocząd, przyjąd
szklaneczkę herbaty, byłby to dla mnie nadzwyczajny honor...

- Chyba że! No dobrze, napiję się, ale uważasz - bez sody!

- Ale co też droga pani przypuszcza... Dla takiego gościa!...

Panna Kunerol usadziła niesłychanego gościa w fotelu, podsunęła jej stołeczek pod olbrzymie stopy i
pobiegła zarządzid niesłychanie wystawny podwieczorek. Czekolada, kawa, herbata, szynka na
jajkach, ciasta, owoce, pelikany osmażane w miodzie - czego tam nie było. Pani Marchołtowa jadła i
piła ze smakiem. I

Gospodyni sama przynosiła przysmaki i sama usługiwała, przyrządzała, doprawiała i wyłaziła ze skóry.
Do kawy wsypała pół łyżeczki arszeniku i podała wdzięcząc się. Marchołtowa wypiła duszkiem i ani się
skrzywiła.

- Niezłe u ciebie warzą. Ale za dużo cykorii. Daj no czekolady! Od kogo bierzesz?

- Sprowadzam z Krakowa - szczebiotała zająkując się już nieco gospodyni, a nalewając czekolady,
dodała dla smaku łyżeczkę cyjankali.

- Dobrze podane. Ten smak gorzkich migdałów jest dośd miły. Jak to się u ciebie robi? Daj no jeszcze...

Drżącą rękę sypała gospodyni strychninę, drżącą ręką podawała gościowi filiżankę z piorunującą
śmiercią.

- Patrzże pani... nie rozlewaj, do diabła!

Straszna niewiasta spokojnie rozmawiając wypiła nową filiżankę trucizny, a nasyciwszy pragnienie,
zaczęła grzebad w ciastkach.

Było to zbyt mocne. Panna Kunerol chwyciła się za skronie - zbladła - siadła - padła.

Pani Marchołtowa umarła dopiero w nocy. Wczesnym rankiem straszliwa wieśd rozeszła się po
Zakopanem. Pomimo jak najbrzydszej pogody, gdyż od rana walił mokry śnieg z deszczem, setki ludzi
zgromadziło się koło domu żałoby. Ciało było już wystawione na werandzie, leżąc na dwu
zestawionych stołach. Pomimo to wielu w Zakopanem nie wierzyło w smutny fakt dokonany. Po
prostu ludziom obznajomionym ze stosunkami miejscowymi wydawało się niemożliwym, ażeby
mogła zagasnąd tak potężna energia, tak niewyczerpana wymowa, tak wszędobylska ruchliwośd i
zastraszająca nieograniczoną swoją działalnością obywatelskośd.

Autochtoni zakopiaoscy bali się jeszcze oddad radości. Biegli do domu żałoby, patrzyli na potężne
zwłoki, ale ani jeden uśmiech nie zawitał w zgromadzonym tłumie. Wszyscy cierpli na myśl, że
zapadłe powieki roztworzą się nagle, miotając błyskawice, że zaciśnięte martwe usta poruszą się,
zionąc przekleostwa, a olbrzymia postad, spowita w czarną materialną suknię, zerwie się, usiądzie z
mocą, aż trzasną stoły, i porwie potężną prawicą za który z ustawionych naokoło ogromnych
świeczników kościelnych: „A, wy łajdaki jedne! Czego tu chcecie? Wiem, co każdy z was sobie myśli!
Poszli won...”

Nieśmiało wsuwali się na werandę po wielekrod obici przez nieboszczkę rzeźnicy, kupcy i dostawcy.

Przewodniczący komitetów lokalnych, działacze miejscowi wspominali wielkie prace zmarłej,


zdemolowane stowarzyszenia, zerwane wiece, rozpędzone narady, obstrukcje, tytaniczne mowy,
homeryckie obelgi. Koleżanki zmarłej, właścicielki pensjonatów, czyniły tłok największy. Ubrane od
stóp do głów we wszystko czarne, wzdychały, klękały, modliły się z afektacją i płakały z radości.

Gorąco dziękował Bogu wójt, p. Drzyj, chłop mocny, za to, że Pan Jezus pofolgował mu nareszcie,
zabrawszy do swojej chwały najmocniejszego wroga. Klęczały wokoło, wzdychając z ulgą: rada
gminna, komisja klimatyczna, redakcje pism miejscowych...

Na podwórzu, trzymając się pokornie z dala od tłumu żałobnych gości, stał góral, kaleka na kulach, i
szepcząc pacierze, wyciągał kapelusz ku snującym się ludziom. Od czasu do czasu składał kapelusz z
uzbieraną monetą na ziemi i pod dziurawą cuchą pisał spiesznie stylografem142 ciepłe wspomnienie o
zmarłej:

DE MORTUIS NIHIL NISI BENE

Toteż pominiemy milczeniem nieobliczalne klęski, które zmarła zadała ukochanej przez całe społeczeostwo
miejscowości. Na tle upodlenia powszechnego zmarła odcinała się jaskrawię jako niezmordowana wodzirejka
rozpasanego taoca gwałtu z intrygą.

Pod wrażeniem świeżej straty nie chcemy o tym mówid!

Jednak gdyby w przeciwieostwie do ludzi spod Giewontu, zatrutych miazmatami korupcji i niechlujstwa
moralnego - sama nieskalana natura górska zechciała bronid się przed despotyzmem ohydy - stary nasz
Giewont dawno powinien był przywalid swymi gruzami wdowę po śp. Marchołcie i po wszystkich sezonowych
fatygantach, z kolei sfatygowanych, z których niejeden zmarł w szpitalu (obecnie dogorywa tam niejaki
Mientylek, nędzna skądinąd kreatura, rzucona przez śp. wampira na pastwę znanych porządków sanatorium
dra Kubraczka. Nie będziemy o tym mówili nad nie zastygłą jeszcze mogiłą). Podniesiemy natomiast jako
ostrzeżenie dla przyszłości uzdrowiska bezmyślną i owczą uległośd, z jaką kołtuoskie społeczeostwo nasze przez
tak długie lata znosiło terroryzm opętanego babsztyla, skonfederowanego z mafią nigdy nie wysychającego
bagna zakopiaoskiego. Niech jej ziemia będzie lekką - nie, nie mamy nic przeciwko temu, ale prawda dziejów
zapamięta sobie tę epokę rozbestwienia...

142
stylograf (gr.) - rodzaj prototypu wiecznego pióra z rezerwuarem na atrament
Zakopane przywdziało żałobę. Natura i ludzie, przygnieceni straszliwym ciosem, współzawodniczyli ze
sobą w okazaniu jak najokazalszego osmętnictwa. Góry od stóp do głów okryły się kirem mgieł, biały
dzieo zamroczył się, termometr spadł aż w okolice zera. Chmury wylewały potoki łez pogłębiających
jeszcze błoto tonących w żałobie ulic. Czarne korowody wron unosiły się nisko nad ziemią, zataczając
szerokie kręgi nad domem żałoby, zawodziły posępny kraczący psalm. Na dachach, na ścianach, na
parkanach, na słupach, nawet wewnątrz domów - na podłogach, na sufitach, na stołach, we
wszystkich szparach - przez jedną noc wyrosły miliardy czarnych grzybów, których badaniem
mikroskopijnym zajęły się natychmiast: Sekcja Botaniczna oraz Koło Racjonalnego Grzybobrania.

Komitet pogrzebowy pracował dniem i nocą nad programem uroczystości. Po wielu sporach,
kłótniach i rozłamach utworzyły się cztery odrębne komitety, z których każdy rościł sobie wyłączne
prawo do uczczenia zmarłej. Uczucie radości i ulgi łączyło wprawdzie wszystkich, ale przekonania
polityczne, zapatrywania na przeszłośd, współczesnośd i przyszłośd Zakopanego, poglądy na sprawę
kolejki świnickiej, na odnowę pstrąga i na utwory Woziwody, rozłam kościołów oraz intrygi Żarliwców
i Gorliwców uniemożebniały wszelką jednośd. Każdy z czterech komitetów chciał rządzid, każdy czynił
rozporządzenia i zamówienia, każdy budował bramy tryumfalne, każdy wyznaczał mówców, żaden
nie chciał płacid!

Toteż wszelkie koszta wziął na siebie dobroczyoca Zakopanego, p. Drągajło, szlachcic spod
Poniewieża, wskutek czego wszystkie cztery komitety rozwinęły zastraszającą ruchliwośd, która
jednak na skutek różnorakich zaognieo, uprzedzeo, intryg i czterokątnie za tym razem wznoszonych
przeciw-działao nie przedstawiała w rzeczywistości nic szczególniej groźnego.

Najwyższą i do wysokiej nieprzyzwoitości obnażoną radośd okazywał Syndykat Pensjonatów,


najczarniejszą i prawdziwie szczerą żałobą okryły się rzesze znękanych gości, przykutych do swojego
jarzma na łaocuchu kaucji. I tu, jak we wszystkich sprawach ludzkich, w uczuciach klasy rządził interes
klasy.

Goście, wydarci z otchłani straszliwego zwyrodnienia przez jeden mężny czyn śp. Marchołtowej, nie
przyszli wprawdzie jeszcze do stanu normalnego, ale epidemia wodnicy kaczej lub, jak kto woli,
deszczobłon, utrącona w krytycznym swoim momencie przez gwałtowne zasilenie organizmów
wycieoczonych, wygasła gwałtownie.

Wielu nie mogło się jeszcze oprzed pokusie babrania się po kałużach, ale pokora i bezsilnośd zanikały,
błony międzypalcowe skruszały i opadły po nieznacznym swędzeniu. Poziom wody obniżał się w
głowach z każdą chwilą, najuporczywiej trzymając się młodych poetów i publicystów starej daty.

Dopiero przyszedłszy nieco do siebie, goście uświadomili sobie straszne niebezpieczeostwo, którego
uniknęli cudem przenikliwości, cudem energii wielkiej niewiasty. W owych dniach bólu i żałoby
wylewano ostentacyjnie potoki łez krokodylich Krokodylowe łzy, rzec można, płynęły rynsztokami.
Ale jedynie szczere i serdeczne było płakanie tłumów uratowanych od kaczego zwyrodnienia, tym
bardziej że bardzo wielu gości pozbywszy się kaczego chodu, błon międzypalcowych, kwakania i
spoglądania bokiem odczuwało jeszcze w głębi swej istoty duszę na wpół kaczą, chwiejną, bezradną,
pełną sentymentalizmu, trwożliwą i wbrew wszelkim chęciom buntu - pokorną. Opłakując
niepowetowaną stratę, goście płakali nad sobą, nad okropnością niepewnych losów swoich, zdanych
na łaskę i niełaskę wszelkiej tyranii, wszelkiej demagogii.

Grozę tego przełomu dusz i płynącego stąd niebezpieczeostwa dostrzegał najprzenikliwiej redaktor
Kojec. Czuł się on najzupełniej wyleczonym, gdyż pracowali nad nim lekarze z obu odłamów, ci od
wodnicy kaczej i deszczobłonowcy, wskutek czego woda wypełniła szczelnie gąbczastą materię
redaktorskiego mózgu, ale i głęboką jamę jego duszy. Natura jego, oddalając się od kaczowzoru,
stawała się raczej rybią. Jednak od ryby różniło go zamiłowanie do piwa oraz niepomierna
gadatliwośd.

Dzięki niezmordowanej jego agitacji zwołany został potajemnie wiec gości w celu upomnienia się o
zdeptane ludzkie prawo i zażądania od Syndykatu gruntownych reform. Panowie: Kaczorowicz i
Kaczyoski, najbardziej rewolucyjnie usposobieni, domagali się nawet natychmiastowego zmienienia
kaucji i odwołania nieludzkiego regulaminu pod groźbą ogólnego strejku głodowego. Pan Kaczkowski,
znany aranżer, i panna Kaczor, feministka, stanowili centrum, żądając zmiękczenia tylko niektórych
paragrafów regulaminu i odwołując się do ad hoc powołanego sądu obywatelskiego. Reszta - pod
wodzą posła opozycyjnego Kaczonosa - drżała przed środkami rewolucyjnymi, zalecała pokorę i
odwoływała się do dobrej woli Syndykatu, ale nawet podpisywanie odnośnej petycji uważała za
nader niebezpieczne.

Dowiedziawszy się o tajnych obradach gości, panna Kunerol zzieleniała ze złości. Dla okazania jednak
należnej pogardy buntownikom nie fatygowała się osobiście, lecz posłała kucharkę Marysię z
rozkazem rozpędzenia nielegalnego zgromadzenia, a gości, stawiających opór władzy, miała wybrad,
zebrad i zapędzid do „Ptasiego Mleka” dla przykładnego ukarania. Marysia ułamała sobie patyk i
poszła.

Przemawiał właśnie prowizor Kaczkoniulis, ponury farmaceuta z Bejsagoły, który nie odzywał się
przez cały sezon. Urodzony i wychowany w okolicy bagnistej, nie uległ zarazie wodnicy ani
deszczobłonu, ale cierpiał wraz z innymi. Dopiero teraz ozwał się z dziką energią Litwina, zionąc
zajadłością i okrucieostwem. Koroniarze, Galicjanie, goście spod Prusaka drżeli ze strachu, słuchając
tych okropności.

- ...Wszyscy, którzy pocierpieli, pocierpieli143 przez własną poniżonośd! Do czarta z pokorą! To


prawdziwy pozór144, tak wszystko przenosid i jeszcze do tego dopłacad! Przedkładam walkę na ostre!
Tu nic nie trzeba zapowiadad, o nic prosid! Dzisiaj zaraz pozbyd się krwiopijców, którzy nas
eksploatują! Dziś przy kolacji musimy wytrud cały Syndykat, zaczynając od nieludzkiego
czudowiszcza145, czyli od panny Kunerol, podsypawszy jej należący proszek! Ja bez żadnych kosztów,
dla dobra ogólnego dostarczę truciznę w dowolnych ilościach. Niech wyzdychają potwory, a my
zażyjemy na sławę!146 Obywatele!

Gdy na progu sali ukazała się Marysia, wiec zamarł w cichości. Dziewczyna stała nie wiedząc, co robid.
Wśród grobowego milczenia słychad było przyśpieszone dychanie i głuchy tętent serc. Marysia,
widząc wlepione w siebie setki oczu, stropiła się, zawahała się...

143
Po rosyjsku - ucierpieli (przyp. autora)
144
Wyraz rosyjski - haoba (przyp. autora)
145
Ros. - dziwoląg (przyp. autora)
146
zażyd na sławę (ros.: zażit na sławu) - zacząd na nowo żyd (w dobrobycie)
- Moja pani kłania się paostwu... Bo moja pani, moja pani prosi paostwo, żeby paostwo już sobie
poszło do domu... Moja pani powiedziała, żeby te paostwo, co je winne, ze mną poszło... Ja ta nie
wiem, proszę paostwa... Ale moja pani...

I Marysia, upuściwszy patyk, zasłoniła oczy fartuszkiem i zaczęła płakad.

Na to tłum porwał się z miejsc i w stłoczonych masach zaczął miotad się po sali. Wśród ogólnej paniki
chowano się pod stoły, wpychano się pod szafy, włażono do pieców. Ponury farmaceuta pierwszy
odzyskał męstwo. Roztworzył okno i wyskoczył przez nie pierwszy. Tłum ruszył za nim w strasznym
ścisku, wśród jęków i dźwięku tłuczonych szyb.

Po paru minutach sala była pusta. Pozostali tylko ci, którzy zostali zmiażdżeni wśród paniki, i parę
innych, zapchanych beznadziejnie pod szafę. Prezes, p. redaktor Kojec, szarpał się w drzwiczkach do
pieca, utkwiwszy do połowy ciała, wierzgając rozpaczliwie nogami.

Smutny obrządek wyznaczony był na godzinę trzecią po południu. Po solennych nabożeostwach


żałobnych, odprawionych we wszystkich świątyniach, w kaplicy w Kalatówkach, w kaplicy pałacowej
w Hamrach, w kaplicy zakładowej u Mamca, w Jaszczurówce oraz pod krzyżem na Giewoncie -
gorączkowy ruch zapanował na głównych ulicach.

Członkowie czterech odrębnych komitetów, spowici w grubą żałobę, krzątali się niezmordowanie,
czyniąc ostatnie przygotowania. Już po raz trzeci tego dnia członkowie Głównego Pogrzebowego
Komitetu zburzyli bramę tryumfalną, wzniesioną przez Pierwszy Komitet Pogrzebowy na zbiegu
Krupówek i Przecznicy. Wobec tego Pierwszy Komitet Żałobny, składający się z ludzi anielskiej
cierpliwości, rzucił się w całym swoim składzie na bramę zbudowaną przez wandalów z Głównego
Komitetu Pogrzebowego, rozrzucił ją w mgnieniu oka i podpalił szczątki, od których zajęła się budka
prowizoryczna, mieszcząca skład materiałów piśmiennych p. Wilka, byłego posła do parlamentu, oraz
filię zakopiaoską redakcji „Wieoca” i „Pszczółki”147.

Zgliszcza zgasił deszcz przy udziale wielu ciekawych, gdyż straż ogniowa, przybrana już w odświętne
hełmy i uniformy, stała na straży przed domem żałoby ze wszystkimi narzędziami oraz obu
sikawkami, przybranymi w kiry, i nie mogła naruszad powagi obchodu przez niewczesne opuszczenie
stanowiska.

Trzecia brama, wzniesiona znacznym kosztem p. Drągajły przez Komitet Pogrzebowy, a umieszczona
na drodze wiodącej do nowego cmentarza (z napisem „Zgasłej Macierzy Tatr”), została oblana naftą i
spalona przez zwolenników redaktora Szelmiądza, jako zbudowana z zupełnym pogwałceniem stylu
zakopiaoskiego. Bram tedy nie było zupełnie, jeżeli nie liczyd olbrzymiej płachty, przewieszonej nad
ulicą Nowotarską, a głoszącej:

TATR CÓRZE - TATR MATCE - NIEZASTĄPIONĄ SZLOCHAJĄC LUKĄ. - W NASZYM ŁEZ WYLEWIE -
KOMITET POGRZEBOWY - PŁACZ, ZAKOPANE!

147
„Wieniec” i „Pszczółka” - tytuły autentycznych czasopism wydawanych od r. 1875 przez ks. S. Stojałowskiego
na Śląsku Cieszyoskim dla ludu. Oczywiście żadnych „filii zakopiaoskich” tych pism (zbliżonych wówczas
programem do endecji) nie było.
Zakopane płakało. Wśród zimna i deszczu czyniono ostatnie przygotowania. Z okien domów, leżących
na drodze wyznaczonej dla konduktu pogrzebowego, wywieszano czarne chorągwie, dywany, kilimki,
chodniki, kołdry. Kupcy zamykali sklepy. Członkowie deputacji, komitetów, korporacji, towarzystw,
gron, kół, sekcji, grup. oddziałów, filii oraz niezliczonych odłamów i frakcji spieszyli tłumnie pod
„Polski Brzuch”, wadząc się ze sobą przelotnie i drąc na sobie żałobne szaty.

Już spieszyło na miejsce przewielebne duchowieostwo, jechała rada gminna, komisja klimatyczna,
cechy, bractwa, konfraternie.

Wynajęci górale, śpiesząc się jak najęci, uścielali drogę gałązkami smereczyny. Ale całe fury cetyny
tonęły w błocie, bez widocznego skutku estetycznego. Wobec tego członek Najpierwszego Komitetu
Pogrzebowego, adwokat krajowy p. Katafalk, kazał na gwałt zrywad na kupę cetynę i zabierad z
powrotem na fury. Na drugim koocu ulicy z rozkazu dr. Karawana z Komitetu Naczelnego górale
zatykali gałązki w błocie sztorcem a gęsto na całej szerokości szosy.

Na próżno zawsze hojny Zarząd Dóbr Hamerskich148 od wczesnego rana zwoził na ulice prowadzące
od „Polskiego Brzucha” ku cmentarzowi setki fur wiórów i drogocennych trocin. Wszystko tonęło w
błocie.

Spośród publiczności, gromadzącej się ciekawie przy tych kolosalnych pracach, padały różne rady i
wskazówki, mające na celu bodaj chwilowe poskromienie błota. Wyszydzono jednak jednogłośnie
nieznanego projektodawcę, który wypowiedział śmiałą ideę - ażeby błoto po prostu zgarniad
łopatami na obie strony ulicy.

Zgiełk tych gorączkowych zabiegów, spory, dyskusje, wrzaski górali, spracowanych i oszalałych wśród
sprzecznych rozkazów a po pas ubabranych w błocie, zwabiły trzech galanteryjnych kupców, pp.
Piepesa, Cypsa i Majufesa149, którzy obarczeni worami kaloszy rozpoczęli doraźny handel na ulicy,
zachwalając z wrzaskiem swój towar, przekrzykując się nawzajem i licytując się in minus, aż do granic
ostateczności. Niesłychana taniośd i bezprzykładna głębokośd kaloszy poruszyła nareszcie obojętny
tłum.

Zaczęło się gwałtowne rozrywanie towaru i licytacja na zwyżkę, gdyż każdy chciał wyglądad
przyzwoicie na pogrzebie, każdego zastraszało gęste i głębokie błoto, które zdawało się rosnąd w
oczach z każdą chwilą, jak ciasto, do którego włożono zbyt wielką ilośd drożdży.

Deszcz polewał to ciasto, macerowały je kierpce góralskie, kopyta kooskie i koła wozów - aż w jakiejś
chwili grząski żywioł stracił resztę cierpliwości.

148
Zarząd Dóbr Hamerskich - Zarząd Dóbr Zakopiaoskich (Paostwa Zakopiaoskiego) będących własnością Wł hr.
Zamoyskiego; hamry (niem.) -kuźnie Siedzibą zarządu były Kuźnice, w których do r. 1878 tamtejsze kuźnie i huta
eksploatowały rudę tatrzaoską.
149
Cyps, Majufes - nazwiska fikcyjne; pierwsze urobione od słowa Zips (niem.) - Spisz, drugie od rzeczownika
pospolitego majufes - żydowska pieśo szabasowa.
Było właśnie dziesięd minut do trzeciej, kiedy znakomity paludolog150 polski, dr Grążel151, biegnąc
lewym rynsztokiem z rękoma wzniesionymi ku górze, wpadł w tłum i przewracając oczami w ekstazie
bełkotał niezrozumiałe słowa.

Szarpał ludzi, krzyczał i wskazywał uporczywie na środek ulicy, jednocześnie nadbiegli lewym
rynsztokiem zakasany powyżej chudych kolan dr Augustyn Rigoletto wraz z kierownikiem literackim
tygodnika „Życie bez Kaloszy” i runęli na „kupczących trucizną” handlarzy.

Wśród zamętu walki wdeptano w błoto fanatycznego redaktora, rozpędzono kupców, rozchwytano
nie płacąc pozostałe w koszach kalosze. Tłum skupił się wokoło piorunującego w natchnieniu
największego w Polsce paludologa.

- Prawa kierujące na wpół płynnym żywiołem moszczu organiczno-mineralnego, zwanego w


potocznym języku błotem, były przede mną nieznane.

Błota ulic miejskich i dróg polnych, badane przeze mnie, odsłoniły mi swoje tajniki... Panowie!
Gejzery i wulkany błotne, bagna, trzęsawiska, moczary i bajory, zdeptane stopą polskiego uczonego...

- Głośniej!

- Proszę się streszczad!

- Panowie! Życie spędziłem w błocie! Ale nigdzie na kuli ziemskiej nie spotkałem środowiska
naukowego tak wszechstronnie i wspaniale sprzyjającego badaniom paludologicznym, jak w
Zakopanem. Przebogaty materiał - nie wysychający nigdy, pełen mineralnego tworzywa naszych gór i
organicznych części jako naturalnych produktów życia kulturalnego - doprowadził mnie do
wiekopomnego odkrycia. Wprawdzie uczeni chioscy w wieku siódmym...

- W jakim siódmym?

- W siódmym.

- Przed czy po narodzeniu Chrystusa?

- Nie wiem - właściwie jest mi to obojętne.

- Proszę o głosi - ryknął w tłumie spurpurowiały prof. chronologii dr Chrzest.

- Milcz pan! Precz z pedantami! - gwizdnął ukryty w tłumie pewien Józio, uczeo klasy piątej.

- Panowie! Jesteście świadkami niesłychanego przewrotu w nauce. Chlubię się, żem ja pierwszy w
Polsce...

- Do rzeczy!

- Streszczad się!

150
Paludologia - nauka o błocie (przyp. autora)
151
paludolog polski, dr Grążel - badacz zajmujący się paludologia, tj. nauką o tworzeniu się i ewolucji bagien;
grążel - roślina wodna
- Panowie! Błoto żyje! Miliardy bakterii, miliardy fermentów, fusów, kałów - cały odmęt życia
organicznego wre i kipi pod naszymi stopami. Niesłychane bogactwo procesów.

Panowie! Nie zapominajcie, że błoto tutejsze nie wysychało od czasów Chałubioskiego! Jedyny w
świecie teren obserwacyjny! Przepych podzwrotnikowy flor i faun oraz florofaun kolosalnie
mikroskopowych, zawrotnie mnożących się pod dobroczynnym działaniem opadów atmosferycznych,
które błogosławionym zrządzeniem, losów tak hojnie tego szczęśliwego dla nauki lata...

- Haoba!

- Precz z deszczem!

- Precz z błotem!

- Szanowni panowie! Ciemny tłumie! Patrz tedy - patrz i naucz się wielbid tajemnice natury. Hołoto
niekulturalna i szanowne panie! Patrzcie i milczcie w skupieniu!...

Środek szosy wygarbił się jak olbrzymi, wysoko podorany zagon. Błoto napuchło i nabrzmiało. Krocie
drobnych baniek powietrznych perliło się na jego powierzchni, pękając co chwila z sykiem. Potworna
masa gąszczu przewalała się na spadku ulicy, sunąc z wolna z przerażającym żywiołowym spokojem...

Na czele tłumu, zagapionego w zgrozie na niesłychane zjawisko, stał dr Grążel z wzniesionymi do góry
ramionami, skamieniały w ekstazie i w szczęściu.

Potok błota sunął już całą szerokością ulicy. Moszcz mineralno-organiczny, od wieków
nagromadzony, oderwał się od skalistej pratatrzaoskiej macierzy i wędrował kędyś, odsłaniając tajniki
zamierzchłego życia prastarej osady. Na głębokim podłożu, obnażonym przez emigrację błota,
ujawniały się ślady rzeźby lodowcowej, resztki ichtiozaurów, kłaki mamutów, skamieniałe kalosze,
strzępy strojów przedhistorycznych, trupy kotów, psów i zaginionych talentów.

