You are on page 1of 522

KORNEL MAKUSZYŃSKI

DZIEWIĘĆ KOCHANEK
KAWALERA DORNA

SCAN-DAL
DZIEWIĘĆ KOCHANEK KAWALERA DORNA

Ktokolwiek będzie czytał tę historię tak


żałosną, że mnie, który ją spisał, przez noc
jedną zbielały włosy, niech wie, że kawaler
Dorn nie jest dlatego nazwany kawalerem,
iż miał kiedykolwiek do czynienia z końmi i
ze szpadą. Kawaler Dorn nigdy w życiu
swoim nieszczęsnym nie siedział na koniu,
nigdy też nie władał szpadą. Kawaler Dorn
jest dlatego i po prostu nazwany
kawalerem, że nie miał nigdy żony.
Usłyszawszy o tym, mógłby rzec
niejeden: „jeżeli kawaler Dorn nigdy nie
miał żony, dlaczego tedy życie jego nazwane
zostało nieszczęsnym, a historia jego
żałosną?” Ha! Wyborną mam dla takiego
odpowiedź, tę mianowicie, że chociaż
małżeństwo może być zaliczone do
największych klęsk świata, jednak nie jest
ono klęską jedyną, bo oto okaże się, że już
samo dążenie do małżeństwa może
sprowadzić na człowieka nieszczęścia tak
bardzo przeraźliwe, że niemal samemu
małżeństwu równe. Widać z tego, że mądra
natura chce uchronić człowieka przed tym,
co mu nieuchronną grozi zgubą, więc go
doświadcza i ostrzega, piętrzy przeszkody
przed ślepą jego namiętnością i daje mu
znaki gwałtowne, aby się zatrzymał nad
przepaścią. Głupstwo ludzkie jest jednak
silniejsze od natury, która nie ma dość mocy
i potęgi, aby wstrzymać człowieka przed
rozpętaniem w sobie namiętności. Jeśli się
na przykład człowiek postanowił upić, co
mnie i naturę zawsze żywą napełnia
boleścią, cóż może przeciwko temu uczynić
najstraszliwsza potęga natury? Nic! Rozpęta
ona żywioły, będzie bila piorunami na prawo
i lewo, zatrzęsie ziemią, góry zrówna z
dolinami, zmieni łożyska rzek, każe
oceanom pochłonąć lądy, a człowiek jednak
się upije. Jest to tylko nieznaczny przykład,
jak mocna jest namiętność w sercu
człowieczym.
Jakżeż straszliwe czyni ona wysiłki, jeśli
idzie o kobietę! Oto właśnie tu się
rozpoczyna żałosna i frasobliwa historia
kawalera Stanisława Dorna, który był
Polakiem, mimo swego dziwnego nazwiska.
Był to przyjaciel mój, którego bardzo
miłowałem. Szczupły, wiotki, łagodnego
usposobienia, miał oczy niebieskie, takie,
którymi zawsze patrzy marzenie,
wypatrując na horyzoncie czegoś, co nigdy
się nie zjawi. Zawsze blady, hodował w
sobie melancholię. Serce miał tak
napełnione potrzebą kochania, jak owoc
słodyczą, źródło czystością wody, jak dusza
kobiety napełniona jest żółtą nienawiścią,
jak dziennikarski kałamarz plugastwem, jak
niebo napełnione jest aniołami, pszczołami
ul, kryminał rzezimieszkami, co wszystko
ma znaczyć, że tą potrzebą kochania
napełnione było po brzegi. Wszystko, co
było w tym człowieku, było pragnieniem
kobiety.
- Taką można by spotkać tylko w niebie i
czy ja wiem - może w Indiach…
- W Indiach… tak… może w Indiach -
szeptał Dorn jakby do siebie, patrząc na
obraz z zachwytem.
W tym czasie kochał się w pannie
sklepowej, która sprzedawała zapalniczki do
papierosów. Dorn miał ich już kilkadziesiąt,
co dnia bowiem od pewnego czasu kupował
jedną i kupując, wzdychał. Panienka miała
narzeczonego, konnego policjanta, dość
więc trudno było blademu człowiekowi bez
konia dotrzymać placu rumianemu
człowiekowi z koniem. Sam koń był dla
panienki więcej wart, niż cały Dorn.
Taki oto był ten dziwny i biedny kawaler,
który kochał zawsze i nigdy nie mógł
znaleźć, który byt blady, jak jego marzenie.
Klątwa jakaś wisiała nad zacnym i miłym
Dornem. Kiedy, przeszedłszy przez mękę
miłości pełnej westchnień, był rzewnie i z
takim rozczuleniem, że dusza moja dostała
skrzydeł i poleciała do nieba. Tam sobie
wyprosiła wielką miłość dla tej kobiety
smutnej i tak złociście pięknej. Kiedy zapadł
mrok, całowałem jej ręce. Pokazałem jej
moje serce, które było bez fałszu i duszę,
która nigdy nie była zdolna do obłudy.
Widziała jasno, że nie poszukuję przygód i
nie poluję na kobietę, jak na ogłupioną
zwierzynę, więc mnie gładziła po głowie i
dotykała moich włosów niewypowiedzianą
pieszczotą rąk. tak dziwnie białych, jak
perłowość letniego świtu. Mówiła do mnie
rzewnie i tak tkliwie, że byłbym dla niej, na
jedno jej skinienie. wyskoczył przez okno
pędzącego pociągu. Mój Boże! Oto za
wszystkie niedole, za wszystką miłość
zmarnowaną, nagle, niespodzianie, jak
brylant wśród drogi znalazłem ją, tę kobietę
anielską. Była panną, niezależną, z nikim i z
niczym nie związaną. Kiedy ucałowałem jej
usta, myślałem, że zemdleję. Wtedy
przysiągłem jej, że będzie moją żoną…
- Ależ to lekkomyślność!
- Lekkomyślność? Miłość bez szaleństwa,
bez złotego szaleństwa lekkomyślności, jest
ptakiem bez skrzydeł. Znasz mnie. wiesz, że
w sprawach miłości jestem szaleńcem. Ja
nie kłamałem.
- A ona w to uwierzyła? Kobieta nigdy
nie wierzy, ale wierzy zawsze.
- Kobieta wierzy nie człowiekowi, lecz
instynktowi miłości swojej. Ona uwierzyła.
Miłość ma sto oczu nieomylnych. A przecież
ja nie kłamałem. Tak, nie kłamałem, że mnie
rozpaczą napełniło to, że nie można zaraz,
natychmiast dać jej dowodu prawdy, że nie
można wziąć ślubu.
- W istocie, w pociągu trudno… I cóż, i cóż
dalej?
- Mówiliśmy długo. Każde jej słowo było
przeplecione łzą. jak szmaragdy przeplata
się perłami. Płakała cichutko, potem
zmęczona nadmiarem wrażeń, usnęła z
głową opartą o plusz wagonowej ławki. Ja
nie zdejmowałem z niej oczu i
wypatrywałem je przy mdłym świetle
dychawicznej lampy gazowej. Była tak
piękna, że odurzenie moje zwiększało się
coraz bardziej. Jej musiało się śnić coś
przykrego, czasem we śnie wstrząsnął nią
dreszcz. Raz podniosła powieki i
uśmiechnęła się smutno. Była widocznie
wyczerpana, więc ująłem ją lekko za
ramiona i ułożyłem na piersi swojej jej
głowę. Niech śpi, a ja będę czuwał nad nią,
jak nad dzieckiem. Gładziłem jej cudne
włosy lekko, zanurzając w nie delikatnie
palce. Po raz pierwszy w życiu stałem się
odważny jak bohater - przecież ta kobieta
jest moją i będzie moją, przecież to moja
kochanka. Patrzyłem przed siebie w ścianę
wagonu, a przez nią w wielkie moje
szczęście, które moje już będzie jutro, bo
wzejdzie ze świtem. Świt już obmywał okna
z mokrej rosy, gazowa lampka zgasła. Nie
śmiałem oddychać, aby jej nie zbudzić, tylko
ręce moje drżały, drżały moje palce,
zanurzone w złoto i miedź, jak w skarbiec.
Poczułem w tej chwili, że niesforny złoty
kosmyk splątał się z łapkami pierścionka,
przytrzymującymi brylant. Sprawiło mi to
niewysłowioną radość. „Oto są moje
zaręczyny!” - pomyślałem - „oto wróżba
cudowna!” I uśmiechnąłem się do zorzy.
Tak, dobrze pamiętam, uśmiechnąłem się.
- To śliczne! - szepnąłem.
- Tak, to było śliczne… W tej właśnie
chwili stało się coś okropnego. Usłyszałem
nagły, przeraźliwy, przeciągły gwizd
lokomotywy. Pociąg się szarpnął, jakby
przerażony, zgrzytnął całym cielskiem,
jakby zaskowyczał ze strachu i drgnął tak,
jakby się w trwodze chciał cofnąć. Mgnienie
nagłej rozpaczy szarpnęło pociągiem.
Rzucony gwałtownym ruchem, miałem tylko
tyle czasu, jedną sekundę, by jej nie
wypuścić z rąk, ale ona zerwała się w
przerażeniu. Trwało to jedno mgnienie oka.
Poczułem szarpnięcie mojej ręki i
usłyszałem krzyk okropnie bolesny, że mam
do dziś głos ten w uszach. To ona krzyknęła.
Pociąg stał spokojnie. Przede mną stała
kobieta ohydna: z nagą, strasznie nagą
czaszką. Włosy jej, złote i miedziane,
trzymałem w ręku uwikłane w palcach
moich jak w szponach.
- Boże jedyny!
- Przede mną stała śmierć! Straszna,
okropna śmierć!
Nagle krzyknęła: „Oddaj pan to” i
wyrwała mi z rąk złoty stos włosów. Plunęła
mi w twarz.
- To nie była śmierć… Śmierć nie pluje.
- Masz rację. Śmierć nie może być tak
okropnie straszna, jak łysa kobieta.
- I co, co dalej?
- Nie wiem… Przysięgam ci, że nie wiem.
Pewnie uciekła, a rzeczy jej zabrano później.
Nie wiem, bo byłem umarły i dlatego
myślałem, że to jednak była śmierć.
- Biedaku!
- Nie żałuj mnie. Tak widocznie być
musiało. Ja jestem przeklęty. Ten pociąg z
pewnością prowadził diabeł i udał fałszywą
katastrofę, aby mnie pognębić. Aha!
zapomniałem ci powiedzieć, że jej włosy nie
tylko zaplątały się w pierścionek, ale na
dobitek oplatały guzik mego surduta.
- Mój Boże! - westchnąłem - szczęście
człowieka zależy czasem od guzika.
- Uwaga twoja jest głęboka - rzekł Dorn.
- Tak też i ja myślałem, kiedy zrozpaczony i
pobity przez los, bezsilny jak Samson,
którego moc odbiegła razem z włosami…
- Przecież to nie były twoje włosy.
- Tak, ale nie były także i jej, a moje były
raczej dlatego, że je kochałem. Więc byłem
bezsilny. Tułałem się od tej pory, jak
człowiek żywy po piekle.
- Szukałeś dalej?
- Tak, szukałem bez wytchnienia. A to, co
ci dotąd opowiedziałem, to tylko mizerny
wstęp do całego szeregu katastrof. Miłość
moja była zawsze tragiczna. Posłuchaj, co
się dalej stało…
Dorn rozpoczął długą opowieść, a ja
słuchając go, miałem jedno oko pełne łez, a
drugie pełne śmiechu. Wiele widziałem
tragikomedii, ten człowiek jednak przeżył
najdziksze, wymyślone przez
najzłośliwszego z diabłów. Powtórzę jego
opowieść, zaniechawszy powtarzania moich
zdawkowych uwag, którymi przeplatałem
jego opowiadanie, kiedy mu brakło słów,
tchu lub kiedy, milcząc przez dłuższą chwilę,
grzebał w swoich straszliwych
wspomnieniach.
Niedługo po okropnej przygodzie z łysą
dziewicą siedział Dorn wieczorem w dość
smętnej knajpie wielkiego miasta, ohydnie
złoconej i wyświechtanej… Snuły się po niej
piękne malowane kobiety. Podejrzani
dżentelmeni pili koniak z sodową wodą.
Dorn siedział samotny i paląc papierosa, wił
sobie z jego dymu niestworzone historie,
którym się przyglądał z tępą, bolesną
obojętnością. Wiele kobiet patrzyło w oczy
bladego młodzieńca, on jednak nie widział
żadnej. Bał się spojrzeć, gdyż wszystkie
włosy kobiece wydawały mu się fałszywe.
Raz krzyknął zduszonym głosem, kiedy
któraś z dziewic gwałtownym ruchem zdarła
sobie z głowy kapelusz, aby poprawić
fryzurę. Ale włosy nie odleciały, a Dorn
westchnął z ulgą. Kiedy zaś pełnym
radosnego zdziwienia wzrokiem patrzył na
tę dziwną kobietę, która ma własne włosy,
spotkał się z jakimiś oczyma, patrzącymi w
niego ciekawie i ogniście. Młody człowiek
drgnął. Oczy były piękne; patrzyły, rzec
można, z siłą sugestywną, niemal
natarczywie. Dorn się spłonił i mimo woli
pochylił głowę, co zostało przywitane z
uśmiechem z tamtej strony. Dorn spojrzał
błagalnie, tamta strona odpowiedziała
oczyma, że towarzystwo jego nie byłoby jej
niemiłe, wobec czego Dorn lękliwie,
ostrożnie i z niesłychanym szacunkiem,
który w knajpie znalazł jawne zastosowanie
po raz pierwszy od czasu jej istnienia,
zbliżył się do stolika tej pięknej
nieznajomej. Nieznajoma bowiem była
piękna. Namalowana, jak wszystkie w tym
lokalu panienki, miała w spojrzeniu
nadzwyczajny wdzięk, który łagodził
energiczne i śmiałe zacięcie ust; zęby nieco
za duże, włosy - nie! na włosy Dorn nie
patrzył - za to piersi tak idealnie foremne,
jakich nie widział jeszcze w życiu. W
niemowlęctwie bowiem człowiek widuje
piersi zawsze w niepochlebnym stanie,
traktując je zresztą, jako organ użytkowy,
przeoczyć zwykł piękno ich formy. W wieku
późniejszym zwraca się na nie nieco więcej
uwagi. Dorn w tej chwili całą swoją uwagę
na nie zwrócił i powiedział sobie w duszy, że
grecki mistrz kształtniej by nie zrobił.
Musiały być twarde i sprężyste, tak ostro i
tak dokładnie rysowały się przez jedwabną
bluzkę.
Poznanie było dość gładkie. Uśmiech tej
kobiety był tak pełen wdzięku, że Dorn się
zachwycił. Piękność jest zwodnicza, wdzięk
nigdy nie kłamie. Szampan dokonał reszty.
Kobieta mówiła niskim głosem altowym,
takim głosem, za którym przepada każdy
mężczyzna. Wiolonczela jest najmilszym
instrumentem, jaki wymyślił ból człowieka,
który nie miał się przed kim wypłakać, więc
płakać nauczył wiolonczelę. I Dorn oszalał
dla tego głosu.
- Niech pani mówi, o, niech pani mówi
cokolwiek, wszystko jedno, byle pani
mówiła.
Kiedy panienka niskim swoim głosem
zamawiała coraz inną butelkę szampana.
Dorn był szczęśliwy. Nie miał nawet czasu
na jeden moment zdumienia, aby się
zdumieć, ile ta miła kobieta potrafi wypić.
Zresztą sam pił wiele, ale nie to go upiło. W
pewnej chwili przymknął oczy z rozkoszy:
oto poczuł, jak pod stołem piękna kobieta
ściska go za rękę. Oddał jej uścisk lekki i
trwożliwy. Był tak mile i wstydliwie
zaskoczony, jak panienka, którą ktoś po raz
pierwszy w życiu uszczypnął w łydkę. Już w
gorączce, podniecony i na poły przytomny,
wypił jednym haustem pełną szklankę wina.
I nagle zaśmiał się głośnym, radosnym
śmiechem. Straszliwe widmo z łysą czaszką
utonęło w winie, a oto on, szczęśliwy, choć
zawsze nieszczęśliwy miłośnik, miał w tej
chwili w duszy niebo, a w sercu coś bardziej
jeszcze przyjemniejszego od nieba. Piękna
kobieta spojrzała na niego ciekawie, potem
uścisnęła jego rękę tak silnie, że krzyknął.
O, jaka silna potrafi być miłość! Dlatego
kobiety mają na różowym ciele tak często i
tyle sińców. Ta zaś tym uściskiem zabrała
białą i naiwną duszę Dorna, który żył tylko
miłością.
Dorn zaczął jej mówić o miłości. Nie
umiał o niej mówić wiele, chociaż był nią tak
napełniony, jak drzewo wiatrem; mówił
niewymyślnie, lecz tak gorąco, że każde
słowo jego było pełne żaru, było czerwone i
drżące od pragnienia. Każde było palącym
pocałunkiem. Trzy lub cztery takie słowa,
pełne pożądania, mogłyby wystarczyć do
wprowadzenia w stan błogosławiony
najczystszej dziewicy, która nigdy nie
zaznała męża.
Piękna jego towarzyszka przymknęła
oczy i słuchała tych słów z niewysłowioną
lubością. Czasem tylko spojrzała na Dorna
przeciągle i jakby chcąc ugasić pragnienie
pożądania, zalewała je strugą szampana,
wlewanego w gardło zachłannie i jakby
rozpaczliwie.
Dorn oszalał. Wieczysty erotoman,
przysiągł jej miłość na długą śmierć i na
krótkie życie.
- Chcesz mnie? - pyta z niepokojem.
- Czekałam na ciebie - odpowiedział mu
głos niski i drżący - wiedziałam, że
przyjdziesz.
- Kochanko moja!
- Luby mój, jestem twoja… Będę twoja…
Każ podać wina!
Było już tak późno, że ich wyproszono z
lokalu.
- Pójdziesz do mnie - rzekł głos niski.
Oprzyj się o mnie, bo się chwiejesz. Ach,
mój mały, drogi Polaku! Kocham cię… Daj mi
portfel, ja zapłacę, bo ciebie tu oszukają.
- Weź moje życie! - rzekł Dorn. dając jej
portfel.
Kiedy wyszli na powietrze, ona ujęła
Dorna silnie pod rękę i prowadziła go, jak
dziecko, co się do niej tuliło nieporadnie.
Szli przez kręte ulice, bo dzielnica była
stara i niezbyt pierwszorzędna. Dornowi się
zdawało, że to on ją prowadzi, a jego niosą
skrzydła, bo jest szczęśliwy. Chciał śpiewać,
chciał coś robić, co by ogłosiło całemu
światu jego miłość. Ale cały świat spał. więc
nie było się po co wysilać.
Widocznie jednak nie wszyscy spali, bo
zza węgła wysunęły się dwie figury,
wiadomo zaś, że w nocy, w zaułku i zza
węgła nie wychodzą nigdy mili
staruszkowie, ani księża łagodni, ani
wytworne damy. Toteż te dwie figury
zachowały się wcale arogancko. Jedna
trąciła w ramię Dorna, druga jego miłość.
Swojego uderzenia Dorn nie poczuł, lecz
uderzenie, które ją dotknęło, ugodziło go w
serce. Zawył z wściekłości i uczynił ruch,
jakby się chciał tygrysim skokiem rzucić
napastnikowi do gardła. Usłyszał jednak
niski cudowny głos:
- Daj pokój, to moja sprawa!
I jeszcze słodycz tego głosu nie zdołała
wsiąknąć w noc, a jego towarzyszka,
wyrwawszy rękę spod jego ramienia,
chwyciła jednego z włóczęgów lewą ręką za
gardło, a drugą waliła po pysku, aż
grzmiało.
Dorn wrósł w bruk, jak drzewo i nie mógł
zamknąć nagle otwartych ust.
Drugi apasz przybiegł swojemu
towarzyszowi na pomoc. Wtedy ona i oni
dwaj sczepili się ze sobą jak zapaśnicy,
tłukli się po głowach i walili po bokach tak,
że chrzęściły żebra. Jej zdarli kapelusz, a
krótkie włosy, potem zlepione, leciały na jej
oczy. Suknia była w strzępach. Walczyła jak
lwica. Rozwaliła małą piąstką nos jednemu
ze zbójców tak, że go nagła krew zalała.
Krew zresztą jest zawsze nagła. Drugiemu
podstawiła nogę tak, że łbem ugodził w
krawężnik i zaczął wyć, jak szakal.
Gdzieś w pobliżu odezwały się gwizdki,
gromadka policjantów rozbrajała po chwili
walczących. Za kwadrans całe towarzystwo
znalazło się w komisariacie.
Dorn był blady i drżał.
Z apaszami zrobiono krótką sprawę.
Potem pytają Dorna.
- Kto pan jest i skąd się pan znalazł w
tym towarzystwie?
- Nazywam się Dorn, a ta pani jest moją
narzeczoną.
Policjanty ryknęły śmiechem jak bawoły,
komisarz policji tylko podrygiwał ze
śmiechu.
- Czy pan jest bardzo pijany?
- Nie…
- Czy pan wie, kim jest ta pani? Bo my ją
znamy dobrze!…
- Kocham ją, a reszta mnie nie obchodzi.
Poznałem ją wieczorem.
- Ach, tak! - rzekł wesoło komisarz…
Rozebrać ją!
- Panie!… - krzyknął Dorn - jak pan
śmie!…
- Cicho pan bądź i dziękuj pan Bogu, że
się tak zdarzyło. Niech pan patrzy!…
Dorn patrzył. Kiedy z niej zdjęto bluzkę,
zobaczył sztuczne piersi, kiedy z niej zdjęto
resztę, zobaczył prawdziwe rzeczy. To był
mężczyzna.
Dorn się zachwiał i padł w ramiona
najbliżej stojącego policjanta. Potem go
długo cucili.
Biedny człowiek uciekł na zawsze z tego
miasta. Jechał przed siebie, wszystko jedno
dokąd, byle jak najdalej. Wbijał sobie
paznokcie w dłonie, rozpacz go kąsała. Co
on komu zawinił, że nikomu na świecie nie
zdarzy się nic podobnego, tylko jemu?
Szampan i pożądanie miłości zalały mu
mózg do tego stopnia, że zidiociał.
- Ścisnęła mnie, ach, nie ścisnęła! -
ścisnął mnie ten bydlak tak silnie za rękę,
że krzyknąłem. Trzeba było być pijaną
świnią, albo tępym osłem, żeby nie zwrócić
na to uwagi. A jak ona piła. „On!” głupcze,
nie ona! - krzyknął nagle sam do siebie, tak
że na niego spojrzano ciekawie.
A on patrzył na wszystkich spode łba,
szczególnie na kobiety. To niemożliwe, żeby
one wszystkie były prawdziwymi kobietami.
Te, które mają zbyt foremne, przedziwnie
piękne piersi, te muszą być przebrane.
Wszystkie inne są fałszowane. Oto te piersi
są zbyt brzydkie na to, aby nie były
prawdziwe.
Dorn leży na pokładzie w płóciennym
krześle, a jego smutek płynie za nim, jak
smuga dymu za okrętowym kominem.
Smutek jego pokrzykuje czasem ponad nim
ostrym, nieprzyjemnym głosem, jak mewa
nad okrętem. Co go zbawi, co go ocali? Czy
ma zapisać duszę diabłu za jedną, jedyną
kobietę, która jest prawdziwa na ciele i na
duszy? Czy lepiej rzucić się w morze i
utonąć. Wtedy go syreny położą na cyplu
skał i użalą się nad nim. Syreny? Precz!
precz! Pokaże się, że pierwsza, którą
napotka w szafirowym morzu, będzie miała
fałszywy, przyprawiony, z nieprzemakalnego
materiału zrobiony rybi ogon.
- Ratunku! Ratunku! - wołał Dorn
szeptem do kogoś niewidzialnego i
wyciągnął przed siebie ręce w stronę, gdzie
przed chwilą nikogo nie było.
Teraz w tym miejscu znajdowała się
kobieta, która usłyszawszy głos pełen
skargi, odwróciła się szybko i, ujrzawszy
wyciągnięte ku sobie ręce bladego,
smutnego młodzieńca i jego oczy, jakby
dziecka, co przed chwilą przestało płakać,
drgnęła, spojrzała na niego wymownie i,
zawahawszy się, powzięła nagle jakieś
postanowienie. Podeszła ku niemu szybko i
zapytała łagodnie i bardzo tkliwie:
- Co panu jest? Czy pan chory?
Dorn nie powstał nawet; nagły ruch
młodej osoby tak go strapił i takim napełnił
rozrzewnieniem, że się jeszcze bardziej nad
sobą użalił. Rozumiał, że współczucie i
szlachetne serce kazało jej uczynić to, co
uczyniła, więc tak jak chore dziecko,
zapragnął nagle serdecznej opieki.
- Czy pan chory? - powtórzyła ta pani.
- Bardzo… Boli mnie serce.
- Może lekarza?
- Lekarza mi nie potrzeba. Moje serce
umarło - rzekł Dorn.
- Co takiego?
- Moje serce umarło z braku miłości. Na
co mi lekarz?
Młoda osoba pokryła się rumieńcem tak
silnym, że musiał od twarzy sięgać dość
daleko.
- Ach, tak… Boja myślałam…
Przepraszam pana…
- Za co mnie pani przeprasza? - zawołał
Dorn w nagłym napadzie energii, zrywając
się z krzesła. - Za to, że pani jest szlachetna
i zbliżyć się raczyła do najnieszczęśliwszego
człowieka na ziemi, a w tej chwili na morzu?
- To pan jest taki nieszczęśliwy? -
zaszemrał cichutko jej głos.
- Pani - rzekł Dorn, już namiętnie - widzi
pani tego ponurego majtka? Wygląda tak,
jakby zamordował ojca i matkę. A jednak
jest on szczęśliwszy ode mnie. Pewnie
gdzieś w jakimś porcie jest jakaś straszliwa
może kobieta, która go kocha. - A mnie nie
kocha nikt. Widzi pani te mewy. Lecą za
okrętem, ale kiedy się pożywią, wrócą do
swoich gniazd na skałach. A ja lecę, lecę bez
końca i nie pożywię się nigdy. Szukam
rzeczy, którą przecież znajdowało miliony
ludzi, a ja jej znaleźć nie mogę i nie znajdę
chyba nigdy…
- Czegóż pan szuka?
- Miłości. Szukam serca, które by jednym
drgnieniem odpowiedziało mojemu sercu,
które już nie woła, lecz krzyczy, rozpaczliwie
krzyczy…
- I pan go nie znalazł?
- Nie znalazłem!
- To dziwne. Pan taki piękny…
- Ja? Piękny?
Dorn podniósł na nią oczy z
rozrzewnieniem. Powiedziała to głosem
słodkim i dobrym, więc sam nie wiedząc co
czyni, wyciągnął ku niej obie ręce, a ona po
chwili wahania podała mu swoje, po czym
usunęła je łagodnie.
- Jaka pani jest dobra! - rzekł serdecznie.
- Proszę tego nie mówić. Nie zna mnie
pan. Jeśli kiedy byłam dobra, to tylko w tej
chwili, bo chciałabym, ogromnie bym
chciała, aby panu było dobrze i aby pan…
znalazł to serce… to najdroższe serce…
- Ja myślę, że już je znalazłem - rzekł
gorąco Dorn.
- Jeszcze nie! - zawołała panienka
wesoło. - Ale jakie to dziwne rzeczy dzieją
się na morzu! Na wodzie jest cisza, a na
okręcie jest burza. Pan gna jak burza. Jakiej
pan jest narodowości?
- Jestem Polakiem…
- Ach, tak myślałam. Rycerski, piękny
naród. Mój ojciec uwielbia Polaków.
- A pani?
- Ja myślę… ja myślę, że ich nawet
można kochać… Mężczyźni w Polsce muszą
być piękni i smutni…
Dorn spojrzał na nią z rozrzewnieniem.
Miała drobną twarzyczkę, nosek nieco
zadarty, była bardzo młoda. Spojrzał szybko
na włosy, były obojętnego koloru, więc
pewnie prawdziwe; spojrzał na piersi - jakie
takie, ledwie się rysujące, więc z pewnością
prawdziwe, bo fałszerz zawsze przesadza.
Uczyniło mu się błogo. Coś go niepokoiło w
tej figlarnej twarzyczce, lecz cóż może być
fałszywego w twarzy? Nie śmiał się zresztą
zbytnio jej przyglądać, gdyż ona nie
zdejmowała z niego oczu; zdawało się, że
jednym się uśmiecha wesoło, aby go
zachęcić, a drugim, spokojnym, przestrzega
poważnie, że się mało znają i że nie trzeba
zapominać o pięknych i przyzwoitych
formach.
Dorn był zachwycony. Mewy już opuściły
okręt, komin nie dymił. Jego smutki także
już odleciały, serce przestało wydzielać z
siebie czarny osad melancholii. Za godzinę
był zakochany; w sześćdziesiątej pierwszej
minucie postanowił się oświadczyć,
dowiedziawszy się, że panienka jest wolna,
że jest bogata, że nigdy nikogo nie kochała,
ale bardzo tego pragnie i że ojciec jej jest
na okręcie, tylko w tej chwili gra w brydża.
To go jeszcze zachęciło. Ojciec, który gra w
brydża, musi być miłym człowiekiem i
dobrym ojcem.
Ucałował jej ręce, kiedy odchodziła, bo
nie wypadało już dłużej rozmawiać we
dwoje z młodym człowiekiem, tym bardziej,
że pasażerowie, zagnani do kajut upałem,
zaczęli wychodzić na pokład, aby użyć
wieczornego chłodu. Odeszła rozmarzona, a
on został szczęśliwy. Uśmiechnął się do
ponurego majtka, który spojrzał na niego
jak na wariata, uśmiechał się do wszystkich.
Towarzysz jego od stołu zbliżył się do
niego i poprosił o zapałki.
- Rozmawiał pan z miłą panienką! -
rzekł, pykając cygaro.
- Z najmilszą! - zawołał Dorn i chciał
uściskać grubego człowieka, albowiem był
gruby.
- Dobrze pan zrobił - mówił gruby pan. -
Pozwoli pan, że usiądę… Dziękuję… Dobra
dziewczyna, a tak nie ma szczęścia w życiu.
Dorn nastawił uszu.
- Nie ma szczęścia? Ale je będzie miała.
- Przydałoby się. Bo czyż ona winna
nieszczęściu?
- Nieszczęściu? Jakiemu nieszczęściu?
- A, to pan nie wie? Muszę panu
powiedzieć, aby pan przypadkiem nie zrobił
jakiej niezręcznej aluzji.
- Pan mnie zdumiewa!
- Ależ nic nadzwyczajnego. Ojciec, stary
wariat, ujeżdżał równie zwariowane konie, a
dziewczynę sadzał koło siebie. Raz konie
poniosły i ma pan nieszczęście.
- Żadne nieszczęście!
- Dla pana. Ale dla niej skończyło się to
strasznie. Niech się pan jej dobrze przyjrzy;
biedna dziewczyna ma lewe oko ze szkła, a
nos z parafiny…
- Ratunku! - wrzasnął Dorn, który pojął,
co go niepokoiło w jej twarzy.
Ryknął jak szalony, wskoczył na
sznurową drabinę i jak zwinna małpa
pobiegł aż pod szczyt masztu.
- Na pomoc! - krzyknął gruby pan.
- Przekleństwo! - ryczał Dorn i ręką
groził niebu, ziemi i morzu.
Wszyscy wybiegli na pokład, myśląc, że
okręt tonie. Panna ze szklanym okiem
zbladła biedactwo jak trup.
- Co się stało? Co się stało? - wołał
kapitan, szybko biegnąc.
- Młody Polak zwariował! - krzyknął
gruby pan - o, o, jest tam! tam!
- Pompy! - wołał kapitan - prędko oblać
go wodą, bo zleci na łeb. Dwóch majtków
niech go straszy z przeciwnej strony, dwóch
niech go ściągnie za nogi, potem zamknąć w
kajucie. Biedny Polak! Bardzo był miły!
- O tak! - westchnęła panienka -
strasznie był miły!
I z jednego oka spłynęła jej łza,
biedactwu.
Ale i on. Dorn, godzien był politowania.
W przeciągu miesiąca zdarzyły mu się trzy
wypadki, co najmniej przykre Przecież
można tą ilością obdarzyć dwóch jeszcze
gentlemanów. Dlaczego jednak wszystkie
trzy historie musiały się wydarzyć jemu?
Dorn wzniósł oczy do nieba z niemym
wyrzutem i westchnął tak głęboko i tak
boleśnie, że Pan Bóg sam zwrócił na to
uwagę.
- Co za nieszczęsny człowiek tak
wzdycha? - zapytał.
Odpowiedziały anioły:
- Człowiek, który szuka żony i nie może
znaleźć całej kobiety.
- Ach, to Dorn! - rzekł Pan Bóg i machnął
ręką. I tyle było całej parady w niebie z
powodu wielkich nieszczęść kawalera
Dorna. Spochmurniał i był biedny.
Postanowił jednak nie zbliżać się do żadnej
kobiety. Serce w nim skarżyło się z racji
tego postanowienia, jak żałośnie
rozkochany słowik, albowiem było pełne
słodyczy i pragnęło miłości tak zachłannie,
jak pijak pragnie wódki. Dorn jednak się
zawziął. Był pewny, że Wenus Milońska
wtedy tylko nie ma rąk, kiedy on na nią
patrzy i że zaraz odrastają, kiedy on
odejdzie. Wiedział, że kiedy się zbliży do
zupełnie zdrowej i nieuszkodzonej kobiety,
to się z nią musi coś stać: albo jej oko
wypadnie, albo zęby, albo oderwą się jej
nogi od tułowia; oślepnie, oniemieje albo
wyłysieje. Czuł, że nosił w sobie okropną
jakąś silę deformowania kobiet. Jego
nieszczęście jest wielkie, ale nieszczęście
tych istot niewinnych jest chyba większe.
Dlatego postanowił unikać kobiet,
obchodzić je z daleka, każąc swojemu sercu
cierpieć niewypowiedzianie.
Idąc ulicą, nie patrzył na nie. Czasem
tylko rzucił z ukosa spojrzenie ironiczne na
ładną dziewczynę i myślał.
- O, nieszczęsna! Masz zdrowe nogi, bo
biegniesz, lecz gdybym zechciał, gdybym ci
zaofiarował moją miłość, wpadłabyś w tej
chwili pod tramwaj i nie miałabyś nóg!
Sam się wstrząsnął na tę myśl i aż oczy
przymknął, otworzył je jednak z nagłym
przerażeniem, gdyż w tej chwili zagadał
głos kobiecy:
- Przepraszam pana, którędy się idzie na
plac Zgody?
W pierwszej chwili chciał uciec, lecz nogi
wrosły mu w ziemię. Zbladł tylko i nie mógł
od razu wymówić słowa. Młoda panienka,
bardzo prowincjonalnie ubrana, ładna i
miła, spojrzała na niego ze zdumieniem.
- Biedactwo! - pomyślał Dorn - jesteś
zgubiona.
Ponieważ nie odpowiedział, tylko patrzył
na nią boleśnie, panienka zarumieniła się
mocno i chciała odejść.
- Dorn! Czyś zwariował? - krzyknęło w
nim serce.
Z kolei on się zawstydził i zaczął mówić
szybko:
- Bardzo panią przepraszam… Ach, cóż
za roztargnienie!
Zamyślony byłem i nie dosłyszałem
pytania pani. Pani idzie na plac Zgody? To
dość daleko; niech pani pozwoli, ja idę tam
właśnie, jeśli wolno, to panią zaprowadzę.
- Pan jest zbyt uprzejmy i pewnie robię
panu kłopot. Ale to takie straszne miasto.
Bo ja jestem z prowincji, proszę pana. Mój
ojciec jest lekarzem… Jeśli pan taki dobry…
ła w istocie boję się sama chodzić nawet w
dzień przez te okropne ulice… Tu mogą
człowieka rozjechać na śmierć każdej
chwili… U nas w miasteczku jeździ tylko
beczka z wodą i to bardzo powoli, więc się
nikt nie boi.
Dorn uśmiechnął się po raz pierwszy od
wielu dni, lecz zaraz zgasił uśmiech, jak
jaskrawą świecę. Słuchając miłej paplaniny,
patrzył bystro i oglądał ją przenikliwie.
Rozdziewał oczyma z jaskrawej sukienczyny
i badał, badał, jak inkwizytor duszę. Oczy w
porządku, włosy również, nos prawdziwy.
Mężczyzną chyba nie jest, gdyż zbyt jest
drobna i ma wysoki przyjemny głosik. Nogi
śliczne, rąk ma tyle, ile trzeba, ani jednej za
mało, ani jednej za wiele. Widzi, słyszy,
gada, chodzi, rusza rękoma. Niczego jej nie
brak, jest kompletna. Nie, ta kobieta nie
jest fenomenem. Ale jeszcze sobie nie
dowierzał, pomyślawszy, że wszystko ukryć
potrafi kobieta. Więc zadawać począł
zdumionej dziewczynie zwariowane pytania:
- Czy pani dobrze widzi?
- Jak jastrząb!
- Niechże mi pani przeczyta, co tam
napisane na tym małym szyldzie?
- Ale po co? Napisane jest „Akuszerka, Magdalena”.
- A czuje pani jak ulica brzydko pachnie?
- Tak, benzyną!
- A gdyby szybko najechał na panią
wprost automobil - co by pani zrobiła?
- Uciekłabym jak szalona.
- Bogu dzięki. Bogu dzięki! - mówił
uradowany Dorn.
Nagle jednak spojrzał na nią bystro. - A
dlaczego pani zwróciła się do mnie?
- Przepraszam, jeśli panu zrobiłam
przykrość…
- Ależ przeciwnie! zrobiła mi pani żywą
przyjemność, ale dlaczego do mnie?
Panienka spuściła oczy.
- Bo pan tak przyzwoicie wygląda i… tak
miło… Pan musi być dobry…
Dorn spojrzał na nią z niebiańskim
wyrazem twarzy.
- Nie pomyliła się pani, jestem dobry.
Zrobię, co pani każe! Co pani ma do roboty
na placu Zgody?
- Nic. Tylko stamtąd umiem trafić tam,
gdzie wczoraj jadłam śniadanie z ojcem.
Teraz ojciec mnie na parę godzin opuścił, bo
poszedł do Akademii Medycznej i mamy się
spotkać o szóstej, a teraz jest dopiero
pierwsza, więc idę sama coś zjeść.
- Sama? To niemożliwe! Musi mnie pani
zabrać z sobą!
- Pana? Czyż ja mogę pana zabrać? Pan jest
strasznie dobry! Ale ja nie wiem…
Dorn, rozpromieniony jak żak, kiwał już
ręką na automobil. Zawiózł dziewczynę do
pierwszorzędnej knajpy, służył jej jak
dziecku, dokazywał jak człowiek, który
zgubił swoje nieszczęście. Biedna
prowincjonalna duszyczka była w
pięćdziesiątym czwartym niebie; siódme -
nie dałoby najmniejszego wyobrażenia o jej
szczęściu. Po szampanie chciała go
koniecznie pocałować, melba z ananasem
wydała jej się czymś tak drogocennym, że
oddanie za nią cnoty dziewiczej byłoby lichą
zapłatą. Dorn miał rumieńce i szalał. Kochał
się od pierwszej minut czterdzieści pięć,
naturalnie na wieki. Kiedy się panienka
oblizała po melbie, wpadł w zachwyt,
upewniony bowiem co do szczegółów jej
budowy mniej więcej jawnych, miał jednak
podejrzenia, czy panienka posiada język. To,
że mówiła, nie było żadnym dowodem;
kobieta potrafi mówić nawet bez języka. W
tej chwili ujrzał go w całej chwale i był
szczęśliwy. Był też szczęśliwy z powodu
niesłychanego apetytu dziewczątka. Nie
zauważył, że i garsoni, zdumieni,
pokazywali ją sobie dyskretnie i szeptali
cicho po kątach.
Na przejażdżce w automobilu po lasku,
ucałowali się trzy razy wspornic, siedem
razy on ją ucałował pojedynczo. Potem
zaczęli omawiać następne spotkanie. Dorn
chciał jak najprędzej - bał się, że do jutra
panienka może stracić oko lub nos.
- Zobaczymy się dziś! - powiedziała,
poważniejąc. - Muszę panu udowodnić, że ja
nie jestem byle kim, choć jestem z
prowincji.
- Jesteś cudna!
- Ale i coś więcej. O mnie już wiele
wiedzą, ale jutro będzie mówił cały kraj.
- Urżnęła się panienka! - pomyślał
wesoło Dorn, jeszcze bardziej się radując,
bo widocznie niebiańska ta istota i mózg ma
w porządku, tylko bowiem mózg zdrowy i w
szlachetnym stanie reaguje na alkohol.
- Niech się pan nie śmieje! - rzekła ona
tonem zarozumiałym. - Jutro pan będzie
dumny, że mnie pan zna. Ja robię wielką
karierę.
- Czemuż to, najmilsza kobieto na
świecie?
- Dowie się pan. Przedtem ojciec
zabronił mi mówić.
- Dobrze, już dobrze!
- Niech pan przyjdzie dziś o dziewiątej
do Akademii Medycznej. Ja tam będę z
ojcem. Poznam pana z moim ojcem. Ale
niech pan koniecznie usiądzie w pierwszym
rzędzie.
- Czy to będzie prelekcja?
- Pewnie będzie i prelekcja. Ja będę pana
szukała w pierwszym rzędzie.
Pożegnali się najczulej, po czym Dorn
poszedł rozmyślać i czekać godziny
dziewiątej. Jeszcze świateł nie zapalili w
auli, a on siedział w pierwszym rzędzie
amfiteatru. Mało go to obchodziło, że ojciec,
prowincjonalny lekarz, chce być koniecznie
na medycznym wykładzie. Trudno. Dla
kobiety można godzinę spędzić i z
doktorami.
Salę zapełniono szczelnie. Dziesięć
minut było po dziewiątej, a panienki jeszcze
nie było. Dorn był niespokojny, ale drzwi już
zamknięto i z powodu tłoku nie można było
się wydostać. Smutno więc rozpoczął
słuchać jakiegoś nudnego wykładu, z
którego ani słyszał, a tym bardziej nie
rozumiał ani słowa.
- Naturalnie! - myślał ponuro - gdyby jej
brakowało jakiegoś organu, to by przyszła.
Jest cała i naturalnie zbudowana, więc nie
przyjdzie. To jest moje szczęście.
W tej chwili audytorium poruszyło się ze
szmerem i z okrzykami zdumienia.
Prelegent, dostojny jakiś profesor, podniósł
głos. Dorn zaczął słuchać.
- Tak, panowie. To nie jest fantazja!
Kolegium przeprowadziło najsumienniejsze
badania i stwierdziło fakt niebywały. Za
chwilę będą mogli koledzy lekarze obecni na
sali i panowie przedstawiciele prasy
sprawdzić to osobiście i dowiedzieć się o
istocie fenomenu. Proszę się nie tłoczyć!…
Proszę wprowadzić pacjenta!
Otwarto drzwi za katedrą profesora i
panienkę Dorna wprowadzono na estradę.
Była bardzo blada i szła z powagą, jak
panna młoda do ślubu.
Dorn jęknął głucho. Przed oczyma zaczął
mu latać czarny śnieg.
Sala cała utkwiła w nią oczy. Profesor
zaś mówił. - Oto jest panna X. z Z. Ma lat
osiemnaście. Na świat przyszła prawidłowo.
Rozwinięta znakomicie. Proszę panów. Ta
panienka może być słusznie uważana za
najgłośniejszy fenomen naszych czasów. Ta
panienka jest fenomenem podwójnym.
Dorn wpił paznokcie w pulpit i drżał.
- Sprawdziliśmy, że posiada ona dwa
żołądki, jeden normalnej wielkości, drugi
mniejszy.
Na sali zerwały się oklaski, pełne
podziwu i szczerego uznania. Dorn się
podniósł i wyglądał jak krwawy tygrys przed
skokiem. Panienka ujrzała go i uśmiechnęła
się z dumą.
- …Ale fenomen ten jest mało znaczącym
drobiazgiem, wobec innej jej właściwości
niesłychanej. Panowie! Ta panienka ma
serce umieszczone z prawej strony!
Nagły, straszliwy ryk rozdarł powietrze.
Dorn wytrzymał dwa żołądki, serca z prawej
strony nie mógł wytrzymać. Rzucił się jak
furiat na jakiegoś profesora, który drżał
obok niego z zachwytu, wczepił się
szponami palców w jego włosy i zaczął
ryczeć, rzęzić, wierzgać nogami, płakać na
głos. Oszalał. Policja wyniosła go na rękach.
Nazajutrz leżał w malignie i ciskając się,
wciąż się chwytał rękoma za brzuch i gniótł
go niemiłosiernie, albo się chwytał ręką za
piersi ze strony prawej i darł koszulę. Po
dwóch dniach miał przykre zajście. Lekarz,
którego przywołano, myśląc, że Dorn
naprawdę zwariował, widząc, że jego
pacjent jest zdrów, nieco tylko ma
rozprężone nerwy, chciał go zainteresować i
począł mu opowiadać o nadzwyczajnym
fenomenie, który zajmował całe miasto.
- Co to za fenomen? - zapytał Dorn ze
złym błyskiem w oczach.
- Situs viscerum inversus totalis.
- To znaczy?
- Serce po prawej stronie, a na domiar tego…
Nie skończył, albowiem Dorn uderzył go
w furii porwanym spod łóżka butem po
głowie.
Nie było tedy nic dziwnego w tym, że
biedny Dorn opuścił to straszliwe miasto,
gdzie zdarzają się dziewice, którym nie
tylko niczego nie brak, jak to zwykle u
dziewicy, ale czegoś mają za wiele, w
podwójnym egzemplarzu.
Jałowe gościńce wielkich dróg świata
skraplał gorzkimi łzami. Jęczał na lądzie,
płakał na morzu, jakby w nim soli było za
mało i wody. Woził swoje nieszczęście tam,
gdzie wszyscy zdawali się szczęśliwi. Nie
wierzył nikomu, nie wierzył własnym oczom,
w słusznym mniemaniu, że można
ostatecznie dojrzeć defekt na wierzchu,
żaden wzrok jednak nie dojrzy, co się dzieje
we wnętrzu brzucha. Uśmiechał się z
goryczą i politowaniem, słysząc, jak ktoś
mówił do kogoś:
- Niech pan spojrzy, jak ta kobieta jest cudownie
zbudowana!
- W istocie! - mówił ten drugi z
zachwytem - ani cienia błędu.
- O, głupcy! - myślał Dorn - o, ślepi! Jeśli
nie ma sztucznych żeber z aluminium, to ma
piersi z gutaperki, a jeśli ma piersi
prawdziwe, to ma przyprawione ucho.
I śmiał się, i był mądry.
Serce w nim płakało wciąż, pochlipywało
właściwie, jak dziecko, co się nie może
zupełnie w płaczu utulić, a jednak on się
śmiał. Z pasji, z wściekłości, ze
zdenerwowania. Wiedział, że go nic nie
odstraszy, że to rzecz nieskończona, że jak
ćma w płomień, tak on wpadnie w nową
jakąś awanturę i jak człowiek, który używa
kokainy, choć rozumie niebezpieczeństwo
tego życia, tak on nie mógł się obronić
przed pociągającym urokiem trucizny.
Bawił się zupełnie tragicznie, bo zaczęła
się w nim budzić chora ciekawość, co mu się
właściwie może zdarzyć jeszcze. Może się
okazać najwyżej (!), że kobieta, z którą się
ożeni wreszcie, będzie cała sztuczna, będzie
genialnie zrobioną lalką, którą on
porozkręca i będzie po kawałku wyrzucał
przez okno. Więcej się nic zdarzyć nie
mogło.
Dorn stawał się fatalistą, który się
losowi śmieje w nos.
Zamieszkał w małej mieścinie, gdzie był
spokój i cisza. W takiej małej mieścinie nie
ma sztucznych kobiet, bo kto tu nie ma oka,
ten go sobie nie sprawi za drogie pieniądze,
ani nie będzie sztukował nosa parafiną, bo
to trzeba zrobić w Paryżu; tu chodzi każdy z
takim nosem, jaki mu Pan Bóg dal, w
kształcie małego kartofla, korniszona, haka,
dzioba kaczki, szydła - wszystko jedno. Pod
tym względem był Dorn spokojny, mało miał
zresztą nadziei, by w małej mieścinie
znalazł przedmiot płci żeńskiej, godny
swojego smaku. Zbyt wiele go nie okazywał
nigdy, bo go w nim przytępiła namiętna
potrzeba kochania, miał jednakże
wymagania ściśle określone…
Zamieszkał w dwupiętrowym hoteliku,
który był najwspanialszym w miasteczku
budynkiem; czytał książki o miłości, palił
bezustannie papierosy i pił dużo wina, wiódł
więc żywot, wprawdzie ascetyczny, lecz
szczególnie ze względu na obfitość wina
godny pozazdroszczenia. Rzadko wychodził
z pokoju i godzinami wpatrywał się w ogród
karlich i poskręcanych jak paralityk, albo
jak życie drzew oliwnych i w winne szczepy,
najcudowniejszy wynalazek Pana Boga,
który je sadził pełen złotej radości.
Przynoszono mu jedzenie do pokoju; uważany
był za znakomitego gościa, za księcia z
obcego kraju, gdyż pijał mocno i był smutny.
Właścicielka hotelu, baba rozmiarów
potężnych, z gębą świecącą się jak
samowar, tak okrągła, że z każdej strony
była w odmiennym stanie, szanowała gościa
i wzdychała nad jego smutkiem. Kobiety
tłuste mają przedziwnie dobre serca.
Dorn rzadko z nią rozmawiał, jeszcze
rzadziej na nią patrzył. Przywykł do jej
huczącego głosu i do takich westchnień,
jakie wydaje góra, kiedy jest w połogu i ma
urodzić mysz. Toteż odwrócił się szybko, jak
żgnięty szydłem, kiedy za nim odezwał się
śliczny glos:
- Proszę pana, przyniosłam śniadanie!
- Boże, miej litość nade mną! - jęknął
bez głosu Dorn.
Z tacą w obu rękach stała dziewczyna
jak topola, smagła i cudownie uśmiechnięta.
Dziewczyna zaśmiała się głośno.
- Ach, jak pan śmiesznie wygląda, taki
zdziwiony! Ja jestem córką właścicielki
hotelu. Matka jest chora, bo ma latającą
nerkę…
- Matka? Z całą pewnością matka?
- Tak, czemu się pan dziwi? Myślałam, że
panu o tym opowiadała, bo ona wszystkim o
tym opowiada. Bardzo ją dziś zabolało, więc
leży, a ja ją zastępuję. Chyba, że pan nie
chce - dodała z szelmowskim uśmiechem.
Dornowi słońce weszło na gębę.
Podskoczył, wyjął łagodnie tacę z jej rąk i
patrzył z zachwytem.
- Gdzie się pani ukrywała? Ja tu przecież
mieszkam od dziesięciu dni!
- Ja wiem, ja pana widziałam już kilka
razy, a mnie pan nie widział, bo matka nigdy
by na to nie pozwoliła.
- Czyżbym ja panią zjadł?
- Pewnie nie, ale moja matka, proszę
pana, to jest bardzo mądra kobieta. I
zawsze mi mówi, żebym się nie pokazywała
gościom, bo gość przyjedzie i pojedzie, a
dziecko może zostać.
- Jakie dziecko?
- O, jaki pan naiwny! Gdzie jest
dziewczyna tam może być dziecko.
- Ach, tak! - roześmiał się Dorn. - W
istocie, jest to mądra kobieta. Niech pani
się kłania mamusi.
- Niech Bóg broni, ona nie wie, że ja tu
poszłam…
- Äaa! To pani tak z własnej woli?
Dziewczyna się zarumieniła, jak
kuropatwa na rożnie.
- Serdecznie pani dziękuję! - rzekł Dorn
radośnie. Położył na stole tacę, którą dotąd
trzymał w ręku, chwycił obie ręce
dziewczyny i obie ucałował. Ona zaś z
rumianej stała się blada.
- Co pan zrobił? Mnie jeszcze nikt w rękę
nie pocałował…
- Ja odrobię tę straszną krzywdę! -
szeptał Dorn.
Tylko człowiekowi, który dziwnie mierzy,
wydać się może, że zbyt daleko jest od rąk
do ust. Jest to odległość śmiesznie mała, bo
w ogóle ciało pięknej i młodej kobiety ma tę
dziwną właściwość, że burzy wszelkie
pojęcia o odległościach. Sam nie wiesz,
kiedy i jak… A ona tym bardziej…
Dziewczyna była odurzona; wielki pan i
przyjemny chłopiec całował jej ręce, usta i
włosy. I choć furia jego zawładnęła tylko
górną częścią jej młodego ciała, w całym
ciele poczuła dreszcz, który ją obierał z sił.
Pieszczota Dorna wydała jej się
niesłychanie, niebotycznie… wielkopańska.
To ją przede wszystkim napełniło
szczęściem.
- Nareszcie coś takiego, jak latająca
nerka, przyniosło mi szczęście! - myślał w
nocy Dorn. Wypił wszystko wino i patrzył na
świat, jak człowiek, który otworzył oczy po
odcięciu go od szubienicy.
Nazajutrz mama jeszcze leżała i Dorn
całował znowu. A choć pijany był
szczęściem, nie zaniedbał ostrożności;
chytry jak wąż, wpełzał wszędzie, badał
wszystko; człowiek, który kupuje konia od
znanego oszusta, tak go nie bada pilnie, jak
Dorn badał tę miłą dziewczynę. Prawda nie
mogła być prawdziwsza. Była to prawda tym
milsza, że choć nie naga, całowała jak
bachantka. Ta dziewczyna gorzała jak
smolna pochodnia, toteż biła od niej łuna i
bardzo Dornowi było gorąco.
- Nareszcie - jestem u celu. Znalazłem!
Znalazłem! - wolał jak Archimedes i tak się
zaśmiał bezczelnie w pysk nieszczęsnemu
losowi swojemu, że los, ogon pod siebie
wziąwszy, chyłkiem, cicho skowycząc,
odszedł we wstydzie.
I tym się bardzo nie martwił, że latającej
nerce mamy znudziło się wreszcie latanie i
dała spokój frywolnej zabawie.
Kochankowie, złodzieje i adwokaci
potrafiliby oszukać diabla, istotę zresztą
naiwną i niesłusznie spotwarzoną. Tak
kłamać, jak kochankowie, złodzieje i
adwokaci, nie potrafi najstarszy diabeł.
Dorn i piękna dziewczyna mieli gotowy
spisek i swoje pismo; koszula damska,
susząca się na winnej pergoli. mówiła:
„kiedy wszyscy pójdą spać, będę w
ogrodzie” - ręcznik wołał: „uważaj, matka
zła, nic się nie da zrobić!” Rzeczy martwe
bowiem mają swoją wymowę tajemną i
piękną.
Zakochany Dorn zachowywał się jak
rozmarzony student. Nie byłby skrzywdził
dziewczyny za nic na świecie; kochał ją
czule i pięknie. Tym boleśniej wypatrywał
znaków w ogrodzie. Nie było żadnych, choć
deszcz nie padał i można było suszyć
bieliznę; na porę deszczową zresztą były też
przewidziane znaki również pomysłowe.
Przychodziła do niego gruba mama i
wzdychała grubo.
Dziewczyna wpadła, jak kamień w wodę.
Noce były cudowne i pełne złotej łaski
księżyca; Dorn rozpaczał. Nie ma bowiem
bardziej smakowitego pocałunku jak ten,
który pachnie nocą księżycową; ludzie
całują się wtedy jak duchy i są dobrzy. Na to
zresztą stworzył Pan Bóg księżyc. bo nie ma
innej racji jego istnienia. Przecie nie po to
go stworzono, aby psy miały przyjemność i
by mogły wyć w określonym kierunku.
O tym rozmyślał Dorn, kiedy się w czasie
pełni wykradał po skrzypiących schodach do
ogrodu i patrzył w jej okno. Dokoła było
cicho i złociście. Nagle coś skrzypnęło. Co
to? Tak! To jej okno, to narożne… Tak! tak!
Dorn zmartwiał ze szczęścia i przytulił się
do słupa pergoli, dając po chwili znaki w
stronę okna.
Dziewczyna stanęła w oknie, ale go nie
ujrzała. Widocznie więziona przez starego
smoka z latającą nerką, musiała najpierw
swój smutek zwierzyć księżycowi.
Księżyc dlatego ma minę starego
wariata, że od wieków słucha panieńskich
zwierzeń.
- Lizetto! - szepnął Dorn.
Nie usłyszała go, on zaś ani nie śmiał
krzyknąć, ani zbliżyć się, gdyż okna mamy
były otwarte, więc tylko patrzył w nią jak w
obraz.
Dziewczyna była w koszuli; księżyc ją
rozchełstał i gładziło to stare, złote bydlę
jej piersi. Dorn nie mógł oderwać wzroku.
Nagle się zaniepokoił. Co to jest, na Boga?
Dziewczyna stanęła na parapecie okna i
wciąż w księżyc wpatrzona, spuściła bose
nogi na gzyms, biegnący wzdłuż domu,
stanęła na nim pewnie i równie pewnie iść
poczęła w stronę pokoju Dorna.
- Moje okno zamknięte! - jęknął Dorn - a
ona idzie do mnie!
Równocześnie zalała go gorąca fala
szczęścia. Miłość tej prostej dziewczyny
doszła do bohaterstwa. Grozi jej śmierć, a
ona idzie do niego…
Nie, nie do niego! Mija okno i idzie
dalej… Coraz dalej… Po występie muru włazi
na dach i idzie po stromym dachu, ostrożnie
jak kot, a równocześnie śmiało. Księżyc
wędruje za nią, jak apasz za kochanką.
Lunatyczka…
Dorn, mdlejąc, ujrzał tylko, że w pokoju
matki mignęło światło i w domu powstał
ruch. Dwóch parobków wybiegło zza węgła z
długą drabiną i biegło w wielkiej ciszy.
Dorn zaś leżał na grzędzie tak długo, aż
go poranny chłód trącił niecierpliwie i zaczął
nim tarmosić, jak policjant tarmosi śpiącego
w miejskim ogrodzie włóczęgę.
Powstał leniwie trochę blady, trochę
siny, ale spokojny śmiertelnym spokojem.
- Zaczęła się inna seria! - rzekł głucho -
nie ma dla mnie szczęścia na tej ziemi…
I wyjechał chyłkiem.
Wydało mu się jasne, że los wprowadził
w jego życie pewną rozmaitość. Był mu za
to wdzięczny. Myślał o swoim nowym
nieszczęściu łagodnie, z dobrym smutkiem
człowieka, który wie o tym, że nic innego
stać się nie może nad to, co się dzieje.
Los jego stanął przed nim arogancko i
uśmiechnął się zwycięsko, nielitościwie.
- Nie szkodzi - rzekł Dorn przed siebie, w
powietrze - rób pan swoje!
Po czym pojechał do większego jeszcze
miasta, niż wszystkie, które znał dotąd.
- Tu się prędzej wyczerpie repertuar! -
myślał - ktoś się wreszcie zmęczy.
Spotkawszy pierwszą kobietę, był pewny,
że będzie ona powodem jakiegoś bardzo
dziwnego nieszczęścia. Kobieta ta spojrzała
na niego z uśmiechem, na czym wyszła
doskonale i na czym zrobiła pierwszorzędny
interes: poślizgnęła się na posadzce i
złamała obojczyk. Gdyby była przez dziesięć
minut rozmawiała z Dornem, byłaby złamała
obie nogi w biodrze i rękę prawą w
przegubie, nie mówiąc już o takich
drobnostkach, jak wstrząs mózgu.
W salonie powstał nieopisany popłoch i
rwetes, jest to bowiem wypadek w
towarzyskim życiu dość rzadki, aby sobie
ktoś łamał obojczyk. Dorn, stary,
doświadczony katastrofista patrzył z
doskonałą obojętnością, jak wszyscy
poszaleli, chcąc pomóc biednej damie;
najwytworniejszej bowiem damie dość dużą
przykrość sprawia złamane serce, cóż
dopiero część ciała tak bolesna i nierównie
większego dla kobiety znaczenia jak
obojczyk.
- Panie Dorn! - rzekła do niego w tej
chwili miła jedna matrona, przyjaciółka jego
matki, stąd w przyjacielskich z nim będąca
stosunkach - niech pan odprowadzi moją
córkę do domu, gdyż ja tu muszę pozostać…
Taki wypadek… taki przykry wypadek.
Dornowi było wszystko jedno, kogo i
dokąd ma odprowadzić. Córkę tej pani?
Niech będzie córka tej pani.
Była to panienka cicha, małomówna,
skromna i bardzo blada. Ach, to ta?! Dorn
przypomniał sobie, że dziś kilka razy
spotkał się z jej wzrokiem, który był również
cichy i jakby zgasły. Błyski jej głębokich,
szarych oczu lśniły jak światła pod
abażurem. Wyglądała tak powiewnie i
słodko, jak kobiety Bume Jonesa i taka była
pełna pokornej melancholii. Nie piękna, a
jednak była piękna. Smutek prawdziwy i nie
przesadzony jest najwytworniejszym
strojem kobiety, dlatego też wiele kobiet
bardzo lubi, jeśli ktoś umiera w ich dalszej
rodzinie, mąż albo stryj.
Smutna panienka była jednak naprawdę
czegoś smutna. Mieszkała niedaleko, więc
szli piechotą. Dorn bąkał coś od czasu do
czasu i patrzył przed siebie bezmyślnie.
- Co pana trapi, panie Dorn? - szepnęła
ona nagle.
Dorn spojrzał na nią po raz pierwszy.
Była tak samo smutna.
- Nic. proszę pani. Myślałem o tym, jak
kruche są kobiety.
- Ach, to straszny wypadek. Pierwszy raz
w życiu widziałam takie nieszczęście; to
okropne!
- Co? Taki obojczyk! Cha! cha!
Dorn zaśmiał się jak trzech szatanów,
takich najzgryźliwszych.
- Czemu pan się śmieje? To nieładnie.
- Tak, pewnie, że to nieładnie. Ale, droga
pani, ja widziałem takie wypadki… Och,
pani, chyba mniej na świecie jest wypadków
ze szkłem… Gdybym pani mógł wszystko
opowiedzieć, mój Boże!
- Niech pan opowie…
- Nie będzie pani spała.
- To kiedyś w dzień. Zresztą, musi nas
pan odwiedzić.
- Jest mi absolutnie wszystko jedno! Ach,
nie! przepraszam… Niech pani źle mnie nie
rozumie. Ależ naturalnie…
Odwiedzę państwa, byłbym to zresztą
zrobił bez zaproszenia.
- Jest pan bardzo miły!
- Jezus, Maria! - pomyślał Dorn - każda
zaczyna od tego, że jestem miły.
Od tej chwili patrzył Dorn ponuro w jej i
swoją przyszłość.
Zapytał, kiedy może złożyć wizytę.
- Kiedy się panu podoba.
- Czy jutro po szóstej - można?
- Po szóstej? Ach, tylko nie o tej porze -
mówiła z nagłą szybkością. - Wszystko jedno
kiedy, byle nie między szóstą a siódmą.
Niech się pan nie dziwi, ale w tym czasie
mam lekcję śpiewu.
Dorn, pożegnawszy smutną panienkę,
wiedział pewnie o dwóch sprawach, o tym,
że, jeśli się w niej nie zakochał dziś, to z
pewnością zakocha się jutro, i o tym, że
będzie nieszczęście. Jakie? Jest mu to
zupełnie obojętne, już mu tam niebo coś
miłego wymyśli. Zakochać się było łatwo;
panna, choć bogata, miała w oczach całe
morze cichego smutku; smutek ten był
czarujący. Trzeciego dnia Dorn wiedział, że
kocha. Panienka patrzyła na niego z
rozrzewnieniem i ze smutkiem piękniejszym
jeszcze. Bywał niemal codziennie u tych
dobrych pan, w rozmaitych porach. Nigdy
jednak między godziną szóstą i siódmą.
Dlaczego? Dorn się zastanowił. Coś go
zaniepokoiło. Powiedziała, że uczy się
śpiewu. Kto uczy się śpiewu codziennie i tak
ściśle, wedle zegarka? Nazajutrz stanął w
ukryciu na ulicy i patrzył, czy kto wchodzi
około szóstej. Nikt nie wszedł, ani około
siódmej nikt nie wyszedł.
- Moje nieszczęście zdarzy się między
szóstą i siódmą - pomyślał Dorn.
Nagle uderzył się w głowę.
- Przecież w tym domu nie ma
fortepianu! - zawołał ze zdumieniem - czy
panienka uczy się przy harfie? Nie ma i
harfy!
Stał się jeszcze smutniejszy niż panna.
Patrzyli sobie długo w oczy i było im dziwnie
nieswojo. Nagle jej oczy napełniły się łzami.
Dorn uciekł, bo w nim serce zaczęło jęczeć.
Zaczął obserwować pokojówkę i
zauważył, że małpa, choć przystojna, jest
złośliwa i przykra. Zapłacił jej ogromną
sumę, aby ukoić jej przerażenie i wejść do
ogrodu o godzinie szóstej, przysiągłszy, że
nikomu o tym nie wspomni.
Z niesłychanymi ostrożnościami został
wprowadzony do pokoiku służącej, stamtąd
do pokojów panienki. Miał złe wrażenie, że
się nie różni niczym od złodzieja, a
właściwie różni się, gdyż jest gorszy, niż
złodziej. Był blady ze wstydu. W ręku miał
bukiet czerwonych róż - na wszelki
wypadek, gdyby go spotkano i gdyby mu
trzeba było pretekstu, choć go pokojówka
zapewniła, że nikogo prócz panny w domu
nie ma.
- Czy panienka uczy się śpiewu?
- Nigdy nie śpiewała - szepnęła służąca.
- A cóż robi codziennie od szóstej do
siódmej?
- To tajemnica. Za chwilę pan zobaczy.
Proszę tędy…
Stąpał na palcach, blady i drżący. W
pokoju panny rolety były opuszczone; w
miłym, złotym półmroku ujrzał ją, leżącą na
wznak na otomanie. Ręce leżały sztywno
wzdłuż dała. Twarz jej była bladożółta, z
nieludzkim wyrazem cierpienia.
Dorn krzyknął zduszonym głosem i oparł
się o futrynę drzwi.
- Jezus, Maria! Ona umarła!
- Nie - rzekła cicho pokojówka - wcale
nie umarła.
Niech pan podejdzie bliżej. Śmiało,
panienka się nie zbudzi.
Dorn uczynił dwa kroki jak
zahipnotyzowany. Miał łzy w oczach; z
drżących rąk wysunęły się i padły na dywan
czerwone róże.
Pokojówka objaśniała:
- Ona tak co dnia, punktualnie o godzinie szóstej
zasypia i co do sekundy budzi się o godzinie
siódmej. To jest sen kataleptyczny. Nic i nikt
jej nie może zbudzić. Można ją kłuć szpilką,
albo parzyć ogniem. Starsza pani mdleje na
ten widok, choć to trwa tyle lat. Woli wyjść.
W tym czasie idzie zwykle do kościoła. Ja
jedna w tym domu znam tę tajemnicę, a pan
przysiągł, niech pan pamięta!…
Łzy jak groch toczyły się po zalękłej
twarzy Dorna. Pokojówka z irytacją zbierała
rozrzucone róże, aby usunąć ślady czyjejś
obecności.
Wyszedł powoli, ciężko podnosząc nogi,
jakby je miał z ołowiu. Widział śmierć
złośliwą i straszliwie podłą, bo męczącą i
igrającą ze słodką, biedną dziewczyną.
Zakupił cały sklep róż nazajutrz i o
poranku posłał je smutnej panience z listem
takim serdecznym jak miłość i przeprosił, że
zmuszony do nagiego wyjazdu, nie może się
pożegnać.
Wszędzie jednak i długo bardzo widział
jej sarnie, łzami oblane spojrzenie. Już nie
klął swego losu, ujrzawszy, jak bardzo
nieszczęśliwi są ludzie.
Zawrócił nagle na gościńcu świata,
którym szedł na poszukiwanie swojego
miłosnego szczęścia i wracał do Warszawy.
Miał jednak przed sobą zbyt daleką drogę,
aby ją móc przebyć spokojnie. Nie miał
zresztą najmniejszych pod tym względem
złudzeń. Ostatnia przygoda wyczerpała go
jednak tak bardzo, że chorobliwie unikał
spojrzeń smutnych i twarzy bladych choć
wiedział, że nikt bardziej nie pragnie
miłości, jak kobieta smutna myśląc, że jej
ona przyniesie szczęście, i że żadne oczy jej
goręcej nie wypatrują jak oczy pełne łez
myśląc, że miłość je osuszy. O, biedne!
Wszak miłość jest największym smutkiem i
studnią łez, bowiem sercem mądra, więc
największą mądrością równą boskiej wie, że
nie ma miłości bez zdrady, i że życie jej jest
krótkie jak żywot kwiatu. O, dolo miłości!
Wie, że umrze w cierpieniu, a wyciąga ku
niemu ramiona i modli się o nie, jak o
promieniste szczęście.
Takie smutne wieści prządł Dorn w
mieście zgiełkliwym, pełnym krzyku i
wrzawy. Strząsnął z sandałów proch,
przywieziony ze smutnej wyprawy i aby
zapomnieć, cisnął się głową na dół w odmęt.
Pił, śpiewał z pijacką gromadą, szalał
niewytwornym szaleństwem. Uwielbiał w
krótkiej drodze szybkiego porozumienia
jasnowłosą baronową, pulchną i
roześmianą, pachnącą jak fabryka olejków,
rozkosznicę, rozwódkę, jednym słowem. Ta
kobieta nie wiedziała, co to jest smutek.
Musiała być cała i bez części sztucznych, bo
przedtem miała męża przez lat siedem, w
ciągu zaś takiego czasu największy nawet
kretyn byłby dojrzał jakiś niemiły drobiazg
jak drewniana noga.
Dorn pomyślał wprawdzie, że los jego
odmienił mu gatunek katastrof i zadowalał
się już nie byle jakim pomysłem. Przecie
serce po prawej stronie albo katalepsja, to
już nie byle co, nie byle szklane oko albo
fałszywa kobiecość. Był więc przekonany, że
seria uszkodzeń cielesnych już się skończyła
i zaczną się nieszczęścia wymyślne. Tak był
zajęty rozmyślaniem na ten temat,
wychodząc z baronową z modnej
restauracji, że ledwie zauważył dyskretną,
lecz bardzo w rytmie gorącym gwałtowną
rozmowę baronowej z maîtrem restauracji.
Ona przeczyła, on twierdził. Dorn trochę się
zdziwił, myślał jednak, że sprawa jest o
jakieś dawniejsze zobowiązania, baronowa
bowiem była stałym gościem wykwintnego
lokalu. Wreszcie maître rozłożył bezradnie
ręce.
Dorn zauważył, że mu tej kobiety
zazdroszczono, bo go odprowadzały setki
spojrzeń.
- Należy mi się cokolwiek satysfakcji -
pomyślał, ujmując ją za pulchne ramię,
kiedy ją wsadzał do automobilu.
Wtem coś brzęknęło upadłszy na bruk,
coś, co wypadło z jej gronostajowego
zarękawka. Dorn się pochylił, myśląc, że to
zegarek lub bransoletka, baronowa miała
zresztą na sobie mnóstwo pierwszorzędnej
biżuterii - i podniósł srebrną łyżkę stołową z
firmą restauracji.
Zamieniony w znak zapytania,
uśmiechnięty wesoło, ważył ją na dłoni.
- Ach! - zawołała baronowa - czułam, że
mi coś wpadło do zarękawka. Niech pan
zawoła boya i niech on to odniesie.
Tak ją ubawiła ta łyżka, że śmiała się jak
szalona, wobec czego, choć to nie było racją
dość głęboką. Dorn obiecał jej kupić
pierścionek ze szmaragdem.
Kiedy weszli do magazynu i Dorn zażądał
pokazania pierścionków, jubiler się skrzywił
i spojrzał spod okularów na baronową.
Pokazał wreszcie pudełko z pierścionkami,
które zaczęto oglądać. Dorn zapalił
papierosa i czekał na jej decyzję. W tej
chwili weszła do sklepu skromnie ubrana
dama, porozumiała się spojrzeniem z
jubilerem i usiadła na krzesełku. Kiedy
baronowa wybrała pierścionek, i Dorn
sięgnął do pugilaresu, szybko odbyła się
następująca scena: skromnie ubrana pani
powstała nagle i zapytała jubilera krótko:
- Ilu brak?
- Trzech z brylantami.
Wtedy dama błyskawicznie
przetrząsnęła torebkę baronowej i
zarękawek, po czym położyła na stole dwa
pierścionki. Baronowa się nie broniła, tylko
stała nieruchomo, krwawo zarumieniona.
- Gdzie trzeci? - zapytała sucho skromna
pani.
- Nie wzięłam! - szepnęła baronowa z
trudem.
- Niestety, ale tak - rzekł jubiler.
Skromna pani pomyślała chwilę,
uśmiechnęła się cierpko i rzekła groźnie:
- Pani baronowa raczy otworzyć usta!
I, nie czekając na nic, palcem
wetkniętym w usta baronowej wydobyła
trzeci pierścionek.
Dorn patrzył jak na przedstawienie u wariatów.
- Co to znaczy? - zapytał głosem z
tamtego świata.
- Pan nie wiedział? To znana
kleptomanka, a ta druga pani to jej cień,
który jej pilnuje. Bardzo mi przykro… Widzę,
że panu nieprzyjemnie.
Dorn był już za drzwiami i uciekał jak
jeleń.
Ósma kochanka kawalera Dorna, którą
spotkał niebawem, nerwowa i blada, młoda
dama z najwytworniejszego towarzystwa,
bawiła go bardzo, gdyż miała dziwną pasję;
wtoczyła się po ulicach i godzinami
wystawała przed sklepami z żelaziwem.
Dorn był cierpliwy, bo dama była piękna i
wyróżniała go niezwykle.
- Musi być niedokrwista i patrzy wciąż na
żelazo - myślał Dorn - o, jakże mądra jest
natura.
Nazajutrz stała się rzecz straszliwa.
Kiedy odwiedził panienkę, zastał przed
domem Pogotowie, a w domu koniec świata;
panienka połknęła kilogram gwoździ, z tą
samą rozkoszą, z jaką inne połykają
czekoladki.
Dorn nie czekał relacji, czy jej ten
przysmak nie zaszkodził zbyt gwałtownie.
Złe i niemiło jest mieć kochankę, która
połyka gwoździe lub igły. Jest to przysmak
wprawdzie tani, lecz tak mało strawny, że
Dorna przeszły ciarki i zimno mu się robiło
na samo wspomnienie.
Osłabły na duchu, złamany, z sercem
potarganym na strzępy wrócił Dorn do
Warszawy; wszędzie źle, a w domu
najgorzej, lecz Dorn już nie miał siły.
Repertuar miłosnych dziejów był straszliwy:
kobieta łysa, przebrany mężczyzna, ze
szklanym okiem i nosem z wosku, kobieta z
sercem po prawej stronie i z podwójnym
żołądkiem, lunatyczka, kataleptyczka,
kleptomanka, histeryczka „żelazna” - tak!
to stanowczo za wiele na jedno, choćby
najbardziej miłości pragnące serce. Do
takiego interesu nie mógłby jednak znaleźć
wspólnika.
Wracając do Warszawy, wstydził się.
Wielu jego przyjaciół wiedziało, że pojechał
po złote runo miłości, po brylant serca, po
najcudowniejszą kochankę. Co im powie? Że
jedna z jego kochanek kradła z restauracji
łyżki, a druga połykała gwoździe?
Dorn się wściekł. Postanowił wśród
materiału krajowego wynaleźć byle co. Miał
nadzieję, że szansę jego w ojczyźnie będą
lepsze, bo choć w Polsce wszystko jest źle
zbudowane, lecz Polki są zbudowane
wybornie. Myślał zresztą, że może go
słuszna spotkała kara za to, że pojechał
szukać obcych bogów, że wzgardził
pięknością swojego chowu, wiadomo zaś, że
Polacy chowają najlepiej konie i kobiety;
konie mają tylko tę jedną zaletę więcej, że
są wierne.
Dorn postanowił więc jak najprędzej
znaleźć sobie kochankę. Przedsięwzięcie
takie nie jest zazwyczaj bardzo trudne,
dlatego że co druga kobieta skłonna jest do
rezygnacji i do poświęcenia. Gdyby ten
zapał skierować w podniesienie
gospodarstwa domowego, zadziwić by
można świat.
Toteż niedługo szukał. Krętymi drogami
poznał pannę przedziwnej piękności i
dumną, z czołem królewskim, kruczą,
Balladynę - jednym słowem. W oczach jej
można było założyć hutę, w której się topi
rudę żelaza.
Była samotna, nie miała nikogo z
bliskich, mieszkała wytwornie, Dorna
przyjęła chętnie. Unikała miejsc
publicznych, nie odwiedzała teatrów, nie
lubiła ludzi. Szczegółowo wypytywała
Dorna, co o niej myśli?
- Nie mogę myśleć, gdyż kocham panią -
mówił Dorn.
- A gdybym była zła, nieznośna,
okropna?
- Nie potrafi pani. Ale kochałbym panią.
- A gdybym miała przeszłość czarną?
- Gdyby była nawet tak czarna, jak włosy
pani, kochałbym panią.
- A gdyby ludzie mówili o mnie źle?
- Ludzie nigdy o nikim nie mówią dobrze.
Kochałbym panią więcej!
Wtedy ona uczyniła rzecz taką, która z
mężczyzny czyni niewolnika: ucałowała go w
rękę. Jest to przemyślny podstęp
odwiecznej niewolnicy. Dorn się rozczulił.
Rozczulił się do tego stopnia, że jej
opowiedział dzieje swojej nieszczęsnej
miłości. Niewiasta co nieco się zdumiała i
zbladła. Rzekła jednak szybko i tkliwie:
- Ja wszystko panu nagrodzę!
Chodzili co wieczór do Łazienek, bo
właśnie kwitły kasztany, i mówili takie do
siebie słowa, które pachniały jak ukwiecone
drzewa. Raz ktoś znajomy przystanął,
spojrzał zdumiony i niechętnie się ukłonił.
Był to stary przyjaciel Dorna, który był
dumny, że on go właśnie widział z tą boską
kobietą.
Nazajutrz przyjaciel ten odwiedził Dorna
bardzo rano. Gadał długo o tym i o owym,
znać jednak było, że nie to właśnie chce
powiedzieć. Wreszcie nagle zaczął ni stąd,
ni zowąd:
- Dorn! Skąd ty znasz tę kobietę?
- Znam od wielu lat, teraz się jej
przypomniałem.
- Przez rok nie byłeś w kraju, a przez rok
może się wiele zdarzyć. Otóż ta pani…
- Panna…
- Panna? Dorn, czy to zabawa, czy chcesz
się żenić?
- Nie igram z miłością. Jest to rzecz
poważna!
- Więc obowiązek przyjaciela każe
powiedzieć ci wszystko. Ta panna wkrótce
po twoim wyjeździe miała dziecko…
Dorn jęknął i opadł na krzesło.
- Z kim?
- Z Murzynem z jazz–bandu.
- Hu! hu! - zawył Dorn.
- Ale to drobiazg. Potem otruła swoją
ciotkę.
- Aaaa! - zakrakał Dorn.
- …Siedziała w więzieniu; uwolnili ją
trochę dla braku dowodów. Tak się zwykle
zresztą mówi.
- Boże, Boże, Boże! - jęczał Dorn - co ja
zawiniłem?
- A teraz się żeń! - rzekł przyjaciel i
poszedł.
Dorn rozmyślał dwa dni i dwie noce.
Siedem milionów czterysta sześć tysięcy
myśli związał wreszcie w taką konkluzję:
jeśli naj straszniejsze stało się przed
ślubem, mc się nie stanie już później.
Dziecko i morderstwo, to chyba dość…
Przysiągłem jej, że choćby o niej
powiedziano najgorzej…
Dusza w nim była na poły umarła, ciało
doszło do niej jako tako.
- Wiem wszystko! - rzekł smutno.
Ona krzyknęła i upadła mu do nóg.
- I ożenię się z panią! - dokończył Dorn
nieswoim głosem. Mam już dość tego
wszystkiego. Ożenię się, do stu tysięcy
diabłów! - krzyknął ni z tego, ni z owego jak
szaleniec i ciężko dyszał.
Ona całowała jego ręce i nogi i
obiecywała mu, że mu zapłaci za to
wszystko miłością taką, jakiej nikt nie
widział od stworzenia świata. Dorn się
uśmiechał smutno i był rad ze swojej
tragicznej odwagi. Patrzył przez otwarte
okno w ogród pełny słowiczego śpiewania i
gładził ją po głowie.
- …Przeszłam wiele - mówiła - a to mi
tylko pogłębiło duszę. Zbudziło we mnie
siły, dało mi natchnienie. Ukrywałam jedno
tylko, co tylko zdradzę tobie, tobie
pierwszemu, bo później tysiące ludzi będzie
o tym wiedziało.
- O czym?
- Zaraz się dowiesz!
Dobyła z biurka jakieś papiery. Dorn
wstał zaciekawiony.
- Co to jest?
- Moja dusza!
Dorn patrzył błędnie w przeczuciu
nieszczęścia.
- Najdroższy mój! To jest dusza mojego
życia. To jest krew z mojej krwi. Za chwilę ci
przeczytam. Dorn! Ja napisałam powieść!
Kafr, obdzierany ze skóry, tak nie wyje
jak zawył Dorn. Spojrzał na nią dzikimi
oczyma, potem krzyknąwszy: Krwi! krwi! -
skoczył przez balkon na głowę z pierwszego
piętra.
Albowiem przebrała się miara nieszczęść
tego biednego człowieka, bo los jego, który
z nim igrał, drobnymi męcząc go
nieszczęściami, nieszczęście okropne i
najstraszliwsze zachował mu na koniec.
JEDNO SŁOWO KOCHAJĄCEJ KOBIETY

