You are on page 1of 311

Łowca szpiegów

Autobiografia oficera brytyjskiego


kontrwywiadu

Peter Wright

Paul Greengrass
Od autora

Od momentu przejścia na emeryturę w styczniu 1976 roku nie miałem dostępu do tajnych
materiałów MI 5. Książka ta jest w całości oparta na moich osobistych wspomnieniach. Bardzo przy
tym dbałem, aby nie ujawnid niczego, co wedle mojej wiedzy mogłoby zaszkodzid sprawie
bezpieczeostwa narodowego.

Nie byłbym w stanie podziękowad osobiście wszystkim, którzy pomogli mi w walce o wydanie tej
książki. Na szczególną wdzięcznośd zasługują jednak:

Malcolm Turnbull, mój australijski adwokat, który zajął się sprawą, kiedy wydawało się, że nie ma już
żadnej szansy, aby „Łowca szpiegów” ukazał się drukiem. Dzięki jego niewyczerpanej energii i
biegłości prawnej, a także dzięki pomocy jego żony, Lucy, sprawy przybrały w koocu szczęśliwy dla
mnie obrót;

Wydawnictwo Heinemann Publishers Australia, które bardzo dzielnie walczyło o prawo


opublikowania tej książki - a zwłaszcza pp. Nick i Sam Hudsonowie, Sandy Grant i Paul Hamlyn;

David Hooper, londyoski agent Heinemanna, który przez cały czas służył nam dobrą radą;

Allan Kellock z wydawnictwa Vicking w Nowym Jorku, który podjął śmiałą decyzję pierwodruku
„Łowcy szpiegów” i którego mądre prognozy potwierdził bieg zdarzeo;

Londyoskie gazety: Observer, Guardian, Independent i Sunday Times, które długo i zawzięcie walczyły
z represjami rządu brytyjskiego wobec mojej książki;

Lois i Tom Vallace'owie z Agencji Wallace i Shield w Nowym Jorku, którzy pracowali nad tą publikacją
z cierpliwością, która wszystkim dodawała otuchy;

Paul Greengrass, współautor książki, który wspierał tę pracę od samego początku oraz dzielił ze mną
wszystkie udręki - aż po ostateczne zwycięstwo;

I wreszcie, rzecz jasna, moja rodzina - moja żona Lois i dzieci Tessa, Jenny i Bevis. Byli dla mnie przez
te trzy i pół roku źródłem natchnienia i siły - bez ich szczególnej pomocy nigdy nie zdołałbym tej
książki napisad.

Peter Wright, 1988


Prolog

Przez wiele lat zastanawiałem się, jak będzie wyglądał ten ostatni dzieo. W styczniu 1976 roku, po
dwudziestu latach pracy w kierownictwie brytyjskiej służby bezpieczeostwa, MI 5, nadszedł czas, by
powrócid do rzeczywistości.

Po raz ostatni wynurzyłem się rankiem ze stacji metra na Euston Road. Zimowe słooce świeciło
jaskrawo, gdy szedłem zwykłą drogą przez Gower Street w stronę Trafalgar Square. Po jakichś
pięddziesięciu jardach skręciłem w nie oznaczoną żadną tabliczką bramę biurowca. Ten anonimowy
blok, wciśnięty między liceum humanistyczne i szpital, mieścił w sobie - chod wcale na to nie wyglądał
- kwaterę główną brytyjskiego kontrwywiadu.

Policjantowi dyskretnie schowanemu w portierni okazałem przepustkę i wsiadłem do jednej ze


specjalnie programowanych wind, które dowożą wyższych funkcjonariuszy do ich tajnego
sanktuarium na szóstym piętrze. Bez pośpiechu powędrowałem korytarzem do mojego gabinetu,
sąsiadującego z apartamentem dyrektora generalnego.

W biurach panowała cisza. Tylko z dołu dochodził stłumiony odgłos pociągów metra, wiozących
swoich codziennych pasażerów w stronę West-Endu. Otworzyłem drzwi gabinetu. Przede mną
znajdowały się przedmioty stanowiące podstawowe wyposażenie funkcjonariusza MI 5: biurko, dwa
telefony (jeden z wokoderem, do rozmów ze światem zewnętrznym), w kącie zaś duży zielony
metalowy sejf, z przesadnie wielkim zamkiem szyfrowym. Powiesiłem płaszcz na wieszaku i zabrałem
się do skrupulatnego porządkowania moich rzeczy. Widywałem już wielu emerytowanych
funkcjonariuszy, którzy przy okazjach towarzyskich rzucali się na nowiny i plotki z Firmy, żeby chod
tym sposobem podtrzymad stare więzi. Ja chciałem całkiem z tym zerwad: postanowiłem zacząd nowe
życie jako hodowca koni w dalekiej Australii.

Obróciłem tarczę zamka i otworzyłem na oścież drzwi sejfu. Z brzegu leżała sterta teczek z archiwum,
oznaczonych pieczątką „ściśle tajne”; głębiej, na porządnym regale stały metalowe kasetki, również
opatrzone zamkami szyfrowymi. Teczki: w ciągu lat, które minęły, ściągałem ich tutaj całe tysiące.
Przechodziły przez mój sejf rutynowe raporty agentów, najnowsze opracowania działu analiz
komputerowych, bieżące ekspertyzy i oceny dotyczące działalności IRA. Z teczkami zawsze wiążą się
pytania. Na te ostatnie, które jeszcze leżały w moim sejfie, nie miałem już zamiaru szukad
odpowiedzi. Teczkę oznaczoną: „Rosyjski dyplomata” skierował do mnie któryś z młodszych
pracowników. Czy znam owego „dyplomatę”? Właściwie nie. Był podwójnym agentem, znikającym na
całe lata, potem pojawiającym się znowu. Czy umiałbym to wyjaśnid? Nie, naprawdę, nie. Kiedy
zaczynasz pracę w Firmie, każdy przypadek wydaje ci się inny, wyjątkowy. Kiedy po tylu latach
odchodzisz - wszystkie wydają się takie same. Sumiennie parafowałem wszystkie teczki jako
„wykorzystane” i kazałem sekretarce zanieśd je do archiwum.

Po obiedzie zabrałem się do stalowych kasetek: po kolei wyciągałem je z sejfu. Pierwsza zawierała
dane techniczne dotyczące mikrofonów i odbiorników radiowych - remanenty moich prac z lat
pięddziesiątych, kiedy zajmowałem w MI 5 stanowisko naczelnego badacza. Zapakowałem całą
zawartośd kasetki i wysłałem do wydziału techniki. Mniej więcej po godzinie szef tego wydziału
przyszedł mi podziękowad. Był to bardzo nowoczesny i urzędowy pracownik nauki: schludny,
skrupulatny i ciągle rozglądający się za pieniędzmi.
- Trzymałem tu same dziwactwa - powiedziałem. - Nie sądzę, żeby miał pan z nich wielki pożytek.
Teraz przecież wszystko załatwiają satelity, prawda?

- Ależ nie - odparł grzecznie - bardzo chętnie się z tym zapoznam.

Sprawiał wrażenie nieco zażenowanego. Prawdę mówiąc, nigdy nie mogliśmy się dobrze porozumied.
Pochodziliśmy z różnych światów. Ja byłem improwizatorem z czasów wojny, nawykłym do sznurka,
kleju i plastra. On wielkim przedsiębiorcą w przemyśle obronnym. Uścisnęliśmy sobie dłonie i
powróciłem do porządkowania swojego sejfu.

Pozostałe kasetki zawierały dokumentację spraw, którymi zajmowałem się od 1964 roku, kiedy
przeszedłem do kontrwywiadu; był to okres szczególnie intensywnego polowania na szpiegów w
naszym własnym aparacie. W kasetkach, obok krótkich, odręcznych i maszynowych notatek,
znajdowały się typowe materiały dotyczące działalności szpiegowskiej - listy podejrzanych,
szczegółowe zarzuty, donosy i werdykty. Tędy właśnie, wśród nieustannych papierowych polowao -
które tak dobrze się zapowiadały, ale skooczyły się wielką niewiadomą - przebiegały ścieżki mojej
kariery.

W koocu weszła sekretarka, dźwigając dwa grube niebieskie zeszyty.

- Paoskie dzienniki - powiedziała, po czym razem, „komisyjnie”, podarliśmy je na strzępy i wrzuciliśmy


do torby z papierami przeznaczonymi do spalenia. Teraz dopiero mógł się dokonad ostateczny rytuał.

Poszedłem do biura administracyjnego. Tutaj oficer dyżurny wręczył mi wykaz tajemnic, do których
miałem ostatnio dostęp. Zacząłem podpisywad kolejne świstki zobowiązao. Na pierwszy ogieo poszły:
wywiad radiowy i wywiad satelitarny. Potem cała masa innych wtajemniczeo. Uzyskiwanie dostępu
do sekretów jest czymś bardzo osobistym. Rezygnacja z niego - to akt boleśnie biurokratyczny. Teraz
każde pociągnięcie pióra coraz bardziej zamykało za mną drzwi Firmy. W ciągu pół godziny cały ten
tajemny świat, którym przez tyle lat żyłem, zamknął się dla mnie na zawsze.

O zmierzchu pojechałem taksówką do starego budynku MI 5, tzw. Leconfield House w dzielnicy


Mayfair. Firma przeprowadzała się właśnie do nowych biur na koocu Curzon Street, ale bar dla
pracowników, zwany „Pig and Eye Club”, wciąż jeszcze działał w Leconfield House; tutaj miał się
odbyd mój wieczór pożegnalny.

Wszedłem do starego gmachu. To tutaj, w wyłożonych boazerią korytarzach, w gabinetach


zdobionych sztukateriami, odbywało się polowanie na Philby'ego, Burgessa, Macleana i Blunta. Tutaj
też stoczyła Firma najtajniejszą ze swoich bitew: długotrwałe a bezskuteczne poszukiwanie kreta
ryjącego w samym sercu MI5. Nasze podejrzenia skupiały się na byłym dyrektorze generalnym, sir
Rogerze Hollisie - ale nigdy nie zdołaliśmy ich uzasadnid. Za to wszyscy przyjaciele Hollisa śmiertelnie
się na nas obrazili - i przez dziesięd lat obie strony zwalczały się nie przebierając w środkach, niczym
zwaśnieni teologowie średniowieczni kierujący się instynktem, fanatyzmem, przesądami.

W latach siedemdziesiątych protagoniści tej batalii stopniowo odchodzili na emeryturę - a


przeprowadzka do nowych biur oznaczała też ostateczny koniec wojny. Ale przemierzając korytarze
Leconfield House wciąż jeszcze zmysłowo odczuwałem zdradę, atmosferę pościgu, zapach krwi.
Pożegnanie odbyło się spokojnie. Wszyscy mówili miłe rzeczy. Dyrektor generalny, Sir Michael
Hanley, wygłosił krótką orację, dostałem też od kolegów okolicznościowe laurki, z ręcznie wpisanymi
najlepszymi życzeniami. Lord Clanmorris, wielki mistrz w prowadzeniu tajnych agentów, napisał, że
moje odejście to „bolesna i niepowetowana strata”. Myślał oczywiście o stracie, jaką ponosi Firma.
Ale, tak naprawdę, stratę poniosłem ja.

Tę noc spędziłem w służbowym mieszkaniu na najwyższym piętrze budynku przy Gower Street,
budzony od czasu do czasu hałasem pociągów wjeżdżających na Euston Station. Następnego ranka
ubrałem się wcześnie, zabrałem swoją aktówkę - po raz pierwszy pustą - i zjechałem windą do
frontowego wyjścia. Pożegnałem się z dyżurnym policjantem i wyszedłem na ulicę. Moja kariera była
skooczona. Bolesna, niepowetowana strata.
1

Wszystko zaczęło się w 1949 roku, pewnego wiosennego dnia, który zresztą bardziej przypominał
zimę. Deszcz bębnił o blaszany dach laboratorium w Great Baddow w hrabstwie Essex, gdzie
pracowałem w jednostce badawczej Marynarki Królewskiej przy koncernie Marconiego. Oscyloskop
przed moimi oczami tętnił niczym ból głowy. Stół, oparty na krzyżakach, zarzucony był pobazgranymi
kartkami pełnymi obliczeo. To nie takie proste zaprojektowad system radarowy zdolny zauważyd
peryskop łodzi podwodnej pośród nieustannego taoca fal; męczyłem się nad tym już od paru lat.
Zaterkotał telefon; dzwonił mój ojciec, Maurice Wright, naczelny inżynier firmy Marconi.

- Freddie Brundrett chce nas widzied u siebie - powiedział krótko.

Nie było w tym nic niezwykłego. Brundrett, poprzednio szef służby naukowej Floty Królewskiej, był
teraz naczelnym badaczem w Ministerstwie Obrony i miał osobiste powody, by interesowad się
postępami projektu bądź jego opóźnieniem. Wkrótce miał podjąd decyzję, czy finansowad produkcję
prototypowego systemu. Projekt był kosztowny. W pierwszym powojennym okresie wydatki na
badania obronne drastycznie ograniczano. Spodziewałem się więc kolejnej awantury.

Mimo to uradowała mnie możliwośd bezpośredniej rozmowy z Brundrettem. Był starym przyjacielem
naszej rodziny; obaj, ojciec i ja, pracowaliśmy dla niego w ośrodku badawczym Admiralicji w czasie
wojny. Byd może, pomyślałem, będzie to dla mnie szansa na jakąś nową pracę.

Następnego dnia pojechaliśmy samochodem do Londynu; w gęstej wciąż mżawce zaparkowaliśmy


pod biurem Brundretta przy Storey's Gate. Whitehall sprawiał bezbarwne i ponure wrażenie; te
kolumnady i posągi zdawały się nie nadążad za gwałtownymi przemianami świata. Clement Attlee
wciąż obiecywał „chleb i igrzyska”, ale zima znów była ciężka, a ludzie czuli się coraz bardziej bezradni
w systemie reglamentacji. Euforia zwycięstwa z 1945 już dawno ustąpiła miejsca ponurym i złym
myślom.

Zameldowaliśmy się u nieskazitelnej sekretarki w biurze Brundretta. Budynek wypełniała typowa dla
biur Whitehall cicha krzątanina. Nie byliśmy pierwszymi gośdmi. Wśród zapełniających biuro postaci
rozpoznałem kilku naukowców z różnych laboratoriów rządowych. Trochę tu za ciasno, jak na zwykłe
robocze zebranie - pomyślałem. Dwaj mężczyźni oderwali się od tłumu i podeszli do nas.

- To wy jesteście Wrightowie, prawda? - powiedział niższy; mówił szczekliwym, wojskowym tonem. -


Pułkownik Malcolm Cumming z Ministerstwa Wojny, do usług. A to mój kolega Hugh Winterborn.

Podszedł jeszcze jeden nieznajomy.

- A to John Henry, nasz przyjaciel z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Cumming posługiwał się
śmiesznym kodem, jakim Whitehall mówi o swoich tajnych służbach. Miałem już prawie pewnośd, że
zebranie nie będzie dotyczyło technik wykrywania łodzi podwodnych; to można było załatwid bez
udziału pracowników MI 5 i MI 6. Nagle otworzyły się drzwi gabinetu i Brundrett zaprosił nas do
środka.

Jego gabinet był równie wielki jak jego sława. Przy ogromnych zasuwanych oknach, przy tej
wysokości ścian - biurko Brundretta wydawało się maleokie. Wskazał nam miejsca przy długim stole
konferencyjnym z ustawionymi w równą linię bibularzami i karafkami. Brundrett był drobnym,
energicznym człowiekiem. Należał do grona wybraoców - obok Lindemanna, Tizarda, Cockrofta -
którym w czasie II wojny światowej powierzono przestawienie całej nauki i techniki brytyjskiej na
potrzeby wojenne. Jako zastępca dyrektora służby badawczej Admiralicji, a później wicedyrektor
Royal Naval Scientific Service, kierował rekrutacją pracowników naukowych do rządowych
laboratoriów. Sam nie był wybitnym uczonym, ale świetnie rozumiał, jak wielką rolę mają do
odegrania badacze. Prowadził politykę popierania ludzi młodych, gdzie tylko się dało, a ponieważ
dowództwo mu ufało, mógł tym ludziom zapewnid środki, które pozwalały im w pełni wykorzystad
własne talenty.

Kiedy wyczerpana i osłabiona Brytania szykowała się pod koniec lat czterdziestych do kolejnej wojny -
tym razem „zimnej” - nikt nie miał wątpliwości, że człowiekiem, który najlepiej zdoła ożywid
środowiska naukowe, jest właśnie Brundrett. Otrzymał stanowisko zastępcy głównego doradcy
naukowego przy ministrze obrony, a w 1954 roku zastąpił sir Johna Cockrofta jako przewodniczący
Komitetu Planowania Badao nad Obronnością (DRPC).

- Panowie - zaczął Brundrett, kiedy wszyscy usiedli - zdajecie sobie zapewne sprawę, że począwszy od
ubiegłorocznych wydarzeo w Berlinie toczymy nową wojnę.

Dowodził następnie, że rosyjska blokada Berlina i stworzony w jej następstwie zachodni most
powietrzny wywarły głęboki wpływ na przemiany w myśleniu wojskowym.

- Tę wojnę - ciągnął - będą toczyd nie żołnierze, ale szpiedzy, przynajmniej na razie. Omawiałem już
stan naszych sił w tej dziedzinie z sir Percym Sillitoe, dyrektorem generalnym służby bezpieczeostwa.
Prawdę mówiąc - podsumował - sytuacja nie jest dobra.

Brundrett wyraziście przedstawił istotę problemu. Prawie niemożliwe stało się prowadzenie tajnych
agentów za Żelazną Kurtyną, a to powoduje poważne braki informacji o zamiarach Związku
Sowieckiego i jego sojuszników. Potrzebujemy więc inicjatyw naukowych i technicznych, które
pomogłyby wypełnid tę lukę.

- Omawiałem już z grubsza tę sprawę z niektórymi z panów, na przykład z pułkownikiem


Cummingiem ze służby bezpieczeostwa i z Peterem Dixonem z MI 6, i postanowiłem zwoład to grono,
w celu rozważenia różnych opcji i zapoczątkowania prac. Sir Percy'emu sugerowałem też, że
powinniśmy pozyskad współpracę jakiegoś młodego badacza, który pokierowałby naukową stroną
przedsięwzięcia. Poddaję pod rozwagę panów kandydaturę Petera Wrighta, znanego już niektórym z
was. Obecnie jest on związany z SERL (Laboratorium Elektroniczne Służb Paostwowych), mógłby więc
pracowad u nas na pół etatu, dopóki nie zorientujemy się, ile naprawdę będziemy mieli dla niego
pracy. Brundrett spojrzał na mnie i spytał:

- Pomożesz nam w tej sprawie, prawda, Peter?

Zanim zdążyłem odpowiedzied, zwrócił się do mojego ojca:

- Będziemy też oczywiście potrzebowali pomocy od Marconi G.M. (w Marynarce już od dawna
nazywano mojego ojca tak, jak kiedyś tytułowano samego Marconiego), dokooptowałem więc i
ciebie do naszego komitetu.
To było typowe dla Brundretta, formułował zaproszenia tak, jakby to były rozkazy, i naginał do swoich
pomysłów całą machinę rządową.

Przez całe popołudnie omawialiśmy różne koncepcje. Podejrzanie cicho zachowywali się przy tym
przedstawiciele MI 5 i MI 6, ale uznałem, że to naturalna powściągliwośd pracowników tajnych służb
w obecności profanów. Natomiast każdy z uczestniczących w zebraniu badaczy improwizował krótki
przegląd prac z własnego laboratoriom, które mogły mied jakieś zastosowanie w działalności
wywiadowczej. Oczywiście, pełny przegląd potrzeb w tej dziedzinie wymagał dłuższego czasu, ale od
razu było jasne, że pilnie potrzebujemy nowych technik podsłuchu - takich, które nie wymagają
wejścia na teren przeciwnika. Sowieci zabezpieczyli się bowiem tak solidnie, że o wejściu na ich teren
nie można było marzyd - poza wyjątkowymi sytuacjami rozbudowy placówek albo, co zdarza się
jeszcze rzadziej, dostępu do nich przez ściany działowe. Do wieczora zdołaliśmy ustalid dwadzieścia
kierunków badao budzących nadzieję. Brundrett polecił mi je spisad i dokonad wstępnej oceny - i na
tym zebranie się skooczyło.

Kiedy wychodziłem, przedstawił mi się człowiek z Wydziału Technicznego Ministerstwa Poczty, John
Taylor, który w czasie posiedzenia mówił dużo o podsłuchu telefonicznym.

- Będziemy nad tym razem pracowad - powiedział, kiedy wymienialiśmy wizytówki. Skontaktuję się z
panem w przyszłym tygodniu.

W drodze powrotnej do Great Baddow obaj, ojciec i ja, głośno przeżywaliśmy zakooczone przed
chwilą zebranie. Było dla nas wspaniałą niespodzianką; takie rzeczy zdarzały się w Whitehall często w
czasie wojny, ale potem już bardzo rzadko. Mnie radowała perspektywa ucieczki z „antypodwodnej”
prowincji badawczej; ojca cieszyło to, że przedłuży się rodzinna tradycja współpracy z tajnym
wywiadem - tradycja licząca już ponad cztery dziesięciolecia.
2

W 1912 roku, prosto z uniwersytetu, mój ojciec trafił do przedsiębiorstwa Marconi i zaczął tu prace
nad doskonaleniem metod detekcji fal radiowych. Wkrótce udało mu się, wspólnie z kapitanem H. J.
Roundem, zbudowad odbiornik lampowy zdolny przechwytywad sygnały z wielkiej odległości.

Dwa dni przed wybuchem Wielkiej Wojny testował właśnie takie odbiorniki w starym laboratorium
Marconiego przy Hall Street w Chelmsford, kiedy nagle zdał sobie sprawę, że to, co słyszy, to
komunikaty niemieckiej floty wojennej. Pierwsze dane z tego nasłuchu zaniósł natychmiast do
dyrektora zakładów Marconiego, Andrew Graya, który był zaprzyjaźniony z kapitanem Reggie Hallem,
szefem wydziału wywiadu morskiego Admiralicji.

Hall stał się czołową postacią wywiadów brytyjskich w czasie I wojny światowej: to on, zamknięty w
sławnym gabinecie nr 40 Admiralicji, z powodzeniem atakował różne szyfry niemieckie. Tego dnia
przysłał po mojego ojca specjalnie wynajętą lokomotywę, która przywiozła go na Liverpool Street
Station. Zbadawszy materiały, Hall zażądał, by ojciec odszedł od Marconiego i podjął pracę nad
stacjami nasłuchu kierunkowego bezpośrednio w laboratoriach floty.

Główny problem wywiadu morskiego na początku Wielkiej Wojny polegał na tym, jak wykrywad rejsy
oceanicznej floty niemieckiej dostatecznie wcześnie, by czatujące w Scapa Flow okręty brytyjskie
mogły ją zaatakowad. Jednostki niemieckie miały swój główny port na wschodnim kraocu Kanału
Kilooskiego. Hall miał nadzieję, że uda się przechwycid radiowe rozkazy dowództwa niemieckiego
przekazywane okrętom w czasie, kiedy wychodziły one przez Kanał na Morze Północne.

Ojciec zabrał się do pracy nad odpowiednio czułą aparaturą i w koocu zbudował „aperiodyczny”
detektor kierunkowy (pelengator). Pozwalał on ściśle rozpoznad poszukiwany sygnał w masie
sygnałów interferujących i określid jego kierunek. Doprowadzenie tego pomysłu do pełnej sprawności
roboczej zabrało sporo czasu, ale stał się cenną bronią w walce z U-bootami. Jeszcze dziś cała
aparatura pelengacyjna oparta jest na zasadzie „aperiodyczności”.

W 1915 roku, zanim jeszcze projekt osiągnął pełną sprawnośd roboczą, ojciec zaproponował Hallowi
umieszczenie próbnego egzemplarza pelengatora w Christianii (dziś Oslo). Norwegia była wtedy
paostwem neutralnym, ale nie można było skorzystad z pomieszczeo ambasady brytyjskiej, bo
mogłoby to łatwo zwrócid uwagę Niemców. Hall zapytał więc ojca, czy byłby gotów, z pomocą MI 6,
uruchomid w Christianii tajną stację namiaru. Kilka dni później ojciec był już w drodze do Norwegii, z
papierami biznesmena handlującego środkami ochrony roślin. Zamieszkał w małym hotelu przy
bocznej ulicy, gdzie wynajął pokój na poddaszu - dostatecznie wysoko, by móc zainstalowad radio-
pelengator bez wzbudzania podejrzeo.

Placówka MI 6 w ambasadzie zapewniła mu łącznośd i części zapasowe - ale praca była


niebezpieczna. Skomplikowany ekwipunek radiowy musiał prędzej czy później wzbudzid podejrzenia.
Ojciec nie miał statusu dyplomaty i, gdyby wpadł, nikt by się do niego nie przyznał. Wtedy w
najlepszym razie czekało go internowanie aż do kooca wojny; w gorszym - zainteresowałby się nim
wywiad niemiecki.

Operacja przebiegała pomyślnie przez sześd miesięcy, dostarczając Flocie Królewskiej bezcennych
ostrzeżeo o zamiarach marynarki niemieckiej. Pewnego dnia ojciec zszedł na śniadanie i usiadł przy
swoim zwykłym stole. Przypadkowo rzucił okiem na jakiś nowy plakat, przylepiony na murze po
drugiej stronie ulicy. Było na nim jego zdjęcie i list gooczy, obiecujący nagrodę za informację, która
doprowadzi do jego aresztowania.

Jeszcze przed rozpoczęciem operacji przygotowano dla ojca w MI 6 „drogę ewakuacyjną”. Teraz
szybko skooczył śniadanie, wrócił do pokoju na poddaszu, starannie spakował całą aparaturę do
walizki i wepchnął ją pod łóżko. Zabrał swoje „dokumenty handlowe”, paszport, legitymację Royal
Navy, zostawił natomiast sporą sumę pieniędzy, mając nadzieję, że skłoni ona właściciela hotelu do
rychłego zapomnienia o całej sprawie.

Nie skierował się w stronę granicy szwedzkiej, gdzie zapewne czekała już nao norweska policja, ale
powędrował na południowy zachód. Dziesięd mil za miastem, w nadmorskiej okolicy, usiadł na
przydrożnym kamieniu. Wkrótce pojawił się tu porucznik marynarki brytyjskiej. Ojciec wylegitymował
się, po czym tamten zabrał go szalupą do czekającego nie opodal brzegu brytyjskiego niszczyciela.

Wiele lat później, kiedy zbliżałem się już do emerytury, próbowałem odnaleźd szczegóły tej operacji w
dokumentach MI 6. Poprosiłem sir Maurice'a Oldfielda, ówczesnego szefa MI 6, by pozwolił mi
pogrzebad w ich kartotece. Ale nie znalazłem niczego; archiwiści z MI 6 już dawno, zgodnie z
zasadami, zniszczyli te stare dokumenty.

Urodziłem się w 1916 roku w domu mojej babki w Chesterfield, gdzie matka przebywała podczas
norweskiej wyprawy ojca. Tej nocy jakiś Zeppelin bombardował pobliskie Sheffield; w rezultacie
przyszedłem na świat grubo przed czasem. Z powodu wojny nie było dla mnie miejsca w szpitalu, ale
matka zdołała utrzymad mnie przy życiu dzięki zaimprowizowanemu inkubatorowi, który skleciła z
gąsiora po chemikaliach i z kilku termoforów.

Po wojnie ojciec powrócił do zakładów Marconiego. Szef firmy cenił go i wkrótce powierzył mu
stanowisko kierownika pracowni badawczej. Przeprowadziliśmy się wtedy do dużego domu nad
morzem w pobliżu Frinton. Już po kilku miesiącach przenieśliśmy się jeszcze raz, tym razem na
peryferie Chelmsford. Ten dom często przypominał opuszczoną fabrykę radiową. Odbiorniki w
różnych fazach demontażu i blaszane pudła wypełnione kablami walały się po kątach. Ojciec był
człowiekiem żywiołowym i pełnym fantazji - bardziej artystą niż inżynierem. Jak daleko sięgam
pamięcią, zabierał mnie do ogrodu albo na nadbrzeżne łąki i tam opowiadał mi o cudach techniki
radiowej. Potrafił całymi godzinami wyjaśniad, jak działają lampy i kryształki, pokazywał też jak
obracad delikatnie pokrętłami, by z chaotycznego szumu wyłonił się nagle czysty sygnał. Nauczył
mnie, jak samemu prowadzid doświadczenia; do dziś pamiętam, jaki był dumny, kiedy
prezentowałem swoje skromne umiejętności odwiedzającym nas ludziom, takim jak sir Arthur
Eddington i J. J. Thomson.

Jednym ze stałych gości w naszym domu był admirał Hall; za każdym razem zamykał się z ojcem na
długie godziny w cieplarni, by prywatnie omówid jakiś nowy projekt. Ojciec znał także kapitana
Mansfielda Cumminga, pierwszego szefa MI 6, którego ogromnie podziwiał za odwagę i za zdolności
techniczne. Znacznie słabiej znał założyciela MI 5, kapitana Vernona Kella - i nie lubił go. To trochę tak
jak z Oxford i Cambridge: albo się lubi MI 5 - albo MI 6; sympatie mojego ojca zdecydowanie skłaniały
się ku tej ostatniej.
Zakłady Marconiego były w latach dwudziestych jednym z najbardziej fascynujących miejsc, w jakich
mógł pracowad naukowiec. Marconi, o którym wszyscy mówili krótko: „G.M.” (od jego inicjałów, ale
skrót ten Anglicy odczytują także jako General Manager - dyrektor naczelny; przyp. tłum.), genialnie
dobierał sobie ludzi, a nadto miał odwagę inwestowad w swoje śmiałe wizje. Jego największym
osiągnięciem było stworzenie pierwszego systemu kierunkowych nadajników krótkofalowych; mógł,
całkiem słusznie, uważad się za twórcę podstaw nowoczesnej łączności radiowej.. A przecież,
podobnie jak to się dzieje z wieloma innymi sukcesami brytyjskimi, również ten został osiągnięty na
przekór oporom rządu brytyjskiego i ówczesnych koryfeuszy nauki.

Przed I wojną światową podjęto w Wielkiej Brytanii decyzję zastąpienia dotychczasowego kablowego
systemu łączności z Imperium - systemem łączności radiowej na falach długich. W czasie wojny prace
wstrzymano, z zamiarem ich kontynuacji po zakooczeniu działao wojennych. Ale Marconi wciąż
wierzył, że możliwe jest - i skuteczniejsze - przekazywanie na wielką odległośd transmisji
krótkofalowych, tyle że z użyciem anteny kierunkowej. Fale krótkie obiecywały większą pojemnośd
przekazów i większą szybkośd nadawania. Mimo wielkich postępów w technice radiowej, jakich
dokonano w czasie Wielkiej Wojny, w 1922 roku pewna wysoka komisja królewska wyszydziła
projekt Marconiego jako „wiedzę hobbystów”, a jeden z jej członków nazwał nawet radio „dziedziną
bez przyszłości”.

Marconi rzucił ryzykowne wyzwanie. Zaproponował, że zbuduje za darmo połączenie radiowe między
dwoma dowolnymi punktami na kuli ziemskiej - pod warunkiem, że rząd wstrzyma realizację projektu
„długofalowego” na czas prób nad systemem kierunkowym i że zrealizuje ten ostatni, jeśli próby
zakooczą się powodzeniem. Rząd zgodził się, ale postawił najsurowsze wymagania, jakie można było
sobie wyobrazid. Miała to byd łącznośd między Grimsby (wschodnia Anglia) i Sydney (Australia),
zapewniająca przekazywanie 250 słów na minutę przez dwanaście godzin bez przerwy i zużywająca
nie więcej niż dwadzieścia kilowatów energii. Nadto rząd domagał się, by system nadawał się do
praktycznego zastosowania najpóźniej po dwunastu miesiącach prób.

Były to wymagania przerażające. Technika radiowa wciąż jeszcze raczkowała; niewiele wiedziano o
generowaniu sygnałów o stałej częstotliwości. Zadanie byłoby niewykonalne bez udziału grupy
badawczej Marconiego, w której obok mojego ojca znaleźli się kapitan H.J. Round i CS. Franklin.
Marconi miał szczególny talent do wynajdywania wspaniałych badaczy - często zresztą samouków.
Franklina, na przykład, znalazł w jakiejś fabryce w Ipswich, gdzie ten za parę szylingów tygodniowo
montował- lampy łukowe; w ciągu paru lat stał się jednym z najwybitniejszych specjalistów
technicznych Towarzystwa Marcom.

Już sam dystans proponowanej łączności, Grimsby-Sydney, wprawił w osłupienie konkurentów z tej
branży. W późniejszych latach ojciec wielokrotnie opisywał mi rozmowę, jaką miał na Broadwayu z
Davidem Sarnoffem, ówczesnym szefem RGA - w czasie, gdy prace nad projektem Marconiego były
już w pełnym toku:

- Marconi chyba oszalał? - spytał Sarnoff. - Ten projekt go wykooczy. To nie ma prawa działad.

Ojciec odparł:

- G.M. i Franklin sądzą, że się uda.


- Jeśli się uda, to możesz mnie przepędzid przez cały Broadway kopniakami w dupę! Trzy miesiące
później - w terminie ustalonym przez rząd - system już działał. Przez siedem dni pracował po
dwanaście godzin na dobę z szybkością 250 słów na minutę; było to, moim zdaniem, jedno z
największych osiągnięd technicznych naszego wieku. Jedyne, co martwiło ojca, to że nigdy nie miał
okazji „przekopad” Sarnoffa przez cały Broadway.

Całe moje dzieciostwo upłynęło w atmosferze tej wielkiej przygody. Byłem dzieckiem słabego
zdrowia. Miałem silną krzywicę i aż do dziesiątego roku życia nosiłem gorset ortopedyczny. Ale były
rzeczy, które mi to rekompensowały. Niemal codziennie ojciec zabierał mnie ze szkoły wprost do
swego laboratorium. Potrafiłem spędzad długie godziny obserwując, jak wraz ze swymi asystentami
toczy wielki wyścig na trasie Grimsby-Sydney. Wyniosłem z tego naukę, którą zapamiętałem na całe
życie - że w sprawach naprawdę wielkich eksperci rzadko mają rację.

Rok 1930 zaczął się dla rodziny Wrightów obiecująco. Zaledwie zauważaliśmy pogłębianie się
światowego kryzysu finansowego. Ja wstąpiłem do Bishop's Stortford College, małej, ale odważnej i
niezależnej szkoły średniej. Tutaj zacząłem robid szybkie postępy w nauce - a jednocześnie
ostatecznie uwolniłem się od chorób, które dręczyły mnie od urodzenia. Na wakacje letnie w 1931
przyjechałem do domu z zaliczeniami ze wszystkich przedmiotów. W następnym okresie miałem
uczyd się już w klasie „uniwersyteckiej”, z wszelkimi nadziejami na dobre stypendium w Oxfordzie lub
Cambridge.

Tydzieo później mój świat rozleciał się. Tego wieczora ojciec wrócił do domu z wieścią, że obaj -
Franklin i on - zostali wylani z pracy. Minęło parę dni, zanim on sam spróbował to sobie wyjaśnid, i
całe lata, zanim i ja dowiedziałem się, co się właściwie stało.

Pod koniec lat dwudziestych Marconi połączył się z firmą Cable Companies, przekonany, że tylko
dzięki tej współpracy technika radiowa może zdobyd Środki inwestycyjne, które zapewnią jej czołową
pozycję w światowej łączności. Ale w miarę narastania kryzysu rozwój radia coraz bardziej zagrażał
interesom „kablowców”. A ponieważ ci ostatni mieli decydujący głos w nowym, połączonym
przedsiębiorstwie, więc drastyczne cięcia, związane z kryzysem, dotknęły głównie badania radiowe i
produkcję. Marconi, stary i schorowany, już od dawna przebywał we Włoszech, ale nawet jego
interwencja nie spowodowałaby zmiany stanowiska nowego zarządu. Franklin, mój ojciec i wielu,
wielu innych znaleźli się za bramą. Oznaczało to zastój w rozwoju łączności radiowej na całe
dziesięciolecie. Oznaczało też bardzo trudne lata dla mojej rodziny.

W ciągu paru miesięcy mój ojciec stoczył się w otchłao alkoholizmu. Nie mógł już pozwolid sobie na
to, by kształcid obu synów, a ponieważ byłem starszy i miałem już w kieszeni jakiś dyplom - to ja
musiałem opuścid szkołę. Szok tych zdarzeo spowodował nawrót moich dolegliwości; zacząłem się też
chorobliwie jąkad, co momentami czyniło ze mnie kompletnego niemowę. W czasie tych krótkich
letnich wakacji z chłopca z gwarantowaną przyszłością przemieniłem się w mężczyznę bez żadnej
przyszłości.

Decyzja zabrania mnie ze szkoły i jej wpływ na moje zdrowie wpędziły ojca w kompleks winy. Jeszcze
bardziej pogrążył się w pijackich ekscesach. Matka radziła sobie jak umiała, ale utraciwszy
dotychczasowy status społeczny i dochody, żyła w coraz większej izolacji od świata. Wkrótce
jedynymi gośdmi w naszym domu stały się pielęgniarki, strzegące mego ojca przed zbyt długim
obcowaniem sam na sam z butelką whisky.
Wiele lat później, kiedy zacząłem w MI 5 polowanie na szlachetnie urodzonych Anglików, którzy w
latach trzydziestych wpadli w nałóg komunizmu, ten okres mego życia zafascynował mnie na nowo.
Oni korzystali wtedy z wszelkich przywilejów i szkół, które dla mnie stały się niedostępne. To moja
rodzina doświadczyła kapryśnych humorów kapitalizmu. To ja odczułem na własnej skórze efekty
kryzysu i depresji. A jednak to oni stali się komunistycznymi szpiegami. Ja zostałem myśliwym - oni
szkodliwą zwierzyną.

Istnieje pewne proste wyjaśnienie. Był rok 1932. Nie miałem żadnych kwalifikacji: Skooczyłem
piętnaście łat, nie miałem pracy i mało miałem czasu na politykowanie. Dałem ogłoszenie w „The
Times”, w rubryce: „przyjmę każdą pracę”. Pierwsza oferta przyszła od niejakiej Margaret Leigh, która
prowadziła małą farmę zwaną Achnadarroch w Plockton koło Wester Ross w Szkocji. Zostałem jej
parobkiem. Nie dostawałem zapłaty, tylko michę i kąt do spania. Ale wśród tych falujących wzgórz,
pod bezkresnym szkockim niebem - stopniowo uwalniałem się od tego, co przedtem przeżyłem, a
także poznałem największą pasję mego życia: rolnictwo.

Margaret Leigh była idealistką. Chciała przekształcid swoją farmę w obóz szkoleniowy dla biednych
londyoskich chłopców, by uzyskali w ten sposób kwalifikacje rolnicze i mogli dostad pracę na wsi.
Nigdy nic z tego nie wyszło. W koocu pani Leigh wpadła na nowy pomysł: postanowiła napisad książkę
o życiu na farmie Achnadarroch; pisała więc, podczas gdy ja prowadziłem farmę. A wieczorami, po
skooczonej robocie, kazała mi głośno czytad to, co już napisała; dzięki tej praktyce stopniowo
przestałem się jąkad. Książka została później opublikowana, pod tytułem „Highland Homespun”
(Szkocki samodział), i przyniosła autorce wielki sukces.

Wcześniej jednak, w 1935 właściciel Achnadarroch zażądał wyższej renty dzierżawnej niż my
mogliśmy mu zapłacid - i wyeksmitował nas. Przenieśliśmy się wtedy do innej, taoszej farmy, tym
razem w Kornwalii, gdzie nasze życie toczyło się mniej więcej po staremu. Bardzo wtedy pragnąłem
zostad naukowcem-rolnikiem i specjalizowad się w technikach produkcji żywności. Ale z moją
niepełną - z formalnego punktu widzenia - edukacją nie mogłem ubiegad się o stypendium naukowe;
a stypendiów fundowanych w latach trzydziestych jeszcze nie było. W koocu z niejaką pomocą
finansową Margaret, dzięki własnym sukcesom w hodowli świo i dzięki korzystnym koneksjom
rodzinnym z rektorem St. Peter's College w Oxfordzie, zdołałem zebrad dostateczną sumę, by uzyskad
miejsce w Szkole Gospodarstwa Wiejskiego (School of Rural Economy). W rok po przybyciu do
Oxfordu ożeniłem się z Lois. Był to rok 1938. Wojna wisiała w powietrzu. Wśród studentów Oxfordu
silne było przeczucie, że byd może niewiele czasu spędzimy tu razem.

W czasie, kiedy ja rozpoczynałem studia, mój ojciec uwolnił się od dręczącego go przez sześd lat
nałogu. Za namową i dzięki staraniom matki powrócił do pracy w Marcom Company, zrazu jako
konsultant. Coraz bardziej jednak gryzła go świadomośd, że wojna jest bliska, a ponieważ chciał się
okazad pomocny w potrzebie - jak w 1915 - skontaktował się z sir Frederickiem Brundrettem z Naval
Scientific Service. Brundrett otwarcie stwierdził, że pijacka sława ojca wyklucza jakiekolwiek
stanowisko kierownicze, i zaproponował mu pracę - na okres próbny - w charakterze zwykłego,
szeregowego badacza. I tu ojciec zrobił coś, za co zawsze go już ogromnie podziwiałem. Zrezygnował
z posady konsultanta u Marconiego i za dwukrotnie mniejszą pensję stanął przy stole laboranckim
obok badaczy, którzy mogliby byd jego dziedmi. I nawet nie wspominał o tym, że był kiedyś szefem
sekcji naukowej w Marconi Company. Byd może, chciał w ten sposób odpokutowad grzechy
przeszłości; ale z pewnością ważne było dlao i to, że zbliża się wojna i każdy ma swój obowiązek do
spełnienia.

Długoletnie doświadczenie w obserwacji eteru sprawiło, że szybko powrócił na drogę wielkiej kariery.
Najpierw powierzono mu kierowanie sekcją „Y” nasłuchu radiowego (sekcja ta przechwytywała i
analizowała komunikaty niemieckie), potem zaś został kierownikiem naukowym Instytutu Łączności
Admiralicji (ASE). Znowu uczestniczył w Wielkiej Grze; powtarzał doświadczenia własnej młodości. W
1943 roku powierzono mu zaplanowanie schematu łączności na „Dzieo D”1. Była to ogromna praca.
Mimo to każdego wieczora po powrocie do domu siadał jak zawsze, przy swoim radiu, słuchając
niemal do świtu sygnałów Morse'a, notując je i analizując, by po śniadaniu powędrowad do biura z
nowym raportem. Często myślę, że to właśnie był jego raj - kiedy zgarbiony nad aparaturą, ze
słuchawkami ściskającymi głowę, szukał sensu w tajemniczym chaosie elektronicznego świata.

Z chwilą wybuchu wojny Szkoła Gospodarstwa Wiejskiego została zamknięta, a mój opiekun
naukowy, Scott Watson mianowany naczelnym doradcą w Ministerstwie Rolnictwa zabrał ze sobą do
Londynu większośd współpracowników, by zająd się sprawą najwyższej wagi, jaką było zapewnienie
żywności krajowi. Byłem w tym momencie ostatnim już członkiem rodziny nie zaangażowanym w
żaden sposób w wysiłki wojenne. Mój brat pracował już od pewnego czasu w Laboratorium
Elektronicznym Służb Paostwowych (SERL), a siostra była operatorem nasłuchu w pomocniczej
służbie marynarki (WRNS). (Potem współpracowała z R. V. Jonesem nad projektem SIGINT i wyszła za
mąż za Roberta Suttona, dyrektora SERL). Napisałem i ja do Brundretta, mając słabą nadzieję, że
znajdzie dla mnie jakąś pracę w Admiralicji. Ku mojemu zdziwieniu niemal natychmiast dostałem
telegram wzywający mnie do jego biura.

Brundrett znał mnie od dawna. Był zapalonym farmerem - z powodzeniem rozwijał na przykład
hodowlę fryzyjskiego bydła - i bardzo interesował się moimi eksperymentami w Achnadarroch. Kiedy
zjawiłem się u niego, spytał, czym mógłbym się zajmowad w Admiralicji. Powiedziałem, że wieloletnia
obserwacja prac ojca dała mi równie dobre przygotowanie do elektroniki, jak studia uniwersyteckie.
W ciągu dziesięciu minut Brundrett załatwił mi pracę w Ośrodku Badawczym Admiralicji (ARL).

Moją sekcją w Ośrodku wspaniale kierował Stephen Butterworth - którego, z jakichś bliżej nieznanych
przyczyn, wszyscy nazywali „Sam”. Był to wysoki, chudy mężczyzna z wielką skołtunioną czarną
grzywą włosów. Palił wciąż fajkę, pracował jak szaleniec i skupiał wokół siebie niezwykle
utalentowanych młodych uczonych, takich jak Massey, Gunn, Wigglesworth, Bates i Crick. Z powodu
braku formalnych kwalifikacji czułem się początkowo w ARL bardzo niepewnie. Co wieczór
zasiadałem przy kuchennym stole w naszym ciasnym mieszkaniu w Hampton Wiek, by uczyd się fizyki
wyższej - podczas gdy dookoła spadały niemieckie bomby. Odwagi i wiary we własne siły dodawał mi
systematycznie Butterworth. Jego największym atutem był jedyny jego brak: nie umiał robid hałasu
wokół własnych osiągnięd, pozostawiał autoreklamę innym. Po wojnie całą zapłatą za jego geniusz i
cichą pracę - był skromny Order Imperium Brytyjskiego.

Niedoceniony był zresztą cały wkład Ośrodka Badawczego Admiralicji. Już na początku wojny
zajęliśmy się problemem, który miał wtedy dla Wielkiej Brytanii życiowe znaczenie: plagą min

1
Dzieo „D” (D-Day) - kryptonim operacji inwazyjnej aliantów w Normandii, 6 czerwca 1944 (przyp.
tłum.).
magnetycznych. ARL szybko opracował systemy demagnetyzacji. Neutralizowały one pole
magnetyczne naszych okrętów i tym samym chroniły je przed minami. Bez tych - bardzo skutecznych
- systemów nasza zdolnośd prowadzenia wojny stanęłaby w 1940 roku pod znakiem zapytania.

Pod Dunkierką, na przykład, płytkie przybrzeżne wody zaśmiecone były tysiącami min
magnetycznych. Hitler sądził, że wręcz uniemożliwi to masową ewakuację wojsk brytyjskich. Ale
Butterworth wiedział, że miny niemieckie reagują tylko na północny biegun magnesu; zaproponował
więc, by namagnetyzowad nasze jednostki biegunem południowym do dołu, dzięki czemu dno okrętu
będzie odpychad miny. Admiralicja zrealizowała ten ogromny program. We wszystkich naszych
statkach i okrętach udających się do Dunkierki odwrócono w ten sposób pole magnetyczne. W
rezultacie ani jedna z naszych jednostek w tej akcji nie wpadła na minę.

W natłoku zadao wojennych ludzie młodzi szybko awansowali i zyskiwali samodzielnośd. Niedługo po
Dunkierce dostałem, wraz z innym młodym naukowcem z ARL, Rayem Gossage'm, zadanie
demagnetyzacji krążownika „Prince of Wales”. Okręt znajdował się w suchym doku w Rosyth, a w
najbliższym swoim rejsie miał zawieźd Winstona Churchilla na tzw. konferencję atlantycką z
prezydentem Rooseveltem. Stocznia w Belfaście, która zbudowała ten okręt, pozostawiła w nim
osobliwe pole magnetyczne, usytuowane poprzecznie, a nie - jak to zwykle bywa - wzdłuż kadłuba.
Pierwsza próba demagnetyzacji nie powiodła się, a w takim stanie, w jakim był, krążownik uchodził za
szczególnie zagrożony.

Opracowaliśmy z Gossage'm prowizoryczny sposób usunięcia owego poprzecznego magnetyzmu:


owinęliśmy cały okręt kablami czyniąc zeo gigantyczną cewkę. Energię do niej czerpaliśmy z
potężnych akumulatorów, jakich używa się w okrętach podwodnych. Operacja ta wymagała wielu dni
pracy z udziałem całej załogi krążownika. Setki ludzi pracowały w doku Rosyth pod naszymi rozkazami
- chod obaj mieliśmy wtedy po dwadzieścia parę lat.

Nauka w czasach wojennych to często improwizowanie z dostępnych materiałów, rozwiązywanie


problemów na miarę możliwości chwili bieżącej, bez wybiegania myślą w przyszłośd; w tych
warunkach rozwiązanie, nadające się do realizacji za dziesięd, piętnaście lat - nie ma żadnej wartości.
Wojna ukształtowała moje późniejsze podejście do problemów technicznych wywiadu. Nauczyła
mnie wartości improwizacji i dowiodła, jak efektywne mogą byd działania, w których starzy praktycy
słuchają głosu ludzi młodych, z wiarą i energią rozwijających swoje naukowe pomysły. Niestety, już
pod koniec wojny taka postawa niemal kompletnie zanikła; różne biurokratyczne komitety zaczęły
dławid resztki autentycznego życia naukowego w Anglii.

Począwszy od 1942 roku pracowałem nad pierwszymi systemami wykrywania miniaturowych łodzi
podwodnych. Skutecznie stosowano je później do ochrony portów - zwłaszcza podczas nocnych
wyładunków - w Afryce Północnej i w północno-zachodniej Europie. Dzięki tej pracy miałem swój
udział w zatopieniu groźnego niemieckiego pancernika „Tirpitz”. Okręt ten stał zwykle na kotwicy w
Altenfiordzie i stanowił ciągłe niebezpieczeostwo dla żeglugi brytyjskiej. By go unieszkodliwid,
planowano akcję, z użyciem miniaturowych łodzi podwodnych. Wiedzieliśmy, że Niemcy
zabezpieczyli Altenfiord systemem wykrywania łodzi podwodnych: był to łaocuch cewek-czujników
ułożony na dnie morskim, który wykrywał pole magnetyczne przepływających nad nim jednostek.
System działał podobnie do tego, który opracowaliśmy w ARL, dlatego zwrócono się do mnie z prośbą
o jakiś pomysł na demagnetyzację naszych łodzi podwodnych, co pozwoliłoby im niepostrzeżenie
wpłynąd do fiordu.
Problemy techniczne demagnetyzacji łodzi podwodnej są znacznie bardziej skomplikowane niż w
przypadku zwykłego okrętu; w koocu jednak odkryłem, że elektromagnes ułożony wzdłuż całego
kadłuba i zasilany odpowiednim prądem stałym może zneutralizowad pole magnetyczne łodzi i
oszukad leżące na dnie czujniki. Wyliczyłem też, że jeśli akcja odbędzie się w czasie burzy
magnetycznej, szanse nie zauważonego przejścia zwiększą się dziesięd do stu razy. Pojechałem do
obserwatorium magnetycznego w Eskadalemuir, a dowiedziawszy się tam, że właśnie przewidują
silną burzę magnetyczną, zawiozłem moje odkrycia do dowództwa Marynarki.

W 1944 roku zdemagnetyzowana brytyjska miniaturowa łódź podwodna weszła do Altenfiordu pod
osłoną burzy magnetycznej. Działając z wielką brawurą, załogą łodzi umieściła pod „Tirpitzem”
ładunki wybuchowe i spowodowała jego uszkodzenie. Tego dnia trzej ludzie otrzymali Order Victorii.
Ale nawet największa brawura me zdałaby się na nic, gdyby nie techniczne przygotowanie akcji przez
ARL.

Pod koniec wojny moje losy życiowe były już przesądzone. Chod gospodarstwo wiejskie nadal
pozostawało moją wielką miłością, podjąłem decyzję, że do niego me wrócę. Zaraz po zakooczeniu
wojny stanąłem do konkursu Paostwowej Służby Naukowej, zorganizowanego pod przewodnictwem
CP. Snowa. Konkurs miał na celu wyłonienie najzdolniejszych naukowców spośród setek tych, których
zatrudniono w czasie wojny. Zająłem ex aequo pierwsze miejsce, uzyskując 290 punktów na 300
możliwych. Butterworth serdecznie mi gratulował. Zbierałem nareszcie plon tych wszystkich nocy
spędzonych nad podręcznikami - ale to przecież on najwięcej zainwestował w moją naukę.

Mój ojciec powrócił w 1946 roku do Marconi Company, już jako naczelny inżynier; ja podjąłem pracę
starszego badacza w Laboratorium Elektronicznym Służb Paostwowych (SERL) - w tym samym roku.
Przez następne cztery lata ściśle współpracowaliśmy ze sobą, a ciężkie przeżycia z lat trzydziestych,
chod nie wspominane głośno, wzmacniały naszą więź. Wreszcie, w 1949, ów telefon od sir Fredericka
Brundretta połączył moje losy z MI 5.
3

Kilka dni po pierwszym spotkaniu w biurze Brundretta zadzwonił do mnie John Taylor z propozycją
spotkania w Londynie. Zaproponował St. James's Park: spotkaliśmy się na mostku naprzeciw pałacu
Buckingham. Jak na tajne interesy bezpieczeostwa narodowego miejsce spotkania wydało mi się dośd
dziwne: spacerowaliśmy pośród pelikanów i kaczek albo zatrzymując się nad stawem
kontemplowaliśmy swoje odbicia w wodzie.

Taylor był niski, nosił wąsy ułożone w cienką linię na szarej, surowej twarzy. W czasie wojny był
jednym z oficerów łącznikowych Montgomery'ego w kampanii północnoafrykaoskiej. Teraz, chod
tylko „pracownik techniczny Poczty”, zachował szorstki, wojskowy sposób bycia. Prowadził badania
techniczne dla MI 5 i MI 6, a robił to w tzw. sekcji badao specjalnych urzędu pocztowego Dollis Hill na
północy Londynu. Taylor dał mi natychmiast do zrozumienia, że jest ważną personą. Oświadczył
jasno, że z wyjątkiem jednej krótkiej wizyty u pułkownika Cumminga w sztabie MI 5 w Leconfield
House, będę się kontaktował z Firmą wyłącznie za jego, Taylora, pośrednictwem. Nie pozwolił na
dłuższe rozmowy o Firmie; wyjaśnił tylko, że będę traktowany jako „zewnętrzny doradca naukowy” i
że nie będę dostawał wynagrodzenia za moje prace. Przez kilka lat spotykaliśmy się w St. James's Park
mniej więcej raz na miesiąc, by omawiad pisemne raporty dotyczące różnych problemów
technicznych, jakie przesyłałem C.W. Wrightowi, sekretarzowi komitetu Brundretta (Wright był
później zastępcą sekretarza stanu w Ministerstwie Obrony).

Podzieliliśmy się robotą z Taylorem. Jego urząd pocztowy kontynuował prace nad detekcją na
podczerwieni. Ja wykorzystałem środki SERL do pracy nad nowymi rodzajami mikrofonów; szukałem
też sposobów podsłuchu bez mikrofonu - z wykorzystaniem rezonansu dźwiękowego w szybach,
ścianach i sprzętach biurowych. Z moich prac nad wykrywaniem łodzi podwodnych wiedziałem już
sporo o technologu rezonansu. Kiedy fale dźwiękowe uderzają w powierzchnię o pewnym
naprężeniu, taką jak szyba lub ściana szafy, generują w niej tysiące tonów harmonicznych. Cała sztuka
polega na tym, by odpowiednim sygnałem wzmocnid rezonans powierzchni w tych częstotliwościach,
które czytelnie, bez wielkich zniekształceo, przenoszą głos ludzki.

Pewnego dnia, był rok 1951, zadzwonił Taylor. W jego głosie wyczuwałem wzburzenie.

- Prześcignęli nas w tym - powiedział bez tchu. - Czy możemy spotkad się dziś po południu?

Spotkaliśmy się w parku, w pobliżu Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Opowiedział o tym, jak
pracownik biura attaché lotniczego w naszej ambasadzie w Moskwie, który rutynowo podsłuchiwał
na falach ultrakrótkich rozmowy sowieckich pilotów wojskowych, usłyszał nagle w swoim odbiorniku
głosy z gabinetu własnego szefa. Zdając sobie sprawę, że brytyjskiemu attaché lotniczemu podłożono
jakąś pluskwę, natychmiast zameldował o tym. Zastanawialiśmy się z Taylorem, jakiego rodzaju
mikrofon mógł byd użyty w tym przypadku; Taylor postanowił, że trzeba to zbadad na miejscu i wysłał
w tym celu do Moskwy inżyniera z obsługi radiowej dyplomacji, niejakiego Dona Baileya. Przed
wyjazdem poinstruowałem Baileya, jak ma szukad tego urządzenia. Wtedy to po raz pierwszy zdałem
sobie sprawę, jak bardzo brytyjskiemu wywiadowi brak sprawności technicznej. Nie mieli nawet
niezbędnych przyrządów pomiarowych; musiałem pożyczyd Baileyowi swoje własne. Jego gruntowne
poszukiwania w ambasadzie nie przyniosły jednak żadnego efektu. Zinterpretowaliśmy to tak, że
Rosjanie zostali ostrzeżeni o wizycie Baileya i zdążyli zabrad pluskwę.
Kiedy jednak po powrocie Baileya wypytałem go o szczegóły, doszedłem do wniosku, że to nie mógł
byd zwykły mikrofon z nadajnikiem radiowym. Podejrzewałem, że Rosjanie, podobnie jak my,
eksperymentują z jakimś rodzajem urządzenia rezonansowego. Po sześciu miesiącach okazało się, że
moje domysły były trafne. Któregoś dnia Taylor znów wezwał mnie pilnie do St. James's Park.

Powiedział mi, że „wymiatacze” z amerykaoskiego departamentu stanu oczyszczali ostatnio gabinet


ambasadora USA w Moskwie - rutynowa czynnośd przed zbliżającą się wizytą sekretarza stanu.
Posługiwali się przy tym standardowym generatorem sygnałów z regulacją częstotliwości i
odbiornikiem radiowym, aby wywoład w razie obecności w pokoju mikrofonu z nadajnikiem efekt
zwany sprzężeniem, podobny do tego, jaki powoduje na przykład rozmowa telefoniczna między
radiostacją a mieszkaniem, w którym włączony jest odbiornik radiowy nastawiony na tę radiostację.
Ta metoda „piszczącego obwodu” pozwoliła tym razem wykryd małe urządzenie podsłuchowe
schowane w Wielkiej Pieczęci Stanów Zjednoczonych na ścianie za biurkiem ambasadora. Urządzenie
nie miało aktywnego nadajnika, musiało więc działad jak wzmacniacz rezonansowy.

Częstotliwośd, przy której wystąpiło sprzężenie, wynosiła 1800 MHz, Amerykanie sądzili więc, że taka
właśnie jest częstotliwośd robocza rezonatora pluskwy. Ale w późniejszych próbach urządzenie nie
chciało już reagowad na tę częstotliwośd. Bezradni Amerykanie zwrócili się więc do nas, byśmy
pomogli im rozwiązad zagadkę, jak „To Coś” (tak mówili: „the Thing”), działa.

Brundrett załatwił mi nowe, solidniejsze laboratorium w Great Baddow; tu właśnie Taylor w


towarzystwie dwóch Amerykanów z całym pietyzmem przywiózł „To Coś”. Urządzenie zawinięte było
w watę i zamknięte w małym drewnianym pudelku, które mogło pierwotnie zawierad figury
szachowe. Miało około ośmiu cali długości i antenę wsuniętą w korpus. Wewnątrz korpusu znajdował
się metalowy grzybek z płaskim daszkiem, który można było przesuwad i zmieniad w ten sposób
pojemnośd. Za grzybkiem mieściła się diafragma, cienka jak pajęczyna, odbierająca drgania głosu -
niestety, przedziurawiona. Amerykanie z zażenowaniem wyjaśnili, że to któryś z ich badaczy
niechcący przebił ją palcem.

Cały ten kłopot nie mógł na mnie spaśd w gorszym momencie. System wykrywania łodzi podwodnych
wchodził właśnie w fazę decydujących prób, które wymagały codziennie wielu godzin pracy. Ale
każdego wieczora i w każdy weekend pędziłem przez pola na tylny dziedziniec zakładów Marconiego,
do mojego opuszczonego już blaszanego baraku. Dziesięd tygodni pracowałem bez wytchnienia - by
rozwiązad tę zagadkę.

Najpierw musiałem naprawid membranę. „To Coś” nosiło ślady nowej, najwyraźniej w pośpiechu
wprowadzanej technologii-Rosjanie spieszyli się zapewne, by zdążyd przed wizytą sekretarza stanu.
Musieli przy tym dysponowad jakimś nadzwyczaj subtelnym narzędziem do instalowania diafragmy,
bo ilekrod zabierałem się do tego zwykłymi pincetami, błona darła się. W koocu, po licznych
nieudanych próbach zdołałem nałożyd i zamocowad membranę. Nie było to idealne, ale działało.

Następnie zmierzyłem dokładnie antenę, żeby określid zakres, w którym mogła ona rezonowad. Z
pomiarów wynikało, że tą częstotliwością jest istotnie 1800 MHz. Ale, kiedy zmontowałem już
urządzenie i zaatakowałem je sygnałami z generatora, nie mogłem - zupełnie tak jak przedtem
Amerykanie - skutecznie się do niego dostroid. Dopiero po czterech tygodniach doszedłem do
wniosku, że wszyscy opacznie zrozumieliśmy działanie „grzybka”. Zakładaliśmy, że dla uzyskania
najsilniejszego rezonansu trzeba maksymalnie odsunąd metalowy daszek od podstawy; w
rzeczywistości czułośd urządzenia była tym większa, im bardziej daszek zbliżał się do podstawy
grzybka. Obniżyłem go do minimum i znów próbowałem sygnałów o różnych częstotliwościach. Przy
800 MHz z głośnika mojego monitora zaczął się nagle wydobywad bardzo wysoki dźwięk. Pod
wpływem mojego sygnału „To Coś” działało jak mikrofon i jednocześnie emitowało własny sygnał
radiowy, przekazujący usłyszane dźwięki. Natychmiast zadzwoniłem do ojca i podekscytowanym
głosem oznajmiłem:

- Udało mi się uruchomid „To Coś”!

- Przecież słyszę - powiedział. - Mało mi uszy nie pękną.

Postanowiłem pokazad działające urządzenie Taylorowi; przyjechał z pułkownikiem Cummingiem,


Hugh Winterbornem i dwoma amerykaoskimi „wymiataczami”. Przyjechał też mój ojciec z jeszcze
jednym wybitnym samoukiem od Marconiego, R.J. Kempem, który kierował teraz programem
badawczym zakładów. Umieściłem „To Coś” na drugim koocu baraku, a w naszym pokoju
zainstalowałem jeszcze jeden odbiornik - aby pokazad, jak cały system wykorzystywany jest w
praktyce.

Nastawiłem skalę generatora na 800 MHz i zacząłem wyjaśniad zagadkę. Amerykanie wytrzeszczali
oczy na prostotę tego wszystkiego. Cumming i Winterborn byli najwyraźniej zadowoleni. Działo się to
tuż po haniebnej aferze Burgessa i Macleana. Ucieczka dwu szlachetnie urodzonych dyplomatów
brytyjskich do Związku Sowieckiego w 1951 roku; wywołała wściekłośd w USA; teraz ważny był dla
nas każdy, chodby najskromniejszy przykład brytyjskiej przewagi. Kemp prawił mi komplementy,
słusznie licząc na to, że właśnie firma Marconi dostanie zamówienie na budowę brytyjskich urządzeo
tego typu.

- Kiedy będziemy mogli tego użyd? - spytał Cumming.

Kemp i ja wyjaśniliśmy, że przypuszczalnie trzeba będzie co najmniej roku, by wyprodukowad


niezawodny sprzęt.

- Powinienem dodad, Malcolm, że możemy Peterowi zapewnid lokal i, byd może, jednego człowieka
do pomocy - powiedział Kemp do Cumminga. - W ten sposób uzyskacie prototyp, ale potem będziecie
musieli znaleźd fundusze...

- Przecież wiesz, że zupełnie nie mamy czym płacid - przerwał Cumming. - Ministerstwo Skarbu w
żadnym razie nie zgodzi się na zwiększenie tajnych wydatków.

Kemp uniósł brwi. Cumming już wiele razy używał tego argumentu, by wyłudzad różne usługi za
darmo.

- Oczywiście - zaryzykowałem - jeśli rząd poważnie myśli o technicznym rozwoju Służb, powinien
przyznad pieniądze na ten cel jawną uchwałą.

- Oni tego bardzo nie lubią - odparł Cumming, kręcąc głową. - Pan rozumie, nas właściwie nie ma.

Popatrzył na mnie, jak gdyby jakaś nagła myśl przyszła mu do głowy.

- Ale może pan mógłby, przez Admiralicję, wystąpid o oficjalne przyznanie środków...?
Tak dowiedziałem się o osobliwych metodach finansowania służb wywiadowczych. Był to uciążliwy
problem, który dręczył mnie jeszcze w latach sześddziesiątych. Zamiast otrzymywad wprost pieniądze
odpowiednie do swoich technicznych potrzeb, służby wywiadowcze musiały przez wiele
powojennych lat żebrad o każdy grosz u coraz bardziej niechętnych temu Sił Zbrojnych. Moim
zdaniem, właśnie ten czynnik, bardziej niż cokolwiek innego, wpłynął na dyletantyzm brytyjskiego
wywiadu w okresie bezpośrednio powojennym.

Wtedy jednak, zgodnie z sugestią Cumminga, zacząłem przekonywad Admiralicję, by wzięła na siebie
koszty badao nad nowym mikrofonem. Zamówiłem sobie pilną wizytę u następcy Brundretta na
stanowisku szefa naukowej służby Floty Królewskiej, sir Williama Cooka. Znałem Cooka nieźle. Był to
żylasty, rudowłosy mężczyzna o przenikliwym spojrzeniu błękitnych oczu, rozmiłowany w wielkich
aferach. Był znakomitym organizatorem i wprost kipiał od pomysłów. Pierwszy raz miąłem z nim do
czynienia tuż po wojnie, kiedy zaproponował mi współpracę nad projektem broni rakietowej zwanym
„Blue Streak”, który ostatecznie wycofano, po tym jak sir Ben Lockspeiser, ówczesny główny doradca
naukowy w Ministerstwie Budżetu, przeżywał kolejny kryzys sumienia. Jak na ironię, również Cook
podzielał wątpliwości Lockspeisera co do broni atomowej, chod bardziej z powodów praktycznych niż
moralnych. Wiedział, że Wielka Brytania rwie się do produkcji bomby A i obawiał się, że rozwój
techniki rakietowej dokona się kosztem interesów Floty. Nadto zdawał sobie, jak sądzę, sprawę, że
nasze marzenia o bombie są cokolwiek śmieszne wobec coraz większej przewagi Amerykanów i
Rosjan w tej dziedzinie. Pogląd ten podzielało zresztą w latach pięddziesiątych wielu naukowców
pracujących w instytucjach paostwowych.

Zacząłem tłumaczyd Cookowi, że nowy mikrofon może przynieśd nieocenione korzyści wywiadowi, a
więc oczywiście także Marynarce - jeśli zgodzi się ona finansowad projekt. Uśmiał się z tego aż nazbyt
czytelnego podstępu, ale w koocu zgodził się oddelegowad sześciu naukowców Floty z własnego
personelu i sfinansowad budowę specjalnego laboratorium na terenie Marconiego.

Po osiemnastu miesiącach mogliśmy już zaprezentowad prototyp urządzenia, które otrzymało


kryptonim SATYR. Stawiliśmy się wraz z Kempem przed głównym wejściem do sztabu MI 5 w
Leconfield House. Hugh Winterborn zawiózł nas na piąte piętro, do jakiegoś po spartaosku
urządzonego gabinetu; tutaj powitał nas wysoki, zgarbiony mężczyzna w garniturze w jodełkę i z
krzywym uśmiechem na twarzy.

- Nazywam się Roger Hollis - powiedział wstając zza biurka i sztywno wyciągając do mnie dłoo. -
Niestety, dyrektor generalny nie będzie mógł uczestniczyd w dzisiejszym pokazie; zajmę się tym jako
jego zastępca.

Hollis nie wdawał się w czczą paplaninę. Już jego puste biurko wskazywało, że ten człowiek lubi
szybkie załatwianie spraw. Natychmiast więc zaprezentowałem swój bagaż. Składał się on z walizki
wypełnionej sprzętem radiowym i z dwóch zwykłych z pozoru parasoli: po rozłożeniu okazywały się
one antenami parabolicznymi nadajnika i odbiornika; Właściwego SATYRA umieściliśmy w melinie
MI 5 przy South Audley Street; parasole - w gabinecie Hollisa. Próba wypadła znakomicie. Słyszeliśmy
wszystko - od próbek mowy aż po obracanie klucza w zamku.

- Cudownie, Peter - powtarzał wciąż Hollis - to prawdziwa czarna magia. Gdzieś z tyłu tylko cichutko
chichotał Cumming. Zdałem sobie sprawę, że pracownicy MI 5, zamknięci przez całą wojnę w swoich
hermetycznych kryjówkach, rzadko doświadczali takiego olśnienia techniką.
Po zakooczeniu testu Hollis stanął za biurkiem i wygłosił krótkie oficjalne przemówienie: jakiż to
radosny dzieo dla Firmy, i jak słusznie i przewidująco postąpił Brundrett, kiedy formował swoją grupę
roboczą. Wszystko to brzmiało nader protekcjonalnie, niczym podziękowanie dla dworaków, którzy
odnaleźli zgubioną diamentową koronę władcy w jego różanym ogrodzie.

SATYR rzeczywiście okazał się wielkim sukcesem. Amerykanie zamówili natychmiast dwanaście
kompletów, a skopiowawszy bezczelnie nasze szkice wyprodukowali dwadzieścia następnych. Aż do
kooca lat pięddziesiątych, kiedy to wprowadzono nowy rodzaj sprzętu, Brytyjczycy, Amerykanie,
Kanadyjczycy i Australijczycy posługiwali się SATYREM jako najlepszą znaną metodą tajnego
podsłuchu. Dla mnie jednak najważniejsze było to, że zbudowanie SATYRA utrwaliło moją dobrą
reputację naukową w MI 5. Od tej chwili regularnie już zwracali się do mnie z coraz większą liczbą
problemów technicznych.

Nadal spotykałem się wyłącznie z Cummingiem, ale zaczynałem powoli poznawad strukturę jego
wydziału w MI 5 - Wydziału A. Cumming nadzorował cztery sekcje: A1 dostarczała sprzętu dla MI 5,
od mikrofonów po wytrychy. A2 była sekcją operacyjną, której personel - np. Hugh Winterborn -
obsługiwał sprzęt dostarczony przez sekcję Al. Sekcja A3 zapewniała łącznośd z wydziałem specjalnym
policji. Sekcję A4 stanowiło rosnące wciąż imperium Obserwatorów, którzy śledzili obcych
dyplomatów i innych podejrzanych na ulicach Londynu. Cumming miał jedną zasadniczą wadę, jak na
człowieka zajmującego się sprawami techniki: uważał, że to wydział A winien kierowad nauką - a nie
odwrotnie. W rezultacie cała Firma nie mogła doczekad się potrzebnej już od dawna modernizacji. Jak
długo rozmawialiśmy o konkretnych zamówieniach technicznych, nasze stosunki były owocne.
Prędzej czy później jednak musieliśmy dotknąd spraw, w których nie mogłem pomóc Firmie, jeśli
Cumming lub Winterborn nie dopuszczali mnie do jej sekretów. Winterborn, na przykład, często
pytał, czy mam jakieś nowe pomysły w kwestii podsłuchu telefonicznego. Odpowiadałem, że nie
mogę się tym zająd, dopóki nie wiem, jakie techniki są już stosowane w praktyce MI 5.

- No, tak... ale... to są właściwie sprawy ściśle tajne. Może lepiej zmienimy temat? - mówił w takich
sytuacjach Cumming, bębniąc przy tym nerwowo palcami po stole, co doprowadzało Winterborna do
szału.

Podobna historia zdarzyła się w sprawie Obserwatorów. W latach pięddziesiątych głównym


problemem MI 5 było rozpoznawanie i śledzenie na ulicach Londynu coraz liczniejszych tu Rosjan -
oczywiście bez zwracania na siebie ich uwagi.

- Masz jakieś pomysły, Peter? - pytał Cumming, zupełnie jakby się spodziewał, że noszę tego rodzaju
rozwiązania w kieszeni. Powiedziałem, że musiałbym znad przynajmniej skalę tych operacji. Cumming
obiecał, że zobaczy, co da się w tej kwestii zrobid - i nigdy już o tym nie wspominał.

Ale mimo tych kłopotów było jasne, że MI 5 uważa mnie za człowieka użytecznego. W 1954 roku
spędzałem już w Leconfield House dwa pełne dni w tygodniu. Po którymś takim przedłużającym się
posiedzeniu Cumming zaprosił mnie na lunch do swego klubu. Pomaszerowaliśmy przez St. James's
Park, potem przez Pall Mail dotarliśmy do klubu „In and Out”; przez całą drogę Cumming wymachiwał
swoim nieodstępnym czarnym parasolem.

Kiedy usiedliśmy przy stoliku w klubie, uświadomiłem sobie, że chod widujemy się już pięd lat, po raz
pierwszy właściwie nasze spotkanie ma charakter towarzyski. Cumming nie miał jakichś
nadzwyczajnych uzdolnieo intelektualnych, był jednak ogromnie lojalny wobec MI 5. Jak policjant z
powieści Johna Buchana, z tą samą energią ścigałby łajdaka i herosa - jeśli taki byłby rozkaz. Cumming
służył kiedyś jako oficer w sławnej Rifle Brigade i kontynuował długą wojskową tradycję w MI 5 -
tradycję, która sięga aż do założyciela tej Służby, Vernona Kella. Był spokrewniony z pierwszym
szefem MI 6, kapitanem Mansfieldem Cummingiem, o czym nie omieszkał mnie powiadomid niemal
przy pierwszym naszym spotkaniu. To on również przyjął do Służby dyrektora generalnego MI 5 w
latach pięddziesiątych, sir Dicka Goldsmith-White'a. Spotkali się w trzydziestym którymś roku na
szkolnym obozie wakacyjnym, gdzie obaj byli wychowawcami. White nie był zachwycony swoją
ówczesną pracą w szkole - i Cumming nakłonił go do wstąpienia do MI 5. White okazał się świetnym,
obdarzonym szczególną intuicją pracownikiem wywiadu; wkrótce zdecydowanie przewyższył swojego
promotora - ale dług wdzięczności, jaki odczuwał wobec Cumminga, dobrze procentował temu
ostatniemu jeszcze w latach pięddziesiątych.

Cumming należał właściwie do świata bogaczy. Miał ogromną posiadłośd w hrabstwie Sussex. Na wsi
grał wielkiego pana, ale w mieście stał się zwykłym szpiegiem. Odpowiadało to jego usposobieniu
sumiennego skauta. W rzeczywistości jego kariera toczyła się w dużej mierze pośród ksiąg
rachunkowych MI 5 i innych nudnych prac administracyjnych. Nie najlepiej też układały się jego
stosunki z błyskotliwymi przedstawicielami elity uniwersyteckiej, którzy zaciągnęli się do wywiadu w
czasie wojny. Ale i Cumming miał pewien szczególny, zadziwiający talent. Znał niewiarygodną wprost
liczbę ludzi. Byli to nie tylko jego kumple z klubu, chod i takich było wielu. Miał znajomych w różnych
najdziwniejszych miejscach i środowiskach. Jeśli, na przykład, Firma potrzebowała jednonogiej
praczki mówiącej po chiosku - Cumming mógł to załatwid. Toteż, kiedy w pewnym momencie wydział
A pozostał bez kierownika, Cumming wydawał się najwłaściwszym kandydatem na to stanowisko.

W klubie Cumming zamówił jaja przepiórcze, potem zaczął mnie wypytywad o jakieś szczegóły z mojej
biografii. Słuchał jednak nieuważnie. Pod koniec obiadu zamówił dwa koniaki i wtedy dopiero wyjawił
właściwy cel tego zaproszenia.

- Chciałbym cię zapytad, Peter, jak właściwie oceniasz naszą Firmę.. .z technicznego punktu widzenia?

Trochę przewidywałem to pytanie i postanowiłem otwarcie wypowiedzied swój pogląd.

- Do niczego nie dojdziecie - oświadczyłem stanowczo - jeśli nie zatrudnicie naukowca-badacza i nie
wprowadzicie go we wszystkie wasze sprawy.

Zamilkłem na chwilę, kiedy kelner podawał koniak.

- Musicie go dopuścid do pracowników operacyjnych i do udziału w planowaniu i analizie operacji.

Cumming otulił swój kieliszek dłonią i delikatnie rozkołysał jego zawartośd.

- Tak - mruknął - właściwie sami już doszliśmy do takiego wniosku; rzecz w tym, że trudno znaleźd
odpowiedniego człowieka. Kręci się koło tej roboty Jones 2, ale jeśli mu ją damy, jutro będzie chciał
rządzid całą Firmą.

2
r,v. Jones był bliskim współpracownikiem Churchilla w sprawach wywiadu wojskowego w czasie
wojny. Jego zasługi były znane, ale nie cieszył się zaufaniem Whitehall ze względu na swoją
Przytaknąłem. Całkiem niedawno ja sam sugerowałem Winterbornowi, że interesowałaby mnie
pełnoetatowa praca w Firmie, gdyby powstał odpowiedni wakat.

- Jak sądzę, Hugh powtórzył ci, że chętnie bym przeszedł do was? - spytałem.

- Tak, Peter, tylko z tym właśnie jest problem. Mamy umowę z Whitehall, że nie będziemy podkradad
sobie ludzi. Nie możemy cię ot tak przyjąd, nawet jeśli masz na to ochotę.

Cumming wychylił zawartośd kieliszka jednym haustem.

- Oczywiście - ciągnął - gdybyś odszedł z Marynarki, sprawy wyglądałyby inaczej...

To był cały Cumming: najwyraźniej chciał, abym to ja zrobi! pierwszy krok. Poruszyłem problem mojej
emerytury. Jeśli odejdę z Admiralicji, stracę całe czternaście lat stażu pracy - a w odróżnieniu od
Cumminga nie mam żadnych prywatnych dochodów, na których mógłbym się oprzed. Cumming
prztyknął lekko w kieliszek i wyraził zdziwienie, ze w ogóle o to pytam. .

- z pewnością zdajesz sobie sprawę, Peter, że to dla ciebie wspaniała szansa...

Chwilę milczał, potem palnął mówkę, którą pewnie nieraz już wygłaszał.

- Nie jesteśmy oficjalną służbą paostwową i musisz nam po prostu zaufad. Nasze fundusze są zawsze
tajne. Nie sądzę, abyśmy mogli zawrzed jakąkolwiek pisemną umowę ale zapewniam cię, że we
właściwym czasie wszystko będzie załatwione jak trzeba. Nie lubimy, jak nasi ludzie głodują - to chyba
jasne?

Po obiedzie wynurzyliśmy się z atmosfery skórzanych obid i koniaku na wilgotny blask Piccadilly.

- Gdybyś się zdecydował opuścid Admiralicję, daj mi znad - powiedział Cumming. - A ja tymczasem
zbadam opinię naszych dyrektorów.

Uścisnęliśmy sobie dłonie i Cumming pomaszerował wielkimi krokami w stronę Leconfield House, z
parasolem wetkniętym pod pachę.

Propozycja Cumminga pojawiła się, przypadkowo, we właściwym momencie. System zwalczania łodzi
podwodnych był już prawie gotowy. Admiralicja bardzo chciała skierowad mnie do nowej roboty, do
Portsmouth - do czego bynajmniej się nie paliłem. Tymczasem Marconi Company podpisało właśnie -
razem z przedsiębiorstwem English Electric - kontrakt na prace nad projektem „Blue Streak”. Erie
Eastwood, zastępca szefa laboratoriów Marconiego, zaproponował mi projektowanie systemów
sterowania dla rakiet. Już miesiąc później zrezygnowałem z pracy w Admiralicji i przeszedłem do
Marconi Company, na stanowisko starszego badacza.

Praca nad rakietami okazała się nudna. Byd może, dlatego właśnie postanowiłem jak najszybciej
przejśd do MI 5. Nie ja jeden uważałem, że budowa systemu broni rakietowej nie ma sensu. To było
szaleostwo, istny pomnik brytyjskiego samoogłupiania. Był to zresztą rodzaj wiedzy, która sama sobie

niezależnośd. Jak wielu innych, nie mógł w latach pokoju osiągnąd tej pozycji i wpływów, które miał w
czasie wojny.
przeczy. Cóż za sens poświęcad życie na budowę broni, która - masz nadzieję i modlisz się - nigdy nie
zostanie użyta?

Zadzwoniłem do Cumminga i powiedziałem, że opuściłem Admiralicję, a teraz kolej na jego ruch.


Czekałem dośd długo. Wreszcie, po sześciu miesiącach dostałem następne zaproszenie na lunch. Tym
razem mniej było konwencjonalnych uprzejmości; Cumming przeszedł od razu do rzeczy.

- Przedyskutowałem z Radą twoją ofertę - i postanowiliśmy cię zatrudnid. Możemy mied jednak
kłopoty z Whitehall, jeśli damy ci etat badacza, u nas po prostu nigdy nie było takich etatów. To
mogłoby skomplikowad sprawę, dlatego proponujemy, abyś przyszedł do nas jako zwykły
funkcjonariusz - a dalej zobaczymy...

Powiedziałem Cummingowi jasno, że nie podoba mi się ta propozycja. Przede wszystkim, jak
rozumiem, zapłaciliby mi stawkę „wykwalifikowanego badacza” („zwykłego funkcjonariusza”), a nie
„starszego badacza” (jaką otrzymywałem ostatnio) - a to czyni różnicę piędset funtów rocznie.
Powstawała jeszcze kwestia zasadnicza, na którą zwrócił uwagę mój ojciec, kiedy pytałem go o radę:
„Nie idź do nich, jeśli nie dadzą ci etatu badacza - mówił. - Jeśli ustąpisz, nigdy nie będziesz tam
prawdziwym naukowcem. Zanim się spostrzeżesz, już będziesz się zajmował zwykłymi, rutynowymi
sprawami”.

Cumming wydawał się zdziwiony moim oporem, ale nie próbował mnie przekonywad. Wkrótce
wyszedł, wymawiając się jakimś pilnym spotkaniem w Leconfield House.

Miesiąc później siedziałem w swoim laboratorium w Great Baddow, kiedy wezwano mnie do biura
Kempa. Byli już tutaj Cumming i Winterborn. Ten ostatni uśmiechał się od ucha do ucha.

- No, Peter - odezwał się Kemp - wygląda na to, że całkiem cię już utracę. Malcolm chce cię zabrad do
MI 5: będziesz ich naczelnym badaczem.

Dużo później Winterborn opowiedział mi o tym, jak Cumming odwiedzał Kempa, by wypytad, ile
będzie musiał mi zapłacid - na co Kemp, znając go dobrze i wiedząc, że zrobi wszystko, byle
zaoszczędzid parę funtów z paostwowej kiesy, wypalił bez namysłu: „Dokładnie tyle, ile musiałbyś
zapłacid mnie: uczciwą pensję naukowca!”

- Rzecz jasna - odezwał się teraz Cumming - Rada musi jeszcze to zatwierdzid, ale to już czysta
formalnośd.

Uścisnąłem dłonie wszystkim obecnym i wróciłem do mojego laboratorium, by przygotowad się do


nowego życia: życia w mroku.
4

Cztery dni później przyszedłem do Leconfield House na tzw. sesję kwalifikacyjną Rady Dyrektorów,
która miała zadecydowad o moim zatrudnieniu. Okienko z matowego szkła w portierni uchyliło się i
para anonimowych oczu przyjrzała mi się badawczo. Chod byłem tu częstym gościem, wciąż jeszcze
nie miałem stałej przepustki. Czekałem cierpliwie, kiedy strażnik dzwonił do gabinetu Cumminga,
żeby przysłali kogoś po mnie.

- Tak jest, sir, wpuścid do D.G. - powiedział w koocu i nacisnął jakiś guzik. Ciężkie stalowe drzwi
rozsunęły się z łoskotem. Wszedłem do staroświeckiej windy, sterowanej dźwignią na mosiężnej
skrzynce. Winda ruszyła, wypełniając zgrzytaniem i sapaniem cały budynek. Liczyłem mijające piętra;
dyrekcja MI 5 miała swoje biura na piątym.

Przeszedłem kawałek korytarzem i skręciłem do wielkiego prostokątnego pokoju, w którym mieścił


się sekretariat dyrektora generalnego. Był podobny do wszystkich innych biur rządowych; sekretarki
mające już za sobą najlepsze lata, tweedowe ubrania, jazgoczące maszyny do pisania. I tylko szyfrowe
sejfy pod ścianą zdradzały szczególny charakter tego miejsca. Drzwi do gabinetu D.G. znajdowały się
w środku najodleglejszej ściany.

Niezwykła długośd pomieszczenia sekretariatu była rozmyślnym utrudnieniem dla ewentualnego


intruza, dawała bowiem dyrektorowi czas na zatrzaśnięcie drzwi (załatwiał to zdalnie sterowany
mechanizm) - gdyby przypadkiem były otwarte. Teraz jednak były zamknięte i dopiero gdy zapaliło się
nad nimi zielone światło, sekretarka poprowadziła mnie przez całą długośd pokoju i wpuściła do
środka.

Gabinet D.G. był jasny i przestronny. Antyczne orzechowe meble upodobniały go raczej do Bond
Street3 niż do Whitehall. Ze ściany patrzyły na mnie portrety trzech poprzednich dyrektorów
generalnych. Pod przeciwległą ścianą, za lśniącym od politury stołem konferencyjnym, siedział żywy
komplet aktualnych wicedyrektorów MI 5. Zauważyłem Cumminga i Hollisa - pozostałych nie znałem.

Dyrektor generalny, sir Dick Goldsmith-White, wskazał mi krzesło. Poznałem go już wcześniej, w
czasie jednej z wizyt u Cumminga, nie mógłbym jednak twierdzid, że znałem go dobrze. Ciekawe, że
również on był absolwentem Bishop's Stortford College - kiedyś ustanowił rekord szkoły w biegu na
milę - ale wszystko to zdarzyło się na długo przed moim tam pobytem. Był wysoki, miał szczupłą
sportową sylwetkę i bystre spojrzenie. Miał w sobie coś z Davida Nivena - te same doskonałe
angielskie maniery, pogodny urok, nieskazitelne wyczucie elegancji stroju. Niewątpliwie pozytywnie
wyróżniał się na tle swojej Rady. Kiedy usiadłem, zaczął przesłuchanie całkiem oficjalnym tonem.

- Słyszałem, panie Wright, że chce pan przyjśd do nas. Czy mógłby pan wyjaśnid dlaczego?

Zacząłem mówid o pracach, które już wykonałem dla Firmy. I, jak przedtem w rozmowie z
Cummingiem, położyłem nacisk na to, że nie mogę zdziaład więcej, jeśli nie znajdę się w środku,
dopuszczony do wszystkich spraw.

3
Bond Street - ulica znanych galerii artystycznych i antykwariatów w Londynie (przyp. tłum.).
- Sądzę, że wyrażę opinię wszystkich dyrektorów - odparł White - jeśli powiem, że nie
zatrudnialibyśmy badacza, gdybyśmy nie mieli zamiaru dopuścid go do naszych problemów
zawodowych. Będzie pan w pełni wtajemniczony.

Cumming skinął głową.

- Jednakże - ciągnął White - powinienem chyba powiedzied jasno, że służba bezpieczeostwa dośd
istotnie różni się od innych agend Whitehall, z którymi miał pan do czynienia. Otóż, jeśli przyjdzie pan
do nas, nie może pan liczyd na normalny awans zawodowy.

I wyjaśnił, że do Firmy wstępuje się na ogół w starszym wieku niż do oficjalnej służby paostwowej i po
przeszkoleniu, obejmującym całą rozmaitośd działao MI 5, zostaje się od razu „oficerem
operacyjnym”. Jednakże mało który z oficerów operacyjnych awansuje na wyższe stanowiska -
„starszych oficerów” a następnie wicedyrektorów - a jest jeszcze mniej prawdopodobne, by któryś z
nich uzyskał jeden z sześciu foteli dyrektorskich. Ja, wchodząc do Firmy w randze „starszego oficera
do zadao specjalnych”, praktycznie odcinam sobie drogę do stanowiska dyrektora. Odpowiedziałem
całkiem szczerze, że wcale mnie to nie martwi, bo z usposobienia jestem raczej samotnym dłubaczem
niż kierownikiem wielkich zespołów.

Krótko omówiliśmy kwestie bliższej współpracy z Whitehall, która także wymagała, moim zdaniem,
pilnych innowacji technicznych. Po jakichś dwudziestu minutach nie było już dalszych pytao. Dick
White przeszedł więc do konkluzji:

- Moja osobista opinia, panie Wright, jest taka, że... nie jestem pewien, czy osobnik paoskiego
pokroju jest potrzebny w służbie bezpieczeostwa.

Zrobił wyraźną pauzę, zanim rzucił pointę:

- Ale, jeśli jest pan gotów podjąd taką próbę, to i my jesteśmy gotowi. Stopniała cała dotychczasowa
sztywnośd. Pozostali członkowie Rady wstali zza stołu i podeszli do mnie. Rozmawialiśmy beztrosko
przez kilka minut. Przed wyjściem Dick White poprosił mnie jeszcze do swojego biurka w
przeciwległym kraocu gabinetu.

- Peter, będzie pan pracował w A2, razem z Hugh Winterbornem; szczegółowe zadania będzie
oczywiście wyznaczał Malcolm, ale powiedziałem mu już, że większośd czasu powinien pan poświęcid
wydziałowi D; ściślej - problemom sowieckim.

Zabębnił lekko palcami po notesie, który leżał otwarty na biurku, i popatrzył przez okno w stronę
budynków ambasady rosyjskiej na Kensington.

- Na razie nie mamy w tej bitwie żadnych sukcesów... Głośno zatrzasnął notatnik i życzył mi
powodzenia.

Po obiedzie wróciłem na piąte piętro, by poddad się rutynowej ankiecie dyrektora personalnego,
Johna Marriotta. W czasie wojny Marriott był sekretarzem komitetu Double Cross - agendy, która
bardzo przyczyniła się do wielkich sukcesów wojennych MI 5, rekrutując dziesiątki podwójnych
agentów w szeregach hitlerowskiego wywiadu. Po wojnie pracował w Bliskowschodniej Służbie
Wywiadowczej (SIME), w koocu wrócił do Leconfield House. Był biurokratą, cieszącym się
powszechnym zaufaniem.
- Chciałem tylko trochę pogadad: ot, parę szczegółów personalnych, nic wielkiego - powiedział,
podając mi rękę w charakterystyczny masooski sposób. Dopiero teraz pojąłem, dlaczego mój ojciec,
który także był masonem, okrężnie sugerował mi wstąpienie do Bractwa, kiedy po raz pierwszy
wspomniałem o możliwości przejścia na cały etat do MI 5. „Muszą mied pewnośd, że nie jesteś
komunistą, rozumiesz?”. Powiedział to tak, jakby był pewien, że w MI 5 nie może się to zdarzyd. Parę
tygodni przed ostatnim spotkaniem z Cummingiem dowiedziałem się, że pewien emerytowany
policjant, związany z sekretariatem dyrektora generalnego MI 5, robi wywiad na mój temat w
Marconi Company. Poza tym jednak nie zostałem poddany żadnej weryfikacji. Chod właśnie w tym
czasie MI 5 uruchomiła ostry program kontroli personalnej w całym aparacie paostwowym, aż do
połowy lat sześddziesiątych nie było praktycznie takich weryfikacji w samej MI 5.

Biurko Marriotta było puste; domyślałem się, że rozmowa jest nagrywana, a taśma znajdzie się
następnie w moim służbowym dossier. Marriott potraktował rozmowę poważnie, chod zadał tylko
kilka pytao:

- Zdaje się, że za młodu był pan raczej lewicowcem?

- Umiarkowanym, Wykładałem w Towarzystwie Oświaty Robotniczej w latach trzydziestych.

- To chyba byli komuniści?

- Nie w Konwalii - uciąłem.

- W 1945 glosował pan na Labour Party, prawda?

- Myślę, że tak glosowała większośd pracowników paostwowych.

- A teraz jakby na rozdrożu, co?

Oświadczyłem, że czuję odrazę zarówno do nazizmu, jak do komunizmu. To moje trochę przydługie
przemówienie najwyraźniej mu się podobało. Przeszliśmy do mojego życia osobistego. Długo
lawirował wokół głównego tematu, wreszcie zapytał wprost:

- Nie miał pan przypadkiem skłonności homoseksualnych?

- Nigdy.

Popatrzył na mnie uważnie.

- Czy ktoś kiedyś namawiał pana do jakiejś tajnej roboty?

- Pan jest pierwszy.

Próbował się śmiad, chod jasne było, że już wiele razy słyszał ten dowcip. Otworzył szufladę biurka i
kazał mi wypełnid formularz, zawierający szczegółowe dane o bliskich krewnych. I już byłem
„sprawdzony”. Nic dziwnego, że równie łatwo przyszło to Philby'emu, Burgessowi, Macleanowi,
Bluntowi.

Zanim oficjalnie zacząłem pracę „oficera naukowego” w A2, musiałem przejśd krótkie szkolenie, wraz
z pewnym młodym funkcjonariuszem, który do MI 5 trafił prosto z uniwersytetu. Te wstępne
szkolenia prowadził wtedy twardy i nieskłonny do żartów człowiek, który nazywał się John Cuckney.
Dobrze wspominam ten okres. Cuckney potrafił byd wręcz brutalny, ale szybko zrozumiałem, że po
prostu jest już zmęczony tym ociosywaniem młodych rekrutów MI 5, ludzi na ogół mizernego
formatu. Był zupełnie inny niż większośd pracowników Firmy. Nie chciał, na przykład,
podporządkowad się monotonii ciemnych „jodełek”, gustował w śmielszych i swobodniejszych
strojach. Był człowiekiem, który chodzi własnymi drogami, a jego zainteresowania wykraczały daleko
poza sprawy służbowe. Nie zdziwiłem się, kiedy pewnego dnia porzucił MI 5, by podjąd udaną karierę
w świecie biznesu: najpierw w Victoria Investments, potem w Crown Land Agents, następnie jako
dyrektor Zarządu Portu Londyoskiego. Dziś Sir John Cuckney jest prezesem Westland Helicopters4.

Cuckney zaczął szkolenie od schematycznego wykładu na temat statusu prawnego MI 5.

- W ogóle go nie mamy - powiedział bez ogródek. - Służba bezpieczeostwa nie może mied
normalnego statusu, takiego jak inne resorty Whitehall, ponieważ jej praca często wymaga
naruszania reguł własności i prawa.

Tutaj przedstawił różne sytuacje, takie jak wchodzenie bez nakazu do cudzego lokalu albo naruszanie
indywidualnej sfery prywatności. Jasno podkreślił, że cała działalnośd MI 5 opiera się na Jedenastym
Przykazaniu: „Nie daj się złapad” - i że w razie wpadki pracownika Firma niewiele może zdziaład dla
jego obrony. Powiedział też, jak wyglądają nasze stosunki z policją. Otóż skłonni są oni pomagad MI 5
w razie jakichś kłopotów, zwłaszcza jeśli wpadnie w nie człowiek wartościowy. Ale między tymi
dwiema instytucjami powstało dośd szczególne napięcie:

- Wydział specjalny policji chciałby robid to, co my, ale my nie chcemy robid tego, co robią oni.

Cuckney wręczył każdemu z nas aktualny spis telefonów wewnętrznych MI 5, wyjaśniając zarazem jej
strukturę. Było wtedy sześd Dyrekcji. Wydział A zajmował się wyposażeniem; B - to Wydział Kadr;
Wydział C nadzorował bezpieczeostwo i kontrolę personelu wszystkich placówek rządowych, Wydział
D - to kontrwywiad; Wydział E kierował wywiadem brytyjskim w koloniach (których lista była wciąż
jeszcze długa) i prowadził walkę z ruchami wywrotowymi na Malajach i w Kenii; wreszcie Wydział F -
to imperium „nadzoru krajowego”, co oznaczało przede wszystkim śledzenie Komunistycznej Partii
Wielkiej Brytanii (CPGB) i jej odgałęzieo w ruchu związkowym.

Cuckney mówił też trochę o siostrzanej instytucji, MI 6 albo, jak ją zwykle nazywają w Whitehall,
Tajnej Służbie Wywiadowczej (SIS). Dał nam wykaz podstawowych telefonów MI 6 i wspomniał
krótko o paru jej wydziałach, z którymi MI 5 utrzymuje regularne kontakty. W praktyce odnosiło się
to do sekcji kontrwywiadu MI 6 i do małej sekcji badawczej zajmującej się „sprawami komunizmu”,
którą zresztą zlikwidowano wkrótce-po moim przyjściu do Firmy. Cuckney starannie unikał wszelkich
ocen: dopiero później, kiedy już sam nawiązałem kontakty z technikami z MI 6, zorientowałem się, jak
głębokie antypatie dzielą obydwie Służby.

Pod koniec drugiego dnia szkolenia sfotografowano nas i wydano nam przepustki MI 5. Następnie
Cuckney przedstawił nam emerytowanego policjanta z Wydziału Specjalnego (teraz współpracował z

4
Westland Helicopters - jedyne przedsiębiorstwo brytyjskie zajmujące się produkcją śmigłowców,
zarówno cywilnych jak wojskowych. Firma ta, pod zarządem paostwowym przeżywa ostatnio pewien
kryzys, w związku z silną konkurencją ze strony firm zagranicznych, zwłaszcza amerykaoskiego
koncernu Sikorsky (przyp. tłum.).
naszym Wydziałem C), który zrobił nam wykład na temat ochrony dokumentów. Dowiedzieliśmy się,
że pod żadnym pozorem nie możemy wynosid dokumentów poza budynek ani zostawiad ich na
własnym biurku, kiedy wychodzimy z pokoju; biurko ma byd puste, a drzwi starannie zamknięte,
nawet jeśli wychodzimy tylko na parę minut. Przekazano mi szyfr do mojego sejfu i powiadomiono, że
wykaz szyfrów przechowywany jest w sejfie dyrektora generalnego - tak aby kierownictwo mogło o
każdej porze dnia i nocy mied wgląd we wszystkie prowadzone aktualnie sprawy. Było to rozsądne
rozwiązanie, chociaż zupełnie mi to nie pasowało do powierzchownej i niedbałej wstępnej kontroli
pracowników.

Tydzieo później Cuckney zaprowadził mnie do jakiegoś pustego pokoju, którego jedyne wyposażenie
stanowiło biurko; na nim stał magnetofon. Cuckney wydobył z szuflady kilka dużych krążków taśmy.

- Tutaj dowiesz się wszystkiego ze źródła!

Na pierwszej szpuli naklejona była etykietka: „Krótka historia brytyjskiej służby bezpieczeostwa; Guy
Liddell, Zastępca Dyrektora Generalnego 1946-1951”. Liddell był wielką postacią w historii MI 5.
Przyszedł tu w 1927 roku, z wydziału specjalnego policji, gdzie niemal w pojedynkę prowadził akcje
kontrwywiadowcze przeciw Sowietom. W czasie wojny kierował wydziałem kontrwywiadu MI 5 z
determinacją i werwą, i był najpoważniejszym kandydatem na stanowisko dyrektora generalnego w
1946. Ale premier Attlee mianował zamiast niego zawodowego policjanta, sir Percy’ego Sillitoe -
niemal na pewno „za karę”, podejrzewał bowiem MI 5 o sfabrykowanie w 1929 roku głośnej afery
„listu Zinowiewa”. Liddell pracował nadal, jako podwładny Sillitoe'a, z trudem ukrywając
rozgoryczenie, by w koocu potknąd się na aferze Burgessa i Macleana w 1951. Był bowiem od wielu
lat zaprzyjaźniony z Burgessem i kiedy ten zniknął, zniknęły też ostatnie szanse Liddella na uzyskanie
kierowniczego stanowiska. Wkrótce wyniósł się, zupełnie załamany, do Komisji Energii Atomowej.

Ostrożnie założyłem taśmę i wcisnąłem słuchawki na głowę. Miękki, kulturalny głos opowiadał
epizody z tajnej historii Brytanii. MI 5 powstała w 1909 roku, pod dowództwem kapitana Vernona
Kella - kiedy Ministerstwo Wojny zdało sobie w koocu sprawę, że narastający konflikt europejski
wymaga chod trochę działalności kontrwywiadowczej. Wkrótce MI 5 wykazała swą przydatnośd,
osaczając tuż po wybuchu wojny prawie wszystkich niemieckich szpiegów działających w Wielkiej
Brytanii. Liddell ciepło mówił o Kellu, który zaczynając niemal od zera stworzył, siłą swojego
charakteru, liczącą się i poważną instytucję. Po pierwszej wojnie światowej budżet MI 5 został jednak
drastycznie obcięty, a jednocześnie MI 6 czyniła szaleocze starania, by pochłonąd konkurenta. Ale Kell
sprytnie walczył o zachowanie suwerenności MI 5 i stopniowo odbudował jej pozycję.

Prestiż MI 5 w okresie międzywojennym sięgnął zenitu w 1927 roku, po uwieoczonej sukcesem akcji
ARCOS. Policja, działając na podstawie informacji MI 5, przeszukała biura sowieckiego
przedstawicielstwa handlowego, mieszczące się w budynku Wszechrosyjskiego Towarzystwa
Spółdzielczego s.o.o. (ARCOS) przy Moorgate 49; znaleziono wiele dowodów rzeczowych działalności
szpiegowskiej. Akcja ARCOS podbudowała powszechne już w MI 5 przekonanie, że naszym wrogiem
nr 1 jest teraz nowo powstałe paostwo sowieckie, i że wszelkie dostępne środki trzeba przeznaczyd
na walkę z tym wrogiem. Potwierdziły tę opinię dalsze afery szpiegowskie w latach trzydziestych; ich
kulminacją była śmiała sowiecka próba przeniknięcia do Arsenału w Woolwich (była to fabryka
amunicji- przyp. tłum.), z pomocą starego komunisty zatrudnionego w tych zakładach, niejakiego
Percy Gladinga. Znakomity organizator pracy wywiadowczej, Maxwell Knight, zdołał wtedy
wprowadzid do siatki sowieckiej swoją agentkę, która zdemaskowała całą intrygę.
W 1939 roku stary Kell nie miał już tego wyczucia, co dawniej. Wprawdzie Liddell wielkodusznie
usprawiedliwiał potknięcia Kella - i całej Firmy - w fazie przygotowao do drugiej wielkiej wojny.
Jednak gdy premierem został Churchill, zdecydowany leczyd machinę paostwową metodami
wstrząsowymi, dni Kella były policzone. I chod Liddell szczerze opłakiwał odejście Kella, to z równie
szczerą radością witał nowego dyrektora generalnego, sir Davida Petrie. Petrie zorganizował masowy
napływ do MI 5 utalentowanych intelektualistów, którzy pod jego kierownictwem (a także pod
opieką Liddella, czego już na taśmie nie było) stworzyli sławny system Double Cross. Każdego szpiega
niemieckiego lądującego w Wielkiej Brytanii albo aresztowano, albo zmuszano do wysyłania do
Niemiec fałszywych informacji. Operacja ta była wybitnym osiągnięciem i odegrała decydującą rolę w
dezorganizacji niemieckiej obrony wybrzeża w „Dniu D”; Opinia Liddella o działalności MI 5 w czasie
wojny była nadzwyczaj zwięzła: „najdoskonalszy związek niezrównanych umysłów w całej historii
wywiadu”.

Ale relacja Liddella kooczyła się na wydarzeniach bezpośrednio powojennych. A i w tym, co


obejmowała, była niepełna. Odnotowywała skrupulatnie sprawę po sprawie, zdarzenie po zdarzeniu,
ale powstające stąd wrażenie nieprzerwanych sukcesów było mylące. Liddell dobrze znał przecież
niedostatki okresu powojennego, których korzenie tkwiły w latach trzydziestych. W jego relacji nie
było ani słowa o Burgessie i Macleanie, o roli, jaką obaj odgrywali ani o potrzebie gruntownej
modernizacji Firmy - o czym i on, i Dick White wiedzieli już pod koniec lat czterdziestych.

Liddell był pod wieloma względami postacią tragiczną. Utalentowany i powszechnie ceniony w
Firmie, miał prawo uważad się za głównego twórcę naszego kunsztu wywiadowczego w czasach
wojny. Gubiły go jednak niefortunne przyjaźnie. Im dłużej słuchałem taśmy, tym bardziej miałem
wrażenie, że ten człowiek mówi do siebie w ciemnym pokoju, szukając w dalekiej przeszłości
usprawiedliwieo dla swoich porażek.

Wysłuchałem też innej taśmy - wykładu Dicka White'a o wywiadzie rosyjskim. Z pewnością był to
zapis z jakiegoś seminarium dla świeżo pozyskanych pracowników, bo słyszałem wybuchy śmiechu po
dowcipach. Prelekcja White'a przypominała styl Oxbridge5;.-

Był to styl lekki, przyprawiony kalamburami, epigramatami i aluzjami do literatury rosyjskiej. Dick
White dobrze znał się na sprawach sowieckich, bo zanim został dyrektorem generalnym, kierował
wydziałem kontrwywiadu.

Mówił interesująco o rosyjskiej obsesji tajności i o tym, jak dzisiejsze KGB czerpie z tradycji carskiej
Ochrany. Zwracał w swojej analizie uwagę na historyczną użytecznośd tajnej policji dla rządzących
bolszewików: tajna służba wywiadowcza była gwarantem władzy partii w tym ogromnym i często
wrogo nastawionym kraju. Mówił także o tym, dlaczego właśnie wywiady brytyjski i rosyjski
odgrywają główną rolę w wielkiej szpiegowskiej grze. Upodobanie do tajemnic i do ich śledzenia ma
długą tradycję w historii obu narodów - wyjaśniał - a postępowanie ich służb wywiadowczych
odzwierciedla wspólne im cechy narodowe: ostrożnośd i cierpliwośd. Przeciwstawiał je, ku wielkiej
uciesze słuchaczy, zapalczywości i pośpiechowi „naszych amerykaoskich kuzynów”.

5
Oxbridge - zbitka pojęciowa (Oxford i Cambridge) oznaczająca styl myślenia i mówienia elitarnych
środowisk akademickich.
Ale Dick White, przy całej błyskotliwości wywodów, był w gruncie rzeczy ortodoksyjny. Wierzył w
modną wtedy ideę „powstrzymywania” Związku Sowieckiego i w to, że MI 5 odegra w tym procesie
zasadniczą rolę, neutralizując sowieckich szpiegów na terenie Zjednoczonego Królestwa. Dużo mówił
o motywach postępowania komunisty, odwołując się przy tym do dokumentów zdobytych w akcji
ARCOS, które dowodziły powagi, z jaką rosyjska służba wywiadowcza traktowała swoje zadanie:
obalenie rządu brytyjskiego. Zareklamował też nową procedurę weryfikacyjną, wprowadzaną właśnie
w Whitehall, jako najlepszy sposób walki z penetracją wywiadu sowieckiego w instytucje rządowe.

Twierdził, że MI 5 przeżywa okres wielkich reform, i w jakiejś mierze była to prawda. Najpiękniej
zabrzmiały jego uwagi o zaszczytnym charakterze naszej służby. Poczucie dumy i honoru towarzyszyło
mu w całej karierze, także wtedy, kiedy przeszedł do MI 6. Był nade wszystko „kapitanem drużyny” i
bardzo dbał o utrzymanie esprit de corps instytucji, którą kierował. Zjednało mu to opinię „swojego
chłopa” i „dobrego paniska”, mimo iż zawsze utrzymywał pewien dystans i nie szafował gestami.

Uzupełnieniem mojego szkolenia były wycieczki po całym gmachu, często w towarzystwie Cuckneya i
Winterborna. Budynek był absurdalnie zatłoczony, pracownicy ściśnięci po czterech w pokoju. Ja
pławiłem się w luksusie własnego pokoju - chod miał on rozmiary dużej szafy - sąsiadującego z biurem
Winterborna na piątym piętrze. Problem przestrzeni życiowej był jedną z przyczyn długotrwałej
antypatii między MI 5 i MI 6. Tuż po wojnie powstał plan budowy wspólnej Kwatery Głównej
Wywiadów, która pomieściłaby obie Służby. Rząd nabył już nawet teren pod tę budowę, przy
Horseferry Road. Ale grupy projektowe obu Służb kłóciły się wciąż o to, jak podzielid przestrzeo
biurową, a w MI 5 mówiło się też po cichu, że tym z MI 6 nie można ufad - z powodu Kima Philby'ego.
Sytuacja została rozwiązana dopiero w latach sześddziesiątych, kiedy to MI 6 ostatecznie
wyemigrowała na drugą stronę Tamizy, do własnego budynku, znanego jako Century House.

Przedłużający się brak decyzji co do podziału przestrzeni biurowej odzwierciedlał w pewnej mierze
niejasnośd poglądów Whitehall na temat podziału zadao między MI 5 i MI 6. Dopiero w latach
siedemdziesiątych udało nam się przekonad Ministerstwo Skarbu, by zafundowało nam nową
siedzibę w specjalnie w tym celu zbudowanym Curzon House. Przedtem trwoniono tylko pieniądze,
wynajmując na krótkie terminy różne, nie przystosowane do tej pracy, budynki. Najpierw był to dom
przy Cork Street, w którym znalazło się w latach pięddziesiątych rosnące w oczach imperium Wydziału
C. Potem, w latach sześddziesiątych, cały kontrwywiad pracował w budynku przy Marlborough Street
i wszyscy musieliśmy w drodze do naszych ściśle tajnych dokumentów przedzierad się przez
targowisko w Soho, pośród jarmarcznych bud, straganów z kwiatami i stosów gnijących jarzyn. Było
to może dobre z punktu widzenia tajności, ale bardzo niewygodne.

W latach pięddziesiątych MI 5 sprawiała wrażenie instytucji pokrytej grubą warstwą kurzu z czasów
wojny. Można ją było porównad z Miss Havisham z powieści Dickensa. Elita intelektualna kręciła się
koło niej przez całą wojnę, by uwiódłszy porzucid w 1945 roku. Intelektualiści ruszyli do nowych
podbojów, pozostawiając MI 5 uwięzioną w jej mrocznych korytarzach, samotnie rozpamiętującą to,
czym mogła była się stad, i tylko z rzadka kontaktującą się z resztą Whitehall.

Atmosfera w Firmie przypominała mi marną szkołę prywatną. Wobec dyrektorów stosowano ową
mieszankę rewerencji i fałszywych pochlebstw, jaką uczniowie stosują wobec nauczycieli;
kierowników sekcji traktowano jak starostów klasowych. Ale tylko do dyrektora generalnego i jego
zastępcy zwracano się: „sir”. Poza tym mówiono sobie po imieniu. W dusznym klimacie MI 5
rozkwitały przecież niezwykłe, egzotyczne osobowości, zarówno mężczyźni, jak kobiety, ludzie tak
wciągnięci w wywiadowczą Wielką Grę, że pośród ogólnego banału potrafili robid rzeczy
bezgranicznie fascynujące.

Na pierwszy rzut oka życie tutaj było połączeniem gabinetu osobliwości i antykwariatu. Raz na rok
Firma dosłownie przestawała pracowad, by pasjonowad się konkursem kwalifikacyjnym do tytułu
Lorda, w którym MI 5 miała swój „przydział” (nieoficjalny, rzecz jasna). Każdego ranka wyżsi
funkcjonariusze, niemal bez wyjątku, poświęcali pierwsze pół godziny na rozwiązywanie krzyżówki w
„The Times”. Specjalne telefony z wokoderami, zwykle szumiące najgłębszymi tajemnicami
zachodniego świata, przez te pół godziny przekazywały z biura do biura dziwaczne, bo dodatkowo
zakodowane pytania: „Lewy comber mi szwankuje” - co oznaczało: „Nie mam pierwszej i ostatniej
litery do 7 pionowo w lewym dolnym rogu”. Albo: „Brakuje mi prawej piersi”, co mogło oznaczad:
„Co, u diabła, mam wpisad w dwanaście poziomo na środku”. Nie kwestionowanym królem
krzyżówek w Security Service był Courtney Young, który w latach pięddziesiątych kierował sekcją
sowiecką kontrwywiadu (D1). Mówił zawsze, że to żadna sztuka rozwiązywad krzyżówkę ołówkiem;
twierdził, że trzeba to robid w pamięci. Przez jakiś rok tylko obserwowałem go, ale w koocu i ja nie
mogłem oprzed się pokusie. Wyzywałem go na krzyżówkowe pojedynki, ale zawsze odpowiadał
błyskawicznie na wszystkie pytania - i zawsze ja musiałem stawiad mu drinki w pobliskim pubie.

Ośrodkiem nerwowym MI 5 było archiwum. W Leconfield House zajmowało ono cały parter. W czasie
II wojny światowej archiwum ulokowano w opuszczonym więzieniu w Wormwood Scrubs, w nadziei,
że będzie to miejsce bezpieczniejsze dla cennych dokumentów niż bombardowany Londyn.
Niefortunna to była przeprowadzka. Jeszcze w tym samym roku bomby niemieckie spadły na
więzienie; wiele dokumentów uległo zniszczeniu lub uszkodzeniu w ogniu. To, co się uratowało,
zamknięto w wodoszczelnych polietylenowych workach. W latach sześddziesiątych, kiedy zacząłem
studiowad historię naszych rekrutacji z lat trzydziestych, często sięgałem do tych przedwojennych
teczek. Była to ciężka praca - rozdzielanie nadpalonych kartek pincetami i drewnianymi szpatułkami.

Po katastrofie w Wormwood Scrubs MI 5 poświęciła dużo uwagi opracowaniu nowego, lepszego


systemu przechowywania dokumentów. Generał Harker, zastępca Davida Petrie'ego w latach wojny,
doskonały administrator, zatrudnił eksperta z dziedziny organizacji pracy, Harolda Pottera, by
gruntownie zreorganizował archiwum. Był to znakomity wybór. Potter miał nadzwyczaj bystry,
systematyczny umysł i niezłomną wolę porządkowania wszystkiego, nawet w ogólnym chaosie wojny.

W 1955 roku Potter zbliżał się już do emerytury, ale wciąż jeszcze lubił osobiście oprowadzad
nowicjuszy po archiwum. Tak było i w moim przypadku. W dużym centralnym pomieszczeniu
znajdowały się wszystkie teczki i katalog główny. Pokoje sąsiadujące z tym centralnym hallem
zawierały inne, specjalistyczne indeksy i katalogi. Wszystkie dokumenty i karty katalogowe były
obowiązkowo kopiowane na mikrofilmach, które przechowywano w specjalnie zabezpieczonym
magazynie MI 5 w Cheltenham - by zapobiec powtórzeniu katastrofy z Wormwood Scrubs. Gabinet
Pottera, wciśnięty w kąt archiwum, był wzorem czystości i porządku.

- Proszę obiecad, Peter, że będzie pan sumiennie zwracał wszystkie teczki. Chyba nie będę musiał
pana ścigad, jak już paru takich tutaj...

Mówił jak jakiś poczciwy bibliotekarz z małego miasteczka. Niestety (dla Pottera) miałem się okazad
jednym z najgorszych kłusowników w archiwum: regularnie brałem na górę całe stosy teczek za
jednym zamachem, chod nigdy, jak sądzę, nie prześcignąłem w tym Millicent Bagot, legendarnej
starej panny z Wydziału F, która potrafiła przetrzymywad u siebie przez całe dziesięciolecia materiały
dotyczące Kominternu. Zawsze uważałem, że to Millicent była modelem dla wszędobylskiej Connie z
powieści Johna Le Carré. Była lekko stuknięta, ale miała fantastyczną pamięd do faktów i
dokumentów. Potter i jego następcy w archiwum załamywali ręce, ilekrod była mowa o Millicent.
„Miejmy nadzieję, że odda to wszystko, jak przejdzie na emeryturę” - mruczał Potter do siebie za
każdym razem, kiedy z wydziału F przychodziło kolejne grube zamówienie.

Archiwum od samego początku fascynowało mnie. Przebywając w nim miałem zawsze przeczucie -
ba, nieodpartą pewnośd - że w tej chłodnej masie papierów kryją się gorące ślady, które tylko czekają
na to, aby za nimi pójśd. Potter pokazał mi przyjęty sposób sygnowania teczek przed i po
wykorzystaniu, sposób, który sam wymyślił. To on również zaprojektował standardowy układ teczki -
po prawej dokumenty i uzupełnienia, po lewej indeks i spis zawartości - ułatwiający szybkie
znajdowanie potrzebnych danych.

Cały ten system opierał się na porządnej i konsekwentnie stosowanej klasyfikacji. Kiedy ktokolwiek
chciał dołączyd do teczki jakiś dokument, musiało to byd zaaprobowane przez kogoś z personelu
Pottera. Bardzo często zamówienia przychodzące do archiwum odrzucano jako zbyt ogólnikowe.
Kiedy któryś z pracowników chciał wziąd jakieś dokumenty, wypełniał formularz. Te tzw. zamówienia
poszlakowe były sumiennie rejestrowane i jeśli jakieś nazwisko pojawiło się w nich dwukrotnie,
zakładano na to nazwisko teczkę personalną. W archiwum znajdowały się zasadniczo trzy rodzaje
teczek. Pierwszą kategorię stanowiły teczki personalne (PF), zawsze w burych okładkach,
zmagazynowane w porządku alfabetycznym. W 1955 roku, kiedy wstępowałem do Służby, w
archiwum było około dwóch milionów PF-ów. Liczba ta pozostawała względnie stała i dopiero na
przełomie lat sześddziesiątych i siedemdziesiątych zaczęła gwałtownie rosnąd, wraz z pojawieniem się
ruchów kontestatorskich na uczelniach i w przemyśle. Drugi dział stanowiły teczki tematyczne,
dotyczące instytucji - np. Komunistycznej Partii Wielkiej Brytanii. „Teczki” te były często
wielotomowe; bogaty, rozbudowany system wzajemnych odsyłaczy łączył je z PF-ami. Ostatni z
głównych działów stanowiły tzw. teczki spraw, bladoniebieskie. Zawierały one przeważnie materiały
dotyczące konkretnej sprawy, a nie dające się jednoznacznie zakwalifikowad do pierwszej lub drugiej
kategorii. Poza tym były jeszcze tak zwane skrytki „Y”. Był to sposób wyodrębnienia szczególnie
drażliwych dokumentów, tak by nie każdy pracownik MI 5 miał do nich dostęp. W skrytkach „Y”
znalazły się, na przykład, wszystkie materiały dotyczące obcych szpiegów w Firmie - podejrzanych,
rozpoznanych i zbiegłych. Zwykły pracownik mógł otrzymad materiały ze skrytki „ Y” tylko na
podstawie upoważnienia od kierownika sekcji, a w niektórych sprawach - wyłącznie za zgodą
dyrektora generalnego.

- Najważniejsze, żeby nie naruszyd zawartości teczki - powiedział mi Potter i ostrzegł, że nie wolno
pod żadnym pozorem wyjmowad dokumentów z teczek, chyba że za zgodą kierownika. Tę zasadę
nienaruszalności teczek wbijano do głowy każdemu pracownikowi - całkiem słusznie - od początku do
kooca kariery.
Właściwe materiały odnajdywano dzięki kartom katalogowym. Potter wymyślił mechaniczny sposób
wyszukiwania danych6. Karty były perforowane, stosownie do informacji zawartych w teczkach, które
reprezentowały. Chcąc odnaleźd teczki związane z konkretnym tematem, np. z działalnością pewnego
szpiega rosyjskiego używającego kilku pseudonimów, trzeba było użyd karty-matrycy, zawierającej
tylko te otwory, które odpowiadały interesującym nas parametrom. W te otwory wsuwało się długie,
równoległe pręty; następnie do tak przygotowanego „rusztu” maszyna przymierzała wszystkie
wchodzące w grę karty, zatrzymując tylko te, których perforacja była zgodna z perforacją matrycy.
Karty zatrzymane przeglądano już ręcznie. Była to metoda staroświecka, ale skuteczna- co zapewne
sprawiło, że MI 5 opierała się komputeryzacji znacznie dłużej niż powinna.

Główną salę archiwum zawsze wypełniał jazgot wózków transportujących teczki z półek do
specjalnych wind. Wózki poruszały się po szynach. Dzięki temu teczki błyskawicznie docierały do
pracowników prowadzących poszczególne sprawy - do Wydziału F na pierwszym piętrze, do Wydziału
E na drugim, do Wydziału D na trzecim i czwartym i do Wydziału B na piątym. Archiwum zatrudniało
ogromną liczbę dziewcząt, które zapewniały sprawny transport teczek wewnątrz budynku, a także
sortowały, sprawdzały i rejestrowały wpływające dokumenty. W czasach Kella te Królowe Archiwum -
bo tak je nazywano - pochodziły z domów arystokratycznych albo z rodzin funkcjonariuszy MI 5. Kell
wierzył po prostu, że jest to najlepsza gwarancja ich lojalności. Debiutantki byty często bardzo ładne i
równie często zamożne, co może stanowid wytłumaczenie znacznej liczby małżeostw zawieranych
wewnątrz Firmy; tak znacznej, że powstał nawet swego rodzaju dowcip- jak długo trwa przeciętna
kariera Królowej Archiwum? - dziewięd miesięcy.

Na początku lat siedemdziesiątych obsada archiwum stała się dla MI 5 poważnym problemem.
Zatrudnialiśmy już ponad trzysta dziewcząt, a wobec lawinowego rozrostu archiwum nie ustawały
naciski, by jeszcze tę liczbę zwiększyd. Oczywiście nie można było dad publicznego ogłoszenia. Ale
stare metody rekrutacji już nie wystarczały, me mówiąc o starych metodach weryfikacji kandydatek.
Co najmniej raz zdarzyło się, że do archiwum przeniknęła agentka partii komunistycznej; na szczęście
szybko została zdemaskowana i wyrzucona bez hałasu. Ten problem, może bardziej jeszcze niż
świadomośd zacofania technicznego, skłonił ostatecznie MI 5 - o wiele lat za późno - do
komputeryzacji archiwum.

Pod archiwum znajdowały się Lochy. Tak nazywaliśmy magazyny i warsztaty kierowane przez Leslie
Jaggera, który podlegał Winterbornowi w A2. Jagger był kiedyś jednym z owych sławnych a
niezwykłych kontaktów Cumminga. Wielki, barczysty mężczyzna, były starszy sierżant Rifle Brigade,
gdzie służył razem z Cummingiem. Jagger zawsze nosił czarny garnitur przedsiębiorcy pogrzebowego.
Był w MI 5 technikiem „do bardzo dziwnych zadao”, musiał więc odczuwad zaniepokojenie, kiedy do
podobnej roboty zatrudniono mnie. Nigdy jednak nie pokazał tego po sobie i wkrótce zostaliśmy
dobrymi przyjaciółmi. Jagger miał wiele niezwykłych umiejętności, z których największe wrażenie
robiło otwieranie zamków wytrychami. Kiedyś, jeszcze w czasie wstępnego stażu, wysłuchałem
regularnej lekcji, jaką dawał agentom MI 5 i MI 6 w swoim warsztacie włamywacza. To piwniczne
pomieszczenie pełne było najrozmaitszych kluczy. Na wszystkich ścianach, w równych rządkach,
wisiały ich tysiące. Jagger wyjaśnił, że kiedy MI 5 zdobywa jakiś klucz albo robi potajemnie odcisk
6
Opisany tu mechaniczny sposób wyszukiwania danych stosowany jest od dawna w prostych
maszynach statystycznych zwanych sorterami; twierdzenia Wrighta, że to Harold Potter „wymyślił” tę
metodę - nie wydaje mi się ścisłe (przyp. tłum.).
klucza do jakiegoś biura, hotelu czy prywatnego domu - każdy z nich jest skrupulatnie rejestrowany i
przechowywany. W ciągu paru lat MI 5 uzyskała w ten sposób łatwy dostęp do wielu miejsc na
terenie całej Brytanii.

- Nigdy nie wiadomo, czy któryś z nich nie będzie znowu potrzebny - wyjaśnił Jagger, kiedy patrzyłem
w osłupieniu na jego kolekcję.

Ów wykład rozpoczął Jagger następująco.

- Pierwsza zasada, kiedy chcecie wejśd do cudzego lokalu, to używad wytrycha tylko w ostateczności.
Wytrych prawie zawsze zostawia jakiś ślad, jakąś rysę - a dobrze wyszkolony szpieg na pewno od razu
to zauważy. I już będzie wiedział, że ktoś tu właził. Dlatego trzeba zrobid wszystko, żeby zdobyd klucz -
albo mierząc zamek, albo robiąc odcisk oryginalnego klucza.

Następnie Jagger demonstrował, jak dobierad się do różnych zamków. Zdecydowanie najtrudniejsze
były zamki „burmaoskie”, stosowane w szafach pancernych. Ich zapadki poruszają się poziomo, co
wyklucza użycie wytrycha. Dla odmiany zamek typu „Chubb”, chod reklamowany jako „nie do
otwarcia”, dla Jaggera był dziecinną zabawką.

- A teraz zamek, z którym najczęściej będziecie mieli do czynienia.

Wskazał na zmontowany na desce zamek typu Yale. Konstrukcja ta - wyjaśnił - składa się z kilku
zapadek różnej długości osadzonych w bębenku. Ząbki klucza wypychają zapadki do góry, w ten
sposób, że ich górne krawędzie tworzą linię prostą; wtedy można obrócid klucz w bębenku. Jagger
zaprezentował nam krótki kawałek drutu z haczykiem na jednym koocu. Wsunął go w zamek i zaczął
jednostajnie, rytmicznie nim poruszad. Przypominało to ruchy skrzypka-wirtuoza: olbrzymia dłoo
Jaggera operowała drucikiem jak miniaturowym smyczkiem, przesuwając kolejne zapadki do
właściwej pozycji.

- Ważne, żeby wywierad stały nacisk, aż wszystkie zapadki znajdą się w górze - powiedział, obrócił
lekko drut i otworzył zamek. - No, i już jesteście w środku... A co tam będziecie robid, to już wasza
sprawa.

Roześmialiśmy się głośno.

Leslie zawsze otaczał tajemnicą źródła swojej wiedzy o wytrychach, nie skąpił jednak fachowej
pomocy. Przez całe lata przechowywałem taki magiczny drucik, sfabrykowany przez niego specjalnie
dla mnie.

- Ale zawsze upewnij się najpierw, czy masz przy sobie legitymację policyjną - powiedział, kiedy
przyniósł mi wytrych. Przypomniał w ten sposób, że z formalnego punktu widzenia naruszam prawo
nosząc przy sobie ekwipunek włamywacza.

- Mogliby cię wziąd za pospolitego złodzieja - roześmiał się serdecznie, i wrócił do swoich Lochów.
5

Kilka dni po tej lekcji otwierania zamków dostałem pierwsze zadanie robocze.

- Znów kotłuje się sprawa „tego trzeciego” - powiedział Hugh Winterborn. - MI 6 przesłuchuje
jednego ze swoich ludzi, tego Philby'ego. Chcą, żebyśmy im dostarczyli mikrofon,

Philby'ego spotkałem już kiedyś przelotnie, podczas mojej pierwszej wizyty w Leconfield House w
1949. Siedziałem w gabinecie Cumminga, omawiając z nim plany prac dla komitetu Brundretta, kiedy
drzwi uchyliły się nagle i ukazała się w nich głowa PhiIby'ego. Natychmiast przeprosił, że nam
przeszkadza.

- Ależ nie, Kim, wejdź - zawołał Cumming ze zwykłą wylewnością. -Jest tu ktoś, kogo powinieneś
poznad.

I wyjaśnił, że zostałem właśnie mianowany zewnętrznym konsultantem naukowym Firmy. Philby


serdecznie uścisnął mi dłoo. Miał już zmarszczki na twarzy, ale wciąż jeszcze wyglądał młodo.

- Ach tak - powiedział - wiem, to ten komitet Brundretta. Słyszałem, że Amerykanie bardzo się tym
interesują.

Natychmiast polubiłem Philby'ego. Miał swój styl i osobisty urok, a poza tym cierpiał na tę samą co ja
dolegliwośd - chroniczne jąkanie. Dostał właśnie nominację na szefa placówki MI 6 w Waszyngtonie i
przyszedł pożegnad się z przyjaciółmi z MI 5, a przy okazji skonsultowad z nimi różne sprawy. Philby
już w czasie wojny nawiązał bliskie kontakty z MI 5: niewielu funkcjonariuszy MI 6 zadało sobie ten
trud. Tamta wizyta Philby’ego mogła więc wtedy uchodzid za przykład jego zwykłej
przedsiębiorczości. Dopiero później ujawniły się jej prawdziwe powody. Philby spytał mnie wtedy, jak
widzę rolę nauki w wywiadzie. Odpowiedziałem, że, moim zdaniem, służby wywiadowcze powinny
zacząd traktowad Rosjan tak, jak naukowiec traktuje swój przedmiot - jako pewien fenomen, który
można badad metodami eksperymentalnymi.

- Im więcej eksperymentujemy, tym więcej się uczymy, nawet jeśli nasze próby są nieudane -
dodałem.

- A co z aparaturą badawczą? - spytał Philby.

- Już wojna wykazała - stwierdziłem - że naukowcy mogą rozwiązywad problemy pracy wywiadowczej
bez wymyślania całkiem nowej aparatury. Trochę tego trzeba, oczy wiście, ale ważniejsze jest
stosowanie sprzętu i materiałów już znanych - w nowy, twórczy sposób.

- Na przykład badania użytkowe dla wojska - powiedziałem, mając na myśli badania „antypodwodne”,
które prowadziłem dla Royal Navy w czasie wojny. – Właściwie wszyscy badacze po prostu
skuteczniej wykorzystywali sprzęt, którym Flota już dysponowała

Philby nie wyglądał na przekonanego, ale powiedział, że weźmie pod uwagę moje pomysły w swoich
rozmowach z Amerykanami w Waszyngtonie.
- Zajrzę do pana, jak wrócę stamtąd - dodał. - Zobaczę, jak panu idzie. Uśmiechnął się pobłażliwie i
wyszedł.

Dwa lata później uciekli Burgess i Maclean. Minęło sporo czasu, zanim Cumming zwrócił się do mnie
w tej sprawie, ale już w 1954 roku z przypadkowych aluzji Cumminga i Winterborna zorientowałem
się, że „tym trzecim” mógł byd Philby: jego właśnie najsilniej podejrzewano o współpracę z dwoma
zbiegami. W 1955 zwolniono go z MI 6, mimo iż do niczego się nie przyznał. 29 września 1955, w trzy
tygodnie po moim formalnym przejściu do MI 5, opublikowano dawno oczekiwaną „białą księgę” na
temat afery Burgessa i Macleana. Prasa rzuciła się na nią żarłocznie. Było jasne, że nazwisko
Philby'ego, dobrze znane na Fleet Street, prędzej czy później stanie się przedmiotem publicznych
domysłów i dyskusji.

W październiku MI 5 i MI 6 zostały poinformowane, że sprawę „tego trzeciego” będzie omawiad Izba


Gmin, która właśnie zebrała się po przerwie wakacyjnej, i że minister spraw zagranicznych wygłosi
oświadczenie na ten temat. MI 6 miała przygotowad dla ministra raport z tej sprawy, wezwała więc
Philby'ego na jeszcze jedno przesłuchanie. Na to właśnie przesłuchanie nasza sekcja A2 miała
dostarczyd specjalną aparaturę rejestrującą.

Wzięliśmy z Winterbornem taksówkę i pojechaliśmy do kryjówki MI 6 w pobliżu Sloane Square, w


której miało odbyd się przesłuchanie Philby'ego. Pokój wybrany na ten cel był skąpo umeblowany -
tylko kanapa z wzorzystym obiciem i kilka krzeseł wokół małego stołu. Przy jednej ze ścian stał
antyczny kredens, a na nim telefon.

Ponieważ potrzebne było możliwie najlepsze nagranie, postanowiliśmy użyd mikrofonu wysokiej
jakości, jakich używano wtedy w BBC. Podsłuch przez słuchawkę telefoniczną jest mało skuteczny,
jeśli rozmowa nie jest bardzo głośna. Zdjęliśmy więc fragment podłogi w pobliżu kominka - z tej
strony miał siedzied Philby - i umieściliśmy mikrofon pod spodem. Wzmacniacz sygnału
zainstalowaliśmy w gniazdku telefonicznym; stąd, przez nasz wydział specjalny Poczty, wzmocniony
już sygnał docierał do Leconfield House, do ośrodka transkrypcji.

Ośrodek transkrypcji znajdował się przy tym samym korytarzu, co stołówka MI 5, ale w drugim jego
koocu, za nie oznaczonymi drzwiami. Mieli tu wstęp tylko wybrani funkcjonariusze. Za drzwiami była
stalowa krata, przy niej dzwonek. Hugh Winterborn wylegitymował się; szczęknął automatyczny
zamek kraty. Naprzeciw nas były teraz następne drzwi, prowadzące do dużego kwadratowego
pokoju, w którym pracownicy Poczty dokonywali nagrao. Kruczek prawny polegał na tym, że Poczta
mogła przekazywad do MI 5 gotowe nagrania, natomiast podsłuchiwanie na żywo przez
funkcjonariuszy naszej Firmy było nielegalne (chod zdarzało się, że ktoś z nas, zwłaszcza Winterborn i
ja, naruszał ten zakaz - w razie jakiś kłopotów albo gdy sprawa była szczególnie ważna).
Podsłuchiwane rozmowy telefoniczne rejestrowano na cylindrach dyktafonów albo na octanowych
płytach gramofonowych. Ten pokój był istną Wieżą Babel w obrębie MI 5. Nagrania przekazywano tu
maszynistkom, które przepisywały je w małych pokoikach ciągnących się wzdłuż centralnego
korytarza.

Ośrodek prowadziła Evelyn Grist, wspaniała kobieta, związana z MI 5 niemal od początku. Była
fanatycznie przywiązana do Vernona Kella i wciąż jeszcze nie mogła darowad krzywdy, jaką Churchill
wyrządził Firmie dymisjonując Kella w 1940. Według niej, od tego momentu wywiad brytyjski staczał
się coraz niżej.
Zamknęliśmy się z Winterbornem w małym pokoju na koocu korytarza, do którego transmitowano
bezpośrednio z meliny MI 6 rozmowę z Philbym. Usiedliśmy i czekaliśmy niecierpliwie na początek
przesłuchania. Prawdę mówiąc, nazywanie tego przesłuchaniem było wielką przesadą. Był to raczej
rodzaj rozmowy między pracownikami MI 6. Kiedy Philby wszedł do pokoju, trzej byli koledzy, którzy
dobrze go znali, powitali go przyjaźnie. Później też traktowali go uprzejmie, tak jak traktuje się
dobrego znajomego. Pytali o jego komunistyczną przeszłośd, o karierę w MI 6, o przyjaźo z
Burgessem. Philby dowodził, że jest niewinny, zacinając się i jąkając jak zwykle. Dla nas, słuchających
tylko jego głosu, oczywiste były wszystkie jego kłamstwa i sprzeczności. Ale przesłuchujący go koledzy
życzliwie traktowali jego potknięcia i sami nawet podsuwali mu wygodne interpretacje; „Myślę, że
można by to wyjaśnid tak a tak...” Philby z wdzięcznością przytakiwał. Kiedy ten schemat zaczaj się
powtarzad, Winterborn zadzwonił po Cumminga; po chwili Cumming przybiegł do naszego pokoju z
wściekłą miną. Siedział przez parę minut, nerwowo klepiąc się po udzie, wreszcie warknął: - Ci
gówniarze gotowi całkiem go oczyścid!

Jeszcze tego samego dnia wysłał notatkę w tej sprawie do Grahama Mitchella, szefa wydziału
kontrwywiadu MI 5: nie przebierając w słowach napisał, co myśli o tych „wybielaczach” z MI 6. Ale na
nic się to nie zdało. Kilka dni później Macmillan, występując przed Izbą Gmin, oczyścił Philby'ego z
wszelkich zarzutów. Po raz pierwszy zdałem sobie wtedy sprawę, że znalazłem się w świecie „po
drugiej stronie lustra”, gdzie proste, ale nieprzyjemne prawdy, są skrzętnie zamazywane. Ta praktyka
miała się powtarzad raz za razem - przez następne dwadzieścia lat.

Przesłuchanie Philby'ego pozwoliło mi też poznad ogromną skalę inwigilacji prowadzonych przez
MI 5. Siódme piętro naszego budynku było, w istocie, tylko skromną cząstką wielkiego systemu
tajnych działao. Jego najważniejszą placówką była sekcja badao specjalnych Ministerstwa Poczty,
mieszcząca się w urzędzie pocztowym przy placu św. Pawła. MI 5 miała tu na pierwszym piętrze
wielopokojowe biuro, którym kierował major Denman, staroświecki wojskowy obdarzony
niezwykłym poczuciem humoru. Denman zajmował się kontrolowaniem korespondencji i instalacją
podsłuchów telefonicznych - na podstawie urzędowych nakazów Ministerstwa Poczty. Prowadził też
dla MI 5 laboratorium, w którym badano metody kamuflowania i wykrywania tajnego pisma. W
każdym większym urzędzie wymiany poczty w Wielkiej Brytanii znajdowała się sekcja badao
specjalnych podlegająca Denmanowi, która zakładała na swoim terenie podsłuchy i kontrolowała
listy. W późniejszym okresie laboratorium przeniesiono z placu św. Pawła do głównego laboratorium
pocztowego w Martlesham w hrabstwie Suffolk. Odtąd, jeśli jakiś list otwarty w biurze przy placu św.
Pawła wymagał dokładniejszego zbadania, goniec-motocyklista wiózł go do Suffolk.

Główne biuro Denmana wypełniały stoły, ciągnące się przez całą długośd pokoju. Na każdym stole
leżały trzy stosy listów: jeden zawierał przesyłki krajowe, drugi zagraniczne, trzeci z adresami za
Żelazną Kurtyną. W głównym urzędzie londyoskim pracowało przy takich stołach około dwudziestu
techników: otwierali i przeglądali przesyłki. Używali gumowych rękawiczek, żeby nie zostawiad
odcisków palców; każdy miał przy swoim stanowisku silną lampę i wiecznie kipiący czajnik - do
rozklejania kopert. Czasami stosowano też tradycyjną technikę bambusowego patyka. Metoda była
stara, ale wciąż należała do najskuteczniejszych. Rozszczepiony patyczek bambusowy wsuwało się w
małą szczelinę w narożniku koperty; następnie, trzymając kopertę pod światło, technik chwytał list w
rozcięcie i obracając nawinął go na patyk; wreszcie delikatnie wyciągał wszystko razem z koperty.
Czasami, jeśli list miał zwykłą kopertę z adresem napisanym na maszynie, rozcinało się ją po prostu,
po czym zastępowało inną, bliźniaczo podobną. Nigdy natomiast - aż do kooca mojej kariery - nie
umieliśmy otwierad, bez pozostawiania śladów, listów zaklejonych ze wszystkich stron taśmą
samoprzylepną. W takich przypadkach musieliśmy zawsze podjąd decyzję: czy zniszczyd otwarty list,
czy wysład go adresatowi w stanie uszkodzonym. Listy wydobyte z kopert, tym czy innym sposobem,
były fotografowane na tym samym stole kamerą, którą technik uruchamiał pedałem. Odbitki z tych
mikrofilmów wędrowały do archiwum, gdzie je rejestrowano i klasyfikowano.

Najcenniejszą pamiątką Denmana był, wiszący na ścianie jego gabinetu, oprawiony w ramki list. Na
jego kopercie był adres znanego działacza partii komunistycznej, którego pocztę regularnie
przeglądaliśmy. Po otwarciu t e j koperty technicy z sekcji badao stwierdzili ze zdumieniem, że list jest
skierowany do nas. Zawierał on następujący, napisany na maszynie tekst: „Do MI 5: jeśli otworzycie
ten list; to jesteście zasrane pedały”. Denman zakwalifikował ten list jako „zawierający treści
obsceniczne”, co pozwoliło mu całkiem legalnie go zatrzymad.

Denman bowiem ogromnie dbał o legalnośd swoich poczynao. Zgadzał się zainstalowad podsłuch albo
otworzyd przesyłkę bez urzędowego nakazu tylko pod warunkiem, że dostanie taki nakaz w możliwie
najkrótszym terminie. MI 5 miała jednak prawo dokonywad pewnego rodzaju kontroli korespondencji
bez nakazów. Mogliśmy, mianowicie, notowad i rejestrowad wszystko, co znajduje się na kopercie:
nazwiska nadawcy i adresata, miejsce i datę nadania. Denman i wszyscy ludzie z Ministerstwa Poczty,
znający rozmiary tej naszej działalności, bardzo bali się, żeby rola Poczty w podsłuchach i kontroli
korespondencji nie wyszła na jaw. Mniej martwili się przy tym o korespondencję zagraniczną - tę
mogliśmy przetrzymywad nawet po parę dni bez wzbudzania czyichkolwiek podejrzeo. Bardzo dbali
natomiast, by przesyłki krajowe jak najszybciej wracały na swoją zwykłą drogę do adresatów.

O oficjalne nakazy kontroli troszczył się w MI 5 zastępca dyrektora generalnego. Jeśli któryś z
pracowników potrzebował, dla dobra prowadzonej sprawy, podsłuchu lub otwierania listów, musiał
skierowad wniosek - z pisemnym uzasadnieniem - do DDG; ten z kolei występował z wnioskiem do
odpowiednich władz. Raz na miesiąc minister spraw wewnętrznych dokonywał weryfikacji tych
wniosków. Podobnie jak Poczta także Ministerstwo Spraw Wewnętrznych było bardzo ostrożne w
kwestii kontroli korespondencji i starannie kontrolowało wszystkie wydawane zezwolenia.

Drugą, obok placu św. Pawła, ważną placówką tego typu był urząd pocztowy na Dollis Hill: w tym
ponurym wiktoriaoskim budynku na północy Londynu nasi „pocztowcy” mieli w latach
pięddziesiątych swoją kwaterę główną. W suterenie, za drzwiami oznaczonymi tabliczką: „Sekcja
Badao Specjalnych Poczty”, John Taylor prowadził swoje małe laboratorium eksperymentalne dla
MI 5 i MI 6. Pomieszczenia były mroczne, zatłoczone i zgoła nieodpowiednie do pracy, jaką Taylor
próbował tu prowadzid.

Kiedy przyszedłem do MI 5, laboratorium Taylora było przeciążone pracami związanymi z akcją


„Tunel Berlioski”. Wcześniej, w lutym 1955 roku, wspólna ekipa MI 6 i CIA podkopała się pod rosyjski
sektor Berlina i zainstalowała podsłuchy pod centralą łączności sowieckiego dowództwa wojskowego
w tym mieście. Nasi „pocztowcy”, którzy dostarczyli urządzeo podsłuchowych do tej operacji, teraz
uczestniczyli w analizie napływających materiałów. A było ich dużo; zarówno CIA, jak MI 6 dosłownie
uginały się pod ich ciężarem. Nasz sprzęt służący do transkrypcji i analizy materiałów wręcz tonął w
stosach surowych informacji wywiadowczych przychodzących ze Wschodu. MI 6 miała wprawdzie
swój własny ośrodek transkrypcji w Earl's Court, ale i on pochłonięty był analizą materiałów z Tunelu,
do tego stopnia, że obrabiał je jeszcze siedem lat później, kiedy okazało się, że George Blake zdradził
całą operację Rosjanom, ledwie się ona zaczęła. Wszystko to stwarzało dodatkowe problemy
techniczne: Taylor musiał, na przykład, walczyd z wdzierającą się wszędzie wilgocią.

Laboratorium Taylora pracowało w tym czasie nad usprawnieniem tzw. Metody Specjalnej (SF). W
nowej wersji, oznaczonej kryptonimem CABMAN, metoda ta pozwalała wykorzystywad do podsłuchu
zwykły, nie przerobiony aparat telefoniczny, przez pobudzanie jego obwodów silnym sygnałem
radiowym. Metoda miała tę zaletę, że nie trzeba było dla zainstalowania podsłuchu wchodzid do
obserwowanego lokalu - ale tę wadę, że działała tylko na krótki dystans.

Ludzie Taylora prowadzili też, pod kryptonimem MOP, wstępne prace nad technologią, która
pozwoliłaby wykorzystad zwykłą instalację elektryczną w obserwowanym lokalu do wzmacniania i
przekazywania podsłuchiwanych dźwięków. Były to dopiero pierwsze próby, ale zapowiadały istną
rewolucję w pracy MI 6-gdyby udało się wyeliminowad kable urządzeo podsłuchowych, które
najczęściej i najłatwiej demaskują operacje wywiadowcze. W pierwszych łatach mojej pracy w MI 5
wiele czasu poświęciłem doskonaleniu techniki MOP; w rezultacie można było podjąd produkcję
skutecznych urządzeo tego rodzaju w warsztatach MI 6 w Boreham Wood.

Zaraz po przesłuchaniu Philby'ego zacząłem się zastanawiad nad usprawnieniami i modernizacją


pracy naszego siódmego piętra. Opracowywanie danych przebiegało wtedy wedle z dawna
ustalonego schematu. Prowadzący sprawę funkcjonariusz składał w ośrodku transkrypcji pisemne
zamówienie, wskazujące, jaki rodzaj informacji interesuje go szczególnie. Następnie personel ośrodka
wyszukiwał w nagranych materiałach fragmenty, które odpowiadały zamówieniu. Kiedy zaczynałem,
nagrania były robione raczej na płytach octanowych niż na taśmach. Pracownicy ośrodka najpierw
słuchali płyt w całości, a kiedy natrafiali na informacje związane z aktualnym zadaniem, zaznaczali to
miejsce na płycie kredą. Potem przepisywali, na użytek zamawiającego, już tylko tę częśd nagrania,
która znalazła się pod kredowym znakiem. Była to procedura nieefektywna i czasochłonna, ale jednak
w sumie praktyczniejsza niż nagrywanie i przesłuchiwanie taśm.

Większośd pracowników ośrodka transkrypcji stanowiły kobiety, które jeszcze Kell rekrutował ze
środowisk imigranckich, jakie powstały w Wielkiej Brytanii po I wojnie światowej. Zamieniły one
nasze siódme piętro w kawałek starej, carskiej Rosji. Pochodziły przeważnie z arystokratycznych
rodzin, z owych białych Rosjan, którzy wciąż jeszcze z przekonaniem mówią o swoim powrocie do
ojczyzny, której pozbawiła ich rewolucja. O tajnej policji sowieckiej nie mówiły nigdy „KGB”, ale po
staremu - „bolszewicka czerezwyczajka”. Większośd była głęboko religijna, niektóre trzymały nawet
ikony w swoich pokojach. Były sławne w całej Firmie ze swoich humorów. Uważały się za artystki w
swoim fachu i często zachowywały się jak primadonny. Najtwardsi, zaprawieni w bojach pracownicy
operacyjni, kiedy potrzebowali jakichś dodatkowych wyjaśnieo do przekładów, z drżeniem kolan
zbliżali się do siódmego piętra, zawsze niepewni, czy sama ich prośba nie wywoła wybuchu
wściekłości. Te trudności były naturalne i nieuniknione. Pracujące tu kobiety od wielu lat słuchały
dzieo po dniu, godzina po godzinie, niezrozumiałych pomruków lub pokrętnych szyfrów, jakimi
posługiwali się w rozmowach dyplomaci sowieccy. A jeśli ktoś spędza całe życie na wyszukiwaniu
strzępów wartościowej informacji w tysiącach banalnych rozmów („szukanie króla w kapuście”, jak
mówiono w Firmie) - to musi w koocu stracid rozum.

Zacząłem od tego, że zorganizowałem testy sprawności słuchowej dla pracownic Ośrodka: wiele z
nich nie nadawało się już do tej pracy ze względu na podeszły wiek. Zaproponowałem, aby te, które
gorzej słyszą, zajmowały się materiałami o lepszej jakości dźwiękowej, takimi jak nagrania rozmów
telefonicznych. Nieczyste nagrania, dokonane z mikrofonów podsłuchowych, przekazałem młodszym
pracowniczkom, spośród których niewątpliwie wyróżniała się Anne Orr-Ewing; później pracowała ze
mną, jako „młodszy oficer”, w wydziale kontrwywiadu. Transkrypcje podsłuchów mikrofonowych
zawsze są trudniejsze, ponieważ stosuje się przeważnie tylko jeden mikrofon, który chwyta wiele
dźwięków równocześnie. Postanowiłem wprowadzid jakieś usprawnienie, aby przynajmniej
częściowo rozwiązad ten problem. Wybrałem się do Olympii na wystawę najnowszej elektroniki i
kupiłem tam magnetofon z dwiema głowicami. Ta druga głowica dawała opóźnienie sygnału o kilka
(lub więcej) milisekund w stosunku do pierwszej, co czyniło dźwięk plastyczniejszym; uzyskiwało się
coś w rodzaju fałszywej stereofonii, dzięki czemu można było zrozumied nawet najgorzej nagrane
taśmy. Zainstalowałem to urządzenie na siódmym piętrze, czym zaskarbiłem sobie dozgonną
wdzięcznośd pani Grist.

Było to moje pierwsze, maleokie zwycięstwo pod sztandarem nauki. Ale poniżej siódmego piętra spał
nadal spokojnie wielki antykwariat Ml 5.

Działem, który najpilniej potrzebował wtedy zmian, a który jednocześnie najsilniej opierał się
modernizacji - była sekcja A4. Po wojnie dyplomaci Sowietów i ich satelitów, kręcący się po ulicach
Londynu, szybko uzyskali przewagę nad Obserwatorami, zarówno liczebną, jak taktyczną. Dlatego na
pierwszym miejscu wśród swoich zadao postawiłem rewizję metod działania Obserwatorów.

