Professional Documents
Culture Documents
LISTY
(1916 - 1918)
2
Listy (1916-1918)
tylko w górze między wierzchołkami skał szepce wiatr, ten sam, który dął w
żagle Odyseusza. A spotykani ludzie doskonale harmonizują z krajobrazem.
Zjawia się np. nagle na zakręcie perci karawana — Korsykanie chodzą nie tak
jak nasi chłopi, gromadą, ale jeden za drugim wyciągniętym szeregiem.
Przodem biegnie zazwyczaj pies, a za nim postępuje powoli koza albo osiołek,
objuczony workami kasztanów, następnie kroczy wielki muł, a na nim, profilem
do zwierzęcia, siedzi kobieta z dzieckiem na ręku. Siedzi wysoko, jak cyprys
smukła, nieruchoma, obok postępuje brodaty mężczyzna, silny, spokojny —
oboje milczą. Można by przysiąc, że to Święta Rodzina. A takie sceny
powtarzają się tam na każdym kroku. Za każdym razem byłam tak zachwycona i
przejęta, że mimo woli chciałam osunąć się na kolana, jak zawsze przed
doskonałą pięknością. Tam żywa jest wciąż jeszcze biblia i starożytność.
Musimy tam pojechać i tak jak ja to uczyniłam, przemierzyć pieszo całą wyspę,
co noc spoczywać gdzie indziej, każdy wschód słońca witać już podczas
wędrówki. Czy Was to nie nęci? Byłabym szczęśliwa wprowadzając Was w ten
świat...
Czytajcie dużo, musicie rozwijać się także duchowo, a Wy to potraficie.
Jesteście jeszcze tak młoda i podatna. A teraz trzeba już kończyć. Bądźcie w
dniu dzisiejszym spokojna i dobrej myśli.
Wasza Róża
...Od dawna nic tak mną nie wstrząsnęło, jak krótka wiadomość Marty o
Waszych odwiedzinach u Karola, o tym, jak ujrzeliście go za kratą i jak to na
Was podziałało. Dlaczego przemilczeliście to? Mam prawo brać udział w
każdym Waszym bólu i nie pozwolę mych praw ukrócić! Fakt ten przypomniał
mi żywo moje pierwsze widzenie z rodzeństwem przed 10 laty w Cytadeli
Warszawskiej. Widzenia odbywają się tam w podwójnej klatce, tak jakby w
wielkiej klatce znajdowała się mniejsza, oddzielona błyszczącą siatką drucianą,
przez którą więźniowie porozumiewają się z przybyłymi. Byłam wówczas tak
osłabiona po sześciodniowej głodówce, że musiał mnie rotmistrz (u nas —
komendant więzienia) niemal wnieść do pokoju widzeń, a ja, bojąc się upaść,
trzymałam się mocno obu rękoma kraty sprawiając przez to jeszcze bardziej
wrażenie dzikiego zwierzęcia z Zoo. Odrutowana klatka znajdowała się w
ciemnym rogu sali i brat mój przyciskał twarz swoją tuż do żelaznej kraty.
„Gdzie jesteś?" — zapytywał bezustannie, ocierając binokle z łez, które nie
pozwalały mu patrzeć. Jak chętnie i z jaką radością zajęłabym miejsce Karola w
Luckau, aby mu oszczędzić pobytu w klatce.
Poślijcie, proszę, Pfemfertowi moje najserdeczniejsze podziękowania za
Galsworthy'ego. Dokończyłam go wczoraj i bardzo się z tego cieszę. Powieść ta
o wiele mniej mi się podobała niż „Posiadacz", nie pomimo to, lecz dlatego, że
dominuje w niej tendencja społeczna. W powieści zwracam zawsze uwagę na jej
4
Czy nie mógłby mi Pf. przysłać jakiejś dobrej książki? Może coś T. Manna? Nie
znam nic z jego rzeczy. Jeszcze jedna prośba. Słońce zaczyna mnie na dworze
razić. Może mi przyślecie w kopercie metr cienkiej, czarnej woalki w czarne
punkciki! Z góry serdeczne dzięki.
