You are on page 1of 178

Zielone oczy

Stanisław Mackiewicz
ŁUCZYWO, KTÓRE GAŚNIE

Śnieg topniał, las był o kilkanaście kroków, słooce zachodziło na czerwono, kałuże pachniały. Była
wyjątkowa cisza. Pomimo zimna poprosiłem dziewczynę o wodę; dała mi ją przez płot w naczyniu
blaszanym, które u nas nazywa się „kowszyk”. Kobyła kręciła się pode mną, i woda wylewała się na
siodło, moczyła szynel. Byłem wtedy wysłanym w szpicy szeregowym ułanem partyzanckiego
oddziału konnego. Był rok 1919 i działo się to w lasach na wschód od Prużany. I wtedy usłyszałem po
raz pierwszy w życiu gwizd kuli, potem zaraz drugi i następne. „Uciekaj” - uśmiechnąłem się do
dziewczyny, ale ona stała naburmuszona i nieruchoma, wpatrzona w moje wargi; widad bała się, że
jej nie oddam kowszyka ...

Są w życiu wrażenia nieuchwytne, delikatne, które decydują o pociągach, przywiązaniach człowieka.


Zapach lasu... Zapach spoconych włosów dziecka. Zapach dymu od pieczenia chleba, gdy się zimą,
wieczorem po śniegu kładzie. Ale są inne wrażenia, jeszcze delikatniejsze, subtelniejsze od zapachów.
Czy zauważyliście, jak działa światło za oknami? -

Gdy się wjeżdża, jeszcze po ciemku, w długą wieś białoruską i pierwsze okienka chat, za którymi pali
się komin, łuczywo lub mała lampka naftowa, świecą się jak latarnie w nocy, a potem ciągle blask ich
robi się mniej jaskrawy, coraz, w miarę szarzenia ranka, blednie, z początku powoli, potem prędzej i
oto przejechałeś wieś; w ostatnim okienku jest już tylko płomyczek malusieoki, żegna cię czymś, co.
już minęło.

Litwo, Ojczyzno moja, Ty jesteś jak zdrowie ...

Ale po cóż ta liryka - jest w niej coś przykrego, jak wyciąganie rąk do czegoś, czego dotknąd już nie
można, jak wybałuszanie gałek ocznych w przód przez ślepca. O historii trzeba mówid pogodnie i
anegdotycznie. Im więcej będzie anegdot, tym lepiej zrozumie młodzież to, co chciałeś powiedzied, i
tym więcej ludzie starsi będą przekręcad twoje tendencje; zamiast istoty rzeczy będą czepiad się tego,
co powiedziałeś drugorzędnego, personalnego i nieistotnego, ale więcej jest szans, że twoją książkę
przeczytają. Książki, które się cieszą powszechnym autorytetem, na które się ludzie powszechnie
powołują, równie powszechnie czytane nie są.

- Ty - powiedziała mi moja znajoma - jesteś przeciwieostwem Chaplina. On w sposób groteskowy i


płaski coś przedstawia, a wrażenie z tego, co przedstawia, wynosimy tragiczne. Ty piszesz o historii
Polski różne rzeczy z intencjami możliwie patetycznymi, dramatycznymi i przede wszystkim z głośno
krzykliwym alarmem na ustach, a tymczasem twoja ścisłośd historyczna sprawia, że to wszystko
wydaje się nam płaskie - oczywiście nam, Polakom - tragicznie płaskie, ale płaskie.

A więc w dniu 30 września 1939 roku powstał nowy rząd Rzeczypospolitej Polskiej w Paryżu. W
doskonale, bodaj najlepiej na świecie, redagowanym czasopiśmie „Paris Match” ukazał się nawet cały
reportaż pod tytułem: „Rząd w hoteliku dla studentów”. Istotnie, ministrowie naszego rządu
zamieszkali wtedy w hoteliku „du Danube” na ulicy Jacob, na lewym brzegu Sekwany, jeszcze nie
najbardziej typowej dla studenckich legowisk części Paryża, ale już na jej granicy. Na ulicy Jacob już
pachnie antykwariatami, starymi meblami i książkami, stuletnimi Francuzami i emigrantami
rosyjskimi. Jesteśmy w Paryżu najautentyczniejszym w świecie, którego nie dosięgła niszczycielska
ręka Napoleona III, który ze swoim Haussmannem burzył stare mury, aby wznosid nowe imponujące,
wielopiętrowe domy i ogromne ulice; proste i wspaniałe, jak wielkośd Rzymu w epoce cezarów. Dziś
bardzo blisko ulicy Jacob mieści się główna kwatera egzystencjalistów, której wtedy, w 1939 roku,
oczywiście jeszcze nie było, a na samym hoteliku „du Danube”, na skromniutkiej jego ściance od ulicy
spoczywa gustowna i skromna tablica, głosząca, że w 1939 roku od dnia tego do dnia takiego
mieszkał tu „generał Sikorski, chef de l'armée et President du Conseil des Ministres”. Ubożuchny
hotelik jakby się sam dziwi, że mu się coś podobnego wydarzyło.

W reportażu w „Paris Match” był nawet sfotografowany „general en chef” w piżamie pasiastej i ze
szczoteczką do zębów w ręku, widad zdążający do umywalni, której w niezbyt luksusowym numerze
albo nie było, albo się zatkała. Inni ministrowie tego rządu byli sfotografowani podobnie; albo na
krętych wąskich schodach, albo w jadalni zapijający się kawą i pochłaniający cudowne paryskie
„brioches”. Było to wszystko napisane bardzo miło i jak najbardziej z punktu dziennikarskiego
odpowiednio, aby uchwycid czytelnika paryskiego za serce i jeszcze to serce przydusid. Szkoda, że
reporterzy francuscy, z pochodzenia zapewne rosyjscy biali emigranci lub czerwoni Hiszpanie, tak
mało znają historię Paryża i literatury francuskiej, bo wiedzieliby wtedy, że właśnie o tym hoteliku, na
ulicy Jacob, pisał Alfons Daudet w swej sławnej na cały świat powieści „Sapho”, jak to bohater
powieści po krętych, obrzydliwych, stromych jego schodach niesie na rękach swoją lafiryndę i jak
pierwszy zakręt bierze z młodzieoczą radością i pełen wzrastającej lubieżności, drugi zakręt z coraz
większym poczuciem ciężaru, a zakręt trzeci już z sapaniem, uciskiem płuc i świadomością, że „diabli
mi to wszystko nadali”.

Nie wnosiłem na kręte schody hoteliku „du Danube” ani kobiety, ani ministra polskiego, co zresztą w
polityce na to samo wychodzi, ale myślałem o Alfonsie Daudet, ile razy miałem tam audiencję u
swego rządu.

Ale generał Władysław Sikorski inaczej odczuł reklamę „Paris Matcha”. Zawsze w czasie swoich
pobytów w Paryżu mieszkał w tym biednym hoteliku i bardzo go lubił. Teraz zrozumiał, że dalsze w
nim rezydowanie jest mało reprezentacyjne.

Przeniósł więc swoje osobiste walizki do jakiegoś, luksusowego mieszkania w okolicach Place d'Etoile,
a sztab zresztą i biura swego rządu miał w zarekwirowanym w tym celu hotelu „Regina” na ulicy
Rivoli, przed którym stał pomnik Joanny d'Arc. Dziewica Orleaoska była zresztą odwrócona tyłem, do
naszego sztabu, co dało powód prof. Kotowi do» opowiadania bardzo sprośnej anegdoty o tym, że
blondwłosa święta Francji nie lubi patrzed na pewne rzeczy. Prof. Kot nienawidził z całej duszy
naszych, oficerów, naszego wojska, naszego sztabu.

Jak do tego wszystkiego doszło? Od wspaniałości naszego Zamku w Warszawie, Belwederu,


wielogmachowych biur ministerialnych, od paostwa, z którym liczyli się wszyscy, do hoteliku na ulicy
Jacob i do „Reginy”, do której tyłem odwracała się Joanna d'Arc na swojej szkapie.
Nie może to byd przedmiotem studium politycznego, boby po prostu mnie poniosło i zacząłbym,
wrzeszczed, że moje artykuły w „Słowie” były prorocze i że trzeba było zupełnie inną politykę
uprawiad. Ale czasami sobie myślę, dlaczego i po co Józef Piłsudski zostawił po sobie ekipę: Mościcki,.
Rydz, Beck? Nawet w ramach naszych ówczesnych sfer rządzących można by było dobrad ludzi z
charakterem, wzmocnionych ludźmi z inteligencją. Sławek jako Prezydent Rzeczypospolitej, Ignacy
Matuszewski jako premier, pułkownik Morawski jako minister wojny, chociażby Szembek jako
minister spraw zagranicznych.

Jak do tego jednak doszło, że w dniu 30 września 1939 roku Prezydent Władysław Raczkiewicz:
powołał rząd generała Władysława Sikorskiego?

Odpowiedzied na to trzeba w dwóch paragrafach: Raczkiewicz i Sikorski.

Według 24 art. konstytucji z kwietnia 1935 roku w razie wojny Prezydent wyznacza swego następcę.

Jak wiadomo, niestety, nasz Prezydent wrześniowy, Ignacy Mościcki, nasz rząd i - co gorsza - nasi
generałowie uważali za stosowne przekroczyd granicę Rumunii. Najbardziej mi wstyd tego, że Rydz
Śmigły nie uważał za stosowne powrócid do walczącej jeszcze wtedy Warszawy. Pochodziło to z tego,
że nasi generałowie, ludzie pod względem wojskowym niedouczeni, mieli ogromne ambicje
polityczne i stąd myśleli, że najważniejsze dla Polski jest to, żeby oni udali się do zbawiającej nas
Anglii i tam nadal politykowali.

Roger Raczyoski, ówczesny nasz ambasador w Rumunii, opowiadał mi, że pojechał w dniu 20
września do internowanego w Rumunii w miejscowości Bicaz Ignacego Mościckiego i tłumaczył mu,
że jako internowany nie jest w stanie nic robid, jest unieruchomiony i wobec tego powinien
skorzystad z art. 24 konstytucji, wyznaczyd następcę i potem na rzecz tego przez siebie wyznaczonego
następcy zrezygnowad. Datę aktu trzeba oczywiście przesunąd o kilka dni wstecz, aby dokument miał
charakter wydanego jeszcze na terytorium polskim. Jako następcę Roger Raczyoski wysunął Ignacego
Paderewskiego.

Roger Raczyoski był to człowiek fantastycznie wszechwiedzący. „Rogerze - zapytał go ktoś- czy twoja
babka była z domu Larousse, że tak wiesz wszystko?” Jak wiadomo, Larousse to znana encyklopedia
francuska. O wszechwiedzy Raczyoskiego wspomina także Stefan Kisielewski w swej powieści. Poza tą
swoją wszechwiedzą Roger Raczyoski był także fantastycznie inteligentny i podobno równie leniwy.
Ponieważ często mnóstwo rzeczy go nudziło, więc wielu podwładnych sarkało na jego
wielkopaoskośd. Niedaleko Poznania miał pałac, w którego oficynie mieściły się arcydzieła sztuki
malarskiej polskiej i francuskiej. Ojciec jego, mecenas sztuki, ocalił swego czasu od zniszczenia
Barbakan i Bramę Floriaoską, Po prostu wykupił te klejnoty naszej architektury, a potem procesował
się, broniąc je przed zburzeniem.

Kandydatura Paderewskiego, jako człowieka znanego na Zachodzie, znanego w Ameryce, była dośd
inteligentna, zwłaszcza że Raczyoski nie znał postępów zramolenia wielkiego pianisty. Zresztą Roger
Raczyoski wysuwa jeszcze kandydatury zapasowe, mianowicie kardynała Hlonda, wojewodę
Raczkiewicza i byłego ministra spraw zagranicznych Zaleskiego.

Ignacy Mościcki dał się przekonad. Niestety, nie znam innych mądrych postanowieo tego naszego
Prezydenta, ale to postanowienie rezygnacyjne było niewątpliwie słuszne, zwłaszcza wśród
okoliczności, które miały miejsce.
Ale Ignacy Mościcki nie wyznaczył Paderewskiego, tak jak sobie tego życzył Roger Raczyoski. Wysłał
za granicę swego szefa kancelarii, p. Stanisława Łepkowskiego, z dwoma dekretami. Jeden z tych
dekretów wyznaczał istotnie jakąś osobę, drugi był podpisany in blanco, aby za zezwoleniem
Prezydenta, po telefonicznym porozumieniu się z nim, można było ten dekret wypełnid.

I oto w kilka dni po rozmowie z Mościckim, bo w dniu 26 września, Roger Raczyoski siedzi w swej
ambasadzie w Rumunii, otoczonej przez tłumy uciekinierów z Polski, nie wiedzących, co z sobą zrobid,
i z którymi Raczyoski także nie wie, co robid. Telefon dzwoni: p. Thierry, ambasador Francji w
Bukareszcie, zaprasza do siebie ambasadora zwyciężonej Polski, tłumacząc, że wobec tłumów
oblegających ambasadę polską sam się do niego docisnąd nie może.

Raczyoski idzie, siada przed biurkiem reprezentanta Francji, na którym leży depesza:

„Rząd francuski został poinformowany przez ambasadora Rzeczypospolitej Polskiej w Paryżu, że


Prezydent Mościcki desygnował swego ambasadora w Rzymie jako swego następcę. Proszę spiesznie
zakomunikowad ustnie p. Mościckiemu, że rząd francuski, nie mając zaufania do wyznaczonej osoby,
nie widzi ku żywemu swemu żalowi możliwości uznania jakiegokolwiek rządu powołanego przez
generała Wieniawę”.
POLSKIE - ARCYPOLSKIE

Wieniawa - oto jest człowiek o trzech postaciach. W czasach zawziętej walki endecji z Piłsudskim
Wieniawa był straszakiem; jak Polska długa i szeroka opowiadano o jego pijaostwie, o tym, jak
Piłsudski go bije i inne podobne trywialności. Taki wizerunek Wieniawy był jak najbardziej w
społeczeostwie polskim rozkolportowany i rozpowszechniony.

Zupełnie inny był Wieniawa żywy. Był to człowiek należący zarówno do naszej napuszonej
wojskowości, do tych, którzy ciągle o sobie mówili: „My, żołnierze” i ciągle jak gdyby pozowali do
fotografii z koniem, szablą i armatą - jak i do naszego świata literackiego. W klasie rządzących ex-
legionistów reprezentował skrzydło najbardziej liberalne. Był taki jakiś film, który został zdjęty z
ekranu, gdyż dopatrzono się w nim obrazy podoficerów czy nawet żon podoficerów. Tego rodzaju
korporacyjne drażliwości były oczywiście śmieszne, ale zdarzały się, niestety, dośd często; znam
pewne miasto, w którym Rada Adwokacka protestowała przeciw jakiejś sztuce teatralnej, że obraża
adwokatów; ciekawa rzecz, co miałby robid Molier, gdyby lekarze z jego czasów mieli decydujący głos
w administracji publicznej. Otóż Wieniawa właśnie otaczał opieką ten film i zdjęcie go z ekranu
uważano za afront mu uczyniony. Wieniawa wprowadzał do naszego życia wesołośd, dowcip,
liberalizm, jakąś francuskośd.

Jarossy, konferansjer teatrzyku „Qui Pro Quo”, opowiadał z estrady: - Pułkownik Wieniawa wzniósł na
naszym przyjęciu toast: „Wy, Qui Pro Quo, jesteście szwoleżerami polskiego teatru”. Myśmy
odpowiedzieli: „A pan, panie pułkowniku, jest Qui Pro Quo armii polskiej”.

Kiedy prof. Górka zaatakował w szeregu artykułów Sienkiewicza, Wieniawa udzielił „Polsce Zbrojnej”
wywiadu broniącego wielkiego pisarza. Wywiad był utrzymany w formie dysputy współpracownika
tego pisma, z Wieniawą, przy tym ostatnie słowa Wieniawy brzmiały: „Zresztą, ma pan nade mną tę
wyższośd, że pan te artykuły Górki czytał, a ja nie”.

W swoich „Latach Nadziei” przytoczyłem wiersz Wieniawy, będący jednocześnie wspaniałą


autocharakterystyką. Właśnie taki półlegionowy, półcygaosko-artystyczny, półtradycjonalistyczno-
rzewny, półmelancholijno-sceptyczny.

Przeżyłem moją wiosną szumnie i bogato,


Dla własnej przyjemności, a durniom na złośd,
W skwarze pocałunków ubiegło mi lato,
I - szczerze powiedziawszy - mam wszystkiego
[dośd...

Ustrojona w purpury, bogata od złota,


Nie uwiedzie mnie jesieo czarem zwiędłych kras,
Jak pod szminką i pudrem starsza już kokota,
Na którą młodym chłopcem nabrałem się raz.

A przeto jestem gotów, kiedy chłodną nocą,


Zapuka do mych okien zwiędły klonu liśd,
Nie zapytam go o nic, dlaczego i po co,
Lecz zrozumiem, że mówi: „No czas, bracie, iśd”.

Nie żałuję niczego, odejdę spokojnie,


Bom z drogi mych przeznaczeo, nie schodząc na cal,
Żył z wojną jak z kochanką, z kochankami w wojnie,
A przeto i miłości nie będzie mi żal...

Bo miłośd jest jak karczma w niedostępnym borze,


Do której dawno nie zachodził nikt,
Gdzie wędrowiec wygodne zwykle znajdzie loże,
Ale - własny z sobą musi przynieśd wikt.

A śmierci się nie boję - bo mi śmierd nie dziwna;


Nie słałem na nią Bogu żadnych śmiesznych skarg,
Więc kiedy z śmieszną kosą stanie przy mnie
[sztywna,
W dwu słowach zakooczymy nasz ostatni targ.

A potem mnie wysoko złożą na lawecie,


Za trumną stanie biedny sierota, mój koo,
A wy mnie, szwoleżerzy, do grobu zniesiecie,
A piechota w paradzie sprezentuje broo.

Ja wiem, że mi tam w niebie łba nie zedrą –


Trochę się na mój widok skrzywi Święty Duch –
Lecz się tam za mną wstawią Olbromski i Cedro,
Bom był, jak prawy ułan, lampart, ale zuch.

Może wreszcie wsadzą w czyśdcu na odwachu,


By aresztem o... wodzie spłacid grzechów kwit,
Ale myślę, że wszystko skooczy się na strachu,
A stchórzyd raz - przed Bogiem - to przecież nie
[wstyd.

Lecz gdyby mi kazały wyroki ponure


Na ziemi się meldowad - by drugi raz żyd,
Chciałbym starą z mundurem wdziad na siebie
*skórą -
Po dawnemu... wojowad, kochad się i pid.

W maju 1938 roku Wieniawa wyjeżdża do Rzymu w charakterze ambasadora. Było to po anschlussie,
któremu tak długo opierał się Mussolini. Jak -wiadomo, po zamachu na Dollfussa, Mussolini
mobilizuje swoje wojska, posuwa je ku granicy, wtedy anschluss wywołałby wojnę. Teraz w 1938 roku
Mussolini jest przez politykę angielską świadomie i celowo wepchnięty w ramiona Hitlera. Jeszcze w
lutym 1938 roku Mussolini ponownie proponuje Anglii odwrócenie aliansów, wspólny front
przeciwko anschlussowi. Anglicy znów go odpychają, i oto, gdy wreszcie w marcu 1938 roku
dokonany jest zabór Austrii, Mussolini już nie protestuje.

Hitler wtedy wysyła do niego swoją słynną depeszę:


„Mussolini, nigdy ci tego nie zapomnę”.

W kilka tygodni później Wieniawa żegnany jest przez warszawiaków jako ambasador wyjeżdżający do
Rzymu. Wychyla się z okna wagonu i woła do Adolfa Dymszy:

- Adolfie, nigdy ci tego nie zapomnę.

Był to dowcip szarżujący na powagę dyplomatyczną.

Szanuję dowcip ponad wszystko. Od czasów greckich gubimy się w specjalnościach, zatracamy
poczucie syntezy wszechrzeczy. Nie fizyka czy matematyka lub mechanika, lecz właśnie dowcip
wydaje mi się dziedziną, w której najwięcej jest syntezy, spojrzenia z góry, kwintesencji tego, co się
dzieje. Wierzę w ludzi dowcipnych. Toteż wierzyłem w Wieniawę jako w ambasadora.

Ordynat Zamoyski za czasów swej ambasady w Paryżu rozmawiał tylko z prezydentem


Rzeczypospolitej Francuskiej, z premierem, ministrem spraw zagranicznych i z Fochem. Nigdy nie
poniżył się do rozmowy z jakimś wiceministrem czy dyrektorem departamentu. Polska była
paostwem, które musiało nadrobid sobie prestiż. Ten sposób bycia Zamoyskiego stwarzał mu duży
autorytet w Paryżu. Właśnie dlatego, że nie uganiał się za nikim, że miał powodzenie u kobiet, że
strzelał do celu jak artysta cyrkowy, zasłużył sobie na podziw Francuzów, którym te trzy cnoty
wydawały się prawdziwie wielkopaoskie.

Z góry zakładałem, że Wieniawa będzie stosował metody wręcz przeciwne, że będzie w Rzymie
pospolito wał się ze wszystkimi, tak jak w Warszawie ze wszystkimi przechodził na „ty”. Ale ta różnica
metody o niczym nie przesądzała. Nie chodzi o chwyty w pracy dyplomatycznej, chodzi o jej rezultaty.
Zamoyski, dla kontaktów ze wszystkimi, miał rauty w ambasadzie i podwładnych sobie urzędników,
Wieniawa wolał własną osobą czarowad Włochów.

W tym błogim mniemaniu o kwalifikacjach ambasadorskich Wieniawy, pomimo że go odwiedziłem w


Rzymie jeszcze w 1939 roku, trwałem aż do chwili wydania dzienników Szembeka, z których się
dowiedziałem, że na arcysłuszną uwagę Ciano, iż Anglia jest od nas daleko, odpowiedział on
błazeosko-kabaretową ripostą, ze „wasz sojusznik Mandżuko jest od was jeszcze odleglejszy”.

Niestety, zbiór raportów Wieniawy, który został wydany przez Instytut Międzynarodowy,
dyskwalifikuje go całkowicie jako dyplomatę w poważnym tego słowa znaczeniu.

Zadałem sobie trud i podkreśliłem niebieskim ołówkiem to, co w tych raportach mówią rozmówcy
ambasadora, a co on sam. To jest pierwszy sprawdzian roboty dyplomatycznej. Dla dyplomaty
informującego swego ministra ważne powinno byd oczywiście tylko to, co mówi mu rozmówca. To, co
mu się odpowiada, warto jest zacytowad tylko w takim wypadku, jeśli twoje słowa w czymkolwiek
wiązały politykę twego kraju. Raporty Wieniawy składają się przeważnie z przytoczenia tych
argumentów, które on sam wypowiadał. Gdybyż to były przynajmniej argumenty na poziomie! Ale
gdzież tam, śmieszna narodowa chełpliwośd i frazesy. Żadnego dostępu do rozumowania logicznego i
realnego.

Nie znad w tych raportach, aby Wieniawa rozumiał, że dyplomacja, polityka zagraniczna jest jak
architektura. Nie można wznosid dachu, kiedy nie ma ścian i nie można ścian budowad bez
fundamentów i tak, aby się pod wiatrem zawalały. Trąby Jerychooskie obaliły mury, lecz ich nie
zbudowały.

W dzienniku Ciano pod datą 15 maja 1939 roku wpisana jest jego rozmowa z Wieniawą.
„Powiedziałem mu - pisze Ciano - że niezależnie od tego, co się stanie, Polska zapłaci koszty konfliktu”
i dalej: (...) Żadna pomoc angielsko-francuska w pierwszej fazie wojny nie jest możliwa...”

Te słowa nie znajdują miejsca w raporcie Wieniawy do Becka o tej rozmowie. Jego raport z 15 maja
składa się ze 106 wierszy o tym, co on, Wieniawa, mówił Ciano i z 21 wierszy o tym, co Ciano mówił
jemu, przy tym to, co było najważniejsze, w ogóle w raporcie uwzględnione nie zostało.

Okoliczności i czasy, w których piszę artykuł niniejszy, nie pozwalają mi na łatwizny szyderstwa. Ale
moje polityczne uwagi i przestrogi ileż razy były lekceważone, nie słuchane z dwóch powodów: że nie
byłem urzędnikiem ministerstwa spraw zagranicznych i że byłem tylko podporucznikiem rezerwy, a
ci, od których wtedy nasze losy zależały, byli i dyplomatami, i oficerami wysokich rang. Przecież
wiadome było, że wojnę z Hitlerem wygramy, bo u nas dowodzi marszałek Rydz, a tam tylko kapral
Hitler.

Cóż ma do powiedzenia Wieniawa hrabiemu Ciano w tych 106 wierszach? Ze on, Wieniawa, jest
żołnierzem, i wojny z Niemcami się nie boi. A Ciano był nie tylko do nas dobrze usposobiony, lecz w
zachowaniu Polski widział interes polityczny Włoch. Doradza nam politykę zwlekania, jaką później
wobec Niemców zastosował Stalin, który wojnę z Hitlerem wygrał.

Zresztą żołnierzem Wieniawa jest tylko o tyle, o ile ten wyraz oznacza kawalerzystę idącego z lancą
do boju. Wieniawa szczerze wierzy, że damy sobie radę z potęgą niemiecką. Wojskowy z sensem w
głowie nie miałby tego rodzaju złudzeo.

Ale na Wieniawie nie spoczywała całośd odpowiedzialności. Prawdziwym dla mnie koszmarem jest
list Becka, który znajduję w tymże zeszycie.

Jakże można tak się nie orientowad w rzeczywistości, będąc ministrem spraw zagranicznych! Swoją
wymianę deklaracji z Anglią w marcu i kwietniu 1939 roku Beck nazywa polityką „reasekuracji”,
przywołując pamięd tradycji największego taktyka dyplomatycznego XIX wieku, Ottona Bismarcka -
podczas kiedy to nie była żadna reasekuracja, lecz wystawienie kraju na największe
niebezpieczeostwo, naiwne nabranie się na prowokację polityki angielskiej, która w ten sposób
chciała odwrócid pierwsze uderzenie Hitlera od wybrzeży angielskich, a zwrócid je na nas, zwrócid je
w kierunku Rosji, wiedząc, że to pierwsze uderzenie będzie śmiercionośne. Beck pisze o możliwości
objęcia stanowiska premiera w Polsce przez siebie; możliwośd taka nie istniała ani przez chwilę.

Swoją „Historię Dwudziestolecia” zakooczyłem wyrazami: „Polska jest krajem bohaterskich dzieci”.
Definicja ta miała znaczenie poniekąd podwójne. Nasze dzieci są istotnie bohaterskie, czego
wielokrotnie dowiodły w nieporównanym heroizmie walk z okupantem. Ci, którzy nami rządzą, czy
też raczej rządzili, bo piszę o epoce, którą znam dobrze z obserwacji osobistych, mieli znów
mentalnośd polityczną zupełnie dziecinną.

Kiedy czytam te niemądre raporty dyplomatyczne arcysympatycznego, kulturalnego, rycerskiego


Wieniawy, to mam wrażenie, jakby do odpowiedzialnej pracy dyplomatycznej zabrała się ładna mała
dziewczynka lat dwunastu. Taki sam świeży i wdzięczny sentymentalizm, taki sam brak pojęcia o tym,
co to jest polityka międzynarodowa.

Czy to się zmieni kiedykolwiek, czy może się zmienid? Oto jest tragiczne dla naszego narodu pytanie.
Od konfederatów barskich do roku 1939, z jedną jedyną przerwą lat trzynastu, jesteśmy wciąż tacy
sami.

Na zakooczenie pedantyczna, nudna, nikomu niepotrzebna uwaga. W koocu omawianego zeszytu


zamieszczony został dekret Prezydenta Mościckiego, w którym Mościcki wyznacza swoim następcą
Władysława Raczkiewicza i zaznacza, że dekret wyznaczający na to stanowisko generała Wieniawę
traci moc obowiązującą.

Otóż instytucja „następcy Prezydenta” stworzona przez konstytucję kwietniową nie miała swej
ustawy wykonawczej i stąd omawianie jej wykonywania jest utrudnione. Ale z brzmienia art. 13
konstytucji kwietniowej należy mniemad, że Prezydent nie miał prawa odwoływania raz już
wyznaczonego następcy. Art. 13 wyraźnie przewiduje stanowiska, które Prezydent obsadza z prawem
odwołania, i stanowiska, które obsadza bez prawa odwołania. Następca Prezydenta należy do tej
drugiej kategorii. Wtedy, w 1939 roku, należało po prostu poprosid Wieniawę, aby się zrzekł
następstwa Prezydenta, a nie wydawad dekretu bardzo wątpliwego pod względem prawnym.
SPÓR KONSTYTUCYJNY

Władze administracyjne francuskie otoczyły drukarenkę p. Bystrzanowskiego na rue Faubourg


Poissonnière, gdzie z polecenia ambasadora Łukasiewicza drukował się „Monitora” numer pierwszy
na ziemi obcej z dekretem Prezydenta Mościckiego wyznaczającym na jego następcę w myśl art. 24
konstytucji generała Wieniawę, i skonfiskowały cały nakład.

Drukarenka staruszka p. Bystrzanowskiego miała, zdaje się, tylko jeden linotyp i wszystkiego dwie
izdebki. Potem drukowałem tam tygodnik „Słowo” w 1939 i 1940 roku. Zaletą jej było, że była w
środku wspaniałej stolicy - Paryża i że miała akcenty polskie. Od p. Bystrzanowskiego otrzymałem też
na pamiątkę ów pierwszy, skonfiskowany numer „Monitora”.

Szef kancelarii cywilnej, p. Łepkowski miał jednak jeszcze jeden egzemplarz wyznaczenia podpisany in
blanco. Prezydent August Zaleski opowiadał mi, że ambasador Łukasiewicz połączył się z
Prezydentem Mościckim telefonicznie, pytając, kogo ma tam wpisad. Mościcki powiedział, że
Zaleskiego, ale Łukasiewicz odpowiedział, iż Zaleskiego nie ma, chod Zaleski był właśnie wtedy w
pałacu Sagan, czyli w gmachu naszej ambasady. W rozmowie telefonicznej ustalono nazwisko
Władysława Raczkiewicza, będącego wówczas za granicą w charakterze prezesa Światowego Związku
Polaków.

Ale zdaje się, że Prezydent Zaleski coś źle pamiętał lub byd może mnie znów pamięd nie dopisała,
skoro w zapisce Rogera Raczyoskiego ogłoszonej w „Kulturze” paryskiej w 1948 roku mowa jest o
depeszy, którą on w Bukareszcie otrzymał 29 września rano z podpisami swego brata Edwarda
Raczyoskiego, Juliusza Łukasiewicza, Wieniawy Długoszowskiego i wreszcie Stanisława Łepkowskiego.
Istotna częśd tej depeszy głosiła:

„Spośród wybitnych Polaków za granicą Hlond, Raczkiewicz i August Zaleski, jak przypuszczamy, nie
spotkaliby się z opozycją Francji. Anglia zajmuje w tej sprawie stanowisko neutralne. Wiek i zdrowie
Paderewskiego są poważną przeszkodą dla jego kandydatury. Co do Hlonda - wszelkie dane, że nie
mógłby przyjąd kandydatury. Pozwalamy więc sobie przedłożyd kandydaturę Raczkiewicza, jako b.
marszałka Senatu i prezesa Związku Polaków za granicą. Ma on największe szanse penetracji opinii
polskiej. Nie uważamy za możliwe uprzedniego oficjalnego uzgadniania kandydatów z rządem
francuskim i angielskim i sądzimy, że trzeba ponieśd pewne ryzyko.”

Muszę przyznad, że jako Polak i dawny poseł na Sejm wstydzę się tekstu tej depeszy, ale właśnie ze
względu na ten wstyd nie będę bliżej jej analizował.

Dlaczego jednak wyraźnie eliminowano Zaleskiego, który oczywiście miał swoją pozycję za granicą i
do roli Prezydenta urzędującego nie w Polsce, lecz wśród dyplomacji obcej, oczywiście stokrotnie
lepiej był przygotowany niż poczciwy Raczkiewicz? Niestety, upatruję w tym niechęd bekowców do
dawnego szefa ich ministerstwa. Raczyoscy, Łukasiewicz, Wieniawa - wszystko to są dawni bekowcy.

Wskutek tej depeszy nastąpiło wyznaczenie Raczkiewicza na następcę, po uprzednim


(niekonstytucyjnym, moim zdaniem) odwołaniu wyznaczenia Wieniawy. Po czym Prezydent prof. dr
Ignacy Mościcki 30 września aktem datowanym w Bicazie zrezygnował ze swego urzędu; tegoż dnia
premier Sławoj Składkowski przesłał dymisję rządu na ręce nowego Prezydenta i tegoż dnia
Prezydent Raczkiewicz mianował nowy rząd.
Kto to był Władysław Raczkiewicz? W koocu XIX wieku powstała w Polsce organizacja „Zet”, od
wyrazu „Związek”, wzorowana na organizacjach masooskich, polegająca na zwężających się w górę
kołach wtajemniczonych. Terenem działalności tej organizacji była młodzież uniwersytecka, ale
zbudowano także odgałęzienie dla szkół średnich, które nazywało się „Pet”, od litery „P”, czyli
przyszłośd. Jakkolwiek „Zet” był wzorowany na masonerii, to jednak właśnie był antymasooski,
zwalczał masonerię jak mógł i przez długie lata był pepinierą naszej endecji. Dopiero - co zabawne -
pierwszy Strooski, ukooczywszy studia, nie przeszedł automatycznie z „Zetu” do Narodowej
Demokracji, „a przy współudziale swoich kolegów zorganizował we Lwowie samodzielną grupę
polityczną. W czasie pierwszej wojny światowej „Zet” - nie tracąc organizacyjnej wspólnoty między
sobą - popierał, zależnie od swego środowiska, to jedną, to drugą orientację. „Zet” w Moskwie,
Kijowie, Krakowie i Lwowie był za polityką Dmowskiego, a „Zet” w Warszawie i w Petersburgu był za
Piłsudskim. Otóż Raczkiewicz w czasie swych studiów uniwersyteckich był „zetowcem” najwyższego
stopnia, czyli członkiem „koła braterskiego”.

Pierwszym publicznym posterunkiem Raczkiewicza było dyrektorstwo kuchni studenckiej na


Zabałkaoskim Prospekcie w Petersburgu.

Wymagało to wiele taktu przy wysłuchiwaniu małostkowych zażaleo i pretensji.

Po czym 14 lipca 1917 roku kapitan Raczkiewicz zostaje obrany prezesem Naczelnego Polskiego
Komitetu Wojskowego, tzw. Naczpolu, który w warunkach wynikłych z rewolucji rosyjskiej próbuje
tworzyd wojsko polskie na terenie rosyjskim, wyodrębniając żołnierza polskiego z armii rosyjskiej.

Potem Raczkiewicz zostaje wojewodą nowogródzkim, mieszka w tej mieścinie zaledwie


kilkutysięcznej przez lata. Pozyskuje sobie serca wszystkich: urzędników, ziemian, Żydów,
wysłuchiwaniem ich żalów. Wszystkim stara się pomóc, jak może.

Potem jest wojewodą wileoskim. Były to czasy Sulejówka i Raczkiewicz jest raczej endekiem. W
każdym razie jego organem prasowym jest endecki „Dziennik Wileoski”.

Zostaje po raz pierwszy ministrem spraw wewnętrznych w gabinecie Skrzyoskiego. Gabinet ten się
wywraca, przychodzi kilkudniowy rząd Witosa, zamach majowy, Raczkiewicz mieszka w „Polonii” i
patrzy przez okno, co się dzieje.

Pamiętam fasadę barokową Świętego Jana w Wilnie. Przed tą fasadą, na prześlicznym arkadowym
dziedziocu uniwersyteckim, artysta z bożej łaski, Juliusz Osterwa, daje cudowne przedstawienie
„Cyda”. Oglądam się za bardzo piękną panią w kołnierzu popielatym, i oto Raczkiewicz rozmawia z
nami jako nowy wojewoda wileoski, roześmiany, wesoły; nigdy w życiu nie widziałem go tak
wesołym.

Raptem Raczkiewicz w 1930 roku zostaje marszałkiem Senatu. Wcale się do tego nie pali. Wolał
widok przepięknych cmentarzy i kościołów, pałaców i zaułków czarownego Wilna. Szopka
warszawska, nie znająca go dobrze, zastanawiała się, dlaczego Piłsudski powołał go na tak wysokie
stanowisko, i znajdowała odpowiedź:

„... bo z Wilna i przystojny”.


W czasie bałaganu, który się wytworzył po śmierci Piłsudskiego, Raczkiewicz z powrotem zostaje
ministrem spraw wewnętrznych w gabinecie Mariana Zyndram-Kościałkowskiego. Wygłasza wtedy
raptem w Sejmie mowę odsądzającą endeków od czci i wiary, i od wszelkiego patriotyzmu. Była to
mowa... dziwna ze względu na przeszłośd mówcy, jak i ze względu na jego... przyszłośd. Na emigracji
nieszczęsny nasz Prezydent będzie ciągle do endeków wyciągał ręce o pomoc.

Za lat ostatnich Raczkiewicz był jeszcze wojewodą pomorskim, ale teraz w dekrecie wyznaczającym
go na następcę Prezydenta kazał sobie wypisad: „Były wojewoda wileoski”.

Kiedy Raczkiewicz umarł w 1947 roku, Michał Pawlikowski, nie ten znawca Słowackiego z Medyki, ale
Michał Pawlikowski z Mioszczyzny, znakomity myśliwy i najrasowszy z pisarzy „myśliwskich”, napisał
wspomnienia o Raczkiewiczu jako o wodzireju mazura na balach w Miosku Litewskim. Profesor
Zygmunt Jundziłł oburzył się na ten felieton. Uważał, że to poniża godnośd szefa paostwa.

A jednak takim wodzirejem mazura był Raczkiewicz wspaniałym. Jego wesołośd, radośd, dystynkcja -
był to zresztą najlepiej ubrany pan, jakiego znałem. Tancerz mazura - cóż bardziej polskiego, któż
lepiej, kulturalniej potrafi taoczyd niż Polacy.

Do mnie Raczkiewicz często mówił: „Drogi panie Stanisławie”, ale bywało, że wolał odwracad głowę
na mój widok. Różnie bywało. I oto przypominam sobie, jak po poczciwym Raczkiewiczu objął jego
stanowisko chytry pan Zaleski i wszystko się rozleciało, to jeden z ludzi, których bardzo szanuję, a
który przez całe życie uważał Raczkiewicza za oportunistę, powiedział mi ni stąd, ni zowąd:

- A wie pan, Raczkiewicz nie dałby się tak wymanewrowad jak Zaleski.

Jestem dziś nihilista w stosunku do tego, w co kiedyś wierzyłem. Wierzyłem, że ustrój konstytucyjny
przesądza o sile paostwa. Wierzyłem, że paostwo jest tym szczęśliwsze, im przez większą rządzone
jest inteligencję. Wołałem o sprawdzanie ilości kalorii w mózgach ministrów spraw zagranicznych i
oficerów sztabu generalnego.

Dziś niedużo z tego wszystkiego we mnie pozostało. Otóż przestudiowałem korespondencję


Poniatowskiego, późniejszego króla, a w czasie pisania tej korespondencji stolnika litewskiego i posła
w Petersburgu, z Brühlem.

Listy stolnika litewskiego są olśniewające inteligencją; ile w nich wiedzy dyplomacji, historii, ekonomii
politycznej, cóż za rozlegle światopoglądy. Listy Brühla to przede wszystkim groch z kapustą myślowy
i metodyczny, oczywista głupkowatośd umysłu, jakieś drobnostki i podłostki, jakieś plotki i babskie
intrygi. Dwa światy: błyskawice inteligencji i zaduch beczki ze stęchłą kapustą. I oto jestem dziś
przekonany, że gdyby nie inteligentny Stanisław August, gdyby nie jego mądrzy, szlachetni i wielkiego
charakteru wujowie Czartoryscy, ale opasły i durny August III i kwękający i tumanowaty Brühl rządzili
nami do kooca XVIII stulecia, toby... nie było rozbiorów Polski.

To, co powyżej powiedziałem, jest oczywiście paradoksem, który ciśnie się do mózgu ze względu na
zniechęcenie wynikające ze stwierdzenia, jak dalece szlachetne porywy polityczne przynoszą zło i
nieszczęścia ... Ale wiara moja w zbawiennośd dobrego ustroju paostwowego, w zbawiennośd recepty
konstytucyjnej została istotnie zachwiana. Anglicy - jak to już pisałem tysiąc razy - mają dobry ustrój
nie dlatego, że mają takie czy inne instytucje paostwowe, lecz dlatego, że się potrafią podzielid na
dwie partie.
U nas historyczna szkoła krakowska głosiła zasadę, że Polska upadła przez brak silnej władzy
paostwowej. Wyznawcą tej tezy, spadkobiercą krakowskich staoczyków pod tym względem, był
niewątpliwie Józef Piłsudski. Wiedział on zresztą, że Polak jest wolnościowy i nieposkromiony. Sądzę,
że dążył do tego, aby Polak mógł zawsze wygadad się, ile chce, w ten sposób sobie ulżyd i siebie
uspokoid, natomiast, aby Polską rządziła władza jedna, a nie wiec partii rozmaitych.

Istnieją trzy klasyczne wzory konstytucji: angielsko-europejski, szwajcarski i amerykaoski.

W Szwajcarii wybiera się władzę wykonawczą na czasokres określony.

W Ameryce nie ma podziału na głowę paostwa i premiera - głowa paostwa jest jednocześnie
premierem - i nie ma też odpowiedzialności parlamentarnej tego prezydenta-premiera przed
parlamentem. Ameryka jest klasycznym terenem silnie skonstruowanej władzy wykonawczej.

Typ angielski i wielu konstytucji europejskich, o których słusznie powiedział Esmein:

Facies non omnes una,


Nec diversa, tamen, qualis dicet esse sororum

polega na trzech rzeczach zasadniczych:

Że prezydent względnie król jest nieodpowiedzialny parlamentarnie, lecz nie może nic zrobid bez
zgody rządu, bez kontrasygnaty premiera lub ministra.

Że rząd jest odpowiedzialny przed parlamentem. Ze w ten sposób od parlamentu jest uzależniony i
rząd, i naczelnik paostwa - rząd bezpośrednio, bo parlament może mu zawsze odmówid zaufania;
naczelnik paostwa pośrednio, bo w swej działalności jest całkowicie skrępowany przez ten
bezpośrednio od parlamentu zależny rząd.

Czyli że prezydenta, rząd i parlament łączą nici, którymi porusza parlament.

Co zrobiła konstytucja kwietniowa, tak opacznie często i nieprawniczo nawet przez zawodowych
konstytucjonalistów omawiana?

Konstytucja kwietniowa przecięła te nici zależności na odcinku prezydent - rząd, zwalniając szereg
ważnych aktów paostwowych od obowiązku kontrasygnaty.

To było wszystko i to było bardzo wiele. Ogromną rolę w utworzeniu nowego rządu polskiego w
Paryżu odegrał Stanisław Strooski. Przyjechał on do Paryża, po drodze odwiedzając Paderewskiego w
Morges w Szwajcarii, którego nie widział od chwili, kiedy Paderewski sprzedał wydawaną przez
siebie, ale redagowaną przez Strooskiego „Rzeczpospolitą” p. Wojciechowi Korfantemu, tak jak chan
krymski sprzedał Akbah-Ułana Janowi Kazimierzowi. W Paryżu Strooski zaraz jest osaczony przez
polityków różnych stronnictw. Ci politycy nie chcą uznawad konstytucji kwietniowej ani Prezydenta
wyznaczonego przez Mościckiego, chcą reprezentowad Polskę sami, bez udziału sanacji.
Strooski im tłumaczy, że w takim razie będą rodzajem Komitetu Narodowego i nie będą mogli
powoływad się na akty, które Rzeczpospolita zawarła z innymi paostwami, a powoływanie się na
które jest nam w danej chwili jak najbardziej potrzebne.

Z przeciwieostwa tych dwóch zdao powstaje kompromis. Przede wszystkim dnia 30 września
powstaje rząd, w skład którego wchodzą: gen. Władysław Sikorski jako premier i minister spraw
wojskowych, Stanisław Strooski jako wicepremier i minister informacji i dokumentacji, czyli
propagandy, August Zaleski jako minister spraw zagranicznych, Koc, były szef „Ozonu”, jako minister
skarbu, Jan Staoczyk jako minister pracy oraz gen. Józef Haller i Aleksander Ładoś jako ministrowie
bez teki.

Poza tym podsekretarzami stanu zostali: w ministerstwie spraw zagranicznych Zygmunt Gralioski, w
skarbie Alfred Falter, w pracy Karol Popiel.

Bliższą charakterystykę tego rządu wypowiem później, teraz zaznaczę jego kompromisowośd. Sanacja
otrzymała teki skarbu względnie ministerstwa spraw zagranicznych, minister Zaleski żeglował co
prawda jako bezpartyjny fachowiec, ale już Koca za bezpartyjnego fachowca uznad było nie sposób;
poza tym socjaliści dostali jednego ministra: Staoczyka; ludowcy dośd mało ludowych: Ładosia i
Gralioskiego; endecy byli reprezentowani tylko przez swoich sympatyków, do których zresztą dawno
sympatię stracili, to jest przez Strooskiego i gen. Hallera. Najbliższe sercu Sikorskiego Stronnictwo
Pracy otrzymało - dawno z generałem związanego - Karola Popiela.

Druga strona kompromisu polegała na tym, że w dniu 30 listopada Prezydent Raczkiewicz wygłosił
przez radio do kraju oświadczenie następujące:

W ramach konstytucji kwietniowej postanowiłem te jej przepisy, które uprawniają mnie do


samodzielnego działania, wykonywad jedynie to ścisłym porozumieniu z Prezesem Rady Ministrów.
Postanowienie to nie tylko zamierzam wykonywad osobiście, lecz tę moją wolę przekazałem również
gen. Kazimierzowi Sosnkowskiemu, wyznaczonemu przeze mnie na następcę Prezydenta
Rzeczypospolitej Polski w razie opróżnienia się urzędu przed zawarciem pokoju.

Cała późniejsza wewnętrzna historia emigracji kręci się dokoła interpretacji tego oświadczenia.
Napisano o tym cale tony artykułów, dyskutowano kilkadziesiąt tysięcy godzin. Kauzyperdostwo
okropne.

Nie może byd żadnej wątpliwości, że oświadczenie Raczkiewicza było niezgodne z prawem, że
zmieniało konstytucję w sposób zupełnie zasadniczy.

Uprawnieo publicznych nie można sobie zawieszad. Sędzia na przykład nie może „zrzec” się
uprawnienia do wydawania wyroków i oświadczyd: „Będę wydawał wyroki jedynie w porozumieniu z
prokuratorem”.

Oświadczenie Prezydenta Raczkiewicza nawiązywało z powrotem te nici, wiążące wolę Prezydenta


zgodą rządu, o których mówiłem poprzednio, przywracało jak gdyby stan prawny z czasów
poprzedniej konstytucji marcowej, która obowiązywała w Polsce przed konstytucją kwietniową i
została naruszona przez majowy zamach stanu.
Tak, ale konstytucja marcowa znała trzy czynniki: prezydenta, rząd i parlament. Tutaj na emigracji
parlamentu nie było i oświadczenie Raczkiewicza z dnia 30 listopada otwierało drogę dyktaturze gen.
Sikorskiego.
MINISTROWIE I PETENCI

1
Konstytucja kwietniowa z 1935 roku mająca na celu bezwzględne wzmocnienie władzy
Prezydenta Rzeczypospolitej w pierwszej linii spowodowała dualizm władzy, ponieważ
Prezydent Mościcki podzielił ją był z Rydzem Śmigłym. W drugiej emigracyjnej linii Prezydent
Raczkiewicz wyrzekł się i jej litery, i jej ducha, jak to w poprzednim artykule opowiedziałem. Jest to
jeden z wielu historycznych przykładów kapitulacji ustawowego prawa przed rzeczywistością
polityczną.

W ostatnich miesiącach 1939 roku po polskim Paryżu kursował trafny dowcip Strooskiego: „Co to jest
emigracja? - Pierwsi trzej to ministrowie, reszta to petenci”. Tak było w istocie. Generał Sikorski
chciał stworzyd rząd wielopartyjny, szeroko-wachlarzowy, robił ministrami członków różnych partii,
oczywiście bez pełnomocnictw ze strony tych partii i bez względu na wagę gatunkową danej
osobistości. Ani Ładoś w normalnych warunkach nie reprezentowałby Stronnictwa Ludowego, ani
Staoczyk - PPS, ani już najmniej Strooski - Stronnictwa Narodowego, gdyż endecy oskarżali go o
sympatie do tak zwanego Frontu Morges, którą to organizację podejrzewali o zależnośd od masonerii.
Przejdźmy jednak do pewnych szczegółów, „nie spuszczając z oka”, że współczesny czytelnik polski
nie bardzo dobrze pamięta ten polski podział na stronnictwa, który wybuch wojny zastał w Polsce w
1939 roku.

„Szeroki wachlarz”, „nie spuszczając z oka”. Pracuję w języku polskim jako pisarz i kocham wyrazy,
słowa polskie, jak rzeźbiarz kocha swoją glinę) plastelinę czy marmur; jak malarz kocha swój karmin,
błękit, popielatośd czy róż. Jak piszę jakiś wyraz, zastanawiam się zawsze nad epoką jego powstania.
„Szeroki wachlarz”... zdaje mi się, że się narodził w epoce targów parlamentarnych sprzed zamachu
majowego. „Nie spuszczając z oka” ... O! to z wszelką pewnością frazes wyjęty z konspiracyjnych
odezw i okólników T. T. Jeża-Miłkowskiego sprzed ostatnich dziesiątków lat wieku XIX.

2
Stronnictwo Narodowe w konstytucyjnej dobie rosyjskiej, przed pierwszą wojną światową,
nazywało się Stronnictwem Demokratyczno-Narodowym, potem za polskich czasów zmieniło
swą nazwę na Stronnictwo Narodowe. „... Demokracja... nie lubię tego wyrazu” - mówił
wielokrotnie na Radzie Narodowej w Angers p. Tadeusz Bielecki. Później, już po drugiej wojnie
światowej, właśnie Bielecki zmienił z powrotem nazwę na Stronnictwo Narodowo-Demokratyczne
przez naiwny oportunizm.

Stronnictwo to wywodzi się od założonej przez Zygmunta Makowskiego (T. T. Jeża) w roku 1887 na
zamku Hilfikon w Szwajcarii organizacji pod nazwą Liga Polska, która kilka lat później nazwała się Ligą
Narodową. Już pisałem o roli „Zetu”, który zerwał z Ligą Polską dopiero w 1908 roku. Za naszych
przedwojennych czasów Stronnictwo Narodowe było rzeźbione rękami Romana Dmowskiego,
żywione jego myślą. Było to stronnictwo przede wszystkim antysemickie. Dmowski był
judocentrykiem, wszystkie zagadnienia zawsze znajdowały u niego jakiś związek z kwestią żydowską.

Dopiero w drugiej linii Dmowski był anty-Niemcem. W Stronnictwie Narodowym obowiązywał kanon
pseudohistoryczny o Polsce Piastowskiej, antyniemieckiej, i Polsce Jagiellooskiej, antyrosyjskiej.
Założenie to było od a do zet głupie i ahistoryczne; w rzeczywistości dzieje narodu polskiego badane
naukowo nie dają najmniejszego powodu do tego rodzaju uproszczenia i symplifikacji, ale endecy i
nieendecy w Polsce szczerze w takie głupstwa wierzyli.
W tym miejscu należy się zapytad, co to jest w ogóle stronnictwo w ustroju liberalnym. Rzecz każda
dośd często ma dwie nazwy lub kilka nazw, których używamy zależnie od tego, czy tę rzecz
przedstawid chcemy w sposób sympatyczny, czy antypatyczny. Toteż mówimy: „Człowiek o ścisłym
poczuciu swoich obowiązków” i „nieznośny pedant”, zależnie od tego, czy dany urzędnik nam
dogodził, czy też stworzył jakieś trudności. Podobnie jest z tym, co Vilfredo Pareto nazywa elitą. Ten
najwybitniejszy, moim zdaniem, socjolog naszych czasów pisze o „elitach” pewnych środowisk, które
imieniem tych środowisk obejmują władzę lub sięgają po władzę. Zamiast honorowego wyrazu „elita”
można użyd „klika” albo „siuchta”.

Otóż stronnictwo składa się zwykle z „elity”, czyli ;,kliki” czy „siuchty”, i z programu. Na program łapie
się wyborców jak ryby niewodem. Elita albo dąży do władzy, albo do takiego czy innego urządzenia
sobie życia.

Programów swoich Stronnictwo Narodowe, względnie Narodowo-Demokratyczne, napisało moc.


Zmieniały się one często zależnie od okoliczności politycznych, ale przed 1939 rokiem, to jest w
epoce, która nas interesuje, programy te musiały stronnictwu zapewnid poparcie czterech sfer
społecznych: duchowieostwa, średniego i małego ziemiaostwa, młodzieży uniwersyteckiej 'oraz klasy
drobnomieszczaoskiej: kupców, kupczyków i innych łyków.

Toteż program tego stronnictwa był najczęściej zastępowany hasłem antysemickim, które tu miało
powodzenie zapewnione. W ogóle endecja obrała sobie rolę, która w Polsce, niestety, zawsze była
wygodna: stałej, bezwzględnej opozycji. Od Konfederacji Barskiej, której nie lubię i nie szanuję, od
kiedy bliżej ją poznałem, narodem polskim można najłatwiej rządzid, jeśli się wszystko potępia, za
żadną rzeczywistośd nie bierze odpowiedzialności, zawsze się apeluje do uczud niezadowolenia,
krytyki, bezwzględnego potępienia. Anglicy mają nad nami tę wielką wyższośd, że pytają zawsze: pan
krytykuje, a co pan zrobiłby na ich miejscu? - U nas takie pytanie nie jest konieczne. Nasze życie
publiczne to ciągła premia za całkowite poczucie nieodpowiedzialności.

Endecja w całej pełni korzystała z tego poczucia bezodpowiedzialności. Przeciwstawiała się w ogóle
wszystkiemu: precz z Hitlerem i Żydami. Polityka zagraniczna stronnictwa układała się według
sympatycznych wierszyków:

Warszawa, Kraków, stolice Polaków,


A Niemcy, jak świnie, zamknięci w Berlinie.

Każda organizacja żywotna przezywa rozłamy. Nie brakowało ich w endecji. W roku 1934 wyłamuje
się spod autorytetu Romana Dmowskiego Obóz Narodowo-Radykalny, dzielący się zresztą na dwa
kierunki. Ale dla epoki emigracji wojennej ważniejszy jest podział, który nurtował wewnątrz samego
Stronnictwa Narodowego, na jego kierunek konserwatywno-liberalny i autorytatywny. Na czele tego
drugiego kierunku stał prezes stronnictwa, p. Tadeusz Bielecki.

Był to człowiek, który może najbardziej zaciążył na politycznych losach emigracji. Był to organizator
doskonały, był tym, kogo Anglicy nazywają whipem stronnictwa. Kiedy w 1939 roku zjawił się w
Paryżu, aby zaraz zresztą zachorowad poważnie od zatrucia powstałego po zjedzeniu nieświeżych
ślimaków w restauracji, był to człowiek pełen taktu, skromności, umiaru i twardości charakteru. Jego
pojęcia w zakresie polityki zagranicznej były bardzo niewystarczające, ograniczały się do wiadomości,
że na świecie jest Paryż, Londyn i masoneria. Nosił w klapie marynarki miniaturę Szczerbca
Chrobrego, odznakę Obozu Wielkiej Polski, organizacji powołanej przez Dmowskiego w 1926 roku,
ale ta miniatura była tak duża, że sam Bielecki, aczkolwiek miał poważną tuszę, przypominał trochę
nagrobek. Nie mówił wtedy żadnym językiem poza ojczystym, chociaż później nauczył się nieźle
władad angielskim i trochę francuskim. W obcowaniu towarzyskim, prywatnym był bardzo
sympatyczny.

Bielecki zastał na stanowisku ministra Mariana Seydę, swego antagonistę wewnątrz stronnictwa. Nie
próbował go przepędzid lub obalid, przeciwnie - sankcjonował go na tym stanowisku władzą prezesa
stronnictwa, co oczywiście było zręcznym rozpoczęciem gry.

Tyle co do jego startu w Paryżu. Nie miał wtedy pieniędzy, którymi rozporządzał tylko Sikorski, nie
miał dokoła siebie swoich zwolenników, którzy dopiero później się pojawili. Ten powściągliwy i
skromny start wykazywał dużą klasę gracza politycznego. Poza tym muszę tu uczynid zastrzeżenie, że
pisząc później o Bieleckim i jego stronnictwie jestem pozbawiony wglądu w rzeczy nader dla historyka
ważne: w korespondencję pomiędzy endekami krajowymi a endekami londyoskimi. Mogę tylko
dokładnie powtórzyd perypetie endeków emigracyjnych.

Wreszcie jedno bardzo istotne uzupełnienie. Do jednego z haseł stale wyrzucanych na zewnątrz przez
endeków należało zwalczanie masonerii. A jednak i Liga Polska, i Liga Narodowa, wreszcie „Zet” były
organizacjami wielostopniowymi, tajnymi, dokładnie na przykładach masooskich wzorowanymi.
Wreszcie wewnątrz Stronnictwa Narodowego była jakaś mafia tajna, którą podobno rozwiązał
Dmowski w 1927 roku, co się zresztą zbiegło z podobnymi antymafijnymi zarządzeniami, których w
tym czasie dokonał Piłsudski w swoim obozie. Ale Dmowski zaczął po tym rozwiązaniu grupowad koło
siebie mafijkę z kilku osób. O ile wiem, do tej prywatnej mafijki Dmowskiego wchodzili: tenże Bielecki
i jego antagoniści: Matlachowski i Giertych, a prócz tego Jakubowski, Folkierski, Sacha. O ile znam ten
skład, to wszyscy z niego są obecnie na emigracji, względnie rozstrzelani zostali przez Niemców.

Inżynier Adam Doboszyoski, autor rodzaju puczu antyrządowego w Myślenicach, konkurent


Bieleckiego w wyborach na prezesa stronnictwa, zjawił się także w Paryżu. Był to człowiek mający
wielki wpływ na otoczenie, z którym obcował, ale jego program polityczny znajdował się stale w
stanie umysłowej fermentacji. Niestety często zauważałem, że ludzie o wyższym wykształceniu
technicznym zbytnio upraszczają zjawiska społeczne. Zawsze im się zdaje, że tak jak w maszynie, dośd
jest nacisnąd jakiś guzik lub przesunąd dźwignię, aby uzyskad cel pożądany.

3
Ale pierwszy rząd generała Sikorskiego nie był bynajmniej endecki. Tak samo jak w ojczyźnie,
na emigracji endecy się bynajmniej do rządów nie pchali. Nic nie robiąc, wszystko krytykując,
daleko łatwiej jest utrzymad za sobą większośd opinii.

Rząd generała Sikorskiego był to rząd Frontu Morges.

Na jesieni 1936 roku do willi Paderewskiego w Morges przyjechali: Wincenty Witos, były premier,
szef Stronnictwa Ludowego w Polsce, który uszedł za granicę przed wyrokiem skazującym go w tak
zwanym procesie brzeskim, oraz generał Sikorski. Ułożono tam powołanie frontu politycznego,
później zwanego Frontem Morges, do którego weszło Stronnictwo Ludowe oraz Stronnictwo Pracy.
To ostatnie stronnictwo powstało z fuzji części Chrześcijaoskiej Demokracji z częścią Narodowej Partii
Robotniczej. Ciekawych bardziej dokładnych o tych stronnictwach szczegółów odsyłam do swej
„Historii Polski”. Dośd że było to stronnictwo bardzo nieliczne, chod prezesem jego był wysuwany
przez endeków na kontrkandydata Piłsudskiego w wojsku generał broni Józef Haller.

- Wszystkie stronnictwa w Paryżu posiadają swoich przedstawicieli - złośliwie wtedy mówił Bielecki -
jedynie Stronnictwo Pracy zjawiło się tu in corpore.

Ale stronnictwo to miało za sobą gorące poparcie generała Sikorskiego. Stąd uznane zostało za
równorzędne stronnictwo i na emigracji, i w tajnych rządach nad podziemną Polską.

Generał Józef Haller to także karta z naszej polskiej tromtadracji i brania pozorów za rzeczywistośd.
Generał ten miał bardzo zdolnych i poważanych braci czy kuzynów: Stanisława, byłego szefa sztabu, i
Cezarego, który poległ w zaraniu niepodległości w walkach z Czechami o granice na Śląsku
Cieszyoskim. Sam generał nie zrobił kariery w wojsku austriackim, bo tam bardzo nisko oceniono jego
kwalifikacje wojskowe i zapowiedziano mu, że powyżej kapitana nie zaawansuje. Potem na złośd
Piłsudskiemu zrobiono go dowódcą tzw. Legionu Wschodniego, potem w roku 1918 firmował on
przejście tego Legionu na drugą stronę, potem Dmowski zrobił go dowódcą wojsk polskich we Francji.

W roku 1920 w Poznaniu szef polskiej orientacji proaustriackiej podczas pierwszej wojny światowej,
prezes krakowskiego Naczelnego Komitetu Narodowego, prof. Władysław Leopold Jaworski, spotkał
się na śniadaniu z szefem prorosyjskiej, później proententowej orientacji podczas tej wojny,
Romanem Dmowskim. Obaj ci panowie chcieli nawzajem coś zgodnego powiedzied, ale ciągle się
okazywało, że są diametralnie innego zdania w każdej kwestii, która nasuwała się w konwersacji.
Dopiero przy kawie zgodzili się, że szef galicyjskiego Legionu Wschodniego i szef antyniemieckiej
armii polskiej we Francji generał Haller jest ... Nie powtórzę tu dosłownie, co słyszałem o tej
rozmowie, bo może wyraz użyty źle utkwił mi w pamięci, dośd, iż wiem na pewno, że w jednej jedynej
sprawie, w której panowie ci byli zgodni, to w sprawie generała Hallera.

4
Stronnictwo Ludowe posiadało oczywiście obydwa niezbędne czynniki partii, to jest klikę,
przepraszam... elitę oraz program. Stronnictwo to było beneficjentem głosowania
powszechnego, ponieważ jego astatystyczny program zachwycał liczne rzesze mieszkaoców
Polski. Mianowicie chłopu tak zamożnemu, jak biednemu Stronnictwo Ludowe obiecywało przydział
ziemi. Przez całe lata Stronnictwo Ludowe za to hasło otrzymywało mandaty, i to liczne mandaty.

Program ten był astatystyczny, ponieważ przed-wrześniowa Polska nie posiadała tyle ziemi, aby nią
obdarowad wszystkie istniejące gospodarstwa rolne. Większa własnośd rolna liczyła oczywiście sporą
ilośd hektarów, ale nie tak dużo, aby nimi obdzielid wszystkich chłopów. Toteż program Stronnictwa
Ludowego nie wytrzymywał krytyki gospodarczej. Nie potrzebuję dodawad, że w Polsce
powrześniowej sprawa ta przedstawiała się inaczej.

Była to prawdziwa żyła złota dla politykierów, owa eksploatacja ciągu chłopa polskiego do
powiększenia swej gospodarki kosztem bezpłatnego lub taniego nabycia ziemi od dziedzica.
Namiętnośd do posiadania tej ziemi była tak silna, że przez dwadzieścia prawie lat międzywojennych
można ją było politycznie eksploatowad

W Paryżu pojawił się jeden z wiceprezesów Stronnictwa Ludowego, p. Stanisław Mikołajczyk. Był to
facet ponury i podejrzliwy, o małych świoskich oczkach, wyglądało, że ciągle dbał, aby ktoś mu nie
ubliżył. Poza tym wyczuwało się w nim człowieka wyjątkowo ambitnego, żądnego władzy i o ileż
twardszego niż nasz wódz na cywilnych i wojskowych frontach, generał Sikorski.

Ale to byłoby jeszcze nic, gdyby się nie pojawił także prof. Stanisław Kot, człowiek znienawidzony
przez dwa pokolenia. Jemu właśnie, prof. Kotowi, przypisywano podczas pierwszej wojny najgorszy
wpływ na generała Sikorskiego, jego oskarżano, że wydaje broszury denuncjujące przed władzami
austriackimi Polaków antyaustriackich, jego oskarżano, że przez swój wpływ na pułkownika
Władysława Sikorskiego wpycha go w orbitę anty-niepodległościowej działalności austriackiego
wywiadu. Wtedy, za czasów pierwszej wojny, prof. Kot działał w orbicie konserwatystów krakowskich
i był powszechnie uważany za konserwatystę.

W Polsce niepodległej wstąpił do Stronnictwa Ludowego i podczas tłumienia strajku rolnego uległ
obrzydliwym represjom policyjnym.

Teraz dziwne było działanie tego człowieka. Kraj był okupowany, sprawa polska wisiała na włosku, a
on się zajmował personaliami w biurach paryskiego polskiego rządu. Wypędzał jednych, wprowadzał
innych; tylko to go interesowało.

Zaczęło się od zwalczania Strooskiego. Ten publicysta, wyspecjalizowany w zwalczaniu marszałka


Piłsudskiego, stał się teraz obroocą byłych sanatorów, którzy zaludniali u niego biura setkami, a co
najmniej dziesiątkami. Stary Strooski odczuwał satysfakcję w liberalno-dobrodusznym stosunku do
swoich przeciwników. Mówił Wiktorowi Piotrowiczowi, byłemu naczelnikowi z ministerstwa spraw
wewnętrznych: „Kiedyś to mnie kolana się trzęsły, jak szedłem do pana, a teraz panu się łydki trzęsą,
jak pan przychodzi do mnie”. Ale Kot tępił ten liberalizm i samego Strooskiego z całych swoich sił i
tolerował tylko takich sanatorów, którzy zgodzili się byd jego konfidentami. Pod jego wpływem
zaczęto też wesołemu Strooskiemu robid różne afronty, specjalnym pismem pozbawiono go
wicepremierostwa.

Wybiegając trochę w przód, opowiem tu scenę, która miała miejsce już po utworzeniu się Rady
Narodowej w Angers na komisji skarbowej.

Szwarcbart, przedstawiciel Żydów w Radzie Narodowej, bardzo inteligentny człowiek i wyrobiony


polityk, poruszył sprawę, że trochę niebezpiecznie jest wysyład do kraju przeszło sto milionów złotych
przez niejakiego Mikicioskiego.

- Czy to oferta konkurencyjnej firmy? - zapytał się niegrzecznie Mikołajczyk, z pewnym nawet
odcieniem antysemityzmu w tym zapytaniu.

Byłem także członkiem komisji skarbowej, nazwisko Mikicioski słyszałem po raz pierwszy, więc po
posiedzeniu zapytałem się ministra Kota: o co tu chodzi?

Kot wyjaśnił mi, że to doskonała okazja, bo Mikicioski, Żyd polski, dostał exequatur od władz
niemieckich na konsula Chile w Warszawie, i że te pieniądze bezpiecznie przewiezie.

- Co pan opowiada! - żachnąłem się niegrzecznie. - Z jakiej racji mieliby Niemcy powiększad ilośd
konsulatów w Warszawie i notabene udzielad exequatur Żydowi? To wygląda niesłychanie
niebezpiecznie.
Sprawa się na tym ucięła, o Mikicioskim więcej na komisji skarbowej nie było mowy; jak się później
dowiedziałem, był to szpieg niemiecki, który powydawał mnóstwo ludzi w Warszawie. U Kota
zawziętośd współżyła z gołębim zaufaniem do niektórych ludzi.

5
Z początku sanacja była reprezentowana w rządzie przez Adama Koca i generała
Sosnkowskiego. Później Kot wylał oczywiście Koca. Sanatorzy byli prześladowani, ale było ich
pełno, stanowili niewątpliwie większośd wśród petentującej emigracji.

Sanacja - używam tego określenia tak samo, jak używam określenia endek lub staoczyk krakowski, lub
żubr wileoski - jako terminu politycznego, który się utarł.
RADA NARODOWA

W styczniu 1940 roku mianowana została przez rząd Bada Narodowa, złożona z przedstawicieli
rzekomo najsilniejszych partii polskich oraz kilku osób luźnych, które się pod ręką znalazły.

Domek mały, chata skąpa.


Polska, swoi, własne łzy;
własne brudy, podłośd, kłam;
znam, zanadto dobrze znam.

Kiedy o tej Radzie Narodowej pomyślę, napada mię taki obraz: wychodzę z małego domku na wielką,
bezkresną przestrzeo; coś w rodzaju pól podbiegunowych lub krajobrazu księżycowego, na którym
szaleją walczące z sobą huragany. Przestrzeo o nieskooczonych dalekościach i o wiatrach z
fantastyczną siłą wiejących. Wracam do domku: ciepło, ciasno, trochę mdło; stoliki obsiadłe przez
indywidua bezmyślne, zawzięcie kłócące się między sobą.

Rada Narodowa urzędująca w Angers nie zajmowała się huraganem dziejowym; zajmowała się walką
ze zmarłym cztery lata przedtem Józefem Piłsudskim i sanacją oraz walkami między sobą. Każdy
minister miał tu swoich stronników i w ten sposób podstawiał nogę innemu ministrowi. Za szybami
była wojna i wielkie manewry dyplomatyczne; ale nie patrzono przez okna, zresztą była tam noc, w
której nic nie umiano odróżnid. Na polityce zagranicznej znano się tyle, co kura na pieprzu. Natomiast
walki z sanacją były święte, walki międzykliczkowe były pasjonujące.

Otwarcie Rady odbyło się w ambasadzie, w pałacu Sagan. Było sfilmowane i każdy potem biegł do
kina paryskiego, aby ujrzed swoją fizjonomię.

Prezesem Rady został Ignacy Paderewski, artysta klasy Heleny Modrzejewskiej, jeden ze sztandarów,
które u nas wysuwano w walkach z Piłsudskim. Zrobił on jednak zawód inscenizatorom uroczystości:
napisał przemówienie o solidarności całego narodu, nie obrażające nikogo, przyzwoite. Dla
przedyskutowania tego przemówienia, na jego życzenie, lecz bez jego obecności, odbyło się bodaj że
w hoteliku, w którym ja mieszkałem, zebranie prywatne członków Rady. Stanowisko Paderewskiego
było bardzo krytykowane, zwłaszcza przez Hermana Liebermana, długo mówiącego o zamachu
majowym.

Zresztą prezesostwo Paderewskiego było natury tytularnej. Znakomity artysta i najgorętszy Polak o
jak najlepszych chęciach był schorowany, latem 1940 roku wyjechał do Ameryki i poza otwarciem
Rady Narodowej nie był obecny na żadnym posiedzeniu. Pierwszym wiceprezesem został p. Stanisław
Mikołajczyk, dwoma innymi pp. Tadeusz Bielecki i Herman Lieberman.

Składała się Rada Narodowa z samych Polaków i Żydów. Nie było Ukraioców, Białorusinów i innych
mniejszości, Protestowałem bezsilnie przeciwko temu.

Ze Stronnictwa Narodowego członkami Rady byli -Tadeusz Bielecki, p. Zofia Zaleska, później prof.
Władysław Folkierski, wybitny romanista, subtelny znawca literatury.
Ze Stronnictwa Ludowego: Stanisław Mikołajczyk, dr Jan Jaworski, później Władysław Banaczyk.

Z PPS Lieberman i Tadeusz Tomaszewski. Ponieważ jednak Tomaszewski został prezesem Najwyższej
Izby Kontroli, więc aa jego miejsce wszedł Adam Ciołkosz. Później reprezentacja socjalistów
uzupełniona została jeszcze przez Alojzego Adamczyka, socjalistę - Ślązaka. Socjalistą także był p.
Józef Szczerbioski, jeden z przedstawicieli wychodźstwa polskiego we Francji.

Z czwartego - rzekomo najliczniejszego - stronnictwa polskiego, tj. Stronnictwa Pracy, weszli: Ignacy
Paderewski właśnie, Michał Kwiatkowski, który reprezentował także wychodźstwo polskie we Francji,
ks. Jan Brandys, który niebawem ustąpił, i p. Elżbieta Korfantowa, wdowa po Wojciechu.

Syjonistów reprezentował dr Ignacy Szwarcbart.

Trzecim czy czwartym przedstawicielem uchodźstwa polskiego we Francji był p. Józef Szymanowski.