Odwiedziłem jeden ze stałych posterunków MI 5, w należącym do Firmy domu naprzeciw głównej


bramy ambasady rosyjskiej w Kensington Park Gardens. Stanowisko obserwacyjne znajdowało się w
sypialni na piętrze. Dwaj Obserwatorzy siedzieli po obu stronach okna. Kamera z teleobiektywem
była na stale wycelowana w chodnik po przeciwnej stronie ulicy. Obaj mężczyźni mieli zawinięte
rękawy koszul, na ich szyjach wisiały lornetki. Wyglądali na zmęczonych. Zbliżał się koniec ich zmiany,
popielniczki były przepełnione, a na stole stały liczne filiżanki po kawie.

Ilekrod z bramy ambasady wychodził któryś z dyplomatów rosyjskich, Obserwatorzy przyglądali mu


się przez lornetkę. Po identyfikacji przekazywali przez radio do swojej centrali nazwisko
wychodzącego - w postaci zakodowanej w pięciocyfrowy numer. Z kolei centrala ogłaszała dla
wszystkich swoich posterunków numery ludzi, którzy opuszczali Kensington Park Gardens. Każdy
radiowóz i każdy indywidualny Obserwator miał swoją listę numerów, którymi musiał się
„opiekowad”. Kiedy wywoływano jego numer, zaczynał śledzid zgłoszoną osobę - bez meldowania
tego centrali. Osoba śledzona nie mogła więc się dowiedzied - przynajmniej drogą radiową - czy ktoś
za nią chodzi. W pokoju Obserwatorów radio odzywało się co pewien czas z poleceniami dla
zaparkowanych w pobliżu ambasady radiowozów - kiedy obserwowany dyplomata znikał z pola
widzenia stałego posterunku.

Obserwatorzy, którzy obsługiwali te stale posterunki, wykonywali tę pracę już od wielu lat. Wyrobili
sobie niewiarygodną pamięd do twarzy; natychmiast rozpoznawali nawet takich funkcjonariuszy KGB,
którzy od lat nie pokazywali się w Wielkiej Brytanii. Identyfikację ułatwiały im trzy grube segregatory,
należące do wyposażenia posterunku, a zawierające zdjęcia i dane personalne wszystkich
pracowników rosyjskiego wywiadu, jacy kiedykolwiek - wedle naszej wiedzy - odwiedzili Zjednoczone
Królestwo. Zdjęcia tych, którzy aktualnie rezydowali w ambasadzie, były dla ułatwienia poszukiwao
oznaczone plastikowymi spinaczami. Jeśli do budynku wchodził lub wychodził z niego ktoś nieznany,
Obserwatorzy fotografowali go i przekazywali zdjęcie do sekcji badawczej MI 5, i zaczynał się
długotrwały nieraz proces identyfikacji. Praca Obserwatorów była żmudna, wymagająca cierpliwości i
pełnego poświęcenia. Ale była to też praca niezwykle ważna. Jeśli archiwum jest centralnym
systemem nerwowym MI 5, to Obserwatorów można nazwad jej palcami; palcami wysuniętymi w
mrok, by po omacku badad zarysy wroga.

Segregatory z danymi personalnymi sowieckich szpiegów były efektem wieloletniego, skrupulatnego


zbierania informacji z wszelkich możliwych źródeł - z dokumentów wizowych, od zbiegów z obozu
przeciwnika, od podwójnych agentów itd. Z kolejnych stron wyzierały surowe, groźne twarze. Byli to
przeważnie goryle z KGB lub NKWD, ale trafiali się między nimi kulturalnie, wręcz po europejsku
wyglądający dyplomaci albo schludnie umundurowani attachés wojskowi. Od razu uderzyło mnie to,
że fotografie, jakimi dysponowały posterunki, pochodziły przeważnie z sowieckich paszportów
dyplomatycznych. MI 5 regularnie otrzymywała kopie tych zdjęd, ale były one często złej jakości albo
rozmyślnie nieaktualne, zrobione wiele lat temu - co bardzo utrudniało identyfikację.

Zaproponowałem, aby Obserwatorzy wzbogacili swoje podręczne kolekcje o zdjęcia „z życia”. Często
łatwiej jest rozpoznad kogoś na podstawie takich zdjęd, niż na drętwych fotografiach paszportowych.
Dowiódł tego przykład Klausa Fuchsa. Kiedy Fuchs przyznał się w 1949 roku do przekazywania
informacji na temat broni atomowej, zgodził się współpracowad z MI 5. Śledząc później innych
szpiegów z tej branży MI 5 zwróciła się do Fuchsa; pokazano mu między innymi fotografię
paszportową Harry'ego Greenglassa, człowieka, którego znał osobiście. Fuchs najzupełniej
autentycznie nie rozpoznał go - rozpoznał go dopiero na zdjęciach w ruchu.

MI 5 już od dawna zdawała sobie sprawę, że Obserwatorzy nie mogą operowad z Leconfield House,
bo łatwo mogliby ich tu wyśledzid i wciągnąd do swoich kartotek agenci rosyjskiego kontrwywiadu.
Centrala Obserwatorów znalazła się więc w niepozornym trzypiętrowym georgiaoskim domu w
eleganckiej okolicy Regent's Park. W głównym pomieszczeniu kontroli całą ścianę zajmowała
szczegółowa mapa Londynu, na której zaznaczano przebieg operacji. W środku pokoju znajdowała się
aparatura radiowa, zapewniająca łącznośd ze wszystkimi Obserwatorami stałymi i radiowozami.

Na tym samym piętrze mieścił się gabinet Johna Skardona, szefa Obserwatorów. Był to człowiek
elegancki, wiecznie palący fajkę, były policjant. W czasie wojny prowadził w MI 5 przesłuchania osób
podejrzanych, a i później przewodniczył takim przesłuchaniom w wielu ważnych przypadkach, na
przykład w sprawie Fuchsa. Skardon miał trochę wygórowaną opinię o własnych zdolnościach, ale
ludzie lubili z nim pracowad. W jego manierach było coś z popularnego przywódcy związkowego.
Skardon uważał, że jego ludzie wykonują ciężką i trudną pracę, i że powinien ich bronid przed
nadmierną eksploatacją ze strony oficerów operacyjnych Leconfield House. W dużej mierze miał
rację. Kiedy przyszedłem do Firmy, pracowało tu już około stu Obserwatorów, ale popyt na ich usługi
był we wszystkich wydziałach MI 5 wprost nieposkromiony.

Wkrótce doszedłem jednak do wniosku, że Skardon nie docenia problemów, jakie stwarzało śledzenie
ludzi we współczesnym Londynie. Nie zdawał sobie, na przykład, sprawy, jak intensywną działalnośd
kontrwywiadowczą prowadzą Rosjanie, by uchronid swoich agentów przed „ogonami”. Przyglądając
się przez parę tygodni pracy Obserwatorów zacząłem wątpid, czy mają oni - z dotychczasową
techniką i metodami - szansę śledzenia kogokolwiek tak, aby on tego szybko nie zauważył.

Kiedy po raz pierwszy zasugerowałem Skardonowi gruntowną reorganizację sekcji Obserwatorów,


odrzucił to bez dyskusji. Poszczególne sekcje MI 5 przypominały trochę księstwa udzielne, Skardon
potraktował więc moją propozycję jako zamach na jego autorytet i kwestionowanie kompetencji. W
koocu zgodził się, byśmy wraz z Winterbornem przeprowadzili próbę sprawności dotychczasowych
metod obserwacji. Podzieliliśmy jeden z jego zespołów na dwie grupy. Pierwsza dostała fotografię
pewnego nieznanego im funkcjonariusza MI 5, mieli go śledzid. Drugą grupę poinformowaliśmy tylko,
w jakim rejonie będzie działad grupa pierwsza; mieli odnaleźd tamtych, a następnie wyśledzid, kto jest
przedmiotem obserwacji. Powtarzaliśmy ten eksperyment trzy razy - i za każdym razem druga grupa
prawidłowo identyfikowała śledzoną osobę. Trzecią próbę sfilmowaliśmy i pokazaliśmy film całemu
Wydziałowi w budynku Obserwatorów. Skutek był przynajmniej ten, że ja sam nie miałem już
wątpliwości, że działania Obserwatorów - prowadzone tak jak dotąd - ryzykownie wystawiają ich na
zdemaskowanie przez kontrwywiad przeciwnika.

Sugerowaliśmy Skardonowi, że reorganizację mógłby zacząd od zatrudnienia pewnej liczby kobiet.


Praca Obserwatorów to często wysiadywanie w barach, kawiarniach i parkach, gdzie spotykają się
osoby śledzone. We wszystkich takich sytuacjach para wzbudza mniej podejrzeo niż samotny
mężczyzna lub dwóch. Skardon stanowczo przeciwstawił się temu pomysłowi. Obawiał się, że może
to sprowokowad jakieś pozamałżeoskie pokusy i źle wpłynąd na moralnośd jego pracowników.

- Żonom nie będzie się to podobało - mruknął ponuro.

- Och, cóż takiego, jeśli się pocałują albo przytulą? To nawet jeszcze lepsza maska - próbował
zażartowad Hugh Winterborn.

Ale Skardona to nie bawiło. Przeszliśmy więc do innej propozycji, dotyczącej trybu składania
raportów przez Obserwatorów. Dotychczas nigdy tego nie robili natychmiast po skooczeniu służby:
czasem składali raporty następnego dnia, czasem dopiero pod koniec tygodnia. Doświadczenie
czasów wojny - przypomniałem Skardonowi - wielokrotnie dowiodło, że raporty odpowiadają
rzeczywistości tylko wtedy, kiedy składane są natychmiast po akcji. Jeśli następuje jakaś zwłoka,
człowiek przestaje pamiętad, co się rzeczywiście zdarzyło, zaczyna natomiast racjonalizowad:
dlaczego się zdarzyło i jak mogło się zdarzyd.

- Moi chłopcy mają za sobą osiem godzin włóczenia się po ulicach. Nie będą chcieli wracad tutaj i
spędzad dalszych godzin, odpowiadając na pytania, skoro potrafią sami napisad raport - oburzał się
Skardon. W koocu zgodził się zwalniad ich ze zmiany piętnaście minut wcześniej, ale i o to były ciągłe
kłótnie.

Nieco inne problemy dotyczyły tych Obserwatorów, którzy jeździli radiowozami. Spędziłem kiedyś z
nimi cały dzieo, chcąc wyrobid sobie jakieś wyobrażenie o ich pracy. Samochody Ml 5 nie rzucały się
w oczy: były to tanie modele i tylko pod maską miały bardzo podrasowane silniki. Robiono to w
naszych garażach na Battersea. Tam również co trzy miesiące przemalowywano każdy samochód, by
utrudnid jego identyfikację. Każdy samochód miał też po kilka różnych tablic rejestracyjnych, które
zmieniano w tygodniowym rytmie.

Przyznam, że śledzenie rosyjskich pojazdów dyplomatycznych po ulicach Londynu, jeżdżenie pod prąd
po ulicach jednokierunkowych, przekraczanie czerwonych świateł ze świadomością, że nic za to nie
grozi (bo każdy kierowca MI 5 ma dokument policyjny zwalniający go z mandatów) - bawiło mnie jak
małego chłopca. Byd może, podobnie odczuwali to Obserwatorzy. Kierowca mojego wozu z
rozbawieniem opowiadał, jak pędził kiedyś w zimie za jakimś rosyjskim samochodem przez The Mail
w stronę pałacu Buckingham. Przed rondem Rosjanin gwałtownie zahamował - i doszło do zderzenia.
Obaj wysiedli, obejrzeli szkody i z pokerowymi minami wymienili adresy. Chytrym sposobem
śledzenia innego samochodu jest jazda równoległą ulicą. Ale ostatecznie sukces każdej takiej akcji
zależy od radiowej pomocy centrali. To ona musi przewidzied prawdopodobną trasę śledzonego, by
nawet jeśli jeden Obserwator straci go z oczu, inny, czekający w rezerwie, mógł podjąd pościg.

Pierwszy problem, jaki dotyczył Obserwatorów zmotoryzowanych, był całkiem trywialny. W każdym
samochodzie było trzech ludzi, a ponieważ samochody te przeważnie stały zaparkowane pod różnymi
lokalami, więc rzucały się w oczy jak spuchnięty palec. I tym razem przeprowadziliśmy z
Winterbornem „badanie terenowe”. Pojechaliśmy w rejon, w którym, jak wiedzieliśmy, operowali
właśnie Obserwatorzy. W ciągu pół godziny zidentyfikowaliśmy wszystkie samochody. Z jednym
poszło nam szczególnie łatwo: jego kierowca zmienił właśnie tablice rejestracyjne, ale tak
niefortunnie, że miał inny numer z przodu, a inny z tyłu. Powiedziałem Skardonowi, że powinien
zmniejszyd obsadę radiowozów, ale zaczął mi „naukowo” dowodzid, że absolutnie musi w nich byd po
trzech ludzi.

- Jeden prowadzi, drugi studiuje mapę, trzeci obsługuje radio - powiedział z namaszczeniem,
najwyraźniej nie czując, że to śmieszne.

Był jednak pewien problem, w którym nie znajdowałem już nic śmiesznego; przeciwnie, martwił mnie
on bardziej niż wszystkie pozostałe. Najczulszym punktem wszelkiej działalności wywiadowczej jest
łącznośd. Obserwatorzy przekazywali drogą radiową setki meldunków dziennie - między
posterunkami stałymi, samochodami i centralą. Główny błąd ich systemu łączności polegał na tym, że
w odróżnieniu od wszystkich jawnych służb nie stosowali potwierdzenia odbioru. Rosjanie łatwo
mogli rozpoznad ich sygnały: wystarczyło poszukad na falach radiowych komunikatów bez
potwierdzenia odbioru. Podobny błąd popełniali za granicą ludzie z MI 6. Przez wiele lat istniał łatwy
sposób rozpoznawania rezydentów MI 6 w naszych ambasadach: wystarczyło sprawdzid, którzy
dyplomaci korzystają z bezpośrednich telefonów miejskich, niezależnych od centrali ambasady. Nieco
później wprowadzono w MI 5 skomplikowany system szyfrowania łączności Obserwatorów.
Daremnie tłumaczyłem, że nie robi to żadnej różnicy, skoro ich meldunki tym bardziej wyróżniają się
spośród komunikatów policji, straży pożarnej i pogotowia, które oczywiście są en clair (nie
kodowane). Nikt chyba nie pojmował tej prostej prawdy, że Rosjanie więcej dowiadują się z samej
obserwacji naszych połączeo radiowych niż z ich treści - której w tej sytuacji wcale nie potrzebują
rozumied. Analiza „ruchu” w eterze daje im wiedzę o tym, gdzie i kiedy prowadzimy nasze operacje -
a konfrontacja tych danych z raportami z własnych działao pozwala dowiedzied się o naszej pracy
prawie wszystkiego, co chcą wiedzied.

Zacząłem domagad się podjęcia badao, czy Rosjanie rzeczywiście systematycznie podsłuchują
meldunki radiowe Obserwatorów. Teoretycznie takie badanie było wykonalne, ponieważ każdy
odbiornik emituje pewien własny sygnał, który można wykryd z małej odległości. Przesłałem mój
wniosek drogą służbową do Paostwowego Biura Kontroli Komunikacji (GCHQ), które dysponowało
środkami technicznymi i ludzkimi niezbędnymi do takiego eksperymentu. Czekałem wiele miesięcy,
zanim dostałem - jak napisano - „starannie przemyślaną” odpowiedź. Werdykt GCHQ brzmiał:
badanie takie jest technicznie niewykonalne. Minęły jeszcze dwa lata, zanim GCHQ i MI 5 zdały sobie
sprawę, że ten werdykt był błędny.
Tymczasem jednak pozostałem sam ze swymi zmartwieniami i obawami. Jeśli łącznośd
Obserwatorów była istotnie tak zdradliwa, a efekty ich pracy tak skromne, to MI 5 musiała przyznad,
że poważna częśd jej wysiłków kontrwywiadowczych już od wielu lat idzie na marne. Co najmniej
częśd akcji prowadzonych za pomocą Obserwatorów musiała zostad wykryta przez Rosjan. Ale które
to były akcje - i ile ich było?
6

W okopach Zimnej Wojny sekcja A2 była niewątpliwie najbardziej wysuniętą na linii frontu placówką
MI 5. A Hugh Winterborn i ja stanowiliśmy jej oddział szturmowy. Winterborn był doskonałym
towarzyszem broni. Zanim trafił do MI 5, długo służył w armii - w Chinach i w Japonii, na Cejlonie i w
Birmie; mówił biegle po chiosku i po japoosku. Winterborn miał wszelkie zadatki na feldmarszałka.
Jego akcje były zawsze mistrzowsko zaplanowane, aż do najdrobniejszego szczegółu, i chod często
były skomplikowane - realizował je z iście wojskową dokładnością. Ale nie był drętwym służbistą.
Każdą akcję prowadził oczywiście z zamiarem zdobycia informacji wywiadowczych - ale także dla
własnej zabawy. I rzeczywiście bawiliśmy się tym. Przez pięd lat zakradaliśmy się i włamywaliśmy do
różnych miejsc w całym Londynie, a wszystko na rozkaz rządu - chod nadęci urzędnicy z Whitehall
nigdy by się do tego nie przyznali.

Winterborn i ja stanowiliśmy doskonałą parę; obaj głęboko wierzyliśmy, że niemal wszystkie poziomy
naszej służby wymagają pilnej modernizacji, zwłaszcza zaś udoskonaleo technicznych. Ja miałem dużo
pomysłów. On natomiast działał jak filtr, bezbłędnie odrzucając z moich sugestii to, co niepraktyczne,
i przekształcając w roboczą rzeczywistośd wszystko, co w tych sugestiach było racjonalne.

Kiedy zaczynałem moją pierwszą robotę z Winterbornem, kipiał wprost od nowinek z akcji, którą
właśnie przygotował, określanej jako PARTY PIECE („partyjniak”). Jak zwykle w pracach Winterborna,
na sukces złożyły się tutaj jego sumiennośd i niewiarygodnie szczęśliwy zbieg okoliczności. Jeden z
pracowników sekcji F4 dowiedział się od swojej wtyczki w Komunistycznej Partii Wielkiej Brytanii, że
cała tajna dokumentacja partii jest zmagazynowana w mieszkaniu pewnego bogatego komunisty w
dzielnicy Mayfair. A2 dostała polecenie przygotowania operacji włamania i skopiowania
dokumentów.

Mieszkanie wzięto pod ścisły nadzór - wizualny, telefoniczny i pocztowy - który po jakimś czasie
nadzwyczaj szczęśliwie zaowocował. Pani domu zadzwoniła do męża do pracy i powiedziała, że
wychodzi na godzinę, a klucz zostawia, na wszelki wypadek, pod słomianką. Dwadzieścia minut
później byliśmy już pod tym mieszkaniem i zrobiliśmy odcisk klucza w plastelinie.

Samo włamanie zostało starannie zaplanowane na pewien weekend, który domownicy postanowili
spędzid w Lake District w północnej Anglii. Winterborn wysłał za nimi ekipę Obserwatorów, aby
ostrzegli nas w porę, w razie gdyby domownicy postanowili wrócid wcześniej. Wszystkie nasze
maszyny do fotografowania dokumentów zgromadziliśmy w Leconfield House, aby podoład tej
robocie. Zespół techniczny z A2 wszedł do mieszkania i otworzył szafy, w których znajdowały się listy
członkowskie i teczki personalne. Zawartośd każdej półki sfotografowali aparatem Polaroid. Potem
ostrożnie wyjęli teczki, dokładnie notując ich kolejnośd i układ, tak by można było po akcji ułożyd je w
identycznym porządku. Wreszcie powiązali to wszystko w paczki i zawieźli do Leconfield House, aby
sfotografowad kartkę po kartce. W sumie w ciągu tego jednego weekendu zrobiono kopie 55 tysięcy
teczek: łup był wprost bezcenny.

Akcja PARTY PIECE dała naszej Firmie totalny wgląd w organizację partii komunistycznej. Każda ich
teczka zawierała ręcznie spisaną deklarację, w której kandydat wyjaśniał, dlaczego chce wstąpid do
partii - a także szczegółowe dane osobiste, w tym dokładny opis okoliczności rekrutacji, wykonane
zadania partyjne, kontakty organizacyjne. Co ważniejsze jednak, były tu również teczki niejawnych
członków CPGB, ludzi, którzy woleli (albo partia wolała) ukryd partyjną przynależnośd. Większośd z
tych tajnych członków nie należała już do generacji klasycznych tajnych komunistów z lat
trzydziestych, z których wielu podjęło później działalnośd szpiegowską. Ci nowi - politycy z Partii
Pracy, działacze związkowi, urzędnicy paostwowi i różnego rodzaju współpracownicy rządu - zatajali
swoją komunistyczną przynależnośd głównie ze względu na nowe procedury weryfikacyjne
wprowadzone przez rząd Attlee'go; bali się po prostu, że utracą posady.

Bezpośrednio po II wojnie światowej, głównie pod wpływem naszego sojuszu wojennego ze


Związkiem Sowieckim, CPGB zyskała wielu zwolenników, zwłaszcza w związkach zawodowych.
Komuniści coraz bardziej uaktywniali się w konfliktach przemysłowych - ku wielkiemu niezadowoleniu
premiera Attlee'go. Pod koniec lat czterdziestych MI 5 zaczęła poświęcad dużo więcej niż dotąd uwagi
śledzeniu i neutralizacji działalności CPGB w ruchu związkowym. W 1955, a więc w roku operacji
PARTY PIECE, CPGB była już gruntownie kontrolowana niemal na wszystkich szczeblach, metodami
technicznymi lub z pomocą konfidentów. Uzyskanie materiałów PARTY PIECE, a więc dotarcie do
jądra partyjnej organizacji, było ostatecznym dowodem sprawności MI 5 w warunkach powojennych.
Jak na ironię, już rok później Sowieci napadli zbrojnie na Węgry i w rezultacie - popularnośd CPGB
zaczęła gwałtownie spadad.

Odkąd MI 5 weszła w posiadanie materiałów z PARTY PIECE, komuniści brytyjscy nie mogli już
stanowid poważniejszego zagrożenia. MI 5 mogła teraz odnaleźd każdego aktywnego komunistę -
także niejawnego - i śledzid jego poczynania, uniemożliwiając mu dostęp do materiałów tajnych, jeśli
wiązałoby się z tym większe ryzyko. Cały materiał PARTY PIECE znalazł się w archiwum w skrytkach
„Y” i przez długie lata oddawał nam nieocenione usługi, zwłaszcza kiedy CPGB zaczęła twierdzid, że
zrezygnowała z tajnego członkostwa i że jest teraz partią całkowicie jawną.

Ja sam uczestniczyłem w akcji przeciw CPGB pod koniec lat pięddziesiątych, kiedy to razem z
Winterbornem instalowałem jeszcze jeden mikrofon w ich siedzibie przy King Street. Komuniści
wiedzieli, że ich budynek jest pod stałą kontrolą elektroniczną, toteż regularnie zmieniali miejsca
najważniejszych zebrao. Nasz konfident w biurach przy King Street zameldował swojemu
kontrolerowi z sekcji F4, że zebrania egzekutywy przeniesiono do malej sali konferencyjnej na tyłach
budynku. Nie było tam okien, a od naszego agenta wiedzieliśmy, że nie ma także telefonów, nie
wchodziła więc w grę metoda SF. Później, w latach sześddziesiątych dowiedzieliśmy się, dlaczego w
wielu pomieszczeniach budynku przy King Street nie było telefonów. Otóż jedną z pierwszych rzeczy,
które Anthony Blunt zdradził Rosjanom, było właśnie istnienie metody SF i wiadomośd, że
zastosowaliśmy ją na King Street. Rosjanie zaalarmowali komunistów brytyjskich i doradzili im
usunięcie telefonów ze wszystkich ważnych miejsc. Ale ludzie z CPGB nie bardzo wierzyli w metodę
SF i zabezpieczali się przeciwko niej tylko w szczególnie tajnych sprawach.

Winterborn i ja pojechaliśmy moim samochodem na King Street; wysiedliśmy, by starannie obejrzed


ściany budynku, próbując znaleźd jakiś dostęp do interesującego nas pokoju. Przy ścianie frontowej,
blisko lewego kraoca budynku, zauważyliśmy stary zsyp węglowy, najwyraźniej od wielu już lat nie
używany. Uznaliśmy to za najlepszą możliwośd. Nasz agent pracujący w budynku stwierdził, że
pochylnia tego zsypu prowadzi wprost do salki konferencyjnej! Zaproponowałem Winterbornowi,
byśmy na istniejącą klapę zsypu nałożyli drugą, fałszywą, o takim samym wyglądzie: między klapami
zainstalujemy mikrofon z nadajnikiem radiowym, chwytający dźwięki z dziurki od klucza.
Hugh natychmiast rozpoczął przygotowania. Najpierw zaprojektował nową klapę, ze sprężynowymi
uchwytami, które pozwolą ją zamocowad na starej. Rzecz jasna, klapa musiała mied ten sam kolor, co
oryginalna - brązowy, mocno naruszony zębem czasu. Próbki farby, które Hugh zdrapał śrubokrętem
przechodząc któregoś wieczoru „przypadkowo” koło klapy, wysłaliśmy do analizy do naszej placówki
badawczej budownictwa w Garston. Zidentyfikowali farbę i zdobyli dla nas trochę takiej samej. Efekty
długoletniego działania atmosferycznego uzyskaliśmy lutlampą i kapiącą wodą. Ja zająłem się
montażem mikrofonu na naszej klapie. Wyposażyłem go w plastikową „trąbkę”, zbierającą dźwięki z
oryginalnego otworu klucza. Sporo miejsca zajęły baterie, dzięki którym mikrofon mógł pracowad bez
dalszej obsługi przez sześd miesięcy. Odbiornik wstępny ukryliśmy w ulicznym telefonie na koocu King
Street, który szczęśliwie znalazł się w zasięgu nadajnika mikrofonu. Dalej już zwykłe linie telefoniczne
przekazywały sygnał na siódme piętro Leconfield House.

Najbardziej ryzykowną fazą operacji była instalacja fałszywej klapy na chodniku King Street. Miejsce
to jest doskonale widoczne z budynku CPGB, a wiedzieliśmy, że komuniści bardzo czujnie obserwują
otoczenie. Winterborn zaplanował więc, jak zwykle, pełną rozmachu i wieloplanową akcję.
Postanowił założyd klapę w sobotę, późnym wieczorem, kiedy widzowie teatralni tłumnie wylęgają z
teatrów na ulice Covent Garden. Polecił wszystkim pracownikom A2 i F4 przyjśd o ustalonej godzinie
wraz z żonami na King Street. Specjalnie wyreżyserował spotkanie - oczywiście przy zsypie węglowym
- dwu „podchmielonych” towarzystw. Stanęliśmy tam i zaczęliśmy głośno i wylewnie się witad. Ukryty
za tym tłumem Winterborn ukląkł na chodniku i zaczął ręcznie wiercid w ceglanym obramowaniu
zsypu cztery małe otwory pod zaczepy naszej klapy; zdradziecki ceglany pył zgarniał we własną
chusteczkę, do nosa. Już po jakiejś minucie nasze hałaśliwe towarzystwo zaczęło się nieco
przerzedzad - ale Winterborn miał nerwy ze stali. Spokojnie dokooczył wiercenia, wyciągnął spod
płaszcza fałszywą klapę i zamocował ją. Operacja ta, określona jako TIEPIN („szpilka do krawata”),
przyniosła dokładnie takie efekty, jakich oczekiwaliśmy: przez kilka miesięcy MI 5 miała pełną
„obsługę” wszystkich ważniejszych zebrao kierownictwa partii komunistycznej. W koocu jednak
obecnośd mikrofonu została wykryta. Któryś z pracowników biura CPGB, słuchając radia w pobliżu
naszego podsłuchu, przypadkowo natrafił na częstotliwośd współpracującego z mikrofonem
nadajnika. Powstało sprzężenie („piszczący obwód”), i w ten sposób dowiedzieli się, że mają w
ścianach jakąś pluskwę. Zaczęli jej szukad, przewracając do góry nogami cały budynek. Szczęśliwym
zbiegiem okoliczności Hugh Winterborn, którego żona wyjechała właśnie do Norwegii, by odwiedzid
krewnych, spędzał noce w służbowym mieszkaniu na ostatnim piętrze Leconfield House. Szybko
powiadomiony o wykryciu podsłuchu, pojechał natychmiast na King Street, tym razem bez żadnej już
osłony, wymontował fałszywą klapę i przywiózł ją do swego biura - jako trofeum wojenne.

Największą operację podsłuchu mikrofonowego podjęliśmy z Winterbornem w Lancaster House,


pompatycznym gmachu, w którym w latach pięddziesiątych i sześddziesiątych odbywały się tzw.
Konferencje Kolonialne. Odkąd premierem został Macmillan, tempo zmian w sprawach kolonii
zaczęło rosnąd. MI 5, odpowiedzialna za bezpieczeostwo i zbieranie informacji wywiadowczych na
obszarze całej Korony, a więc także w koloniach, dostawała coraz więcej zamówieo na wywiadowczą
kontrolę negocjacji w sprawie odzyskania niepodległości. Budynku Lancaster House nie można było
załatwid lokalnymi urządzeniami podsłuchowymi. Nie wiedzieliśmy z góry, które z licznych
pomieszczeo będą używane, więc pojedyncze urządzenia zbierałyby tylko skromną cząstkę
interesujących nas informacji. Winterborn i ja zaproponowaliśmy więc, aby MI 5 zainstalowała tu
system mikrofonowy obejmujący cały gmach, system, który będzie można wykorzystywad niezależnie
od tego, kto, gdzie i kiedy prowadzid będzie rozmowy w Lancaster House. Ministerstwo Kolonii
przystało na ten projekt z entuzjazmem, po czym gmach zamknięto „w celu renowacji” na dwa
tygodnie; w tym czasie wprowadził się tam zespół techniczny A2. Wcześniej Hugh i ja
przestudiowaliśmy bardzo sumiennie plan budynku i naszkicowaliśmy projekt sieci, z zaznaczeniem
lokalizacji wszystkich mikrofonów. Sami też nadzorowaliśmy prace instalacyjne. Przez całą resztę lat
sześddziesiątych i później system ten był wykorzystywany, ilekrod w Londynie prowadzono negocjacje
na wysokim szczeblu dyplomatycznym.

Ale akcje wywiadowcze w CPGB i podsłuchiwanie delegacji oficjalnych Trzeciego Świata były tylko
krótkimi interludiami w naszej głównej grze, jaką toczyliśmy przeciwko Związkowi Sowieckiemu i jego
sojusznikom. Pierwsza akcja A2 przeciwko Rosjanom, w której wziąłem udział, nosiła nazwę Operacja
CHOIR. Zaczęła się ona kilka miesięcy przed moim przyjściem do Ml 5, kiedy Hugh Winterborn
zainstalował podsłuch w konsulacie rosyjskim przy Bayswater Road. Nadarzyła się po temu dogodna
okazja, ponieważ remontowano, w związku ze zmianą użytkownika, budynek przylegający do
konsulatu.

Ludzie z MI 5 weszli tam jako dekoratorzy: Winterborn zastosował nowe rozwiązanie, określane jako
„mikrofon-sonda”, opracowane niedawno przez Johna Taylora w Dollis Hill Laboratory.

Mikrofon-sonda było to duże urządzenie wielkiej czujności, używane do podsłuchu przez ściany
działowe. Umieszczono je w ścianie, osiemnaście cali od przestrzeni podsłuchiwanej. Od gniazda
mikrofonu wywiercono ręcznie w stronę celu otwór dwierdcalowej średnicy; robiono to stopniowo,
nie więcej niż pół cala za jednym razem. Pół cala przed krawędzią ściany zmieniono wiertła na bardzo
cienkie (nr 60), tak że otwór po stronie podsłuchiwanej był niemal niewidoczny gołym okiem. W
otwór dwierdcalowy wsunięto następnie rurkę z gładkiego plexiglasu, dopasowaną akustycznie do
parametrów mikrofonu. Mikrofon przekazywał sygnały na ulicę i dalej przewodami telefonicznymi do
Leconfield House, gdzie wzmacniacze przekształcały je w słyszalną i zrozumiałą mowę.

Sześd miesięcy po zainstalowaniu - mikrofon CHOIR nagle przestał działad. MI 5 miała w tym czasie
agenta, który pracował dorywczo w konsulacie jako dekorator i majster do wszystkiego. Nazywał się
Nutkin (w wolnym przekładzie: Orzeszko - przyp. tłum.), więc oczywiście przezywano go „Wiewiórka”.
Nutkin poinformował nas, że podsłuchiwany pokój świeżo odmalowano. Nasuwało się proste
rozwiązanie, że otwór został po prostu zaklejony farbą. Ale nie było to przekonujące. Przed instalacją
tego mikrofonu Winterborn uzyskał od Nutkina szczegółowe pomiary interesującej nas ściany.
Wynikało z nich, że otwór mikrofonu znajdzie się za dużym gipsowym liściem, stanowiącym element
kunsztownego gzymsu, czternaście stóp (ponad cztery metry - przyp. tłum.) nad podłogą pokoju.
Wydawało się nieprawdopodobne, aby ktoś przypadkowo malował w tym miejscu tak starannie, że
gruntownie zakleił nasz otwór. Postanowiliśmy z Winterbornem przewiercid go mimo to na nowo.

Ta nowa akcja wymagała starannego zaplanowania. Prace renowacyjne w budynku przylegającym do


konsulatu już dawno się skooczyły. Teraz było tu ruchliwe biuro, pełne interesantów; o niektórych z
nich wiedzieliśmy, że to agenci rosyjscy, sprawdzający warunki własnego bezpieczeostwa. Musieliśmy
więc wykonad tę pracę w nocy, w kompletnej ciszy. Potrzebowaliśmy rusztowania, aby dostad się na
wysokośd czternastu stóp i dostarczyd tam gips i farbę, niezbędne do reperacji i zamaskowania
szkody. Winterborn zorganizował jakieś zmyślne rusztowanie z prefabrykatów oraz szybko schnące
materiały dekoracyjne, specjalnie opracowane w swoim czasie dla MI 5 przez sekcję badao
budownictwa. Wszystko to dostarczyliśmy do budynku w małych paczkach, aby nie wzbudzid
podejrzenia zawsze czujnych pracowników konsulatu.
Tydzieo później Jagger i ja pojechaliśmy taksówką na koniec Bayswater Road. Była zima i, chod ulice
pełne były jeszcze ludzi wracających z pracy do domu, panowała już ciemnośd. Żwawym krokiem
pomaszerowaliśmy w stronę konsulatu i weszliśmy do przyległego budynku posługując się jednym z
owych sławnych kluczy Jaggera. Rozpakowaliśmy nasze bagaże, zawierające między innymi narzędzia
i mały odbiornik radiowy. Stały posterunek, znajdujący się po drugiej stronie ulicy, miał obserwowad
okna konsulatu i meldowad o każdym ruchu w pomieszczeniach przylegających do naszej ściany.
Słuchaliśmy tych meldunków przez nasze radio, gdyby więc ktoś wszedł do podsłuchiwanego pokoju,
mogliśmy natychmiast przerwad prace.

Każdy mikrofon zainstalowany przez MI 5 jest odnotowany w rejestrze wydziału A, który zawiera
dane techniczne, opis akcji, a co najważniejsze - dokładną lokalizację urządzeo. Podczas gdy Jagger w
kompletnej ciszy montował rusztowanie, ja studiowałem plan ściany, wyciągnięty z rejestru wydziału
A. Potem zrobiłem pomiary triangulacyjne. W koocu mogliśmy już zabrad się do zdzierania gipsu. Była
to żmudna praca. Każdy wyłupany kawałek trzeba było ręcznie znosid z rusztowania i pakowad do
torby. Dopiero po godzinie dostaliśmy się do mikrofonu, pieczołowicie wklejonego w mur grubą
warstwą plasteliny. Rozłączyłem przewody i wyciągnąłem plexiglasową rurkę akustyczną.

Wiertło nr 60 miało specjalne zabezpieczenie, uniemożliwiające gwałtowne przebicie warstwy gipsu


lub farby - co mogłoby spowodowad wypchnięcie większych, łatwo zauważalnych odłamków do
pokoju-celu. Wsunąłem wiertło w otworek; ja trzymałem mocno korpus wiertarki, a Jagger delikatnie
obracał korbką. Po dwóch pełnych obrotach wiertło nadal natrafiało na opór. To, co blokowało nasz
otworek, nie mogło byd w żadnym razie warstwą farby. W światłach przejeżdżającego właśnie
samochodu wymieniliśmy zdumione spojrzenia. Jagger jeszcze raz zakręcił korbką. I jeszcze raz. Nadal
opór. Wreszcie wiertło przebiło się i niemal natychmiast trafiło na nową przeszkodę. Ostrożnie
wyciągnąłem wiertło ze ściany, a Jagger zapakował je starannie do małego pudełka, by później, w
Leconfield House, poddad ostrze analizie chemicznej. Przyłożywszy do otworu stetoskop usłyszałem
tykanie zegara w podsłuchiwanym pokoju. A więc wszystko się zgadzało: otwór był drożny i wypadał
za gipsowym liściem wystającym z gzymsu.

Szybko umieściliśmy mikrofon z powrotem w ścianie, połączyliśmy przewody, zagipsowaliśmy dziurę.


Mieliśmy przed sobą trzy godziny bezczynności, zanim gips wyschnie i będziemy mogli pomalowad
ścianę. Siedzieliśmy paląc papierosa za papierosem. Nasz odbiornik odzywał się od czasu do czasu.
Nawet w środku nocy obie strony taoczyły magicznego walca Zimnej Wojny: samochody
Obserwatorów ścigały dyplomatów rosyjskich po ciemnych ulicach Londynu. Ale w konsulacie
panowała cisza.

Następnego dnia na siódmym piętrze słuchaliśmy z Winterbornem tego, co docierało z mikrofonu


CHOIR. Sygnał był przytłumiony, ale podsłuch niewątpliwie działał. Problem jednak polegał na tym, że
w podsłuchiwanym pokoju nie padło ani jedno słowo. Wszystko, co słyszeliśmy, to jednostajne
stukanie pojedynczej maszyny do pisania. Zeszliśmy do Lochów, by zbadad pod mikroskopem to, co
osadziło się na naszym wiertle nr 60. Okazało się, że wiertło pokryte jest na odcinku 3/8 cala (ok. 10
mm - przyp. tłum.) pyłem gipsowym. Kimkolwiek był pracujący dla Rosjan malarz - musiał to byd
człowiek nadzwyczaj sumienny.

- Jaki tam malarz! - mruknął Winterborn, zaglądając w mikroskop. - Nie można kielnią napakowad
gipsu w dziurkę po szpilce na taką głębokośd. Musieli to zrobid jakąś kurewską strzykawką.
W miesiąc później Nutkin - „Wiewiórka” - miał okazję zajrzed do interesującego nas pokoju. Okazało
się, że jest kompletnie przebudowany, przedzielony na pół dźwiękoszczelnym przepierzeniem. Za
przepierzeniem - w części, w której znajdował się „nasz” liśd - pracowała samotnie maszynistka.
Rosjanie oczywiście wiedzieli, tak samo jak my, że ściany działowe są szczególnie atrakcyjne dla
podsłuchiwaczy. Nic nie wskazywało wprawdzie na to, by zdawali sobie sprawę z istnienia tego
właśnie mikrofonu. Najprawdopodobniej, wykrywszy podczas remontu dziurkę w ścianie, zagipsowali
ją na wszelki wypadek.

W lipcu 1955 znowu zajmowałem się sprawami sowieckimi, tym razem w Kanadzie. Królewska
Kanadyjska Policja Konna (RCMP) zwróciła się do MI 5 o pomoc w zaplanowaniu instalacji
podsłuchowej w ambasadzie rosyjskiej w Ottawie. Stary trzypiętrowy budynek ambasady nad rzeką
Rideau spłonął niedawno. RCMP zamierzała założyd podsłuchy w trakcie rekonstrukcji budynku,
potrzebowała najnowocześniejszego sprzętu - stąd współpraca z MI 5.

Na lotnisku powitał mnie Terry Guernsey, szef wydziału kontrwywiadu „Konnych”, tak zwanego
„wydziału B”. Towarzyszył mu jego asystent, Walijczyk, James Bennett. Guernsey był kościstym
Kanadyjczykiem, którego nienaganne maniery z trudem skrywały wybuchowy intelekt. Przeszedł
szkolenie w Wielkiej Brytanii, zarówno w MI 5, jak w MI 6, i wrócił do Kanady na początku lat
pięddziesiątych z przeświadczeniem, że RCMP - umundurowana policja - nie nadaje się do subtelnej
roboty kontrwywiadowczej. Zaczął więc rekrutowad wywiadowców cywilnych i na własną rękę
przekształcił kanadyjski „wydział B” w jedną z najnowocześniejszych i najprężniejszych formacji
kontrwywiadowczych Zachodu. Wiele pomysłów, które później odegrały wielką rolę w pracach
Brytyjczyków i Amerykanów - np. komputerowa analiza poruszeo dyplomatów sowieckich - powstało
z inicjatywy Guernseya. Wciąż jednak natykał się na utrudnienia i ograniczenia, wynikające z tradycji
„Konnych”, którzy uważali, że mundurowy funkcjonariusz RCMP jest z natury rzeczy czymś lepszym
niż jego cywilny kolega. Wewnętrzny spór o tę sprawę był głęboki i toczył się nie tylko w środowisku
wywiadu kanadyjskiego, ale także np. w FBI. Guernsey uważał, że Brytyjczycy mieli rację oddzielając
śledztwa kryminalne od zupełnie innej pracy, jaką jest zbieranie informacji wywiadowczych i ściganie
szpiegów. Stoczył wiele bitew, by zapewnid „wydziałowi B” niezależnośd od ogólnych planów i działao
RCMP. Upór ten zniszczył jednak w koocu jego karierę. Starsi koledzy z „Konnych” nigdy nie wybaczyli
mu ataków na tradycje RCMP. Zesłali go do Anglii, gdzie pracował jako łącznik kanadyjski przy MI 5 i
MI 6, zanim zły stan zdrowia nie skazał go ostatecznie na emeryturę.

Ale w 1955 roku, kiedy po raz pierwszy poleciałem do Kanady jako konsultant operacji DEW WORM,
Guernsey piastował wciąż jeszcze bardzo wysokie stanowisko. Pierwszego dnia, przy kolacji,
opowiedział mi o poczynionych dotąd przygotowaniach. Kanadyjczykom udało się pozyskad
współpracę przedsiębiorcy budowlanego, który zatrudnił kilku pracowników RCMP jako robotników
budowlanych. Z pomocą Igora Guzenki - Rosjanina, który pracował w starej ambasadzie jako szyfrant,
zanim wybrał wolnośd w 1945 - Guernsey ustalił, że szczególnie strzeżone pomieszczenia KGB i GRU
(sowiecki wywiad wojskowy), a także pokój szyfrów, znajdą się najprawdopodobniej w północno-
wschodnim narożniku budynku.

Przestudiowałem plany i doszedłem do wniosku, że nie będzie można tutaj użyd mikrofonów
komorowych zasilanych z zewnątrz mikrofalami; odległośd od mikrofonu do nadajnika zasilającego
musiałaby byd w tyra przypadku zbyt duża, by można było liczyd na niezawodne działanie układu.
Trzeba było zatem użyd przewodów. Urządzenia z połączeniem kablowym mają zresztą jedną
ogromną zaletę: jeśli są sprytnie zainstalowane, nie można ich wykryd detektorami radiowymi.
Najlepszym pomysłem wydawało się ukrycie mikrofonów w aluminiowych ramach okien. Guernsey
dostał od przedsiębiorcy budowlanego jedną taką ramę do badao. Były to okna przesuwane w pionie,
musiały więc byd lekkie; ich ramy były puste w środku. Miały także małe otwory po bokach, w które
wchodziły czopy zamka; gwarantowało to dobrą słyszalnośd. Jednocześnie metalowe ramy tłumiły z
pewnością całe pole elektromagnetyczne, generowane przez mikrofon, czyniąc go niewykrywalnym
dla elektronicznych detektorów.

Główny jednak problem dotyczył tego, jak ukryd kable biegnące do mikrofonów. Ściany nowej
ambasady miały mied blisko dwie stopy grubości, w tym: czternaście cali wewnętrzna warstwa
betonu, dwa cale powietrza i cztery cale zewnętrznej okładziny kamiennej. Zwróciłem się do MI 6 z
pytaniem o technikę rosyjskich operacji elektronicznej kontroli budynków. Dostałem odpowiedź, że
rosyjscy „wymiatacze” nigdy nie kontrolują w ten sposób swoich budynków z zewnątrz - tylko od
środka. Byd może, wstydzili się ujawnid publicznie, że w ogóle takie operacje prowadzą. Powiedziałem
więc Guernseyowi, że najlepiej będzie przeprowadzid kable przez tę pustą przestrzeo pod okładziną;
wykrycie ich detektorami przez czternastocalową warstwę betonu było praktycznie niemożliwe,
zwłaszcza odkąd MI 5 opracowała nowy rodzaj cienkiego kabla o zmniejszonej emisji
elektromagnetycznej.

Kiedy zaczęła się budowa, musieliśmy jeszcze wymyślid sposób ukrycia kabli przed rosyjskimi
kontrolerami, którzy regularnie odwiedzali teren budowy. Zakopaliśmy duże szpule kabli pod
głębokimi na osiem stóp betonowymi fundamentami; na ich górnej krawędzi, w asfaltowej warstwie
izolacyjnej ukryliśmy kooce przewodów. W miarę jak mury, wewnętrzny i zewnętrzny, pięły się
wzwyż, robotnicy z RCMP podciągali przewody coraz wyżej. Dla naszej własnej orientacji kable były
ponumerowane. Naprawdę było ich osiem, ale nosiły numery wybrane losowo z serii od 1 do 20.
Chodziło o to, by wprowadzid w błąd Rosjan, w razie gdyby jednak wykryli te przewody. Był to niezły
dowcip: Rosjanie na pewno docenią go, gdy poprują całą ambasadę w poszukiwaniu nie istniejących
kabli.

Najtrudniejszą częścią operacji było podłączenie kabli do mikrofonów. Okna z mikrofonami w


północno-wschodniej części budynku były już założone; w odpowiednim czasie pracujący na budowie
funkcjonariusze RCMP dopilnowali, by właściwe ramy znalazły się na właściwych miejscach. Kable w
przestrzeni międzyściennej ciągnięto pracowicie w górę przez długie miesiące prac konstrukcyjnych.
Ale operacja wiążąca jedną robotę z drugą wydawała się niemożliwa do ukrycia. Mógł to zrobid tylko
technik operujący z zewnątrz, z rusztowania, na wysokości czwartego piętra. Zadanie to powierzono
jednemu z techników Guernsey a, młodemu inżynierowi - który spisał się znakomicie. Był to potężnej
postury mężczyzna, a jednak lekko i niepostrzeżenie wspiął się na rusztowania w głębokiej ciemności,
z torbą monterską na ramieniu, po czym w temperaturze bliskiej minus 40 stopni Celsjusza podłączył
po kolei osiem mikrofonów i sprawdził dokładnośd połączeo.

Natychmiast po podłączeniu mikrofonów technicy policyjni zaczęli kopad dwudziestojardowej


długości tunel z podziemi placówki RCMP, mieszczącej się w sąsiednim domu, do zakopanych pod
fundamentami ambasady szpul. Szpule odciągnięto następnie w głąb tunelu, po czym jego pierwszy
jard od strony ambasady wypełniono betonem. Osiem kabli podłączono do przedwzmacniaczy w
garażu placówki; stąd sygnały przekazywane były bezpośrednio, przewodami, do kwatery głównej
RCMP. W czasie wstępnych prób wszystkie mikrofony funkcjonowały doskonale.
Ale, kiedy ta niemal bez żadnych kłopotów przeprowadzona operacja dobiegała kooca, wydarzyła się
katastrofa. Robotnik instalujący zbiornik mazutu przy zewnętrznej ścianie budynku ambasady,
właśnie przy północno-wschodnim narożniku, nie wiedział oczywiście, że w tym miejscu zbiegają się
wszystkie nasze kable. Kiedy wbijał w mur klamrę przytrzymującą rurkę wentylacyjną zbiornika, trafił
dokładnie w naszą wiązkę przewodów, przecinając połączenia wszystkich mikrofonów.

Nie było innego wyjścia, jak wejśd jeszcze raz na teren ambasady. Ale ta akcja należała już do znacznie
ryzykowniejszych niż wszystkie poprzednie. Budynek ambasady był prawie gotowy, Rosjanie lada
dzieo mieli się tu wprowadzid. Nie można było liczyd na to, że Rosjanie, jeśli zauważą przebraną ekipę
RCMP majstrującą przy budynku, uwierzą, że to zwyczajni robotnicy. Mimo to ludzie z RCMP podjęli
taką próbę. Noc była znowu piekielnie zimna. Udało im się wydobyd spod klamry sześd przewodów i
połączyd je; na dwa pozostałe machnęli ręką i wmurowali wiązkę z powrotem w ścianę razem z
cholerną klamrą. Chod straciliśmy w ten sposób dwa mikrofony, w każdym interesującym nas pokoju
został jeszcze co najmniej jeden sprawny. Udało się więc uniknąd kompletnej klapy.

Gdy tylko Rosjanie zaczęli się wprowadzad do ambasady, usłyszeliśmy ich głosy. Oficerowie GRU
rozprawiali poważnie, jak porozstawiad meble. Nagłe, po czterdziestu ośmiu godzinach, wszyscy
opuścili budynek, ambasador wyjechał do Moskwy, a na terenie pojawiła się ekipa robotników
sowieckich. Wkrótce, obserwując materiały, jakie robotnicy wnosili do ambasady, zorientowaliśmy
się, że będą aranżowad nowe sanktuarium KGB i GRU, wyposażone prawdopodobnie we własny
generator prądu - w innej części budynku.

Krótko po tym mikrofony, ciągle czynne i uważnie słuchane w sztabie RCMP, zaczęły przekazywad
charakterystyczne odgłosy pracy ekipy „wymiataczy”. RCMP już kilka dni wcześniej podejrzewała, że
zagnieździli się oni w budynku, ale dopiero kiedy zaczęli pracę w północno-wschodnim narożniku,
opukując ściany w poszukiwaniu pustych miejsc i szurając po sufitach i Ścianach wykrywaczami metali
- mieliśmy pewnośd, że to oni. Przez dwadzieścia dni szperali w pokojach, w których były nasze
mikrofony, jak gdyby wiedzieli, że tu właśnie są podsłuchy. Ale nie znaleźli ani przewodów, ani
mikrofonów. Jak na rosyjskie zwyczaje na całym świecie, ta ambasada była mała, ale chod musiało to
powodowad tłok w innych pomieszczeniach, cały północno-wschodni narożnik nie byt już po wizycie
„wymiataczy” używany - z wyjątkiem oficjalnych czynności konsularnych.

Osiem lat później do Ottawy przybyła znowu ekipa „wymiataczy”. Poszli prosto do pokojów, w
których były nasze podsłuchy i w ciągu godziny znaleźli wszystkie przewody, a tym samym i
mikrofony. W ambasadzie były czterdzieści dwa pomieszczenia. „Wymiatacze” szukali tylko w tych
sześciu pokojach. Tym razem nie miałem już wątpliwości, że dobrze wiedzieli, czego i gdzie szukad!

Ale i sama operacja DEW WORM, podobnie jak przedtem CHOIR, wzbudziła mój niepokój. Po części
było to oczywiście zwykłe rozczarowanie: sama operacja była niewątpliwie wielkim osiągnięciem
technicznym - ale długie miesiące cierpliwych i żmudnych przygotowao nie przyniosły w rezultacie ani
jednej informacji wywiadowczej. Oczywiście, od samego początku ryzykownie zakładaliśmy,
podobnie jak Guzenko, że Sowieci odbudują swoją tajną sekcję w tym samym miejscu, w którym była
ona w starej ambasadzie. Ale było to ryzyko rozsądne: zbadaliśmy projekt nowej instalacji
elektrycznej i potwierdzał on nasze założenia. Fakt, że w koocu postanowili przenieśd tajną sekcję w
głąb budynku, też nie musiał wydawad się podejrzany. W koocu Brytyjczycy i Amerykanie zdawali już
sobie sprawę - podobnie jak Rosjanie - że pierwszą zasadą ochrony tajnej sekcji przed podsłuchem
jest umieszczenie jej z dala od ścian zewnętrznych i wyposażenie, w miarę możliwości, we własne,
niezależne źródło prądu. Ale upór, z jakim rosyjscy „wymiatacze” atakowali północno-wschodni
narożnik, jak gdyby mieli pewnośd, że coś tu znajdą - już wtedy posiał ziarno podejrzeo w moich
myślach.

Rok później zdarzyło się coś podobnego, znowu, w Kanadzie. Rząd polski dostał zgodę na otwarcie
konsulatu w Montrealu. Kupili pewien stary dom i zaczęli remont. W styczniu 1957 poleciałem do
Montrealu, by pomóc RCMP zainstalowad podsłuch. Kanadyjczycy znali już tożsamośd zatrudnionego
w konsulacie oficera UB i położenie jego pokoju - ale budynek był tak rozbebeszony, że nie mogło byd
mowy o ukryciu jakichkolwiek przewodów. W grę wchodził więc tylko zasilany drogą radiową
mikrofon komorowy typu SATYR. W budynku zrobiono właśnie nową instalację elektryczną: kable
biegły w metalowych rurkach. Uznałem, że rurki te mogą spełnid podobną rolę, jak aluminiowe ramy
okien w operacji DEW WORM; ukryty w pobliżu jednej z nich SATYR byłby „niewidzialny” dla
wykrywaczy metali. W dwa tygodnie po zainstalowaniu systemu Polacy nagle polecili wykonawcy
zburzyd ścianę, w której tkwiły nasze dwa SATYRY, i zastąpid ją inną. „Konni” zdołali odzyskad jeden
mikrofon, ale drugi padł łupem Polaków. Później RCMP dowiedziała się od konfidenta z ambasady
polskiej, że cynk o możliwej obecności podsłuchu w konsulacie nadali im Rosjanie. A więc znowu
wyprzedzili nas o krok...

Takie rzeczy zdarzały się nie tylko w Kanadzie. Podobnie było z operacją pod kryptonimem MOLE, w
Australii. Sprawa zaczęła się dla mnie w 1959 roku, wraz z wizytą w Londynie Sir Charlesa Spry'a,
szefa australijskiej służby bezpieczeostwa i wywiadu (ASIO). Powiedziano mi, że Spry chce ze mną
porozmawiad. Spry musiał byd kiedyś bardzo przystojny, ze swymi krzaczastymi brwiami i pięknym
wąsem, jednak odpowiedzialne (tzn. siedzące) stanowisko i nadmierne upodobanie do jedzenia i
trunków nadały mu wygląd „dojrzałego” birbanta. Spry był szefem ASIO od początku jej istnienia, to
znaczy od 1949 roku. Przedtem kierował australijskim wywiadem wojskowym, ale już wtedy należał
do grupy oficerów, zwanych „gnomami z Melbourne”, którzy twardo domagali się stworzenia
odrębnej służby bezpieczeostwa i kontrwywiadu podobnej do MI 5. Spry prowadził ASIO żelazną ręką
przez dziewiętnaście lat i stał się jedną z czołowych postaci w powojennej działalności wywiadowczej
Zachodu. Dopiero pod koniec kariery, kiedy zaczął jakby tracid wspólny język ze swymi pracownikami
- zaczęła też słabnąd jego władza.

Spry lubił odwiedzad Londyn. Zaczynał swoją służbę w latach trzydziestych w Armii Indyjskiej na
przełęczy Khyber. Wspólne doświadczenie i podobne poczucie tego, kim powinien byd oficer i
gentleman - zjednały mu wielu przyjaciół w świecie towarzyskim brytyjskiego wywiadu. Ale Spry nie
okazał się bynajmniej salonowym nudziarzem. Ledwie zaczęło się nasze spotkanie, natychmiast
przystąpił do rzeczy. Powiedział, że był ostatnio w Kanadzie, gdzie Terry Guernsey poradził mu
porozmawiad ze mną o operacji podsłuchowej, jaką ASIO zamierzała podjąd przeciwko Rosjanom.
Wyjaśnił, że po głośnej ucieczce Pietrowów - małżeostwa pracującego w sekcji szyfrów ambasady
rosyjskiej w Canberze - Rosjanie zerwali stosunki dyplomatyczne z Australią i pozostawili swoją
placówkę pod opieką Szwajcarów. Ostatnio czynili przygotowania do powrotu. ASIO chciała podjąd
akcję w ambasadzie, zanim ponownie wprowadzą się do budynku. Przestudiowawszy plany
doszedłem do wniosku, że należy tam wmontowad urządzenia typu SATYR, i zaprezentowałem mu ich
działanie. Najlepszym miejscem do instalacji SATYRA były drewniane ramy rozsuwanych okien.
Wysłałem do Australii swojego współpracownika, by dopilnował wszystkich szczegółów. Operację
przeprowadzono pomyślnie. Zgodnie z moją instrukcją Australijczycy zaczęli zasilad mikrofon dopiero
po roku; chodziło o to, by Rosjanie nie wykryli go, gdyby przypadkiem szukali sygnałów
mikrofalowych w pierwszych miesiącach po ponownym otwarciu ambasady.

Podobnie jak DEW WORM, operacja MOLE zakooczyła się pełnym sukcesem technicznym. A jednak
ASIO nie zebrała z niej ani okrucha informacji wywiadowczej. Słyszalny był każdy dźwięk w pokoju
rezydenta KGB, każdy szelest papierów, każde skrzypnięcie pióra. Nigdy nie padło tu jednak żadne
słowo. W rezultacie operacja MOLE okazała się jeszcze jedną porażką.

W latach pięddziesiątych zasoby techniczne MI 5 były skromne, toteż nie można było żadną miarą
zaspokoid wszystkich napływających zamówieo. Wzrastało w rezultacie obciążenie poszczególnych
funkcjonariuszy, zwłaszcza pracowników sekcji A2, którzy siłą rzeczy musieli uczestniczyd we
wszystkich zakrojonych na większą skalę operacjach; czasami obciążenie to stawało się zupełnie
nieznośne. Operacje zbiegały się w czasie, terminy kolidowały ze sobą. Przez moje biurko przetaczał
się szaleoczy wir projektów, map, meldunków, raportów technicznych. Często trudno było
odpowiedzied, które operacje już się zakooczyły, a które dopiero zaczynają dojrzewad. Zbieranie
informacji wywiadowczych, nawet kiedy idzie najlepiej, jest przedsięwzięciem nadzwyczaj żmudnym.
Jednakże w pamięci każdego dobrego pracownika wywiadu pozostaje zawsze pewne „wolne
miejsce”, zarezerwowane na luźne, fragmentaryczne myśli o problemach, których z tego czy innego
powodu nie udało się dotychczas rozstrzygnąd. Reminiscencje z programów CHOIR, DEW WORM i
MOLE także mieściły się w tej wolnej przestrzeni, ukryte pod codzienną krzątaniną, ale nigdy nie
zapomniane do kooca - by nagle kiedyś, nieraz po latach, ujawnid swoje nowe, inne znaczenie.

Praca w wywiadzie to praca samotnika. Istnieje oczywiście współpraca koleżeoska, ale prędzej czy
później każdy zostaje sam ze swymi tajemnicami. Jest to życie i praca w gorączkowym podnieceniu,
które zawsze dzielą z tobą aktualni współpracownicy. Ale potem idziesz dalej, przechodzisz do innej
operacji, w innej sekcji, w innym wydziale. I wkraczasz wtedy w nowy krąg tajemnic, które
niezauważenie zaczynają cię oddzielad od poprzednich partnerów. Kontakty osobiste, zwłaszcza ze
światem zewnętrznym wobec Firmy, są słabe, bo przecież większością spraw, które stanowią twoje
życie, nie możesz się prawie z nikim podzielid. Toteż służba wywiadowcza pochłania ludzi niemal bez
reszty. Wynika to z samej natury tej profesji i godzi się z tym każdy, kto do niej wstępuje - w imię
wielkości sprawy i spodziewanej dozgonnej wdzięczności narodu. Ja wszakże już w początkach swej
kariery w MI 5 spotkałem człowieka, którego doświadczenia z pracy w wywiadzie brytyjskim w jednej
chwili podważyły moją wiarę w ową „dozgonną wdzięcznośd”.

Znajomośd ta miała początek w mojej pracy dla komitetu Brundretta nad zjawiskami rezonansu.
Poświęcałem wtedy mnóstwo czasu na badanie, w jaki sposób można by było sygnałem
mikrofalowym tak pobudzad najzwyklejsze przedmioty - bibeloty, popielniczki - by reagowały niczym
mikrofon na fale dźwiękowe. Gdyby udało się udoskonalid i rozwinąd ten system, korzyści z niego
mogły byd ogromne. Sam przedmiot nie miałby żadnych uzupełnieo ani dodatków technicznych - fakt
podsłuchu byłby zatem nie do wykrycia. W1956 roku udało nam się wreszcie zbudowad udane
prototypy takiego systemu; postanowiliśmy wypróbowad je w akcji przeciwko sowieckiej ambasadzie
w Londynie.

Jednym z agentów MI 5 w owym czasie był poseł Henry Kirby, mający wiele kontaktów z
dyplomatami rosyjskimi. Plan był prosty: MI 5 zaprojektuje bibelot reagujący na pobudzanie
mikrofalowe, a Kirby wręczy go jako prezent ambasadorowi sowieckiemu. Przede wszystkim jednak
musieliśmy wiedzied, jakiego rodzaju prezent ambasador skłonny byłby przyjąd i postawid w
eksponowanym miejscu we własnym gabinecie. Malcolm Cumming zasugerował, żebym wypytał o to
starego opiekuna agentów MI 5, Klopa Ustinova, ojca znanego dziś aktora Petera Ustinova.

Klop Ustinov był z pochodzenia Niemcem, ale miał bliskie znajomości w rosyjskim światku
dyplomatycznym i był częstym gościem w sowieckiej ambasadzie. Osobliwością jego biografii było to,
że miał patenty oficerskie armii rosyjskiej, niemieckiej i brytyjskiej. Pracą wywiadowczą parał się
zwłaszcza w okresie międzywojennym. Mówił wieloma językami, a jego niemiecko-rosyjskie koneksje
czyniły zeo nadzwyczaj użyteczne źródło informacji. Kiedy Hitler doszedł do władzy, Ustinov poświęcił
się bez reszty walce z nazizmem. Nawiązał kontakt z Robertem Vansittartem, wybitnym antyfaszystą
z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, proponując mu swoje usługi dla wywiadu brytyjskiego.
Stwierdził, że utrzymuje kontakty z baronem Wolfgangiem zu Putlitz, podówczas pierwszym
sekretarzem ambasady niemieckiej w Londynie, który, zdaniem Ustinova, działał potajemnie
przeciwko faszystom. Ustinova przyjęto do pracy w MI 5; wkrótce, z pomocą zu Putlitza zaczął on
dostarczad informacji o rzeczywistym przebiegu remilitaryzacji Niemiec. Były to informacje wprost
bezcenne, stanowiące najważniejszy bodaj dorobek całego wywiadu brytyjskiego w okresie
międzywojennym. Ustinov przywoził często zu Putlitza na spotkania z Vansittartem i Churchillem
(podówczas w opozycji), by bezpośrednio składad najświeższe meldunki. Dla wytwornego
angielskiego dyplomaty baron zu Putlitz stał się wręcz drugim synem. Ustinov kontynuował spotkania
z zu Putlitzem także po wybuchu wojny: baron pracował wtedy w Holandii jako attache wojskowy.
Wreszcie w 1940 roku zu Putlitz zorientował się, że osacza go gestapo i postanowił uciec. Ustinov
jeszcze raz wybrał się do Holandii i, ryzykując własnym życiem, wywiózł zu Putlitza w bezpieczne
miejsce.

Wziąłem taksówkę i pojechałem do mieszkania Ustinova na Kensington. Spodziewałem się ujrzed


bohatera tajnego świata żyjącego w warunkach godnej, dostatniej emerytury. W rzeczywistości
Ustinov i jego żona żyli w obskurnym, odrapanym mieszkaniu, otoczeni stosami starych, oprawnych
w skórę książek. Klop wiązał jakoś koniec z koocem, wyprzedając swoją bibliotekę, która jednak
szybko się kurczyła.

Mimo tych trudności Ustinov był szczerze wzruszony moją wizytą. Nadal pozostawał, aż po czubki
palców, entuzjastą Wielkiej Gry. Na stole pojawiła się butelka wódki i dwie szklanki i Klop zabrał się
do pracy nad projektami, które przyniosłem z biura. Masywny starzec, z gardłowym akcentem
poligloty i jasnym umysłem, bezbłędnie oceniał to, czym naprawdę zajmowali się sowieccy dyplomaci
w Kensington Park Gardens.

- Istnieje poważne ryzyko, mój chłopcze, że oni wcale nie ustawią sobie tego prezentu, ale go
sprzedadzą, jeśli będzie drogi - powiedział z miną znawcy przedmiotu. - Ale to bolszewicy, ludzie o
bardzo prawomyślnych gustach. Trzeba dad coś, co jest dla nich zbyt święte, aby tym handlowad.
Srebrne popiersie Lenina albo makietę Kremla...

Popiersie Lenina nie wchodzi w grę, wyjaśniłem, bo gładkie wypukłości czaszki Włodzimierza Iljicza
nie gwarantują odpowiedniego odbijania fal. Ale makieta Kremla dawała taką szansę. Łatwo będzie
wkomponowad odpowiednie paraboliczne wklęsłości w zawiłą architekturę symbolu Matki Rusi. Klop
Ustinov potraktował całą tę akcję jako dobrą komedię i zaproponował, że złoży wizytę ambasadorowi
rosyjskiemu, by bezpośrednio poznad jego upodobania.
Kiedy wódka zrobiła już swoje, zaczęliśmy rozmawiad o dawnych czasach. On sam był stary, ale jego
pamięd - wciąż świeża. Łzy toczyły się po jego policzkach, kiedy opowiadał o tym, co zrobił - wraz z zu
Putlitzem - dla naszego kraju. Dopiero teraz zniknęła jego dotychczasowa rezerwa.

- Robiłem to wszystko, Peter, a teraz, widzisz, zostawili mnie tak... Moja żona i ja... właściwie bez
grosza.

- No, a emerytura? - spytałem.

- Emerytura? Nie mam żadnej emerytury-żachnął się z goryczą. - Dopóki pracujesz dla nich, nie
myślisz o przyszłości, o starości. Po prostu kochasz tę robotę. A kiedy starośd przychodzi - zostawiają
cię jak psa.

Siedziałem w milczeniu. Wydawało mi się wprost niewiarygodne, by można było takiego człowieka
pozostawid w takiej sytuacji, zmuszając go niemal do żebraniny. Miałem ochotę spytad, dlaczego
zapomnieli o nim Churchill i Vansittart, ale czułem, że to jeszcze bardziej go zrani. Ustinov znalazł
chwilowe pocieszenie w kolejnym łyku wódki.

- Ważne, że miałem z tego frajdę.

Niepewną ręką dolał wódki do szklanek. Przez chwilę milczał, potem znowu zaczął mówid.

- To mój chłopak; jest aktorem - wskazał na portret młodego Petera Ustinova nad kominkiem. - A ty,
masz dzieci?

Odpowiedziałem, że mam troje, dwie dziewczynki i chłopczyka.

- Nie pozwól im się w to bawid - powiedział cicho. - Ja też nie chciałbym, żeby mój chłopak grał w to,
w co myśmy grali. Tym interesem rządzą szlachetnie urodzeni. A szlachetnie urodzeni mają krótką
pamięd...

Ale w pewnym momencie jego zły nastrój minął równie nagle, jak się przedtem pojawił. Ustinov
zaczął pytad mnie o Firmę, o Guya Liddella, o Dicka White'a, o Malcolma Cumminga; wszyscy byli
blisko z nim związani w latach wojny. Przedwieczorny mrok ogarnął jego pokój, kiedy wreszcie
zacząłem się zbierad do wyjścia. Uścisnęliśmy sobie dłonie - i wrócił sam do szklanki z wódką i do
swoich stosów książek.

Byłem zbyt pijany, aby robid jeszcze cokolwiek tego wieczoru. Ale nazajutrz zagadnąłem Cumminga w
tej sprawie. Wyglądał na zaskoczonego.

- Byłem pewien, że już dawno przyznaliśmy mu emeryturę - mruknął nieco głośniej niż to było w jego
zwyczaju. - Mój Boże, biedny, stary Klop. Zaraz pójdę pogadad o tym z Dickiem.

Nie warto było szukad winnych. Ktokolwiek rzeczywiście odpowiadał za pozostawienie Klopa Ustinova
bez środków do życia – już dawno zgubił się w dżungli zbiorowej nieodpowiedzialności; w ten sposób
biurokraci mieli zwyczaj ukrywad swoje indywidualne błędy. Ustinov dostał w koocu swoją
emeryturę, nigdy go już więcej nie spotkałem. Niedługo potem umarł, ale przynajmniej jego żona
miała z czego żyd. A akcja „srebrny Kreml” nigdy nie doszła do skutku: nie zgodziło się na nią
Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Prawdę mówiąc, ja straciłem do niej wszelki zapał już wcześniej,
owego popołudnia na Kensington. Wyniosłem z tamtego spotkania lekcję, której nie zapominam:
MI 5 oczekuje od swych pracowników lojalności aż po grób, ale nie zawsze lojalnością odpłaca.

Na ogół jednak lata pięddziesiąte były dla nas czasem wielkiej zabawy, a Wydział A bywał często
źródłem zaraźliwego śmiechu. Jak mawiał, marnie rymując, Hugh Winterborn: „MI 5 is a great life if
you can stand the excitement!” (MI Pięd - to sama życia chęd, jeśli cię nie zeżrą emocje!”). Pamiętam,
jak montowaliśmy urządzenie podsłuchowe w naszej placówce w sąsiedztwie ambasady węgierskiej.
Wyszedłem na dach, żeby zainstalowad antenę, ale dostrzegł mnie któryś z sąsiadów, a myśląc, że to
złodziej, wezwał policję. Po paru minutach ów sąsiad, już w towarzystwie policji, zastukał do drzwi - i
zaczęło się pandemonium. Siedzieliśmy tam obłożeni najnowocześniejszym sprzętem podsłuchowym,
aparaturą radiową, plątaniną kabli. Winterborn zaczął w desperacji zrywad podłogę i wpychad pod nią
sprzęt wart dziesiątki tysięcy funtów. Łomotanie w drzwi stawało się coraz gwałtowniejsze, potem
krzepcy policjanci próbowali je wyłamad. Dochodzące ze środka odgłosy upewniły ich, że rabunek jest
w pełnym toku. W koocu, kiedy wszystko już było jako tako uporządkowane, otworzyłem drzwi z
głupią miną i powiedziałem, że robimy remont i że mamy upoważnienie właściciela domu na pracę w
nocy. Podałem policjantowi numer telefonu, gdzie mógł to potwierdzid. Był to, znany mu
niewątpliwie, numer dzielnicowego wydziału specjalnego policji.

Jeszcze weselej było przy podobnej robocie przeciwko ambasadzie polskiej na Portland Street.
Sąsiedni dom był chwilowo nie używany, A2 mogła więc wejśd do środka, żeby zainstalowad
urządzenia podsłuchowe. Winterborn i ja przyprowadziliśmy ze sobą dwunastoosobowy zespół
pracowników Wydziału A. Wymagana była cisza, bo wiedzieliśmy, że za ścianą, w budynku ambasady,
przebywają wciąż ludzie. Wpadłem w lekką histerię na tym punkcie i kazałem wszystkim zdjąd buty,
żeby nie robid hałasu na drewnianych podłogach. Pracowaliśmy przez cztery godziny bez przerwy w
przeraźliwym chłodzie. Zdjęliśmy całą podłogę na pierwszym piętrze; w przestrzeniach między
legarami cierpliwie układałem kable. W pewnym momencie któryś z przewodów zaklinował się w
rozszczepionej desce. Nie mogąc dosięgnąd tego miejsca z solidnej belki, na której stałem, zacząłem
posuwad się cal po calu po niepewnych deskach stropu. Niestety, któraś z nich nie wytrzymała
mojego ciężaru i poczułem, jak przebijam sufit parteru. Wielki odłam tynku spadł na leżącą
czternaście stóp niżej podłogę, powodując huk niemal równie silny, jak gdyby na Portland Place
spadła bomba. Kiedy ucichło echo i opadł kurz, tkwiłem po pas w dziurze stropu. Przez moment
panowała kompletna cisza.

- No, chwała Bogu, żeśmy zdjęli buty - odezwał się sucho Winterborn. Salwa śmiechu omal nie
rozwaliła budynku.

Widocznie jednak wszyscy sąsiedzi mocno spali, bo tym razem nie pokazał się żaden policjant. Leslie
Jagger błyskawicznie naprawił strop, zagipsował uszkodzony sufit i zamalował go szybkoschnącą
farbą.

- Jeszcze trochę, Peter - mówił wykonując ostatnie pociągnięcia pędzlem - a trafiłbyś w ten cholerny
gipsowy ornament. Załatwiłbyś nas na szaro.

Ale takie wypadki zdarzały się nam bardzo rzadko. Na ogół ówczesne operacje techniczne MI 5
odznaczały się starannością i profesjonalizmem - w odróżnieniu od analogicznych akcji MI 6. Tamci,
przynajmniej w latach pięddziesiątych, nigdy nie decydowali się na mniejsze kłopoty, jeśli mogli
popaśd w większe. Najlepszym przykładem mogłaby byd pewna operacja treningowa. Ukryli jednego
ze swych pracowników w melinie MI 6 w pewnym bloku mieszkalnym, po czym kazali zespołowi
debiutantów znaleźd go i przesłuchad. MI 5 była zawsze informowana o takich akcjach, żeby uniknąd
jakiegoś nieporozumienia.

Pewnego popołudnia do A2 zadzwonili ludzie z MI 6 z prośbą o pomoc. Biorący udział w dwiczeniu


zespół poszukiwaczy najwyraźniej pomylił piętra bloku, w którym kryła się „zwierzyna”. Włamali się
do mieszkania piętro wyżej i zaczęli obrabiad faceta, który był w środku. On oczywiście twierdził, że o
niczym nie wie, ale sądząc, że i to należy do umówionej gry, chłopcy z zespołu zajrzeli do skryptu MI 6
pod tytułem „Perswazja” i zabrali się do roboty z całą gorliwością neofitów. Kiedy kooczyli, facet był
rozebrany do naga i śpiewał jak ptaszek. Okazało się, że był to zawodowy złodziej biżuterii, któremu
ostatnio udał się skok na czyjeś diamenty. Zaczął wtykad im kamyki, które miał jeszcze w domu,
najwyraźniej przekonany, że całe to najście to zemsta konkurencyjnej bandy.

Hugh Winterborn śmiał się do rozpuku, gdy niefortunny kierownik szkolenia z MI 6 błagał go o radę:
co robid ze złodziejem, z diamentami, z rozprutym mieszkaniem? W koocu złodziejowi dano dwie
godziny, aby spakował manatki i zwiał na Kontynent, a mieszkanie naprawił i doprowadził do
porządku Leslie Jagger.

Po dwóch-trzech latach mojej pracy w A2 zaczęli się i do mnie zwracad ludzie z MI 6, by pomóc im w
technicznym przygotowaniu operacji. Nigdy nie lubiłem z nimi pracowad. Ciągle wymyślali operacje,
które, prawdę mówiąc, dawały znikome szanse powodzenia. Ciągle marzyli o akcji, która
dorównałaby Tunelowi Berlioskiemu - akcji na wielką epicką skalę, która mogłaby skusid Amerykanów
do udziału w pracach i kosztach. Nigdy nic podobnego im się nie udało, a tymczasem zaniedbali
zwykłą, codzienną robotę, przynoszącą małe, ale potrzebne sukcesy.

W ich postępowaniu było też wiele brawury i lekkomyślności, która, moim zdaniem, często zagrażała
bezpieczeostwu operacji. Kiedy, na przykład, w Bonn planowaliśmy akcję podobną do DEW WORM w
kompleksie budynków ambasady rosyjskiej, pracownicy miejscowej placówki MI 6 osobiście
„zwiedzili” miejsce akcji, a nawet wdali się w pogawędkę ze strażnikiem z KGB. Był to dobry materiał
na anegdotę przy kolacji, ale mało przydamy w cotygodniowym raporcie wywiadowczym. Tej
lekkomyślności nieodmiennie towarzyszyła pompatycznośd gestu. Kiedy w Bonn całkiem rozsądnie
zaproponowałem, by użyd niemieckich kabli - w razie ich wykrycia podejrzenie Rosjan padłoby na
niemiecką służbę wywiadowczą - szef booskiej placówki MI 6 zrobił zgorszoną minę:

- Ależ, Peter, tak nie wolno! To byłoby niemoralne.

O ile wiem, te popisy własnej „prawości” były przeznaczone wyłącznie na użytek Whitehall i MI 5. Co
gorsza jednak, MI 6 pod kierownictwem sir Johna Sinclaira stawała się coraz poważniejszym źródłem
rzeczywistego zagrożenia. Nadal nie chcieli zrozumied, jak przerażające mogą byd następstwa faktu,
że Philby był szpiegiem sowieckim. W świecie lat pięddziesiątych żyli pojęciami sprzed dwierd wieku - i
na takimż poziomie mieli personel, a także wyposażenie techniczne. Dlatego wcale się nie zdziwiłem,
kiedy w kwietniu 1956 roku strzelili największą gafę, jaka kiedykolwiek zdarzyła się w tej branży; mam
na myśli aferę komandora Crabbe'a.

Przywódcy sowieccy, Chruszczow i Bułganin, złożyli oficjalną wizytę w Wielkiej Brytanii, Przybyli tu na
krążowniku „Ordżonikidze”, który zacumował w Portsmouth. Wizyta miała na celu polepszenie
stosunków brytyjsko-sowieckich w ówczesnej niełatwej sytuacji międzynarodowej. MI 5 postanowiła
podsłuchiwad Chruszczowa w jego apartamencie w hotelu Claridge's. W hotelu tym zainstalowany był
na stałe podsłuch w aparatach telefonicznych - odwiedza go wielu gości, którymi interesuje się MI 5.
Ale wiedzieliśmy, że Rosjanie przyślą do hotelu swoją ekipę „wymiataczy”, która przed przybyciem
Chruszczowa skontroluje jego apartament i na pewno usunie z aparatów podkładki SF, pozwalające
słyszed wszystko, co dzieje się w najdalszych kątach. Uznaliśmy więc, że należy użyd ulepszonej
„metody specjalnej” (SF-CABMAN), którą opracował był John Taylor w Dollis Hill Laboratory. Ta
wersja SF nie wymagała żadnych przeróbek w aparacie, dzięki czemu podsłuch stawał się praktycznie
niewykrywalny. Jako czuły mikrofon działał tu normalny aparat telefoniczny, pobudzany z niewielkiej
odległości silnym sygnałem mikrofalowym. Nadajnik pobudzający telefony umieściliśmy w biurach
Grosvenor Estates w pobliżu hotelu Claridge's. System działał bez zarzutu: słyszeliśmy wszystko, co
działo się w apartamencie Chruszczowa, przez cały czas jego wizyty. Inna sprawa, że to, co
usłyszeliśmy, nic nie było warte. Chruszczow był zbyt cwanym lisem, by w pokoju hotelowym mówid
o jakichkolwiek ważnych sprawach. Pamiętam, jak siedziałem na naszym siódmym piętrze z
tłumaczem z ośrodka transkrypcji. Słuchaliśmy Chruszczowa całymi godzinami, w nadziei, że złowimy
jakąś perłę. Ale nie powiedział niczego ciekawego - chodby czegoś o ostatnich chwilach Stalina albo o
losie Berii, siepacza z KGB. Snuł za to nie kooczące się monologi - do służącego - na temat swojego
stroju. Był to człowiek niezwykle próżny. Potrafił mizdrzyd się przed lustrem całą godzinę albo robid
awanturę z powodu niedokładności przedziałka na głowie7. Pomyślałem wtedy, że w Edenie znalazł
Chruszczow doskonałego partnera. Obaj byli ludźmi pozbawionymi skrupułów, którym zależało
wyłącznie na tym, by efektownie wypaśd na światowej scenie.

Ale podczas gdy my skromnie i dyskretnie podsłuchiwaliśmy Chruszczowa, MI 6 podjęła partacką


operację przeciw „Ordżonikidze”. Akcję przeprowadził londyoski oddział MI 6, dowodzony przez
Nicholasa Elliotta, syna byłego dyrektora gimnazjum Eton. Wywiad brytyjski chciał dokonad
pomiarów śruby napędowej sowieckiego krążownika, bowiem Admiralicję niepokoił fakt, że okręt ten
rozwija znacznie większą prędkośd, niż to pierwotnie szacowali eksperci z wywiadu Floty Królewskiej.
Elliott powierzył to zadanie płetwonurkowi, nieszczęsnemu komandorowi „Buster” Crabbe'owi.

W rzeczywistości nie była to pierwsza próba podjęcia podobnej operacji. Rok wcześniej MI 6
próbowała zbadad rufę „Ordżonikidze” w czasie, kiedy okręt przebywał w którymś z portów
sowieckich. Użyli wtedy jednej z miniaturowych łodzi podwodnych, które MI 6 trzymała w zatoce
Stokes. Łodzie te wyposażone były w śluzę, aby nurek mógł z nich wychodzid i powracad, i były
dostatecznie małe, by wpłynąd nie zauważone na wody przybrzeżne. W takiej właśnie łodzi próbował
przedostad się do sowieckiego portu nurek z Royal Navy, ale zabezpieczenia portu okazały się bardzo
dokładne i misja nie powiodła się.

Druga próba, w Portsmouth, skooczyła się katastrofalnie. Crabbe był już za stary i za tęgi na tę akcję.
Przepadł bez wieści - chod wyrzucone później na brzeg ciało bez głowy zidentyfikowano jako
prawdopodobnie jego zwłoki.

John Henry, szef techniczny londyoskiego oddziału MI 6, poinformował mnie wcześniej o planach tej
operacji; ja przekazałem to Cummingowi. Cumming miał od początku poważne wątpliwości. Był to
typowy przykład bezmyślnej brawury MI 6; akcja była źle pomyślana i źle przygotowana. Ale nie

7
„przedziałek na głowie” - należy to traktowad jako metaforę albo też Wrighta zawiodła pamięd.
Chmszczow był już wtedy łysy jak kolano (przyp. tłum.).
pozostawało nam nic innego, jak modlid się, aby nie doszło do nieszczęścia. Dwa dni później ogarnięty
paniką John Henry przyjechał do biura Cumminga i powiedział nam, że Crabbe zniknął.

- Mówiłem Nicholasowi, żeby nie brał do tego „Bustera”; w tym stanie mógł po prostu dostad ataku
serca - powtarzał w kółko.

Koncepcja ataku serca nie wydawała nam się przekonująca, ale nie było czasu na dyskusje. Tajna gra
salonowa MI 6 mogła w każdej chwili stad się tajemnicą poliszynela: Crabbe i jego pomocnik z MI 6
zameldowali się w hotelu w Portsmouth pod własnymi nazwiskami!

- To będzie koniec świata, jak się wyda - wybuchnął Cumming. - Wszyscy pójdziemy na grzybki!

Sięgnął po słuchawkę i połączył się z biurem Dicka White'a. Po chwili wszyscy trzej powędrowaliśmy
na górę. Dick siedział za biurkiem. Na jego twarzy nie było śladu zwykłego powitalnego uśmiechu.
Ulotnił się cały jego urok - powróciły maniery długoletniego wychowawcy szkolnego.

- Rosjanie dopytują się w Admiralicji o tego płetwonurka; oczywiście na razie nikt nic nie wie. Ale
obawiam się, że tym razem przebraliście miarę - powiedział sucho.

Nagle, zupełnie zmieniając ton, zawołał z irytacją:

- John, jak mogłeś wpakowad się w takie gówno?

Henry przyjął to z pokorą, ale próbował tłumaczyd, że Flota już od wielu miesięcy domaga się
informacji o śrubie napędowej „Ordżonikidze”.

- Przecież pan wie, jaki jest Eden - dodał z goryczą. - Raz zgadza się na coś, za chwilę odwołuje, i tak w
kółko. Zresztą wydawało się nam, że możemy spróbowad...

Wbite spoglądał nao bez przekonania. Nerwowo gładził palcami skronie, przekładał w tę i z
powrotem papiery na biurku. W rogu pokoju zegar tykał jak gdyby nigdy nic, ale ze wszystkich kątów
zaczęła się już sączyd atmosfera paniki.

- Zrobimy wszystko, żeby wam pomóc, oczywiście - odezwał się wreszcie White, przerywając dręczącą
ciszę. - Pojadę wieczorem do premiera, zobaczę, czy będę to mógł jakoś odkręcid. Na razie Malcolm i
A2 są do twojej dyspozycji.

Pełen wdzięczności John Henry opuścił pokój. Cumming zadzwonił do Scotland Yardu w Portsmouth i
poprosił o zarekwirowanie książki hotelowej. Nazajutrz Winterborn i Henry pojechali do Portsmouth,
by zlikwidowad wszelkie możliwe ślady. Ale to nie wystarczyło, by uniknąd skandalu. Jeszcze tego
samego wieczoru Chruszczow złożył oficjalną skargę w sprawie płetwonurka-szpiega, a upokorzony
Eden musiał się tłumaczyd przed Izbą Gmin.

Środowisko służb wywiadowczych w Londynie jest jak wioska w jakimś prowincjonalnym hrabstwie.
Ludzie zajmujący wszystkie wyższe stanowiska przeważnie się znają, chodby stąd, że piją w tych
samych klubach. Przez parę tygodni po aferze Crabbe'a huczało od plotek i złych przeczud: wszyscy
uważali, że publiczna kompromitacja sprawców jest nieunikniona. Będąc jednym z nielicznych
pracowników MI 5, którzy o akcji Crabbe'a wiedzieli, zanim jeszcze się ona zaczęła, służyłem Johnowi
Henry'emu wszelką radą i pomocą.
- Pachnie u nas krwią - wyznał mi któregoś dnia. - Przyjechał osobiście Edward Bridges8. Pewnie
rozedrze nas na strzępy.

Niedługo po tym wpadł do mojego pokoju Cumming, kompletnie roztrzęsiony.

- Dick odchodzi - warknął. - Oni chcą, żeby przejął MI 6.

Decyzja mianowania Dicka White'a szefem MI 6 była, jak sądzę, jedną z największych pomyłek w całej
powojennej historii wywiadu brytyjskiego. Może nie było tego jeszcze widad w połowie lat
pięddziesiątych - ale właśnie pod jego kierownictwem MI 5 zaczęła stawiad pierwsze kroki na drodze
modernizacji. White rozumiał koniecznośd zmian, a zarazem miał dośd szacunku dla tradycji, by
spokojnie, a więc i skutecznie, doprowadzid do kooca to, co sobie zamierzył. Był przede wszystkim
wybitnym oficerem kontrwywiadu, może nawet najwybitniejszym w tym stuleciu, i znakomicie
nadawał się na stanowisko dyrektora generalnego MI 5. Znał ludzi, znał problemy i miał jasną wizję
efektywnej organizacji kontrwywiadowczej - wizję, którą chciał i umiał realizowad. Niestety, ledwie
zaczął tę pracę - pod wpływem kaprysu jakiegoś polityka został przeniesiony do instytucji, o której
niewiele wiedział, do której miał w gruncie rzeczy niechętny stosunek i w której nigdy nie mógł
osiągnąd takich sukcesów, jakie osiągał w MI 5.

Ale stratę poniosła nie tylko MI 5. Głównym problemem wywiadów brytyjskich po wojnie był brak
jasności co do wzajemnej roli różnych służb wywiadowczych. W erze postimperialnej Brytania
potrzebowała przede wszystkim efektywnej działalności wywiadowczej w stosunku do własnych
obywateli, na własnym podwórku. MI 6 miała w tej sytuacji mniejsze znaczenie, zwłaszcza po
powstaniu Paostwowego Biura Kontroli Komunikacji (GCHQ, które przejęło cały wywiad radiowy -
przyp.tłum.). Tymczasem przejście Dicka White'a do MI 6 sztucznie wzmocniło jej pozycję,
zahamowało postępy racjonalnej organizacji brytyjskiego wywiadu, a naszą Firmę skazało na
dziesięcioletnie zapomnienie. Gdyby pozostał, MI 5 z pewnością wyszłaby z kataklizmów lat
sześddziesiątych i siedemdziesiątych znacznie lepiej przygotowana do rozwiązywania problemów,
jakie postawiło ostatnie dziesięciolecie.

Jego odejście zaaranżowano w nieprzyzwoitym pośpiechu. Zorganizowaliśmy składkę na jakiś


prezent. Datki były tak duże, że podczas pożegnalnego przyjęcia w kantynie MI 5 mogliśmy mu
wręczyd komplet starych angielskich sreber. Była to wzruszająca uroczystośd. Ci, którzy dobrze znali
Dicka - a wtedy jeszcze do nich nie należałem - twierdzili, że przeżywał prawdziwą udrękę wahając
się, czy przejśd do MI 6. Byd może, zdawał sobie sprawę, że porzuca główne dzieło swego życia - nie
dokooczone. Dick prawie płakał, kiedy wygłaszał słowa pożegnania. Mówił o czasach
przedwojennych, o zadzierzgniętych wtedy więzach przyjaźni. Dziękował Cummingowi za to, że
zachęcił go do pracy w Firmie. Mówił z dumą o triumfach lat wojny. Życzył nam wszystkiego
najlepszego, po czym tonem uroczystego testamentu ogłosił:

- Dziś po południu rozmawiałem z premierem. Zapewnił mnie, że pomyślnośd naszej Służby leży mu
na sercu. Miło mi oznajmid, że na stanowisko nowego dyrektora generalnego premier mianował
mojego dotychczasowego zastępcę, Rogera Hollisa - w uznaniu jego wiernej służby dla naszej
instytucji. Z pewnością zgodzicie sie ze mną, że nie mogła się ona znaleźd w pewniejszych rękach.

8
Edward Bridges - w latach pięddziesiątych szef departamentu kadr w brytyjskim Ministerstwie
Spraw Wewnętrznych, (przyp. tłum.).
Wysoka, lekko przygarbiona postad w garniturze w „jodełkę” wysunęła się naprzód, by uścisnąd dłoo
Dicka White’a. Tak skooczyła się epoka elegancji i modernizacji.
7

Roger Hollis nigdy nie był człowiekiem szczególnie popularnym w Firmie. Był uparty, zniechęcający i
miał przykry styl bycia. Muszę przyznad, że nigdy go nie lubiłem. Ale nawet ci, którzy byli lepiej doo
usposobieni, wątpili, czy jest właściwym człowiekiem na to stanowisko. Hollis, podobnie jak
Cumming, zaprzyjaźnił się z Dickiem White'em jeszcze przed wojną. Dick, przy całej swej
doskonałości, miał zawsze skłonnośd do otaczania się ludźmi mniej zdolnymi niż on sam. Uważałem
to za utajone poczucie niepewności: byd może, chciał, aby jego talenty bardziej uwydatniały się na
kontrastowym tle. I chociaż Hollis był pod pewnymi względami nieco lepszy niż Cumming, zwłaszcza
w sztuce biurokracji, wątpię, czy nawet Dick widział w nim człowieka szerokich horyzontów i
intelektu.

Hollis uważał, że MI 5 powinna pozostad skromną służbą bezpieczeostwa wewnętrznego:


kolekcjonowad teczki personalne, zajmowad się weryfikacją ludzi i zabezpieczaniem obiektów i nie
zapuszczad się zbytnio w takie rejony, jak kontrwywiad, gdzie - aby coś osiągnąd, trzeba podejmowad
działania ofensywne, gdzie trzeba dokonywad wyborów i gdzie istnieje ryzyko pomyłki. Nigdy nie
słyszałem wypowiedzi Hollisa na temat szerszej strategii, jaką MI 5 mogłaby realizowad, ani na temat
dostosowania MI 5 do rosnącego tempa akcji w wojnie wywiadów. On po prostu nie myślał tymi
kategoriami. Miał jeden jasny cel, który wytrwale realizował przez całą swą karierę: chciał podobad
się władzom - a odkąd został dyrektorem Firmy, chciał też, aby Firma się podobała. W tym celu trzeba
było działad tak, aby nie było błędów - nawet jeśli oznaczało to, że nie będzie również sukcesów.

Hollis pochodził z Somerset, gdzie jego ojciec był biskupem Taunton. Po ukooczeniu elitarnego
gimnazjum (Clifton) i Oxfordu podróżował sporo po Chinach, zanim pod koniec lat trzydziestych
wstąpił do MI 5. W czasie wojny specjalizował się w sprawach komunizmu jako wicedyrektor
wydziału F. Za kadencji Sillitoe'a Hollis awansował na dyrektora Wydziału C, co uczyniło go
odpowiedzialnym za wszelkie formy weryfikacji i kontroli bezpieczeostwa, takie jak gromadzenie
danych personalnych i instalacja systemów zabezpieczających wszystkie budynki rządowe.
Długotrwała praca Hollisa w Wydziale C miała wpływ na jego późniejszą orientację; zostawszy
dyrektorem generalnym wysunął na pierwszy plan problemy biernego bezpieczeostwa.

Kiedy w 1953 roku stanowisko dyrektora generalnego objął Dick White, mianował Hollisa swoim
zastępcą. Był to rozsądny wybór. Dick zajmował się myśleniem i planowaniem, a Hollis uzupełniał to
solidną pracą administracyjną, na którą White często nie miał czasu i ochoty. Hollis, w czasach gdy był
zastępcą, nigdy nie sprawiał na mnie wrażenia człowieka ambitnego. Wyglądało raczej na to, że
osiągnął już więcej niż oczekiwał i że byłby najszczęśliwszy mogąc do kooca kariery pozostad
zaufanym giermkiem Dicka White'a. Jedynym znanym wówczas przejawem indywidualności tego
nadzwyczaj skrytego człowieka była długotrwała afera miłosna z osobistą sekretarką, dziewczyną
ambitną, która po nagłym odejściu Dicka White'a do MI 6 przeprowadziła się do biura dyrektora
generalnego ze znacznie większym entuzjazmem niż jej szef, Roger Hollis. Podejrzewam, że Hollis
zawsze dobrze znał swoje ograniczenia, a po nominacji starał się zamaskowad je polityką ścisłego
wykonywania poleceo. W rezultacie, rzecz jasna, szybko wyczerpał się nawet ten skromny kapitał
sympatii, jaką niektórzy go początkowo darzyli.

Hollis przejął władzę w Firmie w okresie bezprecedensowego pogorszenia stosunków między różnymi
służbami wywiadowczymi Wielkiej Brytanii. Tarcia między MI 5 i MI 6 zdarzały się zawsze, od
początku istnienia obu firm. Ale z drugiej wojny światowej wyszły one jako zgodni partnerzy, po raz
pierwszy formując względnie jednolitą i skłonną do współpracy biurokrację wywiadowczą; w aliansie
tym uczestniczyło również nowo utworzone Paostwowe Biuro Kontroli Komunikacji (GCHQ),
odpowiedzialne za wszystkie formy wywiadu radiowego i telefonicznego. (Dużo pisze na ten temat
Christopher Andrew, w książce: „Secret Service”). Ale w ciągu dziesięciu lat te bliskie i owocne
stosunki niemal całkiem się popsuły. W MI 6 pojawiły się wręcz postawy wrogości wobec MI 5, w
następstwie - jak to oni określali - „bezprawnych prób wtrącania się Ml 5 w sprawę Philby'ego”.
Nadto cała już MI 6 potraktowała Edenowską nominację Dicka White'a na miejsce Sinclaira jako
śmiertelną obrazę.

Najpoważniejszym problemem było niewątpliwie zerwanie więzi między MI 5 i GCHQ. W czasie wojny
MI 5 bardzo ściśle współdziałała z inną instytucją wywiadu telekomunikacyjnego, Radiową Służbą
Bezpieczeostwa (RSS) - zwłaszcza w ramach operacji Double Cross. RSS przechwytywała i łamała
szyfrowane komunikaty niemieckiej służby wywiadowczej, Abwehry, dzięki czemu MI 5 mogła
aresztowad niemieckich szpiegów natychmiast po ich przybyciu do Anglii. RSS należała formalnie do
MI 6, ale pracowała głównie dla MI 5. Złowionych dzięki informacjom RSS szpiegów przejmował nasz
Wydział B i dawał im „propozycję nie do odrzucenia”. Ci, którzy byli skłonni współpracowad z
Brytyjczykami, wracali na wolnośd i zaczynali wysyład przez radio do swojej niemieckiej centrali
fałszywe informacje. Ci, którzy odmawiali - szli pod ścianę. Ale sukces każdej akcji dezinformacyjnej
zależy także od tego, czy potrafimy sprawdzid, które z fałszywych informacji, jakimi nafaszerowaliśmy
wroga, przyjął on za prawdziwe. Dzięki nasłuchowi radiowemu, prowadzonemu przez RSS i dzięki
złamaniu podstawowego szyfru, jakim posługiwał się Wehrmacht (ENIGMA), „komitet dwudziestu”
kierujący operacją Double Cross wiedział dokładnie, jaki wpływ wywiera ich dezinformacja na
niemieckie plany militarne.

W okresie powojennym MI 5, pozbawiona swojej elity intelektualnej z czasów wojny, nie była
specjalnie zainteresowana współpracą z wywiadem telekomunikacyjnym. Formalną kontrolę nad RSS
utraciła - już na początku wojny - na rzecz MI 6. Ale największe kłopoty stwarzało teraz Paostwowe
Biuro Kontroli Komunikacji, zazdrośnie strzegące swego monopolu we wszystkich dziedzinach
wywiadu radiowego i telefonicznego. W1955 roku, kiedy przyszedłem na pełny etat do MI 5, jej
kontakty z GCHQ skurczyły się do jednego roboczego spotkania na pół roku, przy czym było to zwykle
spotkanie jednego pracownika MI 5 z jednym urzędnikiem GCHQ. W lutym 1956 po raz pierwszy
uczestniczyłem w takim spotkaniu. Było to szokujące doświadczenie. Nikt nie chciał zrozumied, że w
Zimnej Wojnie, podobnie jak w II wojnie światowej, wywiad radiowy może ogromnie pomóc MI 5 w
jej zadaniach kontrwywiadowczych. Nikt też nie chciał przyznad, że gdyby MI 5 rozwinęła swoją
własną technikę radiową, mogłaby z kolei wydatnie pomóc GCHQ. Przedstawiłem listę konkretnych
propozycji; jedną z nich było sprawdzanie, czy Sowieci podsłuchują rozmowy radiowe naszych
Obserwatorów. Ale Bill Collins, przedstawiciel GCHQ w tej rozmowie, wydawał się wręcz urażony tą
„próbą ingerencji” w prace jego Biura. Powiedział coś w rodzaju: „Będę musiał przeprowadzid
konsultacje w tej sprawie” albo: „Naprawdę nie wiem, czy mamy czas na takie rzeczy”.

Poskarżyłem się Cummingowi, ale i on wydawał się nie zainteresowany:

- To ich ogródek. Najlepiej niech tam robią, co chcą.

Stałym oficerem łącznikowym MI 5 z GCHO był wtedy Freddie Beith; energiczny opiekun agentów z
Wydziału D. Jego ojciec był Walijczykiem, matka Hiszpanką - co dało mu namiętną miłośd do rugby, a
jednocześnie wesoły latyoski temperament. Mówił płynnie po niemiecku; w czasie wojny uczestniczył
w operacji Double Cross, prowadząc podwójnych agentów w Portugalii i Hiszpanii. Kontakty Beitha z
GCHQ zaczęły się w związku z operacją HALT, którą kierował. W 1950 roku GCHQ zwróciło się do MI 5
z pytaniem, czy mogłaby zdobyd jakieś informacje o szyfrach używanych przez zagranicznych
dyplomatów w Londynie. W ramach akcji HALT wszyscy ci agenci Wydziału D, którzy pracowali w
londyoskich ambasadach, próbowali uzyskad dostęp do pokoju szyfrów. GCHQ miało nadzieję, że
chod jeden z agentów Beitha zdoła wykraśd jakąś zużytą taśmę z maszyny szyfrującej - a to pozwoli im
dobrad się do szyfru.

Beith zabrał się ochoczo do pracy, ale zadanie okazało się niewykonalne. Pokoje szyfrów w większości
ambasad, a zwłaszcza już w ambasadach bloku sowieckiego, były najpilniej strzeżone, a szanse
przeniknięcia do nich naszego agenta - znikome. Tym niemniej Beith osiągnął w operacji HALT pewien
sukces, kiedy pozyskał nowego agenta - człowieka pracującego już w ambasadzie Czechosłowacji,
który uzyskał dostęp do klucza od głównego sejfu szyfrów. Działając wedle wskazówek Leslie Jaggera,
agent zrobił odcisk klucza w plastelinie. Był to bardzo skomplikowany zamek typu Chubb, ale dzięki
użyciu specjalnej plasteliny, a następnie mikrometru (by z największą dokładnością zmierzyd
wszystkie nacięcia), Jagger zdołał dorobid kopię, która pasowała do zamka. Agent bez trudu otworzył
sejf i sfotografował jednorazowe karty kodowe, przygotowane przez czeskich szyfrantów do użycia w
najbliższym czasie. Przez sześd miesięcy GCHQ bez trudności odczytywała całą radiową
korespondencję czeskiej ambasady. Potem nagle kody zmieniono, a agenta wyrzucono z pracy w
ambasadzie - bez żadnego wyjaśnienia.

Od tamtej pory Beith nie miał już żadnych sukcesów. Kiedy przyszedłem do MI 5, sugerowałem, że
programowi HALT bardziej pomogłyby różne urządzenia techniczne niż żywi agenci. Ale Beith, jak sam
przyznawał, nie miał zmysłu technicznego i z trudnością śledził moje szczegółowe propozycje.
Ponieważ jednak był w tym momencie jedynym pracownikiem Firmy pozostającym w stałym
kontakcie z GCHQ, musiałem robid wszystko, by przynajmniej ten jeden człowiek uważnie mnie
wysłuchał. W koocu któregoś wieczoru zaprosiłem Freddiego na drinka i przy tej okazji spytałem, czy
nie czułby się urażony, gdybym umówił sobie jakieś spotkanie w sztabie GCHQ w Cheltenham i sam
pomówił tam o swoich sprawach.

- Ani trochę, stary! - odparł Freddie z uśmiechem. - Wal tam śmiało i nie martw się o mnie. Cały ten
radiowy szwargot jest nie na moją głowę. Moja specjalnośd to raczej ludzkie grzeszki.

Umówiłem się więc ze starym przyjacielem z Marynarki, Freddie'em Butlerem, który pracował teraz
w kierownictwie GCHQ. Moim zdaniem - powiedziałem - cały system współpracy między MI 5 a jego
Biurem wymaga gruntownej rewizji. Butler załatwił sprawę tak, że ominąłem Billa Collinsa i
spotkałem się od razu z głównymi kryptoanalitykami GCHQ, Hugh Alexandrem i Hugh Denhamem.

Alexander kierował w Biurze Wydziałem H, który zajmował się analizą szyfrów; jego najbliższym
współpracownikiem był spokojny, pracowity Denham, który później, w latach sześddziesiątych, został
jego następcą. Alexander podjął pracę w Bletchley Park (przedwojenny poprzednik GCHQ) z chwilą
wybuchu wojny i wraz z Alanem Turingiem i Gordonem Welchmanem zajmował się początkowo
łamaniem kodów ENIGMY. Po wojnie Turing przeniósł się na Uniwersytet Manchester, by
projektowad komputery; szantażowany na tle homoseksualizmu - popełnił wkrótce samobójstwo.
Także Welchman odszedł do pracy nad zaawansowanymi komputerami - wyjechał do Stanów
Zjednoczonych. Z całej trójki tylko Alexander pozostał, by również w pokojowych czasach prowadzid
swoje badania w GCHQ. Był znakomitym, znanym w świecie szachistą i równie wielkim mistrzem w
łamaniu kodów. Ale, jakby na przekór wysokim ambicjom intelektualnym, związanym zarówno z jego
zawodem, jak i z jego hobby, był człowiekiem skromnym; ubranym zawsze w niepozorne tweedy,
sprawiał wrażenie sympatycznego poczciwca. Jestem jednak pewien, że to swoiste rozdwojenie
mentalne nie wyszło mu na zdrowie. Ten człowiek, który spędzał całe życie spokojnie na wsi, nigdy
nie pił i nie palił - nagle, w stosunkowo młodym wieku, umarł na raka.

Powiedziałem Alexandrowi i Dunhamowi, że jestem wtajemniczony w operację HALT i że - moim


zdaniem - MI 5 mogłaby na większą skalę uczestniczyd w pracach GCHQ. Wyjaśniłem, że od momentu
sformowania komitetu Brundretta w MI 5 dokonano wielkich postępów technicznych, zwłaszcza w
dziedzinie nowych mikrofonów. Można by więc było, sugerowałem, uzyskiwad informacje użyteczne
dla programu HALT raczej środkami technicznymi niż przez agentów, bo ta metoda w obecnym stanie
rzeczy wydaje się skazana na niepowodzenie.

- Nie wiem jeszcze dokładnie, w jaki sposób moglibyśmy pomóc; musiałbym najpierw mied możliwośd
przeprowadzenia prób - ciągnąłem. - Ale jestem pewien, że te nowe mikrofony mogłyby wyłapad coś
z działania maszyn szyfrujących. Konkretnie: co dzieo rano szyfrant ustawia na nowo wewnętrzny kod
maszyny. Możemy podsłuchiwad odgłosy takiego ustawiania. Może to by coś dało?

Obaj kryptoanalitycy życzliwie słuchali mojego cokolwiek nerwowego wywodu. Najwyraźniej ciekawił
ich ten pierwszy okaz nieznanego jeszcze gatunku z wywiadowczej menażerii - pracownik naukowy
MI 5.

- W tym wydziale z wdzięcznością przyjmujemy wszelką pomoc - odezwał się w koocu Alexander. -
Zresztą, w porównaniu z paoską instytucją, wszyscy tu jesteśmy nowicjuszami. Nie skooczyliśmy się
nawet budowad.

Wskazał ręką za okno. Nie opodal, za głównym budynkiem GCHQ, grupa robotników budowlanych
montowała kolejny rząd blaszanych baraków.

- Problem polega na tym, że nasze rozwiązania teoretyczne przekraczają wydolnośd naszych


komputerów - kontynuował. - Moglibyśmy już dziś złamad wiele szyfrów: wiemy, jak to zrobid. Ale
trzeba bardzo dużo obliczeo, a nasze komputery nie są dośd wydajne. Kiedyś będziemy mieli lepsze,
to jasne, ale na razie chętnie przyjmujemy wszystko, co mogłoby przyśpieszyd nam robotę.

Wtedy spytałem Alexandra, jaki jest główny obiekt ich badao. To bezpośrednie pytanie trochę go
zaniepokoiło.

- No... mamy różne obiekty... to się ciągle zmienia. Zamówienie JIC, przede wszystkim.

- Tak - nalegałem - ale gdyby miał pan wymienid jeden, w tej chwili najważniejszy obiekt, to co by pan
powiedział?

Alexander kręcił się nerwowo na krześle, wymieniając niepewne spojrzenia z Denhamem.

- Powiedziałbym, że Gyppies - wydusił wreszcie. - Ministerstwo Spraw Zagranicznych już od wielu


miesięcy chce mied ten szyfr. Mamy nawet jakieś strzępy, ale to tylko aneksy, nie podstawowy szyfr.
Była wiosna 1956. Napięcie między Wielką Brytanią a Egiptem szybko rosło, w miarę jak Nasser
podejmował kroki, które wkrótce miały doprowadzid do kryzysu sueskiego.

- Jakiej maszyny używają? - spytałem.

- To Hagelin - odparł Denham. Była to maszyna szyfrująca produkowana przez szwajcarską firmę
Crypto AG, szczególnie ceniona w latach pięddziesiątych przez paostwa Trzeciego Świata.

Udało mi się pożyczyd z zapasów badawczych GCHQ jednego Hagelina. Zabrałem go do Londynu w
bagażniku mojego samochodu. Potem razem z Leslie Jaggerem wnieśliśmy maszynę do mieszkania w
pobliżu Regents Park, należącego do MI 5 - i zacząłem eksperymenty, by przekonad się, czy moja
teoria ma jakiś sens praktyczny.

Hagelin miał klawiaturę jak zwykła maszyna do pisania; szyfrant pisał na niej tekst en clear, a z boku
wychodziła taśma z tekstem już zaszyfrowanym. Zasada działania maszyny była prosta. Naciśnięcie
każdego klawisza powodowało obrót siedmiu bębnów z czcionkami - każdego o inny, ale stały dla
danej litery kąt („szyfr stały” maszyny). Na taśmie zamiast litery pojawiała się przypadkowa na pozór
siedmiocyfrowa liczba. Szyfrant obsługujący Hagelina codziennie po pracy zdejmował bębny, by
nazajutrz osadzid je kolejno na osiach-wielowpustach, według swojego klucza („szyfr specyficzny”).
Gdyby któryś z moich mikrofonów zdołał w trakcie tego porannego ustawiania maszyny
zidentyfikowad dźwiękowo kolejne bębny, to - byłem pewien - GCHQ mogłoby w trakcie dalszego
podsłuchu zorientowad się, jaki jest szyfr stały maszyny i na tej podstawie dobrad się do szyfru
specyficznego, ustawianego przez szyfranta. Alexander i Denham powiedzieli mi, że jeśli tylko będą
znali kąty obrotu trzech, czterech bębnów, będą mogli złamad szyfr.

Zainstalowałem kilka mikrofonów wysokiej czułości w różnych odległościach od Hagelina, a także


jeden mikrofon-sondę pobudzany sygnałem radiowym - w najbliższej ścianie. Sygnały z mikrofonów
trafiały do oscyloskopu, który przekładał dźwięki na zapis optyczny. Jagger umieścił przed ekranem
oscyloskopu kamerę filmową. Otworzyłem pokrywę Hagelina, ostrożnie wyjąłem i z powrotem
osadziłem bębny drukujące, notując stare i nowe ustawienie. Zacząłem pisad na klawiaturze; bębny
warczały, przekładając moje słowa na kolumny cyfr. Zapis dźwiękowy eksperymentu wysłałem
natychmiast Denhamowi do Cheltenham.

Pospiesznie wywołaliśmy filmy. Okazało się, że zapis z oscyloskopu pozwala w jakiejś mierze ustalid
szyfr stały Hagelina. Umożliwiał też dokładną identyfikację co najmniej trzech spośród siedmiu
bębnów. Dalsze eksperymenty prowadziłem z zasilanym drogą radiową mikrofonem SATYR, który
dawał znacznie słabszy sygnał. Teraz też słyszeliśmy ruch bębnów, ale dźwięk był mocno
zdeformowany. Również te taśmy wysłaliśmy przez gooca do Cheltenham. Już następnego dnia
zadzwonił Denham, przez linię z wokoderem.

- To cudowne, Peter! - zawołał. Powiedziałbym, że był podekscytowany. Ale może to tylko


deformacje wokodera nadawały jego głosowi niezwykłe zabarwienie.

- Najlepszy jest zwykły mikrofon akustyczny - ciągnął. - Rozpoznajemy dwa, może nawet trzy bębny.
Ten radiowy działa gorzej, ale myślę, że z czasem będziemy mieli i z niego pożytek. Kiedy możemy
zacząd akcję?

- Jak tylko dostaniecie zgodę z ministerstwa - odparłem.


Nazajutrz GCHQ przysłała do Londynu Raya Frawleya z zespołu planowania. Był to bystry pragmatyk,
umiejący zaprząc błyskotliwą inteligencję Alexandra i Denhama w wielką, rozlazłą machinę
biurokratyczną, jaką było GCHQ. Frawley był radykalnym ateistą, który wierzył, że pewnego dnia cała
ludzkośd zostanie podłączona bezpośrednio do komputerów; zgubny irracjonalizm przepadnie wtedy
raz na zawsze. W mrocznych latach Zimnej Wojny było to marzenie raczej dziecinne, ale
zaprzyjaźniłem się z nim, mimo iż sam byłem w głębi ducha irracjonalistą, przynajmniej o tyle, o ile
wierzyłem w nagły błysk intuicji jako sposób rozwiązywania problemów.

Kiedy zasiedliśmy z Winterbornem i Frawleyem do projektowania operacji przeciw Egipcjanom,


natychmiast doszliśmy do wniosku, że najlepsza będzie metoda najprostsza. Połączyłem się z sekcją
badao specjalnych Poczty i dostałem kompletny wykaz telefonów zainstalowanych w ambasadzie
egipskiej. Wyglądało na to, że jeden z nich znajduje się albo w pokoju szyfrów, albo tuż obok.
Postanowiliśmy więc założyd w tym aparacie podkładkę rezonacyjną SF, która chwytałaby nawet
odległy odgłos pracy maszyny szyfrującej. Poczta wyłączyła linię i czekaliśmy tylko, aż Egipcjanie
zgłoszą uszkodzenie do biura napraw. Razem z człowiekiem, który pod pozorem naprawy telefonu
instalował naszą pluskwę - wybrałem się tam osobiście, przebrany za technika pocztowego, w
nadziei, że może znajdę jakieś śmieci mające związek z szyframi.

Z ekipą naprawczą spotkałem się przy placu świętego Pawła; furgonetką pocztową pojechaliśmy
prosto do ambasady. Silna eskorta prowadziła nas od drzwi wejściowych przez korytarze budynku.
Pokój szyfrów znajdował się w przybudówce - już z daleka słyszałem charakterystyczne warczenie
Hagelina. Przez otwarte drzwi zobaczyłem trzech szyfrantów: kodowali i dekodowali depesze,
obsługiwali teleks. Usiłowałem wypatrzyd jakiś porzucony kawałek taśmy szyfrowej, ale wyglądało na
to, że sekcja utrzymywana jest we wzorowym porządku. Jeden z szyfrantów wyszedł na korytarz i
wdał się w żywą konwersację z naszą eskortą. Potem wrócił na chwilę do pokoju i wyłączył maszyny.
Pojawił się znowu i zaprosił nas gestem do środka. Nie mówił po angielsku, ale z jego dalszej
gestykulacji wynikało, że chciałby mied aparat telefoniczny w zasięgu ręki, a więc - tuż obok Hagelina.
Nie wierząc własnemu szczęściu zabrałem się do przedłużania kabli, próbując jednocześnie zasłonid
sobą aparat, tak aby towarzyszący mi technik mógł zainstalowad w słuchawce podkładkę
rezonacyjną. Kiedy rzecz była gotowa, ustawiłem aparat na biurku, nie dalej niż dwie stopy od
Hagelina. Szyfrant sięgnął po słuchawkę, by sprawdzid, czy telefon działa, i uśmiechnął się do mnie
szeroko; odpowiedziałem podobnym -uśmiechem, ale coś mi się zdawało, że nie z tego samego się
cieszymy.

Z ambasady egipskiej pognałem jak najszybciej na siódme piętro Leconfield House, by śledzid to, co
podsłuchiwała nasza pluskwa. Najpierw było tylko dużo elektronicznego szumu, ale po dostrojeniu
warkot Hagelina stał się całkiem wyraźny. MI 5 uruchomiła na tę okazję specjalne połączenie z GCHQ,
toteż codziennie, kiedy egipski szyfrant regulował maszynę, ludzie z Cheltenham mogli od razu
przystępowad do obliczeo i odczytywad szyfr.

Ta nowa technika łamania szyfrów dzięki podsłuchiwaniu pracy maszyn otrzymała kryptonim
ENGULF. Był to wielki przełom. Wspólna operacja MI 5 i GCHQ pozwoliła nam czytad egipskie depesze
kierowane do londyoskiej ambasady przez cały czas trwania kryzysu sueskiego. A ponieważ Egipcjanie
używali tylko czterech różnych szyfrów - tych samych w kontaktach z całym światem - to podejmując
akcję typu ENGULF przeciwko ich placówkom w innych krajach uzyskiwaliśmy także dostęp do innych
spraw. Złamanie egipskiego szyfru było wielkim sukcesem MI 5 - tym większym, że zbiegło się w
czasie z fatalnym kryzysem działalności wywiadowczej MI 6. Niemal cała ich siatka w Egipcie została
wykryta i zlikwidowana przez Nassera już na początku konfliktu sueskiego; ich udział w kontrolowaniu
tego konfliktu ograniczył się do partackiej próby zamordowania Nassera.

Dla Hollisa, który zasiadł na fotelu dyrektora generalnego właśnie w momencie, gdy konflikt sueski
osiągnął stan wrzenia, ten sukces Firmy nie mógł przyjśd w lepszym momencie. Było to piękne
osiągnięcie, już w pierwszych, najważniejszych miesiącach. W świetle późniejszych zdarzeo ironią losu
wydało mi się, że to właśnie ja przyczyniłem się do tego sukcesu.

Najważniejszą informacją, jaką uzyskaliśmy w wyniku złamania szyfru, były szczegóły rozmów
egipsko-sowieckich prowadzonych w Moskwie, które tamtejszy ambasador Egiptu przekazywał
wprost do swego kolegi w Londynie. Te właśnie informacje przekonały Połączony Komitet Wywiadów
(JIC), że Związek Sowiecki poważnie traktuje swoją groźbę zaangażowania się w wojnę sueską po
stronie Egiptu. Jeden z tych komunikatów miał szczególne znaczenie: mówił o spotkaniu ambasadora
egipskiego z sowieckim ministrem spraw zagranicznych, podczas którego Rosjanie zadeklarowali
gotowośd użycia swojego lotnictwa przeciwko siłom brytyjskim. Panika wywołana tą depeszą, którą
oczywiście natychmiast przekazano do JIC, bardziej niż cokolwiek innego wpłynęła na decyzję
wycofania się, jaką w koocu podjął Eden. A ponieważ GCHQ dzieliło się wszystkimi zdobyczami ze
swoim amerykaoskim odpowiednikiem, Agencją Bezpieczeostwa Narodowego (NSA) - jestem pewien,
że wiadomośd ta uruchomiła również amerykaoską presję na Brytyjczyków, by jak najszybciej
zażegnali konflikt.

Wkrótce po założeniu podsłuchu w ambasadzie egipskiej - omal nie straciliśmy naszej instalacji.
Rosjanie, w miarę pogłębiania kryzysu sueskiego coraz bardziej starający się narzucid Egipcjanom
status „klienta”, przysłali do ich londyoskiej ambasady ekipę „wymiataczy”, by oczyścili budynek z
urządzeo podsłuchowych. Był to jeden z tych braterskich gestów, jakimi Rosjanie lubią szafowad, a
które pozwalają im przy okazji zebrad sporo użytecznych informacji wywiadowczych. Nasz stały punkt
obserwacyjny naprzeciw ambasady egipskiej rozpoznał Rosjan, już zanim weszli do budynku.
Wezwano mnie na siódme piętro, abym obserwował, jak zachowają się w sekcji szyfrów. Bezradnie
słuchałem, jak wchodzą do „naszego” pokoju. Zaczęli od skrzynki bezpieczników, potem „omiatali”
ściany i sufit swoimi silnymi instrumentami pomiarowymi, przypominającymi wykrywacze metali.
Nagle nasz głośnik huknął złowieszczo: to któryś z Rosjan przewrócił telefon, aby odkręcid dno. Przez
chwilę było cicho, potem usłyszeliśmy odgłosy ponownego montażu aparatu. Hugh Winterborn
odetchnął z ulgą.

Ale jedno było zastanawiające. W owym czasie Rosjanie wiedzieli już o naszych podkładkach
rezonacyjnych (SF) w telefonach i ilekrod je znajdowali - na przykład we własnej ambasadzie -
natychmiast usuwali. Tym razem też na pewno dostrzegli podkładkę, ale jej nie usunęli! Byd może,
chodziło o to, żebyśmy trwali w przekonaniu, że jeszcze tego tricku nie znają, i żebyśmy używali go
dalej, ku własnej dezinformacji. Ja sądzę jednak, że powód był inny: Rosjanie chcieli, abyśmy znali ich
rzeczywiste zamiary w kwestii sueskiej. A ponieważ oficjalne deklaracje zawsze traktuje się trochę jak
bluff, z przymrużeniem oka - więc podsunęli nam tą drogą ściśle tajne depesze, które już oczywiście
potraktowano serio jako pochodzące ze źródła nie budzącego żadnych podejrzeo. Wiadomości, które
chcieli przed nami zataid, mogli przesyład jakimś innym kanałem, na przykład własnym szyfrem do
ambasady rosyjskiej, a stąd goocem do Egipcjan. Tak przesłanej informacji nie zdołalibyśmy już
oczywiście przechwycid. Po raz pierwszy poznałem wtedy przemyślnośd sowieckiej strategu
dezinformacji.

Kiedy skooczył się kryzys sueski, znów zacząłem dręczyd GCHQ propozycjami współpracy. Ale
sprawiali wrażenie, jak gdyby chcieli na nowo uśpid nasze wzajemne stosunki. I chod Biuro było
bardzo zadowolone z rezultatów operacji ENGULF, bynajmniej nie kwapiło się do uczynienia
następnego kroku, w którym oni z kolei musieliby udzielid jakiejś pomocy naszej firmie. Mówiąc
krótko: nie mieli nic przeciwko temu, aby MI 5 pracowała dla nich - jak długo nie domagaliśmy się
wzajemności.

Uważałem, że GCHQ może i powinno nam pomóc w rozpracowaniu sowieckiej siatki szpiegowskiej w
Wielkiej Brytanii - przez obserwację i analizę sowieckiej łączności radiowej. KGB zawsze lubiło
prowadzid najważniejsze operacje przez agentów „nielegalnych”, którzy działali niezależnie - a często
i bez wiedzy - „legalnych” funkcjonariuszy wywiadu, rezydujących w ambasadzie. Nielegalni
porozumiewali się bezpośrednio z centralą w Moskwie, używając w tym celu swoich własnych
radiostacji. Chciałem, aby GCHQ zapewniło nam to, co w czasie wojny dostawaliśmy od RSS, to znaczy
stałą kontrolę całego szpiegowskiego ruchu radiowego do i z Wielkiej Brytami. Wymagał tego, moim
zdaniem, elementarny zdrowy rozsądek. Dotychczas GCHQ poświęcało na ten cel nędzne półtora
stanowiska nasłuchu i mimo największych wysiłków z mojej strony ani myślało poświęcad więcej.

Wkrótce po pierwszej operacji ENGULF, przeciwko Egipcjanom, pojechałem do Kanady, by


przygotowad operację DEW WORM. Kiedy miałem już wracad, Terry Guernsey, szef kontrwywiadu
RCMP poprosił, abym zbadał jedną z prowadzonych przez nich spraw, która ostatnio zakooczyła się w
dośd tajemniczych okolicznościach. Zapoznając się z tą sprawą natrafiłem na szczegół, który
ostatecznie przekonał mnie, że GCHQ musi zwiększyd aktywnośd nasłuchu.

Guernsey zaprowadził mnie do prywatnego gabinetu. Na stole leżały trzy grube teczki oznaczone:
KEYSTONE. Sprawa KEYSTONE zaczęła się w 1952 roku, kiedy do Kanady przyjechał pod fałszywym
nazwiskiem pewien Rosjanin, z zamiarem podjęcia „nielegalnej” działalności wywiadowczej dla KGB.
Prawdziwym terenem jego pracy miały byd Stany Zjednoczone: KGB często wysyła swoich szpiegów
najpierw do Kanady, by z uzyskanym tu nowym „życiorysem” lub przynajmniej nowym fałszywym
nazwiskiem przekroczyli po pewnym czasie granicę USA. Jednakże ten agent, oznaczony w
dokumentach RCMP jako Gideon, wkrótce po przybyciu do Kanady związał się z poznaną tu kobietą.
Było to absolutnie sprzeczne z zasadami KGB, zresztą Gideon zaczął niebawem coraz niechętniej
myśled o kontynuowaniu swojej misji.

W koocu jednak dostał z moskiewskiej centrali polecenie wyjazdu do USA. Udało mu się jakoś ich
przekonad, że na razie jest to zbyt ryzykowne. Zrezygnowali więc z pierwotnego planu i powierzyli
Gideonowi rolę „nielegalnego rezydenta” w Kanadzie; miał prowadzid innych agentów,
zakonspirowanych na terenie całego kraju. To nowe zadanie było bardzo pracochłonne. Gideon,
człowiek skądinąd leniwy, musiał wiele czasu poświęcad na wysłuchiwanie komunikatów i instrukcji
radiowych i na ciągłe podróże po całej Kanadzie, by zbierad meldunki od informatorów. W koocu
zaczął się spóźniad w stosunku do harmonogramu i dostał burę od przełożonych. Miał już tego dosyd.
Wyznał wszystko swojej kochance i razem postanowili zgłosid się do RCMP.

Terry Guernsey, czując instynktownie, że sprawa jest wielkiej wagi, natychmiast doszedł do wniosku,
że więcej będzie miał pożytku z Gideona - podwójnego agenta niż z Gideona - zbiega. Wniosek
wydawał się tym bardziej słuszny, że właśnie ostatnio Gideon objął kontrolę nad zakonspirowanym
agentem rosyjskim zatrudnionym w zakładach lotniczych Canadian Avro Arrow. Przez ponad rok
RCMP obserwowała Gideona jak rzadki okaz laboratoryjny.

Działalnośd „nielegalnych” szpiegów sowieckich na Zachodzie była dla nas do tego momentu niemal
białą kartą. Toteż Guernsey sumiennie i z ciekawością przyglądał się, jakie zadania powierzali Rosjanie
Gideonowi, jakie zalecali mu metody zbierania informacji, jakie miał stosowad techniki przekazywania
meldunków. Najważniejsze jednak było to, że RCMP przez cały ten czas kontrolowała jego łącznośd
radiową.

Wszystko szło dobrze aż do lata 1955, kiedy nagle Gideon został wezwany do Rosji, by złożyd swoim
zwierzchnikom wyczerpujący raport. Po wstępnych wahaniach podwójny agent postanowił odbyd tę
podróż - i już nie wrócił. RCMP czekała przez wiele miesięcy na jakiś znak życia od Gideona, ale nie
doczekała się. Po jakimś czasie emisje z Moskwy do Kanady, nadawane szyfrem Gideona, zostały
wznowione, co mogło sugerowad, że jego miejsce zajął jakiś inny agent. Jednak mimo
wielomiesięcznych poszukiwao nie udało się go wykryd. Zmęczony tym wszystkim Guernsey zamknął
w koocu sprawę - która tak wiele obiecywała na początku. Guernsey był przekonany, że wydarzyło się
w tej sprawie coś złego; nie wiedział jednak co i nie potrafił tego dociec. Jego asystent, Bennett,
uważał, że Gideon przez cały czas był pod kontrolą Rosjan i że zmontowali oni całą aferę, aby wywieśd
w pole RCMP.

Kiedy czytałem te dokumenty, było dla mnie jasne, że cała sprawa niemal od początku nosiła cechy
świadomej intrygi sowieckiej - ale poza tym niewiele umiałem pomóc. W pewnym momencie
natrafiłem jednak na szczegół, który poruszył moją czułą strunę. Gideon, chod był agentem
zakonspirowanym, miewał spotkania z pewnym oficjalnym dyplomatą sowieckim, który niemal na
pewno był łącznikiem między ambasadą a „nielegalnymi”. Do tych spotkao dochodziło
prawdopodobnie dlatego, że Gideon był agentem niesfornym i niesolidnym, więc KGB uznało, że
tylko reżim raportów osobistych zdoła utrzymad go w ryzach. Podczas jednego z takich spotkao,
obserwowanego przez RCMP, doszło do gwałtownej sprzeczki między Gideonem i jego „opiekunem”.
Gideon przeoczył kilka przeznaczonych dlao audycji z Moskwy i, oczywiście, nie odpowiedział na nie.
Usprawiedliwiał się wprawdzie, że nie zdołał przyjąd tych audycji z powodu złego odbioru, ale to nie
przekonało kontrolera z KGB. Wręczył on Gideonowi szczegółowy wykaz przeoczonych transmisji, z
dokładnymi datami, porami i czasem trwania, i oświadczył, że Gideon kłamie. To ostatnie wskazywało
- chod Rosjanin nie powiedział tego wyraźnie, że sam słuchał, bez żadnych „zakłóceo
atmosferycznych”, audycji przeznaczonych dla Gideona; robił to przypuszczalnie w budynku
ambasady.

Przeczytałem ten raport jeszcze raz, i jeszcze raz - aby upewnid się, że moje wnioski są prawidłowe.
Zdałem sobie bowiem sprawę, że jeśli łącznik ambasady z „nielegalnymi” w Kanadzie śledzi
przeznaczone dla nich emisje, to przypuszczalnie to samo robi jego odpowiednik w ambasadzie
londyoskiej. Gdyby zatem udało mi się nakłonid GCHQ do podjęcia akcji radiowej bezpośrednio
przeciw ambasadzie, moglibyśmy łatwiej rozpoznad audycje dla sowieckich „nielegalnych”, a nawet
byd może zidentyfikowad ich „legalnego” opiekuna: wystarczyło porównad poruszenia pracowników
ambasady z terminami tych emisji. Znając zaś łącznika, moglibyśmy go obserwowad dzieo i noc, i -
ewentualnie - wyśledzid jego spotkania z zakonspirowanymi szpiegami.
Natychmiast po powrocie do Londynu zwróciłem się z tą sprawą do GCHQ. Wysłuchali mnie
cierpliwie, ale nie miałem szans, bo działałem właściwie w pojedynkę: również w MI 5 nie było
specjalnego entuzjazmu dla mojej inicjatywy. GCHQ zgodziło się wprawdzie uruchomid kilka nowych
stanowisk nasłuchu radiowego, ale była to kropla w morzu potrzeb. Proponowałem, aby GCHQ
podjęło poważną akcję śledzenia odbiorników w ambasadzie sowieckiej, taką jaką sugerowałem już
wcześniej w związku z radiem Obserwatorów. Ale i tym razem mój projekt uznano za niepraktyczny, a
cały temat utonął wkrótce w odmętach wywiadowczej biurokracji.

Taka patowa sytuacja trwała aż do roku 1958, kiedy to pojawiła się nowa sprawa, która miała totalnie
zmienid stosunki między MI 5 i GCHQ. Sprawa ta wywołała pierwszy poważny kryzys w administracji
Hollisa i postawiła na porządku dnia groźny problem, z którym Hollis miał się borykad aż do kooca
swej kariery.

Siedziałem właśnie w swoim pokoju, pracując nad planem jakiejś kolejnej instalacji podsłuchowej,
kiedy wezwano mnie do gabinetu dyrektora generalnego. Zastałem go przy stole konferencyjnym:
przed nim leżało kilka otwartych teczek. Był ponury i zmęczony. Gestem ręki wskazał mi krzesło
naprzeciwko siebie.

- Chciałbym, żebyś pomógł mi w pewnej sprawie - powiedział podsuwając mi jedną z teczek.


Przeczytałem pobieżnie zawartośd. Były to raporty źródłowe od agenta określanego jako František
Tišler, który był najpewniej szyfrantem w ambasadzie Czechosłowacji w Waszyngtonie. Tišler był
prowadzony przez FBI, które jednak przekazywało nam materiały dotyczące bezpieczeostwa Wielkiej
Brytanii. Otóż Tišler donosił, że podczas urlopu w Czechosłowacji latem 1957 spotkał przypadkowo
starego przyjaciela, niejakiego pułkownika Přibyla, który także przyjechał tam na urlop - z Londynu,
gdzie sprawował funkcję attache wojskowego. Popili trochę i wtedy Přibyl pochwalił się Tišlerowi, że
prowadzi w Anglii bardzo cennego szpiega, niejakiego Linneya, który projektuje symulatory w ramach
programu badawczego rakiet sterowanych dla RAF. Identyfikacja tego szpiega nie zabrała Firmie
wiele czasu: do raportu Tišlera dopięta była już kopia karty personalnej Linneya z archiwum MI 5.
Pracował on jako starszy inżynier w Miles Aircraft Development Laboratory w Shoreham, Sussex, i
miał pełny dostęp do wszystkich danych technicznych i operacyjnych badanych tam rakiet.

- Nie ma problemu, sir. Możemy wziąd go pod obserwację i aresztowad, kiedy znowu spotka się z tym
Přibylem,

- Jest problem, Peter - odparł Hollis ponuro i podał mi jeszcze jedną kartkę.

Był to list do Hollisa od J. Edgara Hoovera, dyrektora FBI, wydrukowany kursywą na jego osobistej
maszynie. List streszczał inną, znacznie groźniejszą informację przekazaną przez Tišlera. Přibyl miał
mu także powiedzied, że wie, iż Rosjanie mają swojego szpiega wewnątrz MI 5 w Londynie. Přibyl
zorientował się w tym po spotkaniu z jednym ze swoich agentów: spotkanie odbyło się w
samochodzie krążącym po ulicach Londynu. Přibyl zorientował się, że śledzi go inny samochód,
należący - jak przypuszczał - do MI 5, i wykonał szereg manewrów, by go zgubid, co zresztą się udało.
Přibyl bał się jednak, że Obserwatorzy zdążyli rozpoznad jego informatora, i zdecydował się poprosid
o pomoc swojego rosyjskiego kolegę, pułkownika Rogowa. Rogów powiedział, że będzie potrzebował
czasu na sprawdzenie sprawy, jednak już po paru dniach zapewnił go, że chod Obserwatorzy z MI 5
istotnie go śledzili, to jednak zrezygnowali z pościgu, bo doszli do wniosku, że popisuje się
umiejętnościami kierowcy przed jakimś przypadkowym przyjacielem. Rogów powiedział mu przy
okazji, że wie o zmianie taktyki Obserwatorów w ostatnich czasach: nie śledzą oni dyplomatów
ostentacyjnie od progu ich ambasad, ale przechwytują ich na mostach nad Tamizą, gdzie już znacznie
trudniej rozpoznad ich samochody.

Już czytając list Hoovera wiedziałem, że to, czego dowiedział się Přibyl od Rogowa, jest prawdą.
Rzeczywiście nastąpiła taka zmiana taktyki Obserwatorów MI 5, w dużej mierze pod wpływem moich
nacisków na ogólną modernizację. Podobne rozwiązanie - pod kryptonimem COVERPOINT stosowała
od pewnego czasu RCMP, z niejakim powodzeniem. Hoover miał więc powody, żeby wysład ten list
przez osobistego posłaoca (był nim jego zastępca Al Belmont), a nie kierowad go zwykłą drogą do
Leconfield House. Belmont zażądał spotkania z Hollisem w innym miejscu, przekazał mu list w jednej
z naszych melin na mieście, po czym od razu, incognito, odleciał do Waszyngtonu.

- Widzisz więc, Peter, że jest problem - odezwał się Hollis. - Jeśli podejmiemy jakąś akcję przeciwko
Linneyowi, możemy spalid Tišlera, a ludziom z FBI bardzo zależy, żeby pozostał na swoim miejscu jak
najdłużej. A jeśli zaczniemy badad sprawę innymi sposobami, Rosjanie dowiedzą się o tym od swojej
wtyczki w Firmie. Cokolwiek zdecydujemy, musimy zacząd od tego przecieku.

Hollis zrelacjonował trwające już od trzech miesięcy intensywne śledztwo: Malcolm Cumming i szef
sekcji sowieckiej kontrwywiadu Courtney Young prowadzili je pośród Obserwatorów i służb
pomocniczych. Wszyscy uważali, że przeciek musiał nastąpid właśnie tam - ale, jak dotychczas,
niczego nie znaleziono. W koocu Winterborn i Cumming zdołali przekonad Hollisa, aby wtajemniczył
w tę sprawę mnie.

- Masz jakiś pomysł, Peter?

- Tylko taki, żeby powiesid tych drani z Cheltenham, sir.

- Przepraszam, że nie bardzo rozumiem...

Wytłumaczyłem, że już od dawna podejrzewam Rosjan o zdobywanie ważnych informacji z nasłuchu i


analizy łączności radiowej naszych Obserwatorów.

- Robiliśmy coś podobnego z ojcem w 1940 roku w Sussex Downs. Namierzaliśmy sygnały radiowe i
często ustalaliśmy w ten sposób kursy okrętów w Kanale. Jestem pewien, że Rogow uzyskał te
informacje właśnie w taki sposób. Mogą to robid całkiem łatwo, sir. Wystarczy zestawid pomiary
pelengacyjne naszych sygnałów z własnym zapisem miejsc, w których są w danym momencie ich
ludzie. W ten sposób prawie zawsze się dowiedzą, czy śledzimy daną osobę, czy nie.

Powiedziałem też, że już od dawna próbuję skłonid GCHQ do prowadzenia regularnych testów, czy
działanie odbiorników radiowych w sowieckiej ambasadzie jest skorelowane z pracą naszych
nadajników.

- Niestety, sir - zakooczyłem - nigdy nie mieściło się to w ich priorytetach. Hollis westchnął ciężko.

- A potrafiłbyś to zrobid, Peter?

- Tak, myślę, że tak. Możemy spróbowad wykorzystad emisję własną odbiornika. Idea była prosta. W
każdym odbiorniku radiowym jest oscylator wstępny, „wbijający” cały odbierany sygnał w pewną
stałą częstotliwośd, co ułatwia jego dalsze filtrowanie. Ten właśnie oscylator emituje w czasie pracy
własną falę; ona to zdradza obecnośd czynnego odbiornika.

- Oczywiście zdaje pan sobie sprawę - ciągnąłem - że wszystko to jest SIGINT (wywiad radiowy - przyp.
tłum.). A więc my nie mamy prawa tym się zajmowad. Jeśli GCHQ się dowie, flaki mi wyprują...

Te spory w Whitehall o podział kompetencji Hollis znał aż nazbyt dobrze. Pochylił się w zamyśleniu,
obejmując twarz dłoomi. Przez chwilę trwała kłopotliwa cisza.

- Jeśli wciągniemy ich w to - odezwał się wreszcie - trzeba będzie im powiedzied o podejrzeniach
Tišlera...

- Dobrze, spróbuję sam - zaryzykowałem - ale niech mnie pan broni przed tymi na górze, w razie
gdyby się wydało. Tak zresztą będzie szybciej, najdalej za parę miesięcy będzie pan wiedział, czy Tišler
miał rację. A jak pójdziemy z tym do GCHQ, możemy czekad rok i dłużej, zanim cokolwiek ruszą.

Hollis zaczął zbierad teczki i układad je jedna na drugiej.

- Myślę, że to jest najlepsze rozwiązanie - powiedział - informuj mnie o wszystkim, dobrze?

Popatrzył na mnie wnikliwie.

- Oczywiście zdajesz sobie sprawę, Peter, jaka by to była katastrofa dla Firmy? Mam na myśli: gdyby
to była prawda. Nie mówię już o reakcji w Waszyngtonie. Kupa dobrej roboty poszłaby na marne.

Także mojej - pomyślałem z goryczą, wściekły na siebie, że nie nastawałem bardziej na GCHQ w
sprawie komunikacji radiowej Obserwatorów.

Natychmiast po powrocie do mego biura skontaktowałem się z Courtneyem Youngiem i poprosiłem


go o przysłanie wszelkich materiałów wywiadowczych dotyczących sprzętu elektronicznego, jaki
Rosjanie kupowali w Londynie albo sprowadzali z zagranicy w okresie powojennym. Przekopawszy się
przez górę raportów miałem już stosunkowo dokładne wyobrażenie, jakich odbiorników używają
Rosjanie w swojej ambasadzie. Wyliczyłem, że zasięg propagacji ich oscylatorów nie przekracza
dwustu jardów. Wykluczało to możliwośd przeprowadzenia tych badao z naszych stałych punktów
obserwacyjnych. Ale Wydział A pracował już od dłuższego czasu nad posterunkiem ruchomym - była
nim furgonetka z plastikową karoserią, umożliwiającą przenikanie do wnętrza fał radiowych.
Nakłoniłem Winterborna do przyspieszenia prac nad tą nowością. W ciągu dwu tygodni furgonetka
była gotowa: wyposażona była we własne źródło energii i w dwa odbiorniki - jeden do wykrywania
emisji oscylatorów w odbiornikach Rosjan, drugi do śledzenia ich korelacji z meldunkami naszych
Obserwatorów z A4.

W marcu 1958 roku wyruszyliśmy tą furgonetką - wraz z moim asystentem, Tony Sale'em - na
pierwszy rekonesans. Uzyskaliśmy zgodę na wyprawę wzdłuż Kensington Park Gardens i przejazd tuż
pod bramą ambasady sowieckiej, pod pozorem jakiejś dostawy do pobliskiego domu. Sale i ja
siedzieliśmy w środku plastikowego pudła ze słuchawkami na uszach, czatując na najsłabszy chodby
odgłos ze wzmacniacza. Przejechaliśmy w tę i z powrotem, ale nie usłyszeliśmy nic oprócz szumów
własnych wzmacniacza. Potem pojechaliśmy w stronę konsulatu przy Bayswater Road. Kiedy
zbliżyliśmy się do budynku oznaczonego numerem 5, gdzie mieściła się rosyjska placówka, zaczęliśmy
chwytad jakiś słabiutki sygnał. Dostroiłem odbiornik - i ten słaby odgłos zmienił się w wyraźny gwizd:
była to emisja z oscylatora. Przejechaliśmy wolno przed frontem budynku: sygnał najpierw przybrał
na sile, potem, w miarę jak posuwaliśmy się w stronę Marble Arch, stopniowo słabł. Niewątpliwie w
budynku Rosjan działał jakiś odbiornik. Ale czy był on nastrojony na częstotliwośd Obserwatorów?

Przez kilka następnych dni wielokrotnie przejeżdżaliśmy w tym rejonie o różnych porach, by
zorientowad się, kiedy używane są odbiorniki wewnątrz ambasady i czy pory ich działania są jakoś
skorelowane z działaniem radia Obserwatorów. Zapowiadało się to na pracę długą, żmudną i nie
rokującą zawrotnych sukcesów. Jednak któregoś dnia, kiedy przejeżdżaliśmy przed bramą konsulatu,
minął nas jadący w drugą stronę samochód Obserwatorów, który - przypadkowo - nadawał właśnie
swój meldunek do bazy. Odbiornik w naszej furgonetce, nastawiony na częstotliwośd oscylatora w
konsulacie, hałaśliwie zaskrzeczał.

- Co za cholera? - spojrzałem niepewnie na Sale'a.

Odpowiedział równie zdziwionym spojrzeniem. Dopiero po chwili zaczęło nam świtad wyjaśnienie.
Sygnał z samochodu Obserwatora przeciążył obwód wejściowy odbiornika w ambasadzie. Zakłóconą
w rezultacie częstotliwośd wstępnego oscylatora odebraliśmy jako donośne skrzeczenie. A więc,
mieliśmy dowód, że odbiornik w ambasadzie jest nastawiony na częstotliwośd naszych
Obserwatorów.

Konsekwencje tego odkrycia, któremu daliśmy nazwę RAFTER, mogły byd ogromne. Mieliśmy już
pewnośd, że Rosjanie podsłuchują naszych Obserwatorów; co więcej jednak, mogliśmy użyd tej samej
techniki, by dowiedzied się, na jakie częstotliwości są nastawione wszystkie działające w ambasadzie
odbiorniki. Wystarczyło emitowad w pobliżu różne sygnały i obserwowad, które z nich przeciążają
oscylatory sowieckich odbiorników. Pomysły, z którymi nosiłem się od momentu pierwszej lektury
dokumentacji KEYSTONE, teraz mogły wreszcie wejśd w fazę realizacji. Dzięki RAFTEROWI mogliśmy
stwierdzid, które audycje z Moskwy kierowane do szpiegów „w terenie” są słuchane w londyoskiej
ambasadzie. RAFTER stwarzał więc możliwośd włamania się do niedostępnego dotychczas świata
„nielegalnej” sowieckiej łączności wywiadowczej.

Jednakże, jeśli nawet RAFTER dowiódł, że głównym źródłem wiedzy Rosjan o naszej Firmie były
rozmowy radiowe Obserwatorów, nie wyjaśniał on do kooca wszystkich pytao związanych ze
szpiegiem z fabryki rakiet, Linneyem. Rzecz jasna, śledzenie Linneya musiało odbywad się w taki
sposób, aby radiostacje naszych Obserwatorów nie zdradziły przedwcześnie całej akcji. A ponieważ
całkowita rezygnacja z radia nie wchodziła w grę, doszedłem do wniosku, że najlepszym
rozwiązaniem będzie gruntowna zmiana częstotliwości radiowej w pojazdach wyznaczonych do tej
operacji. Odwiedziłem Ministerstwo Obrony i poprosiłem o „wypożyczenie” nam jednej z
częstotliwości wojskowych, oddalonej o 70 MHz od zwykłego zakresu Obserwatorów, tak aby
meldunki z pojazdów śledzących Linneya wmieszały się w masę codziennych komunikatów
wojskowych, nadawanych na sąsiednich zakresach. Musiałem jednak zacząd od instalacji nowych
kryształków w pojazdach Obserwatorów wytypowanych do akcji. Każdy prosty nadajnik ma kryształek
ustalający jego częstotliwośd roboczą. Nie chcąc załatwiad tego zwykłymi siłami MI 5, co przy
ewentualnej obecności wewnętrznego szpiega mogło byd ryzykowne, zwróciłem się prywatnie do
mojego starego kolegi, R.J. Kempa, naczelnego badacza zakładów Marconiego, z prośbą o wykonanie
tych nowych kryształków w laboratorium Great Baddow. Dałem mu tylko jeden kryształek na wzór,
aby swoim produktom nadał właściwy kształt zewnętrzny, i zastrzegłem, że nową częstotliwośd może
znad jedynie on i jego najbliższy asystent. Dla jeszcze większego bezpieczeostwa postanowiliśmy
oznaczyd nowe kryształki liczbami nie mającymi nic wspólnego z rzeczywistymi ich parametrami. W
ciągu trzech tygodni Kemp wykonał wystarczającą ilośd kryształków dla kilkunastu aparatów
nadawczo-odbiorczych; w radiach wytypowanych Obserwatorów zainstalowała je zwykła obsługa
techniczna MI 5, aby nie wzbudzad niczyich podejrzeo.

Szczegóły tej operacji, oznaczonej kryptonimem LOVEBIRD, były otoczone ścisłą tajemnicą. W MI 5
tylko Winterborn i ja znaliśmy rzeczywistą częstotliwośd nowych kryształków, a wyposażonych w nie
aparatów nie wolno było używad w rejonie ambasady sowieckiej. Na stałe już, korzystając z metody
RAFTER, kontrolowaliśmy odbiornik w konsulacie, aby śledzid zachowanie Rosjan w czasie naszej akcji
przeciwko Linneyowi. Tymczasem Wydział D gruntownie analizował działania Linneya i jego
kontrolera, Přibyla. Śledząc obydwu, funkcjonariusze z Wydziału D stwierdzili, że spotykają się oni
regularnie w rejonie South Downs, w pobliżu Brighton. Uzgodniliśmy, że w czasie następnego takiego
spotkania wydział specjalny policji spróbuje złapad ich na przekazywaniu materiałów szpiegowskich.

Obserwatorzy wyposażeni w radiostacje z nowymi kryształkami śledzili Linneya aż do miejsca


spotkania. Tutaj czekał on daremnie przez dwie godziny, po czym wrócił do domu. Přibyl, jak się
potem okazało, w ogóle nie opuścił tego dnia Londynu. Linneya wkrótce aresztowano; w czasie
śledztwa najniespodziewaniej przyznał się do wszystkiego. Został skazany na czternaście lat
więzienia.

Z tego punktu widzenia sprawa zakooczyła się naszym sukcesem. Ale pozostał pewien szczegół, który
niepokoił i Winterborna, i mnie, i wszystkich pracowników Wydziału D prowadzących sprawę:
dlaczego Přibyl nie stawił się na to spotkanie? Mógł mied po temu różne powody (chod przedtem nie
opuścił ani jednego spotkania). Jeśli jednak rzeczywiście dowiedział się o planowanej zasadzce, to z
pewnością nie z radia Obserwatorów. Cynk musiał przyjśd od informatora.

Postanowiłem przeprowadzid jeszcze jeden eksperyment, by rozstrzygnąd kwestię, czy taki pracujący
dla Rosjan informator - jeśli istnieje - ma zarazem dostęp do danych technicznych dotyczących pracy
naszych Obserwatorów. Zorganizowałem jednoczesną wymianę kryształków we wszystkich
radiostacjach Obserwatorów, kontrolując zarazem metodą RAFTER pracę odbiornika w rosyjskim
konsulacie. Nie można było oczywiście dokonad operacji na taką skalę tak, by wieśd o niej nie
rozniosła się po Leconfield House, byłem jednak przekonany, że żaden z Obserwatorów nie dowie się
o niej przed jej rozpoczęciem.

Zaatakowaliśmy rosyjski odbiornik RAFTEREM w poniedziałek rano i przyłapaliśmy sowieckich


dyplomatów - jak zwykle - na słuchaniu naszej starej częstotliwości. We wtorek i środę wstrzymaliśmy
wszelkie działania Obserwatorów i wymieniliśmy kryształki. Obserwatorom powiedziano, że
częstotliwośd ich emisji została podwyższona o 2 MHz; w rzeczywistości została ona przesunięta o 2
MHz w dół. Wznowiliśmy normalne działania we czwartek - i znów odbiornik w konsulacie pracował
na starej częstotliwości. Uważnie śledziliśmy dane z RAFTERA, by stwierdzid, czy Rosjanie będą szukad
meldunków Obserwatorów na tej fali, którą - fałszywie - podaliśmy w Leconfield House. Ale
stwierdziliśmy tylko, że kontrolują swój aparat, podejrzewając w nim jakiś defekt - natomiast
częstotliwośd tunera pozostała bez zmian do kooca tygodnia.