- Czy ci przeszkadzam?
- Nie bardzo. Potrzebujesz czego?
- Drobnostki… Ja tylko na jedno słowo…
Chciałam przy tym zobaczyć, czy jeszcze
żyjesz?
- Jak widzisz, moja droga, żyję… Mój bohater
za to umrze w następnym rozdziale.
- Jeszcze dziś?
- Zapewne jeszcze dziś… Żal ci go?
- Kogo?
- Jego… Myślałem, że cię mój bohater
interesuje…
- Nie tak bardzo, jak ciebie.
- Spodziewam się!
- A jeśli się spytałam, czy skręci kark,
czy też się zastrzeli jeszcze dzisiaj to
bynajmniej me z jego powodu.
- Przykro mi, że tak mało obchodzi cię
ten biedny człowiek!
- Wcale mnie me obchodzi! Jedna
literacka figura mniej, jedna więcej…
- Ależ moja najdroższa… Mój bohater…
- Co twój bohater? Zadymia mi cały dom…
- Na Boga! On?!
- On czy nie on, wszystko jedno. Ty za
niego albo wy razem… Od ośmiu godzin
piszesz i palisz, a właściwie więcej palisz,
niż piszesz…
- Od tego jestem…
- Od tego, ale i od czego innego. Czy ty nic innego
prócz pisania nie potrafisz?
- Właściwie to nie…
- Ale za to ja nie umiem pisać książek i
nie wiem, co z sobą począć… Jutro święto,
jutro Bóg się rodzi, a ty wciąż piszesz… A
ja?!…
- Aj, moje biedactwo, doprawdy, nie
przyszło mi to na myśl… Serdecznie cię
przepraszam… Moja bardzo wielka wina…
Tylko widzisz, Heluniu, książka, którą się
pisze, jest jak opium; kiedy się ją z siebie
dobywa, ulega się równocześnie jej czarowi,
upaja się nią i zapada się w nią z całą
świadomością. To nie ja jestem winien,
doprawdy, że nie ja! To ta nieszczęsna
książka. Niech więc moja najdroższa pozwoli
się przeprosić w imieniu i moim, i mojej
książki. Dobrze?
- Daj pokój, ach, dajże mi pokój… Bardzo
cię kocham, ale tak przesiąkłeś dymem
papierosów, że lepiej będzie, jeśli ten
wybłagany pocałunek zostawisz na inny raz,
najlepiej na wakacje.
- Trudno… Jestem do twojej dyspozycji.
- Cóż tak uroczyście? Pachniesz
nieładnie i ja ci to szczerze mówię! Czy już
nie mam prawa powiedzenia ci jednego
słowa?
- Ależ, Heluniu, masz prawo, obowiązek,
powinność, co chcesz…
- Bo jeśli i tego mi odmówisz, to najlepiej
będzie, jeśli ja się zupełnie usunę z twego
życia.
- Na Boga? Co ci przyszło do głowy?!
- Nic mi nie przyszło do głowy, tylko tak
rozumiem twoje słowa.
- Moje słowa?! Kiedyż ja to
powiedziałem?
- Możeś nie powiedział tego wyraźnie i
wprost, ale to się doskonale wyczuwa, mój
drogi. O tak! Kobieta jest istotą zbyt czułą,
aby w lot nie zrozumiała właściwego
znaczenia słów.
- Bardzo dobrze, że kobieta jest tak
czuła, ale przysięgam tobie i sobie, że nigdy
nie wypowiedziałem jednego słowa, które
by miało inne znaczenie niż to, które mieć
powinno. Co ja powiedziałem?
- Co powiedziałeś? Czy ja wiem? Może
nic…
- No widzisz! Nic nie powiedziałem!
- Tak, ale to nie dowód, że mówiąc co
innego, nie myślałeś tego właśnie… Zbyt
dobrze, jako kobieta, znam barwę słów
mężczyzny.
- Barwę? słów? Heluniu, czy jesteś w
złym humorze?
- Nie jestem w złym humorze…
- Głowa cię boli?
- Gdyby mnie co bolało, to chyba serce.
- Serce? Z jakiego powodu?
- Ach, czy do wszystkiego trzeba zaraz
powodu? Czasem człowieka zaboli coś,
czego nie można ani nazwać, ani określić…
Tak bardzo zaboli, że…
- Ze co?
- Czy w twoim zapytaniu nie ma ironii?
Czy to pytanie nie jest smagnięciem bicza
po sercu kobiety?
- Jezus, Maria! Ja… biczem?… Co ty mówisz?
- Alboż ja już wiem, co ja mówię? To nie
ja mówię, to mówi we mnie ktoś inny, ktoś,
kogo życie postawiło nad brzegiem
przepaści i za chwilę strąci go w nią jednym
pchnięciem dłoni…
- Ależ za co?
- Za co? Dziwnie podstępne są twoje
pytania. To już drugie takie w przeciągu
kilku minut. Długo o tym myślałam i widzę,
że się nie mylę!
- Jakże, moja droga, mogłaś o tym długo
myśleć, kiedy nigdy o tym nie było mowy?
- Ach! to ty, znakomity pisarz, nie wiesz
o tym, że nie wszystko się człowiekowi
wkłada łopatą do głowy, bo są takie stany
duchowe, kiedy się wszystko staje jasnym
jak błyskawica.
- Może być, może być! Więc na ciebie
przyszło w tej chwili takie rozelśnienie?
- Któż ci to powiedział?
- Przecież ty w tej chwili!
- Ja? w tej chwili? Mój drogi, mój kochany!
Możesz bałamucić ludzi w swoich
dramatach, możesz ich ołgiwać w swoich
powieściach, ale dlaczego grasz komedię ze
mną? Kiedy ja ci to powiedziałam?
- Pan Bóg słyszał!
- Pana Boga do tego nie wtrącaj!
Nadajesz złośliwie inne znaczenie moim
słowom. Pewnie! pewnie! wiesz przecie o
tym dobrze, że ja ciebie nie przegadam i że
w każdej rozmowie będziesz zwycięzcą…
Ależ oczywiście! Jesteś władcą słowa, więc
się możesz znęcać… Znęcaj się, proszę,
znęcaj się ile wlezie!
- Nie chcę się znęcać, nie pragnę być
zwycięzcą…
- Czy to nowy policzek?
- Heluniu, zastanów się…
- Nowe upokorzenie? Czy ja cię proszę o
litość, czy ja cię proszę o łaskę? O nie, mój
drogi! Kobieta jest zbyt dumną, aby - nawet
zwyciężona - prosić mężczyznę, aby jej
wspaniałomyślnie darował życie. Nie chcę
tego, gardzę tym!
- Bardzo to mądrze z twojej strony…
- Mądrze? Tak! niepokoi cię to, że i
kobieta znalazła swoją mądrość i że nie
pozwoli sobą poniewierać. To was
wszystkich niepokoi, to was dręczy! Wy
byście chcieli…
- Kto to „wy”?
- Ty i wszyscy!
- Niech będzie! czegóż to byśmy chcieli?
- Chcesz wiedzieć? Chcielibyście
oszołomić kobietę i zabrać jej nawet
cierpienie, bo w cierpieniu nabiera się
przenikliwej mądrości… Ale kobieta będzie
cierpiała!
- Jeśli jej to sprawia przyjemność, niech
cierpi!
- Może byś chciał, żeby umarła?
- Nie chciałbym, ale jeśli i to jej sprawia
przyjemność…
- Więc chciałbyś tego?
- Ależ…
Oto jest gentleman bez pozy, oto jest
mężczyzna! Jak pierwej kat wtrącał
niewinnego w ciemnicę, tak sobie dziś taki
pan jeden z drugim wtrąciłby kobietę w
śmierć!
- Na Boga! co za przypuszczenie, jakie porównania!
- I to tak sobie, dla igraszki… Najpierw
się jej zabiera serce, spala się je na popiół,
duszę odziera się z marzeń, wyłamuje się jej
skrzydła, a potem - niech umiera! Murzyn
spełnił swoją powinność…
- Moja droga! Pozwól, że ci przerwę…
- Proszę, proszę, masz przecie prawo…
Czy nam co wolno?
- Wolno, wszystko wolno, ale pozwól, że
przerwę. Mówmy serio…
- Więc się tobie zdaje, że ja żartuję?
- Nic mi się nie zdaje… Pozwól mi mówić,
na Boga!
- Albo mężczyzna pyta o pozwolenie?
Pan świata!..
- Słuchaj! Mam wrażenie, że jesteś
chora… Nie przerywaj, proszę cię, nie
przerywaj! Widzisz, że mam pilną robotę,
jutro muszę oddać rękopis… Jeśli jesteś
chora, zatelefonuję po lekarza, jeśli nie
jesteś chora, odłóżmy tę rozmowę na
później…
- Nie jestem chora, tylko mnie boli… tu… tu!…
- Chwała Bogu, żeś zdrowa… To jedno
mnie niepokoiło!
- A o resztę już jesteś spokojny?
- O jaką resztę?
- O tę, która się nie da zmierzyć
termometrem ani uleczyć pigułką? O tę
małą resztę, która z nas czyni męczennice…
- Czekaj, niech odetchnę. Dobrze,
rozmawiajmy, ale spokojnie. Wprowadźmy
metodę do obłędu…
- Czy to obelga?
- Nie, to przezorność… Rozmawiajmy…
Co ciebie boli i co z ciebie czyni
męczennicę?
- Więc to ma być śledztwo?
- Jakie śledztwo? Kobieto!
- A cóż innego ma znaczyć to nagłe
zainteresowanie się i ta nagła ochota
wdarcia się do cudzej duszy? Czy dusza
kobiety, dlatego tylko, że należy do kobiety,
ma być publicznym gościńcem, po którym
może się wałęsać każdy, komu się to
podoba? Więc śledztwo? Pan pyta, a
niewolnica niech odpowiada!… A może
dobrowolna spowiedź?
- Co ty wygadujesz?
- Więc spowiedź! Dobrze, ale przed kim?
Kto tu zgrzeszył, a kto ma być sędzią, kto
jest winny, a kto ma dawać przebaczenie?
Dlaczego to ja mam być tą, która się
spowiada! Przede wszystkim z jakich
grzechów? No z jakich? Oskarżasz mnie,
więc mów!
- Mnie na myśl nie przyszło…
- Tym gorzej! Więc rzucasz oskarżenia na
wiatr; masz pod ręką całe książki słów, więc
ci łatwo wybrać najcięższe i ciskać je jak
kamienie w moją pierś.
- Moja kochana, moja złota, moja jedyna!
Ja wcale nie ciskam kamieniami w twoją
pierś…
- Ach, to ty myślisz, że ja to mówię
dosłownie? Doskonale, coraz lepiej! Więc
według ciebie jestem taka głupia, że nie
potrafię skleić przenośni! Doczekałam się,
doczekałam! Za moją miłość do szaleństwa,
za moją duszę, za moje ciiało…
- Śmiem zauważyć, że ci ciała nawet
przybyło…
- Tak, to zauważyć potrafisz, tegoś tylko
nie zauważył, że mi ubyło to, czym człowiek
żyje!
- A czym to człowiek żyje?
- Złudzeniem! I ty mi to zabrałeś!
- Ja ci zabrałem złudzenie? Jezus, Maria!
Jak ja to zdołałem uczynić?
- Zapytaj się swojego sumienia! Zapytaj!
- Z przyjemnością. Otóż moje sumienie
powiada, że nie ma sobie nic do wyrzucenia,
że ci niczego nie zabierało i pragnie, abyś
mu w tej chwili dała spokój.
- Tak? A któż mnie mój spokój powróci?
Kto mi odda wszystkie nie przespane noce,
wszystkie udręczenia i wszystkie rozpacze?
O! ty ich nie słyszałeś, tyś wtedy spał, kiedy
ja sobie wbijałam paznokcie w ciało, aby nie
krzyczeć, aby nie łkać i nie szlochać…
- Paznokcie w ciało? Napełniasz mnie
zdumieniem!
- A ty mnie goryczą…
- Dlaczegoś to wszystko robiła, jeżeli…
- Jeżeli?
- Jeżeli w ogóle to robiłaś…
- Co to ma znaczyć? Nie wierzysz mi?
- Tego nie powiedziałem…
- Więc już takie nadeszły czasy, że się
cierpieniu ludzkiemu nie wierzy, dlatego że
jest ciche i milczące! Cudowne czasy,
wspaniali ludzie! Lepiej sobie głowę
roztrzaskać o mur, niż żyć wśród wilków…
Śmiej się, szalej, tańcz i stawaj na głowie,
choćby serce w tobie konało, wtedy będą na
ciebie patrzeć łaskawie, ale nie waż się
cierpieć cicho, bo ci nie raczą uwierzyć!
- Kobieto, na Boga, co ty mówisz?!
- Co ja mówię? Mówię, że nie wierzysz w
moją miłość, że nie wierzysz we mnie, że w
nic nie wierzysz. O, ja wiem! Ty jesteś
przekonany, że ja gram komedię, że cię
oszukuję i że cię zdradzam. Powiedz,
powiedz wprost, dlaczegóż nie mówisz? Czy
twoje milczenie, czy wyraz twojej twarzy w
tej chwili nie mówi tego, czego nie ważą się
wypowiedzieć słowa? Przecież stoję przed
tobą, możesz mnie obrzucić słowem jak
gradem kamieni, możesz mnie wlec za
włosy. Proszę cię! ja nie powiem słowa ani
nie wydam jęku, o nie! ja umiem cierpieć
bezgłośnie. A skowytu mojej duszy nie
usłyszysz… I za co to wszystko? Za to, że cię
kocham, że cię uwielbiam, że nie widzę poza
tobą niczego i nikogo… Ze się usuwam w
cień, abyś ty tylko błyszczał w słońcu, że
milczę, abyś ty mógł mówić, że nie śpię,
abyś ty mógł spać…
- Ale któż ci każe to robić?
- Więc nie chcesz mojej miłości? Gardzisz
nią?
- Ależ nie! nie!
- Więc już masz mnie dosyć!
- Nigdy, przenigdy!
- Coś mi o tym mówiło, coś mnie
ostrzegało, a ja, niemądra, wierzyłam, że
cię zwyciężę potęgą mego cierpienia i
pokorą mojej miłości. Walczyłam o ciebie - z
tobą. Czy słyszysz? Z tobą o ciebie! I
myślałam, że mnie wesprzesz, że mi dodasz
sił, abym cię mogła wydobyć z tego bagna
zwątpienia, w którym grzęźniesz bez
ratunku. Szukałam sprzymierzeńca w mojej
miłości; we wszystkim szukałam pomocy,
nawet u ciebie, u samobójcy, bo
zapomniałam, co powiedział Tagore, że w
walce życia własnej trzeba ufać sile.
Zemściło się to na mnie, że chciałam być
mądrzejsza niż Indianin.
- Powiedzmy Hindus…
- Ach, i jego lżysz, i to tylko dlatego, że
powtarzam jego słowa? O, jakie to
szczęście, że nie mamy dzieci, bobyś
zamordował własne dziecko dlatego tylko,
że byłoby ono w połowie i moim. Spróbuj
zaprzeczyć, jeżeli możesz! A widzisz, że nie
możesz! Zbladłeś i usta ci drżą. Wyglądasz
w tej chwili jak człowiek zły, w którym
wyrzuty sumienia wyją jak burza. Żal mi cię,
bardzo mi cię żal, bo nie myśl, że ja się
potrafię mścić. Zemsta jest bronią ludzi
małych, kobieta nie jest zdolna do zemsty.
Więc mi cię żal! Chciałabym, abyś ratował
siebie przed sobą. Zniszcz mnie, nawet zabij
albo wypędź jak bezdomnego psa - ty to
wszystko potrafisz - tylko nie dręcz mnie i
daj mi odejść w spokoju, a może to ci się
pomoże ocalić. Ja siebie składam na ofiarę.
Widocznie Bóg tak chce!
- Czy skończyłaś?
- Z życiem - tak! Z cierpieniem tylko nie
skończyłam, bo teraz zacznie się ono
dopiero naprawdę. Chcę jednak cierpieć
sama, abyś ty nie cierpiał. Czemu mnie
trzymasz w łańcuchach? Czemu mi nie
pozwolisz odejść?
- Ale któż ci, u diabła, nie pozwala?
- Aaa! wiec ty chcesz tego?
- Nie ja, ale ty!
- O nie! To twoja myśl, to twoje
pragnienie. Więc to tak? Odejść! Pan
łaskawie pozwala mi odejść? Przepraszam,
ale dokąd? Czy mam stąd pójść wygnana jak
pies i utopić się? Czy może na ulicę? Na
ulicę - słyszysz???
- Boże! Boże!
- O, gdyby to moja matka słyszała… Ale
ty wiesz, że moja matka w grobie…
- Całe szczęście!
- O tak, szczęście, bo stanęłaby przed
tobą…
- Nie mów tego przed nocą!
- I plunęłaby ci w twarz…
- Za co?
- Za mnie! Za to, że nasyciłeś się mną i
teraz masz mnie dość i że wypędzasz mnie
na ulicę między dziewki.
- O! o! o!
- Nie czyń sobie wyrzutów! To słuszna
kara, żem nie słuchała rodzonej matki. Ta
kobieta wiedziała, kim ty jesteś. Jej święte
oczy przewidziały cię na wylot, ale ja,
zaślepiona, nie chciałam wiedzieć o niczym,
ja, jak wąż oczarowany przez ptaka…
- Na odwrót! Chyba ptak przez węża…
- Ja nie słuchałam, kiedy mi mówiła w
dzień przed ślubem: „strzeż się, to literat! a
nie ma większej hołoty na świecie!” O
matko! o moja matko! Czemuś mnie oddała
w te ręce i czemu teraz musimy obie płakać,
ty w grobie, a ja - gorzej niż w grobie?
- To straszne!
- Straszne? O nie! To wesołe… Ja wiem,
ty byś chciał z tego wszystkiego zrobić
tragedię i do tej tragedii chciałbyś mieć
mego trupa. Ale go nie będziesz miał.
Chcesz mnie wypędzić? Hola! A dlaczegoż to
ja mam odejść, ja - a nie ty? Dlatego, że ja
jestem kobietą? O nie! skończyły się już te
czasy, kiedy kobietę można było zamurować
w klasztorze! Mamy jeszcze na szczęście
policję i sprawiedliwość, znajdzie się chyba
ktoś, kto się ujmie za kobietą. A ja nie będę
milczała, o nie!
- Jestem przekonany!
- I słusznie! Będę krzyczała na cały świat
o sprawiedliwość i świat cały weźmie mnie
w obronę. Aaa! Drżysz? Boisz się skandalu?
Więc jest jeszcze rada nawet na takich jak
ty? Och! nie bój się! Zbyt łatwe byłoby to
zwycięstwo, zbyt łatwe.
- Czy to już koniec?
- Więc się poddajesz? Patrzcie, jaka
wspaniałomyślność! I jaka obłudna metoda
prowokacji. Czy potrzeba było tylu moich
zgryzot i tylu łez? Czy ty przez chwilę
chociaż pomyślałeś, ile mnie kosztuje każde
słowo, które mi razem z krwią dobywa się z
głębi serca? Czy ty w ogóle myślisz o tym? O
nie! Bo gdyby cię to choć odrobinę
obchodziło, tobyś mi nie dał cierpieć i nie
dałbyś mi rwać sobie duszy na szmaty, ale
że to moja dusza, „kobieca” dusza, cóż to
tobie szkodzi? A przecież mnie szło o taki
drobiazg, o taką śmieszną małą radość…
Każdy człowiek, każdy inny człowiek
zrozumiałby od razu, pojąłby w swojej
wielkiej miłości, ale ty tylko nigdy nie
chcesz zrozumieć, ty tylko nie chcesz pojąć.
Ty chcesz widzieć moje łzy! O tak, nie
przecz! Moje łzy i moje słowa, ociekło krwią,
sprawiają ci widocznie przyjemność, bo je ze
mnie wyciągasz, jak nerw po nerwie z
żywego człowieka, a to boli,… a to boli…
Zamiast mnie zapytać po prostu, szczerze, z
miłością: „czego chcesz, moja droga?” - ty
dyskutujesz, doprowadzasz do kłótni,
biczujesz mnie, depcesz po moim sercu. A
przecież ja bym ci powiedziała od razu, bo
nie mam nic do ukrywania. Teraz to mi już
trudno, bo się coś we mnie zawaliło. A ja
chciałam cię tylko prosić o małą, mizerną
rzecz… Czegoś ty tak zbladł? Czy ci
niedobrze?
- O co… mnie… chciałaś prosić?…
- Abyś mi kupił choinę[!] Choć dzieci nie
mamy…
- I… ty… z tym… przyszłaś?
- Tak, tylko z tym, ale czułam z góry, że .
nie zechcesz! Co się z tobą dzieje?
- Ty… tylko… z tym?
- Tak! tak! Co ty robisz, na Boga! Ależ,
mój kochany, mój drogi, mój najdroższy!…
Głową tłuczesz o ścianę?! Jezus, Maria! Nie
śmiej się tak strasznie! Ratunku! ratunku!
On zwariował!…
Pan z kozią bródką
Przyjaciel mój, miły bardzo poeta,
opowiedział mi tę historię, która wygląda na
opowiadanie patentowanego wariata,
mającego urzędowe zaświadczenie
pomieszania zmysłów. Przyjaciel dawał mi
trzy razy „najświętsze słowo honoru”, że w
tej hecy brał udział. Gdyby raz, to może
bym jeszcze jako tako uwierzył, ale trzy razy
- to trochę za wiele. Ubocznie tylko
nadmieniam, że mój przyjaciel jest to
pijaczyna na wielki kamień. Pod tym kątem
widzenia rzecz się staje zrozumiała. Oto co
mi ten bęcwał nabredził:
Niedawno oszołomiła mnie miła
wiadomość, że stary kutwa, po którym
miałem dziedziczyć, zjadł pieczone prosię,
niesłychaną ilość śliwek, a potem napił się
lodowatej wody. Kiedy kto ma lat
siedemdziesiąt, nie powinien tego robić,
chyba że ma miłego spadkobiercę. Zemsta
natury była natychmiastowa i poczciwy
staruszek umarł. Z rozrzewnieniem
opowiadano mi, jak do ostatniej chwili
zachował jasność i bystrość umysłu i jak z
oszczędności zdmuchnął gromnicę na długą
chwilę przed śmiercią. Zjadł też przed
oddaniem Bogu ducha pieczone kurczątko,
aby się nie zmarnowało.
Ponieważ działo się to w
prowincjonalnym, obskurnym miasteczku,
trzeba było tam jechać, aby sprawdzić, czy
dobry, stary człowieczyna naprawdę umarł,
mogło i to być bowiem, że z oszczędności
wpadł na dwa, trzy lata w letarg, aby nie
marnować świec i obyć się bez jedzenia.
Spadek - rzecz oczywista - był na ostatnim
planie (!), chociaż tylko w małych miastach
bywają duże spadki. Tam zacni
nieboszczykowie umieją wieść życie
skromne i bogobojne, tańsze są lekarstwa i
doktorzy nie tak łapczywi. Szczerze mi żal
ludzi, którzy się spodziewają spadku choćby
w Warszawie, gdzie koszty śmierci są
niepomierne, i spadek kurczy się jak
jaszczur w powieści p. Honoriusza Balzaca.
Ja z mojego uczciwego nieboszczyka
byłem wcale zadowolony, tak że nie
przeklinałem zbytnio pobytu w szarym,
błotnistym i żydowskim mieście. Minę
miałem przyzwoicie strapioną i nieboszczyk,
jeśli na mnie spojrzał, mógł mieć chwilę
prawdziwej radości. Temu zacnemu
człowiekowi zawsze i we wszystkim się
wiodło i nawet po śmierci miał szczęście, na
takiego jak ja natrafiwszy spadkobiercę.
Kiedy się stało oczywiste, że miły
nieboszczyk, nawet gdyby się zbudził z
letargu, nie zdoła podźwignąć niesłychanej
ilości kamienistej ziemi, gdyż robota na
prowincji nie jest fuszerską robotą
stołeczną, a grabarze są tam dokładni i
pracowici, kiedy dusza Harpagona odeszła
do raju w całej paradzie, bo we fraku,
rozciętym na plecach, trzeba było pomyśleć,
w jaki sposób ukoić żałość i zmartwienie.
Musiałem przez dwa dni jeszcze dreptać
po bruku przyjemnego tego miasta. Mój
zacny krewny, sam już w raju bezpłatnie
wszelkich wspaniałych używający rozkoszy,
nie mógł mieć do mnie pretensji, że jeszcze
za swoje pieniądze, bo jego trzymały w
uwięzi niezliczone formalności, chcę
pocieszyć strapioną i niewyspaną duszę.
Tylko ludzie źli i obłudni, otrzymawszy
spadek, udają, że umierają z żałości,
człowiek rozsądny powinien ucieszyć
nieboszczyka, dając mu dowód, że jego
skarbów źle nie użyje, lecz je spożyje w
radości i w błogim weselu, że uczyni to,
jednym słowem, czego on uczynić nie umiał,
i wskutek tego mógłby mieć za grobem
wyrzuty sumienia.
Dość było trudno w małym mieście
oszaleć. Można sobie było wprawdzie kazać
podać do obiadu lody ananasowe i
hawańskie cygaro, takie jednak polecenie
nie miało sensu, bo wywołałoby tylko
zbiegowisko, zupełnie zresztą niepotrzebne,
gdyż w całym mieście nie było ani ananasa,
ani hawańskiego cygara. Można było
zakupić wszystkie pokoje w
pierwszorzędnym hotelu, co powinno
wywołać sensację; i ten pomysł jednak
również był bez sensu, w całym bowiem
hotelu były tylko dwa pokoje, a w jednym
stał bilard, który od przypadku służył jako
łóżko.
Nie było to jednak miasto najgorsze. Źle
jest sądzić z pozorów. Ostatecznie bowiem
znalazła się rozrywka pierwszorzędna. W
mieście tym gościł kabaret, tingeltangel,
coś w tym rodzaju. Na zielonym papierze
czerwoną farbą, koślawymi literami,
udającymi litery druku, było wypisane, że w
kawiarni „Japońskiej” odbywa się
codziennie przedstawienie „monstre”
najwybitniejszych gwiazd świata, artystek i
artystów stołecznych.
Ha! życie bucha radością jak gejzer.
Nawet tu.
W pobliżu miasta znajdowały się głośne
w świecie kopalnie nafty, więc środowisko
ludzi bogatych, skłonnych do hazardu,
bardzo przeto szczęśliwych lub
nieszczęśliwych. Na obie te dolegliwości, na
szczęście i na nieszczęście, wymyśliła
natura jedno wspólne lekarstwo: szampana.
Rzecz prosta, że po tak zawiłym wykładzie
wniosek jest prosty, ten mianowicie, że
nawet w tak obskurnym mieście kabaret, w
którym można dostać szampana, mógł mieć
widoki powodzenia. Człowiek rzadko pija
naftę, z reguły jednak umie naftę zmienić w
wino. Jest to boską cechą natury ludzkiej, że
wszystko, dziegieć, smołę, sól, sztuczny
nawóz, kartofle i pszenicę umie ona szybko,
jednym gestem, używanym przez
czarowników, zmieniać w wino.
Nie bez trwogi jednak wchodziłem do
wzniosłego lokalu, w którym szalało
miejscowe życie. Lokal był spelunką.
Historię jej można było wyczytać na
tapetach. Niezliczone pokolenia much
umarły i pogrzebane są na „żyrandolu”;
wspaniale lustro zdobiło jedną ścianę. Kiedy
w to lustro, porysowane, pęknięte w samym
środku żywota swojego, zamorusane i nie
myte od chwili swoich narodzin, spojrzał
człowiek - cofał się natychmiast przerażony.
Było to zaczarowane zwierciadło.
Najbardziej urodziwa twarz czyniła się
szpetna; oczy odbiegały od siebie, jak
gdyby w nagłym przerażeniu; nos przybierał
kształty niesamowite, usta rozszerzały się w
okropnym cierpieniu, widziałeś upiora,
który był zielony i straszny. Było to
prawdziwe zwierciadło żywota, w którym
wszelki szych i marność ziemska przybierały
kształt właściwy. Z brudnej toni zwierciadła
patrzył w ciebie upiór, śmiejący się
szatańsko na temat: cha! cha!
Z jednej strony sali, należycie
śmierdzącej, był bufet. Na długim stole,
obitym ceratą, tłusto się pocącą, tak że
wszystkie wody wszystkich oceanów zmyć
by jej do czysta nie mogły, stały jakieś
szkła, jakieś wędliny i sery. Samobójca
drgnąłby, zbliżywszy się do tej zastawy.
Były tam rzeczy, radujące żołądek, były
jednak i takie, które są radością oczu, a
przez oczy radują ducha. W metalowych
niewypowiedzianego koloru kieliszkach
barwiły się kwiaty. Sztuczne kwiaty,
podobne do zakurzonej, uwiędłej,
straszliwej zaśniedziałej cnoty.
Po stronie przeciwnej ustawiono
estradę, która przypominała nudny
katafalk. Stało na niej pianino, w którym
dusza dawno umarła, a targana co nocy za
włosy swoich strun, wydawała spoza grobu
chrapliwe, okropne, szczekające rzężenia.
Pianino to bite po żebrach, torturowane z
pasją przez ohydnego Torquemadę drżało
jak czarna trumna, w której leżący
nieboszczyk zwariował i wierci się z powodu
wyrzutów sumienia, płakało, dostawało
czkawki, jęczało basem głuchym i
podziemnym, bulgotało spazmem,
charkotało kaszlem uporczywego
suchotnika, nagle zawyło, po czym
odezwało się drewnianym głosem
puszczyka, aż po chwili zaczęło kwilić
cieniutkim, piskliwym, dreszcz budzącym
głosikiem podrzutka, ciśniętego pod cudze
drzwi na śniegu i mrozie; wszystkie zaś te
głosy wstawały i umierały w rytmie, więc
kiedy zamknąłeś oczy, miałeś widzenie, że
oto straszliwy szkielet wstał, tańczy i pląsa
radośnie, piszczelami sucho chrzęści i
pomrukuje sobie, raz wysoko, raz nisko, a
czasem nie może dobyć głosu z przepalonej
śmiercią gardzieli, gdyż co drugi klawisz nie
odpowiadał. W takim instrumencie musi być
zaklęta dusza starej panny, która źle i bez
wytchnienia grając na fortepianie,
zatruwała życie sąsiadom. Teraz ją za to
ciągną za włosy, każdym ruchem pedała
gniotą jej łono, a ona skarży się biedactwo.
Pianino to, jego dusza żałośnie jak
głodny pies skamląca, musiało wzruszyć
niejednego słuchacza; dlatego dobrzy
ludzie, kiedy sobie w serce z winem naleją
dobroci, użalą się zawsze nad takim
instrumentem i jeden leje w jego wnętrze
wino, drugi kieliszek koniaku, inny sardynki
w nie wrzuca, cytrynę, cygaro. A to zwierzę
wszystko pożera i znowu płacze, i łka, i
rzęzi, i flaki z siebie wśród wycia wypruwa.
Za bufetem siedziała panna tłusta, przy
pianinie mistrz bardzo chudy. Panienka
miała piersi takiej niezwykłej obfitości, że
mogła nimi wykarmić nie tylko małe i
skromne w wymaganiach niemowlę, lecz stu
Tatarów, chciwie i bez opamiętania przez
dzień cały kobyle mleko pijących. Aż dziw
brał, że w jej pobliżu mógł się uchować ktoś
tak bardzo chudy jak to widmo, piszczelami
palców tłukące w piszczele klawiszów. Od
samego patrzenia na tę miłą panienkę
można było przybrać na ciele. Siedziała za
tym bufetem, ponura jak sowa, licząc kostki
cukru i plasterki cytryny. Ilekroć spojrzał
kto na nią, uśmiechała się jak ropucha,
kiedy sobie przypomni kochanka.
Ponieważ była to niedziela, w spelunce
było sporo gości, nie tak wielu jednak, aby
ich to biedactwo spoza bufetu nie mogło
zmieścić na swoim łonie bez wielkiego
trudu.
U wejścia przywitał mnie dyrektor
kabaretu.
Ujrzawszy tę twarz, wzdrygnąłem się.
Indywiduum było we fraku, którego
cokolwiek wytworny nieboszczyk nigdy na
siebie nie pozwoliłby włożyć. Wierzgałby jak
koń. W brudnawym gorsie, widocznie
przyczepionym do niewidzialnej koszuli,
tkwiły dwa bezczelne szkiełka, zrobione na
brylanty. Spodnie ułożone były w
harmonijkę. Indywiduum miało jednak twarz
niezwykłą. Był to starszy już pan, sędziwy, z
bródką szczecinowatą, podobną do koźlej.
Oczy miał bystre, czarne i mądre. Na twarzy
bladej i niezwykle inteligentnej widniały
głębokie bruzdy, jakby ślad po cierpieniu, co
przez tę twarz o szlachetnym wyrazie
przeszło jak ostry pług. Czoło wysokie,
mądre, czoło człowieka myślącego i
nieustannie trapionego czymś, co się w nim,
w głębokim wnętrzu tłamsi i przewala. Była
to twarz zabiedzona, bladością swoją
przechodzącą w siność, niepokojąca,
brzydka, a jednak w brzydocie swojej
pociągająca. Miało się wrażenie, że to wielki
pan, rasowy szlachcic, pobity jakimś
nieszczęściem, przywdział frak, ohydny i
zatłuszczony, i na dnie życia żeruje, aby żyć.
Jedno w tej twarzy dziwacznej było naprawdę
śliczne - to uśmiech. Uśmiech smutny, cichy,
jakiś rozrzewniony, miły i dobry, a
równocześnie zbolały i ironiczny, uśmiech
zimnej, dotkliwej pogardy nie schodził z
pergaminu tej twarzy i wciąż się błąkał,
wciąż się wił wkoło kącików ust.
Człowiek ten wyglądał jak stary
arystokrata, co się zabłąkał do zbójeckiej
spelunki.
Kiedy wszedłem, ocenił mnie jednym
ruchem mądrych swoich oczu i szybko
podszedł ku mnie. Wtedy zauważyłem, że
chromał silnie.
Z ukłonami podprowadził mnie do
stolika w pobliżu bufetu, spoza którego
spływał ku mnie dziewiczy, lecz tłusty i
gęsty jak zjełczałe masło, uśmiech.
Pan z kozią bródką widocznie mnie
wyróżniał z niewielkiej gromadki gości tak
rozbawionych, jak gdyby to był raut
paralityków albo doroczne święto w klubie
samobójców.
Atmosfera była ciężka, duszna i parna.
Pan dyrektor objaśnił mnie, że straciłem
dwa numery programu, lecz że nie mam
czego żałować, gdyż były słabe. Za chwilę
jednak zaczną się atrakcje wyborowe,
wobec czego słuszne wydało się pytanie,
czy będę jadł kolację w tym wytwornym
zakładzie? Nie, nie będę jadł kolacji. Kto
jednak przychodzi do kabaretu, ten szuka
pewnie podniety do szaleństwa i takiemu
pewnie jest wszystko jedno. Komu jest
wszystko jedno, ten się zwykle upija. Nie
miałem wprawdzie do tego najmniejszej
ochoty, łatwiej jednak zwlec dwie godziny z
butelką, niż bez niej. Do butelki można
gadać, a ona nie odpowiada, słusznie też
najwięksi mędrcy uznali flaszę za jedyną
towarzyszkę, godną człowieka.
Wobec tego zwróciłem się do
sympatycznego dyrektora, który z
uśmiechem łagodnym i mądrym czekał
rozkazów.
- Jakie macie wina?
- Najgorsze na świecie - odrzekł łagodnie
dziwny ten człowiek.
Odpowiedź była imponująca.
Uśmiechnąłem się.
- Dobrych win nie ma już nigdzie - mówił
on - łajdactwo ludzkie nie uszanowało
nawet wina. Cóż możemy panu dać? Trochę
wody sodowej z drożdżami i z landrynkami.
Jak pan każe, aby się to paskudztwo
nazywało? Nazwy są stare i autentyczne.
Spojrzałem z podziwem na tego
szczerego człowieka i on w tejże chwili
spojrzał mi w oczy. Coś mnie tknęło. Tę
ciekawą i niezwykłą twarz już gdzieś
widziałem. Ale gdzie?
- Przed dwoma dniami, panie! - rzekł
cicho dyrektor.
- Co się stało przed dwoma dniami?
- Widział mnie pan w domu swego wuja.
Stropiłem się. Cóż za indywiduum? Czyta
w myślach, czy co?
- Pan jest odgadywaczem myśli?
- Bynajmniej, ale grymas twarzy
człowieka, który chce sobie coś
przypomnieć, jest bardzo łatwy do
odczytania. W tej chwili zaś mógł pan
zajmować się tylko moją mizerną osobą.
Wszak to jasne!
- Tak, to jasne… Niech pan usiądzie,
panie dyrektorze.
- Dziękuję bardzo. Jest pan bardzo
uprzejmy. Za chwilę odrabiam mój numer na
tej przeklętej estradzie, ale mam jeszcze
czas…
Przynieśli jakiegoś nowo narodzonego
szampana, straszliwa zaś Fizjonomia
kelnera, na której widok zadrżałby z radości
każdy sędzia śledczy, zapytywała mnie, czy
nalać także dyrektorowi? Kazałem nalać
skwapliwie.
- Musi pan pić to, co pan sam nawarzył -
rzekłem, wcale tym pocieszony, że
znalazłem wspólnika do nieszczęścia,
szampan tak bowiem wyglądał w istocie jak
nieszczęście. Byt bladożółty jak człowiek,
który z rozpaczy nie śpi, cierpki jak
beznadziejnie chory, kwaśny jak człowiek
chory na wątrobę i czuć go było korkiem.
Wysoka marka, jednym słowem.
- Pije się nie wino, tylko radość, która
chodzi za winem i pije się duszę człowieka
przy winie - rzekł dyrektor.
- Pięknie powiedziane… Więc ja pana
widziałem na pogrzebie mojego wuja? Tak,
teraz sobie przypominam… Czy pan był jego
przyjacielem?
- Nie miałem zaszczytu znać tego
dostojnego człowieka.
- Aj! Dlaczegóż tedy miał pan taką
zmartwioną minę?
- Jednego człowieka mniej na świecie,
chociaż to mały powód do żałości. Właściwie
to ja dlatego byłem zmartwiony, że to kogoś
innego chowają, a nie mnie.
- No! no! A któż była ta pani w grubej
żałobie, którą pan prowadził pod rękę, co
tak bardzo płakała?
- Chciał pan pewnie powiedzieć „gruba
pani w cienkiej żałobie”. To była moja żona.
O, siedzi w tej chwili za bufetem.
- Niepodobna! A cóż żonę pańską łączyło
z moim wujem?
- Nic.
- Nie rozumiem! Więc czemu ta kobieta
płakała?
- Bo to, widzi pan, ja jestem
równocześnie przedsiębiorcą
pogrzebowym…
- O! o! o!
- Tak, panie. Miałem zaszczyt
własnoręcznie brać miarę z nieboszczyka,
pragnąłem bowiem, aby trumna była
wygodna. Nie będę dodawał, że czyniłem to
z całą możliwą delikatnością, aby zbytnio
szanownego nieboszczyka nie miętosić, jak
to jest w zwyczaju. Pan pojęcia nie ma o
brutalnej bezceremonialności, z jaką się
zazwyczaj ci szakale, którzy urządzają
pogrzeb, odnoszą do dostojnych zwłok.
- A pańska żona?
- Udział mojej żony w tym smutnym
obrzędzie był raczej natury artystycznej.
Moja żona była kiedyś aktorką i grywała
żałośliwe i rzewne role. Matka, której
jednego dnia umarło siedmioro dzieci nie
potrafi tak zapłakać, jak to bez
najmniejszego powodu potrafi ta genialna
kobieta… Czy pan pozwoli, że poślę jej
szklaneczkę tego podłego wina. Należy się
to jej talentowi…
- Ależ proszę, całą butelkę!
- Dziękuję panu. Butelka w istocie
większą jej sprawi radość, niż taki
naparstek. Niech to będzie zapłata za jej
rzewne łzy, którymi skropiła wujowi
pańskiemu drogę do wieczności.
- Ale skąd te łzy?
- Właśnie chcę panu powiedzieć.
Dostojny i czcigodny nieboszczyk jak panu
pewnie wiadomo, nie odznaczał się zbytnią
hojnością. Sądzę, że nie obrażę pańskiego
bliskiego krewnego, jeśli powiem obrazowo,
że pies byłby go nawet opuścił, nie mogąc w
domu pana znaleźć kości do ogryzienia,
gdyż pan czynił to sam.
Pokiwałem smutnie głową.
- Tak, panie - mówił dyrektor - ponieważ
nikt nie wiedział, że pan przyjedzie, aby
oddać ostatnią przysługę temu zacnemu
człowiekowi…
- Bynajmniej! Ja przyjechałem po
spadek!
- Jest to też pewna forma serdecznej
pamięci o umarłym, który musiał odczuć
żywą przyjemność, że majątek jego zabierze
człowiek tak bardzo miły jak pan.
- Niech będzie!
- Ponieważ tedy szlachetny nieboszczyk
chciał mieć pogrzeb wystawny, widocznie
dlatego, że się wstydził życia i zostawił u
rejenta niemałą sumę na tę uroczystość,
zaangażowałem moją żonę do wylania
możliwie jak największej ilości łez. Myślę, że
wywiązała się ona doskonale z roli swojej
smutnej i raniącej serce. Czy pan był
zadowolony?
- Niech pan podziękuje swojej małżonce.
Płakała tak rzewnie, jak gdyby to ona
dostała spadek, a nie ja…
- Dziękuję panu, mówi przez pana
artysta… Ale, jeśli pan pozwoli, powrócę za
pół godziny, gdyż teraz muszę iść na
estradę. Zobaczy pan niezwykłe sztuki
magiczne.
- Czekam z niecierpliwością!
- Do widzenia!
Pan dyrektor, powłócząc za sobą lewą
nogę, grubo dziwacznym butem
sztukowaną, poszedł na estradę. Wygłosił
krótką przemowę do publiczności, już
przyzwoicie urżniętej, która go przywitała
oklaskami jak starego znajomego. Skłonił
się jednak tylko mnie.
Co za wyborny człowiek! Przedsiębiorca
pogrzebowy, dyrektor kabaretu, czarny
magik, dusza zdaje mi się przez pół błazna,
przez pół smutnego człowieka, idiotycznie
szczery, bombastyczny i skromny, haniebnie
ironiczny. Patrzyłem ciekawie, co potrafi
jako sztukmistrz. Pokazał z początku kilka
sztuczek, które się widuje w każdym
podlejszym cyrku, z kartami, pierścionkami i
zegarkami, pożyczanymi niechętnie przez
publiczność; po czym wyjmował z ust
płonące pakuły, dymił jak lokomotywa,
przecudownie udawał głosy zwierząt i
ptaków, wreszcie pokazał sztuczkę
niebywałą i trudną; zniknął na mgnienie oka
i zaraz się ukazał. Nie byłem pijany i
przetarłem palcami oczy, chcąc się
przekonać, czy nie śpię albo czy nie uległem
sugestii. Dyrektor dojrzał ten ruch z estrady
i uśmiechnął się do mnie.
Publiczność oklaskiwała go z lękliwym
zapałem.
Ja - przyznaję - zdumiony byłem
doskonałą precyzją tego szarlataństwa,
toteż zupełnie szczerze oklaskiwałem
mojego przygodnego przyjaciela i składałem
mu żywym tonem życzenia, kiedy powrócił
do mojego stolika.
- Sztuczka panska ze zniknięciem, bez
żadnych zasłon i bez parawanów, jest
znakomita. Jak się to robi?
- Po prostu, znika się.
- Ale jak?
- To trudno wyjaśnić. Właściwie to nie
jest żadna sztuka: zniknąć. Tyle rzeczy znika
na świecie, majątki, ludzie, żony, kochanki i
nikt się nie dziwi. Moja sztuczka jest
dlatego dziwna, że ja się ukazuję z
powrotem. Mnie wolno, bo to w kabarecie.
Wielu jednak ludzi ze straszliwym, nieco
gwałtownym spotkałoby się przyjęciem
gdyby, raz zniknąwszy, ukazali się z
powrotem. Gdyby tak szlachetny wuj
pański, który zniknął w wieczności… Ach, ja
tylko żartuję, niech się pan łaskawie nie
gniewa. Stamtąd mało kto powraca…
- Mało kto? Stamtąd chyba nikt nie
powraca!
- Tak ściśle tego powiedzieć nie można.
Ale, wracając do dalszych tematów - jest
jedna osoba na świecie, którą bym chętnie
nauczył sztuki znikania, nie nauczywszy jej
sztuki powrotu… Niech pan nie patrzy w
stronę bufetu… Ostrożnie! Gdyby tak, och,
ona… Moja żona…
- Ach!
- Żona moja jest aniołem, drogi panie…
Ale w życiu to i anioł, widzi pan…
- Napijmy się! - rzekłem czym prędzej -
pan się robi ponury…
- Owszem, jeśli pan łaskaw, to się
chętnie napiję. Za chwilę będzie tu pusto.
Czy panu się bardzo śpieszy?
- Wyjeżdżam o ósmej jutro, a spać mi się
nie chce. Chętnie z panem pogadam.
- Ja jeszcze chętniej. Ale, niech się pan
nie gniewa za moją bezczelność, czy mogę
mojej żonie posłać w pańskim imieniu coś
do wypicia?
- Ależ najchętniej! Kelner wino!
- Może nie wino? Coś silniejszego…
Butelkę rumu na przykład?
- Rumu? Kobiecie? Butelkę?!
- Ach, ona wytrzyma. Jest to istota
łagodna, ale silna. Silny trunek działa na nią
zresztą kojąco… Do rumu czuje specjalną
predylekcję, bo ją rozmarza. Ja także, jeśli
pan pozwoli, i panu też radziłbym zmienić to
obrzydliwe wino na coś mniej obrzydliwego.
- Koniak?
- Pan niech pije koniak, a ja - jeśli wolno
- proszę o wódkę. Czystą, zwyczajną wódkę.
Kazałem podać. Mój wuj obrócił się w
grobie i sieknął - najwyraźniej słyszałem.
- Wódka - ględził miły ten człowiek - ma
wiele szlachetnych właściwości: uśmierza
bóle, podnieca temperament, porusza
leniwą, ciężką krew północną. Poza tym
przypomina kryształ źródlanej wody, więc
może dlatego niewinni Sarmaci tak ją lubią.
U nas więcej zimy niż lata, więcej lodu niż
słońca. A wódka to jest roztopiony lód.
Każdy naród pije w tym sensie. Włoch i
Francuz pije roztopione na złoto słońce, my
lód. Dlatego Polak tak się prześlizguje po
życiu jak na łyżwach i dlatego się tak często
zatacza, bo mu ślisko. Smutek Polaka jest
tak gorący, że go musi oziębić wódką,
smutek innych narodów jest zimny, więc go
podlewają winem. My jednak mamy tę
niezaprzeczoną wyższość nad każdym
narodem świata, że potrafimy pić wszystko.
Pod tym względem mamy genialne
zdolności. Gdyby Hiszpan wypił butelkę
czystej, umarłby w mękach, a Polaka
podnieci to tylko do wypicia hiszpańskiego
wina. Mocny naród i ochoczy do wypicia.
Trzeba bowiem umieć pić. Widok pijanego
na wesoło Polaka jest krzepiący. Co za siła,
panie drogi, jaka wytrzymałość i jaka
otwartość! Anglik pije jak rzezimieszek, po
kryjomu, nieładnie. Z tego powodu mam dla
tego narodu uczciwą pogardę. Francuz pije
prześlicznie, Niemiec brzydko. Jak mogło
piwo zwyciężyć wspaniałą, i bohaterską moc
wina? To śmieszne. Zaczyna mnie też
martwić nie na żarty powolne przywykanie
Francuzów do piwa. Och, to są niedobre i
niebezpieczne rzeczy! Myślę o napisaniu
odezwy publicznej do Francuzów, aby pili
tylko wino, a piwo będzie obłożone
narodową klątwą. W ręce pańskie!
- Dziękuję! Ten koniak jest rodem z
piekła.
- Z piekła? Niech pan nie myśli, że
wszystko, co jest rodem z piekła, jest złe.
Wyjąwszy oczywiście kobiety. Myślę jednak,
że i piekło samo tego nie chciało, co w
imieniu jego potrafi uczynić kobieta. Ha!
- Czyż nie ma kobiet niebiańskich?
- Są, oczywiście, że są. Ileż razy diabeł
przybiera postać anioła! Jest to jeden z
najstarszych i najbardziej banalnych
podstępów piekielnych. A propos piekła:
moja żona kłania się panu, bo już odchodzi.
Pan pozwoli, że poproszę ją o urlop i
pożegnam ją w pańskim imieniu.
- Gdzie państwo mieszkają?
- W tym lokalu, że tak powiem: w
przedsionku świątyni sztuki. Ot, tam za tą
kotarą są drzwi, które prowadzą do naszych
apartamentów. Są one dość skromne, bo
przerobione ze składu na rupiecie, z tego
powodu panuje tam zapach muzealny, choć
jedynym okazem starożytnej sztuki jest tam
moja dostojna małżonka.
- Proszę jej złożyć moje uszanowanie!
- Dziękuję. Pańska uprzejmość jest tak
wielka, że chce uczcić potwora.
- Ależ, panie! Jakże można…
- Można, panie - odrzekł on
melancholijnie - Egipcjanie mieli świętego
krokodyla, a ja mam moją żonę… Za chwile
wracam!
Miły człowiek pokusztykał w stronę
swoich „apartamentów”.
Na sali, oddychającej ciężko wyziewami
fuzlu, dymu cygar i tym zapachem tłustej
ścierki, którego z podobnego lokalu nigdy
nie wypłoszy najsilniejszy nawet strumień
świeżego powietrza, nie było już nikogo.
Rzezimieszek w straszliwym fraku obliczał w
kącie przy stoliku wpływy z targu. Kazałem
mu podać większą ilość alkoholu,
uregulowałem z góry rachunek i poprosiłem,
aby poszedł sobie do diabła, a pan dyrektor
sam zgasi światła i pozamyka wejścia.
Zostałem sam. Zdawało mi się
wprawdzie, że wychudzony i zielonkawy
duch mojego wuja wypłynął spoza falistego
pieca, zbliżył się ku mnie, długim palcem
policzył butelki, po czym westchnął tak
głęboko, jak duch ojca Hamleta w teatrze na
prowincji.
Ale mi się tylko zdawało.
Byłem sam, a duch musiał się urodzić w
butelce koniaku. Patrzyłem w stronę, skąd
miał wrócić pan dyrektor. Słychać tam było
niejakie wrzaski mocno podniesione i miły
głos mojego współbiesiadnika.
- Rum działa! - pomyślałem wesoło.
Nagle krzyknąłem. Dyrektor siedział
obok mnie przy stoliku.
- Otóż jestem! - rzekł smętnie.
Nie widziałem, żeby wychodził z drzwi,
dość odległych, w ogóle nic nie widziałem.
- Jak? Skąd pan się tu wziął? - szepnąłem
niemal z lękiem.
- Zjawiłem się dość szybko, co pana
pewnie dziwi, gdyby pan jednak mógł być
obecny przy rozmowie mojej z żoną,
dziwiłby się pan, że tak powoli stamtąd
wyszedłem… A propos! Jest pan
człowiekiem pełnym taktu i doskonałych
manier. Muszę więc pana zapytać otwarcie,
czy nie budzi w panu wstrętu fakt dość
smutny, że będzie pan siedział przy jednym
stole z człowiekiem, który przed chwilą
został spoliczkowany?
- Pan?
- Wolałbym, ażeby to mógł być ktoś inny,
ale nie było innej ofiary.
- Żona? To aż tak gwałtownie? Po cóż jej
pan kazał pić rum?
- Bez rumu byłoby gorzej, rum zaś odjął
jej mocnym nogom pewność ruchów, a
silnym jej ruchom odjął tęgość i
sprężystość, tak że zostałem obrażony dość
lekko, raczej na duszy, niż na ciele.
- Biedny pan jest człowiek, drogi panie…
- Pańskie współczucie wylewa na moją
steraną głowę najcudowniejsze balsamy. Od
stu milionów lat nie było mi tak dobrze i tak
radośnie. Dziękuję panu z całego serca.
Przebywam ciągle wśród takiej hołoty, że
godzina, spędzona z człowiekiem tak
nienagannych manier, z człowiekiem o takiej
jak pan wzniosłości ducha, jest dla mnie
wiekiem szczęścia.
- Niech pan pije!
- Dziękuję! Nawet to paskudztwo wydaje
mi się płynem przedziwnego smaku.
Uczyńmy je nieco mocniejszym!
Podniósł do ust szklankę wódki i w tej
chwili, kiedy ją zbliżał do ust, stało się coś
strasznego; oczy jego pozieleniały, twarz
stała się szara, a ze szklanki buchnął
płomień siny i jadowity. Dyrektor pić go
począł z lubością i wypił do dna.
Porwałem się z krzesła. Głowa moja
zmieniła się nagłe w szczotkę do
czyszczenia ubrania, tak przeraźliwy strach
podniósł moje włosy. Chciałem uciekać!
- Co?… co… to było?… - wyjąkałem.
- Jedni lubią zimne, drudzy gorące! -
rzekł dyrektor takim głosem, jak gdyby
wydobywał go z brzucha. - Co pana tak
zdumiało?
- Kto pan jest, na Boga! Kto pan jest? -
krzyknąłem zduszonym głosem.
Nagle lampy przygasły jak w teatrze,
zrobiło się bardzo cicho a dyrektor,
podniósłszy się z krzesła, rzekł z ukłonem:
- Diabeł, ale do pańskich usług…
Coś mnie schwyciło za gardło, tak że mi
brakło powietrza, czułem, że oczy moje
wyłażą z orbit, serce poderwało się i zaczęło
się dobijać do piersi, jak uciekający z pożaru
człowiek dobija się do drzwi, nogi uginały
się pode mną, jakbym zapadał w bagno; o
włosach już nic nie wiedziałem, we wnętrzu
głowy poczułem zimno dotkliwe, strach
bowiem ściął mi mózg w bryłę lodu.
Straszliwy człowiek nagle posmutniał.
Zgasił oczy jak zielone latarenki, na twarz
wróciły mu zwykłe kolory. Lampy zajaśniały.
I zaczął mówić z melancholią:
- Otóż to! Otóż to? I pan się przestraszył,
nawet pan! Jest mi niezmiernie przykro, o
nie umiem panu tego wyrazić, jak bardzo mi
przykro. Niechże się pan uspokoi i
usiądzie…
Zbliżył się ku mnie i siłą posadził na
krześle. Dusza moja uciekła jak jelonek,
opasłe ciało nie było w stanie uczynić
najmniejszego ruchu. Wodziłem za nim
wzrokiem zdumionym, przelękłym, na pół
zwariowanym. W uszach mi szumiało. Serce
uspokajało się powoli widząc, że mu się
żadna krzywda nie dzieje. Miałem wrażenie,
że ktoś mówi do mnie z oddali, jakby przez
tubę.
A on mówił:
- To są skutki straszenia dzieci diabłem. I
niech mi pan powie, co we mnie jest
strasznego? Taki sam jestem jak inni, trochę
tylko brzydszy…
- Oczy!… - powiedziało coś we mnie, ale
nie ja.
- Oczy?… Trochę mi zabłysły. A u ludzi
nie widział pan błyszczących albo zielonych
oczu?
- Noga… - powiedziało znów coś we
mnie, bez mojego wyraźnego współudziału.
- Noga? No, cóż? Trochę nieforemna.-
Trudno, drogi panie, kopyto. Wolę jednak
moje diable kopyto, niż niektóre ludzkie
nogi. Wie pan, co to jest podolska stopa?
Otóż ja wolę moje kopyto. W każdym razie
jest ono raczej końskie niż ośle, które się
dzisiaj zdarza u ludzi. I cóż nadzwyczajnego
w mojej nodze?
- Pan pił ogień!… - rzekłem konającym
głosem.
- Gdyby pan to mógł znieść, piłby pan
także w ten sam sposób. Pozwoli pan, ale
nawet diabeł nie może znieść wyrobionego z
kartofli przez ludzi paskudztwa w jego
niezmienionej postaci. Wolę już w ognistej
formie. No! no! Spokojnie, spokojnie… Nie
taki diabeł straszny. Prawda?
- Prawda…
- I już się pan nie boi?
- Coraz mniej…
- Więc bez trwogi i jasno patrząc na
rzeczy, widzi pan teraz, jak brzydkich
sposobów od wieków używa konkurencja do
pohańbienia diabła. A czarny, a ma rogi, a
wściekły, a z gęby bucha mu płomień, a
czyha na duszę ludzką… Panie! Ja w życiu
moim nie zrobiłem nikomu nic złego. Cóż ja
zresztą mogę, biedny, niezłośliwy diabeł
wobec człowieka? Za to ile diabeł potrafi
wycierpieć od człowieka, tego nikt by nie
zliczył… Jakże tam z samopoczuciem?
- Coraz lepiej, tylko niech pan nie robi
żadnych sztuk!
- Cha! cha! - zaśmiał się diabeł - mój
repertuar jest mocno ograniczony.
Wszystkie moje sztuki pokażę panu na
żądanie. Kilka pan już widział zresztą.
Napijmy się!
- Napijmy się! Z panem rozmawia się
bardzo miło. Jednak bardzo mnie pan
przestraszył.
- Przysięgam panu, że przestraszyłby się
pan tak samo, gdyby pan nagle ujrzał
anioła. Tylko, że go pan nie zobaczy. Diabeł
jest to istota bliższa człowieka, bardziej
ciekawa życia i bardziej towarzyska. Anioł,
panie, to jest hrabia, arystokrata,
stworzenie subtelne i delikatne, więc
niechętnie wchodzi w ziemską atmosferę,
która, prawdę powiedziawszy, brzydko
pachnie. A diabeł, zdrowy cham, brat łata,
dobry kompan, stary znajomy, bez fochów,
bez min, bez pretensji wlezie wszędzie i
wszędzie mu dobrze. Przy tym aniołowi
bardzo jest trudno pokazać się wśród ludzi;
musi bowiem przybrać kształt poetyczny,
rzewny i nadobny, musi być młodzieńcem z
pięknymi lokami, z długą laską w ręku, biało
ubrany. Niech pan sobie wyobrazi
pojawienie się takiej cudownie rzewnej
istoty w ludzkim, szarym tłumie! A diabeł,
drogi panie, tak jest podobny do człowieka,
a raczej człowiek tak jest podobny do
diabła, że najbystrzejsze nawet oko ich od
siebie nie odróżni. Czy pan byłby się
domyślił, kim jestem, gdybym panu tego nie
powiedział?
- Być może, że nie… chociaż pańskie
nagłe pojawienie się…
- W kinematografie robią jeszcze lepsze
sztuki…
- Więc niech mi pan powie… Nie wiem,
czy wolno?
- Dumny jestem z tego, że pan pyta
diabła o pozwolenie i że pan tak doskonale
przestrzega form. Zazwyczaj pędza się
nieszczęsnego diabła jak psa. Proszę, niech
pan raczy zadawać mi pytania.
- Skąd się pan tu wziął? Dlaczego tu i
dlaczego w tej postaci? Przecież pan, istota
potężna…
- Potężna? Och, młody, miły panie!
Jakież fałszywe informacje! Co pan nazywa
potęgą? To, że potrafię oczy zrobić na
zielono? Albo, że piję wódkę z ogniem?
Pierwszy lepszy uczciwie fachowy pijaczyna
zrobi to samo. Umiem wprawdzie wiele
sztuk w podobnym rodzaju, znacznie
efektowniejszych, ale i na tym koniec. To są
środki, drogi panie, mniej lub więcej
zręczne, mniej lub więcej dowcipne sposoby…
- Do czego?
- Do utrzymania dobrego imienia firmy.
Piekło jest w stanie bankructwa. Człowiek
zaczyna być mądrzejszy, sprytniejszy i
zręczniejszy od diabła.
- Niemożliwe!
- Niestety, ale możliwe. Tę garstkę
pozornych tajemnic, których diabeł używał,
aby sobie zapewnić poszanowanie i jaką
taką pozycję w świecie, człowiek odgadnął
już prawie zupełnie. Żaden patent nas nie
chroni, drogi panie! A niech pan pomyśli,
jak się piekło musiało wysilać, aby swoje
sztuczki otoczyć nimbem cudowności, grozy,
albo straszliwości. Trzeba było awantur z
Łysą Górą, z miotłą, z czarownicami, z
kozłem, z mopsem, z dwunastą godziną, z
namaszczaniem się zaczarowanymi
maściami, z wylatywaniem przez komin. A
skutek? Skutek był taki, że jaka łaciata,
stara krowa w jakiejś wsi przestała dawać
mleko i trzeba było spławić czarownicę.
Hajże wtedy na diabła! Czy to się panu
wszystko nie wydaje dziś śmieszne?
Czarownice! Każda aktorka starczy za
wszystkie spalone czarownice.
- Niestety…
- Albo z tym lataniem, drogi panie. Diabeł latał na
rozpostartej płachcie, latał niezręcznie,
niewygodnie i w dość groteskowy sposób.
Niech pan teraz pomyśli, z jaką zawiścią
patrzeć musi diabeł na aeroplan. I niech się
pan zastanowi, że jednak diabeł nie potrafił
w przeciągu niewielu chwil oblecieć ziemi
dookoła świata… A radio? Panie, człowiek
jest straszliwy! Człowiek zgubi diabła, co
mówię? Już go zgubił..
- Co też pan mówi?
- Mówię z goryczą, lecz mówię prawdę.
Metody diabelskie człowiek udoskonalił i
sprecyzował. Diabeł musi się pocić, klecić
niebywałą intrygę, używać do niej
dziesiątków ludzi, wysilać dowcip, aby na
przykład sklecić oszczerstwo. Wtedy wpada
w szał radości, że jest genialny i że potrafił
dokazać tego, że jeden człowiek oczernił
drugiego. Ha! Niech pan teraz weźmie do
ręki byle gazetę i niech pan powie, kto
lepiej potrafi, diabeł, czy człowiek, człowiek
ze stu wierszami druku!
- W istocie, pan mnie zdumiewa!
- Zdumiał bym pana więcej, lecz trzeba
by na to długiego czasu i niebywałej ilości
wina, aby go uprzyjemnić, by panu wykazać
bankructwo diabła, istoty pożytecznej i
pożądanej…
- Pożytecznej? Pożądanej?
- Tak panie! Jak pewne ciałka w
organizmie ludzkim, tak diabeł konieczny
był w organizmie świata. Diabeł wytwarzał
ruch, życie, temperament, wprowadzał życie
w stan wrzenia, podniecał umysł i na
nieszczęście swoje zaprawiał człowieka do
walki ze wszystkim tępym, nieruchawym i
bezpłodnym. Diabeł nauczył Kaina wojny,
prawda! - Noego pijaństwa - prawda! - ale
Greka nauczył rzeźby, a Horacego pisania
wierszy o sztuce kochania. Borgiowie to
były diabły, przyrządzające truciznę, ale
Szekspir był też diabłem, który wiedział o
człowieku więcej, niż najuczeńszy diabeł z
fachu. Wolter był to diabeł straszliwy,
złośliwy i dowcipny, Napoleon był to diabeł
wspaniały i pyszny. To wszystko kość z kości
naszej. Piekło było chmurą, ciężką i
niekształtną, ponurą, brzuchatą i ciężarną,
a ci ludzie to były błyskawice z tej chmury.
My umieliśmy zbierać materiały, oni,
wykorzystując nas i naszą głupotę, robili z
tego swoje niesłychane kariery. Człowiek
nas okradał zawsze z pomysłów, z idei i
wynalazków. Okradał też i niebo, ukradłszy
mu piorun.
- Czemu pozwalacie na to?
- Pan zapomina, że jesteśmy pod
kuratelą i że nie mamy prawa jawnej
reprezentacji. W lesie życia uprawiamy
jedynie kłusownictwo, myśliwym zaś,
polującym jawnie i precyzyjną bronią jest
człowiek.
- Biedne diabły!
- Dziękuję panu za dobre słowo… To, co
panu mówię, jest powiedziane z grubsza;
odmalowałem panu tragedię diabła w
ogólnych zarysach. Traktując rzecz
dokładnie, rozpatrując ideę diabelską w jej
olbrzymim rozroście, we wszystkich
przejawach życia, trzeba by napisać tomy,
mówić o tym przez całe lata z katedry.
Zresztą cóż ja wiem? Nic. Jestem diabłem
siedemdziesiątego stopnia, więc diabłem
lichym i mizernym. Musi pan wiedzieć, że
wszelki ezoteryzm brał stopniowanie w
hierarchii wtajemniczeń z systemu naszego.
Ja tedy jestem diabelskim pachołkiem,
proletariuszem piekła, muszę dodać:
inteligentnym proletariuszem…
- Miałem zaszczyt już to zauważyć…
- Och! jestem wzruszony… Są jednak
diabły wybitne, mądre, są genialne. Ci by
potrafili panu wykazać, co i ile zawdzięcza
nam człowiek, najbardziej chytra istota we
wszechświecie.
- Pozwoli pan jednak zapytać: pan ludzi
nienawidzi?
- To za wiele powiedziane. Ja się ludzi
boję, a nie bardzo kocha się tego, kogo się
lęka.
- Dlaczegóż pan nosi postać ludzką?
Czemu pan siedzi tutaj ze mną i żyje moim
życiem?
- To konieczność, proszę pana, i to jest
moja przeraźliwa tragedia. Zostałem z
piekła wydalony…
- Wydalony? Z piekła? Pan żartuje!
Piekło niczego nie oddaje.
- Jest to jeszcze jedna fałszywa o piekle
legenda. Zostałem w istocie pozbawiony
prawa zamieszkiwania w piekle. Stąd mój
smutek i moja nostalgia. Wszystkiemu jest
winna redukcja.
- Cha! cha! cha!
- Śmiech pański rani moje serce. Ja
bynajmniej nie żartuję. W piekle nastąpiła
redukcja.
- Czemu?
- W piekle są bezrobotni, proszę pana.
Wytłumaczę to panu w dwóch słowach.
Otóż, widzi pan, kiedy świat jako tako
uprawiał cnotę, czyli jak się u was mówi, żył
„po bożemu”, było u nas dość pusto. Trzeba
było zdobywać ludzi, trzeba było zabiegać,
robić starania, wyprawy, połowy. Diabłów
wysyłano na świat jako komiwojażerów i
diabli wychodzili z siódmej skóry, aby
zdobyć kogoś dla pieklą. Rozumie pan?…
- Rzecz nie jest trudna do pojęcia.
- I ja, choć diabeł najniższej rangi, miałem
zajęcie, nawet dużo zajęcia. Raz przez lat
siedem kusiłem kasjera, aby okradł kasę.
Pół roku trzeba było w tych dobrych czasach
namawiać panienkę, aby się zapomniała. A
dziś? Dzisiaj, drogi panie, do piekła zdąża
tłum - sam, z własnej woli, obrzydliwy tłum,
ludzie nowi, nieinteresujący, ze złymi
manierami, pachnący źle, źle ubrani, nijacy.
Po cóż tu diabeł? Co drugi człowiek nauczył
się kraść, co trzeci oszukiwać, co czwarty
robić najbrudniejsze interesy, a każdy gra
na giełdzie. Proszę pana! Przed dziesięciu
laty na lekarstwo nie znalazł pan w piekle
kupca. Niech pan pójdzie i zobaczy teraz…
- Pozwoli pan, że nie pójdę - wierzę na
słowo.
- Ach, tak się to tylko mówi. Pan ma
jeszcze czas. Ale powiem panu rzecz
dziwniejszą. Oto rarytasem w piekle był
polski szewc.
- Nie może być!
- Tak jednak było. Był to naród twardy,
uczciwy, pobożny i dzielny. Łatwiej było o
kardynała w piekle, niż o takiego szewca.
- A dziś?
- Może pan z szewców w piekle wystawić
armię. Strach, co się robi z tymi ludźmi. Za
szewcami przyszli krawcy, za krawcami inni.
Więc cóż ma do roboty diabeł? Nic. Chyba
utrzymywać porządek u wejścia, aby się
hołota zbytnio nie pchała. Nigdy piekło nie
wyglądało hołotniej, niż teraz. Toteż połowę
diabłów niższej kategorii diabli wzięli, to
jest, chciałem powiedzieć - zwolniono i
rzucono na bruk. Na bruk, to znaczy,
przeniesiono nas na ziemię, gdzie jest płacz
i zgrzytanie zębów. W ten sposób i ja się tu
dostałem, i płaczę.
- Tak panu źle?
- Źle? Panie, ja jestem
najnieszczęśliwszą istotą na ziemi.
- No, no, no!
- Nie wierzy pan? Przecie pan widzi,
czym jestem i gdzie jestem! W parszywym,
zabłoconym mieście i pokazuję sztuki w
kabarecie.
- Widzę, ale nie rozumiem. Z pańskimi
sztukami i pańską inteligencją może pan żyć
jak książę w Paryżu.
- Nie, panie, nie mogę. Moje głupie
szarlataństwa są dobre dla tej hołoty,
trudniejsze rzeczy też tylko dla niej. W
Paryżu zbytnio by się mną zainteresowano,
co byłoby dla mnie niezbyt bezpieczne.
Zresztą siedzą tam diabły całym tłumem,
wszystko gnało do wielkich miast. Kilku
znalazło miejsce w dyplomacji, wielu
otworzyło knajpy i domy gry. Ja jestem
skromny i nie jestem dość przygotowany do
wielkiego życia. Tu wegetuję, zacisnąwszy
zęby. Tu zresztą przedtem byt teren mojego
działania, znam kraj i ludzi. Ryzykować nie
chcę, zresztą zżarta mnie tęsknota za
piekłem. Dość już i tu miałem przejść.
- To pan nie od początku w takiej
poniewierce?
- Nie. Próbowałem rozmaitych zawodów.
Z tym była pewna trudność, bo jak pan
widzi, ta moja nieszczęsna noga bardzo mi
przeszkadza; z taką nogą nie mogę być
listonoszem, posłańcem, aktorem,
śpiewakiem, cyklistą, żołnierzem, nie mogę
być nauczycielem tańca - wiele zawodów
jest dla mnie zamkniętych. Pracowałem
więc na sto innych sposobów i zarobiłem
trochę grosza.
- To doskonale!
- Niestety! Przystąpiłem do spółki z
jednym człowiekiem i człowiek mnie okradł.
Grałem potem na giełdzie i poszedłem z
kwitkiem. Jestem zrujnowany i ot, jak teraz
pracuję. Płakać mi się chce, ile razy wyłażę
na tę estradę.
- Przepraszam pana! Pozwolę sobie, ale
niech się pan nie gniewa…
- Niech pan mówi…
- Otóż z pańskim sprytem, z pańską
fenomenalną zręcznością, z pańską
diabelską umiejętnością znikania, mógłby
pan…
- Co? śmiało! śmiało!
- Mógłby pan zrobić majątek, jaki by się
panu podobało!
- W jaki sposób?
- W jaki? No!… W najprostszy… Pierwszy lepszy
bank… Rozumie pan… Pierwsza z brzegu kasa…
Pierwszy w ulicy
jubiler…
- Co takiego?
- Niech się pan nie gniewa, ale to
przecież takie proste…
- Nie, panie! To nie jest proste. Nie gniewam się,
bo to mówi człowiek. Człowiek nie wyobraża
sobie, żeby nie można było i że nie
należałoby skorzystać z pewnych zalet
diabelskich. Ale, widzi pan, diabeł nie
kradnie, choć okradają diabła. W pakcie z
człowiekiem zawsze człowiek oszukiwał
diabła nigdy na odwrót. Diabeł wierzył w
ludzkie słowo, człowiek uważał, że nie
należy go dotrzymywać. Miał łatwą ucieczkę
i zawsze uciekał. Diabeł jednak przestrzega
prawideł honoru. Honor nie pozwala kraść.
- Przepraszam pana bardzo…
- Ach, nie ma za co. Pan nie mógł myśleć
inaczej. O diabłach nikt nigdy dobrze nie
myślał. Wiele rzeczy ludzkich napełnia mnie
boleścią, wiele rzeczy mnie śmieszy, wiele
irytuje. Najbardziej jednak psuje mi żółć
nawyk człowieka do pomiatania diabłem.
Człowiek sam nie wie, po co i dlaczego sypie
z gęby swoje niemądre powiedzenia o
diable. Na każdym kroku może pan
usłyszeć: „Idź do diabła!” - „niech cię diabli
porwą!” - ,,czarci syn!” - „diabelskie
nasienie”; piękna w swojej grozie góra
będzie zawsze „czarcią górą”,
niebezpieczna przełęcz „diabelskim
przesmykiem”. Niech będzie! Jedno jest
głupie, drugie, owszem, wypływa z podziwu
dla diabła. Niech mi pan jednak wytłumaczy,
skąd się wzięło powiedzenie „szatański
uśmiech”? - albo ,,zaśmiał się jak szatan”?
- W istocie, nie wiem…
- Ja wiem. Człowiek swoje wiadomości o
diable czerpie z opery. Idiota aktor, robi w
niej diabła i wydobywa z brzucha rechot
żabi, który nazywa się „diabelskim”
śmiechem albo „piekielnym” śmiechem.
- A jakżeż śmieje się diabeł?
- Diabeł nie śmieje się nigdy. Nie ma we
wszechświecie istoty badziej smutnej, nie
ma nigdzie istoty bardziej zbolałej, do głębi
serca smętnej niż diabeł. Dlaczego? Są to
już sprawy nie do towarzyskiej rozmowy.
Zostawmy to. Otóż, wracając do mojej
historii, jest jeszcze jedna trudność w moim
życiu: nie mam dokumentów. Jak pan to
łatwo rozumie, nie jestem ochrzczony, więc
nie mam metryki. Na świecie znalazłem się
w gotowej postaci, w tej w jakiej mnie pan
ogląda, więc nie mam żadnego osobistego
dowodu.
Uśmiechnąłem się, ale nic już nie
powiedziałem. Diabeł zauważył mój uśmiech
i odpowiedział na jego treść.
- Sfałszować? Nic łatwiejszego, ale, jak
już panu powiedziałem, mam wstręt do
oszustwa. Można żyć i bez dokumentów, a
rzecz prosta, że łatwiej się uda w małym
mieście, gdzie na to mało zwracają uwagi,
niż w wielkim, gdzie ludzie wszystkiego są
ciekawi…
- W jakiż sposób - przerwałem - nie
mając metryki, mógł się pan ożenić? Ślub
zresztą bierze się zazwyczaj w kościele…
- Panie! Łatwiej o żonę niż o dokumenty.
Toteż uroczystej ceremonii mojego ślubu nie
tylko nikt nie uwiecznił w aktach, ale też
nikt jej nie oglądał. Moja żona spadła mi,
rzec można, z nieba… A ponieważ trudno
było żądać od niebios, żeby mnie obrzucały
z góry błogosławieństwem i szczęściem,
toteż spadło mi z góry najsroższe z
nieszczęść.
- Ach, a takie dzikie stadło nie jest
oszustwem?
- Bynajmniej! Jest to uczciwy interes,
tylko że bez zwyczajowej aprobaty. Czasem
to właśnie ślub jest ohydnym oszustwem,
bo przy ślubie składa się przysięgę, o której
wie się z góry, że się jej nie dotrzyma.
Zresztą w sprawach miłości, tam gdzie ona
sprzęga dwoje ludzi, nie ma nigdy oszustwa.
Ludzie, a ja jestem człowiekiem, nigdy nie
oszukują się, kiedy się schodzą, zaczynają
to robić dopiero, kiedy się zeszli.
- Pan kochał swoją - żonę?
- Jestem w głębi serca sentymentalny…
- A czy ona wie, kim pan jest?
- Nie. Nie przypuszcza, że jestem
diabłem, gdyż w takim razie miałaby dla
mnie trochę więcej szacunku albo czułaby
przede mną trwogę.
- Nic z tego nie czuje?
- Jeżeli uporczywe uderzanie
przedmiotem przyzwoicie ciężkim po głowie
jest dowodem szacunku, w takim razie
jestem najbardziej szanowanym mężem.
- Po cóż pan to cierpi?
- Jestem człowiekiem, panie. Diabeł się
we mnie buntuje, a człowiek pokorny cierpi.
Zresztą romantyczny żywot wedle ludzkich
pojęć, ta osobliwa miłość, której mi ta
kobieta daje dowody, miłość nieco chmurna,
nieco zbyt gwałtowna i bolesna, jest moją
jedyną rozrywką. Poniewierany jak
człowiek, zapominam, że jestem wolnym
diabłem. Cierpienie moje jest mniejsze,
tęsknota moja pozwala się zagłuszyć
wrzaskiem tej baby.
- Nadzwyczajne! Pan tak tęskni?
- O, tak! Jest mi tak strasznie źle, że nie
śmiem panu tego powiedzieć. Nie mogę żyć
w zaduchu i w bagnie, wśród złodziei i
opryszków, wśród małych świństw i małych,
mizernych łajdactw. Chcę umrzeć!
- Któż panu przeszkadza? Czy tak trudno
o śmierć?
Biedny diabeł spojrzał smutno.
- Bez wątpienia! Łatwo, panu łatwo,
wszystkim łatwo, tylko mnie trudno.
- Boi się pan?
- Co też pan, u licha, wygaduje! Ja
pragnę śmierci, tak jak pan zapewne
pragnie życia, bo inaczej jak przez bramę
śmierci, nie mogę wrócić tam, dokąd pragnę
wrócić z całej duszy, do swoich.
- Ale pana tam nie chcą…
- Zaczyna pan rozumieć sytuację. Tak,
nie chcą mnie tam i nie pozwalają mi
umrzeć. Kiedyś wreszcie to nastąpi, bo
diabeł nie jest człowiekiem, więc nie jest
zawzięty do nieskończoności, kiedyś się
bracia moi ulitują nade mną i pozwolą mi
stąd uciec jak z więzienia.
- Próbował pan umrzeć?
- Rzecz prosta! Myślałem wciąż, wciąż
miałem nadzieję, że już jestem ułaskawiony,
lub że mnie przyjmą, kiedy się u nich zjawię.
Strzelałem do siebie, kula przeszła przez
serce i stłukła szybę. Topiłem się,
zanurzając głowę na całe godziny pod wodą
i było mi tylko bardzo nudno, bo żyłem
wciąż. Mój związek z tą babą nie był też tak
bardzo bezmyślny; chciałem wzruszyć
piekło moją męczarnią i pohańbieniem i
miałem pewne widoki, że czego nie zdziała
najbardziej niezawodny środek na
sprowadzenie śmierci, to jednak zdziałać
potrafi kobieta.
- Rozumowaniu temu niepodobna odmówić
głębokiej bystrości…
- Widzi pan! Jadłem cyjankali jak
cukierki; kładłem się na relsach kolejowych i
tylko wykolejałem pociągi. Stąd mój smutek
i moja melancholia. Chciałem się w rozpaczy
odurzyć, chciałem zapaść w coś, co jest
choćby półśmiercią, w szaleństwo i
przeczytałem wszystko, coście w ostatnich
czasach napisali…
- I nic?
- Jak pan widzi… Nic!
- Nie było mowy o wieszaniu…
- Ależ panie! Ze dwadzieścia razy, nawet
wspominać nie warto. Wisiałem godzinami,
potem mnie zdjęli!…
- Panie?!…
- Służę panu…
- Czy pan mnie uważa za idiotę, czy tylko
za człowieka pijanego?
- Pijany jest pan w stopniu przyzwoitym,
a inteligencja pańska mnie zdumiewa. Nie
ośmieliłbym się zresztą kpić z człowieka, z
którym piję wino. To łączy ściślej, niż
cokolwiek.
- I pan mówi prawdę?
- Powiedziałem panu przecie, że nic
prócz ciała nie ma we mnie ludzkiego.
Przetarłem oczy i straszliwa myśl
przyszła mi do głowy.
- Drogi panie - rzekłem - nie dlatego,
abym panu nie wierzył… tylko dlatego, że
jest to sprawa zdumiewająca…
- Warto zobaczyć, czy tak?
- Otóż właśnie!
- Cóż pan chce, abym czynił? Ma pan
rewolwer?
- Niestety…
- Truciznę?
- Prócz tej, którą pijemy, nie mam.
- Czekaj pan! Jest tu solidny hak na
ścianie, a sznurek się znajdzie. Powieszę się
dla pańskiej przyjemności… Widzę, że jest
jeszcze butelka koniaku, niech pan pozwoli,
abym czego dobrego nie zostawił na
świecie…
Wpadłem w gorączkowy stan
podniecenia. Ten człowiek mówił poważnie.
Pił długo, potem powiada:
- Niech pan westchnie, aby mnie wreszcie diabli
wzięli!…
- Jeśli to panu ma zrobić przyjemność…
Co pan robi, czyś pan oszalał?
- Wieszam się!
- Ja nie pozwolę!
- Panie kochany! Jestem jako tako pijany,
ale wiem, co robię. Niech pan sobie pali
papierosa i patrzy. Jeśli panu będzie nudno
samemu, to mnie pan zdejmie, jeśli pan
zechce odejść, niech pan odejdzie. Rano
żona mnie zdejmie, a ja przyjdę pana
odwiedzić przed wyjazdem. Dobranoc,
tymczasem.
Stałem jak sparaliżowany, patrząc, jak
ten szaleniec przywiązywał sznur do haka,
wylazł na krzesło, w pętlicę sznura włożył
głowę, zacisnął sznur, potem nogą kopnął
krzesło. Nie miałem siły, aby krzyknąć.
Miałem wrażenie, że sznur ścisnął moje
gardło. Co ja uczyniłem, co ja uczyniłem!
Ten biedak wyprężył się, głowę skłonił
na lewo, najformalniejszy wisielec. Z ust nie
schodził mu drwiący śmiech. Oczy miał
zamknięte. Nie wydał żadnego głosu. Wisiał
spokojnie, bo musiał już umrzeć.
Strach mnie obleciał tak lodowaty, że
zadrżałem, jakbym wpadł w wodę. Czułem,
jak się na mojej głowie podnoszą włosy.
Chciałem krzyczeć o pomoc i nie mogłem.
Po co zresztą krzyczeć? Ten straszny trefniś
śmieje się już w piekle. Okropny szarlatan
przypłacił swój głupi żart życiem.
Wytrzeźwiałem i trzeźwo zacząłem
myśleć, że jestem winien śmierci człowieka i
że ja za nią jestem odpowiedzialny. O! o! o!
Widziano, że zostałem z nim sam, widziano
nas pijących.
Historia zaczęła się stawać ponura.
Wobec tego tchórz wylazł z nory mojego
serca. Uciekłem. Chyłkiem, przemyślnie,
czujnie, aby nikt nie zauważył. Strach
biegł za mną, a ja biegłem przed
strachem. Wpadłem do hotelu, zacząłem
składać nerwowo rzeczy. Świt szarzał na
szybach. Pociąg odchodzi za parę godzin.
Rozpacz, rozpacz!
Osłabły, strachem nieustannym pobity,
wiłem się i szalałem. Jeszcze dwie godziny,
jeszcze jedna. Już jest jasny dzień, i już
znaleźli tego tragicznego idiotę, pijaka,
który omamił drugiego pijaka. Za chwilę
będzie u mnie policja.
Ktoś puka do drzwi.
Serce we mnie drgnęło jak nagle
spłoszony w bruździe zając. Chwyciłem ręką
kurczowo krawędź krzesła.
- Policja! - jęknęła we mnie dusza.
Ktoś puka powtórnie, ponieważ zaś nie
odpowiedziałem - wchodzi.
Na wszystkich diabłów wszystkich
piekieł! Zatoczyłem się. Oczy moje wylazły z
orbit. Na czoło moje wyszedł zimny pot.
On, on - we własnej osobie stał na progu
i uśmiechał się drwiąco.
- Przepraszam - rzekł smutno - ale
chciałem dotrzymać obietnicy.
- To pan?
- Cóż dziwnego? Mówiłem panu, że
przyjdę. Trochę mi było smutno, że pan
odszedł z kompanii i lekkomyślnie zostawił
pół butelki płynu. Ale to ludzkie, staram się
to zrozumieć. Gdyby się pan powiesił, ja
bym jednak pana samego nie zostawił…
Niech się pan nie gniewa…
- Strach…
- Rozumiem, rozumiem i nie mówmy o
tym. To drobiazg wobec tego, że mi się
znowu nie udało. Wisiałem parę godzin,
nadaremnie. Panie, ja jestem bardzo
nieszczęśliwy…
Poczułem w duszy wielkie wzruszenie.
Tak, to jest najnieszczęśliwszy człowiek na
świecie. Z mojego wzruszenia wyskoczyła
nagle myśl genialna.
- Panie kochany! - krzyknąłem. - Ma pan
czas?
- Sto, dwieście milionów lat…
- Za pół godziny wyjeżdżam do stolicy,
jedź pan ze mną!
- Moje nieszczęście jest wszędzie to
samo. Po co?
- Czy ja wiem? W wielkim mieście zawsze
łatwiej o śmierć…
- Jadę! - krzyknął dyrektor.
- A pańska żona?
- Na prowincji łatwiej o męża.
W ten sposób stał się miły, stary diabeł
moim towarzyszem. Miałem do niego
niepojętą słabość, lubiłem bardzo tego
kulawego, mądrego biedaka. Polubili go
zresztą wszyscy moi przyjaciele za
uczynność, dowcip i gorzki, ale łagodny
humor.
Próbował parę razy samobójstwa
„wielkomiejskiego”: rzucał się z wysokości
najwyższego piętra najwyższej kamienicy i
tylko psa przestraszył, który uciekł,
przerażony, nie umiejąc sobie zdać sprawy,
skąd spadł ten człowiek, który się podniósł
natychmiast, zaklął i poszedł dalej.
Miałem swoje, dobroczynne plany.
Postępowałem ostrożnie, chytrze i celowo.
Byłoby nudnym opowiadanie, jakimi
drogami doszedłem do tego, że miły ten
diabeł, wlazłszy między wrony literackie,
zaczął krakać jak i one. Mój diabeł został po
roku - autorem dramatycznym. Talent miał,
oczywista, diabelski. Napisał świetną
sztukę. Zaczął żyć z literatury. Cofnąłem mu
wszystkie apanaże. W tym miejscu historia
zaczyna być zajmująca: odmówiono mu
talentu, zarzucono zbytnie pretensje,
napuszoną mądrość, zbyt jadowity dowcip i
powiedziano, że zbyt bezczelnie naśladuje
Shawa. To wszystko powiedziano - mądremu
diabłu, bo był - o, głupi! - Polakiem i pisał
po polsku. Powieść jego odesłano do diabła.
Pyszny poemat pt. „Piekło” uznano za
bzdurę „fałszywie demoniczną”.
Obudziła się w nim pycha wspaniała,
diabeł cierpiał. Spotykały go zniewagi
dotkliwe i jadowite; wywlekano z niego
wnętrzności, napawano rozpaczą.
Odżywione przeze mnie diablisko chudło w
oczach; posiwiał i postarzał. W jednym
piśmie napisano mu, że człowiek, który
zostawia ukochaną żonę na bruku, jest
rzezimieszkiem nie poetą.
I oto diabeł, który połykał cyjankali jak
aspirynę, nie mógł przełknąć tego, co o nim
pisano. Męczył się i cierpiał. Jego diabelską
szlachetność doprowadzono do spazmów.
Nikt wkrótce nie chciał wydawać jego
głupich książek. Przyszedł prosić o pożyczkę
- odmówiłem.
Kiedy go odwiedziłem, (mieszkał na
strychu, mimo głośnego nazwiska) - - leżał
w łóżku, załamany i zbolały. Triumf
pierwszych powodzeń był zbyt wielki, aby
rozczarowanie nie miało być straszne.
Jednej nocy przysłał po mnie.
Był to szkielet, wychudzony głodem,
odarty z mięsa przez rozpacz. Dokoła leżały
stosy rękopisów.
Uśmiechnął się do mnie dobrym
uśmiechem.
- Dziękuję panu! - rzekł cicho. -
Rozumiem teraz, jak mądrze pan pokierował
całą sprawę. Ja dziś umrę… Z głodu… Że też
ja, stary diabeł, nie wpadłem na to dawno,
że aby umrzeć, trzeba tylko zacząć pisać
książki… Och, jaki pan mądry, jaki mądry…
Żeby mnie tylko w piekle przyjęli!… Bo już
nie wytrzymam dłużej…
Chwycił moją rękę i tak umarł, mądrze i
dobrotliwie uśmiechnięty.
Musiał umrzeć naprawdę, bo w
powietrzu zrobił się nagły rwetes, jakby
wiatr płakał.
A to diabli - jego bracia - płakali, widząc
co się z nim stało i jak straszne męki
wycierpiał diabeł, który w Polsce książki
pisał.
Więc go przyjęli miłosiernie i z wielką
miłością.

