ktry da ci peny dostp do spisu treci ksiki. Jeli chcesz poczy si z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniej. 2 WALERY PRZYBOROWSKI MODZI GWARDZICI POWIE Z OBLENIA WARSZAWY PRZEZ PRUSAKW W ROKU 1794 3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdask 2000 4 ROZDZIA I W ktrym jest mowa o Tomku, pani Antoniowej i peruce pana Gugenmusa. Ulic zwan Kamienne Schodki ciko posuwa si mody chopak, dwigajc na ramieniu ogromny kosz z ywymi rybami, ktre cigle si rzucay i tym sposobem utrudniay jeszcze bardziej mozolne podnoszenie si po schodach wskich, a po wczorajszym deszczu do li- skich. Byo to dnia 13 lipca 1794 r. Wanie dnia poprzedniego zerwaa si niezwyka burza nad Warszaw, z ulewnym desz- czem, wichrem i piorunami. Mnstwo dachw pozrywaa, kominw powywracaa, a nawet, jak ludzie mwili, na przedmieciach wiele drzew powyrywaa z korzeniami, kilkanacie par- kanw naobalaa, a dwch chopakw pod Marymontem piorun zabi. W samym miecie pio- run uderzy w wie zamkow, a cho szczliwie po niej spyn, zerwawszy tylko kilka da- chwek i osmaliwszy mury, jednak ludzie uwaali to za bardzo zy znak i rne std wypro- wadzali wnioski. Za to dzie dzisiejszy, 13 lipca, by przeliczny i ciepy, i jasny. Powietrze odwieone wczorajsz burz byo lekkie i czyste; soce, cho to godzina bya do wczesna, bo zaledwie szsta rano, dopiekao mocno. Poci si te biedny chopak wspinajcy si na Kamienne Schodki i dwigajcy na ramieniu ciki kosz z rybami. Na koniec z wielkim mozoem wydo- by si na Rynek Staromiejski, kosz postawi na ziemi, odetchn, ciko obtar rkawem ko- szuli pot z czoa i spojrza przed siebie. By to chopak smagy, zrczny, moe 18 lat liczcy, z twarz otwart i szczer, mocno opalon od soca, z barkami szerokimi, rkami ylastymi, znamionujcymi niezwyk si. Sta i patrza na rzeki ruch, jaki si na Rynku Staromiejskim rozwija. By to pitek, dzie targowy i na obszernym placu stao mnstwo fur wociaskich z nabiaem, jarzynami i ptactwem domowym. Warszawskie przekupki, rybaczki, tak zwane zieleniarki sprzedajce woszczyzn roztasoway si dokoa ratusza i gwar panowa tu nie lada. Gdy tak chopiec patrzy, nagle uderzy go kto lekko w rami i zaraz te rozleg si gos silny i mski. Tomek! A c to ty nie idziesz bi Prusakw? Chopak wawo si obrci. Przed nim sta zakonnik jeszcze mody, w brunatnym habicie franciszkaskim, w butach wysokich juchtowych, w ciemnej konfederatce na gowie, z dwo- ma pistoletami za pasem i szabl u boku. Na ramiona mia rzucony lekki paszcz kamlotowy. Sta i patrza czarnymi, surowymi oczami na chopaka, ktry zdj kapelusz, pocaowa ksi- dza w rk i rzek: Prosz ksidza kapelana, ja bym by ju dawno polecia, bo mi si a na pacz zbiera, kiedy sobie pomyl, e inni Niemcw bij, a mnie tam nie ma, ale c, kiedy nie mog. Dlaczego nie moesz? C to! nie jeste zdrw i rzeki? Zdrw to ja jestem i Niemcw bym tuk, eby a wiry leciay, ale kt zostanie przy starej babusi? Ksidz kapelan przecie wiedz, e ja jestem jedyn jej podpor. Jake j osta- wi sam? 5 Hm! dobry z ciebie chopak. Pan Jezus ci to wynagrodzi, e tak dbasz o swoj babk odrzek ksidz i pomylawszy chwil, a widzc zy w oczach chopaka, doda: No, no! nie martw si, jako to bdzie. Teraz w Warszawie jeste potrzebny, bo jeno pa- trze, jak Prusaki tu przyjd. Ju ja pomyl o tym... Bde mi zdrw. Ja tam, jak mi tylko czas pozwoli, zajrz do twojej babki. Nie becz, bo gdzie to kto widzia, eby taki chopak duy becza? To rzekszy, ksidz poklepa Tomka po ramieniu i ruszy wawo naprzd. Tomek posta jeszcze chwil, obtar oczy zroszone zami, podnis kosz z rybami i puci si pod ratusz. Tam, za duym stoem, z dwoma wielkimi cebrami obok, w ktrych pluskay si ryby, sie- dziaa niemoda ju, ale czerstwa kobieta, ubrana z waszecia i pilnie patrzya na zbliajcego si chopca. Jeste na koniec! zawoaa gosem krzykliwym i dononym. Juem mylaa, e nie przyjdziesz. Ciekawam, gdzie si wczy? A tu do mnie cigle przychodz: Antoniowa, macie ywe karpie, macie ywe liny? A ja nie mam nic, jeno czeka musz, a ten guaj raczy przyj... A przecie, babko, piesz! pieszysz, pieszysz! Ju ja znam twj popiech. O czym ci gada ks. Karolewicz? Widzielicie i to? A co nie miaam widzie? Ja wszystko widz. Ju ci pewnikiem namawia do wojska... Nie skoczya, bo nagle na ganku ratuszowym ukaza si pachoek miejski z bbnem i po- cz na nim bbni i woa gosem dononym: Moci panowie, schodcie si! Bbni z caej siy, tak e zaguszy gwar miejski. Wszyscy zwrcili oczy na ratusz i zbiega si poczli. Obok pachoka sta z jednej strony kapitan municypalny, pan Traugutt, z drugiej taki kapitan, pan Majewski, obaj w koletach granatowych, w kapeluszach i przy szablach. Moci panowie, schodcie si! krzycza, co mia si pachoek miejski. Wtem na schody prowadzce na ganek ratuszowy wskoczy jaki osobliwszy czeczyna, may, chudy, z du gow w peruce, ubrany z niemiecka w kapot koloru piaskowego, ktrej dugie poy sigay mu prawie do kostek, w kamizel czerwon ze wieccymi guzikami, w obwise, czarne, jedwabne pluderki, w poczochy i trzewiki ze srebrnymi sprzczkami. Na gowie mia maleki kapelusik stosowany, a przy boku szpad. Twarz mia du, wygolon, ospowat, oczy malekie, czarne, rozumnie patrzce i cay krci si jak fryga. Wskoczywszy na schody przypad do kapitana Majewskiego i kaniajc mu si zrcznie, zapyta: Jake to, obywatelu kapitanie, pozwalasz temu kpu woa: moci panowie? Kapitan, ktry by ogromnego wzrostu, barczysty, z wsami jak wiechcie, spojrza z gry na malekiego czowieczka i spyta wolno, gosem basowym: A jake on ma woa, moci Gugenmusie? Przede wszystkim, ja nie jestem aden moci, jeno obywatel i... Aha... to o to idzie! A o to! On powinien woa: obywatele! schodcie si! Dwa ostatnie wyrazy czowieczek nazwany Gugenmusem wykrzykn z caych si, gosem piskliwym i cienkim, tak e kapitan umiechn si, ale zaraz spowania i rzek: Id no acpan do swoich zegarw, a w sprawy, ktre do ciebie nie nale, nie wtrcaj si, radz acpanu... Gugenmus chcia co jeszcze odrzec, ale w tej chwili wysun si naprzd kapitan Traugutt i ze wszystkich si woa: Z rozkazu Janie Wielmonego Naczelnika oznajmiam wszem wobec i kademu z osob- na, e za daniem znaku alarmu na okopach i od armaty pod Zygmuntem wszyscy obywatele 6 maj si bra do broni, zgromadza pod swymi setnikami po cyrkuach i rusza za miasto, na okopy, a to pod najsurowsz odpowiedzialnoci. Sowa te powtrzy trzykrotnie, po czym razem z doboszem i kapitanem Majewskim zeszli z ganku i wyruszyli na Nowe Miasto, jak mwiono, eby tam to samo ogosi. Tymczasem Tomek sta nieruchomy i jakby zasuchany w sowa kapitana Traugutta, gdy z tej zadumy obudzi go krzykliwy gos babki. I czego stoisz, gamoniu? czego si gapisz? Czy to ciebie dotyczy? Takich kpw jak ty na wojnie nie potrzebuj. C te obywatelka mwi? zapiszcza przy niej gos Gugenmusa jake to moe by, eby taki dzielny modzieniec nie poszed na okopy, kiedy trzeba broni Polski! A nie pjdzie, bo jest on jeszcze mokos i mnie sucha musi, a acan nie wciubiaj nosa, gdzie nie trza! zawoaa Antoniowa. Moja pani Antoniowa ozwie si nowy, gruby gos co te to gadacie? Doprawdy, wstyd mi za was i gdyby nieboszczyk Antoni a mj kum to usysza, toby si skrci z haby i drugi raz umar... jako ywo, drugi raz by umar. Usyszawszy to Antoniowa, cho bya ju kobiet niemod, zerwaa si z awy na rwne nogi i nu woa: Panie Wieprzowski, eby acan nie by przyjacielem mego nieboszczyka, tobym ci na- wymylaa tak, eby uciek a na Podwale. C to?! buntujesz mi chopaka? taki to przykad dajesz? Dobry przykad, dobry przykad ten obywatel daje zapiszcza Gugenmus. Ej, ty pludrze, nie odzywaj si, kiedy do ciebie nie gadaj! patrzcie go! jaki mi mdrala! Ale w teje chwili zjawia si nowa osoba. By to zakonnik Karolewicz, ten sam, ktry niedawno z Tomkiem rozmawia. Zbliy si nieznacznie i zapyta: O c to idzie? czego to pani Antoniowa tak si gniewa? Odpowiedziano mu, cho zrazu trudno przyszo zrozumie, bo wszyscy troje naraz mwili, a Antoniowa najgoniej. W kocu wysuchawszy wszystkiego, ksidz rzek: Moja jejmo, ja to dobrze rozumiem, e Tomek jest jedyn twoj podpor w staroci, ale pamitaj te, e ojczyzna jest pierwsz ni matka nawet rodzona. A przy tym Tomek ma lata odpowiednie i pan Adam Blum, ktry jest setnikiem, z pewnoci go wezwie na okopy, cho jejmo nie pozwolisz. A jake to moe by, przecie ja babka rodzona? Bd si tam obywatelki pyta o to! zapiszcza Gugenmus. Cicho by by, ty pludrze ! krzykna Antoniowa. Hi! hi! hi! mia si Gugenmus, machajc swymi chudymi i dugimi rkami, przy czym wskutek gwatownych ruchw mka mu si sypaa z peruki, tak e pan Wieprzowski pocz kicha, jakby zay tabaki. Tymczasem ksidz mwi dalej: Wszelako pooenie jest takie, e trzeba co dla jejmoci zrobi, bo inaczej z godu by umara bez Tomka. l obracajc si do Wieprzowskiego i Gugenmusa, rzek: Obywatele! ja proponuj, bymy co tydzie skadali si na utrzymanie pani Antoniowej. Ja dam dwa zote! A ja dam trzy! zapiszcza Gugenmus. To i ja dam trzy odezwa si Wieprzowski przecie to wdowa po moim kumie. Dam trzy... co nie mam da... a bodaj acana, moci Gugenmus, z t mk! ahu!... ahu!... To nie mka, to taki puder! 7 Bodaj acpana, ahu!... ahu!... id acpan troch dalej, bo mi co pknie jeszcze w brzuchu... ahu!... Ksidz Karolewicz zwrci si do Antoniowej. Wic bdziesz jejmo miaa osiem zotych na tydzie... i bez Tomka dasz sobie rad. C, dobrze? Antoniowa pocza paka i caowa ksidza po rkach. A dobrze, dobrze, mj dobrodzieju i jeelim si opieraa co do Tomcia, to jeno z obawy o niego. Niech Pan Jezus da dobrodziejowi zdrowie! Uoono si szczegowo, e pan Gugenmus bdzie zbiera pienidze i oddawa Antonio- wej i e Tomek zaraz pjdzie do pana Adama Bluma na Podwale i zapisze si u niego do stra- y obywatelskiej. Po czym wszyscy si rozeszli, tylko pan Wieprzowski rzek do Gugenmusa: ebym by acanem, tobym poszed do Prusakw i tak im tam trzs bem, eby si wszy- scy od tej mki zakichali. Ahu! ahu! ROZDZIA II Jako Tomek jedzc flaki dowiedzia si o wielkiej tajemnicy. Pan Adam Blum, majster lusarski i waciciel kamienicy na Podwalu, by setnikiem stray obywatelskiej. By to ju czowiek niemody, liczy koo pidziesiciu lat, ale jeszcze rzeki, czerstwy jak rydz i gorczka wielki. Do niego to Tomek, po ukadzie zawartym przez ksidza Karolewicza z babk, wyruszy wprost z rynku, eby zapisa si do stray obywatelskiej pierwszego cyrkuu. Bieg, co mia si, przez ulic Piekarsk, podskakujc z radoci. Taki by kontent, e bdzie mg na koniec bi Prusakw i e o babk moe by spokojny, jak gdyby drugi raz na wiat si narodzi. Lecia wic jak szalony, wesoo pogwizdujc. Nagle na skrcie na placyk zwany Piekieko natkn si, a raczej wpad na duego chopca, cienkiego jak tyka, wysokiego, ubranego w mundur gwardii municypalnej, z wielk szablic przy boku i rusznic przez plecy przewieszon. Popchnity silnie przez Tomka duy chopiec potoczy si a w rynsztok, przy czym ledwie utrzyma si na swych cienkich i niezwykle du- gich nogach. Oburzyo go to, wyprostowa si, chwytajc nagle za szabl, krzykn cieniutkim i zabawnym w tak wysokim chopaku gosem, wytrzeszczajc przy tym malekie, czarne oczy: A to co, do stu paraluszw! Ale wida pozna zaraz Tomka, bo zawoa: Tomku, wariacie, a ty gdzie lecisz? Tomek zatrzyma si na miejscu, a przypatrzywszy si dugonogiemu modziecowi od- rzek: Wiertelewicz! jak si masz? no, bd zdrw! I zawrci, chcc biec dalej. Ale Wiertelewicz wycign swe chude, dugie rce i chwy- ciwszy Tomka za po kubraka, zatrzyma na miejscu: Czekaj no, nie piesz si! Gdzie ci tak pilno? Mam ci co rzec. Nie mam czasu. Lec do pana Bluma. 8 Po co? Zapisa si do gwardii. Takich smykw jak ty do gwardii nie zapisuj, jeno do stray. To wszystko jedno. Ot nie jedno. Bd zdrw... nie mam czasu! Czekaj no, mam ci rzec co wanego. Nie mog, piesz si! No, to id, niech ci g kopnie. Dobrze, e si zapisujesz. Wic ci babka pozwolia? A pozwolia. Na koniec! id wic. Ale wr zaraz; czekam na ciebie u flaczarki Nowakowskiej, na uli- cy Piwnej. Przyjd, kupi ci flakw i pogadamy. Mam ci powiedzie co bardzo wanego. Dobrze? Dobrze! Przyjdziesz? Przyjd. To rzekszy Tomek kopn si dalej, co mia si, wypad na Podwale i znalaz si wkrtce przed kamienic pana Bluma. Wewntrz niej, na niewielkim podwrzu staa gromadka mo- dych ludzi. Pan Blum siedzia na zydlu przy stole i do duej ksigi wpisywa obecnych. To- mek wmiesza si midzy nich i gdy wszyscy byli zapisani, wysun si naprzd i pokoniw- szy si panu setnikowi, mnc czapk w rkach rzek: I ja bym te chcia si zapisa. Pan Blum spojrza na niego surowo i spyta: A dlaczego tak pno, mociumdziu? Taki zdrowy chopak dawno ju powinien by w stray. Jak si zwiesz, mociumdziu? Tomek Landikier. A! Landikier... czekaj no, mociumdziu... a, to ja ci znam. Wnuk rybaczki Antoniowej? Tak, wielmony panie. Nie jestem, mociumdziu, wielmonym panem, teraz nie ma wielmonych panw, jeno obywatele... rozumiesz, mociumdziu! Rozumiem, prosz pana. Ot, mociumdziu, jeste koronny gupiec. Ja mu mwi, e teraz nie ma panw, a on swoje. Masz mi, mociumdziu, nazywa obywatelem setnikiem. Dobrze, obywatelu setniku. Tak. Wic zwiesz si... jak? bom zabaczy. Tomasz Landikier. Pan Blum umacza ogromne gsie piro w wielkim kaamarzu, zrobi yda na czystym pa- pierze ksigi i zakl gono; po czym po krtkim wahaniu zliza go jzykiem i splun ener- gicznie. Nareszcie wzdychajc i sapic ciko, z wielkim trudem wypisa nieksztatnymi lite- rami nazwisko Tomka. Gdzie mieszkasz? Na Starym Miecie w kamienicy pana Gagatkiewicza. Na te sowa pan Blum szarpn si niecierpliwie i krzykn: Mwiem ci, baranie jaki, mociumdziu, e teraz nie ma adnych panw, jeno obywatele. C to, mociumdziu, za eb zakuty! Zrbe tu co z takimi osami! Ma tu by wolno i Pol- ska! Jak miesz nazywa mnie, Gagatkiewicza, panem? Masz mwi, mociumdziu, obywatel Gagatkiewicz albo Gagatkiewicz. Rozumiesz? Dobrze, obywatelu setniku! odrzek Tomek nieco przestraszony tym wybuchem nage- go gniewu obywatela. 9 Obywatel Blum uspokoi si, mruczc co pod nosem, wzi piro do cikiej i spracowa- nej rki i znowu zapyta: Wic gdzie mieszkasz? Na Starym Miecie w kamienicy obywatela Gagatkiewicza. No, nareszcie! I setnik, cigle sapic, zapisa miejsce zamieszkania. Skoczywszy t czynno zamkn ksig, piro ostronie wsadzi w kaamarz i powstajc rzek do obecnych: Wiecie, mociumdziu, e Prusaki ju s pod Warszaw i e bdziemy si z nimi bili. Gdy wic strzel z armaty pod Zygmuntem, macie si stawi wszyscy z broni, jak kto ma, a kto nie ma, to dostanie. A teraz bdcie zdrowi! Wszyscy wyszli, a Tomek ju teraz wolnym krokiem, mocno zamylony cho uradowany wewntrznie, pocign na ulic Piwn do flaczarni obywatelki Nowakowskiej. Flaczarnia ta, sawna na cae miasto z doskonaoci i smakowitoci swej kuchni, miecia si w kamienicy ojcw augustianw, podle kocioa w. Marcina, w dwch izbach od ulicy, wielkich i silnie sklepionych, jednak do ciemnych i dusznych. Wchodzio si tu z sieni i kadego zaraz uderza silny zapach flakw, ktre spoywao mnstwo osb siedzcych przy niewielkich stoliczkach ustawionych wzdu cian. W gbi pierwszej izby, za lad krlowaa na wysokim zydlu sama wacicielka tego zaka- du, kobieta tga, otya i z trudnoci si ruszajca. Ubrana w strj mieszczek warszawskich, w wielkim czepcu ze szlarkami i wstkami gorco tymi, bystrymi oczami obrzucaa wszyst- kich, baczn cigle majc uwag na kilka dziewczt usugujcych gociom. Dziewczta te, ubrane skromnie i czysto, biegay jak frygi, roznoszc dymice si miseczki z flakami, nie mogc nastarczy tego przysmaku licznym jego amatorom. Kiedy Tomek tu wszed, Wiertelewicz koczy ju sw uczt i wanie teraz starannie mi- seczk chlebem wyciera, chleb ten akomie ykajc. Siedzia w kcie izby, a dugie jego cien- kie nogi w wysokich butach z ostrogami wystaway na rodek. Gdy Tomek przysiad si do niego, zaraz Wiertelewicz swym piskliwym, prawie kobiecym gosem zawoa do jednej z usugujcych dziewczt: Obywatelko Zuziu, prosz o misk flakw z soporkiem 1 . Prawda Tomek, e chcesz z so- porkiem? Dobrze, wszystko mi jedno. Jaki ty! to wcale nie jest jedno. Trzeba ci wiedzie, e jakkolwiek u obywatelki Nowa- kowskiej wszelkiego rodzaju flaki s dobre, wszelako najlepsze s z soporkiem. Probatum est. Wrd tego obywatelka Zuzia przyniosa miseczk dymicych flakw, kromk chleba i yk blaszan i wszystko to postawia przed Tomkiem. Wiertelewicz wycign sw dug szyj, zajrza do miseczki, pocign zapachu wielkim nosem i rzek: Do stu Prusakw! tak piknie pachn te flaki, a soporek wydaje mi si tak zawiesistym, e jakkolwiek ju jedn misk zjadem, skusz si jeszcze na drug. Ojojoj! Za to bd lepiej pra tych Niemcw. Obywatelko Zuziu, prosz jeszcze o miseczk flakw, ale z soporkiem, koniecznie z soporkiem! nieodzownie z soporkiem! Skoro sobie ju nieco podjedli, Wiertelewicz z min tajemnicz, nachylajc si do ucha Tomka rzek: Bardzo dobrze zrobi, mj Tomku, e si zapisa do stray. Od dawna ju szukam po- mocnika w pewnej bardzo wanej sprawie, pomocnika, na ktrym mgbym w zupenoci polega. C to za sprawa? o co idzie?