Kiedy w następny poniedziałek rano wznowiliśmy operację, wszystko już było inaczej. Rosyjski
odbiornik pracował już na nowej częstotliwości - ale nie w konsulacie, lecz w głównym budynku
ambasady w Kensington Park Gardens. Stanęliśmy przed nową łamigłówką. Albo ten drugi odbiornik
szukał nowej częstotliwości Obserwatorów już w poprzednim tygodniu - czego nie wykryliśmy,
skupieni całkowicie na konsulacie - albo też Rosjanie zostali poinformowani o nowej częstotliwości w
czasie weekendu.

Długo analizowałem tę sprawę z Courtneyem Youngiem, szefem sekcji sowieckiej kontrwywiadu i


zdecydowaliśmy się na jeszcze jeden eksperyment. Wszyscy zakładaliśmy, że ewentualny szpieg
znajduje się wśród Obserwatorów lub w służbach pomocniczych. Postanowiliśmy więc tam właśnie
skierowad „zdradliwy pokarm” (jak określaliśmy to w Firmie), to znaczy podsunąd ewentualnemu
szpiegowi informacje takiej wagi, żeby czuł się on w obowiązku przekazad je Rosjanom natychmiast.

Courtney Young prowadził wtedy podwójnego agenta, posługującego się pseudonimem Morrow,
który współpracował z rosyjskim attaché morskim, komandorem-porucznikiem Lulakowem.
Zdecydowaliśmy się na najprostszy plan. Poinformowaliśmy Obserwatorów o sprawie Morrowa,
przedstawiając go jako zwykłego, jednostronnego szpiega. Powiedziano im, że nazajutrz Morrow
zostanie aresztowany przez wydział specjalny policji w trakcie przekazywania tajnych dokumentów
Lulakowowi, podczas umówionego już spotkania w Hampstead; do tego momentu Obserwatorzy
mieli dokładnie pilnowad zarówno Lulakowa, jak Morrowa. Jeśli był wśród nich szpieg, musiał (tak
sądziliśmy) zawiadomid w ciągu tej doby Rosjan, którzy albo nie stawią się na spotkanie, albo będą
próbowali w jakiś sposób ostrzec Morrowa.

W rzeczywistości jednak Lulakow przybył na spotkanie zgodnie z umową, wsiadł do samochodu


Morrowa zaparkowanego w cichej uliczce w pobliżu Hampstead Heath i sprawnie wymienił z nim
„towar”. Obaj zostali natychmiast aresztowani. Lulakow okazał glejt dyplomatyczny, więc go
zwolniono; wkrótce opuścił Anglię. Śledztwo w sprawie Morrowa po cichu umorzono.

Na pierwszy rzut oka mogło się wydawad, że afera Lulakowa-Morrowa dowiodła braku infiltracji
szpiegowskiej w Firmie. Ale, podobnie jak w poprzednim eksperymencie, były i tutaj pewne
niepokojące niekonsekwencje. Lulakow był znany z dotychczasowej inwigilacji jako człowiek
nadzwyczaj skrupulatny i ostrożny w przygotowywaniu swoich spotkao. Zawsze przy takich okazjach
kluczył godzinami po Londynie, zmieniał taksówki i autobusy, wchodził na stacje metra i do różnych
sklepów, zanim w koocu spotkał się z Morrowem. Tym razem wyszedł po prostu z biura na krótko
przed umówioną godziną, zatrzymał taksówkę i pojechał nią prosto na spotkanie. Nawet samo
przekazanie towaru odbyło się przy zapalonym świetle we wnętrzu samochodu. Dla każdego, kto
blisko styka się z działalnością KGB, było to absolutnie niezrozumiałe odstępstwo od reguł.

Pod koniec 1958 roku ukooczyłem obszerny raport, obejmujący wszystkie sprawy „nadane” przez
Tišlera - i wysłałem go Hollisowi. Przeanalizowałem tam po kolei wszystko, co Tišler usłyszał od swego
gadatliwego kolegi, pułkownika Přibyla i przedstawiłem Hollisowi moją ocenę tego, skąd Přibyl, a
ściśle biorąc Rosjanie mogli to wiedzied.

Dzięki metodzie RAFTER (którą pokrótce opisałem w raporcie) nie miałem wątpliwości, że śledzenie
łączności radiowej naszych Obserwatorów było dla Rosjan głównym źródłem wiedzy o MI 5 - i to od
wielu lat. Ostatecznie tłumaczyło to historyjkę Přibyla o „popisie szoferskim” i przekonująco
wyjaśniało wiedzę Rosjan o naszym systemie COVERPOINT („punkt przejęcia”), chod nasi specjaliści
od analizy komunikacji radiowej wątpili, czy Rosjanie mogli z samego tylko śledzenia meldunków
Obserwatorów tak szybko wydedukowad, że ogony przyczepiają się do nich w okolicy mostów nad
Tamizą. Ale, z drugiej strony, niestawienie się Přibyla na spotkanie z Linneyem, szybkośd, z jaką
Rosjanie znaleźli nową częstotliwośd radiową naszych Obserwatorów, wreszcie całe zakooczenie
afery Morrow-Lulakow dawały pole do rozmaitych interpretacji. Rachunek prawdopodobieostwa
wskazywał raczej, że nie ma żadnego żywego informatora, który uzupełniałby dane wywiadowcze
czerpane przez Rosjan z podsłuchiwania rozmów Obserwatorów - ale nie można było takiej
ewentualności wykluczyd.

Dzieo lub dwa po złożeniu raportu zostałem wezwany do gabinetu Hollisa. Siedział zgarbiony nad
jakimś zeszytem, skrobiąc w nim energicznie wiecznym piórem. Nie podniósł wzroku, gdy wszedłem.
Stałem dłuższą chwilę jak uczeo, który coś przewinił, podczas gdy on wciąż pisał. Pokój niewiele się
zmienił od czasów, gdy opuścił go Dick White. Tyle że na ścianie zarezerwowanej dla czcigodnych
Byłych Dyrektorów Generalnych przybył jeden portret. Na biurku Hollisa - obok trzech telefonów,
łączących go z urzędem premiera, z Ministerstwem Obrony i z MI 6 - stała samotnie fotografia jego
syna. Poza tym nie było tu żadnych śladów osobowości Hollisa.

- Dziękuję za ten raport, Peter - rzucił nagle, nie podnosząc wzroku. Jego głos brzmiał teraz zupełnie
inaczej niż wtedy, kiedy powierzał mi sprawę nadaną przez Tišlera. Kryzys najwyraźniej minął. Hollis
znów był w dobrej formie. Nie przerywając pisania ciągnął dalej:

- Napisałem dla Hoovera obszerne wyjaśnienie w sprawie tych sugestii Tišlera o szpiegu w MI 5, ale
myślę, że dobrze byłoby, gdybyś tam pojechał osobiście i opowiedział im o technicznej stronie
sprawy; rozumiesz, RAFTER i tak dalej. Postaraj się, żeby była to dla ciebie pożyteczna wyprawa.
Rozejrzysz się tam, może z kimś się zaprzyjaźnisz.

Nieoczekiwanie oderwał wzrok od papieru i uśmiechnął się.

- Niech się dowiedzą, że w czymś ich jednak wyprzedziliśmy. Dobra robota, Peter. Znów pochylił się
nad zeszytem, dając tym samym do zrozumienia, że nasza rozmowa jest skooczona. Odwróciłem się i
ruszyłem w stronę drzwi.

- Aha, Peter... - zatrzymał mnie w progu - skup się na tych osiągnięciach technicznych, dobrze?
Hoover nie powinien odnieśd wrażenia, że zostały jakieś sprawy... nie rozwiązane.

- Oczywiście, sir. Doskonale rozumiem.

Ale nie rozumiałem wtedy jeszcze, że jest to pierwsze ostrzeżenie pod moim adresem.
8

Budynek Kapitolu wyglądał jak olbrzymi fresk: różowe kwiaty, błękitne niebo i biały marmur
zwieoczony lśniącą kopułą. Zawsze lubiłem odwiedzad Waszyngton, zwłaszcza wiosną. Londyn był tak
monotonny, a MI 5 tak skrępowana klasowo i małostkowa. Jak wielu innych młodych, powojennych
pracowników wywiadu, widziałem w Ameryce wielką nadzieję, siłę napędową pracy wywiadowczej
Zachodu - i przyjmowałem jej przywództwo z otwartymi ramionami.

Jak na ironię, współpraca między służbami wywiadowczymi Wielkiej Brytanii i USA pod koniec lat
pięddziesiątych była w zaniku. Po kryzysie sueskim stosunki między MI 6 i CIA zupełnie się popsuły;
mnożyły się konflikty, już nie tylko na Bliskim Wschodzie, ale także na Dalekim Wschodzie i w Afryce.
Wielu weteranów MI 6 nie mogło się pogodzid z utratą przywódczej roli w stosunkach anglo-
amerykaoskich i z zejściem na pozycje słabszego brata.

Marne były też stosunki między CIA i MI 5 - chod z innych powodów. CIA była młodą instytucją, po raz
pierwszy prezentującą swoją siłę na światowej arenie. Jej głównym celem było zbieranie informacji
na całym świecie i chod w Londynie miała to robid zawsze w porozumieniu z MI 5, zarówno Hollis, jak
i Dick White podejrzewali, że CIA narusza tę zasadę.

Tłem wszystkich tych trudności była głęboka nieufnośd, jaką wywołały ucieczki Burgessa i Macleana,
oraz niezbyt przekonujące publiczne oczyszczenie Kima Philby'ego. Teraz nie można już było
traktowad MI 6 tak jak dawniej, zwłaszcza jeśli wiedziało się (a Amerykanie wiedzieli), jak wielu
wyższych funkcjonariuszy MI 6 pozostawało w bliskiej przyjaźni z Philbym. Natomiast MI 5, która nie
potrafiła złapad za rękę żadnego z nich, wydawała się Amerykanom niemal karygodnie
niekompetentna. Jedynie GCHQ, które miało formalną umowę ze swoim amerykaoskim
odpowiednikiem, NSA, w ramach anglo-amerykaoskiego układu z 1948 roku (UKUSA), szczęśliwie
unikało groźnych wirów, które zakłóciły dobre i bliskie niegdyś - w latach wojny - stosunki służb
wywiadowczych Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych.

Kiedy dyrektorem generalnym został Hollis, bardzo starał się naprawid nasze stosunki z FBI. Hoover
słynął z antybrytyjskości, która brała się jeszcze z czasów wojny, kiedy to w Nowym Jorku utworzono
tzw. Brytyjską Koordynację Bezpieczeostwa (BSC) pod kierownictwem sir Williama Stephensona
(mówili o nim: „człowiek zwany nieustraszonym”). Zadaniem BSC było zwalczanie Niemców
działających na terenie USA, ale Hoover gwałtownie sprzeciwiał się samemu pomysłowi, by
informacje wywiadowcze zbierała w Ameryce jakaś obca organizacja, działająca - co gorsza - pod
obcym kierownictwem. Przez długie lata odmawiał jakiejkolwiek współpracy z zespołem
Stephensona. Te uprzedzenia Hoovera podsyciła jeszcze afera Burgessa i Macleana. Przez pewien
czas pracowników MI 6 nie wpuszczano w ogóle do biur FBI, a MI 5 utraciła dostęp do materiałów
źródłowych kontrwywiadu amerykaoskiego.

W 1956 roku Hollis odwiedził Hoovera, próbując ogólnie naprawid nasze wzajemne stosunki, a
zwłaszcza uzyskad znowu dla MI 5 dostęp do raportów FBI. O dziwo, Hollis i Hoover stosunkowo
łatwo się dogadali. Obaj nie lubili, by ktokolwiek z zewnątrz wtrącał się do ich imperiów, ale Hollis
odznaczał się szczególną giętkością charakteru, która pozwalała mu grad rolę pokornego petenta
wobec chełpliwej tyranii Hoovera. Z drugiej strony Hoover, jak wielu „self-made”9 Amerykanów, był
tęgim snobem, toteż jego gigantyczną próżnośd mile połechtał fakt, że oto ten arystokratyczny
angielski arcyszpieg wyciąga ku niemu żebraczą czapkę.

Mój przyjazd był kolejnym ważnym „gestem przyjaźni”. Hollis utrzymywał, że moja nominacja na
etatowego naczelnego badacza MI 5 była dowodem jego dążeo do modernizacji Firmy i świadomym
krokiem w nowej ofensywie przeciw sowieckiej działalności szpiegowskiej. Toteż po wizycie Hollisa w
Stanach Hoover zaprosił i mnie do sztabu FBI, abym poznał i kompetentnie ocenił ogrom ich
technicznych możliwości. Podjąłem tę podróż z entuzjazmem, bowiem już od pierwszych swoich dni
w MI 5 uważałem, że warunkiem niezbędnym długofalowych sukcesów Firmy jest odnowa
współpracy z Amerykanami, która da nam dostęp do ich osiągnięd technicznych. Mój pogląd nie był
jednak popularny. W Leconfield House pokutowała jeszcze imperialna pycha. Na przykład Cumming,
chod jako szef wydziału technicznego MI 5 znal nasze kłopoty, nigdy nie pojechał do USA i nie widział
takiej potrzeby.

W FBI istotnie zaimponowała mi - w czasie tamtej pierwszej wizyty - przede wszystkim niezwykła
skala ich możliwości technicznych, znacznie przekraczająca to, o czym mogła marzyd MI 5. Ale przy
całym tym bogactwie nie mogłem oprzed się wrażeniu, że czynią zeo marny użytek. Korzystali niemal
wyłącznie ze sprzętu dostępnego na zwykłym rynku - zamiast budowad i doskonalid własny,
oryginalny. Używali, na przykład, standardowych radiotelefonów Motorola, takich samych jak policja
czy taksówki, chod mieli też imponującą sied mikrofalową łączącą placówki FBI w całych Stanach.
Jedynym naprawdę interesującym szczegółem technicznym FBI było szerokie użycie daktyloskopii w
pracach kontrwywiadowczych. W tamtym okresie archiwum MI 5 w ogóle nie gromadziło odcisków
palców; moim zdaniem, była to jedyna dziedzina, w której półpolicyjny charakter FBI dawał mu
wyraźną przewagę nad naszą Firmą.

Badaniami technicznymi w FBI kierował wtedy Dick Millen. Był on bardziej prawnikiem niż
naukowcem, co ograniczało efekty jego codziennej pracy, potrafił jednak zorganizowad dla mnie
wspaniały pokaz. Najpierw zaprowadzono mnie na strzelnicę w podziemiach centrali FBI i udzielono
mi lekcji strzelania z pistoletu. Millen z dumą poinformował mnie, że nawet „sam staruszek”, Hoover,
regularnie zagląda tutaj, by doskonalid swą sprawnośd strzelecką. Potem pojechaliśmy do obozu
szkoleniowego FBI, gdzieś na wybrzeżu Maryland; tutaj stary Indianin uczył agentów FBI prawdziwej
żonglerki strzeleckiej. Zademonstrował nam swój kunszt, trafiając bezbłędnie do celów, które widział
tylko w lustrze albo tak samo celnie strzelając przez ramię do piłeczki pingpongowej taoczącej na
szczycie fontanny. Było w tym coś bardzo prymitywnego i bardzo amerykaoskiego; łatwo wyczuwało
się związki tej FBI z tradycją walki z bezprawiem z lat trzydziestych. Miałem jednak wątpliwości, czy
ma to wszystko wiele wspólnego z nowoczesnym kontrwywiadem.

Tym razem mój entuzjazm tłumiła perspektywa relacjonowania w FBI sprawy nadanej przez Tišlera.
Biorąc pod uwagę, jak Hoover traktował tę historię, było więcej niż prawdopodobne, że bynajmniej
nie zależy mu na wyciszeniu wątpliwości wokół sprawy szpiega wewnątrz MI 5; przeciwnie, gdyby te
wątpliwości pozostały, mógłby tym łatwiej nakłonid prezydenta do zerwania współpracy

9
„Self-made man” - człowiek, który osiągnął wszystko własną pracą; podstawowy wzorzec
edukacyjny i społeczny, kultywowany w USA co najmniej od czasów wojny secesyjnej (przyp. tłum.).
wywiadowczej z Brytyjczykami. Miałem jednak nadzieję, że poprzednie wizyty, moja i Hollisa,
złagodziły nieco opór i nieufnośd Hoovera.

Towarzyszył mi Harry Stone, oficer łącznikowy MI 5 w Waszyngtonie. Harry był najgenialniejszym


kumplem, jakiego kiedykolwiek spotkałem. Był w swoim czasie reprezentacyjnym graczem Irlandii w
rugby, a z Hollisem łączyło go namiętne upodobanie do gry w golfa z profesjonalnymi utrudnieniami.
Wszyscy lubili Harry'ego, przede wszystkim za to, że na pierwszy plan wysuwał swoje „zadania
towarzyskie” w Firmie, jego temperament i intelekt słabo pasowały jednak do epoki satelitów i
komputerów, która w światku wywiadowczym Waszyngtonu zaczęła się już pod koniec lat
pięddziesiątych.

Harry nie znosił spotkao z Hooverem, a jeśli już nie mógł ich uniknąd, miał na nie prostą receptę:

- Rób tylko to, co ja, stary, po prostu pozwól mu mówid, pod żadnym pozorem nie przerywaj, a kiedy
skooczy, nie zapomnij powiedzied: „Bardzo panu dziękuję, panie Hoover”. Zamówiłem już lunch w
dobrej knajpce. Myślę, że po takiej rozmowie - tego właśnie będzie nam trzeba.

Weszliśmy w główną, frontową bramę okazałego, pompatycznego mauzoleum FBI. Powitali nas Al
Belmont, szef wywiadu krajowego FBI, i jego zastępca Bill Sullivan, zajmujący się amerykaoskimi
komunistami. (W 1970 roku, podczas polowania na kaczki w Nowej Anglii, Sullivana znaleziono
martwego; podejrzewano, że było to morderstwo). Belmont był potężnym, staroświeckim „G-
Manem” - jak mówiono kiedyś o ludziach z FBI10, związany był z Biurem od początku jego istnienia11.
Sullivan był mózgiem dla mięśni Belmonta (co nie znaczy, że Belmont był głupi); obaj wierzyli raczej w
zalety noża niż colta. Belmont miał wielu wrogów, ale ja zawsze znajdowałem z nim wspólny język.
Podobnie jak ja, miał trudne dzieciostwo: ojciec zginął w jakiejś strzelaninie ulicznej, matka musiała
ciężko pracowad dzieo i noc, by zapewnid mu wykształcenie prawnicze. Ciężka praca i niezłomna
lojalnośd wobec „staruszka” wyniosły go na szczyty hierarchii FBI.

Ale przy całej zewnętrznej twardości i wielkiej randze zajmowanych stanowisk obaj dziwnie miękli w
obecności Hoovera. Ich wiernopoddaoczy stosunek do szefa wydał mi się zgoła nienaturalny.
Rozumiem oczywiście, że podziwiali jego wybitne osiągnięcia - zwłaszcza te dawniejsze, kiedy
skorumpowaną i nieudolną organizację przekształcił w silną i skuteczną instytucję do walki z
przestępczością - ale dlaczego przy tym nie dostrzegali jego ułomności? Wszyscy wiedzieli, na
przykład, że Hoover cierpiał na padaczkę, oni jednak nie wspomnieli o tym przy żadnej okazji, nawet
prywatnie.

Omówiłem z nimi sprawę Tišlera i perspektywy techniczne metody RAFTER; wreszcie przyszła pora
spotkania z Hooverem. Powędrowaliśmy przez labirynt korytarzy, legitymowani co krok przez

10
„G-Man” - przypuszczalnie skrót od Goverment-Man - „człowiek rządu”; pierwotnie, zgodnie z
nazwą FBI, było przede wszystkim policją rządu federalnego, wkraczającą do akcji tam, gdzie policjom
stanowym, zależnym od lokalnych jurysdykcji, nie starczało uprawnieo i kompetencji (przyp. tłum.).
11
Ta informacja wydaje się niewiarygodna, ponieważ FBI powstało w 1908 roku, a opisane spotkanie
miało miejsce pięddziesiąt lat później. Belmont, gdyby istotnie pracował w FBI „od początków jego
istnienia”, musiałby w tym momencie mied siedemdziesiątkę na karku i najpewniej byłby już
emerytem (przyp. tłum.).
młodych funkcjonariuszy FBI, schludnych, wysportowanych, dobrze wychowanych, krótko
ostrzyżonych i przyglądających się nam nieobecnym spojrzeniem. Biura FBI zawsze przypominały mi
szpital. Wszędzie wokół antyseptyczne białe glazury i wszechobecni sprzątacze odmalowujący,
czyszczący, pucujący do połysku. Ta obsesja higieny zdradzała jednak nieczystośd myśli.

Gabinet Hoovera usytuowany był jako ostatni w długiej, czteropokojowej amfiladzie. Kiedy
weszliśmy, Hoover stał za biurkiem, ubrany był w jaskrawoniebieski garnitur. Był wyższy i szczuplejszy
niż na znanych mi fotografiach, miał pomarszczoną twarz ze zwisającymi fałdami skóry. Powitał mnie
silnym i poważnym uściskiem dłoni.

Belmont zaczął przedstawiad cel mojej wizyty, ale Hoover przerwał mu natychmiast.

- Czytałem ten raport, Al. Chcę usłyszed, co pan Wright ma mi do powiedzenia. Utkwił we mnie swoje
czarne jak smoła oczy. Zacząłem mówid o odkryciu metody RAFTER. Ale i mnie przerwał niemal od
razu:

- Rozumiem, że paoska firma odniosła pożytek z raportu naszego Czecha? Próbowałem coś
odpowiedzied, ale nawet nie zwrócił na to uwag?, i ciągnął:

- Panie Wright, wasze służby bezpieczeostwa mają tu, w Waszyngtonie, liczne przywileje.

W jego głosie wyraźny był ton pogróżki.

- Moim obowiązkiem jest ostrzegad prezydenta Stanów Zjednoczonych, ilekrod korzystanie z tych
przywilejów zagraża naszemu bezpieczeostwu narodowemu. Dlatego muszę osobiście interesowad
się takimi sprawami, zwłaszcza jeśli sprawiają one Wielkiej Brytanii tyle poważnych problemów.
Muszę mied pewnośd, że stoję na solidnym gruncie. Mam nadzieję, że się rozumiemy?

- Oczywiście, sir, rozumiem doskonale...

Harry Stone pracowicie badał wzrokiem stan swoich sznurowadeł. Al Belmont i Bill Sullivan siedzieli
obok biurka Hoovera, na pół ukryci w cieniu. Musiałem radzid sobie sam.

- Myślę, że znajdzie pan w moim raporcie...

- Paoski raport studiują gruntownie moi pracownicy, panie Wright. Ja chciałbym wiedzied, jakie pan
wyciąga z niego wnioski.

Zanim zdążyłem odpowiedzied, Hoover wygłosił namiętną diatrybę na temat niewystarczalności


wysiłków Zachodu wobec komunistycznej ekspansji. Z jego poglądami na ogół się zgadzałem, miałem
natomiast zastrzeżenia do tonu, jakim je wypowiadał. Oczywiście powróciła przy tym sprawa
Burgessa i Macleana; każdą sylabę tych nazwisk wymawiał z nieomal lubieżną nienawiścią.

- Otóż w naszym Biurze, panie Wright, coś podobnego nie mogłoby się nigdy zdarzyd. Moi
funkcjonariusze są pod wszechstronną kontrolą. Tego trzeba się wreszcie nauczyd. Czy wyrażam się
jasno?

Skinąłem głową.

- Oczywiście, panie Hoover - odezwał się jak pozytywka Harry Stone. Hoover patrzył tylko na mnie.
- Totalna czujnośd, panie Wright! Totalna czujnośd. W naszych biurach światła nie gasną nigdy.

Zerwał się gwałtownie. Rozmowa była skooczona.

Nazajutrz, po tym istnym sądzie bożym; umówiłem się na lunch z Jamesem Angletonem, szefem
kontrwywiadu CIA. Spotkaliśmy się już raz podczas mojej pierwszej podróży do Waszyngtonu, w
1957, uderzyła mnie wtedy jego wnikliwośd. Miał umysł ostry jak brzytwa i ambicję wygrania Zimnej
Wojny - a nie tylko uczestnictwa w niej. Fascynowały go wszelkie niuanse i zawiłości wykonywanej
pracy, a przy tym miał cudowny dar intrygowania. Lubiłem go jednak, bo wiele jego cech wskazywało
na to, że może nam się dobrze współpracowad.

Gwiazda Angletona rozbłysła silnie w drugiej połowie lat pięddziesiątych, zwłaszcza po tym, jak udało
mu się zdobyd - dzięki kontaktom izraelskim - tajny referat Chruszczowa demaskujący zbrodnie
Stalina. Był jednym z pierwszych wojennych rekrutów Biura Służb Strategicznych (OSS), a w sztuce
kontrwywiadu doskonalił się w MI 6 w Londynie, pod okiem Kima Philby'ego. Młody intelektualista z
Yale natychmiast zaprzyjaźnił się ze swym angielskim nauczycielem, a przyjaźo ta utrwaliła się jeszcze
w 1949 roku, kiedy to Philby został szefem naszej placówki w Waszyngtonie. Jak na ironię, to właśnie
Philby pierwszy wykrył w żółtodziobie, kierującym kontrwywiadem CIA, ów szczególny intrygancki
zmysł: wkrótce Angleton zyskał złą sławę w środowisku wywiadu brytyjskiego, ponieważ często
próbował wykorzystywad dla amerykaoskich celów wzajemną wrogośd między MI 5 i MI 6.

Do Georgetown pojechałem taksówką. Dzięki temu mogłem się naocznie przekonad, dlaczego tak
wielu urzędników paostwowych z Waszyngtonu mieszka właśnie tutaj - w osiedlu eleganckich domów
z czerwonej cegły, wysadzanych drzewami ulic, ekskluzywnych księgaro i kawiaro. Kiedy dotarłem do
restauracji Harveya, Angleton siedział już przy stoliku; wychudzony, suchotniczy typ w szarym
garniturze, ściskał w jednej dłoni dużą szklankę whisky, w drugiej - papierosa.

- Jak poszło u Hoovera? - spytał, ledwie usiadłem, głosem takim, jakby kto sypał żwir na ścieżkę.

- Widzę, że jesteś dziś dobrze poinformowany, Jim.

Jego twarz skrzywiła się w rodzaj uśmiechu, który jednak kontrastował z pogrzebowym garniturem.
Wiedziałem, że Angleton próbuje łowid na ślepo. CIA nie wiedziała nic o Tišlerze ani o jego
podejrzeniach, a i na temat RAFTER A zgodziliśmy się mówid w FBI tylko pod warunkiem, że krąg
słuchaczy będzie ściśle ograniczony. Ciągnąłem więc:

- To tylko zwykła rutyna: po prostu zaprzyjaźniamy się z Biurem. Teraz taka moda w Londynie.

- No to tracicie czas - wypalił. - Jak daleko sięgam pamięcią, zawsze próbowaliście się z nim dogadad.
A ono ciągle tylko powtarza, że nie znosi Brytoli.

Najeżyłem się nieco, chod wiedziałem, że właśnie o to mu chodzi.

- No, nie mogę powiedzied, żeby Agencja zachowywała się przyjaźniej.

- Mocno nadużyliście swojego kredytu zaufania w Waszyngtonie przez te dziesięd lat - odparł
Angleton, nalewając sobie następnego drinka. - Ludzie tacy jak Hoover widzą przede wszystkim
Burgessa i Macleana, patrzą na sytuację w MI 5, i pytają: „Na cholerę nam to?”

Zawołał kelnera, zamówiliśmy lunch.


- Mylisz się, Jim - powiedziałem. - Sytuacja się zmienia. Dziesięd lat temu na pewno nie zatrudniliby u
nas etatowego badacza. A teraz - jestem i przychodzą wciąż nowi ludzie.

- Byłem kiedyś w angielskiej szkole prywatnej - powiedział z wyraźnym sarkazmem. - I wiem, co


myśled o tych waszych chłopcach.

- Nie możemy w kółko rozpamiętywad sprawy Burgessa i Macleana. To już przeszłośd. Dziś świat stał
się mniejszy i musimy znów pracowad razem.

Sam nie wiem, skąd nagle wzięła się moja pasja. Angleton tkwił nieruchomo w obłoku tytoniowego
dymu.

- Nie dostaniecie żadnej pomocy od Hoovera - mruknął sceptycznie; ale i sam nie zaoferował żadnej
pomocy. Zresztą niewiele mówił od siebie w czasie tego przydługiego obiadu, za to zasypywał mnie
pytaniami. Co w sprawie Philby'ego? Odpowiedziałem szczerze, że uważam go za szpiega. Sprawa
sueska wciąż jeszcze intrygowała wszystkich, ale Angleton chciał wiedzied więcej niż inni. W koocu
spytał mnie nawet, czy mógłbym mu udostępnid materiały MI 5 na temat Armanda Hammera, szefa
Occidental Petroleum, który utrzymywał rozległe kontakty handlowe ze Związkiem Sowieckim i siłą
rzeczy stał się przedmiotem zainteresowania zachodnich wywiadów. To pytanie uznałem już jednak
za cokolwiek nietaktowne.

- Słuchaj Jim, jesteśmy przyjaciółmi, ale na razie jeszcze nie do tego stopnia! Około piątej
odprowadziłem Angletona do samochodu. Był to elegancki, sportowy

Mercedes. Jak się wkrótce przekonałem, mimo niepozornego i chorowitego wyglądu Angleton umiał
rozrzutnie szafowad rodzinną fortuną. Na razie był wściekły, jak się okazało, zatrzasnął kluczyki we
wnętrzu samochodu. Wyciągnąłem z kieszeni cudowny drucik-wytrych Leslie Jaggera i w niespełna
pół minuty otworzyłem zamek.

- Nieźle, Peter, całkiem nieźle! - skomentował Angleton, uśmiechając się szeroko. Wiedział, że sprawi
mi to przyjemnośd. Wykorzystałem ten moment:

- Mówiąc szczerze Jim, jeśli ty mi nie pomożesz w Waszyngtonie, poszukam sobie kogoś innego.

- Zobaczę, co się da zrobid - mruknął, sadowiąc się za kierownicą. Odjechał, nie oglądając się na boki.

W istocie, na przekór wątpliwościom Waszyngtonu, wywiady brytyjskie dokonały w drugiej połowie


lat pięddziesiątych poważnych postępów. MI 5 poświęciła wiele trudu rozwojowi nowych technik
wywiadowczych, zwłaszcza RAFTER i ENGULF.

Przede wszystkim poddaliśmy stałej kontroli systemem RAFTER ambasadę sowiecką. Hollis przekonał
oporny jak zwykle Skarb, aby kupid dla MI 5 (oczywiście z zatajeniem rzeczywistego nabywcy)
budynek w samym środku dzielnicy, w której skupiły się sowieckie placówki dyplomatyczne. Na
strychu tego domu zainstalowaliśmy urządzenie RAFTER; wykryte sygnały z ambasady przekazywane
były kablami - ułożonymi w specjalnie wydrążonym tunelu - do innego budynku, którego już
wcześniej używaliśmy jako punktu obserwacji wzrokowej, przy sąsiedniej ulicy. Oficjalnym lokatorem
domu został Cyril Mills - w czasie wojny związany z MI 5, teraz sławny już właściciel cyrku. Mills przez
wiele lat prowadził w tym budynku swoje interesy cyrkowe; ilekrod więc chcieliśmy przywieźd tam
swoich ludzi lub sprzęt, albo naprawid coś w tunelu, używaliśmy krzykliwie wymalowanej furgonetki
„Mills Circus”. Był to doskonały parawan - Rosjanie nigdy niczego się nie domyślili.

Na wszelki wypadek użyliśmy tu do operacji RAFTER bardzo prostych odbiorników: każdy z nich
odbierał tylko jedną częstotliwośd, nie musiał więc byd wyposażony w oscylator wejściowy. Gdyby
nawet Rosjanie dysponowali własnym systemem, podobnym do RAFTERA, nie mogliby tych
odbiorników wykryd. Tajemnica domu Millsa pozostawała nienaruszona do kooca lat
sześddziesiątych, kiedy to, którejś nocy, systemy alarmowe wykryły dwóch dyplomatów sowieckich
wspinających się po naszym dachu. Wybili oni świetlik, ale zanim zdążyli wejśd na strych i cokolwiek
zobaczyd, wypłoszyła ich gospodyni Millsa. Cyril Mills złożył formalny protest w ambasadzie
sowieckiej, uznaliśmy jednak, że Rosjanie wiedzą już o naszej obecności w tym domu, i zwinęliśmy
interes.

„Dom Millsa” pozwolił mi zrealizowad eksperyment, o którym myślałem od momentu zapoznania Się
z dokumentacją KEYSTONE w Kanadzie. Podjęliśmy mianowicie systematyczne badanie, czy
odbiorniki radiowe ambasady śledzą audycje dla „nielegalnych” agentów nadawane z Moskwy. Radio
naszych Obserwatorów pracowało w zakresie VHF, a w rezultacie do tego zakresu dostosowany był
stały system RAFTER. Moskwa natomiast nadawała swoje komunikaty dla agentów na falach krótkich
(HF): Rosjanie w ambasadzie słuchali ich na odbiornikach o szerokiej skali, trudno wykrywalnych dla
RAFTERA. Ale wkrótce dostaliśmy z GCHQ doskonalszy sprzęt i w ciągu pół roku zidentyfikowaliśmy
cztery stałe emisje z Moskwy, których regularnie słuchano w ambasadzie.

Pierwszy z tych sygnałów oznaczyliśmy kryptonimem GRUFF. Nadawany był we wtorki, o dziesiątej
trzydzieści wieczorem. Był to silny i czysty sygnał Morse'a, przy którym nasze monitory natychmiast
wykrywały kwilenie oscylatora wejściowego: to Rosjanie dostrajali się do tej samej częstotliwości.
GCHQ zbadało dokładnie sygnał GRUFF; przychodził z rejonu Moskwy, według ścisłego rozkładu dwa
razy na tydzieo. Kryptoanalitycy stwierdzili, że ponad wszelką wątpliwośd są to przekazy
szpiegowskie. Wtedy Komitet Operacji Radiowych (ROC) zdecydował się na podjęcie trudnych
poszukiwao, mających na celu wykrycie głównego adresata sygnału GRUFF.

Skontaktowałem się z Courtneyem Youngiem, podówczas szefem sekcji sowieckiej kontrwywiadu


(D1), i spytałem go, czy dysponuje jakimiś danymi, które pomogłyby nam zlokalizowad szpiega
działającego aktualnie na terenie Zjednoczonego Królestwa i otrzymującego specjalne komunikaty
radiowe z Moskwy. Moje pytanie wprawiło go w osłupienie, bowiem - jak się okazało - jeden z
prowadzonych przez Wydział D podwójnych agentów donosił ostatnio o obecności w Londynie
„nielegalnego” szpiega sowieckiego. Tym podwójnym agentem był młody pielęgniarz, niegdyś
członek partii komunistycznej, później skaptowany do współpracy przez Rosjan. Pielęgniarz odrzucał
początkowo propozycje rosyjskie, ale dał się przekonad, kiedy powiedzieli mu, że nie będzie musiał
wykonywad zadao ściśle szpiegowskich; miał jedynie wysyład różne listy na poczcie lub przechowywad
u siebie „towar”. Po jakimś czasie jednak chłopak przestraszył się tego wszystkiego i zgłosił się na
policję, a wydział specjalny, jak zwykle w takich wypadkach, przekazał sprawę do MI 5.

Courtney Young skierował pielęgniarza z powrotem do Rosjan - już jako podwójnego agenta - po
czym przez pewien czas Rosjanie po staremu korzystali z jego usług. Mieszkał wtedy w środkowej
Anglii, ale kazali mu wynająd, na własne nazwisko, mieszkanie w rejonie Clapham na południowych
peryferiach Londynu. Następnie rosyjski kontroler polecił mu zorganizowad i obsługiwad kilka
skrzynek kontaktowych na terenie parku Clapham, w pobliżu nowego mieszkania. Courtney Young
był przekonany, że pielęgniarza traktowano jako agenta pomocniczego, czyli kogoś, kto przygotowuje
warunki działania i system łączności właściwego „nielegalnego”, zanim on sam obejmie placówkę.
Nagle jednak Rosjanie zerwali wszelkie kontakty z pielęgniarzem i nie dostawał on już nowych
instrukcji. Albo poniechali z jakiegoś powodu całej akcji, albo zainstalowany już „nielegalny”
usamodzielnił się.

Skojarzenie było odległe - ale nie można było wykluczyd możliwości, że „nielegalny” Courtneya
Younga i odbiorca sygnału GRUFF z Moskwy to ta sama osoba. Komitet Operacji Radiowych skupił
więc swoje poszukiwania w rejonie Clapham. Pojechaliśmy tam naszą plastikową furgonetką z
aparaturą RAFTER i urządziliśmy sobie bazę na otoczonym wysokim murem podwórku starego
schronu przeciwlotniczego z czasów wojny, na południe od parku Clapham. Energię czerpaliśmy ze
schronu, na zewnątrz zaś ustawiliśmy dużą antenę, która - jak oceniałem - zapewniała nam
słyszalnośd sygnałów oscylatorów w promieniu pół mili.

Siedziałem z Tonym Sale'em w zimnej i dusznej furgonetce. Tego dnia - a było to w drugim tygodniu
obserwacji - emisja GRUFF miała się zacząd o dziesiątej rano. Najpierw na jednym odbiorniku
złapaliśmy sygnał GRUFF, potem na drugim zaczęliśmy szukad na sąsiednich częstotliwościach
ewentualnej emisji oscylatora. Nagle usłyszeliśmy dziwne pohukiwanie, przypominające głos sowy,
najwyraźniej modulowane Morse'em z Moskwy. Ktoś słuchał sygnału GRUFF nie dalej niż pół mili od
nas. Tony Sale spojrzał na mnie wzrokiem psa myśliwskiego, który zwietrzył zdobycz i uruchomił
magnetofony. Przełączyliśmy się na zasilanie bateryjne i na wewnętrzną antenę i powoli ruszyliśmy
przez Clapham High Street na wschód, w stronę stacji metra, lawirując w gąszczu pojazdów.
Mijaliśmy schludne ogródki przedmiejskich domów, pełne młodych żonkili i zatłoczone puby, których
klienci nie zdawali sobie sprawy z toczącego się za oknami polowania.

Tony Sale śledził wciąż sygnał oscylatora, traktując jego natężenie jako miarę zbliżania się lub
oddalania. Wiedzieliśmy, że ta emisja GRUFF będzie trwała dwadzieścia minut. Zostało nam jeszcze
siedemnaście. W miarę jak zbliżaliśmy się do stacji metra, sygnał słabł; zawróciliśmy więc w stronę
Wandsworth, ale i tutaj efekt był podobny. Ruszyliśmy więc na południe, ku Balham; tym razem
sygnał zniknął, zanim jeszcze wyjechaliśmy z okolic parku.

Zostało nam tylko sześd minut. Niemal obywaliśmy się bez słów, zresztą - pozostawał już tylko jeden
kierunek. Słuchacz GRUFFA musiał ukrywad się na północ od naszej bazy, gdzieś w tłocznym
labiryncie uliczek Battersea. Nasza specjalna furgonetka zaczęła przedzierad się przez Latchmere
Road. Moje zniecierpliwienie rosło. Miałem ochotę ścinad narożniki, rozpędzad pojazdy syreną
policyjną, przejeżdżad czerwone światła. Naprawdę mogliśmy tylko wpatrywad się w drżące
wskazówki zegarów i modlid się, by szły w górę, a nie w dół. Zanim jednak przecięliśmy Wandsworth
Road, sygnał znowu osłabł, a po chwili Moskwa zakooczyła emisję. Umilkła też „sowa” z RAFTERA.
Tony Sale walnął pięścią w ścianę furgonetki. Ściągnąłem słuchawki z głowy, zmęczony i zły. He
miesięcy – myślałem - możemy tak tkwid w Clapham, zanim znowu znajdziemy się równie blisko celu?

Zapaliłem trzynastego już w tym dniu papierosa i próbowałem na nowo przemyśled ostatnie
dwadzieścia minut. Szukaliśmy we wszystkich kierunkach. Fakt, że sygnał z oscylatora wejściowego
słabł i zanikał w tych wędrówkach, dowodził niezbicie, że słyszeliśmy jakiś inny odbiornik - a nie nasz
własny. Ale nie znajdował się on ani na północ, ani na południe, ani na wschód, ani na zachód od
naszej bazy. Powoli i niechętnie godziłem się z ponurą prawdą. GRUFF musiał był siedzied tuż koło
nas, oddalony zaledwie o kilka jardów od naszego schronu przeciwlotniczego. Wróciliśmy tam i
zaczęliśmy badad teren. Tuż za wysokim murem, pod którym pierwotnie stała nasza furgonetka,
rozciągał się duży posty parking. Najpewniej GRUFF słuchał swojej audycji właśnie tutaj, w chwilowo
zaparkowanym samochodzie!

Po powrocie do Leconfield House podłączyłem nasze nagrania magnetofonowe do sonografu. Długo


analizowałem wykres. Falę dźwiękową deformowały zmarszczki częstotliwości nośnej - te jednak nie
miały kształtu zwykłej fali. Przypominały raczej wykres prądu zmiennego z przetwornicy, takiej, jakie
stosuje się w samochodach! To potwierdzenie moich podejrzeo było aż nazbyt bolesne.

Przez następne pół roku w Clapham roiło się od ludzi pracujących dla ROC. Nasze RAFTERY
obsłuchiwały tysiące miejsc. Rzesze wywiadowców przemierzały ulice i zaułki, wypatrując jakichś
podejrzanych anten. Prowadziliśmy dyskretny wywiad wśród handlarzy sprzętu radiowego. Wszystko
na nic. A tymczasem sygnał GRUFF odzywał się z Moskwy w każdy wtorek i czwartek, doprowadzając
nas do białej gorączki.

Obok RAFTERÓW na kółkach uruchomiliśmy, za pośrednictwem ROC, obserwację lotniczą. Samolot


transportowy RAF-u, wyposażony podobnie jak nasza plastikowa furgonetka, odbywał regularne rejsy
nad Londynem. Sądziliśmy, że z dużej wysokości namierzymy z grubsza rejon działania szpiegowskich
odbiorników, by następnie wysład tam całą sforę samochodów z RAFTERAMI.

Pierwszy lot wykonaliśmy nad ambasadą sowiecką, by sprawdzid, jak działa nasza aparatura,
natychmiast usłyszeliśmy ich odbiorniki. Wkrótce wykryliśmy podobne sygnały w rejonie Finsbury
Park i przeczesaliśmy tę dzielnicę tak jak przedtem Clapham. Ale i tym razem nie znaleźliśmy szpiega,
ukrytego bezpiecznie w gęstwinie londyoskich przedmieśd.

Loty z aparaturą RAFTER były śmiertelną udręką. Niezliczone wieczory spędzałem zawieszony pod
granatowym niebem, słuchając sygnałów płynących z Moskwy, oddzielony słuchawkami od hałasu
śmigieł. Pode mną, gdzieś pośród tego morza migających świateł, jakiś szpieg siedział sobie na
strychu albo w samochodzie i też słuchał. Wiedziałem o tym: słyszałem go przecież. Ale nie miałem
sposobu dowiedzied się ani gdzie siedzi, ani kim jest, ani czy pracuje sam, czy w jakiejś grupie, ani co
najważniejsze, co mówi do niego Moskwa. Znajdowałem się w strefie między znanym i nieznanym, w
owym szczególnym czyśdcu zaludnionym przez funkcjonariuszy kontrwywiadu.

O ile RAFTER nie przyniósł zrazu efektownych rezultatów, technika ENGULF, umożliwiająca kradzież
szyfrów drogą podsłuchu maszyn, bardzo szybko okazała się nadzwyczaj owocna. Prace w tej
dziedzinie nabrały właściwego tempa po pewnym zebraniu w Cheltenham w 1957 roku, pod
przewodnictwem wicedyrektora GCHQ do spraw naukowych, Josha Coopera. Cooper stawiał na ścisłą
koordynację działao wszystkich trzech służb - jeśli dotychczasowe osiągnięcia w dziedzinie łamania
szyfrów miały prowadzid do dalszych sukcesów. Zgromadził wtedy po raz pierwszy przy jednym stole
wszystkie zainteresowane strony: w zebraniu uczestniczyli Hugh Alexander i Hugh Denham z wydziału
kryptoanalizy GCHQ, John Storer kierujący w Wydziale M tejże instytucji pracami badawczymi na
użytek CounterClan (ROC), Ray Frawley i ja oraz mój odpowiednik z MI 6, Pat O'Hanlon.

Obok Rosjan, głównym przedmiotem zainteresowao GCHQ pozostawali wciąż Egipcjanie. We


wszystkich swoich ambasadach używali maszyn typu Hagelin, stosując w nich tylko cztery różne
układy bębnów szyfrujących. Wystarczyło podsłuchad układ jednej maszyny, by uzyskad dostęp do
komunikatów całej grupy maszyn tak samo ustawionych. MI 6 i GCHQ sporządziły wykaz maszyn
szyfrujących we wszystkich ambasadach egipskich na świecie, z informacją, do której z czterech grup
dana maszyna należy. Następnie ROC ocenił, które ambasady z każdej grupy najlepiej nadają się do
przeprowadzenia operacji ENGULF, a ja przeszkoliłem zespoły wywiadowcze MI 6 w prowadzeniu
takich operacji. W ciągu zaledwie roku poznaliśmy wszystkie używane przez Egipcjan szyfry.

Chod technika ENGULF stosowała się do wszelkich odmian Hagelinów, kłopot polegał na tym, że
używały ich niemal wyłącznie kraje Trzeciego Świata. Zwołując to zebranie Cooper miał nadzieję, że
znajdziemy sposób na inne, bardziej skomplikowane maszyny szyfrujące, których GCHQ nie mogło
pokonad, ze względu na niedostatek mocy swoich komputerów. Moja rada była prosta: musimy
podejmowad takie próby, nawet jeśli teoretycznie nie mają one szansy sukcesu.

- Musimy podejśd do problemu naukowo - powiedziałem. Nie wiemy, jakie są granice stosowalności
nowych metod, dlatego musimy eksperymentowad. Nawet jeśli coś nam się nie uda, nauczymy się po
drodze czegoś, czego dotąd nie znaliśmy.

Miałem już nawet pewien nowy pomysł. Każda maszyna szyfrująca, chodby najbardziej wymyślna,
musi przekładad gotowy tekst en clair na chaotyczną (z pozoru) sekwencję znaków. W latach
pięddziesiątych, dla maksymalnego zabezpieczenia szyfrów, tekst en clair pisany był na oddzielnym
dalekopisie; sygnał elektroniczny z dalekopisu dochodził do maszyny szyfrującej za pomocą kabla.
Bezpieczeostwo całego układu zależało od dokładności odizolowania poszczególnych elementów.
Jeśli maszyna szyfrująca nie była oddzielona doskonałym ekranem elektromagnetycznym od
maszyny, na której pisano en clair, echa nie zakodowanego tekstu mogły się pojawid w tekście
zaszyfrowanym. Teoretycznie - przy zastosowaniu odpowiednich wzmacniaczy i filtrów -
wyodrębnienie tego echa i odczytanie go było możliwe.

Oczywiście nie można było wiedzied z góry, czy urządzenia szyfrujące danej placówki są ekranowane
dobrze czy źle, a każda tego rodzaju operacja w ciemno mogła trwad nawet i dwa lata, zanim byśmy
się tego dowiedzieli. Dlatego nie warto było nawet próbowad dobierad się w ten sposób do szyfrów
sowieckich, bo mieliśmy niemal pewnośd, że są doskonale zabezpieczone. Trzeba było atakowad
obiekty ważne, ale zarazem takie, w których była jakaś szansa sukcesu.

Z tego punktu widzenia najwłaściwszym obiektem eksperymentu wydawały się szyfry francuskie. Już
od dłuższego czasu Ministerstwo Spraw Zagranicznych domagało się od MI 6 i od GCHQ jak najwięcej
informacji o francuskich zamiarach w kwestii rozważanego właśnie akcesu Wielkiej Brytanii do
Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej. Zresztą GCHQ już wcześniej badało francuskie systemy
szyfrowe. W Londynie Francuzi stosowali dwa systemy: w pierwszym, prostszym, ta sama maszyna
szyfrowała komunikaty i wysyłała je linią teleksu na Quai d'Orsay12; w drugim, skomplikowanym,
obsługującym tajną korespondencję ambasadora, teksty szyfrowano na odrębnej maszynie i dopiero
w formie zakodowanej przepisywano na klawiaturze teleksu. Hugh Alexander uważał, że ten drugi
szyfr jest dla nas niedostępny, ale do pierwszego, prostszego, mamy szansę się dobrad wskazaną
przeze mnie metodą. Cooper wyraził zgodę - i tak zaczęła się operacja STOCKADE.

Pierwszym krokiem w tej wspólnej operacji MI 5 i GCHQ musiało byd techniczne rozpoznanie
budynku ambasady francuskiej, a zwłaszcza pokoju szyfrów i jego sąsiedztwa. Z zarządu komunalnego
udało mi się wydobyd plany budynku; potem skontaktowałem się z sekcją badao specjalnych Poczty.

12
Quai d'Orsay - ulica w Paryżu, siedziba francuskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych.
John Taylor był już na emeryturze - zastąpił go H.T. Mitchell. Mitchell był jednostronnie
sparaliżowany w wyniku udaru, ale chod mówił z trudem, jego myśli pozostawały krystalicznie jasne.
Dał mi kompletny schemat wejśd telefonicznych i teleksowych ambasady: porównując go z planem
budynku mogliśmy ustalid przypuszczalne położenie pokoju szyfrów.

Poprosiliśmy Pocztę o wyłączenie francuskich telefonów i pod pozorem naprawy odwiedziliśmy


ambasadę. W odróżnieniu od Egipcjan, Francuzi śledzili każdy nasz krok ale i tak udało nam się
uzyskad potrzebne informacje. W pokoju szyfrów me było telefonu był jednak jeden aparat w
przylegającym doo korytarzu. Dodatkowa maszyna szyfrująca pracowała w pomieszczeniu
oddzielonym od pokoju dalekopisów tylko cienką gipsową ścianą.

Posługując się schematem Mitchella zrekonstruowaliśmy bieg interesujących nas kabli na ulicę i dalej,
do skrzynki telefonicznej przy Albert Gate. Mitchell kazał zainstalowad dla mnie w tej skrzynce
odpowiednio czuły i dostrojony do „naszego” kabla podsłuch radiowy; chwytane przezeo sygnały
trafiały wprost do pokoju operacyjnego, który urządziliśmy sobie w pobliskim Hyde Park Hotel.
Również w hotelu użyliśmy starego podstępu z rzekomą awarią telefonów, żeby pod pretekstem
naprawy pociągnąd nasze własne przewody aż na czwarte piętro, gdzie znajdował się wynajęty przez
Firmę pokój. Na wszystkich tych przewodach założone zostały specjalne kondensatory, zapewniające
jednokierunkowośd - aby żadne przypadkowe echo powracające do ambasady nie zdradziło naszej
operacji. GCHQ rutynowo śledziło całą komunikację radiową i teleksową wszystkich londyoskich
ambasad w swojej centrali nasłuchu przy Palmer Street. Zapewniliśmy sobie więc dodatkowe
połączenie naszego pokoju operacyjnego w Hyde Park Hotel z Palmer Street; przekazywali nam tą
linią cały bieżący nasłuch ambasady francuskiej. Dzięki temu połączeniu mieliśmy kontrolę, czy
podsłuchiwany przez nas sygnał kablowy jest rzeczywiście tym, o który nam chodzi.

Już pierwszego ranka zidentyfikowaliśmy sygnał prostszego układu szyfrującego. Kiedy wpuściliśmy
ten sygnał do naszego własnego dalekopisu, zaczął on wystukiwad zaszyfrowane teksty francuskich
depesz. Ale już na pierwszy rzut oka było widad, że w tym kablu błądzi inny sygnał, wyrzucający na
naszym czułym dalekopisie, w regularnych odstępach, litery oryginalnego, nie kodowanego tekstu.
Wystarczało po prostu zaznaczad te litery ołówkiem, a potem odczytad po kolei.

Zacząłem analizowad dokładniej jeden z zapisów i znalazłem w nim ślady jeszcze jednego sygnału.
Sprawdziłem to na oscyloskopie, by upewnid się, czy się nie mylę - i wezwałem techników z GCHQ.
Przez ekran przebiegały równe, silne fale sygnału szyfru prostego; wyraźnie widoczne było też echo
tekstu oryginalnego; ale na każdym szczycie sinusoidy pojawiało się też delikatne drgnięcie, jakby
pochodzące z jeszcze jednego sygnału.

- O Boże! - jęknął człowiek z GCHQ - tu jest również ten ambasadorski szyfr. Na pewno przebija przez
tę idiotyczną ściankę działową.

Natychmiast połączyłem się z Palmer Street i poprosiłem o przekazywanie nam nasłuchu również z
„tajniejszego” szyfru francuskiego, abyśmy mogli porównad z nim to, co odkryliśmy. Tymczasem
technicy z GCHQ tak dostroili wzmacniacze, że i trzeci, błądzący w kablu, sygnał pojawił się w
wydruku; posługując się tym, co słyszałem z Palmer Street, udało mi się również tutaj wyodrębnid
tekst en clair. Po dziesięciu minutach miałem przed sobą dziurawy, ale czytelny tekst depeszy
ambasadora francuskiego w Londynie do prezydenta de Gaulle'a.
Przez blisko trzy lata (1960-1963) MI 5 i GCHQ czytały całą ściśle tajną i głęboko zaszyfrowaną
korespondencję ambasady francuskiej w Londynie. Śledziliśmy każdy ruch Francuzów w czasie
naszych nieudanych prób przystąpienia do Wspólnego Rynku. Ministerstwo Spraw Zagranicznych
łakomie pochłaniało cały ten materiał wywiadowczy: pisemne kopie tajnych depesz i radiogramów de
Gaulle'a regularnie trafiały do czerwonej skrzynki brytyjskiego ministra spraw zagranicznych13.

W koocu jednak cała akcja STOCKADE przydała się jedynie jako wymowna ilustracja ograniczonych
możliwości wywiadu. De Gaulle od początku był zdecydowany udaremnid naszą próbę wstąpienia do
EWG i żadne działania najprzenikliwszego wywiadu nic nie mogły w tej kwestii zmienid. Przekazaliśmy
Amerykanom szczegóły francuskich tajnych przygotowao do stworzenia własnej nuklearnej „force de
frappe”. Zwiększyło to wprawdzie podejrzliwośd Amerykanów wobec de Gaulle'a, ale nasze korzyści z
tego były znikome.

Mimo to w Ministerstwie Spraw Zagranicznych uznano operację STOCKADE za wielki triumf. Zostałem
wydelegowany z wizytą do stałego sekretarza stanu, który pogratulował mi pomysłowości, ba,
geniuszu.

- Bezcenny materiał, bezcenny materiał - powtarzał z emfazą, dając jednoznacznie do zrozumienia, że


odczytanie szyfru Żabojadów było godnym nawiązaniem do zwycięstwa pod Agincourt, spalenia
Calais i innych historycznych ciosów wymierzonych tym perfidnym Francuzom.

13
„Czerwona skrzynka” (red box) - cytuję ze słownikiem Stanisławskiego: „kuferek pokryty czerwoną
skórą, w którym ministrowie angielscy przechowują ważne dokumenty paostwowe” (przyp. tłum.).
9

Sukcesy operacji ENGULF i STOCKADE w dużej mierze zdeterminowały działalnośd brytyjskich służb
wywiadowczych na przełomie lat pięddziesiątych i sześddziesiątych. GCHQ przedstawiło dwie długie
listy możliwych obiektów takich operacji: w Zjednoczonym Królestwie i poza jego granicami. MI 5
zebrała więc informacje o wszystkich londyoskich ambasadach, interesując się zwłaszcza
usytuowaniem pokoju szyfrów i systemem wejśd i wyjśd kablowych, a następnie oceniła szanse
zastosowania technik ENGULF lub STOCKADE do każdego z możliwych celów. MI 6 robiła to samo za
granicą. Oni także przeprowadzali rozpoznanie techniczne wskazanych przez GCHQ obiektów, ale -
nie mogąc liczyd na współpracę miejscowych urzędów pocztowych (która tak bardzo pomogła nam,
MI 5 w Londynie)-musieli w znacznie większej mierze polegad na tradycyjnej pracy agentów.

Po sukcesie w ambasadzie francuskiej, powstał plan zaatakowania metodą STOCKADE systemów


szyfrowych większości krajów europejskich. Zaczęliśmy od Niemców, ale po wielu bezowocnych
wysiłkach zrezygnowaliśmy: ich maszyny były stanowczo zbyt dokładnie ekranowane. Udało nam się
za to umieścid skuteczny mikrofon-sondę w sąsiedztwie maszyny szyfrującej w ambasadzie greckiej w
Londynie. Była to cenna zdobycz, ponieważ Grecy udzielali wtedy poważnego poparcia pułkownikowi
Grivasowi, dowódcy partyzantki cypryjskiej. Podobnie działaliśmy w ambasadzie indonezyjskiej w
okresie konfliktu Indonezja - Malezja, czytając przez cały czas wszystkie ich szyfry.

Pośród operacji podjętych przez ROC niewątpliwie najwięcej radości sprawiła chłopcom z MI 6 nowa
akcja przeciw krążownikowi „Ordżonikidze”. Mimo katastrofy „Bustera” Crabbe'a w Portsmouth, MI 6
nie zrezygnowała z polowania na tajemnice tego okrętu. W1959 roku „Ordżonikidze” miał
zacumowad w Sztokholmie. Ludzie z MI 6 dowiedzieli się, że szwedzki wywiad radiowy chce
skorzystad z tej okazji i zbadad okręt. Sztokholmski rezydent MI 6 zasugerował Szwedom, że Wielka
Brytania byłaby skłonna udzielid im pomocy technicznej. Szwecja, chod oficjalnie neutralna, po cichu
popierała kontakty swoich wywiadów z wywiadami brytyjskimi - przyjęła więc tę ofertę z
wdzięcznością.

Pojechałem do Sztokholmu, by zorganizowad akcję typu ENGULF przeciwko maszynie szyfrującej


krążownika. Było lato 1959 roku. W mroku nocy wśliznąłem się do portu z dokumentami szwedzkiego
inżyniera, w towarzystwie dwóch krzepkich techników ze szwedzkiego wywiadu radiowego. Byli z
nami także dwaj ludzie z GCHQ. Daliśmy nurka do jednego z magazynów w pobliżu miejsca postoju
„Ordżonikidze” i poszliśmy na poddasze, do pokoju operacyjnego, do którego już wcześniej
dostarczono aparaturę ENGULF. W tym ciasnym pokoju tłoczyliśmy się przez pięd dni. Lato było tego
roku wyjątkowo upalne, temperatura na zewnątrz przekraczała 30°C w cieniu. Magazyn miał dach z
falistej blachy; zamknięci pod nim w ciasnej przestrzeni, mdleliśmy z gorąca: jedyną pociechą było
piekielnie mocne piwo - całe stosy puszek przygotowano dla nas w lodówce. Owszem, wykryliśmy w
eterze szyfrowane sygnały z „Ordżonikidze”, ale nigdy nie udało nam się złamad tego szyfru. Mimo to
MI 6 i GCHQ uznały tę operację za sukces.

Zasięg operacji RAFTER i ENGULF gwałtownie się zwiększył, odkąd dysponowaliśmy danymi
rekonesansu technicznego w Londynie i w świecie. Do ich prowadzenia trzeba było coraz więcej ludzi
i lepszej koordynacji. W1960 roku powstał Komitet Operacji Radiowych, złożony z ekspertów
technicznych MI 5, MI 6 i GCHQ, by koordynowad tę ogromną pracę. ROC zbierał się raz na dwa
tygodnie, w Cheltenham albo w Leconfield House. Pierwszym jego prezesem byłem ja, ale główne
zadania koordynacyjne wziął na siebie Ray Frawley, stanowczy i systematyczny przedstawiciel sztabu
GCHQ - i to on właśnie zdominował działalnośd ROC. Był to prawdziwy geniusz organizacyjny,
zupełnie wolny od ograniczeo krępujących wielu jego kolegów z Cheltenham. Nadzorował całą
sprawozdawczośd, zarządzał kadrami technicznymi i sprzętem GCHQ na użytek operacji komitetu,
organizował ze wszech miar pożyteczne zebrania w ministerstwie.

ROC był jednym z najważniejszych ciał koordynacyjnych w powojennej działalności wywiadów


brytyjskich. Przez dziesięd lat, aż do momentu pojawienia się nowych generacji komputerów,
działalnośd komitetu była głównym źródłem sukcesów kryptoanalitycznych GCHQ. Ale ważniejsze
bodaj było to, że ROC jako pierwszy zaczął likwidowad bariery dzielące dotąd różne instytucje
wywiadowcze i utrudniające ich współpracę. Podobnie jak w latach wojny, wywiady brytyjskie znów
zaczęły działad wspólnie, a w rezultacie - o wiele skuteczniej.

Był to także istotny krok naprzód w dziedzinie koordynacji pracy badawczej - w porównaniu z latami
pięddziesiątymi. Kiedy zaczynałem pracę w MI 5, głównym forum wymiany myśli badawczej
wywiadów był tzw. Komitet Colemore'a. Raz do roku MI 6 zapraszała kilkunastu wybitnych badaczy
spoza instytucji wywiadowczych na konferencje w Carlton House Terrace, mając nadzieję, że w
rewanżu za wystawny lunch te uczone osoby udzielą tajnym służbom cennych wskazówek, podzielą
się swoimi pomysłami, udostępnią swoje kontakty naukowe. Już po pierwszej sesji Komitetu
Colemore'a, w której wziąłem udział, nabrałem przekonania, że jest to tylko marnowanie czasu.
Poranna dyskusja była bezładna, nieuporządkowana - a po licznych szklankach piwa, ginu i wina, jakie
opróżniono w czasie obiadu, niewielu już członków Komitetu było w stanie skupid swoją uwagę na
skomplikowanych kwestiach naukowych. Po całodziennych trudach Peter Dixon zabrał nas do miasta,
na dalsze żarcie i picie. Nigdy nie zapomnę spojrzenia Dicka White'a, kiedy około północy
wylądowaliśmy wszyscy w jakimś podejrzanym lokalu w Soho, gdzie prezentowano - mówiąc
najdelikatniej - „egzotyczny kabaret”. Dick uśmiechał się blado do naszych tęgo już spitych kolegów,
ale było jasne, że - podobnie jak ja - nie widział w tym wszystkim najlepszego rozwiązania dla
problemów naukowych, przed którymi stała MI S.

Komitet Colemore'a był w jakiejś mierze użyteczny jako sondaż opinii, ale od początku zdawałem
sobie sprawę, że MI 5 potrzebuje raczej spójnego i wszechstronnego programu badawczego, a także
ludzi i środków do jego realizacji. Zawsze wydawało mi się absurdalne, że Skarb jednym
pociągnięciem pióra wydaje gigantyczne sumy na zbrojenia, a jednocześnie blokuje groszowe, w
porównaniu z tamtymi, wydatki na modernizację służb wywiadowczych.

Wkrótce po podjęciu pracy w MI 5 w 1955 roku odwiedziłem jeszcze raz sir Fredericka Brundretta i
poprosiłem go o pomoc w naszych staraniach o niezbędne środki finansowe. Potraktował mnie
życzliwie, ale uważał, że moje postulaty mają większe szanse, jeśli najpierw zorientuję się, jakie
postępy naukowo-techniczne poczyniło ostatnio KGB, i na tej podstawie określę wyraźnie, w jakich
dziedzinach MI 5 i MI 6 pozostały w tyle.

Poszedłem więc do swojego odpowiednika w MI 6 - tzw. „H Tech 1” - ale szybko przekonałem się, że
niewiele wiedzą w tej kwestii. Postanowiłem więc przestudiowad materiały z przesłuchao tych
uczonych niemieckich, którzy pod koniec wojny trafili do niewoli sowieckiej, po czym przez wiele lat
musieli pracowad w sowieckich laboratoriach paostwowych, by „zarobid” na swoją wolnośd. Ci
uczeni, określani jako „powracający z jaskini smoka” (Dragon Returnees), byli po powrocie
przesłuchiwani; to, co mówili, dostarczyło wielu cennych danych wywiadowczych na temat
sowieckich badao nad rakietami, silnikami odrzutowymi, technologią nuklearną - bo te właśnie
dziedziny Rosjanie rozwijali najpilniej.

Wybrałem się do sekcji wywiadu naukowego w Ministerstwie Obrony (DSI) i poprosiłem generała
Stronga o zgodę na przejrzenie tej dokumentacji. Zaprowadzono mnie do jakiegoś ciemnego pokoju
przy Northumberland Avenue, zapełnionego dziesiątkami grubych, zakurzonych woluminów. Rzecz
niewiarygodna, do tego momentu nikt z MI 5 czy MI 6 nawet nie próbował zajrzed do tych
materiałów.

Przekopywanie się przez dokumentację Dragon Returnees zajęło mi kilka miesięcy, ale niemal od
początku było dla mnie oczywiste, że wielu uczonych spod znaku „jaskini smoka” uczestniczyło w
pracach badawczych na użytek sowieckiego wywiadu - w laboratoriach pod Moskwą, kontrolowanych
przez KGB. Sporządziłem listę niemieckich naukowców, z którymi chciałem osobiście porozmawiad;
oryginalne przesłuchania prowadził bowiem zwykły personel wojskowy USA i Wielkiej Brytanii, ludzie
nie mający szczególnego przygotowania naukowego lub wywiadowczego; byłem pewien, że zdołam z
„ofiar smoka” wyciągnąd znacznie więcej wartościowych informacji.

W 1957 roku pojechałem do Niemiec i spotkałem się z tamtejszym przedstawicielem MI 5, Peterem


Domeisenem, który zaaranżował moje rozmowy z naukowcami niemieckimi w placówkach
brytyjskiego wywiadu wojskowego w Hanowerze i Mönchen-Gladbach. Większośd pracowników służb
wywiadowczych doskonale czuła się w Niemczech w tamtym okresie: była to linia frontu, można więc
było działad swobodnie, samodzielnie i bez utrudnieo. Ale Domeisen martwił się sytuacją w Berlinie i
przewidywał, że Rosjanie niebawem znów podejmą próbę zajęcia Sektora Zachodniego.

Rozmowy były trudne i męczące. Wielu moich rozmówców chciało po prostu przypodobad się
Brytyjczykom i Amerykanom. Trzymałem się problematyki ściśle technicznej, bo wszystkie ogólniejsze
opinie, jakie wypowiadali, były najwyraźniej obliczone na to, co ja - w ich przekonaniu - chciałbym
usłyszed. Ja tymczasem przyznawałem w duchu, że wielu z nich cierpiało w Moskwie, że wielu ich
przyjaciół tam umarło, nie mogłem jednak nie pamiętad, dla kogo pracowali przez całą wojnę.

Jednym z pierwszych moich rozmówców był człowiek, który skonstruował „To Coś” - znalezione w
1950 roku przez Amerykanów w Wielkiej Pieczęci nad fotelem ich ambasadora w Moskwie. Z
satysfakcją słuchałem jego wyjaśnieo, jota w jotę pokrywających się z moim rozwiązaniem zagadki
tego urządzenia - owego pamiętnego niedzielnego popołudnia w blaszanym baraku zakładów
Marconiego. Ale przypomniała mi się jednocześnie okropna frustracja całej MI 5, kiedy zdaliśmy sobie
sprawę, że KGB używa już w praktyce tego, nad czym my dopiero zaczynamy prowadzid badania.

Przedstawiłem mój raport z rozmów z uczonymi „z jaskini smoka” do aprobaty w MI 6. Brundrett


stanowczo mi to doradzał, twierdząc, że nasze żądania finansowe będą miały znacznie większą wagę,
jeśli wysuną je zgodnie obie służby. Kiedy MI 6 parafowała raport, przedłożyłem go Komitetowi
Planowania Badao nad Obronnością (DRPC), któremu Brundrett przewodniczył. Raport wywołał
ogólną konsternację w DRPC. Nikt dotąd nie udokumentował tak wyraźnie przewagi KGB nad
służbami wywiadowczymi Zachodu. W moim raporcie wykazałem, że Rosjanie osiągnęli, dzięki
wysiłkom uczonych „z jaskini smoka”, przewagę techniczną w całych dziedzinach, zwłaszcza w
elektronice i w urządzeniach podsłuchowych - łącznie z wykorzystaniem podczerwieni - co zapewniło
im do kooca lat czterdziestych światowe przodownictwo w technikach wywiadowczych.
Głównie dzięki przezorności Brundretta również nasze badania techniczne posuwały się naprzód, pod
auspicjami jego utworzonego ad hoc komitetu, którego członkiem byłem od 1949 roku. Niezbędna
była jednak formalizacja i rozbudowa tego programu badawczego, zwiększenie kadr i nakładów
finansowych. Przedstawiłem następny wspólny dokument MI 5 i MI 6, znany później jako „dokument
techników” (nazwę tę wymyślono w KGB!), określający kierunki niezbędnego rozwoju i kładący
szczególny nacisk na rozwój elektroniki. W rezultacie raportu „z jaskini smoka” i „dokumentu
techników” badania techniczne na użytek wywiadu, a szczególnie na rzecz MI 5, otrzymały większe
poparcie ze strony Komitetu Planowania Badao nad Obronnością. Nadal jednak DRPC przeciwstawiał
się przyznawaniu funduszów wprost na prace badawcze wywiadów, uważając, że nasze zamówienia
będzie można wpasowywad - jak dawniej - w istniejące programy badawcze Ministerstwa Obrony.
Nadal więc musiałem wyciągad rękę po jałmużnę - ale przynajmniej atmosfera wokół tych spraw
korzystnie się zmieniła.

W 1958 roku, kiedy „wysokie czynniki” rozpatrywały „dokument techników”, Hollis przedstawił mnie
człowiekowi, który dla modernizacji MI 5 zdziałał więcej niż ktokolwiek inny - Victorowi
Rothschildowi. Rothschild pracował w MI 5 w czasie wojny (za dokonania wojenne dostał Medal
Jerzego), a później utrzymywał bliskie kontakty z wyższymi funkcjonariuszami Firmy, zwłaszcza z
Dickiem White'em. W czasach, kiedy go poznałem, Rothschild był naczelnym badaczem Shell Oil
Corporation: kierował trzydziestoma wielkimi laboratoriami rozsianymi po całym świecie. Hollis
powiedział mu o mojej pracy naczelnego badacza MI 5 i Rothschild wyraził chęd spotkania się ze mną.
Zaprosił mnie na kolację do swego wytwornego londyoskiego mieszkania przy St. James's Place.

Wątpię, czy spotkałem kiedykolwiek człowieka, który by zrobił na mnie równie wielkie wrażenie.
Victor Rothschild jest świetnym naukowcem, członkiem Royal Society, znawcą botaniki i zoologii,
pasjonującym się strukturą spermatozoidów. Ale przez długie lata był kimś więcej niż uczonym.
Legendarne stały się jego rozległe kontakty: w polityce, w służbach wywiadowczych, w bankowości,
w sferach rządowych, a także za granicą. Niewiele jest nici w szacie zdobiącej brytyjską elitę, które nie
przeszły kiedyś przez ucho Rothschildowej igły.

Moja idea naukowej modernizacji MI 5 zafascynowała Rothschilda: od razu podsunął mi kilka


własnych sugestii. Szybko zorientowałem się, że jest wielkim amatorem plotek i ciekawostek z
naszego tajnego świata - i zaczęliśmy prześcigad się w anegdotach o niektórych kolegach-dziwakach,
których pamiętał jeszcze z czasów wojny. Rozmawialiśmy tak do późnej nocy; odszedłem z
poczuciem, że - z jego poparciem - będziemy mogli naprawdę dokonad wielkich rzeczy.

Rothschild zaproponował, że odda do dyspozycji MI 5 niektóre z laboratoriów Shella i sam zaczął


pracę nad różnymi pomysłami technicznymi, np. nad specjalnym smarem, który przez długi czas
chroniłby sprzęt zakopany w ziemi. Smar taki został szybko opracowany: MI 5 i MI 6 często go potem
używały. Rothschild zasugerował również, że mógłbym się zwrócid z prośbą o dotacje badawcze do
Sir Williama Cooka, ówczesnego wicedyrektora Instytutu Badao Brom Nuklearnej (AWRE). Sam
znałem Cooka dobrze, ale Rothschild był jego bliskim przyjacielem i jego protekcja bardzo ułatwiała
mi zadanie.

Cook wysłuchał uważnie litanii naszych potrzeb. Rozmawiając z nim przyjąłem założenie, że
najważniejsze we współczesnej pracy kontrwywiadowczej są środki techniczne, pozwalające „włamad
się” do sowieckiej łączności szpiegowskiej. Łącznośd to pięta achillesowa pracy każdego tajnego
agenta: wysyłając i odbierając komunikaty od swego kontrolera musi on zawsze chod trochę się
odkryd. Wyjaśniłem Cookowi, dlaczego tak wielką wartośd miała dla nas metoda RAFTER - dawała
przecież dostęp do komunikacji radiowej sowieckich szpiegów. Pilnie jednak potrzebowaliśmy
nowych, równie skutecznych metod rozpoznawania i przechwytywania ich łączności pisemnej:
tajnego pisma, mikrolistów, skrzynek kontaktowych. Postępy w tej dziedzinie bardzo zwiększyłyby
nasze szanse w kontrwywiadowczych łowach.

- Niektóre z tych spraw mogę załatwid od ręki - powiedział Cook, sięgając po słuchawkę telefonu.
Połączył się z doktorem Frankiem Morganem, jednym z czołowych badaczy AWRE.

- Frank? Przyjdzie do ciebie zaraz ktoś, kto chce pracowad nad pewnym nowym projektem. Spodoba
ci się, to twoja bratnia dusza. On sam ci wszystko wyjaśni.

Z typową dla siebie hojnością Cook zmontował natychmiast zespół pracujący na wyłączny użytek
MI 5. W zespole znalazło się dwóch samodzielnych pracowników naukowych i kadra pomocnicza. W
sumie miałem od tej chwili w AWRE trzydziestu swoich ludzi, przy czym przez pierwsze dwa lata
wszelkie koszty prac tego zespołu pokrywał Instytut Cooka - zanim zdecydował się je przejąd Komitet
Planowania Badao nad Obronnością. Najcenniejszym „podarunkiem” Cooka był sam Frank Morgan:
atakował problemy z niebywałą werwą i sprytem. W ciągu tych dwu lat MI 5 uzyskała rezultaty, o
jakich spece w USA nawet nie marzyli.

Techniki utajonego pisma są takie same na całym świecie. Najpierw szpieg pisze swój list-atrapę.
Później nakłada na niego, z pomocą specjalnej kalki, właściwy tajny tekst. Kalka jest bezbarwna,
pozostawiony przez nią ślad można odczytad dopiero po zastosowaniu odpowiedniego wywoływacza.
Większośd wywoływaczy ma właściwości powiększające, co ułatwia odczytanie tajnego tekstu.
Wywoływaczy jest wiele i tylko użycie właściwego powoduje ujawnienie tajnego pisma. Otóż Morgan
wymyślił uniwersalny wywoływacz radioaktywny, który ogromnie zwiększył nasze możliwości
odczytywania takich listów.

Inną metodą utajonej korespondencji między szpiegami są mikrolisty (albo listy „punktowe”). Tekst
lub zdjęcie zmniejsza się metodą fotograficzną do mikroskopijnych rozmiarów, tak że stają się one
praktycznie niedostrzegalne dla nie uzbrojonego oka. Następnie taki list punktowy przykleja się pod
znaczkiem pocztowym albo między przylepnymi krawędziami koperty listu-atrapy, albo - w listach
pisanych na maszynie - na znakach przestankowych. Morgan opracował sposób wykrywania takich
listów-kropek: aktywował je bombardowaniem neutronowym.

Trzecia metoda łączności szpiegowskiej - jedna z najczęściej używanych - to skrzynka kontaktowa.


Agent pozostawia przesyłkę, na przykład naświetlony film, w umówionym miejscu, a kontroler
zabiera ją stamtąd w późniejszym terminie; w ten sposób tych dwóch ludzi nigdy nie można zobaczyd
razem. Można jednak, jeśli wykryje się „skrzynkę”, badad zawartośd przesyłek. Rzecz w tym, że KGB
często zaopatrywało swoich agentów w chytre pojemniki, których nie można było ukradkiem
otworzyd tak, żeby właściwy adresat potem tego nie zauważył. Morgan wymyślił technikę
prześwietleo miękkim promieniowaniem rentgenowskim, która pozwalała zbadad zawartośd
podejrzanych pojemników bez naruszania ich „pieczęci” - i bez śladów prześwietlenia na nie
wywołanym filmie, jeśli taki znajdował się w środku.

Ostatni z czterech programów badawczych Morgana dotyczył metod rentgenowskiego badania


zamków szyfrowych. To przewyższało nawet sławne wyczyny Leslie Jaggera: rentgenowska aparatura
Morgana umożliwiała rozpoznanie właściwej kombinacji cyfr z zewnątrz, a tym samym dawała MI 5
potencjalny dostęp do wszystkich sejfów w Wielkiej Brytanii.

Mimo tych postępów naukowych i technicznych osiągnięcia kontrwywiadowcze MI 5 pozostawały w


latach pięddziesiątych mniej niż skromne. Po objęciu stanowiska dyrektora generalnego Dick White
stwierdził wielkie braki w tej dziedzinie. Zdolni oficerowie operacyjni, którzy w latach wojny
prowadzili akcję Double Cross, w większości albo odeszli z Firmy - do innej pracy lub na emeryturę -
albo, jak White, awansowali na wysokie stanowiska kierownicze. Ich miejsca zajęli przeważnie ludzie
o mentalności szeregowych policjantów kolonialnych, z małym lub żadnym doświadczeniem w pracy
kontrwywiadowczej, którzy niechętnie przyjmowali do wiadomości, że nasz nowy przeciwnik, służba
wywiadowcza Sowietów, jest znacznie liczniejszy i sprytniejszy niż niemiecka Abwehra - i nie potrafili
toczyd z nim wojny. White utworzył nowy wydział kontrwywiadu (Wydział D); ja miałem byd ich
głównym doradcą naukowym i technicznym. Ale nie poszło to łatwo. Przed dłuższy czas personel
Wydziału D odmawiał mi dostępu do swoich sekretów. W dodatku ludzi ci chełpili się swoją
ignorancją techniczną. Pamiętam, jak pewien oficer operacyjny z Wydziału D, kiedy wyjaśniałem mu
jakąś kwestię techniczną, przerwał niecierpliwie:

- Dobra, Peter, daj spokój. Co mnie obchodzą jakieś prawa Ohma. Czytam tylko klasyków.

- Na litośd boską! - wybuchnąłem - toż każde dziecko w szkole wie, co to prawo Ohma!

Szef Wydziału D, Graham Mitchell, był człowiekiem rozsądnym, ale słabym. Niewolniczo trzymał się
metod z epoki Double Cross, rekrutując jak najwięcej podwójnych agentów i tworząc rozległe siatki
wywiadowcze w środowiskach rosyjskich, polskich i czechosłowackich emigrantów. Ilekrod zgłosił się
do MI 5 student, biznesmen czy naukowiec, któremu Rosjanie proponowali współpracę, zachęcano
go do przyjęcia oferty i śledzono rozwój wypadków. Mitchell był przekonany, że w koocu któryś z tych
podwójnych agentów zostanie w pełni zaakceptowany przez Rosjan i dotrze do jądra ich „nielegalnej”
siatki szpiegowskiej.

Śledzenie tych wszystkich przypadków pochłaniało bardzo dużo czasu i trudu. Ulubionym trickiem
KGB było wręczenie kandydatowi na agenta jakiejś sumy lub przesyłki nie mającej w istocie żadnego
znaczenia (co mogliśmy sprawdzid) i polecenie, by umieścił ją w skrzynce kontaktowej. Wydział D
angażował się w każdą bez wyjątku taką sprawę. Wysyłano duże zespoły Obserwatorów, by śledzid
skrzynkę dzieo i noc, w nadziei, że jakiś „nielegalny” przyjdzie ją opróżnid. Zwykle jednak nikt nie
przychodził po przesyłkę, a w najlepszym razie, jeśli były to pieniądze, odbierał je po jakimś czasie ten
sam „legalny” rezydent KGB, który je wręczył naszemu podwójnemu agentowi. Kiedy wyraziłem
sceptycyzm co do skuteczności tej strategii, wyjaśniono mi z całą powagą, że są to typowe procedury
przygotowawcze KGB, mające na celu sprawdzenie, czy kandydat na agenta jest wiarygodny;
cierpliwe czekanie musi jednak przynieśd rezultaty.

W rzeczywistości Rosjanie używali tych rzekomych podwójnych agentów, by prowadzid chytrą grę
przeciwko MI 5; identyfikowali naszych pracowników operacyjnych i Obserwatorów, rozpraszali
nasze wysiłki, odwracali naszą uwagę od swoich rzeczywistych działao. Poziom rzemiosła w MI 5 był
żałosny. Śledząc rozmowy radiowe naszych Obserwatorów KGB z pewnością wykrywało szybko ich
obecnośd w pobliżu kolejnych kandydatów na podwójnych agentów. Ale równie nieostrożnie jak
Obserwatorzy zachowywali się pracownicy operacyjni Wydziału D: przeważnie w kontaktach ze
swoimi agentami stosowali jedynie minimalne zabezpieczenia przed obcą obserwacją. Szczytem
wszystkiego było „ziarno dla kur”, czyli tajne materiały brytyjskie, które podwójni agenci przekazywali
Rosjanom dla podtrzymania swojej wiarygodności. Materiały te przygotowywał cały odrębny
departament w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Otóż to „ziarno dla kur” składało się wyłącznie z
różnych nieprawdopodobnie fałszywych tajnych dokumentów, opisujących broo, której
najoczywiściej nie mieliśmy lub decyzje polityczne, których nigdy nie zamierzaliśmy podjąd. Kiedy
podniosłem tę kwestię na zebraniu w Wydziale D i powiedziałem, że całe to „ziarno dla kur” musi
budzid nieufnośd Rosjan, i że tylko informacje prawdziwe mogłyby ich przekonad o wiarygodności
agentów - oświadczono mi, że to ostatnie absolutnie nie wchodzi w rachubę.

Innym ważnym obszarem działalności Wydziału D były środowiska emigranckie. Sekcje kontroli
agentów utrzymywały tu rozwinięte siatki, przy czym agenci mieszkający w Londynie werbowali z
kolei swoich rodaków z kraju. Była to dla MI 5 szczególnie atrakcyjna szansa. Emigrantów łatwo było
pozyskad do współpracy, a dzięki ich „subagentom” MI 5 mogła bezpośrednio konkurowad z MI 6 w
zbieraniu informacji za Żelazną Kurtyną - co nieodmiennie wywoływało wściekłośd naszej
konkurencji. W istocie jednak już na początku łat pięddziesiątych KGB i sprzymierzone z nią służby
wywiadowcze z Europy Wschodniej silnie przeniknęły do środowisk emigranckich, a w rezultacie -
podobnie jak w przypadku podwójnych agentów, cała ta akcja prowadziła jedynie do trwonienia
wysiłku i demaskowania naszych kontrolerów.

Tak więc MI 5 żyła przeszłością, kopiując metody z operacji Double Cross, w świecie nowoczesnego
wywiadu bardzo już zmienionym od czasów wojny. Brakowało nam wykwalifikowanych pracowników
operacyjnych; brakowało także, co ważniejsze, owej przewagi znajomości szyfrów przeciwnika, jaką
MI 5 miała w latach wojny w stosunku do Niemców.

Przez całe lata pięddziesiąte MI 5 unikała czegoś, co powinno było byd w tym czasie głównym
przedmiotem jej pracy kontrwywiadowczej. Mam na myśli skutki sowieckiej infiltracji w elicie
brytyjskiej w latach trzydziestych. Rozmiary ówczesnej rekrutacji „angielskich stalinowców” były już
powszechnie znane - po wyrokach za szpiegostwo nuklearne na Alana Nunn-Maya i Klausa Fuchsa
pod koniec lat czterdziestych i po ucieczce Burgessa i Macleana w 1951. Dla każdego, kto miał dostęp
do dokumentacji tych spraw, było oczywiste, że rosyjskie służby wywiadowcze zbiły tęgi kapitał na
powszechnej frustracji „dobrze urodzonych” intelektualistów brytyjskich w latach trzydziestych.
Rosjanie pozyskali wtedy wielu cennych agentów; przynajmniej niektórzy z nich pozostali im wierni
także po wojnie.

Ucieczki Burgessa i Macleana (pracowników MI 6 - przyp. tłum.) były ciężkim ciosem także dla MI 5.
Podejrzenia padły również na Philby'ego i Blunta, ale ponieważ konsekwentnie wszystkiemu
zaprzeczali, śledztwo ugrzęzło w martwym punkcie. Jedynym sposobem ruszenia tej sprawy mogło
byd intensywne dochodzenie w kręgu osób, które zaliczały się w przeszłości do grona przyjaciół
dwóch dyplomatów-zbiegów, absolwentów Oxfordu i Cambridge. Ale było to zadanie niezmiernie
kłopotliwe. Większośd ludzi zaprzyjaźnionych niegdyś z Burgessem i Macleanem zajmowała dziś
wysokie stanowiska, nie tylko w służbach wywiadowczych, ale i w całym aparacie paostwowym.
Mogło więc dojśd do poważnego zamieszania politycznego, gdyby ktoś niepowołany dowiedział się o
takim dochodzeniu - w sytuacji, gdy wszystkim zainteresowanym zależało raczej na zatajeniu samego
faktu ucieczki Burgessa i Macleana. Istniało duże prawdopodobieostwo, że energiczne śledztwo
sprowokuje dalsze ucieczki do Moskwy, z nieobliczalnymi wprost konsekwencjami politycznymi. Nikt
nie miał ochoty chwycid tej pokrzywy - toteż po 1954 roku śledztwo w tej sprawie właściwie ustało.
MI 5 najwyraźniej uznała, że nowe procedury weryfikacyjne, które miano wprowadzid w instytucjach
rządowych, zagwarantują wystarczającą ochronę bezpieczeostwa narodowego.

Jeden tylko człowiek przeciwstawiał się tej polityce milczenia: Arthur Martin, były oficer łączności,
który zaraz po wojnie wstąpił do MI 5. Szybko okazało się, że Martin jest świetnym, pomysłowym
pracownikiem operacyjnym. Szybko i sprawnie przygotował śledztwa w sprawie Fuchsa i Macleana
(skutecznie pomagała mu w tym Evelyn Mc Barnet, młoda funkcjonariuszka MI 5, której udział w tych
pracach nigdy nie został odpowiednio doceniony). Martin miał jedną ogromną przewagę nad
większością pracowników brytyjskiego kontrwywiadu: nigdy nie był w żadnej elitarnej szkole czy
uczelni. Kiedy okazało się, że w ambasadzie brytyjskiej w Waszyngtonie nastąpił poważny przeciek
tajnych informacji, każdy inny szukałby winnego wśród szeregowych urzędników, sekretarek lub
woźnych. Martin jednak od początku czuł, że zdrajcą jest ktoś z wyższych rangą dyplomatów. Uparcie
prowadził śledztwo w tym kierunku i byłby doszedł prawdy, gdyby Maclean nie uciekł w porę.

Po ucieczkach Macleana i Burgessa Martin nalegał na kierownictwo MI 5, by wszcząd intensywne


śledztwo w całym kręgu ludzi, którzy w latach trzydziestych w Cambridge poddani byli infiltracji
komunistycznej. Ale jego wnioski, by przesłuchad różne osoby z kręgu towarzyskiego Philby'ego,
Burgessa i Macleana, zostały w większości odrzucone. Przez dwa lata wałczył z tą strusią polityką,
wreszcie poszedł do dyrektora generalnego, Dicka White'a i oświadczył, że chce odejśd - do pracy w
nowo powstałej australijskiej służbie bezpieczeostwa i wywiadu ASIO.

White, który wysoko cenił zdolności Martina, przekonał go, by zamiast do Australii pojechał raczej na
Malaje jako oficer łącznikowy MI 5, i tam przeczekał kryzys Wydziału D. Na Malajach było zresztą w
tym czasie dużo ważnej roboty - i Martin bardzo się tam przydał, prowadząc nadzwyczaj skuteczną
kampanię antyrebeliancką. Ale dla naszego kontrwywiadu była to katastrofa: aż do kooca tego
dziesięciolecia wyłączony został z podstawowej roboty MI 5 jej najzdolniejszy, najenergiczniejszy
pracownik.

Kiedy, w 1956, dyrektorem generalnym został Hollis, a jego zastępcą Mitchell, mianowano nowego
szefa Wydziału D; stanowisko to objął Martin Furnival-Jones. Był z wykształcenia prawnikiem, do MI 5
trafił w czasie wojny. Na pierwszy rzut oka wyglądał na sumiennego i spokojnego urzędnika
pozbawionego większego sprytu i wigoru. Ale byty to krzywdzące pozory. Furnival-Jones miał
prawdziwie wojskowy talent przywódczy, a także logiczny, jasny umysł, zadziwiająco otwarty na
nowe pomysły. Przede wszystkim jednak był to człowiek stanowczy, może nawet bezwzględny - co
czyniło go znakomitym szefem kontrwywiadu. Doskonale zdawał sobie sprawę, że głównym
problemem MI 5 jest niebywała skala działalności szpiegowskiej Sowietów i ich satelitów w Wielkiej
Brytanii. Sekcja D1, na przykład, musiała śledzid poczynania około trzystu agentów KGB. Tymczasem
cały jej personel stanowiło jedenaście osób, w tym cztery sekretarki. Dosłownie tonęli w gąszczu
mnożących się zadao, nie wiedząc już w koocu, czy polują na rzeczywistych szpiegów, czy na fantomy
imaginacji.

Jedną z pierwszych decyzji Furnival-Jonesa było ściągnięcie Arthura Martina z dżungli - z powrotem
do Leconfield House: najpierw na stanowisko kierownika sekcji D2 (sprawy czeskie i polskie), a potem
od 1959 szefa D1, czyli sowieckiej sekcji kontrwywiadu. Furnival-Jones bardzo cenił talenty Martina;
miał przy tym dośd siły charakteru, by popierad to, co było w Martinie najlepsze, i przymykad oko na
jego agresywne niekiedy maniery. Znalazłszy się w D1 Martin szybko przywrócił tu dawny styl
aktywnego, zaczepnego kontrwywiadu i natychmiast docenił przydatnośd nowych technik, takich jak
RAFTER - może dzięki szczególnej intuicji, a może dlatego że już w czasie wojny pracował w
wywiadzie radiowym. Po raz pierwszy trafiłem wtedy na kogoś ze ścisłego kierownictwa Firmy, kto
nie tylko życzliwie mnie słuchał, ale także realizował moje propozycje zmian. Szybko zaprzyjaźniliśmy
się. Na początek sporządziliśmy wspólnie rejestr zasobów, obejmujący wszystkich i wszystko, co
mogło byd użyteczne w pracach MI 5. Rozesłaliśmy ankietę do wszystkich pracowników, prosząc o
propozycje do rejestru, i w ciągu miesiąca mieliśmy już tyle danych, że każdy oficer operacyjny, który
czegoś potrzebował - od niaoki i hydraulika aż po księgi handlowe dowolnej instytucji i klucze do
cudzego garażu - mógł to w parę chwil znaleźd w naszym rejestrze, zamiast zaczynad żmudne
poszukiwania na własną rękę.

Poczyniliśmy radykalne zmiany w metodach przygotowania operacji, wprowadzając tzw. analizę


ruchów - pomysł Terry'ego Guernseya, szefa kontrwywiadu w RCMP. Polegało to na wnikliwej
analizie wszystkich ruchów personelu ambasady sowieckiej; na tej podstawie szkicowaliśmy ogólny
obraz ich działalności. W rezultacie zidentyfikowaliśmy wielu dyplomatów jako funkcjonariuszy KGB.

Ale najważniejsze zmiany nastąpiły w sekcji operacyjnej, gdzie rej wodził wybitny kontroler agentów i
oficer śledczy, Michael McCaul. Martin i McCaul wprowadzili sekcję operacyjną na ścieżkę wojenną.
Mimo że nasze siły były o wiele mniejsze niż rosyjskie, przeszliśmy do ofensywy, zmieniając wciąż
taktykę, by zaskoczyd Rosjan, przyzwyczajonych do tego, że nasze kroki można z góry przewidzied.
Niektóre z tych pomysłów były zwariowane, na przykład pomysł, żeby okraśd na ulicach Londynu
wszystkich znanych nam oficerów KGB. Nasze nadzieje, że zdobędziemy tą drogą jakieś strzępy
wartościowych informacji, okazały się płonne; ale po raz pierwszy od wielu lat Rosjanie poczuli, że są
obiektem zmasowanego ataku.

Więcej sukcesów przyniosły inne zmiany taktyczne. Zlikwidowaliśmy siatkę swoich agentów w
środowisku londyoskich Rosjan, niewątpliwie spenetrowanym już gruntownie przez służby sowieckie.
Sprawy podwójnych agentów zaczęliśmy natomiast rozwiązywad brutalnie. Każdemu nowemu
kandydatowi na rosyjskiego szpiega towarzyszył na miejsce spotkania z kontrolerem KGB nasz
pracownik operacyjny; ostrzegał on człowieka z KGB, że jeśli ponownie przyłapiemy go na
rekrutowaniu obywateli brytyjskich, przekażemy sprawę do Ministerstwa Spraw Zagranicznych - i
wydalimy go z kraju. McCaul i jego ludzie podjęli nawet bezczelne próby rekrutacji „legalnych”
funkcjonariuszy KGB. Nigdy nic z tego nie wyszło, ale ta ostentacja posiała, jak sądzę, ziarno
niepokoju w Kensington Park Gardens.

McCaul stosował tę nową technikę brawurowo. Kiedyś pewien technik z Królewskiej Fabryki
Amunicji, pracujący nad nowymi pociskami do działek Boforsa, doniósł nam, że KGB próbuje kupid od
niego wzór nowego pocisku, McCaul kazał zrobid atrapę pocisku i napełnid ją piaskiem, który imitował
materiał wybuchowy. Do spotkania naszego podwójnego agenta z funkcjonariuszem KGB doszło w
parku na południu Londynu; zaledwie nasz człowiek przekazał Rosjaninowi pocisk-atrapę, z krzaków
wynurzył się McCaul. Oświadczył Rosjaninowi, że będzie miał duże kłopoty - przyłapany na
wykradaniu sprzętu wojskowego objętego w Wielkiej Brytanii najściślejszą tajemnicą; niewątpliwie
zostanie uznany za persona non grata. Oficerowie KGB bardzo bali się wydalenia, po pierwsze
dlatego, że tracili korzyści związane z pracą za granicą, po drugie zaś - i ważniejsze - dlatego, że
oznaczało to wpadkę, a każda wpadka czyniła ich podejrzanymi w oczach własnego kontrwywiadu.
Kiedy McCaul zaczął dodatkowo straszyd agenta KGB wizją krzepkiego londyoskiego policjanta, który
zataszczy go na tortury do jakichś tajnych lochów - nieszczęsny Rosjanin zaczął mimowolnie dygotad
ze strachu.

- Na rany Chrystusa, nie trzęś pan tak tym pociskiem! - wrzasnął McCaul. - Tu jest cholernie czuły
zapalnik!

Rosjanin rzucił pocisk na ziemię i pognał sprintem przez park, jakby ścigały go Furie. Już następnego
dnia odleciał do Moskwy.

W rzeczywistości Ministerstwo Spraw Zagranicznych systematycznie odmawiało nam pomocy w


takich sprawach. Wiele razy wysyłaliśmy wnioski o usunięcie z kraju Rosjan, których przyłapaliśmy na
werbowaniu lub na kontaktach z tajnymi agentami. Ale Departament Północny ministerstwa,
któremu podlegały stosunki anglo-sowieckie, przeważnie odrzucał te wnioski. Czasami
uczestniczyłem w naradach tego departamentu, składając bliższe wyjaśnienia, czym zawinił nam
oskarżany sowiecki dyplomata. Zawsze trzymali się tej samej argumentacji. Po pierwsze, usunięciu
Rosjanina przeciwstawi się MI 6, bo Moskwa z pewnością zażąda w odwecie wyjazdu któregoś z ich
ludzi. Dalej następowało zwykle kazanie o tym, że nie można narażad toczących się właśnie rozmów
rozbrojeniowych lub ryzykowad podpisanie korzystnego traktatu handlowego. Przy którejś takiej
okazji, kiedy opuszczaliśmy bogato zdobioną salę narad, Courtney Young mruknął do mnie: - Jak żyję,
nie widziałem takiej bandy tchórzy...

Brak poparcia ze strony Foreign Office zmuszał nas do stosowania niekonwencjonalnych metod
straszenia dyplomatów sowieckich. Dostawaliśmy od Obserwatorów wiele raportów, z których
wynikało, że Rosjanie próbują ich kaptowad. Jeden z Obserwatorów doniósł, na przykład, że znany
mu oficer KGB podszedł do niego w pubie i, wręczywszy najpierw kopertę z dużą sumą pieniędzy,
próbował namówid go do przekazywania informacji o pracy MI 5.

Tym razem Michael McCaul uznał, że niezbędna jest natychmiastowa reakcja. Zadzwonił do
głównego rezydenta KGB w ambasadzie sowieckiej, przedstawiając się jako Macauley (jego
pseudonim w Firmie, który Rosjanie doskonale znali) i zapowiadając swoją wizytę. Po czym
pomaszerował śmiało do ambasady i ostrzegł Rosjan przed dalszymi próbami kontaktu z naszymi
Obserwatorami, grożąc interwencjami dyplomatycznymi - na które, prawdę mówiąc, nigdy nie byłoby
zgody. Później McCaul z rozbawieniem opowiadał o swojej wyprawie do jaskini lwa. Rezydent KGB
przywitał go wylewnie i podjął herbatką w cieniu gigantycznego fikusa. Rosjanin wyraził wątpliwośd,
by ktokolwiek z jego personelu mógł posunąd się do czynu tak niegodnego, jak szpiegowanie na
cudzym terenie, ale obiecał zbadad sprawę; byd może, ktoś z jego ludzi okazał się nadgorliwy.

- Możliwe także - oświadczył - że brytyjska służba bezpieczeostwa jest w błędzie. W tej dziedzinie
panuje dziś taki tłok, tak wiele różnych krajów ma w Londynie swoje ambasady i swoich dyplomatów.
Czasem niełatwo zorientowad się, kto pracuje dla kogo...

Nie było więcej prób kaptowania Obserwatorów.

Latem 1959, właśnie kiedy sprawy w Wydziale D zaczęły przybierad lepszy obrót, ożyły na nowo
podejrzenia Tišlera, siejąc w naszych myślach ponure wątpliwości i niepokój. Zaczęło się to wszystko z
chwilą, kiedy Rosjanie „obudzili” owego młodego pielęgniarza, którego informacje doprowadziły w
swoim czasie do wielkich łowów na sygnał GRUFF w Clapham. Jego rosyjski kontroler, po długim
milczeniu, zgłosił się nagle do pielęgniarza z walizką i zostawił ją u niego na przechowanie. W walizce
była stara, pochodząca z czasów wojny radiostacja - co natychmiast wywołało nasze podejrzenia, że
to tylko kolejny bluff, mający na celu wyciągnięcie nas z Londynu. Nie mieliśmy jednak definitywnego
dowodu, że Rosjanie wiedzą o naszych kontaktach z pielęgniarzem, dlatego postanowiliśmy pójśd tym
tropem. Wydział D1 umieścił stałą placówkę obserwacyjną w sąsiedztwie domu pielęgniarza w
Midlands, po czym zawiesiliśmy całą działalnośd Obserwatorów w Londynie, pozostawiając tylko
czynne placówki przy lokalach Rosjan i Czechów w Kensington Park Gardens; jeśli ich wiedza o MI 5
pochodziła tylko z nasłuchu radiowego, musieliby trwad w przekonaniu, że nadal działamy bez zmian.

Ale już w trzydzieści sześd godzin po zawieszeniu działalności Obserwatorów w Londynie rosyjski
odbiornik śledzący ich komunikaty został wyłączony. Wiadomośd o tym, przekazana przez Tony'ego
Sale'a, umocniła moje najgorsze podejrzenia - pamiętałem bowiem wieloznaczne wyniki
eksperymentów, jakie prowadziliśmy badając zarzuty Tišlera. Sześd tygodni później, mając już
pewnośd, że walizka powierzona pielęgniarzowi jest zwykłym podstępem (bo nikt się po nią nie
zgłosił), wznowiliśmy pracę Obserwatorów w Londynie. Podjąłem specjalną operację RAFTER, by
zorientowad się, jak prędko Rosjanie uruchomią znów odbiornik śledzący Obserwatorów.

Wznowiliśmy ich normalną akcję w poniedziałek, o wpół do trzeciej, kiedy to poszedł w eter
meldunek o którymś z czeskich dyplomatów. Już pół godziny później rosyjski odbiornik pracował na
częstotliwości Obserwatorów. Zaniosłem wykresy z RAFTERA do Furnival-]onesa i Hollisa: oto miałem
- po raz pierwszy - niezbite potwierdzenie, że w biurach MI 5 pracuje obcy szpieg. Wiadomośd ta
wyraźnie wstrząsnęła i Jonesem, i Hollisem. Ale niedawne próby kaptowania Obserwatorów - które,
jak sądziliśmy, skooczyły się po wizycie McCaula w rosyjskiej ambasadzie - umocniły przekonanie
Hollisa, że przeciek, jeśli w ogóle istnieje, to tylko w tej grupie pracowników. Podjęliśmy więc dalsze
próby ze „zdradliwym pokarmem”, by ów przeciek zlokalizowad, ale nie przyniosły one żadnych
rezultatów. Pod koniec 1959 roku niewielkie grono tych, którzy wiedzieli o raporcie Tišlera, coraz
bardziej skłaniało się ku opinii, że zagadkę tę trzeba jak najszybciej rozwiązad, nawet jeśli będzie to
wymagało rozległego śledztwa. W grudniu jednak zostałem wezwany do Hollisa, który powiedział, że
ma zamiar przerwad dochodzenie w grupie Obserwatorów.

- Jestem pewien, że nasze pierwsze wnioski w tej sprawie były słuszne - oświadczył -i sądzę, że
możemy ją na razie odłożyd.

Był uprzejmy, ale stanowczy. Pomyślałem, że to ostatnia okazja, by jasno wyłożyd wszystkie
wątpliwości.

- Moim zdaniem, sir, należałoby raczej rozszerzyd śledztwo. Przeciek może byd gdzieś na wyższych
szczeblach.

Twarz Hollisa nie drgnęła.

- To bardzo delikatna sprawa, Peter - powiedział miękko. - Takie śledztwo mogłoby fatalnie wpłynąd
na morale pracowników.

- To nie takie pewne, sir. Może się okazad, że większośd pracowników przyjmie z ulgą fakt, że coś się
wreszcie robi w tej sprawie. A poza tym, jeśli rzeczywiście mamy w Firmie jakąś wtyczkę, zwłaszcza na
wyższym szczeblu - to praca większości naszych ludzie idzie po prostu na marne.

- Ale takie śledztwo jest praktycznie niewykonalne - uciął, znacznie już twardszym tonem.
Przypomniałem, że mamy już specjalną grupę dochodzeniową w D1, która mogłaby wykonad tę
pracę. Ale Hollis otwarcie mnie już skarcił:

- Nie mam zamiaru roztrząsad tej kwestii, ale z pewnością nie zgodzę się na rozwiązanie, które
doprowadziłoby do powstania wewnątrz naszych biur czegoś w rodzaju specjalnie
uprzywilejowanego gestapo.

Nabazgrał na teczce: „żadnych dalszych działao” i postawił swoje inicjały. Nasza rozmowa była
skooczona. A rak pozostał - i rozrastał się.
10

- Według doniesieo „Snajpera”, Rosjanie mają dwóch ważnych szpiegów w Wielkiej Brytanii: jednego
w wywiadzie, drugiego we flocie.

Tak mówił w kwietniu 1959 roku Harry Roman, wysoki funkcjonariusz CIA, do grupy pracowników
MI 5 i MI 6 zebranych w sali konferencyjnej placówki MI 6 w Nowym Jorku. „Snajper” był
anonimowym informatorem, który od kilku miesięcy przysyłał informacje do CIA, pisane po
niemiecku, a zawierające wiadomości o polskich i sowieckich operacjach wywiadowczych.

- Niemal na pewno jest to człowiek z UB - stwierdził Roman. - Jego niemiecki jest dziwny, natomiast
najwięcej miejsca zajmują w tych materiałach sprawy polskie.

„Snajper” (któremu w MI 5 daliśmy kryptonim „Lavinia”) oznaczył „swoich” szpiegów jako Lambda 1 i
Lambda 2. Na temat Lambdy 2 niewiele wiedzieliśmy, z wyjątkiem tego, że w 1952 roku pracował w
Warszawie, a do współpracy z UB został skłoniony szantażem, kiedy wyszły na jaw jego kombinacje
na czarnym rynku. Większe szanse stwarzały dla nas informacje o Lambdzie 1. „Snajper „ przytoczył w
swoich listach dużo szczegółów na temat tego agenta; na ich podstawie zdołaliśmy zidentyfikowad
trzy ważne dokumenty, które „Snajper” widział.

Pierwszym z nich była „lista obserwowanych”, wymieniająca obywateli polskich, których warszawska
placówka MI 6 uważała za możliwe lub pożądane obiekty rekrutacji. Drugim dokumentem był
dotyczący polski rozdział dorocznego raportu MI 6, rozsyłanego do wszystkich placówek, a
zawierającego wszystkie uzyskane w ciągu roku tajne informacje, w rozbiciu na regiony i kraje.
Trzecim dokumentem był fragment raportu wewnętrznego MI 6 (także dostarczanego wszystkim
zagranicznym placówkom tej służby), dotyczącego najnowszych badao i operacji technicznych MI 6.

Placówki MI 6 w Berlinie i w Warszawie uznaliśmy za najbardziej prawdopodobne miejsca tak


dotkliwego dla nas przecieku informacyjnego. Sporządziliśmy listę pracowników tych placówek,
którzy mieli dostęp do wszystkich trzech dokumentów; było ich dziesięciu. Zbadano dokładnie notatki
służbowe na temat całej dziesiątki i wszystkich oczyszczono z podejrzeo - łącznie z George'em
Blake'em, młodym, szybko awansującym oficerem MI 6, który odegrał ważną rolę w operacji „Tunel
Berlioski”. Blake - orzekły zgodnie MI 5 i MI 6 - wedle wszelkiego prawdopodobieostwa nie może byd
szpiegiem.

Pozostawało jedno wiarygodne wytłumaczenie przecieku: włamanie do sejfu placówki MI 6 w


Brukseli, które zdarzyło się dwa lata wcześniej. Niestety, nie było dokładnego spisu zawartości tego
sejfu przed włamaniem. Wiadomo było, że jeden, a może nawet dwa z dokumentów widzianych
przez „Snajpera” znajdowały się w sejfie; co do trzeciego nie mieliśmy pewności. Wiosną 1960 r.,
kiedy oczyszczono z podejrzeo wszystkich dziesięciu pracowników placówek berlioskiej i
warszawskiej, MI 5 i MI 6 oficjalnie zawiadomiły Amerykanów, że źródłem informacji Lambdy 1 było
brukselskie włamanie.

W marcu 1960 roku „Snajper” nieoczekiwanie przysłał dużo nowych informacji na temat Lambdy 2.
Nazwisko jego miało brzmied podobnie do „Huiton”; „Snajper” uważał, że po powrocie do Londynu i
przejściu do wywiadu floty Lambdę 2 przejęli Rosjanie, którzy prowadzili go teraz przez
„nielegalnego” agenta. Tylko jeden człowiek pasował do charakterystyki, dostarczonej przez
Snajpera: Harry Houghton, pracownik Instytutu Broni Podwodnej w Portland (Dorset), który w 1952
roku, zanim przeszedł do wywiadu floty, przebywał przez jakiś czas w Warszawie. Sprawdzając
informacje na temat Houghtona pracownicy Wydziału D stwierdzili, ku swojej konsternacji, że był on
już notowany w archiwum MI 5. Parę lat wcześniej żona Houghtona zgłosiła się do oficera służby
bezpieczeostwa w Portland ze skargą na męża, który porzucił ją dla jakiejś dziewczyny, także
pracującej w bazie. Twierdziła wtedy, że Houghton spotyka się potajemnie z cudzoziemcami, jeździ
regularnie do Londynu na spotkania z obcokrajowcem, którego nie potrafiła jednak zidentyfikowad, i
przechowuje duże sumy pieniędzy w blaszanej puszce w ogrodowej szopie.

Oficer bezpieczeostwa bazy Portland wysiał raport do wydziału bezpieczeostwa Admiralicji, sugerując
jednak, że jest to przypuszczalnie oskarżenie zmyślone, sfabrykowane w odruchu zemsty przez
porzuconą żonę. Admiralicja przekazała sprawę do Wydziału C naszej Firmy, gdzie trafiła na biurko
młodego funkcjonariusza o nazwisku Duncum Wagh. Zaczął on oczywiście od sprawdzenia w
archiwum, a ponieważ nie było tam hasła „Houghton”, doszedł do wniosku, że przypuszczenia oficera
bezpieczeostwa z bazy były słuszne. Postanowił umorzyd śledztwo; zrobił tylko streszczenie dla szefa
swojej sekcji, ten zaś wysłał odpowiednie wyjaśnienie do Portland - i odłożono sprawę ad acta.

Hollis i Furnival-Jones (który w czasie, gdy ta sprawa się pojawiła, był szefem Wydziału C) rwali sobie
włosy z głowy na myśl, że MI 5 przeoczyła autentycznego szpiega, chod miała materiały przeciwko
niemu. Ale nie było już czasu na szukanie winnego, ponieważ sprawa zaczęła gwałtownie nabierad
rozmachu. Śledztwo podjęła sekcja polska kontrwywiadu, D2; szybko stwierdzili oni, że Houghton
odwiedza Londyn raz na miesiąc, w towarzystwie swojej przyjaciółki, Ethel Gee. Zlecono
Obserwatorom dokładne śledzenie takiej wizyty w lipcu. Houghton spotkał się na Waterloo Road z
jakimś mężczyzną, któremu wręczył sporą torbę, otrzymując w zamian kopertę. Nasza uwaga skupiła
się natychmiast na człowieku, z którym spotkał się Houghton. Obserwatorzy szli za nim, dopóki nie
wsiadł do samochodu, białego Studebakera; rozpoznali go jako oficera wywiadu polskiego,
rezydującego w londyoskiej ambasadzie. Ale kontrola numeru rejestracyjnego samochodu wykazała,
że należy on do Kanadyjczyka, niejakiego Gordona Arnolda Lonsdale’a, który w Londynie prowadzi
przedsiębiorstwo wynajmu szaf grających. Obserwatorzy, wystani w tej sprawie w okolice ambasady
polskiej, wrócili z nosami na kwintę: przyznali, że błędnie utożsamili rozmówcę Houghtona z
rezydentem UB.

Lonsdale'a wzięto pod ścisły nadzór. Miał on biuro przy Wardour Street i mieszkanie w White House,
w pobliżu Regents Park. W obu lokalach założono podsłuch, zorganizowano też przy nich placówki
obserwacji wzrokowej. Na pierwszy rzut oka Lonsdale wiódł typowy żywot londyoskiego playboya.
Dużo jeździł za granicę i uwodził coraz to nowe piękne dziewczyny, skuszone jego szerokim gestem i
atrakcyjną powierzchownością.

Następna wizyta Houghtona i Gee w Londynie przypadła na początek sierpnia. Również tym razem
spotkali się z Lonsdale’em, w kawiarni koło teatru Old Vic. Nasi Obserwatorzy śledzili ich z bliska,
usiedli nawet przy sąsiednim stoliku. Lonsdale powiedział swoim gościom, że we wrześniu nie będzie
mógł się z nimi spotkad, bo wyjeżdża w sprawach handlowych do USA, ale sądzi, że zdąży wrócid na
pierwszą niedzielę października; gdyby jednak nie zdążył, spotkają w umówionym miejscu kogoś
innego, kogo już znają.

27 sierpnia nasi ludzie zameldowali, że Lonsdale wyszedł z mieszkania na szóstym piętrze White
House z walizką i paczką owiniętą w brązowy papier i obie te rzeczy zdeponował w oddziale Banku
Midland na Great Portland Street. Niedługo potem zniknął. Dyrektor generalny MI 5 udał się do
prezesa Midland Bank i uzyskał zgodę na otwarcie sejfu Lonsdale'a. Wieczorem w poniedziałek, 5
września, zabraliśmy walizkę i paczkę z banku do laboratorium pocztowego MI 5 przy placu św.
Pawła. Razem z Hugh Winterbornem rozłożyliśmy ich zawartośd na dużym stole i zaczęliśmy ją
wnikliwie przeglądad. Po latach żmudnych poszukiwao - wreszcie trafiliśmy na wielką zdobycz:
komplet podręcznych narzędzi profesjonalnego szpiega. Były tu aparaty Minox i Praktina,
specjalistyczne miniaturowe kamery do kopiowania dokumentów. We wnętrzu Minoxa znajdował się
naświetlony film; wywołaliśmy go i ponownie przekopiowaliśmy na negatyw, który umieściliśmy w
kamerze. Fotografie wydawały się raczej niewinne; były to zdjęcia Lonsdale'a z jakąś uśmiechniętą
kobietą, zrobione na ulicach miasta, które - po dłuższym namyśle - uznaliśmy za Pragę. Była tam także
książka - podręcznik pisania na maszynie - która (byłem tego dziwnie pewien) musiała mied jakiś
związek z tajnym pismem. Oświetlając kolejne strony wąskim strumieniem światła wykryłem płytkie
wgłębienia przy krawędziach: Lonsdale używał ich jako kalki dla swych „sympatycznych” listów.
Natychmiast wysłałem „podręcznik maszynopisania” do analizy w Instytucie Badao Brom Nuklearnej;
dzięki temu dr Frank Morgan bardzo posunął naprzód swoją wiedzę o nowych metodach sekretnego
pisma.

Najciekawszą rzecz znaleźliśmy jednak w zapalniczce Ronsona, osadzonej w drewnianej kuli.


Używając metody Morgana prześwietliliśmy zapalniczkę. Okazało się, że w jej podstawie jest pusta
przestrzeo, a w niej kilka maleokich przedmiotów. Wyciągnęliśmy je, posługując się pincetą i gumową
ssawką. Były to dwa miniaturowe bloczki jednorazowych kart kodowych - jeden wyglądał na
aktualnie używany. Była tam także, na zwitku papieru, legenda do mapy - jak się okazało, do planu
Londynu, używanego przez naszych Obserwatorów.

Odkąd opracowaliśmy metodę RAFTER, starannie studiowałem wszystko, co dotyczyło tajnej


sowieckiej łączności radiowej. Toteż gdy tylko zobaczyłem bloczki szyfrowe Lonsdale'a,
zidentyfikowałem je jako niewątpliwie sowieckie. To nie był agent wywiadu polskiego - była to akcja
w całości kontrolowana przez KGB. Dysponując kopiami aktualnych kart kodowych Lonsdale'a
mieliśmy szansę rozszyfrowad przeznaczone dla niego emisje radiowe z Moskwy. Niestety, w walizce
Lonsdale'a nie było żadnego kalendarza tych emisji ani danych na temat ich częstotliwości radiowej.
Nie wiedzieliśmy więc, jak je rozpoznad pośród tysięcy przekazów radiowych nadawanych z Moskwy.
Jak zwykle, pomógł nam nieoceniony RAFTER. Wynajęliśmy mieszkanie w White House, sąsiadujące z
mieszkaniem Lonsdale'a, i zainstalowaliśmy w nim aktywne urządzenie RAFTER; w ten sposób
mieliśmy szansę szybko stwierdzid, na jakich zakresach słucha on swojego radioodbiornika.

Znacznie trudniejsze okazało się skopiowanie jednorazowych kart kodowych - tak by nie wzbudzid
podejrzeo Lonsdale'a, kiedy znów będzie się nimi posługiwał. Musieliśmy mied dostęp do każdej z
osobna kartki w sklejonym w jedną całośd bloczku. Szczęśliwie dowiedziałem się (z Komitetu Operacji
Radiowych), że całkiem niedawno wywiad szwajcarski znalazł zagubiony bloczek szyfrowy KGB.
Spytałem więc Szwajcarów, przez MI 6, czy mogliby go nam pożyczyd. Zgodzili się. Specjalnie w tym
celu wysłany samolot RAF-u dostarczył mi go do Londynu. Bloczek znaleziony przez Szwajcarów był
bardzo podobny do bloczków Lonsdale'a; każdą jego krawędź pokrywała warstwa kleju, spajającego
kartki. Zdjęliśmy trochę kleju i poddaliśmy go analizie. Był inny niż produkowane na Zachodzie, ale
chemicy z Poczty zapewnili mnie, że potrafią go zimitowad.
W sobotę 17 września wieczorem ponownie przyszliśmy do banku po walizkę i zawieźliśmy ją na plac
św. Pawła. Delikatnie rozdzieliliśmy bloczki i sfotografowaliśmy po kolei wszystkie kartki. Potem
umieściliśmy je w specjalnie przygotowanej prasie, ścisnęliśmy i powlekliśmy krawędzie naszym
nowym klejem. W niedzielę o świcie odwieźliśmy walizkę do banku. Teraz czekaliśmy już tylko na
powrót Lonsdale'a.

Pięd dni później zadzwonił niespodziewanie Tony Sale, wyraźnie wzburzony.

- Jest tu coś, co powinieneś obejrzed. Coś z zapisów LIONSBEARD... LIONSBEARD było kryptonimem
stałej akcji typu RAFTER w okolicach ambasady sowieckiej. Pojechałem taksówką do Kensington Park
Gardens i dałem nurka do naszej meliny w sąsiedztwie ambasady. Tony czekał na mnie w hallu:
natychmiast podał mi arkusz papieru - był to fragment zapisu nasłuchu z operacji LIONSBEARD.

- Domyślasz się, co to może byd? - zapytał, wskazując na dwa gwałtowne skoki wykresu: dwa
wybuchy aktywności odbiornika w ambasadzie.

- Jakie to daty?

- Wygląda na 6 września, czyli wtorek, i ostatnią niedzielę, czyli osiemnastego.

- O Boże! - jęknąłem - to przecież daty naszych operacji bankowych.

W czasie obu akcji korzystaliśmy trochę z pomocy Obserwatorów: kontrolowali różne punkty w
mieście w czasie, gdy my jeździliśmy z walizką Lonsdale'a. W panice i pełen najgorszych przeczud
pognałem z wykresem do Leconfield House i porównałem dokładne terminy aktywności rosyjskiego
odbiornika z dziennikiem operacji sekcji A4. Pasowały do siebie idealnie. A więc Rosjanie musieli
domyślid się, że polujemy na Lonsdale'a.

Wyciągnąłem z archiwum wszystkie zapisy LIONSBEARD - robiono je już od dwóch i pół roku. Ryjąc w
nich pracowicie sprawdzałem, czy kiedykolwiek przedtem Rosjanie używali tego odbiornika w nocy z
soboty na niedzielę lub z poniedziałku na wtorek. Nie znalazłem ani jednego przypadku, by Rosjanie
podsłuchiwali naszych Obserwatorów - tak jak tym razem - między północą a piątą rano.

Zaniosłem cały materiał do Furnival-Jonesa i zaraz poszliśmy razem do Hollisa. Dyrektor generalny
przyjął te wiadomości spokojnie, chod zgodził się z naszą opinią, że wszystko to wskazuje na przeciek
w Firmie. Polecił Furnivalowi przeprowadzenie następnego ostrego śledztwa w grupie Obserwatorów
i biorąc pod uwagę fakt, że Lonsdale niemal na pewno jest agentem KGB, zabrał tę sprawę z sekcji D2
(Czesi i Polacy) i przekazał ją Arthurowi Martinowi w D1 (Sowieci).

Najlepszym sprawdzianem słuszności naszych podejrzeo wydawał się nam aktualny pobyt Lonsdale'a
za granicą: jeśli tam pozostanie, będzie to dowód, że zna nasze zamiary; jeśli wróci, będziemy mogli
sądzid raczej, że wszystko jest w porządku. Lonsdale zapowiedział Houghtonowi, że postara się wrócid
na spotkanie na początku października. W miarę zbliżania się tego terminu napięcie w Leconfield
House rosło - tym bardziej że śledztwo Furnivala w grupie Obserwatorów także tym razem nie
przynosiło żadnych rezultatów. Pierwszego października Houghton przyjechał do Londynu, ale przez
cały ten weekend nikt nie zjawi! się na umówione spotkanie. Nawet Furnival-Jones sprawiał wrażenie
poważnie zaniepokojonego, kiedy kolejne dni mijały, a Lonsdale się nie pojawiał. Dopiero 17
października nasz posterunek usytuowany naprzeciw biura Lonsdale'a przy Wardour Street
odnotował jego obecnośd. Rosnące do tego momentu wątpliwości i podejrzenia stopniały
natychmiast w ogniu energii, z jaką przystąpiliśmy do polowania.

Lonsdale szybko powrócił do starego trybu życia: prowadził przedsiębiorstwo szaf grających, spotykał
się z Houghtonem, flirtował z wieloma pięknymi dziewczętami. Aż do początków listopada nie pojawił
się w swoim mieszkaniu w White House -i zupełnie nie wiedzieliśmy, gdzie wtedy mieszkał. Każdego
wieczora opuszczał biuro przy Wardour Street i jechał w kierunku zachodnim. Nie śledziliśmy go: w
porozumieniu z Arthurem zarządziłem stanowcze ograniczenie akcji Obserwatorów; zdecydowanie
chcieliśmy wyeliminowad ryzyko jakiegoś nowego, przypadkowego błędu. Toteż zakazaliśmy
otwartego śledzenia Lonsdale'a i zarządziliśmy ciszę radiową - we wszystkich operacjach. Jim Skardon
gwałtownie protestował przeciw tym jawnym ingerencjom w jego imperium. Nie był wtajemniczony
w technikę RAFTER, nie mógł więc zrozumied, dlaczego nie wolno używad radia. Złożył nawet
formalną skargę u Furnival-Jonesa, ale usłyszał tylko tyle, że są uzasadnione powody, by postępowad
tak, a nie inaczej.

W koocu jednak doszliśmy z Arthurem do wniosku, że wyszkolonego i doświadczonego agenta


wywiadu, jakim niewątpliwie był Lonsdale, nie można skutecznie śledzid, jeśli nie opuszcza się
własnych placówek. Aby zaś, z drugiej strony, nie narażad naszej operacji na szybkie zdemaskowanie,
wymyśliliśmy nową, „półstatyczną” taktykę. Każdego wieczora jeden zespół Obserwatorów śledził
Lonsdale'a na krótkim odcinku jego drogi do domu. Codziennie nowy zespół podejmował obserwację
w miejscu, w którym poprzedni zespól ją przerywał; kolejne obserwacje coraz bardziej oddalały się od
biura przy Wardour Street. Cała akcja zabrała nam dwa tygodnie; zatrudniliśmy w niej nawet żony
Obserwatorów i pracowników z innych biur, tak aby żadna osoba nie pokazywała się w pobliżu
Lonsdale'a więcej niż raz. W koocu dotarliśmy za nim do domu nr 45 przy Cranleigh Gardens, w
dzielnicy Ruislip na zachodnich peryferiach Londynu. Lonsdale niewątpliwie tu mieszkał, wraz z
głównymi lokatorami domu, Peterem i Helen Krogerami, nowozelandzkim małżeostwem
prowadzącym małą specjalistyczną księgarnię (specjalizowali się w starych książkach o Ameryce).
Zainstalowaliśmy naprzeciwko stały punkt obserwacyjny i czekaliśmy, upewniwszy się, że mieszkaocy
domu nr 45 nie wiedzą o naszej obecności.

W połowie listopada Lonsdale przeprowadził się z powrotem do swego mieszkania w Wbite House;
na krótko przedtem odebrał z banku Midland swoją walizkę. Natychmiast poleciliśmy technikowi z
GCHQ, Arthurowi Spencerowi, by wprowadził się do sąsiedniego mieszkania i zapewnił ciągłą obsługę
zainstalowanej tam aparatury RAFTER. Przez następne trzy miesiące Spencer prawie nie opuszczał
tego maleokiego mieszkanka. Założyliśmy urządzenie alarmowe na przewodzie zasilającym odbiornik
Lonsdale'a; sygnał tego alarmu odzywał się w słuchawce, którą Spencer miał na stałe przypiętą do
ucha; ilekrod Lonsdale włączał swoje radio - nawet w środku nocy, brzęczyk w słuchawce informował
o tym Spencera. Słysząc to, Spencer dostrajał aparaturę RAFTER, a określiwszy falę, której słucha
Lonsdale, łączył się z placówką GCHQ przy Palmer Street. Oni z kolei przekazywali „namierzony”
sygnał do centrali GCHQ w Cheltenham. Tutaj, posługując się kopiami jednorazowych kart kodowych
Lonsdale'a, kryptoanalityk GCHQ Bill Collins odcyfrowywał treśd komunikatu, po czym wysyłał ją do
nas, do Leconfield House, zaszyfrowanym teleksem.

Kiedy po raz pierwszy przechwyciliśmy komunikat przeznaczony dla Lonsdale'a, Bill Collins nie potrafił
go odczytad. Nie było w nim tzw. wiersza wskaźnikowego. Zwykle jeden wiersz komunikatu jest
dokładnym, nie szyfrowanym powtórzeniem któregoś wiersza z jednorazowej karty. Pozwala to
odbiorcy usytuowad poprawnie wiersze „tabeli” przekazanej przez radio w stosunku do wierszy karty
kodowej. Dopiero po aresztowaniu Lonsdale’a dowiedzieliśmy się, że w jego komunikatach wiersz
wskaźnikowy także był zaszyfrowany -przy użyciu jego autentycznej daty urodzenia.

Na razie jednak zaczęliśmy się z Arthurem zastanawiad, czy przypadkiem Lonsdale nie zorientował się,
że jego bloczki są „spalone” i czy nie używa jakiegoś nowego kompletu jednorazowych kart, który
przywiózł sobie z ostatniej wyprawy za granicę. Jedyne, co mogliśmy zrobid, to włamad się do jego
mieszkania i ponownie zajrzed do wnętrza zapalniczki, żeby sprawdzid, czy znajdujące się tam bloczki
są w użyciu. Kiedy Lonsdale wyjechał któregoś dnia do Suffolk w interesach, wybraliśmy się z
Winterbornem do jego mieszkania. Było małe i przygnębiająco skromne; w pokoiku mieściło się
niewiele poza łóżkiem. Otworzyliśmy zapalniczkę; były w niej nadal te same bloczki, ale brakowało
kilku wyrwanych jut kartek - a więc Lonsdale korzystał z nich. Dopiero po tej wizycie przejrzałem
sumiennie pierwszy przechwycony przez nas komunikat i zauważyłem, że Lonsdale wykorzystał przy
tej okazji ze swoich kart więcej wierszy, niż ów komunikat zawierał. Wystarczyło przesunąd „kartę”
komunikatu o tę nadmierną liczbę wierszy w dół - by rozszyfrowad go bez trudu.

Przez blisko dwa miesiące odczytywaliśmy wszystkie emisje kierowane do Lonsdale'a z Moskwy dwa
razy w tygodniu. Większośd z nich dotyczyły „Szacha” - którym to kryptonimem KGB określało
Houghtona. Lonsdale otrzymywał specjalne instrukcje, jak postępowad z Houghtonem, o co go pytad,
jakie dokumenty ma on dostarczad z Portland. Ale były też wiadomości osobiste - o żonie i dzieciach
pozostawionych w Rosji. Lonsdale miał wrócid do domu po pięciu latach tajnej służby w Anglii.

W poniedziałek 2 stycznia Hollis przewodniczył zebraniu, na którym wszechstronnie


przedyskutowaliśmy tę sprawę. Arthur zdecydowanie opowiadał się za dalszym cichym
kontrolowaniem biegu wydarzeo. Instynktownie wyczuwał, że Lonsdale jest agentem dużego
formatu, który musi kierowad większą siatką szpiegowską, a nie tylko jednym Houghtonem. Nadal
niewiele wiedzieliśmy o małżeostwie Krogerów i o ich domu przy Cranleigh Gardens - poza tym, że
krótko po wprowadzeniu się tam Lonsdale'a zainstalowali skomplikowane zamki typu Chubb, solidne
okiennice i takież zabezpieczenia dachu. Wszystko to bynajmniej nie wykluczało istnienia wokół
Lonsdale'a wieloosobowej siatki. Furnival-Jones i ja poparliśmy argumenty Arthura i Hollis postanowił
zwrócid się do Admiralicji (której sekrety Houghton przecież wykradał) z prośbą o pozostawienie
Houghtona w spokoju jeszcze przez trzy miesiące. Admiralicja zgodziła się. Arthur postanowił
ograniczyd do minimum dalsze ryzyko i wykluczył wszelkie formy bezpośredniej obserwacji Lonsdale'a
- licząc na to, że uważne śledzenie i odczytywanie jego łączności radiowej doprowadzi nas do innych
prowadzonych przez niego szpiegów.

Już dwa dni później cały nasz plan runął w gruzy. Cleve Cram, oficer CIA pracujący w ambasadzie
amerykaoskiej w Londynie jako łącznik z MI 5, dostarczył Hollisowi ściśle tajny meldunek: „Snajper”
zawiadomił CIA, że ma zamiar zbiec do Stanów Zjednoczonych piątego stycznia - a więc nazajutrz!
Nikt z nas nie miał wątpliwości: po tej ucieczce mocodawcy Houghtona, Lonsdale'a i - przypuszczalnie
- Krogerów uznają ich za spalonych i będą próbowali ich „wycofad”. Musimy ich aresztowad, zanim się
o wszystkim dowiedzą. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności Houghton miał się spotkad z Lonsdale'em
dopiero 7 stycznia, a najbliższy komunikat dla Lonsdale'a miał nadejśd z Moskwy tegoż dnia
wczesnym rankiem; jeśli w komunikacie będzie ostrzeżenie i sygnał do odwrotu - dowiemy się o tym
natychmiast.
Plan tych aresztowao był istnym cudem logistyki - ale też przez następne trzy doby nie miałem bodaj
jednej chwili na sen. Charles Elwell, funkcjonariusz z D1 prowadzący sprawę Houghtona, pojechał do
Portland, gotów zacząd rewizję w jego mieszkaniu, gdy tylko dostanie wiadomośd o aresztowaniach w
Londynie. Bill Collins przeniósł swoją bazę z Cheltenham na Palmer Street, by bez chwili zwłoki
odczytad przeznaczoną dla Lonsdale'a wiadomośd. Wydział specjalny policji czekał w pełnej gotowości
w pobliżu mieszkania Lonsdale'a, by wkroczyd do akcji, gdy tylko okaże się, że depesza z Moskwy
zaleca mu ucieczkę.

W piątek wieczorem spotkaliśmy się z Arthurem w pokoju operacyjnym na trzecim piętrze Leconfield
House, przygotowani na całonocne czuwanie. Był to mały pokój, pomalowany paskudnie na brązowo
- jak wiele urzędów paostwowych; równie dobrze mógł byd celą więzienną. Pod ścianą stało
metalowe łóżko, na środku - stolik. Po podłodze ciągnęły się kable, splecione w grube wiązki.
Bezpośrednie telefony łączyły nas ze sztabem Wydziału Specjalnego, z GCHQ i z dyrektorem
generalnym. Niewielki głośnik przekazywał wszystkie dźwięki z mieszkania Lonsdale'a w White House.

Arthur siedział zgarbiony nad stołem, zapalając papierosa od papierosa. Hugh Winterborn był spięty i
podniecony, niewiele mówił. Był tu także Furnival-Jones: zdjął buty i marynarkę i wyciągnął się na
łóżku. Chod był już dyrektorem Wydziału D, darzył wiernym uczuciem „szeregowców” i czuł się
zobowiązany przynajmniej obserwowad z bliska ich działania. W pewnym momencie poszedł nawet
do pubu na Shepherd's Market po kanapki dla nas wszystkich. Przez długie nocne godziny popijaliśmy
scotcha, a popielniczki napełniały się po brzegi.

Słyszeliśmy, jak Lonsdale wrócił późno do domu z wesołego wieczoru w mieście. Był z jakąś
dziewczyną. Dyskretnie przyciszyłem głośnik, kiedy zaczęły do nas docierad odgłosy ich namiętnej
miłości. Kiedy w mieszkaniu w White House zapanowała cisza, spytałem nagle Arthura, ile lat, jego
zdaniem, spędzi Lonsdale w więzieniu.

- Przynajmniej piętnaście - powiedział.

Hugh Winterborn wyglądał na szczerze tym zmartwionego. Był człowiekiem głęboko religijnym i nie
radowała go myśl o takiej ruinie czyjegoś życia. Nalałem sobie jeszcze jedną szklaneczkę.

- Wciąż myślę o jego żonie i dzieciach - powiedziałem niepewnie. Wiedzieli, o co mi chodzi. Czytali
notatki z komunikatów Lonsdale'a, tak samo jak ja: wiadomości z domu, uwagi o drobnych
rodzinnych zmartwieniach, smutne domowe święta, w czasie których dzieci daremnie pytają o ojca.
Lonsdale, przy całym swym szpiegowskim profesjonalizmie - jak wielu innych mężczyzn, których
sprawy zawodowe zawiodły w dalekie strony - tęsknił za domem i może właśnie dlatego szukał
pociechy w towarzystwie tylu kobiet.

- To w koocu nie zdrajca... jak taki Houghton. Wykonuje po prostu swoją robotę, tak samo jak my.

- Dośd tego! - huknął Fumival-Jones, zrywając się z łóżka. - Dobrze wiedział, w co się pakuje. Mógł
przecież przyjechad jako dyplomata. Ryzykował, bo chciał. I zasługuje na to, co dostanie!

Nie odzywałem się już. Ale te myśli ciągle nas dręczyły. Chyba za dużo dowiedzieliśmy się o nim w
ciągu ostatnich dwóch miesięcy.
Nad ranem Lonsdale obudził dziewczynę i wyprawił ją z domu: powiedział, że ma pilne interesy do
załatwienia, co w jakimś sensie było prawdą. Kiedy wyszła, usłyszeliśmy jak wyciąga swój
radioodbiornik i przygotowuje karty kodowe, by odczytad komunikat z Moskwy. Potem przez kilka
minut terkotało radio, a ołówek Lonsdale'a skrzypiał po papierze. W depeszy z Moskwy nie było
żadnego ostrzeżenia - poznaliśmy to natychmiast po spokoju, z jakim Lonsdale poczłapał do łazienki,
podśpiewując sobie wesoło po rosyjsku. Kilka minut później zadzwonił nasz zielony telefon:
zniekształcony podwójną operacją wokodera głos Billa Collinsa przekazał nam treśd komunikatu.
Zwykła rutyna: może trochę więcej niż zwykle o rodzinie, o sprawach domowych, ale żadnego
ostrzeżenia czy alarmu.

Wydział specjalny policji przygotował aresztowanie na popołudnie, kiedy Lonsdale będzie odbierał
towar od Houghtona. O piątej zadzwonił telefon z Wydziału Specjalnego.

- Ostatni Akt skooczony - odezwał się nieznajomy głos. „Last Act” było naszym kryptonimem
Lonsdale'a, ale kalambur nasuwał się sam: długi epilog tego przedstawienia rozegra się w więzieniu.

Hugh Winterborn pojechał natychmiast do White House, by przeszukad mieszkanie Lonsdale'a;


Arthur i ja czekaliśmy jeszcze na wiadomośd o aresztowaniu Krogerów. O siódmej, zmęczeni, ale
podekscytowani, pojechaliśmy moim samochodem na Ruislip. Kiedy dojechaliśmy do Cranleigh
Gardens, panował tu kompletny chaos. Wszędzie było pełno policjantów, przewracających do góry
nogami dom Krogerów. Próbowałem nad tym zapanowad, ale bez skutku. Arthur daremnie
protestował, gdy któryś z detektywów zabrał z domu plastikową torbę pełną lekarstw.

- Przykro mi, sir, ale to może byd dowód rzeczowy - oświadczył policjant. - Jeśli paoscy ludzie chcą się
temu przyjrzed, niech się zgłoszą drogą służbową...

Akcją policyjną kierował starszy inspektor George Smith z Wydziału Specjalnego, człowiek znany w
MI 5 ze skłonności do autoreklamy. Przed akcją powtarzaliśmy Smithowi, że zależy nam na całkowitej
blokadzie informacji na ten temat przez następne czterdzieści osiem godzin, chcielibyśmy bowiem
przechwycid jeszcze jeden komunikat kierowany do Lonsdale'a z Moskwy. Ale już po paru godzinach
rozeszła się po Fleet Street wiadomośd, że zdemaskowano groźną siatkę szpiegowską, a Smith
udzielał zaprzyjaźnionym reporterom wywiadów na temat wielkiej roli, jaką rzekomo w całej tej
operacji odegrał. Oczywiście następny komunikat Moskwy nie zawierał już ani jednego sensownego
słowa.

Mimo hałaśliwej rewizji przeprowadzonej przez policję, w domu pozostało jeszcze mnóstwo
szpiegowskich akcesoriów. Dwa bloczki szyfrów jednorazowych - różnych systemów - ukryte były w
zapalniczce, podobnej do zapalniczki Lonsdale'a. Były też w domu szczegółowe harmonogramy trzech
różnych transmisji z Moskwy, materiały do tajnego pisma, urządzenia do produkcji listów
punktowych. Pani Kroger usiłowała utopid w klozecie zawartośd swojej torebki - był tam między
innymi kalendarz spotkao ze szpiegami - ale zapobiegła temu czujna policjantka. Najciekawszym
odkryciem były materiały do odczytywania specjalnych przyspieszonych transmisji z Moskwy (łącznie
z kalendarzem tych transmisji). Na dnie słoja z mąką znaleźliśmy buteleczkę z proszkiem
magnetycznym; posypując nim taśmę, na której zarejestrowany był taki ekspresowy komunikat -
nadawany Morse'em - można go było odczytad bez używania skomplikowanych magnetofonów
spowalniających. Mieliśmy tu do czynienia z całkiem nową techniką: teraz dopiero zrozumieliśmy,
dlaczego przez cały okres obserwacji domu Krogerów, poprzedzający aresztowanie, nie wykryliśmy
ani jednej kierowanej do nich emisji.

Późnym wieczorem policja zaczęła się zbierad, zostawiając nas w tym bałaganie, chod i dalsze nasze
poszukiwania odbywały się pod czujnym okiem dwojga młodych policjantów. Jeszcze przez dziewięd
dni przeszukiwaliśmy dom. Ostatniego dnia znaleźliśmy nadajnik. Był ukryty w schowku pod podłogą
kuchni, razem z innym sprzętem radiowym i fotograficznym. Wszystko to było starannie,
hermetycznie zapakowane, jak gdyby zakonserwowane na dłuższy okres.

W następną środę Hollis wezwał nas wszystkich do swego gabinetu i pogratulował wielkiego sukcesu:
nowy zespół Wydziału D, pod kierownictwem Martina Furnival-Jonesa i Arthura Martina, przeszedł
trudny test i kompletnie rozgromił Rosjan - po raz pierwszy od 1938 roku, kiedy to Maxwell Knight
rozbił siatkę z Arsenału Woolwich. Ale kluczem do sukcesu w tej sprawie, podobnie jak w operacjach
ENGULF i STOCKADE, były nowe techniki, które opracowałem wraz z kolegami z GCHQ i AWRE.
RAFTER, prześwietlenia rentgenowskie i skopiowanie kart kodowych pozwoliły Firmie prowadzid
wszystkie te operacje z pozycji siły. Byłem bardzo dumny z rozbicia tej siatki; po raz pierwszy
odegrałem główną rolę w akcji kontrwywiadowczej i pokazałem kierownictwu MI 5, ile potrafię
osiągnąd. W rezultacie tej akcji uznano, że Komitet Operacji Radiowych ma zbyt dużo różnorodnej
pracy, i podzielono go na dwie odrębne jednostki: „Clan” zajął się wszelkimi operacjami przeciwko
obcym szyfrom, w kraju i zagranicą, natomiast „Counterclan” kontrolował i obsługiwał technikę
kontrwywiadowczą, taką jak RAFTER.

Hollis zażądał ode mnie szczegółowego raportu, wyjaśniającego rolę nowych technik w aferze
Lonsdale'a, a także ich perspektyw w dalszej działalności kontrwywiadowczej. Zacząłem odwiedzad
Old Bailey, gdzie toczył się proces Lonsdale'a, Krogerów, Houghtona i Gee. Ta ostatnia para wyglądała
marnie: mieli ziemiste twarze, rzucali ukradkowe, przestraszone spojrzenia na salę sądową.
Natomiast Lonsdale i Krogerowie wyglądali tak, jak gdyby wcale nie przejęli się procesem. Krogerowie
od czasu do czasu szeptali coś między sobą albo wymieniali notatki; Lonsdale nie powiedział ani
słowa aż do kooca, kiedy to wygłosił krótkie oświadczenie, w którym twierdził, że Krogerowie nic nie
wiedzieli o jego działalności.

Krogerowie zostali szybko zidentyfikowani przez Amerykanów jako Morris i Lena Cohen, poszukiwani
przez FBI w związku z aferą szpiegostwa nuklearnego Rosenbergów. Miałem w tej kwestii niezbyt
czyste sumienie. Wiele tygodni przed ich aresztowaniem rozmawiałem o tej sprawie z Alem
Belmontem z FBI w Waszyngtonie. Belmont sugerował wtedy, że Krogerowie mogą byd Cohenami.
Ale ja nie wziąłem tej rzuconej mimochodem sugestii na serio i nie sprawdziłem tego po powrocie do
Londynu.

Więcej kłopotów sprawiło nam ustalenie tożsamości Lonsdale'a. Dopiero rok później stwierdziliśmy
ostatecznie, że jest to Konan Trofimowicz Mołodyj, syn znanego naukowca sowieckiego i
doświadczony oficer KGB, który w 1955 roku przywłaszczył sobie dokumenty Gordona Lonsdale'a,
dawno już nie żyjącego Kanadyjczyka pochodzenia fioskiego-

Przygotowując techniczny raport ze sprawy Lonsdale'a zwróciłem się najpierw do GCHQ o


dokumentację wszystkich znanych przypadków szpiegostwa, w których Sowieci wykorzystywali tajną
łącznośd radiową. Dostałem stos broszurek - w sumie około stu - a każda zawierała komplet
interesujących mnie informacji o jednym szpiegu: w jakim okresie był aktywny, czym się szczególnie
interesował, dla której formacji wywiadowczej pracował itd. nadto w każdej broszurce była
informacja o „rozkładzie” radiowym szpiega i sumaryczne dane o emisjach kierowanych doo ze
Związku Sowieckiego - w tym liczba komunikatów, liczba przekazywanych miesięcznie grup cyfr,
cechy używanych kodów i terminy ich zmian.

Podzieliłem ten ogromny materiał, najpierw na agentów KGB i GRU, potem na różne kategorie:
samotników, uśpionych, „nielegalnych” kontrolerów prowadzących jednego lub więcej informatorów
itd. Dokonawszy tego stwierdziłem z niejakim zdziwieniem, że różnym rodzajom szpiegów
odpowiadają ściśle różne typy przekazu radiowego. Już same reguły operacyjne, np. typy
stosowanych sygnałów wywoławczych, pozwalały jednoznacznie odróżnid szpiegów z KGB - od tych z
GRU. Podobnie analiza długości komunikatów i ilości przekazywanych grup cyfr pozwalała określid, z
jakim rodzajem szpiega mamy do czynienia. Na przykład „uśpiony samotnik” otrzymywał bardzo mało
przekazów, czynny samotnik z GRU niewiele więcej, ale już samotnik z KGB - całkiem sporo.
Nielegalny kontroler KGB, najważniejszy i najgroźniejszy typ szpiega, zawsze dostawał największą
liczbę komunikatów - na ogół od pięciuset do tysiąca grup cyfr miesięcznie.

Szybko uświadomiłem sobie, że przypadek Lonsdale'a zdecydowanie różni się od wszystkich, które
teraz studiowałem. Żaden inny nie posługiwał się tak wieloma różnymi technikami łączności. A
przecież cały „sekretariat” Lonsdale'a i Krogerów obsługiwał - wedle tego, co wiedzieliśmy - tylko
jednego informatora: Houghtona. Był to informator cenny, to prawda, mający dostęp do wielu
tajemnic brytyjskiej i amerykaoskiej broni podwodnej. Ale po co potrzebni tu byli Krogerowie? Czy
sam Lonsdale nie mógł podoład zadaniom?

Już na pierwszy rzut oka zatem widad byto, że wchodzi tu w grę cała siatka szpiegowska. Krogerowie
mieszkali w Ruislip, blisko instalacji wojskowych USAF. Lonsdale natomiast, jak stwierdziliśmy,
studiował kiedyś w School of Oriental Studies, w której szkolą się także oficerowie armii brytyjskiej i
młodzi funkcjonariusze MI 6.

Lonsdale był niewątpliwie nielegalnym rezydentem KGB w Wielkiej Brytanii. Ale komunikaty, które
otrzymywał z Moskwy od października do stycznia, zawierały średnio 300-350 grup cyfr miesięcznie.
Rzecz w tym, że inni nielegalni rezydenci, których łącznośd teraz badałem, dostawali od 500 do 1000
grup miesięcznie - przeważnie zresztą bliżej tysiąca. Jakim kanałem przechodziła reszta komunikatów
dla Lonsdale'a?

Wiedzieliśmy, że Lonsdale miał trzycyfrowy sygnał wywoławczy: jeśli dany komunikat zawierał
informacje wywiadowcze, w sygnale wywoławczym znajdowała się jedynka; jeśli jej nie było - nie było
też żadnych danych wywiadowczych. Spytałem GCHQ, czy w okresie poprzedzającym wyjazd
Lonsdale'a za granicę obserwowali jakieś transmisje z Moskwy opatrzone podobnym sygnałem
wywoławczym i podobnych rozmiarów jak te, których Lonsdale słuchał w White House. Po dłuższych
poszukiwaniach GCHQ trafiło na coś, co nazwało „kontynuacją”: podobne sygnały, nadawane od
sześciu lat, czyli z grubsza biorąc od czasu, kiedy Lonsdale zamieszkał w Anglii. Przeciętna ilośd grup
cyfr w tych emisjach mieściła się w przedziale 500-1000, a ustały one nagle w sierpniu 1960, czyli w
tym samym momencie, w którym Lonsdale wybrał się do Moskwy. Oczywiście, nie mając
odpowiednich kart szyfrowych nie mogliśmy odczytad żadnego z tych komunikatów, ale wydawało się
całkiem prawdopodobne, że ich adresatem był właśnie Lonsdale. Wciąż jednak pozostawała nie
rozwiązana kwestia: dlaczego po powrocie Lonsdale'a do Londynu jego kontakty radiowe uległy tak
drastycznemu ograniczeniu?
Zająłem się więc ekwipunkiem łącznościowym Krogerów, który od początku budził najwięcej moich
wątpliwości. Korzystali z niego dużo, chod najwyraźniej sami nie kontrolowali ani jednego szpiega -
musieli więc wspierad działania Lonsdale'a i pośredniczyd w jego łączności. Na przykład, bloczki
szyfrowe, ukryte w takiej samej jak u Lonsdale'a zapalniczce, obsługiwały niemal na pewno jego
łącznośd. Przeliczyłem szacunkowo grupy cyfr na wyrwanych kartkach. Wynik odpowiadał różnicy
między przeciętną rezydenta a tym, co Lonsdale odbierał w Wbite House. Wszystko wskazywało na
to, że po powrocie Lonsdale'a do Londynu Rosjanie podzielili jego łącznośd radiową, pozostawiając
sprawy Szacha (Houghtona) na znanym nam kanale, wszystkie inne zaś komunikaty, dotyczące byd
może innych informatorów Lonsdale'a, przenieśli na bezpieczniejszy kanał Krogerów, którzy także
wysyłali w eter, posługując się niewykrywalnym dla nas szybkościowym nadajnikiem Morse'a,
wszystkie jego meldunki.

To ewidentne zróżnicowanie taktyki radiowej sugerowało, że mocodawcy Lonsdale'a w jakiś sposób


wiedzieli, że audycje z Moskwy odbierane przezeo w Wbite House z użyciem jednorazowych szyfrów
z zapalniczki - są przez nas śledzone. Dlaczego jednak w tej sytuacji Rosjanie nie wyposażyli
Lonsdale'a po prostu w nowy, inny komplet kart kodowych? I dlaczego w ogóle pozwolili mu wrócid
do Londynu, jeśli podejrzewali możliwośd wpadki?

Zacząłem od nowa analizowad całą sekwencję zdarzeo w czasie owego weekendu aresztowao.
Zarządziłem wtedy stały podsłuch nadajników ambasady sowieckiej - od piątku do poniedziałku.
Ostatnia emisja tych nadajników miała miejsce w sobotę o jedenastej rano, a więc na wiele godzin
przed aresztowaniami, a następna dopiero w poniedziałek o dziewiątej rano. A więc Rosjanie nie
kontaktowali się z Moskwą, mimo iż rozbita została (z wielkim rozgłosem) ważna siatka szpiegowska.
Ten spokój był niepojęty - mogło go tłumaczyd jedynie to, że Rosjanie już wcześniej wiedzieli, że
zamierzamy zgarnąd ich agentów.