Zwał błota sunął w dół.

Dr Augustyn Rigoletto wraz z kierownikiem literackim „Życia bez Kaloszy”, wdeptani i unieruchomieni
w ruchomym żywiole, już mijali zakład Rozmaryna. Tłum podążał za nimi chodnikami po obu stronach
ulicy, wydając okrzyki zgrozy.

Na czele postępowała straż ogniowa w hełmach galowych, uzbrojona w topory i osęki. Wielka i mała
sikawki, spowite w czarne płachty, toczyły się wśród szeregów połyskujących hełmów. Za nimi cztery
beczki pożarne, zaprzężone w czarne krowy, ciekły obficie.

Żałobne, zgrozą zdejmujące dźwięki...

Orkiestra okarynistów podhalaoskich postępowała uroczyście, dmąc w gliniane naczynia. Marsz


żałobny przelewał się ponurymi falami dźwięków. Od najmniejszych instrumentów,
przypominających kogutki gliniane za trzy grosze, poprzez alty, barytony aż do potężnych basów i
bombardonów, ogromnych jak wazy chioskie, wszystkie okaryna gwizdały, sapały, gulgotały w
żałobnym rytmicznym zestroju. Naczynia basowe, dźwigane w ostatnim szeregu przez sześciu
najtęższych amatorów, odzywały się miarowo. Wtór ich przypominał żałośd sześciu psów wyjących z
głębi sześciu glinianych dzbanów.

Batalion taterników głębokimi rzędami zajął całą szerokośd ulicy. Okute buty, czekany, liny. Na
plecach worki poobwieszane blaszanymi butlami, zębatymi rakami, wiązkami haków.

Grzmiąc żelastwem przechodzili jak hufiec pancernych rycerzy.

Zamiast kolegi Gdysza, który odcięty od całego świata pracował o tej porze w dzikich graniach Żyrafy
Wielkiej, zastępowi przewodniczył obrany na specjalnym przedpogrzebowym głosowaniu kolega
Matoszko, były prezes sądu honorowego, zupełnie pijany, podtrzymywany z obu stron przez
pogodzonych nareszcie kolegów Pętlickiego i Hakmayera, również pijanych152.

Głębokie szeregi taterników zataczały się rytmicznie od lewej ku prawej stronie ulicy i z powrotem,
wahając się jak gdyby do taktu majestatycznego marsza pogrzebowego. Wszyscy trzymali się za ręce i
pomagali sobie po bratersku - jako że od wczoraj wszyscy już byli pogodzeni. Bowiem wiadomy sąd
honorowy wydał wyrok przywracający cześd taternicką obu stronom, co było oblewane u Brajbisza w
ciągu całej ubiegłej nocy.

...Szli narciarze, niosąc na ramionach swoje niezmiernej długości machiny, kołacząc nimi wciąż i
trącając o siebie. Szli w białych sweterach, w zimowych czapach, w kapcach i rękawicach.

Za nimi bobsleighiści dźwigali na plecach sanki najrozmaitszego kalibru i rodowodu. Szły kluby
tenisiarzy i kręglistów, szybkobiegaczy, footbalistów, krokietowców, palanciarzy, graczy w klipę. Za
nimi wlokła się gromada Żarliwców, kulejąca, z obwiązanymi głowami, z rękami na temblakach, ale z
oczami pełnymi nienawiści i ze sztandarem wzniesionym wysoko. Tuż za nimi rota Straży Górskiej z
bronią nabitą, pod wodzą kapitana Tołumbasa, dawała baczenie na obie strony, gdyż Gorliwcy, którzy
odmówili udziału w pochodzie, zamierzali jakoby, nie zważając na powagę chwila, uczynid zdradziecki
napad na przetrzebioną i goniącą już resztkami organizację Żarliwców.

Nie to jedno było troską komitetów pogrzebowych, dbałych o to, żeby- uroczystośd nie została
zamąconą. Członkowie czterech komitetów musieli pilnowad pijanych przewodników, którzy kroczyli
niby spokojnie, rozmieszczeni w porządku swoich klas, ale za każdym razem, gdy od orkiestry
góralskiej, postępującej niedaleko, zaleciało echo basów, zaczynali podrygiwad i zawodzid wrzaskliwe
pienia. Musieli pilnowad odległości między zastępem autorów a ciżbą krytyków, ażeby usunąd
możliwośd gorszącego starcia. Między autorami a krytykami umieszczono rozmyślnie Bractwo Nagłej

152
Abstynencja od napojów wyskokowych jest surowo przestrzeganą w sferach taternickich, zarówno ze
względów higienicznych, jak narodowo-moralnych. Pijaostwo dopuszczalne jest jedynie w wypadkach
wyjątkowych, jak trudne wyprawy górskie, czasy wypoczynku po wyczerpujących trudach, nadmierna susza,
uporczywe deszcze, obchody i uczty koleżeoskie, imieniny, śluby i pogrzeby stowarzyszonych, rocznice
pierwszych wejśd na 27 głównych szczytów i 332 najtrudniejszych kominów według specjalnego kalendarza,
wywieszonego w lokalu stowarzyszenia tudzież u Pchełki, u Rozmaryna i u Brajbisza. W dnie pozostałe specjalna
dyspensa udzielana bywa przez komisję specjalną, urzędującą w biurach stowarzyszenia codziennie od 10 rano
do południa. W dzieo św.św. Kryspina i Kryspiana, patronów taternickich, dyspensa ta nie jest wymagana przez
ustawę ani przez obyczaj (przyp. autora); św. św. Kryspina i Kryspiana - Obaj święci męczennicy, żyjący za
cesarza Maksymia-na Herkulesa (3 w. n.e.), byli patronami profesji szewskiej i krawieckiej (por. pijany jak
szewc, szewski poniedziałek). Z górami nie mieli nic wspólnego (chyba że chodziłoby o domniemane łatanie
butów i odzieży sportowej dla taterników!).
Śmierci, zakopiaoskich Czcicieli Mitry153 oraz Związek Raubszyców154. Jednak kilku członków
czworakich komitetów krążyło ustawicznie po bokach autorów i deptało po piętach krytykom,
błagając i molestując, powołując się na wszystkie świętości i na wszelkie ideały. W pracach tych
członkowie zawadzali sobie nawzajem, zaprzeczali sobie prawa do czynienia rozporządzeo, a raz
wynikło nawet bezpośrednie starcie pierś o pierś, w którym jednemu z rzeczników porządku wydarto
rękaw, a drugiemu nogawicę.

Posępnie, majestatycznie rozwijał się kolosalny pochód, sunąc z wolna ulicami miasta ku miejscu
wiecznego spoczynku.

Pod ołowianym niebem, zawalonym sinymi chmurami, na tle zimnego, szarego pejzażu, którego
dalsze plany tonęły w mroźnej mgle, a bliższe w rozkisłym błocie, sunęła mnogotysięczna masa ludu -
wszyscy co do jednego - całe Zakopane, po raz pierwszy w dziejach zjednoczone w jednej myśli, przy
jednym czynie. Ciężkie chmury, gnane zimnym wiatrem, polewały rzesze ludzkie grubo-kroplistym
deszczem, to znów sypały lodowatą, ostrą kaszą. Na odmianę popadywał gęsty a lepki śnieg, który
nieudolnie, ciężkimi płatami spadał z nieba i tonął bez śladu w błocie.

Głucho biły dzwony we wszystkich świątyniach. Od ojców Jezuitów z Górki, z wyniosłości, na której
stoi kościół, spływało na nizinę hałaśliwe, namiętne dzwonienie. Ale drobne dzwonki jezuickie
pomimo wszelkich wysiłków nie mogły zagłuszyd ciężkich dzwonów parafialnych, które jak taranem
biły w powietrze kolosalnym basem155, który na chrzcie świętym otrzymał prasłowiaoskie imię
Dyndochwała. Zagłuszał on swym potężnym głosem całą irytację jezuickich dzwonków ł panował nad
Zakopanem, nad Tatrami, nad mnogotysięczną rzeszą kroczącą w żałobie.

...Ciągnęła Ochrona Salamandry Plamistej z plamistym sztandarem, szły kursy stałe hodowli psów
liptowskich, prowadząc na smyczach dziesięciu najwybraoszych reproduktorów. Rasowe psy,
zdenerwowane ciżbą i jękiem dzwonów, ujadały bez przerwy, szarpiąc się na postronkach, a ilekrod
wiatr przyniósł od czoła pochodu odgłosy okarynistów, zaczynały wyd liptowskim basem, zjeżywszy
szerśd na potężnych karkach.

Toteż dziewczątka ze szkoły panny Ady Łechtaoskiej, idące parami tuż za psim stowarzyszeniem,
płakały rzewnie ze strachu, pary środkowe płakały z zimna, a koocowe, dręczone i szczypane przez
chłopaczysków z konkurencyjnej i koedukacyjnej szkoły prywatnej sióstr Szczekalskich,
podszczuwanych przez zawsze zawistne siostry, płakały najgłośniej i chroniły się do rowów przed
zapędami rozzuchwalonych diandrygów156.

Czterech geologów dźwigało feretrion ze szkieletem niedźwiedzia jaskiniowego, po bokach kroczyła


straż honorowa złożona z młodych docentów i asystentów, uzbrojona w srogie i antypatyczne gnaty
prawdziwych pratatrzaoskich mamutów. Przedstawiciele nauk biologicznych szli podzieleni na
odnośne sekcje, dźwigając na sobie godła, hasła i symbole fachu, rozmaite narzędzia i preparaty dla
profanów zgoła niepojęte.

153
Mitry - Sympatycy wierzeo wschodnich; Mitra - indoeuropejski bóg światła
154
Związek Raubszyców - rzekomy Związek Kłusowników (góralskich). Istotnie kłusownictwo (polowania na
kozice, sarny, jelenie, świstaki i niedźwiedzie) było przed I wojną zjawiskiem dośd częstym, zwłaszcza wobec
istnienia zasobnego zwierzyoca ks. Christiana Hohenlohego w Jaworzynie Spiskiej.
155
Fundacji dobroczyocy Zakopanego, pana Drągajły (przyp. autora). Byd może chodzi tu o Władysława hr.
Zamoyskiego, dobroczyocę Zakopanego, ale z Wielkopolski, nie z Litwy.
156
diandrygi (?) - wyrażenie niejasne (kresowe?), może znaczy: dryblasy, urwipołcie
Meteorolog klimatyczny, pan Kluch, meteorolog sekcyjny, pan Rtęd, meteorolog amator, pan Wywiał,
stąpali ostrożnie, niosąc pełne miednice świeżego deszczu. Szło ministerium poczty miejscowej,
poprzedzone przez pluton listonoszów w galowych uniformach, niosących zapalone pochodnie z
czarnego laku. Rada gminna, komisja klimatyczna szły uroczyście - pierwsza w białych portkach, druga
w żałobnych cylindrach. Oba ciała wzdychały żałośnie i rozmawiały szeptem, ze szczerą obłudą
rozpamiętując cnoty wielkiej nieboszczki. Tuż za nimi postępował cech fałszerzy mleka, zarząd
Polskiej Krowy Mlecznej, Koło Uprzystępnienia Żętycy; Konsorcjum Racjonalnego Grzybobrania niosło
olbrzymi wieniec pięknie ususzonych grzybów, w grupie etnografów podhalaoskich niesiono na tyce
wypchanego Janosika, który szklanymi oczami spoglądał z góry na kolosalny pochód. Poeci Tatr wraz
z Kołem Chramu-Gontyny ciągnęli wóz, na którym spoczywał majestatyczny model projektu gontyny
na Gubałówce, ostatnie słowo nieskazitelności stylu, okryte od deszczu brezentem.

Fotografowie miejscowi oraz chmara amatorów biegli bokami, a zabiegając naprzód, ustawiali swoje
machiny, celując w najbardziej malownicze grupy pochodu. Najgorliwiej srożył się p. Wałobycz,
roztrącając kolosalną swoją staroświecką kamerą nieostrożnych konkurentów i miażdżąc wielu
amatorów oraz ich amatorskie kodaki. Tryumfy jego jednak skooczyły się na ul. Nowotarskiej, gdzie
na zakręcie, na wyniosłości pod krzyżem, stał zbankrutowany i zlicytowany od dawna właściciel
koncesjonowanego przez komisję klimatyczną kinematografu krajowego i zajadle obracał korbą
aparatu, wykradzionego z masy upadłości.

Zbrodnia ta, przewidziana przez artykuł 1713 kodeksu karnego, była jedyną deską ratunku
zrujnowanego przedsiębiorcy. Ważył się na nią, licząc na wielkie dochody, jakie dad mu mogło
rozpowszechnienie filmy z tak znakomitym dokumentem z życia narodowego. Baczył tylko, czy w
przesuwającym się przed nim pochodzie nie natrafi na komornika sądowego z Nowego Targu, który
przed paru tygodniami nakładał pieczęcie na jego ruchomości i utensylia.

Dostrzegłszy znienawidzonego operatora, który od czasu bankructwa czynił był w Zakopanem


pokątne zdjęcia, Wałobycz zawrzasnął:

- W imię prawa aresztuję wykradziony aparat! Wszystkich wzywam na świadków! Złodziej! Złodziej!

I kolosalną staromodną kamerą natarł na przestępcę. Fotografowie konkurencyjni tudzież zgraje


amatorów otoczyli walczących. Wykradziony aparat roztrzęsiony został na kawałki, a historyczna
filma, oddająca w żywym obrazie wielkie zdarzenie dziejowe, uległa zupełnemu poronieniu.

Na widok tego zamętu trzej królowie: Pchełka, Rozmaryn i Brajbisz, którzy w uroczystym pochodzie
mijali właśnie miejsce wypadku, trzymani za ręce przez członków Naczelnego Komitetu
Pogrzebowego, w mgnieniu oka wydarli się swoim stróżom i sczepili się w jeden wir potrójnego
bezkształtu, tarzając się w błocie i zatrzymując cały kondukt157.

Komitetowi, ratując sytuację, a nie mogąc pomimo szarpania rozczepid zajadłej trójcy, zatoczyli ją do
rowu, skąd niebawem odśrodkowa siła nienawiści wyparła ją w pole, gdzie miotali się, przetaczając
się błyskawicznie z miejsca na miejsce, gubiąc strzępy ubrania, włosy i zęby.

157
Należy przyznad, że aż do tej chwili trzej panowie szli z nadzwyczajną godnością, nie patrząc na siebie
nawzajem, warcząc tylko w głębi brzuchów i rzucając w przestrzeo obelgi obrażające, ale bliżej nie
zaadresowane (przyp. autora).
...Szedł żeoski klasztor gastronomiczny sióstr cepculek158, parami, ze skromnie spuszczonymi oczami,
przebierając różaoce z ziarnek kawy. Za nimi plenipotent naczelny dworu Homolacza XXIV z dynastii
Salomonów, inżynier Oszast, przewodził orkiestrze propinacyjnej, złożonej z czterdziestu czterech
przedstawicieli czterdziestu czterech miejscowych koncesji szynkarskich. Wszyscy dęli w blaszane leje
od okowity, budząc żałosne echa.

Komitet mówców pogrzebowych, złożony z 37 mężów i 8 niewiast, dreptał nerwowo, przepowiadając


sobie na głos oracje lub czytając je z papierów oraz kłócąc się bez przerwy o porządek występu - chod
sprawa ta po trzydniowych obradach rozstrzygniętą została nieodwołalnie przez losowanie. Pierwsze
miejsce przypadło w losie staremu hrabiemu Iżycy jako prezesowi Konfraterni Zbieraczy Anegdot.
Hrabia jak automat powtarzał z zamkniętymi oczami, potykając się co chwila, pierwszy zwrot mowy,
którą mu był napisał przyjaciel, ksiądz Maciora.

- Powaliło cię jako lipę rozłożystą od piorunowego ciosu. Jako lipę rozkwitłą, ku której woni my,
pszczoły, po miód otuchy dążyd z dawna przywykli. Pokolenia w cieniu twych rozrosłych konarów
szukały ochłody. Rosło Zakopane jak dziecię u twej niewyczerpanej piersi, mlekiem i miodem
płynącej. A oto osierociały góry, osierociały dusze...

Jęk dzwonów, wycie psów liptowskich, akordy orkiestr: okarynowej, góralskiej, propinacyjnej i
kolejowej, pienia żałobne Bractwa Nagłej Śmierci, wymysły i przekleostwa swarzących się komitetów
pogrzebowych, westchnienia tłumów strapionych, nie milknący szwargot plotek i kalumnii na temat
nieodżałowanej nieboszczki, chlapanie po błocie tysięcy stóp - wszystko to zlało się w jeden
jękopogłos, który jak tajemnicze szeptanie wieczności napełniał dusze zgrozą i niepokojem.

Niepokój ten wzrastał niejako z każdym krokiem, im bardziej pochód zbliżał się ku miejscu wiecznego
spoczynku. Denerwowali się mówcy, stary hrabia Iżyca odchodził od przytomności, powtarzając na
głos po raz setny:

- Powaliło cię jako lipę rozłożystą od piorunowego ciosu...

Członkowie komitetów pogrzebowych potrajali się w gorliwości, popychając jednych, zatrzymując


drugich, potrącając niesfornych, po stokrod zwymyślani, odepchnięci, skopani i uszargani w błocie
miotali się zdyszani, z coraz większą trwogą poglądając ku cmentarzowi, gdzie odbywad się miał
kulminacyjny punkt uroczystości, gdzie dokonad należało rozmieszczenia w porządku wokoło grobu
wszystkich organizacji, dopilnowad kolei wszystkich rozgoryczonych mówców, gdzie nade wszystko
obawiad się należało zatajonej i zaczajonej obecności nieprzejednanych Żarliwców, którzy jedni jedyni
usunęli się od obchodu, knując coś niesłychanego.

Dzwony biły. Ile dzwonów! Dobiegały pogłosy od Jaszczurówki, od Mamca, od Poronina, każdy po
swojemu szerząc gwałt i żałobę. Drobne sygnaturki jezuickie spękały z wysiłku i wyłaziły ze skóry,
ażeby sprostad Dyndochwałowi, który grzmiał na całe Podhale. Jak daleki pogłos burzy odbijały się
echa jego od ściany Giewontu, od dalekich murów Buczynowych Turni, jak gdyby olbrzymy

158
żeoski klasztor gastronomiczny sióstr cepculek - Tzw. „cepculki”, słynna Szkoła Domowej Pracy generałowej
Jadwigi Zamoyskiej w Kuźnicach, połączona z internatem, w którym panowała dyscyplina i gorliwe stosowanie
praktyk religijnych. Uczennice, przybrane w białe czepki (stąd góralskie przezwanie „cepculki”), wypiekały
znakomite ciastka, parzyły kawę, usługiwały w restauracji i kawiarni, zarabiając na utrzymanie uboższych
koleżanek.
tatrzaoskie, chod niewidzialne z powodu niepogody, słały swoje ostatnie pożegnanie i głębokie
westchnienie swych granitowych piersi ku mogile ukochanej macierzy.

Trajkotanie z Górki stało się niebawem nieznośne. Popękane dzwonki tłukły się jak w malignie, jak
gdyby ktoś walił w garnki, w rondle i miednice, jak gdyby ktoś łomotał w blachy...

Coraz więcej oczu z żałobnego pochodu poglądało z oburzeniem ku Górce. I nagle trajkot umilkł, a
potężny głos Dyndochwała wzniósł się do niebywałej potęgi. Pieśo tryumfu, hymn spiżowy uderzył w
niebiosa...

Głęboki, głuchy grzmot, jak gdyby kolosalna turnia zerwała się z odwiecznej swojej wyżyny! Zatrzęsła
się ziemia w posadach. Chmura pyłu wzbiła się wysoko i rozesłała się nad Zakopanem, nad
pochodem, nad cmentarzem i nad całym światem.

Milczenie.

To rozbujany dzwon skruszył nadwyrężone przez deszcze i taterników wiązania murów kościelnych i
wraz z gruzami dzwonnicy runął. Mnóstwo osób opuściło szeregi pochodu, biegnąc na przełaj ku
miejscu katastrofy. Na próżno powstrzymywali ich członkowie komitetów pogrzebowych. Na próżno
przedstawiali im powagę chwili, bliskośd cmentarza, powoływali się na obecnośd przewielebnego
duchowieostwa, na nie pogrzebanego trupa wielkiej kobiety, na nie wygłoszone mowy, na nie
odprawione modły. Nie mogąc sobie poradzid z nawałą ciekawych, polecieli wraz z innymi gapid się
na zawaloną dzwonnicę.

...Szli korespondenci pism wszelakich: nieskazitelnych, sprzedajnych, brukowych i rynsztokowych,


ilustrowanych i gadzinowych, poważnych i skandalicznych, klerykalnych i pogaoskich, antysemickich i
żydowskich, hrabskich i szewskich. Szli, ostrząc pióra i podsłuchując się nawzajem, spisując zawczasu
mowy, które miały byd wygłoszone, zaopatrując opis pogrzebu w nieskooczoną obfitośd odnośnych
komentarzy. Kolosalny wieniec, uwity z pachnących farbą drukarską gałązek skandalu, przetykanego
notorycznymi łgarstwami, niósł dziekan dziennikarstwa miejscowego, siwowłosy p. Szmok,
korespondent tygodnika „Huzia go!”159.

...Szło ciało lekarskie w zbytkownych futrach, w kolosalnych kaloszach, okryte klejnotami bezcennej
wartości. Szli lekarze z powagą i pychą, razem, lecz odgrodzeni wzajemną nienawiścią wszyscy
odwróceni do siebie tyłem. Obłok upiorów świeżo zamordowanych chorych unosił się nad nimi jak rój
komarów. Zjawisko to jednak widzialnym było tylko dla Wskrzesicieli Ducha, którzy postępowali tuż
za fakultetem, wszyscy z zapalonymi trociczkami w rękach.

W długim szeregu przewielebnego duchowieostwa kroczył z oczami pokornie wbitymi w ziemię brat
Buchadło. Bose stopy miętosiły błoto, brzuch, nie zwalczony jeszcze życiem ascetycznym, wydymał
mu zgrzebny habit. Mycka na głowie, różaniec w złożonych dłoniach.

Ani razu nie rzucił okiem na ukochane niegdyś miasto, ani razu nie odwrócił głowy na okrzyki i
pozdrowienia niezliczonych przyjaciół. Nie zważał na obelgi i drwiny wrogów, którzy bezczelnie
wskazywali go sobie palcami. Dusza jego już umarła dla świata.

159
Szmok, korespondent tygodnika „Huzia Go!” - nazwisko utożsamione z pospolitym rzeczownikiem „szmok”
oznaczającym pospolitego wyrobnika dziennikarskiego bez charakteru i indywidualności.
Aż doszło jego uszu straszliwe a błogie szeptanie. Drgnął brat Buchadło od stóp do głów i żachnął się
w bok jak spłoszony koo, aż obalił trzech kleryków i kroczącego pontyfikalnie obok niego księdza
regensa Bułanego S. J.

Cudna wieszczka w całej pełni swej szataoskiej urody, spowita w grubą żałobę, tym śnieżniejsza w
czerni, tym rozkoszniejsza w swoim diabelstwie, spoglądała ku niemu, wychyliwszy się do pół postaci
z lektyki, którą dźwigali czterej wedle alfabetu dyżurni tego dnia fatyganci, p.: Fajski, Fetorowicz,
Firlejko i Fuss.

Czterej niewolnicy biegli kłusem przez pole, ażeby wyminąd pochód i zapewnid swej bogini wygodne
miejsce przy samym grobie. Zoczywszy brata Buchadłę, wieszczka zatrzymała ich i kazała się nieśd tuż
obok ku nieopisanemu oburzeniu i szczeremu zachwytowi mnichów, kleryków i kanoników,
prowadzących kondukt pogrzebowy i śpiewających ponure psalmy.

Długo walczył z szatanem świętobliwy brat. W piersi jego burzyły się najsprzeczniejsze uczucia. Jak w
szczelnie zaśrubowanym kotle, postawionym na ognisku piekielnym, pryskały i prężyły się w uwięzi
rozparzone namiętności, miażdżąc swoim naporem cnoty przyrodzone i cnoty w klasztornym życiu
nabyte. Jęczał brat Buchadło, chrapał i rzęził, zataczał się, zatykał sobie oczy potężnymi pięściami. Jak
w taocu św. Wita, który był przywilejem wielu świętych, miotał się wśród struchlałego orszaku
kolegów i przełożonych.

Chciał się cofnąd od zjawy piekieł, a zbliżał się ustawicznie, chciałby oślepnąd - a jednak spojrzał!

Szatan porwał go w drapieżne objęcia, odurzył odorem smoły piekielnej - a wszyscy anieli zaśpiewali
nad nim hymn niebiaosko rozkoszny:

O - te - oczy...

W mgnieniu oka wrzuceni zostali do rowu pp. Fajski, Fetorowicz, Firlejko i Fuss, którzy ważyli się
bronid przystępu do lektyki. W mgnieniu oka ekwipaż w stylu Ludwika XV był rozwalony na kawałki, a
straszna markiza porwana w żelazny uścisk. Jednym kopnięciem powaleni byli członkowie Komitetu
Pogrzebowego, usiłujący zapobiec skandalowi, po czym brat Buchadło, rycząc jak goryl, sunął w
olbrzymich podskokach w kierunku Gubałówki i cisnął do zgrzebnego habitu piekielną poetkę,
wrzeszczącą ze strachu i rozkoszy.

Tuż za karawanem dreptała jedyna siostra zmarłej, przybyła w ostatniej chwili przed pogrzebem. Sam
p. Drągajło, magnat spod Poniewieża, prowadził ją pod rękę, krocząc z niezmierną godnością. Siostra
ustawicznie rozglądała się wokoło jakby w chorobliwym niepokoju. Panie postępującego tuż
Syndykatu Pensjonatów obrzucały ją ironicznymi spojrzeniami i obgadywały ją już to jako siostrę
nieodżałowanej koleżanki, już to za jej strój zaniedbany i fantastyczny.