1 Sos zawiesisty 10 Powiadam ci, brachu, sprawa bardzo wana, od niej zaley los Warszawy, a moe i Rze- czypospolitej. No! no! c to takiego? Wiertelewicz obejrza si ostronie dokoa, przysun swj zydel do Tomka i spyta prawie szeptem: Znasz ty yda Wolfa Hejmana? Wolfa? nie! c to za jeden? Ale co ty mi mwisz! znasz go doskonale. Ojojoj! i jak jeszcze. Sam widziaem, jak przed szabasem kupowa od ciebie ryby. Taki wysoki, tgi, z du, siw brod. On na Kon- wiktorskiej ulicy ma sklep z futrami; bogacz wielki. A! wiem ju, wiem. Wolf! znam go. On nieraz do pana prezydenta chodzi na ratusz. Znam go. Bogacz, ale yd porzdny. otr ostatni, powiadam tobie. Wart szubienicy, hultaj przeklty! Czy to moe by? co te ty gadasz? Gadam prawd. To rzekszy znw si przysun do Tomka, nachyli mu si do samego ucha i szepta. Wiesz, e ja take mieszkam na Konwiktorskiej, naprzeciwko domu i sklepu tego yda. Ju od kilku dni zauwayem, e do niego rne ydki przynosz i odnosz jakie pisma, a wszystko to si robi skrycie i w wielkim sekrecie. Wczoraj w nocy postawiono mi na stray od Powzek, i c powiesz, patrz, a jeden z takich ydkw przemyka si cichaczem krzaka- mi ku obozowi Prusakw. Rzuciem si za szelm, ale mi si gdzie zawieruszy. Ja ci powia- dam, e ten Wolf jest szpiegiem i ma konszachty z Prusakami. Bj si Boga, Jacu, a to trzeba szelm schwyta. Ba! nie tak to atwo i ja sam temu nie poradz. Dlatego ciesz si, e przysta do stray. Cyrku pierwszy, do ktrego naleysz, wysyany bywa zwykle na Powzki. We dwch sca- piemy yda. Mnie si widzi, e trzeba o tym powiedzie panu Blumowi. A to na co? A nu mnie si zdaje? Oskara o tak haniebn zdrad obywatela, ojojoj! to pachnie sdem. Jak bdziemy mieli w rku dowody, to co innego. Wtedy zobaczymy! W teje chwili wszed do izby obywatel Gugenmus, w peruce obficie mk posypanej, z kapeluszem stosowanym pod pach, umiechnity, kaniajcy si i witajcy ze wszystkimi. Gdy go Tomek spostrzeg, rzek do Wiertelewicza: Wiesz co, Jacu, powiedzmy o tym panu Gugenmusowi. On poradzi, co i jak robi. Hm! zamyli si Wiertelewicz moe ty masz racj. Zaraz go tu poprosz. Nagle, gdy wstawa, rozleg si huk dziaa i ponury odgos bbna. Do broni! zagrzmiay gosy. Wszyscy porwali si jak szaleni i chwytajc za czapki poczli z izby wybiega. Tomek i Wiertelewicz to samo uczynili. 11 ROZDZIA III Jako obywatel Blum owiadczy, e lepiej gsi pa, ni by setnikiem stra- y obywatelskiej. Kiedy Tomek i Wiertelewicz pdem wpadli na Plac Zygmuntowski, ju tam ze wszystkich stron zbiega si stra obywatelska cyrkuu pierwszego. Wiertelewicz na swych cienkich i dugich nogach gna tak szybko, e Tomek ledwie mg za nim nady. Zdyszany mocno, mylc jedynie o tym, eby nie straci z oczu swego towarzysza i na nic innego nie zwaajc, gdy si znalaz na placu, potrci tak silnie jakiego grubego obywatela ubranego w mundur stray, e ten byby upad, gdyby go nie powstrzyma pan Wieprzowski, ktry sta z karabi- nem opartym o ziemi i popiesznie zapina na sobie mundur obywatelski. Potrcony wawo si obrci i Tomek na wielki swj przestrach pozna w nim swego set- nika, obywatela Adama Bluma. Do stu paraluszw! krzykn setnik, wytrzeszczajc swe mae, niebieskie oczy co ty hultaju wyprawiasz! Kto ty jeste, smyku jaki, mociumdziu! Tomek, przeraony, cakiem straci przytomno; sta czerwony jak burak, zmieszany mocno i milcza uparcie. Ale na szczcie wybawi go z tego kopotu Wiertelewicz. Zbliyw- szy si i przykadajc rk do czapki rzek: Obywatelu setniku, to Tomek Landikier, szeregowiec z mojej dziesitki. Uf! odetchn ciko obywatel setnik, bo by mocno otyy to aspan moci Wiertele- wicz takich wartogoww, mociumdziu, masz w swej dziesitce i tak ich aspan pilnujesz, e swoich naczelnikw rozbijaj? Czekajcie, mociumdziu, ja was naucz moresu! eby mi aspan tego hultaja paliwod postawi na ca noc na warcie na okopach, rozkazuj! Sucham, obywatelu setniku! Wydawszy ten surowy rozkaz obywatel Blum spojrza z surowoci na Tomka, ktry sta skamieniay, nic nie rozumiejc, po czym odwrci si i zawoa: Do szeregw! W jednej chwili setka stray, ktra ju caa si zbiega na plac, ustawia si w szeregi. Wy- gldaa ona do zabawnie i zgoa nie miaa postawy wojskowej. Wikszo co prawda ubra- na bya w mundury stray obywatelskiej, ale byli te i tacy, ktrzy mieli na sobie kapoty, du- gie kontusze, kubraki i paszcze. Wielu byo mocno otyych, a ich oddech przypieszony wskutek szybkiego biegu gono dawa si sysze z szeregw. Koo nich krcia si gromada wyrostkw, dzieci i kobiet, ktre, przestraszone alarmem, przybiegy a tutaj za swymi mami, brami lub synami. Rozlegay si pacze, narzekania, wymylania na Prusakw, rozmowy, gone poegnania. Obywatel Blum sta przed frontem stray i patrza na to wszystko w milczeniu swymi ma- ymi oczkami. Ale w kocu zgnieway go widocznie te rozmowy i pacze, bo krzykn: Do stu paraluszw! cicho, stuli gby! Co tu baby maj do roboty! Do domu, mocium- dziu, do dzieci, do garnkw! Moci Wieprzowski, we mi aspan dwudziestu ludzi i rozpd t czered z kretesem! Ale ju nie trzeba byo gronej interwencji pana Wieprzowskiego, bo z szeregw rozlegy si woania i rozkazy: 12 Mary, Kasiu, Kundziu, ruszaj do domu! nie pacz, Anulku, id do domu! zobaczymy si niezadugo itp. Kobiety usuny si na bok, ale nie poszy do domu, tylko skupione pod Bram Krakowsk przypatryway si rycerskim popisom swych mw i ojcw. Tymczasem obywatel Blum otar twarz mocno spocon, bo dzie by gorcy i z wielk powag przeszed przed szeregiem swej setki. Obaczywszy kilku, a midzy nimi Tomka, bez broni, zawoa: Moci Wieprzowski, da im karabiny i patrontasze z nabojami! Z wielkiego wozu, ktry sta w tyle za szeregiem i na ktrym znajdowao si mnstwo w- zekw i fresek, obywatel Wieprzowski wydoby bro i naboje i rozda je, komu naley. Tomkowi a si oczy zawieciy, gdy ujrza w swej garci rusznic, wprawdzie nieco ci- k i zardzewia, ale obejrzawszy j mwi sobie: To nic, ju ja j wyczyszcz i bd plu do Prusakw, e a w niebie bdzie sycha. No, Tomek! szepn Wiertelewicz teraz jeste uzbrojony i mam nadziej, e spiszesz si dobrze. Uwaasz, jak tylko staniemy... Ale nie skoczy, bo do obywatela Bluma przypad pdem na koniu adiutant komendanta miasta, generaa Orowskiego i woa: Obywatelu setniku! masz acpan natychmiast maszerowa ze sw setk na okopy na Po- wzki. To ci rozkazuje genera Orowski. To rzekszy, adiutant zawrci i pdem ruszy w ulic Senatorsk. Wrd kobiet przytulonych do Bramy Krakowskiej rozleg si gony pacz i narzekania. Wiele z nich, nie zwaajc na poprzedni rozkaz Bluma, rzucio si ku szeregom i poczo obejmowa i caowa swych mw i braci. Zrobi si niead, szeregi si zamay, sowem nieporzdek straszny. Wielu spomidzy improwizowanych onierzy wybiego do swoich, egnao si z dziemi i onami, rozalao si i pakao, a Wiertelewicz popaka si ze mie- chu. Na ten widok obywatel Blum unis si strasznym gniewem. Pomimo tuszy i potu, ktry mu twarz zalewa, skoczy naprzd krzyczc gono: Do szeregu! precz, baby! a bodaj was, mociumdziu, siarczyste kule biy! to lepiej, mo- ciumdziu, gsi z przeproszeniem pa, jak takiemu wojsku dowodzi. Do szeregu! Czy sy- szycie? do... szeregu! I biegajc, o ile mu tusza jego pozwalaa, si i pici zapdza zbyt czuych maonkw i ojcw do szeregu. Pomagali mu w tym dziesitnicy, a zwaszcza Wiertelewicz, ktry, zrazu miejc si, wpad take w gniew na widok tego nieadu. Wszystko to jednak nie na wiele by si zdao, bo gdy jednego si wyrwano z obj rodzin- nych, to trzech wymykao si na bok, gdyby nie to, e nagle od strony Zamku, od ulicy Grodzkiej rozlega si muzyka grajca do marsza na nut niedawno uoonej pieni: Do bro- ni, bracia, do broni! Dzie sawy dla nas przychodzi, Podnie or w dzielnej doni Lepsza od ojcw swych modzi! Zaraz te potem ukaza si jadcy wierzchem na spasej kasztanowatej klaczy, widocznie od bryczki wyprzgnitej, imci pan Krzysztof Heliglas. By to obywatel z ulicy Rybaki, ma- szerujcy na czele swej setki z cyrkuu lecego nad Wis, a wic z ulic Brzozowej, Ryba- kw, Marjensztadu i innych. Pan Heliglas, mocno otyy, ogromny mczyzna, wygolony sta- rannie, ubrany by w zielon na gowie konfederatk aksamitn z pirkiem pawim, na sobie mia upan ciemnogranatowy, u boku wisiaa mu pochwa elazna od szabli, ktr obnaon trzyma w garci i jecha z powag i majestatem. Za nimi wawo postpowaa kapela, zoona 13 z samych ydkw w dugich kapotach, ktra z wielk fantazj wygrywaa na trbach, bbnach i skrzypkach strofki owego marsza wzywajcego do broni lepsz od ojcw swych modzie. Z tak kapel, ktrej po obu stronach towarzyszya ogromna gromada chopakw i ydzia- kw, maszerowaa posuwistym krokiem, szstkami, w onierskim ordynku i sfornoci setka Nadwilakw. Bya ona zoona przewanie z modych ludzi, samych rybakw i przewoni- kw, zahartowanych, zawidych na wietrze wilanym, ogorzaych, krzepkich, wawych i zrcznych. Krokiem miarowym, w takt muzyki maszerowali z karabinami na lewym ramieniu, tak gono, a ziemia dudnia pod nimi, a o stare mury zamkowe, o marmurow strun Zyg- muntowskiej kolumny uderza ich piew stupierny o wodzu, tej Polski ozdobie. A serce roso patrze na t setk, tak dzieln, spjn, sforn, gotow ostrzem swych bagnetw uto- rowa sobie drog wszdzie. Widok Nadwilakw tak oddziaa na stra staromiejsk, e w jednej chwili wyrwaa si z obj on, sistr i matek i w porzdku szeregowa si pocza. Setnik Blum, ktry a ochryp od krzyku i gniewu, bieg szybko przed frontem mwic gono: To wstyd, mociumdziu, to haba nad habami, eby obywatele osiadli taki przykad da- wali! ebym tu zaraz skinia, jeeli ja wam to daruj! To rzekszy, gdy wanie koo niego na swej opasej klaczy przejeda obywatel Heliglas i po wojskowemu szabl mu salutowa, pan setnik ochrypym gosem zakomenderowa: Trjkami od prawego, marsz! Ruszono si na koniec, a cho kobiety towarzyszyy jeszcze setce przez ulic Senatorsk i Miodow, ale ju porzdek nie by naruszony. Tak posuwano si placem Krasiskich, ulic Nowiniarsk, Franciszkask i Nalewkami ku Powzkom, w wielkiej ciszy, bo wszystkim wstyd byo, e si tak brzydko na samym pocztku spisali. Na Nalewkach Wiertelewicz zbliy si do Tomka i rzek: No... ju to my z nasz setk niewiele zbudujemy! Ja si dziwi, e nasz setnik tym tch- rzom ykom w by nie postrzela! Patrz, jak oni wygldaj! Poal si Boe! W rzeczy samej setka wcale nie miaa postawy wojskowej. Wiksza cz maszerowaa z trudnoci, spocona, zziajana, nie mogca utrzyma jednostajnoci i taktu w ruchach. Jak my wygldamy obok tych Nadwilakw! mwi dalej Wiertelewicz ciki wstyd doprawdy. Ha! c robi! odpowiada Tomek zawsze znajdzie si kilkudziesiciu zuchw, kt- rzy nie dadz Niemcom sobie w kasz dmucha! Bg by to da! odrzek Wiertelewicz i po chwili szepn: Jak przyjdziemy na okopy, powiem ci jeszcze co bardzo wanego. Trzymaj si mnie, powtarzam, sprawa to wana. Wanie zbliano si do okopw i w tej chwili z dala, po lewej rce, jakby spod Woli lub Czystego, rozleg si przecigy, donony huk dziaa; po czym ucicho. W piersiach staromiejskiej setki dech zamar i zapanowao wrd niej guche milczenie. 14 ROZDZIA IV Jako Tomek i Wiertelewicz popakali si na widok Naczelnika. Gdy przymaszerowano na miejsce, nadjechali oficerowie i ustawili setk na okopach, ktre si cigny wzdu Powzek, piknej rezydencji ksit Czartoryskich. Wanie setka obywateli Bluma zaja wysunit naprzd redut, obejmujc szcztki wspaniaego niegdy parku, dzi w czci wycitego i zniszczonego. W gbi jeszcze sterczay ciany i nieco dachu zwieszao si nad domkiem szwajcarskim, ktrego powybijane okna i drzwi wiszce na zawiasach mwiy o niszczcym wpywie wojny. Ale dla majcych obozo- wa tutaj reduta przedstawiaa wiele wygd i jakie takie schronienie przed deszczem i sot, gdy w parku zostao jeszcze do drzew, domek szwajcarski mia na sobie cho kawaek dachu, a pobliski stawek, zasilany rdem nieopodal wytryskajcym, dawa wie i czyst wod. Obywatel Blum szeregowa tymczasem setk swoj na prawym skrzydle reduty, poza ar- matami, ktrych byo osiem i przy ktrych krcio si paru starych kanonierw z wsami jak wiechcie majc pod swoj komend kilkunastu chopakw miejskich. Ci, podwiczeni ju nieco, nadsuchujc dalekiego huku dzia, ktry to si wzmaga, to znowu ucicha, stali w mil- czeniu, wyprostowani jak struny, z lontami zapalonymi w rkach, z wiszorami, z puszkami kartaczy, zapatrzeni w swych komendantw-kanonierw i gotowi na kade ich skinienie. Setka rybacka Heliglasa zaja lewe skrzydo reduty i spuciwszy bro do nogi, staa cicha, wpatrzona w dal, w byszczce pod soce armaty, w wsatych kanonierw, ktrzy co chwila wychodzili na wierzchoek wau i, przykadajc rce do oczu od blasku, zdawali si szuka gronymi oczami nieprzyjaciela. Dzie by przeliczny, lipcowy, nieco gorcy, cho od czasu do czasu chodzony powie- wem wiatru poudniowo-zachodniego; ten za, przynoszc w przerywany huk dzia, przyno- si zarazem zapach lip kwitncych, ktrych duga aleja cigna si po lewej stronie reduty; zreszt peno ich byo w samej reducie, w parku niegdy ksit Czartoryskich. Zapachem tym zwabione pszczoy gromadami skd si zbiegay i sycha byo ich szmer senny, jednostajny, dziwny kontrast sw pokojow gospodarsk czynnoci stanowicy z burzliwym obrazem wojny i zniszczenia, jaki reduta i te uzbrojone szeregi obywateli przedstawiay. A poza redut, pod zocistymi blaskami lipcowego soca roztaczaa si wielka, cicha, fa- lujca kosami dojrzewajcego zboa paszczyzna. W dali wida byo dachy wsi Wawrzysze- wa, wiatraki mynarzy w Grcach, ktrych skrzyda, poruszane wolno, zdaway si mwi o skrztnej, pokojowej pracy. Na tej wielkiej paszczynie poprzecinanej sadami liw i wini, drogami ocienionymi lipami i rosochat wierzb nie byo nigdzie wida ywej duszy. Drze- maa ona w sennej ciszy poudnia lipcowego, caa zota od soca, bkitna od nieba bkitne- go. Ale gdzie w dali, na lewo od reduty, od czasu do czasu spoza morza rozkoysanego yta, spoza drzew sadw i szczytw wiatrakw wybuchay kby czarnego dymu i rozlega si przecigy huk dziaa. Strzelano gdzie za Wol, moe za Czystem, a starzy kanonierzy wpa- trywali si w te wybuchy dymu i mruczeli pod nosem: Ki diabli? do kogo strzelaj? 