Polaków, obywateli niemieckich, reprezentował p. Arka Bożek.

Wreszcie pewni ludzie zostali powołani nie dlatego, że ich takie czy inne stosunki łączyły z takimi czy
innymi ugrupowaniami politycznymi, lecz jak gdyby ad personam. Do nich należeli: Tytus Filipowicz,
jeden z założycieli Stronnictwa Demokratycznego w Polsce; ks. biskup Gawlina, jako przedstawiciel
duchowieostwa katolickiego; Stanisław Jóźwiak, były poseł na ostatni sejm przedwojenny, uchodzący
za związanego z ONR; Stanisław Mackiewicz, konserwatysta wileoski; dr Zygmunt Nowakowski, znany
w całej Polsce felietonista z popularnego Ikaca; generał Lucjan Żeligowski.

Postaram się teraz dad możliwie niedyskretne charakterystyki tych swoich kolegów, mniej więcej w
tym porządku, w jakim ich powyżej wymieniłem.

Pomijam Paderewskiego, Bieleckiego, Mikołajczyka, o których jeszcze nieraz będę miał sposobnośd
mówid.

Pani Zofia Zaleska była endeczką z „Kuriera Warszawskiego”, daleką, jak się zdaje, od frakcji Tadeusza
Bieleckiego w tym stronnictwie. Była to osoba bardzo szlachetna i wybuchowa. Kiedyś odwiedził mnie
w mej paryskiej drukarni całkiem młody człowiek, o jakimś wyjątkowym wdzięku, o jakimś zupełnie
wyjątkowym, dobrym wychowaniu. Był to jedyny syn p. Zaleskiej, który potem w Anglii wstąpił do
lotnictwa i zginął już w czasie pobierania nauki. Nie dziwię się, że na biednej matce strata tak miłego
syna musiała zrobid wrażenie straszliwe. Istotnie p. Zaleska zapadła później na ostry rozstrój
nerwowy, znalazła się, zdaje się, bez wystarczających medycznych podstaw w zakładzie dla wariatów,
ale po jego opuszczeniu nadal ulegała łatwym irytacjom. Zwalczała namiętnie swego redakcyjnego
kolegę z „Kuriera Warszawskiego”, prof. Stanisława Strooskiego. I ona, i zwłaszcza pani Korfantowa,
druga kobieta w naszym towarzystwie, ulegały ogromnie czarom krasomówczym starego p. Hermana
Liebermana, który zwykle mówił bez specjalnie głębokiej treści, ale ze znakomitą modulacją głosu,
dramatycznością akcentów, barwnością narracji.. Widad było, że te panie przeżywają każde
przemówienie Liebermana, jak się przeżywa wielkiej klasy sztukę teatralną graną przez doskonałych
aktorów. Powodzenie występów Liebermana było tak duże, że on sam, były członek wiedeoskiej Rady
Paostwa i Sejmu polskiego, mówił, że do żadnego ze swoich parlamentów tak się nie przywiązał, jak
do tej naszej małej, wałęsającej się po świecie Rady Narodowej. Jakże sugestywnie opowiadał o
audiencji Adama Mickiewicza u papieża, kiedy podniecony i natchniony Mickiewicz zaczął szarpad
papieża za rękaw białej sutanny, a Ojciec Święty mówił do niego: piano, piano. Pamiętam twarz
pobożnej pani Korfantowej, zapatrzonej w tego mistrza słowa mówionego, pamiętam, jak kładła
kwiaty przed jego krzesłem na sali obrad.

Zresztą doskonałych występów oratorskich nam nie brakowało. Stary Strooski, przemawiający jako
minister, był w pełni sił, a emigracja nie przytępiła, lecz raczej zaostrzyła jego dowcip, który nigdy nie
był trywialny; był złośliwy, lecz nie zły, żartował, nie szydził.

Ale drugim po Liebermanie mówcą był Adam Ciołkosz, tak samo jak Lieberman więzieo brzeski, lecz
ten Brześd nie zagłuszył w nim starego socjalistycznego sentymentu do Piłsudskiego. Przemówienia
Ciołkosza były zupełnie inne od Liebermanowych. Nie była to dramatyczna konferansjerka, lecz
prawdziwe mowy parlamentarne. Poza tym był to człowiek dziwny; kiedyś oświadczył w czasie obrad:
„Kolega Mackiewicz mnie przekonał, cofam swój wniosek”. Nigdy nie słyszałem, aby ktoś tak
powiedział. Kiedy indziej uniósł się bardzo i wrzasnął na p. Jóźwiaka i zaraz pospiesznie zmienił ton:
„Przepraszam pana Jóźwiaka, przepraszam pana przewodniczącego”. Nie pamiętam, aby kiedyś
wypominał swe krzywdy w Brześciu. Unosił się często patriotyzmem, wielkością Polski; w stosunku do
przeciwników politycznych często był niegrzeczny, ale obiektywniejszy od innych; w ogóle człowiek,
który swe przekonania brał na serio.

Dr Zygmunt Nowakowski był jednocześnie i felietonistą znakomitym, i byłym aktorem, i świetnym


wypowiadaczem odczytów. Kilka razy wypowiedział na Radzie Narodowej coś w rodzaju felietonu,
ozdobionego kalamburami, grami słów, aktualiami. Wszędzie indziej zrobiłoby to furorę, zwłaszcza iż
było widad, że dr Nowakowski swego przemówienia nauczył się na pamięd, odpowiednią gestykulację
fachowo przestudiował. Na Radzie Narodowej śmiano się, ale bez upojenia; zachwycano się, ale bez
należytego entuzjazmu. Z każdej sceny, czy scenki dr Nowakowski wyniósłby większe sukcesy. Toteż
później zniechęcił się on do tej instytucji, najzupełniej słusznie ją uważając za mniej wrażliwą i będącą
poniżej poziomu każdej widowni każdego przedstawienia teatralnego.

Pan Alojzy Adamczyk był to ogromnej postawy .działacz robotniczy ze Śląska, zamiast: „małp” mówił:
„małpów”. Panowie Szczerbioski i Szymanowski nie mówili nic, natomiast więcej od wszystkich
członków Rady Narodowej razem wziętych gadał p. Michał Kwiatkowski, redaktor i wydawca
doskonale dla półinteligentów redagowanego wydawnictwa codziennego pt. „Narodowiec”. Sam p.
Kwiatkowski półinteligentem w ścisłym tego słowa znaczeniu nie był, znał lepiej łacinę od innych
członków Rady, kupował zawsze całe naręcze książek, i nawet mówił po francusku, aczkolwiek z
okropnym akcentem. Ale umysł jego pracował w sposób wulkaniczny, a jego ujmowanie
rzeczywistości politycznej i jego teorie były tego rodzaju, że przypominały znaną anegdotę rosyjską
„dokażi, czto nie wierbliud”. Za czasów Angers w każdym swoim przemówieniu, którymi nas raczył na
każdym posiedzeniu, zawsze powracał do p. Nawrockiego, właściciela pisma konkurującego z
„Narodowcem”, wychodzącego także we Francji - byliśmy nieustannie wtajemniczani w ukryte i
jawne wady charakteru tego wydawcy. Potem, w Londynie, przeniósł się z wydawcą „Wiarusa
Polskiego” na moją osobę, którą obrabiał na wszystkie sposoby, zwłaszcza kiedy w II Radzie
Narodowej znalazłem się poza tą instytucją. Według p. Kwiatkowskiego treśd polityki
międzynarodowej w Europie polegała na tym, że Hitler wysilił się na stworzenie azylum dla
arystokracji polskiej, którym było litewskie paostwo w Kownie, rządzone przez polskich hrabiów i
książąt - mnie zaś przypisywał rolę w tej polityce europejskiej przesadnie wielką, miałem mianowicie
byd pośrednikiem i łącznikiem pomiędzy tymi trzema potęgami: Litwą Kowieoską, Hitlerem i
arystokracją polską. Potem, już po wojnie, prawie każdy artykuł p. Kwiatkowskiego w „Narodowcu”
był poświecony tak czy inaczej mojej osobie, toteż dzięki niemu mogę o sobie powiedzied, że
napisano o mnie więcej niż o Goethem. Za czasów Angers p. Kwiatkowski jeszcze mnie tak nie
atakował, a tylko ubolewał, że dzięki knowaniom arystokracji polskiej, która wymyśliła Piłsudskiego,
nie ma zgody pomiędzy Polską a Rosją, ponieważ hrabiowie i książęta polscy nie chcą się zrzec swych
dóbr na Ukrainie.

Czasami wdawał się p. Kwiatkowski w głębsze rozważania historiozoficzne w rodzaju Spenglera.


Wynikało z jego dociekao, że Europą rządzi od czasów niepamiętnych rodzina Radziwiłłów,
protegująca Krzyżaków, Prusaków, Fryderyków i wszystkie paskudztwa tego rodzaju, ale oczywiście
zawsze się na tym kooczyło, że Radziwiłłowie przeszli samych siebie, stwarzając sobie sługusa w mojej
osobie.

Podziwiałem lotnośd umysłu p. Kwiatkowskiego, poza tym twierdzę zupełnie poważnie, że


„Narodowiec” był doskonale redagowany dla środowiska, dla którego był przeznaczony, a możliwe,
że i p. Kwiatkowski był dobrym Polakiem. Gdybyśmy od liczby Polaków chcieli oddzielid wszystkich
ludzi wygadujących bzdurstwa, to cóż by nam zostało?

Z tym Michałem Kwiatkowskim łączy się zresztą wspomnienie, jak raz w życiu zsolidaryzowałem się z
Mikołajczykiem. Było to już w Londynie na komisji skarbowej, której Kwiatkowski przewodniczył jako
zastępca nieobecnego p. Bieleckiego. Referował budżet wojskowy bardzo miły człowiek, chod
odrobinę stuknięty, dr Jaworski. Jako lekarz z zawodu i z zamiłowania informował nas dokładnie o
sprawach sanitarnych wojska, i przechodząc do jakiejś tam choroby szerzącej się wśród żołnierzy,
wyraził się, że nie można jej nabyd wielokrotnie, tak jak i syfilisu nie można nabyd wielokrotnie. Na to
Kwiatkowski z miejsca prezydialnego odzywa się sentencjonalnie: „Raz wystarczy”. - Podniosłem oczy
i spotkałem się ze wzrokiem Mikołajczyka - powaga nie dopisała i wybuchnęliśmy śmiechem jak dwa
uczniaki klasy pierwszej.

Wracając jednak do dobrych mówców, to znakomitym parlamentarzystą był dr Szwarcbart. Mówił o


tyle rzeczowo i bez używania emocjonalnych frazesów, o ile Lieberman mówił literacko. Ci dwaj
panowie nie lubili się bardzo. W Angers Rada Narodowa polska urzędowała w hotelu, który się
nazywał „Pod Białym Koniem”. Zapewne Lieberman i Szwarcbart dobrze pamiętali wspaniałości
neogreckiego gmachu parlamentu wiedeoskiego. Ci dwaj ludzie byli tak z austriacka do siebie
zbliżeni. Czasami wymieniali z sobą pchnięcia szpilkami zupełnie niezrozumiałe dla dużej części tej
naszej Rady. Lieberman stawał się coraz bardziej pobożny, a z przyjazdem do Londynu zaczął
ujawniad swoje sympatie monarchiczne, zresztą był wtedy jakiś projekt unii polsko-czeskiej z księciem
Kentu na wspólnym tronie, któremu Lieberman jak najbardziej patronował. Raz przed Bożym
Narodzeniem Lieberman wszystkich nas pouczał o Panu Bogu, życzył wesołych świąt, a potem
powiedział w stronę Szwarcbarta: „A jedynemu wśród nas przedstawicielowi żydostwa...” Szwarcbart
na następnym posiedzeniu zaczął mówił o Węgrach, którzy są takimi Węgrami, że bez papryki nic
zjeśd nie mogą. Nie rozumiałem, o co tu chodzi, aż zobaczyłem, że Lieberman wziął to wyraźnie do
siebie. Potem raz Lieberman powiedział: „Niezależnie od tego, czy zostaniemy republiką, czy
staniemy się monarchią”, co wywołało zniecierpliwioną replikę jego towarzysza partyjnego,
Ciołkosza: „Zawsze zostaniemy republiką”, na co Lieberman pół żartem, pół serio: „No, ja tak czarno
na przyszłośd nie patrzę”.

Ten dr Szwarcbart był to bardzo miły i kulturalny człowiek, i poziomem politycznego wyrobienia i
orientacji w sytuacji międzynarodowej przerastał innych członków Rady Narodowej. Tylko pamiętam,
jak jechałem kiedyś z nim pociągiem z Angers, które było niby to siedzibą naszych władz
paostwowych, do Paryża, gdzie wszyscy politycy stale mieszkali, i on zaczął mówid o siedzibie
Prezydenta Raczkiewicza pod Angers, który miał tam wynajęty pałac wiejski z dużym i pięknym
parkiem dookoła. Szwarcbart powiada: „Ależ Prezydent ma tam prawdziwy bór”. Uśmiechnąłem się
na ten rodzaj polszczyzny, ale ograniczyłem się do uwagi, że bór to las iglasty.

Później każdy nasz lotnik szybujący nad Niemcami, każdy szeregowiec spod Tobruku wiedział więcej o
rzeczywistości politycznej niż to zaklęte grono ludzi z małego domku, ze skąpej chaty z przedwczoraj
Polski, jeszcze z Wiednia, a co najmniej jeszcze sprzed zamachu majowego. Od otaczającej nas wojny
byli oddzieleni, a sami wyżywali się w jakichś bajkach z dziecinnego pokoju, przez nich samych
zbrzydzanych i adaptowanych dla dokuczenia sąsiadowi przy stole obrad.

Chciał we wszystkich wierzyd - w Sikorskiego, w Mikołajczyka, nawet w Hallera, i do wszystkich się po


kolei rozczarowywał, bo był człowiekiem rozsądnym, p. Stanisław Jóźwiak. Samouk, który nie tylko
dwa razy w życiu potrafił samodzielnie zrobid majątek, ale także zdobyd na własny użytek dużą
kulturę umysłową, był niewątpliwie jedną z najuczciwszych i najpoważniejszych figur na emigracji,
chociaż często się zapalał i unosił, i kłócił się z Ciołkoszem bądź z kim innym. Niestety, nigdy nie
zająłem z nim wspólnego stanowiska politycznego, może dlatego, że on był z Poznania, ja z Wilna.
Coraz bardziej dzieliło nas pojęcie, co to jest polskośd, co jest obiektem naszej miłości. Sądzę, że moje
uczucia będą już niezrozumiałe dla następnych pokoleo polskich, jakkolwiek były to uczucia, które
niewątpliwie żywił i Mickiewicz, i Sienkiewicz.

Ze wszystkich członków Rady Narodowej za najbliższego sobie uważałem generała Lucjana


Żeligowskiego i obiecywałem sobie, że to lub tamto będę mógł przeforsowad w jego towarzystwie.
Niestety, generał Żeligowski stał się właśnie największym przeciwnikiem tej polityki, którą
reprezentowałem, a która polegała na rozpaczliwym z mej strony stosunku do kraju naszego
rodzinnego, to jest do Wileoszczyzny. W moim „Słowie” Iłłakowiczówna pisywała o Żeligowskim
rzewne wiersze, jak każe siad len, a ja entuzjastyczne artykuły, zawsze zaprawione anegdotą. O
sposobie mówienia generała, co mi się wydawało najpiękniejsze, a czego on nie lubił. Nie można tych
moich entuzjazmów powtórzyd, jak się nie zna akcentu wileoskiego, jak się tych rzeczy po wileosku
nie powtarza. Jak to generał opowiadał, że jako uczeo mały przyszedł do Wilna, nie miał gdzie
nocowad i nocował w Cielętniku. (Cielętnik to ogród miejski w samym środku miasta, otaczający Górę
Zamkową z ruinami zamku Gedymina). I przyjmując defiladę, generał mówił: „I ot, zdaje się mnie, że
Wilno zajął nie Żeligowski - generał, lecz ten właśnie Żeligowski - chłopiec, który tu przyszedł na
piechotę i nie miał gdzie nocowad, i nocował w Cielętniku”. Albo jak generała w czasie jednej bitwy
pytają nerwowo podkomendni, kiedy przyjechał na szosę, na której go czekali: „Panie generale, cóż
my będziemy robid?” Nastrój pełen niepokoju, nieprzyjaciel idzie naprzód, z godziny na godzinę może
byd klęska. Generał na to: „Co będziemy robid? Zjemy my ta zupa” i pokazuje na kuchnię polową.

Diabli nadali, że generał w swoim Andrzejewie znalazł na strychu jakąś książkę Duchioskiego z czasów
emigracji po Powstaniu Listopadowym i zamiast dalej propagowad len zaczął propagowad „ideę
słowiaoską”, a o niczym innym nie chciał słyszed. Wśród łoskotu automobili wojennych w Angers
generał nie zajmuje się sytuacją polityczną, nic mnie nie słucha, a tylko łapie Sikorskiego,
Sosnkowskiego i każdego za rękę i opowiada im, jak to córka Attyli, którego Żeligowski bierze za
Słowianina i nie odróżnia zresztą od Timura Chromego, była przywiązana do koni germaoskich i przez
takowe rozszarpana.
W ostatnim dniu pobytu w Angers, kiedy na niebie widad było walki samolotów, kiedy wojna zbliżała
się do nas tuż, tuż - siedziałem z moją towarzyszką i z generałem w jakimś ogródku ze stolikami i on
opowiadał o Mikołaju II. Jak cesarz go raz zaczepił: „Kapitanie, pan ma znaczek jakiegoś tam
batalionu, a co się stało z ikoną, którą ja wam dałem, jak jechaliście na wojnę japooską?” -
Odpowiedziałem cesarzowi: „Nie mogu znat’, wasze Wieliczestwo, batalion był rozwiązany”. Z daleka
było słychad artylerię niemiecką, wojska niemieckie zajęły Paryż, nas czekało nieznane, ciężkie jutro, a
ten stary człowiek opowiadał o ikonie cesarza i o dziewczynie słowiaoskiej rozszarpywanej przez
konie germaoskie.

Wreszcie muszę powiedzied coś o swojej roli w Radzie Narodowej. Wzięto mnie do niej, bo byłem W
Berezie, i myślano, że składam się z jednej nienawiści do sanacji. Pod tym względem nie spełniłem
pokładanych we mnie nadziei - raczej przeciwnie - ale nie będę się o tym rozpisywad. Okres pierwszy
Rady Narodowej kooczy się w Libourne, i właśnie moja rozmowa z Prezydentem Raczkiewiczem w
Libourne stała się przedmiotem oskarżenia przeciwko mej osobie. Nie będę tutaj się tłumaczył. Były
dwie wersje tej rozmowy: jedna pochodziła od Prezydenta Raczkiewicza, druga ode mnie. Wersja
Prezydenta była niedokładna, ale rozmowa była bez świadków i Prezydent tego dnia, 17 czerwca
1940 roku, był ze zrozumiałych względów tak zdenerwowany, że nawet bez złej woli mógł ją źle
pamiętad. Co do mnie, to gdyby czas się zawrócił do tej chwili i tego dnia, tak samo poszedłbym do
Raczkiewicza i powiedziałbym to samo.

Później przez kilka lat byłem człowiekiem popularnym na emigracji. Wtedy, kiedy głosiłem rzeczy, od
których sentymentalnie nie mogłem serca i wierności oderwad, ale które już były przesądzone przez
bieg wypadków. Natomiast rozmowa w Libourne, kiedy można było jeszcze coś zrobid, była
niepopularna.

Fiat voluntas...
POLITYKA

Politykę należy wyodrębnid z innych pojęd, w których czasami się rozpuszcza, Jak cukier w herbacie,
na przykład patriotyzm lub heroizm w obronie ojczyzny. Polityka na uczuciach tego rodzaju
częstokrod się opiera; są to rzeczy, które na politykę oddziaływają, tak jak polityka na nie oddziaływa.
Ale polityka, podobnie jak strategia lub taktyka wojenna, nie jest uczuciem lub inną kategorią
moralną, a tylko metodą dążącą do osiągnięcia określonych celów.

Stary Clausewitz definiował strategię jako naukę zniszczenia sił zbrojnych nieprzyjaciela. W roku 1958
określenie to jest przestarzałe z powodu swego humanitaryzmu; dzisiejsza strategia atomowa dąży
do zniszczenia kraju nieprzyjacielskiego, a nie tylko jego sił wojskowych czy chodby obronnych.

Podobnie celem polityki może byd tylko:

Odniesienie zwycięstwa.

Uniknięcie klęski lub pomniejszenie skutków odniesionej klęski.

Czy zgadzamy się na określenie powyższe?

Jeśli tak, ale tylko w przypadku zgody co do ścisłości powyższych określeo, możemy przystąpid do
zagadnienia, w jakim stopniu historia może byd pożyteczna dla polityki.

Jeśli bowiem co do tych określeo się nie zgadzamy, jeśli na przykład określenie „polityka” będzie u
nas jednoznaczne z „morale” społeczeostwa, to oczywiście usługi, które dla polityki może oddad
historia, będą szły w kierunku byd może pokrewnym, ale innym.

Jeśli jednak polityka ma byd tylko metodą zdążającą do osiągnięcia określonych celów, to z historii
dowiadujemy się, która polityka osiągnęła zwycięstwo, czyli była polityką dobrą, która ściągnęła
klęski, czyli była polityką błędną i niesłuszną.

Toteż czasami niektóre spory publicystyczne wydają mi się całkowicie zbędne, bo przecież elokwencją
i deklamacją nie można zmienid tego, co czytamy w historii.

Pewien znany mi socjalista mówił często z półuśmiechem:

- Głosowanie jest rzeczą pożyteczną, ale za pomocą głosowania nie sposób jest ustalid, kiedy Luter się
urodził.

Tak samo dyskusje publicystyczno-polityczne mogą byd bardzo pożyteczne, o ile nie ignorują faktów
ustalonych przez historię.

Bardzo inteligentny generał kawalerii austriackiej mówił mi kiedyś:

- Twierdzenie, że ofensywa jest „lepsza” od defensywy jest nonsensem; Jeśli są dostateczne siły lub
odpowiednia koniunktura, to należy atakowad. Jeśli takich warunków nie ma, trzeba się bronid - oto i
wszystko.
To samo rozumowanie trzeba przenieśd na kwestię, kiedy należy uprawiad politykę dążącą do
zwycięstwa, a kiedy tylko unikającą klęski względnie pomniejszającą jej skutki. Jeśli siły są
wystarczające, można dążyd do zwycięstwa, jeśli tych sił nie ma, a otoczeni jesteśmy przez sąsiadów,
którzy je posiadają, należy baczyd, aby nie ponieśd klęski; jeśli klęska już spotkała paostwo, to dobra
polityka może jej skutki pomniejszyd lub je odwrócid.

Polityka Jagiełły, Witolda, Kazimierza Jagiellooczyka była polityką dobrą. Na odcinku krzyżackim
poprzez Grunwald i wojny Kazimierza Jagiellooczyka odwrócili oni niebezpieczeostwo, dali Polsce
granicę pokoju toruoskiego. W chwili ślubu Jadwigi z Jagiełłą paostwo polskie obejmowało zaledwie
100 tysięcy km kw, w chwili zgonu Kazimierza Jagiellooczyka - 1.100.000 km kw. Dom Gedymina
ujedenastokrotnił terytorium paostwowe. Nie sposób nie przyznad, że była to polityka odpowiadająca
zamiarom jej twórców.

W początkach XVIII wieku paostwo polskie było bogatsze, posiadało większy potencjał wojenny od
swoich sąsiadów - rosyjskiego i pruskiego. W koocu XVIII wieku paostwa polskiego nie było. Można
długo wyliczad różne powody tego straszliwego procesu, oczywiście w pierwszym rzędzie
wewnętrzny ustrój polityczny naszego paostwa, który się tak podobał Janowi Jakubowi Rousseau, ale
znowu nie sposób powiedzied, że były to skutki polityki dobrej.

Skoro rozważam tu znaczenie wyrazu „polityka”, to muszę dotknąd pewnego misterium. Jasne jest
dla mnie, co to jest dobra polityka i zła polityka, bo o tym decydują rezultaty znane nam z historii.
Natomiast nie potrafię z równą pewnością powiedzied, co należy rozumied pod pojęciem dobry
polityk. Na przykład Stanisław August. Jego program, aby wpierw zbudowad w Polsce ład, dad Polsce
nowoczesne wojsko, a potem dopiero zadzierad z Rosją i w czasie, kiedy Polska nie jest zdolna do
oporu, prowadzid politykę, która by odwróciła od nas klęskę rozbiorów, był oczywiście programem
rozumnym, celowym i jedynym. Wszelka dyskusja pod tym względem jest, moim zdaniem, już
przestarzała. Natomiast pomimo doskonałego programu Stanisława Augusta nie mogę o nim samym
powiedzied, że był to dobry polityk. Nie tylko nie potrafił swej woli narzucid społeczeostwu, ale będąc
królem, z załamywaniem rąk patrzał, jak korab paostwa rozbija się o skały i ulega zatopieniu.

Odwrotnie Napoleon - uzyskał wyjątkowy posłuch w swoim narodzie, rozbudził moc w nim tkwiącą i
poprowadził go do zwycięstw olśniewających, które skooczyły się klęską Francji, której skutki nie tylko
pomniejszył, ale prawie że odwrócił dopiero geniusz Talleyranda.

W powyższych aforyzmach upraszczam oczywiście zagadnienia historyczne. Winę Stanisława Augusta


pomniejsza nieudolnośd do życia paostwowego naszego społeczeostwa w XVIII wieku, jego anarchia,
jego brak jakiegokolwiek porządku nawet w dziedzinie myśli, a cóż dopiero czynów. Ratunku Francji
po klęsce, do której doprowadziły ją zwycięstwa Napoleona, nie można przypisad wyłącznie
Talleyrandowi, ale dziesiątkom jeszcze innych czynników. Ale te zastrzeżenia nie zmieniają w niczym
słuszności twierdzenia, że Stanisław August miał dobry program w polityce zagranicznej, a nie zdał
egzaminu w polityce wewnętrznej, natomiast Napoleon uzyskał stanowisko dyktatora w polityce
wewnętrznej, ale swoją polityką zagraniczną, drogą ustawicznych tryumfów doprowadził Francję do
klęski.

W ogóle w zastrzeżeniach swoich idę o wiele jeszcze dalej. W zasadniczym rozdziale mojego
reportażu o Stanisławie Auguście zatytułowanym: „Nike, Nike, Nike” uważam, że wpływ wydarzenia
na bieg dziejów może tylko nurt historii odwrócid i zakręcid, ale nigdy zmienid. Rzeka czyniąca zakręt
nie popłynie w kierunku wstecznym, popłynie do morza. Dobry czy zły polityk, dobra czy zła polityka
jest tylko wydarzeniem, które może bieg dziejów na chwilę zwrócid w innym kierunku, nie jest zdolna
zawrócid go całkowicie. O tym, w jakim kierunku idziemy, determinują siły inne, na które w tamtej
swej pracy wskazuję.

Ale na razie jesteśmy przy definicji wyrazu „polityka”, a nie przy zagadnieniach z dziedziny filozofii
historii. Wródmy więc do przykładów z historii.

Polityka angielska w stosunku do Napoleona była polityką dobrą. Napoleon dążył do hegemonii nad
całą Europą, która zresztą, mówiąc nawiasem, odpowiadała jak najbardziej naszym polskim
interesom. Anglicy już wtedy nie prowadzili żadnej wojny bez koalicji, zawsze chcieli byd głową
koalicji wojennej, a nie stroną walczącą na własny wyłącznie rachunek. Jak się im koalicja wykruszyła,
zawarli z Napoleonem pokój, aby potem znów zorganizowad koalicję, na czele której zwyciężyli,
osadzając Napoleona na Świętej Helenie i przywracając Europie wewnętrzne kłótnie i antagonizmy.
Anglia nie mogła dopuścid już wtedy do zjednoczenia Europy, bo sama była paostwem wyspy i krajów
zamorskich.

Polityka Bismarcka była polityką dobrą. Wygrał trzy wojny, zjednoczył Niemcy, wystrzegał się wojny
na dwa fronty. W roku 1875 Francja była krajem świeżo rozbitym. Rosja cesarska paostwem, które
wykaże niedoskonałośd swej maszyny wojennej w trzy lata później, w wojnie z Turkami, w 1878 roku.
A jednak Bismarck cofnął się przed wojną w 1875 roku tylko dlatego, że groziła mu wojna z dwoma
słabszymi militarnie od Niemców paostwami, ale wojna na dwa fronty. Wystrzeganie się tej wojny na
dwa fronty stanowi metodę Bismarcka, której nie zrozumieli doradcy Wilhelma II ani Hitler.

Polityka powstania 1863 roku była polityką samobójczą. Powstanie wybuchło imieniem Litwy i Rusi, i
przegrało całkowicie właśnie Litwę i Ruś. Program Wielopolskiego, jako program przeciwstawiający
się powstaniu, był jedynie rozumny i słuszny. O tym także nie warto już dzisiaj dyskutowad - kto tego
nie rozumie, przeczy oczywistościom. Natomiast można słusznie powiedzied, że pomimo swego
doskonałego programu Wielopolski jako polityk w polityce wewnętrznej nie zdał egzaminu, nie
potrafił przekonad społeczeostwa do ofert rosyjskich w tych czasach, a mówiąc nawiasem, Rosja
cesarska nigdy nie była tak bliska uwzględnienia polskich aspiracji, jak właśnie w epoce namiestnika
Konstantego Mikołajewicza. Pół blisko wieku później Dmowski będzie próbował odnowid program
Wielopolskiego, mając już dużą częśd społeczeostwa za sobą. Ale wtedy Stołypin odtrąci jego
program, a w stosunkach bilateralnych decydujące jest życzenie silniejszego. Wielopolski przegrał, tak
jak przegrał Stanisław August, ponieważ mieli do czynienia ze społeczeostwem, które konsekwentnie
nie tylko działad nie umie, lecz nawet myśled nie umie. Pewna osoba po przeczytaniu mego
„Stanisława Augusta” napisała do mnie, iż uważa, że Stanisław August był za grzeczny. Istotnie,
metody Stanisława Augusta polegały na przymilaniu się wszystkim naokoło, kręceniu ogonkiem i
przysiadaniu, metoda Wielopolskiego na brutalizowaniu, mówieniu impertynencji i niegrzeczności.
Przegrał jeden i drugi, ale to nie znaczy, aby ich przeciwnicy nie pchali Polski do zguby.

Doradcy Wilhelma II wprowadzili Niemcy na drogę katastrofy, wepchnęli się w wojnę na dwa fronty.
Po pierwszej jednak wojnie światowej Niemcy, zamiast wyciągnąd z niej naukę dla siebie, zaczęli się
oddawad wszelkiego rodzaju otuchę niosącym teoriom, w rodzaju teorii o „wojnie straconych okazji”,
o sztylecie z tyłu, o nie zwyciężonej na froncie armii itd. Były to teorie bardzo przypominające nasze
usprawiedliwianie naszych klęskowych powstao.
W tych nastrojach zrodziła się polityka Hitlera, która znów pchnęła Niemcy do wojny na dwa fronty,
czyli do nieuniknionej katastrofy.

Polityka Anglii w czasie dwóch wojen XX wieku była zgodna z jej zasadami wojowania tylko w koalicji i
dała jej zwycięstwo.

Polityki Piłsudskiego broniłem w swych książkach emigracyjnych, historii międzywojennej Polski,


historii polityki Becka i w „Kluczu do Piłsudskiego”. Oczywiście, chodzi tu o przeszłośd; obecna
koniunktura uniemożliwia nam wszelkie myśli o powrocie do jego polityki. Tutaj chciałbym tylko
jedno powiedzied, że polityka Mościcki-Rydz-Beck była nie kontynuacją polityki Piłsudskiego, lecz jej
przekreśleniem.

W ocenie polityki Pétaina różnię się z krajowym społeczeostwem. Wszyscy w Polsce, łącznie z
inteligentnym redaktorem „Kierunków”, uważają Pétaina za kolaboracjonistę. Nie jest to słuszne. We
Francji było sporo kolaboracjonistów, ale właśnie Pétain nim nie był. Kolaboracjoniści chcieli, aby
Francja wojowała na spółkę z Hitlerem przeciw Anglii i Rosji. Pétain się temu sprzeciwił, i nie tylko
Francję, ale i Hiszpanię powstrzymał od współpracy z Hitlerem. Pétain przez cały czas swego
urzędowania życzył sobie zwycięstwa Anglii i tajnie pracował w tym kierunku. Pétain to co innego, a
Déat, Doriot czy nawet Laval to co innego. Polityka Pétaina była typową polityką skierowaną na
pomniejszanie skutków już odniesionej klęski. Przecież sam o sobie powiadał, że broni Francji przed
polonizacją, czyli przed masakrą, jaką Niemcy urządzili w Polsce.

Swoją książkę o polityce Becka zatytułowałem: „O jedenastej - powiada aktor - sztuka jest
skooczona”. Był to tytuł pretensjonalny, należało go raczej użyd na motto książki. Ale wyrażał myśl, że
polityka musi odpowiadad możliwościom, które ma paostwo, że polityka musi byd skoordynowana z
potencjałem paostwa. To samo miał na myśli Bismarck, kiedy użył tych słów właśnie: „O jedenastej -
powiada aktor - sztuka jest skooczona”. To znaczy, że można uprawiad politykę uniezależnioną od
właściwych sił paostwa, ale polityk stosujący tego rodzaju bluff i maskaradę musi wiedzied, że się to
skooczy tak, jak się kooczy gra każdego aktora.

I dlatego pozwolę sobie przytoczyd zdania, którymi zakooczyłem swoje emigracyjne studium nad
polityką Józefa Becka:

”Polityka zagraniczna jest wielką szachownicą, na której zamiast figur z kości słoniowej stoją w polach
żywe narody. Pionki, laufry, konie, wieże posuwane są nie przez dwóch graczy, lecz każdy pionek i
każda wieża jest mniejszym lub większym, słabszym lub silniejszym narodem i poruszane są przez
kierownika swej polityki zagranicznej. Pionek może byd oddany przez gracza i z szachownicy zrzucony
na sukno stolika do gry. Naród może byd tak przez swego ministra pchnięty, że śmierd i pożar
przebiegną nad jego miastami i wsiami, że niewola na długo stanie się jego udziałem. Na szachownicy
polityki zagranicznej gra się bogactwem i nędzą, życiem i śmiercią milionów ludzi. Biada narodom,
które się oddają w niezręczne lub nieumiejętne ręce.”
GENERAŁ WŁADYSŁAW SIKORSKI

1
Stosunek społeczeostwa polskiego do generała Władysława Sikorskiego jest różny w różnych
okresach jego życia.

Przed pierwszą wojną światową student politechniki lwowskiej Władysław Sikorski jest
konkurentem Józefa Piłsudskiego w przygotowaniach akcji zbrojnej, antyrosyjskiej. Piłsudczycy
bardzo go nie lubią.

W czasie pierwszej wojny światowej idzie za lojalnym wobec Austrii Naczelnym Komitetem
Narodowym i angażuje się w politycznej walce z Piłsudskim, po stronie - jak go wówczas piłsudczycy
oskarżają - władz austriackich. Już wtedy prof. Stanisław Kot uważany jest za złego ducha i
najgorszego inspiratora czynów młodego, sympatycznego i zdolnego pułkownika legionowego.

Po pierwszej wojnie światowej zdumieni legioniści z Pierwszej Brygady pytają: „Jak to, i Sikorski
będzie przyjęty do armii polskiej?” - „Tak, i Sikorski” - odpowiada Piłsudski. Sikorski bije się wspaniale
i mężnie, w czasie bitwy nad Wisłą dowodzi V Armią. Doskonały żołnierz, inteligentny oficer. „Teraz
się rehabilituje” - mówi o nim mój pierwszy redaktor, Witold Noskowski, współtwórca „Zielonego
Balonika”.

Dnia 16 grudnia 1922 roku Eligiusz Niewiadomski zabija, w czasie wernisażu w Zachęcie Sztuk
Pięknych, strzałem z browninga Prezydenta Gabriela Narutowicza. Endecy, którzy byli panami ulicy
warszawskiej w dniu, w którym Narutowicz składał przysięgę teraz chwilowo i przejściowo osiągają
zenit swej niepopularności, zupełnie podobnie jak konfederaci barscy po porwaniu Stanisława
Augusta. Polakom nie imponują tego rodzaju nieprzyzwoitości. „Wszyscy kupują tylko »Słowo« -
mówi mi stara, głupia babina, sprzedawczyni gazet na rogu ulicy w Wilnie - bo ludzie mówią, że
»Dziennik« zabił Prezydenta.” „Dziennik Wileoski” była to gazeta endecka. Korzystając z ogólnego
nastroju, zastępujący Prezydenta według konstytucji 1921 roku marszałek sejmu Maciej Rataj
mianuje szefem sztabu generalnego Józefa Piłsudskiego, a premierem generała Władysława
Sikorskiego. Do tego gabinetu po raz pierwszy wchodzi gwiazda naszej dyplomacji, nasz poseł w
Bukareszcie, Aleksander hr. Skrzyoski.

Ale logika wyniku wyborów sejmowych z listopada 1922 roku działad musi. Parlament chce rządów
parlamentarnych i oto dwie partie, mianowicie: endecja i ludowcy Wincentego Witosa, dogadują się
między sobą i gabinet Sikorskiego ustępuje im miejsca.

Witos był premierem rządu koalicji narodowej w czasie bitwy nad Wisłą. Teraz, jako szef koalicji
dwóch stronnictw, rządzi krótko, bo od 28 maja do 15 grudnia 1923 roku. Piłsudski ostro reaguje na
dojście endeków do współpracy. W Malinowej Sali hotelu „Bristol” wygłasza mowę o zaplutym karle
na krótkich nóżkach. Piłsudski, człowiek o pięknej, fascynującej powierzchowności, z wiekiem coraz
bardziej uwydatniającej swoją krew litewsko-szlachecką, mścił się w ten sposób na Stanisławie
Strooskim, który istotnie był gruby i mały. Sikorski był bardziej spokojny, jakkolwiek w czasie jego
premierostwa endecy bili w niego jak w bęben. Po Witosie przychodzi Władysław Grabski, bardzo
gorąco popierany przez Prezydenta Wojciechowskiego. Ministrem spraw wojskowych w gabinecie
Grabskiego jest pierwotnie Kazimierz Sosnkowski, a potem znów generał Sikorski.
Piłsudski rozpoczyna przeciwko niemu atak generalny. Wyszydza go, mówi o nim paskudne wyrazy na
zjeździe legionistów. Krytykuje projekt Sikorskiego załatwienia ustawy o naczelnych władzach
wojskowych.

Wreszcie gabinet Grabskiego upada w dniu 13 listopada 1925 roku, Piłsudski każe zadzwonid, że
przyjeżdża do Belwederu. Wojciechowski naturalnie przyjmuje go natychmiast, z miejsca poddaje się
urokowi, który na niego wywierał jego dawny szef z partii socjalistycznej. Piłsudski przestrzega
Prezydenta przed wprowadzaniem partyjnictwa do armii. Już w chwili tego dzwonka telefonicznego
do Belwederu było wiadomo, że Sikorski się nie utrzyma. Premierem zostaje Skrzyoski na tle
nonsensownej koalicji wszystkich stronnictw, ministrem spraw wojskowych - generał Lucjan
Żeligowski.

Sikorski zostaje dowódcą okręgu we Lwowie. W czasie zamachu majowego zachowuje się dośd
enigmatycznie. Potem zaś zostaje, nie tyle przez samego Piłsudskiego, ile przez piłsudczyków,
odsunięty od wszystkiego. Pisze książki o swej kampanii, o dowodzeniu V Armią; otrzymuje poprzez
polskiego dziennikarza w Paryżu, współpracownika „Kuriera Warszawskiego”, Auerbacha-Aubaca
przedmowę marszałka Focha do tej książki. Wywołuje to repliki. Generał Żeligowski swym kochanym
wileoskim akcentem powiada: „W bitwie nad Wisłą była jedna armia niepotrzebna, nazywała się
piąta armia”.

Ale od czasów stworzenia rządu w Paryżu, potem w Londynie, potem za czasów podróży do Moskwy
Sikorski stał się nadzieją kraju, dręczonego przez hitlerowców. Urósł do heroicznej postaci zbawiciela;
serca biły wzruszeniem na dźwięk jego nazwiska.

I oto mój ostatni redaktor, Mikołaj Rostworowski, na wiadomośd, że będę pisał o Sikorskim, prosi
mnie, abym nie napisał czegoś nietaktownego.

Nie zależy mi istotnie na deprecjacji kogoś, kto pięknie zginął, wśród dziwnych, bardzo dziwnych
okoliczności, ale - albo piszę wspomnienia, albo ich nie piszę. Żałuję, ale nie mogę tu uwzględnid
prośby swego redaktora. Wiem, te wiele z moich prawd będzie uważane za gafy.

2
Pierwszy raz rozmawiałem z Sikorskim, gdy byłem jeszcze studentem na Uniwersytecie
Jagiellooskim w roku 1918. Zdziwił mnie niesłychanie uprzejmy ton, którym mówił do mnie,
młodego, nie znanego mu chłopca. Zrobił na mnie wrażenie człowieka przede wszystkim
dobrze wychowanego. Potem, za czasów kiedy był premierem, a ja zupełnie młodym redaktorem
„Słowa”, chodził ze mną pod rękę, gdy go odwiedziłem w pałacu radziwiłłowskim, wówczas i dziś
siedzibie Prezydium Rady Ministrów, i także rozmawiał mile, ujmująco, aksamitnie.

Ale w roku 1925 stałem się jego adwersarzem właśnie na tle ustawy o naczelnych władzach
wojskowych Pojechałem wtedy na wywiad do Józefa Piłsudskiego do Druskienik. Czekałem długo,
rozmawiając z adiutantem Zarychtą. Wreszcie Piłsudski wyszedł, coś mi powiedział, a potem zapytał:

- Czy pan napiszesz to, co ja panu powiem, czy to, co pan chcesz, abym ja powiedział?

Było to latem 1925 roku. Sikorski był ministrem spraw wojskowych.

Trochę się obruszyłem na to pytanie, Piłsudski popatrzył mi w oczy.

Potem podyktował wywiad, w którym o Sikorskim mówił... ale nie chcę popełniad gafy.
Wieczorem Zarychta wezwał mnie na poddasze, na którym Piłsudski sypiał. Uderzająca była
skromnośd, powiedziałbym nędza, tej willi w Druskienikach. Na schodach paliła się kuchenna lampa
naftowa. Sam Piłsudski siedział przy stole, na którym paliła się świeczka wetknięta w butelkę.
Piłsudski wtedy odrzuca! wszelkie pensje wojskowe, żył tylko z honorariów literackich Mój wywiad
poprawił w dwóch miejscach, jak mi się wydawało zupełnie nieistotnych. Wywiad ten, z poprawkami
ręką Piłsudskiego poczynionymi, oprawiłem w ramkę czeczotkową i ofiarowałem swoim córkom.

3
W roku 1919, jak już miałem okazję przed chwilą wspomnied, Piłsudski nie zajmował się wcale
załatwianiem rachunków personalnych ze swoimi przeciwnikami. Sikorski także w roku 1939 i
1940 był premierem i wodzem naczelnym resztek paostwa, które prowadziło wojnę. Ale
udzielał bardzo dużo czasu kwestiom, kwestyjkom, sprawom i sprawkom wewnętrznym, prowadził
najzupełniej niepotrzebną walkę z różnymi ludźmi, którzy wcale nie mieli ochoty walczenia z nim ani
podważania jego autorytetu, jak mu się to zdawało.

Sądzę, że tego były dwie przyczyny. Ta pierwsza, że sam Sikorski przyjechał do Paryża już ze
starganymi nerwami, po tylu latach bezczynności, po trzynastu latach odsunięcia od działalności
paostwowej, co tego człowieka ambitnego, żądnego czynu i pracy musiało doprowadzid do rozpaczy.
Za czasów rządów czy to Piłsudskiego, czy Rydza godziłby się on chętnie na pracę na różnych
posterunkach. Czemuż też na przykład nie wysłano go do Paryża, zamiast poczciwego i prawego, lecz
jakże niemądrego Łukasiewicza!

Oraz druga, że przez całe swe życie Sikorski ulegał wpływom swego mentora prof. Stanisława Kota, a
ten człowiek, jeśli go tak uprzejmie nazwiemy, pochodził z miasta, w którym wielki Jacek Malczewski
malował swe „Zatrute studnie”. Sam też był taką chodzącą zatrutą studnią... Zamiast byd źródłem
patriotyzmu, zamiast dążyd do tego, by rząd był na poziomie patriotyzmu i heroizmu dzieci polskich w
kraju, Kot był studnią intryg, denuncjacji, szykan i wszelkiego rodzaju brudów i świostw.

Zaczęło się od walki z Ignacym Matuszewskim, byłym ministrem skarbu oraz publicystą
przedwojennej Polski. Matuszewski uratował złoto Banku Polskiego, kwotę olbrzymią, bo wynoszącą
około miliarda franków szwajcarskich w złocie, przewożąc to złoto, pomimo interwencji
dyplomatycznej niemieckiej, przez Rumunię, uciekając po kryjomu z olbrzymim balastem złotym z
Konstancy na zakontraktowanym statku angielskim, fingując przeładowanie złota na statki w
Konstantynopolu, wioząc go koleją do Bejrutu i wreszcie przewożąc odważnie, z wykręcaniem się od
łodzi podwodnych, aż do Marsylii. Matuszewski, dawny znajomy generała Weyganda i mający pełno
znajomych w prasie francuskiej, stał się po swoim wyczynie bohaterem dnia w Paryżu. Podniosło to
temperaturę śmiesznych zawiści wśród rządu generała Sikorskiego. Specjalnie obrzydliwie zachował
się ówczesny minister skarbu generała Sikorskiego, twórca „Ozonu”, pułkownik Adam Koc. Zawsze
zresztą nie miałem sympatii do ludzi tych upodobao.

Zaczęto przeciw Matuszewskiemu kampanię, delegowano komisję, czy aby wydatki jego w drodze
były uzasadnione. Zdarzyło się, że w czasie przeładowao złota cały personel biorący w tym
przeładowaniu udział, ze względu na południowy upał, pojony był lemoniadą. Zakwestionowano
wydatki na tę lemoniadę. Pani Rajchmanowa, żona ministra Rajchmana. który razem z Matuszewskim
złoto przewoził, sam je przenosił i w ogóle zachowywał się wspaniale, rozchorowała się na ból głowy.
Ktoś jej kupił proszek od bólu głowy i zapisał ten groszowy wydatek do kosztów transportu. Jak
najbardziej poważnie, a z jakąż meskinerią, debatowano nad tym, czy tych kilku groszy nie powinna
była wówczas zapłacid sama pani Rajchmanowa względnie minister Rajchman z kieszeni prywatnej,
czy nie tkwi w tym sprzeniewierzenie pieniędzy publicznych względnie defraudacja.

Takie były zabawne spory w one łata, które nadawały się jednak do zajęd poważniejszych.

Ale niechby tam już stawiano panią Rajchmanową pod pręgierz za to, że nosiła złoto pod słoocem
Bliskiego Wschodu, ale żebyż miano jakąś krztę orientacji w tym, co się naokoło nas działo.

Zacytuję poniżej niezbite dokumenty, ale doprawdy sam nie mogę zrozumied, jak można było byd tak
mało zorientowanym w ówczesnej sytuacji polityczno-wojskowej, którą znali wszyscy prócz rządu
polskiego, zajmującego szereg budynków i karmiącego już setki urzędników dla kontaktów z
Francuzami, co prawda przeważnie nie mówiących nawet po francusku. Gdybyż to było przynajmniej
w Anglii. Tam ludzie są hipokrytami, nigdy swego rządu wobec cudzoziemców nie krytykują, sekretów
dochowad potrafią. Ale Francuzi są pod tym względem jak dzieci, gorzej, bo jak Polacy. I od tych
Francuzów cały ten nasz wspaniały rząd niczego nie umiał się dowiedzied, a tylko śmieszną i niemądrą
fanfaronadą chciał nam jeszcze imponowad.

Jak wiadomo, rząd francuski dużo mówił o swojej wyprawie na pomoc Finom, ale wszyscy prócz nas
wiedzieli, że tu chodzi o odcięcie Niemców od rudy żelaznej w Szwecji. Finlandczycy nie poszli jak my
na głupie obiecanki, a tylko w dniu 12 marca podpisali pokój z Rosją.

Ale dowództwo francuskie i angielskie nie może zrezygnowad z uniemożliwienia Niemcom dostępu
do szwedzkiego żelaza. W dniu 28 marca admirałowi Darlanowi, bawiącemu w Londynie, służący
hotelowy Włoch wykrada projekt zaminowania wód omywających Skandynawię południową Dnia 10
kwietnia rozpoczyna się atak niemiecki na Norwegię. Dania jest zajęta, niemiecki desant w Norwegii.

Wydawałem wówczas w Paryżu tygodnik „Słowo”. Dzwonię więc w tym dniu do naszego ministra
informacji, prof. Strooskiego, aby mnie oświecił.

- To jest ze strony Niemców akt rozpaczy - powiada Strooski.

- No, nie jestem tego zdania - odpowiadam krnąbrnie.

Dnia 10 maja rozpoczyna się atak niemiecki na Francję. Wszyscy przed wojną byliśmy pod urokiem
linii Maginota, która w opinii całego świata zabezpieczała Francję przed inwazją Niemiec. Temu
Maginotowi nastawiano we Francji mnóstwo pomników. Otóż w dniu 10 maja i następnych okazało
się, że tej linii Maginota w ogóle nie ma. Przynajmniej nie ma jej na styku granic francusko-belgijskich.

Dowiedzieliśmy się także, że tak chciała strategia dyplomatyczna francuska. Tłumaczono nam, że
gdyby Belgowie wiedzieli, że Francja ma linię Maginota na ich granicy, toby uważali, że Francja nie
potrzebuje z nimi aliansu i daliby się jeszcze bardziej usidlid w neutralizmie.

Z początku myślałem, że to makabryczny kawał, potem się dowiedziałem, że tak było na serio.

W dniu 15 maja ambasador Stanów Zjednoczonych w Paryżu, p. Wiliam Bullit, wielki osobisty
przyjaciel naszego Łukasiewicza, z którym kolegował jeszcze w Moskwie, odwiedził premiera
francuskiego Reynauda i był świadkiem historycznej rozmowy telefonicznej pomiędzy wodzem
naczelnym, generałem Gamelin, a premierem. Gamelin oświadczył premierowi, że klęska wojsk
francuskich jest całkowita i że pomiędzy wojskami niemieckimi a Paryżem wojsk francuskich tak
dobrze, jak nie ma. Niemcy mogą zająd Paryż z godziny na godzinę.

Niemcy nie zajęli wtedy Paryża, bo skierowali ruch swych wojsk ku morzu, ale sytuacja militarna
Francji nadal była rozpaczliwa.

Generał Weygand, świetny oficer, wizjoner odważny, jeszcze w dniu 3 kwietnia proponuje uderzenie
na Niemcy od Bałkanów. Daladier i Reynaud wzruszają na to ramionami. Ja jednak wierzę w
wizjonerstwo wojskowe Weyganda, chociażby dlatego, iż w moich oczach ma ono atawistyczne
pochodzenie. Nikt dokładnie nie wie, czyim synem był generał Weygand, który w młodości był
obywatelem belgijskim. Zgodnie jednak z niedyskrecją historyczną był on synem arcyksięcia
Maksymiliana, a sam arcyksiążę Maksymilian miał byd faktycznym synem księcia Reichstadtu,
„Orlątka”. Innymi słowy, generał Weygand mógł byd prawnukiem Napoleona.

Teraz po klęsce orężnej w dniu 15 maja generał Weygand zostaje wodzem naczelnym w dniu 19
maja.

W roku 1954 czy 1955 czytałem jego pamiętniki, w których ogłosił on protokół posiedzenia
francuskiej rady gabinetowej pod przewodnictwem Prezydenta Lebruna z udziałem wszystkich
ministrów i niektórych dowódców wojskowych. Uwaga, uwaga 1 Protokół nosi datę: 25 maja 1940
roku.

Oto niektóre ustępy z tego protokołu. Proszę je czytad uważnie.

General Vuillemin powiada, że lotnictwo francuskie traci 30 samolotów dziennie i nie będzie mogło
kontynuowad obecnego wysiłku. Nie ma więcej niż 35 samolotów brytyjskich na kontynencie, podczas
gdy Anglicy mają ich 600 do obrony swej wyspy. Podobno - powiada generał Vuillemin - od trzech dni
100 samolotów brytyjskich myśliwskich bierze udział w akcji, ale nie mógł tego sprawdzid. Gen.
Vuillemin przypuszcza, że Francja łącznie z Wielką Brytanią rzucają 400 bombowców dziennie
przeciwko 1500 niemieckim.

General Weygand wygłasza długie przemówienie, stwierdzając, że sytuacja jest poważna, że Francja
zrobiła olbrzymi błąd wstępując do wojny bez potrzebnego materiału wojennego i bez doktryny
wojennej.

Premier Reynaud dziękuje generałowi Weygandowi za jego znakomite i całkowicie trafne


przedstawienie sytuacji.

Prezydent Lebrun oświadcza, że trzeba się zastanowid, co czynid w razie, gdyby rząd francuski
otrzymał propozycje pokojowe, i pyta, czy nie lepiej byłoby się zastanowid nad tą kwestią przed
całkowitym zniszczeniem armii francuskiej.

Marszalek Pétain zwraca uwagę na kompletną nikłośd pomocy angielskiej. Na froncie walczy 80
dywizji francuskich i zaledwie 10 angielskich.

Na zakooczenie debat generał Weygand oświadcza, iż należy powiedzied Londynowi o możliwości


całkowitego zniszczenia francuskich sil zbrojnych, o ile Francja ma się upierad w walce do kooca dla
uratowania honoru.
Po przeczytaniu tego protokołu w książce generała Weyganda, na podstawie uprawnieo wówczas mi
przysługujących, zażądałem protokołów polskiej Rady Ministrów z 1940 roku i zrobiłem sobie odpis z
protokołu Rady Ministrów w obecności Prezydenta Raczkiewicza z dnia 28 maja.

Znowuż uwaga, uwaga na datę. Dzieo 28 maja, a więc trzy dni po tym ponurym posiedzeniu
francuskiej rady gabinetowej.

Protokół jest wypełniony prawie wyłącznie przemówieniem premiera Sikorskiego. Cytuję tu ustępy
stosujące się do położenia wojskowego.

Mówi generał Sikorski:

- Ostatnio coraz częściej alianci zwracają się do nas o rady i wskazówki.

Najlepiej ilustruję przewagą aliantów w powietrzu olbrzymie straty niemieckie. Od dwudziestu dni
strącono przeszło 2000 samolotów niemieckich.

Wszystko przemawia za tym, że Niemcy się materialnie wyczerpują. Operują oni ledwo wyszkolonymi
lotnikami, stale przemęczonymi wskutek braku rezerw.

Nad Sommą udało się aliantom w całej pełni odtworzyd ciągłośd frontu i w ten sposób przeciwstawid
silną zaporę wszelkim ewentualnym próbom przedarcia się Niemców na południe. Najważniejszą
rzeczą jest jednak utrzymanie ducha po stronie aliantów. Na szczęście nie ma mowy o jakimkolwiek
załamaniu się moralnym, wręcz przeciwnie, tak w Paryżu jak i w Londynie postanowienie wytrwania
za wszelką cenę do zwycięskiego kooca jest mocniejsze niż kiedykolwiek, a morale wojska przedstawia
się pierwszorzędnie. W tej sytuacji musimy oczywiście, jako Polacy, świecid przykładem.

Nigdy Francja kierowana przez Reynauda, Mandela, Weyganda nie zawiedzie pokładanego w niej
zaufania, Z Mandelem i Weygandem łączą generała Sikorskiego stosunki osobistej przyjaźni.

W trzy dni po tych triumfalnych relacjach generała Sikorskiego rozpoczyna się Dunkierka, czyli
opuszczenie kontynentu europejskiego przez wojska brytyjskie. Anglicy po nabiciu nas w butelkę w
1939 roku wystawiają teraz do wiatru Belgię i Francję.

W dniu 4 czerwca, a więc już po całkowitej i ostatecznej klęsce Francji, po wycofaniu się Anglików z
placu boju, ma miejsce posiedzenie Rady Narodowej w Angers. Rada Narodowa mieściła się w hotelu
„Pod Białym Koniem”. Przyniesiono do pokoju naszych obrad wielkie mapy, generał włożył okulary. W
okularach był o wiele sympatyczniejszy, bardziej ludzki i przystępny. Generał poinformował nas, że
sytuacja pomimo przejściowych niepowodzeo francuskich jest nie tylko „opanowana”, lecz wprost
„odwrócona”. Trzeba jednak przyznad, że jeśli się generałowi wyrwało jakieś spostrzeżenie bardziej
realne, to w tej chwili znajdował się jakiś patriotyczny członek Rady Narodowej, który wtedy
zauważał, że chyba nie jest tak źle, i dobry generał natychmiast się na to zgadzał.

Dnia 12 czerwca generał Sikorski radośnie zawiadamia swój rząd:

- Jest dobrze, będzie jeszcze lepiej.

Dnia 13 czerwca ma miejsce dramatyczne spotkanie rządu francuskiego z premierem Churchillem w


Tours. Churchill proponuje wspólną walkę poza Europą. O dalszym oporze w samej Francji nie mówi
nikt Francja wycofuje się ze sojuszu, odrzucając propozycję Churchilla.
W nocy z 13 na 14 czerwca władze francuskie żądają od nas, to znaczy od Rządu Polskiego i Rady
Narodowej, abyśmy natychmiast wyjechali z Angers.

Dnia 14 czerwca zajęty jest Paryż.

Generał Sikorski gdzieś się gubi. Rząd Polski znajduje się już w Libourne, niedaleko granicy
hiszpaoskiej, i stamtąd udaje mu się nawiązad łącznośd ze swoim premierem, który - jak się okazuje -
jest w Tours.

- Zaraz będę mówił z generałem Weygand - mówi generał Sikorski przez telefon.

- Ależ generał Weygand jest w Bordeaux. Francuzi kapitulują.


DUNKIERKA I ANTY-DUNKIERKA

Stosunek Anglii do walczącej Francji można zilustrowad najlepiej powołując się:

na niewystarczającą pomoc lotniczą ze strony Anglików w maju 1940 roku podczas niemieckiej
inwazji na Francję,

na Dunkierkę, czyli na wycofanie wojsk angielskich w dniach 1 i 2 czerwca z teatru bojów na


kontynencie europejskim,

wreszcie na niepokój angielski, czy aby po rozejmie francusko-niemieckim, o który wystąpił Pétain w
dniu 17 czerwca, a który został zawarty w dniu 22 czerwca, francuska flota morska nie dostanie się do
rąk niemieckich. Anglicy nie wierzą honorowym zapewnieniom francuskim, że tak nie będzie, i w dniu
2 lipca prewencyjnie zatapiają tę częśd francuskiej floty wojennej, którą zatopid mogą.

Lotnictwo angielskie było silniejsze od francuskiego, ale Anglicy obawiają się o bezpieczeostwo swej
wyspy. Stąd na terytorium Francji w bojach przeciwko Niemcom bierze udział czasami zaledwie
kilkadziesiąt aparatów, podczas gdy samego Londynu strzeże przed niespodziewanym atakiem na
stolicę przeszło 600 aparatów.

Z Dunkierki w dniu 1 i 2 czerwca wywieziono około 250 tysięcy żołnierzy angielskich.

To postępowanie było słuszne z punktu widzenia brytyjskich interesów narodowych, a tylko w


najwyższym stopniu niezgodne z tymi zapewnieniami, które Anglicy Francuzom dawali, z tymi
frazesami, które z entuzjazmem wypisywali we własnych angielskich gazetach, o wspólnej „ramię w
ramię” akcji z Francuzami aż do zwycięstwa lub śmierci.

Jak wynika chociażby z Dunkierki i z niedostatecznego udziału w akcji lotniczej, generałowie angielscy
wiedzieli, że kampania w Belgii i Francji jest przegrana. Nigdy nie wierzyli oni ani w poważne
znaczenie walki z Niemcami w polskim tragicznym wrześniu, ani też w maju 1940 roku w Belgii i
Francji. Ich plan wojenny polegał na przetrzymaniu Hitlera, osłabieniu go o tyle, ile można ofiarami z
wojsk... polskich i francuskich, utrzymaniu swej wyspy poza inwazją i okupacją aż do chwili, w której
nadejdzie albo pomoc amerykaoska, albo konflikt Hitlera z Rosją.

Toteż Anglicy starali się o to, aby Francuzi bronili swych posiadłości zamorskich i żeby nie oddali -
broo Boże - swej floty w ręce niemieckie. Francuska flota wojenna to rzecz poważna. Tonaż jej
wynosił jedną trzecią tonażu brytyjskiej floty wojennej, a ta była wtedy najsilniejszą flotą na kuli
ziemskiej.

Z brytyjskiego punktu widzenia tego rodzaju polityka angielska była słuszna, rozumna i celowa. Była
to polityka licząca się z rzeczywistością, przeznaczająca wygadywanie frazesów dla kontynentalnych
durni, a sama dążąca do skutecznej obrony niepodległości swego kraju.

Niepodległości tej bronili Anglicy kosztem innych krajów. Trudno, nie doszli oni do naszej perfekcji w
patriotyzmie, która polega na tym, aby bronid niepodległości innych krajów kosztem niepodległości
własnego kraju.
W każdym razie nasza polityka, polityka rządu Sikorskiego, była wręcz od polityki angielskiej wobec
Francuzów odmienna. Jeśli tam była Dunkierka, to u nas anty-Dunkierka.

Wystarczy zacytowad te kilka ustępów z książeczki „Boje Polskie”, wydanej przez nasz sztab generalny
w Londynie jesienią 1940 roku.

Umyślnie zaczynam cytowanie tej książeczki od chwili, w której już wszyscy dowiedzieli się, że Francja
przegrała kampanię, bo zaczynam ją cytowad od dnia 18 czerwca, czyli dzieo później od tego dnia
ponurego dla Francuzów, dla nas i dla świata, w którym Pétain zwrócił się do Niemców o rozejm.

Czytamy więc w broszurze „Boje Polskie”:

Dnia 18 czerwca natarcia niemieckie ponawiają się na całym froncie. Polska 1 dywizja grenadierów
łamie natarcie i utrzymuje swoje stanowisko. Po południu jednak obie sąsiadujące dywizje francuskie
ustępują. Po raz trzeci polska 1 dywizja grenadierów stanowi jedyny ośrodek oporu XX korpusu,
zagina swoje skrzydła i - ponosząc bardzo ciężkie strat - trwa na stanowiskach do wieczora.

Najcięższą walkę prowadzi ponownie 2 pułk grenadierów. W pewnym momencie dowódca tego pułku
zmuszony jest użyd do przeciwnatarcia wszystkich pisarzy, ordynansów i kucharzy. Dywizjon 1 p a I.
strzela chwilami z odległości 500 metrów do czołgów niemieckich. Dowódca p.a I., płk. Bleszczyoski,
osobiście prowadzi ogieo i cofa się skokami po kilkaset metrów. Szef sanitarny dywizji melduje, że
przez punkty opatrunkowe przeszło już do wieczora 4000 rannych. Ogólne straty dywizji wynoszą 35%
jej stanu.

19 czerwca od świtu pęka front XX korpusu. 52 dywizja rozsypuje się w ciągu kilku godzin. Powstała
luka otwiera Niemcom drogę do rejonu, w którym miała odpoczywad piechota 1 dywizji grenadierów.

Dowódca XX korpusu nie dysponuje jut żadnymi innymi odwodami, nakazuje 1 dywizji obsadzid
natychmiast pozycję Baccarat-Merveiller.

Ludnośd okoliczna jest wręcz wrogo ustosunkowana do polskich żołnierzy. Wszyscy żądają od Polaków
zaprzestania walki i poddania się. (...)

20 czerwca o świcie niemiecka piechota podwieziona samochodami atakuje 1 dywizję. W południe,


prawy sąsiad dywizji, 49 dywizja francuska poddaje się. Dywizja otrzymuje pochwalę w rozkazie
dziennym i ma byd zluzowana, ale zluzowany został tylko 1 pułk grenadierów. O świcie 21 czerwca
piechota francuska, która zluzowała 1 pułk grenadierów, odchodzi bez walki, otwierając lukę
pomiędzy 2 a 3 pułkiem ..,

Mnie, politykowi, który uważa, że wojsko jest wyłącznie po to, aby bronid interesów swego narodu,
ciśnie się przy czytaniu powyższego pytanie na usta: po co i na co?

W tych dniach tragicznych, kiedy Francuzi musieli skapitulowad, przed rządem polskim stanęło
pytanie, czy ma się przyłączyd do kapitulacji, czy też walczyd nadal z Churchillem. Wszyscy byli za
dalszą walką. W interesie tej dalszej walki, w interesie nawet tychże Anglików, dla których będziemy
się teraz poświęcad, było przewieźd do Anglii z naszego wojska wszystko, co było można. Tymczasem
my dobrowolnie krwawimy i marnujemy wojsko już po kapitulacji Pétaina.
W sposób specjalnie skandaliczny zmarnowano Brygadę Podhalaoską. Brygada ta biła się wspaniale
pod Narvikiem, a po ostatecznym wycofaniu wojsk alianckich z Norwegii, w dniu 14 i 15 czerwca, a
więc już po zajęciu Paryża przez Niemców, wylądowała w Bretanii. Po co, na co? Czyż nie należało jej
zatrzymad na morzu, kazad wylądowad w Wielkiej Brytanii? Ale więcej. Zamiast nakazad brygadzie
opanowad statki, na których jechała, i zawrócid do Anglii, kazano jej podporządkowad się rozkazom
władz wojskowych francuskich - ten rozkaz wydał dowódcy Brygady Podhalaoskiej, generałowi
Bohuszowi-Szyszce, sam generał Sikorski przez telefon w dniu 16 czerwca, w przeddzieo kapitulacji
Pétaina.

Swej polityki w czasie klęski francuskiej bronił generał Sikorski w dniu 18 lipca, w przemówieniu na
Radzie Narodowej w Londynie, mówiąc, co następuje:

- W małym zatrutym światku emigracji londyoskiej pojawiły się ostatnio nieśmiałe glosy oskarżające
mnie, że zatraciłem armię polską we Francji. Autorzy tych kalumnii, wiedzą aż nadto dobrze, ze
gdybym był wydał wojskom walczącym rozkaz opuszczenia frontu, nie bylibyśmy dzisiaj w Wielkiej
Brytanii jako rząd sprzymierzony i jako ceniona tak bardzo za swoją lojalnośd rycerska armia
sojusznicza. Nic innego nie pozostawałoby nam, jak niewola haniebna. Honor, sumienie, racja stanu
nie pozwalały nam na postępowanie tego rodzaju.

Jeśli mamy dosłownie interpretowad powyższą wypowiedź generała Sikorskiego, to wynika z niej, iż
generał uważał, że jeśliby Brygada Podhalaoska zamiast lądowad we Francji wylądowała w Anglii, to
Anglicy wyrzekliby się z nią wszelkiej współpracy, jako z brygadą niehonorową i nierycerską, a
również i nasz rząd byłby w ich oczach całkowicie skompromitowany. Jestem odmiennego zdania o
Anglikach. Bylibyśmy w ich oczach o tyle wyżsi i cenniejsi, o ile więcej zdatnych do boju żołnierzy
przybyłoby z naszym rządem do Anglii.
CZEK BEZ POKRYCIA

Aby ocenid politykę Sikorskiego w stosunku do Anglików, należy zrekapitulowad to, co wiemy o
polityce angielskiej w stosunku do nas.

Polityka ta ma dwie fazy: przedwojenną i pierwszych miesięcy wojny oraz politykę wobec nas po
klęsce Francji i w czasie utrzymywania rządu i żołnierza polskiego z pieniędzy angielskich.

Obydwie te fazy były oparte na polityce brytyjskiej wobec Rosji. Polityka brytyjska wobec Polski w
obydwu fazach stanowiła częśd polityki brytyjskiej w stosunku do Rosji, w obydwu fazach była tylko
brytyjskim instrumentem nacisku na Rosję.

Bilateralnej polityki Wielka Brytania - Polska w tym czasie nie było, chod nam się oczywiście zdawało i
zdaje, że było inaczej.

Stwierdzenie tych faktów powoduje zacietrzewione zdenerwowanie u moich rodaków, którzy ze


względów, o których wspomniałem - ze względów zasługujących zresztą na całkowity szacunek i
sympatię - przeżywali, względnie przeżywają okres zakochania się w Anglikach. Na opinię polską
ogromne wrażenie wywarła kontynuacja wojny przez Anglików po kapitulacji Francji i stąd w
stosunku do Anglii niektórzy Polacy przypominają mężczyznę, który tak kocha jakąś kobietę, że
wybucha nieprzytomnym gniewem, gdy się mu mówi, że stosunek tej kobiety do niego polegał na
ustawicznych zdradach i stałej obłudzie.

W tym rozdziale będę mówid wyłącznie o pierwszej fazie, to jest od Monachium do Bordeaux.

Zarówno akt oskarżenia w procesie norymberskim - kiedy sądzono Goeringa i innych wybitnych
hitlerowców, którym zarzucano przygotowywanie wojny agresywnej - jak i postępowanie w czasie
tego procesu przesadzają może znaczenie konferencji Hossbach, ale oświetlają nam przedwojenną
orientację Anglików. Hossbach nie była to nazwa miejscowości, lecz nazwisko podpułkownika, który
prowadził protokół, a sama konferencja odbyła się w pałacu kanclerskim w Berlinie i obecni byli na
niej dla wysłuchania Hitlera, prócz protokolanta, Goering, von Blomberg, von Fritsch, Reader i baron
von Neurath, czyli szefowie lotnictwa, armii lądowej, floty morskiej oraz minister spraw
zagranicznych

Konferencja miała miejsce 5 listopada 1937 roku i Hitler wypowiedział na niej swój plan uderzenia na
Anglię.

Hitler rozpoczął swą karierę polityczną pod hasłem walki z komunizmem i Rosją, jednak istotnie już w
czasie konferencji Hossbach, czyli jesienią 1937, planuje uderzenie przede wszystkim na Anglię,
widząc w tym właśnie paostwie przeszkodę dla realizacji jego planów powiększenia przestrzeni
życiowej dla Niemców. Nie będziemy się tu zajmowali ani przyczynami, które wpłynęły na ten zwrot
polityki hitlerowskiej, ani też polemiką z poglądami Hitlera - wymagałoby to osobnej książki, ale
zależy nam na podkreśleniu tych niezbitych faktów.

Na tej samej tajnej konferencji zwanej Hossbach, do której Anglicy tak wielką przypisują wagę
historyczną, Hitler zaznacza, że nie projektuje żadnej wojny przeciwko Polsce.
Innymi słowy, od roku 1938 Anglia czuje się zagrożona przez agresję Hitlera. W „anschlussie” Austrii,
w zaborze Czechosłowacji Anglia - zupełnie słusznie - widzi akcje przygotowawcze do ataku na Wielką
Brytanię.

Anglia, jak wiemy, prowadzi wojny zawsze przede wszystkim przez posunięcia dyplomatyczno-
polityczne, a potem dopiero, i to w ostateczności, krwią i życiem swoich żołnierzy. Anglia nie
prowadzi wojny inaczej jak w koalicji.

Na tę drugą zasadę polityki angielskiej kładę w tej chwili nacisk jak największy.

Istotnie, od czasów jeszcze wojny z Napoleonem Anglia nie prowadziła żadnej wojny godnej tej nazwy
inaczej jak w charakterze politycznej głowy koalicji wojennej.

Najwybitniejszym dowodem, jak Anglia przestrzega tej żelaznej, żelazobetonowej zasady swej
polityki: „Nie wojowad inaczej jak w koalicji”, jest dla mnie jesieo 1935 roku. Wtedy Anglia jest
bezwzględnie przeciwna zaborowi Abisynii przez Włochy. Ma nad Włochami bezwzględną przewagę
militarną. Może Mussoliniemu z łatwością odciąd drogę do Etiopii Ma flotę morską kilkakrotnie
silniejszą od floty włoskiej; ma obydwa wyjścia z Morza Śródziemnego w zasięgu swoich dział. A
jednak Anglia chce walczyd z Mussolinim wyłącznie i jedynie jako mandatariusz Ligi Narodów. Gdy
Francja odmawia tu Anglii swojej pomocy, Anglia się cofa.