Pominąwszy bowiem zaszarganą suknię, wiszącą na kościstej matronie jak na tyce, ogólną uwagę
zwracały kolosalne powykręcane kamasze i kapelusz podobny do czółna uplecionego z rogoży; trzy
pióra indycze oraz wiązka zwiędłych sztucznych róż dyndały za każdym energicznym ruchem
strapionej siostry. Zakwefiona zrudziałym welonem, obzierała się na wsze strony. Magnat spod
Poniewieża od dawna już rzucał na nią ukradkowe, boczne spojrzenia, a chcąc uspokoid jej
zdenerwowaną żałośd, co czas pewien szeptał słowa pociechy i z całkowitym uszanowaniem całował
ją w rękę, po czym siostra ucierała łzy i z otuchą ruszała dalej.
Za rodziną i za Syndykatem, odgrodzone od konduktu kordonem nadwornej piechoty leśnej Paostwa
Zakopiaoskiego, uzbrojonej w dubeltówki, czarną, nieprzejrzaną masą waliło pospólstwo zwyczajnych
gości, luźna chasa160 i hołota letnicza, nie należąca do żadnej organizacji prócz Bractwa Świętej
Cierpliwości, którego ustawa nie daje żadnych praw, a tym bardziej prawa do reprezentacji na
walnych uroczystościach narodowych.

Otoczeni kordonem srogich trabantów, okładani kolbami za byle kichnięcie, letnicy dusili się i deptali
się wzajemnie w niezmiernym tłoku. Tu płakano szczerze i głośno, tu piętno żałoby wyryło najgłębsze
znamię na wymizerowanych przez głód i klęski żywiołowe obliczach.

Brama cmentarna...

Karawan zatrzymuje się. Sześciu najczcigodniejszych górali ze Związku Raubszyców zdejmują


kolosalną trumnę z wysokich mar. Wszystkie trzy orkiestry: okarynowa, góralska i propinacyjna,
uszykowane i zjednoczone u wrót cmentarza, uderzają w niebo potężnym hymnem żałoby.

Zawyły basem psy liptowskie, które stały tuż obok, gdyż Komitet Pogrzebowy nie dopuścił psiej
reprezentacji na poświęconą ziemię cmentarza. Wzmogły się szlochania tłumu, wrzaski członków
komitetowych usiłujących utrzymad w szyku pchającą się przez bramę i przełażącą przez mur
cmentarny nawałę deputacji.

Pomieszało się wszystko w szalonym ścisku. Autorowie zgnieceni zostali w jedną masę z krytykami.
Raubszyce zdeptali wszystkich Wskrzesicieli Ducha wraz z trociczkami. Model chramu-gontyny uległ
zmiażdżeniu w tłoku. Połamano drogocenny unikat, autentyczny szkielet niedźwiedzia jaskiniowego,
pomimo zażartej obrony docentów i asystentów, którzy rozbili niejedną czaszkę ludzką, walcząc na
prawo i na lewo gnatami mamutowymi. Kobiety mdlały...

Wreszcie mur otaczający miejsce wiecznego spoczynku runął pod parciem masy niezorganizowanej
kanalii letniczej, która, bez miłosierdzia walona kolbami po łbach przez piechotę leśną oraz
nadwornych hajduków węgierskich Paostwa Zakopiaoskiego, wybiła szeroki wyłom i rozlała się jak
szaraocza po całym cmentarzu.

Górale dźwigający trumnę żeglowali mężnie przez fale ludzkie, otoczeni przez Bractwo Nagłej Śmierci,
złożone z najgrubszych bab. Tuż za trumną przepychał się Drągajło, osłaniając własną piersią siostrę
nieboszczki.

Wiry ludzkie kłębiły się około grobu. Pomieszały się wszystkie stany.

Z trybuny wciąż spychali się jacyś ludzie. Zaledwie wydostał się na wierzch którykolwiek z mówców,
ściągano go za nogi, zanim zdołał wypowiedzied pierwsze słowo. Na dnie głęboko rozkopanej mogiły
gramolili się zepchnięci w tłoku ludzie.

Kiedy wreszcie po długim przepychaniu się, po wielu walkach i przygodach trumna stanęła nad
grobem, trybuna zajętą już była przez uzbrojonych drabów, którzy zwartym czworobokiem otoczyli ją
ze wszystkich stron.

160
chasa - hałastra, zgraja, motłoch
Na wysokości trybuny ozdobnie udekorowanej kilimami, które o tej porze były już zdarte i podarte,
odsłaniając ordynarne tarcice rusztowania, ukazał się prezes Żarliwców z łbem obwiązanym brudną
szmatą i wrzeszczał:

- W imieniu pogwałconej sprawiedliwości! Nie dopuszczę do pogrzebania wiadomych zwłok, zanim


banda fałszerzy opinii i złodziei grosza tatrzaoskiego, mianująca się bezprawnie tutejszymi
Gorliwcami, nie ustąpi z cmentarza!

W imieniu ludzkości i kultury! Nie pozwolę na dopełnienie pogrzebu, dopóki Koło Żarliwców nie
otrzyma honorowego zadośduczynienia i dopóki nie wydane nam zostaną sztandary oraz wszystkie
insygnia niegodnej organizacji.

Przez szacunek dla pamięci nieboszczki aresztuję trumnę i nie pozwalam jej zakopad, dopóki nie
wypłacana nam zostanie suma trzydziestu siedmiu koron, należna od trzynastu lat za drzewo
dostarczone na jedną z wiadomych przybudówek do schroniska nad Mysim Stawem oraz za dwa
tuziny wiaderek...

Wśród powszechnego wzburzenia wszczęła się bezładna dyskusja. Od razu kilkadziesiąt osób zażądało
głosu. Oburzone duchowieostwo opuściło gremialnie cmentarz. Na próżno komitetowi domagali się,
aby piechota leśna natarła na świętokradców. Inżynier Oszast bowiem nakazał był piechocie osłaniad
odwrót duchowieostwa. Straż ogniowa nie mogła atakowad, gdyż w ciągu pochodu cała woda z
beczek wyciekła, a nadto ocieliły się po drodze dwie krowy, zaprzężone do aparatów ratowniczych.
Taternicy zachowywali neutralnośd, gdyż wśród Gorliwców znajdowało się sporo ich komilitonów. Co
zaś do Straży Górskiej, przeznaczonej specjalnie do pilnowania porządku, to pobiegła już ona na
przełaj za potok, ku stokom Gubałówki, by tropid i osaczad niewiadomego osobnika, który, jak to w
ostatniej chwili doniesiono kapitanowi Tołumbasowi przez szpiegów Ciszy i Majestatu, korzystając z
tego, że Straż Górska zajęta była pogrzebem, wybrał się na zbieranie szyszek do Puszczy
Gubałowskiej.

Nie pozostawało nic innego, jak ukorzyd się przed napastnikami. Struchlałym Gorliwcom odebrano
podarty w walkach sztandar i insygnia i wręczono wrogom. Trudniej szło z zebraniem żądanej kwoty.

Najpiękniejsze panie, uproszone przez cztery komitety pogrzebowe, w ciągu godziny krążyły wśród
tłumu, przemawiając do znanych uczud obywatelskich oraz powołując się na nie pogrzebane zwłoki
wielkiej nieboszczki. Tymczasem około trybuny kłócono się zawzięcie. Ze względu jednak na świętośd
miejsca nie doszło do bójki.

Po godzinie składka przyniosła ośmdziesiąt siedem halerzy i dwie kopiejki.

Wobec tych trudności p. Drągajło wydobył natychmiast nową stukoronówkę i wręczył ją prezesowi
napastników. Ten, jak prawdziwy dżentelmen, ustąpił natychmiast z trybuny i znikł w tłumie
zwolenników, nie wydając zresztą reszty z otrzymanej kwoty.

Na trybunę wstąpił trzęsący się ze wzruszenia stary hr. Iżyca, znakomity zbieracz anegdot, autor
cennej monografii o baronie Kaftalu.

Tłum skupił się i zastygł w oczekiwaniu. Uczyniła się cisza, wśród której furkotały na wietrze sztandary
niezliczonych korporacji. Deszcz ustał na chwilę, odsłoniły się nieco Regle i zbocza Gubałówki. W
majestatycznym otoczeniu gór, wśród nieprzejrzanych tłumów żałobnych słuchaczy, pod osłoną
chorągwi cechowych stał na trybunie, obdartej ze wszystkich ozdób, czcigodny starzec i drgającymi
wargami na próżno usiłował wyrzec pierwsze słowo.

Łzy cisnęły się do oczu. Płakała komisja klimatyczna, płakała rada gminna, ryknął sam wójt p. Drzyj,
chłop mocny. Płakali literaci, recenzenci, taternicy, mistycy, humoryści, raubszyce, lekarze, panny,
dorożkarze, posłowie do sejmu, restauratorzy. Mówca, poruszony tymi objawami sympatii, zachlipał,
otarł szybko oczy i prawił:

- Żałobni słuchacze! Powaliło nas, nas wszystkich, jako lipę rozłożystą! Od piorunowego ciosu! Jako
lipę rozkwitłą, ku której woni... My jako, że tak powiem, pszczoły po miód otuchy! Z dawna przywykli!
Dążyd?... Zdążyd z dawna przywykli...

Cienie twych rozłożystych konarów szukały ochłody... U twych piersi rozrosłych, żałobni słuchacze! U
twych niewyczerpanych konarów rosło Zakopane! Zakopane - mlekiem i miodem płynące!...

Mówcy czyniło się niedobrze. Jeden z obecnych pomimo oporu meteorologów porwał któremuś
miednicą z deszczem i podsunął hrabiemu. Mówca pił namiętnie i długo i nieodwołalnie zapomniał
całej reszty przemówienia.

- Żałobni słuchacze! Zbyt jestem podekscytowany sukcesywnymi ewenementami żałobnego dnia


dzisiejszego, by móc zeksponowad cały ból i kontynuowad mową... Nie jestem w stanie
zdebarasowad161 się od łez... Zmażorowany162 przez nawał wzruszeo, proszą mnie zekskuzowad163 za
moje stimidowanie164. Jedynie anwizażując165 wyniki powszechnego żalu i ewentualne klęski wznoszę
modły do Przedwiecznego, by zechciał, czyli właściwie raczył, przyakcelerowad166 pogodę i
zdezawuowad żywioły rozkładu, które, o ile widzą, śmieją się ze starca. A nieobecnośd wielebnego
duchowieostwa niechaj nie będzie obrazą dla duszy nieboszczki. Żałobni słuchacze! Módlmy się w
pokorze i czekajmy z wiarą, albowiem dopóki Kościół funguje167...

I upadł.

Natychmiast stanęła na trybunie panna Osesek, redaktorka „Zatoki Kobiecej”, i zaczęła mówid, chod
była z kolei dopiero siedmnastą.

- Nad trumną kobiety tylko kobieta ma prawo głosu! Zwracam się do wszystkich kobiet...

- Łżesz pani! Zmarła nie była feministką.

- Mówid po kolei!

- Numer drugi na trybunę! Pan Woziwoda w imieniu poetów lirycznych. Proszę!

161
zdebarasowad się (fr. débarasser) - uwolnid się
162
zmażorowany (fr. majeur) - dosŁ: przeważony, pokonany
163
zekskuzowad (fr. excuser) - przeprosid, wybaczyd
164
stimidowanie (fr. timide) - zalęknienie, zatrwożenie
165
anwizażując (fr. envisager) - biorąc pod uwagę
166
przyakcelerowad (fr. accélérer) - przyspieszyd
167
funguje (łac. fungere). - sprawuje urząd
- Zmarła była kobietą przede wszystkim. Żyła jako kobieta - jako kobieta umarła. Kobiece jej życie było
pełne trosk związanych z losem dzisiejszej kobiety - kobiety polskiej przede wszystkim.

- Precz!

- Woziwoda! Woziwoda!

- Przemoc nad kobietą? Kobiety polskie! Tu krzywdzą waszą siostrę kobietę! Precz ode mnie,
albowiem jutro wszystkie pisma kobiece i kobiety całego świata dowiedzą się o potwornym fakcie
męskim...

Tymczasem zacny p. Drągajło pochylił się nad siostrą nieboszczki, która zmęczona przysiadła sobie
była na trumnie.

- Co pani jest? Może droga pani co powącha?

Na próżno siostra usiłowała wydusid ze siebie jakieś słowo. Oczy jej wyłaziły na wierzch, gęba otwarła
się, a sztuczne zęby szczękały jak kaskaniety. Ręce kurczowo trzymały się trumny, całe ciało dygotało
jak w febrze.

- Co pani jest? Może droga pani co powącha?

Kapelusz latał na głowie siostry, miotanej podrzutami jakiegoś niesłychanego paroksyzmu. Z gardła
wydobyło się chrapanie. Odsłonił się zrudziały welon i ukazało się oblicze ponure i nieprzytomne,
gęsto porastające czarną szczeciną.

Bliżej stojący pochylili się również i wparli oczy w nieszczęsną siostrę. Po chwili uwagę wszystkich
zwróciło głuche kołatanie w pudle trumiennym i trzask desek.

- Niech pani dobrodzika wstanie z trumny... Może jednak droga pani cośkolwieczek powącha?

Nagle siostra podskoczyła do góry całym ciałem i wśród trzasku desek ozwał się ukochany, potężny,
znany głos...

- Ty łajdaku jeden! Jak śmiałeś siadad na mojej trumnie! Przez ciebie o małom się nie udusiła. A wy
stoicie jak bydło i żadnemu cymbałowi nie przyszło na myśl wykopad stąd łajdaka, który drwi sobie z
całego świata... Kanalie! Otwórzcie! Żywą mnie chcieli zakopad! Już ja wam pokażę Zakopane...

W mgnieniu oka tłum lunął na wszystkie strony. W szaleostwie przerażenia rypało wszystko przed
siebie, wyjąc ze zgrozy. Łamano krzyże, przewracano się na mogiłach i pomnikach. Zwały ciał tworzyły
się co chwila i zrywały się na nowo, gubiąc kapelusze, parasole, pochodnie, sztandary, insygnia, narty,
sanki, szkielety niedźwiedzi jaskiniowych, gontyny, łamiąc nogi i jeszcze uciekając na jednej nodze.

Najpierwszy wypadł za mury cmentarza dr Szurlej, omotany welonem, trzymając w garści spódnicę,
demonstrując męskie majtki i wielkie kamasze. Kwicząc nieludzkim głosem wyleciał przez bramę.
Atoli deputacja psów liptowskich, zgromadzona tuż za murem i czekająca cierpliwie na skooczenie
obrzędu, ujrzawszy okropną pokrakę mknącą w straszliwych susach, wydarła się dozorcom i runęła za
widmem ze wściekłym ujadaniem.
W jednej chwili rasowe psy dopadły Szurleja, powaliły go na ziemię i w mgnieniu oka rozerwały na
kawałeczki.

Pani Marchołtowa usiadła na własnej trumnie i długo spoglądała w zadumie w głęboki dół, wykopany
dla niej. Myśli jej były pełne wieczności. Przez chwilę rozważała, czy nie lepiej było nie ożyd całkiem,
niż żyd nadal. Pożałowała chwały niebieskiej, na której progu już była stanęła. Westchnęła na myśl o
spotkaniu ze śp. małżonkiem, o zmarłych przyjaciołach, którzy na tamtym świecie potrzebowali jej
protekcji, o licznych pomarłych wrogach, którzy oszukali zapewne komisje niebieskie i rozwalali się w
niebie, a których należało natychmiast powyrzucad do piekła.

Po czym zerwała się na równe nogi i poszła prosto do domu, gdyż przypomniała sobie, że o tej porze
kuzynka Kupczykajtisówna dysponuje kolację „Pod Polskim Brzuchem” i jak zwykle w nieobecności
gospodyni szafuje prawdziwym masłem i prawdziwą śmietaną.

Myśl jej wróciła znowu na ziemię. Zapomniane zostały dni otchłannych wędrówek duszy po
czeluściach zaświatowych. Zagasły w świadomości niepojęte przemiany, jakim podlega duch
człowieka w okresie przejściowym między zgonem a oddaniem ciała ziemi. Jęła się dusza p.
Marchołtowej zagadnieo życia i trosk dnia. Zatrzęsły się w niej wnętrzności na myśl o anarchii, w jaką
upadła powierzona jej pieczy kraina. Zacisnęły się szczęki na wspomnienie niezliczonych wrogów.
Szukały roziskrzone oczy głównego winowajcy, nieszczęsnego o tej godzinie Szurleja. Cisnęły gniewne
usta obelgę jedną, drugą - jedenastą i święta cholera porwała ją w swój wir. Parła ku Zakopanemu -
ku walce i ku nowym dziełom swoim.
Zakopanoptikon - bujda literacka czy portret Zakopanego?

Pytanie takie wydaje się uzasadnione u wstępu rozważao o niezwykłej i unikalnej w sensie literackim
powieści Struga ze względu na jej specyficzną zawartośd. Nim wszakże pokuszę się o. odpowiedź,
wypadnie zająd się frapującą sprawą; skąd w ogóle taka nietypowa dla autora Ludzi podziemnych
pozycja groteskowo-satyryczna i skąd jego żywe zainteresowanie dla problemu gór i Zakopanego. A
jeśli zainteresowanie, to dlaczego właśnie pisarski jego wyraz w konwencji żartobliwej. Nie tylko
żartobliwej, ale wręcz brawurowo satyrycznej, wybuchającej fajerwerkami kpiny i surrealistycznej
szarży.

Pojawienie się Zakopanoptikonu w latach 1913-1914 jest tajemnicą pojemności talentu Struga i
ujawnieniem nie znanej uprzednio jego czytelnikom, przynajmniej w takim rozmiarze, ogromnej
satyrycznej weny.

W latach ogłoszenia drukiem Zakopanoptikonu Andrzej Strug był już dojrzałym i uznanym autorem ze
szkoły prozy lirycznej Żeromskiego i trochę prozy introspekcyjnej Dostojewskiego, twórcą powieści
ukazujących walkę polskich rewolucjonistów-konspiratorów z caratem, ponadto akcentujących
narodowe tradycje powstaocze. Był autorem piszącym jak najbardziej serio (chod z przebłyskami
spojrzenia, człowieka dowcipnego) i twórcą całej galerii postaci, którym nadawał wymiar heroiczny,
heroizował ich cierpienia i dramaty. Trudno zaprzeczyd, że jako autor chodby Ludzi podziemnych czy
Ze wspomnieo starego sympatyka lub Dziejów jednego pocisku pretendował świadomie do pozycji
pisarza-społecznika.

Mało tego. Po I wojnie światowej, chod bogactwo jego talentu wyżłobiło sobie drogę także w
kierunku powieści ekspresjonistycznej, sensacyjno-psychologicznej z dużym ładunkiem groteski i
karykatury (Pieniądz, Fortuna kasjera Śpiewankiewicza), wciąż pisał głównie serio, wciąż poszukiwał
heroicznych tematów, wciąż znajdował czytelników, których wzruszał i przejmował Mogiłą
nieznanego żołnierza czy Żółtym krzyżem. Ale poszerzenie możliwości twórczych Struga było już
faktem. Obok patriotyczno-społecznikowskich tematów, niemalże w chronologicznym sąsiedztwie,
pojawiają się wkrótce nie tylko owe powieści ekspresjonistyczne z życia wykolejeoców czy ludzi
owładniętych patologiczną manią, ale wręcz tematy burleskowo-satyryczne, jak chodby znów
zakopiaoski Wielki dzieo (1925 r.) czy pamflet na sanację pt. W Nienadybach byczo jest i sporo innych
opowiadao w tej tonacji.

Oczywiście wielu pisarzy tworzy literaturę serio i równolegle z nią utwory humorystyczne. Taka
umiejętnośd przestawiania wyobraźni na dwa tory nie jest znów fenomenem aż tak szczególnym, aby
warto się było dłużej o nim rozwodzid. Rzecz jednak w tym, że Strug z pisarstwem społecznikowskim
czy ekspresjonistyczno-obyczajowym występował jawnie i oficjalnie, podczas gdy humorystą w
pełnym wymiarze był po prawdzie w połowicznej konspiracji, wchodząc na rynek wydawniczy
„tylnymi schodami”. Charakterystyczne, że obie jego powieści satyryczno-groteskowe,
Zakopanoptikon i Wielki dzieo, jak również szereg humorystycznych opowiadao z różnych lat, nie
wyszły za życia autora poza stadium druku w czasopismach. A przecież powieści serio były wydawane
jako książki nieraz parokrotnie, filmowane itd. Trudno uznad to za przypadek.

Ciekawie naświetla tę sprawę druga żona pisarza, Nelly Strugowa, we fragmentach wspomnieo:
Mówiąc o humorze tego, jak pisał Żeromski, jednego z najdowcipniejszych w Polsce ludzi, muszę podkreślid jego
skłonnośd do satyry i niezwykle bujną fantazję, którą tłumił, nie chcąc się z tym zdradzid. Uważał, że swą
literaturą winien służyd, a nie bawid, ale przejawiały się one w jego utworach: w Fortunie kasjera
Śpiewankiewicza, W Nienadybach oraz w zupełnie wyraźnych, jak je nazywał, „bujdach” - w Zakopanoptikonie i
168
Wielkim dniu, których nie chciał dad wydawcy [podkr. R. H.].

I jeszcze charakterystyczne wyznanie Struga z r. 1920 z tego samego źródła:

Ja obecnie choruję na pewne zbyt śmiałe zamiary literackie, których się sam boję i wstydzę. Chce mi się bardzo
169
zerwad z moją bogobojną i nudną przeszłością

Ta „bojaźo” i „wstyd” jako hamulec w ujawnieniu nieskrępowanych, żywiołowych pokus literackich


miały zapewne źródło także w pozycji społecznej, wielkim autorytecie moralnym, jaki zyskał sobie
Strug - dawny socjalistyczny działacz rewolucyjny, zesłaniec, legionista, później wiceminister w
rządzie lubelskim w r. 1918, wreszcie prezes wolnomularskiej Wielkiej Loży Narodowej Polskiej (z
kierowniczej w niej roli następnie się wycofał), senator z listy PPS w międzywojennym okresie
niepodległości, w zdecydowanej opozycji wobec rządów autorytarnych, prezes Zarządu Głównego
Ligi Obrony Praw Człowieka i Obywatela, płomienny obrooca prześladowanych i uwięzionych itd.
Wydawało się zapewne Strugowi, że nie wypada mu schodzid z piedestału, a jeżeli już schodzid, to
czynid to trochę chyłkiem i półoficjalnie.

I jeszcze jedno określa dobrze wahanie i rezerwą pisarza towarzyszące wystąpieniu z gatunkiem
pisarstwa satyrycznego. Otóż zamiast ewentualnej dedykacji powieśd otwiera aforyzm-pytanie
retoryczne do czytelnika: „Czy wolno Polakowi dziś się śmiad?...” Bardzo to charakterystyczne,
ponieważ podobny problem trapił przeciwników krakowskiego Zielonego Balonika w zbliżonym mniej
więcej czasie (Feldmana, Ładę-Cybulskiego, a nawet Pronaszkę). Krytykom humoru Zielonego
Balonika chodziło mianowicie o skrupuły w związku z trwającym nadal w świadomości ogółu
pokłosiem krwawego i tragicznego w Królestwie Polskim roku 1905. W pytaniu Struga mogły
zadziaład również skrupuły wiążące się z narastającymi przed I wojną światową nastrojami
niepodległościowymi. Całe szczęście, że skrupuły nie przeważyły szali decyzji. Ale szkoda wielka, że
wszystko to razem wpłynęło jednak na postanowienie nieogłoszenia rewelacyjnego Zakopanoptikonu
w kształcie książki. Rozpowszechniony szerzej za życia autora, byłby może wywołał większy odzew
polemiczny i skłonił autora do wyznao i wyjaśnieo rebusowej natury tej powieści.

Jakie przyczyny spowodowały, że bohaterem powieści satyrycznej Struga stało się akurat Zakopane, i
to u schyłku Młodej Polski?

168
Wspomnienia o Andrzeju Strugu (książka zbiorowa). Wstępem opatrzył i opracował Samuel Sandler,
Warszawa 1965, s. 239.
169
Tamże, s. 240.
Związki Struga z Zakopanem i Tatrami były dawne, trwałe i serdeczne. Świadczą o tym szczegóły
biograficzne pisarza, a także zapamiętania jego przyjaciół. Poznawszy Tatry w latach krakowskich
studiów literatury i historii, ściślej w r. 1902, powracał do nich w miarę możności systematycznie w
każdym letnim lub wczesnojesiennym sezonie, oczarowany ich pięknem, przywiązany do
Zakopanego. Powracał, jeśli jego losy działacza socjalistycznego, a potem niepodległościowego
(rozpatrujemy obecnie okres do I wojny światowej) na to pozwalały. Wiadomo, że wypadki r. 1905 w
Królestwie Polskim rzuciły go do Warszawy, i wiadomo, że szczęśliwym zrządzeniem losu,
zaangażowany w oświatową działalnośd konspiracyjną, uniknął zsyłki, którą zamieniono na nakaz
wydalenia z Królestwa. Istotnie, po krótkim pobycie w Galicji przebywał w latach 1907-1914 w Paryżu
- jak twierdzi autor literackiego biogramu Struga, Janusz Rohozioski170, ale nie wyłącznie. Wielu
zakopiaoskich przyjaciół pisarza podkreśla, że Andrzej Strug bywał w Zakopanem bardzo często.
Mieszkając okresowo we Francji, gdzie się znalazł, gdy aresztowanemu w 1907 r. i skazanemu
ponownie na zesłanie zamieniono wyrok na przymusowy wyjazd za granicę, robił na pewno wypady
do Zakopanego. Mariusz Zaruski, z którym poznał się Strug jeszcze na zesłaniu w latach 1895-1900,
przypomina, że

Paostwo Gałeccy, poczynając od roku 1902, lato przeważnie spędzali w Zakopanem, mieszkając na
171
Żywczaoskim lub na Skibówkach .

Wanda Gentil-Tippenhauerowa ryzykuje nawet nieco przesadną opinię:

172
jak wiadomo, przez 37 lat z rzędu zaglądał Strug rokrocznie do Zakopanego .

Faktem jest, że niezależnie od poprzednich odwiedzin Strug przyjechał na pewno do Zakopanego w r.


1910 i 1912. Odnotowują te pobyty tzw. Listy gości ogłaszane na łamach czasopisma „Zakopane”
(Lista gości nr 16 z r. 1910 odnotowuje pobyt obojga Gałeckich na Żywczaoskiem, Lista nr 15 z r. 1911
- pobyt Honoraty Gałeckiej, przebywającej - jak wolno się domyślad - wraz z mężem). To samo
„Zakopane” informuje w sierpniu 1912 o udziale Tadeusza Gałeckiego (autentyczne nazwisko Struga)
w wiecu w sprawie ochrony Tatr. Fakty te są istotne, gdyż uzasadniają dobrą znajomośd stosunków
zakopiaoskich Struga, zaświadczoną na kartach Zakopanoptikonu.