15 Nikt im na to nie odpowiada, bo nikt nic nie wiedzia i znowu na chwil senna cisza, pena szmeru falujcego zboa i brzku pszcz, zapadaa nad redut, przerywana tylko szeptem modlitwy wrd szeregw setki staromiejskiej lub sowami: Na lwa srogiego bez obrazy sidziesz I na ogromnym smoku jedzi bdziesz, ktre wymawia opasy, gruby i ciki obywatel Dufour, drukarz ze Starego Miasta. Obywatel Blum stojc przed frontem swej setki, oparty na wielkiej szabli, palony promie- niami lipcowego soca, spoglda z ukosa na Dufoura, rusza gniewnie ramionami, ale mil- cza. Nagle w alei lipowej prowadzcej od Woli ku reducie wzbiy si w gr chmury kurzu i rozleg si ttent galopujcych koni; jeden ze starych kanonierw, ubrany w mocno zszarzay mundur artylerii koronnej, stojcy na najwyszym szacu reduty, zwrci si wawo w kie- runku alei, przyoy do do oczu dla osonicia ich od blaskw soca i zbiegajc szybko na d krzykn gosem rozkazujcym: Baczno! chopcy do dzia! A gdy posuga armatnia wawo ustawia si wedug porzdku przy dziaach, doda pgo- sem: Naczelnik jedzie! Na te sowa setka Nadwilakw, dotd niedbale wsparta na swych karabinach, nerwowo si poruszya, twarze si rozjaniy, postawy wyprostoway, a pan Heliglas komenderowa gosem grubym i krzykliwym: Baczno! oczy w prawo! bro do nogi! Pan Blum take si porwa i przebiegajc z go szabl w garci swe szeregi, gada ochry- pym gosem: Formuj si, oczy w lewo! gowy do gry, mociumdziu! Obywatelu Dufour, przestae do stu par siarczystych mamrota pacierze. A ju pan Heliglas rozkazywa: Na rami bro! Brzkny sfornym ruchem Nadwilakw karabiny rzucone na rami, a w ich czystych jak za bagnetach soce zapalao migotliwe i olepiajce blaski. Ttent coraz bardziej si zblia, wiatr wpycha w redut chmur kurzu i przy jej wylocie od strony miasta, wrd zielonych, woniejcych lip penych brzku pszcz nagle ukaza si naczelnik Tadeusz Kociuszko. Tak, to on jecha na rosym kasztanowatym koniu, ubrany w bia sukman krakowsk, w wielk kamizel pod spodem, przepasan szarf trjbarwist, u ktrej na zocistych rapciach zwieszaa si krzywa szabla turecka. Na gowie spod biaej magierki z zielonym pirkiem spaday mu w gstych zwojach wosy czarne, a due, agodne, jasnoniebieskie oczy patrzay w gb reduty z pewn tskn zadum i niepokojem. Za nim, na karym koniu, w mundurze kawalerii narodowej, granatowym z amarantowymi wyogami, w srebrnych szlifach, z brzczc szabl u boku i czapce takiego koloru jak wyo- gi, sadzi w szczupakach ksi Jzef Poniatowski, komendant szacw powzkowskich i marymonckich, mody, pikny i wietny w swym stroju, ale nieco chmurny i milczcy. Dalej w srebrzystym mundurze jeneralskim jecha komendant miasta jenera Orowski i zimnymi, stalowymi oczami poglda obojtnie dokoa. Wreszcie za nimi pdzia caa gromada rnych oficerw i adiutantw, byszczca od srebrnych szlif, akselbantw, patrontaszy, mundurw, przewanie granatowych z amaranto- wym lub biaych z karmazynem. Na tych mundurach, szlifach, szarfach, czapkach czerwonych lea jednak grub warstw kurz, ktrego cae chmury wiatr pdzi z piaszczystej drogi na redut i na pola falujce zboem dojrzewajcym. 16 Ledwie caa ta kawalkada jedcw, z jasn postaci Naczelnika na przedzie, ukazaa si u wylotu reduty, rozleg si donony gos pana Heliglasa: Baczno! batalion prezentuj bro! W te tropy pan Blum rozkazywa take swym ochrypym gosem: Baczno! batalion prezentuj bro! Ale jeeli Nadwilaki sfornie i zrcznie wyrzucili przed piersi swoje karabiny i z jedno- brzmicym brzkiem, to w szeregach staromiejskiej setki odbyo si to niezgrabnie, niejedno- licie, a nawet ktremu ze staromiejskich rycerzy w drugim szeregu wypad karabin z rki na ziemi. Pan Blum zaczerwieni si cay, spojrza strasznym wzrokiem na niezgrabiasza i chcia co rzec, ale ju nie byo czasu, bo Naczelnik nadjeda, a stary sierant-kanonier sto- jc przy swych dziaach zerwa z gowy niedwiedzi bermyc i krzycza, co mia si: Wiwat! niech yje Naczelnik! Ten okrzyk podchwycia obsuga armatnia, podchwyciy szeregi Nadwilakw i pod jasne niebo dnia letniego strzelio wielkie, olbrzymie: Niech yje! A on jecha ju stpa i patrza swym smutnym, rozmarzonym wzrokiem na prostujc si na gwat setk staromiejsk. Pan Blum podnis do czoa szabl, spuci j na d i wyprosto- wawszy si jak struna, o ile mu oczywicie tusza pozwalaa, sta wpatrzony swymi malekimi, wawymi oczkami w oczy wodza naczelnego. Jaki to batalion? spyta na koniec Kociuszko. Staromiejski, obywatelu Naczelniku! odrzek pan Blum. Aha, staromiejski powtrzy Kociuszko przypatrujc si szeregom, po czym lekki, le- dwie dostrzegalny umiech zawis mu na ustach i doda: Obywatelu kapitanie, ka bro do nogi spuci. Sucham, obywatelu Naczelniku! I gdy Kociuszko skrci konia, kierujc si ku bateriom dzia, pan Blum komenderowa: Batalion baczno! do nogi bro! Poszo to rwnie niezgrabnie, a ks. Jzef, ktry si temu przypatrywa, nachylajc si z konia spyta pgosem: Moci kapitanie, jak si nazywasz? Blum, Adam Blum, obywatel z Podwala, moci ksi! A skde, moci panie Blum dobra tak setk? a to to czysta komedia!... I miejc si wyprostowa si na koniu i odjecha za Kociuszk, ktry obejrzawszy z kolei dziaa, potem setk Nadwilakw wanie wyjeda stpa na rodek reduty i dawszy znak, aby si uciszyo, gosem dononym mwi pocz: Obywatele! bardzom rad, e na pierwsze haso niebezpieczestwa, ktre zagraa wasze- mu miastu rodzinnemu wszyscy stawilicie si prdko i w porzdku na okopach. Dzikuj wam za to. W tej chwili niebezpieczestwa nie ma, ale Prusacy s ju w Rakowcu i w Gor- cach i niewtpliwie lada dzie do szturmu przystpi. Wszelako wobec gotowoci, jak oby- watele miejscy okazuj do obrony, tusz sobie, e Warszawy Niemcom nie damy. Nie damy, tak nam Boe dopom! zagrzmiao w szeregach Nadwilakw, ktrzy po- trzsajc karabinami, podnoszc czapki w gr zamali szeregi i obstpiwszy naczelnika ca- owali go po nogach i rkach krzyczc: Niech yje Naczelnik! niech yje Polska! nie damy si Niemcom! prowad nas na zbj- cw Prusakw! wiwat Naczelnik! wiwat Polska! A wrd tych gosw potnych liczb i uniesieniem najdononiej brzmia gos starego sieranta-kanoniera, ktry stojc na szczycie szaca, cay oblany blaskiem soca, nie prze- stawa i potrzsa wielk niedwiedzi bermyc i krzycze z caych si swych starych piersi onierskich: 17 Wiwat Naczelnik! wiwat Polska! Wiertelewicz i Tomek stali niemi, milczcy, a zy im gsto spyway z oczu na rozognione policzki. ROZDZIA V W ktrym jest powiedziane, co Wiertelewicz zobaczy w nocy i dlaczego Tomka nazwa cebul. Wkrtce po odjedzie Naczelnika zapad wieczr, a zaraz te nadeszy dwie kompanie pie- choty regularnej pod wodz majora Lipnickiego, ktry obj komend nad wszystk zaog reduty. By to stary onierz, wysoki, chudy i cienki jak tyczka, z wielkimi wsiskami, Litwin zajady o maych, ale niezmiernie bystrych oczkach. Przy zapadajcym zmroku dnia letniego obejrza on starannie obie setki stray obywatel- skiej powierzone jego komendzie i do pana Bluma rzek, piewajc z litewska: Wiesz co, braciszku, serdeko, obywatelu kapitanie, ta twoja komenda to psu na bud z przeproszeniem si nie zdaa. Ot, serce, wiesz, co ci powiem? Oto wszystkich brzuchaczy odelij do domw, niech id wylegiwa si pod pierzynami, a reszt zostaw! Wicej ona, ja- kem nowogrodzianin, zrobi, ni caa twoja komenda. Ta to prosto za boki ze miechu si bra serdeko, jakem nowogrodzianin! Pan Blum usucha tej rady i zaraz odesa do domw wszystkich Dufourw i nie Dufo- urw, ku wielkiemu ich zadowoleniu, tak e zosta tylko z czterdziestu szeciu zuchami, kt- rym odwaga z oczu patrzaa i na ktrych mona byo liczy, Midzy nimi oczywicie znalaz si i Wiertelewicz, i Tomek, i Wieprzowski, cho by gruby i tusty, ale owiadczy, e on za nic do domu nie pjdzie. Jeszcze czego, ebym ja poszed pod pierzyn! Niedoczekanie wasze! Obywatelu Blu- mie, kapitanie, pod moj komend s prowianty i ja ich musz strzec, a szelmw Prusakw pra bd na pekeflajsz! I zosta. Zostaa take caa setka Nadwilakw z panem Heliglasem na czele. Gdy noc za- pada, rozstawiono strae dokoa szaca, w poowie regularnych onierzy, w poowie ze stra- y obywatelskiej, a reszta rozoya si biwakiem we wntrzu reduty, przewanie wrd na p wycitego parku ksicego i nad stawkiem, z ktrego wod czerpano. Major Lipnicki z obu komendantami stray obywatelskiej, panem Blumem i Heliglasem, zaj w na p zruj- nowany szalet szwajcarski, ktry, strzech kryty, widnia wrd parku. Noc zapada cicha, bezksiycowa, ale byszczca tysicem gwiazd. Wiatr usta, daleki huk dzia, z ktrych strzelano do forpocztw pruskich, take zamilk i na tej obszernej paszczy- nie, w tych szacach penych zbrojnych obrocw, zapanowao senne milczenie. Wiertelewicz rozpali przy pomocy Tomka niewielkie ognisko tu nad sadzawk i gdy si posilili podarowan im przez pana Wieprzowskiego kiszk podgardlan, a potem gorc ka- sz z kota, ktr uwarzyli onierze z regimentu liniowego, otuli si w paszcz i kadc si na ziemi szepn do swego towarzysza: 18 Uwaaj Tomek. Jak ci dam znak, to pjdziemy tam na szaniec, mam ci co rzec, a nie chc, by nas kto usysza. Rozumiesz? Rozumiem. Wic uwaaj! Ja pjd pierwszy, a ty za mn. Jako niedugo Wiertelewicz, otulony w swj dugi, czarny paszcz, wygldajc w nim wrd nocy jak widmo, powsta i posun si naprzd. Za nim pody Tomek. Wkrtce zna- leli si w rogu szaca, nie widziani przez nikogo, gdy wartownicy z obu stron znajdowali si do daleko. Wiertelewicz, nie chcc, by kto sdzi, e si ukrywa, a pragnc jedynie, by jego rozmowy z Tomkiem nikt nie sysza, wszed na szczyt szaca i tu usiad twarz do sze- rokich pl okrytych cieniami nocy. Siadaj! rzek do Tomka i pogadajmy. Tu nam nikt nie przeszkodzi, a nade wszystko nikt nas nie podsucha. C to takiego? o co idzie? spyta Tomek siadajc, mocno zaciekawiony tajemniczym postpowaniem Wiertelewicza. Ale Wiertelewicz nie odpowiada, tylko siedzia w milczeniu, wpatrzony w rozcielajc si przed nim paszczyzn, w dalekie ognie obozowisk pruskich od strony Grc i Szczliwic, ktrych una krwawo odbijaa na cieniach nocy. Na zachodzie, na skraju horyzontu biela ja- sny pas nieba i na tym tle rysowaa si wyrazicie sylwetka onierza na placwce, wida byo jego giwer i karabin na ramieniu. Tomek! rzek nagle Wiertelewicz czy ty masz dobre oczy? Czy ja wiem, zdaje mi si, e tak. Patrz no tam ot... gdzie ci palcem wskazuj. Patrz. Nic nie widzisz? Nic. Jak to, tam za placwk, nie widzisz dachu jakiego, jak wystaje ze zboa? Widz co, ale czy to dach, nie wiem. No! to cebula i basta. Tomek nic nie odrzek na to przezwisko, ktre przyj z pokor, bo dla Wiertelewicza czu pewien szacunek, uznajc jego wyszo umysow nad sob. Wyty jednak wzrok, ale po- mimo usiowa nic dojrze nie mg prcz czarnej plamy. Mg to by dach, mogy by drze- wa, wreszcie jaki cie nocny. Nie, nic nie widz! mrukn. Mwi ci, e gamo i kwita. Zapanowao chwilowe milczenie, po czym Wiertelewicz rzek: Powiedziaem ci, e dobrze si stao, e nas wysali na Powzki, bo prawie pewny je- stem, e ten szelma Wolf tdy przekrada si do obozu Prusakw. A moe! Nie moe, tylko tak, skoro tak mwi, a mwi dlatego, e tak jest. Bo ktrdy by on chodzi? Zwa jeno. Przez Wol nie moe si przemyka, bo tam od dawna strae s gste i pies nie przejdzie, eby go nie zauwaono. Przez rogatki Jerozolimskie i Mokotw nie, bo to za daleko i musiaby okra, a to zawdy nie jest bezpieczne. Wic najprostsza i najkrtsza droga jest przez Powzki; zreszt wczoraj tdy jaki ydek si przekrada. Nagle urwa i podnoszc si zawoa: Ale co ty gadasz, lepy chyba jeste, to to najoczywiciej jest dach i tam znajduje si ja- ki dom, sam jeden, a dokoa pustkowie. Czy syszysz naszczekiwanie psa? To sysz, ale dachu adnego nie widz. Bo, powtarzam ci, jeste gamo i cebula. 