Jedynie wojny kolonialne, jedynie wojenki prowadzi Anglia sama, do wojny poważnej Anglia nie
wstępuje inaczej, jak tylko po sformowaniu odpowiedniej koalicji politycznej.

I oto przychodzi rok 1938, Anglia jest zagrożona, i gdzież ta koalicja?

Francja? - Z Francją łączą Anglię różne układy sojusznicze. Ale nie jest to Francja roku 1914,
bohaterska, zdolna do ofiar bez kresu. - W 1938 roku i później we Francji panuje pacyfizm, strajki w
zakładach przemysłu zbrojeniowego, całkowita niechęd do wojny.

Ameryka? - Anglia wie dobrze, że Ameryka w ostateczności zawsze ratowad będzie Wielką Brytanię i
na to liczy, to ją w 1940 roku napawa otuchą. Ale Anglia wie, że Ameryka tak łatwo do wojny nie
wejdzie. Opinię amerykaoską do wojny trzeba rozhuśtad. W czasie pierwszej wojny światowej
Ameryka spóźnia się ze swoim wystąpieniem; tak samo w czasie drugiej wojny światowej Roosevelt
przesyła rządowi francuskiemu zachętę do dalszej walki, ale nie pozwala tych swoich pism ogłaszad
publicznie, ponieważ uważa, że w nich przekracza swe uprawnienia konstytucyjne.

Toteż cała memuarystyka polityczna angielska z okresu 1938-1939 i cała dotychczas ogłoszona
korespondencja dyplomatyczna tych czasów zajęta jest jednym, jedynym tematem: Rosja, Rosja i
Rosja; wypełniona jest zagadnieniem, jak odwrócid uderzenie Hitlera od Wielkiej Brytanii i jak je
zwrócid na Rosję.

W pierwszym tomie swoich pamiętników wojennych Churchill zamieszcza wspomnienie z dnia 26


września 1938 roku.

„Kiedy powróciłem do swego mieszkania w Morpeth Mansions, spotkałem tam piętnaście osób.
Wszystko to byli konserwatyści: lord Cecil, lord Lloyd, sir Edward Grigg, sir Robert Horne, p. Boothby,
p. Bracken, p. Law. Wszyscy byli bardzo podnieceni i wszyscy mieli tylko jedną myśl w głowie:
„Konieczna jest nam pomoc Rosji”. Byłem pod wrażeniem tej siły przekonania, stwierdzającej, jak
daleka jest im w tej chwili jakakolwiek idea klasowa lub interes partyjny czy ideologiczny...”

Oczywiście, jeśli ci konserwatyści mówili o „pomocy rosyjskiej”, to nie dlatego, że sami chcieli
wojowad, ale żeby uderzenie Hitlera odwrócid na Rosję.

Należy przecież dodad, że wszyscy wtedy wiedzieli, iż pierwsze uderzenie Hitlera będzie
śmiercionośne. Hitler posiadał wtedy siły lotnicze równe siłom lotniczym Anglii, Francji i Ameryki
razem wziętym. Można było mied nadzieję, że wojna całego świata przeciw Hitlerowi będzie przez
niego przegrana, lecz nie można było mied żadnych iluzji, że przeciwnik zaatakowany w pierwszej linii
przez Niemcy będzie rozbity, tak zresztą jak się później stało z Polską, Norwegią i Francją.

Plan wojenny, aby Rosja ściągnęła na siebie to uderzenie i żeby Anglia potem już miała do czynienia
wyłącznie z Niemcami osłabionymi, nie był planem, który by mógł wtedy Anglikom nie przyjśd do
głowy.

Zaczynają się więc rozpaczliwe i kunsztowne próby i dyplomatyczne manewry wciągnięcia Stalina do
wojny.

Oto jedna z tych prób:

Dnia 21 marca 1939 roku ambasador Wielkiej Brytanii w Warszawie, sir Howard Kennard, wręcza
memorandum proponujące wydanie wspólnego komunikatu w sprawie agresywnej polityki Niemiec.

W dniu 30 marca w czasie rozmowy tego ambasadora z polskim ministrem spraw zagranicznych
sekretarz ambasady, Hankey, przyniósł instrukcję swego rządu, zapytującą, czy rząd polski nie
widziałby przeszkód do złożenia przez rząd brytyjski deklaracji zawierającej gwarancję brytyjską na
wypadek jakiejś akcji, która by zagrażała niepodległości Polski i której rząd polski chciałby się
przeciwstawid w imię zasadniczych interesów paostwowych

W dniu 31 marca istotnie Chamberlain złożył w Izbie Gmin taką deklarację, w której po wspomnieniu,
że prowadzi się narady z różnymi rządami i że nie traci się nadziei na pokojowe rozwiązanie,
oświadczył, co następuje:

Aby całkowicie wyjaśnid stanowisko rządu Jego Królewskiej Mości przed tym, nim te konsultacje
zostaną zakooczone, czuję się zobowiązany już teraz powiadomid Izbę, że w międzyczasie, w razie
jakiejkolwiek akcji zagrażającej wyraźnie niepodległości polskiej i której rząd polski uważałby za
konieczne przeciwstawid się swymi silami paostwowymi, rząd Jego Królewskiej Mości będzie się
uważał za zobowiązanego do dania Polsce pomocy wszelkimi środkami.

Ta „gwarancja”, która nas wtedy tak ucieszyła, była zwyczajem angielskim umyślnie mętna i źle
sprecyzowana i w żadnym wypadku nie chroniła nas przed inwazją Niemiec. Wielka Brytania nie
miała wtedy potrzebnych sił wojskowych, aby się takiej inwazji przeciwstawid. Był to pod tym
względem czek bez pokrycia.

Ale myśmy wtedy myśleli, że Wielka Brytania upatrzyła sobie nas na sojusznika wojennego.

Na pozór nie byłoby w tym nic dziwnego: mieliśmy 30 dywizji piechoty, które według planów
mobilizacyjnych mogły się przeistoczyd w 80 dywizji. Była to siła ogromna, zważywszy, że Francja w
1939 roku przeciwstawiła Niemcom niecałe 100 dywizji. Żołnierz nasz był doskonały, co później
stwierdził wróg i co twierdzą wszystkie pamiętniki oficerów niemieckich z Guderianem na czele.
Oficer niższego stopnia także był dobry, a że nasz sztab generalny był zdaniem Anglików (raport
Ironside) do niczego, o tym wtedy nie wiedzieliśmy.

Ale jest jeden argument, który całkowicie uniemożliwia przypuszczenie, że Anglicy szukali w nas
sojusznika wojennego.

Gdyby tak było, to Anglicy natychmiast po swojej gwarancji pompowaliby w nas gotówkę -
pompowali i pompowali. Anglicy bardziej niż jakikolwiek inny naród na świecie doceniają słusznośd
słów przypisywanych Napoleonowi: do przygotowania wojny trzeba trzech rzeczy: pieniędzy,
pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy. Anglicy są hojni dla swoich sojuszników. Z ogłoszonej niedawno
korespondencji Churchill-Stalin wynika, że Rosjanom po wybuchu wojny w 1941 roku Anglicy wysyłali
samoloty i tanki nawet kosztem siły wojennej własnych wojsk; dopiero w miarę zwycięstw rosyjskich
nad Hitlerem zaniechali tego rodzaju postępowania. Kiedy potrzebny był Anglikom korpus Andersa,
to potrafili na niego wydawad miesięcznie kilka milionów funtów. Wtedy w 1939 roku, w obliczu
straszliwie niebezpiecznej dla nich inwazji Hitlera na Anglię, nie wypłacili nam nawet tych pięciu
milionów funtów, do których się zobowiązali, lokując jednocześnie tegoż lata w Chinach 500
milionów funtów szterlingów.

Gwarancja niepodległości dana nam w roku 1939 była tylko instrumentem w zwróceniu uderzenia na
wschód. Była wypowiedziana w nadziei, że Hitler uderzy na Polskę zamiast na Holandię i Belgię, jak to
było w jego zamierzeniach, z łatwością nas pokona, że bagnety jego żołnierzy zetkną się z bagnetami
armii rosyjskiej i że z tego zrodzi się nieunikniony szok i konflikt.

Proces norymberski prześwietlił politykę Hitlera, niczym aparat Roentgena. Z tego procesu widad, że
pomimo nacisku na Lipskiego w koocu 1938 roku, pomimo nacisku na Becka w styczniu 1939 roku w
Berchtesgaden, pomimo nacisku Ribbentropa w Warszawie dwa tygodnie później, Hitler do momentu
„gwarancji” angielskich ani przez chwilę nie myśli o zaczynaniu wojny przez uderzenie na Polskę. Tak
zwany „plan biały” jest normalnym wariantem wojennym normalnie opracowanym przez sztab
generalny. Dopiero po „gwarancji”, i to natychmiast po gwarancji, Hitler postanawia rozpocząd wojnę
od nas.

Już w dniu 3 kwietnia 1939 roku, a więc w trzy dni po oświadczeniu Chamberlaina, Hitler wydaje
„nowe rozkazy”. Dyplomacja brytyjska dążąca do wywołania zwrotu w strategii Hitlera odnosi w tym
dniu swój wielki triumf. Hitler wydaje rozkaz opracowania ścisłego rozkładu godzin do „planu
białego” i nakazuje liczyd się z tym, że wojna z Polską może wybuchnąd w każdej chwili, począwszy od
dnia 1 września 1939 roku.

Potem nastąpiła mowa Hitlera z 28 kwietnia, w której oskarżał on Polskę o zerwanie paktu nieagresji
z Niemcami.

Następnie ma miejsce tajna konferencja Hitlera w dniu 23 maja; kości rzucone, kierunek niemieckiej
agresji na Polskę jest postanowiony.

W dniu 30 marca 1946 roku na posiedzeniu Sądu Norymberskiego na pytanie Horna odpowiada
Ribbentrop.
Pytanie: ... Sześd miesięcy później przyszła wojna z Polską. Jakie były przyczyny decydujące, które
wywołały ten konflikt?

Odpowiedź : Zeznawałem wczoraj na ten temat. Czynnikiem decydującym była gwarancja angielska
dana Polsce.

Podobne jest stanowisko angielskiego prokuratora w procesie norymberskim, sir Hartley Shawcrossa,
uwidocznione w tomie III na str. 132 stenogramu rozprawy.

Mówiąc o konferencji z 23 maja 1939 roku, na której wojna z Polską jest przez Hitlera tak dobrze jak
postanowiona, prokurator z ramienia Wielkiej Brytanii powiada:

- Na konferencji tej Anglia została uznana - i ja to podkreślam z dumą - za najniebezpieczniejszego


wroga Niemiec.

I zaraz cytuje słowa Hitlera z tej konferencji:

- To Anglia jest siłą działającą przeciwko Niemcom i naszym celem jest obalid ją na kolana.

Innymi słowy, na procesie norymberskim zarówno oskarżenie, jak oskarżeni stwierdzają, że napaśd
Hitlera na Polskę w dniu 1 września 1939 roku był to pierwszy akt wojny z Anglią. Nie Anglia nas
broniła, lecz my w najgorszych dla siebie warunkach broniliśmy Anglii

Stalin obronił jednak swój kraj przed wepchnięciem go na plan pierwszy wojny z Hitlerem, wtedy
kiedy Hitler był najsilniejszy i najlepiej przygotowany. Stalin odrzucił Anglikom ich piłkę tenisową. Oni
chcieli, by Stalin wojował pierwszy, on odrzucił im to pierwszeostwo. Potem gdy Rosja znajduje się w
sytuacji ciężkiej, Anglia zwleka z utworzeniem drugiego frontu walk w Europie.

W dniu 25 sierpnia, dwa dni po zawarciu układów rosyjsko-niemieckich, podpisany został układ
sojuszniczy pomiędzy Wielką Brytanią a Polską. Dołączony został do tego protokół tajny. Anglicy nie
dotrzymali nam tego układu, nie wykonali najważniejszego w nim art. 7. Nie dotrzymali także
protokołu tajnego. Tekst tych układów przytoczę, gdy dojdę do kooca drugiej wojny światowej.
Zwłaszcza protokół tajny mało jest znany społeczeostwu polskiemu.

Stosunki pomiędzy Niemcami a Rosją, zaraz po wybuchu wojny, wywołują w Anglikach dwa uczucia:

Szkoda, że Rosjanie zawarli z Niemcami pakt o nieagresji - dobrze, że Rosjanie stanęli na linii Curzona.
Pakt o nieagresji - myślą i mówią Anglicy - oddala nas od chwili, w której Stalin wstąpi do wojny z
Hitlerem Zajęcie terytoriów po linię Curzona przyspiesza starcie rosyjsko-niemieckie.

W nieco zawoalowanej formie to samo powiedział Churchill przez radio w dniu 1 października 1939
roku, jako członek gabinetu Chamberlaina. - „Rosja na zimno prowadzi politykę dyktowaną jej przez
jej interes narodowy. (...) Ale zajęcie tej linii przez Rosjan było dla nich koniecznością ze względu na
bezpieczeostwo Rosji wobec nazistowskiej groźby. W każdym razie linia tam jest, gdzie jest, i został
stworzony front, którego Niemcy nazistowskie nie śmią zaatakowad.”

Wreszcie mogą byd ciekawe dla polskiego czytelnika uwagi, które czyni Churchill w drugim tomie
swoich pamiętników wojennych na str. 223, o postępowaniu politycznym Szwecji:
„Szwedzi posiadali dobrą armię, mogli z łatwością wejśd do Norwegii, mogli uprzedzid Niemców w
zajęciu Trondheim, a my mogliśmy z nimi wówczas z łatwością nawiązad kontakt Ale jakim byłby w
takim razie los Szwecji w miesiącach następnych Zemsta Hitlera zaciążyłaby nad tym krajem...
Szwecja miała więc do wyboru albo neutralnośd, albo niewolę. Nie można Szwedów ganid za to, że
nie zachowali się tak, jak my na naszej wyspie...”

Cytuję ten przykład jako dowód, że rozumowanie angielskie jest inne od naszego. Anglicy zawsze
rozważają konsekwencje każdego czynu politycznego. Sądzę, że mają rację.
TAJNY MEMORIAŁ GENERAŁA SIKORSKIEGO

1
Kapitulacja Francji w czerwcu 1940 roku wywołała wstrząs nerwowy w narodzie polskim, i
naród polski z radością, nadzieją i wdzięcznością przyjął wiadomośd, że Anglia walczy dalej.
Każda podróż aeroplanem nad morzem ma w sobie coś, co zbliża człowieka do wieczności, do
kosmosu, do wielkości. Generał Sikorski w dniu 18 czerwca wylatuje w towarzystwie p. Józefa
Hieronima Retingera do Londynu. Musi mied świadomośd, że wiezie razem z sobą siłę uczucia
polskiego dla Anglii, a uczuciowa siła narodu, chociażby wynikająca z najbardziej błędnych założeo,
zawsze jest siłą ogromną.

2
Anglicy z miejsca roztoczyli tkliwą opiekę nad osobą generała Sikorskiego, manifestując
zresztą, tak dobrze jak umieli, swe sympatie do wszystkich Polaków. Prezydent Raczkiewicz
przyjechał do Londynu okrętem i koleją. Na peronie oczekiwał go król Jerzy VI. Churchillowi z
ust nie schodziły słodycze, gdy z nami rozmawiał, lub o nas pisał. Ten znakomity wódz narodu
angielskiego podczas wojny, wielki mąż stanu, wielki pisarz-publicysta, w pierwszym tomie swoich
pamiętników po drugiej wojnie światowej na str. 330 napisał jednak:

Historia Europy ma swoją tragiczną tajemnicę, właśnie Polaków, którzy indywidualnie są zdolni do
heroizmu i posiadają cnoty waleczności i wdzięku, a którzy wykazują w swym życiu paostwowym
niedostatki nieuleczalne. Wspaniali w rewolcie i w czasie klęski, stają się nikczemni i nędzni w chwili
zwycięstwa. Odważni z odważnych są częstokrod kierowani przez podłych pomiędzy najpodlejszymi...

Będę miał sposobnośd mówid o Polakach, o bankructwie ich przygotowao i planów wojennych, o
arogancji i błędach ich polityki, o straszliwych rzeziach i nieszczęściach, na które zostali skazani przez
wariactwa swej polityki.

Ciśnie się na usta odpowiedź, że największym wariactwem w polityce polskiej była wiara, iż Anglicy
dotrzymają nam układów, które z nami zawarli, i że rzezie i nieszczęścia, których doznaliśmy, były
skutkiem angielskiej prowokacji Nigdy w swoich pamiętnikach nie użył Churchill w stosunku do
Niemców czy innych wrogów wyrazów tak obraźliwych, jak w stosunku do nas. Ale tak się złożyło, że
przytaczam te jego słowa, aby wskazad, że zarówno jawni, jak i obłudni nasi nieprzyjaciele nie
zaprzeczają nam waleczności, odwagi, wielkości w nieszczęściu.

Relacje oficerów niemieckich o kampanii wrześniowej głoszą stale o „zawziętych walkach”, o


„ciężkich bojach” świadczy to dobrze o bitewności naszego żołnierza. Miłośd ojczyzny w Polsce jest
niewątpliwie większa niż u innych narodów, i wielkim darem dla Anglii było to, że naród polski nie
umiejący rozumowad w sposób polityczny, a oślepiony wypadkami jak błyskawicami, swoją miłośd
ojczyzny bezsensownie utożsamił z miłością i wiernością wobec Anglii.

Raz jeszcze: Sikorski wiózł wielki prezent dla Anglików, jadąc aeroplanem w towarzystwie Retingera.

3
Byłem świadkiem wielu wypadków, które opisuję, ale nie o wszystkim mogłem wiedzied
dokładnie, zwłaszcza że niektóre rzeczy były ukrywane nie tylko przed członkami Rady
Narodowej, ale nawet przed ministrami. To, co poniżej opowiem o memoriale gen. Sikorskiego
z 19 czerwca 1940 roku, słyszałem z ust gen. Sosnkowskiego, Augusta Zaleskiego - ówczesnego
ministra spraw zagranicznych i wreszcie Edwarda hr. Raczyoskiego, ówczesnego ambasadora
Rzeczypospolitej przy dworze Świętego Jakuba.
Według tych informacji generał Sikorski w dwanaście godzin po przybyciu do Londynu złożył rządowi
brytyjskiemu memoriał wskazujący na koniecznośd dogadania się z Rosją i utworzenia wojska
polskiego po stronie Rosji.

Rząd polski uznał ten memoriał pod wpływem ministra Zaleskiego za niewłaściwy i niezręczny.
Ambasador Raczyoski otrzymał polecenie wycofania tego dokumentu. Brytyjski minister spraw
zagranicznych, oddając mu te papiery, powiedział uprzejmie:

- A to dobrze się stało, bo nie zdążyłem jeszcze tego przeczytad.

Fakt wręczenia samego memoriału nie budzi wątpliwości, bo pamiętam na Radzie Narodowej
dyskusję na jego temat. Oczywiście treśd memoriału była generałowi Sikorskiemu sugerowana przez
Retingera, który wiedział, jak dalece zainteresowania Anglików kręcą się dokoła wprowadzenia Rosji
do wojny, i obawiał się, że rząd polski w Londynie może byd otoczony nieufnością, gdyby miał
charakter antyrosyjski.

Dopiero po wojnie, z wydanej w 1945 roku przez „Czytelnik” broszury pt. „Zmierzch Londynu” p.
Stefana Litauera, dowiedziałem się, że generał Sikorski złożył Anglikom podobnej treści filorosyjski
memoriał już w listopadzie 1939 roku i że współpracował z tym pierwszym memoriałem sam p.
Stefan Litauer.

„Wszystko to byd może” - jak powiada stary Krasicki; generał Sikorski był człowiekiem wyjątkowo
impulsywnym i łatwo było go popchnąd w kierunku jakiejś błyskotliwej koncepcji, która obiecywała
powodzenie. Jednak w istnienie tego listopadowego memoriału pisanego przez p. Litauera w imieniu
generała Sikorskiego z różnych względów nie bardzo mi się chce wierzyd.

Generał Sikorski przeżył jednak na wstępie swego urzędowania w Anglii poważny kryzys, określany
przez jego zwolenników „sanacyjnym zamachem stanu”. Oto Prezydent Raczkiewicz udzielił mu
dymisji ze stanowiska premiera, pozostawiając go w charakterze Wodza Naczelnego, a premierem
mianował p. Augusta Zaleskiego.

Nie byłem w tym czasie w Londynie, gdyż razem z kilkoma innymi członkami Rady Narodowej
pozostałem we Francji, i stąd całą tę sprawę znam z opowiadao tychże osób, które powyżej
wymieniłem, jak i innych, np. Łukasiewicza, Kościałkowskiego, ale także Mikołajczyka, Liebermana i
Strooskiego. Także z samym generałem Sikorskim rozmawiałem na ten temat. Sądzę więc, że się nie
pomylę w swojej relacji.

Decyzję Prezydenta Raczkiewicza wywołał nacisk pewnych osób z byłego obozu rządzącego w Polsce,
a zwłaszcza memoriał ambasadora Łukasiewicza, którego, niestety, nie mogę odszukad w swoich
papierach. Sikorski w tym memoriale był oskarżony o zaprzepaszczenie wojska, złota, skarbów
wawelskich oraz - o ile pamiętam - również o ten memoriał retingerowski. Decyzja Prezydenta
Raczkiewicza była oczywiście połowiczna i mało konsekwentna, gdyż wiadomo było, że Wódz
Naczelny Sikorski nie da sobie odebrad stanowiska premiera. Toteż u nowego premiera Zaleskiego
zjawiło się kilku oficerów, między innymi płk Klimecki i Krubski, z ostrymi groźbami i żądaniem, aby
się wycofał z urzędu, na który był przez Prezydenta powołany. Zaleski jednak oficerów i ich gróźb się
nie przestraszył i dał im odpowiedź odmowną.
Ale zadziałał tutaj generał Kazimierz Sosnkowski. Był on największą powagą wśród oficerów i w ogóle
otoczony był nimbem następcy Piłsudskiego. Poza tym, jak wiemy, był następcą Prezydenta
Rzeczypospolitej. Zadzwonił kilka razy telefon pomiędzy Strooskim i Sosnkowskim i ci dwaj ludzie
zaklajstrowali sytuację w ten sposób, że przywrócili stan poprzedni, to znaczy, że generał Sikorski
nadal pozostał i Wodzem Naczelnym, i premierem.

Mówiono o interwencji brytyjskiej na korzyśd generała Sikorskiego. Mnie w tej sprawie Prezydent
Raczkiewicz w rozmowie prywatnej powiedział, że dopiero po załatwieniu kryzysu ambasador
brytyjski wyraził radośd z tego powodu, ale że w czasie krótkotrwałego zresztą kryzysu żadnej
oficjalnej interwencji nie było.

Zaleski wymógł, aby Prezydent udzielił mu oficjalnej dymisji ze stanowiska premiera i żeby Sikorski
był na nowo mianowany, a nie tak, jak by tego chciał Sikorski, że to wszystko było złym snem, że to
się wszystko nie liczy. Akty były wymienione, lecz nie ogłoszone w prasie. Fakt, że Sikorski otrzymał
dymisję, pozostał tajemnicą.

Ale ten kryzys pozostawił po sobie spuściznę, która zanudzała i zamęczała nas wszystkich na
emigracji. Pozostawił „interpretację”, którą z zapałem, z namiętnością, z temperamentem
interpretowali wszyscy dalej i dalej. Generał Sikorski zarzucił Prezydentowi, z którym postępował
zresztą zawsze bardzo obcesowo, bardzo niegrzecznie - ton wobec własnego Prezydenta miał zawsze
o wiele mniej grzeczny niż wobec cudzoziemskich premierów - że dymisja, której mu udzielił, była
niekonstytucyjna, bo niezgodna z pacta conventa paryskimi, iż Prezydent nie będzie korzystał ze
swoich uprawnieo bez porozumienia z premierem. Oczywiście Prezydent Raczkiewicz, jak o tym
pisałem w artykule pt. „Spór konstytucyjny”, wykazał bardzo mało charakteru, godząc się na te pacta
conventa, a teraz znów w sposób grzeczny i ustępliwy tłumaczył, że przecież nigdy nie będzie miał
Prezydent prawa zmieniad premiera i wyznaczad jego następcy, kiedy na to trzeba będzie otrzymad
zgodę ustępującego premiera. W sukurs Prezydentowi przyszedł najzajadlejszy z antypiłsudczyków,
Herman Lieberman, który napisał list zawiły i aprawniczy w najwyższym stopniu, w którym bez
żadnego związku z literą konstytucji powiadał, że nikt praw Prezydenta nie kwestionuje, ale
Prezydent powinien przed nominacjami premierów wysłuchad przedstawicieli stronnictw, aby się
dowiedzied, jaka w tej sprawie jest opinia kraju. Cały list dla każdego prawnika pozbawiony był
jakiegokolwiek sensu, ale ten „List Liebermana”, akceptowany przez wszystkie stronnictwa, w tym
także przez Bieleckiego, stał się naszą nową emigracyjną konstytucją, w której to interpretacji, jak już
powiedziałem, wyżywali się wszyscy.

Lieberman zresztą na Radzie Narodowej powiedział: „Jest Prezydent, jest Rada Narodowa, jest rząd,
ale nie ma konstytucji, bo konstytucja kwietniowa nie obowiązuje”. - „Protestuję” - odezwałem się z
miejsca. - „Wolno panu - odpowiedział mi Lieberman, który wtedy przewodniczył - zabrad głos i
wypowiedzied swe zdanie, ale nie przyjmuję do wiadomości paoskiego protestu.” - „Właśnie nie będę
zabierał głosu, a tylko protestuję, ponieważ my wszyscy, a w tej liczbie także pan, jesteśmy tu
powołani na podstawie konstytucji” - odpowiedziałem

W dniu 13 maja 1941 roku pewna ilośd członków Rady Narodowej udała się na nabożeostwo żałobne.
Wtedy Lieberman postawił wniosek, aby ich za nieobecnośd na posiedzeniu Rady, które było
wyznaczone właśnie na ten dzieo, ukarad grzywną 25 funtów.
Poważniejszym człowiekiem od tych polityków był Józef Hieronim Retinger. W Wielkiej Brytanii
wywiad ma inny charakter niż na kontynencie. Byd członkiem wywiadu to zaszczyt, to wyróżnienie
towarzyskie. Retinger nigdy nie ukrywał, że w tym charakterze z ramienia Anglików jeździł do wodza
powstaoców marokaoskich Abd El Krima, że w tym charakterze bawił w Meksyku za czasów, kiedy w
tym kraju walczono z katolicyzmem i palono kościoły. Był on autorem memoriału generała
Sikorskiego, o którym mówiliśmy, potem był pierwszym naszym chargé d'affaires w Rosji, zanim tam
jeszcze przyjechał wspaniały ambasador Kot, potem już po wojnie pełnił wiele funkcji na terenie
międzynarodowym, był także w Warszawie przed powstaniem. Był to człowiek niepospolicie odważny
i muszę przyznad, że budził we mnie zawsze większy szacunek niż inni ludzie, których zwalczałem.
Prasa angielska pisała wielokrotnie, że Retinger to Żyd polski, on tego nigdy nie prostował, podczas
kiedy to nie było prawdą; pochodził z katolickiej rodziny krakowskiej. Oczywiście on, i tylko on,
mógłby nam opowiedzied autorytatywnie o rzeczywistym stosunku Anglii do nas za czasów II wojny
światowej.
ROZKAZ GENERAŁA SOSNKOWSKIEGO

Dla Polaków wojna to coś w rodzaju pojedynku na pistolety dwóch ludzi honoru, otoczonych
gromadką sekundantów w sztywnych kołnierzykach i przy udziale chirurga. Tak jak człowiek honoru
nie powinien nic takiego zrobid, co by wskazywało, że boi się pojedynku, tak naród powinien ciągle
demonstrowad, że nie cofnie się przed wojną. Dla Anglików wojna to obrona narodowych interesów,
o ile to możliwe, za pomocą przelewania cudzej krwi, wystawianie na niebezpieczeostwo innych
krajów. Right or wrong - my country.

Dla Polaków polityka zagraniczna to scena obrotowa dla deklamacji Słowackiego i innych wieszczów.
Zdarza się, że scena się obróci, reżyseria i gwiazdory wyjadą, jeśli nie na Berdyczów, to na Zaleszczyki,
a dzieci, dziewczęta nieletnie z nieporównanym heroizmem pójdą w „bój bez broni”, będą
rozstrzeliwane, masakrowane, mordowane.

Dla Anglii pojęcie „bój bez broni” nie istnieje, a gdyby istniało, miałoby charakter niepoważny,
komiczny, coś jak gdyby ktoś zapewniał, że będzie latad, chod nie ma samolotu.

Z tej różnicy w poglądach na wojnę i politykę historyczną wynikały różnice w ocenie genezy drugiej
wojny światowej. Nie ma publicysty angielskiego, który by po wojnie nie przyznawał, że „gwarancja”
angielska, dana nam w dniu 21 marca 1939 roku, była brytyjskim manewrem dyplomatycznym w.
obronie brytyjskich interesów narodowych. Natomiast Polacy zupełnie, na serio wierzyli, że to Anglia
przez dobrod serca, przez sympatię dla nas, przez idealizm chciała nas ratowad całkiem
bezinteresownie.

Na konferencji prasowej w Londynie jesienią 1940 roku minister Strooski wyraził się, że Wielka
Brytania walczy w obronie własnych i naszych interesów narodowych. To i tak było nieprawdą, bo
Wielka Brytania ani na chwilę nie walczyła w obronie naszych interesów narodowych, a tylko i
wyłącznie swoich własnych Ale oto spośród obecnych podniósł się z miejsca jeden pisarz, poeta i
dramaturg pierwszej klasy, i dał wcieranie Strooskiemu na całego. Oświadczył, że przez Strooskiego
przemawia ciasny i przyziemny nacjonalizm, wprost coś w rodzaju zgniłego prowincjonalizmu.
Minister Strooski - grzmiał ten pisarz jak najbardziej szczerze - nie jest w stanie zrozumied tego, że
jesteśmy świadkami wielkiego zrywu idealizmu w Wielkiej Brytanii w obronie swobody, w obronie
człowieka, w obronie praw człowieka do wypowiadania swobodnie myśli itd., itd. Wielka Brytania nie
może ścierpied - pouczał Strooskiego ów pisarz warszawski - żeby jakikolwiek naród znalazł się
kiedykolwiek w niewoli.

Muszę przyznad, że wśród naszych mężów stanu, których chętnie bym nazwał mężykami stanu,
jeden, jedyny generał Sosnkowski rozumiał sytuację w sposób inteligentny. Ciągle wszystkich
przestrzegał przed deklamacjami o bezinteresowności Anglików i o wdzięczności, która się im z naszej
strony rzekomo należy.

Teraz przytoczę dwa zdania początkowe z rozkazu gen. Sosnkowskiego z dnia 1 września 1944 r.:

„Żołnierze Armii Krajowej!

Pięd lat minęło od dnia, gdy Polska wysłuchawszy zachęty rządu brytyjskiego i otrzymawszy jego
gwarancje, stanęła do samotnej walki z potęgą niemiecką”.
A więc nie Anglia nas ratowała, jak twierdzono naiwnie i wbrew naszym interesom narodowym, lecz
Anglia nas do wojny popchnęła.

Pisałem zaraz po wydaniu tego rozkazu: „Rozkaz ten, pisany polszczyzną jakby kutą i rzeźbioną przez
Wyspiaoskiego, powiedział: bijemy się, bośmy swego czasu od was otrzymali gwarancje. Wy ich nie
dotrzymujecie. Po wielu latach padkania politycznego nareszcie zdobył się ktoś na właściwy ton i na
powiedzenie prawdy”.

Odezwa generała wywołała oburzenie na niego, że „obraził Anglików”. Opowiadano, co zresztą było
kłamstwem, że ambasador brytyjski zrezygnował ze stanowiska w znak protestu, że Sosnkowski
pozostaje na stanowisku Wodza Naczelnego. Oburzenie, względnie krytykę Sosnkowskiego w związku
z jego słusznym i pięknym rozkazem wypowiadało wiele, wiele... osób, których tu nie wymienię przez
... rycerskośd. Od tych objawów lokajstwa i braku godności narodowej jeszcze dla mnie były
obrzydliwsze dowody głupoty całkowitej, gdy niektórzy ludzie - i to między innymi nawet dawni
piłsudczycy - tłumaczyli mi, że Sosnkowski swoim rozkazem pomniejszył „polski wkład do wojny”.
Tym głąbom naprawdę się zdawało, że świat wojuje z Niemcami na nasze hasło i że zaczął wojowad w
naszej obronie.

Zaczął się oczywiście polski, angielski i angielsko-polski nacisk na Prezydenta Raczkiewicza, aby dał
dymisję Sosnkowskiemu. Według konstytucji Prezydent mianuje Naczelnego Wodza na własną
odpowiedzialnośd i bez kontrasygnaty premiera. Ale Raczkiewicz był słabym człowiekiem i istotnie w
miesiąc po wydaniu rozkazu udzielił Sosnkowskiemu dymisji ze stanowiska Naczelnego Wodza w dniu
30 września 1944 roku i Sosnkowski wyjechał do Kanady.

Wśród ataków prasowych polskich, które wówczas wywołał „rozkaz” Sosnkowskiego, nie zabrakło
insynuacji, że ten rozkaz ja redagowałem. Było to oczywiście nieprawdą, zresztą każdy wnikliwy
znawca stylu nie dojrzy w pięknej i ozdobnej prozie „rozkazu” jakichkolwiek śladów mej maniery
pisarskiej. Natomiast była chwila, kiedy adiutant generała Babioski telefonował do mnie, że chciałby
ten „rozkaz” jeszcze wstrzymad, nie wiem, czy dlatego, aby w nim coś poprawid, czy też w ogóle
wydania jego zaniechad, i wtedy zachowałem się jak swego czasu Goremykin wobec Mikołaja II -
powiedziałem, że swoją broszurę z tekstem „rozkazu” już rozwiozłem do sklepów i kiosków, co nie
było prawdą.

Generał Kazimierz Sosnkowski żadnym prawdziwym Wodzem Naczelnym polskich sił zbrojnych na
emigracji nie był. - To trudno i darmo. Z pojęciem Wodza Naczelnego wiąże się organicznie prawo i
możnośd wydawania rozkazów operacyjnych swemu wojsku, a tego prawa Wodzowie Naczelni na
emigracji byli pozbawieni i nawet nie wiedzieli, gdzie ich wojska będą posłane - dowództwo
operacyjne znajdowało się niepodzielnie w rękach brytyjskich. Natomiast przez wydanie swego
„rozkazu” generał Sosnkowski stał się wielkim publicystą, który zdobył się na powiedzenie prawdy
swemu narodowi
GENERAŁ DE GAULLE

1
Żałuję, że nie mam pod ręką tekstu i mogę tylko niedokładnie powtórzyd opowiadanie
Michała K. Pawlikowskiego o miłym rejwachu i zamieszaniu w Warszawie 1919 roku, kiedy
setki rodzin z dworów na Białejrusi znalazły się tutaj, szukając pomocy u krewnych, względnie
usiłując coś robid na własną rękę. Były kawiarnie i restauracje czasowo, lecz w uroczy sposób
obsługiwane przez ziemianki z Białejrusi których bracia byli w wojsku. Towarzystwo to nie rozpaczało
z powodu głupiej sytuacji, w której się znalazło, uważając ją za przejściową i maskaradową, paplało
wesoło i częściowo po - francusku, zapraszało i rozchwytywało francuskich oficerów bawiących
wówczas w stolicy. Dośd, że przyjaciel Pawlikowskiego, a mój starszy kolega z gimnazjum, ostatni
wraz z Zalutyoskim facecjonista litewski, Rudomina Dusiacki, zastał u jakiejś swej znajomej w ciasnym
mieszkanku na Nowym Świecie, na ostatnim piętrze, bodaj że w domu Strumiłły, kilku takich oficerów
w saloniku.

- Skąd pani wytrzasnęła tego ogromnego Francuza? - zapytał panią domu.

- Którego?

- Tego, który stoi i wachluje się uszami.

- Nieznośny pan jest To jest Francuz z bardzo dobrej rodziny. Nazywa się de Gaulle..

2
Ogromne uszy i wysoki wzrost oto, co zauważył Rudomina Dusiacki i co się rzeczywiście
rzucało w oczy przy pierwszym spojrzeniu. De Gaulle pozostanie jednak żywą odpowiedzią na
dręczące wszystkich filozofów pytanie: co może zrobid jeden człowiek?

W roku 1934 wydał de Gaulle, jako oficer służby czynnej, książkę pod tytułem: „W kierunku armii
zawodowej”. Interesował się głównie, wojskami motorowymi. Zwalczał koncepcję przydzielania
czołgów do korpusów i dywizji, chciał z wojsk pancernych robid wielką siłę ofensywną uderzającą we
wroga agresywnie w chwili wybuchu wojny.

Poglądy de Gaulle'a były świetnie uzasadnione. Ale jak wszędzie na świecie nie można zrobid
absolutnie nic świetnymi argumentami.

- Znam paoskie idee, chociaż niezupełnie je podzielam - najłaskawiej mu powiedział najuprzejmiejszy


p. Lebrun, Prezydent Republiki Francuskiej, który ich oczywiście nie znał ani był w stanie zrozumied.
Natomiast człowiek wybitnie inteligentny i miły, Leon Blum, obawiał się „armii zawodowej” ze
względów politycznych, ze względów walki wewnętrznej o władzę. Obaw tych nie mieli hitlerowcy.
Goering czytał pisma de Gaulle'a o motoryzacji, o strategicznym znaczeniu armii czołgów. Nie można
ustalid, czy istotnie przed de Gaulle'em Niemcy nie mieli tych samych wojskowych pomysłów, dośd że
w 1939 roku przeciwko Polsce, a w 1940 przeciwko Francji, Niemcy zastosowali wojnę, która jakby
wyszła ze stronic pism de Gaulle'a.

Sam de Gaulle uzyskał w roku 1940 poparcie premiera Reynaud, który go znał i był całkowicie pod
wpływem jego argumentów. De Gaulle dobiega wówczas pięddziesiątki, ale jest zaledwie
pułkownikiem i oto wbrew takiej względnie niskiej randze zostaje dowódcą większego oddziału
czołgów, z którym odnosi jedyne, jak się zdaje, zwycięstwo nad Niemcami w czasie ich majowej
inwazji na Francję.

Przez tegoż Reynaud zrobiony zostaje potem generałem brygady i podsekretarzem stanu w
ministerstwie wojny, którego ministrem jest sam Reynaud.

Już na tym stanowisku wykazuje zmysł władzy. Kiedy generał Weygand po klęsce 10 czerwca zapytuje
go ironicznie:

- Czy ma pan jakieś nowe propozycje?

- Rząd - odpowiada - nie występuje z propozycjami, lecz wydaje rozkazy. Mam nadzieję, że je wyda.

W tym miejscu możemy filozoficznie rozmyślad, co by było, gdyby de Gaulle miał pełnię władzy nad
Francją. Gdyby ją otrzymał w roku 1934 i gdyby rządził Francją, tak jak rządził później wolnymi
Francuzami w drugiej wojnie światowej (to znaczy, gdyby mógł robid, co chciał, bez ingerencji ze
strony Parlamentu i Rady Ministrów), to gotowiśmy przypuszczad, że Francja pokonałaby Hitlera.

Ale de Gaulle się łudzi, że Reynaud „wyda” odpowiednio twarde rozkazy Weygandowi, które zresztą
mogły już wtedy polegad wyłącznie na przeniesieniu rządu do Algierii i rozpoczęciu wojny zza morza,
jak to zresztą sam de Gaulle przyznaje. Reynaud, jak nas poucza niedyskretny publicysta francuski,
Pertinax, jest wówczas całkowicie pod wpływem swej kochanki, hrabiny de Portes, a ta jest
bezwzględnym zwolennikiem kapitulacji.

Dnia 13 czerwca de Gaulle jest obecny na konferencji, którą nazywa „straszliwą”. W chwili kiedy
wchodzi do pałacu prefektury w Tours, w której się ona odbywa, obrady są właśnie przerwane.
Reynaud otoczony jest przez Baudouina i Margerie. Anglicy spacerują po ogrodzie, naradzając się.
Anglicy - to znaczy Churchill, lord Halifax, lord Beaverbroock, sir Aleksander Cadogan. Rząd francuski
przed kilku minutami zapytał ich oficjalnie:

- Czy wbrew układowi z 28 marca 1940 roku, który wyłączał wszelkie zawieszenie broni bez zgody obu
stron, Anglia się zgodzi, aby Francja zapytała nieprzyjaciela, jakie by były warunki rozejmu dla Francji
wyłącznie?

Anglicy wracają. Churchill zabiera głos po - francusku:

- Widzimy - powiada - gdzie się znalazła Francja. Rozumiemy, że nie widzicie dla siebie wyjścia. Nasza
przyjaźo w stosunku do was jest niezmienna. W każdym razie bądźcie pewni, że Wielka Brytania nie
wycofa się z walki. Będziemy się bili do kooca, jakkolwiek, gdziekolwiek, chociaż pozostawicie nas
samych.

Churchill, potomek księcia Marlborough, jest przede wszystkim człowiekiem dumnym, dumnym ze
swej brytyjskości. Mówi spokojnie i nawet grzecznie, ale rozsadza go duma, że to właśnie on, jako
szef rządu Jego Królewskiej Mości, może wypowiedzied słowa tak godne.

De Gaulle pisze w swych pamiętnikach, że nie rozumiał Francji bez wielkości Francji. Rozumiemy
więc, że nazywa tę konferencję „straszliwą” i że jak prawdziwy romantyk nazywał także w tej chwili
Churchilla: „Artystą wojny”.
Ale oto Churchill staje się bardziej Anglikiem, gdy po tych słowach wspaniałych i wspaniałomyślnych
angielską zgodę na odstąpienie od układu z 28 marca 1940 roku uzależnia od francuskiej obietnicy, że
flota wojenna Francji będzie izolowana od Francji i że 400 lotników niemieckich, którzy w danej chwili
są jeocami francuskimi, będzie natychmiast przewiezionych do Anglii. To mu jest obiecane.

Należy tu stwierdzid, że nasz premier, generał Sikorski, nic nie wie o konferencji w Tours i o jej
przebiegu, a tylko jest przekonany, że Francuzi są górą w walce z Niemcami. Należy także stwierdzid,
że układ z 28 marca 1940 roku obejmował tylko Francję i Anglię, a nie Francję, Anglię i Polskę, jak by
należało.

Wreszcie możemy jeszcze stwierdzid, że jak Francuzi nie dotrzymywali Anglikom układu, który z nimi
podpisali, to prosili ich o zgodę na anulację. Anglicy w stosunku do układów, które z nami podpisali, a
potem nam nie dotrzymali, nawet nie myśleli robid takich ceremonii.

Po konferencji w Tours de Gaulle wyjeżdżą do Londynu dla obgadania jednak możliwości dalszej
wojny Francji z Niemcami, w oparciu o francuskie posiadłości za morzem, przede wszystkim Algierię.

O godzinie 9 wieczór 16 czerwca jest z powrotem we Francji, ale już w Bordeaux rozmawia z
premierem Reynaud i stwierdza, że w rządzie francuskim nie ma już chęci dalszej walki, i wobec tego
17 czerwca rano odlatuje brytyjskim aeroplanem do Anglii w towarzystwie generała Spearsa, który
potem będzie w stosunku do niego odgrywad rolę, którą płk Cazalet lub Józef Hieronim Retinger
odgrywał wobec generała Sikorskiego.

Przyjechawszy do Londynu, jak sam pisze w swoich wspaniałych pamiętnikach, czuł się jak człowiek
odosobniony, samotny, który stoi u brzegu oceanu i zamierza ten ocean przepłynąd wpław.

3
Po przybyciu do Londynu generał de Gaulle przemawia przez radio i przez to radio podejmuje
buławę wodza w dalszej wojnie Francji z Niemcami. Rząd francuski, na czele którego stoi już
marszałek Pétain, nie chce wojny w oparciu o zamorskie posiadłości. On, de Gaulle, wojnę tę
ogłasza.

Zawsze twierdzę, że największą rolę w polityce odgrywają nie plany świadome, lecz podświadomośd.
Łączą się więc z de Gaulle'em przede wszystkim te terytoria, które najdalsze są od jakiejś agresji
niemieckiej, ale które natomiast łatwo mogą byd zajęte przez Anglików.

Historia de Gaulle'a w czasie wojny inaczej wyglądała na łamach podziemnej prasy polskiej w czasie
okupacji hitlerowskiej, a zupełnie inaczej w pamiętnikach de Gaulle'a, których lekturę jak najusilniej
zalecam każdemu Polakowi, który cokolwiek chce rozumied z sytuacji politycznej drugiej wojny
światowej.

W tych pamiętnikach de Gaulle prawie na każdej stronicy opowiada o swoich zawziętych sporach z
Anglikami. Rola historyczna de Gaulle'a polegała na tym, że przez fakt swego istnienia i swej
działalności w Londynie uniemożliwia Anglikom zlikwidowanie, na rachunek własny, ogromnej ilości
zamorskich posiadłości francuskich

Dlaczegóż w takim razie Anglicy utrzymywali de Gaulle'a, dlaczegóż go się nie pozbyli? - zapyta
czytelnik.
Nie mogli się go pozbyd. Jego istnienie wpływało bądź co bądź na opinię francuską we Francji i
osłabiało Niemcy we Francji samej. Brutalna likwidacja de Gaulle'a była niemożliwa, byłaby rzuciła
naród francuski w stronę Deatów i innych quislingów francuskich, którzy chcieli, aby Francja
wojowała po stronie Niemiec. Ale de Gaulle w swoich stosunkach z Anglikami stale musi używad tego
rodzaju nacisku, tego rodzaju wymuszenia. Jego silny charakter, jego pogarda dla zewnętrznych
honorów, na które tak łasi są niestety wszyscy nasi generałowie, sprawiły, że swoją wojnę z Anglią
wygrał, że imperium francuskie ocalił, że pozostawił je do stracenia dopiero rządom IV Republiki
Francuskiej.

Zaczyna się współpraca de Gaulle'a z Anglikami od tragedii, od zdradzieckiego zniszczenia floty


francuskiej przez Anglików w Mars El Kerib, 3 lipca, o czym bardziej szczegółowo będę pisał dalej.

Oczywiście, stanęło w tej chwili przed de Gaulle'em pytanie: byd albo nie byd. Postanowił jednak
zostad i pracowad dalej.

4
Pierwsze terytorium, które się zgłosiło do de Gaulle'a, to jezioro Czad, na czele którego stała
osobistośd zupełnie wyjątkowa, p. Feliks Eboué, Murzyn i płomienny patriota francuski.

Do pierwszego okresu działalności de Gaulle'a w Anglii odnosi się także wyprawa na Dakar, dla
uzyskania dla Anglii złota... belgijskiego, a zwłaszcza polskiego. W Afryce bowiem znalazło się to złoto
Banku Polskiego, o którym wspomniałem, że je był przywiózł Matuszewski do Francji, a które Francuzi
bez wiadomości generała Sikorskiego wyprawili do Bamako w Dakarze.

Dla nas, Polaków, bardzo cenne są rewelacje de Gaulle'a w tej sprawie.

Pisze on na str. 100 t. I swoich pamiętników wojennych:

„Belgowie i Polacy życzyli sobie, mając do tego oczywiście wszelkie prawo, by złoto było im oddane, i
ja dałem odpowiednie zapewnienie zarówno p. Spaakowi, jak i p. Zaleskiemu. Ale Brytyjczycy, którzy
nie pretendowali oczywiście do żadnego prawa własności w stosunku do tego złota, chcieli jednak je
użyd na płacenie za swoje zakupy w Ameryce, utrzymując, że czynid tak będą w interesie koalicji.
Odrzuciłem to żądanie angielskie, mimo nalegao ze strony Spearsa, pomimo jego groźby, że Anglicy
odstąpią od projektowanej ekspedycji.”

O niezgodnym z siódmym przykazaniem stosunku Anglików do naszego złota będę jeszcze miał okazję
mówid nieraz.

Na razie jednak ekspedycja na Dakar się nie udaje i stanowi to drugą wielką po Mars El Kerib klęskę
de Gaulle’a. Dowódca floty brytyjskiej, który go eskortuje i wiezie, nie jest poddany jego rozkazom.
Według planów de Gaulle'a miał nastąpid desant żołnierzy Wolnej Francji w Dakarze i dokonanie
przewrotu przez przepędzenie władz Vichy. Tymczasem armaty Pétainowskie zaczynają strzelad do
eskadry brytyjskiej i ta nie widzi możliwości wysadzenia gaullistów.

5
Od samego początku współpracy de Gaulle'a z Anglikami starają się oni o drugiego jakiegoś de
Gaulle'a. Generał Cartroux ma byd przez nich wysłany do Kairu. Ale de Gaulle upomina się tu o
swoje kompetencje i generał Cartroux, aczkolwiek znacznie starszy i rangą, i wiekiem, nawet
powiedziałbym autorytetem wśród oficerskiego korpusu francuskiego, poddaje się pod rozkazy
świeżo mianowanego generała brygady. Prawdziwy patriota.
„Byłoby im bardziej wygodnie - pisze de Gaulle - mied Wolnych Francuzów jako element włączony do
wojska i do służb angielskich niż jako sojusznika ambitnego i żądającego zwrotu.”

„Intelligence Service - powiada także de Gaulle - która jest dla Anglików bardziej jeszcze pasją aniżeli
służbą, oczywiście nie zaniedbała wwiercenia swoich anten do Wolnej Francji, Używano w tym celu
ludzi o dobrych intencjach oraz takich, którzy tych dobrych intencji nie mieli.”

De Gaulle opowiada o różnych Incydentach na tym tle, w których musiał ingerowad w sposób nader
ostry i kategoryczny. Ten generał nie miał kompleksu niższości wobec codziennych nielojalności
swego sojusznika.

Wydawana w Londynie gazeta „France”, ukazująca się tam również w języku francuskim „Niezależna
agencja francuska” oraz propaganda przez radio pod hasłem: „Francuzi mówią do Francuzów”
zatrudniały obywateli francuskich, lecz nie były uzależnione od de Gaulle'a i władz, które powoływał,
ale od ministerstw brytyjskich Sytuacja była analogiczna do późniejszego: „Głosu wolnych Polaków”
w ramach „Wolnej Europy”.

Z dużą łatwością literacką opowiada nam o różnych stadiach nacisku, który był używany w stosunku
do jego osoby.

„Najprzód nacisk przez samych Francuzów, przez urzędników dyplomatycznych. Byli oni do tego
przyzwyczajeni - pisze de Gaulle - że Francuz nigdy nie mówi: nie. Słyszałem za swymi plecami szepty:
„Dokąd chce on nas zaprowadzid?” oraz stękania i zrzędzenia z powodu rzekomo dyktatorskiej formy
moich rządów.

Po użyciu tych wpływów wewnętrznych następował atak frontalny. Wytwarzała się koło mnie
próżnia. Żadnych konferencji ani korespondencji; żadnych wizyt ani śniadao. Sprawy pozostawały bez
załatwienia. Telefony się nie odzywały. Anglicy spotykani przypadkowo pozostawali zimni i
zagadkowi. Byliśmy zignorowani, jak gdyby karta aliansu, a nawet życia została odwrócona. W samym
sercu Anglii, zwartej i zdecydowanej, lodowate zimno nas otaczało.

Potem próba przełamania. Nagle zwoływana była uroczysta konferencja anglo-francuska. Wszystkie
środki były w robocie; wszystkie argumenty wypowiadane; wszystkie pretensje wymawiane;
wszystkie melodie wyśpiewywane. Aczkolwiek pomiędzy Anglikami na stanowiskach
odpowiedzialnych sztuka dramatyczna posiada różne stopnie doskonałości, tutaj każdy grał swoją
rolę jak aktor zawodowy. Z godziny na godzinę dłużyły się i zmieniały sceny patetyczne i wzruszające.

Jeszcze trochę czasu i następował epilog. Z różnych miejsc zaczynano wydawad sygnały odprężenia.
Pośrednicy przychodzili z wiadomościami, że widad zaszło jakieś nieporozumienie. Wysoko
postawieni ludzie zapytywali o moje zdrowie. Jakiś entrefilet w jakiejś gazecie pojawił się nagle.
Ukazywał się na światło dzienne angielski projekt załatwienia kwestii spornej, bardzo zbliżony do
tego, cośmy od razu proponowali. Warunki stawały się możliwe do przyjęcia, sprawa zostawała
prędko załatwiona, przynajmniej na pozór. Później stosunki się odnawiały, ale istota rzeczy
pozostawała we mgle. Bo dla Wielkiej Brytanii nie ma spraw przesądzonych”

6
Wielkie spory terytorialne pomiędzy Francją a Anglią, pomiędzy Francją a Ameryką zajmowały
de Gaulle'a. Aby się rozpatrzed w ich szczegółach, należy napisad osobną książkę. Tutaj
wymieomy tylko najważniejsze kraje, o które chodziło: Somali, Syria i Liban, Wyspa Świętego
Piotra koło Kanady, Madagaskar, Nowa Kaledonia.

De Gaulle w swej nieustępliwości czasami osiągał poziom Ludwika XIV. Nie darmo za młodu był pod
wpływem Maurrasa i Bainville'a.

Obiektywnie tłumaczy nam stanowisko Anglików: „Od sześddziesięciu lat konkurencja polityczna
Anglii, Francji i Włoch walczyła o źródła Nilu. Dziś Włochy były otwarcie w obozie nieprzyjaciela, a
Francja neutralna. Czyi nie należało załatwid sprawy źródeł Nilu zgodnie z interesami angielskimi,
zamiast cackad się z de Gaulle'em?”

Powyżej mówi się o źródłach Nilu, ale takie samo było podejście Anglików do innych terenów
kolonialnych francuskich. Gdyby nie de Gaulle, Anglia niewątpliwie okryłaby te terytoria swymi
skrzydełkami.

Specjalnie ostry zatarg pomiędzy de Gaulle'em a Anglikami miał miejsce na Bliskim Wschodzie. W
początkach maja 1941 roku Irak przyłączył się do sprawy niemieckiej i został zaatakowany przez
Anglików. Za zgodą rządu z Vichy Niemcy zaczęli Irakowi posyład posiłki poprzez terytorium Syrii. De
Gaulle rozpoczął walkę z wojskami francuskimi Vichy w Syrii. Obok radiowego „Les Français parlent
aux Français” zaczęło się „Les Français se battent avec les Français”. Aie Vichy miało w Syrii 30 tysięcy
wojska, de Gaulle tylko 8 tysięcy, musiał więc skorzystad z pomocy wojsk brytyjskich, to jest
hinduskich i australijskich. Dowiedział się jednak ze zdumieniem w lipcu 1941 roku, że w St. Jean
d'Acre zostało podpisane zawieszenie broni pomiędzy Anglią a Vichy, oddające Syrię oraz Liban w
okupację brytyjską z całkowitym wyłączeniem i ignorancją Wolnej Francji.

Wtedy de Gaulle wypowiada z dniem 24 lipca 1941 roku układ uzależniający pod względem
strategicznym wojska Wolnej Francji od zwierzchnich dyrektyw sztabu angielskiego, i w rezultacie
otrzymuje znośną dla niego interpretację układu w St. Jean d'Acre, która zresztą, jak stwierdza,
dotrzymana mu nie była. W pewnej miejscowości na włosku wisiała strzelanina pomiędzy wojskami
angielskimi a wojskami Wolnej Francji.

Stronice dotyczące tego zatargu z Anglikami de Gaulle pisze ze specjalną pasją. Pisze o „grze Anglików
ustalonej w Londynie, a prowadzonej na miejscu przez ekipę pozbawioną skrupułów, ale nie środków
działania”.

W dniu 2 września 1941 roku Churchill pisze do de GauIIe'a, że nie chce go więcej widzied, ale 15
września spotyka się z nim i ich rozmowa kooczy się lepiej, niż się zaczęła.

W maju 1942 roku wybucha konflikt na tle Madagaskaru. Anglicy obsadzają tę wyspę i de Gaulle jest
zbudzony o 3 rano przez francuskiego dziennikarza, który pyta, czy on wie o tym. Znowuż francuskie
terytorium i znowuż pominięcie Wolnych Francuzów.

De Gaulle jest wtedy w Londynie i ze wściekłością protestuje w rozmowie z Edenem, oraz rozsyła do
swoich przedstawicieli w Afryce - jak wierny Murzyn Eboué i Leclerc, do swoich wodzów, jak Cartroux
i Larminat - oświadczenie, że jeśli sojusznicy mają zamiar nadal okupowad terytoria francuskie bez
jego wiedzy, to Wolna Francja wycofuje się z wszelkiej współpracy wojskowej z Anglią i Stanami
Zjednoczonymi. Będzie prowadzid wojnę z Niemcami tylko na terytoriach już obsadzonych
niepodzielnie przez jej wojska.
W odpowiedzi na to oświadczenie Churchill zaprosił de Gaulle'a do siebie.

- Jestem przyjacielem Francji! - wołał. - Chcę, aby Francja była wielka i miała wielką armię. Jest to
potrzebne dla pokoju, dla bezpieczeostwa, dla porządku w Europie.

... W Europie... Należy tu podkreślid wyraz „w Europie”.

- Tak jest - odpowiedział de Gaulle. - Chciał pan nawet grad kartą, która się nazywa de Gaulle. Niech
pan jej nie wyrzuca w takiej chwili jak obecna.

- Niech pan nic nie forsuje - odpowiedział znowu Churchill. - Niech pan bierze przykład ze mnie. Widzi
pan, jak ja się uginam i wyprężam.

- Pan to co innego - mówi znowu de Gaulle. - Ja jestem za ubogi, aby móc się schylad.
PÉTAIN

1
Pétain był zwycięzcą spod Verdun, później francuskim wodzem naczelnym. Uważał, że jego
podpis na kapitulacji pomniejszy haobę Francji.

Dnia 10 lipca Zgromadzenie Narodowe - tak nazywały się wówczas obie izby Parlamentu
połączone w celu zmiany konstytucji lub obioru Prezydenta Rzeczypospolitej - uchwala, że marszałek
Pétain będzie miał prawo drogą jednego lub kilku aktów ogłosid nową konstytucję paostwa
francuskiego.

Uchwałę tę przyjęto ogromną większością, bo 569 głosami przeciwko 80.

Parlamentarzyści francuscy nie chcieli dalszej wojny, chcieli kapitulacji, ale nie chcieli brad
odpowiedzialności na samych siebie. Niech kto inny układa się z Niemcami, my będziemy czekad i
patrzed - oto co świadomie lub nieświadomie kierowało każdym głosującym. Można z czystym
sumieniem powiedzied, że tych 80, którzy głosowali przeciw, chciało byd przegłosowanymi.

2
Dnia 24 czerwca 1940 roku admirał Darlan wydał ściśle tajny rozkaz do wszystkich dowódców
okrętów wojennych.

Na wstępie zaznaczył, że korzysta po raz ostatni z szyfru i że wydaje rozkazy, które mają
obowiązywad, chodby on sam je oficjalnie odwołał.

Rozkaz ten polegał na bezwzględnym zakazie przejścia na stronę niemiecką. Gdyby Niemcy chcieli
jakiś okręt zająd, miał on byd przez Francuzów zatopiony, o ile ucieczka do Ameryki byłaby
niemożliwa.

Jak widzimy, ten tajny okólnik był całkowicie wobec Anglików lojalny.

A jednak w nocy z 2 na 3 lipca, czyli w dziesięd dni później, flota brytyjska podpłynęła do eskadry
francuskiej w Mars El Kerib, znajdującej się pod dowództwem admirała Gensoula, i dowódca angielski
admirał Sommerville głośno i jawnie zażądał przyłączenia się okrętów do floty angielskiej, co byłoby
oczywiście całkowitym złamaniem zawieszenia broni.

W czasie rokowao wysłannik francuski idzie tak daleko, że pokazuje wysłannikowi angielskiemu tajny
rozkaz admirała Darlana, zabezpieczający Anglików przed tym, aby okręty francuskie mogły byd użyte
przez Niemców.

A jednak o godzinie 4.30 po południu admirał Sommendlle sygnalizuje:

- Jeśli moje propozycje nie będą przyjęte, to o 5.30 zatopimy wasze okręty.

W chwili otrzymania tego ultimatum komandor angielski Holland jest jeszcze obecny na pokładzie
pancernika francuskiego „Dunkierka”. Pośpiesznie schodzi ze schodków okrętowych. Francuzi oddają
mu honory.

O godzinie 4.57 pierwsza salwa. Flota francuska zostaje pokonana w ciągu 13 minut.
O godzinie 5.10 admirał Gensoul sygnalizuje: - Żaden z moich okrętów nie może prowadzid walki.
Wzywam do zaprzestania ognia.

W ciągu tych 13 minut Anglicy zabili 1297 marynarzy francuskich i ranili 357.

Ten krwawy incydent musiał wywoład pewne skutki polityczne. Laval przed wojną nie był bynajmniej
germanofilem, a tylko italofilem, który był gotów odrywad Mussoliniego od polityki osi. Teraz nabiera
przekonania, że Niemcy wygrają wojnę i chce się pomału przesiąśd na ich konia. Dzięki swemu
stanowisku w dniach przełomowych uzyskał przejściowe zaufanie Pétaina, który go mianował swoim
następcą (instytucja wzorowana na naszej polskiej konstytucji 1935 roku) oraz wiceprezesem Rady
Ministrów. Nawiązuje ożywiony kontakt z Abetzem, mianowanym przez Hitlera ambasadorem
niemieckim w Paryżu, który znowuż jest największym frankofilem wśród hitlerowców.

Pétain, przeciwnie, najwyraźniej nie wierzy w zwycięstwo Niemiec, jakkolwiek swoich przewidywao
nie wypowiada głośno. Na sugestie porozumienia z Niemcami odpowiada stanowczo:

- Nie po to wyprowadziłem Francję z jednej wojny, aby ją wprowadzid w drugą.

W całym ciągu historii Vichy nie było ani jednego dnia, w którym by Pétain nie życzył zwycięstwa
Anglii i nie chciał jej tego zwycięstwa ułatwid. Polityka jego ma na celu ochronienie Francji przed...
polonizacją i nic więcej.

Polityka angielska wciąż jest agresywna wobec Francji. Dnia 30 lipca doręczone zostaje ultimatum
gubernatorowi Madagaskaru, 31 lipca Francja i Francuska Afryka Północna włączone są do krajów
podlegających blokadzie na równi z Niemcami, wreszcie 23 września następuje angielska wyprawa po
polskie złoto w Dakarze z generałem de Gaulle na pokładzie okrętu brytyjskiego.

Pétain reaguje wysłaniem prof. Rougier w misji tajnej do Londynu w celu uzgodnienia swojej taktyki z
polityką angielską. Rzecz jakie charakterystyczna ... Anglicy od razu, z miejsca stawiają warunek
kategoryczny: Rougier nie będzie się komunikował z gaullistami i gaulliści nie mają prawa wiedzied o
jego misji.

3
Dnia 22 października Abetz zawozi Lavala do Montoire do Hitlera. Do ostatniej chwili Laval nie
wie, z kim ma się spotkad, sądzi, że chodzi o Ribbentropa.

Laval mówi Hitlerowi:

- Jako Francuz z całego serca życzę sobie klęski Anglii.

Hitler mu odpowiada:

- Ostateczny układ stosunków terytorialnych może byd ustalony dopiero po wojnie. Będziemy musieli
zająd się nie tylko Europą, ale i Afryką. Nigeria na przykład mogłaby byd oddana Francji w zamian za
Tunis, który by odszedł do Włoch

Po powrocie do Vichy Laval powiada:

- Moje spotkanie z kanclerzem było dla mnie niespodzianką... wzruszającą niespodzianką.


Rozmawiałem z nim w języku nowym, Języku europejskim.
Laval i Hitler nie wiedzą, że przed ich spotkaniem Pétain przez swego przyjaciela, ambasadora
hiszpaoskiego de Lequerica, przesłał gen. Franco ostrzeżenia przed zamiarami Hitlera w stosunku do
Hiszpanii, o których się dowiedział od ambasadora japooskiego w Vichy, i dzięki temu Hitlerowi nie
powiodła się rozmowa z Franco.

Wskutek porozumienia Hitler-Laval następuje spotkanie Pétaina z Hitlerem w Montoire.

Pétaina wita kompania honorowa. Idzie pomału, przyglądając się oczom żołnierzy pod kaskami. Hitler
spieszy na jego spotkanie i powiada:

- Jestem szczęśliwy, że mogę uścisnąd prawicę Francuza, który nie jest odpowiedzialny za wojnę.

Jak wszyscy starzy ludzie, Pétain ma widad nagłe utraty słuchu, bo w tej chwili - jak objaśnił później -
myślał, że Hitler pyta się go, jak mu się udała podróż, i odpowiada:

- Dobrze, dobrze, dziękuję panu.

Ale chwila podania ręki oświetlona przez magnezję wywołuje oburzenie prasy gaullistowskiej w
Londynie.

Hitler jest właśnie po rozmowie z Franco i powie później, że wolałby, aby mu wyrwano trzy zęby niż
taką rozmowę. Proponuje Pétainowi wspólną wojnę.

Pétain odpowiada zupełnie inaczej niż Laval:

- Mój kraj już za dużo ucierpiał moralnie i materialnie, aby stad go było na nową wojnę.

Hitler podskakuje ze złości:

- Jeśli Francja nie chce się bronid przed Anglią i żywi nadal sympatie dla Anglików, to po wojnie straci
swoje kolonie i podyktuję jej warunki równie ciężkie, jak Anglii.

- Nigdy pokój oparty na represjach nie był trwały w historii - odpowiada Pétain, który teraz odzyskał
słuch.

- Nie chcę pokoju opartego na represjach! - woła Hitler.

W tej chwili -Pétain zapytuje go, czy nie sądzi, że gdyby dwa miliony francuskich jeoców wojennych
wróciło do domu, Francja miałaby lepsze rozeznanie swego losu.

Laval składał swe sprawozdanie z rozmowy z Hitlerem inteligentnie i entuzjastycznie. Zarysowała się
różnica dwóch inteligencji na niekorzyśd niedołężnego starca Pétaina, który powiedział tylko, że Hitler
mówił bardzo dużo.

Należy jednak podziwiad finezję dyplomacji ukrytą pod pozorami starczego zniedołężnienia.

- Kolaboracja - odpowiada Lavalowi Pétain - owszem jest do przyjęcia, jeśli ma ona oznaczad
współistnienie władzy francuskiej z władzą niemiecką na okupowanych przez Niemców terytoriach ...

Potem znów się wydawało, że pamięd zawodziła zgrzybiałego marszałka.

- Cóż więc właściwie zaszło, panie marszałku, w Montoire? - pytano go na Radzie Ministrów.
- Gdzie?...

- W Montoire.

- Ach, w Montoire... Nie, nic nie zaszło.

I jednocześnie Pétain organizuje spisek, który doprowadził 13 grudnia 1940 roku do aresztowania
Lavala, co było ciosem całkiem niespodziewanym dla Abetza, Niemców, wszystkich zwolenników
wojny z Anglią i samego Lavala.

4
Bezpośrednio przed aresztowaniem Lavala powstał incydent w związku ze sprowadzeniem
prochów „Orlątka” do kościoła Inwalidów w Paryżu.

- Nam potrzebny jest węgiel, a przysyłają nam popioły - dowcipkowali paryżanie. Hitler chciał,
aby Pétain razem z nim uczestniczył w tej uroczystości, chcąc z niej zrobid akt drugi spotkania w
Montoire i wierząc, że Lavalowi uda się wprowadzid Francję na drogę wojny z Anglią Ale Pétain jechad
nie chciał i Lavala usunął.

Wywołało to niesłychaną złośd Niemców. Abetz, pierwszy frankofil, staje się jednocześnie
największym antypétainistą. Urzęduje w Paryżu i tworzy grupy Déata, Doriota i inne, opowiadające
się za systemem totalitarno-nacjonalistyczno-niemieckim i za aktywną współpracą wojenną z
Niemcami. Abetz grupy te subsydiuje i popiera, ale orientuje się wciąż na poważniejszego od nich
Lavala.

Marszałek Pétain na miejsce Lavala powołuje FIandina, który po Monachium posłał list z
powinszowaniami do Hitlera, że uratował pokój. Teraz jednak Flandin jest skrytym anglofilem, którym
był zawsze i co wpłynęło na to, iż los jego osobisty po wojnie był całkiem inny niż los Lavala. Ale
nominacja FIandina miała byd wówczas podkreśleniem, że Pétain pomimo aresztowania Lavala nie
chce się kłócid z Niemcami. Nie chce wspólnej z Niemcami wojny przeciw Anglii, ale nie chce
polonizacji Francji

Flandin nakazuje aresztowanie Déata w Paryżu. Abetz oczywiście nakazuje zwolnienie go z więzienia.

Stosunki pomiędzy władzami okupacyjnymi a rządem Vichy są wtedy jak najbardziej napięte. Na linii
demarkacyjnej minister spraw zagranicznych francuski, p. Baudouin, oświadcza żandarmowi
niemieckiemu, że jest ministrem.

- Ministrem z Vichy? - pyta żandarm.

- Tak jest

- Heraus!

Dnia 16 grudnia, w trzy dni po wysiudaniu Lavala, odbywają się ceremonie przeniesienia zwłok księcia
Reichstadtu. Mają charakter ponury, trumna ze szczątkami człowieka, którego udziałem za życia i po
śmierci było branie udziału politycznego tylko w klęskach Francji, przechodzi z rąk Niemców do rąk
Francuzów, których reprezentuje admirał Darlan.

Niemcy naciskają w sposób bardzo energiczny, aby Pétain z powrotem powołał Lavala. Pétain spotyka
Lavala 18 stycznia 1941 roku, aby mu wytłumaczyd, że to jest niemożliwe. Staje kompromis. Laval
powołany nie zostaje, ale zamiast Flandina wicepremierem zostaje admirał Darlan, którego Niemcy
uważają za anty-Anglika.

5
Gabinet Darlana istnieje od 9 lutego 1941 do 18 kwietnia 1942 roku. Sam Darlan nie był
osobistością popularną. „Gęba fałszywego świadka” - mówi o nim Laval. Krążyła także taka
anegdotka: Jedzie Pétain z Darlanem. Olbrzymie tłumy wołają: „Niech żyje Pétain”. Raptem
jakiś jeden głos, ale potężny i bliski woła: „Niech żyje Darlan”. Wtedy Pétain powiada: Nie
wiedziałem, admirale, że jesteś brzuchomówcą.

Za czasów Darlana sytuacja zaczyna się powoli zmieniad. Niemcy uderzają na Rosję, wypowiadają
wojnę Stanom Zjednoczonym Początkowe przekonanie Francuzów, że Niemcy zwyciężą, powoli się
rozpływa. Ale Francja jest ciągle w kleszczach niemieckich i Vichy pracuje nad niedopuszczeniem do
polonizacji.

Administracja Vichy sabotuje administrację niemiecką. Ściąga to na Vichy ustawiczne denuncjacje


paryskich zwolenników Niemiec. Vichy jest wciąż atakowane przez propagandę gaullistowską, co jest
oczywiście Pétainowi jak najbardziej na rękę, bo to mu ułatwia alibi wobec Niemców, i przez prasę
paryską Déatów i Doriotów, co czasami ma bardzo przykre konsekwencje.

Niejaki Colette dokonywa zamachu na Lavala w Paryżu w czasie wręczania sztandaru legii francuskiej
do walki z komunizmem. Laval wyjednywa od Niemców darowanie życia temu Colette.

Sytuacja pogarsza się przez to, że od chwili wejścia Rosji do wojny ruch oporu wzmaga się we Francji.
Zaczynają się zamachy i odwety, rozstrzeliwania zakładników, podobnie jak w Polsce, chod oczywiście
w miniaturowych w stosunku do Polski wymiarach

W pewnej chwili starcze nerwy zawodzą Pétaina w pełnieniu tych straszliwie ciężkich obowiązków,
których się podjął.

Dnia 22 października 1941 roku niejaki podpułkownik niemiecki Holz został zabity w Nantes przez
nieznanego sprawcę. Dnia 23 października Niemcy rozstrzeliwują 48 zakładników i przygotowują się
do dalszej masakry.

Dnia 23 października rano, Pétain źle ogolony, zdenerwowany, zupełnie inny niż zawsze, każe, aby
zajechał samochód. Chce udad się do Paryża i zażądad, aby Jego rozstrzelali w zamian zakładników.