Sprawdziłem wszystko, co wiedzieliśmy o ruchach sowieckich funkcjonariuszy wywiadu w tamtym


tygodniu. W niedzielę wieczorem, kiedy wiadomośd o aresztowaniu szpiegów ogłoszono w dzienniku
telewizyjnym, utajony szef KGB w ambasadzie Korowin i jego oficjalny zastępca, Karpiekow, jedli
razem kolację. Nasze mikrofony-sondy przechwyciły wszystkie szczegóły ich rozmowy. Słuchali
dziennika telewizyjnego z bulwersującą wiadomością, ale powstrzymali się od jakiegokolwiek
komentarza na ten temat ani nie próbowali skontaktowad się z ambasadą.

Wróciłem do historii tej sprawy i dokonałem nieprzyjemnego odkrycia, które upewniło mnie, że
Rosjanie od dawna wszystko wiedzieli. W pierwszym okresie, kiedy podejrzewaliśmy, że Lonsdale jest
Polakiem, sprawę prowadziła sekcja D2. Dopiero teraz, przeglądając ich dzienniki, zorientowałem się,
że ludzie z D2 nie byli wtajemniczeni w operacje RAFTER. Nie wiedzieli więc, że Rosjanie podsłuchują
rozmowy radiowe Obserwatorów. Toteż, zanim przekazali sprawę Arthurowi, korzystali z
Obserwatorów i ich radia we wszystkich siedemnastu przypadkach śledzenia Lonsdale'a w lipcu i
sierpniu.

Od samego początku operacji LIONSBEARD wszystkie emisje radia Obserwatorów były nagrywane, co
pozwoliło mi na przeprowadzenie pewnego testu. Asystentce Arthura, Evelyn McBarnet, dałem
taśmę z meldunkami Obserwatorów z dnia, w którym D2 po raz pierwszy śledziła Lonsdale'a w drodze
do banku. Dałem jej także plan Londynu, taki jakim posługiwali się Obserwatorzy, i poprosiłem, by
spróbowała z tych meldunków odtworzyd drogę, którą tego dnia przebyły ich radiowozy. Evelyn
McBarnet nie miała doświadczenia w tego rodzaju analizie, nie znała też wcześniejszego przebiegu
sprawy Lonsdale'a - mimo to po trzech i pół godzinie bezbłędnie zrekonstruowała wszystkie ruchy
Obserwatorów. Jeśli ona mogła to zrobid - tym bardziej mogli to zrobid Rosjanie, od lat analizujący w
ten sposób ruchy naszych ludzi. Musieli zatem od początku wiedzied, że śledzimy Lonsdale'a.

W czasie kiedy pisałem mój raport, „Snajper” przebywał już bezpiecznie w kryjówce CIA pod
Waszyngtonem, gdzie zidentyfikował się jako oficer polskiego wywiadu, Michał Goleniewski. Pewien
fragment jego relacji ostatecznie potwierdził wszystkie złe przeczucia, jakie pojawiały się w toku
sprawy Lonsdale'a. W ostatnim tygodniu lipca pewien wyższy oficer UB powiedział Goleniewskiemu,
że Rosjanie domyślają się istnienia „świni” (obcego szpiega) w polskim wywiadzie. Goleniewski został
początkowo włączony do ekipy śledczej szukającej szpiega, kiedy jednak około Bożego Narodzenia
zorientował się, że sam też jest na liście podejrzanych - natychmiast zwiał.

„W ostatnim tygodniu lipca...” - tak zaczynało się zdanie w relacji „Snajpera” dla CIA. W tym pozornie
niewinnym sformułowaniu coś mnie uderzyło. Na nowo zacząłem przeglądad zeszłoroczny kalendarz.
Po raz pierwszy zobaczyliśmy Lonsdale'a podczas spotkania z Houghtonem drugiego lipca.
Zidentyfikowaliśmy go prawidłowo jedenastego. Zaczęliśmy go systematycznie śledzid
siedemnastego. Dodajmy tydzieo na przejęcie tej wiadomości przez Rosjan. I jeszcze jeden dzieo na
przekazanie jej do UB. I już jesteśmy w ostatnim tygodniu lipca!

Raport w sprawie Lonsdale'a okazał się najsmutniejszym raportem, jaki kiedykolwiek pisałem. Mój
wielki triumf nagle okazał się bolesną porażką. Pamiętam, jak w czasie weekendu poprzedzającego
złożenie raportu, w maju 1961, żeglowałem w ujściu Blackwater, w pobliżu mego domu w Essex.
Ciężkie chmury gnały nad płaskim krajobrazem, wiatr wdzierał się w płuca i wymiatał z moich myśli
udrękę i chaos. Ale w którąkolwiek stronę zwracałem łódź i jakkolwiek napinałem żagle - dochodziłem
wciąż do tego samego wniosku. Od samego początku wiedzieli, że śledzimy Lonsdale'a; wycofali go - a
potem przysłali z powrotem. Dlaczego???

Było tylko jedno wyjaśnienie, które tłumaczyło tę niekonsekwencję: przeciek informacyjny. Jeśli
Rosjanie mieli wtyczkę wewnątrz MI 5, to zostali ostrzeżeni o istnieniu „Snajpera”, co by wyjaśniało
ruch wokół Goleniewskiego już od ostatniego tygodnia lipca, chod oczywiście Rosjanie, tak samo jak
my, mogli wtedy tylko domyślad się rzeczywistej tożsamości „Snajpera”. Wyjaśniało to także, skąd
Rosjanie wiedzieli o naszych poczynaniach w banku Midland. Kiedy zorientowali się, że Lonsdale jest
spalony, wezwali go do Moskwy; kiedy jednak ja z kolei poinformowałem kierownictwo Firmy o
przeciekach z operacji LIONSBEARD, a Furnwal-Jones wszczął śledztwo w tej sprawie, szpieg w MI 5
zaalarmował swoich mocodawców. Rosjanie stanęli wtedy przed prostym wyborem: poświęcid
Lonsdale'a - czy informatora w MI 5? Jedynym sposobem powstrzymania łowów wewnątrz MI 5 było
przysłanie Lonsdale'a z powrotem na pewną wpadkę z tą słabą pociechą, że zdąży on jeszcze odebrad
i przekazad trochę cennych informacji od Houghtona. Zanim jednak wrócił do Londynu, Rosjanie
zabezpieczyli się przenosząc łącznośd Lonsdale'a z innymi brytyjskimi informatorami na kanał
obsługiwany przez Krogerów. Jeśli istotnie tak było, to Rosjanie stanowczo nie docenili umiejętności
nowego zespołu Wydziału D. Mimo przewagi, jaką dawała im obecnośd wtyczki w Firmie, zdołaliśmy
ich ograd i ująd oprócz Lonsdale'a także Krogerów - ważne ogniwo sowieckiej siatki. Co do wtyczki w
MI 5, to wchodził w grę tylko ktoś z dwunastu członków ścisłego kierownictwa. Nie był to nikt z
Obserwatorów ani ze służb pomocniczych; Rosjanie nigdy nie poświęciliby tak cennego agenta, jak
Lonsdale dla szeregowego pracownika MI 5. Także świadectwa systematycznej kontroli Rosjan nad
wszystkimi fazami sprawy Lonsdale'a wskazywały na to, że szpieg jest zakonspirowany wysoko, na
samym szczycie hierarchii Firmy.

W maju 1961 dostarczyłem mój raport Furnival-Jonesowi. Przekazał go zastępcy dyrektora


generalnego, Grahamowi Mitchellowi, z krótką notatką, w której pisał między innymi: „Przy czytaniu
tej analizy należy pamiętad, że sprawa Lonsdale'a jest osobistym sukcesem Petera Wrighta”.

Przez długie miesiące panowała wokół raportu głucha cisza. Uczestniczyłem w dziesiątkach zebrao z
Mitchellem i Hollisem w innych sprawach i często nawet ociągałem się z wyjściem, licząc na to, że
przynajmniej prywatnie spytają mnie o moją kłopotliwą hipotezę. Ale nic takiego nie nastąpiło.
Żadnej uwagi, żadnego listu, żadnej „przyjacielskiej rady”, żadnej przypadkowej rozmowy. Było tak,
jak gdyby mój raport w ogóle nie istniał. Wreszcie w październiku wezwano mnie któregoś
popołudnia do gabinetu Hollisa. Siedział przy swoim biurku, w towarzystwie Mitchella.

- Graham poprowadzi tę rozmowę - powiedział Hollis urzędowym tonem. Dotknął palcami mojego
raportu, jakby z odrazą. Spojrzałem na Mitchella. Był trochę spocony i unikał mojego wzroku.

- Czytałem twoją analizę sprawy Lonsdale'a - zaczął - i muszę przyznad, że wielu rzeczy nie pojąłem.
Za moich czasów szpiegostwo było znacznie prostszą profesją...

Ten numer miałem opanowany:

- Chętnie wyjaśnię wszystkie szczegóły tego raportu, sir, jeśli to będzie potrzebne. Często po prostu
trudno jest mówid o sprawach technicznych zwykłym językiem.

Mitchell ciągnął dalej, jak gdyby w ogóle nie słyszał mojej uwagi.

-. Fakty są takie, że aresztowaliśmy i doprowadziliśmy do skazania trójki zawodowych szpiegów


rosyjskich: to są pierwsi Rosjanie, jakich udało się postawid przed sądem od wielu, wielu lat.
Aresztowaliśmy też dwoje bardzo groźnych szpiegów, zatrudnionych w ściśle tajnym zakładzie badao
podwodnych. Jest to pod każdym względem sukces. Dlaczego więc sądzisz, że Rosjanie nam na to
„pozwolili”? Jaką mieliby z tego korzyśd?

Zacząłem przedzierad się przez kolejne rozdziały mego raportu, podkreślając niekonsekwencje i
wieloznaczności, ale unikając wyciągania wniosków. Ale Mitchell atakował punkt po punkcie. Skąd to
wiem? Jak mogę mied pewnośd? Bank mógł byd zwykłym zbiegiem okoliczności. Rosjanie mogli nie
wiedzied, że śledzimy Lonsdale'a, nawet jeśli podsłuchiwali naszych Obserwatorów.

- To w koocu też nie czarodzieje, Peter - podsumował.

Zacząłem omawiad zmianę taktyki radiowej Lonsdale'a, ale Mitchell nawet nie chciał tego słuchad.
Oświadczył, że nie jest statystykiem.

- Mówisz, że było więcej informatorów, sugerujesz, że Rosjanie z całą świadomością przysłali


Lonsdale'a z powrotem. Ale nie masz żadnego dowodu, Peter, że tak było.

- Pan też nie ma dowodu, że było inaczej. Obaj wysuwamy tylko hipotezy.

- No - wtrącił się Hollis - jednak parę osób siedzi w więzieniu.


- Ale czy to wszyscy, sir? Ten problem powraca ciągle od czasu raportu Tišlera; tyle razy już go niby
rozwiązaliśmy - i znowu się pojawia...

- Przedyskutowaliśmy tę sprawę z moim zastępcą naprawdę wnikliwie; wiesz zresztą, jak wielką wagę
do niej przywiązuję...

- Czy mam rozumied, że nie będzie dalszego śledztwa?

- Dokładnie tak; i będę wdzięczny, jeśli potraktujesz tę sprawę jako ściśle poufną. Za bardzo już
bulwersowała ona Firmę, tak samo jak ciebie, Peter; dalsze spekulacje mogą nam wszystkim tylko
zaszkodzid.

Hollis uśmiechnął się do mnie krzywo i zabrał się do temperowania ołówka. Odsunąłem gwałtownie
krzesło i wyszedłem.
11

Mimo iż w MI 5 wyrażano, przynajmniej „poufnie”, wątpliwości co do rzeczywistego tła sprawy


Lonsdale'a, w amerykaoskich kręgach wywiadowczych była ona fetowana jako wielki triumf. W
koocu, jak dotąd, nikt tak dokładnie nie obserwował rosyjskiej siatki szpiegowskiej w trakcie jej pracy.
Waszyngton był też ogromnie zainteresowany działalnością Komitetu Operacji Radiowych, który
koordynował całą nową gamę technik wywiadowczych.

Amerykaoska Agencja Bezpieczeostwa Narodowego (NSA) wiedziała już o pracach ROC z GCHQ i z
zazdrością patrzyła na zacieśnianie się więzi między GCHQ a jego siostrzanymi służbami, MI 5 i MI 6.
Jakkolwiek bowiem układały się stosunki w Londynie, stokrod gorzej wyglądało to w Waszyngtonie.
Po wojnie Hoover stanowczo sprzeciwiał się utworzeniu CIA i odnosił się do niej wrogo przez całe lata
pięddziesiąte. Z kolei CIA, której wyżsi funkcjonariusze byli w większości absolwentami znanych
uczelni wschodniego wybrzeża, odnosiła się do topornych G-manów z aroganckim lekceważeniem.
Jedyną ideą jednoczącą obie instytucje była stanowcza wola szkodzenia, gdzie się da i jak się da,
Agencji Bezpieczeostwa Narodowego. Obie służby twierdziły, że NSA nie zasługuje na zaufanie;
zarzuty te zyskały silną podstawę w 1959 roku, kiedy dwaj kryptoanalitycy USA uciekli do Związku
Sowieckiego, zdradzając przy okazji wiele ważnych sekretów.

Louis Tordella był wicedyrektorem NSA i praktycznie kierował tą instytucją już prawie dwadzieścia lat
(stanowisko dyrektora obsadzane jest rotacyjnie przez dowództwa poszczególnych sił zbrojnych).
Tordella doskonale wiedział, że główną przyczyną niechęci FBI i CIA wobec jego firmy jest monopol
NSA w dziedzinie wywiadu radiowego - monopol, który obie te instytucje usilnie starały się
podważyd. CIA już dawno rozpoczęła supertajne operacje w zakresie wywiadu radiowego, w zespole
zwanym STAFF-D; podobną aktywnośd rozwijało FBI. W maju 1960, tuż przed rozpoczęciem sprawy
Lonsdale'a, odwiedził nas Al Belmont z FBI. Zawiozłem go do Cheltenham, by zaprezentowad operację
ENGULF przeciwko szyfrowi egipskiemu i wstępną fazę operacji STOCKADE przeciwko szyfrom
francuskim. Belmont był tym wszystkim zafascynowany i natychmiast przysłał do mnie Dicka Millena,
który spędził w Londynie dwa tygodnie opanowując szczegóły techniczne metody STOCKADE.
Wkrótce FBI przeprowadziło podobnie skuteczną operację w stosunku do maszyny szyfrującej
ambasady francuskiej w Waszyngtonie.

Tordella marzył o stworzeniu amerykaoskiego „komitetu badao radiowych” pod przywództwem NSA.
Dlatego w październiku 1961 zaprosił Hugh Alexandra, Hugh Denhama, Raya Frawleya i mnie, a także
Christophera Phillpottsa, szefa amerykaoskiej placówki MI 6, na naradę w Waszyngtonie, na której
mieliśmy omówid brytyjskie sukcesy w dziedzinie łamania szyfrów. Zaprosił tam również
przedstawicieli CIA i FBI w nadziei, że posłuchawszy o sukcesach ROC docenią korzyści bliskiej i
życzliwej współpracy.

Od początku zdawałem sobie sprawę, że ta narada jest dla tajnych służb brytyjskich wyjątkową okazją
odzyskania szacunku całego amerykaoskiego środowiska wywiadowczego. W 1961 roku CIA była już
dominującą siłą wywiadowczą w Waszyngtonie i chod niektórzy jej notable uważali anglo-
amerykaoski sojusz w tej branży za sentymentalny luksus w coraz mniej sentymentalnej Zimnej
Wojnie, byłem pewien, że jeśli zademonstrujemy im, na konkretnych przykładach, postępy
techniczne, jakich dokonaliśmy od 1956 r. to przekonamy ich, że warto się z nami zaprzyjaźnid.
Hugh Alexander wiedział równie dobrze jak ja, że podejmujemy pewne ryzyko. Nie było żadnej
gwarancji, że Amerykanie zrewanżują się nam czymkolwiek w czasie tej narady; w istocie nawet było
prawdopodobne, że nic nam nie powiedzą. W grę wchodziły oczywiście także względy
bezpieczeostwa. Ale mogliśmy też wiele wygrad. Przede wszystkim, mogliśmy rozproszyd cieo, który
rzuciła na stosunki wywiadów Anglii i Ameryki afera Philby'ego, Burgessa i Macleana. Ważniejsze
jednak było to, że Hugh Alexander planował rozwój prac ROC w dziedzinie łamania szyfrów, a ja -
analogiczny rozwój w dziedzinie technik kontrwywiadowczych. Oba zamierzenia realne były jedynie
przy amerykaoskim wsparciu finansowym i rzeczowym. Tak jak w przypadku badao nad bombą
atomową w czasie II wojny światowej, musieliśmy najpierw przekonad Amerykanów do realizacji
naszych idei. Na dłuższą metę mogliśmy uzyskad w ten sposób duże korzyści - ze względu na
istniejące już porozumienie o wymianie informacji wywiadowczych między NSA i GCHQ.

Konferencja odbyła się w specjalnie na tę okazję „wymiecionych” (z urządzeo podsłuchowych - przyp.


tłum.) pomieszczeniach kwatery głównej NSA w Fort Meade w stanie Maryland. Był to wielki szklany
budynek otoczony wieloma rzędami drutów pod napięciem i zwieoczony setkami anten -
powykręcanych na wszystkie strony niczym palce artretyka - które zapewniały łącznośd NSA z setkami
placówek rozsianych po całym świecie. W imieniu gospodarzy uczestniczyli w naradzie Louis Tordella
i jego naczelny kryptoanalityk, Art Levinson. FBI reprezentowali Dick Millen i Lish Whitman. CIA
przysłała tu Jima Angletona i Billa Harveya - człowieka o byczej posturze, który przedtem prowadził w
Berlinie operację „Tunel”, a ostatnio wrócił do Waszyngtonu, by pokierowad pracami STAFF-D.

Harvey był już wtedy żywą legendą w CIA - nie tylko z powodu niezwykłej skłonności do trunków i
kowbojskich manier. Zaczynał karierę w sekcji sowieckiej kontrwywiadu FBI, ale Hoover wyrzucił go
za pijaostwo. Natychmiast wykorzystał nabyte w FBI umiejętności w nowym miejscu - w stawiającej
pierwsze kroki CIA - i szybko stał się obok Angletona najsprawniejszym „oficerem frontowym” w
tajnej wojnie toczonej przeciwko KGB. Większośd lat pięddziesiątych spędził w Berlinie, gdzie
prowadził agentów, kopal tunele i toczył bitwy z Sowietami wszędzie, gdzie się dało. Dla niego Zimna
Wojna była równie rzeczywista jak walka na pięści. Ale przy całej swej brutalnej agresywności Harvey
był piekielnie sprytny i miał szczególny zmysł, którym z daleka wyczuwał szpiega. To on po ucieczce
Burgessa i Macleana pierwszy zwrócił uwagę na pracującego wtedy w USA Philby'ego. Harvey miał
zadziwiającą pamięd do szczegółów; pamiętał dokładnie śledztwa, wpadki i ucieczki, które wydarzyły
się kilkadziesiąt lat wcześniej, i chyba dzięki temu szybciej niż inni połapał się w meandrach kariery
eleganckiego agenta MI 6. Nie ustawał w tropieniu Philby'ego nawet wtedy, gdy innym się to
znudziło. Ale cała ta afera wyrobiła w nim kompleks podejrzliwości i niechęci wobec Brytyjczyków.

Pięciodniowa konferencja zaczęła się niezbyt obiecująco. Tordella, chcąc zachęcid do swobodnej
wymiany poglądów, omówił parę eksperymentów, jakie NSA prowadziła w poszukiwaniu metod
łamania szyfrów różnych ambasad w Waszyngtonie - podkreślił jednak z wyrzutem, że wobec
uprzywilejowania FBI w tych sprawach, NSA nie zdołała jak dotąd wyjśd poza stadium eksperymentu.
Chłopcy z CIA i FBI byli nieprzyjemnie małomówni; żaden nie chciał omawiad własnych rozwiązao
technicznych w obecności innych służb amerykaoskich, a CIA szczególnie zawzięcie milczała w naszej
obecności. Angleton wciąż tylko starannie notował, natomiast Harvey nie krył niechęci do całej
imprezy: zasypiał w swoim fotelu, a czasami, zwłaszcza po obiedzie, głośno chrapał.

- CIA jest tu tylko po to, żeby słuchad - wypalił już przy pierwszej okazji. - Nie omawiamy naszych
tajemnic na publicznych sesjach!
Stosunki zaczęły się poprawiad, kiedy odczytałem długi raport o sukcesach akcji ENGULF przeciwko
Egipcjanom i o naszych postępach w radiowej i akustycznej analizie odgłosów pracy maszyn
szyfrujących. Potem opowiedziałem o metodzie STOCKADE - i wtedy wreszcie zaczęła się dyskusja.
Nawet Harvey wyprostował się w fotelu i zaczął słuchad.

Trzeciego dnia Richard Helms, ówczesny dyrektor planowania w CIA, wszczął dyskusję na temat tego,
jak te nowe metody można by zastosowad do szyfrów sowieckich. Broniłem poglądu, że musimy już
dziś przewidzied, jakiego rodzaju maszyny będą budowad Rosjanie, by móc w przyszłości skutecznie
sobie z nimi radzid. Uczestniczący w naradzie nie-naukowcy wątpili w możliwośd takiego
przewidywania, ale przypomniałem, że robiliśmy to już w czasie wojny: w ośrodku badawczym
Admiralicji (ARL) niejako „zaprojektowaliśmy” nową generację niemieckich torped i min, dzięki czemu
umieliśmy je zwalczad, gdy tylko rzeczywiście weszły do użytku. W rezultacie tej dyskusji NSA i GCHQ
zobowiązały się rozpocząd prace nad nową rosyjską maszyną szyfrującą klasy „Albatros”.

Hugh Alexander szczególnie interesował się konsekwencjami, jakie mogłyby mied dla sztuki
kryptoanalizy nowe generacje komputerów, opracowywane właśnie w Ameryce. Był fanatykiem tzw.
teorii ergonomicznej, wedle której niemożliwe jest - z matematycznego punktu widzenia -
generowanie prawdziwie losowych liczb, nawet elektronicznie, jak we współczesnych maszynach
szyfrujących. Dlatego wierzył, że jeśli powstaną dostatecznie wydajne komputery, żaden szyfr oparty
na liczbach „losowych” nie będzie bezpieczny. Przewidywał, że w najbliższym dziesięcioleciu podjęte
będą w tej dziedzinie rozległe badania. (Według pewnego artykułu, jaki ukazał się w dzienniku „The
Guardian” w 1986 roku, wielkie postępy teorii ergonomicznej w latach osiemdziesiątych istotnie
zrewolucjonizowały kryptoanalizę w sposób przewidywany przez Alexandra).

Jak można się było spodziewad, CIA nie powiedziała nam niczego o swoich technikach
wywiadowczych. Dawali do zrozumienia, że nie ufają nam i nie mogą nam powierzad swoich
sekretów - podejrzewaliśmy jednak, że jest jeszcze inny powód ich małomówności. W wydziale
STAFF-D Harveya niemal na pewno naruszano warunki porozumienia anglo-amerykaoskiego (UKUSA),
które gwarantowało pełną wymianę materiałów wywiadowczych pochodzenia radiowego między
NSA i GCHQ. Jeśli Amerykanie podejmowali akcje łamania szyfrów, które chcieli następnie zataid
przed nami, albo jeśli podsłuchiwali placówki Zjednoczonego Królestwa lub Wspólnoty Brytyjskiej (a
byliśmy pewni, że to robią) - niewątpliwie zajmował się tym przede wszystkim STAFF-D.

Mimo to narada w NSA była punktem zwrotnym w anglo-amerykaoskich stosunkach wywiadowczych.


Po raz pierwszy od co najmniej dziesięciu lat zebrali się przy jednym stole reprezentanci wszystkich
sześciu służb i starannie omówili problemy współpracy w wielu dziedzinach. Uruchomiono duże
wspólne programy badawcze, zwłaszcza w dziedzinie komputerów. Udało się też skruszyd pierwsze
cegły w murze wzajemnej nieufności.

Zanim opuściłem Londyn, Arthur Martin uzgodnił z CIA, że wygłoszę dla nich wykład o technicznych
aspektach sprawy Lonsdale'a, zwłaszcza o metodzie RAFTER. W Leconfield House ostrzegano mnie, że
sprawa jest delikatna, bo o ile od dawna informowaliśmy o tej technice FBI, ludzie z CIA nic o niej
dotychczas nie wiedzą. Hollis zgodził się, by również ich w to wtajemniczyd zaraz po zakooczeniu
operacji LIONSBEARD - należało się im to tym bardziej, że to przecież oni przekazali nam informacje
od „Snajpera”, które naprowadziły nas na trop Lonsdale'a. Wykład miał się odbyd po zakooczeniu
konferencji u Tordelli, w jednym z wielkich blaszanych baraków w pobliżu Zwierciadlanego Basenu w
Waszyngtonie, gdzie CIA gnieździła się prowizorycznie w czasie budowy nowej kwatery głównej w
Langley. Jim Angleton zaprowadził mnie do dużej sali konferencyjnej: znalazłem się na podium, mając
przed sobą co najmniej setkę funkcjonariuszy CIA.

- Jesteś pewien, że oni wszyscy są dopuszczeni do tajemnic SIGINT? - spytałem Angletona.

- Mów spokojnie, Peter, a sprawy bezpieczeostwa zostaw nam. Tutaj jest dużo ludzi, którzy powinni
cię usłyszed!

Wstałem, zdenerwowany, i próbując opanowad jąkanie starannym, powolnym wymawianiem słów,


zacząłem opowiadad o początkach sprawy Lonsdale'a. Po jakiejś godzinie podszedłem do tablicy, by
wyjaśnid skomplikowane szczegóły techniczne aktywnego RAFTERA.

- Rzecz jasna - komentowałem - dla nas RAFTER jest przede wszystkim nową cenną bronią
kontrwywiadowczą. Możemy teraz precyzyjnie ustalid, kiedy agenci sowieccy słuchają nielegalnych
transmisji z Moskwy i co więcej, możemy dzięki tej metodzie określid częstotliwośd radiową tych
transmisji...

Sprawa RAFTERA niemal od początku wywoływała dziwną reakcję sali. Najpierw były to tylko szmery;
potem zauważyłem, że grupka ludzi w pierwszym rzędzie rozmawia z niezwykłym ożywieniem. Ale
dopiero kiedy spojrzałem na Harveya, zrozumiałem, że dzieje się coś złego. Wychylił się spoza
siedzącego bliżej mnie Angletona, wykonując w moim kierunku jakieś wściekłe gesty.

- Czy są jakieś pytania? - spytałem, zupełnie nie rozumiejąc, co tak poruszyło słuchaczy.

- Tak! - wrzasnął ktoś z dalszych rzędów. - Kiedy, mówisz, zrobiliście tego RAFTERA?

- W pięddziesiątym ósmym, wiosną...

- A wiesz może, który rok mamy dzisiaj?

Akurat w tym momencie ciężko się zaciąłem i nie mogłem wymówid słowa.

- Pomogę ci - krzyknął ten sam człowiek - jest sześddziesiąty pierwszy!

- Do dupy z takim sojuszem! - krzyknął inny.

Usiadłem, jak zamroczony. Ludzie zaczęli wstawad i wychodzid. Nie było więcej pytao. Angleton i
Harvey podeszli do mnie. Harvey nie ukrywał wściekłości.

- Widzisz, Peter - zaczął Jim, z trudem zdobywając się na grzeczny ton - cała ta sprawa wymaga
dłuższej dyskusji, niekoniecznie w tak licznym gronie. Chcielibyśmy, Bill i ja, zaprosid cię dziś na
kolację. Znajdziemy jakiś bezpieczny kąt, gdzie będzie można bezpiecznie pogadad.

I wypchnął mnie za drzwi, zanim Harvey zdążył otworzyd usta.


Wieczorem, do hotelu, przyjechał po mnie Joe Burk, ekspert techniczny Angletona. Niewiele mówił
po drodze: wyglądało, że takie ma rozkazy. Samochód przemknął przez most George'a Masona14,
minął cmentarz Arlington i zanurzył się w krajobraz Virginii.

- Nasza nowa siedziba - wskazał Burk ręką na prawo. Nie widziałem niczego oprócz drzew w
gęstniejącym mroku.

Po jakiejś godzinie jazdy zatrzymaliśmy się przed willą z pruskiego muru, mocno oddaloną od szosy.
Na tyłach willi była duża weranda, ze wszystkich stron osłonięta moskitierami, w środku stół i krzesła.
Był ciepły, wilgotny, jeszcze letni wieczór. Z pobliskich wzgórz dochodził zapach igieł sosnowych i
granie świerszczy, Z wnętrza domu wyszedł na werandę Angleton i powitał mnie chłodno.

- Przepraszam za to popołudnie - powiedział; ale niczego nie wyjaśnił. Usiedliśmy przy stole. Po chwili
dołączył do nas szef wydziału zachodnioeuropejskiego CIA. Był uprzejmy - ale nic ponadto. Po
dalszych paru minutach przed domem zatrzymał się z piskiem hamulców jeszcze jeden samochód.
Trzasnęły drzwiczki, potem z wnętrza domu usłyszałem głos Billa Harveya: pytał, gdzie jesteśmy.
Kruche drzwi z metalową siatką omal nie wypadły z zawiasów, kiedy Harvey wpadł na werandę:
ściskał w garści butelkę whisky. Najwyraźniej nie była to dzisiaj pierwsza butelka.

- No, ty cholerny Anglusie - ryknął, stawiając z hukiem butelkę na stole - mów teraz całą prawdę!

Natychmiast zrozumiałem, że to jakieś przedstawienie. Zwykłe w poważnych rozmowach o sprawach


MI 5 w Ameryce towarzyszył mi Henry Stone, teraz jednak był w szpitalu, powoli dochodząc do
zdrowia po ataku serca. Musiałem radzid sobie sam.

- To nie fair, Jim - zwróciłem się do Angletona - myślałem, że to będzie kolacja.

- To jest kolacja, Peter - powiedział i nalał mi dużo whisky do kryształowej szklanki.

- Chyba nie macie zamiaru na mnie napadad?

- No nie, skądże - ton Angletona był pojednawczy - chcemy po prostu usłyszed to wszystko jeszcze
raz... od początku. Jest dużo spraw, które warto wyjaśnid.

Powtórzyłem całą historię Lonsdale'a, ale kiedy skooczyłem, Harvey nie mógł się już powstrzymad:

- Zdradliwe skurwysyny! - prychnął na mnie. - Przychodzicie tu po forsę na wasze badania, a takie coś
jak RAFTER chowacie latami w rękawie...

- Problem, jak rozumiem...

- Gówno rozumiesz! - huknął Harvey i zabrał się do odkręcania następnej butelki burbona.

- Problem dotyczy naszych operacji - wyjaśnił Angleton. - Cała kupa naszych agentów używa
krótkofalowych odbiorników, i gdyby Sowieci mieli coś w rodzaju RAFTERA, to mają ich w garści.
Myślisz, że Sowieci już na to wpadli? - spytał z niepokojem.

14
Most George'a Masona - w oryginale „George Washington Bridge”, ale w Waszyngtonie takiego
mostu nie ma (przyp. tłum.).
- Jestem prawie pewien, że to mają, chod może od niedawna - odparłem i opowiedziałem mu o
pewnym stosunkowo świeżym meldunku z Polski; informator MI 6 pracujący w UB opisał w nim
szczegóły wspólnej polsko-sowieckiej akcji kontrwywiadowczej. W ostatniej fazie śledztwa Rosjanie
przysłali pod dom podejrzanego furgonetkę. Polakom z UB nie wolno było nawet zajrzed do jej
wnętrza - pisał nasz informator, ale był pewien, że służyła do wykrywania urządzeo radiowych.

- Jezu Chryste - zasyczał Harvey - to cała nasza siatka w Polsce leży...

- Wysłaliśmy ten raport do waszej polskiej sekcji - pocieszałem go. - Ten podejrzany facet na pewno
nie był nasz, więc pomyśleliśmy, że to ktoś od was. W każdym razie powinniście już wiedzied, że
łącznośd radiowa z Polską jest ryzykowna.

- Sprawdzimy to jutro rano - odezwał się szef wydziału zachodnioeuropejskiego, ale z bardzo
niepewną miną.

- Kto jeszcze wie o technice RAFTER? - spytał Harvey.

Powiedziałem, że FBI i kanadyjska RCMP były o mej informowane w miarę rozwoju prac.

- Kanadyjczycy?! - Harvey w wybuchu wściekłości walnął pięścią w stół. - Równie dobrze mogliście o
tym powiedzied jakimś pieprzonym Papuasom!

- Przepraszam, ale mamy na ten temat inne zdanie. Kanadyjczycy są godnym zaufania członkiem
Wspólnoty Brytyjskiej.

- Taaak? No to powiedzcie im, żeby sobie kupili nową maszynę szyfrującą... zaczął mówid, ale
Angleton, obawiając się że Harvey gotów ze złości wypaplad sekrety STAFF-D. kopnął go pod stołem.

Sprzeczka stawała się coraz ostrzejsza; najwyraźniej zaplanowali sobie, że mnie upokorzą. Chcieli,
żebym poczuł się winny - a wtedy może powiem więcej, niż zamierzałem i mogłem powiedzied.
Daliśmy wam „Snajpera” - krzyczeli na mnie - i co z tego mamy? Zgodziliśmy się wpakowad miliony w
badania dla was, a wy czym teraz odpłacacie? Harvey klął i wypominał wszystkie potknięcia,
wszystkie pomyłki, wszystkie nieostrożności, które popełnili Brytyjczycy od czasu wojny: Philby,
Burgess, Maclean, brak silnego kierownictwa, dyletantyzm, rozpad Imperium, panoszenie się
socjalizmu. Angleton wygłosił mętny wykład o konieczności respektowania amerykaoskiego
przywództwa w tym sojuszu -jeśli chcemy mied jakikolwiek dostęp do ich zasobów.

- I pamiętajcie - ryczał Harvey - w tym mieście jesteście tylko nędznymi żebrakami!

Chwiałem się pod ciosami. To prawda, konto naszych osiągnięd kontrwywiadowczych nie wyglądało
najlepiej. Ale przecież teraz był znowu z nami Arthur, a sprawa Lonsdale'a wróżyła nowy,
pomyślniejszy okres. Nie, stanowczo nie mieliśmy obowiązku mówid wam wcześniej o RAFTERZE. To
był nasz sekret i mogliśmy robid z nim, co uważaliśmy za stosowne.

- Słuchajcie - powiedziałem - przyjechałem tutaj i dałem wam w prezencie mój cały dorobek życiowy:
ENGULF, STOCKADE, RAFTER, dosłownie wszystko. A wy siedzicie naprzeciw mnie przez pięd dni i nie
mówicie o sobie ani słowa. To jaka to „wymiana”? Prawda jest taka, żeście się posikali ze złości, kiedy
się okazało że jesteśmy lepsi!
Harvey nadął się i spurpurowiał jak indyk. Pot ściekał po jego skroniach, marynarka rozchyliła się,
odsłaniając ukrytą pod pachą kaburę z rewolwerem, wielki brzuch kołysał się od nadmiaru trunku.
Była już czwarta nad ranem. Miałem dosyd - i wyszedłem. Powiedziałem Angletonowi, że anuluję
jutrzejszy program. Wyniosłem z tego spotkania jak najgorsze wrażenie. Teraz oni powinni podjąd
ewentualne kroki pojednawcze.

Następnego dnia Angleton zadzwonił do mnie do hotelu. Był sympatyczny i ciągle przepraszał. Za
wczorajszą awanturę winił Harveya.

- On za dużo pije; ale w istocie chodzi mu tylko o to, że trzeba dad facetowi niezły wycisk, żeby
wydusid z niego prawdę. On ci wierzy, ale ciągle boi się, że narobicie nam kłopotu i stąd to wszystko.

Zaprosił mnie na kolację, tym razem w mieście. Najpierw byłem nieufny, ale kiedy oświadczył, że w
pełni podziela mój punkt widzenia, a potem zaczął snud plany hojnej pomocy materialnej dla nas -
nieufnośd i napięcie ustąpiły. Zaproponował, abyśmy pojechali razem do Tordelli i poprosili go o
pomoc w badaniach kontrwywiadowczych ROC. Nazajutrz przysłał samochód, który zawiózł mnie do
Fort Meade. Formalnie rzecz biorąc, moje wizyty w NSA nie były przewidziane bez wiedzy i
towarzystwa kogoś z GCHQ, dlatego wprowadzono mnie tylnym wejściem i zawieziono szybkobieżną
windą wprost do gabinetu Tordelli na najwyższym piętrze. Tu zjedliśmy lunch, w czasie którego po raz
trzeci relacjonowałem sprawę Lonsdale'a.

W koocu Tordella zapytał wreszcie, jak mógłby nam pomóc. Powiedziałem więc o naszej głównej
słabości: mimo przełomu, jaki spowodował mój rejestr „nielegalnych” transmisji z Moskwy, GCHQ nie
miało dośd środków, by obserwowad cały ten ruch. Wiele poprawiło się od czasu sprawy Lonsdale'a,
ale nadal mieliśmy co najwyżej dwanaście do piętnastu punktów nasłuchu, a to oznaczało, że nasza
kontrola moskiewskiej łączności radiowej mogła byd tylko wyrywkowa. Tymczasem musiała ona objąd
co najmniej 90% ruchu radiowego, by przynieśd jakieś większe postępy. Tordellę najwyraźniej to
przekonało: obiecał przez co najmniej dwa lata dostarczad nam wszystkie materiały z własnego
nasłuchu. I dotrzymał słowa: wkrótce ten rodzaj informacji popłynął szeroką rzeką do GCHQ; tutaj
poddawała go szczególnej obróbce cała sekcja związana z komitetem Counterclan. Młody
kryptoanalityk z GCHQ, Peter Marychurch (obecnie dyrektor tego Biura), przekształcił mój żmudnie
sklecony, ręcznie spisany rejestr w nierównie bogatszą i dokładniejszą dokumentację, przepuszczając
tysiące informacji o emisjach radiowych przez komputer i poddając je „analizie kompleksowej”,
pozwalającej szybko wyodrębnid podobieostwa różnych emisji. Już po paru latach ten nowy rejestr
stał się jednym z najważniejszych narzędzi w pracy kontrwywiadów Zachodu.

Wracałem z Fort Meade do Waszyngtonu w dobrym nastroju. Moja wyprawa za ocean zapewniła
nam poparcie Amerykanów nie tylko dla tych badao ROC, które wiązały się z łamaniem szyfrów, ale
także dla prac kontrwywiadowczych Komitetu. Już prawie zapomniałem o starciu z Harveyem - kiedy
Angleton nieoczekiwanie mi o nim przypomniał.

- Harvey chciałby się jeszcze raz z tobą widzied. Spojrzałem na mego ze zdziwieniem.

- Nie, nie - uspokoił - on chce tylko twojej rady. Ma pewien problem na Kubie; zasugerowałem, że
mógłbyś mu pomóc.

- A ta wczorajsza historia? - spytałem.


- Och, nie myśl już o tym. Harvey chciał po prostu wiedzied, czy można ci ufad. To był rodzaj testu.

W owej kubaoskiej kwestii Angleton ograniczył się do aluzji i nie chciał powiedzied nic więcej; dodał
tylko, że umówił mnie już na lunch z Harveyem na pojutrze i że wtedy wszystkiego się dowiem.

Rok 1961 był szczytem kubaoskiej obsesji CIA. Świeże było doświadczenie nieudanego desantu w
Zatoce Świo. Sprawy kubaoskie były przedmiotem moich rozmów z Angletonem od dawna, właściwie
od połowy lat pięddziesiątych, gdy miałem spory udział w akcji kontrwywiadowczej MI 5 przeciwko
dowódcy greckiej partyzantki na Cyprze, pułkownikowi Grivasowi. Kiedy odwiedziłem Waszyngton w
1959, Richard Helms i Richard Bissel, kierujący operacjami w południowo-wschodniej Azji, poprosili
mnie o odczyt na temat cypryjskich doświadczeo - dla grupy wyższych oficerów amerykaoskiego
kontrwywiadu. Już wtedy było oczywiste, że CIA ma jakieś plany w stosunku do Kuby, gdzie Fidel
Castro energicznie wprowadzał „władzę ludową”. (Bissel przygotowywał później operację w Zatoce
Świo, ale kiedy skooczyła się ona klęską, w Waszyngtonie zaczęto mówid, że jego dni są policzone, bo
Kennedy będzie chciał pozbyd się z administracji wszystkich odpowiedzialnych za fiasko kubaoskiej.

Kiedy dwa dni później przyszedłem do restauracji na spotkanie z Harveyem, wstał od stolika i powitał
mnie serdecznym uściskiem dłoni. Wyglądał schludniej i nawet jakby szczupłej niż zwykle i ani
słowem nie wspomniał o niedawnej fatalnej nocy. Był twardym człowiekiem, który nie litował się nad
nikim i nie oczekiwał niczyjej litości. Oświadczył prosto z mostu, że pracuje nad pewnym problemem
dotyczącym Kuby i że chciałby posłuchad o moich cypryjskich doświadczeniach.

- Nie byłem na twoim odczycie w 1959 - powiedział po prostu, bez śladu ironii.

W sprawy cypryjskie zostałem wciągnięty niemal natychmiast po przyjściu do MI 5. Ówczesny


dyrektor Wydziału E (sprawy kolonii), Bill Magan, przysłał mi kilka raportów o rozszerzaniu się
konfliktu. Grecko-cypryjski arcybiskup Makarios prowadził wtedy energiczną kampanię na rzecz
pełnej niepodległości wyspy, popierany w tym przez rząd grecki, przez partię komunistyczną AKEL i
przez organizację EOKA, powstaoczą armię pułkownika Grivasa. Wielka Brytania, pragnąca utrzymad
Cypr jako bazę wojskową, przeciwstawiała się tym planom. W rezultacie w 1956 roku ogłoszono na
wyspie stan wojenny, a czterdzieści tysięcy brytyjskich żołnierzy zaczęło uganiad się za kilkoma
setkami partyzantów Grivasa.

Brytyjska strategia na Cyprze wydawała mi się katastrofalna. Ministerstwo Kolonii próbowało


prowadzid negocjacje polityczne, nie zagwarantowawszy sobie elementarnych warunków
bezpieczeostwa i polegają jedynie na „akcjach porządkowych” armii. Rozumiano wprawdzie, że jeśli
negocjacje mają mied jakiś sens, trzeba najpierw znaleźd, odizolowad i zneutralizowad Grivasa, ale,
chod armia prowadziła intensywne poszukiwania, nie udało się go znaleźd. Studiując przysłane przez
Magana raporty doszedłem do wniosku, te MI 5 poradzi tobie z tym łatwiej nit armia i powiedziałem
mu, że jeśli tylko będziemy mieli na to trochę czasu, wytropimy go metodą radiolokacji - taką samą,
jaką zamierzałem stosowad przeciwko Rosjanom w Londynie.

Magan natychmiast skontaktował mnie z sir Geraldem Templarem, który przeprowadził pomyślna
kampanię antypartyzancka na Malajach i był wielkim rzecznikiem stosowania metod wywiadowczych
w rozwiązywaniu problemów kolonialnych. Templar entuzjastycznie ocenił mój plan i zgodził się
lansowad go w Ministerstwie Kolonii. Ale ministerstwo pozostawało nieugięte; chcieli kontynuowad
swoją własną „strategię bezpieczeostwa” i nie życzyli sobie ingerencji MI 5. Nie było też wielkiego
entuzjazmu i w naszej Firmie, bo oceniano, że wplątujemy się w sprawę, która bardzo szybko okaże
się nierozwiązywalna. Zwłaszcza Hollis był przeciwny angażowaniu się w sprawy kolonii bez
wyraźnego zaproszenia ze strony ministerstwa. Trzymał się poglądu, że MI 5 jest instytucją działającą
na terenie kraju i że wystarczy, jeśli oddeleguje do armii specjalnego oficera łącznikowego w tej
sprawie,

W 1958 roku Grivas nasilił swoją kampanię, próbując storpedowad stanowcze wysiłki nowego
gubernatora wyspy, sir Hugh Foota, na rzecz rozwiązania politycznego. Armia wszczęła więc nowe,
zakrojone na wielką skalę poszukiwania Grivasa, tym razem w górach Paphos, ale znów udało mu się
wymknąd. Foot nadał nalegał na rozwiązanie polityczne, ale zgodził się wezwad MI 5, kiedy sytuacja
gwałtownie się pogorszyła. Od samego początku był to dla nas wyścig: czy zdążymy znaleźd Grivasa,
zanim Ministerstwo Kolonii zmontuje jakiś kapitulancki układ?

Magan był przekonany, że dużo przydatnych dla nas informacji o Grivasie musi znajdowad się w
aktach miejscowego wydziału specjalnego policji - tyle że nikt dotychczas nie umiał ich dobrze
zinterpretowad i wykorzystad. Problem polegał na tym, jak dotrzed do tych akt. EOKA miała swoich
informatorów w całej miejscowej policji, toteż studiowanie tych dokumentów mogło byd dla naszych
ludzi śmiertelnie ryzykowne. Już wcześniej jeden z pracowników MI 5 został zastrzelony na głównej
ulicy Nikozji.

Magan był barwną postacią: szmat czasu spędził najpierw na północno-zachodniej granicy Indii, a
potem w Persji, gdzie mieszkał pod jednym namiotem z krajowcami i gotował sobie strawę na
ogniskach z krowiego łajna. Znał z buska niebezpieczeostwa terroryzmu, toteż zamiast powierzyd tę
misję jakiemuś młodemu niedoświadczonemu oficerowi, postanowił wykonad ją sam, z pomocą
naszego stałego łącznika na Cyprze, pułkownika, Philipa Kirby-Greena. Green był żołnierzem
niezwykłej odwagi i prawości, a w wolnych chwilach także świetnym malarzem. Po pewnym czasie
również ja miałem dołączyd do tej dwójki, by zaplanowad i zrealizowad operację (kryptonim
SUNSHINE) od strony technicznej.

Byd może, przesadą byłoby powiedzied, że operacja SUNSHINE była planem zabójstwa - chociaż do
tego właśnie prowadziła. Plan był prosty: znaleźd Grivasa i otoczyd go. A wiedzieliśmy, że nigdy się nie
podda i, tak jak dwaj jego najbliżsi adiutanci otoczeni ostatnio przez naszych żołnierzy, zginie w
walce.

Przyjechałem do Nikozji 17 stycznia 1959 i poszedłem prosto do siedziby Wydziału Specjalnego, by


przestudiowad to, co przygotował już Magan. Kampania Grivasa była najwyraźniej dobrze
zorganizowana. Liczne były przykłady doskonałej koordynacji aktów terrorystycznych i rozruchów
cywilnych obejmujących całą wyspę. W tym celu jednak Grivas musiał utrzymywad regularną łącznośd
ze swymi „frontowymi” oficerami. EOKA z pewnością nie korzystała w czasie akcji ani z poczty, ani z
telefonów - chod oczywiście i tam miała swoich ludzi. Łącznośd partyzantów opierała się na systemie
kurierów; z zebranych danych wynikało, że są to głównie kobiety, podróżujące autobusami.
Nanieśliśmy na mapę wyspy wszystkie dane z obserwacji, meldunków i nasłuchu. Powstał w ten
sposób schemat pokazujący jednoznacznie, że głównym ośrodkiem łączności EOKA jest Limassol. Sied
kontaktów zagęszczała się też w okolicach wsi Yerasa i Polodhia, kilka mil od Limassolu. Najbardziej
wiarygodna była więc hipoteza, że Grivas ma swoje meliny w tych trzech miejscowościach.
Pierwszym krokiem było umieszczenie chytrego podsłuchu w telefonach pałacu Makariosa. Byliśmy
pewni, że Makarios, a w pewnych wypadkach również EOKA nie są w swych rozmowach
telefonicznych szczególnie ostrożni, bo wiedzą, że ich ludzie w urzędach pocztowych natychmiast
zawiadomią ich o każdej próbie założenia podsłuchu.

Postanowiliśmy umieścid naszą pluskwę na którymś z napowietrznych przewodów biegnących do


pałacu. Był to mały nadajnik radiowy czerpiący energię z kabla telefonicznego i przekazujący sygnały
do naszego, oddalonego kilka mil, odbiornika. Przyjechał pomagad mi w tej robocie John Wyke,
najzręczniejszy technik MI 6, który w tym czasie zakładał podsłuchy w berlioskim tunelu, tuż pod
stopami wschodnioniemieckiej „policji ludowej”. Nasza akcja była w najwyższym stopniu
niebezpieczna. Wyke musiał wspiąd się w całkowitej ciemności na słup telefoniczny stojący tuż przy
szosie, którą regularnie patrolowali uzbrojeni strażnicy Makariosa i partyzanci z EOKA. Wywiercił
dziurę na szczycie słupa i ukrył w niej nadajnik, który połączył, niewidocznymi z dołu przewodami, z
kablem telefonicznym. Stałem pod słupem i, jak asystent przy operacji chirurgicznej, podawałem mu
kolejne potrzebne narzędzia. Co pięd minut drętwieliśmy ze strachu, kiedy szosą przejeżdżał kolejny
patrol: za każdym razem spodziewaliśmy się, że lada chwila zaczną koło nas gwizdad kule. Po dwóch
godzinach nasze nerwy były w strzępach, ale podsłuch działał: to z niego czerpaliśmy później
większośd naszych informacji o Makariosie.

Głównym celem operacji SUNSHINE nie był jednak Makarios, lecz Grivas. Byłem pewien, że używa
odbiorników radiowych, chociażby po to, by słuchad komunikatów armii brytyjskiej; zapewne stąd
właśnie tak dobrze wiedział o każdej urządzanej na niego obławie. Zdecydowałem się na atak z dwu
stron. Zaczęliśmy w wytypowanych miejscowościach szukad anten radiowych, które mogłyby byd
antenami odbiorników Grivasa. Jednocześnie podjąłem próbę podrzucenia mu odbiornika
wyposażonego w zdradziecki emiter. Wiedzieliśmy, że większośd sprzętu wojskowego Grivasa
pochodzi od Egipcjan, którzy po wojnie sueskiej sprzedawali za grosze zdobyty sprzęt brytyjski. MI 6
zwerbowała pewnego grecko-cypryjskiego handlarza broni; zakupił on w Egipcie partię odbiorników,
a ja wyposażyłem je w emitery. Pozostawało tylko w jakiś sposób dostarczyd je Grivasowi.

Pierwsza częśd tego planu przebiegała pomyślnie. KG (jak nazywano w Firmie Kirby-Greena), Magan i
ja zrobiliśmy kilka porannych zwiadów w rejonie Limassol w poszukiwaniu anteny. Była to
niebezpieczna robota: błądziliśmy po zakurzonych uliczkach i spalonych słoocem placach targowych,
udając przypadkowych turystów. Starzy ludzie, ukryci w cieniu wiklinowych daszków, obserwowali
nas spod oka. Mali chłopcy obrzucali nas podejrzliwymi spojrzeniami i znikali pędem za rogiem ulicy.
Czułem, jak pot spływa mi po plecach, i wciąż miałem niemiłą świadomośd, że lufa jakiejś
niewidzialnej strzelby śledzi mnie spoza czerwonych dachówek i starych kamiennych ogrodzeo.

W Yerasa zauważyłem jakiś pręt, sterczący z dachu kościoła. Początkowo myślałem, że to


piorunochron. Istotnie, metalowa taśma biegła po izolatorach po krawędzi dachu i dalej, aż do ziemi.
Ale kiedy obejrzałem piorunochron dokładniej przez lornetkę, stwierdziłem, że w pewnym miejscu
jest jakby przerwany. Najwyraźniej przerobiono go w ten sposób na antenę. Dosyd lekkomyślnie
zapuściliśmy się w stronę kościoła; nagle, nie wiadomo skąd, wypadł tłum miejscowych łobuziaków i
obrzucił nas kamieniami. Uciekliśmy w popłochu, ale natychmiast pojechaliśmy do Polodhia. Tu
również znaleźliśmy podobną instalację. Teraz miałem już pewnośd, że słusznie uznaliśmy te dwie
wioski za ośrodki operacyjne Grivasa.
Teraz gorączkowo zabrałem się do pracy nad zdradzieckimi emiterami. Ocenialiśmy, że najdalej po
sześciu miesiącach zakooczymy całą operację SUNSHINE, ale właśnie wtedy, kiedy prace szły już pełną
parą, pod koniec lutego 1959, Ministerstwo Kolonii pospiesznie załatwiło sprawę Cypru na tzw.
Konferencji Konstytucyjnej w Lancaster House. Można powiedzied, że wyciągnęli nam chodnik spod
nóg; cały plan SUNSHINE i wszystko, co już zrobiliśmy, poszło na marne. Magan szalał ze złości,
zwłaszcza kiedy Grivas ujawnił się publicznie dokładnie w tym rejonie, w którym spodziewaliśmy się
go znaleźd, i odpłynął w glorii do Grecji, by stamtąd nadal wywierad swój zgubny wpływ na wyspę.
Magan uważał, że rozwiązanie przyjęte w Lancaster House jest w najlepszym razie tymczasowe, a
wiele istotnych problemów pozostaje bez rozstrzygnięcia. Przeczuwał, że szybki „sukces”
Ministerstwa Kolonii zaowocuje długim pasmem nieszczęśd. Okazało się, że miał rację.

Tuż przed opuszczeniem Cypru Magan i ja wybraliśmy się, acz niechętnie, na spotkanie z
gubernatorem wyspy, sir Hugh Footem. Wyglądał na całkowicie zadowolonego z przyjętych
rozwiązao i długo tłumaczył, że zawsze uważał plan SUNSHINE za ostatecznośd, po którą można
sięgnąd, gdy zawiedzie dyplomacja. Chyba nie był w stanie zrozumied, że dyplomacja musi byd od
początku związana z działalnością wywiadowczą, jeśli obie te dziedziny mają byd efektywne.
Oceniając to wszystko z dystansu jestem coraz bardziej przekonany, że gdybyśmy zaczęli operację
SUNSHINE wtedy, kiedy zgłosiliśmy jej projekt, a więc już w 1956, zdołalibyśmy całkowicie
zneutralizowad Grivasa. To nasze Ministerstwo Kolonii, a nie EOKA, dyktowałoby wtedy warunki
pokoju, a historia tej pięknej ale nieszczęśliwej wyspy mogłaby się potoczyd w ciągu następnych
trzydziestu lat zupełnie inaczej.

Epizod cypryjski skłania mnie zresztą do ogólniejszej refleksji na temat brytyjskiej polityki kolonialnej.
Dekolonizacja przebiegała najpomyślniej tam, gdzie udało nam się pokonad miejscowe powstania
zbrojne - raczej kunsztem intrygi wywiadowczej niż siłą armii - zanim przystąpiliśmy do negocjacji
politycznych, przekazując władzę tym samym, dopiero co pokonanym ruchom wyzwoleoczym, a
nawet wspierając to nowe przywództwo siłą armii brytyjskiej. Taki był zasadniczo przebieg de
kolonizacji na Malajach i w Kenii - i nie przypadkiem oba te kraje żyją dziś spokojniej niż inne.

Problemem podstawowym było to, w jaki sposób wycofad administrację kolonialną tak, aby
powstałej próżni politycznej nie wypełniła miejscowa soldateska. Inaczej mówiąc: jak stworzyd w
zdekolonizowanym kraju stabilną (cywilną - przyp. tłum.) klasę polityczną? Ministerstwo Kolonii znało
tylko skomplikowane i akademickie wzory demokracji - tu konstytucja, tu parlament, itd. - z których
niewiele dało się zastosowad w nowych, postkolonialnych paostwach. Po doświadczeniach
cypryjskich napisałem na ten temat memoriał i przedstawiłem go Hollisowi. Pisałem tam, że
powinniśmy w tej materii przyjąd model bolszewicki, bo tylko taki okazał się skuteczny. Lenin lepiej
niż ktokolwiek wiedział, jak zdobyd władzę nad krajem i co równie ważne, jak ją utrzymad. Uważał, że
klasa polityków powinna podporządkowad sobie wojsko i służby wywiadowcze i w ten sposób
uzyskad gwarancję, że ani armia, ani konkurencyjna klasa polityczna nie sięgną po władzę.

Feliks Dzierżyoski, założyciel nowoczesnej tajnej policji w Rosji, budował swoją Czeka zgodnie z tymi
leninowskimi zasadami. Wyodrębnił w niej trzy „naczelne dyrekcje”. Pierwsza zwalczała wszystkich
tych ludzi za granicą, którzy spiskowali lub mogli spiskowad przeciw rządowi sowieckiemu. Druga
działała przeciw konspiratorom żyjącym w ZSRR. Trzecia infiltrowała sowieckie siły zbrojne, by
zapobiec ewentualnemu przewrotowi wojskowemu.
Mój memoriał zrobił jak najgorsze wrażenie na Hollisie i pozostałych dyrektorach MI 5. Powiedzieli,
że jest „cyniczny” i nigdy nie przekazali go do Ministerstwa Kolonii. Jednak dziś, z perspektywy
dwierdwiecza, widzę, że dyktatury wojskowej uniknęły tylko te nowo powstałe paostwa, które
zastosowały jakąś wersję zasad Lenina.

Przeciw moim ideom protestowała też gorąco CIA - kiedy wspomniałem o nich podczas odczytu w
1959. Helms powiedział mi wręcz, że chcę zaprowadzid w Trzecim Świecie komunizm. Zauważył przy
tym, że Wielka Brytania ma pewną istotną przewagę nad Ameryką, gdy chodzi o możliwości działao
wywiadowczych. Anglicy, mówił, mają w swych koloniach zakorzenioną, silną administrację;
Amerykanie natomiast mogą rebeliom na Dalekim Wschodzie i na Kubie przeciwstawid jedynie
rozwiązania militarne. Ten sposób myślenia doprowadził w koocu Stany Zjednoczone do wojny
wietnamskiej.

Wcześniej jednak doprowadziło ich to do Zatoki Świo. Kiedy teraz, w 1961, opowiadałem Harveyowi
o moich cypryjskich doświadczeniach, najbardziej interesowało go uderzające podobieostwo obu
sytuacji: mała wyspa, a na niej armia powstaocza, kierowana przez charyzmatycznego dowódcę.
Szczególnie zaciekawił go mój pogląd, że bez Grivasa EOKA szybko by się załamała.

- A co Brytyjczycy zrobiliby teraz na Kubie? -zapytał wprost. Nie bardzo miałem ochotę wdawad się w
sprawy kubaoskie. Hollis mówił ze mną na ten temat przed wyjazdem i nie kryl opinii, że CIA popełnia
poważne błędy na Karaibach. Dlatego, sugerował, należy w miarę możności unikad omawiania tej
kwestii. Bałem się, że jeśli podzielę się z Angletonem i Harveyem chodby moimi prywatnymi
sugestiami, rozniosą to po całym Waszyngtonie jako rzekomy „brytyjski punkt widzenia”. Oczywiście
zaraz dotarłoby to do Leconfield House. Na wszelki wypadek zastrzegłem więc, że mówię teraz „poza
protokołem”. I powiedziałem, że próbowalibyśmy wykorzystad wszystkich możliwych sojuszników na
miejscu - na przykład opozycyjnych wobec nowej władzy działaczy politycznych.

- Wszystko to już zrobiliśmy - oświadczył Harvey niecierpliwie - ale teraz wszyscy oni siedzą na
Florydzie. Po Zatoce Świo nie mamy dosłownie ani jednej żywej duszy na wyspie.

Zaczął badad mnie, czy może my mamy kogoś w tym regionie, gdzie w koocu wciąż jeszcze były
brytyjskie kolonie.

- Wątpię, czy możemy wam pomóc. Szczerze mówiąc, Londyn wolałby trzymad się z daleka od sprawy
kubaoskiej. Może Szóstka ma kogoś na miejscu - ale musicie to sprawdzid u nich.

- A co zrobilibyście z Castro? - nawiązał do poprzednich pytao Angleton.

- Próbowalibyśmy go izolowad, odciągnąd ludzi od niego...

- Kropnęlibyście go? - przerwał Harvey.

Milczałem przez chwilę, starannie składając serwetkę. Kelnerzy krążyli bezszelestnie między
stolikami. Teraz dopiero zrozumiałem, dlaczego Harvey tak bardzo chciał wiedzied, czy można mi
ufad.

- Na pewno moglibyśmy to zrobid - odparłem w koocu - ale wątpię, czy byśmy się na to zdecydowali.

- Dlaczego?
- Nie robimy już takich rzeczy, Bill. Skooczyliśmy z tym ładnych parę lat temu, po Suezie.

Jeszcze na początku kryzysu sueskiego londyoski oddział MI 6 opracował plan zamordowania Nassera
gazem paraliżującym. Eden dał wstępną zgodę na tę operację, ale wycofał ją, kiedy Francja i Izrael
zadeklarowały gotowośd uczestnictwa we wspólnej akcji militarnej. Potem,, kiedy z kolei ta linia
zawiodła, Eden ponownie przyjął wariant zabójstwa. Tymczasem jednak Nasser wyłapał całą siatkę
MI 6 w Egipcie. Zaplanowano nową operację, wykorzystując spisek oficerów egipskich - ale i ona nie
doszła do skutku, ponieważ broo ukryta przez spiskowców gdzieś na przedmieściach Kairu, wpadła w
ręce władz.

- Braliście w tym wszystkim udział?

- Tylko marginesowo - odpowiedziałem zgodnie z prawdą - w przygotowaniach technicznych.

Plan zabójstwa konsultowali z nami John Henry i Peter Dixon, dwaj pracownicy działu technicznego
MI 6, odpowiedzialni za jego przygotowanie. Dixon, Henry i ja uczestniczyliśmy we wspólnych
naradach ekip MI 5 i MI 6, na których omawiano postępy badao technicznych dla służb
bezpieczeostwa, badao prowadzonych w Porton Down, w paostwowym laboratorium broni
chemicznej i biologicznej. W latach pięddziesiątych badania te prowadzono bardzo energicznie.
Współpracowałem np. z MI 6 w programie mającym na celu zbadanie, w jakiej mierze można
wykorzystad środek halucynogenny LSD w przesłuchaniach osób podejrzanych. W Porton robiono
wiele eksperymentów w tej dziedzinie; raz nawet sam się zgłosiłem jako królik doświadczalny.
Zarówno MI 5, jak MI 6 chciały też dużo wiedzied o nowych truciznach, opracowywanych w Porton -
chod miały po temu różne powody. Ja szukałem antidotów, na wypadek, gdyby Rosjanie otruli
jakiegoś swojego zbiega w Anglii; MI 6 natomiast potrzebowała samych trucizn, do swoich operacji za
granicą.

Henry i Dixon dyskutowali ze mną kwestię ewentualnego użycia trucizny przeciw Nasserowi i pytali o
radę. Gaz paraliżujący wydawał im się najlepszym rozwiązaniem, ponieważ - jak twierdzili - łatwo
będzie go użyd. Oddział egipski MI 6 miał agenta w Egipcie z ograniczonym dostępem do siedziby
Nassera. Zaplanowali więc umieszczenie pojemników z gazem w systemie wentylacyjnym budynku.
Zwróciłem wtedy uwagę, że będzie to wymagało wielkich ilości gazu i uśmierci całą masę ludzi z
personelu Nassera. Plan MI 6 był więc, ja zwykle, beznadziejnie nierealistyczny - i nie zdziwiłem się,
kiedy niedługo później Henry powiedział mi, że Eden odwołał tę operację: istotnie, szanse, że
będziemy mogli potem się jej wyprzed, były bodaj jeszcze mniejsze niż w przypadku „Bustera”
Crabbe'a.

Harvey i Angleton wypytywali mnie o wszystkie szczegóły tej akcji. Wreszcie Harvey oświadczył:

- Opracowujemy w Kompanii nowe możliwości rozwiązywania takich spraw i potrzebujemy


ekspertów...

Jego ton stał się nagle oficjalny, poważny i monotonny, a język przekształcił się biurokratyczną
sztampę, którą tak lubią urzędnicy z Waszyngtonu. Takim to niezgrabnym sposobem dawał do
zrozumienia, że potrzebuje ludzi do mokrej roboty, których mógłby się w razie czego wyprzed, a także
lepszych technicznie „sposobów zaaplikowania” (jak się wyraził). Szczególnie interesowali go ludzie ze
Specjalnej Służby Powietrznej (SAS). Harvey wiedział, że ekipy SAS pracowały w latach pięddziesiątych
także po tamtej stronie sowieckiej granicy, śledząc przenośnymi odbiornikami sygnały rosyjskich
rakiet (później zadanie to przejęły satelity); ludzie ci mieli rozkaz nie dad się złapad, nawet gdyby
trzeba było walczyd.

- To nie są wolni strzelcy, Bill - odpowiedziałem. - Możesz próbowad wynająd kogoś z „emerytów”, ale
i na to musisz mied zgodę Szóstki.

Harvey zirytował się, jak gdyby sądził, że złośliwie odmawiam mu pomocy.

- a pomyśleliście o Stevensonie? - spytałem. - Wiem od naszych weteranów, ze organizował takie


rzeczy w Nowym Jorku w czasie wojny. Zdaje się, że używał jakiegoś Włocha, chyba z mafii, jak nie
mógł sobie inaczej poradzid z niemieckim szpiegiem.

Angleton nabazgrał coś w notesie i znowu spojrzał na mnie wyczekująco.

- Francuzi! - błysnęło mi nagle. - Próbowaliście u nich? To bardziej w ich stylu, rozumiecie, Algieria...

Następny zygzak w notesie.

- A od strony technicznej, może macie coś specjalnego? - zagadnął Harvey. Odpowiedziałem, że


istotnie, kiedy odrzucono pomysł z gazem, MI 6 szukała jakiejś innej broni. Laboratorium materiałów
wybuchowych w Porton opracowało mini-pistolet ukryty w pudełku papierosów, strzelający igłami
nasyconymi trucizną. Kiedyś pojechałem obejrzed demonstrację tego urządzenia. Ubrani „naukowo”
w białe fartuchy poszliśmy wraz z doktorem Ladellem, badaczem prowadzącym prace dla MI 5 i MI 6,
na tyły zakładu, gdzie trzymano zwierzęta doświadczalne. Na środek zagrody wyprowadzono na
smyczy owcę; miała ostrzyżony jeden bok, widad było szorstką różową skórę. Asystent Ladella wziął
pudełko papierosów i zbliżył je do ostrzyżonego boku owcy. Ruszyła biegiem, ale powstrzymała ją
smycz; myślałem, że urządzenie zawiodło. Ale po chwili kolana owcy ugięły się, wzrok stał się mętny,
w pysku pojawiła się piana. Powoli zwierzę osunęło się na ziemię; stojący wokół eksperci spokojnie
dyskutowali o zaletach nowej broni, nad ciałem, z którego uchodziły resztki życia. Był to jedyny
moment w moim życiu, kiedy dwie moje pasje - zwierzęta i praca w wywiadzie - znalazły się w ostrej
kolizji. Zrozumiałem wtedy, że zwierzęta kocham nieporównanie bardziej. Wtedy także
uświadomiłem sobie, że zabijanie nie jest żadnym sposobem załatwiania spraw w czasie pokoju.

Niewiele więcej potrafiłem powiedzied Harveyowi i Angletonowi, a i tak czułem, że powiedziałem za


dużo. Widok otwartego notesu Angletona zaczynał mnie już denerwowad. Obaj wydawali się tak
zdecydowani, tak mocno przekonani, że to właśnie jest najlepszy sposób załatwienia sprawy Castro.
Wyglądali też na rozczarowanych, że nie chciałem powiedzied im więcej.

- Porozmawiajcie z Johnem Henry, z Dixonem: przypuszczalnie wiedzą więcej niż ja - rzuciłem, kiedy
wyszliśmy na ulicę i zaczęliśmy się żegnad. Następnego dnia miałem odlecied z powrotem do Anglii.

- A ty, nie pomógłbyś nam trochę? - spytał nagle Harvey. Kształt rewolweru wyraźnie odciskał się pod
jego marynarką. Byłem pewien, że chodzi mu o RAFTERA Zatrzymałem taksówkę.

- Powiedziałem ci, Bill, my już w te klocki nie gramy. Zresztą, sam mówiłeś, że jesteśmy tylko ubogim
wspólnikiem w tym biznesie, pamiętasz? No, to powodzenia szefie'

Harvey me należał do ludzi, którzy śmieją się z dowcipów. Angleton również nie śmiał się z tego.
12

W 1961 roku na ulicach Londynu ludzie powtarzali wciąż, że „nigdy jeszcze nie było tak dobrze” jak
teraz, kiedy młody prezydent przekształca Waszyngton w mityczny gród kultury i wszelkiej
pomyślności. Ale w podziemnym świecie tajnych służb coraz wyraźniejsza stawała się wizja kolejnej
trudnej dekady. Przez całe lata pięddziesiąte wywiady amerykaoski i brytyjski uczestniczyły w Zimnej
Wojnie z jednoznaczną determinacją i pełną jasnością celu. Nie była to może łatwa wojna, zdarzyło
się też trochę paskudnych komplikacji. Ale dopiero teraz zaczął się prawdziwy najazd na Zachód
różnego rodzaju zbiegów z rosyjskiej machiny wywiadowczej, a każdy opowiadał niestworzone
historie o penetracji przez KGB zachodnich służb bezpieczeostwa. Ich opowieści często były
niekonsekwentne i przeczyły sobie nawzajem, ale zapoczątkowały postępowy paraliż wywiadów
brytyjskiego i amerykaoskiego, w miarę jak wątpliwości i podejrzenia sączyły się w żyły naszego
systemu.

Pierwszy taki zbieg pojawił się w grudniu 1961. Któregoś dnia, w parę tygodni po powrocie z
Waszyngtonu, pracowałem spokojnie w swoim biurze, kiedy zajrzał do mnie Arthur, z papierosem w
zębach i egzemplarzem „The Times” pod pachą. Położył przede mną gazetę i zgiął się w pół nad
biurkiem.

- Ciekawe, co...? - powiedział wskazując na niewielką notkę, która informowała, że niejaki Klimów,
major armii sowieckiej, zgłosił się w ambasadzie amerykaoskiej w Helsinkach z żoną i dzieckiem i
poprosił o azyl.

Bardzo szybko dotarła do nas pogłoska, że ów Klimów jest w rzeczywistości majorem KGB i że śpiewa
jak ptaszek. W marcu 1962 dreszcz podniecenia przebiegł przez biura Wydziału D. Arthur palił jeszcze
więcej niż zwykle, a jego twarz promieniała, gdy wielkimi krokami przemierzał korytarze Firmy.
Domyślałem się, że nadeszły wreszcie bliższe informacje o Klimowie.

- To ten zbieg, prawda - zagadnąłem Arthura któregoś dnia. Zaciągnął mnie do swego gabinetu,
zamknął starannie drzwi - i uchylił rąbka tajemnicy. „Klimów” nazywał się w rzeczywistości Anatolij
Golicyn i był ważnym funkcjonariuszem KGB; zanim objął stanowisko dyplomatyczne w Helsinkach,
pracował w Pierwszej Naczelnej Dyrekcji, prowadząc operacje przeciwko Wielkiej Brytanii i USA, oraz
w Wydziale Informacji w Moskwie. W istocie Golicyn był na „liście obserwowanych” CIA już dawniej,
podczas wcześniejszych wypraw zagranicznych, ale nie został rozpoznany pod nowym nazwiskiem -
dokąd sam nie przedstawił się Amerykanom w Helsinkach.

Po wstępnych przesłuchaniach CIA wysłała do MI 5 wykaz dziesięciu „zapisów”, z których każdy


zawierał donosy Golicyna o sowieckiej penetracji w służbach bezpieczeostwa Wielkiej Brytanii.
Komplet tych zapisów otrzymał najpierw Arthur Patrick Stuart, faktyczny szef D3 (analiza)
przeprowadził wstępne ich badanie i sporządził dla każdego zapisu listę podejrzanych. Dopiero teraz
poszczególne zapisy przydzielono do dalszego rozpoznania funkcjonariuszom D1 (grupa
dochodzeniowa), ja zaś miałem służyd im techniczną radą i pomocą.

Trzy z tych pierwszych dziesięciu zapisów natychmiast poruszyły naszą czułą strunę. Golicyn twierdził,
że wie o sławnym Kręgu Pięciu, obejmującym szpiegów zwerbowanych w Anglii w latach
trzydziestych. Twierdził też, że znają się oni nawzajem, a w dodatku każdy wie, że pozostali też są
szpiegami. Ale Golicyn nie potrafił zidentyfikowad żadnego z nich - wiedział tylko, że jeden posługuje
się pseudonimem „Stanley” i ma jakiś związek z niedawnymi operacjami KGB na Bliskim Wschodzie.
To świetnie pasowało do Kima Philby'ego, który właśnie pracował w Bejrucie jako korespondent
gazety „The Observer”. Golicyn domyślał się, że dwoma następnymi członkami Kręgu Pięciu byli
Burgess i Maclean. My z kolei uważaliśmy, że czwartym mógłby byd Sir Anthony Blunt, obecnie
Kustosz Obrazów Królowej, a w czasie wojny funkcjonariusz MI 5; po ucieczce Burgessa i Macleana w
1951 znalazł się on wśród podejrzanych. Natomiast tożsamośd piątego szpiega pozostawała
kompletną zagadką. Zapisy Golicyna dotyczące Kręgu Pięciu spowodowały, że wygrzebano znowu
sprawę Philby'ego i Blunta i zarządzono jej rewizję.

Dwa najaktualniejsze i n aj wyraźniejsze tropy znajdowały się w zapisach nr 3 i nr 8; oba dotyczyły


szpiegów we flocie, co w połączeniu z przypadkiem Houghtona wskazywało, jak bardzo Rosjanom
zależy na zdobywaniu tajemnic broni morskiej - zwłaszcza podwodnej - Wielkiej Brytanii i NATO. Zapis
nr 3 dotyczył szpiega zwerbowanego w biurze attache morskiego w ambasadzie brytyjskiej w
Moskwie - podobno pod osobistym nadzorem generała Gribanowa, szefa II Naczelnej Dyrekcji,
prowadzącej operacje wywiadowcze na obszarze ZSRR. Uczestniczył w tej operacji Rosjanin
zatrudniony w ambasadzie brytyjskiej, niejaki Michailskij; szpieg przekazywał mu odręczne notatki z
tajnych dokumentów, które przechodziły przez jego ręce. W1956 roku, zdaniem Golicyna, szpieg
wrócił do Londynu, do pracy w wydziale wywiadu Admiralicji - i wtedy kontrolę nad nim przejęła
dyrekcja operacji zagranicznych KGB.

Drugi szpieg we flocie (zapis nr 8) zajmował, zdaniem Golicyna, znacznie wyższe stanowisko. Golicyn
twierdził, że widział numerowane kopie trzech dokumentów NATO, z których dwa oznaczone były
„Top Secret”, Widział je przez przypadek, kiedy pracował w wydziale informacji KGB nad materiałami
na temat NATO, przygotowywanymi dla sowieckiego Politbiura. Golicyn szykował właśnie pilny raport
na temat strategii morskiej NATO, kiedy dostarczono mu, prosto z Londynu, te trzy dokumenty.
Zwykle otrzymywał materiały „ocenzurowane”, to znaczy przepisane w taki sposób, by zamaskowad
ich źródło - ze względu jednak na pośpiech dostał tym razem wierne kopie autentycznych
dokumentów.

CIA sprawdziła wiarygodnośd Golicyna w tej kwestii. Trzy wymienione przezeo dokumenty,
zawierające plany rozbudowy bazy okrętów podwodnych Clyde i reorganizacji dowództwa morskiego
NATO na Morzu Śródziemnym, pokazano mu w teczce zawierającej plik innych dokumentów NATO.
Natychmiast zidentyfikował trzy właściwe, a nawet zwrócił uwagę, że dokument dotyczący bazy
Clyde, który oglądał w Moskwie, miał cztery grupy cyfr i liter wskazujących odbiorcę, natomiast ten,
który mu pokazano w CIA, miał sześd takich grup. Kiedy sprawdzono oryginalny rozdzielnik tego
dokumentu, stwierdzono, że istotnie był w nim numer identyfikacyjny złożony z sześciu grup znaków;
nie udało się jednak ustalid, do kogo należał ten numer. Ale Patrick Stewart zanalizował rozdzielniki
wszystkich trzech dokumentów i doszedł do wniosku, że szpiegiem musiał byd pewien starszy
wiekiem komandor Royal Navy, teraz już na emeryturze. Sprawę przekazano grupie dochodzeniowej
D1.

W ciągu paru miesięcy po ucieczce Golicyna zaproponowali swoje usługi Zachodowi -


niespodziewanie i najwyraźniej niezależnie od siebie - trzej dalsi funkcjonariusze sowieckiej machiny
wywiadowczej. Dwaj pierwsi, pracownik KGB i oficer GRU, obaj zatrudnieni w sowieckiej misji w ONZ,
zgłosili się do FBI i podjęli działalnośd jako podwójni agenci; nadano im „kapeluszowe” kryptonimy:
Fedora i Top Hat. Trzecim był wyższy oficer KGB, Jurij Nosenko, który w czerwcu 1962 w Genewie
zaoferował swoje usługi CIA.

Nosenko wskazał niebawem bezcenny trop prowadzący do szpiegów we flocie brytyjskiej. Stwierdził
on, że agent Gribanowa został zwerbowany metodą szantażu homoseksualnego i że agent ten
przekazuje do KGB sekrety „całego NATO”, które poznaje w biurze „pewnego lorda z Royal Navy”.
Zestawienie tych danych z zapisami nr 3 i nr 8 Golicyna pozwoliło zacieśnid krąg podejrzeo: skupiły się
one na Johnie Vassallu, urzędniku z biura lorda Carringtona. Vassall już na początku śledztwa, w
związku z zapisem nr 3 Golicyna, znalazł się na pierwszym miejscu ułożonej przez Patricka Stewarta
listy podejrzanych, ale oficer śledczy, Ronnie Symonds, który przejął tę sprawę, zakwestionował
ocenę Stewarta. Uważał bowiem, że głęboki katolicyzm i silny charakter moralny Vassalla czynią mało
prawdopodobnym jego udział w aferze. Przesunął go więc na koniec listy podejrzanych.

Dopiero po raporcie Nosenki uwaga grupy dochodzeniowej skupiła się na Vassallu; wkrótce
stwierdzono, że jest czynnym homoseksualistą, a w dodatku prowadzi życie ponad stan w swoim
luksusowym mieszkaniu przy Dolphin Square. MI 5 natknęła się tu na klasyczną trudnośd pracy
kontrwywiadowczej. W odróżnieniu od innych rodzajów przestępstw, szpiegowanie nie pozostawia
żadnych śladów; na ogół nie można przedstawid żadnych dowodów winy, chyba że szpieg przyzna się
do winy albo zostanie złapany na gorącym uczynku. Koledzy z D1 spytali mnie, czy znam jakiś
techniczny sposób udowodnienia, że Vassall wynosi dokumenty z Admiralicji. Od pewnego już czasu
pracowałem z Frankiem Morganem nad ideą oznaczania dokumentów ściśle tajnych substancją
radioaktywną - oczywiście w minimalnej dawce. Zaproponowałem zastosowanie tej metody do
dokumentów znajdujących się w zasięgu Vassalla i umieszczenie w drzwiach budynku licznika
Geigera. Akcja ta nie przyniosła jednak żadnego sukcesu. Budynek Admiralicji miał zbyt dużo wyjśd,
byśmy mogli kontrolowad wszystkie; nadto licznik Geigera, ustawiony na minimalną dawkę
radioaktywności, często reagował na przypadkowe jej źródła, np. fosforyzowane tarcze zegarków.
Plan ten upadł ostatecznie, kiedy władze Admiralicji zaprotestowały przeciwko narażaniu całego
personelu na promieniowanie.

Zacząłem się rozglądad za innymi sposobami. Z testów CIA można było wywnioskowad, że Golicyn ma
fenomenalną, niemal fotograficzną pamięd; postanowiłem więc sprawdzid, czy nie pamięta również
jakichś szczegółów technicznych kopii, które widział w Moskwie. Mieliśmy szansę określid na tej
podstawie, czy szpieg przekazuje Rosjanom dokumenty do skopiowania, po czym odnosi je na
miejsce, czy też je sam fotografuje. Zrobiłem 25 fotografii pierwszej strony dokumentu dotyczącego
bazy Clyde, posługując się wszystkimi technikami, jakie - wedle naszej wiedzy - Rosjanie zalecali
swoim agentom, a także takimi, jakie stosowali we własnej ambasadzie; wysłałem te fotografie za
pośrednictwem CIA Golicynowi. Bez żadnych wahao wybrał jedną, zrobioną aparatem Praktina przy
oświetleniu dwu bocznych lamp. Uzbrojeni w tę wiedzę, włamaliśmy się do mieszkania Vassalla w
czasie, kiedy był w pracy. W skrytce w podstawie biurka znaleźliśmy Praktinę do kopiowania
dokumentów, a także inny aparat, typu Minox. Tego samego wieczora aresztowaliśmy go i, mając
urzędową zgodę na rewizję, gruntownie przetrząsnęliśmy mieszkanie. W podstawie narożnego stolika
znaleźliśmy jeszcze jedną zamaskowaną szufladę, a w niej kilka naświetlonych filmów 35 mm; po
wywołaniu okazało się, że są to zdjęcia 176 tajnych dokumentów. Vassall szybko przyznał się, że
Rosjanie nakłonili go do współpracy szantażem homoseksualnym - w Moskwie, w 1955. Sąd londyoski
skazał go na osiemnaście lat więzienia.
Kiedy do Waszyngtonu i Londynu zaczęła napływad masa informacji od nowych zbiegów, ożyły moje
stare zmartwienia. Już sprawa Lonsdale'a ujawniła niedostatek zasobów technicznych MI 5 i MI 6.
Chod program AWRE, opracowany w 1958 roku przeze mnie i Morgana, przyniósł sporo sukcesów -
niewiele poza tym się zmieniło. Zasada zaspokajania potrzeb służb wywiadowczych za
pośrednictwem instytucji wojskowych zawiodła, zwłaszcza w dziedzinie nowoczesnej elektroniki.
Świat wywiadu szybko wkraczał w erę satelitów i komputerów. Kiedy Komitet Operacji Radiowych
podzielono na Clan i Counterclan, każdy z nich podjął operacje na taką skalę, że nieodzowne było
rozwinięcie badao naukowych i technicznych w nie praktykowanym dotąd zakresie. Teraz już wszyscy
zdali sobie sprawę, że stary system doraźnych rozwiązao, o którego zmianę walczyłem od 1958, musi
byd co najmniej gruntownie zreformowany. Zarówno MI 5 jak MI 6 potrzebowały własnych ośrodków
badawczych - a zarazem nowych budynków i nowych ludzi. Tuż po zakooczeniu sprawy Lonsdale'a
ponownie zgłosiłem się, upoważniony przez obie służby do sir Williama Cooka, przedstawiając mu
nasze aktualne potrzeby. Przez kilka dni wspólnie odwiedzaliśmy różne instytucje wojskowe, które
dotychczas obsługiwały technicznie MI 5 i MI 6, po czym sir William Cook napisał obszerny raport,
który odegrał wielką rolę w powojennej historii brytyjskich służb wywiadowczych.

Najwięcej miejsca w raporcie Cooka zajmował ośrodek łączności Hanslope, w czasie wojny siedziba
Radiowej Służby Bezpieczeostwa (RSS), a po wojnie centrala łączności MI 6 z jej zagranicznymi
agentami; Cook sugerował, że ośrodek ten należy rozbudowad i przekształcid go w instytut badawczy
obsługujący zarówno MI 6 jak MI 5, zajmujący się zwłaszcza wyspecjalizowaną elektroniką na użytek
komitetów Clan i Counterclan. Cook zalecał też werbowanie nowego personelu dla Hanslope przede
wszystkim spośród kadr naukowo-technicznych Royal Navy. Z mojego punktu widzenia ta reforma
była najważniejsza. Odkąd przyszedłem do MI 5, walczyłem o zniesienie sztucznej bariery dzielącej
służby naukowo-techniczne wywiadów od wszystkich innych instytucji naukowych paostwa. Istnienie
tej bariery powodowało wiele szkód: blokowało dopływ najzdolniejszych naukowców z placówek
paostwowych do ośrodków badawczych wywiadu, a dla mnie osobiście oznaczało koniecznośd
rezygnacji z niemal dwudziestu lat stażu emerytalnego w Admiralicji, gdy zdecydowałem się przyjąd
ofertę pracy w MI 5. Przez cały czas pisania raportu uporczywie przypominałem Cookowi o tej
sprawie i uznał w koocu, że moje argumenty są słuszne, W rezultacie jego starao przeniesiono do
Hanslope pięddziesięciu naukowców, z zaliczeniem stażu pracy i z możliwością powrotu w przyszłości
do macierzystych instytucji, jeśli będą sobie tego życzyli. Jako pierwszy naukowiec MI 5 nie byłem
niestety objęty tym układem, ale wtedy specjalnie się tym nie przejmowałem. Ufałem, że we
właściwym czasie Firma - tak jak obiecywała - da mi godziwą rekompensatę. Niestety, błędnie
ulokowałem swoją ufnośd.

Inne zalecenie Cooka dotyczyło stworzenia wspólnej Dyrekcji Naukowej MI 5 i MI 6, kierowanej przez
jednego człowieka i względnie autonomicznej wobec obu służb, chod planującej i realizującej badania
na użytek obydwu. Była to śmiała propozycja. Przyznaję, że bardzo chciałem zostad szefem tej
Dyrekcji i spodziewałem się, że rzeczywiście na to zasłużyłem. W koocu modernizacja techniczna
służb wywiadowczych, jaka dokonała się od 1955 roku, dokonała się w przeważającej mierze z mojej
inicjatywy; niemałe też były moje zasługi w walce o środki finansowe i wyposażenie obu służb. Ale
miało się stad inaczej. Wprawdzie Victor Rothschild bardzo popierał moją kandydaturę, ale Dick
White powiedział mu, że niechęd MI 6, wywołana jego własną nominacją, jest wciąż jeszcze zbyt
żywa, aby również w sprawach technicznych mieli się poddad kierownictwu człowieka z MI 5.
Ostatecznie kwestię tę rozwiązano na posiedzeniu „komitetu Colemore'a”. W trakcie omawiania
zaleceo Cooka, Hector Willis, szef służby naukowej Royal Navy (RNSS), zgłosił swoją własną
kandydaturę, a Hollis i White chętnie ją zaakceptowali, świadomi wpływów, jakie Willis ma w kręgach
biurokracji paostwowej. Ja zostałem wicedyrektorem, obok Johnny'ego Hawkesa, mojego
odpowiednika z MI 6, człowieka, który opracował między innymi świetną maszynę szyfrującą Rockex.

Z Willisem znaliśmy się dobrze. Był to sympatyczny prowincjusz z Północy, niski, niemal karzeł,
siwowłosy z czarnymi brwiami. Ubierał się zawsze elegancko, w garnitury marengo i sztywne
kołnierzyki. W czasie wojny opracowywałem pod jego kierownictwem metody walki z łodziami
podwodnymi. Był świetnym matematykiem, dużo lepszym niż ja, obdarzony wybitnym zmysłem
technicznym. Ale chod obaj byliśmy z usposobienia inżynierami, Willis miał zupełnie inne niż ja
poglądy na rolę nowej Dyrekcji. Ja uważałem, że naukowiec-technik winien byd dla służby
wywiadowczej źródłem i motorem pomysłów - które mogą się przydad albo nie. Wszystkie moje
sukcesy od 1955 roku były rezultatem takiej strategu eksperymentu i improwizacji. Chciałem, aby
nowa Dyrekcja była - jak przedtem Komitet Operacji Radiowych - źródłem energii, zasilającym i
stymulującym twórcze pomysły. Willis natomiast chciał włączyd badania wywiadowcze w wielką i
powolną machinę naukową Ministerstwa Obrony. Widział więc rolę Dyrekcji jako pasywną: mieliśmy
byd jedną z fabryk produkujących wiedzę techniczną na konkretne zamówienia. Próbowałem
przekonad Willisa, że praca dla wywiadu, w odróżnieniu od zamówieo Ministerstwa Obrony, nigdy nie
ma i nie może mied takiego charakteru, jak praca w okresie pokoju. Jest to nieustanna wojna, w
której cel ciągle się zmienia i przemieszcza. Tu niczego nie można planowad na cale dziesięciolecia -
jak w marynarce, kiedy wprowadza się do służby nowy okręt - bo jeśli realizacja jakiegoś projektu
trwa chodby dwa, trzy lata, już może się zdarzyd przeciek informacyjny i projekt traci całą swoją
wartośd. Tak było w przypadku Tunelu Berlioskiego: w ten szumny projekt władowano dziesiątki
milionów dolarów, a po latach dowiedzieliśmy się, że Rosjanie od początku o nim wiedzieli - od
sekretarza komitetu koordynującego tę operację, George'a Blake'a. Zgadzałem się z Willisem, że
powinniśmy budowad dużo prostych a pożytecznych urządzeo, takich jak mikrofony czy wzmacniacze
- z krótkim terminem „przydatności do spożycia” - ale sprzeciwiałem się pracom nad
skomplikowanymi pomysłami różnych komitetów, pomysłami, które przeważnie dezaktualizowały
się, zanim zostały zrealizowane: albo dlatego, że Rosjanie zdążyli się już o nich dowiedzied, albo
dlatego, że główny front naszej wojny przeniósł się na zupełnie inny teren.

Willis nigdy nie rozumiał, o co mi chodzi. Mam wrażenie, że brakowało mu wyobraźni i na pewno nie
podzielał mojej niezłomnej wiary w możliwości współpracy wywiadu i nauki. Chciał, abym się
„ustatkował”, abym zapomniał o tym, co robiłem przedtem, włożył biały fartuch i nadzorował
realizację nadchodzących zamówieo. Musiałem opuścid Leconfield House i przenieśd się do siedziby
Dyrekcji Naukowej przy Buckingham Gate. Koniec 1962 roku - okres, który nastąpił tak niedługo po
przygodach i sukcesach roku 1961 - był niewątpliwie najbardziej nieudanym epizodem w całym moim
życiu zawodowym. Od siedmiu lat cieszyłem się niezwykłą swobodą krążenia po biurach MI 5 i
uczestniczenia w różnych rodzajach operacji - zawsze aktywnie, zawsze z poczuciem aktualności tego,
co robię. Natychmiast po przejściu do Dyrekcji Naukowej zrozumiałem, że nie ma tu dla mnie żadnej
przyszłości. Odcięty od Leconfield House, szybko zmarniałbym w dusznej, ciasnej atmosferze nowego
urzędu. Postanowiłem odejśd i albo wrócid do MI 5, jeśli władze Firmy się zgodzą, albo - jeśli nie -
przejśd do GCHQ, gdzie miałem już przygotowany grunt.

Wiele życzliwości okazał mi w tym czasie Arthur. Wiedział, że męczy mnie i denerwuje to, co robię na
Buckingham Gate i wykorzystywał wszelkie preteksty, by wciągnąd mnie w trwające wciąż prace nad
„zapisami” Golicyna. Wiosną 1962 wybrał się do Waszyngtonu, by osobiście przesłuchad majora KGB.
Wrócił z następnymi 153 zapisami, które wymagały dalszego śledztwa. Niektóre sprawy od początku
wyglądały niewinnie a nawet niepoważnie - na przykład informacja Golicyna, że pewien gwiazdor
muzyki rozrywkowej został zwerbowany przez Rosjan ze względu na łatwy dostęp do wyższych sfer
towarzyskich Londynu. Inne były poważniejsze, ale po wstępnym ich sprawdzeniu też mogliśmy
zrezygnowad z dalszego śledztwa. Tak było w przypadku pewnego baroneta, którego - zdaniem
Golicyna - Rosjanie zmusili do współpracy szantażem na tle homoseksualizmu. Sfotografowali go
bowiem in flagranti w taksówce. Przesłuchaliśmy baroneta, który przyznał, że cały incydent istotnie
miał miejsce; powiedział jednak, że oparł się szantażowi i nie podjął współpracy z KGB; jego
wyjaśnienia uznaliśmy za wiarygodne i wystarczające. Jednakże większośd informacji Golicyna nie
poddawała się takim szybkim wyjaśnieniom. Najwięcej kłopotów sprawiała nam niekompletnośd
„zapisów”. Często podstawowe zawarte w nich dane okazywały się prawdziwe, ale dalej mnożyły się
luki i niejasności. Golicyn najwyraźniej świadomie dawkował przekazywane nam informacje, traktując
je jako kapitał, z którego musi jak najdłużej żyd. Toteż ci, którzy go przesłuchiwali, nigdy właściwie nie
wiedzieli, czy powiedział im już wszystko w danej sprawie.

Arthur poprosił mnie o pomoc w badaniu jednej z dziwniejszych spraw, jakie pojawiły się w zapisach
Golicyna - sprawy niejakiego Sokolov-Granta. W pewnym momencie ugrzęzła ona w martwym
punkcie, z powodów, które przed chwilą wymieniłem, a które były typowe dla całego tego materiału.
Golicyn powiedział, że pewien rosyjski agent został zainstalowany w hrabstwie Suffolk w pobliżu
jakiegoś lotniska wojskowego, gdzie znajdowały się wyrzutnie rakiet sterowanych. Miał to byd agent
uśpiony - czekający na ewentualny sygnał do sabotażu w razie jakiegoś kryzysu międzynarodowego.
Skontaktowaliśmy się z RAF-em i wspólnie doszliśmy do wniosku, że najprawdopodobniej chodzi tu o
lotnisko w Stretteshall, w pobliżu Bury St. Edmonds. Przejrzeliśmy listy wyborcze z rejonu
Stretteshall. Po paru dniach natrafiliśmy na nazwisko rosyjskie, Sokolov-Grant. Sprawdziliśmy w
naszym archiwum: była tam teczka z tym nazwiskiem. Sokolov-Grant był emigrantem rosyjskim, który
przyjechał do Anglii pięd lat wcześniej, ożenił się z Angielką i wziął w dzierżawę farmę w pobliżu
lotniska.

Dochodzenie w tej sprawie powierzono funkcjonariuszowi D1, Charlesowi Elwellowi. Zorganizował on


ścisłą kontrolę pocztową i telefoniczną domu Sokolov-Granta, nawiązał współpracę śledczą z
miejscową policją - ale nie przyniosło to żadnych rezultatów. Wydział D zwrócił się wtedy do mnie,
abym dyskretnie przeszukał dom (Sokolov-Grant i jego żona wyjechali właśnie na wakacje na Północ)
i sprawdził, czy są tam jakieś urządzenia techniczne, które mogłyby potwierdzid nasze podejrzenia.
Pojechałem do Bury St. Edmonds z Johnem Storerem; był to mały, siwy, zawsze uśmiechnięty
człowieczek z GCHQ, który dla komitetu Counterclan organizował akcje lotnicze RAFTER i analizował
materiały z tych akcji. Sokolov-Grant mieszkał w ładnym, ale podniszczonym wiejskim domu z
czerwonej cegły, w stylu królowej Anny. Z ogrodu na tyłach domu widad było początek pasa
startowego, przecinającego prostą linią bujne łany jęczmienia. Była to sceneria tak spokojna, tak
idylliczna, że wszelkie podejrzenia wydawały się nie na miejscu. Ale tak było zawsze: zawsze
zadziwiało mnie to, że perfidna robota szpiegów odbywa się w takiej zwykłej, banalnej angielskiej
scenerii.

John Storer obszedł farmę w poszukiwaniu ewentualnych urządzeo radiowych; ja nacisnąłem klamkę
i wszedłem do domu. Panował w nim nieopisany bałagan. Wzdłuż wszystkich korytarzy i przejśd leżały
przeróżne rupiecie. W pokojach w suterenie piętrzyły się stosy książek. Najpierw pomyślałem, że
gospodarze są w trakcie przeprowadzki, dopiero potem zauważyłem, że wszystko pokryte jest grubą
warstwą kurzu. W pokoiku w głębi domu stały obok siebie dwa biurka: po lewej ogromna sekretera
zamykana żaluzją, ale tak napchana, że nie było mowy o zamknięciu; po prawej - małe, skromne
biurko. Otworzyłem jego górną klapę: wnętrze było puste. Puste okazały się też szuflady, ale nie było
tu ani odrobiny kurzu: najwyraźniej opróżniono je niedawno. Usiadłem na chwilę na lśniącym
windsorskim krześle, stojącym naprzeciw biurek, próbując wymyślid powód, dla którego jedno jest
tak zapchane, a drugie całkiem puste. Czy przełożono zawartośd z jednego do drugiego? I po co
opróżniono to pierwsze? Czy było w tym coś podejrzanego, czy też wszystko sprowadzało się do tego,
co widziałem: jedno puste biurko w ogólnie zagraconym domu.

Zacząłem przeglądad papiery z drugiego biurka, ale dotyczyły przeważnie interesów farmy. Również
Storer nie znalazł niczego na zewnątrz, daliśmy więc spokój. Dokładne przeszukanie farmy
wymagałoby pracy dwudziestu ludzi przez tydzieo. W koocu Elwell pojechał po prostu do Sokolov-
Granta i zadał mu kilka pytao. Wrócił w pełni przekonany, że facet jest w porządku. Był lubiany w
okolicy, jego żona była córką miejscowego ziemianina. Doszliśmy do wniosku, że Golicyn widział jego
nazwisko na „liście obserwowanych” KGB jako ewentualnego kandydata do werbunku, do którego
jednak nigdy nie doszło.

Krótko po tym Sokolov-Grant i jego żona opuścili rejon Bury St. Edmonds. Przypuszczalnie pogłoski o
naszym śledztwie przeniknęły do mieszkaoców wsi, a w tej sytuacji Grantowie woleli zacząd nowe
życie gdzie indziej. Sprawa okazała się w koocu bez znaczenia dla Firmy - ale dla mnie ma po dziś
dzieo pewien sens symboliczny: oto szary człowiek nagle staje się obiektem poważnych podejrzeo, z
których równie szybko zostaje oczyszczony, ale musi dokonad ważnych zmian w swoim życiu - a
wszystko dlatego, że jakiś inny, nie znany mu człowiek powiedział coś niejasnego w zaciemnionym
pokoju na drugim koocu świata.

W najgłębszej tajemnicy trzymano te „zapisy” Golicyna, które sugerowały infiltrację sowiecką w MI 5.


Pierwszy raz dowiedziałem się o nich wkrótce po powrocie Arthura z Waszyngtonu. Golicyn
powiedział mu, że w kwaterze głównej KGB widział specjalny sejf z materiałami pochodzącymi od
brytyjskiej służby wywiadowczej. Widział też wykaz dokumentów złożonych w tym sejfie i był pewien,
że są wśród nich całkiem nowe materiały z MI 5. Twierdził też, że KGB uzyskało w swoim czasie
pewien dokument kontrwywiadu brytyjskiego, który w Moskwie nazwano „dokumentem techników”.
Była to gruba teczka z danymi na temat wyposażenia technicznego wywiadów Wielkiej Brytanii. Nie
mógł przestudiowad jej dokładnie - wezwano go jedynie po to, by przetłumaczył krótki fragment. Ale,
twierdził, musiały to byd ważne dokumenty, jeśli sądzid z pośpiechu, w jakim robiono przekład.
Mówił, dalej, że w ambasadzie w Londynie - w odróżnieniu od innych sowieckich placówek
dyplomatycznych - nie ma specjalnego funkcjonariusza bezpieczeostwa wewnętrznego, tzw. oficera
„SK” (kolonia sowiecka); nie ma, bo nie jest potrzebny, ze względu na pełną już penetrację służb MI 5.
Powiedział wreszcie, że KGB było z góry uprzedzone o misji komandora Crabbe'a przeciw
krążownikowi „Ordżonikidze”.

W sierpniu 1962, kiedy cała MI 5 była zajęta trawieniem zapisów Golicyna, nastąpił ważny przełom w
naszej wiedzy na temat Philby'ego. Victor Rothschild spotkał przypadkowo na jakimś przyjęciu w
Izraelu Florę Solomon, syjonistkę pochodzącą z Rosji. Powiedziała mu, że bardzo ją oburzyły artykuły
pisane przez Philby'ego dla „The Observer” - ze względu na ich antyizraelską wymowę. Następnie
zwierzyła się, że już w latach trzydziestych wiedziała, że Philby jest tajnym agentem sowieckim. Victor
zdołał - nie bez trudu - namówid ją, by spotkała się w Londynie z Arthurem Martinem i powtórzyła mu
tę historię. Powierzono mi założenie podsłuchu w mieszkaniu Victora, gdzie miała się odbyd ta
rozmowa. Zdecydowałem się na podkładkę wzmacniającą SF w telefonie, co omal nie doprowadziło
Victora do szału.

- Ci dranie od was gotowi zostawid mi to SF na zawsze! - krzyczał. Zmusił mnie do obietnicy, że


osobiście będę nadzorował instalację i usunięcie podkładki. Victor zawsze był przekonany, że MI 5
próbuje go potajemnie podsłuchiwad, by poznad szczegóły jego bliskich kontaktów z Izraelczykami;
jego napady złości na tym tle wywoływały często dobroduszny śmiech w Firmie. Dałem więc
Victorowi słowo honoru i przyszedłem z technikami z Poczty w dniu przed spotkaniem, by patrzed im
na ręce w trakcie manipulacji przy telefonie. Później, po rozmowie, równie sumiennie doglądałem
demontażu podkładki SF.

Całą rozmowę natomiast śledziłem z siódmego piętra Leconfield House. Flora Solomon była
dziwaczną, nie wzbudzającą specjalnego zaufania kobietą, która nigdy nie mówiła całej prawdy o
swoich stosunkach z ludźmi takimi jak Philby, nawet jeśli miała z nimi na pieoku. Po długotrwałych
perswazjach opowiedziała wreszcie Arthurowi swoją wersję prawdy. Philby'ego - oświadczyła -
poznała na długo przed wojną. Jego towarzystwo bardzo jej imponowało, toteż kiedy w czasie jednej
z krótkotrwałych wizyt w Londynie (pracował wtedy w Hiszpanii jako korespondent „The Times”)
zaprosił ją na lunch, przyjęła zaproszenie z radością. W czasie obiadu powiedział nagle, że prowadzi
bardzo niebezpieczną pracę na rzecz światowego pokoju - i potrzebuje pomocy. Pracuje mianowicie
dla Kominternu, dla Rosjan. Byłoby wspaniale, gdyby „przyłączyła się do ich sprawy”. Odparła, że nie
przyłączy się do ich sprawy, ale on sam zawsze może przyjśd do niej ze swymi kłopotami.

Arthur starał się zadawad jej jak najmniej pytao. To była jej opowieśd, i w tej chwili nie miało dla nas
znaczenia, czy w rzeczywistości (jak podejrzewaliśmy) odegrała w tej sprawie w łatach trzydziestych
rolę znacznie większą niż ta, do której się przyznawała.

Momentami bardzo silnie odzywały się w niej wątpliwości i niepokoje.

- Już nigdy niczego nie powiem publicznie - oświadczyła nagle swoim zgrzytliwym głosem. - To
straszne ryzyko. Pan wie, co się stało z Tomasem po mojej rozmowie z Victorem - mówiła o jednym z
przyjaciół Philby'ego, Tomaszu Harrisie, handlarzu dziełami sztuki, który niedawno zginął w
zagadkowym wypadku samochodowym w Hiszpanii.

Dowiedzą się, na pewno się dowiedzą - skrzeczała - i co wtedy będzie z moją rodziną?

Ale chod tak głośno deklarowała swój lęk przed Rosjanami, jej stosunek do Philby'ego był, jak się
zdaje, ambiwalentny. Raz mówiła, że wciąż niepokoi się o niego, potem nagle pomstowała na jego
sposób postępowania z kobietami. Chod ani razu tego nie powiedziała, wyczuwałem z jej głosu, że
ona i Philby byli w latach trzydziestych kochankami. Może teraz brała odwet za to, że ją wtedy
porzucił i przeniósł się do innego łóżka.

Uzbrojeni w zeznania Golicyna i Flory Solomon, zdołaliśmy przekonad White'a i Hollisa, że trzeba
ponownie przesłuchad Philby'ego w Bejrucie. Od sierpnia 1962 do kooca roku Evelyn McBarnet
szykowała i porządkowała materiały niezbędne do takiego przesłuchania; Misję powierzono
początkowo szefowi Evelyn, Arthurowi Martinowi, który śledził sprawę Philby'ego od początku, od
1951 roku i wiedział o niej więcej niż ktokolwiek inny. Ale w ostatniej chwili nastąpiła zmiana planu.
Arthurowi powiedziano, że zamiast niego pojedzie do Bejrutu Nicholas Elliott, bliski przyjaciel
Philby'ego, który dopiero co wrócił z Libanu, gdzie kierował placówką MI 6. Elliott także był już
przekonany o winie Philby'ego, a kierownictwo uważało, że lepiej potrafi zagrad na poczuciu
przyzwoitości swojego współpracownika. Ale ci nieliczni w MI 5, którzy o wszystkim wiedzieli, byli
oburzeni. Nie chodziło tylko o esprit de corps, chod oczywiście i to grało pewną rolę. Rzecz w tym, że
my z MI 5 od samego początku nie wątpiliśmy w winę Philby'ego, i to my zdobyliśmy wystarczające
dowody, by go osaczyd. Natomiast przyjaciele Philby'ego z MI 6, wśród nich bezpośredni przełożony,
Elliott, przez lata bronili go przed zarzutami. A teraz, kiedy ostateczny sukces był bliski, chcieli go
sobie przywłaszczyd. Wybór Elliotta zabolał mnie osobiście z jeszcze jednego powodu: Elliott był
synem byłego dyrektora gimnazjum Eton i miał rozlazłe maniery człowieka z wyższych sfer. Ale -
decyzja zapadła i w styczniu 1963 Elliott poleciał do Bejrutu z oficjalną ofertą nietykalności dla
Philby'ego, jeśli ten wycofa się z „biznesu”.

Wrócił po tygodniu z triumfalną miną: Philby przyznał się. Powiedział, że uprawiał szpiegostwo od
1934 i zgodził się wrócid do Anglii na warunkach Elliotta. Złożył nawet pisemne zeznanie. A więc
wyjaśniła się wreszcie dręcząca nas od dawna tajemnica.

Ale wielu ludzi w naszym tajnym świecie postarzało się o wiele lat w dniu, w którym usłyszeli o
zeznaniu Philby'ego. Co innego domyślad się prawdy - co innego poznad ją ostatecznie i niezbicie. Do
tej pory nasze akcje, chodby wielkie polowanie na Lonsdale'a, były pasjonującą zabawą w złodziei i
policjantów. Teraz cała uprawiana przez nas gra przestała byd zabawna: przekroczyliśmy Rubikon.
Kiedy masz czterdzieści pięd lat i dowiadujesz się, że taki człowiek jak Philby, którego lubiłeś, z którym
piłeś, którego podziwiałeś, zdradził ciebie i wszystkich - czujesz, że młodośd minęła i zaczyna się
smuga cienia.

Parę dni później zatrzymał mnie na korytarzu Arthur. Był dziwnie cichy - w porównaniu z jego zwykłą
energią i ożywieniem. Wyglądał jak człowiek, który przed chwilą widział poważny wypadek drogowy.

- Kim odszedł - powiedział ponuro. Zrozumiałem, że Philby nie żyje.

- Wielki Boże, jak...? Arthur uśmiechnął się blado.

- Dokładnie tak samo, jak tamci dwaj, w 1951...

Ucieczka Philby'ego wywarła fatalny wpływ na morale kadr kierowniczych MI 5. Do tej pory hipotezy
na temat sowieckiej infiltracji w Firmie rozważano tylko w wąskim gronie i w ścisłej tajemnicy. Teraz
przekształciły się one w jawnie wyrażane obawy. Wydawało się dosyd oczywiste, że Philby, tak samo
jak w 1951 roku Maclean, był wspierany przez kogoś innego - „tego piątego”, pozostającego wciąż w
środku biznesu. Pasowało to zresztą do informacji Golicyna o Kręgu Pięciu. Burgess, Maclean, Philby,
już prawie na pewno Blunt - i ktoś piąty. Ktoś, kto przetrwał rok 1951, nie zdradził się również później
i nawet teraz bezpiecznie obserwował, jak rozwija się kryzys.

Dużo rozmawiałem na ten temat z Hugh Winterbornem. Był absolutnie przekonany, że jest u nas
sowiecka wtyczka i to na bardzo wysokim szczeblu.

- Nie potrafię inaczej wytłumaczyd, dlaczego tyle rzeczy się nie udaje - zwykł był mawiad.

Szczególny wpływ na tę jego opinię miała operacja CHOIR, kiedy to Rosjanie świadomie
zaszpuntowali mikroskopijny otwór w ścianie, wiodący do naszego mikrofonu-sondy; chod od
tamtego wydarzenia mijało już osiem lat. Winterborn wciąż nie mógł o nim zapomnied. Były bowiem
inne przypadki, które podsycały jego podejrzenia. Kiedy założyliśmy wzmacniacze typu SF w
telefonach ambasady chioskiej, natychmiast zjawili się tam Rosjanie i je wyjęli. Potem była sprawa
Falbera. Po udanej operacji PARTY PIECE, MI 5 zaczęła szukad dalszych dokumentów CPGB,
zawierających wykaz sowieckich wpłat na konto tej partii. Podejrzewaliśmy, że mogą byd one w
posiadaniu Reubena Falbera, znanego działacza CPGB, który został niedawno głównym kasjerem
sowieckich dotacji. Kiedy Falber dał ogłoszenie, że wynajmie mieszkanie na parterze swojego domu,
zgłosił się tam nasz agent. Zaledwie jednak zaczęliśmy planowad włamanie do mieszkania Falbera, ten
wymówił mieszkanie swojemu lokatorowi - bez podania jakiegokolwiek powodu.

Kiedy jednak cała ta fala niepokoju przetaczała się przez Leconfield House, ja wciąż tkwiłem w
Dyrekcji Naukowej. Postanowiłem podjąd prywatne śledztwo. Przez parę miesięcy wyciągałem,
sztuka po sztuce, teczki z archiwum. Najpierw dokumenty dotyczące operacji podsłuchowych, w
których uczestniczyłem w połowie lat pięddziesiątych - akcji CHOIR w Londynie, DEW WORM i P1G
ROOT w Kanadzie i MOLE w Australii - które załamały się z nie wyjaśnionych powodów. Skrupulatnie
przejrzałem wszystkie te sprawy. Wszystkie zakooczyły się porażką i chod można było dla każdej z
tych porażek znaleźd inne wytłumaczenie, to równie prawdopodobna była możliwośd, że wszystkie
tłumaczą się obecnością obcego szpiega w sercu MI 5. Potem sięgnąłem do spraw, które tak
niepokoiły Winterborna. Również i tutaj można było znaleźd inne wyjaśnienia. Może postępowaliśmy
nie dośd ostrożnie. Może Falber tylko domyślał się rzeczywistej tożsamości swego lokatora. Ale nie
bardzo w to wierzyłem. Równie dobrym i prawdopodobnym wyjaśnieniem był przeciek. Zacząłem z
kolei wyciągad teczki podwójnych agentów, z którymi miałem do czynienia w latach pięddziesiątych.
Było ich w sumie ponad dwudziestu - i z żadnego nie było pożytku. Oczywiście, należało za to winid
przede wszystkim naszą nieudolnośd i radio Obserwatorów - ale raport Tišlera i jego następstwa
posiały dręczącą wątpliwośd w moich myślach. Także test Lulakow-Morrow nie wykluczył możliwości
istnienia, obok radiowego podsłuchu Obserwatorów, jakiejś wtyczki w MI 5. Potem był Lonsdale,
wreszcie Philby. Znów to samo. Ani jedna operacja nie przebiegła dokładnie tak, jak ją
zaplanowaliśmy, w każdej można się było doszukad poszlak sowieckiej ingerencji.

W rozwiązywaniu każdej zagadki następuje moment, w którym nagle wszystko zaczyna się układad.
Po wielu trudnych miesiącach na Buckingham Gate, zimą 1962-63, kiedy ryłem w dokumentach
sprawdzając na nowo i konfrontując wszystkie zawiłe epizody z ośmiu lat mojej intensywnej pracy,
nagle wszystko stało się oczywiste. To, co przedtem było tylko hipotezą, teraz stało się przedmiotem
mocnej wiary. W Firmie musi byd jakiś szpieg. Pytanie tylko - kto nim jest? Jeszcze kilka tygodni
pracowicie sprawdzałem, kto i kiedy brał różne materiały z archiwum, jak długo miał do nich dostęp,
kiedy je oddawał. I wciąż powracałem do tych samych pięciu nazwisk: Hollis, Mitchell, Cumming,
Winterborn i oczywiście ja sam. Ale wiedziałem przecież, że nie ja jestem szpiegiem. Szczegóły nie
wskazywały też nigdy na Winterborna, byłem zresztą pewien, że to nie on. Od początku wykluczyłem
też Cumminga: nie miał na to dośd sprytu. Pozostawali więc tylko Hollis i Mitchell. Czy szpiegiem jest
Hollis, powściągliwy i przyziemny autokrata, z którym utrzymywałem poprawne, ale dalekie od
poufałości stosunki? Czy też jego zastępca Mitchell, człowiek, którego o wiele mniej znałem? Była w
nim pewna skrytośd czy może raczej chytrośd, która przejawiała się w unikaniu cudzego wzroku. Był
to niewątpliwie człowiek mądry, dostatecznie mądry, by byd szpiegiem. Wiedziałem, że mój wybór
będzie opierał się na uprzedzeniach, jednak zdecydowałem się: na Mitchella.
Na początku 1963 roku zdałem sobie sprawę, że któryś z nich wie, czym się zajmuję. Kiedy zacząłem
moje prywatne śledztwo, zacząłem też oznaczad teczki leżące w moim sejfie delikatnymi kreskami
ołówkiem, tak by zorientowad się, czy nikt inny ich nie rusza. Któregoś ranka, kiedy przyszedłem do
biura, teczki były poruszone. Tylko dwaj ludzie mieli dostęp do mojego sejfu: dyrektor generalny i
jego zastępca; tylko oni znali szyfry wszystkich zamków. Na korytarzach Firmy gęstniał cieo zdrady.

Po ucieczce Philby'ego Arthur stał się dziwnie niedostępny. Wiedziałem, że jest czymś bardzo zajęty,
ale wszelkie moje pytania na ten temat zbywał zręcznie wymijającymi odpowiedziami. Spędziłem
wiele wieczorów w jego mieszkaniu przy Euston Station i chod mówiliśmy ogólnie o „zapisach”
Golicyna, Arthur nie chciał powiedzied ani słowa o wynikach dochodzeo, prowadzonych w związku z
tymi zapisami. Podejrzewając, że w każdej chwili mogą mnie wylad albo przynajmniej utrudnid mi w
jakimś zakresie dostęp do dokumentów, zacząłem pod pretekstem wizyt towarzyskich znosid do
pokoju Arthura teczki, z których korzystałem w prywatnym śledztwie.

- Sądzisz, że to może mied jakieś znaczenie? - pytałem często, zwracając jego uwagę na jakieś
niekonsekwencje w sprawach podwójnych agentów lub nie wyjaśnione kłopoty w operacjach
podsłuchowych. Arthur nieodmiennie przyglądał się w milczeniu temu, co pokazywałem, potem
dziękował mi i nie mówił już ani słowa. W koocu jednak któregoś dnia zapytał wprost:

- Ty wiesz, kto to jest, prawda?

- No... albo Roger, albo Graham -odparłem.

Wtedy przyznał się, że prowadzi śledztwo w sprawie Mitchella. Powiedział, że jego zdaniem, do
ucieczki Philby'ego doprowadził jakiś przeciek. On tez podejrzewał Rogera lub Grahama i tak samo jak
ja, nie miał pewności. Po ucieczce Philby’ego poszedł do Dicka White'a i przedstawił mu swoje
wątpliwości. Dick był jego mentorem, a pod koniec lat czterdziestych bronił go, ryzykując nawet
własną pozycję. Arthur pamiętał o tym długu. Dick poprosił, by dad mu dzieo na przemyślenie sprawy.
Kiedy Arthur pojawił się u niego nazajutrz, Dick był bardzo poruszony. Uważał za niemal pewne, że
Roger nie jest szpiegiem; nie wykluczał tego jednak w przypadku Mitchella. Polecił więc Arthurowi, by
wybrał się z tym do Hollisa - a w rezultacie Hollis zlecił mu formalne śledztwo w sprawie swego
zastępcy. Arthur pracował nad tym już jakiś czas.

- A ty, od dawna się tym zajmujesz? - spytał.

- Od Tišlera...

Arthur otworzył biurko i wyciągnął małą butelkę scotcha. Nalał po kropelce do filiżanek od kawy.

- Mówiłeś Rogerowi?

Powiedziałem, że już dwa razy zgłaszałem tę sprawę, raz po raporcie Tišlera, drugi po aferze
Lonsdale'a. Za każdym razem „gasili” mnie. Arthur wydawał się zaskoczony, że nie wiem nic o jego
śledztwie.

- To Mitchell, prawda? - spytałem.

- Ktoś musiał doradzid Kimowi tę ucieczkę - odparł, pozornie bez związku z moim pytaniem. - Tego
jestem pewien. A tylko ktoś na miejscu Grahama mógł wiedzied dostatecznie dużo, by to zrobid.
W tej sytuacji Arthur radził i mnie pójśd do Hollisa:

- Powiedz, że rozmawialiśmy, i że to ja ci zasugerowałem tę wizytę. To chyba jedyny sposób.

Zadzwoniłem do biura Hollisa i, o dziwo, niemal natychmiast zgodził się mnie przyjąd. Pojechałem
windą na piąte piętro. Przez chwilę czekałem na zielone światło nad drzwiami. Do gabinetu
wprowadziła mnie sekretarka Hollisa. Siedział wyprostowany za biurkiem w wykuszu okna. Pracował
nad jakimś dokumentem; z boku leżał długi rząd ołówków - wszystkie pedantycznie zatemperowane.
Nie patrzył na mnie. Ze ściany za to patrzyli ponuro poprzednicy Hollisa. Pióro wciąż skrzypiało po
papierze. Stałem dobrą minutę, nim wreszcie oderwał wzrok od papierów.

- Z czym przychodzisz, Peter?

Na początku okropnie się jąkałem. Ostatnia godzina była bardzo nerwowa.

- Rozmawiałem z Arthurem Martinem, sir.

- Tak...? - w jego głosie nie było zdziwienia.

- Mamy pewien kłopot...

- Rozumiem...

Nadal pisał.

- Zrobiłem następną analizę, sir; Arthur powiedział, że powinienem to panu pokazad.

- Przejdźmy do stołu, dobrze?

Przemaszerowałem przez pokój i usiadłem przy wielkim, lśniącym stole konferencyjnym. Hollis usiadł
obok i zagłębił się w lekturze mojego raportu. Od czasu do czasu pytał o jakieś szczegóły. Ale czułem,
że dziś nie jest moim przeciwnikiem. Wyglądało raczej na to, że spodziewał się mojej wizyty.

- Czy wiesz, że on najdalej za pół roku idzie na emeryturę? - spytał, kiedy przeczytał wszystko.

- Mitchell? - wykrzyknąłem, autentycznie zaskoczony. O ile wiedziałem, brakowało mu do emerytury


jeszcze ładnych parę lat.

- Właśnie złożył dymisję - wyjaśnił Hollis. - Nic tu na razie nie mogę zmienid. Ale będziecie mieli dużo
czasu na zbieranie dowodów. Bo możesz przyłączyd się do Martina; uzgodnij to tylko z Willisem.

Oddał mi moją teczkę.

- Nie muszę chyba mówid, że nie lubię takich rzeczy. Wiesz zresztą. Ani jedno słowo z tego śledztwa
nie może wyjśd na zewnątrz. Rozumiemy się?

- Tak jest, sir!

- Na pewno będziecie chcieli wiedzied więcej o Mitchellu - powiedział, wracając do swego biurka i
naostrzonych ołówków. - Arthur dostanie jego akta personalne.

- Dziękuję, sir.
Kiedy wychodziłem, był już znowu pochłonięty pisaniem.
146

Zaraz po włączeniu się w śledztwo w sprawie Mitchella zostałem wtajemniczony w jeden z


największych sekretów kontrwywiadowczych Zachodu - wielką operację łamania szyfrów pod
kryptonimem VENONA. By wyjaśnid, czym była operacja VENONA i na czym polegała jej doniosłośd,
muszę wprowadzid Czytelnika w niektóre tajniki świata kryptografii. W latach trzydziestych służby
wywiadowcze, zarówno rosyjskie jak brytyjskie, zaczęły masowo stosowad system jednorazowych
kart kodowych. Jest to najbezpieczniejsza forma szyfrowania, ponieważ tylko nadawca i odbiorca
dysponują analogicznymi kartami, składającymi się z liczb losowych. Jeśli każda taka para kart
używana jest tylko raz, po czym niszczona, podsłuchujący przeciwnik nie ma żadnego dostępu do
treści komunikatów. Chcąc zaszyfrowad tym sposobem tekst, nadawca tłumaczy najpierw każde
słowo na grupę cyfr, posługując się w tym celu stałą książką kodową. Powiedzmy, że pierwsze słowo
komunikatu brzmi: „obrona”, a w książce kodowej odpowiada mu grupa: 3765. Do liczby 3765 dodaje
nadawca pierwszą grupę cyfr z jednorazowej karty, dajmy na to: 1196, stosując system
Fibonacciego15, otrzymuje w sumie grupę: 4851 - i tę wysyła w eter. Odbiorca postępuje w odwrotnej
kolejności: odejmuje, tym samym sposobem, pierwszą liczbę z jednorazowej karty od pierwszej liczby
przekazu radiowego i dopiero dla obliczonej różnicy znajduje odpowiednik w książce kodowej. (Jest
to więc, w istocie, szyfrowanie dwustopniowe).

Jeśli w akcji VENONA udało się złamad tego rodzaju szyfr, to tylko dlatego, że Rosjanie zlekceważyli
jego kardynalną zasadę: ponieważ w pierwszych latach wojny mieli za mało oryginalnych tablic liczb
losowych, a potrzeby ich systemów łączności były olbrzymie, zdecydowali się więc powtórzyd te same
zestawy kart (bloczki szyfrowe) i rozsyład je do różnych placówek na Zachodzie. W gruncie rzeczy
ryzyko zdemaskowania w ten sposób niektórych przekazów było znikome. Rosjanie wysyłali w świat
ogromne ilości komunikatów, na różnych kanałach: dla ambasadorów, dla GRU, dla floty, dla KGB; był
też oddzielny kanał łączności handlowej, obsługujący wielkie dostawy sprzętu wojennego z Zachodu
na front wschodni. Ten kanał skupiał około 80% tajnych transmisji sowieckich. Dwa takie same
bloczki mogły trafid, na przykład, do rezydenta KGB w ambasadzie w Waszyngtonie i do sowieckiego
radcy handlowego w Meksyku.

Tuż po zakooczeniu wojny znakomity amerykaoski kryptoanalityk Meredith Gardner, z Agencji


Bezpieczeostwa Sił Zbrojnych (poprzednik NSA), rozpoczął prace nad zwęglonymi szczątkami
sowieckiej książki kodowej, znalezionymi na pobojowisku w Finlandii. Chod niekompletna, książka
zawierała jednak niektóre grupy cyfr, odpowiadające najczęstszym instrukcjom w tajnych przekazach
radiowych, takim np. jak „Spell” i „Endspell” („literuję” i „koniec literowania”). Występują one często,
ponieważ każda książka kodowa ma tylko ograniczoną liczbę haseł; kiedy nadawca chce przekazad
słowo, dla którego w książce nie ma odpowiednika cyfrowego - dotyczy to np. wszystkich nazw i
nazwisk - musi je przeliterowad, co zapowiada hasłem „Spell” i kooczy hasłem „Endspell”, by nie
wprowadzad w błąd odbiorcy.

15
System Fibonacciego - zwany też chioską arytmetyką: dodawanie, w którym z sumy dwu cyfr
większej niż 9 odrzuca się początkową jedynkę. Wszystkie maszyny szyfrujące stosują system
Fibonacciego, bowiem dopisywanie jedynki (jak w zwykłej arytmetyce) tworzy ewidentnie nie losowe,
a więc łatwo czytelne rozkłady.
Znając te najczęściej występujące grupy cyfr Gardner zanalizował dużo rosyjskich przekazów
radiowych - i stwierdził, że w wielu emisjach, przekazywanych w różnych „kanałach”, zdarzają się
dokładne powtórzenia, z czego wynikało, że Rosjanie zastosowali dwukrotnie te same bloczki
jednorazowych kart. Po pewnym czasie udało mu się zidentyfikowad kilka „bliźniaczych par” (dwie
linie łączności korzystające z tych samych bloczków) - i podjął próbę złamania tych szyfrów.
Początkowo nikt nie wierzył w taką możliwośd; wysiłki Gardnera wzięto na serio dopiero wtedy, kiedy
zdołał odczytad fragment depeszy rosyjskiego ambasadora w Waszyngtonie - do Moskwy. Odczytał
mianowicie angielskie zdanie: „Defense does not win wars” („Obroną nie wygrywa się wojen”),
zawarte w sekwencji Spell-Endspell. Był to, ponad wszelką wątpliwośd, tytuł świeżo wydanej w USA
książki o strategii obronnej. W tej sytuacji AFSA podzieliła się odkryciami Gardnera z Brytyjczykami,
którzy w owym czasie mieli najlepszych w świecie kryptoanalityków i razem z nimi podjęła pracę nad
łamaniem „zdublowanych” sowieckich szyfrów - pracę, która trwa już czterdzieści lat.

Postępy tej operacji, która początkowo nosiła nazwę BRIDE, później zaś, już w kręgach brytyjskich,
DRUG i VENONA, były straszliwie powolne. Bardzo dużo czasu wymagało już samo odnalezienie
„bliźniaków” pośród tysięcy regularnych połączeo radiowych. Ale identyfikacja „bliźniaków” nie
gwarantowała jeszcze możliwości odczytania komunikatów. Książka kodowa była zrekonstruowana
tylko w skromnej części, analitycy musieli więc posługiwad się dodatkowymi informacjami. Jeśli, na
przykład, stwierdzili tożsamośd bloczków szyfrowych linii KGB Waszyngton-Moskwa i linii handlowej
Nowy Jork-Moskwa, mogli zdobywad dodatkowe informacje o tej ostatniej z manifestów okrętowych,
listów przewozowych, rozkładów rejsów, kalendarza przypływów i odpływów, itd. Te informacje, w
zestawieniu z materiałem cyfrowym komunikatów, pozwalały analitykom odgadywad, co oznaczają
poszczególne grupy cyfr w tajnych komunikatach handlowych. Odczytanie komunikatu na jednej z
„bliźniaczych” linii powiększało znaną nam częśd książki kodowej i otwierało drogę do tajników
drugiej linii.

Brytyjczycy i Amerykanie opracowali skuteczne metody robocze dla VENONY. Podstawowa nosiła
nazwę: „indeks okna”. Ilekrod rozszyfrowano nowe słowo lub sformułowanie, sporządzano wykaz
wszystkich kontekstów, w jakich występowało ono w „bliźniaczych” przekazach. Ściślej: rejestrowano
wszystkie nie rozszyfrowane jeszcze grupy cyfr bezpośrednio sąsiadujące w tych przekazach ze
znanym już „oknem”. Z reguły po dłuższej obserwacji w takim „indeksie okna” pojawiały się
powtórzenia tych samych liczb. Analiza tych powtórzeo dawała często wystarczającą informację
dodatkową, by rozszyfrowad powtarzającą się grupę cyfr i „rozszerzyd okno”. Inną stosowaną metodą
było „przeciąganie”. Kiedy pojawiła się sekwencja Spell-Endspell, w której nasi kryptoanalitycy
rozpoznawali tylko niektóre litery, badano przy użyciu maszyn liczących wszystkie zarejestrowane
przekazy danej linii, a także linii „bliźniaczej”, szukając powtórek nieznanych jeszcze grup we
wszystkich takich sekwencjach. Kontekst tych powtórek pozwalał w koocu zidentyfikowad
zaszyfrowaną w danej liczbie literę.

Była to niesłychanie żmudna praca; często wiedza naszych analityków posuwała się zaledwie o parę
słów miesięcznie; czasem jednak robiła gwałtowne postępy - kiedyś Amerykanie odczytali za jednym
zamachem cały długi tekst z linii ambasadorskiej. Często pojawiały się niespodziewane utrudnienia;
zdarzało się, że Rosjanie używali jednorazowych kart w sposób niekonwencjonalny, czytając je, na
przykład, na przemian od góry i od dołu albo w innym wymyślonym ad hoc porządku. Bardzo
utrudniało to zwłaszcza wstępną fazę operacji VENONA, to znaczy identyfikację „par bliźniaczych”.
Były też kłopoty z książkami kodowymi; czasem Rosjanie po prostu zmieniali je; poza tym, o ile linie
ambasadorskie, handlowe i GRU używały książek ułożonych alfabetycznie, jak zwykły słownik - dzięki
czemu analitycy mogli z cech grupy cyfr domyślid się od razu, pod jaką literą i na której stronie należy
jej szukad - to KGB używało specjalnej wielotomowej książki, w której hasła były rozrzucone
przypadkowo, co sprawiało analitykom wątpliwą „rozkosz łamania głowy”. Nakład pracy w operacji
VENONA był ogromny. Przez wiele lat NSA, GCHQ i MI 5 zatrudniały wielkie zespoły badaczy i
wywiadowców, uganiających się po świecie za informacjami dodatkowymi; mimo to spośród dwustu
tysięcy zarejestrowanych w ramach tej akcji komunikatów udało nam się odczytad niespełna 1
procent, w tym wiele tylko fragmentarycznie. VENONA miała jednak dla brytyjskich i amerykaoskich
wywiadów ogromne znaczenie, nie dlatego, by przyniosła szczególnie dużo konkretnych informacji
wywiadowczych, ale dlatego, że prawidłowo ukształtowała nasze ogólne postawy i opinie. Już pod
koniec lat czterdziestych z nasłuchu linii łączności KGB: Nowy Jork- Moskwa i Waszyngton-Moskwa
odczytano dostatecznie dużo, by zdad sobie sprawę z niebywałych rozmiarów rosyjskiej działalności
szpiegowskiej w USA w czasie wojny i bezpośrednio po jej zakooczeniu. W komunikacji radiowej KGB
przewijało się ponad 1200 kryptonimów agentów (łatwo można było je rozpoznad, bo przeważnie
były literowane w sekwencjach Spell-Endspell), Oceniano, że spośród tej liczby co najmniej 800 to
szpiedzy zwerbowani przez Sowietów w USA. Prawdopodobnie większośd stanowili agenci niskiego,
podstawowego szczebla, skądinąd nieodzowni w każdej siatce wywiadowczej. Ale były też grube
ryby. Czternastu agentów pracowało w OSS (poprzednik CIA w latach wojny) lub miało z nim bliskie
kontakty. Pięciu miało dostęp, na różnych zasadach, do tajemnic Białego Domu; był w tej liczbie
człowiek, który - jak wynikało z depesz radiowych KGB - podróżował na pokładzie osobistego
samolotu ambasadora Harrimana z Moskwy do USA. Najgroźniejsza jednak była siatka rosyjska w
amerykaoskich ośrodkach badawczych broni atomowej i druga, kontrolująca niemal całą
korespondencję między rządami Wielkiej Brytanii i USA w 1945 roku, łącznie z prywatnymi depeszami
Churchilla do prezydentów Roosevelta i Trumana.

Niektóre z tych spraw szybko wyśledzono dzięki tropom zawartym w rozszyfrowanych już przekazach
radiowych. Maclean został rozpoznany jako jeden ze złodziei depesz Churchilla (rozpoznano też
innych); zdemaskowano Klausa Fuchsa i małżeostwo Rosenbergów jako szpiegów w badaniach
nuklearnych; porównanie wskazówek geograficznych, zawartych w rozszyfrowanych komunikatach,
wskazało na Algera Hissa, wysokiego urzędnika Departamentu Stanu jako głównego podejrzanego
wśród pasażerów samolotu Averella Harrimana. Jednak większośd poznanych wtedy kryptonimów,
mimo ogromnej pracy kontrwywiadowczej i kryptoanalitycznej, nie została rozszyfrowana do dziś.

W Wielkiej Brytanii sytuacja była równie zła, a nawet pod pewnym istotnym względem znacznie
gorsza. O ile Amerykanie śledzili i nagrywali przez całą wojnę sowiecką łącznośd radiową z
placówkami i agentami w USA, w Anglii Churchill nakazał, na czas wojennego sojuszu, zawiesid
wszelką działalnośd wywiadowczą przeciwko ZSRR; dopiero w ostatnich dniach wojny GCHQ podjęło
na nowo nasłuch nadajników sowieckich. W rezultacie mieliśmy nierównie mniej materiałów dla
operacji VENONA i dokonaliśmy tylko jednego istotnego włamania w komunikaty KGB na linii
Moskwa-Londyn w tygodniu od 15 do 22 września 1945.

Była to seria komunikatów skierowanych do oficera KGB w londyoskiej ambasadzie, Borysa Krotowa,
który prowadził w Anglii agentów dużego formatu. Komunikaty te pojawiły się w czasie, gdy rosyjskie
służby wywiadowcze na Zachodzie przeżywały pewien kryzys: właśnie z ambasady sowieckiej w
Kanadzie zbiegł młody szyfrant GRU, Igor Guzenko, zabierając ze sobą masę materiałów
obciążających szpiegów sowieckich w Kanadzie i USA, a także szpiega działającego w przemyśle
nuklearnym Wielkiej Brytanii, Alana Nunn-Maya. Większośd komunikatów wysłanych do Krotowa z
Moskwy w tym tygodniu zawierała instrukcje dotyczące prowadzonych przez niego agentów.
Wymieniano tam osiem kryptonimów, w tym trzy pojawiały się jako „ważna agientura Stanleya,
Hicksa i Johnsona”; nadto były tam kryptonimy „David” i „Rosa” oraz trzy inne, których już nie
pamiętam. Pod koniec tygodnia kazano Krotowowi zamrozid kontakty z tymi ośmioma szpiegami, a
ściślej: zredukowad je - z wyjątkiem okoliczności nadzwyczajnych - do jednego spotkania na miesiąc.

Jedną z pierwszych rzeczy, jakie widziałem po wtajemniczeniu w akcję VENONA, były właśnie kopie
depesz KGB Moskwa-Londyn z owego tygodnia, przechwyconych i częściowo odczytanych przez
GCHQ. Ilekrod ludzie z GCHQ zdołali odszyfrowad kilka nowych słów w jakiejś depeszy, wysyłali do
wszystkich wtajemniczonych kopie nowego odczytania. Opatrzone one były stemplem: „TOP SECRET
UMBRA VENONA” i wymieniały w nagłówku nadawcę i odbiorcę, datę i porę nadania depeszy, kanał i
linię (np.: „KGB, Moskwa-Londyn”), i informację o ważności komunikatu (zwykły lub pilny). Dalej
następowało coś takiego: „TEKST PRZEKAZU TWÓJ KOMUNIKAT Z 74689 I 02985 47111 67789 88005
62971 DOTYCZĄCY LITERUJĘ HICKS KONIECLIT 55557 81045 10835 68971 71129 SKRAJNA
OSTROŻNOŚD W CHWILA OBECNA 56690 12748 92640 00471 LITERUJĘ STANLEY KONIECLIT 37106
72885 MIESIĘCZNIE DO NASTĘPNA INSTRUKCJA PODPIS PRZEKAZU”.

Nie jest to autentyczny dokument, lecz tylko moja przybliżona rekonstrukcja. Chcę po prostu
pokazad, przed jak trudnym staliśmy zadaniem. GCHQ przysyłała wtajemniczonym w zasadzie tylko te
fragmenty rozszyfrowanych depesz, które już zweryfikowano. Słowa rozpoznane mieszały się w nich -
jak w moim przykładzie - z grupami cyfr, których znaczenia nie znaliśmy. Często jednak GCHQ
dołączała do takiej depeszy oddzielną notatkę, podającą możliwy - chod jeszcze nie zweryfikowany -
sens niektórych zawartych w niej verbatim grup. Często również ta sama depesza była rozsyłana po
raz drugi, trzeci itd. - w miarę jak ludzie z GCHQ odcyfrowywali i weryfikowali nowe grupy cyfr.

Jeszcze w 1963 roku materiały VENONY otoczone były jak najściślejszą tajemnicą; nic dziwnego, skoro
była to akcja nie ukooczona. Z materiałów, które dostałem do wglądu, wynikało, że za owymi
ośmioma kryptonimami kryje się ośmiu ważnych szpiegów - wskazywała na to zarówno troska, z jaką
Rosjanie zabezpieczali ich we wrześniu 1945, jak i to, że Krotow zajmował się wyłącznie agentami
wysokiej rangi. W materiałach tych były również pewne tropy, pozwalające teraz, w 1963, domyślad
się rzeczywistej tożsamości tych agentów.

Byliśmy już pewni, że „Stanley” to Philby, chod nie mieliśmy potwierdzeo tej tożsamości w ruchu
radiowym. Ale o Stanleyu wiedział również Golicyn: kojarzył go jednoznacznie z operacjami KGB na
Bliskim Wschodzie. Z kolei „Hicks” był niemal na pewno kryptonimem Burgessa; wskazywała na to
przynależnośd do wspomnianej „agientury” i obecne w depeszach aluzje do wybujałej fantazji
„Hicksa”. „Johnson” to przypuszczalnie Blunt - chod i tego nie potwierdziły nasłuchy radiowe.
Natomiast tożsamośd dalszych pięciu szpiegów pozostawała wciąż zagadką. Każdy z tych pięciu mógł
byd wtyczką w MI 5. Pamiętam, że zastanawiałem się wtedy, czytając te depesze, jak, po ich
odszyfrowaniu, ludzie z kierownictwa MI 5 mogli spad spokojnie przez całe dwanaście lat.

Byd może, najdziwniejszą rzeczą w całej historii operacji VENONA było to, że została wstrzymana, po
obu stronach Atlantyku, w 1954 roku. Po wielkiej fali prac analitycznych na przełomie lat
czterdziestych i pięddziesiątych i następującej po nich fali efektownych śledztw i procesów - nastąpił
zastój. Ilośd materiałów, które trzeba było analizowad i kojarzyd, przekroczyła wydolnośd ludzkiego
mózgu, a nie było jeszcze komputerów zdolnych przejąd tę pracę. Był jeszcze jeden powód: w 1948
roku Rosjanie zaczęli zmieniad swoje procedury łączności na całym świecie, wycofując wszystkie
zdublowane bloczki szyfrowe. Operacja VENONA trwała dłużej jedynie w Australii, gdzie jej postępy
byty wyjątkowo duże: do 1948 roku Brytyjczycy i Amerykanie pracujący na materiałach australijskich
mogli niekiedy odczytywad rosyjskie depesze niemal a vista. Australijczykom nie przekazywano
zresztą odczytanej treści tych depesz - zrobiono to dopiero kilka lat później, chociaż już w 1948, kiedy
dzięki VENONJE odkryto rozległą infiltracje szpiegów sowieckich australijskiego Ministerstwa Spraw
Zagranicznych, wywiad Australii zaczął otrzymywad „ocenzurowane”, ale obszerne raporty we
wszystkich ważnych dla tego kraju sprawach. Ten przypływ informacji i pomoc ze strony MI 5
umożliwiły powstanie samodzielnej australijskiej służby bezpieczeostwa i wywiadu, ASIO.

Przyczyna zmian w szyfrach sowieckich wyjaśniła się na początku lat pięddziesiątych. Po prostu
Rosjanie poznali sekret VENONY, a to za sprawą niejakiego Williama Weisbanda, młodego urzędnika z
Agencji Bezpieczeostwa Sił Zbrojnych USA. Weisband nie wiedział jednak, że błąd popełniony przez
Rosjan ma aż tak rozległe konsekwencje. Skalę katastrofy zrozumieli dopiero w 1949, kiedy w
operację VENONA wtajemniczony został Philby. (Chociaż... już w 1948, po powrocie Rogera Hollisa z
Australii, gdzie pomagał on organizowad ASIO i przy okazji został wtajemniczony w VENONĘ, szyfry
podsłuchiwane przez Australijczyków przestały nagle pasowad do swych dotychczasowych
„bliźniaków”). Jednakże Rosjanie, chod natychmiast zrezygnowali z używania zdublowanych bloczków
szyfrowych, nie mogli przecież w żaden sposób przeciwdziaład dalszej analizie tych komunikatów,
które zostały przechwycone i zarejestrowane przed rokiem 1948. Mogli jedynie, dzięki obecności
Philby'ego w Waszyngtonie, śledzid postępy prac i ostrzegad tych ze swoich starych agentów, których
dzięki VENONIE mieliśmy szansę zdemaskowad. Odkąd jednak Rosjanie poznali rozmiary i granice
przecieku VENONY, a z naszej strony mnożyły się trudności techniczne dalszej identyfikacji
„bliźniaków”, wygaszenie tego programu było już tylko kwestią czasu; w 1954 roku większośd prac
wstrzymano.

Wiele lat później zaprosiłem do Londynu Mereditha Gardnera, by pomógł nam w próbach
wznowienia programu VENONA. Był to cichy i bardzo mądry człowiek, zupełnie nieświadomy
nabożnego podziwu, jakim darzyli go młodzi kryptoanalitycy. Dużo opowiadał mi o czasach, kiedy
pracował nad „bliźniaczymi” szyframi; zaglądał wtedy regularnie do jego gabinetu młody, przystojny
Anglik nazwiskiem Philby, pochylał się z uwagą nad biurkiem i podziwiał postępy prac. Pod koniec lat
sześddziesiątych Gardner sprawiał wrażenie człowieka skrzywdzonego przez los. Uważał, nie bez racji,
że wymyślona przezeo metoda łamania szyfrów była arcydziełem czystej matematyki - i mierził go
zrobiony z niej użytek.

- Nie robiłem tego, by unieszczęśliwiad ludzi - powtarzał często. Był zrozpaczony, kiedy okazało się, że
to w wyniku jego odkryd Rosenbergowie trafili na krzesło elektryczne; chod nie kwestionował ich
winy, uważał (podobnie jak ja), że powinni byli zostad ułaskawieni. Gardner traktował VENONĘ jako
subtelne dzieło sztuki i nie podobało mu się to, że kala ją prymitywny makkartyzm.

Ale to „wielkie łamanie szyfrów” miało też doniosły pozytywny efekt - korzystnie wpłynęło na
świadomośd tych pracowników brytyjskich i amerykaoskich wywiadów, którzy od początku znali plan
VENONY. Stała się ona źródłem nowej presji na rozwój działao kontrwywiadowczych, presji, która w
następnych dekadach jeszcze się nasiliła. Mówiąc po prostu: VENONA ujawniła niebywałą ofensywę
szpiegostwa sowieckiego – w czasach, kiedy przywódcy polityczni Zachodu postawili na sojusz i
wyciągnęli do Rosjan przyjadą dłoo. Okazało się na przykład, że komunikaty KGB z owego pomyślnego
dla nas wrześniowego tygodnia zawierały, obok instrukcji dla szpiegów, masę szczegółowych zaleceo
dotyczących przekazania Moskwie jeoców wojennych, obywateli sowieckich, którzy jak Kozacy i inni
walczyli przeciwko Rosji. Wiele z tych komunikatów, to po prostu długie listy ludzi, których „należy jak
najszybciej przejąd od zachodnich aliantów” i wysład do ZSRR. W czasie, kiedy ja czytałem te depesze,
wszyscy ci ludzie dawno byli już martwi - ale przecież w momencie pierwszego ich odczytania wielu
naszych funkcjonariuszy na pewno przeżyło ostry szok; nagle uświadomili sobie, że rok 1945
bynajmniej nie przyniósł pokoju, a niemieckie obozy śmierci odrodziły się w postaci sowieckiego
Gułagu.

W1959 roku wydarzyło się coś, co wskrzesiło operację VENONA. GCHQ dowiedziało się, że szwedzki
wywiad radiowy przechwycił i zarejestrował w czasie II wojny światowej wiele tajnych komunikatów,
w tym depesze radiowe GRU do Londynu i z Londynu z pierwszych lat wojny. GCHQ ubłagało
Szwedów, by zapomnieli na chwilę o swej neutralności i przekazali nam te materiały do analizy (w
Wielkiej Brytanii opatrzono je kryptonimem HASP). Pojawienie się materiałów HASP było jednym z
głównych powodów powrotu Arthura Martina do D1. Był on jednym z ostatnich już pracowników
MI 5, którzy pamiętali pierwsze doświadczenia VENONY: osobiście zresztą uczestniczył w śledztwach
w sprawie Fuchsa i Macleana.

Z materiałami HASP wiązaliśmy wielkie nadzieje. Liczyliśmy, że dostarczą nam wiedzy o nie
rozpoznanych jeszcze kryptonimach i, co ważniejsze, wyjaśnią sens wielu grup cyfrowych z rosyjskiej
książki kodów - a to z kolei pozwoli więcej zrozumied w starych dokumentach VENONY. Nadto, skoro
dysponowaliśmy już nowymi, potężnymi komputerami, warto było uruchomid na nowo wszystkie
zarzucone programy badawcze (zawsze zresztą uważałem, że wstrzymanie ich w pierwszej połowie
lat pięddziesiątych było błędem). Począwszy od 1960, tempo prac w tej dziedzinie szybko rosło, w
dużej mierze dzięki energii i zapałowi Arthura.

Początkowo jednak nie znaleźliśmy w materiałach HASP zbyt wiele nowego na temat Wielkiej
Brytanii. Większośd stanowiły rutynowe raporty oficerów GRU o szkodach spowodowanych przez
naloty niemieckie w różnych częściach kraju i szacunkowe oceny brytyjskiego potencjału militarnego.
Były tu, owszem, dziesiątki kryptonimów różnych ludzi, w tym wielu nader interesujących, ale
przeważnie dawno już zmarłych. Dowiedzieliśmy się, na przykład, że J.B.S. Haldane, który pracował w
eksperymentalnej placówce badao podwodnych Admiralicji w Haslar (doskonalono tam techniki
głębokiego nurkowania), przekazywał informacje o kierunkach i wynikach badao ludziom z CPGB,
którzy z kolei oddawali to agentom GRU w Londynie. Innym zidentyfikowanym dzięki tym materiałom
szpiegiem był Czcigodny Owen Montagu, syn lorda Swaythlinga (nie mylid z Euanem Montagu, który
w czasie wojny zorganizował sławną akcję dezinformacyjną „Man Who Never Was” - „Człowiek,
Którego Nigdy Nie Było”). Owen Montagu był niezależnym dziennikarzem, który - jak się okazało -
zbierał dla Rosjan informacje w kręgach Partii Pracy, a w mniejszym stopniu także w CPGB.

Szczególnie ciekawa była jednak możliwośd porównania działalności GRU na początku wojny - z
działalnością KGB cztery lata później. Oficerowie GRU, pracujący w Londynie w latach 1940-1941, byli
najwyraźniej małymi płotkami; byli często zniechęceni i zdezorientowani, zachowywali się jak
kurczaki bez głowy - a wszystko w wyniku stalinowskich czystek w latach trzydziestych. W ciągu
czterech następnych lat przyszło na ich miejsce nowe pokolenie zawodowych wywiadowców
sowieckich, takich jak Krotow. Cała łącznośd z miejscowymi informatorami sprofesjonalizowała się i
spragmatyzowała. O ile w dawnych działaniach GRU rzucał się w oczy brak dyscypliny, to już w 1945
moskiewski ośrodek KGB sprawował nad swymi agentami żelazną kontrolę; zresztą nawet
porównanie zawartości merytorycznej przekazów ambasadorskich i przekazów KGB jasno dowodziło,
że to ostatnie jest już decydującą siłą w sowieckim paostwie. I na tym, byd może, polegało główne
osiągnięcie programu VENONA: nagle dostrzegliśmy ogrom machiny KGB, jej sieci rozpięte na całym
Zachodzie, jej pełne rozmachu przygotowania do zimnej wojny - gdy Zachód chciał tylko pokoju.

Kiedy przestudiowałem wreszcie materiały VENONY, zgromadzone w specjalnie chronionym


pomieszczeniu na piątym piętrze, przeniosłem się ze swoimi pracami do gabinetu Evelyn McBarnet,
asystentki naukowej Arthura, która już od dłuższego czasu uczestniczyła w śledztwie w sprawie
Mitchella. Zaczęło się ono w niewygodnym dla Wydziału D momencie. Hollis przeniósł właśnie
Furnival-Jonesa na stanowisko szefa Wydziału C, najwyraźniej przygotowując w ten sposób jego
nominację na wicedyrektora MI 5 po rezygnacji Mitchella. Miejsce FJ zajął Malcolm Cumming. Młodzi
ludzie z Wydziału D, oczekujący kontynuacji tego stylu pracy, który przyniósł sukces w sprawie
Lonsdale'a, bez entuzjazmu odnieśli się do nominacji Cumminga. Trochę liczył na to stanowisko
Arthur. Z pewnością zasługiwał na nie ze względu na swój dorobek, ale rada dyrektorów nie lubiła go,
głównie za jego postawę na początku lat pięddziesiątych. Uważano, że jest agresywny, wybuchowy,
nietolerancyjny dla głupszych od siebie - a wszystko to uważali za cechy dyskwalifikujące kandydatów
do wyższych stanowisk. Kiedy Hollis zaakceptował śledztwo w sprawie Mitchella, postanowił nie
wtajemniczad w nie Cumminga, który teoretycznie był wciąż jednym z podejrzanych. Nadzór
powierzył Furnival-Jonesowi, który kierował śledztwem „zdalnie”, ze sztabu Wydziału C,
mieszczącego się wtedy przy Cork Street.

Evelyn McBarnet była dośd dziwną kobietą, dziwnośd tę podkreślało duże znamię na twarzy. Jak
roślina w oranżerii, spędzała całe życie w zamkniętej przestrzeni biur Firmy, która była całym jej
światem.

- Jesteś masonem? - spytała mnie niemal natychmiast, gdy pojawiłem się w jej biurze.

- Nie - odparłem - i nie lubię ich.