...Jakże pięknie jest teraz tutaj! Wszystko kwitnie i zieleni się. Kasztany stoją
we wspaniałej, świeżej krasie wiosennej, krzewy porzeczek obsypane są
złotymi gwiazdkami, drzewa wiśniowe o bladoróżowych liściach kwitną już
także, niebawem zakwitnie i szakłak. Otrzymałam dziś na pożegnanie od
8
Soniuszo, czy wiecie, gdzie jestem, skąd do Was list ten piszę? Z ogrodu!
Przydźwigałam tu sobie stoliczek i siedzę teraz ukryta między zielonymi
krzewami. Na prawo ode mnie żółty krzak porzeczek, pachnący goździkami
11
czy też innymi korzeniami, na lewo krzew ligustrowy — nade mną wznosi się
bujny i młody klon, smukły kasztan wyciąga swe szerokie, zielone ręce, a
przede mną szemrze powoli swymi białymi liśćmi wielka, poważna i łagodna
srebrna topola. Na papierze, na którym piszę, tańczą lekkie cienie liści,
obwiedzione jasnymi kręgami słonecznego światła — a z liści, wilgotnych
jeszcze po wczorajszym deszczu, padają mi od czasu do czasu na twarz i ręce
wielkie krople. W kościele więziennym odbywa się nabożeństwo, głuchy
dźwięk organów niewyraźnie dochodzi aż tutaj, stłumiony szumem drzew i
jasnym chórem ptasząt, które dziś są wszystkie jakieś radosne. Z daleka
nawołuje kukułka. Jakże pięknie dokoła, jaka jestem szczęśliwa. Czuję już
bliskość św. Jana — pełnię pysznego, dojrzałego lata, upojenie życiem; czy
znacie tę scenę w Wagnerowskich „Śpiewakach norymberskich", ową
zbiorową scenę, w której barwny tłum klaszcze w ręce wołając: „Dzień św.
Jana, dzień św. Jana!" I nagle cała gromada poczyna tańczyć w takt
biedermeierowskiego walca. Rozumiem, że w tym dniu można wpaść w
podobny nastrój. Cóż to wczoraj przeżyłam!! Muszę Wam wszystko
opowiedzieć. Przed południem w pokoju kąpielowym między oknami
znalazłam wielkiego pawika. Musiał tam już parę dni przebywać obijając się
na śmierć
o twardą szybę. Dawał jednak skrzydełkami jeszcze słabe oznaki życia. Gdy
to zauważyłam, drżąc z niecierpliwości wdrapałam się na okno
i ostrożnie wzięłam go w ręce. Nie ruszał się już teraz i byłam pewna, że nie
żyje. Siadłam jednak na oknie, starając się jeszcze rozdmuchać w nim
iskierkę życia — ale leżał cicho, bez ruchu; wówczas przytknęłam mu do
macek rozkwitłe kwiatki, aby się pożywił trochę, a w tej samej chwili
doleciał z okna jasny, swawolny głos muchołówki. Mimo woli
powiedziałam głośno: posłuchaj, jak ten ptaszek wesoło śpiewa, musi on i
ciebie trochę do życia pobudzić! Śmiałam się sama z tej mojej przemowy do
wpółumarlego pawika myśląc jednocześnie: „Daremne słowa!" A jednak
nie! Pół godziny później motyl podniósł się — poruszył się trochę w tę i w
tamtą stronę, aż wreszcie powoli pofrunął. Jaką radość sprawiło mi to
ocalenie! Było to przeżycie.
Po południu wróciłam, oczywiście, znów do ogrodu, gdzie pozostaję od 8
rano do 12 (następnie wzywają mnie na jedzenie), a potem wracam znów na
powietrze od 3 do Czekałam słońca, miałam wrażenie, że musi, musi się
jeszcze pokazać. Ale nie ukazało się więcej tego dnia i posmutniałam.
Przeszłam się po ogrodzie i nagle w lekkim wietrze ujrzałam coś dziwnego:
na srebrnej topoli trzepotały przejrzałe bazie, a ich puch nasienny rozwiewał
się wokoło, fruwał w powietrzu niby płaty śnieżne pokrywając ziemię i całe
podwórze. Unoszący się w powietrzu puch srebrny wyglądał jak zjawisko.