Otoczenie wzywa go, aby tego nie robił, aby wytrwał na stanowisku, właśnie celem zahamowania
rozstrzeliwania dalszych zakładników. Przekonano Pétaina, że jego demonstracja na nic się nie zda, a
Niemców tylko podrażni.

Dnia 29 października, wskutek nalegao Pétaina, Hitler wstrzymał dalsze represje.

W zamian za to Pétain miał potępid zamachy na Niemców, nie wypowiadając protestu przeciwko
niemieckim rozstrzeliwaniom

Wywołuje to burzę oburzenia na Pétaina na całym świecie, a zwłaszcza w długo mu przychylnej


Ameryce.
Pétain tracił wielu swoich żołnierzy pod Verdun, ale dążył do tego, aby stratę jednego swego
żołnierza okupid zabiciem jak największej ilości Niemców. Zamachowcy gaullistowscy z góry wiedzieli,
że za jednego zabitego Niemca pójdzie na śmierd wielu Francuzów.

Pétaina szczerze oburza ten sposób prowadzenia wojny przez de Gaulle'a.

Czas idzie naprzód, dochodzi do wystąpieo coraz poważniejszych. Vichy zaczyna przypominad sanki,
które uciekając przed stadem wilków, ratują się tym, że rzucają im żer. Poświęca się Weyganda,
któremu nerwy odmówiły posłuszeostwa. Groźby niemieckie, że się przystąpi do polonizacji Francji,
są zbyt bliskie urzeczywistnienia. Pétain rozpoczyna dalszy odwrót. W kwietniu 1942 roku przywołuje
z powrotem Lavala.

6
Wojska francuskie w Afryce Północnej były jak najbardziej wierne Pétainowi i nastrojone jak
najbardziej antyniemiecko.

W nocy z 7 na 8 listopada 1942 roku Anglo-Amerykanie wylądowali w Afryce Północnej,

Wobec tego wydarzenia Pétain gra rolę podwójną, jawną i tajną.

Jawnie twierdzi:

- Będziemy bronili naszego imperium.

Laval powiada:

- Zbyt kocham swój kraj, aby dbad o popularnośd.

O...!

Za czasów Darlana udało się Pétainowi powstrzymad Niemców od wydania nakazu noszenia przez
Żydów żółtej opaski. Obecnie nakaz ten zostaje wydany w okupacji niemieckiej. Przy tej sposobności
Pétain wypowiada zdanie:

- Jestem bardziej godny żalu niż ktokolwiek, ale moja ambicja nie pozwala mi na żale.

Tajnie zachęca Darlana, by przeszedł na stronę Amerykanów i powiadamia go, że będzie musiał
jawnie go potępid.

Jawnie ogłoszą:

- Wydałem rozkaz bronienia Afryki, Podtrzymuję ten rozkaz.

Zdezorientowany Darlan depeszuje:

- Uznaje się za jeoca Amerykanów, Pétain tajnie odpowiada:

- Ma pan całkowite moje zaufanie. Oddaję panu władzę nad imperium.

Dnia 11 listopada wojska niemieckie przekraczają granicę okupacji. O 10.30 rano zjawia się u Pétaina
generał von Rundstaedt w pełnym mundurze i ze wszystkimi orderami. Pétain przyjmuje go w
mundurze spod Verdun z jednym tylko „Medaille Militaire”, który, jak wiadomo, jest we Francji
odznaką dla żołnierza za walecznośd i jednocześnie najwyższą odznaką dla generała.
Rundstaedt zawiadamia Pétaina o okupowaniu całej Francji. Pétain twardym głosem protestuje
przeciwko jawnemu pogwałceniu warunków zawieszenia broni.

Otoczenia Pétaina zaczyna go namawiad, aby wydał rozkazy bojowe do wojska. Ale armijka, którą
rozporządza Pétain, jest zbyt słaba. Rozpoczęcie walki przy jej pomocy to całkowita pewnośd
przegranej i pogrążenie Francji w otchłao polonizacji.

Pétain jest oficerem prawdziwym, nie kawiarnianym Dla niego wojna to możliwośd zwycięstwa. Nie
rozumie wojny jako demonstracji politycznej.

Możemy go za to potępid, ale powinniśmy zrozumied tę jego deformację profesjonalną.

Pije on swój kubek goryczy aż do dna.

Już teraz sam Laval, który uprzednio tak wierzył w zwycięstwo Niemiec, mówi w sposób następujący:

- Gram nadal w ten sposób, jak gdyby Niemcy mieli wygrad wojnę. Czy ją naprawdę wygrają
zaczynam wątpid. Ale jeśli wygrają lub uda się im wytargowad pokój kompromisowy, oddam Francji
wielkie usługi przy zawieraniu pokoju. Jeśli Niemcy przegrają, przyjdzie tu generał de Gaulle, który już
dzisiaj ma całą Francję za sobą.

7
Wreszcie przychodzi akt ostatni. W czerwcu 1944 roku sprzymierzeni wkraczają na
terytorium Francji.

Dnia 18 sierpnia Niemcy zarządzają przewiezienie rządu francuskiego do Belfortu. Laval


odpowiada:

- Ustępuję pod przymusem, ale przestaję byd premierem i uważam się za więźnia.

Niemcy organizują rząd francuski z Déatów i Doriotów. Gdyby nie Pétain, taki rząd powstałby już w
roku 1940 i wprowadziłby Francję do wojny z Anglią

Dnia 19 sierpnia Pétain otrzymuje nakaz wyjazdu z Vichy.

Pétain odmawia.

- Czuję się zupełnie bezpieczny w Vichy; co do p. Lavala nie jest on już premierem, lecz tylko
więźniem - odpowiada Niemcom.

Dnia 20 sierpnia o 7 rano samochody niemieckie zajeżdżają przed dom Pétaina w Vichy; Ponieważ
straż Pétaina odmawia otwarcia drzwi, Niemcy wyważają kratę wejściową, potem wywalają butami
kilka drzwi wewnętrznych, m. in. do sypialni marszałka. Pétain siedzi w sypialni na fotelu w koszuli i
sznuruje trzewiki.

Gen. von Neubronn staje na bacznośd i powiada:

- Mam ciężką misję do spełnienia.

Pétain odpowiada:

- Jestem waszym więźniem. Ale może pozwoli mi pan się ubrad.


Generał niemiecki opuszcza sypialnię. Zjawiają się nuncjusz i poseł szwajcarski p. Stucki. Pétain
odczytuje im swoje oświadczenie.

Potem przechodzi przed frontem kompanii honorowej i wsiada do samochodu.

Przewieziony zostaje do Belfortu.

I Pétain, i Laval odmawiają wykonywania jakichkolwiek czynności urzędowych, uważając się za


jeoców, natomiast Déat, Doriot zaczynają działad na całego. Znajdują nawet chętnych skoczków
spadochronowych, których zrzucają na terytorium oswobodzonej Francji.

Z Belfortu Pétain przewieziony jest do Sigmaringen. Dnia 5 kwietnia 1945 roku dowiaduje się, że 24
kwietnia ma się zacząd w Paryżu proces przeciwko niemu. Żąda od Niemców, aby wypuścili go do
Francji.

Dnia 24 kwietnia Niemcy odstawiają Pétaina na granicę szwajcarską. Poseł Stucki przyjeżdża na jego
spotkanie.

W Szwajcarii czeka na Pétaina wysłannik rządu francuskiego, zawiadamia go, że będzie we Francji
aresztowany i że marszałkowa nie może jechad samochodem Pétaina.

- Nie chcę opuszczad męża - oświadcza marszałkowa.

- Taki jest rozkaz rządu - odpowiada wysłannik.

Dnia 26 kwietnia Pétain przekracza granicę francuską w Valorbe.

Spotyka go gen. Koenig.

Marszałek Pétain wyciąga do niego rękę. Gen. Koenig odmawia mu podania swojej.
UŁAN, HUZAR, PISARZ, ZWYCIĘZCA

W przedwojennych artykułach zapowiadałem, że rolę Jerzego Clemenceau z pierwszej wojny


światowej odegra w nadchodzącej wojnie Winston Churchill.

Clemenceau był nazywany „tygrysem” ze względu na furię, z którą wywracał gabinety w III Republice.
Był to człowiek złożony z energii i woli. Na Polach Elizejskich w Paryżu leży dziś wielki, ogromny głaz, a
na nim postad starego Clemenceau ubrana w płaszcz i w rozwiewający się szal na szyi. Tak był ubrany,
gdy zwiedzał okopy i gdy usłyszawszy, że w okopach naprzeciwko żołnierze nieprzyjaciela rozmawiają
po niemiecku, chciał wyskoczyd, aby ich zabijad, i ledwo starca zatrzymano za rękawy płaszcza...

Clemenceau nie umiał się opanowad na widok wroga swej ojczyzny.

Jestem inaczej zbudowany nerwowo niż ten wielki starzec. Churchill wyraźnie pogardzał narodem
polskim, był niewątpliwym sprawcą wielu naszych nieszczęśd, prowadził w stosunku do nas politykę
oszukaoczą i haniebną, a oto będę pisał o nim z podziwem. Wielki, silny, bezwzględny, odważny.
Wierny sługa swego króla, jak to słusznie sam o sobie pisze; wobec sojuszników cyniczny, wobec
wroga okrutny.

Z jakimże smakiem pisze Churchill w swoich wspomnieniach: „... Jadłem śniadanie, potem wszyscy,
którzy jedli to śniadanie ze mną, zostali powieszeni ... Ostatni raz wtedy widziałem Ribbentropa,
zanim go powieszono...” Widad świadomośd, że powieszono jego współbiesiadników, dodaje mu ex
post apetytu, że ten bisk z homara, który wtedy spożywał, ma dla niego smak bardziej soczysty, kiedy
mu się kojarzy z dyndającymi się na stryczkach dygnitarzami hitlerowskimi.

A z jakąż nutą tryumfu pisze w swoich pamiętnikach, że gdyby miała miejsce inwazja, toby on,
Churchill, wydał rozkaz: „You can always take one with you”, co oznacza - macie zabijad swoich
jeoców.

Churchill, potomek marszałka Marlborough, to ostatni wielki pirat brytyjski. Chciwośd sępa, odwaga
lwa.

I ten temperament wściekły z jakimż się łączy wspaniałym talentem literackimi Jest to niewątpliwie
największy publicysta w Europie.

Na pogrzebie Chamberlaina, którego zwalczał, poniżał, ośmieszał, dopóki nie zajął jego miejsca,
wypowiada takie słowa:

„... Wszystko przybiera nowe proporcje. Nowa gradacja walorów! Historia podnosząc swą lampę,
która miga, cofa się, potykając się na drodze ku przeszłości, i stara się odtworzyd sceny, ożywid echa i
rzuca półmroczne światła na namiętności przeżytych pasji. Cóż to wszystko znaczy...”

Boże! Jak to wspaniale, jak mądrze powiedziane. Nie ma właściwie po co pouczad o nonsensach
przeszłości, kiedy się wie, że jedynie głupota polityczna jest wiecznotrwała.

Pan August Zaleski, kiedy przyjechał do Londynu w 1940 roku w charakterze polskiego ministra spraw
zagranicznych, zamieszkał w hotelu i miał zabawną rozmowę ze starą pokojówką.
Widzę tę scenę. Minister Zaleski, który tak przypomina karykaturę swego stryja „Antałka”, jak go
nazywał Sienkiewicz, przez tegoż Sienkiewicza rysowaną, z dużym nosem zwracającym się nie ku
dołowi, jak to bywa zwykle, lecz ku górze, co mu nadaje charakter raczej uroczysty. Minister Zaleski,
człowiek niewątpliwie najrozumniejszy w rządzie Sikorskiego, który jest jak wulkan wewnątrz gorący i
wrzący, ale na powierzchnię umiejący i zwykły wyrzucad tylko lawę jak lód zimną.

August... imieniem tym historia Polski nazywa zawsze ostatni stopieo na zakrętach naszych dziejów;
Zygmunt August - koniec mocarstwowej Polski, Stanisław August... ostatni król i wielki książę.

Otóż powtarzam, że widzę tę scenę, jak minister Zaleski siedzi spokojnie i nieruchomo na fotelu i
czyta jakąś książkę i gazetę pod lampą z dużym abażurem. Rolety okien starannie spuszczone,
ponieważ obowiązuje zaciemnienie. Ale huk bomb i ryk artylerii przypomina, że jest wojna. Stara
pokojówka ściele łóżko, przechylając się przez pościel, i pyta ministra:

- A co pan sądzi o Churchillu?

Minister Zaleski odrywa oczy od rzeczy czytanej i powoli, spokojnie mówi jakieś komplementy, w
które wpada huk i ryk zza okien.

- E - odpowiada mu stara pokojówka - pan tak mówi, bo pan jest polskim ministrem. A ja panu
powiem prawdę: Churchill to jest gangster. I jeszcze panu powiem, że to dobrze, że gangster. Hitler
także gangster, a na gangstera trzeba gangstera wypuścid.

Muszę powiedzied, że to miłe słówko tak nieodpowiednie dla pierwszego doradcy Jego Królewskiej
Mości usłyszałem sam w następujących okolicznościach:

Kiedyś na Wielkanoc pojechaliśmy na odpoczynek, który nas zresztą szalenie zmęczył, do starego
marynarza angielskiego, twierdzącego, że najlepszymi marynarzami są Japooczycy, i także powiedział,
że Churchill to gangster.

- Ale jakie pan ma argumenty? - zapytałem go.

Marynarz wsadził do ust fajeczkę, pyknął raz i drugi w zamyśleniu, a potem wyjął fajeczkę i
powiedział:

- Gangster.

Lubię opowiadad także dwie anegdoty o Churchillu, jedną pewnie zmyśloną, byd może, przez samego
Churchilla, który ma znakomite poczucie humoru, znamionujące człowieka o arystokratycznym
pochodzeniu i wielkiej inteligencji, i drugą, absolutnie autentyczną.

Ta pierwsza głosi:

Churchill jedzie do. BBC taksówką w czasie zaciemnienia. Taksówkarz go nie poznaje. Churchill mu
mówi:

- Zaczekaj tu na mnie dwadzieścia minut.

Taksówkarz odpowiada:

- O nie, dziś stary Winston mówi przez radio. Jadę go słuchad do domu.
Churchill zadowolony z popularności daje mu większy napiwek.

Wtedy taksówkarz powiada:

- O, pan mi daje tak duży tip. No to pal diabli tego starego durnia Churchilla, czekam na pana.

Ale anegdota autentyczna jest jeszcze wspanialsza:

Oto zapytano Churchilla w salonie, co sądzi o Attleem. Było to wtedy, kiedy po wojnie Attlee zajął
jego miejsce jako premier.

Churchill poruszył wargami w charakterystyczny dla siebie sposób i powiedział:

- O, to jest człowiek bardzo skromny.

A po dłuższej chwili dodał:

- Co jest zresztą zupełnie uzasadnione.

W swoich pismach Churchill nie piłuje czytelnika zawziętością, że jego teza jest jedynie słuszna.
Przeciwnie, walczy sam z sobą, dramatyzuje swoją politykę, drogę swego wielkiego imponującego
życia. Jeden z jego aforyzmów chciałbym przytoczyd:

„Piękna karta historii byłaby napisana, ale nie byłoby to nowością w dziejach, Ateny musiały się
poddad Sparcie i Kartagioczycy przeciwstawili Rzymowi opór bez żadnych nadziei na zwycięstwo. Nie
jest rzadkością w kronikach historycznych, że paostwa odważne, dumne i lekkomyślne, a nawet całe
szczepy były w ten sposób wymiecione z życia, że tylko pozostała ich nazwa, o ile nawet ta nazwa nie
została zasypana niepamięcią”.

Ale najrozumniejszy i o największej sile był ten jego aforyzm:

„Anglia powinna była byd broniona, lecz nie niszczona przez swój naród”.

Właśnie wczoraj oglądałem wystawę projektów pomnika na cześd Powstaoców Warszawy.


JUGOSŁAWIA

1
W swej publicystyce usiłuję sforsowad nastroje polskie i wyjaśnid, że w okresie drugiej wojny
światowej zostaliśmy przez Anglików wyzyskani przez:

1. Złamanie wszystkich podpisanych z nami przed wojną traktatów.

2. Naszczucie na nas Hitlera, a to w celu odwrócenia jego pierwszego śmiercionośnego ataku od


zachodu i w nadziei wywołania wojny niemiecko-rosyjskiej.

3. Odmówienie nam wszelkiej pomocy pieniężnej latem 1939 roku, w czasie naszych przygotowao
obronnych, a to dla ułatwienia Hitlerowi zwycięstwa nad nami.

4. Stałą dwulicowośd gry wobec nas i wykorzystywanie melodeklamacyjnego sposobu politycznego


rozumowania naszego narodu.

Muszę jednak przyznad, że polityka brytyjska wobec Jugosławii była jeszcze bardziej perfidna i
amoralna niż wobec nas.

2
Sprawa Jugosławii łączy się z napaścią Mussoliniego na Grecję. W ogóle Mussolini przez swoje
wejście do wojny spowodował nie tylko klęskę Włoch, ale przyczynił się też walnie do klęski
Hitlera. Pomoc Mussoliniego okazana Hitlerowi nie była dla tegoż Hitlera pomocą, lecz
katastrofą.

Hitler nie liczył się ze swoim włoskim sojusznikiem i o swoich postanowieniach zawiadamiał go zwykle
ex post Na przykład w dniu 9 kwietnia 1940 roku o godzinie 2 w nocy telefon budzi nieszczęsnego
Ciano. - Co takiego? - Ambasador Mackensen chce widzied Mussoliniego o 7 rano. Mussolini nie znosi
wcześnie wstawad, ale zwleka się z łóżka, aby się dowiedzied, że rozpoczęła się okupacja Danii i
Norwegii przez wojska niemieckie, czego się zupełnie nie spodziewał, przeciwnie, dotychczas Niemcy
dezorientowali go, sugerując, że rozpoczną atak na Rumunię, a więc w innym kierunku. Widad
Niemcy nie dowierzali dyskrecji Włochów.

To samo miesiąc później. W dziennikach Ciano, stanowiących zupełnie wiarogodny materiał


historyczny, znajdujemy wiadomośd, że jadł niesmaczną kolację w ambasadzie niemieckiej do godziny
12.25 w nocy z 9 na 10 maja 1940 roku. Dopiero przy pożegnaniu ambasador Mackensen komunikuje
mu, że byd może - wspaniałe jest to „byd może” - będzie musiał mu coś zakomunikowad ważnego i
sprawdza Cianowski telefon prywatny w pokoju sypialnym. O godzinie czwartej rano budzi go i prosi,
żeby mu towarzyszył w obudzeniu Mussoliniego o 5 rano. Chodzi o inwazję Niemiec na Belgię i
Holandię.

Mussolini czuł się niesłychanie upokorzony tym, że spóźnił się, jego zdaniem, z wejściem do wojny
przeciw Francji, winił za to króla, który w swej wspaniałej starczej mądrości był przeciwnikiem
wszelkiego angażowania się Włoch do wojny. Istotnie, Włosi zaledwie kilka dni wojowali z Francją, ale
tak się dla nich nieszczęśliwie złożyło, że ci sami Francuzi, których Niemcy rozgromili wtedy na
ogromnej przestrzeni, stawili Włochom na Lazurowym Brzegu znakomity opór i wojska Mussoliniego
nie mogły się poszczycid żadnymi trofeami. Mussolini chciał zmienid charakter swego narodu; z
narodu artystów i intelektualistów chciał zrobid twardych żołnierzy w rodzaju Niemców lub chodby
Hiszpanów. - „Aby uczynid ten naród narodem wielkim - wołał - trzeba go zahartowad. Pamiętam
przecież, że w roku 1918 było we Włoszech 540 tysięcy dezerterów. Popędzę Włochów do wojny,
chociażby kopniakiem w siedzenie.”

Naśladując stosunek Hitlera do siebie, Mussolini także samodzielnie uplanował wojnę z Grecją i nie
zawiadamia o tym Hitlera.

Październik 1940 roku. Hitler w dniu 22 spotkał Lavala, który chce mu iśd na rękę i potem konferuje ze
starym Pétainem, który - odwrotnie - robi wszystko, aby Hitler nogi sobie połamał; właśnie był
odradził generałowi Franco branie udziału w wojnie w formie zajmowania Gibraltaru. Do Montoire,
mieściny, w której spotyka się Hitler ze starym Pétainem, dochodzą jednak wiadomości o zamierzonej
greckiej eskapadzie Mussoliniego. Hitler jest bezwarunkowym przeciwnikiem tej wojny, rozumie cały
jej bezsens, całą strategiczną szkodliwośd dla Niemiec. Ribbentrop telefonuje, uprzedza, zapowiada
przyjazd Führera do Włoch na spotkanie z Duce, błaga: „Nie róbcie, nie postanawiajcie nic bez nas”. -
Za późno.

W dniu 28 października przyjeżdża Hitler na spotkanie z. Mussolinim do pięknej Florencji, ale właśnie
nocy ubiegłej Metaksasowi, greckiemu dyktatorialnemu premierowi, ubranemu w szlafrok nocny,
wręczono wypowiedzenie wojny.

Biedny Mussolini. Nie minie kilka miesięcy, a będzie się musiał przyznad w rozmowach prywatnych, że
żołnierz włoski bije się jeszcze o wiele gorzej, niż bił się w pierwszej wojnie światowej. Tylko Piemont,
Toskania i okolice podalpejskie, tylko Północne Włochy wydają dobrych żołnierzy, tylko dynastia
sabaudzka ma serce żołnierskie. Tyle mów za czasów faszyzmu, tyle pozdrowieo, wyciągniętych dłoni,
pouczeo, haseł i okrzyków nie zdało się na nic, okazało się do luftu.

Pamiętam, jak wysłuchiwałem komunikatów BBC, że ci sami Grecy, których w XIX i XX wieku tak bili
Turcy, teraz jeszcze lepiej biją Włochów. Siedziałem wtedy w sieni tak zwanego White House w
Londynie, ponieważ pokoje mieszkalne uważane były za mniej bezpieczne. Pisałem wtedy, na stoliku
przeznaczonym do podawania herbaty południowej, najbardziej poczytną ze swoich książek, swoją
historię Polski od 1918 do 1939 roku; staczałem atramentem boje z endekami, socjalistami,
naprawiaczami, Jędrzejewiczem, Beckiem, „sztuką krzyżową”, jak potem o tej mojej książce napisał
Lechoo. Zawsze lubię odrywad się od otaczającej rzeczywistości. Nawet w dzieciostwie czytałem
Dostojewskiego wspomnienia katorżne na pachnącym migdałami i perfumami Cap Ferrat, Teraz co
kilka zdao mojej spiesznie pisanej historii padała gdzieś bomba niemiecka, a ryk artylerii był ciągły.
Jedna taka bomba uderzyła w salę jadalną obok sieni, w której siedziałem wśród kapryszących dzieci,
stroskanych cudzoziemców, spokojnych Anglików i dziewczyn ze służby ochotniczej, które wciąż
roznosiły mocną angielską herbatę z mlekiem i biskwitami. Jakże zachwycałem się wtedy wszystkim,
co angielskie!

Hitler był bestią, psychopatą, ale Hitler nie porzucał swoich sojuszników, chociażby niezupełnie
lojalnych. Wojna z Grecją jest dla niego niebywałym ciężarem, ale powiada: - Depeszowałem kiedyś:
„Mussolini, nigdy ci tego nie zapomnę”, i teraz tego dotrzymam. - Toteż dla Anglii grecka awantura
jest wygraniem wielkiego losu na loterii. To jeszcze nie udział Rosji w wojnie, ale bądź co bądź
rozpraszanie sił niemieckich w najrozmaitszych kierunkach, a odciąganie ich od ewentualnej
śmiercionośnej inwazji na Anglię. - Powyżej wspomniany Lechoo użył kiedyś genialnego zdania:
„Jakby ktoś ogieo podlał benzyną”. Otóż coś podobnego dzieje się z energią starego Churchilla.
Wysyła Edena na Bliski Wschód, pisze listy do Turków i do Jugosłowian, tłumaczy im, zaklina ich,
wyjaśnia im, że broo Boże nie w interesie angielskim, ale w ich własnych: tureckich i jugosłowiaoskich
interesach jest teraz uderzyd na Niemców. Hitler może na Bałkany wysład zaledwie 30 dywizji, a wy
razem możecie zmobilizowad 70. Grzechem i nieroztropnością z waszej strony byłoby nie skorzystad z
tak znakomitej, wspaniałej okazji z tak lukratywnego biznesu.

Ale Turcy są odmienni od naszego Rydza z Beckiem. Czas uderzenia na Niemcy wybierają sami.
Uderzają na Hitlera w maju 1945 roku, uważając, że ten termin jest dla nich jeszcze lepszym
interesem niż zima 1941, którą jako rozpoczęcie wojennych operacji chciał im narzucid tak ich
kochający Churchill.

3
Bronię, na podstawie protokołów norymberskich, wszystkich w ogóle dokumentów
dyplomacji przedwojennej i wreszcie opinii samej publicystyki angielskiej, tezy, że Hitler nie
chciał zaczynad wojny od nas, że dopiero owa nieszczęsna dla nas, zresztą ani w jednym calu
nie dotrzymana „gwarancja” angielska z 31 marca 1939 roku odwróciła plany Hitlera, jak to zresztą
stwierdzają własne jego po tej „gwarancji” wydane rozkazy.

Teza moja jest niewątpliwie historycznie prawdziwa, ale zgadzam się, że szersza publicznośd może
mied inne zdanie, a to ze względu na awantury w Gdaosku w latach uprzednich, na wszystkie historie
związane z okropną polityką Grażyoskiego, na bezwzględnie wobec nas wrogi nastrój dużej części
społeczeostwa niemieckiego.

Otóż takich rzeczy całkowicie brak w stosunku do Jugosławii Nikt nie może wystąpid z jakimkolwiek
przypuszczeniem, że Hitler planował w 1941 roku zabór Jugosławii, dopóki zamach stanu Simowicza,
niewątpliwie przez Anglików zmontowany, nie podziałał na niego jak płachta na byka, podobnie
zresztą jak właśnie ta „gwarancja” dla Polaków.

Dnia 1 marca 1941 roku wojska niemieckie, zdążając na pomoc Mussoliniemu, który znalazł się w
ciężkich tarapatach, wkraczają w granice Bułgarii.

W odpowiedzi na powyższe dnia 3 marca wojska brytyjskie lądują na terytorium Grecji.

Oczywiście, że w tym momencie wstąpienie do wojny Turcji i Jugosławii staje się dla Wielkiej Brytanii
nader pożądane. Żałuję, że nie mogę powoład się na dostateczną dokumentację, ale jeszcze w
początkach poprzedniego 1940 roku, jeszcze przed niemiecką inwazją na Skandynawię Churchill
mówił coś o krokodylu i o rozumowaniu: niech ten krokodyl połknie kogo innego, a nie mnie.
Odpowiedziałem mu wtedy, chod oczywiście wątpię, aby to do niego dotarło, że błędne byłoby także
rozumowanie, że jakiś człowiek biały i silny, dla odpędzenia krokodyla od własnej łódki, rzuca do
wody kilku chłopców murzyoskich na pożarcie.

Teraz takimi chłopcami murzyoskimi byłaby niewątpliwie Turcja i Jugosławia.

Czy istniały jakieś apetyty niemieckie na Jugosławię w tym okresie, które by Jugosławii we własnym, a
nie w brytyjskim, a nie w ogólnym - jeśli ktoś woli tak się wyrażad - interesie, nakazywały się spieszyd
ze wstąpieniem do wojny?

Źródła historyczne pod tym względem są zupełnie kategoryczne: Nie istniały.


Antagonistą Jugosławii były Włochy. Kroacki profaszysta Pawelicz działał w orbicie Mussoliniego.
Ciano notuje kilkakrotnie różne przemyśliwania antyjugosłowiaoskie swego teścia, a pod datą 6
sierpnia pisze nawet, że Mussolini planuje napaśd na Jugosławię pomiędzy 10 a 20 września. Ale
później również kilkakrotnie notuje najformalniejszy sprzeciw niemiecki przeciwko jakimkolwiek
antyjugoslowiaoskim planom Między innymi Ribbentrop w dniu 17 sierpnia 1940 roku żąda
kategorycznie od Włochów wyrzeczenia się jakichkolwiek planów skierowanych przeciw Jugosławii.
Niemcy chcą mied spokój na Bałkanach gotowi są Włochom pomóc w ich awanturze greckiej, a w
lutym i marcu 1941 roku Włosi są już tak od tej pomocy zależni, że absolutnie nie stad ich na jakąś
samodzielną antyjugosłowiaoską politykę.

General Jodl, zeznając przed trybunałem norymberskim w dniu 5 czerwca 1946 roku, mówi: „Nasz
stosunek do Jugosławii przypominał ubieganie się o względy sławnej śpiewaczki. Führer zabronił
nawet wystąpid z propozycją przewiezienia przez terytorium jugosłowiaoskie zaplombowanych
wagonów z żywnością dla naszych wojsk, chod to było całkiem możliwe z punktu widzenia
międzynarodowych praw o neutralności”.

A generał Keitel, zeznając o 2 miesiące wcześniej, bo 4 kwietnia 1946 roku, powiada: „Muszę
potwierdzid, że zaatakowanie Jugosławii przewróciło wszystkie nasze plany wojskowe. Plan Marita
był całkowicie wywrócony do góry nogami. Nowe siły musiały byd przysłane z północy, które musiały
przejśd przez terytorium węgierskie. Wszystko to było nagle zaimprowizowane”.

Ktoś mi powie, że zeznania hitlerowskich generałów, później powieszonych za zbrodnie ludobójstwa,


nie mogą mied żadnej wartości. Cóż, kiedy potwierdzają one tylko i uwypuklają to, z czym się
spotykamy w dokumentarnej części procesu norymberskiego.

W dniu 25 marca Jugosłowianie reprezentowani przez premiera Cvetkowicza i ministra Markowicza


podpisują pakt z Hitlerem w Wiedniu, który im zapewnia nienaruszalnośd ich terytorium przez wojska
niemieckie. Zwolennikiem tego paktu jest także wielki anty-Niemiec, premier węgierski, hr. Teleky,
zwolennik przetrwania Hitlera w neutralności. Chciał on w 1939 roku stworzyd Ligę Neutralnych, z
Włoch, Polski, Węgier, która by uniemożliwiała Hitlerowi przemarsz przez węgierskie terytorium dla
ataku na Polskę. Teraz, w marcu 1941 roku, broni jeszcze neutralności przynajmniej swojej i
jugosłowiaoskiej. Był to człowiek poważny. Skoro mu się ta polityka nie udała i załamała, skoro Hitler
nakazał przemarsz swym wojskom przez ziemie korony świętego Stefana, zastrzelił się w dniu 2
kwietnia o godzinie 9 wieczór. Churchill, który czasami sobie przypomina, że rozumie, co to jest
pojęcie honoru, składa cześd jego pamięci. Znałem w Polsce tylko jednego młodszego ode mnie
publicystę, który mniej więcej poszedł za jego przykładem. Zresztą, jako katolik, nie mam prawa dalej
rozpisywad się czy rozliryczad się na ten temat

A więc w dniu 25 marca 1941 roku Jugosławia ma sytuację bardzo wygodną, może spokojnie
wyczekiwad lepszej okazji i lepszej geograficzno-strategicznej konfiguracji dla wstąpienia do wojny z
Hitlerem.

Książę Paweł jest anglofilem, człowiekiem wychowanym w Anglii. Jest kuzynem księżnej Kentu,
wyjątkowo pięknej pani, u której, w jej uroczym domu w Iver, pod blatami ze szkła na stołach są
piękne żywe, czerwone róże. Churchill pisze, że książę Paweł był naturą artystyczną. Był on przede
wszystkim politykiem na poziomie, politykiem, który kochał Anglię, ale nie uważał za możliwe na
ołtarzu tej miłości poświęcid swego kraju, jak Abraham Izaaka.
Jasne jest dla mnie, że Simowicz, dokonując w dniu 27 marca, czyli natychmiast po pakcie
podpisanym w Wiedniu, zamachu stanu, usuwającego księcia Regenta, premiera Cvetkowicza i
Markowicza, działał w porozumieniu z Anglikami. Zresztą sam Churchill bynajmniej się tego nie
wypiera.

Byliśmy wtedy wszyscy na raucie u prezydenta Benesza, kiedy ta wiadomośd do Londynu przyszła.
Ambasador Edward Raczyoski zachwycał się Jugosłowianami: - A to zuchy, a to chwaty - powtarzał w
uniesieniu.

- Mamy kolegów samobójców - powiedziałem Raczyoskiemu na tym raucie oficjalnym.

Armia jugosłowiaoska była zdruzgotana dosłownie w ciągu kilku dni. Było to najbardziej błyskawiczne
ze wszystkich błyskawicznych zwycięstw Niemiec w pierwszej epoce tej straszliwej wojny. A przecież
Jugosłowianie to wspaniali żołnierze, przywykli do patrzenia w zielone oczy śmierci.

Napisałem na wstępie, że polityka brytyjska była perfidna wobec Jugosławii. Muszę tu zaznaczyd, że
używając wyrazu perfidna, nie miałem na myśli samego wprowadzenia Jugosławii do wojny.
Odpowiadało ono zwykłej maksymie angielskiej: przede wszystkim niech się za nas biją durnie, a
potem dopiero będziemy bili się sami. Dopiero korespondencja Stalin - Churchill odsłania całą
nieszczerośd polityki brytyjskiej wobec Jugosławii.

W koocu jeszcze jedno wspomnienie. Noc, spacer nad Tamizą w towarzystwie kobiety pięknej i
później zamordowanej. Była ona jedną ze sprężyn zamachu Simowicza z ramienia dywersyjnej
organizacji brytyjskiej. Była Polką, urodziła się jako hrabianka Skarbek. Pytam się jej: - I cóż zyskaliście
na tym, że Jugosławia była pobita w ciągu czterech dni?

- Ach, pan się na tym nie rozumie, to opóźniło o czternaście dni operacje na Krecie.

4
Widzieliśmy więc, że Anglicy wprowadzili na tron Piotrusia i usunęli rozsądnego i
patriotycznego księcia Pawła. Potem tego króla Piotrusia bez skrupułów opuścili na rzecz Tito.
Już 23 grudnia 1943 roku p. Stevenson, ambasador brytyjski przy królewskim rządzie
jugosłowiaoskim, telegrafował do Edena:

„Partyzanci będą panami Jugosławii. Mają oni taką wartośd wojskową, że należy ich popierad,
całkowicie porzucając względy polityczne dla względów wojskowych. Jest nader wątpliwe, abyśmy
mogli jeszcze uważad monarchię za czynnik mogący odtworzyd jednośd Jugosławii”.

W lutym 1944 roku na kilka dni przed swoją mową z 22 lutego 1944 roku o słuszności linii Curzona,
mówi Churchill w parlamencie:

„Od dłuższego czasu interesuję się zupełnie specjalnie ruchem marszałka Tito”.

Posyłając broo wyłącznie Tito, Churchill utrzymywał jednak w zasięgu swoim króla Piotra, aby mu
dawad jak najzgubniejsze rady, dyskredytujące go wobec własnego narodu.

Dlaczego?

Powszechnie sądzono, że dlatego, aby iśd na rękę Rosji i Stalinowi w tej sprawie. Ośmielam się sądzid
inaczej. Myślę, że Churchill przygotowywał jednocześnie samodzielnośd polityki Tito, ale głównie
przeszkadzał temu, aby wpływy amerykaoskie nie przerzuciły się za Alpy. Churchill gotów był udawad
sługę Ameryki, ale to nie znaczyło, żeby się nie obawiał nadmiernego rozszerzenia wpływów Ameryki
w Europie.

5
Powiedziałem powyżej, że premier węgierski hr. Teleky, który popełnił samobójstwo, był
przed wojną zwolennikiem przetrwania Hitlera we wspólnej neutralności Węgier, Polski i
Włoch, oraz był bezwzględnym przeciwnikiem wciągania Węgier do wojny z Polską.

Te dwa dokumenty wydane przez Rosjan po wojnie wskazują, jak się Teleky zachowywał w ostatniej
chwili, kiedy konflikt był już nie do uniknięcia. Teleky do Hitlera w dniu 24 lipca 1939 roku:

Ekscelencjo.

Sytuacja w Europie wciąż jest poważna. Narody przewidujące zaczynają gromadzid zasoby materialne
i moralne, aby byd gotowymi na wszelki wypadek. Kierując się głęboką wiarą w siły osi Berlin-Rzym,
mam zaszczyt oświadczyd w imieniu rządu Królestwa Węgierskiego, że w wypadku konfliktu
generalnego Węgry uzgodnią swą politykę z polityką mocarstw osi, czego zresztą już dotychczas
składały dowody.

Jednakowoż należy stwierdzid, że w żadnym wypadku fakt przyłączenia się do tej polityki nie powinien
dotknąd naszej suwerenności w tej formie, w jakiej jest ona określona w naszej konstytucji, ani też
stad się przeszkodą w realizacji naszych celów narodowych.

Abyśmy mogli efektywnie uzgodnid naszą politykę z polityką niemiecką, konieczne jest, aby komitet
mieszany niemiecko-włoski stworzył organ, który by umożliwił studiowanie we trzech tych
problemów, które by mogły wywoład współpracę trzech paostw.

Mam zaszczyt powiadomid Ekscelencję, że list analogiczny wysyłam do szefa rządu włoskiego.

W oczekiwaniu łaskawej odpowiedzi proszę Ekscelencję o przyjęcie wyrazów mego całkowitego


szacunku.

HRABIA PAWEŁ TELEKY

Prezes Rady Ministrów Królestwa Węgierskiego.

Jednocześnie tegoż dnia 24 lipca 1939 roku premier Teleky wysyła drugi list do Hitlera:

Ekscelencjo.

Aby uniknąd możliwości wszelkiej fałszywej interpretacji mego listu z 24 lipca mam zaszczyt
oświadczyd Ekscelencji ponownie, że w obecnym stanie rzeczy Węgry, z uwagi na względy moralne,
nie mogą przedsięwziąd żadnej akcji militarnej przeciw Polsce.

Mam zaszczyt złożyd Ekscelencji wyrazy mego całkowitego szacunku.


HRABIA PAWEŁ TELEKY

Prezes Rady Ministrów Królestwa Węgierskiego.


OKRES IDYLLICZNY

Mogę stwierdzid, opierając się na swej dobrej znajomości rzeczy, że kłótnie na emigracji wzrastały,
zamiast maled, w miarę klęsk, które emigracja polska na międzynarodowym teatrze polityki ponosiła.

Dzielę historię emigracji polskiej w Anglii na cztery okresy. Pierwszy: idylliczny, od przyjazdu do paktu
z 30 lipca 1941 roku; drugi: rozterki, od podpisania tego paktu do śmierci generała Sikorskiego; trzeci:
zbliżającej się katastrofy, od tej śmierci do kooca wojny, i wreszcie czwarty: cmentarza, do chwili
obecnej.

Zaraz po przyjeździe do Londynu rząd pomieścił się w małym domu niedaleko polskiej ambasady na
Portland Place, w który to dom zaraz trzasnęła bomba niemiecka. Potem zaczęto zajmowad gmachy
w całym Londynie, aż nawet wywołało to cierpkie uwagi w prasie angielskiej. W każdej niemal z
centralnych dzielnic Londynu działało jakieś niesłychanie ważne biuro polskie, z trudnością
wynajdujące zajęcie dla swoich urzędników. Pisywano na przykład referaty o wpływie krajobrazu na
konfigurację granic i inne podobne.

Wśród tych gmachów najważniejszy był Stratton House na Stratton street na rogu Piccadilly, w
którym urzędował minister Strooski z całym legionem prześlicznych pao, z panną Krystyną
Bronikowską na czele; ale jeszcze ważniejszy był „Rubens” - sztab Naczelnego Wodza. W tym okresie
chorowaliśmy na nadmiar oficerów, których wypadało kilku na jednego szeregowca. Otóż oficerowie
najniepotrzebniejsi byli zgrupowani w tym hotelu „Rubens”, zarekwirowanym na nasze potrzeby, a
mieszczącym się na Buckingham Palące Road, bardzo blisko królewskiego pałacu.

Powstaje nawet makabryczny dowcip: Polskę zgubili trzej malarze: Hitler, Rydz i Rubens.

Na to jeden z zatrudnionym w tym hotelu „zabrał głos w dyskusji”:

- Wiem, że Hitler coś pacykował, wiem, że marszałek Rydz miał byd malarzem, ale co ma hotel
wspólnego z malarstwem, tego nie rozumiem

W Paryżu rząd nie miał własnego organu prasowego, a tylko Strooski znalazł jakiegoś pana
Czarnieckiego, handlarza bronią, który na dostawach broni do czerwonej i białej Hiszpanii zrobił
wielki majątek, i ten p. Czarniecki dla rządu wydawał pismo „Głos Polski”. Potem prof. Kot po swoim
przyjeździe do Paryża zaczął wydawad tygodnik „Wiadomości Polskie”, pod redakcją p. Zygmunta
Nowakowskiego, przy tym na sekretarza redakcji zaangażowano p. Mieczysława Grydzewskiego,
redaktora ogólnie znanych warszawskich „Wiadomości Literackich”. Nowakowski miał więc byd tą
krynicą ideologii politycznej Frontu Morges, ponieważ do tego ugrupowania nie na długo przed wojną
wstąpił, czy miał zamiar wstąpid. Ale Nowakowski wyjechał do Ameryki razem z generałem Józefem
Hallerem, przy tym okazało się,- że ten znakomity felietonista i konferansjer nie ma najmniejszej
ochoty do roboty redakcyjnej, która jest od pracy pisarskiej zupełnie odmienna, a Grydzewski, który -
odwrotnie - nie jest żadnym pisarzem, lecz redaktorem klasy pierwszej, od razu to pismo opanował.

Poza tym w Paryżu wychodził tygodnik „Słowo”, redagowany przeze mnie, którego głównymi
współpracownikami byli: Ignacy Matuszewski, Wacław Zbyszewski, Ksawery Pruszyoski, Karol
Zbyszewski i szereg innych świetnych piór, a także „Czarno na Białem” Januarego Grzędzioskiego i
Czesława Poznaoskiego oraz „Robotnik”, redagowany przez Jerzego Szapirę. Poza tym duży nakład
miały: „Narodowiec” p. Kwiatkowskiego i „Wiarus Polski”, założony przez Jana Brejskiego, codzienne
pismo dla przedwojennej zarobkowej, robotniczej emigracji polskiej.

W Londynie zaistniały warunki inne. Strooski dał pokój poszukiwaniom mecenasów wspierających
rząd i ze skarbu paostwa założył pismo „Dziennik Polski”, którego redaktorem został p. Marceli
Karczewski, były redaktor warszawskiego „Kuriera Polskiego”, poświęconego obronie przemysłu i
stale oskarżanego o kontakt z generałem Sikorskim, którego w rzeczywistości nie było, ale ta legenda
przysłużyła się p. Marcelemu, który w życiu wychodził nieźle na swej całkowitej bezbronności i
którego wszyscy osobiście lubili i szanowali.

Rząd był wtedy oparty na czterech stronnictwach: Narodowym, Ludowym, Stronnictwie Pracy oraz
Socjalistycznym. Ciągle się mówiło: rząd i wszystkie stronnictwa.

Wspomniałem już o memoriale amb. Łukasiewicza i o przejściowej dymisji, udzielonej przez


Prezydenta Raczkiewicza generałowi Sikorskiemu, która spowodowała właśnie ten okres „rządów
czterech stronnictw”, który zastąpił personalne rządy generała Sikorskiego z okresu Angers i Paryża.

Te cztery stronnictwa walczą z sanacją na angielskim gruncie. Generał Dąb-Biernacki napisał


meldunek do generała Sikorskiego, za który ten go oddał pod sąd wojskowy polski, który skazał Dąba
na dwa lata więzienia i degradację. Generał Dąb podporządkował się wyrokowi i zabraniał
tytułowania go generałem.

Dużą ilośd oficerów piłsudczyków osadzono na Wyspie Wężów razem z oficerami alkoholikami. Nie
było to zresztą dla nich tak straszne, bo przecież akcji bojowej wojsk lądowych wtedy nie było, a
oficerów i tak było za dużo. Nudy wieczorów na tej wyspie skracali sobie planowaniem rozmaitych
konspiracji wojskowo-politycznych, na co zwolennicy Sikorskiego z „Rubensa” ripostowali
zakładaniem takichże kontrkonspiracji.

W tym pierwszym okresie daleko bardziej dała się we znaki rządowi grupa młodych narodowców. Jak
już wspomniałem, w Stronnictwie Narodowym były dwa nurty: jeden bliższy Frontu Morges, drugi
bardziej autorytatywny, bardziej ideowo zbliżony do ONR. Wtedy Bieleckiego w Londynie nie było, o
czym się zresztą rozpisywad nie mam zamiaru, bo pogardzam pewnym rodzajem walki politycznej. A
bon entendeur salut - panowie endecy z radia Free Europe, zajmujący się szkalowaniem mojej osoby.
Przedstawiciel Stronnictwa Narodowego w rządzie, p. Seyda, zawsze frontomorżował, a prof.
Folkierski, prezes Rady Naczelnej stronnictwa, był naprawdę dobrym i subtelnym znawcą literatury
francuskiej, lecz o wiele mniej orientował się w polityce. Czyli odgórna reprezentacja Stronnictwa
Narodowego w tym czasie całkowicie gen. Sikorskiego popierała.

Natomiast młodzi endecy w rodzaju Jerzego Paociewicza oraz niektórzy członkowie ONR zaczęli się
gen. Sikorskiemu przeciwstawiad i z min. Kotem walczyd. Pod redakcją ks. Stanisława Bełcha zaczęło
się ukazywad pismo „Jestem Polakiem”, które posunęło się do akcentów aż tak zuchwałych, że
pozwoliło sobie zamieścid na swoich szpaltach znany skądinąd dwuwiersz:

Wlazł kotek na plotek i mruga


Ładna to piosenka... niedługa.
Opowiadano, że generał Sikorski osobiście gonił po sieni i schodach roznosiciela „Jestem Polakiem”,
aby mu osobiście to pismo skonfiskowad.

W dniu 22 listopada 1940 roku rząd wydał nawet arcygroźny komunikat, iż rząd uznał, że w obecnej
dobie wojennej ze względu na jednośd narodową powinno wychodzid na obczyźnie tylko jedno pismo
polityczne, mianowicie „Dziennik Polski”, po czym zaraz założono drugie pismo codzienne,
mianowicie „Dziennik Żołnierza” w Szkocji, niezależne od Strooskiego, a zależne od dowódcy I
Korpusu, generała Kukiela. W dalszym ciągu tego groźnego komunikatu rząd stwierdzał, że temu
żądaniu nie podporządkowało się tylko pismo „Jestem Polakiem” nie należące do żadnej (sic!) grupy
politycznej i że rząd piętnuje stanowisko „Jestem Polakiem” jako szkodliwy objaw złamania
dyscypliny narodowej.

Jerzy Paociewicz, który wówczas miał lat 25, a dzisiaj odpowiednio więcej, był zmuszony przez górę
Stronnictwa Narodowego do wystąpienia z „Jestem Polakiem”. Zawsze, jak miałem z Paociewiczem
do czynienia, przychodził mi do głowy taki brat zakonny, który przy objawach posłuszeostwa wobec
starszych potrafił swemu zakonowi narzucid swoją wolę.

Stanąłem w obronie „Jestem Polakiem”, chod częśd redakcji tego pisemka nastrojona była wręcz
wrogo do mojej osoby. Ale w tych czasach zasugestionowany byłem tajnym memoriałem gen.
Sikorskiego i miałem złudzenia, że jeszcze jakoś można zmienid tę politykę. Zaatakowano wtedy jak
najsilniej moją osobę. Zwołano sąd honorowy Rady Narodowej, który mi postawił trzy zarzuty:
Sprawę Libourne, sprawę obrony „Jestem Polakiem”, do której dodano zmyślony całkowicie zarzut,
że napisałem przed wojną jakiś frazes, którego w istocie nie napisałem i napisad nie mogłem Jeśli ktoś
jeszcze teraz będzie ten trzeci zarzut podtrzymywał, to zwracam uwagę, że roczniki wileoskiego
„Słowa” są dostępne w bibliotekach warszawskich i niech mi go w tych rocznikach znajdzie.

Sąd honorowy się nie skooczył, bo Rada Narodowa była rozwiązana, ale wyrok byłby z wszelką
pewnością niepomyślny dla mnie.

Muszę jednak przyznad, że przy wymianie pyskówek na tym sądzie moje były chyba... najgłośniejsze.

Chciałbym zakooczyd wspomnienia o tej idyllicznej epoce akordami bukolicznymi, czyli żartami
personalnymi. - Oto generał, później minister obrony narodowej, Marian Kukiel, człowiek rycerski,
liberalny, ultralojalny wobec Sikorskiego, ale przeciwieostwo prof. Kota. Napisałbym z chęcią o nim
„żywot człowieka poczciwego”, ale tylko tak, aby wyraz „poczciwy” miał to dawne, polskie, właściwe
znaczenie; a mianowicie w trzech czwartych oznaczał uczciwośd, rzetelnośd, posiadanie charakteru, a
tylko w jednej czwartej naiwnośd, a nie odwrotnie.

Tylko że mówił generał Kukiel w sposób zabawny, mianowicie skandował sylaby, jakby każdą sylabę
wymawiając osobno. Toteż wielką uciechę sprawił wszystkim, gdy przemawiając na cmentarzu w
Newark, popełnił następującą makabryczną gafę:

- My-ślę, ko-le-dzy, że wszy-scy tu na tym cmen-ta-rzu spocz-nie-my.

Angielski wyraz „hobby” nie da się przetłumaczyd, chod zbliża się do określenia „konik”. Jeśli ktoś
czyni to z amatorstwa, z zamiłowania i poświęca temu dużo czasu, chod to nie jest zajęciem dla niego
właściwym, to jest „hobby”. Na przykład Joe Chamberlain łapał z namiętnością ryby, a król Jerzy VI
haftował - to było ich „hobby”.
Po przyjeździe rządu polskiego do Londynu w tych tygodniach, kiedy byliśmy wśród Anglików tak
modni i tak fetowani, zgłosił się do adiutanta generała Kukiela jakiś dziennikarz z dużym
kwestionariuszem dotyczącym biografii tego generała. W kwestionariuszu figurowało także pytanie o
„hobby”. Adiutant źle ten wyraz zrozumiał i napisał: „Służba wojskowa”.

Generał czy profesor Kukiel rzadko się unosił, ale kiedyś przed wojną rozgniewał go niepospolicie
Karola Zbyszewskiego „Niemcewicz z przodu i z tyłu”, i napisał we frontomorżowej „Odnowie” artykuł
pt „Klio w rynsztoku”. Oburzył się tam specjalnie na szczegół z postąpieniem pani Kossakowskiej z
urzędnikiem austriackim, o którym napisał, że jest nieprawdziwy. Ponieważ szczegół ten był
najzupełniej autentyczny, więc Karol Zbyszewski kropnął, ma się rozumied, artykulas w swojej
obronie, w którym potraktował ówczesnego kustosza muzeum książąt Czartoryskich w Krakowie nie
tyle oczywiście z przodu, ile z tyłu,

W czasie wojny czterdziestoletni Karol brał udział w wyprawie norweskiej na ochotnika, a potem
nadal uporczywie służył w armii szkockiej w wysokiej randze szeregowca. Oficerowie wobec takich
ochotników-pisarzy dopuszczali się niesłychanych nietaktów. Karol był przykomenderowany do
autokolumny. Raz ta jego autokolumna czegoś wieczorem stała wzdłuż plaży szkockiej. Czegoś
pojawił się minister obrony narodowej generał Kukiel i nie poznając swego adwersarza w dyskusji
historycznej, zaczepił go:

- Po-wiedz-cie mi, strzel-cze, cze-mu ta au-to-ko-lum-na stoi?

- Bo, panie generale - odpowiedział Karol - szoferzy pogasili motory.

- Ach tak - powiedział Kukiel.


YOUR OBEDIENT SERVANT

1
Stosunek polityki angielskiej, w okresie drugiej wojny światowej, do Rosji, podporządkowany
jest dwom maksymom - jednej ogólnej, drugiej specjalnej.

Maksyma ogólna polega na tym, że nikt nie chciał z Hitlerem wojowad pierwszy, a każdy tak
się ustawiał, żeby wojowad z Hitlerem możliwie późno, podczas kiedy on się wykrwawi na kim innym.
To przecież takie proste! Hitler miał w początkach wojny siły olbrzymie i wiedziano powszechnie, że
jego pierwsze uderzenie będzie śmiercionośne. Było także rzeczą oczywistą, że Hitler, mający wielkie
siły, nie ma już z czego odradzad swych sił, że w miarę wojny siły jego będą maled i że wobec tego ten,
kto będzie wojował z Hitlerem w początkach wojny, będzie pobity, i nie będzie nic znaczył przy koocu
wojny; ten, kto zacznie wojnę z osłabionym Hitlerem, wygra i będzie pokój dyktował.

Tylko Polacy tak się cieszyli, że wojna się od nich zaczyna, tylko Polacy zachowali się wobec tej rzeczy,
tak poważnej jak wojna z Hitlerem, jak chłopiec, który nie śpi całą noc, bo się boi, że go starsi nie
zabiorą na polowanie na kaczki. Wszyscy inni - wszyscy - starali się zaoszczędzid swe siły na finisz
wojny.

Maksyma specjalna polegała na specyficznym stosunku do tego trójkąta: Anglia, Niemcy, Rosja. Dla
Anglików idealnym biegiem rzeczy byłby bieg wypadków z pierwszej wojny światowej. Niemcy
rozbijają Rosję i powstaje tam wojna domowa, potem nad Niemcami, osłabionymi wojną z Rosją,
paostwa zachodnie odnoszą zwycięstwo.

Toteż Anglicy robią wszystko, aby wojna zaczęła się od wojny niemiecko-rosyjskiej. Udaje się im w tej
dziedzinie nabid w butelkę Polaków (co niestety zawsze jest najłatwiejsze) i wkręcid im swoją
prowokacyjną wobec Hitlera „gwarancję niepodległości”, uzyskując jeszcze wdzięcznośd swej ofiary.

Kiedy to się im częściowo udaje, czekają cierpliwie na skutek celu już osiągniętego, a mianowicie
granicy bezpośredniej, niemiecko-rosyjskiej, powstałej we wrześniu 1839 roku.

Przychodzi wielkie „uf”. Hitler 22 czerwca 1941 roku w najgłupszy sposób napada na Rosję, i Anglicy
w tym pierwszym okresie wspomagają Rosję materiałem wojennym, jak tylko mogą. Myślą wtedy, że
Hitler Rosję zwycięży i są z tego raczej zadowoleni, ale chodzi im o to, żeby Hitler swe siły jak
najbardziej wyczerpał. Zresztą skierowują do Rosji w owym czasie nie tylko własny materiał wojenny,
ale przede wszystkim materiał wojenny neutralnej Ameryki.

Ale Hitler nie potrafi zwyciężyd Rosji w takim tempie, w jakim się tego spodziewają Anglicy. Wtedy
przychodzi po pierwsze: zwolnienie tempa dostarczania sprzętu wojennego, po drugie: coraz
wyraźniejsze odmawianie Stalinowi drugiego frontu.

Ale staje się rzecz nadzwyczajna i nieprzewidziana. Hitler, jak niegdyś Napoleon, załamuje się w Rosji
w lipcu, sierpniu i wrześniu 1943 roku. Powoduje to koniecznośd dopuszczenia Rosji do udziału w
zwycięstwie. Tutaj Anglicy mają plan: wprowadzid Rosję możliwie głęboko w Europę, aby osłabid
rosyjski rozmach w Azji.
Na tym tle musimy rozumied politykę angielską w sprawie polskiej. Zresztą jest ona tylko fragmentem
i przykładem zasad ogólnej polityki brytyjskiej, którą wykłada każdy historyk na każdym
uniwersytecie.

Anglia dąży do podtrzymania antagonizmów paostw wielkich między sobą. Zależało jej zawsze, aby
Niemcy i Rosja były w ustawicznym antagonizmie. Wielka, rozległa Polska mogła temu tylko
przeszkadzad. Toteż Anglia już z czasów konferencji wersalskiej, już w 1919 roku, chce terytorialnie
okroid Polskę zarówno ze wschodu, jak i zachodu. Nie chce nam dad Ziem Zachodnich i jest
zwolenniczką linii Curzona,

Zaraz po wybuchu wojny lord Halifax składa w Izbie Lordów deklarację, że wejście wojsk rosyjskich do
Polski nie przestraszyło go, bo Rosja zajęła niewiele więcej terytorium, niż to przewidywała linia
Curzona.

Mianowicie w dniu 26 października 1939 roku lord Halifax złożył w Izbie Lordów oświadczenie
następujące:

Koniecznym jest przypomnied sobie dwie rzeczy: pierwsze, że Rosja nigdy by nie popełniła tej akcji,
jeśli nie zacząłby jej rząd niemiecki i nie dal do tego przykładu takiego, jaki dal, kiedy napadł na Polskę
bez wypowiedzenia wojny. Po drugie jest to może zagadnienie o znaczeniu historycznym, które jednak
warto przypomnied, że akcja rządu sowieckiego polegała na przesunięciu rosyjskiej granicy do linii,
która w istocie była granicą zaleconą w czasie konferencji wersalskiej przez szlachetnego markiza,
który w swoim czasie przewodniczył tej Izbie, a mianowicie lorda Curzona, a który w tym .czasie był
sekretarzem stanu dla spraw zagranicznych.

Lord Halifax wygłasza tego rodzaju oświadczenie w dwa miesiące po podpisaniu z Raczyoskim
protokołu tajnego z 2 sierpnia 1939 roku. Ograniczę się tu do wykrzyknika, że nigdy minister francuski
nie potrafił oprzed swej polityki na tego rodzaju nielojalności.

Jest to wtedy zachęta dla Rosjan, aby wstąpili do wojny z Hitlerem. Deklaracja ta chce Rosji
powiedzied: zrobimy dla was wszystko, czego tylko zażądacie.

Istotnie, zaraz po napaści Hitlera na Rosję Anglicy dyktują wybuchowemu i naiwnemu Sikorskiemu
traktat Sikorski-Majski z 30 lipca 1941 roku, który przez swoją formułę o unieważnionych traktatach z
Niemcami jest zapowiedzią zgody na linię Curzona, ale w takiej formie, że to nie pozbawia Anglików
zastosowania innej wykładni, czyli sprzedawania Rosji swej zgody nie raz jeden, ale kilkakrotnie.

O tym właśnie zaraz zacznę mówid szczegółowo.

2
Przedtem jednak muszę zauważyd, że Stalin zrozumiał grę Anglii i potrafił zaoszczędzid swemu
krajowi wepchnięcia go na sztych. Zawarł z Niemcami pakt o nieagresji, czyli odrzucił Anglikom
piłkę, a potem starał się wejśd do wojny najpóźniej, a gdy Hitler na Rosję napadł, to Stalin, aby
odciążyd Rosję, żądał utworzenia drugiego frontu, którego oczywiście nie otrzymał ani w 1941 roku,
ani w 1942, ani nawet w 1943 roku.

3
Historia jest wiedzą, historia może byd nawet nauką dla tych, którzy chcą z jej pouczeo
korzystad (w Polsce takich nie ma), i historia jest humorem, dowcipem, pismem
humorystycznym. Zestawienie pamiętników Churchilla z jego korespondencją ze Stalinem robi
takie wesołe wrażenie. W pamiętnikach nie Iży on tak Rosjan, jak lży naród polski, ale jest dla Rosji i
Rosjan często zły i złośliwy. W listach do Stalina... cóż za rzewności, serdeczności, pocałunki, czułości
Zresztą pewny zimny cynizm zawsze jest, był i będzie cechą tego człowieka. Oto 7 grudnia 1941 roku
Japooczycy napadają na Amerykanów i Anglików. Powoduje to wstąpienie Ameryki do wojny.
Churchill nie posiada się ze szczęścia. Zaraz, oczywiście, sam z rozkoszą stylizuje wypowiedzenie
wojny Japonii. Pisze: „... wskutek tych niesłychanych aktów agresji, gwałcących prawo
międzynarodowe a specjalnie art. 1 Konwencji Haskiej o sposobie rozpoczynania działao wojennych,
konwencji, której sygnatariuszami są zarówno Cesarstwo Japooskie, jak Zjednoczone Królestwo
Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej, ambasador Jego Królewskiej Mości w Tokio otrzymał zlecenie
powiadomienia cesarskiego rządu japooskiego w imieniu Króla Wielkiej Brytanii, że stan wojny
istnieje między tymi dwoma paostwami.

Załączając jednocześnie wyrazy mego wysokiego szacunku, pozostaje Paoskim, Panie Ambasadorze,
sługą posłusznym...”

Your obedient servant - sługa posłuszny. Churchilla nie razi ten zwrot. Zapewne uważa, że tego
rodzaju formułki w aktach dyplomatycznych brad na serio mogą... chyba tylko Polacy.

Sekretarz prywatny p. Churchilla zapytał go, przed jego mową w parlamencie, o współprace z Rosją,
czy nie będzie go to żenowad, że zawsze był i nadal jest antykomunistą zawziętym? Churchill
odpowiedział: „Bynajmniej. Mam przed oczami tylko jeden cel: zniszczenie Hitlera. To mi znakomicie
ułatwia egzystencję. Gdyby Hitler napadł na piekło, jeszcze bym znalazł, przemawiając w Izbie Gmin,
wyrazy pełne sympatii dla diabłów.”

Churchill pisze także w tym czasie: „Zdawałem sobie sprawę, że nie mogliśmy wiele zrobid dla Rosji w
początkach naszego sojuszu i starałem się wypełnid tę lukę wypisywaniem uprzejmości.”

Ale uprzejmościami można zrobid dużo tylko z Polakami, Stalin bardzo mało zwracał na nie uwagi. Na
wdzięczące się i mizdrzące listy Churchilla odpowiada sucho, czasami widad, że z odrobiną niesmaku.

Natomiast już w pierwszym swym liście do Churchilla z dnia 18 lipca 1941 roku Stalin od razu żąda
utworzenia drugiego frontu.

W dniu 12 marca 1942 roku Churchill pisze do Stalina:

„Wysłałem do Prezydenta Roosevelta pismo, przekonywając go, aby zaakceptował podpisanie między
nami zgody na granice Rosji po wojnie.”

Chodzi tu o granicę rosyjsko-polską po wojnie.

Ale skoro Churchill wkracza na teren Polski, to dba przede wszystkim o to, aby Stalin nie dogadał się
jakoś z rządem polskim w Londynie. Piszę poniżej o oświadczeniu rosyjskim wręczonym przez Edena
Sikorskiemu w dniu 4 lipca 1941 roku, które zawierało formułę o wiele korzystniejszą od
podyktowanej przez Anglików formuły układu Sikorski - Majaki z 30 lipca 1941 roku. Toteż po
wyrażeniu zgody na linię Curzona Anglicy będą tę zgodę cofad, i to cofad nawet po publicznych
swoich za tą linią oświadczeniach

Chodziło o grę na dwie strony: i o to, aby linia Curzona istotnie została przeprowadzona, na czym
Anglikom o wiele bardziej zależało niż Rosjanom, z przyczyn powyżej wy łuszczonych, i o to, aby
możliwie duża częśd polskiego ruchu oporu była w zasięgu angielskim, a nie rosyjskim. Celem
Anglików było ustąpienie z żądao polskich na rzecz Rosjan, ale aby ustępowad, trzeba przedtem
posiadad. Otóż Anglicy sobie życzą monopolu na reprezentowanie Polaków.

Tegośmy wówczas nie rozumieli... Mówię, bom smutny i sam pełen winy.

Toteż po liście z 12 marca 1942 roku, w którym Churchill pisze, że przekonywa Roosevelta, aby uznał
linię Curzona, następuje list z 24 maja, w którym Churchill raptem, wbrew wielu poprzednio
wypowiadanym formułom, pisze, że nie może naruszyd uprzednio danych zobowiązao i musi się liczyd
z opinią publiczną w Ameryce i z własną.

W dniu 18 lipca 1942 roku Churchill prosi Stalina o trzy polskie dywizje dla zakwaterowania ich w
Palestynie.

W dniu 23 lipca Stalin pisze w sposób ostry, że sprawa drugiego frontu zaczyna nabierad charakteru
niepoważnego. Rząd radziecki nie może się zgodzid na odkładanie drugiego frontu do 1943 roku.

Ale Anglia nie lubi ryzyka na wojnie. Wypowiedziała Niemcom wojnę we wrześniu 1939 roku, bo
wiedziała, że plany Hitlera idą w kierunku zniszczenia ich paostwa, bo wierzyła temu, co Hitler mówił
na tak zwanej konferencji Hossbach, o której powyżej pisałem. Broniąc się przed Hitlerem, Anglicy
chcieli wciągnąd Francję, a wiedzieli, że Francja sarna wojny Hitlerowi nie wypowie. Potem jednak, jak
już Francuzów wciągnęli do wojny, dawali im pomoc zbyt małą - swoje aeroplany trzymali na swej
wyspie i wreszcie zabrali się do domu w czasie operacji w Dunkierce. Potem nie kapitulowali, to
prawda, ale też poza obronnymi operacjami w północno-wschodniej Afryce, gdzie zostali napadnięci
przez Włochów, ograniczyli się jedynie i wyłącznie do ściśle obronnych operacji na swej wyspie.
Dopiero po wstąpieniu do wojny nie tylko Rosji, ale i Ameryki, zaczęli próbowad trochę ofensywy,
przeważnie używając żołnierza obcego, swego żołnierza kolorowego, żołnierza swoich dominiów i
wreszcie w ostateczności i z konieczności Szkotów i Anglików.

Projektowanie operacji „Pochodnia”, tj. desantu w północnej Afryce, i „Eskimos”, desantu na Sycylii,
było tak pomyślane, aby nie byd tego rodzaju „drugim frontem”, jakiego domagał się Stalin. Nadzieja,
że się powtórzy bieg wydarzeo z pierwszej wojny światowej, długo jest żywa.

W sierpniu 1942 roku Churchill jest w Moskwie, aby wytłumaczyd Stalinowi, że żadnego przedtem
obiecanego „drugiego frontu” nie będzie.

W dniu 29 marca 1943 roku Stalin pozwala sobie na złośliwośd, pisząc, że przysłany mu film o wałkach
w Libii „demaskuje tych łajdaków, którzy są u nas, a którzy twierdzą, że Anglia w ogóle nie wojuje, a
tylko obserwuje wojnę z boku”.

W kwietniu 1943 roku wybucha kryzys - Rosja zrywa z polskim rządem w Londynie. Anglicy jakoś nie
potrafili powstrzymad rządu Sikorskiego od kroków, które to zerwanie musiały spowodowad. Istotnie
Anglicy są złymi dyplomatami, nigdy nie „potrafią” zrobid niczego, co by było sprzeczne z ich
interesami. W czasie tego kwietniowo-majowego kryzysu Anglicy istotnie zadali kłam tym
twierdzeniom, że mają na Sikorskiego wpływ decydujący. Trzeba przyznad, że dzięki temu zyskali
monopol w kierowaniu dalej rządem polskim i uzależniającymi się od niego elementami w Polsce...
W lipcu i sierpniu 1943 roku sytuacja wojenna wyjaśnia się dostatecznie, Niemcy nie zwyciężą Rosji.
Rosjanie się obronią i zapewne przejdą do ataku. Nie zmieni tego faktu ani wstrzymanie Rosji dostaw
sprzętu wojennego, na co się trochę zanosiło, ani powstrzymywanie się z drugim frontem.
Wchodzimy w inne metody gry angielskiej wobec Rosji z październikową konferencją moskiewską
1943 roku.
UKŁAD Z 30 LIPCA 1941 ROKU

Wiadomości o agresji Niemiec na Rosję przenikają do Londynu, ale gen. Sikorski nie daje im wiary.
Jeszcze 23 maja 1941 roku, a więc na miesiąc przed -napaścią Niemiec, gen. Sikorski pouczy
Churchilla w złożonym mu memoriale:

„At present a German attack on Russia does not seem enter into consideratdon.”

W dniu 10 czerwca zapewnia Prezydenta Raczkiewicza, że wojny niemiecko-rosyjskiej nie będzie.

Ale wraca z Moskwy Cnipps wysłany tam na rekonesans. Był to człowiek bardzo inteligentny, jeden z
takich „chodzących swoimi drogami”. Cripps rozmawia z Sikorskim, wyjaśnia mu stan rzeczywisty i
oto według protokołu Rady Ministrów z 19 czerwca Sikorski oświadcza:

- Ja i Cripps jesteśmy zgodni, że atak rosyjski powinien nastąpid lada chwila.

Swoją drogą nie oburzam się na generała, że nie przewidywał tej wojny. Do poufnych wiadomości
dostępu nie miał, a logiczna kalkulacja przemawiała przeciwko niej. Z punktu widzenia interesów
Hitlera był to absurd i nonsens. Generalicja niemiecka błagała go, aby nie popełniał tego szaleostwa.
Sam on tak tłumaczył swoim generałom: ponieważ atak ma Anglię się nie udał, więc trzeba atakowad
w innym miejscu. Dziwna rzecz, że podobnie Napoleon, nie mogąc wylądowad w Wielkiej Brytanii,
poszedł kark skręcid pod Moskwę. Logika Hitlera, że nie mogąc zwyciężyd Anglii, trzeba napaśd na
Rosję, przypomina człowieka, który by powiedział: „Nie mogę wnieśd tej walizki na III piętro, jest ona
za ciężka; wobec tego wezmę pod drugą pachę ten oto kufer”.

Anglicy dali nam w 1939 roku „gwarancję” celem zwrócenia ataku Hitlera na Wschód. Plan ten daje
nareszcie rezultat.

Toteż z angielską flegmą i powściągliwością, ale z wielką radością pisze „Times” nazajutrz po agresji:

„Nikt w tym kraju nie może poddad się pokusie pogratulowania sobie z powodu chwilowego
zwrócenia się sił Hitlera w kierunku Wschodu”.

Chwilowego zwrócenia się - momentary diversion - należy się zastanowid nad tymi wyrazami
angielskiego publicysty, bo daje nam to wątek polityki angielskiej także w stosunku do Polski w tej
chwili i genezę układu podpisanego przez Sikorskiego. Anglia w dniu 22 czerwca bynajmniej nie
przewidywała, że wojna skooczy się tak znakomitym zwycięstwem Rosji, jak się skooczyła, i
bynajmniej sobie tego nie życzyła. Anglia chciała jednego, a mianowicie tego samego, czego chciała,
nabijając Becka w butelkę, aby Hitler możliwie ciężko wykrwawił się w Rosji i żeby Anglosasi mogli mu
zadad ostatni cios śmiertelny, niczym bykowi zmęczonemu różnymi walkami na arenie.

Polska...

W czerwcu 1941 roku wojna rosyjsko-niemiecka dopiero się zaczyna. Możliwe są jeszcze różne rzeczy.
Nie można zrywad z Polakami, rzucad ich w objęcia Rosji. Przeciwnie, trzeba nad tymi walecznymi
patriotycznymi dziedmi, które tak łatwo jest oszukad, roztaczad skrzydła, niczym skrzydła anioła na
nagrobku dziecka, wystawionym przez stroskanych rodziców.
Z drugiej jednak strony, trzeba wszystkimi środkami współdziaład z tym, żeby główny teatr wojny
oddalił się od Anglii, ulokował w Rosji. Jak widzimy z korespondencji Stalin-Churchill, Anglia własnej
armii odejmuje sprzęt wojenny, aby dopomóc Rosji.

Toteż pierwsze genialne posunięcie w sprawie polskiej to wysunięcie kretyoskiej formuły, że Rosja
unieważnia traktaty zawarte z Niemcami. Traktaty te unieważniła sama wojna, sam dzieo 22 czerwca.
Ale sugerowano Polakom, że unieważnienie tych traktatów przywraca status quo ante, co z punktu
widzenia prawnego nie było słuszne, i sugerowano jednocześnie Rosjanom, że składając tego rodzaju
deklarację, nic właściwie Polakom nie dają.

Formułę tę wypowiada generał Sikorski w swym przemówieniu z 23 czerwca, uzgodnionym z


Anglikami od pierwszej do ostatniej litery.

W dniu 25 czerwca sir Stafford Cripps proponuje Polakom swe dobre usługi. Rząd polski zgadza się na
to, ale podaje swoje warunki do rozpoczęcia negocjacji. Anglicy ignorują te życzenia.