- Rzeczywiście na to nie wyglądasz, ale chyba będziesz musiał do nich wstąpid, jeśli chcesz coś tutaj
osiągnąd - powiedziała zagadkowo.

Evelyn zawsze była przekonana o infiltracji sowieckiej w MI 5. A pracownikiem badawczym


kontrwywiadu była znacznie dłużej niż ja czy nawet Arthur. Była żywą encyklopedią tego wydziału i
potrafiła przenikliwie (nawet jeśli czasem zbyt surowo) oceniad ludzkie charaktery.

- Zawsze wiedziałam, że dojdzie do tego śledztwa - mówiła; miała jednak przygnębiającą pewnośd, że
losy śledztwa są z góry przesądzone. Najgorsze (tego tez była pewna) miało dopiero nadejśd.

- Arthur nic nie osiągnie, jeśli będzie się pchał w tym kierunku – twierdziła - I ty też nie, jeśli pójdziesz
w jego ślady.

- O czym ty właściwie mówisz, Evelyn? - spytałem, szczerze zaskoczony.

- Otworzyła swój sejf i wyciągnęła nieduży zeszyt w czarnej okładce.

- Przeczytaj to - powiedziała.
Otworzyłem zeszyt. Był gęsto zapisany kobiecym charakterem pisma. Przerzuciłem szybko stronice.
Był to wykaz spraw z lat czterdziestych i pięddziesiątych, nad którymi autorka pracowała w archiwum
MI 5. Niektóre z nich znałem pobieżnie, inne były dla mnie nowością. Każda, dosłownie każda notatka
zawierała sugestie na temat szpiegów w Ml 5 i MI 6!

- Kto to pisał? - spytałem w osłupieniu.

- Anne Last, moja przyjaciółka. Pracowała kiedyś ze mną. Zrobiła to po ucieczce Burgessa i Macleana.
Potem odeszła z Firmy, założyła rodzinę, pamiętasz przecież: wyszła za Charlesa Elwella. Zostawiła mi
ten zeszyt: powiedziała, że ja to zrozumiem.

- Czy Arthur to zna?

- Oczywiście.

- A innym... też to pokazywałaś?

- Jeszcze mi życie mile...

Zabrałem się do czytania. Na pierwszych kilku stronach często powracało nazwisko Maxwella Knighta.
W czasie wojny, przekonany, że w MI 5 działa jakiś szpieg, składał raporty w tej sprawie - ale nie
podjęto żadnej akcji. Na dalszych stronach mnożyły się podobne sugestie, zasłyszane od innych
pracowników Firmy. Wiele z nich mogło byd wytworem fantazji - czasem były to luźne skojarzenia
pod wpływem lektury różnych, nie wymienionych dokładnie raportów. Ale inne były znacznie bardziej
konkretne: na przykład zeznanie Igora Guzenki, młodego szyfranta rosyjskiego, który zbiegł do
Kanadyjczyków w 1945 roku, powodując taki alarm w komunikatach radiowych KGB. Otóż, zdaniem
Anne Last, Guzenko powiedział między innymi, że istnieje szpieg - określany w KGB jako „Elli” -
wewnątrz MI 5. O istnieniu tego szpiega dowiedział się Guzenko w 1942, kiedy służył jeszcze w
Moskwie, od swego przyjaciela Lubimowa, który obsługiwał łącznośd radiową z kontrolerem
„Elli'ego”. Szpieg w MI 5 miał podobno coś rosyjskiego w życiorysie, miał dostęp do różnych
dokumentów Firmy, porozumiewał się ze swym kontrolerem używając „duboks”, czyli skrzynek
kontaktowych i „zgubionych” listów, a nadchodzące od niego informacje były tak ważne, że często
kierowano je wprost do Stalina. To zeznanie Guzenki włączono do dokumentacji wraz z innymi jego
zeznaniami, ale potem, nie wiadomo dlaczego, nikt już do niego nie zajrzał.

- Ludzie mu nie wierzyli - wyjaśniła Evelyn. - Mówili, że Guzenko chyba coś pokręcił i że nie może byd
żadnego szpiega w MI 5.

Na ostatniej stronie znalazłem coś, co można by było nazwad „ostatnią wolą” albo testamentem.
„Jeśli w MI 5 jest wtyczka - czytałem - myślę, że najprawdopodobniej jest to Roger Hollis lub Graham
Mitchell”.

- Jak, u diabła, możemy to sprawdzid? - westchnąłem. - Przecież musielibyśmy przewrócid do góry


nogami całą Firmę!

- Dokładnie to samo mówili wtedy, w pięddziesiątym pierwszym - skomentowała Evelyn złośliwie.

Zeszyt Anny Last był tylko pierwszym z wielu sekretów, którymi podzieliła się ze mną Evelyn
McBarnet w ciągu tych pierwszych tygodni wspólnej pracy. Stopniowo odtwarzała przede mną
zapomniane karty historii MI 5, opowiadała rzeczy, jakich nie znajdziesz w nagraniach A2:
powszechne wątpliwości i podejrzenia, nie wyjaśnione zdarzenia, dziwne zbiegi okoliczności. Szybko
zdałem sobie sprawę, że bynajmniej nie jestem pierwszym, który podejrzewa głęboką infiltrację
obcych sił w Firmie. Te obawy były równie stare jak nasze meble w Leconfield House.

Tego wieczoru szedłem w tłumie przechodniów przez Curzon Street w stronę Park Lane, a w głowie
szumiało mi to, co usłyszałem od Evelyn. A więc to się wciąż powtarzało: doniesienia i raporty, wciąż
na nowo sugerujące, że w naszych biurach buszuje szpieg. Stanowczo zbyt długo nikt nie brał ich pod
uwagę, nikt nie próbował sprawdzid, nikt nie podjął śledztwa. Ale tym razem śledztwo będzie. Będzie
długie, surowe i nieubłagane.

Zatrzymałem się, odwróciłem głowę i popatrzyłem na Leconfield House.

- Tym razem - powiedziałem do siebie - nie będzie żadnych przecieków, żadnych ucieczek. Ten
podejrzany już się nam nie wymknie...
14

Wbrew może wielkim oczekiwaniom, dochodzenie w sprawie Mitchella spaliło na panewce. Zaczęło
się kłótnią i skooczyło się kłótnią, tymczasem niewiele rzeczy potoczyło się tak jak powinno. Było dla
mnie jasne, że aby sprawę zakooczyd tak czy inaczej, przed odejściem Mitchella na emeryturę,
będziemy musieli założyd podsłuch i skorzystad ze wszystkich dostępnych środków technicznych.
Hollis gwałtownie odmawiał zgody na założenie podsłuchu domowego telefonu Mitchella i na pełną
obserwację, twierdząc, że nie chce już wtajemniczad w sprawę więcej funkcjonariuszy MI 5, a z
pewnością nie zamierza zwracad się do ministra spraw wewnętrznych o zgodę na założenie pluskiew
albo dokonanie włamania do domu swego zastępcy.

Arthur gwałtownie reagował na te utrudnienia. Był u kresu wytrzymałości nerwowej i stracił


panowanie nad sobą w biurze Hollisa, kiedy jego umotywowana, spokojna prośba o środki została
przez dyrektora generalnego z punktu odrzucona. Arthur oświadczył, że jest nie do przyjęcia, żeby
ograniczano nas w ten sposób, kiedy chodzi o tak ważną sprawę i zagroził, że sam zwróci się do
premiera, aby go zaalarmowad zaistniałą sytuacją. Hollis zawsze reagował na wszelkie groźby ze
spokojem. I tym razem zaznaczył tylko, że przyjmuje do wiadomości wypowiedź Arthura, ale decyzji
nie zmienia.

- W żadnych okolicznościach nie zgodzę się na rozszerzenie tego śledztwa. Arthur wyszedł z pokoju
sztywnym krokiem, najwidoczniej całkowicie zdecydowany spełnid swoją groźbę.

Tego wieczoru poszliśmy z Furnival-Jonesem do mego klubu - Oxford i Cambridge - by spróbowad


znaleźd sposób na odwrócenie katastrofy. Stosunki między Hollisem a Arthurem psuły się szybko, od
kiedy Cumming został mianowany dyrektorem Wydziału D; w sytuacji, gdy sprawa Mitchella znalazła
się w tak krytycznym punkcie, każda oznaka zamieszania wewnątrz organizacji miałaby fatalne skutki.

Furnival-Jones był w paskudnej sytuacji. Wiedział tak samo dobrze jak ja, że za kilka miesięcy sam
będzie zastępcą Hollisa, ale byłem tego pewien - on też wyczuwał, że przyszły bezpośredni przełożony
hamuje śledztwo.

- To będzie koniec Służby, jeśli Arthur zrobi jakieś głupstwo - powiedział ponuro do swojej szklanki.

Zasugerowałem, żeby pogadał prywatnie z Dickiem White'em i przekonał się, czy nie można by
nacisnąd na Hollisa - aby zmienił zdanie. Furnival-Jones spojrzał na mnie z wyrazem boleści na twarzy.
Widział, że powoli wplątuje się go w konflikt lojalności - wobec Hollisa i wobec tych, którzy prowadzą
bardzo trudne, naładowane emocjami śledztwo. Dopiero około pierwszej w nocy zdobyliśmy się na
jakąś konkretną decyzję. Furnival-Jones obiecał, że postara się spotkad z Dickiem White'em, jeśli ja
zobowiążę się do powstrzymania Arthura od jakichkolwiek nieprzemyślanych kroków.
Zatelefonowałem do mego z klubu; było późno, ale wiedziałem, że nie śpi - raczej topi swoje zgryzoty
w alkoholu. Powiedziałem, że muszę się z nim zaraz widzied i pojechad do niego taksówką.

Arthur był w kłótliwym nastroju.

- Domyślam się, że przyjechałeś mi powiedzied, że też stawiasz na tym krechę - powiedział cierpko.
Po raz drugi tego wieczoru zasiadłem nad butelką, próbując przemówid Arthurowi do rozumu. Robił
wrażenie straszliwie spiętego. Pracował ponad siły od czasu, kiedy zaczęła się sprawa Lonsdale'a i
gwałtownie przybierał na wadze. Cera mu zszarzała, tracił swój młodzieoczy wygląd. Narzekał na
przeszkody, jakie piętrzono na jego drodze. Przekonałem się, że prześladuje go jeszcze zmora 1951
roku, kiedy to pozwolił się zesład na Malaje.

- Powinienem był wtedy walczyd, ale dałem się im przekonad. Wydawało mi się, że najlepiej będzie
wszystko to zostawid. Ale tym razem nie! - mówił.

W koocu uznał, że zdanie Furnival-Jonesa jest rozsądne. Otwarte zerwanie z Hollisem nie
doprowadziłoby do niczego, a tak przynajmniej była nadzieja, że Dick nakłoni do zaakceptowania
chociaż niektórych naszych wniosków o przyznanie większych środków.

Następnego dnia zatelefonował do mnie FJ. Powiedział że rozmawiał z Dickiem i mamy się wszyscy
zebrad w najbliższą sobotę po południu w mieszkaniu White'a przy Queen Anne's Gate.

- On chce bliżej poznad sprawę, zanim zdecyduje, się, co robid.

Mieszkanie Dicka White'a przylegało do siedziby MI 6 na Brodway. Przyjechałem tam dokładnie o


czasie. Otworzył Dick; był ubrany niedbale, miał na sobie koszulę z rozpiętym kołnierzykiem i krawat.
Wprowadził nas do gabinetu, eleganckiego pomieszczenia pełnego książek, urządzonego
siedemnastowiecznymi meblami. Na ścianach wisiały obrazy ze zbiorów Galerii Narodowej, nad
kominkiem lśniło ozdobne lustro.

- Może napijemy się herbaty? - zaproponował, starając się rozładowad napięcie malujące się na
twarzy każdego z nas.

- No tak - powiedział patrząc na Arthura - myślę, że najlepiej będzie, jak zaczniesz...

Arthur zwrócił uwagę, że przyniosłem wykresy ilustrujące dane trzydziestu ośmiu spraw i
zaproponował, żebym zabrał głos jako pierwszy. Na chwilę zapanowało zamieszanie, bo delikatny
stolik na herbatę nie mógł pomieścid wielkich wykresów. Ale Dick zaraz temu zaradził.

- Nie, nie - powiedział - lepiej rozłóżcie je na podłodze.

W dwie minuty później leżeliśmy rozciągnięci na dywanie, a dystyngowana rezerwa sobotniego


popołudnia rozwiała się, kiedy po raz kolejny zaczęliśmy powtarzad litanię naszych obaw.
Opowiadałem o tym, jak przedstawiłem opracowania dwóch dawniejszych spraw, jedno dotyczące
Tišlera, drugie - Lonsdale'a, ale jedno i drugie zostało odrzucone. Dick spojrzał na mnie ostro, ale nic
nie powiedział.

- Rzecz polega na tym, że nie możemy podchodzid do tego problemu fragmentarycznie -


powiedziałem do niego; te wykresy mają umożliwid wyrobienie sobie ogólnego poglądu,
stwierdzenie, czy są jakieś ślady ingerencji Rosjan w te przypadki...

- Wygląda mi to na marną metodę indukcji, ale mów dalej - powiedział Dick sceptycznie.

Omawiałem przypadki jeden po drugim, zwracając uwagę, że za każdym razem pojawiało się w nich
pięd tych samych nazwisk.
- Czy na którymś etapie, zanim to wszystko zestawiłeś, omawiałeś tę sprawę z Arthurem? - zapytał
patrząc mi w oczy.

- Jak mógłbym to zrobid? Przeważnie siedziałem w Dyrekcji. Dick zwrócił się do Arthura;

- Chcesz powiedzied, że obaj niezależnie doszliście do tego samego wniosku? Najwidoczniej trudno
mu było w to uwierzyd.

Z kolei mówił Arthur, wyjaśniając na czym polegają trudności ze środkami. Dick poprosił wreszcie o
zdanie FJ, który dotąd milczał. Ten, po chwili wahania, oświadczył zdecydowanie:

- Roger nie zgodził się na rozszerzenie śledztwa. Osobiście uważam to za błąd. Kiedy zestawicie razem
fakt, że sprawie nie nadano dalszego biegu i odmówiono zgody na użycie środków technicznych, to
stanie się jasne, że jest mała szansa wyjaśnienia tej sprawy.

To rozsądne rozumowanie trafiło do Dicka.

- Ważne są tutaj dwa czynniki - powiedział po chwili zastanowienia. - Musimy przeprowadzid to


dochodzenie, a oni muszą wiedzied, że je prowadzimy, co jest prawie tak samo ważne.

Powiedział nam, że na pewno trzeba będzie wprowadzid do tego pewne zmiany. Uważał, że
śledztwem trzeba kierowad raczej z nieoficjalnej kwatery, a nie z budynku rządowego i zaproponował
nam korzystanie z kryjówki MI 6 przy Pavillon Road koło Sloan Square.

- Pomyślę do jutra, co powiedzied Rogerowi, a wy dowiecie się o wszystkim od niego.

Następnego dnia FJ poinformował nas, że Hollis zgodził się na przydzielenie grupy Obserwatorów z
MI 6 do pomocy w tej sprawie, chociaż nadal nie wolno im było śledzid Mitchella poza Londynem, ze
względu na ryzyko rozpoznania. Zostaliśmy upoważnieni do wtajemniczenia w sprawę Winterborna i
otrzymaliśmy carte blanche w sprawie zainstalowania w gabinecie Mitchella za półprzezroczystym
lustrem kamery telewizji wewnętrznej. Tego samego dnia przetransportowaliśmy pęczniejące akta
przez cały Londyn do obskurnego, nie umeblowanego mieszkania na górnym piętrze małego domku
charakterystycznego dla londyoskich mews, które do kooca tego dochodzenia pozostało naszą
główną kwaterą.

Na początku przeprowadziliśmy wszechstronną analizę okoliczności ucieczki Philby'ego. Umożliwiła


ona jedno istotne odkrycie. Poprosiłem CIA o przejrzenie komputerowych rejestrów ruchów
wszystkich znanych oficerów KGB na całym świecie; okazało się, że Jurij Modin - podejrzany o to, że w
latach czterdziestych prowadził Philby'ego i że zorganizował ucieczki Burgessa i Macleana - przebywał
we wrześniu 1962 roku na Bliskim Wschodzie, zaraz po spotkaniu Flory Solomon z Arthurem w
Londynie. Dalsze badania wykazały, że Modin był tam jeszcze raz w maju tego samego roku, wkrótce
po tym jak trzy serie zeznao Golicyna dotyczące Kręgu Pięciu dotarły do Leconfield House. Ponadto
CIA ustaliła, że Modin nie odbywał żadnych innych podróży od początku lat pięddziesiątych. W tym
czasie przesłuchiwaliśmy też Eleonorę Philby, żonę Kima, która zeznała, że Philby przerwał wakacje,
które spędzał z rodziną we wrześniu w Jordanii i od tego czasu aż do swego zniknięcia popadał w
coraz większy alkoholizm i zdradzał objawy rosnącego napięcia nerwowego. Było dla nas oczywiste,
że Modin pojechał na Bliski Wschód, żeby uprzedzid Philby'ego o wszczęciu przeciw niemu
dochodzenia. Z chwilą kiedy KGB dowiedziało się o ucieczce Golicyna, była to oczywista ostrożnośd,
ale dziwną sprawą było to, że aż do czasu drugiej wizyty Modina we wrześniu Philby sprawiał
wrażenie całkiem spokojnego, przy czym wizyta ta zbiegła się dokładnie z momentem, kiedy dowody
przeciw niemu okazały się niepodważalne.

Sięgnęliśmy do nagrao tzw. przyznania się Philby'ego, które przywiózł ze sobą Nicholas Elliott z
Bejrutu. Przez wiele tygodni nie mogliśmy nic zrozumied z tych taśm, tak fatalnie były nagrane. W
typowym dla siebie stylu ludzie MI 6 zainstalowali w pokoju z pootwieranymi na oścież oknami
pojedynczy mikrofon. Hałas z ulicy był ogłuszający! Korzystając ze stereofonicznego wzmacniacza,
który sam skonstruowałem, a także pomocy Evelyn McBarnet i młodej maszynistki Anny Orr-Ewing,
która wśród swoich koleżanek odznaczała się najlepszym słuchem, zdołaliśmy uzyskad tekst dokładny
w osiemdziesięciu procentach. Pewnego popołudnia słuchaliśmy tych taśm z Arthurem, sprawdzając
dokładnie z tekstem strona po stronie. Nie ulegało wątpliwości, że Philby zjawił się w
zakonspirowanym mieszkaniu dobrze przygotowany do stawienia czoła Elliottowi. Elliott powiedział
mu, że są nowe dowody jego winy i Philby, który przez dziesięd lat zaprzeczał wszystkiemu, przyznał
się od razu do działalności szpiegowskiej od 1934 roku. Ani razu nie zapytał, co to za nowe dowody.

Arthur był zrozpaczony słuchając tego nagrania; kiedy Philby recytował litanię śmiesznych zapewnieo
- że Blunt jest czysty, że to winę ponosi Tim Milne, bliski przyjaciel Philby'ego, który przez lata lojalnie
go broni) - siedział ciągle mrużąc oczy i uderzając w zdenerwowaniu pięściami po kolanach. Całe to
„wyznanie”, łącznie z podpisanym oświadczeniem, wyglądało na dobrze przemyślane połączenie
faktów z fikcją, które miało nas wyprowadzid w pole. Przypomniało mi się moje pierwsze spotkanie z
Philby'm, jego chłopięcy urok, jąkanie się - jakiż wydał mi się wtedy sympatyczny! A także to, jak
usłyszałem jego głos po raz drugi, w 1955 roku, kiedy robił uniki i wymykał się swoim śledczym z MI 6-
wychodząc z triumfem z beznadziejnych sytuacji. A teraz znów Elliott robił, co mógł, żeby
przygwoździd człowieka, dla którego podwójna gra przez trzydzieści lat była drugą naturą. Siły nie
były równe. Na koniec obaj przypominali podchmielonych spikerów radia, dyskutujących o
największej zdradzie dwudziestego wieku ciepłymi głosami z charakterystyczną wymową
absolwentów elitarnych szkół prywatnych.

- To wszystko zostało fatalnie rozegrane - jęknął zrozpaczony Arthur wśród pisku taśmy
przesuwającej się po głowicy. - To my powinniśmy byli posład tam swoją ekipę i ugotowad go, kiedy
mieliśmy do tego okazję...

Przytaknąłem. Roger i Dick nie wzięli wtedy pod uwagę, że Philby może uciec. Czas podróży Modina,
to że Philby wydawał się byd przygotowany na przyjazd Elliotta i jego sprytne przyznanie się -
wszystko to wskazywało na jedno: Rosjanie nadal mieli swoje źródło informacji wewnątrz
brytyjskiego wywiadu, dzięki któremu mogli śledzid postępy śledztwa przeciw Philby'emu. Tylko garśd
ludzi miała dostęp do takich informacji, a na czele tej listy znajdowali się Hollis i Mitchell.

Zdecydowałem się wybrad do GCHQ, żeby zobaczyd, czy nie mają tam w programie VENONA czegoś
więcej, co pomogłoby wyświetlid sprawę Mitchella. Prace nad tym programem prowadzono w
wielkim drewnianym budynku oznaczonym H72 i wystającym jak ostroga przy koocu jednej z
głównych alei centralnego kompleksu GCHQ. Prace te nadzorował młody kryptoanalityk nazwiskiem
Geoffrey Sudbury, mający swój mały gabinet we frontowej części baraku. Za nim, pod ostrym
światłem lamp siedziały dziesiątki lingwistów; mozolnie szukali pasujących do siebie fragmentów
korespondencji radiowych, w nadziei, że z tysięcy niezrozumiałych liczb uda się rozszyfrowad
przynajmniej niektóre.
Biuro Sudbury'ego było wesołym zbiorowiskiem gadżetów do kryptoanalizy. W jednym rogu leżały
spiętrzone ogromne stosy oprawionych „indeksów okienek” VENONY, na biurku sterty skoroszytów z
materiałami czekającymi na akceptację, zanim zostaną puszczone w obieg po MI 5 i MI 6. Odbyłem z
Sudburym długą rozmowę o tym, w jaki sposób można by pchnąd naprzód cały program. Głównym
problemem było to, że VENONA, jak dotąd, opierała się na pracy ludzi - komputerami posługiwano
się tylko przy niektórych operacjach, takich jak wyławianie kryptonimów. Główny wysiłek kierowano
na kanały KGB i GRU; kanały łączności handlowej były badane wtedy, kiedy zawierały napotkane
gdzie indziej zestawy liczb, ale poza tym ogromna większośd tej korespondencji pozostawała nie
opracowana. Potrzebny był całościowy program, oparty na porównaniach komputerowych z
wykorzystaniem nowych maszyn, które pojawiły się w latach sześddziesiątych, dałoby to szansę
wyłowienia większej liczby powtórzeo.

Było to ogromne przedsięwzięcie. Nagromadzono 150 tysięcy przekazów, ale tylko niewielką częśd
przeniesiono na karty perforowane, nadające się do opracowania komputerowego. Już samo to
byłoby wielkim zadaniem. Każda liczba musiałaby byd perforowana przez informatyków dwukrotnie,
by uniknąd prostych błędów. Potem pięd pierwszych liczb z każdego komunikatu byłoby porównane z
całą resztą przy pomocy komputerów, co wymagałoby wykonania około 10 miliardów operacji dla
każdego komunikatu.

Kiedy dyskutowałem ten projekt z Willisem z Dyrekcji Naukowej, odniósł się on sceptycznie do całej
sprawy, wobec tego poszedłem z Frankiem Morganem jeszcze raz do sir Williama Cooka z Instytutu
Badao nad Bronią Nuklearną (AWRE). Wiedziałem, że mają tam największy ośrodek obliczeniowy w
kraju, większy nawet od tego, którym dysponowało w tym czasie GCHQ. Wyjaśniłem, co chcę robid.
Potrzebowaliśmy jego komputera na co najmniej trzy miesiące, żeby wyselekcjonowad identyczne
fragmenty grupy cyfr; po wykonaniu tej pracy moglibyśmy zlecid Agencji Bezpieczeostwa
Narodowego USA (NSA) GCHQ wykonanie prac kryptoanalitycznych mających na celu rozszyfrowanie
takich bliźniaczych grup. Cook był jak zwykle wspaniały. Kiedy powiedziałem mu o sceptycyzmie
Willisa, machnął tylko ręką.

AWRE zrobi wszystko, żeby wam pomóc - powiedział podnosząc słuchawkę i niezwłocznie porozumiał
się z kierownikiem sekcji przetwarzania danych.

- Jest ważna robota i chciałbym, żeby się pan zaraz do niej zabrał. Wysyłam człowieka, który wyjaśni
szczegóły. Nie musi pan wiedzied, gdzie pracuje. Niech pan zrobi to, co poleci...

Przez dwa miesiące perforowaliśmy i sprawdzaliśmy wszystkie komunikaty, a przez następne trzy
miesiące komputery AWRE pracowały każdego popołudnia po sześd godzin nad programem VENONA.

Początkowo wyglądało na to, że komputeryzacja może przeobrazid brytyjską VENONE. Już wkrótce po
rozpoczęciu tej operacji natrafiliśmy na jeszcze jedno powtórzenie tego, co znaliśmy już z
komunikatów KGB z września 1945. Po częściowym rozszyfrowaniu okazało się, że i ona dotyczy
Stanley'a. Miał nie brad na następne spotkanie z Krotowem żadnych dokumentów, które mogłyby
zdradzid jego tożsamośd. Potem, w natłoku nie odszyfrowanych fragmentów, odczytaliśmy wzmiankę
o kryzysie działalności KGB w Meksyku. Krotowowi polecano zwrócid się w sprawie szczegółów do
Stanley'a, jako że jego „sekcja” zajmowała się właśnie Meksykiem.
W czasie, kiedy przesłano ten komunikat Philby był kierownikiem sekcji iberyjskiej MI 6, operującej w
dużej grupie krajów hiszpaoskojęzycznych, w tym w Meksyku. Był to gorzki moment. Niewątpliwy
dowód, że „Stanley” to Philby, wpadał nam w ręce zaledwie parę miesięcy po jego ucieczce.
Gdybyśmy go rozszyfrowali kilka lat wcześniej, moglibyśmy aresztowad Philby'ego w czasie jednej z
jego regularnych wizyt w redakcji „Observera” w Londynie. To odkrycie wzmacniało jeszcze obawy
przed wtyczką w MI 5, czyniło decyzję o przerwaniu programu VENONA w 1954 roku wysoce
podejrzaną. Kiedy sprawdziliśmy, jak do tego doszło, okazało się, że funkcjonariuszem, który to
nakazał, był szef kontrwywiadu, Graham Mitchell.

Niestety, fragment dotyczący Philby'ego był jedynym pożytkiem, jaki przyniosła komputeryzacja
brytyjskiej VENONY. Na jednakowe zestawy liczb natrafiono w korespondencji KGB w Meksyku i
niektórych krajach Ameryki Południowej. Powtórzenia te okazały się nadzwyczaj interesujące dla CIA i
RCMP, ponieważ to głównie przez Meksyk KGB kierowało swoich „nielegalnych” agentów do Ameryki
Północnej. Ale powtórzenia wykryte w naszych nowych badaniach łączyły z reguły komunikaty
handlowe z handlowymi, a nie z komunikatami KGB lub GRU, o które nam chodziło. W baraku H72
prace kryptoanalityczne prowadzono z większą niż kiedykolwiek energią, ale nie miały one
doprowadzid do nowych rewelacji.

Także w teczce personalnej Mitchella nie znaleźliśmy pomocnych szczegółów. Urodzony w 1905 roku,
wyższe wykształcenie zdobył w Oxfordzie, pracował jako dziennikarz, a później jako statystyk w
Centralnym Biurze Partii Konserwatywnej. Ta informacja mnie zaskoczyła, gdyż przypomniałem sobie,
że kiedy spieraliśmy się w sprawie Lonsdale'a, Mitchell stwierdził, iż nie może zrozumied mojej
argumentacji, bo „nie jest statystykiem”. Został przyjęty do MI 5 dzięki kontaktom nawiązanym za
pośrednictwem torysów; w czasie wojny działał po strome antyfaszystów, a w jej koocowym okresie
miał także kontakty z Komunistyczną Partią Wielkiej Brytanii. Po tym wszystkim jego awans był
bardzo szybki: został szefem Wydziału F (dywersja wewnętrzna) w koocu lat czterdziestych,
pierwszym szefem kontrwywiadu u Dicka White'a w 1953 roku, aż wreszcie Hollis mianował go w
1956 swoim zastępcą. W karierze Mitchella były tylko dwie uderzające rzeczy. Jedna - to okoliczności,
w których wszedł w zażyłe stosunki z Hollisem. Studiowali na jednym roku w Oxfordzie, mniej więcej
w jednym czasie wstąpili do MI 5, równocześnie wspinali się po szczeblach kariery i obejmowali
podobne stanowiska. Drugą był fakt, że sukcesy Mitchella wydawały się poniżej jego możliwości. Był
on zdolnym człowiekiem, Dick White wybrał go do reorganizacji Wydziału D. Ale przez trzy lata
sprawowania swojej funkcji wyraźnie knocił robotę, a biorąc pod uwagę przerwanie programu
VENONY - mogłoby się wydawad, że robił to umyślnie.

Ścisła obserwacja Mitchella w biurze także dała niewiele. Jego bibularze pokrywałem odczynnikiem
tajnopisowym, który co wieczór wywoływano, tak że mogliśmy czytad wszystko, co notował. Ale
zapiski traktowały wyłącznie o dokumentach, nad którymi pracował. Ekran telewizji wewnętrznej bez
przerwy śledzili Obserwatorzy z MI 6. Był to nieprzyjemny obowiązek; każdego ranka po przyjściu do
biura Mitchell stawał przed lustrem i dłubał wykałaczką w zębach, potem pedantycznie powtarzał te
zabiegi przed i po lunchu i jeszcze raz przed pójściem do domu. Pod koniec dochodzenia doszedłem
do wniosku, że jedyne w Mitchellu, co poznaliśmy dokładnie to jego migdałki!

Postanowiłem wypróbowad go „zdradzieckim pokarmem”. Posiałem mu oprawne tomy moich analiz


tajnej sowieckiej korespondencji radiowej, z całą ich klasyfikacją i rozkładami transmisji, które
ostatnio aktualizowałem dla GCHQ. Był to tak cenny materiał wywiadowczy, że gdyby Mitchell był
szpiegiem, nie mógłby go żadną miarą zignorowad. Tymczasem widziałem na monitorze, że patrzy na
nie bez zainteresowania. Kiedyś przyszedł do mego James Robertson, mój stary antagonista, który w
latach pięddziesiątych kierował antysowieckim kontrwywiadem; zaczęli rozmawiad na mój temat.
Robertson nigdy nie przebaczył mi zmian, których dokonałem w Wydziale D, za jego kadencji. Uważał
mnie za niedowarzonego nowicjusza, który powinien był najpierw nauczyd się szanowad starszych od
siebie i swoich przełożonych, zanim ośmieli się udzielad rad. Omawiali z Mitchellem moje analizy
radiowe. Żaden z nich nie domyślał się, w jakim celu naprawdę je przysłałem.

- Ten cholerny Wright - mówił kwaśno Robertson - myśli, że pozjadał wszystkie rozumy. Trzeba by mu
przyciąd skrzydeł!

Mitchell poważnie przytaknął, a ja nie mogłem powstrzymad uśmiechu wobec komizmu sytuacji.

Ale weselsze momenty należały do rzadkości i ginęły wśród ciągłej, posępnej inwigilacji,
wyczekiwania na moment, w którym człowiek po drugiej stronie lustra się zdradzi. Tylko raz
odniosłem wrażenie, że już go mamy. Pewnego piątkowego popołudnia Mitchell zaczął coś kreślid na
kawałku papieru. Koncentrował się na tej czynności przez około dwadzieścia minut, zaglądając do
kartki, którą wyciągnął z portfela, po czym kartkę podarł i wyrzucił do kosza. Za zgodą Hollisa mogłem
dokonywad codziennej rewizji gabinetu Mitchella po jego wyjściu, a sekretarka dyrektora
generalnego miała polecenie zatrzymywad dokumenty przeznaczone do spalenia, żebym mógł je
przejrzed. Tego wieczora wyciągnąłem z jego kosza strzępy owej kartki i zająłem się jej rekonstrukcją.
Był to plan parku Chobham Common, położonego w pobliżu miejsca zamieszkania Mitchella; plan był
poznaczony kropkami i strzałkami skierowanymi w różne strony. W środkowej części widniały litery
„RV” (randes vous), przez które prowadziła ścieżka przecinająca park, a na jej koocach zaznaczono
pozycje dwóch samochodów.

Całymi dniami kwatera przy Pavillon stała pusta, jako że cały wysiłek dochodzenia skupił się na
oznaczonym miejscu w parku na planie Mitchella. Ale Mitchell nigdy się tam nie pojawił, ani nikt inny.

Na początku, kiedy zacząłem przeszukiwad gabinet Mitchella, Hollis zdradzał wielką nerwowośd.

- Tam są bardzo delikatne papiery, Peter, i musisz mi dad słowo, że nic z nich nie przedostanie się na
zewnątrz. Hollis niepokoił się szczególnie o teczki personalne i pewne inne dokumenty, bardziej
kłopotliwe niż tajne, które z konieczności musiały się przewijad przez biurko zastępcy dyrektora
generalnego. Jego niepokój okazał się nieuzasadniony. W tym, co znajdowałem w gabinecie
Mitchella, nie było nic interesującego, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że stanowisko
zastępcy takiego autokraty jak Hollis należało do najbardziej niewdzięcznych na świecie.

Przez kilka miesięcy spotykałem się z Hollisem co wieczór po pracy. Na początku dawał on wyraz
uczuciu niesmaku z powodu konieczności grzebania w sprawach bliskiego kolegi, ale nigdy nie
odniosłem wrażenia, że to uczucie jest szczere. Kiedy mu opowiadałem o powtarzających się scenach
dłubania w zębach przed ekranem telewizyjnym, śmiał się na całe gardło.

- Nieszczęśnik, powinien pójśd do porządnego dentysty - skomentował ze śmiechem.

Jeśli o mnie chodzi, to byłem zdecydowany, a nawet bezwzględny. Całe lata czekałem, żeby zmierzyd
się z problemem infiltracji i teraz nie miałem żadnych skrupułów.
To w czasie tych wieczornych spotkao po raz pierwszy miałem możnośd poznad Hollisa jako
człowieka. Chociaż pracowałem dla mego przez blisko osiem lat, to rzadko mówiliśmy o rzeczach
wykraczających poza sprawy służbowe. Zdarzały się między nami momenty napięcia, w sumie jednak
nasze stosunki były poprawne. Tylko raz doszło do poważniejszego starcia, kiedy razem z Hugh
Winterbornem służyliśmy w A2 w latach pięddziesiątych. Do Londynu przyjechała argentyoska
delegacja, by negocjowad z rządem brytyjskim umowę o handlu mięsem. Hollis przekazał mi prośbę
Board of Trade (Rady Handlu) o wszelkie materiały wywiadowcze na ten temat i polecił założyd
podsłuch Argentyoczykom. Winterborn i ja czuliśmy się oburzeni. Było to wyraźne naruszenie
memorandum Findlatera-Stewarta, które określało zadania MI 5 jako ściśle dotyczące
bezpieczeostwa narodowego. Reszta A2 była dokładnie tego samego zdania co my i polecenie Hollisa
zostało zignorowane. Przez kilka godzin czekaliśmy na masowe zwolnienia, ale Hollis anulował swoje
zarządzenie i nie wracaliśmy do tego nigdy więcej. Jedyny strajk w historii MI 5 zakooczył się
całkowitym zwycięstwem strajkujących!

Czasami przy spotkaniach związanych z przeszukiwaniem gabinetu Mitchella Hollis mówił o


przeżyciach z dawnych lat. Opowiadał mi o swoich podróżach do Chin w latach trzydziestych, gdzie
pracował dla British American Tobacco.

- Działy się tam straszne rzeczy. Każdy dureo widział, co Japooczycy robią w Mandżurii. Było
najzupełniej oczywiste, że stracimy Chiny, jeśli nie zaczniemy działad - powtarzał.

Podobnie jak w przypadku wielu starszych pracowników MI 5, jego antypatia do Amerykanów sięgała
czasów przedwojennych. Twierdził, że Amerykanie mogli nam pomóc na Dalekim Wschodzie, ale
odmówili, bo popadli w izolacjonizm. Francuzi byli na tamtym terenie skooczeni i woleli, żeby to
wszystko poszło na dno niż gdyby mieli nam pomóc. A to sprawiało, że na placu boju pozostawali
tylko Rosjanie.

- Ci zaś obserwowali i czekali - mówił - a po zakooczeniu wojny, kiedy nastał Mao, sięgnęli jak po
swoje.

Rzadko natomiast poruszał sprawy rodzinne, chociaż wielu ludzi w pracy wiedziało, że od dawna ma
kochankę. Tylko przelotnie wspominał o swoim synu Adrianie, który był utalentowanym szachistą, co
napawało go dumą. Adrian często jeździł na rozgrywki szachowe do Rosji.

Pewnego razu, kiedy rozmawialiśmy o sprawie Mitchella, odważyłem się wyrazid opinię, że
niezależnie od wyniku dochodzenia - wszystko to dowodzi słabości naszego systemu bezpieczeostwa.

- Co chcesz przez to powiedzied? - spytał Hollis prychając.

Powiedziałem, że procedura weryfikacji kandydatów do MI 5 jest mniej ścisła niż we wszystkich


innych agencjach rządowych.

- Niech pan popatrzy na mnie - powiedziałem - od czasu zaangażowania mnie w 1955 roku do tej pory
nie byłem sprawdzany.

Następnego dnia przysłano mi do wypełnienia odpowiednie formularze i sprawa nie była nigdy więcej
poruszana, chociaż niedługo potem zmieniono procedurę weryfikacji - kandydaci musieli odtąd starad
się o więcej rekomendujących, a jeden z nich mógł byd wyznaczony przez Służby.
Z tych wieczorów spędzonych z Hollisem najbardziej utkwiła mi w pamięci ilośd najpieprzniejszych
kawałów, jakie kiedykolwiek słyszałem. Miały chyba byd psychicznym mechanizmem obronnym,
namiastką rozmowy albo ulżenia sobie, gdy zstępował z wyżyn władzy, żeby zmieszad się z tłumem.
Zapytałem go raz, gdzie nazbierał taką masę kawałów.

- W Chinach - odpowiedział. - Tam każdy pił i opowiadał kawały. To był jedyny sposób na zabicie
czasu.

Już na początku postanowiłem przeszukad małe biurko w rogu gabinetu Mitchella i poprosiłem
Hollisa o klucz.

- To było biurko Guy Liddella - wyjaśnił. Zostawił je, kiedy objąłem po nim funkcję. Stoi tam od lat...

Poprosiłem go jednak o zgodę na otwarcie dwóch szuflad, które były zamknięte na klucz. Zgodził się,
więc następnego dnia przyniosłem wytrychy i obaj zajrzeliśmy do środka. Obie szuflady były puste,
ale jedna zwróciła moją uwagę. Na zakurzonej powierzchni pozostały cztery czyste plamki, jakby
wyjęto świeżo jakiś przedmiot. Zawołałem Hollisa i pokazałem mu te ślady. Był tak samo zdumiony
jak ja, szczególnie kiedy sprawdziłem mechanizm zamka i znalazłem zadrapania, jakby ktoś ostatnio
otwierał szufladę.

Hollis wszedł do siebie przez drzwi łączące jego gabinet bezpośrednio z gabinetem Mitchella.
Skooczyłem przeszukiwanie sam.

- Tylko Hollis i ja wiedzieliśmy, że otworzę szufladę - myślałem sobie - a z pewnością coś zostało
wyjęte. A dlaczego nie Mitchell? Mitchell nie wiedział. Wiedział o tym tylko Hollis. Biurko Guy
Liddella. Hollis przejął po nim gabinet zastępcy dyrektora. Bez klucza? Taki człowiek jak Liddell nie
zostawia biurka bez klucza. Tylko Hollis wiedział. Tylko Hollis...

Zamknąłem biurko. Zza drzwi przyglądał mi się uważnie Hollis. Nie odezwał się ani słowem, po prostu
patrzył uważnie, a potem znowu pochylił się nad swoimi aktami.

W ciągu letnich miesięcy 1963 roku, kiedy to zbliżał się moment odejścia Mitchella na emeryturę,
dochodzenie toczyło się na pełnych obrotach. Ale cała ta sprawa szła nie tak jak trzeba. Działano w
zbyt wielkim pośpiechu i cała akcja była źle zaplanowana. Walka z czasem i brak poparcia ze strony
Hollisa sprawiły, że tajnośd tej operacji zaczęła wychodzid na jaw. Mitchell zorientował się, że coś jest
nie w porządku. Po pierwsze, zauważył, że napływ dokumentów stał się nieregularny, ponieważ Hollis
starał się ograniczyd jego dostęp do niektórych spraw. Potem zaczął robid uniki przed Obserwatorami,
klucząc i uciekając się do typowych sposobów mylenia inwigilacji. Bez wątpienia wiedział, że jest
śledzony. Tkwiąca za lustrem kamera rejestrowała wszystkie objawy silnego napięcia, a zarazem
głębokiej depresji, w której znajdował się Mitchell. Wysoki, chudy mężczyzna w sile wieku pod koniec
wyglądał jak trup, z ciemnymi, zapadniętymi oczami. Kiedy byli z nim w pokoju jacyś ludzie, starał się
zachowywad normalnie, ale gdy tylko zostawał sam, robił wrażenie udręczonego.

- Dlaczego mi to robią? - jęknął w jakimś momencie, wpatrując się w drzwi Hollisa.

W ostatnim miesiącu cała ta sprawa zaczęła przeradzad się w farsę. W tych warunkach nie było
żadnych szans na wykrycie czegokolwiek, zaczęliśmy więc z Arthurem naciskad Hollisa, żeby zgodził
się na przesłuchanie. Tak czy owak trzeba było tę sprawę rozstrzygnąd. Hollis nie wypowiedział się
zdecydowanie, ale kilka dni później przyjechał nie zapowiedziany do małego budynku na Pavilion
Road.

- Rozmawiałem z premierem - powiedział sztywno do pięciu, może sześciu z nas, zgromadzonych w


pokoju. - Obawiam się, że przesłuchanie w ogóle nie wchodzi w rachubę.

Kątem oka obserwowałem Arthura, który aż się gotował, bliski nowego wybuchu.

- Jeszcze jedna ucieczka w tej sytuacji byłaby katastrofą - powiedział Hollis. Podziękował nam szorstko
za nasze wysiłki i zniknął schodząc do samochodu. Był to jeden z typowych u niego przejawów
lekceważenia personelu. Oto doświadczeni funkcjonariusze wypruwają z siebie żyły, a on im może
poświęcid zaledwie dwie minuty. Brudna robota została wykonana. Najlepiej zostawid ją ludziom od
brudnej roboty!

Poza tym było to też naiwne posunięcie. Obserwatorzy z MI 6, dowodzeni przez zapalczywego i
nadpobudliwego funkcjonariusza nazwiskiem Stephen de Mowbray, byli wzburzeni decyzją Hollisa i
natychmiast uznali ją za brutalną próbę zdławienia sprawy od wewnątrz - a więc za to samo, o co
MI 5 oskarżało MI 6 w związku z aferą Philby'ego. Również zakooczenie dochodzenia, obojętne w jaki
sposób, nie mogło zatrzed faktu, że prowadzono przeciw Mitchellowi dochodzenie. Wyższy
funkcjonariusz D1, odpowiedzialny za robotę papierkową w związku z tą sprawą, Ronnie Symonds,
napisał szczegółowy raport z dochodzenia, w którym przedstawił historię powstania podejrzeo o
infiltracji MI 5 i sformułował wniosek, w którym wskazywał na duże prawdopodobieostwo
działalności szpiega na wysokim szczeblu wewnątrz Służb. Powstało tym samym pytanie, czy
powiadomid o tym Amerykanów?

Raport Symondsa został przesłany do Hollisa i Dicka White'a, a po poufnych konsultacjach obu
szefów zostaliśmy wezwani na jeszcze jedną niedzielną naradę wojenną, tym razem do domu Hollisa
przy Camden Square. Kontrast między Dickiem White'em a Rogerem Hollisem nigdy nie występował
jaskrawiej niż przy porównaniu ich mieszkao. Mieszkanie Hollisa w jego domu w Londynie było
zaniedbane, bez śladu książek, a sam gospodarz ukazał się w drzwiach w swoim codziennym ubraniu
w prążki. Wprowadził nas do nie uprzątniętej jadalni i od razu przystąpił do rzeczy. Chce poznad nasze
zdanie. Rozumie, że trochę niepokoimy się z powodu Amerykanów. Konsultacje nigdy nie
przychodziły Hollisowi łatwo. I teraz, kiedy poczuł się do nich zmuszony, w jego głosie pojawiła się
nader wyraźnie nuta irytacji.

Arthur zauważył kąśliwie, że trzeba znaleźd sposób powiedzenia im tego teraz, bo jeśli przyszłoby
nam powiadamiad ich o całej sprawie później, w razie gdyby podejrzenia wobec Mitchella miały się
kiedykolwiek potwierdzid, będzie to znacznie bardziej bolesne. Hollis sprzeciwiał się gwałtownie.
Twierdził, że to zburzyłoby współpracę, szczególnie po sprawie Philby'ego.

- Z tego, co wiemy - przypomniałem Hollisowi - Amerykanie, byd może, mają informacje, które
mogłyby nam pomóc rozwiązad tę sprawę. Nigdy ich jednak nie otrzymamy, jeśli nie poprosimy.

Przez następną godzinę Hollis roztrząsał z nami ten problem wśród narastającego rozdrażnienia po
obu stronach. Inni obecni - koordynator Arthura w sprawie Mitchella Ronnie Symonds, Hugh
Winterborn i FJ desperacko starali się uspokajad nastroje. Symonds powiedział, że lepiej byłoby
wstrzymad się z decyzją w tej sprawie. Możliwe, że Mitchella trzeba będzie przesłuchad, ale z drugiej
strony - zawsze będzie można uznad sprawę za zamkniętą. Co do Ameryki - oświadczył, że nie zna
tamtego środowiska dośd dobrze, żeby mied wyrobione zdanie. Winterborn zachowywał się
powściągliwie i rozsądnie, popierając pogląd Arthura, że większym nieszczęściem byłoby nie
powiedzied teraz nic, gdyby miało się okazad później, że są dowody. Na koniec FJ wpadł we
wściekłośd.

- Nie jesteśmy w jakiejś pieprzonej szkółce, rozumiecie? Żaden z nas nie ma obowiązku spowiadad się
przed Amerykanami. Prowadzimy nasze Służby jak uważamy za stosowne i radzę, żebyście to sobie
dobrze zapamiętali!

Ale nawet FJ przyznał, że problem istnieje i trzeba go jakoś rozstrzygnąd. Powiedział, że w zasadzie
byłoby, jego zdaniem, rozsądne powiadomid Amerykanów, pozostaje tylko kwestia - jak to zrobid.
Hollis spostrzegł, że jest w mniejszości i niespodziewanie oświadczył, że sam pojedzie do
Waszyngtonu.

- Czy nie lepiej zrobid to w trybie roboczym? - zapytał Furnival-Jones, ale zacięta twarz Hollisa
dowodziła, że wysiłki Arthura, który starał się go zmiękczyd, są tylko stratą czasu.

- Wysłuchałem waszych opinii. Decyzję już podjąłem - warknął zza stołu piorunując spojrzeniem
Arthura.

Hollis wyjechał do Stanów Zjednoczonych prawie natychmiast. Wprowadził w sprawę Hoovera i


McCone'a, który po usunięciu Allana Dullesa w wyniku wpadki w Zatoce Świo był nowym dyrektorem
CIA. Wkrótce potem pojechał Arthur, żeby zapoznad z nią FBI i CIA w roboczym trybie. Był tam ostro
atakowany, Amerykanie po prostu nie mogli zrozumied, jak można było przerwad dochodzenie w
stadium, które nie pozwalało na wyciągnięcie żadnych zdecydowanych wniosków. Jak to, mamy tu
przypuszczalnie do czynienia z jednym z najniebezpieczniejszych szpiegów dwudziestego wieku,
świeżo odesłanym na emeryturę, który pełnił jedną z najwyższych funkcji w kontrwywiadzie i ten
szpieg nie został nawet przesłuchany. Cała ta sprawa trąciła, dla nich przynajmniej, niekompetencją,
którą wcześniej wykazała już MI 5 w 1951 roku - i w pewnym sensie mieli absolutną rację.

Hollis powrócił zdecydowany ostatecznie rozstrzygnąd sprawę. Zarządził ponowną analizę, której miał
dokonad Ronnie Symonds; Symonds otrzymał polecenie nie konsultowad się ani współpracowad z
Arthurem i ze mną w czasie przeprowadzania oceny materiału i redagowania nowego raportu.

Kiedy sprawa Mitchella została przekazana w ręce Symondsa, powróciłem do Dyrekcji Naukowej,
gdzie dowiedziałem się, że Willis zmienił metody pracy. Uważał, że Dyrekcja nie powinna więcej
mieszad się do spraw GCHQ i żądał, żebym zrezygnował z wszelkich kontaktów z tą instytucją. Byłem
wściekły. Uważałem, że jeśli MI 5 nie będzie zabiegad o pomoc i współpracę GCHQ, to cofniemy się
do żałosnego stanu sprzed 1955 roku. Niewielu pracowników MI 5 miało jakieś pojęcie o tym, co
może dla nas zrobid GCHQ i - analogicznie - niewielu ludzi z GCHQ zadawało sobie trud zastanowienia
się, w jaki sposób możemy sobie nawzajem pomagad. Uważałem, że taka współpraca ma dla Dyrekcji
Naukowej fundamentalne znaczenie. Ale do Willisa trudno było przemówid. Żądał, żebym zostawił
Counterclan i zaczął współpracowad z biurokratami. To była kropla przepełniająca kielich. Poszedłem
do Hollisa i oświadczyłem, że nie mogę dalej pracowad w Dyrekcji. Powiedziałem mu, że chcę
pracowad, jeśli to możliwe, w Wydziale D, a jeśli nie, to chciałbym wrócid do Wydziału A. Sprawa
Mitchella dała mi pojęcie o prowadzeniu dochodzenia, a wiem że miejsce szefa D3 jest ciągle jeszcze
nie obsadzone. Ku mojemu zdziwieniu Hollis od razu zgodził się na przeniesienie mnie do D3.
Postawił tylko mały warunek. Chciał, żebym jeszcze wrócił do Dyrekcji Naukowej i dokooczył jeden,
ostatni projekt dla Willisa przed objęciem nowych obowiązków w styczniu 1964 roku.

Specjalny projekt Willisa okazał się jedną z najważniejszych i najbardziej kontrowersyjnych prac, jakie
kiedykolwiek wykonałem dla MI 5. Miałem przeprowadzid całościową analizę - o ile wiem, jedyną jaka
kiedykolwiek była przeprowadzona w brytyjskich służbach wywiadowczych - każdego skrawka
materiałów dostarczonych przez jeszcze jednego uciekiniera, który pojawił się na Zachodzie na
początku lat sześddziesiątych - Olega Pieokowskiego.

Pieokowski był w tym czasie perłą w koronie MI 6. Wyższy oficer GRU działał na terenie ZSSR w latach
1961 i 1962 dla MI 6 i CIA, dostarczając dużych ilości materiałów wywiadowczych o sowieckim
potencjale i planach wojskowych. Był on wynoszony pod niebiosa po obu stronach Atlantyku jako
najlepiej umieszczona wtyczka w wywiadzie sowieckim od II wojny światowej. To Pieokowski
powiadomił Zachód o sowieckich rakietach na Kubie, a jego informacje o arsenale atomowym Rosjan
zdecydowały o podejściu Amerykanów do późniejszego kryzysu kubaoskiego, wywołanego
stacjonowaniem tych rakiet. On też dostarczył wskazówek, jak identyfikowad na Kubie owe rakiety.
Ale w drugiej połowie 1962 roku Pieokowski i brytyjski biznesmen Greville Wynne, który był jego
łącznikiem z MI 6 zostali aresztowani przez KGB i postawieni przed sądem. Wynne'a skazano na
wieloletnie więzienie (potem wymieniono go jednak na Gordona Lonsdale'a i Krogerów), a
Pieokowskiego, jak się utrzymuje, rozstrzelano.

Włączyłem się w sprawę Pieokowskiego, kiedy była już w pełnym toku. Pieokowski przyjeżdżał do
Londynu przy różnych okazjach jako członek sowieckich delegacji handlowych i odbył serię tajnych
spotkao z ludźmi z MI 6 i CIA w hotelu Mount Royal. W czasie kiedy Hugh Winterborn był nieobecny z
powodu choroby, ja pełniłem funkcję A2 i na prośbę MI 6 miałem zapewnid obsługę techniczną
londyoskich operacji Pieokowskiego. Dbałem, żeby znajdował się pod stałym nadzorem
Obserwatorów i zainstalowałem system skomplikowanych mikrofonów niezbędnych do wyłapania
każdej drobiny informacji, które zdołali z niego wydobyd jego kontrolerzy podczas całonocnych,
pełnych napięcia posiedzeo.

Sprawa Pieokowskiego rozwijała się w kierunku całkowicie sprzecznym z tym, co było wiadomo o
penetracji MI 5. Często zastanawialiśmy się nad tym z Arthurem w czasie dochodzenia. Jeżeli
rzeczywiście działał tu informator na wysokim szczeblu, to i Pieokowski musiał byd wtyczką, ponieważ
od stosunkowo wczesnego etapu jego działalności wiedziała o nim garstka podejrzanych, włącznie z
Mitchellem. Kiedy organizowałem operację „Mount Royal”, Hollis spytał mnie o nazwisko agenta, z
którym spotyka się MI 6, a ja mu je podałem. Cumming także mnie o to pytał, ale odmówiłem
podania mu tej informacji, ponieważ nie było go na liście dopuszczonych do tajemnicy przez MI 6. To
doprowadziło do strasznej kłótni, w czasie której Cumming wyrzucał mi, że strasznie zadzieram nosa.
Chyba wziął mi za złe, że nie czuję się jego dłużnikiem - chod to on ułatwił mi wstąpienie do Służby.

Wyglądało na to, że Pieokowski pasuje do najśmielszych hipotez Golicyna. Golicyn twierdził, że w


grudniu 1958 roku Chruszczow przeniósł przewodniczącego KGB, generała Sierowa, na stanowisko
szefa GRU. Jego następcą w KGB został Aleksander Szelepin, człowiek bardziej wyrafinowany i
elastyczniejszy od Sierowa - prymitywnego siepacza z epoki Berii. Szelepin miał jednak trudne
zadanie; Chruszczow i Politbiuro doszli właśnie do wniosku, że otwarta wojna z Zachodem nie
wchodzi już w rachubę. Chruszczow chciał więc wiedzied, jak może zwyciężyd bez wojny. Badanie
tego problemu zajęło Szelepinowi pół roku. Potem zwołał wielką naradę wyższych oficerów KGB z
całego świata, na której omówił sposoby modernizacji działalności tej instytucji. Szelepin przechwalał
się, według Golicyna, że KGB ma na Zachodzie do swojej dyspozycji takie środki, iż może powrócid do
metod OGPU i „Wiery” jako sposobów maskowania prawdziwych celów strategicznych.

W wyniku tej narady postanowiono utworzyd Wydział D Pierwszej Dyrekcji Naczelnej KGB (której
podlegają wszystkie zagraniczne operacje); miał to byd nowy wydział odpowiedzialny za planowanie
wielkich kampanii dezinformacyjnych na strategiczną skalę. Wydział D został podporządkowany
staremu, cieszącemu się wielkim prestiżem, funkcjonariuszowi I.I. Agajancowi. W1959 roku Golicyn,
jak sam opowiadał, skontaktował się z kolegą pracującym w nowym wydziale, chcąc zorientowad się,
czy nie mógłby zostad tam zaangażowany. Kolega zwierzył mu się, że Wydział D planuje przy pomocy
GRU wielką akcję dezinformacyjną, jednak nie będzie można przez jakiś czas jej podjąd, ponieważ
GRU jest spenetrowana przez CIA i najpierw trzeba zlikwidowad wtyczkę. Tą wtyczką
najprawdopodobniej był pułkownik Popów, wysoko postawiony funkcjonariusz GRU, który
szpiegował dla CIA, po czym został złapany, torturowany i rozstrzelany w 1959 roku.

Golicyn nie rozmawiał więcej na temat swojej służby w Wydziale D, ponieważ planował już wtedy
ucieczkę i nigdy nie dowiedział się nic więcej na temat planowanej akcji dezinformacyjnej, poza tym,
że miała ona mied raczej charakter techniczny i wymagała zastosowania wszystkich środków, którymi
dysponowała Pierwsza Główna Dyrekcja. Kiedy Golicyn przedostał się na Zachód, zaczął spekulowad,
że rozłam sowiecko-chioski mieści się w planach Wydziału D i że jest to spisek mający na celu
wprowadzenie Zachodu w błąd. Niektórzy wielbiciele Golicyna, tacy jak Arthur, uwierzyli (i nadal
wierzą) w jego pomysły; ale chociaż i ja sam w tym wczesnym okresie byłem gorącym zwolennikiem
Golicyna w środowisku anglo-amerykaoskiego wywiadu, to zawsze mi się wydawało, że właśnie
Pieokowski pasuje o wiele lepiej do typu zadao, do jakich został powołany Wydział D niż całkowicie
nieprawdopodobna hipoteza o przyczynach sowiecko-chioskiego rozłamu.

W kołach zachodniego wywiadu temat strategicznej dezinformacji wyszedł z mody w dużej mierze
dlatego, że popychał jej zwolenników, nie wyłączając mnie w początkowym okresie, do wyciągania
ekstremalnych wniosków. Ale nie ulega wątpliwości, że ma ona długą i bogatą historię. Operacja
„Wiera” prowadzona przez GPU i OGPU w pierwszych latach istnienia bolszewickiego reżimu jest dla
każdego nowo zwerbowanego agenta KGB wielką lekcją na temat roli, jaką tego typu operacje mogą
odegrad. Kiedy w latach dwudziestych reżim bolszewicki poczuł się zagrożony przez kilka milionów
białych emigrantów rosyjskich, legendarny założyciel nowoczesnych rosyjskich służb wywiadowczych
Feliks Dzierżyoski opracował koncepcję założenia w kraju fałszywej organizacji, stawiającej sobie
głośno za cel obalenie komunistycznego reżimu. „Wiera” zyskała poparcie grup białych emigrantów
za granicą i służb wywiadowczych Zachodu, szczególnie MI 6. W rzeczywistości „Wiera” była
całkowicie kontrolowana przez OGPU, której agenci zneutralizowali przeważającą częśd wrogiej
działalności emigrantów i inteligencji w kraju, a nawet zdołali porwad i zlikwidowad dwóch czołowych
przywódców białych: generała Kutiepowa i Millera, gdy tymczasem „Wiera” wyperswadowała
Brytyjczykom atakowanie władzy sowieckiej, ponieważ miały to zrobid siły wewnętrzne.

Strategiczna dezinformacja odegrała też wielką rolę w historii wywiadu zachodniego, zwłaszcza w
wojennej operacji Double Cross, która umożliwiła zmylenie Niemców co do alianckich planów na
dzieo D.

Oceniając bilans działalności wywiadowczej w 1963 roku, nie ulegało wątpliwości, że Rosjanie
dysponują odpowiednimi warunkami do zainicjowania wielkich manewrów dezinformacyjnych. Mieli
spenetrowane na szeroką skalę i na wysokim szczeblu wywiady zachodnie, szczególnie w Wielkiej
Brytanii i w USA, które kontrolowali niemal nieprzerwanie od wybuchu wojny. Hiss, Maclean,
szpiedzy atomowi, Philby, Burgess, Blake i wielu innych pozwoliło im poznad bardzo dokładnie
organizacje, które miały byd wprowadzane w błąd. Po drugie - o czym się często zapomina - Rosjanie
od wojny stale penetrowali zachodnie służby wywiadu elektronicznego - poprzez Philby’ego i
Macleana do 1951 roku, na początku lat sześddziesiątych dzięki ucieczce techników NSA Martina i
Mitchella oraz dzięki dokładnym relacjom kierowcy NSA, Jacka Dunlapa, który przekazał treśd wielu
rozmów wysokich funkcjonariuszy tej agencji w jego samochodzie, zanim popełnił samobójstwo w
1963 roku.

Kiedy studiowałem akta Pieokowskiego, wiele powodów skłaniało mnie do wniosku, że to on jest ową
„operacją dezinformacyjną”, o której dowiedział się Golicyn w 1959 roku. Pierwsza rzecz, która
uderzyła mnie w sprawie Pieokowskiego, to niezwykły zbieg okoliczności w związku z jego
przyjazdem. Jeżeli kiedykolwiek jakaś organizacja koniecznie potrzebowała sukcesu, to była nią MI 6
w początkach lat sześddziesiątych. Doznała wtedy dwóch kolejnych ciosów - w związku ze sprawą
Philby'ego i Georga Blake'a - a jej morale dramatycznie upadło po fiasku misji Crabbe'a i
katastrofalnej operacji sueskiej. Dopiero Dick White starał się podnieśd to morale. Zniósł stanowisko
wicedyrektora, zwolnił kilku wyższych funkcjonariuszy, najbliżej związanych z kierownictwem
Sinclaira i próbował wprowadzid, w pewnym zakresie, system kierowania liniowego. Nigdy mu się to
w pełni nie udało. Dick nie był szczególnie utalentowanym administratorem. Jego sukcesy w MI 5
wynikały raczej z głębokiej znajomości instytucji i jej personelu oraz znakomitego opanowania
kontrwywiadowczego rzemiosła niż z talentów kierowniczych.

W rezultacie - w pierwszych latach swej działalności w MI 6 kierował się raczej potrzebami chwili, niż
jasno określoną strategią. Ilustruje to najlepiej decyzja o zachowaniu Philby'ego jako kontrolera
agentów na Bliskim Wschodzie, mimo że White podejrzewał go o szpiegostwo. Pytałem Dicka o to
później. Powiedział, że według jego przekonania wylanie Philby'ego stworzyłoby w MI 6 jeszcze
więcej problemów. Zastanawiając się nad działalnością MI 6 na początku lat sześddziesiątych,
przypomniałem sobie słynną uwagę Lenina skierowaną do Dzierżyoskiego: „Zachód bierze swoje
pobożne życzenia za prawdę, utwierdzajmy go w tej wierze”.

MI 6 potrzebowała sukcesu, to znaczy wiary w sukces. Uzyskała to w osobie Pieokowskiego.

Trzy aspekty sprawy Pieokowskiego budziły moją najwyższą nieufnośd. Pierwszy - to sposób jego
rekrutacji. Pod koniec 1960 roku Pieokowski odwiedził ambasadę amerykaoską w Moskwie w
sprawach służbowych; oficjalnie zajmował się organizowaniem wymiany pracowników naukowych i
technicznych z Zachodem. Kiedy już znalazł się w ambasadzie, zaproponował Amerykanom
współpracę i był przesłuchiwany przez CIA w zabezpieczonym przed podsłuchem skrzydle. Powiedział
im, że jest w rzeczywistości .wyższym oficerem GRU, pracującym dla wspólnej z KGB organizacji
wywiadu naukowego i technicznego - GKNIIR. Amerykanie uznali, że Pieokowski jest prowokatorem i
nie przyjęli jego propozycji. W czasie kiedy czytałem akta Pieokowskiego, Amerykanie dowiedzieli się
od innego uciekiniera rosyjskiego, Nosenki, że pomieszczenia, w których przesłuchiwano
Pieokowskiego, były naszpikowane mikrofonami KGB. Nie ulegało zatem wątpliwości, że jeśli nawet
Pieokowski był szczery, to Rosjanie musieli się dowiedzied o jego propozycji szpiegowania dla
Amerykanów.
Na początku 1961 roku Pieokowski ponowił próbę. Skontaktował się z kanadyjskim biznesmenem
nazwiskiem Van Vleet w jego mieszkaniu w Moskwie. Dla uniknięcia podsłuchu Van Vleet rozmawiał
w łazience, przy odkręconych kranach. Nie mieli pewności, czy mieszkanie Van Vleeta jest
„zapluskwione”, ale zarówno on jak i Pieokowski zakładali, że są podsłuchiwani ze względu na
powiązania Kanadyjczyka z RCMP. Później, w czasie procesu Pieokowskiego przedłożono przeciwko
niemu dowody w postaci taśm z nagraniami rozmów z Wynne'em, które też prowadzili w łazience
przy odkręconych kranach. Dowodziło to, że Rosjanie mają środki techniczne pozwalające
zneutralizowad tego rodzaju zabezpieczenia.

Trzecie podejście Pieokowskiego do Wynne'a zakooczyło się sukcesem i w rezultacie prowadziły go


wspólnie MI 6 i CIA.

Drugą podejrzaną sprawą był rodzaj informacji, których dostarczał Pieokowski. Dzieliły się one na
dwa typy: ARNIKA obejmująca materiały ściśle wywiadowcze i RUPEE - materiały kontrwywiadowcze.
Na materiały RUPEE składały się przeważnie identyfikacje oficerów GRU ze wszystkich stron świata, z
których prawie wszyscy zajmowali oficjalne stanowiska i w większości byli już nam znani. Nie było w
nich wskazówek, które mogłyby pomóc w identyfikacji zakonspirowanych na Zachodzie sowieckich
„nielegalnych” albo dawnych czy aktualnych „wtyczek” w zachodnich służbach bezpieczeostwa. To mi
się zupełnie nie zgadzało. Oto mamy człowieka zajmującego stanowisko analogiczne do mojego,
człowieka, który całe lata spędził na szczycie GRU i utrzymywał regularne kontakty z KGB - i mimo to
nie wpadł na ślad informacji o sowieckim potencjale szpiegowskim na Zachodzie. Porównałem
materiał kontrwywiadowczy pochodzący od Pieokowskiego i informacje pochodzące z innego
najważniejszego źródła w GRU - od pułkownika Popowa, który w latach pięddziesiątych pracował w
swojej centrali dla CIA. Popów umożliwił identyfikację blisko 40 „nielegalnych” operujących na
Zachodzie, zanim został zdemaskowany i rozstrzelany.

Z ARNIKĄ było inaczej; Pieokowski przekazał dosłownie tysiące dokumentów dotyczących


najtajniejszych sowieckich systemów militarnych. Ale występowały tu dwie osobliwości. Czasem
przekazywał oryginalne dokumenty. Nie mogłem wprost uwierzyd, żeby szpieg ryzykował
przekazywanie oryginałów albo żeby Rosjanie nie zauważyli ich braku. Po drugie, najważniejsze
materiały Pieokowskiego, które umożliwiły Amerykanom wykrycie rakiet na Kubie, miał rzekomo
pokazywad mu jego wuj, wyższy dowódca sił rakietowych GRU. Pieokowski twierdził, że kopiował te
dokumenty pod nieobecnośd wuja w pokoju. Także i to kojarzyło mi się bardziej z Jamesem Bondem
niż realnym życiem.

Trzecią wreszcie sprawą, budzącą nasze podejrzenia, był sposób prowadzenia Pieokowskiego. Jak na
tak tajne źródło komunikowano się z nim rażąco nieostrożnie. Chodzi o to, że jego informacje były tak
cenne i w czasie kubaoskiego kryzysu rakietowego tak poszukiwane, że wyciskano z niego dokładnie
wszystko, co możliwe, mało troszcząc się o zapewnienie mu ochrony i zachowanie tego cennego
źródła na przyszłośd. Sprawdziłem liczbę osób na rozdzielnikach materiałów wywiadowczych
Pieokowskiego. W okresie, gdy pracował u siebie w centrali, w samej Wielkiej Brytanii miało do nich
dostęp tysiąc siedemset osób. MI 6, MI 5, GCHQ, różne wydziały wywiadu wojskowego, Połączony
Komitet Wywiadów (JIC), szefowie Służb i ich współpracownicy, Ministerstwo Spraw Zagranicznych,
różne instytuty badawcze - wszystkie te instytucje miały swoje listy osób dopuszczonych do
korzystania z różnych części materiałów Pieokowskiego, chociaż niewielu znało je wszystkie.
Oczywiście, jak wszystkie materiały źródłowe, nie zawierały wskazówek co do sposobu zdobycia
szpiegowskich informacji, ale jakkolwiek by na to patrzed ich obieg był zadziwiająco szeroki.
Powstawało więc pytanie, czy nie musiałyby wykryd tego zawsze czujne sowieckie służby
wywiadowcze, które w 1963 roku stale dowodziły zdolności penetrowania wysokich szczebli
brytyjskich służb bezpieczeostwa.

Organizacja operacji w Moskwie była jeszcze bardziej niezwykła. MI 6 postarała się, aby Pieokowski
mógł przekazywad wywołane filmy pani Chisholm, żonie ich lokalnego rezydenta tej Służby, Roya
Chisholma, w moskiewskim parku. Tę operację powtarzano z piętnaście razy - jeszcze długo po tym,
jak pani Chisholm i Pieokowski zorientowali się, że KGB śledzi ich ruchy. W czasie, kiedy czytałem akta
Pieokowskiego, wiedzieliśmy już z przesłuchao Georga Blake'a w więzieniu, że tożsamośd Chisholma
jako agenta MI 6 była Rosjanom dobrze znana. Jedno nie ulegało wątpliwości: nawet MI 5, z jej
skąpymi środkami i ograniczeniami, które nakładały na nią zwyczaje i prawo, nie mogłaby nie odkryd
działalności Pieokowskiego, gdyby Rosjanie prowadzili go w Londynie w taki sposób, jak to robiła w
Moskwie MI 6.

Kiedy puściłem w obieg mój raport o Pieokowskim, powitał go ryk oburzenia. Operację
przeprowadzono odważnie i wiązała się z wielkim ryzykiem, toteż ludzie uważali ją za ogromny sukces
i po prostu zbyt emocjonalnie reagowali na krytykę. Harry Shergold, który prowadził Pieokowskiego,
któregoś dnia na spotkaniu w MI 6 dosłownie rzucił się na mnie.

- Gówno pan wie o prowadzeniu agentów - ryczał. - Przychodzi pan tu obrażad pamięd dzielnego
człowieka i spodziewa się pan, że damy temu wiarę?

Oczywiście pozostaje pytanie, po co Rosjanie mieliby posyład Pieokowskiego jako dezinformatora -


jeżeli nim był? Odpowiedź, według mnie, leży w polityce w kwestii kubaoskiej i kontroli zbrojeo. Na
początku lat sześddziesiątych Rosjanie mieli dwie ambicje, jeśli chodzi o strategię: utrzymad na Kubie
Castro, w warunkach kiedy Amerykanie robili wszystko, co w ich mocy, żeby go usunąd, czy to na
drodze przewrotu, czy morderstwa oraz rozwinąd sowiecki potencjał międzykontynentalnych rakiet
balistycznych (ICBM) bez wzbudzania podejrzeo na Zachodzie. Była to era „przewagi rakietowej”.
Obawa, że Rosja prześcignęła Amerykę w produkcji broni atomowej, była głównym akcentem
kampanii Johna Kennedy'ego w wyborach prezydenckich w 1960 roku; zobowiązał się on, że jego
administracja zniweluje tę przewagę. Rosjanie starali się wszelkimi sposobami przekonad Zachód, że
przewaga rakietowa jest iluzją i że to oni pozostają w tyle za Zachodem.

Częściową przyczyną wielkiego strachu przed potencjałem rakietowym Rosjan był fakt, że pod
względem wywiadowczym Zachód był w tym czasie „ślepy”: po zestrzeleniu Gary'ego Powersa, w
maju 1960 roku, loty wywiadowcze zostały przerwane i rekonesans fotograficzny nad Związkiem
Sowieckim okazał się niemożliwy aż do czasu wystrzelenia pierwszego satelity pod koniec 1962 roku.
W tym okresie jedynymi dostępnymi dla Zachodu materiałami wywiadowczymi były sygnały
telemetryczne z poligonów rakietowych w Azji sowieckiej i - oczywiście - Pieokowski.

Informacje Pieokowskiego sprowadzały się do tego, że sowiecki program rakietowy był dużo mniej
zaawansowany, niż podejrzewał dotąd Zachód i że nie dysponują oni ICBM - mają tylko rakiety
balistyczne średniego zasięgu (IRBM). Uzbrojony w takie informacje. Kennedy mógł zastopowad
Rosjan w momencie, gdy Amerykanie odkryli na Kubie wyrzutnie ICBM w budowie. Fakt, że widziano
Rosjan instalujących na Kubie coś co według informacji Pieokowskiego było ich najpotężniejszymi
rakietami, przekonywał najwidoczniej Amerykanów, że Rosjanie nie dysponują ICBM. Chruszczow
musiał się wycofad, ale osiągnął swój główny cel - ostateczną rezygnację USA z interwencji na Kubie.

Te zeznania Pieokowskiego potwierdziło później dwóch informatorów z sowieckiej delegacji w ONZ,


występujących pod kryptonimami Top Hat i Fedora, którzy skontaktowali się z FBI na początku lat
sześddziesiątych; Fedora był rzekomo, podobnie jak Pieokowski, oficerem wywiadu naukowego i
technicznego. Obaj agenci, a zwłaszcza Fedora, dostarczyli informacji potwierdzających wersję
Pieokowskiego, według której sowieckie rakiety wyraźnie ustępowały zachodnim. Fedora przekazał
niezwykle szczegółowe informacje o niedoskonałości akceleromierzy rakietowych.

Przekonanie o wiarygodności materiałów wywiadowczych Pieokowskiego, a także Fedory i Top Hata,


było podstawowym czynnikiem umocnienia klimatu zaufania w negocjacjach na temat kontroli
zbrojeo SALT I i zadecydowało o nadejściu ery odprężenia - i to, jestem przekonany, miały na celu te
materiały. Pieokowski przyczynił się do uśpienia czujności Zachodu na dłużej niż dziesięciolecia i
wprowadzenia nas w błąd co do rzeczywistego zaawansowania programu rakietowego w Związku
Sowieckim.

W połowie lat siedemdziesiątych klimat międzynarodowy zaczął się zmieniad i dały znad o sobie
pierwsze wątpliwości. Zdecydowanie poprawiła się jakośd zwiadu fotograficznego z satelitów, a kiedy
przeanalizowano celnośd sowieckich ICBM na podstawie precyzyjnych pomiarów kraterów po ich
wybuchach stwierdzono, że rakiety te są o wiele dokładniejsze niż wskazywały to pomiary
telemetryczne i radiowe. Jedynym wytłumaczeniem mogło byd to, że Rosjanie wprowadzili do swoich
sygnałów deformację z zamiarem zmylenia amerykaoskich systemów wykrywających.

Podczas gdy Pieokowski nadal uważany był za największy powojenny sukces MI 6, Fedora i Top Hat -z
powodów, które zbyt długo byłoby tu objaśniad - zostali oficjalnie uznani we wszystkich kręgach
amerykaoskiego-wywiadu za prowokatorów. Informacje Fedory o akcelerometrach okazały się
fałszywe, znaleziono nawet pewne dowody na to, że Rosjanie wprowadzili do swoich rakiet atrapę
trzeciego żyroskopu, aby wyglądały na mniej celne niż były w rzeczywistości.

Odkrycia takie jak te podważały wiarygodnośd wcześniej zawartych porozumieo o kontroli zbrojeo, a
obawy, co do możliwości dokładnej oceny sowieckiego potencjału rakietowego przez Stany
Zjednoczone, stały się podzwonnym rokowao SALT pod koniec lat siedemdziesiątych. W
amerykaoskich kołach wojskowych narastało przekonanie że dla przyszłych rokowao nieodzowne
staną się inspekcje na miejscu - a tego Rosjanie zdecydowanie odmawiali. Teraz wśród zachodnich
strategów obrony umacnia się opinia, że w latach sześddziesiątych Zachód był rzeczywiście zbyt
łatwowierny w ocenie potęgi rakietowej Związku Sowieckiego, który wykorzystał erę odprężenia dla
potężnej ekspansji wojskowej.

Po mojej pierwszej analizie materiałów Pieokowskiego, Maurice Oldfield (szef MI 6 w latach


siedemdziesiątych), który odgrywał kluczową rolę w prowadzeniu Pieokowskiego jako kierownik
placówki w Waszyngtonie, powiedział mi:

- Będziesz musiał długo węszyd wokół tej sprawy, Peter, jest zbyt wiele szych, które daleko zajechały
na grzbiecie Pieokowskiego – zauważył mając na myśli zaszczyty, które przypadły zaangażowanym w
tę operację.

Dzisiaj może nie trwałoby to już tak długo.


173

Od początku 1964 roku nabraliśmy z Arthurem przekonania, że szpiegiem, który działa na wysokim
szczeblu wewnątrz MI 5, jest raczej Hollis niż Mitchell, Tylko ta hipoteza mogła tłumaczyd
sprzeczności w dochodzeniu przeciwko Mitchellowi. Wszystko zdawało się wskazywad na Hollisa. To,
że Hollis przez lata odrzucał wszelką myśl o penetracji Firmy, jego niechęd do wyposażenia nas w
środki techniczne do prowadzenia sprawy Mitchella, odmowa zgody na przesłuchania czy
powiadomienie Amerykanów, dopóki nie został do tego przymuszony.

Wtem nagle, kiedy czekaliśmy na drugi raport Symondsa na temat Mitchella, wpadła nam w ręce
pewna stara sprawa. Sir Anthony Blunt, kustosz obrazów królowej, historyk sztuki o
międzynarodowej reputacji i były wyższy współpracownik MI 5 z czasów wojny, przyznał się w
kwietniu 1964 roku do działalności szpiegowskiej na rzecz Związku Sowieckiego w czasie wojny.
Sprawa wyniknęła w koocu 1963 roku, kiedy FBI poinformowała, że pewien Amerykanin, Michael
Whitney Straight ujawnił, że Blunt zwerbował go do pracy na rzecz Rosjan, kiedy obaj studiowali w
Cambridge. Arthur Martin poleciał przesłuchiwad Straighta, który potwierdził tę wersję i zgodził się
świadczyd w brytyjskim sądzie, jeśli zajdzie potrzeba.

Problem, jak potraktowad sprawę Blunta omawialiśmy podczas serii spotkao w biurze Hollisa.
Kierownictwo uważało tę sprawę za niezwykle kłopotliwą. W nieustannie trwającej rywalizacji między
służbami wywiadowczymi fakt, że MI 6 osłaniała zdeklarowanych zdrajców w przeciwieostwie, jak
dotąd, do MI 5, ogromnie ważył na prestiżu Służb w oczach rządu. Szczególnie Hollisowi zależało na
szacunku mandarynów zasiadających w gabinecie i Ministerstwie Spraw Wewnętrznych; bał się, że
sprawa Blunta zaważy na statusie MI 5. Poza tym piekielnie bano się skandalu. Hollis i wielu wyższych
pracowników Firmy zdawali sobie sprawę, że ujawnienie działalności Blunta wyrządzi wiele szkody im
samym, MI 5 i sprawującemu władzę konserwatywnemu rządowi. Harold Macmillan podał się
ostatecznie do dymisji po serii skandali dotyczących bezpieczeostwa paostwa, których kulminacją był
skandal Profumo. Hollis nie ukrywał wrogości do Partii Pracy, cieszącej się w tym czasie coraz
większym poparciem opinii publicznej, a rozumiał aż nazbyt dobrze, że skandal na taką skalę jak ten,
który wywołałoby postawienie przed sądem Blunta, z pewnością doprowadziłby do upadku i tak już
kulejący rząd.

Motywy naszego z Arthurem działania były proste. Chcieliśmy jak najszybciej rozmawiad z Bluntem,
aby dowiedzied się, czy mógłby rzucid jakieś światło na zagadnienie dalszej penetracji MI 5. Wielki
proces z udziałem Straighta nic by nam nie dał, natomiast utrudniłby, jeśli nie uniemożliwił
pozyskanie Blunta do współpracy. Decyzja o przyznaniu Bluntowi immunitetu była jedynym mądrym
posunięciem w związku ze sprawą penetracji MI 5, na które zgadzały się wszystkie zainteresowane
strony. Kiedy uzgodniono wszystko z prokuratorem generalnym, Arthur Martin spotkał się z Bluntem,
który prawie natychmiast przyznał się, że był sowieckim szpiegiem i łowcą talentów.

W kilka dni po złożeniu zeznao przez Blunta wieczorem zadzwoniła do mnie sekretarka Hollisa i
poleciła przybyd niezwłocznie do biura dyrektora generalnego. Hollis i FJ siedzieli po tej samej stronie
biurka z uroczystym wyrazem twarzy; Victor Rotschild stał przy oknie wpatrując się w Green Park.

- Cześd, Victor - powiedziałem trochę zaskoczony, że nie zawiadomił mnie o swojej wizycie.
- Dziękuję, żeś przyszedł, Peter - odpowiedział łamiącym się głosem, odwracając do mnie twarz.
Wyglądał na niezwykle wzburzonego.

- Właśnie powiedziałem Victorowi o Anthony'm - wtrącił szybko Hollis.

Nic dziwnego, że Victor wyglądał na zdruzgotanego. Był bliskim przyjacielem Blunta od prawie
trzydziestu lat, najpierw w Cambridge, a potem w czasie wojny, kiedy obaj służyli w MI 5. Po wojnie
ich kariery potoczyły się różnymi drogami. W świecie, który stawał się coraz bardziej szary, wyróżniali
się jako ludzie nadzwyczaj utalentowani i ich stosunki pozostały bliskie. Victor, podobnie jak Blunt,
dostał się do kręgu podejrzanych po ucieczkach Burgessa i Macleana. Przyjaźnili się na ostatnim roku
studiów i to Victor wynajmował mieszkanie przy Bentinck Street nr 5, w którym Blunt i Burgess
mieszkali w czasie wojny. Ale podczas gdy podejrzenia wobec Victora szybko rozwiały się, to wobec
Blunta pozostały, szczególnie po przesłuchaniach przez Courtney'a Younga w połowie lat
pięddziesiątych.

Największym zmartwieniem Victora, kiedy dowiedział się prawdy, było, w jaki sposób przekazad ją
swojej żonie, Tess. Obaj wiedzieliśmy, że wiadomośd o zdradzie Blunta będzie dla niej bardziej
bolesna niż dla niego. Od pierwszego spotkania z Victorem w 1958 roku miałem okazję dobrze
poznad Tess Rotschild. Była osobą wielkiego uroku i kobiecości i pod wieloma względami znała Blunta
lepiej niż Victor. Znała słabe strony jego charakteru i dzieliła z nim umiłowanie sztuki. W latach
trzydziestych należeli z Bluntem do tego samego środowiska utalentowanych lewicowych
intelektualistów, którzy studiowali w Cambridge, spotykali się na przyjęciach w Londynie i spędzali
wakacje w Cap Ferrat, w czasie gdy świat zbliżał się do II wojny światowej.

Kiedy wybuchła wojna, Tess Mayer, tak się wtedy nazywała, zaciągnęła się do MI 5, gdzie z wielką
odwagą i dobrymi wynikami służyła u boku swego przyszłego męża. W tym czasie także i ona
wynajmowała mieszkanie przy Bentinck Street nr 5. Jej współlokatorką była Pat Rawdon-Smith,
późniejsza lady Llewellen-Davies. Tess doskonale wiedziała o podejrzeniach w stosunku do Blunta po
ucieczce Burgessa i Macleana, ale broniła go jak lwica. Obydwoje z Victorem wiedzieli aż nazbyt
dobrze, co czuje niewinny człowiek, gdy staje się obiektem podejrzeo z powodu przyjaźni z Guy
Burgessem. Dla niej Blunt był wrażliwym i niezwykle utalentowanym człowiekiem, który okrutnym
zrządzeniem opatrzności został obciążony podejrzeniami i zdradą Guy Burgessa.

- Anthony często przychodził na Bentinck Street zalany, tak zalany, że musiałam mu pomagad położyd
się do łóżka - mawiała. Gdyby był szpiegiem, wiedziałabym o tym.

Victor rozumiał, że teraz, kiedy Blunt się przyznał, będziemy musieli Tess przesłuchad, ale bał się
powiedzied jej prawdę.

- Dlatego poprosiłem, żeby cię wezwano do biura Rogera - powiedział cicho. -Myślę, że będzie lepiej,
jeśli usłyszy to od ciebie.

Czułem, że Victor chce już wyjśd z Leconfield House i zebrad myśli w samotności.

- Oczywiście - powiedziałem jak najłagodniej umiałem, proponując że wezmę ze sobą znaną Tess
Evelyn McBarnet,
Kilka dni później pojechaliśmy z Evelyn taksówką na St. Jame's Place. Wprowadzono nas do gabinetu
Victora, jasnego pokoju naukowca; okna wychodziły na St. James Park i całe pomieszczenie zdradzało
niezwykłą naturę właściciela, Pełno tu było obrazów, wykresów, instrumentów muzycznych, starych i
nowych książek; na ścianie wisiał olbrzymi suwak logarytmiczny konstrukcji Victora. Stało tam też
pianino, na którym pan domu grywał jazz z wielkim talentem i zapałem. Victor zachowywał się
nienaturalnie i widad było, że Tess to wyczuwała. Po kilku minutach Victor powiedział, że mam jej coś
do powiedzenia, a potem wymknął się z pokoju.

- Stało się coś złego, Peter? - zapytała nerwowo.

- Chodzi o Anthony'ego - odpowiedziałem. - W koocu przyznał się.

- Do czego? Nie chcesz chyba powiedzied, że jest szpiegiem?

- To właśnie mówię, Tess.

Na sekundę podniosła rękę do ust, jakby pod wpływem bólu, a potem opuściła ją delikatnie na
kolana. Opowiedziałem jej całą historię, jak umiałem najlepiej: o tym jak przyznał się, że został
zwerbowany w 1937 roku, rok czy dwa po Philby'm, Burgessie i Macleanie, o tym jak dożył długie i
szczegółowe zeznanie o swojej działalności szpiegowskiej w czasie wojny. Tess nie płakała, zrobiła się
tylko strasznie blada; siedząc z oczyma utkwionymi we mnie, skulona i nieruchoma, i słuchała.
Podobnie jak i dla Victora, koleżeoska lojalnośd liczy się dla niej najwięcej. Zdrada przyjaciela
wstrząsnęła więc nią, jak przedtem jej mężem do głębi.

- Przez wszystkie te lata – wyszeptała - niczego nie podejrzewałam.

Dopiero teraz zaczynałem rozumied intensywnośd uczud, które spoiły się w tyglu tych dziwnych,
dawnych lat trzydziestych w Cambridge.

Przyznanie się Blunta drastycznie zmieniło zachowanie Arthura. Oto po latach harówki zdobył
wreszcie dowód, że przez cały czas miał rację. Od początku podejrzewał Blunta, chociaż wielu ludzi w
Firmie, jak Dick White, który był bliskim przyjacielem Blunta w czasie wojny, nie chciało w to
uwierzyd. Teraz jeszcze więcej było w nim uporu i jeszcze trudniej było z nim pracowad. Zachowywał
się, jakby zwietrzył krew.

Przyznanie się Blunta zaostrzyło także stanowisko Arthura w kwestii penetracji. To czego się dotąd
tylko domyślał - obecnośd szpiega w dzisiejszej MI 5 - stało się o wiele bardziej realne. Arthur był
przekonany, że jeśli pójdziemy za ciosem, to nowy zespół Wydziału D zdoła dotrzed do korzeni spisku
z lat trzydziestych. Uważał, że dopóki sprawy toczą się szybko, dopóki mnożą się ucieczki i przyznania,
można jeszcze rozwiązad największą ze wszystkich zagadek - wykryd wtyczkę w dzisiejszej MI 5. Gdy
jednak parł do pośpiechu, mobilizacji i działania, napotykał na opór nowego dyrektora Wydziału D
Cumminga, który wolał powolny i ostrożny sposób działania.

Stosunki między mmi popsuły się gwałtownie w pierwszych miesiącach 1964 roku. Arthur nisko sobie
cenił Cumminga; uważał, że jego sposób działania jest przestarzały. To w dużej mierze dzięki
Arthurowi odbudowano sekcję sowiecką kontrwywiadu i ze względu na zdobyte uznanie jego wpływ
wykraczał poza D1. Był człowiekiem ambitnym, co jest zrozumiałe, ale brakowało mu taktu. W jego
mniemaniu to on powinien zostad dyrektorem Wydziału D, a nie Cumming i nie ukrywał, że w
niedługim czasie spodziewa się objąd to stanowisko. Według Arthura, Cumming położył cały problem
penetracji. Zachowanie Arthura budziło głęboką niechęd Cumminga, czego zresztą na ogół nie
ukrywał; ciężko też znosił podważanie swego autorytetu. Czuł się rozgoryczony faktem, że wyłączono
go z dochodzenia przeciw Mitchellowi i domyślał się, że w cichości Arthur podejrzewa Hollisa. Starcie
między nimi było tylko kwestią czasu.

Doszło do niego wkrótce po przyznaniu się Blunta. W maju 1964 roku pojechałem do Waszyngtonu,
starając się nakłonid CIA do udzielenia nam pomocy w realizacji opracowywanego dopiero programu
analizy ruchów agentów. Chodziło mi o możliwośd korzystania z komputerów do obróbki masy
materiału objętego tym programem (7 milionów przemieszczeo rocznie). Zabiegi te czyniłem za
aprobatą Hollisa. Angleton udzielił mi całkowitego poparcia, a Helms zgodni się wysład nie paru
techników, ale cały 20-osobowy zespół i zapewnił tyle czasu komputerowego w CIA, ile wymagał
program. Ledwie wróciłem z obietnicą, że zespół komputerowców przyjedzie w następnym tygodniu,
dowiedziałem się od Arthura, że Hal Doyne-Ditmass, który kierował naszym programem analizy
ruchów, został przeniesiony. Tego było dla mnie za wiele.

- Jak do diabła mamy cokolwiek planowad, kiedy potrzebnych ludzi natychmiast się przenosi, jak tylko
zapoznają się z robotą. Pracowaliśmy nad tym z Halem cztery lata i właśnie, kiedy nasza robota
zaczyna przynosid wyniki, jeden z nas dostaje przeniesienie! - krzyczałem.

Arthur był tak samo zdenerwowany. Sam wyszukał wielu pracowników D1 i nie lubił, kiedy
próbowano ich przenosid, szczególnie w czasie tak gorączkowych działao na polu walki z sowieckimi
szpiegami. Pobiegł do gabinetu Cumminga, by głośno sprzeciwid się temu posunięciu. Odgłosy kłótni
docierały aż na korytarz; tłumiona całymi miesiącami niechęd dała znad o sobie. Cumming oskarżył
Arthura że działa na szkodę Wydziału i przekracza swoje kompetencje. Z kolei Arthur nie taił, że
według niego Wydział jest źle prowadzony. Kłótnia nieuchronnie musiała się skupid na niedawnej
sprawie Mitchella. Cumming wytykał Arthurowi, że ma obsesję na punkcie dochodzenia, które on -
Cumming - uważa za zamknięte i które, w jego przekonaniu, ogromnie podkopało morale zespołu. W
odpowiedzi Arthur oświadczył, że przynajmniej gdy o niego chodzi - ta sprawa jeszcze będzie się
długo ciągnąd. Cumming zameldował o kłótni Hollisowi, który natychmiast zażądał szczegółowego
raportu na ten temat. Następnego dnia Cumming przysłał Arthurowi kopię projektu raportu, który
zamierzał przedstawid Hollisowi.

Arthur był wzburzony tym, co przeczytał. Raport nie zawierał żadnej wzmianki o skutkach, jakie
odsunięcie Doyne'a-Ditmassa od programu analizy ruchów agentów wywrze na współpracę z CIA. Był
to frontalny atak na Arthura, kooczący się sugestią, że Arthur żywi podejrzenia co do osoby szpiega
wewnątrz MI 5, których nie chce wyjawid dyrektorowi. Niewiele już teraz brakowało do ostatecznego
zerwania z Cummingiem.

„Nie ma w tym krzty prawdy”, nagryzmolił Arthur na marginesie i zaczął kancerowad każdą linijkę
raportu Cumminga przed odesłaniem go z powrotem. Cumming czując, że ma szansę na odniesienie
decydującego zwycięstwa, natychmiast odesłał tę odbitkę bez komentarzy do Hollisa, który nie
namyślając się długo zawiesił Arthura w czynnościach na dwa tygodnie, za brak dyscypliny.

Znalazłem się w beznadziejnej sytuacji - lada dzieo do Leconfield House miało zjechad dwudziestu
techników z CIA, żeby konferowad na ważne tematy z Halem Doyne-Ditmassem, ze mną i Arthurem
Martinem, ale wyglądało na to, że sam będę reprezentował MI 5. Poszedłem do Hollisa prywatnie i
wytłumaczyłem, najspokojniej jak tylko mogłem, na czym polega istota problemu. Przypomniałem, że
to w jego imieniu zwróciłem się do CIA i Hollis zgodził się przydzielid Doyne-Ditmassa do D1 na jeszcze
jeden rok.

- A co z Arthurem? - zapytałem, mając nadzieję, że Hollis może i w tym przypadku zmieni zdanie.

- Nie zamierzam dyskutowad na ten temat - odpowiedział.

- Ale co zrobimy z Bluntem - nie ustępowałem. Nie możemy go tak po prostu zostawid, kiedy właśnie
udało się nam go złamad...

- Najwyższy czas, aby Arthur dowiedział się, że nie jest jeszcze dyrektorem generalnym - powiedział
chmurno Hollis. Jak zajmie miejsce w tym fotelu, to będzie decydowad. Na razie - ja jestem od tego!

Kiedy Arthur wrócił do pracy, wzięliśmy się poważnie do przesłuchao Blunta, identyfikując
systematycznie każdego jego opiekuna oraz wszystkich zwerbowanych i sprawdzając każdą
informację, którą przekazał Rosjanom. Arthur spotykał się z Bluntem regularnie i przesłuchiwał go
opierając się na szczegółowych kwestionariuszach opracowanych przez Evelyn i D3. Nagrywaliśmy
każde posiedzenie, a D3 analizowało przepisane protokoły, by wyłapad niedokładności i punkty, które
wymagały dalszych przesłuchao.

Blunt bez oporów wymieni! jako współpracujących z nim agentów Leo Longa, byłego oficera
brytyjskiego wywiadu wojskowego i Johna Cairncrossa, który w 1940 roku pracował w Ministerstwie
Skarbu, a potem w Paostwowej Szkole Kodów i Szyfrów (GCCS) w Bletchley, mając dostęp do
materiałów ENIGMY, wreszcie w 1944 roku, w MI 6. Long zaraz się przyznał, poinformowany, że jeśli
będzie współpracował z MI 5 to z dużym prawdopodobieostwem uniknie procesu; przyznał się też
Cairncross, którego Arthur przesłuchiwał w Rzymie.

Jednak po tych pierwszych tropach Blunt nie miał wiele do powiedzenia, siedział i słuchał pytao
Arthura, gdzie mógł pomagał, ale nie było to takie bogactwo szczegółów, jakiego się spodziewaliśmy.
Arthur i ja zdecydowaliśmy się stawid mu czoło razem. Zgodnie z planem miał mnie przedstawid jako
funkcjonariusza analizującego zeznania Blunta. Arthur grałby rolę uprzejmego przesłuchującego, ja
przeciwnie, podważałbym prawdziwośd jego zeznao. Był to stary trick oficerów śledczych - stary, ale
skuteczny. Przygotowaliśmy jeszcze jedną sztuczkę. Wyznaczyliśmy spotkanie w mieszkaniu
Maurice'a Oldfielda na Chandos Court, przy Caxton Street w Westminster, gdzie była ukryta
aparatura nagrywająca. Zwykle, kiedy Arthur spotykał się z Bluntem, nagrywał rozmowę otwarcie
przy pomocy zwykłego magnetofonu. Tym razem postanowiliśmy, że nie włączymy tego
magnetofonu, kiedy natrę na Blunta, żeby miał poczucie większego bezpieczeostwa. Hollis odniósł się
bardzo niechętnie do tego planu. Z miejsca nakazał nam, żebyśmy nie stosowali wobec Blunta żadnej
presji, bo może próbowad ucieczki. Ale zdołaliśmy go przekonad, że tym razem rzecz jest warta
ryzyka.

Spotykaliśmy się z Bluntem potem przez kilka wieczorów. Był to wysoki i bardzo chudy mężczyzna,
ubrany w tweedowy garnitur i wielką muszkę. Wyglądał dystyngowanie, chociaż trochę zniewieściale.
Zachowywał się przyjaźnie, ale widad było, że ma się na baczności, szczególnie wobec Arthura.
Wyczuwałem, że panuje między nimi napięcie; żaden z nich nie mógł zapomnied, że siedzieli już tak
razem dziesięd lat temu, kiedy to Blunt łgał jak z nut. Teraz rozmawiali ze sobą rzeczowo przez jakieś
pół godziny, głównie o dokumentach, które Blunt zabrał z archiwum MI 5. Od czasu do czasu Blunt
spoglądał w moim kierunku. Byłem pewny, że wie, co go czeka. Wreszcie Arthur włączył mnie do
rozmowy.

- To właśnie Peter robił analizę. Myślę, że ma coś do powiedzenia. Włączyłem magnetofon i


milczałem chwilę dla efektu.

- Kiedy czytam te transkrypty, jest dla mnie jasne, że nie mówi pan nam całej prawdy...

Blunt podskoczył w fotelu, jakbym go uderzył. Jego skrzyżowane, chude nogi drgnęły mimo woli.

- Powiedziałem wam wszystko, o co pytaliście - odpowiedział patrząc mi prosto w oczy.

- To bzdura i wie pan o tym. Mówi pan, że rzekomo wie tylko o Longu i Cairncrossie, tylko o nich. Nie
wierzę panu!

Sczerwieniał i tik zaczął wstrząsad jego prawym policzkiem. Nalał sobie jeszcze dżinu, chcąc zyskad na
czasie.

- Obchodziliśmy się z panem fair - ciągnąłem. - Byliśmy grzeczni i dotrzymaliśmy umowy z naszej
strony, jak przystało na dżentelmenów. Ale pan jej nie dotrzymał...

Słuchał z napięciem, gdy odgrywałem swoją rolę. Pytał, w którym miejscu nie mówił prawdy.
Wskazałem na kilka miejsc, gdzie wydawało się nam, że nie mówi prawdy i coś ukrywa. Domyślałem
się, że chce odgadnąd, czy mam jakieś nowe dowody albo informacje, które mogły go przygwoździd,
czy też działamy na wyczucie. Po kilku minutach odzyskał kontenans. Tik zaczął ustępowad. Domyślił
się, że nie mamy nic nowego przeciwko niemu.

- Powiedziałem już panu, Peter - mruknął. - Nie było nikogo więcej. Zmieniłem taktykę i zacząłem
przemawiad mu do sumienia.

- Czy pomyślał pan kiedyś o tych, którzy musieli umrzed? Blunt udawał, że o niczym nie wie.

- Nie było żadnych śmierci - powiedział lekko. - Nigdy nie uczestniczyłbym w tego rodzaju sprawach...

A szpieg Gibby'ego - wykrzyknąłem mając na myśli agenta wewnątrz Kremla, prowadzonego przez
oficera MI 6, Harolda Gibsona. „Szpieg Gibby'ego” dostarczał MI 6 przed wojną dokumenty
Politbiura, dopóki nie został wydany przez Blunta i w konsekwencji stracony.

- Był szpiegiem - odpowiedział ostro Blunt, odsłaniając się i zdradzając zawodowca z KGB. - Znał
reguły gry. Wiedział, jakie ryzyko podejmuje...

Przerwał. Dopiero teraz zorientował się, że został przyłapany na kłamstwie; twarz wykrzywił mu
jeszcze silniejszy tik. Zmagaliśmy się przez parę godzin, ale im dłużej to trwało, tym lepiej
rozumiałem, jak silna jest jego pozycja. Spotkanie zakooczyło się w nastroju źle ukrywanej wrogości.

- Prawda jest taka, że postanowił pan nie zdradzid nikogo, komu mogłoby to zaszkodzid, prawda? -
spytałem Blunta, kiedy już się zbierał do wyjścia.

- To prawda - odpowiedział, prostując się - ale, jak już powiedziałem, nie ma więcej nazwisk...
Powiedział to z takim przekonaniem, jakby sam w to wierzył. Wtedy to zdarzyła się rzecz niepokojąca.
Magnetofon, który mieliśmy otwarcie ze sobą w pokoju, zaczął wkręcad taśmę. Uklęknąłem na
podłodze, żeby ją wyciągnąd i udało mi się to. Kiedy byłem tym zajęty, Blunt odezwał się do Arthura:
czyż nie jest to fascynujące, obserwowad eksperta technicznego przy pracy?

Otóż ani Arthur, ani ja nie powiedzieliśmy Bluntowi, że jestem naukowcem. Zostałem przedstawiony
tylko jako człowiek, który ma opracowad jego zeznania. Spojrzałem mu prosto w oczy, a on
spurpurowiał. Ktoś musiał mu powiedzied, kim jestem naprawdę.

- Teraz ty go przejmujesz - powiedział Arthur, kiedy Blunt wyszedł. Jest skooczony.

Arthurowi było pilno zabrad się do nowej zdobyczy - Longa i Cairncrossa. Long należał do
Towarzystwa Apostolskiego w Cambridge, szanującego się i elitarnego klubu intelektualistów, z
których wielu było lewicowcami i homoseksualistami. Kiedy wybuchła wojna, zaciągnął się do
wywiadu wojskowego i został przydzielony do MI 14, którego zadaniem były analiza sygnałów
radiowych Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu. Przez całą wojnę spotykał się potajemnie z Bluntem
i przekazywał wszelkie materiały wywiadowcze, jakie wpadły mu w ręce. Po wojnie przeszedł do
Brytyjskiej Komisji Kontroli w Niemczech, gdzie awansował aż do stopnia zastępcy szefa wywiadu
wojskowego. Odszedł stamtąd w 1952 roku, poświęcając się karierze handlowej. Zrezygnował z pracy
w wywiadzie dlatego, że się żenił i musiałby wyznad żonie, że jest szpiegiem.

Arthur i ja spotykaliśmy się z Longjem kilka razy i bardzo mi się nie podobał. W odróżnieniu od innych
członków Kręgu brakowało mu klasy i często dziwiłem się, jakim cudem mógł dostad się do
„Apostołów”. Był to usłużny, obrotny facet o twarzy mechanika samochodowego i wyglądało na to,
że mimo zdrady wciąż uważa się za brytyjskiego oficera! Nie ułatwiał nam bynajmniej śledztwa, ale
kiedy łapało się go na czymś, niezmiennie zapewniał nas, że możemy mu wierzyd na słowo. Szybko
przeleciał z nami swoją historię. Nie, nie znał innych agentów i zaprzestał jakiejkolwiek działalności
wywiadowczej w 1945 roku. Nie zgadzało się to z tym, co powiedział nam Blunt. Stwierdził on, że w
1946 roku jeździł do Niemiec przekonywad Longa, żeby starał się o miejsce w MI 5. Long zgodził się, a
Blunt, cieszący się w tym czasie zaufaniem i szanowany weteran Służb, napisał mu rekomendację. Na
szczęście dla MI 5 Guy Liddell był zdecydowanie uprzedzony do mundurowych oficerów wojska i w
Radzie głosował przeciw Longowi, chociaż popierał go Dick White, ku swojemu późniejszemu
zażenowaniu. Jednakże poza próbą wstąpienia do MI 5 i dalszą służbą wywiadowczą w Niemczech,
Long przeczył i wypierał się jakichkolwiek kontaktów z Rosjanami, co było oczywistym kłamstwem.

Cairncross był zupełnie innym typem człowieka. Bystry, delikatnej budowy Szkot z gęstą czupryną
rudych włosów, mówił przeciągając głoski. Pochodził z ubogiego robotniczego środowiska, odznaczał
się wybitnym intelektem. W latach trzydziestych przebił się do Cambridge i został komunistą; na
polecenie Rosjan wystąpił jednak z partii, żeby ubiegad się o pracę w Ministerstwie Spraw
Zagranicznych.

Cairncross był jednym z pierwszych podejrzanych Arthura w 1951 roku, kiedy to po ucieczce Burgessa
w jego mieszkaniu znaleziono dokumenty zawierające informacje z Ministerstwa Skarbu. Evelyn
McBarnet rozpoznała wtedy pismo Johna Cairncrossa. Roztoczono nad nim stałą obserwację, gdy
przyszedł na spotkanie ze swoim kontrolerem, okazało się, że Rosjanin na nie się nie stawił. Kiedy
Arthur wziął go na spytki w 1952 roku, zaprzeczył jakoby był szpiegiem twierdząc, że zwierzał się
Burgessowi jak przyjacielowi, nie wiedząc o tym, że tamten pracuje dla Rosjan. Krótko po tym
Cairncross wyjechał z Wielkiej Brytanii i wrócił dopiero w 1967 roku.

Po przyznaniu się Cairncrossa pojechaliśmy z Arthurem do Paryża na dalsze przesłuchania w


neutralnym miejscu. Cairncross opowiedział już Arthurowi szczegółowo, jak został zwerbowany przez
starego komunistę, Jamesa Klugmana i o materiałach wywiadowczych GCHQ i MI 6, które przekazał
Rosjanom. Chcieliśmy się koniecznie dowiedzied, czy nie ma jakichś informacji, dzięki którym
moglibyśmy wykryd dalszych agentów.

Był to ciekawy człowiek. O ile Long ciągle zmieniał front, Cairncross pozostał przekonanym
komunistą, chociaż potem starał się ratowad głowę. Takie miał przekonania i trzymał się ich ze
szkockim uporem. Inaczej niż Long starał się też nam szczerze pomóc.

Cairncross powiedział, że nie ma niezbitych dowodów przeciw komukolwiek, ale może wskazad
dwóch wyższych urzędników, którzy byli jego komunistycznymi towarzyszami w Cambridge. Jeden z
nich został później zmuszony do dymisji, a drugiego nie dopuszczono do żadnych tajemnic
wojskowych. Byliśmy szczególnie zainteresowani tym, co Cairncross może nam powiedzied o GCHQ,
która dotąd najwyraźniej wymykała się uwadze Rosjan. Budziło to nasze podejrzenia, tym bardziej że
pracowało tam o wiele więcej ludzi.

Cairncross powiedział nam o czterech osobach, którymi, jego zdaniem, moglibyśmy się bliżej
zainteresowad. Jeden z tych ludzi pracował z nim w Sekcji Lotnictwa GCHQ i kiedyś sugerował, że
warto byłoby pewne materiały brytyjskiego wywiadu radiowego przekazad do Związku Sowieckiego.
Cairncross, rozbawiony komizmem sytuacji, nie potrafił ocenid, czy jego kolega mówi poważnie, nie
zdradzał się więc ze swoją własną rolą. Drugi człowiek został, według Cairncrossa, wylany po tym, jak
po powrocie do Oxfordu opowiedział ze wszystkimi szczegółami dawnemu opiekunowi z czasów
studiów o swojej pracy w GCHQ. Zaszokowany taką niedyskrecją opiekun doniósł o tym do GCHQ.
Trzeci człowiek, wymieniony przez Cairncrossa, podobnie jak pierwszy, zwolnił się z GCHQ dla kariery
naukowej. Nasze wysiłki skupiły się więc na czwartym. Po dokładnym dochodzeniu został oczyszczony
z podejrzeo.

Nasze śledztwo na podstawie informacji Cairncrossa wywołało wielkie poruszenie w GCHQ i Wydziale
C. I jedni, i drudzy zazdrośnie bronili swoich imperiów i nie lubili wtrącania się w ich sprawy,
szczególnie kiedy robiłem jakieś cierpkie uwagi na temat systemu weryfikacji. Podczas gdy D3 szła za
tymi śladami, ja zastanawiałem się wciąż, jak postępowad z Bluntem, za którego teraz odpowiadałem.
Zanim rozpocząłem z nim spotkania, musiałem wziąd udział w odprawie, którą prowadził Michael
Adeane, prywatny sekretarz królowej. Spotkaliśmy się z nim w jego biurze w Pałacu Buckingham. Był
bardzo staranny w obejściu i grzeczny i zapewniał mnie, że Pałac jest gotów współpracowad przy
wszystkich dochodzeniach, jakie Służby uznają za potrzebne. Prowadził rozmowę z dystansem jak
ktoś, kto nie chce wiedzied zbyt wiele o sprawie.

- Królowa - powiedział - została dokładnie poinformowana o sir Anthony'm i całkowicie się zgadza na
traktowanie go w taki sposób, jaki doprowadzi do ustalenia prawdy.

Było jednak pewne zastrzeżenie.


- Od czasu do czasu - powiedział Adeane - Blunt może się powoływad na zlecenia otrzymywane z
Pałacu, wizytę w Niemczech pod koniec wojny. Proszę nie wgłębiad się w ten temat. Ściśle biorąc, nie
jest on istotny z punktu widzenia bezpieczeostwa narodowego.

Adeane troskliwie odprowadził mnie do drzwi. Mimo woli, jego delikatne maniery przywiodły mi na
myśl histeryczny sposób, w jaki MI 5 traktowała Blunta. Bali się pewnie, że mógłby uciec albo że
skandal mógłby jakoś wypłynąd na światło dzienne. Chociaż spędziłem z nim setki godzin, nigdy nie
poznałem sekretu jego misji do Niemiec. Zresztą, Pałac miał setki lat na wyuczenie się trudnej sztuki
grzebania skandali. MI 5 zaś istnieje zaledwie od 1909 roku!

Kiedy przejąłem Blunta, przestałem się z nim spotykad, żeby przemyśled sposób postępowania.
Naciski nigdy nie odnosiły skutku, po pierwsze dlatego, że Hollis gwałtownie sprzeciwiał się
wszystkiemu, co mogłoby skłonid Blunta do ucieczki albo złożenia publicznych oświadczeo, a po
drugie, sam Blunt wiedział, że nasza pozycja jest w gruncie rzeczy słaba, że błądzimy po omacku i że
nie przesłuchujemy go z pozycji siły. Doszedłem do wniosku, że trzeba zastosowad subtelne podejście
wykorzystując pewne cechy jego charakteru. Blunt chciał stworzyd wrażenie, że jest chętny do
współpracy, nawet kiedy było jasne, że to nieprawda. Ponadto szczerze nie znosił sytuacji, w których
łapaliśmy go na kłamstwie. Informacje trzeba było wyciągad z niego powoli pod stopniowo
wzrastającą presją, czyniliśmy postępy na małych odcinkach, zamiast na szerokim froncie. W tym celu
potrzebowaliśmy o wiele głębszej wiedzy o latach trzydziestych od tej, którą w owym czasie
dysponowała MI 5. Zadecydowałem też, że musimy przenieśd nasze spotkania na jego teren. Zawsze
przychodził do mieszkania Maurice'a Oldfielda świadomy konfrontacji, gotów do obrony,
rozdrażniony, czujny i świadom tego, że jest nagrywany. Spodziewałem się, że przeniesienie się do
niego osłabi napięcie i umożliwi nawiązanie bardziej osobistych stosunków.

Przez następne sześd lat spotykałem się z Bluntem mniej więcej co miesiąc w Instytucie Courtaulda,
gdzie pracował. Gabinet Blunta był ogromny, we wspaniałym barokowym stylu, z karniszami w
złocone liście namalowanymi przez jego studentów z Instytutu. Na wszystkich ścianach wisiały
świetne obrazy, wśród nich zawieszony nad kominkiem Poussin. Blunt kupił go w Paryżu w latach
trzydziestych za 80 funtów, pożyczonych od Victora Rotschilda (miał zostawid ten obraz najstarszej
córce Victora, Emmie, ale nie mógł już tego zrobid; obraz wyceniony na 500000 funtów przeszedł
wraz z całym majątkiem Blunta na własnośd paostwa). Było to znakomite otoczenie dla rozmów o
zdradzie. W ciągu każdego spotkania siadywaliśmy na tych samych miejscach przed kominkiem pod
Poussinem. Czasami piliśmy herbatę z ładnie przygotowanymi kanapkami, częściej coś innego - on
dżin, a ja whisky. Zawsze rozmawialiśmy o latach trzydziestych, o KGB, o szpiegostwie i przyjaźni,
miłości i zdradzie. Wspominam te spotkania jako najciekawsze w moim życiu.

Blunt należał do najelegantszych, najbardziej czarujących i wykształconych ludzi, jakich kiedykolwiek


spotkałem. Mówił pięcioma językami, a zakres i głębia jego wiedzy były imponujące. Nie ograniczała
się ona tylko do sztuki. Jak mnie z dumą poinformował, w rzeczywistości pierwszym fakultetem, jaki
ukooczył w Cambridge, była matematyka; przez całe życie interesował się też bardzo filozofią i nauką.

Najbardziej uderzająca w Bluncie była sprzecznośd między jego niewątpliwie silnym charakterem i
dziwną kruchością. To ta sprzecznośd sprawiała, że zakochiwali się w nim ludzie obojga płci;
zdecydowanie był homoseksualistą, ale jak mi sam powiedział - miał co najmniej dwie przygody
miłosne z kobietami, które pozostały z nim w bliskich stosunkach przez całe życie. Blunt potrafił
przeistaczad się w jednej minucie z historyka sztuki i naukowca w inteligentnego biurokratę, w
szpiega, w kapryśnego homoseksualistę, w gnuśnego burżuja. Ale każda z tych ról zostawiała jakiś
ślad w jego osobowości. Już podczas pierwszych naszych spotkao zauważyłem, że Blunt wcale nie
odczuwał ulgi po zagwarantowaniu mu immunitetu i nadal niósł na sobie wielki ciężar. Nie był to
ciężar winy, bo nie miał poczucia winy. Bolało go to, że oszukiwał Tess Rotschild i innych bliskich
przyjaciół, jak Dick White i Guy Liddell (widziano go płaczącego na pogrzebie Guya). Jego cierpienie
płynęło raczej z powodu tego, że trzeba było to wszystko zrobid niż z tego, że można było tego
wszystkiego uniknąd. Dźwigał na sobie ciężar zobowiązao wobec przyjaciół, wspólników i kochanków,
których tajemnice znal i czuł się zobowiązany do ich dochowania.

Kiedy rozpoczęliśmy nasze spotkania w Courtauld, zobaczyłem nagle, że Blunt się odprężył.
Pozostawał jednak czujny; dobrze znał „urządzenie specjalne” (SF) i wkrótce mogłem zauważyd, że
telefon został dyskretnie umieszczony w koocu korytarza. Zauważyłem to pierwszego popołudnia,
kiedy wyszedł przynieśd herbatę.

- Niech pan przyniesie przy okazji coś do przykrycia telefonu - zawołałem.

- Paoscy ludzie nie usłyszeliby nas tam u siebie przy pomocy czegoś takiego - zauważył ze śmiechem.

Na początku robiłem notatki w małym notesie, ale było mi trudno wszystko zapisad, więc musiałem
znaleźd sposób uzyskania tajnego zapisu naszych spotkao. W koocu zaczęto robid remont budynków
przylegających do Courtauld, mogłem więc zainstalowad mikrofon-sondę w ścianie gabinetu Blunta.
Była to koronkowa robota. Trzeba było przeprowadzid bezbłędne pomiary, aby mied pewnośd, że
sonda wyłoni się we właściwym miejscu, po tej stronie kominka, gdzie zwykł siadad Blunt. A2
postarała się, żeby znajomy Blunta zadzwonił do niego w czasie mojej tam bytności; kiedy Blunt
wyszedł do hallu rozmawiad, ja wyciągnąłem miarkę i przeprowadziłem niezbędne pomiary dla
prawidłowej instalacji mikrofonu. Wkrótce założono go i działał znakomicie do kooca. O ile wiem,
tkwi tam nadal.

W ciągu naszego pierwszego spotkania postarałem się o rozluźnienie atmosfery. Nie naciskałem zbyt
ostro, próbowałem ożywid dawne wspomnienia. Mówił o tym, jak się zaangażował po stronie Rosjan,
zwerbowany przez młodego wtedy, fascynującego Guy Burgessa. Guy był dla Blunta ciągle jeszcze
bolesnym tematem - umarł właśnie w Moskwie, samotny, wyniszczony fizycznie hulaszczym trybem
życia.

- Pewnie wyda się to panu niewiarygodne - oświadczył mi nalewając herbatę - ale każdy, kto go
dobrze znał, naprawdę dobrze, powie panu, że Guy był wielkim patriotą.

- Ależ oczywiście, mogę w to uwierzyd - odpowiedziałem. - Chciał tylko, żeby Wielka Brytania była
komunistyczna! Czy miał pan jakieś wiadomości od niego, zanim zmarł?

Blunt popijał swoją herbatę nerwowo, filiżanka i spodek lekko drżały w jego ręce. Nagle podszedł do
biurka i przyniósł mi list.

- To jest ostatni - powiedział. - Nie, nie przepuściliście go, został przywieziony przez kogoś... - Blunt
wyszedł z pokoju.

Był to patetyczny list, pełen chaotycznych myśli i luźnych, sentymentalnych dywagacji. Burgess
opowiadał o życiu w Moskwie i starał się sprawid wrażenie, jakby nadal było mu dobrze. Raz i drugi
wspominał stare czasy, Klub Reformy, wspólnych znajomych. Na koniec mówił o swoich uczuciach do
Blunta i o miłości, która ich łączyła przed laty. Wiedział że jest umierający, ale do kooca trzymał fason.
Blunt wrócił do pokoju, kiedy skooczyłem już czytanie listu. Był zdenerwowany, jak sądzę głównie
dlatego, że zorientowałem się, co jeszcze znaczy dla niego Burgess. Odniosłem pierwsze ważne
zwycięstwo. Po raz pierwszy odkrył się i pozwolił mi wejrzed w tajemniczy świat, który związał Krąg
Pięciu na zawsze.

Blunt zaciągnął się do sowieckich służb wywiadowczych w szczytowym okresie, który w środowiskach
zachodniego kontrwywiadu jest znany jako „era wielkich nielegalnych”. Po policyjnej obławie na
ARCOS w Londynie w 1928 roku, kiedy to MI 5 rozbiła większą częśd rosyjskiej siatki szpiegowskiej,
Rosjanie doszli do wniosku, że ich „legalne” rezydentury - ambasady, konsulaty i podobne placówki -
nie są bezpiecznymi ośrodkami dla kierowania agentów. Od tego czasu prowadzili ich „wielcy
nielegalni”, ludzie w rodzaju Theodore Maly'ego, Deutscha, Richarda Sorgego, „Ottona”, Alexandra
Rado, „Soni”, Leopolda Treppera, Piecków, Poreckich i Kriwickiego. Często nie byli oni wcale
Rosjanami, chociaż mieli obywatelstwo sowieckie. Byli trockistami, oddanymi międzynarodowemu
komunizmowi i Kominternowi. Pracowali w podziemiu, nierzadko z osobistym ryzykiem podróżując
po całym świecie w poszukiwaniu nowych kandydatów do współpracy. Należeli do najlepszych w
sowieckiej służbie wywiadowczej, jeśli chodzi o werbowanie i kontrolowanie agentów. Wszyscy oni
znali się dobrze, współdziałając przy rekrutacji i montowaniu nieprzeciętnych siatek szpiegowskich,
takich jak Krąg Pięciu w Wielkiej Brytanii, siatka Sorgego w Chinach i Japonii, Rote Drei w Szwajcarii i
Rote Kapelle w okupowanej przez Niemców Europie. Stworzyli najbardziej wyrafinowane struktury w
historii szpiegostwa, które przyczyniły się w ogromnej mierze do przetrwania Związku Sowieckiego i
jego sukcesów w II wojnie światowej.

W odróżnieniu od Philby'ego i Burgessa, Blunt nigdy nie zetknął się z „Theo”, ich pierwszym
kontrolerem, byłym księdzem węgierskim, Theodore Maly'm. Mały wyczuwał idealizm ludzi w rodzaju
Philby'ego i Burgessa, ich pęd do działania politycznego. Zyskał wielki mir w Cambridge jako
wykładowca polityki międzynarodowej; jego uczniowie ubóstwiali go. W latach 1936-1937 Maly'ego
zastąpił „Otto” i to on doprowadził do rekrutacji Blunta przez Burgessa. Podobnie jak „Theo”, „Otto”
pochodził z Europy Wschodniej i wywodził się z klasy średniej, był chyba Czechem, umiał przekonad
ludzi do sprawy sowieckiej nie tylko argumentami politycznymi, lecz na zasadzie wspólnego ze
zwerbowanymi europejskiego dziedzictwa kulturowego. Blunt powtarzał przy wielu okazjach, że
przypuszczalnie nie dałby się zwerbowad, gdyby propozycje wyszły od Rosjan.

Z nie wyjaśnionych powodów nie byliśmy nigdy w stanie zidentyfikowad „Ottona”. Philby, Blunt i
Cairncross twierdzili, że nigdy nie znali jego prawdziwego nazwiska, chociaż w swoim zeznaniu Philby
powiedział Nicolasowi Elliottowi, że będąc w Waszyngtonie rozpoznał „Ottona” na fotografii w aktach
FBI jako agenta Kominternu o nazwisku Arnold Deutsch. Kiedy to sprawdziliśmy, okazało się, że w
czasie pobytu Philby'ego w Waszyngtonie w zbiorach FBI nie było żadnej fotografii Deutscha.
Przynosiłem Bluntowi z archiwum MI 5 teczkę z aktami oficerów rosyjskiego wywiadu w nadziei, że
go rozpozna. Blunt oglądał materiały, jakby to były katalogi z Galerii Narodowej. Studiował je uważnie
przez swoje dwuogniskowe okulary, podziwiając dłużej szczególnie uderzające twarze czy elegancko
uchwyconą sylwetkę na skrzyżowaniu. Nigdy nie zidentyfikowaliśmy „Ottona” ani nie wpadliśmy na
to, dlaczego Krąg z taką determinacją przez wiele lat ukrywał jego tożsamośd.
W1938 roku Stalin zrobił czystkę swoich „wielkich nielegalnych”. Byli przecież trockistami, ale nie
Rosjanami, był więc przekonany, że spiskują przeciwko niemu przy współudziale Armii Czerwonej.
Odwoływano ich kolejno do Moskwy i mordowano. Większośd jechała z własnej woli, w pełni zdając
sobie sprawę z tego, jaki ich los czeka, może mieli nadzieję, że uda im się przekonad
psychopatycznego tyrana o wielkich zasługach, które mu oddali na Zachodzie. Niektórzy, jak Kriwitski,
postanowili uciec, chociaż i on został prawdopodobnie zamordowany przez rosyjskiego zabójcę w
Waszyngtonie w 1941 roku.

Przez ponad rok po wyjeździe „Ottona” Krąg pozostawał w próżni, bez możliwości komunikacji i jakby
zapomniany. Później Guy Burgess i Philby nawiązali kontakt z Rosjanami przez pierwszą żonę
Philby'ego Litzi Friedman, długoletnią agentkę Kominternu w Europie. Według Blunta, Kręgiem
kierowano za pośrednictwem skomplikowanego łaocucha kurierów; od Litzi Friedman
korespondencja szła do jej bliskiej przyjaciółki, też agentki Kominternu Edith Tudor Hart, a następnie
do Boba Stewarta, funkcjonariusza Komunistycznej Partii Wielkiej Brytanii, utrzymującego stosunki z
ambasadą sowiecką i wreszcie stąd do Moskwy. Dopóki Blunt nie złożył zeznao, nic nie wiedzieliśmy o
tym łaocuchu, a to miało ogromne konsekwencje. Każdy kurier prawie na pewno znal członków Kręgu
- twierdził Blunt i cały czas zastanawiało go to, że Krąg nie został wykryty przez MI 5. Przez cały czas
zakładaliśmy, że Krąg oddzielono od aparatu brytyjskiej partii komunistycznej, która była dokładnie
spenetrowana w latach trzydziestych przez agentów prowadzonych przez Maxwella Knighta. Teraz
okazywało się, że wyniknęła się nam wtedy największa tajemnica tej partii. W 1938 roku MI 5 upajała
się sukcesem, jakim była sprawa Arsenału Woolwich, kiedy to informacje od agentki Maxwella
Knighta, Joan Gray (Miss X), umożliwiły skazanie działaczy wyższego szczebla za szpiegostwo w
fabryce amunicji. Gdybyśmy prowadzili dłużej śledztwo w tej sprawie, moglibyśmy zapewne ująd
najbardziej szkodliwych szpiegów w historii Wielkiej Brytanii, zanim jeszcze zaczęli swoją robotę.

W koocu 1940 roku Rosjanie nawiązali ostatecznie kontakt z ludźmi Kręgu i wprowadzili ich do świata
wywiadu. Ich opiekunem był początkowo „Henry”, rosyjski oficer wywiadu nazwiskiem Anatolij
Gromów albo Gorskij, który pracował pod przykrywką dyplomaty. Gromów prowadził wszystkich
agentów Kręgu, a prawie na pewno ośmiu - ich kryptonimy pojawiają się w korespondencji VENONY,
dopóki nie wyjechał do Waszyngtonu w 1944 roku, żeby przejąd Donalda Macleana, który pracował w
ambasadzie brytyjskiej. Ci, którzy pozostali w Londynie, zostali przejęci przez Borysa Krotowa; jego
korespondencje zarejestrowane w VENONIE wymieniają ośmiu szpiegów. Blunt powiedział, że
kwalifikacje zawodowe opiekunów z KGB budziły jego głęboki szacunek, jednak nie inspirowali go oni
tak jak to czynił „Otto”. Gromów i Krotow byli dla Blunta technokratami nowoczesnego wywiadu
rosyjskiego, podczas gdy utalentowanych kontrolerów z lat trzydziestych uważał za artystów.

- Czy to dlatego zwolnił się pan z MI 5? - zapytałem.

- Częściowo - odpowiedział. Miałem ochotę zostad, ale oni mnie nie potrzebowali. Kim służył im
dobrze. Rósł w ich oczach, wiedziałem o tym. Nie mogłem się obejśd bez mojej sztuki. Ostatecznie,
gdyby mnie potrzebowali, z łatwością mogliby mnie zmusid szantażem do pozostania.

Z nastaniem zimnej wojny i upowszechnieniem maccartyzmu umocniło się w Bluncie


przeświadczenie, że dokonał w latach trzydziestych słusznego wyboru; był więc nadal lojalny wobec
tych, którzy pozostali w grze. W 1951 roku, w przeciwieostwie do Burgessa i Macleana, postanowił
zostad, jak gdyby nigdy nic. Do ucieczki nakłaniał go w tym czasie Modin („Peter”). Blunt zwierzył mi
się, że życie wygnaoca w Moskwie byłoby dla niego nie do zniesienia. Był raz w Rosji w latach
trzydziestych, W tym pięknym, zachwycająco tragicznym kraju najbardziej pociągał go Ermitaż w
Leningradzie.

Po 1951 roku Blunt pozostał sam z Philby'm. Nie przyjaźnił się z nim tak jak z Burgessem. Philby był
silną, dominującą osobowością, jednak bardzo potrzebował Blunta. Blunt ciągle jeszcze utrzymywał
kontakty z niektórymi ze swoich dawnych przyjaciół w MI 5 i nadal mógł zbierad okruchy informacji o
tym, jak rozwija się dochodzenie przeciw Philby'emu. Spotykali się, by omawiad szanse przetrwania,
nawet wtedy, gdy sied wokół nich niebezpiecznie się zacieśniała. Philby ciężko przeżywał utratę pracy
w MI 6 i nie rozumiał, czym jest dla Blunta nauka i sztuka.

- Kim i ja mieliśmy zupełnie różny stosunek do życia - powiedział mi kiedyś. On miał zawsze tylko
jedną ambicję: byd szpiegiem. We mnie tkwiły inne rzeczy...

Blunt podziwiał Philby'ego, ale równocześnie budziły w nim strach bezwarunkowa wiara i
bezwzględnie jednowymiarowe widzenie życia. Blunt potrzebował miłości i sztuki, a wreszcie
komfortu, który jest udziałem członka establishmentu. Natomiast Philby przeżył życie przenosząc się z
łóżka do łóżka; do kobiet miał taki stosunek jak Arab i za podnietę do życia wystarczało mu
szpiegostwo. Isaiach Berlin powiedział mi kiedyś: „Tragedia Anthony'ego polega na tym, że chce on
równocześnie polowad z ogarami elity i uciekad z zającami komunistów”, to znaczy chce jednocześnie
służyd społeczeostwu i komunizmowi.

- Kim nigdy się nie wahał. Zawsze był lojalny, do kooca - dodał.

Pod koniec 1964 roku zalała mnie powódź materiału z zeznao Longa, Cairncrossa i Blunta i olbrzymiej
pracy związanej z porównywaniem i systematyczną weryfikacją tego, co od 1960 roku dotarło do
MI 5 od różnych uciekinierów ze Wschodu. W tym czasie trafił też do mnie drugi raport Symondsa w
sprawie Mitchella.

Pewnego ranka, około dwóch tygodni przed październikowymi wyborami, sekretarka Hollisa wręczyła
mi gruby skoroszyt i powiedziała, że mam się zgłosid po południu do dyrektora generalnego, żeby
przedyskutowad zawarte materiały. Miałem doprawdy bardzo mało czasu, żeby je przeczytad, a co
dopiero przestudiowad. Symonds pilnie przestrzegał instrukcji Hollisa i w ciągu ośmiu miesięcy, w
czasie których przygotowywał ten dokument, nigdy nie omawiał jego treści ani z Arthurem, ani ze
mną. Ale jego główna tendencja była jasna. Symonds przebadał ponownie sprawę Mitchella w
świetle zeznao Blunta, których naturalnie nie mieliśmy w czasie pisania pierwszego raportu. Według
niego, dowody przeciwko Mitchellowi nie były mocne, Symonds nie wykluczał możliwości penetracji
w późniejszym okresie, ale wydawało mu się, że prawdopodobieostwo tego było teraz mniejsze.

Arthur otrzymał raport Symondsa w tym samym czasie co ja; wiedział, że go wymanewrowano i że
decyzja puszczenia w obieg raportu została podjęta rozmyślnie tak późno, aby uniemożliwid
jakikolwiek kontratak. Powiedział mi, że w czasie spotkania zamierza przyjąd taktykę polegającą na
powstrzymaniu się od komentarza, zanim będzie miał dośd czasu na przestudiowanie raportu. Przez
pierwszą częśd konferencji rzeczywiście milczał siedząc przyczajony na koocu stołu.

Hollis szybko przeszedł do sprawy.

- Nie tradmy czasu. Przeczytałem ten dokument i wydał mi się najzupełniej przekonujący. Chciałbym
poznad wasze zdanie przed podjęciem decyzji. Jak wiecie, już niedługo odbędą się wybory, więc
uważam, że byłoby o wiele lepiej dla Służb, gdybyśmy mogli zamknąd tę sprawę teraz, tak by nie
trzeba było informowad o niej przyszłego premiera.

Wszyscy wiedzieli o co mu chodzi. Nie chciał o niej informowad przywódcy Partii Pracy, Harolda
Wilsona, który według wszelkiego prawdopodobieostwa miał odnieśd zwycięstwo nad torysami.
Hollis rozumował prosto: Blunt, Long i Cairncross pozwolili rozstrzygnąd niektóre otwarte problemy,
sprawa Mitchella upada i w ten sposób wszystko jest elegancko załatwione. Chciał zamknąd sprawę i
zaprotokółowad, że podejrzenie penetracji okazało się bezpodstawne.

Hollis po kolei pytał o zdanie siedzących przy stole. Początkowo komentarze były zadziwiająco
skromne. Dochodzenie przeciw Mitchellowi prowadzone było tak nieudolnie, że mało kto z nas chciał
pokusid się o obronę Mitchella, szczególnie że podejrzewaliśmy teraz Hollisa. Powiedziałem więc
tylko, że o ile pierwszy raport Symondsa był materiałem oskarżenia, to ten stanowi materiał obrony i
bez ich konfrontacji nie mógłbym się podpisad pod orzeczeniem „niewinny”. Zażądałem
zaprotokołowania mojej opinii. Hollis zrobił krótką notatkę na leżącym przed nim bloku i zwrócił się
do Cumminga. Cumming wygłosił kazanie o braku dyscypliny wykazanym w toku dochodzenia
przeciw Mitchellowi. Dla wszystkich było jasne, że niedopuszczenie go do tajemnicy zraniło jego
miłośd własną. Furnival-Jones powiedział jedynie, że najlepsze co w tej sprawie można stwierdzid to
to, że podejrzenia wobec Mitchella nie potwierdziły się.

- A ty, Arthurze? - zapytał Hollis. Arthur oderwał wzrok od raportu.

- No... - odpowiedział - jest jeszcze trzecia możliwośd. Ktoś może się kryd za Mitchellem jak za
parawanem.

Wokół stołu zapanowała cisza. On i Hollis popatrzyli na siebie przez krótki moment. Wszyscy w
pokoju wiedzieli dokładnie, co Arthur ma na myśli.

- Chciałbym, żeby ta wypowiedź została wyjaśniona - odezwał się Cumming z drugiego kooca stołu.
Symonds gorączkowo kartkował swój raport jakby chciał sprawdzid czy w jakiś sposób nie przeniknęła
do niego hipoteza Arthura.

Hollis po prostu nie dokooczył zaczętej na wstępie wypowiedzi ignorując uwagę Arthura, jakby jej
wcale nie słyszał.

- A więc musimy podjąd decyzję: proponuję zamknąd tę sprawę i zaprotokółowad wniosek raportu...

Jego pióro zawisło nad skoroszytem. Arthur nie mógł się już dłużej opanowad.

- Na zdrowy rozum, nie można tego załatwid tak po prostu - wybuchnął, formułując precyzyjnie
jednak słowa. - Pan pomija dosłownie wszystkie doniesienia Golicyna o rosyjskiej infiltracji. Pozostaje
też kwestia przecieku o operacji Crabbe'a. Jest tu ten „dokument techników” - my nawet nie wiemy,
o jakim dokumencie mówi Golicyn. Cokolwiek myślelibyśmy o winie Mitchella, nie można ignorowad
tych faktów.

Hollis starał się skierowad jego atak na boczny tor, ale Arthur parł naprzód. Wiedział, że Hollis
przebrał miarę. Symonds przyznał, że za mało wie o materiałach Golicyna, aby przedstawid
autorytatywną opinię. FJ skłonny był zgodzid się, że przezornośd nakazywałaby dalszą pracę nad tymi
materiałami. Hollis zorientował się, że sytuacja przybiera niepożądany dla niego obrót. Rzucił ze
złością pióro i polecił Patrickowi Stewartowi przeprowadzid ostateczną analizę wszystkich nie
zbadanych dotąd materiałów Golicyna, a tymczasem zarządził, że sprawę Mitchella należy uważad za
zamkniętą.

Po spotkaniu poszedłem do FJ. Powiedziałem, że jest nie do przyjęcia, żeby dyrektor generalny zlecał
pracownikowi analizę bez konsultacji ze mną, szefem sekcji analiz i to w czasie, kiedy zmagam się z
masą materiału napływającego od Blunta, Longa i Cairncrossa, a także od uciekinierów w
Waszyngtonie.

- Istniejąca sytuacja jest dostatecznie trudna - mówiłem. A jeśli będziemy rozdrabniad robotę,
powstanie chaos.

FJ rozumiał problem. Cały system pracy znajdował się na granicy załamania i mój kolega zgadzał się ze
mną, że potrzebna jest większa koordynacja. Zaproponowaliśmy, żebyśmy utworzyli grupę roboczą z
udziałem wszystkich zainteresowanych Służb, która zbadałaby całośd materiałów które otrzymaliśmy
z zeznao podejrzanych i uciekinierów. FJ obiecał, że zobaczy, co się da zrobid.

Wkrótce potem zaprosił mnie do swego biura i powiedział, że omawiał tę sprawę z Dickiem
White'em, który także uważał, że grupę należałoby utworzyd. Zdanie Dicka przeważyło i Hollis wyraził
w koocu niechętnie zgodę. W skład grupy mieli wejśd pracownicy Wydziału D, MI 5 i sekcji
kontrwywiadu MI 6. Miała ona podlegad dyrektorowi Wydziału D i szefowi kontrwywiadu MI 6, a ja
miałem byd roboczym przewodniczącym. Grupa otrzymała kryptonim FLUENCY („biegłośd”).

Hollis wykorzystał kłótnię na temat raportu Symondsa dla podcięcia skrzydeł Arthurowi. Podzielił
rozrośnięte imperium D1 na dwie sekcje: D1 do przeprowadzenia akcji i operacji, i nową D1
(Dochodzenia) do prowadzenia dochodzeo kontrwywiadowczych. Arthur pozostał na czele
kadłubowej D1 (Operacje), a Ronnie Symonds otrzymał równorzędną nominację na zastępcę
dyrektora, odpowiedzialnego za D1 (Dochodzenia).

Byt to okrutny cios dla Arthura, dla którego dochodzenia były treścią życia od kooca lat
czterdziestych; angażował w nie większośd swych sił po powrocie w 1959 roku. Był rozczarowany, że
nie zaproponowano mu przewodniczenia FLUENCY, chociaż rozumiał ze analizy są głównie zadaniem
D3. Ale byd wypartym w swoim własnym dziale przez Symondsa, dawnego podwładnego, który przez
długi czas uważał Arthura za swego mistrza - to była trudna do przełknięcia pigułka. Czuł się oszukany
raportem Symondsa. Nie rozumiał, jak w tak krótkich odstępach czasu Symonds mógł napisad dwa
raporty, które zdawały się przeczyd sobie nawzajem. Był przekonany, że MI 5 popełniła straszny błąd.

Po tych zmianach Arthur stał się nierozważny, jakby instynkt samozniszczenia, który zawsze gdzieś
tkwił w nim głęboko, zawładnął nagle całą jego osobą. Na domiar złego Hollis ustalił, że chociaż obie
sekcje będą prowadzone niezależnie jedna od drugiej, to Arthurowi przypadnie niejako nadzór nad
pracą obu sekcji, w uznaniu jego wielkiego doświadczenia i wiedzy. Było to rozwiązanie absurdalne,
które musiało prowadzid do katastrofy. Obaj rywale kłócili się bez przerwy. Poprzez nadzór Arthur
rozumiał kontrolę, podczas gdy Symonds chciał robid wszystko po swojemu. Sytuacja osiągnęła stan
krytyczny, kiedy Arthur ostro nakazał Symondsowi przyprowadzid na konferencję niektórych
pracowników operacyjnych, a ten odmówił. Arthur oskarżył go, że uniemożliwia mu wykonywanie
funkcji koordynacyjnych, na co Symonds odpowiedział, że Arthur wtrąca się w jego kompetencje i
napisał skargę do Cumminga. Cumming skierował ją do Hollisa domagając się niezwłocznej dymisji
Arthura, na co Hollis z radością się zgodził.

Sprawa była omawiana na spotkaniu dyrektorów. Arthur nie miał tam sprzymierzeoców. Zbyt wielu
dyrektorów bało się jego niezależnego, czasem wręcz aroganckiego stylu działania. Jedyny przyjaciel,
jakiego miał w tym gronie, Bill Magan, który uparcie bronił Arthura do kooca, akurat był nieobecny,
kiedy podejmowano tę decyzję.

Pamiętam, jak Arthur przyszedł do mojego pokoju tego dnia, kiedy to się zdarzyło - śmiertelnie
spokojny.

- Wylali mnie - powiedział po prostu. Roger dał mi dwa dni na uprzątnięcie biurka.

W rzeczywistości Arthur został od razu zaangażowany przez MI 6 przy stanowczym poparciu Dicka
White'a i mimo protestów Hollisa. Co prawda, to przeniesienie uratowało emeryturę Arthura, jednak
jego kariera została skooczona.

Trudno było mi w to uwierzyd. Oto jeden z najznakomitszych kontrwywiadowców na świecie,


człowiek rzeczywiście cieszący się w tym czasie międzynarodową renomą ze względu na zdolności i
doświadczenie - zwolniony z powodu najgłupszego, biurokratycznego zatargu! To on przekształcił D1
ze skrajnie nieskutecznej sekcji, jaką była w 1959 roku, w nowoczesny, rzutki i skuteczny zespół. To
prawda, że D1 miała jeszcze ogromne luki personalne, ale nie była to wina Arthura.

Wielką słabością Arthura była szczerośd. Nigdy nie zdawał sobie sprawy, ilu przez te lata narobił sobie
wrogów. Przyjmował też błędne założenie, że awans w pracy postępuje proporcjonalnie do osiągnięd.
Był ambitnym człowiekiem i miał do tego pełne prawo. Jednak ambicja ta nie wyrażała się w
trywialnych utarczkach. Chciał zabijad smoki i zwyciężad bestie, które atakowały nas z zewnątrz i nie
mógł nigdy zrozumied, dlaczego tak niewielu przełożonych popiera to proste podejście. Był
obdarzony dużym temperamentem, ulegał obsesjom, często miewał dziwne pomysły, ale to że MI 5
nie potrafiła okiełznad jego temperamentu i wykorzystad jego wielkich zdolności jest oskarżeniem
trwale obciążającym tę organizację.

- Dla mnie plusem tej sprawy jest to, że nareszcie mogę się z tego wszystkiego wyplątad - powiedział
w dniu, kiedy został zwolniony.

Wiedziałem jednak, że tak nie myśli.

Starałem się dodad ducha Arthurowi, ale był przekonany, że Hollis zmontował tę sprawę, żeby
chronid siebie i niewiele mogłem zdziaład. Zwolnienie było gorzką zapłatą za osiągnięcia ubiegłych
dwudziestu lat. Wiedział, że jego kariera została zniszczona i że - podobnie jak w 1951 roku - cała jego
dotychczasowa praca pójdzie na marne. Nigdy nie widziałem bardziej przybitego człowieka niż Arthur
opuszczający biuro tego wieczoru. Uścisnął mi rękę, a ja podziękowałem mu za wszystko co dla mnie
zrobił. Rozejrzał się raz jeszcze po pokoju.

- Powodzenia! - powiedział i wyszedł na dobre.


189

W czasie, kiedy Arthur od nas odchodził, byłem w trakcie zasadniczej rekonstrukcji sekcji D3 - Analizy.
Kiedy ją objąłem, nie miała jasnego profilu, o jaki mi chodziło. Byłem przekonany, że powinna
odgrywad podstawową rolę, jeśli MI 5 miała w koocu dotrzed do korzeni spisku z lat trzydziestych.
Służba wywiadowcza, szczególnie kontrwywiadowcza, zależy od swojej pamięci i rozumienia historii -
bez tego przepada. Ale w 1964 roku MI 5 była po prostu przeciążona masą sprzecznych informacji,
które napływały od uciekinierów ze Wschodu i kajających się szpiegów. Pytania bez odpowiedzi
należą do istoty pracy wywiadowczej, byliśmy jednak obezwładnieni ciężarem nie udowodnionych
zarzutów i nie potwierdzonych podejrzeo co do lat trzydziestych, zalegających nasze archiwum.
Musieliśmy się cofnąd do tego okresu i ostatecznie sprawdzid wszystkie kontakty Philby'ego,
Burgessa, Macleana, Blunta, Longa i Cairncrossa.

Trudno sobie dzisiaj wyobrazid, jak mało naprawdę wiedzieliśmy, nawet w 1964 roku, kiedy już było
po ucieczkach, o środowisku, w którym obracali się szpiedzy. Przeważała tendencja, by traktowad ich
jak „parszywe owce”, jak swoiste wynaturzenie, a nie częśd szerszego spisku, który zrodził się w
szczególnych warunkach lat trzydziestych. Rosnąca przepaśd między tymi, którzy byli przekonam, że
Służba jest infiltrowana i tymi, którzy uważali, że tak nie jest, odpowiadała różnicy poglądów w
kwestii rozmiarów radzieckiej penetracji w latach trzydziestych. Ci, którzy sądzili, że była ona
rzeczywiście bardzo szeroka, uważali tych osiem kryptonimów z VENONY za najlepszy dowód
słuszności swojej opinii. W ciągu lat pięddziesiątych napięcie między obu stronami narastało, w miarę
jak Hollis torpedował wszelkie próby tych, którzy, tak jak Arthur i ja, chcieli chwycid byka za rogi.

Przyczyny, dla których nie udało się zmierzyd ze spiskiem w odpowiedni sposób, są złożone. Od strony
rzeczowej poczyniono zbyt mało postępów w badaniu najbardziej podejrzanych - Philby'ego i Blunta,
co utrudniało przeprowadzenie dochodzenia na szeroką skalę. Określoną rolę odgrywał także strach
przed establishmentem. W czasie kiedy nastąpiły ucieczki, większośd powiązanych z Burgessem i
Macleanem ludzi zajmowała ważne pozycje w życiu publicznym. Co innego zadawad kłopotliwe
pytania młodemu studentowi, a co innego zwracad się z nimi do urzędników, którzy są na najlepszej
drodze do objęcia stanowiska podsekretarza stanu.

Najważniejszą przyczyną był jednak brak woli. Politycy i kolejne kierownictwa MI 5 drżały na myśl, że
intensywne dochodzenie może spowodowad dalsze ucieczki albo naprowadzid na ślad jakiegoś
brzydkiego skandalu w kręgach władzy w latach pięddziesiątych, a to uznawano za ryzyko nie do
przyjęcia. Ponadto, żeby prowadzid dochodzenie wszelkimi dostępnymi metodami, MI 5 musiałaby
przedstawid coś konkretnego. Ten stary dylemat prześladuje wszystkie służby kontrwywiadowcze.
Żeby prowadzid dochodzenie, trzeba podjąd ryzyko związane z nawiązywaniem kontaktów i
przesłuchiwaniem ludzi, a w ten sposób możliwośd przecieku i rozgłosu wzrasta wprost
proporcjonalnie do wzrostu intensywności śledztwa. Ten dylemat okazał się szczególnie ostry w
przypadku sowieckiej rekrutacji w Oxfordzie i Cambridge w latach trzydziestych. Większośd z tych,
których chcieliśmy przesłuchiwad, ciągle jeszcze zaliczała się do ściśle ze sobą powiązanego
środowiska intelektualistów z „Oxbridge”, których nie obowiązywała żadna lojalnośd wobec MI 5 ani
utrzymanie w tajemnicy naszych operacji. Baliśmy się, że pogłoski o naszych działaniach
rozprzestrzenia się jak pożar i w obliczu tego ryzyka kolejne kierownictwa MI 5 nigdy nie chciały
wkładad ręki do ognia. Zdecydowaliśmy się na tajne śledztwo, chociaż otwarte przyniosłoby o wiele
lepsze rezultaty.

Ucieczka Philby'ego i przyznanie się Blunta, Longa i Cairncrossa usunęły wiele z tych zahamowao,
jednak obawa przed wywołaniem skandalu w kręgach władzy okazała się tak silna jak dawniej. Hollis
zgodził się na poważną rozbudowę D3, która otrzymała proste, ale ogromne zadanie. Miała się cofnąd
do lat trzydziestych i przebadad nagromadzony materiał w poszukiwaniu tropów mogących
doprowadzid nas do agentów aktywnych jeszcze dzisiaj; przeprowadzid weryfikację całego pokolenia,
odpowiedzied na możliwie najwięcej pytao, pozostawionych do tej pory bez odpowiedzi i dostarczyd
Firmie po raz pierwszy pierwsze tego typu opracowanie. Myślą przewodnią mojej sekcji D3 była
uwaga, którą zrobił Guy Liddell w czasie jednej z częstych wizyt w biurze po odejściu na emeryturę.

- Założę się, że połowa szpiegów, których złapiecie w ciągu najbliższych dziesięciu lat, ma swoje teczki
w archiwum, tu właśnie są ślady, którymi moglibyśmy iśd...

Byłem pewien, że ma rację. Przypomniałem sobie o Houghtonie i zlekceważonym donosie jego żony,
o Blake'u, którego już dawno temu oskarżył „Snajper”, o sprawach Philby'ego i Blunta, gdzie mieliśmy
wyraźne ślady, ale nie poszliśmy za nimi dośd uparcie. Najbardziej zadziwiającego odkrycia
dokonałem w czasie lektury dossier Klausa Fuchsa. Okazało się, że po jego zatrzymaniu MI 5 znalazła
jego nazwisko, opis komunistycznej przeszłości i nawet numer legitymacji partyjnej w archiwach
Gestapo, które skonfiskowaliśmy po zakooczeniu wojny. Te informacje jakoś nie trafiły do
funkcjonariuszy paostwowych, sprawdzających jego przeszłośd. A przecież w latach 1945-1948 jeden
z naszych wywiadowców, Michael Sorpell, badał akta Fuchsa i zanotował w nich, że Fuchs musi byd
szpiegiem.

W obojętnej masie papierów zalegających archiwum było kilka miejsc, którym należało się przyjrzed.
Po pierwsze, były tam akta Gestapo. Gestapo miało nadzwyczaj sprawną służbę kontrwywiadowczą i
prowadziło szeroko zakrojone operacje przeciwko wschodnioeuropejskim partiom komunistycznym i
sowieckiemu wywiadowi. Dysponowało bogatym materiałem na ich temat, w czasie kiedy nasza
wiedza o Europie była prawie żadna ze wzglądu na warunki wojenne. Zebrało ono bezcenne
informacje o najważniejszych ogólnoeuropejskich siatkach Rosjan, które działały na terenie całej
Europy, jak Rote Kapelle, (Czerwona Orkiestra). Były one łaocuchem luźno powiązanych,
utrzymujących się samodzielnie organizacji kontrolowanych przez GRU w okupowanej przez
Niemców Europie. Brawurowo i zręcznie kierowana Rote Kapelle przekazywała do Moskwy drogą
radiową ważne informacje o ruchach niemieckich wojsk.