Koniec
ADONIS

Przyszedł raz do mnie człowiek - nie! to


nie był człowiek… Służąca, która otworzyła
mu drzwi, uciekła z krzykiem. Niski, gruby
poczwarnie śmieszny, ale taki, co się może
przyśnić; w oczach miał ostrego zeza, miał
zajęczą wargę, szczecinowate włosy, a usta
takie, że wśród zachwyconego wycia
zostałby królem najstraszliwszego
plemienia ludożerców, gdyby go ci
przyjemni ludzie mogli ujrzeć. Miał lekki
garb z przodu, za to znacznie większy z tyłu,
długie, bujające się ręce orangutana, a nogi
wygięte w kabłąk. Kiedy na przywitanie
próbował się uśmiechnąć, ukazały się zęby,
o których, szanując nerwy czytelnika,
powiemy krótko, że były to zęby
nieszczęsne.
„Otwórzcie otwór, niech wejdzie potwór!” -
zagadałem do siebie zawołaniem z Makbeta,
nie mogąc uciec śladem mojej służącej; on
zaś nie tylko wszedł, ale usiadł skromnie.
Przyszło mi na myśl, że może w mieście jest
menażeria albo gabinet osobliwości, a ten
stwór, uciekłszy stamtąd, trafił do mnie.
Może mnie chce zamordować, jak małpa z
opowieści Poego? Z pozoru wyda! mi się
łagodny i chociaż nie mogłem być pewny,
czy ostrym swoim zezem patrzy na mnie,
czy na piec, mogłem jednak dostrzec w jego
wzroku smętną jakąś życzliwość. Dziwnie
czułem się w jego towarzystwie, wciąż
mając to wrażenie, że dość mu będzie
wyciągnąć koszmarnie długie ręce w moją
stronę, aby mnie udusić. Trzeba było jednak
coś do niego zagadać, bo on nieśmiało
milczał.
- Czy pan do mnie przyszedł?
- Tak, do pana.
Głos jego przypominał szczotkę z
ryżowej słomy, twardą i szorstką.
- Kim pan jest?
- Jestem człowiekiem nieszczęśliwym.
- Dlaczego jest pan nieszczęśliwym?
- Niech pan spojrzy na mnie.
- Istotnie! - rzekłem mimo woli -
przepraszam pana! - poprawiłem się
natychmiast - niczego złego nie miałem na
myśli.
- Niech pan nie przeprasza - rzekła
szczotka z ryżowej słomy - na mój widok
dzieci uciekają, a kobiety czynią znak
krzyża, pewne, że ujrzały diabła. Są to
niemądre kobiety, bo najbrzydszy diabeł
jest piękniejszy ode mnie.
- To bardzo smutne… - bąknąłem, aby
coś powiedzieć.
- Tak, to bardzo smutne!
Milczeliśmy przez chwilę nieprzyjemnym
milczeniem; on nie miał odwagi, a ja ochoty
do rozmowy. Żal mi było tej tragikomicznej
imitacji człowieka, widok jednak był ponad
miarę przykry.
- W jakim celu przyszedł pan do mnie?
- W bardzo dziwnym celu: aby mnie pan
pocieszył.
- Ja?
- Tak.
- Może by lekarz…
- Lekarz mnie nie odmieni, stu chirurgów
nie wyprostuje mi nóg ani nie skróci moich
rąk, z których goryl byłby dumny.
- Niechże pan tak o sobie nie mówi!
- Mówię to, co pan za chwilę pomyśli.
Wcale inteligentnie to wykalkulował,
więc się uśmiechnąłem. Musiało go to
ośmielić, bo powiada:
- Kiedy ujrzałem siebie po raz pierwszy
w zwierciadle, dostałem ataku furii i
stłukłem zwierciadło, które najpierw
obraziłem swoim wizerunkiem, a
zamordowałem z głupoty. Z czasem
przywykłem do swojej osoby, ale już nigdy
nie przeglądałem się w lustrze. Mało mi to
jednak pomogło, gdyż każdy spotkany
człowiek zastępował mi je nieodmiennie; z
przerażenia w ludzkich oczach widziałem, że
się nie zmieniłem na korzyść. Życie moje
stało się straszne i ciężkie. Ulicznicy
gwiżdżą na mój widok, dozorca odwraca się,
wręczając mi gazetę, w lokalach publicznych
podają mi niechętnie i impertynencko, w
teatrze jest zawsze obok mnie puste
miejsce, bo przypadkowy sąsiad żąda w
kasie zmiany biletu.
- Ależ to straszne!
- Przywykłem, przywykłem… Wszystko
jednak ma swój kres… Ja już dłużej tak żyć
nie mogę. Żyję i wcale nie żyję; jestem, ale
tak przeraźliwy, że mnie nie ma, bo dookoła
mnie jest pustka. Wczoraj zaś…
- Co się stało wczoraj?
- Okropna rzecz się stała… Na mój widok
zemdlała kobieta, która była w odmiennym
stanie.
- Och!
- Tłum się zebrał i chciano mnie zabić za
to, że jestem taki potworny.
- To przecież nie pańska wina.
- Byłbym mniej więcej to samo
powiedział tym ludziom, co mnie chcieli z
największą słusznością wyprawić z tej
pięknej ziemi, ale łatwiej było uciec, niż
wygłaszać mowę.
- I to pana tak wzruszyło?
- To też, ale inna sprawa wzruszyła mnie
więcej. Rozmyślałem nad tym przez całą
noc, a o świcie postanowiłem się powiesić.
- Powiesić?!
- Człowiek z moją twarzą nie może być
wybredny w wyborze śmierci. Czy pan może
sobie wyobrazić panikę na tamtym świecie,
gdybym ja się tam zjawił? Nawet w piekle
byłbym poczwarą. Postanowiłem się
powiesić, bo życie moje nie jest do
zniesienia.
- Przecie pan żył. Ile pan ma lat?
- Trzydzieści dwa lata hańbię świat.
- Wytrwał pan tak długo, wytrwa pan
dłużej.
- Nie, już nie wytrwam. To nic, że ludzie
uciekają na mój widok, niczym są wszystkie
moje nieszczęścia; zgrzytam tą mizerną
resztką zębów, a w sercu podniecam
wściekłość. Moje życie nie dlatego jest
straszne, lecz z innego powodu. Panie!
Wszyscy na świecie kochają się. Miłość jest
udziałem każdego żebraka i każdego
zbrodniarza, tylko ja, ja jeden jestem
wyklęty, ja jeden jestem trędowaty. Panie!
Ja pragnę, ja się modle, ja wyję o miłość!
- O miłość!? - wykrzyknąłem zdumiony.
- Otóż to - rzekł on z goryczą. - Pan tez
się zdumiał, że potwór mojego pokroju
może marzyć o miłości. O mój Boże!
Po raz drugi zawstydziłem się mojego
okrzyku i spuściłem oczy.
- Wiem - mówił on - że łatwiej można by
ofiarować miłość diabłu niż mnie. Czemu się
pan dziwi, że tylko dobrze zawiązany
stryczek może mnie sprowadzić na drogę
rozsądku i do pozbycia się raz na zawsze
opętanych złudzeń. Głupio uczyniłem, że
przyszedłem do pana. Proszę, aby mi pan
wybaczył…
- Ależ, na Boga, co ja mogę dla pana
uczynić?
- Niech się pan roześmieje, ale wyznam
panu, co mi się uroiło: pomyślałem sobie, że
czy dziś zadyndam na sznurku, czy jutro,
światem to nie wstrząśnie. Wiem, że pan
jest człowiekiem pogodnego ducha, więc
rzekłem sobie, że wybiorę się do pana i
zapytam wprost: czy mam się od razu
powiesić, czy przez czas niejaki łudzić się
obłąkaną nadzieją, że miłość może spojrzeć
raz w życiu na takiego jak ja potwora?
Chciałem zakrzyknąć:
- Powieś się pan od razu, byle nie u
mnie!
Spostrzegłem w tej chwili, że mój
straszliwy gość utkwił uporczywe spojrzenie
w szafie, z czego za pomocą szybkich
obliczeń doszedłem niezbicie, że patrzy
wprost w moje oczy. Dreszcz przebiegł po
mnie. Jeśli temu nieszczęsnemu odmieńcowi
powiem, że miłość jest ślepa jedynie w
przypowiastkach, zwykle zaś patrzy
bystrzej, zanim kiedyś, później, oślepnie lub
zmruży oczy - to się odmieniec wyprawi na
tamten świat; jeśli uczynię odwrotnie,
obudzę w biedaku jakieś obłąkane nadzieje i
do jego przeraźliwych nieszczęść dodam
ostre szaleństwo. Po jakiego licha właśnie
mnie to musiało spotkać, abym pocieszał
zezowatego garbusa z zajęczą wargą i
obiecywał mu miłość?
Musiałem mieć kiepską minę i cichą w
spojrzeniu rozpacz, gdyż mój okropny gość
powstał.
- Dziękuję panu - zaskrzypiał, ale
smutno. - Ja już odchodzę.
- Dokąd?
- Prawdę powiedziawszy, do diabła.
- Czekaj pan!
- Na co?
- Nie mogę panu odpowiedzieć od razu.
Sprawa jest ciężka, a nie chcę być
lekkomyślnym. O co panu tedy idzie?
Gość usiadł z powrotem, a spojrzawszy z
wdzięcznością na piec, rzekł do mnie:
- Pan jest zacnym człowiekiem…
- Mniejsza o to!
- Bynajmniej. Teraz widzę, że pan mnie
pocieszy. Jeśli pan zdoła tego dokonać, ocali
pan jedno życie, nie powiem „ludzkie
życie”, bo zbyt mało przypominam
człowieka, ale każde życie jest coś warte.
Ostryga też żyje. Ja wiem, że jest to
porównanie zuchwałe na moją korzyść, a z
wielką krzywdą ostrygi, ale niech mi pan
przebaczy. Otóż jeżeli będę żył z pańskiej
łaski, padnę panu do nóg i będę błagał, aby
pan do mnie sprowadził miłość.
Ziemia zatrzymała się w swoim biegu i w
nagłym obłędzie zaczęła wirować w
przeciwną stronę.
- Co takiego? Czy ja mam wystarać się o
kochankę dla pana? Czy pan zmysły
postradał?
- Nic podobnego! Ja pana w swoim czasie
poproszę o takie słowo, którym zaklina się
miłość.
- Jak to, o jakie słowo?
- O takie, których pan zna bez liku, a ja nie znam ani
jednego.
- Nic nie rozumiem.
- Bo na to przyjdzie czas. Teraz idzie mi o
to, aby pan powiedział mi jasno: czy ja mam
żyć, czy umrzeć?
- Niech pan żyje… - rzekłem niepewnie.
- Gdyby z takim zapałem, jak pan w tej
chwili, wołano „niech żyje!” uwielbianym
osobom, uwielbiane osoby powinny z
miejsca zamówić trumny.
- Przepraszam pana, ale sytuacja jest
tak wyjątkowa… Wiele ludzi o wiele prosiło
mnie rzeczy, ale nigdy jeszcze ani o życie,
ani o miłość… Czego pan chce, u licha! Chce
pan, aby panu powiedzieć, czy znajdzie się
ktoś, co spojrzy na pana i nie zemdleje, lecz
przeciwnie, zakocha się w panu?
- Właśnie, właśnie! - krzyknął ten
człowiek na odmianę w stronę biurka.
- Na to mogę panu odpowiedzieć, że
wszystko jest możliwe na tym świecie; w tej
sprawie już mądrość naszego ludu
przygotowała dla pana małą pociechę.
- A mianowicie?
- Nie obrazi się pan?
- Ja już od godziny obrażam pana
widokiem mojej twarzy, a pan nie ma nic
przeciwko temu, dlaczegóż więc ja miałbym
się obrażać? Cóż mówi mądrość ludu?
- „Każda potwora znajdzie swego amatora…”
Mój gość zastanawiał się, potem wydał z
siebie głos przestraszonej żaby:
- Mądrość ludu jest niezwykle
przenikliwa i istotnie znacznie mnie pan
pocieszył. Ponieważ jednak przysłowia
ludowe układane są na użytek miejscowy z
uwzględnieniem zwyczajów, obyczajów i
tradycji na ograniczonym terenie,
przeniesione w obce środowisko, mogą się
okazać zawodne, naiwne lub niezrozumiałe.
Coś tam jeszcze bredził, podczas czego
ja rozmyślałem pilnie o tych szalonych
wypadkach, zapisanych przez historię czy
też podanych w zdumionej legendzie o
miłosnych godach potwora z boginią, karła
lub olbrzyma z piękną nimfą. Bywały
niewątpliwie kobiety, które miłowały miłość
dla miłości, romantyczną awanturę, sztukę
dla sztuki, bez uwagi na bohatera. Tak, ale z
potworem… Bezkrytyczne szaleństwo i
pożądanie miłości doprowadza kobietę
czasem do tego, że potrafi zakochać się
nawet w człowieku uczonym, w astronomie,
matematyku, ba! w historyku i co jest już
ponad pojęcie: w autorżę słownika. Amor flat
ubi vult. Nawet te lekkie z pozoru przypadki
wkraczają w dziedzinę podnieconego
obłędu. Nikt mi bowiem nie wytłumaczy, że
kobieta jako tako zdrowa na umyśle może
się oddać profesorowi wyższej matematyki,
który nosi długie kalesony, zawiązywane na
tasiemki, a kobietę uważa za niewiadomą -
albo w historyku, który w niej widzi wczesny
okres średniowiecza, a jeśli ją przez
roztargnienie pogładzi, to dlatego tylko, że
myśli, jakoby gładził pergamin z królewską
pieczęcią. Tak, ale z potworem… Z takim jak
ten oto albo jeszcze wspanialszym…
- Mam! - zawołałem uradowany.
- Powraca mi pan życie.
- Czy czytał pan kiedy Szekspira?
- Coś słyszałem… czy poeta ten
przewidział moje męczeństwo?
- Owszem, ale musi pan być
przygotowany na dość nikczemne
towarzystwo. Otóż Tytania, królowa elfów,
zakochała się do utraty różowego rozumu i
jeszcze bardziej różowej duszy w gburze z
oślą głową.
- To pięknie z jej strony, a historia jest
wyborna. Rzecz w tym, że osieł jest ode
mnie nieporównanie piękniejszy. Czy bardzo
go kochała?
- Aż do obłędu. Kombinacja ta stworzyła
całą dynastię, do dziś niewygasłą,
kompozycję alegoryczną: bogini i durnia.
- Jest to już wiele, ale nie wszystko,
ponieważ ja nie jestem całkowitym osłem, a
boginie są trudne do znalezienia. Czy nie
zna pan bardziej ludzkiego przypadku?
- Znam. Fazyfae, córka króla Minosa,
zakochała się w byku i wdziawszy na siebie
skórę łaciatej krowy…
- Co pan mówi!…
- Z tego nawet syn się urodził, pół
człowieka, pół byka, Minotauros.
- Straszliwe rzeczy działy się na świecie.
Balsam leje pan na moją duszę, ale jeżeli
kosmaty i ryczący osieł jest ode mnie
piękniejszy, cóż mówię o byku, który jest
zwierzęciem wspaniałym? Każde zwierzę
zresztą, nawet koczkodan, ma nade mną
przewagę. Ten interesujący zresztą
przypadek nie odpowiada dość ściśle memu
położeniu.
- Czekaj pan, czekaj pan… Czy pan
czytuje książki?
- Nie. W książkach żyją piękni ludzie i
zawsze się kochają, a to mnie drażni. Czy
zna pan książkę, w której cudna kobieta
kocha poczwarę?
- Znam. Czy czytał pan Wiktora Hugo
Człowieka, który się śmieje?
- Nie słyszałem o nim.
- Sam sobie uczynił pan krzywdę. Otóż w
tej to książce właśnie opisany jest romans
oszalałej, a pięknej jak bóstwo księżniczki
Jozyany ze straszliwą maszkarą, niejakim
Gwynplainem.
- Jak wyglądał ten człowiek?
- Mniej więcej jak… pan…
- Potwór?
- Okropny!
- Ach, to piękne, to nazbyt piękne! Niech
pan czym prędzej mówi dalej…
- Niejaki pan Lopez dowiódł w bardzo
modrej komedii, że nadobna dziewica mogła
się serdecznie zakochać w poczwarnym
człowieku, niejakim Ferrante.
- Panie, czy to możliwe?
- W każdym razie prawdopodobne. Ale to
jeszcze nie koniec! Opisując romans
swojego potwora z księżniczką, Wiktor Hugo
wylicza głośne wypadki takich dziwacznych
miłości. Są to wprawdzie legendy, ale mądre
legendy, mające głęboki w sobie sens. A o
cóż panu idzie? Nie o prawdę, ale o jej cień,
o prawdopodobieństwo. Jest to ponura
poezja, ale jednak poezja…
- Niech pan mówi, niech pan mówi!
- Jeśli sobie dobrze przypominam, to w
czasach dość odległych zakochała się na
śmierć boska Amfitryta. Jak pan myśli, kogo
miłowała boska Amfitryta? Czy boga, czy
śpiewaka, czy lutnistę? Akuratnie! Boska
Amfitryta miłowała Cyklopa, straszliwego
dryblasa, pachnącego kozią stajnią, chama z
jednym okiem na czole, głupowatego
potwora.
- Ależ to jest cudowne! Powiada pan, że
miał tylko jedno oko. Uściskałbym tego
kochanka! Ach, jak piękna musiała być jego
miłość…
- Być może, ale wątpię; ten drab, łypiąc
jedynym krwawym okiem, bijał pewnie
swoją boską kochankę, co wedle
najstarszego przepisu na miłość, bardzo ją
pomnaża… Najlepszy wybór uczyniła śliczna
czarodziejka Urgela…
- Piękne imię!
- Imię piękne, ale baba była głupia.
Mogła się kochać w najbardziej tęczowym
duchu, w najpiękniejszym młodzieńcu,
zamienionym przez nią w hiacynt, a
kochała…
- Kogo? kogo?
- Nieskończenie potwornego łapserdaka,
niejakiego Bugryksa.
- Czym się odznaczał ten młodzieniec?
- Miał na każdej dłoni osiem płetw.
Gdyby ich miał siedem, może by go nie
spotkało to szczęście, ale że ich miał osiem,
piękna czarodziejka nie mogła wytrzymać.
- Niezbadana jest dusza kobiety! Czemu ja
me mam płetw!…
- Jeszcze panu mało?
- Uwaga pańska jest dość słuszna, choć
cierpka. Czy wyliczył pan już wszystkich
moich kuzynów?
- Nie jeszcze. Nie należy zapominać o
dzielnej Pentesilei, królowej Amazonek,
która miłowała Centaura, brodatego ogiera.
- Zbyt mało go przypominam, niestety!
Czy nie było wypadku z orangutangiem?
- Nie, ale z indywiduum równie
przystojnym. Królowa egipska Rodope,
piękna to była kobieta, lecz zwariowała
wcale potężnie, zakochawszy się w niejakim
Pheta, młodzianie, który miał pysk
krokodyla, co mu znakomicie pomogło w
miłosnej karierze, bo oszalała królowa nie
tylko że mu oddała swój królewsko-egipski
majestat z szat ogołocony, lecz ponadto
wystawiła mu piramidę.
- Uwielbiam królowę Rodope! Powiada
pan, że miał pysk krokodyla, więc nie był
chyba zbyt przystojny?
- Dla pana najbardziej pocieszający
powinien być inny wypadek, nie mający już
związku z mitologią i dość bliski naszych
czasów. Podobno - zastrzegam się, bo mi się
to nie chce pomieścić w głowie - piękna
królowa Maria Stuart chętnie widziała
paskudnego karła Rizia.
- Paskudny i karzeł? - ależ to ja!
- Jak się panu podoba… Ma pan na
pociechę wyborny zespół, przeczytaj pan
Wiktora Hugo i szukaj szczęśliwie miłości.
Potwór ożywił się wielce i chcąc mi
zapewne rzewnym spojrzeniem wyrazić
swoją wdzięczność, szukał oczyma moich
oczów, czynił to jednak nadaremno, bo
wzrok jego biegał wciąż po kątach,
ponieważ zaś nie mogłem znajdować się w
dwóch miejscach równocześnie, a jego oczy
nigdy nie mogły być razem, o porozumienie
bez słów było dość trudno.
- Jestem panu nieskończenie wdzięczny -
rzekł, a słowa jego zjeżyły się i wydawały
dziwny chrzęst - z tego, co mi pan
powiedział, widzę jasno, że sprawa moja nie
jest beznadziejna; jeśli w tych opowieściach
jest jedna tysiączna część prawdy, jeśli te
doskonałe baśnie są choćby najdalszym
echem jakiegoś prawdziwego zdarzenia, nie
ma powodu, aby zdarzenie takie nie miało
się powtórzyć. Zawdzięczam panu życie!
- Już się pan nie powiesi?
- Zawieszam tylko wykonanie wyroku na czas niejaki.
- Na jak długo?
- To też od pana zależy.
- Już mi pan to raz powiedział. Czego pan
chce?
- Ja nie chcę, ja błagam, na kolanach
pana błagam.
- Ale o co?
- O kilka słów. Ja dobrze obmyśliłem tę
sprawę i jeżeli mi pan dopomoże, moje
obłąkane marzenie zmienić się może w
rzeczywistość.
- Mów pan! - rzekłem niecierpliwie.
- Panie najdroższy! Postanowiłem dać
ogłoszenie w gazecie w dziale
„Matrymonialne”.
- Pan się chce ożenić?!
- Czy pan wolałby, abym się powiesił?
Czemu pan mnie znowu zabija swoim zdumieniem?
- Ależ gdzie pan znajdzie…
- Taką, która by mnie chciała? Jeśli
królowa Rodope pokochała krokodyla…
We własne schwytany sidła osłabłem;
spojrzałem na niego złym wzrokiem, lecz
przymknąłem czym prędzej oczy, ujrzawszy
jego gębę, pomazaną przymilnym
uśmiechem, wobec którego uśmiech
Gwynplaina był uroczy. Jedno uśmiechnięte
jego oko zawisło na lampie, zwisającej z
pułapu, drugie badało wnętrze kosza na
papiery.
- Krótko mówiąc - rzekłem z tłumionym
gniewem - pan chce, abym panu napisał to
ogłoszenie?
- Czyta pan moje myśli! Niech pan
napisze wzruszająco, pięknie, tak żeby ktoś
zapłakał, a potem ofiarował panu łzy, a
mnie serce… Umierającemu z pragnienia nie
odmówiłby pan kropli wody, niechże pan
mnie jej nie odmawia!
- Dobrze, ale pod warunkiem, że to już
będzie koniec.
- Koniec udręki dla pana, początek
szczęścia dla mnie! Oczywiście!
- Niech pan przez dziesięć minut nie
gada. Napiszę panu.
Napisałem wzruszający list otwarty do
wszystkich kobiet tego świata różnego
stanu i wyznania; zakląłem je w imię
miłości, aby się ulitowały nad straszliwie
brzydkim człowiekiem, posiadającym za to
wielkie zalety serca i umysłu. Każde słowo
zmieniłem w pokorną łzę, w skowyt
tęsknoty, w cichą rozpacz konającego w
samotności serca. Błagałem je, aby napisały
do nieszczęśnika, który na kolanach czeka
ich wyroku i na kolanach przypełznie do
stóp tej, która ma dość wielkie serce, aby
oczekiwać potwora.
Gdybym sam dla siebie prosił o miłość,
nie mógłbym był tego uczynić rzewniej i
piękniej. Potwór przyjął mój utwór z
głośnym uznaniem, wydając takie okrzyki
zachwytu, jakie wydaje zarzynany baran.
- Cudownie! cudownie! - charczał. - Pan
Bóg mnie natchną! myślą udania się do
pana, Jaki wdzięk słowa, ile w każdym
wzruszenia!
- Więc to panu wystarczy?
- Niezupełnie - odrzekła kreatura.
Spojrzałem na niego z kwaśnym
zdumieniem.
- Napisane jest cudownie, ale brak tam
jednej uwagi. Czy nie byłoby dobrze dodać
ją przy samym końcu, niby tak sobie, od
niechcenia…
- Jakiej uwagi?
- Malej, drobnej uwagi: „Posag pożądany” -
bo to, uważa pan, miłość miłością, a żyć z
czegoś trzeba… Dla kobiety małżeństwo jest
zawsze dobrym interesem… Czemu pan tak
na mnie patrzy jak na osa?
Ja jednak roześmiałem się na głos: ten
człowiek ma poczucie humoru! Cała ta
odezwa i tak jest ponurym dowcipem, który
jedni przyjmą z niesmakiem, a drudzy ze
śmiechem; więc i ja zacząłem śmiać się
szeroko. Ta zaś pokraczna imitacja
człowieka, widząc mój dobry humor, rzekła:
- Ja już i tak jedno uczyniłem ustępstwo,
chciałem bowiem z początku wyłączyć
spomiędzy kandydatek blondynki z tego
powodu, że jest to barwa włosów
najłatwiejsza do podrobienia, ale
pomyślałem sobie, że darowanej miłości nie
patrzy się we włosy. Dodatek o posagu nie
jest jednak niczym zdrożnym.
- Dość! Dopiszę panu o posagu…
- Będę się modlił za pana!
- Niech pan to zrobi na własny rachunek,
to panu nie zaszkodzi.
Kreatura porwała kartkę papieru i
zaczęła mi dziękować gorąco rozbieganym
wzrokiem, machaniem rąb, podrygiwaniem
garbu i garbatymi dźwiękami.
- Myślę - rzekła - że pan rad będzie
ujrzeć swój triumf.
- Jak to pan rozumie?
- Niech mi pan pozwoli, abym przyszedł
do pana, jeśli znajdzie się na świecie
kobieta, która mi ofiaruje swoją miłość
- Niech pan przyjdzie! niech pan
natychmiast przyjdzie! - zawołałem
serdecznie.
Wszystkiego mogłem się spodziewać, ale
nie tego, żebym raz jeszcze w życiu ujrzał
tego ludzkiego karakona.
A on przyszedł.
Po upływie dwóch tygodni przydreptał,
znowu nastraszył mi służącą i powiada:
- Przychodzę ze sprawozdaniem.
Przetarłem oczy ze zdumienia, biorąc z
jego rąk sporą paczkę listów.
- Jak to? udało się panu?
- Niezupełnie.
- A te listy?
- Jest ich jedenaście; dziewięć z nich
zawiera najprzedniejsze wymyślania, jeden
radzi mi, abym się powiesił, co, jak panu
wiadomo, było dawno moim zamiarem,
jedenasty jest poważny i uczciwy.
Wybrał ze zbioru ten jedenasty i dał mi
do przeczytania, co mi się udało z
trudnością, bo wierzyć nie chciałem, aby się
znalazło na świecie tak słodkie serce
kobiece. Jakieś biedactwo pisało, że jest
samo na świecie, a brzydota go nie
odstrasza; że chce się poświęcić, bo nią
może myśleć spokojnie o tym, że ktoś jest
tak strasznie nieszczęśliwy. Ma lat
trzydzieści, jest kobietą spokojną i prawą;
przeszła przez smutki i nieszczęścia; będzie
dobrą żoną.
„…Kto tak jak pan (kończył się list) umie
rzewnie przemówić do kobiety, ten wart jest
nie litości, lecz ofiary z całego serca. Będę
pańską żoną”.
Miałem łzy w oczach, czytając te słowa
proste, a tak promieniste.
- Przysłała też swoją fotografię - rzekł mi
potwór, dziwnie jadowicie. - Oto jest!
Spojrzałem ze wzruszeniem na tę, która
była prawdziwą kobietą; była to twarz
szara, bardzo smutna, poczciwie patrząca.
- Cudy, cudy! - rzekłem drżącym głosem.
- Nie przypuszczałem, że są jeszcze na
świecie anioły. O, jakiż pan musi być
szczęśliwy!
- Wcale nie jestem szczęśliwy - rzekła
szorstko kreatura.
- Pan oszalał!
- Bynajmniej - rzecze potwór chrypliwie.
- To nie jest żona dla mnie…
Chciałem coś krzyknąć, ale nie mogłem
wydobyć głosu.
- Z dwóch powodów - rzęził on -
najpierw: żadnej wzmianki o posagu, a
przecież dopisek był wyraźny,
Podniosłem się blady.
- A drugi powód?
- Drugi jest na fotografii: ma ona zbyt
szerokie usta! Czy pan myśli’, że .ja bym się
ożenił z kobietą, co ma taki błąd?
Ryknąłem jak ranny żubr i chwyciwszy
ciężki świecznik z biurka, cisnąłem nim w
straszną głowę potwora. Zdaje się, że go
zabrało pogotowie…
NACZYNIE ZŁOŚCI