W dniu 1 lipca, na śniadaniu u Belgów, Sikorski dowiaduje się, że ambasador Majski otrzymał
pełnomocnictwo do rozmów z Polakami. W dniu 4 lipca Eden zaprasza na śniadanie Sikorskiego, p.
Retingera, który nie tai swej przynależności do wywiadu angielskiego, ale tu występuje jako Polak, i
ministra Bevina, aby Polaków straszył.

Na tym śniadaniu Eden komunikuje warunki rosyjskie: Utworzenie w Rosji Komitetów Narodowych -
Polskiego, Czechosłowackiego i Jugosłowiaoskiego.

Przekazanie tym komitetom jeoców, pieniędzy i sprzętu wojennego celem utworzenia armii
narodowych dla walki z niemieckim najeźdźcą. Wreszcie rząd rosyjski złożył następującą deklarację:

„W odniesieniu do Polski polityka radziecka sprzyja (was to favour) ustanowieniu niepodległego


paostwa polskiego. Granice tego paostwa miałyby odpowiadad etnograficznej Polsce. Z tego mogłoby
wyniknąd, że niektóre miasta i okręgi, okupowane przez Rosję w 1939 roku, zostałyby Polsce
zwrócone. Forma wewnętrznego ustroju, który by miał byd ustanowiony w Polsce, jest z punktu
widzenia rządu radzieckiego sprawą samych Polaków”.

Sądzę, że gdyby Sikorski był Bismarckiem albo Talleyrandem, albo pewnym Polakiem, którego nie
chcę wymieniad, to na tym śniadaniu wstrzymałby się z oceną tej propozycji.

Gdyby Sikorski po wysłuchaniu tej propozycji rosyjskiej zapytał Edena, jak sądzi: który koo wygra na
Derby, to Eden oczywiście zacząłby nam doradzad odrzucenie tej propozycji. Była ona nie do przyjęcia
dla Anglii. Wyrywała jej z rąk atut polski i atut czechosłowacki, który Anglia chciała co prawda później
odstąpid Rosji, chociażby dla wciągnięcia Rosji w głąb europejskiego kontynentu, ale chciała go Rosji
drogo sprzedad, a nie darowywad ni z tego, ni z owego. Gdyby, powtarzam, w dniu 4 lipca Sikorski
zaczął mówid o Derby czy o polowaniach na tygrysy, czy o wdzięku królewny Małgorzaty, to Eden
stałby się siłą motorową przeciwko propozycjom rosyjskim, a koło Sikorskiego zacząłby biegad jak
koło kogoś, kto może zacząd samodzielne pertraktacje z Rosją, na tle sprecyzowania tej propozycji,
która pomimo wszystko dawała nam więcej niż owo unieważnienie przez Rosję układów już od
kilkudziesięciu dni nie istniejących.
Ale stało się inaczej. Sikorski wybuchnął oburzeniem na propozycje rosyjskie. Nazwał je bezczelnymi
itd. W tej chwili Eden odzyskał swoją rolę anioła, który nad biedną Polską roztacza swe skrzydła.

Sikorski po tym wybuchu powraca do anulowania nie istniejących już układów.

Eden, ma się rozumied, zgadza się na to sformułowanie, które od samego początku jest angielskiego
pochodzenia.

Polityka Sikorskiego wzbudza jak najostrzejszą krytykę innych ministrów, przede wszystkim
Zaleskiego. I tutaj podkreślam rzecz, która bardzo wówczas zaważyła na sytuacji. Im bardziej Sikorski
krytykowany jest przez Polaków, tym więcej zabiega u Anglików, tym większe im robi ustępstwa. Nie
brak patriotyzmu, lecz namiętnośd utrzymania się przy pseudowładzy, którą uzyskał tak późno,
kierowała tym człowiekiem. Psycholodzy mają tu przyczynek do zjawiska niewyżycia się.

Dnia 5 lipca odbyło się pierwsze spotkanie angielsko-rosyjsko-polskie. Eden pojechał na odpoczynek,
zastępował go mąż ogromnego wzrostu, sir Aleksander Cadogan. Był Sikorski i Zaleski, ze strony
rosyjskiej był Majski.

Na tej konferencji Rosja porzuca rosyjsko-polskie rozwiązanie, a zgadza się na angielsko-polskie


rozwiązanie. Przyjmuje śmieszną formułę o anulacji traktatów nie istniejących, która niczym Rosji nie
obciąża, ale też od razu podkreśla, że to w żadnym wypadku nie oznacza powrotu do terytorialnego
status quo ante. Pod tym względem Rosjanie są lojalniejsi i szczersi i od bałamucących ciągle
Anglików, i od kłamiących - niestety muszę użyd tego słowa - ministrów polskich, którzy nadają tej
formule znaczenie, którego ona nie ma, a to gwoli okłamywania rodaków i w Londynie, i w kraju.

Dnia 8 lipca rząd Jego Królewskiej Mości podpisuje układ ze Związkiem Radzieckim bez najmniejszego
porozumienia z naszym rządem, nawet go o tym nie powiadamiając. Sikorski dowiaduje się o tym z
radia. Stanowiło to pierwsze prawne i niewątpliwe złamanie układu polsko-angielskiego z 25 sierpnia
1939 roku. Art. 6 tego układu brzmiał:

Układające się strony będą tobie wzajemnie komunikowad teksty zobowiązao przeciwko agresji, które
zaciągnęły albo mogłyby zaciągnąd w przyszłości, w stosunku do paostw trzecich.

Gdyby jedna z układających się stron zamierzała zaciągnąd nowe zobowiązania tego rodzaju po
wejściu w życie niniejszego układu, musi o tym powiadomid drugą układającą się stronę, ze względu
na należyte funkcjonowanie niniejszego układu.

Nowe zobowiązania, które układające się strony mogą zaciągnąd w przyszłości, nie powinny ani
ograniczad zobowiązao z układu niniejszego, ani stwarzad pośrednio nowych obowiązków między
układającą się stroną, nie uczestnicząca w tych zobowiązaniach, a paostwem trzecim.

Jeśli ktoś z moich czytelników wątpi, że zobowiązanie powyższe obligowało Anglię do zwrócenia się
do naszego rządu w chwili podpisywania układu z Rosją, to niech się zapyta o to pierwszego lepszego
adwokata umiejącego czytad teksty. Ale rząd Sikorskiego nawet nie pisnął żadnego protestu z
powodu jawnego i cynicznego pogwałcenia przez Anglików zobowiązao, które nam dali.
Od 11 lipca sprawa rokowao o układ polsko-rosyjski przechodzi wyłącznie do Anglików. Polskie
memoriały w tej sprawie, potulnie składane do Foreign Office zapewne czytane nie są.

Dnia 25 przyjęty zostaje przez Radę Ministrów projekt układu w brzmieniu projektowanym przez
Rosję, z odrzuceniem poprawek polskich Trzech ministrów: Sosnkowski, Zaleski i Seyda, ustępuje z
rządu. Za projektem głosują: Sikorski, Haller, Kot, Staoczyk, Strooski i Strassburger.

Ustalony w dniu 25 lipca 1941 roku traktat brzmiał, jak następuje:

Art. 1. Rząd ZSRR uznaje, że traktaty radziecko-niemieckie z 1939 roku dotyczące zmian terytorialnych
w Polsce utraciły swą moc.

Art. 2. Stosunki dyplomatyczne między obu rządami będą przywrócone z chwilą podpisania
niniejszego układu i sprawa wymiany ambasadorów natychmiast załatwiona.

Art. 3. Oba rządy zobowiązują się wzajemnie do udzielania sobie wszelkiego rodzaju pomocy i
poparcia w wojnie przeciw hitlerowskim Niemcom.

Art. 4. Rząd ZSSR oświadcza swą zgodę na tworzenie na terytorium ZSSR armii polskiej, której
dowódca będzie mianowany przez rząd polski w porozumieniu z rządem ZSSR. Armia polska na
terytorium ZSSR podlegad będzie w sprawach operacyjnych Naczelnemu Dowództwu ZSSR, w którym
armia polska będzie reprezentowana. Wszystkie szczegóły dotyczące dowództwa, organizacji i użycia
tej siły zbrojnej będą ustalone dalszym układem.

Do tego układu był dodany protokół następujący:

Z chwilą przywrócenia stosunków dyplomatycznych Rząd Sowiecki udzieli amnestii wszystkim


obywatelom polskim, którzy są obecnie pozbawieni swobody na terytorium ZSSR, bądź jako jeocy
wojenni, bądź na innych odpowiednich podstawach.

Prezydent Raczkiewicz odmówił podpisania układu. Dnia 30 lipca o godz. 3.45 zjawił się u niego
ambasador brytyjski Dormer i kategorycznie żądał podpisania. Prezydent odmówił. Układ był
podpisany pięd kwadransów później. Prezydent dowiedział się o tym z radia.

Nie mam zamiaru ani zaprzeczenia wielu dodatnich skutków tego angielsko-rosyjskiego układu w
sprawie polskiej, ani też nie twierdzę, że układ pomiędzy Polską a Rosją nie był w tamtej chwili
dziejową koniecznością. Dziś - podkreślam „dziś” - żałuję, że układ ten nie doszedł do skutku bez
udziału Anglików. W tej formie, w jakiej został podpisany, oddał liczne usługi polityce angielskiej, a
wyrządził wiele szkody i Polsce, i stosunkom polsko-rosyjskim.
WOJNY NIECH PROWADZĄ INNI

1
Churchill w swoich pamiętnikach z maja 1942 roku w rozdziale pt. „Wizyta Mołotowa” pisze,
że Anglia miała wówczas przeciwko sobie 44 dywizje nieprzyjacielskie, z tego: 25 dywizji
niemieckich we Francji i w Niderlandach, 8 dywizji niemieckich w Norwegii i 11 dywizji - z tego
tylko 3 niemieckie, a 8 włoskich - w Libii. Z opracowao wojskowych wiemy, że w tym samym czasie
Rosja walczyła z 266 dywizjami, w czym autentycznie niemieckich było 193 dywizji stanowiących 80
procent wszystkich niemieckich sił zbrojnych

To zestawienie jest bardzo wiele mówiące, jest jednym z takich zestawieo, które aby właściwie
objaśnid, trzeba napisad całą książkę.

1. Zestawienie to wskazuje, dlaczego Anglikom tak chodziło o wywołanie jeszcze w 1939 roku wojny
rosyjsko-niemieckiej. Jedynie i wyłącznie Polacy nie chcą jeszcze dotychczas zrozumied, że dając
nam tzw. gwarancję niepodległości, dnia 31 marca 1939 roku, Anglicy chcieli przez to
sprowokowad wojnę polsko-niemiecką, mając nadzieję, że taka wojna w krótkim czasie
przeistoczy się w wojnę niemiecko-rosyjską.

2. Zestawienie to potwierdza moje wszystkie tezy, że Anglia nie prowadzi wojen inaczej jak w
koalicji i tylko przez koalicję je wygrywa. Na miłośd Boską - przecież to zestawienie powinno byd
dla nas błyskawicą rozświetlającą ciemności I Więc właściwie, z kim wojuje Anglia w czasie, kiedy
266 dywizji stara się za gardło chwycid Rosję? Przecież z tymi 25 dywizjami niemieckimi we
Francji, Belgii i Holandii nie wojuje, stoją sobie one spokojnie; to samo jest z 8 dywizjami
niemieckimi w Norwegii - Anglia wojuje wyłącznie i głośno z 3 dywizjami niemieckimi w Libii. Jest
to żołnierz doskonały, generał Rommel jest wodzem pierwszej klasy, ale mimo wszystko to tylko
3 dywizje, z którymi dałaby sobie łatwo radę i Szwajcaria, i Belgia, Holandia, nawet jeśli się
uwzględni, że prócz 3 niemieckich dywizji było tam jeszcze 8 włoskich.

Bella gerant alii, tu felix Austria nube - mówiło się w czasach dawnych. Anglicy zapewne o sobie
myślą: wojny niech prowadzą inni, naszym szczęściem jest dyplomacja.

Ale i na tym froncie libijskim, jedynym froncie lądowym, na którym Anglicy fatygują się do boju,
dowództwo angielskie w odpowiedni sposób dobiera swe wojska: pułki hinduskie, pułki australijskie,
a przede wszystkim Polacy chętnie są witani. Niechże ich trupy przysypie piasek pustyni, zanim się
dowiedzą, że stanowią stały obiekt sprzedaży w pertraktacjach dyplomatycznych!

2
Prot. Kot wydał na emigracji książkę pt. „Listy z Rosji do gen. Sikorskiego”, w której chce
udowodnid, po pierwsze, że Anders był wielkim szkodnikiem, a po drugie, że Sikorski chciał
wojsko polskie w Rosji zostawid i że usunął je stamtąd sam Stalin, zręcznie używając w tej
sprawie Andersa.

Ta książka prof. Kota jest unikatem pod pewnym względem. Składa się z 75 stronic wstępu, w którym
autor wypowiada tezy powyżej sformułowane, i 450 stronic dokumentacji, która stanowi ich jaskrawe
zaprzeczenie.

Zwykle ludzie cytują dokumenty dla potwierdzenia swoich tez, prof. Kot czyni to na odwrót. Ani jeden
dokument przez niego cytowany nie potwierdza tezy, której chciał dowieśd. Twierdzi, że Anders był
straszliwym szkodnikiem, a oto w swoich listach do gen. Sikorskiego, które cytuje jako dokumenty,
wypowiada mu stale jak największe pochwały.

Zaraz po swoim przyjeździe w dniu 5 września 1941 roku pisze prywatnie i poufnie do gen.
Sikorskiego:

„Przyjechawszy wczoraj po południu, nie mogłem niczego bliżej zbadad, ale jedno ważne uważam za
załatwione: stosunek z Andersem. Będzie on jak najlepszy i bądź o to spokojny. Człowiek prosty i
szczery...”

Trzy dni później:

„Z Andersem zacieśniliśmy węzły. Ma on dobry instynkt polityczny...”

W październiku 1941 roku:

„Anders jest po prostu wyjątkowo zdarzony i do ciebie gorąco przywiązany, ale nerwowy i drażliwy.
Do rozpaczy, go popychają różne depesze od ciebie - on jest przekonany, że to sztab redaguje, a nie
ty...”

19 lutego 1942 roku:

„Drogi i kochany. Borykamy się po staremu. Chcą niewątpliwie sabotowad sprawy wojskowe. Nie
tracimy - ja i Anders - nadziei, że się poprawi. Nie daj się przytłoczyd sanacyjnym spryciarzom. Stąd
można ich nieraz uderzyd maczugą Tu Mackiewicz w pogardzie”.

Wreszcie odwołano prof. Kota z Rosji. Już wylany, pisze do Andersa:

„Że w tak wyjątkowych warunkach żołnierz polski jest w tak świetnym stanie moralnym, zasługa to
przede wszystkim twoja, Panie Generale, którego życzliwa Opatrznośd postawiła na czele tego
wspaniałego wysiłku narodowego. Niech Pan swą armię prowadzi drogą zwycięstwa do wolnej
ojczyzny”.

3
Tak, miłośd prof. Kota do gen. Andersa była jednak bez wzajemności. Gen. Anders w swojej
książce „Bez ostatniego rozdziału” pisze o prof. Kocie, co następuje:

„Fałszywy do szpiku kości, a jednocześnie słodkawo-uprzejmy dla tych, na których mu zależało,


opryskliwy i nieuczynny dla reszty, był nie cierpiany przez wojsko i co najmniej bardzo nie lubiany
wśród personelu swojej ambasady”.

Wspomina dalej Anders, że prof. Kot już w pierwszej wstępnej rozmowie z nim zażądał od niego
usunięcia z wojska wszystkich oficerów sanacyjnych. Anders mu odpowiedział, że w wojsku zna tylko
Polaków.

Prof. Kot wspomina raczej przychylnie swego pomocnika w resorcie opieki społecznej, pana Freyda.
Ten ostatni w obecności świadka opowiadał mi, że z więzienia byli wtedy zwolnieni dwaj bracia Józefa
Piłsudskiego. Ambasador Kot wysłał wówczas własnoręcznie przez siebie podpisane zarządzenie, aby
nie wydawad im gaci.

Znad wielkiego męża stanu.


Po rosyjsku istnieje przysłowie: „Biez wodki nie razbieriosz!” Jako autor książki o Dostojewskim
powiedziałbym, że prof. Kota - bez Dostojewskiego „nie razbieriosz”. Był bardzo odważny osobiście.
Umiał byd wierny jak pies. Tolerował u tych, których kochał, nawet odmienne przekonania polityczne.
Ale miał całkowitą atrofię szerszego rozumowania politycznego.

Kiedyś rozmawiał ze Stalinem, który mu powiedział:

- Sikorski walczy z partyzantami komunistycznymi w Polsce.

- To nie Sikorski, to Sosnkowski - odpowiedział Kot.

- At, wszystko jedno - żachnął się Stalin.

4
De Gaulle przeciwstawiał się Anglikom, chociaż miał mniej wojska niż Polacy. Ale de Gaulle
opierał się o pewne realia, których nie miał Sikorski. Poza tym Sikorski był jednak o wiele
bardziej miękkim człowiekiem. Były dnie, w których prasa londyoska napadała na de Gaulle'a
w sposób niesłychanie ostry. Jestem przekonany, że czytał te napaści z jak największą przyjemnością.
Sikorski w takim wypadku miałby chyba zawał serca.

Siedzę w małym kinku przy Picadilly Circus na tzw. „News”. Na ekranie Jerzy VI ze swoją miłą,
sympatyczną, a tak podobną do Kazia Zdziechowskiego fizjonomią, i Churchill podobny do
ogromnego nadętego buldoga z gumy. Raptem sus, skok i wskakuje miedzy nich gen. Sikorski w
generalskiej rogatywce. Cala sala rozumie, ze generał wskoczył w ostatniej chwili, zobaczywszy
soczewkę operatora kinowego. Robi mi się nieprzyjemnie. De Gaulle tak by nie skakał.

W stosunkach polsko-rosyjskich Anglicy kierowali nim, jak chcieli. Umieli to robid. A był to jednak
patriota. Pewnego Polaka mającego bliskie stosunki z rodziną królewską chwycił w chwili depresji na
spacerze za rękę i zapytał cały rozdygotany:

- Niech pan powie, ci Anglicy zdradzą nas, czy nie zdradzą?

5 Rozmowa Sikorskiego ze Stalinem odbyła się w dniu 3 grudnia 1941 roku. Sikorski z miejsca
podjął projekt wyprowadzenia wojska polskiego z Rosji. Bardzo charakterystyczne są
wypowiedzi Stalina:

- A jednak widzę, że Anglicy potrzebują polskich żołnierzy. Przecież i Harriman, i Churchill zgodzili się,
żeby ewakuowad polską armię.

Ta odpowiedź Stalina jest dla historyka najważniejsza. Wskazuje ona, że jeszcze przed 3 grudnia 1941
roku, tzn. zaraz po wybuchu wojny niemiecko-rosyjskiej, wysunięty był nie przez czynniki polskie, lecz
na pewno angielskie z poparciem amerykaoskich czy też amerykaoskie za inspiracją Anglików projekt
wydobycia Polaków z Rosji dla obrony Bliskiego Wschodu.

Dalej Stalin mówi kilkakrotnie w tym sensie:

- Jestem człowiekiem doświadczonym i starym. Wiem, że gdy do Iranu wejdziecie, to już tutaj nie
wrócicie. Widzę, że Anglia ma dużo roboty i że potrzebuje polskich żołnierzy.

... Jeśli Polacy nie chcą się bid, to niech idą. Nie możemy Polaków zatrzymywad. Chcą, niech odejdą
... Widzę, że Anglicy potrzebują dobrego wojska.

... Jeśli pójdziecie do Iranu, będziecie musieli się bid może w Turcji przeciw Niemcom; jutro wystąpi
Japonia, to przeciw Japonii, tak jak rozkażą Anglicy. Może w Singapoore.

W czasie tej rozmowy padają także następujące oświadczenia gen. Sikorskiego:

- Już kilka miesięcy temu złożyłem memoriały dowodzące, że konieczne jest stworzenie drugiego
frontu na zachodzie.

Albo:

- Jest to uzgodnione z Churchillem. Ze swej strony gotów jestem złożyd oświadczenie, że wojsko to
wróci na front rosyjski i że mogłoby byd wzmocnione kilkoma dywizjami brytyjskimi.

Te oświadczenia gen, Sikorskiego są jak najdalsze - trzeba tu podkreślid specjalnie Intensywnie wyraz
„jak najdalsze” - od rzeczywistości politycznej. Anglikom ani się śni w tym czasie robid drugi front, a
Churchill specjalnie w swoich pamiętnikach wyszydza pomysł wysyłania do Rosji sił brytyjskich. Stalin
jest poinformowany o stanowisku angielskim, ale uprzejmie mówi gen. Sikorskiemu:

- Dziękuję panu premierowi.

6
Wojska polskie zostały wyprowadzone z Rosji przez Anglików, którzy nie tylko żołnierza
polskiego potrzebowali, ale chcieli mied wobec Rosji monopol na sprawę polską, aby móc nią
handlowad.
ROK 1943

1
Rok 1941 jest rokiem szaleostw Hitlera i jego sprzymierzeoców. W marcu tego roku Hitler, aby
dad pomoc Mussoliniemu, wysyła swe wojska do Bułgarii, do Jugosławii, co powiększa obszar
wojny, stawia przed armią niemiecką niesłychanie trudne zadania; w czerwcu Hitler,
powodowany rozumowaniem całkowicie patologicznym, uderza na Rosję, wreszcie w grudniu tego
roku Japooczycy, ogarnięci niezrozumiałym jakimś szaleostwem, atakują Amerykę, wprowadzają ją
do wojny, a Niemcy w akcesie takiego szaleostwa wraz z Włochami wypowiadają wojnę Stanom
Zjednoczonym.

Najśmielsze marzenia Anglików są spełnione... przez ich nieprzyjaciół. Hitler i Japooczycy przez swoje
szaleostwa ratują Anglię.

Dwie są zagadki minionej wojny - zagadka, dlaczego Hitler zamiast rozpraszad swe siły po Libiach,
Bałkanach, Grecjach i wreszcie olbrzymich przestrzeniach rosyjskich nie skoncentrował tych
wszystkich swych niemałych sił w 1941 i 1942 roku w jednym jedynym celu: inwazji na Anglię przy
pomocy samolotów, spadochronów i łodzi podwodnych. Muszę tu zaznaczyd, że są publicyści
wojskowi angielscy, którzy tak jak ja oświadczają publicznie, że nie rozumieją tej zagadki.

Drugą taką zagadką jest szaleostwo Japooczyków w wywołaniu wojny agresywnej, w zamian
wykorzystania dogodnej sytuacji wojennej dla pokojowego lub pseudopokojowego umocnienia się w
Azji.

Rok 1942 uważałbym za rok wytężonej pracy Churchilla nad konstrukcją żelbetonowego sojuszu
anglo-amerykaoskiego.

Rok 1943 jest dla drugiej wojny światowej takim samym rokiem, jakim dla czasów międzywojennych
jest rok 1935. W tym ostatnim była konferencja na Isola Bella, na której Mussolini proponował
odtworzenie sojuszu z pierwszej wojny światowej przeciwko hitlerowskim Niemcom. Było brutalne
odrzucenie tej propozycji przez Anglię, która właśnie z Hitlerem, wbrew traktatowi wersalskiemu,
podpisuje układ zezwalający Hitlerowi na powiększenie niemieckiej floty morskiej.

I była wreszcie wojna etiopska, w czasie której Anglia chciała, aby paostwa Ligi Narodów
wypowiedziały wojnę Mussoliniemu, ale to się jej nie udało.

Rok 1935 stworzył więc tak zwaną „oś”, która była dla Hitlera początkiem wszystkiego złego. Hitler
rozpoczął wojnę, bo była „oś”, i przegrał wojnę, bo była „oś”. Gdyby nie „oś”, Hitler w 1937 roku i
1938 roku nie angażowałby się tak przeciwko Anglii; gdyby nie „oś”, Hitler nie rozproszyłby tak
swoich sił, a może by w ogóle nie prowadził wojny na dwa fronty, która zgubiła Niemcy dwa razy: raz
za Wilhelma II, drugi raz za Hitlera.

A więc rok 1935 wyrzeźbił przyszłośd Europy, jednocześnie stworzył „oś” i przygotował je+ klęskę.

Podobnie jest z rokiem 1943. Stwarza on charakter wyników wojny i długich lat powojennych

Zaczyna się styczniową konferencją w Casablance, jak najbardziej anglo-amerykaoską, z hasłem o


„bezwarunkowej kapitulacji”, czyli odrzuceniem współpracy z Włochami, którzy mają dośd
Mussoliniego, i Niemcami, którzy mają dośd Hitlera.
Uwaga, uwaga! Konferencja w Casablance, która przez Churchilla wymierzona była przeciwko
Włochom, stanowi właściwie uzależnienie się obu mocarstw anglosaskich od Rosji. Bo skoro
odrzucało się współpracę z antyhitlerowskimi i antyfaszystowskimi siłami w Europie środkowej, to
pozostawał tylko oręż rosyjski. Toteż rok 1943 kooczy się konferencją w Teheranie, czyli
zakooczeniem tak ścisłej współpracy anglo-amerykaoskiej, jaką chciał mied Churchill. Skutkiem
obronienia się Rosji, pokoju światu nie będzie dyktowad Anglia, wymachując chorągiewką
amerykaoską, lecz kompromis między trzema paostwami: Rosją, Ameryką i Anglią, a nawet Stalin
zdobywa sobie głos przeważający.

2
Ale ja nie piszę historii wojny. Moim skromnym zadaniem jest wytłumaczyd współrodakom,
jak dalece Anglicy podczas wojny nabijali nas w butelkę, i stąd cytuję również przykłady, jak
oszukiwali także inne narody.

Nie zawsze im się to zresztą udawało. Pisałem już o dyplomatycznej ofensywie angielskiej -
wprowadzenia Turcji do wojny w początkach 1941 roku. Byłby to doskonały dla Turków interes,
zważywszy, że Anglicy sami ponoszą przez cały rok 1941 ciągle niepowodzenia wojenne na Bliskim
Wschodzie.

Ale teraz, w styczniu 1943 roku, sytuacja jest istotnie inna. Rommel jest rozbity. Rommel nie istnieje.
Von Arnim się poddał. Rosja i Ameryka są po stronie Anglii. „Waleczna armia turecka - piszą Anglicy
do Turków - gotuje się z niecierpliwości wzięcia udziału w wojnie. Nie macie broni - dostaniecie.
Rozumiemy, jak ważne są interesy paostwowe tureckie, które przemawiają za tym, aby natychmiast
wziąd udział w wojnie... Dajemy wam »gwarancje« niepodległości i integralności terytorium
tureckiego...”

Ale Turcy odpowiadają: „Jeszcze poczekamy”.

Ta zachęta z listopada, grudnia 1942 roku i stycznia 1943 roku jest zresztą nie drugą i nie ostatnią
perswazją i dobrą radą, że Turcja powinna wziąd udział w wojnie ze względu na własne interesy
narodowe. Podobnie Szwecja była niesłychanie zachęcana, aby w 1939 roku wypowiedziała wojnę
Rosji w obronie Finlandii, a potem kilkakrotnie, aby wypowiedziała ją Niemcom. Szwedzi także się nie
śpieszyli. Nie wszystkie rządy są naiwne.

3
W listopadzie 1942 roku miała miejsce operacja „Pochodnia” („Torch”). Było to zajęcie
terytoriów północno-afrykaoskich francuskiego rządu w Vichy. Operacja była prowadzona
całkowicie jako operacja amerykaoska. Churchill sam tłumaczył Rooseveltowi, że Anglicy są
przez Francuzów znienawidzeni, natomiast że Amerykanów będą Francuzi witad z otwartymi
ramionami. Oddziały brytyjskie przebierano w mundury amerykaoskie. „Będą nasi żołnierze z tego
dumni” - zapewnia Churchill Roosevelta.

W związku z operacją „Torch” okazano niewdzięcznośd wobec de Gaulle'a. Jak wiadomo, do ostatniej
chwili Ameryka utrzymywała stosunki z Vichy i miała tam ambasadora w osobie admirała Leahy.
Historia pomysłów amerykaoskich, co zrobid z Algierią, jest tak bogata jak libretto opery „Aida”. Różni
ludzie brani byli pod uwagę. Pan Murphy, który i dziś jest jednym z asów dyplomacji amerykaoskiej,
zamierzał nawet ogłosid Henryka, hrabiego Paryża, królem francuskim. Ostatecznie skooczyło się na
uznaniu następcy Petaina, admirała Darlana, za prawnego wielkorządcę, za „fons potestatis”. Potem
zaczęto popierad gen. Giraud. Wszystko to nie tylko poniżało, ale i ośmieszało gen. de Gaulle’a, który
przecież tak był komplementowany, kiedy w roku 1941 podniósł sztandar antyniemieckiej wojny
francuskiej. Teraz Churchill mu tłumaczy: „Widzi pan, paoskie istnienie jest obrazą oficerskiego
korpusu francuskiego. Ażeby uznad pana, muszą sobie powiedzied, że wtedy wybierając pomiędzy
posłuszeostwem wobec Francji i wobec pana, postąpili niehonorowo i niesłusznie”.

Ale de Gaulle nie jest człowiekiem, który drwid z siebie pozwala. Jego konkurent, gen. Giraud, to
żołnierz waleczny, ale polityczne zero. De Gaulle wygrywa z nim rundę, obsypywany gradem
szyderczych dowcipów ze strony Churchilla. Anglicy zresztą nie chcą jego klęski całkowitej. Ich
oddawanie Amerykanom pierwszeostwa ma przecież swoje granice. Amerykanie powinni mied
pierwszeostwo do kooca wojny. Potem nie powinni się zbytnio zadomowid na europejskim
kontynencie. Walka Giraud - de Gaulle, poza swoim znaczeniem osłabiania Francuzów przez rozłam,
ma także tę dobrą stronę, że powstrzymuje dyktaturę amerykaoską w sprawach francuskich.

Ale Churchill nie byłby tak znakomitym publicystą, jakim jest, gdyby w ewenementach politycznych
widział tylko swój, angielski punkt widzenia. Inteligencja jego była zbyt obszerna, potrzeba
wypowiadania się i obrazowania zbyt silna. I dlatego po wszystkich szyderstwach ze swego
pierwszego sojusznika, który mu zawierzył wtedy, gdy Anglii było najciężej, wypowiada wspaniałą
charakterystykę wodza „wolnych Francuzów”:

- Wiedziałem, że nie jest on przyjacielem Anglii, ale spotykałem w nim zmysł i zamysł podniecany
przez wyraz „Francja”, tak jak ten wyraz dźwięczał przez wieki. Rozumiałem i admirowalem jego
postawę arogancką. Oto był tu wygnany, skazany na śmierd, zależny wyłącznie od dobrej woli rządu
brytyjskiego, a także w danej chwili od rządu amerykaoskiego. Niemcy okupowali jego ojczyznę. Nie
miał kawałka ziemi, na którym mógłby solidnie oprzed stopę. A jednak przeciwstawiał się całemu
światu. Zawsze - nawet wtedy, kiedy postępowanie jego było bardzo irytujące - czuło się, że wyraża
charakter Francji, wielkiego narodu, z całą dumą, pychą, autorytetem, ambicjami. Wyśmiewano się z
niego, że się uważa za relikwię św. Joanny, której rycerzem był jeden z jego przodków. To nie było tak
głupie, jak by się zdawało. Clemenceau, do którego go przyrównywano, był człowiekiem o wiele
bardziej doświadczonym. Ale obydwaj robili wrażenie Francuzów, których nic nie potrafi poskromid.

4
W prasie emigracyjnej ukazał się ostatnio artykuł Leona Mitkiewicza o podróży gen.
Sikorskiego w marcu 1942 roku do Ameryki. P. Mitkiewicz towarzyszył generałowi jako
zastępca szefa sztabu. Prócz niego lecieli z generałem: minister ks. Kaczyoski, nieodstępny
doktor Retinger, płk Protasewicz oraz płk pilot Kleczyoski. „Liberator” inaczej jest urządzony niż
wielkie maszyny pasażerskie; jest bardzo niewygodny, ławeczki wąskie, trzeba używad masek z
tlenem. Jednym słowem podróż obrzydliwa i huśtająca, co powoduje wymioty. Była noc, wszyscy
starali się zasnąd. W pewnej chwili p. Mitkiewicz (nie pamiętam, ale zdaje się, że wtedy był
pułkownikiem) zobaczył, że płk Kleczyoski udał się do ubikacji oddzielonej od reszty pomieszczenia
zaledwie brezentową ścierką i siedział w tej ubikacji nieskooczenie długo, nieomal półtorej godziny.
Byłoby to oczywiście nie tak bardzo ważne, gdyby nie to, że po przylocie do Kanady płk Kleczyoski
przyniósł Mitkiewiczowi blaszane pudełko, które znalazł podczas lotu w samolocie. Była to świeca
zapalająca, nastawiona na czas i wywołująca pożar w samolocie powodujący rozlecenie się maszyny
w drobne kawałki. Kleczyoski odciął druty, którymi ta maszyna piekielna była połączona z baterią, i
chciał ją wyrzucid przez otwór w ubikacji, ale ponieważ w czasie tych manipulacji zupełnie ostygła,
więc uznał, że przestała byd niebezpieczna.
Do tego dłuższego opowiadania Mitkiewicz załącza pisane po angielsku protokoły władz angielskich o
tym fakcie. Dodaje także, że wtajemniczył w sprawę sporo osób, nawet księdza Kaczyoskiego, a po
powrocie do Anglii złożył o tym raport szefowi sztabu, gen. Klimeckiemu; przy tym pisze:

„Prosiłem gen. Klimeckiego, aby na razie, do zakooczenia śledztwa, nic nie mówił o tym gen.
Sikorskiemu, bo, pomimo wszystko, rozgada on to po całym świecie”.

Artykuł p. Mitkiewicza jest jednak dziwny. Ostrożnie, bardzo ostrożnie skierowuje on podejrzenia na
Anglików i na samego płk. Kleczyoskiego. Nie widzę żadnych podstaw, aby Anglicy w marcu 1942 roku
chcieli zgładzid gen. Sikorskiego. Był on im wtedy bardzo potrzebny, całą jego ambicją polityczną było,
aby Anglicy byli z niego i z nas możliwie zadowoleni. Na tym zasadzała się jego cała polityka. Ale kto
tam zbada gry i gąszcze przeróżnych wywiadów i kontrwywiadów!? Natomiast płk Kleczyoski?
Podkładanie przez niego tej bomby wydaje mi się mało zgodne z jego wygodą osobistą, skoro sam
leciał tym samolotem

W każdym razie opowieśd p. Mitkiewicza jest ścisła i poparta ogłoszonymi dokumentami. Jest to
pierwsza tej ścisłości wersja o zamachu na generała Sikorskiego. O innych zamachach wiemy tylko z
plotek i domysłów. Między innymi tak interesujące w czytaniu opowiadania p. Strumph-Wojtkiewicza
nie mają charakteru dowodu, a są tylko opowieściami, których nie brakowało na emigracji, na której
było tylu oficerów bez zajęcia, z nudów tworzących coraz bardziej ideowe konspiracje z przysięgami
lub bez. Generał Marian Kukiel wystąpił przeciwko p. Strumphowi, ale znów jego artykuł robi
wrażenie wypowiedzi dobrze wychowanej damy do towarzystwa, która nie chce słyszed o żadnym
skandalu w rodzinie. W każdym razie wersja angielska, że samolot wiozący gen. Sikorskiego wpadł do
morza skutkiem zablokowanych sterów, była przez wszystkich naszych fachowców uznana za
pozbawioną podstaw.

Z tego jednak nie wysuwam osobiście żadnych twierdzeo, prócz tego, że pierwsze śledztwo było przez
Anglików robione niedbale.

Generał Sikorski zginął w nocy z 4 na 5 lipca 1943 roku. Samolot jego runął w morze ze skały
gibraltarskiej. Nazwisko jego było natchnieniem dla wielu dzieci: chłopców i dziewcząt, które tu, w
kraju, dokonywały czynów heroicznych w bezbronnej i beznadziejnej walce z Niemcami, zasługując
sobie tym na cześd bezgraniczną. Generał Sikorski poległ także przy pełnieniu niebezpiecznych
obowiązków, w służbie paostwa, narodu i Ojczyzny. Cześd jego pamięci: żołnierza i człowieka dobrej
woli.

Trochę dziwne jest, że Churchill w swoich dwunastotomowych pamiętnikach o drugiej wojnie


światowej, zawierających mniej więcej sześd tysięcy stronic, nie wspomniał o śmierci generała
Sikorskiego ani jednym słowem.

5
Można ułożyd całą ogromną tablicę z oświadczeo angielskich w sprawie zachodnich granic
Rosji.

To twierdzą, że linia Curzona Rosjanom się należy, to znów wracają do twierdzenia, że


zobowiązania wobec Polaków (chodzi tu oczywiście o artykuł 3 protokołu tajnego,
podpisanego wraz z układem jawnym w dniu 25 sierpnia 1939 roku) zabraniają im tego
mówid. W czasie wizyty Mołotowa w Londynie w maju 1942 roku Churchill twierdzi, że jest związany
obligacjami wobec Polaków. Te zmiany stanowiska to umiejętnośd robienia komuś koncesji z jednej i
tej samej rzeczy nie raz, a kilkanaście razy. Linia Curzona jest uznawana i uznanie to jest wycofywane
przez Anglików do samego kooca wojny.

O zerwaniu rządu rosyjskiego z rządem polskim w Londynie mówi Churchill w kilku zdaniach.
Twierdzi, że było mu nieznane stanowisko rządu polskiego, że go zaskoczyło. Oczywiście to wierutne
bajki. Anglikom było bardzo na rękę to zerwanie, oddawało im Polskę i Polaków w używanie bez
kontroli. Churchill wtedy przyznaje:

„W każdym razie udało nam się wyprowadzid z Rosji dośd dużą ilośd polskich kombatantów...
Zorganizowałem w Persji trzy dywizje dowodzone przez gen. Andersa”.

Jest to jedna z nielicznych bardzo wzmianek o Polsce i Polakach w pamiętnikach Churchilla. Wręcz
przypadkowo przypomina sobie, żeśmy istnieli. Opowiada na przykład, jak w czasie jego pobytu w
Moskwie, w sierpniu 1942 roku, Stalin zabrał go na późny obiad do siebie do domu... Wspomina, że
była tam córka Stalina, dziewczyna o rudych włosach, która pocałowała ojca w rękę. Opowiada o
wszystkich serdecznościach, które wtedy mówił Stalinowi, chod Stalin ciągle go pytał: „Dlaczego wy
Anglicy tak bardzo boicie się bid z Niemcami”. Opowiada także o menu, o zakąskach i o ogromnym
prosiaku z kaszą gryczaną, który pojawił się na stole już późno w nocy. Właśnie wtedy, z okazji tego
spóźnionego obiadu, wspomina, że w tym czasie na audiencję u niego czekał gen. Anders.

Poza tym o polskich wojskach wspomina Churchill bardzo rzadko, po prostu dlatego, że wymienia
zawsze ilośd dywizji „brytyjskich”, nie wspominając, że wśród hinduskich i dominialnych są także
dywizje polskie. W tej dziedzinie Churchill uprawia... integrację.

Ale już pisałem, że okres, w którym traktowało się Rosję jako siłę przeznaczoną po to, aby się o nią
Hitler wykrwawił, w ciągu 1943 roku już był minął. Po wszystkich zjazdach bilateralnych anglo-
amerykaoskich, których było multum, po Quebeckach i Casablancach, w których udział biorą tylko
Churchill i Roosevelt, któremu Churchill zawsze oddaje pierwszeostwo, nastąpiła październikowa
konferencja moskiewska i listopadowy Teheran w 1943 roku.

Churchill wydaje wtedy instrukcje Edenowi, ministrowi spraw zagranicznych w której czytamy:

„Potwierdzamy zasady Karty Atlantyckiej, pamiętając, że przystąpienie do niej Rosji oparte jest na jej
granicach sprzed 22 czerwca 1941 roku”.

O tej instrukcji rząd polski w Londynie oczywiście nie jest powiadomiony. Skądże znowu.
NA MARGINESIE MONTE CASSINO I POWSTANIA WARSZAWSKIEGO

1
Angielski stosunek do żołnierza polskiego walczącego pod ich rozkazami ulegał geniuszowi
miejsca i .czasu. Miejsca - bo w miejscach uroczystych deklamowano, że wojsko polskie jest
armią suwerennego narodu podlegającą własnemu Prezydentowi i własnemu rządowi,
natomiast w miejscach pracy, rzeczywistości, stosunków na codzieo wzruszano na te deklamacje
ramionami i uważano naszych żołnierzy za wojsko zaciężne na równych prawach z dywizjami
Hindusów czy dywizjami Gurków, tak samo karmionych ubieranych, płaconych i komenderowanych
przez Anglików. Czasu - bo gdy byliśmy jeszcze potrzebni, gdy nasz bunt jeszcze by miał znaczenie, to
nie szczędzono nam różnych pochwał, na które jesteśmy tak łasi; potem, jak wojna się skooczyła,
byliśmy traktowani jak nieznośni emeryci.

W pamiętnikach Andersa na str. 210 znajdujemy tekst depeszy, którą otrzymał od swego
przełożonego angielskiego generała Leese w lutym 1944 roku:

„.... Muszę jako dowódca armii wytknąd Panu Generałowi jego stanowisko i wskazad, że niepożądane
jest, aby dowódca korpusu wypowiadał publicznie, zwłaszcza dzisiaj, jakiekolwiek poglądy na
rozgrywające się wydarzenia polityczne”.

Według naszych fikcji, podtrzymywanych przez Anglików w chwilach uroczystych generał Leese był
przełożonym generała Andersa tylko „operacyjnym”, wojskowo-technicznym, a w każdym razie nie
politycznym. Za wyrażanie poglądów politycznych generał Anders powinien był odpowiadad tylko
przed własnym Naczelnym Wodzem. Otóż widzimy, jak to wyglądało w praktyce.

2
W tomie piątym pamiętników wojennych Churchilla mamy cały rozdział zatytułowany:
„Kampania włoska: Cassino”, ale w tym rozdziale o działaniach wojsk polskich nie ma ani
słowa. Dopiero w rozdziale pt. „Rzym 11 maj - 9 czerwiec” (chodzi tu oczywiście o rok 1944)
znajdujemy kilka słów o tym polskim wyczynie, którym się tak chlubimy, a który jest przez Churchilla
pomniejszony do minimum, bo przecież pamiętniki jego były pisane już po wojnie.

Churchill pisze:

Alexander i ja wymieniliśmy telegramy rankiem 11 maja.

11 maja 1944 roku Pierwszy Minister do generała Alexandra. Wszystkie me myśli i nadzieje są z tobą i
z tym, co się stanie, ja w to wierzę i liczę się z walką decydującą, prowadzoną aż do zwycięstwa,
mającą za cel zniszczenie i zmiażdżenie wszystkich sil nieprzyjacielskich na południe od Rzymu.

General Alexander do Pierwszego Ministra. Nasze plany i nasze przygotowania są już ukooczone i
wszystko jest gotowe. Mamy nadzieję i zamiar osiągnąd nasz cel, to znaczy zniszczenie nieprzyjaciela
na południe od Rzymu. Oczekujemy walk wyjątkowo ciężkich i zawziętych i jesteśmy gotowi.
Zatelegrafuję ci nasz umowny wyraz, kiedy atak się zacznie.

Wielka ofensywa rozpoczęła się tegoż wieczoru o godz. 23 wszczęciem gwałtownego ognia 2000
armat obu naszych armii, wzmocnionych o świcie solidnym działaniem taktycznego lotnictwa. Na
północ od Cassino korpus polski próbował otoczyd klasztor na wzgórzach, które były teatrem naszych
niepowodzeo poprzednich, lecz był zatrzymany i odrzucony. Brytyjski XIII korpus, z 4 dywizją brytyjską
i 8 hinduską w pierwszej linii, zdobywa małe przyczółki mostowe na Rapido, ale musi ciężko walczyd,
aby je zachowad. Na froncie 5 armii Francuzi zdążyli dojśd do Monte Faito, ale na ich lewym skrzydle II
korpus amerykaoski natknął się na gwałtowne przeciwdziałanie i musi się bid o każdy metr terenu.
Korpus francuski zajął Monte Majo i general Juin pchnął szybko swoją zmotoryzowaną dywizję wzdłuż
Carigliano, aby zająd San Ambrogio i San Apolinare, oswobadzając w ten sposób cały zachodni brzeg
rzeki. Korpus XIII wgryzł się głąbiej w potężne umocnienia nieprzyjacielskie za Rapido, a dnia 14
wzmocniony przez 78 dywizję zaczął iśd naprzód w sposób zadowalający. Francuzi poszli znowuż
naprzód w dolinie Ausente, wzięli Ausone i generał Juin pchnął swoich „goumów” (Marokaoczyków)
poprzez góry bez ścieżek. Amerykaoski II korpus zajął Santa Maria Infante, o którą długo uprzednio
walczył. Dwie niemieckie dywizje z tego odcinka, walcząc z sześcioma naszej piątej armii, poniosły
straty olbrzymie i cale nieprzyjacielskie prawe skrzydło, na południe od Liri, było w stanie rozsypki.

Na północ od Liri nieprzyjaciel, pomimo załamania się jego frontu morskiego, desperacko trzymał się
ostatnich elementów linii Gustawa, ale był stopniowo zwyciężany. Dnia 15 korpus XIII osiągnął drogę
Cassino-Pignataro, podczas gdy generał Leese pchnął na linię korpus kanadyjski, aby byd gotowym.
Dnia następnego 78 dywizja przebiła się przez linie nieprzyjacielskie w kierunku północno-zachodnim i
osiągnęła drogę Nr 6, i 17 maja Polacy zaatakowali na północ od klasztoru. Tym razem udało się imi
zajęli wzgórza, które panowały nad wielką drogą na północny zachód od klasztoru.

Rankiem 18 maja miasto Cassino było ostatecznie zdobyte przez 4 dywizję brytyjską, podczas gdy
Polacy wywiesili triumfalnie swoją banderę biało-czerwoną nad ruinami klasztoru. Jakkolwiek nie oni
pierwsi tam weszli, odznaczyli się wspaniale w tym, co było ich pierwszą bitwą poważniejszą na
terenie Włoch. Później pod dowództwem generala Andersa zbierali nowe wawrzyny w czasie
ociężałego pochodu na Po. Korpus XIII doszedł do granic Aquino, podczas gdy korpus kanadyjski szedł
na południe. Na innym brzegu Liri Francuzi doszli do Esperia i zdążali do Pico. Korpus amerykaoski
zdobył Formię i szedł naprzód w sposób wspaniały. Kesselring posłał posiłki, ale one przychodziły w
małych oddziałach i były zaraz rzucane w bój, aby zatamowad wzbierającą się falę ofensywy
alianckiej. Armia VIII musiała jeszcze przerwad linią Adolfa Hitlera, biegnącą od Pontecorvo do
Aquino, ale już było widoczne, że Niemcy będą zmuszeni do odwrotu... itd. itd.

Tu przerywam, bo już dalej Churchill o Polakach nic nie mówi, a ten przydługi cytat daje obraz
czytelnikowi, na ile Churchill pomniejsza udział Polski w bitwie o Monte Cassino.

Zwłaszcza i najważniejsze, że to, co powyżej przytoczyłem, stanowi drugą redakcję Churchillowskiego


opisu bitwy pod Monte Cassino. Pierwsza jej redakcja, ogłoszona w gazetach przed wydrukowaniem
wydania książkowego, była dla nas jeszcze o wiele, wiele gorsza. W tej pierwszej redakcji nie było
dwóch poprzednich wzmianek o Polakach, Churchill nie odróżniał miasta Monte Cassino i klasztoru
Monte Cassino i napisał coś, czego tekstu nie mam niestety przed oczami, ale pamiętam, że brzmiał
mniej więcej tak, że gdy 4 dywizja brytyjska zdobyła Monte Cassino, to Polacy, jak zawsze, skorzystali
z tego i wywiesili swój sztandar.

Wrażenie na emigracji było bardzo nieprzyjemne. Obchodziliśmy rokrocznie rocznicę tej bitwy, a tutaj
Churchill odmawia nam w niej jakiegoś chodby współ-zwycięstwa. Dopieroż Anders, dopieroż hr.
Edward Raczyoski zaczęli odwiedzad Churchilla, przekładad mu i tłumaczyd, i sprostowywad, i
wyprosili zmiany w tekście, a przede wszystkim usunięcie wyrazów obraźliwych. Cały ten incydent
oburzał moją godnośd narodową. Przypominał mi się rabinat odwiedzający Kazimierza Jagiellooczyka.
Porównywano mnie często z Bakuninem. Istotnie jest taka scena z życia Bakunina, w chwili kiedy
władze austriackie wydają go władzom carskim, która jest trochę podobna do mojej psychologii.

Ale oczywiście wtedy w maju 1944 roku Churchillowi do głowy nie przyszłoby napisad coś
podobnego. Wtedy na cały świat zabrzmiał komunikat wojenny głoszący, że Polacy zdobyli Monte
Cassino. Wtedy Anders otrzymał depeszę od Naczelnego Wodza sił brytyjskich gen. Alexandra o treści
następującej:

„Otrzymałem depeszę od Jego Królewskiej Mości, w której Król poleca wyrazid Panu Generałowi
swoje najserdeczniejsze gratulacje za wyróżniający się udział Pana Generała w osiągniętym obecnie
zwycięstwie. Donoszę Panu Generałowi, że Jego Królewskiej Mości sprawia dużą przyjemnośd
nadanie Panu Generałowi Orderu »Łaźni«. Dodaję do moich osobistych gratulacji życzenia mego
sztabu w chwili tak zasłużonego wyróżnienia”.

3
Przed bitwą o Monte Cassino, bo w lutym 1944 roku, zaczęła się kampania o wycofanie
generałowi broni Kazimierzowi Sosnkowskiemu charakteru następcy Prezydenta
Rzeczypospolitej. Jak wiadomo, po śmierci gen. Sikorskiego w nocy z 4 na 5 lipca 1943 roku
został Wodzem Naczelnym mianowany Sosnkowski, na ustną propozycję gen. Kukiela, lecz bez
uzgodnienia z ówczesnym wicepremierem Mikołajczykiem, a więc wbrew antykonstytucyjnej
„umowie paryskiej”. Mikołajczyk został jednak zaraz mianowany premierem i otarł łzy. Teraz
rozpoczęła się akcja przeciw Sosnkowskiemu. Byłem z nim wtedy w bardzo bliskim kontakcie.
Tłumaczyłem mu, że jeśli się zgodzi na odebranie następstwa, to po kilku miesiącach odbiorą mu
także dowództwo naczelne. Prezydent Raczkiewicz sprawę następstwa skierował na warszawską
podziemną Radę Jedności Narodowej i ta desygnowała i przysłała Tomasza Arciszewskiego.

Wypowiedziałem nawet wtedy odczyt, że na podstawie art. 13 konstytucji Prezydent w ogóle nie jest
uprawniony do zmiany raz już wyznaczonego następcy, i oczywiście, że z prawno-konstytucyjnego
punktu widzenia. miałem rację, ale przeciw moim teoriom przemawiał brak ustawy wykonawczej do
instytucji stanowiącej takie konstytucyjne „novum” jak republikaoski następca Prezydenta, oraz - co
gorsza - precedens prawny w postaci odwołania z tego stanowiska Rydza i mianowania Wieniawy, a
później Raczkiewicza. - „Paoskie kazuistyczne wywody...” powiedział mi Sosnkowski. Nie były one
kazuistyczne, ale byłoby śmieszne, gdybym dzisiaj im więcej czasu poświęcał.

Arciszewski był więc wyznaczony i Raczkiewicz rad, że storpedował Mikołajczyka, którego wszyscy
nienawidziliśmy.

Nie mogę się nawet zastanawiad nad historią Powstania Warszawskiego i wypowiadad na jego temat
sądów poza wyrazem podziwu dla bohaterstwa dzieci, które brały w nim udział. W drugiej wojnie
światowej Polska w minimalny sposób wpłynęła na bieg wydarzeo i poniosła maksimum strat. Anglia
odwrotnie - w sposób maksymalny wpłynęła na bieg wydarzeo i poniosła minimum strat. W tym się
wyraża cała różnica pomiędzy doskonałością rządów angielskich a nieudolnością naszych

O „Rozkazie” generała Sosnkowskiego wydanym podczas Powstania już pisałem. Uznano ten rozkaz
za anty angielski i 30 września 1944 roku po dłuższym oporze Prezydent Raczkiewicz udzielił
Sosnkowskiemu dymisji ze stanowiska Wodza Naczelnego, co wywołało zresztą pewien obrzydliwy
incydent wykonany przez pewnego wiceministra sprzed wojny. Sosnkowski wbrew naszym
naleganiom wyjechał do Kanady. Mówię „naszym”, bo wchodziłem w skład delegacji, która go prosiła
o zaniechanie tego zamiaru. Powiedział nam wtedy, że mu się należy urlop.

Ale jego zachowanie się podczas Powstania wywołało liczne krytyki. Teraz publicysta emigracyjny p.
Bregman atakuje go zawzięcie za jakąś nieznaną mi rozmowę z gen. Wilsonem, który podobno
obiecywał mu samoloty. Nie wierzę temu, co pisze Bregman, jakkolwiek nie podaję w wątpliwośd
jego dobrej wiary, ale to, co on opowiada, nie zgadza się zupełnie z linią angielską w owych czasach
W każdym razie Sosnkowski w czasie Powstania, zamiast zająd jakieś heroiczne i wyraźne stanowisko,
siedział we Włoszech i dekorował żołnierzy. Jego „Rozkaz”, który tak chwaliłem i chwalę, był
wspaniały, ale to była publicystyka, a nie kierowanie polskim żołnierzem. W czasie tejże wojny ks.
de'Aosta, który był wodzem wojsk włoskich w Etiopii i przyleciał aeroplanem do Włoch, wrócił także
aeroplanem do Abisynii, aby tam zameldowad się do obozu jeoców razem ze swymi żołnierzami.
Sosnkowski wiedział dobrze, że Anglia nas oszukuje na całego, powinien był wtedy skakad na
spadochronie do Warszawy. - Zginąłby? - Nie po to się jest generałem broni, aby unikad
niebezpieczeostw.

Inteligencja Sosnkowskiego była wspaniała. Był on między innymi znawcą literatury pięknej. W
najbardziej ciężkich chwilach drugiej wojny światowej szukał odprężenia nerwowego w tłumaczeniu
poezji Verlaina. Jego patriotyzm był nie tylko głęboki i bez skazy, ale mądry i piękny. Składał dowody
niepospolitej odwagi żołnierskiej chociażby w dniach bombardowania Londynu. Wreszcie jego
prezencja była tego rodzaju, że wszyscy chcieli mu pozostawid reprezentowanie Ojczyzny. W ogóle
jego popularnośd była zupełnie wyjątkowa. Wystarczyło, aby generał Sosnkowski ruszył palcem w
jedną lub w drugą stronę, aby wszyscy padali na ziemię z zachwytu. Prawdziwy pieszczoch losu!
Gdyby polityka polska nie polegała na ratowaniu istnienia narodu, lecz ustawianiu się w jakiś obraz
Jana Matejki, to oczywiście Sosnkowski miał wszystkie kwalifikacje, by w takim obrazie zajmowad
miejsce centralne, jak Witold w „Grunwaldzie” lub Possevin w „Batorym pod Pskowem”. Szkoda
tylko, że rzeczywistośd polityczna była obrazem żywym i ruchomym.

Popularnośd Sosnkowskiego, nie ograniczona do jakiegoś jednego obozu, lecz czarująca także
wszystkich innych od endeków do socjalistów, była wielkim kapitałem narodowym, bo hasło
skupienia się i solidarności wymagało sztandaru, a on na ten sztandar najlepiej się nadawał, będąc
czasami jowiszowatym, czasami przystępnym i serdecznym.

Ale cóż, kiedy brak decyzji Sosnkowskiego graniczył z fizyczną jakąś chorobą woli. Jak to już
napisałem, oburzając wielu ludzi, był on jak człowiek, który goły stoi na brzegu rzeki i długo i
inteligentnie słuchaczom wyjaśnia, dlaczego nie może wskoczyd do zimnej wody.

Polityka, tak jak walka, wymaga narzucenia swej decyzji, swej woli nie tylko przeciwnikowi, lecz także
tym, którzy idą za tobą. Nie znaczy to, aby Sosnkowski nie miał koncepcji. Owszem, ma właśnie jak
najrozumniejsze koncepcje, ale cofa się przed wszelką opozycją. Ma lęk, więcej niż lęk, ma atrofię
narzucania własnej woli. Człowiek ten mógł byd znakomitym szefem sztabu, nigdy Wodzem
Naczelnym. Na emigracji ciągle odmawiał rzucenia na szalę swego autorytetu. Ile razy odmawiał
Raczkiewiczowi wszelkich posunięd przeciwko Sikorskiemu! To on zaklajstrował kryzys wywołany
udzieleniem przez Raczkiewicza dymisji Sikorskiemu po przyjeździe do Anglii, nie mówiąc o szeregu
podobnych zachowao się we Francji. Kiedy Raczkiewicz po traktacie lipcowym chciał abdykowad, to
Sosnkowski, który był wtedy jego konstytucyjnym następcą, wymyślił formułę, że on nie może objąd
po Raczkiewiczu stanowiska Prezydenta, bo się z Raczkiewiczem solidaryzuje. I tak zawsze Sosnkowski
miał jakąś receptę inteligentną, aby i samemu nie walczyd, i innym walkę utrudnid.

Kiedy został Wodzem Naczelnym, siedział odosobniony w swym gabinecie w „Rubensie” i otaczające
go oficerstwo, powciągane do różnych mafii za czasów Sikorskiego, przeinaczało lub wręcz
sabotowało jego rozkazy. Nawet tu cofał się przed wzięciem kogoś za mordę.

I naród polski kocha takich ludzi! Mówi się o nich: on nic nie chce „dla siebie”, nie chce byd
prezydentem, premierem, zaraz ze wszystkiego ustępuje. A polityczny naród polski uważa za
arcymoralne to właśnie, że polityk ucieka od władzy, czyli wykręca się od odpowiedzialności. Rosja
miała Iwanów Groźnych, my takich jedwabnych Pierrotów historycznych.

4
Mikołajczyk był w Moskwie na żądanie Anglików dwa razy: po raz pierwszy odleciał z Londynu
25 lipca, po raz drugi 12 października 1944 roku i był z powrotem już 22 października 1944
roku. Wtedy właśnie w październiku był w Moskwie także Churchill, który w rozmowie z
Mikołajczykiem zachował się niesłychanie grubiaosko. Stuknął pięścią w stół, a gdy Mikołajczyk w
odpowiedzi powołał się na walczące wojsko polskie, Churchill dosłownie ryknął:

- Zabierz pan sobie to wojsko polskie. Ja go nie potrzebuję I


ŚMIERĆ RACZKIEWICZA

1
Kryzys rządu Mikołajczyka w listopadzie 1944 roku miał dwie przyczyny: jedna była formalna,
druga jak najbardziej istotna. Zacznijmy od formalnej.

Po pakcie Sikorski-Majski z 30 lipca 1941 roku I Rada Narodowa, ta mianowana jeszcze z


Paryża, której fizjonomistykę opisywałem dokładnie, została rozwiązana, ponieważ przeciwnicy tego
paktu mieli tam większośd, względnie byli bardzo bliscy większości.

W lutym 1942 roku powstała nowa Rada Narodowa, której prezesem został prof. Stanisław Grabski.
Ze składu tej nowej Rady usunięto przede wszystkim pięciu endeków, wiernych p. Tadeuszowi
Bieleckiemu, a mianowano na ich miejsce pięciu nowych endeków, nazywanych przez bielecczyków
„oszustami”. Usunięto także biskupa Gawlinę, amb. Filipowicza, Zygmunta Nowakowskiego i mnie.

Do II Rady Narodowej weszli od ludowców pp. Banaczyk, Kulerski, dr Jaworski, Wilk i Zaremba; od
PPS: Adamczyk, Ciołkosz, Mas tek, Pragier i Szczyrek; ze Stronnictwa Pracy: ks. Kaczyoski, Kiełpioski,
Korfantowa, Kwiatkowski i Sopicki.

Do tej reprezentacji „czterech stronnictw” doszli jeszcze: ks. biskup Radooski, szczerze nie lubiany
przez biskupa Gawlinę, gen. Żeligowski, p. Szerer, dawny bundowiec, potem tzw. demokrata, Arka
Bożek, przedstawiciel Śląska wówczas zakordonowego, p. Stanisław Jóźwiak, jeden z
najprzyzwoitszych ludzi na emigracji, p. Kożusznik ze Śląska Cieszyoskiego, adwokat Tadeusz
Kiersnowski, usunięty ze Stronnictwa Narodowego, człowiek niemądry, ale osobiście przyzwoity, i
wreszcie p. Łącki, osobisty przyjaciel Prezydenta Raczkiewicza, były starosta z Pomorza, który nie miał
innego zajęcia.

W tej II Radzie Narodowej nastąpiła dyferencjacja pod wpływem krytyki linii politycznej gen.
Sikorskiego i Mikołajczyka. Na jednym z jej posiedzeo minister Strooski powiedział:

Wszystkim się zdawało


że Mackiewicz gra jeszcze, a to echo grało.

Teraz dnia 16 listopada 1944 roku p. Jóźwiak stawia wniosek nieufności prof. Grabskiemu. Wniosek
jest uchwalony wszystkimi głosami prócz dwóch ludowców. Formalnie powoduje to ustąpienie
Mikołajczyka w dniu 24 listopada.

Natomiast istota kryzysu tkwiła w tym, że Mikołajczyk otrzymał od Anglików radę, aby rozstał się z
rządem i środowiskiem londyoskim, w zamian za co Anglicy obiecali mu udział i wpływy w rządzie
krajowym wtedy, kiedy się taki rząd sformuje. Mikołajczyk, tak jak jego poprzednik gen. Sikorski,
wierzył, że Anglicy prowadzą z Rosją jakąś cienką grę, której celem jest obrona polskich interesów. Aż
dziwne, że tak rzadko przychodziło im do głowy podejrzenie, że angielska gra w stosunku do Rosji ma
na celu wygranie interesów wyłącznie angielskich.

Mikołajczyk nie tylko opuścił rząd, ale już się nie starał, aby w nowym rządzie posiadad jakieś swoje
wpływy czy też swoją enklawę. Toteż Prezydent Raczkiewicz, który przez cały czas wojny myślał tak
jak ja, a tylko działał zupełnie odwrotnie, skorzystał ze swobody rąk i jak najprędzej mianował rząd z
samych antymikołajczykowców.

2
Można by zresztą ten rząd nazwad rządem p. Tadeusza Bieleckiego, bo on jego personalia
dobierał.

Premierem został p. Tomasz Arciszewski, stary socjalista, stary bojowiec Piłsudskiego,


człowiek, którego wszyscy szanowali i kochali. Pamiętam, jak mi mówiła pewna literatka,
siedząca w jednym z obozów, które po wojnie zatłoczono Polakami, z którymi nie wiadomo
było, co robid: „Jak tu ludzie chcą w kogokolwiek wierzyd: wierzą w Sosnkowskiego, bo był bliski
Marszałka; wierzą w Andersa; wierzą w Arciszewskiego, bo ma brodę...”

Prócz Arciszewskiego do rządu wstąpiło dwóch socjalistów: Kwapioski i Pragier.

Kwapioski był także „bojowcem” z 1905 roku. Był to samouk, sprytny, rzeczowy, inteligentny,
pozytywny. Zawsze warto było z nim rozmawiad. Napisał także ciekawe pamiętniki. Opowiadał w nich
między innymi o widzeniu, które miał w więzieniu. Ukazał mu się we śnie znajomy biskup, nie
przypominam sobie jaki. „Prezydencie” - powiedział do Kwapioskiego ów biskup zjawiający się
uroczyście podczas snu, bo Kwapioski był przedtem prezydentem m. Łodzi.

Trzecim socjalistą był Adam Pragier, który tak dokuczał marsz. Piłsudskiemu w Sejmie. Człowiek o
wielkiej inteligencji i zawziętej arogancji. Przez socjalistów nie lubiany. Trochę był podobny do Leona
Bluma fizycznie i nawet umysłowo. Jak u wielu osób z kulturalnej burżuazji pochodzenia żydowskiego,
teorie socjalistyczne pozostawały w nim tylko jako szyld starej firmy, w której sprzedawało się już
wino nowe i musujące inteligencją. Zresztą różne rzeczy o nim opowiadano, których tu powtarzad nie
będę. Miał ładną willę, w której przyjmował gościnnie, i psa, który nazywał się „Kasper”.

Endeków reprezentowali prof. Folkierski i p. Berezowski. Pierwszy był znawcą literatury francuskiej,
bardzo kulturalnym i bardzo ciekawym. Imponowały mi jego sądy literackie. Jego rozeznanie
polityczne było na nierównie niższym poziomie, co często się z profesorami zdarza. Wierzył w
Bieleckiego jak w proroka.

Pan Zygmunt Berezowski był człowiekiem sympatycznym i starej daty. Umiał zjeśd i zakąsid,
porozmawiad o polowaniach na kaczki, jednym słowem - swój człowiek. Przyjechał na początku 1944
roku do Londynu i zaraz został przyjęty przez Churchilla, jako wysłannik podziemnego rządu
warszawskiego. Churchillowi oświadczył, że rząd polski nigdy nie zgodzi się na pewne rzeczy. Churchill
podniósł oczy w górę i zamamrotał filozoficznie: „Nigdy... nigdy... oto jest wyraz, którego wymawiania
nie można nigdy nikomu zabronid” ...

Natychmiast po tej audiencji u Churchilla ja z kolei miałem audiencję u Berezowskiego. Byłem w


jakimś towarzystwie - wiem, że ze mną był redaktor Rojek, endecki redaktor endeckiej „Myśli
Polskiej”, który moje pytania ciągle przerywał, bo dla niego było ciekawsze, co Berezowskiemu
powiedział Churchill. Wszystkim nam bardzo imponowało, że mamy przed sobą geniusza
politycznego, który tajnym aeroplanem tajnie wyleciał z Polski. Na moje pytanie o kwestii rosyjskiej -
podkreślam, był to początek roku 1944 - p. Berezowski odpowiedział dosłownie:

- O, Rosjanie strzelają amunicją angielską, a mają żywnośd amerykaoską.


Tak brzmiała jego odpowiedź, w której ani słowa nie zmieniam.

Ten Berezowski był bodaj że prezesem Rady Naczelnej Stronnictwa Narodowego przed wojną. Był
kontrkandydatem Bieleckiego przy wyborach na prezesa zarządu. Teraz przyjechał z instrukcją
pogodzenia Seydy i „oszustów” z Bieleckim. Całym sercem wówczas współczułem Bieleckiemu.
Berezowski zapewne by się wyłamał, gdyby nie talent tego mnicha kierującego przeorem i całym
zakonem, jakim był skromny Jerzy Paociewicz. Ten zakamuflował się w roli sekretarza Berezowskiego,
stosując łagodne metody pastylek, które bez bólu przeczyszczają podczas snu, zrobił z Berezowskiego
bielecczyka. Teraz Berezowski otrzymał ministerstwo w nagrodę.

Po kilku latach, już po wojnie, byłem na odczycie p. Berezowskiego. Widad, że był zadowolony ze
swego krasomówstwa. Powtarzał ciągle jakiś wyraz literacko-polityczny: „Rozróżowił” czy coś
podobnego.

Z dobrą wiarą komunikował plotki, które w 1914 roku krążyły po Petersburgu o usiłowaniach pokoju
separacyjnego, plotki, w których nie było słowa prawdy; ale widad p. Berezowski nigdy nie czytał
dokumentów wydanych już po rewolucji Wreszcie oświadczył, że należy wrócid do „realistycznej” linii
Romana. Dmowskiego z 1914 roku „współpracy z Rosją”.

Po odczycie podszedłem do niego i zapytałem, czemu w takim razie nie wraca do Warszawy, przecież
tam się właśnie prowadzi politykę współdziałania z Rosją, którą przed chwilą zalecał.

Berezowski wykrzywił się cały, żachnął i krzyknął:

- Ależ, co pan gada, przecież tam współpracują z komunistami, a nie z Rosją!

Pomimo całej mej osobistej sympatii do Wielkiego Księcia Włodzimierza Kiryłowicza, któremu kiedyś
miałem zaszczyt byd przedstawiony, mogłem tylko wzruszyd ramionami na „realizm polityczny” p.
Zygmunta Berezowskiego.

Wiceministrem u Berezowskiego (sprawy wewnętrzne - to znaczy kontakt z krajem) został p.


Aleksander Demidecki-Demidowicz. Był to obok Kwapioskiego polityk najbardziej wyrobiony, a poza
tym człowiek naprawdę rycerski. Niestety, swe sumienie polityczne wydzierżawił Bieleckiemu.

Dotychczas Stronnictwo Pracy było od Bieleckiego jak najdalsze. Była to twierdza sikorszczyków i
mikołajczyków, był to Front Morges i masoni - przynajmniej według sugestii bielecczyków. Teraz
Bielecki wyłuskał z niego dwóch ministrów sympatycznych. Pierwszym był p. Kuśnierz, jakiś
adwokacik prowincjonalny. Hemar niedobry napisał o nim:

Pół... pól żołnierza,


Macie ministra Kuśnierza.

Drugim ministrem został p. Stanisław Sopicki, skromny, zawsze zażenowany, zawsze potulny
dziennikarz z katowickiej „Polonii” Wojciecha Korfantego. Poza tą potulnością ukrywał się człowiek o
własnych oryginalnych przekonaniach politycznych i szalonych ambicjach a także nie bez zdolności do
prowadzenia intrygi i kontrintrygi. Odegra on jeszcze później kilkakrotnie większą rolę za kulisami
naszego emigracyjnego rządu.

Poza tymi przedstawicielami trzech stronnictw, bo nie usiłowano organizowad „łże-ludowców”, tak
jak Sikorski organizował morganatycznych endeków, weszło jeszcze dwóch ministrów bezpartyjnych:
Adam Tarnowski - sprawy zagraniczne i Marian Kukiel - obrona narodowa.

Adam Tarnowski, który nie miał nic wspólnego z arystokratyczną rodziną tego nazwiska, był niegdyś
zdolnym urzędnikiem ministerstwa. Ostatnio był posłem w Bułgarii. W Londynie zapadł na
niesłychanie przykrą chorobę Parkinsona, która powodowała trzęsienie rąk i ustawiczne zmęczenie
nerwowe. Władysław Guenter, gawędziarz i plotkarz, zresztą czarujący towarzysko, przezabawnie
pokazywał, jak jego przyjaciel minister Tarnowski nie może znaleźd parasola i wzrokiem
melancholijnym ogląda się dookoła. Bielecki zresztą umyślnie zrobił polskim ministrem spraw
zagranicznych człowieka chorego. Bał się jakiejś indywidualności na tym stanowisku. Sam się uważał
za polskiego Bismarcka.

Marian Kukiel, były kustosz muzeum ks. Czartoryskich, były legionista pierwszej brygady, którego
spostponował marszałek Piłsudski, ale który sercem był oddany i Piłsudskiemu, i Sikorskiemu, był
niewątpliwie wielkim dżentelmenem i człowiekiem już nie dobrej, lecz najlepszej woli. Napisał swego
czasu książkę - panegiryk o Napoleonie, nie wiedząc, nie rozumiejąc tego, że Napoleon nas oszukał.

3
Według art. 6 układu brytyjsko-polskiego z 25 sierpnia 1939 roku obie strony miały „sobie
wzajemnie komunikowad teksty zobowiązao przeciw agresji, które zaciągnęły albo mogłyby
zaciągnąd w przyszłości”...

Art. 6 tego układu kooczył się stypulacją, do której Anglia zobowiązała się na życzenie strony polskiej,
a mianowicie:

„Nowe zobowiązania, które układające się strony mogą zaciągnąd w przyszłości, nie powinny ani
ograniczad zobowiązao z układu niniejszego, ani stwarzad pośrednio nowych obowiązków między
układającą się stroną, nie uczestniczącą w tych zobowiązaniach a paostwem trzecim”.

W tym samym kierunku szedł art. 3 protokołu tajnego, podpisanego jednocześnie z układem jawnym
z 25 sierpnia 1939 roku.

