You are on page 1of 138

Z pamiętników bywalca

Jerzy Zaruba
Zamiast przedmowy
Książka ta nie powstała od razu. Zapoczątkował ją cykl moich felietonów, które ukazywały się w
Przekroju pomiędzy 1947 a 1950 rokiem. Powodzenie ich skłoniło mnie do zamieszczenia moich
wspomnieo w wydanej przez „Iskry” książce pt. Warszawa naszej młodości oraz w dwóch zbiorkach -
wspomnieniach o Gałczyoskim i o Tuwimie - które ukazały się w „Czytelniku”. Fragmenty tych
wspomnieo znajdą czytelnicy również w książce Jeszcze o Warszawie, wydanej przez „Iskry”. Kiedy
otrzymałem od tychże „Iskier” konkretną propozycję zebrania, uporządkowania i uzupełnienia
mojego Bywalca, zgodziłem się, przełamując powściągliwośd pióra, podyktowaną przede wszystkim
przepracowaniem w moim „macierzystym”, że tak powiem, zawodzie karykaturzysty.

Nie była to rzecz łatwa. Większośd manuskryptów gdzieś „wsiąkła”, wyszukanie zaś starych
Przekrojów też nie było proste. Częśd tych pamiętników jest pisana i uzupełniana całkiem od nowa.
Dotyczy to zwłaszcza lat ostatnich. Z góry przepraszam wszystkich moich znakomitych kolegów i
współbiesiadników, których z tych czy innych powodów nie mogłem mimo ich niewątpliwych
kwalifikacji wcisnąd w ciasne ramy tej stosunkowo niedużej książki.

Anin w czerwcu 1957 roku.

Kijów

Narodziny poczucia humoru


Już jako niemowlę zaśmiewałem się z popularnej w naszej rodzinie historii o stajennym chłopcu,
który występując w czasie uroczystego obiadu, przebrany za lokaja w za dużą liberię i białe
bawełniane rękawiczki, wywalił się na progu jadalni z półmiskiem kotletów. Padając krzyknął „mata
koklety”. Innym znów razem pękałem ze śmiechu, kiedy po jakimś wielkim przyjęciu jedna z moich
ciotek, „cierpiąca na głos”, śpiewała operowe arie i nagle, niespodzianie spod fortepianu wypełzła
moja staruszka niania „zalana w sztok” i ku ogólnej konsternacji zakukała trzykrotnie - „a kuku!” Kto
wie, czy ten wypadek nie zaważył właśnie na ukształtowaniu się poczucia humoru i czy dobra niania
swym groteskowym debiutem nie nauczyła mnie pewnej tajemnicy. Kto wie, czy nie dlatego zostałem
karykaturzystą i satyrykiem?

Nie wszyscy bowiem wiedzą, że zawód ten nie jest znów taki słodki. Zakłóca pogodę ducha i
powoduje zaburzenia przemiany materii. Wypacza często charakter i wywołuje niepożądane konflikty
z otoczeniem i władzami. Wyczerpuje wzrok i nerwy. Ale na to już nie ma rady.
Lata sztubackie
Wielki gmach I Gimnazjum kijowskiego znajdował się przy bulwarze Bibikowskim. Do gimnazjum
przylegał olbrzymi ogród, zdobiący swymi empirowymi sztachetami i zielenią aż trzy ulice:
Gimnazjalną, Funduklejowską i Włodzimierską. Przy Włodzimierskiej też nieco na ukos czerwienił się
potężny, ozdobiony doryckimi kolumnami uniwersytet. To car Aleksander III rozkazał go pomalowad
na czerwono, karząc w ten sposób studentów za ich rewolucyjne wybryki. „Niech się rumieni ze
wstydu za wasze postępki” - powiedział w swym przemówieniu do studentów.

Empirowa fasada naszego gimnazjum była pomalowana na żółto. Chyba z nudów. Wielka sala,
mieszcząca się na parterze, obwieszona była portretami carów nadnaturalnej wielkości. Tu też w
zimie odbywały się lekcje taoców i gimnastyki. Uczniacy skaczący przez „kobyłę” pod okiem
majestatycznych, obwieszonych wstęgami orderowymi i gronostajami carów - przedstawiali nie byle
jaki groteskowy widok. Potem ciągnęły się trzy piętra korytarzy z ponurymi klasami po obu stronach,
klasami, gdzie niepodzielnie panowały strach i nuda. Jeżeli nadmienię, że koszarowa niemal
dyscyplina, utrzymywana przez sforę tzw. „pedli”, nie przyczyniała się bynajmniej do stworzenia
atmosfery znośnej do nauki, to zrozumiały stanie się fakt, że siedzenie przez sześd godzin w tych
klasach było dla bardzo wielu prawdziwą udręką i że nierzadkie były wśród uczniaków wypadki
wagarowania.

Wagary
Wiosną, zwłaszcza kiedy zaczynają się zielenid sady i ciepły powiew niesie zapachy ziemi, trudno było
po prostu usiedzied w klasie. Nawet ostrzyżonego „pod zero” wstępniaka w granatowym mundurze
ze srebrnymi guzikami ciągnęło za miasto, nad wodę, na zieloną trawkę...

Paczka kolegów, z którymi się zwykle włóczyłem, zbierała się przy „Źródle Cyryla i Metodego” nad
Dnieprem. Stamtąd brzegiem rzeki szło się do urwisk wznoszących się stromo, a uwieoczonych
białymi złotogłowymi dzwonnicami najstarszego klasztoru prawosławnej Rusi: Ławry Pieczerskiej. Po
dośd uciążliwej wspinaczce odpoczywaliśmy na łące tuż pod klasztornymi murami. Piękny stamtąd
roztaczał się widok na panoramę Dniepru i lewobrzeżną Równinę Czernihowską.

Ale i sama łąka przedstawiała się barwnie i ciekawie. Roiło się tu od setek malowniczych pątników ze
wszystkich stron Rosji. Wśród tego wielobarwnego tłumu czerniały habity „monachów”,
uprawiających tu dośd otwarcie handel dewocjonaliami, cudownymi lekami i cienkim winkiem
klasztornym. Pod krzaczkami grano w „oko”, trzy karty itp.

Napatrzywszy się na ten swoisty jarmark i odsapnąwszy nieco, wkraczaliśmy na tereny klasztorne i
schodziliśmy nie kooczącymi się schodami głęboko pod ziemię do słynnych pieczar.

Tu właśnie przed wiekami pobożni mnisi zamurowywali się w swych celach, kryjąc się od pokus i
znikomości tego świata. Minęły wieki. Miejsce świętych mężów zajęli mnisi „spryciarze”. Ascezę i
mistykę zastąpił kult mamony i oszustwa. Przez setki lat miliony pobożnych pielgrzymów z
bezkresnych przestrzeni Rosji ciągnęły tu, znosząc swe grzywny, kopiejki i grosze. Miliony woskowych
świec płonęły bez przerwy na chwałę świętych cudotwórców, dla ubłagania ich o łaski, o zbawienie.
Po obu stronach tego mrocznego labiryntu leżały pokryte ciemnymi całunami, wypchane słomą kukły
w olbrzymich bizantyjskich czapkach. Przy każdej - szyldzik z imieniem świętego i talerzyk na datki
pieniężne. Nie brak tu też było i specjalnych cudeoków. Oto szczątki świętego „wrastającego” coraz
głębiej w ziemię na stojąco. Kiedy się skryje pod ziemią - ma byd koniec świata... Na szczęście
olbrzymią czapę pokrytą całunem widad na
dobry metr; jeszcze więc światek trochę
pożyje... Dalej znów na głębokim talerzu leży
ludzka czaszka w oliwie - jest to słynna „mirrę
sącząca głowa”. Za namaszczenie się tą mirrą -
osobna dopłata.

Wagarujące sztubactwo znało zakulisowe


tajemnice klasztornych cudów. Podchmielony
mnich grając w „oko” wygadał się kiedyś
cynicznie o tym i o owym... Mówiono na
przykład o przedświątecznym trzepaniu
świętych z kurzu, o sprzedawaniu pątnikom
pustych zalakowanych flaszeczek z napisem
„ostatnie tchnienie świętego Teodozja”, o czapkach niewidkach, którymi udawało się nieraz skusid
naiwnych prostaczków, że mogą niby odbyd powrotną podróż koleją bez biletów, gdyż, rzecz jasna,
pasażer w „czapce niewidce” jest niewidzialny... Cała ta makabryczno-mistyczna sceneria z mrokiem
pieczar, płomyczkami świec woskowych, zapachem kadzidła i ponurym barytonem oprowadzającego
mnicha-przewodnika kojarzyła się dośd paradoksalnie w świadomości drugoklasistów z rodzącym się
cynizmem i groteskowym sceptycyzmem dwunastoletnich filozofów. Chodzenie do pieczar
nazywaliśmy „targaniem świętości”, niektórzy bowiem smarkacze mieli ze sobą specjalne haczyki,
którymi wyciągali słomę z kukieł.

Niezapomniane te wagary kooczyliśmy zwykle w klasztornej herbaciarni dla pątników, gdzie piliśmy
herbatę z fantastycznych, malowanych w róże czajników i zajadaliśmy się iście gargantuowskimi
pierogami z kapustą i grzybami. Do dziś jeszcze czuję smak tych postnych specjałów.

Ciało profesorskie
Ale powródmy na Bibikowski bulwar do empirowego I Gimnazjum, by z łezką wzruszenia wspomnied
przynajmniej parę sympatycznych, utrwalonych w pamięci postaci profesorów. Do takich na przykład
należał geograf Czerkunow, miły staruszek z aureolą siwych, długich włosów dokoła rumianej jak
jabłuszko twarzy. Stworzył on we własnym mieszkaniu rodzaj muzeum geograficznego, gdzie stały w
gablotach pamiątki z dalekich podróży: posążki, imbryczki chioskie, zabłąkany bumerang australijski,
łuki dzikich plemion afrykaoskich itp. Polskę reprezentował dośd trafnie miniaturowy tradycyjny stół
wielkanocny z szynką, prosiakiem i kiełbasami z cukru. Polacy słynęli, jak widad, z dobrej wyżerki.
Zbiory te uzupełnione były setkami albumów z fotografiami z całego świata. Zwiedzanie muzeum
kooczyło się tradycyjną herbatą z ciastkami. Nic więc dziwnego, że młodzież chętnie je odwiedzała.

Nie zapomnę też nigdy zabawnej okrągłej sylwetki matematyka i inspektora gimnazjum w jednej
osobie, przez Uczniów przezywanego popularnie Kubem. Lubił on, zdaje się, często zaglądad do
kieliszka. Kiedyś w czasie świąt na prywatnym przyjęciu u jednego z kolegów, niejakiego Apraksina,
ululany Kub, uzbrojony w maszynkę do strzyżenia, postrzygł wszystkich nieprzepisowo owłosionych
uczniaków, uczestników kinderbalu, w piękne ząbki, po czym widząc swe nieudane dzieło, rozpłakał
się, przepraszał nas, wycałował i dał każdemu na fryzjera.

Ze wszystkich jednak profesorów najgłębiej wrył mi się w pamięd nasz prefekt gimnazjalny, ksiądz
kanonik Olędzki. Uczniowie szkół kijowskich owej epoki pamiętają go na pewno dobrze. Był to
osiemdziesięcioletni olbrzym, posługujący się srebrną tabakierką jako przyrządem do wpajania cnót
chrześcijaoskich i uczniowskich. Posiadał bodaj że największe kalosze na świecie (zamawiane
specjalnie w firmie „Treugolnik”), które stale z sobą nosił do klasy, żeby mu „nie zamienili w szatni”.
Uczył niewiele. Czas lekcji schodził na drzemce, na opowiadaniu dykteryjek i na „wyrywaniu” z
katechizmu. Zamiast stawiania złych stopni bił po prostu tabakierą po łapach. Na płask - znaczyło źle,
kantem - bardzo źle. Właściwie stopnie uczniowie stawiali sobie sami, kiedy ksiądz Olędzki drzemał.
Miał on swego stałego dryndziarza, który go woził po Kijowie od jednej szkoły do drugiej. W czasie
jazdy ksiądz prefekt trzymał go parasolem za kołnierz, żeby nie wypaśd, a za każdy zbyt dotkliwy
wstrząs dawał mu potężnego szturchaoca. Utarło się, że uczniowie, znając dokładnie marszrutę jego
wędrówek po szkołach, przypinali mu w czasie lekcji pod pelerynkę sutanny liściki miłosne do
znajomych pensjonarek tej pensji, do której się bezpośrednio po naszej lekcji udawał. Kiedyś
wszystko się wydało. Awantura! Krzycząc: „A łajdaki, pocztyliona sobie ze mnie zrobili!” puścił w ruch
swoją tabakierę...

Raz, kiedy drzemał, narysowałem na tablicy szkolnej jego karykaturę z wylatującymi spod pelerynki
listami.

- Dawad mi tego Matejkę - zawołał po przebudzeniu, wywijając groźnie tabakierą.


Po egzekucji miałem łzy w oczach, ale od tej chwili zacząłem marzyd o sławie. Tak to drobne na pozór
fakty decydują o losie człowieka (porównaj teorię Freuda, rozdział „O urazach wieku
młodzieoczego”).

Jeżeli chodzi o kolegów z ławy szkolnej, to poza paczką wagarowiczów, zespołem teatru szkolnego i
nieliczną stosunkowo grupą Polaków, występujących zwykle wspólnie podczas bójek (w czasie dużej
pauzy na terenach ogrodu szkolnego), z nikim specjalnie się nie przyjaźniłem. Apraskin, syn
podupadłego arystokraty, Kozłowski, którego ojcem był imponujący wąsal, szef straży ogniowej,
bracia Trzecieccy, najbardziej bojowi z całego „hufca polskiego”, i jedyny w klasie Izraelita prymus
Mazor byli tymi, z którymi łączyły mnie trochę bliższe stosunki. Na sąsiedniej ławce siedział nieco
melancholijny i skupiony Konstanty Paustowski. Jest to ten sam Paustowski, który zajął potem
poczesne miejsce w literaturze rosyjskiej i którego świetne książki: Dalekie lata, Kolchida znane są
dobrze i w Polsce.

Trzeba pamiętad, że klęska carskich wojsk na Dalekim Wschodzie była początkiem rewolucji 1905
roku. Byłem wtedy w drugiej klasie. Strajki objęły nie tylko fabryki, ale również uniwersytety i szkoły
średnie. Gimnazjum było zamknięte. W mieście trwały niepokoje. Mecenas Pratkowski, u którego
„stałem na stancji”, zamykał moje trzewiki, żeby mnie utrzymad w domu. Ale gdzie tam - poleciałem
w kaloszach. Kijów miał też swoje krwawe dni: masakrę demonstrantów na placu Dumskim. Byłem
tam też i ja. Do mego uczniowskiego szynelu przypięta była czerwona kokarda. Oberwałem też trochę
w tłoku i zgubiłem w ucieczce jeden kalosz.

Potem nauka szła mi coraz bardziej kulawo. Zapisałem się do KKUP (Kijowska Korporacja Uczniów
Polaków). Były to zakonspirowane uczniowskie zespoły nauki historii i literatury polskiej. Powstały
one na skutek prowokacyjnych, polakożerczych wystąpieo niektórych profesorów spod znaku
„Czarnej sotni”. W tym okresie wagary rozwinęły się na potęgę. Przynosiłem coraz gorsze stopnie. Z
rysunków tylko miałem zawsze piątki. Skooczyło się tym, że zostałem w czwartej klasie na drugi rok.
W czasie tradycyjnej majówki na zakooczenie roku szkolnego, kiedy całe gimnazjum odbywało
przejażdżkę statkiem po Dnieprze i wynajęta orkiestra wojskowa zagrała hymn carskiej Rosji „Boże
caria chrani”, ja wraz z grupą innych „buntowników” nie stanąłem na bacznośd, tylko
demonstracyjnie siedziałem. Miarka się przebrała. Groziło mi wylanie z budy. Toteż po naradzie
familijnej, biorąc pod uwagę moje wyraźne skłonności do rysunków, postanowiono przenieśd mnie
do kijowskiej Szkoły Sztuk Pięknych, gdzie jednocześnie mogłem kooczyd studia ogólnokształcące.
Mimo że jedna z ciotek utrzymywała, że żadna praca, nawet malarstwo, nie haobi, rodzice zapisali
mnie na architekturę, jako coś poważniejszego.

Kijowska Szkoła Sztuk Pięknych


Chod gmach tej szkoły w niczym nie przypominał empirowego pałacu i nie mieścił się wśród ogrodów,
lecz przy tzw. Siennym Bazarze, i podobny był raczej do łaźni trzeciej kategorii niż do przybytku muzy,
ja czułem się tutaj w swoim żywiole i triumfowałem. Jako czternastoletni piątoklasista znalazłem się
nagle wśród dorosłych wąsali o hajdamackich manierach i sercach płonących entuzjazmem zarówno
dla sztuki, jak i gorzały. Nie brakło tam typów i oryginałów. Taki Fedczenko albo Kajsarow! Pierwszy
to korpulentny Zaporożec, jakby żywcem wycięty z obrazów Riepina. Ambicją jego było malowanie
modela w najdziwniejszych skrótach. Sadowił się w tym celu tuż przy podium, na niziutkiej ławeczce.
Tusza, wysiłek i niewygodna pozycja sprawiały, że wydawał przy tym dośd dziwne dźwięki, zgoła
nieraz nieartykułowane. Co gorsza, uważał za stosowne za każdym razem przepraszad, unosząc się i
mówiąc wykwintne pardon z wybitnie połtawskim akcentem. Żadna z jego kompozycji malarskich nie
mogła się obejśd bez wymalowanego w rogu obrazu pieska. W ten sposób wypełniał on tak zwaną
„próżnię kompozycyjną”. Raz tylko, malując na zadany przez szkołę temat „Przejście Żydów przez
Morze Czerwone”, umieścił w rogu, wśród morskich bałwanów, zamiast psa kozę. „Koza ma bardziej
biblijny charakter” - wyjaśniał.

Mieliśmy w szkole modela, starca cierpiącego na reumatyzm. Fedczenko podjął się go leczyd. Kazał
mu siąśd w kocioł do gotowania bielizny i zaczął go powoli gotowad. Kiedy woda dochodziła już do
stanu wrzenia, dziad wyskoczył na rozpaloną blachę. Nieszczęśliwego pacjenta zabrało pogotowie,
domorosłego eskulapa - policja.

Ponieważ w szkole rysowaliśmy tylko figury gipsowe, a jako studia żywej nagości najczęściej starca z
wiolonczelą między nogami, zapisałem się dodatkowo do prywatnego „studia” na szkice modela
żeoskiego. Zbierali się w tej pracowni artyści bardziej już zaawansowani, z których wielu ocierało się
nawet i o Paryż. Akcesoria tej pracowni, naga modelka, gorące dyskusje o nowych prądach w sztuce
wytwarzały specjalny nastrój. Po tych seansach udawaliśmy się często na nocną włóczęgę po
knajpach. Imponowały mi te eskapady niebywale. Pociągał mnie swoisty romantyzm życia nocnego, a
chod lokale kijowskie przy bujnej tylko wyobraźni mogły zastąpid paryskie „Bal Tabariny” i „Olimpie”,
fantazja mnie ponosiła i wzywałem się w typy z reprodukcji słynnych malarzy nocnego Paryża - Ropsa
i Toulouse Lautreca. Na dobitek liczne nagrody za prace szkolne i pochwalna recenzja w prasie
miejscowej do reszty przewróciły mi w głowie.
Miałem wtedy dopiero piętnaście lat. Marzyłem o zapuszczeniu brody i absyncie. Pozowałem na
zblazowanego artystę dekadenta, nosiłem długie włosy, pelerynę i beret. Ten mój dośd ekscentryczny
jak na Kijów wygląd potrafił wykorzystad w celach utylitarno-trunkowych przyjaciel mój i kolega
Kajsarow. Był to uroczy cynik i spryciarz, smakosz życia i znawca dusz ludzkich. Pamiętam,
siedzieliśmy raz w knajpce greckiej, jedząc bardziej niż skromną kolację. Nie mieliśmy nawet na piwo.
Nastrój minorowy. Nagle mój Kajsarow się ożywia i wzrokiem wskazuje obiekt swych zainteresowao.
Parę stolików od nas siedział typowy kupiec moskiewski: jedwabna „rubaszka”, trzy kamizelki, pełno
breloków, stół zastawiony kawiorami i baterią wyborowych wódek.

- Zaraz będziemy mieli forsę - oświadczył Kajsarow. Podchodzi do kupca i klepnąwszy go przyjacielsko
po plecach mówi mu coś, wskazując na mnie. Po chwili wraca, trzymając w ręku dwadzieścia rubli.
Kupiec z zachwytem i podziwem łypie okiem w moją stronę. Kiedy na stole naszym pojawiły się
koniak i kawior, zapytałem zdumiony:

- Jakeś to zrobił?

- Zwyczajnie! Chwyt psychologiczny. Trzeba znad kupców. Po prostu powiedziałem: „Daj dwadzieścia
rubli. Francuz patrzy”. Zaskoczony kupiec zbaraniał i nie wiadomo dlaczego dał.

W tym okresie rozstałem się ze „stancją” u mojej ciotki, instalując się w kawalerskim pokoju, któremu
starałem się nadad pozory atelier. Według tradycji nowe locum należało „oblad”. Sprosiłem kolegów i
modelki, nakupiłem wiktuałów i spirytualiów. Toastom, śpiewom i taocom nie było kooca. Koło
północy lokatorzy z dołu posłali po policję. Nad ranem przybyła straż pożarna. Spisany został
protokół, a ja dostałem wymówienie mieszkania. W tydzieo później obchodziłem nowe „oblewanie”
innego „atelier”.

Kontrakty
Robiąc dośd mierne postępy w naukach, na polu sztuki osiągnąłem duże sukcesy. Wystarczy
powiedzied, że w ciągu jednego roku przeszedłem przez wszystkie klasy gipsów (ornament, głowice
kolumn klasycznych, maska, głowa, tors i figura). Grupą Laokoona zamykały się te studia z gipsu.
Potem następowała żywa natura: słynny nagi starzec z wiolonczelą. Prawdziwe triumfy święciłem też
na miesięcznych wystawach szkolnych. Były to kompozycje na zadane tematy. Pracowałem wtedy z
entuzjazmem. Nie rozstawałem się ze szkicownikiem włócząc się po bazarach i herbaciarniach,
szukając typów i szkicując na prawo i na lewo. Szczególnie dużo materiałów do szkiców z natury
dostarczała mi dzielnica Padół, w której odbywały się targi w okresie „kontraktów”. Był to
fantastyczny kiermasz odbywający się rokrocznie w lutym. Co za bogactwo typów i ileż egzotyki!
Persowie ze swymi dywanami, Tatarzy z pachnącym różanym kazaoskim mydłem, Chioczycy z
herbatą, wachlarzami i tanimi rzeźbami z kamieni, Grecy z chałwą i na arszyny sprzedawanym rachat-
łukumem, Gruzini z winem, Turcy z haftowanymi srebrem pantoflami... Jeżeli dodad do tego gwar
wielojęzyczny, harmider spowodowany zachwalaniem towaru, muzyczkę wędrownych cygaoskich
orkiestr i huk strzałów z pobliskich strzelnic - to łatwo sobie wyobrazid, że dla nieopierzonych jeszcze
adeptów sztuki była to prawdziwa skarbnica wrażeo, źródło natchnieo i bogactwo
przenajróżnorodniejszych motywów do szkicowania.

Właśnie w czasie „kontraktów” w jednej z portowych knajp znalazłem wspaniałego modela o pięknej i
natchnionej bizantyjskiej twarzy świętego. Naszkicowałem go i poczęstowałem herbatą. „Były
student” (jak sam się przedstawił) był, jak się okazało, bez dachu nad głową. Zaprosiłem go na nocleg
do swojej pracowni z tym, że popozuje mi do olejnego studium. Gwarzyliśmy do późnej nocy. Mówił
inteligentnie i otworzył prze-, de mną całą głębię swojej bogatej natury. Kiedy się z rana obudziłem,
„studenta” już nie było. Zabrał też ze sobą moje nowe spodnie i srebrny zegarek. Była to pierwsza
lekcja tzw. życia. „Student” zdobył spodnie i zegarek - ja doświadczenie. Na przyszłośd wprawdzie
starałem się byd ostrożniejszy, ale włóczęgi po bazarach i knajpach Padołu nie zaniechałem.

„Kontrakty” kijowskie można by z grubsza podzielid na „kontrakty” dolne i górne. Otóż dolne - to był
Padół, dzielnica portowa, jarmark wschodni, stragany, bałagany, chałwa, baloniki i hołota... Górne
„kontrakty” zlokalizowane były w apartamentach hotelowych „Europejskiego”, „Continentalu”, w
nocnych szantanach „Château de fleurs” i „Apollo”. Na luty do Kijowa ściągały najlepsze teatry, cyrki,
wirtuozi, najdroższe kokoty i najlepsze wystawy obrazów. Ze swych wiejskich latyfundiów zjeżdżali się
magnaci, obszarnicy, handlarze zbożem. Tu właśnie podpisywano kontrakty na sprzedaż lasów,
buraków, majątków. Kawiarnie na Kreszczatiku były przepełnione wytwornymi hreczkosiejami.
Kijowski Semadeni sprowadzał do pomocy kelnerów z Warszawy. Kijów żył bogatym i bujnym życiem
stolicy kresowej. Wtedy to właśnie przyjechała do Kijowa wystawa krakowskiej „Sztuki”. Mistrzowie
pędzla musieli słyszed coś niecoś o grubych kabzach żubrów kresowych. Czy nie zawiedli się w swych
nadziejach? Nie wiem. Wiem tylko, że na mnie wystawa ta zrobiła olbrzymie wrażenie. Malarstwo
Chełmooskiego, Stanisławskiego, Malczewskiego, Hoffmana, Sichulskiego, Fałata i Pautscha urzekło
mnie i oczarowało. Postanowiłem za wszelką cenę wydostad się z Kijowa i przenieśd do Akademii
Krakowskiej. Ale nie było to rzeczą tak łatwą. Minęło sporo czasu, zanim udało mi się przekonad
rodziców, że kijowska szkoła to tylko szkoła nauczycieli rysunków, że wyjazd na dalsze studia do
Krakowa lub Warszawy jest koniecznością. Ostatecznie zgodzono się na Warszawę, bo Kraków - to
przecież Austria, zagranica.

Warszawa mojej młodości


„Udziałowa”
Do niezatartych wspomnieo z okresu wczesnej młodości należą chwile mego wyjazdu do Warszawy i
pierwsze kroki na jej bruku. Jak dziś pamiętam bufet I klasy dworca kolejowego w Kijowie: sztuczne
palmy, biel obrusów, pobrzękiwanie srebra i aromat doskonałej kawy. Aromat ten w jakiś dziwny
sposób łączył się z dolatującymi z sąsiednich poczekalni podejrzanymi zapaszkami lizolu, smoły i
machorki - fetorkiem tłumów koczującej biedoty. Miałem oczywiście Reisefieber i z niepokojem
śledziłem wskazówki zegara nad bufetem. Wreszcie we drzwiach wychodzących na peron zjawił się
wygalowany brodacz-portier i potrząsając wielkim dzwonkiem zaintonował uroczyście: „Sarny, Kowel,
Warszawa - pierwyj zwonok!” Przy bufecie dopijano ostatnie wódki, wyfraczeni kelnerzy inkasowali
napiwki. Nikt się specjalnie nie śpieszył; do odejścia pociągu były jeszcze dwa dzwonki - prawie pół
godziny. Po upływie tego czasu pulmany kolei południowo-zachodniej unosiły mnie wreszcie na
północ, kierunek - Warszawa.

Dopiero na drugi dzieo, już o zmroku, zmęczony i podekscytowany wysiadłem na niepozornym


dworcu Terespolskim (okolice obecnego Wschodniego). Jedynym imponującym motywem na tym
dworcu była postad rosłego żandarma z wielką kitą na futrzanej czapce.

Tłukąc się roztrzęsioną dryndą po kocich łbach tonącej w mroku Pragi, czułem pewne rozczarowanie.
Więc to jest Warszawa? Za mostem Kierbedzia serce zabiło mi żywiej. Poznałem sylwetę kolumny
Zygmunta, zabytkowe kamienice i kościoły Krakowskiego. Nastrój poprawił się wyraźnie, gdy moja
drynda wtoczyła się na tętniący życiem, falujący tłumami spacerowiczów Nowy Świat. Wreszcie
Szpitalna 8. Tu właśnie, w pracowni malarskiej, zajmowanej przez pewnego dziennikarza, do którego
miałem list polecający, spędziłem moją pierwszą warszawską noc. Przedtem jednak gościnny
gospodarz wyciągnął mnie na „pół czarnej”. Los zrządził, że jeszcze tego wieczora poznałem cały
Parnas ówczesnej cyganerii warszawskiej. Zbierała się ona w cukierni „Udziałowej” na rogu Alei
Jerozolimskich i Nowego Światu (dzisiejszy Klub Międzynarodowej Książki i Prasy). Ścięty róg narożnej
kamienicy stanowił wejście do cukierni. We drzwiach stał imponujący, fantastycznie umundurowany
portier. Tuż za nim znajdował się niewielki hall, którego centrum zajmowała rozłożysta palma,
obudowana okrągłą, zieloną pluszową kanapą. Był to rodzaj poczekalni. Resztę tego hallu wypełniały
lady z cukrami i ciastkami oraz ozdobne, oszklone szafy z bombonierami.

Właściwą cukiernią była długa „kicha”; po lewej stronie mieściły się kanapy i loże, po prawej - wejście
na bilardy oraz okienko do kuchni. Ściany tej „kichy” wyłożone były mahoniową boazerią, ponad nią
biegł fryz przedstawiający jakiś secesyjny landszaft. Wszystkie właściwie elementy tego wnętrza były
pretensjonalne i brzydkie. Zastanawiające było, że w całości miało to jednak charakter, a więc i
swoiste piękno. Mimo całej tej wulgarności nie przypuszczam, żeby znalazł się ktoś, kto by zgodził się
zamienid ją na gładkie ściany i poprawnośd kolorkową dzisiejszego zreformowanego baru, którego
sanitarny przepych czerpie swe wzory z czystych funkcjonalnych linii wanny i klozetu. Faktem jest,
powtarzam, że cukiernia „Udziałowa” ze swoimi pluszowymi lożami i wyfrędzlowanym przepychem
stanowiła harmonijną całośd z zaludniającą ją publicznością i była niezastąpionym tłem dla tych
postaci w sztywnych, wysokich kołnierzach, wciętych sakpaltach, cwikierach i melonikach.

W jednej z tych pluszowych lóż poznałem właśnie znakomitego Fiszera i Kamila Witkowskiego,
Dunikowskiego i Stasinka Sierosławskiego, Feliksa Jabłczyoskiego, Edwarda Słooskiego i Bolesława
Leśmiana, Karola Szustra, Jana Lemaoskiego, Zygmunta Kisielewskiego i Kazimierza Wroczyoskiego,
słowem - całą galerię sławnych dla ówczesnej Warszawy typów bohemy, typów, o których dalej
zresztą będzie mowa.

Ta imponująca mi wiekiem, wyglądem i błyskotliwością wysławiania się plejada intelektualistów


pozwalała mi siedzied koło siebie, wchłaniad nie kooczące się dyskusje i kawały, dojrzewad w klimacie
całkowicie dla mnie nowym, uroczym i urzekającym. Tu dokonywały się moje pierwsze
„wtajemniczenia”.

Na drugi dzieo po przyjeździe znalazłem dla siebie skromne locum w pobliżu Nowego Światu i
„Udziałowej” - przy ulicy Chmielnej 7. W podwórzu tego domu mieścił się słynny nocny szantan
„Akwarium”.
Szkoła na Hożej
Kiedy czasami bywam we wspaniałym gmachu dzisiejszej Akademii Sztuk Plastycznych na Krakowskim
Przedmieściu, przypomina mi się okropna rudera Szkoły Sztuk Pięknych, do której uczęszczałem.
Mieściła się ona przy ulicy Hożej 33. Dziwnym jakimś zrządzeniem losu dom ten ocalał i płomienie
zagłady, które zniszczyły Warszawę, nawet go nie liznęły. Można też dziś na własne oczy oglądad obok
cuchnącego ustępu koślawe schody, które prowadziły do tej Alma Mater sztuki. Wystarczy wejśd w
bramę, pociągnąd nosem i spojrzed w prawo. Tam właśnie, zaraz po przyjeździe, skierowałem swoje
kroki1. Strach przed egzaminem i trema, czy mi się uda dostad do profesora Lentza, okazały się
płonne. Po minimalnych formalnościach i po wpłaceniu pewnej sumki woźny zaprowadził mnie po
prostu do pracowni profesora. Udając, że naga modelka jest dla mnie chlebem powszednim, z
wypiekami na twarzy wziąłem się do rysowania.

Już w pierwszym tygodniu pobytu w szkole wciągnięto mnie do pracy przy urządzaniu „Balu Młodej
Sztuki”. Przygotowania te trwały parę miesięcy. Malowanie modela, dyskusja nad impresjonizmem
odgrywały raczej rolę drugorzędną. Bal Młodej Sztuki był głównym tematem zainteresowao ciała
profesorskiego i uczniów. Trzeba przyznad, że wypadł on imponująco. Pretensjonalny przepych
przeładowanych złoceniami i malowidłami sal Filharmonii Warszawskiej zamienił się w ciągu paru
godzin w krainę czarownej baśni z jakiegoś polskiego tysiąca i jednej nocy. Cały sufit zawieszony był
siecią rybacką z cekinami, naświetloną kolorowymi witrażami. Stylowe, zaimprowizowane z
kolorowych bibułek stroje młodych malarek i wspaniałe toalety tłumu warszawskich elegantek
podnosiły jeszcze bardziej zjawiskowy niemal urok tego balu nad balami. Studenci-gospodarze
oczywiście występowali we frakach i lakierach. Nie trzeba chyba dodawad, że fraki były wypożyczone
na Świętokrzyskiej, a lakiery kupione na Kercelaku. Ponieważ gospodarzy było dwunastu, a fraki tylko
cztery, więc podczas gdy dyżurna czwórka, przebrana za lordów, pełniła honory domu na sali,
pozostali siedzieli w ubikacji na oknie w skarpetkach i półkoszulkach. Koleżanki wybrały lepszą dolę.
Miały fantastyczne krynoliny z bibułek, a chod pod koniec balu kostiumy te były w strzępach -
wyglądały uroczo i jak widad, były przygotowane na wszelkie ewentualności. Jeszcze długie miesiące
mówiło się o tym balu. Był nie tylko „gwoździem” karnawału, ale i jedynym sposobem uzyskania
funduszów na zasilenie kasy „Bratniaka”. Były to bowiem czasy bryndzy wśród młodych artystów,
czasy wykrzywionych obcasów i łatanych portek. Nie było ani stypendiów, ani pomocy paostwa.
Pieniądz przychodził z trudem, zarobki były minimalne. Posiadanie futra stanowiło rzadkośd nawet
wśród profesorów. Opowiadają, że znakomity rzeźbiarz, Ksawery Dunikowski, po sprzedaniu jakiegoś
luksusowego nagrobka postanowił nabyd futro. Udał się do modnego wtedy kuśnierza Chowaoczaka.
- Chciałbym futerko - mówi wzruszony profesor.

- Jakie futro pan by sobie życzył?

- No, zimowe. Naturalnie zimowe - odpowiedział Dunikowski.

Ale wródmy do szkoły. Dyrektorem był wtedy Lentz. Profesorami: Konrad Krzyżanowski, Stanisław
Pieokowski, Stanisław Śliwioski, Edward Trojanowski i Karol Tichy. Stosunki w szkole, jej osobliwości i
typy dośd dobrze odmalowywała szopka uczniowska, urządzana corocznie w okresie karnawału. Oto
na przykład postad woźnego, administratora, dozorcy, elektrotechnika, a nieraz i modela w jednej
osobie. Śpiewał on:

1
Dom ten dziś już nie Istnieje.
Jestem ja, Kowalski,
Niby za woźnego,
Ale tutaj w szkole
Jestem do wszystkiego.
Kiedy jakiś mebel trzaśnie
Albo elektryka zgaśnie -
Kowalski wnet poradzi,
radzi, radzi.
Dzieo w dzieo pan Kowalski
Bardzo jest zajęty,
Tu rób im korektę,
Tam led do „Zachęty”,
Czasem trzeba wzmocnid belkę
Lub pozowad za modelkę.
Kowalski wszystko może,
może, może.

Piosenka mistrza Dunikowskiego miała fragmenty dośd pikantne, np:

Jestem ci ja rzeźbiarz
Klasa wśród rzeźbiarzy
Rżnę w drzewie, w kamieniu...
No i gdzie się zdarzy...

Dyrektora Lentza charakteryzowały następne strofy, które nucił na nutę „Pije Kuba”:

Lubię kawior i Rembrandta,


A nawet i Zorna,
No i trochę tych smarkaczy,
Chod to młódź niesforna.

Laleczka młodej malarki śpiewała:

Dawniej każda panieneczka


Była cacy jak laleczka.
Tu w fartuchu, z pędzlem w dłoni
Za „siużetem” ciągle goni.

Co prawda, nie zawsze tylko za „siużetem”. Goniły one często za mężami, co im się nawet od czasu do
czasu udawało.

Byłem bodaj najmłodszy wśród kolegów, a wrodzona nieśmiałośd sprawiała, że się trzymałem nieco
na uboczu. Niemniej jednak z wieloma kolegami łączyła mnie szczera przyjaźo i wspólne przeżycia. Z
rozrzewnieniem wspominam wielu z nich po dzieo dzisiejszy. Mentalnośd ich, styl życia, wygląd
kształtowały się pod dwoma dominującymi wpływami: Krakowa i Paryża. Szkoła krakowska
stylizowała się na peleryniarzy. A więc zaniedbany strój, czarne kapelusze z szerokim rondem i
obowiązujący fontaź. Grupa paryska nosiła meloniki, wymyślne sakpalta, przedziałki, słowem -
„dandyzm” na całego. Widok peleryniarza budził niepokój. Nie były to czasy spokojne. Po 1905 roku
ferment rewolucyjny dojrzał i carscy szpicle i policja mieli pełne ręce roboty. Ulicami od czasu do
czasu przejeżdżały kozackie pikiety i po mieście krążyły patrole lejbgwardii litewskiego i wołyoskiego
pułku. Jeden z peleryniarzy szedł sobie z kasetą do szkoły. Odznaczał się on niewielkim wzrostem i
dziwną twarzą o fascynujących, czarnych oczach. Widok faceta w szerokoskrzydłym kapeluszu
anarchisty, dźwigającego coś pod wlokącą się niemal po ziemi peleryną, zwrócił uwagę
przechodzącego patrolu, który miał rozkaz legitymowania i rewidowania „podejrzanie wyglądających
typów”. Zatrzymano go i zapytano, po rosyjsku naturalnie, czym się zajmuje. Speszony i przerażony
widokiem brodatych olbrzymów z bagnetami, niezbyt mocny w języku rosyjskim, Czerny poplątał
podobne do siebie słowa i zamiast powiedzied: ja chudożnik (artysta-malarz), powiedział: kudiesnik
(czarodziej).

- Ot podlec, czym to się zajmuje - wykrzyknął „unteroficer” i zabrano go do cyrkułu, gdzie podobno
kazano Heniowi kosztowad wszystkich farb z kasety malarskiej.

Mało jest na pewno rzeczy trudniejszych od nauki malarstwa. Większośd jednak uczących się studia
swoje traktuje wcale lekko. Szkoła artystyczna jest miejscem, gdzie parę osób pracuje z gorączkową
energią, podczas gdy reszta przeważnie się wałkom w stopniu rzadko spotykanym. Co więcej, ci, co
pracują, ograniczają się do zainteresowao czysto technicznych, fakturowych, usiłują przyswoid sobie
szereg tricków i smaczków nie wymagających ani specjalnej inteligencji, ani jakichś głębszych
dociekao. Tak jak i w sztuce gry na skrzypcach, filozofię pozostawia się zręczności smyczka i pięciu
palców, słowem, długoletniemu rzępoleniu tak zwanych „wprawek”. Większośd jednak obdarzonych
żywszym temperamentem adeptów malarstwa często załamuje się maskując swe lenistwo
nieustannym mieleniem językiem o sztuce. Zwłaszcza że okres, o którym mowa, był okresem ścierao
się najrozmaitszych, często sprzecznych ze sobą, zmieniających się ciągle kierunków w malarstwie,
poczynając od secesji wiedeoskiej i francuskich impresjonistów, post i post-post-impresjonistów, na
kubizmach, futuryzmach i ekspresjonizmach koocząc.

Ferie
Po karnawale i trudach zimowych, kiedy to, jak mówi poeta, „spod kory, która więzi, trysną soki
drzew”, brad malarska udawała się na łono natury, do Kazimierza, w Góry Świętokrzyskie na tzw.
plenery. Mniej zamożna „malaria” korzystała z darmowego pobytu w majątku Kierbedziowej -
słynnych Ribiniszkach. Działy się tam podobno dziwne rzeczy. Straszyło. W korytarzach starego dworu
po północy snuły się jakieś widma w bieli. Słyszano nieraz jęki i zawodzenia. Mniej romantycznie
usposobieni koledzy, może i przez zazdrośd, rozsypywali pineski po korytarzach, co sprawiało dużo
kłopotu „duchom”. Miało to hamowad ich nocne harce oraz pomagało czuwad nad cnotą koleżanek.
W okresach deszczowych towarzystwo nudziło się setnie. Dla zabicia nudy ogłaszano najdziwniejsze
konkursy. Między innymi, na przykład, na najoryginalniejszą koafiurę. Do stołu zasiadała wtedy istna
kupa wariatów. Ten miał ogolone pół głowy, ów nosił warkocze. Zwycięzca miał pół brody z lewej i
pół wąsów z prawej ogolone. Była to jakby zapowiedz surrealistycznego dadaizmu.

Nowicjuszy, którzy przyjeżdżali do Ribiniszek po raz pierwszy, brano bardzo często na kawały. Kiedyś
zjawił się tam pewien pejzażysta, pierwszy zdaje się pointelista w Polsce (pointelizm - sposób
malowania za pomocą kolorowych kropek), niejaki Jarosz. Powiedziano mu, że obowiązuje tu zwyczaj
przedstawiania się w czasie pierwszego obiadu. Toteż kiedy wspaniała zupa z mięsem zjawiła się na
stole, kolega Jarosz wstał i kłaniając się gospodyni powiedział:

- Proszę pani - jestem Jarosz!


- A cóż pan sobie myśli, że będę dla pana oddzielną kuchnię prowadzid! - zawołała oburzona.

Swoje wakacje spędzałem bądź w domu rodzinnym na Podolu, bądź u zamężnej siostry w cukrowni
na Ukrainie. Wspomnienia tych wakacji łączą się z grą w tenisa, a w okresach deszczowych z
kartograjstwem. Nasłuchałem się tam też sporo anegdot o słynnych bzikach kresowych.

Typowym okazem zbzikowanej na punkcie arystokratyzmu wariatki była hrabina Branicka z


Białocerkiewszczyzny. Znana była z tego, że podawała rękę tylko utytułowanym, poczynając od
baronów. Zwykły szlachcic nie dostępował tego zaszczytu. Doroczny zjazd dyrektorów cukrowni,
należących do jej majątków, poprzedzał rodzaj symbolicznych ceremonii. Oto w sali obrad zjawiał się
lokaj i okadzał zebranych kadzidłem. Następnie otwierał lufciki i wówczas dopiero, po wykadzeniu
dyrektorskich fetorów, raczyła wejśd hrabina i łaskawie kiwając głową, otwierała obrady. O niej to
krążyła słynna anegdota, jak to zjawił się „z ogłoszenia” student reflektujący na posadę bibliotekarza
w pałacu. Hrabina nie podając ręki zapytała go w trzeciej osobie:

- Francuski posiada?

- Posiada - odpowiada student.

- Angielskim włada?

- Włada - brzmi odpowiedź.

- To niechże siada - powiada łaskawie hrabina.

- Kiedy nie może - odpowiada kandydat na bibliotekarza.

- Dlaczego?

- Bo go dupa boli.
Charakterystyczna była heca z jej karocą. Rodową, herbową landarę wysłano do Białej Cerkwi na
dworzec po jakiegoś księcia. Otóż książę nie przyjechał, a że kareta wracała pusta, skorzystał z tego
główny administrator majątków, który właśnie przyjechał z Kijowa i udawał się do rezydencji w
Stawiszczach.

Na spotkanie księcia wyjechała sama hrabina. Kiedy pojazdy się spotkały i z karety zamiast
spodziewanego magnata wysiadł administrator, hrabina zemdlała. Nazajutrz wydała szereg
zarządzeo: obicia wewnątrz karety zedrzed i dad nową tapicerkę; karetę przemalowad, stangreta
zdegradowad na fornala, konie odesład na folwark; administratora przenieśd do innego klucza.
Zabawne było też i to, że mąż jaśnie hrabiny był dla rozmaitości chłopomanem. Często, przebrany w
świtkę chłopską, jeździł zwykłą furką na pobliski targ, gdzie sprzedawał jaja i kury. Chłopska furka
miała zamaskowane resory. Za nią jechał, już w pałacowej bryczce, nadworny lekarz z pielęgniarką -
jaśnie hrabia cierpiał na brzuszek.

Kiedyś w czasie mojego pobytu na Podolu zjawił się u mnie jakiś pop, który dowiedziawszy się gdzieś,
że studiuję malarstwo w samej Warszawie, zaproponował mi wymalowanie czterech ewangelistów
na ścianach nowo wybudowanej cerkwi w Ozarzyocach. Wahałem się trochę, ale kiedy pop wyjął
spod sutanny pokaźny worek ze złotymi pięciorublówkami - uległem. Sprowadziłem do pomocy
kolegę z Warszawy, udaliśmy się do owych Ozarzyniec i przystąpiliśmy do dzieła. Malowidła musiały
byd wymalowane pod samą kopułą cerkwi na specjalnych rusztowaniach. Nie była to łatwa praca.

Plebania popa, on sam i jego rodzinka były jakby żywcem wyjęte z jakiejś powieści Gogola. Wspaniałe
domowe nalewki, smakołyki ukraioskie i towarzystwo pulchnych popówien osładzały nam trudy
malowania na rusztowaniach. Robota jednak postępowała szybko i w jakieś dwa tygodnie czterech
ewangelistów imponująco zasiadało na okrągłej kopule wnętrza cerkwi. Wszyscy byli zdumieni, że tak
dobrze i prędko. Ale malowidła te musiała zaakceptowad „komisja”. Komisja składała się z popa,
wójta, sołtysa i paru wiejskich starców. Starcy patrząc z dołu na królujących pod niebem
ewangelistów z aprobatą kiwali głowami. Ale po wdrapaniu się na rusztowania i przyjrzeniu się z
bliska naszym dekoracyjnym wyczynom orzekli krótko: „maźnia” - czyli że malowidła są nie do
przyjęcia. Brak szczegółów był dla nich dowodem niesumienności wykooczenia. Tragedia.

- Jak to - spytałem najstarszego - wszak na dole zachwycaliście się?

- Tak, z dołu wygląda dobrze, nie można powiedzied.

- A więc - mówimy - jak się zdejmie rusztowanie, nikt przecież z bliska tego nie zobaczy.

- Tak - powiada starzec - ale Boh zobaczy.

Był to argument nie do odparcia. Musiałem więc sam jechad do Kijowa po specjalistę od bohomazów,
który za pomocą małych pędzelków wylizał i wykooczył naszych ewangelistów.

Klimaty i wtajemniczenia
Bałagan i sprzeczności, jakie panowały we współczesnej nauce, filozofii i sztuce, znalazły odbicie i na
poddaszu Szkoły Sztuk pięknych na Hożej. Nie pozostało to bez wpływu na moje studia. Po krótko
trwających zrywach w pracy następowały dłuższe okresy zniechęcenia, lenistwa i nudy, od której
uciekałem do bezcelowego wałęsania się po mieście, przesiadywania w kawiarniach czy zbijania
bąków. Jeżeli dziś jeszcze klnę nieraz w żywe kamienie, nie mogąc sobie dad rady z narysowaniem
jakiejś ręki, to dlatego, że zamiast uczyd się rzemiosła sztuki, dwiczyd swoje „pięciopalcówki”,
błąkałem się bezcelowo, czekając na ową godzinę w „Udziałowej”.

W wędrówkach tych często mi towarzyszył znany w środowisku artystycznym oryginał, Ludwik Gross,
malarz kwiatów. Mimo różnicy wieku przyjaźniliśmy się i nieraz odwiedzałem jego poddasze na
Mokotowskiej. Na drzwiach pracowni widniał napis: Ludwik Gross = słooce. Cierpiał on między innymi
na chroniczny brak gotówki. Za całe umeblowanie służył mu zawieszony na dwóch hakach hamak i
wielka, sięgająca sufitu drabina; koślawy stół, taboret i sztalugi uzupełniały to oryginalne wnętrze.

„Drabina jest symbolem wznoszenia się w górę” lubił mawiad Gross.

Pod ścianą na kartonach wspaniałe rysunki kwiatów - nerwowe, sugestywne, frapujące... Modele-
kwiaty dostawał od zaprzyjaźnionego ogrodnika z oranżerii łazienkowskiej. Były to nierzadko okazy
flory egzotycznej. W okresach nasilenia nędzy malarz pożyczał naturalnie drobne sumki, ale jego
prośba o pożyczkę była ubrana zawsze w jakąś fantastyczną formę, niby z nowel Poego.

- Poznałem - powiada - wczoraj na wystawie w „Zachęcie” uroczą Peruwiankę. Byłem z nią na kolacji
w „Europie”. Wydałem całą gotówkę. Potem pokazywałem jej swoje zbiory. Nad ranem dała mi swe
usta i ten oto storczyk. Kiedy szedłem dziś w południe głodny i bez grosza, myślałem: „Oto idzie
człowiek, który nie miał dziś w ustach nic prócz pocałunku i który ma najpiękniejszy kwiat w Europie”
(wskazywał podwiędnięty storczyk). Czy może mi pan pożyczyd do jutra dwa ruble?

Potem wyciągał kawałek jakiegoś patyka i podsuwając go pod nos mówił: - To mahoo, ja innym
drzewem nie palę. Podobno w czasie pobytu cara Mikołaja w Warszawie Ludwik Gross został
aresztowany, ale jak twierdzą złośliwi, nie ze względów politycznych, tylko z obawy, żeby nie usiłował
pożyczyd od cara paru rubli. Trzeba jednak przyznad, że długi oddawał, a kiedy wpadły mu jakieś
pieniądze, stawiał wino, obdarowywał ludzi pięknymi kwiatami i w ogóle miał gest.

Jeżeli już mowa o „sztuce pożyczania”, to nie sposób pominąd przemiłego pianisty, Karola Szustra.
Jest to podobno jedyny człowiek, któremu udało się naciągnąd przyszłego papieża, a ówczesnego
nuncjusza stolicy apostolskiej na pożyczenie pięciu milionów. Były to oczywiście marki, a rzecz działa
się w roku 1921. Po przyjęciu, na którym Szuster koncertował, tak długo lawirował on koło wyjścia, aż
znalazł się przy nuncjuszu. Znając włoski podsadził nuncjusza do karety i pokornie poprosił go o
podwiezienie, gdyż jadą w jedną stronę. Na odcinku między Aleją Róż a placem Trzech Krzyży
„ustrzelił” jego eminencję na wspomnianą kwotę. Znany był jego sposób pożyczania „na fotografie”.
Wyjmował z kieszeni portrecik jakiejś dwunastoletniej pensjonarki i ze łzami w oczach mówił: „Mon
enfant... (nie miał żadnego dziecka). Biedactwo chodzi na pensję w moich podartych nocnych
pantoflach. Czy nie pożyczyłby pan dwóch rubli na buciki dla mojej Elżuni?” Kiedyś znów wpadł
wzburzony do „Udziałowej” i opowiadał, że ukradziono mu fortepian: „Wracam do domu, otwieram
drzwi i staję jak wryty. Ktoś wyniósł mi fortepian. Nic poza tym nie zginęło. Zbieram na nowy. Pianista
bez fortepianu - zero. Pożycz pan pięd rubli”.

Przeciwstawieniem cukierni „Udziałowej” była wielka modernistyczna kawiarnia Ostrowskiego na


rogu Złotej i Marszałkowskiej, ulubione miejsce spotkao zamożnego mieszczaostwa i
hochsztaplerstwa. Osobliwością tej knajpy były tak często wyśmiewane przez cudzoziemców „fajfy” w
południe: od pierwszej do trzeciej. Kiedy cały świat zajada steki i kotlety baranie, tu w przepychu
marmurów i tandetnego estetyzmu „elegancki” światek opychał się pączkami, napoleonkami i
zalewał „czarną”.

Rzecz prosta, że na młodym człowieku, przybyłym z kresów i znającym tylko kijowski Kreszczatik
(główna ulica Kijowa), Warszawa robiła wrażenie wielkiej metropolii, a tłumy facetów w melonikach i
wyfiokowanych elegantek, przemykających przez ruchliwe, pełne knajp, cukierni i bogatych sklepów
ulice, wydawały mu się Europą przez duże E.

Naprawdę jednak Warszawa roku 1910 przedstawiała się dośd groteskowo i brzydko. Obdrapane
trzypiętrowe budy uśmiechały się sztuczną szczęką fałszywego luksusu wystaw sklepowych i barów.
Brzydotę blaszanych szyldów potęgowało jeszcze i to, że musiały one byd w dwóch językach:
rosyjskim i polskim. Po jezdni prócz rozklekotanych drynd paradowały furki chłopskie i dwupiętrowe
żydowskie bryki pełne beczek, pak i gęsi. Na ważniejszych skrzyżowaniach czuwał bezczynnie
„stójkowy”, ubrany w znienawidzony, brzydki, czarny mundur. Ładniejsze dzielnice istniały
przeważnie dzięki nagromadzeniu magnackich pałaców z okresu jurydyk oraz monumentalnych
budowli miejskich z czasów Królestwa Kongresowego. Ulubione jednak przez warszawiaków
powiedzonko, że Warszawa to Paryż północy, należałoby ocenid jako grubą przesadę, chod tu też
mknęły parokonki na gumach i nęciły nocne szantany, w których liczni kupcy z Moskwy, Penzy i
Saratowa załatwiali swoje lukratywne transakcje zabawiając się na potęgę. Dla tych to bogatych i
brodatych gości Warszawa była naprawdę Europą, pełną eleganckich lokali i szykownych kokot. Ale
gród syreni nie miał dobrej opinii w oczach turysty z Zachodu.

O zmroku jednak, kiedy kontury się zacierają, a linia dachów ginie w ciemności nieba, kiedy rozbłysną
kule elektrycznych latarni, Warszawa przeistacza się do niepoznania. Fasady kamienic zaludniają się
fantastycznymi postaciami z ubiegłej epoki. Pseudobarokowe amorki igrają wśród hipotecznej
numeracji. Secesyjne Ondyny ślą uśmiechy Giocondy znad blaszanych szyldów sławiących wyroby
gumowe. Elegijne westchnienia epoki lamp gazowych, gorsetów i veraviolety giną w jaskrawym
unerwieniu pierwszych reklam elektrycznych. Sklepy pachną wszystkimi pokusami świata: tu kawa
„Arabii”, tam futra „Kamczatki” obok tureckich rogali Nurana. Dalej wyspy skarbów całego świata, a
raczej półświatka: biżuteria, ciastka, lakierki, perfumy, a nade wszystko jedwabie. Obok, jak pointa,
jak zakooczenie tego brukowego romansu: skład broni - rewolwery systemu „Browning”. W
sąsiedztwie kantor wymiany. Waluty, weksle, dewizy i inne rzeczy pachnące kryminałem. Tuż obok
centrali dewiz - centrala snów: „Iluzjon”. Bary dyszą zgiełkiem i wyziewami. Duch bigosu unosi się nad
wódami. Z półuchylonych drzwi cukierni dolatują tony Wesołej wdówki. Obok sklep z trumnami. Na
ich makabrycznym tle spacerują prymitywnie uszminkowane prostytutki.
Wędrówki w krainę wspomnieo nie odbywają się nigdy w porządku chronologicznym. Nieraz jakieś
przypadkowe spotkanie, jakaś zasłyszana melodia, widok jakiegoś zakątka miejskiego czy nawet
zapach jakiejś potrawy budzą echa dalekich przeżyd i wystarczy tylko dad się ponieśd przez chwilę
zjawom przeszłości, a nabierają one koloru, nasycają się tętnem życia, wypełniają szczegółami,
wzruszają i przez skojarzenia pociągają za sobą całe konstelacje innych, zbliżonych tematem
przypomnieo. Tak i teraz. Gdy przenoszę się myślą do ówczesnego, kipiącego życiem, rzęsiście
oświetlonego Nowego Światu, do owych bocznych uliczek warszawskich, skąpo oświetlonych
lampami gazowymi, natychmiast pejzaż miejski zaludnia się charakterystycznymi sylwetkami
wieczornej Warszawy.