Sądząc z tytułu, powinna to być historia


wschodnia, wazon jednak z tej bardzo
zwyczajnej opowieści zetknął się ze
Wschodem w ten sposób jedynie, że był
kupiony (z wszelką nawet pewnością) u
starego Izraelity w okolicach ulicy
Świętokrzyskiej, gdzie sprzedają fałszywe
miniatury, bardzo fałszywe obrazy i jeszcze
fałszywszą porcelanę. Oprócz sprzedawców,
niewątpliwie wschodnich, wszystko na tej
ulicy jest falsyfikatem. W każdym bric à bracu
jest tu do kupienia stare łoże, które
należało do księcia Józefa, jak gdyby
promienisty ten książę niczego innego w
życiu nie robił, tylko spał na coraz to innym
łożu.
Najwięcej jednak jest tu na sprzedaż
kruchego szkła i delikatnej porcelany,
nadgryzionej przez nielitościwy czas, który
ma dziwną manię i jak stary pijany szewc,
czający chorobliwą niechęć da uszów swoich
terminatorów, utrąca uszy wazonom i
filiżankom. Są to zwykle ostatnie z
porcelanowego rodu, sieroty bez pary i bez
zagnę j podstawy, względnie podstawki do
życia; są to naczynia puste, a jednak pełna
brunatnej melancholii, koloru kiepskiej
herbaty lub zgoła czarnej jak czarna kawa
rozpaczy. Popękane, jak czułe serca po
miłosnych zawodach, niepotrzebne nikomu,
jak skorupki rozbitych jaj, czekają na tego
obłąkańca, który je kupi.
- „Habent sua fata” filiżanki - jak rzekła
jedna służebna dziejowa, tłukąc ich pół
tuzina.
Wśród tych porcelanowych rupieci stał
nadęty, brzuchaty wazon z wąską długą
szyją; wyglądał jak bankier wśród hołoty;
jedno ucho miał utrącone, co miało
świadczyć o starożytności jego pochodzenia
i o srogich kolejach losu, który mu zadał
męczarnie. Znikomy jednak był to
niedostatek wobec malowanych i złoconych
wspaniałości, strojących jego brzuch, który
był ni mniej, ni więcej, tylko terenem bitwy,
może pod Austerlitz, może pod Marengo.
Cóż tedy znaczyło jedna oberwane ucho
wobec Napoleona, tak przedziwnie
wyobrażonego, że wyglądał jak gruby
paralityk na białym koniu, dlatego jedynie
niepodobnym do krowy, że nie miał zbyt
rozwiniętych wymion i rogów, poza tym
bowiem mógł uchodzić za każdego
czworonoga. Wielki był kunszt artysty, który
to stworzył. Cesarz był zresztą jedynie
nieodzownym dodatkiem do całej panoramy
wspaniałości, które kręgiem bitewnym
otoczyły wazon; armaty, trupy, sztandary,
grenadierzy, krew i dymy zaległy pole w
potępieńczym splocie, tak jednak
misternym, że czasem z grenadiera końska
wyrastała noga albo też rumak w
nierozumnym szaleństwie pysznił się głową
grenadiera w potężnej bermycy. A Cesarz na
to nic! Rękę wyciągnął, jakby zapytany
komuś za nim stojącemu grzeczni
wskazywał drogę, patrząc równocześnie w
przestrzeń zezowatym spojrzeniem, jedno
oko mając zielone, a drugie złote, jak gdyby
cesarza Francuzów nie stać było na oba
złote. Piękny ten obrazek tyle miał w sobie
wdzięku i z taką oddany był precyzją, że
dziwić się należało, w jaka sposób sędziwy
Izraelita, który codziennie go oglądał, nie
postradał zmysłów. Tęga musiała to być
głowa i w wielkim zaprawna myśleniu,
rozum potężny, którego ani nic zdumieć, ani
z równowagi wyprowadzić nie mogło.
Skąd pochodziło to cudo, nikt tego nie
wiedział, z tego przede wszystkim powodu,
że nikomu na myśl nie przyszło, aby się
zainteresować pochodzeniem tej
porcelanowej wywłoki, pomalowanej przez
osobistego wroga Napoleona, jakiegoś
„brata z Ajaccio”. Tysiące łudzą
przechodziło codziennie obok zezowatego
władcy świata i nikt nawet na niego nie
spojrzał. Można by z tego wysnuć wniosek,
szary w kolorze jak śmiertelny popiół,
symbol znikomości wszechrzeczy, że
obojętność ludzka większa jest niż wielkość
sama. Szelma człowiek będzie zachłannie
pożerał wzrokiem byle naczynie, jeśli jest
czymś smakowitym napełnione, a nie
podaruje ani spojrzenia Wielkiemu
Cesarzowi, wyobrażonemu na wazonie,
napełnionym pustką brudną i zakurzoną.
Był jednak ktoś, dla którego śmieszne to
naczynie stało się początkiem udręki.
Przyjaciel mej Herakliusz (!) miał czyste
serce, wzniosły umysł i mieszkał w
okolicach ulicy Świętokrzyskiej. Wspaniałe
te zalety ducha nie stoją wprawdzie w
żadnym związku z miejscem zamieszkania.
tak się jednak zdarzyło i nie należy na ten
temat żadnych głębokich snuć rozważań.
Ten tedy Herakliusz przechodząc razu
jednego obok składu starożytności spojrzał
w jego okno. Chciał iść dalej, ale nie mógł;
coś go ołapiło za połę duszy i trzymało.
Gdyby porównanie nie było śmiesznie
anachroniczne, można by rzec, że czuł się
jak dama, której nastąpiono na długi ogon
sukni. Dama czuje się wtedy źle i on się czuł
me lepiej. Poczuł na sobie urągliwy,
złośliwy, zezowaty wzrok Cesarza. Ponieważ
Herakliusz wiedział coś niecoś o
Napoleonie, mało zaś jest prawdopodobne,
aby Napoleon wiedział cośkolwiek o moim
przyjacielu Herakliuszu, należy przeto
jedynie przedziwnej sztuce malarskiej
przypisać tę niemiłość spojrzenia Wielkiego
Cesarza. Szczególnie to zielone,
malachitowe jego oko pałało wyrazem
urągliwym, drugie zaś, to złote, łypało z
obrażającą obojętnością. Mój przyjaciel
spojrzał pilnie i zadrżał. Włoch, spotkawszy
się z takim spojrzeniem swego ziomka, i do
tego Korsykanina (diabły wyspiarskie są
złośliwsze), byłby się przed fatalnymi jego
skutkami obronił znakomicie sposobem
italskim, starym i wybornie przeciwko
wszelkim urokom wypróbowanym:
ułożeniem palców tak, aby mały i
wskazujący sterczały z ręki jak zęby wideł.
Ponieważ Herakliusz albo nie znał tej sztuki
przeciw urokowi, albo też w podnieceniu
zapomniał jej zażyć, patrzył z niechętnym
zdumieniem, jak mu urąga ten głupi wazon
z oberwanym uchem. Obejrzał go dokładnie
i nagle, nie wiadomo dlaczego, poczuł do
niego niemal że nienawiść. Można ją sobie
wytłumaczyć jedynie koszmarną urodą
porcelanowego grata; zapiekłe w ogniu
malowanie na jego wzdętym brzuchu wabiło
oczy tak namiętnie, że w człowieku
uczciwym rodziła się dzika chęć rozbicia
szyby, chwycenia tego paskudztwa za
jedyne ocalałe ucho i ciśnięcia go o bruk,
aby go w tysiąc siedem roztrzaskać
czerepów. Mój przyjaciel przypomniał sobie
w samą porę, że dość trudno byłoby
wyjaśnić policji tak rozumne i szlachetne
motywy rozbijania sklepów, nakazał tedy
ciszę wzburzonemu sercu. I choć zielone oko
Cesarza wyzywało go najwyraźniej, jakby
krzyczało do niego zezem: „Spróbuj, jeśli
masz odwagę!” - odwrócił się z niejakim
trudem.
- Tchórzu! - krzyknął za nim Cesarz.
Rzeczy martwe są czasem tak złośliwe
jak pawiany. Są takie krzesła, które szarpią
ubrania cierniem drzazgi; pióra, które
plamią zawsze biel papieru wielkimi
kleksami, i spinki, które chowają się z
idiotyczną złośliwością w najciemniejsze
zakamarki; buty, które gniotą z
beznamiętną cierpliwością; stoły, wiecznie
pijane i chwiejące się; obrazy, które zawsze
na złość będą wisiały krzywo; istnieją
złośliwe piece; łajdackie drzwi, skrzypiące
jak jędze smażone na ruszcie; głupie szafy,
robiące sobie z tego zabawę, że ktoś się boi
ich trzaskania; nawet marna zardzewiała
szpilka krew z człowieka potrafi wytoczyć,
małpa jedna. Rzadziej się zdarza, aby wazon
miał w swoim brzuchu tyle zapiekłej złości,
ile go miał ów „napoleoński”, ohydnie
pomalowany oberwaniec. Jadowita zieleń z
tego malowidła zatruła duszę onego
dobrego Herakliusza. Była to metoda
dawnych, wybornie w swym rzemiośle
zaprawnych trucicieli, co arszenikiem poili
tapety czy makaty i w ten wiotki, a nie
pozbawiony delikatności sposób wyprawiali
do lepszego świata ukochanych krewnych.
Wazon pochodził wprawdzie z nowszych
czasów, zbrodniczość jego jednak była
tamtym równa, sędziwa i podstępna.
Mój przyjaciel, miał duszę zatrutą. Przez
dzień cały i przez połowę nocy, zanim
wreszcie zmrużył oczęta, widział przed sobą
brzuchaty wazon, namalowaną bitwę,
apokaliptyczne wałachy i dwoje oczu
Napoleona: jadowite - zielone i stężałe w
pogardzie - złote. Kiedy usnął, śniło mu się,
że ohydny wazon, do ludzkich
wyolbrzymiony rozmiarów, z trudem
przeciska przez drzwi potworną nadętość
brzucha; że wtłacza się do sypialni, pochyla
się nad nim, a Cesarz, klnąc okropnie,
odrywa od jego głowy ucho i przyczepia je
do wazonu. Mój przyjaciel zawył przez sen i
usiłował ukąsić w nogę cesarskiego rumaka,
który zarżał donośnie obłąkanym głosem.
W ten śmieszny sposób rozpoczyna się
historia głuchej nienawiści pomiędzy
dobrym Herakliuszem i potwornym
wazonem. Wazon miał tę nad człowiekiem
przewagę, że był beznadziejnie głupi, a
człowiek myślał i sączył w siebie jady.
Wazon stał nieporuszenie, a rozdrażniony
człowiek, nie umiejąc się cofnąć na szaniec
pogardy i za wzgórze wzniosłości, szukał z
bęcwałowatym naczyniem ciągłej awantury.
Mój przyjaciel, sam sobie nie zdając sprawy
z tego, co czyni, szedł nieodmiennie
każdego ranka przed żydowski sklepik,
stawał przed szybą i usiłował przeklęty
wazon rozbić wściekłością spojrzenia.
Zohydzał go we wzburzonej duszy,
naigrawał się z jego ciężarnego Napoleonem
brzucha, kpił z niego, dobierając słów
długich, kleistych, zawiesistych,
najczarniejszego koloru. Chciał się zemścić
za jego obrażającą szpetotę i za to zielone,
złote, lekceważące spojrzenie. Febra nim
trzęsła, bo mu się zdawało najwyraźniej, ze
Napoleon wskazuje wyciągniętą ręką nie
wroga, lecz jego, stojącego za szybą, i że
coś mówi o nim swojej gwardii, a te
niedźwiedzie ryczą przeraźliwym śmiechem,
stroją do niego obłąkane miny i mierżą do
niego z karabinów. Kiedy ta prostacka
zabawa zaczęła być nie do zniesienia,
Herakliusz groził cesarzowi kułakiem,
gwardii rzucał obelżywe słowo (po
francusku!) i szybko uciekał, gnany burzą
śmiechu, ścigany wyzwiskami, po których
na dobrą sprawę całą trzeba by wykadzić
ulicę. A nazajutrz znowu powracał z lekką
obawą, że wprost z ulicy Świętokrzyskiej
uda się do szpitala wariatów z krótkim
żołnierskim raportem, że cesarz Napoleon
Bonaparte zielonym swoim okiem ściga go
nieprzytomnie.
- Ty morderco! - syknął tego dnia z
nienawiścią w jego stronę.
- Tu matto! - krzyknął zduszonym głosem
Cesarz.
Gwardia zatrzęsła się wielkim,
brzuchatym, zataczającym się śmiechem.
Herakliusz, ku niezmiernemu zdumieniu
rozsądnych przechodniów, pokazał język
niewinnej szybie i uciekł jak zając.
W nocy miał z sobą dłuższą rozmowę;
wielką ilością wcale rozumnych argumentów
starał się siebie przekonać, że zdrowy jego
rozsądek znajduje się u progu bankructwa i
że, jeśli tak dalej pójdzie, z pięciu klepek,
obowiązujących przyzwoitego człowieka,
zostanie mu do rozporządzenia tylko cztery,
a przez szczelinę po tej piątej wycieknie z
niego resztka rozumu. Co, do stu tysięcy
starych, diabłów, obchodzi go idiotyczny
wazon? Co mu się, do miliona starych
garnków, przywidziało! Stoi sobie w oknie
rupieć bez ucha i bez sensu - niechże stoi!
Nie można rzec, aby Napoleon patrzył na
niego miłym wzrokiem, ale tym samym
wzrokiem patrzył też na każdego bęcwała,
który stanął przed szybą sklepu. Nienawiść
do tego wazonu jest głupim wymysłem. A
jednak nie: czymże to bowiem wytłumaczyć,
że przedtem uwielbiał Napoleona, a teraz
chce wyć na widok jego wizerunku?
Nienawidzi go, ale tylko tego, co ma jedno
oko zielone, a drugie złote. Nie chce go
widzieć. Gardzi nim. Przeklina go. Co
poczuje w sercu na widok innego, tego
jeszcze nie wie, ale w tej chwili przysięga,
że nigdy nie przejdzie ulicą Świętokrzyską,
chyba że go tamtędy będą wieźli na
triumfalnym wozie, który pospolicie zowią
karawanem. Zawziął się w tym
przedsięwzięciu, skostniał, stężał, a serce
tak w sobie skamienił, że kiedy swoim
zwyczajem Bonaparte zjawił mu się tej nocy
we śnie i najwyraźniej mu urągając wyłupił
sobie zielone oko, wrzucił do szklanki z
wodą i kazał mu to wypić, odrzekł mu ze
śmiertelną powagą:
- Sire, mam dość tej zabawy, niegodnej
Wielkiego Cesarza!
Cesarz zdumiał się, schował oko do
kieszeni białej kamizelki, dosiadł szafy i
zamyślony pędem odjechał.
Nazajutrz Herakliusz odetchnął. Coś go
ciągnęło, coś go gnało na ulicę
Starożytności. Serce w nim dygotało i rwało
się jak ogar na polowanie; duszę musiał
chwycić za włosy i w ten barbarzyńcy godny
sposób zatrzymać w domu. Był chory, był na
poły obłąkany, ale wytrwał. Pod. wieczór
usiłował uśmiechnąć się. Ćwiczył się w tej
zapomnianej sztuce czas niejaki, wykręcał
gębę jak paralityk alboli jak człowiek, co się
dławi, wreszcie jednak wytrysnęła z niego
fontanna śmiechu, jak gejzer, kiedy z nagła
oszaleje. Ryk wielki zatrząsł cichym domem;
donośne rżenie napełniło przerażoną ciszę;
zdumiała się noc i zdumieli się ludzie; noc
stuknęła się wiotką ręką w czoło na znak, że
wszystko rozumie, a ludzie, którzy nigdy
niczego nie rozumieją, poczęli stukać, jak
kto miał we zwyczaju, ten butem w podłogę,
ów kijem w powałę, a inny byle czym w
dudniącą śmiechem ścianę. Nie uczyniło to
jednak najmniejszego wrażenia na
radosnym człowieku, który pognębił zmorę i
niezwyciężonego zwyciężył Cesarza.
Odrodzony, witał słońce poranne, jedyną
we wszechświecie istotę niezłośliwą.
Straszliwy wazon zamienił się we mgłę i
zaledwie jego pękate widać było zarysy.
Zaczem sczeznął w otchłani, która wszystko
pożera, a w starych rupieciach nade
wszystko się lubuje.
Dzwonek, który u drzwi dźwięcznie
zaterkotał, rozradował Herakliusza: oto z
pogodnym umysłem przywita przyjaciela czy
też gościa i opowie mu o śmiesznym swoim,
wczoraj dopiero minionym obłędzie. Nie był
to jednak ani przyjaciel, ani gość, tylko brat
Merkurego, w potocznej mowie zwany
posłańcem, który przyniósł list i przedmiot
jakiś, starannie owinięty w starą gazetę,
hebrajskimi drukowaną literami, wskutek
czego nie możemy nic powiedzieć o jej
kierunku politycznym, i jej zasadach
społecznych.
Gdybyśmy napisali dokładnie o tym
wszystkim, co teraz nastąpiło, byłaby to
blada i niezdarna kopia opisu trzęsienia
ziemi. Każde słowo miałoby zapach krwi i
obłąkane oczy furii. Zadrżałby czytelnik, a
papier spłynąłby łzami, dlatego należy
powiedzieć krótko, że Herakliusz otrzymał
list, którego treść, wyłuskana jak ziarno ze
skorupy orzecha, oznajmiała miłą
niespodziankę: „…ponieważ widziałem
parokrotnie, jak długo podziwiasz wazon z
Napoleonem, chociaż pojąć nie mogę, co w
nim ujrzałeś nadzwyczajnego, jest to
bowiem stary grat bez wartości (wazon, nie
Napoleon!) - posyłam ci owo naczynie z miłą
nadzieją, że ci sprawię przyjemność…”
Mój przyjaciel, nieszczęsny Herakliusz,
siedział podobien wyrzezanemu z drzewa
bałwanowi, co oczyma bez wyrazu wpatruje
się w czarną wieczność. Przed nim stał
wazon, dumny i zwycięski. Cesarz utkwił
zielone oko w biednym człowieku, a ręką
wyciągniętą wskazywał go wiernej gwardii,
jak gdyby chciał powiedzieć:
- Oto jest ten człowiek, którego
rozniesiemy na bagnetach!
Gwardia patrzyła ponuro, a konie
szczerzyły zęby.
Herakliusz poczuł trwogę. Nieczysta to
była sprawa. Ohydne naczynie musiało mieć
duszę złośliwą, jadowitą duszę, wstrętnie
otyłą, jak jego brzuch; mieszkał w nim jakiś
diabeł, zapomniany w Warszawie przez
władcę tej piekielnej hałastry, Ernesta
Teodora Amadeusza Hoffmanna. Z wazonem
tym musiało tu wejść jakieś nieszczęście.
Coś się stanie, jeśli to straszne naczynie
będzie sterczało na stole, szpetne, jadowite,
złością brzydkie. Należy je zniszczyć, rozbić
na okruchy albo lepiej jeszcze zetrzeć w
proch i rozsypać na cztery wiatry.
Herakliusz spojrzał złym wzrokiem, zadrgał
od wściekłości i wyciągnął drapieżne ręce.
Nagle zakotłowało mu się w głowie. Wazon
zaczął róść i olbrzymieć; konie rżały,
grenadierzy wydali lwi ryk, a Napoleon
wykrzykiwał coś chrapliwym głosem.
Nieszczęsny człowiek cofał się w
przerażeniu, potem objąwszy głowę rękami
zaczął wołać głośno, aby przekrzyczeć
tamtych:
- Zwariowałem!
Nikt nigdy treściwiej i dokładniej nie
wyraził prawdziwego stanu swego ducha.
Zdaje się, że ujęty tym Cesarz nakazał ciszę
i kazał wazonowi do właściwych powrócić
rozmiarów, co też znacznie umniejszyło
doraźny obłęd niewinnego człowieka,
którego ścigał głupi, lecz zbrodniczy wazon.
Pozwoliło mu to na zwołanie rozpierzchłych
myśli, jak myśliwiec zwołuje ogary, gdzieś
daleko po lesie rozbiegane. Z okruchów i
skorup świadomości (porównanie pochodzi z
dziedziny ceramicznej ze względu na ów
wazon nieszczęsny) udało mu się sklecić
pomysł, aby się pozbyć potwora,
natychmiast, bez najmniej zwłoki. Zmienił
hebrajską gazetę na polską wprawdzie, lecz
bardzo filosemicką, i drżącymi rękami
uczynił z niej pokrowiec dla tej ohydy, po
czym czym prędzej wyprawił ją w świat,
korzystając z imienin jednej aktorki, która
tyle już w sobie miała fałszu, że w żaden
sposób nie mogła odkryć fałszywego
pochodzenia tego „muzealnego” przedmiotu.
Byłoby zbrodnią nużenie czytelnika
epicką szerokością opowieści, która
przybrała kształt owego tajemniczego węża,
co na dziwnych wizerunkach wyobrażony
jest w ten sposób, że w krąg zwinięty, w
zębach własny trzyma ogon, a nikt mu nie
może wytłumaczyć, że pozycja ta nie ma
wielkiego sensu. Historia ta w skrócie
nagłym jak nieszczęście wygląda tak:
Herakliusz posłał wazon aktorce,
aktorka posłała to paskudztwo swojej
koleżance z lekką nadzieją, że ją krew
zaleje, koleżanka ofiarowała go
porucznikowi ciężkiej artylerii, porucznik
ciężkiej artylerii dał go panience lekkich
obyczajów, panienka posłała go znajomemu
prezesowi towarzystwa zwalczania
prostytucji, prezes dał go swojej żonie na
srebrne wesele, żona dała mu za to w pysk i
ofiarowała cudowny ten wazon na loterię
dobroczynną na rzecz drugiego oddziału
trzeciej sekcji Towarzystwa Św.
Bonawentury. Ponieważ mój przyjaciel
Herakliusz kupił z towarzyskiej jakiej
rozpaczy dziesięć losów tej loterii, dnia 20
grudnia br. o godzinie 10 wieczorem wygrał
wazon z zezowatym Napoleonem. Dnia 21
grudnia wazon został mu uroczyście
przyniesiony do domu.
Mistyczny wąż zwinął się tak
przedziwnie, że zębami złapał się za ogon.
Człowiek, mający odrobinę poczucia
honoru, tyle razy wykpiony przez wazon bez
ucha, strzeliłby sobie w łeb; człowiek,
mający odrobinę poczucia humoru, uczciłby
kwiatami powrót tego złośliwego draba.
Herakliusz niczego nie uczynił, miał bowiem
jedynie poczucie strachu: wazon nie chciał
go opuścić. Wazon go prześladował. Łączyła
ich wspólna nienawiść, niepojęta złość,
ponury gniew. Patrzyli na siebie przez całe
godziny; człowiek spoglądał spojrzeniem
mściwym, rzecz patrzyła wzrokiem tępym,
upartym, zabójczo nieruchomym. Herakliusz
już jej nie chciał rozbijać w proch, lecz
dziesięć razy mierzył do niej z rewolweru,
jak gdyby stał przed nim wróg żywy,
któremu można zadać ból przed śmiercią.
Budził się wśród głuchej nocy, nasłuchując,
czy to tępe bydlę nie zbliża się ku niemu,
aby go zabić; kiedy powracał do domu,
patrzył niespokojnie, czy z nagła oszalałe
nie zniszczyło mu mieszkania. Nienawidził
go tak, jak by nie potrafił nienawidzić
człowieka, fen wazon ssał z niego zdrowie,
oduczył go radości, nauczył strachu,
potargał mu nerwy, a pozbyć go się nie
mógł. Po co? Przecie znowu powróci. Musi
powrócić…
Tępym wzrokiem przeglądał gazetę, aż
dojrzał w niej słowo „wazon”. Przetarł oczy
i czytał:
Poszukiwany wazon z odbitym jednym
uchem. Z jednej strony Napoleon podczas
bitwy, z drugiej - lira wśród kwiatów. Rzecz
bez żadnej wartości, cenna dla
poszukującego jako wzruszająca pamiątka
rodzinna. Prosi się o wiadomość… itd.
Herakliusz podniósł się powoli i zbliżył
do wazonu. Znał każdą na nim kreskę,
każdy ślad, wdzięcznie zostawiony przez
muchy, co uchodzić mogło wśród roju
granatów za nie wystrzelony pocisk.
Obejrzał go jednak ze śmiertelną powagą.
Nie mogło być pomyłki; na całym świecie
nie mogły istnieć aż dwa takie monstra,
gdyż świat oszalałby albo w łeb strzeliłby
sobie z najbliższego słońca. Wielkie
westchnienie dobyło się z piersi mego
przyjaciela, jak dudnienie z głębokiej
wyschłej studni. Cudowna radość objęła go
uściskiem, jak kochanka. Spojrzał
Napoleonowi w oczy i rzekł dobitnie:
- Waterloo!
- Povero pazzo! - mruknął Napoleon, a
ponieważ Herakliusz nie rozumiał po
włosku, dodał:
- Sale bête!
Po wzruszającą pamiątkę rodzinną zgłosił
się człowiek pełen sentymentów, bardzo
jednak ukrytych w twarzy zarośniętej jak
dżungla. Oczki miał sprytne, ruchy
niespokojne, szaty w trzecim stadium
rozkładu. Przed nim, jak obłok, płynęła woń
spirytusu, co oznacza nieomylnie, że
człowiek miał ciężkie zmartwienie. Równie
doskonałym powodem tej dziwnej woni
mogła być i radość z odzyskania skarbu
ojców i dziadów. Oto przyczyny odmienne, a
skutek ten sam. Jeden filozof twierdzi, że
świat powstał z wody, a inny, że z ognia.
Herakliusz przywitał go jak brata.
Przybysz płakał z wielkiego rozczulenia i
opowiedział historię smętną, jak to
niedawno z trudem wyrwał się z Rosji, gdzie
był cesarskim szambelanem. Wazon,
ukochany jego wazon, przywędrował przed
nim, powierzony szczęśliwemu
przyjacielowi, co już umarł. Teraz odnajduje
pamiątkę i dlatego płacze. Obejrzał ją pilnie
i uśmiechnął się. Ile Herakliusz żąda za tę
mizerotę? Nic? To niemożliwe! Choćby pięć
złotych, choćby dwa.
- Ja bym panu coś jeszcze dopłacił - rzeki
Herakliusz.
- Nigdy! nigdy! - płakał zacny człowiek. -
Skoro pan nie chce pieniędzy, to niech mnie
pan da „rozpiskę”, że wazon do mnie należy
i że pan pretensji żadnej nie ma.
Herakliusz porwał pióro i pisał. Każde
słowo migotało jak brylant, każde śmiało się
na głos. Przybysz przeczytał, otarł oczy i
objął wazon miłośnie.
- Pan pozwoli?
- Na co mam pozwolić?
- Abym tu rozbił to draństwo…
Herakliusz spojrzał ze zdumieniem na
człowieka, który pamiątkę rodzinną chciał
rozbić, jak własne serce. Tamten jednak
uśmiechnął się wesoło i grzmotnął wazonem
o brzeg stołu. Po czym zaczął pilnie grzebać
wśród skorup i z tych, które były dnem
przeklętego wazonu, wydobył coś bardzo
migotliwego.
- Co to? - szepnął mój przyjaciel
Herakliusz.
- Brylant! - zaśmiał się gość. - Gipsem
był zalany i ocalał. Przez długie lata ja jego
szukał i „taki” znalazł! Biednemu
człowiekowi przyda się…
Herakliusz spojrzał błędnym wzrokiem i
zdało mu się, ze miły pijaczyna ma jedno
oko zielone, a drugie - złote. Więc zbliżył się
do ściany i zaczął o nią tłuc głową długo,
długo, długo.
SPRAWA O POCAŁUNEK

Pociąg ma ruszyć za chwilę, dlatego


lokomotywa sapie z wielkiego gniewu w
oczekiwaniu ciężkie] pracy. Odprowadzający
patrzą ukradkiem na zegar, czas już bowiem
największy, aby pociąg udał się w drogę;
wszyscy wszystko już sobie powiedzieli i
nudzą się wzajemnie, odprowadzający i
odprowadzani.
W przedziale drugiej klasy zajęła miejsce
tuż przy oknie nadobna panienka; jest
samotna i pragnie być samotna. Złożyło się
tak szczęśliwie, że omijano zajęty przez nią
przedział, a ponieważ pociąg pręży się już
od pierwszego największego wysiłku, mało
jest prawdopodobieństwa, aby ktoś wszedł
w ostatniej chwili. Panienka zerka przez
okno: wszyscy pożegnali się już, nawet ci,
którym ciężko było rozstać się; rozpoczęło
się powiewanie chusteczkami, białym
symbolem ciężkiej żałoby i nieotartych łez,
przypominające niecierpliwe odpędzanie
much i komarów; w ten sposób żegnają się
krewni.
Pociąg stęknął i jak leniwa gąsienica
zaczął posuwać się powoli.
Będę sama! - pomyślała panienka,
oceniając astrze wielkie powaby samotności
podczas podróży, wedle starej jak kolej
żelazna zasady, że nie ma gorszego wroga
niż towarzysz w przedziale.
- Pani pozwoli?
Panienka obejrzała się szybko. Do
przedziału wkroczył młody człowiek, mocne
zadyszany, z walizą w ręku; musiał
wskoczyć do pociągu w ostatniej chwili, co
się zdarza często Anglikom i młodym
ludziom.
Panienka spojrzała na niego niechętnie,
jak szczęśliwy spadkobierca na nowego
pretendenta do spadku, i nie odrzekła ani
słowa.
Młodzieniec mile uśmiechnięty uchylił
kapelusza i zapytał wcale melodyjnym
głosem:
- Czy te miejsca są wolne?
Zdaje się, że nigdy nie zdarzyło się
jeszcze, aby ten, który zajął przedział,
odpowiedział przybyszowi wprost: „Ależ
tak, oczywiście!” - albo: „Bardzo proszę” -
zazwyczaj odpowiada się mruknięciem albo
monosylabą; ludzie niezwykle uprzejmi
odpowiadają: „Myślę, że tak!”; Żyd mówi:
„Może są wolne, a może zajęte, skąd mam
wiedzieć?”
Panienka zajęła swoje miejsce, aby
zaznaczyć niezbicie uczciwe do niego
prawo, wreszcie rzekła sucho:
- Jak pan widzi…
- Dziękuję pani - odrzekł młodzieniec.
Cisnął walizkę, zdjął okrycie i kapelusz i
zajął miejsce naprzeciwko panienki,
patrzącej uporczywie w okno z dość
wyraźnym zamiarem okazania natrętowi, że
widok kozy, pasącej się w przydrożnym
rowie, jest czasem stokroć milszy od widoku
człowieka, który w ostatniej chwili wskakuje
do pociągu.
Młody człowiek uśmiechał się
bezustannie, rad widać z tego, że mu się
jednak udało nie pozostać na stacji. Jest to
radość dość zrozumiała, nie tak jednak
głęboka, aby się nią dzielić z bliźnimi, co
młodzieniec uczynił nieopatrznie,
przystroiwszy wprzódy każde słowo
przyjemnym uśmiechem, jak kwiatkiem:
- Omal się nie spóźniłem…
Ponieważ trudno było przypuścić, że z tą
radosną przemową zwraca się do własnej
walizki, przeto panienka, jako jedyna prócz
niego istota w przedziale zdolna do
zrozumienia ludzkiej mowy, osądziła
słusznie, ze młodzieniec zwraca się wprost
do niej. Z miną obrażonej królowej, do
której śmiał przemówić - nie pytany - jej
pokojowiec, spojrzała na niego spojrzeniem,
na którym z braku lodu można by
przechowywać masło lub ryby przez dwa co
najmniej tygodnie. Człowiek wrażliwy,
stateczny i rozumiejący wymowę spojrzeń
byłby bez żadnych rozważań zamienił się w
słup soli lub co najmniej zamilknął na sześć
godzin. Lekkomyślny młodzieniec,
wskakujący do pociągu podczas biegu, nie
był - widać - zdolny do zrozumienia ostrego
wyrzutu; jak tarczą osłonił twarz uśmiechem
i rzekł wesoło:
- Zdaje mi się, że przeszkadzam pani…
Panienka zamieniła po raz drugi piękne oczy
w dwie okruszyny lodu, ujrzawszy jednak
rozpromienione niebieskie spojrzenie i
uśmiech, błąkający się dokoła czerwonych
ust, zimną swoją niechęć zamknęła w
jednym tylko słowie:
- Bynajmniej…
- Dziękuję pani! - odrzekły jej wesoło
oczy, usta i cały młodzieniec.
Pociąg wystukiwał rytmy po szynach, jak
tępy z żelaznym łbem uczniak wystukuje
heksametry. Panienka patrzyła w okna, w
letni, żytni dzień, co po polach leniwo się
wałęsał, młodzieniec patrzył na panienkę i
najwyraźniej widział wiosnę, wcale bujną i
rozkwieconą, chociaż w tej chwili pełną
mroźnego podmuchu. Wreszcie panience
znudziła się ojczysta panorama, przeniosła
więc wzrok na przyrząd, oznajmiający, ze za
pociągnięciem żelaznej rączki w lewo będzie
ciepło, a za przesunięciem jej w prawo
będzie zimno. Dowcipne to urządzenie nie
było jednak aż tak bardzo dowcipne, aby mu
się dziwować przez cały czas podróży,
przeto, pojąwszy jego tajemnicę, panienka
obejrzała wytworną walizkę młodzieńca, dla
której też cieplejszego nie znalazła
spojrzenia, jego płaszcz i kapelusz, które
obdarowała ironiczną uwagą: „Pewnie nie
zapłacone”, wreszcie poczęła pilnie oglądać
końce swoich pantofelków, z nich dopiero
po dłuższej chwili przeniosła ostrożne
spojrzenie na buty płci męskiej. Ponieważ
ze stanu i kształtu obuwia Sherlock Holmes
jedynie umiał odgadnąć wiek, charakter i
duszę właściciela, panienka patrzyła w
czarną tajemnicę, związaną sznurowadłem, i
nie odgadła nic więcej ponad to, że w
butach tych tkwią nogi. Czuła natomiast, że
w tym czasie młodzieniec obejrzał ją
dokładnie i, przenosząc jej widok ponad
widok mazowieckiej równiny, nie odejmuje
od niej spojrzenia. Wedle rozsądnego jej
rozumowania byłby głupi, gdyby tego nie
czynił, jest jednak bezczelny, że to czyni. O
tym pierwszym należy zamilczeć, o tym
drugim jednakże należy mu powiedzieć
spojrzeniem, pełnym zdumionej pogardy, W
tym celu przeniosła wzrok z jego butów na
jego twarz, aby po oznajmieniu oczyma
tego, co miała zamiar oznajmić, powrócić
znów do butów, jasno mu tym dając do
poznania, że biegun północny jego osoby
jest dla niej tak samo zajmujący, jak i
południowy. Kiedy jednak spojrzała w jego
oczy, dostrzegła taki zachwyt, usłyszała w
jego wzroku taki okrzyk radości, że ją
ogarnął niepokój. Szybko przeniosła wzrok
na pola, chcąc z widoku macierzystej ziemi
zaczerpnąć aa do obrony przed tą
zachwyconą niebieskością spojrzenia.
Przelatująca wrona, czarny kleks na
słoneczności dnia, przypomniała jej, że
należy patrzeć czarno na to, co jest zbyt
niebieskie i zbyt uśmiechnięte. Tak
rozumnie i w czas ostrzeżona, przelotnie,
lecz już śmielej, musnęła spojrzeniem
wytworną młodzieńczą postać, która
poruszyła się niespokojnie, jakby szukając
najbardziej kwietnych słów w ogrodzie
swego zachwycenia.
Młodzian musiał je znaleźć, gdyż rzekł
niezmiernie kwieciście:
- Czy pani daleko jedzie?
- Daleko… - odrzekła po namyśle, ale bez
gniewu i trwogi.
- Och, to dalej jeszcze niż ja!
- A pan… pan dokąd?
- Na razie do raju.
Panienka wydęła usta, co w języku
międzynarodowym oznacza, że jeśli to miał
być dowcip, to wcale głupi, a jeśli
komplement, to płaski jak pierś chłopczycy.
- Po cóż panu w takim razie walizka? -
rzekła z politowaniem.
- Mam w niej anielskie skrzydła - zaśmiał
się młodzieniec.
Miły chłopiec, przystojny chłopiec, ale
bałwan - pomyślała panienka z odrobiną
sympatii.
Sympatia musi wydzielać z siebie
leciutką woń kwiatu, gdyż młodzieniec
poczuł ją natychmiast, przeto pokazał białe
zęby w szerokim uśmiechu.
- Pani pozwoli, że się przedstawię - rzekł
powstając.
- Broń Boże! - zawołała panienka.
Młodzieniec ukrył czym prędzej zęby,
szerzej natomiast otwarł oczy, co na scenie i
w kinematografie oznacza zdziwienie nagłe i
niespodziewane.
- Jest pan bardzo uprzejmy - dodała
szybko panienka - ale niech mi pan nie mówi
swojego nazwiska.
- Czy wolno wiedzieć, dlaczego?
- Bo ja wtedy powinnam panu
powiedzieć swoje, a ja… a ja… tego nie
uczynię.
Nazywa się Apolonia Rozporek -
pomyślał młodzieniec, a głośno powiedział:
- Bardzo słusznie. Czy jednak możemy
rozmawiać incognito?
- Rozmawiać zawsze wolno…
- Znajomym byłoby łatwiej…
- Dlaczego? Pan nie wie nic o mnie, ja
nie wiem nie o panu, a wzajemna wymiana
nazwisk też by niewiele pomogła. Pociąg nie
jest salonem, a za dwie godziny pożegnamy
się uprzejmie.
- Bardzo to para. roztropnie wywiodła.
Czy pani jest mężatką?
- Nie wiem…
- Czasem kobieta istotnie nie wie, czy
ma męża, zdarza się jednak, że zdaje sobie
z tego sprawę. Ja na ten przykład wiem, że
nie mam żony. Czy pani nie ma przypadkiem
obrączki?
- Proszę spojrzeć, nie mam.
- To niczego nie dowodzi. Ten symbol
małżeński jest mało dowcipny, gdyż go
można każdej chwili usunąć. Jacyś Murzyni
są sprytniejsi i wybijają mężatkom w dniu
wesela dwa przednie zęby.
- Dziękuję panu.
- Jest to oczywiście nieco zbyt jaskrawy
sposób oznajmiania całej Afryce, że kobieta
nie jest już wolna, można by jednak w jakiś
sposób utrwalić znak małżeński.
- Na przykład?
- Na przykład przez tatuowanie;
małżonkowie powinni mieć na palcach
obrączkę wytatuowaną, aby jej nigdy zdjąć
nie można.
- A w razie rozwodu?
- W razie rozwodu? Zaraz… co należałoby
zrobić w razie rozwodu… Mam! Trzeba by
odciąć palec.
- Pan jest bardzo wesoły - zaśmiała się
panienka.
- Ze śmiechu pani poznaję, że pani jest
panienką. Mężatka oburzyłaby się,
rozwódka cisnęłaby walizką w moją głowę,
rozwódka trzykrotna uciekłaby z krzykiem.
Miło mi, że pani jest panną.
- Nie wiem, dlaczego jest panu miło…
- Bo pani jest śliczną panną!
Panienka ukryła się za rumieńcem, jak
słońce za różowym obłokiem.
- Może pan swoje sądy zachowa dla
siebie.
- Nie mogę! Nawet więcej pani powiem…
- Proszę przestać!
- Zaraz, tylko dokończę. Oto bardzo jest
źle, że z pociągu nie można zatelegrafować
do Ojca świętego mniej więcej tak: „Ojcze
święty… W pociągu śliczna panienka. Stop.
Chcę się żenić. Stop. Proszę dyspensę”. W
Częstochowie byłaby już odpowiedź: „Ależ
bardzo proszę!” Ślub odbyłby się w
Szczakowej na stacji, bo tam pociąg długo
stoi. Czy to nie byłoby piękne? Co pani na
to?
- Niech pan telegrafuje do Ojca
świętego, a ja zawołam konduktora.
- Na świadka?
- Nie. Poproszę go albo o inny przedział,
albo o innego towarzysza podróży,
- Czy panią obraziłem?
- Zdaje mi się, że tak.
- Mój Boże, chciałem się przedstawić -
nie chce pani. Chcę się żenić - nie chce pani,
Czy wolno wiedzieć, czego pani pragnie?
- Aby pan przestał mówić.
- Już przed ślubem? Na to będzie dość
czasu po ślubie.
- Czy pan kpi, czy o drogę pyta?
- Kpić nigdy nie śmiałbym, a o drogę w
pociągu pyta tylko zupełny kretyn.
Przepraszana, czy ja się pani podobam?
Panienka milczała.
- Więc się pani podobam!
- Ależ…
- Nawet bardzo.
- Jak pan śmie!
- Śmiem, bo mam czystość w sercu, a
zajączki w głowie.
- Nie myślę przeczyć.
- I to już coś. Niewiele, ale coś. Lepiej, że
pani poznała moje wady, aby rozczarowanie
nie było zbyt przykre.
- Nic mnie nie obchodzą pańskie wady
ani pańskie zalety.
- Mam tę jedną tylko, że uwielbiam panią
od Milanówka, a ,za chwilę będzie Piotrków.
W Piotrkowie uwielbienie moje dojdzie do
punktu wrzenia. Wobec tego w Krakowie…
- W Krakowie nałożą panu kaftan
bezpieczeństwa.
- Powinni to zrobić, ale pani wstawi się za
mną.
- Ja?!
- Oczywiście! Któż inny? Będzie to
okruszyna wdzięczności za moje gorące
uwielbienie.
Panienka niecierpliwym ruchem wcisnęła
się w kąt i przymknąwszy oczy udawała, że
śpi.
- Czy pani już śpi?
Nie było odpowiedzi.
- To dobrze - rzekł młodzieniec
ściszonym głosem - będziemy mogli
spokojnie porozmawiać. Otóż, uważa pani,
jestem uczciwym człowiekiem, szukającym
wielkiej miłości. Nigdzie jej znaleźć nie
mogłem, z tego zwyczajnego powodu, że
miłości ani się nie szuka, ani jej nie można
znaleźć. Miłość spada na biednego
człowieka jak jastrząb, porywa serce w
szpony i leci pod obłoki. Ja moją wielką
miłość spotkałem najniespodziewaniej
właśnie dzisiaj, o godzinie drugiej
pięćdziesiąt w pociągu pośpiesznym
Warszawa-Kraków. Może to moje wielkie
nieszczęście, a może wielkie szczęście.
Myślę raczej, że nieszczęście, gdyż moja
wielka miłość śpi. „Ja cię kocham, a ty
śpisz”. Czy można wyrazić większą boleść
treściwiej niż w tym powiedzeniu? Gdyby
moja wielka miłość była łaskawa i gdyby
miała odrobinę serca, otwarłaby
przynajmniej jedno oko albo uśmiechnęła
się przynajmniej na większych stacjach. Hal
Cóż robić? Wyczerpałem wszystkie pomysły
i wyczerpałem całą moją wymowę,
Pozostaje mi jedno tylko: wyskoczyć przez
okno.
Młodzieniec otworzył gwałtownie okno i
nie bacząc na wyraźny zakaz kolei
zabraniający wychylania się podczas biegu
pociągu, wytknął nieszczęsną głowę na
świeże powietrze.
- Co pan robi? Czy pan oszalał! -
krzyknęła panienka, chwytając go za poły
przyodziewku.
- Nic nadzwyczajnego - odrzekł
młodzieniec - szukam śmierci.
- Proszę natychmiast zamknąć okno!
- Czemu?
- Bo… bo… wieje…
- Istotnie, bardzo wieje - rzekł
młodzieniec, podnosząc zakurzoną szybę. -
Ale ja sobie znajdę inny rodzaj śmierci.
Wyskakiwanie z pociągu jest cokolwiek
niepewne, gdyż mógłbym jedynie złamać
nogę, a serce cierpiałoby dalej.
- Niech pan zaprzestanie niemądrych
żartów!
- Mądre żarty, są to ponure żarty. Ale ja
pani przerwałem sen, za co bardzo
przepraszam.
- Trudno spać, kiedy obok ktoś głośno
bredzi.
- A mnie się zdawało, że mówiłem
bardzo cicho. Może to moje serce tak
płakało… Ale już nie będzie. Niech pani śpi
spokojnie.
- Nie wyskoczy pan przez okno?
- Spróbuję nie wyskakiwać.
- Nie będzie pan gadał?
- Owszem, ale bez słów. Będę cierpiał w
milczeniu.
- Niech pan cierpi, jak się panu podoba.
Do widzenia!
- Jeszcze jedno!
- Słucham…
- Gdybym się pani przyśnił, niech się
pani przez sen uśmiechnie?
Panienka spojrzała na niego takim
spojrzeniem, które przypomina ostry nóż do
zarzynania drobiu; ułożyła się w kącie jak
kot, a twarz przesłoniła wiszącym obok
płaszczykiem. Młodzieniec patrzył na to
wszystko rozanielonym wzrokiem, dość
mętnym, aby nie widzieć, że panienka
spogląda na niego ukradkiem przez dziurkę
od guzika swego okrycia i patrzyła w ten
sposób bardzo, bardzo długo, coraz to
więcej zawiedziona; młodzieniec złożył ręce
jak do modlitwy i z trudem zatrzymywał
oddech, aby jej nie zbudzić.
Taki przystojny i taki głupi! - szepnęło
dziewczęce serce i usnęło razem ze swoją
panią.
Kiedy otworzyła oczy, młodzieniec trwał
jeszcze w tej samej nabożnej pozycji,
głębokim westchnieniem dając znać, że
cierpiał, wstrzymując oddech przez czas
dłuższy.
- Gdzie jesteśmy? - spytała panienka.
- Ja wciąż w raju, a pani przed
Krakowem.
- Cóż słychać w raju?
- Nic nadzwyczajnego, najpiękniejszy anioł
spał.
- A pan?
- Modliłem się, leżąc na obłoku.
- Czas zlecieć z nieba. Czy pan wysiada
w Krakowie?
- Chciałbym tam umrzeć, ale nie mogę.
Natychmiast jadę dalej, jeśli jednak pani
każe, zostanę w Krakowie.
- Niech pan jedzie dalej!
- Pani nie będzie żal?
- Nie wiem… Był pan bardzo miły.
- Och!
- Co się stało?
- Proszę pani! Uczyniłem to dla pani, że
nie wyskoczyłem przez okno, nie
oddychałem, kiedy pani spała, nie
dowiedziałem się, kim pani jest, gdzie
mieszka i co robi, zakochałem się w pani
omalże śmiertelnie. Czy to wszystko
prawda?
- Prawdą jest to tylko, że ja spałam.
- Za chwilę rozejdziemy się i zapewne
nie spotkamy się nigdy.
- Z całą pewnością!
- Czy mi się za to nie należy nagroda?
- Pan oszalał!
- Prawie… Droga, śliczna pani! Już widać
światła na stacji… Niech pani na wieczne
pożegnanie… niech się pani… pozwoli
pocałować!…
Młodzieniec szybkim ruchem zbliżył się
do panienki i wyciągnął ramiona. Panienka
krzyknęła boleśnie, jednym skokiem
znalazła się przy oknie i chwyciła ręką za
hamulec bezpieczeństwa.
- Jeśli pan zbliży się do mnie, zatrzymam
pociąg!
Młodzieniec stał osłupiały i tępym
wzrokiem patrzył na jej rumiane, groźne
oburzenie. Panienka mówiła zdyszanym
głosem:
- Napastuje pan bezbronną kobietę…
Jest pan brutalem… Proszę wyjść!
Młodzieniec ciężko opadł na poduszki;
już się nie uśmiechał i był bardzo, bardzo
zbiedzony. Wstydził się.
Jeśli zawoła policję, ładnie będę
wyglądał - pomyślał rzewnie.
Panienka chwyciła swój płaszczyk i
walizkę i zmierzała ku wyjściu. Odwróciła
się jeszcze we drzwiach i cisnęła w
nieszczęsną głowę ostatni kamień:
- Bandyta!
Pociąg wlókł się ostatnim tchem i
wreszcie przystanął.
Młodzieniec, srodze zadumany, począł
powoli obierać swój ruchomy majątek. Miał
niesmak w duszy, a gorycz w sercu: obraził
niewinność. Czekał, aż wszyscy opuszczą
pociąg, jak gdyby wstydził się pokazać
ludziom.
W tej chwili wszedł do jego przedziału
tragarz.
- Tu jest kartka do pana - rzekł.
- Do mnie? Niemożliwe…
- Jedna pani kazała oddać…
Młodzieniec rozwinął karteczkę, na
której bardzo pośpiesznym pismem napisała
drżąca ręka:
Mężczyzna, który nie ośmieli się
pocałować kobiety, choć go ona wszystkimi
sposobami do tego ośmiela, jest tchórzem.
Szkoda, ze pan nie wyskoczył przez okno!
Bałwan!
- Czy panu słabo? - zapytał troskliwie
tragarz.
- Nie, przyjacielu - odrzekł młodzieniec -
nie jest mi słabo, jest mi tylko głupio.
PAN Z KOZIĄ BRÓDKĄ