19 I nachyliwszy si pilnie wpatrywa si w ow plam czarn i nadsuchiwa. W rzeczy sa- mej, wrd ciszy nocnej wyranie sycha byo dalekie szczekanie psa. To jaki bardzo podejrzany dom! mrukn wreszcie raczej do siebie ni do Tomka. O co idzie? rzek ten ostatni. Za dnia przekonamy si, czy to dom, czy nie. Jeeli bo- wiem w nocy widzisz dach, to w dzie zobaczysz go lepiej. Powiedzia, co wiedzia! To ci dopiero! zapominasz cebulo, jaka, e do jutra czeka moe by za pno. Wtem nagle na szacu od lewej strony zarysowaa si jaka ciemna sylwetka i rozleg si gos: Wiertelewicz, czy to ty? Ja! Kto mnie woa? A Tomek Landikier jest z tob? Jest. Ale kto to... W tej chwili woajcy zbliy si i obaj chopcy poznali w nim ksidza franciszkanina Ka- rolewicza. Sta w swej kipicej konfederatce na gowie, szczelnie otulony w paszcz, bo noc pocza si robi chodna. Jak si macie chopcy! zawoa ksidz wesoo co tu robicie, u paralusza? Szukam was od kwadransa i eby nie obywatel Wieprzowski, ktry mi powiedzia, ecie poszli na sza- niec, mgbym was szuka do rana. Jak si masz Tomek? C, rad jeste, e naleysz do stra- y? Pewnie, em rad! odpar chopak, caujc ksidza w rkaw habitu. Przynosz ci od obywatela Gugenmusa pzotka, od babki okie kiebasy i buk chle- ba, a od siebie roek prochu, eby mia czym strzela do Szwabw. Ale co wy tu robicie? Czemu nie picie, trzeba odpocz, bo jutro bdziecie mieli niemao roboty z Niemcami. Wiertelewicz, ktry dotd milcza i nad czym rozmyla, nagle rzek: To dobrze, e ksidz do nas przyszed. Jest tu jedna rzecz wielkiej wagi i chciabym si poradzi, bo sam nie wiem, co robi. No? c to takiego? gadaj, jeno prdko, bo przed witem musz by jeszcze na Woli. Wiertelewicz si obejrza bacznie dokoa i rzek: Niech ksidz dobrodziej siada i posucha. Ksidz usiad, a Wiertelewicz opowiedzia mu szczegowo wszystkie swe podejrzenia co do yda Wolfa Heymana, swe kombinacje, e szpieg tylko przez Powzki moe si przemy- ka do obozu nieprzyjacielskiego i swoje zamiary schwytania tego szpiega. Hm! hm! rzek ksidz wysuchawszy tego wszystkiego moe ty masz racj mj chopcze, a moe ci si to tylko zdaje. Znam ja tego Wolfa, mieszka niedaleko od naszego klasztoru na Konwiktorskiej, bywa nawet u ojca gwardiana bogaty yd. Hm! hm! szkoda, e wczoraj nie schwyta tego ydka, co si zboem przemyka, bo jeeli oni szpieguj, to ju tdy wicej chodzi nie bd po wczorajszym wypadku. Gadae ty komu o caej tej sprawie? Nikomu, prcz Tomka, ktrego postanowiem sobie wzi do pomocy. Chciaem te po- radzi si obywatela Gugenmusa, ale nie byo na to czasu. Tak nagle nas zaalarmowali... To dobrze, e nikomu nie gada, a zwaszcza Gugenmusowi. Obywatel Gugenmus jest zacny czowiek, gorcy patriota, ale gadatywus wielki i sekretu nie utrzyma, a widzisz mj chopcze, w takich sprawach jak ta utrzymanie sekretu jest poow powodzenia. Hm! hm! trzeba si do tego bra bardzo ostronie, bo nu to wszystko jest tylko dzieem twej imagina- cji, mj chopcze. Nie mona przecie takiego bogatego yda i jak dotd bardzo porzdnego kupca oskara bez dowodw o szpiegostwo! Trzeba mie koniecznie dowody. W tej chwili zerwa si lekki wiatr, gdy byo ju dobrze po pnocy i przynis wyrane gone i aoliwe naszczekiwanie psa. Wiertelewicz zwrci uwag ksidza na w mniemany dach samotny, ktry on dotd widzia i wyrazi przy tym przypuszczenie, e taki dom odosob- 20 niony, midzy szacami a obozem Prusakw, moe wybornie suy za miejsce schadzki dla szpiegw. Ksidz popatrza i rzek: Co prawda, szczekanie psa sysz, ale nic nie widz. Oczy mam troch spracowane nad ksigami. Wszelako naley si przekona i to zaraz. Nie pjd ja ju na Wol, jeno z wami do tego domu samotnego. Wecie bro, opatrzcie j dobrze, a ja skocz do majora Lipnickiego, by nam da przez placwki przepustk. Ruszajcie po bro i czekajcie mi przy wyjciu z re- duty. To rzekszy zakasa paszcza i habitu, w kilku skokach zbieg z szaca i znik w cieniu lip parku niegdy ksicego. Obaj chopcy, uradowani tajemnicz wypraw, wawo pobiegli po swe karabiny. ROZDZIA VI Jako ks. Karolewicz i dwaj chopcy szukajc szpiega spotkali si z widmem. Wiertelewicz i Tomek do dugo czekali przy bramie reduty, nim franciszkanin si zjawi. Szed wawo, a spod paszcza wida mu byo dwa pistolety zatknite za pas i szabl przy bo- ku. Przepustk mam rzek zbliajc si do obu chopakw ale major, poczciwe Litwini- sko, zaleca nam wielk ostrono i powiada, e odpowiedzialno za to, co zamierzamy zro- bi, na nas wycznie spada. On umywa od wszystkiego rce jak Piat i o niczym wiedzie nie chce. Zamia si ksidz i zapyta, ogldajc bacznie swych modych towarzyszy: C, gotowi jestecie? Gotowi. Bro nabita? Nabita. Wic ruszajmy w imi boe, a pieszmy si, bo wita zaczyna. W rzeczy samej na wschodzie niebo bielao ju i na tle wczesnego witu rysoway si czar- ne sylwetki wie i dachw Warszawy. Chd poranny wzmaga si, wiatr lekki i zimny si zerwa i przenika do koci tak, e Tomek w swym skromnym kabaciku, moe troch ze wzruszenia, dygota caym ciaem. Wanie wyszli za bram reduty i ksidz, obrzucajc wzro- kiem Tomka, rzek: Tylko nie tchrzy, a nade wszystko sucha mi lepo. Czuj duch i uszy do gry! Ja wcale nie tchrz odpowiedzia Tomek nieco uraony tylko mi zimno. Zaraz ci tu bdzie gorco! Wiertelewicz milcza i szed wielkimi krokami, chudy jak uraw sterczcy nad zboem, zapatrzony w dal. Szli miedz, minli wkrtce placwk, ktrej musieli pokaza dan im przez majora przepustk i znaleli si wkrtce samotni, wrd falujcych za wiatrem anw yta. Tak postpujc, dostali si niebawem do niewielkiej wskiej droyny wijcej si wrd zboa i po obu stronach tu i wdzie ograniczonej krzakami wikliny i gogu. Gdy droyn t 21 szli kilka krokw, ksidz nagle si zatrzyma i zwracajc si do Wiertelewicza rzek gosem przyciszonym: Jacu, mj chopce, masz dobry wzrok, nachyl si i zobacz, czy na piasku tej drogi nie ma wieych ladw ng ludzkich. Od dwch dni przecie nikt tdy nie mg chodzi pod dziaami szaca, jeeli wic bd lady, to oczywicie jeno szpiegowie. Wiertelewicz w milczeniu nachyli sw chud i cienk posta i bada pilnie drog przy bla- dym blasku witu: postpiwszy kilka krokw nagle si zatrzyma, przypatrujc si dugo, znw naprzd, przekroczy drog parokrotnie w poprzek, wreszcie wrci do oczekujcych na niego w milczeniu ksidza i Tomka i szepn: lady s, i to wiee. Ani chybi, kto noc t drog szed. Pewny jeste tego? Ojoj i jak jeszcze! Zreszt mona zobaczy. lady s wyrane. Tomek jednak, cho mu Wiertelewicz palcem wskazywa odcinicie stp ludzkich w du- ych, niezgrabnych i podkutych butach, swoim zwyczajem mwi: Nic nie widz! Na co mu Wiertelewicz z gniewem odpowiada: Bo cap i cebula! Jak jest, to jest rzek ksidz idmy dalej, nie tracc czasu, bo wit bliski. Ruszono wic znowu naprzd z wielk cichoci i roztropnoci ow droyn piaszczyst, wijc si wrd anw dojrzaego zboa. Wiatr, jak zwykle przed wschodem soca, wzma- ga si, niebo bardziej bielao, a po krzakach tu i wdzie wrble wiergota poczy. Nagle doszo ich wyrane, niezbyt dalekie szczekanie, a raczej aoliwe wycie psa, to samo, ktre w nocy syszeli na szczycie szaca. Ksidz zatrzyma si i dajc znak rk obu chopcom, by si do zbliyli, szepn: Widocznie jestemy niedaleko jakiego mieszkania ludzkiego. Szczcie, e idziemy pod wiatr i pies nas nie poczuje. Wszelako naley zachowa si cicho. Ty, Jacu, e masz oczy najlepsze, pjdziesz przodem, ja za tob, a Tomek na kocu. Pomaszerujemy gsiego. Uszy dobrze wyty i patrzy bacznie na wszystkie strony! Wiertelewicz nic nie odrzek, tylko ruszy naprzd swymi wielkimi krokami urawia. Wi- da byo jego chud, cienk figur na tle biaych chmurek pdzonych przez wiatr po niebie. Tak szli ze dwa pacierze, gdy nagle Wiertelewicz si zatrzyma. Ksidz i Tomek zbliyli si do niego, a on im wskaza w milczeniu palcem przed siebie i szepn: wiato! Znajdowano si przed niewielkim parowem, wyobionym zapewne niegdy przez wody rzeki Drny, ktra std nieopodal pyna w wskim, ale gbokim korycie i pod Nowym Mia- stem wpadaa do Wisy. Na dnie parowu byszcza srebrzystym blaskiem od srebrzystego nie- ba niewielki stawek gsto dokoa obronity wierzbami i olszyn. Cay parw zreszt by za- ronity drzewami i krzakami, ktre w niewyjanionych jeszcze niczym tutaj, we wgbieniu, ciemnociach nocy tworzyy jedn czarn mas. Tylko wierzchoki ich, miotane wiatrem po- rannym, chwiay si na bladym niebie jak widma. Z porodka tych zaroli rozlego si coraz wawsze i coraz liczniejsze wiergotanie ptactwa, a pies wy cigle i cigle coraz aoliwiej. Ale co najwaniejsza, co zarazem wiadczyo o dobrym wzroku Wiertelewicza, e z po- rodka tych drzew, tu nad stawem stercza spiczasty dach jakiego domu, ktrego nie byo wida, bo zakryway go zupenie drzewa i krzaki. Spomidzy tych krzakw, przez jaki otwr niezasonity przez licie byszcza pas czerwonego wiata tworzcego dziwny i jaskrawy kontrast z czarn ciemnoci parowu i bielejcym coraz wicej niebem i paszczyzn okoln. wiato to chwilami gaso, jakby je kto zasania, co wiadczyo, e w domu s jakie istoty yjce i jaki ruch si odbywa. Zreszt panowaa tu martwa cisza, pena tylko wiergotu ptactwa, wycia psa i szmeru lici przez wiatr poruszonych. 22 Ksidz i dwaj chopcy stali w milczeniu, przypatrujc si owemu czarnemu parowowi i owemu czerwonemu i migotliwemu wiatu, nie wiedzc na razie, co pocz. Przed nimi piaszczysta droga nagle spuszczaa si w parw i gina w gstych zarolach, widocznie pro- wadzc do owego tajemniczego domu. Pospne cienie, pokrywajce sob wszystko w paro- wie, zdaway si kry w sobie tysice zasadzek. Ksidz obejrza si dokoa. Za nim, w oddaleniu dobrej mili, na rowiejcym ju niebie od wschodu rysoway si czarnymi konturami wiee Warszawy i jej zbata sylwetka; bliej niego, ale take w oddaleniu na jakie wier mili, stercza szaniec powzkowski ze swymi ostro zakoczonymi waami, wida byo alej lipow od niego do Woli idc, a zreszt caa paszczyzna falowaa zboem, ktre szumiao jak wielkie wody. Na lewo, o kilkanacie kro- kw od drogi, na maym wzgrzu, widocznie umylnie usypanym, bielaa murowana, wysoka figura z Bo Mk na wierzchu, otoczona paru starymi rozrosymi drzewami. Gdzie daleko poza Wol i Szczliwicami czerwieniy krwaw un, przygasajc ju teraz, ogniska obo- zowisk pruskich. Zimno byo przenikliwe. Obejrzawszy to wszystko jednym rzutem oka, ksidz szepn: Nie ma co, trzeba podkra si pod w dom i zobaczy, co si tam dzieje. Przyszlimy tu po to. Ale idziemy teraz razem i miejmy si w tych krzakach na wielkiej ostronoci. Pies nas poczuje! szepn Tomek. To i c? Widocznie jest uwizany, skoro tak wyje, a cho zacznie ujada, to nic nie zna- czy, bo ujada noc ca odpar Wiertelewicz zdejmujc z ramion karabin i podsypujc wie- ego prochu na panewk. Idmy za przykadem Jacusia rzek ksidz i opatrzmy nasz bro. Gdy tego dokonano, ksidz si przeegna i szepn: A teraz w imi boe, naprzd! Ale nie zdoano jeszcze piciu krokw zrobi, gdy Tomek, idcy po prawej stronie ksidza, nagle si zatrzyma i zawoa stumionym, drcym ze straszliwej trwogi gosem: Jezus, Maria, Jzefie wity, a to co? Wszyscy si zatrzymali jak wryci i wosy im na gowie z przeraenia powstay. Spoza owej figury z Bo Mk podnosia si powoli jaka biaa posta w powiewne szaty przybrana i rosa, rosa cigle, poruszajc olbrzymimi niby skrzyda wiatraka rkami. Wiatr rozwiewa jej szaty biae, unosi niby chmury jakie; w kocu dosigna takiej wielkoci, e przewyszya nie tylko figur murowan, ale i ogromne drzewa j okalajce. Nie wida byo ani twarzy, ani gowy, nic; wszystko rozpywao si w jakich mglistych, niepewnych kszta- tach. Ksidz, Wiertelewicz i Tomek skamienieli i stali tak, nie miejc si ruszy, wpatrzeni w okropne widmo, ktre powoli, leniwie, z chrzstem jakim guchym posuwa si ku nim po- czo. Sycha byo, jak zboe szelecio i amao si z trzaskiem pod stopami tego olbrzyma, czowieka czy mary. Pierwszy ksidz Karolewicz si opamita i gosem dygoczcym od silnego wzruszenia zawoa gono: W imi Ojca i Syna i Ducha witego, wszelki duch Pana Boga chwali! Ale owa biaa mara nic na to nie odrzeka, tylko posuwaa si cigle naprzd z owym gu- chym chrzstem, jak gdyby amay si i trzaskay koci szkieletu, nie czowieka yjcego. Sza, wymachujc wci olbrzymimi rkami, u ktrych wielkie biae rkawy miotane wiatrem, przy niepewnym blasku witu porannego wyglday jak skrzyda jakiego potwora przedpoto- powego, jak chmury szare, rozpywajce si co chwila. Wtedy Wiertelewicz osadzi si dobrze na nogach i przykadajc karabin do oka, zawoa dononie swym cienkim, piskliwym gosem: Kto jeste? stj, bo strzel! 23 Lecz widmo i na to wezwanie grone zachowao poprzednie milczenie i nie przestawao posuwa si naprzd. Ju wydobyo si ze zboa i stao w odlegoci kilku zaledwie krokw od trzech zuchw, umieciwszy si tak, e zastpio im drog do parowu. w zowrogi chrzst suchych koci szkieletu wci rozlega si w ciszy porannej. Wtedy Wiertelewicz, nie namylajc si wiele, nie bdc ju panem siebie, zapominajc, e strza zdradzi ich obecno i niemaej moe narobi trwogi w obu obozach, nacisn cyngiel i wypali. Huk strzau, porwany przez wiatr, rozleg si bardzo szeroko i daleko, a w teje chwili Wiertelewicz uczu, jak co cikiego spado mu na rk, w ktrej trzyma karabin, tak e z dokuczliwego blu upuci go na ziemi. Spojrza i na straszne swe przeraenie dostrzeg olbrzymie widmo tu nad sob. Wtedy przejty paniczn trwog rzuci si do ucieczki, za nim to samo uczynili ksidz Karolewicz i Tomek. Pdzili co si mieli ow piaszczyst droyn, nie ogldajc si za siebie, pewni, e biaa mara ich ciga, e sysz cigle w zowrogi chrzst kociotrupa. Opamitali si dopiero, gdy ujrzeli naprzeciw siebie podjazd zoony z kilkunastu koni kawalerii narodowej, wysany z okopw na huk strzau Wiertelewicza. Zatrzymali si i dyszc ciko obejrzeli si za siebie. Nikt ich nie goni, droga bya pusta; na paszczynie zboe po dawnemu falowao, a tajemniczego parowu z domem i wiatem krwawym, z bia mar i figur kamienn najbystrzejsze oko std dojrze nie mogo. ROZDZIA VII W ktrym Wiertelewicz dowodzi Tomkowi, e strachw adnych nie ma na wiecie. Z bardzo rzadkimi minami wracali obaj chopcy i ksidz Karolewicz. Podjazd wysany na huk strzau Wiertelewicza przyaresztowa ich wszystkich trzech i zaprowadzi do szaca gwnego, w ktrym bya kwatera ksicia Jzefa Poniatowskiego. Ale e zaraz po owym nie- fortunnym strzale Wiertelewicza zrobi si alarm w obu obozach, e z obu stron powysyano patrole, ktre spotykajc si ze sob toczyy nieustanne utarczki i powoli na caej linii za- grzmiay dziaa, wic ks. Jzef nie mia czasu zaj si winiami; dosiad konia i popdzi wzdu okopw, by wszdzie przygotowa obron, bo powszechnie w tym dniu spodziewano si szturmu Prusakw. Siedzieli wic wszyscy trzej na odwachu w szacu marymonckim, w starej, na wp zwa- lonej chaupie i rozmyliwali o swej nocnej imprezie. Oficer dowodzcy stra na odwachu pocz ich wypytywa o szczegy, a gdy mu opowiedzieli wszystko i o owej biaej marze, rozemia si gono i rzek: Nie bredcie, nie bredcie! Dla kurau za duo wypilicie gorzaki i troi wam si po go- wach. Ot, co jest! A teraz pokutowa musicie i kto wie, jaki bdzie koniec. Wojna jest, a za potrwoenie wojska krygsrecht i kula. Postrzelaj wam we by jak amen w pacierzu. Wiadomo ta nie na arty przerazia Wiertelewicza i Tomka, ktry smuci si zacz, e nie zabiwszy ani jednego nawet Niemca marnie zginie. Ale ks. Karolewicz doda im otuchy mwic, e zna si osobicie z ksiciem Jzefem i e ca spraw zaagodzi. 