Oto idzie Kazimierz Lasocki. Potężna statura, tubalny głos, niewyszukane, lecz dowcipne kawały.
Mawiał na przykład często, że jest jedynym malarzem, który nie żyje ze swymi modelkami. Jak
wiadomo, Lasocki malował tylko krowy. Był on któregoś tam roku sensacją słynnej, odbywającej się w
salonach Teatru Wielkiego „tomboli”. Zjawił się mianowicie w kostiumie jaskiniowca, ubrany tylko w
jakąś źle wyprawioną skórę cielęcia. Wyglądał bardzo efektownie, ale w Salach Redutowych powstała
panika. Skóra tak cuchnęła, że w koocu policja kazała mu opuścid bal prosząc, by się przebrał w mniej
wonny strój wieczorowy.

Oto słynący ze swych najdłuższych wąsów, ubrany od rana we frak i cylinder, w płaszczu
mikołajowskim z peleryną, idzie geograf Bazewicz. Kokieteryjnie podkręcając wąsa szepce coś na
ucho dwom chichoczącym modniarkom z olbrzymimi pudłami do kapeluszy.

Oto w brązowym meloniku, monoklu i szkockim palcie w kratę sunie mecenas Korwin-Piotrowski. Na
widok ładnego buziaka zatrzymuje się i uśmiechając się zalotnie, odprowadza wzrokiem
przechodzącą dziewczynę. Zatrzymywał się dosyd często...

Prócz Lasockiego, Bazewicza, Korwin-Piotrowskiego do stałych bywalców wieczornego deptaku na


Nowym Świecie należał też astrolog Jan Aleksander Starża-Dzierzbicki. O nim to powiedział kiedyś
Fiszer: „Wyobraźcie sobie, że to indywiduum ośmieliło mi się dziś przyśnid”.

Mógł się przyśnid niejednemu. Wysoki, górujący nad tłumem wielką, masywną głową Buddy, ubrany
w melonik i sakpalto, majestatycznie sunął wieczorną ulicą. Można się założyd, że ma w kieszeni
otwarty scyzoryk i kawałek węgla drzewnego - magiczne akcesoria przeciw złym duchom. W dzieo
urzędnik Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego, od wieczora komentator wpływów stropu
niebieskiego. Na podstawie daty urodzenia stawiał „nieomylne” horoskopy. Grał pięknie na
skrzypcach i na każdy dzieo tygodnia nosił innego koloru krawat, zależnie od przypadającej na dany
dzieo planety. W poniedziałek - dzieo Księżyca - srebrno-seledynowy. Wtorek - Merkury - brązowy.
Środa - Mars - czerwony. Czwartek - Jowisz - niebieski. Piątek - Wenus - zielony. Sobota - Saturn -
czarny.

Były to czasy, kiedy gazety nie podawały jeszcze komunikatów meteorologicznych, miały natomiast
rubrykę pt. „Co wróżą gwiazdy”. Świat ówczesny bowiem obok najgrubszego materializmu i
mieszczaoskiego groszoróbstwa przeżywał rodzaj anarchii psychicznej; zalała go powódź
chaotycznych duchowości z seansami, maskotkami, okultyzmami itp.

Uczeni tak poważni, jak William Crookes i Oliver Rodge propagowali studiowanie duchów, tak jakby
to były pająki. Obok uznanej protoplazmy przeprowadzano studia nad ektoplazmą widm seansowych.
Towarzystwa spirytystyczne rosły jak grzyby po deszczu. W niezdrowym klimacie tych środowisk
pieniły się bujnie, obok starych grzechów naszej prowincjonalnej planety, modne bziki i kompleksy.

Nawet w szkole na Hożej mieliśmy przedstawiciela tego typu ezoterystów. Żył on w wiecznym
niepokoju rozdwojenia jaźni, w wiecznym strachu przed złymi duchami czy zjawami. Oprócz duchów
wierzył również w kiszkę kaszaną i koniecznośd życiową dobrze wyprasowanych spodni. W dodatku
nosił dziwne nazwisko; Hermes. Poza tym był to miły, spokojny biedak, pozbawiony zmysłu
powonienia. Sprowadził się był kiedyś na tak zwane „parę dni” do pokoju kawalerskiego, jaki
zajmowałem z drugim kolegą, a siedział parę miesięcy. Ostatecznie moglibyśmy wytrzymad, gdyby nie
kaszanka i spodnie. Plagą było, że wracał po północy, po czym smażył na prymusie kaszankę. Po
kolacji zwykle prasował spodnie. Swąd kaszanki połączony z zapachem mokrej, przepalonej ścierki
doprowadzał nas do szału. Postanowiliśmy zlikwidowad Hermesa, tj. wylad go z mieszkania. Nie było
to takie trudne.

Jak już wspomniałem, bał się on okropnie wszystkiego, co trąciło tajemniczością i zaświatami. Do tej
„zaświatowej” taktyki uciekliśmy się zapytując go po prostu, czy nigdy w nocy nic w tym pokoju nie
zaobserwował, bo przecież tu straszy - w pokoju tym bowiem powiesił się jakiś alkoholik. Już
najbliższej nocy Hermes czuwał, przewracając się niespokojnie na swym barłogu. Zaraz więc
następnej nocy zainscenizowaliśmy koszmarny debiut duchów, zapraszając uprzednio do pomocy
jednego z kolegów, Henia Czernego, któremu mały wzrost umożliwiał siedzenie w koszu do bielizny.
Złośliwy od urodzenia, z pietyzmem zajął się przygotowaniami i zaopatrzył w niezbędne przyrządy.
Jak tylko Hermes zgasił światło, w pokoju zaczęły się dziad dziwne rzeczy: z niszy, gdzie stał kosz,
sączyła się zielonkawa poświata, wydobywały się stamtąd jakieś tajemnicze stuki, jęki, zgrzytanie
zębów. Dusiliśmy się ze śmiechu obserwując Hermesa. Kiedy wreszcie zaczęły się „aporty” i
„lewitacje” i na zesztywniałego ze strachu delikwenta zaczęły padad różne przedmioty, a krzesełko
uniosło się pod sufit, nie mógł dłużej wytrzymad i krzycząc: „Ratunku, duch wisielca!”, wyskoczył na
korytarz. Zbiegli się sąsiedzi. Jeden z nich, malarz Butrymowicz, wtajemniczony w nasze machinacje,
poradził, że należy Hermesa odczarowad. Musi on bowiem byd wybitnym medium i łącznie z nami
tworzy, jak widad, niebezpieczny węzeł magiczny. Zabawa trwała dalej. Na czole Hermesa
umieściliśmy trójkąt z papieru zapisany znakami kabały. Rozebraliśmy go do naga, polecając usiąśd na
podłodze. Dokoła niego wymalowaliśmy za pomocą denaturatu trójkąt, który wkrótce zapłonął.
Kadząc jakimiś ziołami i trzymając się za ręce, kazaliśmy mu powtarzad na głos: Apage, pneuma
misera. Była to już trzecia w nocy, kiedyśmy go zapewnili, że na tę noc jest odczarowany. Nazajutrz
skoro świt Hermes się wyprowadził.

Wródmy jednak na Nowy Świat. Zbliża się ósma, godzina „Udziałowej”. Po dwugodzinnych turniejach
dowcipów i dyskusji, mniej więcej o dziesiątej, cała paczka zmieniała „tapety”, tj. udawała się na
szklaneczkę glühweinu (czerwone grzane wino z korzeniami) do Jackowskiego, róg Nowego Światu i
Wareckiej (dzisiaj „Desa)”. Wnętrze to, pełne zielonych, upiornych luster, kryształowych kandelabrów
i pluszowych fotelików koloru bordo, zaludniały przeważnie damy z półświatka. Wyzywające stroje,
kapelusze ze strusimi piórami, dekolty, boa, wysoko eksponowane łydki, róż i szminka nie budziły
żadnych wątpliwości co do ich konduity. Z papierosami, sącząc przez słomki mazagran, siedziały te
damulki czekając na „frajerów”. Ci ostatni rekrutowali się przeważnie spośród podtatusiałych satyrów
w białych getrach, gwardyjskich oficerków oraz przyjezdnych komiwojażerów i kupców ze wschodu.
Koło północy szło się do „Empiru” na Krakowskim Przedmieściu na przekąskę i ostatnie pół czarnej.
Wreszcie koło pierwszej w nocy, z mętnym łbem naszpikowanym zasłyszanymi mądrościami,
wracałem do siebie na Chmielną. Kiedy zasypiałem, szumiały mi nie tylko „echa kawiarni”, ale i
dochodzące z dołu z „Akwarium” ostatnie szlagiery z repertuaru podkasanej muzy. Tak mniej więcej
kooczył się mój pracowity i pełen emocji dzieo studiów.

Dziś, kiedy staram się przypomnied sobie zasłyszane wówczas dyskusje, tematykę sporów, drogi
rozumowania, jestem tak samo ciemny jak wtedy, kiedy siedząc między tymi prorokami
kawiarnianymi, starałem się zrozumied, w co właściwie oni wierzą, czego chcą, do czego dążą. Nie jest
to rzeczą łatwą. Wśród całej tej powodzi gadulstwa, frazesów, błyskotliwych popisów elokwencji,
świetnych nieraz przebłysków szyderczego humoru przebijała jedna wielka prawda - brak wiary w
jakieś idee w ogóle. Chorobą filozofii kooca XIX i początku XX wieku był sceptycyzm. Ludzkośd stała na
rozdrożu. W mózgach panował zamęt, nietzcheaoski nadczłowiek, jakiś mętny, zalkoholizowany
absolut Przybyszewskiego i jakiś przeciwstawiający się ciasnemu materializmowi solipsyzm - owo
skrajne zwątpienie o wszystkim poza własnymi doznaniami. Części stały się większe od całości.
Wątpiło się już nie o istnieniu aniołów czy diabłów, ale jak to dowcipnie powiedział Chesterton, o
istnieniu ludzi i krów. Prawdziwy sceptyk zadawał sobie pytanie, dlaczego coś w ogóle miałoby byd
prawdziwe? Albo: dlaczego dobra logika nie miałaby byd równie zawodna jak zła? Toż obydwie są
tylko ruchami atomów „w mózgu oszołomionej małpy”. Ostatecznym wnioskiem takich filozofii
mogło byd tylko jedno hasło: ergo bibamus!

Pito więc, pito dużo... Ale jeżeli chodzi o opisywane przeze mnie środowisko, to pito przeważnie
czarną kawę, czasami glühwein lub rzadko - snobistyczny, dekadencki absynt. Kawa była tym
niezastąpionym, pobudzającym intelekt napojem, bez którego, kto wie, może by i nie było ani tych
świetnych zebrao, ani atmosfery sprzyjającej ciągłym turniejom słowa, turniejom, w czasie których
rozstrzygano i przetrawiano wszystkie te - tak sprzeczne - prądy myślowe epoki.
Wtajemniczenia, jakimi mnie karmiono w czasie wieczornych dyskusji, reprezentowały wielką
rozmaitośd prądów. Od dumnego, indywidualistycznego egotyzmu estetów aż do obojętności
jednostki z jej strasznym ideałem „duszy ula” włącznie. Cóż więc dziwnego, że dojrzewanie mego
światopoglądu w klimacie tych sprzeczności, w oszołomieniu tych jakże bogatych dla
szczeniakowatego blondyna wrażeo odbywało się jakby po powierzchni tylko skorupy; wewnętrzna
samoobrona rzeczywistej wartości życia brała przecież we mnie górę i przez te ,-,wtajemniczenia”
przeszedłem dośd szybko, jak przez koklusz. Pozostały tylko rzeczy wartościowe - wspomnienia o tych
ciekawych typach, związane z nimi anegdoty, no i pewna łatwośd patrzenia na różne rzeczy poważne
pod kątem humoru - a to już jest niewątpliwie duży atut.

Cyganeria
Podmalowawszy z grubsza tło warszawskiego entourage’u z tego okresu, przechodzę z kolei do opisu
wybitniejszych postaci, z jakimi los pozwolił mi spędzid tyle niezapomnianych chwil i którym tak wiele
zawdzięczam dobrego i złego... Garśd tych wspomnieo uwypukli może fakt, że beznadziejnośd
goniącego resztkami sceptycyzmu przeplatały od czasu do czasu chwile wytryskającego wspaniałymi
racami humoru, humoru, bez którego cały ten ginący, schyłkowy świat byłby może nie do zniesienia.

Zacznę od wspaniałej postaci Fiszera. Któż bowiem bliski życiu artystycznemu dawnej Warszawy nie
znał Franciszka Fiszera? Należał on do historii Warszawy intelektualnej, był niemal instytucją.

Kazimierz Błeszyoski w świetnym artykule w Nowinach Literackich pisał:

Na przełomie zeszłego i bieżącego wieku Fiszer kooczył już tracid swój spory majątek (z
niepoślednią pomocą przyjaciół, oczywiście). Prowadził wówczas żywot mocno fantastyczny.
Sypiał do południa. Wstawał - a to u niego znaczyło: przestawał czytad książki w łóżku -
dopiero nad wieczorem, po czym znów wyświeżony, wyelegantowany - wysoki, zgrabny,
wytworny i przystojny, popielaty blondyn o ciemnej brodzie, z kwiatem w butonierce, o
świetnych manierach - wkraczał do kawiarni na pogawędkę, szachy i turniej dowcipów. Przed
północą zaś można go było zastad zawsze w pewnej restauracji wcale nie -podrzędnej; gdy
lokal w nocy zamknięto, on... opłacając specjalnego kelnera, siedział jeszcze długo sam w
gabinecie i czytał znowu książki nieomal do rana. Potem - spacer w Alejach i kąpiel po
japoosku we wrzątku, zaledwie otworzono łaźnie.

Początki legendy o Fiszerze sięgają jakiejś mitycznej Warszawy Gucia Potockiego, epoki złotej
młodzieży, której wprost z „Sielanki” zdarzało się jechad na dalszy ciąg zabawy do Wiednia,
załadowawszy warszawską dorożkę na platformę pociągu wiedeoskiego.

Ja oczywiście znałem Fiszera z epoki późniejszej. Któż z bywalców dawnej „Udziałowej”,


Jackowskiego, Lijewskiego i Gablera nie pamięta tej malowniczej, olbrzymiej postaci, tego grzmiącego
głosu? Kimże był ten tęgi Zeus z fantastycznie ubarwioną brodą i nieodmiennym płomiennym
goździkiem w klapie podniszczonego surduta? Niełatwo dad na to odpowiedź. Wiadomo było, że nic
nie robił. Nie napisał żadnej książki ani felietonu, chwalił się nawet tym, że ręka jego „nie pohaobiła
się” żadną pracą. Była w tym naturalnie swoista kokieteria, bo czyż umysł jego nie pracował stale?
Czyż wszystkie jego słynne improwizacje i pełne humoru wypowiedzi nie były owocem wysiłku myśli i
czyż nie trudniej czasem wymyślid żart niż skomponowad najpoważniejszy felieton?

Fiszer był mistrzem w kpinach, a skala jego humoru sięgała od rzeczy najbłahszych do szczytów
zawikłanych dociekao. Gdyby ktoś chciał dokładnie sklasyfikowad humor Fiszerowski, musiałby
napisad osobną książkę. Każde spotkanie czy rozmowa z Fiszerem stawały się przygodą, wycieczką w
nieznane. Nikt nie potrafiłby powiedzied, jaką pointą, jakim kawałem zakooczy on swoje wywody.
Humor jego miał strukturę dwupoziomową i jakkolwiek niski mógł byd nieraz jeden z tych poziomów,
drugi był zawsze bardzo wysoki.

W swym studium o naturze śmiechu J. C. Gregory mówi, że śmiech jest zawsze rodzajem spadku,
największą zaś ma wartośd, gdy spada z wysoka. Śmiech Fiszera był właśnie śmiechem tego rodzaju.
Był on mistrzem improwizacji słownej, autorem niezrównanych historyjek i powiedzonek, których
zresztą sam nie potrafiłby powtórzyd. Po prostu ich nie pamiętał, nudziły go.

Cóż z tego, że z jego słynnej metafizyki nikt prawie niczego nie rozumiał, że jego system filozoficzny
był zagadką dla kutych na cztery nogi, wyszczekanych filozofów kawiarnianych. Sam Fiszer zresztą
podkpiwał sobie z niego. Posiadał natomiast niewątpliwie cudowną zdolnośd nadawania nowego
sensu i znaczenia słowom, dar ukazywania niespodziewanych punktów widzenia, które dzięki magii
jego słów stawały się nagle poezją, czymś zgoła nowym, nabierającym jakiegoś głębszego znaczenia.
Działała tu nie tylko jego nieprzeciętna inteligencja, oczytanie, entuzjazm dla sztuki, najprzedniejszy
humor, ale i samo ich podanie, głos, gesty, postawa. Tym się też niewątpliwie tłumaczy, że trzy
pokolenia artystów i poetów szukały jego towarzystwa, znajdując w obcowaniu z nim odświeżającą,
ożywczą i pobudzającą atmosferę, w której nuda, banał i bezpłodny sceptycyzm przemijały, a
dojrzewały i krystalizowały się myśli twórcze. I dlatego pewnie ze wszystkich tak licznych w owych
czasach apostołów kawiarnianych był on niewątpliwie postacią najbardziej wartościową.

„Humor Fiszera był improwizacją”, jak pisał Boy. Rodził się doraźnie z podniet rozmowy, towarzystwa,
z uciechy wdzięcznych słuchaczy, z błogostanów biesiadnego stołu. Był twórcą w zakresie słowa - miał
radośd słowa, które w jego ustach rosło, potworniało, wyolbrzymiało się gargantuicznie w swojej
niezrównanej obfitości, w melodii potężnego głosu, to znów zagęszczało się w celne i nieoczekiwane
formuły. Nawet łgarstwo - na miarę pana Zagłoby - stawało się czystą poezją. Doraźnie powstały
kawał stawał się legendą, stawał się własnością Warszawy.
Przyjaciel artystów, ze wszystkimi niemal był na ty. Było coś wzruszającego - jak zanotował któryś z
pamiętnikarzy - w bruderszaftach tego starca, zawieranych z ludźmi o pół wieku od niego młodszymi.
Swą formą obcowania znosił nie tylko różnice wieku, ale i różnice towarzyskie. To „tykanie” płynęło z
głębokiej potrzeby młodości i przyjaźni. Każdy człowiek, chodby smarkacz, który w opinii Fiszera nie
był idiotą, stawał się kolegą.

Ta najjaskrawsza postad cyganerii warszawskiej przełomu dwóch wieków prosi się o osobną biografię.
Zanim to nastąpi, pozwolę sobie przypomnied parę typowych jego historyjek i kawałów, które
umożliwiają, chodby w nieznacznym stopniu, wyprowadzenie z mroków zapomnienia tej
charakterystycznej dla epoki, wspaniałej i malowniczej osobowości.

Fiszer namiętnie lubił dyskutowad, obojętne na jaki temat; używał przy tym niezwykłych
argumentów. Słynna była na przykład jego dysputa o Prouście z Wieniawą, który dowodził, że modny
ów autor francuski to geniusz, subtelny artysta, mistrz „boskich detali”, Franc natomiast dowodził, że
był to tępy matoł, grafoman i w ogóle kretyn. Entuzjasta Prousta pieniąc się cytował fragmenty, sypał
coraz to nowymi argumentami, przytaczał recenzje najznakomitszych krytyków etc. Wreszcie
znudzony przedłużającą się w nieskooczonośd dyskusją Fiszer najspokojniej oświadczył:

- Widzisz, kochany, ja mam tę przewagę nad tobą, że ty czytałeś Prousta, a ja nie.

Nie mniej charakterystyczny był spór akademicki o istnienie Boga osobowego. Kiedy uzbrojony w
doświadczenie i świetny w dialektyce przeciwnik nie dawał się przekonad, Fiszer po
dwudziestominutowej dyskusji oświadcza, że za chwilę da argument miażdżący i najbardziej
przekonywający, argument nie do odparcia, że Bóg osobowy nie istnieje. Kiedy wszyscy zamarli z
ciekawości, zagrzmiał swym basem:

- No więc daję wam na to słowo honoru!

Niebezpieczne były również próby przekonania Fiszera, że się na czymś nie zna. Kiedyś podczas kolacji
posadzono go obok słynnego profesora-ichtiologa (Fiszer nie lubił naukowców). Profesor po
parokrotnych próbach nawiązania rozmowy, wyczuwając, że jest ignorowany, usiłuje pognębid Franca
zapytaniem:

- Założę się, że mistrz nie wie, do jakiej rodziny ryb należą śledzie (właśnie jedzono śledzie).

- Owszem - odpowiada Fiszer z sarkazmem - wiem doskonale: śledzie należą do rodziny zakąsek.

Fiszer był niezrównanym narratorem. Kiedy Mikołaj II w początkach swego panowania przyjechał do
Warszawy, ugodowo nastawione ziemiaostwo opowiadało cuda o bankiecie, w którym uczestniczyło
na Zamku, o serdecznej atmosferze panującej podczas uczty, o polonezie prowadzonym przez cara.
Fiszer, który też był na tym przyjęciu, oświetlił sprawę nieco inaczej. Pointą jego opowieści nie były
ani rozkosze gastronomiczne, ani serdecznośd toastów, ani rzekome bruderszafty, ale
niespodziewany finał tych uroczystości. Otóż, według jego relacji, kiedy oczarowana przyjęciem
szlachta opuszczała wreszcie Zamek i z lekka zataczając się kierowała swe kroki do pobliskich hoteli, z
ulicy Piwnej wyskoczyła nagle sotnia kozaków i „zaczęła okładad nas nahajami” - opowiadał.

- Jak to? Za co? - pytali zdumieni słuchacze,

- Żeby nam się w głowach nie poprzewracało - wyjaśnił znacząco Fiszer.

Fiszer nie znosił malkontentów i snobów. Kiedyś w „Udziałowej” ktoś narzekał na obsługę, chwaląc
dawne czasy i kelnerów, którzy rzekomo stali za plecami każdego gościa, gotowi na każde skinienie.

- To głupstwo - powiada Franc. - Miałem stangreta. Józef mu było. Wyjeżdżając do Paryża ze stacji
Ostrołęka, błądząc już myślami nad Sekwaną, powiedziałem mu machinalnie: „Niech Józef czeka”. Nie
było mnie w kraju dwa lata. Wracam niespodziewanie, wezwany telegraficznie przez plenipotenta.
Była noc. Jak ja się tu dostanę do domu? Wychodzę przed dworzec, patrzę: moje konie i Józef.
Zdumiony pytam, skąd on wiedział o moim powrocie. „Ja nie wiedziałem, ale pan dziedzic kazał
czekad, no to ja czekam”. Dwa lata!

Poeta Antoni Lange należał do najbliższych przyjaciół Fiszera. Kiedyś Fiszer nie zastawszy go w „domu
Wszedł do jego pięknej biblioteki, wybrał parę książek i wyszedł. W bramie spotyka powracającego
poetę.

- Cóż to dźwigasz, Franiu? - spytał Lange biorąc jedną z książek, a nie poznawszy w roztargnieniu
swojej własności, wykrzyknął: - Pożycz mi tę książkę, już od dawna marzę o jej przeczytaniu.

- Książek nie pożyczam z zasady! - zagrzmiał swym tubalnym basem Franc i z iskierkami śmiechu w
oczach majestatycznie odszedł.

Pewien grafoman pokazuje Fiszerowi własnym zapewne sumptem wydaną pierwszą książkę, mówiąc:

- Zrobiłem oto pierwszy krok do nieśmiertelności, mistrzu.

- Tak, ale tyłem, łaskawy panie, tyłem - huknął z sarkazmem Fiszer.

Istnieje szereg anegdot pogrzebowych Fiszera. Podczas żałobnych przemówieo na pewnym pogrzebie
stremowany mówca zamiast powiedzied Dunin-Markiewicz powiedział Munin-Darkiewicz czy coś w
tym rodzaju.

- Ale się sypnął - grzmiącym półgłosem powiedział Fiszer - no i cały pogrzeb na nic!

Na pogrzebie Mieczysława Frenkla jedna z aktorek wystąpiła we wspaniałej toalecie żałobnej. A więc
kapelusz z czarnymi strusimi piórami, suknia z czarnej mory, naszyjnik z białych pereł, naręcze białych
chryzantem na ręku. Po uroczystościach pogrzebowych Fiszer podszedł do niej i całując ją w czarną
rękawiczkę powiedział:

- Pani niewątpliwie była dziś królową pogrzebu.


Kiedyś na pogrzebie jednego z adwokatów, znanego z przenikliwości i niesłychanej wprost intuicji
przewidywania, Fiszer szepnął na ucho swemu przyjacielowi:

- Ciekawym, dlaczego on to zrobił?

W swoim czasie Warszawa szalała na występach jakiegoś znakomitego tancerza paryskiego. W


kawiarniach nie mówiono o niczym innym, wychwalano go pod niebiosa. Fiszer znudzony tymi
zachwytami oświadczył:

- To pętak w porównaniu z Makarem, strzelcem hrabiego Tyszkiewicza. Zwykle po obiedzie - mówił -


Tyszkiewicz grał na bałałajce, a Makar taoczył kozaka. Po paru minutach prysiudów skakał on nagle z
jakieś trzy metry pod sufit, a potem niezmiernie powoli opadał ku ziemi. To był taniec!

Jedna z aktorek, oburzona, że Fiszer nie poznaje jej, powiedziała mu o tym.

- Na Boga! - wykrzyknął Fiszer. - Po czymże mam panią poznad? Żeby pani miała jakiś pryszcz na nosie
albo wąsy, a tak, twarz goła jak pięśd, codziennie inny kapelusz i uczesanie, po czymżeż mam panią
poznad?

Pewien szlagon, przysłuchujący się mało zrozumiałym terminom, jakich używał Fiszer, zapytał:

- Co to zacz są owi metafizycy i czym się zajmują?

- Tego panu nie mogę wytłumaczyd prędzej niż za jakieś lat piętnaście. Świadczę się paoskim wujem,
który zna pana zbyt dawno, aby go znad dobrze.
- Tego nie rozumiem.

- Zrozumie pan to z czasem, że im dłużej się kogoś zna, tym mniej się o nim wie, tak na przykład jak ja
o sobie.

- No dobrze - powiada hreczkosiej - co właściwie tacy, jak pan szanowny, metafizycy robią?

- Jak to co oni robią! - Fiszer uczuł się nagle dotknięty w najgłębszym rdzeniu swej duszy. - Ależ wiedz
pan, łaskawco, że metafizycy właśnie nic nie robią.

- Nic... no to, proszę pana, gdyby wszyscy ludzie tak samo nic nie robili...

- Wszyscy... też przypuszczenie!... Od wszystkich nikt tak trudnej rzeczy nie wymaga.

- No, a w takim razie, jak oni nic nie robią specjalnego, to po czym takich metafizyków można poznad?

- Po czym! To bardzo proste: są nie meldowani (Fiszer niechętnie się meldował).

Fiszer miewał swe humory. Edward Słooski chciał kiedyś gwałtem go przekonad, że wszak musi istnied
jakaś celowośd w przyrodzie. Szli wtedy ulicą. Fiszer zniecierpliwiony odburknął mu wreszcie:

- Gdyby jakaś celowośd naprawdę istniała w obiektywnym świecie, to przecież dawno już pierwsza
lepsza cegła spadłaby z dachu i zabiła pana, żeby mnie pan nie nudził.

Kiedyś w czasie antraktu Fiszer poszedł na scenę teatru „Rozmaitości” przyjrzed się ustawianym
dekoracjom. Palił swą nieodstępną fajkę.

- Tu palid nie wolno - powiedział mu dyżurny strażak.

- A dlaczego to, łaskawy panie?

- Bo może pan spalid teatr.

- Phi, ja już niejeden taki teatr w życiu spaliłem.

Zapytany przez pewną damę, co sądzi o sztuce, której premiera odbyła się właśnie w Warszawie,
Fiszer powiedział:
- Sztuka jest bzdurą i koszmarem, a jej autor to kretyn i grafoman... - w tym momencie rozpoznawszy
w damie żonę autora sztuki, całuje ją w rękę i mówi:

- Łaskawa pani, gdybyśmy teraz byli sami we dwoje w lesie, udusiłbym panią i nie byłoby gafy!

Bawiąc w Krakowie bywał Fiszer w jednej ze słynnych restauracji. Kraków - jak to Kraków - lubi
tytułowad. Starszy kelner, zachęcony sutym napiwkiem, zapytuje uniżenie:

- Jak mam szanownego pana tytułowad? Prezes, dziedzic, dyrektor?

- Nie, możesz do mnie ostatecznie mówid „Boże Ojcze” - odpowiedział Fiszer gładząc swą
rozwichrzoną brodę.

Spotykam kiedyś Fiszera na Mazowieckiej, była to pora obiadowa. - Dokąd idziesz? - pyta Franc.

- Na obiad - odpowiadam.

- Szczęśliwy - mówi Fiszer - a ja już po obiedzie!

Nadmienid trzeba, że znany był z dobrego apetytu. Kiedyś Fiszer oświadcza, że jest tak obżarty, że
najcudniejsze potrawy nie przeszłyby mu przez gardło. Doktor Toruoczyk, marzący o pokazaniu się z
Fiszerem u modnego wówczas „Wróbla”, skwapliwie zaproponował mu udanie się do tej knajpy na
pół czarnej. Siedzieli w pierwszym pokoju, gdzie się mieścił bufet. Z przyzwyczajenia Franc podszedł
do bufetu i okiem znawcy zrobił przegląd.

- Co to za ryba? - zapytał pokazując pięknego łososia.

- Łosoś, panie dziedzicu.

- Ja wiem, że łosoś, ale czy jest dobry?

- Niech pan dziedzic skosztuje, wspaniały!

Fiszer uległ pokusie, pochwalił łososia... i zjadł go całego. Blady z przerażenia Toruoczyk liczył
pieniądze, czy mu starczy na zapłacenie tak luksusowej konsumpcji, gdy z sąsiedniej sali wyszedł
rzeźbiarz Gruberski i zapytał Fiszera:

- Czy jadłeś dziś sztufadę z makaronem?

- Nie - odpowiedział Fiszer - a bo co?

- Mówię ci, ósmy cud świata, palce lizad.

- Panie starszy - zwraca się Fiszer do kelnera - daj no mi pan tej sztufady z makaronem.

Biedny Toruoezyk musiał wyskoczyd do sąsiedniej cukierni, by pożyczyd pieniędzy na wykupienie


Fiszera od „Wróbla”.

Były okresy, kiedy Fiszer znikał z Warszawy, a wtedy pejzaż stolicy tracił coś ze swej malowniczości.
Okresy te spędzał zaszyty w ciszy wiejskiej w Łomżyoskiem. Tę mało znaną dla nas, bywalców
kawiarnianych, sielankową stronę jego życia doskonale opisała w swych serdecznych o Francu
wspomnieniach Maria Jabłooska:
Pamiętam - było to kilkanaście lat temu - moje pierwsze spotkanie z Fiszerem. Przyjechał, jak
to od szeregu lat czynił, do domu starych przyjaciół, gdzie ja raczej byłam osobą „nową”,
świeżo zaaklimatyzowaną w okolicy, bardzo niepewnie pełniącą rolę pani domu. Po
wydobyciu z samochodu swojej wspaniałej postaci, trzymając w ręku paczkę owiniętą w
gazetę, w której mieściła się cała jego garderoba - bez żadnego wstępu - od razu zwrócił się
do mnie z zapytaniem: „Czy znane jest pani miejsce, gdzie może się znajdowad tom poezji
Heinego?” Wydanie Heinego, zniszczone i niekompletne, ułożyłam kiedyś sama na półce
bibliotecznej, ponieważ rządy w bibliotece należały do moich zadao życiowych, zaraz więc
znalazłam żądany przez Fiszera tom.
Fiszer zmuszał nie tylko do szukania takiego czy innego tomu poezji, prozy literackiej lub
filozoficznej, ale czytał je głośno, wynosił pod niebiosa albo mieszał z błotem... Ze
wspaniałym entuzjazmem człowieka, dla którego istniała jedna tylko sprawa, najważniejsza:
książka czy zdanie, a nawet słowo przeczytane w książce. Zupełnie nieświadomy swego
apostolstwa, Fiszer wstrząsał mózgami tkwiącymi w mimowolnym lenistwie wiejskiego
bytowania, rozpłomieniał wyobraźnię, magnetyzował słowem, chłostał dowcipem, zmuszał
do myślenia.
Na wsi, gdy kiedyś zabrakło nafty, skazany na lekturę w dzieo, przenosił się nie dalej niż do
altany w parku, gdzie - jak twierdził: „nie przeszkadzały mu bezduszne odgłosy codziennych
zajęd służby”, które mu nie pozwalały myśled spokojnie. Lubił ciszę wiejską, bo przecież na
wsi urodzony, pogodny cynik i żywe wcielenie paradoksu - do kooca dni swoich zazdrośnie
krył w duszy głęboki do wsi sentyment. Były to lata, kiedy przebywając dłużej w naszym
domu, zajmował pokój obok pokoju innego drogiego gościa - poety Jana Lemaoskiego.
Sąsiedztwo miłe, ale i kłopotliwe dla Lemaoskiego, bo o ile Fiszer zamieniał noc na dzieo i
przy małej lampce, otoczony kłębami dymu z fajki, poszukiwał nowej treści, tkwiącej w
sielankowych teoriach Jana Jakuba, to Lemaoski, człowiek o głębokiej wewnętrznej
równowadze, daleki był od zakłócenia normalnego trybu życia wiejskiego. Niejednokrotnie
wśród nocy budził go potężny bas Fiszera: „Panie Janie, panie Janie, zginęła mi pipka...” I nie
pomagało wymowne milczenie albo udana obojętnośd - Lemaoski, poeta o gołębim sercu,
musiał wstawad, aby odszukad przyjacielowi fajkę, najczęściej zagubioną wśród niezliczonej
ilości książek... w jego własnym łóżku.
Tyle drobnych wydarzeo i historii zabawnych dałoby się opowiedzied o Fiszerze i jego życiu na
wsi; o jego niepohamowanym wstręcie do bezpośredniego kontaktu z przyrodą i jego miłości
do ciszy wiejskiej; o jego wspaniałym apetycie opartym na głębokiej kulturze podniebienia; o
jego namiętności do gry w szachy, w której łączył genialne pomysły prawie napoleooskich
ataków z wybitnym brakiem cierpliwej rozwagi; jego pogardliwej, wyniosłej złośliwości i
prawdziwej rycerskiej dżentelmenerii; o jego niespożytej młodości, tej młodości serca i
umysłu, która już niemal na łożu śmierci podyktowała mu na zapytanie lekarza odpowiedź
pełną Cyranowej brawury: „Mam lat dwadzieścia osiem”.
Jeżeli najwspanialszą paradę jego intelektu zabrała Warszawa, dla nas - ludzi ze wsi - zostało
wspomnienie o nim, tym trwalsze, że w ciszę wiejską wrośnięte.

Drugą malowniczą i ciekawą postacią „Udziałowej” był malarz Kamil Witkowski, nestor ówczesnych
modernistów polskich. Kawały o nim przechodzą już w legendę. Otóż wracał on kiedyś późną nocą z
jakiegoś przyjęcia, gdzie wygrał zawrotną (jak na swoją kieszeo) sumę kilkunastu rubli. Posiadanie tak
wielkiej gotówki wprawiało go w niepokój, pałał pragnieniem jak najszybszego pozbycia się jej. Sklepy
i knajpy były pozamykane, bod była to noc, ale ulicami śpiącego miasta ciągnęły już chłopskie furki,
wiozące włoszczyznę i drób na targi miejskie. Kamil od jednego z chłopów kupuje żywą indyczkę. Ale
jak tu ją dźwigad! Nabywa więc dodatkowo postronek i ciągnie indyczkę jak psa na smyczy. Świta.
Widok dżentelmena w sakpalcie i meloniku z indyczką na smyczy budzi naturalną sensację na Nowym
Świecie. Zbiera się tłum gapiów. Stójkowy stojący przy hotelu „Savoy”, widząc zbiegowisko,
postanawia interweniowad. Kamil, zauważywszy zbliżającą się „władzę”, zwraca się do indyczki ze
słowami:

- Leokadio, uważaj, bo tu ślisko.

Policjant, myśląc, że to jakiś artysta cyrkowy z tresowanym ptakiem, odszedł jak zmyty.

Kiedyś, od rana już „na gazie”, będąc w gronie przyjaciół w słynnej knajpie „Lija”, założył się, że się
wykąpie w wielkim akwarium zdobiącym główną salę. Akwarium to służyło jednocześnie za bazę
przeznaczonych na patelnię szczupaków, karpi i sandaczy. Ku zdumieniu i oburzeniu licznych, bardzo
solidnie wyglądających gości, wśród których były i panie z tzw. sfer towarzyskich, Kamil w stroju
adamowym wlazł do akwarium i począł się beztrosko pluskad. Kiedy argumentacja dyrektora sali,
proszącego Kamila, żeby natychmiast wyszedł z wody i nie wywoływał zgorszenia, nie pomogła,
zatelefonował on do pobliskiego cyrkułu po policję. Wkrótce zjawił się rewirowy i prośbą i groźbą
usiłował nakłonid Kamila, by przestał zakłócad porządek publiczny.

- Pan tu nie ma nic do gadania. Tu tylko policja wodna - odpowiedział wesoło Kamil.

W roku 1921 pracował Kamil w wydziale propagandy M.S.Wojsk. Ubrany w mundur spotyka na
dworcu jakiegoś generała. Nie dopięty płaszcz, kwiatki w furażerce, zupełna obojętnośd na szlify
generalskie sprawiły, że generał go zatrzymuje.

- Stad! - woła oburzony. - Kto wy jesteście?

- Witkowski jestem, bardzo mi przyjemnie - odpowiada Kamil, wyciągając rękę.

- Stad na bacznośd - drze się wysoka szarża - co z was za żołnierz?

- Kiedy ja nie jestem żołnierzem, mnie tylko tak przebrali...

Zbiera się tłum i wściekły generał zagalopowuje się tak dalece, że demonstruje osobiście stanie na
bacznośd; mówiąc:

- Tak się stoi na bacznośd!

- Spocznij! - woła przepisowo Kamil, ku ogólnej radości zebranych. Dostał za to kilka dni paki.
Kiedy bawił w tym samym co i ja czasie w Paryżu, udało mu się kupid starą ludwikowską ramę. Chwalił
się zachwycony:

- Mówię wam, żeby Ludwik XVI wstał z grobu i zobaczył tę ramę, powiedziałby: „Tiens, moja rama!”

Kiedyś, będąc pod tak zwaną „dobrą datą”, zabłąkał się Kamil wraz ze swym kompanem Danielem
Jamiołkowskim do Towarzystwa Handlowców na odczyt połączony z dyskusją na temat eksportu i
importu. Nudna piła, naszpikowana cyframi i terminologią obcą duszy artysty, pogrążyła obu
przyjaciół w rozkoszną drzemkę. Nagle oklaski. Okazało się, że odczyt skooczony i przewodniczący
otwiera dyskusję. Ku zdumieniu obecnych pierwszy zapisuje się do głosu nasz Kamil.

- Panowie, na Boga - woła - nie eksport ani import jest ważny, ale Rappaport!

Można by o Witkowskim opowiadad godzinami. Niestety, nie wszystkie jego kawały są cenzuralne.

Do galerii oryginałów „Udziałowej” należał też niewątpliwie Feliks Jabłczyoski. Znakomity


akwaforcista poza wiecznym przesiadywaniem w cukierni pracował stale nad jakimiś rewelacyjnymi
wynalazkami. Wynalazł na przykład mydło do mycia zepsutego mięsa, nigdy nie schnące farby olejne,
elektryczny przyrząd do gaszenia świecy itp. W czasach mojej współpracy z Marchołtem udałem się
do Jabłczyoskiego z jakimś rysunkiem. Mieszkał on w hotelu „Victoria” na Jasnej. Kiedy wszedłem do
numeru, myślałem, że jestem w pracowni alchemika. Zamiast szlafroka gospodarz miał na sobie jakąś
wschodnią serwetę, spiętą pod szyją antyczną broszką. Zastałem go nad ustawionym na dwóch
prymusach wielkim saganem, z którego wydobywały się dośd niepokojące kulinarne zapachy.

- Gotuję właśnie obiadek - powiada witając się ze mną.

- Jak to, taki sagan? To chyba na jakieś dziesięd osób.

- Nie - odpowiada Jabłczyoski - to tylko dla mnie, ale gotuję obiad raz na tydzieo. Mniej kłopotu. -
Potem dodaje: - Idę, widzi pan, na targ, kupuję włoszczyznę, makaron, kaszę, trochę wieprzowiny,
cielęciny, jakąś rybę, wszystko to potem zalewam wodą, trochę soli i pieprzu. Wygoda! Mam na
przykład dziś apetyt na rybę. Poszperam w garnku i mam rybę. Chcę wieprzowinę. Mam. Chcę zupę,
mam zupę.

- I czy to dobre? - pytam niedowierzająco.

- No - mówi z wahaniem - wcale niezłe, zresztą jak bardzo niedobre, to posypuję wszystko
majerankiem.

Wspomniany Marchołt, w którym pracowałem (mój pierwszy debiut karykaturzysty), był pismem
satyrycznym pod redakcją Kazimierza Wroczyoskiego. Wysoki poziom tego tygodnika był powodem
jego upadku. Gotówka przysyłana z domu nie wystarczała i siłą rzeczy szukałem zarobków w
pokrewnym piśmie Sowizdrzale, redagowanym przez Władysława Nawrockiego. Dziwna to była
redakcja, a najdziwniejszy był sam naczelny - Nawrocki. Wybitny satyryk, tłumacz Szekspira, skąpiec i
spryciarz nie gardzący od czasu do czasu małym szantażem. Raz na tydzieo urządzał zebrania
współpracowników, na których omawiało się przyszły numer. Podejmował nas wtedy bigosem i
piwem. Sam wcinał befsztyki i pił koniak, twierdząc, że doktor zabronił mu kapusty. Na tych
zebraniach zetknąłem się po raz pierwszy z Antonim Słonimskim, który wtedy występował jeszcze
jako rysownik-karykaturzysta.
Najgorzej szło z wydobyciem należnych honorariów. Nie było takich łgarstw, krętactw i oszustw, do
których by się nasz redaktor nie uciekał. Najczęściej uciekał z domu.

Kiedy się do niego telefonowało, zmieniał głos i przemawiał to jako generał-gubernator (grubym
basem po rosyjsku), to znów cienkim dyszkantem jako służąca Kasia.

- Pana Nawrockiego nie ma - piszczał do telefonu - tu mówi służąca Kasia.

- Niech więc Kasia powie panu Nawrockiemu - krzyczało się wtedy w tubę - że jest łobuz i szuja i jeżeli
dziś nie zapłaci, to mu porachujemy gnaty.

- Dobrze, dobrze - piszczał Nawrocki - powtórzę to panu Nawrockiemu.

Kiedyś doprowadzeni do ostateczności, postanowiliśmy wtargnąd do niego z samego rana, kiedy


jeszcze spał. O wpół do siódmej podstępem, jako telegram, wdarliśmy się do mieszkania. Nawrocki
był jeszcze w łóżku.

- Za chwilę panom służę - powiedział przez drzwi. - Zaraz się ubiorę, tylko Kasia przyniesie mi ubranie.

Po chwili Kasia przemknęła koło nas, blokujących wszystkie wyjścia. Po dziesięciu minutach
podejrzanej ciszy, domyślając się jakiejś grandy, wchodzimy do sypialni. Nawrockiego nie było, a
Kasia, rozebrana do rosołu, siedziała w starym palcie swego chlebodawcy. W jej to przebraniu
naczelny zwiał nam sprzed nosa.

Po okresach dramatycznych awantur i rozstao następowały też i okresy harmonijnej współpracy.


Jednym z plusów Sowizdrzała było to, że redakcja posiadała passe-partout do teatrów. Dzięki tym
passe-partout bywałem też u Słonimskich na Niecałej. Antoni zaczynał wtedy pisad. Stało się to raczej
przypadkowo. Nawrocki był chory i prosił Słonimskiego, żeby dorobił za niego dowcipne podpisy pod
rysunki. Słonimski zrobił to tak dobrze, że od tego czasu stale zastępował Nawrockiego.

Takie były początki jego kariery literackiej. Dowcip Słonimskiego był, że tak powiem, dziedziczny.
Ojciec jego, znany lekarz, słynął z kawałów, z których śmiała się nie tylko cukiernia Semadeniego pod
filarami, gdzie bywał stałym gościem - bawiła się nimi cała Warszawa. Znany na przykład był kawał,
kiedy to doktor Słonimski, wezwany do chorej guwernantki do domu pewnego zamożnego bankiera,
po zbadaniu leżącej w łóżku pacjentki i stwierdzeniu, że temperatura, puls i język, są w porządku,
powiedział jej po prostu:

- Po co pani udaje? Jest pani zdrowa jak ryba.

- Tak, nic mi nie jest - odpowiada pannica - ale nie płacą mi już trzy miesiące. Nie chcę darmo orad.
Położyłam się więc do łóżka.

- To niech się pani posunie - powiada doktor Słonimski - kładę się koło pani, mnie już też nie płacą
czwarty miesiąc (doktor też był na pensji w tym domu).

Kiedy już mowa o Semadenim, przypomina się przekomiczna postad Kazimierza Zalewskiego,
dyrektora Teatru Małego. Kursowały o nim liczne historyjki. Na przykład o spuchniętej głowie.
Aktorzy zbierający się u Semadeniego zmówili się pewnego dnia i witając Zalewskiego pytali, co mu
się stało z głową. Wygląda jak spuchnięta. Zalewski wściekał się, wymyślał od idiotów, ale był
zaniepokojony. Dopiero kiedy wychodząc włożył cylinder na głowę, przerażenie jego nie miało granic.
Cylinder trzymał się ledwo na czubku głowy. W panice poleciał do doktora Słonimskiego.

- Ratuj, doktorze! Głowa mi spuchła.

Doktor Słonimski obejrzał głowę, domyślił się kawału, dał mu jakieś kropelki na uspokojenie i wyszedł
do przedpokoju.

Po powrocie powiedział:

- Niech się pan uspokoi. Medycyna na szczęście czyni nieraz cuda. Po tych kroplach głowa pana
wróciła do normalnego wymiaru.

Ku zdumieniu Zalewskiego po wyjściu z gabinetu cylinder leżał na samych uszach. Tajemnica polegała
na tym, że w szatni Semadeniego włożono za skórką podszewki cylindra dwie złożone gazety. Doktor
wyjął więc po prostu papier z cylindra.

Kiedyś Zalewski patrząc, jak budują gmach poczty na placu Wareckim, a zasugerowany ciągłymi
„plajtami” teatrów, miał podobno powiedzied:

- Idioci, pocztę budują. To się nie utrzyma, kto dziś listy pisuje?

Wieczorne włóczęgi po kawiarniach przerywane były od czasu do czasu wypadami do teatru, cyrku
lub kabaretu. Chodziło się więc do doskonałych „Rozmaitości”, do świetnej operetki na Messalkę albo
też na znakomite programy kabaretu literackiego „Momus”, założonego przez Arnolda Szyfmana przy
współudziale Leona Schillera, Henryka Małkowskiego, Lubelskiego, Mery Mrozioskiej, Józefiny
Borowskiej, Elertowicza, malarzy: Stanisława Kuczborskiego i Edwarda Trojanowskiego oraz Jerzego
Boczkowskiego. Mimo że był to lokal nocny, gdyż program zaczynał się o północy i siedziało się przy
stolikach, stał on pod każdym względem na bardzo wysokim poziomie. Skuzynowany z krakowskim
„Zielonym Balonikiem” i paryskimi teatrzykami tego typu, repertuarem swym stanowił wierne odbicie
ducha epoki: schyłkowego romantyzmu, nastrojowości i melancholijnego pesymizmu ratującego się
wisielczym cynizmem. Typowa, obrazująca charakter tego kabaretu, była słynna piosenka:

Wiatr za szybami śmieje się,


Psiakrew! to życie takie złe.
Nie, już nie będę więcej pid,
Jutro inaczej zacznę żyd!

Albo „Dymek z papierosa”, którego ostatnia strofka brzmiała:

Życie - domek z kart, miłośd - głupi żart,


Który tyle wart, że niewart nawet papierosa.

Tego rodzaju smutną historią była andrusowska „Na Czerniakowskiej” i apaszowska „Gdy ciemnośd
zapada”. Przeciwwagę tych melancholijnych westchnieo stanowiły jurne i cyniczne Boyowskie
piosenki dziadowskie i słynny wiersz „Kto poznał panią Stefanią”. Kiedy Szyfman odszedł do
organizującego się w owym okresie Teatru Polskiego, „Momus” wkrótce skooczył się. Powstałe po
nim „Chochlik” w Dolinie Szwajcarskiej i „Miraż” przy Nowym Świecie nie dorównywały już poziomem
„Momusowi”. Program ich obniżył się i stoczył ku szmirze i pornografii. Niemniej jednak śpiewał tam
znakomity Brzezioski, dowcipny Jastrzębiec i najmłodszy, osobiście bliżej mi znany, Stanisław Jerzy
Kozłowski, piosenkarz, sędzia bokserski, mistrz jazdy na wrotkach i dobrze zapowiadający się
karykaturzysta w jednej osobie. Wspomniana jazda na wrotkach była krzykiem mody i odbywała się w
wielkim gmachu „Scating Ringu” przy Karowej. Był to lokal chętnie odwiedzany przez tanich
szykowców, początkujące kokotki i mecenasujących im starszych, zamożnych panów. Fizyczne
pośliznięcia się i upadki na Karowej często otwierały nową erę w życiu niejednej „panny” z magazynu
mód. Nieraz już po niecałym miesiącu skromna i nieopierzona Lodzia Kapuśniak przeistaczała się w
szykowną i rozbijającą się Alejami na gumach Lulu. O niej to śpiewano modną w owym czasie szmirę:

Do ciebie płyną te rzewne tony


I me marzenia słodkie tuż.
Dla ciebie Kielman robi lakierki,
Wedel cukierki, Puls zaś róż.
Kareta stoi u twych bram,
Chcę z tobą jechad sam na sam,
Ty jednak ze mnie śmiejesz się
I wolisz z innym puszczad się.

Kiedyś, wychodząc nad ranem z jakiegoś kabaretu, poszliśmy całą paczką nad Wisłę. Most Kierbedzia
dudnił pod nogami śpieszących do pracy w fabrykach robociarzy. Znudzony i zmęczony
uprzytomniłem sobie ze szczególną jaskrawością pustkę i bezcelowośd tego życia. Wtedy dojrzały
właśnie moje ważkie decyzje. Postanowiłem zmienid klimat i wkrótce wyjechałem na dalsze studia do
Paryża.

Paryż
Kiedy po raz pierwszy jechałem do Paryża, kolega zbudził mnie nad ranem i ukazując przez okno
wagonu widniejącą w dali wieżę Eiffla, powiedział wzruszonym głosem:

- Wstawaj, już widad Paryż.

Rozespany, z całą bezczelnością powiedziałem:

- Wielka historia. Co ja Paryża nie widziałem?

Jeszcze w Warszawie bywalcy paryscy pouczali mnie, że należy jeździd tylko zielonymi taksówkami.
Dałem się nabrad. Na próżno wypatrywałem zielonej taksówki na Gare du Nord. W tym kolorze
taksówek w ogóle w Paryżu nie ma. Nie dałem się natomiast wziąd na namowy złośliwych, żeby
koniecznie zobaczyd sztukę „Relache” (napis Relache wywieszano w teatrach w dniu, kiedy nie było
przedstawieo). Tak samo nie usiłowałem zobaczyd miejscowości Complet (napis ten wywieszano na
autobusach, kiedy już nie było wolnego miejsca).

Będąc w posiadaniu adresu dwu warszawskich kolegów liczyłem na to, że pokażą mi Paryż i ułatwią
ulokowanie się w hotelu. Dwaj nierozłączni przyjaciele, Józio Mieszkowski i Jaś Karmaoski, mieszkali
razem. Wprost z dworca udałem się do nich. Zastałem ich jeszcze w łóżku. Po przywitaniu zaczęli
dalej grad w idiotyczną hazardową grę chien vert. Czekałem dobre parę godzin, na próżno błagałem,
żeby wyszli. Byłem, rzecz prosta, niecierpliwy. Zaprosiłem ich na śniadanie. Wyszli wreszcie i przy
najbliższym lokalu, tuż przy Panteonie powiedzieli: „To jest właśnie Panteon, tam ogród
Luksemburski, a w tej knajpie niezła kawa”. Przy kawie znów zasiedli do chien vert. Wściekły,
pożegnałem się z nimi i zacząłem poznawad Paryż na własną rękę.

Zainstalowałem się w małym hoteliku przy ulicy Dauphine mieszczącej się w dzielnicy łacioskiej.
Zwiedzając tę dzielnicę zbłądziłem kiedyś o zmroku wśród labiryntu uliczek, a co gorsza po paru
godzinach włóczęgi na próżno rozglądałem się za tak gęsto rozsianymi po Paryżu gościnnymi
„lavabo”.

Doprowadzony do ostateczności stanąłem w jakiejś uliczce pod murkiem i upodobniłem się do


słynnej brukselskiej rzeźby manequin pisse, rozmyślając jak w powiedzonku: człowieczek jam
skromny, forsy mam mało, ale siusiu lubię pasjami.

- Et dis donc! - usłyszałem nagle głos. - Niech mi pan poda swój dokładny adres.

Nade mną z okna drugiego piętra ukazała się głowa typowego paryskiego mieszczucha w czarnej
mycce..
- Po co panu mój adres? - zapytałem odchodząc dla pewności o parę kroków.

- Muszę się panu zrewanżowad i zrobid „pipi” przed paoskim oknem.

Przygoda z „lordówną”
Do niezapomnianych paryskich przygód należy nie pozbawiona nutki romantyzmu historia z
„lordówną”. Miałem w Paryżu koleżkę z Kijowa, niejakiego Szirajewa. Był to ziemianin, bogacz,
posiadał nawet własny samochód (co na owe czasy było rzeczą rzadką, zwłaszcza wśród artystów).
Udałem się kiedyś z nim na spacer za miasto. Jechaliśmy jego wozem. W powrotnej drodze przy Lasku
Bulooskim zabrakło benzyny. Szirajew udał się z baoką po benzynę, a ja siedziałem przy kierownicy.

- Wolny? - łamaną francuszczyzną zwróciła się do mnie wykwintna młoda „córka Albionu”, biorąc
mnie widocznie za taksówkarza.

Obiecując sobie niezłą zabawę powiedziałem jej. że tak, tylko musi chwilę poczekad, bo kierowca
poszedł po benzynę. Po chwili wrócił Szirajew, któremu mrugnąłem okiem. On nie wyrażając żadnego
zdumienia usiadł przy kierownicy i zapytał o adres. - Rue Cambone - odpowiedziała. Nie mieliśmy
pojęcia, gdzie to może byd. Podjechaliśmy do kierującego ruchem policjanta pytając się, jak jechad na
rue Cambone. Wyjął grubą książkę i po chwili wyjaśnił, że jest to jedna z uliczek przylegających do
placu Bastylii. Zdziwieni, że tak wykwintna osoba mieszka w tak nieeleganckiej dzielnicy, zawieźliśmy
ją w okolice placu Bastylii i stanęli przed numerem 38 na rue Cambone. Zaniepokojona Angielka
oświadczyła, że to wcale nie tu. Że mieszka tuż przy rue Rivoli koło placu Zgody. Mówiła coś o
taksówkarzach londyoskich, którzy nigdy nie błądzą, a przecież Londyn jest większy od Paryża.
Rzeczywiście jedna z poprzecznych od Rivoli uliczek nosiła nazwę Cambron. Angielka nie wymawiała
„r” w środku, a koocówkę „n” powiedziała twardo. Brzmiało to więc nie Cambron, lecz Cambone.
Wysadziliśmy ją przed pięknym domem, przepraszając za pomyłkę. Rzuciła nam dziesięd franków i
znikła. Szirajew dowiedział się od portiera, kto był naszą pasażerką. Okazało się, że była to córka lorda
F., członka ambasady brytyjskiej.

- Nic tam panowie nie wskórają - dodał portier filozoficznie.

W najbliższej kwiaciarni nabyliśmy piękny bukiet róż. Do koperty włożyliśmy jej dziesięd franków i
nasze wizytówki.

Po jakichś dwóch miesiącach wykwintny stary lord wdrapał się na piąte piętro do mojej pracowni na
rue Rollin i złożył mi wizytę, pragnąc, jak mówił, zawrzed znajomośd i wyrazid podziękowanie w
imieniu córki i swoim za tak eleganckie i rycerskie zachowanie. Dodał przy tym, że Francuz na pewno
by inaczej postąpił i wykorzystał niedoświadczenie młodej cudzoziemki. Pikanteria całej tej historii
polegała na tym, że myśmy właśnie w międzyczasie zrobili to, o czym mówił lord, a czego, jak sądził,
nie mogliśmy zrobid. Nudząca się lordówną bywała w naszych pracowniach. Malowaliśmy ją i w ogóle
bywała częstym gościem u nas. Są rzeczy, o których się nie śniło filozofom i ambasadorom.

Dzielnica łacioska Paryża to nie tylko Sorbona, Panteon i Ogród Luksemburski. To dzielnica artystów i
rozwydrzonej studenterii - to międzynarodowy tłum cyganerii.