Czy miał również okazję do wejścia w świat taterników, tak dowcipnie opisany w powieści?

Strug pasjonował się w ogóle górami. W r. 1909 i 1910 zwiedził Alpy i Pireneje. Ślady bystrej
obserwacji Alp i alpinizmu widoczne są później w powieści Pieniądz (1921). Sceny z życia alpinistów,
przewodników, środowiska bywalców hoteli alpejskich, górskich mitomanów i pseudowspinaczy

170
Obraz literatury polskiej XIX i XX wieku. Literatura okresu Młodej Polski, t. 3, Kraków 1973, s. 187.
171 Wspomnienia o Andrzeju Strugu, s. 57.
172
„Zakopanoptikon” i „Wielki dzieo” Andrzeja Struga, „Wierchy” 1958, t. 27.
ukazane są tam z zacięciem karykaturzysty, chod nie w tak groteskowym ujęciu, jak wcześniej w
Zakopanoptikonie i później w Wielkim dniu.

Strug był zapalonym turystą-wspinaczem, aczkolwiek do miana taternika-sportowca nie pretendował


Potwierdzają to jego współcześni:

*...+ nie lubił karkołomnych wspinaczek, nie porywała go walka z turniami, za to przepadał za włóczęgą bez
173
planu i celu, szczególnie zaś za noclegami w lesie .

Kochał niepogodę, legendarny deszcz zakopiaoski, mgły i burze, lubił włóczyd się po dolinach, zazierad na
174
szczyty, spocząd przy potoku, rozpalid watrę, łazikowad tygodniami, byle patrzed i patrzed na ukochane góry .

Strug zżyty był z szerokim kręgiem osób bądź podzielających jego sposób chodzenia po górach
(zaprzyjaźnieni Gumplowiczowie, A. Uziembło, Młodzianowski, Minkiewicz, Gentil-Tippenhauerowa,
K Prauss, K. Aleksandrowicz), bądź kwalifikowanych zdobywców skał, którym również towarzyszył na
łatwiejszych wyprawach (Zaruski, St. Osiecki, później Oppenheim). Zżyty był z kręgiem taterników i
wystarczająco oczytany w prasie taternickiej, w której dochodziło nieraz do przesadnych
prestiżowych sporów o pierwszeostwo w pokonaniu skalnej drogi, prowokujących do karykatury i
przyjaznej kpiny (zajmiemy się bliżej tym zagadnieniem nieco później).

Tak czy owak można by się zastanawiad, dlaczego Strug ujawnił się po raz pierwszy jako humorysta,
biorąc na warsztat Zakopane i Tatry Ostatecznie mógł napisad na oba te tematy jeszcze jedną
powieśd społeczno-patriotyczną w patetycznej tonacji, korzystając z neoromantycznych „izmów” i
„ości”, jak chodby z idei Grzegorzewskiego i jego ozdrowieoczego „tatrzaostwa”, górskiego panteizmu
Karłowicza, Zaruskiego ideologii hartowania ducha w górach czy koncepcji Witkiewicza
doszukującego się prapolskich korzeni w stylu zakopiaoskim. Tymczasem Strug spojrzał na Zakopane
inaczej - z pozycji krytycznego obserwatora dostrzegającego śmiesznośd wakacyjnego zbiorowiska
pod Giewontem.

„Polskie Ateny”, którą to nazwą obdarzano wówczas po Krakowie również Zakopane, skupiało
Polaków ze wszystkich zaborów, a nawet z dalszych wschodnich kresów. Przynosili oni z sobą
niesłychaną, może i podświadomą, potrzebę uprawiania demokracji i korzystania z praw
obywatelskich pod innymi niż austriacki zaborami - niedozwolonych. To zupełnie naturalne
pragnienie w zakopiaoskiej praktyce wakacyjnej często nabierało cech niezamierzonej śmieszności.
Potrzeba sejmowania czy sejmikowania sprowadzała się często do czczej gadaniny podczas
dorocznych tzw. wieców Towarzystwa Tatrzaoskiego, a realizowanie praw obywatelskich polegało na
prawowaniu się o nie zapalone latarnie uliczne, nadużycia dorożkarzy lub na sążnistych uniwersałach
konsorcjum pao pensjonatowych. Bystrego obserwatora musiały śmieszyd takie dysproporcje.

W okresie Młodej Polski wytworzyła się snobistyczna moda na Zakopane i Tatry. Wprowadziła, daleki
od świeżości motywów i tematyki pierwszych koryfeuszy (Nowickiego, Tetmajera, Kasprowicza),
irytujący epigonizm motywów górskich, góralską chłopomanię, pęd do usilnego „zaliczania” szczytów

173
M. Zaruski, j. w.
174
W. Gentil-Tippenhauerowa, Wspomnienie o Andrzeju Strugu, [w:] Wspomnienia o Andrzeju Strugu.
(co łatwiejszych) i dolin przez niesprawnych mieszczuchów. Sprawy te w ośmieszającym kontekście
wychodzą raz po raz na jaw. Po okresie satyrycznych wystąpieo pozytywistów (Kazimierz
Bartoszewicz, Józef Rostafioski), ośmieszających środowisko letników i górali z bardziej
prostodusznych pozycji, dochodzą do głosu krytycznie usposobieni przedstawiciele Młodej Polski.
Adolf Nowaczyoski drukuje np. w r. 1903 na pozór niefrasobliwą humoreskę o kłopotach dzierżawcy
zakopiaoskiej kawiarni pt. Syrena Podhalaoska, naszpikowaną w gruncie rzeczy złośliwościami pod
adresem obyczajowości tamtoczesnej. Ludwik Szczepaoski pod pseudonimem Wincenty Ogórek
ogłasza w tymże 1903 r. nowelkę pt. W naszej letniej stolicy, czyli przygody rejenta Nowakowskiego w
Zakopanem. Przedmiotem żartobliwej interpretacji staje się tutaj postad Kazimierza Przerwy-
Tetmajera uwikłanego w romansowe przygody z góralkami i warszawskimi damami, jak również świat
pseudoprzewodników góralskich po Tatrach, widziany bez heroizujących upiększeo175.

W tymże samym 1903 r. ukazuje się cały „zakopiaoski” numer krakowskiego czasopisma satyrycznego
„Liberum veto” wypełniony parodiami literackimi i szyderstwami na temat gospodarki zakopiaoskiej,
jak również biorący na satyryczny warsztat miejscowych luminarzy. Młodej Polsce Tatrzaoskiej
przystawiono bardzo krzywe zwierciadło. Pojawia się charakterystyczny żart literacki w formie parodii
zatytułowanej Tysiąc sześdset dwudziesty trzeci sonet o Giewoncie, „dowodzący wytwarzania się
opozycji przeciw kulturowym konwencjom Młodej Polski Tatrzaoskiej”176.

Sprawa przeżywającej się mody na Tatry i Zakopane nie schodzi ze szpalt pism i z estrady. Na
otwarciu krakowskiego kabaretu Zielony Balonik w r. 1905 jego pierwszy konferansjer August
Kisielewski wypomina publiczności m.in. „snobizm wiedeosko-zakopiaoski”, a Boy w cyklu Z Szopki
krakowskiej na r. 1911-1912 (Słówka) wprowadza zabawny Kuplet zakopiaoskiego górala,
wspominającego dośd cynicznie efekty edukacji kulturalno j (i nie tylko) z warszawską panną. Zielony
Balonik ze swoim programem gościł właśnie w Zakopanem w r. 1911177.

Zakopane, wypełnione w każdym letnim sezonie wzrastającą rzeszą letników, ale także plejadą
wszelakiej maści ludzi pióra, artystów, ideologów i polityków, skupiało jak w soczewce życic elity
polskiej w przekroju ponadzaborowym spod znaku Młodej Polski. Wertującego karty „Przeglądu
Zakopiaoskiego” z lat 1899-1906 i „Zakopanego” z lat 1908-1914 zastanawia, ile w niezbyt przecież
wielkim wówczas uzdrowisku mogło się pomieścid w ciągu jednego sezonu rozmaitych prelegentów z
wieczorami autorskimi, odczytami, ile występów artystycznych trup teatralnych, muzycznych,
popisów solowych, ponadto wielotygodniowych naukowych kursów wakacyjnych, wreszcie
wystąpieo politycznych. Całe to życie kulturalne Zakopanego uskrzydlone było poczuciem swobody i
dużej dozy niezależności. W klimacie tylu rozmaitych tendencji i nierzadko w wysokiej temperaturze
wystąpieo ujawniały się również karykaturalne przerosty prowokujące dowcipnego obserwatora do
kpiny i parodii.

Tak się właśnie złożyło, że czas powstania Zakopanoptikonu - ok. r. 1912-1913 - zbiegał się z
osiągnięciem przez całą Młodą Polskę, nie tylko „Tatrzaoską”, punktu szczytowego, a zarazem

175
Szerzej o satyrze zakopiaoskiej w książce Kpiarze pod Giewontem. Antologia prozy satyrycznej zakopiaosko-
tatrzaoskiej. Opracował Roman Hannel, Warszawa 1987.
176
Sformułowanie Jacka Kolbuszewskiego w jego fundamentalnej pracy pt. Tatry w literaturze polskiej [...]. Cz. II
(1889-1939), Kraków 1982, s. 440.
177
T. Weiss, Legenda i prawda Zielonego Balonika, Kraków 1978, s. 124; potwierdza to również czasopismo
„Zakopane”.
schyłkowego. W interesującym eseju o Zakopanoptikonie Zdzisława Mokranowska178 zauważa, ie
.Publicystyka i literatura około r. 1910 wnosi zmianę”. Przytacza pomocną opinię Kazimierza Wyki179:

Polemika z modernizmem, pojęta szeroko, stanowi cechę charakterystyczną tego okresu.

Autorka wzbogaca uwagę Wyki własnym spostrzeżeniem, że „w obrębie drugiej formacji pisarzy
młodopolskich dochodzą do głosu akcenty krytyki”. Podkreśla, że w tym czasie „nową formą staje się
groteska”, i ilustruje myśl następującymi faktami z literatury: Jaworskiego Historie maniaków,
Kasprowicza Ballada o bohaterskim koniu i walącym się domu, S. Łacioskiego Halucynacje,
Micioskiego Bazylissa Teofanu, Choromaoskiego Groteski (w tomie Pościg za słoocem), J.
Husakowskiego Z momentów jednej doby (w tomie Spojrzenia). Dodajmy jeszcze od siebie - przede
wszystkim proza i poezja satyryczna Neuwerta-Nowaczyoskiego.

Warto sobie uświadomid, że Strug miał ułatwioną pozycję w obrębie tej „drugiej formacji” (bo do niej
niewątpliwie należał), a mianowicie predyspozycje osobiste: obcy mu był estetyzm i dekadentyzm,
obce filozofowanie i nie za wielkie przejawiał zrozumienie dla poszukiwao metafizycznych,
występujące zresztą często w praktyce modernistycznej w nader zawiłej, żeby nie powiedzied -
zagmatwanej postaci.

W obrębie samej tylko tematyki tatrzaoskiej, po latach heroizowania, estetyzowania lub


wprowadzania do niej elementów nastrojowości, coraz wyraźniej zarysowywały się akcenty
krytyczne. Ilustrację tej sytuacji stanowił poprzedni rzut oka na twórczośd satyryczną. Kropką nad „i”
okazał się Zakopanoptikon. Rację ma zatem Jacek Kolbuszewski, pisząc:

Zakopanoptikon był dziełem zamykającym szczytową fazę rozkwitu Młodej Polski Tatrzaoskiej i zwiastującym
koniecznośd odnalezienia nowych form rozumienia kulturowej roli Tatr w życiu polskim... Znakomity
180
Zakopanoptikon Struga oznaczał kres istnienia Młodej Polski Tatrzaoskiej .

Ale zanim rozstaniemy się definitywnie z pojęciem Młodej Polski Tatrzaoskiej, musimy zatrzymad się
nieco nad niezwykłą powieścią - Nietotą, księgą tajemną Tatr Tadeusza Micioskiego - jako bodaj
szczytowym przejawem owej formacji literackiej. Jej fabuła, rozgrywająca się głównie w Zakopanem
(chod także w rozmaitych częściach świata), jednoczy wątki jakoby prapolskiej i wschodniej
orientalnej kultury. Na kartach powieści przewijają się bohaterowie „odwieczni” i zarazem
współcześni, wieszczący z namaszczeniem swoje racje w oparach mistyki, posługujący się podniosłą
stylistyką. Akcja powieści przenosi się błyskawicznie w najodleglejsze miejsca, jakby w sennym
marzeniu, i stawia bohaterów w niewiarygodnych sytuacjach. Patetycznym wyznaniom bohaterów,
przypominającym często symboliczne wiersze moderny, odpowiada narracja autora, zbliżona do

178
Śmiech w „Zakopanoptikonie” Andrzeja Struga, [w:] Analizy i syntezy. Proza Andrzeja Struga. Studia pod
redakcją Tadeusza Bujnickiego i Stanisława Gębali, Uniwersytet Śląski, 1981.
179
K. Wyka, Modernizm polski, Kraków 1959.
180
Tatry w literaturze polskiej [...], s. 447.
ekstatycznej prozy Przybyszewskiego lub zwiastująca nadchodzący styl ekspresjonistów (w czym
współcześni nie orientowali się chyba zanadto).

Powieśd miała charakter dodatkowo prowokacyjny, ponieważ anektowała jako głównych bohaterów
wiele bardzo lub bodaj trochę znanych osób ze współczesnego zakopiaoskiego środowiska,
zaszyfrowanych w fikcyjne nazwiska. Z identyfikacją szczegółową postaci byłyby kłopoty, ponieważ
Micioski rozbudowywał kreacje swoich bohaterów lub fantazjował na ich temat w ramach szeroko
pojętej fikcji literackiej. W każdym razie współcześni orientowali się, o kogo w powieści mniej więcej
chodzi. Wiedziano zapewne, że Mędrzec Zmierzchoświt to Stanisław Witkiewicz, Wieszczka Mara to
Maria Dembowska, a Turów Róg jest kamuflażem jej domu w Zakopanem. Książę Hubert to
młodociany Stanisław Ignacy Witkiewicz, Kserkses Jakszma - to etnolog Bronisław Malinowski,
Mangro - Władysław Zamoyski i zarazem Wincenty Lutosławski, mag Litwor to nieżyjący wówczas
stryj Stanisława - Jan Witkiewicz, Ariaman - substytut samego autora itd.

Powieśd Nietota, drukowana pierwotnie w „Chimerze” w r. 1908, jako książka ukazała się w r. 1910.
Znana była zapewne Strugowi. Wolno mniemad, że lektura jej budziła w autorze Zakopanoptikonu
ambiwalentne uczucia. Dominujące wrażenie było chyba negatywne. Barokowe i orientalne
bogactwo zupełnie dowolnie kojarzonych wątków na alogicznej zasadzie i „destrukcja zastanych form
gatunkowych powieści”181 były z gruntu obce Strugowi (przynajmniej w owym czasie). Musiało go w
tej powieści wiele irytowad i śmieszyd. Jest nader prawdopodobne, że Nietota wywołała potrzebę
pisarskiej odpowiedzi, że stała się podnietą do stworzenia jej satyrycznej antytezy - Zakopanoptikonu.
Jeśli w Nietocie występują rozmaici koryfeusze zakopiaoscy zawoalowani patetycznymi nazwiskami i
uwikłani w herkulesowe perypetie, to w Zakopanoptikonie następuje odczarowanie wszystkich
magów, wieszczek i proroków. Odbywa się to za pomocą prozaicznych kreacji bohaterów o cechach
groteskowych i działaniach absurdalnych, ozdobionych etykietkami nazwisk ośmieszająco znaczących.
Ciekawe, że w obu powieściach występuje kilku bohaterów identycznych, o zakamuflowanej
tożsamości. Są nimi bodaj W. Lutosławski, Wł. Zamoyski i B. Malinowski.

Reszta, a właściwie ogromna większośd bohaterów w Zakopanoptikonie jest odmienna i obdarzona


parodystycznie ujętymi cechami zbiorowości Nietoty.

Czyż słownictwo i treśd wystąpieo Strugowych Wskrzesicieli Ducha nie są parodią owego
łaocuchowego wyliczania nazw niby-zaklęd w Nietocie? (1910, s. 31). Czy wykład Maga Litwora o
bóstwach indyjskich (Nietota, s. 120-122) nie sprowokował Strugowskich kpin zawartych w
wykładach mistyków zakopiaoskich i rozmaitych innych „uczonych”? Czy owi Strugowscy Czciciele
Mitry, Hufiec Duchów itd. nie są prześmiewczą kpiną wzniosłego i ekstatycznego ducha mistyki, który
przenika powieśd Micioskiego?

Wspominałem, że stosunek Struga do Nietoty był zapewne ambiwalentny. Otóż jest pewien wzgląd,
pozwalający się domyślad, że w wielowarstwowej Nietocie doczytał się Strug także tonacji, która nie
tylko spodobała mu się jako czytelnikowi, ale którą przypuszczalnie przejął i w pewnym sensie
zaadaptował do swojej powieści. Są pewne partie Nietoty pisane przez autora w konwencji
„obniżenia tonu na rzecz praktycznej filozofii zdrowego rozsądku”182. To partie tekstu, które w

181
Wg definicji S. Eilego z jego eseju Antypowieśd Micioskiego a estetyka młodopolska, [w:] Studia o Tadeuszu
Micioskim, Kraków 1979.
182
Tamże, s. 114.
odróżnieniu od autorstwa „Kronikarza Turowego Rogu” wygłasza „kronikarz piekielny” występujący
pod nazwiskiem Anonimusa. Zawierają one prozę bardzo realistyczną, obserwacje przyziemne,
ujmowane nierzadko w lapidarne i dowcipne sformułowania. Po prostu ów „kronikarz piekielny” jest
szydzącym ironistą posługującym się nierzadko żargonem publicystycznym. W intencji Micioskiego
ujmowanie świata i spraw idealistów, magów, proroków i patriotów jako areny zabiegów figur
przyziemnych i pospolitych było sprawką diabelską. Tym sposobem we wzniosłą i patetyczną
stylistykę powieści wsączył się strumieo dosadnych charakterystyk, inwektyw, płaskich dwuznacznych
pochwał wszelkiego szalbierstwa i - z dzisiejsza mówiąc - gangsterstwa. Autor czy też może narrator
powieści, poniesiony obrazoburczą weną swego „kronikarza piekielnego”, niepostrzeżenie tu i
ówdzie, mówiąc ściślej - często, schodzi z piedestału podniosłego stylu, wypada z roli namaszczonego
rewelatora najwyższych idei i tnie na odlew za pomocą grubych i dosadnych charakterystyk
niesympatyczne mu postaci „antyidealistów”, posługując się piętrowymi szyderstwami i językiem
polemicznej publicystyki gazetowej.

Trudno wątpid, aby Strug przeszedł do porządku nad stylem i sposobem widzenia „kronikarza
piekielnego” i popędliwego narratora. Ładunek ironii, szyderstwa i dowcipu zawarty w tej warstwie
Nietoty z pewnością obudził w Strugu nie tylko upodobanie i satysfakcję czytelniczą satyryka, ale i
potrzebę kontynuowania zabawy na terenie zakopiaoskim podobnymi formalnie metodami. Właśnie
zabawy - w odróżnieniu od postawy Micioskiego, który nawet wówczas, gdy stawał się satyrykiem,
czynił to z pozycji bardzo serio, oburzonego ironisty. Intencją Struga stało się ośmieszenie nie tylko
wszelkich „geszefciarzy” i załganych ideologów, ale także miłego Micioskiemu światka modnych
„metafizyków”. Zaskakujące wnioski dałoby porównanie w obu powieściach rozległych, podobnie
ujętych tyrad ironicznych demaskujących całe klany społeczne (np. dziennikarzy), hochsztaplerów czy
szydercze charakterystyki kobiet (w Nietocie - prowadzenia się uwodzicielki Zohmy, w
Zakopanoptikonie - prowadzenia się letniczek i pao pensjonatowych), tyrad wygłaszanych z
odmiennych pozycji - tam surowego szydercy, tu dowcipnego humorysty.

A więc chciałoby się powiedzied na koniec rozważao porównawczych, że Strug, niby zdolny uczeo,
zastosował broo nauczyciela, lecz skierował ją przeciw chronionemu olimpowi jego idei, a „kronikarz
piekielny” awansował na „kronikarza 49 dni deszczowych w Zakopanem”.

Sumując wszystkie okoliczności zakopiaoskie jak i sytuację w literaturze doby schyłku modernizmu,
nietrudno będzie pojąd, dlaczego fabułę powieści satyrycznej osadził Strug właśnie w rzeczywistości
podgiewontowej.

Nim skonfrontuję życie zakopiaoskie z zawartością tematyczną powieści - bo takie założenie


przyjąłem na wstępie - warto rozpatrzyd się w warsztacie literackim Zakopanoptikonu. Byd może i on
przybliży nam odpowiedź na postawione pytanie.

Przede wszystkim Zakopanoptikon jest w warstwie nazwisk, główniejszych przynajmniej bohaterów,


powieścią rebusową, z zaszyfrowaną tożsamością postaci autentycznych. Postaci te, obdarzone przez
autora fikcyjnymi nazwiskami, potraktowane zostały w sposób charakterystyczny. Trafnie określa to
W. Gentil-Tippenhauerowa, powierniczka tajemnic personalnych w Zakopanoptikonie, której głównie
zawdzięczamy rozwiązanie ważniejszych rebusów nazwiskowych w powieści i dobranie do nich
klucza:
Mamy tu do czynienia z wybitną typizacją i satyryczną transformacją żywych wypadków i ludzi. Z
znanego mu, żywego prototypu, Strug swobodnie lepił postad typową, puszczając wodze
nieokreślonej fantazji183. Nim podążę dalej tropami Strugowych zaszyfrowao personalnych w
Zakopanoptikonie, warto zauważyd, że modelem swojej satyrycznej powieści „z kluczem” pisarz
włączył się w narastający wówczas nurt prozy tego typu, żywej w początkach XX wieku, biorącej na
warsztat nierzadko temat zakopiaoski. Właśnie w tych latach pojawiły się na rynku czytelniczym
liczne powieści „z kluczem” o dośd przejrzyście ośmieszająco zaszyfrowanych bohaterach i
bohaterkach: M. Gawalewicza Plotka (1903), A. Miecznika Cztery dni (1903), A. Gruszeckiego Pod
Czerwonym Wirchem (1913) z rozpracowanym środowiskiem towarzyskim zakładu dra Chramca i jego
luminarzem - K. Tetmajerem, T. Nalepioskiego Śpiewnik rozdarty, a w nim nowela Wiatr halny. Z kolei
za powieści „z kluczem” uchodzą K. Tetmajera Panna Mery (1901) i Romans panny Opolskiej z panem
Glówniakiem (1912), powieści rozrachunkowo-szyderczo-paszkwilanckie, powstałe głownie na tle
zawodów miłosnych autora. Jak pisze Jacek Kolbuszewski:

...znamienną cechą owych powieści z początków XX wieku był ich jawnie skandalizujący charakter. Strug
uchwycił tę konwencję - wpisał się w modną konwencję powieści z kluczem, dając zarazem odpowiedź złośliwym
paszkwilom przez wprowadzenie kategorii pysznego humoru *z listu do autora niniejszego wstępu+.

Przejdźmy do szczegółów Zakopanoptikonu. Spod fizjonomii wielu skarykaturowanych postaci


wyłaniały się prawdziwe rysy znanych osób, tworzących nie tylko lokalną historię Zakopanego. Traf
chciał, że wiele spośród nich zawędrowało na stałe do historii Zakopanego, a nawet szerzej: do
dziejów kultury ogólnopolskiej. Będzie zadaniem ciekawym próba konfrontacji postaci występujących
pod fikcyjnymi nazwiskami z ich autentycznymi prototypami.

Aby ukazad bogactwo fabuły i motywów w zagęszczającej soczewce, użył Strug zabiegu z rekwizytorni
na pół realistycznej, na pół fantastycznej: przedstawił Zakopane nawiedzone nieprawdopodobnie
długotrwałym deszczem. Podtytuł powieści mówi, że trwał on przez 49 dni, czyli przez cały prawie
sezon letni z wyjątkiem jednego pogodnego dnia, w którym wszyscy ruszyli w Tatry. Zabieg ów
pozwolił wyeliminowad niepożądane rozproszenie akcji i ustawid skupisko ludzkie w przymusowej
sytuacji narastającej psychozy, czyli po strugowsku - „histerii hydropluwialnej”.

Zamknąwszy praktycznie przed letnikami i turystami Tatry za pomocą nieustającej niepogody,


stworzył sobie Strug w Zakopanem izolowane laboratorium śmieszności ludzkich, o czym świadczy
także pomysłowy tytuł powieści. W kalamburze „Zakopanoptikon” kryje się potrójna aluzja
znaczeniowa: Zakopane jako panoptikum, czyli przybytek groteskowych i dziwacznych spraw, i
Zakopane jako zmienny szereg egzotycznych obrazów, jakie oferuje fotoplastikon (przybytek ten
gościł wówczas pod Giewontem, wyświetlając obrazy z obcych krajów) w epoce, gdy film dopiero
raczkował.

To laboratorium śmieszności ludzkich pęcznieje po prostu od motywów fabularnych, z których każdy


obdarzony jest aktywnością prowadzącą do spięd i nieoczekiwanych powikłao. Przyczyną wrażenia
takiego pandemonium ruchu jest zwielokrotniony w powieści motyw rywalizacji i walki jednostek i

183
„Zakopanoptikon” i „Wielki dzieo” Andrzeja Struga.
grup o najrozmaitsze sprawy. Grupy ludzkie są całkowicie wobec siebie zantagonizowane, przy czym
dobór uczestników walki jest groteskowo niewspółmierny, nie mówiąc o absurdalnej argumentacji i
prymitywnie śmiesznej zajadłości stron. Motyw walki rozdrabnia się, to znów rozrasta. Walczą o
absurdalne sprawy poszczególni letnicy w imię megalomaosko rozdętych tuzinkowych racji. Walczą o
mit sterylnej ochrony Tatr przed profanacją ze strony turystów dwie grupy „ochroniarzy” - Żarliwcy i
Gorliwcy, a właściwie trzy, bo dochodzi jeszcze Sekcja Upierwotnienia Tatr. Podejmują ze sobą walkę,
nie rozeznając dokładnie swoich stanowisk, najrozmaitsze przekroje światka zakopiaoskiego: a więc
jeden odłam „Komitetu Przyjęd” (letników) z drugim arcypodobnym. Maltretuje przyjezdnych
samozwaocza Straż demagoga dziennikarza Szurleja, podobnie czyni Straż Górska kapitana
Tołumbasa. Tłuką się ze sobą o byle co zantagonizowane obozy znerwicowanych urlopowiczów,
wreszcie kiedy indziej łączą się ze sobą solidarnie i wydają walkę wspólnemu wrogowi - syndykatowi
właścicielek pensjonatów głodzących pensjonariuszy, by niespodziewanie rozpaśd się znowu w dwie
przeciwne frakcje na tle pomysłów „ucywilizowania” Tatr. Jest tych kolejno występujących po sobie
groteskowych rękoczynów, „bitew”, ruchawek czy nawet pseudorewolt w sumie siedem.