Art. 3. „W razie, gdyby jedna z układających się stron zaciągnęła wobec paostwa trzeciego
zobowiązania wymienione w art. 3 układu, będą one sformułowane w ten sposób, aby ich wykonanie
nigdy nie naruszyło ani suwerenności, ani terytorialnej nienaruszalności drugiej układającej się
strony.”

Jednak rządy polskie nigdy nie były konsultowane w sprawach układów dotyczących spraw polskich a
w szczególności rząd Arciszewskiego nie był w najmniejszej mierze zapytywany przed układem w
Jałcie.

W maju 1945 roku rząd brytyjski ostatecznie i wiarołomnie złamał układ podpisany z Polską w 1939
roku. Oto zawarł zawieszenie broni z Niemcami, nie konsultując ani rządu polskiego w Londynie,
który jeszcze uznawał, ani rządu polskiego w Warszawie, którego wtedy nie uznawał, co było
sprzeczne z art. 7 polsko-brytyjskiego traktatu z 25 sierpnia 1939 roku.
4
W dniu 5 lipca 1945 roku ambasador brytyjski przy naszym rządzie zawiadomił ambasadora
polskiego, tego samego, z którym podpisał układ w 1939 roku, to jest hr. Edwarda
Raczyoskiego, że zgodnie z uznaniem polskiego rządu w kraju cofa swe dotychczasowe uznanie
rządowi polskiemu w Londynie.

Tenże ambasador złożył wizytę pożegnalną p. Augustowi Zaleskiemu, którego znał jeszcze wtedy,
kiedy Zaleski odgrywał w Genewie poważniejszą rolę w Lidze Narodów. Powiedział:

- I tak się to wszystko skooczyło.

Zaleski kiwnął głową.

Potem Anglik wtrącił bardzo taktownie:

- Znam rodzinę na wsi, która by chętnie przyjęła polską służbę.

Wtedy Zaleski odpowiedział:

- No, to ja mógłbym byd tylko piwnicznym, bo na stajennego i dojeżdżacza jestem już za stary.

5
Rząd Arciszewskiego nie uznał deuznania brytyjskiego, amerykaoskiego i wszystkich innych
paostw, które z tym deuznaniem pospieszyły. Sensem istnienia tego rządu było teraz hasło:
jesteśmy rządem legalnym, konstytucyjnym; rząd w kraju jest rządem nielegalnym i
niekonstytucyjnym. Stolica Apostolska, Hiszpania, Irlandia, Kuba i Liban nadal rząd emigracyjny
uznawały.

Przeciwko takiemu stanowisku grały ogromne siły: grała przede wszystkim sytuacja międzynarodowa,
uzgodnienie sprawy polskiej przez trzy wielkie mocarstwa; grała sytuacja w kraju, na który rząd w
Londynie nie miał żadnego wpływu; grała bezsilnośd tego rządu Arciszewskiego pozbawionego
wojska, które jednocześnie Anglicy intensywnie likwidowali.

Ale prócz tych wszystkich rzeczy wielkich grała jeszcze rzecz mała, podła, nikczemna - przynajmniej z
mego, urodzonego paostwowca, punktu widzenia. Oto stronnictwa, które rząd objęły, coraz mocniej
pchały ku temu, że właściwie Polskę za granicą powinien reprezentowad nie rząd konstytucyjny, lecz
stronnictwa polityczne.

Zasada ta tkwiła już w kryzysie 1944 roku zarówno w Mikołajczyku, który z rządu wychodził, jak w
tych stronnictwach, które rząd objęły.

Jako publicysta bronię wtedy jak najbardziej zasady paostwowo-rządowej przeciw zasadzie partyjnej.
Krwawię sobie o to palce. Robię, co mogę, i przegrywam coraz bardziej z każdym miesiącem, z
każdym rokiem tego koszmarnego powojennego bytu na emigracji. Mówię wciąż Bieleckiemu: „Ależ
jedź pan, ile chcesz, za granicę, ale reprezentuj pan tam nie swoje stronnictwo, ale rząd emigracyjny”.
On robi wręcz coś odwrotnego.

Rząd Arciszewskiego gospodaruje pieniędzmi, których jest jeszcze dużo, dzieli je hojnie pomiędzy
członków swoich partii wysuwanych na najrozmaitsze stanowiska. Pomiędzy dwoma stronnictwami
wciąż wybuchają scysje. Endecy skarżą się, że z socjalistami nie mogą wytrzymad, że „Arciszewski
krzyczy na naszych ministrów”.
Jakkolwiek potem ci sami endecy w najrozmaitszej formie współpracują z socjalistami na emigracji i w
tak zwanej Radzie Politycznej, i później w Radzie Jedności Narodowej, to teraz widmo, że Arciszewski
może zostad Prezydentem, wydaje się im nie do zniesienia.

Należy tu jeszcze zaznaczyd, że zapewne pod wpływem endeków, rząd Arciszewskiego nie powołał
nawet takiego quasi-parlamenciku, jakim były na emigracji I i II Rada Narodowa, pochodzące z
nominacji, a kontentował się Radą Stronnictw, do której wchodziły Ii tylko te stronnictwa, które były
już reprezentowane w rządzie.

Bielecki dochodził do porozumienia z tak zwanymi „sanatorami”, aby namówid Prezydenta


Raczkiewicza na zmianę następcy. Według 24 art. konstytucji „w czasie wojny” Prezydent sam
wyznacza swego następcę na wypadek śmierci „osobnym aktem ogłoszonym w gazecie rządowej”.

Od 1944 roku, od chwili kiedy Raczkiewicz przez małodusznośd ustąpił naciskowi Mikołajczyka i
odwołał gen. Sosnkowskiego z następstwa, następcą Prezydenta prawnym i ogłoszonym był
Arciszewski. Teraz Raczkiewicz pismem nie ogłoszonym wyznacza na to stanowisko Augusta -
Zaleskiego. Muszę zaznaczyd, ze Zaleski politycznie był dla mnie stokrod bliższy aniżeli Arciszewski, ale
jako prawnik i jako były sekretarz komisji, która układała konstytucję kwietniową, miałem wszelkie
zastrzeżenia, co do tego modus procedendi.

Raczkiewicz był ciężko chory, właściwie umierający, i leżał w szpitalu angielskim. Arciszewski nic o
tym swoim odwołaniu nie wiedział i wobec tego nie chciał przyjąd go do wiadomości. Postanowiono,
że przedstawiciele obu stron udadzą się do szpitala, aby zapytad Prezydenta, jak wygląda jego wola w
tej sprawie.

Pojechało kilka osób, wśród których był Arciszewski i gen. Anders. Lekarz zabronił im rozmowy z
umierającym, ale pani Jadwiga Raczkiewiczowa, kobieta wyjątkowej prawości i poczucia
odpowiedzialności, doprowadziła delegację do łóżka umierającego męża.

Pierwszy zapytał Arciszewski, czy jest nadal następcą Prezydenta. Raczkiewicz na to pytanie
odpowiedział, że tak.

Wtedy Anders zapytał Prezydenta, .czy sobie nie przypomina, że specjalnym pismem odwołał z
następstwa premiera Arciszewskiego i wyznaczył p. Augusta Zaleskiego.

Na to pytanie umierający głosem słabym odpowiedział: „Tak jest... tak jest, ale ten akt został
przedwcześnie ogłoszony... przedwcześnie ogłoszony”.

Z tej ostatniej rozmowy sporządzono protokół zgodnie podpisany przez obie strony: przez
Arciszewskiego i przez gen. Andersa.

Władysław Raczkiewicz umarł 6 czerwca 1947 roku. Zebrała się Rada Ministrów, która po
wysłuchaniu referatu tak wspaniałego konstytucjonalisty, jakim był p. Kuśnierz, uznała za Prezydenta
Zaleskiego i postanowiła, że wyrazy „Prezydent osobnym aktem ogłoszonym”... można
interpretowad, że ten akt ogłosi się po śmierci Prezydenta.

W dniu 9 czerwca 1947 roku Prezydent Zaleski złożył przysięgę i został uznany za Prezydenta przez
Stolicę Apostolską. Bielecki triumfował.
Arciszewski i Kwapioski wycofali się z Rady Ministrów, przy tym Kwapioski jako minister skarbu zabrał
ze sobą gotówkę.

Prezydent Zaleski chciał premierem zrobid p. Tadeusza Tomaszewskiego, prezesa Izby Kontroli,
socjalistę i człowieka, który cieszył się ogólną sympatią. Ale na naradzie tych dwóch stronnictw, które
przy nim pozostały, Bielecki wysunął kandydaturę gen. Bora i Prezydent z miejsca go mianował. Inni
ministrowie pozostali ci sami. Bór objął urzędowanie w dniu 2 lipca 1947 roku.
CIEŃ HAJDUKA ZAMIATA CIENIEM MIOTŁY CIEŃ KARETY

1
Otrzymałem kilka dni temu z Londynu komplet wydawanego tam przeze mnie tygodnika
„Lwów i Wilno” i zadumałem się nad nim przykro. Przeglądając to biedne, w drukarence
zacnego p. Zilberga, kijowskiego Żyda, na East Endzie wydawane pisemko, poczułem wielki
szacunek dla samego siebie. Pismo poświęcone było czemuś, co stanowiło przez życie całe treśd
moich sentymentów, przywiązania, miłości. Ze ujawnianie tych sentymentów zaraz po drugiej wojnie
światowej było niezgodne z realizmem politycznym, wiem o tym dobrze, ale tu muszę sobie samemu
jako politykowi powiedzied: absolvo te. Natomiast ile tam wypowiedzianych jest trafnych przewidzeo
przyszłości politycznej! Wzywałem kiedyś Strooskiego na turniej, abyśmy przeczytali publicznie
główne tezy swych przewidywao politycznych przed wojną, w czasie wojny i po wojnie. Strooski się
uchylił. Jestem jedynym publicystą polskim, który może czytad swoje przewidywania polityczne
sprzed lat głośno i bez wywoływania śmiechu na sali.

Może to wyznanie chełpliwe powiększy jeszcze moją niepopularnośd? Nie dbam o to. Niestety, wiem
z historii, iż miarą, którą się mierzy nie tylko wartośd polityka w Polsce, ale także szczerośd jego
przekonao, jest nasilenie niepopularności wśród rodaków.

„Lwów i Wilno” wychodziło od listopada 1946 roku do listopada 1950 roku. Do pomocy miałem tylko
jedną siłę administracyjną i jedną korektorkę. Na druk i honoraria dla znakomitych zresztą
współpracowników musiałem wyżebrywad czasami po kilka funtów od rozmaitych znajomych. Często
numery się nie ukazywały, bo brakowało pieniędzy na druk.

Już w drugim numerze z 17 listopada 1946 roku piszę: „Ciągle słyszę alarmy wojenne i ciągle przed
nimi przestrzegam; wzruszałem ramionami na tych, którzy przewidywali wojnę na jesieo 1945 roku
lub na wiosnę 1946. Rosja wojny nie chce, bo jest słaba. Anglia wojny nie chce, bo bez pomocy
Stanów prowadzid jej nie jest w stanie, a Stany wojny nie chcą, bo jak kiplingowski wół nie są w stanie
przewidzied, co będzie jutro”.

Pisząc, że „Rosja jest słaba”, miałem na myśli oczywiście konstatację, że Rosja nie posiada broni
nuklearnej. Istotnie wówczas jej nie posiadała.

Wszystko jednak dokoła mnie w getcie polskim stawiało na wojnę, obiecywało sobie wojnę. Nasz
tygodnik zorganizował ankietę z szeregiem pytao dotyczących wojny. Wyniki tej ankiety ogłoszone
zostały we wrześniu 1947 roku. Na pytanie, czy odpowiadający przewiduje konflikt pomiędzy
Ameryką a Rosją, odpowiedziało: „tak” 96 procent, „nie” .ledwie 4 procent. Jeszcze ciekawsze były
odpowiedzi dotyczące daty wybuchu tej wojny. A więc jesienią 1947 roku, dwanaście lat temu, 11
procent odpowiadających na naszą ankietę emigrantów polskich z Anglii, Francji, Niemiec, Szwajcarii
etc. odpowiedziało, że wojna wybuchnie w ciągu kilku miesięcy, 25 procent, że za rok, 20 procent, że
za dwa lata, inni przewidywali daty późniejsze.

2
Odegrałem pewną rolę w czasie przesilenia wywołanego śmiercią Prezydenta Raczkiewicza.
Oto wiedziałem, że p. Tadeusz Bielecki, z którym wówczas moje stosunki były jak najlepsze,
chce gwałtownie zastąpienia Arciszewskiego przez Augusta Zaleskiego i że doszedł pod tym
względem do porozumienia z przedstawicielami tak zwanej sanacji. Jak już poprzednio wspomniałem,
rząd uchwalił, że sam ogłosi pismo Prezydenta Raczkiewicza dotychczas tajne, wyznaczające
Zaleskiego. Późnym wieczorem 7 czerwca 1947 roku byłem u p. Zaleskiego i gwałtownie mu
przedstawiałem, że takie załatwienie sprawy to początek rozbicia emigracyjnego, wysunąłem swój
plan, aby Arciszewski został Prezydentem na podstawie aktu jawnego ogłoszonego poprawnie w
1944 roku, natomiast, aby zaraz wyznaczył swoim następcą Zaleskiego i zrobił go premierem i
ministrem spraw zagranicznych. „W tej koniunkturze i przy różnicy znajomości spraw
międzynarodowych, będzie pan miał większy wpływ niż Arciszewski” - mówiłem.

Pan August Zaleski - myślałem wówczas, że szczerze - zgodził się na taką koncepcję. Po dwunastej w
nocy telefonowałem do socjalisty dr. Ottona Pehra, sekretarza tego stronnictwa, który się bardzo do
tej koncepcji zapalił i zaprosił mnie na rano do Arciszewskiego. Zastałem tam prócz Arciszewskiego i
Pehra, także Kwapioskiego i Białasa. Siedziałem w sypialni pani Arciszewskiej, dopóki ci panowie
naradzali się nad moją propozycją Wreszcie zjawili . się, i głos zabrał Kwapioski, całkowicie akceptując
moją propozycję, wyrażając się, że Zaleski powinien zamienid się z Tomaszem, to jest Arciszewskim.
Pojechałem do Zaleskiego, którego zastałem jeszcze w łóżku, i stamtąd telefonicznie uzgodniłem
spotkanie Arciszewski-Zaleski na godzinę trzecią. Zaleski prosił mnie, abym sprawę omówił z gen.
Andersem i Bieleckim. Co do Andersa to odmówiłem, bo wtedy jeszcze mało znałem generała, ale
Bieleckiego zacząłem szukad i nie mogłem go znaleźd, więc rozmawiałem z Berezowskim, który mi
wręcz odmówił, co zresztą wieczorem telefonicznie potwierdził mocno na mnie zirytowany Bielecki.

Było to w niedzielę 8 czerwca. Co było na spotkaniu Zaleski-Arciszewski, nie wiem, dośd że nazajutrz
Zaleski złożył przysięgę na swój urząd.

Od tej chwili zacząłem się starad o przywrócenie jedności, o pewną zgodę pomiędzy socjalistami i
endekami. Prezydent Zaleski wypowiadał się zresztą podobnie, podnosząc w swym przemówieniu z 2
lipca 1947 roku zasługi Tomasza Arciszewskiego i jego rządu.

Zaczęły się też pertraktacje pomiędzy Bieleckim a Kwapioskim, którego nadal uważam za jednego z
najbardziej odpowiedzialnych polityków na emigracji. Rzecz się rozbijała o tak zwane ministerstwo
spraw wewnętrznych, które było obciążone największą ilością etatów.

Obok jednak środowiska emigracyjnego londyoskiego organizował się na emigracji p. Mikołajczyk,


który uciekł z kraju w 1947 roku. W grudniu 1947 roku ogłoszona została umowa Mikołajczyk-
Rozmarek, a p. Rozmarek był potęgą wśród Polonii amerykaoskiej, gdyż stał na czele największej ze
wszystkich ubezpieczalni polskich w Ameryce, nazywającej się Związkiem Narodowym Polskim i stąd
był prezesem Kongresu Polonii. Należy tu wyjaśnid, że Amerykanie polskiego pochodzenia są
zorganizowani w towarzystwach ubezpieczeniowych, a „Kongres” to organizacja obejmująca
wszystkie ubezpieczalnie, a prezes najbogatszej i najliczniejszej z. nich jest prezesem Kongresu.

Toteż p. Arciszewski, odepchnięty od prezydentury przez Bieleckiego po nieudanych pertraktacjach


PPS - endecja, podpisał 15 listopada 1948 roku pakt z Mikołajczykiem Nazywało się to deklaracją
porozumienia stronnictw demokratycznych W imieniu PPS podpisał ją Tomasz Arciszewski, Franciszek
Białas, Otton Pehr, w imieniu Polskiego Stronnictwa Ludowego Stanisław Mikołajczyk, Kazimierz
Bagioski, Stefan Korbooski i wreszcie w imieniu Stronnictwa Pracy Karol Popiel, Cyprian Odorkiewicz i
Konrad Sieniewicz.

Zauważmy, że częśd owego znakomitego Stronnictwa Pracy, wraz z ks. Kaczyoskim, wyjechała do
kraju, częśd była przez Kuśnierza i Sopickiego reprezentowana w rządzie Arciszewskiego, a później
Bora, a teraz znalazło się jeszcze trzecie Stronnictwo Pracy z Popielem na czele. Stronnictwo Pracy
przed wojną było stronnictwem najsłabszym, w czasie wojny nie było żadnej kontroli nad jego
wpływami, toteż korzystało z „uprawnieo” blankietowych udzielanych „stronnictwom”, teraz zaczęło
się rozpadad na coraz mniejsze grupy. Jak wyjeżdżałem z Londynu w 1956 roku, straciłem już
rachunek, ile było tych stronnictw pracy.

Ale tu zaczyna się niedomaganie, nieżyt emigracyjny w postaci rozłamów istniejących przed wojną
stronnictw, względnie powstawanie kilkuosobowych klik, które sięgały dumnie po tytuł „Stronnictwo
Polskie” i czuły się za przykładem p. Bieleckiego uprawnione do „działania międzynarodowego”, do
pisania listów do pani Roosevelt, składania memoriałów na konferencje międzynarodowe, których
nikt nie czytał, i do wyczynów tego rodzaju. Podkopywało to niesłychanie zdawałoby się logiczną i
zdawałoby się jedyną konsekwentną zasadę, że są Polacy wierni rządowi opartemu na konstytucji
kwietniowej z 1935 roku. Pisałem wiele razy: albo uznajecie stan rzeczy w kraju, albo uznajecie nadal
konstytucję kwietniową - tertium non datur.

3
Bielecki po odsunięciu Arciszewskiego od prezydentury, po zerwaniu rokowao z socjalistami o
przywrócenie jedności, ostentacyjnie popierał Prezydenta Zaleskiego. Zdaje się, że to 12
czerwca 1948 roku był Zjazd Stronnictwa Narodowego, który się rozpoczął od wysłania do
Prezydenta Zaleskiego depeszy z wyrazami hołdu i wierności. Na tym samym jeździe Bielecki nazwał
Nid, organizację, o której będę jeszcze pisał, „krzykliwą fikcją”.

Ale system wielopartyjny ulega prawom karuzeli i nasz wielopartyjno-emigracyjny system paostwa
był jednym z potwierdzeo tego prawa.

Jesienią tegoż 1948 roku Bielecki pokłócił się z generałem Borem Komorowskim, którego sam zrobił
premierem. Od tej kłótni cały system, oparty na budowie: Zaleski oficjalny Prezydent i Bielecki
nieoficjalny reżyser, zaczyna trzeszczed. Jakąś bardzo aktywną rolę odegrało tam Stronnictwo Pracy
kierowane wówczas przez Kauzika, czyli Dołęgę-Modrzewskiego, i ministra Stanisława Sopickiego.
Dnia 5 lutego 1949 roku ministrowie Stronnictwa Pracy: Sopicki i Kuśnierz podają się do dymisji,
wywołując długotrwały kryzys gabinetowy.

Bielecki jest wściekły. Ma bilet okrętowy do Ameryki, gdzie chce jechad robid wielką politykę, chod nie
bardzo wie, jaką. „Nie będę się zajmował tym... rządem” - mówi mi niesłychanie pogardliwym tonem
w rozmowie prywatnej, którą bardzo dobrze pamiętam. Nie cytuję co prawda z zasady rozmów w
cztery oczy, ale tu śmiało mogę zrobid wyjątek, bo Bielecki to, co mi mówił wtedy, powtarzał także
wszystkim naokoło. - „Nie ma pan właśnie nic lepszego do roboty - odpowiadam mu - jak tylko
zajmowad się tym rządem; a w Ameryce pan nic nie zrobi, zresztą tego rodzaju paoskie wyjazdy
dyskredytują zasadę emigracyjnego rządu.” Ale Bielecki nic nie dbał o zasadę rządu; długoletni bojkot
paostwa przez endeków był tu źródłem zła, endecy nigdy nie byli stronnictwem paostwowym, i
Bielecki wyjechał do Ameryki. Szydziłem z niego później w artykułach na temat tej podróży. Wynajął
tam sobie pewnego dżentelmena, którego nie wymieniam z nazwiska, nie chcąc Bieleckiemu robid
dodatkowych przykrości, który mu ułatwiał spotkania i herbatki z silnymi tego świata. Bielecki zjadł
tyle śniadao, że mogłaby mu pozazdrościd pani Lucyna Dwierciakiewiczowa, autorka dzieła pod
tytułem: „Dobra gospodyni, czyli 365 obiadów”. Był na herbacie także u pani Czang Kai Szek.
Wyobrażam sobie, że po dwóch tygodniach ta dama wspomniała o pobycie Bieleckiego, mówiąc:
„Ten miły pan gruby, nie pamiętam, Czechosłowak czy Panooczyk”. „Pani - odpowie na to jakiś
erudyta w jej otoczeniu - Panonia to kraj, który dziś już inaczej się nazywa. Pani piła herbatę zapewne
z Węgrem lub Kucowołochem”.

Tłumaczyłem Bieleckiemu i wszystkim, że propaganda co innego, polityka co innego. Rozmowa


polityczna to rozmowa, w której obie strony są zainteresowane. Propaganda może byd tylko sługą
jakiejś polityki, propaganda bez politycznego zaplecza nie ma żadnego sensu. Tymczasem my,
emigranci - głosiłem - uprawiamy propagandę dla samej propagandy, bez ustalenia uprzednio
realnego programu politycznego...

Bielecki propagujący Amerykanów był jak kibic, który by wszedł do zamkniętego klubu karcianego, w
którym grają miliarderzy, i nie mając grosza w kieszeni i w niecałych portkach chciał ich pouczad, jak
grad lukratywnie. Byłoby to śmieszne, gdyby nie było z naszego polsko-emigracyjnego punktu
widzenia tak tragiczne.

Kryzys gabinetowy przeciągał się długo, bardzo długo. Od razu było widad, że endecy stanęli okoniem,
że już do porozumienia z Prezydentem nie dojdą, zresztą w zastępstwie Bieleckiego działał nie
Demidecki, z powodu choroby piersiowej przeniesiony do Szwajcarii, którego postępowanie byłoby
na pewno inne i szlachetniejsze, ale Berezowski, nadęty, zarozumiały, apodyktyczny, arogancki.
Dlaczego więc było tak przedłużad kryzys? - A no, istotnie nie było parlamentu ani żadnej jego
namiastki, nie było zorganizowanej opinii publicznej, ale był generał Anders i z nim należało się liczyd.
Anders miał ogromną popularnośd u swoich byłych żołnierzy, poza tym znów to był człowiek dobrej
woli, który przyglądał się i ważył, kto ma rację. Prezydent jeszcze wtedy dobrze rozumiał, że nie może
zadzierad z Andersem. Otóż kryzys trwał dlatego tak długo, aby przekonad Andersa, że nie ma innego
wyjścia, jak mianowad Tomaszewskiego, co nastąpiło dopiero 7 kwietnia 1949 roku, a więc po dwóch
miesiącach i dwóch dniach kryzysu.

Generał Anders wywarł także dobroczynny wpływ na skład nowego gabinetu. Ponieważ jedyne
stronnictwo podobne jako tako do stronnictwa, bo emigracyjne Stronnictwo Narodowe, wystąpiło z
rządu, więc Anders uważał za nonsens opieranie się na różnych fikcjach. Tomaszewski stworzył rząd
jak gdyby pozaparlamentarny. Weszli do niego: Zygmunt Rusinek, jako minister dla emigracji, generał
Roman Odzierzyoski, jako sprawy wojskowe i sprawiedliwośd, p. Sokołowski, jako minister spraw
zagranicznych

Sam Tadeusz Tomaszewski był członkiem PPS, jednym chyba z najstarszych, ale w tym stronnictwie
był wybierany przed wojną na stanowisko takie, jak Sąd Honorowy, a nigdy do władz partyjnych. Był
to typowy szlachcic-socjalista, jakich było tak dużo w tym stronnictwie. Piękny typ polskiego starca,
wysoki, zgrabny, uprzejmy, z pięknymi siwymi szlagooskimi wąsami. Poza adwokaturą zajmował się
polowaniem, był członkiem polskiego towarzystwa myśliwskiego, skupiającego nie tylko najlepsze
strzelby, ale i bardzo piękne nazwiska. Polowano tam nawet na łosie i rysie. Oryginalnością
Tomaszewskiego było to, że nie nosił krawata, a szeroki, duży czarny fon taż, jak gdyby z czasów
Wiosny Ludów.

Pan Tomaszewski w ciągu kilku tygodni zrobił więcej niż Bór z endekami w ciągu półtora roku. Przede
wszystkim od czasów uformowania gabinetu przez starego p. Arciszewskiego i przez cały czas
funkcjonowania Bora nie było żadnego emigracyjnego quasi-parlamentu, czyli żadnej kontroli nad
wydatkowanymi pieniędzmi. Tomaszewski w cztery tygodnie po swojej nominacji mianował częśd
nowej Rady Narodowej, a w dniu 6 czerwca 1949 roku nowa III Rada Narodowa zaczęła swoją
działalnośd. Stronnictwa, które do tej Rady wchodziły, były mniej więcej fikcyjne, często
kilkunastoosobowe, lecz przecież w ogóle obracamy się w świecie, w którym według poety
francuskiego z XVII wieku cieo hajduka cieniem miotły zamiata cieo karety.

Weszły więc do tej III Rady Narodowej następujące organizacje:

Liga Niepodległości, czyli organizacja byłych naprawiaczy pod przewodnictwem najzdolniejszego i


najupartszego z nich p. Michała Grażyoskiego, byłego wojewody śląskiego, z dodatkiem innych byłych
sanatorów.

Stronnictwo Ludowe „Wolnośd”, stworzone przez p. Jerzego Kuncewicza z byłych członków


Mikołajczykowskiego Stronnictwa Ludowego.

Stronnictwo Pracy, z byłym ministrem p. Sopickim i o wiele od niego politycznie zręczniejszym p.


Modrzewskim na czele. Kilkakrotnie przeze mnie z szacunkiem wspominany p. Jóźwiak wszedł do
Rady, ale powstrzymał się z wstąpieniem do klubu Stronnictwa Pracy.

Związek socjalistów polskich, czyli secesja z PPS reprezentowana była przez prof. dr. Adama Pragiera,
chod w Londynie jeszcze kilka innych osób zapisało się do tego związku.

Wreszcie Związek Ziem Północno-Wschodnich uzyskał w tej Radzie mandaty dla trzech swoich
członków, mianowicie hr. Stefana Tyszkiewicza, p. Kazimierza Okulicza i mnie.

Prezesem Rady został p. Tytus Filipowicz. To była dobrze zapisana karta ze szczegółowej historii
polskiej. W czasie wojny rosyjsko-japooskiej towarzyszy Piłsudskiemu do Tokio. Układa mu po
angielsku memoriały polityczne. Potem stoi na czele akcji bojowej Frakcji Rewolucyjnej PPS w
Królestwie.. Organizuje szereg ekspropriacji i zamachów. Gęsto o nim piszą żandarmscy
pamiętnikarze rosyjscy, jak gen. Zawarzin i inni. Niestety teraz, kiedy stanął na czele III Rady
Narodowej, nie dopisywało mu już zdrowie, stąd trudy przewodnictwa spadły na wiceprezesów, a
przede wszystkim na ambasadora Łukasiewicza.

Kontrola więc nad wydatkowaniem pieniędzy została stworzona, ale samych pieniędzy nie było.
Gdybym powiedział wprost, że Arciszewski i Bór roztrwonili ogromne pieniądze na podtrzymywanie
różnych partii i partyjek, tobym powiedział rzecz przykrą, ale dokładnie prawdziwą. Pod tym
względem odsyłam ciekawych do doskonałych sprawozdao kasowych z tego okresu ogłoszonych
przez p. Antoniego Pająka w roku 1956.

Znowuż Tomaszewski zorganizował Skarb Narodowy, zresztą przy pomocy p. Hryniewskiego. Każdy
Polak na emigracji miał do tego Skarbu wpłacad kwotę jednego szylinga miesięcznie. W biurze Skarbu
rychło zawisły mapy, wykazujące otwarcie oddziałów we wszystkich częściach świata. Na razie p.
Tomaszewski sprzedał jakieś samochody i wydostał gdzieś osobistą pożyczkę. W każdym razie nie
wziął od żadnych cudzoziemców jednego grosza na swoją działalnośd.

Ale pieniądze zaczęły odgrywad swoją faustowską rolę. Rząd p. Tomaszewskiego składał się z jednych
ludzi, inni ludzie także chcieli byd ministrami, tak jak to przez lata całe widzieliśmy we Francji. Pan
Hryniewski zebrał już pewne kwoty na Skarb, ale zgodnie ze statutem Skarbu przeznaczył je na
rezerwy, a p. Tomaszewskiemu na jego bardzo już nielicznych urzędników nie dawał nic. Oczywiście
że za tym ukrywał się pewien nacisk w kierunku takiej czy innej obsady owego rządu. Pan
Tomaszewski ze swoim fontaziem, ze swoimi wspomnieniami myśliwskimi, ze swoją długoletnią
pracą w kancelarii adwokackiej miał psychologię staroświecką - uważał, że trzeba ludziom płacid i
wyszarpywał często pieniądze z własnej kieszeni. Poczciwy p. Modrzewski, który wiernie i szlachetnie
popierał Prezydenta i Tomaszewskiego, sam utrzymując się z handlu starymi obrazami, starał się
namówid Hryniewskiego, aby dał pieniądze premierowi na konieczne wydatki. Wreszcie p.
Modrzewski telefonuje do mnie któregoś sierpniowego dnia w 1950 roku głosem wesołym, ażebym
przyszedł na herbatkę w charakterze wiceprezesa Rady Narodowej, na której zostanie uzgodnione
pomiędzy Tomaszewskim a Hryniewskim dalsze finansowanie rządu. Bardzo się ucieszyłem z
ustępliwości rozsądnej Hryniewskiego. Na tej herbacie było zaledwie kilka osób; Tomaszewski, jak
zwykle, był czarujący jako gospodarz i w dobrym humorze. Wygłosił krótkie przemówienie o
pieniężnych potrzebach rządu. Ku naszemu powszechnemu zdumieniu Hryniewski odpowiedział, że
jako Skarb Narodowy żadnych pieniędzy dad nie może. Modrzewskiemu ściągnęła się twarz z
wrażenia. Tomaszewski wstał blady, zaczął coś mówid o sobie, że zawsze był człowiekiem obowiązku.
Ładnie i smutno wyglądał w tym londyoskim pomieszczeniu, mówiąc te słowa wspomnieo z Polski. W
ręku Tomaszewski miał ołówek, w pewnej chwili rzucił na stół ołówkiem z gestem zawodu i
zniechęcenia i usiadł. Zaczął mówid pewien jegomośd ze Stronnictwa Pracy nazwiskiem Tuczapski i
przerwał, bo Tomaszewski zacząd charczed. Po chwili wstał i pomimo podtrzymania upadł na ziemię.
Już leżał długi, z zamkniętymi oczami, z twarzą zupełnie bladą, z wyciągniętymi równo nogami.
Pobiegłem do telefonu, aby wezwad polskiego lekarza, ale Kuncewicz sprowadził karetkę ze szpitala,
która nie przywiozła zresztą lekarza, tylko tragarzy, którzy wynieśli naszego premiera. Moim zdaniem,
już wtedy Tomaszewski nie żył, ale Modrzewski, który z nim pojechał karetką, twierdził, że trzymał go
za rękę i czuł puls. W każdym razie zaraz ze szpitala zadzwonił telefon, że Tomaszewski nie żyje.
Nazajutrz przeczytaliśmy w prasie londyoskiej malutką wzmiankę ukrytą gdzieś w kronice, że prezes
Rady Ministrów polskiego emigracyjnego „rządu cieni” umarł na serce. Tytuł wzmianki brzmiał
„Śmierd na ulicy”.

Prezydent Zaleski był pod Londynem nad morzem. Przyjechał i powiedział, że Tomaszewski został
zamordowany, co było niedalekie od prawdy.

4
Jak powyżej wspomniałem, ostrzegałem zarówno p. Augusta Zaleskiego, jak i Bieleckiego w
dniu 8 czerwca 1947 roku, że odsuwając Arciszewskiego od prezydentury na podstawie
wątpliwej podstawy konstytucyjnej, wywołają natychmiast rozbicie, które będzie dyskretnie,
lecz konsekwentnie popierane przez Anglików. Tak się też stało. Co gorzej, Bielecki po kłótni z
Prezydentem Zaleskim przeniósł się z powrotem do współpracy z socjalistami i nawet z tym Nidem,
który dotychczas nazywał .krzykliwą fikcją”. Wszystko to wskazywało, jak dalece ten człowiek nie był
przywiązany do form życia paostwowego. Po powołaniu Rady Narodowej Bielecki stworzył tak zwaną
Radę Polityczną złożoną z endeków, socjalistów i owegoż Nidu. O ile Zaleski i Tomaszewski nie mieli
żadnego poparcia, a nawet najmniejszego kontaktu z czynnikami angielskimi, o tyle Rada Polityczna
p. Bieleckiego doznawała sympatycznego poparcia ze strony p. Józefa Hieronima Retingera, który
konsekwentnie jeszcze od czasów, kiedy pilnował gen. Sikorskiego na terenie londyoskim w 1939
roku, był łącznikiem pomiędzy wywiadem angielskim a Polakami.

W chwili więc śmierci Tomaszewskiego, 10 sierpnia 1950 roku, mieliśmy sytuację następującą: 1)
Prezydent Zaleski i generał Anders reprezentowali jeszcze paostwo polskie uznawane przez Stolicę
Apostolską i Hiszpanię; 2) Bielecki z socjalistami i Nidem tworzył Radę Polityczną; przy tym
współdziałanie Arciszewski-Mikołajczyk z listopada 1948 roku było zerwane i zapomniane; 3)
Mikołajczyk działał w Ameryce sam, mając we Francji oparcie w gazecie „Narodowiec” i subsydiując
Popiela. Z tych trzech grup jedynie Mikołajczyk miał trochę pieniędzy.

Rada Polityczna zaczęła swą działalnośd od wezwania wszystkich Polaków do bojkotu datków na
Skarb Narodowy. Raczcie teraz spojrzed na sytuację: Emigracja polityczna składała się z dwóch
kategorii ludzi: 1) Polaków, 2) Polaków-polityków, którzy twierdzili, że tak czy inaczej prowadzą taką
czy inną politykę wobec mocarstw obcych. Otóż ci Polacy-politycy zaczęli teraz gwałtownie namawiad
zwykłych Polaków, aby na polskie cele polityczne pieniędzy nie dawali. Oczywiście zwykli Polacy byli
zdezorientowani, gdy się dowiadywali, że płacenie na Skarb Narodowy nie tylko nie jest żadną
zasługą, lecz wprost szkodnictwem. Propaganda „nie daj” chwyta łatwiej niż propaganda „daj”. Toteż
nikt nie miał pieniędzy politycznych, co doprowadziło później do skutków jak najgorszych, o czym
będę jeszcze pisał.

Po śmierci Tomaszewskiego, zapewne z inicjatywy Andersa, nastąpiła jeszcze jedna próba pogodzenia
się „Rady Narodowej z Radą Polityczną”, jak wtedy mówiono. Na anioła pojednania ugodzony był
prof. Henryk Paszkiewicz. Przez kilka tygodni biegał, konferował, telefonował, wydawał komunikaty i
z tego wszystkiego wyszły nici.

5 Po niepowodzeniu misji prof. Henryka Paszkiewicza został mianowany w dniu 25 września


1950 roku nowy rząd pod przewodnictwem generała Romana Odzierzyoskiego, przyjaciela
generała Andersa. P. Hryniewski w nowym rządzie został jednak ministrem po raz pierwszy w
życiu, co pchnęło jego ambicje ku premierostwu,

Tomaszewski był człowiekiem mądrym i zgadzał się z Andersem, le nie można budowad na
zawodnych i rozsypujących się fikcjach partii emigracyjnej. Ale Anders dawał się zawsze przekonywad.
Ileż razy miałem sposobnośd mu powiedzied: „Le premier mouvement est bon, panie generale”.
Często się zdarzało, że pierwszy odruch Andersa był zacny i rozsądny, a potem go „przekonywano”.
Otóż rząd gen. Odzierzyoskiego nie był już rządem „pozapartyjnym”. Wręcz przeciwnie: Zygmunt
Rusinek, który w rządzie Tomaszewskiego zasiadał jako ten, który w latach powojennej zawieruchy w
Niemczech zorganizował tam znakomicie Polaków, do rządu Odzierzyoskiego wszedł już jako
przedstawiciel Ludowego Stronnictwa „Wolnośd”, pan Hryniewski wpakował się jako przedstawiciel
Ligi Niepodległości, a p. Sopicki powrócił dumnie na ministra, obejmując najniepotrzebniej resort
najtrudniejszy, bo skarb, na którym też bardzo prędko kark skręcił. Nawiasem mówiąc, Tomaszewski
na ministra skarbu chciał powoład p. Stanisława Jóźwiaka, co było wyborem doskonałym, lecz właśnie
p. Sopicki utrącił kandydaturę swego współpartyjnika, gdyż wtedy przejściowo i Sopicki, i Jóźwiak
należeli do jednego i tego samego z licznych Stronnictw Pracy. Rząd generała Odzierzyoskiego stał się
rządem quasi-parlamentarnym, z tym, że tradycyjnie stronnictwa polskie, jak endecja i PPS, już wtedy
otwarcie zwalczały polskie paostwo na wygnaniu. Ministrem spraw zagranicznych pozostał p.
Mieczysław Sokołowski.

6
Wtedy, kiedy emigracja polityczna polska zajmowała się rozgrywkami pomiędzy Radą
Narodową a Radą Polityczną i ciągle składała jakieś memoriały to do tych, to do tamtych,
wierząc, że z tego coś wyjdzie, zaszły na kuli ziemskiej wydarzenia, które stwarzały nową
sytuację. Oto 20 marca 1948 roku rosyjski marszałek Sokołowski opuścił Radę Międzysojusznicza w
Berlinie, a 24 czerwca 1948 roku Rosja ogłosiła, że zamyka wszystkie drogi lądowe z zachodu do
Berlina.
Od 28 czerwca zaczął się słynny most lotniczy nad Berlinem. Niebo nad tym miastem nieustannie
huczało od aeroplanów zwożących żywnośd i węgiel dla berlioczyków zachodnich.

Łoskot tych maszyn zagłuszył inne wydarzenia historyczne. Łoskot tych maszyn łącznie z okrzykami
zwycięstwa zachodu nad rosyjską blokadą odwracał uwagę od innych wydarzeo o ileż ważniejszych.
Tylko dzieci dają sobie tak odwrócid uwagę od rzeczy decydujących i miarodajnych za pomocą
balonika kolorowego puszczonego z boku. Oto właśnie w 1948 roku - właśnie w czasach tej blokady
Berlina - w miesiącach wrześniu, październiku, listopadzie i grudniu 1948 roku oraz w styczniu 1949
roku Mao bije i gromi Czanga w Chinach. W kwietniu 1949 roku Mao zajmuje Nankin i Szanghaj.

Toteż w dniu 4 maja 1949 roku podpisano układ co do blokady berlioskiej, a dnia 12 maja 1949 roku
drogi z zachodniego Berlina na zachód zostały otwarte.

Innymi słowy w 1948 i 1949 roku Ameryka zaopatrzyła w węgiel berlioczyków zachodnich i straciła
kontynent azjatycki. Był to majstersztyk polityczno-strategiczny ze strony Rosji.

Dopiero później publicystyka amerykaoska pisad będzie, że strata wpływów amerykaoskich w


Chinach, że pozyskanie Chin przez Rosję w charakterze sojusznika jest wydarzeniem historycznym
wyższej rangi niż cała wojna z Hitlerem. Jużci, że węgiel dla berlioczyków nie był przełomem
historycznym tej wagi i tej miary, a przecież cała prasa zachodnia przez cały rok 1948 i 1949 zajęta
była nie Chinami, lecz węglem dla berlioczyków.

Ale w tych kryzysowych i krawędziowych latach 1948 i 1949 miało miejsce jeszcze inne decydujące
wydarzenie. Oto dnia 23 września 1949 roku dowiedział się świat, że Rosja posiada bombę atomową.

I od tej daty Churchill przestał wygłaszad swe mowy propagujące coś w rodzaju krucjaty przeciwko
Rosji, które wygłaszał od czerwca 1945 roku.

Stało się za późno.

7
Teraz niektóre osoby opisywanego przeze mnie dramatu:

Jeśli chodzi o obóz prezydencki, najaktywniejszy był wtedy p. Dołęga-Modrzewski. Jest to


po prostu Kauzik z czasów premierostwa Grabskiego w Polsce, oskarżany wielokrotnie o
przekupywanie posłów, o szerzenie korupcji i nieprawości w Sejmie laski Rataja w latach
1922-1928. Władysławowi Grabskiemu był wierny, i swymi intrygami między różnymi
partiami trząsł Sejmem. Był kiedyś znaleziony jego notes z kompromitującymi kwotami. Przekupywał,
ale sam przekupny nie był. Korumpował parlamentaryzm i kochał parlament. Uważałem za
obrzydliwą kampanię wszczętą przeciwko niemu, że pobiera ze Skarbu Narodowego, któremu
oddawał cały swój czas i swe siły, 15 funtów miesięcznie, czyli mniej niż w Londynie brała sprzątaczka.
W czasie okupacji Modrzewski był jednym z najodważniejszych ludzi z tajnego rządu; wszyscy to
potwierdzali. Mnie wzruszyło niesłychanie, kiedy na posiedzeniu Rady Narodowej, poświęconej
uczczeniu Powstania Warszawy, ten korupcjonista Kauzik zabrał głos i oto mówid nie mógł. Łzy
stanęły mu w gardle, łzy przeszkodziły mu mówid. Była to dla mnie chwila patosu równa nieomal
śmierci Tomaszewskiego.

Poglądy Modrzewskiego w sprawie autorytetu partii były podobne do poglądów Bieleckiego.


Wyższośd Bieleckiego polegała jednak na tym, że w swej partii miał zapewne jakieś kilkaset ludzi,
natomiast żartowałem, że kiedy Modrzewski organizował „zjazd walny” swego „stronnictwa”, to
wynajął w tym celu budkę telefoniczną. Ten żart okrutny bardzo dotknął Modrzewskiego. Ale znowuż
jego wyższośd nad Bieleckim polegała na tym, że nie chciał poruszad swych partii w pustych
przestworzach, lecz chciał je oprzed o Prezydenta. W tym okresie, który opisuję, Modrzewski lubi
Pragiera, Hryniewskiego, a nie cierpi Kuncewicza. Ciągle jednak walcząc z Kuncewiczem, zaszczepił
sobie miłośd do niego i potem już nie mógł się z nim rozstad.

Modrzewski miał się także za znawcę polityki zagranicznej i marzył o stanowisku ministra spraw
zagranicznych. W tym celu nawet nabył numer paryskiego „Le Monde”, i nosił tę gazetę w bocznej
kieszeni, aż zupełnie wyżółkła. Ciągle mu obiecywałem, że na imieniny kupię mu świeży numer tego
dziennika.

Natomiast w tym, co można by nazwad intrygą kuluarową, gdyby wyraz „intryga” nie mieścił w sobie
ujemnego znaczenia, Modrzewski był mistrzem. O ileż w tym górował nade mną!

Premier generał Odzierzyoski. Za czasów mego dzieciostwa wyraz „tęgi” w Wilnie oznaczał po prostu
grubasa, natomiast w Krakowie wyraz „tęgi człowiek” oznaczał człowieka jednocześnie dzielnego i
rzetelnego. Otóż gen. Roman Odzierzyoski był człowiekiem tęgim w krakowskim tego słowa
znaczeniu. Poza tym prezentował się znakomicie, trochę był podobny do francuskiego premiera
Plevena. Spraw politycznych dopiero się uczył, lecz uczył łatwo i doskonale. Nosił tytuł doktora praw,
ale swe rygoroza zdawał w białych rękawiczkach i mundurze galowym jako oficer austriacki,
przyjeżdżający z frontu w czasie wojny, więc mu tam niedużo z tego prawa pozostało. Natomiast z
zachwytem słuchałem jego przygodnego wykładu o organizacji artylerii. Kierował ogniem w bitwie
pod Monte Cassino. Miał zresztą wielkie poczucie humoru. Mówił mi kiedyś:

- Wie pan, takiego inteligenta, doktora dwóch fakultetów, to w ogóle nie można wysyład na podjazd.
Wszystko chce wiedzied, wszystko popłacze. A poślesz durnia, to tak jakbyś sam poszedł...

Prezes Klubu Ziem Wschodnich hr. Stefan Tyszkiewicz był człowiekiem jak wszyscy Tyszkiewiczowie
nader dobrego serca i dużej szlachetności. Był on żonaty z Jej Wysokością księżniczką
Leuchtenberską, pasierbicą Wielkiego Księcia Mikołaja Mikołajewicza.

W roku 1939 czy 1940 w Wilnie aresztowała go policja. Indagacja miała przebieg następujący:

- Nazwisko?

- Tyszkiewicz.

- Imię?

- Stefan.

- Otczestwo?

- Władysławowicz.

- Żonaty?

- Żonaty.
- Gdzie wasza żona?

- W Italii.

- W Italii? Cóż ona robi we Włoszech?

- Mieszka u krewnych.

- Cóż to za krewni?

- Ciocia.

- No dobrze, ciocia, ale czym zajmuje się ta ciocia?

- Królowa Włoch.

- Królowa Włoch? Poczekajcie.

Ambasador Łukasiewicz był człowiekiem prawym i gorącym patriotą, ale na polityce zagranicznej znał
się niedużo. Przed wybuchem wojny biegał po Paryżu i mówił Francuzom: zajmijcie się Włochami, bo
z Niemcami sami sobie damy radę.

Ale po ośmieszeniu innych zabieram się do ośmieszenia samego siebie. Oto nigdy nie byłem niczyim
podwładnym i drażniło mnie, że Łukasiewicz, kiedy przewodniczy na prezydium Rady Narodowej, ma
taki ton, jakby wydawał rozporządzenia swoim urzędnikom. Siedzę więc w złym humorze. On rozdaje
wnioski i mówi tonem autorytatywnym: - To do komisji regulaminowej - ale potem dodaje tonem
mniej pewnym: - Zapomniałem, kto jest prezesem komisji regulaminowej. - Wybucham oburzeniem: -
Jak to, pan jest urzędującym wiceprezesem i nie wie pan, kto jest prezesem komisji regulaminowej ? I
cóż my teraz zrobimy? Wnioski prezesom komisji muszą byd rozesłane jutro rano. Niechże się pan o
to zapyta Żmigrodzkiego. (Był to kierownik kancelarii).

- Kiedy nie ma Żmigrodzkiego.

- No masz tobie, to niech pan spojrzy do protokołów zebrao plenarnych

- Kiedy one są pod kluczem, a klucz jest u Żmigrodzkiego.

Moje oburzenie nie ma granic.

Nazajutrz Łukasiewicz telefonuje do mnie do mieszkania:

- To pan jest właśnie prezesem komisji regulaminowej.

Biedny Łukasiewicz! Pierwsza jego żona należała do rodziny ogarniętej manią samobójczą. Pilnowano
jej intensywnie, ale ona wymknęła się pilnującym, wskoczyła do łazienki, zamknęła kluczem drzwi za
sobą i powiesiła się. Dziwnym zbiegiem okoliczności Łukasiewicz, gdy wyjechał jako nasz
przedstawiciel do Ameryki, to poszedł także do łazienki, poukładał porządnie bieliznę w kostki na
krzesełku i powiesił się.
APELACJA OD WYROKU SĄDOWEGO

W czerwcu 1956 roku ogłosiłem w londyoskim „Dzienniku Polskim” list o tym, że wyjeżdżam na stałe
do kraju, po czym miałem szereg rozmów na ten temat z przedstawicielami prasy brytyjskiej i
cudzoziemskiej w Londynie. Jednocześnie p. Zawadzki, recte Żenczykowski, ogłosił, że zostałem w
roku 1948 za zniesławienie jego skazany przez sąd londyoski na karę 4000 funtów. Wiadomośd o tym
zniesławieniu i o karze została chętnie podchwycona przez prasę angielską. Oczywiście było wygodne
to podkreślenie, że do Polski wraca nie były premier rządu emigracyjnego, zawiedziony w
emigracyjnych politycznych nadziejach, lecz człowiek, na którym ciążą wyroki sądowe.

Istotnie w roku 1948 p. Zawadzki-Żenczykowski wytoczył mi sprawę o tak zwany „libel”


odpowiadający naszemu pojęciu oszczerstwa czy zniesławienia. Pewien znakomity prawnik angielski
powiedział: brytyjska sprawiedliwośd jest dostępna dla każdego w tym pojęciu, jak hotel Ritza
dostępny jest dla każdego, to znaczy, że każdy może tam zamieszkad, o ile za pokój zapłaci.

Pan Zawadzki miał pieniądze na solicitora i barristera, ja tych pieniędzy nie miałem. Nie byłem nawet
powiadomiony o rozprawie, ponieważ poradzony mi przez Hryniewskiego barrister, nie opłacony
przeze mnie, nie tylko sam się nie stawił, lecz mnie o rozprawie nie powiadomił. Na tej zaocznej
rozprawie zapadł wyrok prawomocny przeciwko mnie. Apelacja od takiego wyroku do Izby Lordów
dostępna jest w Anglii tylko dla milionerów. Byłem obecny tylko na posiedzeniu sądu, który już na
podstawie wyroku obowiązującego miał wymierzyd wysokośd kary pieniężnej. Nie miałem również
adwokata i sędzia nie pozwolił mi mówid w sprawach merytorycznych chod zauważyłem, że adwokat
Zawadzkiego mówił obszernie i płynnie. Sam Zawadzki na tej rozprawie mówił o tym, że ma
odznaczenie odpowiadające brytyjskiemu „Victoria Cross”. Otóż „Victoria Cross” jest wydawany w
czasie jednej wojny zaledwie kilkudziesięciu ludziom, a „Virtuti Militari” klasy V, które posiadał
Zawadzki, jest nadawane znacznie liczniejszej ilości zasłużonych Porównanie to było chełpliwe, lecz
śmieszne.

Ale wszystko powyższe nie ma żadnego znaczenia. Ważne jest to, że żadnego zniesławienia w moim
artykule nie było i że wyrok skazujący zapadł tylko dlatego, że sędzia miał, jak wyżej opowiedziałem,
sprawę przedstawioną jednostronnie.

Przepraszam Czytelnika za wytaczanie przed nim całej tej sprawy. Czynię to tylko dlatego, że
wiadomośd o tych czterech tysiącach funtów zbyt szeroko i zbyt często wykorzystywana jest
przeciwko mnie. Zawadzki wytoczył mi sprawę o nazwanie go Goebbelsem. Jeśli Czytelnik zechce
przeczytad artykuł, który stanowił przedmiot oskarżenia, to przekona się, że nie porównywałem
Zawadzkiego do Goebbelsa-osoby, a tylko do Goebbelsa-funkcji, jako szefa propagandy, a w takim
porównaniu nie mogło byd nic obraźliwego.

Oto jest ten artykuł w całości. Wydrukowany był w 151 numerze „Lwowa i Wilna” z dnia 29 stycznia
1950 roku pod tytułem „Tablica Porównawcza”:

Prosa polska na emigracji w rodzaju „Narodowca”, prasa kierowana przez p. Adama Ciołkosza, a
także organy Stronnictwa Narodowego wciąż nazywają Radę Narodową instytucją „sanacyjną”,
twierdzą, że zasiadają w niej sami sanatorzy etc. etc. przy tym za sanatorów uważa się nie tylko
członków obecnej „Ligi Niepodległości”, ale wszystkich, którzy w Polsce solidaryzowali się w
czymkolwiek z obozem politycznym, który doszedł do władzy po maju 1926 roku. Naczytawszy się tak
o szkodliwości „sanacji” i jej przedstawicieli w Radzie Narodowej, zadajemy sobie pytanie: gdzie tych
obrzydłych sanatorów jest więcej, czy tam, gdzie endeków i socjalistów nie ma, czy tam, gdzie
socjaliści i endecy urzędują, to jest w Radzie Politycznej?

Przystępujemy do rachunku:

W Radzie Narodowej byli sanatorowie ukrywają się w dwóch klubach, tj. w pięcioosobowym Klubie
Ligi Niepodległości i czteroosobowym Klubie Ziem Wschodnich,

W Lidze Niepodległości zasiadają pp.:

Jerzy Hryniewski, wybitny organizacyjny działacz z czasów BBWR, wybitny działacz podziemnej Polski
z czasów okupacji. - Sanator.

Michał Grażyoski, najwybitniejszy z tak zwanych „naprawiaczy”, wieloletni wojewoda śląski.


Niewątpliwie sanator.

Juliusz Łukasiewicz, Właściwie amb. Łukasiewicz nigdy żadnego akcesu do organizacji politycznych w
Polsce nie składał, ale też nie ukrywał swoich sympatii - liczymy wiec go jako sanatora,

Stanisław Paprocki. Jedna ze sprężyn „naprawiaczy” przez cały czas istnienia Polski między dwoma
wojnami, a więc sanator,

Bohdan Podoski. Członek klubu poselskiego BBWR w latach 1928-1935, wicemarszałek Sejmu laski
Cara, później Sławka - sanator.

W Klubie Ziem Wschodnich jest tylko dwóch sanatorów. Pozostali dwaj członkowie tego klubu nic
nigdy z sanacją wspólnego nie mieli.

Kazimierz Okulicz. Jeden z pierwszych w Polsce publicystów głoszących ideę federalizmu z innymi
narodami otaczającymi Polskę, redaktor „Kuriera Wileoskiego”, dyrektor Departamentu Wyznao,
członek Klubu BBWR - sanator.

Stanisław Mackiewicz. Redaktor „Słowa”, członek klubu poselskiego BBWR, więzieo Berezy -
niewątpliwie sanator.

Razem sanatorów w 40-osobowej Radzie Narodowej jest 7.

Teraz Rada Polityczna.

Liczy ona członków mniej, lecz sanatorów więcej. Składa się z 32 członków, w tym sanatorów 8.

Wszyscy są członkami klubu NID (Niepodległośd, Intryga, Demokracja).

Stanisław Zawadzki. Były szef propagandy Ozonu, czyli swego rodzaju Goebbels obozu sanacyjnego.

Pan Rowmund, założyciel „Myśli Mocarstwowej” i jej sekretarz generalny. Oszczędzę mu


przypomnienia, jakiego arcysanatora wysunął na pierwszego prezesa tej swojej organizacji, ale
drugim jej prezesem zrobił hr. Rogera Raczyoskiego, „sanacyjnego” wojewodę poznaoskiego, później
wiceministra rolnictwa, wreszcie ambasadora w Bukareszcie. Nie trzeba też zapominad, że „Myśl
Mocarstwowa” była wspierana pieniężnie przez księcia Janusza Radziwiłła, prezesa sanacyjnych
konserwatystów. Nikt nigdy nie uważał p. Rowmunda w Polsce za kogo innego, jak za sanatora i
działacza sanacyjnego, aczkolwiek nie lewicowo-sanacyjnego. Jego obecny radykalizm społeczny
został przez niego nabyty w latach późniejszych widad na podstawie studiów, które w wieku
dojrzałym był poczynił.

Bolesław Wierzbiaoski. Obecny energiczny prezes syndykatu dziennikarzy był w Polsce członkiem
sanacyjnej organizacji młodzieżowej ZPMD, pozostającej pod wpływem naprawiaczy, i działaczem
arcysanacyjnego wówczas „Swiatpolu”.

Jan Jankowski. Sanacyjny działacz śląski z czasów wojewody Grażyoskiego.

Tymon Terlecki, wyjątkowo sympatyczny teatrolog, był oczywiście daleki od walk politycznych, ale był
sekretarzem TKKT, instytucji, której przewodniczył Kaden Bandrowski, współpracownikiem „Pionu”,
czyli że ogólnie był uważany za członka obozu sanacyjnego.

O przeszłości trzech innych panów: Adama Rudzkiego, Stanisława Jordanowskiego i Jana


Radomyskiego mniej jestem poinformowany, ale zapewne i na nich się znajdzie jakaś kondemnatka
sanacyjna.

Pomiędzy sanatorami Rady Narodowej a sanatorami Rady Politycznej jest tylko ta różnica, że pierwsi
są starsi i uczestniczyli w bojach politycznych jeszcze wtedy, gdy przynależnośd do obozu Marszalka
nie otwierała wszystkich drzwi, natomiast ci z Rady Politycznej są młodsi i już przyszli do obozu
zwycięskiego. Są to - jak powiada jeden mój przyjaciel polityczny: sanatorzy, którzy do sanatorów
starszych tę tylko mają pretensję, że Polska wojnę przegrała, zanim oni zdążyli byd dyrektorami
departamentów.

Oto jest ten artykuł, za który zostałem skazany, w jego - powtarzam - najcałkowitszej całości. To, że
panowie z Nidu, którzy oficjalnie występowali jako przeciwnicy sanacji, mogli byd niezadowoleni, na
to się zgadzam, ale nie było w tym artykule nic oszczerczego, co chyba każdy polski czytelnik mi
przyzna.

Objaśnienia dla ludzi nieletnich: Rowmund to Rowmund Piłsudski. Ponieważ Anglikom się
przedstawiał jako bratanek Marszałka Piłsudskiego, a Polakom jako przeciwnik sanacji, więc
uważałem, że nie powinien nosid nazwiska Piłsudski, i nazywałem go krótko Rowmundem. Był on
zresztą dziesiątą wodą po kisielu i do prawdziwych Piłsudskich z Zułowa w niczym niepodobny.
Pierwszym prezesem swej organizacji zrobił właśnie mnie.
ODZIERZYŃSKI - HRYNIEWSKI

1
Zarówno w III, jak w IV Radzie Narodowej staczałem boje o coś, co się nazywało polityką
zagraniczną. Nie chcę tych dyskusji tu powtarzad ani przeciągad, bo to nie miałoby żadnego
sensu. Moi przeciwnicy słyszani są przecież tylko na emigracji, gdzie sobie na mnie używają w
sposób nader prymitywny, ja słyszany jestem obecnie tylko w kraju, i to tylko o tyle, o ile można byd
słyszanym w zgiełku takiej ilości wydawnictw politycznych, jaka jest w Polsce, gdzie - jak wiadomo -
organów prasowych jest więcej niż we wszystkich częściach świata razem wziętych. Ograniczę się
więc tylko do minimum, do wymienienia, co mianowicie było przedmiotem sporu.

Pewna ilośd osób pochodzących przeważnie z dawnej grupy naprawiackiej wystąpiła z programem
„Międzymorza”, nazywanego także czasami: „Intermarium”, aby było uroczyściej. Program ten
polegał na stworzeniu unii politycznej, która by Polskę zarówno chroniła przed Rosją, jak broniła
przed Niemcami.

Do tej unii, której centrum miała stanowid Polska, miały byd wciągnięte: Ukraina, Białoruś, Litwa,
Łotwa i Estonia, Czechy, Słowacja niepodległa, Węgry, Rumunia, Jugosławia, Bułgaria, Albania i Grecja

We frazeologii i patosie, z którym się mówiło o tym Intermarium, było więcej wody niż w obu
morzach: Bałtyckim i Adriatyckim, o które się ta kombinacja polityczna miała opierad.

Właściwie „Międzymorze” było syntezą dwóch starych koncepcji polskich: Piłsudskiego o rozbiciu
Rosji i endeckiej o tworzeniu muru przeciw germanizmowi.

Uważam, że ci Polacy, którzy chcą jednocześnie wojowad z Niemcami i Rosją, nie zasługują na to, aby
z nimi dyskutowad poważnie. No, ale Niemcy także dwa razy w XX wieku porywały się na wojnę na
dwa fronty, która się oczywiście kooczyła tym, czym skooczyd się mogła - to jest straszliwą katastrofą.
Politycy prawdziwi, jak na przykład Bismarck, albo - skacząc do innej epoki - jak Jagiellonowie, unikali
bezwzględnie wojny na dwa fronty i na tej zasadzie budowali wielkośd swoich paostw.

Ale poza irrealnością zasadniczą, koncepcja „Międzymorza” składała się z szeregu irrealności w
swoich szczegółach.

Ukraina. Ci Ukraiocy, którzy byli antyrosyjscy i antykomunistyczni, szukali oczywiście sojusznika w


Niemczech, z którymi nie mieli żadnego sporu terytorialnego, a natomiast mieli wspólnych
antagonistów, a nie wśród Polaków londyoskich, z którymi dzieliło ich maksimum sporów
terytorialnych i od których mogli oczekiwad minimum pomocy realnej.

Każdy sojusz zbudowany jest na zasadzie wspólnoty interesów, wspólnoty niebezpieczeostw i


podobieostwa drogi rozwoju. Jugosławia była zasadniczo antywłoska. Ciekawa rzecz, co mogło
popychad Polskę albo Litwę przeciwko Włochom? Grecja była antyturecka - aby zaszczepid Polsce
animusz antyturecki, trzeba się było cofnąd do czasów hetmana Żółkiewskiego.

W celu pozyskania sobie Białejrusi statyści z naszego MSZ uznali za Prezydenta Białejrusi niejakiego
Abramczyka, który przed wojną był czechosłowackim dywersyjnym agentem przeciwko Polsce, a
teraz zgłaszał swe pretensje do Białegostoku, Grajewa i Małkini. Na pytanie skierowane do p.
Starzewskiego, naczelnika wydziału w naszym emigracyjnym MSZ, jakim prawem MSZ „uznaje”
„Białoruś Prezydenta Abramczyka”, kiedy akty tego rodzaju należą do uprawnieo Prezydenta
Rzeczypospolitej, p. Starzewski wyniośle nie dał mi żadnej odpowiedzi. A ja go jeszcze później
broniłem przed nielitościwym ośmieszeniem p. Magdaleny Samozwaniec, ongiś własnej jego
małżonki.

„Et la tristesse de tout cela” - jak pretensjonalnie mawiał Przybyszewski.

Nasz „kanclerz szachownicy”, to znaczy nasz minister skarbu, p. Stanisław Sopicki, swoje exposé
budżetowe zaczął zdaniem:

- Największą naszą troską jest wojsko, sprawy zagraniczne oraz komorne.

Tak, tak, taki - Du sublime au ridicule il n'y a qu'un pas.

Utrzymywanie własnego paostwa wbrew wszystkim na obcym terytorium było wzniosłe,


utrzymywanie go bez pieniędzy było czasami bardzo śmieszne i dawało okazję do bardzo łatwych
konceptów.

Natomiast dziś jeszcze, rozmyślając nad swoimi wnioskami politycznymi z owych czasów, dochodzę
do przekonania, że nie były ani śmieszne, ani niepoważne. Wystąpiłem z inicjatywą, aby rząd
emigracyjny zażądał od Stanów, żeby broo atomowa ani żadna inna o podobnej sile niszczenia
ludności cywilnej nie była zwrócona przeciwko terytorium Polski.

Sprawy tej długo broniłem w Badzie Narodowej. Jestem w posiadaniu listu gen. Odzierzyoskiego,
który wypowiada się przeciwko tej koncepcji.

Oczywiście że gen. Odzierzyoski nie miał racji. Moja inicjatywa była słuszna i pod względem
merytorycznym, i taktycznym

Pod względem taktycznym zmuszała do przyłączenia się do naszej inicjatywy reprezentacji wszystkich
innych emigracji. Zmuszała także Amerykę do poważniejszego nas traktowania. Wypowiadając
bowiem takie żądanie, byliśmy - jak wówczas tłumaczyłem - „negotiorum gestor” wszystkich
Polaków, od księcia biskupa krakowskiego począwszy, a na ostatnim analfabecie skooczywszy.

Pod względem merytorycznym treśd mego wniosku miała w sobie coś wspólnego ze słusznością innej
koncepcji, która jest dziś głośna i znana pod nazwą Planu Rapackiego.

O ile sobie przypominam, to Rada Narodowa raz nawet uchwaliła mój wniosek. Ale rząd uważał
politykę „Międzymorza” za bardziej realną.

2
W koocu 1951 roku była powołana przez Prezydenta Zaleskiego nowa, czwarta już na
obczyźnie, Rada Narodowa. Raz jeszcze zwracam uwagę, że wszyscy premierzy uważali za
stosowne zdawad przed tego rodzaju quasi-parlamentarną instytucją sprawozdanie z
wydatkowania pieniędzy publicznych Obchodziło się bez tej kontroli tylko dwóch premierów:
Arciszewski i Bór Komorowski, ale nie obciąża to ich osobiście, a tylko p. Bieleckiego, który w ten
sposób pobudzał wydatkowanie olbrzymich pieniędzy na zasilanie działalności partii politycznych
Nawet małe partie uczestniczyły w tej rozbiórce resztek pieniędzy paostwowych. P. Konrad
Sieniewicz z małego Stronnictwa Pracy był nawet oskarżany o to, że kwotę wynoszącą ponad 40
tysięcy dolarów wprost sobie przywłaszczył.
W nowej IV Radzie Narodowej zwyciężyła myśl zorganizowania powszechnych wyborów na emigracji.
Wziąłem tę myśl bardzo na serio i zostałem nawet przewodniczącym komisji ordynacji wyborczej.
Wszystkie kraje, w których zamieszkała polska emigracja polityczna, zostały podzielone na strefy
wyborcze, okręgi wyborcze i obwody. Strefą wyborczą z reguły był jeden lub kilka krajów; na przykład
Wielka Brytania stanowiła jedną strefę wyborczą. Zostały połączone dwa systemy wyborcze: angielski
- jednomandatowo-mażorytarny i kontynentalny - wielomandatowo-proporcjonalny. Każdy wyborca
posiadał dwa głosy: jeden z tych głosów oddawał na przedstawiciela swego okręgu - wybierany był na
podstawie jednomandatowej - a drugi głos na listę kilkuosobową, wybieraną przez całą strefę na
zasadzie proporcjonalnej według systemu de Hoondta.

W sensie tych wyborów tkwiła chęd zerwania z zasiedziałymi komitetami partyjnymi, które działały na
podstawie jakichś uprawnieo otrzymanych od swoich współpartyjników jeszcze sprzed wojny i które
właściwie szarogęsiły w naszym życiu emigracyjnym, czasami aż nadto szkodliwie. Tylko że...

IV Rada Narodowa składała się z tych samych ugrupowao co III Rada Narodowa, to znaczy: Ligi
Niepodległości, Stronnictwa Ludowego „Wolnośd”, Klubu Chrześcijaoskiej Demokracji,
reprezentującego jeden z odłamów Stronnictwa Pracy, Klubu Ziem Wschodnich oraz z dwóch
nowych: Związku Socjalistów Polskich i Klubu Ruchu Społecznego. W skład tego ostatniego weszli
różni działacze emigracyjni, którzy nie mieli dotychczas do czynienia z żadną partią. Był to zespół dośd
przypadkowy, ambicji tam było bardzo dużo. Prezesem został arcysympatyczny i arcyporządny
generał Podhorski, o którym niegdyś „tumbaryjka” ironiczna ułanów 1 Pułku Ułanów Krechowieckich
śpiewała:

Jak Dziewicki z piękną mową,


Jak Podhorski z mądrą głową,
Jako Mikke elegancki,
Jak litewski tak szarmancki...

Były to miłe dawne czasy, kiedy obecny generał „Zaza” Podhorski był zastępcą dowódcy tego pułku.
Obecnie miał sklepik ze starzyzną ubraniową w ubogiej dzielnicy Londynu.

Do Klubu Społecznego wchodzili jeszcze inni generałowie i nawet wyrobieni działacze polityczni
sprzed wojny, jak na przykład hr. Krystyn Ostrowski. W łonie tego klubu wykluwał się już Napoleonek
stosunków emigracyjnych, bystry i energiczny prokurator Bugayski. Prawniczą ozdobę stanowił
dobrze znany przed wojną mecenas Stanisław Szurlej.

Wracam do swego „tylko że...” Otóż później, już za czasów mego urzędowania w charakterze
przewodniczącego rządu emigracyjnego, przekonałem się, że Ruch Społeczny szczerze chciał
wyborów, ale te nasze partyjki-fikcyjki w rodzaju ugrupowao Kuncewicza, Pragiera i Modrzewskiego
darły się o wybory, aby straszyd Bieleckiego, Nid i socjalistów, ale de facto całkiem do wyborów
przygotowane nie były, żadnej organizacji poza Londynem nie miały i głosząc na komisji ordynacji
wyborczej koniecznośd wyborów, uprawiały bluff czy też w najlepszym razie auto-bluff.

Uczciwy człowiek to człowiek, który działa zgodnie z własnym wewnętrznym przekonaniem W tym
sensie najuczciwszym człowiekiem był obecny mój wielki przeciwnik dr Zdzisław Stahl, docent
uniwersytetu lwowskiego. Poglądy jego były zawsze bardzo prostolinijne, ogólny światopogląd o
wiele za optymistyczny, założenia walki na dwa fronty z Rosją i Niemcami jednocześnie, moim
zdaniem absurdalne, ale analiza szczegółów politycznych twarda, zawzięta, przeważnie słuszna.
Zarzucano mu karierowiczostwo, ponieważ w 1935 roku z endecji przeszedł do sanacji, tymczasem w
tym człowieku nie było nic z karierowicza.

Rzadko jednak dosiadywał na jakiejś komisji bez trzaśnięcia drzwiami. Pamiętam taki incydent.
Umówiłem się ze Staniem, że kiedy ukooczę jakąś komisję, na której przewodniczyłem, przyjdę do
Klubu Marynarzy zagrad w szachy. Przychodzę, przystępujemy do gry i ja opowiadam, że mi ktoś na
tej komisji powiedział to i ta - „I co by pan zrobił na moim miejscu - mówię do Stahla - pan, który jest
tak wybuchowy?”

„Co - krzyczy Stahl - ja wybuchowy... ja wybuchowy?. I pan to mi będzie mówił?!” Stahl zrzuca figury
szachowe na podłogę na jedną stronę, uderza pięścią w szachownicę, zrzucając ją na drugą stronę,
porywa się z miejsca i wychodzi jak najsilniej trzaskając za sobą drzwiami.

Istotnie przekonał mnie wtedy, że nie jest wybuchowy.

3
Odrzucając uczciwą koncepcję Skarbu Narodowego, Bielecki w poszukiwaniu pieniędzy
doszedł do rozwiązania potwornego. Będę tu mówił o „Bergu” możliwie mało, po prostu z
obrzydzenia do tej sprawy, które sprawia, że piszę o niej z największą przykrością.

Muszę tu zaznaczyd, że daleki jestem od łatwizny i rzucania podejrzeo na Bieleckiego, że wszedł na


drogę tej prostytucji politycznej dlatego, aby samemu mied pieniądze na wydatki osobiste.
Zaznaczam, że Bielecki na siebie wydawał bardzo mało, ściśle w granicach umożliwienia sobie tej
pracy politycznej, którą się zajmował. Tak samo nie stawiałem nigdy zarzutów chęci osobistego zysku
żadnemu z działaczy, których w sprawie Bergu pozwałem przed sąd obywatelski, a raczej których
pozwał resort ministerstwa sprawiedliwości w emigracyjnym rządzie, któremu przewodniczyłem.

Sprawę Bergu sypnął członek Stronnictwa Narodowego p. Kazimierz Tychota w marcu 1953 roku.
Oskarżył on mianowicie swego przełożonego w szpiegowskiej robocie, wybitnego członka
Stronnictwa Narodowego, Edwarda Sojkę, przed sądem partyjnym. Ten sąd partyjny wydał istotnie
oburzający i amoralny wyrok i Tychota rozgłosił tajemnice.