Są tu też cichutkie uliczki i malownicze stare kościoły przypominające, zwłaszcza w okolicy Saint
Sulpice, Kraków. Panowały tu inne prawa niż na tzw. prawym brzegu. Toteż wybryki studenterii
paryskiej, mającej uświęcone tradycją przywileje, przechodziły nieraz wszelkie granice. Pamiętam, jak
kiedyś, jadąc autobusem w kierunku Bastylii, znalazłem się nagle wraz ze wszystkimi pasażerami
najprzód w Lasku Bulooskim, a potem daleko za miastem, gdzieś w okolicach Sèvres. To tłum
wesołych studentów opanował autobus, wyrzucił szofera i mimo protestów śpieszących się
pasażerów powiózł cały autobus na spacer.

Pamiętam odsłonięcie pomnika jednego z uczonych medyków w okolicach Sorbony. Był to wesoły
skandal. Kiedy po uroczystych przemówieniach i odegraniu Marsylianki opadła z pomnika zasłona,
oczom zdumionego tłumu ukazał się dostojnik nauki z brązu, trzymający w jednym ręku prawdziwą
lewatywę, a w drugiej autentyczny zwykły nocnik!

W Akademii Sztuk Pięknych (L'École Nationale) istniał tradycją uświęcony zwyczaj rozbierania
nowicjusza do naga i malowania go na wszystkie kolory tęczy. Protestujących krępowano i wkładano
do trumny, po czym kondukt pogrzebowy ze świecami i śpiewaniem ponurych, chod sprośnych
piosenek wyruszał z bramy Akademii. Trumnę porzucano na jakiejś odległej uliczce i biedny żywy
nieboszczyk musiał się z niej wydobywad o własnych siłach i, ku radości gapiów, w całunie
śmiertelnym udawad się do domu. Przy tych hecach bladły nawet ulubione rozrywki bogatych
kupców moskiewskich: bicie luster, malowanie kelnerów musztardą. Któż zdoła opisad takie paryskie
Reveillony i Micaremy (Sylwester i śródpoście)? Albo takie Bals des Quatre Arts?

Na otwarciu salonu „Niezależnych” widywało się typki ubrane w garnitury włożone tyłem do przodu,
tak że zapięcie i kieszonka z chusteczką wypadały na plecach.

Widziałem gościa, który zamiast laski trzymał w ręku nogę od fortepianu z przepisowym kółkiem u
dołu.

Dziwiły mnie też niezwykłe prawa dzielnicowe. Kiedyś szedłem z jednym ze starych polskich paryżan,
krytykiem artystycznym, panem B., dyskutując o sztuce. Zauważyłem nagle, że zaczyna on pilnie
czytad nazwy ulic, a w pewnej chwili zatrzymał się, wyjął z kieszeni mapkę Paryża i po sprawdzeniu
tejże powiedział:

- Teraz skręcimy w lewo. Dalej to cyrkuł XVIII. Chodzenie po nim jest dla mnie niebezpieczne.

- Dlaczego? - spytałem zdumiony.

- Widzi pan, mieszkałem kiedyś w tej dzielnicy i mam tu sporo długów i wierzycieli. Narażony więc
mogę byd na aresztowanie.

- Ale przecież mogą pana złapad i gdzie indziej.

- Nie, zatrzymad mnie mogą tylko w tej dzielnicy, gdzie zaciągnąłem długi.

- Po czym pokazał mi mapkę Paryża, całą pokreśloną czerwonym ołówkiem, dodając:

- Oto jak wygląda Paryż, kiedy się w nim długo mieszka. Muszę ciągle chodzid z mapą i sprawdzad, czy
nie zaszedłem na teren zagrożony.

Do niezwykłych wspomnieo paryskich zaliczam pewne spotkanie w jednej z kawiarni na Wielkich


Bulwarach, słynnej z dobrej kawy i pism z całego świata. Chodziło się tam od czasu do czasu na pół
czarnej (w Paryżu na ogół ohydna kawa) i przeczytanie Kuriera Warszawskiego. Kiedy pewnego dnia
czekałem na zamówioną kawę, zauważyłem siedzącego w sąsiedztwie faceta, pogrążonego w
czytaniu Kuriera Warszawskiego. Płachta gazety na kiju zasłaniała go całkowicie. Chcąc dowiedzied
się, co słychad w Kraju, podchodzę i mówię stereotypowo:

- Po przeczytaniu zamawiam.

Gazeta się odchyla i moim zdumionym oczom ukazuje się twarz Murzyna, czarnego jak smoła. Po
chwili oddaje mi on gazetę i mówi:

- Pan się pewno dziwi, że czytam i mówię po polsku. Ja, widzi pan, jestem z Lubelskiego.

Okazało się, że był on synem lokaja jednego z Tyszkiewiczów, który dla „fasonu” przywiózł sobie z
Ameryki prawdziwego Negra. Elegancki mieszkaniec New Yorku podbił widad serce jasnookiej Kasi z
Zamojszczyzny - a oto i rezultat.

Z szabelką na tyłach

Kiedy opuszczałem swoją paryską pracownię na rue Rollin wyjeżdżając na lato na Podole, nie
wiedziałem, że nie wrócę do Francji tak prędko. W lipcu wybuchła pierwsza wojna światowa i
aczkolwiek nie od razu włożyłem mundur, to jednak czekała mnie paroletnia wojaczka. Przy okazji
zdementuję złośliwe plotki o tym, że jestem weteranem z kampanii krymskiej. Nie, naprawdę
zacząłem „przelewad krew” dopiero w roku 1916. A właściwie nie krew, tylko wodę. Dziwnym
bowiem zrządzeniem losu i dowództwa armii carskiej zostałem wcielony do oddziałów technicznych,
których zadaniem było zaopatrywanie w wodę frontu południowego. Cała Besarabia, Bukowina, hen
aż pod góry Transylwanii, pod Kirly Babę i Kimpolungo były upstrzone studniami, które budował nasz
oddział. Od czasu do czasu, przeważnie na głównych placach uroczych miasteczek rumuoskich,
stawialiśmy reprezentacyjną latrynę na paręset osób. Piękne to było życie. Para koni wyjazdowych,
jeden pod wierzch, ordynans, trzy gwiazdki, szabelką, ostrogi i dużo jeśd, i sporo winka, i cukier w
kostce, za który w wygłodzonej Rumunii można było wiele dostad. Niezapomniane są dla mnie te
dziwne miejsca postoju po małych miasteczkach Besarabii, Siedmiogrodu i Transylwanii. Jeden taki
hotelik w Bielcach nosił szumną nazwę: „Amerykaoski hotel Sans Souci”. Przy wejściu na drzwiach
wymalowany był czarny kwadrat, pośrodku którego figurował biały krążek. U góry był napis: dzwonek
do portiera. Żadnego naturalnie dzwonka nie było. Ani śladu elektryczności. U dołu małymi literami
wypisane były instrukcje: Nacisnąd trzy razy i krzyknąd miszures (w nawiasie było dodane „głośno”).
W takim małym miasteczku przechodzenie ulicą w godzinach rannych połączone było z nie lada
niebezpieczeostwem. Mimo woli przypominał się ten kawał, w którym to portier niosący bagaż,
spozierając na okna, wykrzykiwał ostrzegawczo „sze idzie”. W ten sposób zabezpieczano się od
przykrej ewentualności zetknięcia się z zawartością wylewanego przez okno urynału. Podczas postoju
w Bielcach dostałem przez kwaterunek wojskowy pokój, który nosił adnotację: komfort modernę.
Była to dziura, jakich mało. Miednica na pace po mydle, ani śladu szafy i lustro - pożal się Boże.

- Gdzie jest ten komfort moderne? - zapytałem właściciela.

Wtedy pokazał mi z dumą wiszące na gwoździu zwykłe wieszaki z uchwytami do spodni:

- Jedyne w mieście.

Podczas nie kooczących się wojaży niemało też miałem przedziwnych przygód. Przez wrodzoną
skromnośd nie będę opisywał moich bohaterskich wyczynów na froncie, a zwłaszcza na tyłach. Kiedy
jednak pocisk austriacki wpadł do domu, w którym kwaterowałem, i zdemolował mi między innymi
patentowaną maszynkę do parzenia kawy, byłem tak wściekły, że sam jeden z moimi saperami gotów
byłem wyruszyd na Wiedeo i pomścid moją krzywdę. Ale Austriacy mieli szczęście. Rygor wojskowy, a
częściowo brak amunicji nie pozwolił mi na to. Może i lepiej. Zbliżał się koniec wojny i koniec caratu.
Zapachniało rewolucją. Pamiętam historyczny numer rosyjskiego pisma satyrycznego Satirikon. Na
pierwszej stronie zamiast rysunku wydrukowany był - zaczynający się od słów: „My z bożej łaski
Mikołaj II, samodzierżca Wszechrosji, wielki książę finlandzki itd. itd.” - manifest abdykacyjny
podpisany przez zrzekającego się władzy na rzecz konstytuanty cara Mikołaja. Pod nim napisane było
krótko i zwięźle: „Przeczytałem z przyjemnością - redaktor Satirikonu Arkadiusz Awerczenko”. Oto
wzór satyry wysokiej klasy.

Przyszedł potem okres demobilizacji, samookreślenia narodów, wojny domowej i oto po latach znów
znalazłem się w Kijowie, gdzie zapoznałem się z bezrobociem, nędzą i jedynie chęd wyrwania się do
Kraju podtrzymywała moją życiową energię.

Warszawa - miasto stołeczne


Kiedy w 1918 roku upojona świeżo odzyskaną niepodległością Warszawa tętniła bujnym życiem, a jej
intelektualne środowiska szalały w „Picadorze” i Klubie Futurystów, ja byłem jeszcze daleko... Jako
zdemobilizowany wojak tułałem się po objętych wojną domową i dziesiątkowanych przez tyfus
terenach Ukrainy. Dopiero w listopadzie 1919 roku udało mi się jakoś wyrwad z przechodzącego z rąk
do rąk Kijowa i przedzierając się przez liczne fronty via Żmerynka-Odessa-Płoskirów dotrzed do
granicy Polski. Po szczęśliwym przebyciu kwarantanny w Tarnopolu i Lwowie wylądowałem wreszcie
pewnego zimowego wieczoru na dworcu Wiedeoskim w Warszawie. Nie mając się gdzie ulokowad,
obdarty, wymizerowany i niemal bez grosza przy duszy, drzemałem w bufecie kolejowym, czekając
rana. Nagle obudziły mnie wesołe okrzyki i nawoływania. Zdawało mi się, że śnię: otaczała mnie cała
kupa starych znajomych i kolegów. Wszyscy pod „dobrą datą”. Wśród nich był Stefan Jaracz i nestor
ówczesnych modernistów, Kamil Witkowski. Utartym bowiem zwyczajem, kiedy knajpy zamykano,-
podochocone towarzystwo kooczyło zwykłą zabawę w jedynym czynnym lokalu - bufecie
dworcowym.

Wciągnięto mnie naturalnie do kompanii, musiałem jeśd jakieś bigosy i pid niezliczone kolejki wódek.
Jaracz wziął mnie potem bezdomnego do siebie na nocleg. Szliśmy z lekka zataczając się... świtało...
Wtedy to w błękitnym brzasku budzącego się miasta Jaracz zaczął mi opowiadad o całym tym okresie,
którego jako spóźniony repatriant nie widziałem. O „Picadorze” i jego zachlanym do delirium
założycielu, niejakim Kubinie, o tym, jak ówczesny prezydent miasta Anusz sam płacił podatek
magistracki za ten lokal, a to z powodu kategorycznej odmowy płacenia takowego przez prawowitych
gospodarzy artystów. O tym, że w lokalu tym wisiał cennik, opiewający, że za osobiste poznanie
któregoś z artystów płaciło się dziesięd tysięcy marek, za wypicie z nim wódki dwadzieścia tysięcy, to
samo z podaniem ręki trzydzieści tysięcy, za sfotografowanie się z poetą czterdzieści tysięcy i
wreszcie za bruderszaft pięddziesiąt tysięcy marek. Interes prosperował świetnie. Fraternizacja
między przedstawicielami sztuki i tzw, publiczności odbywała się na całego.

Potem Jaracz przeszedł na nutę liryczną, zaczął mówid o nowych gwiazdach na firmamencie
poetyckim. Deklamował wtedy fragmenty Tuwimowskiego Czyhania na Boga i Sokratesa
taoczącego... Urzekająca to była poezja...

W tak wzruszający sposób witała mój powrót po wieloletniej rozłące Warszawa... Zmieniła się bardzo
od czasu mego wyjazdu do Paryża i pięcioletniej tułaczce po różnych wojennych frontach. Była inna.
Zastałem ją w stanie gorączkowo organizującej się paostwowości, borykania się z brakami
aprowizacyjnymi, walki ze spekulacją i inflacyjnym chaosem. Był to okres sacharyny, chleba
kartkowego, braku mieszkao i rozpaplanego po cukierniach, podżeganego przez najrozmaitszych
odciek ni prasę politykierstwa.

Z pism satyrycznych zastałem tylko dawną Muchę i wychodzącego na miejsce Sowizdrzała - Madka.
Obydwa te tygodniki nie mogły się pochwalid ani ciętym dowcipem, ani wysokim poziomem
artystycznym. Najwybitniejsi wówczas młodzi satyrycy i karykaturzyści demonstrowali swe talenty na
estradach „Picadora” i Klubu Futurystów.

Zanim życie moje jako tako się ustabilizowało, musiałem przejśd przez posadkę urzędniczą i jeszcze
jedną niepotrzebną wojnę (rok 1920). Posadka ta jednak dała mi możnośd zdobycia wspaniałej
pracowni malarskiej, co wywarło decydujący wpływ na dalsze moje losy,

W roku 1922 przestaję chodzid do biura. Powracam na łono sztuki i gorączkowo zaczynam na polu
tym pracowad. Jako członek awangardowej wówczas grupy malarzy formistów biorę udział w licznych
wystawach, wywołujących dużą sensację i zamieszanie w świecie malarskim. Grupa nasza, do której
należeli między innymi: Pronaszkowie, Wąsowicz, Roguski, Chwistek i Winkler, walczyła o wyzwolenie
formy plastycznej z przypadkowości realizmu i, wywodząc się z Cezanne'owskich i kubistycznych
uproszczeo, dążyła do syntezy nie rezygnując jednak i nie zrywając kontaktów z naturą.

Z punktu widzenia życiowego formiści przeważnie klepali biedę, mało bowiem było wówczas
entuzjastów tego kierunku, zwłaszcza wśród ludzi finansowo popierających sztukę. Na życie zarabiało
się rysując ilustracje do pism. Marginesowo w okresie tym uprawiam też i karykaturę, posyłając z
rzadka swe rysunki do jedynego w tym okresie pisma satyrycznego z prawdziwego pod względem
artystycznym zdarzenia, do lwowskiego Szczutka redagowanego przez Grusa.

Okres „Picadora”, jak mi mówiono, zaznaczył się nie tylko bujnym rozkwitem wielu talentów
satyrycznych, ale i obfitością zrodzonego z radości życia humoru, który wyładowywał się w
niezliczonych kawałach inscenizowanych na gorąco, przy każdej nadarzającej się okazji. Prym w tej
dziedzinie wiódł naturalnie niezrównany Antoni Słonimski, a jego partnerem był najczęściej Tuwim.
Znana na przykład była historia z klejnotami.
Otóż przed konsulatem amerykaoskim roiło się wtedy od czekających na papiery wyjazdowe i wizy
emigrantów. Przy nich kręciło się sporo warszawskich kanciarzy, usiłujących nabrad naiwnych
kmiotków na kupno okazyjnych klejnotów z carskiej korony, pereł królowej Marysieoki itp. Ilośd
oszustw była tak wielka, że policja zmuszona była utrzymywad tam swych tajnych agentów. Słonimski
z Tuwimem udali się kiedyś pod gmach konsulatu, tajemniczo szepcąc sobie coś do ucha. Od razu
zwróciło to uwagę agentów. Kiedy wreszcie obydwaj poeci weszli do bramy, dwaj tajniacy nakryli ich
w momencie, gdy Słonimski inkasował jakieś pieniądze.

- Co pan sprzedał temu panu? - pytają policjanci groźnie.

- Szkiełko - odpowiada Słonimski.

- Wiele ten pan wziął od pana za to szkiełko? - pytają Tuwima.

- Sześddziesiąt groszy - odpowiada niewinnie poeta.

Tajniacy wynieśli się jak zmyci. Innym znów razem zjawiają się obydwaj w słynnym sklepie wyrobów
żelaznych Krzysztofa Bruna na placu Teatralnym i proszą zdumionego subiekta o „Fantazję
Almayera”, ale w dobrym gatunku.

- Zaraz sprawdzę, czy mamy - odpowiada subiekt, udając się do kierownika działu.

Zjawia się sam kierownik i z niepewną miną pyta:

- O co panom właściwie chodzi?

- Chcemy „Fantazję Almayera” w najlepszym gatunku.

- Zapytam inżyniera Bruna - powiada speszony handlowiec udając się do gabinetu dyrektora.

Zaintrygowany inżynier, który znał naturalnie słynne dzieło Conrada, schodzi do sklepu i zapytuje
niewinnie wyglądających inteligentów:

- Więc o co panom chodzi?

- Chodzi nam o dwie małe śrubki w dobrym gatunku.

Życie klubowe
W okresie 1922-1923 wybrano mnie do zarządu Klubu Artystycznego i zaszczycono honorowym
stanowiskiem gospodarza tego klubu. Zasadniczo wstęp do klubu mieli tylko członkowie, tj. artyści.
Po pewnym jednak czasie na brydża i sobotnie dansingi zaczęły napływad tzw. elementy obce,
rekrutujące się zresztą z inteligencji. Powoli zrobił się normalny dansing, gdzie przychodzili faceci z
damami pobawid się. Powoływali się na nazwisko jakiegoś znajomego lub nieznajomego członka
klubu i stawali się odtąd stałymi bywalcami z kategorii tzw. wprowadzonych gości. Ciężkie to było dla
mnie życie. Cosobotnie nocne dyżury, użeranie się z pijakami, wekslowanie dam po sali w rytmie
modnych twostepów, shimmy i tang - oto były moje główne obowiązki. Raz nawet miałem mied
pojedynek w zastępstwie jednego z członków klubu, który będąc pod gazem najpierw obraził jakąś
damę, potem odmówił satysfakcji honorowej jej kawalerowi. Do rozlewu krwi jednak nie doszło,
skooczyło się na protokołach i przeprosinach. W okresie tym poznałem setki warszawiaków płci
obojga i dziś jeszcze kłaniają mi się jakieś podtatusiałe typki. Nieraz jakaś utleniona staruszka pyta
mnie omdlewającym głosem: „Pamięta pan nasze tanga w «Polonii»?” (Klub mieścił się w hotelu
„Polonia”). Naturalnie nic nie pamiętam. Pamiętam natomiast doskonale, jak kiedyś Benedykt Hertz,
ubrany w przedpotopowy smoking i aksamitną kamizelkę koloru wina, odtaoczył solo dookoła sali
walca wiedeoskiego z przytupywaniem, a kiedy zwróciłem mu uwagę, że solo się nie taoczy,
oświadczył, że wszystkie damy mu odmówiły. „Zresztą dodał, czy to ja taoczę? To Baczewski taoczy”.
Rzeczywiście zalatywało od niego pomaraoczówką. Pamiętam również, jak usiłowałem wyrzucid za
kark jakiegoś gościa, który wyrwał jazbandziście pałkę do bębna i usiłował grad na tym instrumencie.
Okazało się, że wesołym melomanem był nie kto inny, jak ówczesny wojewoda warszawski,
moczymorda - Wołodia Jaroszewicz.

Szwejk z przeszkodami
Obraz cyganerii warszawskiej nie byłby pełny, gdybym nie zatrzymał się dłużej nad soczystą postacią
nestora współczesnej karykatury polskiej, świetnego kompana i kawalarza Kazimierza Grusa. Zanim
go poznałem, nasłuchałem się już o nim setek kawałów i dykteryjek. Zjawienie się jego na bruku
warszawskim poprzedzały legendarne i przezabawne historie, które lubiono sobie opowiadad w
lokalach, zwłaszcza przy kieliszku.

Już od dziecka trzymały się go podobno piekielne figle. Sędziwi poznaniacy (pochodził on z
Poznaoskiego) z oburzeniem opowiadali o niesfornym Kaziu, który posuwał swe kawały aż do
wlewania atramentu do kropielnicy kościelnej i spinania rozmodlonych dewotek agrafkami. Był on też
inicjatorem „kakofonii roratowych”. Kiedy ksiądz od ołtarza intonował np. „Serdeczna Matko” Grus,
stojąc na tyłach kościoła, wkrzykiwał do uszu głuchawych dziadów i bab inną pieśo nabożną, np. „U
drzwi Twoich”. Ci gorliwie podchwytywali melodie i powstawał niemożliwy do uciszenia rozgardiasz.
Połowa kościoła śpiewała jedną, druga całkiem inną pieśo nabożną. Wszystkie te hece były często
przyczyną głośnych, gorszących awantur. Piekielny Kazio mimo to utrzymywał jak najlepsze stosunki
towarzyskie z niektórymi księżmi. Zwłaszcza na prowincji. Był on wielkim amatorem rybołówstwa i
często miesiącami przesiadywał w okolicach, gdzie rybne stawy z jednej strony i dobrze zaopatrzona
piwniczka proboszcza z drugiej zapewniały mu przyjemne wakacje. Dzieo z wędką nad cichą wodą,
wieczorem wesoła biesiada na plebanii, obficie zakropiona nalewkami! Którejś ulewnej nocy z ganku
pewnego probostwa zeszła chwiejnym krokiem trzyosobowa procesja z baldachimem. Grus nie miał
parasola i gospodarz ksiądz zarządził, żeby odprowadzono go do domu. Zamiast parasola kościelny z
organistą nieśli baldachim z kościoła, pod którym rozbawiony Kazio wyśpiewywał wesołe piosenki.
Ciemna noc i ulewa była przyczyną, że zataczająca się procesja znalazła się wkrótce w rowie.
Najgorzej na tym wyszedł baldachim.

W czasie jednych wakacji Grus zamieszkał w małym miasteczku N. w okolicy rybnych jezior, z których
tak słynie Poznaoskie. Szeroko rozgałęzione kontakty towarzyskie były powodem, że wracał on często
mocno „zalany”. Kiedyś zbłądziwszy, szarpał się z jakimiś drzwiami, które wziął za swoje, wreszcie nie
mogąc ich otworzyd kluczem, włamał się siłą. Po omacku położył się na czymś, co przypominało łóżko,
i zasnął snem sprawiedliwego. Okazało się, że wtargnął do zakładu pogrzebowego „Przyszłośd” i
położył się do jednej ze stojących na wystawie trumien. Wystawa ta przedstawiała widok nie lada...
Nazajutrz miasteczko miało wielką sensację. Opowiadano najfantastyczniejsze plotki o nieboszczyku,
który najpierw pobił właściciela składu trumien, a potem z nim poszedł na wódkę.

Poza bogactwem iście szataoskich pomysłów odznaczał się Grus ciętym języczkiem i zdolnością do
błyskawicznych słownych „ripost”.
Kiedy usłyszał od pewnej damulki, do której się z lekka „przystawiał”, że nie ma u niej wiele szans,
gdyż nie lubi ona łysych, powiedział jej tajemniczo:

- Łaskawa pani, ja mam włosy, ale nie dla wszystkich.

Obdarzony niepospolitą siłą fizyczną i dośd awanturniczym usposobieniem był on powodem częstych
scysji i wielu dośd kłopotliwych sytuacji. Pamiętam, jak w czasie pełnienia przeze mnie obowiązków
gospodarza Klubu Artystycznego w „Polonii” zjawienie się Grusa prawie zawsze zwiastowało jakąś
hecę z posmakiem awanturki. Kiedyś posprzeczał się on na przykład ze słynnym pułkownikiem
Wieniawą, któremu też nie brak było fantazji i temperamentu. Od słowa do słowa i burda gotowa.
Kiedy krewcy dysputanci przeszli od słów do bardziej konkretnych argumentów i kiedy po wielu
wysiłkach udało mi się przy pomocy paru kolegów rozdzielid skaczących sobie do oczu zawadiaków,
zadyszany Wieniawa powiedział, obciągając swój szwoleżerski mundur:

- My się jeszcze zobaczymy i pogadamy ze sobą.

Kazio, patrząc na akselbanty, szlify i ordery „Apolla Belwederskiego”, nie bez sarkazmu odpowiedział:

- Owszem, pogadamy ze sobą, ale jak obydwaj będziemy w gaciach.

Kiedy już mowa o Wieniawie, nie sposób pominąd tej dekoracyjnej sylwetki przewijającej się po
kawiarniach artystycznych i lokalach nocnych całego okresu międzywojennego. Mimo swej wysokiej
rangi wojskowej duszą i sercem był on cyganem, najchętniej przebywał wśród artystów i sam się
zresztą niejednokrotnie bawił piórem Należał do stałych bywalców „Loży Szyderców” w „Małej
Ziemiaoskiej”. Wystarczy powiedzied, że we wszystkich „Szopkach warszawskich” tego okresu
występowała kukła „Apolla Belwederskiego” - Wieniawy. We wszystkich, z wyjątkiem jednej, w której
to występująca w prologu kukła „Cyrulika” ogłaszała: Największa sensacja Warszawy - Pierwsza
szopka bez Wieniawy.

Słynny pisarz angielski G. K. Chesterton, zaproszony przez Pen Club do Polski, był powitany wspaniałą,
iskrzącą się dowcipem mową Wieniawy, który wpadając w chestertonowski styl, powiedział między
innymi:

„Witając pana Chestertona, nie mogę powiedzied, że Jest on największym przyjacielem Polski, gdyż
największym jej przyjacielem jest sam Pan Bóg”.

Chesterton w swych wydanych w Anglii wspomnieniach z wizyty w naszym kraju cytuje tę mowę i
zamyka ją komentarzem, zapytując:

„Ciekaw jestem, czy w całym Brytyjskim Imperium znalazłby się chod jeden pułkownik kawalerii, który
byłby zdolny zabłysnąd taką inteligencją i zdobyd się na takie przemówienie?”

Przyjęcie, które wydał Wieniawa u siebie z okazji wizyty Chestertona, odbywało się w Pałacyku
Myśliwskim w Łazienkach. Wieniawa zmobilizował wszystkich mówiących po angielsku artystów,
wśród których znalazłem się i ja. Po wspaniałych wódkach, przekąskach i dowcipnych toastach na
znajdującym się w pobliżu maneżu I Pułku Szwoleżerów odbyły się konkursy hipiczne, na których
występowali najlepsi nasi kawalerzyści. Konkursy te zakooczone zostały udekorowaniem zwycięzcy,
której to dekoracji dokonała obecna na przyjęciu żona rosyjskiego poety Balmonta. Połączone to było
z gafą wypływającą z nieznajomości savoir vivre'u kawaleryjskiego, gdyż kokardę przypina się koniowi,
a nie jeźdźcowi. Ku wielkiej radości obecnych kawalerzystów pani Balmont przypięła tę kokardę do
piersi rotmistrza N. Ten jednak z uśmiechem przewiesił kokardę ze swej piersi na uzdę konia mówiąc:
„To jemu się należy. On brał przeszkody. Ja tylko siedziałem i starałem się nie zwalid do rowu!”

Ale wródmy do przerwanej historii o znakomitym karykaturzyście, kawalarzu Kazimierzu Grusie.

Powszechnie znana była eskapada Kazia ze Stefanem Jaraczem do Łowicza. Znakomity aktor grał
wtedy Szwejka w Teatrze Polskim u Szyfmana. Kiedyś Grus, będąc z lekka na gazie, spotkał go przed
teatrem, zaczął wydziwiad, że też mu się nie znudzi robid z siebie błazna co wieczór. W ogniu dyskusji
poszli do Karpia na jednego. Stamtąd, odpowiednio „uperfumowani”, pojechali dryndą na dworzec.
Właśnie odchodził pociąg do Łowicza. Przenocowawszy w Łowiczu w jakimś zajeździe przy rynku,
zaczęli rozglądad się w terenie. Złożyli wizytę na plebanii, gdzie przedstawili się: Jaracz jako ginekolog,
a Grus jako dentysta. Pragnęli się rzekomo osiedlid w Łowiczu. Proboszczowi od razu przypadli do
serca, więc zatrzymał ich na obiad i zaprosił na wieczór na brydżyka. Cała elita socjety łowickiej była
oczarowana walorami towarzyskimi nowo przybyłych. Rozchwytywano ich sobie, zapraszając na
obiadki, kolacje, karcięta... Zakrapiany znakomitymi nalewkami piknik trwał przeszło tydzieo. W
Warszawie tymczasem dyrektor Szyfman szalał. Jaracz zginął jak kamieo w wodę, a zdjęcie tej sztuki z
afisza powodowało olbrzymie straty materialne, gdyż Szwejk szedł kompletami. Przypadkowo jakiś
łowicki adwokat, bywalec teatrów stołecznych, poznawszy w rzekomym ginekologu Jaracza, o
którego tajemniczym zniknięciu krążyły sensacyjne plotki, zadepeszował do teatru. W rezultacie
przywieziono obydwu delikwentów z powrotem do Warszawy „niemal w kajdanach”. Tak
przynajmniej twierdził Grus.
Ze świata mody
Tak to między nie dosypianymi nocami w „Polonii” i wystawami grupy formistów, do których
należałem, płynęło mi życie w stolicy. Mniej więcej w tym okresie powstało pismo Pani redagowane i
wydawane przez przezacnego Gucia Zmigrydera. Był to właściwie magazyn literacko-artystyczny,
poświęcony częściowo modom. Skupił on najlepszych autorów i grafików stolicy. Pisali do niego:
Żeromski, Staff, Boy, Makuszyoski, Winawer, Lechoo, Iwaszkiewicz, Słonimski. Rysowali: Gronowski,
Borowski, Bartłomiejczyk. Niemało to naturalnie kosztowało. Wszystkie dochody znanej firmy G.
Zmigryder (Czysta 2) szły na honoraria i papier.

Oto co śpiewała w jednej z „szopek” kukiełka redaktora Gucia:

Co na Czystej zarobię,
To na czysto tracę:
Majtki daję na kredyt,
Sam gotówką płacę,
I co z majtek wyjmuję,
To w Panią pakuję...

Na to wbiegała kukiełka Kornela Makuszyoskiego, mówiąc:

- Pakuje, pakuje, słowo honoru pakuje.


Kochany, złoty polski Paquin!

W rzeczywistości redakcja Pani mieściła się w „Małej Ziemiaoskiej”. Rozpromieniony Gucio, jako
polski Paquin, w monoklu, przyjmował artykuły i korespondencje. Najczęściej jednak płacił. Miał
słabośd do artystów i lubił się publicznie popisywad znajomością i stosunkami z nimi. Pamiętam, jak
przyszedł kiedyś pikolak z modnej wówczas „Astorii” z listem od Makuszyoskiego. Gucio przeczytał,
uśmiechnął się szczęśliwie, pogmerał w grubym portfelu i wkładając do koperty dośd pokaźną sumkę,
zaczął się chwalid:

- Ach, ten Kornel. Patrzcie, co pisze: „Kochany Guciu, wykup mnie z «Astorii», bo nie mam na
zapłacenie rachunku. Będzie to nowe á conto. Całuję, Twój Kornel M.”

A propos pikolaka przypomniał mi się niezły kawał, związany z tym zawodem. Przypisują go Fiszerowi.

- Szkoda tego pikolaka - powiada kiedyś Franio. - Taki miły chłopak.

- Dlaczego go żałujesz? - zapytano.

- Bo musi tak młodo umierad.

- Co? Czy tak ciężko chory?

- Nie, jest zupełnie zdrów, ale czy widzieliście kiedy starego pikolaka?

Można śmiało powiedzied, że Zmigryder był mężem opatrznościowym artystów. Czymś w rodzaju
ministra kultury i sztuki. Kupował obrazy, ubierał aktorki na kredyt, pożyczał forsę i miał ambicję
wydawania jednego z lepszych pism, jakie widziała Polska. Był to snobizm w dobrym stylu.
Wystarczyło mu powiedzied, że oto siedzi profesor specjalista od ryb, a podchodził do niego i prosił o
współpracę. „Może by pan był łaskaw napisad do Pani coś o rybach”. Naturalnie „dojono” go na
potęgę. Karol Szuster przez przeszło rok brał zaliczki na jakieś tango, które miał specjalnie
skomponowad dla Pani. Potem brał na przepisywanie tego tanga do druku, a potem na kurację ręki
tego, który rzekomo przepisywał (bo sobie sparzył żelazkiem). Ja, poza grafiką zdobiącą łamy pisma,
pisałem o modach męskich. Koledzy wrobili mnie na arbitra elegancji raczej dla kawału. Parokrotne
pobyty w Londynie, znajomośd angielskiego były podstawą do tego, że pisywałem, jakie się nosi
spodnie i co się kładzie na fajfy. Rysowałem tam przetransponowane z londyoskiego Mana fasony
fraków i spodni do golfa. Tysiące bubków zanudzało mnie na śmierd, żebym z nimi chodził do
krawców i radził im, jakie krawaty mają nosid na różne okazje. Gdy przestałem prasowad spodnie,
żeby się wreszcie odczepili ode mnie, mówili, że teraz są modne nie zaprasowane. W każdym razie
pamiętam, że propagowałem prostotę i pisałem, iż panowie się nie stroją, ale tylko ubierają. Słowem,
walczyłem z panującym w Warszawie przesadnym żygolactwem. Kiedy powiedziałem Zmigryderowi,
że właściwie nie znam się wcale na modach i że mam już dosyd wygłupiania się, podwyższył mi
honorarium. Powiedziałem sobie więc: „Ha trudno, Pani, kiedy trzeba, dla chleba, Pani, dla chleba”.
Jeszcze dziś dokuczają mi, przypominając fotografię z balu Pani, gdzie stałem obok Jerzego Szapiry,
który dostał pierwszą nagrodę za najlepszy frak. Nadmienid trzeba, że Szapiro był wówczas jednym z
komitetu redakcyjnego Robotnika. Pikantnośd tej nagrody zręcznie podchwycił ówczesny Cyrulik
Warszawski dając na pierwszej strome rysunek Szapiry w cylindrze i fraku, a pod nim napis: Robotnik
na balu Pani.

„Kresy”
Była to nazwa popularnego wśród artystów w okresie „popierwszowojennym” lokalu przy rogu
Nowego . Światu i Wareckiej. Podawały tam jako kelnerki panie z tzw. „towarzystwa”, „hrabiny z
tacami” - jak je nazywał Kamil Witkowski. Było to nowością dla ówczesnej Warszawy i podnosiło
atrakcyjnośd tej knajpy. Wielkim jej plusem był też ogródek wykrojony z podwórza kamienicy, w
której w ubiegłym stuleciu był zajazd. Jego stajenne zapachy przetrwały, zdawało się, wszystko i wraz
z wyziewami kuchni i tonącej w podejrzanych kałużach „ubikacji” tworzyły to, cośmy nazywali
świeżym powietrzem. Oprócz znanych i opisanych już przeze mnie poprzednio „bywalców”:
Witkowskiego, Fiszera, Jaracza i Karola Szustra, do stałych gości „Kresów” należał między innymi
świetny aktor Władysław Grabowski.

Jego humor, styl mowy i sposób bycia był wybitnie swoisty i oryginalny. Na tle galerii sylwetek
„Kresowych” popularny „Władek” stanowił, mówiąc po malarsku, „soczystą i barwną plamę”.
Powiedzonka jego, zabarwione często wdziękiem nonsensu, oszałamiały nieraz surrealistyczną niemal
absurdalnością. Były one niewątpliwie płodem podświadomości niezwykłej i nie dającej się bliżej
określid.

Opis snu Grabowskiego: „Śniło mi się, że mam dom tak wielki jak bracia Jabłkowscy. Trzysta sypialni.
Wracam piekielnie zmęczony. Chcę się położyd. Wszystko zajęte. Idę do hotelu i śpię jak król”.

Wchodzi raz do „Kresów”. Lipiec. Upał. Na szybie napis „Lody”. - Lody w lipcu? - powiada -
zdumiewające! Świetny aktor przyszedł kiedyś do teatru w stanie mocno „uperfumowanym”. Była to
premiera Wieczoru Trzech Króli, w którym grał jedną z czołowych ról. Kiedy przyszła kolej na niego,
odsunął ręką partnerkę i powiedziawszy po rosyjsku „A tiepier ja! O!...” wyrecytował znakomicie
swoją kwestię. Ponieważ powtórzyło się to parę razy, spektakl musiano przerwad.
Kiedy myślą wracam do „Kresów”, widzę jeszcze olbrzymią postad Stanisława Kazury, zajadającego
słynną sztukamięs. Dostał on nawet od bywalców „Kresów” na imieniny piękną słomiankę, która jak
wiadomo, jest znakomicie przystosowana do obgryzania kości z kwiatkiem. On to namówił mnie
kiedyś, żebym pojechał do Anina - bo tam jest dobre żarcie, las, a w lesie drzewa! I rzeczywiście tak
było...

Ale wrócę jeszcze na chwilę do „Kresów” i mojej pracowni.

Pewnego wieczoru zjawił się u mnie jeden z bywalców „Kresów” prosząc mnie o pożyczenie mu
pracowni na jakieś dwie godzinki. Nie był zresztą wcale malarzem. Tłumaczył, że ma znajomą
hrabiankę, która skłonna byłaby dad mu tak zwane szczęście. Nie może jej zaprosid do siebie, bo żona.
Tak że „jakby przyszło co do czego, to byłoby wszystkim niemiło”. Zostawiłem mu klucze i poszedłem
do teatru, a później do jakiejś knajpy. Kiedy wróciłem, zastałem pokój w nieładzie, a co gorsza, na
dziewiczej bieli jednego z naciągniętych na blejtram płócien widniał jakiś futuro-bohomaz, a patera z
owocami, którą właśnie malowałem, była próżna. Zjedzono mi moją martwą naturę. Do
charakterystycznego zapachu werniksu i terpentyny, które cechują pracownie malarskie, dochodziła
obca perfuma modnego wówczas l'Origan Cotty'ego. Byłem wściekły. Za parę dni miała byd wystawa.
Obiecując sobie zemstę, poszedłem po nowe owoce. Nazajutrz z rana zjawia się jakaś młoda i
niczegowata dama pytając się, czy zastała pana Zarubę. Mówię, że to właśnie ja.

- Niech pan nie żartuje - pan Zaruba jest niskim brunetem. Wczoraj zaczął mój portret i w ogóle...

Po zapachu l'Origan domyśliłem się, że była to wczorajsza „hrabianka”.

- Przyjaciel mój zażartował sobie. Umówił się z panią tutaj? - zapytałem.

- Właściwie nie, ale poczekam, może nadejdzie...

Naturalnie czekała długo. Deszcz padał, a ona twierdziła, że kocha sztukę i atmosferę pracowni
malarskiej. Potem zaproponowała mi, że popozuje. Cóż miałem robid. Pozowała. Zamiast martwej
natury zrobiłem żywą. Podniosło to nieco koszta tak zwanej produkcji. Od tego czasu byłem już
ostrożniejszy z wypożyczaniem kluczy dla romansujących, a nie posiadających warunków
mieszkaniowych przyjaciół.

Cyrulik Warszawski
Po tak zwanym przewrocie majowym w roku 1926 powstaje redagowany przez Lechonia Cyrulik
Warszawski, pismo satyryczne. Zaletą jego było zwalczanie kołtunerii endeckiej z korporantami i
dewotkami włącznie. Mimo tzw. wazeliny na ówczesne stosunki było to pismo lewicowe. Ośmieszało
ono Hallera, Trąmbczyoskiego, ba, nawet Kakowskiego. Jedna z moich ciotek napomykała coś o piekle
za współpracę z Cyrulikiem. Byli i tacy, co mówili, że szykuję sobie więzienie, kiedy nasi, to znaczy
ONR-owcy, dojdą do władzy (zupełnie jak dziś, kiedy mnie straszą Andersem). W skład redakcji
początkowo wchodzili poza Lechoniem: Tuwim, Wierzyoski, Hemar i naturalnie Antoni Słonimski. I tu
znów muszę powrócid do Słonimskiego. Osiągnął on wtedy szczyty powodzenia. Był nie tylko
znakomitym felietonistą, poetą, komediopisarzem, ale też i autorem świetnych kawałów znanych w
kołach zbliżonych do Skamandra, Cyrulika, Wiadomości Literackich. Lechoo padał nieraz ofiarą jego
złośliwości. Trzeba wiedzied, że Leszek poza swymi wybitnymi talentami sam miał w sobie dużo
śmieszności. Przede wszystkim był rozbrajającym snobem, lubiącym afiszowad się stosunkami z
dyplomacją i chwalid licznymi znajomościami wśród arystokracji. W redakcji Cyrulika na stole
redakcyjnym stał jego kalendarz terminowy, zapisany godzinami spotkao z ambasadorami, hrabiami
itd. Wyglądało to mniej więcej tak:

Nie trzeba chyba dodawad, że notatki o myciu nóg, zmianie gaci, myciu zębów były robione przez
Słonimskiego.

Kiedyś, chcąc „nabrad” Słonimskiego, posłano mu jakiegoś uszminkowanego typka, który się podawał
za tancerza w stylu Lifara i chciał się angażowad do teatru, którego dyrektorem miał rzekomo byd
Słonimski. Słonimski domyślając się kawału, postanowił posład faceta do Lechonia.

- Pójdzie pan zaraz do mego reżysera Lechonia - powiada - Przyrynek 15. Teraz w domu! Śpi. Jest
„ważny”. Nie chce gadad. Niech się pan w przedpokoju przebierze w swój kostium. Obudzid i
natychmiast taoczyd! No, coś do wierszy Tuwima.

Obudzony nagle Lechoo ujrzał jakiegoś wymalowanego typka, wijącego się w dziwnych pląsach i w
dodatku deklamującego Słopiewnie Tuwima. Naturalnie Lechoo zemdlał ze strachu.

O Jerzym Paczkowskim
Którejś jesieni, po powrocie z ferii letnich, które często spędzałem w obozie Ymki, w Mszanie w
Beskidach, zaczepił mnie jeden z obozowiczów, niejaki Jurek Paczkowski (naówczas uczniak przed
maturą), prosząc nieśmiało, żeby go zaprotegowad do Cyrulika. Wręczył mi przy tym jakiś swój wiersz,
który nie czytając dałem Lechoniowi. Nazajutrz Lechoo, zapluwając się ze śmiechu, zapytał, skąd ja
wytrzasnąłem tego starego świntucha. Kiedy mu powiedziałem, że „stary świntuch” ma lat
osiemnaście i znam go z obozu Ymki, nie posiadał się z radości. Okazało się, że wierszyk, który
przekazałem, mógł wywoład rumieoce zakłopotania u najbardziej zaawansowanych cyników. Wkrótce
marzenia Paczkowskiego ziściły się. Został nie tylko współpracownikiem Cyrulika, ale nierozłącznym
towarzyszem samego Lechonia. Często widywano ich, jak rozparci w dryndzie pędzili w Aleje
Ujazdowskie, przy czym Jurek dla powagi kurzył fajkę. W promieniach tej przyjaźni rozwijał się
wybitny talent satyryczny Paczkowskiego, a kiedy znudzony redagowaniem Lechoo usunął się z
wydawnictwa, fotel redaktorski zajął właśnie Jurek Paczkowski. Robił to z powodzeniem. Zasługą jego
było i to, że przyciągał do współpracy wielu utalentowanych rówieśników, z których powyrastały
później całe gwiazdory: Andrzej Nowicki (też z obozu Ymki), Janusz Minkiewicz, Światopełk Karpioski,
Kazimierz Rudzki. We wspomnieniach mych, na tle kryształowej szyby, za którą zatopiony w
rocznikach Dobrego Wieczoru tworzył Wiech, widzę słynną czamarę Tadzia-Tadzia (Tadzia Wittlina),
Mecenasa Wacusia (Tajtelbauma) i rubensowską Maję Berezowską. Ta ostatnia wraz z Felusiem
Topolskim i Mięciem Piotrowskim tworzyła razem ekipę rysowników Cyrulika. Czermaoski już w tym
okresie odpadł.

Duo Karpiński-Minkiewicz

Poza Paczkowskim, z którym się stale stykałem z tytułu zajęd redakcyjnych, kontakty najściślejsze, bo
oparte na współpracy zarobkowej, utrzymywałem ze Światopełkiem Karpioskim i Januszem
Minkiewiczem. Dwóch tych nierozłącznych Ajaksów, poza niezaprzeczalnymi talentami, posiadało
jeszcze zdumiewającą energię i inicjatywę w zdobywaniu forsy i odkrywaniu coraz to nowych
terenów złotodajnych. Ci przedsiębiorczy młodzieocy, mimo że nie przekroczyli jeszcze naówczas
dwudziestki, potrafili byd już autorami cieszących się powodzeniem szopek politycznych, piosenek
kabaretowych, skeczów, potrafili występowad przed mikrofonem, wymyślad genialne slogany
przedwyborcze dla różnych partii etc. Przeważnie przy tym byli bez forsy. Honoraria zarobione na
pierwszym piętrze „Cafe Clubu” (szopka) topniały jeszcze tej samej nocy w jego podziemiach (cocktail
bar). Zabawną historię pamiętam o pewnym ich występie radiowym. Gnębieni przez klientów,
wyczerpani płodzeniem wciąż nowych kalamburów, skeczów, piosenek, niedospani i przepici,
zaskoczeni zostali nagłą propozycją wystąpienia przed mikrofonem. Mimo to, że byli nie
przygotowani, ich wieczór autorski odniósł zupełny sukces; skrzył się dowcipami, olśniewał
niesamowitością kawałów nonsensowych, zdumiewał różnorodnością. W dniu następnym ukazała się
w jednym z pism nie pozbawiona dowcipu i złośliwości wzmianka, w której autor po zachwytach nad
błyskotliwością i dowcipem obydwóch autorów dodał: „Zastanawiające jest tylko, skąd tacy młodzi
ludzie znają takie stare kawały”.. Oczywiście wieczny głód gotówki wypływał raczej z beztroskiej
rozrzutności i nie była to walka o byt (obydwaj byli z tak zwanych zamożnych domów), lecz raczej o
zbytek. Piknik nocny trwał niemal bez przerwy, urozmaicany częstymi i dośd kosztownymi kawałami
(w rodzaju opisanego w Pamiętnikach Minkiewicza, kiedy to Światek przez całą noc nadawał depesze
do swej ukochanej, udającej się sleepingiem nad morze. Nieszczęsna ofiara, budzona na każdej
niemal stacji przez depesze zawierające słowa: „kocham stop Światek”, przybyła nad morze
kompletnie rozbita i chora. Rezultat był wiadomy - zerwanie. „Mężem opatrznościowym” w życiu
Światka była jego stara niania Jadwiga, gdyby nie jej zapobiegliwośd, „zabradziażony” młodzian
chodziłby zapewne głodny i bez guzików. Kiedy zasypiał po nocnych hulankach, Jadwiga przed
wyjściem na prymarię rewidowała jego kieszenie i wyłuskiwała pozostałe drobne sumy, które
stanowiły kapitał zakładowy do prowadzenia całego domu na Koszykowej, światek, który pisywał w
Kurierze Porannym felietoniki pod tytułem: „Proszę wstad”, używał często szpalt Kuriera dla celów
reklamowych. Kiedyś, na parę dni przed premierą jednej ze słynnych szopek, puścił wzmiankę pod
tytułem: „Kradzież u Jerzego Zaruby”. Tekst jej był mniej więcej taki: Kiedy znany nasz karykaturzysta
udał się własnym autem na nocną hulankę do „Adrii”, do willi jego w Aninie wtargnęli nieznani
złoczyocy, którzy ukradli osiemnaście lalek z szopki politycznej, której premiera ma się odbyd w sali
Małego Colosseum dnia... etc. Już na drugi dzieo miałem wizytę policji, zapytującej, dlaczego nie
zameldowałem o kradzieży, a w jakiś tydzieo zgłosił się przedstawiciel urzędu skarbowego z
pretensją, że nie ujawniłem posiadania samochodu i nie płacę podatku luksusowego. Zaiste wielka
jest potęga słowa drukowanego! W okresach powodzenia imprez firmy Minkiewicz - Karpioski sława
uderzała Światkowi do głowy i przybierała formy wyraźnej megalomanii. Kiedyś na przedstawienie
szopki przyszedł ówczesny premier Switalski. W przerwie wyraził on życzenie poznania autorów
szopki. Obydwaj znajdowali się w kawiarni o piętro niżej (Café Club). Karpioski powiedział
zdumionemu sekretarzowi premiera, że teraz jest zajęty, bo rozwiązuje krzyżówkę, niech pan premier
przyjdzie jutro o tej samej porze. Kiedy frekwencja publiczności malała, niewyczerpani w pomysłach
reklamowych autorzy puszczali się na różne triki. Karpioski, który od dziecka zdradzał skłonności do
chemii i jeszcze jako uczniak przy pewnych doświadczeniach wywołał eksplozję w mieszkaniu swego
ojca w Łodzi, zaaranżował rodzaj obstrukcji chemicznej. Na sali przed przedstawieniem ukryto flaszki,
które po pewnym czasie wydzielad zaczęły jakieś cuchnące gazy. Wywołało to panikę wśród
publiczności i wiele plotek na mieście. Innym razem jacyś podejrzani młodzieocy, przebrani za
korporantów, głośno inscenizowali rodzaj demonstracji przeciwko autorom (jak wiadomo, teksty
szopkowe miały wybitnie antyendecki charakter). Nazajutrz ukazywały się krótkie wzmianki w prasie,
zatytułowane: „Endeckie obstrukcje na szopce politycznej Minkiewicza i Karpioskiego”. Już nazajutrz
przy kasach tworzyły się długie ogonki - cel był osiągnięty.

Wędrowna szopka
Kiedy frekwencja granych rokrocznie szopek politycznych w Warszawie spadała, przedsiębiorczy nasz
impresario, mecenas Winiarski, organizował tournée po Polsce.

Wiosną, z nastaniem cieplejszych dni, składaną budę szopki i dwa wiklinowe kosze z kukłami
oddawało się na bagaż i wędrowna trupa szopkowa wyruszała w drogę po prowincji. Do grupy tej
należeli aktorzy, kierownik muzyczny, lalkarze i administrator. Z aktorów pamiętam świetnych
recytatorów: Tadeusza Frenkla, Aleksandra Żabczyoskiego, Solarskiego. Stroną muzyczną zajmował
się Tadeusz Sygietyoski, a opiekę nad kukłami, ich poruszaniem i renowacją sprawowałem ja,
Leonhard i kolega Bogdanowicz.

Kraków, Lwów, Poznao, Łódź, Białystok, Lublin, Radom, Kalisz, Częstochowa i Kielce to były
ważniejsze punkty naszych występów. Doiliśmy je z mniejszym lub większym powodzeniem aż do
lata. Potem zapuszczaliśmy się i na głębszą prowincję, zahaczając również o miejscowości kuracyjne.
Cygaoskie to życie nie pozbawione było romantyzmu, a nieraz też i przekomicznych sytuacji. Dzieo się
spędzało na zwiedzaniu miasta i okolic, knajp i kawiarni. Wieczorem występ, przezabawna kolacja z
miejscowymi mecenasami sztuki i nocleg w mniej lub bardziej komfortowym hotelu. Dla reklamy,
prócz afiszów, wystawiało się też w najbardziej reprezentacyjnych witrynach sklepowych i nasze
kukły. W jednym uroczym zresztą miasteczku, bodaj że w Sanoku, wystawiona w oknie apteki kukła
Piłsudskiego wywołała całą awanturę. Gorliwi oficerowie garnizonu zażądali usunięcia kukły i
usiłowali w ogóle zabronid nam występów. Na szczęście logiczna, poparta oficjalnymi papierami z
województwa interwencja Winiarskiego, zakooczona wspólną z oficerami wódką w oficerskim
miejscowym kasynie, zażegnała burzę.

Gorzej natomiast skooczyła się sprawa w Krynicy. Ponieważ wykonawca Tadeusz Frenkiel z powodu
konieczności występów w Warszawie musiał nas opuścid, zaszła koniecznośd doangażowania jakiegoś
krakowskiego aktora, który miał recytowad i śpiewad teksty zamiast Frenkla. W Krynicy właśnie odbył
się jego fatalny debiut. Wypiwszy przed spektaklem dla „kurażu” parę wódek, aktor ten pomylił
teksty i w momencie kiedy na scenie paradowała kukła ówczesnego ministra spraw zagranicznych
Becka, zaśpiewał tekst przeznaczony dla kukły Mariana Dąbrowskiego, pana i władcy krakowskiego
IKC (Ilustrowany Kurier Codzienny). Jedna z tych strofek brzmiała tak:

Kto w dostawach maczał rączki,


Ten w cywilu ma tysiączki.

Wypadło to fatalnie, gdyż Beck jako były pułkownik mógł popełniad takie machinacje, czego zresztą
nie czynił. Trzeba takiego trafu, że w pierwszym rzędzie siedziała marszałkowa Piłsudska z córkami,
otoczona całą zgrają legionowych pochlebców. Naturalnie wszyscy byli oburzeni. Wyszedł cały
skandal. Spektakl zerwano. Cały zespół aresztowano prawem kaduka, mnie zaś, jako
odpowiadającemu za ruch na scenie, wytoczono sprawę sądową, która mogła się smutnie dla mnie
skooczyd. Prokurator wynalazł jakiś paragraf, który opiewał, że „za publiczne podawanie fałszywych i
krzywdzących oszczerstw, dotyczących członków rządu, podlega się karze do pięciu lat więzienia”.

Całe tournee diabli wzięli. Wstępna rozprawa sądowa odbyła się przez tzw. „akwizycję” w Warszawie.
W jakiś miesiąc po niej otrzymałem wezwanie do stawienia się w sądzie w Muszynie. Nie mając
obroocy, mogłem wsiąknąd na parę lat.
Ale, jak się okazało, i za sanacji istniało kumoterstwo. Słynny redaktor Konrad Wrzos zadzwonił do
papieża wszystkich prokuratorów Rzeczypospolitej Polskiej, Dloughiego, który wezwał mnie do siebie
i zaśmiewając się z całej hecy, kazał się połączyd z Muszyną, po czym rozkazał tamtejszemu
prokuratorowi, żeby akta mojej sprawy przesłał do Warszawy. Zaznaczył przy tym telefonicznie, że
pan Zaruba nigdzie nie pojedzie. Nazajutrz dostałem telefoniczną wiadomośd z Muszyny, że
wezwanie się odwołuje i cała sprawa jest umorzona.

Nie zapomnę też nigdy widowni w Ustrzykach Dolnych, gdzie w szopie strażackiej, w której miało się
odbyd przedstawienie, oprócz paru strażaków, kozy, krowy i wyjącego kundla nie było nikogo.

Na dworcu w tychże Ustrzykach Dolnych na drzwiach ubikacji dworcowej wisiał napis: „Klucz u
naczelnika ruchu”. Dopisaliśmy pod spodem; „W nagłych wypadkach zwracad się bezpośrednio do
Ministerstwa Komunikacji w Warszawie”.

Pamiętam też nasze ulubione rozrywki szopkowe, kiedy zorientowawszy się, że publiczka nie chwyta
point i siedzi jak na chioskim kazaniu, zamienialiśmy umyślnie kukły, tak że np. generał Haller śpiewał
teksty Wielopolskiej, Wieniawa nucił piosenkę Strooskiego, a Piłsudski miał ni stąd ni zowąd
podwiązaną gębę. Publicznośd zaś zrozumiała tylko finał, kiedy cały zespół ryczał:

Cała ta publiczka to jest wielkie draostwo,


więc całuję rączki szanownemu paostwu.

Medytacje anińskie
Koło 1928 roku tak się sprawy układały, że przerzuciwszy się z malarstwa na grafikę, a ściślej na
karykaturę, zacząłem uprawiad jednocześnie pokrewne dziedziny sztuki: scenografię i
wystawiennictwo dekoracyjne. Jedną z większych prac, którą byłem pochłonięty, było projektowanie
pawilonów i plansz na PWK (Powszechna Wystawa Krajowa) w Poznaniu.

Ta wielokrotnośd zajęd powiększała nie tylko zakres moich zainteresowao, ale i objętośd mojej kabzy.
Prowadziłem gorączkowy, wyczerpujący tryb życia. Co gorsza, będąc stale przy gotówce, nie mogłem
się uskarżad na brak zacnej a skorej do nocnych biesiad kompanii.