Srebrna topola kwitnie później od innych drzew kotkowych i dzięki bujnemu
rozsypywaniu się swego nasienia rozprzestrzenia się bardzo szeroko; jej
12
rozmachem otarł swe pędzle; powietrze, jak przed burzą, było trochę parne,
odczuwało się jakieś ściskające serce napięcie. Krzewy stały nieruchome,
słowika nie było słychać, jedynie niezmordowany drozd o czarnej główce
pląsał jeszcze wśród gałązek wołając przeciągle. Wszystko wokoło zdawało
się na coś oczekiwać. Stałam u okna czekając także — bóg wie na co? O
godzinie szóstej, po „zamknięciu", ani w niebie, ani na ziemi już nie mam na
co czekać...
całe pokolenie młodych drzewek, które tej wiosny w moich oczach wyrosły
z ziemi lub ze szczelin muru. Mała akacyjka np. zakiełkowała latem ze
strączka spadłego ze starego drzewa. Liczne małe, srebrne topole, które
dopiero w początkach maja przyszły na świat, strojne są już teraz w bujne
białozielone liście, które podczas burzy delikatnie szemrzą, zupełnie jak
stare drzewa. Ileż to razy przemierzyłam tę drogę — ile przemyślałam tutaj
i przeżyłam! W czasie srogiej zimy, po świeżej ponowie, własnymi stopami
torowałam sobie ścieżki — towarzyszyła mi wówczas tylko moja ulubiona
sikorka, którą miałam nadzieję znów ujrzeć jesienią. Nie zastanie mnie ona
więcej, kiedy przyfrunie pod okno, na miejsce, gdzie zazwyczaj
otrzymywała pożywienie. W marcu, kiedy po okresach ostrego mrozu
zdarzało się parę dni odwilży, moja dróżka zamieniała się nagle w
strumyczek. Pamiętam jeszcze, jak pod wpływem ciepłego wietrzyka na
wodzie marszczyły się malutkie fale, w których wyraźnie i żywo przeglądały
się cegły muru więziennego. Wreszcie nadszedł miesiąc maj. Pierwszy
fiołek ukazał się w szczelinie muru — ten, który Wam przysłałam.
Gdy tak przechadzałam się dziś, pogrążona w myślach i rozważaniach, w
pamięci dźwięczał mi wciąż wiersz Goethego:
„Merlin, ten staruch w świetlanej mogile, z którym — młodzieniec —
wiodłem rozmów tyle..."
Wiecie, co dalej następuje. Oczywiście, strofka ta nie była związana z moim
nastrojem ani z tym, co mnie obecnie zajmuje. To tylko muzyka słów i
rzadki czar tego wiersza kołysały mnie często do spoczynku. Sama nie wiem
dlaczego, ale zawsze w chwilach wielkiego podniecenia lub wzruszenia
piękna poezja, zwłaszcza Goethe, wywiera na mnie głęboki wpływ; jest to
niemal oddziaływanie fizjolo-
giczne, niby jakiś rozkoszny napój, który piję spragnionymi wargami, który
mnie orzeźwia, a duszę i ciało uzdrawia. Wiersza z „Zachodniowschodniego
dywanu", o którym mi wspominacie w ostatnim liście, nie znam —
przepiszcie mi go, proszę. I jeszcze jeden od dawna pragnęłabym mieć, ten,
którego brak w moim zbiorze poezji Goethego: „Pozdrowienie kwiatów". To
jest krótki, może 4—6 wierszowy utwór, znam go z pieśni Wolfa, jest on dla
mnie niewypowiedzianie piękny. Mianowicie ostatnia strofka, która brzmi
mniej więcej tak:
„Zerwałem dzisiaj kwiat w gorącej mąk tęsknocie — Tulę go k'sercu rad,
Tulę go razy krocie!"
W pieśni brzmi to jak świętość, subtelnie i czysto, jakby ktoś ukląkł w
niemej modlitwie. Ale nie pamiętam już tekstu, a bardzo bym go chciała
mieć.