Na usługach tego nieprawdopodobnie ruchliwego świata przygód zakopiaoskich pozostaje osobliwa


technika pisarska. Przypomina ona do złudzenia technikę filmu, w którym jedną z podstawowych
zasad jest umiejętnośd reżyserowania ruchem mas ludzkich. Strugowskie posługiwanie się grupami
zantagonizowanych letników zakopiaoskich podczas wojowniczych wieców, akcje rozmaitych
samozwaoczych sił porządkowych, licznych Straży Samoobrony, Żarliwców i Gorliwców, całe to
rozbujanie mas, nosi wszelkie cechy filmowej reżyserii komedii ruchu. Naładowane prostym
komizmem sytuacyjnym kilkuosobowe sceny przypominają żywo gagi stosowane zwłaszcza we
wczesnej farsie amerykaoskiej (szczególnie w filmach braci Marx). Inżynier Bosakier, projektodawca
niefortunnej „kolei zębnicowej” na Świnice, stłamszony na wiecu przez „ochroniarzy”, ugryziony w
nos przez pluskwę i połaskotany przez węża, katapultuje w niebo i ląduje na straganie z gruszkami, po
czym zostaje uniesiony w powietrze za pomocą straganowego parasola. Tragikomiczne przygody
pioniera hobbystów samochodowych, barona Jajskiego, z pędzącym i eksplodującym pojazdem po
uprzednim wykonaniu „świecy” w trzęsawisku należą do kategorii scen trikowych w filmie. Podobnie
zresztą jak owe karkołomne podróże w powietrzu członków „rządu” po wykolejeniu się karety,
podobnie jak uniesienie się w przestworza skompromitowanego fałszywymi prognozami pogody
meteorologa. Cechy gagowe w połączeniu z typem parodii filmów kowbojskich noszą zwłaszcza sceny
stard dwu grup wiecujących w sprawie owej kolejki i fatalne fiasko interwencji największego
autorytetu taterników, Gdysza, w roli jakby sprawiedliwego szeryfa, pragnącego zaprowadzid
moralny ład (zaplątanie się we własne liny zamiast uwięzienia w nich awanturników).

Dowody na włączanie się Struga w poetykę młodego filmu bądź na antycypowanie przezeo pewnych
rozwijających się dopiero form dziesiątej muzy nie muszą byd traktowane przez Czytelnika jako czysta
hipoteza. Wkrótce po odzyskaniu przez Polskę niepodległości Strug zaczął wykazywad wzrastające
zainteresowanie dla filmu. Kilka jego powieści (zwłaszcza późniejszych) zostało zekranizowanych przy
czynnym współudziale autora.
Poza adaptacją Mogiły nieznanego żołnierza, opracowaną wspólnie z R. Ordyoskim, przygotował
Strug adaptację powieści Żeromskiego Wiernej rzeki i Przedwiośnia) oraz Mickiewiczowskiego Pana
Tadeusza. Scenariusze te zostały zekranizowane - pisze J. Rohozioski184.

Zantagonizowanie grup ludzkich w Zakopanoptikonie nie omija spraw politycznych. Mimo że powieśd
nosi charakter satyry środowiskowej i głównie obyczajowej, akcenty ośmieszające tzw. życie
publiczne są wyraźne. Zwraca w powieści uwagę rozpolitykowanie środowiska przyjezdnego, której
to pasji oddaje się ono pozornie z nudów, po wyczerpaniu innych zajęd, jak plotkowanie, miłostki i
sprawy honorowe. Strug załatwia przy tej okazji porachunki patriotyczne i daje wyraz sympatiom
lewicowym. Rozpolitykowanie środowiska ujawnia mało chwalebne uzależnienia zaborowe, w tym
trójlojalizm i wzajemne zantagonizowanie grup pochodzących z rozmaitych monarchii rozbiorczych.
Parę próbek dla przykładu. Narzekania kongresowiaka:

Galicja gnije *...+ Analfabetyzm, brak przemysłu, rolnictwo w upadku, głód, nędza, a do tego socjalizm.

I zaraz po tym:

Jak tam u nas *w Kongresówce+ Jest, to jest, ale porządku pilnują *...+. Wczoraj mi tu bajał jeden galicyjski
polityk, *...+ jegomośd nawołuje [...+ Polaków do samoistnego bytu [...]. To obłąkany [...+ socjał, bo wymyślał na
stronnictwa narodowe [s. 88].

A oto fragment przekonao galicyjskiego nadradcy i hofrata:

[...] najgorsi z najgorszych, podmawiacze i herszty, to ci z Kongresówki? *...+ uciec się do rygoru prawa jako
wobec uciążliwych cudzoziemców. *...+ są osobnikami w najfatalniejszy sposób niewierzącymi *s. 127+.

Od słów do czynów krok niewielki, więc prowizor Boraks składa do władz formalny donos na
uciekinierów z Królestwa (po rewolucji r. 1905) pod zarzutem produkowania bomb na Olczy (s. 133).

A więc polityka, a raczej brawurowy pamflet na życie publiczne w Galicji. A wszystko, jak i inne
kategorie wydarzeo, poddane kompozycyjnej zasadzie walki, tym razem walki o władzę. Chaotyczne i
typowo lokalne zajścia na stacji zakopiaoskiej (burleskowa bijatyka), właściwie pozbawione akcentów
politycznych, zostają zrozumiane przez władze jako wstęp do rewolty. Ma jej zapobiec przyjazd
incognito namiestnika Ferdynanda hr. Listonosza. Nieudana zaimprowizowana audiencja dygnitarza
po zdemaskowaniu incognita kooczy się pseudozamachem na jego osobę i wprowadzeniem „stanu
oblężenia z rygorem praw wojennych”, z udziałem wojska austriackiego pod dowództwem

184
Obraz literatury polskiej. Literatura okresu Młodej Polski, t III, s. 196. Cieszy fakt, iż ekranizacji
Zakopanoptikonu podjął się ostatnio w formie autorstwa scenariusza Maciej Pinkwart.
zniemczonego pułkownika Czecha. Charakter polityczny ma również pomysł utworzenia „rządu”
zakopiaoskiego, składającego się z zer moralnych i nadmuchanych wiatrem wielkości, dla ratowania
mieszkaoców Zakopanego przed rzekomą moralną zagładą.

Nietrudno zorientowad się, że ta kategoria wydarzeo politycznych jest fikcją literacką, ową „bujdą”,
jak określał Strug własną powieśd. Na dnie wszakże tej bujdy mieści się - w karykaturalnej deformacji
- łut prawdy, a przynajmniej pewne prawdopodobieostwo.

Osoba namiestnika Galicji przybywającego do Zakopanego incognito jest rebusem personalnym, a


raczej portretem złożonym, w który zlały się rysy przynajmniej dwu autentycznych osób, o konturach
bardzo zamazanych. Oczywiście hrabiego Ferdynanda na Moszyosku Listonosza historia nie
odnotowuje. Urząd namiestnika w dobie trwania akcji Zakopanoptikonu, a więc w latach 1908- 1913,
sprawował profesor historii Michał Bobrzyoski, a później krótko Władysław Korytowski. Żaden z nich
nie miał tytułu hrabiowskiego, jak również nie manifestował zadęcia arystokratyczno dygnitarskiego,
co jest udziałem hr. Listonosza. Tytuły hrabiowskie posiadali natomiast kolejno trzej poprzedni
namiestnicy: Kazimierz Badeni (1886- 1895), Leon Pinioski (1898-1903) i Andrzej Potocki (1903-1908
zamordowany przez nacjonalistę ukraioskiego). Kazimierz Badeni może byd w tym wypadku
wyeliminowany na rzecz swego brata Stanisława, długoletniego marszałka Galicji (od r. 1895),
którego związki z Zakopanem były potwierdzone. Fikcyjny hr. Listonosz odbywa swą nieudaną, a
wielce dystyngowaną audiencję w hotelu „Murdelio” (właściwie „Stamary”). „Przegląd Zakopiaoski”
(nr 16) opisuje szeroko uroczysty i pompatyczny przyjazd do Zakopanego w r. 1905 z okazji wystawy
przemysłowej właśnie marszałka Stanisława Badeniego oraz odnotowuje fakt jego pobytu w hotelu
„Stamary” w asyście miejscowych notabli. Niemniej informacja, jakoby hr. Listonosz był posiadaczem
szerokich włości, sugeruje, iż prototypem jego mógł byd również namiestnik Potocki, posiadacz
latyfundiów. I o jego- związkach z Zakopanem oraz manifestowanej sympatii do uzdrowiska pisze
„Przegląd Zakopiaoski” (listopad 1902) z okazji przybycia na uroczyste otwarcie Sanatorium Dłuskich
w Kościelisku. W wystąpieniu Potockiego na otwarciu, odnotowanym przez czasopismo, można
odnaleźd ton owych obietnic i dobrej woli hr. Listonosza. Ponadto godzi się wspomnied, że Andrzej
Potocki był członkiem założycielem Towarzystwa Tatrzaoskiego. Twarde akcenty pogróżek
wprowadzenia „porządku” dla zgniecenia rzekomej zakopiaoskiej „emeuty” (rewolty) ze strony hr.
Listonosza mogą stanowid echo wystąpieo politycznych właściwie wszystkich namiestników Galicji.
Każda z ich kadencji obfitowała w okresowe (krótkotrwałe) stany wyjątkowe wprowadzane przez nich
w rozmaitych częściach Galicji, skierowane przeciw radykalnym ruchom ludowym i robotniczym.
Szczególne nasilenie tych praktyk wystąpiło w latach 1905-1907, kiedy tłumiono strajki
solidarnościowe robotników z proletariatem Królestwa Kongresowego i manifestacje robotnicze w
większych miastach oraz chłopskie na prowincji. Dochodziło wówczas do stard tłumów z wojskiem i
żandarmerią185. Oczywiście w r. 1912 wydarzenia te odczuwało się jako raczej przebrzmiałe, a ich
analogie jako nadające się do satyrycznej obróbki. Wyrazem szyderczego stosunku Struga do
pewnego odłamu galicyjskich polityków-karierowiczów jest epizod z utworzeniem groteskowego
„rządu” zakopiaoskiego składającego się z groteskowych postaci i podejrzanych wielkości, rządu
mającego położyd kres rzekomej moralnej zagładzie Zakopanego. Nietrudno się zorientowad, że ta
kategoria wydarzeo należy do fikcji literackiej i jest ową „bujdą”, jak określał Strug swoją powieśd. Ale
rzeczywistośd lubi płatad figle satyrykom, którzy nieświadomie chowają w zanadrzu moce

185
Szerzej o tych sprawach w książce Walentyny Najdus Szkice z historii Galicji, t. 1, 1900-1904; t. 2, 1906-1907.
Warszawa 1958.
profetyczne. Przecież w niewiele lat później, bo w r. 1918, powstał na gruncie odradzającej się
niepodległości Polski autentyczny, krótkotrwały rząd zakopiaoski, składający się już nie z zer
politycznych, lecz z osób wiarygodnych i poważnych. Na czele tego rządu stanął - jak wiemy -
Żeromski.

Powródmy do sceny nieudanej audiencji hr. Listonosza, ponieważ wyłoniła się z niej jeszcze jedna
fajerwerkowa scena. Wybuch magnezji używanej ówcześnie do fotografowania wnętrz, który położył
kres owej audiencji, uznany za próbę zamachu na namiestnika, stanowi prawdopodobnie echo
podobnego wydarzenia na terenie krakowskim. „Kalendarz Krakowski” B. Czecha na r. 1910
odnotował w kronice epizod z potężnym wybuchem magnezji podczas fotografowania uroczystości
jubileuszowych „wielkiego Krakowa” z udziałem prezydenta Juliusza Lea. Epizod ten stał się
przedmiotem żartobliwej interpretacji w wierszu Boya deklamowanym i odegranym w Zielonym
Baloniku (zob. Boya Znaszli ten kraj?..., rozdz. Wielki Kraków).B

Ale prawdziwa „scena fajerwerkowa” nastąpiła dopiero po wybuchu magnezji u hr. Listonosza. Stało
się nią wprowadzenie przez namiestnika w Zakopanem wspomnianego „stanu oblężenia z rygorem
praw wojennych”, z udziałem wojska austriackiego pod dowództwem groteskowego Jaroslava von
Bidlo.

Przez Bogu ducha winną mieścinę pod Giewontem przemaszerowuje w bojowym ordynku pułk
wojska, obsadza punkty strategiczne w postaci knajp i restauracji lub kawiarni. Ów dowódca
„platzkommando”, pułkownik Jaroslav von Bidlo, bierze zakładników wg jakiejś absurdalnej zasady,
zamyka podejrzanych po klozetach, sprowadza posiłki artylerii i czyni rozmaite podobne nonsensy. W
dodatku cechują go absolutnie koszarowe maniery i okropny język - zlepek czesko-niemieckich
wyrazów.

Trzeba wczytad się w galicyjską polską prasę satyryczną, żeby dostrzec, że Strug jest kontynuatorem
prześmiewców i szyderców kpiących dotkliwie z c.k. armii. Tkwił w tym zapewne jakiś odruch
samoobrony narodowej. Karty krakowskiego „Liberum veto” z lat 1903-1904 roją się od ciętej satyry
anty wojskowej. Sporo tam zjadliwych karykatur rysunkowych i ostrych tekstów (nierzadko
zaskarżanych przez c.k. prokuraturę do sądu), w których oficerowie austriaccy prezentowani są jako
pyszałkowaty, niekulturalny i wojowniczy klan, niesłychanie gardzący „zgniłymi cywilami” i używający
fatalnej gwary polsko-czesko-niemieckiej, a szeregowcy jako zahukana i tępa masa, niebezpieczna z
uwagi na nadużywanie broni palnej i bagnetu.

Oczywiście wprowadzenie stanu oblężenia akurat w Zakopanem jest fikcją literacką i okazją do kpiny
z niesympatycznej Strugowi soldateski. Ale i w tym zmyślonym epizodzie można odnaleźd bodaj
odległe odniesienie do pewnych faktów. Otóż warto zwrócid uwagę na podpis pod rysunkiem w
tymże samym „Liberum veto” z r. 1903, informujący o odbywających się w Nowotarszczyźnie
manewrach z udziałem artylerii. Przypuszczalnie manewry te powtarzały się i w następnych latach,
czyniąc dosłownie i przenośnie sporo hałasu w tych spokojnych stronach (zob. ilustr. nr 12).

Potwierdza hałaśliwe manewry w okolicy Nowego Targu T. Gawlioski, późniejszy bibliotekarz


zakopiaoski. Pod datą 1907 r. w swoim Dzienniku tatrzaoskim pisze, iż do Czerwonych Wierchów
dochodziła kanonada nowotarskich manewrów186.

186
Maszynopis w posiadaniu p. S. Skłodowskiego w Warszawie.
Świat obyczajowy, odbity w krzywym zwierciadle satyry Strugowskiej, reprezentuje przekrój kilku
zasadniczych społeczności Zakopanego owych czasów: młodopolską grupę poetów, mistyków,
wizjonerów, literatów i wszelkiej maści pretendentów do tych określeo. Po wtóre - ruchliwe i
hałaśliwe zbiorowisko dziennikarzy, po trzecie klan taterników, po czwarte kapitalnie podpatrzony i
bezlitośnie skarykaturowany krąg pao pensjonatowych i wreszcie zbiorowośd górali. Jeśli dwie
przedostatnie grupy walczą wprost o władzę w poddanym zbiorowej psychozie Zakopanem, to grono
młodopolskich pięknoduchów rywalizuje raczej o rząd dusz, a dziennikarze nie tyle o pozyskanie
opinii publicznej (jak byd powinno), ile o zasianie kompletnej dezinformacji.

Każda z wymienionych grup usiłuje błyszczed kilkoma liderami. Czar i zdradliwy urok
młodopolszczyzny próbują roztoczyd poeta Woziwoda, jego słabe echo - poeta Mamałyga i
zrezygnowany (pozornie) prorok i mędrzec Skawulin oraz w swoisty sposób panna Prześcieradlanka,
„poetka namiętności i ciała”. Prócz tego na kartach powieści pojawia się sporo krytyków i
publicystów.

Młodopolska aura nasyca szerokie obszary świadomości. Duch młodopolszczyzny kryje się w nazwach
rozmaitych stowarzyszeo, uwypuklających dobrze podpatrzone skłonności epoki do mistyki w ogóle,
do mistyki gór w szczególności, do spirytyzmu, zakopiaoszczyzny, góralomanii i fetysza wschodnich
wierzeo. Kilka typowych nazw: Koło Chramu Gontyny (czcicieli projektowanego teatru narodowego w
stylu zakopiaoskim na Gubałówce), Koło Makabrystów, Koło Wskrzesicieli Ducha, Ochrony Ciszy i
Majestatu, Bractwa Nagłej Śmierci, Czcicieli Mitry, Koło Uprzystępniania Żętycy, Hufiec Duchów,
Komitet Ukojenia, Stowarzyszenie Majestatu Gór. Spłycony charakter epoki kryje się także w
„duchologicznych” tytułach odczytów i wystąpieo autorskich rozmaitych figur, które to tytuły trudno
tutaj szerzej przytaczad. Niesłychana ranga poezji i literatury, jaką im nadał modernizm, ujawnia się w
parodystyczny sposób w niemal maniakalnych zabiegach kobiet piszących (czytaj: grafomanek) o
ujrzenie w druku płodów swego wątpliwego natchnienia. Lekka doza Strugowego antyfeminizmu
przejawia się w rozległości owych zabiegów wobec zmajoryzowanych (jeszcze wówczas przez
mężczyzn) wpływowych redakcji.

Ponod wiele adeptek pisania zachowywało się wobec redaktorów, bawiących akurat w Zakopanem,
na wzór owej Ludmiły z wierszyka Boya, o której autor Słówek napisał: „A ona z wielką ochotą -
uwieoczała go swą cnotą”.

Prawdziwie jednak doskonałe krzywe zwierciadło przystawia Strug do portretów owych liderów
literackich, Woziwody i Skawulina. Ich sparodiowane wystąpienia literackie i wygłaszane poglądy są
majstersztykiem humoru. Obie postaci mają - wg wiarygodnej informacji Gentil-Tippenhauerowej -
zaszyfrowaną zabawnymi nazwiskami autentyczną tożsamośd. Woziwoda jest sparodiowaniem
Tadeusza Micioskiego, Skawulin - Wincentego Lutosławskiego. Skonfrontowanie obu karykatur z
właściwymi prototypami pomoże w znalezieniu odpowiedzi, w jakim stopniu Zakopanoptikon kryje
prawdę swych czasów.

Micioski zasługiwał na szczególną uwagę i był postacią, eksponowaną w Zakopanem jako częsty
bywalec uzdrowiska. Odnotowują jego bytnośd w tej miejscowości w różnych latach Listy gości
„Przeglądu Zakopiaoskiego” i „Zakopanego”, podając zmieniające się adresy pensjonatów lub
przynajmniej dzielnic miasta, w których mieszkał: „Fortunka”, „Hotel Turystów”, „Olcza”. Kroniki
sezonowe wymienionych czasopism odnotowują jego udział w imprezach: w wiecach gości (1902), w
zabawach itd. Micioski ogłaszał również sporadycznie swoje utwory w prasie zakopiaoskiej.
Potwierdzają częstą bytnośd poety w Zakopanem jego biograf Tynecki187 oraz grono wiarygodnych
przyjaciół pisarzy188. Sporo szczegółów podaje zwłaszcza Wacław Wolski (min. o pobycie Micioskiego
w willi „Polanka” nad Czytelnią Zakopiaoską oraz o udziale w wieczorkach w saloniku p. Jordanowej).
Skądinąd wiadomo, że Micioski przyjaźnił się na terenie Zakopanego z młodocianym St. I.
Witkiewiczem, Tadeuszem Nalepioskim i Karolem Szymanowskim.

Twórczośd tego pisarza, oryginalna i dla współczesnych kontrowersyjna, przyciągała sporo uwagi.
Jego powieśd Nietota, księga tajemna Tatr i szereg wierszy o tematyce tatrzaoskiej (ale i w ogóle cała
twórczośd) u jednych budziły entuzjazm i zachwyty, u innych sprzeciw, kpiny i szyderstwa. Nic
dziwnego, że tak frapującą postad zakopiaoską „uhonorował” Strug udziałem w swojej powieści na
zasadzie obszernego epizodu.

Komizm występu poety Woziwody na wiecu letników wynika z paru okoliczności. Mniej istotne to
wygląd i zachowanie Woziwody („młodzieniec czarno, powłóczyście ubrany, wysmukły i łysy. Przez
chwilę wodził po tłumie łagodnym, błędnym spojrzeniem, uśmiechnął się smutnie i zakwilił rzewnym,
kobiecym głosem”). Bardziej istotne jest drążenie w przemówieniu wiecowym zawiłych poetyckich i
rozkojarzonych idei, zupełnie nieadekwatne do konkretnego tematu zebrania: porządków w mieście i
w Tatrach Przemówienie Woziwody stanowi zręczną i dowcipną parodię prozy i poezji Micioskiego, a
szerzej - literatury Młodej Polski w ogóle. Oracja Woziwody jest zlepkiem pompatycznych, wzniosłych
i „duchologicznych” sloganów, tropów i pojęd, wśród których poczesne miejsce zajmują wyrażenia:
malachitowe złomy, witezie i chramy, martwice, roztęczawianie itd. Niektóre z tych wyrażeo
odnajdujemy wręcz w twórczości Micioskiego.

Strug ucieka się do charakterystyki bezpośredniej, formułując uwagę, że z poety

Wypływały *...+ spokojnie i łatwo wody natchnienia. *...+ Rzeczowniki: „dusza”, „szczyt”, „misterium” *...+, a dalej
przymiotniki: „otchłanny”, „upojny”, „mistyczny” i „smaragdowy”, trafiały się najczęściej.

Ponadto poeta

*...+ przewracał ku górze błędne niebieskie oczy, przymykał je, ruchem arcykapłaoskim wznosił ku górze
189
rozczapierzone dłonie itd.

187
Tynecki, Tadeusz Micioski, [w:] Polski słownik biograficzny, Wrocław-Warszawa... 1975, t. XX.
188 „Wiadomości Literackie” 1925, nr 12 (poświęcony T. Micioskiemu). Tu m.in. W. Wolski, Micioski w
Zakopanem; W. Popławski, Poeta niezrozumiały; J. Kaden-Bandrowski, Pisarz odświętny; F. Siedlecki, Zakon
braci słonecznych.
189
Zakopanoptikon, s. 78.
Złośliwośd powieściopisarza dorabia Woziwodzie bardzo powszednią biografię; uduchowiony
„arcykapłan” poezji odznacza się niezwykle zdrowym apetytem, który zaspokaja kosztem
prowadzącej pensjonat panny Kunerol, dzielącej z nim zapały miłosne, traktowane jako ekwiwalent
za utrzymanie poety.

Charakterystyka zewnętrzna Woziwody, sposób jego zachowania, a przede wszystkim sposób odbioru
jego twórczości pokrywają się z grubsza z relacjami współczesnych pisarzy przyjaciół o Micioskim.
Niektóre relacje mają zresztą niezamierzony odcieo groteskowej przesady. Kaden-Bandrowski w
swym apologetycznym wspomnieniu opisuje w ten sposób Micioskiego190:

Oczy niebieskie, wielkie, nigdy nie zmącone (...). Gdy się Micioski zaperzył, mięśnie twarzy *...+ zatrzymywały swą
kamienną powagę, a blask spojrzenia sprawiał wrażenie wstawionych w turkusową źrenicę berylów. Brzmienie
mowy *,..+ zawsze jakby żarem owiane *...+. W pracy odczytowej nie uznawał żadnych schematów. Nigdy się nie
wiedziało, o czym właściwie będzie mówił *,..+.

Wacław Wolski nazywa go „poetą magiem”191. Wiktor Popławski użala się nad falą „oszczerstw,
złorzeczeo, drwin” oraz „deszczu złej woli” w stosunku do Micioskiego: „Działo się to podobno
dlatego, że Micioski był niezrozumiały”192.

Micioski, przeżywający od r. 1957 stopniowo wyraźny renesans popularności jako prekursor


surrealizmu i ekspresjonizmu w poezji i prozie, przez odłam współczesnych mu i późniejszych
twórców i krytyków bardziej sceptycznych był nie tylko pomawiany o bałaganiarstwo myślowe i
„labiryntowo ciemną symbolikę” (określenie S. Pigonia), ale wręcz brany na warsztat satyryczny.
Stanisław Wyspiaoski w Wyzwoleniu sparodiował go jako Maskę 5 Samotnika. W „Liberum veto” w r.
1903 ukazał się znakomity pastisz pt. Tadeusz Mitynka, Pieśni tryumfu. J. A. Herbaczewski ośmieszył
w Mistycznej mistyfikacji zarówno W. Lutosławskiego, jak i Micioskiego193. W parę lat później poeta
stał się ofiarą parodii w czasopiśmie satyrycznym „Sowizdrzał” (1919, nr 32) w utworze pt. List
otwarty Tadeusza Micioskiego do narodu autorstwa ponod Tuwima. Tak więc Strug nie był jedynym,
którego sprowokowała do groteskowego portretu osoba Micioskiego.

Co mu zarzucano? Posłużmy się cytatami z książki Studia o Tadeuszu Micioskim (Kraków 1979):

Odstręczała przybierana przez Micioskiego poza proroka czy arcykapłana, a także jego niewątpliwa
zarozumiałośd *...+.

Dla współczesnych Micioskiemu forma jego dzieł była zagadką *...+ albo chaosem, bezładem i anarchią *…+.