Rezultat nie kazał na siebie długo czekad. Zacząłem kwękad. Do objawów przepracowania dołączyło
się uczucie nudy i zdegustowanie życiem wielkomiejskim. Doszło do tego, że zacząłem się ukrywad
przed „kompanami” aż w Aninie. Parodniowa na początku wizyta moja w miejscowym pensjonacie
pani Rudzioskiej przedłużała się. Zasmakowała mi tutejsza kuchnia i uwiodły zapachy leśne. No i cisza.
W jesieni roku 1930 przeniosłem się na stałe do Anina. Wynająłem pokój w typowym „drewniaku” i
zacząłem się powoli zagospodarowywad. W rok później przeniosłem się na pięterko tej willi, gdzie
miałem już dwie werandy, kominek, psa i klucz od lasu. Najładniejsza częśd lasu była wtedy jeszcze
nietknięta, dziewicza, zagrodzona i na kłódkę zamknięta. Oto co w roku 1934 pisałem w
Wiadomościach Literackich:

Mieszkam stale za granicą, a właściwie za granicami miasta: na dalekich peryferiach peryferii;


- 23 minuty koleją. Kiedy wieczorem wyjrzę przez okno, widzę dwa światy: po prawej ciemną
stronę lasu, po lewej zaś wielką łunę - to Warszawa.
Rzecz prosta, że gdy się mieszka w otoczonym sosnami drewniaku, ma się wspaniałe
(weekendowe, że tak powiem) powietrze na co dzieo, a co wieczór widzi się na własne oczy,
jak oszołomiona ciszą i zapachami powstaje ogromna noc, miasto wydaje się zwariowanym,
wrzaskliwym i cuchnącym „pociejowem”, obłąkaną wyspą straceoców, gdzie wśród kamieni,
żelaza i reklam kręcą się podejrzane „lombrosowskie” typki. Powtarzam: wydaje się, gdyż
autochtoni wcale tego nie widzą - taki gałgan jeden z drugim czuje się tu jak ryba w wodzie.
Ja po czterech godzinach jestem już „śnięty” i wymykam się chyłkiem do siebie.
Nie znaczy to bynajmniej, żebym po swojemu nie lubił miasta. Bawi mnie ono jak cyrk, jak
panopticum, czasem pociąga przedsmakiem przygody albo porusza jak dziwaczny poemat:
jeżeli się nie jest tylko wyławiaczem wzniosłości, można i tu, wśród tych wszystkich kakofonii
usłyszed, jak mówi poeta, „bicie serca kraju baśni”.
Nie należę do ludzi, których ogólny widok gazowni na Solcu napawa dumą i którym nasuwa
refleksje na temat „ujarzmionych przez człowieka ciemnych sił przyrody”. Nie cieszą mnie
specjalnie ani zabytki, ani pomniki, nie imponują drapacze nieba ani profilaktyczny przepych
dwóch szaletów miejskich. Wzrusza mnie natomiast i fascynuje groteskowe piękno rzeczy
pospolitych, wulgarny romantyzm ulicy i cała ta dziwaczna fauna i flora „dżungli miejskiej”, w
której niezdrowym klimacie pienią się tak bujnie modne kompleksy i poczciwe stare grzechy
naszej prowincjonalnej planety.
Lubię niesamowite pejzaże miejskie, pokreślone wykresami „brandmauerów” niebo,
wstrząsającą wymowę miliona okien, piętrowe litery i znaki - to abecadło człowieka z epoki
auta, „człowieka, który zwyciężył czas i przestrzeo, który widzi wszystko i nie widzi nic”.

A dalej:

Z innej znów strony miasto to zasługuje na nazwę drugiego Klondyke, a to z powodu


trawiącej stale jego ludnośd gorączki złota i towarzyszącego tej gorączce stanu zaślepienia,
fantastycznego optymizmu w sprawach głównych wygranych, wykpienia się od pracy i tym
podobnych snów o potędze.
Okolicznośd ta jest znakomicie wyzyskana przez odpowiednie czynniki, które zorganizowały
systematyczny, na naukowych zasadach oparty „udój” łasych na uśmiech fortuny
„naiwniaczków”. „Szukasz szczęścia, wstąp na chwilę”, „Posada milionera jest do objęcia”.
Cała sied umiejętnie zamaskowanych pułapek zwabia potulną zwierzynę, która sama wprost
pcha się do strzyżenia - niezupełnie zresztą niestety sama, bo z uciułanymi nieraz o głodzie
groszakami.
Malownicze ogonki tych „cwanych” marzycieli, przyszłych milionerów podziwiad można w
biały dzieo na własne oczy.
A wyścigi konne? I wijący się w kooskich szponach czytelnicy białych i czerwonych
programów? A łaocuchy szczęścia? A kartograjstwo?
Psychoza gry, mania kombinatorstwa, potrzeba ciągłych stanów podniecenia wytworzyła
nowy śmieszny typ rozindyczonego wiceszataostwa, wysiadującego wśród lew, honorów i
szlemów swe metafizyczne i fizyczne hemoroidy. Efemerydami tego maniactwa są plagi
snobizmu, zapóźnionego niechlujnego trybu życia i niecierpliwych histerii „nietracenia czasu”
i dorwania się czym prędzej do kart. Zapewne, wszędzie grają w brydża, ale nigdzie gra ta nie
przybrała tak zastraszających rozmiarów. Od suteren do poddaszy, od pałaców do magli!
Istne yo-yo. Dużo jest jeszcze dziwnych rzeczy w mieście. Wziąd chodby to, że wytworni
tubylcy ciągle tu mówią o komforcie, a nie posiadają najprymitywniejszych potrzebnych do
życia wygód, jak powietrze, cisza, spokój.
Że budują sobie „szklane domy”, montowane przez speców „maszyny do mieszkania”, a
mieszkają tylko à la fourchette, koczując stale po cukierniach, knajpach, kinach, dansingach
itp. spelunkach i że tam czują się dopiero jak w domu. Ze mówią ciągle o pełni życia, a mają
przed sobą pustkę i nudę, od której uciekają pod skrzydła tłumów albo alkoholu, albo brydża.
Coś tam jest nie w porządku z tym komfortem... Słusznie Roussel nazywa miasto ośrodkiem
degeneracji, a Chesterton doradza ucieczkę, ucieczkę, która jest zwycięstwem.
Co do mnie, traktuję miasto jako teren łowiecki. Zbijam „tam po prostu forsę. Niech się tam
zżerają o swoje ambicyjki, o srebrne nakrycia, o miejsce w „Adrii”, o „titiny”. Ja uprawiam
tam tylko swój ciężki przemysł.
Ale żyd wolę tu, na boczku, pod lasem.

IPS, SIM i okolice


Prócz wspomnianych już typowych cukierni warszawskich: „Udziałowej”, Ostrowskiego,
Jackowskiego, Semadeniego i Bliklego w okresie międzywojennym powstało wiele nowych lokali,
między innymi IPS (Instytut Propagandy Sztuki) - letnia kawiarnia połączona z salami wystawowymi -
oraz SIM (Sztuka i Moda) i „Złota Kaczka”. Dwa ostatnie lokale założyła nie pozbawiona dużego smaku
i sprytu handlowego pani Zofia Arciszewska. SIM mieścił się w cieplarnianej atmosferze oranżerii,
pełnej palm i egzotycznych kwiatów. Była tam też estradka i fortepian, a od czasu do czasu nie
najgorsze występy. Odbywały się też tu wystawy i pokazy mód. „Złota Kaczka” była właściwie
ekskluzywną drogą knajpą ze świetną kuchnią, stylową XVI-wieczną dekoracją wnętrza, kominkiem i
kelnerkami przebranymi w stylowe stroje staropolskich mieszczek. Godny uwagi był również i
jadłospis. Na przykład: Kaczka gustem kardynalskim, tuk na grzance à la Jan Sobieski, kutia wołyoska,
itp.

Przypominam sobie, jak na otwarcie IPS-u przyszedł Fiszer. Był ciepły letni wieczór i siedzieliśmy
wszyscy w ogródku pod rozgwieżdżonym niebem. Ogródek ten był zamknięty czterema jakby
pergolami z daszkiem na wypadek deszczu. Efekt oświetlonych ścian i stolików pod gwiaździstym
stropem nieba był bardzo dobry. Fiszer spojrzał w górę na gwiazdy i zapytał, kto to malował.
Odpowiedziano mu na chybił trafił: Rzecki.

- Są to najlepiej malowane na suficie gwiazdy, jakie widziałem w życiu.

W IPS-ie też poznał Fiszer jednego z naszych olimpijczyków, słynnego sportsmena.

- Czym się ten gośd zajmuje? - pyta sąsiada.


- Jak to - odpowiadają - to olimpijczyk, lekkoatleta.

- No dobrze, ale co on właściwie robi?

- Jak to co robi? - powiadają. - Biega.

- Biega? - pyta zdumiony Fiszer. - A w którą stronę?

Pamiętam, jak kiedyś w pełni lata przyjechał do Warszawy znakomity krytyk angielski, profesor z
Cambridge, pan Anthony Bertram. Ministerstwo Spraw Zagranicznych wobec nieobecności
używanego zwykle do kontaktów z intelektualistami brytyjskimi przemiłego Tonią Sobaoskiego,
zwróciło się, w braku laku, do mnie. Angielski gośd chciał się zapoznad ze współczesną plastyką polską
oraz świeżo wykooczonymi polichromiami rynku Starego Miasta, o których tak dużo słyszał.

Znając angielskie zwyczaje, zaprowadziłem go nasamprzód do słynnego Krzemioskiego na znakomity


befsztyk i butelkę dobrego wina. Potem zaproponowałem pójście na pół czarnej do kawiarni artystów
IPS-u. Zgodził się chętnie, IPS był prawie pusty. Przy jednym stoliku siedziała samotna, popularna
wśród cyganerii Bela Gelbartowa.

Kiedy zauważyła mnie w towarzystwie niewątpliwie autentycznego cudzoziemca, przysiadła się do


stolika. Po zapoznaniu ich wyjaśniłem, kto zacz jest nasz gośd i w jakim przybył celu. Dodałem przy
tym, że po burgundzie czuję się nieco rozmarzony, a wieczorem mam znów gości w Aninie. Bela
powiedziała:

- Bądź spokojny, już ja się nim zajmę.

I zaczęła ożywioną konwersację w języku francuskim. Na szczęście okazało się, że Anglik doskonale
znał ten język. Przepraszając go, że mam gości i muszę wracad do domu, umawiam się z nim na jutro
w hotelu i zostawiam ich rozgadanych, sam zaś taksówką wracam do domu. Nazajutrz z rana udałem
się do hotelu i zapukałem do numeru mojego podopiecznego Anglika. Leżał jeszcze w łóżku, a sądząc
po kompresie na głowie i dośd przygaszonym wyglądzie, wywnioskowałem, że zapoznał się on z naszą
wódeczką i położył się dośd późno. Wprawną ręką wsypał do szklanki słynny i znany mi środek
przeciwkatzowy fruit salt i wypiwszy zaczął się rozpływad z zachwytu nad Belą i tym, co mu
pokazywała. Z dośd chaotycznej wypowiedzi zrozumiałem, że była z nim w synagodze, gdzie słyszał
boskie pienia chórów i kantora. I że potem poszli do knajpy „Picadilly”, w której jedli same biblijne
potrawy oraz pili pejsachówkę. Z oczu jego wyczytałem, że był tym wszystkim zachwycony i że miałby
ochotę znów się czegoś napid. Powiedział przy tym, że charming Bela umówiła się z nim w IPS-ie, skąd
potem mają jechad gdzieś za miasto. Uszczęśliwiony, że udało mi się wykręcid z kłopotów
pokazywania Anglikowi pracowni modernistów polskich (w okresie kanikuły zresztą nieobecnych),
życzyłem mu przyjemnych wrażeo i uciekłem.

Nazajutrz spotkałem go zalanego w IPS-ie. Opowiadał mi cuda o jakichś czarnych polskich strojach na
dworze cadyka cudotwórcy z Góry Kalwarii. Tam go woziła Bela samochodem MSZ-u. Mimo wszystko
postanowiłem uzupełnid wiadomości naszego gościa o sztuce polskiej. Zebrałem parę reprodukcji
Kowarskiego, Wąsowicza i Stażewskiego, tłumacząc, że wszyscy są na wakacjach i że bardzo żałuję, że
tak mało widział. Pożegnanie odbyło się na dworcu, przy czym Bertram zapewniał mnie, że nigdy nie
przypuszczał, że wizyta w Polsce da mu tak dużo wrażeo. Zapewniał przy tym, że przyjedzie do Polski
na dłużej. Zdaje się, że zasmakowała mu nasza gorzałka.

Do zabawnych wspomnieo z SIM-u należą moje przedsylwestrowe dekoracje tego lokalu. Jak to
często bywa, Arciszewska w ostatniej chwili zdecydowała się na dekorację sal, tak że miałem bardzo
mało czasu na jej wykonanie. Do pomocy postanowiłem zaangażowad Leonharda.

Nazajutrz, żeby nie tracid czasu, udałem się do Leonharda z samego rana. Leżał jeszcze w łóżku. Kiedy
mu wyjaśniłem, o co chodzi, ubrał się w parę minut i mówiąc „nie tradmy czasu”, pełen zapału do
pracy energicznie skierował się ku wyjściu.

- Najprzód musimy nabrad sił. Śniadanie zje się w „Nadświdrzaoskiej”.

Po śniadaniu, które trwało prawie godzinę, skierowaliśmy się do znajdującego się w pobliżu składu
papieru Siudeckiego. Gdyśmy wyszli, obładowani rulonami kolorowych kartonów, Witold zatrzymał
się przed znanym zakładem gastronomicznym „Salis” i pilnie zaczął studiowad wystawiony w oknie
jadłospis.

- Kaczka po bretoosku - ósmy cud świata - zawołał Leonhard z entuzjazmem - wstąpmy na chwilę,
niebywała okazja!

Próbowałem go przekonad, że nie mamy czasu, że nie jest chyba po takim śniadanku głodny.

- Zaruba - powiedział Witold - gentleman je nie tylko wtedy, kiedy jest głodny, ale też i wtedy, kiedy
ma na coś apetyt.

Weszliśmy do „Salisa”. Była już dwunasta w południe, kiedyśmy wreszcie dotarli do SIM-u, gdzie
czekała na nas, mocno już zdenerwowana naszym spóźnieniem, pani Arciszewska.

- Dlaczego tak późno? - zapytała z wyrzutem. - Czy aby zdąży się na wieczór? Przecież to kupa roboty.

- Festina lente, śpiesz się powoli, mówi mądre przysłowie - odpowiedział Leonhard i zamówił u
kelnerki dużą czarną.
Kiedy gorączkowo zacząłem rozpinad kompozycję papieroplastyczną, przedstawiającą korowód
karnawałowy, Leonhard, pijąc kawę, dawał mi cenne wskazówki:

- Lewa noga tej maseczki więcej w prawo. Gośd we fraku bardziej w lewo!

Kiedy ja przyczepiony do drabiny męczyłem się, a Witold rozwalony w wygodnym fotelu dopijał już
trzecią kawę, nie wytrzymałem i starając się mówid spokojnie, zaproponowałem mu, żeby się może
wziął do roboty, bo już dochodzi druga. Leonhard niechętnie wstał, uzbroił się w parę szpilek,
przystawił fotel do ściany i zaczął na siedząco przypinad różnobarwne wstęgi serpentyn do
kompozycji. Element ten miał podkreślid dynamicznośd korowodu masek. Wychodziło to nawet dośd
efektownie. Zadowolony, że wreszcie robota posuwa się naprzód, zamówiłem pół czarnej i zacząłem
szkicowad dalszy projekt dekoracji lokalu. Nagle rozlega się jakiś dziwnie zmieniony głos Leonharda:

- Zaruba, stała się rzecz straszna - zdaje się, że połknąłem szpilkę. Boję się po prostu ruszyd. O dalszej
pracy nie ma mowy! Jadę do doktora! Zapład za moje kawy... Serwus!

Był moment, że gotów byłem nawet uwierzyd w tę szpilkę, ale tylko jeden moment.

Pamiętam, jak później w Łodzi, po wojnie widziałem go przy „pracy” nad godłem spółdzielców
„Społem”. Godło to było malowane olejno na brandmauerze jakiejś fabryki, na wysokości czwartego
piętra. Na specjalnym rusztowaniu pod samym niebem siedział kolega Ulatowski kurczowo trzymając
się drabiny. Leonhard natomiast siedział na wyniesionym z biura fabryki krzesełku i zwinąwszy dłoo w
kształt trąbki krzyczał Ulatowskiemu:

- Lewa noga prawego golasa więcej w górę. Glob ziemski zanadto płaski. Dodad ultramaryny w niebo.
- A do mnie powiedział: - Grunt to organizacja pracy. Ulatowski sam by tego nigdy nie namalował, za
blisko ściany - nic nie widad. Mnie by takie rusztowanie nie wytrzymało. Za ciężki jestem. Zresztą -
dodał - Ulatowski ma za słaby głos, nic bym nie usłyszał.

Pochwała Witolda Leonharda


Pamiętam, jak któregoś roku ciesząca się dużym powodzeniem szopka Cyrulika miała wystąpid w
Belwederze. Zorganizował to Wieniawa, przyjaciel autorów szopki. Wojskowa ciężarówka zabrała
składany budynek szopki, dwa kosze z lalkami, mnie, Leonharda i maszynistę. Kiedy budynek szopki
stanął i kotary zostały zawieszone, zabraliśmy się do odświeżenia niektórych nieco już sfatygowanych
lalek. Leonhard był bowiem świetnym „poruszaczem” kukieł i lubił się nimi bawid jak dziecko.

Właśnie kiedy Witold robił poprawki kukły marszałka, nagle uchyliła się kotara i wszedł sam Piłsudski.
Leonhard ukrył operowaną kukłę za siebie i powiedział Piłsudskiemu:

- Przepraszam. Teraz patrzed nie wolno - nie będzie śmieszne.

Piłsudski poruszył wąsami i wyszedł. Był to chyba jedyny wypadek, żeby ktoś ośmielił się powiedzied
Piłsudskiemu: „nie wolno”.

Witold Leonhard należał do tych cudnych typów, które się niełatwo zapomina. Postawcie mu dzban
wina, jakąś kaczkę po bretoosku, w ostateczności pół czarnej. Niech mówi. Przede wszystkim już sam
jego widok cieszył. Dwa metry wzrostu, duża, dobrze zarysowana głowa, niedbały, ale zawsze
„wyszukany” wygląd, który się często wyrażał w jakimś drobiazgu, krawacie, koszuli czy malowniczej
łacie na łokciu. Zdolny, o dużej kulturze pejzażysta, nie grzeszący zresztą zbytnią pracowitością, łączył
w sobie zalety świetnego narratora, miłego kompana z wdziękiem dużego dziecka, zdumionego
widokiem świata i głupotą ludzi. Styl jego mowy był sugestywny, budowa zdao nieoczekiwana - jak w
nowoczesnym filmie, zaczynał od kooca.

Kiedyś przychodzi do IPS-u i po przywitaniu się i zamówieniu kawy mówi krótko:

- Niech będzie. - A po chwili dodaje: - Nic nie będzie.

- Co nie będzie? - pytamy z tłumioną niecierpliwością.

- Nic nie będzie - powiada - ani rąk, ani nóg. - I po chwili dodaje: - Tylko głowa.

Po naleganiach wyjaśnił wreszcie, że pewien antropolog snuje hipotezy na temat typu fizycznego
przyszłego człowieka. W związku ze wzrastającą motoryzacją i mechanizacją po sześciu milionach lat
nastąpi zanik zbędnych organów. Pozostanie tylko głowa. Był to jeden ze sposobów wykpiwania
naukowców, których nie znosił. „Zobaczycie - mawiał - ludzkośd zginie przez wynalazki i
uszczęśliwiaczy świata!” Hitlera nazywał zmotoryzowanym tapicerem.

Kiedyś tygodnik As urządził ankietę dla artystów na temat dośd stary i oklepany: Kobieta. Zwrócono
się i do mnie, ale wykręciłem się od tego mówiąc, że nie jest to moja specjalnośd, i poleciłem jako
znakomitego znawcę kobiet Leonharda. Mimo że w ankiecie brały udział tak świetne pióra, jak
Tuwim, Makuszyoski, Grubioski - Leonhard, zdaniem moim, napisał najlepiej: „Kobieta jest kobietą i z
tym się trzeba pogodzid. Kobiety są albo przyjemne, albo nieprzyjemne. Najprzyjemniejsze są te,
których nie znamy”.

Kiedyś kupił okazyjnie wspaniałą flanelę szkocką na spodnie. Miał w Jabłonnie krawca, „genialnego”,
jak mówił, spodniarza. Nazywał się Burbioski i szył liberię dla służby hrabiego Potockiego. Burbioski
po wzięciu miary kazał się zgłosid za tydzieo. Kiedy w umówionym terminie Leonhard zjawił się do
przymiarki, Burbioskiego nie było. Modlił się w synagodze. - Niech pani powie mężowi, że będę za
tydzieo i spodnie mają byd gotowe. Po tygodniu ta sama historia. Spodnie niegotowe, Burbioski w
synagodze. Kiedy i w następnym tygodniu pobożny krawiec jeszcze nie skooczył spodni, wściekły
Leonhard wyciąga go z synagogi i mówi:

- Jaki Burbioski głupi. Burbioski pewno sobie myśli, że Pan Bóg nic lepszego nie ma do roboty, tylko
sprawdza, czy Burbioski się modli, i jak stwierdzi, że tak, jest z tego bardzo zadowolony. Otóż nic
podobnego. Pan Bóg spojrzy na ziemię i zawoła: „Co, ten łajdak Burbioski jeszcze nie uszył spodni dla
pana Leonharda?”

Po takim dictum spodnie były gotowe nazajutrz. Kiedy Leonhard włożył spodnie, powiedział:

- Spodnie dobre, ale niech Burbioski patrzy: Pan Bóg stworzył świat w sześd dni, a Burbioski na uszycie
głupich spodni potrzebował miesiąca!

- Tak - odpowiada krawiec - ale niech pan spojrzy na ten świat i na te spodnie.

Leonhard był mimo wszystko trochę przesądny. Ktoś mu na przykład powiedział, że jako urodzony w
lutym, powinien nosid kamieo beryl - ma to przynosid szczęście. Leonhard udał się więc na
poszukiwanie tego klejnotu. Wstępował po kolei do wszystkich antykwami, jubilerów i opowiadał
długo i ze szczegółami o berylu, jego właściwościach i dlaczego musi go nosid. Niestety, kamieo ten
nie był łatwy do znalezienia. Po paru godzinach bezowocnych poszukiwao, zmęczony i znudzony,
kiedy natrafił na jakiś sklepik jubilera czy antykwariat, uchylał drzwi i tęgim barytonem krzyczał:
„Beryl!” W niektórych sklepach powstawała panika. Chowano się pod lady, a jeden z przerażonych
jubilerów podniósł nawet ręce do góry.

Leonhard był smakoszem. Lubił zjeśd dużo i dobrze. Ze swych wędrówek po świecie przywoził nie
tylko pejzaże, ale i przepisy kulinarne. Był kucharzem doskonałym. Kiedyś na obiedzie u jednego z
przyjaciół podano przypaloną pieczeo.

- Taka pieczeo to obraza boska - powiedziała pani i zwaliła winę na kucharkę.

- A od czegóż pani jest? - pyta Witold.

- Moja matka nie pozwalała mi nigdy nawet zajrzed do kuchni - powiada z dumą obrażona dama.

- To bardzo źle - mówi Leonhard - zwłaszcza dla męża pani.

- A potem dodaje: - Miłośd przemija, kuchnia trwa.

Witold przepadał za kinem. Najczęściej chodził do „Trianon” na Sienkiewicza. Nie każdy wie, że
pierwszym właścicielem tego kina był znakomity aktor, Zygmunt Kamioski. Przypominam sobie jedną
z piosenek którejś szopki, jaką śpiewała kukiełka Kamioskiego:

Płonią się lica, łona drżą,


Otom otworzył „Trianon”,
I rokokowy woła duch:
„Maksia boli brzuch”.

Ale nie o tym chciałem powiedzied. Któregoś dnia podczas tradycyjnej herbaty w „Aromacie”
(probiernia herbaty i kawy przy rogu Marszałkowskiej i Złotej) Leonhard opowiada mi swoją kinową
przygodę. Mówił jak zwykle stylem telegraficznym.
- Siedzę w „Trianon”. Sam. Przychodzi śliczna kobieta z facetem. Ona siada koło mnie. Film z Gretą
Garbo. Nawet niezły. Po chwili czuję, że facetka patrzy na mnie. Ja nic. Pantofel facetki na moim
półbucie. Delikatnie, ale zdecydowanie. Dobrze, że nie mam odcisków. Ja nic. Pakuje mi rękę do
kieszeni i ściska. Zdrętwiałem. Przecież jest z facetem. Będzie awantura. Ale nic, czekam. Ona ciągle
swoje. Ja nic. Film się kooczy. Wychodzę. Ona uśmiecha się kusząco. Ja nic. Idą ulicą Zgoda, Bracką w
kierunku Mokotowskiej. Ja jakieś dziesięd kroków za mmi. On żegna się i skręca w Nowogrodzką. Ona
idzie dalej oglądając się za mną. Przy witrynie kwiaciarni na placu Trzech Krzyży facetka zatrzymuje
się i niby to podziwia kwiaty. Ale ciągle zerka w moją stronę. Podchodzę. Staję obok. No, Zaruba, jak
myślisz, co zrobiłem?

Uśmiechnąłem się: - Wiadomo - powiadam.

- Otóż nic podobnego. Kiedy powiedziałem jej „Dobry wieczór”, facetka rzekła z obrażoną miną: „Pan
się pomylił. Ja nie jestem z tych...” Byłem wściekły, ale z uśmiechem mówię: „A to się świetnie składa
- jestem dziś bez forsy”. Ukłoniłem się i zwiałem. Po co sobie komplikowad życie...

Innym razem opowiadał mi romantyczną historię swej podróży nocnym pociągiem z Zakopanego, w
pustym przedziale z młodą, śliczną zakonnicą.

- Kiedy usiłowałem nawiązad z nią rozmowę - powiada Witold - nie odpowiedziała ani słówka. No, po
pewnym czasie nie wytrzymałem i zacząłem ją wycałowywad. Ona ani mrumru. Ja dalej. Ona milczy
jak zaklęta. Co tu dużo gadad. Wspaniała kobieta i z temperamentem. Tylko nic nie mówiła - ani
słówka. Nad ranem pociąg zatrzymał się na stacji Kalwaria. Zabrała swoją walizkę i wyszła nic nie
mówiąc. Na peronie tłum zakonnic witał ją z kwiatami. Wszystkie rozmawiały za pomocą rąk. Była
głuchoniema.

Było to w okresie panowania sanacji. Planowane początkowo Ministerstwo Kultury i Sztuki zostało
zdegradowane do Departamentu Sztuki przy Ministerstwie Wyznao Religijnych i Oświecenia
Publicznego. Dyrektorzy Departamentu zmieniali się co parę miesięcy. Po architekcie Heinrichu
przyszedł Julian Fałat, po nim Jan Skotnicki, po nim profesor Wojciech Jastrzębowski, a po
Jastrzębowskim tekę objął znakomity grafik drzeworytnik, autor słynnych góralskich motywów -
Władysław Skoczylas. Jego to kiedyś zapytał zalany Kamil Witkowski:

- Powiedz mi, Władek, jak ty się właściwie nazywasz? Bo Skoczylas - to przecież twój zawód.

Kiedy Leonhard dowiedział się o nominacji Skoczylasa, którego był przyjacielem, wpadł w nocy do
swego najbliższego przyjaciela Szperbera, obudził go i powiada:

- Władek został dyrektorem Departamentu Sztuki. Skoro świt musimy byd w Ministerstwie i zmusid
go, żeby nam przyznał stypendium na wyjazd za granicę.

- Świetnie - mówi Szperber - ale dlaczego taki pośpiech?

- Idioto - odpowiada Witold - przecież on się długo nie utrzyma na tym stanowisku, za jakieś dwa
tygodnie będzie znów kto inny. Trzeba się śpieszyd.
Stypendium to, po pewnych trudach, istotnie udało im się załatwid. Skoczylasa rzeczywiście
niezadługo zastąpił krytyk Zawistowski, a Departament Sztuki zdegradowano na Wydział Sztuki przy
Departamencie Kultury.

Wspomnienia o Gałczyńskim
Pierwsze moje spotkanie z Konstantym odbyło się w okresie powstania jednej ze słynnych „Szopek
warszawskich”; był to, zdaje się, rok 1931. On wraz z innymi znakomitymi autorami (okazja
wyjątkowa) pisał wtedy teksty piosenek, a ja z Daszewskim robiliśmy kukły. Poznaliśmy się,
pamiętam, w „Ziemiaoskiej” przy omawianiu poszczególnych postaci szopkowych. „Tak, pomyślałem
sobie, obserwując go - to jest twarz poety, i to nie byle jakiego poety”. Zagadkowy pół-uśmieszek
połączony z melancholijnym spojrzeniem i ten jego niezapomniany głos, w którym dominujące nutki
smutku przechodziły nagle w fugi jakiegoś czarciego rechotu, kooczącego się niespodziewanie
najczystszym liryzmem - wszystko to tworzyło jakiś swoisty koloryt wokół jego postaci,
niepowszedniośd, którą się wyczuwało wprost przez skórę.

Znałem jego niektóre wiersze, tak rzadko wtedy tu i owdzie drukowane, znałem i byłem głęboko
poruszony ich muzyką, pięknem, bliskością. Wyznałem mu nieśmiało, co o nich myślę. Spoważniał i
zaśmiał się znacząco. Potem dodał: - Cóż? Liryka i inkaso...

Żart jego prawie zawsze był podszyty melancholią. Nieobce mu też były i złośliwe figle.

Już przedtem krążyła po Warszawie anegdota o Gałczyoskim z okresu jego egzaminów z anglistyki na
uniwerku warszawskim. Napisał on pracę o poecie szkockim z XV wieku. Była to doskonała,
szczegółowa biografia, z cytowaniem szeregu ballad tego poety, analizą elementów twórczych,
uwzględnieniem tła epoki etc. Zdał na piątkę i wszystko byłoby dobrze, gdyby po paru miesiącach nie
wykryło się, że ów poeta - Moris Gordon Cheats - w ogóle nie istniał, a jego życiorys i dzieła cytowane
spłodził sam Gałczyoski. „Cheat” po angielsku znaczy: oszukad, okpid. Już sam ten kawał pasował go w
moich oczach na satyryka wysokiej rangi. W rozmowie często sypał groteskowymi skojarzeniami,
które mi bardzo przypadały do gustu. Spotykaliśmy się coraz częściej i polubili. My, to znaczy
Gałczyoscy i ja. Bo Natalia i Konstanty byli niemal nierozłączni. Rzadko widywało się go bez niej.
Zaprosiłem ich kiedyś do siebie do Anina. Przypadek zrządził, że trafili do mnie akurat na jakieś
większe przyjęcie „na cześd jesieni”. Na przyjęciu tym, pamiętam, były tłumy Minkiewiczów, którzy
spędzali wakacje w starym dworku w pobliskiej Miłosnej. Prócz Minkiewiczów była większa ilośd
rydzów. Nadmienid należy, że grzyby do swego lasu przywoziłem od Pakulskich z Warszawy. Otóż w
ów pamiętny wieczór, kiedy uczta na chwiejącej się z lekka werandzie mego locum dosięgała
szczytowego punktu, ujrzałem nagle w migocącym świetle świec zdumione, jakby dziecinne oczy
Gałczyoskiego i nieco zaniepokojoną uroczą twarzyczkę Natalii. Nie wiem, czy wino „Kaberne Abrau”
było przyczyną, że przedstawiłem Gałczyoskiego kuzynkom Minia jako słynnego portrecistę
Zamojskiego (też beret i nieco podobieostwa). Po paru kieliszkach wspomnianego wina Konstanty
Ildefons tak wszedł w swoją rolę artysty malarza, że zaczął proponowad malowanie portretów,
przebąkując też coś niecoś i o aktach.

Kiedy późnym wieczorem Minkiewicze odpłynęli do Miłosnej, myśmy jeszcze długo gawędzili w ten
ciepły jesienny wieczór anioski. Zdaje się, że zapachy leśne i głęboka cisza, jaka otula przed nocą
osiedla podmiejskie, wywarła pewien wpływ na decyzje Gałczyoskiego przeniesienia się do Anina. W
ten sposób grono aniołów anioskich powiększył archanioł Konstanty Ildefons z żoną Natalią i córeczką
Kirą. Bywaliśmy u siebie często. Lubiłem chodzid tam do nich na ulicę Legionów. Te pogawędki przy
herbacie w skromnych ścianach willi podwarszawskiej otoczonej lasem... Piękna stara ikona wisząca
w rogu i widok na taras były naprawdę śliczne. Jeżeli na stole czerwienił się dumnie, okrągły jak
arbuz, wielki ser holenderski - był to widomy znak powodzenia. Konstanty marzył nie tylko o
serafinach w księżycowej poświacie, marzył on o kupieniu całej dużej szynki, żeby tę swoją gromadkę
nakarmid do syta...

Jak wódz na zdobycie fortecy


idziemy co dnia.
I nieraz trafia nas ostrze,
bijących w prawo i w lewo,
by były rzeczy najprostsze:
mięso, chleb, drzewo.

I potem:

Naszym żonom daj oczy szafirowe,


niech mają srebrne palce i suknie hiacyntowe.
Naszym dzieciom pokarmy pożywne,
żeby rosły i były proste, a nie dziwne.
O kominie także nie zapomnij, Panie:
niech jada swą brzezinę na drugie śniadanie.
I o kota naszego zatroskaj się ładnie:
żeby mu ciepło było, kiedy śnieg upadnie...

Przyziemne, drobne troski były i są często udziałem poetów i artystów w ogóle. Młody poeta
Gałczyoski poznał ich gorycz w sposób szczególnie przykry. Faktem jest, że i Skamander, i Wiadomości
Literackie - jedyne pisma, które mogły i powinny były drukowad Gałczyoskiego - odrzucały stale jego
wiersze. Dziwne to było i sądzę, że obydwie te redakcje odegrały w tym wypadku smutną swą rolę z
gorliwością godną lepszej sprawy.

Czyż nie to właśnie stało się przyczyną, że Gałczyoski poszedł do tygodnika Prosto z Mostu, a
rozgoryczony dał się uwieśd korporanckim niemal hasłom. Okrzyczano go potem ONR-owcem, a on
nigdy nim nie był. Nigdy.

Mówiłem z nim na te tematy nieraz; wszelkie politykierstwo, wszelkie sekciarstwo były mu obce.
Książę poezji polskiej miał raczej pogardę do tego całego rozgdakanego jarmarku. Ale krzywda, jaka
mu się stała, pchała go nie tylko na drogi sztuki sprzedajnej, pchała go też do nierozważnych
wybryków, do słów pełnych goryczy i gniewu. Jest też rzeczą niewątpliwą, że stany podrażnienia i
depresji, w jakiej się dzięki temu znajdował, wpędziły go w szpony nałogu, który ciężką chmurą zawisł
nad jego pracą i zdrowiem. Na szczęście upadki jego miały charakter raczej sporadyczny, a
wyrozumiałośd i czujna opieka, jaką otaczała go Nata, w dużym stopniu łagodziły skutki tych
upadków. Osiedliwszy się w Aninie, Konstanty rzadziej się wypuszczał do Warszawy. Chętniej
przesiadywał w domu. W okresie tym pisze on w wierszu „Opis domu poety”:

nie trunek na frasunek dobry, lecz kominek.


(Cóż dziwnego, że Polak rżnie z szynku do szynku!
Siedzied w domu, to znaczy siedzied przy kominku).

Wkrótce potem Gałczyoscy przenoszą się w moje najbliższe sąsiedztwo, na Leśną. Mało tego - buduje
on sobie w nowym locum wymarzony kominek. Widujemy się teraz co dzieo. Chod finansowo stoi
niby znacznie lepiej, lecz bieda nierzadko zagląda mu w oczy. Pamiętam, jak kiedyś z samego rana
zjawia się u mnie Konstanty; pracowałem, a on nerwowo krążył po pokoju, zatrzymując się od czasu
do czasu przed sztychem Hogartha, wiszącym na honorowym miejscu koło kominka. Sztych ten
przedstawiał scenę z życia ubogiego poety: poeta pisze, żona łata spodnie, dziecko płacze w kołysce,
na sznurze suszą się pieluchy, pies łasuje jakąś kośd ze stołu, w koszyku okociła się kotka, a w progu
stoi groźna megiera, prawdopodobnie właścicielka domu, z sążnistym rachunkiem.

- Słuchaj, Jerzy - powiada Konstanty Ildefons - nie chcę ci długo zawracad głowy, jestem w takiej
samej sytuacji jak ten poeta - pożycz mi pięddziesiątaka.

W chwilach wyjątkowo krytycznych, kiedy wszystko zawodziło, a trzeba już zaraz dad żonie na obiad,
posługiwaliśmy się do spółki z Kotem Wojciechem Wolakiem. A stało się to tak: kiedyś
zaprotegowałem Gałczyoskiego do spółdzielczego pisma Społem, redagowanego w owe czasy przez
zacnego Tadeusza Janczyka. Janczyk poznał się na Gałczyoskim i zaproponował mu napisanie dla
Społem wierszowanej powieści spółdzielczej. Warunek był jeden: miała byd pisana językiem prostym,
zrozumiałym dla masowego odbiorcy. Powieśd tę miałem ilustrowad ja. Były to szczęśliwe czasy, kiedy
zaliczkę brało się od ręki.

Zaopatrzeni więc w gotówkę, obładowani zakupionymi wiktuałami wracaliśmy wówczas szczęśliwi do


Anina.

Wojciech Wolak był to tytuł tej spółdzielczej powieści. Rymowany ten tasiemiec ukazywał się w
Społem nieregularnie, dokładnie w okresach, kiedy byliśmy w kłopotach finansowych. Gałczyoski
wpadał do mnie z konspektem odcinka powieści i podawał mi tematy do ilustracji. Ja rysowałem.
Gałczyoski pocił się nad prostym zrozumiałym językiem dla masowego odbiorcy - i nazajutrz
udawaliśmy się na ulicę Grażyny, by po złożeniu odcinka podjąd nową zaliczkę. I tak „dokoła Wojtek”.
Rzecz to stara jak świat. Poeta przyparty do muru przez widmo głodu pisze na zamówienie, na
sprzedaż. Wiadomo, czym staje się sztuka, kiedy ma nóż na gardle. Konstanty często buntował się.
Strajkował. Toteż niektóre ustępy Wolaka pisane były czasem przez żonę, a czasem i osobę trzecią.
Sądzę, że warto zacytowad w tym miejscu parę fragmentów tej jedynej w swoim rodzaju powieści.
Zaczynało się tak:

Hen, daleko, za morzami


mieszkał z żoną Wojciech Wolak,
krowy miał i konie miał,
bardzo to był dzielny Polak,

wcześnie kładł się po robocie,


wcześnie się do trudu budził:
wśród dalekich obcych stron
wzorem był dla obcych ludzi.

.........................

W alkierzyku u Wolaków
stoi skrzynia malowana,
tam pamiątki stare śpią
jakby piosnka zapomniana:
Jest Powieśd o siedmiu mędrcach
i w woreczku piasek z Wisły,
i gałązki z kilku wierzb,
co nad Wisłą tą nawisły;

.........................

Wolakowe słowa szczere


gdy odczytał Kuba Kino,
zatarł rączki, ścisnął, kichnął,
łzy szczęścia z oczu mu płyną;

.........................
Kiedyś przewędrował list
z rąk Judasza do Judasza,
wszyscy chórem zawołali:
Dobra nasza! Dobra nasza!

Pewien kanciarz jednonogi


tak się cieszył, że aż taoczył.
I zatarli wszyscy nagle
małe rączki oszukaocze.

Wojna przerwała nagle tę swoistą przedsiębiorczą spółdzielnię expressowo-zarobkową pod firmą


Wojciech Wolak. Zbliżał się wrzesieo 1939 roku. Coraz głośniej mówiono o wojnie. Konstanty,
pamiętam, chodził podrażniony i pełen niepokoju. - Ach, Jerzy, już wiem, co nas czeka. W dniu kiedy
Warszawą ogarnęła panika zakupów żywnościowych, myśmy z Gałczyoskim wrócili od Leonhardów z
Jabłonny. Nocą samotne dwa reflektory nieśmiało obmacywały niebo. Nazajutrz Gałczyoski dostał
wezwanie mobilizacyjne. Wyjechał na wschód i tam też dostał się do niewoli. Wojnę przebył w
stalagu w Niemczech. Zobaczyłem się z nim już po wyzwoleniu, w Łodzi. Był to rok 1946. Z Przekroju
dowiedziałem się o powrocie Gałczyoskiego. Pośpieszyłem do „Fraszki” (kawiarenka łódzka
odwiedzana przez artystów), by się podzielid radosną nowiną. Pierwsza osoba, której powiedziałem o
tym, nie podzielała mojej radości. Był to jeden z czołowych poetów.

- Po co on tu przyjechał? Co tu będzie robił?

- A po chwili dodał: - Ten faszysta!

Zaoponowałem. Cytowałem wiersze Gałczyoskiego:

Majstrowie razem z czeladnikami


i kolejarze, i aptekarze,
takoż blaszanych szyldów malarze,
krawcy i szewcy, zduni, poeci,
tkacze i tracze, baby i dzieci –
W ślad za butami, wszyscy w ślad
w daleki świat, zielony świat,
gdzie nie ma wojen, gdzie nie ma nędzy,
gdzie wszyscy mają dosyd pieniędzy,
matki dla dzieci bułki i bajki,
dobrzy mężowie tytoo do fajki.

Przypomniałem mu inny wiersz:

Ze ślusarzami, dorożkarzami
lubię przestawad...
Nie pomogła i cała „Zima z wypisów szkolnych” ani „Donoszę panu naczelnikowi” - na próżno. Kiedy
znaleźli się i inni poeci w podobny sposób reagujący na powrót Konstantego, zrozumiałem, że wielu
ma on wrogów.

Łódź, rok 1947. Gałczyoski przyjeżdża z Krakowa na zaproszenie studentów-polonistów i daje wieczór
autorski w jednym z teatrów łódzkich. Sala nabita do ostatniego miejsca. Ludzie stoją w przejściu.
Entuzjazm nie do opisania. Po każdej recytacji huczne brawa i bisy. Następnego dnia powtórzenie
wieczoru w „Klubie Pickwicka” - lokalu Związku Literatów. I tu Gałczyoski święci swój nowy wielki
triumf. Sala klubowa świecąca na wszystkich wieczorach autorskich pustkami - jest przepełniona do
ostatka. Każdy wiersz wywołuje burzę oklasków. Nie w smak to jednak niektórym, i to nie byle jakim
„polonistom”.

- Po co go zapraszali? Lepiej by zaprosid cyrk!

Z sąsiedniej restauracyjnej salki niesmaczne i niedowcipne uwagi.

Pamiętam też, jak przyjechał kiedyś Gałczyoski do Łodzi do Filmu Polskiego. Kiedy się zjawił ze mną
we „Fraszce”, zaraz znaleźli się chętni, żeby go wyciągnąd na wódkę. Na próżno prosiłem ich,
tłumaczyłem, że Gałczyoski nie może pid, że jest ciężko chory. Niewiele to pomogło. Niedawni jego
obszczekiwacze rwali się do picia z nim bruderszaftu. Nie mogłem na to patrzed. Wyszedłem. Zjawił
się u mnie na Gdaoskiej na trzeci dzieo o świcie. Nie myty, nie ogolony od paru dni.

- Słuchaj, Jerzy, mam piękny apartament z łazienką w „Grand Hotelu”, ale przychodzę do ciebie
wykąpad się i zjeśd z tobą śniadanie.

Widząc, że ledwo się trzyma na nogach i bojąc się jakiegoś wypadku, tłumaczę mu, że gaz w łazience
jest zepsuty i kąpad się nie będzie mógł, bo woda zimna.

- To głupstwo - powiada Kot - wykąpię się w palcie.

Wyperswadowałem mu to jakoś. I dałem mu coś do zjedzenia. Okazało się, że przez trzy dni przepił
całą zaliczką za scenariusz filmowy, nic prawie nie jedząc.

Nie znam, niestety, jego dziejów z okresu szczecioskiego i krakowskiego. Niewiele mam tu do
powiedzenia. Drukował go Przekrój. Pisał teksty dla kabaretu „Siedem Kotów”. Miał duży sukces.
Wreszcie Warszawa. Aleja Róż. Piękne mieszkanie. Antyki. Powstają wielkie nowe dzieła: Niobe i Wit
Stwosz. Coraz częściej niestety zapada na zdrowiu. Serce. Odwiedzam go od czasu do czasu, on zaś
przyjeżdża czasem do Anina. Kiedyś, było to na jesieni, zbiera się u mnie parę osób. Także Gałczyoscy.
Przewidująca Nata prosi, żeby mu nie dawad pid. Najwyżej jeden kieliszek. Pięd wódek wlałem do
karafki. Pozostały alkohol schowałem do bieliźniarki, a klucz trzymałem w kieszeni. Kiedy wypito ów
jedyny kieliszek, Gałczyoski upomina się o następny.

- Przykro mi, Kot, ale więcej nie mam, a dziś niedziela i kupid nie można.

Gałczyoski zrywa się wściekły, wymyśla mi od mieszczan i szykuje się do wyjścia. Joannie Guze i Julii
Hartwig (one to bowiem były wtedy) udaje się jakoś namówid go, żeby został. Szaszłyki robią swoje.
Wszystko wydaje się byd w porządku. Uruchamiam adapter i płyną słodkie gawoty Mozarta.
Konstanty siedzi jednak smutny jak chory orzeł. Smutny i zasępiony. W pewnym momencie wstaje i
zaczyna nerwowo kluczyd po pokojach. Zagląda do kuchni, spiżarki, lodówki, gmera pod tapczanem.
Szuka alkoholu. Wszyscy zamarli w niepokoju. Najspokojniejszy jestem ja, klucz od szuflady mam w
kieszeni. Nagle wchodzi rozpromieniony, uśmiechnięty Kot. Jednocześnie znajomy zapach lawendy
uderza mi w nos.

- Przepraszam cię, Jerzy! Wypiłem ci twojego Yardleya w łazience. Ale ja ci to zwrócę...

- Dobrze dobrze, tylko nie tu i nie zaraz...

Jakoś nic mu nawet nie było. Rozstaliśmy się w pogodnym nastroju, owianym mgiełką zapachu
lawendy.

Potem, pochłonięci swoją pracą, nie widywaliśmy się zbyt często, niestety. Dochodziły mnie tylko
wieści, że Gałczyoski jeździ po kraju ze swymi wieczorami autorskimi i że wieczory te cieszą się dużym
powodzeniem. Niestety kampania przeciwko niemu nie ustawała. Na zebraniu sekcji poezji ZLP
zarzucono mu podobno, ni mniej ni więcej, tylko drobnomieszczaoski światopogląd, a jeden z poetów
wystąpił ostro przeciwko Zielonej Gęsi oświadczając wręcz, że trzeba ukręcid łeb temu
mieszczaoskiemu kanarkowi.

- Po kanarku zostanie wtedy tylko klatka - odciął się Gałczyoski.

Potem oddział pruszkowskiego ZMP zwabił Konstantego na wieczór autorski, na którym to


rozagitowane dziarskie zuchy zetempowskie usiłowały zmusid poetę do samokrytyki. Słowem,
zatruwano mu życie na różne sposoby. W grudniu 1952 roku na wieczorze poświęconym twórczości
Gałczyoskiego nastąpił jakby przełom.

Sądzę, że jest to zasługą Putramenta. Poprawiło to samopoczucie poety. Wziął się z nową energią do
pracy. Naładowany był nowymi pomysłami poematów i wierszy. Niestety, szarpanina, niepokój i
doznane krzywdy zrobiły swoje - podkopały do reszty jego zdrowie.

Nie zapomnę nigdy niespodziewanej wizyty Gałczyoskich u mnie w Aninie. Było to 4 grudnia 1953
roku w dzieo Barbary. Kolega i sąsiad mój H. namówił mnie, żeby pojechad z nimi na imieniny do
bardzo miłego domu paostwa S. do Radości. Właśnie wyprowadziłem swego klekocącego „Opla” z
garażu i zacząłem się ubierad, kiedy zjawili się Gałczyoscy. Zaskoczony byłem dziwnym wyglądem
Konstantego. Była to twarz człowieka chorego i targanego głębokim niepokojem. Piliśmy herbatę, a
Gałczyoski nerwowo opowiadał, że jakaś dziwna, nieprzeparta wprost siła pchała go do Anina. Jechali
w jakimś pośpiechu, w gorączce, wszelkimi możliwymi środkami lokomocji. Tramwajem, autobusem i
taksówką. Po przyjeździe do Anina włóczyli się po lesie i kręcili w pobliżu obydwu dawnych mieszkao.
Wreszcie wpadli do mnie. Tknęła mnie wtedy, pamiętam, niepokojąca myśl, tkwiąca gdzieś w
pamięci, o tym, że ludzie czasem, jakby czując swój zbliżający się koniec, chcą jeszcze raz obejrzed
miejsca pełne wspomnieo, zobaczyd ukochane dawne kąty...

Odpędzałem te natrętne myśli i starałem się byd wesoły. Była to ostatnia jego u mnie wizyta. W dwa
dni potem dowiedziałem się o nagłej śmierci Konstantego. Poprosił podobno żonę o mocną herbatę i
miał się zabrad do roboty... Kiedy Nata wróciła z herbatą - już nie żył.
Okupacja
Sześd koszmarnych lat okupacji przesiedziałem w Aninie, z rzadka dojeżdżając do Warszawy i pracując
w najdziwniejszych zawodach. Próbowałem nawet handlowad. Ktoś puścił plotkę, że nie będzie soli i
że już w Warszawie jest ona na wagę złota. Przypadek chciał, że zjawiła się u mnie pewnego dnia
jakaś babina i zaproponowała kupno soli. Zakupiłem cały jej towar za przedostatnie pięddziesiąt
złotych, płacąc pięd złotych za kilogram. Już w najbliższym sklepiku dowiedziałem się, że soli jest „jak
lodu” i że kosztuje wszędzie dwa złote kilo. Do handlu nie miałem jednak żyłki.

Osobna wzmianka należy się barowi „Styl” na ulicy Przeskok. Przed wojną do knajpy tej chodzili
dziennikarze na „jednego”. W czasie okupacji pozbawieni pracy w swym zawodzie redaktorzy
przerzucili się na handel. Handlowano wszystkim: włoszczyzną, wołowiną, obrazami, wódką,
dolarami, złotem. Robiono niezłe interesy. „Styl” właśnie stał się jednym z ulubionych lokali tego
swoistego Klondyke. Dobijano tu i „oblewano” najdziwaczniejsze transakcje. Właściciel „Stylu”
Konopczyoski, w niezapomnianym berecie i z szekspirowską bródką, robił, co mógł, żeby interes
szedł. Udawało mu się to świetnie.

Zwrócił się do mnie, żebym rysował karykatury tych gości, którzy na to zasługują, to znaczy płacą duże
rachunki. Sam mi wskazywał wyróżnionych moczymordów. Nie pogardziłem tą propozycją. Miałem
nie tylko niezłą „wyżerkę”, ale i dodatkowo parę złotych. Bardziej zasłużeni bywalcy w nagrodę za
wysokie rachunki figurowali w postaci karykatur na ścianach lokalu. Stało się to modne. Wkrótce
snobizm „nowobogackich” spowodował, że cały „Styl” był obwieszony karykaturami (moimi i
Żebrowskiego). Lokal ten niewątpliwie stanowił ciekawe zjawisko na tle ówczesnej Warszawy. Stałymi
bywalcami między innymi byli: Nowaczyoski, Hiż, Herbaczewski, Zyglarski oraz wielu znanych aktorów
i malarzy. Najgorsze w tym sposobie zarobkowania dla mnie było to, że musiałem popijad z
modelami. Inaczej się obrażali. Toteż nieraz wychodziłem bardzo „stylowo” zalany i wymijając jakimś
instynktem łapanki, docierałem w koocu szczęśliwie do dworca, a stamtąd do swego azylu w Aninie.

Makabryczna groteskowośd życia Warszawy za okupacji, jej osławiony wisielczy humor nie da się ująd
w paru wierszach. Warszawa kpiła z okupanta w sposób dosadny i zjadliwy, a paradoksalnośd sytuacji
polegała na tym, że częste ocieranie się o śmierd nie miało nic z jej majestatu, a trąciło nieraz farsą.

Oto parę migawek charakterystycznych dla owego okresu: w znanym szalecie na placu Napoleona na
białych kaflach widniał olbrzymi napis wykonany czarną smołą: „Wal spokojnie, Hitler czuwa”«

Dwóch zabłąkanych pijaków pakuje się w czasie- łapanki do „budy” myśląc, że to autobus. Żandarmi
ich wyrzucają, a oni wchodzą z powrotem. Kontredans trwał parokrotnie. Wreszcie jednak potrafili
odpędzid natrętów, grożąc im użyciem broni.

Znany aktor Władysław Grabowski wpada w czasie zadymki śnieżnej na jakiegoś oficera niemieckiego
i unosząc kapelusz, mówi, nie wiadomo dlaczego po francusku: „A la guerre, comme à la guerre”.

Opowiadano mi, że w początkowym okresie w getcie warszawskim były luksusowe lokale


restauracyjne, zaopatrzone w najwyszukaosze potrawy i wina. Na estradzie występowali
pierwszorzędni artyści. Naturalnie, kosztowało to bardzo drogo. Otóż był w getcie znany żebrak, który
miał swoiste metody działania. Siłą wdzierał się do tego rodzaju luksusowych knajp i na środku sali
krzyczał: „Precz z Hitlerem!” Przerażona publicznośd, kelnerzy i właściciele sadzali go czym prędzej do
stołu, wlewali w niego najdroższe wina i karmili go najwspanialszą gęsiną. Potem już go tak znali, że
nie potrzebował nawet krzyczed, przychodził, siadał do stołu, jadł, pił i wychodził z czkawką
zadowolenia. Umarł podobno z przejedzenia.

Głodowe „racje”, jakimi okupant obdzielił obywateli Guberni Generalnej, nie wystarczały do
utrzymania się przy życiu. Toteż każdy sobie radził, jak mógł, a szmugiel, godny potępienia w innych
warunkach, kwitł tu na wielką skalę, stając się akcją niemal społeczną.

Pomysłowośd, ryzykanctwo i odwaga handlujących żywnością krzyżowały hitlerowcom plany


wytępienia ludności polskiej i uniemożliwiały dostawy żywności do Rzeszy w skali zaplanowanej.
Doprowadzało to Niemców do szału. Rewidowano każdą babinę z workiem, każdego gościa
dźwigającego walizeczkę.

Kiedyś w czasie rewizji „ciuchci” (kolejki wąskotorowej z Karczewia) kazano wszystkim pasażerom
wysiąśd, a paczki i bagaże zostawid w wagonie. Pociąg opustoszał, a gestapowcy robili przegląd i
konfiskatę bagażu. W jednym z przedziałów spał jakiś zażywny jegomośd. Kołnierz od palta miał
podniesiony, a kapelusz głęboko nasunięty na oczy, tak że twarzy nie było mu widad wcale. Kiedy
mimo krzyków i szturchaoców pasażer spał spokojnie, rozjuszeni hitlerowcy zaczęli działad po
swojemu. Po chwili kapelusz pasażera znalazł się na ziemi, a jego obnażona głowa okazała się
autentycznym łbem zakłutego wieprza, którego pomysłowi szmuglerzy ubrali w palto i kapelusz, żeby
w ten oryginalny sposób dostarczyd kandydata na rąbankę do Warszawy.

Kiedyś znów Warszawa zajadała się pożywną i smaczną zupą żółwiową. Na każdym niemal rogu stał
jegomośd i trzymając żywego żółwia na ręku zachwalał: - Zagraniczny „powolniak”, na gulasz, na
zupę, na rozrywkę dla dziecka... za jedne pięd złotych.
Był to wynik rozszabrowania stojącego na bocznym torze dworca Wschodniego pociągu z Grecji,
wiozącego olbrzymi transport żółwi do fabryki przetworów żywnościowych w Rzeszy.

Specjalną rubryką moich dochodów były rysunki, które robiłem „na po wojnie”. Były to szkice
obrazujące życie za okupacji, makabryczne, groteskowe lub ośmieszające Niemców. Znajdowały one
chętnych nabywców. Stałymi mymi odbiorcami byli między innymi: Związek „Społem” (przez
dyrektora ś.p. Dippla) i Instytut Spraw Społecznych (przez dyrektora W. Adamieckiego). Naturalnie
produkcja tych „trefnych” rysunków połączona była z dużym ryzykiem. Ale czymże było całe życie
wtedy?

Kiedyś na przykład Związek „Społem” zamówił u mnie prezent imieninowy dla dyrektora ś.p.
Rapackiego. Miała to byd artystyczna mapa przyszłej Polski. Zrobiłem ją najpiękniej, jak mogłem.
Oczywiście, ze Szczecinem, Wrocławiem i granicą na Odrze i Nysie. Akcenty folkloru, stroje ludowe i
symbole produkcji zdobiły i uzupełniały mapę.

Pewnej niedzieli udałem się do Warszawy, by doręczyd ową mapę na ul. Grażyny (gdzie mieściło się
„Społem”).