Wczoraj wieczór nacieszyłam się jeszcze wspaniałym widokiem. Leżąc na
sofie zauważyłam na szybie okiennej świetlisty różowy refleks, który mnie
tym bardziej zadziwił, że niebo było całkiem szare. Podeszłam do okna i
stanęłam jak wryta. Na jednolitym, szarym tle nieba piętrzył się na
15
wciąż przykuwają boleśnie mój wzrok, mimo że noszą oni tutaj wszyscy
piętno najgłębszego poniżenia, zacierającego wiek i płeć, i wszelkie cechy
indywidualne. Jednak i wśród nich znajdują się postacie, których nie może
zniekształcić nawet ubranie więzienne, których widok mógłby nacieszyć
wzrok malarza. Odkryłam już tutaj młodą robotnicę, pracującą na dziedzińcu
więziennym, której smukłe, wiotkie kształty oraz głowa o ostro
zarysowanym profilu w obramowaniu chustki, żywo przypomina sylwetki
Milleta. Prawdziwą rozkosz sprawia mi obserwowanie jej szlachetnych
ruchów podczas dźwigania ciężarów, a jej szczupła twarz o napiętej,
jednolitej cerze barwy kredowej przypomina tragiczne maski pierrotów. Ale,
nauczona smutnym doświadczeniem, pod tymi wiele obiecującymi pozorami
nie szukam obecnie nic więcej, przeciwnie, schodzę im z drogi.
Pamiętam, na Barnimstrasse u pewnej więźniarki zauważyłam taką
królewskość postaci i postawy, iż byłam przekonana, że jej
powierzchowność odpowiada jej „interieure". Po niejakim jednak czasie
przybyła ona na mój oddział jako kalefaktorka i po dwóch dniach
przekonałam się, że pod piękną maską kryje się takie morze głupoty i
niskich instynktów, że później, ilekroć ją na swej drodze spotykałam, zawsze
musiałam wzrok odwracać. Pomyślałam wówczas, że zapewne Wenus
Milońska tylko dzięki swemu milczeniu mogła przez tyle stuleci zachować
opinię najpiękniejszej kobiety. Może gdyby otworzyła usta, czar prysnąłby.
Naprzeciwko mnie wznosi się zwykły, posępny budynek z czerwonych
cegieł — więzienie dla mężczyzn. Ale poprzez mur widzę zielone
wierzchołki drzew z jakiegoś pobliskiego skweru, wielką, czarną topolę,
która przy silnym wietrze szumi głośno, oraz rząd znacznie jaśniejszych
jesionów, obwieszonych żółtymi strąkami. Okna wychodzą na północny
zachód, widzę więc czasami piękne wieczorne chmurki — a wiecie przecież,
że jedna taka różowa chmurka potrafi wprawić mnie w zachwyt i za
wszystko wynagrodzić. W tym momencie, o 8 wieczór, (w rzeczywistości o
7) skryło się już słońce za dach więzienia, odbija się jeszcze słabo w
szklanym okienku na dachu, a całe niebo rozbłysło złotem. Dobrze mi i nie
wiem
czemu czuję potrzebę zanucenia sobie z cicha Ave Maria Gounoda. (Znacie
to dobrze).
Stokrotne dzięki za przepisane wiersze Goethego. W istocie „Pełnomocnicy"
— to wiersz piękny, choć sama przez się nie zwróciłabym nań uwagi, ale
człowiek pozwala sobie niekiedy zasugerować piękność jakiejś rzeczy.
Prosiłabym Was jeszcze o przepisanie mi przy sposobności „Grobu
Anakreonta". Czy znacie ten utwór? Ja dopiero dzięki muzyce Hugo Wolfa
zrozumiałam do dobrze. W pieśni utwór ten czyni wprost architektoniczne
wrażenie — jakby wznosiła się przed człowiekiem jakaś świątynia grecka.
Przerwałam na chwilę, aby przypatrzyć się niebu. Słońce opuściło się już
nisko za budynkami, a wysoko miriady małych obłoczków o srebrnych
17
przed więzieniem. Kiedy niekiedy daje się słyszeć głuchy, daleki łoskot
przebiegającego pociągu albo, całkiem bliziut-ko, pod oknem, chrząkanie
szyldwacha, który dla rozprostowania zdrętwiałych nóg robi na dziedzińcu
parę kroków. Piasek skrzypi pod tymi krokami tak rozpaczliwie, że cala
pustka i beznadziejność istnienia odbija się w tym dźwięku wśród ciemnej,
wilgotnej nocy. A ja leżę samotna, owinięta w te rozliczne czarne chusty
ciemności, nudy, zimowej niewoli, a serce bije we mnie jakąś nieuchwytną
wewnętrzną radością, jak gdybym szła kwitnącą łąką w promieniach
słońca. I uśmiecham się w mroku do życia, jakbym znała jakąś
czarodziejską tajemnicę, która zada kłam wszelkiemu złu i smutkom i
zmieni je w samą jasność i szczęście. A potem szukam znów w sobie
samej przyczyny owej radości i, nie znajdując jej, sama śmieję się z siebie.