190
Pisarz odświętny, loc. cit.
191
Micioski w Zakopanem, loc. cit.
192
Poeta niezrozumiały, loc. cit.
193 I nie wódź nas na pokuszenie, Kraków 1911, s. 26. Amen. Ironiczna nauka dla umysłowo chorych dzieci,
Kraków 1913.
Krzywicki, chwaląc za oryginalnośd Micioskiego, pisze jednak, że można mu zarzucad: „chaotycznośd
obrazów, lekceważenie logiki, dążenie do superoryginalności”194.

Nie ulega więc wątpliwości, że w parodystycznym portrecie Micioskiego kryje się sporo prawdy,
przynajmniej w odczuciu epoki, w jakiej powieśd była pisana. Dzisiaj dorobek i postad tego pisarza
oceniane są z dystansu lat w kategoriach jego zasług literackich.

Drugą popularną i znaną postacią epoki, którą Strug wziął na warsztat satyryczny, był Skawulin -
Wincenty Lutosławski. Epizod ze Skawulinem należy również do znakomitych osiągnięd
parodystycznych Struga, wyposażonych w liczne atuty komizmu.

Skawulin gra rolę pisarza, mędrca i proroka, spoglądającego z wyżyn (Gubałówki) i w przenośni (z
wyżyn intelektu) na marny tłum ludzki, niezdolny pojąd jego misji nawracania społeczeostwa. Komizm
tej kreacji polega na demaskowaniu ukrytych pod powierzchnią pompatycznych, wzniosłych
sloganów i pozy zbawcy świata - prozaicznych celów: świetnego odżywiania się, leniwej
kwietystycznej wegetacji wśród wyszukanych epikurejskich wygód, pod znakomitą a bezinteresowną
opieką zaślepionych i zafascynowanych osobą mistrza młodych dziewcząt. Dziewczęta używane są
ponadto przez mistrza do sprytnego rozpowszechniania całkowicie mętnych, masowo płodzonych
dzieł za pomocą obnośnej sprzedaży rękopisów. Finał epizodu ze Skawulinem-Lutosławskim, lawiną
dzieł spadających z Gubałówki, wkracza na ścieżki satyrycznej fantazji surrealistycznej i należy do
najzabawniejszych partii książki.

Wincenty Lutosławski w latach powstania Zakopanoptikonu miał już ustaloną renomę postaci
zdecydowanie kontrowersyjnej. Jego spore osiągnięcia naukowe (ustalenie chronologii pism Platona)
sąsiadowały o miedzę z bezkrytycznymi, żenującymi poglądami i działaniami. Zaliczał się również do
bywalców Zakopanego. Jeżdżąc bezustannie po świecie z tysięcznymi (dosłownie!) odczytami,
zaglądał od czasu do czasu, chyba dośd systematycznie, i do Zakopanego, chod najbardziej znany był
wówczas w Krakowie (afera z odsunięciem go od wykładów na uniwersytecie). Wykładał w wielu
uczelniach, także w Stanach Zjednoczonych, jako filozof wyznawał anachroniczny neomesjanizm
polski, otaczając się gronem fanatycznych wyznawców. Raz po raz zakładał bractwa: poczwórnej
wstrzemięźliwości Eleusis, kuźnice (charakterów), i szukał namiętnie wiernych, oddanych
wyznawców, którymi pragnął despotycznie kierowad.

Sama prezencja i zachowanie Skawulina na tle zmyślonego przez Struga żeoskiego „zakonu” na
Gubałówce odpowiada z grubsza opisowi anonimowego felietonisty z r. 1902:

P. W. Lutosławski, zarzuciwszy od dawna pracę naukową, ubrał się w tatrzaoskie kierpcie i obcisłe pantalony i w
niby greckie prześcieradło i rozpoczął propagandę „polskiej narodowej filozofii”, mistycyzm-mu, filaretyzmu,
195
eleuteryzmu i innych bredni .

194 T. Wróblewska, Recepcja, czyli nieporozumienia i mistyfikacje, [w:] Studia o Tadeuszu Micioskim, s. 15, 16,
18.
195
„Głos” 1902, nr 21.
Właściwie dla skonfrontowania parodystyczne-go portretu Skawulina z modelem w osobie
Lutosławskiego wystarczy zapoznad się bliżej ze spisanymi i wydanymi przez filozofa wspomnieniami i
wyznaniami pt. Jeden łatwy żywot (Warszawa 1933). Wspomnienia te w sposób zdumiewająco i
chwalebnie szczery ilustrują nie tylko rzetelny wysiłek poznawczy Lutosławskiego (i zapewne szczere
chęci i zamiary na rozmaitych polach), ale i wszystkie uzurpacje, urojenia i niezamierzone śmieszności
tego osobliwego człowieka. Uznanie dla obserwacyjnego talentu Struga budzi spora zbieżnośd bardzo
wielu szczegółów karykaturalnego portretu Skawulina z ujawnionymi szczegółami autobiografii
Lutosławskiego. Prawdziwy jest np. stan półsennego odrętwienia, sprzyjającego jakoby głębokim
rozmyślaniom, w jakim zastajemy Skawulina na początku epizodu, oraz przedziwny jego strój, na pół
uroczysty, na pół niedbały. Pisze o tym sam Lutosławski:

Aby jeszcze zmniejszyd wrażenia od ciała idące, lubię się pogrążyd w elastycznym fotelu i wtedy zanika
świadomośd pośrednictwa zmysłów między autorem, którego czytam, a moją myślą.

*...+ jestem kraocowo niedbały w stroju i upraszczam sobie ubranie do tego stopnia, żeby móc w ciągu jednej
minuty się ubrad lub rozebrad; wychodzę na miasto w nie zapiętych butach, a w domu przeważnie używam
pantofli.

Zbieżna jest wewnętrzna postawa Skawulina z postawą Lutosławskiego, ów ton nieomylności


mędrca, protektora i dobrodzieja ludzkości, zawiedzionego i obrażonego z przyczyny niezrozumienia,
płaskości i niewdzięczności słuchaczy, wychowanków czy czytelników.

Potwierdzają to odpowiednie fragmenty autobiografii Lutosławskiego:

Naczelną cechą moją jest chciwośd wszelkiej wiedzy, namiętna chęd rozpowszechniania zdobytych prawd. Po
196
wielu w tej mierze niepowodzeniach ta namiętnośd propagandy wielce osłabła *...+ .

W ciągu lat po własnym nawróceniu usiłowałem nawracad innych, ale gdy z tego powodu doznałem
197
prześladowania *...+ z biegiem czasu gorliwośd moja osłabła *...+ .

Wszędzie gromadziłem ludzi dla ukazania im wiekuistych wartości myśli polskiej i nazywałem to czynieniem
198
Sprawy Wychowania Narodowego .

Przez karty pamiętnika przewija się charakterystyczne wyznanie autora, że największą satysfakcję
sprawiało mu nazywanie go przez uczniów „ojcem”. Dobrze konweniuje z tym wyznaniem aura
groteskowego patriarchalizmu Skawulina panująca na Gubałówce.

Lutosławski wspomina dalej o swej niezmordowanej pasji wykładania i przytacza przykład trwającego
z małymi przerwami kilkunastogodzinnego (!) wykładu w Stanach Zjednoczonych.

196
W. Lutosławski, Jeden łatwy żywot, Warszawa 1933, s. 15-16.
197
Tamże, s. 255
198
Tamże, s. 265.
Żartobliwy szczegół ze sprytnym rozprzedawaniem dzieł Skawulina przez uczennice-służebne i przez
redaktorów „Życia bez Kaloszy” pokrewny jest opisanej przez Lutosławskiego jego grze z wydawcami.
Mianowicie, napisawszy któreś z rzędu dzieło i oferując je wydawnictwu do druku, zażądał
wznowienia wszystkich poprzednich swoich książek jako rzekomo niezbędnych do zrozumienia pracy
ostatniej. Finał zabiegów w opisie autora był pomyślny:

Tom *...+ miał byd zatytułowany Quest for Truth (Poszukiwanie prawdy), lecz gdy dzieło pod tym tytułem zostało
kolejno odrzucone przez siedemnastu wydawców, zmieniłem tytuł *...+ i tak zostało wydane przez uniwersytet w
199
Cambridge University Press .

Opis Skawulinowych uczennic-służebnych uwielbiających mistrza, zarazem kucharek, lektorek i


faktorek, skopiowany jest zapewne z klanu Eleusis, żeoskiej odmiany elsów200, ale w jeszcze większym
stopniu przypomina tzw. „Kuźnicę”, założoną przez Lutosławskiego w Barby pod Bonneville w
Szwajcarii w r. 1913. Lutosławski pisze, że wraz z żoną i czterema polskimi dziewczynami stworzył tam
życie „w rajskich warunkach”:

One całą pracę domową pełniły, ale jednocześnie się kształciły i wychowywały, poświęcając nauce po kilka
201
godzin dziennie i słuchając moich wykładów .

Sumując obserwacje wolno stwierdzid, że karykaturalny sobowtór Lutosławskiego jest w równym


stopniu bliski prawdy, co podobny wizerunek Micioskiego.

Pamflet na Lutosławskiego, chod wykonany bardzo dowcipnie, również nie był odkryciem Struga.
Lutosławski stanowił od pewnego czasu wdzięczny obiekt interpretacji satyrycznej bądź serio
krytycznej. M. in. w r. 1903, na łaniach wielokrotnie tu przypominanego „Liberum veto”, ukazał się
anonimowy, nader zresztą zabawny, pamflet, kreujący filozofa na założyciela „Zakładu dla
Palingenezy połączony z Domem Zajezdnym dystyngowanych dusz”. I w tym żarcie prozą podkreślona
jest interesownośd mistrza:

Jestem prorokiem prześladowanym przez złych ludzi i na przekór im wymieniam z przyjemnością koronę
męczeoską na walutę koronową *od słowa „korona” - moneta austriacka].

Powszechnie znany jest również uszczypliwy wierszyk Boya o elsach Lutosławskiego zamieszczony w
Słówkach z lat 1907-1908 pt. Student i studentka ze stowarzyszenia „Ethos”. O satyrycznym ujęciu
Lutosławskiego w parodii Herbaczewskiego była już mowa wcześniej.

199
Tamże, s. 318.
200
zauważa Z. Mokranowska, Śmiech w „Zakopanoptikonie” Andrzeja Struga.
201
W. Lutosławski, Jeden łatwy żywot, s. 301
Ale najszerzej zakrojoną parodię satyryczną osoby Lutosławskiego znajdujemy na kartach Nietoty
Micioskiego. Ironia losu sprawiła, że postad uznana przez Struga za groteskową spłodziła najbardziej
zjadliwy i groteskowy portret innej konkurencyjnej postaci groteskowej. Obecnośd w Nietocie
karykatury Lutosławskiego zauważył J. Krzyżanowski202, upatrując jej realizację w powieściowej
postaci barona de Mangro, dziwacznego starca bramina. Istotnie wiele szczegółów biografii
Lutosławskiego zgadza się z życiorysem „bramina”. Micioski pisze o nim: „obejmie katedrę, meeting,
kazalnicę lub dom gry” (oczywiście „dom gry” to przesada; s. 51). Wskazuje na kontakty de Mangra i
Oksfordem, ale i na jego interesownośd: „Mangro posiada pasję przemieniania wszystkiego nie tylko
na geszeft, ale i na literaturę” (s. 55). Jest uczonym bigotem arcybractw, instytutów oraz kongregacji
(s. 317) itd.

Oczywiście nie należy całej kreacji de Mangra identyfikowad literalnie z osobą Lutosławskiego.
Micioski stworzył kreację szerszą, o cechach wyolbrzymionych i demonicznych na użytek fikcji
literackiej w powieści. Gdyby spróbowad prostodusznej unifikacji z Lutosławskim, można by dojśd do
zupełnie bezzasadnego wniosku, że nieszkodliwy oryginał-filozof, jakim był Lutosławski, okazał się
łotrem, zdrajcą i sadystą - jak chce tego powieśd. Ponadto zgodnie ze swoją poetyką Micioski w
Nietocie pozwala temu samemu bohaterowi niekiedy wcielad się w dwie osoby. Pisze więc złośliwie:
„poczwórny Epikur (jak mówiły warszawianki, co słuchały Mnicha Wincentego a Szaulo) (s. 314). A
więc drugie wcielenie Lutosławskiego... Sprawa identyfikacji konkretnych osób w maskach postaci
powieściowych Nietoty jest bardzo trudna. Trzeba dodatkowo zauważyd, że w komiczno-demoniczną
postad de Mangra wciela się niekiedy także Władysław hr. Zamoyski. Słusznie zauważył to K.
Czachowski203. Podobnie proteuszową postad miewają inne figury Nietoty, ale to w kontekście
Zakopanoptikonu jest już mniej interesujące.

Epoka Młodej Polski odcisnęła swoje piętno także na portrecie zbiorowym bardzo ruchliwego i
wpływowego w powieści klanu taterników. Były to lata istotnie burzliwego rozwoju taternictwa na
przełomie neoromantycznej ideologii i rodzącego się bardziej sportowego i wyczynowego kierunku.
Stopniowo zanikało zdobywanie szczytów w towarzystwie przewodników góralskich na rzecz
wędrówek kwalifikowanych specjalistów, którzy ściągali z różnych miast w sezonie w góry, wytyczając
nowe skalne szlaki, opisywane potem z pewną dozą młodopolskiego zadęcia na łamach „Pamiętnika
Towarzystwa Tatrzaoskiego”, „Taternika” i wspomnianych już pism lokalnych, jak „Przegląd
Zakopiaoski” i „Zakopane”. Wytworzył się pewien rodzaj sportowo-literackiej elity, imponującej
szeregom zwykłych turystów i letników. Na czele tej licznej elity stanął w tamtych latach Mariusz
Zaruski, a tuż obok niego Janusz Chmielowski, ten pierwszy nieco starszy wiekiem od krakowsko-
lwowsko-zakopiaoskiej awangardy. Taternicy i „ochroniarze”, czyli przyrodnicy, zaczęli wpływad na
sposób udostępnienia Tatr (oni właściwie stali się prekursorami Tatrzaoskiego Parku Narodowego) i
na sposób ich zagospodarowania (utrącenie pomysłu kolejki na Świnice). Ale daleko im było do tego,
w jaki sposób ich wpływy i pozycję ukazał Strug w Zakopanoptikonie. Satyryk poszedł tropem
humorystycznego pomysłu: skoro taternicy i ochroniarze znaczą w Zakopanem coraz więcej, mogłoby
im się na tym tle przewrócid całkiem w głowie i zechcieliby sięgnąd po jakąś władzę, a nawet

202
Neoromantyzm polski 1890-1918, Warszawa 1963, s. 45.
203
K. Czachowski, Pod piórem, rozdz. pt. O Stanisławie Witkiewiczu, Kraków 1947, s. 102.
groteskową dyktaturę. Ciekawe, że Strug, zagorzały zwolennik ochrony Tatr, potrafił dostrzec
przerosty w tym ruchu, żywe zresztą tu i ówdzie po dziś dzieo204.

Strugowi ochroniarze i taternicy demonstrują młodopolskie ciągoty chłopomaoskie i neoromantyczne


tęsknoty za epoką „archaiczną” Zakopanego. Np. Ceperowicz, prezes Sekcji Upierwotnienia Tatr,
pozuje na prymitywnego, brudnego górala, żywiącego się sadłem i żętycą i mieszkającego w szałasie.
W szale archaizowania wyzbywa się wszelkich hamulców:

*...+ jego tajemnym marzeniem było zniszczenie toru kolejowego, lokomotyw i wagonów, urzędników
kolejowych, wszystkich pasażerów wraz z bagażami i powrót do dawniejszych środków lokomocji z czasów
Sabały *...+.

W finale demonicznych zabiegów Sekcji miało Zakopane powrócid do dawnego stanu zapadłej dziury,
ażeby odsłoniła się dawna

wieś góralska *...+, ażeby na stole zdemoralizowanej przez dobrobyt ludności znowu pojawiły się *...+ zdrowie
niosące placki owsiane nadziewane głodem *...+, żeby wymiotło raz na zawsze literatów, prelegentów, tenorów,
205
polityków, flirciarzy, chorych i zdrowych, wszystkich tu zarówno niepotrzebnych .

Ostatnia zwłaszcza aluzja pobrzmiewa prawdą. W czasie słynnej kampanii St. Witkiewicza w latach
1901-1903 przeciw zakopiaoskiemu „bagnu”, czyli rządom gminy zakopiaoskiej kierowanej przez
wójta dra Chramca, ujawniły się głosy radnych miejscowych i samego wójta domagające się
wyrugowania z Zakopanego chorych na gruźlicę i redukcji „elementu napływowego”, czyli
inteligencji-przyjezdnych.

Ale i bardziej karkołomne marzenia Ceperowicza wyrastały z odłamu kraocowych ówczesnych opinii.
Warto sięgnąd po uwagę Z. Klemensiewicza zamieszczoną w „Taterniku” w r. 1911 str. 104;

Dla jednych gościniec do Morskiego Oka jest pomnikowym dziełem, dla innych wydaniem Tatr na łup wszelkiej
hołoty. Orla Perd dla tamtych dobrodziejstwem, dla tych barbarzyoskim aktem wandalizmu. Znam ludzi
poważnych i dla Tatr zasłużonych, którzy na serio mówią o wyrywaniu klamer i drogowskazów, o zburzeniu
schronisk przy Morskim [...].

Żartobliwą „bujdą” jest oczywiście łaocuch dyktatorskiej samowoli sprawowanej w Zakopanoptikonie


przez Samoobronę doktora Buchadły, łącznie z chłostaniem harapami letników dla zaprowadzenia

204
Niżej podpisany czytał w maszynopisie parę lat temu poważną pracę naukową, w której w imię ochrony Tatr
wysuwano pomysł zamykania coraz nowych partii gór, z pobieraniem wejściówek u wylotu dolin i
dyrygowaniem turystami po szlakach według ich kwalifikacji.
205
Zakopanoptikon, s. 257-258.
porządku, jak i przez Straż Górską Tołumbasa traktującą śrutem turystów naruszających majestat
górski.

Ofiarą Strugowego żartu o charakterze burleskowym padł Mariusz Zaruski (zaprzyjaźniony zresztą z
autorem) i cały klan taterników.

Zaruski lansował w swych publikacjach ideały taternictwa jako szkoły charakterów i tężyzny fizycznej.
Równocześnie upominał się o prawa słabszych do wprowadzania ich w Tatry. Przewodzenie
Tatrzaoskiemu Ochotniczemu Pogotowiu Ratunkowemu i pełna poświęcenia jego rola w tej
organizacji zjednały mu duży autorytet na terenie Zakopanego. Zrządzeniem przewrotnego żartu
najlepsze intencje tego taternika-moralisty o wypróbowanym charakterze i jego ideały bliskie
neoromantycznym tęsknotom za niezłomnością rycerską doznają kompletnego fiaska i
sponiewierania. Jego dzielni taternicy „okuci od stóp do głów, śmierdzący rzemieniami i kozim
sadłem, stąpali w ciężkich zębatych trepach o kształcie i rozmiarach trumienek dziecięcych” (s. 215-
216). Usiłują tu i ówdzie bronid słabe kobiety przed naporem tłumu potrójnym opasaniem lin
taternickich, a sam Gdysz (Zaruski) pragnie w szalejącym i zdemoralizowanym Zakopanem
wprowadzid swoim autorytetem ład. Niemniej dzielni rycerze skał bezustannie kogoś tratują - przez
przeoczenie lub dla celów osobliwie „wyższych”, taternickich, np. dla wydobycia się z masy turystów
ku szczytom:

*...+ solidarnym naporem okutych butów i czekanów przepchała *taternicka+ brad lukę w ludzkiej masie i łamiąc
żebra, płaszcząc głowy i miażdżąc butami ludzi słabszych oraz małoletnich, wydobyła się na wolnośd (s. 200-
201).

Kiedy Gdysz pragnie na monstrualnym wiecu w sprawie kolejki świnickiej rozdzielid rozjuszonych
przeciwników ciskających w siebie wężami, żabami, glistami i karaluchami, zaplątuje się fatalnie we
własne 300-metrowe (!) liny i beznadziejnie unieruchamia się. Jest w tym obrazie coś z komediowego
szeryfa - jak o tym była mowa - ale jest także coś z Donkiszota walczącego z wiatrakami.

Burleskowy żart reprezentują również bardzo zabawne sceny rozpaczliwego poszukiwania przez
taterników - odciętych deszczem od gór - ekwiwalentu wspinaczkowego na dzwonnicy
zakopiaoskiego kościoła (tzw. nowego) wraz z wytyczaniem „szlaków” w poprzek zegara,
dzwonieniem po osiągnięciu szczytu (czyli wieży), nocowaniem na nim i gotowaniem tam grupiku
(kaszki) na spirytusowej maszynce.

Bardziej cienkiej satyry użyczył Strug parodii sporów taternickich o zaszczyt pierwszeostwa
„zrobienia” wariantów skalnych.

Ilustracją takiego sporu rozpatrywanego przez sąd koleżeoski jest „sprawa główna między p.p.
Pętlickim a Hakmayerem, obu taternikami wielkiej sławy i najpierwszorzędniejszej klasy”.
Przedmiotem siedemnastego (!) zebrania sądu koleżeoskiego było „najściślejsze określenie kierunku
prawego zachodzika, poczynając od Szpary Pocałowicza i Kierdelmana aż do rozwidlenia dróg przy
pętli Serwantowicza i Kacapka”. Sąd koleżeoski z powagą rozpatruje zeznania świadków-taterników i
przewodników góralskich, prowadząc niemal proces poszlakowy o to, kto pierwszy i w którym
miejscu ściany szczytu Jełopa wbił hak lub zawiesił pętlę jako dowody rzeczowe pierwszeostwa
„zrobienia” wariantu drogi. W toku dochodzenia wychodzą na jaw rozmaite niewinne a chełpliwe
krętactwa świadków oraz całkowite poplątanie faktów uniemożliwiające wydanie wyroku. Trop tych
taternickich sporów wyznacza uwaga z powołaniem się na sprawozdanie w czasopiśmie „Wspinacz”
(czytaj: „Taternik”).

Istotnie, scenka z rozpatrywaniem taternickiego sporu odzwierciedla trafnie, zwłaszcza w warstwie


drobiazgowych opisów domniemanych osiągnięd i wariantów, podszytych dreszczem emocji,
autentyczne wspomnienia zamieszczane na łamach prasy taternickiej, jak „Taternik” czy „Pamiętnik
Towarzystwa Tatrzaoskiego”. Jeszcze bardziej odzwierciedla ówczesną atmosferę rywalizacji
rozmaitych „szkół taternickich”, zapalczywośd polemistów i ambicjonalne dochodzenie przez nich
swych racji. Wszystko to znajdowało echo nie tylko w fachowej prasie taternickiej, ale rozlewało się
także na łamy ogólnej prasy zakopiaoskiej. Sporo przykładów rzucało się w oczy. Chod uczestniczące
w sporach osoby zasługiwały skądinąd na szacunek i uznanie, ich polemiki czy dowodzenia racji
ocierały się bezwiednie o humorystykę. I tak np. Janusz Chmielowski na łamach .Przeglądu
Zakopiaoskiego” w r. 1902 polemizuje ze Stanisławem Eljaszem-Radzikowskim o to, czy Ludwik
Chałubioski wraz z Karolem Potkaoskim byli istotnie na Cubrynie i kiedy. Ciągnie sprawą przez dwa
numery pisma (2 i 3), wypytuje przewodników o trasę sprzed 22 lat, starając się udowodnid, że
wspomniani taternicy osiągnęli wówczas tylko przełęcz pod Cubryną, a nie sam szczyt. W tym samym
roku w tym samym czasopiśmie Kazimierz Bizaoski polemizuje z Englischem de Peine'em, którego
posądza o kłamstwo, iż wraz ze swą matką stanął pierwszy na Małym Świstowym Wierchu. Walnym
argumentem w sporze jest kopczyk kamieni ustawiony na szczycie, do którego zaświadczenia
obecności powołuje jeden z polemistów trzech znanych taterników (nr 36). I znów kopczyk, i
dodatkowo bilet wizytowy na szczycie oraz zeznanie przewodnika mają grad rolę przełomowych
argumentów w sporze, kto wszedł pierwszy na Turnię pod Drągiem w r. 1905 (artykuł Gyuli
Komarnickiego w „Taterniku” z r. 1910, s. 85). Szczególnie wszakże głośna stała się polemika
prowadzona „na ostre” pomiędzy Romanem Kordysem a Mariuszem Zaruskim o sprawy prestiżowe,
jaka przetoczyła się przez łamy aż trzech czasopism: „Taternika”, .Pamiętnika Towarzystwa
Tatrzaoskiego” i „Zakopanego” w r. 1910, a więc w pobliżu daty powstania Zakopanoptikonu.
Kordysowi poszło o drobiazgową sprawę zniwelowania różnic pomiędzy wycieczkami narciarskimi a
zimowymi taternickimi, prowadzonymi przez Zakopiaoski Oddział Narciarzy Towarzystwa
Tatrzaoskiego, któremu prezesował Zaruski. Wkrótce od argumentacji rzeczowej polemiści przeszli do
argumentacji osobistej i prestiżowej. Drugi artykuł kooczył Kordys wezwaniem: „A zatem - na
przyszłośd - więcej gentlemaostwa w polemice!” W odpowiedzi Zaruski obruszył się; „Sofistycznej
gmatwaniny i jezuickiej obłudy *Kordysa+ nie uważam za gentelmaostwo”, i irytował się z powodu
zarzutu „nierycerskich taternickich czynów”. W konkluzji sporu Kordys uznał, że „stanowisko zajęte
przez p. Zaruskiego wyklucza wszelką rzeczową dyskusję”, po czym zapowiedział, iż odda całą sprawę
w ręce sądu polubownego. Czyli wróciliśmy poniekąd do Strugowej scenki sądu koleżeoskiego pana
Pętlickiego i Hakmayera.

Jak widad Strug był dobrze zorientowany w sprawach taternickich zatargów i potrafił spożytkowad dla
swych satyrycznych celów realne fakty z tego podwórka.