Już w pociągu w Wawrze mówiono, że w Warszawie łapanki. Nie dawałem temu wiary, bo była to
niedziela, a Niemcy rzadko grasowali w dni świąteczne. Kiedy jednak wyszedłem z tramwaju przy
Nowym Świecie, widok ulicy potwierdził pogłoski. Nowy Świat jakby wymiotło. Żywej duszy. Z
olbrzymim rulonem pod pachą dopadłem do Chmielnej. W bramach stały kobiety ostrzegając, żeby
nie iśd dalej. Co tu robid? Stanąłem w bramie. Nagle doznałem olśnienia. Napisałem na rulonie dużym
gotykiem; „Variété Adria”. Jak wiadomo, był to lokal niemiecki, a wśród personelu miałem znajomego
elektrotechnika. Postanowiłem dotrzed do „Adrii” i tam przeczekad łapankę. Nie patrząc na
ostrzeżenie, wyrywałem ku Szpitalnej.

- Proszę pana, „buda” - powiedziała malutka dziewczynka pokazując samochód załadowany


żandarmami, zbliżający się od strony Nowego Światu. Przy ruinach „Szwajcarskiej” stała druga
„buda”. Byłem osaczony. Trzymając swój rulon z napisem: „Variété Adria”, szedłem desperacko
wprost na żandarmów. Zatrzymali mnie na rogu Szpitalnej. Pokazałem napis na rulonie, mówiąc
wesoło po niemiecku, że jestem artystą z „Variété Adria”. Wykonałem przy tym jakieś kankanowe
pas. Musiało to byd bardzo zabawne, bo szkopy ryknęli śmiechem i nie pytali nawet o dowody. W
podziemiach „Adrii” przesiedziałem do wieczora. Natchnienie i bezczelnośd uratowały mi życie, a
mogłem za tę mapkę wisied.

Naturalnie moja „trefna” produkcja artystyczna stworzyła koniecznośd umiejętnego ukrywania


rysunków i stałej czujności na wypadek ewentualnej rewizji. Miałem parę zręcznie zamaskowanych
skrytek: w przewodzie kominowym, w podwójnej podłodze na werandzie i w wydrążonym polanie
dębowym w drwalce. Każdy zatrzymujący się w pobliżu samochód budził podejrzenie i niepokój.
Jakże często musiałem nie wykooczone jeszcze rysunki chowad pośpiesznie pod podłogę. Nierzadkie
też były tak zwane fałszywe alarmy.

Pamiętam, siedziałem kiedyś po południu na werandzie, czytając książkę i popijając herbatę.


Sielankowa cisza pozwalała zapomnied o wojnie i okupacji. Ciszę tę przerwał nagle warkot motoru. Ku
memu przerażeniu zobaczyłem motocykl z przyczepą, a w nim żandarmów w hełmach, którzy
poinformowawszy się u przygodnego przechodnia skręcili i wjechali w bramę naszego podwórka.
Parę zręcznych ruchów i podnoszona deska w podłodze werandy ukryła szybko rulon ze świeżymi
moimi szkicami.

Wróciłem do książki i herbaty, cały się jednocześnie zamieniając w słuch i oczekiwanie. Ale żandarmi
zatrzymali się na parterze u właściciela posesji, inż. T.J. Po paru minutach nerwowego napięcia bicie
serca ustąpiło i puls powrócił do normy: usłyszałem wesołe okrzyki „prosit, prosit”, śmiechy i
szwargot niemiecki, świadczące o jakiejś raczej przyjacielskiej popijawie niż oczekiwanej przeze mnie
rewizji. Niemcy siedzieli do późna, wyjeżdżali gdzieś, znowu wracali. Ruch trwał do późnej nocy. Była
też jakaś muzyczka i śpiewy...

Jak mi nazajutrz wytłumaczył mój gospodarz, Niemcy przyjechali do niego nie z wrogimi zamiarami,
tylko po prostu na „sznapsa”. Inż. J. był przed wojną właścicielem fabryki jakichś akcesoriów
strażackich na Woli i pięknej „Chevrolety” z radiem. Niemcy zabrali mu fabrykę i produkowali w niej
części do samolotów, a jemu pozwolili prowadzid dział naczyo aluminiowych. „Chevroletę”
zamieniono mu na motocykl z przyczepą, którym się posługiwał i na którym wracał nierzadko z
Warszawy, jak się dziś mówi, „na baoce”. Przed jakimś miesiącem od opisywanego wypadku patrol
żandarmerii przy Gocławku zatrzymał motocykl i pod zarzutem przekroczenia przepisów drogowych
kazał inżynierowi jechad ze sobą do komendy ruchu. Inżynier J. nie tracąc animuszu zapytał:

- Do komendy? A co tam będziemy robid? Jedźmy lepiej do Wiwegera.

- A kto to jest Wiweger? I co tam będziemy robid? - zapytali z ciekawością szkopy.

- Wiweger - to jest doskonała knajpa w Wawrze, a robid nie będziemy nic poza piciem sznapsa i
jedzeniem dobrych zakąsek.

Niemcy ulegli pokusie. Przy kieliszku inżynier zachwalał swoją domową wódeczkę i zapraszał
Niemców, żeby kiedyś wpadli do niego na sznapsa, podając im naturalnie swój anioski adres. No i
wpadli. A ile mnie to nerwów kosztowało!

Dodatkowym zajęciem, które mi ułatwiało egzystencję w czasie okupacji, były lekcje języka
angielskiego, których udzielałem kilkunastu osobom w Aninie. W niektórych domach zamiast gotówki
płacono mi obiadami. No, obiady były na pewno lepsze od naszej angielszczyzny. Największym
powodzeniem cieszył się klub konwersacyjny, który zbierał się u mnie co sobotę. Obowiązywał
naturalnie tylko język angielski. Panie przynosiły jakieś kanapki, a panowie bimber zaprawiony
jałowcem, który nazywaliśmy dżinem. Na początku nastrój był zwykle raczej powściągliwy, ale po
wypiciu paru kieliszków klimat anglosaski ulatywał gdzieś w nieznane, języki się rozwiązywały i
przechodziły bez ceregieli na polszczyznę. Dwie rzeczy moi uczniowie opanowali, zdaje się, na piątkę:
anglosaskie toasty oraz studencką piosenkę zalanych „Show me the way to go home” (pokaż mi drogę
do domu).

Kilkadziesiąt metrów od „klubu” znajdowały się koszary hitlerowskie. Przypuszczam, że


„ubermensche” słuchając naszych chórów myśleli sobie, że jednak polski ma w sobie coś z
angielskiego. W każdym razie uszło to nam jakoś na sucho...
Raz tylko „angielski” zaszkodził mi nieco. Wracałem z Warszawy późnym wieczorem. Było to w marcu
1943 roku. Dojechawszy dwudziestką czwórką do Gocławka, posuwałem się wraz z sąsiadem
kolejarzem W. w kierunku Anina. Za skrzyżowaniem na Rembertów usłyszeliśmy tupot podkutych
butów. Dwaj pijani esesowcy zatrzymali nas i zaczęli swoje: „Hände hoch - haben Sie Pistole?” Zaczęto
nas obmacywad. Rewizja nie dała pozytywnych rezultatów. Broni nie miałem żadnej, ale znaleźli przy
mnie pożyczoną książkę angielską Oskara Wilde'a Dialogi o sztuce.

- Aha, englisches Buch - ryknął szkop i uderzył mnie parokrotnie rękojeścią rewolweru w głowę.

Usiłowałem się bronid, ale dwóm nie dałbym rady, tym bardziej że towarzysz mój i sąsiad, kolejarz
W., zwiał sromotnie, korzystając z zamieszania. Zostałem więc na łasce dwóch rozbestwionych
pijanych pawianów z trupimi główkami na czapkach. Upadłem i na chwilę nawet straciłem
przytomnośd. Kiedy się podniosłem z ziemi, już ich nie było. Broczyłem krwią, a na jedno oko źle
widziałem. Zasłaniając sobie głowę szalikiem dowlokłem się jakoś do domu. Na szczęście na parterze
mieszkał doktor L.J., laryngolog, który się zaraz mną zaopiekował. Dostałem zastrzyk przeciwtężcowy i
okłady na głowę. Kiedy nazajutrz spojrzałem w lustro, nie poznałem siebie: istny portret Picassa z
okresu błękitnego. Jedno oko miałem na wierzchu jak u owada. Białko było koloru buraczkowego, a
sam błękit oka pozostał bez zmian. Tworzyło to bardzo interesujący efekt. Na drugi dzieo troskliwy
doktor J. zawiózł mnie do szpitala Dzieciątka Jezus dla zbadania oka i prześwietlenia czaszki. Okazało
się, że miałem pęknięcie nasady nosa bez przemieszczenia. Dopiero prostując mi nos pewien chirurg
przemieścił mi go z lekka na lewo. W ten sposób po raz pierwszy w życiu zrobiono moją karykaturę.
No i poznałem się bliżej z kulturą Herrenvolku. A wszystko przez Wilde'a!

Okres okupacji był dla Leonharda wyjątkowo ciężkim pasmem udręki: teśd za murami getta, wieczna
troska i niepewne losy ukrywających się spokrewnionych z nim bliskich osób, brak gotówki, depresja,
wszystko to razem sprawiło, że wytworny znawca szlachetnych win francuskich coraz częściej
zaglądał do kieliszka, który nie był niestety wypełniony żadnym burgundem, lecz zwykłym bimbrem -
buraczanką.

Makabrę tych tchnących grozą i beznadziejnością dni charakteryzowało i to, że często


nieprawdopodobieostwo sytuacji trąciło jakąś farsą i groteską.

Opowiadał na przykład o swej przygodzie z niemieckim leutnantem, do którego stolika, będąc „na
gazie”, przysiadł się w przepełnionym lokalu wytwornej kawiarni „Fregata” na Mazowieckiej.

Lokal ten, dośd pretensjonalnie urządzony, cieszył się dużą frekwencją, a właściciele i kelnerki
rekrutowali się ze sfer arystokratycznych. Potomstwo autentycznych i fałszywych książąt i hrabiów
roznosiło kawę i barowe drinki, obsługując hitlerowskich oficerków, gestapowców i wykolejonych
przez wytworzoną sytuację inteligentów, byłych ziemian i porastających w piórka, żerujących na polu
spekulacji „nowobogackich”.

Pamiętam, że jedną z ozdób tego opatrzonego w marmurowe kominki i ciemną pałacową boazerię
lokalu było wymalowane dowcipnie - jak się później okazało przez Tonią Uniechowskiego - „Drzewo
genealogiczne”, którego korzenie sięgały antenatów rycerskiego rodu pochodzącego z okresu Polski
historycznej. Rozgałęziające się stopniowo z tego korzenia konary opatrzone były rysunkami
hetmanów i wojewodów królewskich, by po przejściowym rozkwicie rozgałęzionej magnaterii
utytułowanego rokoka rozwinąd na samej koronie drzewa szereg czarnych sylwetek kelnerek w
miniaturowych fartuszkach z olbrzymimi tacami, zastawionymi flaszkami i żarciem. W ten sposób
uherbowany personel, nie gardzący też i popijaniem z Niemcami (na ich koszt naturalnie), chciał sobie
osłodzid swój upadek i wykazad pogardę dla nietytułowanej klienteli. Że niby, chod wy, chamy, macie
forsę, my pomimo to jesteśmy nadal hrabiami. Czyżby?

Ale wracajmy do zalanego Witolda, siedzącego przy stoliku „sympatycznego leutnanta Wehrmachtu”.
Leonhard, syn generała austriackiego, rodem z Krakowa, były wychowanek Korpusu Kadetów w
Wiedniu, świetnie znał dialekt stolicy Habsburgów i jego lokale. Okazało się, że leutnant był
wiedeoczykiem. To przełamało lody nieufności i skłoniło obydwóch do przyjacielskich zwierzeo.
Zamroczony alkoholem Witold zaczął w koocu przekonywad oficera, że Hitler to wariat i że jego „sny
o potędze” skooczą się nieuniknioną zagładą Niemców. Młody wiedeoczyk przytakiwał twierdząc, że
jest tego samego zdania. Zbliżała się godzina policyjna i Leonhard na pożegnanie wymienił z
leutnantem przyjacielskie wizytówki, przy czym Witold dopisał na swojej dokładny adres, serdecznie
zapraszając go do siebie. Po drodze do domu świeże powietrze wytrzeźwiło go kompletnie. Zaczął
sobie zdawad sprawę, jak wielką nieostrożnością była ta rozmowa z nieznanym wehrmachtowcem. A
już zupełną klęską było podanie swego nazwiska i adresu. Kiedy wrócił do domu, obudził żonę i
opowiedziawszy swą niefortunną przygodę, zakooczył bezapelacyjnym rozkazem:

- AIuś, pakuj się zaraz, uciekamy do Zacisza skoro świt. Trzeba zwiad, zanim przyjedzie gestapo...

Przez dwa tygodnie nie widziało się nigdzie Witolda, aż wreszcie spotkałem go w kawiarence artystów
„Miód” Wilkanowicza. Leonhard triumfował. Dozorca na Próżnej powiedział, że Niemców tu nie było i
nikt się o niego nie pytał. Wiedeoczyk okazał się przyzwoitym gościem i nie zadenuncjował.

Wracam kiedyś późnym już wieczorem z Warszawy i widzę stojącą na podwórku zakurzoną rikszę
warszawską. Z otwartego okna mieszkania właściciela posesji inż. T.J. dolatuje mnie soczysty baryton
Witolda i inne też wyraźnie „podgazowane” głosy. Właśnie trafiłem na wzruszającą scenę. Popijano
bimber pod kwaszony ogórek. W uczcie brał też udział zalany w pestkę i ledwo trzymający się na
nogach po ciężkim kursie z przeszło stukilowym pasażerem rikszarz. Pani J. błagała mnie, żebym
zabrał do siebie rozpijających jej męża biboszów. Zaciągnąłem więc ich obu na pięterko, obiecując
poczęstowad ich jałowcówką i oryginalnym węgierskim salami, które jakoś udało mi się kupid przez
okazję. Kiedy siedzieliśmy na werandzie, zajadali salami i popijali angielską herbatę z paczek, które
dostawałem od żony z Anglii (via Portugalia), Witold nagle oświadczył:

- Jestem kompletnie zalany. A może to już delirium? Widzę dwa księżyce.

Spojrzałem we wskazanym kierunku na niebo: istotnie ku memu zdziwieniu figurowały na


firmamencie nieba dwa księżyce. Ale fenomen ten trwał krótko. Jeden z księżyców rozrastał się,
strzelał promieniami, aż wreszcie zapłonął jaskrawym światłem olbrzymiego lotniczego kandelabra.
Było to pierwsze nocne bombardowanie linii kolejowej węzła warszawskiego. Po każdej detonacji
Leonhard szalał z radości i twierdził, że za tydzieo będzie koniec wojny.

- Dobrze, że mam rikszę. Po takim nalocie koleje już nie będą chodzid. Niemcy kaput!
Nazajutrz z rana nastrój optymizmu znacznie przygasł: koleje chodziły normalnie. Witold odjechał
swoją rikszą. Wojna trwała jeszcze cztery lata.

Któregoś wieczora wracając ode mnie z Anina Leonhard czekał na pociąg elektryczny w bufecie stacji
Wawer. Stacja w Wawrze miała bowiem prócz swych taflami kaflowymi wykładanych tuneli i całkiem
przyzwoity bufet. Przy bufecie stała grupa urżniętych żołnierzy niemieckich. Był to początek rozkładu
zdyscyplinowanego dotychczas Wehrmachtu. Stało się to po klęsce Hitlera pod Stalingradem.
Leonhard przysłuchiwał się, a dolatujące go zdania były tak nieprawdopodobne w ustach uzbrojonych
hitlerowców, że uszom własnym wprost nie wierzył: cieszyli się z klęski i pili za zwycięstwo
bolszewików. Byli to prawdopodobnie komuniści. Leonhard podszedł do bufetu i zamówił wódkę dla
wszystkich Niemców. Początkowo nieufni, gdyż jego poprawna niemczyzna budziła podejrzenie, kiedy
im pokazał swoje generalgubernatorskie papiery, zaczęli mu ściskad dłonie i odzywad się do niego per
Kamerad. Kolejka następowała po kolejce i wszyscy byli zalani do tego stopnia, że zaczęli na głos
śpiewad „Międzynarodówkę”. We drzwiach ukazał się dyżurny żandarm, który za chwilę znikł przy
telefonie.

Leonhard, zdając sobie sprawę z niebezpieczeostwa, pośpiesznie się pożegnał i uciekł. Nowi
„kameradzi” nie chcieli się z nim rozstad, gonili go, ale jednak udało mu się zmylid pogoo i zwiad.
Toteż mojemu zdumieniu nie było kooca, kiedy Witold przyszedł do mnie z powrotem i roztrzęsiony
opowiedział całą historię.

Kiedy losy wojny się odmieniły, a hordy hitlerowskie zaczęły, się przelewad przez ziemie polskie,
uciekając na zachód, linia Wisły miała byd według planu Hitlera broniona do ostatniej kropli krwi.
Terror w Warszawie wzmógł się, a słynne łapanki obejmowały już nie tylko samą Warszawę, ale i jej
okolice. Leonhardowie mieszkali w Podkowie Leśnej. Było to skromne locum, coś w rodzaju
stróżówki, obok pięknej willi położonej tuż pod lasem. Wnętrze byłej stróżówki było ozdobione
starymi makatami, na których wisiały piękne talerze z Limoge i Korca. Na okapie kuchni stały
wschodnie dzbany i chioskie imbryczki. Tapczan pokryty był rzadko spotykanym kilimem
egzotycznym. Gdzieniegdzie pejzaże olejne (plon podróży Witolda do Hiszpanii i Afryki) oraz
naturalnie sztalugi malarskie, pędzle i kasety z farbami.

Któregoś dnia zaczęły krążyd uporczywe pogłoski o mającej się odbyd w Podkowie łapance i rewizjach
w poszukiwaniu ukrywających się partyzantów, zbiegów z obozu pracy i Żydów. Nastrój był
denerwujący i ponury. Leonhard wyszedł ze swym ślicznym pudlem „Zorą” na zwiad. Na polanie, w
pobliżu której mieszkali, ukazała się buda z żandarmami. Okrążywszy polanę buda zatrzymała się
przed Witoldem. Elegancki oficer w monoklu i rękawiczkach kiwnął na Leonharda i zapytał, gdzie
mieszka. Witold odpowiedział nieskazitelną wiedeoską niemczyzną, wskazując swój ukryty w zieleni
azyl.

- Mit! - powiedział Niemiec.

Witold wprowadził szkopa do wnętrza, starając się opanowad niepokój. Oficer rozejrzał się,
przystawał przy poszczególnych obrazach, oglądał porcelanę i wschodnie imbryki. Zauważywszy
sztalugi i farby powiedział:
- Aha, Kunstmaler! - i zagwizdał arię Mimi z opery Pucciniego, po czym zapytał: - Kennen Sie das?

- Jawohl - odpowiedział Witold. - Puccini. Bohema.

- Nu ja, ja. - Potem podał Witoldowi rękę, zasalutował i dodał - Hitler kaput, to już długo nie potrwa -
i wyszedł.

Dwie zabawne okupacyjne historie przypominam sobie obecnie o Kaziu Grusie, który ukrywał się pod
obcym nazwiskiem. Nie przeszkadzało mu to dośd tęgo popijad. Kiedyś wracając na gazie po godzinie
policyjnej, dla zmylenia patroli żandarmskich zaczął ryczed po niemiecku jakieś pijackie piosenki.
Mimo to jeden ze szkopów postanowił go wylegitymowad. Grus, świetnie znający berlioski dialekt,
pokazał swoje lipne zresztą papiery, z których wynikało, że jest Polakiem w G.G. To doprowadziło
żandarmów do furii. Chcieli go po prostu „rozwalid” na miejscu. Grus zaproponował, żeby mu
pozwolili opowiedzied trzy kawały: jeżeli się nie roześmieją - mogą go rozstrzelad. Niemcy zgodzili się.
Dwa opowiadane kawały nie wywołały najmniejszego wrażenia. Dopiero trzeci witz podziałał.
Wybuchnęli prawdziwie teutooskim rykiem śmiechu i puścili go ze specjalną przepustką do domu.
Kawał ten, jako grubo pieprzny, nie nadaje się, niestety, do druku.

Kiedyś znów, tuż przed godziną policyjną, przywieziono go „ululanego” do domu i ułożono spad.
Obudził się nazajutrz ze strasznym „katzem” i... bez zębów. Górna proteza gdzieś się ulotniła. Mimo
wysiłków nie mógł sobie przypomnied żadnej bijatyki. Przeszukując więc bezskutecznie kieszenie
pogrążał się w najczarniejszej depresji. Nagle przychodzi jakiś jegomośd, pyta się o Kazia i wykłada
zapakowaną w papier protezę. Grus uszczęśliwiony, rzuca mu się na szyję, pyta, gdzie to znalazł, i
oświadcza, że będzie się modlił na jego intencję do kooca życia. Rzekomy znalazca chłodno
wyswobodził się z uścisków i zapytał:

- Płaci pan czy nie?

Okazało się, że niedopity Kazio, nie mając na jeszcze jedną dwiartkę, zastawił zęby w knajpie „Pod
Zielonym Dębem” w Alei Waszyngtona. Był to typowy przypadek zaniku pamięci pod wpływem
alkoholu.

Klęska Hitlera pod Stalingradem przyniosła wielką odmianę. Powoli, ale stale front zbliżał się ku
ziemiom polskim, aż pewnego dnia daleki huk dział zwiastował początek kooca.

Aniśmy się spostrzegli, jak Anin znalazł się na linii frontu. Mało komu wydawało się możliwe, że
hitlerowcy będą jeszcze stawiad opór. Niestety. Wpakowano nas za druty. Kopaliśmy bunkry i rowy
strzeleckie. Nie zapomnę widoku pao z inteligencji anioskiej udających się z łopatami na kopanie w
lisach na szyi i obwieszonych biżuterią (to w strachu przed kradzieżą). Sześd tygodni pod obstrzałem.

„Krzywa” nadziei to szła w górę, to opadała na dół. Aż któregoś dnia załadowano wszystkich na
furmanki i jazda na dworzec wschodni i do Pruszkowa.

Pozostawiono tylko paru „speców”. Był tam fryzjer, szewc, zegarmistrz i ja jako malarz. Po dwóch
jednak dniach załadowano i nas na furkę i pod eskortą Kałmuka-własowca odprawiono na dworzec
Wschodni. Kiedyśmy przejeżdżali koło Wawra, widok „samowarka” natchnął nas wspaniałą ideą:
przekonaliśmy naszego cerbera, że to jest dworzec Wschodni. Załadowaliśmy się sami i
przeszmuglowali „ciuchcią” do stacji Grochów. Udało nam się potem mimo licznych patroli przedrzed
do bloków na Podskarbioskiej i tam w piwnicach znaleźliśmy schron i przytułek. Podziwiałem
sprężystośd, przedsiębiorczośd i chciwośd jakichś samozwaoczych „blokowych”, którzy ofiarowali
nam, nowo przybyłym, sienniki, bimber, świece, smalec, cukier, papierosy, słowem wszystko.
Naturalnie za słoną gotówkę.

Jak zostałem Murzynem


Widok tych zatłoczonych piwnic na Podskarbioskiej pozostanie mi w pamięci do kooca życia. I tu były
panie nie rozstające się ze swoimi lisami i biżuterią, i panowie czule przyciskający do piersi jakieś małe
walizeczki. Leżało to wszystko pokotem na siennikach, wprost na ziemi, rozhisteryzowane, nie
domyte, przerażone i czujne. W jednym kącie był rodzaj baru, gdzie pito bimber, w drugim taoczono
przy jakimś zachrypniętym gramofonie z tubą. Była tam również kaplica z ołtarzem, gdzie śpiewano
,,Kto się w opiekę”. Obok w jaskini gry rżnięto w pokera. Słowem, do wyboru, do koloru.

Szukałem jakiegoś możliwego kąta, niezbyt zatłoczonego i względnie cichego. I o dziwo! Ni stąd ni
zowąd - zupełnie pusty przedział. Jakby czekał na mnie. Rozłożyłem więc swój siennik, zapaliłem
świeczkę, nakryłem się kocem i zacząłem czytad. Bliższe lub dalsze detonacje wybuchów, obstrzał
artylerii radzieckiej, wysadzenie fabryk Grochowa i Pragi przez hitlerowców, szczek rozłożonego pod
domem gniazda SS-owskich cekaemów nie przeszkadzały mi zbytnio. Czułem się zupełnie spokojnie.
Nagle huknęło gdzieś zupełnie blisko, dom się zachwiał i w tym samym momencie tuż nad moją
głową otworzyły się małe drzwiczki od przewodu kominowego i dobre wiadro sadzy wylądowało na
mojej gębie... Tych cholernych drzwiczek właśnie nie zauważyłem, i w tym sie kryła tajemnica tego
cichego zakątka. Byłem co prawda komfortowo ulokowany, ale w ciągu sekundy zostałem Murzynem.
O myciu się nie było mowy, o każdą kroplę wody trzeba było walczyd, a wyjście na podwórko do
pompy groziło śmiercią. Wytarłem się jako tako resztką wody kolooskiej, co raczej utrwaliło jeszcze
bardziej murzyoskośd mojej cery. Tak więc aż do powrotu do Anina byłem prawdziwą sensacją piwnic
na Podskarbioskiej, a potem, po szczęśliwym wyzwoleniu, stałem się obiektem podziwu żołnierzy
radzieckich, którzy brali mnie za Negra.

Kiedy znalazłem się u siebie (byłem jednym z pierwszych mężczyzn, którzy wrócili do Anina), zastałem
dom częściowo rozwalony, dwa spalone czołgi w ogrodzie, a w mieszkaniu tłumy szabrowników.
Właśnie jacyś kolejarze krajali brzytwą mój wielki stary dywan perski, a potulny kmiotek ze wsi Las
mocował się ze skórą cielęcia, którą był obity mój słynny fotel kanadyjski (wspomniany w wierszu
Gałczyoskiego „Opis domu poety”). Częśd mebli była już roztaszczona, książki podarte i popalone,
słowem, obraz nędzy i rozpaczy. Nawet na strychu grasowali umundurowani rodacy wyciągając jakieś
zepsute wyżymaczki, połamane prymusy i szukając licho wie właściwie czego. Hienobydlaki! Kiedy tę
całą hołotę wyrzuciłem za drzwi i siadłem zadumany i przybity na zgliszczach i ruinach mojej byłej
„rezydencji”, wszedł brodaty sołdat radziecki, rozejrzał się naokoło i zapytał: - Chaziain, a gazietki u
tiebia niet? Myślałem, że chce czytad. Ale okazało się, że chodziło mu o skręcenie papierosa.
Wyszukałem mu jakiś stary Kurier Warszawski. Skręcił dwie „kozie nóżki” machorkowe, sam zapalił,
poczęstował mnie, poklepał po ramieniu i na odchodnym powiedział:

- Nie smud się - dobra doczesne przychodzą, odchodzą i znów przychodzą. Głowa do góry. Będziesz
miał inne, może i lepsze.
Filozoficzna pogoda tego „człowieka z karabinem” rozwiała moją depresję i natchnęła mnie pewną
dozą optymizmu. Zabezpieczywszy potężną kłódką resztki moich posiadłości, poszedłem na ulicę
Trzecią Poprzeczną do domu, w którym kwaterowałem w czasie Arbeitslagru. Tam też znalazłem
czasowy przytułek. W parę dni później „Willysem” sztabu I Dywizji Kościuszkowskiej jechałem do
Lublina. Czekała mnie tam praca w nowym piśmie satyrycznym redagowanym przez Leona
Pasternaka i Henia Tomaszewskiego. Tygodnik Staoczyk miał jednak niestety krótki żywot. Jakieś
nieporozumienia z cenzurą. Jednocześnie zaciągnąłem się do wojska. Po komisji poborowej, zgodnie z
regulaminem, konwojent z przepisowym bagnetem na karabinie odprowadził nas do naszej jednostki.
Jednostką tą był Dom Żołnierza, podlegający Głównemu Zarządowi Polityczno-Wychowawczemu
Wojsk Polskich, którego szefem był pułkownik Wiktor Grosz.

Lublin
Czasy lubelskie wspominam z łezką i uśmiechem. Tymczasowa stolica Polski Ludowej była na jesieni
1944 roku zatłoczona do ostatnich granic. Gdyby nie gościnnośd paru przyjaciół i opieka Jerzego
Borejszy, w którego pokoju spałem przez dwie noce na podłodze, musiałbym chyba nocowad na
dworcu. Kiedy mnie jednak przebrano za oficera, zainstalowałem się w Domu Żołnierza, a potem w
przydzielonym mi przez kwaterunek pokoju w okolicach uniwersytetu. Obiady jadałem w Kasynie
Garnizonowym, a wolny czas spędzałem w licznych, powstających tu jak grzyby po deszczu
kawiarniach. Roiło się w nich od aktorów, malarzy, filmowców, pisarzy i poetów. Pełno znajomych i
przyjaciół.

Wojna jeszcze trwała i nierzadko nad miastem zjawiała się osławiona Luftwaffe, zrzucając parę mniej
lub bardziej szkodliwych bomb. Alarmy lotnicze zakłócały od czasu do czasu błogi epikurejski nastrój
bywalców kawiarnianych. Pamiętam, szedłem kiedyś z Minkiewiczem na kawę, gdy nagle wycie
syreny alarmowej poderwało Minia, który krzycząc: „Nalot!” dał nurka do najbliższego schronu,
ciągnąc mnie też za sobą. Siedzimy w piwnicy. Ryki trwają, ale jakoś żadnych detonacji nie słyszę. W
wyciu rzekomej syreny zaczynałem wyławiad pewne melodie. Wyraziłem wątpliwości, czy to w ogóle
alarm. Wychodzimy na miasto. Ryki ustały i usłyszeliśmy przez te same megafony świeżo
odrodzonego polskiego radia głos spikera ogłaszający: „Nadaliśmy paostwu arię operową w
wykonaniu Leokadii Piprztyoskiej”. Po czym po przerwie usłyszeliśmy znów popularną melodię „Hej
ho, hej ho” ze znanego przedwojennego filmu Disneyowskiego Królewna Śnieżka. Śmieliśmy się
pamiętam z pomyłki spikera, który ogłosił, że był to marsz I Dywizji Wojska Polskiego. Pierwszych
taktów tej melodii, co dziwne, używa radio Wrocław do dnia dzisiejszego jako swego sygnału
nadawczego, w zwolnionym co prawda tempie 2

Wśród wciąż napływających do Lublina postaci ze świata artystycznego był również poeta i popularny
dziś fraszkopisarz, świetny znawca teatrów kukiełkowych, Jan Sztaudynger.

Udało mu się wówczas przekonad ówczesnego kierownika resortu sztuki PKWN-u, Rzymowskiego, że
w organizującym się życiu teatralnym paostwa socjalistycznego powinny się znaleźd teatry
marionetek. Powołał się on przy tym na przykład teatrów radzieckich ze słynnym Obrazcowem na
czele. Rzymowski uznał postulaty te za słuszne i mianował Sztaudyngera kierownikiem sekcji
„marionetkowej” przy resorcie sztuki. Związane to było z posiadaniem w gmachu PKWN-u własnego
pokoju, paru urzędników i oczywiście maszynistki. Niefortunnie zredagowane ogłoszenie w

2
Słowa te pisane były w r. 1956.
wychodzącej wówczas w Lublinie Rzeczypospolitej było powodem pewnego nieporozumienia z
cenzurą. Ogłoszenie brzmiało dośd jednak niezręcznie: „Potrzebna wykwalifikowana maszynistka do
Sekcji Marionetkowej PKWN-u”. Dzięki jednak interwencji wszechpotężnego wówczas Borejszy
sprawa została wyjaśniona i Sztaudyngera zostawiono w spokoju.

W listopadzie przedstawiciel rządu ZSRR przy PKWN-ie generał Bułganin wydał wielki bankiet z okazji
rocznicy Rewolucji Październikowej. Na bankiecie tym poza najznakomitszymi nazwiskami ze sfer
oficjalnych znaleźli się też liczni przedstawiciele sztuki. Wśród zaproszonych byliśmy Janusz
Minkiewicz i ja. Minio wahał się, czy iśd - „bo na tych bankietach dają zwykle jakieś cienkie winko,
herbatniczki i kawkę”. Udało mi się jednak przekonad go i zapewnid, że będą świetne alkohole i
znakomita wyżerka. Mimo to Minio przed bankietem postanowił się „zabezpieczyd” i dla pewności
zjadł w jakiejś podrzędnej knajpce przy Rynku porcję kiełbasy z kapustą podlaną dwiartką buraczanej.
Ja, znając gościnnośd Rosjan, nie jadłem nic, nie chcąc psud sobie apetytu na czekające mnie specjały.
Bankiet odbywał się w salach Filharmonii Lubelskiej (w gmachu teatru) i urządzony był z niebywałym
przepychem i pompą. Po szczęśliwym przebrnięciu przez parokrotne legitymowanie dostaliśmy się do
wielkiej sali, w której nie było wcale mebli, tylko pięknie wyfroterowana posadzka, lustra i
kandelabry. Pełno tu już było dostojników i znakomitości wszelkiego autoramentu. Minio trącił mnie
łokciem i powiedział:

- Widzisz, frajerze, nawet stołu nie ma.

Po chwili drzwi się otworzyły i wszedł generał Bułganin, witając wszystkich i prosząc do następnej sali.
Kiedy drzwi się otworzyły, ujrzeliśmy stoły uginające się dosłownie pod wódkami, indykami,
kawiorami i innymi frykasami. A oto jadłospis z tego przyjęcia, skopiowany z oryginału:

MENU
I. Kawior III. Ciastka
Bałyk Tort
Łosoś Owoce
Szproty Kawa
Szynka IV. Wina
Kiełbasa Wódka
Ser Koniak
Masło śmietankowe Stołowe białe
Prosię Semilion
Kaczki na zimno Muskat
Sałata Kagor
Świeże pomidory Szampan
II. Kaczki pieczone z jabłkami Wody mineralne
Pieczeo szpikowana
Kotlety pożarskie

Towarzystwo z ciężko ukrywaną obojętnością zaczęło zajmowad miejsca. Uczta się zaczęła.
Wyrywano sobie kawiory, butelki i mięsiwa spiesząc się, jakby się paliło.

Na estradę, która się mieściła przy głównej ścianie, wszedł kilkudziesięcioosobowy ensemble pieśni
wojska radzieckiego i odśpiewał hymn Jeszcze Polska i hymn Związku Radzieckiego. Potem zaczęły się
przemówienia, co nie przeszkadzało słuchaczom gorliwie atakowad stojących przed nimi frykasów.
Mniej więcej po pół godzinie większośd z obecnych była już mocno „pod gazem”. Po sali kręcił się
jakiś „nasz” porucznik z listą obecnych i kiedy zauważył, że ktoś zbyt hałaśliwie się zachowuje albo
niedostatecznie uważnie słucha przemówieo, stawiał przed nazwiskiem winowajcy krechę.

Osoby z krechą, jako nie umiejące się odpowiednio zachowywad, były skreślane z listy „delegacji
inteligencji polskiej do Moskwy”, która udawała się tam w najbliższej przyszłości na zaproszenie
WOKS-u. Minio nie dostał krechy. Leżał zalany pod stołem i porucznik naturalnie go nie zauważył -
dlatego pojechał do Moskwy. Natomiast prof. K., który sobie grzeczniutko „kimał” pochrapując,
dostał krechę i do Moskwy nie pojechał.

Kiedy po zjedzonej wspaniałej kolacji towarzystwo żegnało gospodarzy i chwiejnym krokiem udawało
się do szatni, ja, nie chcąc opuścid śpiącego pod stołem Minia, usiłowałem go obudzid. Na próżno:
leżał jak zabity, ani ręką, ani nogą. Zwróciłem się więc do jednego z gospodarzy w mundurze
generalskim z prośbą o radę, co mam zrobid, gdyż przyjaciel mój, znakomity satyryk i poeta, „zasnął”
pod stołem. Generał powiedział: - Poproszę napisad jego adres na kartce i wsunąd ją do górnej
kieszonki marynarki - my go odstawimy do domu. Proszę się nie niepokoid.

Napisałem więc adres i pożegnawszy gospodarzy udałem się niepewnym krokiem do domu.
Naturalnie chodzenie nocą po mieście bez „hasła” było niemożliwe. Przy wyjściu z teatru starałem się
od oficera dyżurnego dowiedzied, jakie na dziś jest hasło i odzew. Powiedział, że wystarczy patrolowi
pokazad zaproszenie na bankiet, to przepuszczą.

Kiedy mię zatrzymał patrol, pytając o parol, pokazałem im zaproszenie i powiedziałem, że to powinno
wystarczyd.

- Ale się porucznik zagazował. U Bułganina na bankiecie? Ot zabawa! No, obywatelu poruczniku,
uciekajcie...
Nazajutrz koło południa udałem się do Minkiewicza, który mieszkał na Krakowskim Przedmieściu u
jakiejś swojej rozparcelowanej ciotki. Kiedy mi otworzono, zapytałem o Minia.

- Jest, jest - powiada ciotka - ale, proszę pana, co ja się nadenerwowałam!

Okazało się, że nad ranem obudziło ją walenie w drzwi. Światła nie było. Drżąca ze strachu ciocia
pyta: „kto tam?”

- Enkawude - brzmi odpowiedź. - Czy tu mieszka Janusz Minkiewicz?

- Tak, mieszka - odpowiada przerażona - ale go nie ma w domu.

- Otwierajcie, otwierajcie - on tu. Myśmy go przywieźli.

Kiedy otworzyła, weszli ostrożnie i położyli go na wskazanym łóżku. Zapytany Minio powiedział:

- Miałeś, Jerzy, rację. Niepotrzebniem pił tą buraczankę. No, trochę się zalałem. Przywieźli mnie jacyś
wojskowi.

Życie w Lublinie nabrało specjalnych rumieoców, kiedy zjawił się na jego bruku Tadzio Trepkowski,
znakomity grafik i mój przyjaciel. Kiedy po paru dniach włożył mundur, na razie bez dystynkcji,
zaczęło się oblewanie jego przyszłej nominacji na podporucznika. Rozróbka poszła na całego.
Parodniowy piknik zakooczył się na tym, że złapał go jakiś patrol, gdyż nie znał hasła. Na komendzie
Trepkowski zademonstrował swój portfel i posłał po wódkę. Komendę zamknięto na klucz i libacja
zaczęła się od nowa... Komendant zapałał gorącą sympatią do Tadzia i Tadzio zabawił w komendzie ze
trzy dni.

Pamiętam też jeszcze wesołą Wigilię w Łaocuchowie. Piękny dwór Steckiego przydzielono plastykom
lubelskim Ciężarówkami udaliśmy się tam na święta Bożego Narodzenia. Podczas tradycyjnej
wieczerzy przyjechali w odwiedziny przedstawiciele Rządu Tymczasowego: Osóbka-Morawski,
Rzymowski i inni. Podczas śpiewania kolęd profesor Akademii i kolega po satyrze, Henio
Tomaszewski, wynalazłszy jakąś starą zbroję, ubrał się w nią i w hełmie, z halabardą w ręku stanął w
progu i krzyknął:

- Hände hoch!

Jego się zawsze trzymają takie kawały.

Łódź, dymiące Ateny


Zaczęło się to w koocu stycznia r. 1945. Miasto Łódź po ponurym okresie „licmansztactwa” staje się
najniespodziewaniej w świecie nie tylko centrum przemysłu włókienniczego, ale jednym z większych
środowisk intelektualnych i artystycznych Polski. Duże, nie zniszczone niemal zupełnie miasto mogło
dad gościnę licznym pozbawionym dachu nad głowom muzom i ich adeptom No i dało. Jeszcze huk
armatni grał w uszach, jeszcze dymiły horyzonty, a już wiara spod różnych znaków zodiaku sztuki na
wieśd o nowoczesnych blokach z łazienkami i opuszczonych pałacach runęła na miasto. Tuż za
czołgami wdzierają się forpoczty satyry z porucznikiem Leonem Pasternakiem na czele. On to
brawurowym atakiem zdobywa jeden z piękniejszych nowoczesnych gmachów Łodzi, róg
Bandurskiego i Kościuszki - obecny Dom Literatów. Kapitan Mikułko zatyka sztandar „Czytelnika” na
gmachu Simensa przy Piotrkowskiej, „Krasnowieccy” ułani zdobywają teatr na Cegielnianej, a major
Ford na „Willysie” wdziera się do hal sportowych i szeregu bloków na Narutowicza, Targowej i
Kilioskiego, uruchamiając jednocześnie kino „Wisła”. Za nimi, dymiąc aromatyczną kawą, wtacza się
na swym „Expresso” inż. Szmidel i uruchamia pierwszy kawopój pod firmą „Mokka”.

Od tej chwili życie intelektualne Łodzi rozwijad się poczęło właśnie po linii od „Mokki” do „Wisły”.
Gmach „Czytelnika” począł rozbrzmiewad charakterystycznym gwarem. Szum wodogrzmotów
polskiego Manchester Guardian (Dziennik Łódzki) na próżno usiłuje zagłuszyd huki sierpów i młotów
Kuźnicy. Trzecie piętro (prawa oficyna) - zabezpieczywszy wpierw groźnymi napisami: „Nie wchodzid,
miny” - zajęły Szpilki. Zza tych to drzwi dochodzi wnikliwy i subtelny dźwięk piły satyrycznej z lekka
posmarowanej wazeliną. Pierwsze piętro dygotało od tupotu „chłopów” ze Wsi, co nie przeszkadzało
jednak słyszed uwodzicielskiego tembru głosu radcy prawnego „Czytelnika” mecenasa Lesmana
(Brzechwy) podpisującego któryś tam z rzędu raz umowę ze znanym poetą Janem Brzechwą
(Lesmanem). Nieco dalej opuszczone apartamenty baronów przemysłu zajmują książęta sceny. Z
okien pałaców Kona słychad fałszywe tony filmu Zakazane piosenki.

Gmach Domu Literatów żyje bujnym życiem noclegowym. Na wielu drzwiach napisy: „Wolnych łóżek
nie ma - idźcie naprzeciwko”. Były to czasy, kiedy ludzie pchali się do Łodzi na grandę, a nie mając
gdzie się podziad, wpadali do znajomych na tzw. chwilkę, żeby się umyd i otrzepad z drogi. No i
zostawali po parę lat.

Tłumy rozparcelowanych hrabiów z sympatycznym Puckiem na czele i rzesze „ciotek z Sanacji”


ulokowały się u Janusza Minkiewicza, który na skutek tego zmuszony był spędzad noce w specjalnie
dla niego założonych lokalach nocnych „Ksantypa” i „Albatros”. No i w bufecie dworca Łódź
Fabryczna, uruchomionego w tym celu przez Ministerstwo Komunikacji. Tam to powstały jego słynne
Kazania i skargi.

Któregoś dnia Minkiewicz był trzeźwy, ale wesoły.

- Co się stało? - pytamy.

- Czuję się jak Gdynia - odpowiada.

- Co to znaczy?
- Dwadzieścia kilometrów od Pucka.

Okazało się, że hrabia Pucek gdzieś wyjechał.

W teatrze na Cegielnianej co wieczór odbywało się huczne Wesele Wyspiaoskiego i „wszystkim się
zdawało, że to gra teatr, a to wojsko grało”. Łódź artystyczna nosiła jeszcze wtedy mundury i
pistolety. Film Polski błyszczał gwiazdkami pułkowników i majorów. Aż tu nagle o północy przyszli
trzej cywile: Jurandot, Porębski i, zdaje się, Gierasieoski. Otwiera się wesoła „Syrena”, powoli
nadciągają i inni. Już w lecie tego roku Parnas stopniowo się demobilizuje. Znikają malownicze
peleryny i płaszcze-pałatki. Coraz rzadziej słychad huki strzałów pistoletu Ważyka.

Jeżeli pierwszy okres można by nazwad okresem od „Mokki” do „Wisły”, to dla drugiego możemy
zaryzykowad nazwę od „Ważyka do Pickwicka”. Związek Literatów otwiera knajpę i klub pod nazwą
„Klub Pickwicka”. Uroczystości poświęcenia dokonuje biskup Tomczak, kropiąc wodą święconą głowy
zaskoczonych marksistów.

Po krótkiej konsternacji widzimy już Jego Eminencję przy biesiadnym stole, pomiędzy porucznikiem
Pasternakiem a majorem Lecem. Dyskutują w najlepsze w tak zwanej przyjaznej atmosferze.

- Słuchajcie - mówi Pasternak do biskupa - przy dobrych chęciach my się możemy dogadad.

- Byczy chłop ten biskup i mądry. Czytuje nawet Kuźnicę - zwierzał się później przyjaciołom Lec.

Na jednej z uroczystości w „Klubie Pickwicka” podczas przemówienia inauguracyjnego nestor


karykatury polskiej, Kazio Grus, będąc nieco pod gazem, przerywał ciągle i przeszkadzał mówcy. Ten
zwrócił się wówczas do Grusa.

- Czy my panu przeszkadzamy, kiedy pan rysuje?

- Nie - odpowiada Kazio - ale przecież ja rysuję po cichu!

Potem jednak egzystencjalizm mimo protestów miejscowej Passionarii zaczyna tryumfowad. Bufet
górą! Zajadając świetne befsztyki zakrapiane „grejpfrutówką”, rzadko się teraz słyszy ważkie słowa
„adekwat”, „integral”, „mętniactwo”, „surrealizm” i „neokulfonizm”. Coraz częściej za to słychad
okrzyki: „bez atu”, „contra” i dowcipasy w rodzaju „Jak się nie ma, co się mówi, to się leży, z kim się
gra”. To brydżyści dwa razy w tygodniu wysiadują swoje hemoroidalne honory i szlemy. Na drzwiach
Szpilek wisi dziś już napis „Redaktor przyjmuje od czasu do czasu”. Czyżby zbliżał się zmierzch Łodzi
intelektualnej? Czyżby ten złoty okres przemijał już pod opiekuoczym Dąbem-Kociołem? Chyba
jeszcze nie tak prędko. Wszak to Schiller z Daszewskim niedawno dopiero dali wspaniałych
Krakowiaków i górali. Szykują się nowe sensacyjne premiery. Łódź ma coraz więcej pism
satyrycznych: Szpilki, Rózgi, Mucha. A Film? A „Syrena”? A „Gong”? A „Faramuszka”? A „Pickwick”? A
Ważyk?

Czy bliskośd odbudowującej się stolicy stanie się powodem, że Łódź utraci palmę priority, czy bogate
w latach 1945-1946 życie kulturalne tego miasta kominów pozostawi tylko wspomnienie w, postaci
nazw ulic i placów, jak plac Stefana Żółkiewskiego, Ogród Fraszek Pasternaka albo ulica Adama
Ważyka, czy domy łódzkie ozdobią się tablicami pamiątkowymi w rodzaju „W tym domu nie pił Janusz
Minkiewicz” albo „Tu rozmawiali Sandauer z Dziunią Chojnacką” i powoli anegdoty przejdą w
legendę, a legendy w brechty? Kto wie?
Zespół redakcji Szpilek we wczesnym okresie łódzkim składał się z paru zaledwie, lecz dzięki
mundurom, pistoletom i „sztabówkom” groźnie i marsowo przedstawiających się osób. Komitet
redakcyjny wyglądał jak sztab dywizji: por. Leon Pasternak, kpt. Stanisław J. Lec i por. Jerzy Zaruba.
Najważniejszym meblem w redakcji, po redaktorskim naturalnie biurku, był ceratowy szezlong,
miejsce dumao i drzemek kpt. Leca.

Poza uroczą sekretarką i maszynistką w jednej osobie, panią Jadzią L., najpożyteczniejszym członkiem
redakcji był niewątpliwie niestrudzony woźny Kazimierczak. Ponieważ na drzwiach redakcji figurował
napis „Redaktor przyjmuje od czasu do czasu”, sprawy rękopisów i rysunków, jakie znosili liczni
pracownicy, załatwiał Kazimierczak stereotypowym:

- Proszę to zostawid. Jak będzie pointa - to pójdzie. Bez pointy nie drukujemy...

Kiedy numer był już na maszynie, drukarnia zapytywała mnie telefonicznie, jaki dad kolor (Szpilki
wychodziły techniką „typo” i w dwóch kolorach: czarny i jakiś barwny. Ja byłem kierownikiem
graficznym).

- Kolor czerwony - krzyczałem do słuchawki i dla fasonu dodawałem: - więcej michweisu (biel
drukarska, którą się rozcieocza zbyt intensywny kolor). Później zastępca naczelnego (onże woźny)
udawał się do drukarni i brał udział w odrutowaniu i ładowaniu na ciężarówki plik ciepłego jeszcze,
prosto od krowy, numeru. Kiedy w redakcji od czasu do czasu zjawiał się zalany Kazio Grus, prosząc o
zaliczkę, składaliśmy się prywatnie, omijając w ten sposób biurokratyczne metody, i dawaliśmy mu
skromną pomoc doraźną na parę „głębszych”.

Na parterze gmachu „Czytelnika” istniała kawiarnia „Fraszka”, gdzie zbierała się elita intelektualna
ówczesnej Łodzi. W kawiarni tej schodkami schodziło się do piwniczki, gdzie mieściła się niezła
knajpka z wyszynkiem alkoholu. W ten sposób zainkasowane na górnych piętrach honoraria można
było z łatwością wydad w tym samym domu, nie wychodząc nawet na ulicę. Pamiętam, jak w dniu 4
marca 1946, zdaje się, roku zjawił się w redakcji uroczyście ubrany Kazio Grus, powiedział, że jest
solenizantem, że urządza przyjęcie i że musi dostad zaliczkę. Złożyliśmy się jak zwykle i wręczyli
solenizantowi coś około dwustu złotych. Wzruszony, wycałował nas i zaprosił do siebie na imieniny,
na godzinę siódmą wieczór. Kiedy Pasternakowie i odświętnie ubrani Huszczowie zjawili się z jakimiś
prezentami, pod moim zresztą przewodem, u Grusa, głucha cisza była odpowiedzią na nasze
alarmowe dzwonki. Wreszcie po jakimś czasie wyszła rozespana Grusowa i uchyliwszy drzwi zapytała:
- Gdzie Kazio?

Powiedzieliśmy, że jesteśmy zaproszeni na imieniny. Pani Zosia bezradnie rozłożyła ręce. Ja


domyśliłem się od razu, że spragniony solenizant, po otrzymaniu w redakcji sprokurowanej przez nas
zaliczki, siedzi najprawdopodobniej we „Fraszkowej” piwniczce. I rzeczywiście. Kiedyśmy się tam
zjawili, nasz Kazio, po ośmiogodzinnym dniu pracy, zalany na glanc, starał się wyżebrad od kelnerki
jeszcze jednego kielicha. Kelnerka, biorąc pod uwagę „status” Kazia i jego kieszeni, stanowczo
odmawiała, Kazio, trzymając jajko na twardo w dłoni, mówił:

- Jak to? Odmawia pani człowiekowi zwisającemu z jednym jajkiem nad grobem kieliszka wódki?
„Mundurowy” mój okres obfitował w zaskakujące niespodzianki. Kiedy wybrałem się z wizytą do
domu znajomych moich z Warszawy, paostwa G., drzwi się uchyliły, ale łaocuch nie puszczał mnie
dalej. Ucho moje wyłowiło objawy paniki. Usłyszałem jakieś przerażone szepty, narady, wreszcie
panna Wanda G., poznawszy mnie, powiedziała uspokajająco:

- Przecież to pan Zaruba, tylko w mundurze komunisty.

Bali się. rekwizycji czy konfiskaty, czort wie czego? Wpuszczono mnie wreszcie, ale nastrój ciągle był
fałszywie uśmiechnięty. Niepewny. Wkrótce też pożegnałem się i tłumacząc się służbą - uciekłem. W
tym samym czasie ktoś z „wazeliniarzy” usiłował mnie przekonad, że jeżeli nie zapiszę się do Partii - to
trudno mi będzie dzisiaj dad sobie radę. Powiedziałem, że nie widzę do tego powodu, gdyż polityka
mnie nie interesuje, a ciągłe zebrania uniemożliwią mi pracę w moim zawodzie. Koniunkturowicze
uważali mnie za reakcjonistę...

W ten to sposób byłem komunistą dla reakcjonistów i reakcjonistą dla lipo-komunistów. Kiedyś znów
w czasie jakiegoś małego, apolitycznego zresztą nieporozumienia (byłem w towarzystwie
znakomitego plakacisty, kapitana T. T.) uprzejmy aspirant milicji robił kapitanowi wyrzuty:

- Wchodzid przez okno do mieszkania - no jeszcze rozumiem - powiedział wskazując na mnie - pan
porucznik młody człowiek (byłem już po pięddziesiątce), ale pan kapitan? (Kpt. T. T. Uczył sobie pod
czterdziestkę). Czy to wypada?

A pochody pierwszomajowe za czasów łódzkich!

Wszystkie redakcje stawiały się in gremio. Każda redakcja niosła swoje transparenty. Szpilkowe
transparenty były powiększonymi okładkami pisma, malowanymi na dyktach. Ja maszerowałem pod
niesioną przez woźnych dyktą, przestawiającą Churchilla na drewnianym koniku, z drewnianym
mieczem i z podpisem u dołu „Starośd musi się wyszumied”. Wywoływało to ogólną aprobatę tłumu.

- Ten kizior wybrał sobie slogan w dechę - mówiono.

Ze wspomnień o Tuwimie
Przy redakcyjnym stoliku Pani stało się to, o czym od dawna marzyłem: poznałem Tuwima. Płomienny
poeta o drapieżnym profilu okazał się miłym i wesołym kpiarzem, lubiącym słuchad i opowiadad
anegdoty. Nie miał w sobie nic zarozumiałości. Posiadał cechy tak charakterystyczne dla wielkich
talentów - prostotę, przystępnośd i pewną nawet nieśmiałośd.

Jakże się różnił od tych pyszałkowatych zer, które byle sukcesik rozdymał do wielkości globu
wypełnionego próżnością i arogancją.

Pamiętam, że już po paru dniach znajomości z Tuwimem zdawało mi się, że znam go od lat. Wkrótce
też zaprosił mnie na „jednego” do sąsiadującej Z „Ziemiaoską” znanej knajpy Wróbla, po czym
przeszliśmy na „ty”. Kontakty nasze stawały się coraz częstsze. Wiele było ku temu powodów, a
przede wszystkim powstające rokrocznie niezapomniane Szopki, do których teksty pisali Tuwim,
Słonimski, Lechoo, Gałczyoski, a kukły robiliśmy Daszewski i ja. Pamiętam częste momenty
dramatycznych spięd, kiedy to impresario szopki, mecenas Winiarski, wobec zbliżającego się terminu
premiery i niedostarczenia przez autorów zamówionych i zaliczkowanych tekstów, zwabiał
niesłownych poetów na Daniłowiczowską do siebie na wódkę, po czym zamykał ich na klucz i nie
wypuszczał, dopóki teksty nie były gotowe. Dawało to niespodziewanie znakomite wyniki:
powstawały prawdziwe arcydzieła satyry, nacechowane pasją wściekłości, która skierowana raczej
przeciw Winiarskiemu spadała na głowy bohaterów scenki szopkowej: Koca, Hallera czy Radziwiłła.
Haller, pamiętam, śpiewał:

Poznao już się zgodził z dopuszczeniem Bożym,


Siedzi smutny Haller, rozwiedziony z morzem,
I boleśnie duma nad tym, co się stało –
Gdy stracił posadę, morze z nim zerwało.

Nie jestem pewien, czy wśród więźniów Winiarskiego nie było też Tuwima. W roku 1926 zaczął
wychodzid tygodnik satyryczny Cyrulik Warszawski pod redakcją Jana Lechonia. Stałymi
współpracownikami byli między innymi: Tuwim, Słonimski i Brzechwa.

W roku 1927 do rysujących już tam Czermaoskiego, Berezowskiej, Daszewskiego i Topolskiego


doszlusowałem i ja.

Prócz znakomitych wierszy, które obiegały całą Polskę, jak np.

Ledwo słoneczko uderzy


W okno złocistym promykiem,
Budzę się hoży i świeży
Z antypaostwowym okrzykiem!

Tuwim wprowadził w Cyruliku stałą rubryczkę „Żółtko i Eierweiss”. Były to przezabawne


szmoncesowe dialogi, do których ilustracje robiłem stale ja. Oto przykład tego humoru: rysunek
przedstawia pana Żółtko siedzącego w palcie i meloniku i moczącego nogi w miednicy. Eierweiss
mówi:

- Panie Żółtko, czyś pan oszalał - myd nogi w zimie?

- Bo ja idę, widzisz pan, w goście - odpowiada Żółtko.

- Boso w goście? Zwariował!

W pewnym okresie lekarz zabronił Tuwimowi używania alkoholu. Na jakimś przyjęciu, siedząc w
gronie popijających dośd tęgo przyjaciół, oświadcza on, że pid nie będzie, ale niech mu pozwolą
przynajmniej powąchad. Podsunięto mu wówczas pod nos różnobarwne trunki.

- Tylko nie mieszaj, tylko nie mieszaj - ostrzegano go śmiejąc się...

- Poproszę tylko o czysty spirytus.