Przyjaciel mój, miły bardzo poeta,


opowiedział mi tę historię, która wygląda na
opowiadanie patentowanego wariata,
mającego urzędowe zaświadczenie
pomieszania zmysłów. Przyjaciel dawał mi
trzy razy „najświętsze słowo honoru”, że w
tej hecy brał udział. Gdyby raz, to może
bym jeszcze jako tako uwierzył, ale trzy razy
- to trochę za wiele. Ubocznie tylko
nadmieniam, że mój przyjaciel jest to
pijaczyna na wielki kamień. Pod tym kątem
widzenia rzecz się staje zrozumiała. Oto co
mi ten bęcwał nabredził:
Niedawno oszołomiła mnie miła
wiadomość, że stary kutwa, po którym
miałem dziedziczyć, zjadł pieczone prosię,
niesłychaną ilość śliwek, a potem napił się
lodowatej wody. Kiedy kto ma lat
siedemdziesiąt, nie powinien tego robić,
chyba że ma miłego spadkobiercę. Zemsta
natury była natychmiastowa i poczciwy
staruszek umarł. Z rozrzewnieniem
opowiadano mi, jak do ostatniej chwili
zachował jasność i bystrość umysłu i jak z
oszczędności zdmuchnął gromnicę na długą
chwilę przed śmiercią. Zjadł też przed
oddaniem Bogu ducha pieczone kurczątko,
aby się nie zmarnowało.
Ponieważ działo się to w
prowincjonalnym, obskurnym miasteczku,
trzeba było tam jechać, aby sprawdzić, czy
dobry, stary człowieczyna naprawdę umarł,
mogło i to być bowiem, że z oszczędności
wpadł na dwa, trzy lata w letarg, aby nie
marnować świec i obyć się bez jedzenia.
Spadek - rzecz oczywista - był na ostatnim
planie (!), chociaż tylko w małych miastach
bywają duże spadki. Tam zacni
nieboszczykowie umieją wieść życie
skromne i bogobojne, tańsze są lekarstwa i
doktorzy nie tak łapczywi. Szczerze mi żal
ludzi, którzy się spodziewają spadku choćby
w Warszawie, gdzie koszty śmierci są
niepomierne, i spadek kurczy się jak
jaszczur w powieści p. Honoriusza Balzaca.
Ja z mojego uczciwego nieboszczyka
byłem wcale zadowolony, tak że nie
przeklinałem zbytnio pobytu w szarym,
błotnistym i żydowskim mieście. Minę
miałem przyzwoicie strapioną i nieboszczyk,
jeśli na mnie spojrzał, mógł mieć chwilę
prawdziwej radości. Temu zacnemu
człowiekowi zawsze i we wszystkim się
wiodło i nawet po śmierci miał szczęście, na
takiego jak ja natrafiwszy spadkobiercę.
Kiedy się stało oczywiste, że miły
nieboszczyk, nawet gdyby się zbudził z
letargu, nie zdoła podźwignąć niesłychanej
ilości kamienistej ziemi, gdyż robota na
prowincji nie jest fuszerską robotą
stołeczną, a grabarze są tam dokładni i
pracowici, kiedy dusza Harpagona odeszła
do raju w całej paradzie, bo we fraku,
rozciętym na plecach, trzeba było pomyśleć,
w jaki sposób ukoić żałość i zmartwienie.
Musiałem przez dwa dni jeszcze dreptać
po bruku przyjemnego tego miasta. Mój
zacny krewny, sam już w raju bezpłatnie
wszelkich wspaniałych używający rozkoszy,
nie mógł mieć do mnie pretensji, że jeszcze
za swoje pieniądze, bo jego trzymały w
uwięzi niezliczone formalności, chcę
pocieszyć strapioną i niewyspaną duszę.
Tylko ludzie źli i obłudni, otrzymawszy
spadek, udają, że umierają z żałości,
człowiek rozsądny powinien ucieszyć
nieboszczyka, dając mu dowód, że jego
skarbów źle nie użyje, lecz je spożyje w
radości i w błogim weselu, że uczyni to,
jednym słowem, czego on uczynić nie umiał,
i wskutek tego mógłby mieć za grobem
wyrzuty sumienia.
Dość było trudno w małym mieście
oszaleć. Można sobie było wprawdzie kazać
podać do obiadu lody ananasowe i
hawańskie cygaro, takie jednak polecenie
nie miało sensu, bo wywołałoby tylko
zbiegowisko, zupełnie zresztą niepotrzebne,
gdyż w całym mieście nie było ani ananasa,
ani hawańskiego cygara. Można było
zakupić wszystkie pokoje w
pierwszorzędnym hotelu, co powinno
wywołać sensację; i ten pomysł jednak
również był bez sensu, w całym bowiem
hotelu były tylko dwa pokoje, a w jednym
stał bilard, który od przypadku służył jako
łóżko.
Nie było to jednak miasto najgorsze. Źle
jest sądzić z pozorów. Ostatecznie bowiem
znalazła się rozrywka pierwszorzędna. W
mieście tym gościł kabaret, tingeltangel,
coś w tym rodzaju. Na zielonym papierze
czerwoną farbą, koślawymi literami,
udającymi litery druku, było wypisane, że w
kawiarni „Japońskiej” odbywa się
codziennie przedstawienie „monstre”
najwybitniejszych gwiazd świata, artystek i
artystów stołecznych.
Ha! życie bucha radością jak gejzer.
Nawet tu.
W pobliżu miasta znajdowały się głośne
w świecie kopalnie nafty, więc środowisko
ludzi bogatych, skłonnych do hazardu,
bardzo przeto szczęśliwych lub
nieszczęśliwych. Na obie te dolegliwości, na
szczęście i na nieszczęście, wymyśliła
natura jedno wspólne lekarstwo: szampana.
Rzecz prosta, że po tak zawiłym wykładzie
wniosek jest prosty, ten mianowicie, że
nawet w tak obskurnym mieście kabaret, w
którym można dostać szampana, mógł mieć
widoki powodzenia. Człowiek rzadko pija
naftę, z reguły jednak umie naftę zmienić w
wino. Jest to boską cechą natury ludzkiej, że
wszystko, dziegieć, smołę, sól, sztuczny
nawóz, kartofle i pszenicę umie ona szybko,
jednym gestem, używanym przez
czarowników, zmieniać w wino.
Nie bez trwogi jednak wchodziłem do
wzniosłego lokalu, w którym szalało
miejscowe życie. Lokal był spelunką.
Historię jej można było wyczytać na
tapetach. Niezliczone pokolenia much
umarły i pogrzebane są na „żyrandolu”;
wspaniale lustro zdobiło jedną ścianę. Kiedy
w to lustro, porysowane, pęknięte w samym
środku żywota swojego, zamorusane i nie
myte od chwili swoich narodzin, spojrzał
człowiek - cofał się natychmiast przerażony.
Było to zaczarowane zwierciadło.
Najbardziej urodziwa twarz czyniła się
szpetna; oczy odbiegały od siebie, jak
gdyby w nagłym przerażeniu; nos przybierał
kształty niesamowite, usta rozszerzały się w
okropnym cierpieniu, widziałeś upiora,
który był zielony i straszny. Było to
prawdziwe zwierciadło żywota, w którym
wszelki szych i marność ziemska przybierały
kształt właściwy. Z brudnej toni zwierciadła
patrzył w ciebie upiór, śmiejący się
szatańsko na temat: cha! cha!
Z jednej strony sali, należycie
śmierdzącej, był bufet. Na długim stole,
obitym ceratą, tłusto się pocącą, tak że
wszystkie wody wszystkich oceanów zmyć
by jej do czysta nie mogły, stały jakieś
szkła, jakieś wędliny i sery. Samobójca
drgnąłby, zbliżywszy się do tej zastawy.
Były tam rzeczy, radujące żołądek, były
jednak i takie, które są radością oczu, a
przez oczy radują ducha. W metalowych
niewypowiedzianego koloru kieliszkach
barwiły się kwiaty. Sztuczne kwiaty,
podobne do zakurzonej, uwiędłej,
straszliwej zaśniedziałej cnoty.
Po stronie przeciwnej ustawiono
estradę, która przypominała nudny
katafalk. Stało na niej pianino, w którym
dusza dawno umarła, a targana co nocy za
włosy swoich strun, wydawała spoza grobu
chrapliwe, okropne, szczekające rzężenia.
Pianino to bite po żebrach, torturowane z
pasją przez ohydnego Torquemadę drżało
jak czarna trumna, w której leżący
nieboszczyk zwariował i wierci się z powodu
wyrzutów sumienia, płakało, dostawało
czkawki, jęczało basem głuchym i
podziemnym, bulgotało spazmem,
charkotało kaszlem uporczywego
suchotnika, nagle zawyło, po czym
odezwało się drewnianym głosem
puszczyka, aż po chwili zaczęło kwilić
cieniutkim, piskliwym, dreszcz budzącym
głosikiem podrzutka, ciśniętego pod cudze
drzwi na śniegu i mrozie; wszystkie zaś te
głosy wstawały i umierały w rytmie, więc
kiedy zamknąłeś oczy, miałeś widzenie, że
oto straszliwy szkielet wstał, tańczy i pląsa
radośnie, piszczelami sucho chrzęści i
pomrukuje sobie, raz wysoko, raz nisko, a
czasem nie może dobyć głosu z przepalonej
śmiercią gardzieli, gdyż co drugi klawisz nie
odpowiadał. W takim instrumencie musi być
zaklęta dusza starej panny, która źle i bez
wytchnienia grając na fortepianie,
zatruwała życie sąsiadom. Teraz ją za to
ciągną za włosy, każdym ruchem pedała
gniotą jej łono, a ona skarży się biedactwo.
Pianino to, jego dusza żałośnie jak
głodny pies skamląca, musiało wzruszyć
niejednego słuchacza; dlatego dobrzy
ludzie, kiedy sobie w serce z winem naleją
dobroci, użalą się zawsze nad takim
instrumentem i jeden leje w jego wnętrze
wino, drugi kieliszek koniaku, inny sardynki
w nie wrzuca, cytrynę, cygaro. A to zwierzę
wszystko pożera i znowu płacze, i łka, i
rzęzi, i flaki z siebie wśród wycia wypruwa.
Za bufetem siedziała panna tłusta, przy
pianinie mistrz bardzo chudy. Panienka
miała piersi takiej niezwykłej obfitości, że
mogła nimi wykarmić nie tylko małe i
skromne w wymaganiach niemowlę, lecz stu
Tatarów, chciwie i bez opamiętania przez
dzień cały kobyle mleko pijących. Aż dziw
brał, że w jej pobliżu mógł się uchować ktoś
tak bardzo chudy jak to widmo, piszczelami
palców tłukące w piszczele klawiszów. Od
samego patrzenia na tę miłą panienkę
można było przybrać na ciele. Siedziała za
tym bufetem, ponura jak sowa, licząc kostki
cukru i plasterki cytryny. Ilekroć spojrzał
kto na nią, uśmiechała się jak ropucha,
kiedy sobie przypomni kochanka.
Ponieważ była to niedziela, w spelunce
było sporo gości, nie tak wielu jednak, aby
ich to biedactwo spoza bufetu nie mogło
zmieścić na swoim łonie bez wielkiego
trudu.
U wejścia przywitał mnie dyrektor
kabaretu.
Ujrzawszy tę twarz, wzdrygnąłem się.
Indywiduum było we fraku, którego
cokolwiek wytworny nieboszczyk nigdy na
siebie nie pozwoliłby włożyć. Wierzgałby jak
koń. W brudnawym gorsie, widocznie
przyczepionym do niewidzialnej koszuli,
tkwiły dwa bezczelne szkiełka, zrobione na
brylanty. Spodnie ułożone były w
harmonijkę. Indywiduum miało jednak twarz
niezwykłą. Był to starszy już pan, sędziwy, z
bródką szczecinowatą, podobną do koźlej.
Oczy miał bystre, czarne i mądre. Na twarzy
bladej i niezwykle inteligentnej widniały
głębokie bruzdy, jakby ślad po cierpieniu, co
przez tę twarz o szlachetnym wyrazie
przeszło jak ostry pług. Czoło wysokie,
mądre, czoło człowieka myślącego i
nieustannie trapionego czymś, co się w nim,
w głębokim wnętrzu tłamsi i przewala. Była
to twarz zabiedzona, bladością swoją
przechodzącą w siność, niepokojąca,
brzydka, a jednak w brzydocie swojej
pociągająca. Miało się wrażenie, że to wielki
pan, rasowy szlachcic, pobity jakimś
nieszczęściem, przywdział frak, ohydny i
zatłuszczony, i na dnie życia żeruje, aby żyć.
Jedno w tej twarzy dziwacznej było
naprawdę śliczne - to uśmiech. Uśmiech
smutny, cichy, jakiś rozrzewniony, miły i
dobry, a równocześnie zbolały i ironiczny,
uśmiech zimnej, dotkliwej pogardy nie
schodził z pergaminu tej twarzy i wciąż się
błąkał, wciąż się wił wkoło kącików ust.
Człowiek ten wyglądał jak stary
arystokrata, co się zabłąkał do zbójeckiej
spelunki.
Kiedy wszedłem, ocenił mnie jednym
ruchem mądrych swoich oczu i szybko
podszedł ku mnie. Wtedy zauważyłem, że
chromał silnie.
Z ukłonami podprowadził mnie do
stolika w pobliżu bufetu, spoza którego
spływał ku mnie dziewiczy, lecz tłusty i
gęsty jak zjełczałe masło, uśmiech.
Pan z kozią bródką widocznie mnie
wyróżniał z niewielkiej gromadki gości tak
rozbawionych, jak gdyby to był raut
paralityków albo doroczne święto w klubie
samobójców.
Atmosfera była ciężka, duszna i parna.
Pan dyrektor objaśnił mnie, że straciłem
dwa numery programu, lecz że nie mam
czego żałować, gdyż były słabe. Za chwilę
jednak zaczną się atrakcje wyborowe,
wobec czego słuszne wydało się pytanie,
czy będę jadł kolację w tym wytwornym
zakładzie? Nie, nie będę jadł kolacji. Kto
jednak przychodzi do kabaretu, ten szuka
pewnie podniety do szaleństwa i takiemu
pewnie jest wszystko jedno. Komu jest
wszystko jedno, ten się zwykle upija. Nie
miałem wprawdzie do tego najmniejszej
ochoty, łatwiej jednak zwlec dwie godziny z
butelką, niż bez niej. Do butelki można
gadać, a ona nie odpowiada, słusznie też
najwięksi mędrcy uznali flaszę za jedyną
towarzyszkę, godną człowieka.
Wobec tego zwróciłem się do
sympatycznego dyrektora, który z
uśmiechem łagodnym i mądrym czekał
rozkazów.
- Jakie macie wina?
- Najgorsze na świecie - odrzekł łagodnie
dziwny ten człowiek.
Odpowiedź była imponująca.
Uśmiechnąłem się.
- Dobrych win nie ma już nigdzie - mówił
on - łajdactwo ludzkie nie uszanowało
nawet wina. Cóż możemy panu dać? Trochę
wody sodowej z drożdżami i z landrynkami.
Jak pan każe, aby się to paskudztwo
nazywało? Nazwy są stare i autentyczne.
Spojrzałem z podziwem na tego
szczerego człowieka i on w tejże chwili
spojrzał mi w oczy. Coś mnie tknęło. Tę
ciekawą i niezwykłą twarz już gdzieś
widziałem. Ale gdzie?
- Przed dwoma dniami, panie! - rzekł cicho
dyrektor.
- Co się stało przed dwoma dniami?
- Widział mnie pan w domu swego wuja.
Stropiłem się. Cóż za indywiduum? Czyta
w myślach, czy co?
- Pan jest odgadywaczem myśli?
- Bynajmniej, ale grymas twarzy
człowieka, który chce sobie coś
przypomnieć, jest bardzo łatwy do
odczytania. W tej chwili zaś mógł pan
zajmować się tylko moją mizerną osobą.
Wszak to jasne!
- Tak, to jasne… Niech pan usiądzie,
panie dyrektorze.
- Dziękuję bardzo. Jest pan bardzo
uprzejmy. Za chwilę odrabiam mój numer na
tej przeklętej estradzie, ale mam jeszcze
czas…
Przynieśli jakiegoś nowo narodzonego
szampana, straszliwa zaś Fizjonomia
kelnera, na której widok zadrżałby z radości
każdy sędzia śledczy, zapytywała mnie, czy
nalać także dyrektorowi? Kazałem nalać
skwapliwie.
- Musi pan pić to, co pan sam nawarzył -
rzekłem, wcale tym pocieszony, że
znalazłem wspólnika do nieszczęścia,
szampan tak bowiem wyglądał w istocie jak
nieszczęście. Byt bladożółty jak człowiek,
który z rozpaczy nie śpi, cierpki jak
beznadziejnie chory, kwaśny jak człowiek
chory na wątrobę i czuć go było korkiem.
Wysoka marka, jednym słowem.
- Pije się nie wino, tylko radość, która
chodzi za winem i pije się duszę człowieka
przy winie - rzekł dyrektor.
- Pięknie powiedziane… Więc ja pana
widziałem na pogrzebie mojego wuja? Tak,
teraz sobie przypominam… Czy pan był jego
przyjacielem?
- Nie miałem zaszczytu znać tego
dostojnego człowieka.
- Aj! Dlaczegóż tedy miał pan taką
zmartwioną minę?
- Jednego człowieka mniej na świecie,
chociaż to mały powód do żałości. Właściwie
to ja dlatego byłem zmartwiony, że to kogoś
innego chowają, a nie mnie.
- No! no! A któż była ta pani w grubej
żałobie, którą pan prowadził pod rękę, co
tak bardzo płakała?
- Chciał pan pewnie powiedzieć „gruba
pani w cienkiej żałobie”. To była moja żona.
O, siedzi w tej chwili za bufetem.
- Niepodobna! A cóż żonę pańską łączyło
z moim wujem?
- Nic.
- Nie rozumiem! Więc czemu ta kobieta
płakała?
- Bo to, widzi pan, ja jestem
równocześnie przedsiębiorcą
pogrzebowym…
- O! o! o!
- Tak, panie. Miałem zaszczyt
własnoręcznie brać miarę z nieboszczyka,
pragnąłem bowiem, aby trumna była
wygodna. Nie będę dodawał, że czyniłem to
z całą możliwą delikatnością, aby zbytnio
szanownego nieboszczyka nie miętosić, jak
to jest w zwyczaju. Pan pojęcia nie ma o
brutalnej bezceremonialności, z jaką się
zazwyczaj ci szakale, którzy urządzają
pogrzeb, odnoszą do dostojnych zwłok.
- A pańska żona?
- Udział mojej żony w tym smutnym
obrzędzie był raczej natury artystycznej.
Moja żona była kiedyś aktorką i grywała
żałośliwe i rzewne role. Matka, której
jednego dnia umarło siedmioro dzieci nie
potrafi tak zapłakać, jak to bez
najmniejszego powodu potrafi ta genialna
kobieta… Czy pan pozwoli, że poślę jej
szklaneczkę tego podłego wina. Należy się
to jej talentowi…
- Ależ proszę, całą butelkę!
- Dziękuję panu. Butelka w istocie
większą jej sprawi radość, niż taki
naparstek. Niech to będzie zapłata za jej
rzewne łzy, którymi skropiła wujowi
pańskiemu drogę do wieczności.
- Ale skąd te łzy?
- Właśnie chcę panu powiedzieć.
Dostojny i czcigodny nieboszczyk jak panu
pewnie wiadomo, nie odznaczał się zbytnią
hojnością. Sądzę, że nie obrażę pańskiego
bliskiego krewnego, jeśli powiem obrazowo,
że pies byłby go nawet opuścił, nie mogąc w
domu pana znaleźć kości do ogryzienia,
gdyż pan czynił to sam.
Pokiwałem smutnie głową.
- Tak, panie - mówił dyrektor - ponieważ
nikt nie wiedział, że pan przyjedzie, aby
oddać ostatnią przysługę temu zacnemu
człowiekowi…
- Bynajmniej! Ja przyjechałem po
spadek!
- Jest to też pewna forma serdecznej
pamięci o umarłym, który musiał odczuć
żywą przyjemność, że majątek jego zabierze
człowiek tak bardzo miły jak pan.
- Niech będzie!
- Ponieważ tedy szlachetny nieboszczyk
chciał mieć pogrzeb wystawny, widocznie
dlatego, że się wstydził życia i zostawił u
rejenta niemałą sumę na tę uroczystość,
zaangażowałem moją żonę do wylania
możliwie jak największej ilości łez. Myślę, że
wywiązała się ona doskonale z roli swojej
smutnej i raniącej serce. Czy pan był
zadowolony?
- Niech pan podziękuje swojej małżonce.
Płakała tak rzewnie, jak gdyby to ona
dostała spadek, a nie ja…
- Dziękuję panu, mówi przez pana
artysta… Ale, jeśli pan pozwoli, powrócę za
pół godziny, gdyż teraz muszę iść na
estradę. Zobaczy pan niezwykłe sztuki
magiczne.
- Czekam z niecierpliwością!
- Do widzenia!
Pan dyrektor, powłócząc za sobą lewą
nogę, grubo dziwacznym butem
sztukowaną, poszedł na estradę. Wygłosił
krótką przemowę do publiczności, już
przyzwoicie urżniętej, która go przywitała
oklaskami jak starego znajomego. Skłonił
się jednak tylko mnie.
Co za wyborny człowiek! Przedsiębiorca
pogrzebowy, dyrektor kabaretu, czarny
magik, dusza zdaje mi się przez pół błazna,
przez pół smutnego człowieka, idiotycznie
szczery, bombastyczny i skromny, haniebnie
ironiczny. Patrzyłem ciekawie, co potrafi
jako sztukmistrz. Pokazał z początku kilka
sztuczek, które się widuje w każdym
podlejszym cyrku, z kartami, pierścionkami i
zegarkami, pożyczanymi niechętnie przez
publiczność; po czym wyjmował z ust
płonące pakuły, dymił jak lokomotywa,
przecudownie udawał głosy zwierząt i
ptaków, wreszcie pokazał sztuczkę
niebywałą i trudną; zniknął na mgnienie oka
i zaraz się ukazał. Nie byłem pijany i
przetarłem palcami oczy, chcąc się
przekonać, czy nie śpię albo czy nie uległem
sugestii. Dyrektor dojrzał ten ruch z estrady
i uśmiechnął się do mnie.
Publiczność oklaskiwała go z lękliwym
zapałem.
Ja - przyznaję - zdumiony byłem
doskonałą precyzją tego szarlataństwa,
toteż zupełnie szczerze oklaskiwałem
mojego przygodnego przyjaciela i składałem
mu żywym tonem życzenia, kiedy powrócił
do mojego stolika.
- Sztuczka pańska ze zniknięciem, bez
żadnych zasłon i bez parawanów, jest
znakomita. Jak się to robi?
- Po prostu, znika się.
- Ale jak?
- To trudno wyjaśnić. Właściwie to nie
jest żadna sztuka: zniknąć. Tyle rzeczy znika
na świecie, majątki, ludzie, żony, kochanki i
nikt się nie dziwi. Moja sztuczka jest
dlatego dziwna, że ja się ukazuję z
powrotem. Mnie wolno, bo to w kabarecie.
Wielu jednak ludzi ze straszliwym, nieco
gwałtownym spotkałoby się przyjęciem
gdyby, raz zniknąwszy, ukazali się z
powrotem. Gdyby tak szlachetny wuj
pański, który zniknął w wieczności… Ach, ja
tylko żartuję, niech się pan łaskawie nie
gniewa. Stamtąd mało kto powraca…
- Mało kto? Stamtąd chyba nikt nie
powraca!
- Tak ściśle tego powiedzieć nie można.
Ale, wracając do dalszych tematów - jest
jedna osoba na świecie, którą bym chętnie
nauczył sztuki znikania, nie nauczywszy jej
sztuki powrotu… Niech pan nie patrzy w
stronę bufetu… Ostrożnie! Gdyby tak, och,
ona… Moja żona…
- Ach!
- Żona moja jest aniołem, drogi panie…
Ale w życiu to i anioł, widzi pan…
- Napijmy się! - rzekłem czym prędzej -
pan się robi ponury…
- Owszem, jeśli pan łaskaw, to się
chętnie napiję. Za chwilę będzie tu pusto.
Czy panu się bardzo śpieszy?
- Wyjeżdżam o ósmej jutro, a spać mi się
nie chce. Chętnie z panem pogadam.
- Ja jeszcze chętniej. Ale, niech się pan
nie gniewa za moją bezczelność, czy mogę
mojej żonie posłać w pańskim imieniu coś
do wypicia?
- Ależ najchętniej! Kelner wino!
- Może nie wino? Coś silniejszego…
Butelkę rumu na przykład?
- Rumu? Kobiecie? Butelkę?!
- Ach, ona wytrzyma. Jest to istota
łagodna, ale silna. Silny trunek działa na nią
zresztą kojąco… Do rumu czuje specjalną
predylekcję, bo ją rozmarza. Ja także, jeśli
pan pozwoli, i panu też radziłbym zmienić to
obrzydliwe wino na coś mniej obrzydliwego.
- Koniak?
- Pan niech pije koniak, a ja - jeśli wolno
- proszę o wódkę. Czystą, zwyczajną wódkę.
Kazałem podać. Mój wuj obrócił się w
grobie i sieknął - najwyraźniej słyszałem.
- Wódka - ględził miły ten człowiek - ma
wiele szlachetnych właściwości: uśmierza
bóle, podnieca temperament, porusza
leniwą, ciężką krew północną. Poza tym
przypomina kryształ źródlanej wody, więc
może dlatego niewinni Sarmaci tak ją lubią.
U nas więcej zimy niż lata, więcej lodu niż
słońca. A wódka to jest roztopiony lód.
Każdy naród pije w tym sensie. Włoch i
Francuz pije roztopione na złoto słońce, my
lód. Dlatego Polak tak się prześlizguje po
życiu jak na łyżwach i dlatego się tak często
zatacza, bo mu ślisko. Smutek Polaka jest
tak gorący, że go musi oziębić wódką,
smutek innych narodów jest zimny, więc go
podlewają winem. My jednak mamy tę
niezaprzeczoną wyższość nad każdym
narodem świata, że potrafimy pić wszystko.
Pod tym względem mamy genialne
zdolności. Gdyby Hiszpan wypił butelkę
czystej, umarłby w mękach, a Polaka
podnieci to tylko do wypicia hiszpańskiego
wina. Mocny naród i ochoczy do wypicia.
Trzeba bowiem umieć pić. Widok pijanego
na wesoło Polaka jest krzepiący. Co za siła,
panie drogi, jaka wytrzymałość i jaka
otwartość! Anglik pije jak rzezimieszek, po
kryjomu, nieładnie. Z tego powodu mam dla
tego narodu uczciwą pogardę. Francuz pije
prześlicznie, Niemiec brzydko. Jak mogło
piwo zwyciężyć wspaniałą, i bohaterską moc
wina? To śmieszne. Zaczyna mnie też
martwić nie na żarty powolne przywykanie
Francuzów do piwa. Och, to są niedobre i
niebezpieczne rzeczy! Myślę o napisaniu
odezwy publicznej do Francuzów, aby pili
tylko wino, a piwo będzie obłożone
narodową klątwą. W ręce pańskie!
- Dziękuję! Ten koniak jest rodem z
piekła.
- Z piekła? Niech pan nie myśli, że
wszystko, co jest rodem z piekła, jest złe.
Wyjąwszy oczywiście kobiety. Myślę jednak,
że i piekło samo tego nie chciało, co w
imieniu jego potrafi uczynić kobieta. Ha!
- Czyż nie ma kobiet niebiańskich?
- Są, oczywiście, że są. Ileż razy diabeł
przybiera postać anioła! Jest to jeden z
najstarszych i najbardziej banalnych
podstępów piekielnych. A propos piekła:
moja żona kłania się panu, bo już odchodzi.
Pan pozwoli, że poproszę ją o urlop i
pożegnam ją w pańskim imieniu.
- Gdzie państwo mieszkają?
- W tym lokalu, że tak powiem: w
przedsionku świątyni sztuki. Ot, tam za tą
kotarą są drzwi, które prowadzą do naszych
apartamentów. Są one dość skromne, bo
przerobione ze składu na rupiecie, z tego
powodu panuje tam zapach muzealny, choć
jedynym okazem starożytnej sztuki jest tam
moja dostojna małżonka.
- Proszę jej złożyć moje uszanowanie!
- Dziękuję. Pańska uprzejmość jest tak
wielka, że chce uczcić potwora.
- Ależ, panie! Jakże można…
- Można, panie - odrzekł on
melancholijnie - Egipcjanie mieli świętego
krokodyla, a ja mam moją żonę… Za chwile
wracam!
Miły człowiek pokusztykał w stronę
swoich „apartamentów”.
Na sali, oddychającej ciężko wyziewami
fuzlu, dymu cygar i tym zapachem tłustej
ścierki, którego z podobnego lokalu nigdy
nie wypłoszy najsilniejszy nawet strumień
świeżego powietrza, nie było już nikogo.
Rzezimieszek w straszliwym fraku obliczał w
kącie przy stoliku wpływy z targu. Kazałem
mu podać większą ilość alkoholu,
uregulowałem z góry rachunek i poprosiłem,
aby poszedł sobie do diabła, a pan dyrektor
sam zgasi światła i pozamyka wejścia.
Zostałem sam. Zdawało mi się
wprawdzie, że wychudzony i zielonkawy
duch mojego wuja wypłynął spoza falistego
pieca, zbliżył się ku mnie, długim palcem
policzył butelki, po czym westchnął tak
głęboko, jak duch ojca Hamleta w teatrze na
prowincji.
Ale mi się tylko zdawało.
Byłem sam, a duch musiał się urodzić w
butelce koniaku. Patrzyłem w stronę, skąd
miał wrócić pan dyrektor. Słychać tam było
niejakie wrzaski mocno podniesione i miły
głos mojego współbiesiadnika.
- Rum działa! - pomyślałem wesoło.
Nagle krzyknąłem. Dyrektor siedział
obok mnie przy stoliku.
- Otóż jestem! - rzekł smętnie.
Nie widziałem, żeby wychodził z drzwi,
dość odległych, w ogóle nic nie widziałem.
- Jak? Skąd pan się tu wziął? - szepnąłem
niemal z lękiem.
- Zjawiłem się dość szybko, co pana
pewnie dziwi, gdyby pan jednak mógł być
obecny przy rozmowie mojej z żoną,
dziwiłby się pan, że tak powoli stamtąd
wyszedłem… A propos! Jest pan
człowiekiem pełnym taktu i doskonałych
manier. Muszę więc pana zapytać otwarcie,
czy nie budzi w panu wstrętu fakt dość
smutny, że będzie pan siedział przy jednym
stole z człowiekiem, który przed chwilą
został spoliczkowany?
- Pan?
- Wolałbym, ażeby to mógł być ktoś inny,
ale nie było innej ofiary.
- Żona? To aż tak gwałtownie? Po cóż jej
pan kazał pić rum?
- Bez rumu byłoby gorzej, rum zaś odjął
jej mocnym nogom pewność ruchów, a
silnym jej ruchom odjął tęgość i
sprężystość, tak że zostałem obrażony dość
lekko, raczej na duszy, niż na ciele.
- Biedny pan jest człowiek, drogi panie…
- Pańskie współczucie wylewa na moją
steraną głowę najcudowniejsze balsamy. Od
stu milionów lat nie było mi tak dobrze i tak
radośnie. Dziękuję panu z całego serca.
Przebywam ciągle wśród takiej hołoty, że
godzina, spędzona z człowiekiem tak
nienagannych manier, z człowiekiem o takiej
jak pan wzniosłości ducha, jest dla mnie
wiekiem szczęścia.
- Niech pan pije!
- Dziękuję! Nawet to paskudztwo wydaje
mi się płynem przedziwnego smaku.
Uczyńmy je nieco mocniejszym!
Podniósł do ust szklankę wódki i w tej
chwili, kiedy ją zbliżał do ust, stało się coś
strasznego; oczy jego pozieleniały, twarz
stała się szara, a ze szklanki buchnął
płomień siny i jadowity. Dyrektor pić go
począł z lubością i wypił do dna.
Porwałem się z krzesła. Głowa moja
zmieniła się nagłe w szczotkę do
czyszczenia ubrania, tak przeraźliwy strach
podniósł moje włosy. Chciałem uciekać!
- Co?… co… to było?… - wyjąkałem.
- Jedni lubią zimne, drudzy gorące! -
rzekł dyrektor takim głosem, jak gdyby
wydobywał go z brzucha. - Co pana tak
zdumiało?
- Kto pan jest, na Boga! Kto pan jest? -
krzyknąłem zduszonym głosem.
Nagle lampy przygasły jak w teatrze,
zrobiło się bardzo cicho a dyrektor,
podniósłszy się z krzesła, rzekł z ukłonem:
- Diabeł, ale do pańskich usług…
Coś mnie schwyciło za gardło, tak że mi
brakło powietrza, czułem, że oczy moje
wyłażą z orbit, serce poderwało się i zaczęło
się dobijać do piersi, jak uciekający z pożaru
człowiek dobija się do drzwi, nogi uginały
się pode mną, jakbym zapadał w bagno; o
włosach już nic nie wiedziałem, we wnętrzu
głowy poczułem zimno dotkliwe, strach
bowiem ściął mi mózg w bryłę lodu.
Straszliwy człowiek nagle posmutniał.
Zgasił oczy jak zielone latarenki, na twarz
wróciły mu zwykłe kolory. Lampy zajaśniały.
I zaczął mówić z melancholią:
- Otóż to! Otóż to? I pan się przestraszył,
nawet pan! Jest mi niezmiernie przykro, o
nie umiem panu tego wyrazić, jak bardzo mi
przykro. Niechże się pan uspokoi i
usiądzie…
Zbliżył się ku mnie i siłą posadził na
krześle. Dusza moja uciekła jak jelonek,
opasłe ciało nie było w stanie uczynić
najmniejszego ruchu. Wodziłem za nim
wzrokiem zdumionym, przelękłym, na pół
zwariowanym. W uszach mi szumiało. Serce
uspokajało się powoli widząc, że mu się
żadna krzywda nie dzieje. Miałem wrażenie,
że ktoś mówi do mnie z oddali, jakby przez
tubę.
A on mówił:
- To są skutki straszenia dzieci diabłem. I
niech mi pan powie, co we mnie jest
strasznego? Taki sam jestem jak inni, trochę
tylko brzydszy…
- Oczy!… - powiedziało coś we mnie, ale
nie ja.
- Oczy?… Trochę mi zabłysły. A u ludzi nie
widział pan błyszczących albo zielonych
oczu?
- Noga… - powiedziało znów coś we
mnie, bez mojego wyraźnego współudziału.
- Noga? No, cóż? Trochę nieforemna.-
Trudno, drogi panie, kopyto. Wolę jednak
moje diable kopyto, niż niektóre ludzkie
nogi. Wie pan, co to jest podolska stopa?
Otóż ja wolę moje kopyto. W każdym razie
jest ono raczej końskie niż ośle, które się
dzisiaj zdarza u ludzi. I cóż nadzwyczajnego
w mojej nodze?
- Pan pił ogień!… - rzekłem konającym
głosem.
- Gdyby pan to mógł znieść, piłby pan
także w ten sam sposób. Pozwoli pan, ale
nawet diabeł nie może znieść wyrobionego z
kartofli przez ludzi paskudztwa w jego
niezmienionej postaci. Wolę już w ognistej
formie. No! no! Spokojnie, spokojnie… Nie
taki diabeł straszny. Prawda?
- Prawda…
- I już się pan nie boi?
- Coraz mniej…
- Więc bez trwogi i jasno patrząc na
rzeczy, widzi pan teraz, jak brzydkich
sposobów od wieków używa konkurencja do
pohańbienia diabła. A czarny, a ma rogi, a
wściekły, a z gęby bucha mu płomień, a
czyha na duszę ludzką… Panie! Ja w życiu
moim nie zrobiłem nikomu nic złego. Cóż ja
zresztą mogę, biedny, niezłośliwy diabeł
wobec człowieka? Za to ile diabeł potrafi
wycierpieć od człowieka, tego nikt by nie
zliczył… Jakże tam z samopoczuciem?
- Coraz lepiej, tylko niech pan nie robi
żadnych sztuk!
- Cha! cha! - zaśmiał się diabeł - mój
repertuar jest mocno ograniczony.
Wszystkie moje sztuki pokażę panu na
żądanie. Kilka pan już widział zresztą.
Napijmy się!
- Napijmy się! Z panem rozmawia się
bardzo miło. Jednak bardzo mnie pan
przestraszył.
- Przysięgam panu, że przestraszyłby się
pan tak samo, gdyby pan nagle ujrzał
anioła. Tylko, że go pan nie zobaczy. Diabeł
jest to istota bliższa człowieka, bardziej
ciekawa życia i bardziej towarzyska. Anioł,
panie, to jest hrabia, arystokrata,
stworzenie subtelne i delikatne, więc
niechętnie wchodzi w ziemską atmosferę,
która, prawdę powiedziawszy, brzydko
pachnie. A diabeł, zdrowy cham, brat łata,
dobry kompan, stary znajomy, bez fochów,
bez min, bez pretensji wlezie wszędzie i
wszędzie mu dobrze. Przy tym aniołowi
bardzo jest trudno pokazać się wśród ludzi;
musi bowiem przybrać kształt poetyczny,
rzewny i nadobny, musi być młodzieńcem z
pięknymi lokami, z długą laską w ręku, biało
ubrany. Niech pan sobie wyobrazi
pojawienie się takiej cudownie rzewnej
istoty w ludzkim, szarym tłumie! A diabeł,
drogi panie, tak jest podobny do człowieka,
a raczej człowiek tak jest podobny do
diabła, że najbystrzejsze nawet oko ich od
siebie nie odróżni. Czy pan byłby się
domyślił, kim jestem, gdybym panu tego nie
powiedział?
- Być może, że nie… chociaż pańskie
nagłe pojawienie się…
- W kinematografie robią jeszcze lepsze
sztuki…
- Więc niech mi pan powie… Nie wiem,
czy wolno?
- Dumny jestem z tego, że pan pyta
diabła o pozwolenie i że pan tak doskonale
przestrzega form. Zazwyczaj pędza się
nieszczęsnego diabła jak psa. Proszę, niech
pan raczy zadawać mi pytania.
- Skąd się pan tu wziął? Dlaczego tu i
dlaczego w tej postaci? Przecież pan, istota
potężna…
- Potężna? Och, młody, miły panie!
Jakież fałszywe informacje! Co pan nazywa
potęgą? To, że potrafię oczy zrobić na
zielono? Albo, że piję wódkę z ogniem?
Pierwszy lepszy uczciwie fachowy pijaczyna
zrobi to samo. Umiem wprawdzie wiele
sztuk w podobnym rodzaju, znacznie
efektowniejszych, ale i na tym koniec. To są
środki, drogi panie, mniej lub więcej
zręczne, mniej lub więcej dowcipne
sposoby…
- Do czego?
- Do utrzymania dobrego imienia firmy.
Piekło jest w stanie bankructwa. Człowiek
zaczyna być mądrzejszy, sprytniejszy i
zręczniejszy od diabła.
- Niemożliwe!
- Niestety, ale możliwe. Tę garstkę
pozornych tajemnic, których diabeł używał,
aby sobie zapewnić poszanowanie i jaką
taką pozycję w świecie, człowiek odgadnął
już prawie zupełnie. Żaden patent nas nie
chroni, drogi panie! A niech pan pomyśli,
jak się piekło musiało wysilać, aby swoje
sztuczki otoczyć nimbem cudowności, grozy,
albo straszliwości. Trzeba było awantur z
Łysą Górą, z miotłą, z czarownicami, z
kozłem, z mopsem, z dwunastą godziną, z
namaszczaniem się zaczarowanymi
maściami, z wylatywaniem przez komin. A
skutek? Skutek był taki, że jaka łaciata,
stara krowa w jakiejś wsi przestała dawać
mleko i trzeba było spławić czarownicę.
Hajże wtedy na diabła! Czy to się panu
wszystko nie wydaje dziś śmieszne?
Czarownice! Każda aktorka starczy za
wszystkie spalone czarownice.
- Niestety…
- Albo z tym lataniem, drogi panie.
Diabeł latał na rozpostartej płachcie, latał
niezręcznie, niewygodnie i w dość
groteskowy sposób. Niech pan teraz
pomyśli, z jaką zawiścią patrzeć musi diabeł
na aeroplan. I niech się pan zastanowi, że
jednak diabeł nie potrafił w przeciągu
niewielu chwil oblecieć ziemi dookoła
świata… A radio? Panie, człowiek jest
straszliwy! Człowiek zgubi diabła, co
mówię? Już go zgubił..
- Co też pan mówi?
- Mówię z goryczą, lecz mówię prawdę.
Metody diabelskie człowiek udoskonalił i
sprecyzował. Diabeł musi się pocić, klecić
niebywałą intrygę, używać do niej
dziesiątków ludzi, wysilać dowcip, aby na
przykład sklecić oszczerstwo. Wtedy wpada
w szał radości, że jest genialny i że potrafił
dokazać tego, że jeden człowiek oczernił
drugiego. Ha! Niech pan teraz weźmie do
ręki byle gazetę i niech pan powie, kto
lepiej potrafi, diabeł, czy człowiek, człowiek
ze stu wierszami druku!
- W istocie, pan mnie zdumiewa!
- Zdumiał bym pana więcej, lecz trzeba
by na to długiego czasu i niebywałej ilości
wina, aby go uprzyjemnić, by panu wykazać
bankructwo diabła, istoty pożytecznej i
pożądanej…
- Pożytecznej? Pożądanej?
- Tak panie! Jak pewne ciałka w
organizmie ludzkim, tak diabeł konieczny
był w organizmie świata. Diabeł wytwarzał
ruch, życie, temperament, wprowadzał życie
w stan wrzenia, podniecał umysł i na
nieszczęście swoje zaprawiał człowieka do
walki ze wszystkim tępym, nieruchawym i
bezpłodnym. Diabeł nauczył Kaina wojny,
prawda! - Noego pijaństwa - prawda! - ale
Greka nauczył rzeźby, a Horacego pisania
wierszy o sztuce kochania. Borgiowie to
były diabły, przyrządzające truciznę, ale
Szekspir był też diabłem, który wiedział o
człowieku więcej, niż najuczeńszy diabeł z
fachu. Wolter był to diabeł straszliwy,
złośliwy i dowcipny, Napoleon był to diabeł
wspaniały i pyszny. To wszystko kość z kości
naszej. Piekło było chmurą, ciężką i
niekształtną, ponurą, brzuchatą i ciężarną,
a ci ludzie to były błyskawice z tej chmury.
My umieliśmy zbierać materiały, oni,
wykorzystując nas i naszą głupotę, robili z
tego swoje niesłychane kariery. Człowiek
nas okradał zawsze z pomysłów, z idei i
wynalazków. Okradał też i niebo, ukradłszy
mu piorun.
- Czemu pozwalacie na to?
- Pan zapomina, że jesteśmy pod
kuratelą i że nie mamy prawa jawnej
reprezentacji. W lesie życia uprawiamy
jedynie kłusownictwo, myśliwym zaś,
polującym jawnie i precyzyjną bronią jest
człowiek.
- Biedne diabły!
- Dziękuję panu za dobre słowo… To, co
panu mówię, jest powiedziane z grubsza;
odmalowałem panu tragedię diabła w
ogólnych zarysach. Traktując rzecz
dokładnie, rozpatrując ideę diabelską w jej
olbrzymim rozroście, we wszystkich
przejawach życia, trzeba by napisać tomy,
mówić o tym przez całe lata z katedry.
Zresztą cóż ja wiem? Nic. Jestem diabłem
siedemdziesiątego stopnia, więc diabłem
lichym i mizernym. Musi pan wiedzieć, że
wszelki ezoteryzm brał stopniowanie w
hierarchii wtajemniczeń z systemu naszego.
Ja tedy jestem diabelskim pachołkiem,
proletariuszem piekła, muszę dodać:
inteligentnym proletariuszem…
- Miałem zaszczyt już to zauważyć…
- Och! jestem wzruszony… Są jednak
diabły wybitne, mądre, są genialne. Ci by
potrafili panu wykazać, co i ile zawdzięcza
nam człowiek, najbardziej chytra istota we
wszechświecie.
- Pozwoli pan jednak zapytać: pan ludzi
nienawidzi?
- To za wiele powiedziane. Ja się ludzi
boję, a nie bardzo kocha się tego, kogo się
lęka.
- Dlaczegóż pan nosi postać ludzką?
Czemu pan siedzi tutaj ze mną i żyje moim
życiem?
- To konieczność, proszę pana, i to jest
moja przeraźliwa tragedia. Zostałem z
piekła wydalony…
- Wydalony? Z piekła? Pan żartuje!
Piekło niczego nie oddaje.
- Jest to jeszcze jedna fałszywa o piekle
legenda. Zostałem w istocie pozbawiony
prawa zamieszkiwania w piekle. Stąd mój
smutek i moja nostalgia. Wszystkiemu jest winna
redukcja.
- Cha! cha! cha!
- Śmiech pański rani moje serce. Ja
bynajmniej nie żartuję. W piekle nastąpiła
redukcja.
- Czemu?
- W piekle są bezrobotni, proszę pana.
Wytłumaczę to panu w dwóch słowach.
Otóż, widzi pan, kiedy świat jako tako
uprawiał cnotę, czyli jak się u was mówi, żył
„po bożemu”, było u nas dość pusto. Trzeba
było zdobywać ludzi, trzeba było zabiegać,
robić starania, wyprawy, połowy. Diabłów
wysyłano na świat jako komiwojażerów i
diabli wychodzili z siódmej skóry, aby
zdobyć kogoś dla pieklą. Rozumie pan?…
- Rzecz nie jest trudna do pojęcia.
- I ja, choć diabeł najniższej rangi,
miałem zajęcie, nawet dużo zajęcia. Raz
przez lat siedem kusiłem kasjera, aby
okradł kasę. Pół roku trzeba było w tych
dobrych czasach namawiać panienkę, aby
się zapomniała. A dziś? Dzisiaj, drogi panie,
do piekła zdąża tłum - sam, z własnej woli,
obrzydliwy tłum, ludzie nowi,
nieinteresujący, ze złymi manierami,
pachnący źle, źle ubrani, nijacy. Po cóż tu
diabeł? Co drugi człowiek nauczył się kraść,
co trzeci oszukiwać, co czwarty robić
najbrudniejsze interesy, a każdy gra na
giełdzie. Proszę pana! Przed dziesięciu laty
na lekarstwo nie znalazł pan w piekle
kupca. Niech pan pójdzie i zobaczy teraz…
- Pozwoli pan, że nie pójdę - wierzę na
słowo.
- Ach, tak się to tylko mówi. Pan ma
jeszcze czas. Ale powiem panu rzecz
dziwniejszą. Oto rarytasem w piekle był
polski szewc.
- Nie może być!
- Tak jednak było. Był to naród twardy,
uczciwy, pobożny i dzielny. Łatwiej było o
kardynała w piekle, niż o takiego szewca.
- A dziś?
- Może pan z szewców w piekle wystawić
armię. Strach, co się robi z tymi ludźmi. Za
szewcami przyszli krawcy, za krawcami inni.
Więc cóż ma do roboty diabeł? Nic. Chyba
utrzymywać porządek u wejścia, aby się
hołota zbytnio nie pchała. Nigdy piekło nie
wyglądało hołotniej, niż teraz. Toteż połowę
diabłów niższej kategorii diabli wzięli, to
jest, chciałem powiedzieć - zwolniono i
rzucono na bruk. Na bruk, to znaczy,
przeniesiono nas na ziemię, gdzie jest płacz
i zgrzytanie zębów. W ten sposób i ja się tu
dostałem, i płaczę.
- Tak panu źle?
- Źle? Panie, ja jestem
najnieszczęśliwszą istotą na ziemi.
- No, no, no!
- Nie wierzy pan? Przecie pan widzi,
czym jestem i gdzie jestem! W parszywym,
zabłoconym mieście i pokazuję sztuki w
kabarecie.
- Widzę, ale nie rozumiem. Z pańskimi
sztukami i pańską inteligencją może pan żyć
jak książę w Paryżu.
- Nie, panie, nie mogę. Moje głupie
szarlataństwa są dobre dla tej hołoty,
trudniejsze rzeczy też tylko dla niej. W
Paryżu zbytnio by się mną zainteresowano,
co byłoby dla mnie niezbyt bezpieczne.
Zresztą siedzą tam diabły całym tłumem,
wszystko gnało do wielkich miast. Kilku
znalazło miejsce w dyplomacji, wielu
otworzyło knajpy i domy gry. Ja jestem
skromny i nie jestem dość przygotowany do
wielkiego życia. Tu wegetuję, zacisnąwszy
zęby. Tu zresztą przedtem byt teren mojego
działania, znam kraj i ludzi. Ryzykować nie
chcę, zresztą zżarta mnie tęsknota za
piekłem. Dość już i tu miałem przejść.
- To pan nie od początku w takiej
poniewierce?
- Nie. Próbowałem rozmaitych zawodów.
Z tym była pewna trudność, bo jak pan
widzi, ta moja nieszczęsna noga bardzo mi
przeszkadza; z taką nogą nie mogę być
listonoszem, posłańcem, aktorem,
śpiewakiem, cyklistą, żołnierzem, nie mogę
być nauczycielem tańca - wiele zawodów
jest dla mnie zamkniętych. Pracowałem
więc na sto innych sposobów i zarobiłem
trochę grosza.
- To doskonale!
- Niestety! Przystąpiłem do spółki z
jednym człowiekiem i człowiek mnie okradł.
Grałem potem na giełdzie i poszedłem z
kwitkiem. Jestem zrujnowany i ot, jak teraz
pracuję. Płakać mi się chce, ile razy wyłażę
na tę estradę.
- Przepraszam pana! Pozwolę sobie, ale
niech się pan nie gniewa…
- Niech pan mówi…
- Otóż z pańskim sprytem, z pańską
fenomenalną zręcznością, z pańską
diabelską umiejętnością znikania, mógłby
pan…
- Co? śmiało! śmiało!
- Mógłby pan zrobić majątek, jaki by się
panu podobało!
- W jaki sposób?
- W jaki? No!… W najprostszy… Pierwszy lepszy
bank… Rozumie pan… Pierwsza z brzegu kasa…
Pierwszy w ulicy
jubiler…
- Co takiego?
- Niech się pan nie gniewa, ale to
przecież takie proste…
- Nie, panie! To nie jest proste. Nie
gniewam się, bo to mówi człowiek. Człowiek
nie wyobraża sobie, żeby nie można było i
że nie należałoby skorzystać z pewnych
zalet diabelskich. Ale, widzi pan, diabeł nie
kradnie, choć okradają diabła. W pakcie z
człowiekiem zawsze człowiek oszukiwał
diabła nigdy na odwrót. Diabeł wierzył w
ludzkie słowo, człowiek uważał, że nie
należy go dotrzymywać. Miał łatwą ucieczkę
i zawsze uciekał. Diabeł jednak przestrzega
prawideł honoru. Honor nie pozwala kraść.
- Przepraszam pana bardzo…
- Ach, nie ma za co. Pan nie mógł myśleć
inaczej. O diabłach nikt nigdy dobrze nie
myślał. Wiele rzeczy ludzkich napełnia mnie
boleścią, wiele rzeczy mnie śmieszy, wiele
irytuje. Najbardziej jednak psuje mi żółć
nawyk człowieka do pomiatania diabłem.
Człowiek sam nie wie, po co i dlaczego sypie
z gęby swoje niemądre powiedzenia o
diable. Na każdym kroku może pan
usłyszeć: „Idź do diabła!” - „niech cię diabli
porwą!” - ,,czarci syn!” - „diabelskie
nasienie”; piękna w swojej grozie góra
będzie zawsze „czarcią górą”,
niebezpieczna przełęcz „diabelskim
przesmykiem”. Niech będzie! Jedno jest
głupie, drugie, owszem, wypływa z podziwu
dla diabła. Niech mi pan jednak wytłumaczy,
skąd się wzięło powiedzenie „szatański
uśmiech”? - albo ,,zaśmiał się jak szatan”?
- W istocie, nie wiem…
- Ja wiem. Człowiek swoje wiadomości o
diable czerpie z opery. Idiota aktor, robi w
niej diabła i wydobywa z brzucha rechot
żabi, który nazywa się „diabelskim”
śmiechem albo „piekielnym” śmiechem.
- A jakżeż śmieje się diabeł?
- Diabeł nie śmieje się nigdy. Nie ma we
wszechświecie istoty badziej smutnej, nie
ma nigdzie istoty bardziej zbolałej, do głębi
serca smętnej niż diabeł. Dlaczego? Są to
już sprawy nie do towarzyskiej rozmowy.
Zostawmy to. Otóż, wracając do mojej
historii, jest jeszcze jedna trudność w moim
życiu: nie mam dokumentów. Jak pan to
łatwo rozumie, nie jestem ochrzczony, więc
nie mam metryki. Na świecie znalazłem się
w gotowej postaci, w tej w jakiej mnie pan
ogląda, więc nie mam żadnego osobistego
dowodu.
Uśmiechnąłem się, ale nic już nie
powiedziałem. Diabeł zauważył mój uśmiech
i odpowiedział na jego treść.
- Sfałszować? Nic łatwiejszego, ale, jak
już panu powiedziałem, mam wstręt do
oszustwa. Można żyć i bez dokumentów, a
rzecz prosta, że łatwiej się uda w małym
mieście, gdzie na to mało zwracają uwagi,
niż w wielkim, gdzie ludzie wszystkiego są
ciekawi…
- W jakiż sposób - przerwałem - nie
mając metryki, mógł się pan ożenić? Ślub
zresztą bierze się zazwyczaj w kościele…
- Panie! Łatwiej o żonę niż o dokumenty.
Toteż uroczystej ceremonii mojego ślubu nie
tylko nikt nie uwiecznił w aktach, ale też
nikt jej nie oglądał. Moja żona spadła mi,
rzec można, z nieba… A ponieważ trudno
było żądać od niebios, żeby mnie obrzucały
z góry błogosławieństwem i szczęściem,
toteż spadło mi z góry najsroższe z
nieszczęść.
- Ach, a takie dzikie stadło nie jest
oszustwem?
- Bynajmniej! Jest to uczciwy interes,
tylko że bez zwyczajowej aprobaty. Czasem
to właśnie ślub jest ohydnym oszustwem,
bo przy ślubie składa się przysięgę, o której
wie się z góry, że się jej nie dotrzyma.
Zresztą w sprawach miłości, tam gdzie ona
sprzęga dwoje ludzi, nie ma nigdy oszustwa.
Ludzie, a ja jestem człowiekiem, nigdy nie
oszukują się, kiedy się schodzą, zaczynają
to robić dopiero, kiedy się zeszli.
- Pan kochał swoją - żonę?
- Jestem w głębi serca sentymentalny…
- A czy ona wie, kim pan jest?
- Nie. Nie przypuszcza, że jestem
diabłem, gdyż w takim razie miałaby dla
mnie trochę więcej szacunku albo czułaby
przede mną trwogę.
- Nic z tego nie czuje?
- Jeżeli uporczywe uderzanie
przedmiotem przyzwoicie ciężkim po głowie
jest dowodem szacunku, w takim razie
jestem najbardziej szanowanym mężem.
- Po cóż pan to cierpi?
- Jestem człowiekiem, panie. Diabeł się
we mnie buntuje, a człowiek pokorny cierpi.
Zresztą romantyczny żywot wedle ludzkich
pojęć, ta osobliwa miłość, której mi ta
kobieta daje dowody, miłość nieco chmurna,
nieco zbyt gwałtowna i bolesna, jest moją
jedyną rozrywką. Poniewierany jak
człowiek, zapominam, że jestem wolnym
diabłem. Cierpienie moje jest mniejsze,
tęsknota moja pozwala się zagłuszyć
wrzaskiem tej baby.
- Nadzwyczajne! Pan tak tęskni?
- O, tak! Jest mi tak strasznie źle, że nie
śmiem panu tego powiedzieć. Nie mogę żyć
w zaduchu i w bagnie, wśród złodziei i
opryszków, wśród małych świństw i małych,
mizernych łajdactw. Chcę umrzeć!
- Któż panu przeszkadza? Czy tak trudno
o śmierć?
Biedny diabeł spojrzał smutno.
- Bez wątpienia! Łatwo, panu łatwo,
wszystkim łatwo, tylko mnie trudno.
- Boi się pan?
- Co też pan, u licha, wygaduje! Ja
pragnę śmierci, tak jak pan zapewne
pragnie życia, bo inaczej jak przez bramę
śmierci, nie mogę wrócić tam, dokąd pragnę
wrócić z całej duszy, do swoich.
- Ale pana tam nie chcą…
- Zaczyna pan rozumieć sytuację. Tak,
nie chcą mnie tam i nie pozwalają mi
umrzeć. Kiedyś wreszcie to nastąpi, bo
diabeł nie jest człowiekiem, więc nie jest
zawzięty do nieskończoności, kiedyś się
bracia moi ulitują nade mną i pozwolą mi
stąd uciec jak z więzienia.
- Próbował pan umrzeć?
- Rzecz prosta! Myślałem wciąż, wciąż
miałem nadzieję, że już jestem ułaskawiony,
lub że mnie przyjmą, kiedy się u nich zjawię.
Strzelałem do siebie, kula przeszła przez
serce i stłukła szybę. Topiłem się,
zanurzając głowę na całe godziny pod wodą
i było mi tylko bardzo nudno, bo żyłem
wciąż. Mój związek z tą babą nie był też tak
bardzo bezmyślny; chciałem wzruszyć
piekło moją męczarnią i pohańbieniem i
miałem pewne widoki, że czego nie zdziała
najbardziej niezawodny środek na
sprowadzenie śmierci, to jednak zdziałać
potrafi kobieta.
- Rozumowaniu temu niepodobna
odmówić głębokiej bystrości…
- Widzi pan! Jadłem cyjankali jak
cukierki; kładłem się na relsach kolejowych i
tylko wykolejałem pociągi. Stąd mój smutek
i moja melancholia. Chciałem się w rozpaczy
odurzyć, chciałem zapaść w coś, co jest
choćby półśmiercią, w szaleństwo i
przeczytałem wszystko, coście w ostatnich
czasach napisali…
- I nic?
- Jak pan widzi… Nic!
- Nie było mowy o wieszaniu…
- Ależ panie! Ze dwadzieścia razy, nawet
wspominać nie warto. Wisiałem godzinami,
potem mnie zdjęli!…
- Panie?!…
- Służę panu…
- Czy pan mnie uważa za idiotę, czy tylko
za człowieka pijanego?
- Pijany jest pan w stopniu przyzwoitym,
a inteligencja pańska mnie zdumiewa. Nie
ośmieliłbym się zresztą kpić z człowieka, z
którym piję wino. To łączy ściślej, niż
cokolwiek.
- I pan mówi prawdę?
- Powiedziałem panu przecie, że nic
prócz ciała nie ma we mnie ludzkiego.
Przetarłem oczy i straszliwa myśl
przyszła mi do głowy.
- Drogi panie - rzekłem - nie dlatego, abym
panu nie wierzył… tylko dlatego, że jest to
sprawa zdumiewająca…
- Warto zobaczyć, czy tak?
- Otóż właśnie!
- Cóż pan chce, abym czynił? Ma pan
rewolwer?
- Niestety…
- Truciznę?
- Prócz tej, którą pijemy, nie mam.
- Czekaj pan! Jest tu solidny hak na ścianie,
a sznurek się znajdzie. Powieszę się dla
pańskiej przyjemności… Widzę, że jest
jeszcze butelka koniaku, niech pan pozwoli,
abym czego dobrego nie zostawił na
świecie…
Wpadłem w gorączkowy stan
podniecenia. Ten człowiek mówił poważnie.
Pił długo, potem powiada:
- Niech pan westchnie, aby mnie
wreszcie diabli wzięli!…
- Jeśli to panu ma zrobić przyjemność…
Co pan robi, czyś pan oszalał?
- Wieszam się!
- Ja nie pozwolę!
- Panie kochany! Jestem jako tako pijany,
ale wiem, co robię. Niech pan sobie pali
papierosa i patrzy. Jeśli panu będzie nudno
samemu, to mnie pan zdejmie, jeśli pan
zechce odejść, niech pan odejdzie. Rano
żona mnie zdejmie, a ja przyjdę pana
odwiedzić przed wyjazdem. Dobranoc,
tymczasem.
Stałem jak sparaliżowany, patrząc, jak
ten szaleniec przywiązywał sznur do haka,
wylazł na krzesło, w pętlicę sznura włożył
głowę, zacisnął sznur, potem nogą kopnął
krzesło. Nie miałem siły, aby krzyknąć.
Miałem wrażenie, że sznur ścisnął moje
gardło. Co ja uczyniłem, co ja uczyniłem!
Ten biedak wyprężył się, głowę skłonił
na lewo, najformalniejszy wisielec. Z ust nie
schodził mu drwiący śmiech. Oczy miał
zamknięte. Nie wydał żadnego głosu. Wisiał
spokojnie, bo musiał już umrzeć.
Strach mnie obleciał tak lodowaty, że
zadrżałem, jakbym wpadł w wodę. Czułem,
jak się na mojej głowie podnoszą włosy.
Chciałem krzyczeć o pomoc i nie mogłem.
Po co zresztą krzyczeć? Ten straszny trefniś
śmieje się już w piekle. Okropny szarlatan
przypłacił swój głupi żart życiem.
Wytrzeźwiałem i trzeźwo zacząłem
myśleć, że jestem winien śmierci człowieka i
że ja za nią jestem odpowiedzialny. O! o! o!
Widziano, że zostałem z nim sam, widziano
nas pijących.
Historia zaczęła się stawać ponura.
Wobec tego tchórz wylazł z nory mojego
serca. Uciekłem. Chyłkiem, przemyślnie,
czujnie, aby nikt nie zauważył. Strach biegł
za mną, a ja biegłem przed strachem.
Wpadłem do hotelu, zacząłem składać
nerwowo rzeczy. Świt szarzał na szybach.
Pociąg odchodzi za parę godzin. Rozpacz,
rozpacz!
Osłabły, strachem nieustannym pobity,
wiłem się i szalałem. Jeszcze dwie godziny,
jeszcze jedna. Już jest jasny dzień, i już
znaleźli tego tragicznego idiotę, pijaka,
który omamił drugiego pijaka. Za chwilę
będzie u mnie policja.
Ktoś puka do drzwi.
Serce we mnie drgnęło jak nagle
spłoszony w bruździe zając. Chwyciłem ręką
kurczowo krawędź krzesła.
- Policja! - jęknęła we mnie dusza.
Ktoś puka powtórnie, ponieważ zaś nie
odpowiedziałem - wchodzi.
Na wszystkich diabłów wszystkich
piekieł! Zatoczyłem się. Oczy moje wylazły z
orbit. Na czoło moje wyszedł zimny pot.
On, on - we własnej osobie stał na progu
i uśmiechał się drwiąco.
- Przepraszam - rzekł smutno - ale
chciałem dotrzymać obietnicy.
- To pan?
- Cóż dziwnego? Mówiłem panu, że
przyjdę. Trochę mi było smutno, że pan
odszedł z kompanii i lekkomyślnie zostawił
pół butelki płynu. Ale to ludzkie, staram się
to zrozumieć. Gdyby się pan powiesił, ja
bym jednak pana samego nie zostawił…
Niech się pan nie gniewa…
- Strach…
- Rozumiem, rozumiem i nie mówmy o
tym. To drobiazg wobec tego, że mi się
znowu nie udało. Wisiałem parę godzin,
nadaremnie. Panie, ja jestem bardzo
nieszczęśliwy…
Poczułem w duszy wielkie wzruszenie.
Tak, to jest najnieszczęśliwszy człowiek na
świecie. Z mojego wzruszenia wyskoczyła
nagle myśl genialna.
- Panie kochany! - krzyknąłem. - Ma pan
czas?
- Sto, dwieście milionów lat…
- Za pół godziny wyjeżdżam do stolicy,
jedź pan ze mną!
- Moje nieszczęście jest wszędzie to
samo. Po co?
- Czy ja wiem? W wielkim mieście zawsze
łatwiej o śmierć…
- Jadę! - krzyknął dyrektor.
- A pańska żona?
- Na prowincji łatwiej o męża.
W ten sposób stał się miły, stary diabeł
moim towarzyszem. Miałem do niego
niepojętą słabość, lubiłem bardzo tego
kulawego, mądrego biedaka. Polubili go
zresztą wszyscy moi przyjaciele za
uczynność, dowcip i gorzki, ale łagodny
humor.
Próbował parę razy samobójstwa
„wielkomiejskiego”: rzucał się z wysokości
najwyższego piętra najwyższej kamienicy i
tylko psa przestraszył, który uciekł,
przerażony, nie umiejąc sobie zdać sprawy,
skąd spadł ten człowiek, który się podniósł
natychmiast, zaklął i poszedł dalej.
Miałem swoje, dobroczynne plany.
Postępowałem ostrożnie, chytrze i celowo.
Byłoby nudnym opowiadanie, jakimi
drogami doszedłem do tego, że miły ten
diabeł, wlazłszy między wrony literackie,
zaczął krakać jak i one. Mój diabeł został po
roku - autorem dramatycznym. Talent miał,
oczywista, diabelski. Napisał świetną
sztukę. Zaczął żyć z literatury. Cofnąłem mu
wszystkie apanaże. W tym miejscu historia
zaczyna być zajmująca: odmówiono mu
talentu, zarzucono zbytnie pretensje,
napuszoną mądrość, zbyt jadowity dowcip i
powiedziano, że zbyt bezczelnie naśladuje
Shawa. To wszystko powiedziano - mądremu
diabłu, bo był - o, głupi! - Polakiem i pisał
po polsku. Powieść jego odesłano do diabła.
Pyszny poemat pt. „Piekło” uznano za
bzdurę „fałszywie demoniczną”.
Obudziła się w nim pycha wspaniała,
diabeł cierpiał. Spotykały go zniewagi
dotkliwe i jadowite; wywlekano z niego
wnętrzności, napawano rozpaczą.
Odżywione przeze mnie diablisko chudło w
oczach; posiwiał i postarzał. W jednym
piśmie napisano mu, że człowiek, który
zostawia ukochaną żonę na bruku, jest
rzezimieszkiem nie poetą.
I oto diabeł, który połykał cyjankali jak
aspirynę, nie mógł przełknąć tego, co o nim
pisano. Męczył się i cierpiał. Jego diabelską
szlachetność doprowadzono do spazmów.
Nikt wkrótce nie chciał wydawać jego
głupich książek. Przyszedł prosić o pożyczkę
- odmówiłem.
Kiedy go odwiedziłem, (mieszkał na
strychu, mimo głośnego nazwiska) - - leżał
w łóżku, załamany i zbolały. Triumf
pierwszych powodzeń był zbyt wielki, aby
rozczarowanie nie miało być straszne.
Jednej nocy przysłał po mnie.
Był to szkielet, wychudzony głodem,
odarty z mięsa przez rozpacz. Dokoła leżały
stosy rękopisów.
Uśmiechnął się do mnie dobrym
uśmiechem.
- Dziękuję panu! - rzekł cicho. -
Rozumiem teraz, jak mądrze pan pokierował
całą sprawę. Ja dziś umrę… Z głodu… Że też
ja, stary diabeł, nie wpadłem na to dawno,
że aby umrzeć, trzeba tylko zacząć pisać
książki… Och, jaki pan mądry, jaki mądry…
Żeby mnie tylko w piekle przyjęli!… Bo już
nie wytrzymam dłużej…
Chwycił moją rękę i tak umarł, mądrze i
dobrotliwie uśmiechnięty.
Musiał umrzeć naprawdę, bo w
powietrzu zrobił się nagły rwetes, jakby
wiatr płakał.
A to diabli - jego bracia - płakali, widząc
co się z nim stało i jak straszne męki
wycierpiał diabeł, który w Polsce książki
pisał.
Więc go przyjęli miłosiernie i z wielką
miłością.
TAKIE CZASY
Dyrektor wielkiego domu towarowego
(śledzie, ryż, sardynki, kawa, sago, meble
gięte, bawełna, mąka, kapelusze, wino,
asfalt - tylko wagonami) - otworzył ogromną
żelazną kasę i spojrzał w jej wnętrze. Tak
patrzy zbrodniarz w przepaść swego
sumienia w godzinę przed powieszeniem,
tak patrzy wędrowiec na pustyni w otchłań
wyschłej do cna studni, tak patrzył Hamlet
w grób świeżo wykopany. Porównania te
malują należycie barwę spojrzenia
nieszczęśliwego tego człowieka i określają
niemal ściśle zawartość kasy. Przypominała
ona dość żywo żołądek takiego bęcwała, co
czyni z siebie widowisko, głodząc się przez
dni trzydzieści, albo urzędnika jedenastego
stopnia w trzydziestym dniu miesiąca.
Natura obawia się próżni, uczyniwszy
zaszczytny wyjątek dla żelaznych kas i
naszych żołądków. Aby pustej rozpaczy tej
opasłej kasy do zupełnego nie doprowadzić
obłędu, dyrektor wielkiego domu
towarowego (śledzie, ryż, sardynki, asfalt
itd.) - zapełnił ją próbkami saga i pustymi
pudełkami od papierosów, jakby na znak, że
treść zawsze idzie z dymem, a pozostaje
tylko pudło alias trumna.
Patrzył długo z rzewną melancholią w
czarny brzuch kasy, po czym gwizdnął i
machnął ręką, z czego najmniej bystry
obserwator pojąłby przy nieznacznym
wysiłku dowcipu, że człowiekowi temu jest
wszystko jedno. Jest to stan ducha wcale
przyjemny, przypominający wakacje lub
powrót do natury w stanie zupełnej nagości.
Dlatego pan dyrektor gwizdał i dlatego
machał ręką. Żelazny bałwan kasy wydęty
powietrzem nie zdradzał żadnych uczuć,
znikąd tedy miły ten człowiek nie mógł
spodziewać się współczucia; wprawdzie
komornik, indywiduum wyjątkowo czułe
posiadające serce, uścisnął mu dzisiaj dłoń,
nieznaczną mu to jednak sprawiły ulgę, był
zresztą przekonany, że ów Merkury prawa
szuka w ten sposób, wielce chytry, na jego
palcach. ocalałego pierścionka; byłoby to
zbędne, dyrektor bowiem byłby sprzedał nie
tylko pierścionek, lecz złote plomby, na
nieszczęście jednak zęby miał zdrowe. Do
dnia dzisiejszego miał jeszcze nadzieję,
która jednak przed godziną z wielkim
szlochem powiedziała mu przez telefon, że i
ją też diabli wzięli. Od razu zresztą
narodziła się inna, która mu z ręką na
bardzo chorowitym sercu oznajmiła, że jeśli
przetrzyma przez tydzień, może się
cokolwiek uda zrobić „w asfalcie”, bo sago
na nic, a meble gięte też psa warte (trumna
jest meblem „stosowanym”). Tydzień… W
jaki sposób można przetrzymać tydzień?
Powiedział raz Izio Kohn do Pana Boga:
„Panie Boże! U Ciebie milion lat to jedna
chwileczka, a milion złotych to jeden grosz…
Daj mi jeden grosz!” - A Pan Bóg mu na to:
„Panie Kohn, poczekaj pan chwileczkę!”
Wedle tej rachuby miał czekać pan dyrektor
przez tydzień, który się mógł okazać
milionem lat. Tymczasem jutro, „jutro, jutro
z rannym brzaskiem”, przyjdą tacy
wytrawni specjaliści, którzy wyniosą biurko,
stołki, ciężarną kasę, uległy dywan i będą
próbowali zabrać i ścianę mieszkania, co im
się też wreszcie kiedyś uda, kiedy nabiorą
wprawy. Można wzruszyć skałę, można
rzewnością łez najtwardszego ocyganić
Izraelitę, można nawet wzruszyć wydawcę,
nikt jednak jeszcze nie wzruszył człowieka z
wekslem. Próbował tego raz pomylony
Jeden słowik, ale zdechł, bo od
rozśpiewanego szlochu serce mu pękło.
Trzeba by cudu, na to jednak trzeba być
rabinem. Jakże tedy wytargować u mrocznej
wieczności kilka dzionków, aby znaleźć na
odmętach tę brzytwę, której by się można
chwycić i zaczerpnąć powietrza? Jak
powiedzieć człowiekowi z wekslem: „Chcę,
ale nie mogę, podaruj mi tydzień!” - „Ha!” -
odrzeknie człowiek z wekslem i ani słowa
więcej. Potem wbije mu nóż w nieszczęsne
osierdzie.
Pan dyrektor jęknął, a kasa, dając
wreszcie znak życia, odpowiedziała mu też
dudniącym jękiem. Pogładził ją za to
miłośnie po brzuchu i usiadł przy biurku.
Ujął pióro i nakreślił dwa słowa. Bystry
czytelnik pojmie od razu, że nie był to tytuł
wiersza ani początek piosenki, lecz owe dwa
żałobne, krepą owite i rozpłakane słowa:
Mój testament.
W kinematografie dzieje się zawsze tak,
że bohater, który te słowa napisał, wyjmuje
następnie z prawej szuflady biurka
rewolwer, przez chwilę go ogląda, dziwnie
się uśmiecha, płótno zaciemnia się, a w
następnym obrazie jesteśmy już na
cmentarzu. Pan dyrektor nie mógł
naśladować tak doskonałego wzoru, gdyż
nie miał rewolweru i jedynie sznur portiery
mógł mu oddać wyborną usługę. Trudno.
Wedle stawu grobla.
Zdawało mu się, że światło przygasło,
kiedy czarne litery w śmiertelnym ustawiał
ordynku, a przez gabinet powiał wiatr.
Gazeta zaszeleściła na biurku i jak gdyby
usiłowała zwiać z tego przybytku śmierci.
Pokój jak gdyby ożywił się od chwili, kiedy z
czeluści czarnej kasy śmierć wypełzła, jak
nakrapiany wąż. Poruszyła się portiera,
oczekując niecierpliwie na wisielca.
Dyrektor spojrzał na nią przypadkiem,
błądząc spojrzeniem, jak gdyby chcąc
znaleźć dokoła siebie coś, co warto komuś
zapisać w testamencie. Zdziwił się tedy
cokolwiek, ujrzawszy przedmiot do niego
nie należący, bo rewolwer.
Nie wiem skąd, ale w samą porę! -
pomyślał z rozczuleniem.
Za rewolwerem jednak ukazała się ręka,
najzupełniej mu niepotrzebna, a za ręką
żywe indywiduum z gębą, która tylko przy
nadzwyczajnej protekcji mogłaby wziąć
nagrodę na konkursie męskiej piękności.
- Czy pan do mnie? - zapytał dyrektor
uprzejmie.
- Ręce do góry! - krzyknął nadobny mąż i
wyszczerzył zęby, widocznie aby pomóc
rewolwerowi.
- Z przyjemnością, ale po co?
- Bo panu roztrzaskam łeb!
- Z nieba mi spadłeś, człowieku! - rzekł
dyrektor wzruszonym głosem.
- Ręce do góry! Prędko!
- Mówiłem już panu, że to nie ma sensu.
Opryszek spojrzał na niego trojgiem
oczu, dwojgiem osobistych, dość
kaprawych, i czarnym okiem browninga, z
wielkim zdumieniem.
- Czemu pan nie podnosi rąk?
- Bo to nudne i męczące. Zamknij pan
okno, bo nieznośnie wieje i ktoś może pana
zobaczyć. Potem proszę usiąść…
Dżentelmen spojrzał na niego jak na
wariata.
- Czy pan jest urżnięty, czy fłjoł?
- Ani jedno, ani drugie.
- Ma pan broń?
- Mogę pana tylko ugryźć.
- Niech się pan nie rusza!
- Ani myślę.
- Jeśli się pan poruszy, to panu łeb
rozwalę.
- Zbytek łaski, zresztą pan i tak nie
wystrzeli, bo się pan boi hałasu. Chodźże
pan tu bliżej, do stu diabłów.
- To jakaś podrywka! Niech pan odejdzie
od biurka.
- Nigdy niczego nie odmówiłem gościowi.
- Dobrze, a teraz niech pan tyłem
podejdzie do mnie.
-- Sam mnie pan do tego zmusza, że
odwracam się tyłem do kogoś, co mnie
raczył odwiedzić. Ach! jak mi niemiło!
Opryszek obszukał go błyskawicznie.
- A w biurku nie ma pan broni?
- Pan zechce sprawdzić, ale czy to
ładnie, by człowiek tak dotkliwie nie wierzył
człowiekowi?
- Dzisiaj nikomu nie można wierzyć! -
rzekł opryszek zawstydzony.
Przeszukał szuflady biurka i dodał z
uznaniem:
- Ale panu można. W porządku!
- Bardzo mnie to cieszy. Teraz niech pan
schowa browning, gdyż ludzie wytworni nie
rozmawiają z rewolwerem w ręce, niech pan
usiądzie i niech mi pan zechce powiedzieć,
czemu zawdzięczam tak miłe spotkanie?
- Czy pan tu jest sam?
- Nie!
Opryszek poruszył się niespokojnie.
- Kto tu jeszcze jest?
- Śmierć! - rzekł pan dyrektor wcale
ponuro,
Gość przekrzywił śmiesznie głowę i
spojrzał na niego podejrzliwym wzrokiem.
- Czy pan umie czytać?
- Jestem wykształcony! - rzekł opryszek.
- W takim razie niech pan przeczyta ten
papier leżący na biurku.
Opryszek po chwili uczynił to, co pan
dyrektor uczynił przedtem: gwizdnął i
machnął ręką. Potem bolesnym ruchem
włożył rewolwer do kieszeni, zbliżył się do
otwartej kasy, obejrzał ją, smutno pokiwał
głową i straszliwie zbolały usiadł na
skórzanej kanapie.
- Wpadłem! - rzekł rzewnie.
- O jak mi przykro!
- To już trzeci raz w tym tygodniu.
- Co pan mówi! I są tacy, co wam
zazdroszczą….
- Ależ pan jest na glanc! To dlatego nic
się pan nie bał? Ja się więcej bałem… I pan
chciał zrobić ze sobą koniec?
- Nie tylko, że chciałem, ale chcę w
dalszym ciągu i dlatego bardzo cieszę się z
poznania pana, gdyż mi pan pewnie nie
odmówi jednej drobnej rzeczy.
Gość spojrzał na niego jak baran z nagła
ogłupiały.
- Pan będzie tak dobry i pożyczy mi
swego rewolweru.
- Nigdy! - krzyknął opryszek.
- Czemuż pan jest tak nieuprzejmy? Czy
panu żal, że ja się zastrzelę?
- To nie, ale jak ja potem odbiorę
rewolwer?
- Policja panu zwróci…
- Wypluj pan to słowo! Policja rewolwer
zwróci, ale mnie nie zechce zwrócić.
- Aha! to bardzo prawdopodobne.
Szkoda, wielka szkoda. Trzeba będzie się
powiesić.
Opryszek podrapał się w głowę, co jest
oznaką, że głowa powzięła jakieś
postanowienie, lecz tylko serce jeszcze się
waha.
- Bardzo mi pana żal - rzekł - chociaż pan
jest burżuj… Nie ma pan innej rady?
- Nie… Ale czekaj pan! Można by zrobić
mały szwindel, gdyby mi pan chciał
dopomóc.
- Ja? To się nie da zrobić. Ja jestem
uczciwym człowiekiem!
- Od chwili kiedy pan schował browning,
nie śmiałbym temu zaprzeczyć.
- Czy to wielkie paskudztwo?
- Wcale małe. Uważa pan, sprawa jest
taka: gdybym przetrzymał tydzień, może by
mi się udało wybrnąć, w tym celu jednak
musiałbym ułagodzić wierzycieli i okazać
im, że chciałem, ale na razie nie mogłem. A
czemu nie mogłem? Bo i mnie dzisiejszej
nocy okradli. Jakiś drab rozpruł kasę i zabrał
przygotowaną gotówkę. Wierzyciele
wzruszą się i dadzą mi odetchnąć. To
pańska wizyta taki we mnie urodziła
pomysł. Co pan na to?
- To jest grube łajdactwo!
- Ja wiem, że pan jest na te rzeczy
bardzo czuły, ale uważa pan, ja to wezmę na
moje sumienie, a pan mi tylko pomoże i
rozpruje kasę.
- Nigdy tego nie zrobię!
- Zrobi pan. Po co pan tu przyszedł?
- Wywłaszczyć pana.
- Byłby pan rozbił kasę?
- Tak, bo nie wiedziałbym, że jest pusta.
Skląłbym pana potem i tyle, ale otwierać
otwartą kasę, o której wiem, że w niej nic
nie ma, to nie jest honorowa sprawa.
Zawsze trzeba pracować dla idei. A tak co?
Miałbym uczucie, że znieważam trupa albo
się znęcam nad bezbronnym. To brzydka
sprawa.
- Rozumiem pana, jednak niech pan to
dla mnie zrobi. Po co ma pan odchodzić z
próżnymi rękami?
- Z próżnymi jak z próżnymi, bo zabiorę
panu futra.
- Futra? Pan jest zbyt łaskaw, że stary
płaszcz nazywa futrem. O, tam wisi!
Opryszek wydął usta z prawdziwym
niesmakiem.
- Dawno już tak nie wpadłem - rzekł
ponuro.
- Widzi pan! Czyż nie lepiej przeto
zarobić coś uczciwie?
- Jak to „zarobić”?
- Przecie za darmo nie będzie pan
pracował. Ma pan narzędzia?
- Coś tam mam…
- Ile to będzie kosztowało?
Dżentelmen obejrzał starannie kasę jak
lekarz chorego; stukał, pukał, mierzył
grubość stalowej ściany, długo obliczał,
patrzył w powałę, potem znów na kasę,
wreszcie rzekł:
- Dwie godziny roboty. Pięćset złotych!
Dyrektor oburzył się.
- Panie, czyś pan oszalał? Za dwie
godziny? Kto tyle zarabia?
- Zapytaj pan tego adwokata, co mnie
niedawno bronił; pyskował przez dwie
godziny i wziął tysiąc. Da pan czterysta?
- Nie dam.
- To rób pan sam. W całej Warszawie jest
dwóch, trzech takich, jak ja. Udało się panu
spotkać najlepszego majstra, a targuje się
pan jak Żyd. Ile pan da?
- Dwieście i sam panu będę pomagał.
- Byle nie to! Fuszer nie może brać się
do delikatnej roboty, bo zaraz poznają, za to
szwindel; to trzeba robić precyzyjnie.
Ostatnie słowo: dwieście pięćdziesiąt.
- Pan jest ciężki w interesach!
- Ale honorowy. Przecie mógłbym panu
zabrać pieniądze i pójść sobie.
- A ja się wcale tego nie boję!
- Bo pan widzi, że ma pan do czynienia z
uczciwym człowiekiem. Więc zgoda?
- Zgoda!
- Będzie zrobione elegancko. Potem pan
wyjdzie drzwiami, a ja oknem.
- Nie złapią pana?
- Czy pan mówi do dziecka, czy do fachowca?
Jazda, bo szkoda czasu! Zamknij pan tę
sierotę i niech się pan przygląda, bo nigdy
nie wiadomo, co się komu w życiu przyda.
Ale jeden warunek: niech pan moje
honorarium włoży przedtem do kasy, to mi
się lepiej będzie pracowało.
- Słuszna uwaga!
Dyrektor podszedł do biurka, długo,
długo szukał, po czym włożył do kasy
zamkniętą kopertę.
- Wal pan! - rzekł wesoło.
Tajemniczy Dżems spojrzał na kasę jak
na kochankę i począł pracować w
uniesieniu. Oczy mu błyszczały, jakby
natchnione i chmurne. Pieścił się swoją
robotą, a kasa poddawała mu się ulegle jak
rozmiłowana hurysa. Dyrektor przyglądał
się z niezwykłym uznaniem i z głębokim
szacunkiem dla wybornego znawstwa;
wydawał czasem okrzyki podziwu, kiedy
stalowa blacha darła się Jak papier.
- Cesarskie cięcie! - zawołał.
- Gotowe! - rzekł pracowity dżentelmen
ocierając pot z czoła. - Robiłem zmienioną
cokolwiek metodą, aby nie poznali, że to ja,
zresztą mam doskonałe alibi.
- Boję się, czy pana nie skrzywdziłem -
rzekł melancholijnie dyrektor. - Znalazł pan
kopertę?
- Jest!
- Uczciwie pan zarobił tę drobnostkę…
Opryszek wydał głuchy jęk.
- Co to? Co to znaczy? - zakrzyknął.
- Jak to co? Honorarium…
- Przecie to nie pieniądze, to weksel!
- A cóż pan myślał, że pan dostanie
gotówką? Z księżyca pan zleciał czy co? Kto
dziś płaci gotówką? Jest to pierwszorzędny
weksel Cyterszpila i Kanarka.
- Co ja mam z tym zrobić?
- Podpisać imieniem i nazwiskiem i
puścić w ruch. Pańskie nazwisko wzmocni
weksel.
Dżentelmen spojrzał na niego z
bezbrzeżnym politowaniem.
- Szkoda, że pan się nie powiesił - rzekł
ponuro.
- Nie dziś to jutro - odrzekł dyrektor.
STRACH OCZU