Tworząc satyryczny obraz taternickiego światka, Strug nie działał w próżni tradycji literackiej.
Taternicy już od kilkunastu lat byli obiektem żartów w felietonach i humoreskach prasowych autorów
anonimowych lub też bardziej znanych publicystów prozaików (np. Józefa Rostafioskiego Jechad czy
nie jechad w Tatry206 i Kazimierza Bartoszewicza Trzy dni w Zakopanem207). Początkowo przeważała
satyra na taterników z pozycji niejako z zewnątrz, poczciwego filistra, który wspinających się traktuje
jako nieszkodliwych, tępawych maniaków nie nadających się do innych zajęd lub szaleoców
szukających guza. Dopiero jednak felieton Ferdynanda Goetla pt. Wycieczko - jak się o niej nie pisze,
ogłoszony w „Taterniku” w r. 1912, stanowi przełomową udaną próbę satyry wewnątrz-
środowiskowej, o której Jacek Kolbuszewski słusznie pisze:

Goetel uczynił *...+ przedmiotem ataku owe stereotypy rządzące środowiskową literaturą taternicką, ale i
wykształcone przez młodopolską świadomośd poetycką.

[...] znamieniem jego [Goetla] nowatorstwa jest pastiszowe potraktowanie grupy taternickiej z
zaakcentowaniem, że głównym mechanizmem kierującym jej zachowaniem jest rywalizacja wokół
„problemów”. *...+ Faktem o nie mniejszym znaczeniu jest przeprowadzona przez Goetla żartobliwa
208
kompromitacja wypracowanych i powielanych przez taternicką literaturę młodopolską form wypowiedzi .

Nie tak szeroko, jak konfraternię taternicką, ale za to z dużym zacięciem o charakterze nawet
paszkwilanckim przedstawił Strug światek dziennikarski składający się z korespondentów pism spod
trzech zaborów, którzy ściągnęli sezonowo do Zakopanego. Oczywiście wpływają oni swoimi
korespondencjami spod Giewontu nadsyłanymi do Warszawy, Krakowa, Poznania itd. na opinię nie
tylko w Zakopanem, ale w całej trójzaborowej Polsce. A ponieważ robią to solidarnie kłamliwie i
demagogicznie, przyczyniają się do powiększania zamętu. Łagodny jeszcze zarzut kryje się w tym, że
korespondenci konsekwentnie fałszywie informują opinię o rozpaczliwej pogodzie zakopiaoskiej,
przedstawiając ją jako piękną i słoneczną, a neurotyczną atmosferę uzdrowiska jako beztroską i
uroczą. Powodowani polityką ukrywania prawdy w nadziei pokrzepienia nastrojów letników,
zawiązują „komitet prasowy”, „który zobowiązał się podpisem i słowem honoru, ażeby wieśd o
niepogodzie nie przedostała się do prasy” (s. 173).

Atmosfera dezinformacji w uzdrowisku, nawet bez kompozycyjnego Strugowego zabiegu z


wymyślonym 49-dniowym deszczem, była w jakimś stopniu prawdziwa, skoro naczelny redaktor
czasopisma „Zakopane”, doktor Stefan Żychoo, uskarżając się na niepomyślny sezon letni roku 1912
(nr 23), obciąża winą również prasę za to, że „korespondencje niejednolite często mylnie informują
publicznośd i szkodę uzdrowisku przynoszą”. Wcześniej nieco, bo w numerze 17, Maria Budziszewska
(o której szerzej nieco później) oskarża ostrzej:

Pojawiające się w ostatnich czasach korespondencje o Zakopanem z nielicznymi wyjątkami tak dalekie są od
prawdy i bezstronnego informowania ogółu o miejscowych sprawach i stosunkach, że nasuwa się pytanie, w
jakim celu prasa publikuje rzeczy, za które korespondentów należałoby co najmniej postawid w stan publicznego
oskarżenia za brak dobrej woli i brak orientacji w zadaniach i sposobach informowania opinii publicznej.

206
Czas” 1883.
207
„Kurier Polski” 1889.
208
Jacek Kolbuszewski, Tatry w literaturze polskiej [...]. Cz. II (1889-1939), s. 470-471.
Na tej autentycznej pożywce wyrastają w powieści kabotyosko-demoniczne figury pokracznych
koryfeuszy kłamliwego dziennikarstwa - panów Szelmiądza, „korespondenta pism warszawskich i
galicyjskich” („szelma” - „hultaj”, „nicpoo”) i Szurleja („szurło” - „gałgan”, „nicpoo”), redaktora
fikcyjnego „Głosu Kalatówek”. Figury te i parę innych przygodnych są kreacjami burleskowymi, przy
pomocy których Strug załatwia także swoje porachunki i ujawnia antypatie polityczne. Istotnie przez
karty Zakopanoptikonu przewijają się stale jacyś służalcy, donosiciele i lizusy, gorliwie potakujący
starościoskim czy namiestnikowskim zarządzeniom i groźbom restrykcji wobec patriotycznie i
rewolucyjnie nastawionych „obywateli, poddanych obcego mocarstwa” (czytaj: królewiaków), gotowi
do prasowego donosu.

Szokuje dzisiejszego czytelnika jaskrawo napastliwy, arogancki, pełny wyzwisk i jawnie personalny
sposób atakowania przeciwnika przez te przedziwne figury. Pod ich piórem wykwitają na szpaltach
określenia: „notoryczna kanalia, urodzona w kolektorze”, „indywidua o ciemnej przeszłości”, „urodził
się w rynsztoku”. Celuje w tych określeniach przewrotna litania dziennikarskich zaprzeczeo (s. 247)
zakooczona grubym kwiatkiem stylistycznym:

Nieprawdą jest, jakoby w twarzy mojej, sto razy spoliczkowanej i oplutej, odbijało się wstrętne upodlenie *...].

Nieprawdą jest, jakobym był prostytutką i pobierał *...+ lafę za szantaż *...+

Te odczytane wspak zastrzeżenia odnoszą się do Szurleja, który reprezentuje typ jakiegoś
dziennikarza bardzo niskiego lotu209. Czarny obraz jego charakteru łagodzi autor rysami kabotyosko-
błazeoskimi. Wskazują na to jego kameleonowe przeobrażenia fizyczne i duchowe: doszukując się w
zakopiaoskim bałaganie moralnym winy Żydów, sam przebiera się za odstręczający typ tej rasy, aby
ściągnąd podejrzenia w korzystnym dla swojej koncepcji kierunku. Te przebieranki, później również za
kulawego starego górala smarującego pod pozorem dytyrambu dowcipny paszkwil na zmarłą
dyktatorkę pensjonatową, Marchołtową, wreszcie za upiorną siostrę zmarłej, przydają scenkom
łagodzący ton farsowy.

Trudno byłoby zidentyfikowad pod fikcyjnymi nazwiskami jakiekolwiek autentyczne osoby. Natomiast
konfrontacja aroganckiego i paszkwilanckie-go charakteru występów Strugowych pismaków z
rzeczywistością dziennikarską, zwłaszcza dwóch zaborów - Królestwa i Galicji, Warszawy, Krakowa i
Lwowa, budzi refleksje. Prasoznawca Witold Giełżyoski kreśli w swej książce210 niewesoły obraz
sporego odłamu prasy warszawskiej doby przedwojennej. Brakowało

*...+ wykwalifikowanych sił dziennikarskich. Dobór ich odbywał się w sposób przypadkowy, decydowały względy
zarobkowe, nie zamiłowanie ani zdolności (s. 389). Niedostateczne zarobki dziennikarskie *...+ były przyczyną *...+
nieprzestrzegania umów *...+, nie mówiąc o niedopuszczalnych, rzadkich zresztą, wypadkach łapownictwa,
przekupstwa, zarywania wierzycieli *...+, popełniania plagiatów.

209 Z. Mokranowska sugeruje, iż w portrecie Szurleja i Szelmiądza kryją się przedstawiciele prasy endeckiej.
210
Prasa warszawska 1661-1914, Warszawa 1962.
Głośne były zwłaszcza pisma brukowe i „krzykliwy tygodnik antysemicki” (s. 357). Strug zapewne znał
dobrze wystąpienia rozmaitych hałaśliwych pism, zwłaszcza „Kuriera Porannego”, o którym Giełżyoski
pisze:

„Poranny” nie przebierał w słowach, był krzykliwy i ordynarny *...+. Polemizując, stosował do przeciwników takie
epitety jak „cymbały”, „ślepcy”, postępowanie ich kwalifikował jako „bezczelnośd”, „tandeciarstwo”, „liche
sztuczki”, „elukubracje pomylonych”.

W Krakowie satyrycznemu „Diabłowi” zdarzało się zamieszczanie od czasu do czasu napastliwych


ataków, pełnych inwektyw, na niesympatyczne osoby. Nie lepiej działo się w „brukowcach”
lwowskich. Całą tę niechwalebną prawdę o odłamie ówczesnego (niekoniecznie tylko endeckiego)
dziennikarstwa znał na pewno Strug znakomicie i potrafił wykorzystad ją do swego pamfletu.

Nie tak ruchliwie i wielostronnie, jak środowisko taternickie, i nie tak drastycznie, jak dziennikarze,
przedstawia się w powieści światek uczonych, obdarzony cechami raczej łagodnego humoru,
niewolny zresztą od tradycyjnych pomówieo o profesorskie roztargnienie, nieżyciowośd i oderwanie
od rzeczywistości. Strug zapędza do zakopiaoskiego panoptikum przedstawicieli najrozmaitszych
gałęzi badao i pseudobadao: botaników, geologów, paludologów (badaczy błota!), językoznawców,
kynologów (ściślej - badacza historii chartów, czyli „chartologa”). Z wyjątkiem przedstawiciela badao
psiej rasy w przekroju historycznym obecnośd w Zakopanem wszystkich innych badaczy była w jakiś
sposób usprawiedliwiona atrakcyjnością terenu prowokującego do eksploracji i atrakcyjnością gwary
podhalaoskiej.

Strug wiernie zaobserwował nasilenie się z początkiem XX wieku badao w Tatrach i na Podhalu, a
także powtarzające się okazje do spotkao uczonych i powstających przy okazji polemik i sporów.
Dowodem ożywienia życia naukowego był w Zakopanem w r. 1903 zjazd geologów połączony z
wycieczką w teren, a w r. 1911 zjazd lekarzy i przyrodników.

Dożywająca swych lat epoka Młodej Polski przyniosła nasilenie się mody na dziwaczne i
ekscentryczne dociekania, których korzenie zdawały się byd ugruntowane pozornie w faktach, ale
rezultaty obfitowały w cechy groteskowe, przy czym przyczynkarstwo urastało do niesłychanych
osiągnięd - w przekonaniu autorów. To prawda, że dialektologia zaczęła się wówczas szybko rozwijad i
że zachłannie rzucono się do badao nad gwarą góralską, czemu dopomogła moda na góralszczyznę.
Karykaturą badacza pseudojęzykoznawcy jest w powieści osoba doktora Dyktando, autora rozpraw:,,
Klątwy i złorzeczenia ludu polskiego oraz Słownika nieobyczajności języka ludowego. Badacz ten, ze
względu na niecenzuralnośd obyczajową materiałów, narażony jest na bezustanne konfiskaty
urzędowe swych rozpraw, a członkowie komisji Akademii Umiejętności słuchają jego referatów z
zatkanymi watą uszami. Usilne i namolne namawianie przez doktora Dyktando przypadkowo
napotkanych pijanych górali do wypowiadania nieprzyzwoitych słów celem ich spisania przypomina
nieco zachowanie bohatera Orkanowskiego Lingwisty w kraju Zulów, któremu również brak
podstawowych umiejętności kontaktowania się z miejscową ludnością. Strugowi przyrodnicy toną w
przyczynkarstwie naukowym, jak również wykazują (podobnie do taterników) nadwrażliwośd
ambicjonalną: znalezienie lub niemożnośd znalezienia przez jednego z botaników w którejś z dolin
okazu różanecznika jako dowodu koronnego teorii botanicznej okazuje się „sprawą honoru”,
doprowadzid może do poróżnienia aż dwóch uniwersytetów i kilku uczelni pod zaborami. Przy okazji
wywoła sesję sądu honorowego w terenie (!). Zresztą przyrodnicy zostali przez Struga wyróżnieni
szczególnie. Po różaneczniku przychodzi kolej na spór o zawartośd skał w jakimś leju na Hali
Karczmisko pomiędzy profesorem Tapirem a „starym belfrem Liszką”, który niweczy przy okazji
schadzkę miłosną dwojga letników. Budzi wesołośd niezwykła zapalczywośd uczonego, miażdżenie
rzekomymi dowodami nieobecnego adwersarza i fatalny brak wyczucia sytuacji towarzyskiej.

Scenka ta odzwierciedla ówczesne rzeczywiste dyskusje i spory na temat pochodzenia Tatr. Byd może
jest to parodia sporu Mieczysława Limanowskiego, zwolennika teorii płaszczowinowego pochodzenia
Tatr, z domniemanym przeciwnikiem (geologiem Kuźniarem?). Uziembło pisze we wspomnieniach211:

Teoria o dziejach Tatr Limanowskiego wywróciła wszystkie teorie do góry nogami. Na Iwaniackiej Przełęczy
Limanowski odbił parę kawałków kamieni i wszystko już miał... Kuźniar wszystko dokładnie opukał i stwierdził,
że Limanowski się pomylił... Jednak Limanowski miał rację, chod dowody z Iwaniackiej Przełęczy zawiodły.
Znalazł je gdzie indziej. Romer o Limanowskim wyrażał się z sympatią i uznaniem: „to wariat!”

Punktem szczytowym zabiegów ośmieszających światek przyrodników jest absurdalno-


surrealistyczne, pseudofachowe i całkowicie kabotyoskie (ale nacechowane siłą sprawczą)
przemówienie „paludologa” nad trumną pani Marchołtowej. Otóż w wyniku niedorzecznego
przemówienia apoteozującego błoto wobec wielotygodniowej ulewy zakopiaoskiej - masa tegoż błota
rusza w upiorną, samodzielną, magiczną wędrówkę. To, co wydobywa się spod zwałów owej mazi,
godne jest zestawienia z niesamowitymi detalami obrazów Piotra Brueghla Starszego...

Najzabawniejszym może i zarazem najbardziej zakopiaoskim zbiorowiskiem wziętym pod lupę


satyryczną było środowisko sezonowych letników - pensjonariuszy will i domków, oraz społecznośd
pao pensjonatowych. Życie obu tych grup we wzajemnych stosunkach przedstawia się w interpretacji
Struga jako koszmar czarnego humoru. Panie pensjonatowe, scementowane swoim konsorcjum, nie
zezwalającym na żadne liberalne odchylenia, traktują gości-letników jak stado bezwolnych
niewolników, których należy obedrzed ze skóry i za ich ciężki pieniądz potraktowad na tyle tylko, aby
nie umarli z głodu. Już na stacji kolejowej organizuje się dyktatorski Komitet Rozmieszczenia, który

*...+ każdemu nowo przybyłemu nalepiał na plecach numer porządkowy i oddawał w ręce odnośnych siepaczy,
przez co nieraz dośd bezwzględnie separowano małżeostwa i odrywano rodziców od dzieci *s. 230+.

Nie mogąc sobie poradzid z całkowitym ujarzmieniem gości, Stowarzyszenie willi „Głodomorowo”
uchwala kapitalny 23-punktowy regulamin dla gości, wobec którego regulamin koszarowy wydaje się
jeszcze dośd miękki. Kilka punktów zasługuje na przytoczenie:

211
Cytaty wg maszynopisu w Muzeum Tatrzaoskim. W książce: A. Uziembło, Ludzie i Tatry, Seria Tatrzaoska
Wydawnictwa Literackiego, Kraków 1987 w nieco zmienionej wersji na s. 206-207.
7. Gośd składa przysięgę na wytrwanie w raz obranym zakładzie, w razie naruszenia jej traci prawo do zwrotu
kaucji.

9. Opóźnienie trzech minut pozbawia gościa prawa do zasiadania przy stole

10. Drugie śniadania, podwieczorki oraz desery znoszą się ze względów higienicznych.

11. W niedzielę i święta *...+ pożywienie całodzienne składa się z kwaśnego mleka, które każdy gośd czerpad
może dowolnie z beczki ustawionej w tym celu w salonie.

Regulamin szczegółowo określa dodatkowe opłaty za takie luksusowe przyjemności, jak posiadanie
poduszki, kołdry, za wodę do picia, „pułapkę na myszy”, widok na góry itd. Widocznie poszczególne
pensjonaty zapragnęły błysnąd jeszcze pozaregulaminową oryginalnością, skoro w „Sybilli” „karmią
wyłącznie mamałygą z grochem” (s. 248), a „właścicielka „Pieszczoty” ma dorosłych synów, którzy
biją gości za byle co” (s. 248).

Wydawałoby się, że lista szykan pensjonatowych jest czystą przesadą szarżującego satyryka.
Tymczasem uważna lektura „Przeglądu Zakopiaoskiego” i „Zakopanego” dostarcza ciekawych
kronikarskich spostrzeżeo, potwierdzających, przynajmniej w niektórych punktach, celnośd satyry
Strugowej. I tak niejaki Prawdzie jeszcze w r. 1903 zamieszcza na łamach „Przeglądu” (nr 40) Kilka
uwag o pensjonatach zakopiaoskich zawierających dotkliwą krytykę gospodyo, którym zarzuca, że
zmuszają pensjonariuszy do zawierania niepożądanych znajomości, chorych mieszają ze zdrowymi i
że zajmują się szkodliwym plotkarstwem:

*...+ znam wypadek, w którym oszczercze plotki *...+ wyszły z ust samej gospodyni-opiekunki. Panie
pensjonatowe za swoją opiekę rodzicielską każą sobie dobrze płacid i brzęczącą monetą, i w innej formie, żądają
bezwzględnego posłuszeostwa ich rozporządzeniom, *...+ pokornego wysłuchiwania grzecznie nazwanych
„uwag” i „wymówek” na temat złego wychowania, żądają liczenia się z ich osobistymi kaprysami i
„zdenerwowaniem”, *...+ organizują stronnictwa, które wzajemnie się zwalczają, dokuczają sobie, nienawidzą
siebie.

Solidarne działanie pao pensjonatowych w Zakopanoptikonie w kierunku całkowitego


podporządkowania sobie branych głodem pensjonariuszy niezupełnie się udaje skutkiem ostrej
rywalizacji dwu wybijających się przywódczyo - pani Marchołtowej (nazwisko kojarzące się z
Marchołtem grubym a sprośnym), właścicielki pensjonatu „Pod Polskim Brzuchem”, i panny Kunerol
(„kunerol” - nazwa austriackiej frytury), właścicielki willi „Pod Ptasim Mlekiem”.

Charakter i wyczyny górującej nad całą zakopiaoską społecznością pani Marchołtowej zasługują na
moment uwagi. Osoba ta rozbija zebrania, udziela sobie głosu, lży opozycjonistów, potrafi okiełznad
przywódczo nastawionych mężczyzn, obija policjantów, obala komisarza klimatycznego, nakazuje
aresztowanie głównego przeciwnika. Dalej - wzywa do stawiennictwa wójta, restauratorów, uzurpuje
sobie prawo do kontroli karnej (wylewa restauratorowi kocioł z flakami), wreszcie prowadzi
intensywne a skryte prywatne życie erotyczne, wykooczając co słabszych fizycznie partnerów. Sięga
po władzę w Zakopanem, mocniejsza od wójta, komisarza, starosty, pułkownika i namiestnika. Jej
otrucie przez rywalkę, rzekoma śmierd i wspaniały pogrzeb przypominający uroczysty pochówek
głowy paostwa, są majstersztykiem czarnego humoru, znakomitym finałem powieści satyrycznej, a
cała jej kreacja odznacza się niesłychaną ekspresją o wielkiej sile komicznej.

Oczywiście figura Marchołtowej wyrasta z tła tradycji literackiej wszelkich odmian „herod-bab” z
Panią Twardowską na czele. Przede wszystkim jednak wyrasta z tradycji średniowiecznej rubasznej
humorystyki, na co wskazuje nazwisko. Jest wszakże kreacją komiczną zdecydowanie oryginalną
kobiety rubasznej, despotycznej, ale - co dziwniejsza - ze względu na swą prostolinijnośd w pewnym
stopniu sympatycznej w literaturze polskiej.

Oczywiście w rysunku tej postaci przeważają rysy fikcji literackiej kreślone z umyślną przesadą i
brawurą humorysty, ale znowuż, jak wiele już razy poprzednio, kreacja karykaturalna wywodzi się od
cech i pierwowzoru osoby autentycznej. Właściwie sprawa jest dośd złożona, ponieważ w wizerunku
Marchołtowej przebijają rysy dwu, trzech, a może nawet czterech naraz pao zakopiaoskich (jeśli nie
więcej...). Gentil-Tippenhauerowa twierdzi, że pierwowzorem jest słynna z książki kucharskiej Maria
Monatowa:

*...+ nie licząc się z niczym, bez ceremonii przygważdżająca swym językiem otoczenie. Byd może, że i po trosze
Maria Budziszewska, właścicielka „Stamary” („Murdelio”), której bano się jak diabła. Pensjonat „Pod Polskim
Brzuchem” jest pewną aluzją do jej *Monatowej+ przepisów kulinarnych, a wzmianka o lubieniu przez nią „płci
212
męskiego rodzaju” pokrywa się z prawdą historyczną .

Maria Ochorowicz-Monatowa prowadziła przez jakiś czas pensjonat „Jutrzenka”, po czym wycofała
się z życia zakopiaoskiego, przenosząc się do Wiednia w r. 1903 (zmarła jednak w Zakopanem w r.
1926 i tamże została pochowana). Wolno może zaryzykowad przypuszczenie, że lokalna sława jej
bujnej osobowości pozostała w świadomości zakopian dłużej niż po rok 1903.

Można się domyślad, że w literackiej kreacji Marchołtowej uczestniczyły jeszcze inne osoby, chodby
„po linii” kulinarnej - seniorka autorek książek kucharskich, Dwierczakiewiczowa, która mieszkając w
Warszawie, bywała chętnie i często w sezonach letnich w Zakopanem. Komentator wznowionej
obecnie książki 365 obiadów, Jan Kalkowski, przytacza na jej temat za Zofią Kossak szereg anegdot:
Kostrzewski robił jej karykatury, była postrachem dorożkarzy, przekupek. Przeklęła w kościele
arcybiskupa Faleoskiego, kompromisowego duszpasterza z okresu powstania styczniowego „do
trzeciego pokolenia” (!)213.

Zofia Kossak w Dziedzictwie podaje, że mówiono o niej jako o „herodzie”. Autorka biogramu
Dwierczakiewiczowej214 przytacza, że:

212 „Zakopanoptikon” i „Wielki dzieo” Andrzeja Struga, loc. cit.


213 365 obiadów. Opracował do druku, poprzedził wstępem i zaopatrzył w słowniczek Jan Kalkowski, Kraków
1985.
214
Polski słownik biograficzny, Kraków 1938, t. IV. Opracowała Z. Balicka.
Do dziś jeszcze *...+ krąży mnóstwo anegdotek na temat jej śmiałych i dowcipnych odezwao, rąbania prosto z
mostu bez względu na osobę rozmówcy.

Włodzimierz Zagórski w r. 1896 napisał „fantazję humorystyczną” pt. W wieku XX:

Opisuje tam coś w rodzaju telewizji, elektro-telefotoskop, który łączy cukiernię Lourse'a z całym światem. I oto
co oglądają bywalcy przy kawiarnianym stoliku? Między innymi panią Lucynę Dwierczakiewiczowa zrywającą
215
szarotki na tatrzaoskiej połoninie .

Aby wyczerpad listę domniemanych pierwowzorów Marchołtowej, godzi się wspomnied również o
właścicielce luksusowej willi „Warszawianka”, z Marchlewskich Wilczyoskiej. Pisze o niej Adam
Uziembło, autor wspomnieo pt. Ludzie i Tatry216, współuczestnik życia w Zakopanem przed I wojną
światową, że przywiozła męża lekarza chorego na gruźlicę, który po wyzdrowieniu leczył kuracjuszy
willi swej żony. Wilczyoska odgrywała w „związku hoteli i pensjonatów” niepoślednią rolę. „Gremium
zaczęło wtrącad się do wszystkiego, chciało zabudowad Rówieo Krupową”, wdało się w spór z prasą.
Energiczna dama stała się bohaterką lokalnej sensacji: zelżyła znaną osobistośd zakopiaoską, dra
Piaseckiego, za co stanęła przed sądem i została skazana na zapłacenie kary „za obrazę”. Nie od
rzeczy będzie włączenie w krąg domniemanych pierwowzorów Marchołtowej także częściowo Izy
Zaruskiej, żony naszego bohatera, znanej z apodyktyczności, ostrego języka, prowadzącej również
pensjonat pod nazwą „Krywao”.

Wydaje się jednak, że w tym osobliwym wielokrotnie złożonym portrecie Marchołtowej najmocniej
uwydatniają się rysy Marii Budziszewskiej, która w czasach Strugowych była zdecydowanie
najżywotniejszą, najpopularniejszą z pao pensjonatowych. Kiedyś aktorka scen warszawskich, osiadła
w Zakopanem i przejęła najbardziej wówczas reprezentacyjny pensjonat-hotel „Stamary”,
imponujący murowany gmach w stylu zakopiaoskim. Nazwa pensjonatu pochodziła od scenicznego
pseudonimu Budziszewskiej. Był przystanią dla zamożniejszych gości i dla wyższych sfer, w salonach
odbywały się koncerty wirtuozów, zabawy itd. Od nazwy słynnej budowli urobiono dla Budziszewskiej
przydomek Stara Mara lub Stamarowa. Pełno o niej wzmianek w ówczesnej prasie zakopiaoskiej,
zatrzymała także uwagę autorów wspomnieo zakopiaoskich. Pisał o niej Rafał Malczewski w Pępku
świata217, ostatnio także Marian Maurizio-Abramowicz218 i Adam Uziembło219.