Dla Brytyjczyków największe znaczenie ze wszystkich materiałów Gestapo miały akta Robinsona.
Henry Robinson był czołowym agentem Rote Kapelle w Paryżu i jednym z najbardziej zaufanych
agentów Kominternu. W 1943 roku dostał się w ręce Gestapo i został stracony. Chociaż odmówił
przed śmiercią złożenia zeznao, znaleziono pod podłogą jego domu papiery, które wyjawiły pewne
aspekty działalności tej siatki. Odręczne notatki zawierały czterdzieści do pięddziesięciu nazwisk i
adresów w Wielkiej Brytanii, co wskazywało na to, że Robinson był także odpowiedzialny za łącznośd
z siatką Rote Kapelle w tym kraju. Po wojnie Evelyn McBarnet wiele pracowała nad papierami
Robinsona, ale wszystkie nazwiska okazały się pseudonimami, a wiele adresów prowadziło do skrytek
pocztowych albo do miejsc zniszczonych w czasie wojny. Inny pracownik MI 5, Michael Hartley,
wykonał wielką pracę analityczną w latach pięddziesiątych polegającą na zidentyfikowaniu i spisaniu
każdego znanego agenta Rote Kapelle. Spis obejmował ponad pięd tysięcy nazwisk. Potem jednak nikt
już nie poszedł tym śladem. Może znajdą się tam jakieś tropy, myślałem sobie, które nas do czegoś
doprowadzą.

Poza tym warte zbadania były też protokoły z przesłuchao uciekinierów. Prace nad materiałami
ostatnich uciekinierów, jak Golicyn i Goleniewski, posuwały się naprzód, ale było jeszcze wiele
niejasnych wątków w materiałach dostarczonych przez zbiegów przedwojennych. Walter Kriwicki,
wyższy oficer NKWD, który ujawnił się na Zachodzie w 1937 roku, zeznał na przykład w MI 5, że
istnieje „dobrze urodzony” szpieg wykształcony w Eton i Oxfordzie, który pracuje w Ministerstwie
Spraw Zagranicznych. Przez lata całe wszyscy przyjmowali, że to Donald Maclean, chociaż Maclean
kształcił się w Gresham Holt's i Cambridge. Zamiast szukad kogoś, kto by lepiej pasował do informacji
Kriwickiego, pozwolono, aby tę informację pokrył kurz w archiwum.

Potem był Konstantin Wolków, również wyższy oficer NKWD, który nawiązał kontakt z konsulatem
brytyjskim w Stambule i zaproponował wyjawienie nazwisk sowieckich szpiegów w Wielkiej Brytanii
w zamian za pieniądze. Wręczył urzędnikowi ambasady listę wydziałów, w których owi szpiedzy mieli
pracowad. Na nieszczęście dla Wołkowa ta lista wylądowała na biurku Philby'ego w sztabie MI 6.
Philby był wtedy szefem antysowieckiego kontrwywiadu MI 6 i pokonując opór dyrektora wydziału
przekonał go, żeby pozwolił mu jechad do Turcji, gdzie miał rzekomo zorganizowad ucieczkę
Wołkowa. Potem odłożył wyjazd na dwa dni, a niedoszłego uciekiniera już nikt więcej nie zobaczył,
chociaż Turcy twierdzili, że Wołków i jego żona zostali wysłani samolotem na noszach. Jednym ze
wskazanych przez Wołkowa szpiegów miał byd sam Philby, ale obok tego było też kilku innych, którzy
nigdy nie zostali sprawdzeni, jak na przykład agent pracujący według Wołkowa dla MI 6 w Iranie.

Wreszcie mieliśmy materiały VENONY - najsolidniejsze ze wszystkich informacje na temat starych


wtyczek w zachodnich służbach bezpieczeostwa. Po odejściu Arthura ja przejąłem program VENONA i
zarządziłem jeszcze jedną całościową analizę tego materiału, żeby przekonad się, czy nie zawiera on
nowych, dalszych śladów. Miało to doprowadzid do pierwszej sprawy, która wyszła od D3, sprawy jak
na ironię związanej bardziej z bezpieczeostwem Francji niż Anglii. Szwedzkie materiały HASP
dotyczące GRU z lat 1940 i 1941 zawierały mnóstwo informacji o sowieckiej penetracji różnych
organizacji emigracyjnych i nacjonalistycznych, mających swoje siedziby w Londynie w pierwszych
latach wojny. Rosjanie mieli na przykład informatora w samym centrum wywiadu rządu
czechosłowackiego, które kierowało własną siatką agentów w okupowanej przez Niemców
wschodniej Europie za pośrednictwem kurierów. Informator miał kryptonim Baron, był nim
prawdopodobnie czeski polityk Sedlaček, który odgrywał wybitną rolę w siatce „Lucy” w Szwajcarii.

Najpoważniejszy przypadek penetracji, przynajmniej jeśli chodzi o MI 5, miał miejsce w Komitecie


Wolnej Francji kierowanym przez Charlesa de Gaulle'a. W Londynie zagrażały mu stale spiski
montowane przez jego dwóch komunistycznych zastępców: André Labarthe'a, dawnego Szefa
Gabinetu, odpowiedzialnego za sprawy cywilne i admirała Mueseliera, który prowadził sprawy
wojskowe. Z inicjatywy Churchilla MI 5 pilnie interesowała się tymi spiskami w czasie wojny, a
Churchill kazał nawet aresztowad Labarthe'a i Mueseliera, kiedy de Gaulle wyjechał do Dakaru
zdobywad tamte terytoria dla Wolnych Francuzów. W 1964 roku złamaliśmy szyfr korespondencji
dowodzącej niezbicie, że przez cały ten czas Labarthe działał jako radziecki szpieg, co więcej był nim
też w czasie, gdy obowiązywał jeszcze pakt Ribbentrop-Mołotow.

Amerykaoska VENONA zawierała także dowody sowieckiej penetracji Wolnych Francuzów. W CIA nie
pracowali nad nimi; albo dlatego że uznali te materiały za przestarzałe, albo też nie mieli nikogo z
dostateczną znajomością historii Francji. Kiedy je przestudiowałem, stwierdziłem, że także inny
znaczniejszy polityk francuski, Pierre Cot, minister lotnictwa w przedwojennym gabinecie Daladiera
był aktywnym radzieckim szpiegiem.

Odkrycie to przyszło w czasie, kiedy stosunki między francuskim i brytyjskim wywiadami były bardzo
napięte. Utrzymywały się antyfrancuskie nastroje w brytyjskich służbach wywiadowczych. Wielu
pracowników obu naszych służb brało udział w wojnie i pamiętało Francuzom ich niegodną
kapitulację. Courtney Young zawsze twierdził, że wyrobił sobie ostateczne zdanie o Francuzach,
wracając statkiem spod Dunkierki. Nawet Blunt, mimo podziwu dla francuskiej sztuki i mody, wyrażał
się obraźliwie o francuskim tchórzostwie.

Stosunkom tym nie przysłużyły się zeznania Anatolija Golicyna. Niektóre z jego najlepszych
materiałów wywiadowczych dotyczyły sowieckiej penetracji SDECE, francuskiego odpowiednika MI 6.
Golicyn twierdził, że była tam wysoko uplasowana komórka szpiegowska, znana jako Szafirowy Krąg.
W niedługim czasie po ucieczce Golicyna zastępca szefa SDECE rzucił się z okna. Angleton nakłonił
szefa CIA, żeby poprosił prezydenta Kennedy’ego o napisanie listu do de Gaulle'a z informacją o
zeznaniach Golicyna. De Gaulle uznał jednak, że Amerykanie i Anglicy manipulują nim, żeby oczernid
Francuzów. Tego stanowiska nie zmieniły nawet informacje Golicyna, które doprowadziły w 1955
roku do skazania Georgesa Paques'a, wyższego urzędnika rządowego.

Sprawy skomplikowała jeszcze bardziej współpraca Discorection de la Sécurité Territoriale (DST), czyli
francuskiego kontrwywiadu i MI 5 przy rozpracowaniu podwójnego agenta „Pęcherzyk Powietrza”
(Air Bubble). Był chemikiem pracującym w przemyśle, nazywał się Jean Paul Soupert Doktor Soupert
był kontrolerem agentów z ramienia wschodnioniemieckiego wywiadu i KGB, ale zwerbowała go też
belgijska Sècurité d'Etat. Zeznał on, że dwóch z jego agentów było pracownikami firmy Kodak w
Wielkiej Brytanii i przekazywali mu szczegóły tajnej technologii przemysłowej. Belgowie
poinformowali o tym MI 5, która rozpoczęła intensywne dochodzenia przeciwko tym pracownikom;
okazali się nimi Alfred Roberts i Godfrey Conway. Dr Soupert powiedział też Belgom o
wschodnioniemieckim „nielegalnym” nazwiskiem Herbert Steinbracher, który kierował agentami
działającymi we francuskich zakładach Concorde. Tę właśnie informację przekazano DST do zbadania
we współpracy z MI 6.

Niestety oba przypadki zakooczyły się fatalnie. Conway i Roberts zostali wprawdzie aresztowani, ale
potem uniewinnieni. Jeszcze gorsze skutki dla stosunków angielsko-francuskich miało dochodzenie
przeciwko Steinbracherowi, które ujawniło, że MI 6 zwerbowała komendanta policji francuskiej,
którego obwód przylegał do granicy z Niemcami. Był to tak zwany „biały” agent, co znaczyło, że MI 6
nie poinformowała o nim Francuzów i wykorzystywała go do zbierania informacji zarówno o
obywatelach francuskich, jak i niemieckich. Z drugiej strony Francuzi byli zmuszeni przyznad, że
agenci Steinbrachera zdobyli dla Rosjan wszystkie szczegóły nowoczesnych systemów
elektronicznych angielsko-francuskiego samolotu Concorde. Wywołało to naturalnie spektakularną
kłótnię.

Zwróciłem się do Angletona i Louisa Tordelli z NSA i otrzymałem zgodę na dostarczenie DST
materiałów VENONY, które dowodziły, że Cot i Labarthe pracowali dla Rosjan. Byli to już starzy ludzie,
ale jeszcze aktywni politycznie, więc wydawało mi się to sensownym środkiem ostrożności. Na
początku 1965 roku pojechałem do Paryża, do centrali DST, gdzie przyjął mnie zastępca dyrektora
Marcel Chalet. Był to niewielkiego wzrostu, dobrze ubrany Francuz. W DST zaczął pracowad po
wojnie; odznaczył się wielką odwagą w ruchu oporu, walcząc pod dowództwem Jeana Moulina i o
mały włos nie wpadł w ręce Gestapo tego samego dnia, kiedy został ujęty Moulin. Jak wszyscy
francuscy weterani Resistance, Chalet nosił z widoczną dumą swoją czerwoną wstążeczkę. Był
wojującym antykomunistą, chod bardziej niż kogokolwiek podziwiał Moulina, gorliwego komunistę.
Kilkakrotnie rozmawiałem z nim o francuskim ruchu oporu i nawet jeszcze w latach sześddziesiątych
wspominał swego byłego dowódcę ze łzami w oczach.

Powiedziałem Marcelowi, że zdobyliśmy nowe informacje o rzeczywistej działalności Cota i


Labarthe'a i pokazałem mu odpowiednie fragmenty zapisów z VENONY. Był zdumiony i natychmiast
zapowiedział przeprowadzenie dokładnego śledztwa.

- Więc nie uważa pan, że są już zbyt starzy? - zapytałem. Marcel popatrzył na mnie karcącym
wzrokiem.

- Dopóki nie zobaczy pan francuskiego polityka zieleniejącego w trumnie, nie może pan o nim
powiedzied, że jest za stary!

Niestety, Labarthe zmarł na atak serca w czasie przesłuchania przez Marcela, natomiast Cotowi
pozwolono umrzed w spokoju. Wymiana informacji przyczyniła się jednak w znacznej mierze do
złagodzenia sporów między DST a MI 5, zaś Marcel i ja pozostaliśmy przyjaciółmi do kooca naszej
służby.

Tego wieczora, kiedy miałem wyjechad z Paryża, zaprosił mnie na obiad. Restauracja była skromna,
ale jedzenie doskonałe. Marcel okazał się troskliwym gospodarzem, zamawiając butelki najlepszego
bordeaux i rozweselając mnie kąśliwymi anegdotami o zasadzkach, które kryją się w galijskim
wywiadzie. Mówiliśmy o VENONIE, był pod wrażeniem rozmiarów naszego sukcesu.

- U nas też Amerykanie odnieśli pewne sukcesy - powiedział do mnie i opisał, jak we francuskiej
ambasadzie w Waszyngtonie w pokoju szyfrowym odkryto bezpiecznik zmodyfikowany w taki sposób,
żeby działał jak nadajnik.

- Był nie zachodniego typu, a jego zasięg okazał się dostosowany do odległości, w której mieszkał
rosyjski attaché wojskowy, konkretnie po drugiej stronie ulicy - mówił, hałaśliwie zjadając ostrygi, jak
to potrafią robid tylko Francuzi. Nadstawiłem uszu. Operacja STOCKADE przeciwko szyfrom ambasad
francuskich w Londynie i Waszyngtonie została ostatnio pospiesznie zakooczona, kiedy zespoły
francuskich techników wkroczyły do obu budynków z płytami metalu i miedzianymi rurami, żeby
zabezpieczyd pomieszczenia szyfrowe. Rosjanie na pewno też się zorientowali, że radiacja ze źle
osłoniętych maszyn da się rejestrowad, jednak myślałem dotąd, że przynajmniej Francuzi nie wykryli
naszej operacji.

Chaleta najwidoczniej bawiła cała ta sprawa. Zaproponował nawet, że pośle ten bezpiecznik do
Leconfield House, żebyśmy się mogli z nim zapoznad. Nie przestając się uśmiechad rzucił
mimochodem pytanie.

- A pan, mój drogi Peter, czy odniósł pan jakieś sukcesy, jeśli chodzi o radiację? Zachichotałem
pochylając się nad moim bordeaux.

- Nie za bardzo - odpowiedziałem.


Marcel napełnił mój kieliszek nie ukrywając, że nie wierzy w żadne moje słowo. Jak przystało na
profesjonalistów, zmieniliśmy temat i już nigdy nie mówiliśmy o tej sprawie.

Ta odmiana okazała się bardzo przyjemna, lecz najpilniejszym zadaniem D3 było rozpracowanie Kręgu
Pięciu. Poprosiłem Hollisa o przydzielenie do D3 śledczych z sekcji 8D, którzy pomogliby mi w
rozległym programie przesłuchao każdego znajomego Burgessa, Philby'ego, Macleana, Blunta, Longa
i Cairncrossa, o których wiedzieliśmy. Hollis zgodził się, ale zażądał, żebym sam odbywał „delikatne”
spotkania, co zwykle u niego znaczyło: z lordem, osobą szlacheckiego stanu, politykiem, wysokim
urzędnikiem albo domniemanym szpiegiem.

W sumie spotkałem się z ponad stu osobami. Politycy labourzystowscy, jak Christopher Mayhew i
Denis Healey, w owym czasie minister obrony, który odmówił nawet spotkania ze mną - nie chcieli
wracad wspomnieniami do partii komunistycznej z lat trzydziestych. Inni, jak historyk Isaiah Berlin i
pisarz Arthur Marshall przeciwnie, znakomicie mi pomogli: spotykali się ze mną regularnie, by mówid
o swoich kolegach ze studiów w Oxfordzie i Cambridge. Berlin nalegał, żebyśmy się umówili w Klubie
Reformy. Uważał, że o Guy Burgessie najlepiej będzie rozmawiad w miejscu jego największych
triumfów. Miał dobre rozeznanie w środowisku Burgessa, szczególnie jeśli chodziło o ludzi, którzy po
latach zmienili poglądy. Udzielił mi także rozsądnych rad, w jaki sposób powinienem kontynuowad
swoje dociekania.

- Niech pan nie idzie do Bowry - powiedział mi, mając na myśli Maurycego Bowrę, wybitnego
profesora literatury Uniwersytetu w Oxfordzie. Bowra był homoseksualistą i bliskim przyjacielem Guy
Burgessa, należał do najważniejszych osób na mojej liście, na których pomoc liczyłem.

- Dlaczego nie? - spytałem.

- Dlatego, że stanie się to tematem rozmów przy wszystkich profesorskich stołach w Oxfordzie -
odpowiedział.

Posłuchałem rady Berlina i omijałem Bowrę z daleka.

Marshall, czyli „Artie”, jak go wszyscy nazywali, znał praktycznie wszystkich w Cambridge z lat
trzydziestych, szczególnie sekretne związki homoseksualistów w King's College i Trinity College. Artie
miał fantastyczną pamięd do plotek, intryg i skandali i - co najważniejsze - wiedział, kto z kim spał w
kręgach przyjaciół Burgessa i Blunta.

Blunt również lubił opowiadad o pikantnej stronie życia w Cambridge w tych latach. Uwielbiał plotki i
nigdy nie miał dośd opowieści o tym, jak głosował przeciw przyjęciu sir Edwarda Plyfair, późniejszego
sekretarza stanu w Ministerstwie Obrony, do klubu Towarzystwa Apostolskiego. Blunt uważał go za
śmiertelnego nudziarza; gdy sam go poznałem nie mogłem nie zgodzid się z tym sądem.
Najśmieszniejsza z anegdot Blunta dotyczyła Guy Burgessa i bratanicy Churchilla, Clarissy Churchill.
Jak się przypuszcza, Burgess otrzymał od swojego sowieckiego kontrolera zadanie, w myśl którego
miał się ożenid z Clarissa, żeby zapewnid sobie doskonały parawan do działalności szpiegowskiej.
Burgess był przerażony tą perspektywą. Po pierwsze, był zatwardziałym homoseksualistą, po drugie,
Clarissa była niewiele piękniejsza niż jej wuj, a wreszcie, o czym wszyscy wiedzieli, durzył się w niej
James Pope-Hennesy, który miał później okazad się wybitnym pisarzem.
Ale Burgess nie byłby Burgessem, gdyby nie podjął tej rozgrywki. Już po miesiącu uchodził za
sympatię Clarissy Churchill ku zmartwieniu i wściekłości Jamesa Pope-Hennessy'ego. Pewnego
wieczora wtargnął do mieszkania Burgessa z rewolwerem w ręku, grożąc, że zastrzeli ich oboje, a
potem popełni samobójstwo. Blunt wciąż bawił się tą historią, a najbardziej, i tu w pełni się z nim
zgadzam, jej zakooczeniem: niedługo po tym Clarissa Churchill wyszła za mąż za Anthony'ego Edena i
została Lady Avon.

Prędko zorientowałem się, że Krąg Pięciu znajdował się w środku innych kręgów, zazdrośnie
strzegących swoich sekretów przed ludźmi z zewnątrz. Był więc tajny krąg homoseksualistów, w
którym lojalnośd wobec swoich stała ponad wszystkimi innymi zobowiązaniami; był sekretny świat
„Apostołów”, gdzie członków klubu łączyły bardzo silne związki, nawet do kooca życia; był wreszcie
krąg przyjaciół Blunta i Burgessa, którzy nie będąc sami szpiegami wiedzieli albo domyślali się, o co
chodzi. Każdy krąg osłaniał inne, czyniąc tym trudniejszym dotarcie do samego rdzenia.

Trudno było nie polubid wielu z tych, z którymi rozmawiałem. Zabawne, ale nie miałem wielkiej
pretensji do szpiegów; dokonali oni wyboru i działali jak umieli najlepiej. Ale gorzej było z innymi.
Kiedy spotykałem się z nimi później, występowali w szacownych wcieleniach nowego życia. Ale ich
pewnośd siebie i kulturalne wypowiedzi skrywały poczucie winy i strachu. To ja nie miałem racji,
powracając do dawnych spraw, nie oni. Trzeba to zostawid w spokoju, mawiali. Byłem maccartystą.
Sprawy miały się wtedy inaczej. Oczywiście szpiegostwo jest złe, ale stały za tym jakieś racje. Byli oni
pokoleniem lotosu, które stosowało się do politycznych mód jak do wymogów żurnali, jeszcze w
latach sześddziesiątych przestrzegających ślubów milczenia, złożonych przed trzydziestu laty. Nie
lubili mnie. Ujrzałem prawdziwe, skrywane dotąd oblicze członków obecnego establishmentu, z
czasów kiedy byli młodzi i beztroscy. Poznałem ich skandale i intrygi. Wiedziałem zbyt wiele i oni o
tym wiedzieli.

Jednym z pierwszych zadao D3 było ponowne zbadanie śladu, który leżał zapomniany w aktach od
ucieczki Burgessa i i Macleana w 1951 roku. Naprowadził nao Goronwy Rees, przyjaciel Burgessa i
Blunta. Spotkał ich po raz pierwszy w Oxfordzie w latach trzydziestych, a w czasie wojny, służąc w
wywiadzie wojskowym, był stałym gościem na Bentinck Street. Zaraz po ucieczce obu przyjaciół
przyszedł do Dicka White'a, który był w tym czasie szefem kontrwywiadu i wyznał, że wiedział, iż
Burgess był od wielu lat agentem sowieckim. Według mego, Burgess próbował go zwerbowad przed
wojną, ale Rees rozczarowany zawarciem paktu Ribbentrop-Mołotow odmówił utrzymywania
jakichkolwiek tajnych kontaktów. Twierdził także, że Blunt, Guy Liddell i dawny pracownik MI 6
nazwiskiem Robin Zaehner, a także Stuart Hampshire, świetny pracownik Radiowej Służby
Bezpieczeostwa (RSS), byli wszyscy szpiegami. O ile jednak Blunt był rzeczywiście sowieckim
szpiegiem, to oskarżenia przeciwko innym osobom okazały się później bezpodstawne.

Dick White zdecydowanie nie darzył sympatią Reesa i sądził, że wysuwa on złośliwe oskarżenia, chcąc
zwrócid na siebie uwagę, a może nawet zyskad rozgłos. Z tego powodu trudno mu było później
uwierzyd w podejrzenia Arthura Martina co do Blunta. W 1956 roku Ress napisał serię anonimowych
artykułów dla popularnego pisma, co zdawało się potwierdzad opinię Dicka. Historie na temat orgii i
szpiegostwa były równie poczytne w latach pięddziesiątych jak dzisiaj i artykuły Reesa opisujące
niektóre sprośne praktyki Burgessa i jego przyjaciół wywoływały sensację.

Kiedy Blunt się przyznał, zeznania Reesa z 1951 roku przedstawiły się w innym świetle. Uznałem za
wskazane przyjrzed się im jeszcze raz chodby po to, żeby zbadad prawdziwośd słów Ressa, który
rzekomo jeszcze przed wojną wyzbył się prorosyjskich sympatii. Początkowo nie bardzo chciał ze mną
rozmawiad, a jego żona oskarżyła mnie o stosowanie gestapowskiej taktyki grzebania w dawno
minionej przeszłości. Oboje boleśnie ucierpieli z powodu tych artykułów prasowych. Autorstwo Reesa
wyszło na jaw i został on wyłączony ze społeczności akademickiej. Od 1956 roku z trudem wiązali
koniec z koocem i byli bojkotowani towarzysko. W koocu Rees zgodził się spotkad ze mną i jeszcze raz
opowiedział swoją historię. Nie miał dowodu na to, że owi czterej spiskowali razem, ale wszyscy -
twierdził - byli bliskimi przyjaciółmi Burgessa w tym kluczowym okresie.

Oskarżenia przeciwko Guyowi Liddellowi były jawnym absurdem. Każdy, kto go znał albo słyszał o nim
od innych pracowników MI 5, był przekonany, że Liddell jest absolutnie lojalny. Kiedy odchodził z
MI 5, pozostawił swój dziennik znany jako „Wallflower”. Czytając go nie sposób było uwierzyd, że
Liddell jest szpiegiem. Ale oskarżenia przeciwko Robinowi Zaehnerowi, który pracował dla MI 6 na
Bliskim Wschodzie, pokrywały się z tym, co było wiadomo o działającym tam agencie Wołkowa.

Zapoznałem się z aktami personalnymi Zaehnera. W czasie wojny był odpowiedzialny za kontrwywiad
MI 6 w Iranie. Była to trudna i niebezpieczna placówka. Linie prowadzące do Rosji, którymi dowożono
ważne dostawy wojskowe, stanowiły główny cel niemieckiego sabotażu. Zaehner okazał się
doskonale przygotowany do swojej działalności - mówił biegle lokalnymi dialektami i większośd czasu
spędził w konspiracji, poruszając się w mrocznym świecie walki z sabotażem, co w każdej chwili
groziło utratą życia. Przy koocu wojny jego zadania okazały się jeszcze trudniejsze. Rosjanie sami
próbowali przejąd kontrolę nad koleją i Zaehner musiał pracowad w ich cieniu, stale zagrożony bądź
przez proniemieckich, bądź prorosyjskich Arabów. W tym świetle sam fakt przeżycia Zaehnera
przydawał wiarygodności twierdzeniom Reesa.

Po wojnie Zaehner przestał pracowad w wywiadzie i został wykładowcą języka staroperskiego w


Uniwersytecie Oxfordzkim. Umówiłem się z nim w All Souls College. Powiązania wywiadu brytyjskiego
z Oxfordem są silne, więc miała to byd pierwsza z wielu podróży, które musiałem odbyd do tego
miasta w ciągu następnych pięciu lat.

Zaehner był niskim, żylastym mężczyzną, pełnym uroku erudytą. Nalał mi drinka i gwarzył
niewymuszenie o starych kolegach z podziemnego świata. W trakcie tej pogawędki zastanawiałem
się, jak taktownie sprowadzid rozmowę na temat, który mnie tu sprowadzał. Doszedłem do wniosku,
że nie ma takiego sposobu.

- Przepraszam, Robin - rzekłem przystępując do rzeczy. - Mamy pewien problem. Usiłujemy


wyklarowad pewne stare niejasności, jedna z nich dotyczy pana...

Początkowo nastroszył się. - Mnie? Na pewno się mylę. Czy sprawdzałem jego przeszłośd? Jakieś
niejasności?

Powiedziałem mu o Wołkowie i szpiegu w Iranie.

Mój rozmówca zapadł się w sobie. Po jego reakcji zorientowałem się, że Rees straszliwie się pomylił.

- Spędziłem sześd lat na pustyni - powiedział Zaehner słabym głosem. - Zostałem tam jeszcze przez
dwa lata po Jałcie, kiedy wszyscy inni powrócili do domu. Nie doczekałem się orderów, ale myślałem,
że zasłużyłem sobie na pewną dozę zaufania.
Mówił bez urazy, był w tym po prostu jakiś smutek. Po tym wszystkim, co zrobił, co ryzykował -
spotkad się po latach z czymś takim, było dla niego bolesnym przeżyciem. Ocierał oczy z łez. Poczułem
się parszywie, jak policjant, który przychodzi w nocy zakomunikowad rodzicom złą wiadomośd.

Kiedy Zaehner opanował się, był znowu wzorem zawodowca. Oczywiście rozumie, że musiałem z nim
porozmawiad. Opowiedział mi o swojej służbie w MI 6, szukając w pamięci śladów, które mogłyby
doprowadzid do zidentyfikowania agenta Wołkowa. Rozmawialiśmy przez wiele godzin, a tymczasem
za oknem znikły zarysy All Souls, od którego oddzielał nas pas zieleni.

- Nie przychodzi mi do głowy żaden Anglik, który mógłby byd tym agentem - mówił tupiąc lekko w
podłogę, jakby dla pobudzenia pamięci. - Było nas tam niewielu, ale za każdego z nich mógłbym
ręczyd.

Przypuszczał, że musiał to byd jakiś zewnętrzny agent, a nie oficer MI 6. W ostatnim okresie wojny
MI 6 i KGB miewały często wspólnych agentów, co, oczywiście, znacznie ułatwiało ulokowanie
wtyczki. Szczególnie jedno nazwisko pasowało doskonale: Rudi Hamburger. Po zwerbowaniu go przez
MI 6 został aresztowany przez Rosjan, potem pozostawał bez angażu, aż wreszcie został ponownie
przyjęty do MI 6. Daty zgadzały się dokładnie z czasem, kiedy Wołków miał dostęp do dokumentów w
Moskwie i wydawało się oczywiste, że Hamburger został nakłoniony do współpracy w więzieniu z
zadaniem zdobycia wszelkich możliwych informacji o funkcjonariuszach brytyjskich. (Rudi Hamburger
był pierwszym mężem „Soni”, która pracowała potem jako „nielegalna” w Szwajcarii i Anglii).

Rozstaliśmy się z Zaehnerem jako przyjaciele, chociaż złościło mnie to, że oskarżono go z taką
łatwością i jak można było pozostawid na tyle lat podobne oskarżenie bez wyjaśnienia. Wracając
samochodem do Londynu zacząłem się zastanawiad nad ceną, jaką przyjdzie zapłacid za odpowiedzi
na dotąd niejasne pytania. Czy rzeczywiście - myślałem - wyciągad dalej te sprawy na światło
dzienne? Może lepiej byłoby zostawid je w spokoju w teczkach, nie rozwiązane?

Na najbliższe Boże Narodzenie otrzymałem od Zaehnera bardzo miłe życzenia. Zmarł kilka lat później.
Posłałem wieniec, czując potrzebę naprawienia zła, ale nie mogłem nigdy zapomnied wyrazu jego
twarzy, kiedy zadałem mu pytanie, czy jest szpiegiem. W tym momencie załamał się bezpieczny,
kulturalny azyl Oxfordu i Zaehner znalazł się znowu na tyłach wroga, samotny i atakowany z obu
stron.

Ostatnim z wymienionych przez Reesa był sir Stuart Hampshire. Był to świetny kryptoanalityk z
czasów wojny, pracujący dla Radiowej Służby Bezpieczeostwa, jeden z członków elitarnego zespołu,
który złamał szyfr Abwehry ISOS i położył podwaliny pod system Double Cross. Po wojnie pracował w
Ministerstwie Spraw Zagranicznych, by rozpocząd potem świetną karierę filozoficzną w Oxfordzie i
Princeton. W 1951 roku Rees nie potrafił przedstawid jakichkolwiek dowodów na potwierdzenie
swego oskarżenia; opierał się tylko na tym, że Hampshire pozostawał w bardzo bliskich stosunkach z
Burgessem w latach trzydziestych. Wiedziałem z moich własnych rozmów z jego znajomymi z tamtych
lat, że Hampshire wyznawał wtedy bardzo lewicowe poglądy, chociaż nie komunistyczne i byłem
zdumiony, że ani razu nie przesłuchano go w sprawie Burgessa.

Przypadek Hampshire'a był jednak pod pewnym względem bardzo skomplikowany. Chociaż dawno
wycofał się z działalności wywiadowczej, sekretarz gabinetu premiera Burkę Trend zlecił mu
sporządzenie gruntownego raportu na temat przyszłości GCHQ. Od kiedy Agencja Bezpieczeostwa
Narodowego (NSA) wkroczyła w wiek satelitów, koszty wywiadu elektronicznego zaczęły szybko
wzrastad, co budziło coraz większą troskę. Amerykanie domagali się od GCHQ uczestniczenia w
kosztach satelitów szpiegowskich. Obejmujący właśnie władzę rząd Partii Pracy otrzymał już do
zapłacenia rachunki za poprzedni rok na sumę przekraczającą 100 milionów funtów i premier Harold
Wilson zlecił Trendowi sporządzenie raportu, by zobaczyd, czy takie koszty są uzasadnione. Trend
poradził się Dicka White'a, który zaproponował do tej pracy Hampshire'a ze względu na
doświadczenie w Radiowej Służbie Bezpieczeostwa. Kiedy zajrzałem do jego akt, zaskoczyło mnie, że
mimo donosu Reesa Hampshire nie został sprawdzony. Dick Wbite, który go znał od lat, napisał po
prostu list do Hollisa, list załączono do akt - i na tym się skooczyło.

Badanie Hampshire'a ciągnęło się prawie przez rok; w tym czasie miał on nieograniczony dostęp do
GCHQ i był na sześd tygodni delegowany do NSA. Raport Hampshire'a poruszał kilka podstawowych
zagadnieo. Pierwszym było to, czy wobec rosnących kosztów Wielka Brytania będzie w stanie płacid
swoją częśd zgodnie z porozumieniem brytyjsko-amerykaoskim, które gwarantowało nam tak wiele
informacji z wymiany z Amerykanami. Drugim, bardziej palącym problemem było: czy Wielka Brytania
ma optowad wspólnie z Amerykanami za nową generacją satelitów szpiegowskich; trzecim - do
jakiego stopnia GCHQ powinno wspierad operacje Counterclanu.

Krótko mówiąc, udzielone odpowiedzi brzmiały kolejno „tak”, „nie” i „tak”. Z pewnością nie mogliśmy
się obejśd bez współpracy z USA, ale z drugiej strony można było utrzymad umowę w tej sprawie bez
konieczności refundowania udziału w kosztach każdej innowacji technicznej. Co do Counterclanu, to
Hampshire silnie go popierał proponując tylko jedną większą zmianę, a mianowicie zrezygnowanie z
lotniczych operacji RAFTER z uzasadnieniem, że nie dają one korzyści proporcjonalnych do kosztów.
W owym czasie sprzeciwiałem się temu, ale z perspektywy lat uznałem, że była to oszczędnośd
rozsądna; poza tym RAF miał już szczerze dośd obowiązków związanych z tymi operacjami.
Hampshire i ja spędziliśmy wtedy dużo czasu rozmawiając na temat stosunków między MI 5 i GCHQ.
Nakłaniałem go usunie, żeby zaproponował utworzenie nowej radiowej służby bezpieczeostwa,
organizacji niezależnej od GCHQ, kontrolowanej przez MI 5 i odpowiedzialnej wyłącznie za
wykrywanie szpiegowskich nadajników radiowych w kraju. Spodziewałem się, że Hampshire, z jego
przeszłością, poprze ten projekt; powiedziałem mu, że to jedyny sposób zapewnienia sobie takich
usług, jakich potrzebujemy. Nie zgodził się jednak ze mną, jak sądzę nie z powodów zasadniczych,
tylko praktycznych. Uznał, przypuszczalnie słusznie, że przed takimi zmianami będą się bronid rękami
i nogami zarówno GCHQ, jak i MI 6, co nie dawało szans na powodzenie.

Rozmowa z Hampshire'em na temat zeznao Reesa nie wchodziła oczywiście w rachubę w okresie jego
pracy nad raportem dla rządu, ale w 1967 roku dostałem pozwolenie i pojechałem do Princeton w
USA, gdzie Hampshire miał gościnne wykłady. Znałem ten uniwersytet dobrze. Przyjeżdżałem tu
często, kiedy zajmowałem się nauką. Rudi Kompfner - wynalazca lampy elektronowej
wykorzystywanej teraz przy większości połączeo mikrofalowych - najtrafniej mi opisał dziwaczną
architekturę uniwersytetu: nazwał go „pseudogotycką owcą”.

Rozmawiałem dłuższy czas z Hampshire'em na temat Guy Burgessa. Powiedział mi, że gdy patrzy na
to z perspektywy, to nie wyklucza, że mógł byd przedmiotem jakichś zabiegów ze strony Burgessa,
chociaż w tym czasie nie zdawał sobie z tego sprawy. Opowiadał o podróży do Paryża w 1935 roku,
którą odbył razem z Bluntem; pewnego wieczoru jedli obiad z Jamesem Klugmanem i artystą Benem
Nicholsonem. Po obiedzie odbyło się dłuższe posiedzenie, w czasie którego tamci próbowali wybadad
jego orientację polityczną. Pierwsze skrzypce grał w tym Klugman.

W kilka miesięcy później zaprosił go do swego mieszkania przy Chester Square Guy Burgess. Obaj
tęgo popili, a nad ranem Burgess zaczął go namawiad do pracy na rzecz pokoju. To niebezpieczna
praca, mówił, ale warta ryzyka. Dużo mówili o prądach intelektualnych tamtego czasu, o groźbie
nazizmu i potrzebie nasycenia programów akademickich marksizmem. Wtedy Hampshire sądził, że
Burgess ma zamiar zaproponowad mu wstąpienie do jakiegoś lewicowego stowarzyszenia, co było w
modzie wśród młodych intelektualistów z Oxfordu i Cambridge. Nie padła jednak żadna konkretna
propozycja.

- Dziś wydaje mi się - powiedział Hampshire - że Burgess próbował mnie wtedy zwerbowad.

Kiedy wróciłem do Anglii, spytałem o te same wydarzenia Blunta. Pamiętał obiad z Klugmanem i
potwierdził, że był to komunistyczny rekonesans, nic jednak nie wiedział o próbie Burgessa. Nie był w
stanie też ustalid, czy obiad odbył się w 1935 czy w 1937 roku. Te daty były ważne; w 1935 roku Blunt
i Burgess byli zwykłymi członkami partii, a w 1937 roku obaj zostali szpiegami i każda próba rekrutacji
znaczyłaby, że działają na zlecenie Rosjan. Posłałem jednego z moich ludzi na spotkanie z Benem
Nicholsonem. Szczęśliwie prowadził on dziennik, w którym spisywał historię swojej kariery
zawodowej i mógł stwierdzid ponad wszelką wątpliwośd, że obiad odbył się w 1937 roku.

Poszedłem do Dicka White'a i dałem mu do przeczytania akta Hampshire'a. Zagadką dla mnie było to,
dlaczego Hampshire nigdy nie powiedział MI 5 o swoich kontaktach z Burgessem, kiedy ten uciekł w
1951 roku. Dick potwierdził, że Hampshire nigdy mu o nich nie wspominał. Kiedy Hampshire powrócił
do Londynu, wybrałem się do niego z wizytą. Wydawał się nieco zmieszany. Oświadczył mi, że zabiegi
Burgessa były tak chaotyczne, że w żaden sposób nie mógł byd pewien ich znaczenia. Jeżeli zaś chodzi
o Blunta, to nigdy nie łączył jego obecności na obiedzie z późniejszym zachowaniem Burgessa, a że
Blunt był przecież na przyjacielskiej stopie z takimi ludźmi, jak Dick Wbite i Guy Liddell przez cały
okres wojny przyjmował zatem, że jest on całkowicie godny zaufania. Dodał, że nie on jeden chciał
wtedy ostatecznie zamknąd ten rozdział.

Dick i Hollis byli straszliwie zażenowani tym faktem, że człowiek, którego wybrali do prowadzenia
najtajniejszej analizy anglo-amerykaoskiej wymiany materiałów wywiadowczych, sam mógł byd
nieświadomym celem sowieckich zabiegów rekrutacyjnych. Wiedzieli, że Amerykanie ocenią naszą
weryfikację Hampshire'a jako niedostateczną, zwłaszcza że już wypowiedzieli wojnę temu, co
nazywali prowadzeniem wywiadu „w rękawiczkach”, w starym, brytyjskim stylu. Byłoby trudno nam
się do wszystkiego przyznad - i sprawa Hampshire'a została starannie pogrzebana.

Nieudana próba rekrutacji Hampshire'a była też interesująca ze względu na światło, jakie rzucała na
rolę Jamesa Klugmana w werbowaniu do sowieckiego wywiadu w latach trzydziestych. Klugman brał
na pewno udział w organizowaniu rekonesansowego obiadu w Paryżu. Dowiedzieliśmy się od
Cairncrossa, że został zwerbowany przez Klugmana. Do tego czasu MI 5 była skłonna uważad
Klugmana jedynie za jawnie działającego aktywistę partii komunistycznej, a nie za werbującego
agentów. Było oczywiste, że Klugman mógłby nam wiele powiedzied o latach trzydziestych, o ile
zdołalibyśmy go nakłonid lub przymusid do złożenia zeznao. Wiedziałem jednak, że nigdy nie zgodzi
się na bezpośredni kontakt z MI 5, zawarliśmy wobec tego umowę z Cairncrossem, że jeśli wróci do
Wielkiej Brytanii, spotka się z Klugmanem i nakłoni go do złożenia kompletnych zeznao w MI 5, to
pozwolimy mu pozostad w kraju na stałe.

Cairncross skwapliwie przyjął naszą ofertę i odwiedził Klugmana w Londynie. Klugman był starym,
twardym weteranem walki klasowej, zajętym pisaniem historii Komunistycznej Partii Wielkiej
Brytanii, swego rodzaju testamentu koronującego dorobek jego życia. Śmiał się, kiedy Cairncross
namawiał go na spotkanie z pracownikiem MI 5 i tylko wzruszał ramionami, kiedy tamten groził mu
donosem. Próba żałośnie spaliła na panewce i Cairncross musiał wrócid na wygnanie. Niedługo potem
Klugman zabrał swoją tajemnicę do grobu.

Byli też inni lojalni członkowie partii, którzy odmówili kontaktów z nami. Próbowaliśmy się spotkad z
Bobem Stewartem i Edith Tudor Hart, którzy w latach 1939-1940 pełnili rolę kurierów Kręgu Pięciu.
Żadne z nich nie chciało z nami rozmawiad. Byli zdyscyplinowanymi bojownikami, którzy zbyt długo
prowadzili grę, żeby dad się teraz złamad. Opinia publiczna na ogół nie zdaje sobie sprawy ze słabości
pozycji MI 5 przy prowadzeniu tego rodzaju dochodzeo. Nie możemy zmuszad ludzi do rozmów z
nami. Prawie wszystko, co robimy - z wyjątkiem przypadków, kiedy możemy zagrozid aresztem -
zależy od współpracy interesujących nas osób. Na przykład Blunt powiedział nam, że wie jeszcze o
dwóch innych szpiegach; na ślad jednego z nich wpadł, kiedy tamten próbował zwerbowad Leo
Longa, którego już prowadził Blunt. Sytuację dodatkowo komplikowało to, że Blunt miał właśnie
romans z potencjalnym werbownikiem. Obaj wskazani przez Blunta ludzie, nadal żyjący w Wielkiej
Brytanii, pracowali w czasie wojny przy Programie Fantom, pracę tę później porzucili dla kariery
akademickiej. Mimo wielu naszych próśb, żaden z nich nie chciał się ze mną spotkad, by porozmawiad
o swojej pracy na rzecz rosyjskiego wywiadu. Jedyne, co mogliśmy w tej sytuacji zrobid, to ostrzec
wyższego funkcjonariusza policji, który przyjaźnił się z jednym z tych szpiegów; po naszym ostrzeżeniu
policjant zerwał tę znajomośd.
201

Po roku spotkao z Bluntem w naturalny sposób wytworzył się pewien schemat. Mogłem z niego wiele
wydobyd- głównie to, czego sam się dowiadywał z łóżkowych rozmów z Burgessem. Powiedział mi, na
przykład, że próbowano szczęścia z dziennikarzem z „Timesa”. Odnalazłem go; potwierdził, że
Burgess próbował go zwerbowad, jednak on odrzucił ofertę ze strachu przed wpadką. Inną osobą
wskazaną przez Blunta był Tom Wylie, dawno zmarły urzędnik Ministerstwa Wojny. Wylie, jak
twierdził Blunt, pokazywał Burgessowi wszystko, co wpadło mu w ręce. Chociaż pod presją Blunt
rozszerzał zakres udzielanych informacji, to zawsze naprowadzały one na ślad tych, co umarli lub
dawno odeszli na emerytury, albo takich, którzy z innych powodów nie mieli już dostępu do tajnych
informacji.

Domyślałem się, że Blunt musi wiedzied o innych, którzy nadal pracują i mają dostęp do różnych
informacji. I tych ludzi chronił. Jak więc mogłem ich wykryd? Postanowiłem zrobid listę wszystkich
przedwojennych lewicowców wymienionych przez moich rozmówców oraz tych, którzy, ich zdaniem,
mogli byd przedmiotem prób rekrutacji ze strony Guy Burgessa.

Jedno z nazwisk trafiało niezmiennie na pierwszą pozycję: Alister Watson. Wspominał o nim Berlin,
wspominali pisarz Arthur Marshall i Tess Rotschild. Wszyscy oni twierdzili, że Watson był gorliwym
marksistą w Cambridge lat trzydziestych - nieomylny znak, że najprawdopodobniej próbowano go
zwerbowad.

Zacząłem badad jego przeszłośd. Znałem go dośd dobrze z czasów wojny. Obecnie pracował jako
naukowiec w Ośrodku Badawczym Admiralicji, a od dwóch lat mieszkał, podobnie jak mój brat, w
Bristolu. W tym czasie nigdy nie interesowałem się Watsonem. Wysoki, chudy z wynędzniałą kozią
twarzą i chodzący na palcach w dziwaczny, sztuczny sposób, Watson uważał się za jednego z
największych fizyków teoretycznych swoich czasów. Większośd jego kolegów oceniała jednak jego
praktyczne talenty znacznie niżej, a także wytykała mu poważne błędy teoretyczne. Według mnie, był
trochę szarlatanem.

W rzeczywistości Watson okazał się nieudacznikiem. W Cambridge uchodził za wybitnego studenta,


któremu miały przypaśd najwyższe akademickie laury, dopóki się nie okazało, że w swojej pracy
doktorskiej popełnił niezwykle rażący błąd. Nie udało mu się uzyskad stanowiska adiunkta, wobec
czego podjął pracę w Admiralicji. Po służbie w Ośrodku Radarowym i Sygnałowym Marynarki został
kierownikiem sekcji badao nad wykrywaniem łodzi podwodnych w ARL. Praca tego typu należała do
najtajniejszych i najważniejszych prac w całym systemie obronnym NATO, ale równocześnie była to
skromna pozycja jak na kogoś, kto się tak świetnie w młodości zapowiadał.

W Cambridge Watson był zagorzałym marksistą, co więcej, wielu z moich rozmówców określało go
jako „arcykapłana” teorii marksistowskiej wśród wszystkich „Apostołów”. Marksizm pociągał go
swoją wspaniałą logiką i udzielał odpowiedzi na wszystkie pytania - i to go porywało. „Kapitał”
przyciągał go tak, jak innych Biblia. Wzorem niedoszłych kaznodziejów zaczął szerzyd nową wiarę
wśród kolegów, szczególnie wtedy gdy zaczęły rozwiewad się nadzieje na karierę akademicką. Blunt
przyznał potem, że to Watson szkolił go w marksizmie.
Kiedy studiowałem jego akta, uderzyło mnie, że opuścił Cambridge w dziwnych okolicznościach - już
po ugodzie monachijskiej, kiedy gwałtowne niezadowolenie z postawy naszych kół rządzących
osiągnęło szczyty. Nasuwało to porównanie z przejściem Philby'ego i Burgessa na stronę „słusznej
sprawy”, co nastąpiło w tym samym czasie. Był w tym jeszcze jeden interesujący szczegół. W 1951
roku Victor Rotschild napisał do Dicka White'a list, w którym sugerował, że należałoby zbadad
komunistyczne powiązania Watsona z lat trzydziestych. Z nie wyjaśnionych przyczyn wniosek Victora
nie miał żadnych następstw, a od tego czasu Watson przeszedł co najmniej trzy weryfikacje, nic nie
wspominając o swojej politycznej przeszłości.

Postanowiłem wymienid nazwisko Watsona przy najbliższym spotkaniu z Bluntem. Zdawałem sobie
sprawę, że poruszanie tej sprawy bezpośrednio byłoby stratą czasu, przygotowałem więc listę
wszystkich znanych członków Towarzystwa Apostołów, włączając w to Watsona i poprosiłem Blunta o
wskazanie tych, których znał albo tych, którymi, jego zdaniem, powinienem się zainteresowad.
Przejrzał listę, ale nie zwrócił na niego uwagi.

- A co pan powie o Alisterze? - spytałem w koocu.

- On jest nieważny - odpowiedział zdecydowanie Blunt.

Przyszła pora na kolejne starcie. Powiedziałem mu, że znowu kłamie i że wiem, iż Watson był w
Cambridge jego bliskim przyjacielem i członkiem partii. Twarz Blunta znowu zniekształcił nerwowy tik.
Przyznał, że to prawda, że byli przyjaciółmi. Widywali się regularnie na obiadach u „Apostołów” i przy
podobnych okazjach, ale Blunt nigdy go nie werbował, podobnie jak i Guy, o ile mu wiadomo.

Według niego, Alister był tragiczną postacią, życie przyniosło mu gorzkie rozczarowania. Zapowiadał
się tak świetnie, a osiągnął tak mało, podczas gdy jego koledzy ze studiów, jak chodby sam Blunt czy
Turing, zajęli wybitne pozycje. Turing zdobył wręcz nieśmiertelną sławę.

- Od Alistera uczyłem się teorii marksizmu - oświadczył Blunt.

- Przypuszczam, że pan wie, gdzie teraz pracuje? - zapytałem.

- Chyba w Admiralicji?...

- A mówił pan, że nie ma ich więcej, Anthony. Zapewniał mnie pan, że to prawda.. Blunt grzebał
energicznie w kominku.

- Nigdy nie mógłbym byd Whittakerem Chambersem - powiedział po chwili, mając na myśli znanego
amerykaoskiego komunistę, który odżegnał się od swojej wiary w latach pięddziesiątych i podał
nazwiska wszystkich swoich towarzyszy, w tym Algera Hissa, podczas sensacyjnych zeznao przed
komisjami Kongresu.

- To przypomina maccartyzm - kontynuował. - To podawanie nazwisk, denuncjowanie, to polowanie


na czarownice...

- Ależ Anthony, właśnie pan to robi, po to przyznaliśmy panu immunitet. To był paoski wybór. Na nic
się zda chowanie głowy w piasek, kiedy trzeba wskazad palcem...

Blunt milczał. Od 1937 roku minęło wiele lat, ale brzemię popełnionych wtedy czynów nie zelżało.
- Przypuszczam, że weźmie się pan teraz za niego - powiedział wreszcie.

Na początku 1965 roku napisałem na temat Watsona obszerny raport, domagając się
przeprowadzenia pilnego dochodzenia. Posłałem go Hollisowi i FJ za pośrednictwem szefa Wydziału D
Aleca MacDonalda, który zastąpił Cumminga. Cumming przeszedł na emeryturę uświadomiwszy sobie
wreszcie, że nigdy nie zajmie fotela zastępcy dyrektora generalnego. MacDonald, niegdyś policjant w
Indiach, doceniał smaczne jedzenie i inne dobre rzeczy, które czynią życie przyjemnym i nie lubił
zbytnio pracy biurowej. Miło było z nim obcowad, ale praca dla mego mogła kosztowad wiele
nerwów.

Przez pięd miesięcy panowała zupełna cisza, aż w koocu, gdy zebraliśmy się, by podsumowad roczną
działalnośd D3 z Hollisem i FJ, znowu poruszyłem tę kwestię. Dlaczego, pytałem, dochodzenie nie
zostało wdrożone. Najpierw było dużo gadania o priorytetach i naszych ograniczonych
możliwościach. Przypomniałem więc, że sensem istnienia D3 jest poszukiwanie śladów, za którymi
potem ma iśd D1 (Dochodzenia), jeśli te ślady okażą się dostatecznie wyraźne. I oto mamy poszlaki
prowadzące do podejrzanego, który ma ciągle bezpośredni dostęp do tajemnic NATO. Powiedziałem
na koniec, że jeśli to ma byd normalny sposób postępowania, to równie dobrze można w ogóle
rozwiązad D3.

Furnival-Jones przyjął to bardzo spokojnie. Hollis był rozdrażniony i defensywny. Niedopatrzenie


powstało na szczeblu Wydziału D. Jakimś sposobem w zamieszaniu, które towarzyszyło
przekazywaniu obowiązków MacDonaldowi przez Cumminga, sprawie nie przyznano takiego
priorytetu, na jaki zasługiwała. I Hollis natychmiast wydał polecenie, żeby nadad jej bieg.

Przejął ją Patrick Stewart, ówczesny szef D1 (Dochodzenia). Był on moim wielkim przyjacielem i
doskonałym oficerem wywiadu, obdarzonym nieskomplikowanym, jasnym umysłem. Był też
człowiekiem wielkiej odwagi. Rany odniesione w czasie wojny zrobiły z niego inwalidę, a nawet kiedy
musiał poruszad się na wózku, nadal pracował w MI 5, dopiero słabe zdrowie zmusiło go do przejścia
na emeryturę. Watson został niezwłocznie poddany stałej obserwacji i szybko odkryliśmy, że jego
żona i córka są aktywnymi komunistkami, a sądząc z jego rozmów także sam Watson pozostał
komunistą, chociaż w czasie weryfikacji nic o tym nie wspominał.

Jednakże dochodzenie miało ograniczony zasięg. Watson wybierał się do USA, gdzie miał byd
wtajemniczony w najnowsze amerykaoskie techniki wykrywania łodzi podwodnych i Admiralicja
nalegała, żeby sprawa została wyjaśniona przed jego wyjazdem. Zdecydowaliśmy się go przesłuchad.
Codziennie przez sześd tygodni Watson musiał się zjawiad w Ministerstwie Obrony, gdzie był badany
przez głównego śledczego MI 5, dzisiejszego zastępcę dyrektora generalnego Firmy, Cecila Shippa.

Początkowo Watson zachowywał się jak obrażony wyższy urzędnik paostwowy. Jakim prawem go
przesłuchujemy? zapytywał. Ale szybko zmienił front, kiedy Shipp zaczął sondowad jego przeszłośd.

- Czy znał Burgessa?

- Oczywiście.

- Czy był kiedykolwiek w mieszkaniu Burgessa?

- Czasami -tak.
- Kogo tam widywał?

- Guya, Anthony'ego...

- Kogoś jeszcze?

- Tak, jakiegoś cudzoziemca, nie może sobie przypomnied jego nazwiska...

- Czy mógłby go opisad?

Początkowo nie potrafił. Potem - tak. Pochodził ze środkowej Europy. Miał chyba ciemne włosy,
przylizane. Wyglądało na to, że chodzi o „Ottona”, kontrolera Kręgu Pięciu z kooca lat trzydziestych.

- Czy imię Otto coś panu mówi? - zapytał Shipp.

- Tak, tak nazywał się ten człowiek. Rzeczywiście, Otto... -odpowiedział Watson nieco zbyt
skwapliwie.

Przez chwilę Shipp wypytywał o inne sprawy, a potem powrócił do „Ottona”. Czy Watson spotkał go
jeszcze kiedyś? Z początku Watson nie mógł sobie przypomnied. Potem wydało mu się, że tak, ale nie
pamiętał, w jakich okolicznościach. Po pewnym czasie przypomniał sobie jednak, że zwykli byli się
spotykad w parkach, pod latarniami na rogach ulic i w pociągach metra.

- Czy dawał coś panu?

- Nie, jestem tego pewny...

- Czy pan coś dawał jemu?

- Nie, nie sądzę...

- Niech pan mi powie, panie Watson, dlaczego spotykał się pan z nim w takich miejscach? Dlaczego
nie w swoim mieszkaniu albo w restauracji?

Nie było odpowiedzi.

Zapadło długie, długie milczenie.

- Interesowałem się tymi ludźmi - powiedział bez przekonania. - Chciałem się czegoś więcej
dowiedzied o Rosji...

- Interesował się pan tymi ludźmi... - powtórzył Shipp z zabójczym sarkazmem. Następnego dnia
Shipp pokazał Watsonowi trzydzieści fotografii ułożonych na stole w równy wachlarz. Były to zdjęcia
kilku z najważniejszych oficerów KGB działających od 1945 roku, którzy pojawili się w Wielkiej
Brytanii.

- Czy poznaje pan niektórych z tych ludzi? - zapytał.

Watson wpatrywał się w fotografie, biorąc niepewnie do ręki jedną czy drugą. Mrucząc coś do siebie
wyciągał je, wkładał z powrotem, znowu rozkładał, podczas gdy każde wypowiedziane słowo
wyłapywały ukryte mikrofony.
Byliśmy pewni - na podstawie jego odpowiedzi na pytania o Ottona - że obawiał się, albo tylko
podejrzewał, że mamy konkretne dowody przeciw memu, na przykład fotografię obserwatorów z
jego spotkania z oficerem KGB czy też obciążające zeznanie. Kiedy wracał wieczorem do domu,
słyszeliśmy przez „urządzenie specjalne” w jego telefonie jak mamrocze do siebie.

- Mają coś - powtarzał. - Coś mają, ale co to może byd?

Po kilku godzinach Watson wybrał trzy fotografie. Na pierwszej był Jurij Modin, prowadzący
Philby'ego; na drugiej Siergiej Kondraszew, prowadzący George'a Blake'a, a na trzeciej Nikołaj
Karpiekow, prowadzący Vassalla. Watson potwierdził, że spotykał się z nimi regularnie, czasem w
pobliżu Ośrodka Badawczego Admiralicji w Teddington w czasie przerwy na lunch, ale zaprzeczył,
jakoby przekazywał im jakieś tajemnice. Golicyn zeznał, że wiedział o tym, iż Karpiekow ma dwóch
agentów w marynarce, z których jeden jest naukowcem. Według niego, także Kondraszow miał
dwóch agentów; jednym z nich byt Blake, a drugim - ktoś w marynarce.

Shipp natarł na niego ostro. Czy rzeczywiście myśli, że uwierzymy w spotkania z czterema
kontrolerami z KGB przypadkowo i bez żadnego celu? Czy uważa nas za głupich? Naiwnych? To
wszystko odbywało się przecież w tajemnicy. To były tajne spotkania, nieprawdaż? Jest szpiegiem,
może temu zaprzeczyd? Wszystko się tu zgadza - przyjaźo z Burgessem, marksizm w latach
trzydziestych, zatajona przynależnośd do partii i zaangażowanie w robotę szpiegowską, spotkania z
Rosjanami. Czy nie czas się przyznad?

Shipp maglował go dzieo po dniu. Zacznijmy od początku, mówił i Watson opowiadał tę samą
niewiarygodną historię. Cechą dobrego śledczego jest pamięd. A Shipp miał pamięd jak słoo. Każda
zmiana, każdy opuszczony szczegół w opowiadaniu Watsona zostały zarejestrowane i wykorzystane
przeciwko niemu w czasie dalszych przesłuchao. Ale Watson trwał uparcie przy swoim. Nigdy nikomu
nic nie przekazywał. Usta mu drżały, czerwieniał , pocił się, ale niczym zamroczony bokser nie dawał
się wyliczyd.

Po sześciu tygodniach Watson zaczął zdradzad oznaki wyczerpania. Przychodził na przesłuchania


naszpikowany środkami uspokajającymi, mówił bez związku, ledwo reagując na nasze pytania.
Doprowadzony prawie do rozpaczy Cecil Shipp zaczął napomykad o immunitecie. W tym czasie nie
mieliśmy pozwolenia prokuratora generalnego, więc pozostawało to w sferze przypuszczeo.

- Czy zmieniłoby coś w paoskich zeznaniach - zapytaliśmy Watsona - gdybyśmy panu zaproponowali
immunitet?

Ale Watson za daleko już zaszedł. Zdawało się, że nie jest nawet w stanie zrozumied sensu naszej
propozycji. Przesłuchania zostały przerwane.

Nikt, kto śledził przesłuchania albo czytał protokoły, nie miał wątpliwości, że Watson jest szpiegiem,
przypuszczalnie od 1938 roku. Zważywszy, że miał dostęp do badao nad wykrywaniem łodzi
podwodnych, byłbym skłonny uznad go za najbardziej szkodliwego spośród agentów z Cambridge.
Zwłaszcza jeden szczegół okazał się w tej sprawie rozstrzygający. Watson opowiedział długą historię o
Kondraszewie. Spotykał się z nim, ale nie traktował go poważnie. Opisał Kondraszowa bardzo
dokładnie. Dla Watsona był on za bardzo burżujski - nosił flanelowe spodnie i niebieskie marynarki i
spacerował z pudlem. Kiedyś pokłócili się i przestali spotykad.
Zgadzało się to co do joty z jedną z wcześniejszych opowieści Golicyna, według której Kondraszew
został wysłany do Wielkiej Brytanii, żeby opiekowad się dwoma bardzo ważnymi agentami - jednym w
marynarce i jednym w MI 6. Szpiegiem w MI 6 był na pewno George Blake, zawsze też
przyjmowaliśmy, że tym w marynarce jest również Blake, ponieważ służył w niej przed wstąpieniem
do MI 6. Golicyn dodawał jeszcze jeden szczegół - Kondraszew poróżnił się ze szpiegiem w marynarce,
któremu nie podobały się jego burżuazyjne obyczaje i który odmówił z nim spotkao. Golicyn
przypomniał sobie, że w tej sytuacji dawniejszy rezydent KGB w Londynie, Korwin, zmuszony był
wrócid do Wielkiej Brytanii, żeby zastąpid Kondraszewa w prowadzeniu agenta w marynarce. Tym
agentem był oczywiście Watson.

Pod wpływem nalegao MI 5 Watson z dnia na dzieo został odsunięty od poufnych informacji i
przeniesiony do Instytutu Oceanograficznego, gdzie pracował aż do emerytury. Nie uzyskawszy
przyznania do szpiegostwa, oparliśmy nasze uzasadnienie prawne na zatajeniu przez Watsona w
ankietach weryfikacyjnych jego komunistycznej przeszłości, a także komunistycznej przeszłości jego
żony i córki. Nie protestował.

Po zakooczeniu przesłuchao Watsona podjąłem jeszcze jedną próbę złamania go. Zainscenizowałem
jego spotkanie z Bluntem na neutralnym gruncie - w Hotelu Browna w Londynie. Miałem ku temu
dwa powody: po pierwsze - wcale nie było pewne, czy Watson zrozumiał znaczenie naszej oferty
przyznania mu immunitetu i chciałem, żeby Blunt mu to wyjaśnił. Po drugie - chciałem w miarę
możliwości rozstrzygnąd kwestię, czy Watson należał do Kręgu Pięciu, czy nie. Golicyn stwierdził, że
jego członkowie znali się wzajemnie i wiedzieli, że wszyscy są szpiegami. Blunt utrzymywał, że byli
zawsze Kręgiem Czterech - on, Burgess, Philby i Maclean, podczas gdy inni zwerbowani, jak Cairncross
i Long, działali niezależnie od głównych członków Kręgu. Wydawało się najbardziej prawdopodobne,
że Watson jest tym piątym.

Blunt początkowo bardzo niechętnie odniósł się do odegrania swojej roli w tym plamę.

- Alister już dośd się wycierpiał - oponował, kiedy po raz pierwszy wyjawiłem mu swój zamiar.

Organizowałem już przy różnych okazjach spotkania Blunta z dawnymi spiskowcami. Spotkania z
Longiem i Straightem były sprawą prostą. Blunt oświadczył nawet Straightowi, że zdemaskowanie go
jest najlepszą rzeczą, jaką kiedykolwiek zrobił. Ale wyraźnie zdenerwował się, kiedy zaproponowałem
mu, żeby skontaktował się z baronem zu Putlitzem, którym w czasie wojny opiekował się Klop
Ustinov, a który powrócił do Niemiec Wschodnich. Po tym, jak Klop Ustinov z powrotem sprowadził
zu Putlitza z Holandii do Londynu, zu Putlitz i Blunt stali się kochankami. W 1945 roku Blunt
towarzyszył zu Putlitzowi w podróży powrotnej do Niemiec Wschodnich i od tamtego czasu
pozostawali w stałym kontakcie. Zu Putlitz pracował też dla Rosjan, przed i po wojnie, starając się
ułatwid sobie powrót na wschód, ja zaś chciałem przekonad się, czy nie udałoby się go przeciągnąd na
naszą stronę. Prosiłem Blunta, żeby zapytał go listownie, czy nie zechciałby się spotkad ze mną w
Helsinkach albo w Berlinie.

- To nie jest fair, Peter, to jest świostwo. Dosyd zrobił już dla tego kraju.

Ale Blunt wiedział, że nie może odmówid. Napisał ten list, chociaż, ku jego uldze, zu Putlitz odmówił
spotkania.
Z Watsonem było podobnie jak z zu Putlitzem. Przyznanie się do związku z nimi w dziwny sposób
wprawiało Blunta w zakłopotanie, nie zaobserwowaliśmy niczego podobnego w przypadku Longa,
Straighta czy innych. Wypływało to z głębokiego pragnienia, żeby ich chronid, żeby wyprzed się wobec
nas wiedzy o ich działalności, a także żeby ukryd przed nimi fakt swojego przyznania się do
szpiegostwa. Myślę, że bał się uchodzid w ich oczach za donosiciela.

Pewnego wieczora zabrałem Blunta z Courtauld i pojechaliśmy samochodem do Hotelu Browna,


gdzie Patrick Stewart wynajął dla nas pokój. Czekał tam już z Watsonem. Blunt był bardzo
niespokojny.

- Mam nadzieję, że macie tu coś do picia - powiedział, kiedy przyjechaliśmy do hotelu.

On i Watson przywitali się ze sobą nerwowo, nie chcąc się zdradzid przed którymś z nas z cieplejszymi
uczuciami. Watson był osłabiony, jakby dopiero co opuścił szpital, ale w koocu udało się nam nakłonid
go do powtórzenia swojej historii o kontaktach z Rosjanami. Brzmiało to już śmiesznie w pokoju
przesłuchao, a w obecności Blunta zakrawało wręcz na kpinę.

Obaj rozmawiali przeważnie o Cambridge, o Ottonie i o zwrocie ku lewicy w latach trzydziestych.


Jakże dziwny koniec czasów idealizmu i aktywizmu lat trzydziestych, pomyślałem, mały, hotelowy
apartament i butelki whisky i dżinu. Chcieli zmienid świat, a skooczyło się na zmianie samych siebie.

- Mam to teraz za sobą, Alister - powiedział Blunt. - Przyznałem się - ciągnął dalej - i mimo to jestem
tutaj. Nie potrzebujesz się tym martwid.

Watson prawie nie słuchał jego zachęcających wypowiedzi. Każdy z nich mówił o czym innym.
Watson był obezwładniająco zawistny, zazdrościł Bluntowi przez te trzydzieści lat. Zdradził się z tym,
kiedy już pijany zaatakował swojego przyjaciela. Zdrada była dla niego czymś drugorzędnym.
Interesowała go tylko rozmowa o źródle swych niepowodzeo życiowych.

- Zrobiłeś wielką karierę, Anthony, ale to przecież mnie przepowiadano wielką przyszłośd w
Cambridge. Cambridge było dla mnie wszystkim - mówił prawie płacząc. - Ale musiałem zagrzebad się
w tych tajnych sprawach i zrujnowałem sobie życie...

Blunt wstał od stołu zdeprymowany i zawstydzony. Skierował się do baru w drugim koocu pokoju.
Wypił już prawie całą butelkę dżinu, ale miał ochotę na jeszcze. Poszedłem za nim.

- I co pan na to? - spytałem.

Blunt stał oklapły z wyczerpania.

- Myślę, że ma pan rację - powiedział z oczami płonącymi z emocji. - Chyba musiał byd jednym z nas,
ale nie ja go zwerbowałem, a i Guy nigdy mi nie mówił, że to zrobił.

Nie było już dżinu, więc Blunt nalał sobie szklankę sherry z dodatkiem wody sodowej i wypił do dna.

- Czasami myślę - powiedział - że byłoby łatwiej pójśd do więzienia.

Victor i Tess Rotschildowie służyli mi stałą pomocą w czasie, kiedy D3 prowadziła badania nad latami
trzydziestymi. Oboje dużo wiedzieli o ludziach z tego okresu i łączących ich, ukrytych związkach i
często udawało im się przekonad niechętnych członków menażerii skupiającej się wokół Kręgu Pięciu
do rozmów ze mną. Victor potrafił także wprowadzid mnie w niektóre problemy. Na przykład, jednym
z zagadnieo, które żywo mnie zajmowały po przypadku Watsona, było to, w jakiej mierze także inni
ludzie nauki stali się obiektem rekrutacji. Burgess, Blunt, Philby i Maclean otrzymali wykształcenie
klasyczne, zastanawiałem się jednak, czy takie kręgi były tworzone też, na przykład, w sławnym na
cały świat Laboratorium Cavendisha na Uniwersytecie w Cambridge.

Moje podejrzenia padły na słynnego sowieckiego uczonego Piotra Kapicę, ojca rosyjskiej bomby
atomowej. Kapica przyjechał do Cambridge w latach dwudziestych na koszt British Royal Society,
żeby utworzyd laboratorium wysokich temperatur, będące filią Laboratorium Cavendisha. Kapica
pozostawał w bliskich stosunkach z rządem sowieckim i przy kilku okazjach przyjmował u siebie
sowieckich oficerów wywiadu. W latach trzydziestych rząd sowiecki, zaniepokojony rosnącym
napięciem międzynarodowym, wezwał go do powrotu do Rosji; pozwolono mu zabrad wtedy ze sobą
wszystkie urządzenia, których używał. Zarówno przed, jak i po wojnie był w kontakcie z brytyjskimi
uczonymi, a ci, którzy podróżowali do Moskwy, byli przez niego często przyjmowani w jego dobrze
urządzonej daczy pod Moskwą. Latami mówiło się, że Kapica ma upatrzone talenty do potencjalnej
rekrutacji w Cavendish, ale nikt nigdy nie badał tych pogłosek. Nikt nie wiedział jak wielu - i czy w
ogóle - kogoś zwerbował. Było to jeszcze jedno pytanie bez odpowiedzi odłożone ad acta i budzące
wątpliwości i podejrzenia.

Człowiekiem, który mógł wiedzied o Kapicy więcej i pozostawał z nim w przyjacielskich stosunkach, a
także utrzymywał z nim kontakty wcześniej, w czasie pobytu w Cambridge, był lord Adrian. W latach
sześddziesiątych był kanclerzem Uniwersytetu Cambridge i prezesem Royal Society. Victor
niezwłocznie zorganizował przyjęcie, na którym mogłem spotkad się z lordem Adrianem i delikatnie
skierowad rozmowę na temat rosyjskiego uczonego.

Okazał się bardzo chętny do współpracy; mimo podziwu dla Kapicy i jego osiągnięd, rozumiał nasze
podejrzenia. Zaczął wymieniad nazwiska tych, którzy byli z Kapicą szczególnie blisko. Nowe nazwiska
do moich czarnych ksiąg. Nowe nazwiska do sprawdzenia w archiwum. Nowe osoby, które trzeba
będzie obserwowad, przepytywad, oceniad, sprawdzad i w konsekwencji jedną czy dwie odciąd od
tajemnic. A wszystko to po to, żeby zdobyd pewnośd, że nikt się nie wymknął z sieci.

Największą pomocą ze strony Victora było nakłonienie Flory Solomon do ponownego spotkania z
MI 5. Z jej rozmowy z Arthurem wywnioskowałem, że wiedziała więcej, niż chciała mówid. Tkwiła na
pewno w środku wydarzeo połowy lat trzydziestych, częściowo jako inspiratorka, częściowo jako
wspólniczka, a częściowo też jako kurierka zawiązującego się Kręgu Pięciu, razem ze swoimi
przyjaciółkami Litzi Philby i Edith Tudor Hart. Po rozmowie z Arthurem odmówiła dalszych kontaktów
z MI 5. Dawała wyraz typowo rosyjskiej paranoi na tle spiskowania i zdrady. Była przekonana, że
chcemy zrobid z niej podwójną agentkę, wsadzid do więzienia albo że zostanie zamordowana przez
Rosjan, jak to, według jej przekonania, miało miejsce w przypadku Tomasa Harrisa. Poprosiłem
Victora, żeby pośredniczył między nami i wreszcie w połowie 1965 roku zgodziła się ze mną spotkad.

- Czy nazwisko Dennis Proctor coś panu mówi? - warknęła.

Ależ, tak! Dennis Proctor był wtedy podsekretarzem stanu w Ministerstwie Paliw i Energii,
pracującym w administracji paostwowej od połowy lat trzydziestych, kiedy to został prywatnym
sekretarzem Stanley'a Baldwina. W czasie moich podróży między Cambridge a Oxfordem co najmniej
tuzin ludzi pamiętało go jako znanego lewicowca, chociaż nie komunistę, z czasów studenckich. Miał
wszelkie cechy potencjalnych rekrutów Kominternu z Cambridge - był bliskim przyjacielem Burgessa,
Blunta, Philby'ego i Watsona oraz członkiem „Apostołów”.

Z Proctorem wiązała się jeszcze jedna rzecz, która mnie zastanawiała. Na krótko przed ucieczkami z
1951 roku wycofał się niespodziewanie ze służby paostwowej bez żadnego widocznego powodu, żeby
podjąd pracę w towarzystwie żeglugi w Kopenhadze. W 1953 roku tak samo niespodziewanie pojawił
się z powrotem w Londynie, by kontynuowad karierę urzędnika paostwowego.

Zapytałem Florę, dlaczego wspomniała o Proctorze.

- Kim miał zwyczaj przyprowadzad swoich ludzi do mnie - bo cenił moje zdanie. Nigdy bym się do tego
nie włączyła sama, ale mówiłam mu, co sądzę o jego zdobyczach.

- I co mu powiedziałaś o Proctorze?

- Kim przyprowadził go któregoś wieczora na obiad. Nie spodobał mi się. Powiedziałam Kimowi, że się
nie nadaje. Nie ma kręgosłupa. Jak zniesie ten stres? -zapytałam.

Nazwisko Proctora to jeszcze jedno z tych nazwisk, których Blunt wyraźnie starał się nie wymieniad w
rozmowach ze mną. Poszedłem do Hollisa i poprosiłem o pozwolenie na rozmowę z Proctorem, ale
odmówił. To zrobi zbyt dużo szumu w Whitehall, twierdził, a i tak mamy dośd problemów. Muszę
poczekad, aż odejdzie na emeryturę. Ostatecznie, powiedział Hollis, to tylko kilka miesięcy.

Po odejściu z ministerstwa Proctor zamieszkał w rozkosznym wiejskim domku we Francji, położonym


w pagórkowatej okolicy w pobliżu Avignonu, ze swą drugą żoną i dziedmi. W lutym 1966 roku
pojechałem do Francji, żeby się z nim zobaczyd.

Proctor odznaczał się dystyngowanym wyglądem, miał haczykowaty nos i łysiejące czoło, było w nim
coś z księdza. Powitał mnie z niewymuszoną uprzejmością i poufałością, która zwykle służy Anglikom
z wyższych sfer dla trzymania swoich gości na dystans. Wyjaśniłem, że MI 5 wraca do spraw z lat
trzydziestych.

- Wie pan, po prostu staramy się powiązad ze sobą niektóre wydarzenia - o to chodzi...

Proctor opowiadał o tym okresie w lapidarnym, telegraficznym stylu, charakterystycznym ula


brytyjskich urzędników. Początkowo rzadko wspominał o sobie. Jak przystało na wzorowego
urzędnika, był skromnym kronikarzem życia i decyzji innych. Ale pod tą jego powściągliwością
wyczuwałem zachwyt, jak gdyby snuł wspomnienia o lepszym świecie.

- A jak pan widział te sprawy? - zapytałem.

- Pyta pan o moje poglądy polityczne? - skomentował z uśmiechem moje eufemizmy. - Cóż, na pewno
pan wie, że byłem całe życie po stronie lewicy?

- Rzeczywiście?

- Ależ tak - ciągnął. - Nigdy nie byłem jednak komunistą. Za bardzo zależało mi na służbie paostwowej,
żeby wstępowad do partii, a poza tym, nigdy nie miałem tej odwagi, co ludzie pokroju Guya Burgessa,
który zrobił to otwarcie.
Zapytałem, czy Guy kiedykolwiek namawiał go do „pracy na rzecz pokoju” albo dla Kominternu, albo
czegoś w tym rodzaju. Pokręcił głową.

- Nie, chyba nie... Nie, nic takiego sobie nie przypominam.

- Ale Guy znał paoskie poglądy polityczne?

- No... tak. Byliśmy ze sobą bardzo zaprzyjaźnieni - Guy, ja i Anthony. Apostołowie, wie pan...

- Nie uważa pan tego za dziwne, że nie próbował pana nigdy zwerbowad? Umilkł na chwilę dla
zebrania myśli.

- Chyba dośd dziwne, tak mi się wydaje teraz, kiedy pan zwrócił na to uwagę. Doprawdy, czuję się tym
prawie urażony ...

Zaśmiał się. Ja też się zaśmiałem. Potem zaproponował mi mały spacer przed obiadem. Była jeszcze
zima, ale ziemia zaczęła tajad, jakby wiosna przebiła się tuż pod jej powierzchnię. Rozmawialiśmy
teraz na inne tematy - o Anglii, służbie paostwowej i o tym, jak się wszystko zmieniło.

- Wie pan, większośd z nas próbowała uciec później od lat trzydziestych - powiedział mi, kiedy
patrzyliśmy ze zbocza na jego dom. - Byliśmy wtedy tak wspaniale szczęśliwi. To był nasz świat. Ale
utraciliśmy go w 1939 i od tego czasu szukamy schronienia.

Wskazał na swój dom, osłonięty przedwieczorną mgiełką.

- To jest moje schronienie ... -powiedział.

Tego wieczora zjedliśmy wspaniały obiad, po którym przeszliśmy do jego gabinetu na porto. Proctor
był na rauszu, zauważyłem też, że męczy go moja wizyta. Wiedział, że prędzej czy później wrócę do
sprawy Burgessa.

Przez jakiś czas zdawał się drzemad nad swoim porto, potem obudził się z ciężkim westchnieniem.
Zaczął osuszad czoło chustką do nosa.

- Dlaczego, według pana, Guy nigdy nie próbował pana zwerbowad? - spytałem napełniając jego
kieliszek.

Proctor wychylił go do dna i nalał sobie następny.

- Bardzo podziwiałem Guya - powiedział po chwili milczenia. - Wie pan, ludzie zapominają, jak
utalentowanym człowiekiem był Guy. Nie pamiętają, jaki był przed wojną. Jak wyglądał, jaki był
żywotny, jakim intelektem się odznaczał. Myślą o nim takim, jakim stał się później.

Nie odzywałem się, czekając aż sam zacznie mówid dalej.

Znowu podjął wątek, akcentując tym razem słowa z większą ekspresją.

- Wie pan, nie miałem przed nim żadnych tajemnic. Kiedy tylko miałem jakieś problemy, obojętnie jak
intymne, omawiałem je z nim, a jego rady zawsze były mądre. Istota rzeczy polegała chyba na tym, że
Guy nie miał potrzeby mnie werbowad. Mógł dowiedzied się o wszystkim, co go interesowało.
Wystarczyło, żeby spytał.
- A co pan powie na temat 1951 roku? - zapytałem, próbując wykorzystad to, że mówi i nieco go
przycisnąd.

- Nie, nie - zaprotestował. - Pan się myli. Zwolniłem się w 1950 roku z powodów osobistych, nie miało
to z tym nic wspólnego. Chodziło o Vardę, moją pierwszą żonę. Popełniła samobójstwo w 1951 roku,
wie pan.

- Czy widział się pan z Guyem przed jego ucieczką?

- Nie, ale moja żona go widziała parę tygodni wcześniej. Ją i jej ojca łączyła z Guyem wielka przyjaźo.
Byłem w tym czasie w Kopenhadze.

- A potem się zabiła?

- Niedługo potem, tak...

Wyprostował się i spojrzał na mnie, nagle trzeźwy.

- Wolałbym o tym nie mówid, jeśli pan pozwoli. Ale to nie ma żadnego związku z tamtą sprawą,
zapewniam pana.

Znowu zapadł się w fotelu, przypominał wyglądem księdza, którego pozbawiono godności
duchownej.

- To były straszne wydarzenia - jedno i drugie - powiedział cicho. - W rok czy dwa później, kiedy
przyszedłem do siebie, Edward Bridges zaproponował mi powrót do służby paostwowej i wróciłem do
Anglii (Edward Bridges był podsekretarzem stanu w Ministerstwie Skarbu i dyrektorem biura
personalnego rządu).

Nigdy nie dowiedziałem się, dlaczego żona Proctora, Varda, popełniła samobójstwo ani o czym
rozmawiała wtedy z Guyem Burgessem. Trudno było wyrobid sobie zdanie o Proctorze. Skłaniałem się
ku temu, żeby wierzyd, iż nigdy formalnie nie został zwerbowany, nie dawałem jednak wiary jego
zapewnieniom, że Burgess nie miał nic wspólnego z jego wyjazdem do Danii w 1950 roku. Jakkolwiek
było, jestem absolutnie pewien, że jako prywatny sekretarz Baldwina prawdopodobnie aż do roku
1950 dzielił się z Burgessem każdą tajną informacją, która przewinęła się przez jego biurko.

Przy najbliższym spotkaniu z Bluntem poinformowałem go o rozmowie z Proctorem.

- Nie wspomniał pan o nim, Anthony - powiedziałem bardziej z wyrzutem niż z gniewem. Blunta
zawsze łatwiej było wprawid w zakłopotanie, jeśli dało mu się do zrozumienia, że dopuszcza się
nieszczerości w stosunku do przyjaciela.

- Znowu pan milczał, żeby go chronid.

Blunt podniósł się z miejsca i podszedł do okna i patrzył przez nie, jakby chciał się przyjrzed
wydarzeniom z przeszłości.

- Co teraz pan powie o Dennisie? - dopytywałem się.


- Wszystko, co mogę o nim powiedzied, to to, że musiał byd najlepszym źródłem Guya. Nie miałem
jednak pojęcia, jaką pełni rolę - odpowiedział w koocu. - Wiedziałem tylko tyle, że nadal pracuje na
rządowej posadzie ...

- Mógł się pan domyślad... -sapnąłem z irytacją.

Blunt zasunął firanki, jakby z lekka zawiedziony hałasem, kurzem i architekturą placu za oknem.

- Ponieważ pan tego nie przeżył, Peter, nie może pan tego zrozumied.

- O, ja to przeżyłem, Anthony - wykrzyknąłem, czując nagły przypływ gniewu. - Wiem o latach


trzydziestych chyba więcej niż pan kiedykolwiek się dowie. Pamiętam mego ojca doprowadzającego
się piciem do utraty rozumu, bo nie mógł znaleźd pracy. Pamiętam, jak utraciłem możliwośd nauki,
mój świat, wszystko. Wiem wszystko o tych czasach...

Jednym z najbardziej interesujących faktów, które wyszły na jaw w trakcie analiz prowadzonych przez
D3, było istnienie Kręgu Oxfordzkiego. W przeszłości sowiecka rekrutacja koncentrowała się głównie
na Cambridge, ale z chwilą kiedy Blunt zaczął mówid, stało się oczywiste, że Burgess i James Klugman
mieli podobne zamiary wobec Oxfordu. Pierwszym pewnym źródłem informacji o Kręgu Oxfordzkim
była koleżanka Blunta z Instytutu Courtaulda, Phoebe Pool. Blunt wyjawił, że w latach trzydziestych
była jego kurierką, więc chciałem z nią pomówid. Utrzymywała z Bluntem bliskie kontakty; napisali
nawet razem książkę o Picassie.

Blunt ostrzegł mnie, że jest neurotyczką i łatwo się załamuje. Powiedział, że jeśli zechcę z nią mówid
osobiście, to w najlepszym razie zamknie się w sobie; wobec tego postarał się o pośrednika - inną
znaczniejszą figurę w Courtauld, Anitę Brookner, przez którą mogłem przekazywad pytania do Pool.
Konieczne było przy tym posłużenie się małym podstępem. Powiedziano jej, że prowadzi się nowe
śledztwo na temat lat trzydziestych i Anthony chce się dowiedzied, czy jest ktoś jeszcze, kogo
należałoby ostrzec.

Phoebe Pool powiedziała Anicie Brookner, że przekazywała korespondencję dla Ottona za


pośrednictwem dwóch braci, Petera i Bernarda Floudów. Peter, były dyrektor Muzeum Wiktorii i
Alberta, nie żył już, natomiast jego brat Bernard był jednym ze znaczniejszych deputowanych Partii
Pracy. Pool powiedziała ponadto, że współpracowała też z nimi młoda kobieta, Jennifer Fisher
Williams; prosiła Brookner, żeby ostrzeżono „Andy Cohena”, wyższego szczebla dyplomatę, którym
był sir Andrew Cohen, jemu także miałoby zagrażad niebezpieczeostwo. Znałem dobrze te nazwiska.
Ludzie ci, z wyjątkiem Andrew Cohena, który należał do Apostołów i studiował w Cambridge, byli
związani w latach trzydziestych z Clarendonem, lewicowym klubem towarzyskim i dyskusyjnym w
Oxfordzie. Miałem więc pierwszy pewny dowód, że klub ten był ośrodkiem rekrutacji agentów.

Jak na ironię, Jennifer Fisher Williams, w czasie kiedy wypłynęło jej nazwisko, była żoną
funkcjonariusza MI 5 z czasów wojny, Herberta Harta. Złożyłem mu więc wizytę w Oxfordzie, gdzie
był znanym profesorem prawa i poprosiłem go, by umówił mnie z żoną. Zadzwonił do niej
natychmiast i zapewnił, że niczym to jej nie grozi. Zgodziła się na spotkanie ze mną.

Jennifer Hart była pretensjonalną mieszczką, za starą, moim zdaniem, na to, żeby nosid taką modną,
krótką spódniczkę i białe siatkowe pooczochy, jakie miała na sobie. Powiedziała wszystko, co miała do
powiedzenia całkiem szczerze, chod tak pobłażliwym tonem jakby traktowała moje zainteresowanie
lewicowymi prądami politycznymi lat trzydziestych na równi z ciekawością, co kryją damskie
spódniczki. Uważała to za wulgarne i niegrzeczne.

Przyznała się, że w latach trzydziestych jawnie należała do partii i miała kontakty z Rosjaninem,
którym, sądząc po jej opisie, był „Otto”. Polecił działad jej w podziemiu. Spotykała się z nim po
kryjomu w Kew Gardens. Stanowiła tylko częśd partyjnego podziemia. Przerwała kontakty z Ottonem
w chwili podjęcia pracy w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych w 1938 roku, gdzie pracowała w
departamencie rozpatrującym poufne wnioski o zakładanie podsłuchu telefonicznego. Twierdziła
także, że nigdy nie przekazała żadnej tajnej informacji.

Miała też dwa dalsze kontakty. Jednym z nich był Bernard Floud, który ją zwerbował; drugiego, który
ją przez krótki czas prowadził, zidentyfikowała na podstawie fotografii jako Arthura Wynna, bliskiego
przyjaciela Edith Tudor Hart i jej męża. Mąż Edith Hart obracał się w kołach związkowych, zanim
podjął pracę w służbie paostwowej.

Słuchając Jennifer Hart byłem przekonany, że niewątpliwie mam tu do czynienia z osobnym kręgiem,
działającym wyłącznie w Uniwersytecie Oxfordzkim. Rozpracowanie go miało się jednak okazad
niezmiernie trudne. Zaraz na początku sir Andrew Cohen zmarł na atak serca, przez co wypadł z listy
podejrzanych. Peter Floud umarł już wcześniej, ale żył jego brat - i tu powstała nieoczekiwana szansa.
Premier Harold Wilson mianował go na jedno z niższych ministerialnych stanowisk w
labourzystowskim gabinecie i poproszono MI 5 o stwierdzenie, że ta nominacja nie stanowi ryzyka dla
bezpieczeostwa paostwa. Odmówiliśmy i zwróciliśmy się z prośbą o zgodę na przesłuchanie Flouda w
celu wyjaśnienia oskarżeo wysuniętych przez Jennifer Hart. Obowiązywał w tym czasie stały zakaz
prowadzenia jakichkolwiek dochodzeo przeciw parlamentarzystom, wydany przez Wilsona, ale kiedy
premier zapoznał się z raportem MI 5, wyjątkowo wyraził zgodę na przesłuchanie.

Na początku przesłuchania Floud miał bardzo dziwny stosunek do całej sprawy. Traktował ją jak coś
bez znaczenia, a kiedy zacząłem domagad się wyjaśnienia rewelacji Jennifer Hart, nie chciał ani
potwierdzid, że ją zwerbował, ani temu zaprzeczyd.

- Jak mogę zaprzeczyd, kiedy niczego w tej sprawie nie pamiętam? - powtarzał.

Traktowałem go bezwzględnie. Wiedziałem, że jego żona, cierpiąca na depresyjną agorafobię,


popełniła niedawno samobójstwo. Floudowi zależało na szybkim zakooczeniu przesłuchao,
prawdopodobnie dlatego że pilno mu było do objęcia urzędu. Dałem mu więc niedwuznacznie do
zrozumienia, że to ja w praktyce wystawiam mu „świadectwo wiarygodności” i nie wystawię go,
dopóki nie wyjaśni przekonywająco zarzutów Hart. Ciągle jednak tłumaczył się brakiem pamięci.
Spotkanie zakooczyło się niczym i poprosiłem go, żeby zgłosił się nazajutrz na następne. Nie mogłem
posunąd się z jego sprawą ani krok naprzód - uparcie twierdził, że nie pamięta, aby rekrutował
Jennifer.

Następnego ranka otrzymałem wiadomośd, że Floud popełnił samobójstwo, trując się gazem.
Niedługo potem zatelefonował do mnie Blunt z dalszymi złymi wieściami.

- Phoebe nie żyje - powiedział.

- O Boże, jak to się stało? - jęknąłem.


- Rzuciła się pod pociąg metra...

Trzy przypadki śmierci, w tym dwa samobójstwa w tak małej grupie ludzi, i to w czasie, kiedy
prowadziliśmy przeciw nim intensywne śledztwo, wydały się czymś więcej niż zwykłym
nieszczęściem. MI 5 bała się, że może byd publicznie łączona z tymi wypadkami, w związku z czym
wszelkie dalsze czynności zostały zawieszone. Gazety rozpisywały się juz wtedy o Philby'm jako
„Trzecim Człowieku” i po raz pierwszy wpadły na to, jak ważne stanowisko zajmował w MI 6. Po
redakcjach na Fleet Street zaczęły krążyd pogłoski o szpiegowskich powiązaniach Blunta. Cała ta
skandaliczna plątanina groziła publicznym ujawnieniem. Pozostawał jeszcze problem Arthura Wynna,
który miał byd akurat awansowany na stanowisko wiceministra w Urzędzie Handlu, co także
wymagało weryfikacji.

- Co mamy robid? - zapytywał nerwowo Furnival-Jones.

- Powinniśmy mu powiedzied, że zweryfikujemy go, jeśli nam powie prawdę o Kręgu. Inaczej - niech
na to nie liczy ...

- Ależ to jest szantaż! - wykrzyknął, udając oburzenie.

Nie widziałem nic niewłaściwego w mojej ofercie, a poza tym, jak powiedziałem Furnival-Jonesowi,
nigdy nie nadawałem się na dyplomatę czy polityka.

- Te wszystkie samobójstwa ... - lamentował. - Rujnują naszą opinię. Przecież nie jesteśmy
Inkwizycją...

Sprawa Kręgu Oxfordzkiego kooczyła moje badania nad spiskami lat trzydziestych. U schyłku lat
sześddziesiątych były one praktycznie zakooczone, a objęci nimi ludzie albo zbliżali się do emerytury,
albo już byli na emeryturach od dłuższego czasu. Wykryliśmy wszystkich członków Kręgu Pięciu, kilku
pomniejszych agentów, a także ich kontrolerów. Wiedzieliśmy, jak ten krąg działał w różnych fazach
swojego istnienia, poznaliśmy jego system komunikacji, wiadomo było, od kogo zależeli jego
członkowie i do kogo zwracali się po pomoc. Zidentyfikowaliśmy też jednego z głównych nie
wykrytych szpiegów, Watsona i inne ważne źródło informacji dla Rosjan w latach 1935-1951,
Proctora. Wykryliśmy inny ważny „krąg” w Oxfordzie. W sumie zidentyfikowaliśmy prawie
czterdziestu przypuszczalnych agentów, żyjących i nieżyjących. Ponadto przebadaliśmy akta
dziesiątków ludzi we wszystkich sferach brytyjskiego życia publicznego. Większośd otrzymała
„świadectwa nienagannego zdrowia”, ale niektórzy okazali się kryptokomunistami albo sprzyjającymi
komunizmowi i zostali odsunięci od dostępu do tajnych informacji lub delikatnie zachęceni do
przejścia na emeryturę.

Oczywiście, pozostały też sprawy nie wyjaśnione. Klugman zabrał swoje tajemnice do grobu, „Otto”
nigdy nie został zidentyfikowany i nigdy nie wykryliśmy brytyjskiego odgałęzienia Rote Kapelle. Ale
wiedzieliśmy o rzeczy najważniejszej: jak daleko sięgał spisek Poznaliśmy naszą historię i nie mieliśmy
powodu do obaw. Sprawdzanie całego pokolenia było z pewnością przykre, a można było tego
uniknąd, gdyby dochodzenia zostały przeprowadzone we właściwym czasie, kiedy ślady były jeszcze
świeże. Ale odprawiliśmy egzorcyzmy nad przeszłością i mogliśmy nareszcie zwrócid się ku
teraźniejszości, nie zapominając, że mogą tu się znaleźd potomkowie pokolenia lat trzydziestych.
215

Przez całą dekadę lat sześddziesiątych jeszcze jedno pytanie pozostawało bez odpowiedzi: czy istnieje
wewnątrz MI 5 nie wykryta wtyczka. Równolegle do prac D3 posuwały się badania zespołu roboczego
FLUENCY nad historią infiltracji brytyjskiego wywiadu. Hollis mało się nimi interesował głównie
dlatego, że termin złożenia sprawozdania z tych badao wypadł po przewidywanym odejściu Hollisa na
emeryturę w grudniu 1965 roku. Nadal, zgodnie z wynikiem narady zwołanej dla przedyskutowania
drugiego raportu Symondsa w październiku 1964 roku, uważał temat penetracji za zamknięty.
Pracownikom zaangażowanym w sprawę Mitchella zabronił wszelkich rozmów na ten temat, nawet
między sobą. Było to beznadziejne żądanie. Po pierwsze - wizyty Hollisa w USA i Kanadzie w 1963
roku dla poinformowania CIA, FBI i RCMP o domniemanym szpiegostwie Mitchella wywołały łatwą do
przewidzenia wściekłośd i niepokój. Niedługo po wizycie Hollisa sam pojechałem do Kanady.
Mikrofony DEW WORM, które tkwiły nienaruszone w ścianach ambasady sowieckiej od 1956 roku,
zostały niespodziewanie wydłubane przez ekipę „wymiataczy” - bez żadnych wstępnych poszukiwao.
Rosjanie wiedzieli dokładnie, gdzie są i zanim nasze łącza zamilkły, słyszeliśmy jak je wyjmują.

RCMP zastanawiała się, czy to nie Mitchell krył się za tą operacją. Jim Bennett, który stał wtedy na
czele kontrwywiadu RCMP, zaczął mnie wypytywad na ten temat. Nie było sposobu na odwrócenie
jego uwagi od tego problemu, więc omówiłem w skrócie dowody, którymi dysponowaliśmy i
przedstawiłem mu krótkie resumé, które wskazywało, że mamy do czynienia z penetracją na wysokim
szczeblu. Miałem jednak własną teorię na temat mikrofonów DEW WORM, Byłem pewny, że ich
obecnośd ktoś zasygnalizował Rosjanom jeszcze w 1956 roku i dlatego w ogóle nie korzystali z
podsłuchiwanych pomieszczeo, jeśli nie liczyd sporadycznych czynności konsularnych. Najwidoczniej
jednak dokładne rozmieszczenie urządzeo podsłuchowych ustalili dopiero w 1964 roku. Zbiegało się
to dokładnie z pojęciem dochodzenia przeciwko Mitchellowi. Sprawdzono wtedy bardzo dokładnie,
czy Mitchell mógł zdradzid DEW WORM w 1956 roku. Zarówno Mitchell, jak i Hollis otrzymali w tym
czasie szczegółowe materiały, włącznie z objaśnieniem jak funkcjonuje system. Nie ulega wątpliwości,
że właśnie wtedy przekazano informacje o tej operacji. Niezależnie od tego, czy zrobił to Mitchell czy
Hollis, Rosjanie i tak nie mogli usunąd mikrofonów, dopóki „wymiatacze” nie otrzymali dokładnych
wskazówek, gdzie je umieszczono. Nie udało im się to, mimo dwudziestodniowych poszukiwao,
chociaż dokładnie wiedzieli, w jakiej części budynku założono podsłuch.

FJ naskoczył na mnie, kiedy się dowiedział, że mówiłem o sprawie penetracji w Kanadzie, wyjaśniłem
mu, że nie można było uniknąd takiej rozmowy po niefortunnej wizycie Hollisa. Zignorowanie całego
problemu tylko zaostrzyłoby go w oczach naszych sojuszników.

W Waszyngtonie interesowano się całą tą sprawą nie mniej żywo. Pamiętam przyjęcie u Michaela
McCaula, który w 1964 roku został oficerem łącznikowym MI 5 w Waszyngtonie po Harrym Stonie.
Angleton odszedł wtedy ze mną na bok i ostro przepytywał mnie na temat sytuacji wewnątrz MI 5.

- Co w was wstąpiło, ludzie? - powtarzał. - Hollis wyjeżdża tu z mętnymi historiami o Mitchellu. Zdaje
się, że nie rozumie podstawowej rzeczy w tej sprawie. Nie było żadnego przesłuchania, a on tu
opowiada, że niczego w tej sprawie nie wykryto!

Starałem się go uspokoid. Powiedziałem, że, według nas, Mitchell jest czysty, ale zaznaczyłem, że,
moim i Arthura zdaniem, następnym podejrzanym jest Hollis. Spytałem go, czy nie mają jakichś
informacji, które pomogłyby ruszyd tę sprawę z miejsca. Obiecał, że zobaczy, co da się zrobid. Był to
ciężki okres dla CIA. Właśnie został zamordowany Kennedy i pracowała komisja Warrena, Angleton
miał więc swoje własne problemy.

W 1965 roku brytyjskie służby bezpieczeostwa znowu wyglądały w oczach Amerykanów


katastrofalnie. W ciągu kolejnych czterech lat seria skandali i wpadek prześladowała zarówno MI 5,
jak i MI 6. Po pierwsze, nie został w porę wykryty Houghton, który przekazał istotną częśd informacji
o systemie podwodnej detekcji w NATO. Chociaż jego sprawa stała się triumfem dla nowej organizacji
kontrwywiadu w MI 5, to wywołała jednak wściekłośd w marynarce amerykaoskiej, która od dawna
żywi najwyższą niechęd wobec swoich brytyjskich kolegów. Wrogośd ta ujawniła się na posiedzeniu
Rady Bezpieczeostwa Narodowego zaraz po procesie Houghtona; US Navy domagała się wtedy
całkowitego przerwania wymiany wywiadowczych i tajnych materiałów z Brytyjczykami. Jednak Jim
Angleton i Al Belmont zdusili te zapędy marynarki w zarodku.

- Jedyna różnica między nami a nimi jest taka, że oni chwytają szpiegów, a my nie - powiedział sucho
Belmont.

Ale nawet najprzychylniejsze wypowiedzi Belmonta nie mogły złagodzid skutków serii katastrof, które
nastąpiły później. W1961 roku sądzono i skazano Blake'a, co rzuciło cieo dosłownie na każdą
europejską operację CIA, włącznie z podkopem nad murem berlioskim. W następnym, 1962 roku
został ujęty Vassall i znowu się okazało, że rezydujący w Wielkiej Brytami agent przekazał cenne
tajemnice marynarki wojennej NATO Rosjanom. W styczniu 1963 roku uciekł Philby, pozostawiając
władze brytyjskie w osłupieniu i bezsilności. Także afera Profumo z tego samego roku wiązała się z
kwestią bezpieczeostwa; istniało domniemanie traktowane w tym czasie bardzo poważnie przez FBI,
że Rosjanie uzyskują informacje z dziedziny techniki atomowej od lorda Profumo przez Christine
Keeler. W1964 roku przyznali się Blunt, Long i Cairncross, podczas gdy inne sprawy haniebnie
przegrano w sądzie. Jedną z nich była sprawa Kodaka z roku 1964, ale jeszcze gorzej w oczach
Amerykanów prezentowała się sprawa Martellego z początku 1965 roku.

Sprawa Martellego zaczęła się w 1963 roku wraz z otrzymaniem wiadomości od Fedory, ze KGB ma w
pewnym angielskim instytucie nuklearnym informatora, działającego z pobudek ideologicznych.
Działa on zaledwie od roku czy dwóch lat. Ponieważ znaczyło to, że nic o nim nie wie Golicyn, który
przeszedł na stronę zachodnią wcześniej, więc i my nie bardzo wiedzieliśmy, gdzie szukad. Po kilku
fałszywych posunięciach śledztwo skupiło się na Giuseppe Martellim, który przyjechał do
Laboratorium w Dulham w jesieni 1962 roku z Euratomu. Ale Martelli nie był dopuszczony do tajnych
materiałów. Mimo to kontynuowaliśmy badania tej sprawy. Było bowiem możliwe, tak jak w
przypadku Houghtona, że korzysta on z pośrednictwa swojej dziewczyny, która ma do nich dostęp.
Kiedy się okazało, że Martelli ma taką właśnie dziewczynę, stało się bardzo prawdopodobne, że i on
ma też dostęp do spraw, od których powinien byd trzymany z daleka.

Dalsze śledztwo nie przyniosło jednak żadnych dowodów, że Martelli mógł rzeczywiście zdobywad
tajne informacje. Jednak po przeszukaniu jego pokoju znaleziono w zamkniętej szufladzie biurka
terminarz spotkao. W tym czasie Martelli był na urlopie na kontynencie. Po powrocie został
zatrzymany na lotnisku Southend i przesłuchiwany przez Wydział Specjalny, przyznał się, że zna
Rosjanina nazwiskiem Karpiekow. Miał też plan z zaznaczonymi miejscami spotkao. Po tych
zeznaniach przeszukano jego dom w Abington. Znaleziono skrytkę z miniaturowymi kartami
kodowymi a la Lonsdale. Częśd jednego bloczka była zużyta. Znaleziono też notatnik z opisem
sposobu szyfrowania.

Hollis zwołał zebranie, na którym w obecności Mitchella długo zastanawiano się, co robid dalej.
Podstawowym problemem było to, iż nie zdobyliśmy żadnych dowodów na to, że Martelli miał
dostęp do jakichś tajemnic albo że przekazywał je obcemu mocarstwu. Ustawa o Tajemnicy
Urzędowej (OSA) zawierała artykuł, w myśl którego już samo przygotowywanie się do działalności
wywiadowczej jest przestępstwem, jednak byłoby bardzo trudno udowodnid, że Martelii próbował
uprawiad działalnośd szpiegowską. Nie było dowodu, że utrzymywał tajną łącznośd z obcym
mocarstwem. GCHQ mogła zaświadczyd, że jego szyfry są podobne do tych, których używają sowieccy
szpiedzy do komunikowania się ze swymi mocodawcami, ale - inaczej niż w przypadku Lonsdale'a -
nie mogła dowieśd, iż Martelli to rzeczywiście robił. Postronni obserwatorzy nie zdają sobie często
sprawy, że w przypadku Lonsdale'a o jego skazaniu zadecydowała opinia GCHQ. Bez tego Lonsdale
albo wywinąłby się ze sprawy całkowicie, albo otrzymałby jakiś niewielki wyrok.

Jako ekspert wywiadu radiowego w MI 5 ostrzegłem na tej naradzie, że dowody, jakimi dysponujemy,
nie wystarczą nawet na wykazanie zamiaru przekazania tajnych informacji za granicę. Wydział
Prawny MI 5 pilnie starał się przygwoździd Martellego paragrafem na temat „działania
przygotowawczego”, biorąc go za podstawę oskarżenia na mocy ustawy OSA. Ku zdziwieniu obecnych
na naradzie pracowników kontrwywiadu Hollis i Mitchell zdecydowanie wypowiedzieli się za
oskarżeniem Martellego. W rezultacie prokurator generalny przygotował akt oskarżenia, a MI 5
poniosła porażkę.

Nawet dzisiaj trudno mi zrozumied, dlaczego sprawę Martellego przekazano do sądu, chyba że zwróci
się uwagę na datę rozprawy - 2 lipca 1963 roku. Wtedy rozkręciła się na dobre sprawa Mitchella i
było jasne, że kompromitacja służb wywiadowczych MI 5 w tym momencie urządzałaby zarówno
Rosjan, jak i Hollisa.

Innym przypadkiem, który warto tu przypomnied, była sprawa Franka Bossarda. Na początku 1965
roku informator FBI w GRU Top Hat pokazał dokumenty z Ministerstwa Zaopatrzenia o najwyższym
stopniu tajności, które dotyczyły techniki kierowania pociskami, należące do ściśle strzeżonych
tajemnic USA. Było przy tym stosunkowo łatwo zawęzid krąg podejrzanych do kilku osób. Zostały one
poddane wszelkiej możliwej obserwacji. Zauważono, że jeden z podejrzanych, Bossard, w przerwie na
lunch odbierał czasem z przechowalni bagażu na Dworcu Waterloo walizkę. Potem szedł do Hotelu
Bloomsbury i wynajmował pokój pod fałszywym nazwiskiem. Przebywał tam około pół godziny.
Wychodząc, zabierał swoją walizkę i z powrotem oddawał ją do przechowalni, po czym wracał do
pracy. MI 5 swoimi sposobami odebrało tę walizkę z Dworca Waterloo. Znaleziono w niej aparaty do
fotografowania dokumentów, kasety z filmami i dwie płyty gramofonowe, na których było z osiem
rosyjskich piosenek. Przegraliśmy piosenki, a całą zawartośd walizki sfotografowaliśmy przed
oddaniem jej z powrotem do przechowalni na Waterloo. Zadzwoniłem do GCHQ i opisałem im
szczegółowo zawartośd nagrao. W ciągu niecałej godziny GCHQ rozpoznało pięd z nagranych melodii
jako sygnały nadawane przez rosyjskie radiostacje, które według namiarów radiolokacyjnych
znajdowały się w rejonie Moskwy. Były one znane jako radiostacje służby wywiadowczej GRU.

Postanowiliśmy aresztowad Bossarda przy najbliższej okazji, kiedy odbierze walizkę z Dworca
Waterloo i pójdzie z nią do hotelu. Nastąpiło to 15 marca 1965 roku. Został przyłapany na
fotografowaniu ściśle tajnych dokumentów. Gdy uświadomiono mu, że MI 5 wie wszystko o
melodiach z jego płyt, przyznał się, że dostarcza Rosjanom fotokopie tajnych dokumentów,
wykorzystując skrytki. Swoje pieniądze otrzymywał tą samą drogą. Po tym, jak został zwerbowany,
spotkał się z jakimś Rosjaninem tylko raz w ciągu pięciu lat. Wyjaśnił, że poszczególne melodie
wskazywały przez radio, z jakiej skrytki ma skorzystad albo informowały, że nie powinien korzystad z
żadnej. MI 5 miała wszystko, co było konieczne do przekazania do Sekcji Pierwszej prokuratury. 10
maja 1965 roku Bossard został skazany na 21 lat więzienia.

Wiedząc już, że nasze źródło informacji, Top Hat, było wtyczką, musimy się zastanowid, dlaczego
Rosjanie zdecydowali się poświęcid Bossarda? Żeby to zrozumied, trzeba wniknąd w różne aspekty tej
sprawy. Po pierwsze, Rosjanom udało się zaszkodzid MI 5 przez sprawy Fedory i Martellego w 1963
roku. To wzmocniło podejrzenia, szczególnie w MI 5, że Fedora jest wtyczką. W1964 roku Top Hat
dostarczył MI 5 informacje o systemie podsłuchu w urzędzie brytyjskiego premiera, które były
niewiarygodne, chyba że Rosjanie dysponowali sprzętem o wiele bardziej udoskonalonym niż ten, o
którym wiedzieliśmy na Zachodzie. Wszelkie próby wykrycia takiego systemu podsłuchowego nie dały
wyników.

To skłoniło Brytyjczyków do przyjęcia, że informacja była nieprawdziwa i zarówno MI 5, jak i FBI


zaczęły się zastanawiad nad wiarygodnością Top Hata.

To, że ujawnił fotografie brytyjskich dokumentów o najwyższym stopniu tajności, nie tylko sprawiało,
że bardzo trudno było uwierzyd, iż jest wtyczką; powstaje bowiem pytanie: czy Rosjanie
rezygnowaliby z takiego źródła, lecz także zwiększało jeszcze bardziej podejrzliwośd Amerykanów na
punkcie brytyjskich służb bezpieczeostwa. Wzburzenie tą sprawą w USA mogło doprowadzid do
odcięcia Brytyjczyków od amerykaoskich tajemnic. W tych okolicznościach, gdyby ktoś musiał
poświęcid agenta, wybrałby jako idealny typ Bossarda. Nie miał on praktycznie w ogóle
bezpośrednich kontaktów z Rosjanami. Jego moskiewska centrala radiowa komunikowała się z nim
poprzez niewinnie brzmiące melodie. Gdyby nie szczegółowa analiza transmisji radiowych GCHQ, nie
zrozumielibyśmy znaczenia płyt i nie moglibyśmy dowieśd, że wywiad rosyjski komunikuje się z
Bossardem. Mógłby odpowiadad wtedy tylko za nielegalne kopiowanie tajnych dokumentów -
wykroczenie zawodowe, za które groziła stosunkowo niska kara. Raz jeszcze umiejętności i
możliwości techniczne GCHQ i MI 5 pozwoliły przyłapad Rosjan na gorącym uczynku. Ten sukces miał
więc dwa ważne skutki. Umożliwił amerykaoskim służbom wywiadowczym obronę brytyjskich
interesów w rozmowach z rządem USA i zamiast pomniejszyd, wzmógł wątpliwości co do Top Hata.

Trzeba jednak zadad sobie podstawowe pytanie: dlaczego Rosjanie uważali, że muszą podeprzed
wiarygodnośd Top Hata? Działał on od kooca 1962 roku i bez przecieku z wysokiego szczebla, czy to
MI 5 czy FBI lub CIA nie mieliby podstaw sądzid, że jest podejrzany. Toteż od kooca 1964 roku
wzmogły się znowu podejrzenia w MI 5. Tylko Sullivan, szef wywiadu wewnętrznego FBI, wątpił w
wiarygodnośd Top Hata, a Sullivan z pewnością nie był rosyjskim szpiegiem. W CIA tylko Angleton i
jego dwaj bliscy współpracownicy mieli jakieś wątpliwości. Zaś w MI 5 ci, którzy wiedzieli o Top Hacie,
nie wierzyli w prawdziwośd jego informacji. Hollis także wiedział, że ci ludzie mają poważne
wątpliwości co do niego. '

Sojusz podważały także inne napięcia. Amerykaoskie koła wywiadowcze bardzo nieprzychylnie
przyjęły dojście do władzy Harolda Wilsona i rządu Partii Pracy w 1964 roku. Częściowo wynikało to z
uprzedzenia do labourzystów, częściowo z tego, że rząd ten zadeklarował zamiar zrezygnowania z
pocisków Polaris, od czego później odstąpił.
Nad tym wszystkim ciążyła od połowy 1963 roku, a więc od czasu podróży Hollisa do Waszyngtonu,
sprawa Mitchella. Amerykanie obawiali się, że sama MI 5 jest regularnie i głęboko penetrowana na
samym szczycie, a wywiad najwidoczniej nie może się uporad z tym problemem. Zwolnienie Arthura
Martina jeszcze umocniło podejrzliwośd Amerykanów. Widzieli w Arthurze człowieka zdecydowanego
tropid bezlitośnie angielskich zwolenników Stalina, gdziekolwiek się skrywali. Jego odejście wyglądało
w ich oczach na rezultat jakiejś intrygi.

W połowie 1965 roku sprawy dotarły na sam szczyt. Prezydent Johnson zlecił zbadanie wiarygodności
brytyjskiego wywiadu Prezydenckiemu Komitetowi Doradczemu do spraw Wywiadu Zagranicznego
(PFIAB), który skupiał emerytowanych notabli wywiadu, bankierów, przemysłowców i polityków. To
ściśle tajne zadanie zostało powierzone dwóm ludziom - Gordonowi Gray'owi, byłemu sekretarzowi
obrony z czasów Eisenhowera i gubernatorowi Północnej Karoliny, a także sekretarzowi PFIAB oraz
Geraldowi Coyne, dawnemu wyższemu funkcjonariuszowi FBI, który kierował PFIAB od piętnastu lat.

Gray i Coyne przyjechali w tajemnicy do Londynu w lecie 1965 roku i zaczęli badad anglo-
amerykaoską współpracę wywiadowczą, szczególnie zaś skutecznośd MI 5. Była to praca w
najwyższym stopniu delikatna. Żadnemu z pracowników brytyjskiego wywiadu nie wolno było
powiedzied, że takie badanie w ogóle się przeprowadza. W każdym innym kraju nazwano by to mniej
delikatnie - szpiegowaniem. Większośd materiałów dla Gray'a i Coyne'a dostarczył Cleveland Cram,
pracownik CIA odpowiedzialny za łącznośd z MI 5 w Londynie. Cram był zdolnym i zrównoważonym
funkcjonariuszem CIA, służącym w Londynie od wielu lat i słabości MI 5 nie były dla niego żadną
tajemnicą. Przyprowadzał Gray'a i Coyne'a do Leconfield House i do siedziby MI 6 przy różnych
okazjach, przedstawiając ich jako swoich kolegów. W tym okresie funkcjonariusze CIA rangi Grama
mieli otwarty dostęp do wszystkich placówek wywiadu brytyjskiego, łatwo więc było o tę
mistyfikację.

O badaniach Gray'a i Coyne'a usłyszałem po raz pierwszy w czasie wizyty w Waszyngtonie w 1965
roku. Z treścią ukooczonego raportu zapoznał mnie Angleton. Poczułem się tak, jakby mnie raził
piorun. Gray i Coyne przeprowadzili miażdżącą krytykę MI 5. Wskazywali na niedostateczną
rozbudowę brytyjskiego kontrwywiadu i twierdzili, że wielu utalentowanych pracowników nie
wykorzystuje swoich możliwości z powodu niewłaściwej organizacji pracy i braku środków. Raport
oceniał szczególnie krytycznie kierownictwo MI 5, kwestionując przede wszystkim zdolności
kierownicze Hollisa i Cumminga - w tym czasie szefa kontrwywiadu. Gray i Coynę kooczyli wnioskiem,
że Hollis najwidoczniej utracił zaufanie swoich ważniejszych współpracowników (co było prawdą), jak
również swoich kolegów w rządzie (co też było prawdą).

Angleton był przejęty raportem. Powiedział mi, że będzie on stanowił podstawę kształtowania
nowych stosunków między brytyjskimi a amerykaoskimi służbami kontrwywiadowczymi. Zdradził też,
że CIA chce się zwrócid w towarzystwie ambasadora amerykaoskiego w Londynie, Davida Bruce'a,
bezpośrednio do Harolda Wilsona, żeby poinformowad go o ustaleniach komitetu.

- Wszystko się teraz zmieni - powiedział.-Zwiększymy personel CIA w Londynie i połowa z nich będzie
pracowała bezpośrednio w MI 5. Będziemy mieli dostęp do wszystkiego i postaramy się wam pomóc,
w czym można.
Z chwilą kiedy dowiedziałem się o raporcie Gray'a-Coyne'a, znalazłem się w niewdzięcznej sytuacji.
Angleton poinformował mnie w zaufaniu - obowiązek służbowy nakazywał mi poinformowanie
naszych ludzi o istnieniu tego rodzaju dokumentu, jak również o zamiarze zwrócenia się do Wilsona.

Ambicje Angletona były oczywiste: chciał, żeby CIA połknęła całą MI 5 i przekształciła ją w zagraniczną
placówkę agencji amerykaoskiej. Powróciłem do Londynu i powiedziałem o wszystkim Hollisowi i FJ.

Był to jedyny przypadek, kiedy Hollis zdradził jakieś zewnętrzne oznaki zdenerwowania. Polecił
sprawdzid zapisy w rejestrach odwiedzających i w ciągu kilku godzin uzyskał potwierdzenie, że Gray i
Coyne rzeczywiście byli w każdym wydziale brytyjskiego wywiadu nie informując o rzeczywistym celu
swoich wizyt.

Późnym popołudniem zobaczyłem, jak Hollis i FJ wślizgują się do samochodu czekającego na


podjeździe Leconfield House.

- Dziękuję za pomoc, Peter - powiedział FJ ponuro. - Nigdy nie można mied pewności, że ci pieprzeni
Amerykanie będą się zachowywad przyzwoicie. - Wyczułem w tym trochę hipokryzji, ale uznałem, że
lepiej trzymad się z daleka od rozpoczynającej się kanonady. FJ i Hollis pojechali do ministra spraw
zagranicznych, żeby zaprotestowad przeciw temu jawnemu nadużyciu brytyjsko-amerykaoskiego
porozumienia i nikt nie mógł przewidzied, dokąd zaprowadzi ta cała awantura.

Biedny Cleve Cram znalazł się w opałach. Sprzeciwiał się pomysłowi informowania Wilsona, chod
Helms i Angleton nalegali, żeby spróbował skontaktowad się z doradcą Wilsona do spraw
bezpieczeostwa George Wiggiem. Ale Hollis nie był w nastroju do żartów. Został upokorzony na
oczach całego środowiska wywiadowczego w Londynie i w Waszyngtonie i gotów był wyrzucid Crama,
jeśli tylko tamten pozwoliłby sobie na jeszcze jakieś wyskoki. Widziałem Crama kilka dni później, jak
skradał się korytarzem na piątym piętrze Leconfield House. Sprawiał wrażenie trochę
onieśmielonego.

- Prawie udało się wam zrobid ze mnie persona non grata - powiedział z przepraszającym uśmiechem.
Orientował się, że CIA chciała nas wypróbowad i dostała po nosie. Raport Gray'a-Coyne'a surowo
ocenił kompetencje Hollisa jako dyrektora generalnego MI 5 i Hollis o tym wiedział. Ale Amerykanie
rozegrali tę sprawę z typową dla nich delikatnością słonia w sklepie z porcelaną. Mieli jak najlepsze
zamiary, chodziło o dostarczenie środków i sił fachowych, których MI 5 brakowało. Oczywiście,
kierowali się też innymi motywami. Chcieli mied w MI 5 raczej potulnego petenta niż życzliwego ale
niezależnego sojusznika.

Raport przyczynił się jednak do wprowadzenia ulepszeo. Kierownictwo MI 5 po raz pierwszy uznało
potrzebę radykalnej rozbudowy Wydziału D i rezygnację ze starych, kolonialnych struktur, jak Wydział
E. Tym samym Wydział D miał pierwszeostwo w korzystaniu z wszystkich zasobów. Było oczywiste, że
dla tak zrekonstruowanego Wydziału D trzeba będzie poszukad nowego kierownictwa. Objął je Alec
MacDonald, który służył dawniej w policji kolonialnej, a Malcolm Cumming zrozumiawszy że nigdy nie
zostanie zastępcą dyrektora naczelnego zdecydował się odejśd na wcześniejszą emeryturę.

Innym ważnym skutkiem raportu było uświadomienie sobie potrzeby stworzenia mechanizmu
ściślejszej współpracy między zachodnimi służbami kontrwywiadowczymi. GCHQ i NSA prowadziły
regularną wymianę na podstawie porozumienia anglo-amerykaoskiego. MI 6 i CIA stale wymieniały
między sobą analizy materiałów wywiadowczych za pośrednictwem Połączonego Komitetu
Wywiadów w Londynie i Rady Bezpieczeostwa Narodowego w Waszyngtonie. Ale współpraca między
kontrwywiadami opierała się głównie na improwizacji. Angleton i ja często dyskutowaliśmy o
potrzebie stworzenia forum stałej, swobodnej wymiany materiałów kontrwywiadowczych. Wiele z
nich, szczególnie te które pochodziły od uciekinierów, dotyczyło kilku paostw i dostęp do wszystkich
dokumentów był niezbędnym warunkiem najlepszego ich wykorzystania. Ale Angleton był autokratą i
chciał wykorzystad raport Gray'a i Coyne'a dla wymuszenia jednostronnego przepływu informacji. W
koocu jednak dał się przekonad o zaletach wspólnego forum i na jego wniosek postanowiono
zwoływad co osiem miesięcy konferencję czołowych przedstawicieli kontrwywiadów Stanów
Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Australii, Kanady i Nowej Zelandii. Pierwsza z takich konferencji,
nazywanych CAZAB odbyła się w Melbourne, w Australii, w listopadzie 1967 roku.

Raport Gray'a-Coyne'a nie był jedynym dokumentem, który przesądził o koocu kariery Hollisa. Przed
odejściem dyrektora generalnego na emeryturę wnioski z prac komitetu FLUENCY stały się jasne. Do
tej grupy roboczej wchodzili Terence Lecky i Geoffrey Hinton z kontrwywiadu MI 6, a także Arthur
Martin, po jego przejściu do tej służby w połowie 1965 roku. MI 5 reprezentowali Patrick Stewart,
Anne Orr-Ewing i Evelyn McBarnet z D3 i ja, jako przewodniczący. Dokumenty z prac komitetu trafiały
bezpośrednio do dyrektora Wydziału D Aleca MacDonalda i szefa kontrwywiadu Christophera
Phillpottsa. Spotykaliśmy się w każdy czwartek w moim biurze lub na piątym piętrze w sali
konferencyjnej Leconfield House.

Trzeba od razu powiedzied, że pracowaliśmy w bardzo napiętej atmosferze. Każdy członek komitetu
był świadom wagi postawionego przed nim zadania, które polegało na zbadaniu każdej poszlaki
wskazującej na penetrację brytyjskiego wywiadu. Pierwszą decyzję, którą podjął komitet FLUENCY,
była zmiana takiego podejścia do problemu penetracji, którym kierowaliśmy się z Arthurem w
przypadku Mitchella. W1963 roku, kiedy przedstawialiśmy ten problem Dickowi White'owi,
opieraliśmy się w dużym stopniu na analizach osobliwości i sprzeczności zauważonych w trakcie
niektórych operacji technicznych i w przypadkach podwójnych agentów, nazywanych w naszym
żargonie „symptomami”. FLUENCY postanowił ignorowad wszelkie „symptomy”, uznając je za wtórne
wobec konkretnych poszlak sugerujących penetrację, które uzyskano od uciekinierów ze Wschodu.
Tylko one stanowiły pierwotny materiał dowodowy i tylko na nich postanowiliśmy się skupid.

Pierwszym zadaniem było porównanie tych materiałów. Przedstawiało się to stosunkowo prosto,
jako że dużą częśd pracy wykonano już w czasie dochodzenia przeciw Mitchellowi i na mój wniosek
była ona nadal prowadzona w ramach ogólnego programu analiz D3.

Po sześciu miesiącach mieliśmy obszerny zbiór tego rodzaju informacji obejmujący ponad dwieście
pozycji, w tym i takich, które odnosiły się do I wojny światowej. Podzieliliśmy je pomiędzy
poszczególnych pracowników zebranych wokół stołu. Informacje pochodzące z polskich źródeł (jak
Goleniewski) otrzymał Terence Lecky. Evelyn McBarnet miała opracowad stare materiały MI 5, Patrick
Stewart wziął materiały Golicyna, a ja Kriwickiego, Wołkowa i VENONĘ.

Kiedy już materiały zostały zebrane, wzięliśmy się do ich oceny. Każdą informację badaliśmy starannie
i wyrabialiśmy sąd o jej wartości, to znaczy - czy, według nas, jest prawdziwa. W niektórych
przypadkach uciekinier mógł, na przykład, twierdzid ze w MI 5 czy MI 6 jest szpieg, my jednak
mieliśmy przekonanie, że się myli. W przypadkach, kiedy nabieraliśmy przekonania, że informacja jest
prawdziwa, nazywaliśmy ją w swoim żargonie „rachunek sprawdzony”. Potem sprawdzaliśmy, czy
poszczególne informacje dotyczyły któregoś ze znanych szpiegów, jak Philby, Blunt czy Burgess, a
jeżeli tak, to sprawdzaliśmy, czy było to zasadne w świetle późniejszych materiałów wywiadowczych.

Postęp w tych pracach zależał od jakości zgromadzonego materiału; mieliśmy duże trudności z
archiwum MI 6, gdzie panował bałagan. Każda z jej sekcji geograficznych i Wydział Kontrwywiadu
prowadziły własną dokumentację. MI 6 dostarczała materiałów wywiadowczych, ale niewiele
troszczyła się o ich sprawdzanie i o wprowadzenie sprawnego systemu dokumentacji. Dlatego
właśnie tak wiele zeznao pozostało nie sprawdzonych. Jedną z ubocznych korzyści z prac
prowadzonych w ramach FLUENCY było uświadomienie sobie konieczności uporządkowania
archiwum MI 6. W 1967 roku Arthur na dobre opuścił kontrwywiad i przejął archiwum, gdzie
przeprowadził kompletną reorganizację, oddając tym po raz ostatni wielkie zasługi brytyjskiemu
wywiadowi.

Po starannej analizie każdą z dwustu informacji dotyczących możliwości infiltracji przydzielono do


jednej z sześciu kategorii:

a) „sprawdzony rachunek”, który odnosi się zdecydowanie do znanego agenta;

b) „sprawdzony rachunek”, który prawie na pewno odnosi się do znanego szpiega;

c) „sprawdzony rachunek”, którego nie można odnieśd do żadnego znanego szpiega;

d) ustalenie prawdziwości czy nieprawdziwości „rachunku” jest niemożliwe z powodu


niedostatecznych danych;

e) wskazówka wątpliwa;

f) informacja, gdzie nic nie jest sprawdzone, czyli bezwartościowa.

Tuż przed odejściem Hollisa na emeryturę FLUENCY zaczął odsłaniad zupełnie inny obraz dziejów
penetracji brytyjskiego wywiadu. Po bliższym zbadaniu okazało się, że niektóre informacje dawniej
odnoszone do znanych szpiegów, jak Philby czy Blunt, wiązano z nimi błędnie. Z dwustu
zweryfikowanych przez nas materiałów dwadzieścia osiem należało do najważniejszej kategorii „c: -
były to „sprawdzone rachunki”, które wskazywały na jeszcze nie wykrytych agentów.

Wśród tych dwudziestu ośmiu przypadków było dziesięd szczególnie ważnych - wszystkie odnosiły się
do MI 5:

1. „Faktyczny szef z września 1945 roku;

2. „Elli” Guzenki też z września 1945 roku;

3. Zdrada Skripkina w 1946 roku (informacja uzyskana od Rostworowa w 1954 roku);

4. „Agent średniej rangi” Goleniewskiego z połowy lat pięddziesiątych;

5. Informacja Golicyna o śledztwie przeciwko Skripkinowi z 1946 roku;

6. Informacja Golicyna o specjalnym sejfie w centrali KGB zawierającym przecieki z brytyjskiego


wywiadu;
7. Informacja Golicyna o indeksie akt w centrali KGB zawierającym przecieki z brytyjskiego wywiadu;

8. Informacja Golicyna o „dokumencie techników”;

9. Informacja Golicyna o specjalnym systemie ochrony „sowieckiej kolonii” w Londynie oraz

10. Informacja Golicyna o ujawnieniu podwodnej misji Crabbe'a.

Wszystkie informacje Golicyna pochodziły z lat 1962-1963. Naprawdę zaskakujące w tej liście było to,
że układała się według wyraźnego schematu chronologicznego, od 1942 roku do 1963. Materiały
Golicyna, chociaż późniejsze, nie zawierały dośd konkretnych wskazówek, które naprowadzałyby na
określonego funkcjonariusza, poza tą, że z pewnością chodzi o penetrację na wysokim szczeblu. Ale
trzy pierwsze „zapisy” Golicyna, chociaż przestarzałe, wpłynęły na kierunek prac FLUENCY i po raz
pierwszy skierowały podejrzenia na Hollisa.
19

Pierwszym analizowanym przez nas materiałem była lista Wołkowa. Zajmowaliśmy się nią pilnie już w
ramach badao D3, które miały na celu wykrycie drugiego z wymienionych agentów w Ministerstwie
Spraw Zagranicznych. Postanowiłem zamówid tłumaczenie całego dokumentu u Geoffrey'a
Sudbury'ego, pracownika GCHQ kierującego programem VENONA. Sudbury mówił biegle po rosyjsku,
a co najważniejsze, w odróżnieniu od urzędnika ambasady brytyjskiej w Turcji, który dokonał
pierwszej wersji tłumaczenia - dzięki VENONIE był obeznany z tym rodzajem żargonu, którym
posługiwały się sowieckie służby wywiadowcze, w okresie kiedy Wołków próbował uciec.

Intrygował mnie szczególnie jeden zapis na liście Wołkowa. W pierwszym tłumaczeniu była mowa o
znanych Wołkowowi aktach i dokumentach dotyczących bardzo cennych szpiegów sowieckich w
ważnych instytucjach londyoskich. „Sądząc po ich kryptonimach, jest siedmiu takich agentów, pięciu
w wywiadzie brytyjskim i dwóch w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Wiem, na przykład, że jeden z
nich pełni obowiązki szefa wydziału brytyjskiego kontrwywiadu”.

Kiedy w 1951 roku po raz pierwszy wypłynęła sprawa Philby'ego, MI 5 przyjęła, że ostatnim ze
szpiegów wymienionych przez Wołkowa jest Philby, który w 1945 roku rzeczywiście pełnił funkcję
szefa wydziału kontrwywiadu w MI 6, zajmującego się zwalczaniem agentów sowieckich. Sam jednak
znałem na tyle rosyjski z VENONY, żeby zauważyd, że w tekście rosyjskim występowały dwa słowa,
których nie było w pierwszym tłumaczeniu - „otdieł”, oznaczające „sekcję” i tuż po nim „uprawlenije”,
czyli „Dyrekcja” albo „wydział wyższego szczebla”. W każdym razie, nie było żadnego ważkiego
powodu, żeby ten konkretny fragment wypowiedzi Wołkowa odnosid do Philby'ego. W brytyjskim
wywiadzie było pięciu szpiegów i Philby mógł byd równie dobrze każdym z nich.

W kilka dni po otrzymaniu ode mnie listy Wołkowa zadzwonił do mojego biura podniecony Sudbury,
prawie zapominając na moment włączyd swój wokoder.

- Tłumaczenie jest złe - zakomunikował. - Mamy tu do czynienia z żargonem NKWD, człowiek, który to
pisał, musiał byd w podeszłym wieku. Napisał to bardzo starannie, dumny ze swoich kwalifikacji
zawodowych i wiedzy. Prawidłowe tłumaczenie powinno brzmied: „Wiem, na przykład, że jeden z
tych agentów pełni obowiązki szefa sekcji w dyrekcji brytyjskiego kontrwywiadu”. To, moim zdaniem,
znaczy, że stanowisko tego człowieka jest tymczasowe. Zwród uwagę: on „pełni obowiązki”, a nie po
prostu jest; to tyle co „faktyczny szef albo coś w tym rodzaju.

- Co takiego? - zapytałem ostrożnie.

- Czy nie rozumiesz - zaskrzeczał Geoffrey spoza elektronicznej zasłony-że dyrekcja brytyjskiego
kontrwywiadu znaczy MI 5, tu nie chodzi o MI 6!

Znaczenie tego było krystalicznie jasne. Jeżeli Sudbury nie mylił się, to nie chodziło o Philby'ego i nie
mógł to byd też Blunt, ponieważ nigdy nie był „faktycznym” szefem czegokolwiek. Tylko jeden
człowiek pełnił obowiązki szefa sekcji w Dyrekcji Brytyjskiego Kontrwywiadu w latach 1944-1945.
Nazywał się Roger Hollis.

Drugim typem był agent Guzenki „Elli” w MI 5, na którego natknąłem się po raz pierwszy w notatniku
Anny Last w czasie dochodzenia w sprawie Mitchella. FLUENCY ponownie zbadał przypadek „Elliego”
z wielką starannością. Niezwykłe było to, że „Elli” Guzenki wypłynął we wrześniu 1945 roku,
dokładnie w tym czasie, kiedy Wołków złożył swoje zeznanie na temat „faktycznego szefa”, wtedy to
też dokonaliśmy zdecydowanego przełomu w odszyfrowaniu komunikatów w ramach VENONY.
Istotne znaczenie historii Guzenki jest proste. Zeznał, że wie o istnieniu szpiega w „piątce MI”.
Dowiedział się o tym od przyjaciela Lubimowa, który pracował razem z nim w pokoju szyfrów GRU w
Moskwie w 1942 roku. Do przekazywania korespondencji „Elli” wykorzystywał skrytki, z których jedną
była szpara w nagrobku. Z „Elli” kojarzyło się coś rosyjskiego, albo pochodzenie, może często jeździł
do Rosji albo znał język. Musiał byd ważnym agentem, bo mógł brad z archiwum MI 5 teczki dotyczące
Rosjan w Londynie.

Lubimow pokazał mu fragmenty telegramów od tego szpiega, działającego pod kryptonimem „Elli”.
Guzenko mówił, że kiedy przychodziły od niego telegramy, w pokoju szyfrowym była zawsze obecna
kobieta, która czytała odszyfrowany tekst jako pierwsza i jeżeli była taka potrzeba, zabierała je prosto
do Stalina. Poprosiłem Ismaiła Achmedowa, wyższego oficera GRU, który zbiegł na Zachód pod koniec
wojny, o pomóc w ustaleniu tożsamości tej kobiety. Powiedział, że nazywała się Wiera i kontrolowała
„nielegalnych” GRU na Zachodzie; pracowała pod jego kierownictwem, jednak obowiązywały takie
zasady konspiracji, że nigdy nie zdradziła przed nim tożsamości swoich agentów. Alexander Foote,
który w czasie wojny pracował dla GRU jako „nielegalny” w Szwajcarii, zanim uciekł na Zachód w
koocu lat czterdziestych, opisał Wierę w swojej książce „Handbook of Spies” jako kobietę, która
zajmowała się nim, kiedy przebywał w Moskwie na szkoleniu w 1945 roku.

Z historią Guzenki był pewien kłopot: od czasu kiedy ją opowiedział po raz pierwszy w 1945 roku,
ciągle zmieniał szczegóły. „Piątka MI” stała się MI 5. Różnica była istotna. „Piątkę MI” można
rozumied jako sekcję V MI. I naturalnie, w 1945 roku Philby pracował w Sekcji V MI 6. Poza tym, w
połowie lat sześddziesiątych Guzenko był nieuleczalnym alkoholikiem. Nie można już było polegad na
jego pamięci, gdy w grę wchodziły wydarzenia sprzed ponad dwudziestu lat. Zwróciłem się z prośbą
do kanadyjskiej RCMP o zezwolenie na jeszcze jedno przesłuchanie Guzenki, ale odpowiedziano nam,
że sprawia trudności władzom kanadyjskim swoim pijaostwem i nagabywaniem o pieniądze.
Obawiano się, że dalsze z nim kontakty tylko zaostrzą problem; istniało duże ryzyko, że Guzenko
mógłby ujawnid publicznie cel naszej z nim rozmowy,

Zapytałem, czy nie mają notatek z pierwszych przesłuchao Guzenki, jako że najdokładniej
odzwierciedlałyby treśd tego, co powiedział o „Ellim” w pierwszych dniach po ucieczce. Jednak
funkcjonariusz, który zajmował się Guzenką, dawno już nie żył, a jego notatki najprawdopodobniej
uległy zniszczeniu, nie zachowały się bowiem w dokumentacji.

Materiały w archiwach brytyjskiego wywiadu jeszcze bardziej tylko zagmatwały problem


wiarygodności zeznao Guzenki. Po ucieczce Guzenki pracownik MI 6 Peter Dwyer pojechał z
Waszyngtonu do Kanady, żeby wziąd udział w przesłuchaniach. Przysyłał codziennie depesze do
Londynu, do centrali MI 6, w których informował o treści zeznao. Trafiały one do szefa sowieckiej
sekcji kontrwywiadu MI 6 Kima Philby'ego. Philby musiał w następnym tygodniu uporad się pilnie z
problemem prawie równoczesnego pojawienia się Wołkowa u Brytyjczyków w Turcji. Poprosił więc
kolegę na analogicznym stanowisku w MI 5 - był to właśnie Roger Hollis - żeby pojechał zamiast niego
do Kanady na spotkanie z Guzenką. Czy był to przypadek, czy Philby zrobił to celowo wiedząc, że
zwraca się do innego szpiega, który potrafi zamącid wodę w sprawie Guzenki? Wiedzieliśmy jednak
dzięki VENONIE w czasie kiedy Hollis wyjeżdżał do Kanady przesłuchiwad Guzenkę, że KGB nie
wiedziało o istnieniu agenta GRU w MI 5. Najdokładniejsze i najważniejsze materiały w posiadaniu
Guzenki dotyczyły domniemanych szpiegów uczestniczących w programie badao atomowych i o tym
też obszernie traktował raport Hollisa. Na temat agenta „Elli” w „piątce MI” była tylko krótka
wzmianka. Według Hollisa, Guzenko miał mętne pojęcie o strukturze brytyjskiego wywiadu. A więc
Guzenko się mylił i sprawa została pogrzebana. Była to ocena fałszywa.

Mimo to informacja utkwiła w pamięci Guy Liddella, ówczesnego szefa kontrwywiadu, który w swoich
pamiętnikach spekulował na temat tożsamości „Elliego”. Dziwne tylko, że dowiedziałem się o tym
dopiero wtedy, kiedy jego stara sekretarka przyniosła mi te dzienniki z prośbą o ich przechowanie, bo
Hollis polecił je zniszczyd. Kolejny raz zastanowiłem się głęboko. Czy to był przypadek, czy Hollis miał
swoje powody, żeby usunąd dzienniki Liddella?

W 1965 roku udało nam się odszyfrowad nową informację VENONY, która zmieniła opinię FLUENCY o
tym, czy „Elli” Guzenki jest „sprawdzonym rachunkiem”. Odszyfrowana korespondencja VENONY z
tygodnia od 15 września 1945 roku zawierała informację dla Krotowa, w której, bez żadnych oznak
paniki - zalecano podjęcie ostrożności dla ochrony cennej „agentury”, ze względu na problemy
„sąsiadów” z Kanady. Była to oczywiście aluzja do ucieczki Guzenki, który tydzieo wcześniej poprosił o
azyl w Kanadzie. „Sąsiadami”, jak już wiedzieliśmy, nazywano w żargonie KGB wywiad wojskowy GRU,
dla którego pracował Guzenko. KGB nie miało powodu obawiad się, że któryś z jego agentów w
Londynie został ujawniony przez Guzenkę. GRU nie znało żadnych tajemnic KGB, a w każdym razie
mieli tu po to Philby'ego, żeby ostrzegał o nieprzewidzianych zdarzeniach w codziennych kontaktach.

Jednak w koocowych transmisjach owego tygodnia 22 września ton korespondencji wyraźnie się
zmienił. Spokój znikł bez śladu, a Krotow otrzymuje szczegółowe instrukcje na temat postępowania z
agentami. Należy utrzymywad tylko kontakt na odległośd, a spotkania powinny zostad zredukowane
do absolutnego minimum, jeśli to możliwe - tylko do jednego w miesiącu.

Nurtowało nas następujące pytanie: dlaczego centrala w Moskwie zaczęła się tak niepokoid
implikacjami zeznao Guzenki? W rzeczywistości Guzenko uciekł 7 września, a więc dwa tygodnie
wcześniej i prawie natychmiast GRU musiało zacząd przeprowadzad wstępne oceny szkód i
przedsiębrad niezbędne środki ostrożności dla ochrony agentów, których mogła narazid zdrada
Guzenki. Już 12 września szczegóły zeznao zbiega napływały z Kanady od Petera Dwyera do Kima
Philby’ego w centrali MI 6. Tymczasem KGB zaczęło się tym martwid dopiero tydzieo później.

Odpowiedź znajdowała się w materiałach MI 6 z odpowiedniego okresu. 18-19 września na biurko


Philby'ego trafiła depesza z pierwszymi szczegółowymi wypowiedziami Guzenki na temat agenta
działającego pod kryptonimem „Elli”. Wtedy to Philby po raz pierwszy dowiedział się o wzmiance na
temat szpiega w „piątce MI” Oryginał depeszy, badany przez nas ponownie w latach sześddziesiątych,
był złożony we czworo, miał zabrudzone brzegi, jakby noszono go w kieszeni i był sygnowany HARP
(inicjały Philby'ego) dwa dni po jego otrzymaniu. Nie ulegało wątpliwości, że zabrał go na te dwa dni i
pokazał swojemu rosyjskiemu kontrolerowi w Londynie. Z żadnym innym telegramem z teczki
Guzenki nie obchodzono się w ten sposób. To oczywiście ten telegram wywołał tak wielkie
zaniepokojenie pod koniec „wielkiego tygodnia” VENONY.

Poprosiłem GCHQ o wyszukanie transmisji KGB z Londynu do Moskwy z tego okresu. Nie udało nam
się odczytad żadnej z nich. Jedyne „bliźniaki”, jakie znaleźliśmy w tym materiale, pochodziły z
korespondencji w drugą stronę, z Moskwy do KGB w Londynie. Sudbury powiedział mi, że w
korespondencji KGB Londyn-Moskwa na uwagę zasługuje jedynie wiadomośd wysłana 19-20
września, którą można było uznad za priorytetową, ponieważ poprzedzała wszystkie, inne nadane na
tym samym kanale. Jej znaczenie nie budziło wątpliwości - została wysłana dzieo po tym, jak Philby
otrzymał depeszę MI 6 zawierającą podany przez Guzenkę opis „Elliego” w „piątce MI”. Rzeczywiście,
kiedy GCHQ przeprowadziła analizę cyfrową tej wiadomości, mogła stwierdzid, że odpowiada ona
długością dosłownemu zapisowi depeszy MI 6 z Kanady, którą Philby zabrał z teczki.

Po stwierdzeniu, że Londyn wysłał bardzo pilną wiadomośd do Moskwy, zaczęliśmy szukad


odpowiedzi. Na linii w odwrotnym kierunku - z Moskwy do Londynu - była tylko jedna podobnej wagi
korespondencja. Dotąd nie mogliśmy poprawnie odczytad tej właśnie wiadomości. Pochodziła z
kooca tego samego tygodniowego odcinka transmisji, ale ponieważ wysłano ją priorytetowo, dotarła
do Londynu trochę wcześniej niż inne odczytane przez nas komunikaty. W koocu 1965 roku
przypuściliśmy z Sudburym zdecydowany atak na ten komunikat, przyjmując założenie, że jest to
odpowiedź na informacje z telegramu Philby'ego. W koocu udało się nam złamad szyfr. Jej treśd
brzmiała: „Jest zgoda «góry» na skonsultowanie z sąsiadami materiału Stanley a o ich sprawach w
Kanadzie. Dane Stanley'a prawidłowe”.

Pamiętam, jak siedzieliśmy w biurze Sudbury'ego i łamaliśmy głowy nad znaczeniem tego tekstu. Był
całkowicie niezrozumiały. Z początku myślałem, że błąd jest w tłumaczeniu, ale Sudbury porównał je
z innym fragmentem VENONY i okazało się, że komunikat handlowy, będący tematem tego
fragmentu, daje się doskonale odczytad. Nie było więc błędu. W czasie, kiedy przesłano wiadomośd,
Philby był najwyższym rangą agentem KGB i szefem kontrwywiadu w MI 6 od prawie dziesięciu lat,
ale wyglądało na to, że nie bardzo wierzono w ścisłośd jego informacji. Dlaczego uznano za konieczne
jej sprawdzenie? Co to za dane Stanley'a, które wprawiły KGB w takie pomieszanie?

Tylko jedno mogłoby wyjaśnid te osobliwości. KGB nic nie wiedziało o agencie w „piątce MI”,
kontrolowanym przez GRU. Dlatego, kiedy Philby przekazał im otrzymaną wiadomośd o tym szpiegu i
o własnym zagrożeniu ze strony Guzenki, KGB musiało otrzymad pozwolenie „góry”, czyli Biura
Politycznego na konsultacje z „sąsiadami”, a więc z GRU; wtedy dopiero mogło się zwrócid do
wywiadu wojskowego z pytaniem, czy rzeczywiście mają swojego człowieka w Londynie.
Otrzymawszy odpowiedź twierdzącą KGB uświadomiło sobie, że w Londynie może się zrobid gorąco,
przysłało więc wiadomośd potwierdzającą dane Stanley'a, a po niej pilne rozkazy w sprawie
zwiększenia środków bezpieczeostwa.

Kim jednak był „Elli” i gdzie pracował? Z pewnością nie chodziło tu o Blunta ani Philby'ego, ponieważ
wiedzieliśmy, że w żadnym okresie nie byli oni kontrolowani przez GRU.

Pytałem każdego uciekiniera na Zachód, co mogłoby znaczyd wyrażenie „piątka MI”. Wszyscy
zapewniali mnie, że oznacza to MI 5, a nie Sekcję V MI 6, czy coś innego. Kimkolwiek był „Elli”, musiał
mied dostęp do teczek Rosjan, co niewątpliwie plasowało go w Wydziale F, gdzie te materiały były
opracowywane. Wyższym funkcjonariuszem tego wydziału był Roger Hollis, ten sam podejrzany, na
którego wskazywały zeznania Wołkowa o „faktycznym szefie”.

FLUENCY spędził całe lata starając się rozwikład zagadkę trzech powiązanych wzajemnie poszlak:
„faktycznego szefa” Wołkowa, „Elliego” Guzenki i ośmiu kryptonimów VENONY, które pojawiły się
razem w ciągu jednego tygodnia we wrześniu 1945 roku. Czy był wśród nich Mitchell lub Hollis? Obaj,
a może żaden z nich? Zbieżnośd tych trzech śladów była niejasna. Zarówno „faktyczny szef; jak i
informacja o „Ellim” wskazywały na dwóch ludzi, ale pierwsza wskazówka odnosiła się do agenta
KGB, a druga - GRU. VENONA wskazywała na ośmiu szpiegów; lista Wołkowa obejmowała siedmiu w
Londynie, z tego dwóch w Ministerstwie Spraw Zagranicznych i pięciu w brytyjskim wywiadzie.
Maclean przebywał w tym czasie od roku w Waszyngtonie, a więc nie mógł byd jednym z agentów z
Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Jednym był prawdopodobnie Burgess. Pracował wtedy w
Departamencie Prasy Foreign Office. Jeśli chodzi o drugiego, to najprawdopodobniejszym typem był
„Eton i Oxford” Kriwickiego, mający działad w ministerstwie; wykorzystywał go Philby dla odciągnięcia
uwagi MI 5 od Macleana, któremu w 1951 roku groziła wpadka.

Ale co z pięcioma agentami w wywiadzie brytyjskim? Jednym był Philby, drugim Blunt, a trzecim
Cairncross. Long mógłby byd teoretycznie czwartym szpiegiem z listy Wołkowa, ale w tym czasie
przebywał poza Londynem i nie mógł byd chyba osobą oznaczoną jednym z ośmiu kryptonimów
VENONY, ponieważ we wrześniu 1945 roku był w Niemczech. W wyliczeniu tym pozostawał nadał
„faktyczny szef Wołkowa i cztery kryptonimy VENONY, o których nie można było nic powiedzied, przy
czym przypuszczalnie „faktyczny szef i szpieg Wołkowa w Foreign Office byli różnymi osobami. Co do
„Elliego”, to nigdzie nie było po nim śladu.

Trzecią informacją wyselekcjonowaną przez FLUENCY była sprawa Skripkina. Dostarczył nam jej Jurij
Rastworow, drugi sekretarz ambasady rosyjskiej w Tokio, będący w rzeczywistości podpułkownikiem
KGB. Brytyjski Wywiad Morski nawiązał z nim kontakt jesienią 1953 roku i rozpoczął rozmowy na
temat jego przejścia na naszą stronę. Rastworow zgodził się w koocu, ale pod jednym warunkiem - że
zostanie zabrany bezpośrednio do jednej z brytyjskich kolonii, na przykład Australii (!), a nie Wielkiej
Brytanii. Swoją niechęd do wyjazdu do Anglii tłumaczył tym, że wie o penetracji brytyjskiego
wywiadu, chociaż nie podał bliższych szczegółów.

Wydział Wywiadu Morskiego (NID) zorganizował transport podpułkownika KGB samolotem RAF-u z
Tokio do Singapuru, gdzie zamierzano przekazad go połączonej placówce MI 5 - MI 6 SIFE
(Dalekowschodnia Służba Wywiadowcza). Rastworowa nie poinformowano o tych planach. Kiedy
samolot kołował na start, nad Tokio rozszalała się burza śnieżna, która uniemożliwiła odlot, zaś w
czasie oczekiwania na poprawę pogody Rastworow dowiedział się z rozmowy załogi, że mają lecied
do Singapuru, a nie do Australii. Wpadł w panikę i uciekł z samolotu, zgłosił się natychmiast do
ambasady USA i oddał się w ręce Amerykanów.

W jakiś czas potem CIA poinformowała, że Rastworow wyjaśnił dokładniej, dlaczego uważał brytyjski
wywiad za spenetrowany. Według jego relacji, jego przyjaciel porucznik Skripkin skontaktował się z
Brytyjczykami na Dalekim Wschodzie w 1946 roku i zgłosił gotowośd przejścia na ich stronę. Skripkin
poczynił przygotowania do wyjazdu do Moskwy, żeby zabrad żonę i uciec dopiero przy następnej
podróży na Zachód. Jednakże po powrocie do Moskwy Skripkin został w jakiś sposób zdemaskowany
przez KGB. Zgłosiło się do mego dwóch funkcjonariuszy KGB podających się za agentów MI 6, przed
którymi Skripkin się zdradził, wkrótce został skazany i rozstrzelany.

Kiedy szukaliśmy śladów Skripkina w naszej kartotece, stwierdziliśmy, że rzeczywiście ma swoją


teczkę. Zawierała kopie dwóch raportów Brytyjskiego Wywiadu Morskiego na Dalekim Wschodzie,
omawiających plany ucieczki Skripkina jeden z maja 1946 roku, a drugi z lipca tego roku. SIFE
przesłała je dla informacji MI 5 i dotarły do Londynu w pierwszej połowie sierpnia. Dokumentami
tymi zajęli się Roger Hollis, zastępca Wydziału F i jeden z jego młodszych współpracowników. Hollis
polecił założyd teczkę i odesład do archiwum, gdzie leżała do 1954 roku, kiedy to Rastworow
opowiedział swoją historię. Gdy ją ponownie odszukano, MI 5 automatycznie przekazała ją
Philby'emu.