Jeszcze wtedy, kiedy Berezowski był ministrem spraw wewnętrznych, wywiad amerykaoski w osobie
gen. Welsha czynił Stronnictwu Narodowemu propozycje współpracy w wywiadzie wojskowym na
terenie polskim. Do żadnego układu jednak w tych czasach zdaje się, że nie doszło, w każdym razie
minister Berezowski, przekazując swe akta ministrowi Odzierżyoskiemu po ustąpieniu rządu Bora, a
nastaniu rządu Tomaszewskiego, żadnych wiadomości w takich sprawach mu nie przekazał.

Natomiast we wrześniu 1950 roku została zawarta umowa pomiędzy wojskowym wywiadem
amerykaoskim, reprezentowanym przez oficera używającego pseudonimu Davis, a wydziałem
krajowym Rady Politycznej, w skład którego wchodzili; od endeków Edward Sojka, od socjalistów
Franciszek Białas i od Nidu Tadeusz Zawadzki-Żenczykowski, o zbieraniu wiadomości w kraju pod
firmą tych stronnictw.
W okresie od 1 października 1950 roku do 31 grudnia 1952 roku dział krajowy Rady Politycznej
otrzymał od wywiadu amerykaoskiego ogółem 1.014.770 dolarów.

Dane powyższe wzięte są z aktu oskarżenia, który opracował minister sprawiedliwości emigracyjnego
rządu p. Kazimierz Okulicz, człowiek wyjątkowej wprost uczciwości i najwyższego poczucia honoru.

Dokoła sprawy Bergu wybuchła oczywiście publicystyka, w której brali udział w charakterze
oskarżycieli: p. Jan Matłachowski, od niedawna wybitny członek Stronnictwa Narodowego, bardzo
swego czasu bliski Romanowi Dmowskiemu, p. Adam Pragier i ja. Nikt z obroną Bergu nie
występował. Dopiero w roku 1956 komisja dziedziczki Rady Politycznej, a mianowicie komisja
powołana przez Radę Jedności Narodowej wypracowała rodzaj obrony, w której zresztą były
potwierdzone wszystkie zasadnicze fakty przytoczone w akcie oskarżenia ministra Okulicza.

W swej publicystyce dotyczącej sprawy Bergu wychodziłem z następujących założeo:

Udział w szpiegostwie obcego paostwa może byd tylko wtedy dopuszczalny, gdy się odbywa na
podstawie obustronnych umów politycznych i wojskowych W danym wypadku nie zachodziło nic
podobnego. Po prostu trzy polskie partie zaczęły zapracowywad na dalsze swe istnienie, uprawiając
ten haniebny proceder.

Muszę przyznad, że rzadko mi się udało tak ludzi przekonad, jak w sprawie Bergu. Nazwa ta była
wzięta od jednej z miejscowości w Niemczech, gdzie mieściło się to całe przedsiębiorstwo. Zresztą
ciekawych odsyłam do swych broszur poświęconych temu wstrętnemu tematowi: „O handel
śmiercią”, wydanej w roku 1953, „O sąd obywatelski nad handlarzami śmiercią”, wydanej w maju
1954 roku, i wreszcie „Od małego Bergu do wielkiego Bergu”, wydanej w roku 1956. Mnóstwo ludzi
ze Stronnictwa Narodowego oraz Socjalistycznego zaczęło się do mnie zgłaszad celem sprawdzenia
danych. Ani p. Bielecki, ani nikt -inny samej zasady Bergu nie bronili, a tylko starali się tę sprawę
pomniejszyd lub przeinaczyd.

Muszę tu jeszcze zaznaczyd, że większośd członków Rady Politycznej nie miała pojęcia o sprawie
Bergu i nie ponosi za nią żadnej odpowiedzialności moralnej. Po prostu komunikowano im, że są
jakieś pieniądze, a oni nie pytali - skąd. Wiem pozytywnie, że na przykład prof. Strooski lub p.
Stanisław Jóźwiak, lub inni ówcześni moi przeciwnicy polityczni nie tylko nie byli o tej sprawie
poinformowani, lecz byliby z najwyższym oburzeniem tego rodzaju transakcję odrzucili, gdyby o niej
wiedzieli. Odpowiedzialnośd moralna spadała tylko na kilku ludzi, ale raz jeszcze powtórzę, że nie
oskarżam ich, aby czynili to z jakiejkolwiek chęci zysku osobistego.

4
Przy koocu 1952 roku przyjechał z Kanady do Londynu generał Kazimierz Sosnkowski,
zamieszkał na Chalk Farm, w Eton House, u p. Tadeusza Katelbacha i rozpoczął rozmowy
polityczne celem doprowadzenia do Zjednoczenia Rady Narodowej z Radą Polityczną. Wszyscy
tego bardzo chcieli. Prezydent Zaleski, stosując się do opinii leaderów Rady Narodowej,
zaproponował generałowi Sosnkowskiemu, że zrobi go swoim następcą. Muszę tu wyjaśnid, że
obowiązkiem konstytucyjnym Prezydenta Zaleskiego było natychmiast po objęciu urzędu
wyznaczenie swego zastępcy. Prezydent Zaleski uczynił to, ale w testamencie nie ogłoszonym.
Zwracałem mu uwagę na niekonstytucyjnośd tej formy, gdyż wymóg prawny żądał wyraźnie
publicznego i jawnego wyznaczenia następcy. Tymi nie ogłoszonymi następcami Prezydenta byli:
Tadeusz Tomaszewski, a po jego, śmierci generał Władysław Anders. Prezydent tłumaczył ml, że nie
ogłasza swoich wyznaczeo, nie chcąc utrudniad zjednoczenia Rady Narodowej z Radą Polityczną.

Teraz ku ogólnemu zadowoleniu zostało ogłoszone, że Prezydent Zaleski zamierza mianowad


generała Sosnkowskiego, który był już następcą w latach 1939-1944 i na którego teraz zgadzali się
endecy i socjaliści. Ale Sosnkowski zawsze był Sosnkowskim. Zamiast objąd to stanowisko, uzależnił
przyjęcie jego od doprowadzenia do zgody wszystkich stronnictw na stworzenie jedności. Sosnkowski
nie umie nic robid inaczej, jak żeby się to wszystkim podobało. W ten sposób oczywiście w polityce
można zachowad własną osobistą popularnośd, lecz nie można zrobid nic.

Do rokowao z generałem nad aktem zjednoczenia delegowano dwóch przedstawicieli z Rady


Politycznej i dwóch z Rady Narodowej. Z tej ostatniej delegowano Michała Grażyoskiego, którego
życie całe zwalczam i szanuję, i p. Jerzego Kuncewicza, którego bardzo lubię, ale nie przeceniam jako
polityka, ponieważ zawsze mu się zdawało, że tak jest, jak mu się chce, aby było. Otóż na tych
konferencjach uzgadniających postanowiono, że o ile strony nie potrafią uzgodnid między sobą
poprawek do projektu zjednoczenia opracowanego przez generała Sosnkowskiego, to obowiązuje
tekst generała Sosnkowskiego. Tymczasem Kuncewicz tłumaczył, że on na ten modus procedendi się
w ogóle nie zgodził i wobec tego nic jeszcze nie jest uzgodnione. Powstała sytuacja dośd niepoważna:
delegaci Rady Politycznej: pp. Jerzy Zdziechowski i Mieczysław Thugutt oraz delegat Rady Narodowej
Grażyoski uważali, że już mnóstwo rzeczy zostało załatwione, bo kiedy nie potrafili czegoś uzgodnid,
to obowiązuje tekst generała, a p. Kuncewicz twierdził, że nic nie jest uzgodnione, przy tym całą
naradę u Sosnkowskiego przytłaczał swoim krasomówstwem.

Należy tu zaznaczyd, że u obcych p. Kuncewicz miał daleko większe powodzenie niż u swoich Wybitni
cudzoziemcy, którzy z nim rozmawiali, jak na przykład Spaak w Belgii lub de Valera w Irlandii, mówili
mu zawsze, że jest jedynym rozumnym Polakiem, z którym rozmawiali, lub co najmniej, że jest
najmądrzejszym z Polaków. Niestety musieliśmy tu polegad na znanej jego prawdomówności, bo ci
cudzoziemscy politycy mówili mu to w cztery oczy, a nigdy tego nie ogłaszali.

Ale zaszły rzeczy poważniejsze niż argumentacja prezesa stronnictwa „Wolnośd”. Oto atmosferę
rozpraw zatruła sprawa Bergu. Wydawało się - mnie przynajmniej - za słuszne i logiczne, że
kierownictwa stronnictw, które wkroczyły na drogę pobierania pieniędzy od obcego wywiadu za
usługi szpiegowskie, powinny byd wpierw przez swoje własne stronnictwa zdymisjonowane i
zmienione, a dopiero później można się z tymi stronnictwami o zjednoczenie układad.

Zaczęły grad także inne rzeczy. Oto Rada Polityczna wyraźnie stawiała warunek, że natychmiast po
zjednoczeniu Zaleski ustąpi i Sosnkowski obejmie jego funkcje. Wywołało to sprzeciw u ludzi
związanych z Prezydentem Zaleskim i sprzeciw u niego samego.

Co do mnie, to byłem zwolennikiem obserwowania form konstytucyjnych, co mnie czasami


doprowadzało do występowania przeciw Zaleskiemu, jak o tym opowiadałem w sprawie kryzysu
Arciszewski-Zaleski, czasem znów w jego obronie. Zarzucałem generałowi Sosnkowskiemu, że nie
idzie po drodze wytkniętej przez konstytucję. Ustawa przewidywała wyznaczenie następcy
Prezydenta przez Prezydenta, a on to uzależnia od zgody stronnictw. Ustawa przewidywała dokładnie
kompetencje Prezydenta w czasie trwania czasu wojennego, a tymczasem on układa nowy jakiś
statut polityczny, gruntownie zmieniający konstytucję.
Dnia 15 maja 1953 roku zostałem zaproszony na prywatną konferencję do Prezydenta. Zastałem tam
także prof. Pragiera, Modrzewskiego i Kuncewicza. Prezydent odczytał nam sensacyjny tekst swego
oświadczenia, że ustąpi w dniu 9 czerwca 1954 roku, to jest po upływie siedmiolecia, ponieważ w
czasach pokojowych Prezydent był obierany na siedmiolecie i do stosowania się do tego
wprowadzonego przez siebie zwyczaju wzywa także swego następcę, przy tym nie było wymienione,
kto ma byd tym następcą, ponieważ Prezydent teraz stał na stanowisku, że Sosnkowski następstwa
nie przyjął, i sprawa obsadzenia następcy znowu jest otwarta. Oświadczenie Prezydenta napisane
dośd patetycznie powoływało się na to, że naród polski zawsze utrudniał życie swoim naczelnikom
paostwa, co było oczywiście świętą prawdą.

Od razu zrozumiałem, o co tu chodzi. To niewątpliwie Hryniewski naraił Prezydentowi to


oświadczenie, uważając zapewne, że w ten sposób utrudni robotę Sosnkowskiemu, odłoży całe
rozwiązanie o rok, a potem Prezydent będzie mógł oświadczenie swe odwoład.

Powołując się na to, że jestem najmłodszy wiekiem w całym zgromadzeniu, poprosiłem o głos i
wystąpiłem gwałtownie przeciwko projektowi oświadczenia, podkreślając, że ma ono cechy
niezgodności z konstytucją, ponieważ Prezydent nie ma uprawnieo do stanowienia nowych jakichś
norm konstytucyjnych; poza tym ze specjalną siłą podkreślałem, że odwołanie takiego oświadczenia
ze względów prestiżowych stanie się bardzo trudne. Po mnie głos zabrał p. Kuncewicz i całkowicie
przyłączył się do mego zdania.

Prof. Adam Pragi er również poparł moje wywody, przemawiając jako trzeci mówca.

Pan Modrzewski musiał byd poprzednio przez Hryniewskiego urobiony, ale wobec stanowiska i
Pragiera, i Kuncewicza, z którymi bardzo się liczył, również przyłączył się do naszego zdania.

Wyglądało, że Prezydent jest przekonany, ale oświadczył nam, że jeszcze się naradzi z generałem
Andersem.

Niestety dnia następnego otrzymałem list od Prezydenta, że Anders poparł myśl oświadczenia, więc
będzie ono dziś odczytane.

W ten sposób odpowiedzialnośd za to nieszczęsne oświadczenie ponoszą Hryniewski i Anders. Działali


oni jednak w zupełnie innych celach Niewątpliwie Hryniewski zakładał, że oświadczenie będzie
odwołane, natomiast Anders w ogłoszeniu tego oświadczenie upatrywał obietnicę usunięcia się
Zaleskiego zgodnie z życzeniami endeków i socjalistów.

Tegoż dnia, 16 maja, Odzierzyoski odczytał oświadczenie na Radzie Narodowej. Odzierzyoski był
człowiekiem pełnym dobrej woli i nie rozumiał, że w danej chwili oświadczenie uderza w akcję
Sosnkowskiego. Natomiast siedziałem obok Grażyoskiego i widziałem, jak mu palce drżały z gniewu,
bo rozumiał, że pertraktacje z endekami bardzo mu to utrudni. Ale nie kwestionował prawomocności
oświadczenia, bo stał na konstytucyjnym stanowisku.

Po pewnym czasie generał Sosnkowski powrócił do Kanady, zapowiadając swój przyjazd na później.

5
Na jesieni 1953 roku rozpoczął się generalny atak stronnictw Rady Narodowej na premiera
Odzierzyoskiego. W ataku tym tylko o tyle brałem udział, że uważałem za niemożliwe
pozostawanie na stanowisku ministra spraw zagranicznych p. Mieczysława Sokołowskiego,
człowieka zresztą bardzo poważnego, ale którego polityka nie odpowiadała mi zupełnie.

Natomiast teraz uważam obalenie Odzierzyoskiego za straszliwy nonsens i właściwie nazajutrz po


przyjęciu jego dymisji przez Prezydenta chciałem sprawę ratowad w swej istocie, to znaczy chciałem
załagodzid rozejście się Prezydenta z Andersem.

Nasze fikcyjki-partyjki uważały, że Odzierzyoski jest za bardzo andersowski, a one chciały same
rządzid. Tymczasem Kuncewicz plus Modrzewski, plus Pragier nic poza niepopularnością u emigracji
za sobą nie mieli. Człowiekiem na emigracji bardziej popularnym niż wszystkie partie razem wzięte,
nie tylko nasze z Rady Narodowej, ale i bardziej do partii podobne stronnictwa z Rady Politycznej, był
właśnie generał Anders. Pokłócenie się z Andersem pozbawiało Prezydenta jedynego poważnego
oparcia, które posiadał.

Odzierzyoskiemu zarzucano, że nie chce robid wyborów, podczas gdy on je robid właśnie chciał i
właśnie jego kontrkandydat Hryniewski podczas swego urzędowania tych wyborów nie robił i nie
zrobił.

Odzierzyoskiemu zarzucano, że zbyt gorąco popiera rokowania prowadzone przez generała


Sosnkowskiego, podczas kiedy on życzył sobie zjednoczenia tak samo jak każdy Polak na emigracji, ale
bynajmniej nie był politycznym zwolennikiem tamtej strony.

Aby załagodzid rozdarcie pomiędzy Prezydentem a Andersem poradziłem Prezydentowi zwrócenie się
do p. Kazimierza Okulicza, który był człowiekiem przez wszystkich szanowanym za prawośd swego
charakteru, rozum, powagę i odpowiedzialnośd we wszystkim, co robił. Był on na „ty” z Andersem, z
którym był w Rydze w jednej korporacji studenckiej „Arkonii”, i był jednocześnie przez Prezydenta
Zaleskiego ceniony i szanowany.

Pan Okulicz desygnację przyjął i miał zamiar, z którego byłem bardzo szczęśliwy, wziąd do gabinetu
jednego człowieka bliskiego Prezydentowi -”to jest Hryniewskiego, jednego bliskiego Andersowi - to
jest gen. Odzierzyoskiego i obsadzid ministerstwo spraw zagranicznych przez fachowego dyplomatę.

Pan Okulicz napotkał jednak na wielki sprzeciw ze strony naszych „stronnictw” - przypominam sobie,
jak p. Modrzewski wymawiał wyraz „stronnictwa” jak imię ukochanej kobiety - i po pewnym czasie
misję swą złożył. Potem na ustne nalegania i Prezydenta, i Andersa ponownie się jej podjął i znowu ją
złożył. Był to człowiek tak skrupulatny, że ani nie umiał, ani chciał przewijad się pomiędzy
trudnościami, mówiąc każdemu co innego, co było specjalnością jego następcy, p. Hryniewskiego.

6
Pan Jerzy Hryniewski został mianowany premierem rządu emigracyjnego dnia 18 stycznia
1954 roku. Był to najkrótszy gabinet emigracyjny.

Po jego nominacji jeden mój znajomy, Wilnianin, dostał od innego Wilnianina list z
zapytaniem: „I kto to ten Hryniewski? Czy nie Dolanowski Kolka tylko... No, to pozdrawliaju”.

W skład rządu p. Hryniewskiego wszedł znów p. Sokołowski jako minister spraw zagranicznych i p.
Rusinek jako minister emigracji, ale także gen. Malinowski, zamiast Odzierzyoskiego, jako minister
Obrony Narodowej, i p. Okulicz jako minister sprawiedliwości. Wejście tego ostatniego podnosiło
bardzo autorytet rządu p. Hryniewskiego i było bardzo ważne ze względu na sprawę Bergu.
Poglądy p. Hryniewskiego w sprawach polityki zagranicznej były zdumiewające. Oto zaczął on głosid,
że zwiąże los Polski z paostwami Ameryki Łacioskiej, Kto go natchnął nadzieją, że Wenezuela i inne
Costa Riki wyślą swe waleczne wojska do ingerowania w sprawy Polski, tego nie wiem, ale mówił o
tym zupełnie na serio.

Oczywiście sojusz polityczny może byd tylko oparty na wspólnych interesach, z których zawsze
najpoważniejszym będzie wspólna obrona przed wspólnym niebezpieczeostwem. Jeśli utrata
niepodległości jednego paostwa powoduje automatycznie utratę niepodległości innego paostwa, to
sojusz takich paostw między sobą zasługuje na nazwę sojuszu idealnego. Sojuszami egzotycznymi w
swoich książkach zaczepiających o teorie polityki zagranicznej nazywałem takie sojusze, przy których
utrata niepodległości przez jedno paostwo powoduje stosunkowo małe szkody dla innego paostwa
związanego z nim sojuszem. W tym rozumieniu sojusz Polski z republikami Ameryki Łacioskiej byłby
klasycznym przykładem najbardziej egzotycznego z sojuszy.

Należy się nawet głębiej wmyślid w to, że prezesem rządu emigracyjnego mógł byd człowiek
wygłaszający podobne brednie. Czym się to tłumaczyło?

Raz - tym, że emigracja myślała nie kategoriami politycznymi, lecz kategoriami propagandowymi.
Propagowad sprawę polską w Paryżu było trudno, bo Francuzi musieli pilnowad, aby nie
kompromitowad własnych interesów politycznych. Propagowad sprawę polską w Urugwaju czy
Paragwaju było łatwo właśnie dlatego, że tego rodzaju propaganda ograniczała się do gadania, nie
mogąc mied krzty rezultatów praktycznych

Dwa - tym, że do dostojeostw na emigracji dochodziło się nie na podstawie programów politycznych,
lecz na tle tard wewnętrznych „potępieoczych swarów”, jak pisał mój krajan Adam Mickiewicz. P.
Hryniewski był prymitywem w polityce zagranicznej, ale umiał się poruszad w zgiełku partyjnym,
rozwalił nawet „Ligę Niepodległości” i stworzył własną grupkę postsanacyjną, która się nazywała „Kraj
i prawo”.

P. Hryniewski obalił Odzierzyoskiego i zajął jego miejsce, podejmując się załatwid trzy sprawy, w
załatwieniu których zarzucano gen. Odzierzyoskiemu niemrawośd: przeprowadzenie wyborów,
załatwienie sprawy Bergu, uzgodnienie propozycji Sosnkowskiego z konstytucją, czyli mówiąc na
ucho: storpedowanie akcji Sosnkowskiego.

O wyborach p. Hryniewski nie myślał ani przez jedną chwilę i bynajmniej o to nie był naciskany.

W sprawie Bergu p. Hryniewski także nie umiał zdecydowad się na żadne kroki stanowcze, których od
niego się domagałem, to jest zwołanie w tej sprawie konferencji prasowej i zwrócenie spraw do Sądu
Obywatelskiego, co dopiero ja uczyniłem.

Zresztą w dniu 7 marca 1954 roku odbyło się u Prezydenta Zaleskiego zebranie, w którym udział
wzięli: premier Hryniewski, gen. Anders, gen. Sosnkowski, i na którym minister Okulicz zreferował
szczegółowo całą sprawę Bergu. Obaj generałowie wypowiedzieli swe obrzydzenie dla tego rodzaju
zarobkowania przez stronnictwa, zgodzili się z tezą, że nie można byd jednocześnie kontrahentem i
agentem, ale nie było nawet mowy o tym, aby od stronnictw, które wzięły udział w Bergu, zażądad
zmiany kierownictwa politycznego. Przeciwnie, panował nastrój, że nie należy „rozdymad” sprawy
Bergu, a to ze względu na dobro rokowao zjednoczeniowych.
Muszę powiedzied, że nie rozumiałem takiego stanowiska zupełnie.

Co do sprawy wówczas uważanej za najważniejszą, mianowicie sprawy zjednoczenia, to Hryniewski


zaczął lawirowad w ten sposób, że aż w koocu sam nie wiedział, co zrobid, i podał się do dymisji.
Przypominał lunatyka, który zaczął spacerowad po dachach, a ocknąwszy się na jakiejś rynnie, zleciał
na dół. Startował konferencją prasową, na której wypowiadał od początku do kooca dusery pod
adresem Sosnkowskiego, podczas gdy w założeniu jego premierostwa było utrudnienie pracy
Sosnkowskiemu. Potem co innego mówił Prezydentowi, co innego na Radzie Ministrów, co innego
Grażyoskiemu, co innego wszystkim innym. Te jego kontrowersyjne oświadczenia były natychmiast
konstatowane.

Hryniewski urzędował bardzo długo w charakterze premiera w stanie dymisji. Chętnie by urzędował
jeszcze dłużej, ale sprzeciwili się temu jego ministrowie.

Wreszcie podpisany został akt zjednoczenia generała Sosnkowskiego, który zmieniał całkowicie
konstytucję kwietniową. Pozostawał, co prawda, Prezydent, którym nie miał byd oczywiście Zaleski,
ale władza przechodziła do Rady Jedności Narodowej, mianowanej przez partie, z tym, że partie,
które uczestniczyły w Bergu, miały mied w tej Radzie wyraźną przewagę. Miała więc nastąpid
petryfikacja przed nikim nie odpowiedzialnych i przez nikogo nie kontrolowanych emigracyjnych
komitetów partyjnych

Partie, które dotychczas popierały Hryniewskiego, częściowo ten akt podpisały, częściowo nie
podpisały, ale wszystkie stały na stanowisku, że Prezydent Zaleski powinien odejśd w dniu 9 czerwca
1954 roku, zgodnie ze złożonym przez niego przed rokiem oświadczeniem. Najinteligentniejszy z
popierających Prezydenta Zaleskiego prof. Adam Pragier żądał, aby Zaleski nie mianował swym
następcą Sosnkowskiego, ale albo Andersa, albo prof. Tadeusza Brzeskiego.

Prezydent Zaleski zwrócił się wtedy do p. Modrzewskiego i ten od dnia 30 kwietnia robił rozpaczliwe
wysiłki stworzenia gabinetu. Ale „stronnictwa”, na punkcie których p. Modrzewski miał manię, to jest
„Wolnośd” Kuncewicza, „Kraj i Prawo” Hryniewskiego i „Związek Socjalistów Polskich” prof. Pragiera,
odmówiły wejścia do jego gabinetu, a p. Modrzewskiemu nawet nie przychodziło do głowy odwoład
się do ogółu emigracji ponad głowami tych kilkudziesięciu ludzi, których w najlepszym razie
reprezentowały te znakomite „stronnictwa” razem wzięte.

Wtedy dnia 7 czerwca 1954 roku Prezydent Zaleski mianował mnie prezesem rządu emigracyjnego.
RZUCIM ZIEMIĘ, SKĄD NASZ RÓD...

Wolna Europa” w dalszym ciągu bezkarnie szerzy o mnie oszczerstwa.

Dowiedziałem się, że przyjechałem do Anglii „w rok po kapitulacji Pétaina”, podczas gdy


przyjechałem do Londynu w dniu 8 września 1940 roku, a jesienią tegoż roku napisałem tam swoją
„Historię Polski”, która została wydana z adnotacją na drugiej stronie: „First published March 1941.
Printed in Great Britain, by the Riverside Press, Edinburgh”.

Dowiedziałem się, że miałem w Wilnie „pojedynki miłosne”, podczas gdy nie miałem nigdy pojedynku
o podobnym charakterze, a gdybym miał, to żaden człowiek przyzwoity nie wywleka tego rodzaju
rzeczy osobistych w polemice politycznej.

Wreszcie, co oczywiście jest oszczerstwem najnikczemniejszym - że w roku 1951 szukałem pieniędzy


dla swoich wydawnictw u Niemców, podczas gdy w 1951 roku rzeczywiście wyjeżdżałem do Niemiec,
ale w porozumieniu z rządem emigracyjnym i za pieniądze rządu emigracyjnego, i nie dla szukania
jakichkolwiek pieniędzy dla moich wydawnictw, których już wtedy nie było, ponieważ tygodnik
„Lwów i Wilno” przestał wychodzid w 1950 roku.

Niektórzy moi przyjaciele radzą mi zaskarżyd „Wolną Europę” do sądu karnego w Monachium.

„Wolną Europę” zwalczam od samego powstania. Napisałem o nie+ szereg artykułów w „Dzienniku
Polskim” w Detroit, wydawanym przez p. Franciszka Januszewskiego, który był obywatelem
amerykaoskim, ale w istnieniu radia „Wolnej Europy” upatrywał nierzetelny chwyt prowokacyjno-
dywersyjny. W dniu 18 grudnia 1954 roku przemawiając w Londynie w charakterze
przewodniczącego rządu emigracyjnego, na inauguracyjnym posiedzeniu powstałej z emigracyjnych
wyborów Rady Rzeczypospolitej, wskazywałem, że „Głos Wolnej Polski” w „Wolnej Europie” nie jest
nawet instytucją polityczną, bo nie jest uzgadniany z takimi czy innymi oscylacjami polityki
amerykaoskiej, a zawsze ma jednakowy, zawsze jednolity ton podburzająco-dywersyjny, że wreszcie
jest kierowany całkowicie przez Amerykanów, a zatrudnieni w nim publicyści polscy wykonują tylko
amerykaoskie wskazówki.

Z tego jednak nie wynika, żebym próbował zaskarżyd „Wolną Europę” przed sądem niemieckim w
Monachium. Jestem zasadniczym wrogiem skierowywania do sądów obcych jakichkolwiek spraw.
Dowiodłem tego, nie zezwalając na wnoszenie pozwu przeciw gen. Andersowi w czasie historii z
domem na Emperor Gate wbrew prawie wszystkim głosom w obozie politycznym, którym wówczas
kierowałem. A w danym wypadku sprawa byłaby jeszcze bardziej skomplikowana. Radiostacja jest
amerykaoska, sąd byłby niemiecki, a spór polski. Sprawa nie miałaby żadnych precedensów, a
budziłaby wątpliwości, czy Amerykanie na niemieckim terytorium są uprawnieni do rzucania
oszczerstw o charakterze personalnym na człowieka, który dziś jest człowiekiem zupełnie prywatnym
i nikogo nie reprezentuje. W tej sytuacji należałoby się spodziewad jakichś pertraktacji... niemiecko-
amerykaoskich, w wyniku których za niedopuszczenie do sądu Niemcy otrzymałyby jakieś koncesje
wglądu w program „Wolnej Europy”. Jeśli moje przypuszczenie nie jest całkowicie pewne, to w
każdym razie możliwe.
P. Zygmunt Nowakowski napisał cały felieton w londyoskim „Dzienniku Polskim” pod tytułem „Lwi
pazur i sardynka”, w którym opisuje, że jadł ze mną sam na sam śniadanie, podczas którego brałem
sardynki palcami z pudełka i kciukiem obcinałem im ogonki.

Ośmieszanie przeciwnika jest najlepszym chwytem dziennikarskim i sam ten chwyt ze smakiem
stosowałem, ale nie przypominam sobie, abym kogoś ośmieszał na podstawie rozmowy w cztery oczy
lub na podstawie śniadania zjedzonego sam na sam. Nie uważałbym tego za możliwe dla siebie.

P. Zygmunt Nowakowski nie dba zresztą o to, aby go uważano za zbyt prawdomównego. Oto sam co
kilka tygodni powtarza zdania z mego oświadczenia, które na kilka dni przed wyjazdem z Londynu do
kraju zamieściłem w „Dzienniku Polskim” i „Dzienniku Żołnierza”, chod w tymże felietonie „Lwi pazur i
sardynka” z 9 maja br. pisze, że „chyłkiem” uciekłem z Anglii do kraju. Rzecz się tak miała: po
postanowieniu powrotu do kraju udałem się do redakcji tego „Dziennika”, z prośbą o ogłoszenie
napisanego przeze mnie oświadczenia, że wyjeżdżam, z podaniem motywów. Nazajutrz po mojej
wizycie „Dziennik” oczywiście gwałtownie mnie zaatakował za zamiar powrotu do kraju,
zapowiadając, że „lojalnie” nazajutrz zamieści tekst mego w tej sprawie oświadczenia, co też
rzeczywiście uczynił. Poza tym na temat mego wyjazdu miałem szereg wywiadów z różnymi
dziennikarzami obcymi, a nawet całą konferencję prasową na Fleet Street. Czyż po tym wszystkim
można pisad, że wyjechałem z Londynu po kryjomu, chyłkiem?

Ale silniejsze niż te wszystkie napaści w prasie emigracyjnej zrobiły na mnie wrażenie wiadomości
ogłoszone przez Karola Zbyszewskiego na łamach londyoskiego „Dziennika” o losach marynarzy
polskich, którzy uciekli z pokładów swoich statków. Czy to chodzi o tak zwanych „Sześciu z
Puszczyka”? - Czy także o nich? - Czy też o marynarzy innych?

W każdym razie poniżej cytuję dosłownie, co pisze Karol Zbyszewski na temat mego wyjazdu:

„Wiesław Szewczyk ożenił się z wiedenką, ma córeczkę, pływa na Tamizie.

Józef Gizowski pływa na statku angielskim jako oficer pokładowy. Oszczędza. Uczy się do egzaminów.

Antoni Pelczarski ożenił się z córką gen. Szyszko-Bohusza, ma syna, jest w Południowej Afryce,
pracuje tam w elektrowni.

Jerzy Popławski pracuje w Londynie w biżuterii.

Jasio Wojtala pływa na statkach szwedzkich lub panamskich. Dobrze zarabia. Gdy jest w Londynie -
wysyła natychmiast paczki matce do Polski, po czym resztę pieniędzy przepija.

Kazimierz Paszkiewicz pracuje u Heinza w Londynie.

Jerzy Pinkawa, który był stuartem muzycznym na Batorym, kooczy obecnie konserwatorium w
Barcelonie”.

Kilka słów wyjaśnieo do tego tekstu:

Praca w biżuterii jest w Londynie pracą nędzarzy, o ile to chodzi o biżuterię sztuczną; otrzymuje się za
nią zaledwie kilka szylingów za godzinę pracy czy jeszcze mniej. To w Londynie oznacza nędzę.

Heinz to wielki fabrykant konserw.


Wiadomości powyższe o losie tych marynarzy wywołują w mym mózgu wrażenie wieczoru i zmroku,
który zapada i przechodzi w noc, i świtu, który jedynie ziębi, nie tylko nie budząc żadnych nadziei, ale
gasząc dawne.

Zaczęło się wieczorem, któregoś dnia jesiennego 1954 roku. Do mego gabinetu zadzwoniła moja
znajoma i zawiadomiła mnie, że ze statku „Jarosław Dąbrowski” uciekł chłopiec nazwiskiem
Klimowicz i że załoga statku wciągnęła go z powrotem, że podobno słychad jego krzyki. Moja znajoma
była w takim stanie podniecenia, że chciała natychmiast jechad tego chłopca oswobadzad.

Zahamowałem jej decyzję różnymi argumentami, ale wreszcie pojechałem z nią po prostu dlatego,
aby ją powstrzymad od czegoś rozpaczliwego i nonsensownego. Było już zupełnie czarno, kiedy
podjechaliśmy do miejsca, w którym stał „Jarosław Dąbrowski”. Był płot drewniany oddzielający nas
od rzeki i statku i było za mało lataro. Tłum stał nieruchomy i ciemny. Sami Polacy, oczywiście, z
przewagą kobiet. Przy zbliżeniu się do człowieka poznawało się znajomego, czego zresztą unikałem.
Ludzie rozegzaltowani szukali dziury w płocie, aby dostad się na statek, ale gdy zbliżali się w
całkowitej ciemni do płotu i próbowali, czy nie można wyważyd deski, zaraz z tej ciemni wyłaniał się
angielski policjant w swym kasku i nieruchomy, ledwie widoczny w tej wyjątkowo ciemnej nocy, nic
nie mówiąc, stal wyprostowany.

Noc, płot, ten statek niewidoczny za płotem, wszystko to było naładowane gorączką wyczekującego
na coś tłumu, jak gorączką naładowane jest dało dziecka chorego na influencę.

Wreszcie zaczęło szarzed. Odezwała się przeciągle syrena i chociaż nikt z nas przez płot nic nie widział,
powiedziano nam, że statek odjechał.

Tłum zaczął się rozchodzid powoli, drobnymi milczącymi grupkami. Nikt z nikim nie rozmawiał.

Zresztą nad ranem „Jarosław Dąbrowski” został zatrzymany i ten marynarz z pokładu zdjęty. Ale to
było już w kilka godzin później.

Pan Nowakowski zdążył nazajutrz napisad, że wszyscy byli nad Tamizą, tylko ja wygrzewałem się w
łóżku. W rzeczywistości było na odwrót, to on właśnie, Nowakowski, kręcił się pod kołdrą, podczas
kiedy ja chodziłem pod płotem nad Tamizą.

Na najbliższej jednak mojej konferencji prasowej wyjaśniłem swoje stanowisko. Byłem przeciwny
ucieczkom z pokładów polskich okrętów. Dziwiło mnie, że Anglicy, tak ostatnio powściągliwi w
dawaniu azylu, sprawę tego marynarza tak rozreklamowali przez swoje radio. Wiedziałem, że zgodnie
z angielskimi tradycjami, wywiad angielski interesuje się tym, co się na cudzoziemskich okrętach
dzieje, bardziej niż jakąkolwiek inną dziedziną. Stąd reklama nadana Klimowiczowi nasuwała różne
podejrzenia, wyglądała na zew: zgłaszajcie się także inni. Złożyłem oświadczenie, że pracujemy nad
tym, abyśmy sami mogli do Polski powrócid, a nie nad tym, aby nasi rodacy mogli z Polski uciekad, bo
to absolutnie do niczego nie prowadzi.

Wydaje mi się, że moje argumenty przekonałyby emigrantów, gdyby... do nich dotarły. Ale londyoski
„Dziennik” ich nie powtórzył, a jedyny organ prasowy, którym w Anglii rozporządzałem, był za mało
rozpowszechniony. Natomiast moje stanowisko było rozgłoszone wśród amerykaoskiej „Polonii” i jak
później miałem sposobnośd się przekonad, znalazło tam zrozumienie.
Tłumaczyłem wtedy, że bynajmniej naszym programem nie jest odwracanie słów Konopnickiej: „Nie
rzucim ziemi, skąd nasz ród” i wzywanie Polaków z kraju do wykonywania hasła „rzucim ziemię, skąd
nasz ród”.

„Dziennik”, który był i jest właściwym kierownikiem i doradcą politycznym emigracji polskiej w Anglii,
myślał zupełnie inaczej niż ja, ze względów, których albo nie rozumiałem, albo zbyt trywialnie
rozumiałem. Otóż prędko po Klimowiczu wydarzyło się, że uciekło sześciu marynarzy z „Puszczyka”.
„Dziennik” podniecił społeczeostwo do ofiar na ich rzecz. Żaden cel, na który zbierano pieniądze:
Skarb Narodowy, Polska Macierz Szkolna lub inne podobne nie miały takiego sukcesu jak ta zbiórka.
Gorączka, którą odczułem pod tym ciemnym płotem, w którego dziurach kryli się angielscy policjanci,
wystąpiła tu na światło dzienne. Nie było człowieka, który by nie złożył swoich kilku groszy.
„Dziennik” - o ile dobrze pamiętam - wtedy w ciągu kilku dni uzbierał kilkanaście tysięcy funtów.

I potem wszystko to się rozlazło. Marynarze z „Puszczyka” okazali się niesympatyczni. Słyszałem, że
się odgrażali, że pozwą „Dziennik” do sądu. Nawet Hemar wyszydzał tych „Sześciu z Puszczyka” w
swej rewii.

A dzisiaj, po czterech latach? - Oto czytam raz jeszcze nazwiska uciekinierów-marynarzy i to, co oni
robią. Nie wiem, jak się im powodziło w kraju, stąd nie mogę ocenid, na ile ich los zmienił się
osobiście na lepsze. Ale to nic nie ma do czynienia z jakimkolwiek narodowym programem
politycznym. A niech im będzie w pożyciach z wiedenkami, w elektrowniach, w Południowej Afryce,
przy zupie pomidorowej wyrobu Heinza stokrod razy lepiej, niż było w kraju, nie będę się temu ani
dziwił, ani temu zaprzeczał. Tylko że to nie ma nic do rzeczy. Chodzi o to, że ani oni sami, ani
najbardziej wykrętne kauzyperdostwo polityczne nie odważy się nawet postawid tezy, że dla Polski są
oni pożyteczniejsi za granicą niż w kraju, że z punktu widzenia politycznego, patriotycznego, polskiego
ich ucieczki dadzą się uzasadnid lub chodby obronid.

Nie jesteśmy narodem wyznającym zasadę: „Gdzie dobrze, tam ojczyzna”. Jesteśmy narodem
rolniczym, który dzieli i dzielid musi dolę i niedolę swego terytorium.
SKARBY WYWIEZIONE Z POLSKI

1
Skarby wywiezione z Krakowa w roku 1939, a obecnie przechowywane w Quebec w Muzeum
Prowincjonalnym, składają się z trzech części, jeśli chodzi o podział właścicieli:

1. ze skarbów stanowiących dawniej własnośd Korony, a za czasów niepodległości własnośd


paostwa polskiego,

2. ze skarbów stanowiących własnośd Archidiecezji Krakowskiej i niektórych klasztorów w


Krakowie,

3. z własności kilku rodzin arystokratycznych (ta trzecia częśd jest stosunkowo nieduża).

Skarby te zostały ukryte w nocy z 24 na 25 lutego 1948 roku przez ówczesnego i obecnego premiera
rządu prowincji Quebec, p. Duplessis, i nie wydane rządowi polskiemu w Warszawie wbrew
stanowisku rządu centralnego Kanady. Pan Duplessis ukrywał te skarby w porozumieniu z
przedstawicielem londyoskiego rządu polskiego p. Babioskim, a postąpił tak, ponieważ prosiły go o to
wysokie sfery duchowieostwa katolickiego.

W roku 1946, czyli dwa lata przedtem, wysoki komisarz kanadyjski w Londynie, p. Brockington,
proponował ministrowi spraw zagranicznych rządu londyoskiego, p. Adamowi Tarnowskiemu,
załatwienie sprawy skarbów: przez pięd lat skarby miały byd w posiadaniu rządu kanadyjskiego. Po
pięciu latach rząd kanadyjski miałby je wydad temu rządowi, który by wtedy urzędował w Warszawie.
Pan Brockington argumentował w sposób następujący: „Przecież za pięd lat, tzn. w roku 1951,
sytuacja będzie wyjaśniona: albo wy będziecie z powrotem w Warszawie, albo okaże się, że rządy
komunistyczne nabrały charakteru stałego i wtedy te wasze skarby i tak powinny wrócid do kraju”.

O ile wiem, ta sama propozycja była skierowana do rządu w Warszawie, ale ten ją odrzucił i wobec
tego centralny rząd kanadyjski postanowił, wydad skarby rządowi polskiemu w Warszawie, i wydał ich
pewną częśd, a reszta została ukryta przez p. Babioskiego i jak powyżej powiedziałem, ostatecznie
schowana przez p. Duplessis w Muzeum Prowincjonalnym.

Decyzja p. Duplessis została zaatakowana przez rząd centralny w Kanadzie i stała się przedmiotem
dyskusji w parlamencie zarówno centralnym kanadyjskim, jak i w parlamencie prowincji Quebec, oraz
bardzo szeroko omawiana przez prasę kanadyjską. Stanowisko p. Duplessis oparte było na
wypowiedziach o charakterze katolickim. - To są skarby katolickie - mówił p. Duplessis - i dlatego nie
mogę ich oddad paostwu ateistycznemu.

Pan Duplessis szedł nawet dalej i nazywał premiera rządu kanadyjskiego centralnego i ministra spraw
zagranicznych p. Saint-Laurent, „pikolakiem Stalina i służką rządów ateistycznych”, oraz ze swej
trybuny parlamentarnej w Quebec i na konferencjach prasowych wyrażał głęboki żal, że człowiek tak
nisko stojący moralnie jak p. Saint-Laurent został do centralnego parlamentu kanadyjskiego wybrany
właśnie z okręgu wyborczego położonego w prowincji Quebec.

Innymi słowy sprawa naszych skarbów nabrała charakteru rozgrywki politycznej pomiędzy
stronnictwem katolickim p. Duplessis i stronnictwem liberalnym, do którego należał p. Saint-Laurent.
W każdym razie zewnętrznym, formalnym uzasadnieniem p. Duplessis, dlaczego skarbów nie wydaje,
było wciąż przez niego powtarzane uzasadnienie, że skarby są katolickie, a obecne paostwo polskie
jest ateistyczne.

2
Przy czytaniu inwentarza skarbów w głowie zaczyna się kręcid. To historia ojczysta zastygła w
złotogłowiach, klejnotach, chorągwiach, zbrojach mieczach szablach tkaninach i wreszcie
pergaminach i drukach Jest tu rękopis „Kazao Świętokrzyskich”, tej kolebki literatury polskiej,
jest tu jeden z najstarszych odpisów kroniki Kadłubka i jest tu zbiór listów Chopina. Jest to, co w
książkach szkolnych, z których uczą się dzieci polskie, mieści się na stronicy pierwszej, i to, co się czyta
na stronicy ostatniej. Powiedziałby Sienkiewicz: Jest tu przeszłośd, duma i dusza Polski. Tak, tak:
przeszłośd Polski w straszliwej poniewierce. Hafty królowej Jadwigi, zbroje i miecze królów, złoto i
jedwab, średniowiecze i romantyzm. Bo ja wiem, może w całych Stanach Zjednoczonych i całej
Kanadzie nie ma tylu okruchów średniowiecza, ile teraz niszczeje w podziemiach muzeum w Quebec,
zarzuconych tam przez złe duchy straszliwej tragedii naszej ojczyzny.

Ogólna antykwarska wartośd tych przedmiotów wynosi podobno 60 milionów dolarów, chociaż p.
Duplessis w radiowej polemice ze mną twierdził, że ta cyfra jest przesadzona i że skarby warte są
tylko 20 milionów dolarów.

To stanowisko p. Duplessis jest oczywiście niemądre, gdyż Polak nie może wymierzyd w dolarach ceny
Szczerbca, tak samo jak nie można wymierzyd w dolarach kamienia, na którym siadali królowie
szkoccy w czasie koronacji.

3
Rząd polski w Londynie stał na stanowisku niewydawania skarbów i opierał się m. in. na
stanowisku departamentu stanu w stosunku do korony świętego Stefana.

Oświadczenie amerykaoskiego departamentu stanu z dnia 11 stycznia 1949 roku w sprawie


korony świętego Stefana brzmi jak następuje:

„The American attitude is that the crown belongs to the people of Hungary, but that the present
circumstances are inopportune for it to be sent back to Budapest, since there is no way of knowing
who would be responsible for it (Ameryka stoi na stanowisku, że ta korona należy do narodu
węgierskiego, ale obecne okoliczności są nieodpowiednie do odesłania jej do Budapesztu, skoro nie
wiadomo, kto będzie za nią odpowiedzialny)”.

Rząd emigracyjny w Londynie nie miał jednak żadnych pieniędzy na możliwośd konserwacji tych
skarbów, które wymagają różnych czynności znanych muzeologom i dośd kosztownych. Rząd polski w
Londynie musiał ograniczyd się tylko do wypłacenia skromnej zapomogi kustoszowi tych skarbów, p.
Polkowskiemu, który miał dostęp do nich tylko dwa razy do roku i w ciągu tych kilku dni robił, co
mógł, jak to wynikało z jego raportów.

Następujące skróty i urywki z raportów p. Polkowskiego do rządu polskiego w Londynie, przesyłane


tajnie, dadzą pojęcie o zatrważającym stanie tych naszych pamiątek narodowych

8 maja 1950 roku p. Polkowski alarmuje, że arrasy popękają już niedługo. 14 grudnia 1950 roku p.
Polkowski pisze m. in.: „Przy wszystkich rzędach, a również i przy zbrojach stwierdzam kompletne
wyschnięcie ich części skórzanych. Skóry te wysychają do tego stopnia, że stały się już łamliwe, a
ozdoby metalowe w nich osadzone rozluźniły się i częściowo powypadały. Ten stan skór jest bardzo
groźny, bo stare skóry wysychające sztywnieją jak drewno, a w następnej, bardzo już bliskiej fazie,
kruszeją zupełnie - jak próchno, a obecny ich stan już jest bardzo bliski spróchnienia”...

Konkluzja powyższego raportu brzmi, jak następuje: „Przechowywanie zbiorów w Muzeum


Prowincjonalnym w Quebec przez dłuższy jeszcze okres czasu może skooczyd się katastrofą”.

W raporcie z 18 lutego 1952 roku kustosz Polkowski znów tłumaczy rządowi: „Kolekcja arrasów
stanowiąca główne bogactwo naszych zbiorów, w której jest szereg arrasów o olbrzymich rozmiarach
i odpowiednio wielkiej wadze, nie mogła byd trzymana latami bez przerwy, złożona została do małych
pakunków w zamkniętych kufrach”.

11 kwietnia 1952 roku p. Polkowski uderza juz w stan protestu i bezsilnego przerażenia wobec
jawnego niszczenia skarbów. Pisze m. in.: „Podczas pobytu w Ottawie pana generała Andersa
sytuację mu przedstawiłem, i pan generał, w zrozumieniu potrzeby należytej nad zbiorami opieki,
przyrzekł zrobid starania wśród Polonii Amerykaoskiej, by uzyskad tam środki na ich konserwację.
Niestety, nadzieje zawiodły i Polonia ta nic na nasze potrzeby nie dała.”

4 maja 1954 roku p. Polkowski znowu pisze obszerny raport z oględzin skarbów; zaczyna się od
wrażenia następującego: „Kiedy wszedłem do schowka ze zbiorami, po otwarciu go przez p.
Duchesnay, uderzyło mnie wrażenie ciężkiego, dusznego i wilgotnego powietrza; stwierdziłem, że
papiery przykrywające arrasy złożone na kufrach są nieco zawilgocone, a również .arrasy pod nimi”!...

Wreszcie w raporcie z oględzin, dokonanych od 18 do 22 października, p. Polkowski stwierdza, że całe


pomieszczenie przeznaczone na skarbnicę jest całkowicie wilgotne, że na ścianach jest już grzybek
puszysty w rodzaju białej waty, że czud stęchliznę, że arrasy zwilgotniały i że powstają przetarcia na
miejscach złożenia.

4
Rząd polski w Londynie uważał zatrważający stan, w którym znajdowały się skarby wawelskie,
za tajemnicę. Uznałem to stanowisko za niesłuszne i w dniu 18 grudnia 1954 roku na
inauguracyjnym posiedzeniu Rady Rzeczypospolitej w Londynie ogłosiłem fakty znane mi z
tajnych raportów p. Polkowskiego.

Następnie w styczniu 1955 roku po przyjeździe swoim do Stanów Zjednoczonych starałem się o
ulokowanie tych skarbów w jakimś wielkim muzeum amerykaoskim, które dałoby gwarancję
należytej konserwacji:

Zwróciłem się przede wszystkim do dyrektora muzeum w Chicago, ponieważ w Chicago mieszka
większa ilośd Polaków niż w innych miastach amerykaoskich. Odpowiedział mi, że jego muzeum jest
zbyt małe dla rozmieszczenia skarbów z należytą konserwacją, i objaśnił, że zbiór arrasów gnijących w
Quebec jest największy w świecie.

Następnie udałem się do Detroit, które po Chicago skupia największą ilośd Polaków.

Również i w Detroit nie miałem powodzenia. Natomiast w Waszyngtonie, przy pomocy pana
Szymczaka, członka dyrekcji Federalnego Banku Stanów Zjednoczonych i pana Józefa Lipskiego udało
mi się zawrzed z p. Finchley, dyrektorem muzeum waszyngtooskiego, umowę następującą:

1. Skarby będą przewiezione z Quebec do Waszyngtonu kosztem muzeum (rząd polski w


Londynie nie miał wówczas funduszów na opłacenie tego transportu).
2. P. Finchley imieniem -muzeum -waszyngtooskiego złożył na ręce pana Józefa Lipskiego, jako
przedstawiciela rządu emigracyjnego w Londynie, oświadczenie, że w pewnych warunkach
skarby będą *natychmiast odesłane do Polski.

3. Skarby w żadnym razie nie będą podzielone i będą zajmowały specjalny kompleks w muzeum
waszyngtooskim

4. Zostanie im zapewniona należyta i fachowa konserwacja.

Wykonanie tej umowy zostało jednak uzależnione od tzw. „zielonych świateł”, których miał
ewentualnie udzielid departament stanu w rozmowach poufnych, oraz od zgody rządu w Quebec.
Muszę tu zaznaczyd, że muzeum w Waszyngtonie jest chyba najlepiej zorganizowanym muzeum na
świecie, urządzone jest z niesłychanym przepychem, imponuje swym ogromem i skupia jak najlepsze
siły fachowe. Stąd oddanie pod opiekę tego muzeum naszych skarbów dawało całkowitą gwarancję,
że im się nic złego nie stanie.

Niestety, p. Duplessis nie tylko odmówił zgody na wysłanie skarbów z Quebec do Waszyngtonu, ale
jeszcze w specjalnym przemówieniu radiowym zaatakował mnie osobiście, twierdząc, że przez
pobieranie opłat za oglądanie tych skarbów chcemy zasilid fundusze swego rządu.

Nie mówiąc już o nieprzyzwoitości tego rodzaju wystąpienia, było ono całkowicie bezzasadne
chociażby z tego względu, że muzeum waszyngtooskie, fundacja całkowicie prywatna, nie pobiera
żadnych opłat od zwiedzających

Zwróciłem się wtedy do Wysokiego Komisarza w Londynie, z którym rozmawiałem tylko


telefonicznie. Powiedziałem mu: - Rząd kanadyjski odmówił wydania skarbów wawelskich rządowi
polskiemu w Warszawie, obecnie odmawia dyspozycji tymi skarbami rządowi emigracyjnemu w
Londynie. Więc do kogo należą zdaniem rządu kanadyjskiego te skarby? Czy rząd kanadyjski ma
zamiar naśladowad prawo średniowieczne, według którego rzeczy z tonącego okrętu należały do
właściciela skał, o które okręt się rozbił?

Odpowiedź komisarza brzmiała:

- Zna pan konstytucję Kanady. Rząd centralny kanadyjski jest bezsilny wobec polityki p. Duplessis.

Wobec tego zwołałem konferencję prasową międzynarodową, w której wzięli udział Włosi, Francuzi,
Belgowie, Szwajcarzy, Hiszpanie i Niemcy - i przedstawiłem im sprawę skarbów wawelskich Skutkiem
tej konferencji były artykuły w wielu bardzo poważnych pismach europejskich, z których najbardziej
poczytnymi były „Journal de Genève” i „France Soir”.

Wywołało to nie tylko nową replikę pism p. Duplessis, ale sprzeciw części emigracji polskiej. Znowu
sprawa skarbów wawelskich stała się rozgrywką polityczną, tym razem wewnętrzno-emigracyjną.
Emigracja podzielona była wtedy na trzy obozy, z których obóz oparty na konstytucji kwietniowej, z
Prezydentem Zaleskim wyznaczonym na to stanowisko przez Prezydenta Raczkiewicza i ze mną jako
premierem, był bodajże obozem najsłabszym liczebnie. Drugim obozem był obóz p. Mikołajczyka,
mający poparcie Amerykanów oraz dośd licznych rzesz starego uchodźstwa we Francji, wreszcie trzeci
obóz, z generałem Andersem na czele, skupiał przedstawicieli dawnych, partii politycznych, między
innymi Stronnictwa Narodowego i PPS.
Ze strony obozu generała Andersa nie tylko nie chciano przyznad mi żadnych zasług w sprawie
ratowania skarbów przed zniszczeniem, lecz zaczęto twierdzid, że przesadzam zagrożenie, któremu te
skarby ulegają. Wciągnięto nawet, do tej kampanii także owego p. Polkowskiego, kustosza skarbów,
który w oświadczeniach publicznych zaczął częściowo odwoływad to, na co przez wiele lat w
raportach tajnych wskazywał.

Z głębokim poczuciem odpowiedzialności jednak stwierdzam, i to nie tylko na podstawie raportów p.


Polkowskiego, ale także na podstawie rozmów i wiadomości pochodzących od innych ludzi, że
skarbom w obecnych warunkach ich przechowania grozi całkowite zniszczenie. Optymistyczne
twierdzenia, od czasu do czasu ogłaszane, są zupełnie gołosłowne. Powtarzam i podkreślam:
gołosłowne!

5 Przeciwdziałania rewindykacji będą wypływad z dwóch źródeł:

a) politycznego,

b) przywłaszczycielskiego.

Źródło polityczne to częśd emigracji polskiej, która w powrocie skarbów do Polski upatrywad będzie
tylko nadmierny sukces rządów Gomułki i Cyrankiewicza.

Należy tu zaznaczyd, że są jednak na emigracji ludzie bardzo przeciwni rządom w Polsce, którzy w tej
sprawie myślą jednak zupełnie inaczej, i

Źródło przywłaszczycielskie to niewątpliwie Kanadyjczycy. Powołam się tu na okolicznośd, że muzea w


Londynie są wypełnione po brzegi skarbami artystycznymi innych narodów, przywłaszczonymi sobie
przez Anglików w chwilach dla tych narodów ciężkich.

W całej Kanadzie nie ma oczywiście takich zabytków średniowiecznych, jakimi są skarby wawelskie.
W tych warunkach niewątpliwie u Kanadyjczyków rodzi się podświadomie albo i świadomie myśl, że
byłoby najlepiej, aby te skarby przyschnęły Kanadzie na zawsze.
MOJE URZĘDOWANIE

1
Niedługo po ustąpieniu ze stanowiska prezesa rządu emigracyjnego ogłosiłem w „Kulturze”
paryskiej historię mego urzędowania: „Un travail raté” (Praca spudłowana). Formalnie w tym
tytule mieściło się trochę optymistycznej przesady w ocenianiu możliwości zrobienia
czegokolwiek; materialnie mieściło się w nim dużo kokieterii; w każdym razie tytuł ten nie nadaje się
do powtórzenia w relacji przeznaczonej dla czytelnika w kraju, bo nie jest historycznie obiektywny.

Wszyscy moi najzawziętsi przeciwnicy polityczni przyznawali, że początek mojego urzędowania zaczął
się od nieprzewidzianych sukcesów.

Moje ambicje przy przyjmowaniu urzędu polegały na:

1. Wyrównaniu stosunku emigracji do kraju.

2. Stworzeniu czegoś w polityce zagranicznej oraz na:

3. Uporządkowaniu sytuacji Prezydenta Zaleskiego pod względem konstytucyjnym

4. Wypełnieniu pustki, która się dokoła Prezydenta Zaleskiego wytworzyła.

5. Zdobyciu podstaw finansowych dla dalszej naszej egzystencji.

Poniżej omówię, jak się wywiązałem ze wszystkich tych pięciu punktów, ale omawiad to będę w innej
kolejności niż te, które powyżej wymieniłem.

2
W dniu 7 czerwca 1954 roku po otrzymaniu nominacji od Prezydenta poszedłem do gabinetu,
który zajmowali premierzy rządów emigracyjnych, i zacząłem przez telefon usiłowad dobrad
sobie ministrów.

Otaczała wtedy Prezydenta kompletna pustka, absolutnie nikt z popierających go dotychczas partii i
grup politycznych nie miał zamiaru wchodzid do powoływanego przez niego rządu. To samo
stosowało się do wszystkich innych ludzi nie zrzeszonych w jakichkolwiek organizacjach. Najbliżsi
dotychczas Prezydentowi ludzie odmawiali mu udziału, wciąż powołując się na niedopuszczalnośd
odwołania danego przed rokiem oświadczenia o ustąpieniu.

Jedynie p. Władysław Dziadosz, były wojewoda kielecki, zgodził się byd ministrem, oraz po kilku
telefonicznych perswazjach udało ml się przekonad p. Libkind-Lubodzieckiego, byłego prokuratora
Najwyższego Sądu, Wojskowego, by wszedł w skład emigracyjnego rządu.

Zwołałem konferencję prasową, na której stawiłem samotnie czoło, podczas kiedy w czasie jej
trwania szef biura prasowego p. Wiesław Wohnout złożył swoją dymisję.

Tak było 7 czerwca, natomiast w dniu 18 grudnia 1954 roku w przepełnionej ogromnej sali, Denison
Hall, otwierałem Radę Rzeczypospolitej pochodzącą częściowo z wyborów. Nie było już wtedy mowy,
aby ktoś z tych stronnictw, które nie poszły do Rady Politycznej, odmawiał przyjęcia stanowiska
ministra. Przeciwnie, wszyscy się o to dobijali i już powstawały konszachty, jak to mnie obalid, na
podstawie karuzelowego prawa wielopartyjnego systemu. Nikt z moich przeciwników nie próbował
nigdy zaprzeczyd, że od czerwca do grudnia odbudowałem obóz Prezydenta, nie tylko nie słabszy, lecz
silniejszy, niż był przedtem

Zacytuję tu początek artykułu znanego publicysty emigracyjnego Juliusza Mieroszewskiego pt.


„Polacy i... poganie”, ogłoszonego w „Kulturze”:

Za biurkiem zasłanym gazetami siedzi przede mną nowy premier polskiego rządu, Stanisław
Mackiewicz, i nad nim - na ścianie - wisi sztych przedstawiający króla Stanisława Augusta. O piętro
wyżej urzęduje Prezydent Zaleski, a za oknami jest londyoska ulica i rok Paoski 1954. Lecz tu siedzi
przede mną Cat - ten sam, który redagował wileoskie „Słowo”. Wspominamy dawne czasy - Adolfa
Bocheoskiego, braci Prószyoskich, „Politykę” Giedroycia - tak jakby obecna chwila była naturalnym
następstwem i bratnim ogniwem w łaocuchu wydarzeo. Wówczas ministrem spraw zagranicznych był
Józef Beck - dziś ministrem spraw zagranicznych i premierem jest Cat. Spektakl polskiej historii ciągnie
się nieprzerwanie i potoczyście - ożywiony nie dialektycznym mechanizmem tezy i antytezy, lecz...
wolą aktorów.

Proponuję Catowi, by napisał artykuł dla „Kultury”. Marszczy brwi i mówi;

- Nie wtem, czy jako premier mogą bawid się w publicystyką. Bismarck, gdy sprawował analogiczny
urząd, artykułów nie pisywał.

Ze wszystkich naszych emigracyjnych premierów Cat jest najbardziej autentyczny. Nie robi fałszywie
zażenowanych min, nie zgrywa się jak marny aktor, któremu „rola nie leży”. Jest sobą na tej polskiej
wędrownej scence i jeżeli cokolwiek jest iluzją, to tylko kulisy, a nie dramat i aktor.

Patrzyłem na portret Stanisława Augusta i na krzepkie bary Cata. A więc tak! Ostatnim królem był ów
wiotki pan w pudrowanej peruce, potem był Piłsudski i kilkunastu premierów. Ostatni z nich siedzi oto
naprzeciw mnie. Legitymizm tego sequensu historycznego opiera się na jednej przesłance, a
mianowicie, że wrócimy...

Artykuł Mieroszewskiego był przyjemny dla mnie osobiście, ale zabójczy dla idei, którą
reprezentowałem W dalszym swym ciągu wzywał do zaprzestania zabawy w paostwo, do urządzania
sobie życia za granicą w charakterze emigracji, a nie paostwa. Nawet zacytowanie mego ironicznego
porównania siebie z Bismarckiem miało na celu zasugestionowanie, że przecież każdy inteligentny
człowiek musi to zrozumied.

Najsilniejszym argumentem w tym artykule Mieroszewskiego były jego zdania następujące:

Paostwo na emigracji ma tylko polityką wewnętrzną. Polityki zagranicznej w ogóle nie prowadzi. Ten
stan rzeczy nie ulegnie zmianie. Paostwo na emigracji do kooca swego istnienia tonąd będzie w
wewnętrznych sporach, kryzysach i intrygach.

3
Ogłosiłem w pierwszych tygodniach mego urzędowania artykuł-program. Nazywał się on
„Primum non nocere” - przede wszystkim nie szkodzid. Nie jesteśmy w stanie krajowi w
obecnej chwili przyjśd z jakąkolwiek pomocą - pisałem tam - więc nie powinniśmy mu szkodzid.
Sprawy w rodzaju Bergu szkodzą krajowi.

Koncepcja Sosnkowskiego opierała się na rozgrzeszeniu stronnictw ze sprawy Bergu i nawet daniu
bergowym stronnictwom większości we władzach, które miały reprezentowad paostwo na emigracji.

Oceniałem realizm sytuacji zupełnie inaczej niż gen. Sosnkowski. Dla niego istniały tylko stronnictwa,
stronnictwa i stronnictwa. Wysoko cenię system dwupartyjny w Anglii i rozumiem potęgę i siłę
monopartyjnego systemu w Rosji. Ale stronnictwom emigracyjnym daleko było nawet do tego
znaczenia, które posiadały one jeszcze za czasów niemieckiej okupacji w Polsce. Wydawały mi się
realniejsze inne siły, nie mające nic wspólnego ze stronnictwami. Taką siłą polityczną był p. Kirken,
dyktator jedynej, a więc monopolowej gazety codziennej w Wielkiej Brytanii, a przede wszystkim taką
siłą był gen. Anders. Prof. Pragier żądał teraz, aby Prezydent złożył władzę Prezydenta w ciągu kilku
dni w ręce Andersa. Jeden z dwóch moich ministrów, prokurator Lubodziecki, był pod dużym
wpływem prof. Pragiera, który był jego bratem ciotecznym. Uważałem termin trzydniowy za
prestiżowo niemożliwy dla Prezydenta Zaleskiego w sytuacji, która się wytworzyła, zresztą chciałem
uprzednio wydostad od gen. Andersa potępienie Bergu i zapewnienie, że tego rodzaju rzeczy się nie
powtórzą. Uważałem za swój obowiązek oderwad emigrację od drogi stoczenia się do obcej agentury.
W dużej części mnie się to zresztą udało i śmiem powiedzied, że to jest wielką moją zasługą.

Sam się zwróciłem do gen. Andersa o rozmowy. Z początku gen. Anders miał przy sobie dawnego
polskiego konsula w Londynie p. Karola Poznaoskiego, także zaprzyjaźnionego z prof. Pragierem.
Wysunąłem termin trzech miesięcy na własną rękę, nie mając upoważnienia od Prezydenta. Ten
termin, z początku odrzucany, został później przez generała przyjęty. Konferowałem z gen. Andersem
w dniach 11, 12, 13 i 14 czerwca. Teraz chodziło, aby uniemożliwid gen. Andersowi nawrót do
bergowców. Udało mi się to, przynajmniej jeśli chodziło o stronę deklaracyjną. Oto gen. Anders
zgodził się na wymianę następujących przeze mnie napisanych oświadczeo Prezydenta i swoich.

Oświadczenia te wytwarzały pewien stan polityczny, do którego dążyłem. Mogłem się obawiad, że
gen. Anders ich nie przyjmie. Ale Zagłoba, gdy był w sytuacji rozpaczliwej, związany w krzyż do
własnej karabeli, kiedy się z więzów wyswobadzał, liczył na krzyżyk u rękojeści tej karabeli. Ja także
liczyłem na taki krzyżyk, a mianowicie na klimat uczuciowy mojej redakcji oświadczeo. I nie
zawiodłem się, bo widziałem, że się one gen. Andersowi podobały. Toteż zgodził się na nie, mimo
prób opozycji ze strony konsula Poznaoskiego.

Prezydent Zaleski odrzucał teraz myśl mianowania Andersa swoim następcą i już był absolutnie
przeciw jakiemukolwiek terminowi oddania władzy. Co do mnie, to starałem się jakoś z tą myślą
oswoid, chociaż z dnia na dzieo bardziej jasno rozumiałem, - że mi się to nie uda.

Ale tu z niebywałą pomocą przyszedł mi sam gen. Anders, podejmując jedno z takich posunięd, które
są szczęśliwe dla przeciwnika, katastrofalne dla tego, który z nimi występuje.

Oto w dniu 4 sierpnia zgłosiłem się. znowu do gen. Andersa, gdyż tworzyła się już wtedy Rada
Jedności Narodowej według układu Sosnkowskiego i mówiono o zamiarze powołania Rady Trzech.
Sam gen. Sosnkowski był przeciwny tym projektom. Ponieważ już ogłosiłem w tym czasie wybory do
Rady Rzeczypospolitej, więc Sosnkowski posłał do wszystkich stronnictw radę, aby wzięły w tych
wyborach udział, wskazując przy tym, że zapewne zdobędą w nich większośd i nie schodząc z
konstytucyjnego legalizmu, odniosą polityczne zwycięstwo. Rada była oczywiście arcysłuszna, ale
stronnictwa oświadczyły, że nie mają zamiaru brad udziału w „mackiewiczowskich” wyborach.
Sosnkowski powiadomił je, że nie zgodzi się wejśd do Rady Trzech.

Przypuszczam, że z tej abstynencji Sosnkowskiego skorzystał Bielecki i zaczął namawiad Andersa, aby
się zgodził zająd w Radzie Trzech miejsce rezerwowane dla Sosnkowskiego. W każdym razie,
zgłaszając się w dniu 4 sierpnia do gen. Andersa, od razu byłem zaskoczony zmianą w rozmowie ze
mną. Jak zawsze był uprzejmy i miły, ale wyczułem, że czegoś nie dopowiada, wróciwszy na Eaton
Place, dowiedziałem się, że właśnie wtedy, kiedy rozmawiałem z gen. Andersem, jego adiutant
wręczył Prezydentowi Zaleskiemu list, w którym generał Anders wymawiał mu posłuszeostwo.

Szczęśliwie się stało, że właśnie tego samego dnia miałem uprzednio już zwołaną konferencję
prasową. Zwoływałem wtedy takie konferencje prasowe przy świadkach, jak to nazywałem. Geneza
obecności tych osób obcych polegała na tym, że do pierwszej mojej konferencji prasowej prasa
emigracyjna zastosowała chwyty tak nielojalne, iż oświadczyłem, że z przedstawicielami prasy mogę
rozmawiad tylko przy świadkach. Konferencje prasowe przeistoczyły się więc w zgromadzenia
publiczne i nawet „Narodowiec” mego zaklętego wroga p. Kwiatkowskiego przyznawał, że frekwencja
na nich była ogromna. Tego dnia 4 sierpnia miałem jeszcze w sobie dużo patosu i entuzjazmu i
potrafiłem zaatakowad rokosz hetmana, który wypowiada posłuszeostwo głowie paostwa w chwili
dla paostwa najcięższej. Widziałem, że salę nie tylko przekonałem, ale i porwałem. Dowodem tego
było, że w korespondencji, którą w tej sprawie musiał drukowad „Dziennik”, połowa listów napadała
na Andersa, chociaż p. Kirkena nie potrafiłem przekonad ani zjednad, chociaż popierał on Andersa i
chociaż nad zamieszczaniem listów uprawiał niewątpliwie kontrolę pomniejszającą ich liczbę dla nas,
powiększającą dla naszych przeciwników.

Przed kryzysem Prezydent Zaleski miał zwolenników tylko w tych ludziach, którzy słuchali Andersa.
Teraz zyskał ich bezpośrednio i to było rezultatem mojej pracy.

Generał Anders popełnił wielki błąd psychologiczny. Gdyby 9 czerwca zawołał z innymi, że od tej
chwili nie uznaje Prezydenta, zapewne nie umiałbym nic zrobid dla obrony konstytucji. Ale on
prowadził ze mną pertraktacje o następstwo po Prezydencie, dopuścił do stanu rzeczy, przy którym
się wszyscy przyzwyczaili, że Prezydent trwa na swoim urzędzie, i dopiero po dwóch miesiącach
wyciągnął konsekwencje, które można było wyciągnąd albo zaraz, albo wcale.

Prezydent Zaleski od początku patrzał okiem niechętnym na moje rozmowy z Andersem. Teraz się
okazało, jak dalece słuszna była moja taktyka w tej sprawie.

Po 4 sierpnia 1954 roku zaczyna się zupełnie nowa era dla sytuacji tak zwanego „obozu zamkowego".
Nazwa ta pochodziła od tego, że kamienica przy 43 Eaton Place, kupiona jeszcze za Raczkiewicza,
nazywana była „zamkiem", ponieważ mieszkał tam emigracyjny Prezydent. Teraz z łatwością
powiększam swój gabinet o dwie osoby. P. Antoni Pająk zostaje ministrem skarbu. Był to dawny
socjalista PPS, który teraz znalazł się w szeregach Związku Socjalistów Polskich prof. Pragiera.
Dotychczas wejśd do rządu nie chciał, teraz się zgodził. Był to idealny pracownik i lojalny kolega. Nie
powiększył co prawda naszych zasobów pieniężnych ale umiał gospodarowad tymi groszami, którymi
dysponowaliśmy.

Dotychczas nie obsadzałem stanowiska ministra obrony, ponieważ uważałem, że powinienem tę


kwestię uzgodnid z gen. Andersem, tak to nawet wynikało z mej interpretacji konstytucji — teraz
jednak Prezydent mianował generała dywizji Michała Tadeusza Karaszewicza-Tokarzewskiego
Naczelnym Wodzem. Nominacja ta według art. 13 nie wymagała mej zgody, a więc za nią
konstytucyjnej ani politycznej odpowiedzialności nie ponosiłem. Skorzystałem jednak z tego i
uzgodniłem z gen. Tokarzewskim, że zostanie także ministrem obrony narodowej.

Od razu wydaliśmy wspólny komunikat, że emigracyjne władze wojskowe w żadnym wypadku nie
będą współpracowały z żadnym obcym wywiadem i nie dopuszczą do tego, aby brał w nim udział
ktokolwiek, kto chce nadal poczuwad się do charakteru Żołnierza polskiego. Zaznaczaliśmy także, że
władze wojskowe polskie nie prowadzą żadnego wywiadu na terenie kraju. Komunikaty te wydane
przez naszego „Pata” zostały możliwie szeroko rozesłane. Inicjatorem tych komunikatów byłem ja.
Był to mój warunek współpracy z generałem Tokarzewskim.

Jeżeli chodzi o uwagi personalne, co do naszych generałów, to osobiście najbardziej sympatyczny był
dla mnie generał Anders. Byłem szeregowym ułanem partyzantki mjra Dąbrowskiego, później 13
Pułku Ułanów, gdy on był pułkownikiem kawalerii. Generał Sikorski miał już zdarte nerwy na
emigracji, wyglądał trochę jak rycerz z ogromnym mieczem w pustej komnacie, wymachujący tym
mieczem w kierunku niewidzialnych dla nikogo duchów, które mu się pojawiały jako perfidni
przeciwnicy polityczni. Jego nerwy i kompleksy podważały jego autorytet. Gen. Sosnkowski był
najinteligentniejszym generałem na emigracji, ale w czasie rozmowy politycznej nigdy nie było
wiadomo, kiedy i dlaczego wyskoczy z niego jowiszowatośd. Generał Anders był natomiast zawsze
prosty, naturalny, miły, bezpośredni. Jego druga małżonka była także doskonale wychowana i jak
najbardziej taktowna. Opowiadała o sobie następującą anegdotę: kiedyś urzędował u niej komitet
pao układających listę gospodyo na jakiś bal patriotyczno-reprezentacyjny. Przy którymś z nazwisk
jedna z dam żywo zaprotestowała:

- Ależ, pani generałowo, tej zapraszad nie można, przecież ona była aktorką.