Bo tajemnica tej radości leży chyba w życiu samym! Głęboka ciemność
nocy jest jak aksamit piękna i miękka, trzeba tylko umieć w nią spojrzeć, a
nawet w chrzęście wilgotnego piasku pod ciężkimi krokami strażnika
brzmi również mała piękna pieśń życia. Należy tylko umieć ją podsłuchać!
W takich chwilach, Sonieczko, myślę zawsze o Was. Jakżebym Wam
chętnie użyczyła owego czarodziejskiego klucza, abyście mogli również z
każdej życiowej sytuacji wydobyć coś pięknego i radosnego, abyście tak
jak ja umieli żyć niby w jakimś upojeniu i chodzić kwitnącą łąką. Nie
pragnę Was przecież karmić ascezą ani urojonymi uciechami. Życzę Wam
również prawdziwych radości zmysłowych, ale przy
tym chciałabym Wam udzielić całej mojej niewyczerpanej pogody ducha,
abym mogła być o Was spokojna, że idziecie przez życie w haftowanym
gwiazdami płaszczu, który Was chroni od wszystkich małostek,
trywialności i niepokojów.
Jest w parku w Steglitz piękny krzew, cały pokryty czarnymi i
różowofioletowymi jagodami. Zwisają one w ciężkich gronach wśród
wielkich, pierzastych, wachlarzowych liści. Na pewno znacie to drzewo, a
prawdopodobnie jeszcze lepiej znacie krzew ligustrowy, smukłe, delikatne
i proste krzewy jagód i wąskie, podłużne zielone listki. Różowofioletowe
jagody, ukryte pod zielonymi listkami, mogą być także nieszpułką; ta ma,
co prawda, jagody czerwone, ale o tej porze są one już trochę przejrzałe i
obwisłe, koloru czerwonofioletowego, liście przypominają liście mirtu, tak
samo drobno-spiczaste, na końcach ciemnozielone, u góry niby skóra, pod
spodem chropowate.
Czy znacie Platena „Fatalne widły"? Może moglibyście przysłać lub
przynieść mi tę książkę. Karol kiedyś wspominał, że czytał ją w domu.
Poezje Stefana George'a są piękne. Teraz już wiem, skąd pochodzi wiersz:
„Wśród szumu zbóż różowych...", tak często podczas naszych przechadzek
polami przez Was powtarzany. Czy moglibyście przepisać mi nowego
„Amadisa", bardzo lubię ten wiersz, oczywiście dzięki muzyce Hugo
Wolfa, ale nie mam go
22
Sonieczko moja najdroższa! Jakże dawno nie pisałam do Was, chyba już z
miesiąc. I dzisiaj nie wiem nawet, czy jesteście już w Berlinie; mam
jednak nadzieję, że list mój na czas nadejdzie i dotrze do Was w dzień
urodzin. Prosiłam Matyldę, aby Wam ode mnie wiązankę storczyków
posłała, ale biedaczka leży w lecznicy i na pewno nie będzie mogła spełnić
mego zlecenia. Ale Wy przecież wiecie, że wszystkimi myślami, całym
sercem jestem z Wami i pragnęłabym Was w dniu urodzin całą obsypać
kwiatami: liliowymi storczykami, białymi irysami, mocno pachnącymi
hiacyntami, wszystkim, co istnieje. Może dane mi będzie przynajmniej w
roku przyszłym przynieść Wam osobiście w tym dniu kwiaty i pójść razem
z Wami na przechadzkę do Ogrodu Botanicznego i w pola. Jakie by to
było piękne! Dzisiaj termometr wskazuje 0°. W powietrzu czuć łagodny,
orzeźwiający powiew wiosny, a wysoko spośród gęstych mlecznobiałych
obło-
ków, wyziera płat błękitnego nieba i wróble świergocą tak wesoło, jak
gdyby to był już koniec marca. Cieszę się myślą o wiośnie, tym jedynym,
czym człowiek nigdy przesycić się nie może, ale dopóki trwa życie, z