Kiedy FLUENCY wrócił do tej sprawy, wyszło na jaw kilka faktów. Po pierwsze - po ucieczce w 1961
roku Golicyn pytał nas, co wiemy o przypadku Skripkina. Wyjaśnił, że pracował nad tym w 1946 roku,
będąc młodszym oficerem Wydziału Kontrwywiadu Pierwszej Dyrekcji KGB. Pamiętał, że o Skripkinie
dowiedzieli się z Londynu, a nie z Dalekiego Wschodu. Informacja nadeszła w koocu 1946 roku, kiedy
w Moskwie leżał już śnieg. Bez zachęty z naszej strony Golicyn opowiedział historię jak
funkcjonariusze KGB podeszli Skripkina, podając się za ludzi MI 6. Poprosiliśmy go o opisanie dwóch
dokumentów, które widział. Przedstawił nam zadziwiająco dokładny opis. Pierwszy dokument,
powiedział, był sprawozdaniem z rozmów sondażowych i oceną wartości Skripkina. Drugi zawierał
streszczenie jego planów dalszego postępowania, włącznie z adresem w Moskwie, pod którym można
było się z nim skontaktowad. Golicyn zapewnił także, że oba dokumenty były złożone razem, kiedy
agent je fotografował.

Drugim odkryciem FLUENCY było to, że w czasie przesłuchania prowadzonego w Bejrucie przez
Nicholasa Elliotta, Philby stanowczo zaprzeczył, jakoby doniósł o Skripkinie. Co więcej, twierdził, że
nic nie wie o tej sprawie, nawet kiedy podano mu więcej szczegółów. Było to nadzwyczaj dziwne,
ponieważ wydawało się nam, że leżało w jego interesie przypisad tę zdradę sobie. Możliwe więc, że
Philby mówił w tym przypadku prawdę.

Postarałem się o odtworzenie pełnego spisu osób zapoznanych z obu raportami na temat Skripkina,
aby zobaczyd, czy nie rzuci to nowego światła na całą sprawę. Wyniki okazały się wielce znaczące.
Majowy raport przesiano do wywiadu morskiego w Hongkongu, SIFE w Singapurze i Wydziału
Wywiadu Morskiego w Londynie. Został on wciągnięty do rejestru marynarki i krążył wewnątrz NID;
kopię przesłano rutynowo do Sekcji Marynarki Wydziału R w MI 6. Stąd z kolei trafił do Sekcji V, która
założyła odpowiednią teczkę. Dokładne badania dokumentacji MI 6 wykazały, że Philby nie figurował
w żadnym rozdzielniku.

Raport lipcowy krążył tymi samymi drogami, z wyjątkiem SIFE w Singapurze. W tym właśnie czasie
postanowiono spiąd oba raporty i przesład je rutynowo do MI 5, gdzie dotarły 8 sierpnia. Wtedy MI 5
dowiedziała się po raz pierwszy o całej sprawie, było to też jedyne miejsce, gdzie trafiły razem spięte -
fakt, który zgadzał się idealnie z tym, co zapamiętał Golicyn. Ktokolwiek zdradził Skripkina, musiał
działad wewnątrz MI 5 - nie w MI 6. To wykluczało Philby'ego, Blunt natomiast już od roku nie
pracował w MI 5.I znowu wszystko wskazywało na Rogera Hollisa, zastępcę dyrektora Wydziału F,
który zajmował się sprawą Skripkina.

Z chwilą gdy skonkretyzowały się podejrzenia FLUENCY, przystąpiłem do realizacji .


najniebezpieczniejszego zadania, jakie kiedykolwiek podjąłem. Rozpocząłem jako „wolny strzelec”,
bez upoważnienia, moje własne dochodzenie mające wyświetlid przeszłośd Hollisa. Musiałem działad
ostrożnie, ponieważ wiedziałem, że najdrobniejszy przeciek do Hollisa doprowadziłby nieuchronnie
do wylania mnie z MI 5. Pojechałem do Oxfordu, gdzie odwiedziłem Bibliotekę Bodley'a. W
uniwersyteckiej dokumentacji odkryłem, że Hollis, chociaż przyjechał do Oxfordu w latach
dwudziestych, nigdy nie zrobił dyplomu. Z nieznanych powodów opuścił uczelnię po pięciu
semestrach. Wydawało się to dziwne w przypadku tak konwencjonalnej osoby. Odwiedziłem jego
dawny college - Worcester - i przeszukałem archiwum, starając dowiedzied się, kto z nim mieszkał na
tej samej klatce schodowej. Na czwartym semestrze Hollis przeprowadził się na Wellington Square,
zacząłem więc przekopywad Kalendarze Oxfordzkie z adresami wszystkich studentów uczelni, żeby
wyszukad tych spośród nich, którzy mieszkali w tym samym domu co Hollis. Próbowałem nawet
szczęścia w dokumentacji Uniwersyteckiego Stowarzyszenia Golfowego w nadziei, że gdzieś tam
znajdę klucz do tajemnicy osobowości dyrektora generalnego.

Pracując bez dostępu do akt personalnych Hollisa, musiałem posuwad się po omacku. Z rozmów z nim
wiedziałem, że jeździł do Chin, prześledziłem więc jego ruchy w urzędzie paszportowym, żeby ustalid
daty wyjazdów i przyjazdów do Wielkiej Brytanii. Przeprowadziłem dyskretne sondaże w Standard
Chartered Bank, gdzie Hollis pracował przed wyjazdem do Chin, ale oprócz starego adresu jego banku
w Pekinie, nie mieli tam żadnej dokumentacji.

Chciałem odkryd jakieś ślady tajnej działalności - jakiegoś nieostrożnego przyjaciela, oznaki otwartej
aktywności politycznej. O wszystkich ludziach świadczą ich przyjaciele, zacząłem więc kreślid sobie
obraz tych, z którymi Hollis utrzymywał bliskie stosunki w latach dwudziestych i trzydziestych. Ludźmi
szczególnie interesującymi pod tym względem w Oxfordzie byli Claud Cockburn i Maurice Richardson,
obaj lewicowcy. Kiedy sprawdzałem teczkę Cockburna, zauważyłem, że Hollis przetrzymywał ją przez
cały okres wojny, ale nigdy nie wyjawił łączącej ich przyjaźni, jak by tego wymagały zwyczaje panujące
w Firmie. A może miał powód, żeby ukrywad bliskie stosunki z Cockburnem, człowiekiem z rozległymi
kontaktami w Kominternie? Z pobytu w Chinach rysuje się podobny obraz. W latach trzydziestych
Chiny stanowiły ważny ośrodek działalności politycznej i pole aktywnej rekrutacji agentów
Kominternu. Hugh Winterborn powiedział mi, że pewien stary pułkownik w Japonii znał Hollisa z
czasów pobytu w Chinach i przez rok dzielił z nim wspólne mieszkanie; postarał się też umówid mnie z
nim na spotkanie. Tony Stables był szorstkim w obejściu wojskowym starej daty, dobrze
pamiętającym Hollisa. Powiedział mi, że nigdy nie poznał jego poglądów politycznych. Zawsze uważał
go jednak za lewicowca, ponieważ przebywał w towarzystwie takich ludzi, jak Agnes Smedly,
lewicowa dziennikarka i łowczyni talentów dla Kominternu czy Arthur Ewert, którego Stables określił
mianem międzynarodowego socjalisty.

Inną przepytywaną przez Arthura Martina osobą była Jane Sissmore. To dzięki niej Hollis dostał się
przed wojną do MI 5. Ona sama przeniosła się później z MI 5 do MI 6, wyszła za mąż za jednego z jej
pracowników i została panią Archer. Odznaczała się wybitnym intelektem i prowadziła dawną sekcję
spraw komunistycznych w MI 6. Widywałem się z Jane często w związku z analizami prowadzonymi
przez D3. Zawsze starała się byd pomocna, a kiedyś powiedziała nawet, że te analizy trzeba było
zacząd wiele lat wcześniej. Pewnego popołudnia poruszyłem sprawę Mitchella i Hollisa, z którymi
ściśle współpracowała w czasie wojny. Jane to chytra sztuka i od razu zorientowała się, o co mi
chodzi.

- Czy któryś z nich może byd, według ciebie, agentem? - spytałem.

- Obu nie można ufad - odpowiedziała. - Ale jeśli musiałbym typowad najbardziej prawdopodobnego
kandydata, to wybrałbym Rogera.

W listopadzie 1965 roku zadzwonił do mnie Hollis prosząc, żebym wpadł do niego. Tak nieformalne
zaproszenie nie było w jego stylu. Nigdy nie odwiedzałem jego gabinetu inaczej, niż wezwany przez
sekretarkę. Powitał mnie ciepło przy drzwiach.

- Wejdź i siadaj - powiedział z szerokim uśmiechem.


Zmiótł z sofy nie istniejący kurz i zasiadł w fotelu naprzeciwko. To też wydało mi się dziwne - Hollis
siadał zwykle sztywno wyprostowany na krześle, tym razem usiłował nadad rozmowie nieformalny
charakter i wdał się w niezręczną raczej pogawędkę o swoim bliskim odejściu na emeryturę.

- Nadchodzą ciężkie czasy - zauważył. - Emerytura nie jest wysoka, a wszystko kosztuje...

- Co pan zamierza robid?

- Ach, chyba zaszyję się gdzieś na wsi. Mam tam mały domek. Byle jak najprędzej wyrwad się z tego
wszystkiego. Trochę golfa, spacery, takie rzeczy.

Roześmiał się sztucznie.

- To śmieszne widzied w wyobraźni jak już za kilka tygodni i mój portret tam zawiśnie - zauważył
wskazując wzrokiem na portrety wiszące na ścianie. Wszyscy oni byli tak różni od niego: sztywna,
wojskowa postawa Kelly'ego, niedbała poza Peetrie, Sillitoe - przygarbiony policjant, wreszcie Dick z
jego niewymuszonym urokiem i charyzmatyczną łagodnością. Hollis odwrócił się w moją stronę,
pochylił się do przodu i oparł ręce na kolanach. Znów się uśmiechał, odsłaniając wszystkie zęby.

- Peter, jest jedna rzecz, o którą chciałbym zapytad, zanim odejdę. Chciałbym wiedzied, dlaczego
sądzisz, że jestem szpiegiem.

Musiałem myśled bardzo szybko. Gdybym skłamał, a on to odkrył, byłbym załatwiony jeszcze tego
samego dnia. Powiedziałem mu więc prawdę.

Hollis przyjął to jako rzecz naturalną. Od czasu kiedy mówiliśmy o sprawie Tišlera, a było to prawie
dziesięd lat temu, przygotowywaliśmy się do tej konfrontacji. Teraz jednak, kiedy wybuchła między
nami otwarcie dzieląc nas, siedzących po obu stronach stołu niczym jakiś martwy przedmiot, słowa
wydawały się byd tak nieadekwatne dla wyrażenia wszystkich żywionych przez nas potajemnie
podejrzeo.

- Wszystko to opiera się na starych niejasnościach – zacząłem - i na tym, że nic się nam nie udawało.
Zna pan mój pogląd na nasze powojenne porażki. To jest po prostu proces eliminacji. Najpierw był
Mitchell, a teraz pan.

- Tak, oczywiście, ale teraz rozglądasz się za czymś nowym?

- Tak, stare niejasności, sir.

Przez godzinę robiłem przegląd listy Wołkowa, nowego przekładu jego donosów, „Elliego” Guzenki,
raportów na temat Skripkina.

- No tak, Peter - powiedział śmiejąc się cicho. - Masz już przygotowane dla mnie kajdanki, prawda?

Próbowałem mu przerwad, ale uciszył mnie gestem ręki.

- Mogę tylko tyle powiedzied, że nie jestem szpiegiem.

- Ale czy ma pan coś konkretnego, panie dyrektorze, co mógłbym przedłożyd na posiedzeniu
FLUENCY, cokolwiek?
- Mógłbym chyba wygrzebad notatki z przesłuchao Guzenki... - powiedział niepewnie. - Szczerze
mówiąc, nie przypominam sobie tego Skripkina. A Wołków...

Stukał w poręcz fotela ostro zatemperowanym ołówkiem i zgrzytał zębami.

- Nie wydaje mi się, żeby udało ci się rozgryźd sprawę Wołkowa. Po co Philby jechałby taki kawał
drogi do Turcji? Najpierw by sprawdził.

Westchnął, jakby chciał powiedzied: „To wszystko było już tak dawno”.

- Jest z tego jakiś pożytek, z tego FLUENCY? - zapytał niespodziewanie.

- Uważam, że tak, sir. Myślę, że to było potrzebne już dawno.

- Tak? A ja myślałem, że ty raczej... MacDonald nie jest tego taki pewny. Ale dobrze, myślę, że o tym
wiesz.

- Otrzymuje raporty, panie dyrektorze. Chyba je czyta.

- Ależ tak, jestem przekonany, że wszyscy je czytaliśmy - odpowiedział Hollis. - To fascynująca lektura,
cała ta historia. Zawsze dobrze jest wydmuchad trochę pajęczyny z rur.

Znów pokazał w uśmiechu wszystkie zęby.

- No dobrze, dziękuję ci, Peter, za szczerośd - powiedział podnosząc się z miejsca. - Dobrze, że sobie
porozmawialiśmy, chociaż...

Hollis odszedł sztywno do przerwanych zajęd. Rozeszliśmy się jak aktorzy, którzy po odegraniu ról
znikają po przeciwnych stronach sceny. Potem już nie widziałem Hollisa. W parę dni później nowy
dyrektor generalny Martin Furnival-Jones zainstalował się w jego gabinecie. Pierwszym zarządzeniem
dyrektora było usunięcie ze ściany portretów poprzedników i zawieszenie ich w przedpokoju.

- W pracy nie potrzebuję publiczności - zamruczał ponuro, kiedy go spytałem, dlaczego to zrobił.

FJ był człowiekiem, który nie trwoni słów i dorósł do tej pracy. Był człowiekiem zdecydowanym,
świadomym, że stoi wobec zasadniczego problemu - ogromnego zagrożenia ze strony Rosjan,
zważywszy na liczbę agentów rosyjskich w Londynie w porównaniu z naszymi nędznymi siłami. Na
jego urzędowanie jako dyrektora generalnego miała niebagatelny wpływ kampania na rzecz
rozbudowy MI 5 i ograniczenie sowieckiego personelu dyplomatycznego. Odniósł pewne sukcesy na
pierwszym polu i w koocu zwyciężył na drugim.

Przedmiotem jego największej troski była sekcja rosyjska kontrwywiadu; ledwie objął stanowisko
dyrektora generalnego, całkowicie zmieniło się podejście do tego problemu. O ile przedtem
uzyskanie zgody na cokolwiek kosztowało mnie wiele zabiegów, to teraz wystarczyło tylko zadzwonid
albo po prostu pójśd do niego i pozwolenie uzyskiwałem od ręki. Popierał badania D3 bez zastrzeżeo i
chętnie zgadzał się na wszystkie ważne przesłuchania. Nigdy nie unikał zdecydowanych ocen w
sprawach takich, jak Watsona czy Proctora. Jeżeli uznawał dowody za przekonywające go, działał
zgodnie z nimi. FJ był człowiekiem nieskomplikowanym w sposobie bycia, typowym angielskim
dżentelmenem, odznaczał się jednak niezwykłą siłą charakteru. To nie zjednywało mu przyjaciół w
Whitehall, ale właśnie tego wymagała nasza służba.
Ku mojemu rozczarowaniu mianował swoim zastępcą Anthony'ego Simkinsa. Simkins był chyba
jedynym człowiekiem w MI 5, którego szczerze nie lubiłem - zresztą z pełną wzajemnością.
Wiedziałem, że będę miał kłopoty, gdy tylko otrzymał swoją nominację. Simkins był prawnikiem. Już
przed kilku laty mieliśmy ze sobą ostry zatarg. Zajmował wtedy stanowisko dyrektora Wydziału C,
odnosząc pewne, skromne sukcesy. Poproszono mnie o przewodniczenie pewnej międzyresortowej
grupie roboczej złożonej z przedstawicieli MI 5, MI 6, Ministerstwa Spraw Zagranicznych i GCHQ,
którą powołano do oceny technicznych środków bezpieczeostwa w ambasadzie brytyjskiej w
Moskwie. Działo się to po pożarze w pomieszczeniu radiowym, skąd prowadzono nasłuch lokalnej
rosyjskiej łączności radiowej. Dochodzenie wykazało niezbicie, że Rosjanie nie tylko wzniecili celowo
pożar, lecz także mieli od jakiegoś czasu dostęp do tego pomieszczenia. Co wieczór odczytywali
ustawienie odbiorników radiowych i na tej podstawie wiedzieli, czego słuchamy. Rosjanie sprzątający
w ambasadzie po prostu odkręcili śruby (były dobrze naoliwione) w zamku drzwi i wchodzili tam bez
kłopotu.

W czasie dochodzenia w tej sprawie udało mi się rozwiązad jeszcze jedną zagadkę z listy Wołkowa.
Wołków twierdził, że Rosjanie mogli czytad szyfry Foreign Office w Moskwie. Maclean oczywiście
przekazywał każdy kod, do którego miał dostęp w ministerstwie, ale z archiwów Foreign Office
wynikało, że ambasada w Moskwie posługiwała się w czasie wojny i przez pewien czas później
szyframi jednorazowymi, więc nie można było winid za wszystko Macleana.

Przypominając sobie „To Coś”, nad którym pracowałem w 1951 roku, byłem pewien, że Rosjanie
korzystają z systemu ukrytych mikrofonów. I rzeczywiście, w koocu znaleźliśmy dwa mikrofony pod
tynkiem nad pokojem szyfrowym. W czasie wojny zwykle dwóch urzędników obsługiwało
komunikację opartą na jednorazowych szyfrach, przy czym jeden czytał otwarty tekst, a drugi
szyfrował. Rosjanie po prostu nagrywali otwarty tekst za pomocą mikrofonów. Dzięki znakomitej
pracy Laboratorium Badawczego Budownictwa mogliśmy ustalid, że wbudowanie mikrofonów w
betonową ścianę nastąpiło prawdopodobnie gdzieś w 1942 roku, kiedy personel ambasady
przebywał w Kujbyszewie.

Grupa robocza stwierdziła alarmujące i stałe zaniedbania, jeśli chodzi o bezpieczeostwo wewnątrz
ambasady i wszyscy jej członkowie głosowali za podjęciem stanowczych rozwiązao, żądając
zatrudnienia w ambasadzie na stałe funkcjonariusza MI 5, który by czuwał nad sprawami
bezpieczeostwa w pełnym wymiarze godzin pracy. Posłałem ten ostry raport do FJ, który był wtedy
zastępcą dyrektora generalnego z prośbą o aprobatę przed odesłaniem do Ministerstwa Spraw
Zagranicznych, FJ zasugerował, że wypada pokazad go także Simkinsowi, jako że pełnił wtedy funkcję
dyrektora Wydziału C, odpowiedzialnego za ochronę bezpieczeostwa i tematyka prac grupy roboczej
formalnie należała do jego kompetencji. Posłałem egzemplarz Simkinsowi i byłem zaskoczony
otrzymawszy w kilka godzin później gniewne wezwanie do jego gabinetu.

- Nie możesz posład czegoś takiego do Foreign Office - powiedział takim tonem, jakbym co najmniej
zamierzał posład narzędzia inkwizycji w podarunku papieżowi.

- Niby dlaczego? - zapytałem. - Chyba najwyższy czas, żeby ci kretyni dostali wycisk. W całym tym
interesie panuje potworny bałagan!

- Przepraszam cię, ale to jest Foreign Office. Najważniejszy resort w kraju i nie do ciebie należy
posyłanie im takich raportów. Nie mam zamiaru go zaaprobowad!
Ku swemu osłupieniu zauważyłem, że pomazał cały dokument niebieskim ołówkiem. Zaniosłem
raport do FJ i pokazałem, co Simkins z nim zrobił. FJ mruknął coś tylko, kazał mi przepisad raport na
nowo i posład go bez zmian.

- Zasrane Foreign Office - syczałem. - Mam ich wszystkich dośd...

Raport został wysłany, a młody funkcjonariusz MI 5 Tony Motion wyjechał do Moskwy. Wiedziałem
jednak, że od tego czasu Simkins stał się moim śmiertelnym wrogiem.

Niedługo po tym, jak FJ objął funkcję dyrektora generalnego, grupa robocza FLUENCY przedstawiła
swój pierwszy raport jemu i Dickowi White'owi, jako szefowi MI 6. Składał się z dwóch części. W
pierwszej wyliczono wszystkie dwadzieścia osiem poszlak, które uważaliśmy za „sprawdzone
rachunki” wymagające dalszego śledztwa, chociaż nie udało się powiązad ich z żadnym znanym
agentem. W drugiej wszystkie poszlaki, poczynając od „Elliego” Guzenki z 1942 roku po informacje
Golicyna z 1962 roku, zostały spisane w formie opowiadania, żeby pokazad mniej lub bardziej stały
charakter penetracji. I ten właśnie raport otrzymali obaj szefowie. Upłynęło jednak sześd miesięcy,
zanim doszło do ponownej dyskusji nad nim. Polecano nam wtedy przedłożyd po raz drugi nasze
wnioski, wymieniając tylko te poszlaki, które, naszym zdaniem, można było sprawdzid i podad osobę,
która w naszej opinii najlepiej do niej pasuje.

FLUENCY zdecydował, że należy prowadzid śledztwo w sprawie „Elliego” Guzenki i „faktycznego


szefa” Wołkowa, ponadto ze względu na bliskośd czasową postanowiono obie te sprawy badad
łącznie. Nazwisko podejrzanego było wyraźnie wystukane na maszynie u dołu strony. Bez tytułu, bez
stanowiska, po prostu samo nazwisko: Roger Hollis.

Trzecią pozycją włączoną do naszego raportu był „agent średniej rangi” Goleniewskiego; obciążało to
Hollisa, jak poprzednie dwie poszlaki. Historia „agenta średniej rangi” zaczyna się w 1963 roku.
Goleniewski, znany poprzednio jako „Snajper”, zgodził się w koocu na spotkanie z MI 5, żeby wyjaśnid
szczegóły oskarżeo, które wysuwał w swoich anonimowych listach z Polski. Przedtem nie chciał się
bezpośrednio widzied z nikim z MI 5 ze względu na to, że nie udało się nam złapad Lambdy 1 -
George'a BIake'a. Ale kiedy Blake znalazł się pod kluczem, doszło do spotkania ze „Snajperem” i
szefem sekcji polskiej, który był zresztą półpolskiego pochodzenia.

W czasie naszych rozmów z Goleniewskim CIA zaczęła go podejrzewad o poważne zaburzenia


umysłowe. Zaczął miewad przywidzenia, że jest potomkiem cara. Mimo to jego informacje
wywiadowcze nadal były nadzwyczaj dokładne. Pewnego ranka Goleniewski oświadczył w czasie
przesłuchania, że chce opowiedzied historię, o której dotąd nie wspominał. Wyjaśnił, że nie zrobił
tego z powodu strasznego hałasu, jakiego narobili Brytyjczycy wokół wykrycia Blake'a, on zaś
wiedział, że w MI 5 działa średniej rangi agent.

Wiedział o tym, ponieważ w latach pięddziesiątych on, jego kolega i były przełożony poważnie
zastanawiali się nad ucieczką na Zachód. Decyzja co do wyboru Wielkiej Brytanii czy USA była trudna.
Wszyscy trzej zgadzali się, że Anglia byłaby lepszym miejscem pobytu ze względu na duże środowisko
polskiej emigracji. Nie mogli jednak kontaktowad się z MI 6 z powodu Lambdy 1. Goleniewski
proponował pozostałym dwóm skontaktowanie się z MI 5 za pośrednictwem kół emigracyjnych w
Londynie, o których wiedział, że są pilnie śledzone przez Wydział D. Jednak szef Goleniewskiego
uznał, że ten plan jest tak samo niebezpieczny, bo, jak mu było wiadomo, Rosjanie mieli szpiega także
w MI 5.

Zwerbowała go Trzecia Główna Dyrekcja KGB, zajmująca się Armią Czerwoną. Trzeciej Dyrekcji
pozwolono zatrzymad tego agenta, gdyż był dla niej bardzo ważny, normalnie przekazano by go
Pierwszej Głównej Dyrekcji, co było normalną praktyką. Szpieg ów służył w armii brytyjskiej i w chwili
rekrutacji miał stopieo oficerski. Goleniewski przypuszczał, że zwerbowano go w Europie Wschodniej
i wymienił nazwisko rosyjskiego pułkownika, który tego dokonał. Szpieg dostarczył Rosjanom cennych
informacji kontrwywiadowczych, dotyczących zwalczania polskiego szpiegostwa; prawdopodobnie
pracował w polskiej sekcji MI 5.

Tkwił w tym jeszcze jeden szczegół. W połowie lat pięddziesiątych Brytyjczykom udało się przemycid
na Zachód polskiego wicepremiera Hankego. Doprowadziło to do śledztwa w Warszawie, które
prowadził sam generał Sierow, ówczesny szef KGB. Z jakichś powodów KGB nie zostało na czas
ostrzeżone o przygotowywanej ucieczce premiera; jak się dowiedział Goleniewski, stało się tak
dlatego, że „agent średniej rangi” był w tym czasie „zamrożony”. Nie wiadomo, czy dlatego że stał się
podejrzany, czy był za granicą i nie można było się z nim skontaktowad, czy też po prostu zawiodły go
nerwy. Pozostawał „zamrożony” przez dwa lub trzy lata i podjął pracę w sekcji polskiej MI 5 w koocu
lat pięddziesiątych. Później, będąc w 1959 roku w Moskwie, Goleniewski spytał przyjaciela z Trzeciej
Głównej Dyrekcji, kto przeprowadził rekrutację tego agenta i czy jest on nadal aktywny. Przyjaciel
wyraził zdziwienie, że w ogóle wie on cokolwiek o tej sprawie i poradził mu siedzied cicho.

- To jest bardzo śmierdząca sprawa - powiedział - i radzę ci o niej zapomnied. Informacje


Goleniewskiego były bardzo szczegółowe, jednakże z powodu przeciążenia kontrwywiadu w koocu
1963 roku i później, a także ze względu na wątpliwości co do wiarygodności Goleniewskiego jego
zeznania nie zostały sprawdzone w należyty sposób, dopóki nie rozpoczęły się posiedzenia FLUENCY.
Zeznania te podzieliliśmy na siedem pojedynczych śladów, a następnie punktowaliśmy każdego
podejrzanego w zależności od tego, ile tych śladów mogło do niego prowadzid. W MI 5 ośmiu ludzi
odpowiadało częściowo opisowi „agenta średniej rangi”, ale tylko jeden spełniał wszystkie siedem
kryteriów. Nazywał się Michael Hanley, dyrektor Wydziału C, mający duże szanse zostad następcą FJ.

Tylko dlatego, że był naszym stuprocentowym typem, FLUENCY jednogłośnie zalecił przeprowadzenie
w sprawie Hanley'a śledztwa w związku z zeznaniami Goleniewskiego; otrzymało ono kryptonim
HARRIET.

Upłynęło sześd miesięcy i doszło do dyskusji nad drugim raportem FLUENCY. Po godzinach deliberacji
zwołano następną naradę w sali konferencyjnej, w której poza mną uczestniczyli Anne Orr-Ewing,
Patrick Stewart, Evelyn McBarnet, Anthony Simkins i FJ. Miała to byd całkowicie wewnętrzna
dyskusja, jako że każdy z trzech najważniejszych przypadków wytypowanych przez FLUENCY dotyczył
najprawdopodobniej MI 5, a nie MI 6.

Spotkanie rozpoczęło się w spokojnej atmosferze. Na stole dyrektora stała butelka whisky, zapalone
światła rzucały nastrojowe cienie. FJ maszerował tam i z powrotem, nerwowo gryząc fajkę.

Wreszcie obrócił się do nas i zapytał:

- Czy rzeczywiście podtrzymujecie wasze typy? Czy zdajecie sobie sprawę ze znaczenia tego, co
mówicie?
- Oczywiście, zdaję sobie sprawę - odezwałem się, nieco jednak zdeprymowany powagą jego słów.

- To śmieszne - pomrukiwał, pukając w papiery Hollisa. - Chyba nie spodziewacie się, że to


zaaprobuję.

Rzucił raport na biurko.

- Czym się to skooczy, Peter? Posyłasz mi elaborat, który stwierdza, że zarówno mój poprzednik, jak i
najprawdopodobniej mój następca są szpiegami. Czy przemyślałeś to sobie? Czy zastanowiłeś się,
jakie powstałyby szkody, gdybyśmy się posuwali wskazaną przez was drogą? Trzeba by potem
dziesięciu lat, żeby to naprawid, nawet jeśli w koocu miałoby się okazad, że nic się za tym nie kryje.

- Podtrzymuję wszystko, co napisaliśmy, Martin i tak samo każdy członek grupy roboczej FLUENCY,
mogę cię też zapewnid, że gdyby byli inni podejrzani, też by się tutaj znaleźli.

Simkins siedział na drugim koocu stołu. Wyczuwałem, że czatuje na okazję. Chciałby się do mnie
dobrad, ale to FJ pytał, a on nie lubił, żeby mu przerywano.

- Od lat dążyłeś, żeby tę sprawę postawid, ty i Arthur, prawda? Czy uświadomiłeś sobie, czym to
musiało byd dla Rogera?

- Rozmawiałem z nim o tym na krótko przed jego odejściem - zauważyłem. - Przyjął to całkiem
spokojnie.

Martin zdębiał, kiedy mu opisałem swoją ostatnią rozmowę z Hollisem.

- To musi byd twardy człowiek - skomentował ponuro.

W koocu Simkins doczekał się swojej okazji.

- To po prostu oburzające - wykrzyknął przeraźliwym głosem, przeciągając, zgodnie z tym, czego


nauczono go w dobrej szkole, samogłoski do granic możliwości. - Wszyscy wiedzą, że ty i Martin
uwzięliście się na Rogera. A ty chodzisz wszędzie, krytykujesz Foreign Office, tego, tamtego, wreszcie
wyskakujesz z oskarżeniami, szerzysz plotki, zatruwasz atmosferę. Co za brak dyscypliny! Jeżeli można
za coś krytykowad Rogera, to za to, że za dużo ci pozwalał.

- Chcę tylko prawdy, Anthony, niczego więcej - powiedziałem, usiłując nie bez trudu zachowad
panowanie nad sobą.

- Prawdy!... Ty nie wiesz, co znaczy to słowo. Trzeba, żebyś nauczył się trochę szacunku! To skandal!
Człowiek ledwie zdążył zamknąd za sobą drzwi biura, a ty już szkalujesz jego dobre imię i szarpiesz
reputację, reputację człowieka, który służył w tej instytucji trzydzieści lat, który zrobił dla niej więcej
niż ty kiedykolwiek mógłbyś zrobid.

Na szczęście, wstawił się za mną Patrick Stewart.

- Wszystko to piękne, co mówisz, Anthony, ale ty tu dopiero przyszedłeś. Chwycił mocno za oparcie
swego fotela na kółkach, aż zbielały mu palce.
- Ale niektórzy z nas zmagają się z tym problemem od wielu lat. To niełatwe i nieprzyjemne.
Uznaliśmy jednak wszyscy, że trzeba to zrobid i kiedy już ukooczyliśmy ten raport, tak trudny, to
mogliśmy oczekiwad przynajmniej jakiejś rozsądnej dyskusji.

Simkins zdecydowany jednak był pójśd za ciosem.

- A co na to Ameryka? Tam też sączysz swoją truciznę. Kiedy tam byłem, to nie chcieli o niczym innym
mówid, jak tylko o tej cholernej penetracji. To nie do zniesienia. Staniemy się pośmiewiskiem całego
świata.

- A nie stajemy się nim, kiedy ucieka Philby albo przyznaje się Blunt... - odparowałem.

FJ energicznie żuł swój cybuch, przerywając od czasu do czasu tę czynnośd, żeby zapalid zgasły tytoo;
sprawiał wrażenie, jakby wcale nie słuchał głośniejszych, to znowu cichnących odgłosów kłótni.
Wreszcie, po jakiejś pół godzinie, przerwał:

- Dobrze, oto moja decyzja. Zgodzisz się chyba Peter, że musimy rozwiązad problem tego „agenta
średniej rangi” jako sprawę pierwszą. On nadal tutaj jest, jeżeli w ogóle istnieje.

Przytaknąłem.

- Tak, chcę, żebyście przyjrzeli się Hanleyowi - rzekł dobitnie i uderzył wierzchem dłoni w leżącą przed
nim kartkę. - Te informacje rzeczywiście wskazują na niego, a i Amerykanie wiedzą wszystko o tych
poszlakach. Ale musicie się także przyjrzed innym, którzy zebrali również dużo punktów... Chcę,
żebyście poszli do samego kooca, a dopiero potem powiemy Amerykanom. A co do tamtego - rzekł z
gniewnym błyskiem w oku - nie zmienię zdania, to śmieszne...

FJ zakooczył spotkanie i wszyscy zaczęli się wysypywad z sali, pozostawiając go samego z troskami,
jakie niesie stanowisko dyrektora generalnego. Był niczym papież, który próbuje przywieśd do zgody
podzielony Kościół.
20

Hanley był potężnym, rumianym mężczyzną o przebojowym stylu życia, kryjącym w istocie rzeczy
nieśmiałą naturę. Od kiedy awansował na stanowisko dyrektora Wydziału C w 1960 roku, uchodził za
najpoważniejszego kandydata na stanowisko dyrektora generalnego. Był w odpowiednim wieku, po
czterdziestce, odznaczał się giętkim umysłem urzędnika paostwowego, co czyniło go osobą mile
widzianą w Whitehall, a równocześnie szorstką, wojskową postawą, która zapewniała mu
popularnośd wśród zespołu MI 5. W czasie, kiedy zaczęło się dochodzenie HARRIET, był następcą
tronu, pewnym sukcesji po FJ, który miał odejśd na emeryturę na początku lat siedemdziesiątych.

Prowadzenie dochodzenia przeciw koledze jest zawsze rzeczą bolesną. Z Hollisem i Mitchellem było
co innego. Należeli do innej sfery i do innego pokolenia. Ale z Hanleyem znaliśmy się dobrze. Byliśmy
w jednym wieku i chociaż w żadnym momencie nie staliśmy się przyjaciółmi, nasza współpraca
układała się dobrze w różnych komitetach przez ponad dziesięd lat. Otwierała się przed nim kariera, a
jego przyszłośd leżała teraz w moich rękach.

Patrick Stewart - D1 (Dochodzenia) i ja kierowaliśmy śledztwem wspólnie. Pierwszym zadaniem było


wyrobienie sobie pełnego obrazu życia Hanleya. Zaczęliśmy badad jego stosunki domowe z czasów
dzieciostwa i młodości, okoliczności wstąpienia do Służby i późniejszą karierę. Rozmawialiśmy z
dziesiątkami ludzi, którzy go znali, wszystko pod pozorem rutynowej weryfikacji z przesądzonym
pozytywnym wynikiem.

Najtrudniejszym aspektem sprawy HARRIET było to, że - jak w niedługim czasie ujawniło śledztwo -
Hartley miał niezwykle przygnębiające dzieciostwo, cierpiał niezwykle z powodu rozbicia małżeostwa
rodziców. Pozostał mu po tym silnie zakorzeniony kompleks niższości, który, według jego akt
personalnych, zmusił go do poddania się kuracji psychiatrycznej w latach pięddziesiątych, kiedy to był
młodym funkcjonariuszem MI 5 - o czym zresztą w swoim czasie powiadomił Firmę.

To, że Hanley chodził do psychiatry, nie było samo w sobie czymś niezwykłym. Wielu starszych
pracowników MI 5 z takiego czy innego powodu w ciągu swojej kariery zasięgało tego rodzaju porad,
szukając pomocy w rozładowaniu napięd, które niosło życie w Służbie. Jednak nasze badania
musiałyby nieuchronnie rozdrapad stare rany, gdyby okazało się, że tego rodzaju napięcia mogły byd
motywem popychającym go do szpiegostwa. FJ, Patrick Stewart i ja rozważaliśmy ten problem, w
koocu Martin osobiście napisał do psychiatry Hanleya, prosząc go o uchylenie tajemnicy lekarskiej.
Odwiedziłem tego psychiatrę na Harley Street. Wiedział, jaki rodzaj pracy wykonuje Hanley i nie
wahał się uznad go za człowieka o zdecydowanym, silnym charakterze, który nauczył się żyd z
dawnymi urazami. Zapytałem go, czy mógłby wyobrazid sobie Hanleya jako szpiega. - Absolutnie nie -
odpowiedział z całkowitym przekonaniem. Również we wcześniejszych latach życia Hanleya nie było
żadnych oznak działalności szpiegowskiej. W Oxfordzie przed wojną był wzorem rozsądnego, z lekka
lewicującego studenta. Po wybuchu wojny pozostał na uczelni jeszcze rok, żeby zrobid dyplom, a
potem aż do kooca 1945 roku służył w pułku reflektorowym wojsk obrony terytorialnej jako młodszy
oficer. Była to ważna służba, ale daleka od tego, żeby uznad ją za odpowiednią dla człowieka o
intelekcie Hanley'a. Jednak każdy, kto znał go w tym czasie, zauważył dojmujące poczucie niższości i
w konsekwencji - brak ambicji.
Pierwszym szczegółem jego życiorysu, który wzbudził nasze zainteresowanie, był intensywny kurs
języka rosyjskiego, który Hanley odbył w Joint Services Language School w Cambridge. O szkole tej
wiedzieliśmy - na podstawie naszego własnego rozeznania i zeznao Golicyna, iż jest polem rekrutacji
dla KGB (ale nie było najmniejszej oznaki, że Hanley był w to zamieszany). Kurs rosyjskiego pozwolił
Hanley'owi po raz pierwszy zetknąd się z Rosjanami i od tego czasu jego kariera rozwijała się tak, że
pasował jak ulał do informacji Goleniewskiego. Po służbie w Budapeszcie, gdzie pracował w
Połączonym Komitecie Wywiadów Sprzymierzonych (JAG) z oficerem KGB wskazanym przez
Goleniewskiego jako tego, który zwerbował „agenta średniej rangi”, Hanley powrócił do Londynu.
Został oficerem łącznikowym w Ministerstwie Wojny do kontaktów z sowieckim attaché wojskowym,
zajmującym się głównie problemami repatriacji. Z tego okresu datują się jego pierwsze kontakty w
MI 5; po demobilizacji w koocu lat czterdziestych zgłosił wniosek o stałe zatrudnienie i został przyjęty
jako specjalista do spraw rosyjskich. Jego pierwszym zadaniem było sporządzenie alfabetycznego
spisu agentów Rote Kapelle, który po przeszło dziesięciu latach później miał się okazad tak mało
przydatny w mojej pracy w D3.

W dwa lata później Hanley przeszedł do spraw polskich (D2) i jego kariera zaczęła się rozwijad.
Wyjechał na dwa i pół roku do Hongkongu i powrócił do Wydziału E (Sprawy Kolonialne), po czym
został szefem D2, a w roku 1960 członkiem Rady jako dyrektor Wydziału C. Pokonywał kolejne
szczeble kariery z coraz większą dynamiką. Jego przeszłośd mogła go jednak predestynowad do
szpiegostwa. Oto mamy człowieka z trudnym dzieciostwem, z głęboko zakorzenionym poczuciem
braku bezpieczeostwa, który w delikatnym okresie życia, kiedy dopiero zaczyna wychylad się ze
swojej skorupki, ma stałe kontakty z Rosjanami. Przypuszczalnie jak Blake czuł się stale zagrożony, a
Rosjanie mogli zagrad na jego skrywanej niechęci do świata - i popchnąd do zdrady.

Problem polegał na tym, że ani Patrick, ani ja nie wierzyliśmy w to, mimo że na papierze te
zewnętrzne obserwacje pasowały tak dokładnie do zeznao Goleniewskiego. Dokładnie odwrotnie niż
w przypadku Hollisa, kiedy obaj byliśmy instynktownie przekonani o zasadności podejrzeo, które na
papierze tłumaczyły się o wiele słabiej.

W przypadku Hanleya zbyt wiele przemawiało przeciwko przyjęciu teorii o poczuciu zagrożenia. Od
początku kariery w MI 5 miał opinię awanturnika. Mimo gwałtownego zachowania był ceniony
zarówno przez swoich kolegów, jak i przez przełożonych. Ożenił się w Firmie i stanowił ze swoją żoną
dobraną i wierną parę. A wreszcie, mieliśmy opinię jego psychiatry.

Szpiegostwo należy do przestępstw popełnianych prawie bez świadków i dlatego intuicja, w


większym czy mniejszym stopniu, gra zawsze ważną rolę w jego wykrywaniu. Wszystkim, czym
dysponuje zwykle wywiadowca w konfrontacji z podejrzanym, jest jego przeszłośd, ślad, zbieg
okoliczności, które można interpretowad na różne sposoby, co jednak w sumie prowadzi, jak mawia
Dick White, do objawienia - momentu, w którym wszystkie fakty sumują się w jeden wniosek. Jednak
w przypadku Hanleya fakty prowadziły w jednym kierunku, a intuicja w drugim. Jedynym możliwym
sposobem rozstrzygnięcia tego przypadku były przesłuchania i kiedy złożyliśmy formalny wniosek -
Furnival-Jones wyraził zgodę.

Większości ludzi przesłuchanie kojarzy się z wyczerpującymi posiedzeniami w oślepiającym świetle


lamp, z ludźmi w koszulach z podwiniętymi rękawami, którzy znęcają się nad pozbawionym snu
podejrzanym, zadających mu agresywne pytania tak długo, aż w koocu wali się on ze szlochem na
podłogę i przyznaje się do winy. Rzeczywistośd jest o wiele mniej dramatyczna. Przesłuchania w MI 5
odbywają się w uporządkowanym trybie, zwykle między godziną 9.30 rano a 5 po południu, z przerwą
na lunch.

Dlaczego wobec tego tak wielu agentów przyznaje się? Sekret polega na uzyskaniu przewagi nad
człowiekiem siedzącym z drugiej strony stołu. Na tym polegała tajemnica sukcesów Skardona jako
śledczego. Chociaż później latami wyśmiewaliśmy się z niego za jego skłonnośd do uniewinniania
podejrzanych, którzy potem okazywali się szpiegami, to on budził niekłamany strach Blunta i innych
członków Kręgu Pięciu. Jego wyższośd w pokoju przesłuchao nie była natury intelektualnej czy
fizycznej. Oczywiście, najczęściej same przytłaczające zestawienia faktów, dostarczane przez Arthura
Martina i Evelyn McBarnet, przekonywały ludzi w rodzaju Fuchsa, że Skardon znał ich lepiej niż oni
samych siebie. Pomocą dla niego były nie tylko zebrane informacje, lecz także zręcznośd
podsłuchujących. W przypadku Fuchsa Skardon był przekonany o jego niewinności, dopóki tamci nie
przyłapali Fuchsa na kłamstwie. Jednak i sam Skardon odegrał ważną rolę. Swoim sposobem bycia
wyrażał rozsądek angielskiej klasy średniej - popołudniową herbatę, koronkowe firanki, robił to tak
przekonywająco, że nikt z przesłuchiwanych w żaden sposób nie mógł się w nim dopatrzyd wcielenia
złego kapitalizmu, co zbijało ich z tropu już na samym początku.

Wszystko to nie miałoby jednak żadnego znaczenia w konfrontacji z Hanleyem, gdyby okazał się
rzeczywiście szpiegiem. Był on człowiekiem z wewnątrz. Zbyt dobrze znał te wszystkie sztuczki.
Podobnie jak Philby, natychmiast rozszyfrowałby te sztuczki. Jedynym sposobem postępowania z
zawodowcem jest poddanie go niezwykle skrupulatnemu sprawdzeniu. Sporządza się kompletny
życiorys i historię kariery zawodowej podejrzanego, a potem pyta się o to samo jego samego. Jeżeli
zdarzają się jakieś odstępstwa od sprawdzonej wersji, opuszczenia czy niedokładności - zachodzi
potrzeba dokładnego sondowania. Jeżeli podejrzany jest winien, to związane z tym napięcie często
prowadzi do nowych pomyłek, aż tajne życie szpiega zaczyna wypływad na światło dzienne.

Technika stosowana w MI 5 jest systemem niedoskonałym, ale, jak rozprawa przed sądem, jest ona
najlepsza z dotychczas wypracowanych. Ma tę zaletę, że umożliwia ludziom oczyszczenie się, jeśli nie
mają nic do ukrycia. Jej wadą jest to, że ukryte plamy w życiorysie niewinnego człowieka w toku
intensywnego dochodzenia wychodzą często na jaw, czyniąc dalszą służbę niemożliwą. Przypomina to
trochę sprawiedliwośd średniowieczną: czasem swojej niewinności można dowieśd tylko za cenę
kariery.

FJ zdecydował się prowadzid przesłuchania Hanleya sam. Wiedział, że będą to trudne spotkania i że
koniec kooców los przesłuchiwanego będzie spoczywał w jego rękach, uważał więc za nieuczciwe
powierzad to zadanie komukolwiek innemu. Zadbał jednak o to, żebyśmy z Patrickiem śledzili
wszystkie przesłuchania z pokoju operacyjnego w Leconfield House.

Któregoś dnia Hanley został wezwany do gabinetu FJ i poinformowany, że są podejrzenia pod jego
adresem, w związku z czym ma się niezwłocznie poddad przesłuchaniom. Zaczęły się one w gabinecie
dyrektora generalnego przy mikrofonie otwarcie postawionym na biurku. Były nagrywane w tym
pokoju, w którym Patrick i ja przysłuchiwaliśmy się im. Przez cały pierwszy dzieo Martin przepytywał
Hanleya z jego życiorysu. Hanley był skrupulatnie uczciwy, czasem aż do przesady. Nie unikał żadnych
pytao, nie ukrywał żadnych szczegółów ze swego życia ani żadnych uczud. Drugiego dnia został
dokładnie zapoznany z zeznaniami Goleniewskiego. Nie był nimi ani trochę poruszony. Zgodził się, że
pasuje do nich idealnie, ale z całym spokojem stwierdził, że nie jest i nigdy nie był szpiegiem. Dodał
też, że w żadnym momencie nie próbowali go werbowad Rosjanie, ani nikt inny, chociaż w
Budapeszcie spotykał co najmniej raz w tygodniu tego rosyjskiego oficera, który go rzekomo
skaptował.

Przesłuchania Hanleya wykazały, że chociaż tajna służba jest zawodem opartym na podstępie i
intrygach, to wielu z praktykujących go jest ludźmi o wyjątkowej osobowości. Mieliśmy tu do
czynienia z dumnym człowiekiem, który cenił sobie osiągnięcia, te, które już zapisał na swoim koncie i
te, które mogą jeszcze byd jego udziałem. Pewnego ranka musiał przejśd próbę ognia, został
rozłożony na części, rok po roku, aż stanął obnażony z wypreparowaną duszą. Przez cały czas
wiedział, że anonimowi koledzy śledzą każdy jego krok, prowadzą stały podsłuch w domu, w biurze i
słuchają i teraz. Takie napięcie byłoby dla większości nie do zniesienia. Nikt z przysłuchujących się
nawet na moment nie mógł wątpid, że to uczciwy człowiek. Hanley był twardy i pokazał, że system się
sprawdza. Przeszedł przez ogieo bez śladów obrażeo.

Tego wieczora poszliśmy z FJ i Patrickiem Stewartem do mojego klubu „Oxford i Cambridge” omówid
wyniki przesłuchania. Martin usadowił się w kącie z wielką szklanką whisky. Miał przymrużone oczy,
co było u niego zawsze oznaką napięcia.

- Jesteście zadowoleni? - zapytał matowym głosem.

- Jest czysty - zgodziłem się.

Patrick przytaknął gestem.

- Poinformujcie oczywiście FLUENCY? - odezwał się znów FJ.

W tym momencie wszedł niespodziewanie sam Hanley. Należał do tego samego klubu i od czasu do
czasu natykaliśmy się tu na siebie, ale nigdy bym się nie spodziewał, że pojawi się tu tak prędko po
swoich przejściach. Siedzieliśmy w ciemnym kącie i Hanley przeszedł nie zauważając nas, powłóczył z
lekka nogami, jak w szoku. Jego zwykle rumiana twarz była biała jak kartka papieru.

Po zamknięciu dochodzenia HARRIET FJ polecił mi złożyd wizytę w CIA i poinformowad agencję, że


MI 5 uważa Hanleya za oczyszczonego z podejrzeo, wywołanych zeznaniami Goleniewskiego. Zadanie
to należało do niezwykle delikatnych. CIA była już zaalarmowana sprawami Mitchella i Hollisa, a
wiedzieli dobrze o informacjach Goleniewskiego, jak również o tym, że pasowały dokładnie do
Hanleya. Dla utrzymania przyjaznych stosunków musieliśmy dowieśd, że prawdziwośd naszych
wniosków nie pozostawia żadnych wątpliwości.

Stosunki Martina z Amerykanami nie układały się najlepiej, dlatego wzajemne kontakty wolał
pozostawid Michaelowi McCaulowi i mnie. Częściowo kryła się za tym antypatia do Angletona, a
częściowo atawistyczny antyamerykanizm reprezentanta angielskiej wyższej klasy średniej. Dick
White też nie był całkowicie wolny od tego rodzaju przesądów. Żaden z nich nie był bogaty, podczas
gdy Helms i Angleton nigdy się z tym nie kryli, że za tę samą pracę są hojnie opłacani.

Obaj mieli powody, żeby głęboko nie ufad Amerykanom. FJ nigdy nie przebaczył Helmsowi i
Angletonowi afery z Gray'em i Coyne'm, natomiast Dick ciągle miał konflikty z amerykaoską
hierarchią wojskową, kiedy kierował kontrwywiadem w Europie pod koniec wojny i też nigdy tego nie
zapomniał. W1953 roku, po przejściu Sillitoe'a na emeryturę, Amerykanie głupio próbowali
zablokowad nominację Dicka na dyrektora generalnego.
Istniała wreszcie fundamentalna różnica w podejściu do służby. FJ i Dick uważali, że służą Koronie, a w
swoich instytucjach widzieli regularne, ponadczasowe struktury rządowe. Tkwili w tych strukturach,
podczas gdy Helms, Angleton i Hoover byli outsiderami. Sposób działania amerykaoskich kół
wywiadowczych w pewnej mierze odznaczał się bezwzględnością i bezprawiem, co niepokoiło wielu
wyższych funkcjonariuszy brytyjskiego wywiadu. Obawiali się możliwych wpadek i woleli trzymad się
na dystans, tak że ciężar odpowiedzialności za koordynację współpracy z Amerykanami musiał często
spadad na barki takich ludzi, jak ja.

Pojechałem do Waszyngtonu w 1968 roku zapoznad Angletona z rezultatami śledztwa HARRIET.


Odbyliśmy rzeczowe spotkanie. Przedstawiłem przebieg śledztwa i oświadczyłem, że jesteśmy
jednomyślni co do tego, że Hanley jest czysty. Potem Angleton zabrał mnie na spotkanie z Dickiem
Helmsem, któremu wyjaśnił, z czym przyjeżdżam. Helms stwierdził, że nie chce więcej o tym słyszed;
jeżeli ja twierdzę, że Hanley jest czysty, to on bezwarunkowo polega na moim słowie. Oczyszczenie
Hanleya nie załatwiało jednak sprawy.

Kiedy wyszliśmy od Helmsa, Angleton powiedział, że chciałby omówid ze mną hipotezę, według której
Goleniewski miałby byd wtyczką. Namiary Goleniewskiego na HARRIET były tak precyzyjne, że
najprawdopodobniej KGB celowo podrzuciło obciążające informacje w celu skompromitowania
Hanleya. Nie trzeba było odznaczad się wielką podejrzliwością, żeby dojśd do takiego wniosku.
Angleton i Helms mieli podejrzenia, że na krótko przed swoim wyjazdem na Zachód Goleniewski
znowu znalazł się pod kontrolą Rosjan. Kilkakrotne analizy materiału wywiadowczego, którego
dostarczył, wykazały wyraźną zmianę treści, informacje w coraz większym stopniu dotyczyły spraw
rosyjskich, jakby Rosjanie celowo podawali spreparowane informacje wywiadowcze, żeby
uprawdopodobnid przeciek. Tak samo rozumowało MI 5, co sprawiło, że historia Goleniewskiego o
„agencie średniej rangi” była tak długo ignorowana. Zakooczenie śledztwa HARRIET stawiało pod
znakiem zapytania zarówno istnienie takiego agenta, jak i prawdziwośd informacji Goleniewskiego,
szczególnie tych dostarczonych po jego ucieczce. Informacja o „agencie średniej rangi” pojawiła się w
listopadzie 1963 roku. Goleniewski uciekł w styczniu 1961 roku. Jednak - żeby KGB mogło obmyślid
swoją wersję tak szczegółowo, jak to zrobiło, potrzebny był dostęp do teczki Hanleya. Jedyną zaś
osobą, która mogła mied wgląd do akt funkcjonariusza tej rangi, był Roger Hollis.

Jeżeli jednak Goleniewski rzeczywiście przeszedł na drugą stronę albo stał się nieświadomym
narzędziem dezinformacji, to jakie skutki mogło to mied dla innych źródeł MI 6 i CIA w Polsce, która
od wojny była bardzo owocnym rejonem operacji w Europie Wschodniej. Wykonałem już pewne
wstępne prace z tego zakresu w czasie dochodzenia HARRIET. Ku memu przerażeniu stwierdziłem, że
od długiego czasu spotkania ze wszystkimi agentami prowadzonymi przez MI 6 odbywały się w
mieszkaniu wynajętym przez sekretarkę z rezydentury MI 6 w Warszawie.-Odbyło się tam ponad
osiemnaście spotkao. Zastanawiałem się, czy powodem, dla którego UB i KGB nie udało się rzekomo
zauważyd tej zdumiewającej ilości spotkao, nie byli fałszywi agenci. MI 6 znowu się najeżyła, zupełnie
jak w przypadku sprawy Pieokowskiego.

Kiedy na początku lat sześddziesiątych zalała nas powódź agentów przechodzących na naszą stronę,
nie mogliśmy się uwolnid od obsesyjnego przypuszczenia, że mogą byd po prostu nasłani, by
wprowadzad w błąd zachodni kontrwywiad. Główna teza Golicyna głosiła, że KGB zainicjowało
kampanię systematycznej dezinformacji i że zostaną wysłani na Zachód fałszywi uciekinierzy, żeby go
zdyskredytowad. I rzeczywiście, prawie natychmiast pojawił się też Jurij Nosenko, którego informacje
zdawały się poddawad w wątpliwości wiele wskazówek Golicyna, mówiących o przypadkach
sowieckiej penetracji amerykaoskiego i brytyjskiego wywiadu.

Nosenko wywołał w CIA porządne zamieszanie. Powiedział im, że widział teczkę Lee Harveya
Oswalda, domniemanego zabójcy prezydenta Kennedyego. Twierdził, że KGB nie jest zamieszane w
to zabójstwo i że nie kontaktowali się z Oswaldem w Rosji, chociaż na krótko przed ucieczką z USA
pracował w bazie samolotów szpiegowskich U2. Wielu funkcjonariuszom CIA opowieści Nosenki
wydały się zbyt dobrze pomyślane, żeby były prawdziwe, szczególnie kiedy wyszło na jaw, że kłamał
na temat swojej rangi i pozycji w KGB. Ale w jakim celu został nasłany? CIA próbowała złamad
Nosenkę uciekając się do uwięzienia go i stosowania presji fizycznej, czego nigdy by nie tolerowano w
MI 5. Jednakże jeszcze nawet w 1967 roku nie przybliżyliśmy się do rozwiązania tej zagadki.

Podejrzenia narastały też wokół informatorów FBI, Top Hata i Fedory, którzy przekazywali tajemnice
sowieckie, odmawiając podania, skąd je znają. Potwierdzali wiarygodnośd Nosenki, jakby chcieli
umocnid Amerykanów w przeświadczeniu, że jest rzeczywistym uciekinierem, bronili nawet łgarstw
Nosenki na temat jego rangi. Ale jeśli Top Hat i Fedora byli farbowanymi lisami, to co można było
myśled o ich wskazówkach na temat penetracji brytyjskiej służby bezpieczeostwa?

Fedora wskazał ślad prowadzący do wykrycia Martellego, ale skooczyło się to tylko na sporządzeniu
marnego aktu oskarżenia i na uniewinnieniu. Top Hat przekazał Amerykanom kopie dokumentów
opisujących amerykaoskie systemy kierowania rakietami, które - według niego - Rosjanie zdobywają
ze źródeł w Wielkiej Brytanii. Po przeprowadzeniu śledztwa udało nam się schwytad Franka Bossarda,
oficera z Wydziału Kierowania Rakietami Ministerstwa Wojny. Został on aresztowany w 1965 roku i
osadzony w więzieniu na 21 lat. Jeżeli Fedora i Top Hat byli rzeczywiście fałszywymi źródłami,
oznaczałoby to, że Rosjanie gotowi byli poświęcid wiele dla podbudowania ich wiarygodności. Trzeba
było przy tym pamiętad, że gdyby nie fachowośd GCHQ, to prawdopodobnie nigdy nie zdobylibyśmy
dowodów na to, że Bossard pracuje dla GRU.

Używając określenia Angletona, znajdowaliśmy się w „dżungli luster”, gdzie donosiciele są fałszywi,
kłamstwo prawdą, a prawda kłamstwem, gdzie odbite obrazy oślepiają i dezorientują. Trudno
uwierzyd w fałszywych informatorów, jeśli się nie czytało książek historycznych i nie wie nic o
systemie Double Cross, który stosowała MI 5. Dziś jest to niemodny sposób myślenia, ale wielu
oficerów wywiadu, którzy przeżyli łata sześddziesiąte, nadal wierzy, że w tym okresie padaliśmy ofiarą
jakichś sowieckich machinacji z uciekinierami. Niektórzy mogą wątpid, czy były udane albo
zastanawiad się nad ich rozmiarami, ale niewielu będzie miało wątpliwości co do tego, że taką grę
prowadzono. Co więcej, Rosjanie mogli ją rozgrywad tylko mając w MI 5 dobre źródło informacji o
przebiegu tej gry.

W dwadzieścia lat później nadal nie można dojśd prawdy o tych latach. Goleniewski, Pieokowski,
Nosenko, Fedora, Top Hat - wszyscy oni sprawiali wrażenie, że są sterowani. Nie chcę przez to
powiedzied, że wszyscy byli świadomymi dezinformatorami, chociaż Fedora i Top Hat z pewnością
nimi byli, co w latach siedemdziesiątych musiała nawet przyznad FBI. Jestem jednak przekonany, że w
różnych okresach na pewno się nimi posługiwano - Pieokowskim, żeby wpływad na nasze
wyobrażenia o poziomie sowieckiej techniki rakietowej, Nosenką, żeby kształtowad amerykaoskie
opinie na temat zamordowania Kennedyego. Jeśli chodzi o Goleniewskiego, Fedorę i Top Hata, to
razem z innymi systematycznymi działaniami mieli, według mojego przekonania, doprowadzid do
zerwania niezwykle ważnego anglo-amerykaoskiego sojuszu służb wywiadowczych, a także do
podtrzymania mylnej opinii o dokładności sowieckich rakiet międzykontynentalnych (ICBM) w
połowie lat siedemdziesiątych.

Zwródmy uwagę na rozłożenie w czasie przekazywanych przez te źródła kluczowych informacji


wywiadowczych. Goleniewski przekazał swoją informację o „agencie średniej rangi” w koocu 1963
roku, prawie trzy lata po ucieczce. W tym czasie składał wizytę w Waszyngtonie Hollis, żeby
poinformowad FBI i CIA o wynikach śledztwa przeciwko Mitchellowi. Nic nie mogło nadawad się lepiej
do sprowokowania ostatecznego zerwania współpracy między brytyjskimi i amerykaoskim wywiadem
niż jeszcze jeden rzekomo nie wykryty szpieg w MI 5. Na szczęście, podejrzenia Angletona co do
wiarygodności Goleniewskiego zapobiegły katastrofalnym skutkom, jakie ta historia mogłaby mied w
innych okolicznościach; w rezultacie wzmogła tylko podejrzenia Anglików i Amerykanów wobec
Goleniewskiego i Hollisa.

Tuż po tym skontaktował się z Amerykanami Fedora i wskazał nam drogę prowadzącą do Martellego.
Wykrycie jeszcze jedno nuklearnego szpiega gwarantowało wywołanie maksymalnego napięcia
między Waszyngtonem a Londynem, chociaż KGB nie mogło nawet marzyd o tym, że MI 5 tak
spartaczy akt oskarżenia.

W kilka miesięcy później, jakby realizując częśd skoordynowanej kampanii, Top Hat naprowadził nas
na Bossarda. I znowu chodziło o amerykaoską technikę wojenną, co automatycznie znaczyło, że armia
weźmie aktywny udział w wytykaniu słabości brytyjskich sił bezpieczeostwa. Kiedy dokonywaliśmy
oceny szkód wyrządzonych działalnością Bossarda, doszliśmy do wniosku, że zdradzono w istocie
rzeczy wszystkie tajemnice amerykaoskiego systemu naprowadzania na cel. Patrick Stewart posłał
Angletonowi sygnalny egzemplarz raportu na ten temat z listem przewodnim, streszczającym się w
jednym słowie: „Pomocy!”.

Na szczęście dla Brytanii Angleton mógł nas obronid przed frontalnym atakiem. Wszystko wsiało
jednak na włosie i mało kto dzisiaj wie, że w latach sześddziesiątych zerwanie wymiany było bliższe
niż kiedykolwiek od zakooczenia wojny.

W wieczór poprzedzający dzieo mojego wyjazdu do Londynu Angleton wybrał się ze mną na obiad do
małej chioskiej restauracji w Alexandrii, gdzie stale jadał jego syn. Była to jedna z ulubionych
kryjówek Angletona, do których uciekał, kiedy chciał pogadad. Zapewnił, że możemy tam byd pewni
dyskrecji, bo Chioczycy nie wpuszczają tam Rosjan.

Angleton był u szczytu swoich wpływów, chod napięcia zawodowe dawały znad o sobie coraz
wyraźniej. Od lat prowadził cichą, biurokratyczną wojnę przeciwko Sekcji Sowieckiej CIA, dążąc do
utrzymania niezależności i do ekspansji swego kontrwywiadowczego imperium. Odniósł sukcesy
ponad wszelkie oczekiwania, zapewniając sobie faktyczne prawo veta przy wszystkich operacjach i
nominacjach w Agencji. Kontrolował stosunki ze służbami izraelskimi, sprawiając, że rezydentura w
Tel Awiwie stała się praktycznie niepotrzebna. Sprawił, że przechodziły przez niego wszystkie ważne
kontakty z wywiadem brytyjskim z pominięciem rezydentury londyoskiej. Udało mu się nawet
wprowadzid swój własny szyfr kontrwywiadowczy, niezależny od systemu komunikacji CIA - który
uważał za niepewny - chociaż wszyscy sądziliśmy, że prawdziwą przyczyną była chęd budowania
paostwa w paostwie. Konferencje CAZAB były jego wybitnym osiągnięciem. Zbierali się na nich co
półtora roku najlepsi, najzdolniejsi i najstarsi rangą funkcjonariusze zachodnich służb
wywiadowczych, by dyskutowad nad ustaloną przez niego tematyką, na przykład o zagrożeniu
sowieckim, o roli kontrwywiadu, i układad katastroficzne scenariusze przyszłości. W pojęciu
Angletona konferencje CAZAB nie bez racji stanowiły pierwszy zdecydowany krok w procesie
tworzenia zjednoczonego dowództwa wywiadu zachodniego, zdolnego przeciwstawid się blokowi
sowieckiemu.

Konferencje CAZAB znakomicie odpowiadały temperamentowi Angletona; w towarzyszącej im


scenerii superzabezpieczeo, elektronicznych osłon, mocując się z wieloznacznościami „dżungli luster”,
czuł się najbardziej rozluźniony. Byłem zagorzałym zwolennikiem tych bardzo pożytecznych spotkao.

Nieodłączną częśd konferencji stanowił hazard, Każdego dnia sesja kooczyła się zwykle pokerem, w
którym Angleton celował, chociaż czasami udawało mi się puścid go z torbami! Niezłą rozrywką były
też niekiedy wyścigi konne. Pamiętam jak na CAZAB w Nowym Jorku, na przełomie lat
sześddziesiątych i siedemdziesiątych, Angleton został naszym bukmacherem, przyjmując zakłady na
międzynarodowe wyścigi w Waszyngtonie, w których startowały konie z całego świata; biegi miały się
odbyd zaraz pierwszego popołudnia. Przed rozpoczęciem obrad poprosiłem Angletona, żeby postawił
100 dolarów na pewnego angielskiego konia. Dosiadał go Lester Piggott, który wygrał w poprzednim
roku. Koo nie był szczególnie obstawiany, ale delegacja MI 5 i MI 6, która nawet w takim miejscu nie
chciała przepuścid okazji do wyrażenia swych uczud patriotycznych, długo nie namyślając się
postawiła w sumie około 500 dolarów.

Tego popołudnia, kiedy akurat Angleton wygłaszał długi referat o sowieckich technikach
dezinformacji, większośd słuchaczy, przynajmniej z grupy brytyjskiej, duchem była na torze
wyścigowym. Po godzinie weszła sekretarka Angletona i z widocznym zdenerwowaniem wręczyła mu
jakieś skrawki papieru. Były to dwie karteczki; na jednej widziałem: „Jim, ile chcesz za swój dom?”, a
na drugiej: „Koo angielski wygrał!”.

- Chryste Panie! - wrzasnął Angleton. - Zapomniałem obstawid bieg, a ten cholerny angielski koo
wygrał 11 do 1!

Tego wieczora, lecąc do Waszyngtonu małym śmigłowcem CIA, Angleton czołgał się wewnątrz
ciasnego kadłuba i płacił swoje zobowiązania z grubego pliku studolarówek.

- To są ofiary, które ponoszę dla dobra Zachodu - powiedział wypłacając mi moją wygraną.

Jego dobry humor nie mógł zatrzed faktu, że robił sobie w CIA wrogów - w Sekcji Sowieckiej, wśród
innych dyrektorów zazdrosnych o jego wpływy, a także wśród tych pracowników, którym udaremnił
szanse awansów. Był bezpieczny, dopóki na stanowisku dyrektora utrzymywał się Helms, ale wojna w
Wietnamie szybko zmieniała oblicze Agencji, a umacnianie się nastrojów politycznych przychylnych
odprężeniu zaczęło podkopywad fundamenty zimnowojennej podejrzliwości, na których opierało się
jego imperium.

Jeden z weteranów zimnej wojny, Bill Harvey, już odszedł wypchnięty na emeryturę własnym
alkoholizmem. Angleton też pił o wiele więcej niż to służyło jego zdrowiu, stawał się coraz bledszy i
coraz bardziej wyniszczony. Równocześnie ulegał zmianie jego sposób bycia. Stawał się coraz bardziej
zamknięty, coraz rzadziej dawał o sobie znad jego kostyczny humor. Robił wrażenie agresywnego i
coraz mniej darzył ludzi zaufaniem, coraz więcej osób z kolei zwracało się przeciw niemu.
Picie, palenie i łowienie ryb - to były dla niego najlepsze sposoby odprężenia. Barry Russel Jones
opowiedział mi kiedyś, że kiedy wybrał się z nim na ryby, nad należący do niego odcinek rzeki w
Idaho, odkrył w osłupieniu, że Angleton zakopał pod wodą co sto jardów butelki burbona, żeby
zawsze mied coś do picia. W Waszyngtonie znajdował ukojenie w hodowli egzotycznych orchidei (był
w tej dziedzinie światowej rangi specjalistą), w produkowaniu wyrobów ze skóry, repusowaniu złota
albo wyrabianiu dla przyjaciół przynęt na ryby.

Rozmawialiśmy z Angletonem do czwartej nad ranem. Przeanalizowaliśmy wszystkie możliwe


scenariusze ucieczek. Kto był prawdziwym, a kto fałszywym uciekinierem? Kto uciekł, a kogo
nasłano? Różne opinie pozostawiały taki ślad, jak wiersze w umyśle dziecka. Obaj byliśmy pełni
rozterek. Tak wiele zależało od przyjęcia słusznego założenia na temat uciekinierów - w jego
przypadku sprawa zabójstwa prezydenta, w moim następny krok W polowaniu na wtyczkę. W koocu
udaliśmy się w drogę powrotną przez Alexandrię w kierunku mostu na Czterdziestej Czwartej Ulicy.
Angleton zaparkował swój samochód za Pomnikiem Bohaterów Okinawy, w pobliżu Cmentarza
Narodowego. Był gorącym patriotą w ten jedyny w swoim rodzaju amerykaoski sposób, który wyrażał
się w szacunku dla flagi; symbole narodowe, w rodzaju tego pomnika, niezwykle fascynowały go.
Zatrzymał się, żeby nao popatrzed. Za naszymi plecami przejeżdżały z szumem samochody.

- To jest robota Kima - zamruczał. Był to jeden z nielicznych przypadków, kiedy wspominał w mojej
obecności swego starego przyjaciela Philby'ego.

Jeżeli rzeczywiście mieliśmy na początku lat sześddziesiątych do czynienia ze zorganizowaną


dezinformacją, to byliśmy łatwą zdobyczą. W tych latach tak w Londynie, jak i w Waszyngtonie
świadomie prowadzono politykę przyciągania uciekinierów wszelkimi możliwymi sposobami.
Widziano w nich tajną broo, która mogła zakłócid gładki bieg maszynerii na moskiewskim Placu
Dzierżyoskiego16. Częściowo polityka ta zrodziła się z poczucia winy. Pierwsi uciekinierzy, jak Guzenko
czy von Petrov, otrzymali marną zapłatę za swoje usługi i byli rozgoryczeni tym, jak ich potraktowano.
Otrzymali wynagrodzenie, ale potem pozostawiono ich samym sobie, by zarabiali na życie o własnych
siłach. Większości się to nie udawało. Nasze poczucie winy brało się też stąd, że nie przedsięwzięto
odpowiednich środków bezpieczeostwa, co doprowadziło do śmierci Wołkowa i Kriwickiego; baliśmy
się więc, że jeżeli nie podejmiemy świadomego wysiłku w celu wykazania korzyści z ucieczek, wieści o
dotychczasowych przypadkach przedostaną się na Wschód i zniechęcą do dalszych kontaktów z nami.

W czasie, kiedy pojawił się Golicyn, polityka ta wyraźnie się nasiliła. Dozwolone były wszystkie środki
służące nakłanianiu do przejścia na naszą stronę, przede wszystkim ogromne pieniądze, ale także
inne metody. Zapamiętałem szczególnie jedną operację z połowy lat sześddziesiątych, której
obiektem był starszy oficer KGB Siergiej Grigowin (to pseudonim), ilustrującą, jak daleko gotowi
byliśmy się posunąd. Grigowina znaliśmy już, gdyż służył w Danii przedtem i duoski wywiad
poinformował nas rutynowo o jego właściwej roli. Mieliśmy więc okruchy danych wywiadowczych na
jego temat, między innymi to, że uważa się go za dziwkarza. Źródłowy raport został puszczony w
obieg w D4, sekcji Wydziału D prowadzącej agentów; polecono jej mied oko na niedyskrecje tyczące
Grigowina, który pozostawił żonę w Moskwie.

16
Przy placu Dzierżyoskiego w Moskwie mieści się centrala KGB. Tylna częśd tego budynku,
przylegająca do ulicy Łubianka, to sławne więzienie śledcze (przyp. tłum.).
Każdy Rosjanin, a szczególnie oficer KGB przychwycony przez wydział bezpieczeostwa własnej służby -
„sowietskaja kołonija”, na tym, że w czasie pobytu na Zachodzie zadaje się z kobietami, ma poważne
kłopoty, a to stwarza dla nas szczególne możliwości. W rok później jeden z kontrolerów z D4 otrzymał
pierwszy sygnał.- Jego agent, pracujący na kierowniczym stanowisku w gazecie „Daily Mirror”, który
spotykał Grigowina od czasu do czasu na przyjęciach, dowiedział się od swojej przyjaciółki, że
utrzymuje on bliskie stosunki z jej znajomą, której zresztą przyjaciółka agenta sama przedstawiła
Rosjanina. D4 przekazała to na cotygodniowym spotkaniu z D1 - Operacje i uzgodniono, że należy
śledzid tę sprawę o wiele uważniej. Kontrolerowi powiedziano, żeby zachęcił delikatnie swego agenta
do śledzenia przebiegu tego romansu.

W koocu Grigowin zerwał z tamtą dziewczyną, a kiedy znów spotkał kobietę, która ich poznała,
zapytał, czy nie ma innych przyjaciółek. D1 zrozumiała od razu, że to jest nasza szansa. Gdybyśmy
mogli zapoznad Grigowina z naszą własną dziewczyną, znaleźlibyśmy się w znakomitej sytuacji do
rozpoczęcia operacji „pułapka”. Jej plan został przedstawiony Furnival-Jonesowi, który go zatwierdził,
mimo że plan miał pozostad w tajemnicy przed Foreign Office, bo ministerstwo z pewnością
postawiłoby swoje veto. D4 dostała polecenie wyszukania kogoś odpowiedniego do tego zadania.
Znano tam pewną liczbę call-girls wysokiej klasy, które wykorzystywano do organizowania pułapek i
w koocu udało się jedną z nich poznad z Grigowinem na jakimś przyjęciu. Chwycił przynętę i szybko
zaangażował się w romans.

Sprawa zaczęła zmierzad ku jakimś rozstrzygnięciom. Poddaliśmy Grigowina intensywnej obserwacji i


analizowaliśmy różne możliwości. Z obserwacji jasno wynikało, że tym, co go w dziewczynie
interesuje, jest seks i dlatego nie widzieliśmy większych szans na graniu na jego uczuciach. Musiała to
byd pułapka w całym tego słowa znaczeniu.

Plany przeciągnięcia agenta są skomplikowane i wymagają tygodni starannego planowania. Po


pierwsze, trzeba było wynająd pokój, zainstalowad tam półprzezroczyste lustro i kamery. Potem
przygotowad kryjówkę i zorganizowad transport, tak żeby uniemożliwid Grigowinowi ewentualną
ucieczkę. Miał on w Moskwie rodzinę, więc sprawdzono, czy będzie można ją przemycid na Zachód,
gdyby postawił taki warunek.

Wreszcie nadszedł wyznaczony dzieo. Operacją kierował osobiście szef D1. Przyjechał Grigowin z
dziewczyną, a my postaraliśmy się zostawid im tyle czasu, żeby mied na taśmie filmowej dobre
dziesięd minut sceny łóżkowej, po czym dwóch zwalistych chłopców z MI 5 otworzyło drzwi jednym z
kluczy Leslie Jaggera.

- Obawiam się, że pan jest nasz ... -powiedział szef D1, wypychając dziewczynę z pokoju.

Grigowin przez moment patrzył na niego osłupiały. Szef D1 wskazał na lustro. Przez chwilę oficer KGB
patrzył prosto w kamerę. Potem zrozumiał.

- Jestem dyplomatą - odparł. - Żądam umożliwienia mi rozmowy z ambasadą. Tu jest mój paszport!

Starał się sięgnąd po spodnie. Stal na nich jeden z naszych chłopców.

- Niezbyt dyplomatyczna sytuacja - zauważył szef. Nachylił się i rzucił nagiemu Rosjaninowi spodenki.
Potem przeszedł do rzeczy.
- Spójrzmy prawdzie w oczy. Jest pan skooczony, Grigowin. Odeślą pana do domu, jeżeli się
dowiedzą...

Zaczekał, aż ta uwaga do niego dotrze.

- Wygląda na to, że lepiej pan pasuje do Zachodu. Wiemy o tym, sprawdziliśmy to. Cztery lata w
Ameryce, trzy w Danii. Teraz Londyn. I tak nie chce pan wracad, prawda? Dlaczego nie miałby pan
przejśd do nas? Zadbamy o pana. Otrzyma pan dobrą emeryturę. Będzie pan bezpieczny.

Rosjanin odrzucił ofertę gestem ręki i znowu zażądał kontaktu z ambasadą.

Przez dwie godziny szef D1 starał się przemówid mu do rozumu. Namawiał Grigowina, żeby pomyślał
o przyszłości. Zostanie pozbawiony przywilejów i odesłany w niełasce do Moskwy, resztę swojej
służby spędzi na jakimś ponurym posterunku na Syberii. Nie będzie już zagranicznej waluty,
dodatkowych dochodów.

- Jestem dyplomatą - powtarzał Grigowin. - Żądam umożliwienia mi kontaktu z ambasadą.

Zachowywał się zupełnie tak, jak wzięci do niewoli lotnicy w czasie II wojny światowej, którzy
recytowali tylko swoje nazwisko, stopieo i numer służbowy. Był takim samym twardym żołnierzem i
w koocu musieliśmy się pogodzid z tym, że nie przejdzie na naszą stronę. Zwróciliśmy mu ubranie i
wyrzuciliśmy na chodnik niedaleko Kensington Park Gardens. Miesiące planowania, lata cierpliwego
czekania poszły na marne.

Następnego ranka do ambasady rosyjskiej dostarczono anonimowy, brązowy pakiecik - do rąk


własnych ambasadora. Zawierał fotografie Grigowina w łóżku z dziewczyną. Tego samego wieczora
człowiek z Wydziału Specjalnego widział, jak oficera KGB eskortują do samolotu Aerofłotu.
Wysłaliśmy już raport do rezydentury MI 6 w Moskwie sugerując, żeby zwrócono tam na niego uwagę
na wypadek, gdyby zmienił zdanie i zdołał nawiązad z nimi kontakt. Nigdy już jednak nie usłyszeliśmy
o Grigowinie.

Ucieczki zawsze mają posmak tragedii, ale żadna historia nie była taka smutna jak w przypadku
młodego człowieka nazwiskiem Nadienskij - uciekiniera, który zmienił zdanie. Pracował w oddziale
żeglugi przedstawicielstwa handlowego, ale szybko zidentyfikowaliśmy go jako oficera KGB. Był to
spokojny człowiek, jego jedynym tytułem do sławy było pokrewieostwo jego żony z jednym z
członków Politbiura. Pierwszy raz zwróciliśmy na niego uwagę, kiedy Obserwatorzy zauważyli, że
spotkał się z dziewczyną w jednym z londyoskich parków.

Początkowo wszystkie nasze zabiegi skupiły się na dziewczynie. Obserwatorzy śledzili ją w drodze do
domu; została zidentyfikowana jako sekretarka w podrzędnym urzędzie paostwowym bez dostępu do
tajnych materiałów. Michael McCaul poszedł z nią porozmawiad - zapytał, w jakim celu spotyka się z
sowieckim urzędnikiem. Przekonywała go, że Nadienskij nie interesuje się nią w celach
szpiegowskich. Kochają się i ona nie miała pojęcia o jego powiązaniach z KGB. Powiedziała, że wcale
nie jest taki, jakimi wyobrażała sobie Rosjan. Był romantyczny i raczej przestraszony - ciągle mówił o
urządzeniu sobie nowego życia na Zachodzie.

Znowu doszło do spotkania D1-Operacje z D4 dla omówienia najlepszego sposobu działania.


Zdecydowano poprosid dziewczynę, żeby nadal spotykała się z Nadienskim, podczas gdy my
planowaliśmy, jak do mego podejśd. Było oczywiste, że operacja nie może trwad długo. Dziewczyna
żyła już w wielkim napięciu i było bardzo prawdopodobne, że lada chwila czymś się zdradzi. Stawka
była jednak niemała. Chociaż sam Nadienskij należał do oficerów niższej rangi, zaangażowanych
najprawdopodobniej tylko na czas pobytu w Londynie, to przedstawiał sobą dużą wartośd
propagandową. W tym czasie została na Zachodzie córka Stalina, Świetłana; wiedzieliśmy, w jakie
zakłopotanie wprawiłby Rosjan kolejny przypadek, w którym krewny ważnej figury politycznej
poprosiłby o azyl.

Następnej niedzieli Nadienskij miał pojechad w sprawach służbowych do Harwich, żeby odprowadzid
rosyjskich marynarzy na ich statek, odpływający wieczorem. Zwrócił się do Ministerstwa Spraw
Zagranicznych o zezwolenie na wyjazd poza 80-kilometrową strefę, obowiązującą dyplomatów z
bloku wschodniego. McCaul siedział w swoim samochodzie przy dokach Harwich z zespołem
Obserwatorów i czekał na pojawienie się Nadienskiego. Kiedy przechodził obok nich, McCaul zawołał
go po imieniu. Nadienskij zawahał się na moment.

- Wiemy o dziewczynie... - zasyczał McCaul. - Wiemy, że chcesz zostad. Wsiadaj szybko do


samochodu, pomówimy.

Nadienskij rozejrzał się uważnie i dał nura na tylne siedzenie samochodu. McCaul pojechał prosto do
mego domu w Essex. Podałem herbatę i staraliśmy się za wiele nie mówid. Mieliśmy ptaszka i nie
chcieliśmy go spłoszyd.

- Słyszałem, że chce pan u nas zostad ... - zaczęłem, kiedy Nadienskij oswoił się z otoczeniem.

Skinął głową początkowo niepewnie, a potem zdecydowanie.

- Sądzimy, że dokooptowano pana - dopytywałem się.

Przełknął trochę herbaty. - Ma pan na myśli KGB? - zapytał w dobrej angielszczyźnie.

- Sądzimy, że dokooptowano pana - powtórzyłem.

- Człowiek nie ma wyboru - wybuchnął nagle z goryczą. - Jeśli chcą, żeby dla nich pracowad, po prostu
rozkazują. Człowiek nie ma wyboru.

Powiedziałem, co możemy dla niego zrobid. Będzie miał zapewnione bezpieczeostwo i ochronę,
emeryturę, a później może także pracę. Będzie mógł jeszcze raz spotkad się z dziewczyną, ale potem
będzie musiał popracowad ciężko przez kilka miesięcy.

- Dla brytyjskiego Bezpieczeostwa... wiem - powiedział, na wpół się uśmiechając. Dokooptowany czy
nie, znał reguły gry.

Tego wieczora zawieźliśmy Nadienskiego do naszej kryjówki koło Wimbledonu i zostawiliśmy z nim
uzbrojonych strażników. W dwanaście godzin później do Ministerstwa Spraw Zagranicznych zwróciła
się ambasada rosyjska z pytaniem, czy ma jakieś informacje dotyczące miejsca pobytu pewnego
młodszego dyplomaty, który zniknął wracając z rutynowej podróży do Harwich.

Departament Północny Foreign Office został już powiadomiony o ucieczce Nadienskiego przez
zastępcę dyrektora generalnego, którym był w owym czasie FJ. Ministerstwo traktowało tę sprawę
jak wszystkie, który mogłyby rozgniewad Rosjan - to znaczy jak coś, czego trzeba za wszelką cenę
unikad. Posłali natychmiast urzędnika do naszej kryjówki na rozmowę z Nadienskim. Na pytanie, czy
prosi o azyl z własnej woli i czy chciałby rozmawiad z kimś z sowieckiej ambasady, Nadienskij
potwierdził, że jest to jego własna decyzja i oświadczył, że nie chce rozmawiad z żadnym Rosjaninem.
Foreign Office przekazało wiadomośd do ambasady.

Wiedzieliśmy, że żona Nadienskiego została natychmiast odesłana do Moskwy. Następnego dnia


ambasada sowiecka zażądała, żeby ministerstwo umożliwiło żonie Nadienskiego rozmowę
telefoniczną z mężem. Dzwoniła z Moskwy. Początkowo Nadienskij nie chciał z nią rozmawiad, my też
byliśmy zaniepokojeni tą bezczelną próbą wywarcia presji na człowieka, który i tak znajdował się już
w stanie wielkiego napięcia. Jednak Foreign Office nalegało ze względów protokolarnych, żeby taka
rozmowa się odbyła.

Ten telefon był pierwszym z wielu, których zaczęli domagad się Rosjanie w ciągu następnych czterech
dni. Przeważnie dzwoniła żona Nadienskiego, ale rozmawiali z nim i inni krewni, płaczliwie
namawiając go do zmiany decyzji.

- Pomyśl o nas - mówili mu. - Pomyśl o nieszczęściu i skandalu, które na nas spadną.

Odpornośd Nadienskiego wyraźnie słabła. A w Whitehall Ministerstwo Spraw Zagranicznych i MI 5


nieomal skakały sobie do gardeł. Dlaczego Foreign Office zezwala na te telefony, chcieliśmy wiedzied,
jeśli Rosjanie nigdy nie pozwalali nam się kontaktowad z naszymi ludźmi, jak na przykład Grenvillem
Wynnem, kiedy byli aresztowani w Moskwie. Ale Foreign Office, mało dbając o nasze interesy, a już w
żadnym razie o interesy Nadienskiego, nadal bawiło się w dyplomatyczne grzeczności.

- Nie możemy odmówid rodzinie humanitarnego prawa do kontaktów - mówiono. Czwartego dnia
Nadienskij oświadczył, że zdecydował się wrócid. Ta sprawa sprawia rodzinie zbyt wiele kłopotów.
McCaul starał się zwrócid mu uwagę na niebezpieczeostwo związane z takim krokiem, ale na próżno.
Był jak pacjent na stole operacyjnym, znajdujący się między życiem a śmiercią i teraz czuliśmy jak
powolutku przenosi się na tamten świat.

- Czy na pewno jest pan pewien, że chce pan wracad? - spytałem Nadienskiego, widząc go po raz
ostatni, na krótko przed powrotem.

- To, czego ja chcę, nie ma już znaczenia - powiedział głosem pozbawionym emocji. - Spełniam
zobowiązania wobec mojej rodziny.

Fatalizm był jedyną ucieczką Nadienskiego. Był on jedną z wielu anonimowych ofiar zimnej wojny,
którzy stracili życie w czasie walki dwóch wielkich tajnych armii stojących naprzeciw siebie na
Zachodzie i Wschodzie.

Ale jeśli nawet z własnej winy wplątaliśmy się w chaos zeznao uciekinierów, to przecież musieliśmy
szukad jakiegoś wyjścia. Angleton opowiadał się za pełnym zaufaniem do Golicyna, widząc w nim
przewodnika, który wyprowadzi nas na twardy grunt. Nie było to nawet takie głupie - pytad o wyjście
z labiryntu jego architekta. Jednak chociaż zaczynałem jako gorący zwolennik Golicyna i wszystkich
jego teorii, to w koocu lat sześddziesiątych zacząłem mied pewne wątpliwości.

Pewnym problemem była obsesja Golicyna na punkcie jego „metody”. Twierdził, że gdyby uzyskał
dostęp do akt zachodnich służb wywiadowczych, wywołałoby to w jego pamięci skojarzenia, które
byłyby pomocne w wykrywaniu agentów. Jego teoria głosiła, że ponieważ tak wiele materiałów
wywiadowczych, które oglądał na Placu Dzierżyoskiego, zawierało nieprawdziwe informacje dla
ukrycia źródła i uniemożliwienia identyfikacji agenta współpracującego z KGB, to gdyby mógł
przeczytad nasze akta, może zdołałby wychwycid punkty zbieżne z materiałami widzianymi w
archiwach KGB.

Golicyna można było rozgrywad na dwa sposoby. Jeden polegałby na przyjęciu jego metody, co
oznaczałoby zgodę na to, żeby to on wyznaczał podstawowy kierunek naszej polityki
kontrwywiadowczej. Drugi sprowadzałby się do przedłużenia frustrującej praktyki wydobywania z
niego okruchów faktów, pojedynczych informacji zawartych w raportach, które widział, czy
przybliżonych danych na temat jakiegoś agenta, a następnie analizowania tego wszystkiego
klasycznymi metodami kontrwywiadu.

W przypadkach, kiedy służbom kontrwywiadowczym Zachodu udawało się uzyskad od niego tego
rodzaju ślady oparte na faktach, Golicyn okazywał się ogromnie pomocny. W taki sposób w koocu
dostaliśmy w nasze ręce Vassala i w taki sam sposób Marcel Chalet zidentyfikował Georges'a
Paques’a. Podobnie rzecz się miała z informacjami politycznymi Golicyna. Kiedy trzymał się tego, co
widział i słyszał, był doskonały i wiarygodny. Nie ulegało, na przykład, wątpliwości, że uczestniczył w
słynnej konferencji Szelepina, na której powołano Dyrekcję D odpowiedzialną za operacje
dezinformacyjne. Kiedy jednak ekstrapolował to, co wiedział, budując ogólne teorie, takie jak
„czterdziestoletni program wielkiej dezinformacji”, albo kiedy próbował dopasowad do swoich teorii
fakty, które zdarzyły się po jego ucieczce, na przykład rozłam chiosko-sowiecki - był beznadziejny.

Większośd akolitów Golicyna w MI 5, do których i ja się zaliczałem, odrzuciła co dziksze jego teorie i
odżegnała się od proponowanej przez niego metody. Tylko Arthur i młodsi funkcjonariusze, jak
Stephen Mowbray, który w latach sześddziesiątych odpowiadał za Golicyna w okresie swojej służby
jako oficer łącznikowy MI 6 w Waszyngtonie, darzyli go stuprocentowym zaufaniem.

W Waszyngtonie sytuacja była jednak inna. Angleton połknął haczyk „metody” z linką i spławikiem,
pozwalał Golicynowi buszowad w aktach CIA, demaskowad zdrajców, prawdopodobnie całkiem
przypadkowych. Golicyn często nawet nie potrafił uzasadnid swojego wyboru czymkolwiek, jeśli nie
liczyd nikłych poszlak. Skutki okazały się katastrofalne. Wielu wyższych funkcjonariuszy CIA, na czele z
szefem Wydziału Sowieckiego Davem Murphy'm, stało się obiektem niesłusznych podejrzeo, które
zrujnowały im kariery. W koocu sytuacja stała się tak zła, było już tylu podejrzanych, że CIA doszła do
wniosku, iż jedynym sposobem rozproszenia wątpliwości jest rozwiązanie Wydziału Sowieckiego i
zorganizowanie go od nowa, z całkowicie nowym personelem. Niewątpliwie było to jakieś wyjście z
labiryntu, ale w żadnym razie nie usprawiedliwiało ciosów zadanych morale Agencji jako całości.
Chociaż w przypadku MI 5 sprawy nie potoczyły się aż tak źle jak w CIA, to postępowaliśmy z
Golicynem błędnie. Pozwolono, by wyobrażał sobie, że jest szalenie ważny. Wszystkich uciekinierów
powinno się trzymad na odległośd wyciągniętego ramienia, zmuszad do zarabiania na życie i udzielad
im jak najmniej informacji ze Służb, tak żeby nie mogli ocenid, jakie znaczenie odgrywają w
porównaniu do pozostałej działalności służby wywiadowczej. Tymczasem zaraz po przyjeździe
Golicyna do Wielkiej Brytami w 1963 roku otworzyliśmy się przed nim, a ja jestem za to
odpowiedzialny tak samo jak inni. Kiedy wypłynęła sprawa Mitchella, Arthur i ja informowaliśmy go o
wszystkim, za zgodą Hollisa i FJ. Wymyślił nawet kryptonim dla tej sprawy, „Speters” - po słynnym
starym Czekiście - wywiadowcy. Wiedział od początku, że polujemy na wysoko usadowionego szpiega
i to nieuchronnie musiało ubarwiad informacje, których nam udzielił. W pełnych napięcia i niemal
histerii miesiącach 1963 roku, kiedy swąd zdrady snuł się po wszystkich korytarzach, nasze stany
lękowe wzmacniały oczywiście jego teorie.

Niewątpliwie wiedział jednak o wielu przypadkach penetracji na Zachodzie. Dowodzi tego rejestr ich
w Wielkiej Brytanii, Norwegu i Francji. Ale przy naszym pośpiechu nigdy nie udało nam się uzyskad nie
zniekształconej wersji jego namiarów, a to - jestem o tym przekonany - jeszcze dziś drogo Zachód
kosztuje.

W 1967 roku los przestał się uśmiechad do Golicyna. Poproszono go o wygłoszenie przemówienia na
pierwszej konferencji CAZAB w Melbourne. Jego przybycia niecierpliwie oczekiwała większośd
uczestników, tak wiele rzeczy napłynęło przecież od niego w ciągu poprzednich pięciu lat. Golicyn był
zadziorny jak zawsze i wdał się wkrótce w dłuższe kazanie, dowodząc, że zachodnie służby
wywiadowcze nie umieją prawidłowo interpretowad jego materiałów.

- Znam jeszcze więcej szpiegów - wołał grzmiącym głosem. - Dlaczego nie chcecie ze mną
współpracowad?

Szczególny nacisk położył na Wielką Brytanię, mówiąc o wielu przypadkach penetracji, które, według
niego, pozostały nie wykryte i które tylko on potrafi wykryd. FJ uśmiechał się uśmiechem
rezerwowanym tylko dla najbardziej męczących osobników. Nigdy nie lubił publicznego prania
bielizny. Wreszcie wyczerpała się jego cierpliwośd.

- Czego konkretnie pan chce? - zapytał.

- Akt... dostępu do paoskich akt - odpowiedział Golicyn.

- W porządku, może je pan mied, wszystko, czego pan chce. Zobaczymy, czy będzie pan miał coś do
powiedzenia.

Golicyn przyjechał na wiosnę 1968 roku. Początkowo nakłaniałem go, żeby przyjechał niezwłocznie,
ale w Londynie była zima i Golicyn powiedział mi ponuro, że dośd już w swoim życiu napatrzył się na
śnieg. Ulokowaliśmy go w melinie koło Brighton, Michael McCaul z żoną zamieszkali z nim, żeby
prowadzid gospodarstwo i dotrzymywad mu towarzystwa. Co tydzieo jeździłem tam z Leconfield
House z teczką pełną akt do studiowania.

Kiedy po raz pierwszy przekazywałem mu te materiały, to ostrzegłem go, że nie może robid notatek.
FJ i ja niepokoiliśmy się, że jednym z motywów kryjących się za jego „metodą” jest zdobycie jak
największej ilości informacji wywiadowczych z każdej zachodniej służby dla jakichś tajemniczych
celów.

- Ależ oczywiście - odpowiedział obrażony. - Jestem profesjonalistą, Peter, rozumiem te rzeczy.

Przez cztery miesiące wertował najtajniejsze akta MI 5 i co miesiąc Michael McCaul szedł do Glyn
Mills Bank i pobierał 10 000 funtów gotówką, wkładał je do małej aktówki i zanosił Golicynowi.

Mimo tych pieniędzy Golicyn miał mało nam do powiedzenia. Furnival-Jones wezwał go do
wywiązania się z obietnic. Oczywiście, mieliśmy też z niego trochę pożytku. Przestudiował, na
przykład, zbiory VENONY i udało mu się rozpoznad kilka grup cyfr, dzięki znajomości procedur KGB.
Wiele czasu spędził na badaniu akt Paostwowej Szkoły Języków Połączonych Służb w Cambridge
przeglądając życiorysy kandydatów, żeby sprawdzid, czy niektórzy z nich nie zwrócą jego uwagi.
Przeprowadziliśmy nawet próby głosów z niektórymi z tych osób, które go szczególnie interesowały,
aby sprawdzid, czy mógłby ustalid na podstawie zwrotów, jakich używają, czy odbierali rosyjskie
komunikaty od kontrolerów KGB. To było chytrze pomyślane, ale i to nic nie dało i w koocu
postanowiliśmy skooczyd z tymi dwiczeniami.

Kluczowa sprawa - czy może rzucid jakieś światło na zagadnienie penetracji - była kompletnie
przegrana. Uzupełnił niektóre szczegóły zeznao Skripkina i wystąpił z jedną kompletnie dziwaczną
teorią. Wiele tygodni spędził na studiowaniu korespondencji VENONY, próbując pomóc nam w
rozszyfrowaniu niektórych kryptonimów. Szczególnie zainteresowały go dwa z nich - David i Rosa -
którzy, jak już było wiadomo z rozszyfrowanej korespondencji, z pewnością pracowali razem,
prawdopodobnie jako mąż i żona albo może brat z siostrą. Golicyn poprosił o wszystkie akta
pracowników MI 5, którzy służyli w czasie, kiedy rejestrowano korespondencję VENONY. Pewnego
dnia oznajmił, że ma odpowiedź.

- Tu są paoscy szpiedzy, wykryła ich moja metoda - odezwał się posępnym głosem i wskazał palcem
jak łowca czarownic na dwie teczki leżące przed nim na stole. Znałem je dobrze. Były to akta Victora i
Tess Rotschildów.

- Niech pan nie opowiada takich bzdur, Anatoli - powiedziałem. - Victor jest jednym z najlepszych
przyjaciół, jakich kiedykolwiek ta Służba miała ... jak, na Boga, pan wpadł na taki pomysł?

- Są Żydami. David i Rosa są imionami żydowskimi...

Zapachniało mi to antysemityzmem KGB i nie mogłem się powstrzymad od myśli, że gdyby to była
CIA, a na moim miejscu siedziałby Angleton, Victor i Tess znaleźliby się najprawdopodobniej na liście
szpiegów, i to na podstawie zupełnie dowolnych interpretacji Golicyna.

Główny problem z Golicynem polegał na tym, że oceniał on materiały tak, jakby ciągle jeszcze służył
w KGB. Wyszukiwał nieudane operacje albo błędy, które można było przypisad jednemu człowiekowi.

- Gdzie on jest teraz? - zwykł był pytad w takich przypadkach.

- Robi to samo, co przedtem - odpowiadałem.

Golicyn nie mówił na to nic przez parę dni, a potem ogłaszał z całym przekonaniem, że ów człowiek
jest zdrajcą.

- Ale dlaczego, Anatoli?

- Bo w KGB niepowodzenie jest poważnym wykroczeniem. Człowiekowi się juz potem nie wierzy, to
go męczy i wtedy zaczyna myśled o zmianie frontu.

Nigdy nie zrozumiał kultury Zachodu. Sam zdecydował się na ucieczkę po tym, jak jego karierę
zwichnęła nieudana wizyta u Stalina, przyjmował więc, ze każdy na Zachodzie działałby w taki sam
sposób. .

- Ale tu jest inaczej - powtarzałem mu. - My nie działamy tak jak tam, takie rzeczy zdarzają się może w
FBI.
Golicyn patrzył na mnie bez przekonania. Był człowiekiem prawie kompletnie pozbawionym poczucia
humoru.

- Anatoli, badamy to już od dwudziestu lat i nie wiemy, kim są ci szpiedzy, a paoskie domysły wcale
nam w tym nie pomagają.

Spojrzał na mnie, potem znów na teczki, jakby winiąc mnie za to, że mu nie dowierzam.

- Co pan wie, Peter - warczał. - Nie był pan, tak jak ja, na Placu Dzierżyoskiego.

Mimo całej próżności i chciwości był jednak szczerym człowiekiem, z tak charakterystycznymi dla
wszystkich Rosjan nagłymi przypływami smutku. Pamiętam, jak pewnego popołudnia pokazałem mu
akta Wołkowa. Kiedy przeczytał tę historię niedoszłego uciekiniera, którego teczka wylądowała na
biurku Kima Philby'ego, zaczął płakad.

- Jak mogliście byd tak nieostrożni, Peter? - pytał zbolały, wiedząc doskonale, że tylko łaska boska
pozwoliła mu uniknąd tego samego losu.

McCaul i ja patrzyliśmy zakłopotani. Nie było dla nas żadnego usprawiedliwienia.

Pod koniec jego pobytu nasze rozmowy przerodziły się w nudne kazania o dezinformacji i
powtarzanie wiadomości, które już mieliśmy w naszym archiwum. Był cieniem tego człowieka, który
zachwycił kiedyś najlepsze umysły zachodniego kontrwywiadu swoją fotograficzną pamięcią i
niezawodną spostrzegawczością. Przed wyjazdem Golicyn wręczył nam gruby maszynopis, który
opracował, żeby się popisad, a wystukał go jednym palcem na przenośnej maszynie Olivetti.
Powiedział mi, że jest to sumaryczne studium teorii dezinformacji. Przekazałem je do archiwum. Czas,
kiedy czekałem na każde jego słowo, dawno już minął. Nie zadałem sobie nawet trudu, ażeby
przeczytad ten tekst.

Zobaczyłem się ponownie z Golicynem w Nowym Jorku następnej zimy. Zjedliśmy lunch we włoskiej
restauracji w pobliżu Central Parku. Było to smutne, ukradkowe spotkanie. Golicyn ciągle mówił o
swoich planach założenia instytutu badao nad dezinformacją i o nowych odkrytych przez siebie
śladach. Ale zdawał sobie sprawę, że jest skooczony. Inwazja na Czechosłowację, która miała miejsce
poprzedniego lata, sprowadziła na Zachód powódź nowych uciekinierów - ludzi takich, jak Frolik i
August, których informacje były mniej ambitne, ale łatwiejsze do przetworzenia. Wiedział, że należy
już do przeszłości i zauważył, jak sądzę, iż słucham go z pobłażaniem.

Ostatnio przeżył tragedię. Jego ubóstwiana córka padła ofiarą największego zła Zachodu, narkomanii,
i popełniła samobójstwo. Był to dla niego straszliwy cios i Golicyn obwiniał o to siebie.

Po lunchu szliśmy razem przez Central Park w promieniach przepięknego zimowego słooca. Chciał,
żebym wybrał się do jego farmy w północnej części stanu Nowy Jork, ale powiedziałem mu, że muszę
wracad do Londynu. Nie mieliśmy sobie nic więcej do powiedzenia.

- Myśli pan o powrocie do kraju? - spytałem go, kiedy nadszedł czas rozstania.

- O, nie - odpowiedział po niespodziewanie długim milczeniu. - Oni nigdy by mi nie przebaczyli.

Golicyn rzadko mówił o Rosji, ale na pewno o niej myślał.


- Tęskni pan?

- Czasami...

Pożegnaliśmy się. Słyszałem potem jeszcze tylko skrzypienie jego butów, kiedy oddalał się po śniegu.
Jak wszyscy uciekinierzy, Golicyn łatwo marzł.
21

MI 5 nadal tkwiła w matni, jako że nie udało się posunąd naprzód sprawy penetracji. Poszukiwania
wysoko postawionego agenta, którym, według FLUENCY, najprawdopodobniej był Roger Hollis, były
zawieszone od 1966 roku, tak że całą uwagę mogliśmy skupid na polowaniu na „agenta średniej
rangi”. Jednak po oczyszczeniu Hanleya nie widzieliśmy żadnej drogi, która mogłaby prowadzid do
celu. Czy zarzucid poszukiwania agenta średniego szczebla przyjmując, że opowieści Goleniewskiego
są dezinformacją, czy też prowadzid je dalej sprawdzając innych podejrzanych, z których kilku
pasowało do jego obrazu tak samo dobrze jak Hanley? Jeśli przyjmiemy, że historia Goleniewskiego
jest sfabrykowana, to może służy odciągnięciu naszej uwagi od innego „agenta średniej rangi” albo
od tego na samej górze? Czy istnieje i jeden, i drugi, czy może nie istnieje żaden agent? Nie można
było siedzied z założonymi rękami, oczywiście i tak - jak aktorzy w greckiej tragedii nie mieliśmy w
istocie rzeczy innego wyboru, jak tylko rozszerzad śledztwo, jeszcze bardziej zatruwając atmosferę.

Następnym po Hanleyu podejrzanym był Gregory Stevens (pseudonim), towarzyski, utalentowany


funkcjonariusz skłonny do psotnych żartów. Stevens pasował do zeznao Goleniewskiego w jakichś
sześddziesięciu procentach. Miał nawet ściślejsze związki z Polską niż Hanley. Był z pochodzenia
Polakiem i awansował na dawne stanowisko Hanleya, szefa Sekcji Polskiej MI 5, gdzie dzięki
znajomości języka, kultury i historii kraju, z którego pochodził, odnosił duże sukcesy. Ironicznym, czy
może raczej ponurym zbiegiem okoliczności był fakt, że to właśnie Stevens przesłuchiwał
Goleniewskiego w 1963 roku i pierwszy usłyszał jego opowieśd o „agencie średniej rangi”. Czy był to,
jak w przypadku podróży Hollisa na spotkanie z Guzenką, po prostu jeszcze jeden zbieg okoliczności?

Podobnie jak Hanley, Stevens też nosił kiedyś mundur i miał kontakty z oficerem KGB, który mógł go
zwerbowad. Obaj oni uczestniczyli w Konferencji Jałtaoskiej w 1945 roku, Stevens był wojskowym
tłumaczem wyznaczonym do pomocy Stalinowi w tłumaczeniach na angielski, dopóki Stalin nie
poskarżył się, że Stevens mówi po rosyjsku z polskim akcentem.

Podobnie jak Hanley, Stevens też przechodził leczenie psychiatryczne, musiałem więc po raz drugi
złożyd wizytę na Harley Street. O ile jednak Hanley poinformował lekarza o swoim zawodzie, to
Stevens nic nie wspominał o pracy w służbie bezpieczeostwa.

- Nie uważałbym, że jest dostatecznie zrównoważony jak na ten rodzaj pracy - powiedział doktor.

- Czy uważa go pan za godnego zaufania? - zapytałem mimochodem.

- Jest bardzo zdolny - odpowiedział doktor. - Sądzę jednak, że te zdolności mogą go czasami
prowadzid na manowce.

- Jak pan to rozumie?

- Ma w sobie coś z Waltera Mitty'ego. Nie wydaje mi się, żeby można było zawsze polegad na tym, co
mówi.

Im dokładniej badałem ten przypadek, tym większe miałem wątpliwości, czy Stevens w ogóle
powinien był byd zaangażowany. Był dobrym pracownikiem, cennym dla Służby, ale w koocu - jeżeli
weryfikacja ma mied jakieś znaczenie - tego człowieka nie należało nigdy do nas przyjmowad. I to nie
tylko z powodów psychiatrycznych. Prawdziwym kłopotem było jego polskie pochodzenie. Jak
wynikało z jego akt personalnych, za zgodą Firmy jeździł regularnie do Polski na urlopy, żeby
odwiedzad krewnych. Jego wuj, z którym pozostawał blisko związany, był aktywnym członkiem
polskiej partii komunistycznej i obaj spotykali się od czasu do czasu w Londynie. Dla organizacji, która
z reguły odrzucała wnioski kandydatów mających chodby najniklejsze powiązania z Komunistyczną
Partią Wielkiej Brytanii, poprzez rodzinę Stevens stanowił oczywisty problem. A fakt, że miał związek
z dochodzeniem w sprawie „agenta średniej rangi”, czynił sytuację jeszcze trudniejszą. Dla
oczyszczenia się z zarzutów musiałby przejśd wyczerpujące sprawdzanie, a trudno to było zrobid, gdy
połowa jego rodziny znajdowała się za Żelazną Kurtyną.

Dochodzenie zostało doprowadzone do tego punktu, do którego mogło w ogóle dojśd, a potem
Stevens został wezwany na przesłuchanie, które prowadziłem ja i Jim Patrick, jednooki Gurka,
pracujący jako śledczy dla D3. Stevens na pewno musiał się spodziewad tego wezwania od czasu,
kiedy usłyszał zeznania Goleniewskiego o „agencie średniej rangi” z powiązaniami polskimi. Był na
przemian agresywny, to defensywny. Patrzył mi nerwowo w oczy, jakby starając się przekonad mnie
w ten sposób, że mówi prawdę. Zgodził się, że pasuje do tych zeznao i że ludzie z taką przeszłością,
jak jego, należą w MI 5 do osobliwości.

- Zawsze zastanawiałem się, kiedy ktoś się obudzi i przypomni sobie o moim pochodzeniu -
powiedział - ale jeżeli to może byd jakąś pociechą, to nie ja będę podejmował decyzję w tej sprawie.
To sprawa FJ.

Czuł, że niezależnie od tego, jakim torem potoczy się śledztwo, może nie wyjśd z niego zwycięsko. W
odróżnieniu od Hanleya nie mógł liczyd na to, że przejdzie przez ogieo bez szwanku.

Minęły już trzy dni przesłuchao, kiedy Stevens wszedł spokojnie do pokoju i usiadł naprzeciwko mnie
po drugiej stronie stołu.

- Nadszedł czas, żebym ci coś powiedział - oświadczył. - Zdecydowałem się przyznad...

Spojrzałem w kierunku Jima, który natychmiast zaczął notowad. Było to tylko dodatkowe
zabezpieczenie, bo i tak nagrywaliśmy wszystkie przesłuchania.

- Tak - kontynuował. - Od lat chciałem o tym komuś powiedzied. Macie rację... To ja jestem tym
szpiegiem, którego szukacie.

Nagle skurczył się, jego ramiona drżały jakby szlochał. Trwało to tylko chwilę, po czym podniósł głowę
i patrzył mi prosto w oczy.

- Czy ty to mówisz poważnie, Greg? - zapytałem.

- Macie tu na pewno jakiegoś świadka.

- Zdajesz sobie sprawę, że będziesz musiał złożyd oświadczenie dla Wydziału? Skinął głową.
Nachyliłem się do Jima i poleciłem mu poinformowad agenta ochrony, dyrektora generalnego Toma
Robertsa i ściągnąd tu natychmiast ludzi z Wydziału Specjalnego. Stevens i ja siedzieliśmy
naprzeciwko siebie oddzieleni teczkami i kwestionariuszami, które nagle stały się niepotrzebne.

- To wszystko prawda, Peter - powtórzył wyraźnym głosem.


Powiedziałem mu, żeby lepiej nic nie mówił, dopóki nie przyjdzie Tom Roberts. Wrócił Jim Patrick.
Jeszcze kilka sekund siedzieliśmy w milczeniu; zauważyłem, że ramiona Stevensa zaczęły znowu
drżed. Myślałem przez moment, że płacze, że może nawet jest bliski załamania. To się często zdarza.
Cholera, pomyślałem sobie, powinienem tu mied w pogotowiu naszego lekarza.

Nagle zaczął ryczed ze śmiechu.

- Wyście naprawdę w to uwierzyli, co? - wykrzyknął. Przez moment czułem, jak zalał mnie rumieniec
zmieszania.

- Nie bardzo rozumiem...

- Chcieliście przecież mied szpiega, nie? - powiedział, gwałtownie czerwieniąc się po odegraniu swojej
komedii. - Pomyślałem sobie, że go wam dostarczę. I tak miałem iśd pod topór. Wiem o tym!

- Myślę, że nie powinniśmy teraz omawiad tej sprawy - odpowiedziałem. - Za chwilę będzie tu Tom
Roberts, możesz to wszystko wytłumaczyd.

O ile wiem, było to rzeczywiste przyznanie się, z którego Stevens starał się wycofad, chociaż, moim
zdaniem, znałem go na tyle dobrze, żeby uwierzyd, że tylko sobie pobrykał. Było to jednak głupie
posunięcie. Jeżeli w ogóle miał jakąś szansę wyjścia z tego obronną ręką, to teraz ją zaprzepaścił.

FJ był przerażony, kiedy usłyszał, co zaszło. Jako pracownik z nabożnym szacunkiem traktował
subtelności procedur MI 5.

- Co o tym myślisz? - zapytał, kiedy znalazłem się w jego gabinecie. - Czy to przyznanie się to komedia,
czy chciał się, według ciebie, po prostu wycofad?

- Znasz moją opinię - odpowiedziałem. - Wierzę, że jest czysty. Moim zdaniem, historia o „agencie
średniej rangi” jest dęta od samego początku. Po prostu, coś mu padło na mózg...

FJ chrząknął. Bajki o nasłanych uciekinierach nigdy nie przypadały do gustu człowiekowi o jego
prawości i solidności.

- A nie wydaje ci się, że on to wszystko wymyślił, mam na myśli zeznania Goleniewskiego? - zapytał.

Zapewniłem go, że sprawdziliśmy taśmy przed przesłuchaniami.

- Nawet zmusiłem Stevensa do zweryfikowania tłumaczenia. Ależ tak, Goleniewski to wszystko


powiedział.

- Nie wiem, w jaki sposób moglibyśmy tu go zatrzymad - mruczał, żując swój cybuch. - Ten człowiek
jest oczywiście niezrównoważony. Sprawa z Polską też niepoważna. Rzecz nadaje się do gazet.

Odprawił mnie gestem ręki.

W ciągu godziny kariera Gregory'ego Stevensa była skooczona. Spędził dziesięd minut z FJ, a potem
Tom Roberts odprowadził go na dół i wypuścił z Leconfield House. Nie miał nawet możliwości
uprzątnięcia swojego biurka.
Kilka dni później zjawił się u mnie Arthur. Od kiedy odszedł do MI 6, widywaliśmy się rzadko.
Postarzał się i sprawiał wrażenie mniej dynamicznego niż dawnej, chociaż przeszłośd jeszcze w nim
żyła. Chciał się dowiedzied czegoś na temat afery ze Stevensem. Byli przyjaciółmi w Wydziale D w
dawnych czasach i Arthur, o wiele starszy, miał do niego stosunek prawie ojcowski.

- Musieliście to zrobid? - zapytał.

Opowiedziałem mu o „agencie średniej rangi”, o zdementowanym przyznaniu się do szpiegostwa, o


zamieszaniu i dręczących nas wątpliwościach.

- Co innego mogliśmy zrobid? - spytałem. -Jak możemy domagad się od Whitehall, żeby
przeprowadzali weryfikacje jak należy, a potem nie stosując tego do siebie?

Arthur rozumiał, że postąpiliśmy właściwie, ale, jego zdaniem, koszty tego były coraz większe.

- To zatruwa nas wszystkich - powiedział spokojnie.

Zwolnienie Stevensa wywołało w Firmie duże rozgoryczenie. Był bardzo lubianym kolegą i było
oczywiste, że to mnie obwiniono za to. Nikt, poza garścią wyższych funkcjonariuszy, nie znał
okoliczności, które doprowadziły do tego śledztwa - długiej historii o przypuszczalnej penetracji MI 5
na wysokim szczeblu, o przyznaniu się Blunta, o strasznej tajemnicy wniosków FLUENCY, które
obciążały sir Rogera Hollisa i o polowaniu na „agenta średniej rangi”.

Po Firmie zaczęła rozchodzid się pogłoska, że D3 prowadzi czystkę w organizacji i że pracownicy w


rodzaju Stevensa padają jej ofiarą. Zaczęto porównywad nas do Gestapo. Młodsi koledzy zaczęli
unikad mnie w stołówce. Pogawędki z moimi kolegami stały się rzadkością. Ci z nas, którzy byli
zaangażowani w sprawę penetracji, zostali odsunięci od reszty; budzili strach i nieufnośd.

To samo działo się w MI 6. Po latach zaniedbao mianowano tam nowego szefa kontrwywiadu.
Stanowisko to objął w połowie lat sześddziesiątych Christopher Phillpotts, a więc mniej więcej w
czasie, kiedy zaczął funkcjonowad komitet FLUENCY. Phillpotts przyglądał się wszystkiemu wnikliwie,
w stylu postaci ancien regime'u brytyjskiego wywiadu. Był to charyzmatyczny bohater wojenny,
gustujący w dżinie z odrobiną angostury, w fularach i muszkach. Był też jednak zwolennikiem ścisłej
dyscypliny, uważał, że po ucieczce Philby'ego trzeba oczyścid stajnię Augiasza. Gruntowna weryfikacja
środków bezpieczeostwa i personelu stanowiła warunek wstępny przywrócenia Służbie dobrej
reputacji, która, mimo wszelkich wysiłków Dicka White'a, ciągle jeszcze pozostawiała wiele do
życzenia po ciosach zadanych przez Philby'ego, Suez i sprawę komandora Crabbe'a. Ten, kto nie mógł
wytłumaczyd się przekonująco z przeszłości, musiał odejśd. Wymagało tego narodowe
bezpieczeostwo - w koocu, wszelkie wątpliwości trzeba było interpretowad na korzyśd paostwa.

Phillpotts popierał FLUENCY bez zastrzeżeo i rozpoczął swój własny program weryfikacji w Century
House. Po wprowadzeniu rygorów nowego szefa kontrwywiadu co najmniej ośmiu wyższych
funkcjonariuszy musiało zrezygnowad z pracy. Jeden z nich musiał odejśd, kiedy okazało się, że miał
długi romans z Litzi Friedman i nigdy o tym nie zameldował. Friedman była pierwszą żoną Philby'ego i
przypuszczano, że to ona właśnie przeciągnęła go na stronę Rosjan. Inny wyższy funkcjonariusz,
którego spotkało to samo, był członkiem partii komunistycznej w latach trzydziestych. Inni, byli
uczniowie Paostwowej Szkoły Języków Połączonych Służb, nie potrafili wyjaśnid pewnych
sprzeczności w swoich życiorysach i sami woleli odejśd. Nawet Nicholas Elliot, który wierzył
Philby'emu do czasu wyjazdu do Bejrutu, gdzie przesłuchiwał Kima, był wypytywany, czy przypadkiem
Philby nie zdołał z niego wyciągnąd jakichś informacji wywiadowczych. Po długim przesłuchaniu po
prostu przekonał śledczego, Arthura Martina, że jest czysty.

Nie chodziło o jakieś złośliwości. Jednak zasady weryfikacji były przez tak długi czas lekceważone w
klubowym świecie wywiadu, że kiedy przyszedł czas rozrachunków, odebrano to jako coś
niespodziewanego i bolesnego. Winą za czystki w MI 6 obciążano głównie MI 5, a szczególnie takich
ludzi, jak Patricka Stewarta i mnie. Niektórzy uważali, że MI 5 wykorzystuje ucieczkę Philby'ego dla
wyrównania starych rachunków.

Od czasu mojego raportu na temat sprawy Pieokowskiego byłem niepopularny w niektórych kręgach
MI 6. Jednakże na dozgonną wrogośd starej gwardii MI 6 zasłużyłem sobie sprawą Ellisa; w tym
przypadku uważałem to za wyróżnienie.

Sprawa Ellisa doprowadzała do napięd między MI 5 i MI 6 prawie tak długo, jak sprawa Philby'ego.
Wyłoniła się zaraz po ucieczkach Burgessa i Macleana, kiedy MI 5 zaczęła analizowad informacje
dostarczone przez uciekiniera Waltera Kriwickiego. Jedno z zeznao Kriwickiego dotyczyło pewnego
rosyjskiego emigranta osiadłego w Paryżu, nazwiskiem Władimir von Petrov, który, jak twierdził
Kriwicki, był przed wojną ważnym agentem Czwartego Wydziału GRU, mającym dobre źródła
informacji w Wielkiej Brytanii i w Niemczech, gdzie pracował jako podwójny agent dla Niemców i
Rosjan.

MI 5 chciała poznad te źródła, więc zbadała akta von Petrova, w których znalazła szereg protokołów z
przesłuchao przeprowadzonych przez oficerów Abwehry w koocu wojny. Potwierdzali, że von Petrov
był ich agentem, chociaż naturalnie nie wiedzieli, że pracował równocześnie dla Rosjan. W kilku
protokołach wspomniano, że von Petrov ma źródło w wywiadzie brytyjskim, z którego może uzyskad
informacji na temat naszego programu działania i szczegóły ważnych operacji, takich jak podsłuch
tajnej linii telefonicznej łączącej Hitlera z jego ambasadorem w Londynie, von Ribbentropem. Jeden z
oficerów Abwehry zapamiętał nawet imię źródła von Petrova - był to kapitan Ellis, podobno
Australijczyk, znakomity lingwista, ożeniony z Rosjanką.

Wyższym funkcjonariuszem MI 6 był wtedy Charles „Dickie” Ellis, ostatnio awansowany z funkcji
odpowiedzialnego za sprawy Dalekiego Wschodu na szefa wszystkich operacji w Ameryce Północnej i
Południowej. Do MI 6 wstąpił w latach dwudziestych i działał w Paryżu, gdzie miał rekrutowad
agentów wśród białej emigracji rosyjskiej. W tym okresie zwerbował agenta, który był związany z von
Petrovem.

Środowisko przedwojennej białej emigracji rosyjskiej składało się z ludzi o niepewnej lojalności. Kiedy
MI 5 zgłosiła wątpliwości co do Ellisa, MI 6 odrzuciła jakiekolwiek sugestie, że może on byd szpiegiem.
Twierdziła, że jest o wiele bardziej prawdopodobne, że to von Petrov pracuje dla Ellisa i że von Petrov
kłamie, żeby się maskowad. Zresztą, Ellis zdecydował się na wcześniejszą emeryturę i planował
powrót do Australii. Dick White nie chciał jeszcze bardziej zaostrzad i tak już napiętych do granic
wytrzymałości stosunków przez mnożące się podejrzenia wobec Philby'ego i zgodził się odłożyd
sprawę na półkę, gdzie zamknięta w archiwum obrastała kurzem aż do czasu, gdy ja objąłem D3.

Kiedy Phillpotts został szefem kontrwywiadu MI 6, zwróciłem się do niego jako przewodniczący
FLUENCY o zgodę na wspólne dochodzenie obu Służb w sprawie Ellisa, żeby ją w koocu wyjaśnid.
Poszedł z tym do Dicka White'a, który wniosek zaaprobował i mogłem rozpocząd pracę z młodym
kontrwywiadowcą MI 6, Bunny Pancheffem.

Prawdziwą trudnością w przypadku Ellisa było ustalenie, czy pracował dla Niemców czy dla Rosjan,
czy dla jednych i drugich. Pierwsze potwierdzenie jego działalności szpiegowskiej uzyskaliśmy z
zeznao oficera Abwehry, przeglądając materiały dotyczące przedwojennej operacji podsłuchu linii
Hitler-Ribbentrop. Człowiekiem odpowiedzialnym za przetworzenie tych materiałów był Ellis. Pytanie
tylko, czy dostarczał informacji von Petrovowi wiedząc, że ten jest szpiegiem rosyjskim czy też sądził,
że von Petrov pracuje tylko dla Niemców.

O tym, że Ellis zawsze był szpiegiem rosyjskim, przekonał mnie sporządzony w MI 6 rozdzielnik
raportu oficera Abwehry, w którym stwierdzał, że brytyjskim źródłem von Petrova jest kapitan Ellis.
Raport został jak zwykle przesłany do Kima Philby'ego, do Wydziału Kontrwywiadu. Philby
nagryzmolił na marginesie: „Co to za Ellis? NFA”, to ostatnie znaczyło, że sprawa nie wymaga dalszych
kroków, a potem pogrzebał ten raport w archiwum. W tym czasie pokój Ellisa znajdował się o kilka
drzwi dalej od gabinetu Philby'ego i przeoczenie tego faktu w przypadku odznaczającego się
niezwykłą spostrzegawczością Kima wydało mi się w najwyższym stopniu podejrzane.

Był to tylko jeden z wielu punktów stycznych w karierach Philby'ego i Ellisa. W rok po tym, jak zaczęły
narastad podejrzenia wobec Philby'ego, Ellis odszedł na wcześniejszą emeryturę, jako powód podając
zły stan zdrowia. Wyjechał do Australii i podjął pracę jako konsultant ASIS - australijskiej organizacji
wywiadu zagranicznego. Tam dowiedział się od Australijczyków o planowanej ucieczce beriowskiego
oprawcy Władimira Pietrowa, który wolał zostad na Zachodzie niż kusid los w Moskwie. Ellis
niezwłocznie powrócił do Wielkiej Brytanii i skontaktował się z Kimem Philby'm, mimo że formalnie
ostrzegał go przed tym Maurice Oldfield. Nikt nie wie, o czym rozmawiali, ale od tego czasu Pietrow
poczuł się w Australii niepewnie i kiedy tylko zauważył ślady manipulowania przy swoim sejfie w
ambasadzie, uciekł przed przewidzianym czasem, najpierw godzinami zwodząc dwóch krzepkich
oficerów KGB, których przysłano po niego z Moskwy. Powody nagłego przylotu Ellisa z Australii nigdy
nie były jasne, ale osobiście zawsze przypuszczałem, że Pietrow, który przygotowywał się do
pozostania na Zachodzie, jest tym samym von Petrovem, z którym w latach dwudziestych Ellis
współpracował; Ellisowi musiała byd znana tajemnica ucieczki Rosjanina.

Przyjrzyjmy się służbie Australijczyka w czasie wojny. Większą jej częśd spędził w USA jako zastępca sir
Williamsa Stephensona, człowieka zwanego „Nieustraszonym” w Brytyjskiej Koordynacji
Bezpieczeostwa (BSC). Niektóre partie amerykaoskiej VENONY jasno wskazywały, że Rosjanie mieli w
BSC kilku aktywnych agentów, jednak mimo wyczerpujących analiz nie udało nam się skojarzyd Ellisa z
żadnym z występujących tam kryptonimów.

Cofnąłem się do okresu przedwojennego i tam zacząłem szukad śladów wyraźniejszych powiązao
Ellisa z Rosjanami. W tym czasie w ramach badao D3 studiowałem okres przedwojenny i czytałem
właśnie autobiografię Elisabeth Poretsky „Our Own People”, opisujące jej życie, kiedy była żoną
Ludwika Poretsky'ego (znanego także jako Ignace Reiss), jednego z „wielkich nielegalnych”, który
pracował z Kriwickim jako kontroler agentów Czwartego Wydziału GRU. Zamordowano go, kiedy
odmówił powrotu do Moskwy i został na Zachodzie. Po raz pierwszy czytałem tę książkę w
tłumaczeniu angielskim, ale tym razem studiowałem oryginalny tekst francuski zatytułowany „Les
Nôtres”. Natknąłem się na jeden niezwykły fragment, który nie pojawił się w wydaniu angielskim.
Elisabeth Poretsky napisała, że pod koniec lat dwudziestych Ludwik miał agenta na wysokim szczeblu
w brytyjskim wywiadzie.

W1966 roku pojechałem do Paryża zobaczyd się z panią Poretsky. Był to kawał jędzy, strzegącej
zazdrośnie pamięci męża i nieufnej wobec wszelkich agentów zachodniego imperializmu.
Rozmawiałem z nią przez chwilę na temat służb wywiadowczych Zachodu, a potem przypomniałem
fragment w jej książce. Zasugerowałem, że na pewno pomyliła daty; przypuszczalnie tym agentem był
Philby? Bardzo się oburzyła, pomstując skrzeczącym głosem na moją ignorancję.

- To nie był Philby - jazgotała.-Ludwik prowadził tego agenta w Amsterdamie w 1928 i 1929 roku. W
tym czasie Philby chodził jeszcze do szkoły.

- A czy potrafiłaby pani rozpoznad tego człowieka? - spytałem, starając się usilnie ukryd swoje
podniecenie.

Zaczęła się wykręcad. Zapewniała, że jest nadal lojalna wobec Les Nôtres. Nigdy ich nie wyda.

- Ależ, nie - tłumaczyłem. - Nie chodzi o nic takiego, po prostu uzupełniamy nasze materiały.

Wyjąłem z teczki około dwudziestu fotografii i rozłożyłem je przed nią. Jedne przedstawiały
przypadkowe osoby, inne znanych kolegów jej męża, wśród nich była także fotografia Ellisa z połowy
lat dwudziestych. Wybrała zdjęcia wszystkich tych, których powinna znad, w tym także Ellisa.

- Nie znam nazwiska tego człowieka - powiedziała. - Ale jestem pewna, że go znam. Z Paryża
pojechałem autobusem do Amsterdamu spotkad się z kobietą o nazwisku Pieck, wdową po Duoczyku
Henrim Piecku. Pracował jako sowiecki „nielegalny” i w okresie przedwojennym zwerbował kilku
agentów w Wielkiej Brytanii, wśród nich także Johna Herberta Kinga, szyfranta z Foreign Office. Pani
Pieck miała mi ewentualnie powiedzied coś więcej o ludziach z fotografii, które pani Poretsky
wybrała. Okazała się kobietą zrobioną z tego samego materiału, co tamta; była zresztą z pewnością
uprzedzona o moim przyjeździe. Ona także wybrała fotografię Ellisa, ale odmówiła wyjaśnienia -
dlaczego.

Istniał jeszcze jeden ślad. Elisabeth Poretsky opowiada w swojej książce o podróży do Wielkiej
Brytanii pod koniec lat dwudziestych Richarda Sorge, wielkiego sowieckiego „nielegalnego”, który w
Chinach i Japonii stworzył jedną z najważniejszych siatek szpiegowskich w historii wywiadu istniejącą
w czasie II wojny światowej. Jego misja była bardzo niebezpieczna, jednak Poretsky wyjaśniła mi, że
nie zna więcej szczegółów i w oczywisty sposób starała się mnie odwieśd od zamiaru odwiedzenia
wdowy po Sorgem, Christiane, która przebywała w domu opieki koło Nowego Jorku.
Zatelefonowałem do Stephena de Mowbray'a, naszego łącznika Ml 6 w Waszyngtonie i poprosiłem
go, żeby złożył jej wizytę.

Christiane dołożyła ostatnie ogniwo do łaocucha poszlak, ale obraz sprawy nadal pozostawał
irytująco nieostry. Pamiętała misję Sorgego, wyjaśniając, że chodziło o spotkanie z bardzo ważnym
agentem, chociaż nie wiedziała o nim nic bliższego. Przypomniała sobie tylko jedną migawkę -
spotkanie na rogu ulic w Londynie. Poszła razem z Rickiem na to spotkanie, ale musiała pozostad
daleko z tyłu, ażeby kryd męża na wypadek kłopotów. Czy widziała tego człowieka? - spytał Stephen.
Widziała, ale niewyraźnie. Pokazał jej fotografie.
- Ten człowiek wydaje mi się znajomy - powiedziała. - Ale po czterdziestu latach nie mogę tego
stwierdzid z całą pewnością.

Była to fotografia Ellisa,

W koocu przesłuchaliśmy Australijczyka. Był stary i twierdził, że choruje, w związku z czym


otrzymaliśmy z Bunny Pancheffem polecenie, aby zrobid to bardzo delikatnie. Przez kilka dni Ellis
wszystkiemu zaprzeczał. Oburzał się i zwalał wszystko na zazdrosnych kolegów. Ale kiedy
przedstawiliśmy mu dowody, ów raport oficera Abwehry i rozdzielnik osób wtajemniczonych w
podsłuch telefoniczny, zaczął mięknąd.

W piątek po lunchu powrócił do pokoju przesłuchao, w suterenie Ministerstwa Wojny - sławnego


pokoju 055 - z zapisaną na maszynie kartką papieru. Było to coś w rodzaju przyznania się do
stawianych mu zarzutów. Twierdził, że w pierwszych latach służby w MI 6 znalazł się w trudnej
sytuacji. Wysłano go w teren bez przeszkolenia i bez pieniędzy, wobec czego zaczął dostarczad
swemu agentowi i szwagrowi Zilenskiemu „karmę dla kur”, czyli urywkowe informacje o planach MI 6
w zamian za większą ilośd materiałów wywiadowczych; Zilenski utrzymywał kontakty z von Petrovem.
Prowadził niebezpieczną grę i wkrótce zaczęto go szantażowad. Dodał, że w tym czasie żona jego
chorowała i potrzebował pieniędzy i dlatego zgodził się dostarczad Zilenskiemu więcej informacji.

Pisemne wyznanie Ellisa było starannie wycieniowane, tak żeby nie wyjawid, jakich konkretnie
informacji dostarczał i dla kogo były przeznaczone. Wobec tego w toku przesłuchania zażądaliśmy
wyjaśnienia tej sprawy. Przyznał się do przekazywania von Petrovowi szczegółowych planów
operacyjnych wywiadu brytyjskiego i do zdradzenia podsłuchu na linii telefonicznej Hitler - von
Ribbentrop, chociaż wiedział, że von Petrov powiadomił o tym Niemców. (Częśd informacji
dotyczących Abwehry pochodziła od Stevensa i Besta, którzy wpadli w zasadzkę Gestapo na granicy
holendersko-niemieckiej. Mieliśmy możnośd rozmawiad z nimi po wojnie; powiedzieli, że byli
przerażeni w czasie przesłuchao, dowiadując się jak wiele wiedziała Abwehra o wewnętrznej
organizacji MI 6). Spytaliśmy Ellisa, kiedy ostatni raz kontaktował się z emigrantami rosyjskimi.
Odpowiedział, że w grudniu 1939 roku, po wybuchu wojny.

Ellis był chytrym sprzedawczykiem. Siedział teraz przed nami zdemaskowany, blady i zapuchnięty. Nie
usłyszałem od niego słowa przeprosin. Mógłbym zrozumied, że człowiek wybrał Sowietów z pobudek
ideowych. Ale żeby sprzedawad kolegów Niemcom w czasie wojny za parę funtów? Powiedziałem
mu, że gdyby go ujęto w latach 1939-1940, to zostałby powieszony.

Ellisowi najwyraźniej się zdawało, że przesłuchania są skooczone. Ale one dopiero się zaczynały.
Powiedzieliśmy, że chcemy wiedzied o jego kontaktach z Rosjanami. Przez chwilę wahał się, a potem
wybuchnął.

- Nie było żadnych. Żadnych kontaktów z komunistami.

Następnego dnia wspólnie z nimi prześledziliśmy dziwny łaocuch wydarzeo - jego podróż do Australii i
nagły powrót do Wielkiej Brytanii, który zbiegł się z ucieczką Pietrowa. Zaprzeczał jednak
wszystkiemu. Nawet złapany kilkakrotnie na kłamstwie, kiedy mówił o swoich poczynaniach po
odejściu na emeryturę. Do zmiany postawy nie skłoniła go nawet uzgodniona oferta przyznania mu
immunitetu. Nie mam jednak większych wątpliwości co do jego kontaktów z Rosjanami.
Opisaliśmy z Bunnym Pancheffem ten przypadek i zakooczyliśmy wnioskiem, że, naszym zdaniem,
Ellis jest z pewnością winny szpiegostwa na rzecz Niemiec, także w czasie wojny i
najprawdopodobniej był również wieloletnim agentem rosyjskich służb wywiadowczych aż do czasu
odcięcia go od dostępu do spraw tajnych. Raport został przyjęty bez zastrzeżeo przez Christophera
Phillpottsa i przesłany Dickowi White'owi oraz jego zastępcy Maurice'owi Oldfieldowi.

Oldfield był nieśmiałym człowiekiem, bardzo poczciwym, z fantastycznym wyczuciem zasad


działalności kontrwywiadowczej, ale był mizernym znawcą ludzkich charakterów. Z początku wątpił,
czy Ellis rzeczywiście się przyznał, do momentu, kiedy Bunny Pancheff nie odtworzył mu głównych
fragmentów z przesłuchania. Jednakże mimo wykrycia zdrajcy nieprzeciętnego kalibru chwilami
czułem się tak, jakbym sam był winny. Oldfield potępiał atmosferę strachu wywołaną czystkami
Phillpottsa i usilnie nakłaniał Dicka do zmiany decyzji. Fakt, że Ellis przyznał się, niewiele zaważył na
jego stosunku do tej sprawy. Uważał, że były to dawne dzieje i najlepiej byłoby o nich zapomnied.

Wobec zmiany klimatu wokół dochodzeo w koocu łat sześddziesiątych robiłem rozpaczliwe wysiłki,
żeby niektóre wnioski FLUENCY dotarły do szerszego grona ludzi w obu Służbach. Wydawało mi się,
że jest to jedyna droga do odzyskania niezbędnego poparcia dla dalszej pracy. W tym czasie ludzie nic
nie wiedzieli o badanych przypadkach i nasze poczynania traktowali jako ślepy maccartyzm. D3
przekształciła się w rozbudowaną sekcję obejmującą FLUENCY i badania nad latami trzydziestymi. Inni
wyżsi funkcjonariusze musieli nieuchronnie patrzed z niechęcią na priorytetowe traktowanie jej
zapotrzebowania na środki i ludzi, a że nie mogli ocenid ważności wykonywanej przez nas pracy, tym
bardziej rosły ich resentymenty. Oskarżano mnie o podejrzliwośd w stosunku do wszystkich. Furnival-
Jones mógłby mnie bronid, gdyby ataki były publiczne. Kiedyś odwrócił się i powiedział do jednego z
atakujących; „Byd podejrzliwym to obowiązek Petera”. Podobnie jak Angleton czułem, że mam coraz
więcej wrogów. Było to dziwne uczucie. Po latach występowania w roli myśliwego sam stałem się
zwierzyną.

Sprawa zaostrzyła się na dorocznej konferencji z udziałem wyższych funkcjonariuszy MI 5 w


Sunnigdale Civil Service College w Berkshire. Szereg z nich przypuściło ostry atak na mnie i innych
pracujących w D1-Dochodzenia, jak również na naszą działalnośd. Co właściwie osiągnęła D3? - pytali.
Mówili o nagłym braku zaufania między kolegami, o atmosferze podejrzliwości, o cierpieniach
niewinnych ludzi.

- Kto był niewinny? - odpowiadałem. - To kłamstwo. Kto? Wskażcie chod jednego!

Miałem związane ręce. Nie mogłem operowad ani konkretami, ani ogólnikami, mogłem bronid się
tylko w ten sposób, że każdy mój krok w poszczególnych sprawach był osobiście aprobowany przez
Furnival-Jonesa. Bez znajomości długiej historii śledztwa w sprawie penetracji nie mogli raczej tego
zrozumied.

Potem zgłosiłem FJ wniosek o opracowanie i opublikowanie wyników prac FLUENCY. Naszkicowałem,


z jakimi rzeczami mielibyśmy zapoznad siedemdziesięciu czołowych funkcjonariuszy; miało to byd
resume ciągle pojawiających się śladów penetracji od czasu wojny, włącznie ze wskazaniem na
znanych szpiegów, do których te ślady prowadziły oraz na dużą liczbę nie wyjaśnionych jeszcze
poszlak. Szef odmówił nawet rozpatrywania tego wniosku.

- Jeślibym to zrobił, Peter, złamałoby to Służbie kręgosłup. Nigdy byśmy się z tego nie podnieśli.
- Ale ci ludzie nie wiedzą nawet o tym, że Blunt był szpiegiem. Jak mogą rozumied i popierad naszą
pracę, jeżeli im się niczego nie mówi?

- Moim zdaniem - odparł - byłoby lepiej, żeby się o tym nikt nigdy nie dowiedział!

- Ale jak dalej mamy pracowad - zapytałem. - Co roku do Służby przychodzą młodzi ludzie. Słuchają
nagrao, czytają historię Firmy i.-niczego nie dowiadują się o tej sprawie, a jest to sprawa najwyższej
wagi. Czy można się spodziewad po nich, że będą żyli fałszywym życiem? Można by równie dobrze w
ogóle nie robid tej roboty, skoro nie traktujemy jej uczciwie i nie pokazujemy ludziom tego, co
właśnie zrobiliśmy; tłumacząc im jak do penetracji na taką skalę doszło, moglibyśmy wtedy
powiedzied: „Patrzcie, tu są szczeliny i dlatego musimy dalej ciągnąd tę robotę”.

FJ nie chciał ani jednego, ani drugiego. Były momenty, co prawda rzadkie, że był uparty jak osioł.

- A co ze mną? - spytałem wreszcie. - Jak mam żyd dalej w Firmie, w atmosferze takiej wrogości?

Zrobił się nagle twardy jak skała.

- To jest cena, którą musisz zapłacid, sądząc ludzi.

W 1968 roku, po swoim oczyszczeniu, Michael Hanley został mianowany szefem kontrwywiadu. Od
czasu bulwersujących wydarzeo ubiegłego roku prawie ze sobą nie rozmawialiśmy. Nic nie
powiedział, ale domyślałem się, że to mnie obwinia za decyzję o wdrożeniu przeciw niemu śledztwa.
Jak tylko objął nowe stanowisko, zaczął mnie usadzad. Najpierw były to publiczne przytyki.

- Ach, Peter - mawiał drwiąco. - To znowu jedna z twoich zwariowanych teorii. Potem jego napaści
zaczęły się robid poważne. Zaczął odbierad nam personel i środki, kiedy tylko mógł. Początkowo
broniłem swoich pozycji i interweniowałem u FJ, żeby je odzyskad, ale po jakimś czasie zacząłem się
zastanawiad, czy jest to warte zachodu. Zadania badawcze D3 były bliskie wykonania. Nie rozwiązany
pozostał tylko problem penetracji na wysokim szczeblu, a to od trzech lat było odłożone na półkę i
nie zanosiło się na to, że sprawa kiedykolwiek będzie reaktywowana. Nieustanne napięcie w pracy
zaczęło odbijad się na moim zdrowiu. Moje myśli błądziły wokół emerytury i mojej pierwszej miłości -
uprawy ziemi.

Postanowiłem, że zanim się poddam, to przynajmniej osobiście rozmówię się z Hanleyem -


poszedłem do niego i zapytałem wprost, dlaczego próbuje mnie wygryźd ze Służby. Twierdził, że nie
ma mowy o żadnym prześladowaniu. Chodzi po prostu o to, że D3 zrobiła się za wielka, a tymczasem
mnożą się skargi, że niektóre z jej mniej spektakularnych, ale nie mniej ważnych zadao, jak na
przykład procedury bezpieczeostwa dla ministrów i tym podobne, zostały zaniedbane.

- Dobrze, daj mi w takim razie jednego człowieka do załatwiania spraw papierkowych - broniłem się.

Ale Hanley odmówił.

- Wiem, że jestem marnym administratorem - przyznałem. - Ale czy możesz zaprzeczyd, że tak
naprawdę za tym wszystkim kryje się twoja niechęd do tego typu pracy?

Hanley poczerwieniał na twarzy. Zrozumiał, do czego piję, ale zaprzeczał jakoby jego osobiste
doświadczenia wpływały na prezentowane oceny.
- Pewnie uważasz, że to były moje wymysły - mówiłem dalej. - Ale czy w ogóle widziałeś całe dossier?

Pierwsze lody zostały przełamane. Poszedłem do mojego biura i wyciągnąłem całą dokumentację z
dochodzenia HARRIET. Pokazałem Hanleyowi wszystko - w jaki sposób rozpoczęcie poszukiwao
„agenta średniej rangi” wynikło z raportu FLUENCY, okoliczności, w których musieliśmy przerwad
polowanie na szpiega na wysokim szczeblu, badania D3, sprawy Wastona i Proctora, dochodzenia,
wizyta u psychiatry.

- Nie wyobrażałem sobie... - odezwał się po przestudiowaniu teczek.

- Powierzono nam tę brudną robotę - powiedziałem do niego z goryczą. - A teraz, kiedy zrobiliśmy
większą częśd tej roboty, chcą ją schowad pod sukno i zapomnied o nas i o tym, co zrobiliśmy.

Zapoznanie się z brzemieniem strasznych tajemnic, które ciążyły na barkach tej garstki ludzi, wywarło
na Hanleyu duże wrażenie. Zrozumiał, że nie ma doświadczenia w tego rodzaju sprawach - jedyna
jego wiedza na temat Wydziału D pochodziła z czasów, kiedy zajmował się sprawami polskimi w
latach pięddziesiątych. Potrzebował przewodnika, by prawidłowo kierowad Wydziałem. Pewnego
dnia wezwał mnie do swojego gabinetu i przedstawił swój problem. Był całkiem szczery i szanowałem
go za to. Nadal chciał podzielid D3. Jej gigantyczne zadanie zostało prawie wykonane, mówił, ale
niezależnie od tego chciałby, żebym został jego osobistym konsultantem do spraw reorganizacji
Wydziału D, którą planował. Miałem mied wgląd we wszystkie papiery, a także we wszystkie prace
prowadzone w Wydziale. Miałem mu doradzad, korzystając z gruntownej znajomości spraw i
wydarzeo z minionego piętnastolecia. W odróżnieniu od wszystkich innych pracowników, nigdy nie
traciłem kontaktu z Wydziałem D. Jak zapowiedział Dick White w pierwszej naszej rozmowie, nigdy
mnie nie awansowano, ale też nie musiałem bawid się w „komórki do wynajęcia”, przechodząc co
drugi rok z wydziału do wydziału. Wydział D był całym moim życiem. Znałem w nim każdą sprawę i
każdą teczkę. Spotkałem się z uczciwą propozycją - i przyjąłem ją.

Pozostawał ciągle jeszcze nie rozwiązany problem penetracji.

- Kto będzie dalej prowadzid tę pracę? - zapytałem. - Nie możemy pozwolid, żeby ta sprawa znowu
ugrzęzła, w przeciwnym razie bagaż nie rozwiązanych przypadków będzie narastad.

Od ponad roku głosiłem pogląd, że potrzebujemy jakiegoś mechanizmu, za pomocą którego


moglibyśmy śledzid całościowo problem wewnętrznej penetracji. W latach sześddziesiątych problem
polegał na tym, że w ramach Służby nie było wydziału, w którym badano by sygnały penetracji.
Wszystko robiło się ad hoc. FLUENCY nie miał formalnego statusu, była to po prostu grupa robocza.
To zadanie nie pasowało do D1-Dochodzenia, ponieważ utworzono ją do wykrywania penetracji poza
Firmą. Właśnie ten brak odpowiedniego mechanizmu przyczynił się do powstania sytuacji, w której
zaczęto mówid o stosowaniu w Firmie metod Gestapo. Widziano w nas ludzi, którzy prowadzą
dochodzenia poza normalnymi kanałami, a w organizacji tak ceniącej hierarchiczny porządek, jak
MI 5, było to niemal herezją. Gdyby te badania prowadziła formalna sekcja, Służba byłaby
przekonana, że kierownictwo udziela tu całkowitego poparcia. Innymi słowy, widziano by w tym
działanie całkowicie legalne.

Zastanawiałem się także nad inną stroną zagadnienia. Byłem przekonany, że jeżeli problem penetracji
na wysokim szczeblu ma kiedykolwiek zostad rozwiązany, to muszą zostad do tego dopuszczone
świeże umysły. Przez ponad dziesięd lat zajmowały się nim określone osoby, głównie ja i Arthur. W
opinii innych kierowaliśmy się osobistymi urazami, byliśmy opanowani przez obsesje i nie byliśmy
zdolni do przyjęcia innego wyjaśnienia niż to, że Hollis jest winien: Zabiegałem usilnie u Hanleya i FJ o
powołanie takiej sekcji i obsadzenie jej ludźmi nie mającymi żadnych powiązao z Arthurem czy ze
mną, czy tez okropnymi wydarzeniami ostatnich dziesięciu lat.

Hanley miał wątpliwości, ale FJ chwycił pomysł natychmiast i przekonał Hanleya, żeby uwzględnił to
w swoich planach. Pod koniec 1968 roku została przeprowadzona reorganizacja. Wydział D stał się
Wydziałem K, dzielącym się na dwie osobne jednostki: KX powołana do prowadzenia dochodzeo i
mająca własnego dyrektora w Radzie i KY Która była odpowiedzialna za plany operacyjne i operacje,
także z dyrektorem na czele. Do KX weszły D1-Dochodzenia i większośd dawnej D3; dzieliła się na trzy
sekcje: K1 i K2 jako sekcje dochodzeniowe do spraw Sowietów i ich satelitów oraz K3, która została
wydzielona z D3 jako sekcja badawcza, obsługująca sekcje dochodzeniowe. Powstała tez nowa sekcja
K7, ponosząca wyłączną odpowiedzialnośd za wyjaśnienie podejrzeo o penetrację służb
wywiadowczych. KY obejmowała K4 - programy operacyjne, K5 - prowadzenie agentów i operacje i
K6 - odpowiedzialną za wszystkie oceny stanu bezpieczeostwa, a także za opracowanie
specjalistycznych raportów, informacji dla ministerstw, specjalnych indeksów i wreszcie za
przechowywanie materiałów, co przedtem należało do D3.

Pierwszym funkcjonariuszem wyznaczonym do prowadzenia K7 był Duncum Wagh. To był dobry


wybór. Wagh, rozsądny, zrównoważony, zawsze starannie analizował problemy, a kiedy już wyrobił
sobie zdanie - z niezwykłą energią bronił proponowanego sposobu działania. Jego kariera niesłusznie
ucierpiała z powodu błędu, który popełnił oczyszczając Houghtona i lekceważąc donos zazdrosnej
żony. Ale solidna i ciężka praca zapewniła mu dużą szansę, jaką było niewątpliwie kierowanie K7.
Silnego poparcia udzielił mu były oficer piechoty morskiej, John Day. Ja zdecydowanie występowałem
za tym, żeby nikt z dotychczas zaangażowanych w sprawę penetracji nie pracował w K7.

Miałem tylko jedno spotkanie z Duncumem Waghem; przekazałem mu wszystko z mojego sejfu, co
dotyczyło FLUENCY, wszystkie materiały z prowadzonych na własną rękę badao na przeszłością
Hollisa, moje analizy sprawy Lonsdale'a, niektóre prace związane z „agentem średniej rangi”. Dopiero
kiedy zabrał to wszystko, poczułem jakim ciężarem przez wszystkie minione lata były małe skrzynki,
pozamykane na zamki szyfrowe.

- Proszę - powiedziałem. - Od teraz to jest twój problem, dzięki Bogu! Początkowo miałem bardzo
mało do czynienia z K7. Ani Duncum Wagh, ani John Day nie chcieli, żebym się tam kręcił, z obawy,
żeby to nie ograniczyło ich swobody manewru i nie podważyło wiarygodności - rozumiałem to.
Wprowadziłem Johna Daya w sprawę Blunta i ponownie podniosłem pytanie, dlaczego Rosjanie
pozwolili mu na wycofanie się z MI 5 w 1945 roku. Blunt zawsze to uważał za dziwne.

- Myślę, że gdyby nalegali, prawdopodobnie bym został, przynajmniej na trochę. Lubiłem tę pracę i
uwielbiałem Guy Liddella i Dicka White'a i, jak sądzę, mógłbym się nadal zajmowad moją sztuką ...ale
oni nigdy tego ode mnie nie żądali.

Blunt nie mógł lub nie chciał powiedzied, czy Rosjanie mieli już wtedy kogoś w Firmie na jego miejsce,
chociaż wiedział, że to nas najbardziej interesuje. Pokazaliśmy mu korespondencję VENONY z
ośmioma kryptonimami. Nic mu jednak nie mówiły. Jedyne, co sobie przypomniał, to lunch z Guyem
Burgessem i Grahamem Mitchellem w Klubie Reformy. Sprawdziliśmy to jeszcze raz, ale Blunt nadal
twierdził, że nie wie, czy Guy rzeczywiście próbował go wtedy zwerbowad. Trochę później
powiedziano mi, że John Day gruntownie przesłuchał Mitchella i doszedł do przekonania, że jest
czysty. I, jak można było od początku tego oczekiwad, zajął się Hollisem.