Jak widad autor Biblii cygaoskiej, Słów we krwi i Rzeczy czarnoleskiej lubił się pośmiad i nieobce mu
były sztubackie niemal figle. Wielotorowośd jego twórczości cechowało też i to, że będąc wielkim
poetą był równie wielkim satyrykiem. Dowcip, właściwośd umysłów racjonalistycznych, był mu raczej
obcy - dla niego prawda nie była ani bliska, ani łatwo uchwytna. Humor natomiast związany jest
zawsze z przeświadczeniem, że prawda pełna jest kruczków i łatwych do zmyślenia mistyfikacji.
Śmiech Tuwima był śmiechem wypływającym z humoru, a komiczna perspektywa świata widziana
jego oczami była raczej groteskowa. Z pasją maniacką kolekcjonera zbierał on co lepsze kawały i
anegdoty. Ślęczał godzinami nad starymi rocznikami pism humorystycznych wyławiając najcelniejsze,
a nieraz przez swą głupotę najśmieszniejsze dowcipy. Był on zresztą, jak wiadomo, do ostatka
wyławiaczem kuriozów i osobliwości (Problemy, Cicer cum caule, czyli groch z kapustą, panopticum i
archiwum kultury). W latach międzywojennych wydał przecież zbiór anegdot pod tytułem: A to pan
zna? i redagował magazyn To-to.

Znając jego pasję do komicznych sytuacji i zaskakujących niespodzianek, koledzy pozwalali sobie
płatad mu różne figle, wiedząc dobrze, że nabrany na kawał Tuwim gniewad się nie będzie długo.
Pamiętam, jak w ostatnich latach, kiedy Tuwim mieszkał w Aninie, przyjechał do mnie Eryk Lipioski.
Był to dzieo pierwszy maja. Kiedy weranda i leżak znudziły mu się, zaczęły go korcid ulubione
telefoniczne psikusy.

- Do kogo by tu zadzwonid?

- Zadzwoomy - mówię - do Tuwima, jako Prezydium Dzielnicowej Rady Narodowej w Wawrze, z


zaproszeniem na pochód pierwszomajowy.

Erykowi zaśmiały się oczy, był w swoim żywiole. Kiedy go połączyłem z Tuwimem przez pocztę
anioską, dorwał się do słuchawki i wiechowską gwarą półinteligenta zaczyna:

- Tu mówi Szymaoski PRN - dzielnica Wawer. Obywatelu Tuwim, na szosie za przejazdem kolejowym
tworzy się pochód, chcielibyśmy, żeby obywatel jako honorowy mieszkaniec naszej dzielnicy wziął w
pochodzie tym udział i niósł transparent na czele pochodu.

Tuwim zaczął się wykręcad i bąkał speszony:

- Ależ ja bym chętnie, sercem jestem z wami. Bardzo żałuję, ale stan zdrowia nie pozwala, jestem
zwolniony od uczestniczenia w pochodach przez KC.

- Czy obywatel posiada to zwolnienie na piśmie? - zapytuje Szymaoski.

Tuwim odpowiada: - Nie, ale towarzysz Staszewski powiedział...

- No trudno, jeżeli obywatel-mistrz rzeczywiście nie może, to my, znakiem tego, wpadniemy po
pochodzie na obiadek do mistrza z okazji pierwszego maja.

Następuje kłopotliwa cisza.

- Przepraszam, a ile osób? - pyta Tuwim.

- Jakieś dziesięd - sama góra.

- No bardzo proszę, ale chwileczkę, muszę się porozumied z żoną.

Dusząc się ze śmiechu, nie chcąc zbyt daleko posuwad całej tej hecy, wyrywam Erykowi słuchawkę i
mówię:

- Dziedzicu, ale dziedzic kupił kawał, przecież to mówił Eryk Lipioski.


Tuwim się wściekał, groził, że nas obije, ale z radości, że obiad z górą rady dzielnicowej już mu nie
grozi, roześmiał się i zaprosił nas na winko.

Ale wracam do okresu mniej zabawnego. Przychodzi wrzesieo 1939 roku. Tuwimowi udaje się jakoś
wydostad ze stratowanej przez hordy Hitlera Polski i osiąśd w koocu na długie lata w Ameryce. Mało
wiem o tym okresie, dochodziły mnie tylko rzadkie wieści o tym, że nie czuł się on tam bynajmniej
dobrze. Jeszcze by też! Co za piekło musiał przeżywad z dala od swego ukochanego miasta, swoich
książek, zbiorów i przyjaciół.

Jakżeż okropnie musiał się czud wśród nowojorskich drapaczy, zaludnionych najtypowszymi
supermieszczanami.

Jakże go musiały dręczyd zgiełk i monotonia życia amerykaoskiego! Ulica nowojorska przejmowała go
podobno odrazą i strachem. Rzadko też opuszczał swój pokój. Przecież już w grudniu 1939 roku, w
swojej słynnej „Gawędzie rymowanej o ojcu i synu, o dwóch miastach i o starej piosence”, pisał:

Ale syn do polskiej Łodzi wróci –


I z Alei Kościuszki, co dziś zwie się
„Hermann Göring Strasse” - syn przyniesie
Wieśd na grób - i Marsyliankę zanuci.

Toteż wracał jeden z pierwszych. Nieodżałowany Jerzy Borejsza otacza go wtedy swą życzliwą opieką,
lokuje w jednym z najmożliwszych apartamentów „Czytelnika”. Odwiedzam go też wkrótce na
Wiejskiej. Posiwiał, schudł, ale w oczach płonie radośd z powrotu i młodzieoczy zapał do pracy.
Urządza swe nowe locum. Skarży się na pewne braki w umeblowaniu. Pożyczam mu swoje uratowane
od szabru bidermajery. Od tego czasu nazywa mnie swoim „poczciwym Mośkiem”. Widujemy się
coraz częściej. Modna w 1946 roku kawiarnia „Kopciuszek” w Alejach Jerozolimskich przypominała
nieco przedwojenną „Małą Ziemiaoską”. Wtłoczona w sąsiedztwo wypalonych ruin, była bardzo
typowa dla ówczesnej „parterowej” Warszawy. Tu właśnie spotykałem Tuwimów. Pamiętam,
wychodziliśmy kiedyś stamtąd razem. Julek stanął wpatrzony z zachwytem w dziwaczną ulicę, której
domy górą szarpały ostrymi konturami ruin niebo, a dołem parteru wabiły przechodniów wystawami
patetycznych, pseudoluksusowych barów, kawiarni, sklepików z galanterią. Powiedział wtedy w
zachwycie:

- Ach, Jerzy! czyż nie jest to najdziwniejsze i najpiękniejsze miasto na świecie?

Kiedy się przeniosłem wreszcie w roku 1949 na odbudowane stare anioskie śmieci, dowiedziałem się,
że w słynnej willi Lottego mieszkają Tuwimowie. Odkąd się sprowadzili, bywałem tam naturalnie
częstym gościem. Była to wspaniała willa w pięknym ogrodzie, umeblowana z dużym smakiem.
A jednak Tuwim wyznał mi kiedyś, że ten przepych i cała pałacowośd peszy go, że się nie czuje u
siebie. Nie było w tym żadnej pozy. Czyż nie pisał już dawniej:

Rzuciłbym to wszystko, rzuciłbym od razu,


Osiadłbym jesienią w Kutnie lub Sieradzu.
W Kutnie lub Sieradzu, Rawie lub Łęczycy,
W parterowym domku, przy cichej ulicy.

Pokój jego w willi anioskiej był bardzo skromny. Biurko z porozkładanymi foliałami i porozrzucanymi
na nim rękopisami; tapczan, półki z książkami, słowniki najdziwniejszych języków, parę pięknych
sztychów i fotografii na ścianie, z okna widok na ubożuchny zagajnik, przez który przezierały domki i
wille bliskiego Międzylesia. Pracował dużo. Prowadził liczną korespondencję. Zasypywany tysiącami
listów, zawsze znajdował czas na odpisywanie. Był on niewątpliwie człowiekiem o gołębim sercu.
Utrzymywał stosunki z ludźmi z rozmaitych środowisk i niejednemu w ten czy w inny sposób
pomagał... Przecież to on wyciągnął starzejącą się i zapomnianą Messalkę z powrotem na deski
sceniczne, kiedy wystawiał słynnego Żołnierza Królowej Madagaskaru w swoim teatrzyku na
Puławskiej. Znakomita ongiś gwiazda operetki warszawskiej przywoziła mu potem do Anina
doskonałe ciasteczka własnego wypieku - wszystkie miały kształt serduszka. Muszę przyznad, że były
znakomite.

Pamiętam, jak w czasie przyjęcia z okazji setnego przedstawienia Mądremu biada - przyjęcia, na
którym była cała elita Teatru Polskiego, na którym wykwintne potrawy, wspaniałe wódki i wina i cały
entourage pięknego wnętrza tworzył niecodzienną, teatralną niemal wystawnośd - jak na to przyjęcie
przybył jakiś dziwny gośd, ubrany ,,z waszecia”, z węzełkiem, w którym było parę jajek i biały twaróg -
prezent dla pana Tuwima. Okazało się, że był to gospodarz z Inowłodza, u którego Tuwim jako
dziecko jeszcze z rodzicami bywał na „letniskach”. Przyjaźo zawarta przed pół wiekiem trwała aż do
czasów dzisiejszych. Przedstawiając go gościom, Tuwim ucałował go serdecznie (był skory do
pocałunków) i posadził przy sobie. Wkrótce jednak zażenowany wieśniak, zamroczony w dodatku
niezwykłymi alkoholami i objedzony niecodziennymi smakołykami, oświadczył, że pójdzie na
powietrze zdrzemnąd się, bo jest zdrożony.

Uczta trwała. Niezrównany Jerzy Leszczyoski opowiadał świetne anegdoty o ojcu swym Bolesławie.
Kurnakowicz tajemniczym szeptem improwizował własne wiersze. Za oknami od dawna już padał
rzęsisty deszcz. Przy deserach i kawie przypomniano sobie o towarzyszu młodości Julka, o starym
wieśniaku. Spał on mocnym, zdrowym snem, przemoczony do suchej nitki.

Pamiętam też, jak kiedyś Tuwim przyjmował jakąś wycieczkę szkolną. Młodzież naturalnie popisywała
się deklamacją wierszy poety. Widoczne było, że kiedy słuchał, był wzruszony i wyraźnie zażenowany.
Później mówił mi, że obecnośd tych kwitnących młodością dziewcząt i chłopców pogrążała go w
melancholii. Charakterystyczne napady depresji występowały u niego na zmianę ze stanami
wesołości i rozbawienia. Lgnął wtedy do towarzystwa i nieraz dzwonił do mnie skarżąc się na nudę.
Często udawało mi się rozwiad te jego melancholijne nastroje. Jeżeli miałem u siebie jakichś miłych
gości, zjawiałem się w ich towarzystwie. Ponieważ on mieszkał w pałacu, a ja na ruderowatym
pięterku, ponieważ często, a zwłaszcza w początkach jego okresu anioskiego, posyłałem mu na jego
żądanie rozmaitych rzemieślników, monterów, stolarzy, tytułowałem go żartobliwie „panie
dziedzicu”, a on do mnie mówił „Mośku”. Nasze rozmowy telefoniczne tak mniej więcej wyglądały:

- Szanowanie dla pana dziedzica, mówi Mosiek. Przyjechad?

- A co tam Mosiek ma?

- Dżin holenderski i blondynka, świeżo skooczyła klasztor.

- Wiele? - pyta groźnym tonem Julek.

- Do wójta nie pójdziemy...

Nie należy brad tej transakcji na serio. Kiedy zjawiałem się w pałacu, bywała kawka, owoce z
własnego ogrodu, z rzadka alkohol. Wariackie rozmowy, opowiadanie kawałów... Czasem Tuwim
uruchamiał adapter i pozwalał sobie na parę taktów walczyka z ulubionej przez niego operetki Hrabia
Luksemburg. Cieszył się przy tym jak dziecko i nucił rozbawiony: „I kosze z szampanem, i walczyk nad
ranem”.

Nie zawsze jednak wizyty moje były wesołym gawędziarstwem, przeplatanym opowiadaniami
najnowszych i przypominaniem sobie dawnych anegdot. Ostatnimi czasy nie czuł się dobrze. Na
stoliku przy tapczanie pojawiało się coraz więcej flaszeczek z lekarstwami i rurek z tabletkami.
Widoczne też było, że ponure myśli nawiedzały go często i dręczyły. Powiedział kiedyś:

- Wiesz, starośd nie jest taka straszna, straszne jest to, że będąc starym, jest się wciąż jeszcze
młodym...

Sprawę pogarszało to, że cierpiał, zdaje się, na chorobę przestrzeni. Nawet niewielki spacer był dla
niego niemożliwością. Kiedy schodził z piętra, często trzymał kogoś pod ramię. Mało tego. Ku
zdumieniu swemu stwierdziłem, że nie lubił obcowania z przyrodą. Nie podzielał mojego entuzjazmu
dla drzew. Sercem lgnął raczej do miasta. Kiedyś mi nawet powiedział:
- Jeździłem dziś na spacer po tym twoim lesie. Co za nuda cała ta przereklamowana natura. Drzewa i
krzaczki, i nie ma nawet na czym porządnie usiąśd.

Wzruszały go natomiast ruiny Warszawy, bary gnieżdżące się po bramach albo śmieszne domki na
peryferiach, które dzięki swej groteskowości posiadały swoiste piękno. Kiedy mu powiedziałem
kiedyś, że jadę na jeziora mazurskie, objechał mnie.

- Ty stary wariacie, gdzie będziesz miał lepiej niż tu. Wszelkie wyjazdy tylko męczą, to koszmarny
nonsens.

Trochę racji w tym może jednak jest.

Na imieninach moich w kwietniu 53 roku obdarował mnie starą, nie będącą już w obiegu
dwudziestozłotówką z dedykacją: „Poczciwemu Mośkowi - jego dziedzic”. Prócz tego napisał i
zadedykował mi świetny wiersz pod tytułem: „Lament anioski”. Przytaczam go poniżej.

O, nie pytaj, czemu męczę się w Aninie!...


Ani dawniej nie znosiłem, ani Ninie
Znieśd nie mogę kakofonii. Zawsze spontan-
icznie oraz żywiołowo protestuję,
Gdy harmonię kakofonia jakaś psuje...
A ostatnio w straszną matnię jestem wplątan:
Słuch mój dręczy cała orgia kakofontann –
Bije, tryska, strumieniami po mnie płynie
Z racji imion i imienin w tym Aninie.
Ma przyjechad do mnie Ania do Anina,
Ania z Manią, więc nie minie parę dni, a
Mania z Anią nie ominą mnie tu - i na
Imieniny me przyjadą do Anina.
A gdzie Ania oraz Mania, tam i Nina.
A przy Ninie - mama Niny - i Manina
(Tj. mama Mani, bardzo miła pani,
I mamina mama, czyli babka Mani).
Nie mam mamki ani niani, żeby na niej
(Na jej rękach oczywiście) oblad łzami
Mękę moją, którą poznasz po mej minie;
Ani nikt mnie nie zrozumie, ani mi nie
Wytłumaczy, że to przejdzie, że to minie:
Ten babsztylów wieczny najazd i lafirynd
I ten dźwięków dziki chaos i labirynt
Ani starzy aninianie, ani nowi,
Ani ty, mój Jerzy, wierny Aninowi..

Niech ta skarga pozostanie między nami,


Między nami, aninianinami:
Nie mów o niej ani Mani, ani niani,
Ani mamie, ani Ninie, ani Ani,
Ani innym, czy to paniom, czy to pannom,
Przede wszystkim - ani słowa aniniannom,
Bo obrazid się na lament mój gotowi...
Aninianin aninianinowi...

Ostatni raz widziałem go na pogrzebie Gałczyoskiego. Płakał rzewnymi łzami. Czy wiedział już, czy
przeczuwał, że za jakiś miesiąc i on będzie chowany?...

Londyn 1946
O jakże kocham ludzkośd, jaką czystą
i przenikliwą miłością! Jakże nienawidzę
tych nieznośnych Francuzów, którzy nigdy
nie chcą byd Anglikami!
(Wiersz satyryczny Chestertona pt „Paostwo światowe”)

Ludzkośd, zdaniem synów Albionu, dzieli się na Brytyjczyków i cudzoziemców. Cudzoziemcy to


właściwie hołota. Anglik nigdy nie jest cudzoziemcem. Nawet będąc w Chinach czy w Szwajcarii.
Pewien dowcipny hotelarz francuski, chcąc dogodzid ambicjom gości angielskich, umieścił nad swym
zakładem wielce wymowny szyld: „Hotel wszechświata i Wysp Brytyjskich”.

Ten niewinny skądinąd „herrenvolksizm” opiera się na skromnym przeświadczeniu, że Bóg powołał
Anglików do kierowania wszechświatową plantacją, i że wszystko, co się robi na Wyspach Brytyjskich,
jest najlepsze, najdoskonalsze, najmądrzejsze, najsprawiedliwsze, najwłaściwsze, i
najbezinteresowniejsze. Ta bezinteresowna miłośd do świata właśnie uczyniła z Anglii Imperium, a
wszelkie „dobrodziejstwa”, jakie spadły na Indie, Egipt, Transwal, Palestynę i inne dominia, mogłyby
spłynąd na pozostałe ludy świata, gdyby nie ich upór. O niewdzięczności ludzka!

Narcyz brytyjski, wpatrzony z zachwytem w swe odbicie, nie dostrzega wielu rzeczy. Znana ślepota
zakochanych dotyczy również i zakochanych w sobie. Ale przyjrzyjmy mu się trzeźwym okiem
przybysza nieco bliżej.

Osobiście lubię Londyn. Jego groteskowośd. Odwieczny prowincjonalizm Urok parków, bogactwo
typów, kontrasty.

Pochwała groteski
Architektura i pomniki z małymi wyjątkami wywołują w najlepszym wypadku wesołośd u znawców.
Wzruszający natomiast jest naiwny romantyzm tych giełdziarzy, wznoszących kamienice dochodowe
o fasadach pseudogotyckich albo w stylu Tudorów czy królowej Anny. Snobizm arystokratyzmu, tak
rozpowszechniony na Wyspie, wyziera z herbowych tarcz, znaków heraldycznych i witraży narożnych
„pubów” (oberża, szynk, rodzaj baru). Teatralna średniowiecznośd tych przybytków kontrastuje
mocno z pretensjonalną pałacowością secesyjnych hoteli i uniwersalnych magazynów. Osobna
wzmianka należy się przybytkom X Muzy. Bakelit, syntetyczny marmur, kuta miedź, chromium, ukryte
neony. Cały przepych Metro-Goldwyn-Rococo. Wszystko to razem byłoby nie do przyjęcia, gdyby nie
magia liter i znaków rozkrzyczanej reklamami ulicy. One to narzucają welon na te wszystkie
pseudoantyki, pseudomoderny i tworzą w całości pewien swoisty styl londyoski. Taki Picadilly Circus!
Wygląda jak karuzela na jarmarku. Czegóż tam nie ma? Konie z dykty harcują na gotyckim dachu.
Wśród anten sąsiedniej kamienicy gigantyczna foka żongluje postawioną na nosie butelką. Poniżej-
cały trzypiętrowy dom zajmuje wielki zegar reklamujący porter. Obok rozfikane plakatowe ślicznotki
zachęcają do odwiedzenia Music-Hallu. Dalej gwardzista z pióropuszem i uśmiechem Giocondy
zachwala Gordon-Gin. Litery, piętrowe litery taoczą na wszystkich poziomach i we wszystkich
kierunkach. Rozjeżdżają nawet na wytrzeszczających oczy czerwonych „busach”. Na szczytach
masztów nad dachami opiekuoczo powiewa Union Jack. Całośd jest niewątpliwie groteskowa, ale nie
pozbawiona charakteru i swoistego lapidarnego piękna. Weźcie jeszcze do tego mrowisko ludzkie
upstrzone komicznymi postaciami jaskrawo ubranych staruszek, malowniczych Hindusek i Szkotów,
zapach ryby pomieszany z aromatem „playersów”, mgiełki od Golfstromu - połączcie to wszystko, a
będziecie mieli syntezę Londynu.

Ale Londyn dzisiejszy słynie nie tylko z mgiełek. Są jeszcze ogonki. Długie, krótkie, parami, czwórkami,
na przystankach autobusowych, przed kinami, herbaciarniami, barami. Po włoszczyznę, rybę, owoce,
obuwie, fatałaszki. Ogonki te to nie tylko koniecznośd. Są one w dobrym tonie, snobistyczno-
patriotyczne. „Stanęli w potrzebie”... no i stoją. Bez względu na pogodę. Wiadomo: stoicy. Nasza
słowiaoska natura nie wytrzymuje tego. Ach, ci cudzoziemcy! Widok tych nieszczęśliwych lordów,
zapomnianych przez Boga właścicieli kont bankowych, subiektów sklepowych, przekupek ulicznych,
stojących grzecznie, jak przed konfesjonałem, z flegmą angielską na twarzach, jest istotnie budujący.

Anachronizmy wypływające z czasów purytaoskich oraz dziwy cywilizacji mechanicznej wytworzyły


specyficzny klimat, w jakim się mnożą wszelkie te rzucające się przyjezdnym w oczy dziwactwa
londyoskie. Oto słynny Hyde Park przy Marbel Arch. Duma Londynu i Angin, szczyty osiągnięd
wolnościowych Wielkiej Brytanii. Na nas robi to wrażenie podwórka przy domu wariatów. Na
przenośnych ambonach popisy krasomówcze różnych „uszczęśliwiaczy”. Tłumy rechocących ze
śmiechu wałkoniów i kpiarzy, docinających wszelkiego rodzaju apostołom wolnej miłości, obroocom
praw mężowskich. Obok anarchistów i nudystów - chóry anielskie neobabtystów ze sztandarami.
Urzędowy Church of England zagłuszony przez orkiestrę jazzową Armii Zbawienia. Tłumaczą mi z
dumą: „Może pan mówid wszystko, co się panu podoba, o tych, którzy się komu nie podobają”. O ile
naturalnie podoba się to policji. Bo policja czuwa tu mimo wszystko. Dopóki pewien piekarz
krytykował z ambony system racjonowania chleba - wszystko w porządku. Ale jak zaczął rozdawad
chleb bez kartek i bezpłatnie, został aresztowany i zawleczony przed oblicze wysokiego sądu.

W tym też Hyde Parku istnieje cmentarz piesków ze wzruszającymi nagrobkami. A jest także podobno
grobowiec ryby z płytą kamienną, na której można wyczytad, że „Tu leży ryba, która żyła dwadzieścia
lat, jadła z ręki. Niech spoczywa w pokoju”. Nieco dalej przy stawie w ogrodzie Kensington można
podziwiad staruszków puszczających na wodę modele łodzi żaglowych. Na próżno oglądałem się za
wnuczkami. Nie, to oni sami się tak bawią. Jest to ich namiętnośd. A każdy szanujący się gentleman
musi takową posiadad. Jedni hołdują kaktusy, drudzy haftują, trzeci pracują nad wynalazkiem płynu
„do wywabiania plam atramentowych ze skrzydeł gołębi pocztowych”. Anglik zresztą nigdy nie jest
bardziej Anglikiem niż wtedy, kiedy inni Anglicy uważają go za wariata.

Oto słynny Rotten Row, aleja snobów, gdzie na pięknych anglezach harcują pseudoarystokratyczni
parweniusze i snobujący się w arystokratyzmie sklepikarze. Obok na ławce parku zawszony „tramp”
śpi snem sprawiedliwych albo z politowaniem wolnego ptaka przygląda się temu jarmarkowi
próżności. Na nieco wymiętoszonym trawniku londyoska midinetka ze swoim boy-friendem. Jasne.
Trudności mieszkaniowe. Zwłaszcza że amant jest lotnikiem, ma hebanową cerę i na rękawie
munduru napis „Jawa”. Są to zapewne skutki cieszącego się wielkim powodzeniem filmu pt. Ludzie
dwóch światów.

Pochwała lenistwa
Oto grupa dżentelmenów pracujących przy naprawie jezdni. Trzech stoi i patrzy, dwóch siedzi i
patrzy, jeden jeździ „carem” i patrzy. To robotnicy, dozorcy i inżynier. Coś, jakby żywe wcielenie
słynnego angielskiego hasła Wait and see. Czekaj i patrz! Lenistwo, szlachetna cnota dżentelmeoska,
jest owocem długich beztroskich lat prosperity, obfitości i spokoju. Zrodziła się ona w cichym
szeleście wegetacji wielkich parków, wylęgła się w cieple dickensowskich kominków, w ciemnych
oberżach pachnących porterem, w głębokich klubowych fotelach. I na próżno industrializm i
entuzjaści techniki starają się rozruszad tych wałkoni. Udaje im się to tylko w niewielkim stopniu.
Wskazówka zegara, kalendarz, rozkład jazdy nie naglą do pracy. Raczej wskazują czas na herbatę, na
lunch, na wyjazd weekendowy. Cóż z tego, że szyby powybijane w czasie rajdów niemieckich są
jeszcze do dziś nie powstawiane, że wprawienie szkiełka do zegarka trwa trzy tygodnie. Dżentelmeni
się nigdy nie śpieszą. Ideałem Anglika jest jego odpoczynek. Jest on w gruncie rzeczy romantykiem.
Lubi wyobrażad sobie siebie jako ziemianina. Nawet pieniędzy chciałby mied tylko tyle, żeby o nich
zapomnied. Można tylko wątpid, czy o nich zapomina. Przywiązuje dużą wagę do dobrych manier.
Skutki tego są zgoła niespodziewane, rytuał operowania łyżką, nożem i widelcem, obawa przed
popełnieniem jakiegoś shockingu doprowadziły do tego, że jedzą potworne, trudne do przełknięcia
świostwa. Snobizm manier pokrywają snobizmem purytaoskiej filozofii. O jedzeniu nie wolno nawet
mówid.
„Dzieo świąteczny niewolnika” - tak brzmi tytuł świetnego eseju G. K. Chestertona, poświęconego
sposobom zabijania czasu, dostarczanym przez wielki przemysł rozrywkowy współczesnym
londyoczykom. Oto przechodzi on kolejno dzienniki, radio, kina, dansingi, lunaparki, gdzie wszędzie z
jednakową monotonią powtarzają się te same banały i płytkości. Niewola pracy wydaje się o wiele
lżejsza od niewoli tych rozrywek.

Oto wielka hala taneczna na Hammersmith. Dwie orkiestry. Wielotysięczne tarło ludzkie smętnie
sunące przy melancholijnych dźwiękach saksofonów w jakieś wyśnione murzyoskie edeny. Ogonki po
lody na sacharynie. Tłok, zaduch i upał nie do opisania. Żeby zaczerpnąd świeżego powietrza,
wychodzi się do W.C.

Albo słynne lunaparki, gdzie wśród ogłuszających dźwięków „parowej muzyki” elektrycznych karuzeli,
zderzających się samochodzików, lecących w otchłao saneczek i histerycznych wrzasków wyzwala się
uwikłana w beznadziejnośd osobowośd ludzka. Duch zmotoryzowanej nudy unosi się nad tymi
bałaganami. Przypomina się powiedzonko Palmerstona, że „życie nie byłoby takie złe ostatecznie,
gdyby nie rozrywki”. Cóż więc dziwnego, że tyle ludzi ucieka z Londynu po to, żeby chod raz na
tydzieo postad w ogonkach gdzieś na wybrzeżu, jeśd na stojąco, tłoczyd się na stacjach kolei, jechad w
ciżbie. Słynne weekendy pod wiecznym deszczykiem! Też właściwie pasmo udręki. Ale nieco inne.

Naturalnie istnieje teatr, ale dostad się do niego jest niełatwo. Bilet w osiemnastym rzędzie kosztuje
funta. Trzeba przy tym zamawiad miejsce na jakieś dwa tygodnie przedtem.

Osobiste długoletnie obserwacje oraz bogata literatura o charakterze brytyjskim utwierdziły mnie w
przekonaniu, że posądzad Anglika o inteligencję jest co najmniej naiwnością. Mało tego, boi się on
takich posądzeo. Uwłacza to jego ambicji. Intelektualizm to coś podejrzanego. Owszem, wariatem
można byd, ale nie do tego stopnia. Naturalnie istnieją Oxford i Cambridge. Istnieją środowiska, w
których porusza się poza pogodą i sportami jeszcze i inne tematy, ale są to oazy wśród pustyni.
Delikwenci tych zaklętych rewirów noszą pogardliwe przezwisko high brow (wysoka brew). Przeciętny
Anglik czyta tylko dzienniki i powieści kryminalne. Po cóż bawid się w lekturę Galsworthy'ego, kiedy
wiadomo, że Shakespeare jest najlepszy. A ponieważ wiadomo, że jest on najlepszy, to po cóż go
czytad. Są przecież krzyżówki.

Dwie dobre wróżki powiedziały kiedyś Anglii: „Pozwólcie nam tylko dojśd do władzy, a my już was
urządzimy!” No i urządziły. Tą pierwszą wróżką był purytanizm, a drugą rewolucja przemysłowa.
Purytanizm zdławił bujnośd życia i zadeptał płomienne pochodnie sztuki epoki elżbietaoskiej. I nie
tylko to. Odgrodził on Wyspy od kontynentu, a potem człowieka od człowieka. Obłuda i skrytośd stają
się kwiatami cnót narodowych. Reszty dokonała rewolucja przemysłowa. Oligarchiczna Anglia staje
się własnością nie tylko lordów, ale i fabrykantów. Rolnictwo przestaje istnied. Rozwija się handel
zamorski. Powstaje największe skupisko ludzkie - Londyn wiktoriaoski. Technika i merkantylizm
stworzyły te fantazmaty i skierowały życie człowieka ku fikcjom bardziej realnym od rzeczywistości.
Henryk Heine w swych pamiętnikach nazwał Anglię przeklętą i twierdził, że należałoby właściwie
płacid ludziom za to tylko, że tam mieszkają. Anglików porównuje on do maszyn, a maszyny
przypominają mu ludzi. „Wszystko warczy i milczy - mówi - a to przeraża”. A było to w roku 1830,
kiedy prosperity osiągnęła szczyty, a żadne wojny nie dosięgały Wyspy. Nie znano ogonków ani kartek
i kuponów. Cóż by powiedział dziś?
Żuki i mrówki
Do fenomenów, których trudno nie podziwiad, należy ruch ulicy londyoskiej. Widok mrowiska
wzajemnie wymijających się ludzi i maszyn jest nie do zapomnienia. Właściwie zakazu przechodzenia
przez jezdnię nie ma. Oto jakiś desperat daje nurka w sam wir mknącego potoku. Wydaje się, że
wielki czerwony żuk-autobus zmiażdży śmiałka. Nic podobnego. Oto drobnoustrój ląduje już na
drugim brzegu. Zmotoryzowane żuki prześcigają się w uprzejmości w stosunku do mrówek. Kiedy
lawina wydaje się nie do przebrnięcia, błyska magiczne czerwone oko. Stop! Gdzieniegdzie
interweniuje opiekuocze bóstwo ulicy „bobby” - policjant. Niedbałym ruchem wielkiego albo
wskazującego palca czyni on cuda. „Potopu świata fale” stają lub ruszają we wskazanym kierunku.
Żadnego hałasu. Wszystko odbywa się pod tłumikiem. Z rzadka dyskretnie zamruczy klakson.

Na jedenaście milionów londyoczyków wypada około miliona aut. „U nas, ach, u nas inaczej” - jak
mówi poeta. W Warszawie, w Krakowie czy Łodzi na każdego z przechodniów wypada parę na łeb na
szyję mknących ciężarówek. Wypada i stara się go przejechad. Zadaniem przechodnia jest wyrwad mu
się sprzed kół. Czasem mu się to nawet udaje. Stąd zapewne koniecznośd tych dziwnych widowisk na
skrzyżowaniach naszych ulic, gdzie „dziewczęta w mundurkach” wyczyniają jakieś dwiczenia
gimnastyczne: zwroty, piruety, wyrzucania rąk itd. Na chodnikach czyhają milicjanci z „mandatami
karnymi”. Szarpanina. Wrzaski. Za dużo gazu!

Pochwala dobrego serca


Stoję na Old Bond street. Ulica luksusowych sklepów arystokratycznej dzielnicy Mayfair.
Oszałamiające bogactwo wystaw jubilerskich, antykwarskich, domów mód. Główna kwatera
„dandyzmu”. Wykwintny tłum ubranych z wyszukanym niedbalstwem pseudolordów i
międzynarodowych snobów, przebranych za Anglików „z wyższych sfer”. Sztuczne ruchy, sztuczne
miny... Tylko trzy istoty żywe posiadają pewne cechy naturalności: policjant, kataryniarz i kot.
Policjant z filozoficzną pogodą obserwuje jakieś podejrzane indywiduum gapiące się na brylantową
kolię z wystawy. Kataryniarz, ubrany w wyświechtany żakiet i pomięty cylinder, jedną ręką kręci
korbę swego instrumentu, w drugiej trzyma czapkę wyciągniętą w kierunku wykwintnych „lordów”.
W oczach głód i beznadziejna rezygnacja. Niestety, wykwintny tłum nie widzi wyciągniętej po groszaki
czapki. Obok, niemal na środku chodnika, leży bezczelnie tłuste kocisko. Co trzecia osoba zamiera w
zachwycie i mrucząc jakieś pieszczotliwe słówko nachyla się i głaszcze grube kocisko. Słynne dobre
serce Anglików.

Zgaszona gloria
Zaproszony zostałem na lunch do luksusowej knajpy na Soho przez pewnego lorda, mającego słabośd
do artystów. Rachunek wynosił pięd funtów (były dobre wina). I oto stała się rzecz nieprzewidziana:
płaciliśmy każdy za siebie!

I nie o to chodzi, że cierpiała moja kieszeo, cierpiało też moje serce. Gloria ideału lorda, właściciela
majątku, pięknego apartamentu na Mayfair i sześcioosobowego „Dodge'a” została zgaszona.

Sorry...
Stale się słyszy w Londynie „Sorry (przepraszam) - nie może pan pid teraz kawy. Jest już po dwunastej.
Teraz się je rybę”. „Sorry - nie dostanie pan deseru. Jadł pan przecież chleb do zupy”. „Sorry - nic pan
więcej nie dostanie. Rachunek nie może przekraczad pięciu szylingów”. Kiedy dowiedziałem się, że o
tej godzinie nie wolno kupowad zapałek, o tej pid whisky, że teraz należy wyjechad z miasta, że sobota
jest dniem (a raczej nocą) miłosnych zalecanek małżeoskich, kiedy pouczono mnie, że o tym się nie
mówi, o tym nie pisze, tego nie robi, o to nie dba, że to jest wskazane, a to polecone, zrozumiałem, że
pojęcie wolności jest rzeczą względną. Mądrale (ekonomiści) wykalkulowali chytrze, że fabryki są
popłatniejsze od rolnictwa. Od czegóż są „kolorowi”. Oni to będą przysyład nam papu. Rolnictwo
nazwano organem szczątkowym i usunięto je z wyspy. Operacja udała się znakomicie, tylko że
pacjent zaczyna patrzed na „księżą oborę”. Czegoś tam nie wzięto pod uwagę i oto za karę John Buli
pozostał bez obiadu.

Dla nas, przyjezdnych zza „żelaznej kurtyny”, jest to na dłuższą metę nie do zniesienia. Zwłaszcza na
trzeźwo, bo o alkohol też jest trudno. I dostad go można nie zawsze nawet w przepisowych
godzinach. Podobno pewien biskup, któremu odmówiono „drinku”, bo o tej godzinie pid nie wolno,
miał wykrzyknąd: „Także mi wolnośd! Wolałbym raczej widzied Anglię mniej trzeźwą niż tak wolną”.

Londyn dzisiejszy jest wielkim miastem, wypełnionym małymi rzeczami. Małymi i przykrymi. Jakiś
pensjonat odchudzających się wariatów. Na dobitek złego zamiast surówek dostaje się „ersatze” i
„syntetyczną zupę”. O befsztykach z „Klubu Pickwicka” nie ma mowy. Te są w Łodzi. Ograniczenia
dotyczą nie tylko jedzenia i picia. Nie łudźcie się przepychem wystaw sklepowych. Paczkę głupich
playersów, które u nas w Łodzi, Krakowie czy w Warszawie można kupid na każdym rogu, tu dostaje
się tylko przez protekcję i za ogonkiem Rozczarowanie dandyzujących snobów nie ma wprost granic.
„Sorry - mówią wykwintni subiekci od Austina Reeda czy Jeagera, ukazując w uśmiechu garnitur
sztucznych zębów - musimy podreperowad budżet Imperium. Wszystko, co produkujemy, idzie na
eksport”. A kiedy wreszcie coś można kupid, to okazuje się, że trzeba mied kupony, bo bez kuponów
nie ma nic. Co byśmy robili my, przyjezdni, bez stosunków wśród bywalców White Eagle (klub
emigrantów polskich „Biały Orzeł”).

Dobra bowiem tego świata - to jest dobre jedzenie i możnośd nabycia czegoś, na co się ma ochotę, a
czego nabyd nie wolno - koncentrują się często w rękach polskich. Słynny „Biały Orzeł” jest podobno
zakonspirowaną centralą black-market (czarnego rynku). Na górze kabaret „patriotyczny” Hemara.
Anglicy tu chodzą albo urzędowo (rewizja policyjna), albo do restauracji z nudów, żeby „posłuchad,
jak Polacy jedzą zupę”.

Czasy, kiedy Polska była „natchnieniem świata” w okresie nalotów na Anglię, skooczyły się. Teraz
Polacy stali się uciążliwymi cudzoziemcami. Bo i są. Za mojego pobytu w Anglii zostało aresztowanych
czterdziestu czterech polskich lotników za handel kuponami. Na wiecu w Szkocji jakiś mówca
powiedział: „Te polskie hordy nie wracają do siebie, bo twierdzą, że im się nie podoba ich rząd
warszawski. Przecież mnie się nasz rząd londyoski z Atlee na czele też zupełnie nie podoba, ale to nie
jest jeszcze powodem, żebym siedział w Szwajcarii. Zresztą - dodał - każdy rząd jest od tego, żeby się
nie podobad”.

Dwumiesięczny bez mała pobyt w Londynie kosztował niemało (biedny „Czytelnik”). Już w początkach
drugiego miesiąca musiałem nosid w kieszeniach ciężarki! - żeby mnie wiatr gdzie nie uniósł, poza tym
dostałem jakiegoś swędzenia skóry (awitaminoza) i żylaków (od stania w ogonkach). Mimo to nie
żałuję. Londyoska wizyta zrobiła mi dobrze. Uleczyła mnie ze złudzeo i utwierdziła w prawdzie.

Kiedy s/s Śląsk zbliżał się do polskich wybrzeży, a w mroku nocy ukazały się błyski latarni morskiej
Rozewia, cieszyłem się jak sztubak. Znów normalne życie, normalna jajecznica, normalni swoi ludzie.
Ostatni raz odwróciłem się na zachód i przesłałem ostatnie melancholijne pożegnanie mojej starej
wyidealizowanej Anglii, Anglii Dickensa, Anglii kominków, krętych dróg, wesołych oberż, Anglii
dobroci i szlachetności, słowem, Anglii, której nie ma. A jeżeli jest, to tylko w książkach i w sercach
paru starych angielskich przyjaciół. Sorry jestem (jak mówią nasi rodacy). Wtedy też postanowiłem
sobie kupid głęboki fotel, żeby się za często nie szwendad po świecie.

Anin awansu stołecznego


Kiedy redakcja Szpilek przeniosła się nareszcie w roku 1948 z Łodzi do stolicy, zacząłem szukad
jakiegoś odpowiedniego locum w okolicach Warszawy na swe mieszkanie. Redakcja dała ogłoszenie
na ten temat i w odpowiedzi wpłynęła oferta mojego byłego gospodarza z Anina inż. T.J., który
zaproponował, żebym objął w posiadanie dawne pięterko, przedtem je jednak odbudowując
własnym kosztem, gdyż jak już wspomniałem, cały dom mocno ucierpiał w czasie natarcia
radzieckiego na przedpola Warszawy jesienią 1944 roku. Zgodziłem się i po pewnym czasie wróciłem
na swoje stare, odnowione zresztą w sposób bardziej funkcjonalny, śmieci.

Przyjaciel mój, były redaktor Szpilek i znakomity publicysta Zbigniew Mitzner, pisząc wstęp do
wydanego po długich a ciężkich cierpieniach przez WAG złego albumu moich złych karykatur, cytuje -
zmieniony zresztą nieco przez niego - fragment mojego felietonu drukowanego w swoim czasie w
Wiadomościach Literackich, podając w skrócie motywy mojej przedwojennej ucieczki z Warszawy do
Anina:

Na próżno Syrena mrugała ha mnie z daleka swymi reklamami... Dostałem miastowstrętu...

i później:

traktowałem stolicę jako teren łowiecki i panopticum zarazem. Objeżdżałem redakcje,


zawoziłem rysunki, inkasowałem honoraria i - tyle mnie widziano. Było to zresztą tak blisko.
Warszawa leżała na peryferiach Anina...

Dalej już swoimi słowami naświetla Mitzner motywy mojej ucieczki. Cytuję:

Był to dośd naiwny bunt uczciwego człowieka i artysty, który dobrze odczuwał ducha
kapitalistycznego miasta, który znajdował jeden tylko sposób walki - ucieczkę na dalekie
przedmieście, widząc wielkie miasto wyłącznie w jego kapitalistycznej treści, a nie widząc w
nim tego, co również było buntem, ale bardziej świadomym.

I dalej, nawiązując do mojego pookupacyjnego powrotu do Anina:

Mieszka Zaruba znów w Aninie. Zżył się z nim od czasu swej ucieczki z Warszawy sprzed lat
dwudziestu. A Warszawa już inna niż ta, od której uciekał. Toteż nie ucieka już nigdzie, chod
przemiany polityczne i administracyjne, rozwój nowej Warszawy i nowej Polski sprawiły, że
mieszkając w Aninie, mieszka Zaruba w Warszawie, bo Anin właśnie niedawno włączono w
granice Wielkiej Warszawy.

A teraz ja: Oj, włączono, włączono. Nawet urząd pocztowy ma pieczątkę Warszawa 89 Anin. Ale...
właśnie za dużo jest tych „ale”.

Dawniej, przed wojną, w Aninie (gmina Wawer) miałem telefon z automatem i nakręcałem sobie
numer warszawski bezpośrednio, natychmiast uzyskując połączenie. Dziś, mieszkając oficjalnie w
obrębie m.st. Warszawy, łączę się telefonicznie przez centralę poczty w Aninie, podając pożądany
numer, co przy najlepszych nawet chęciach telefonistki trwad nieraz musi do dziesięciu minut. A
czasem w ogóle nikt się nie może dodzwonid do mnie ani ja do nikogo. Wiadomo... stolica!

Płucami Warszawy, pasem zieleoców nazywają do dziś oficjalnie osiedla położone wśród lasów linii
otwockiej.

Teoretycznie wolno podobno ciąd tylko drzewa uschnięte, ale w praktyce wygląda to inaczej.

Ponawożone, ukryte w cieniu drzew tu i ówdzie masy cegieł świadczą o tym, że dewastacja zieleni
przybiera coraz większe rozmiary. Jest to powszechnie stosowana metoda faktów dokonanych.

Bezplanowo, bez pozwolenia buduje się jakieś cudactwa. Przyjeżdża komisja. Opieczętowuje. Ale po
pewnym czasie pieczęcie się zdejmuje i cudactwo stoi jak wół, i to zupełnie legalnie.

Prócz podyktowanych poniekąd koniecznością powstających tu i tam bloków mieszkalnych i


większych obiektów przemysłowych powstają tysiące ruderowatych warsztacików, zakonspirowanych
partackich fabryczek. I oto tu, gdzie przed rokiem majestatycznie szumiały korony żywicą pachnących
sosen, dziś stoją pokraczne prywatne warsztaciki, ziejące dymem, smrodem i hałasem. To prywatna
inicjatywa, żerując na braku pewnych artykułów, produkuje je i zaśmieca rynek niezliczoną ilością
bardzo lichego towaru, towaru, który każdemu jest potrzebny właśnie w wykonaniu bardzo dobrym.

Do specjalnych osobliwości dzielnic willowych stolicy (do których się zalicza i Anin) należą jezdnie i
chodniki. Co prawda tu i ówdzie ukazują się na pewien czas chodniki z płyt cementowych, które
potem są zapewne przenoszone w inne miejsca, gdyż ulice ochodnikowane powracają do swego
stanu piaseczkowego. Piasek wybierany przy kopaniu fundamentów wysypuje się wprost na jezdnię,
co uniemożliwia niemal całkowicie komunikację samochodową.

W czasie słot jesiennych i odwilży wiosennej mieszkaocy tych „uroczych dzielnic stolicy” brną po
kolana w wodzie, a czasami chodzą po płotach jak koty... Włączenie w granice Warszawy Anina nie
posłużyło mu niestety. Jeżeli chodzi o mnie, to wolałbym, żeby było jak dawniej. Bo cała ta
warszawskośd Anina wyraża się w tym tylko, że zamiast dawnego całego lasu jest jedna wielka „lipa”.
Żeby odpoczywad i rozkoszowad się ciszą i zapachem sosnowego lasu, nie wystarczy mi wyjśd na
leżak, na werandę jak dawniej. Nie. Muszę siadad w piekielną maszynę zwaną wozem mechanicznym
(jeśli jest ona na chodzie i o ile brak części zamiennych został usunięty) i uciekad w resztki zagajników,
żałosnych szczątków przerzedzonego lasu - dobre parę kilometrów od domu.

Paradoksalnośd sytuacji polega na tym, że żeby się wyrwad z hałaśliwego i smrodliwego inferna
„cywilizacji mechanicznej”, muszę się posługiwad hałaśliwym, wydzielającym trujące spaliny
mechanizmem. Nie jestem więc bynajmniej entuzjastą automobilizmu. Toleruję samochód jako zło
konieczne, ułatwiające mi poruszanie się względnie niezależne po mieście i ucieczkę z miasta, którego
po dawnemu nie znoszę. A chod Anin zielony i pachnący sosnami kurczy się i powoli zaczyna dławid
się od „dobrodziejstw” stolicy - zawszed to jeszcze nie MDM ani Muranów, ani Grochów, chod do
tego ostatniego zaczyna się powoli coraz bardziej upodabniad.
Cierpienia kierowcy
Tak się złożyło, że w roku 1950 ni stąd ni zowąd otrzymałem nagrodę paostwową za „osiągnięcia w
dziedzinie karykatury politycznej”.

Było nas pięciu wybraoców losu: Berman, Grus, Lipioski, Piotrowski i ja. Grubsza forsa, która spadła
mi niespodziewanie z nieba, postawiła mnie przed nowym problemem.

Co sobie sprawid za te pieniądze?

Nie puszczałem się po nocnych lokalach, których nie znoszę. Nie stalowałem sobie nowych
garniturów ani nie sprawiałem jedwabnej bielizny, jak inni. Nie sprawiało mi żadnej frajdy liczenie
forsy (jak to robili inni laureaci) wobec pękających z zawiści i omdlewających z nienawiści nie
nagrodzonych koleżków. Jazda spóźniającymi się, stale przeładowanymi kolejkami i tramwajami oraz
na ogół trudne do złapania taksówki sprawiły, że jako człowiek mało praktyczny i w gruncie rzeczy
skromny mieszkaniec peryferii, kupiłem sobie po prostu samochód. Starego „Opla”, „Olimpię” górną.
I po dziś dzieo ponoszę tego konsekwencje. Blisko siedem lat, ku oburzeniu byłych posiadaczy
nowych „If”, „Wartburgów”, „Cytryn” i „Warszaw” (których wozy dawno się porozsypywały i służą
obecnie na peryferiach Warszawy jako gołębniki) - ja ciągle reperuję, sklejam swoją „Olimpię” i...
jeżdżę dalej!3

Zmieniają się rządy, etapy dróg do socjalizmu, przychodzą przymrozki i odwilże - ja ciągle jeżdżę
swoją .Olimpią”. „Olimpia” ta (jak każda faworyta) niemało mię kosztuje nerwów i pieniędzy. Na
ścianach mego garażu wymalowałem taki oto slogan:

PRZEZ MARTYROLOGIĘ DO MOTORYZACJI

Martyrologia polegała nie tylko na „nawalaniu” hamulców (krajowe tłoczki), opon (krajowe dętki i
wentyle), spalaniu sprzęgła (krajowe „grafity”), na kaprysach pompy benzynowej (krajowe
membrany), ale i na stale zmieniających się przepisach komunikacyjnych, ograniczeniach kilometrażu,
benzyny, zakresu poruszania się, niesłusznym czepianiu się kontroli ruchu itd. itd. Nie mówiąc już o
wybrykach nieletnich chuliganów, wypuszczających powietrze z opon, wyłamujących klamki,
kierunkowskazy, rzucających kamienie itd.

Stoicka pogoda ducha i poczucie humoru pozwoliło mi wszystko to znosid jako tako. Nie brak też było
w moim zmotoryzowanym życiu zabawnych przygód i kuriozów.

Pamiętam, jak wyrabiałem sobie potrzebny do rejestracji samochodu dowód mojego zamieszkania w
Aninie. Wydawała ten papierek gmina Wawer. Kiedy urzędniczka wynalazła w kartotece moje
personalia, zaczęła, sylabizując półgłosem, przepisywad te dane na druczek. Po opłaceniu tego
pisemka i ostemplowaniu go, szczęśliwy, że stosunkowo prędko to poszło, włożyłem dowodzik do
portfelu i dopiero w domu przeczytawszy ten elaborat odkryłem, że w rubryce „zawód” było
napisane: artysta grajek - redaktor. Najwidoczniej urzędniczka z tak zwanego awansu społecznego nie
słyszała nigdy o zawodzie artysty grafika i poprawiła „grafik”, jako pomyłkę, na „grajek”.

Odtąd wożę ze sobą na wszelki wypadek fujarkę.

3
Pisane w r. 1957.
Jako stary harcerz i były imkarz, chętnie zawsze służyłem wszelką pomocą bliźnim w potrzebie. Nieraz
też podrzucałem „Olimpią” żony moich przyjaciół do klinik położniczych na połóg i z powrotem. Toteż
moja seledynowa „Olimpia” dobrze jest już znana w klinikach przy Karowej 2, Madalioskiego 25, no i
naturalnie w Aninie przy Leśnej.

Jest podobno projekt, żeby tę ostatnią ze względu na moje podrzutowe zasługi nazwad „Kliniką
Położniczą im, Jerzego Zaruby”. Uważam, że byłaby to gruba przesada.

Nierzadko mi się zdarzało, że na szosie, kiedy przejeżdżałem moją „błękitną strzałą”, stał jakiś
czupurny i elegancki kociak, składający błagalnie dłonie, żeby go podrzucid do miasta. Po chwili
wahania otwierałem drzwi mojej limuzyny i... za kociakiem wtryniała się ukryta w krzakach mama
dwustukilowej wagi i jakiś nielichy drab, prawdopodobnie „absztyfikant”. Po jednej z takich podróży
stwierdziłem złamanie oberlagi i osadzenie sprężyn na tylnym siedzeniu. Obecnie jestem
ostrożniejszy i dobrze najpierw spenetruję okolicę szosy, zanim otworzę drzwi mojej karety.

Innym znów razem zgodziłem się podwieźd jakowąś niczegowatą sobie paniusię pod warunkiem, że
mi powie, jak się nazywa i gdzie mieszka.

- O, jeżeli pan na to liczy, to nic z tego, drogi panie, mam męża i w ogóle...

Uspokoiłem ją, mówiąc, że te dane potrzebne mi są na wypadek, gdyby milicja z kontroli ruchu
zapytała mnie o to. Jako właściciel wozu prywatnego mam prawo podwozid tylko znajomych, inaczej
„władza” będzie podejrzewad, że trudnię się zabronionym procederem wożenia „łebków” za
pieniądze, co jako osobnikowi nie mającemu koncesji na taksówkę jest niedozwolone.

- Co pan takie rzeczy wygaduje. Mieszkałam lata w Anglii pod Londynem. Tysiące razy eleganccy
panowie podwozili mnie prywatnymi samochodami do Londynu. Nigdy nikt się o te rzeczy nie pytał.

- U nas, ach, u nas inaczej - powiedziałem melancholijnie, dodając jeszcze, że musi ona znad i moje
personalia, gdyż w wypadku, jeżeli milicjant zapyta: „Czy zna pani tego pana?” - musi odpowiedzied
bezbłędnie, wymieniając moje nazwisko i miejsce zamieszkania. - Proszę więc zapamiętad dobrze:
nazywam się Jerzy Zaruba i mieszkam w Aninie.
- Ach, to pan jest Zaruba. Ten znakomity poeta, co mieszka w Aninie we wspaniałej willi Lottego.
Znam doskonale paoskie wiersze. Bardzo mi milo. Nazywam się T. i mieszkam w Wawrze przy
Słonecznej.

Co to jednak znaczy popularnośd!

Nowa Warszawa
W jednym z wywiadów, jakich udzieliłem redaktorowi S.R. ze Stolicy, mówiłem o różnicy pomiędzy
dzisiejszą a przedwojenną Warszawą. Dawna Warszawa, moim zdaniem, miała w sobie dużo
brzydoty, ale brzydoty ciekawej. Pełnej swoistego charakteru. Miała swój groteskowy w
pretensjonalności charakter wielkiego miasta, była pełna kontrastów. Dzisiejsza jest nijaka,
makietowa. To samo dotyczy warszawiaków. Warszawiacy posiadali swój nadwiślaoski styl, swoją
własną linię. A teraz ta warszawskośd dziwnie jakoś zaginęła, wdarły się w nią obce zupełnie
elementy. Ci bikiniarze w oprychówkach na rozkudłanych łbach, w portkach obcisłych jak kalesony, te
kociaki i „lollobrygidy” z dekoltami do pępka - to nie jest warszawskie, to jest zagraniczny małpiarski
epigonizm, na tyle głupi i śmieszny, że trudno z niego żartowad, bo on dostatecznie ośmiesza się sam.
Tak jak i ta pseudonowa architektura z jej pretensjonalną, obwieszoną ozdóbkami „fasadowością”, z
jej słynnymi już powszechnie „kandelabrami”, z jej wykpionym przez ulicę domem „pod sedesami”,
gdzie mieści się PKO, itd. itd...

Ale błędy rzecz ludzka. Buldożery warczą, odbudowa trwa. Funkcjonalno-fasadowa makietowośd
Warszawy może z czasem zaginąd przez narastanie elementów nie projektowanych, elementów,
które mimo grzechów przeciw estetyce mimo wulgaryzmu i brzydoty nadają swoisty charakter
obliczu miasta, swoiste piękno.

Na razie musimy cierpied.

A wieczorem ulice pustoszeją. Gasną światła biurowców Świętokrzyskiej i Kruczej. Przy wymarłym
prawie Nowym Świecie na rogu ulicy Foksal stoi samotnie „Warszawa” z dużymi literami M.O. na
karoserii. Usprawniona komunikacja z „hotelem pijaków” na Żelaznej.

W roku 1934 na łamach Wiadomości Literackich .pisałem o Warszawie międzywojennej:


Jeżeli już mowa o osobliwościach Warszawy, nie sposób pominąd jej mieszkaoców jako takich
i w ogóle. A więc w północnej części miasta gnieżdżą się niespodziewanie, gdzie i jak mogą,
typy ognistych południowców. Na południe od Lardellego żyją nie wiadomo za co i po co setki
tysięcy rzewnych blondynów o wyraźnych cechach mongolsko-łacioskich. Wytworne dzielnice
warszawskiego West-Endu zaludniają mieszkaocy rasy kuco-wałaskiej i pindo-semickiej.
Wszystko to trudni się częściowo bezrobociem, częściowo „radosną twórczością”, częściowo
zaś przesiadywaniem w cukierniach albo w kryminale
Poza tym oczywiście polowaniem - przede wszystkim na naiwnych. „Nabrad”, „nabid w
butlę”, „zbujad” oto główne slogany tej rasy energicznych wałkoni. Co do widoków - to co tu
dużo gadad. Może najtypowszy będzie Widok, róg Marszałkowskiej. Stoi tam piętrowy kurnik
cały obwieszony neonami - uniwersalny bałagan, reprezentujący winegret neonów: mydło,
czekolada, Murzyn, rewolwer, Watermany i „manicure”, bar i licho już wie co.

To był rok 1934. A dziś?

Oto co napisał zupełnie niedawno zdolny felietonista w Życiu Warszawy w felietonie pt. „Herezje
budowlane”:

Zeza można się nabawid w niejednej warszawskiej bramie.