24 Jako koo poudnia, gdy strzelanina powoli ustawa pocza, ksi Jzef zjawi si i wy- suchawszy ksidza Karolewicza umia si szczerze z owego widma i ucieczki trzech bohate- rw, w ktrej franciszkanin zgubi nawet konfederatk, a zapowiedziawszy im, by nie wayli si wicej alarmowa wojska, kaza ich wypuci na wolno. Na uwag franciszkanina, e bd co bd naleaoby wysa podjazd dla przetrznicia i zbadania owego tajemniczego domu w parowie, jeden z obecnych starszych oficerw odrzek, e ca t okolic zna jak wasn kiesze, e zdepta j wasnymi nogami przed nadejciem Prusakw we wszystkich kierunkach, ale o adnym domu tajemniczym nic nie wie. Jest wprawdzie o dobre p mili od Powzek niewielka kaua, utworzona przez rzeczk Drn, obronita dokoa drzewami, ale domu tam adnego nie ma; e wszystko to zatem, co ksidz opowiada, jest wytworem imaginacji, podnieconej zapewne trunkiem. e wreszcie wysyanie o p mili od szacw podjazdu w dzie biay i po niedawnych utarczkach, gdy si nieprzyja- ciel ma na bacznoci, jest to tylko naraa ludzi na mier lub niewol. Ksi Jzef uzna suszno tych twierdze i zakonnika odprawi z niczym. Wrci wic ksidz z dwoma swymi towarzyszami strasznie zgryziony i markotny do sza- ca powzkowskiego, gdzie ju wiedziano o wszystkim i nielitociwie zaczto szydzi z owej wyprawy nocnej, z widma i ucieczki trzech bohaterw. Pan Blum, rozgniewany, e dwaj chopcy bez jego wiedzy wyruszyli z szaca oraz e Wiertelewicz zgubi karabin, chcia ich obu obi surowo bizunami; ledwie na wstawiennictwo ksidza uwolni ich od tego, ale za kar kaza obydwom do wieczora kopa rw koo szaca. Kopali wic, pracujc ciko pod palcymi promieniami soca, znueni mocno nocn wy- praw i bezsennoci. Ale nie byo rady. Przykro im byo tylko, e ksidz, ocaliwszy ich od bagnetw, zakrci si po szacu i znikn. Wieczorem, gdy ich uwolniono od kopania, na- karmiono i pozwolono pooy si wrd dawnego parku na somie obficie tu zasanej, Wier- telewicz podsun si do Tomka i rzek: I c ty, Tomku, na to wszystko? Czy wierzysz temu, emy mary nie widzieli, e nas nie gonia i e tam w parowie nie ma adnego domu? Oczywicie, e wierz, bom przecie wasnymi oczami na to patrza, ale co to byo, nie rozumiem. Tu onierze gadali, e tam by za dawnych lat cmentarz, wic moe mary chodz po nim. Czy ja wiem? A to wszyscy inni powiadaj, emy byli pijani. Przecie ani kropli gorzaki aden z nas nie mia w ustach! Ja tam w adne mary ani te duchy nie wierz odpar Wiertelewicz. To by czowiek. Rka dotd boli tak, em nawet le kopa, tak mi ten otr paln kijem. Ojojoj! Gwnie al mi karabinu, bo strzela doskonale. Ale ja mu za to odpac! Komu? A temu hultajowi, szpiegowi, co si przebra za stracha. A to jakim sposobem? Wiertelewicz nie zaraz odpowiedzia, ale przysunwszy si do Tomka, pocz mu szepta: Widzisz, Tomku, wszystko, co ten oficer u ksicia gada, wszystko jest garstwem. On tak zna okolic, jak ja Pary. Tam jest dom. Ja dzi umylnie skoczyem na szaniec i za dnia wyranie widziaem dach midzy drzewami. Tego nikt mi nie wybije z gowy, e tam szpiegi nocami konszachty maj. A cho jest surowy zakaz, by tam nie chodzi, ja jednak pjd. Bj si Boga, Jacu, to ci zastrzel, jak si dowiedz. Najprzd dowiedz si o tym, jak im szpiega zwizanego przyprowadz, a potem wa- niejszy jest los kraju, ni wszystkie ich zakazy. Mam nadziej, e i ty Tomek ze mn pj- dziesz? Ha! skoro powiadasz, Jacu, e to dla dobra kraju, to pjd. Ale czy my we dwch co po- radzimy? Moe by i ksidz poszed? 25 Ksidz zabra si i wynis do Warszawy, gdzie go szuka bd? Zreszt powiadam ci, i we dwch damy sobie rad. Ja si teraz inaczej, mdrzej wezm do rzeczy. Karabinw ani te adnej strzelby ze sob nie wemiemy, bo strzela nie mona, eby znowu alarmu nie narobi jak dzisiaj. A wic w c si uzbroimy? W kosy i siekiery. Jak ci kos paln owego hultaja przebranego za mar, to i haasu nie bdzie i z pewnoci szelma ani zipnie wicej. Skoro si owo widmo nam ukae, ty, Tomek staniesz z jednej strony, ja z drugiej i jak si zbliy, wemiemy go na kosy. Zobaczymy, co wtedy zrobi. A jeeli to jest mara w rzeczy samej? Cebula jeste! adnych mar na wiecie nie ma. Tak sobie gadali i uoyli si, e nastpnej nocy wyrusz na t now wypraw, po czym znueni tylu przygodami i prac dnia poprzedniego zasnli mocnym snem. Nazajutrz zerwali si rano rzecy i weseli. Dzie przeszed spokojnie, tylko koo poudnia, jak mwiono, podjazd polski wysany ku Szczliwcom z szaca wolskiego stoczy krwaw, ale krtk utarczk z kirasjerami pruskimi, ktrych pokona, zarba kilkunastu i kilku wzi ywcem do niewoli. Wiertelewicz parokrotnie z Tomkiem wchodzi na szczyt szaca, a Tomek przekona si naocznie, e jego przyjaciel mia racj utrzymujc, e tam w parowie jest dom. Wida byo wyranie dach, wystajcy spoza drzew, a nawet przed wieczorem zdawao si Tomkowi, e z komina tego dachu unosi si cienk strug dym; ale nie by pewny, ile e i Wiertelewicz twierdzi, e to moe kurz lub opar jaki, z pola pod wieczr wzbijajcy si w gr. Wiertelewicz wystara si o dwie kosy na sztorc do drzewca przybite oraz o dwa krtkie rzenickie toporki, oba dobrze wyostrzone. Postanowili oni z Tomkiem, e przed zapadni- ciem nocy, nim bram szaca zamkn, wykradn si z niego, ukryj si w ycie i tam prze- czekaj, a noc na dobre si zrobi i wszyscy w okopie pozasypiaj. Wiedzieli, gdzie s roz- stawione placwki i pewni byli, e z atwoci midzy jedn a drug niepostrzeenie si prze- sun. Na godzin moe przed zachodem soca zjawi si w szacu ks. Karolewicz, ubrany jak zwykle w swj paszcz kamlotowy, uzbrojony w pistolety i szabl, jeno zamiast kipicej kon- federatki na gowie mia wielki somiany kapelusz. Pokrci si po szacu, pogada z panem Blumem, z majorem Lipnickim, wreszcie zbliy si do Wiertelewicza i Tomka. Jak si macie, chopaki?! zawoa wesoo. Przynosz wam dobr nowin. Otrzyma- em dla was urlop od majora; pjdziecie ze mn na noc do Warszawy. Babka ci chce zoba- czy, Tomku! Mwi to gono, eby wszyscy syszeli, ale po chwili odprowadzi na bok Wiertelewicza i Tomka i rzek szeptem: C? zrzeklicie si ju zapania szpiega? he? Ojojoj! Ja si ta wcale nie zrzekem odpar Wiertelewicz i Tomek take. Zuchy jestecie! liczyem te na was obu jak na Zawisz. Przekonaem si, Jacu, e twoje podejrzenia s zupenie uzasadnione. Oni tam w sztabie ksicia Jzefa tyle wiedz, co moja tabaka w roku. Ja nie traciem w miecie czasu na prno. Byem na Konwiktorskiej u Wolfa w sklepie, przepytywaem si jego ssiadw; wszyscy twierdz, e yd ma jakie po- dejrzane konszachty z nieznajomymi ludmi, e po nocach pisma jakie odbiera. Ju tam u niego wczoraj z rozkazu komendanta Orowskiego zrobiono rewizj, ale yd mdry, kryje si dobrze i nic podejrzanego nie znaleziono. Nasadziem paru zrcznych obywateli szewcw, by mieli oko na niego i eby, jak tylko w nocy zjawi si z pismem, posa capnli. A tymczasem my tej nocy zrobimy wypraw na ten dom tajemniczy, co go tam strzeg widma. C do- brze? Pjdziecie ze mn? 26 Oczywicie, e pjdziemy! Doskonale. Macie urlopy, zaraz wyjdziemy z okopu. Namwiem jeszcze jednego tgie- go chopaka z setki pana Heliglasa, rybaka, ktrego znam dobrze; Franek Winiewski si na- zywa. On tam ju czeka na nas za szacem. We czterech damy sobie rad choby z caym legionem mar. Wic i ksidz nie wierzy, e to bya mara? Nie wierz. Bg czasem sprawia, e duchy ludziom si pojawiaj, ale tu jest co innego. Z pewnoci jest to jaki otr przebrany. Wczoraj zjawi si nagle i przestraszy nas tak, emy haniebnie uciekli, ale teraz nie ulkniemy si lada czego. Hm! rzecze Tomek zawsze to ta co byo. Kule go si nie imaj, przecie Jacu strzela. Ale w popiechu chybi, ot caa rzecz. Ja myl, e broni palnej bra nie naley zauway Wiertelewicz. Mymy si z Tom- kiem uoyli, e uzbroimy si w kosy i na kosy hultaja wemiemy. Masz zupen racj i ja tak samo mylaem i przygotowaem dla nas cztery kosy ukryte w ycie odrzek ksidz. Na jedn myl wpadlimy. Trzeba wszystko zrobi cicho i zrcznie, bez krzyku i wrzawy. Wszelako ja pistolety ze sob wezm, by w ostatecznoci mie cho dwa strzay. Tak si uoywszy, wkrtce ku zachodowi soca wszyscy trzej wyszli z szaca. Szli drog ku Warszawie pty, pki ich z okopu mona byo widzie, ale zaraz potem skrcili w bok, na miedz wrd yta i tam spotkali oczekujcego na nich Franka Winiewskiego. ROZDZIA VIII W ktrym Tomek przekona si, e adnych strachw nie ma na wiecie. Franek Winiewski, rybak z powoania, by to tgi, barczysty chopak dwudziestoletni, kt- remu z oczu patrzya wesoo, rzewo i odwaga. Drzema sobie w ycie, a koo niego le- ay cztery kosy byszczce, wyostrzone jak naley. Gdy si z nim poczono, ksidz odezwa si w te sowa: Suchajcie mi chopcy i zwacie dobrze, co wam powiem. Wyprawa, ktr przedsibie- rzemy, jest bardzo niebezpieczna i moemy j yciem przypaci. Albowiem zdarzy si mo- e, i wpadniemy na Prusakw, a oni z pewnoci delikatnie si z nami nie obejd. Potem przestpujemy zakaz dowdcw naszych, a to pachnie kulk. Trzeba wic rzecz zrobi cicho i sprawnie. Ja obejmuj dowdztwo i wymagam z waszej strony lepego posuszestwa. Czy mi rozumiecie? Rozumiemy! I bdziecie posuszni? Bdziemy! To dobrze. A teraz spocznijmy sobie i czekajmy, a noc zupenie zapadnie. Franek, masz tam co je? Mam, jake by byo! 27 Wic dawaj, bom godny i oni take. Jak si dobrze posilimy, to acniej nam przyjdzie wojowa ze strachami i szpiegami. Franek skoczy w yto i wkrtce wynis stamtd koszyk, w ktrym byo par bochenkw chleba pytlowego, dwa serki z kminkiem, dobry kawa kiebasy i trzy butelki piwa. Zabrano si wawo do jedzenia, a tymczasem soce zaszo i noc cicha, pena nieuchwytnych szme- rw, rechotania gdzie na moczarach ab powoli zapada nad t szerok, senn paszczyzn. Ksidz jednak, ktry na wszystko uwaa, rzek wskazujc na niebo. Co si zachmurza, lkam si, czy nie bdziemy mieli deszczu, a moe i burzy. Ale to le- piej, cho zmokniemy, to za to nikt nas nie zobaczy. W rzeczy samej krwawice si od zachodu niebo pokryy czarne chmury i rosy nieustan- nie. W powietrzu leaa cisza martwa i noc robia si parna i ciemna nadzwyczajnie. Wkrtce sprzed oczu czterech zebranych zniky kontury szaca powzkowskiego i na kilka krokw nic nie byo wida. Z dala tylko gdzie w gbi tej nocy bia purpurowa una od ognisk obozowisk pruskich. Niebawem w t martw cisz uderzy podmuch gorcego wiatru, cae niebo pokryo si chmurami i sycha byo ponury, oddalony jeszcze bardzo, stumiony odgos grzmotw. Bdziemy mieli burz rzek ksidz ale, powtarzam, e to lepiej. Pan Jezus wie, co ro- bi. I powstajc otuli si swym paszczem, nacisn na gow somiany kapelusz i rzek: No! zbierajmy si chopcy. Kosy wzi i trzyma je poziomo, bo chocia w takich ciem- nociach nikt nas zobaczy nie moe, wszelako strzeonego Pan Bg strzee. Miejcie si te na bacznoci, by si w tych ciemnociach nie pogubi, a moich rozkazw sucha! Czycie gotowi? Gotowi! A wic w imi boe ruszajmy! Wydostali si na miedz wsk i posuwali si ni jeden za drugim, z ksidzem na czele, a Tomkiem na kocu. Ciemno byo tak, e gdyby nie biay kapelusz zakonnika i nie to, e droga ich sama prowadzia, byliby si pogubili. Nagle ksidz zatrzyma si i zwracajc si do towa- rzyszw szepn: Teraz cicho, dech w sobie zatrzyma, stpa ostronie, bo przechodzi bdziemy koo placwek. Posuwano si wic jak mona najciszej, cho zgoa to nie byo potrzebne, bo coraz wiksze ciemnoci ogarniay ziemi, wiatr wiszcza wrd anw zboa coraz silniej, a grzmoty sta- way si z kad chwil goniejsze. Od czasu do czasu olbrzymie byskawice zapalay sob p horyzontu i na jedno mgnienie oka czyniy ca okolic jasn jak w dzie. Czynio to po- chd czterech zuchw bardzo niebezpiecznym, bo w czasie takiego nagego owietlenia pla- cwki mogy ich dostrzec i narobi alarmu. Ale na to ju nie byo rady. Posuwano si szybko i w gbokim milczeniu. A tymczasem burza szybko si zbliaa. Wiatr wzmaga si, wy i wiszcza po caej tej wielkiej paszczynie, gdzie nic jego harcom nie stawiao zapory. Grzmiao nieustannie, jakby gdzie tam po chmurnej przestrzeni toczyy si wielkie wozy napenione kamieniami. Wicher porywa cae tumany kurzu, lici, drobnych gazek i nis je, smagajc czterech podrnych nielitociwie. Mimo to szli oni cigle, pragnc jak najprdzej wydosta si z obrbu placwek. Wreszcie ksidz zatrzyma si i odetchn, jakby mu kamie spad z serca. No, juemy minli strae odezwa si zdaje mi si, e jestemy na drodze. Czuj pia- sek pod nogami. W teje chwili wielka byskawica rozjania noc i przekonano si, e ksidz si nie myli. Droga wia si przed nimi, obsadzona karowatymi wierzbami. Deszcz kroplisty pada te pocz, a wiatr od czasu do czasu przynosi aoliwe naszczekiwanie psa, takie samo jak wczoraj. 28 Sycha psa rzek ksidz jestemy wic na drodze. Teraz chopcy, trzeba nam si roz- dzieli. Jacu i Franek pjd lew stron drogi, samym jej skrajem, ja za i Tomek praw stron. rodek zostawi naley pusty; gdybymy usyszeli kogo idcego, rzucimy si z obu stron i capniemy go. Ale te deszcz! W tak noc z pewnoci szpiedzy s czynni. Gdy doj- dziemy do parowu, poczymy si ze sob i postpimy stosownie do okolicznoci. Gdyby wczorajsze widmo si ukazao, nie tchrzy, ale z dwch stron je na kosy. Zrozumielicie? No! ju ja otra dobrze poczstuj! mrukn Wiertelewicz posiekam go na zrazy za swj wstyd wczorajszy. A teraz w drog! Niech was Najwitsza Panna Czstochowska ma w swej opiece. Rozdzielono si wic na dwie czci i ruszono skrajami drogi, idc tu pod krzakami i drzewami. Deszcz wzmaga si i la jak z cebra, kilka piorunw ognistymi wstgami prze- pruo czarne chmury, ale na szczcie wicher znacznie ucich. Wrd szumu deszczu i grzmotw nikncych powoli nieustannie rozlegao si dalekie, jkliwe wycie psa, ktre w sposb przygnbiajcy oddziaywao na Tomka. Ale szed za ksidzem, ktry przodem posu- wa si miao i ktrego biay kapelusz by jedynym drogowskazem w tych nieprzejrzanych ciemnociach. Mino tak ze dwa pacierze, deszcz pocz ustawa i burza widocznie oddalaa si. Droga bya cika, bo piasek si zmieni w grzskie boto, w ktrym nogi zanurzay si po kostki, a nade wszystko z tego powodu przykra, e po ciemku potykano si o rne przeszko- dy, o kamienie, krzaki, rowy, a raz nawet ksidz upad jak dugi i wstajc mrukn: A tom si ubabra, jak nieboskie, z przeproszeniem, stworzenie. Na szczcie, gdy si zbliano do parowu, o czym dowiedziano si z wyraniejszego i dononiejszego szczekania psa, deszcz prawie usta i rosi tylko lekko, a niebo nieco si rozjanio. Chmury popyny gdzie daleko i ponury ich pomruk gucho tylko sysze si dawa. Na niebie, na zachodzie zajania blady blask zorzy wieczornej i dziki temu rozrni ju mona byo ruchliwe i czarne sylwetki drzew zarastajcych parw, a nawet wida byo srebrzyst tafl stawu. Wszyscy zatrzymali si na miejscu i mimo woli zwrcili oczy na figur z Bosk Mk, kt- rej niewyrane, rozpywajce si kontury raczej odgadywali ni widzieli. Nim jednak zdoali si wedug umowy poczy, biae widmo tak samo jak wczoraj wysuno si spoza rozoy- stego drzewa i posuwao si ku nim z tym samym zowrogim chrzstem przypominajcym trzask koci szkieletu, chrzstem, ktry tak zabobonn trwog przej ich wczoraj. Widmo tak samo machao rkami w powiewne szaty przybranymi, tak samo kierowao si, by zastpi drog od strony parowu. Ale teraz nikt o ucieczce nie myla; nawet Tomek, cho mu zby gono dzwoniy, ciska tylko nerwowo drzewce kosy, gotujc si do strasznego ciosu. Lecz uprzedzi go Wiertele- wicz. Widocznie rozgorczkowany, jak tylko mara wkroczya na drog, wyskoczy na jej ro- dek, podbieg par krokw naprzd, kosa ze wistem przerna powietrze, migotliwym bla- skiem zajaniaa na chwil i uderzya widmo po nogach. Zachwiao si ono, zatrzepotao r- kami i z guchym jkiem runo na drog. Wszyscy czterej w jednej chwili znaleli si przy olbrzymiej postaci szamoczcej si roz- paczliwie; Wiertelewicz znw podnis kos, by jeszcze jeden cios zada, ale ksidz po- wstrzyma go, woajc przyciszonym gosem: Jacu, nie bij! ywcem otra wemiemy! A Franek schyli si, szybko schwyci oburcz za biae szaty, wstrzsn nimi silnie i na wielkie zdziwienie obecnych dao si sysze pacz- liwe: Aj! waj mir! Mimo woli wszyscy czterej rozemieli si z tego rozpaczliwego krzyku, a ksidz rzek: Macie stracha! Franek, ktry cigle szarpa biae szaty na ziemi, pyta: Gdzie twj eb, ydzie? 