Przez długi czas nie dochodziły do mnie żadne wiadomości, aż zjawił się u mnie któregoś dnia John
Day z pierwszym raportem K7 na temat penetracji na wysokim szczeblu. Raport kooczył się
kategorycznym wnioskiem, że najbardziej jest podejrzany Hollis i zalecał niezwłoczne rozpoczęcie
śledztwa i przesłuchao.

- Zawsze myślałem, że widzisz czerwonych pod każdym łóżkiem - powiedział John Day, kiedy
przeczytałem raport. - A teraz chcę powiedzied, że chyba zawsze miałeś rację.

Tym razem nie było ucieczki - ani dla mnie, ani dla FJ, ani dla cichego emeryta w czarnym ubraniu,
grającego w golfa w wiosce Calcot w Somerset.
269

Cieszyłbym się bardzo, gdybym moją karierę mógł ukoronowad zwycięstwem. Byłoby pięknie,
gdybym zdołał rozwiązad tę zagadkę. Niechby nawet Hollis okazał się niewinny- byle skooczyła się ta
niepewnośd. Ale sekretny świat nie jest taki prosty i w koocu mrok pozostał tak samo gęsty, jak
przedtem, skrywając prawdę.

Pewnego ranka 1969 roku poszedłem do pokoju operacyjnego na górze, tam gdzie kiedyś były biura
D3. Słuchawki na biurkach szeptały coś cicho; to technicy z A2 sprawdzali mikrofony w naszej melinie
przy South Audley Street. Dla nich był to kolejny dzieo pracy, kolejne przesłuchanie, a dla mnie był to
koocowy akt dziesięcioletniego dramatu. Opracowanie leżało na biurku, grube jak książka
telefoniczna. Na stronie tytułowej widniało tylko jedno dziwne słowo: „Drat” - kryptonim Hollisa.
Przed laty, kiedy przeprowadzałem moje prywatne dochodzenie w D3, słowo to wybrało dla mnie
biuro Wydziału B, które przydzielało kryptonimy. Roześmiałem się wtedy. „Drat” (Do licha) brzmiało
tak absurdalnie. Nie wyobrażałem sobie, jak przykre rzeczy będą się z nim łączyd.

Anne Orr-Ewing była niezwykle solidną funkcjonariuszką, która awansowała z Działu Transkrypcji do
D3 jako analityk, po czym przeszła do K7. Opracowanie jej zrobione w K7 pokrywało się w zasadzie z
wynikami mojego prywatnego dochodzenia z lat 1965 i 1966. Było oczywiście przygotowane bardziej
szczegółowo. Mieli, w odróżnieniu ode mnie, dostęp do akt personalnych Hollisa, a także wyszukali i
przesłuchali jego znajomych z Oxfordu i przebadali akta Wydziału Specjalnego w Szanghaju. Nie
zdobyli jednak żadnego rozstrzygającego dowodu. Koniec kooców, wszystko było, jak zawsze, sprawą
wiary.

Na kilka dni przed przesłuchaniem wysłano do Hollisa niewielką, białą kopertę z zaproszeniem do
biura. Ustalono ostateczne plany. Oczywiście doszło przy tym do kłótni. Przewidywaliśmy, że na okres
przesłuchao Hollis zostanie poddany stałej obserwacji, na wypadek gdyby, jak Blake, wpadł w panikę i
podjął próbę skontaktowania się ze swoimi rosyjskimi kontrolerami - o ile ich miał. Furnival-Jones nie
chciał się zgodzid na nic takiego. Nie podał powodów, ale z jego miny wnosiliśmy, że nie ustąpi.
Nawet Hanley się z nim nie zgadzał, wytykając mu, że jemu samemu nie oszczędzono niczego. Jednak
Furnival-Jones czuł się tak przyparty do muru, wydając zgodę na przesłuchania, że gdyby zgodził się
na obserwację, to tym samym upokorzyłby swego poprzednika, a do tego nie miał zamiaru dopuścid.

Przesłuchanie miał prowadzid John Day, a Anne Orr-Ewing i ja otrzymaliśmy zadanie przysłuchiwania
się i analizowaniu jego postępów. Szef uważał, że jest zbyt zaangażowany w sprawę, aby samemu
prowadzid ją bezstronnie, rozumiał też, że po tylu latach czekania powinien dad szansę swemu
personelowi.

W domu przy South Audley Street otwarły się drzwi. Wprowadzono Hollisa.

- Gdzie mam usiąśd? - zapytał, a jego znajomy głos zabrzmiał tak samo mocno, jak dawniej.

John Day zaczął mu wyjaśniad procedurę przesłuchao.

- Tak, znam procedurę, ale potrzebuję ołówka i papieru, jeśli łaska. Próbowałem wyobrazid sobie tę
scenę: siedzącego sztywno Hollisa. Zapewne będzie brakowało mu biurka. Oczywiście, ołówki będą
miały zasadnicze znaczenie. I z pewnością będzie pokazywad wszystkie zęby w uśmiechu. Czy będzie
się czuł upokorzony? - zastanawiałem się. Albo przestraszony? Raczej nie. Uczucia nie były tym, co mi
się kojarzyło z jego osobą.

Przypomniałem sobie, co zwykł był mówid do mnie: Peter, podchodzisz zbyt emocjonalnie do tej
sprawy.

Robiłem, co mogłem, żeby zapanowad nad swoim podnieceniem.

John Day zaczął od rutynowego przeglądu kariery Hollisa i wczesnych lat jego życia. Hollis znał tę
procedurę i zaczął wyprzedzad kwestionariusz.

- Będziemy posuwad się trochę wolniej, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu - powiedział John Day.

Hollis okazał lekką irytację.

- To jest troszeczkę męczące, pozwoli pan zauważyd. Musicie mied te wszystkie informacje w moich
aktach.

Ale John Day nie należał do ludzi, których łatwo zdeprymowad.

- Myślę, że w tym przypadku najlepiej będzie postępowad zgodnie z procedurą, jeśli pan pozwoli.

Opowieśd Hollisa była prosta. Opuścił dom, bo uświadomił sobie, że nie jest religijny. Ale i w
Oxfordzie nie znalazł schronienia. Tam też nie pozwalano mu zapomnied o jego religijnym
wychowaniu.

- Chciałem wyrwad się w daleki świat, coś zrobid z moim życiem. Jedyna moja ambicja to było dobrze
grad w golfa, ale będąc w Oxfordzie wcześnie zrozumiałem, że nie zbuduję na tym kariery.
Postanowiłem więc podróżowad.

Daleki Wschód zawsze go pociągał. Początkowo myślał, że będzie mógł podróżowad z niektórymi
przyjaciółmi - Maurice Richardson był jednym z nich. Ale nic nie wyszło z tego planu. Kiedy patrzy na
to dzisiaj, to jest zadowolony, że tak się stało. Mieli zbyt mało ze sobą wspólnego, żeby byd dobrymi
towarzyszami podróży.

Fascynowały go Chiny. Oczywiście, spotkał tam tę dziwną osobę o lewicowych poglądach. Wszyscy
wiedzieli, że Agnes Smedley jest lewicowa. To samo było w Oxfordzie. Przyjaźnił się z Maurice'm
Richardsonem i Claudem Cockburnem, których najlepiej można było określid jako różowych.

Powiedział, że stale miał kłopoty ze zdrowiem. Przez cały czas zagrażała mu gruźlica i zmusiło go to do
powrotu do Europy. Wracał przez Moskwę.

- Chciałem zobaczyd, jak tam jest. Okropne miejsce. Brudne, przygnębiające. Nikt się nie uśmiechał.
Intelektualiści robili wokół tego miasta wiele hałasu, ale ja go nienawidziłem.

- Czy poznał pan tam kogoś? - spytał John Day.

- Ludzi w autobusach i pociągach. Takie spotkania. Ale poza tym - nie. Nie spotyka się Rosjan, tak jak
ludzi w innych krajach, na przykład w Chinach.
W porze lunchu spotkaliśmy się - Anne Orr-Ewing, John Day, FJ i ja - w Leconfield House. Wystąpienie
Hollisa było spokojne i bez zarzutu.

- Wyjdzie z tego czysty, jeżeli nadal będzie się tak zachowywał - powiedziała Anne Orr-Ewing.

Po obiedzie Hollis mówił o latach po powrocie do Wielkiej Brytanii. Nagle zmącił się zdecydowany
opis. Nadal mówił zdecydowanym tonem, ale znikły szczegóły. Nie mógł sobie przypomnied, gdzie
mieszkał, kogo spotykał, jakie miał plany, a przecież znaliśmy wszystkie odpowiedzi. Wiedzieliśmy, co
robił. Na przykład, mieszkał naprzeciwko starego funkcjonariusza MI 6 nazwiskiem Archie Lyall, który
był bliskim przyjacielem Guya Burgessa. Mimo że prawdopodobnie widywali się wiele razy, Hollis
wcale go sobie nie przypominał. Brnął z trudem przez godzinę albo więcej, dopóki nie doszedł w
opisie swojej kariery do miejsca przed wojną, kiedy zaangażował się do MI 5. Wtedy nagle znowu stał
się precyzyjny.

Tego wieczora grupa śledcza ponownie spotkała się w klubie „Oxford i Cambridge”, żeby
przedyskutowad wyniki posiedzeo całego dnia.

- Co powiecie o tym pustym roku? - spytałem. FJ ze znużeniem odłożył na stół swoją fajkę.

- Wszystko to źle rozumiecie - stwierdził.

Powiedział nam, że po powrocie z Chin Hollis był w trudnej sytuacji, z nadszarpniętym zdrowiem, bez
pracy, bez perspektyw. Jego zdaniem, nie czyniło to Hollisa bardziej podatnym na rekrutację. Był
wtedy na rozdrożu i o tym okresie w swoim życiu od dawna chciał zapomnied. Nic dziwnego, mówił,
że nie może sobie przypomnied, gdzie mieszkał.

- No, jest to dosyd dziwny stan umysłu jak na kogoś, kto ubiega się o pracę w MI 5 czy MI 6, jeżeli już
o to chodzi - zauważyłem. Mówiłem to poważnie, ale zabrzmiało to sarkastycznie.

- Na miłośd boską, Peter! - żachnął się JF i zamilkł. I tak czekało następne przesłuchanie.

Następnego dnia Hollis zasiadł do niego ponownie w naszej melinie.

- Gotowi? - spytał protekcjonalnie. John Day siedział w milczeniu, To było ładne zagranie, które
przypomniało Hollisowi, kto tutaj rządzi. Day zaczął tym razem inaczej.

- Chciałem jeszcze raz pana zapytad o teczkę Clauda Cockburna...

Ten temat wypłynął już poprzedniego ranka. Hollis bez oporów przyznał się do przyjaźni z
Cockburnem w Oxfordzie i Day spytał go, dlaczego nie odnotował tego w teczce Cockburna, jak
powinien to zrobid każdy pracownik MI 5, zajmując się sprawą znajomego. Hollis zbył to pytanie,
twierdząc, że w tym czasie nie wymagano odnotowywania własnych przyjaźni w aktach.

Było to kłamstwo, prawda, że małe, ale jednak. Do scenariusza przesłuchao dodano załącznik
potwierdzający, że przed wojną odnotowywanie własnych przyjaźni w aktach prowadzonej sprawy
było w MI 5 normalną praktyką, a Hollis musiał znad ten regulamin.

Day postanowił przyprzed do muru Hollisa, wracając do pytania z poprzedniego dnia. Dlaczego
kłamał? Hollis wcale się nie jąkał ani nie denerwował. Zrobił krótką pauzę, a potem przyznał, że
rzeczywiście skłamał. Tak, zgodził się, był inny powód. Wiedział, że Cockburnem interesuje się Służba
jako ważnym lewicowcem i agentem Kominternu, a ponieważ był świeżo zaangażowany i bardzo
pragnął pozostad w MI 5, postanowił zignorowad regulamin na wypadek, gdyby przyjaźo z
Cockburnem miała byd uznana za punkt przeciw niemu.

- Jestem pewien, że nie byłem pierwszym ani ostatnim funkcjonariuszem łamiącym ten akurat
przepis.

- A co z innymi przyjaciółmi - naciskał Day. - Co pan powie o Philby'm? Przyjaźnił się pan z nim?

- Nie za bardzo. Za dużo pił. Mieliśmy dobre stosunki zawodowe, ale nic więcej.

- A z Bluntem?

- Z nim bardziej, szczególnie w czasie wojny. Uważałem, że jest bardzo utalentowany. Ale widywałem
się z nim rzadziej, kiedy opuścił Służbę. Od czasu do czasu spotykaliśmy się w klubie „Travellers”. Tak
sobie gadaliśmy, żeby sobie pogadad. Lubił plotki.

Sprawy Guzenki, Wołkowa i Skripkina załatwił krótko. Guzenko nie zasługiwał na zaufanie. Nadal
wątpi, czy „Elli” w ogóle istniał. Co do podróży do Kanady, no cóż, nie widzi nic alarmującego w tym,
że Philby przesłał do niego akta.

- Byłem w tym czasie uznanym ekspertem od spraw sowieckich. Nic więc dziwnego, że Philby
przekazał je mnie, szczególnie że była to sprawa Commonwealth’u.

- A Wołków?

- Nie widzę żadnego powodu, żeby nie wierzyd Philby'emu. Myślał, że szpieg Wołkowa to on sam...
Dlaczego miałby jechad tak daleko, żeby chronid kogoś innego?

Tylko raz dał znad o sobie dawny dyrektor generalny wtedy, kiedy John Day zaczął go pytad o
wydarzenia z początku lat sześddziesiątych. Zapytał go o zwolnienie Arthura Martina. Głos Hollisa
zabrzmiał twardo.

- Był strasznie niezdyscyplinowany. Nigdy nie wiedziałem, co robi. Weźmy Blunta. Uzgodniliśmy dla
niego formalny immunitet co do spraw sprzed 1945 roku. A on idzie do niego i oferuje całkowity
immunitet. Rozzłościło to prokuratora generalnego i mnie także. Nie było nad nim żadnej kontroli. On
i Wright montowali jakieś uprzywilejowane Gestapo i trzeba było coś zrobid, żeby z tym skooczyd. Nie
żałuję tego ani przez moment. Sądzę, że było to absolutnie usprawiedliwione w tych okolicznościach i
jeżeli już w ogóle czegoś żałuję, to tego, że nie nastąpiło to wcześniej.

John Day zapytał go, dlaczego nie zgodził się na przesłuchanie Mitchella w 1963 roku.

- To jest w aktach. Premier nie chciał pozwolid na to.

- Czy pan rzeczywiście prosił go o zezwolenie?

- Oczywiście, że prosiłem! -odpowiedział zagniewany Hollis.

- Ale on nie przypomina sobie tego spotkania - skontrował Day.


- To absurdalne! Sytuacja stawała się krytyczna. Wybuchła afera z Profumo. Trzeba było wziąd pod
uwagę całośd problemu współpracy z Amerykanami. Jeszcze jeden skandal doprowadziłby do upadku
rządu. Oto dlaczego konsultacje miały żywotne znaczenie.

Wszystko to przypominało boksowanie na niby. Day robił zwody i wyprowadzał ciosy, ale nigdy nie
udawało się rzeczywiście dosięgnąd przeciwnika. Jakoś nie mógł zdobyd się na przejście do sposobów
typowych dla walk ulicznych i skoczyd mu na kark, przyłożyd mu nóż do gardła i wydobyd z niego
przyznanie się do stawianych mu zarzutów. Czas minął. Wszystko działo się dawno, zbyt dawno, żeby
kiedykolwiek dotrzed do prawdy.

Na zakooczenie tego popołudnia pozostały do zaprotokołowania tylko odpowiedzi na rutynowe


pytania.

- Czy kiedykolwiek przekazywał pan urzędowe informacje nie upoważnionej osobie?

- Nie - odpowiedział Hollis zdecydowanie.

- Czy ktokolwiek zwracał się do pana w tajemnicy o przekazywanie takich informacji?

- Nigdy.

Wstając przewrócił krzesło. Powiedział „żegnam” i rozumiał to dosłownie. Powrócił do Somerset, do


swego golfa i wiejskiego domu. Opuścił pokój przesłuchao tak samo nieprzenikniony, jak wtedy gdy
do niego wchodził - enigmatyczna postad, z pozoru trzeźwy typ z domieszką świoskiego humoru.
Autokrata z obezwładniającym poczuciem zagrożenia.

FJ spotkał się z nami tego wieczoru w klubie „Oxford i Cambridge”. Przy stole panowała atmosfera
rezygnacji. Wiedzieliśmy, że nie doprowadziliśmy sprawy do kooca. Ale równocześnie byliśmy
niezłomnie przekonani, że istnieje dostatecznie dużo niejasności, żeby nie dad jej umrzed śmiercią
naturalną. FJ milczał. Uważał, że przesłuchania dowodzą jego wiary w Hollisa.

- Mam nadzieję, że będziemy mogli przejśd do innych spraw - powiedział.

Po raz drugi sprawa została zamknięta. Tym razem nic, a już na pewno nie przesłuchanie Hollisa, nie
mogło zasypad głębokiej przepaści dzielącej tych, którzy wierzyli, że penetracja miała miejsce i tych,
którzy jak FJ zaczęli w koocu w to wątpid. Nie mogłem nie myśled o tych wszystkich zmarnowanych
latach, latach, podczas których można było to wyjaśnid, latach zaniedbao i niezdecydowania, kiedy na
dokumentach osiadał tylko kurz, a raporty pozostawały bez odpowiedzi, o latach, w których strach
przed nieznanym uniemożliwił poznanie nam prawdy. Teraz, w wyjaśnieniu sprawy mogło nam
pomóc tylko pojawienie się jakiegoś nowego elementu, jak zeznanie uciekiniera albo złamanie szyfru.
Ogarnęło mnie rozpaczliwe poczucie klęski, frustracji i pragnienia, żeby wyrwad się z tego i
zapomnied. Sięgając pamięcią do tamtych czasów mam przekonanie, że moja emerytura rozpoczęła
się tamtego wieczoru, kiedy wracałem do domu w Essex. Wszystko, co działo się potem, było tylko
odruchowymi reakcjami na wydarzenia.

Przesłuchanie Hollisa sygnalizowało koniec jednej dekady i nadejście innej. Lata siedemdziesiąte
miały się okazad latami rozrachunków, kiedy tajne armie Zachodu zostały boleśnie wystawione na
palące światła reflektorów, stając się obiektem rozgłosu. Przez trzydzieści lat Wschód i Zachód toczyły
wojnę w ciemnościach, zwyczajowo i z potrzeby osłonięte i chronione. W cztery lata później
tajemnice jedna za drugą miały zacząd wypływad na światło dzienne.

Jak na ironię, nowa dekada zaczęła się dla MI 5 pomyślnie. Nareszcie zdobyliśmy agenta, któremu
mogliśmy wierzyd. Nazywał się Oleg Lalin. Zwerbowało go dwóch najlepszych funkcjonariuszy MI 5,
prostoduszny Yorkshirczyk nazwiskiem Harry Wharton i dawny agent służby wywiadowczej SIS Tony
Brookes, człowiek niezwykłej odwagi, który wraz z żoną działał w czasie wojny we Francji i przeżył.
Operacją kierował szef KY, spokojny, niezawodny Christopher Herbert. Lalin miał dziewczynę i kiedy
Wharton i Brookes nawiązali z nim kontakt, oświadczył, że chce zostad na Zachodzie. Zdołali go
jednak nakłonid do pozostania na swoim miejscu, dzięki czemu przez sześd miesięcy mógł dostarczyd
MI 5 szczegółowych planów operacji KGB w Londynie. Był oficerem stosunkowo niskiej rangi,
podlegającym Wydziałowi Sabotażu, ale każdy wyłom w zbrojowni KGB miał nieocenioną wartośd.

Gdy tylko pojawiła się sprawa Lalina pojęliśmy, że jest to najlepszy z możliwych sprawdzian, czy
infiltracja na najwyższym szczeblu MI 5 jest jeszcze faktem. Jeśli Lalin utrzyma się, będzie to znaczyło,
że jesteśmy czyści. Od roku 1966 do co najmniej 1976 nie mieliśmy dowodów rosyjskiej ingerencji w
nasze operacje. Mieliśmy pięd przypadków szpiegostwa, sprawę Lalina i wydalenie 105 rosyjskich
dyplomatów, przy czym ostatnie dwie sprawy ciągnęły się co najmniej pół roku. A aż do kooca 1965
roku wszystkie nasze akcje, prowadzone przez dwadzieścia lat, nosiły ślady „lepkich palców” Rosjan.
Pamiętajmy, że Hollis odszedł na emeryturę w koocu 1965 roku. Tajemnicę znało tylko dziesięd osób,
przy czym nikt poza podsekretarzem stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, Dennisem
Greenhillem, nie został z zewnątrz do niej dopuszczony. Greenhill był oddanym przyjacielem MI 5, a
ja miałem z nim szczególnie dobre stosunki. On też uczył się w Bishop's Stortford College, tam gdzie
Dick White i ja. Po raz pierwszy współdziałałem z nim w związku z „francuską” operacją STOCKADE,
ale mieliśmy ze sobą o wiele więcej do czynienia, kiedy objąłem D3 i regularnie informowałem o
problemach bezpieczeostwa wyższy szczebel dyplomatyczny.

Lalin zaczął wkrótce zdradzad objawy wyczerpania podwójnym życiem. Brookes i Wharton
organizowali dla niego kryjówki, gdzie mógł odbywad randki ze swoją dziewczyną. Przygotowania do
tych spotkao były pracochłonne, a w dodatku za każdym razem jeden albo drugi musiał siedzied w
pobliżu ich pokoju, przysłuchując się temu co dzieje się w pokoju, czy nie dojdą do ich uszu
niedyskretne sygnały rosnącego napięcia lub zdrady. Lalin zaczął za dużo pid, więc kiedy miał wrócid
do pracy w Moskwie postanowiliśmy położyd kres jego mękom. Sam Lalin miał wielką ochotę wracad
do Moskwy i tam dalej szpiegowad, ale już wcześniej ustaliliśmy, że nie miałby szans przetrwania.
Pracował w przedstawicielstwie handlowym i nie przysługiwał mu immunitet dyplomatyczny,
postanowiliśmy więc po prostu go aresztowad przy odprawie celnej na lotnisku Heathrow.

Zaraz jednak nasze plany pokrzyżowały się. W tygodniu mieszkałem w Londynie i pewnego wieczora
w lutym 1970 roku o trzeciej nad ranem zadzwonił do mnie oficer dyżurny.

- Przyjedź szybko - powiedział. Musimy dostad się do twego sejfu. Ubrałem się i złapałem taksówkę; w
biurze czekał na mnie Tony Brookes.

- Potrzebujemy twego zestawu odtrutek - wyjaśnił mi. - Lalin wpadł. Aresztowano go przed kilkoma
godzinami za jazdę po pijanemu i siedzi w pace na Marlborough Street!
Otworzyłem sejf i wyciągnąłem stamtąd małe okrągłe pudełeczko, które przed dziesięciu laty dał mi
doktor Ladell z Porton Down, kiedy kooczyłem karierę pracownika naukowego. Zawierało odtrutki na
wszelkiego rodzaju trucizny stosowane przez KGB. Kiedy pojawiał się uciekinier, trzymaliśmy ten
zestaw pod ręką przez dwadzieścia cztery godziny, ale zwykle leżał w moim sejfie. Nikt inny nie dbał o
to, żeby go dobrze zabezpieczyd.

Opisałem szybko Brookesowi symptomy działania gazu nerwowego i zatrucia toksycznego i


powiedziałem też, jak stosowad właściwe odtrutki. Wybiegł szybko pilnowad Lalina, a ja wyciągnąłem
z łóżka zastępcę szefa Wydziału Specjalnego i nakłoniłem, żeby uświadomił ludzi z Marlborough co do
tożsamości pijaka osadzonego u nich. Tymczasem Departament Prawny MI 5 zwrócił się do ministra
spraw wewnętrznych i prokuratora generalnego o udzielenie Lalinowi immunitetu w zakresie
odpowiedzialności za jazdę w stanie nietrzeźwym wyjaśniając, że gdyby doszło do publicznej
rozprawy, jego życie byłoby w niebezpieczeostwie.

Udana ucieczka Lalina dostarczyła MI 5 wyjątkowej okazji. Od kiedy FJ został dyrektorem generalnym,
zawsze marzył o zmianie układu sił w stosunku do przeciwnika. Zdawał sobie sprawę, że zasadniczym
problemem, przed którym stoi MI 5, jest ogromna przewaga liczebna sowieckich wywiadowców
działających w Londynie. Przez lata sześddziesiąte zabiegał o zgodę Ministerstwa Skarbu na
rozbudowę sił kontrwywiadowczych MI 5, ale tam zawsze niechętnie odnoszono się do tego. W
pewnej mierze udało mu się to osiągnąd przyznając większośd środków, którymi dysponował, na
korzyśd Wydziału D, ale nadal Rosjanie przewyższali nas liczebnie w stosunku 3 do 1. Kiedy do władzy
doszedł Edward Heath, FJ wystąpił z wnioskiem o poważną redukcję personelu wywiadowczego
Rosjan, przytaczając w uzasadnieniu dane o ich programach operacyjnych. To było jeszcze przed
pojawieniem się Lalina. Stosunek Heatha do tej sprawy streszczał się w zdaniu „wyrzucid ich
wszystkich”. Sprzeciwiło się temu Ministerstwo Spraw Zagranicznych i Wspólnoty, a my też nie
zamierzaliśmy tego robid, ponieważ częśd z nich chcieliśmy mied u siebie na wypadek, gdyby Rosjanie
chcieli się mścid. W koocu cały plan został uzgodniony między nami i ministerstwem około marca
1971 roku. Odłożyliśmy jednak tę akcję do jesieni, gdyż na scenie pojawił się Lalin i nie chcieliśmy
komplikowad sobie spraw, dopóki nie ucieknie albo nie wyjedzie do kraju.

W czasie przesłuchao Lalin zidentyfikował dziesiątki oficerów KGB działających pod przykrywką
dyplomatyczną. Większośd z nich była już nam znana dzięki programowi „analiza ruchów”, który
pomagałem opracowywad na początku lat sześddziesiątych razem z Arthurem Martinem i Halem
Doyne-Ditmassem.

Szacowanie sił KGB zawsze było sprawą sporną, jest to jednak decydujący warunek racjonalnej oceny
zagrożenia ze strony wrogiego wywiadu. Kiedy kierowałem D3, zrobiłem szereg analiz sowieckich sił
w 1945 roku, opartych na materiałach VENONY. Chociaż odszyfrowaliśmy tylko znikomy procent
korespondencji, GCHQ udało się zrobid statystyczną ocenę liczby szpiegów działających w Wielkiej
Brytanii; mieściła się w granicach od 150 do 300 osób. (Analiza statystyczna została przeprowadzona
zgodnie z metodologią opracowaną przez jednego z czołowych kryptografów I. J. Gooda). Na
początku lat sześddziesiątych doszliśmy do wniosku - na podstawie analiz VENONY, porównawczych
informacji od uciekinierów, a także od Blunta i Cairncrossa i na podstawie własnych rejestrów
paszportowych, że w roku 1945 działało w Londynie od 45 do 50 rosyjskich wywiadowców, z czego
około 25 było kontrolerami agentów. Porównując to z liczbą agentów, wykazaną przez VENONĘ,
otrzymaliśmy średnią 8-9 agentów na jednego prowadzącego, co dokładnie zgadzało się z wynikami
analizy tygodniowych transmisji nagranych w ramach tej operacji wykazującej, że Krotow prowadził
ośmiu agentów.

Powstaje teraz pytanie, czy te liczby można zastosowad do współczesności. Pod koniec lat
sześddziesiątych program „analizy ruchów” wskazywał na obecnośd w Wielkiej Brytanii od 450 do 550
rosyjskich wywiadowców. Jaki jednak procent tych liczb stanowili prowadzący? Nawet gdybyśmy
przyjęli, że liczba kontrolerów pozostała ta sama w okresie ponad dwudziestu lat, to znaczy wynosiła
około 25, a cała reszta składała się na ubezpieczenie, obserwatorów terenu operacji, na
bezpieczeostwo wewnętrzne i analizy, to i tak staliśmy przed ogromnym problemem. Bo to znaczyło,
że liczba czynnych szpiegów, przebywających aktualnie w Wielkiej Brytanii, wynosi ponad 200.
Zakładając, że liczba prowadzących wzrastała proporcjonalnie do wzrostu liczby wywiadowców,
sytuacja wyglądałaby jeszcze bardziej alarmująco: mielibyśmy do czynienia z ponad 1000 agentów!
Oczywiście, ogromną większośd stanowiliby współpracownicy niskiego szczebla, rekrutujący się
spośród członków partu komunistycznej i różnych związków zawodowych, ale nawet gdyby tylko
jeden procent z nich reprezentował poziom Houghtona czy Vassalla, to implikacje tego faktu byłyby
katastrofalne.

Za każdym razem, kiedy chciałem przekazad te analizy Ministerstwu Spraw Wewnętrznych dla
uwzględnienia ich w okresowych ocenach stanu bezpieczeostwa, prowadziło to do sporów. John
Allen, były prawnik i szybko idący w górę pracownik Wydziału K, zawsze kwestionował ich
poprawnośd.

- Nie możesz mówid takich rzeczy, w Londynie nie może byd tylu agentów. Home Office nigdy w to nie
uwierzy!

Przejście Lalina na naszą stronę usunęło te zastrzeżenia. Potwierdził liczbę uzyskaną z „analizy
ruchów”, około 450 agentów wywiadu operujących w Londynie i twierdził, że znaczną częśd stanowią
prowadzący. Wykazał bez cienia wątpliwości, że program „analizy ruchów” był bezbłędny, a moje
argumenty statystyczne słuszne. Nie ulegało także wątpliwości, że wzrost nie dotyczył tylko agentów
niskiego szczebla. W tej sytuacji FJ, bardziej zdecydowanie niż w jakiejkolwiek innej sprawie, wystąpił
do Foreign Office o masowe wydalenie rosyjskich dyplomatów. Ted Heath i minister spraw
zagranicznych Alec Douglas-Home w koocu wyrazili zgodą na odwołanie pewnej liczby sowieckich
oficerów wywiadu po tym, jak dyskretna sugestia przekazana przez Home'a ministrowi spraw
zagranicznych, Andriejowi Gromyce, została wyniośle odrzucona.

Wydalenie dyplomatów zostało uznane w zachodnim świecie wywiadu za znakomite posunięcie, a


my otrzymaliśmy telegramy gratulacyjne od szefów wszystkich służb. Było to największe zwycięstwo
FJ, tym słodsze że plan ten z pewnością nie przeciekł do Rosjan. Niezależnie od tego, co było w
przeszłości, penetracja wysokiego szczebla MI 5 skooczyła się.

Angleton popierał plan wydalenia bez zastrzeżeo i wyznał, że od dawna chce doprowadzid do tego w
Waszyngtonie. Ale Henry Kissinger zdecydowanie się temu sprzeciwiał; Angleton powiedział mi, że
wybuchnął gniewem na wiadomośd o usunięciu tych dyplomatów z Wielkiej Brytanii. Kissinger
rozpaczliwie podtrzymywał kurs na odprężenie i grzmiał na CIA, że gdyby wiedział o zamiarach
Anglików, to użyłby wszystkich swoich wpływów, żeby je udaremnid. Na szczęście CIA mogła
triumfalnie stwierdzid, że nic nie wiedziała o tym plamę.
Jednak Angleton podchodził z wielką nieufnością do Lalina. Po tym, jak Rosjanin postanowił zostad,
Angleton złożył nieoficjalną wizytę w Londynie. Wyglądał gorzej niż kiedykolwiek, wyniszczony
niewdzięczną rolą, jaką na siebie przyjął. Uważał się za Kassandrę przepowiadającą upadek i zagładę
Zachodowi. Sądził, że Lalin jest wtyczką i powiedział to nam wszystkim na spotkaniu przy
Marlborough Street.

- Ależ, Jim - zaprotestowałem. - Lalin po prostu nie jest grubą rybą. To zwykły goryl z KGB, jakież
dezinformacyjne manewry mogliby z nim łączyd?

Angleton czuł się oszukany. Nie powiedzieliśmy mu o Lalinie, kiedy prowadziliśmy go tu na miejscu,
więc oświadczył nam sztywno, że cały sens anglo-amerykaoskiego porozumienia polega na pełnej
wymianie materiałów wywiadowczych. W 1970 roku w Londynie szybko wyczerpywała się cierpliwośd
do Angletona. Maurice Oldfield traktował ze źle ukrywaną wrogością wszystkie jego pomysły i teorie,
i nawet w MI 5 Angleton zaczął przysparzad sobie wrogów.

Później dowiedzieliśmy się, jak daleko gotów był się posunąd, żeby zdyskredytowad Lalina. W trakcie
przesłuchao jak zwykle posyłaliśmy streszczenie uzyskanego od Lalina materiału do FBI, skąd za
pośrednictwem CIA miały trafiad do Narodowej Rady Bezpieczeostwa i prezydenta USA.

W kilka miesięcy później J. Edgar Hoover spędzając wakacje na Florydzie wykorzystał okazję, żeby
zadzwonid do prezydenta Nixona, który przebywał w swoim domu letniskowym w Key Biscayne.

- Panie prezydencie, jak się panu podobają brytyjskie raporty od Lalina?

- Jakie raporty? - zapytał Nixon. (Wcale ich nie otrzymywał.)

Kiedy Hoover sprawdził u Kissingera, okazało się, że i on ich nie otrzymywał. Kissinger wsiadł na CIA i
wszczął regularne dochodzenie. W koocu odnaleziono te raporty w sejfie Angletona. Angleton
doszedł do wniosku, że Lalin to prowokacja i po prostu nie puścił w obieg tych dokumentów.
Dyrektor planowania CIA, Tom Karamasines, udzielił mu surowej nagany i był to początek
stopniowego upadku Angletona.

Właściwe przyczyny jego zwolnienia tkwiły w o wiele wcześniejszym sporze Golicyn- -Nosenko. Dla
Angletona stało się kwestią wiary, że Nosenko musi byd nasłany, ponieważ utrwalało to prymat
Golicyna wśród wszystkich uciekinierów, przybyłych na początku lat sześddziesiątych. Przypominam
sobie, jak w roku 1967 powiedziałem Angletonowi po pierwszej konferencji CAZAB, że wracam do
Anglii przez Stany Zjednoczone. Moja córka mieszkała w Bostonie i pomyślałem sobie, że połączę
podróż służbową z czysto prywatną. Gdy tylko powiedziałem Angletonowi, że będę w Waszyngtonie,
zrobił się bardzo agresywny. Oświadczył, że nie mam prawa jechad do Waszyngtonu wtedy, kiedy
jego tam nie będzie. Wtedy pomyślałem, że niepokoi się o Izraelczyków. Na Bliskim Wschodzie było
niespokojnie, a Angleton zawsze zazdrośnie strzegł swoich stosunków z izraelskim wywiadem
Mossadem. Wiedział o mojej serdecznej przyjaźni z Victorem Rotschildem i niejednokrotnie starał się
ją zerwad. Kiedyś nawet napisał do Furnival-Jonesa, żeby to ukrócił jako mieszanie się w stosunki
między CIA-Mossad, ale FJ potraktował ten list z pogardą, na jaką zasługiwał.

Jednak tym razem niepokoje Angletona nie miały nic wspólnego z Izraelem. Dowiedziałem się o co
naprawdę chodziło. Tuż przed konferencją CAZAB wewnętrzne dochodzenie CIA, prowadzone przez
funkcjonariusza bezpieczeostwa Bruce'a Solie, wykazało, że Nosenko jest prawie na pewno
rzeczywistym uciekinierem, chociaż nie wyjaśniło dziwnych sprzeczności w jego zeznaniach. Angleton
nigdy nie powiadomił o tym fakcie Brytyjczyków, mimo że miało to duże znaczenie dla oceny
informacji Nosenki i Golicyna. Teraz najwidoczniej się przestraszył, że jeślibym przyjechał do
Waszyngtonu, mógłbym dowiedzied się o raporcie Soliego z innych źródeł.

Incydenty tego rodzaju zaczęły podważad wiarygodnośd Angletona. Wydarzenia związane z Nosenką i
Lalinem przyczyniły się w dużym stopniu do zachwiania zaufania do niego nawet wśród tych, którzy
znali go najlepiej i najdłużej bronili. Zaczęliśmy mied wątpliwości co do tego czy źródła, do których -
jak twierdził - miał dostęp, rzeczywiście istniejąc Niewykluczone, że była to gra w trzy karty.

W 1970 roku zadano mu największy cios. Stracił swego zastępcę administracyjnego i prawą rękę, Jima
Hunta. Hunt był odpornym człowiekiem, który traktował obsesje Angletona z niezmiennym
sceptycyzmem. Stał pewnie na ziemi i dbał, żeby wszystko było na swoim miejscu. Angleton, tak
zresztą jak ja, był marnym administratorem; to Hunt dbał o to, żeby papiery krążyły w przepisany
sposób, żeby autorzy listów otrzymywali na nie odpowiedzi i żeby utrzymywał się normalny rytm
pracy, od którego zależy efektywna praca wywiadowcza. Bez niego Angleton stał się okrętem bez
steru, który dryfuje ku przepaści.

Ucieczka Lalina i wydalenie 105 dyplomatów rosyjskich w 1970 roku nie były jedyną oznaką, która
zapowiadała nowy rozdział w historii brytyjskiego wywiadu. Po swojej nominacji na premiera w 1970
roku Edward Heath mianował Victora Rotschilda szefem Zespołu Ocen Polityki Centrum (CPRS) -
Trustu Mózgów. Nikt nie nadawał się do tego lepiej. Victor odznaczał się dostateczną pomysłowością
i zdecydowaniem, żeby zaproponowad koncepcję śmiałej polityki, o jaką chodziło Heathowi.
Propozycja przyszła dla Victora w samą porę. Orientowałem się, że pod koniec lat sześddziesiątych był
już znudzony. Nie darzył szacunkiem Harolda Wilsona i nie widział dla siebie roli w życiu publicznym.
Podtrzymywał kontakty z wywiadem brytyjskim, wykorzystując swoją przyjaźo z szachem Iranu i
prowadząc osobiście, na zlecenie Dicka White'a, agentów na Bliskim Wschodzie, w szczególności
„Pana Reportera”, który odegrał tak decydującą rolę w operacjach MI 6 w latach pięddziesiątych. To
było ekscytujące, ale Victor marzył o czymś ambitniejszym; Trust Mózgów był na miarę jego ambicji.

Jako szef Trustu Mózgów Victor zainteresował się problemami bezpieczeostwa, a Heath zachęcał go
do tego ku niemałej irytacji Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, a szczególnie wpływowego
podsekretarza stanu z tego okresu, Philipa Allena (teraz lorda Allena of Abbeydale, członka Komisji
Bezpieczeostwa). Victor stał się w istocie rzeczy lordem Wiggiem rządu Heatha. Znalazłszy się w
składzie prezydium rządu Victor ściśle współpracował z Dickiem White'em, nowo mianowanym
koordynatorem Służb Wywiadowczych rządu, którą to nominację otrzymał Dick po przejściu na
emeryturę z MI 6. Razem zmierzali do podniesienia prestiżu brytyjskiego wywiadu na możliwie
najwyższy poziom w okresie powojennym.

Najcenniejszą zasługą Victora dla MI 5 było zapewnienie sukcesji po Furnival-Jonesie. FJ nigdy nie
cieszył się popularnością w sferach rządowych. Był na to za bardzo samodzielny i za bardzo skryty,
nawet dla tego bastionu tajemniczości. Normalnie, ustępujący dyrektor generalny ma prawo
zaproponowad swojego następcę, ale kiedy zbliżał się termin odejścia FJ na emeryturę w 1972 roku
Foreign Office, a szczególnie Philip Allen uznali, że nadszedł czas, by pokazad, kto tu rządzi. Allen był
zdania, że powinno się mianowad kogoś z zewnątrz. Nie miał zaufania do MI 5 i widział w niej
niebezpieczną wylęgarnię skandali. Znał jedynie pobieżnie rozmiary szkód wywołanych próbami
wykrycia wtyczek, chociaż wiedział o Bluncie i Longu wystarczająco dużo, żeby się niepokoid. Był w
najwyższym stopniu zaniepokojony zbyt lekkomyślnym, jego zdaniem, korzystaniem z prawa
immunitetu i niewątpliwie słabym poziomem administrowania MI 5. Chciał mied na szczycie tej
organizacji zaufanego człowieka - kogoś, kto mógłby mu powiedzied, co się dzieje, kogoś, komu
mógłby wierzyd.

Ku mojej uldze Simkins poszedł w koocu na emeryturę, mniej więcej rok przed przewidzianą
emeryturą FJ, a zastąpił go Michael Hanley. Z punktu widzenia Allena, Hanley nie był ani dośd
doświadczony, ani samodzielny, żeby można go było postawid na szczycie. Kandydatem Allena był sir
James Waddell, zastępca podsekretarza stanu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych,
odpowiedzialny za sprawy policji i bezpieczeostwa, a także za codzienną łącznośd między MI 5 a
ministerstwem. Waddell był zaufanym mandarynem, który w jakiś sposób przegapił szansę zostania
podsekretarzem stanu. Allen, któremu lojalnie służył, chciał go zainstalowad na stanowisku dyrektora
generalnego służby bezpieczeostwa.

Możliwośd mianowania Waddella wywołała w MI 5 duże zaniepokojenie. Był to pedant, pilnujący


żeby na każdym wniosku o założenie podsłuchu nie zabrakło kropki czy przecinka. Nie miał żadnego
doświadczenia w pracy wywiadowczej, niezbędnego do zyskania sobie szacunku wyższych rangą
współpracowników. Wielu z nas uważało, że jego kandydatura jest wyrazem czystego oportunizmu
Whitehall i w konsekwencji mogłaby cofnąd Służbę o dziesięd lat wstecz, zupełnie tak samo jak
mianowanie Renniego na dyrektora Wydziału C w MI 6 kilka lat wcześniej spowodowało gwałtowny
upadek morale tamtej Służby.

Oczywiście, rozważano też inne kandydatury. MI 5 miała wiele sekretów, których nie zdradzała przed
swoimi politycznymi i administracyjnymi patronami, a już na pewno nikt spośród jej pracowników nie
życzyłby sobie akurat w tym momencie, żeby tak wybuchowa mieszanka jak historia polowania na
wewnętrznego szpiega nabrała rozgłosu w Whitehall.

O problemie sukcesji dowiedziałem się po raz pierwszy od Furnival-Jonesa w 1971 roku. Powiedział
mi wtedy, że jest zdecydowany nie dopuścid do przejęcia Służby przez Waddella i zwrócił się już o
pomoc do Dicka White'a. Ale sytuacja wyglądała niewesoło. Zespół stałych podsekretarzy,
podporządkowany Komitetowi Selekcji na Wyższe Stanowiska, zarekomendował już Waddella, a
chociaż FJ podał też nazwisko Hanleya, nie otrzymał on ani jednego głosu. Był człowiekiem zbyt
nowym, zbyt niedoświadczonym, a ministerialni mandaryni zbyt mało o nim wiedzieli.

- Czy nie mógłbyś tu coś zdziaład ze swoim wpływowym przyjacielem? - zapytał FJ w swoim zwykłym
stylu, mając na myśli Victora.

W tym czasie widywałem się nieoficjalnie z Victorem raz w tygodniu, czasem w jego gabinecie w
prezydium rządu, częściej u niego w domu. W czasie mojej kolejnej wizyty poruszyłem problem
sukcesji. Zawierał te elementy, które przemawiały do wyobraźni Victora - gęsty wywar intrygi i
konspiracji.

Powiedział mi, że już go zaalarmował istniejącą sytuacją Dick White, który popiera kandydaturę
Hanleya na to stanowisko. Dick rozważał początkowo czy nie udzielid poparcia Maurice Oldfieldowi,
ale Oldfield dał jasno do zrozumienia, że woli siedzied na miejscu i czekad na szansę zostania
dyrektorem tytularnym, gdyby sir John Rennie wycofał się na emeryturę. Rennie rzeczywiście odszedł
na nią przedterminowo, kiedy wyszło na jaw, że jego syn został skazany za posiadanie narkotyków - i
Oldfield objął po nim stanowisko, prestiżowo najważniejsze w Służbie.

- Czy wasi ludzie chcieliby Hanleya - zapytał Victor. Rotschild często traktował mnie jako
reprezentanta opinii niższych rangą pracowników Służby, w przeciwieostwie do opinii kierownictwa.

- Pewnie - odpowiedziałem.

- A ty masz coś przeciwko niemu?

Opowiedziałem mu historię HARRIET. Chociaż Victor wiedział już o moich podejrzeniach penetracji, a
ja omawiałem z nim zarówno sprawę Hollisa jak i Mitchella, fakt, że Hanley należał kiedyś do grona
podejrzanych, był dla niego nowy.

Zapewniłem go, że jestem całkowicie przekonany o niewinności Hanleya, podobnie jak i Amerykanie.
Powiedziałem, że cała Służba jest przeciwko Waddellowi i nie ulega wątpliwości, że jego nominacja
wywołałaby poważne kłopoty.

- Potrzebujemy wszelkiej możliwej pomocy, Victor!

- Tedowi to się nie spodoba - zauważył, przyjmując na chwilę punkt widzenia premiera. Potem
odrzucił ten styl, niezbyt do niego pasujący i przybrał bardziej dla niego naturalną postawę
konspiratora.

- Zastanów się, co możemy zrobid - mruczał, a potem poprosił mnie, żebym zorganizował dla niego
spotkanie, jak najprędzej, z Hanleyem.

W tym czasie między mną i Hanleyem ustaliły się całkiem znośne robocze stosunki. Sprawa HARRIET
nadal wykluczała pojawienie się jakiegokolwiek cieplejszego uczucia między nami, ale postępował ze
mną uczciwie, a ja starałem się byd mu możliwie najbardziej pomocny, prowadząc go przez
dwadzieścia lat służby kontrwywiadowczej jak doświadczony kierowca, który zwraca uwagę na
piękne widoki, godne podziwu, i wyboje, które trzeba omijad. Wiedziałem, że się oburzy, kiedy mu
powiem o spotkaniach z FJ i Victorem. W Hanleyu tkwił kawał socjalisty, który dochodził w nim do
głosu w sprawach awansów - chciał byd uznawany za swoje kwalifikacje, a nie dzięki koneksjom. W
koocu ambicja wzięła górę i zgodził się pójśd ze mną któregoś wieczora do eleganckiego mieszkania
Victora przy St. James Place. Wypiłem jednego drinka i wycofałem się dyplomatycznie do mojego
klubu, ażeby mogli swobodnie porozmawiad. Następnego dnia Victor do mnie zadzwonił.

- To bardzo dobry kandydat - powiedział. - Musimy spotkad się dziś wieczorem i ustalid plan gry.

Tego wieczora przy wyśmienitym Bordeaux nakreśliliśmy plan naszej kampanii. Dick White nie zdołał
oczywiście narzucid swojego kandydata ani kolegom-mandarynom, ani Tedowi Heathowi. Dick słabo
sobie radził w sprawach personalnych i nie potrafił zdobyd się na to, żeby, gdy zajdzie potrzeba,
walnąd pięścią w stół. Nie było to zresztą nigdy w jego stylu. W swojej karierze wykazywał jedną,
niewątpliwą słabośd: nie potrafił wybierad dobrych współpracowników. Zawodziła go często wiernośd
ogólnie przyjętym zasadom. Wyniósł zbyt wysoko Hollisa i Cumminga w MI 5 i dopóki nie było za
późno, nie zdobył się na zarządzenie zdecydowanej czystki, niezbędnej w zarażonej Philby'm MI 6.
Wiedział, co jest najlepsze dla Służby, ale wydawał się niezdolny wziąd sprawy w swoje ręce i działad.
Uczciwie mówiąc, nigdy nie miał dobrych stosunków z Edwardem Heathem. Byli w tak innym stylu.
Dick ubóstwiał Harolda Macmillana, a dostojny starszy pan miał wielki szacunek dla swego szefa
wywiadu. Rozumiał się też dobrze z Haroldem Wilsonem. Obaj odznaczali się giętkimi umysłami, a
Wilson cenił sobie uspokajające, krzepiące podejście Dicka do drażliwych spraw, jak Rodezja. Heath
natomiast był rzutkim, przebojowym typem, całkiem innym od tych, z którymi Dick miał dotąd do
czynienia; wpływ jego osobowości na premiera był znikomy.

Rozpatrzyliśmy z Victorem wszystkie możliwości, w pewnym momencie zastanawialiśmy się nawet


nad wysunięciem Victora jako drugiego kandydata. Wiedziałem, że skrycie marzył o tym stanowisku
od wielu lat, ale chociaż byłaby to znakomita i popularna nominacja, to zdawał sobie sprawę, że jest
za stary, a zresztą Trust Mózgów był godnym wyzwaniem dla człowieka o jego horyzontach.

Dyskutowaliśmy o zapewnieniu poparcia środowiska naukowego postanawiając, że Victor zwróci się


do takich ludzi, jak sir William Cook, żeby zjednad ich dla kandydatury Hanleya. Obiecał też, że
spróbuje dyskretnie spotkad się z Heathem.

- Nie jest dobrze przychodzid z tym formalnie na Downing Street - powiedział. - Bo jak tylko Robert
Armstrong to zobaczy albo usłyszy o tym, to wiadomośd zaraz dotrze do tych przeklętych
podsekretarzy!

Robert Armstrong, główny sekretarz osobisty Heatha (dziś minister i szef personalny rządu) odgrywał
kluczową rolę w walkach o władzę, bo nikt nie miał łatwiejszego i częstszego dostępu do Heatha niż
on. Najsłabszy sygnał, wskazujący, że Victor zabiega o protekcję, przekazałby natychmiast do
Komitetu Podsekretarzy Stanu. Victor uznał więc, że najlepiej będzie złapad Heatha przy jakiejś okazji,
kiedy nie będzie przy nim Armstronga. Doskonałą sposobnością było spotkanie Trustu Mózgów,
planowane na weekend za kilka tygodni w Chequers.

- Zabiorę Teda na spacer do ogrodu, gdzie Robert nie będzie nas słyszał i postaram się zdobyd jego
przychylnośd...

Tak się złożyło, że w tym momencie miałem korzystny układ z Armstrongiem. Niedawno, kiedy
przeglądałem amerykaoską VENONE, zainteresował mnie szczególnie jeden nie rozszyfrowany
kryptonim. Pojawiał się w korespondencji jako „Agent Numer 19”. „Agent 19” był niewątpliwie cenną
zdobyczą Sowietów, gdyż przekazał im treśd kilku ważnych rozmów między Churchillem a
Rooseveltem prowadzonych podczas spotkania w czerwcu 1943 roku.

Amerykanie zakładali, że tym agentem był Eduard Beneš, były prezydent Czechosłowacji, który w
nagrodę za odgrywanie przez cale życie roli sowieckiego popychadła został sromotnie pozbawiony
władzy w 1948 roku. Beneš uczestniczył w rozmowach w 1943 i wiadomo było, że jest źródłem
informacji wywiadowczych dla Rosjan. Jednakże, kiedy się przyjrzałem samym tekstom, zacząłem
bardzo sceptycznie odnosid się do tego wyjaśnienia. Rozmowy, których treśd przekazywał „Agent 19”,
były bez wątpienia nieformalną wymianą zdao między Churchillem a Rooseveltem na temat planów
otwarcia drugiego frontu, a w szczególności rozlokowania marynarki wojennej i handlowej.
Wydawało mi się nieprawdopodobne, żeby dopuszczono do takich rozmów Beneša, szczególnie że
Czechosłowacja jako kraj śródlądowy nie miała wcale statków.

Zacząłem się zastanawiad, czy „Agenta 19” nie należy szukad bliżej. Pierwszym zadaniem było
ustalenie, czy są gdzieś dostępne brytyjskie protokoły rozmów między Churchillem a Rooseveltem z
czerwca 1943 r. i odnalezienie konkretnego posiedzenia, o którym wspomina „Agent 19”, a także -
jeśli to możliwe - spisu uczestników.

Poszukiwanie śladów widmowej rozmowy z 1943 stanowiło najdziwniejsze doświadczenie w mojej


karierze. Victor załatwił mi spotkanie z Robertem Armstrongiem, który tym razem bardzo starał się
nam pomóc. Był szybko awansującym mandarynem, już wytypowanym na przyszłego ministra, a
wiedząc że, aby otrzymad to stanowisko, będzie potrzebował poparcia pracowników wywiadu, dążył
do nawiązania z tym środowiskiem przyjaznych stosunków. Rzucił się więc z młodzieoczym zapałem
do przeszukiwania Downing Street 10 w nadziei, że odnajdzie potrzebne dokumenty. Jednak po kilku
tygodniach poszukiwao zostaliśmy z niczym.

Armstrong zaproponował, żebym wstąpił do lorda Ismaya, dawnego szefa sztabu Churchilla i sir
Johna Colville'a. dawnego sekretarza osobistego sir Winstona, ale chociaż obaj panowie pamiętali
spotkanie w 1943, to nie byli przy interesujących mnie rozmowach. Spróbowałem u Mary Churchill,
ale i ona nie miała żadnych protokołów. Wreszcie Armstrong załatwił mi spotkanie z Martinem
Gilbertem, historykiem Churchilla. Kiedy Churchill był premierem, jeden z jego osobistych sekretarzy
każdego dnia notował zajęcia premiera, a Gilbert miał wszystkie tomy tych zapisów. Może właśnie
tutaj będzie to zanotowane? Podałem Gilbertowi właściwą datę, a on sięgnął po opatrzone indeksami
dzienniki.

- Dobry Boże! - wykrzyknął. - Kartka z tą datą jest czysta!

Poszukiwania „Agenta 19” trafiły w ślepy zaułek i przypadek ten pozostaje nie wyjaśniony do dziś.

Walki o sukcesję po Furnival-Jonesie przypadły na szczytową fazę poszukiwao „Agenta 19”.


Zaproponowałem więc, żebym to raczej ja, a nie Victor, wysondował Roberta Armstronga, ważne
bowiem było, ażeby Victor zachował pozycję niezaangażowanego, natomiast mnie nikt nie mógł brad
za złe stronniczości w tej sprawie. W czasie mojej następnej wizyty na Downing Street wspomniałem
delikatnie o obawach, które panują w MI 5. Uśmiechnął się.

- Karty ułożyły się dla was niekorzystnie - powiedział. - Nie sądzę, żeby warto było przepychad właśnie
tego.

Powiedziałem mu, że jeżeli mądrzy starcy zdecydowali się na Waddella, to popełniają błąd

- Nie jesteśmy urzędnikami - tłumaczyłem. - A Waddell zagubi się w tej pracy... będzie za bardzo
zważad na przepisy.

Armstrong uchylił rąbka tajemnicy, nie mówiąc mi tylko tego, o czym już wiedziałem, że
podsekretarze stanu stanowczo opowiedzieli się za Waddellem.

- Chcą go po prostu wynagrodzid, a nie mogą znaleźd dla niego wysokiego stanowiska w żadnym
innym ministerstwie! - zawołałem gorzko.

- Oh nie, Peter, nie działamy w takiej zmowie - odparł ze śmiechem Armstrong. Kilka tygodni potem
znowu zobaczyłem się z Victorem. Udało mu się odbyd rozmowę z

Heathem w słonecznym Chequers i powiedzied o silnych oporach w MI 5 przeciwko nominacji


człowieka z zewnątrz. Heath wysłuchał go przychylnie, ale wyjaśnił, że musiałby mied bardzo sunę
argumenty, żeby odrzucid jednogłośną rekomendację „kadrowców” z Whitehall. Victorowi w koocu
udało się go nakłonid do spotkania z obydwoma kandydatami.

Był to duży przełom. Nie mieliśmy wątpliwości, że Hanley wywrze wrażenie na premierze Heathsie
siłą swojej osobowości, gdy tymczasem niezdecydowanie Waddella będzie przemawiało na jego
niekorzyśd. Kiedy Hanley otrzymał tę wiadomośd, jego postawa zmieniła się. Wiedział teraz, że
wypadki przybierają szczęśliwy dla niego obrót. Z dośd pewną miną wkroczył do mojego pokoju
oświadczając, że jutro ma iśd do premiera.

Spodziewałem się, że nominacja nastąpi szybko, ale mijały dni i nic nie było słychad w tej sprawie.
Wielka wieś, Whitehall, zamieniała się w słuch, by łowid najsłabsze nawet odgłosy. Rozstrzygnięcia
nie było, tylko wciąż ten sam powtarzający się refren: „Philip Allen nie chce Hanleya za żadną cenę”.

Na weekend pojechałem z żoną do Dollgelau w Walii kupowad na aukcji bydło do mojej farmy, którą
ostatnio kupiłem w Kornwalii, szykując się do emerytury. Już od momentu przesłuchao Hollisa i
opuszczenia sekcji D3 planowałem wrócid do rolnictwa, chciałem spokojniejszej przyszłości z dala od
rozszeptanych korytarzy i gór papieru w MI 5. Whitehall było ostatnią rzeczą, o jakiej mogłem myśled,
wsłuchując się w terkotanie prowadzącego aukcję w niezrozumiałym dialekcie. Woły i jałówki
wpędzano i wypędzano z otoczonej tłumem zagrody klepnięciem ręki wśród pokrzykiwania i gwizdów
właścicieli, którzy starali się rozruszad zwierzęta.

Wtem usłyszałem przez megafon wezwanie-Pan Wright proszony jest do biura do telefonu.

Przepychałem się przez zatłoczony taras wśród setki ciasno zbitych walijskich farmerów,
wyciągających szyje w kierunku aukcyjnego placu. Wreszcie dostałem się do malutkiego biura i
podniosłem słuchawkę. To był Victor.

- Czy wiesz co znowu zrobiły te sukinsyny? - zaryczał.

- O czym ty mówisz, Victor?

- Postawili na innego konia. Chcą teraz mianowad jakiegoś faceta nazwiskiem Graham Harrison. Czy
to ci coś mówi?

- Nie uda im się to - odkrzyknąłem. - Ten człowiek był przyjacielem Burgessa i Macleana.

Nagle przypomniałem sobie, gdzie właściwie jestem. Nie miałem jednak powodu do niepokoju.
Pomocnik prowadzącego aukcję nadał zajmował się swoimi liczbami, nie zwracając uwagi na mnie.
Powiedziałem Victorowi, że wpadnę do niego, jak tylko wrócę do Londynu.

Francis Graham Harrison pełnił funkcję zastępcy podsekretarza stanu w Ministerstwie Spraw
Wewnętrznych. Chociaż nic nie wskazywało na to, aby był agentem, to jednak w swoim czasie
przyjaźnił się bardzo z Burgessem i przystał do oksfordzkiej paczki, do której należeli Jennifer Hart i
Arthur Wynn. Mianowanie człowieka z takimi koneksjami byłoby, żeby posłużyd się zwrotem FJ,
groteskowe. Powiedziałem więc Victorowi, że Firma by tego nie ścierpiała.

Na początku następnego tygodnia Victor Rotschild znowu do mnie zadzwonił,

- Jutro ogłoszą decyzję - powiedział. - Mam nadzieję, że będziecie zadowoleni...


- Jak to odkręciłeś?

- Wziąłem Dicka za kark i zaprowadziłem do Teda. Obaj powiedzieliśmy, że będzie bunt, jeśli nie
mianuje Hanleya. Błyskawicznie zrozumiał o co chodzi!

Następnego dnia Furnival-Jones zebrał u siebie wyższych funkcjonariuszy, żeby powiedzied nam, iż
ostatecznie Hanley został mianowany.

- To była trudna kampania - zwrócił się do mnie z powagą - ale w koocu przeforsowałem swoje.

- Rad jestem to usłyszed -odpowiedziałem bez mrugnięcia powieką.

Na krótko przed odejściem Furnival-Jonesa na emeryturę odbyłem z nim spotkanie, żeby omówid
groźną sytuacje, w Irlandii Północnej. Nie ulegało wątpliwości, że będzie to główny problem, wobec
którego stanie jego następca. FJ obawiał się, że to może zagrozid wszystkiemu, co robił od 1965 roku
w celu rozbudowy sił kontrwywiadu MI 5. Zabiegał w Ministerstwie Skarbu o zwiększenie środków,
ale odmówiono mu. Chcieli, żeby przerzucił środki z kontrwywiadu na walkę z terroryzmem. Według
ich przekonania wydalenie 105 dyplomatów radykalnie usunęło problem zagrożenia ze strony KGB na
cale pokolenia. FJ natomiast uważał, że samozadowolenie jest najlepszym sposobem na
zmarnowanie korzyści płynących z osiągniętej przewagi.

FJ wyglądał na zmęczonego, sprawiał wrażenie, jakby pragnął pozbyd się jak najszybciej tego ciężaru.
Nie był człowiekiem rozmownym, ale domyśliłem się, ze teraz chce porozmawiad. Powiedział, że
cieszy go myśl o odejściu z Firmy - stracił ochotę do pracy. Martwił się tylko trochę o pieniądze.
Chociaż zachował maniery światowca, nie był człowiekiem bogatym. Miał ładny dom w Hampstead,
ale musiał jeszcze kształcid córkę; mówił z goryczą, że będzie musiał się sprzedawad jako konsultant
do spraw bezpieczeostwa zamiast oddawad się swojemu ulubionemu zajęciu - obserwacji ptaków. (W
istocie został konsultantem Imperial Chemical Industries - ICI).

Tak, a jak się, według ciebie, sprawiałem przez te lata? - spytał nieco nerwowo czyszcząc swoją fajkę.

- Chce pan wiedzied naprawdę? Skinął głową.

- Osiągnął pan szczyty w kwestii rosyjskiej, ale nie wydaje mi się, żeby kiedykolwiek udało się panu
nawiązad kontakt ze zwykłym funkcjonariuszem.

Popatrzył na mnie, niespodziewanie urażony.

- Powinieneś był mi to powiedzied - wytknął.

- Przepraszam, ale wydawało mi się, że to nie do mnie należy.

Zawsze lubiłem Furnival-Jonesa i sądzę, że lubiła go większośd wyższych funkcjonariuszy. Nigdy nie
był żartownisiem, ale dostrzegał absurdalnośd życia i swego zawodu. Na zawsze wryła mi się w
pamięd wspólna podróż do Australii na pierwszą konferencję CAZAB w 1967 roku. Kiedy podszedł do
budki kontroli paszportowej z drugiej strony czekała już grupa oficjeli ASIO, żeby nas powitad. FJ
wręczył swój paszport.

- Co to znaczy? - zapytał oficer służby granicznej, pokazując na rubrykę „zawód”. Było tam wpisane:
„Gentleman”.
- To jest właśnie mój zawód - wycedził FJ swoim najbardziej wielkopaoskim tonem. - Nie mam innego
żadnego zawodu. Jestem dżentelmenem. A co, nie macie tu takich?

Australijczyk wyprostował się na całą swoją wysokośd, na szczęście udało mi się przyciągnąd uwagę
grupy ASIO, która szybko wyjaśniła sytuację i zabrała nas na drugą stronę. Przez resztę dnia FJ
promieniał, jakby w pojedynkę wygrał wielki mecz piłkarski.

Furnival-Jones kierował Firmą jak parlamentarną demokracją. Jeśli byłeś bliskim współpracownikiem,
którego darzył zaufaniem, jego drzwi zawsze były dla ciebie otwarte, a jego postawa zawsze
przyjazna. Trzymał się z dala od młodszej generacji pracowników i dlatego był głuchy na objawy
niezadowolenia narastającego na dole.

Niewielu ludzi w kołach rządowych opłakiwało jego odejście. W szczytowej fazie walki o objęcie
stanowiska dyrektora generalnego zaproponował, że pozostanie jeszcze rok, aby pomóc Hanleyowi
wciągnąd się w tę robotę - w roli zastępcy. Ale Ministerstwo Spraw Wewnętrznych miało go już
dosyd. Mówił prawdę, a tego urzędnicy i politycy nie lubili. Dotrzymywał także tajemnicy, co
sprawiało, że się go bano i traktowano podejrzliwie.

W rok później także Dick White odszedł na emeryturę - i wywiad brytyjski utracił dwóch
najwybitniejszych kierowników. Ich wkład w osiągnięcia obu Służb trudno przecenid. Doskonale się
uzupełniali. Dick był subtelnym interpretatorem materiałów wywiadowczych, uspokajającym nastroje
w Whitehall i na Downing Street, FJ zaś mocnym człowiekiem, który przekazuje ostrzeżenia i przynosi
złe wiadomości.

W ciągu dwudziestu lat poróżniłem się z nimi tylko na jeden temat - penetracji na wysokim szczeblu.
Myślę, że historia orzeknie, iż okazali się niezdolni doprowadzid tę sprawę do kooca. Dlatego nie
podjęli decyzji, które należało podjąd i dopuścili do zabagnienia sprawy, powodując więcej szkód niż
to było konieczne. Ale poza tym ich osiągnięcia były ogromne. Stali się łącznikami między Starym i
Nowym Światem i zapewnili wywiadowi brytyjskiemu szacunek na całym świecie.
23

Hanley nie czuł się chyba zbyt pewnie, kiedy przenosił się do gabinetu dyrektora generalnego.
Wiedział, że jego nominacja była sprawą kontrowersyjną, wobec czego musiał działad z większą
ostrożnością niż w innych okolicznościach. Starał się spodobad i uspokoid swoich politycznych i
rządowych mocodawców, przystając na kompromisy, na które nie zgodziłby się ktoś pewniejszy
siebie.

Hanley był mądrym człowiekiem, przewyższającym intelektualnie FJ. Ale brakowało mu siły
charakteru tamtego. Nie ufałem mu tak, jak ufałem FJ; moje rozstanie z Firmą zaczęło się z chwilą
odejścia Furnivala-Jonesa. Służba zaczęła się zmieniad i moje ostatnie cztery lata stały się długim
pożegnaniem.

Początkowo zmiany były ledwie dostrzegalne - głupstwa, jak na przykład to, że w odróżnieniu od FJ
Hanley nigdy i nikogo nie podwoził swoją limuzyną z szoferem. Potem jednak stały się bardziej
widoczne. Przenieśliśmy nasze biura z Leconfield House najpierw na Marlborough Street, a potem do
bezbarwnych pomieszczeo przy Grower Street. Proponowałem Hanleyowi, żebyśmy się przenieśli do
jakiejś zielonej okolicy, na przykład, do Cheltenham, ale upierał się, że musimy zostad w Londynie.
Zaczął awansowad swoich ludzi. Chod młodzi i pełni zapału, byli to jednak urzędnicy - ludzie
poszukujący bezpieczeostwa, a nie walki. Zrozumiałem, że wymieniają się pokolenia. Mimo wszelkich
różnic, my wszyscy zaangażowani w wielkie polowanie na „wtyczki” - obojętne po której stronie -
szybko ustępowaliśmy pola. Wiek bohaterów ustępował wiekowi przeciętności.

Niedługo po objęciu stanowiska Hanley wezwał mnie, żeby porozmawiad o mojej dalszej pracy.

- Mam do ciebie zaufanie, Peter, i jak długo tutaj będę, nie zabraknie ci roboty - powiedział,
nawiązując do rosnącej niechęci, która prześladowała mnie w ciągu ostatniego roku w D3.

Zaproponował, żebym przestał zajmowad się konsultacją dla Wydziału K i przyszedł pracowad dla
niego.

- Chcę, żebyś został moim osobistym konsultantem w sprawach kontrwywiadu - powiedział. -


Będziesz miał gabinet koło mojego i widział każdy papier, jak dotąd. Chciałbym jednak, żebyś przyjrzał
się niektórym świeżym problemom. Nie grzeb się w bieżących sprawach Wydziału K, patrz dalej.

Nakreśliliśmy nowy program zajęd, który częściowo mi odpowiadał, a częściowo nie. Chciał, żebym
nadal nadzorował program VENONA i zgodził się, żebyśmy wreszcie rozpoczęli wszechstronne,
zakrojone na światową skalę sondaże, mające na celu przechwycenie pozostałej korespondencji.

Chciał też; żebym się zajął Irlandią Północną.

- Potrzebuję jakiejś jasnej idei - powiedział. - Może będziesz mógł mi pomóc.

Chciał, żebym pracował w Komputerowej Grupie Roboczej, która projektowała przejście archiwum
MI 5 w wiek komputerowy - skok w przyszłośd, który miał nastąpid w połowie lat siedemdziesiątych.
Praca w D3 dała mi dobre rozeznanie w sposobach wykorzystania archiwum do szukania śladów;
teraz miałem zaadaptowad te techniki do komputeryzacji.
Początkowo myślałem, że sprawa Irlandii Północnej może tchnąd we mnie nowe życie. Kilka razy tam
pojechałem. Pod wieloma względami przypominało mi to Cypr. Zawzięty, nierozwiązywalny konflikt,
zaostrzony jeszcze przez niezdecydowaną politykę rządu. W czasie kiedy pojechałem tam po raz
pierwszy, rząd głosił światu, że sytuacja się poprawia. Spędziłem tam dwa tygodnie, badając
protokoły dotyczące wszystkich zamachów bombowych z ostatnich dwunastu miesięcy. Zrobiłem
wykres i udowodniłem niezbicie, że wagę detonowanych materiałów wybuchowych obrazuje szybko
rosnąca krzywa. Tyle o poprawie sytuacji w dziedzinie bezpieczeostwa! Tylko że armią i politycy po
prostu nie chcieli spojrzed prawdzie w oczy.

Jedynym moim poważniejszym zleceniem było zaprojektowanie systemu podsłuchu linii


telefonicznych Republiki Irlandzkiej. Linie przechodzące przez granicę były dobrze kontrolowane, ale
najważniejsze kanały łączności Tymczasowej IRA przebiegały między wschodnim wybrzeżem
Republiki a Dublinem. Zaprojektowałem schemat przechwytywania mikrofal z poddasza ambasady
brytyjskiej w Dublinie przy pomocy urządzenia nie większego niż średni karton piwa. Mimo poparcia
tego planu przez MI 5, Ministerstwo Spraw Zagranicznych założyło veto. Była to faza przygotowao do
porozumienia w Sunningdale i Foreign Office drżało, że informacja o moim projekcie mogłaby
wszystko popsud. Przypomniałem, że już doświadczenia cypryjskie wykazały nieskutecznośd
rozwiązao politycznych, wynegocjowanych w warunkach braku decydującej przewagi sił - ale nie
chcieli mnie słuchad. Nie zdziwiło mnie zatem to, że porozumienie w Sunningdale załamało się.

Po odrzuceniu mojego dublioskiego planu, straciłem do tej sprawy serce. Było to dla mnie miarą, jak
dalece biurokraci przejęli nad wszystkim kontrolę. Dwadzieścia lat wcześniej wprowadzilibyśmy ten
plan w życie bez żadnych obaw. Sugerowałem zbadanie możliwości podkładania „Tymczasowym”
min-pułapek. Tę operację dałoby się zrealizowad przy współpracy MI 6, wzorowalibyśmy się na akcji
przeciwko Grivasowi na Cyprze, polegającej na rozmieszczeniu w wybranych miejscach atrap
radiostacji. Ale sama MI 6 wpadła w popłoch i odmówiła nawet zbadania tego planu.

- To byłoby morderstwo - powiedzieli.

- Ależ codziennie zabija się i kaleczy niewinnych ludzi - odpowiadałem.

- Jakiej, według ciebie, polityki oczekuje po nas naród brytyjski?

Sytuacja w Irlandii Północnej stanowiła tylko częśd zjawisk, które sprawiły, że MI 5 musiała skupid się
na sprawach krajowych. Wzrost wojowniczości młodzieży studenckiej w łatach sześddziesiątych
ustąpił miejsca na początku lat siedemdziesiątych wojowniczości załóg w przemyśle. Strajk górników
w 1972 roku i seria strajków w przemyśle samochodowym wywarły głęboki wpływ na politykę rządu
Heatha. Rozpoznanie krajowych sil wywrotowych stało się zadaniem o najwyższym priorytecie.

Jest to najbardziej drażliwy obszar działalności każdego dyrektora MI 5 i wymaga silnego człowieka,
zdolnego utrzymad niezależnośd swoją własną i Służby. Hanley, z powodu okoliczności, w jakich
nastąpiła jego nominacja, miał ograniczone możliwości opierania się różnym presjom. Podczas gdy FJ
należał zawsze do championów niezależności MI 5, Hanley robił to, czego chcieli jego mocodawcy,
starał się przy tym, by dostarczane z terenu kraju informacje wywiadowcze były możliwie najlepszej
jakości i jak najobszerniejsze.

Tradycyjnie Wydział K był najbardziej prestiżowy w MI 5, a Wydział F jego ubogim krewnym, którego
unikali najzdolniejsi pracownicy. Ale Hanley zaczął pompowad środki i ludzi do tego właśnie wydziału
- z Wydziału K. Stracono w ten sposób na zawsze wielu znakomitych kontrwywiadowców, wśród nich
Michaela McCaula,

Najbardziej znamienną oznaką tych zmian, która pojawiła się już po moim odejściu na emeryturę,
było mianowanie w 1981 roku sir Johna Jonesa dyrektorem generalnym. Uważano go za wschodzącą
gwiazdę Wydziału F po reorganizacji przeprowadzonej przez Hanleya i kiedy zapewnił sobie to
najwyższe stanowisko, był pierwszym od czasów Hollisa dyrektorem generalnym bez jakiegokolwiek
osobistego doświadczenia kontrwywiadowczego. Był tylko i wyłącznie człowiekiem Wydziału F; jego
mianowanie doskonale ilustruje zasadnicze przesunięcie środka ciężkości wewnątrz MI 5.

W pierwszym okresie sprawowania funkcji dyrektora generalnego Hanley zwołał zebranie starszych
rangą pracowników Wydziałów A i F, by przedyskutowad zmianę priorytetów w pracy MI 5. Najpierw
nakreślił obraz zagrożenia stabilności wewnętrznej paostwa i rozrostu tego, co nazwał „skrajną i
szeroką lewicą”. Powiedział, że premier i Ministerstwo Spraw Wewnętrznych nie pozostawili żadnych
wątpliwości, iż oczekują znacznego zwiększenia wysiłków na tym polu. Potem oddał głos młodemu i
ambitnemu funkcjonariuszowi Wydziału F, Davidowi Ransome'owi, który opisał struktury i działalnośd
bardzo licznych lewicowych grup rozłamowych, jak Rewolucyjna Partia Robotnicza (WRP) i
Socjalistyczna Partia Robotnicza (SWP).

Hanley uwielbiał seminaria; to spotkanie ciągnęło się przez większą częśd dnia. Ludzie z Wydziału F
domagali się rozluźnienia ograniczeo w korzystaniu z podsłuchu telefonicznego i kontroli
korespondencji oraz o wiele ściślejszej współpracy z pocztą. Wróg czyhał w wielu miejscach, a jego
system łączności był tak rozgałęziony, że rozluźnienie wspomnianych ograniczeo stanowiło ich
zdaniem jedyny sposób uporania się z problemem. John Jones był dobrym adwokatem swojej
sprawy. Twierdził, że Wydział F potrzebuje wszystkich środków technicznych, jakimi dysponuje
Wydział K. Prowadzenie agentów nie jest już odpowiednim środkiem rozpoznania. Przede wszystkim
on, Jones, nie mógłby przy pomocy swoich ludzi infiltrowad tych lewicowych grup ze względu na
powszechny wśród nich promiskuityzm, a są rzeczy, których nie można wymagad nawet od
funkcjonariusza MI 5. Gdyby z kolei zwerbował agentów spośród lewaków, wiązałoby się to
oczywiście z większym ryzykiem rozgłosu i skandalu. Jedyną odpowiedzią na to wyzwanie jest
zmasowane użycie środków technicznych. Mogłem wyczytad z twarzy Hanleya, że zgadza się z tym w
pełni.

Ja, ze swej strony podkreślałem wartośd agentów.

- Używaj agentów, jeśli chcesz mied te grupy na oku - powiedziałem mu później prywatnie. - Jeżeli
rzucisz przeciw nim wszystkie nasze środki techniczne, to przysporzysz sobie tylko problemów na
przyszłośd. W koocu poczcie nie możemy tak ufad, jak naszym własnym ludziom. To nie może się
udad.

Tak samo było z Komputerową Grupą Roboczą. Szybko pojąłem, że zainteresowanie Wydziału F tą
grupą sprowadza się do zbudowania rozległej sieci łączności komputerowej, przede wszystkim z
komputerem towarzystwa National Insurance w Newcastle. Oczywiście, w przeszłości zawsze
mogliśmy otrzymad materiały z rejestrów National Insurance, jeżeli tylko tego chcieliśmy. Mieliśmy
tam kilku zakonspirowanych funkcjonariuszy, z pomocy których mogliśmy korzystad. Ale
przeprowadzenie bezpośredniej linii komputerowej było czymś zupełnie innym.
Nie byłem jedynym wśród starej gwardii antysowieckich funkcjonariuszy niepokojącymi się tymi
zmianami. Oto, na naszych oczach, wszystko, co staraliśmy się osiągnąd naszą pracą, szło na marne w
pogoni za tymi drobnymi lewicowymi ugrupowaniami. Co więcej, wkroczenie w erę komputeryzacji
sygnalizowało degradację roli pojedynczego funkcjonariusza. Odtąd mieliśmy byd tylko technikami,
których zadaniem jest przetwarzanie danych i przeglądanie dziesiątków tysięcy nazwisk
pojawiających się na zaciśnięciem guzika.

- Nie ma żadnej frajdy. - Takie oceny słyszałem coraz częściej w ostatnich latach.

Sam Hanley nie potrafił zrozumied trudności, w które się pakował. Łatwo sobie wyobrazid, że opinia
publiczna mogłaby zaaprobowad nasze włamanie się do mieszkania sowieckiego dyplomaty. Ale
powszechny nadzór nad dużymi grupami społeczeostwa, to zupełnie coś innego. Na horyzoncie
wynurzała się groźna postad „Wielkiego Brata”.

Weterani Wydziału D traktowali grupy w rodzaju WPR, SWP czy Kampania na rzecz Rozbrojenia
Nuklearnego (CND) jako raczej mniej ważne fragmenty układanki. Pewnie, trzeba było i ich mied na
oku, ale bylibyśmy przekonani, że nie one są głównym obiektem penetracji KGB. Były nimi służby
bezpieczeostwa, administracja paostwowa i - od lat sześddziesiątych - coraz częściej związki
zawodowe i Partia Pracy.

Od lat sześddziesiątych do MI 5 napływała wielka obfitośd materiałów świadczących o penetracji


związków i Labour Party - głównie od dwóch czechosłowackich uciekinierów Frolika i Augusta.
Wymienili szereg polityków Labour Party i przywódców związkowych jako agentów bloku
wschodniego. Niektórzy z nich zajmowali wysokie stanowiska, jak na przykład członek Izby Gmin, Will
Owen, który przyznał się, że w ciągu dwudziestu paru lat otrzymał tysiące funtów za dostarczanie
informacji czechosłowackim oficerom wywiadu. Mimo to, kiedy w 1970 roku stanął przed sądem,
został uniewinniony, ponieważ uznano że nie miał dostępu do tajnych informacji, a czechosłowaccy
uciekinierzy nie mogli potwierdzid dokumentami swoich zarzutów.

Innym deputowanym, wymienionym przez czeskich uciekinierów, był Tom Driberg. Sam poszedłem
do Driberga, który przyznał się, że dostarczał za pieniądze materiałów swemu czeskiemu
kontrolerowi. Przez jakiś czas sami kontrolowaliśmy Driberga, ale oprócz pikantnych szczegółów o
grzeszkach Partii Pracy nie miał do zaoferowania nic interesującego.

Jedyna dłuższa sprawa dotyczyła okresu, kiedy Driberg wynajął pewnemu ministrowi swoje
mieszkanie na garsonierę. Koniecznie chciał ustalid tożsamośd kobiety, będącej obiektem miłosnych
zapałów ministra i pewnego wieczora, kiedy ten był na wakacjach, przeszukał mieszkanie i znalazł list
do znanej labourzystowskiej działaczki. Driberg powiedział, że był przerażony tym odkryciem i zwrócił
uwagę ministrowi, żeby był ostrożniejszy w swoich zalotach, gdyż mogą one wyjśd na jaw! Ponieważ
Driberg na pewno raczył swoich czeskich przyjaciół takimi historiami, to jego troska o ochronę
tajemnic Partii Pracy była, mówiąc delikatnie, nieszczera.

Innym deputowanym, który według Czechów dla nich pracował, był John Stonehouse. Przesłuchany
w obecności Harolda Wilsona zaprzeczył jednak wszystkim oskarżeniom i zarzuty MI 5 wobec niego
zostały wycofane.

Te oto okoliczności obciążały stosunki między MI 5 i premierem przez większą częśd jego kadencji.
Wiele o tym napisano - często nieściśle i opacznie. O ile wiem, napięcia zaczęły się od przedwczesnej
śmierci Hugha Gaitskella w 1963 roku. Gaitskell był poprzednikiem Wilsona jako przywódca Partii
Pracy. Znałem go osobiście i bardzo podziwiałem. Bywał z rodziną w Klubie Żeglarskim Blackwater,
gdzie go spotykałem, przypominam sobie, że na jakiś miesiąc przed śmiercią powiedział mi, że jedzie
do Rosji.

Po śmierci Gaitskella jego lekarz nawiązał kontakt z MI 5 i poprosił o spotkanie. Poszedł na nie Arthur
Martin jako szef antyrosyjskiego kontrwywiadu. Doktor powiedział, że niepokoją go okoliczności
śmierci Gaitskella. Przyczyną zgonu była choroba, zwana lupus disseminata (liszaj uogólniony), która
atakuje organy człowieka. Stwierdził, że rzadko ona występuje w umiarkowanym klimacie, a nie było
nic wiadomo o tym, żeby Gaitskell ostatnio gdzieś wyjeżdżał, gdzie mógłby się zarazid tą chorobą.

Arthur Martin zaproponował, żebym pojechał do laboratorium chemicznego i mikrobiologicznego


Ministerstwa Obrony w Porton Down. Spotkałem się tam z naczelnym lekarzem chemicznego
wojskowego laboratorium, doktorem Ladellem prosząc o konsultację. Oświadczył, że nikt nie wie,
jaką drogą następuje zakażenie lupusem. Powiedział, że istnieje hipoteza, że jest to rodzaj grzyba, ale
nie miał pojęcia, w jaki sposób dochodzi do zarażenia. Wróciłem i w tym duchu napisałem raport.

Drugim wydarzeniem, całkiem niezależnym od poprzedniego, było zeznanie Golicyna dotyczące jego
kontaktów w ostatnich latach służby z Wydziałem 13 KGB, który znany jest jako „wydział mokrej
roboty”. Do jego zadao należało organizowanie zabójstw. Golicyn powiedział, że bezpośrednio przed
swoją ucieczką dowiedział się, że KGB planuje zamordowanie w Europie polityka wysokiego szczebla,
żeby umieścid na jego miejscu swojego człowieka. Nie wiedział, którego kraju ten plan dotyczy, ale
wskazał, że szef Wydziału 13, generał Rodin, przez wiele lat przebywał w Wielkiej Brytami i właśnie
wrócił stamtąd po otrzymaniu awansu, więc dobrze znał scenę polityczną w Anglii.

Ponieważ Ladell oświadczył, że nie wiadomo, jak przenosi się ta choroba, nie wiedzieliśmy, dokąd
dalej się zwrócid. Skonsultowałem ten problem z Angletonem. Obiecał, że postara się o przejrzenie
rosyjskich prac naukowych, żeby stwierdzid, co Rosjanie wiedzą o tej chorobie. W miesiąc czy dwa
później przesiał mi opracowanie na temat lupusa, przetłumaczone z rosyjskiego pisma naukowego.
Był to numer sprzed kilku lat, a Angleton zawiadamiał, że nie znaleźli w rosyjskiej literaturze
naukowej żadnych innych publikacji na ten temat. W materiale tym opisano sposób użycia specjalnej
substancji chemicznej, wynalezionej przez Rosjan, która pozwala zarażad lupusem doświadczalne
szczury. Jednakże wydawało mi się mało prawdopodobne, żeby akurat tej substancji użyto do
zarażenia Gaitskella, ponieważ do wywołania choroby potrzebna była znaczna jej ilośd i musiałaby
byd podawana kilkakrotnie. Zabrałem opracowanie do Ladella, który był zaskoczony wiedzą Rosjan w
tej dziedzinie, ale potwierdził, że jest mało prawdopodobne, aby zarażono Gaitskella przy pomocy
kawy i herbatników. Zwrócił jednak uwagę, że opracowanie ma już siedem lat i jeżeli Rosjanie dalej
pracowali nad tym tematem, mogli znaleźd o wiele lepszą substancję, której nie trzeba by stosowad w
takich ilościach i więcej niż jeden raz. Dodał jednak, że nie ma sposobu ustalenia tego bez szerokich
badao, a Porton Dawn nie mogłoby ich wykonywad, gdyż i tak jest już przeciążone.

Powiedziałem, że wrócę z tą sprawą do siebie i przedyskutuję ją z kierownictwem. Znowu napisałem


sprawozdanie z tego, co powiedział Ladell, który osobiście potwierdził jego poprawnośd. Po powrocie
do MI 5 przedyskutowaliśmy tę sprawę wyczerpująco w biurze i zgodziliśmy się, że nic nie można
zrobid, dopóki nie zdobędziemy dowodów na to, że Rosjanie używają takich specyfików do zabijania
ludzi. Przez kilka następnych lat rozglądałem się za takimi dowodami i prosiłem o to Ladella. Nie
muszę dodawad, że nie znaliśmy żadnego innego przypadku kogoś umierającego na lupusa. Jednakże,
jeżeli istniały przecieki z MI 5 do Rosjan, to zostaliby poinformowani o naszych podejrzeniach i jestem
pewien, że postaraliby się, abyśmy nie natrafili na żaden tego rodzaju przypadek.

W tym czasie premierem został Harold Wilson. Było nieuniknione, że musi stad się przedmiotem
zainteresowania MI 5. Zanim został premierem, pracował w organizacji prowadzącej handel między
Wschodem i Zachodem i często wyjeżdżał do Rosji. Wiedząc dobrze, że KGB nie powstrzyma się przed
niczym, żeby złapad w zasadzkę lub śledzid gości zagranicznych, MI 5 ostrzegła go, że Rosjanie mogą
zaaranżowad kompromitującą sytuację. Kiedy Wilson objął po Gaitskellu funkcję przywódcy Partii
Pracy, znalazły się nowe źródła konfliktów między nim a MI 5. Zaczął się otaczad emigracyjnymi
biznesmenami ze wschodniej Europy; wśród nich znaleźli się i tacy, którzy byli pod obserwacją MI 5.

Kiedy w 1964 roku Harold Wilson został premierem, Angleton odbył specjalną podróż do Anglii, żeby
zobaczyd się z Furnival-Jonesem, będącym podówczas szefem kontrwywiadu. Przywiózł nam wtedy
pewne ściśle tajne informacje, których źródła nie chciał ujawnid. To źródło informowało, że Wilson
jest sowieckim agentem. Angleton obiecał dostarczyd nam najbardziej konkretnych dowodów i
informacji, jeżeli otrzyma gwarancje, że pozostaną one wewnątrz MI 5 i nie przedostaną się do sfer
politycznych. Oskarżenia były całkowicie niewiarygodne, ale biorąc pod uwagę fakt, że przedstawił
nam je szef Sekcji Kontrwywiadu CIA, nie mogliśmy ich nie potraktowad poważnie. Jednakże
kierownictwo MI 5 było głęboko zaniepokojone sposobem, w jaki Angleton przekazał swoje
informacje. Po zastanowieniu odrzuciło warunek Angletona co do zakresu ich wykorzystania; w
rezultacie nie powiedział nam nic więcej. Rozmowa z Angletonem została odnotowana w aktach pod
kryptonimem „Oatsheaf”.

Wkrótce po odejściu Hollisa wybierałem się znowu do USA; poszedłem więc do nowego dyrektora
generalnego Furnival-Jonesa i zapytałem, czy mam się zwrócid do Angletona o dalsze szczegóły na
temat „Oatsheaf”. Był tym zainteresowany, ale stał na stanowisku, że nie możemy udzielid
Angletonowi żadnych gwarancji dotyczących informacji, których mógłby nam udzielid. W
Waszyngtonie skontaktowałem się z Angletonem. Robił różne, niejasne aluzje. Mruczał coś ponuro o
„tajnych spotkaniach” z Rosjanami, ale kiedy domagałem się szczegółów, niczego konkretnego mi nie
powiedział, a wiedziałem z gorzkiego doświadczenia, że Angleton potrafił fabrykowad dowody,
których nie było.

Jeśli jednak afera z „Oatsheaf była tylko próbą mieszania się w nasze sprawy, to pod koniec lat
sześddziesiątych MI 5 zaczęła otrzymywad informacje świadczące o prawie pewnej penetracji Partii
Pracy. Najpierw pojawili się na Zachodzie czechosłowaccy uciekinierzy Frolik i August, którzy
wymienili nazwiska szeregu zwerbowanych labourzystowskich posłów i działaczy związkowych.
Potem otrzymaliśmy najbardziej druzgocące informacje od Lalina. Lalin powiedział MI 5 o swoim
przyjacielu nazwiskiem Vaygaukas. Był to oficer KGB zatrudniony fikcyjnie w sowieckim
Przedstawicielstwie Handlowym w Londynie. Vaygaukas miał się zwierzyd Lalinowi, że utrzymuje
kontakty z litewskim emigrantem Josephem Kaganem, który jest bliskim przyjacielem Harolda
Wilsona. Kagan pomagał w finansowaniu prywatnego biura Wilsona, a nawet pożyczył mu samolot na
czas wyborów; Wilson pozwalał się też wielokrotnie fotografowad w płaszczach deszczowych Kagana,
produkowanych w jego fabryce kolo Leeds.

Jest oczywiste, że MI 5 pragnęła za wszelką cenę wykryd, czy Kagan rzeczywiście utrzymuje
jakiekolwiek stosunki z Vaygaukasem. Roztoczyliśmy nad nim ścisłą obserwację i próbowaliśmy
zwerbowad agentów w jego fabryce. Później, już po wydaleniu 105 sowieckich dyplomatów w 1971
roku, mogliśmy wrócid do tej sprawy. Harold Wilson, wtedy już nie sprawujący funkcji premiera,
zwrócił się do szefa policji Wielkiego Londynu i konsultanta jednego z towarzystw Kagana, sir Arthura
Younga z prośbą o skontaktowanie go z MI 5, bo chce pomówid o Kaganie. Furnival-Jones uznał to
posunięcie za dziwne, ale zgodził się posład do niego Harry'ego Whartona, który w tym czasie
zajmował się Lalinem. Wharton poinformował Wilsona o informacjach Lalina na temat rzekomych
konszachtów Kagana z Vaygaukasem. Wilson powiedział mu wprost, że nic o tym nie wie i nigdy nie
omawiał z Kaganem poufnych spraw. Sam Kagan przyznał później, że spotykał się z Vaygaukasem,
żeby grad w szachy, ale zdecydowanie zaprzeczył jakoby to miało coś wspólnego ze szpiegostwem.

Wilson traktował te zainteresowania MI 5 jako brutalną próbę szkalowania Partii Pracy i siebie. Ale
kiedy władzę przejęła Partia Konserwatywna, także i jej rząd zaczął się bardzo interesowad tymi
materiałami. Victor często się uskarżał na jakośd raportów, które docierają na Downing Street z
Wydziału F.

- Oni ciągle plotą jakieś koszałki-opałki - mówił. - Nie możecie nam dad czegoś lepszego?

W 1972 roku opowiadał mi, że na jednym z posiedzeo rządu Heath był zaszokowany wystąpieniami
Jacka Jonesa i Hugha Scanlona, dwóch potężnych przywódców związkowych z początku lat
siedemdziesiątych.

- Ted zauważył, że przemawiają jak komuniści - powiedział. - Spytałem Wydział F czy coś o nich wie,
ale naturalnie nie dowiedział się niczego istotnego.

Victor słyszał, że ostatni uciekinierzy czescy dostarczają materiałów na temat infiltrowania związków
zawodowych i Partii Pracy i zaczął mnie ciągnąd za język. Powiedziałem, żeby dał mi formalne
zlecenie, to zobaczę, co się da zrobid. Tego samego dnia otrzymałem odpowiednią notatkę.

„Premier pragnie wiedzied...” - zaczynała się w typowym dla Victora stylu.

Posłałem tę notatkę Furnival-Jonesowi do zaopiniowania. Zwrócił mi ją z odręczną dyspozycją na


marginesie: „Powiedz mu, co chce wiedzied!”.

Wyciągnąłem akta i zacząłem redagowad cierpliwie informację na podstawie materiałów uzyskanych


od Frolika i Augusta. Nie wyciągałem żadnych wniosków, ale też niczego nie pomijałem.

Całe Whitehall zwaliło się z hukiem na moją głowę. Zostałem wezwany do sir Johna Hunta, ministra w
składzie prezydium rządu, który zapytał mnie, co ja, na Boga, sobie myślę w tak delikatnym okresie
przesyłając do partii sprawującej władzę materiały o partii opozycyjnej.

Broniłem się najenergiczniej jak potrafiłem. To nie jest sprawa polityki. Szef Zespołu Ocen Polityki
Centrum zażądał informacji - więc mu ich dostarczyłem, za zgodą dyrektora generalnego służby
bezpieczeostwa. Nie moja wina, że materiał jest nieprzyjemny czy kłopotliwy.

- Gdybyśmy nie puszczali w obieg materiałów wywiadowczych tylko dlatego, że są kłopotliwe, nie
byłoby sensu przesyład czegokolwiek!

Furnival-Jones i Victor przez cały czas lojalnie mnie popierali. Victor załagodził spór komponując serię
eleganckich memorandów, które poszybowały swoimi szlakami poprzez Whitehall, uzasadniając
prawo służb bezpieczeostwa do dostarczania żądanych przez Downing Street 10 materiałów
wywiadowczych. Philip Allen był rozwścieczony tym skandalicznym wkroczeniem w prerogatywy
Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i latami nie chciał ze mną rozmawiad. Victorowi przesłał cierpką
notatkę, którą ten mi pokazał, bardzo nią rozbawiony. „Nie wtrącajcie się w cudze sprawy” - grzmiał
groźnie Allen.

Pewnego popołudnia, a było to w szczytowej fazie tej afery, siedziałem w gabinecie Victora w
prezydium rządu, kiedy przez drzwi wsunął głowę Ted Heath.

- Panie premierze - powiedział Victor. Myślę, że powinien pan poznad Petera Wrighta, jest on jednym
z najdziwniejszych zjawisk w Whitehall. Heath spojrzał ponuro w moim kierunku i zapytał, gdzie
pracuję.

- Służba bezpieczeostwa, panie premierze - odpowiedziałem. Mruknął coś pod nosem.

- Peter jest odpowiedzialny za informacje o działalności wywrotowej, z którą mamy właśnie kłopoty -
wyjaśnił pogodnie Victor.

Heath natychmiast zmierzył mnie stalowym spojrzeniem.

- Nie powinien się pan mieszad do polityki - rzekł gromiąc mnie wzrokiem. - Do tego mamy
odpowiednie mechanizmy.

Obrócił się i odszedł dostojnym krokiem.

- O rany, - jęknąłem.

- Nie przejmuj się. Ted zawsze tak... Pomówię z nim później.

Następnego dnia Victor zadzwonił do mnie. Powiedział, że Heath pochłonął mój raport tego
wieczora. Czy to prawda, Victor - pytał w osłupieniu, a kiedy dowiedział się, że tak, zdwoił starania,
żeby pozostad przy władzy.

Jednak nie zawsze ludzie zwracający się do mnie po informacje mieli do tego prawo. Pewnego
wieczora Victor zaprosił mnie do siebie na parę drinków na St. James Place.

- Będzie jeden biznesmen, którego, moim zdaniem, powinieneś poznad - powiedział mi. - To bogaty
przemysłowiec.

W tym czasie rozmawiałem z Victorem na temat mojego odejścia na emeryturę. W 1972 roku
dowiedziałem się ostatecznie, że niejasne obietnice MI 5 z 1955 roku nie będą dotrzymane. Żeby
wstąpid do Służby, musiałem zrezygnowad z piętnastu łat wysługi w Admiralicji. Wtedy Cumming
mówił o gratyfikacjach i sposobach, do jakich Służba może się uciec, żeby uregulowad te sprawy. Ale
w nowej, szarej MI 5, dżentelmeoskie porozumienia należały do przeszłości. Zgodnie z przepisami, nie
miałem prawa do emerytury, chociaż każdy naukowiec, który po mnie przyszedł do pracy w
wywiadzie (w sumie około piętnastu), zachowywał swoje uprawnienia emerytalne - w dużej mierze
dzięki moim staraniom o zniwelowanie nierówności.

Był to ciężki cios, który w dużym stopniu przyczynił się do zatrucia moich ostatnich lat w Służbie. Z
konieczności zastanawiałem się, czy nie zostad agentem bezpieczeostwa, Niezbyt to mnie pociągało,
ale wydawało się dośd pewnym sposobem uzupełnienia mojej radykalnie uszczuplonej emerytury.
Początkowo rozważaliśmy z Victorem sprawę mojego zaangażowania w firmie N.M. Rotschild, ale
Hanley był niezadowolony z tego projektu, wobec tego kiedy Victor usłyszał, że ten biznesmen szuka
kogoś na agenta bezpieczeostwa, zaproponował to spotkanie.

Z miejsca poczułem antypatię do tego człowieka. Od razu zorientowałem się, że to jakiś dorobkiewicz.
Popijając niezobowiązująco mówił o tym, że potrzebowałby porady i wskazówek kogoś
„zorientowanego”, nie precyzując jednak dokładniej o co chodzi ani ile jest gotów zapłacid. W koocu
zaproponowałem, żebyśmy z nim i jego kolegami zjedli lunch w jakimś londyoskim hotelu i omówili
propozycję bardziej szczegółowo.

Jego koledzy okazali się bandą bankrutów. Rekrutowali się z różnych organizacji wywiadu i
bezpieczeostwa, jako emeryci swoje najlepsze lata mieli za sobą. Byli tam też inni, głównie
biznesmeni, którzy wydawali się podnieceni faktem, że przebywają w jednym pomieszczeniu ze
szpiegami i nie przejmowali się tym, że to już „demobil”.

Tym razem mój przyszły pracodawca od razu przeszedł do rzeczy.

- Jesteśmy grupą ludzi zatroskanych o przyszłośd kraju - zaczął.

Wyglądał trochę tak jak Angleton, kiedy miał swój zły wieczór. Powiedział, że chcą zapobiec
powrotowi labourzystów do władzy.

- To byłby krach wszystkich wolności, które znamy i cenimy - oświadczył na koniec.

Pozostali skwapliwie przytaknęli.

- Ale co ja mogę tutaj pomóc - zapytałem.

- Dostarczyd informacje - odpowiedział. - Potrzebujemy informacji i jestem pewien; że pan je ma.

- Czego konkretnie potrzebujecie?

- Może się przydad wszystko, co pan wie o Wilsonie. Jest wielu ludzi, którzy gotowi są, by za to nieźle
zapłacid.

- Ale ja jestem czynnym funkcjonariuszem służby bezpieczeostwa... - zacząłem.

Machnął lekceważąco ręką.

- Niech pan idzie na wcześniejszą emeryturę. Możemy panu coś załatwid...

Zabawiałem się z nim w tym stylu do kooca wieczora, z niczym się nie zdradzając. Następnego dnia
poszedłem do Hanleya i powiedziałem mu, co zaszło. Zaproponowałem, że będę śledzid poczynania
tej grupy jako agent, ale Hanley uważał, że lepiej tu zachowad ostrożnośd.

- Zostaw to Peter - powiedział. To jest nieczysta gra i lepiej, żebyś się w to nie mieszał.

Hanley niewiele wiedział o materiale zebranym w latach sześddziesiątych na temat Wilsona i Partii
Pracy, więc zachęciłem go do zapoznania się z nim. Zbliżają się wybory i może znowu nabrad
znaczenia - zauważyłem.
- To jest jak FLUENCY - powiedział po przeczytaniu teczek. - Dużo dymu, ale mało ognia.

Niemniej uznał, że przezornośd nakazuje przebadad te materiały. A ponieważ Angleton


systematycznie już szczuł nas przeciw Wilsonowi, więc podpowiedziałem Hanleyowi, że dobrze
byłoby pokazad, iż robimy coś w tej sprawie.

W czasie gdy wypadki w 1974 roku zmierzały ku politycznemu rozstrzygnięciu w postaci


mniejszościowego rządu labourzystowskiego, MI 5 dysponowała materiałem, który - jeśliby się
przedostał do wiadomości publicznej - na pewno wywołałby skandal polityczny o konsekwencjach nie
do przewidzenia. Wiadomośd, że sam premier jest przedmiotem dochodzeo, musiałaby doprowadzid
przynajmniej do jego rezygnacji. Dla niektórych pracowników MI 5 była to sprawa nie do
pogardzenia.

Pewnego popołudnia do mego biura weszło kilku kolegów, wśród nich trzech czy czterech młodszych
funkcjonariuszy Firmy. Zamknąłem teczkę, nad którą pracowałem i spytałem, czym mogę służyd.

- Dowiedzieliśmy się, że wznowiłeś sprawę Wilsona - powiedział najstarszy.

- Przecież wiesz, że nie mogę o tym mówid - odpowiedziałem.

Czułem się trochę nie w formie, a zresztą nie lubię byd przypierany do muru we własnym biurze.

- Wilson jest cholernym zagrożeniem - odezwał się jeden z młodszych funkcjonariuszy. - I chyba czas,
żeby opinia publiczna poznała prawdę.

Nie po raz pierwszy stykałem się z takim nastawieniem. Namiętności w MI 5 rozpaliły się szczególnie
mocno w 1968 roku. Próbowano nawet przysporzyd Wilsonowi kłopotów, za sprawą potentata
prasowego, Cecila Kinga, właściciela „Daily Mirror”, który był naszym wieloletnim agentem i dawał do
zrozumienia, że opublikuje wszystko, co MI 5 mu podrzuci na temat przywódcy Partii Pracy. Była to
częśd składowa „zamachu”, który według przekonania Kinga miał doprowadzid do upadku rządu
labourzystowskiego i zastąpienia go rządem koalicyjnym, pod przewodnictwem lorda Mountbattena.

W1968 roku powiedziałem Furnival-Jonesowi, że nastroje są nerwowe, ale zareagował na to


powściągliwie.

- Możesz powiedzied każdemu, kto chce spowodowad przeciek tajnych materiałów, że nie ruszę
palcem w jego obronie!

Wiedział, że ta wypowiedź dotrze do kogo trzeba.

W roku 1974 zabierano się do sprawy o wiele bardziej poważnie. Plan był prosty. W przewidywaniu
nowych wyborów - które przy istniejącej chwiejności sił w parlamencie mogły zostad rozpisane w
ciągu paru miesięcy, MI 5 miała dostarczyd wybranych szczegółów z materiałów wywiadowczych na
temat czołowych polityków Partii Pracy, a szczególnie Wilsona; dane te planowano przekazad
zaprzyjaźnionym dziennikarzom. Dzięki naszym kontaktom w prasie i wśród działaczy związkowych
szeroko rozeszłaby się pogłoska o materiałach, którymi dysponujemy, jak i o tym, że Wilson jest
traktowany jako ryzyko dla bezpieczeostwa paostwa.

W Firmie przeprowadzono już sondaże: około trzydziestu funkcjonariuszy podpisało się pod tym
projektem. Planowano zrobid odbitki niektórych dokumentów do przekazania gazetom zagranicznym,
po czym sprawa miała zostad poruszona w parlamencie, dla osiągnięcia maksymalnego efektu. Była
to kalka afery z listem Zinowiewa, który walnie się przyczynił do obalenia pierwszego rządu Ramsaya
MacDonalda w 1928 roku.

- Wilson jest załatwiony - powiedział jeden z nich. - Tym razem go mamy.

- Ale do czego ja wam jestem potrzebny? - zapytałem.

- No, ty go jeszcze bardziej nie lubisz... poza tym, masz dostęp do ostatnich dokumentów, tej sprawy
z Gaitskellem i całej reszty.

- Ale te rzeczy są w sejfie dyrektora generalnego!

- Tak, ale mógłbyś je skopiowad.

- Potrzebuję trochę czasu do namysłu - powiedziałem. - Muszę się dobrze namyślid, zanim zrobię taki
krok. Potrzebuję na to kilku dni.

Z początku kusiło mnie, żeby się przyłączyd. Diabeł zwodzi bezczynnego, a ja zabijałem czas
pozostający mi do emerytury. Szalony pomysł, taki jak ten, musiał mnie pociągad. Czułem
nieprzezwyciężoną potrzebę - uderzyd. Miałem wrażenie, że kraj znajduje się na skraju katastrofy.
Czemu nie popchnąd go jeszcze troszeczkę? W każdym razie dźwigałem na sobie ciężar tak wielu
tajemnic - a tu miałem okazję trochę sobie ulżyd.

To Victor mi to wyperswadował.

- Nie lubię Wilsona tak samo jak ty - powiedział. - Ale położysz głowę, jeśli na to pójdziesz.

Miał rację. Miałem przed sobą niewiele ponad rok służby. Dlaczego w przystępie szaleostwa miałbym
wszystko zniszczyd?

Kilka dni później powiedziałem przywódcy tej grupy, że nie zdobędę tych dokumentów.

- Chętnie bym wara pomógł - powiedziałem. - Nie mogę jednak ryzykowad. I tak otrzymam tylko pół
emerytury. Nie mogę sobie pozwolid na stratę i tej drugiej połowy.

Niektórzy zaangażowani w to ludzie stali się agresywni. Powtarzali, że to ostatnia szansa, żeby
załatwid Wilsona.

- Kiedy odejdziesz na emeryturę - mówili - nigdy nie dostaniemy tych dokumentów!

Ale byłem już zdecydowany i nawet drwiny z mojego tchórzostwa nie mogły mnie złamad.

Przez resztę 1974 i początek 1975 roku starałem się przebywad możliwie najwięcej poza krajem,
polując po całym świecie na korespondencję VENONY. Chociaż całe dossier Wilsona nigdy nie zostało
opublikowane, było dla mnie jasne, że chłopcy pchają swój plan naprzód. Nic dziwnego, że Wilson
twierdził potem, że padł ofiarą spisku!

W lecie 1975 roku jadłem u Lockettsa kolację z Maurice Oldfieldem. Regularnie jadaliśmy razem. Był
samotny i niczego nie lubił bardziej, niż dobrze sobie poplotkowad na zakooczenie dnia. Dostał się w
koocu po dwóch nieudanych próbach na szczyt MI 6, a ja cieszyłem się z jego sukcesu. Maurice był
dobrym chłopem, ale miał skłonnośd do wścibstwa. Tego wieczoru widziałem, że go coś nurtuje.

Skierował rozmowę na Wilsona. - Jakie tam u was nastroje, burzliwe? - zapytał. Chętnie nadstawiał
ucha na różne pogłoski.

Nie dałem się wyciągnąd na zwierzenia.

- Większośd z nas tego nie lubi. Ludzie myślą, że prowadzi kraj do ruiny. Maurice był widocznie
zatroskany tą sprawą, bo ciągle do niej wracał.

- Nie mówisz mi prawdy - stwierdził w koocu.

- Nie pracuję u ciebie, Maurice...

- Premier wezwał mnie wczoraj do siebie - powiedział, zmieniając nagle ton.

- Mówił o spisku. Najwidoczniej słyszał, że wasi chłopcy chodzą po mieście i plotkują - o nim i o Marcii
Falkender, o komunistach z Downing Street.

Odsunął się, jakby to wszystko było dla niego zbyt wstrętne.

- To poważna sprawa, Peter - zaczął znowu. - Naprawdę muszę wiedzied o wszystkim. Zobacz, co się
dzieje w Waszyngtonie z Watergate. To samo zdarzy się i u nas, jeżeli nie będziemy bardzo ostrożni.

Zamówiłem następną brandy i postanowiłem powiedzied wszystko, co na ten temat wiedziałem.


Kiedy skooczyłem relacjonowanie planów z poprzedniego lata, zapytał mnie, czy wie o tym Hanley.

- Nie - odpowiedziałem. - Uważałem, że najlepiej będzie po prostu zapomnied o całej sprawie.

- Idź jutro do biura i powiedz mu wszystko. Ruszył chwiejnym krokiem do domu.

- Nie martw się - krzyknął przez ramię jeszcze za mną.

- Ja się nie martwię - odparłem. - Mam tylko kilka miesięcy przed sobą! Kiedy nazajutrz
porozmawiałem z Hanleyem, zrobił się biały jak prześcieradło. Mógł podejrzewad, że wzburzenie
przeciwko Wilsonowi jest w Firmie wielkie, ale teraz dowiadywał się, że połowa jego personelu tkwi
po szyję w spisku mającym na celu usunięcie premiera. W takich momentach byłem nawet rad, że
nigdy nie wspiąłem się na kierowniczy szczebel.

Rzecz śmieszna, jego pierwszą reakcją był wybuch gniewu na Mauricea.

- Ten pieprzony Maurice! - wściekał się. - Po co wtyka nos w nasze sprawy!

Kiedy się uspokoił, zapytał mnie o nazwiska.

Podałem mu. Posunąwszy się do tego punktu, nie mogłem już nic taid. Kiedy je wyrecytowałem,
zrozumiałem nagle, jak się czuł Blunt. Nigdy nie jest łatwo pokazywad ludzi palcem.

- Zajmiesz się nimi, prawda? - zapytałem Hanleya.


- Trzeba będzie oczywiście przeprowadzid dochodzenie - odpowiedział. Odszedłem ze Służby, zanim
historia z Wilsonem się skooczyła, a Hanley już ze mną o niej nie mówił. Dowiedziałem się, że
polecono członkowi Komisji Bezpieczeostwa przeprowadzid tajne dochodzenie dla prezydium rządu, a
potem dochodziły mnie informacje o zmianach, które przeprowadził Hanley, głównie w systemie
rekrutacji pracowników; miały na celu wpuszczenie do MI 5 świeżej krwi. To przypuszczalnie tłumaczy
aluzyjny list, który otrzymałem od Hanleya w Australii, po odejściu na emeryturę.

„Będzie ci miło dowiedzied się - pisał - że Firma dobrze zdała swój ostatni egzamin i ma się dośd
dobrze!”.

Niedługo po tym Wilson podał się do dymisji. Jak mawialiśmy w Firmie: „Politycy przychodzą i
odchodzą, ale służba bezpieczeostwa zostaje”.

Całe zamieszanie wokół Wilsona wybuchło zaraz po tym, jak w 1974 roku zamigotała na krótko
nowym życiem afera Hollisa. Sprawa była pogrzebana od czasu przesłuchania w 1969 r. Początkowo
miałem nadzieję, że Hanley ją wznowi po objęciu stanowiska dyrektora, ale wkrótce zorientowałem
się, iż wyznaje zasadę nie budzenia śpiącego licha. Pragnął gorąco zapomnied o urazach przeszłości i
pilnie baczył, aby trzymad się możliwie najdalej od bieżących dochodzeo i spraw Wydziału K.

- Jestem otwarty na nowe elementy - mawiał uspokajająco, kiedy tylko podnosiłem tę kwestię..

Strach przed skandalem stał się najważniejszym względem, jakim kierowali się ludzie odpowiedzialni
za zamieszanie w latach sześddziesiątych. Teraz bowiem stawało się coraz pewniejsze, że niezależnie
od tego, na czym polegał wtedy problem, odchodzi już do przeszłości. Dyskutowałem z Victorem, czy
można by znaleźd jakieś sposoby reaktywowania tej sprawy.

- Teraz nie czas na to - odpowiadał. - Musimy poczekad na odpowiednią chwilę i wtedy spróbujemy
poruszyd ten temat z Tedem. Ale nie teraz. Zaszkodzilibyśmy tylko robocie Hanleya. To zbyt
wybuchowy materiał. Musi upłynąd trochę czasu.

Strach przed skandalem osiągnął granice histerii, kiedy - w 1975 roku przypuszczano, że Blunt choruje
na raka i może umrzed. Victor zwrócił się wtedy do mnie z pytaniem, czy według mnie jest
prawdopodobne, że Blunt zostawi testament do opublikowania po śmierci, który wyjawi całą sprawę.
Często pytałem o to Blunta i zawsze zaprzeczał, jakoby czynił do tego przygotowania, ale była w nim
pewna mściwośd, która nie pozwalała mi całkowicie wierzyd jego słowom.

Victor wiedział lepiej niż ktokolwiek z zewnątrz, jakie szkody mógłby wyrządzid Blunt. Rotschilda i
Heatha prześladowały wspomnienia skandalu Profumo; byli przerażeni możliwością, że w taki sam
sposób Blunt może spowodowad upadek obecnego rządu. Nie chodziło przy tym o problem
immunitetu; istniała koszmarna możliwośd, że Blunt zdradzi nazwiska swoich wspólników, zarówno
żyjących jak i umarłych. Mógłby także zdecydowad się na pozostawienie bardziej intymnego zapisu na
temat sielankowych dni z lat trzydziestych. Reputacja niemałej grupy ludzi mogłaby ucierpied, gdyby
o ich seksualnych grzeszkach z tego okresu dowiedziano się na Fleet Street; na pierwszym miejscu
można by tu chyba wymienid byłego premiera, Anthony Edena.

Victor domagał się w rezultacie, żebym mu dostarczył pełną ocenę szkód, jakie Blunt mógłby
wyrządzid, gdyby zdecydował się powiedzied wszystko. Jeszcze w D3 napisałem różne raporty dla
Ministerstwa Spraw Wewnętrznych na temat Kręgu Pięciu, w większości niedoskonałe. Wydział
Prawny MI 5 domagał się usunięcia z nich niektórych nazwisk, takich jak Proctor i Watson,
uzasadniając to brakiem dowodów.

- To nie jest istotne - oponowałem. - Mamy dostarczad ministerstwu informacji wywiadowczych. To


nasze zadanie. Selekcjonując je tylko dlatego, że niektóre z nich nie są poparte dowodami, chod w
naszym przekonaniu są prawdziwe, sprzeniewierzamy się naszym obowiązkom.

Victor całkowicie zgodził się z tym podejściem podkreślając, że moja ocena powinna byd możliwie
najpełniejsza. Podsumowałem całą historię Kręgu Pięciu przedstawiając drobiazgowo, w jaki sposób
tworzyły się wzajemne powiązania. Wymieniłem w sumie czterdzieści nazwisk. Kilka tygodni później
rozmawiałem z Robertem Armstrongiem o „Agencie numer 19”. Podziękował mi za opracowany
dokument.

- Wspaniała robota - rzekł rozpromieniony. - Prawdziwe informacje wywiadowcze. Nie te urzędnicze


szkice, które otrzymujemy od służby bezpieczeostwa.

Mniej więcej w tym samym czasie rozeszła się pogłoska, że Arthur i Stephen de Mowbray sami
zabiegają o wznowienie sprawy Hollisa. Arthur był już na emeryturze, a pozycja Stephena de
Mowbraya szybko słabła. Jego popularnośd w MI 6 gwałtownie spadła w koocu lat sześddziesiątych
przez ślepe trzymanie się różnych teorii Golicyna. Mentorem Stephena był Christopher Phillpotts, pod
którego kierunkiem de Mowbray służył w Waszyngtonie. Phillpotts sprowadził go z powrotem do
służby w kontrwywiadzie, ale po przejściu na emeryturę w 1970 roku zostawił własnemu losowi. Dick
White był zdecydowany się go pozbyd, jeśli okaże się to możliwe, ale Maurice Oldfield uważał, że
najlepszym kompromisowym rozwiązaniem byłoby wysłanie Stephena na jakiś czas na Maltę.

Kiedy de Mowbray wrócił stamtąd w 1972 roku i dowiedział się, że sprawa Hollisa została odłożona
na półkę, zaczął agitowad za jej wznowieniem. Zarówno Oldfield jak i Hanley bali się, żeby
Mowbrayowi nie strzeliło do głowy podzielid się swoimi podejrzeniami co do sowieckiej penetracji z
jakimś parlamentarzystą. Arthur też wyrabiał sobie kontakty w parlamencie. Po przejściu na
emeryturę poszedł tam pracowad jako urzędnik, żeby sobie trochę dorobid. Istniały więc obawy, że
mógłby poinformowad któregoś z nowych kolegów o bolesnych doświadczeniach ostatnich
dwudziestu lat.

De Mowbray martwił się nie tylko o Hollisa. Był przekonany, że cały system nominacji szefów służb
wywiadowczych jest nepotyczny, co może spowodowad katastrofę. Miał rację w tym, że jeśli już
szpieg zakradł się na sam szczyt organizacji, to mógł z łatwością rekomendowad na następcę swojego
człowieka.

Oldfield poruszył kwestię de Mowbraya w czasie jednej z naszych spokojnych kolacji.

- Czy nie możesz go okiełznad? - zapytał, dając do zrozumienia, że Hanley też patrzyłby na to
przychylnym okiem. Oldfield miał osobiste powody, żeby sprawa Hollisa pozostała pogrzebana. Został
pominięty jako kandydat na szefa MI 6, kiedy wrócił tam Dick White, ale żywił gorącą nadzieję, że
szansa by został dyrektorem tytularnym, jeszcze nadejdzie.

- Wątpię, bym mógł mied wielki wpływ na niego albo na Arthura - powiedziałem.
- Tak, ale oni nie wiedzą tego, co ty wiesz - nie wiedzą, jak delikatne to są rzeczy. Nawet cieo
najdrobniejszego skandalu byłby strasznym ciosem dla nas wszystkich.

Biedny Maurice, jak łatwo było go rozszyfrowad! Ambicję miał wypisaną na twarzy. Pod koniec tego
spotkania zaczął mówid o przyszłości.

- Oczywiście - powiedział - gdyby Rennie odszedł, a przede mną stanęłaby szansa... to nie mam
zamiaru długo tu zabawid.

Zawiesił glos. Czułem, że chce, abym przekazał dalej tę deklarację. W kilka tygodni później jadłem
lunch ze Stephenem i starałem się go przekonad, że teraz nie czas na pchanie tej sprawy.

- Pewne rzeczy toczą się dalej - mówiłem. - Ja wiem, że to wygląda tak, jakby sprawa została
odstawiona na boczny tor. Ale są różne drogi. Sprawa musi po prostu dojrzed.

Nie był przekonany. Myślał, że siedzę w kieszeni u Hanleya i nie robił z tego tajemnicy. W
rzeczywistości ciągle miałem nadzieję, że poszukiwania VENONY prowadzone za zgodą Hanleya mogą
dostarczyd nowych argumentów, istotnych dla tej sprawy. Może znajdzie się jakaś nowa porcja
korespondencji w jakimś zakurzonym kącie, gdzie trafimy na powtórzenia, które pozwolą
odszyfrowad brakujące kryptonimy.

Ostatnio udało się zrobid mały krok naprzód w odczytywaniu zebranej korespondencji, który
usprawiedliwiał takie nadzieje. Sudbury pracował nad częścią materiału HASP, którego nigdy dotąd
nie udało się rozszyfrowad. Nowoczesna analiza komputerowa materiału wykazała, że do tej
korespondencji VENONA się nie stosuje; nielosowy rozkład grup cyfr ośmielił Sudbury'ego do
postawienia hipotezy, że zaszyfrowano ją opierając się na jakimś stałym słowniku, a nie szyfrach
jednorazowych.

Rozpoczęliśmy poszukiwania w Bibliotece Brytyjskiej i w koocu znaleźliśmy rocznik statystyczny


handlu z lat trzydziestych, który do tej korespondencji pasował. Z dnia na dzieo duża porcja
korespondencji HASP została odczytana. Korespondencja GRU była podobna do tego, co już
wcześniej odszyfrowaliśmy. Ale zawierała też informacje o nieocenionej wartości. Przesyłał je
rezydent GRU, Simon Kremer, do centrali w Moskwie; relacjonowały jego spotkania z opiekunką
agentów GRU, Sonią alias Ruth Kuczinski.

Ślad Soni uważano w latach sześddziesiątych za zbyt niepewny, aby na nim polegad. MI 5 skłonna była
przyjmowad wersję, że przyjechała ona do Wielkiej Brytanii uciekając przed nazizmem i wojną i że nie
pracowała dla rosyjskiego wywiadu do 1944 roku, kiedy to Klaus Fuchs zaproponował jej swoje
usługi. W szczególności GCHQ zdecydowanie odrzucały możliwośd nadawania przez Sonię
korespondencji radiowych z jej domu koło Oxfordu w okresie od 1941 do 1943 roku.

Ale informacje Kremera całkowicie obaliły utrwalone opinie. Wykazały one, że Sonia rzeczywiście
została wysłana w rejon Oxfordu przez rosyjski wywiad i że już w 1941 roku prowadziła kilku
agentów. Korespondencja zawierała nawet dane o wypłacanych tym agentom pieniądzach, jak
również rozkład i czas trwania transmisji radiowych. Myślałem z goryczą o tym, w jaki sposób te nowe
informacje mogły wpłynąd na przesłuchania Hollisa. gdybyśmy je mieli w 1969 roku.
Dzięki nowym informacjom nabrałem pewności, że „Elli” istniał i był prowadzony przez Sonię z
Oxfordu, jak również że tajemnica jego tożsamości spoczywała w transmisjach radiowych, które
jednak nie wiedzied czemu nie zostały zarejestrowane. Jedyne, co można było zrobid, to objechad
świat w poszukiwaniu śladu wskazującego, że tę korespondencję nagrano gdzie indziej.

Przez cztery lata, od 1972 do 1976 roku przejechałem 370 tysięcy kilometrów szukając nowych
transmisji VENONY i Soni. We Francji dowiedziałem się w SDECE, że nie mają tam żadnych
materiałów, chociaż Marcel był przekonany, iż je nagrywali. Można przypuszczad, że któryś z agentów
Szafirowego Kręgu dawno je zniszczył. Niemcy twierdzili, że nic nie wiedzą. To samo było we
Włoszech. Hiszpania odmówiła nawet rozpatrzenia naszej prośby, dopóki nie zwrócimy Gibraltaru. W
Kanadzie harowałem przez cale miesiące w urzędach telegraficznych. Nic jednak nie znalazłem.
Niczego nie dały też rozległe poszukiwania w Waszyngtonie. Nieznośna była myśl, że to, czego
potrzebuję, kiedyś istniało, zostało nagrane i zmagazynowane, ale w jakiś sposób przemknęło nam
między palcami.

W 1974 roku Hanley i ja zaczęliśmy robid przygotowania do następnej konferencji CAZAB, która miała
się odbyd w maju w Londynie. Powiedziałem mu, że Amerykanie i Kanadyjczycy pewnie będą go
naciskad, żeby złożył jakieś oświadczenie na temat sprawy Hollisa. Od czasu przesłuchania Rogera
udawało się nam z powodzeniem wykręcid od jakichkolwiek komentarzy, ale Angleton coraz bardziej
domagał się czegoś oficjalnego.

- Co mam powiedzied? - zapytał Hanley. Poradziłem mu nie dramatyzowad sprawy.

- Przedstaw im fakty. Istniały stare zeznania, które zdawały się prowadzid do wielu osób jako
potencjalnych podejrzanych. Należał też do nich Hollis, jak się wydawało najbardziej podejrzany, ale
koniec kooców, nawet po przesłuchaniach, nie udało nam się dojśd do rozstrzygających wniosków.

Konferencja CAZAB z 1974 roku była bladym odbiciem naszych twórczych spotkao z lat
sześddziesiątych. Zabrakło na niej zbyt wielu znajomych twarzy. Rozwiała się specyficzna aura.
Odszedł Jim Bennett z RCMP, jeden z podejrzanych w trakcie paraliżującego polowania na wtyczki
wewnątrz RCMP, w tym epizodycznie uczestniczyłem (jestem przekonany, że mimo dziwnego
zachowania w czasie przesłuchao nie był szpiegiem); odszedł Helms, a dni Angletona, co było widad,
były już policzone. W Waszyngtonie afera Watergate weszła w szczytową fazę i w CIA coraz bardziej
pachniało czystką.

Hanley złożył krótkie wyjaśnienie na temat sprawy Hollisa. Przyjęto je milczeniem. Większośd
obecnych sama przeżyła taki dramat i wiedziała dobrze, jak bolesne i mszczące może byd tego rodzaju
dochodzenie. Hanley zakooczył dyplomatycznie wezwaniem, żeby obecne na konferencji Służby
dokonały własnych ocen szkód, jakie uznają za niezbędne w świetle jego oświadczenia. Było to
klasyczne zagranie w stylu Whitehall. Wyłożyd wszystkie elementy trudnej sytuacji, ale zawsze innym
zostawid wyciągnięcie z niej ostatecznych wniosków!

Z Angletonem widziałem się jeszcze tylko raz po konferencji CAZAB - w koocu roku w Waszyngtonie.
Orientował się, że chcą go zmusid do odejścia. Nowy dyrektor William Colby był zdecydowany
wysadzid go z siodła. Angleton i Colby od łat spierali się o sposób prowadzenia kontrwywiadu w Azji
Południowo-Wschodniej. Po tym, jak Colby został dyrektorem nadarzyła się okazja do usunięcia
Angletona. W „The New York Times” ukazał się artykuł, w którym wymieniano go jako głównego
animatora programu powszechnej kontroli korespondencji obywateli. W ciągu paru dni Angleton i
jego najbliżsi współpracownicy podali się do dymisji.

Kiedy spotkałem się z Angletonem, był wściekły.

- Dwieście lat działalności kontrwywiadowczej wyrzucone w błoto - zaklął, kiedy zorientował się, że
odchodzą wszyscy z jego wyższego personelu. Nie ulegało wątpliwości, że artykuł w „The New York
Times” był tylko pierwszym strzałem w zaczynającej się wojnie. W ciągu pół roku CIA została
pogrążona w bagnie senackich przesłuchao, oskarżeo i tłumaczeo. 1974 okazał się rokiem wielkich
porachunków. Zaczęło się ściganie bezeceostw, domniemanych czy realnych służb wywiadowczych
Kanady i Australii. Staliśmy się pariasami współczesności - znienawidzeni, otoczeni powszechną
podejrzliwością.

Oldfield i Hanley byli przerażeni tempem rozwoju wypadków za granicą, drżąc na myśl, że podobne
brudy wyleją się na ich własne Służby. Zdawali sobie sprawę, że nowo wyłoniony rząd
labourzystowski mógłby wręcz sprzyjad takiemu obrotowi sprawy. W tych właśnie okolicznościach
Stephen de Mowbray uznał, że musi działad. W połowie 1974 roku spotkał się ze swoim przyjacielem
Philipem de Zuluettą, dawnym osobistym sekretarzem Aleca Douglas-Home'a w okresie, kiedy Home
był premierem i podzielił się z nim swoimi obawami co do penetracji MI 5 i metod obsadzania
czołowych stanowisk w tej Służbie. Zuluetta zaproponował, że pomówi o tym z nowym ministrem sir
Johnem Huntem. Powiadomiwszy Mauricea że nie może dalej pozostawad bezczynny, de Mowbray
umówił się na spotkanie na Downing Street 10.

- Co ten przeklęty de Mowbray wyprawia? - krzyczał Hanley pewnego poranka. Wtedy usłyszałem po
raz pierwszy o tej sprawie.

- Maurice znowu miesza się w nasze sprawy. Jak mógł pozwolid swojemu pracownikowi harcowad po
Downing Street i prad nasze brudy, nie zapytawszy mnie nawet... To niedopuszczalne!

Powiedziałem Hanleyowi, że według mnie i tak prędzej czy później by do tego doszło. W koocu de
Mowbray był od dawna zdecydowany działad ponad głowami MI 5 i MI 6 i powinniśmy się cieszyd, że
poszedł na Downing Street, a nie uruchomił interpelacji parlamentarnej.

Skooczyło się na wdrożeniu dochodzenia - klasyczne posunięcie! Na początku zawsze wydają ci się
one wielce obiecujące; dopiero potem uświadamiamy sobie, że dochodzenia są inicjowane po to,
żeby przynieśd wyniki dogodne dla tych, którzy je zarządzili. To miał prowadzid lord Trend, były
minister. Mieliśmy mu dad wszystkie żądane papiery i tyle czasu, ile będzie potrzebował, żeby mógł
ustalid, który pogląd jest prawdziwy.

Trend pojawił się po raz pierwszy w Leconfield House pod koniec 1974 roku. Przydzielono mu gabinet
na piątym piętrze, sekretarkę i zostawiono w spokoju. Po kilku tygodniach zatelefonował i poprosił
mnie do siebie.

Prezentował się jak typowy profesor z Oxfordu, schludny, o szerokim nosie i jasnych, przyprószonych
siwizną włosach.
- Nie chcę rozmawiad o konkretach - zaczął. Chcę po prostu wyrobid sobie obraz, jak to wszystko było
robione. Potem wybiorę się gdzie indziej, by zbadad różne sprawy i porozmawiad z ludźmi, a na
koniec znowu spotkam się z panem.

Na biurku leżały przed nim, porządnie poukładane wszystkie dziesięd tomów opracowao grupy
roboczej FLUENCY. Przeglądaliśmy je przez resztę popołudnia.

- Jak to się wszystko zaczęło? - dopytywał się.

Było to pytanie, które sam sobie często zadawałem przesiadując wieczorami i przeglądając te same
akta. Jak to się wszystko zaczęło? Czy było to w 1945 roku, kiedy odszedł Blunt? Czy może zaczęło się
wtedy, kiedy Wołków i Guzenko nawiązali pierwsze kontakty z zachodnim wywiadem? A może o
wiele wcześniej, kiedy osłabiony gruźlicą człowiek zszedł ze statku przybywającego z Chin i zaczął się
ubiegad o pracę w brytyjskim wywiadzie. Albo później, o wiele później, kiedy Tišler powiedział nam o
szpiegu w MI 5, albo kiedy Golicyn opowiadał o szpiegach, o setkach, tysiącach szpiegów obecnych
wszędzie. A może to sprawa Mitchella była tym decydującym momentem, w którym postanowiliśmy
szukad wśród nas szpiega? Jak można w ogóle określid moment, kiedy strach przybiera dotykalną
postad? Po prostu jest - był wśród nas zawsze, od początku do kooca.

Dokumenty FLUENCY wydały mi się dziwnie obce. Były naszpikowane godzinami pracy. Starannie
zarejestrowano też w nich rozdzielniki tajnych dokumentów, krążących po placówkach. Każde
zeznanie było pieczołowicie rozłożone na wątki; każdy podejrzany oznaczony swoim kryptonimem.
Na koocu ostatniego skoroszytu znajdowała się słynna notatka, podpisana przeze mnie zawierająca
nazwiska osób, przeciw którym należało pilnie wszcząd śledztwo.

Trend pytał mnie niejednokrotnie o przyczyny zwłoki w badaniu poszczególnych przypadków.

- To bardzo trudna sytuacja - wyjaśniłem - kiedy słyszy się, że człowiek, z którym się pracowało przez
wiele lat, który dał ci pracę, lub któremu ty dałeś pracę, jest szpiegiem. To była ta trudnośd, z którą
nie mogli się uporad i Dick White i Furnival-Jones... i z tego też powodu od samego początku
używaliśmy kryptonimów zamiast nazwisk, żeby wszystko odpersonalizowad.

- Tak, oczywiście... - powiedział Trend.

- Pan oczywiście rozumie, że wszystkie decyzje FLUENCY zapadły jednogłośnie. To nie byłem po
prostu tylko ja, nie działałem na własną rękę. Było nas sześcioro i wszyscy myśleliśmy tak samo.

- Ależ tak - mruczał Trend, zatrzymując się na z pozoru niewinnym pliku dokumentów.

Szczególnie interesował go „agent średniej rangi”. Prosił mnie o wyjaśnienia, jak złamaliśmy
naprowadzający na ślad tekst i według jakiego systemu przydzielaliśmy punkty dla każdego z
trzydziestu czterech podejrzanych.

Spędziłem parę godzin na wyjaśnianiu programu VENONA. Byt zafascynowany tą niesamowitą, pełną
luk składanką, która tak wiele obiecywała, a tak mało wyjaśniła.

Opisałem, w jaki sposób udało nam się zidentyfikowad agentów. „Stanley”, „Hicks” i „Johnson” to byli
prawie na pewno Philby, Burgess i Blunt, chociaż jeszcze można było mied wątpliwości. „Stanley”
oznaczał Philby'ego ze względu na odniesienia do spraw meksykaoskich, które należały do jego sekcji.
„Hicks” - Burgessa, ponieważ w pewnym komunikacie centrala w Moskwie polecała Krotowowi
ograniczyd raporty do stwierdzonych faktów i pomijad teorie.

- Taki właśnie był Guy - powiedziałem ze śmiechem, sam zaskoczony poufałością, z jaką mówiłem o
człowieku, którego spotykałem tylko na papierze.

- A „Johnson”? - zapytał Trend.

- Tu właśnie występuj ą wątpliwości... Tu jest o tym mowa - rzekłem, wręczając mu arkusz z VENONY
z naklejonymi taśmami tekstu. - Z tego może pan wyczytad, że „Johnson” wyjeżdża za granicę. Zgadza
się to z podróżami Blunta. Jeździł do Włoch w koocu tego tygodnia, w którym przyszła ta wiadomośd.
Ale jest troszkę dziwne, że Krotow wydaje się nie wiedzied o planach „Johnsona”. Pytałem o to
Blunta; twierdził, że powiedział Krotowowi o mającej nastąpid podróży co najmniej półtora miesiąca
wcześniej.

- Czy mógł to byd ktoś inny?

- Jedynym funkcjonariuszem, który odbył nagłą podróż za granicę w koocu tego tygodnia, był Drat...
przepraszam, Hollis, kiedy jeździł do Kanady na spotkanie z Guzenką.

- I..?

- Wątpię w to - powiedziałem spokojnie. - Jakoś w to wątpię. Myślę, że „Johnson” to Blunt; chciał nas
wprowadzid w błąd tym gadaniem o półtoramiesięcznym uprzedzeniu. „Johnson” jest po prostu zbyt
blisko związany z Hicksem i Stanley'em, żeby to mógł byd ktoś inny niż Blunt. Zresztą są jeszcze trzy
inne nie zidentyfikowane kryptonimy, z których każdy mógłby byd Hollisem.

Trend mi imponował. Miał umysł żywy, a przy tym bardzo precyzyjny. Nie było żadnego ślizgania się
po tematach. Wyszedłem z naszego pierwszego spotkania z poczuciem, jakby mnie ktoś spokojnie i
cierpliwie wymaglował. Niepokoiło mnie tylko to, że ma raczej urzędnicze przygotowanie. Brakowało
mu doświadczenia wywiadowcy. Czy zdoła sensownie ocenid masę sprzecznych materiałów
wywiadowczych? Nie miał przecież punktów odniesienia, żadnego sposobu, by wyważyd ciężar
poszlak przeciwko Hollisowi w porównaniu z poszlakami przeciwko innym szpiegom, jak Philby, Blunt
czy Blake. I tylko lata doświadczeo w tajnym świecie wykształcają w człowieku tego rodzaju intuicję.

Trend cieszył się w MI 5 dużym szacunkiem. Większośd ludzi wolała go od Normana Brooke'a,
poprzedniego ministra sławnego ze swoich idees fixes, Norman Brooke i ja należeliśmy do tego
samego klubu, tak że po jego przejściu na emeryturę miewałem okazję z nim rozmawiad. Wystrzegał
się przy tym krytykowania swego następcy, ale zawsze sugerował, że sprawy załatwia się teraz o
wiele gorzej niż za jego czasów. Trend był jednak znacznie elastyczniejszy, a w latach sześddziesiątych
mężnie walczył z Ministerstwem Skarbu o interesy służb wywiadowczych.

Pracował w Leconfield już drugi rok. Od czasu do czasu spotykaliśmy się przelotnie w korytarzu. Nigdy
za wiele nie mówił i dopiero w koocu 1975 roku wezwał mnie do siebie ponownie. W tym czasie
opuściliśmy już Leconfield House i przeprowadziliśmy się do ponurych pomieszczeo na Gower Street.

Chciał rozmawiad o poszlakach. Uważał, że w istocie są one już mało aktualne. Oczywiście, uderza
zbieżnośd dat, w których się pojawiają. Wszystkie pochodzą z tego samego okresu. To dośd
tajemnicze.
Zdaniem Trenda, nie na wiele mógł nam się przydad Golicyn: „on nie może byd pomocny”,
powiedział. Zgodziłem się, że z punktu widzenia potrzeb śledztwa w sprawie penetracji na wysokim
szczeblu Golicyn nie przekazał nic istotnego. Co najwyżej, przyznałem, mógł służyd jako
potwierdzenie, że penetracja istotnie miała miejsce.

Trend odrzucił także materiały na temat „agenta średniej rangi”.

- To bardzo kłopotliwy przypadek - zgodził się. - Nie sposób pozostawid go bez zbadania, ale uważam,
że na razie trzeba to odłożyd.

- A teraz Wołków - powiedział - odnajdując właściwą teczkę i poprawiając okulary.

Zapytał, czy nie byłem zbyt drobiazgowy zmieniając interpretację po powtórnym tłumaczeniu donosu
na temat „faktycznego szefa”.

- Dlaczego? - odpowiedziałem zdziwiony. - W takich przypadkach istnieją tylko dwie drogi


postępowania. Jedna polega na odgadywaniu, co dany tekst znaczy i na co naprowadza oraz jak
poważnie należy go traktowad; druga na przyjęciu scholastycznego podejścia, a więc na uważnym i
precyzyjnym analizowaniu każdego szczegółu i naukowym badaniu postaw śledztwa.

- No i jeszcze „Elli” - powiedział Trend. - Widzę, że sprawdził pan tę wersję z Achmedowem. Ale nie
zdobył pan dalszych dowodów, prawda? „Elli” nie pojawia się w transmisjach.

- Ależ wcale się tego nie spodziewałem - odparłem. - „Elli” jest „nielegalny”, a jeżeli tak, to jego
transmisje też musiały byd „nielegalne”, organizowane bez pośrednictwa ambasady. Gdybym znalazł
korespondencję Soni, jestem pewien, że trafilibyśmy na „Elliego”. Ale nie możemy jej znaleźd.

- I nadal pan myśli, że „Elli” to Hollis?

- Z całą pewnością.

- I od tamtego czasu nic nie zachwiało tą pewnością?

- Nie, jeżeli już, to raczej umocniło mnie w tym przekonaniu. Trend westchnął bez zniecierpliwienia.

- Ale nie ma tu ideologicznych motywów... zaczął.

- Są Chiny.

- Ach, tak - zamruczał. - Chiny... zawiesił głos.

Trend zachowywał się jak zawodowiec. Nigdy nie mogłem odgadnąd, co czuje. Z pewnością sprawę
penetracji uważał za poważną, ale oprócz przelotnych napomknieo, świadczących że wątpi czy
odkryliśmy właściwego podejrzanego w osobie Hollisa, z niczym się nie zdradził.

Nie dowiedziałem się też nigdy od Hanleya, jakie były wnioski Trenda. Temat ten nigdy nie był
omawiany i przypuszczam, że Trend zakooczył raport po moim odejściu ze Służby w styczniu 1976
roku. Dopiero w 1981 roku pani Thatcher uzupełniła tę ostatnią lukę. Lord Trend, powiedziała w Izbie
Gmin, doszedł do wniosku, że Hollis nie był agentem rosyjskich służb wywiadowczych. Trend wierzył
w niewinnośd tego człowieka, tak jak ja wierzyłem w jego zdradę - zupełnie tak samo, jak inni ludzie
wierzą w Boga albo mamonę. Pogląd jednego człowieka, jak teraz widzę, jest jednak mało ważny.
Tylko fakty mogłyby kiedyś wyjaśnid tę zagadkę.

W ostatnich miesiącach służby ogarnęła mnie fala zmęczenia. Nie wiedziałem, czy mam zostad w
Anglii i walczyd, czy oszczędzid sobie daremnych wysiłków i uciekad. Stan mojego zdrowia był zły,
moja emerytura śmieszna. Ale miałem swoje wspomnienia.

Pewnego popołudnia przed Bożym Narodzeniem pojechałem z Victorem do Cambridge, do jego


wiejskiego domu - ostatni raz. Rozmowa była trudna. Chciało się tyle powiedzied. Tak wiele rzeczy
taiłem w sobie, miałem wrażenie, że teraz koniecznie chcą się wydostad na zewnątrz.

- Co zamierzasz teraz robid? - zapytał.

- Nie wiem, może wyjadę do Australii.

Wilgotne, nizinne pola przesuwały się smugami za oknami samochodu. Z oddali wabiły mnie zjawy
Cambridge.

- Chcesz, żeby cię ktoś przekonał do wyjazdu, prawda? - powiedział Victor po chwili milczenia.

- Chyba tak.

Byłem markotny. Czułem się przegrany. W brytyjskim wywiadzie dokonała się reformacja. Katolicyzm
ustąpił miejsca protestantyzmowi. Moje wojny były wojnami przeszłości.

- Powinieneś wyjechad, Peter, wydostad się stąd na słooce, poprawid się, nabrad sił. Pracowałeś za
trzech, niech teraz inni się potrudzą.

Jednostajnie szumiał motor samochodu.

- Twój problem, Peter, polega na tym, że znasz zbyt wiele tajemnic.


Skróty i specyficzne terminy

A-wydział - strukturę MI 5 w latach pięddziesiątych Wright opisuje na str. 35

AFSA - (Armed Forces Security Agency) - Agencja Bezpieczeostwa Sil Zbrojnych USA, poprzednik NSA

ARL (Admiralty Research Laboratory) - Ośrodek Badawczy Admiralicji (Wielka Brytania)

ASE (Admiralty Signals Establishment) - Instytut Łączności Admiralicji (Wielka Brytania)

ASIO (Australian Security and Intelligence Organization) - Australijska Służba Bezpieczeostwa i


Wywiadu ASSA = AFSA

AWRE (Atomie Weapons Research Establishment) - Instytut Badao Broni Nuklearnej (Wielka
Brytania)

Bloczki szyfrowe - zobacz Jednorazowe karty kodowe

BSC (British Security Coordination) - Brytyjska Koordynacja Bezpieczeostwa; organizacja


kontrwywiadowcza, działająca przeciw Niemcom na terenie USA w czasie II wojny światowej, za
zgodą władz amerykaoskich

Chequers - wiejska siedziba premiera Wielkiej Brytanii

CIA (Central Intelligence Agency) - Centralna Agencja Wywiadowcza (Stany Zjednoczone)

Clan - zobacz ROC CounterClan - zobacz ROC

CPGB (Communist Party of Great Britain) - Komunistyczna Partia Wielkiej Brytanii

DG - dyrektor generalny

DOG - zastępca dyrektora generalnego

D1 - sekcja sowiecka kontrwywiadu Ml 5; także szef tej sekcji

DCC (Double Cross Committee) - Komitet Podwójnego Krzyża dla Komitet Krzyżowego Ognia) - wielka
operacja podwójnych agentów, prowadzona przez Brytyjczyków w czasie II wojny światowej w
szeregach niemieckich

DRPC (Defense Research Policy Committee) - Komitet Planowania Badao nad Obronnością w
Wielkiej Brytanii

DSI (Defense Scientific Intelligence) - Wojskowy Wywiad Naukowy w Wielkiej Brytanii

DST (Discretion de la Surveillance du Territoire) - kontrwywiad francuski

en clair - tekst nie zaszyfrowany

Firma - zobacz MI 5

FJ - Martin Furnival-Jones
FBI (Federal Bureau on Investigation) - Federalne Biuro Śledcze, pełni m.in. zadania
kontrwywiadowcze na terenie USA

Fleet Street - ulica w Londynie, przy której mieszczą się redakcje wielkich dzienników i agencje
prasowe

GC CS (Government Code and Cipher School) - Paostwowa Szkoła Kodowania i Szyfrowania 1 w


Wielkiej Brytanii

GCHQ (Government Communication Headquarters) - Paostwowe Biuro Kontroli Komunikacji,


główna brytyjska instytucja wywiadu radiowego

GKNIIR (Glawnyj Komitiet Naucznoj i Issliedowatielskioj Razwiedki) - wspólna instytucja KGB i GRU
zajmująca się wywiadem wojskowym

G-man - potoczne określenie funkcjonariusza FBI w Ameryce

GPU (Gławnoje Politiczeskoje Uprawlienije) - jedna z poprzednich nazw sowieckiej służby


bezpieczeostwa

GRU (Gławnoje Razwiedocznoje Uprawlienije) - sowiecki wywiad wojskowy

IRA (Irish Republican Army) - Irlandzka Armia Republikaoska, organizacja terrorystyczna,


przeciwstawiająca się brytyjskiemu panowaniu w Irlandii Północnej

Jednorazowe karty kodowe (jednorazowe szyfry, bloczki szyfrowe) - o tej technice szyfrowania,
stosowanej powszechnie przez różne kraje pisze Wright szczegółowo w rozdziale 13

JIC (Joint Intelligence Committee) - Połączony Komitet Wywiadów w Wielkiej Brytanii, koordynujący
działania MI 5, MI 6 i GCHQ

KGB (Komitet Gosudarstwiennoj Biezopasnosti) - Komitet Bezpieczeostwa Paostwowego w ZSRR

Kompania - familiarne określenie CIA

Konni - potoczne określenie RCMP

Kuzyni - w żargonie wywiadów brytyjskich: CIA

MGB - jedna z dawniejszych nazw Ministerstwa Policji w ZSRR (por. KGB)

MI 5 - brytyjska służba bezpieczeostwa (dawniej Wydział 5 wywiadu wojskowego - Military


Intelligence - stąd używany do dziś skrót). Pełni funkcje kontrwywiadowcze zarówno w kraju jak i za
granicą. Jej główne zadanie to ochrona tajemnic brytyjskich przed obcymi szpiegami oraz
zapobieganie sabotażowi i dywersji na terenie Wielkiej Brytanii. W książce Wrighta MI 5 jest często
określana jako Firma

MI 6 - znana to jako SIS (Secret Intelligence Service, dawniej Wydział 6 Military Intelligence) -
brytyjska tajna służba wywiadowcza. Instytucja cywilna, zbierająca informacje wywiadowcze poza
granicami kraju i wykonująca inne zadania strategiczne. W książce Wrighta MI 6 bywa też
wymieniana jako Szóstka.
NKWD (Narodnyj Komissariat Wnutriennych Diel) - dawna nazwa Ministerstwa Policji sowieckiej;
obejmował także policję tajną (dziś KGB)

NSA (National Security Agency) - Agencja Bezpieczeostwa Narodowego w USA

NSC (National Security Counsil) - Rada Bezpieczeostwa Narodowego przy prezydencie USA

„Numer 10” - dom przy Downing Street nr 10, siedziba premiera Wielkiej Brytanii

Obserwatorzy - sekcja A4 w MI 5, śledząca poruszenia obcych (zwłaszcza sowieckich) dyplomatów na


terenie Londynu.

Old Bailey - sąd i więzienie karne w Londynie.

OSS (Office of Strategie Services) - Biuro Służb Strategicznych; poprzednik CIA w czasie II wojny
światowej

PF (Personal Rie) - teczka personalna w archiwum MI 5

RCMP (Royal Canadian Mounted Police) - policja kanadyjska, dosłownie: Królewska Kanadyjska
Policja Konna).

RNSS (Royal Naval Scientific Service) - Naukowa Służba Floty Królewskiej w Wielkiej Brytanii

ROC (Radiations Operations Committee) - Komitet Operacji Radiowych koordynujący badania i


działalnośd brytyjskiego wywiadu radiowego (komitet Clan) oraz radiowe techniki kontrwywiadowcze
(komitet Counterclan)

RSS (Radio Security Service) - Radiowa Służba Bezpieczeostwa; w czasie II wojny światowej śledząca
wrogą wobec Wielkiej Brytanii łącznośd radiową; później jej zadania przejęło GCHQ

SAS (Special Air Service) - Specjalna Służba Powietrzna; jednostka wspólna RAF i SIS do zadao
wywiadowczo-dywersyjnych, później używana także do walki z terroryzmem.

SDECE (Service de documentation exté rieure et de centre-espionnage) - Służba Dokumentacji


Zagranicznej i Kontrwywiadu we Francji

SERL (Services Electronics Research Laboratory) - Laboratorium Elektroniczne Służb Paostwowych w


Wielkiej Brytanii.

SF („special facility”) - „metoda specjalna” - stosowana w MI 5 i udoskonalona przez Wrighta,


metoda telefonicznego podsłuchu pomieszczeo po minimalnych przeróbkach w aparacie, a później
także bez żadnych przeróbek (wersja CABMAN).

SIGINT - wywiad radiowy

SIFE - Dalekowschodnia Służba Wywiadowcza w Wielkiej Brytami SIME - Bliskowschodnia Służba


Wywiadowcza w Wielkiej Brytanii SIS -zobacz MI 6

Whitehall - ulica w Londynie, przy której mieszczą się główne biura rządu; potocznie określa się tak
całą biurokrację paostwową.
WRNS (Woman's Royal Naval Service) - Żeoska Służba Pomocnicza Floty Królewskiej w Wielkiej
Brytanii.

Wokoder (ang. voice coder albo scrambler) - urządzenie elektroniczne deformujące głos ludzki w
sygnałach telefonicznych i radiowych, np. przez domieszanie do niego chaotycznych,
nieartykułowanych dźwięków. Aparat odbiorczy jest wyposażony w filtry, wyławiające z tego chaosu
tylko pierwotny, oryginalny głos.

Wydział Specjalny - wydział policji zajmujący się sprawami politycznymi.

Wymiatacze - ekipy techniczne służb wywiadowczych, zajmujące się oczyszczaniem budynków z


obcych podsłuchów.
Tytuł oryginału SPY CATCHER
Przełożyli: Witold Kalinowski i Eugeniusz Możejko
Projekt okładki i strony tytułowej Paweł Nowakowaki
Redaktor Dorota Murawska
Wydawnictwo Officina, Warszawa 1991
ISBN 83-85208-07-0

You might also like