każdym rokiem bardziej kocha i ceni. Czy wiecie, Sonieczko, że wiosna w
świecie organicznym — przebudzenie się życia — zaczyna się nie według
wiosny kalendarzowej, ale już z początkiem stycznia. I kiedy według
wiosny kalendarzowej dopiero zima się zaczyna, my znajdujemy się
podówczas w największej astronomicznej bliskości słońca. Zjawisko to
wywiera tak tajemniczy wpływ na całe życie, że także na naszej północnej
półkuli, otulonej szczelnie śniegiem, w początkach stycznia jak za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki budzi się do życia świat zwierzęcy i
roślinny. O tej porze puszczać zaczynają już pączki, a u niektórych
24
pomagają mi wcale i ilekroć coś podobnego widzę lub słyszę, czuję się
dosłownie chora. Nawet kiedy szpak, powtarzający gdzieś w pobliżu
calutki dzień, aż do uprzykrzenia, swój niespokojny świergot, zamilknie
nagle na parę dni — tracę
spokój w obawie, że mu się coś złego mogło przytrafić, i dręczę się
oczekując, aż jego beztroski gwizd rozlegnie się znowu i upewni mnie, że
dobrze mu się dzieje. I tak jestem w swej celi ze wszech stron
bezpośrednio związana cienkimi nićmi z tysiącem małych i większych
stworzeń. A na wszystko reaguję bólem, trwogą i wyrzutami sumienia...
Wy, Sonieczko, należycie także do kategorii tych ptaków i stworzeń, o
które z daleka drżę wewnętrznie. Czuję, jak Wy cierpicie, że bezpowrotnie
lata mijają, w ciągu których się nie „żyje". Ale cierpliwości i odwagi!
Będziemy jeszcze żyli i przeżyjemy rzeczy wielkie! Już obecnie widzimy,
jak stary świat pogrąża się, co dzień jakaś część, jak stacza się i wali!... A
najzabawniejsze w tym wszystkim to, że większość tego nie spostrzega i
wierzy jeszcze, że stąpa po mocnym gruncie... Sonieczko, może macie lub
moglibyście mi się wystarać o „Gil Blasa" i o „Diabła kulawego". Nie
znam zupełnie Lesage'a, a już dawno chciałam coś z jego rzeczy
przeczytać. Czy Wy go znacie? W najgorszym razie kupię go sobie w
wydaniu Reclama. Ściskam Was serdecznie
Wasza Róża
Napiszcie niezwłocznie, co z Karolem?
Może Pfemfert mógłby mi przysłać „Łan lnu" Stijn Streuvelsa (znowu
Flamandczyk), który ukazał się w wydawnictwie „Insel" i ma być bardzo
ciekawy
Najukochańsza Sonieczko!
Przedwczoraj pisałam do Was. Do dzisiejszego dnia nie otrzymałam
odpowiedzi na mój telegram wysłany do Kanclerza Rzeszy, może to
jeszcze potrwać i dni kilka. Jedno jest w każdym razie pewne: mój nastrój
jest już tego rodzaju, że stało się dla mnie niemożliwe widzenie się z
przyjaciółmi pod nadzorem. Cierpliwie znosiłam wszystko przez lata całe,
w innych okolicznościach może bym również cierpliwie znosiła to jeszcze
przez lata. Ale nagły przewrót w ogólnej sytuacji załamał również moją
psychikę. Rozmowy pod nadzorem, niemożność poruszania spraw istotnie
mnie interesujących poczęły mi tak ciążyć, że wolę się ich wyrzec do
chwili, kiedy będziemy się mogli zobaczyć znów jako wolni ludzie.
Długo przecież trwać to nie może. Jeżeli uwolniono Dittmanna i Kurta
Eisnera, mnie dłużej więzić nie mogą. Karol również musi być niebawem
wolny. A zatem czekajmy lepiej na zobaczenie się w Berlinie.
Na razie tysiąc pozdrowień.
29
Zawsze Wasza
Róża