Spotkaliśmy tę kobietę w jakiejś podłej


salce koncertowej na bulwarze; oczy,
lustrujące zbieraninę ludzką, musiały się
zatrzymać na jej twarzy i musiały do niej
wracać z niepokojem. Wszyscy patrzyli na tę
twarz tak białą, jak najbielszy płatek
papieru, i na te oczy, które nie znały innego
wyrazu, jak przerażenie. Była to twarz
anielskiej piękności. Kobieta nie była zbyt
młoda, można było dostrzec wśród jej
włosów smugi srebrne, jak nagłe słoneczne
błyski na złocie. Kto ją ujrzał, wodził w tejże
chwili niespokojnie oczyma naokół, badając,
co mogło przerazić tę przecudną kobietę, i
spotykał wzrok obecnych, równie zdziwiony
jak jego. To był straszny koncert tego
wieczora. Ta kobieta zaraziła wszystkich
swoim nieludzkim przerażeniem oczu;
widzieli ją wszyscy i wszyscy patrzyli
ustawicznie na nią, jak by zamagnetyzowała
całą salę. Nikt nie słuchał muzyki, nikt nie
mógł słuchać. Czuliśmy to sami po sobie. Ile
razy ktokolwiek z nas spojrzał na estradę,
musiał w tej chwili się obejrzeć, aby widzieć
te oczy przerażone.
Kobieta siedziała nieruchoma i cicha i
słuchała muzyki chciwie, łaknąco; czasem
jej twarz prześliczna drgnęła, a wtedy cudna
kobieta przymykała powoli i jak by sennie
powieki, bardzo znużone, ciężkie, jak by
obciążone przepychem rzęs wspaniałych.
Patrzyliśmy w nią jak w zjawisko
nieziemskie, ona nie spojrzała na nikogo;
zdawało się, że nie widzi nikogo i że te
dziwne oczy wszystką swoją władzę oddały
na pastwę temu przerażonemu wyrazowi. Te
oczy musiały być zawsze takie, gdyż ani na
chwilę nie umiały spojrzeć inaczej.
Siedzący obok mnie przyjaciel mój,
malarz, patrzył w nie od godziny,
niespokojny i sam, zdaje się, przerażony;
szeptem rozprawiał o czymś, sam ze sobą;
wreszcie pochylił się ku mnie i zapytał:
- Co widzisz w tych oczach?
Nie odpowiadałem mu; chciałem
spojrzeć w nie raz jeszcze; spojrzałem tedy
tajemnie i patrzyłem długo, bardzo długo.
- Obłąkany strach… - rzekłem cichutko.
- Ja widzę śmierć… - odpowiedział mi
zalęknionym szeptem - ta kobieta nie żyje…
Zwróciłem się ku niemu niespokojnie;
był w najwyższym stopniu zdenerwowany,
prawie że drżał całym ciałem; zaczął
szeptać, czyniąc dłuższe, niespokojnym
oddechem wypełnione pauzy, ile razy
muzyka wzniosła się szumiącą głośnie falą.
- …Ona nie żyje, w tych oczach zamarło
wszelakie życie… Umarła w chwili jakiegoś
śmiertelnego zalęku… Kto ona jest? Kto ona
jest?… Blada jest śmiertelnie… Patrz, z
jakim ona wysiłkiem słucha… Mój Boże! Mój
Boże!… Co ta kobieta przeszła, bo przecież z
takimi oczyma człowiek się nie rodzi - z
takimi umiera… Nie! takich przerażonych
oczu nie ma nawet człowiek konający…
Spójrz na nią!
Kobieta przechyliła w tył głowę i
zdawało się, że to naprawdę jest człowiek
umarły; jak człowiek znużony oparłszy się,
poddaje się orzeźwiającemu wiatrowi, tak
ona, jak by zmęczona śmiertelnie, czekała
lecącej z estrady burzy dźwięków, chłonąc je
całym swoim nieruchomym ciałem.
Przygięta cudnie, trwała w tej zastygłej
marmurowej pozie; ktoś obok niej siedzący,
jak by olśniony jej pięknością, usunął się
nieco, jak by nie śmiał siedzieć zbyt blisko
tego królewskiego piękna - patrzył tylko z
nieśmiałym zachwytem.
Skończono koncert; kobieta podniosła
się z krzesła i patrząc tymi dziwnie
przerażonymi oczyma, szukała wyjścia.
Nagle z tłumu wysunął się człowiek,
któregośmy nie zauważyli, podszedł ku niej
z ukłonem i podał jej rękę. Nawet nie
spojrzała na niego.
Przyjaciel mój, malarz, przystanął
zdumiony.
- Znam go! - szepnął mi cicho - to lekarz…
A więc kobieta była chora… Tak, przez te
straszne oczy przeglądała choroba, bo
przecież zdrowie się nie trwoży; musiała to
być jednakże choroba dziwna.
Kobieta szła powoli, przed siebie tylko
patrząc, wiedziona pod rękę przez lekarza;
wiódł ją ostrożnie, podtrzymując na każdym
stopniu schodów. Tłum rozstępował się
szybko, jak by z szacunkiem i jak by
litośnie, zdumiony równocześnie tą
pięknością posągową i widokiem tej
anielskiej twarzy, w którą ktoś Wprawił
przez straszną pomyłkę oczy obłąkanego
człowieka.
Szliśmy za nią; po co i dlaczego, nikt z
nas nie Wiedział; wiodła nas jakaś
podniecona ciekawość, zresztą nie można
się było łatwo oderwać od tego widoku;
miałem wrażenie, że człowiek uciekający
przed niebezpieczeństwem zatrzymałby się
na jej widok, gdyby mu nagle stanęła przed
jego oczyma.
Wyszli na bulwar; u bramy koncertowej
sali czekał lokaj z okryciem, na bulwarze
stał automobil. Lekarz szepnął coś szybko
lokajowi, który się skłonił nisko; kobieta nie
zwracała na to najmniejszej uwagi. Po chwili
lokaj odjechał w automobilu, ona zaś,
zawsze z lekarzem pod rękę, skierowała się
w jedną z ulic bocznych. Była godzina dość
późna, ulice paryskie dość puste.
Stąpaliśmy za nimi w pewnej odległości,
milcząc, gdyż każdy jeszcze widział te oczy
zalęknione i szukał w myślach ich tajemnicy.
Oni szli również bez słowa, ona
bezwolnie, nie patrząc na nic, przed siebie
jedynie. Szli najwidoczniej w stronę
montmartrowskiego wzgórza, mrugającego
nad zalanym nocą bagnem Paryża wesoło
ślepiami czerwonych latarń, wywieszonych
nad drzwiami dziesiątków nigdy nie
śpiących lokalów. Wiosna rozparła się na
tym bulwarze szumnym i głośnym, radując
się. W cieniu każdego drzewa całowały się
pary, nie wiedząc o niczym; czasem spoza
nagle otwartych drzwi wspaniałej szynkowni
zdołało się wymknąć kilka dźwięków
orkiestry i wpadłszy na bulwar, szalało
przez chwilę.
Oni szli powoli pod górę, nie
wypowiedziawszy dotąd ani słowa - my za
nimi, wstydząc się szpiegującej ciekawości
własnej. Lecz te oczy, te oczy… Zdawało mi
się, że tej nocy usnąć bym nie potrafił…
Z każdą chwilą byliśmy coraz więcej
zdumieni; nie wiedzieliśmy, kim jest ta
kobieta - pewnie nieszczęśliwa chora, lecz
po cóż w takim razie idą tutaj, na to
wzgórze, które jest cmentarzem wprawdzie,
ale tylko dla zdrowych trupów? Dokąd idą i
po co? Zdumienie nasze było jeszcze
większe, kiedyśmy spostrzegli, że ta dziwna
para zmierza do jednego z najhałaśłiwszych
z montmartrowskich przybytków; u drzwi
stał już widziany przez nas niedawno
automobil i lokaj zgięty w ukłonie.
Tutaj?
Weszliśmy za nimi po chwili. Blada
kobieta siedziała przy stoliku i patrzyła na
rozigraną salę swymi przerażonymi oczyma;
przy niej siedział jej towarzysz.
Światła zdawały się przygasać, tak
obłąkanie wył wytworny tłum w tej sali od
czasu do czasu, chcąc okazać swoją radość;
na środku tańczyły, przeraźliwe wykonując
ruchy, dwa zdyszane dziewczątka, ledwo
rozkwitłe; orkiestra w haniebnie
czerwonych frakach odchodziła od
przytomności, zalewając się potopem swojej
muzyki; pijacki wrzask rósł z każdą chwilą,
coraz bardziej podniecony sam sobą.
Ona siedziała obojętna na wszystko,
wiecznie blada i tak samo dziwnie patrząca;
postawiono przed nimi butelkę
szampańskiego wina, którego żadne z nich
nie tknęło.
Nikt tu na nich nie zwracał uwagi;
czasem tylko człowiek jakiś podniecony,
starający się z trudem przedostać z jednego
rogu sali w drugi, głośniej ryczący -
przechodząc obok nich, przystawał na
chwilę, zdumiony; potem, jak by czarne
widmo ujrzał, otrząsał się i szedł dalej;
czasem kokota, benzyną zalatująca,
przyjrzała się ciekawie i szepnęła coś
złośliwie do zasypiającego indywiduum,
które resztką świadomości czuwało nad
portfelem.
Patrzyliśmy na tę bladą kobietę już nie z
litością, ale i rozczuleniem; widziałem jak po
towarzyszu moim od czasu do czasu
przebiegł dreszcz. Nie odrywał od niej
wzroku. Rzekł wreszcie:
- Pijmy!
Piliśmy chciwie, jak by nas trawiła
gorączka; żaden z nas nie widział nic, tylko
ją jedną, to pyszne, śmiertelne widmo,
zastygłe w nieludzkim przerażeniu.
- Ja wiem, po co ona tu przychodzi - szepnął mi
malarz - ja wiem… Ona się boi nocy i siebie.
- Nocy i siebie?
- Tak… W jej oczach jest wieczysty
strach, więc musi widzieć zawsze światło,
aby się z mroku nie wyprzędło to, co ją
trwoży… Musi widzieć ludzi i światło… Ta
kobieta widziała śmierć i czuła na twarzy jej
oddech… Albo jeszcze coś okropniejszego…
- Co jest okropniejsze nad śmierć? -
spytałem cicho.
- Nad śmierć? - Wszystko! Ona się chyba
śmierci nie boi; człowiek, który by się bał
śmierci, a w oczach miał to przerażenie,
które ona ma, zabiłby się dawno… Nie
zniósłby tego lęku, mając furtkę otwartą… A
ona się nie zabije, bo zdaje się, że już nie
ma w sobie nic żywego.
W tej chwili miałem wrażenie, żeśmy
stanęli nad trupem i mówimy o śmierci.
- Och! - wstrząsnął się malarz.
Piliśmy coraz więcej, nie wiem, z żalu
nad tą bladą, cudną kobietą, czy też jakiś
nieokreślony niepokój suszył nam wargi.
Wrzawa oszołomiła nas do reszty; nie
wiedział z nas żaden, co się dzieje poza
ścianami; tam pewnie świt złoty spływał ze
wzgórz lesistych ku Sekwanie i mącił jej
żółte wody, płynące ku morzu i nadaremnie
zwalniające biegu w obrębie straszliwego
miasta, jak by jak najdłużej płynąć przez nie
chciały; pewnie już usnęło święte wzgórze,
zmęczone rozkoszą wiosenną, znużone
piosenką i marzeniem, albo już zbudziwszy
się z krótkiego snu, śpiewa najmilsza
montmartrowska czereda, chór obłoconego
złotem swym Paryża.
Oddech zaparłem w piersi…
Spotkałem jej dziwne oczy…
Po raz pierwszy obejrzała się po sali,
zatrzymując się wzrokiem tu i ówdzie.
Spotkała oczy nasze i drgnęła tak samo,
jak my. A myśmy, widząc wreszcie na wprost
siebie te źrenice tajemne, wpiliśmy się w
nie obłąkanym pragnieniem dobycia z nich
tego, co w nich było. Uczułem zawrót
głowy… Teraz dojrzę… Patrzy w moje oczy
bez drgnienia…
Na Boga! Nie widzę jej ani jej twarzy
śmiertelnie bladej: widzę tylko ogromne,
przeogromne oczy, rozgorzałe strachem,
zalęknione, jak by zmartwiałe w
przerażeniu; zdaje mi się przez chwilę, że
nie ma nic naokół, że jest ciemno i
strasznie, a wszystką przestrzeń przede
mną wypełniły te oczy… te oczy…
Wpiłem palce w ramię siedzącego przy
mnie malarza i ściskałem je kurczowo…
Czułem, że on drży na całym ciele… Ja się
bałem…
- Te oczy… Te straszne oczy…
Zdawało mi się, że za ich szkliwem,
które darłem wzrokiem ostrym jak nóż,
mieszka strach… Jeśli zerwę tę powłokę
szklistą, stanie się coś strasznego; ujrzę
tajemnicę człowieka, który ją ukrył na
samym dnie serca i łękiem się zdradza.
Czułem, że jeśli z tym samym strasznym
wysiłkiem będę patrzył dłużej - omdleję…
Patrzę jednak i mam wrażenie, że mi
powieki mdleją, a oczy krew zalewa. Jeszcze
chwilę, jeszcze chwilę!…
Boże żywy!
Błysnął purpurowy strumień krwi…
Widmo… I strach… Śmiertelny strach…
Powieki z długimi rzęsami zapadły w tej
chwili na jej przerażone oczy, jak zasłona,
która scenę śmiertelną zakryła.
Po com ja patrzył w te oczy… po co?!
Może to był opar z wina, który się przed
mymi uniósł oczyma - nie wiem; lecz to, co
się z niego wyprzędło, było straszne i
niepojęte. Może to była opowieść wygrana
przez szum krwi w głowie rozgorączkowanej
- nie wiem. Ja przysiąc mogę, żem to widział
w jej oczach, których obym nie ujrzał po raz
drugi w życiu… Te oczy były obłąkane… A
oto jest ich opowieść:
Miała lat dwadzieścia i najpiękniejsze
oczy w całym Paryżu; czytywała romanse i
wiersze, poza tym kochała się w poecie. Był
to człowiek młody i znał życie tylko z tej
strony, z której świeci na nie słońce. Poeta
całował jej przedziwne oczy długo, aż
jednego dnia rzekł jej ojciec:
- Powiedz temu panu, że jeszcze przez
dwa dni może oczekiwać ciebie na ulicy za
węgłem domu. Jeśli go spotkam na trzeci
dzień, obiję go jak psa.
Ojciec jej miał minę dyplomaty i
wyszarzany tużurek, na którego klapie
widniała zatłuszczona wstążeczka orderu.
Zdaje się, że sprowadzał młodym bogatym
ludziom dziewczęta i grywał oszukańczo w
karty.
Kiedy jej to powiedział, wpadła w
rozpacz; do oczu nabiegły jej łzy; oblewając
nimi każde słowo, mówiła:
- Czy ojciec wie o nim?
Ojciec z miną dyplomaty zaśmiał się
chytrze.
- Wiem, żeś była z ‘nim przedwczoraj, i
wiem, że on tu był wczoraj. Wiem także, że
go już więcej nie ujrzę, tak samo, jak i ty…
- Czemu?
- Bo mnie się to nie podoba. Czy
wystarczy?
A jeśli nie wystarczy, przywiążę do łóżka
jak dzikie zwierzę… Tego zaś chłystka ze
schodów zrzucę. Dość… Jeśli mi zaczniesz
mówić o tym, jak bardzo ty jego kochasz, a
jak bardzo on ciebie, wtedy za siebie nie
ręczę… Za dwa dni pójdziesz za mąż…
- Jezus, Maria!
Stary łotr nie wzruszył się bynajmniej.
- Za dwa dni przyjdzie tu młody
człowiek, który cię kocha… Ręczę słowem
uczciwości, że na śmierć jest w tobie
zakochany, gdybym bowiem nie był
przekonany o tym, nie oddawałbym mu
dziecka.
I zaśmiał się.
Słuchała zalękniona nie śmiejąc
odetchnąć. Krew jej szumiała w głowie, jak
po uderzeniu. Uczyniła ruch jakiś
rozpaczliwy.
- Dość! - krzyknął. - Jest bogaty i kocha
cię. Rzecz jest załatwiona i umówiona… A
jeśli masz do tego pana zza węgła domu
jakie ostatnie zlecenia, mnie je powierz… Ja
mu wytłumaczę, he! he! Zdaje się, że to
dobry chłopak i rzecz zrozumie. Pewnie chce
twojego szczęścia, więc sam cię będzie
namawiał… Szczęście właśnie idzie do
ciebie… Ja ci je wynalazłem… Za dwa dni
pójdziesz za mąż… On cię widział i rozkochał
się na śmierć… O czymś lepszym marzyć nie
mogłem… Dość! Oknem nie wyskoczysz, ani
się nie strujesz, to głupie… On ma zamek i
ogromne dochody…
I oto niewiasta z przecudnymi oczyma
wyszła za mąż. Nie widziała nic przez łzy;
dojrzała tylko, że mąż Jej ma twarz
jastrzębią i drapieżną. Oczy jego były
wieczyście zalane krwią; były to ślepia
gnuśnego zwierza, który z trudem podnosi
ciężkie powieki. Ten człowiek pił
nadmiernie. Wlókł się powoli z łbem
wtulonym w barki. Dotknął jej ogromnymi
rękoma, zawieszając jakąś cenną kolię na jej
białej szyi. Drgnęła, przerażona śmiertelnie.
Mąż spojrzał na nią zdumiony, potem
gwałtownie szarpnął kolię… Kamienie
rozsypały się po podłodze.
- Oswoisz się! - rzekł i odszedł.
Płakała cicho całymi nocami, nie
odważając się płakać głośno; bała się tego
człowieka i leniwego spojrzenia jego
załzawionych krwią oczu. Wpadała w
omdlenie, kiedy ją pieścił, półpijany. Darł na
niej suknie, szukając lubieżnie ciała. Padała
mu wtedy w ramiona nieżywa; czuła na ciele
dotknięcie jego strasznych, wilgotnych,
zaślinionych warg i łkała tym cichym,
ukrytym gdzieś wewnątrz łkaniem człowieka
płaczącego przez sen.
Jednego dnia, kiedy się przywlókł i
zaczął szukać jej ust, krzyknęła przeraźliwie
i chciała uciec; wtedy on, zatoczywszy się,
chwycił ją za włosy, targnął i siłą
przyciągnął ku sobie, omdlałą.
- Zbyt drogo cię zapłaciłem - rzekł - nie
uciekniesz!
Pilnowano jej ze wszystkich stron i
czuwano nad każdym jej ruchem; nigdy nie
była sama. Bała się własnych łez i własnych
snów. I zaczęła konać powoli… Raz kiedy
leżała bezsilna, usłyszała piosenkę pod
oknami… Rzuciła się ku oknu jak oszalała,
szybko zaczęła zdejmować pierścionki z
palców i rzucać je grajkowi, który w okna jej
patrzył. Za chwilę piosenka urwała się
nagle. Ktoś obił grajka i odegnał. Potem ją
wywieziono…
Powóz dudniąc wjechał pod sklepienie
murowanej bramy. Z mroku wieczora
wylazły kontury starego zamku, ciche i
surowe. Miała wrażenie, że ją „skazaną”
uwożą do więzienia.
On był przy niej, dziwnie rozmowny.
Patrzył na nią ze straszliwą jakąś czułością,
jak by zdumiony i uradowany jej pięknością.
Śledził jej oczy, czekając, jakie wrażenie
wywrze na niej nowa siedziba.
- Ten zamek jest twój!… - rzekł.
A ona czym prędzej przymknęła oczy.
Cisza, mieszkająca w wysokich
sklepionych pokojach, podniosła się
niechętnie ze snu, który jej zmącono, i
poczołgała się w zakątki.
Kobieta z cudnymi oczyma patrzyła
obojętnie na bogactwo komnat usłanych
miękko i bogato. Nagle przebiegł po niej
dreszcz radości. Olbrzymi, biały chart,
śpiący na poduszkach, podniósł się ociężale,
podszedł ku niej i łasić się począł, patrząc
jej w oczy. Ujęła w drobne dłonie wysmukły
psi łeb i przytuliła doń śliczną swą twarz. W
tejże samej chwili on wszedł do pokoju,
patrzył przez chwilę, a potem nagle
przystąpił i z całej siły kopnął psa. Bolesny
skowyt pobiegł echem przez pokoje.
- Czy ten pies milszy ode mnie? - rzekł.
Chciała mu w twarz plunąć i nie mogła;
dreszcz nią tylko wstrząsnął. Spojrzała na
tego człowieka z taką straszliwą pogardą,
że się odwrócił powoli i ze złością.
Nie miała siły na nienawiść, zresztą ten
człowiek nie był wart nienawiści.
Wytężyła wszystkie siły, aby żyć, nie
żyjąc, nie widzieć niczego i niczego nie
słyszeć.
- Kiedyś skonać muszę… - myślała.
Myślała gorączkowo o wszystkim, aby
nie myśleć tylko o nim i o ojcu. Patrzyła w
jego twarz i nie widziała jej, jak by jej oczy,
wiecznie łzami zasnute, patrzyły przez opar
i mgłę.
Kiedy z daleka usłyszała jego
podniesiony głos, bladła w jednej chwili i
tuliła się do byle czego, jak przerażone
dziecko. W głowie czuła zamęt, na ustach
spiekę. Ogarniała ją choroba lęku; chodziła
jak by w wieczystej gorączce, snując się jak
cudowna mara, jak jakiś duch królewny
zaklętej, pokutującej w starym zamku.
Nie pragnęła niczego; zapomniała
własnych pragnień i własnych tęsknot.
Godziny mijały, a ona, siedząc w starym,
rzeźbionym fotelu, wodziła oczyma za złotą
smugą słonecznego błysku, który kaskadą
złocistą wpadł przez romańskie okno i
wędrował po ścianach, polerując stare,
zardzewiałe tarcze i ostrząc groty włóczni
rozwieszonych na murze.
Oddychała ciężko, jak by zmęczona tą
powolną wędrówką za słonecznym
błyskiem. Kiedy złocista żmija słoneczna
poczynała barwie się krwią na znak odejścia
w chwili zachodu, lęk ją przejmował. Bała
się nocy jak śmierci. Pod wieczór zjawiał się
- on. Wracał z lasu czy z pola, zły i milczący.
Potem pił, Czasem chwytał go obłęd i wtedy
w śmiertelnym przerażeniu czekała tej
chwili, kiedy ją sobie przypomni i oślizgłymi
rękoma pocznie szukać jej piersi…
Wszystka krew uciekła jej z twarzy w
oczekiwaniu na tę chwilę śmiertelnej męki.
Zaciskała zęby i odchodziła od zmysłów… A
potem się modliła - o śmierć swoją albo jego.
Tępy ból szukał co dnia najczulszego
miejsca w jej duszy, potem wpijał się w nie
zadzierżystym ostrzem i szarpał powoli,
długo, nieskończenie. Wypaliło się w niej
wszystko jak w ognisku, które dogasa
niesycone. Oto trup z cudną twarzą, kląć
nawet nie umiejąc, bezsilny i bezwolny nie
czekał już na nic, albowiem nic już przyjść
nie mogło…
Jednego dnia on wyjechał; patrzył na nią
długo i nieufnie, mrucząc coś sam do siebie;
pożegnał ją opryskliwie i odjechał.
Było jej to obojętne, było jej wszystko
jedno, a jednak poczuła ulgę nie w sercu,
lecz - w powietrzu; zdawało się jej, że
zamek cały, jak by skulony dotąd i
przerażony, odetchnął głęboko i wolno. Po
raz pierwszy podeszła do ogromnego okna i
otworzyła je na oścież. Była już noc i
księżyc, miejsce sobie czyniąc gwałtownie
wśród chmur jak ktoś dostojny, co
niecierpliwie przez tłum się przedziera,
biegł szybko ku górze, jak by się bał
opóźnić, wiedząc, że w czasie oznaczonym
ma stanąć ponad wierzchami starych
buków, co rosły gromadą pod murami
zamku.
Patrzyła jak na dziwo na tę rzeszę
wyniosłych drzew.
Szemrały leniwo i bez troski; nagle
powiew jakiś wpadł między gałęzie, jak
ktoś, kto straszną nowinę przynosi; uciszyły
się stare drzewa, jak tłum nasłuchujący
wieści. Powiew trzepotał się wśród liści,
biegał niespokojnie w tę i ową stronę, jak by
ostrzegał i groził, i płakał lękliwie, to znów
jak by prosił gromadę olbrzymów, która
potężne garby pni zaparła w ziemię, a
konarami się splotła.
Zaszemrało w tejże chwili potężne morze
gałęzi i zaszumiało nagle, krótko i donośnie.
- Wichr idzie! - świsnęły ostrym szmerem
karły drzewne, przytulone do stalowych pni
buków, i podały ostrzeżenie dalej, i dalej,
tuląc się do siebie z lękiem.
A buki potężne zwarły się, zaiste, silniej
i splotły się mocniej koronami, jak by
czekając. Gdzieś z daleka szedł wichr,
dudniąc jak tabun nieokiełznany, rwący z
kopyta. Rozpędził się gdzieś na górskim
stoku i biegł, wróg śmiertelny, na zagładę
omszałych olbrzymów. Odbił się tumanem
od ziemi, łapy przed siebie wyciągnął i walił,
dyszący, zły i wściekły. A kiedy był już
blisko, świsnął przeraźliwie, zahuczał
diabelskim śmiechem i runął. Wsparły się
drzewa i ugięły z bólem korony. A wichr
tysiącem łap kosmatych za konary je
chwycił i mocować się począł, chcąc pnie
ruszyć z ziemi; połamał tysiące gałązek,
strzepnął rozwścieklony tysiące liści i drgał
złością, chcąc skręcić potężne ramię konaru.
Wtem huk ogromny wstrząsnął się
strasznie, zaszumiał i zaśpiewał grzmotem;
przeraził się wichr i odpadł, jak zwierz
marny, co się na lwa porwał. Jak pies
skomlący, co ogon pod siebie schowawszy
ucieka, tak wichr pohańbiony i bezsilny
uciekał w pole, rwąc chwasty w bezsilnej
wściekłości. Ryknęły za nim śmiechem buki
olbrzymie i dysząc, i szemrząc radośnie,
opowiadać sobie poczęły o bitwie, jak
żołnierze zwycięscy, co obronili zamek.
W zamku była śmiertelna cisza. Czasem
tylko gałąź pobliskiego drzewa uderzyła
niespokojnie o szybę, czasem szmer jakiś
się ozwał.
W tejże chwili niewiasta z cudnymi
oczyma drgnęła i poczęła nasłuchiwać.
Zdawało się jej, że mimo szumu wichru,
hulającego w konarach drzew, słyszy nad
sobą jakieś kroki. Wstrzymała oddech w
piersi… Tak… Słyszy… Słyszy najwyraźniej,
jak ktoś stąpa miarowo, ciężko i głucho.
Serce w niej zamarło. Wiedziała, że na
górze jest jeszcze komnata, będąca częścią
wieży zamkowej, lecz nie była tam nigdy.
Kroki słychać jak by w oddali, jednakże
słychać wyraźnie. Ktoś stąpa bardzo powoli,
jak by przemierzał komnatę wszerz i wzdłuż,
nie śpiesząc się; odgłos raz się przybliża,
raz oddala. Komnata musi być obszerna, bo
ten ktoś, tak beznadziejnie chodzący, od
czasu do czasu jest daleko od niej albo
przystanął w wędrówce. Nie… Nie
przystanął, tylko wraca z odległego kąta.
Pot jej wyszedł na czoło. Zaczęła myśleć
bezładnie i szybko; służby tam nie ma, gdyż
cała służba już śni w oddalonych pokojach.
Nie jest to złodziej, rzecz prosta, bo ani się
nie spieszy, ani się nie ukrywa.
Serce w niej nagle bić zaczęło… W jednej
chwili odszedł ją wszelki strach; nie
wiedziała dlaczego, lecz czuła że się
zupełnie nie obawia. Była śmiertelnie blada,
lecz spokojna… Powoli, nie spiesząc się,
zapaliła świece i szeptem przywołała charta.
Wiedziała, że z korytarza obok wiodą na
górę schody; szła ku nim, wiodąc charta na
obroży. Mrok się poderwał z kamiennych
schodów i biegł coraz wyżej: niewiasta
stąpała po nich. Nie czuła nic, tylko jakąś
okropną, straszną ciekawość ujrzenia
człowieka. Rozchyliła usta i patrzyła przed
siebie z wysiłkiem. Chart, przed nią
biegnący, zatrzymał się u szczytu schodów;
kiedy tam doszła, napotkała drzwi, ciężkie,
dębowe, rzeźbami zdobione drzwi.
Przyłożyła ucho do drzwi nasłuchując…
Kroki umilkły…
Straszna cisza dzwoniła naokół
przeciągłym, smętnym, cichym,
nieskończonym jękiem. Chart węszył
niespokojnie i drżał całym ciałem.
Ją nagle dreszcz przeszedł… Zebrała
wszystkie siły i pchnęła drzwi…
Zamknięte… Klucz był w zamku, więc z
trudem przekręciła klucz; podniosła wysoko
kandelabr, oczy szeroko otwarła i weszła.
- Jezu! - krzyknęła cicho…
Naprzeciwko niej, w oddali stał człowiek.
Oparła się bezsilnie o odrzwia, na pół
omdlała, i patrzyła przerażonym wzrokiem.
W tej komnacie nie było nikogo żywego,
a jednak ktoś na nią patrzył…
W tej komnacie nie było żywego
człowieka, a jednak słyszała kroki…
Chart się przytulił do jej nóg i skomlał
przerażony.
Przecież tam stał człowiek!…
Czuła na sobie jakiś wzrok i nie mogła po
raz drugi podnieść oczu. Dyszała ciężko i
słyszała łomot swego przerażonego serca.
Nagle, jak by ktoś drugi w niej był i jak
by ten ktoś za nią mówił, rzekła głośno:
- Kto tu!?!
Nikt nie odpowiedział.
Była jak w obłędzie; więc z obłędną
odwagą podniosła wreszcie oczy i spotkała
oczy - jego. Ktoś patrzył w nią natarczywie.
Nie widziała nic, tylko oczy, patrzące jak by
z bolesnym wysiłkiem.
- Kto… Kto tu??
Nikt nie odpowiedział.
Czuła, że ma mgłę na oczach, więc ją
zaczęła przedzierać źrenicami, jak szponem;
i kiedy spojrzała po raz trzeci, zrozumiała,
że patrzy na nią - obraz. Przetarła oczy ręką
i przybliżyła światło.
Tak, to był obraz.
W tejże chwili jednakże ogarnęło ją
przerażenie. Jeśli to był obraz, w takim razie
musi tu być gdzieś ukryty ten, który ją tu
zwabił odgłosem swoich głuchych kroków.
Rozejrzała się powoli. Nie ma nikogo. Z
komnaty tej nie było innego wyjścia, prócz
tych drzwi, którymi ona weszła, a te były
zamknięte od zewnątrz. Okna były szczelnie
zamknięte i widocznie dawno nie otwierane;
ukryć się tu nie mógł nikt, gdyż nie było
żadnego zagłębienia i żadnego wielkiego
sprzętu. Nagie ściany świeciły pustką.
A jednak chart skomlił wciąż
niespokojnie i węszył, jej zaś nie opuszczało
przerażenie. Zapaliła świece stojące na
marmurowym stole, potem zaczęła
przeszukiwać wszystkie kąty. Chart biegał
za nią wciąż niespokojny.
Było cicho i pusto.
- To było przywidzenie… - pomyślała i
podniosła świece, aby ujrzeć obraz. Cofnęła
się, blada jak trup… Te oczy… te oczy… Był
to obraz olbrzymi, sięgaiacy od podłogi
niemal do sufitu, w stare, pożółkłe
oprawiony ramy. Na obrazie był człowiek,
który w nią patrzył uporczywie… Tak, to on
patrzył… Oparty o marmurową kolumnę,
młody, przedziwnej piękności człowiek, stał
w pozie niedbałej; jedną ręką trzymał na
smyczy prześlicznego białego charta, a
drugą oparł na sadzonej rubinami głowni
sztyletu, upiętego u pasa. Twarz miał bladą
i rozchylone usta; rozgorzałe oczy, czarne
jak karbunkuły, patrzyły z obrazu. Zaklęty w
pozie tej przez mistrzowskiego malarza, stał
cudny młodzieniec tak, jak by dopiero przed
chwilą, zmęczony przytrzymywaniem
wyrywającego się charta, przystanął pod
marmurową kolumną. Stał i patrzył.
Niewiasta z cudnymi oczyma
znieruchomiała na widok tego przedziwnego
obrazu.
Zapomniała o wszystkim, patrząc na tę
twarz bladą i rozumną, na usta zacięte
dumnie. Usta jej poczęły się rozchylać w
zachwyceniu; zdawało się jej, że ten
malowany książę przechylił głowę, jak by
łaskawie, jak by chciał dać znak niemy, że i
on patrzy na nią z zachwytem.
Przysunęła stary, wypłowiały fotel
naprzeciwko obrazu i zapadłszy weń,
patrzyła; oczy jego, jak węgiel czarne i jak
by żywe, trzymały, ją na uwięzi. A kiedy
przymknęła oczy, zdawało się jej, że się on
nad nią pochylił, opuściwszy stare płótno;
podniecona, miała wrażenie, że jej włosy
muska oddech gorący i przyśpieszony; więc
w upojeniu, głowę w tył pochyliwszy, na
twardą poręcz fotela, dysząca z pragnienia,
podawała mu usta, aby ich dotknął.
Rozkosz nieludzka spłynęła w jej krew.
Westchnęła głęboko i szeptem cichutkim
wzywała go:
- Książę!… mój książę!…
Chart jej warknął w tej chwili, skomląc
żałośnie, tulił się do jej kolan.
Zbudzona z dziwnego snu, otwarła oczy i
spojrzała na obraz; okrzyk zdumionego
przestrachu, nieludzki okrzyk szczęśliwego
zdumienia, urwany w połowie, pobiegł
echem po zamczysku. Oczy przetarła
rękoma. Oto zdawało się jej, nie! tonie było
przywidzenie! - widziała najwyraźniej, jak
cudny młodzieniec, chwyciwszy się jedną
ręką złoconej ramy obrazu, jak ktoś, kto się
za okno wychyla, wychylił się tułowiem z
płótna ku niej i patrzył na nią, jak kochanek
patrzący z miłością na kochankę śpiącą i
dech wstrzymuje w trwodze, aby jej nie
zbudził oddechem.
Krzyknęła i zjawisko znikło. Młodzieniec
stał na obrazie z ręką opartą na głowni
sztyletu sadzonej rubinami.
Świt począł malować sinym kolorem
sadzone w ołowiu szyby, aby się w nich za
chwilę mogło przeglądnąć słońce; dopalały
się świece, trzepocąc się niespokojnie
płomykami, przerażone wstawaniem dnia;
dotkliwy chłód poranka przyłożył
odmrożone swoje ręce na jej skroniach
rozpalonych i gorejących. Podniosła się z
trudem z fotelu, drżąc z zimna,
nieprzytomna prawie. Słaniając się,
podeszła do portretu i nie wiedząc sama, co
czyni, wzniosła się na palcach i dotknęła
ustami jego ust. W tej chwili myśl jej
zmąciło szaleństwo: ten człowiek miał
gorące usta. Obłąkane, szczęśliwe
przerażenie padło na jej duszę, jak mglisty
opar. Wpiła palce w pukle swoich włosów i
rwała je, jak człowiek obłąkany; wpatrzona
w straszliwy obraz, słaniając się i
zataczając, ostatnim wysiłkiem uciekała z
tej zaczarowanej komnaty; ani na chwilę nie
mogła oderwać wzroku od jego oczu, które
chyba siny świt malujący wszystko
niewyraźnym konturem zabarwił
śmiertelnym smutkiem, gdyż w tej chwili
patrzył na nią oczyma, pełnymi tęsknoty i
żalu, jak by pełnymi łez.
Przerażenie ujęło ją pod ręce i zawiodło
w dolne pokoje. Upadła na łóżko
wyczerpana, nieprzytomna i w gorączce.
Zdawało się jej, że on stoi przy niej i dłonią
zimną czoło jej gładzi i włosy znad czoła
odgarnia; dreszcz nią wstrząsnął, z piersi
wyrywał się cichy jęk bardzo chorego
człowieka.
- Książę! - szeptała przez sen - mój
książę!
Przez sen słyszała ponad głową kroki
miarowe i głuche. Kiedy się obudziła, czuła,
że oczy jej w głąb zapadły i że w nich wije
się ból jak czerw. Ręce jej drżały
niepokojem, w mózgu czuła zamęt, jak by ją
po ciężkiej chorobie uśpiło powietrze.
Mąż wrócił po południu; oto po raz
pierwszy czekała na niego niecierpliwie.
Przyjechał zły i milczący; kiedy jednak
ujrzał, że szuka jego wzroku, zaniepokoił
się. Nie czyniła tego nigdy; rozmawiając z
nim, błądziła wzrokiem mimo jego głowy,
dziś zaś patrzyła mu w oczy natarczywie.
- Czego chcesz? - spytał wreszcie.
Rzekła cicho:
- Chciałam cię spytać…
- O co? Gdzie byłem? Czy mam
kochankę?
Po twarzy jej przebiegł dreszcz; zacięła
usta i zamilkła.
- Więc o co ci idzie?
- O nic… o nic…
Spojrzał na nią obelżywie i skinął
znacząco ręką, lecz patrzył, co uczyni. Ona
odeszła powoli, zamyślona. Usłyszał po
chwili, jak cicho i ostrożnie skrada się po
schodach do górnej komnaty, więc
zaciekawiony poszedł za nią. Widział, jak
stanęła przed drzwiami, ciężko dysząc, jak
potem, oczy przymknąwszy, weszła. Jednym
skokiem był pod drzwiami, gdzie nagle
przystanął, usłyszawszy lekki okrzyk żony.
Kopnął drzwi i wszedł. Ona stała oparta o
stół, wpatrzona z nierozumną radością w
portret.
- Czego tu chcesz? - krzyknął.
Wstrząsnęła się gwałtownie i nie
spojrzała na niego.
- Czego tu chcesz? - powtórzył.
Patrzył zdumiony w jej rozradowane
oczy, pojąć nie mogąc, co te łzawe,
zgaszone oczy mogło ustroić radością.
Przyjrzał się jej z uwagą, patrzył bardzo
długo, potem, uśmiechnąwszy się chytrze,
rzekł:
- Piękny, co?
A ona, jak by odpowiadała echu, jak by
mówiła z kimś dobrym, któremu się zwierza,
wyszeptała:
- Piękny, och, jak bardzo piękny…
W tej chwili on ukrył swój uśmiech
chytry i wywołał na twarz uśmiech zły.
- Piękniejszy ode mnie w każdym razie…
Ale to też i nie mój przodek, bo go kupiłem
razem z murami… Piękny… Tak… Chłystek
ze sztyletem, ha! ha! ha! Podoba ci się? Ale
ponieważ to nie mój antenat, więc go mogę
obrazić…
Twarz złożył do obleśnego uśmiechu,
zarechotał nieprzyjemnym śmiechem i nie
zważając na jej przerażenie, stanął przed
obrazem, nogi szeroko rozkraczył i plunął w
cudnie bladą, królewsko piękną twarz
młodzieńca.
Chciała krzyknąć i głos jej zamarł na
ustach; a mąż jej zbladł w tejże chwili
okropnie i odskoczył, przerażony. Oboje
ujrzeli to samo: cudny młodzieniec na
portrecie pobladł jeszcze bardziej i nagle
oczy czarne zapaliły mu się płomieniem;
obraz wyraźnie drgnął na ścianie i przez
długą jeszcze chwilę widać było, że ręka
namalowanego młodzieńca, oparta na
głowni sztyletu, drżała okropnym jakimś
drżeniem.
Cisza jęknęła w tym momencie
urwanym, nagłym jękiem. Nie śmieli
odetchnąć. Mąż nie mógł poruszyć się z
miejsca; wreszcie po długiej chwili usłyszała
jego rzężenie:
- Co… co to było?
Potoczył wkoło zakrwawionymi oczyma i
ujrzał ją, podobną do posągu, białą jak
płótno, zastygłą w lęku.
Wtedy wrzasnął przeraźliwie:
- Chodź stąd! Natychmiast!
Chwycił ją za rękę i powlókł.
Lęk padł na niego. Po chwili siedział już
na koniu i gnał po zoranym polu; nie
wiedział, dokąd pędzi ani po co; uciekał od
tego wzroku, który widział dzisiaj. Wrócił
blady, z rozszerzonymi oczyma. Od progu
już wołał służbę.
- Portret spalić! - krzyczał.
- Jaki portret?
- Ten tam na górze… Żywy!…
Służba spojrzała na niego ze
zdumieniem.
- Spalić wszystko… Płótno i ramy, aby
nie zostało śladu.
Zaczęto mu przedkładać, że jest późno,
że nie można wzniecać ognia, że spalą obraz
z brzaskiem dnia.
- Dobrze, dobrze - jąkał - byle spalić,
byle spalić…
Szedł senny i znużony, lęk zabrał mu
wszystkie siły. Wszedł do sypialni i stanął
zdumiony.
- Gdzie jest pani? - spytał służby.
- Pani jest, zdaje się, na górze -
odpowiedziano mu - w górnych oknach
widać światło.
Musiał się oprzeć, aby nie upaść; silił się
na spokój przed służbą.
- Czy dawno tam poszła?
- Przed godziną.
- Przed godziną… - powtarzał sennie -
przed godziną…
- Czy pójść poprosić panią? - spytał
służący.
- Odejdź! - krzyknął - ani się waż!
Pozostał sam, oparty o ścianę, i dyszał;
chwiejnym krokiem podszedł ku oknu i
pchnął je. Serce w nim tłukło się
niespokojnie, coraz mocniej. Drżał na całym
ciele, a twarz jego przybierała powoli wyraz
zwierzęcego pyska; na czoło wystąpił mu
kroplisty pot, w piersi świszczał oddech.
Zaczął się posuwać powoli wzdłuż ściany,
ściskając w ręku szpicrutę, z którą się
jeszcze nie rozstał.
Szedł czujnie jak zwierz i bezgłośnie.
Zanim uczynił krok, próbował, czy
posadzka nie skrzypnie. Krew mu zalewała
oczy, więc ręką ściany dotykał, idąc. Wstąpił
na kamienne schody i nie szedł po nich, lecz
pełzał, czyniąc wrażenie hieny, skradającej
się do ludzkiego legowiska; przystawał od
czasu do czasu, nasłuchując. Wtedy oczy
rozszerzał i rozchylał usta. I znów się
czołgał jak wąż obleśny. Dotarł w ten
sposób do drzwi i - drgnął. Usłyszał coś jak
cichy jęk. Wstrząsnął się. To był jęk dziwny.
To było westchnienie jakiejś nieziemskiej
rozkoszy… Stał tak przez długą chwilę,
półżywy, nie mogąc zrozumieć, co się
odbywa. Wreszcie się odważył.
Czujnie i ostrożnie nacisnął drzwi;
otworzył je bez szelestu, spojrzał i zamarł.
Oparł się o ścianę i znieruchomiał na widok
tego, co ujrzał.
Kilka bladych świec oświecało ogromną
komnatę, lak by stały na straży tego, co się
odbywało w mroku, który ją zaległ; działa
się rzecz jakaś straszna. Oto na dywanie, u
stóp obrazu leżała ona, na pół naga, cudnie
piękna. Rozprzestrzeniła ramiona,
przechyliła w tył głowę. Miała przymknięte
oczy i rozchylone usta, spalone od żądzy;
palce wpiła kurczowo w dywan, a całe jej
ciało prężyło się straszliwym skurczem
miłosnym, drżało w miłosnym obłędzie,
oszalałe od rozkoszy, która je objęła
płomieniem i paliła to ciało białe, jak płatek
białej róży. Zdawało się, że każdy jej włos
drga uniesieniem, że płonie pożądaniem
radosnym. Z ust rozchylonych wydostawał
się od chwili do chwili głęboki, cudny jęk
rozkoszy, rozszalałej, pysznej i niepojętej.
Objął ją pożar. Nie widziała i nie słyszała
niczego, słysząc tylko radosny, huczny szum
krwi, przelewającej się w niej strumieniem, i
łomot serca.
To było jakieś wspaniałe szaleństwo,
jakaś niepojęta orgia krwi, jakiś sabbat
miłosny, cudny i straszny, oddanie się
zupełne wśród męczącej rozkoszy,
śpiewającej szumem krwi. Zdawało się, że
nad jej pysznym ciałem uniósł się
przedziwny opar rozkoszy, ognisty żar,
śmiertelna mgła miłości.
To było misterium miłości na jego cześć -
bladego księcia.
Niepojęte… Niepojęte…
On się wychylił z obrazu i palił ją oczyma
i oczyma ją posiadał, oszalałą w dzikiej
swojej, straszliwej rozkoszy. Rozchylił usta i
żarł ją oczyma, rwał, zdało się, na poły
płomieniem objęte ciało.
Chwila była okropna.
Mąż stał jak trup stężały, oparty o
ścianę. Nagle, kiedy się z jej piersi dobył już
nie jęk, lecz krzyk, rzucił się jednym
skokiem ku niej i rzężąc, uderzył z całej siły
szpicrutą w jej nagie, pyszne ciało. Krew
trysnęła z czerwonej pręgi; zbudziła się z
nieludzkim jękiem ze swego obłąkanego
snu, aby ujrzeć przerażonymi oczyma scenę,
na której widok mogą zbieleć włosy.
W tej chwili stała się rzecz, na której
wspomnienie rozum się miesza.
Oto młodzieniec na portrecie
błyskawicznym ruchem sięgnął po sztylet i z
niepojętą szybkością utopił go w sercu tego
człowieka. Stało się to tak szybko, jak
szybko myśl biegnie przerażona.. Mąż
rozłożył ręce, jęknął głucho i zwalił się siny
na podłogę, aby już nie powstać. Z
przebitego serca nie wypłynęła ani jedna
kropelka krwi, na piersi nie znaleziono
żadnej rany. A jednak ten człowiek skonał
pod uderzeniem sztyletu!!
Niepojęte… Niepojęte…
Jej przerażenie zmąciło mózg;
przerażenie zamarło w jej oczach i pozostało
na zawsze. Najstraszliwszy lęk, o jakim
tylko pomyśleć można. Ona widziała
okropne morderstwo… To jest jej tajemnica
w oczach ukryta…
Spojrzała na portret obłąkanym
wzrokiem. Blady młodzieniec stał oparty o
marmurową kolumnę; jedną ręką
przytrzymywał pięknego charta, a drugą
oparł na sadzonej rubinami głowni
sztyletu…
-----------------
Przyjacielu! nie oszalałem… To nie wino!
Klnę się, że to wszystko widziałem w jej
przerażonych oczach - w szynkowni na
Montmartrze… Przecież ona nigdy już nie
uśnie… Boi się nocy i siebie… Nie daj mi,
Boże, spotkać te oczy po raz drugi…
Widziałem od początku do końca Wszystko…
Wszystko… I krwawą pręgę, i jego oczy
czarne w jej oczy patrzące… Wyjdźmy! Na
miłość boską, wyjdźmy!
-----------------
Słońca! Słońca!
KOMEDIA O CZŁOWIEKU, KTÓRY WYGRAŁ DOLARÓWKĘ

Zdarzyło się wreszcie, że w losowaniu


dnia 1 marca 1926 roku jakiś człowiek
wygrał czterdzieści tysięcy dolarów i do dziś
po nie się nie zgłosił. Zdumienie ludzkie nie
ma granic. Poczciwi ludzie zachodzą w
głowę, jak można nie zjawić się po taką moc
pieniędzy. Ciekawość ludzka jest niemal
rozdrażniona do ostateczności. Nieznany
ten wybraniec ślepego losu z dniem każdym
zarabia na nienawiść, staje się przykrym,
irytującym i złośliwym. Kiedy się wreszcie
objawi, ludziom spadnie kamień z serca.
Tymczasem jednak ludzi bierze szewska
pasja. Jakież to on wyprawia komedie?
Gdzie jest? Czy umarł, czy zwariował ze
szczęścia? Czy jest to może kretyn, czy tylko
analfabeta, który nie umie czytać i nie umie
odcyfrować sześciu cyfr swojego szczęścia?
Jeszcze kilka dni, a nie będzie się już miał
po co zjawiać, bo go tłum pobije. Takich
kawałów z ciekawością publiczną urządzać
nie można i nie wypada.
Otóż ja wbrew opinii śmiem twierdzić, że
ten nieznajomy jegomość, który wygrał
majątek, jest jednym z najmędrszych ludzi
w Polsce, posiada przenikliwą inteligencję i
bynajmniej bym się nie zdziwił, gdyby się
nazywał na ten przykład: Tymoteusz Lis albo
Kajetan Chytry, albo Jan Mądral, albo Icek
Przezorny, albo Gedale Mądragłowa. Tak lub
podobnie powinien się nazywać. Wszystko
świadczy o tym, że ten człowiek ukrywa się
wedle planu, że wiele czytał, że zna
romanse Gastona Leroux, że jest
przenikliwym psychologiem, a
równocześnie, że jest to głęboki ironista;
wszystko o tym świadczy, że jeśli w ogóle
istnieje, to się kiedyś zjawi. Kiedy? On to
wie dobrze, on to obmyślił, on zna
doskonale powody, że się zjawić należy
wtedy dopiero, kiedy mądrze a chytrze
przygotuje grunt.
Dlaczegoż ten nieznany bohater na takie
zasłużył pochwały na kredyt? Cóż
łatwiejszego, jak to udowodnić! Wyobraźmy
sobie jego przeżycie.
Oto dowiaduje się z gazety, że wygrał
czterdzieści tysięcy dolarów. Co robi w tym
wypadku człowiek miernej inteligencji i bez
życiowego doświadczenia? Jeśli jest bardzo
niemądry, umiera na atak sercowy; jeśli jest
jaki taki, chwieje się, chwyta się rękoma za
głowę i zaczyna krzyczeć. Przybiega
przerażona żona, teściowa, dzieci i ciotki;
przybiega tłumok kucharka i tłumoczek
„młodsza”. Stróż zagląda ciekawie przez
drzwi. Za pięć minut wie o szczęśliwym
wypadku cała kamienica, za kwadrans
dziesięć ulic dookoła, za pół godziny całe
miasto, za godzinę cała Polska. Gościa
fotografują na wszystkie strony, opisują
przebieg jego życia. Gość idzie do Banku
Polskiego, odbiera okropne pieniądze i od
tej chwili ten najszczęśliwszy człowiek staje
się najnieszczęśliwszym, pożałowania
godnym biedakiem. Szczęście jego topnieje
szybko, serce napełnia się goryczą, a jego
dom ludźmi. Z najdalszych prowincyj
zjeżdża rodzina, o której istnieniu nikt nie
wiedział; zjawia się stu sześćdziesięciu
kolegów szkolnych, sześć tysięcy przyjaciół,
których twarzy nie pamięta; dwadzieścia
tysięcy listów spada na niego jak szarańcza,
a każdy go prosi i zaklina, aby dał, aby
pożyczył, aby się podzielił, aby „zwrócił” to,
co mu tak łatwo spadło z nieba; wszystkie
instytucje dobroczynne z ponurą miną
żądają, aby spełnił obowiązek bogatego
człowieka; wynalazcy ofiarują mu swoje
wynalazki do urzeczywistnienia, kupcy
proponują spółkę, jakiś komitet wyborczy
ofiaruje mu mandat poselski za połowę
sumy, malarze chcą go portretować, filmy
zdjąć w ruchu; sto tysięcy komiwojażerów
ofiaruje mu wszystko od automobilu do
giletki. Z domu jego uleciał spokój; dokoła
krążą rzezimieszki; szczęśliwiec nie ma
chwili spokoju i nie może zmrużyć oka; żona
chce zmiany mieszkania, natomiast on myśli
o rozwodzie; teściowa się dziwi, że taki
dotąd idiota, takie jednak ma szczęście;
krewni siedzą dzień i noc w salonie i
czekają, czy przypadkiem nowy bogacz nie
udławi się przy jedzeniu; wierzyciele, dawno
zrezygnowani, przychodzą uśmiechnięci.
Szczęśliwy człowiek zaczyna powoli
denerwować się, potem dostawać
konwulsyj, potem przeklina szczęście, a po
miesiącu wiesza się na lampie w salonie ku
ogólnemu zadowoleniu.
Tak mniej więcej powinno wyglądać
nagłe i niespodziewane szczęście; tak je
może sobie wyobrazić człowiek znający
swoich bliźnich. Toteż ten człowiek, który
wygrał dolarówkę, zapewne także krzyknął
w pierwszej chwili z radości, ale nie bardzo
głośno. Jest to człowiek przezorny. Potem,
siedem razy sprawdziwszy numer dolarówki,
przeczytał uważnie, że wygraną można
odebrać w przeciągu lat dziesięciu,
uśmiechnął się i zaniósł dolarówkę do
safesu.
Niech leży. Następnie przezornie obszedł
wszystkich przyjaciół i prosił każdego o
pożyczkę, mówiąc ze smętnym uśmiechem,
że gdyby był wygrał dolarówkę, to on by
wszystkim pożyczał. Przyjaciel odpowiada
mu, że „porządny człowiek nie ma
szczęścia”, ale i on też mię ma na
pożyczanie. Potem poskarżył się przed żoną
na ciężkie czasy, strzegąc się przede
wszystkim. aby jej nie zdradzić tajemnicy,
aby z radosnym pyskiem nie pobiegła na
miasto.
Co robi teraz człowiek szczęśliwy?
Większość czasu poświęca na to, aby w
awanturniczy sposób pokłócić się na śmierć
z bliższą, dalszą i najdalszą rodziną, również
szukając u nich pożyczki. Kiedy przyjdzie co
do czego, będzie ich mógł zrzucić ze
schodów, tak jak oni jego. Rozmyśla, jakby
teściową doprowadzić do takiej furii, żeby
go czynnie znieważyła i aby się mógł jej
pozbyć. Stara się długo i usilnie o paszport
ulgowy za granicę; jeśli kocha żonę, to i dla
niej, jeśli nie, to tylko dla siebie. Jeśli jest
dobrym patriotą, to nie czyni starań o
paszport, lecz upatruje sobie mająteczek
albo fabryczkę i ustanawia ścisły termin
kupna, oczywiście w największej tajemnicy.
Wreszcie, kiedy ciekawość ludzka
zelżeje, kiedy się go wyrzekną przyjaciele i
krewni, wtedy wybuchnie bomba; jednego
dnia zjawi się ten mądry człowiek w banku,
spokojnie i z zimną krwią stanie się bogaty,
przebiegnie truchcikiem na drugą stronę
banku, na ulicę Kapucyńską, gdzie siedzą
rejenci, i tam coś kupi dawno upatrzonego.
Pieniędzy już nikt nie zobaczy, nie pożyczy,
nie ukradnie i nie wyłudzi. Szczęśliwy
człowiek będzie szczęśliwym i nie obwiesi
się na lampie.
Nie ma bowiem nic okropniejszego, jak
gdy człowiek wygra wielki los i jest przy tym
głupi; przeraźliwe sobie w szczęściu swoim
gotuje nieszczęścia. Toteż ten, który się nie
zgłasza po czterdzieści tysięcy dolarów, nie
może się jeszcze ukazać na scenie, gdyż
rozmyśla. Mądrzą rozmyśla, jak ocalić to, co
wygrał.
Są tacy, którzy twierdzą, że umarł z
nadmiaru wzruszenia. Ja myślę, że może się
jeszcze nie narodził…
Jeśli jednak istnieje, to jest mądry.
Takiemu warto dać pieniądze do ręki. Dziwię
się tylko, że to nie ja… Zresztą nic nie
wiadomo…
MÓJ PIERWSZY ZAJĄC