Budziszewska - podobnie jak Marchołtowa w Zakopanoptikonie - stoi okresowo na czele „Gremium


Pensjonatów, Hoteli i Restauracyj”. Zabiera głos na łamach „Przeglądu Zakopiaoskiego”, gromiąc
prasę za nierzetelnośd (w powieści każe aresztowad superdemagoga dziennikarskiego Szurleja) -
cytowaliśmy uprzednio jej wypowiedź z r. 1912. To samo źródło prasowe podaje, że Budziszewska

215
Relacja za: J. Kalkowski, Wstęp do 365 obiadów.
216
Op. cit.
217
Warszawa 1960, s. 117.
218
Zakopiaoskie wspominki, Seria Tatrzaoska Wydawnictwa Literackiego, Kraków 1985.
219
Op. cit.
organizuje zabawy, podwieczorki na wolnym powietrzu itd. R. Malczewski kreśli jej losy w związku z
nieco późniejszym okresem międzywojennym, Maurizio-Abramowicz przekazuje zapamiętania ze
zbliżonego okresu, podkreślając nieprawdopodobną energię i wszędobylskośd Budziszewskiej,
pragnącej wszystko załatwid, i jej zamiłowanie do zwierząt domowych (m.in. podróże z kucykiem w
zaprzęgu, w otoczeniu sfory hałaśliwych foksterierów). A. Uziembło tak ją charakteryzuje:

*...+ trzeba było mied energię nie lada i łokcie. Posiadała je niewątpliwie p. Budziszewska *...+. Była to osoba
niedrobna, okrągłej tuszy, o głosie donośnym. *...+ Gdy wyjechała za miasto, słychad ją było wszędzie.
Nieubłagana w targu, dobra gospodyni *...+.

Wszyscy zresztą trzej pamiętnikarze wyrażają się z pewną sympatią o Budziszewskiej (w czasie I
wojny odstąpiła willę na szpital dla polskich żołnierzy).

Wnioski z konfrontacji Marchołtowej z realnymi osobami - jej domniemanymi pierwowzorami


względnie sobowtórami - wskazują znów na umiejętnośd odzwierciedlenia przez pisarza pewnej
prawdy o Zakopanem obok niewątpliwie sporej tym razem dawki fantazji literackiej.

Pozostaje jeszcze spora grupa społeczności zakopiaoskiej - górale. Obraz górali w Zakopanoptikonie
wywołany był poniekąd potrzebami kompozycyjnymi powieści: należało znaleźd jakieś nieoczekiwane
rozwiązanie dla nabrzmiewającej psychozy „hydropluwialnej”. Najlepszym okazała się karykatura
„gniewu ludu” i ośmieszenie magicznego myślenia związanego z prymitywną zabobonnością -
kataklizm natury jako wywołany domniemanymi winami ludzkimi. W dodatku parodia „gniewu ludu”
jest w jakimś stopniu parodią wkraczającego w sławę Tetmajerowskiego eposu o dawnej
góralszczyźnie, Legendy Tatr. Sceny pijanej tłuszczy góralskiej podnoszącej w górę wygrażające pięści
z przyczyn absolutnie absurdalnych i nielogicznych zbliżone są do poważnych scen opisu buntujących
się tetmajerowskich górali, porwanych uniwersałem Kostki-Napierskiego na tle sytuacji społecznej
XVII wieku.

Niezależnie od tej całkowicie wysnutej z wyobraźni autorskiej Struga sceny z ruchawką górali,
zakooczonej unicestwieniem barona Jajskiego i jego „diabelskiego” pojazdu (prototypem szalonego
automobilisty miał byd zapewne rzeźbiarz August Zamoyski, ale prawdziwą sensację pierwszym
wjazdem samochodem do Zakopanego w r. 1902 wywołał inż. Leon Krobicki), autochtoni w
Zakopanoptikonie występują nie za często, ale niemal zawsze w oparach alkoholu. Wizja pijanych
górali łączy się tu i ówdzie z kąśliwymi aluzjami do prosperowania w Zakopanem 44 szynków
propinacyjnych, należących do właściciela dóbr zakopiaoskich, Homolacsa XXVI. Pod groteskowym
kryptonimem kryje się osoba Władysława Hr. Zamoyskiego, który - przy wszystkich zaletach
społecznikowskich i ascezie życiowej - był atakowany już wcześniej, bo w r. 1903, przez „Liberum
veto” i przedstawiany jako król ze sztandarem propinacyjnym w dłoni. Krył się pod tym dowcipem
zarzut rozpijania górali. Ówczesną opinię zakopiaoską ekscytował dylemat, do kogo ma należed
prawo propinacji, czyli zysków płynących z prowadzenia szynków i sprzedaży wódki, do gminy czy do
właściciela dóbr zakopiaoskich. Oczywiście skutek byłby w obu wypadkach podobny i trudno
przypuszczad, aby sytuacja doznała generalnej odmiany kiedykolwiek później. Faktem jest, że Strug
zaobserwował dobrze sytuacją bądź był oczytany w „Przeglądzie Zakopiaoskim”. W piśmie tym w r.
1905 redakcja zaatakowała zarówno ówczesnego wójta Chramca, jak i w sposób zawoalowany
Zamoyskiego, za ukrywanie prawdy o prosperowaniu znakomitych warunków do rozpijania górali.
Jest tam wręcz mowa o owych ponad 40 szynkach, restauracjach z wyszynkiem alkoholu i o sklepach
handlujących wódką. Korzyści płynących z propinacji nie darował Zamoyskiemu także Micioski. O
baronie de Mangro w Nietocie (będącym częściowo - jak wspomniano - upostaciowieniem
Zamoyskiego) pisze:

Karczem było w Perditempie mistyczne 44 i baron de Mangro chętnie popierał ten narodowy przemysł,
skutecznie walcząc z Żydami. Toteż górale przepijali rocznie większą częśd swych dochodów na gościach, tj.
zdrowie, kulturę i przyszłośd narodu oddawane były propinacjom (Nietota, s. 281).

Także i tutaj satyra zakotwiczona była w faktach. Otóż w r. 1900 (.Przegląd Zakopiaoski” nr 48)
donosił, iż urzędnicy zarządu dóbr Zamoyskiego rewidowali przyjeżdżających koleją gości, rozbijając
każdą przywiezioną spoza strefy propinacyjnej hrabiego butelkę!

Ciekawe, że Strug, pisząc o góralach, mało uwzględnił stycznośd między letnikiem a gazdą-
gospodarzem domu. Satyryczne felietony, humoreski (Rostafioski, L. Szczepaoski) czy nawet
fragmenty powieści (Zapolskiej Córka Tuśki) z wielką swadą i pomysłowością oraz zacięciem
atakowały zdzierstwo górali wynajmujących domy letnikom, brak elementarnego zagospodarowania
izb itd. Strug skupił się raczej na pensjonatach prowadzonych przez „ceperki” i na stosunkach tam
panujących.

Tak czy owak głównym bohaterem jego powieści jest przybysz, inteligent.

Warto zauważyd, że w Zakopanoptikonie istnieje szeroka warstwa wydarzeo z zakopiaoskiej


codzienności, tej nie zdemonizowanej, która - co prawda - uległa pewnej fabularyzacji, ale która jako
ówczesna rzeczywistośd znajduje potwierdzenie w doniesieniach lokalnej prasy. Dotyczy to
wszystkich ważniejszych szczegółów z zakopiaoskiej egzystencji letników w latach 1903-1913.
„Uchwały hord lotniczych, domagających się obchodów i pochodów, wieców, zabaw, kurhauzów,
parków” Struga to często gęsto opisywane na honorowych miejscach w „Przeglądzie” i „Zakopanem”
autentyczne wiece Towarzystwa Tatrzaoskiego rojące się od zbliżonych postulatów. Podobnie z
frenetycznym poszukiwaniem atrakcji sezonowych:

Oczekiwano przyjazdu *...+ kilkuset deklamatorów, skrzypków, śpiewaków, siłaczów, prelegentów, połykaczy
żab, iluzjonistów, kontorsjonistów, apostołów, organizatorów *...],

- pisze Strug220. Biorąc poprawkę na niewielką tylko satyryczną przesadę i ten fakt niezwykłej ilości
odbywanych w Zakopanem imprez znajduje odbicie w źródłach prasowych (np. rubryka Wiadomości
bieżące w „Zakopanem”). Równie zresztą „ jak szczegóły z ulicy zakopiaoskiej - sobiepaostwo i
grubiaoskie zachowanie się dorożkarzy wobec pasażerów oraz budzące przerażenie u ludzi i koni

220
Zakopanoptikon, s. 92.
rajdy pierwszych hałaśliwych i nader smrodliwych i „automobili” po Krupówkach („Zakopane” 1910
nr 17, 21, 1911 nr 19).

Czas na podsumowanie rozważao i na określenie miejsca Zakopanoptikonu na mapie polskiej


literatury.

Oczywiście cały proces dochodzenia stopnia prawdy obok obecności fikcji literackiej w powieści
ujawnił przy okazji pozycję Zakopanoptikonu jako pamfletu na Młodą Polskę, co jest faktem dośd
niewątpliwym221. Akcenty pamfletowe rozsiane są w całej powieści, ale można wyodrębnid motywy
najbardziej rzucające się w oczy. Próbowaliśmy je wydobyd poprzednio, więc nie ma celu powtarzanie
argumentacji. Dorzucid tylko można, iż Strugowi udało się przy okazji ośmieszyd również bardzo w
modernizmie popularny kanon zmysłowo-metafizycznej miłości, czyli stworzyd karykaturę wybujałego
erotyzmu - scenki z udziałem Prześcieradlanki i Buchadły, kapitalny epizod z panią Ledą i panem
Lubystką w górach, wreszcie niewiarygodne nagromadzenie miłostek i romansów w światku
letników.

W ogromnej rozmaitości motywów i wątków w Zakopanoptikonie niewątpliwie także epizod z


bohaterami tatrzaosko-góralskiego Olimpu należy do elementów parodii mitów młodopolskich.
Przedziwne podniebne i śródchmurne gonitwy oraz romanse Halnośwista, Starca Gór, Oskony, Lelka i
Recka oraz Baniochy są pastiszem demoniczno-pasterskich kreacji Orkana (o podłożu niby-
antycznym), Micioskiego i Tetmajera. Ciekawe, iż wątek mitologiczny Tatr, tutaj wyraźnie
sparodiowany, zyska w przyszłości pod piórem Jalu Kurka kontynuację jak najbardziej serio w Świniej
Skale i w Księdze Tatr wtórej.

Ośmieszeniu formacji literackiej służy również narzędzie subtelniejsze: parodystyczny styl, którym
posługuje się Strug w opisach „upadku moralnego” letników, jakby żywcem wyjęty z powieści
Przybyszewskiego, pełny przejaskrawionego dramatyzmu, wielosłownej frazeologii i
pseudoapokaliptycznego wizjonerstwa. Z drugiej znów strony parodystycznym stylem, sposobem
jaskrawego charakteryzowania zdarzeo, nagromadzeniem w ustach bohaterów napastliwych,
karykaturalnie przesadnych określeo, wręcz kalumnii, także umiejętnością imitacji żargonu
środowiskowego (dziennikarze, taternicy) przypomina Strug Adolfa Nowaczyoskiego. Przypomina go
także predylekcją do karykaturowania i ośmieszania podobnych tematów: pięknoduchów literackich
(Histeryczny historion, Gladiolus tavernalis), groteskowych uczonych (Nowe Ateny), świata
dziennikarskiego (Pandemonium Mazurkiewiczów), przede wszystkim zaś znienawidzonych przez
Nowaczyoskiego stosunków galicyjskich (parodia niedoszłej wizyty monarchy w Ciężkorypinie w Jana
Kantego Zelazikowskiego kancylisty „świętym” w życiu *...+ dniu). Bliskie Nowaczyoskiemu jest
również mnożenie przez Struga komicznych nazwisk znaczących, często o zabarwieniu rubasznym,
wywodzących się od cech fizycznych, cech charakteru, zawodu, wyznania na zasadzie „nomen omen”,
szafowanie komicznymi nazwami topograficznymi222. Na tym zbieżności kooczą się. Różni Struga od
Nowaczyoskiego odmienna struktura wewnętrzna humoru, oparta na jaśniejszych, bardziej

221
Zauważają to zarówno autor przedmowy do pierwszego wydania książkowego Zakopanoptikonu Janusz
Wilhelmi (?), Warszawa 1958, jak i recenzenci książki: A. Kijowski, Szkolą podejrzeo i jej profesor, „Przegląd
Kulturalny” 1958, nr 4, i J, Rohozioski, „Trybuna Literacka” 1958, nr 20.
222
Niezwykle spostrzegawcze uwagi na temat nazw i nazwisk w powieści zawarte są w systemowo ujętej pracy
Czesława Kosyla pt. Geneza i funkcja nazw własnych to „Zakopanoptifconie” Andrzeja Struga („Onomastica”, R.
XXVIII, 1983). Autor niniejszego wstępu wielokrotnie korzystał z odkrywczych uwag Cz. Kosyla przy
komentowaniu nazwisk poszczególnych postaci w powieści.
optymistycznych przesłankach, typ humoru pozbawiony żółci i zaciekłości, tak częstej niestety u
Nowaczyoskiego.

Rysując pozycję Struga na tle satyry okresu Młodej Polski nie można zapominad, iż korzenie powieści
o Zakopanem sięgają głębiej. Zakopanoptikon w warstwie krytyki stosunków galicyjskich, a także w
typie dosadnego humoru środowiskowego, nawet w sposobie używania mnóstwa imion znaczących
pokrewny jest powieściom Jana Lama, autora Wielkiego świata Capowic, Dziwnych karier i Głów do
pozłoty, a więc satyrze pozytywistycznej. Wiele spostrzeżeo komentatora zbiorowego wydania pism
Lama, Juliana Krzyżanowskiego223, na temat typu „konceptów językowych” opartych na grze słów,
„nazwisk-etykiet”, na temat „rzadkiej u nas rozpiętości karykaturalnej” pasowałoby bardzo do Struga.

Zestawienie pewnych powinowactw wątków, pokrewieostw sposobów stylizacji czy wskazanie na


kontynuowanie tradycji literackiej nie powinno stworzyd wrażenia wtórności talentu Struga czy braku
jego oryginalności. Wręcz przeciwnie. Zakopanoptikon jest jako gatunek powieści o tak niestabilnym i
zdawałoby się ulotnym środowisku, jak mikroświat uzdrowiska w sezonie, wprost unikalny. Jest
wyjątkowy na tle nietypowych stosunków obyczajowo-kulturalno-politycznych Polski w okresie
kooczącej się epoki rozbiorowej. To prawda, że w żadnym z krajów czy paostw europejskich
posiadających góry nie zaistniała sytuacja stwarzająca możliwośd skupienia niejako zastępczo w
jednym miejscu inteligencji podzielonego kraju i nie nadarzyła się sposobnośd uwiecznienia tego
skupiska w powieści, tak zresztą krytycznie obrazującej to skupisko.

Powiedziawszy to, wolno jednocześnie zauważyd, że autor, wyposażony w zdolnośd kreatywną


niezwykłego mnożenia wątków, dokonał jeszcze jednej sztuki - magicznego spotęgowania siły i
reprezentatywności tego skupiska. Obdarzony wyczuleniem na rozmaite problemy życia zbiorowego
ówczesnej Polski podzielonej, uczynił z zakopiaoskiego uzdrowiska nie istniejącą aż w takich
proporcjach metropolię kraju. Nie na siły ówczesnego Zakopanego - mimo wszystko i mimo
chwalebnej etykiety „polskich Aten” - było tak bogate reprezentowanie (nic nie szkodzi, że w
krzywym zwierciadle) życia politycznego i kulturalnego, jakiego przegląd mamy w Zakopanoptikonie.
Uwijają się pod Giewontem roje dziennikarzy przerozmaitych frakcji i orientacji politycznych w takiej
liczbie, że mogliby obsłużyd chyba całą prasę przynajmniej Królestwa i Galicji. Kawiarniani politycy u
Pchełki i Brajbisza ekscytują się z powodu problemów, które w sposób poważny zaprzątały uwagę
rozmaitych ugrupowao polityków po obu stronach kordonu. Liczba osób próbujących swych
(wątłych) sił w literaturze na kartach powieści równałaby się może liczbie debiutantów obsyłających
przynajmniej kilka pism literackich w kraju. Zakooczenie powieści - groteskowo-demoniczny pogrzeb
Marchołtowej - ukazuje wizję Zakopanego wykoncypowanego jako wielkomiejskie centrum życia.
Ogrom liczebny i zróżnicowanie uczestników pogrzebu, udział kilkunastu stowarzyszeo kulturalnych,
kilkunastu orkiestr, namiastki wojska (rzekoma nadworna piechota leśna paostwa zakopiaoskiego
oraz hajducy węgierscy), wreszcie tłumu naukowców, przedstawicieli duchowieostwa, „ciała
lekarskiego”, „ciżby krytyków” i obecnośd mnóstwa sztandarów (!) - wszystko to ujawnia zamysł
Struga parodii pogrzebu dyktatora w jakiejś intencjonalnej stolicy bliżej nie sprecyzowanego paostwa.
Ten grand guignol rzeczywistości, karykatura życia całego społeczeostwa z pewnym uhonorowaniem
spraw polityki i politykierstwa, był zwiastunem kierunku wyobraźni satyrycznej Struga, która
zaowocowała powtórnie w powojennym już Wielkim dniu i ujawniła się też w równie burleskowym
charakterze.

223
Jan Lam, Pisma. Wydanie jubileuszowe [...] 1838- 1938, Warszawa 1938, t. 1-5.
Wysnuwając wnioski ze spostrzeżeo na temat Zakopanoptikonu, przedstawionych w niniejszym
słowie wprowadzającym, wolno pokusid się o ogólniejszą odpowiedź na wstępne pytanie: czy
powieśd Struga jest „literacką bujdą”, czy też portretem Zakopanego.

Sądzę, że bez ryzyka większej pomyłki można przyjąd, iż pojęcie „bujda” zastosowane do tej powieści
wolno traktowad bardziej jako wybieg autora. Jako sposób uchylenia się od ewentualnej, nie zawsze
wygodnej konieczności tłumaczenia się ze szczegółów i personalnej tożsamości bohaterów
należących, częściowo przynajmniej, do bliskich kręgów pisarza. Z drugiej strony zastosowanie
potocznego słowa „bujda” ma swoje uzasadnienie w warstwie satyrycznej przesadni,
przejaskrawieniach i literackiej fikcji niezbędnych zresztą do podniesienia atrakcyjności fabularnej
materiału powieściowego. Ale nie ulega też wątpliwości, że dzięki tym przejaskrawieniom zyskały na
koniecznej plastyce zakopiaoskie wydarzenia, jak również ich autentyczni nierzadko bohaterowie.
Jeśli jednak trudno byłoby z tym wszystkim przyjąd, iż Zakopanoptikon jest „portretem Zakopanego”,
to bliższe prawdy będzie określenie, iż jest to mistrzowsko wykonana karykatura tego miasta z
pierwszego dziesięciolecia naszego wieku. Pamiętajmy wszakże, że skrótowo, przejaskrawiająco i
upraszczająco wykonane kreski karykatury mówią często o charakterze modela więcej aniżeli
precyzyjne i ulizane linie niejednego tuzinkowego portretu..

Roman Hennel

Opracowanie tekstu, przedmowa, nota wydawcy i przypisy Roman Hennel.


1 Andrzej Strug (Tadeusz Gałecki) w Zakopanem przed I wojną światową. Od lewej ku prawej: Wanda Strużyoska, andrzej
Strug, Cecylia Gumplowiczowa. Siedzi pierwsza żona A. Struga Honorata Gałecka. . Fot. wg: Wspomnienia o Andrzeju
Strugu. Wstępem opatrzył i opracował Samuel Sandler, Warszawa 1965.
2 Zakopane w deszczu. Rys Stanisława Lenca, „Kłosy” 1888.

3 Pierwsza Cukiernia Zakopiaoska. Fot. Widokówka z ok. r. 1900.


4 Reklama Cukierni Zakopiaoskiej Waleriana Płonki przy Krupówkach, „Przegląd Zakopiaoski”.
5 Hotel "Morskie Oko" Zakopane. Podobizna Waleriana Płonki (powieściowego Pchełki), pierwszego właściciela hotelu. .
Fot. Widokówka po r. 1900.

6 Karykatura Tadeusza Micioskiego (powieściowego poety Woziwody) Kazimiera Sichulskiego, r. 1906. Pastel. Muzeum
Literatury im. A. Mickiewicza, Warszawa. Repr. fot. Pracowni Fotografii Muzeum Literatury.
7Karykatura Wincentego Lutosławskiego (powieściowego Skawulina). Rys. anonimowy 1903, „Liberum veto” 1903, nr 1.

8 Związek Przyjaciół Zakopanego. Rys. Kazimierza Brzozowskiego, „Liberum veto” 1903, nr 16 i 25.
9 Wróg ludu zrehabilitowany przez c.k. ministerstwo (doktor Andrzej Chramiec, powieściowy dr Mamiec). „Liberum veto”
1903, nr 15.
10 Projekt witrażu do kościoła zakopiaoskiego (Stanisław Witkiewicz trzyma stopy na wyobrażeniu gada z twarzą
Chramca). Rys. Kazimierza Brzozowskiego, „Liberum veto” 1903, nr 15.
11 Poczucie godności stanu. Rys. anonimowy przedstawiający oficerów austriackich: - Ich bin nur neugierig ob so ein
Civilist sich seines Zustandes bewusst ist? (- Jestem tylko ciekaw, czy taki cywil jest świadomy swego położenia?) Rys.
anonimowy, „Liberum veto” 1903, nr 18.

12 Bitwa pod Nowym Targiem. Rys. F[ryderyk] Pautsch. - Przecież raz odniosła armia austriacka świetne zwycięstwo.
Nigdy jeszcze nie widziałem tyle desek rozszarpanych przez pociski haubicowe. Generał Benedek z Kőnig*g+rätzu i
Fajerwary z Budapesztu przysłali nam depesze gratulacyjne. Jaka szkoda żeśmy nowych haubic nie mogli wypróbowad na
materiale żywym! „Liberum veto” 1903, nr 18.
13 Wojsko austriackie wg szeregu rang od kapitana do psa lejtnanta. Rys. anonimowy, „Liberum veto” 1903, nr 6.

14 Stacja kolejowa Zakopane (miejsce domniemanych bitew powieściowych). Fot. Widokówka z r. 1904.

15 Przewodnik z żeoską wycieczką. Rys. Stanisława Szreniawy, „Liberum veto” 1903, ni 15.
16 Wielki świat w Zakopanem (raczej w górach). Rys. Józefa Kraszewskiego. Widokówka.

17 Schodzenie ze szczytów. Rys. Walerego Eljasza-Radzikowskiego. Widokówka.


18 Karykatura Mariusza Zaruskiego (powieściowego Gdysza). Rys. anonimowy. Muzeum Tatrzaoskie im. T.
Chałubioskiego w Zakopanem.

19 Karykatura Tadeusza Korniłowicza (powieściowy Tołumbas). Rys. Stanisława Hirszla. Muzeum Tatrzaoskie im. T.
Chałubioskiego w Zakopanem.
20 Karykatura Mariusza Zaruskiego. Rys. Stanisława Hirszla. Muzeum Tatrzaoskie im. T. Chałubioskiego w Zakopanem.

21 Na szczycie. Rys. W.L.


22 Karykatura Władysława hr. Zamoyskiego (powieściowego Homolacsa XXIII z dynastii Salamonów). Rys. Kazimierza
Brzozowskiego, „Liberum veto” 1903, nr 15.
23 Posiedzenie Sekcji Ochrony Tatr Towarzystwa Tatrzaoskiego w karykaturze. Od góry portrety członków zarządu Tow.
Tatrzaoskiego, od lewej: Mariusz Zaruski, wiceprezes Michał Koy, prezes Władysław Szajnocha, wiceprezes Władysław
Kulczyoski i Stanisław Ponikło. Obradują: przewodniczący Jan Gwalbert Pawlikowski, Wiktor Kuźniar, Tadeusz
Korniłowicz, Mieczysław Limanowski, Alfred Lityoski i Konstanty Stecki. Rys. Konstantego Steckiego, 1913 (pod
rysunkiem wierszyk

Tatr Ochrona radzi cała

Mężów z pół mendla bez mała:

Błogosławi Ojciec Święty

W Endecji łonie poczęty;

Tadzio w górę wzniósł batutę,

Bierze co najtęższą nutę.

Na to hasło przyrodniki

Wyprawiają wrzaski, krzyki:

„Granity z południa jadą,

W Wierchach się Czerwonych kładą.

Precz z kolejką na Świnice!

Zniszczymy projekt na nice!

Granit wszak to symbol siły,

A w wapieniach ryby żyły:

Czyż ośmielim się zuchwale

Kolejkowad po tej skale?”

Drugi woła: „Gwałtu, rety!

Z kozicy robid kotlety?!”

Mieciowi zaś dośd już tego!

Obejdą się i bez niego,

Chwycił więc Już „kursbuch” świeży,

Na wulkany wnet pobieżny

Czwarty w kącie gorzko płacze:

„Już cię nigdy nie zobaczę,

Krokusiku jasny, miły...”

Zamęt... Rwetes! Cóż zrobiły

Wrzaski, piski, płacze, krzyki,

Z Tadeuszem przyrodniki?

- Nic. - Zaś morał stąd wychodzi,

Że kosówka grusz nie rodzi.


U dołu rysunku dopisano: „Ku chwale Sekcji O.T. i ku wiecznej pamięci zmarłej przy narodzinach zbiorowej broszury o
ochronie Tatr, która w teczkach autorów niechaj zawsze spoczywa. Zakopane, A.D. MCMXIII, K. Stecki”.

W wierszu „Ojciec święty” - to oczywiście prof. Pawlikowski, „Tadzio” - to Korniłowicz; o granitach nasuwających się z
południa mówi dr Kuźniar, zgodnie z geologiczną teorią płaszczowin; „drugi” - to Lityoski; „Miecio” - Limanowski;
„czwarty” - Stecki (objaśnienia wiersza wg: Konstanty Stecki senior, Wspomnienia zakopiaoskie. Seria Tatrzaoska
Wydawnictwa Literackiego, Kraków 1976).

Reprodukcje fotograficzne ilustracji do „Zakopanoptikonu” wykonali: Ryszard Bukowski - il. nr 1, 19,


20, 23; Roman Hennel - pozostałe.
© Copyright by Wydawnictwo Literackie Kraków 1989 ISBN 93-08-02115-8
okładkę projektował Andrzej Darowski
Redaktor Barbara Górska
Redaktor techniczny Małgorzata Kwiecieo-Szczudłowa
Wydawnictwo Literackie, Kraków 1989
Wyd. I. Nakład 19 650 + 350 cgz.
Ark. wyd. 17,8. Ark. druk. 23,75+1 ark.
Papier druk. mat. kl. III, 92 X 114 cm, 65 g
Oddano do składania 27 V 1988
Podpisano do druku 14 II 1989
Zam. nr 5662/88 M-13-101
Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca
Kraków, ul. Wadowicka 8

Przedmowa przeniesiona na koniec, „Od wydawcy” zostało usunięte – zorg.

You might also like