Od szalejącej „gorączki złota” śródmieście stolicy dostało pstrokatej, kaprawej wysypki.
Świeże ściany budek i kiosków, intensywne w kolorze szyldy, wystawowe witrynki i oszklone
reklamowe szafki, jarzeniówki i strzałki, neony i dziesiątki napisów „To tu”, amerykaoskie
skarpetki i paryskie pachnidła, a przede wszystkim w wielkich ilościach damskie obuwie.
Przedsiębiorcza i prężna, żywotna i rzutka inicjatywa .prywatna!
Co druga brama na Chmielnej, na Targowej, w Alejach jarzy się od reklam i świateł, jeży się od
strzałek i wskazówek: na prawo w budce - „Obuwie” na piętrze „Krawiectwo”, w suterenie
„Obuwie”, w oficynie „Konfekcja”, na lewo - „Obuwie męskie i damskie w dużym wyborze”, w
oficynie - „Galanteria i obuwie”, wkoło „Torebki”, ciuchy, no i oczywiście „Obuw”, „Obu”,
„O”.
Cherlawa i szpetna Warszawa wyrosła w ciągu kilku zaledwie miesięcy. I wielu warszawiaków
zdaje się powtarzad w duchu myśl z wybornej fraszki chyba Załuckiego: „Jakie wobec tego
zająd stanowisko, gdy wszystkie lepsze zajęte?”
Rzeczywiście zajęte, bo ani kupione, ani darowane, ani odziedziczone. Po prostu wzięte
cenne, złotówkodajne tereny bezpłatnie i na długo. Ponadto w dużej większości wypadków -
zupełnie legalnie. Za zgodą tych czy innych władz.
Nie zamierzam raz jeszcze wracad do spraw ekonomicznych handlu i rzemiosła prywatnego.
Spostrzegłem jednak, że ulokowane w jednym podwórzu sklepiki z damskim i męskim
obuwiem, obsługiwane nieraz przez dwie, trzy osoby, świetnie prosperują, chod na półce
mniej jest butów, niż nóg mają ekspedientki. Twierdzę zatem, że istnieje nie tylko spekulacja,
że firma w śródmieściu jest często li tylko pretekstem, nielegalną placówką zamaskowanego
podziemia gospodarczego.
W każdym razie niejedna śródmiejska brama przypomina biblijne ucho igielne, przez które
trudno się przecisnąd pojazdowi, np. z węglem dla lokatorów. Podcienia i ściany obrosły
rośliną jak okręt w wodorosty po oceanicznej podróży. Skrzyneczki, szafeczki, witrynki
czepiają się każdego metra wolnej ściany. Ruch, klienci, harmider - jak na bazarze.
Wystarczy zajrzed na Chmielną 28, Marszałkowską 78 i 104, Okrzei 34 (na Pradze), żeby zdad
sobie sprawę z rozmiarów handlowego budowlanego szaleostwa.
Inżynier Miller ze Stołecznego Urzędu Budownictwa i Architektury przyznał mi się zupełnie
szczerze, iż centralna władza budowlana w mieście nie wie w tej chwili, jaka częśd szpetoty
budowlanej w śródmieściu powstała za czyjąś zgodą, a jaka nielegalnie.
Idąc ulicami Warszawy dojrzed można spontaniczny rozwój złotodajnych pomysłów. Przy
wejściu do Ogrodu Saskiego - strzelnica. Przy głównej arterii śródmiejskiej - Marszałkowskiej -
obskurne budy: mrożąca krew w żyłach i poczucie dobrego smaku ściana śmierci, salon
śmiechu, beczki, strzelnice, gęstwina kiosków. Na rogu Konwiktorskiej i Zakroczymskiej budka
z piwem tuż przy pamiątkowym kamieniu „Proletariatczyków”, który służy do odbijania kapsli
z butelek.

Urywki tego felietonu cytuję dlatego, że posądzają mnie o jakąś specjalną antywarszawską fobię. A tu
proszę: Życie Warszawy z 21.V,1957 r.

Jubileusz
Przechodząc do czasów najnowszych, zdaję sobie sprawę z trudności, na jakie napotykam przy
próbach zebrania kawałów kursujących po kawiarniach, anegdot i powiedzonek charakteryzujących
właśnie te dzisiejsze czasy, mentalnośd środowisk intelektualnych, z których zwykle te kawały i
powiedzonka wychodzą, ich cechy i właściwości.

Nie znaczy to bynajmniej, że nie ma dziś dowcipnych ludzi, ostrych i zgryźliwych anegdot, że nie
błąkają się jeszcze wśród cyganerii artystycznej typki mające dobre „zagrania”, wyskoki i
powiedzonka godne uwagi. Nie zramolałem jeszcze na tyle, żeby potępiad w czambuł klimat
dzisiejszości z jej nową problematyką, narastającymi trudnościami itp.

Faktem jednak jest, że sztuka gawędziarstwa przy stole biesiadnym należy niestety do przeszłości. Tak
samo jak sztuka kulinarna, którą dziś zastępują receptury WZG i „pół litra z czerwoną główką”.

Nieśmiertelny Franc Fiszer przyniósł nam kiedyś dawno do „Ziemiaoskiej” sensacyjną wiadomośd:
idzie dziś wieczorem na imieniny do prawdziwego piaskarza na ulicę Karolkową.

Kiedyśmy go nazajutrz wypytywali, jakże to było na tej Karolkowej, odpowiedział:

- Cudownie. Piliśmy wódkę, jedliśmy salceson. Konwersacji nie było żadnej!

Mniej więcej tak jak i dziś na przyjęciach, ale nie tylko u piaskarzy.

Na moim pięterku w Aninie urządzałem od czasu do czasu tradycyjne śniadanka, na których bywali i
bywają nawet jeszcze czasami przyjaciele. Ich wdzięk towarzysko-biesiadny przypomina mi minione
czasy Fiszerowskie. Cieszymy się, nie goniąc za radością. Przychodzi ona sama z przyjaźni i z takich
skromnych darów życia, jak umiejętnie upieczony na ogniu udziec barani czy zbutelkowany sok z
winogron pod nazwą „Egri Burgundi”.

Przy kawie lub mojej „słynnej” herbacie zakwita konwersacja przechodząca w opowiadanie anegdot,
szermierka słowna, podczas której rodzą się niespodzianie powiedzonka mające nazajutrz już niezły
obieg przy kawie w „Lajkoniku” czy innym „Nowym Świecie”. Zabłąkani czasem młodzi
egzystencjaliści nie czują się u mnie dobrze. Piją tylko wódkę, jedzą mało. Ich próby uwodzenia
młodych mężatek kooczą się stale fiaskiem i dyskretnym rzyganiem w klozecie...

Jan Brzechwa, znakomity poeta i smakosz życia, potrzebując rymu do słowa „nie lubię”, umieścił w
wierszu moje nazwisko. Ustęp tego satyrycznego utworu, w którym autor chwali siebie jako lojalnego
płatnika podatków, uprzedzająco grzecznego i pełnego zalet i skromności osobnika, brzmiał tak:

Pierwszy kłaniam się Zambie,


Chociaż pije - ja nie lubię...

Otóż w tym właśnie sęk, że on lubi, ale pije mało, bo mu nie wolno. A ja nigdy wódy nie lubiłem i piję
tylko, kiedy muszę. Tym bardziej że, jak twierdzą niektórzy, picie wódki i palenie jest oznaką
zniewieściałości.

Do dalszego ciągu tego rozdziału przystępuję nie bez zażenowania. Jak czytelnik zapewne zauważył,
starałem się osobę swoją trzymad raczej w cieniu. I kto wie, czy nie właściwszy tytuł tej książki byłby
„Z pamiętników kibica”.

Sądzę jednak, że parę napisanych przez kolegów przyjacielskich pochlebstw i złośliwości na mój temat
rzuci tak zwany „snop światła”, wniesie pewne „wątki” i rozsypie „myśli” nie pozbawione głębszego
znaczenia o środowisku i epoce, które opisuję.

W roku 1954 mój kolega redakcyjny, Eryk Lipioski, puścił plotkę, że obchodzę swój jubileusz
czterdziestolecia. Ale czego? Bo jestem już grubo od dawien dawna po czterdziestce, a pracę w sztuce
satyry obliczam dopiero w 1957 r. na niepełne lat trzydzieści.

Ale kawał z jubileuszem był powodem powstania wspaniałego i wzruszającego upominku, jaki
dostałem w dniu imienin 23 kwietnia 1954 r. Upominkiem tym był piękny album zatytułowany Księga
Pamiątkowa.

Księga ta jest rodzajem pastiche'u renesansowego, dowcipnie wierszem ułożonego i ręcznie czcionką
z epoki odrodzenia na piętnastu arkuszach pisanego, a znakomitymi sztychami ozdobionego.
Autorem jej i wykonawcą jest mój młody przyjaciel i popularny, pełen pomysłów karykaturzysta,
Szymon Kobylioski. Dowcipny i znakomity w formie, acz grubo i niesłusznie mi schlebiający tekst
części pierwszej jest dziełem Szymona, i Danki, jego uroczej małżonki. Synek ich Maciuś, jako jeszcze
w pieluchach będący, w powstawaniu tego dzieła udziału nie brał.

Na pierwszej stronie sztambucha widnieje po majstersku, z benedyktyoską cierpliwością w


renesansową ramę ujęty tytuł:
Tytuł rozdziału drugiego brzmi:

PRZYJACIÓŁ WPISY

Jest to zbiór cennych oryginalnych rysunków i autografów znakomitych satyryków ołówka i pióra. A
oto parę próbek ich ciętych i wnikliwych przyjacielskich złośliwości nie pozbawionych sarkazmu i
pochlebstw:

Najzdolniejszy z wszystkich Zarub,


Długo żyj i mnóstwo zarób!
Antoni Marianowicz
22.IV.1954

Słynna Madzia obdarowała mnie pełną wdzięku i pikanterii fraszką:

Zapytało siostrzyczki dziecię,


Jaki był najbujniejszy mężczyzna na świecie.
„Myślę, że Kolumb - o innych wiem mało –
Bo mu, jak twierdzi historia, nawet jajo stało”
Najmilszemu Jerzemu Zarubie
od kochającej
Magdaleny Samozwaniec

Były karykaturzysta Antoni Słonimski wpisał mi do albumu (za parę kursów z „Lajkonika” do
„Literatów”):

Wzorowemu kierowcy Jerzemu Zarubie


ZNAKOMITY POETA POLSKI, SATYRYK, KOMEDIOPISARZ MĘŻCZYZNA PEŁEN UROKU, FILOZOF I
UWODZICIEL
ANTONI SŁONIMSKI
(w ramach czynu kwietniowego)

Wiech naświetlił głównie moje gastronomiczne talenty:

Przyśnił mi się Franc Fiszer. Siedział na chmurce z napisem „Ziemiaoska” i mówił tubalnym
głosem: „No cóż, reklama za reklamę. Najsmaczniejsze karaski w śmietanie tylko u Zaruby w
Aninie. Tamże najzimniejsza wódka i codziennie świeże doskonałe rysunki satyryczne”.
Sprawdziłem na miejscu - zgadza się.
Wiech

Henio Tomaszewski, będąc na lekkim gazie, trzymał się stylu „Ut” japooskich:

Piszę to podczas pięknego dnia. Jestem w domu Zaruby, z płyty (niestety) słyszę
Gałczyoskiego, który chodzi po tym pokoju (dynamika, dąb, zając).
Wspomnienia:
1 Moja obecnośd w tym pokoju - wojna.
2 Moja obecnośd w tym pokoju 1944 (ratowanie wyglądało na szaber rysunków i dobytku
Mistrza).
3 Moja obecnośd 23.IV.1954 + wspomnienia łódzkiego Zaruby.
Jesteś wielkim majstrem
Kochany Jerzy
Bądź
żyj
Promieniuj Śmiej się
Komorne pład jeszcze długo
Ucz Ob. Pol. Ludowej miłości gniazda
domowego
Jedz, żyj i kochaj
Kłaniam się Tobie
Henryk Tomaszewski.

Kolega mój redakcyjny, znany fraszkopisarz, Tadeusz Polanowski wpisał:

Mówi Londyn, że to U.B.


Imituje dziś Zarubę.
Krew zalewa ich niebieska,
Bo świadomi są swej zguby:
Przyszła na nich, przyszła kreska...
Arcymistrza J. Zaruby.
Tadeusz Polanowski

Uwagi jest godne dzieło poniższe Henryka Grunwalda, świadczące, że jest on nie tylko wnikliwym
ilustratorem o subtelnej, wyrafinowanej kresce, ale i doskonałym satyrykiem pióra.

Ze słownika Lindego 23.IV.1954


„ZARUBA”
Osobnik zamieszkujący najchętniej w okolicach dużych miast i osiedli.
Unika terenów podmokłych - przekłada grunt piaszczysty, iglasty, pokryty krzewami.
Żywi się: berberysem, macierzanką, ostromleczem. Nie pogardza orzechami
laskowymi, jeżyną i rzeżuchą.
Nierzadko spotkad go można przy strumieniu, jak nachylony wydłubuje z mułu
maleokie ślimaczki.
Jeszcze w XVIII wieku Zaruby dochodziły do wagi 100 kilogramów. Poruszają się
ociężale, nie bez gracji jednak. Owłosienie posiadają raczej skąpe - koloru ryżego w
młodości, w okresie późniejszym płowieją i linieją.
Cechą jednak najbardziej charakterystyczną dla Zaruby jest jego krotochwilnośd,
bezinteresowna frywolnośd i... tendencje do igraszek.
Jest towarzyski. Największe zadowolenie sprawia mu przyrządzanie i karmienie
przechodniów.
Gromadzi smakołyki - częstuje - i wtedy mruczy z zadowolenia.
W opowiadaniach, facecjach, niewinnych uwagach kryje się jego chichot z ludzi i ich
spraw - ale z ludzi wynaturzonych, pyszałkowatych i ze spraw śmiesznych -
nieludzkich.
Przedstawia ludzi jako kilkucentymetrowych karłów, z odwłokami, brzuchami jak u
żab - na maleokich nóżkach, z dużymi głowami, jak u owadów.
Nasz osobnik przedstawia jeszcze jedną cechę niezwykłą dla zbieracza. Jest to
osobliwe gromadzenie i majstrowanie. Przebywa wśród niezwykłości: kominek z
tektury, ogieo z czerwonej bibułki. Umieszcza lampiony. Pije wódkę z ołowianych
kubeczków ze smokami. Posiada lodówkę, w niej radio, gramofon, maszynę do szycia
Singera i młynek do kawy. Nakręca to wszystko rączką od maszynki do mięsa.
W Polsce... Zaruby są coraz rzadsze.
Z nadleśnictwa donieśli, że w okolicach Anina osiadł - samotny.
Cieszy się miłością sąsiadów. Niezmiernie trudny jest do podpatrzenia w sprawach
potomstwa - i z tej racji jest udręką hodowców.
Ściskam Cię, Zarubo - Grunwald

Uzupełnię ten bukiet imieninowo-jubileuszowy wcześniej zresztą pisanym „listem z fiołkiem”


Gałczyoskiego pt.

JERZY ZARUBA JAKO PISARZ


(panegiryk imieninowy)
Kto czyta dzisiaj sonety Michała Anioła? Nikt. Natomiast felietony Zaruby czytają wszyscy.
Młody ten felietonista słusznie zasłużył sobie na miano Anty-Heraklita z Efezu, pisze bowiem
stylem jasnym i celnym, jak Pan Bóg wraz z Horacym przykazał. Tak zwani „amorfiści”, czyli
pisarze zamgleni umysłowo, potrzebują całego tomu, żeby podad czytelnikom do
wiadomości, że „Krupczałowski zamieszał cukier w herbacie”; opisują przy tym krajobraz za
oknem wraz ze wszystkimi malarskimi skojarzeniami, ciotki na tle epoki i epoki na tle ciotek,
nią mówiąc o dialogach i opisach w rodzaju:
„- Ba! - Krupczałowski zaciągnął się papierosem.
- No no! - Zaczęła rozpinad bluzkę.
- Rach ciach?
- Nie. To tylko upał. A ty jesteś - ty jesteś - ty jesteś... Tu zawiesiła głos wysoko, podobnie jak
portier w przepełnionej szatni zawiesza płaszcz wysoko na gwoździu dodatkowym... - Ty
jesteś - hermafrodyta.
Krupczałowski zaczął płakad.
Przed nim stała szklanka wystygłej herbaty napełniona wszystkimi kolorami Picassa z „epoki
różowej”, partią dolna, tj. miejsce, gdzie łyżeczka opierała się o kostkę nierozpuszczalnego
cukru, przypominała nieodparte „Sianożęcie” Bourriąueta w Galérie Gugennus między piątą a
siódmą wieczorem Powoli, jak na pogrzebie wyciągał rękę z kieszeni. Nie szło. Ale przełamał
się. I spostrzegłszy, że górny koniec łyżeczki nie jest zanurzony w herbacie, chwycił go
oburącz itd. c.d.n.”
Inaczej Zaruba. Herbaty w ogóle nie opisuje, tylko ją zaparza - i to na sposób tak dyskretny i
nieśmiertelny) że gdyby zginęła cała nasza cywilizacja, a ocalała tylko przechowywana w
pewnym klasztorze recepta Jerzego „Jak zaparzad herbatę niedzielną”, przyszły historyk
popełniłby samobójstwo z żalu i wściekłości, że Opatrznośd nie pozwoliła mu żyd w epoce
Jerzego Zaruby.
Nie wszystkim również wiadomo, że Jerzy Zaruba pisuje wyborne wiersze i komedie łacioskie,
co zwróciło na niego uwagę najwybitniejszych holenderskich filologów; że posiada liczne
odznaczenia, a ostatnio został mianowany dodatkowo Astronomem Tytularnym
Obserwatorium Paryskiego; że Jest właścicielem największej kolekcji szpad toledaoskich,
szmaragdów i korkociągów, że kropka.
Drogi Jerzy, napisałem ten panegiryk, bo coś czuję, że Twoje imieniny za pasem. Dokładnie
nie wiem kiedy, ponieważ kalendarz wypożyczyłem redakcji „Tygodnika Powszechnego” i
dotychczas mi nie zwrócili.
Więc na wszelki wypadek.
NASTĘPUJĄ INWOKACJE IMIENINOWE
Giewoncie Niewinności
Gwiazdo Anioskich WYK-ENDOW
Kalamburów Baronie!
Chór
AD MULTOS ANNOS Twój
Zbrodnia i Kara-Kuliambro.

Poza sztambuchem Kobylioskiego nie mniej wzruszający upominek otrzymałem od B. W. Linków:


album z moimi fotografiami i odpowiednimi wierszami-dziełami Broneczka i Ani. Na pierwszej
stronicy widnieje „formularz Ministerstwa Zdrowia i Szczęścia i Wszelkiej Pomyślności”, w którym
wypełnione są następujące rubryki:

po obu stronach u góry fotografie gratulantów,


własnoręczny podpis gratulantów,
odcisk palca gratulanta,
poświadczenie szczerości gratulacji przez komitet blokowy,
poświadczenie trwałości uczud,
podpis i pieczęd prowadzącego meldunki,
rodzaj uroczystości,
nazwisko i imię obiektu uroczystości,
nazwisko i imiona gratulantów,
uwagi gratulantów.

Po mistrzowsku ręcznie wykonany ten „druczek” zamyka u samego dołu taki charakterystyczny, a nie
pominięty szczegół figurujący stale na wszystkich urzędowych papierkach:

zam. 273 2-B-124571 Drukarnia precedensowa im. W. Moczoły, W-wa uL K.Sz.

Na tacy depesz gratulacyjnych z tego pamiętnego dnia znalazłem między innymi i takie:

SYNU STOP NIE TRACIMY WIARY ŻE BÓG I TWÓJ PATRON WYRWĄ CIĘ Z MOCY PIEKIELNYCH
STOP MÓDL SIĘ STOP PRZESYŁAMY SŁOWA POCIECHY
PAPIEŻ PIUS XII
Z OKAZJI IMIENIN NAJSERDECZNIEJSZE ŻYCZENIA PRZYŚLIJ KONIECZNIE TYSIĄC ZŁOTYCH STOP
OSTATECZNIE MOŻE BYC STO
WIESZKTO

MISTER ZARUBA
ZICZENJA DOBRICH INTERESUFF STOP ZA DOBRA KARIKATURA WASZ PREMIER ZAPLACZIMY
GOTUFFKA STO TISZENCZI DOLARA I REKLAMA CODZJENNIE PRZEZ MIESIONC PO PIĘNCZ
MINUTY TELEWIZYJNIE STOP
EISENHOWER

W DNIU PAOSKICH IMIENIN PRZYPOMINAMY ŻE NIC NIE UJDZIE PANU NA SUCHO STOP
DOSTANIE PAN ZA SWOJE
RADIO WOLNA EUROPA

W DNIU WASZYCH IMIENIN ZWRACAMY WASZĄ UWAGĘ ŻE POSTĘPOWANIE WASZE NIE JEST
ROBOTNICZO CHŁOPSKIE STOP WYCIĄGNIEMY Z TEGO KONSEKWENCJE
FALA 49

Chod paski z aparatu telegraficznego były naklejone przepisowo na blankietach ozdobnych Poczty
Polskiej, jasne było, że były fałszowane. Podejrzewałem nawet Eryka Lipioskiego. Ale nie. Okazało się,
że autorem ich była skromna i zdolna młoda malarka, żona mojego anioskiego sąsiada, Alicja F.

W góry, w góry
W 1926 roku Kulisiewicz odkrywa Szlembark, małą wioskę odgrodzoną od świata górami. Cykl
drzeworytów szlembarskich rozsławia nie tylko ich autora, „Kulisa”, ale i samą ubogą wieś w Gorcach.
Szlembark staje się miejscem, gdzie rokrocznie zjeżdżają malarze na wypoczynek, na plener. Skupiska
tych góralskich zagród, uczepionych pochyłych zboczy, stają się tak modne wśród plastyków jak
Kazimierz nad Wisłą.

I nie dziw, inny to świat, inny pejzaż, inni ludzie. Nie żałowałem swego krótkiego zresztą pobytu w
Szlembarku. Surowy prymityw działa kojąco na rozklekotane nerwy ofiary cywilizacji współczesnej.
Piękny pejzaż. Niedalekie wycieczki do Czorsztyna, Niedzicy. Dobrane towarzystwo biesiadne na
okresy deszczowe. Kapela i taoce góralskie, nie tknięte retuszem baletowym.

W czasie mego pobytu bawił też tu przyjaciel mój, Rysownik angielski Paul Hogarth. Szlembarkiem był
oczarowany, obrysowywał go też ze wszystkich stron.

Mieszkaliśmy w jednej izbie. Zaraz po przyjeździe naiwny Anglik pyta:


- George, gdzie tu jest clo-clo? (ubikacja).

- Everywhere (wszędzie) - odpowiadam, zakreślając szeroki łuk po skraje horyzontów.

- Czy ci malarze zawsze tak dużo piją w czasie swych holidays (wakacji)? - zapytał, podziwiając ilośd
wypitej gorzałki podczas jakiegoś przyjęcia w okresie deszczowym.

- Nie - odpowiedziałem. - Jak deszcz pada, to już nie są holidays, tylko „alkoholidays”!

Któregoś ranka Hogarth bierze swoją olbrzymią tekę i idziemy rysowad. Zainteresował się małym
sklepiczkiem (chyba filia jakiegoś „geesu”?). Chce narysowad wnętrze, gdzie obok wideł, grabi i
worków z nasionami na półkach widad krem Nivea, pasty do zębów, mydła, lep na muchy i tym
podobne artykuły poszukiwane przez letników. Na honorowym miejscu święte obrazki w ramach.
Powiedziałem sprzedającemu jednookiemu góralowi, który jeśli się nie mylę, nazywał się Kocurek, że
ten pan jest Anglik i chce narysowad jego sklep; potem rysunek ten będzie wydrukowany w
angielskiej gazecie. Kocurek gorliwie zaczął okurzad, ustawiad święte obrazki.

- Wicie - powiedział - to to niech ładnie odrobi - to je najważniejsze!

W przeddzieo odjazdu Hogartha Kulis postanowił pokazad Anglikowi góralskie taoce. Ja posłałem do
Nowego Targu po gąskę i alkohole. Zanosiło się na nielichą zabawę. Z gąską była cała historia.
Spętana i pozostawiona w sieni, jakoś się wyzwoliła ze swych pęt i uciekła. Cały Szlembark był
poruszony tym do głębi i brał udział w jej poszukiwaniach.

Wreszcie gąskę, wymęczoną i wychudzoną, złapano i upieczono... Honor Szlembarka był uratowany!

Uczta się zaczęła. Ale minęła ósma i dziewiąta wieczór, a naszych górali z kapelą i taocami nie widad.
Wreszcie już grubo po dziesiątej przyszedł jeden młody juhas i powiada Kulisowi:

- Dziś, wicie, panie, piontek, taoczyd nie wypada, ani i grad. W niedzielę przyjdziemy, to
potaocujemy...

Na marginesie góralskiego przywiązania do religii opowiadano mi też taką historię: W niedawnych


czasach, w Zakopanem, jeden z młodych a bardzo gorliwych uświadamiaczy i uszczęśliwiaczy,
dziennikarz z zawodu, starał się przekonad grupę górali gwarzących przy ognisku, że żadnego Boga nie
ma, a najlepszym dowodem jest chodby i to, że oto on tu głośno bluźni, a Bóg go wcale nie karze i nic
mu złego się nie dzieje.
Na takie dictum podnosi się stary góral, zdejmuje kapelusz, żegna się i wznosząc pobożnie oczy ku
niebu, mówi:

- Przebaczcie mi, Panie Boże, że Was tu teraz zastąpię...

No i zastąpił. Dośd nawet dotkliwie.

W czasie jednej z moich dawnych samotnych wędrówek po górach przysiadłem się do ogniska
jakiegoś bacy, a chcąc się nieco pokrzepid, wyjąłem z plecaka kiełbasę i manierkę z gorzałką na
rozgrzewkę (noce w górach bywają chłodne).

- Napijecie się? - zapytałem, nalewając „kielicha” - tu macie kiełbasę na zakąskę.

Góral krytycznym okiem obrzucił moje zapasy i podziękował.

- E, nie, wicie. Dziś je piontek - post. Ha, żebyście tak mieli kuniaczek Mortela albo i kurczaka, to może
bym się i skusił - powiada - a tak to nie warto grzeszyd...

Tak, górale zakopiaoscy byli religijni, zepsuci i wymagający.

Leonhard opowiadał mi, że malował kiedyś pejzaż. Obok stał starszy góral i przyglądał się cierpliwie.

- A cóż to malujom? - zapytał.

- A ot, widzicie - tu ten świerk, tam Raba, a tu chałupa i obejście.

- A i po cóż malujom to, co jest?

Swoisty, wcale nie socrealistyczny pogląd na sztukę. A przecież jak ludowy!

Ale wródmy do przerwanej uczty szlembarskiej. Kiedy stało się wiadome, że ani muzyki, ani taoców
nie będzie, Kulis, chod zły, sam zaczął śpiewad góralskie piosenki. A robił to świetnie, zwłaszcza po
paru głębszych... Reszta towarzystwa, łącznie z damami, pomagała mu ochoczo. Ogólna wesołośd
rozkwitła, kiedy przystąpił do wykonania ulubionych, nieco może sprośnych piosenek z okolic
Szlembarka. Hogarth domagał się gwałtem, żebym mu tłumaczył na angielski. Jakże mu to
przetłumaczyd, np. „miał tsewicki z koziej picki”; wykręciłem się więc sianem, wyjaśniając, że te
gwarowe pieśni religijne nie dają się przetłumaczyd w żaden sposób. I rzeczywiście.

Humor na chodzie
Z galerii nie pozbawionych dowcipu i na chodzie jeszcze będących kawalarzy-plastyków, o których
krąży moc anegdot, na czoło wysuwają się Eryk Lipioski, Henio Tomaszewski, Tonio Uniechowski,
Bronisław Linke i niezastąpiony przy towarzysko-trunkowych biesiadach Samuel Miklaszewski, grafik,
wędkarz i kierownik młodzieżowego zespołu pracowni graficznej „Czytelnika” w jednej osobie.
Eryk
Dowcip Lipioskiego wymaga często przyrządów. Potrafi on nieraz zadad sobie trudu, żeby zamówid w
drukarni jakieś druczki, koperty ze znaczkami zagranicznymi od firm itp..., nie mówiąc już o stałym
posługiwaniu się aparatami telefonicznymi. Przez dłuższy czas pisywał on otwarte, adresowane na
teatr „Syrena”, na ręce dyrektora, reżysera i konferansjera tegoż teatru, K.R., karty pocztowe od
wyimaginowanej- pierwszej żony jego, Lodzi, mieszkającej w Piasecznie z synkiem Krzysiem. Karty te,
oczywiście przed doręczeniem adresatowi, były czytane przez cały zespół. Czego w nich nie było!
Żądanie alimentów, podziękowania za upominki, drobne wiadomości o rozwoju Krzysia, wreszcie
narodziny córeczki.

Żona K.R. w koocu straciła orientację, czy to żarty, czy prawda.

Później K.R. otrzymywał serię fotografii aktorki Aliny J., każda z szablonową dedykacją. Cała uciecha
polegała na tym, żeby K.R. otworzył list z jej fotografią przy kolegach, którzy byli w to wtajemniczeni.
Ponieważ K. R. był ostrożny i otwierał listy, kiedy był sam, Eryk uciekał się do różnych sztuczek, aż do
wkładania fotografii do kopert zagranicznych z kanadyjskimi na przykład znaczkami (aby go tylko
skłonid do natychmiastowego otwarcia koperty).

On to zorganizował fikcyjny pojedynek między Toniem Uniechowskim a Ottonem Axerem. Jako


sekundanci Tonią wystąpili Tadeusz Trepkowski i Henryk Tomaszewski, nic nie wiedząc, że wszystko
jest wymyślone przez Eryka. Żony „sekundantów” do późnej nocy prały im białe koszule. Następnego
dnia obaj w czarnych ubraniach z poważnymi twarzami siedzieli w „Lajkoniku”, oczekując
sekundantów Axera i nie pozwalając kolegom przysiadad się do swego stolika. Po godzinie czekania i
po minach obserwujących ich kolegów zorientowali się, że padli ofiarą żartu.

Kiedyś Eryk zatelefonował do sekretarki pewnego wydawnictwa. Lokal, z którego telefonował,


znajdował się vis à vis gmachu, w którym pracowała właśnie owa sekretarka. Było to wieczorem, Eryk
zgasił światło i obserwując piszącą na maszynie sekretarkę, którą było widad jak na dłoni, podniósł
słuchawkę i uzyskawszy połączenie powiedział:

- Tu mówi Zarząd Telefonów. Sprowadziliśmy nowe aparaty z zagranicy umożliwiające nam widzenie
osoby, z którą się rozmawia. Chcieliśmy to sprawdzid. Niech pani teraz podniesie rękę do włosów
(sekretarka zrobiła to). Teraz proszę wziąd ołówek i wynotowad coś na papierku. (Scena z ołówkiem
była powtórzona bezbłędnie). Teraz pani będzie łaskawa unieśd spódniczkę i poprawid pooczoszkę.
Zresztą, jak widzimy, pooczoszka jest w zupełnym porządku. Prosimy o uśmiech. O, brawo, śliczne
ząbki. Dziękuję.

Zdawałoby się, że wstrząśnięta tym rewelacyjnym wynalazkiem dziewczyna przerwie swoje pisanie na
maszynie i podzieli się sensacją z koleżankami. Nic podobnego. Najspokojniej w świecie bębniła dalej
na swojej maszynie. Co to znaczy dyscyplina pracy!

W okresie, kiedy redakcja Szpilek gnieździła się w paru malutkich pokoiczkach na ulicy Foksal, a
podanie o przydział odpowiedniego lokalu, mimo najrozmaitszych „chodów” przyśpieszających
rozpatrzenie, leżało sobie najspokojniej w jakichś wysokoszczeblowych szufladach, Eryk zadzwonił do
ówczesnego papieża kwaterunku, ale sekretarka odpowiedziała, że pana naczelnika nie ma. Wtedy
Lipioski olśniony niezwykłym pomysłem powiedział wzburzonym głosem:

- Nigdy go nie ma. Tu mówi generał Kuropatkin.


Za chwilę już rozmawiał z naczelnikiem. W ten to sposób Szpilki uzyskały wspaniały lokal na placu
Trzech Krzyży 16.

Henio
Henio Tomaszewski miał stale słabośd do przebierania się. Pamiętam, w dniu święta Zwycięstwa, po
kapitulacji Niemiec, w gmachu „Czytelnika” w Łodzi odbywała się wielka z tego powodu popijawa.
Henio się zjawił w mundurze esesowca, cały obwieszony jakimiś hitlerowskimi orderami. Zajął jeden z
małych pokoików, na którego drzwiach wymalował swastykę i napis Nur für Deutsche. Długi czas
musieliśmy tłumaczyd gorliwemu milicjantowi, który chciał go koniecznie aresztowad, że to był tylko
żart. Wreszcie milicjant wytargował, żeby przynajmniej zdjąd napis Nur für Deutsche. W okresie
reorganizacji KC Partii z powodu połączenia się PPR z PPS-em graficy, którym w tym okresie należały
się jakieś pieniądze za plakaty, mieli pewne trudności z ich zainkasowaniem. Tomaszewski
parokrotnie usiłował wydostad należącą mu się gotówkę, ale przeprowadzki biur i reorganizacja
całego aparatu finansowego uniemożliwiały jakieś konkretne załatwienie tej sprawy. Któregoś dnia
na schodach gmachu KC, który się mieścił jeszcze w Alejach Ujazdowskich, stał jakiś dośd oberwanie
wyglądający facet i świecąc łysiną z kapeluszem w ręku żebrał od przechodzących, mówiąc:
„Biednemu grafikowi, który nie może zainkasowad pieniędzy za plakaty, co łaska!” Zwróciło to uwagę
przechodzących i tegoż samego dnia Henio zainkasował całą należnośd.

Koledzy, którym też należały się pieniądze za takież plakaty, napisali upoważnienie Tomaszewskiemu,
prosząc go, żeby podjął ich należnośd.

W tym samym czasie ktoś z budujących sobie w ruinach mieszkanie, rozbijając piec, znalazł w nim
parę milionów carskich rubli w banknotach. Naturalnie pieniądze te nie miały żadnej wartości.

Zdenerwowana grupa kolegów czekała na Henia w „Lajkoniku”. Wreszcie po jakichś dwu godzinach
zjawił się z kieszeniami pełnymi banknotów. Po chwili zaczął rozdawad po kolei miliony carskich rubli.

- Takimi mi wypłacili - tłumaczył się.

Nastąpiła ogólna konsternacja, wreszcie Henio śmiejąc się wypłacił im właściwą gotówką.

Slogany Samuela
Usiłującym go uwieśd starszym paniom mówił zwykle: „Niech pani nie liczy na mnie, jestem już na
tym etapie, że widzę w pani tylko człowieka”. Kiedyś na powernisażowym przyjęciu u Kulisa, gdzie
były miliony osób, Samuel swym zachrypłym basem głośno powiedział:

- Marzę o takim towarzystwie, gdzie jest o wiele więcej gąski i wódek, a o wiele mniej gości.

Samuel uprawia z zamiłowaniem rybołówstwo. Opowiadając o swoich sukcesach w tej dziedzinie


rzekł:

- Taki, wiesz, kilowy karpik: nie masz pojęcia, co to za przyjemnośd; silny bestia, ciągnie. Dla niego
zabawa - i dla mnie zabawa...
Bronisław Linke (Broneczek)
Mimo poważnego, groźnego rodzaju satyry, jaką uprawia, jest w życiu pogodny, a skala dowcipu
(bardzo niekiedy dosadnego) waha się od kalamburu do kostycznych, oschle intelektualnych
wypowiedzi, co sprawia, że własne powiedzonka często wracają do niego z miasta.

Przed wojną życie zmusiło go do zamieszkania na parę lat w Puławach. Ponieważ prócz malowania i
czytania jako jedyna rozrywka pozostawało mu obcowanie ze środowiskiem endeckomieszczaoskim,
do którego się nie rwał (kart nie uznawał), odbywał więc po lasach spacery samowtór ze swoim
kotem, który biegi przed nim ze sterczącym pionowo ogonem. B.W. Linke dla urozmaicenia
przechadzał się w... ojcowskim szapoklaku, z przyprawionym nosem i wąsami (jakie kupowało się w
nieodżałowanej pamięci sklepiku „magicznym” na Chmielnej), we fraku tudzież... długich,
śnieżnobiałych ineksprymablach. Spotkawszy raz miejscowych dygnitarzy, patrzył z uciechą na
wywarte wrażenie. „Omal sobie wówczas nie połamali szyi”, opowiadał, „tak się za mną oglądali”. Nic
dziwnego... Ponieważ nie „krakał jak i one”, miejscowe „wrony” uznały go za osobnika w najwyższym
stopniu tajemniczego. Pokój miał wytapetowany starymi mapami, planami miast (których zbieranie
było jego ulubionym hobby), a poza tym - nie udzielał się towarzysko. Otóż w wiele lat potem
usłyszał, jak jakiś puławianin w tramwaju opowiadał drugiemu: „...i to był na pewno szpieg! Cały
pokój miał pełen map, a do lasu chodził ze sztucznym nosem. Był malarzem, ale już my się znamy na
takich...” Powiedzonka Bronka:

- Nie mogę słuchad radia! - powiedział kiedyś - to ciągła melodeklinacja (pewnych nazwisk).

Przyjrzawszy się wczasom, o domu wczasowym: chatka abnegatka.

O pewnych historykach sztuki: półgłówki wawelskie.

Motto: „Lepiej mied twardy stolec


niż za ojczyznę polec”.

O damie pyszniącej się dziwacznym kapeluszem: Chapeauklacz.

O małym spanielu: - Ach, pachnie chien de Paris.

Nie cierpi snobów i snobizmu. O pewnej pani, pozującej na angielską lady: - Ona jest trochę
„kuchtovatesque”.

Artur Maria
Dowcipy znakomitego satyryka i świetnego autora, Artura Marii Swinarskiego, wymagałyby chyba
specjalnej książki. Ograniczę się do najtypowszej przypisywanej mu historii. Otóż kiedyś w jakimś
lokalu pewien jegomośd chciał go wylegitymowad i zażądał od Swinarskiego dowodu.

- Najpierw poproszę o paoskie uprawnienia - powiedział Swinarski i otrzymawszy jego legitymację, po


przeczytaniu jej zwrócił się do grupy obecnych gapiów:

- Rzeczywiście ten pan jest prokuratorem! Ale jeżeli tak wygląda prokurator, to jak powinien
wyglądad zbrodniarz?
Kropka nad „Ifą”
Zabawną historię świadczącą o tym, że dowcip i kawalarstwo jeszcze istnieje, opowiadają o pewnych
imieninach, podczas których, kiedy towarzystwo zasiadało przy biesiadnym stole, paru notorycznych
kawalarzy zeszło na dół na podwórko, gdzie stała zaparkowana „Ifa” jednego z obecnych na górze
gości, i przemalowało ten wóz na taksówkę.

Tylko wprawne oko mogłoby rozpoznad, że numer taksówki i charakterystyczna czerwono-biała


szachownica wokół karoserii była domalowana klejową farbą.

Dniało, kiedy goście zaczęli się rozchodzid i właściciel „Ify”, znany z olbrzymiego wzrostu inżynier Z.,
dosiadł swego blaszanego rumaka, nie zauważywszy z powodu lekkiego zamroczenia nowej
charakteryzacji swego auta. Wsiadł i pojechał. Na próżno polujący na taksówkę pasażerowie machali
mu rękami i krzyczeli, żeby ich odwiózł na dworzec. Dopiero milicjant „ruchowy”, zauważywszy to,
zatrzymał taksówkę bez licznika i zaczął legitymowad kierowcę.

Istne qui pro quo. Żaden z nich nie rozumiał, o co chodzi. Wreszcie kiedy inżynier Z. rękawem starł
namalowany kredą numer, milicjant zorientował się i po stosunkowo nieciężkim mandacie puścił go,
radząc jechad niezwłocznie do domu i umyd najprzód samochód, a potem siebie.

Miscellanea
Jak to już wspominałem, zdaje się, poprzednio, wycieczki w krainę wspomnieo nie zawsze odbywają
się w porządku chronologicznym ani nie wiążą się koniecznie z dokładnością protokołu z tą czy inną
miejscowością. Zapędziwszy się już na przykład w czasy „nowe”, w okres „łódzki”, wracam często
znów w dalekie lata kijowskie albo z zagajników Anina udaję się wprost do paryskiej Rotondy czy
londyoskiego Jarnera. Ostatnio, na przykład, zetknięcie się po latach przerwy z pracą w teatrze
wprowadziło mnie znów w klimat „desek scenicznych”, w zaczarowaną krainę kulis, reflektorów,
butaforii i przedpremierowych nerwów całego tego jarmarku sztuki przez duże i małe s.

Klosz od lampy czy Hamlet?


Pierwsze moje spotkanie się z tym światem odbyło się na Podolu, kiedy to jakaś zabłąkana wędrowna
trupa obwoziła po kresach słynną Podróż po Warszawie. Lubiłem wtedy chodzid za kulisy i słuchad
pieprznych i złośliwych kawałów, którymi popisywali się aktorzy. Utkwiła mi w pamięci pewna
anegdota, którą właśnie w garderobie tego teatru słyszałem.

Rzecz się działa w pewnym mieście prowincjonalnym, gdzie wystawiono sztukę miejscowego autora,
popularnego mecenasa N. Sztuka cieszyła się od paru tygodni nie słabnącym powodzeniem. Scena
niespodziewanego powrotu męża była szczególnie efektowna. Zaskoczony i przerażony gach,
uciekając, kładzie w pośpiechu zamiast kapelusza szklany klosz od lampy, a rozwścieczony małżonek
uderzeniem kija rozbija mu go na głowie. Publicznośd szalała z radości, a cała buda teatralna
formalnie trzęsła się od śmiechu. Najgorzej na tym sukcesie wychodził miejscowy rekwizytor
teatralny, który zgodnie z umową musiał dostarczad codziennie wśród innych rekwizytów i nowy
klosz od lampy. Było to kosztowne i kłopotliwe, a kiedy w miejscowych składach zabrakło już
podobnych kloszy, biedny rekwizytor musiał je sprowadzad aż z Piotrkowa. Doprowadzony wreszcie
do rozpaczy idzie do dyrektora teatru i skarżąc się na swoje kłopoty „kloszowe” proponuje zmianę
tego rekwizytu na normalny melonik. - Po co - dodaje - tyle szkła tłuc...
Dyrektor naturalnie słyszed nie chce o żadnych zmianach.

- Jesteś głupi - powiada - przecież to jest najefektowniejsze miejsce całej sztuki! Śmiech, dowcip,
humor! Rasowa komedia!

- Ładny mi humor - odpowiada rekwizytor - tyle szklanej galanterii tłuc! - A potem dodaje: - Dwa lata
temu przyjeżdżała tu trupa pana F. z Radomia. Grali Hamleta. Żadne szkło się nie tłukło - a wszyscy
pękali ze śmiechu! To była prawdziwa komedia!

Komedia przez duże k


A teraz o innej „komedii”. Było to na początku pierwszej wojny światowej. Niemcy wtargnęli do
Belgii. Wróciłem wtedy właśnie z Paryża na Podole. Tak zwana inteligencja powiatu i ziemiaostwo
zorganizowało pod egidą Czerwonego Krzyża koncert dobroczynny na rzecz uchodźców belgijskich we
Francji. Mnie wciągnięto do komitetu i zmuszono do rozwożenia (w towarzystwie dwóch dam)
biletów na ową imprezę. Był sierpieo i upał dochodził do 40˚C. Wstąpiliśmy na szklankę wody z
sokiem do lokalu, nad którym wisiał wymowny szyld: „Salon szypiących wód i inne bakalie z
orzechem”.

Pijąc orzeźwiający napój zaproponowałem żartami właścicielce „salonu”, żeby nabyła bilety na
koncert.

- Już nigdy nie pójdę na żadne „kumedie” - odpowiedziała ociekająca tłuszczem podstarzała pięknośd.
I wyjaśniła dlaczego.

- Pochodzę z Jaryszowa - mówiła. - Przyjechał tam przed laty pewien artysta fokus pokus i
tangośpiewak. To on rozkleił afiszki, że będzie pokazywad „kumedie” i że bilet kosztuje dwadzieścia
kopiejek. To rado miejska się zebrała i po naradzie powiedziała mu, że to za drogo i że po pięd
kopiejek za osobę to wszyscy pójdą, ale brad po dwadzieścia kopiejek to zdzierstwo i gmina nie
wynajmie mu salonu w straży pożarnej. To był - ciągnęła dalej właścicielka „salonu” - bardzo zły, ale
zgodził się. Wieczorem całe miasteczko zebrało się na tę „kumedię”. I co pan powie! Do godziny
dziewiątej czekaliśmy cierpliwie, ale potem wszyscy zaczęli woład: „Kumedia, kumedia!” Że niby czas
zaczynad. To wtedy on wyszedł na scenę i był całkiem pijany, i rozpiął się, i wypiął na wszystkich swój
z przeproszeniem szanownych paostwa tyłek i powiedział:

- Chcecie kumedii - macie kumedie - jaka forsa, taka kumedia.

Oto dlaczego właścicielka „Salonu szypiących wód” nie chciała więcej chodzid do teatru.
„Szał”
Czasy, kiedy artysta malarz, literat czy poeta żyli z łaski mecenasów sztuki albo przypadku, nie są zbyt
odległe. Nie było jeszcze związków zawodowych ani Ministerstwa Kultury, ani ZAIKS-ów i tym
podobnych instytucji stojących na tzw. „straży” i broniących bądź co bądź przyziemnych spraw
„dziatwy Apollina”. Mawiało się wtedy: „Nie sztuka jest namalowad i sprzedad obraz, ale sztuka
dostad za niego pieniądze”. Tak zwane „nabijanie w butelkę” było na porządku dziennym.
Przetrzymywanie umówionego honorarium stało się obyczajem, a lekceważenie swych zobowiązao w
stosunku do artysty było uświęcone tradycją i w dobrym tonie. W tych warunkach sam talent często
nie wystarczał i trzeba było się brad na różne sposoby, żeby się nie dad życiu i nie pozwolid dmuchad
sobie w twarz.

Dla przykładu podam zabawną historię o pewnym portreciście i dyrektorze banku w pewnym mieście
prowincjonalnym. Bankier ten poznaje na jakimś raucie uroczą młodą damę, będącą w towarzystwie
portrecisty S. Pozujący na mecenasa sztuki, starzejący się satyr po wypiciu paru kieliszków, chcąc
widad zaimponowad owej pięknej damie, staluje u malarza swój portret „naturalnej wielkości, po
kolana, w oleju”. Dodaje przy tym, że cena nie gra roli. Byd może, bogaty lowelas liczył na jakieś
specjalne względy u towarzyszki malarza i, byd może, zawiódł się. Nie jest też wykluczone, że
portrecista zbyt podkreślił cechy indywidualne swego klienta, dośd, że kiedy bankier zobaczył siebie
na skooczonym już portrecie w całej okazałości potrójnych podbródków, obleśnie uśmiechniętej
gęby, zakooczonej imponującą łysiną, zawołał z oburzeniem:

- I ta mam byd ja? Ależ tu nie ma cienia podobieostwa, nie dam za to grosza!

Cóż robi malarz? Czy może wali bankiera w obleśny cyferblat? Czy podaje go do sądu? Nic
podobnego. Żąda po prostu od bankiera odesłania malowidła z odpowiednim umotywowaniem, po
czym malarz z jadowitym uśmiechem zabiera się do pracy...

Po pewnym czasie należący do miejscowej złotej młodzieży synalek bankiera ku swemu zdumieniu
spostrzega w salonie reprezentacyjnym miejscowego domu schadzek olbrzymi obraz,
przedstawiający jakąś roznegliżowaną ślicznotkę siedzącą na kolanach jego rodzonego taty. Papa-
bankier w jednym ręku trzyma butelkę szampana, a w drugim fragment biodra ślicznotki. Obraz nosi
tytuł Szał. Wybucha skandal. Powiadomiony przez synalka bankier leci do mamy Kozak (tak się
nazywała właścicielka zakładu) i żąda natychmiastowego zdjęcia kompromitującego obrazu.
„Madame” nie chce słyszed o niczym; kupiła landszaft za grubą gotówkę, obraz pasuje jak ulał do jej
zakładu i wpływa dodatnio na tak zwany ruch w interesie. Rozjuszony bankier pędzi do adwokata.
Adwokat idzie na układy. Malarz pokazuje list bankiera, w którym ten pisze, że nie bierze portretu,
gdyż jest zupełnie do niego niepodobny. „Chcąc odbid swoje koszta produkcji - mówi malarz -
domalowałem na portrecie damulkę i butelkę i sprzedałem cały ten elaborat malarski mamie Kozak.
Wziąłem za to niezłą forsę”. Nie było innej rady, tylko bankier musiał wykupid obraz z rąk obecnej
jego posiadaczki, i to za dośd pokaźną sumę. W ten sposób portret ten kosztował go trzy razy więcej
od umówionej zapłaty. A portrecista i „madame” pogratulowad sobie mogli świetnego interesu.

Motyw góralski
Kontynuując cykl anegdot malarskich opowiem z kolei zabawną historię o pewnym pejzażyście, który
malował kościół na Podhalu, i o tym, jak sobie poradził ze skąpymi góralami. A było to tak. Proboszcz
nowo wybudowanego kościoła w jednej parafii w górach zwrócił się do bawiącego „na pejzażu”
malarza L..., żeby mu wymalował w tym kościele paru świętych. Malarz, bojąc się nieco swego
malarstwa figuralnego i czując się pewniej na gruncie pejzażowym, podsunął proboszczowi kuszącą
myśl, że wymaluje na ścianie panoramę okolic jego parafii ze wszystkimi wioskami, na które padad
będą z symbolicznego Oka Opatrzności promienie Łaski. Żaden kościół na całym Podhalu nie miał
czegoś podobnego, co będzie powodem zazdrości sąsiednich parafii z jednej strony, z drugiej zaś
dużym ułatwieniem w wyciągnięciu z góralskich skrzyo „bankocetli” na opłacenie malowidła,
reklamującego w sposób tak wyraźny dobre stosunki tutejszych górali z Niebem. Umowa została
zawarta. Malowidło wypadło świetnie i górale z dumą zadzierali głowy i pokazywali sobie palcami
wymalowane na ścianie kościoła swe wioski hojnie oblane promieniami łaski Nieba za pomocą ugru
jasnego. Kiedy jednak przyszło do rozrachunku, okazało się, że jedna z „opromienionych” wsi nie
tylko nie złożyła umówionej składki, ale w ogóle wykręca się od zapłaty, utrzymując, że „naród biduje
i nimo z cego urwad”.

Zafrasowany proboszcz, wypłacając niepełną należnośd artyście, wyłuszczył poszkodowanemu


powody tego, prosząc go o cierpliwośd i tłumacząc, że Bóg da, a jakoś to się zapłaci w przyszłości. Ale
malarz nie był w ciemię bity. Podrapał się w głowę i powiedział:

- Ja wolałbym jutro, a na skąpych znajdziemy sposób.

W najbliższą niedzielę mieszkaocy „skąpej wsi” o mało nie spalili się ze wstydu w czasie „nieszpór”.
Tym bardziej że gazdowie z sąsiednich osiedli pochrząkiwali znacząco, trącali się łokciami, zerkając ze
słabo tajoną .radością na malowidło. Otóż panorama pozostała właściwie nie ruszona, tylko z „Oka
Opatrzności” nie padał ani jeden promieo łaski na wioskę L... zalegającą ze składką. Stała ona wśród
tonących w promieniach osiedli jak ponury, zapomniany przez Boga i ludzi skrawek jałowej, zamarłej
skały. To poskutkowało. Jeszcze przed wieczerzą rozpromieniony księżunio zainkasował zaległą
składkę, i to z domiarem za zamalowanie i ponowne domalowanie promieni łaski.

Jam to jest...
Przypomina mi się jednocześnie pewna anegdota „portretowa”. Jeden z naszych dośd znanych w
początkach bieżącego stulecia malarzy, mistrz pędzla M.K., marzył o namalowaniu papieża. Byłby to
szczyt jego kariery artystycznej. Po długich, a popieranych przez możnych swych protektorów
staraniach zasiadający na stolicy apostolskiej ówczesny papież Leon XIII zgodził się pozowad
polskiemu artyście. Portret papieża, cóż to za reklama! Kiedy wreszcie podobizna była skooczona,
nasz uszczęśliwiony artysta błaga papieża o własnoręczny autograf na portrecie. Autograf, który by
rozwiał wszelkie wątpliwości sceptyków, że portret był istotnie malowany z natury, a nie z fotografii.
Nie pozbawiony humoru ojciec święty, któremu prawdopodobnie kiczowaty portret nie bardzo
przypadł do gustu, umieścił w dolnym jego rogu własnoręcznie napisany ustęp z Ewangelii, kiedy to
Chrystus pokazuje się uczniom na morzu.

„Jam to jest, nie bójcie się” (Św. Mateusz XIV. 27). Podpisano: Leon XIII.

W poprzednich moich gawędach bywała już nieraz mowa o pozornie niezaradnych istotach, zwanych
artystami. O tym, jak nie tylko nie dawali się oni „oszwabid” grasującym po tym świecie wszelkiego
rodzaju cwaniakom, ale nieraz potrafili dad im i niezłą nauczkę. Często też zdani na własne siły, wśród
obojętnego albo wręcz wrogiego świata zdobywali się nie tylko na zdolnośd utrzymania się na
powierzchni, ale i wywierania pośrednio wpływów na najmniej, zdawałoby się, predestynowane do
tego środowiska. Mam teraz na myśli jednego z mych starszych kolegów, doskonałego malarza
sztalugowego, laureata m. st. Warszawy, Wacława P.

Jeżeli ogólnie uznaną prawdą jest, że człowiek to bardzo dziwna istota - to cóż dopiero mówid o
artyście wiecznie eksperymentującym, omijającym utarte szlaki, chodzącym własnymi drogami...
Jeżeli dodad jeszcze, że to wieczne szukanie wyrazu plastycznego odbywało się przy jednoczesnym
poszukiwaniu gotówki na zaspokojenie najprostszych, najskromniejszych potrzeb i to w czasach,
kiedy ani paostwo, ani pies z kulawą nogą nie dbały o sztukę ani o losy jej adeptów - to jasne się
stanie, że te wszystkie jego przerzucania się z jednej dziedziny zainteresowao w drugą, ta
wielotorowośd twórcza nie były kaprysem zblazowanego pięknoducha, lecz próbami odszukania
siebie i stworzenia sobie pewnych możliwości do dalszych wypraw w nieznane.

Szlakiem od Rembrandta do Olkusza


Pamiętam jego pracownię w Szkole Sztuk Pięknych na Hożej. Górne okno, jedyne źródło światłą,
zabite było dyktą, w którą wmontowana była zwykła rura od pieca. P. przechodził wówczas swój
okres rembrandtowski, kusiły go tajemnice czarodziejskich światłocieni. Rura była rodzajem
reflektora rzucającego skoncentrowane światło na pół twarzy modela. Reszta tonęła w głębokim
mroku. Płótno i paleta oświetlone były maleoką lampką naftową... Mroki tej staroholenderskiej
kuchni malarskiej porzuca wkrótce mistrz Wacław dla skąpanego w słoocu plain airu. Widzimy go
więc, jak wędruje w specjalnie skonstruowanym przez siebie wozie na dwóch kołach, wozie, który był
jednocześnie pracownią, sklepem, domem i wystawą okrężną. Jeździ od wioski do wioski, od dworu
do plebanii, malując pejzaże, chłopów, a nawet obrazy święte na poczekaniu. Mimo że zjawienie się
tego niesamowitego, obwieszonego wehikułu budziło sensację, impreza nie powiodła się. Wpływy
finansowe były tak skromne, że ledwo starczały na pokrycie kosztów wyżywienia „Pegaza” (tak się
nazywała poczciwa szkapa, ciągnąca cierpliwie ten swoisty wóz Drzymały).

Ciągłe okresy posuchy gotówkowej są jednocześnie okresami wylęgania się coraz to nowych
pomysłów.

Kiedy snobujący się na arystokratyzm dorobkiewicze wprowadzili modę na przystrajanie swych


fałszywych ludwikowskich salonów portretami tak zwanych przodków, zmuszony koniecznością
mistrz P. zaczyna fabrykowad kontuszowych szlagonów. Po namalowaniu takiego przodka
zakopywało się go na jakiś czas w ziemi. Przegniłe nieco płótno po wyjściu na światło dzienne
przechodziło następnie operację okapcania za pomocą świecy. Tak spreparowanego antenata
lakierowało się w koocu specjalnym werniksem, który po wyschnięciu przepisowo i antycznie pękał,
dając wspaniałe efekty, przy których bladły autentyczne patyny wieków. Przodek z profilu kosztował
taniej. Za domalowanie klejnotów płaciło się ekstra.

Jak to malarz obdarowuje gminą świętym i herbami


W okresie okupacji kolega P. należał do tych, którzy nie handlowali. Ale żyd trzeba było jednak mimo
wszystko. Dowiedział się, że niedawno wybudowany w jednym z podwarszawskich osiedli kościół nie
ma obrazu patrona gminy, na terenie której zbudowano świątynię. Mało tego - okazuje się, że gmina
w ogóle nie posiada jeszcze takowego. Ale od czegóż jest malarstwo? Przemówienie do ambicji ojców
gminy spowodowało, że na gromadzkim zebraniu uchwalono koniecznośd posiadania patrona, i to
namalowanego naturalnie przez projektodawcę. Wyszukaniem odpowiedniego świętego ma się zająd
specjalna komisja (nie mieszad z Komisją Specjalną). Inicjatywę trzyma w swym ręku mistrz P. i
znalezienie właściwego patrona wraz z uzasadnieniem jest już tylko drobiazgiem. Jesteśmy tu
świadkami faktu, że malarz obdarza gminę świętym patronem, którego sam produkuje z braku
gotówki. Ale to jeszcze nie wszystko.