Nie mam w sobie złości. Ojcom Kościoła


nie byłoby trudno udowodnić, że Pan Bóg
stwarzając aniołów moją przyszłą osobę
wziął sobie za model. Przyznam się jednak,
że z niejaką zawiścią czytuję wspomnienia
myśliwskie moich przyjaciół, wspomnienia
pełne dymiących strzałów, krwi, nazwanej
lepko i czerwono „posoką”, i - last not least
- śmierci. Zdaje mi się - człowiekowi
spokojnemu - że taki jeden z drugim nic
innego nie robi, tylko morduje z kamienną,
niewzruszoną twarzą. Potrzeba mu szynki
na święta, idzie sobie do lasu i morduje od
ręki pięć lub sześć dzików, zaprosił
żarłocznych gości, znowu idzie do lasu i
zakatrupią tuzin jeleni, tak jakby inny zjadł
bułkę z masłem. Oto mi są ludzie!
Ossendowski, sercu mojemu bliski,
wymordowawszy cały zwierzostan Azji i
Europy, pojechał do Afryki rozpalonej i tam
natłukł co niemiara dostojnych słoni, żyraf
smukłoszyich i prychających hipopotamów.
Po parze ż każdego gatunku łaskawie
zostawił, aby z kretesem nie zaginął.
Zjadasz potem u niego ucztę, a on cię
uprzejmie zagadnie:
- Może pan pozwoli nereczkę z
krokodyla?
Spał sobie biedactwo, nad jeziorem
Czad… Szynka z fakoszera też nie jest
najgorsza, ale radzę nóżki żyrafy, pieczone
na palmowym liściu.
To rozumiem. Albo inny mój przyjaciel,
ślicznie piszący. Uśmiecha się, a zbryzgany
jest krwią, postrach puszczy i kniei. Kiedy
się ten zjawi w podkarpackich lasach,
niedźwiedzie, ujrzawszy swoją śmierć, nie
usiłują nawet bronić się, lecz pokornie,
rzędem się ustawiwszy, przymykają oczęta i
czekają na piorun ze straszliwej jego
rusznicy. Po co uciekać i dokąd? Po co
męczyć się przed śmiercią? Toteż myśliwy
ten potężny sypia na niedźwiedzich skórach,
spodnie ma ze skóry łosia, kamizelkę ze
skóry jeleniej, a czapkę z rysia. Przy stole
posługują mu dwa biedne niedźwiadki, z
jego łaski sieroty, dzieci jego igrają kłami
dzików, a służąca ściera kurze lisią kitą.
Stróżem w domu jest stary, kaprawy
niedźwiedź, pijaczyna.
A taki Krzywoszewski - też nie daj Boże?
Kiedy ulicą przechodzi i z nawyku
nasłuchuje grania głuszca, wtedy wszystkie
zające w sklepach spożywczych, za zadnie
nogi wiszące, drżą i szklanymi patrząc w
niego oczyma, zdają się mówić: „Oto jest
ten, co nas miłego pozbawił żywota!” Stare
zajęczyce straszą młode zajączki krwawym
jego imieniem. Wilki na Polesiu,
zwiedziawszy się o nim, wyją nocami głucho
lub z nadmiernego przerażenia dostają
wścieklizny. W domu ma oswojonego
głuszca, który mu siada na ramieniu i
dzióbkiem cukier z ust mu wyjmuje, jak kanarek
albo oswojona aktorka.
Takie to są straszliwe przewagi tych
straszliwców, godnych opowieści Coopera.
Tak się zrośli z puszczą i z dzikim zwierzem,
że używają nawet mowy innej niż ludzie nie
mający na rękach krwi.
Powiada taki:
- Nie mogę dziś przyjść do klubu, bo moja
żona bardzo „kniazi” (!)
Albo też:
- Spojrzyj pan, jaki „talerz” ma ta pani (!)
Jeden zając wie, o czym taki myśli.
Pisane posoką opowieści tych ludzi
wprawiają mnie w oszołomienie. Odczytuję
namiętnie wszystkie łowieckie historie, a z
prawdziwym zachwytem sprawozdania o
urzędowych polowaniach w Puszczy
Białowieskiej. Wyobrażam sobie, jak się to
ślicznie odbywa: oto wszystkie zające są
wytresowane, każdy ma swój numer, jak u
dentysty, a pan leśniczy nic, tylko mruga.
Wtedy taki zając z Dygasińskiego, stary
wyga, okiem łypnie w lewo, potem w prawo
i już wszystko wie; przerażenie udając wali
wprost na ministra rolnictwa, swego
najwyższego przełożonego. Minister jeszcze
nie strzelił, a to bydlę już „ruluje” i udaje
umarłego, bo minister nie może chybić.
Czasem się zdarzy, że jaki zapalczywy
cudzoziemski dygnitarz trafi naprawdę i nic
to, że krzywdzi mądre stworzenie, ale psuje
cały porządek polowania. Na takich to
polowaniach przywiązuje się do gałęzi
wypchanego głuszca i ściga się go
sznurkiem po strzale, śpiew zaś głuszca
udaje w krzakach urzędnik niższej rangi.
Wydało się to niedawno. kiedy zbyt lojalnie
nastrojony „głuszec”, lecąc po strzale z
gałęzi, zawołał ludzkim głosem:
- Padam do nóg panu ministrowi!
Piękne to są historie, które się czyta z
ukontentowaniem. Stąd zawiść moja, że tylu
pisarzy strzela grubą zwierzynę, a ja małe
głupstwa. Nie jest jednak ze mną aż tak źle,
albowiem i ja mam „zwierza” na rozkładzie,
czym postanowiłem się pochwalić, aby
przecie pozostała jakaś pamiątka po
wielkich łowach na te czasy, kiedy już
wszystkie lasy zostaną wycięte. Albowiem
im dalej w las, tym więcej Anglików.
Czasem mniemasz, że się na brodatego
w puszczy natknąłeś tura, a to tylko miły
Gedale Tartak, wielki handlarz drzewa, już
prawie Anglik.
„Drzewa moje ojczyste… ileż w waszej
ciszy upolowałem dumań, gdy w dzikim
ostępie, zapomniawszy o łowach, usiadłem
na kępie…’’
Tak… tak…
Na srom bobrowy! Na niedźwiedzie
sadło! (To z Krzyżaków). Muszę
opowiedzieć, jak zabiłem mego „pierwszego
zająca”. Wprawdzie ten pierwszy był też i
ostatnim, ale w pamiętnikach zawsze tak
się pisze: „Mój pierwszy tygrys”.
Fakt ten, który mną wstrząsnął na długie
lata, zdarzył się na Podolu, czasu wojny.
Tam to rozlałem krew dzikiego zwierza w
walce honorowej, choć nieco nierównej, bo
zając wcale na mnie nie dybał. Mówię, bom
smutny… Nieopatrzni przyjaciele zaprosili
mnie na prawdziwe polowanie do
prawdziwego lasu, na wzmiankę bowiem o
strzelaniu takie robiłem miny, jak gdybym
od kołyski nie rozstawał się ze strzelbą. To
trzeba przyznać, że istotnie mam wyborną
minę łowcy słoni lub tępiciela bizonów:
mars na twarzy, bardzo bystrej i jakby
drapieżnej, sokole oko, zacięte w milczeniu
usta i rozdęte chrapy, jak gdyby wietrzące
krew. Ponieważ w teatrze przez długie lata
przywykłem do strzałów, przeto huk - prócz
wielkiego wstrząsu - zbytniego nie czynił na
mnie wrażenia, Z lekkim niepokojem
wziąłem do rąk fuzję, dokładnie
poinformowany z myśliwskich malunków
Mackiewicza, którą stroną się strzela i - jadę
na polowanie.
Jechać to każdy potrafi, tylko polować
nie każdy; słyszałem zaś kiedyś jednym
uchem, że na polowaniach obowiązują
jakieś dziwne obyczaje, przepisy i srogie
nakazy, że jednak przy niejakim sprycie
wszystkiego na świecie dowiedzieć się
można, postanowiłem chytrze wyłudzić
przez drogę od mojego towarzysza,
wybornego strzelca, kilka fachowych
tajemnic. Zacząłem przeto rozmowę
okrężną, niby tak sobie, z nudów.
- Śliczny czas - powiadam - w taką
pogodę zające lubią wychodzić gromadą.
Pamiętam, kiedy w takim właśnie czasie
byłem w Indiach…
- To pan był w Indiach?
- Strzelało się trochę po świecie… W
Polsce jednak polowania są chyba
najpiękniejsze, Dzisiejsze wprawdzie to
drobiazg…
- Tego nie powiedziałbym. Są tu lisy, a
może być i wilk…
- Wilk? Pan łaskawie żartuje?
- Bynajmniej. Ale co to? Czy panu zimno?
Czemu pan tak drży?
- Zimno? Mnie? Cha, cha! Mnie się
zarobiło gorąco na myśl, że tu można
zakatrupić wilka! Prawdę jednak
powiedziawszy miałbym dziś ochotę na parę
zajączków. Łatwy to wprawdzie strzał i
zwierzyna też psa warta, ale wesoło się
przynajmniej strzela. Jaką pan ma metodę w
strzelaniu do zajęcy?
- Jak to… metodę? Co pan przez to
rozumie?
- No, jak by to powiedzieć? Czy pan woli
strzelać do zająca w biegu, czy też do
siedzącego?
Towarzysz spojrzał na mnie przeciągłym
i jakby cokolwiek zdumionym spojrzeniem.
- A pan? - pyta.
- Ja? To zależy. Wedle najnowszych teoryj
racjonalnego polowania powinno się raczej
strzelać do zająca spokojnie siedzącego, bo
to i ceł pewniejszy, i nie denerwuje się
niepotrzebnie biednej zwierzyny. Zając
zgoniony jest gorszy w smaku, czuć go
wiatrem, nie mówiąc już o tym, że myśliwy,
goniąc za tak szybkim jak zając
zwierzęciem, traci wiele szans.
Towarzysz spojrzał na mnie spode łba i
widzę wyraźnie, że jest zdumiony trafnością
moich intuicyjnych’ zresztą spostrzeżeń.
Walę przeto dalej:
- Ja, proszę pana, trzymam się niemalże
niezmiennie jednej metody: dopuszczam
zająca na trzy, cztery kroki, bo wtedy strzał
jest bezwarunkowo śmiertelny.
- Niesłychane! - zdumionym głosem
wykrzyka ów dobry człowiek.
- O tak. I wtedy strzał „na komorę” jest
prawie że matematyczny.
Zaryzykowałem tę „komorę” na
podstawie literatury, widocznie z
mimowolnym powodzeniem, bo mój
towarzysz, chociaż wyborny myśliwy, lecz
zapewne mało otrzaskany z literaturą
fachową, musiał się dowiedzieć o rzeczy dla
siebie nowej; przystanął i zaczął mi się
pilnie przypatrywać.
Pokraśniałem z zadowolenia i łgałem z
kopyta:
- Bardzo też lubię strzelać „z kolana”.
- Na Boga! Jak się to robi?
Widzę jasno, że człowiek nie czytał nigdy
powieści największego myśliwca wszystkich
czasów, Karola Maya, który najmniej ze sto
razy wybornego tego użył sposobu w
amerykańskich pampasach. Krwawy ten
figiel na tym polega, że myśliwy lub
człowiek ścigany przez Komanczów, udając,
że spokojnie patrzy w inną stronę, ledwie
widocznym ruchem kładzie karabin na
kolanie i nagle wali z niego w gąszcz
krzaków, w których zauważył albo ruch
podejrzany, albo też leciutki w nich usłyszał
szmer. Przeto wyjaśniam to mało
oczytanemu człowiekowi:
- Jest to sposób trudny wprawdzie, niemniej
jednak mimo swej grozy dowcipny. Kładę się
na trawie, udając wyrazem twarzy i
sarkastycznym uśmiechem, że mnie
polowanie nic nie obchodzi, że się tu
znalazłem przypadkiem, jako spokojny
przechodzień lub coś podobnego. Im kto
częściej bywał w teatrze, tym wyborniej to
uda. Otóż niewinny ten podstęp ogromnie
łudzi zwierzęta tak poczciwe jak zające,
które widząc spokojnego przechodnia, co
odpoczywa znużony, omijają nie znających
tej gry myśliwych, a całą gromadą walą na
niego. Ha!
- A on, cóż on wtedy?
- On, czyli w tym wypadku ja, niby
spoglądam w inną stronę, niewidocznie
układam fuzję na kolanie i nim się biedna, a
tak dowcipnie oszukana zwierzyna
spostrzeże, kładę trupem pięć, sześć do
dziesięciu sztuk. Później to i zając nawet
pojmie, w czym rzecz. Jeden lis nie da się na
to nabrać.
- Jakże więc pan poluje na lisy?
- Zwykle z drzewa.
- Przepraszam, ale nie dosłyszałem…
Jak?
- Z drzewa. To przecie bardzo proste: lis
patrząc nerwowo w dół i na boki mało
zazwyczaj zwraca uwagi na to, co się ponad
nim odbywa, cóż tedy łatwiejszego, jak
strzelić mu w łeb z góry, oczywiście też na
komorę, gdyż, jak panu zapewne wiadomo,
zwierzę to, ranne tylko, może być
niebezpiecznie.
Musiałem zrobić dubleta, z jednej lufy
utłukłszy lisa, z drugiej palnąłem „w sam
łeb wojewody” - mojego towarzysza - bo
mocno pobladnął. Chciałem mu jeszcze
wyjaśnić mój sposób polowania na dziki za
pomocą granatów ręcznych, co mi właśnie w
tej chwili jak genialne olśnienie przyszło do
głowy, nie zdążyłem jednakże, on bowiem,
wlepiwszy wzrok w moją strzelbę i
obchodząc mnie z daleka, począł nerwowo
żegnać się ze mną.
- Tu, zdaje się, jest pańskie stanowisko -
rzekł.
Wiedziałem, że ma być moim sąsiadem
na linii, więc mu powiadam, choć bez
chełpliwości:
- Miło mi, że pan stojąc obok będzie
mógł zobaczyć, że są jeszcze w Polsce
ludzie, co umieją strzelać.
- Tak, tak… - odrzekł mi dziwnym głosem
i poszedł; co jednak krok uczynił, to się
obejrzał i zdumionymi w moją stronę łypał
oczyma. Nagle ni stąd, ni zowąd coś go
poderwało, bo zaczął gonić przed siebie,
jakby przed śmiercią uciekał, i gdzieś w
oddali zniknął mi z oczu.
Dałem mu łupnia! - rzekłem sobie za
Zagłobą.
Kiedy zostałem sam z nieporównanymi
łowieckimi metodami, uczyniło mi się
nieswojo. Pragnąłem zastosować
niezawodny sposób upolowania lisa, wspiąć
się na drzewo i tam, na wysokościach,
szczęśliwie przeczekać polowanie, aż do
śniadania oczywiście. Nie wypadało jednak
uczynić tak myśliwcowi, przed którym
tygrysy w Indiach padały na twarz, skomląc
o zmiłowanie. „Niech się dzieje wola nieba”,
co też z piorunów strzela.
Po lesie zaczęło grzmieć i hukać. Nie
przypuszczałem, że dostojny sędziwy las
może nagłemu ulec obłędowi… Jacyś dobrzy
ludzie z niewiadomej uciechy darli się
wniebogłosy lub porykiwali groźnie, tłukąc
kijami o pnie niewinnych drzew, zdumionych
nagłym szaleństwem leniwych zazwyczaj
kmiotków. Zacząłem się zastanawiać, czy
przypadkiem do moich obowiązków
myśliwca nie należy robienie opętanego
wrzasku. Doświadczenie jest dobrą rzeczą,
sama strzelba nie wystarczy. Musiały to
doświadczenie mieć też i zające,
przekonawszy się bowiem od jednego
spojrzenia, że mają do czynienia z
człowiekiem wybitnie łagodnym. zrobiły
sobie przez moje stanowisko bezpieczny
gościniec i przebiegały tuż obok mnie,
mrugając porozumiewawczo wyłupiastymi
oczyma. Nie mogłem się dość nadziwić
miłemu sprytowi tych łagodnych zwierząt i z
wielkim na ten pochód patrzyłem
zaciekawieniem. Wszystko jednak, u licha,
ma swoje granice, mogłem być
wyrozumiały, nie mogłem jednak ścierpieć
lekceważenia. Człowiek nie może pozwolić
na to, by mu urągał zając. Strzeliłem w górę
dla postrachu i dla ostrzeżenia, zdaje mi się
jednak, że najbardziej nastraszyłem siebie,
gdyż serce we mnie zajęczą poczęło skakać
modą… Moje zające przyśpieszyły kroku, ale
nie tak bardzo. Tymczasem hałłakujący
kmiotkowie, weseli i rozkrzyczani wielce,
zbliżyli się ku mnie, co było dowodem
niewątpliwej z ich strony odwagi,
zważywszy, że ja, wyraźnie ja, dzierżyłem w
ręku strzelbę. Niewątpliwie bezpieczniej
jest spotkać w dżungli tygrysa niż mnie w
polskim lesie ze strzelbą.
Zdawało mi się, że już wszystkie zające
zdołały się przemycić szczęśliwie przez mój
przesmyk, odetchnąłem przeto, nie
splamiwszy się krwią Bożego stworzenia.
Las jest jednak pełny niespodzianek. Oto
jakiś wielki, nawet ogromny zając, stary
zapewne, może nawet paralityk, gnał w
moją stronę. Za nim biegł piekielny wrzask i
gromkie życzenia nagłej śmierci ze strony
rozbawionych figlarnie kmiotków. Kłapouch
był ogłupiały albo też, choć praktyk, źle
mnie osądził, że nie usiłował przejść
bezpiecznie pomiędzy moimi nogami.
Krzyknąłem przyjaźnie, a ten bałwan skręcił
w obłąkanym skoku i biedaczysko tak
wyrżnął łbem o drzewo, że go zamroczyło.
Wykopyrtnął się, jakby w niego piorun
uderzył. Było mi go żal serdecznie, taki
jednak zbrodzień siedzi w człowieku, że
oszalałem. Zagrała we mnie krew stu
myśliwskich pokoleń, co się z lutym zmagały
turem, uderzyła mi do młodej głowy - ha! -
jak wino - tak że się poczułem zamroczony
jako ten właśnie zając. Tygrysim skokiem
przypadłem do zwierza i - o hańbo, o
dzikości, w każdym z nas utajona! -
strzeliłem. Zając nie dał nawet poznać po
sobie, że to zauważył, zlekceważył mnie
nawet po śmierci. A jednak Demokryt, który
znał mowę wszelakiego zwierza, byłby
usłyszał cichy szept: „Bądź przeklęty”.
Ile razy spożywam zająca, słyszę ten
głos Jestem mordercą, który zachował
resztki sumienia.
Nie będę zgoła niepotrzebnie dodawał,
że zdumienie ludzkie na widok mego zająca
było tak wielkie jak las. Szeptali myśliwcy
pomiędzy sobą spoglądając to na nieboszczyka,
to znów na mnie.
Mój towarzysz, któremu zdradziłem tak
wyborne metody łowiectwa, ucałował mnie,
potem pyta:
- Jak go pan zabił?
- Z odległości jakichś trzystu kroków,
celując tylko kilkanaście minut, chociaż
podskakiwał, szelma, aby mi strzał
utrudnić.
Tamten podniósł tylko oczy ku niebiosom
i mowę mu odebrało. Ja jednak znałem
prawo myśliwca do łgarstwa. Od tego
jednak czasu, nie chcąc sławy mojej
mołojeckiej na szwank narażać, nie poluję
już nigdy, trudno bowiem przypuścić, aby
się znalazł na świecie drugi taki zając,
galant wielki, który by dla mojej satysfakcji
popełnił samobójstwo. Hej, już nie ma
takich zajęcy!
NIEDŹWIEDŹ Z ŁYSEJ POLANY

Zastanawiałem się nad tym długo, czy


mam prawo wyjawić tajemnicę, spędzającą
sen z moich oczu. Jest to historia dawna,
sprzed lat kilku, dziś już pogrzebana w
rocznikach starych gazet, która mnie jednak
dręczy. Budziła ongi postrach i grozę, każda
zaś o niej wzmianka pełna była
niedźwiedzich poryków, jak powieść
Curwooda.
Jest to ponura historia niedźwiedzia z
Łysej Polany.
Postanowiłem wywlec ją na światło
dzienne, miłość bowiem moja w stosunku do
Zakopanego, chociaż bardzo wielka, nie
może się jednak żywić udręką, którą mi
sprawia przykre poczucie, że ja jeden wiem
o czymś, czego się nikt nie domyśla.
Kiedy w sfilmowanym Panu Tadeuszu ujrzałem w
całym groźnym majestacie wypchanego i
nadjedzonego przez mole niedźwiedzią,.
nad którym Wojski muzyckie odprawił
egzekwie, zadrżała we mnie dusza. Nie!
dłużej tego ukrywać nie mogę…
Oto jest historia zakopiańskiego
niedźwiedzia:
Dnia jednego poszedł hyr po
Zakopanem, a stąd po całej Polsce, że na
drodze do Morskiego Oka, w okolicach Łysej
Polany, pokazał się srogi i na krew łapczywy
niedźwiedź. Tam porwał niewinną owieczkę,
ówdzie, na drogę wypadłszy, przeraził i
bladym strachem pobił nieszczęsnych
ceprów, z jajami na twardo i kiełbasą
zdążających w góry pod przewodem uroczej
kozicy Kunegundy, Zochny, dwojga imion
Haarnadelżanki, byli zaś i tacy, co
spotniałym od nadmiernego wzruszenia
głosem opowiadali, że, rozsierdzony,
chwytał ogromne głazy i ciskał nimi za
automobilowym wozem. Nie co dnia zjawia
się niedźwiedź, nie można się tedy było
dziwić ogromnemu poruszeniu; mniejsza
zresztą o jednego ucapionego i zarżniętego
barana, należało jednakże przypuszczać, że
zwierz, tak dziwnie złośliwy, może w
przystępie furii uczynić wyprawę na ciche i
nikomu ducha niewinne Zakopane. Nie
można było natomiast liczyć na to, że go
odstraszą zabójcze zapachy w okolicach
zakopiańskich restauracyj, raczej
przeciwnie, mogły go one znęcić, gdyż, jak o
tym wiemy, z ciekawych opowieści
znakomitego amerykańskiego myśliwca,
straszliwy odór zepsutych ryb jest mu
najmilszym. Jeżeli dodać do tego wykwintne
zakopiańskie majonezy, to, znając
perwersyjne jego upodobania, można by
przypuszczać, że się niebo przed nim
otworzy, kiedy mu wiatr usłużny ich
nieziemską woń przyniesie.
Ludzie poczęli szeptać pomiędzy sobą,
obmyślając zapewne sposoby ratunku na
wypadek inwazji straszliwego zwierza.
Sposoby dobre i z dawna wypróbowane dwa
tylko istnieją: albo uciec, albo też udawać
umarłego. Sposób pierwszy nie zawsze jest
wykonalny, drugi natomiast jest i
dowcipniejszy, i dlatego łatwiejszy do
wykonania, że kto z bliska ujrzy
niedźwiedzia, ten pada bez ducha i przez
czas dłuższy udawanie wcale mu nie jest
potrzebne. Przezornie uciekło jednak w
owym czasie osób kilka, szczerze się
przyznając, że nie mają zaufania do tego
sposobu, łacno się bowiem mogło
przydarzyć, że nieboszczyk fałszywy może
się ze zbytku wrażeń zmienić w
nieboszczyka zawodowego. Wypadek ten
pomnożył wówczas z dawna istniejące
niechęci do ludzi wolnych zawodów, którzy
tę nad wszystkimi mieli wyższość, że
udawanie nieboszczyka najmniejszej nie
sprawiało im trudności: literat, profesor
uniwersytetu, nauczyciel ludowy, a
szczególnie urzędnik mógł „zrobić”
umarlaka od razu, prima vista, bez wysiłku i
bez próby, jak ów najmilszy student z
powieści jeszcze milszego pana Prusa;
wystarczyłoby, gdyby mądremu zwierzowi
pokazali swoje zabiedzone fizjonomie,
wobec których twarz nieboszczyka
wydałaby się kwitnąca.
Radosny okrzyk: „Niedźwiedź,
Mospanie” może być radosnym w epopei, w
niepoetyckim jednakże życiu stał się
złowrogi; ciche miasteczko dostało jakoby
konwulsyj, rozprzęgły się nerwy, zagotowały
się mózgi, nikt nie był pewny dnia ani
godziny. Należy jednakże mile o tym
wspomnieć, że i wiele dobrego sprawiła owa
trwoga powszechna: zaczęli się do siebie
garnąć ludzie, aby nie być w samotności, a
stadła małżeńskie, z dawna obojętne,
sypiały w mocnym uścisku. Nie wiedział o
tym zwierz potężny, który gdzieś tam hasał
po połoninach, krwawym okiem łypiąc, ile
razy usłużny pies, wiatr, przyniósł mu wieść
o opasłych w Zakopanem ludziach.
Nie można było jednak żyć w ciągłej
niepewności i polegać na zmiennych
humorach niedźwiedzia. Ludność miejscowa
przyjęła wiadomość o jego ukazaniu się
raczej z zadowoleniem, nawykła bowiem do
odzierania ze skóry wszelkiego żywego
stworzenia, które nieopatrznie zawędrowało
w jej dziedziny, uważała niedźwiedzia za
nową jedynie odmianę zdobyczy, od ludzkiej
nieszczęsnej ofiary nieco sprytniejszą,
przeto większego godną szacunku.
Niepojęcie natomiast zachowały się w
groźnej chwili władze gminne, takie
stwarzające pozory, jak gdyby je ta sprawa
mało obchodziła; nie rozumiałem wówczas
tego stanowiska; dziś je niestety rozumiem.
Kiedy państwo drzemie, trzeba, aby
czuwali obywatele. Postanowiłem ja przeto,
wbrew memu zwyczajowi niemieszania się
do spraw cudzych i wbrew metodzie
zachowywania życzliwej neutralności w
stosunku do Zakopanego, zająć się tą
sprawą, co najmniej dziwną.
Rzeczą było oczywistą, że całą tę
awanturę należało zakończyć w trybie
doraźnym przez zakatrupienie niedźwiedzia.
Łatwo się to mówi, nie tak łatwo się to robi.
W pierwszej chwili przyszło mi na myśl, że
sprawę znakomicie i bez większych
zachodów rozwiąże krótka depesza do
Ossendowskiego w tym sensie: „Przyjedź i
zabij” - po namyśle jednakże pomysł ten
wydał mi się mocno naiwnym, bo przede
wszystkim znakomity mój przyjaciel oburzy
się, kiedy się z konieczności dowie, że idzie
o rzecz tak drobną i mizerną, jak
niedźwiedź, tak to bowiem będzie
wyglądało, jak gdybyś Zbyszka
Cyganiewicza sprowadzał z Ameryki w celu
zabicia nędznej pchły, poza tym naraziłoby
się wielkiego myśliwca jedynie na stratę
czasu, niedźwiedź bowiem, mądry szelma,
poczułby śmiertelnego swego wroga już w
chwili, kiedy by się ten zbliżał do Nowego
Targu, i zwiałby na czeską stronę oszalały
ze strachu.
Trzeba się było zdać na własną
przemyślność i na własne myśliwskie
doświadczenia. Serce mam gołębie, do tego
jednak niedźwiedzia poczułem dziwną
nienawiść, nie znoszę bowiem arogancji i
panoszenia się, to zaś bydlę kudłate, jakby
pewne bezkarności, najwidoczniej drwiło
sobie ze wszystkiego i ze wszystkich.
„Głupi niedźwiedziu, gdybyś w
mateczniku siedział”… - Nie wiedziałbym ja
o nim, nie wiedziałby on o mnie, a tak? Tak
się stało, że o jednego z nas było za wiele u
podnóża gór. Rozsierdził mnie. Można być
niedźwiedziem, ale należy mieć jakie takie
maniery. Musiał dusić owce, bo tak mu
kazała jego nieszczęsna natura; to
rozumiem dobrze, jak rozumiem
Karpowicza, kiedy za to, że „przez swoje
dziwne znaki dał wodzie winne smaki”, dusi
mnie niegodnie. Niedźwiedź ten jednak dla
nierozumnej igraszki zatarasował swoim
cielskiem drogę do Morskiego Oka i napełnił
trwogą góry i doliny. Musiało to być
indywiduum złośliwe, nie mogące ścierpieć
cudzej radości. I z tym właśnie należało
skończyć, bo sprawa zaczęła być zbyt
głośna. Gazety grzmiały, jęczały telefony,
telegrafy czuć było niedźwiedzim sadłem. To
jest jednak najdziwniejsze, ze kiedy
pierwszy wielki strach opadł z ludzi. Jak
mgła z regli, Zakopane poczęło się najpierw
bardzo wstydliwie, po czym coraz wyraźniej
pysznić i puszyć, że może światu
zaimponować niedźwiedziem. Szczególnie
władze gminne takie srogie robiły miny,
jakby to ich było zasługą, że się ten zwierz
ukazał w obrębie ich władania. Pragnęły
niemal jakiegoś z jego strony nierozumnego
postępku, porwania taternika albo
obłupienia ze skóry kogokolwiek; gdyby zaś
przypadkiem tak na mnie trafiło, ha! - wola
boska. Byłoby wiele płaczu, a jeszcze więcej
reklamy.
Tym bardziej zaczął mi się ten zwierzak
nie podobać; w dobrej duszy zapisałem mu
śmierć. Byłoby to z mojej strony kłamstwem
grubym i zbyt jaskrawo chełpliwym, gdybym
powiedział, że się nie bałem. Przeciwnie,
bałem się, nawet bardzo się bałem. Dla
Ossendowskiego może to być mysz, dla
mnie jednak jest to niedźwiedź. Bałem się
mimo ciekawej wiadomości o naturze
niedźwiedzi, że posiadają one swoisty
sposób uśmiercania myśliwca, polegający
na tym, że wczepiwszy pazury we włosy na
głowie nieszczęśnika, zdzierają je razem ze
skórą. W tej mierze, jako człowiek
pozbawiony tej naturalnej, taniej i banalnej
ozdoby (mówię o włosach, nie o głowie!) -
miałem wyborne szansę.
Mniej polegałem na moim doświadczeniu
myśliwskim. Łatwo jest wprawdzie strzelać
w życiu głupstwa, bo i o taką zwierzynę
łatwo, i o pudło dość trudno, na nic jednak
takie doświadczenia. Myśliwi nie stają się
myśliwymi od pierwszego strzału, trzeba
jednakże kiedyś zacząć. Los mi kazał w
drugiej w ciągu żywota przygodzie
myśliwskiej spotkać się z niedźwiedziem. To
trudno. Los, stary drab, wie chyba, co robi.
Brak doświadczenia można zresztą
nadrobić inteligentną znajomością teorii.
Niedźwiedź nie zając, prędko nie ucieknie,
jasnym zaś było, że mu się podobało na
nowym legowisku, ani jeden bowiem dzień
nie minął, aby niedźwiedź nie dał znać w
jakiś nieprzyjemny sposób o swojej
obecności. Miałem czas.
Nie mówiąc nic nikomu, zająłem się
gorliwą i pilną lekturą; czytałem wszystko,
cokolwiek i kiedykolwiek napisano o
obyczajach tego stworzenia. Dowiedziałem
się przy sposobności, iż jest to zwierz tak
przemyślny, że idąc do kochanki, znaczy
pazurami na korze drzewa swój wzrost, aby
idący za nim rywal mógł, zmierzywszy siebie
wedle naznaczonej sikali, wycofać się z
interesu, jeśli jest mniejszy. Naturaliści,
śmiejąc się, nazywają to legendą, ja jednak,
być może, że w zapamiętaniu, skłonny
jestem do przypuszczenia, ze jest to nie
tylko prawdą, lecz że jest to równocześnie
sposobnością do ohydnych nadużyć i
szachrajstw, dowcipny bowiem, lecz
chuderlawy niedźwiedź wdrapuje się
zapewne na pień drzewa i znaczy fałszywą
miarę.
Dowiedziałem się, że w Polsce przebywa
w charakterze „stałych mieszkańców” sto
czterdzieści jeden niedźwiedzi, wedle
ostatniego urzędowego spisu tej kosmatej
ludności. Należało przypuszczać, że
niedźwiedź z Łysej Polany jest mieszkańcem
niestałym, emigrantem z czeskiej strony.
Nasze niedźwiedzie są dobre i wesołe, ten
natomiast okazywał wybitną złośliwość. Tym
mniejsza będzie szkoda, jeśli z mojej
polegnie ręki.
Postanowiłem go zgładzić.
Sposobem najprostszym był ten
wypróbowany środek, którego zażył
krakowski szewczyk, co zgładził
wawelskiego smoka: dał mu do pożarcia
taką miksturę, że się smok rozpuknął.
Sposób to był łatwy z tego chociażby
względu, że najmniejszych trudności nie
przedstawiało zdobycie pożywienia o
właściwościach burzących dynamitu;
należało wziąć połowę bufetu od
Karpowicza i połowę od Trzaski, a
niedźwiedzisko, chytrze tym nakarmione,
pękłoby z hukiem gromu. Nie byłby to
jednak postępek rycerski; nie można bożego
stworzenia karmić tym, co jest
przeznaczone dla ludzi. Można zabić, lecz
nie wolno się znęcać. Nie pozwala na to
zresztą honor myśliwca, dla którego
rozkoszą jest stanąć oko w oko ze
wspaniałym królem lasów. Kordelas -
dobrze! - ale nigdy majonez!
Nadszedł nareszcie mój wielki dzień. Był
wtorek. Słońce tarzało się rozkosznie po
łąkach, w powietrzu była złota cisza,
czasem tak brzmiąca, jak pijana zapachem
kwiatów pszczoła. Zakopane spało jeszcze w
błogiej beztrosce i w dawno nie zmienianej
pościeli, kiedy ja w tajemnicy największej
wybrałem się w drogę. Nie chciałem, aby
ktokolwiek wiedział o tym, czułem bowiem
niewyraźnie, że niedźwiedź cieszy się w
sferach gminą władnących nierozumną,
choć cichą sympatią. Dojechawszy w okolice
Łysej Polany zatrzymałem automobil,
spracowanego forda z „Sanato”, taki
dziwny wóz, co może jechać na trzech
kołach, sam zaś szedłem wzdłuż drogi w
górę.
Było, już około dziesiątej. Wędrowałem
uparcie, czując jak moje serce staje się
coraz bardziej bezlitosne. W zanadrzu
miałem nóż do krajania szynki, pożyczony w
Bazarze, w kieszeni starego, lecz
niezawodnego colta, pożyczonego od
malarza Koniewicza, co bronił Lwowa. Jak na
niedźwiedzia, była to broń dość mizerna,
lecz za to ogromny, nowoczesny, ciężki
arsenał miałem we wzroku; od mojego
spojrzenia w tej chwili padłby trupem
mamut, cóż dopiero niedźwiedź. Krew grała
we mnie, a dusza zawodziła dziwną pieśń,
złożoną z samych okrzyków; tak musieli w
rozszumiałej puszczy śpiewać ludzie
pierwotni.
Czujny na każdy szelest, usłyszałem
warczący w wielkiej jeszcze oddali
automobil; po chwili, kiedy mnie miał
minąć, zatrzymał się nagle. Jakiś pan, jakaś
pani i blady szofer zaczęli mi dawać
rozpaczliwe znaki.
- Panie! - wołano - niech pan siada z
nami… Czym prędzej!…
- Czemu?
- Tam… tam… niedźwiedź! Niech pan
ucieka…
- Niech on ucieka! - odrzekłem twardo. -
Gdzie jest w tej chwili?
- Niedaleko, po lewej stronie. Może nas
goni! Niech pan siada!
- Śmierć! - krzyknąłem, sam nie wiedząc
czemu.
Musiałem przy tym mieć w spojrzeniu
coś straszliwego, gdyż blada pani wrzasnęła
przeraźliwie.
- To wariat! - krzyknął blady pan.
Automobil pomknął w dół. Zostaliśmy we
dwóch w obliczu rozgorzałego słońca:
niedźwiedź i ja. Och nie! Był z nami ktoś
trzeci, jadowicie uśmiechnięty: śmierć.
Ścisnąłem w ręku nóż; w kieszeni
drzemał colt, jak pies, który się nagle
zbudzi i warknie.
Musiałem być blady, bo czułem, jak krew
spływa ku sercu, obłąkanemu w tej chwili
dziką żądzą triumfu. Równocześnie obudził
się we mnie prawieczny instynkt łowcy;
zacząłem stąpać jak kot, czujnie i bacznie.
Czytałem ze śladów na ziemi, jak z książki;
łowiłem uchem najmniejszy szmer;
rozdętymi nozdrzami chwytałem wiatr,
chcąc poczuć zapach niedźwiedzia.
Przypuszczałem, że niedźwiedź wydaje woń
ostrą i niemiłą, choć w tym względzie nie
miałem absolutnej pewności.
Kilkakrotnie omamił mnie wzrok, mało
wprawny, zwyczajne bowiem pnie
przybierały opasłą posturę niedźwiedzią. Aż
nareszcie…
Ujrzałem go w odległości jakichś stu
metrów. Serce moje przystanęło na chwilę,
po czym rzuciło się w cwał jak spłoszony
koń. Zwierz schodził zboczem od strony
gościńca ku lasowi. Szedł dziwnie, bo na
tylnych łapach; wprawdzie niedźwiedzie
przybierają czasem taką pozycje, modą
jednak u niedźwiedzi ogólnie przyjętą jest
chodzenie na czterech łapach. Był to więc
zapewne jakiś cygański niedźwiedź, co
uciekł od swojego pana i demonstruje
obecnie swoją dwunożną cywilizacyjną
ogładę. Nie był zbyt wielki i sprawiał
wrażenie dość mizerne: włóki się raczej, niż
szedł, często przystając. W tej chwili powiał
wiatr od jego strony; czuć było najwyraźniej
naftalinę… Albo naturaliści się mylą, albo ja
zrobiłem nowe odkrycie: więc woń
niedźwiedzia przypomina naftalinę!
Przyczaiłem się za jakimś chojarem i
obserwowałem ruchy zwierza. Nie poczuł
mnie i zbliżał się ku mnie powoli. Nagle
przyspieszył kroku, a we mnie dech zaparło;
widziałem go tuż, tuż… Jeśli mnie ujrzał,
dramat rozegra się za chwilę! Idzie, idzie…
Czy ku mnie? Nie! Zbacza, pochyla się z
wielkim trudem i - coś podnosi; jeżeli głaz,
to będzie dla mnie. Nie, to nie głaz…
Niedźwiedź podniósł przyniesioną gdzieś z
gościńca przez wiatr gazetę. Na wszystkie
niedźwiedzie świata! - to była naprawdę
gazeta. Chciało mi się śmiać, lecz nie
miałem na to czasu, bo po chwili dusza we
mnie zamarła. Może się zdarzyć, że
niedźwiedź podniesie z ziemi białą płachtę
papieru, jest to bowiem zwierzę figlarne,
lecz nie może się zdarzyć to, co się zdarzyło,
a że się zdarzyło, przysięgam na honor
myśliwca! Niedźwiedź odszedł w ustronie,
po czym przysiadł na pniu i zaczął tę gazetę
czytać.
Widziałem rachującego konia; widziałem
szympansa palącego cygaro; widziałem
tańczącego słonia; widziałem fokę grającą w
football: widziałem wiele rzeczy, nigdy nie
widziałem jednak niedźwiedzia na wolności,
czytającego gazetę. Trzymał ją w
niezgrabnych łapach, odwracał stronice i
czytał, najwyraźniej czytał.
Uciekaj! - krzyknęła we mnie dusza - to
nieczysta sprawa…
Tak, to było ponad ludzkie pojęcie. To
było przeraźliwe. To straszliwe, naftaliną
pachnące bydlę może właśnie czytało z
zadowoleniem o sobie i o popłochu, który
szerzy. Dlatego jest zapewne takie złośliwe,
że czytuje gazety, dlatego zapewne stało się
zmorą i widmem. Taki niedźwiedź żyć nie
powinien, czort, nie niedźwiedź.
Dobyłem colta i ze zgroza w oczach
szedłem ku niemu; wystarczył jeden ruch
palca, abym mu roztrzaskał łeb.
A wtedy stało się coś najdziwniejszego;
niedźwiedź porwał się z pnia, gazetę daleko
od siebie odrzucił i podniósł obie łapy w
górę, na znak poddania. Serce we mnie
zamarło; oszołomił mnie ten przeraźliwy
rozum zwierzęcia.
Nagle usłyszałem głos przyduszony i
drżący:
- Niech pan nie strzela, panie
Makuszyński’
Jedyny wypadek z gadającą oślicą
Balaama zdarzył się zbyt dawno, aby ten
gadający niedźwiedź nie był sensacją.
Zaśmiałem się głuchym śmiechem furiata.
- Pan mnie zna? - zapytałem.
Wtedy niedźwiedź z wielkim trudem zdjął
z siebie głowę i rzekł zdyszanym, nieco od
strachu zataczającym się głosem:
- Kto by pana nie znał? Niech pan
pozwoli, że się przedstawię…
Powiedział jakieś nazwisko: Szarf, czy
też Szorf, nie pamiętam. Z niedźwiedzia
wylazła miła gęba, dość boleśnie
uśmiechnięta.
- Nie mogę panu podać ręki - rzekło
wnętrze niedźwiedzia - bobym pana mógł
podrapać, ale poproszę pana o papierosa.
Wetknąłem synowi niedźwiedzia
papieros w twarz i uprzejmie przytknąłem
doń zapałkę.
- Byłbym pana zastrzelił - rzekłem - po
co pan robi niedźwiedzia?
Łagodny zwierz usiadł na pniu.
- Ciężkie czasy! - powiada - a żyć trzeba.
- Z tego pan żyje?
- Nie o mnie idzie, ale o Zakopane. Pan
wie najlepiej, że bieda na nas przyszła, więc
się trzeba ratować. Trzeba było jakiejś
sensacji, aby było o czym pisać w gazetach,
więc wymyśliliśmy straszliwego
niedźwiedzia, bandytę. Zrobiło się z tego
dużo wrzawy i efekt był pierwszorzędny.
Gmina dostarczyła skóry, a ja poszedłem na
ochotnika. Na przyszły tydzień ma dyżur kto
inny… Ja już dzisiaj kończę. Panie drogi!
- Czym panu mogę służyć?
- Niech pan o tym nikomu nie mówi.
W imieniu Zakopanego proszę pana o to
serdecznie. Za tydzień niedźwiedzia już me
będzie, bo niby pójdzie w góry. Więc niech
pan o tym nie mówi nikomu. Niech pan nie
myśli, że to łatwa robota; dzisiaj mam się
pokazać jednemu Anglikowi, co będzie tędy
przejeżdżał, bo mu to zaimponuje, ale
zrobię to ze strachem, bo nuż taki strzeli?
- Przecie i ja mogłem pana zastrzelić!
Mam rewolwer…
- Tak, ale pan nie byłby trafił!
Zwiesiłem smutno głowę; ta małpa
niedźwiedź ma jednak rację.
Od tego zdarzenia wiele już upłynęło lat;
niedźwiedź pokazał się jeszcze ze trzy razy i
straszył całą Polskę. Potem już znikł
bezpowrotnie, bo skóra tak wyleniała, że
nie można nią było nastraszyć nawet pana
Hirgzprunga, co w Zakopanem ma bank
domowy.
MIESZKANIE JAKO RADOŚĆ ŻYCIA

Mniemam, że nie będzie to zupełnie bez


pożytku, jeśli i ja powiem słów kilkoro w
czasach, kiedy to naiwnych ludzi namawia
się do budowania domów czy własnych
mieszkań. Czynią to wprawdzie znakomici
specjaliści i im się wcale nie dziwię; gdyby
handlarz trumien mógł namówić wszystkich
do umierania, jak to czynił Hegesijas
Pejsitanatos, zwariowany filozof,
„namawiający do śmierci” - propagowałby
swój interes z radosnym entuzjazmem. Całe
szczęście, że nie wszyscy ludzie chcą
umierać, i całe szczęście, że - co na jedno
wychodzi, nie chcą sobie budować domów.
Nie chcę wprawdzie psuć interesu
budowniczym, bo i tak się biedakom czasem
i bez cudzych życzeń dom zwali, chciałbym
jednak przez obiektywne oświetlenie
sprawy pobudzić moich przyjaciół i
czytelników do namysłu, zanim się
zdecydują na budowanie „własnego
gniazdka”, bo tak się jeszcze czasem w
krwawym dowcipie mówi o mieszkaniu.
Pogląd na sprawę w gwałtownym,
historycznym skrócie należycie rzecz
objaśni. Raz leszcze się zastrzegam, że nie
kieruje mną uprzedzenie do architektów,
choć mnie do tego fachu wcale sceptycznie
usposobiła literatura dramatyczna swojska i
obca, ilekroć bowiem architekt jest
bohaterem, zawsze się dzieje nieszczęście.
Budowniczy Solness jest najgłośniejszym
przykładem, a architekt z Sąsiadki
Jaroszyńskiego wesołym przykładem tego,
jak ponuro się kończy historia, jeśli
architekt zamiast doglądać budowy
kościołów, ogląda budowę dzikiej dziewicy.
Już historia germańska w dość podejrzanym
świetle przedstawia nam dwóch słynnych
budowniczych Walhalli, targujących się o
Freję, jak o furę cegieł.
Jest to wszystko powiedziane na stronie,
bo nie o to rzecz idzie. Idzie o to, aby się
zastanowić, czy mieszkanie jest radością
życia, czy przeciwnie, a z głębokich naszych
rozważań niech czytelnik odrobiną swej
inteligencji wyciąga sobie jakie chce
wnioski.
Nie ja pierwszy doszedłem do
głębokiego przekonania, że strasznym,
złośliwym i wieczystym wrogiem człowieka
jest kultura; zauważył to przede mną niejaki
J. J. Rousseau, przyjemny narwaniec, i
jeszcze kilku innych brudnych filozofów.
Rozpacz ogarnia bowiem człowieka na myśl,
ile udręki i gehenny kupił sobie za tę
podejrzaną kulturę, ile utrapień, wojen,
paszportów, metryk, świadectw moralności,
gazet, książek, podatków i niezliczoną ilość
innego paskudztwa. Razem z kulturą kupił
sobie zmorę najstraszliwszą: mieszkanie.
Źle mu było? Było mu cudownie, ale ciekawy
jak małpa, zaczął wymyślać rozmaite rzeczy,
aż sobie wymyślił. Szczęśliwy, w złotym
swoim okresie, zawieszony na puszystym
ogonie, chwiał się na gałęzi, roztłukiwał
orzech kokosowy o głowę bujającego się
obok bliźniego i popijał słodkie mleko
owocu. Mieszkanie miał wszędzie, wysokie
aż pod niebo, szerokie aż po kraniec ziemi,
pozbywszy się zaś największej z ludzkich
trosk, miał czas na przyjemności i na miłość.
Dzisiaj sprawą najdotkliwszą właśnie jest
to, że człowiek nie ma czasu na miłość, bo
zawsze szuka mieszkania, a na wolnym
powietrzu nie wypada i mogą zamknąć.
W pochodzie wieków, kiedy człowiek
zlazłszy z drzewa szczęśliwości zaczął
budować duszne swoje domy, nory, w
których karlał i uczył się obłudy, słowem -
mieszkania, znalazł się jeszcze mędrzec,
jeden z ostatnich, który czując jasnością
ducha, do czego to kiedyś dojdzie,
zamieszkał w beczce, aby niemądrym
ludziom, mieszkającym w kamiennych
pułapkach, zademonstrować ich tragedię i
czarną ich przyszłość. Nikt jednak, jak się to
później okazało, nie pojął głębokiego sensu
beczki Diogenesa. Zapewne znaleźli się
wówczas i tacy, którzy starego filozofa
musieli pomawiać o bliską zażyłość z beczką
i o niemożność rozstania się z jej zapachem.
Wiedział jednakże, co czynił mędrzec z
Synopy, rozumiejący, co z boskiego
stworzenia, jakim podobno jest człowiek,
.potraf i zrobić mieszkanie. Z rozczuleniem
myślę sobie o tym filozofie, ile razy czytam,
że sublokator, któremu zamknięto złośliwie
przybytek pełen szumiącej wody, strzelił do
swojego gospodarza. W beczce nie mogłoby
się to zdarzyć.
Próbowali potem inni nawrócić człowieka
i zawrócić go ze straszliwej drogi na łono
natury, było już jednak za późno; już
człowiek zniedołężniał, stał się wygodny i
wymagający. W kamiennym mieście nauczył
się obłudy i wielu innych zdrożności, tak
wreszcie zmarniał na duchu, że począł
prześladować ludzi wolnego ducha i
filozofów diogenesowej szkoły, którzy
wzgardziwszy mieszkaniem, sypiają pod
arkadami mostów, na ławkach ogrodowych
lub pod płotem.
Nawet apostoł owijał się w opończę i
spał, gdzie się zdarzyło. Wielcy poeci sypiali
na ławkach w tawernie, a pisali piękniejsze
wiersze niż ci, co mają mieszkania. Cóż
robić, kiedy teraz tak nie wolno.
Stało się tedy. Człowiek musi mieć
mieszkanie, tak jak musi mieć grzech
pierworodny; człowiek bez mieszkania nie
może się ożenić, nie może mieć nawet
mizernej kochanki, nie może niczego dostać
na raty, nie może otrzymać listu ani
pieniędzy, ani posyłki; może tylko umrzeć.
Oto do czego doprowadzili ludzie,
zdobywając kulturę! Za to we własne teraz
wpadają pułapki: budując domy, kupując lub
urządzając mieszkania. Każdej z tych spraw
należałoby poświęcić osobny tom, który ze
względu na różnorodność i cudowną
pomysłowość szachrajstw, stałby się ozdobą
biblioteki kryminalistycznej. Nie posiadam
aż tyle sił i nie mam tak zdeprawowanej
duszy, aby się tym zająć szczegółowo,
niemowlę jednak, przed trzema dniami
odłączone, wie o tym doskonale, co w
murach piszczy. Wystarczy jednak, jeżeli się
powie, że przekleństwo: „bodajbyś sobie
budował willę na Mokotowie!” - należy do
tej serii, którą się stosuje do wrogów
najgorszego kalibru. Na Mokotowie jest
jeden jedyny budynek uczciwy, doskonałe
zbudowany, suchy, miły, wygodny,
skanalizowany, z łatwym dostępem, z
przystankiem tramwajowym, z telefonem, z
łazienką i z doskonałą, nadzwyczaj uprzejmą
administracją: jest to więzienie. Cóż więc
dziwnego, że się tam ludzie tak pchają i że
za żadną cenę nie chcą go opuszczać latami.
Nie każdy jednak ma szczęście i na to, aby
się tam dostać, trzeba zaraz być co najmniej
dyrektorem banku albo prezesem wielkiego
towarzystwa akcyjnego. Zwyczajny
urwipołeć posiedzi z łaski parę dni na
Daniłłowiczowskiej i zaraz go stamtąd gnają
na bruk. Taka to już jest sprawiedliwość na
tym świecie.
Ludzie jednak, ogarnięci żądzą
mieszkania, popychani do tego zapewne
instynktem rozrodczym, myślą w
rozmarzeniu, że każdy zbudowany na
Mokotowie budynek będzie tak wygodny jak
kryminał. Złudo! Płacisz podatki, więc masz
prawo siedzenia w kryminale i tego nikt ci
zaprzeczyć nie może, opieka państwa
bowiem nad obywatelem zagwarantowana
jest konstytucją. Tymczasem płacąc za
budowę domu, nigdy nie masz pewności, że
w nim zamieszkasz. Budowniczy, solidny
człowiek, zapewnia cię w najlepszej wierze,
że na pierwszy dzień lipca będziesz spał we
własnej willi. Doskonale. Mądry człowiek,
wie co gadał, tylko że nie bierze pod uwagę
momentów psychologicznych i ni« umie
sobie zdać sprawy z tego, co się dzieje w
duszy murarza. Murarz bowiem podlega
przedziwnym przypadłościom duchowym;
ponieważ przez całą zimę klepie biedę, z
wielką radością rwie się do pracy na wiosnę,
na drugi dzień jednakże dochodzi do
słusznego przekonania, ze praca jest głupim
wynalazkiem, że ustawianie cegieł jednej na
drugiej jest zajęciem nudnym i
pozbawionym fantazji, wobec czego
odstawia młot i kielnię, wsadza ręce w
kieszenie i rozpoczyna strajk. Nie można się
bynajmniej dziwić dzielnym murarzom, bo
szewcy robią tak samo, mniej więcej
jednakże co drugi człowiek ma zapasową
parę butów, więc z tym jakoś wyżyć można,
nie każdy jednak ma drugi, zapasowy dom,
wobec tego chce się wieszać, bo miał się
wprowadzić pierwszego lipca, nieopatrznie
ożenił się dzień przedtem, a jego dom
naigrawa się z niego czarnymi otworami
okien, surowy, czerwony, ponury.
Wprowadzasz się do niego w listopadzie,
chociaż nie ma tam pleców, schodów i
drzwi, chociaż woda jeszcze nie dochodzi, a
elektryczność będzie za dwa miesiące. W tej
miłej atmosferze zdenerwowanego
przygnębienia rozpoczynasz kłótnię x żoną,
z ukochaną żoną, masz myśli samobójcze,
chcesz bić każdego napotkanego człowieka,
nie śpisz w nocy, bo się boisz złodziejów, nie
śpisz w dzień, bo wciąż musisz płacić,
pokazuje się bowiem, ze wskutek strajku
murarzy i nagłej podwyżki cen materiałów
budowlanych kosztorys się podniósł, a
jeszcze nie ma pleców, schodów, drzwi ltd. -
jak •wyżej. Wobec tego zaczynasz błużnić,
siwiejesz, dostajesz drżączki w nogach,
łamania w głowie, rozwodzisz się z żoną i
usiłujesz podstępnie sprzedać willę, aby
ubrać w ten interes kogo innego.
Można jednak przypuścić, że udało się
doprowadzić sprawę do jakiego takiego
końca. Wstawili piece, zbudowali schody,
obiecali, że będzie woda. Szczęśliwy,
zaczynasz się urządzać. Czas ten jest
okresem nadającym się do wybornych
studiów i do okrzyków ciągłego zdumienia.
Mówię o tym jako człowiek głęboko
doświadczony, bo urządziłem niedawno
mieszkanie. Trzeba na ten przykład odrobić
taką dziwną operację, która się nazywa
„ceklinowaniem” podłóg. Odbywa się to z
prawdziwą fantazją. Przychodzi czterech
gentlemanów, którzy robią bardzo wielkie
miny, kiwają głowami, niby się czemuś
bardzo dziwią, cmokają wargami, niby
przerażeni straszliwością pracy, wydają
wreszcie orzeczenie, że da się to wszystko
zrobić za grube pieniądze w przeciągu
trzech dni, bo jest ich czterech, entuzjastów
pracy, namiętnych szaleńców trudu, którym
rozkosz prawdziwą sprawia zmaganie się z
oporem dębowej posadzki. Z groźną furią
rozpoczynają wielkie swoje dzieło i przez
kwadrans dusza w tobie rośnie na widok
wspaniałego wysiłku znakomitego
robotnika. Po kwadransie jeden odpoczywa,
a trzech zapala papierosy; po pół godzinie
dwóch gdzieś znika, a dwóch, widocznie
tęskniąc za tamtymi, zaczyna wzdychać i
niepokoić się, potem starszy posyła
młodszego po piwo. Tamci dwaj w ogóle już
nie wracają, bo poszli na inną robotę, a
dwaj pozostali entuzjaści poczynają sobie
dowcipnie, bo brudną szmatą zwilżają
podłogę, a potem tu i ówdzie czasem ją
skrobną, tak jakbyś się podrapał w plecy.
Ponieważ okazuje się, że w tak dowcipny
sposób uproszczona robota nie wymaga
zbytniego wysiłku, starszy skrobacz
odchodzi, na placu boju zostawiając
młodszego baszybuzuka, który gwiżdżąc
Filipiny zmywa posadzkę coraz brudniejszą
wodą. Pokazuje się po paru dniach takich
wysiłków, że praca była niepomiernie
cięższa, niż to wyglądało na oko, że chciałeś
widać skrzywdzić niewinnego robotnika i że
wobec tego powinieneś zapłacić więcej
ponad umowę. Tak jest z podłogą, z oknami,
drzwiami i ze wszystkim. Zresztą słusznie,
bo i po co się spieszyć? Czy dom to tramwaj
czy zając? A tak to przynajmniej jest jakaś
rozmaitość i dużo przyjemności.
Zakładają na przykład kontakty
elektryczne. Dawno się tak nie bawiłem, jak
patrząc na wesołą beztroskę elektrycznych
ludzi. Przyszedł jeden młodzieniec,
przyniósł drabinę i kilka metrów drutu.
Siadł i czeka.
- Na co pan czeka? - pytam syna
błyskawicy.
- Nie mam narzędzi - odpowiada kuzyn
Ampera.
- A gdzież one są? - pytam tę suchą
baterię.
- Kolega przyniesie - odpowiada kuzyn Neffa.
Po dwóch godzinach przychodzi kolega,
prąd ujemny, i dziwi się, że tamten nie wziął
narzędzi ze sobą, wobec czego numer
pierwszy, który już odpoczął, odchodzi, a
zaczyna czekać numer drugi. Po dwóch
godzinach daje znak życia i telefonuje z
miasta, żeby numer drugi zabrał drabinę, bo
jest na gwałt potrzebna na drugim krańcu
miasta. Nazajutrz przychodzi szef tych
dwóch bateryj, stary piorun, i zapytuje, czy
już wszystko gotowe. Ponieważ nic nie jest
gotowe, odchodzi na poszukiwanie dwóch
chłopców i jednej drabiny. Historia znowu
się zaczyna na nowo, przynoszą drabina i
zaczynają coś robić, aż wreszcie kiedyś
skończą.
Jest to tak miłe i zabawne, że można
boki zrywać; jest to poezja pracy, pełna
uroku i wdzięku. Odznaczają się nim
szczególnie ludzie od gazu, którzy wesoło
igrają ze sobą, bo jeden drugiemu, pewnie z
figlów, przyniesie zawsze krótszą rurę niż
potrzeba, i bardzo się z tego śmieje, że się
tamten irytuje, wszystkich zaś radością
napełnia fakt, że zapalony na kuchence gaz
daje słabe oznaki życia i chce lada chwila
skonać.
- Musi być feler w piwnicy! - powiada
rzeczoznawca i całe towarzystwo zstępuje
do lochów i przez dwa dni chyba tam siedzi,
bo nikogo nie widać, aż dopiero ulitują się
ludzie z miejskiej gazowni i za pięć minut
wszystko jest w porządku.
Jedno mnie w tym wszystkim zdumiewa:
jak przy tak wybornych metodach pracy
jednak odbudowano Warszawę? Powinno to
trwać najmniej ze dwa miliony lat.
Widocznie że w dawnych czasach lepiej
pracowano i nie tak dowcipnie. Zdarza się
to zapewne i dzisiaj, ale bardzo rzadko w
Warszawie.
Żeby więc budować dom, trzeba mieć
nie tylko pieniądze, trzeba mieć przede
wszystkim pogodę umysłu i poczucie
humoru. Zresztą powinno się budować dom,
przedziwnie to wypełnia życie; zaczyna się
budować z werwą, radością, nadzieją i w
kwitnącym stanie zdrowia, kończy się w
stanie ducha, na który już nie ma lekarstwa.
Wtedy człowiek z radością umiera, ale jedną
ma przynajmniej pociechę: że ma gdzie
umrzeć.
Gdyby kto kiedykolwiek usłyszał, że
zamierzam budować willę na Mokotowie,
niech mnie zastrzeli. Słowa jednego mu nie
powiem.
WSTĘP BARDZO POTRZEBNY

Przystępując do nowego wydania dwóch


książeczek, z podejrzaną powagą
rozprawiających o kobiecie, znalazłem
wyborną sposobność do wygłoszenia
płomienistej mowy we własnej obronie.
Czynię to tym skwapliwiej, że mając inne
zmartwienia, skończyłem już raz na zawsze
z wesołym sposobem przekomarzania się z
kobietą. Zanim jednak wypuszczę z
felietonowej złotej klatki więzione w niej
kolibry, nie chcę bynajmniej, aby nawet w
sfałszowanej legendzie pozostała o mnie zła
plotka jako o dręczycielu ptaków. Nigdy
bowiem nie czułem się bardziej
pokrzywdzony niźli wtedy, kiedy mnie
nierozumnie pomawiano o myzoginizm, o
ponurą nienawiść wobec kobiety, o
nieposzanowanie jej godności i
dostojeństwa i inne takie zbrodnie.
Zawsze i wszędzie, przy każdej
sposobności, we wstępach do każdego
nowego wydania książki, w której choć
jednym słowem musnąłem kobietę jak
kwiatem, tłumaczyłem jasno i wyraźnie,
głową z rozpaczy o mur tłukąc, aby dudniło i
aby tym głośniej brzmiały moje uroczyste
oświadczenia, że uwielbieniu mojemu dla
prawdziwej kobiety nie ma granic; że
klękam przed dobrą matką i przed dobrą
żoną, że słońce rad bym rzucić do stóp
kobiecie ciężko pracującej; że aureolę
uprządłbym dla kobiety bohaterskiej;
słowem, że Kobieta jest dla mnie
świętością.
Czyż można powiedzieć więcej i czyż
można powiedzieć uczciwiej? Mniemam, że
nie można i że wobec tego jasną jest
sprawą, z jakiego rodzaju i z jakiej odmiany
kobiety stroję sobie niewinne żarty. A
jednak ze wszystkiego, co mnie dotąd
spotykało, widać, że tzw. metoda kładzenia
łopatą do głowy, zdawałoby się niezawodna,
posiada jednak swoje braki. Napisałem
wyraźnie:
„Całuję ze czcią ręce kobiety uczciwej, a
kpię ze śmiesznej pani, urągam lichej
imitacji kobiety!” A na to jakieś oszalałe
stworzenie damskiego rodzaju, urażone w
swojej zwiędłej wstydliwości, jak nie
zagrzmi basem w gazecie jak basetla:
- Na stos z tym siedmioogoniastym
czartem! Obraża polską matronę i polską
dziewicę! Gdzie jest Ojciec święty? Dlaczego
go nie wyklnie? Wstyd, hańba i piekło!
Tak ci oto grzmiała nie raz jeden jakaś
wąsata zapewne społecznica i szła do
spowiedzi, aby się kajać, że nazwiskiem
takiego jak ja czorta i inkuba szerokie swoje
i mocno spracowane skalała wargi. I cóż ja
miałem robić? Tym, co kiedykolwiek
napisałem o złej i papuziej kobiecie,
chciałem się przysłużyć jedynie uczciwej
kobiecej sprawie. Przecież każda kobieta
rozumna rację mi przyzna, jeśli dam
szczutka w zadarty nosek głupiej pannicy,
co odbywa rybie tarło na dancingu,
pasożytuje na cudzej pracy i maluje się od
wieczora do rana, jak Stare Miasto na
dziesięciolecie Ojczyzny miłej. Każda
pracowita, gruźlicą tknięta, nieszczęśliwa
nauczycielka rację mi przyzna, że czasem
oskubię z fałszywych piór nadętą, marną
pawicę, co szuka dreszczu… Każda matka
rację mi przyzna itd., itd. Mogę wyliczać bez
końca. Tylko te kukły malowane i nadziane
trocinami, tylko te śliczne damskie pajace,
tylko te imitacje kobiety, te tylko mają do
mnie cichą nienawiść, że je z różowej
odarłem skóry. „Niech się skrobie, kto ma
liszaj”, jak Hamlet mądrze powiedział.
Czemu się jednak drapie w sumienie na mój
rachunek jakieś szanowne czupiradło i
klątwą na mnie ciska, jak starym pantoflem
- nie wiem. Dotąd, wedle uciesznego
powiedzenia, najgłupszym człowiekiem był
turysta, bo się tam drapie, gdzie go nie
swędzi. Widzę jednak, że jeszcze głupszym
stworzeniem jest taka święta osoba, której
nie dość powiedzieć pięć razy, bo rozumie
dopiero za siódmym. Przeto głośnym
wrzaskiem oznajmiam po raz siódmy i
ostatni:
- Szanuję kobietę, kpię sobie z tej jej
fałszywej odmiany, którą dla skrótu
nazwałem: „Panią”.
Czyś pojęła, piekielna babo? Pojęła! No,
to dobrze. Możesz odejść na strych albo na
Łysą Górę.
Możemy teraz sobie porozmawiać
spokojnie z czytelnikiem, który się rozumie
na żartach i wie o tym, że w najbardziej
roześmianym żarcie jest takie jedno gorzkie
ziarenko, które mądrze spreparowane,
skutecznym może się stać lekarstwem.
Taki to mądry czytelnik i o tym wie
także, że wiele, wiele już razy pisałem o
dostojnej kobiecie i pięknie, i słowami tak
czystymi jak kryształ; że najbardziej złote
dla niej znajdowałem wyrazy i rymy, sercem
dzwonu dźwięczące.
(Święta czarownica chlipie w kącie i w
zamaszyste piersi ręką tłucze, kajając się…)
Wiem, gdzie jest ostatnia granica żartu,
i wiem, kiedy jest czas na nabożeństwo. I to
też wiem, że się nie krzywdzi istoty
bezbronnej. Dlatego uczciwie mówię! - boli
mnie niemądra o mnie opinia, jakobym dla
żartu wyrywał pióra ze skrzydeł aniołów. Na
serce kobiece! Czarne to i szerokie pyski,
ozory kąśliwe i rozumy miałkie i dulskie
taką o mnie rozpuściły famę. Niechże się to
już skończy, bo chociaż jestem człowiekiem
przedziwnie łagodnym, lecz i ja wpaść mogę
w pasję zgoła szewską, a wtedy sam diabeł,
choć bliski kuzyn jędz świątobliwych, ze
szponów moich ich nie wyrwie, a niebo to mi
tylko przyklaśnie!
Ulżyło mi!
Wszystkie te hece jedno maja, dawno już
zresztą zmącone, źródło. Rozmaitym
siostrom krokodyla i ciotkom nosorożca od
niepamiętnych wydaje się czasów, a
opowieść o tym przechodzi z babki na
ciotkę, z ciotki na drugą ciotkę, że w
artystycznym świecie dzieją się
nieprawdopodobne plugastwa. Pani Dulska
też tak myślała i umarła zapewne na skręt
kiszek. Otóż to! Wedle rodzimej tradycji,
wszystkie artystyczne małżeństwa są „na
wiarę”, żadna aktorka nie miała nigdy ojca,
żaden malarz matki, a literat to ma kilka
żon, bo inaczej toby umarł z melancholii;
oczywiście, w dzikich tych stadłach stosunki
są powikłane do tego stopnia, że
kazirodztwo jest na porządku dziennym czy
też nocnym; oczywiście dzieci nigdy nie są
chrzczone i nie wiadomo nigdy, do kogo
podobne.
O amazonki na łopacie albo na ożogu!
Krew by je zalała, gdyby się dowiedziały, że
nie ma na świecie, żony cudowniejszej niż
żona artysty, bo mało kto pojąć zdoła, ile
potrzeba świętej cierpliwości i ile
anielskiego poświęcenia, aby wytrzymać
przez życie całe z takim dziwolągiem i z
takim cudakiem, jakim mniej lub więcej
każdy jest artysta, malarz czy poeta, czy
inny taki. Są to, na kolanach to mówię,
święte i pełne nieprzebranej słodyczy
kobiety, co umieją, przemawiając szeptem i
chodząc na palcach, uszanować tę chwilę,
kiedy się coś tam tajemniczego dzieje w
dziwnym, niecierpliwym,
zneurastenizowanym, podrażnionym
artyście, z którym trzeba przeżyć i blaski, i
nędzę, wzloty i upadki, radości i smutki,
okres złotego wina i suchego chleba. Dla
takiego to trzeba być i żoną, i matką, i
opiekunką. Czy wiele kobiet to potrafi?
Sam nie wiem, po co o tym mówię; może
z potrzeby serca, a może i dlatego, żeby
przed samym sobą wytłumaczyć tę pasję, z
którą się potem pisze o damach
nieużytecznych i nikomu, prócz fryzjerowi,
niepotrzebnych. Nie mówiłem zresztą o nich
nigdy nawet z pasją, tylko z dobrotliwymi
kpinami, i już za to samo zasłużyłem na
uśmiech ślicznych, choć nieco cielęcych
oczu. Pogardliwe spojrzenie też wytrzymam.
Uczciwie mówiąc, ja udaję tylko, że
jestem taki przygnębiony, weselej mi się
bowiem uczyniło na duszy od chwili, kiedy
chytrze patrząc, poznałem, że wszyscy już
mają także powyżej uszu tego kobiecego
szachrajstwa, w którym po oznakach
zewnętrznych dość trudno jest rozpoznać
płeć, a przecie nie można tego zrobić
inaczej, bo kobiety noszą jeszcze jakieś
resztki sukni. Faktem jest, że się już ludzie
stęsknili za prawdziwą kobietą, piękną,
nadobną, uroczą, rozumną, a jednak
pragnącą mieć dzieci. Są wprawdzie jeszcze
i takie i jest nowy gatunek kobiecy, gatunek
wspaniały i czci najwyższej godny; kobiety
wolnej, samodzielnej i pracującej, ale
chwast bujniej się pleni, więc za mało jest
róż, a więcej zielska i papierowych różyczek.
Nie należy w wesołej książeczce
wszczynać nieopatrznie dyskusji na takie
tematy, gdyż dyskusja musiałaby znowu
trwać ze dwieście lat, a nie wszyscy pozy
jemy tak długo. To tylko mimochodem
powiedzieć należy na obronę kiepskiej
kobiety, że kobieta jest najczęściej taką,
jaką ją pragnie mieć mężczyzna, że zaś
mężczyzna jest czasem łajdak, to też rzecz
dość powszechnie wiadoma. Nie gadajmy
jednak o rzeczach wąsatych i ponurych, z
czego tylko diabli mają uciechę.
Miłą natomiast sprawą jest fakt, że
tęsknimy wszyscy za kobietą taką, jaką ją
Pan Bóg stworzył w majowy niebieski
poranek. Można to zaobserwować przy
każdej sposobności, ale najżywiej tęsknota
taka, jeszcze nie uświadomiona, objawia się
tam, gdzie marzyciel czuje mocne poparcie
u sprzymierzeńców, więc na wielkich
ludzkich zgromadzeniach, na ten przykład w
teatrze. W ostatnich czasach grano w
jednym warszawskim teatrze dość
chuderlawą węgierską komedyjkę,
właściwie zawiesistego komediasa, ani
lepszego, ani gorszego od innych. I o dziwo!
Sztuczka była grana nieprawdopodobną
ilość razy, teatr trząsł się od owacji co
wieczora, dobre matki płakały, panowie
wołali: „Ma rację! ma rację! mech żyje!”
Cóże się to stało? Na fogosza z rusztu!
Nie stało się nic nadzwyczajnego, tylko ta
przyjemna węgierska komedyjka zapiekła
wszystkich do żywego, bo w sali teatralnej
poczuliśmy zapach pieczonego i wszystkich
obchodzącego zagadnienia: na piekielnym
rożnie pieczono nowoczesną pannę, jak
chudą cielęcinę, pocierając ją świeconą
wodą, aby skruszała. Panna w płacz, a diabli
obracają rożen, coraz namiętniej śmieją się
szyderczo i syczą:
- To za to, że udajesz mężczyznę! Ze
siedzisz na własnym dekolcie… Ze golisz
koniak i smolisz papierosy… Żeś się pozbyła
czaru kobiecości… 2e nie chcesz mieć dzieci,
tylko linię… Że całemu światu pokazujesz
to, co tylko mama widziała kąpiąc cię w
wanience… że z miłości uczyniłaś igraszkę,
a z życia dancing, o panno!
Dobry człowiek, ten węgierski pisarz,
bardzo tę sprawę wziął do serca, a cały
Lechistan odgrzmiał mu owacją.
Łacno poznaliśmy z tego, co nas
wszystkich dręczy. Helas! Mało mam
jednakże nadziei, aby nawet po takim
wybornym węgierskim kazaniu zebrały się
warszawskie panienki na placu Teatralnym,
rozpaliły wielki ogień i zaczęły weń ciskać w
płomień jedwabne koszulki, sukienki z
pajęczyny i z ojcowskich weksli, majteczki z
księżycowych promieni, pudry, szminki i
perfumy, radosną śpiewając pieśń:

Precz z Hersem, Zmigrdem (!) i Sołecką,


Nie będziem się już malowały,
Od jutra każda chce mieć dziecko
I barchanowe majtadały! (bis).