29 Na koniec dobra si do tego ba i schwyciwszy go za bujn czupryn wywlk z biaego worka brodat twarz yda. Mia on do ng przywizane szczuda i dlatego taki olbrzymi si wydawa. Z trudnoci odwizano go od tych szczude, rozebrano z pacht i workw i przed nimi stan wysoki, szczupy ydek cay dygoccy. Co ty tu robisz, hultaju? spyta ksidz. Ja!... aj waj! ja nic nie robi, wielmony panie, ja biedny ydek, mk niosem. esz! gadaj prawd, bo ci zaraz obwiesimy na tym drzewie. Co ja mam ga, jasny panie, po co ja mam ga?... nu ja powiem panu prawd, ca prawd... Mwic tak oglda si dokoa niespokojnie i nagle rzuci si w bok, widocznie w zamiarze ucieczki. Ale Franek siln doni schwyci go za po kubraka i szarpn tak mocno, e yd jak dugi run na ziemi. W jednej chwili dzielny rybak przysiad mu na piersi i sykn, pod- noszc potn pi: Jak si ruszysz, na mier ubij! Ju teraz ydek nie stawia oporu. Dygoczc caym ciaem pocz baga, by go nie zabija- no, e on wszystko powie, byle mu ycie darowano. Dobrze, nic nie bdzie, ale gadaj prawd. Dlaczego si przebrae za stracha? Tedy ydek przyzna si, e on tu by postawiony na warcie i eby nikt nie mia zbliy si do domu w parowie, przywiza sobie szczuda, okry si pachtami i w ten sposb wczoraj i kilkakrotnie rnych ludzi z ssiednich wiosek tak przestraszy, e ci uciekli. Powiedzia dalej, e w pustym domku tam w parowie co noc przychodzi yd z Warszawy i spotyka si z dwoma innymi ydami z Raszyna, a wczoraj by tam nawet jaki jenera pruski; ale o czym gadaj, on nie wie, on nic nie wie, on jest cakiem niewinny, on jest na subie u Szai z Ra- szyna i musi robi to, co ten mu kae. On si nazywa Mordka i jest biedny ydek. Powstaa teraz kwestia, co z nim zrobi? Skoromy tu ju przyszli mwi ksidz i skoro, e tak powiem, dotarlimy do gniazda zdrady, musimy i do koca. Pjdziemy wic do tego domu w parowie, ale co zrobimy z ydem? Ja zostan przy nim na stray, a e mi szelma nie ucieknie, to niech ksidz dobrodziej bdzie spokojny proponowa Franek. Nie rzek ksidz po chwilowym namyle nie moemy si rozdziela. Nie wiadomo, co tam zastaniemy, ilu ludzi tam zastaniemy, ilu ludzi tam bdzie. Nie ma innej rady, tylko trzeba yda skrpowa dobrze, przywiza do drzewa, gb mu zakneblowa, eby nie krzy- cza i tak zostawi. Jak bdziemy wracali, to go zabierzemy ze sob. Sznurw nie mieli, ale pasami i pendentem od paasza ksidza yda zwizali i przymoco- wali do drzewa, tak e si nie mg ruszy. Zreszt zdaje si, e zemdla ze strachu, bo przy- wizany zwis jak nieywy. W usta wpakowano mu dwie chustki i dokonawszy tego, uzbrojo- no si znw w kosy i pod przewodnictwem ksidza poczto spuszcza si drog w parw. Deszcz zupenie usta, rozwidnio si troch, tylko pies w ciszy nocnej zawzicie ujada. 30 ROZDZIA IX Jako Tomek dosta kijem po gowie i co z tego wyniko. Po krtkiej naradzie ruszono na d. Droga bya grzska i liska, deszcz niedawny powy- abia w niej kanay, ktrymi woda pdzia i pomimo wszelkiej ostronoci odgos krokw rozlega si w ciszy nocnej dononie. Pies widocznie to usysza, bo szczeka cigle i gwa- townie. Ksidz jak zawsze postpowa przodem, zaleca baczno i pyta Wiertelewicza. C, Jacu, dzi nie wida jako wiata? A nie wida! odpowiedzia moe usyszeli nasz przygod ze strachem i uciekli. Moe szepn ksidz. A najpewniej maj si na ostronoci i zasadzk na nas uczyni- li. Ten kanalia pies wciek si, czy co? Zeszli ju na d i znaleli si przy stawie, ktry od blaskw zorzy wieczornej wyglda jak srebrzysta lustrzana tafla. Na prawo, wrd drzew, ogrodzony dokoa gstym ywopotem wznosi si niewielki dworek z ogromnym staroytnym dachem w dwie kondygnacje. Gdy si do domu tego zbliyli i obchodzi go poczli szukajc wejcia, dostrzegli z boku z okna wy- chodzcego na zachd promie wiata czerwonego, ktre przedostajc si przez szyby kado si gorcymi plamami na liciach krzakw ssiednich. Ksidz odetchn, wobec tego bowiem o zasadzce mowy by nie mogo, ani te o tym, by historia z ydkiem za stracha przebranym dosza do uszu szpiegw ukrytych w domu. Tote zakonnik rzek: Chwaa Panu Bogu, ptaszki s w gniedzie i o niczym nie wiedz. Posunito si tak, e miano owe okno owietlone przed sob. Niewiele mona byo dojrze przez mocno zakopco- ne i malekie szybki, ale liczne cienie posuwajce si przed wiatem dowodziy, e wewntrz jest kilka osb. Ksidz popatrzywszy na to szepn: Trzeba nam si koniecznie dosta do wntrza, ale nie widz nigdzie wejcia, a przez ten ywopot niepodobna. Przecie musi by gdzie jakie wejcie rzek Tomek. No! no! mrukn Wiertelewicz z humorem. Tomek wida nie jest taki ciemiga, jak mi si wydawa i o logice ma pewne pojcie. Juci skoro ludzie w tym domu bywaj, to mu- sz do niego wchodzi, a skoro wchodz, wejcie by musi. Prawda Tomek? Oczywicie. A wic szukajmy tego wejcia zakonkludowa ksidz. Poczli wic dalej obchodzi i z tyu znaleli w ywopocie furtk, ale zamknit od we- wntrz na zasuw. To byo jeszcze nic, bo furtka nie bya zbyt wysoka i atwo mona byo przez ni przele, ale tu przy niej znajdowa si ogromny brytan, uwizany wprawdzie na acuchu, ale tak, e nikt nie mg obok niego przej nie naraajc si na spotkanie z jego strasznymi zbami. Poczuwszy obcych ludzi przy furtce brytan pocz ujada straszliwie i rzuca si tak gwatownie, e a acuch trzeszcza. Wobec tej nieprzewidzianej przeszkody czterej zuchowie nie wiedzieli, co pocz i jak sobie poradzi. Co robi? spyta ksidz. Nikt nie umia mu na to odpowiedzie, wreszcie Franek po krtkim namyle rzek: Wlez na furtk i kos psa zadgam. 31 Hm! byoby to dobre, gdyby za jednym ciosem z nim zakoczy, ale moesz go tylko zrani, pocznie skomle i szpiegw ostrzee. Ja i tak dziwi si, e nikt na to straszliwe uja- danie z domu nie wychodzi. C rzecze Franek zawsze trzeba sprbowa. Wlez na furtk, co? Nie! rzecze ksidz po krtkim namyle nawet gdyby psa zaraz zabi, to i tak nie b- dzie dobrze. Jeeli nikt na szczekanie nie pokazuje si z domu, to dla tego, e oni przywykli do tego. Nage za uciszenie si psa zwrci ich uwag. Ale co to? Kto idzie ku furtce! W rzeczy samej sycha byo otwierajce si w domu z przecigym zgrzytem drzwi, liczne kroki na dziedzicu, a nawet gosy, ktre woay: Burek! a waruj! do nogi! Zaraz potem da si sysze do gony, gardowy szwargot ydowski. Widoczne byo, e zebrani szpiedzy, zaatwiwszy swe interesy, opuszczali samotne i tajemnicze domostwo. Nie byo wic ani chwili do stracenia. Ksidz szepn do swoich: Ty, Jacu i Franek, ukryjcie si z tej strony za tym drzewem, ja z Tomkiem z tamtej za- szyj si w krzaki. Gdy wyjd szpiedzy, wpadniemy na nich i ywcem ich wemiemy. Rozu- miecie? Zachowa si cicho! Ukry si! Czas ju by wielki, bo szwargoczcy zbliali si do furtki i zatrzymali si koo psa, ktry nie przestawa szczeka gwatownie i rzuca si. Oczywicie niepokj psa zwrci ich uwag, stali nad nim, szwargotali cigle pomidzy sob i starali si go uspokoi. Wtedy day si sy- sze nowe kroki, ciko klapice po bocie dziedzica i dzwonice ostrogami, a zaraz potem, gruby mski gos zawoa: Was ist denn da? ydzi mu co odpowiedzieli, gos co rzek par razy, wreszcie zawoa: Heraus! Macht die Thr auf! Zgrzytny zawiasy i najprzd ukaza si olbrzymi mczyzna w dugim szarym paszczu, z hemem kirasjerw pruskich na gowie, w ktrego orlich skrzydach na szczycie na chwil zajania odblask zorzy wieczornej. Szed ciko i dumnie, dzwonic ostrogami u wielkich po kolana butw. Za nim wysuno si trzech maych, ndznych, chuderlawych ydkw w du- gich podkasanych chaatach szwargoczcych nieustannie, a jeden z nich zatrzyma si przy drzwiach i pocz szuka po kieszeniach czego, zapewne klucza. Wszystko to czterej nasi zuchowie widzieli, ukryci za krzakami i czekali tajc dech w sobie w milczeniu i niepewnoci. Ale Wiertelewicz nie wytrzyma, podnis szybko kos w gr i ze strasznym oskotem i zgrzytem spuci j na lnicy hem kirasjera pruskiego. Ten pad z krzykiem na ziemi, a zaraz te ksidz, Tomek i Franek wypadli i skoczyli do ydw. Ale dwaj z tych ostatnich spostrzegli si do wczenie i jeden z nich wypali z pistoletu do ksi- dza tak blisko, e mu twarz osmali, a kula zerwaa kapelusz, tak e zaguszony i olepiony strzaem zakonnik nim si opamita. yd ju skoczy w bok, zaszy si w gste krzaki i znik- n. Drugi kijem, ktry trzyma w rku, uderzy Tomka tak mocno przez gow, e chopak z jkiem zatoczy si i pad twarz w boto. Nim si podnis i opamita, yd ju uciek. Jeden tylko Franek dusi pod sob tego, ktry drzwi zamyka, a Wiertelewicz take siedzia na kira- sjerze i jedn rk trzymajc go za gardo, tak e Niemiec charcza zduszony, drug wyciga mu spod paszcza do znacznych rozmiarw torb skrzan, czym wypenion przy czym woa: Pomcie mi, bo ju si nie czuj! Przybiegli mu na pomoc ksidz i Tomek, ktry po od kubraka ociera sobie twarz z bota. Pokazao si, e kirasjer by tylko oguszony i e cios zadany mu kos przez Wiertelewicza trafi w hem, pogi go mocno i wbi na twarz, po same usta. 32 Zreszt Prusak by zdrowy, szarpa si i rzuca z wielk si, klnc i wymylajc. Nadbieg te i Franek, ktry szybko zaatwi si z ydem, zwizawszy mu rce rkawami od jego wa- snego apserdaka, paln pici w kark i rzuci na drog mwic: Le tu, ani mi si rusz, bo inaczej kos ci eb utn. Tak si zaatwiwszy, pobieg do kira- sjera, a widzc, jak trzej jego towarzysze z nim si szarpi, zawoa: Odwiza mu paasz i pendentem skrpowa apy! Sam si te zaraz do roboty zabra. Dziki temu, e by silny niezwykle, zdoa odwiza paasz i wkrtce kirasjer skrpowane majc rce, lea nieruchomo, kl tylko i wymyla po niemiecku spod swojego hemu, ktry mu zakrywa nieomal twarz ca. Wiertelewicz trzyma torb skrzan i mwi: Tu zapewne s szpiegowskie papiery. To zobaczym pniej, a teraz w drog! rzek ksidz marudzi nie mona, bo dwch ydw ucieko i mog nam lada chwila sprowadzi Prusakw na kark. pieszmy si wic chopcy, bymy przepynwszy ca rzek przy brzegu nie utonli. Kazano wic wsta ydowi, ktry dra i jcza. Prusaka z trudnoci podniesiono, bo si opiera, a by to mczyzna tgi i wielkiego wzro- stu. Stanwszy na nogach nie chcia i, a dopiero zmuszono go do tego bijc drzewcami od kos, a ksidz, ktry umia troch po niemiecku, wytumaczy mu, e jeli nie pjdzie, to bd go musieli zarba kosami. Ruszono wreszcie otaczajc jecw dokoa. Ksidz szed przo- dem, po obu stronach Franek i Wiertelewicz, a z tyu Tomek, ktry otrzyma rozkaz, aeby w razie najlejszego oporu jecw nie szczdzi ich wcale i popdza drzewcem. Posuwano si z trudnoci po grzskiej i liskiej drodze i wreszcie szczliwie wydobyto si z parowu na dro- g, pod figur, gdzie sta przywizany do drzewa ydek Mordka z Raszyna. Tu, gdy Tomek zaj si odwizywaniem tego ostatniego i przyprowadzaniem zemdlonego do przytomnoci, ksidz pocz pilnie nadsuchiwa, czy czasem nie dojdzie go jaki podejrzany odgos. Ale nic, byo cicho! Wiatr tylko szumia po zbou, a pies w samotnym domu w parowie ujada cigle gwatownie. Ruszono wic w dalsz drog, ale posuwano si bardzo wolno z powodu, e Mordka co chwila omdlewa i upada, a kirasjer take przystawa, kl i prosi, by mu hem zdjto z go- wy, bo inaczej si udusi. Franek dokona tego z wielkim trudem, przy czym twarz pruskiego wojownika podrapana mocno, caa ukazaa si zakrwawiona. Ksidz pocz si niepokoi tymi przystankami i t strat czasu i odezwa si: Chopcy, zdaje mi si, e ten hultaj Prusak umylnie si ociga, a ydek umylnie mdle- je, eby nasz pochd opni i Niemcw nam na kark sprowadzi. Suchaj Tomek, jak Mord- ka jeszcze raz zemdleje, utnij mu eb kos i koniec. Mordka, czy ty syszysz? Sysz! aj waj mir! co ja zrobi, biedny ydek, kiedy ja i nie mog! ja zupenie omdla- em, mnie strasznie w brzuchu boli. Co ja zrobi, na moje sumienie! Tote eby wicej nie cierpia, jak jeszcze raz upadniesz, eb ci utn kos! rzek Fra- nek. Groba ta poskutkowaa i odtd ydek nie omdlewa, ale kirasjer za to co chwila przysta- wa, kl i wymyla. Ksidz zwrci si do niego i oddajc nabity pistolet Frankowi rzek do Prusaka po niemiecku: Panie kirasjer, widzisz ten pistolet? Kazaem oto temu onierzowi, eby ci w razie dal- szego oporu w eb wypali. Jeeli liczysz na pomoc twych rodakw, to si grubo mylisz, bo najprzd nasze placwki s niedaleko, a potem pojawienie si Prusakw bdzie dla ciebie wyrokiem mierci. Kirasjer zakl pod nosem i milczc szed dalej bez oporu. Posuwano si do wawo i ksidz nabiera otuchy, e ju teraz, choby Niemcy si pojawili, to huk wystrzau pistoleto- 33 wego bdzie usyszany w szacach polskich i pomoc z pewnoci nadbiegnie. Szed wic przodem wesoo nie spodziewajc si wcale, jakie cikie kopoty jeszcze go czekaj. ROZDZIA X W ktrym Wiertelewicz przekona si, e najlepszym lekarstwem na bl brzucha jest bitwa z Prusakami. Gdy tak posuwano si, w oglnoci do wolno pomimo wszelkich usiowa, ksidz by coraz niespokojniejszy. Do najbliszej polskiej placwki byo jeszcze z wier mili, a tu zda- wao mu si, e od czasu do czasu z przecigym naszczekiwaniem psa wiatr przynosi jaki gwar i jakby ttent koni. Nic o tym nikomu nie mwi, bo po c mia ich trwoy, ale by pewny, e kawaleria pruska jest w samotnym domu w parowie i prawdopodobnie ich ciga. Nalega wic, grozi i prosi, by pieszono, ale sam widzia, e to byo niemoliwe. Wszyscy byli nadzwyczaj zmczeni, a droga cika, w ktrej grznito po kolana, a Tomek na kocu ledwie nogami powczy. Co robi? Rne myli przychodziy mu do gowy i ostatecznie postanowi w razie zbli- enia si kawalerii pruskiej jecw rzuci, a samym skoczy w bok w yto, oczywicie z torb skrzan zdobyt na kirasjerze, i ucieka. Na wypadek, gdyby ich dognano, postanowi sfor- mowa czworobok i broni si kosami do ostatka, wypaliwszy wprzd z pistoletu na alarm. Nic jednak o tych swoich zamysach nie mwi towarzyszom, bo nie mia adnej pewnoci, czy jest w rzeczy samej cigany, a dochodzce go odgosy mogy by wytworem rozgorcz- kowanej fantazji. Ale wkrtce mia si przekona, e niestety nie bya to fantazja, ale najrzeczywistsza rze- czywisto. Majc nieustannie such natony, zwracajc si czsto poza siebie i wpatrujc w ciemno- ci nocne, ktre teraz znowu zwikszyy si znacznie wskutek ponownego zachmurzenia si nieba, nie uwaa na ruchy kirasjera. Podnosi on czsto gow, przystawa na chwil, zwraca si bokiem i widocznie chciwie chwyta uchem te same dalekie odgosy, ktre tak ksidza niepokoiy. Nagle zawia silniejszy podmuch wiatru zachodniego i przynis wyranie odgos ttentu, a raczej kapania po bocie kilkunastu a moe kilkudziesiciu koni i brzk szabel. Wszyscy to usyszeli i mimo woli wszyscy si zatrzymali jak skamienieli, zwracajc si twarz poza sie- bie. Z tej chwili skorzysta kirasjer i nagle schyli si w p, skoczy jak pantera i gow uzbrojon w elazny hem z tak si uderzy w brzuch Wiertelewicza, e ten krzyczc Jezus! Maria! przewrci kozioka i pad jak dugi na ziemi. Kirasjer za zaszy si w zboe; przez chwil sycha byo, jak bieg, a potem znik zupenie w ciemnociach. Pierwszy opamita si Franek i krzyczc: a otr, chcia si rzuci za kirasjerem, ale go ksidz powstrzyma: Daj pokj, na nic by si to nie zdao. Niech mu tam Pan Bg sekunduje, nam teraz nie powinno i o jecw, ale o wasn skr. Czy syszycie? W rzeczy samej ttent pdzcej jazdy coraz