Ponieważ ten dziewiętnastowieczny argument został pominięty milczeniem i nazwisko to ponownie


zostało wymienione, więc owa pani znów występuje z protestem:

- Ależ, pani generałowo, to przecież aktorka

- Pani Andersowa grzecznie powiada:

- Pani zapomina, że ja także byłam aktorką.

Starsza pani czuje, że popełniła gafę, ale ratuje się w sposób nieoczekiwany: macha ręką i mówi:

- Ach, jaką tam pani była aktorką!

O generale Tokarzewskim krążyły jeszcze w Polsce różne plotki na tle jego mistycyzmu, rzekomych
obrzędów quasi-religijnych, które odprawiał, i innych takich rzeczy. Ciągle wszystkich obejmował i
całował. Udzielał też na posiedzeniach stale autobiograficznych szczegółów, które nas zaskakiwały.
Mówił na przykład:

- Jestem masonem 33 stopnia.

Albo:

- Jestem księciem.
Na masonerii się nie znam, ale zapytałem, skąd wynikają pretensje rodziny generała do tytułu
książęcego. Wytłumaczył mi, że jest Ostykiem herbu Trzy Trąby i pochodzi od brata Radziwiłła, który
razem z nim podpisał Unię Horodelską. Nie wiedział, że Radziwiłłowie otrzymali tytuł nie za czasów
Unii Horodelskiej, lecz w XVI wieku, stąd tytuł ten nie mógł obejmowad wszystkich licznych u nas
Ostyków, i nie wiedział także, że Radziwiłłowie w czasie Unii Horodelskiej przyjęli herb Sulima, a
dopiero po śmierci Warneoczyka zaczęli pieczętowad się herbem Trzy Trąby.

Generał Tokarzewski miał także kuzyna o tym samym nazwisku, który już bez fałszywej skromności
nazywał się stale księciem i reprezentantem narodu... ukraioskiego.

Trochę makabry wsiąkało w tę naszą emigracyjną rzeczywistośd. Byłem kiedyś w mieszkaniu


generała, który zresztą zapracowywał uczciwie na życie jako robotnik fizycznie pracujący. Bodaj że był
tam jakiś czarny kot gdzieś wyhaftowany, jakiś sfinks, jakieś inne emblematy wiedzy tajemnej.

4
Prezydent zgodził się na moją propozycję wyznaczenia następcy Prezydenta w osobie ministra
spraw zagranicznych, księcia Eustachego Sapiehy. Ze wybór był trafny, wskazywały na to różne
oświadczenia tamtej strony, które dały się potem słyszed, o gotowości powrotu do legalizmu,
o ile Prezydent Zaleski zrezygnuje na rzecz przez siebie samego wyznaczonego następcy.

Publicznośd polską zawsze interesują tajemnice i personalia. O wyznaczeniu Sapiehy wiedział tylko
Prezydent, ja i jeszcze trzecia osoba. Tłoczno było na konferencji prasowej ze świadkami, na której
miałem ogłosid to wyznaczenie. Bawiła mnie ta podekscytowana ciekawośd. Toteż gadałem o
najrozmaitszych rzeczach w ten sposób, że wszystkim się zdawało, że już wymieniam nazwisko, a ja
skręcałem w jakąś boczną uliczkę rozumowania. Niecierpliwośd rosła. Aż wreszcie zacząłem czytad
dekret:

„Na podstawie art. 24 ust. 1 Ustawy Konstytucyjnej wyznaczam (tu pozwoliłem sobie zrobid krótką
pauzę) byłego ministra spraw zagranicznych Eustachego Sapiehę”.

Czytałem ten dekret Prezydenta z radością. Wiedziałem, że wreszcie wysuwam wielkiego i


rozumnego patriotę...

5
Wziąłem serio hasło oddania dalszych losów emigracji w ręce wyborów powszechnych
samych emigrantów. Była to pierwsza od 1939 roku jakaś - chociażby częściowa - kontrola nad
przywłaszczaniem sobie prawa przemawiania imieniem narodu przez najrozmaitsze komitety
partyjne. Ale jak już wspomniałem, nasze partyjki-fikcyjki, które tak gardłowały za wyborami, teraz się
ich przestraszyły i wystąpiły solidarnie przeciw terminowi wyborów, w dniu 7 listopada 1954 roku,
którą to datę wyznaczyłem.

Partie te, wraz z Ruchem Społecznym p. Bugayskiego, wystąpiły do Prezydenta o łączną decyzję, na
której solidarnie żądały odłożenia już wyznaczonych wyborów. Na tej audiencji byłem także obecny,
ale o ile pamiętam, nie uważałem za stosowne zabierad głosu. Zdziwiłem się co prawda, że Prezydent
powiedział: „Wiele argumentów panów mnie przekonało”, ale jednocześnie podkreślił, że kwestia
terminu zależy od decyzji rządu.

Wzbudziłem wściekłośd na siebie, wzruszając ramionami na każdą próbę odsunięcia terminu


wyborów. Nawet łzawe spojrzenia najzacniejszego p. Modrzewskiego pozostawiły mnie nieczułym.
Potrafiliśmy doskonale zorganizowad aparat wyborczy. Było mnóstwo sędziów na emigracji, którzy
pracowali jako wyrobnicy w najbrudniejszych zajęciach u Anglików. Z przyjemnością przyjęli
propozycję udziału w komisjach wyborczych, oczywiście całkiem honorowo, bo pieniędzy nie było.
Rozpoczął się prawdziwy pokaz praworządności i ścisłości prawniczej. Według moich pomysłów,
jeszcze za czasów kiedy byłem prezesem komisji ordynacji wyborczej IV Rady Narodowej, każdy Polak
czy Polka, mający wiek odpowiedni, mieli się zjawid w obwodzie wyborczym z książeczką policyjną
angielską, którą w Anglii posiadad powinien każdy cudzoziemiec. Okazanie tej książeczki służyło
dwom celom: Po pierwsze - konstatowało polskośd okaziciela; renegaci, którzy przyjęli obywatelstwo
angielskie, takich książeczek nie posiadali. Po drugie - na książeczce był podany adres zamieszkania,
czyli było wiadome, czy okaziciel stawił się do właściwego obwodu. Nikt nie mógł głosowad, o ile nie
dowiódł, że jest w danym obwodzie zamieszkały, i nazwisko jego zaraz wpisywane było do listy
alfabetycznej, czyli nikt nie mógł głosowad dwa razy.

Sądzę, że chyba nigdzie nie mogło byd wyborów bardziej czystych i, bardziej skrupulatnych Byli
sędziowie wyżywali się wprost w ścisłości formalistycznej. Pewna pani w Londynie zapomniała
książeczki, a mieszkała o półtorej godziny drogi za Londynem. Członkowie komisji wyborczej znali ją
osobiście. Nic to nie pomogło, musiała trzy dodatkowe godziny stracid na podróż po książeczkę,
chociaż była to pani w starszym wieku.

Udział w głosowaniu na terenie Wielkiej Brytanii wzięło wszystkiego 4661 osób. „Dziennik” zawołał,
że to śmiesznie mało, że to zaledwie 5 procent ogółu Polaków w Wielkiej Brytanii. Oczywiście że
gwałtowna propaganda bojkotu wyborów ze strony naszych przeciwników politycznych ogromnie
nam akcję utrudniła. W chwili odbycia wyborów działała już Rada Trzech, składająca się z Andersa,
Tomasza Arciszewskiego i byłego ambasadora, Edwarda hr. Raczyoskiego, oraz Rada Jedności
Narodowej, do której weszła endecja, PPS, Nid, Liga Niepodległości, jakieś odpryski ludowców i Partii
Pracy. Głównym zajęciem tych instytucji była walka z naszymi wyborami powszechnymi.

Ale pomimo tej gwałtownej akcji bojkotowej ogromna ilośd społeczeostwa poszła jednak do
wyborów. Te 4661 to nie było wcale tak mało! Ogół Polaków w Wielkiej Brytanii wynosił wtedy
istotnie około 100 tysięcy osób, ale przede wszystkim 18 tysięcy osób już przyjęło obywatelstwo
brytyjskie i było od urn wyborczych przeze mnie odpędzone. Pozostawało więc tylko jakieś 80 tysięcy,
w skład których wchodziła bardzo poważna ilośd Ukraioców i volksdeutschów, którzy w wyborach
udziału nie brali, aczkolwiek mieli prawo. Poza tym duży procent osób nieletnich. Nie mieliśmy spisu
uprawnionych; ale sądzę, że osiągnęliśmy cyfrę 30 procent uprawnionych jeśli nie więcej, co przy
trudnościach dostępu do obwodów wyborczych oraz przy tej gwałtownej kontragitacji nie było
klęską. W każdym razie w dniu przyjęcia przeze mnie premierostwa można było policzyd na palcach
ludzi opowiadających się za Prezydentem Zaleskim. W dniu 7 listopada było ich już 4661. Więcej
zrobid zapewne nie mogłem i nie obiecywałem.

Zaczęły się teraz przykrości odwrotne. Wpierw nikt nie chciał byd w obozie Prezydenta, teraz zrobiło
się zbyt tłoczno.

Według uchwalonego przez IV Radę Narodową statutu Rada Rzeczypospolitej miała się składad z 90
osób wybranych z całej diaspory (w tym tylko 26 z Wielkiej Brytanii), 60 osób wyznaczonych przez
partie polityczne, 12 mianowanych przez Prezydenta, 8 wysuniętych przez organizacje społeczne i 5
przedstawicieli duchowieostwa wszystkich wyznao.
Oczywiście według tego statutu miały do Rady Rzeczypospolitej wejśd wszystkie partie, a więc tak z
Rady Politycznej, jak z Rady Narodowej. Po drugie - cyfra 60 była swoimi proporcjami związana z cyfrą
90 wybranych w głosowaniu powszechnym. Teraz nasze partyjki-fikcyjki pod przewodnictwem
wspaniałego p. Kuncewicza zażądały całych 60 dla siebie.

Gdybym to żądanie przyjął, zrobiłbym karykaturę z własnego dzieła. Jak to - miałem tylko 26 z
wyborów, ogłaszałem, że nareszcie mieliśmy dało z wyborów powszechnych a nie z nominacji
partyjnej jak Rada Jedności, i miałbym dopuszczad, aby na 26 wybranych miało byd 60 partyjników?!
Oparłem się temu stanowczo.

Notabene sam nie posiadałem żadnej partii ani w ogóle żadnego zespołu ludzi, który by był przeze
mnie kierowany. Wzmacniało to moje stanowisko moralnie, ale było błędne i śmieszne, i
kompromitowało mnie jako taktyka politycznego. Oczywiście że w czasie tych wyborów byłoby mi
bardzo łatwo zapewnid sobie jakąś grupę oddanych mi adherentów, ale tego nic zrobiłem. Dlaczego?
- Tłumaczenie wymagałoby dłuższej autopsychoanalizy dośd dla mnie krępującej. Dośd że tego nie
zrobiłem i to było oczywiście powodem późniejszej mojej przegranej.

Żądanie p. Kuncewicza było tym więcej bezczelne, że w wyborach nie miał najmniejszego
powodzenia. Sfuzjonował się z drugą podobną do swojej potęgą wyborczą, mianowicie z grupą „Kraj i
Prawo” p. Hryniewskiego, i ponieśli obaj na spółkę kompletną klęskę. W okręgu, na który Kuncewicz
bardzo liczył, dostał wszystkiego dwa głosy. Podobno tłumaczenie tego arcydziwnego zjawiska
polegało na tym, że tego dnia lał ulewny deszcz, i dlatego wyborcy nie chcieli przychodzid głosowad, a
ci, którzy pomimo deszczu przyszli, nie chcieli głosowad na Kuncewicza.

Kuncewicz żądał ode mnie tych 60 mandatów w sposób niesłychanie natarczywy. Musiałem go nawet
wyprowadzid na korytarz i poprosid, aby opuścił gmach na Eaton Place, bo krzyczał tak, że podobno
mały królewicz Karol i mała królewna Anna w swoim pałacu odległym o kilka ulic nie mogli zasnąd,
mimo że królowa kazała zapuścid żaluzje. Taka dbałośd o sen dzieci królewskich przyspieszyła moje
rozstanie z Kuncewiczem.

Zgodziłem się na 16 mandatów z nominacji partyjnych. I tak było za dużo. Prof. Pragier i p. Pająk
wydostali u mnie zgodę na poddanie tej kwestii komisji arbitrażowej. Taka komisja w składzie prof.
Brzeskiego, bohatera-lotnika płk. Bajana i płk. Góreckiego ustaliła tę cyfrę na 19. Byłem z tego bardzo
niezadowolony.

Teraz zaczął się nowy kłopot. Prezydent miał maksymalne prawo do nominacji 20 członków nowej
Rady, z tego 8 jako przedstawicieli organizacji społecznych. Znów chciałem tę liczbę ograniczyd, a to
ze względu, że była ona przewidziana w związku z wyborami w całej diasporze i powinna była byd
proporcjonalnie pomniejszona, skoro wybory odbyły się tylko na terytorium Wielkiej Brytanii.

Prezydent jednak podniósł cyfrę osób przez siebie mianowanych z 8 proponowanych przeze mnie do
12. Muszę tu zaznaczyd, że nie tylko nie działałem tu z jakimś ukrytym interesem politycznym, ale
właśnie wbrew swemu interesowi. Właśnie Prezydent chciał sobie w tym czasie mnie jako swojego
premiera zabezpieczyd. W wyborach zwyciężył bowiem p. Bugayski, który już wtedy miał chętkę na
moje stanowisko, a którego Prezydent nie bardzo lubił ze względu na jego stanowisko w czasie
kryzysu czerwcowego.
Rzecz inna, że Prezydent, chcąc mi pomóc, właśnie wyrządził mi krzywdę. Wprowadził grupę
niejakiego p. Ścibora, człowieka nie znanego mi z prawdziwego nazwiska, który wbrew Prezydentowi
od razu zaczął kampanię przeciwko mnie. Pamiętałem z dzieciostwa pewną arystokratyczną damę, lat
80, która gdy długimi arystokratycznymi palcami kładła pasjansa, to mimo swej wspaniałej inteligencji
i dystynkcji lubiła słuchad gadaniny jakiejś pyskatej i ospowatej baby kucharki. Coś było w stosunku
Zaleskiego do tego Ścibora, co mi przypominało postępowanie tej damy. Było to dla mnie zupełnie
niezrozumiałe.

6
W dniu 18 grudnia 1954 roku odbyło się, jak już „ wspomniałem, otwarcie Rady
Rzeczypospolitej. Wygłosiłem wtedy długie przemówienie. Składało się ono przede wszystkim
z ataku na „Free Europe”.

Protestowałem, aby Ameryka używała imienia Polski w przemówieniach przez radio do kraju, na
których treśd nie mieliśmy żadnego wpływu.. Wskazywałem na to, że te przemówienia - niezależnie
od tego, czy stosunki amerykaosko-rosyjskie się polepszają, czy pogarszają - zawsze są jednakowo
podburzające, czyli że nawet nie ma się tu do czynienia z jakąś akcją polityczną, ale po prostu z akcją
dywersyjną. „Free Europę” nie tylko jest więc wykładnikiem takiej czy innej polityki amerykaoskiej
wobec Polski. Jest to po prostu zemsta za trudności, które paostwom zachodnim przyczyniają
organizacje komunistyczne.

Powyższe było uzasadnieniem tego, że polityka rządu emigracyjnego musi byd polityką niezależną.
Powoływałem się jako na wzór na politykę de Gaulle'a wobec Anglii w czasie wojny.

W drugiej części przemówienia ujawniłem rozpaczliwy stan skarbów wawelskich, odczytując


dotychczas przez moich poprzedników ściśle zatajane dokumenty, o czym powyżej pisałem.

Późnym wieczorem, po dwunastej w nocy po tym posiedzeniu... Ale mniejsza z tym.

7 Teraz Skarb Narodowy. Komisja główna Skarbu Narodowego obejmująca całą diasporę Skarbu
Narodowego urzędowała pod przewodnictwem generała Andersa, i w tej komisji andersowcy
mieli większośd. Natomiast komisja brytyjska Skarbu Narodowego po 4 sierpnia, to znaczy po
felonii Andersa, opowiedziała się po naszej stronie. Do komisji brytyjskiej należało biuro na
pierwszym piętrze domu kupionego przez Skarb Narodowy 42 Emperor Gate.

Rano dzwonią do mnie, że biuro to zostało zamknięte na kłódkę przez tamtą stronę prawem zajazdu
na Soplicę. Po moim tam przyjeździe zastałem męskich urzędników w całkowitej rozterce. Na czele
urzędniczek, zawsze od ważniejszych w Polsce od mężczyzn, wkroczyłem do biura, uprzednio
poleciwszy p. Deiholosowi złamanie kłódki. Usadziłem entuzjastycznie nastrojone panie z powrotem
za biurkami, po czym zjawili się urzędnicy. Ta rola Samsona w walce z Filistynami była oczywiście
śmieszna, ale nie mogłem postąpid inaczej.

Natomiast okazało się, że własnośd domu przy Emperor Gate zapisana jest na kogoś z naszych
przeciwników i Skarb Narodowy andersowski objął go we władanie. Teraz stworzył się w naszym
obozie jednolity front za wytoczeniem Andersowi sprawy o zwrot domu. Opowiedzieli się za tym
wszyscy. Na tym tle miałem nawet sprawę honorową z gen. Tokarzewskim. Nawet rozumny p.
Lubodziecki stanął po stronie zwolenników procesu. Oparłem się temu literalnie sam jeden.
Uważałem za śmieszne i niepoważne występowad przed sądem brytyjskim, powołując się na dekrety
Prezydenta Zaleskiego jako na materiał w tej sprawie prawotwórczy, podczas gdy Zaleskiego rząd
brytyjski nie uznawał, a więc nie mógł go uznad sąd brytyjski. W tej sprawie mogła nam grozid tylko
przegrana i skandaliczny posmak ciągania po sądach zwycięzcy spod Monte Cassino. Autokratycznie i
dyktatorialnie zakazałem takiego procesu i oczywiście nie żałuję tego.

W grudniu 1954 roku do mego gabinetu wstąpiło jeszcze dwóch ministrów reprezentujących
najliczniejszą w nowej Radzie Rzeczypospolitej grupę p. Bugayskiego. Byli to: gen. Ząbkowski,
któremu ofiarowałem obronę narodową, pozbywając się gen. Michała Tadeusza Karaszewicza-
Tokarzewskiego, i płk. Geisler, kierownik Skarbu Narodowego, którego zrobiłem ministrem emigracji.
Pieniądze mogliśmy dostad tylko od rodaków ze Stanów Zjednoczonych Toteż na Wigilię Bożego
Narodzenia wyleciałem do Stanów. Przemiły gen. Ząbkowski i mój zastępca w ministerstwie spraw
zagranicznych, przesympatyczny p. Zawisza, odprowadzili mnie na dworzec lotniczy w towarzystwie
jeszcze kilku panów. Ze względu na święta byłem sam jeden w olbrzymim, stumiejscowym
turystycznym samolocie transoceanicznym. Mnie nikt na Wigilię w olbrzymim Londynie nie zaprosił.
Ale jak wiadomo harpie - obrzydliwe ptaszyska z żelaznymi szponami i dziobami, które są troskami,
smutkami i przykrościami człowieka - nie mogą przelecied wielkiej wody. Toteż gdy nocą wylecieliśmy
na Atlantyk, ptaszyska te pochowały się pod fotele samolotu, tam się kurczyły, schły, zdychały; już nie
były czymś więcej niż obrzydliwym kurzem i brudem, i potem sczezły całkowicie, już ich nie było. Nie
pamiętam, aby mi kiedy było tak dobrze w życiu jak samotnemu w tym olbrzymie nad Atlantykiem.

Bałem się bardzo, że nie będę się podobał amerykaoskiej Polonu. Tymczasem o dziwo - w tym
właśnie środowisku odniosłem największy sukces swego urzędowania. Przed moim przyjazdem Skarb
Narodowy amerykaoski uchwalił, że nie będzie wypłacał pieniędzy rządowi Prezydenta Zaleskiego, a
tylko bezpośrednio będzie płacił ambasadzie przy Watykanie, innym placówkom dyplomatycznym, i
łożył na cele kulturalne. Potrafiłem odwrócid to stanowisko na sto procent i oto amerykaoski Skarb
Narodowy uchwalił, że wszystkie pieniądze będzie wpłacał rządowi powołanemu przez Prezydenta
Zaleskiego.

8
W Ameryce byłem kilka tygodni i byłem zachwycony i Ameryką, i Polonią, tak wobec mnie
serdeczną i gościnną. Wróciłem jako tryumfator i oto z miejsca spotkała ranie namiętna
kampania w Radzie Narodowej, żądająca mego ustąpienia. Próbowałem się jej opierad, ale
później oświadczyłem Prezydentowi Zaleskiemu: nasz system obciążony jest jedną kwestią
personalną - to jest Prezydenta, nie stad go na to, aby był obciążony jeszcze drugą kwestią personalną
- to jest premiera.

Muszę tu podkreślid, że nie potrafię skonkretyzowad zarzutów, które mi stawiano. Te, które
wypowiadano, nie były właściwie zarzutami. Była tylko złośd duża i coraz się zwiększająca.

- I tak urzędowałeś dłużej niż Mendes France - powiedział mi Wacław Zbyszewski.

W dniu 20 czerwca 1955 roku napisałem do Prezydenta list prywatny zapowiadający nieodwołalnie
wniesienie dymisji. Prezydent odpowiedział mi listem następującym:

Wielce Szanowny i Drogi Panie Premierze.


Aczkolwiek w dniu dzisiejszym miałem sposobnośd parokrotnego widzenia się z Panem, niemniej czuję
potrzebę dania pisemnej odpowiedzi na prywatny list Pana Premiera z dnia 20 czerwca.

Pragną bowiem zadokumentowad na piśmie, że list ten uważam za wzór stanowiska, jakie w
sprawach paostwowych winien zajmowad prawdziwy mąż stanu.

Panie Premierze, przez podjecie w tak ciężkiej chwili stanowiska premiera i przez to wszystko, czego
dokonał Pan w ciągu roku urzędowania dla uratowania legalizmu i umożliwienia prawowitym
władzom Rzeczypospolitej Polskiej prowadzenia niezależnej polityki polskiej - zapisał Pan chlubnie
swoje stanowisko na kartach historii. Przez stanowisko zajęte w obecnym, o ileż mniejszym kryzysie
niż rok temu, dal Pan wyraz obiektywizmu i zaparcia się siebie, które wynosi Pana wysoko ponad
naszych polityków, którzy znaleźli się na wychodźstwie.

Jestem pewny, że tego rodzaju człowiek jak Pan, Panie Premierze, zawsze znajdzie drogę do służenia
swemu Paostwu bez względu na trudności i przeszkody, jakie mu rzucają pod nogi ludzie nie będący w
stanie wznieśd się ponad drobne sprawy osobiste. Mam nadzieję, że pomimo chwilowego podniecenia
niektórych czynników, obecne przesilenie skooczy się skonsolidowaniem obozu legalnego, i że będę
miał możnośd dalszej, długiej i owocnej współpracy z Panem,

Łączę wyrazy szacunku i szczerej przyjaźni.

AUGUST ZALESKI

W moim oficjalnym, liście dymisyjnym z dnia 21 czerwca 1955 roku powołałem się na emigracyjne
potępieocze swary i składałem dymisję całego rządu dla „ułatwienia Panu, Panie Prezydencie,
najswobodniejszego wyboru premiera i rządu”.

Urzędowałem jednak aż do 8 sierpnia 1955 roku; w tym dniu zdałem urzędowanie p. Hugonowi
Hahnke.

9
Byłbym może bardziej zacięcie bronił swego stanowiska, gdyby nie to, że obserwacja
emigracyjnej polityki zagranicznej z emigracyjnego „najwyższego szczebla” doprowadziła mnie
do przekonania, że tu nie ma żadnej drogi, a tylko zaułek bez wyjścia.

Bywa tak, że kilku ludzi stara się otworzyd drzwi kluczem, który nie otwiera. Ty stoisz i gniewasz się:
„Dajcie mnie, to na pewno otworzę”. Wreszcie dają ci ten klucz i ty stwierdzasz, że tak samo jesteś
bezsilny jak Inni.

Sztubackie koncepcje „Międzymorza” nie odpowiadały mi. Nie wierzyłem, że Polska może uzyskad
potrzebną jej siłę W sojuszu z p. Abramczykiem czy innymi organizacjami emigracyjnym z Europy
Środkowo-Wschodniej. Może Polska mogła im przewodzid, ale siłę trzeba było znaleźd poza nimi.

Wypowiadano o mnie zdanie, że jestem czcicielem siły. Oczywiście że jeśli ktoś zamiast uśmiechad się
do ładnego dziecka, zabiega o łaski boksera, to traci sympatię publiczności. Tylko tego rodzaju
porównanie nie da się zastosowad do polityki. Polityka zagraniczna, tak jak strategia wojskowa, jest
operowaniem czynnikiem siły i trzeba tę siłę mierzyd, dodawad, odejmowad na tych samych zasadach
co siłę silnika w elektrowozie. To, że politykę zagraniczną kalkuluję na niby, dowodzi tylko, że jestem
politykiem z prawdziwego zdarzenia

Na wojnie także kalkuluje się siły ognia i nie oblicza się możności zwycięstwa według tego, kto ładniej
śpiewa piosenki wojenne.

A propos p. Abramczyka. Kiedy zostałem kierownikiem ministerstwa spraw zagranicznych, kazałem


sobie dostarczyd teczki dotyczące spraw białoruskich Znalazłem tam wiersze o Białejrusi p.
Bohdanowiczowej i tego rodzaju materiał. Wszystko dotyczące stosunków z p. Abramczykiem było
przez byłych urzędników p. Sokołowskiego bezczelnie wykradzione. To także przyczynek do
paostwowej lojalności byłych urzędników MSZ.

Zresztą tylko niektórych urzędników MSZ. Dopóki bowiem kierowałem emigracyjnym MSZ, dopóty
moje stosunki z przedstawicielami naszymi za granicą, w liczbie 23, były całkowicie lojalne i prawie od
wszystkich otrzymywałem regularne raporty. Rzecz inna, że za wyjątkiem kilku, byli oni niechętnie
usposobieni do osoby Prezydenta. Zwłaszcza niedorzeczne stanowisko zajmował p. Papee,
ambasador przy Stolicy Apostolskiej. Nie mogłem jednak nikogo zmienid, bo nigdy nie byłem pewny,
czy otrzymam agreement. W ten kulejący sposób, ale jednak jakoś pracowaliśmy przeszło rok. Także
p. Papee przysyłał mi raporty.

Emigracja nie mogła swej polityki opierad ani na Anglii, która już wycisnęła z nas wszystkie korzyści,
jak z cytryny, w czasie wojny, ani na Francji, która prowadzi politykę lojalniejszą i stąd nigdy nas nie
bałamuciła jakąś możliwością kooperacji z emigrantami.

Pozostawała Ameryka, która nie miała jednej polityki, lecz wiele polityk, ale za czasów swego
urzędowania przekonałem się i nauczyłem się, że prokurentem Ameryki na Europę środkowo-wschód
nią będą Niemcy.

Emigracja ciągle pisała i składała memoriały albo odbywała wiece. Oba te środki uznawałem za
śmieszne i upokarzające.

Na wiecu emigranci mogli się wygadad i tylko tyle. Wiec jest dobry, kiedy zapowiada poruszenie się
jakichś sił, a przecież emigracja nie posiadała żadnych sił. Nawet kontakt z krajem skonfiskował jej i
zabrał wywiad amerykaoski, organizując „Free Europe” ze swoich najmitów.

Pisanie memoriałów, wysyłanie depesz, na które czasami otrzymywało się zdawkowe odpowiedzi od
paostw będących poza kręgiem odpowiedzialności: Australii czy Brazylii - wypełniało życie moich
poprzedników. Ktoś mnie do tego zajęcia bardzo zachęcał, twierdząc, że to emigrację bardzo
uspokaja, że tak czasami robią lekarze wobec nieuleczalnie chorych że to się nawet nazywa „ut
aliquid fieri videatur”.

Byłem jeszcze zbyt dumny ze swego stanowiska, aby je upokarzad w ten sposób. Wiedziałem także,
że jeśli będę się napychał na rozmowy, to będę tylko petentem w przedpokoju. Nie z braku
inicjatywy, którą zwykle posiadam, ale z realnej oceny sytuacji czekałem, aż ktoś się do mnie zwróci.

Otóż organizacje wysiedleoców niemieckich gotowe były gadad. Ale co z tego? Byłoby to przelewanie
z pustego w próżne. Natomiast przekonałem się w czasie swego urzędowania, że to, co się nazywa
Adenauer i jego system, jest bardziej antypolskie, niż był Bismarck, niż był Hitler. Tamci mieli okresy,
w których myśleli o Polsce jako o sojuszniku. Dla Niemiec Adenauerowskich Polska jako przedmiot
obrotu politycznego w ogóle nie istnieje. Traktują oni Polskę per non est.

Polityka emigracji była beznadziejna i uczciwośd nie pozwalała mi tego nie widzied, nie przyznad,
dlatego, aby bawid się w premiera czy kandydata na premiera. Nie chciałem byd lekarzem, który by
stwierdził, że ma raka i wmawiał w siebie, że nie ma raka.

10
Dnia 14 czerwca 1956 roku wyleciałem z Londynu do Warszawy. Miałem przedtem na
temat mego powrotu kilka konferencji prasowych na Fleet Street i ogłosiłem w
londyoskim emigracyjnym „Dzienniku Polskim” list treści następującej:

Szanowny Panie Redaktorze,

Proszą o zamieszczenie następującej mej deklaracji osobistej, a to celem dania mi samemu możności
umotywowania mego wyjazdu mającego charakter decyzji politycznej jednego z polskich
emigracyjnych dziennikarzy.

Urodziłem się jako Polak, szlachcic litewski, i miłości Wilna nikt nie wyrwie z mego serca.

Urodziłem się jako katolik i umrę jako katolik.

Wiele lat prowadziłem walką z Rosją i komunizmem rosyjskim i polskim. Zwłaszcza intensywnie
walczyłem w tym kierunku podczas ostatniej wojny, wydając tu na emigracji przeszło 40 broszur
przeciwko polityce generała Sikorskiego i premiera Mikołajczyka.

Ale dziś nie możemy liczyd na chęd paostw zachodnich wyłączenia kraju polskiego z systemu paostw
prosowieckich. O tym daleko lepiej i realniej wiemy my, emigranci, niż naród polski w kraju.

Pozostając na emigracji, przemawiając przez radio do kraju, stykając się z ludźmi, którzy stworzyli
Berg i nadal ten Berg rehabilitują, dezorientujemy tylko kraj, wytwarzając tam fałszywe mniemanie o
rzeczywistości.

Nie możemy narażad bytu narodu polskiego dla polityki mirażowej.

Chcę także wierzyd, że zapowiadana w kraju liberalizacja stosunków będzie trwała i przyniesie
naszemu narodowi ulgę, o ile nie będzie zerwana przez jakąś nieobliczalną prowokacją.

W tych warunkach zdecydowałem się na powrót do kraju.

Kanclerz Wielki Litewski, książę Michał Czartoryski mówił: „Polska jest Polską”.
Aneksy
LISTY PREZESA RADY MINISTRÓW KRÓLESTWA WĘGIERSKIEGO PAWŁA
HR. TELEKY'EGO DO HITLERA Z DNIA 24 LIPCA 1939 ROKU

Ekscelencjo,

Sytuacja w Europie wciąż jest poważna. Narody przewidujące zaczynają gromadzid zasoby materialne
i moralne, aby byd gotowymi na wszelki wypadek. Kierując się głęboką wiarą w siły osi Berlin-Rzym,
mam zaszczyt oświadczyd w imieniu rządu Królestwa Węgierskiego, że w wypadku konfliktu
generalnego Węgry uzgodnią swoją politykę z polityką mocarstw osi, czego zresztą już dotychczas
składały dowody.

Jednakowoż należy stwierdzid, że w żadnym wypadku fakt przyłączenia się do tej polityki nie
powinien dotknąd naszej suwerenności, w tej formie, w jakiej jest ona określona w naszej konstytucji,
ani też stad się przeszkodą w realizacji naszych celów narodowych.

Abyśmy mogli efektywnie uzgodnid naszą politykę z polityką niemiecką, konieczne jest, aby komitet
mieszany niemiecko-włoski stworzył organ, który by umożliwił studiowanie we trzech tych
problemów, które by mogły wywoład współpracę trzech paostw.

Mam zaszczyt powiadomid Ekscelencję, że list analogiczny wysyłam do szefa rządu włoskiego.

W oczekiwaniu łaskawej odpowiedzi proszę Ekscelencję o przyjęcie wyrazów mego całkowitego


szacunku.

HRABIA PAWEŁ TELEKY

Prezes Rady Ministrów Królestwa Węgierskiego

Jednocześnie tegoż dnia 24 lipca 1939 roku premier Teleky wysyła drugi list do Hitlera:

Ekscelencjo,

Aby uniknąd możliwości wszelkiej fałszywej interpretacji mego listu z 24 lipca, mam zaszczyt
oświadczyd Ekscelencji ponownie, że w obecnym stanie rzeczy Węgry, z uwagi na względy moralne,
nie mogą przedsięwziąd żadnej akcji militarnej przeciw Polsce.

Mam zaszczyt złożyd Ekscelencji wyrazy mego całkowitego szacunku.

HRABIA PAWEŁ TELEKY

Prezes Rady Ministrów Królestwa Węgierskiego


UKŁAD BRYTYJSKO-POLSKI Z 25 SIERPNIA 1939 ROKU WRAZ Z
PROTOKOŁEM TAJNYM

Art 1. Jeśli jedna z układających się stron znajdzie się w stanie działao wojennych w stosunku do
jednego z paostw europejskich, na skutek napaści tego paostwa, druga układająca się strona udzieli
natychmiast strome napadniętej wszelkiej pomocy, na jaką ją stad.

Art. 2. Zobowiązania powyższe będą miały zastosowanie również wtedy, gdy jakakolwiek akcja
paostwa europejskiego zagrażałaby wyraźnie, bezpośrednio lub pośrednio niepodległości jednej z
układających się stron i miałaby taki charakter, że druga układająca się strona uważałaby za
konieczne odeprzed ją siłą zbrojną.

Jeśli jedna z układających się stron znajdzie się w stanie działao wojennych z innym paostwem
europejskim, na skutek akcji tego paostwa zagrażającej niepodległości lub neutralności innego
paostwa europejskiego, w sposób, który wyraźnie zagraża bezpieczeostwu tej układającej się strony,
zobowiązania z art. 1 będą miały zastosowanie, bez obrazy jednak praw danego paostwa
europejskiego.

Art 3. Jeśli jakieś paostwo europejskie dążyłoby do podkopania niepodległości jednej z układających
się stron drogą penetracji ekonomicznej lub w jakikolwiek inny sposób, układające się strony będą
sobie pomagad wzajemnie celem odparcia takich dążeo. Jeśli dane paostwo europejskie rozpoczęłoby
wówczas działania wojenne przeciwko jednej z układających się stron, zobowiązania z art. 1 będą
miały zastosowanie.

Art. 4. Sposób zastosowania zobowiązao pomocy wzajemnej, zawartych w układzie niniejszym,


zostanie ustalony pomiędzy odpowiednimi władzami marynarki wojennej, wojskowymi i lotniczymi
obu układających się stron.

Art. 5. Bez obrazy powyższych zobowiązao układających się stron udzielenia sobie wzajemnie pomocy
natychmiast po rozpoczęciu działao wojennych, układające się strony będą wymieniad między sobą
informacje dotyczące każdego objawu, mogącego zagrażad ich niepodległości, a w szczególności
informacje dotyczące każdego objawu, który mógłby wywoład żądanie wcielenia w czyn tych
zobowiązao.

Art 6. Układające się strony będą sobie wzajemnie komunikowad teksty zobowiązao pomocy przeciw
agresji, które zaciągnęły, albo mogłyby zaciągnąd w przyszłości, w stosunku do paostw trzecich.

Gdyby jedna z układających się stron zamierzała zaciągnąd nowe zobowiązania tego rodzaju po
wejściu w życie niniejszego układu, musi o tym powiadomid drugą układającą się stronę, ze względu
na należyte funkcjonowanie niniejszego układu.

Nowe zobowiązania, które układające się strony mogą zaciągnąd w przyszłości, nie powinny ani
ograniczad zobowiązao z układu niniejszego, ani stwarzad pośrednio nowych obowiązków między
układającą się stroną, nie uczestniczącą w tych zobowiązaniach, a paostwem trzecim
Art. 7. Jeśliby układające się strony znalazły się na skutek zastosowania układu niniejszego w
działaniach wojennych, to nie zawrą one ani rozejmu, ani traktatu pokojowego inaczej jak za
wspólnym porozumieniem

Art. 8. Niniejszy układ jest zawarty na okres 5 lat.

Jeżeli nie będzie wypowiedziany na 6 miesięcy przed upływem tego okresu, pozostanie nadal w
mocy, przy czym każda z układających się stron będzie miała wówczas prawo do wypowiedzenia go w
każdej chwili, za sześciomiesięcznym uprzedzeniem

Niniejszy układ wchodzi w życie w chwili podpisania.

PROTOKÓŁ TAJNY DODANY DO UKŁADU

Art. 1. Przez wyrażenie „jedno z paostw europejskich”, użyte w układzie, należy rozumied Niemcy.

W wypadku akcji ze strony paostwa europejskiego innego niż Niemcy, podpadającej pod art. 1 lub 2,
układające się strony będą się konsultowały wzajemnie co do kroków, jakie należy wspólnie
przedsięwziąd

Art. 2. Oba rządy będą od czasu do czasu ustalad w drodze wspólnego porozumienia hipotetyczne
wypadki akcji ze strony Niemiec, podpadające pod postanowienia artykułu 2 układu.

Do czasu osiągnięcia zgody między obu rządami, co do zmiany następujących postanowieo


niniejszego paragrafu, będą one uważad, że: wypadek przewidziany w ustępie 1 art. 2 układu dotyczy
Wolnego Miasta Gdaoska; a wypadki przewidziane w ustępie 2 art. 2 dotyczą Belgii, Holandii, Litwy.

Łotwa i Estonia będą uważane przez oba rządy za włączone do listy krajów przewidzianych w ustępie
2 art. 2 od chwili, gdy wejdzie w życie zobowiązanie o wzajemnej pomocy pomiędzy Zjednoczonym
Królestwem a paostwem trzecim, obejmujące te kraje.

W sprawie Rumunii rząd Zjednoczonego Królestwa powołuje się na gwarancję, której udzielił temu
krajowi; a rząd polski powołuje się na wzajemne zobowiązania zaciągnięte w sojuszu polsko-
rumuoskim, których Polska nigdy nie uważała za nie do pogodzenia z tradycyjną przyjaźnią łączącą ją
z Węgrami.

Art. 3. W razie, gdyby jedna z układających się stron zaciągnęła wobec paostwa trzeciego
zobowiązania wymienione w art. 6 układu, będą one sformułowane w taki sposób, aby ich wykonanie
nigdy nie naruszyło ani suwerenności, ani terytorialnej nienaruszalności drugiej układającej się
strony.

Art. 4. Niniejszy protokół stanowi częśd integralną podpisanego w dniu dzisiejszym układu, którego
zakresu nie przekracza.
Oświadczenie prezydenta Rzeczypospolitej przez radio z 30 listopada 1939
roku

W ramach konstytucji kwietniowej postanowiłem te jej przepisy, które uprawniają mnie do


samodzielnego działania, wykonywad jedynie w ścisłym porozumieniu z Prezesem Rady Ministrów.
Postanowienie to nie tylko zamierzam wykonywad osobiście, lecz tę moją wolę przekazałem również
gen. Kazimierzowi Sosnkowskiemu wyznaczonemu przeze mnie na następcę Prezydenta
Rzeczypospolitej Polskiej w razie opróżnienia się urzędu Prezydenta przed zawarciem pokoju.
Układ polsko-rosyjski z 30 lipca 1941 roku

Art. 1. Rząd ZSRR uznaje, że traktaty sowiecko-niemieckie z 1939 roku dotyczące zmian terytorialnych
w Polsce utraciły swą moc.

Rząd Polski oświadcza, że Polska nie jest związana z jakimkolwiek trzecim paostwem żadnym
układem zwróconym przeciwko ZSRR.

Art 2. Stosunki dyplomatyczne między obu rządami będą przywrócone z chwilą podpisania
niniejszego układu i sprawa wymiany ambasadorów natychmiast załatwiona.

Art. 3. Oba rządy zobowiązują się wzajemnie do udzielania sobie wszelkiego rodzaju pomocy i
poparcia w wojnie przeciw hitlerowskim Niemcom.

Art. 4. Rząd ZSRR oświadcza swą zgodę na tworzenie na terytorium ZSRR armii polskiej, której
dowódca będzie mianowany przez rząd polski w porozumieniu z rządem ZSRR. Armia polska na
terytorium ZSRR podlegad będzie w sprawach operacyjnych Naczelnemu Dowództwu ZSRR, w którym
armia polska będzie reprezentowana. Wszystkie szczegóły dotyczące dowództwa, organizacji i użycia
tej siły zbrojnej będą ustalone dalszym układem.

PROTOKÓŁ DODATKOWY

Z chwilą przywrócenia stosunków dyplomatycznych Rząd Radziecki udzieli amnestii wszystkim


obywatelom polskim, którzy są obecnie pozbawieni swobody na terytorium ZSRR, bądź jako jeocy
wojenni, bądź na innych odpowiednich podstawach.
Wymiana zdań w parlamencie brytyjskim po ogłoszeniu noty brytyjskiej z
dnia 30 lipca 1941 roku

Kpt. Mac Even zapytał, czy ma rację, przypuszczając, że w wyniku tego układu rząd brytyjski nie
przedsiębierze żadnej gwarancji granic w Europie wschodniej.

Min. Eden: Tak, panie. Wymiana not, które odczytałem w Izbie, nie pociąga za sobą żadnej gwarancji
granic.

P. Mander zapytał w sprawie gwarancji granic, czy istniejąca gwarancja wobec Polski przedsięwzięta
przed wojną jeszcze obowiązuje.

Min. Eden: Nie ma, jak powiedziałem, żadnej gwarancji granic.


LIST MINISTRA ZALESKIEGO DO PREMIERA SIKORSKIEGO Z DNIA 7
SIERPNIA 1941 ROKU (wyjątki)

„ ... Nie chcąc dłużej dzielid z Panem odpowiedzialności za zgubną jego dla kraju działalnośd, podałem
się 25 lipca rb. do dymisji...”

„ ... Otworzył Pan sprawę granic wschodnich, puszczając ją na flukta dyskusji konferencji pokojowej,
pomimo że w chwili podpisywania traktatu p. Majski, jak to twierdził od początku pertraktacji,
powiedział Panu wyraźnie, że będą one określone na zasadach plebiscytu. Przez to postawił Pan, pod
względem prawnym, sprawę naszych granic wschodnich tak, jak stała ona przed podpisaniem
traktatu w Rydze, nie uzyskując w zamian za to nawet angielskiej obietnicy popierania naszych praw
w chwili ostatecznej rozgrywki...”

Panie Generale, politykę zagraniczną paostwa można opierad bądź na sile, bądź na prawie. Siły Polski
obecnie są niestety znikome, a prawa jej stopniowo Pan Generał zaczyna wymieniad za cenę
popularności u Anglików. Oto podłoże różnicy, jaka zachodzi pomiędzy Paoską a moją polityką...”

„... Co do mego udziału w pertraktacjach, to nie będę się nad nimi rozwodził. Sam fakt, że pp. Majski i
Eden woleli prowadzid je z Panem Generałem niż ze mną, wskazuje wyraźnie na to, kto był
skłonniejszy do ustępstw...”

„... Co do samego układu, to nie będę powtarzał argumentów, które przytoczyłem na Radzie
Ministrów, gdy stwierdziłem, że jestem zwolennikiem »dobrego« układu z Rosją, ale układ »zły« będę
zwalczał wszelkimi prawnymi sposobami, jakie mam do dyspozycji...”
NOTA ROSYJSKA Z 17 STYCZNIA 1942 ROKU

W związku z notą osobistą ambasadora R. P. Kota z 9 stycznia 1942 Narkomindieł ma zaszczyt, z


polecenia rządu ZSRR, zakomunikowad Ambasadzie, co następuje:

Narkomindieł uważa za niesłuszne oświadczenie Ambasady R. P. zarówno w wyżej wymienionej


nocie, jak i w niektórych innych dokumentach, w których miasta: Lwów, Brześd, Stanisławów i inne
znajdujące się na terytorium Ukraioskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej i Białoruskiej
Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, wchodzących w skład Związku Socjalistycznych Republik
Radzieckich zaliczają się do miast znajdujących się na „ziemi Rzeczypospolitej Polskiej”. Nie uważając
za możliwe rozpoczynania dyskusji na temat historycznych i prawnych podstaw paostwowej
przynależności miasta Lwowa lub jakiegokolwiek innego miasta, znajdującego się na terytorium
Ukraioskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej lub Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej,
Narkomindieł uważa za swój obowiązek powiadomid Ambasadę, że na przyszłośd nie będzie mógł
przyjmowad do rozpatrzenia not Ambasady, zawierających tego rodzaju oświadczenia nie do
przyjęcia.
PRZEMÓWIENIE CHURCHILLA Z 22 LUTEGO 1944 ROKU (wyjątki)

Nie gwarantowaliśmy nigdy żadnej określonej linii granicznej dla Polski. Nie wyrażaliśmy zgody na
polską okupację Wilna w roku 1920, ale brytyjski pogląd w roku 1919 znalazł swój wyraz w tak zwanej
linii Curzona...

Nie mogę odnieśd wrażenia, aby żądania Rosji zabezpieczenia jej granic zachodnich wykraczały poza
obręb tego, co jest rozsądne i sprawiedliwe.

Rosja ma prawo zabezpieczenia się przeciwko dalszym atakom z zachodu - i kroczymy z nią razem po
tej drodze, aby upewnid się, że uzyska to nie tylko przez potęgę swej armii, ale przy pomocy zgody i
porozumienia Zjednoczonych Narodów.
KOMUNIKAT O REZULTATACH NARAD JAŁTAŃSKICH Z 12 LUTEGO 1945
ROKU

Przybyliśmy na konferencję krymską zdecydowani załatwid nasze różnice na temat Polsku


Przedyskutowaliśmy wszystkie aspekty zagadnienia. Potwierdziliśmy nasze wspólne pragnienie
ustanowienia silnej, wolnej, niepodległej i demokratycznej Polski. W wyniku naszej dyskusji
ustaliliśmy warunki, na jakich mógłby byd utworzony tymczasowy rząd polski jedności narodowej tak,
aby mógłby byd uznawany przez trzy wielkie mocarstwa. Porozumienie, które zostało osiągnięte, jest
następujące:

Nowa sytuacja stworzona w Polsce w wyniku jej całkowitego oswobodzenia przez Armię Czerwoną.

Wymaga to ustanowienia polskiego rządu tymczasowego, który może mied szersze oparcie, aniżeli
było to możliwe przed niedawnym oswobodzeniem zachodniej Polski. Dlatego też rząd tymczasowy,
który obecnie funkcjonuje w Polsce, powinien byd zreorganizowany na szerszej podstawie
demokratycznej przy włączeniu przywódców z samej Polski i spośród Polaków za granicą. Ten nowy
rząd powinien następnie byd nazwany Tymczasowym Rządem Jedności Narodowej Polski

P. Mołotow, p. Harriman i Sir A. Clark Kerr upoważnieni są komisyjnie do naradzania się w pierwszym
rzędzie w Moskwie z członkami obecnego rządu tymczasowego oraz z innymi polskimi przywódcami
demokratycznymi z samej Polski i z zagranicy celem reorganizacji obecnego rządu według powyższych
linii.

Polski Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej powinien byd zobowiązany do przeprowadzenia


wolnych i nieskrępowanych wyborów, możliwie najszybciej, na podstawie powszechnego i tajnego
głosowania. W wyborach tych wszystkie stronnictwa demokratyczne i antynazistowskie powinny
mied prawo uczestniczenia i wysuwania kandydatów.

Gdy zgodnie z powyższym, Polski Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej zostanie w sposób właściwy
(properly) utworzony, rząd ZSRR, który obecnie utrzymuje stosunki dyplomatyczne z obecnym
rządem tymczasowym polskim, oraz rządy Zjednoczonego Królestwa i Stanów Zjednoczonych
nawiążą stosunki dyplomatyczne z nowym Polskim Tymczasowym Rządem Jedności Narodowej i
wymienią ambasadorów, których raporty będą informowały poszczególne rządy o sytuacji w Polsce.

Trzy głowy rządów uważają, że wschodnią granicą Polski winna byd linia Curzona z odchyleniem w
niektórych okolicach w rozmiarach 5-8 kilometrów na korzyśd Polski. Uznają one, że Polska winna
otrzymad wydatne nabytki terytorialne na północy i zachodzie i sądzą, że opinia nowego Polskiego
Tymczasowego Rządu Jedności powinna byd zasięgnięta w odpowiednim momencie na temat
rozmiaru tych nabytków oraz że ostateczne wyznaczenie zachodniej granicy polskiej powinno
następnie czekad na konferencję pokojową.
Spis treści
ŁUCZYWO, KTÓRE GAŚNIE ....................................................................................................................... 3
POLSKIE - ARCYPOLSKIE ........................................................................................................................... 7
SPÓR KONSTYTUCYJNY .......................................................................................................................... 12
MINISTROWIE I PETENCI ....................................................................................................................... 18
RADA NARODOWA ................................................................................................................................ 24
POLITYKA ............................................................................................................................................... 30
GENERAŁ WŁADYSŁAW SIKORSKI .......................................................................................................... 34
DUNKIERKA I ANTY-DUNKIERKA ............................................................................................................ 41
CZEK BEZ POKRYCIA ............................................................................................................................... 44
TAJNY MEMORIAŁ GENERAŁA SIKORSKIEGO ........................................................................................ 50
ROZKAZ GENERAŁA SOSNKOWSKIEGO.................................................................................................. 54
GENERAŁ DE GAULLE ............................................................................................................................. 56
PÉTAIN ................................................................................................................................................... 63
UŁAN, HUZAR, PISARZ, ZWYCIĘZCA ....................................................................................................... 71
JUGOSŁAWIA ......................................................................................................................................... 74
OKRES IDYLLICZNY ................................................................................................................................. 81
YOUR OBEDIENT SERVANT .................................................................................................................... 85
UKŁAD Z 30 LIPCA 1941 ROKU ............................................................................................................... 90
WOJNY NIECH PROWADZĄ INNI............................................................................................................ 94
ROK 1943 ............................................................................................................................................... 98
NA MARGINESIE MONTE CASSINO I POWSTANIA WARSZAWSKIEGO ................................................ 103
ŚMIERD RACZKIEWICZA ....................................................................................................................... 108
CIEO HAJDUKA ZAMIATA CIENIEM MIOTŁY CIEO KARETY................................................................... 115
APELACJA OD WYROKU SĄDOWEGO .................................................................................................. 126
ODZIERZYOSKI - HRYNIEWSKI .............................................................................................................. 129
RZUCIM ZIEMIĘ, SKĄD NASZ RÓD... .................................................................................................... 139
SKARBY WYWIEZIONE Z POLSKI........................................................................................................... 143
MOJE URZĘDOWANIE .......................................................................................................................... 148
Aneksy ................................................................................................................................................. 161
LISTY PREZESA RADY MINISTRÓW KRÓLESTWA WĘGIERSKIEGO PAWŁA HR. TELEKY'EGO DO
HITLERA Z DNIA 24 LIPCA 1939 ROKU ............................................................................................. 162
UKŁAD BRYTYJSKO-POLSKI Z 25 SIERPNIA 1939 ROKU WRAZ Z PROTOKOŁEM TAJNYM................ 163
Oświadczenie prezydenta Rzeczypospolitej przez radio z 30 listopada 1939 roku......................... 165
Układ polsko-rosyjski z 30 lipca 1941 roku...................................................................................... 166
Wymiana zdao w parlamencie brytyjskim po ogłoszeniu noty brytyjskiej z dnia 30 lipca 1941 roku
......................................................................................................................................................... 167
LIST MINISTRA ZALESKIEGO DO PREMIERA SIKORSKIEGO Z DNIA 7 SIERPNIA 1941 ROKU (wyjątki)
......................................................................................................................................................... 168
NOTA ROSYJSKA Z 17 STYCZNIA 1942 ROKU ................................................................................... 169
PRZEMÓWIENIE CHURCHILLA Z 22 LUTEGO 1944 ROKU (wyjątki) ................................................. 170
KOMUNIKAT O REZULTATACH NARAD JAŁTAOSKICH Z 12 LUTEGO 1945 ROKU ............................ 171

Redaktor Helena Frączek


Redaktor techniczny Adam Malaszewski
INSTYTUT WYDAWNICZY - PAX WARSZAWA 1959
Wydanie drugie. Nakład 20.000 + 350 egz. Format B-6 spec. Ark. wyd. 14,2, ark. druk. 22,25. Papier druk. m. gł. IV kl., 65 g,
82 X 104 cm z fabryki papieru w Kluczach. Zam. nr 2523. Cena zł 35,- Copyright by Instytut Wydawniczy PAX Printed ln
Poland by R. S. W. „Prasa”, Bydgoszcz, ul. Dworcowa nr 13. W-62
Obwolutę, okładkę i stronę tytułową projektował ZBIGNIEW TRZEBIOSKI
Na obwolucie reprodukcja fragmentu obrazu P. Breughela Starszego „Ślepi i kulawi”
Biuletyn IPN - nr 62/63 2006

NA GRANICY ZDRADY

STANISŁAWA MACKIEWICZA POWROTY DO POLSKI

SŁAWOMIR CENCKIEWICZ, IPN GDAŃSK,

PIOTR GONTARCZYK, IPN WARSZAWA

Motto:

Chętnie panu opowiem o wszystkim, co robi ten rząd.


Nieszkodliwe to i nie ma w tym żadnych tajemnic lub zdrady stanu.
Stanisław Mackiewicz do agenta MBP ps. "Rex", Londyn, 3 IV 1949 r.

Stanisław Cat Mackiewicz (1896-1966) należy do grona najwybitniejszych polskich pisarzy i


publicystów polityczno-historycznych. O jego wielkości świadczy wręcz niezliczona ilośd książek i
artykułów (jego biograf doliczył się 21 książek, 55 broszur i ponad 3 tys. artykułów). Pochodził z
kresowej rodziny ziemiaoskiej. Był starszym bratem znanego pisarza Józefa Mackiewicza. Od
najmłodszych lat Stanisław Mackiewicz angażował się w działalnośd polityczną (należał do "Petu" i
"Zetu"). Podczas I wojny światowej próbował dostad się do legionów Józefa Piłsudskiego. W 1917 r.
związał się z Polską Organizacją Wojskową. W okresie międzywojennym był znany przede wszystkim
jako publicysta i wydawca wileoskiego "Słowa" (1922-1939). Mackiewicz był monarchistą i
konserwatystą, a jednocześnie uważał się za piłsudczyka. Z zadowoleniem przyjął zamach majowy
1926 r. i zaangażował się na rzecz zbliżenia środowisk ziemiaoskich i arystokratycznych do obozu
marszałka Piłsudskiego. Dwukrotnie piastował mandat posła na Sejm (w 1928 r. i 1930 r.) z ramienia
Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem. Jego poglądy w dużej mierze ukształtowały się pod
wpływem Władysława Studnickiego, zwolennika sojuszu Polski z Niemcami. Mackiewicz należał do
krytyków polityki Józefa Becka, co zaprowadziło go wiosną 1939 r. do obozu odosobnienia w Berezie
Kartuskiej. W 1939 r. Mackiewicz dotarł do Paryża, gdzie kontynuował wydawanie "Słowa". W
okresie wojny zasiadał w Radzie Narodowej. Pod wpływem klęski Francji w 1940 r. starał się nakłonid
prezydenta Władysława Raczkiewicza do podjęcia rokowao pokojowych z Niemcami. Podczas pobytu
na Wyspach Brytyjskich należał do czołowych przedstawicieli opozycji antyrządowej. Zwalczał
gabinety Władysława Sikorskiego i Stanisława Mikołajczyka. Po wojnie pozostał na emigracji. Żył
bardzo skromnie. Był legalistą i zwolennikiem paostwa na wygnaniu. 7 czerwca 1954 r. prezydent
August Zaleski, którego Mackiewicz wspierał w sporze z gen. Kazimierzem Sosnkowskim i jego
zapleczem, powierzył mu tekę premiera i ministra spraw zagranicznych rządu RP na uchodźstwie. Po
ponad roku (w sierpniu 1955 r.) został zmuszony do ustąpienia ze stanowiska. 14 czerwca 1956 r.
powrócił do kraju.

Jak to tego doszło? Materiały, które znajdują się w zbiorach Instytutu Pamięci Narodowej, pozwalają
odpowiedzied na to pytanie, a przynajmniej odsłonid kulisy działania komunistycznych służb
specjalnych w stosunku do Stanisława Cata Mackiewicza. Przed prawie dwoma laty pisał o tym
obszernie Krzysztof Tarka na łamach "Zeszytów Historycznych". Jesteśmy jednak zdania, że warto
przybliżyd czytelnikom treśd samych dokumentów. Pokazują one bowiem w pełni charakter i
"technologię" pracy aparatu bezpieczeostwa PRL.

W okresie powojennym Mackiewicz kilkakrotnie podejmował próby nawiązania kontaktu z


przedstawicielami władz Polski Ludowej. Ich celem było na ogół wynegocjowanie optymalnych
warunków powrotu do kraju. W jego imieniu próbował rozeznad sytuację w kraju jego stary
przyjaciel, poseł na sejm i zwolennik jakiegoś modus vivendi z komunistami - Aleksander Bocheoski.
W 1947 r. Mackiewicz zwrócił się do ambasady w Londynie z ofertą powrotu do kraju. Negocjował
także z Jerzym Borejszą, który w latach 1946-1947 angażował się w tzw. pierwszą kampanię
reemigracyjną i próbował nakłonid znane osobistości życia emigracyjnego (m.in. Melchiora
Waokowicza) do powrotu do kraju. Kontakty te zostały ujawnione w prasie krajowej i od tej pory
rozpowszechniano w Londynie pogłoski, że Cat jest "agentem warszawskim, a w każdym razie
informatorem". Początkowo nieco zraziło to Mackiewicza, chod już w maju 1949 r. zatelefonował do
Jerzego Putramenta, który ambasadorował wówczas w Paryżu. Spotkali się nad Sekwaną, a
Putrament z marszu napisał raport ze spotkania z Catem adresowany do Jakuba Bermana. Sprawą
Mackiewicza interesowały się wówczas najważniejsze osoby w paostwie i bezpiece, m.in. Bolesław
Bierut, Józef Cyrankiewicz, Roman Romkowski i Wacław Komar.

W tym czasie Mackiewicz dośd często konferował z Bernardem Singerem, znanym dziennikarzem
politycznym, który w "polskim Londynie" redagował prokomunistyczny "Tygodnik Polski". Singer był
jednak przede wszystkim agentem Departamentu VII MBP o pseudonimie "Rex", który w
środowiskach emigracji polskiej w Londynie realizował zadania tamtejszej rezydentury
wywiadowczej. Podczas rozmów z Mackiewiczem, któremu Departament VII MBP nadał kryptonim
"Cezar", "Rex" nie ukrywał swoich związków z komunistycznymi służbami specjalnymi, stąd też Cat
miał go za pośrednika, z którym może negocjowad warunki swojego powrotu do kraju. Prosił władze
Polski Ludowej za pośrednictwem "Rexa", by zezwoliły na jego przyjazd do Polski. Chciał m.in. zostad
liderem prorządowej partii katolickiej w kraju. Obiecał, że w zamian za udzielenie gwarancji
bezpieczeostwa i stworzenie warunków do spokojnego życia w kraju napisze broszurę ośmieszającą
emigrację, "wyśmieje bezpłodnośd emigracji" i "potępi" postępowanie prymasa Stefana
Wyszyoskiego, "który nie orientuje się w sytuacji międzynarodowej". I jakże często powtarzał: "Gdyby
wasz rząd mianował mnie profesorem literatury rosyjskiej. Jestem przecież zakochany w
Czernyszewskim, Hercenie, Bielioskim, Czechowie. Siedziałbym w prowincjonalnym uniwersyteckim
mieście i wykładał. Wojna jest na niby. Ten rząd emigracyjny, te partie to jest tylko zalegalizowane
wariactwo". I dalej: "Powtarzam panu, bieda i nędza. To nie tylko bieda materialna. Ja się dobrze
jeszcze bawię, póki przejmuję się tymi sporami konstytucyjnymi. To jest mój najtaoszy pociąg do
teatru. Ale teatr ten to szmira, bzdura". Jak się wydaje, Mackiewicz poszedł znacznie dalej w swoich
dyskusjach z "Rexem". Poza kwestią powrotu pozwalał sobie na obszerne charakteryzowanie
poszczególnych środowisk emigracyjnych, poglądów liderów emigracyjnych, kulis funkcjonowania
kolejnych gabinetów rządowych, mówił też o funduszach rządowych, a nawet o życiu intymnym
znanych postaci emigracyjnych. "Rex" to wszystko skrzętnie notował i przekazywał swoim opiekunom
z MBP.

Jednak władze Polski Ludowej i kierownictwo MBP nie zamierzały ściągad do kraju Mackiewicza.
Przewidziano dla niego rolę najważniejszego agenta w "polskim Londynie", który rozpracowywad miał
instytucje polskiego paostwa na wygnaniu. Warunkiem realizacji takiego scenariusza było pozyskanie
go do formalnej współpracy z wywiadem. Do finalnej rozmowy doszło 25 czerwca 1949 r. Tym razem
rola "Rexa" ograniczyła się jedynie do zapoznania Mackiewicza z rezydentem wywiadu w Londynie
kpt. Marcelem Reichem "Albin". Rozmowa Cata z "Albinem" trwała półtorej godziny i nie dała
pożądanego skutku. Mackiewicz oświadczył: "Nie mogę się zgodzid pod żadnym pozorem na
jakąkolwiek niejawną współpracę. To jest całkowicie wykluczone. Nie jestem materiałem na
konfidenta".

W późniejszym czasie działalnośd polityczną Mackiewicza bezpieka starała się - raczej mało
skutecznie - kontrolowad za pośrednictwem jego przyjaciół i znajomych w kraju, a także za pomocą
agentury ulokowanej w "polskim Londynie" (od 1952 r. był nim głównie Hugon Hanke "Ważny").
Dyrektor Departamentu VII MBP ppłk Witold Sienkiewicz zatwierdził 21 czerwca 1954 r.
postanowienie o wszczęciu sprawy agenturalnego rozpracowania Stanisława Mackiewicza, której
nadano kryptonim "Kat". Nagła aktywnośd aparatu bezpieczeostwa PRL związana była z
przygotowywaną na wielką skalę operacją reemigracyjną. Tym też należy tłumaczyd osobiste
zainteresowanie sprawą Mackiewicza ze strony Bolesława Bieruta, Józefa Cyrankiewicza, Edwarda
Ochaba, Adama Rapackiego, Julii Brystygierowej czy Józefa Czaplickiego.

Kolejną próbę nawiązania kontaktu z władzami PRL podjął Stanisław Cat Mackiewicz w 1955 r. W
sierpniu tego roku zwrócił się listownie do Jerzego Putramenta. W niepodpisanym, a napisanym na
maszynie liście Cat zwrócił się do Putramenta tymi słowami: "Szanowny i Drogi Panie, Dobrze Panu
znany Szatybełko gotów jest odbyd z Panem, lub z kimś od Panów poważną rozmowę na zupełnie
zasadnicze tematy, na razie oczywiście najściślej poufną i nie gdzie indziej, jak tylko w Londynie".
"Szatybełko" to nie kto inny, jak sam Mackiewicz, który pod takim nazwiskiem pojawił się w powieści
Putramenta zatytułowanej Rzeczywistośd (Warszawa 1947). Od tej pory rozpoczyna się druga
odsłona rozmów z Mackiewiczem. Zaledwie w kilka dni od otrzymania listu Putrament zostaje
wysłany do Londynu i w ścisłym porozumieniu z Departamentem I Komitetu ds. Bezpieczeostwa
Publicznego jako "Delegat" rozpoczyna negocjacje z Catem. Wkrótce Mackiewicz, któremu nadano
kryptonim "Rober", został "przekazany na kontakt" kadrowemu oficerowi rezydentury w Londynie -
Jerzemu Klingerowi "Oskarowi". "Zamieścił on szereg artykułów w czasopismach: »Tygodnik«,
»Kultura« i »Wiadomości «. Artykuły te były w dużej mierze inspirowane przez pracownika
kadrowego Departamentu I, który po rozmowie J. Putramenta z Mackiewiczem prowadził dalsze
rozmowy aż do chwili jego powrotu do kraju". Atakował w nich emigrację polską, przywiązanie do
idei legalizmu i paostwa na uchodźstwie, podawał w wątpliwośd sens pozostawania i prowadzenia
działalności politycznej na wygnaniu, a także oskarżał częśd polityków polskich o działalnośd
szpiegowską na rzecz Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii (tzw. afera Bergu).

W rozmowach z "Oskarem" Stanisław Cat Mackiewicz starał się akcentowad swoją niezależnośd i
przeciwstawiał się wszelkim próbom nadania swojej współpracy z komunistami form agenturalnych.
Z raportów "Oskara" wynika, że Mackiewicz przekazał mu materiały na temat Bergu, w tym raport
Tymczasowej Rady Jedności Narodowej. Przekazał także "Oskarowi" korektorską wersję swojej książki
(Od małego do wielkiego Bergu, Londyn 1956) z własnoręcznymi poprawkami. Materiały te zostały
wykorzystane w krajowej kampanii propagandowej przeciwko emigracji. Wiosną 1956 r.
kierownictwo Komitetu ds. BP przesłało materiały przekazane przez Cata do najwyższych czynników
w paostwie (m.in. na ręce Edwarda Ochaba, Józefa Cyrankiewicza, Franciszka Mazura i Jakuba
Bermana) oraz do wszystkich wojewódzkich struktur aparatu bezpieczeostwa.

Mackiewicz nie składał pisemnych raportów ("chętnie udziela natomiast informacji ustnie i godzi się,
by »Oskar« notował"), zaś przyjmowane przez niego pieniądze pobierał pod pretekstem "zaliczek" a
conto pisanych książek, m.in. na Dostojewskiego (co ciekawe, bezpieka występowała w imieniu
Paostwowego Instytutu Wydawniczego). W dokumentach Departamentu I jest mowa o tym, że
osobiście kwitował odbiór pieniędzy (do tej pory nie odnaleziono pokwitowao sygnowanych przez
Mackiewicza). Dzięki pomocy bezpieki opublikował broszurę Od małego do wielkiego Bergu (Londyn
1956). W okresie od marca do czerwca 1956 r. Mackiewicz otrzymał od oficera Departamentu I 1085
funtów angielskich, a później dodatkowo jeszcze 300 dolarów amerykaoskich.

Przez prawie rok (między sierpniem 1955 r. a czerwcem 1956 r.) Mackiewicz pozostawał w sensie
dosłownym pod opieką Departamentu I. Prosił "Oskara" m.in. o zapłatę czynszu za mieszkanie,
"dotację" na zakup kożucha, powiększalnika fotograficznego i książki. Funkcjonariusz rezydentury
"Grabski" chodził nawet z Catem na zakupy, regulował rachunki, przed wyjazdem pomagał mu się
pakowad, a nawet odwiózł na lotnisko. Złożył na ten temat dośd osobliwy raport: "Dla pomożenia mu
w spakowaniu się, zrobienia zakupów prosto od M. pojechałem z nim na zakupy. Kupiłem z nim lalkę i
trzy kupony towaru. Zapłaciłem za to 27 funtów i 10 szylingów. Odwiozłem go do domu. Po czym
umówiliśmy się, że przyjadę na następny dzieo dla odebrania rzeczy, których z sobą nie weźmie do
samolotu. *...+ Zabrałem od R. jego archiwum polityczne (pełna waliza), trochę książek i powiększalnik
do robienia odbitek fotograficznych. *...+ Na lotnisko zabrałem z sobą również Konsula i adwokata.
Jednak wszystko przeszło lepiej, niż oczekiwaliśmy. Rewizji żadnej mu nie robili. Nawet emigration
officer trzymał go bardzo krótko. R. był bardzo podniecony. Kilkakrotnie musiałem mu powtarzad, jak
się ma zachowad przed władzami angielskimi na odprawie paszportowej".

Stanisław Cat Mackiewicz wylądował w Warszawie 14 czerwca 1956 r. Jego powrotowi towarzyszyła
odpowiednio przygotowana oprawa propagandowa. Rozgłos, jaki nadano powrotowi Cata, w pełnej
krasie ukazał charakter propagandy reemigracyjnej. Jakże umiejętnie wpisał się w nią Mackiewicz,
kiedy po wylądowaniu w Warszawie, na konferencji prasowej prowadzonej przez Henryka
Korotyoskiego, oświadczył, że "stosunek Ameryki do sprawy polskiej ogranicza się do dwóch rzeczy:
do posiadania pewnych wpływów na jakiś ferment za żelazną kurtyną, oraz do kwestii wywiadu
wojskowego", po czym nawiązał do afery Bergu i działalności Radia Wolna Europa. Tematyka
"bergowo-agenturalna" była stałym elementem publicystyki "krajowej" oczerniającej wychodźstwo, a
powracający do Polski Mackiewicz, demaskujący wiceszefa Sekcji Polskiej RWE Tadeusza
Żenczykowskiego jako "bergowca" i "ozonowskiego Goebbelsa", nadawał się idealnie do
wykorzystania w tej antyemigracyjnej krucjacie. Swoją prywatną wojnę z polską emigracją
kontynuował w dwóch pierwszych książkach wydanych w kraju: Londyniszcze (Warszawa 1957) i
bestsellerowych Zielonych oczach (Warszawa 1958). W swej niechęci do emigracji Mackiewicz zaszedł
z czasem tak daleko, że uznał jej istnienie za niepotrzebne, a nawet szkodliwe, co wprawiało w
zdumienie ludzi nawet tak oddanych władzy ludowej jak Kazimierz Koźniewski (tajny współpracownik
"33"). Paradoksalnie, w dyskusjach z Catem w początkach lat sześddziesiątych to właśnie Koźniewski
bronił tezy, że w warunkach potencjalnej wojny pomiędzy Wschodem i Zachodem emigracja polska
mogłaby odegrad jeszcze jakąś pozytywną rolę.

Niebawem Mackiewicz znów przekonał się o znaczeniu i pozytywnej roli emigracji. Cenzura odrzuciła
jego książkę o polityce Józefa Becka. Po tym jak znalazł się w gronie inspiratorów i sygnatariuszy "listu
34", został usunięty z redakcji "Kierunków" i "Słowa Powszechnego". Po latach rozpieszczania,
licznych publikacjach książkowych i prasowych, spotkaniach autorskich władze odebrały mu
czytelników. Postanowił zatem nawiązad kontakt z paryską "Kulturą", do której pisywał pod
pseudonimem Gaston de Cerizay. Został namierzony przez Służbę Bezpieczeostwa. Przygotowywano
mu proces. Gromadzono dokumenty. Rzecz zdumiewająca - dołączono do nich również te, które
dokumentowały jego kontakty z bezpieką na emigracji. W ten sposób powstała olbrzymia kolekcja akt
Mackiewicza. Ponad tysiąc stron dokumentów. Prokuratura Generalna w Warszawie 22 czerwca 1965
r. przedstawiła Catowi zarzut opublikowania w "Kulturze" szeregu artykułów zawierających fałszywe
wiadomości o PRL. Na 3 listopada 1965 r. gotowy był akt oskarżenia, lecz do rozprawy nie doszło.
Stanisław Cat Mackiewicz jeszcze raz przechytrzył wszystkich. Zmarł 18 lutego 1966 r.

Powyższy tekst pochodzi z http://www.niniwa2.cba.pl/cat_mackiewicz.htm - zorg

You might also like