Nie zdarzyło się bowiem i nie zdarzy się


niestety, aby można kogo nawrócić przez
węgierską komedię; snadnie by to mógł
uczynić rodzic, obnażywszy panieńską
polędwicę i starym, dobrym sposobem
okrężną drogą wybić panience z głowy
dancing i rozwód po dwóch tygodniach.
Ponieważ jednak nie pozwalają na to dobre
obyczaje i japońskie uty, zabraniając tknąć
kobietę nawet kwiatem, trzeba tedy z nimi
dobrotliwie, czyli moją metodą. Ten zacny
Węgrzyn też tak uczynił i ukazał panience
nowoczesnej „małpie zwierciadło”.
Przejrzała się w nim dziewoja i w ryk. Potem
się zaraz nawróciła, oczywiście tylko w tej
przyjemnej opowiastce o pannie, co goliła
wódę i włosy na karku. Ale polscy ludzie
płakali z zachwytu.
Rzecz zbożną czyni tedy każdy, jako i ja
czynię, kiedy sobie wesoło pokpiwa z takich
panienek i pań śmiesznych bardzo. Szkoda
armaty na bezpierśne wróble. Trzeba tak to
chytrze wykoncypować, aby te śliczne
stworzenia, co robią z siebie czupiradła,
kąpią się w parafinie i ważą razem z duszą
czterdzieści kilogramów, przejrzały, że to
wszystko na nic, bo się nikt na to nabrać nie
da; wtedy od razu nabiorą i ciała, i rozumu,
zrozumiawszy, że porządny człowiek nie
chce się żenić ani z deską do prasowania,
ani też z pstro namalowanym wieszadłem
na suknie. Szkoda tylko największa, że o
tych porządnych ludzi też trudno.
Zacny bratanek Węgier gadał o pannach,
a ja gadam o paniach, bo jabłoń niedaleko
rośnie od jabłka w tych zwariowanych
czasach. Tak to jeszcze niedawno, kiedy się
srogi czyniło wrzask, że się „panna pcha na
uniwersytet”, a kiedy w jednej komedii
Bałuckiego jedna mama wykrzyka: - Moja
pani! ani matematyka, ani astronomia nie
zastąpią pannie męża! - teatr szalał w
podziwie nad przenikliwością i słusznością
tego spostrzeżenia, bez którego ród ludzki
marnie by zaginął.
Nowoczesna zaś mama, chudsza siostra
swojej chudej córki, powiada w owej
węgierskiej sztuce:
- Jednak choćby dla oka musi być kilka
lat różnicy między matką o córką!
Nie jestem jednakże takim zacofańcem,
abym udawał kiepskiego Savonarolę i w
czambuł wszystko potępiał. Bynajmniej! Z
chętną radością przyznaję, że wszelką rację
miał rozumny czas, który rewolucyjnie
odmienił kobietę: do snu ułożyła się
niezgrabna poczwarka, a promień słoneczny
obudził motylka. Jak ów doktor Hiszpan z
Fraszek Kochanowskiego, co to „położył się
spać trzeźwy, a wstał pijany”. Kobieta
wstała nie pijana wprawdzie, lecz upojona,
rześka, młoda, giętka, odważna, śmiała,
uśmiechnięta. Spojrzała jaśniej na świat, a
zbyt głupawe przesądy, mizdrząca się
obłuda, fałszywa pruderia,
świętoszkowatość z diabłem za skórą opadły
z niej jak niepotrzebne gałgany. Przestała
wreszcie udawać nudnego jak ricinus anioła,
chorego na domiar na blednicę, a stała się
człowiekiem z gorącej krwi, cienkich a
mocnych kości i ze sprężystego ciała.
Z tym tylko jest bieda, że pomysł był.
dobry, tylko wykonanie jest liche. Jest to
wielkim nieszczęściem, że kobieta nie może
żyć bez przesady, więc przesadziła i z tą
wyborną nowoczesnością i skarykaturowała
ją po trzech tygodniach od narodzin w
nowym; doskonałym kształcie. Należy tedy
przywieść ją do rozsądku, bo karykatura na
nic nikomu się nie zda. Mamy też oczywiście
wszyscy razem niejakie pretensje do tego,
aby czyniąc usilne zabiegi dokoła kultury
ciała, zastosować choćby „kwadrans dla
zdrowia” duszy. Nie można przecie biednej
sieroty zostawić w zaniedbania całkowitym.
Dlatego to straszliwą szpadą śmiechu
walczymy z bezduszną donną, z piękną lalą i
z panią Wszelaką.
Niech kobieta będzie piękna, niech
będzie po siedemkroć piękna, ale tak, by
nie płakała rzewnie cytatą ze Słowackiego:
„Posągu piękność mam, lecz lampy brak”.
Amen!
Nie mogę już dłużej wytrwać w tej
namaszczonej pozie, lecz muszę się
uśmiechnąć, pragnąc zrozumieć do głębi ten
ostatni okres wśród metamorfoz kobiety,
który by nazwać można po Balzatowsku:
„ostatnim wcieleniem kobiety”.
Przyjrzawszy się tej sprawie jednym
filuternie przymrużonym okiem, można
zrozumieć niejedno, co w swawolnym ujęciu
tak wygląda:
Niech ten tam i ów bredzi, co mu się
żywnie podoba - a jednak najpiękniejszym
stworzeniem na ziemi jest kobieta. Inni
mówią, że koń, ale twierdzenie to po
dłuższej rozwadze utrzymać się nie da.
Toteż cokolwiek złego albo jadowitego
zostało kiedykolwiek powiedziane o
kobiecie w powieści, noweli, poemacie lub w
komedii, ma swoje źródło w zawiści
brzydkiego samca, zwalistego, o szerokich
barach pitekantropusa, do rajskiego ptaka,
w irytacji samozwańczego króla stworzenia,
że musi patrzeć z zachwytem na wiotką,
ongiś długowłosą istotę, dla której wszystko
na świecie się dzieje, dla której on pracuje,
buduje, tworzy, pisze i gra, z której czerpie
natchnienie i dla której morduje się na
wojnie. Mężczyzna dlatego nienawidzi
kobiety, ze musi ją wielbić. A kobieta
dlatego przeważnie ma uśmiech w oczach i
na ustach, że o tym doskonale wie. Istnieją
wprawdzie na ziemi kobiety smutne, są to
jednak te, które są już w pierwszym stadium
anielstwa, albo te, które naprawdę kochały.
Jedyną troską kobiety, oczywiście poza
utrzymywaniem serca i duszy w należytej
czystości, zwalczaniem pokus i unikaniem
sideł, które diabeł na jej ciężkiej stawia
drodze, jest troska o zachowanie w stanie
najświetniejszym tego, co ją czyni piękną i
co jej daje władzę nad światem. Kobieta jest
w naturze fenomenem, uprzywilejowanym
wbrew porządkowi rzeczy, porządek ten
bowiem sprawił, że zawsze samiec jest
piękniejszym, wspanialszym i strojniejszym
niż samica, która patrzy z oszalałym a
pokornym zachwytem, szara i niestrojna,
niczym nie uzbrojona ani nie ozdobiona, na
swego pana; przeto lew ma grzywę, kogut
grzebień i ogon na paradę, paw ma cały
jubilerski na ogonie magazyn, głuszec inne
wspaniałości, każdy posiada coś tak
pięknego, że aż się w oczach ćmi. Tylko u
ludzi jest na odwrót, bo samiec jest to
indywiduum brzydkie, opasłe, ciężkie i
niezdarne, a ona, kobieta, jest śliczna.
Mężczyzna, chcąc ratować sytuację i udając
grzywiastego lwa, chciał porazić kobietę
bujną pięknością i zapuścił wąsy i brodę, z
której można robić materace, sądząc, że
kobieta padnie z zachwytu na twarz. Och!
Pomysł był śmieszny, przeto indywiduum
zawstydzone poszło się ogolić i na gwałt
łysieć. Są to wysiłki próżne i krótko mówiąc
goryl zostanie gorylem i nie zmieni fantazji
przyrody, która się zakochała w kobiecie.
Czuwa ona przeto pilnie nad tym, aby
swoją piękność wszechmocną zachować w
stanie świeżości i czas zatrzymać w
nierozumnym dziele niszczenia. Wieki
wysiłku woli i wspaniałego uporu zdołały
dokonać tego, że kobieta nigdy nie dochodzi
do lat czterdziestu, a aktorka do lat
trzydziestu i czas nie ma nad nimi władzy,
nadaremnie zaciskając pieści i
spróchniałymi zgrzytając zębami. Tak
jednak, jak diabeł nie ma przystępu do
duszy czystej i bezgrzesznej, tak i czas nie
może nic przeciwko ciału, w którym goreje
anielstwo, łatwo krusząc naczynie tak pełne
plugastwa, jakim jest mężczyzna.
Przenikliwa mądrość kobiety, odkrywszy
w promienistości ducha i czystości serca
źródło wiecznej młodości, poczęła wreszcie
szukać sposobów, aby dopomóc
spracowanej i wysilonej przyrodzie, która
uformowawszy piękną kobietę myślała, że
dokonała wszystkiego. A to był tylko
szczęśliwy początek i dalszy ciąg musi
wypracować kobieta sama, i czyni to
wspaniale, mało zaś kto umie ocenić ten
nadludzki trud i tę wytrwałość poświęcenia,
które sprawia, że kobieta nowoczesna staje
się coraz piękniejsza. Bo czyż to nie jest
poświęcenie? Czy kobieta chce być piękną
dla siebie? Przenigdy! Spełnia ona nakaz
naturalny i wypełnia swoją misję, wedle
której ma wprowadzić kanciastą, rubaszną i
niemiłą istotę zwaną człowiekiem ku
formom wyższym, świetniejszym i
piękniejszym. Kobieta wie, że bez niej świat
wyglądałby jak kiepska menażeria, więc
poświęciła się, biedactwo, i czasem
gorzkimi łzami oblewając swoją piękność,
zaciska jednak usta w bohaterskim uporze i
- jutro jest jeszcze piękniejsza. A za to
wszystko spotykają ją wytworne obelgi, złe
miny, jeszcze gorsze powieści i najgorsze
komedie; wymówią jej każdy gałganek,
każdy biedny kapelusik i flakon perfum, w
którym czasem połowa jest ż jej
brylantowych łez, bo łzy kobiety także
pachną. Nikt z tych ponurych ludzi, bliskich
kuzynów owłosionego szympansa, nie chce
zrozumieć, że to wszystko jest dla niego,
boby inaczej zdziczał, nosiłby brodę do
ziemi, a „paznokcie na dwa łokcie”, ze
zamiast mówić wierszami, wyłby dziko albo
używał nieartykułowanych dźwięków,
spośród których można by wyłowić jedno
tylko słowo: „wódki!”, że mieszkałby na
drzewie, drapiąc się w polędwicę, że nie
używałby ognia, a dzieci, nieszczęsne
dzieci, nosiłby na plecach. Nikt nie chce
zrozumieć, że życie jest dlatego piękne, bo
piękną jest kobieta, która od wieków
dokazuje cudów, aby tę piękność zachować
w stanie przedziwnym.
W pracy tej rolę bynajmniej nie
najgorszą odgrywają stroje i wszystkie te
sprzęty i narzędzia, którymi kobieta
poprawia przyrodę i pogłębia jej dowcip i
pomysłowość. Zanim się stała tym, czym
jest dziś kobieta, wielkie cierpiała
udręczenia i męczarnie, za co jej się
przynajmniej podziw należy. Toteż celem
naszym jest chęć wyjaśnienia brodaczom
ciężko myślącym, samcom ponurym i
drapieżnym, dla czego kobieta chce być
piękna i jak ciężko jej to przyszło, aby
upadłszy na kolana, bili przed nią czołem,
W wykładzie popularnym tak wygląda
ten ustęp dziejów:
Ewa uległa kuszeniu węża. Przy
odrobinie namysłu można dojść do
przekonania, że był to postępek mądrze
wyrozumowany, który na pierwszy rzut oka
jedynie wydaje się lekki i grzeszny. Oto Ewa
bezgrzeszna, ona (potem jej córki i córki jej
córek) chodziłaby do dziś po raju naga, jak
ją Pan Bóg stworzył, nie myta, nie
ostrzyżona, ze szponami u rąk i nóg, może
nawet z ogonem - tak że nikt by jej nie
odróżnił od innych stworzeń rajskich. Czy to
byłoby życie? Czy można by w tym stanie
wytrzymać całe wieki? J.J.Rousseau miałby z
tego jaką taką pociechę, nie każdy jednak
jest filozofem, jest to bowiem zajęcie dość
niemądre. Czy biedna kobieta miała wciąż
gadać z Aniołami i właściwie o czym? Zęby
tedy okryć swoją nagość i dać początek
sukni, musiało biedactwo zgrzeszyć, z
mizernym zresztą dla siebie zyskiem, bo
figowy liść albo nie wyprawiona kozia
skórka mało to jest jednak jak na kobiece
potrzeby. Uczyniła to z myślą o przyszłości,
która pokutuje solidarnie za jej grzech,
trudząc się ciężko i wieczyście takimi
pracami, jak strojenie ciała, mycie zębów,
czyszczenie paznokci, utrzymywanie w
porządku włosów itd.
Od owego pierwotnego stanu do stanu
dzisiejszej świetności wiodła droga
uciążliwa i ciężka i trzeba było bohaterstwa
i szlachetnego - uporu kobiety, aby dojść nią
do końca. Mężczyzna byłby sto razy cisnął
wszystko do diabła i byłby skoczył na
najbliższe drzewo, wydając wściekłe
pomruki, a kobieta szła wytrwale ku słońcu
swojej piękności. Zanim wynaleziono sztukę
tkania jedwabiów, nieszczęsna białogłowa
stroiła się w skórę końską lub w niezbyt
pachnące owcze runo. Zanim wynaleziono
trzy tysiące czterysta sześć eliksirów,
nieszczęsna kobieta malowała sobie zęby na
czarno. Już wielkim krokiem naprzód na tej
drodze kamienistej było smarowanie
długich włosów smalcem, aby miały połysk i
pięknie pachniały.
Zaprawdę, że za swoje bohaterstwo
ponad miarę była ukarana kobieta! A
przecież to nie był koniec udręczeń,
albowiem kobiecie w poszukiwaniu prawdy
nieumęczonej dał potem los gorset,
siedmiopiętrową perukę, krynolinę, grabki
do polowania na niewinne zwierzątka,
harcujące w okolicy pleców, złote,
wdzięczne młoteczki do ich mordowania,
jeśli obrały sobie siedlisko w peruce, i inne
takie dolegliwości, o których nieskromnie
opowiada pan Brantôme.
Skończyło się to, zaczynało się owo i tak
to trwało przez długie, długie wieki, aż
wzruszony los, tą niezłomnością ujęty nieco,
zelżał i jak galant posłał królowej
Marysieńce srebrne jakieś naczynie,
któremu się bardzo poczciwe dziwiły
Sarmaty, nie wiedząc, ku czemu ma służyć
takie dziwo, do picia małmazji bowiem mało
było sposobne…
Nadszedł wreszcie czas, kiedy kobieta
bohaterska, nowej i wspaniałej formy
szukająca, przypomniała sobie jak przez
mgłę, że rajska awantura była jedynie
epizodem, naprawdę bowiem narodziła się z
przeczystej morskiej piany i wyszła z morza
naga, śliczna, biała i bez skazy; że potem z
odlewu jej piersi Grek robił paterę do wina,
że z jej oddechu rodziły się fiołki, a na jej
śladach zakwitały hiacynty. W
oszałamiającym wspomnieniu ujrzała siebie
na posągu piękną, tak piękną, że marmur, z
którego jej kształty uczyniono, różowił się i
drżał leciutko. Sama może nie byłaby na to
wpadła, ale zaczęli jej to przypominać poeci,
którzy wobec niej nie czuli zawiści jako inni,
i oto po wiekach utrapień i zgryzot
ściskających serce, jak ongi gorset
nieszczęsny ściskał „stan” - w przeczuciu
prawdy, w radosnym szaleństwie i dreszczu,
widząc koniec niedoli i triumf swojego
męczeństwa, wpadła spokojna pokutnica w
furię, w upojeniu zdarła z siebie perukę,
gorsetem cisnęła w męża, krynolinę oddała
znajomemu oficerowi na namiot wojenny, a
sama zaczęła, śpiewając z radości,
rozmyślać w chwilach wolnych, jak się
upodobnić do Afrodyty.
Czy dla siebie? O nie! Dla ciebie i dla
mnie, w każdym razie dla niego. Serce i
dusza to jest jej bogactwo, skarb pokornych
i duma maluczkich, ale zapragnęła być
piękna dla barbarzyńcy, aby się zwierzak
nauczył mówić ludzkim językiem i zaśpiewał
hymn. Patrzcie! Patrzcie!
Zaczęto mierzyć Wenus z Milo i pilnie
notować „ile ma w pasie?” - „ile w kostce?”
- „ile pod piersiami?” - za czym pobieżawszy
do Neapolu, poczęto badać inną Wenerę,
Kalipygę, słynną z tego, że nikt z
zachwytem na jej twarz nie patrzy, tylko
zgoła przeciwnie…
Zmierzyć to łatwo, ale co dalej?
Dalej - trzeba było mieć wszystko takie
same. Czegóż jednak nie dokaże kobieta
natchniona historyczną misją?
„Na boskie kolanka Kiprydy!” - jak mówił
Petroniusz,
Kobiecie wszystko się uda, czasem
nawet uda.
Toteż się udało, może nawet aż za
bardzo: kobieta, wyzwolona z przekleństwa,
stała się piękna, prosta, zdrowa i silna. Są
wprawdzie obskuranci, twierdzący
nieśmiało i pod nosem wyrzekający, że
dawniej z kobietą dopiero szukającą
ostatecznego wcielenia było jakoś lepiej, bo
kiedy drzewiej wątła kobiecina cisnęła w
człowieka talerzem, to więcej z tego było
rumoru niż szkody, podczas kiedy dzisiaj
taki twór wspaniały, taka Pallas Atenę
wojująca, potrafi ciskać mosiężnym dyskiem
na odległość czterdziestu trzech i pół metra.
Niech taka teraz zacznie ciskać talerzami…
Toteż zjełczały, zatłuszczony, zadymiony,
zartretyzowany, dychawiczny samiec nie
może pojąć dobrze, co się stało, i w ohydnej
swojej niewiedzy albo uśmiecha się
obrośniętą swoją paszczą niby ironicznie,
albo oczernia kobietę. W głębi czarnej duszy
jest jednakże przerażony jak dziki z puszczy
na widok białej bogini. Nie wie, co z sobą
czynić, bo jeszcze nie dorósł duchem do tej
istoty skrzydlatej, co na niebieskich
skrzydłach wyleciała z futerału koźlej skóry,
w której cierpiała przez wieki pokorna i
cierpiętliwa. Dawniej mógł się schronić
przed taką mimozą byle gdzie, bo miała
migrenę i leżała jęcząc na kanapie, a dziś?
Na wszystkie Amazonki! Przyczepi narty i
dogna cię w Zakopanem. Dawniej on ją,
goryl ponury, wiódł pod rękę, aby o kamień
nie uraziła nogi, dziś ona prowadzi
automobil i wiezie w nim przerażonego
dzikusa. Dawniej czytała romanse, dziś
czyta o higienie; dawniej drżała, biedactwo,
przed natarczywym buszmanem, a dziś
zaczepiona czasem łaskawie, własnoręcznie
w pysk mu dać raczy.
Taka ci to kobieta nowoczesna, siostra
Afrodyty, kuzynka Pentesilei, królowej
Amazonek, może stanąć żywa na pomniku i
narody oczywiście uklękną. Dotąd jednak
nie wypada tak zupełnie bez szatek. Z
czasem i to się zrobi, ale na razie jeszcze
nie można, zresztą w naszym psim
klimacie… To z kobiety uczyniła silna wola,
rozum nieprzebrany, bohaterstwo, za czym
woda, sport, szczotki, nożyce, ale przede
wszystkim namiętne pragnienie, aby być
piękną i przez piękno ten małpi
ucywilizować świat… Nie dla siebie, nie dla
siebie…
Ponieważ zaś suknia zdobi człowieka, a
nie człowiek suknię, jak obłudnie dotąd
mniemano, trzeba cenić suknię. Wymyśliła
ją kobieta, aby pomóc naturze, i wymyśliła
rzecz piękną. Ziemia rodzi kwiaty, a kobieta
suknie. Zgryźliwy człowiek powie to inaczej:
ziemia rodzi zboże, mężczyzna je sprzedaje,
a kobieta za to kupuje suknie. My jednak nie
gadamy z ludźmi zgryźliwymi, którzy mają
katar żołądka i dlatego niestworzone o
kobietach wypisują historie. Kobieta
powinna mieć śliczną suknię i za to, co
wycierpiała dla cywilizacji - niech ją ma. I
znowu pytamy: czy dla siebie? O nie! Ona
dowiodła, że jej wystarczy marny, byłe
dobrze skrojony, figowy liść. Więc nie dla
siebie, lecz dla radości żywota, która
pragnie kolorami przypominać ogród w
słońcu i chce być bardzo strojna.
Suknia tedy jest wielką mądrością
kobiety. Raz do francuskiego ministra, który
walczył ze zbytkiem strojów kobiecych (i
takiego zrobili ministrem!!), przyszły dwie
fatalnie odziane niewiasty z prośbą o
zasiłek na dobry cel. Minister odmówił
fatalnym, brzydkim kostiumom. Potem z
taką samą prośbą przyszły dwie panie
ślicznie strojne. Minister z uśmiechem dał
wiele pieniędzy tym wytwornym sukniom.
Wtedy suknie mu rzekły:
- Kochany panie ministrze, my jesteśmy
te same i byłyśmy u pana przedtem, tylko
źle ubrane. A teraz widzi pan, co to znaczy
piękna suknia!
Minister się zawstydził, że te kobiety
były Lak mądre, a on nie.
Oto jest wyborna historia na pochwałę
piękna, elegancji i dobrego smaku po to
opowiedziana, aby wreszcie każdy pojął, dla
jak wzniosłych celów kobieta chce być
piękna, i by hebes - jeden z drugim - nie
żałował kobiecie tych kilku marnych tysięcy
na suknie, którymi kobieta w czystej swojej
duszy pogardza, lecz je mieć musi, bo
jakżeby wyglądał świat. Jak trzeciorzędny
lokal we wszechświecie.
Dlatego przeto w głębokie intencje
zajrzawszy, nie mam nic przeciwko kobiecie,
która chce być piękna, bo wie ona, dlaczego
to czyni. A nie jest to sprawą tak łatwą, jak
by się zdawać mogło. Sztuka utrzymywania
piękności na wyżynie jest wielką sztuką,
jeśli się zważy, że nie można tego czynić w
błogim spokoju, lecz żyć trzeba w wiecznej
walce z wrogiem, podstępnie
uśmiechniętym, nieobliczalnym półwariatem
- z modą.
Czy zastanowiliśmy się kiedykolwiek nad
tym ponurym słowem?
Co to jest moda?
Jeden twierdzi, że na początku był
chaos, drugi twierdzi diabolicznie, że na
początku była chuć; z równym powodzeniem
można zaryzykować twierdzenie, że na
początku była moda. Est… moda in rebus.
Należy bowiem ustalić pogląd, że ona jest
właściwym motorem postępu, ostrogą i
bodźcem, ona porusza niemrawą ziemię,
nadaje sens życiu i funkcjonuje
nieprzerwanie, potężna jak żywioł, straszna
jak przeznaczenie, pomysłowa jak przyroda.
Dowód jest łatwy a contrario. Jak by
wyglądał ten nieszczęsny świat, gdyby się
nie poruszał wedle wskazań mody? Na samą
myśl o tym można by dostać obłędu. Na
szczęście jednakże czy na nieszczęście
mądry diabeł, taki najstarszy Herse, a
raczej, biorąc pod uwagę panujące w raju
wyznanie, taki najstarszy Zmigryder,
nauczył ludzi używania stroju. I oto przez
wiele milionów lat moda, narodzona w raju,
zatoczyła niezmierny krąg od liścia
figowego do liścia figowego. Zaczęło się od
drobiazgu, przysłaniającego to, co
najważniejsze, a doszło dzisiaj do tego
samego, bo moda dzisiejsza nie przysłania o
wiele więcej. Stu jednakże potrzeba by na
to tomów, aby opisać wszystko to, co się
zdarzyło i co wymyśliła moda w granicach
tych dwóch okresów. Uczeni ludzie
poświęcają temu grube dzieła, historia
sztuki bada i dochodzi, widać więc z tego,
że moda nie jest kaprysem ani fantazją, ale
że rządzi życiem, ekscytując je w ten
sposób, że podnieca je na czas krótki, a
kiedy mu się zdaje, że znalazło piękną
formę, każe mu ją odrzucać i wymyśla nową,
wciąż nową. Dowodzi to jedynie, że moda
jest pomysłowsza od przyrody. Przyroda
namyśla się przez dziesięć milionów lat,
zanim zauważy, że kogutowi jeden palec
jest zupełnie niepotrzebny, więc go
zamienia w porozumieniu z kogutem w
ostrogę. A pan Antoine chwyta nożyczki i w
przeciągu minuty obcina na zawsze z głowy
kobiecej te włosy, które natura
pielęgnowała przez miliony lat. Natura jest
wprawdzie zrozpaczona, ale siedzi cicho,
aby nie budzić licha. Takiemu panu bowiem
może przyjść na myśl, że i głowa nie jest
kobiecie niezbędna do życia.
Grecja zginęła, Rzym zginaj zapadła się
Atlantyda, Babilon i Niniwy leża w prochu,
czas, żarłoczny krokodyl, pożarł Egipt, ale
nie dał rady modzie. Od czasu do czasu ktoś
zaczyna nosić grecki chiton albo piersi
zadarłszy pod brodę i podwiązawszy je złotą
wstążką naśladuje rzymski sposób noszenia
tych przedmiotów, ktoś zaczyna nosić brodę
a la Tutmosis, włosy a la Tytus, ktoś
wznawia minioną chwałę Babilonu malując
henną włosy, w słusznym mniemaniu, że
jeśli istniały te wielkie narody i państwa, to
chyba po to, aby do wielkich i
nieskończonych zdobyczy mody dorzucić
jakiś szczegół cenny i pomysłowy. Jedynym
mądrym w tym zgromadzeniu jest jak
zawsze Izrael, który od czasów proroków nie
zmienił formy stroju, kształtu bród i
sposobu pielęgnowania paznokci,
polegającego na ich obgryzaniu w chwilach
wolnych od interesów.
Moda i przyroda to jedno mają wspólne,
że nie znają litości. Nikt się -nie waży
sprzeciwić modzie; każda przemoc budzi
wprawdzie reakcję i podszeptuje bunt, lecz
jakżeż krótkotrwały! Istnieją takie kobiety,
które się buntują przeciwko modzie, o
nieszczęsne! Gdyby łzy były w modzie,
zapłakałbym nad nimi.
Spróbujmy, wysiliwszy fantazję, wywołać
widmo takiej kobiety, która, urodzona przed
czterdziestu laty, odważyła się przetrwać w
stanie mody sprzed lat trzydziestu. Jakżeż
ona wygląda?
Ma twarz bladą i sine usta; dziwnie
uczesana, z tyłu głowy na wielki węzeł, a z
boków przypięte fałszywe loki; nie posiada
nóg, bo ich wcale nie widać; suknia wlecze
się za nią jak życie, więc ją podpina z lewej
strony jakimś przemyślnym instrumentem;
na głowie ma ogród źle strzyżony, a wśród
rozmaitego zielska nosi zdechłego ptaka ze
szklanymi oczyma. Ramiona są wysokie, bo
podwyższone za pomocą wałków z waty;
piersi idą przed nią o jakieś dwie minuty, bo
są czymś wypchane; okolice tylne spóźniają
się w pochodzie również o jakie dwie
minuty, bo są sztukowane za pomocą
półksiężyca z włosienia końskiego,
przedziwny zaś ten przyrząd przymocowany
jest dokoła bioder za pomocą tasiemki. W
pasie jest tak cienka jak osa, a żołądek
włazi jej pomiędzy płuca. W ręku trzyma z
wdziękiem chusteczkę, a jeśli jest w
podróży, przewieszoną ma przez biust
skórzaną torebkę. Jeśli jest kobietą
podejrzanej konduity, ze skłonnością do rui i
poróbstwa, maluje sobie pod oczyma sine
cienie za pomocą przypalonego korka albo
fałszuje rumieńce burakiem lub jakimś
dziwnym papierkiem.
Przypuśćmy teraz rzecz straszliwą i
pomyślmy, że ta kobieta rozbiera się w
naszej obecności, więc: odpina fałszywe
loki, wyjmuje z włosów grzebienie i szpilki,
zwane w Małopolsce „haarnadle”; potem
woła tłumoka z kuchni, który jej z tyłu
stanika rozpina haftki; za czym zdejmuje
szaty w ten sposób, że opuszcza na ziemię
spódnicę, z której wyłazi jak kurczę ze
skorupy jaja; woła po raz drugi tłumoka,
który rozplątuje z trudem tasiemki gorsetu,
a po chwili żołądek słodkiej tej kobiety
opada z westchnieniem ulgi na miejsce
prawem natury przepisane; odpina sztuczny
kuper, a odrzuciwszy „biusthalter”,
odejmuje piersiom trzy czwarte ich
objętości, narażając je na smęt i
melancholiczność; zdejmuje parzyste, acz
niewymownie długie, szerokie, wygodne, z
koronkami, radość dla oczu, zaczem zaczyna
mozolną pracę zdejmowania bucików,
związanych tak jak solidne małżeństwo, na
amen; ściąga czarne pończochy,
przypatrując się z żałością, że na alabastrze
ud pozostały sine pręgi po podwiązkach z
„gumelastyki”. Nie zdejmuje koszuli, bo
tego w owych czasach uczciwych nie
robiono.
Tak wygląda owa dziwna kobieta.
Niechby to biedactwo próbowało w
nierozumnym buncie zjawić się przed
obliczem dnia dzisiejszego. To się nawet nie
da pomyśleć, jak w owych czasach mogła
kobieta w takim rynsztunku dopuścić się
zdrady. Ileż cierpliwości, ileż potrzeba było
do tego poświęcenia! Wprawdzie miłość
czyni cudy, ale w każdym razie jest to godne
największego podziwu. Cierpienia te były
jednak składane z rozkoszą na ołtarzu
mody, potwornego bóstwa.
Jest to co prawda bóstwo szalone, które czasem
wykoncypuje rzecz tak rozkoszną, jak
pyjama, czasem jednak najpotworniejsze
przychodzą mu do głowy pomysły: moda
każe na Jakiejś wyspie murzyńskiej wybić
pannie w dniu wesela dwa przednie zęby, o
czym można wyczytać w uczonych
książkach, bo i dzikie ludzie podlegają
nakazom mody. Gdyby się kto zbytnio dziwił
takim dentystycznym kaprysom mody, temu
należy czym prędzej powiedzieć, że są za to
takie białe dziewoje, które połykają solitera,
aby chudnąć; są ci takie, co piją ocet, jedzą
jakieś wapno, kąpią się w pianie szwedzkiej,
robią kurację „mleczną”, „kompotową”,
licho wie jaką. Moda jest jak bożek Baal.
Byłoby z tym jako tako, gdyby moda
mieszała się jedynie do spraw stroju. Takie
portki czy taka suknia, pal je licho. Ale
moda, obłąkana na umyśle, widząc, że
nawet baran jest geniuszem wobec snoba,
włazi w interesy samej przyrodzie i orzeka:
szanowne panie! tego roku nosimy piersi
małe i okrągłe. Strach i rozpacz pada na
piersi zawiesiste i wspaniałe, wiedzą
bowiem, że zostaną poddane torturom,
płaczą niemowlęta, skazane na flaszeczkę.
Czasem moda zajmie się głową, czasem
biodrami, czasem wagą ciała, jak gdyby to
nie było wszystko jedno, bo od początku
świata idzie o jedno, o to, czego żadna
moda nie zmieni.
Nikt nie ujdzie śmierci i modzie nikt i nic
nie ujdzie. Powstaje moda na poetów, na
książki, na piosenkę, na polityków i na
kokoty (te dwa zawody w jednym i tym
samym mieszczą się resorcie), na sweatry,
na gwiazdy kinowe, na psy, na wrotki, na
mahjonga, na wszystko. Moda nowoczesna
obejmuje szersze kręgi, lecz trwa za krótko;
szaleństwo wybucha nagminnie, opęta cały
świat, a po krótkim czasie ciska swojego
pajaca do rupieciarni. Dlatego modzie nie
należy dowierzać; jest to baba kapryśna i
histeryczna. Wścieknięto nieco Murzyniątko,
Józefina Backer, która konwulsjami brzucha
potrafiła otumanić znudzony Paryż,
przekonała się o tym na swojej czarnej
skórze… Za „czarną Wenus” nikt dziś nie da
dwóch sous.
Nikt nie wie, kto dziś tworzy modę
nowoczesną. Dawniej znało się twórców
mody, królów, poetów, bandytów i cesarzów.
Kołnierze a la Słowacki noszą młode Żydki w
Zakopanem, malarze nosili kapelusze a la
Rinaldo Rinaldini, radcy dworu i stangreci
nosili bokobrody wedle Franciszka Józefa,
szewcy wąsy „es ist erreicht” wedle wzoru
Wilhelma II. Napoleon III przekazał
potomnym wdzięczny kształt brody, Edward
VII rozpięty guzik u kamizelki. Dzisiejszym
królom brak oryginalności, i moda nie
zwraca na nich zupełnie uwagi, podpatrując
czasem jedynie głośnych filmowych
aktorów. Zresztą moda tworzy bezimiennie
w wielkich kuźniach Paryża, gdzie
przemyślni ludzie, wielcy znawcy duszy
ludzkiej i ludzkiej głupoty, wymyślają
najróżnorodniejsze hece, przedłużają lub
skracają suknie o pół centymetra, modelują
piersi, prostują nogi lub odchudzają
brzuchy. Jakiś mądry kawalarz orzeka, że na
przyszły sezon wszystkie kolory są do
diabła, jedynie kolor tango ma prawo do
ukazywania się publicznie; inni sprytni
ludzie malują wszystko na tango, a cały
świat się w to ubiera. Kobieta, która nie
usłucha nakazu mody, zostaje zdeklasowana
i mało ma nadziei na zbawienie duszy.
Nawet nieboszczyk nie ma prawa do
spokoju; czytałem ogłoszenie jakiegoś
zakładu pogrzebowego, polecającego
„trumny solidne i najmodniejszych
fasonów”. I jakżeż tu walczyć z modą? Jest
ona potęgą, wspaniałością i przykazaniem.
Była tym zawsze, od wieków. Człowiek
opętany modą nie ma innych bogów przed
nią, a Słowacki powiedział:

„Małą jest wadą strój modny, nowy,


Lecz gdyby ujrzał cud mojżeszowy,
Myślałby o tym modniś zalękły,
Że gdyby ukląkł, portki by pękły”.

Dlatego nie dbam o modę i strój, a spodnie


noszę jeszcze po dziadku. I nic mnie nie
obchodzi, jak się należy czesać, ludzie
bowiem wzniosłego ducha są zawsze łysi.
Jestem człowiekiem wzniosłego ducha!
I dlatego odczuwam już po raz drugi
podziw dla kobiety pięknej, dla której ta
piękność ciężką jest troską. Złożyłbym
chętnie na jej alabastrowym czole ojcowski
pocałunek, gdyby nie to, że do miłego tego
przedsięwzięcia potrzebna jest zgoda i z
drugiej strony.
Byłaby to różowa kropka w tej nieco
oszalałej rozprawie o wszystkim i o niczym,
z której jednakże jasne wynika, że:
wyłączam z wszystkich tych figlujących
dysertacyj raz na zawsze najwyższą rangę
kobiet: matki, żony, siostry, córki, za czym
kobiety nieszczęśliwe i kobiety pracujące; z
wyraźnym uwielbieniem patrzę na dzielną i
samodzielną, promienistą i rozumna kobietę
nowego autoramentu, co się życia nie lęka,
głupiego samca ma w pięcie, książki czyta i
myśleć umie; pokpiwam sobie, urągam,
naigrawam się, bez złości dokuczam,
natrząsam się, ironicznie się uśmiecham i
wesoło bredzę o kobiecie przesadnie
nowoczesnej, o kobiecie ni z pierza, ni z
mięsa, bez ciała i bez duszy, bez myśli i bez
rozsądki z kolorowego ptaszka, z mizernego
„demona”, ze śmiesznego „wampira”, z
kiepskiej „tygrysicy”, z fałszywego
„anioła”.
Ponieważ sprawa już jest jasna i
wyłuszczona dokładnie, nikt więc już chyba
nie będzie mnie pomawiał o to, że nie
szanuję kobiety. Prawdziwa zaś kobieta,
przeczytawszy o tym wszystkim, nich się
uśmiechnie do mnie dwa razy
A dlatego dwa razy, że „uśmiech jest to
pół pocałunku”, więc rachunek jest jasny.
O SZTUCE ROZMAWIANIA

Istnieją wprawdzie wyborne podręczniki,


pisane przez nieskazitelnych gentlemanów,
uczących, jak się należy zachowywać w
wytwornym i eleganckim towarzystwie. W
przeważnej części jednakże traktują one o
sposobie siedzenia, jedzenia, tańca,
oświadczyn miłosnych, o porze składania
wizyt i o równie pożytecznych sprawach, nie
tykają jednakże ducha i jego spraw. Z ksiąg
tych wiadomo, że w eleganckim
towarzystwie nie dłubie się w nosie,
zachowując czynność tę przyjemną i
pożyteczną na chwile absolutnej
samotności, że się nie ryzykuje wesołych
skądinąd dowcipów, polegających na tym,
że się kładzie dłoń na krześle, na którym ma
usiąść dama, aby ją przyjemnie zaskoczyć
niespodzianką; że się nie jada ryby nożem,
a w zębach nie dłubie się paznokciem; że
idąc na wizytę należy „wedle możności”
wdziać czystą bieliznę; że należy uklęknąć,
oświadczając dziewicy wierną miłość, miłość
w żakiecie, w białych rękawiczkach i z
bukietem w ręku, i z mamą, podsłuchującą
za drzwiami, aby rozkochanego draba
przyłapać w sam czas i przypieczętować go
rzewnym błogosławieństwem. Zaprawdę,
piękne to były czasy, pełne prawdziwej
dystynkcji i wzruszeń czystych, wytworne
czasy, kiedy długa suknia, gorset najeżony
fiszbinami, klamry i haftki, wstążeczki,
supełki i inne różne groźne rzeczy o
nazwach już zapomnianych tworzyły fortecę
cnoty, jeśli nie zupełnie, to przynajmniej w
ten sposób, że trudne do ominięcia, dawały
czas do namysłu, zanim zgubiona osoba
wypowiedziała owo sakramentalne i
retoryczne pytanie: „Co pan sobie o mnie
pomyśli?” (Albo: „Ach, jak pan mną musi
pogardzać!” - albo: „Ja panu nigdy nie
spojrzę w oczy!” - albo: „Bierz ciało, ale
zachowaj moją duszę!”)
Chociaż w owych pięknych książkach nie
ma o tym ścisłego i dokładnie
opracowanego traktatu, jednakże w owych
fiszbinami grożących czasach równie
pięknie mówiono, używając zdań okrągłych,
miękkich, pełnych słodyczy słów, określeń
kwiecistych i nadobnych. Powie cynik
niejeden, że tak być musiało, bo zawiłość i
nadmiar szczegółów garderoby wymagały
dłuższej gadaniny i nadobnego łgarstwa,
kto zaś nie był wymowny, ten niby wpadał w
nieprzytomny szał, a kobieta płakała
jednym okiem. Jakkolwiek tam z tym było,
nikt nie zaprzeczy, że służąc ciału, nie
zaniedbywano ducha; namiętność
przychodziła zawsze z bukietem kwiatów i z
bukietem wonnych słów. Łatwo nie
przychodziło nic, bo nawet o niewinny
pocałunek trzeba było błagać poematem,
antyfoną, zaklęciem. O niewinny pocałunek!
Cóż dopiero o…
Ale co tam o tym gadać? Ładnie było i
tyle… A dziś? Dziś ludzie jak te wróbelki…
Cnota jest tania, i to z dwóch powodów: z
powodu stroju, nazbyt lekkiego i bez
żadnych zatrzasków, i z powodu
zaniedbania sztuki rozmawiania, dzisiaj
bowiem jedno drugiego nie zapyta nawet:
„przepraszam, ale z kim miałe(a)m
przyjemność?”
Czy to ładnie?
Sztuka rozmowy jest śpiewem słowika,
strojem bażanta, przepychem róży. Trzeba
umieć mówić i umieć słuchać, aby pustkowie
życia zmienić w rozkoszny ogród. Nawet
głupiutki ptaszek ślicznie śpiewa i cudownie
gada w swoim języku, zanim namówi
samiczkę, aby się zdecydowała znieść jajko.
Ponieważ człowiekowi mniej więcej idzie o
to samo, powinien wić poemat przy każdej
sposobności, a jeśli jest idealistą, to należy,
aby mówić umiał jeszcze piękniej.
My oczywiście jesteśmy idealistami i
traktując sprawę platonicznie, martwimy
się, że w rozgwarze tłamszącego się życia,
w zgiełku i wrzasku zginęła sztuka pisania
listów i sztuka pięknej rozmowy; już nigdy
nie będzie panny de Lespinasse, cudowne
listy piszącej kochanki Boya. Sztuka pisania
listów zeszła u nas do straszliwych skrótów,
bez wdzięku i talentu, co można stwierdzić
na ławkach w Alejach, gdzie atramentowym
ołówkiem pisze się tysiące listów w tym
stylu: „Panno Józiu, będzie co z tego, czy
nie będzie?” - „I owszem!” - brzmi
odpowiedź. Albo: „Nakarmiłaś mnie
czarnym smutkiem, niegodna!” A
odpowiedź powiada: „Złam pan pysk!”.
W wyższych sferach piszą wprawdzie
wyższym stylem, ale również mało
ozdobnym i bez tego czarodziejstwa
wdzięku, który z takiej smutnej historii jak
miłość czyni rzecz pożądaną i piękną. Jak
zaś piszą, tak i mówią. Nie mogę, niestety,
podać próbki dialogu z ławki w Alejach, bo
kiedy mu się chciałem dla studiów
przysłuchać, omal że nie zostałem pobity,
gdyż z powodu wybitnej i wszędzie uwagę
zwracającej piękności mego oblicza
wydałem się zbyt groźnym rywalem
wachmistrzowi szwoleżerów. Wiele
natomiast słyszałem dyskursów salonowych
na najrozmaitsze tematy i spostrzegłem ze
smutkiem, że ludzie nie umieją już bawić się
rozmową, ze mają z jałowiały dowcip i
koncept od siedmiu boleści. Najdotkliwiej
ucierpiały rozmowy miłosne, dlatego chyba,
że ludzie są przekonani, że i głuchoniemi
jednak też mają dzieci i że na dobrą sprawę
w tej materii można się porozumieć nawet z
Japończykiem. Jest to pogląd błędny i
rozpaczliwie smutny, gdyż cokolwiek,
gdziekolwiek i o czymkolwiek się rozmawia,
zawsze okrężnym, dalekim lotem słowa
zmierza się do jądra wszechmocy, do
miłości. Młodzieniec, rozmawiający z
panienką nawet o maszynie, zawsze
podświadomie uważa siebie za koło
rozpędowe, a ją za warsztat. Każda przeto
rozmowa na najbardziej odległe i
najbardziej dziwaczne tematy jest grą
miłosną, w której paw roztacza swój ogon,
on błyska ostrzem szpady swojego dowcipu,
pyszni się i olśniewa, a ona figlarnie kryje
się w gąszczu kwiatów i woła: „a kuku!”,
rozmawiając o matematyce albo o hodowli
jedwabników. Rozmowa taka, pełna
reweransów i półuśmiechów, powagi i ironii,
jest śliczną igraszką wytwornych ludzi,
zanim sobie powiedzą, co trzeba, bo tylko
dzikie buszmany pocierają nosem o nos i zaraz
z tego jest czarne dziecko.
Sztuka rozmawiania jest tak zaniedbana,
że należy naukę jej zaczynać od abecadła;
powinni się w niej ćwiczyć mąż i żona (pod
warunkiem, że przedtem każą sobie ręce
przywiązać do krzeseł), narzeczeni,
rodzeństwo, wszyscy. Należy obrać sobie
temat i omawiać go wdzięcznie na wszystkie
sposoby. Dlaczegóż bowiem mąż z żoną
czynią sobie piekło na ziemi? Bo nie umieją
rozmawiać. Dlaczego młodzi, ludzie
rozchodzą się w dwa tygodnie po ślubie? Bo
nie mają tematu do wytwornej rozmowy, a
najlepsza potrawa bez soli diabła jest
warta. Zrobią swoje i co? I idą się rozwieść,
bo mąż mało zajmujący wart jest równo tyle
co nudna żona. Czemu adwokat jest
znakomitym mężem wbrew wszystkim
oszczerstwom? Bo umie być rozmownym i
wymownym. Radion sam pierze, a taki
potrafi to jeszcze lepiej, bo z białego zrobi
czarne dowcipnie i z należytą ironią.
Sztuka pięknej rozmowy polega na
wdzięku, wdzięk się rodzi z dowcipu^
dowcip z inteligencji, inteligencja ze
wzniosłości, wzniosłość z miłości
wszystkiego, co żywe. Przy tym wszystkim
należy zawsze pamiętać o dwóch wybornych
maksymach Rochefoucaulda, z których
jedna mówi, że „ufność bardziej wzmaga
rozmowę niż dowcip”, a druga, że „nie ma
bardziej dokuczliwych głupców niż sprytni
głupcy”. Sądząc z tego, dość trudno jest być
mądrze i zajmująco rozmownym, byłoby to
więc zbyt wygórowane żądanie, aby bliźni
był- fontanną rozpryskującą wykwintny
dowcip i aby gadał sercem. a nie ozorem. O,
tak wysoko nikt nie mierzył Człowiek taki
zdobyłby karierę jako komediopisarz albo
niebywały felietonista. Nasze pragnienia są
mizerne i skromne. My pragniemy, aby
ludzie w ogóle z sobą rozmawiali, najpierw
jako tako, a potem dopiero ładnie i z
ufnością, i dowcipnie. Teraz bowiem kiedy
się zejdą, to patrzy jeden na drugiego, a
drugi na trzeciego w milczącym oczekiwaniu
kolacji, a w najlepszym razie panowie idą
grać w bridge’a, a panie półgębkiem mówią
o tym, czyby nie zagrać w pockera. Jeśli zaś
wszyscy są zmuszeni do rozmowy, to się
zaczyna narzekanie, nagminne i ponure,
jakby w pokoju rozpylili arszenik albo
nadmuchali jadowitego gazu. A jak kto
czasem na ten temat zrobi dowcip, to się
płakać chce, a dzieci co mniejsze dostają
konwulsji. Gorzej jest, kiedy towarzystwo
zaczyna rozprawiać o polityce; kiedy wąsaty
Metternich o tym bredzi, to jeszcze jest z
tym pół biedy, ale kiedy o polityce zaczyna
kląskać kobieta, czyli dama, ponuro i
straszliwie czyni się na jasnym bożym
świecie, albowiem dama tak nieładnie
pachnie polityką, jak mężczyzna cygarem.
W rozmowie towarzyskiej należy unikać
zawodowych specjalności; istnieje ogólne
mniemanie, że ze spotkanym przypadkowo
literatem należy rozmawiać o literaturze.
Toteż pytają piękne panie: „a co pan teraz
pisze?” - „a jaki tytuł?” - „a czy to wszystko
bierze z głowy, czy z życia?” - „co pan myśli
o piszącej kobiecie?” Biedny literacina,
który przyszedł tanio zjeść wieczerzę,
wywraca gały oczu, wije się i przestępuje z
nogi na nogę. Ma dość pisania, tytułów,
nowel i powieści. Chce na chwilę jedną być
prywatnym człowiekiem i odetchnąć w
rozmowie o sprawach malutkich i pełnych
wdzięku. To samo aktor, inżynier i adwokat.
O swojej specjalności lubią mówić jedynie
myśliwi, ale nie każdy przecie tak umie łgać,
jak taki mąż strzelający.
Są dwie istoty we wszechświecie, które
umieją zawsze, o każdej porze mówić o
wszystkim: kobieta i dziennikarz. Jest to
właściwie jedna istota, dwa bratanki,
niedokrewni krewni; czasem to nawet
dziennikarz się zawaha, a kobieta wali
prosto z mostu; kobieta zawsze wie
wcześniej i lepiej, bo słyszała z
„najlepszego źródła”. Szkoda tylko, że
najlepiej wszystko wie o swojej przyjaciółce.
Kiedy kto w naiwnej rozmowie powie, że
ziemia ma sto milionów lat wieku, kobieta
powie, że ma przyjaciółkę, co jest o pół roku
starsza od ziemi. A jeśli jest bardzo
dowcipna, wtedy dodaje: „Może zresztą
odrobinę przesadzam!”
Kobieta zresztą jest tak genialna, że
potrafi przez dwie godziny rozmawiać o
literaturze - z oficerem intendentury. Jak to
oni robią, tego ja nie wiem, ale jednak to się
zdarza. Może to tak wygląda:
- Czy Tagore wzrusza pana?
- Jak się zdarzy…
- Bo mnie bardzo wzrusza. Ma w sobie
coś takiego…
Bez wątpienia!
Doskonale to pan określił. Wy, ludzie
czynu, lubicie przez przeciwieństwo tę
roztęsknioną słodycz…
- To zależy!
- Zapewne! Ale wolę to niż straszliwość
Knuta Hamsuna…
- Oczywiście, knutem rządzić nie można.
- Świetnie! świetnie! Jest pan dowcipny
jak Boy. Pan wie, czyj to pseudonim?
- Oczywiście, knutem rządzić nie można.
- Pan jest naprawdę niezrównany. Skąd u
pana się bierze tyle dowcipu?
- Przepraszam panią, ale to wcale nie
dowcip…
Z tego wszystkiego widać, że motorem
towarzyskiej rozmowy była, jest i będzie
zawsze kobieta. Ona jedna ma czas na,
wszystko i odznacza się wybujałą zdolnością
dociekania wszystkiego. Jest dowcipna, bo
sama jest dowcipem Pana Boga, jest
odważna, bo wszystko przed nią ustępuje,
jest piękna, bo to umie zrobić. Jej się tedy
zaleca, aby wskrzesiła cudowną sztukę
rozmowy, aby ludzie nie siedzieli
naprzeciwko siebie, jak rzezane w drzewie
bałwany albo posągi Buddy, patrzącego z
uwielbieniem i kontemplacją na własny
brzuch. Jedną mam tylko prośbę: aby nie
bawiła mnie nigdy rozmową, ja wolę ze sobą
gadać sam.
Trzeba ukwiecić szarość żywota; życie
stało się wprawdzie prostsze, mędrsze,
szybsze i żyje bez zawracania głowy, tylko
że tempo jest nieco zbyt pośpieszne. Tym
trybem pozbędzie się niedługo wszystkich
swoich dawnych wdzięków i zmieni się w
surową maszynę, która wytwarza ludzi jak
kiełbaski. Miłe kłamstwa i rozmaite
śmieszne hece, piękne listy, piękne wiersze
i dowcipne rozmowy mają ten sam sens, jaki
ma wiosna, słowiki i kwiaty. Bo co to będzie
dalej, jeśli dzisiaj niemowlę chwyta za pierś
matki i usiłuje ją nastawić na Londyn,
myśląc, że to jest aparat sześciolampowy?
Ha!
PISANE NA ŚNIEGU

Pojechałem tej zimy do Zakopanego w


roli głuchoniemej. Już sobie bowiem raz
powiedziałem, że po ostatnim moim liście
ani słowa więcej nie napiszę o Zakopanem.
Z wielu to chciałem uczynić powodów, z
tego zaś przede wszystkim, że mi życie miłe
i że jeśli ja będę walczył piórem, a jakiś
wyrwidąb ciupagą w obronie honoru
Zakopanego, to z moich niewielu zębów
będą sobie Górale robili spinki albo ozdoby
do kapeluszów. Poznałem to jasno z
ciemnych spojrzeń rzucanych na mnie, kiedy
kroczyłem lekki jak kozica przez
najstraszliwszą ulicę świata, przez
Krupówki. Nawet kozy patrzyły na mnie z
niechęcią, krwawe spojrzenia rzucały na
mnie dorożkarskie konie; pstrąg, choć już
ugotowany, łypał ku mnie złym okiem,
kwiczoł godził we mnie dziobem, choć też
nieboszczyk. Z werandy u Karpowicza
zabrzmiał czasem na mój widok bojowy
okrzyk: „bijcie ceprów!” Karpowicz podawał
mi takie wino, że powinienem po wypiciu
kieliszka legnąć na marach, tylko więc
ostrożnej wstrzemięźliwości mojej
zawdzięczam, że żyję.
Wszystko to jednak szczęśliwie minęło i
mimo ponurej ku mnie zawziętości chyłkiem
rozpatrywano ze szczerego serca dawane
Zakopanemu rady i zaczęto coś robić: tu
bruk, tam drogę, to i owo. Z dawnej
przeciwko mnie ponurości pozostały tylko
resztki, wcale nieznaczne, bo, że gdzie
Góral nie może, tam babę pośle, więc mnie
chcą tam jeszcze od czasu do czasu
przyprawić o pomieszanie zmysłów w ten
sposób, że namiętne spojrzenie rzuci we
mnie czasem miła felietonistka „Głosu
Zakopiańskiego”. Przetrzymałem jednak w
życiu gorsze rzeczy.
Zapanowała tedy przyjemna zgoda
pomiędzy Zakopanem i mną. Własnym
oczom nie chciałem wierzyć, kiedy przed
dwoma tygodniami przyjechałem do
Zakopanego. Kozy patrzyły na mnie tkliwie,
Karpowicz z radości mlasnął ozorem.
Trzaska strzelił z uciechy z butelki
szampana, Gabryszewski, przedziwnie miły
lekarz klimatyczny, zabił laską łososia, tak
jak u ceprów zabijają cielę na powrót syna
marnotrawnego; wzruszony tym do głębi,
postanowiłem rzucić pióro w śnieg, aby je
odnaleźć dopiero w lecie i zacząć sławić
Zakopane. Teraz zaś nic, ani słowa.
Zapomniałem jednak, ze człowiek
strzela, a Pan Bóg nic sobie z tego nie robi.
Kiedy wszedłem do mojego pokoju w
„Sanato”, aby z uwielbieniem spojrzeć na
najnudniejszą gębę na świecie, - na gębę
Giewonta - zaskrzypiały nagle drzwi szafy.
Ki diabeł? - myślę sobie. - Czy to słynny
sanacki duch taki się stał namiętny, że
zaczyna straszyć nawet w dzień? Czy to
maże gość, co mieszka w szafie „na gapę?”
Zamknąłem szybko szafę na klucz i
pytam:
- Kto jest w szafie?
- Marian Fuks do usług… - mówi głucho
szafa.
- Kto taki? Kaś ta wlazł?
- Marian Fuks, robię zakopiański numer
„Świata”, siedzę tu i poluję na pana całą
noc. Pan musi napisać felieton!
Zawyłem głucho. Przyjechałem na
odpoczynek, nie chcę pisać; gardzę
pisaniem. Pan Marian Fuks zginie straszną
śmiercią. Wołam automedona Franka,
wołam portiera, człowieka olbrzymiego
wzrostu, ogrodnika, który ma czas, bo w
inspektach hoduje dwie cebule, chłopca od
windy, który ma także czas, bo winda od
czternastu łat nie chodzi - ludzi mi
oddanych, po czym każę wynieść szafę na
śnieg i wysypać jej zawartość na Antałówkę.
Szafa łkała cicho i przejmująco. To
trudno!
Zaledwie jednak późną nocą ułożyłem
się do snu, zaczął mi w nosie wiercić zapach
koniaku. Ryknąłem jak lew:
- Panie Fuks, pan tu gdzieś jest!
- Między oknami… bardzo ciasno… Niech
pan napisze felieton… „Świat” bardzo
prosi… Honorarium włożyłem pod
poduszkę…
- Ile?
- Trzysta…
Zbladłem z gniewu. Dzwonki, alarm; w
całym „Sanato” myśleli, że złapano ducha.
Zaczęła się paniczna ucieczka. Fuks odszedł
w mroki nocy.
Rano Antosia podaje mi kawę. Strasznie
coś zgrubiała od wczoraj. Czy mi się zdaje,
czy też naprawdę i od niej jedzie koniakiem?
- Czy Antosia pije koniak?
- Tak, to z rozpaczy. Niech pan napisze
felieton… Czterysta złotych…
- Fuks! - krzyknąłem, jakbym zobaczył
upiora.
Tak, to był on. Spotkałem go potem w
wannie; potem się przebrał za dorożkarza,
kiedym jechał do Kościeliskiej, potem za
kelnera; kiedy wchodziłem do sklepu, on
udawał sprzedającego.
- Niech pan napisze felieton! - szeptał.
Spotykałem te słowa wypisane kijem na
śniegu, ołówkiem na serwecie, na etykiecie
butelki piwa, na gazecie; w kieszeni
znajdowałem kartkę z tym wezwaniem.
Dostawałem powoli obłędu i słabłem.
- Pięćset! - krzyknął wtedy ten żywy
aparat fotograficzny.
- Wal pan! - wyszeptałem resztką sił.
Aparat trzasnął, zostałem „zdjęty”, ja i
moja rozpacz.
- Niech pan pyta! - rzekłem - będę
odpowiadał, zanim zemdleję.
- Mam koniak na wszelki wypadek -
odpowiada mi ta dziennikarska zmora,
czort, który wszystko widzi, wszystkich zna i
od wszystkich wszystkiego się dowie.
- Niech mi pan powie, jaki jest w tej chwili stosunek
pana do Zakopanego?
- Przypomina małżeństwo…
- To znaczy?
- To znaczy, że wygadujemy na siebie
niestworzone rzeczy, tłuczemy sobie na
głowach talerze, ale w głębi duszy bardzo
się kochamy. Ja mówię Zakopanemu: jesteś
brudne, moje kociątko, i niechlujne.
- Więc po co do mnie leziesz? -
odpowiada Zakopane i oboje mamy rację.
- Czy widzi pan jakie postępy w
Zakopanem?
- Jest to pytanie podstępne, gdyż w tej
chwili jest tyle śniegu, że na razie niczego
dostrzec niepodobna. Skądinąd mam jednak
wiadomości, że na Krupówkach są nowe
bruki; zobaczymy je podczas odwilży.
- A czy nie jest pan tego zdania, że
gdyby zmiatać śnieg, to widziałoby się je i w
zimie?
- Mówi pan jak zwyczajny mieszczuch, ceper z
ulicy Marszałkowskiej. Ludzie z miejskich
bruków uciekają do Zakopanego, aby ujrzeć
dziewiczy śnieg, a nie szlifowane kamienie,
dlatego się bruków w Zakopanem nie
oczyszcza, by nie psuć gościom iluzji.
- Po co w takim razie gmina pobiera
taksę klimatyczną?
- Właśnie na bruki.
- To jest zawiłe!
- Drogi panie! W Zakopanem wszystko
jest zawiłe, ulice i stosunki, i dlatego
Zakopane jest śliczne, że jest inne, i że
wszystko tu się dzieje inaczej. Wszędzie na
świecie może pan jeździć automobilem,
dokąd się panu podoba, może pan wjechać
na dach swojego domu. W Zakopanem zaś
nie wolno jeździć autem do Kuźnic.
- Na Boga! Dlaczego?
- To podobno szkodzi górom, które są
kruche i nie znoszą wstrząśnień. Wszystko
tu jest wybornie obmyślane. Trzeba tylko
pomyśleć, aby zrozumieć wszystko w
należytym oświetleniu.
- Oświetlenie! Co pan. mówi o
oświetleniu?
- Otóż to! W tej chwili wprawdzie
Zakopane najczęściej posługuje się
księżycem, w najbliższej jednak przyszłości
zostanie zalane potokami światła. Nie
należy rozumieć, że siłę będzie się brało z
potoków. To zawiodło. Restauracje
zakopiańskie zbyt wiele fabrykują wina, aby
mogło wody starczyć na elektryczność,
sprawiono więc motory opalane ropą.
Będzie jasno w Zakopanem. Wtedy się
ludziom otworzą oczy i w pełnym,
oświetleniu ujrzą architekturę Zakopanego.
Wtedy nie zostanie kamień na kamieniu,
właściwie belka na belce. To światło będzie
początkiem nowej ery Zakopanego.
- To pan tak wierzy w jego przyszłość?
- Oczywiście! Kiedy stare barany
zakopiańskie, które przez krótkowzroczny
upór tyle złego wyrządziły temu ślicznemu
miejscu, odejdą w swoją baranią wieczność,
młode dziś, czupurne i rogami bodące kozły
wszystko odmienia. Zakopane jest już w tej
chwili w odmiennym stanie, za sprawą
swojej władzy oczywiście. Może się z tego
urodzi bohater, co dzisiejsze Zakopane
rozniesie na cztery halne wiatry i zbuduje
nowe, europejskie i wspaniałe. Chodzą już
po Zakopanem ludzie ehmm–m,
dynamitardzi, pełni dynamitu Jak bomba. To
są pionierzy, którzy powieją przez nie jak
halny wiatr. Niech pan spojrzy na tę
wspaniałą skocznię na Krokwi! Stąd
Zakopane da susa i skoczy równymi nogami
w Europę. Zbudował ją ponury żakopiański
rewolucjonista, Karol Stryjeński.
- Czemu ponury?
- Czy pan będzie bardzo wesoły, kiedy
pan chce skakać, a jakaś zgryźliwa figura
podstawia panu nogę? On i tacy jak on
wpadli jak wicher na stojącą wodę i narobili
zamieszania. Toteż patrzą tu na nich trochę
jak na demonów, trochę jak na wariatów.
Witkiewicz i Stryjeńska są to zakopiańskie
diabły, które straszą pod Gubałówką. Kiedyś
jednak ich nazwiskami będą mianowali
ulice. Toteż mało mam z tego powodu
zmartwienia, co się dzieje teraz, bo
niedługo Zakopane wybuchnie, wystrzeli i
wytryśnie i stanie się tym, czym być
powinno. Biurokraci pójdą paść barany na
Halę Gąsienicową, a w Zakopanem rządy
obejmie amerykańska młodość, bujność i
jurność. Wtedy będą w Zakopanem wielkie
hotele i piękne wille, do Kuźnic będzie
można jeździć automobilem, w
restauracjach będą czyste serwety, w
pensjonatach czyste prześcieradła, nie
będzie śniegu na chodnikach, nikt sobie
zębów nie wybije przy studni, dorożkarze
będą uprzejmi, befsztyk nie będzie ze
zdechłej krowy, w górach uczciwi ludzie
będą mieli prawo prać po pysku rozmaite
tałałajstwo, co łamie kosodrzewinę, strąca
głazy w przepaść dla zabawy i zaśmieca
najczystsze miejsce w Polsce; w Zakopanem
zbudują wytworny teatr, piękną salę dla
kinematografu, śliczną salę na wystawy i
jakieś miejsce, gdzie się ludzie będą mogli
zejść, czytać pisma i słuchać dobrej muzyki.
Na to wszystko, oczywiście, trzeba
pieniędzy. Jeśli jednak teraz znajdują się
pieniądze na budowanie obskurnych
kamienic, to znajdą się i na budowanie
domów pięknych. Dla przedsiębiorczych
ludzi Zakopane jest Ziemią Obiecaną. Nie
należy jednak robić grynderstwa, obliczać
na krotkę metę i „na załapanego”: złapać
gościa, obrzydzić mu życie, popsuć mu
żołądek, zarobić sto złotych i zrobić sobie
wroga na wieki - tylko szwajcarskim
sposobem tak gościa zachęcić, żeby czym
prędzej przyjeżdżał z powrotem. Trzeba się
jednak zgodzić, jak Pupp w Karlsbadzie, na
cztery czy pięć procentów zysku, nie na
dwieście trzy, bo się to urwie, nie za rok, to
za dwa. Nic nie pomogą nakazy i uczciwe,
rozporządzenia władz, kiedy ktoś jest baran
i matoł i nie ma uczciwej kupieckiej duszy.
- Święte słowa!
- Ja zawsze mówię święte słowa, tylko że
czasem gadam do obrazu. To jednak panu
powiem uczciwie, że nikt Zakopanemu nie
życzy lepiej ode mnie.
- A co pan mówi o moralności w
Zakopanem?
- Z tym to jest więcej gadania, niż jest w
rzeczywistości. Kto chce psa uderzyć, ten
nie musi po to jechać do Zakopanego. O
Zakopanem dużo się gada, że to niby w
obliczu natury ma być przyjemniej niż w
zacisznej sypialni. Jest to jednak teoria nie
stwierdzona naukowo. Może być, że widok
płochych baranków zbytnio zachęca i
rzeźwość powietrza też robi swoje.
- A pogłoski o wzmożonym spożyciu
spirytualiów?
- Ładnie powiedziane! Na tym jest coś
prawdy, bo pan doktor Gabryszewski musi
czasem zszywać podziurawionych
Janosików. Goście jednak piją obecnie mało.
- Dziwne pan opowiada rzeczy…
- Niech pan tylko szybko zapisuje.
Słowem: dusz a Zakopanego jest piękna i
szczytna, tylko ciało niechlujne. Maluczko
jednak, a duch zwycięży materię i fanfarą
ogłosi swoje zwycięstwo. Niech pan prędko
fotografuje te szopy i kozie stajnie, bo
niedługo nie będzie po tym śladu. I niech
pan fotografuje te wszystkie cudowne
rzeczy, które są w Zakopanem i których
nawet taki małpozwierz jak człowiek nie
zdoła zniszczyć i nigdy nie zniszczy! Niech
pan patrzy, jak cudownie palą się szczyty!
- Jaki szczyt tatrzański uważa pan za
najwspanialszy?
- Najwspanialszym szczytem Tatr będzie
zawsze Jan Kasprowicz… - odrzekłem
słodyczą głosu.

You might also like