wyraniej sycha si dawa. 34 Moi chopcy rzek ksidz nie ma co. ydw zostawimy, a sami w bok w yto. Tam si ukryjemy, szczciem, e noc robi si coraz ciemniejsza. Gdyby nas jednak wytropili, sta- niemy plecami do siebie i broni si bdziemy kosami do ostatka. C, dobrze? To si wie, e dobrze! odpar Franek. Ale gdzie jest Wiertelewicz? Czeg on tak jczy? Istotnie gdzie z gbi nocy dochodziy sabe jki biednego Jacusia. Wyszukano go, pod- niesiono strasznie ubabranego w bocie i narzekajcego mocno: Co mi hultaj Prusak w brzuchu popsu, bo mi strasznie boli. Paln mi tym swoim hemem jak rogiem byka... a nieche go siarczyste! Kto by si by spodziewa! Ale torby nie zgubiem, mam j. O! joj! joj! jake mi otr poczstowa! Mj Jacu rzecze na to ksidz zbierz wszystkie siy, bo niebezpieczestwo jest bardzo grone. Syszysz Prusakw? A sysz, co nie mam sysze? Ja ich ju od dawna sysz i dziwi si, e nas dotd nie dogonili. Wida, e pludry si boj i id z wielk ostronoci... o! joj! joj! ani chybi hultaj mi kiszki powykrca! Nie pltby gupstw ozwie si na to ksidz e ci ta troch paln w brzuch, to ju ci mia zaraz kiszki powykrca. Troch, dobra mi troch! eby tak ksidza ten Szwab paln, to by ksidz ju dawno nie y, a ja jeszcze yj i Niemcom si nie dam. Schyli si i podnis z ziemi kos, jczc i narzekajc. Ksidz tymczasem zbliy si do ydw, ktrzy stali na rodku drogi z powizanymi w tyle rkami i co szwargotali do siebie, rozci im wzy i rzek: Ruszajcie sobie z Panem Bogiem, dokd chcecie. Ny ozwie si na to starszy yd, ten, ktrego Franek schwyta przy furcie samotnego domu to teraz ksidz mwi: ruszajcie sobie, gdzie chcecie. Trzeba to byo wprzdy powie- dzie, my teraz nie pjdziemy, jeno poczekamy na tych tam kirasjerw i tak samo panw po- wiemy, jakecie wy nas powizali. Aj waj! jacy mi rycerze! teraz to ty ydzie id, bo ja sam w strachu! Ksidz osupia na t szydersk mow i przez myl mu przebiego, e ydzi ich nie odst- pi i zdradz. A yd dalej prawi: Jakie mi wielkie pany, rozbjnik!! My pjdziemy, ale ty oddaj torb, co j ukrad kira- sjerowi! Franek sucha tego take i widocznie nie mg ju duej znie niesychanego zuchwal- stwa ydw. Skoczy, wyrwa ksidzu z rki rzemienne paski i pandenty, ktrymi ydzi byli powizani i pocz ich bezlitonie nimi pra, nie zwaajc, gdzie uderza. Ta gorca ania poskutkowaa, bo obaj ydzi poczli zmyka, jak oparzeni. Zatrzymali si jednak o kilkana- cie krokw i daleje krzycze; Ty zbj, ty zodziej, ty taki, ty owaki! A ksidz woa do Franka: Franu, pal do nich z pistoletu, pal! trzeba da zna naszym w okopach o niebezpiecze- stwie, pal na chybi trafi! Franek wypali, obaj ydzi strasznie krzyknli i sycha byo, jak biegli po bocie, potem rozleg si jeszcze jeden ich krzyk, szamotanie si jakie, gosy i ttent cwaujcych koni. No! teraz w nogi, w bok! rozkazywa ksidz. Wszyscy czterej jednym skokiem znaleli si w ycie i biegli, co mieli si, kierujc si wszake tak, eby zbliy si do okopw. Ale nie uszli i kilkunastu krokw, gdy Wiertelewicz run jak dugi na ziemi potknwszy si o jaki kamie. 35 Ojoj! joj! jcza ju teraz bdzie ze mn koniec. Nie podnios si, bo mi co strasznie wierci w brzuchu. Jacu! zawoa ksidz bj si Boga! nie bd bab! Wsta, tu idzie o ycie. Ale! nie bd bab! eby ksidza tak brzuch bola, to by ksidz ruszy si nie chcia. Tak mwic wsta jednak. Czas ju by wielki, bo jazda pruska dopada do tego miejsca na drodze, z ktrego skoczyli w yto. Zatrzymaa si tutaj, rozlegy si gosy, nawoywania ja- kie. Nasze zuchy nie czekajc ju pucili si dalej, gdy nagle tu prawie za nimi zagrzmia dononie znany im, basowy gos kirasjera schwytanego w domu w parowie. Sta on gdzie i krzycza ze wszystkich si: Hey da! Herr Lieutenant, hier sind sie! hier! Ksidzu wosy na gowie powstay. Nie ulegao wtpliwoci, e zostan dopdzeni i zar- bani. Sta! zakomenderowa. Gdy stanli, rzek do Franka podajc mu pistolet: Masz tu drugi pistolet i pal w stron, skd gos szed! Franek wystrzeli, a na to haso wszystka jazda dotd krcca si na drodze rzucia si w yto, w kierunku, gdzie czterej modziecy stali. Chopcy! rozkazywa ksidz plecami do siebie, osadmy si krzepko i wemy Szwa- bw na kosy! Spenili rozkaz w milczeniu, jeden tylko Wiertelewicz mrucza: Ojoj joj, musz popru Szwabom kiszki za mj brzuch! Ale ju jazda pruska z trzaskiem, brzkiem i wistem dobywanych szabel dopada, nawo- ujc si nawzajem i wskazujc sobie miejsce, gdzie czterej samotni modziecy stali jak mur, gotowi drogo sprzeda swe ycie. Kosy oparli drzewcami o ziemi, wystawiajc ostrza prze- ciw kawalerii, ktra w ciemnoci rozbiega si po polu szukajc nieprzyjaciela. Na koniec jeden z kirasjerw dostrzeg gromadk polsk i krzyczc hier'! uderzy na ni z szabl. Ale ko, napotkawszy ostrze kosy ksidza, spi dba, a w teje chwili Franek podnis sw straszn bro, spuci j z wielkim zamachem na jedca, ktry, rozpatany nieomal na dwoje, pad bluzgajc krwi dokoa. Na ten widok wszyscy czterej zuchowie, uniesieni zapaem, potrzsnli kosami i zawoali jednogonie: Niech yje Polska...!! Reszta okrzyku zgina w dononej wrzawie kirasjerw, ktrzy ze wszech stron rzucili si z dobytymi szablami na tych czterech modziecw. Rozpocza si uparta walka, trwajca par sekund, w ktrej i tym razem kosa odniosa zwycistwo. Dokoa gromadki bohaterw leay porbane konie i jedcy, tworzc wa, ktry bronicych si doskonale osania. Ale i oni nie wyszli bez szwanku. Franek mia przebite mieczem rami, Tomka ko zrani kopytem w czoo, a ksidzu jaki kirasjer przeci drzewce od kosy, tak e samym nieomal ostrzem broni si teraz musia. Jedcy rozpierzchli si, ale co chwila po kilku lub pojedyczo napadali, zawsze atoli bez- skutecznie. Wtedy ich dowdca kaza zatrbi na zbr i sycha byo, jak si zbiegli do szere- gu. Nastaa chwila odpoczynku. Chopcy! rzek ksidz dzielniemy si spisali. Wytrwajmy jeszcze troch, a z pewno- ci pomoc nam nadbiegnie, bo niepodobna, by taka wrzawa nie dosza do szacw. Ale co oni zamylaj teraz robi? Bg ich tam wie odpowiedzia Wiertelewicz. To pewna, e brzuch mi przesta bole i bd Szwabw dalej siek na kasz. Tymczasem w szeregach kirasjerw rozlega si komenda ich dowdcy: Gewehr auf! 36 Zabrzczaa bro, sycha byo wyranie trzask odwodzonych kurkw. Ksidz krzykn: Strzela bd, rzumy si na ziemi! Wszyscy padli plackiem, a zaraz te dowdca niemiecki zakomenderowa. Feuer! Zajania pasek purpurowego ognia, rozleg si huk kilkunastu strzaw, kule wisny, ale oczywicie poszy gr; jedna tylko zerwaa kapelusz z gowy ksidza, ktry niezupenie po- oy si na ziemi. A to licho! mrukn znw musz si stara o nowe pokrycie epetyny. Ale w teje chwili, nim huk jeszcze przebrzmia, zadudnia ziemia na drodze i rozleg si piewny gos litewski majora Lipnickiego, ktry komenderowa: Do ataku bro! nauczmy braciaszkowie tych szodrw moresu! I koo naszych czterech bohaterw, przytulonych do ziemi, przeleciaa wichrem linia ua- nw, ktrych chorgiewkami wiatr rozgonie miota. ROZDZIA XI Jako wszyscy czterej zuchowie otrzymali tytu gwardzistw. Gdy uani Lipnickiego w pocigu za kirasjerami pruskimi oddalili si, czterej nasi mo- dziecy podnieli si z ziemi i odetchnli swobodniej. No rzek zakonnik podzikujmy najpierw Panu Bogu, e nas tak cudownie ocali od mierci lub niewoli. Powiedziawszy to uklk, podnis oczy w niebo chmurne i ddyste i cich modlitw po- sa do Pana Zastpw. Za jego przykadem poszli trzej chopcy, po czym wszyscy powstali. Teraz, gdy niebezpieczestwo mino, Wiertelewicz pocz znw stka i narzeka, e go w brzuchu cigle co boli. Za jego przykadem poszed Tomek, ociera krew ze zranionego ostrym kopytem czoa i mrucza, e go gowa take mocno boli. Syszc ich narzekania Franek rwnie si odezwa: Co tam wy, ale mnie Szwab na nic przedziurawi rami i nie wiem, jak to bdzie, bo mi strasznie dolega. Trudno, moi chopcy ozwie si na to ksidz gdzie drwa rbi, tam wiry lec. A cho- ciem straci znowu kapelusz i nie wiem, skd wezm nowy, bo jako zakonnik grosza nie mam przy duszy, wszelako kady przyzna, emy si dzielnie spisali. Patrzcie jeno, comy tych Niemcw nasiekli! W rzeczy samej blisko nich walao si kilka trupw koni i jedcw, ziemia bya dokoa zorana kopytami, a zboe stratowane. Ilu kirasjerw pado, nie wiedzieli, bo byo ciemno, przy tym bliej bada im si tego nie chciao, tak pragnli spoczynku, spokoju i opatrzenia swych ran. Wiertelewicz tylko wyszuka dla siebie karabinek i patrontasz blach kryty, z na- bojami oraz wielk szabl niemieck, ktr stkajc i narzekajc przypasa sobie do boku. To samo zrobi Tomek i Franek, a ksidz nakry sw, jak mwi, epetyn wielkim hemem kira- sjerskim z orami. Uskuteczniwszy to rzek: 37 Teraz, chopcy, maszerujemy do okopw. Std ju bdzie tylko mae wier mili. Pj- dziemy sobie powoli. Tam nas fizyk Gagatkiewicz jutro rano opatrzy. Jacu, a masze torb z papierami? Rozumie si, e mam, ale mi brzuch coraz wicej boli. Ej, gupstwo! Ale gupstwo! Dobrze ksidzu gada, kiedy tylko kapelusz postrada, a nie ze trzy kiszki tak jak ja. Alboe ty postrada jak kiszk? Rozumie si, czegby mi brzuch tak bola, gdyby mi ten Szwab zatracony czego nie zepsowa? A jeszcze ozwie si na to Tomek jak wrcimy do okopw, to nas pan Blum ornie jak kotw. Za co? Za to, emy bez jego pozwolenia poszli si bi ze Szwabami. Ju onegdaj to chcia zro- bi; srogi to czowiek! No, no! rzeknie ksidz nie bjcie si, ju ja si za wami wstawi i nie tylko pan Blum was nie ornie, ale jeszcze od Naczelnika nagrod dostaniecie. Wytropilimy szpiegw, ich papiery niesiemy, natuklimy Szwabw co niemiara i jeszcze by nas za to kara miano? C by to bya za sprawiedliwo! Szkoda tylko, e nam te ydy ucieky. Ha! trudno! ozwie si milczcy dotd Franek e szkoda, to szkoda, ale inaczej by nie mogo. Przy tym mnie si widzi, e ich tam te kirasjery przez pomyk zarbay na drodze, bo straszny by wist szabel, a potem krzyk. Moe to by odrzek ksidz po nocy wszystkie koty szare. Ale jeeli ich taki los spo- tka, maj to, na co zasuyli. Ja tylko auj cign dalej Franek em tego rakarza kirasjera, co wskaza Prusakom, gdzie my stoimy w ycie, na mier nie ubi. Ojojoj! jcza cigle Wiertelewicz. Ale przy tym maszerowa wawo na przedzie, dwigajc rano kos, karabin, patrontasz i torb z papierami. Mnie si widzi zauway ksidz e i ten zdrajca nie uszed mierci. Z pewnoci go tam uani zakuli. Nie mia konia, ucieka ze swoimi nie mg. Ani chybi zgin! Dobrze mu tak, niech z ydowskimi szpiegami konszachtw nie czyni! Tak gawdzc, stkajc dowlekli si do okopw, gdzie wszystko byo na nogach, ognie go- rzay, kononierowie z zapalonymi lontami stali przy dziaach, gotowo bya wszelka. Na szczcie dla Tomka, ktry okrutnie si ba pana Bluma i myla sobie, e nawet wstawien- nictwo ksidza nic nie pomoe i baty bd w robocie, gronego setnika nie byo w reducie, bo mu niedawno dano zna, e jego dziecko zachorowao, wic wzi urlop i pojecha do War- szawy. Z tym wszystkim pan Heliglas, ktry by teraz najstarszy, aresztowa zaraz naszych czterech zuchw i kazawszy ich chirurgowi opatrzy, wysa pod stra do Marymontu, do kwatery ksicia Jzefa. Ojoj, ojoj! jcza Wiertelewicz pikna mi nagroda. Tam ci panicze, co niby znaj okolic jak wasn kiesze, ka nas z pewnoci rozstrzela. Bo jake to moe by, ebymy, takie pachoki ndzne, znajdowali jakie parowy, stawy i domy, o ktrych adiutanci nie wie- dz. Ojoj! ojoj! co mi jednak ten Szwab w brzuchu zrobi. Ale wbrew przewidywaniom Wiertelewicza w kwaterze ksicia z wielk ciekawoci wy- suchano relacji czterech zuchw, pochwalono ich nawet bardzo i papiery przejrzano. Ksi Jzef, gdy je przeczyta, umiechn si swym sodkim i miym umiechem i rzek: Spisalicie si dzielnie. Papiery s bardzo wane; dzikuj wam zuchy za to, cocie zro- bili. Zaraz zdam o wszystkim raport do Naczelnika i wasz czyn ogosz mojej dywizji w roz- 38 kazie dziennym jako czyn godny naladowania. Moci panie Linowski, ka mi zaraz wsadzi tych trzech rannych zuchw na bryczk, odesa do szpitala do Warszawy i przykaza, by tam miano o nich pilne staranie. Jako niedugo wygodna bryczka zajechaa i Wiertelewicz, Tomek i Franek usiedli w niej, by jecha do szpitala. Ksidz Karolewicz poegna si z nimi mwic: Jedcie chopcy, wypocznijcie sobie i wyleczcie si. Jacu, ty popro siostr miosierdzia, eby ci kazaa gorcy okad z kaszy zrobi na brzuch. To z pewnoci ci wyleczy. Ej, ja bym wola zje t kasz, bo mi a mgli z godu! zauway Tomek. Cebula jeste! oburzy si Wiertelewicz on myli o jedzeniu, kiedy mnie Szwab wszystkie kiszki z ywota wypru. No, jedcie ju chopcy i trzymajcie si dobrze, ja tam dzi jeszcze do was wpadn. Albo ksidz wie, w ktrym szpitalu nas pomieszcz? spyta Franek. Wiem. W Paacu Radziwiowskim. Bdzie wam tam dobrze, jak w niebie. No! niech was Bg prowadzi. W rzeczy samej byo im jak w niebie. By to szpital czasowy, umylnie urzdzony dla woj- skowych w ogromnym paacu na Krakowskim Przedmieciu, nalecym do ks. Radziwiw. Naszych zuchw umieszczono w wielkiej biaej sali z kolumnami, na wygodnych czystych kach, a opiekoway si nimi, pod przewodnictwem szarytki siostry Anastazji, same wielkie damy, wojewodziny, kasztelanowe, ksiniczki i hrabianki. Jedzenia byo w brd i jakiego jeszcze jedzenia! Tote Tomek, wygodzony jak wilk, paaszowa wszystko, w czym mu se- kundowa dzielnie Wiertelewicz, pomimo e go brzuch bola i cigle krzycza: ojoj, joj! wy- myla te na kirasjera, ktry mu mia kiszki podrze. Wkrtce te koo poudnia nadszed naczelny lekarz, dr Bergonzoni, a za nim lekarz sztabowy puku Dziayskich, dr Drozdowski, ktry obejrza Wiertelewicza, wysucha jego relacji i klepic go po ramieniu, rzek: Mj chopcze, ka ci dwa kataplazmy z siemienia lnianego na brzuch pooy. Pole sobie do jutra, wypij si dobrze, ale jutro marsz std! Miejsca nie mona zabiera prawdzi- wym chorym. Tomka zakwalifikowano na par dni leczenia; jeden tylko Franek musia duej pozosta, bo by najciej ranny. Tote opatrzono go starannie, a syka z blu; obandaowano mu ra- mi, a wielkie damy w jedwabiach i koronkach biegay koo niego, jak koo jakiego ksicia, cukierkami i pomaraczami karmiy, a chopak ze wstydu nie wiedzia, jak dzikowa. Gdy si to wszystko skoczyo, Wiertelewicz rzeknie: Tomek, dobrze ci tu? Pewnie, e dobrze. Widziae ty kiedy tak pikn izb? Jak yj, nie widziaem. Pamitaje, cebulo jaka, e to wszystko mnie zawdziczasz. Nad wieczorem wpad do sali ks. Karolewicz rozpromieniony, uradowany, w nocnej ama- rantowej konfederatce na gowie. Jak si macie, chopcy? zawoa czytalicie rozkaz dzienny? Jaki rozkaz dzienny? spyta Franek. Co to jest rozkaz dzienny? ozwa si Tomek. O sancta simplicitas! zawoa Wiertelewicz i ty, cebulo jaka, nie wiesz, co to jest rozkaz dzienny? Zaraz ci to wytumacz, tylko dobrze nadstaw twoich, ju nie powiem jakich, uszu. Suchaj tedy... Mj Jacu, zostaw to na pniej przerwa ksidz. Skoro nie wiecie o rozkazie dzien- nym samego Naczelnika rozumiecie chopcy? samego Naczelnika! to wam powiem. R- cz, e to prdzej przyczyni si do waszego