Skoro gmina może się poszczycid posiadaniem własne go, ręcznie malowanego świętego, to wypada
jej naturalnie mied i swoje godło - herb. Długo kusił mistrz Wacław wójta i radnych, aż wreszcie ulegli.
A kiedy na pieczęciach gminy ukazał się znak wawrzynu, sołtysi krzyknęli: „A my to niby co?” I znowu
mistrz Wacław zakasuje rękawy, a w krótkim czasie na pieczęciach sołtysów gminy zakwitają
różnorakie znaki heraldyki. Romantyka dociera aż do Kaczego Dołu. Niedługo się co prawda cieszyli
sołtysi swoimi herbami - ale herb gminy trwa jeszcze do dzisiaj.

Przyjacielski portret artysty jako takiego, obraz domu jego


Twarz ascety, rzadka bródka, dwuogniskowe okulary, beret. Wejdźmy na chwilę do jego domku na
kolonii Z. pod Warszawą. Trzeba by nie byle jakiego pióra (Gogol, Dickens), żeby opisad to wnętrze. W
pierwszej chwili robi to wrażenie antykwami, ale nie. Są to fragmenty pracowni malarskiej i kuchni
alchemika. Nad łóżkiem na starej makatce wisi prawdziwy szkielet ludzki. Jego czaszka figlarnie
uśmiechnięta dotyka poduszki. Niemal wszystkie meble są antykami, zmodernizowanymi
funkcjonalnie, albo nowoczesnymi gratami uantycznionymi za pomocą jakichś okud czy frędzli. Na
ścianach wśród dobrych obrazów wiszą ręcznie pisane duże sentencje z Marka Aureliusza, Leonarda
da Vinci, no i samego właściciela lokalu. Bo cóż się dziwid, że jest on też filozofem. Jeżeli na
niektórych przedmiotach umieszczone są ich nazwy w języku angielskim, znaczy to, że kolega P. uczy
się po angielsku własną, przez siebie wynalezioną metodą. Po wszystkich kątach pełno zakurzonych
foliałów z najrozmaitszych dziedzin nauki, filozofii, i najrozmaitszych okolic. Z okna widad mały ogród
warzywny, parę jabłonek, a dalej melancholijne wydmuchy płaszczyzny podwarszawskiej. W ogródku
okrągły stół. Blat z olbrzymiego kamienia młyoskiego. W tynku tego parterowego domku od ulicy
wmurowane są dwie duże kamienne tablice łacioskie: Dulce et decorum est pro patria mori i nieco
niżej przy furtce Cave canem.

Budziło to nieporozumienia. Okoliczna ludnośd sądziła, że nabywad tu można dulce (co w gwarze
oznacza papierosy) i kawę. Niemieccy lejtnanci w okresie swego ponurego rezydowania fotografowali
ten domek z tablicami jako dowód zasięgu imperializmu rzymskiego. Sądzę, że miejscowa gmina
powinna wmurowad jeszcze i trzecią tablicę tej mniej więcej treści: „Tu mieszkał i tworzył Wacław P,
który dał naszej gminie świętego patrona i herby”.

Jak zostałem Szkotem


(na marginesie Kongresu Wrocławskiego)

24 sierpnia. Dostałem depeszę: „Przyjechad do Wrocławia Kongres Ski”. Kto u licha może byd Ski? Te
przeklęte oszczędności! Zamiast dad pełne nazwisko - jakieś „ski”! Zamówiłem sleeping,
zapakowałem frak i podręcznik Sztuka przemawiania na kongresach.
25 sierpnia. Koszmarna jazda. W moim przedziale wiszą jakieś babskie łaszki. Na górnej pryczy jakaś
dama. Nie jestem ekshibicjonistą. Rozbieranie się nie było sztuką łatwą. Siadałem na podłodze,
pełzałem na czworakach, turlałem się, manipulując teczką, która mi służyła za parawan. Trwało to
bardzo długo. Nie zdążyłem się jeszcze całkiem rozebrad, kiedy trzeba się było już znowu ubierad. Była
czwarta rano. Zbliżaliśmy się do Wrocławia. Wychodzę przed dworzec. Ciemno wszędzie, głucho
wszędzie. Żadnych śladów transportu. Cienia przewodników. Nikt mnie nie wita. Wracam na
dworzec, siadam w bufecie, staluję kawę i drzemię przy dźwiękach monotonnego megafonu
ogłaszającego: „Pociąg osobowy z Jeleniej Góry do Przemyśla wjeżdża na tor drugi peron trzeci”.

Po pewnym czasie budzę się i konstatuję, że towarzystwo z mojego stolika ulotniło się. Moja srebrna
papierośnica też. Dochodzi siódma. Wychodzę przed dworzec. Pełno tu już samochodów „carów” i
autobusów z naklejkami „Kongres”. Podchodzę. Chcę wsiąśd. Nie można. Czekają na delegację
tybetaoską. Usiłuję wsiąśd do limuzyny. Nie można. Zamówiona dla delegata peruwiaoskiego.
Rozpacz. Do politechniki, gdzie odbywa się Kongres - jakieś sześd kilometrów. Staram się przekonad
faceta z opaską „Kongres”, że mnie oczekują, pokazuję depeszę. Na próżno. Tylko dla cudzoziemców.
Wracam na dworzec. Idę do ubikacji. Zdejmuję spodnie i za pomocą agrafki i pledu w dużą kratę
opinam na sobie coś w rodzaju szkockiego kitla. Zjawienie się moje wywołuje sensację. Otacza mnie
grupa gapiów i paru przewodników. Z honorami prowadzą do limuzyny. Po drodze, dla pełnego
efektu, odbieram dziecku bułkę i łapczywie wcinam. Że niby z Anglii, że taki głodny. W hotelu dają mi
luksusowy pokój i podwójne, wzmocnione śniadanko. Jakieś ciemne typki czekają na mnie przy
wejściu, proponując, żebym sprzedał funty. Wsiadam do mojej „demokratki” i jadę na Kongres. Tam
mnie fotografują, dają jakieś bloczki, znaczki i kwitki. W kuluarach opadają mnie polscy reporterzy,
pytając łamaną angielszczyzną, co myślę o granicy na Odrze i Nysie. I Bóg wie, jakby się to wszystko
skooczyło, gdyby delegat brytyjski, a mój kolega i przyjaciel, znakomity Feluś Topolski, nie krzyknął:
„Serwus Zaruba, jak się masz!”
Ta moja „cudzoziemskośd” wlokła się za mną jeszcze przez czas długi. Udzielałem wywiadów,
rozdawałem autografy, byłem uwodzony przez snobujące się intelektualistki... Kelnerzy ciągle dawali
mi podwójne porcje, a jacyś przedsiębiorczy rodacy usiłowali mi nawet sprzedad ulgowy abonament
do szaletu na terenie Wystawy Z.O., tłumacząc mi po angielsku, że u nas dla intelektualistów jedzenie
darmo, ale za ubikację się płaci.

28 sierpnia. Dzięki posilnym a wyszukanym potrawom, jakimi nas raczą, oraz obcowaniu z
najinteligentniejszymi umysłami kuli ziemskiej intelekt mój krzepnie i subtelnieje. Świadomośd tego,
że się rozwijam oraz że wszystko jest za darmo, napawa mnie uczuciem dawno mi nie znanego
szczęścia...

Grupa anglosaska stale się powiększa. Sprowadzają, zdaje się, rodzinki.

29 sierpnia. Kongres zakooczony z wynikiem dodatnim. Wyżerka trwa dalej. Jesteśmy w Warszawie.
Grono nasze stale wzrasta. Dołączyli się dziś delegaci „Kopciuszka” i „Klubu Pickwicka” (Łódź). Trzy
razy dziennie całe bractwo zbiera się w hallu „Bristolu”, skąd wspaniałymi „Fiatami” udaje się na
„intelektualne” posiłki. Wśród „nowych” zwraca ogólną uwagę rodak z Białegostoku tłumaczący
biegle narzecze indonezyjskie. Zapytany przeze mnie, skąd zna te egzotyczne języki, przyznał się, że
nie zna ani słowa. Zapytałem, jak tedy potrafi tak doskonale tłumaczyd wszystkie ich mowy.
Odpowiedział, że nie wie, co prawda, co oni mówią, ale wie doskonale, co powinni powiedzied!

Muszę kooczyd, czas się przebierad. Wieczorem raut w Ratuszu. Ciekawym, jaki dadzą kawiorek -
czerwony czy czarny?

Echa festiwalowe
Międzynarodowy Festiwal Młodzieży w Warszawie obfitował w nie byle jakie emocje. Plotek i
kawałów było bez liku. Szczególnie przypadła mi do gustu historia Jerzego Waldorffa o spotkaniu
przez niego znajomej, której „trolejbusowy” wiek nie przeszkodził jednak przebrad się w szorty i
paradowad po ulicach zalotnym kroczkiem kociaka.

- Rzuciła się na mnie - powiada Waldorff - i zapytała: - No i co, poznaje mnie pan?

Wybąkałem nieśmiało, że tak i że świetnie wygląda.

- Wie pan, wiele mi dają? - powiada ekshumowany kociak triumfalnie. - Dwadzieścia lat!

- Niech pani bierze czym prędzej! - wyrwało mi się spontanicznie i po ucałowaniu rączek
pośpieszyłem skryd się w tłumie - zakooczył swe opowiadanie Waldorff.

Moja festiwalowa historia jest mniej zabawna.

Do redakcji Szpilek zgłosiła się grupa młodych satyryków rodem z Indii. Chcieliśmy ich podejmowad
tradycyjnym winem i kawą, lecz oni nieśmiało, ale kategorycznie odmówili twierdząc, że picia kawy i
win zabrania im religia.

Jeden z Hindusów, karykaturzysta z Bombaju, Ruindren, zaprzyjaźnił się ze mną bliżej i zaprosiłem
jego i jego towarzyszy do siebie w niedzielę na obiad.
Wiedząc, że nie jedzą mięsa, zaopatrzyłem się w ryż, zsiadłe mleko, pomidory, ogórki, owoce oraz
przyprawy: paprykę, pieprz, imbir. Zapakowałem to wszystko razem z nimi do mojego „Opla” i jazda
do Anina. Uroczy był to obiad. Dwie piękne Hinduski w malowniczych i pięknych „sari” gotowały po
swojemu ryż, a Ruindren przyprawiał dania w sposób dla mnie niesamowity i zaskakujący. Zsiadłe
mleko solił, cukrzył, pieprzył. Nakrajał w to ogórków i pomidorów. Dosypał ryżu i owoców. Potem
podał wazę triumfalnie do stołu. Ja jako „niewierny” nie brałem udziału w przyrządzaniu tych potraw
(żeby ich nie strefid). Na deser jedli truskawki i pili wodę.

Mili ci i skromni młodzi ludzie swym sposobem bycia i nie znaną u nas wprost powściągliwością w
jedzeniu i piciu zrodzili we mnie pewnośd, że wszyscy są kandydatami niemal na świętych.

Nazajutrz opowiadałem w redakcji o swoich hinduskich gościach i ich ascetycznych zasadach: piją
tylko wodę i wąchają kwiaty. Wszyscy naturalnie z politowaniem kiwali głowami.

Aż tu nagle woźny oświadczył, że przyszedł znów jakiś Hindus. I rzeczywiście. Tym razem był to
dziennikarz z New Delhi, mały, czarny facet w okularach. Przy tym satyryk i poeta, jak się sam
przedstawił. Prosimy go do reprezentacyjnej sali i zapytujemy dla formy, czy się czegoś napije. -
Naturalnie. Świetna jest wasza Polish wódka! Myślimy, że żartuje, ale posyłamy po butelkę
węgierskiego winka. Nasz Hindus niemal w mig wypija sam całą butelkę. Posyłamy więc po drugą, a
potem i trzecią butlę węgrzyna. Na stole zjawiają się kawa i ciasteczka.

Kiedy grono biesiadników powiększyły nasze piękne redakcyjne koleżanki, Hindus-satyr zaczął dośd
agresywnie atakowad po kolei zaskoczone tym niespodziewanym zachowaniem się „satyryczki”. Po
jakichś dwóch godzinach pijany kruczowłosy kolega po piórze był przeniesiony ostrożnie do
wyłożonej dla pewności gazetami redakcyjnej „Warszawy” - i z zachowaniem ostrożności
przewieziony do kwatery Hindusów na Jagiellooską.

Kiedy na drugi dzieo spotkałem na wystawie moich „świętych”, opowiedziałem im, nie bez sarkazmu,
o ich nie tak znów bardzo ascetycznym ziomku. Byli po prostu wstrząśnięci i twierdzili, że to
niemożliwe. Kiedy ich zapewniłem, że zupełnie pijanego odwieźliśmy go na Jagiellooską, zapytali:

- A jak on się nazywa?

- Ramszandar - odpowiedziałem.

Twarze ich rozpogodziły się, a na ustach zakwitły uśmiechy porozumienia. Zaczęli kręcid głowami (po
hindusku znaczy to potakiwad).

- A - powiedzieli - Ramszandar! But he is progressiv (ależ on jest postępowy)!

Postępowośd, jak się okazuje, ma tam swoiste znaczenie.

***
Drugie wydanie mojej książki „Z pamiętników bywalca” podjąłem się nieco uzupełnid. Okazało się
bowiem, że pewne dośd zabawne historyjki z dawniejszego okresu wymknęły mi się jakoś z pamięci.
W tym czasie do kolekcji moich anegdotycznych wspomnieo wyłowiłem nowe, nie pozbawione
swoistych cech dzisiejszości kawały, których, sądzę, nie zaszkodzi zanotowad i z obowiązku kronikarza
„Humoris causa” podad do druku.
Zgłaszają się do mnie od czasu do czasu przygodni znajomi, mili skądinąd goście, i niektórzy
nieśmiało, niektórzy zaś z tupetem zarzucają mi, że w moich „Pamiętnikach bywalca” nie umieściłem
ich osoby.

- Przecież pamięta pan - byliśmy u pana wieczorem, palił się kominek i nastawił pan płytę
Gałczyoskiego. Było bardzo miło - dlaczego pan tego nie opisał?

Trudno mi wytłumaczyd, że gdybym chciał opisywad wszystkie takie moje miłe herbatki, czytelnik
prawdopodobnie wściekłby się z nudów. Zwykle jednak udaje mi się ich przekonad, że sama obecnośd
u mnie nie jest jeszcze powodem, dorzucam przy tym żartując „żeby na przykład pan zjadł kieliszek
albo wypił miednicę z mydlinami, no to byłaby tzw. »humorystyczna draka« i niewątpliwie nie
omieszkałbym tego opisad w moich wspomnieniach”. Często biorą oni to poważnie i mówią: - To
niech mnie pan kiedy zaprosi. Już ja coś takiego wykombinuję, że wszyscy będą się brad za boki. Ach,
ten głód nieśmiertelności. Z innej znów strony wśród licznych moich znajomych, a nawet i przyjaciół
spotyka się nierzadko typy, które mają swoisty styl życia i humoru, a tym samym kwalifikują się do
galerii moich oryginałów, lecz boją się czegoś, co by mogło ich ośmieszyd.

Jeszcze z dawnych lat międzywojennych pamiętam uroczy i gościnny dom dyrektorostwa J. w Alejach
Ujazdowskich. Bywałem tam nierzadko na rozmaitych przyjęciach. Zwykle po świetnej kolacji
towarzystwo udawało się do salonu, gdzie podawano czarną kawę i gdzie popisywał się mistrzowską
grą na fortepianie młody muzyk Roman J. Popisywał się on również do spółki ze słynnym malarzem
Witkacym dośd ryzykownymi ekscentrycznymi kawałami, które gorszyły starszych i rozśmieszały
młode panienki, których urocze grono asystowało zwykle na tych wieczorkach. Dziś Roman J. ze
swymi zaskakującymi pomysłami i swoistym wdziękiem chichotliwego opowiadania nadawałby się
bardzo pod pióro pamiętnikarskie. A jego olbrzymia księga pamiątkowa, składająca się z najbardziej
dziwacznych wycinków, groteskowych ogłoszeo, absurdalnych skojarzeo, fotografii panujących z
reklamami środków antykoncepcyjnych, pamiątek rodzinnych i pikantnych liścików! Jest to godna
uwagi księga nonsensownych grotesek, wnikliwy przekrój tracącej myszką epoki wąsów Wilusia i
tandemów. Istny Curiosity Shop! Przy tym urocze tło antykami umeblowanego mieszkanka i
najbardziej chyba malowniczej kuchenki z kolekcją zamorskich flaszek, egzotycznych puszek po
konserwach i dziwacznych drukowanych sloganów w rodzaju: wprowadzamy ciągłe odlewanie! Hasło
to przeznaczone widocznie dla odlewni stali w Nowej Hucie zdobi właśnie drzwi tzw. „świątyni
dumania” przy ulicy Wilczej. Do podania w druku bardziej szczegółowych i często przezabawnych
powiedzonek i kawałów Romana J. nie zostałem, niestety, przez niego upoważniony. A szkoda.

Potęga słowa drukowanego


Gdzieś w poprzednich rozdziałach wspomniałem o pewnym wierszu wydrukowanym przed paru laty
przez znakomitego poetę i satyryka Jana Brzechwę, w którym on w pogoni za rymem na zasadzie
„licentiae poetica”, mówi między innymi: „pierwszy kłaniam się Zambie, chociaż pije - ja nie lubię”
żarcik ten, za który bynajmniej nie mam pretensji do przyjaciela Brzechwy, sprawił, że epitety:
„Kizior”, „Oliwa”, „Moczymorda” etc. przylgnęły do mojej osoby na dobre i tylko bliżej mnie znający
nie chowają butelek na mój widok.

Moja niechęd do wódy datuje się od wczesnej młodości, od czasów kijowskich, kiedy to studiując
arkana sztuki rysunku, dzięki szybkim postępom w tej dziedzinie ja, kilkunastoletni szczeniak,
znalazłem się nagle w towarzystwie wąsatych kolegów, którzy dla zabawy zmusili mnie do wypicia
dwóch szklanek wódki. Jedliśmy pamiętam „boeuf Strogonoff”. Naturalnie chorowałem. Od tego
czasu wódka i „boeuf Strogonoff” może dla mnie nie istnied. Ograniczam się do dwóch, trzech
kieliszków, które zresztą piję grzecznościowo, ze starannie ukrywaną niechęcią. Wino wytrawne
lubię, ale też bez przesady i to w zacnym towarzystwie i przy dobrze zastawionym stole. Natarczywe
namawianie mnie do picia przez osobników dotkniętych nałogiem, znudzony zbywam żartem: że nie
piję z czterech powodów: a) w ogóle nie piję, b) doktor mi zabronił, c) jestem kierowcą, d) już
wypiłem. Pozwala mi to na wymiganie się od wódy nieraz jednym kieliszkiem. Ale potęga słowa
drukowanego trwa.

Nie tak dawno stojąc przy kasie jednego z wydawnictw zauważyłem, że jakiś jegomośd uporczywie mi
się przygląda. Wzrok jego śledził mnie z widoczną sympatią połączoną z niepewnością. Kiedy
kwitowałem odbiór honorarium, musiał on zauważyd moje nazwisko, bo się uśmiechnął i po chwili
zagadnął: - Nie mogę sobie przypomnied, gdzie ja pana już widziałem. Czy nie spotkaliśmy się parę dni
temu w Izbie Wytrzeźwieo?

Kiedy powiedziałem z uśmiechem, że nie byłem nigdy w Izbie Wytrzeźwieo i w ogóle nie piję,
roześmiał się i zapytał, mrużąc figlarnie oko:

- A o kim pisał Brzechwa: „pierwszy kłaniam się Zarubie, chociaż pije”.

W dalszym ciągu o potędze słowa drukowanego. Nieodżałowany Konstanty Ildefons Gałczyoski w


latach 1936-37 był współpracownikiem Kuriera Warszawskiego. W ramach swych zobowiązao miał on
dostarczad co tydzieo satyryczny felieton, esej itp. Którejś niedzieli, zamiast, kolejnego felietonu
prozą, ukazał się uroczy wiersz Gałczyoskiego pt. „Opis domu poety”. W wierszu tym opisane są moje
meble, świecznik, fotele ze skóry cielęcia, talerze holenderskie itp. Jest też między innymi coś o mojej
słynnej herbacie oraz taki oto ustęp: „Bo jak mówi Zaruba, mistrz kuchni i kpinek, nie trunek dobry na
frasunek, lecz kominek”. Już w tydzieo po ukazaniu się tego wiersza w gazecie, zjawia się u mnie w
Aninie jakiś „z waszecia” nieco wyglądający jegomośd i powołując się na trzymany w ręku Kurier,
proponuje mi stanowisko kucharza w nowo otwieranej przez niego restauracji w Warszawie. Na
próżno tłumaczyłem mu, że jestem karykaturzystą, że smażyd umiem tylko szaszłyki. Ja swoje, a on
swoje. W Kurierku „stojało” - Zaruba mistrz kuchni i kwita. Długo molestował, obiecywał góry złota,
kusił propozycją przystąpienia do spółki... Nie uległem jednak. Ale legenda o moich kulinarnych
możliwościach trwa, stawiając mnie nieraz wobec nie byle jakich trudności przy stosunkowo częstych
moich proszonych śniadankach i kolacjach anioskich.

Cierpienia wczasowicza
Kiedy przepracowany narzekam na wyczerpanie, wszyscy mi radzą jednogłośnie: wyjedź gdzieś,
zmieo tapety. Niektórzy przy tym posługują się sloganami w rodzaju: pracujesz na lądzie - odpoczywaj
na morzu! Albo w góry, w góry, miły bracie! Kiedy wreszcie decydują się na wyjazd, stara historia
powtarza się z dokładnością niemal niezmienną. Najpierw udręka niezdecydowania: dokąd jechad?
Następnie parudniowe męczarnie w związku ze zdobywaniem biletu, sleepingu. Z kolei problematyka
bagażowa (przy czym pakuje się zwykle moc rzeczy zupełnie zbytecznych, nie zabierając natomiast
najniezbędniejszych). Wreszcie piekło dworca, ekwilibrystyka ze wspinaczką i rozbieraniem się na
górnej pryczy i koszmarna noc w dusznym przedziale sleepingu. W koocu jednak ląduję szczęśliwie w
zamówionym osobnym pokoju z werandą i Widokiem na góry (lub morze). Po rozpakowaniu się i
spożyciu niezłego śniadanka udaję się w złotym humorze na swoją werandę, by rozpocząd ową
beztroską wilegiaturę. Nie wyspany, wyczerpany bezsenną nocą podróży, zaczynam drzemad na
leżaku, ale nagle podejrzany ruch w moim apartamencie budzi mnie. Ku swemu przerażeniu
konstatuję w nim obecnośd jakiegoś faceta, który zaczyna się właśnie rozpakowywad. Usiłując
zachowad spokój, staram się przekonad bubka, że to jakaś pomyłka, że pokój ten wyłącznie należy do
mnie i na dowód pokazuję mu epistołę z dyrekcji pensjonatu, w której stoi czarno na białym moje
nazwisko i numer właśnie tego pokoju. Gośd niezwłocznie pokazuje mi identyczne pisemko na ten
sam pokój. Interwencja moja w dyrekcji nie daje żadnych wyników.

Trudno, mówią mi, mecenas X jest naszym radcą prawnym i nie może przecież spad na korytarzu.
Godzę się ostatecznie z losem. Zwykle taki mecenas czy prokurator, czy dyrektor kopci śmierdzące
papierosy, nie pozwala mi ani czytad w łóżku przy lampce (bo nie może spad) ani broo Boże uchylad
okna (bo nocne powietrze jest niezdrowe). Umila mi przy tym noc iście koncertowym chrapaniem.
Zwykle po przebudzeniu się takie bezczelne indywiduum zwraca się do mnie z wyrzutem: „Ależ pan
chrapie - spad prawie nie mogłem”. A ja przecież musiałem zażywad phanodorm, żeby móc przy jego
chrapaniu chod trochę pospad. Spałem nawet kiedyś z takim gościem, który mnie budził w nocy i
kazał sobie podawad jakieś krople: bo mu się ręce, cholera, trzęsą. Wody ani w umywalkach
pokojowych, ani w łazience nie ma, bo dochodzi tylko do drugiego piętra. Trzeba więc tam chodzid
myd się, stojąc przy tym w ogonku. Na domiar złego zwykle pogoda się psuje, sadze z kominów z
całego uzdrowiska najchętniej lądują na mojej werandzie, a rozświergotana ptaszarnia nudzących się
„babek” w wieku trolejbusowym zalotnym szczebiotaniem doprowadza mnie do szału. Wieczorami,
po kolacji, częśd najbardziej rozwydrzonych pensjonariuszek udaje się w towarzystwie młodocianych
mistrzów rock-and-rolla do pobliskiej wykwintnej spelunki z wódką i dansingiem. Uchylaniem się od
tego towarzystwa i moim powiedzonkiem, że „nie piję i nie palę - bo picie i palenie jest oznaką
zniewieściałości”, zdobywam sobie sporą ilośd wrogów, a czując się z dniem każdym coraz to gorzej,
zaczynam myśled o powrocie. Największym sukcesem mego pobytu na wczasach jest zdobycie (po
wielu zresztą rozpaczliwych staraniach) sleepingu, a najszczęśliwszą chwilą jest moment, kiedy
zatłoczone pulmany unoszą mnie na północ - kierunek Warszawa-Anin.

O nowych ulicach
Istnieje taka anegdota: zalany facet stoi na rogu Alei Jerozolimskich i Nowego Światu i starając się
zachowad równowagę zapytuje przechodnia:

- Panie szanowny, gdzie ja jestem?

- Róg Alei Jerozolimskich i Nowego Światu.

- Nie chodzi o szczegóły, jakie miasto?

Przyznaję, że często teraz w Warszawie, będąc najzupełniej trzeźwy, staję bezradny na jakimś
skrzyżowaniu dwóch ulic warszawskich, rozglądam się zdezorientowany nieznanym fragmentem
jakichś parkanów i rusztowao i tabliczką z jakimś zagadkowym nazwiskiem albo i dwoma... Żeby było
chyba trudniej zapamiętad. Bo jeszcze rozumiem, że powstające nowe dzielnice muszą mied nowe
nazwy. Nie dziwię się nawet, że referent czy referentka od wymyślania tych nowych ulic czerpie swe
pomysły ze świata baśni, na skutek czego mamy już w stolicy ulicę Krasnoludków, Czerwonego
Kapturka, Kokoszki, ślimaka, Jemiołuszki, Nenufarów itp. Znakomity Wiech zauważył w którymś ze
swoich felietonów, że - jeżeli mamy już czerpad z bajeczek - to może lepiej by pasowała taka ulica Ali-
Baby i 40 rozbójników albo po prostu Aleja Madeja. Jeszcze bardziej niezrozumiale brzmią często
nazwy ulic, dzielnic niedawno włączonych w obręb stolicy, dzielnic tzw. Zielonej Warszawy. W takim
Aninie np. mamy ulice nie z tej „zielonej ziemi”. A więc Bosmaoską, Minerską, Spawaczy, Szoferów
itp. Czy nie bardziej pasowałyby ulice Pajęczarzy, Gołębiarzy itp.?

Lengren
Tomek, syn przyjaciela mojego - Lengrena, został nazwany przez znanego fraszkopisa Leca synem ojca
profesora Filutka. Postad ta jest powszechnie znana i to nie tylko w Polsce. Stwierdziłem to niedawno
na własne oczy w Berlinie, gdzie profesor Filutek zatknął zwycięski swój parasol na wystawach
niejednej księgarni na Friedrichstrasse. Ale świetny rysownik, pomysłowy humorysta, Zbigniew
Lengren, znany też jest jako dowcipny konferansjer na estradach całej niemal Polski.

Właśnie ze wspomnieo swych estradowych opowiadał on mi zabawną historyjkę: „Où es-tu mon
amour”. Taki był tytuł francuskiej piosenki, którą któregoś wieczoru miała śpiewad przybyła z
zagranicy pieśniarka Seredin. Lengren, zapowiadając jej występ, powtarza francuski tytuł i błądząc
oczyma po widowni, w nadziei odszukania jakiejś godnej tej piosenki twarzy, powtarza parokrotnie:
co po polsku znaczy... co po polsku znaczy... Akompaniujący śpiewaczce znany muzyk M., myśląc, że
Lengren zapomniał, czy też nie potrafi przetłumaczyd tego tytułu, zaczął coraz głośniej podpowiadad:
„Gdzie jesteś, moja miłości... gdzie jesteś, moja miłości”. Speszony Zbyszek, zauważywszy ironiczne
uśmiechy słyszącej te podpowiadania widowni, nie miał innego wyjścia i zwrócił swój wzrok do
pierwszej lepszej siedzącej tuż pod estradą starszawej i dośd korpulentnej damy, by z liryczną łezką
powiedzied: „Gdzie jesteś, moja miłości”. Wywołało to zrozumiałą konsternację damy i kupę śmiechu
za kulisami.

Jeszcze Minio
Do bukietu anegdot o znakomitym satyryku Minkiewiczu (Miniu) dołączyd muszę parę niedawno
zasłyszanych, a dośd jednak typowych i świadczących o jego dowcipie kawałów.
- Nie rozumiem - powiada - po co ludzie tak sobie komplikują życie tą niezliczoną ilością posiłków,
tradycją i obyczajem uświęconych pierwszych i drugich śniadao, obiadów, podwieczorków itd.? Ja po
prostu budzę się, przeglądam korespondencje i... idę na kolację.

Wiem, co mi grozi, kiedy poruszam dośd drażliwą sprawę tzw. „oparów alkoholu”, których on wypiera
się nawet na łamach prasy. Mimo to zabawne, często zdeformowane historyjki krążą po mieście. Oto
na przykład całonocną podróż z Zakopanego do Warszawy spędzał on rzekomo w puściutkim wagonie
w towarzystwie konduktora kolejowego i butelczyny. Kiedy o świcie pociąg podjeżdżał do Warszawy
Głównej, zagazowany konduktor zaczął biadad, że przejechał Warszawę Zachodnią, gdzie mieszka - i
gdzie ja się sierota teraz prześpię?

- Jedziemy do mnie - rzekł Minio wsiadając z konduktorem do taksówki. Przez drogę namówił on
umundurowanego kolejowca, żeby zapalił latarkę konduktorską. Koło siódmej rano Minio otwiera
drzwi swego mieszkania yalem i po chwili rozespana rodzina zostaje oświetlona latarką acetylenową i
zaskoczona niespodziewanym: „Bilety do kontroli, proszę bilety”...

...Od czasu do czasu przychodzą na Minia okresy, że, jak się to mówi, nie bierze kropli do ust.
Ostatnio dzieje się to podobno nawet dośd często. Kelner w Kameralnej, u którego Minio zamówił
Fructovit, wziął to naturalnie za żart i przytaskał pół litra i kieliszki. Zirytowany Minio wskazał oczyma
na wódkę, a kciukiem dłoni siedzącego przy stoliku przyjaciela i powiedział sakramentalne kelnerskie:
- „Kolega”, a dla mnie Fructovit.

Telefony Mikusia

Pewnego wieczoru przed łaty spadł w Warszawie obfity śnieg. Wychodzącym z knajpy „Kameralnej”
kawalarzom: Erykowi Lipioskiemu i jego nieodstępnemu towarzyszowi w tych sprawach Mikusiowi
Grabowskiemu widok zasp śniegu na ulicy Foksal podsunął niezwłocznie szataoski pomysł tzw.
„telefonicznej draki”. Otóż Mikuś zadzwonił do ówczesnego prezesa Związku Plastyków J.M.S. i
podając nazwisko, jakiegoś dygnitarza z prezydium Stołecznej Rady Narodowej zażądał, aby w myśl
uchwały jakiegoś tam postanowienia POP, Związek Plastyków włączył się do odśnieżania ulicy Foksal,
przy której to ulicy mieści się lokal plastyków. Zaskoczony prezes Związku napomknął coś wprawdzie,
że jeżeli plastycy będą odgarniad śnieg, to kto będzie malowad, obiecał jednak zrobid, co się da, i
zadzwonił z kolei do sekretarza POP Związku K.F., ażeby niezwłocznie zmobilizował towarzyszy do
odśnieżania. Nolens volens zaczął on dzwonid do kolegów i mimo energicznych starao nikt jakoś nie
zgłosił się do tej bądź co bądź wyczerpującej pracy fizycznej. Kiedy koło północy nasi figlarze zajrzeli
na ulicę Foksal, zobaczyli tam tylko jedną jedyną postad kolegi F. samotnie i z samozaparciem
odgarniającego zaspy. Serce im zmiękło i zadzwonili do Związku, że niby ZOM jutro od samego rana
przyśle dwie ciężarówki z ludźmi - tak że plastycy są zwolnieni z podjętych zobowiązao i mogą
natychmiast iśd spokojnie do domu spad. Gorliwemu koledze nie trzeba było tego dwa razy
powtarzad. Innym znów razem ciż sami figlarze zadzwonili do wspomnianego kol. K.F. i Mikuś podając
się za konwojenta Fronczaka z PGR-u Łuków, który rzekomo zaopatruje w mięso stołówkę Plastyków,
alarmował o niezwłoczne przysłanie ciężarówki na plac Unii Lubelskiej, gdyż wóz z Łukowa „nawalił”,
a mięso może się zepsud i musi byd zaraz zabrane. Kiedy kolega F. zaczął przekonywad rzekomego
konwojenta, że nie rozporządza żadną ciężarówką i nie leży to w ramach jego obowiązków zajmowad
się sprawami transportu, ob. Fronczak zagroził, że zwali cały transport mięsa na ulicę Oleandrów,
gdzie właśnie mieszka K.F. Przerażony sekretarz zapytał: a wiele tam jego jest, tego mięsa?

- Sto dwadzieścia kilogramów wieprzowiny, pięddziesiąt baraniny i czterdzieści pięd podrobów -


odpowiedział Mikuś. Na szczęście do „zwalenia towaru” na ulicę Oleandrów nie doszło.

Jak to odznaczenia państwowe ratują życie wiewiórki


Mieszkam, jak wiadomo, w lesie. Cały rok, jako stary harcerz, dokarmiam wróble, sikorki i inne
sroczki. Mam też parę znajomych wiewiórek, które zaglądają na moją północną werandę i z wielkim
apetytem zjadają zbyt twarde dla delikatnych dziobków ptasich skórki z bułki i chleba. Raz do roku w
lesie anioskim odbywają się manewry wojskowe.

Kiedyś jednostka, biorąca udział w dwiczeniach, zakwaterowana była w namiotach w pobliskim lesie.
W niedzielę siedzę na werandzie przy śniadaniu i widzę, że kilkunastu młodych żołnierzy poluje na
skaczącą po gałęziach wiewiórkę, rzucając w nią znalezionymi gdzieś w pobliżu rozbitymi izolatorami
porcelanowymi.

Raz nawet trafiona wiewiórka spadła z drzewa i tylko dzięki zdumiewającej szybkości zdołała umknąd
swym prześladowcom. Polowanie jednak trwało dalej.

Wrząc z oburzenia chwytam za kij w obronie mojej ulubionej wiewióreczki i... zgodnie ze starym
indiaoskim zwyczajem odbywam ze sobą naradę wojenną. Jestem sam jeden, myślę - ich jest
dwunastu, za kozaka mogę od biedy byd, ale w Lajkoniku na Placu Trzech Krzyży. Tu młodzi
umundurowani wojacy, a ja sterany życiem, weteran paru wojen światowych. Szanse jeden do
pięddziesięciu. Tylko taktyka psychologiczna. Postanawiam i... udaję się do gabloty, w której
spoczywają w czerwonych futerałach moje wysokie odznaczenia paostwowe. Nareszcie jest okazja do
przewietrzenia ich, myślę sobie, i po chwili, pobrzękując licznymi krzyżami i medalami, zbliżam się do
zaperzonych polowaniem wojaków. W pewnej chwili, zauważywszy mnie, przerwali swe polowanie i z
rozdziawionymi gębami obserwowali moje teatralne wyjście.

- Koledzy - mówię - niedobrze, że chcecie zabid wiewiórkę. Ja jestem głównym leśniczym. Wiewiórki
w Polsce są pod ochroną rządu, wszystkie wiewiórki u mnie są zakolczykowane i służbowo zabraniam
robid im krzywdę. Zrozumiano?

- Tak jest, panie leśniczy! Nie wiedzieliśmy, że te wiewiórki są takie ważne - wszyscy stali na bacznośd
i, jak zahipnotyzowani, nie spuszczali oczu z pobrzękujących moich medali.

- No to zgoda - mówię, wyciągnąwszy paczkę „sportów”. Poczęstowałem ich wszystkich, po czym


nucąc wesoło wróciłem do siebie z poczuciem dobrze spełnionego czynu harcerskiego.
Ordery na coś się przecież przydają; tylko na drugi dzieo mówiono, że redaktor Zaruba, w mundurze
wojskowym i z kupą orderów, zalany w niedzielę już od rana, coś zanadto rozrabiał z żołnierzami.
Temu to się żyje!

Moje gafy i... okolice


Gafami nazywamy niezręczne odezwanie się, postępki nie na miejscu, szokujące „przejęzyczenia się”
itp.

Gafy popełnia się najczęściej przypadkowo, przez złośliwe skojarzenia okoliczności, przez
nieznajomośd panujących lokalnych obyczajów etc.

Wszystko jest względne - co kraj to obyczaj. Głośne odbijanie się po obfitym i łapczywie zjedzonym
posiłku medycyna określa terminem singulicus anciphalitis, a dobrze wychowany Europejczyk boi się
takiej czkawki jak ognia. W niektórych środowiskach szokujące te dźwięki zwala się zwykle na
bliźnich: „Oho! ktoś mnie wspomina”. Pamiętam z uczniowskich czasów w gimnazjum kijowskim -
mieliśmy profesora języka francuskiego, pana Regamey, który, kiedy się jakiemuś uczniowi wypsnęło
takie „beknięcie”, mówił z sarkazmem kiepską ruszczyzną: Blogorodnoje wospitanije prot narużu, co
w dowolnym przekładzie oznacza: Dobre wychowanie pcha się na zewnątrz - słowem, jest to
absolutnie niedopuszczalna w środowisku ludzi cywilizowanych gafa.

W niektórych jednak krajach środkowego wschodu goście po skooczonej uczcie „bekają” niemal
chóralnie - w ten sposób okazując pochwałę kuchni i gościnności domu. Jest to oznaką ogłady
towarzyskiej.

Angielskiego dżentelmena cechuje przede wszystkim doskonała zdolnośd ukrywania swych uczud i
myśli. Zdolnośd niepokazywania po sobie, że coś go dziwi lub szokuje. Jakiś padyszach perski, będąc
na przyjęciu dworskim w angielskiej królewskiej siedzibie Buckingham Palące, pił czarną kawę ze
spodka. Wszyscy Anglicy uczynili to samo - chłeptali mokkę ze spodeczków.

Słynny pisarz francuski André Maurois opisuje w swych pamiętnikach przygodę z czasów, kiedy był na
placówce w Londynie. Pewnego razu został on zaproszony do podmiejskiej rezydencji jakiegoś lorda,
członka parlamentu, na bal kostiumowy. Maurois, pomyliwszy o cały tydzieo datę balu, zjawił się
wieczorem u lorda przebrany w malowniczy strój pirata z opaską na oku i olbrzymim pistoletem za
pasem. Ani lokaj otwierający drzwi, ani całe towarzystwo skupione przy obiedzie, ubrane normalnie,
nie mrugnęło nawet okiem, nie wyraziło cienia zdumienia, nic. Rozmowa towarzyska toczyła się dalej.
Po miłym wieczorze pan domu odprowadził Maurois do samochodu i żegnając się powiedział: „Niech
pan nie zapomina, że za tydzieo u nas jest bal kostiumowy, liczymy na pana”. Typowy przykład iście
angielskiego taktu.

Nieżyjąca już dzisiaj matka moja miała duże poczucie humoru i znała sporo zabawnych historyjek z
dawnych czasów. Kiedyś opowiadała, że jeszcze jako smarkata uczennica pierwszej klasy
ministerialnego gimnazjum rosyjskiego (polskich w ogóle wówczas nie było) została ukarana przez
dyrekcję szkoły za obrazę carskiego majestatu. A stało się to tak.

Któregoś dnia podwoje gimnazjum zamknięto, a wygalowany woźny oświadczył, że lekcji dziś nie
będzie, bo żałoba - caryca umarła, Maria Fiodorowna. Uczennica Wiśniewska (takie było nazwisko
panieoskie mojej matki) wybiegła w podskokach z podwórka gimnazjalnego i w bramie natknęła się
na przełożoną - Rosjankę, która zapytała: - Co się tak cieszysz, Wiśniewska, coś taka wesoła?

- Caryca umarła! - krzyknęła radośnie Bronisława Wiśniewska, podrzucając z radości tornister. No i


dostała sześd godzin paki.

Znacznie później, już jako mężatka zamieszkała na dalekich kresach podolskich, popełniła gafę
językową. Był tam zwyczaj, że w okresie świąt Wielkanocy składano sobie wizyty z życzeniami.
Jednym z odwiedzających był jakiś pop z sąsiedztwa. Po przepisowym kwadransie świątecznych
życzeo i uprzejmości i po tradycyjnej lampce wina z mazurkiem, pop, stojąc w przedpokoju, zapuścił
się w długą i kurtuazyjną konwersację. Matka słabo władając rosyjskim powtarzała:

- Chłodno tu bardzo. Ubierajties, batiuszka, ubierajties!

Matka naturalnie chciała powiedzied: proszę się ubierad, ale ubierajties po rosyjsku znaczy - wynoście
się.

Że bywają też gafy mimowolne, wynikające z pośpiechu, świadczy o tym następująca zabawna
historia, jaką opowiadano w Łodzi, w okresie kiedy tam mieszkałem po drugiej wojnie. Przyjaciel mój i
kolega, nieżyjący już dziś profesor R., miał na przychodne starszą gosposię, do której obowiązków
między innymi należało dostarczanie mu świeżego pieczywa na kolację. Niesłychanie pobożna ta
osoba, uczęszczająca w maju na tzw. nabożeostwa majowe, dla oszczędzania swego czasu i nóg,
biegnąc do kościoła, wpadała po drodze do mieszkania profesora i zostawiała mu paczkę z bułką
paryską w przedpokoju przed lustrem. Pewnego wieczoru kolega, zasiadając do kolacji, sięga po
zawiniętą w gazetę bułkę i wyjmuje ku swojemu zdziwieniu piękną, nowiutką woskową gromnicę.
Nazajutrz z rana profesor, żartując, mówi:

- Zakochała się pani chyba, takie roztargnienie.

- Ach, panie profesorze, co ja się wstydu najadłam wczoraj. Tu proboszcz przed procesją ogłasza, że
kto ma porządną świecę, niech się wysunie na czoło. Ja pcham się do przodu, rozwijam papier, a tu
ludzie w śmiech. Zamiast świecy bułka paryska.

Tak, tak, śpiesz się powoli - nawet na nabożeostwo majowe.

Byłem kiedyś zaproszony na filiżankę kawy do przemiłej i uzdolnionej młodej literatki, pani Julii H.
Kiedy o oznaczonej godzinie zjawiłem się w jej mieszkaniu przy ulicy Oleandrów, drzwi otworzyła mi
jakaś miła kobiecina z froterką w ręku. Zapytała, czy jestem Zaruba, a kiedy potwierdziłem, prosiła do
środka, bo pani H. zaraz powinna wrócid. Usiadłem sobie w fotelu i zapaliłem papierosa.
Froterowanie trwało dalej. Wkrótce przyszła urocza pani domu i zasiedliśmy do kawy i miłej
pogawędki. Wspominaliśmy niedawne jeszcze czasy lubelskie i łódzkie i zaśmiewaliśmy się z
doskonale znanych kawałów pochodzących z tego okresu. Nie mając zbyt wiele czasu pożegnałem
gospodynię i wychodząc, starym zwyczajem, wsunąłem pięd złotych w rękę wciąż froterującej
gosposi. Przyjęła banknot i podziękowała mi z uśmiechem Giocondy. Po pewnym czasie przyjaciel mój
i towarzysz broni z dziedziny satyry, znany Jan R., spotyka mnie w słynnym z doskonałej kuchni lokalu
pani Kasi z Oleandrów i przedstawia swojej kolejnej małżonce.
- My się już - powiada dama - znamy, pan mi nawet dał na odchodnym pięd złotych, nie pamięta pan -
. u Julii... Rzekoma gosposia okazała się znaną pisarką, Marią J. Domyśliłem się, że froterowanie
podłóg było wyrazem sąsiedzkiej przysługi, ale dlaczego nie zostałem jej przedstawiony, dlaczego nie
piła z nami kawy - to pozostanie dla mnie tajemnicą po dzieo dzisiejszy.

Drugą moją mimowolną gafą było sypnięcie się przed kamerą telewizyjną w galerii plastyków na
MDM-ie.

Telewizja, pod pozorem wywiadu ze mną oraz pokazania ostatnich moich prac, zaprosiła mnie na
audycję pt. „Spotkanie z plastykami”. Kiedy się jednak zjawiłem w galerii, okazało się, że mam byd
tłumaczem hinduskiego plastyka, mówiącego po angielsku, którego wystawa odbywała się właśnie w
galerii.

Ku memu przerażeniu, miły ten mistyk-abstrakcjonista, którego nazwiska zapomniałem, mówił


bardzo słabo po angielsku, jakimś hinduskim walapukiem i z trudem chwytałem sens jego
wypowiedzi. Co gorsza, perła naszych spikerów, urocza pani Irena, podsuwała mi pod nos mikrofon i
przynaglała, żeby prędzej mówid, bo czas ucieka. Na pierwsze moje zapytanie: gdzie kolega studiował
malarstwo - padło słowo: Peri. W głowę zachodziłem, gdzie to może byd, i powiedziałem wtedy po
polsku, że kolega studiował w Indiach, bo przecież nie w Pyrach pod Warszawą. Następne pytania
dotyczyły bagatelek. Niech pan zapyta, szepnęła pani Irena, co kolega chciał przez ten obraz
powiedzied. Kolejno oblecieliśmy całą wystawę. Obrazów było sporo. Hindus ględził coś po swojemu,
z czego zrozumiałem tylko jedno słowo: eksperimento. Uczepiłem się tego słowa jak pijany płotu i,
speszony, zacząłem improwizowad wariacje na temat eksperymentalnych wyczynów mojego
egzotycznego kolegi. Plotłem, co mi ślina na język przyniosła: że obraz ten wyraża walkę wewnętrzną
człowieka wschodu z supremacją przyziemnych sił materialistycznych, a ten znów przedstawia
załamanie się mistyka pod ciosami cywilizacji technicznej Zachodu, itp, itp. Kiedy wreszcie dobiliśmy
do portu i zasiedli z powrotem do czarnej kawy, wyraziłem przekonanie, że kolega musiał gdzieś w
byd Europie zachodniej, na co otrzymałem odpowiedź: France, dwa lata w Peri. Okazuje się, że kolega
studiował w Paryżu, tylko że Paryż po angielsku brzmi wyraźnie „Paris”. Byłem kompletnie przybity
faktem, że wprowadziłem w błąd tysiące telewidzów, urocza pani Irena jednak tłumaczyła mi, że nie
należy się tym błędem przejmowad, że to nie ma znaczenia, że nikt się nie zorientował w tej pomyłce.
Czy była to gafa? Czy sypnięcie?

Największą jednak moją gafą była przygoda na imieninach czarującej panny Wandy D., w której się
zresztą podkochiwałem. Było to w okresie moich studiów w Szkole Sztuk Pięknych, czasy dawne, mgłą
sentymentu owiane. Prowadziłem jakby podwójne życie. Życie cyganerii z jej kawałami i rubaszną
postawą oraz życie salonowe, z pełnymi uroku five o'clockami, rautami itp. Dlatego to w ów pamiętny
wieczór zjawiłem się w przepisowym stroju wizytowym z bukietem w ręku i ze srebrną papierośnicą,
w której się zaplątał ów przeklęty eksplodujący papieros. Papieros pochodzący ze słynnego sklepu
magicznego przy ulicy Chmielnej.

Któż z dawnych warszawiaków nie pamięta tego uroczego sklepiku! Centralne miejsce wystawy
sklepowej zajmowała prawdziwa czaszka ludzka, w której oczodołach świeciły się małe żaróweczki.
Girlandy masek, czerwonych diabłów, cytrynowożółtych Chioczyków i czarnych Murzynów stanowiły
tło dekoracyjne dla najrozmaitszych magicznych pudełek, pocztówek pornograficznych z zagadkową
reklamą: memento humori. Sklep był długą, źle oświetloną kichą, której większą częśd zajmowała lada
zawalona najrozmaitszym magicznym towarem. Jakieś japooskie robaczki, które podpalone zwykłą
zapałką przeistaczały się w kilkumetrowego węża cuchnącego siarką; papier toaletowy z zapachem
heliotropu (pachnie po użyciu - jak podawała reklama), flirt towarzyski i wulgarne pocztówki prima-
aprilisowe; nakręcane pluszowe myszki, ruchliwe i agresywne, wywołujące panikę w towarzystwie,
zwłaszcza wśród płci pięknej. Słowem, „za jedne dwa złote można się uśmiad, cały dom rozweselid”.
Były tu też słynne eksplodujące papierosiki ze złotymi ustnikami. Jeden z takich „eksplodzików”
znalazł się przypadkowo w mojej papierośnicy. Po imieninowych rozkoszach stołu towarzystwo
przeszło do salonu, aby wśród pięknych dywanów, palm i adamaszkowych mebli pid aromatyczną
mokkę i słuchad wokalnych występów kuzynki solenizanta „cierpiącej na głos”.

Obok mnie siedziała dostojna matrona, matka pana domu a babka solenizantki,
siedemdziesięcioletnia prezesowa W. Jedną z jej namiętności było palenie papierosów. W momencie
koloraturowych treli popisującej się śpiewaczki dośd głośno powiedziała:

- O, pan Zaruba poczęstuje mnie na pewno dobrym papierosem!

Podałem jej z właściwą sobie galanterią papierośnicę i zapałkę. Po chwili, kiedy śpiewaczka dosięgała
szczytów górnego C, nastąpił wybuch.

Prezesowa zemdlała i wiła się na podłodze w jakichś konwulsjach. Wśród kłębów dymu powstało
ogólne zamieszanie, z którego skorzystałem, aby dad nura. Noga moja naturalnie już więcej nie
postała w apartamentach dyrektora D. przy Alei Róż.

Nowy wspaniały świat, czyli wesołe rozważania przy „dodekakafonii”


Nauka dzisiejsza robi iście zastraszające postępy. Obdarzyła ona ludzkośd w stosunkowo krótkim
czasie oszałamiającymi dobrodziejstwami w rodzaju cybernetyki, broni nuklearnej i tym podobnymi
cudeokami i nowalijkami nie znanymi dotychczas naszej planecie. Nie jestem powołany i nie kuszę się
bynajmniej zapuszczad się w krytykę wartości tych osiągnięd. Powiem tylko jak Nabuchodonozor w
poemacie Newdigata: „żując jedzenie, do którego nie jestem przyzwyczajony, myślę: może ono byd i
pożywne, lecz nie jest bynajmniej smaczne”.
Bo czyż nie jest to śmiechu warte, że skoro wszystkie zjawiska powstają z elektronów i kwantów, to
jest rzeczy rządzonych przez wzory matematyczne, to i ukochana pana X ma byd tylko nieco bardziej
skomplikowanym równaniem różniczkowym? Albo że, jak to zapowiadają zakatarzeni cymbałnetycy -
nawet sztuka będzie produkowana przez mózgi elektronowe? Czyżby muzyka „dodekafoniczna”,
„konkretna” i „sferyczna” były pierwszymi jej jaskółkami? Albo czyż nie jest wzruszające, że stojący w
ogonku po głęboki talerz (których, jak wiadomo, brak) marzy o podróżach międzyplanetarnych, albo
dyrektor elektrociepłowni kupuje sobie, kiedy zima nadchodzi, żelazną „kozę” na ulicy Bagno.

Utopie udaje się czasowo zrealizowad. Życie przechodzi przez nie ostatecznie zwycięsko. Potrafi ono
oddzielid plewy od ziarna. Trzeba uświadomid sobie to, że pośród chybionych prób jądro naukowej
prawdy narasta wytrwale. I o tej prawdzie można powiedzied: jakkolwiek się zmienia, pozostaje
zawsze ta sama. Uczmy się patrzed satyrycznie.

A więc mimo wszystko: „Śmiejmy się - kto wie, czy świat potrwa trzy tygodnie”. Jak to powiedział
przed dwustu laty niejaki Beaumarchais.
Spis treści
Zamiast przedmowy ................................................................................................................................ 3
Kijów ........................................................................................................................................................ 3
Narodziny poczucia humoru................................................................................................................ 3
Lata sztubackie .................................................................................................................................... 4
Wagary ................................................................................................................................................ 4
Ciało profesorskie ................................................................................................................................ 5
Kijowska Szkoła Sztuk Pięknych ........................................................................................................... 7
Kontrakty ............................................................................................................................................. 9
Warszawa mojej młodości..................................................................................................................... 10
„Udziałowa”....................................................................................................................................... 10
Szkoła na Hożej .................................................................................................................................. 12
Ferie ................................................................................................................................................... 14
Klimaty i wtajemniczenia................................................................................................................... 16
Cyganeria ........................................................................................................................................... 22
Paryż ...................................................................................................................................................... 34
Przygoda z „lordówną” ...................................................................................................................... 36
Z szabelką na tyłach ............................................................................................................................... 38
Warszawa - miasto stołeczne ................................................................................................................ 39
Życie klubowe .................................................................................................................................... 41
Szwejk z przeszkodami ...................................................................................................................... 42
Ze świata mody.................................................................................................................................. 45
„Kresy” ............................................................................................................................................... 46
Cyrulik Warszawski ............................................................................................................................ 47
O Jerzym Paczkowskim ...................................................................................................................... 48
Duo Karpioski-Minkiewicz ................................................................................................................. 49
Wędrowna szopka ................................................................................................................................. 50
Medytacje anioskie............................................................................................................................ 52
IPS, SIM i okolice................................................................................................................................ 54
Pochwała Witolda Leonharda ............................................................................................................... 57
Wspomnienia o Gałczyoskim................................................................................................................. 61
Okupacja ................................................................................................................................................ 68
Jak zostałem Murzynem .................................................................................................................... 76
Lublin ..................................................................................................................................................... 77
Łódź, dymiące Ateny ............................................................................................................................. 80
Ze wspomnieo o Tuwimie ..................................................................................................................... 84
Londyn 1946 .......................................................................................................................................... 91
Pochwała groteski ............................................................................................................................. 91
Pochwała lenistwa ............................................................................................................................. 93
Żuki i mrówki ..................................................................................................................................... 95
Pochwala dobrego serca ................................................................................................................... 95
Zgaszona gloria .................................................................................................................................. 95
Sorry.,. ............................................................................................................................................... 95
Anin awansu stołecznego ...................................................................................................................... 97
Cierpienia kierowcy ............................................................................................................................... 99
Nowa Warszawa .................................................................................................................................. 101
Jubileusz .............................................................................................................................................. 103
W góry, w góry .................................................................................................................................... 110
Humor na chodzie ............................................................................................................................... 112
Eryk .................................................................................................................................................. 113
Henio ............................................................................................................................................... 114
Slogany Samuela.............................................................................................................................. 114
Bronisław Linke (Broneczek) ........................................................................................................... 115
Artur Maria ...................................................................................................................................... 115
Kropka nad „Ifą” .............................................................................................................................. 116
Miscellanea.......................................................................................................................................... 116
Klosz od lampy czy Hamlet? ............................................................................................................ 116
Komedia przez duże k ...................................................................................................................... 117
„Szał” ............................................................................................................................................... 118
Motyw góralski ................................................................................................................................ 118
Jam to jest... .................................................................................................................................... 119
Szlakiem od Rembrandta do Olkusza .............................................................................................. 120
Jak to malarz obdarowuje gminą świętym i herbami...................................................................... 120
Przyjacielski portret artysty jako takiego, obraz domu jego ........................................................... 121
Jak zostałem Szkotem.......................................................................................................................... 121
Echa festiwalowe ................................................................................................................................. 123
* * * ..................................................................................................................................................... 124
Potęga słowa drukowanego ............................................................................................................ 125
Cierpienia wczasowicza ................................................................................................................... 126
O nowych ulicach............................................................................................................................. 127
Lengren ............................................................................................................................................ 128
Jeszcze Minio ................................................................................................................................... 128
Telefony Mikusia ............................................................................................................................. 129
Jak to odznaczenia paostwowe ratują życie wiewiórki ................................................................... 130
Moje gafy i... okolice ........................................................................................................................... 131
Nowy wspaniały świat, czyli wesołe rozważania przy „dodekakafonii” .......................................... 134

Ilustrował i okładkę projektował autor


WYDANIE III
PRINTED IN POLAND
Paostwowe Wydawnictwo „Iskry”, Warszawa 1968 r. Nakład 10 000+ 257 egz. Ark. wyd. 20. Ark. druk. 17. Papier offset, kl.
III, 80 g 82X104 cm z f-ki w Boruszowicach. Oddano do składania w grudniu 1967. Druk ukooczono w kwietniu 1968 r.
Wrocławska Drukarnia Dziełowa - Zam. 1043/A. - OR-5 Cena zł 20.

You might also like