wyzdrowienia, ni wszystkie mikstury i dejfeldre- ki! 39 To pewna ozwie si Wiertelewicz te doktory nic nie wiedz. Mnie kazali kataplazmy z siemienia lnianego ka na ywot. Sychane to rzeczy! Ot moi chopcy mwi dalej ksidz w dzisiejszym rozkazie dziennym Naczelnika jest opowiedziana caa nasza wyprawa, nasza walka z kirasjerami, zdobycie torby z papierami szpiegowskimi, wszystko! wszystko! I co wam powiem, kadego z nas po nazwisku Naczel- nik wymieni. Jak to? i mnie, Jacka Wiertelewicza? I ciebie, Jacentego Wiertelewicza, i ciebie Tomasza Landikiera, i ciebie Franciszka Wi- niewskiego, i mnie, ks. Karola Karolewicza i nazwa nas bohaterami i wzorem, z ktrego caa armia przykad bra winna. Co wicej, powiem wam jeszcze... ale co to, beczycie? Jako w rzeczy samej wszyscy trzej pakali z radoci i tak gono, e i ksidz si za nimi rozpaka i poczli si ciska i caowa. No! mrukn Tomek eby mi Naczelnik teraz kaza samemu i na Prusakw, to pj- d i bd ich rn, e a wiry polec. Nie wszystko wam jeszcze powiedziaem ozwa si w kocu ksidz. Naczelnik kaza was przenie do gwardii narodowej i teraz jestecie gwardzistami! W odpowiedzi na to zagrzmiao w biaej sali Radziwiowskiego Paacu takie gone: Niech yje Polska! Niech yje Naczelnik!, e siostra Anastazja wbiega przeraona i wo- dzc okiem dokoa, pytaa swym gosem cichym i mikkim: Co to? co to si stao? ROZDZIA XII Jako obywatel Gugenmus, speniajc delikatn misj, oburzy si na podej- rzenie, e zamiast tabaki uywa ciemirzycy. Nazajutrz wczesnym rankiem zjawi si niespodziewanie w biaej sali Radziwiowskiego Paacu imci Gugenmus, z harbajtlem w tyle w nowym worku atasowym, w kapocie piasko- wego koloru, w kamizelce amarantowej jedwabnej i takiche pludrach czarnych. Trzewiki ze srebrnymi sprzczkami byszczay mu od szuwaksu, a cienka szpada przy boku z porcelanow rkojeci sterczaa na ksztat rona. Pod pach nis czarny stosowany kapelusz. Wszedszy ukoni si wszystkim dokoa cofajc zrcznym ruchem praw nog za lew; osobny, bardzo niski ukon zoy znajdujcej si wtedy na sali siostrze Anastazji; zareko- mendowa si: Jestem obywatel Gugenmus! mam tu interes do trzech gwardzistw, obywateli: Wierte- lewicza, Lindikiera i Winiewskiego. Siostra Anastazja spojrzaa na niego swymi agodnymi oczami, odwrcia si, przeegnaa nieznacznie i wskazujc na trzech zuchw, rzeka: Tam s, prosz pana. Darujesz, czcigodna obywatelko ozwie si na to z nowym szarmanckim ukonem Gu- genmus e ci musz zrobi jedn uwag. Jak to? spytaa zdziwiona zakonnica. Tak, e nie jestem panem, tylko obywatelem. Nie ma teraz panw, tylko obywatele. 40 Siostra Anastazja spojrzaa jeszcze raz na niego, ruszya ramionami i rzeka swym gosem cichym: A, to mi tam wszystko jedno! Po czym wawo odesza, zostawiajc obywatela Gugenmusa na rodku sali wci si ka- niajcego. Wreszcie nasz wyelegantowany obywatel wyprostowa si i ruszy wprost do trzech modziecw, ktrzy siedzieli przy oknie i przypatrywali si ruchowi ulicznemu poza wielkim dziedzicem wjazdowym paacu. Przyszedszy do nich, Gugenmus znw si ukoni, rk zrobi pikny ruch i wspinajc si na palcach rzek: Obywatele! obywatel Gugenmus przychodzi wam cze odda za wasze mstwo przy- pominajce najpikniejsze czasy staroytnoci. Wiertelewicz zerwa si z miejsca i zaraz zawoa swym piskliwym gosem: A! jak si masz, panie Gugenmus! bardzo rad, e pana widz. Co tam gada o naszym mstwie. Napralimy troch Szwabw, to prawda, ale c w tym dziwnego? Nie ma o czym mwi! Co tam sycha, panie Gugenmus? Przez cay czas mowy Wiertelewicza Gugenmus niecierpliwie si krci, macha jakby mu- chy odpdza, wreszcie rzek: Przepraszam ci, obywatelu gwardzisto, ale jake moesz uywa do mnie tytuu, ktry przypomina czasy niepowrotnie minione? To jedno, a drugie nie trzeba Prusakw nazywa Szwabami. Ja sam jestem z rodu Szwab, ale to wcale nie znaczy, ebym by Prusakiem. Pru- sacy, obywatelu, to jest mieszanina narodw, to wyrzutki, to pomiot najgorszych mieci nie- mieckich i pogaskich. Odetchn i zwracajc si do Tomka i Franka rzek: Pozwlcie mi, obywatele, ucisn wasz do bohatersk. Twoja babka, obywatelu Lan- dikierze, jest bardzo ucieszona i bardzo dumna z twoich zasug dla ojczyzny, co mwi, dla caej ludzkoci. Dzi zaproponuj gminie miejskiej na ratuszu, aeby jej ofiarowano koron obywatelsk, niby drugiej matce Grakchw, za to, e tak dzielnego obywatela, jak ty, gwar- dzisto Landikierze, wychowaa. Mwic to ciska i potrzsa z godnoci rk Tomka, ktry zgoa nie wiedzia, czego od niego chce ten zabawny i napuszony jak paw czowieczek. Tymczasem Gugenmus, sko- czywszy sw oracj do Tomka, zwrci si do Franka, ktry siedzia z rk na temblaku, owizan i obandaowan i patrza zdziwionymi oczami na ca t scen. Obywatelu Winiewski zawoa Gugenmus i tobie przychodz hod odda. Ty bye najwaleczniejszym z walecznych, ty twoj krwi ludow przypiecztowae now epok. Warszawa, twe miasto rodzinne, dumna jest z tego, e takiego syna wydaa. Mam zamiar wnie na posiedzeniu gminy, aeby w sali radnej umieszczono tablic marmurow, na ktrej, na wieczn rzeczy pamitk, wyryte bd dla potomnoci zotymi literami wasze nazwiska, obywatele! To rzekszy skoni si piknie, doby zocistej tabakierki z kieszeni od kamizelki i po kolei poczstowa tabak trzech chopakw, przy czym sam zay doz potn. Zaraz te wszyscy poczli kicha i to tak gono, e a siostra Anastazja uchylia drzwi i spytaa: Co to? co si tu stao? Uspokojona jednak widokiem generalnego kichania przymkna drzwi, a Gugenmus m- wi: Obywatele! przychodz do was z delikatn misj. No, o co idzie? spyta Wiertelewicz ale niech te pana! Masz tak mocn tabak, e a wierci w nosie, tak jak mi wczoraj wiercio w brzuchu, kiedy mi ten otr Prusak paln... A hu! a hu! kicha, wrzeszczc przy tym swym cienkim gosikiem jak optany. 41 Obywatele! mwi Gugenmus mianowani zostalicie przez najdostojniejszego Na- czelnika gwardzistami gwardii municypalnej. Zaszczyt to nie lada i wielu wam go zazdroci. Ale moe nie wiecie, obywatele, e by gwardzist municypalnym to... A hu! a hu! kicha Wiertelewicz, a za nim Tomek i Franek. Bodaje ci, obywatelu, z tak tabak. Cimirzycy czy kiego licha nam dae mwi Wiertelewicz a hu! a hu! Ot obywatele prawi dalej Gugenmus, pomijajc milczeniem tak niegodny zarzut co do ciemirzycy by gwardzist municypalnym jest rzecz pikn, ale i kosztown bardzo. Mundur trzeba sobie sprawi... Jak to! mundur? taki sam jak pan Rafaowicz, pan Blum i inni nosz? zapyta Tomek. Mj Tomku, przepraszam: obywatelu Tomaszu ozwie si na to z wyran niechci Gugenmus naucze si raz mwi jak naley. Nie ma adnego pana Bluma, ani pana Rafa- owicza, tylko s obywatele. Rozumiesz? o... by... wa... te... le! Rozumiem, rozumiem, ale ten mundur... Co si tyczy nowego munduru, to tak: musicie go sobie sprawi. Kurtka z cienkiego suk- na granatowego, obszlegi amarantowe ze srebrnymi szlifami i takime feldcechem; do tego pas biay i patrontasz srebrny. Kapelusz stosowany z pirem biaym i karmazy nowym... O mj Boe, mj Boe! pocz Tomek klaska w donie i skaka po sali taki pikny mundur! Dopiero si to babka ucieszy, jak mi w nim zobaczy. I to prawda, panie Gugenmus, e ja taki mundur bd mg nosi? A jake inaczej? wtrci Wiertelewicz. Przecie co ksidz powiedzia wczoraj, e Na- czelnik zrobi nas gwardzistami. To ci dopiero cebula z tego Tomka! Wobec tego wic, obywatele cign dalej Gugenmus e mundur gwardiacki jest tak kosztowny, ja omieliem si zebra skadk u kilku patriotw i oto przynosz wam sze- dziesit obrczkowych dukatw, po dwadziecia dla kadego z was, waleczni obywatele. Wszak przyjmiecie, wszak nie pogardzicie t ofiar pync z gbi serc naszych? Tu Gugenmus przyoy rk do lewego boku, na oznak, e tam jego
serce bije, nachyli si i z najwyszym niepokojem na swej ruchliwej
i poczciwej twarzy oczekiwa na odpowied trzech oniemiaych ze zdziwienia chopcw. Pierwszy Wiertelewicz opamita si i rzek z powag, ukrywajc rado, jaka go ogarna: Obywatelu Gugenmusie, ten dar patriotw przyjmujemy i dzikujemy! Rozjanio si oblicze poczciwego Niemca, roztworzy szeroko ramiona i opuszczajc ta- bakierk, po kolei pocz ciska trzech chopcw tak gorco, e a Tomek sykn, bo go w twarz zranion urazi. Ukoczywszy ciskanie, Gugenmus wawo sign do kieszeni pluder- kw, wycign z nich jedwabn zielon sakiewk i po kolei kademu wyliczy na doni po dwadziecia okrglutkich dukatw. Speniem swoj misj rzek na koniec, podnoszc tabakierk i zbierajc do niej staran- nie rozsypan tabak i bardzo z niej dumny jestem. A teraz, obywatele, pozwlcie mi usi, bo ze wzruszenia nogi mi osaby. Podsunito mu krzeso, a on zaywszy potn doz tabaki, chcia ni trzech bohaterw znw poczstowa, ale mu jak najbardziej stanowczo odmwili, Moe mylisz, obywatelu Wiertelewicz, e to jest ciemirzyca? rzek. Zdaje mi si nawet, e przed chwil tak opini wygosi. Ot musz ci owiadczy, e to jest najpraw- dziwsza tabaka francuska, tabaka rewolucyjna, nie adna ciemirzyca. e rewolucyjna, to wierz odpar Wiertelewicz bo prawdziw rewolucj w naszych nosach zrobia. A teraz cign dalej Gugenmus udziel wam, obywatele, nieco najwieszych nowin obiegajcych po Warszawie. 42 Suchajmy! suchajmy! Wiedzcie tedy, e w papierach tak heroicznie przez was zdobytych miecia si caa kore- spondencja niecnego Wolfa Heymana z ministrem pruskim Hoymem. Wolf donosi mu wszystko, co si dzieje w Warszawie, dawa nawet sposoby wzicia naszego miasta. Wiem to od samego obywatela podkanclerzego, Hugona Kotaja, z ktrym blisk mam znajomo. A to otr! zawoa Franek i c z nim zrobi? To, obywatelu, co si zawsze ze szpiegami robi. To rzekszy Gugenmus zrobi ruch koo szyi znaczcy, e Wolf bdzie wisia. Dzisiejszej nocy go aresztowano. Dzi odbdzie si sd, a jutro... Powtrzy ten sam ruch i rozemia si gono. Susznie mu si naley! mrukn Wiertelewicz. Naturalnie, e susznie. Taki jest zawsze koniec zdrajcw. A teraz jeszcze jedna nowina. Obywatel komendant miasta, jenera Orowski a mj przyjaciel, powiedzia mi wczoraj, e od dezerterw zbiegych z wojska pruskiego dowiedziano si, e krl pruski zamierza najprzd atakowa Wol i wyda dekret, aeby po jej zdobyciu nazwa j Luisenburg! Obywatel Or- owski dzi jeszcze obejmuje komend na Woli. Dadz oni z Naczelnikiem Prusakom Luisen- burg! Powiedziawszy to obywatel Gugenmus rozemia si gono, wsta, strzepn delikatnie z abotw rozsypan tabak i ukoni si z wielk gracj, mwic: Do widzenia, obywatele gwardzici! niech yje Naczelnik! nich yje Polska! i wyszed z sali w lansadach i ukonach penych galanterii. ROZDZIA XIII W ktrym jest mowa o uchu Tomka, o pragnieniu Wiertelewicza i o czapce ksidza. Upyno kilkanacie dni, w czasie ktrych Prusacy dokoa otoczyli Warszaw, strzelali z armat i cige potyczki staczali z obrocami miasta. Frankowi Winiewskiemu okropnie si przykrzyo w szpitalu; siedzia po caych dniach przy oknie, nadsuchujc dalekiego huku dzia, wpatrujc si w dziedziniec, na ktry cigle wjeday bryczki i wozy z rannymi. Caa biaa sala bya teraz nimi przepeniona. Tam si bij mwi sobie a ja tu siedz jak baba i marcepany zajadam. Bodaj to siar- czyste!... Nudzi si i niecierpliwi tym wicej teraz, e jego dwaj towarzysze, Wiertelewicz i To- mek, od dawna opucili szpital. Wiertelewicz, ktremu waciwie nic nie byo, jeszcze tego samego dnia, w ktrym odwiedzi ich obywatel Gugenmus, wyruszy z Paacu Radziwiow- skiego. Moje chopaki mwi zabierajc si do wyjcia wy tu jeszcze posiedzicie jaki czas, trzeba wic, ebym si zaj sprawieniem dla was mundurw gwardiackich. Znam ja tu pew- nego krawca, obywatela Paradowskiego, ktry jest nawet jaki tam mj krewniak, bo trzeba wam wiedzie, e moja matka bya Paradowska de domo; ot tedy pjd do niego i pogadam 43 z nim o tych mundurach, a rcz, e nam taniej zrobi ni inni majstrowie szlachetnego kunsztu krawieckiego. Pojmujecie to, jak ja si dla was powicam? Rozemia si i przypasujc do boku szabl zdobyt na kirasjerach pruskich cign dalej: Imci pan Paradowski, a raczej, eby nie obraa poczciwego Gugenmusa, obywatel Para- dowski, przyle tu do was czeladnika swego, jeeli ma takiego, bo zapewne wszyscy s na okopach, eby wam miar wzi i bdziecie mieli takie pikne mundury, e klkajcie narody. C, dobrze? To si wie, e dobrze ozwie si na to Tomek i doda niemiao, jkajc si, cay czer- wony jak piwonia tylko... uwaasz Jacu... eby ten mundur mg by jak najtaniej, bo ja bym chcia... uwaasz... tak ze trzy chocia dukaty... uwaasz... da babce... Uwaam, uwaam i nie masz si czego czerwieni jak dziewczyna. Dobry jeste chopak i podobasz mi si, chocie cebula.. No! no! bd spokojny, ju ja Paradowskiego a! przepra- szam obywatela Paradowskiego tak wycisn, e musi mundury zrobi po 15 dukatw, b- dziesz wic mia co da babce. Zajrz ja tam do niej i powiem jej o tobie, e... cebula! Rozemia si gono, przyoy rk do czapki po wojskowemu i wyszed, a spotkawszy na schodach siostr Anastazj cupn j ustami w rkaw i wyszed na ulic. Wiertelewicz dotrzyma sowa. Krawiec Paradowski uszy trzy pikne mundury, wpraw- dzie nie po pitnacie, ale po szesnacie dukatw i babka Tomka dostaa w podarunku od wnuka cztery pikne, obrczkowe sztuki zota. On sam wyszed wkrtce ze szpitala wygojony zupenie i od kilku dni razem z Wiertelewiczem i ksidzem franciszkaninem broni uparcie szaca wolskiego. Jeden tylko Franek siedzi cigle w lazarecie i nadsuchuje dalekiego i ponurego huku dzia. Doktor Drozdowski, ktry mu opatruje rami, powiada, e lada dzie, moe jutro, moe po- jutrze, pozwoli mu wyj, bo rami jest ju na zagojeniu, ale tymczasem trzeba siedzie, pa- trze, nudzi si i wsuchiwa w grzmot armatni. A wanie dzisiaj, dnia 27 lipca, od samego witu huk dzia wzmg si niesychanie i przywoeni do szpitala ranni powiadaj, e Prusacy, pod wodz samego ich krla, ogromnymi siami atakuj Wol, e ogie jest straszny, ale nasi z jeneraem Orowskim na czele trzymaj si dzielnie i broni uparcie, a, da Bg, obroni. Frankowi a paka si chce na myl, e inni: Tomek, Jacu, ks. Karolewicz bij si z Pru- sakami, a on tu musi siedzie bezczynnie jak piecuch jaki. Dzie by niesychanie upalny i w caym szpitalu ruch i rejwach by ogromny, bo duo przywoono rannych, ktrzy jzykiem i krzykiem napeniali ogromny Paac Radziwiowski. Ale koo wieczoru huk usta i rozesza si, nie wiadomo przez kogo przeniesiona wie, e Prusacy Wol wzili, armaty zdobyli i trzydziestu jecw do niewoli zabrali. Franek na wiadomo t myla, e trupem padnie. Ale to nie moe by woa to garstwo, to najoczywistsze garstwo! Gdzieby znowu nasi dali sobie wzi Wol? C to? nie byo Naczelnika, wojska, stray, gwardii municypal- nej? Nie, to nieprawda! Ale wieczorem zjawi si doktor Drozdowski, rzuci okiem na Franka i zawoa: Moci gwardzisto, cho nie jeste zupenie wygojony, ale ju jest na tyle dobrze, e mo- esz miejsca ustpi innym. Mamy bardzo duo rannych... Doktorze, czy to prawda, e Prusacy wzili Wol? A wzili, c robi? i pobieg za siostr Anastazj, ktra go wzywaa do jakiego bie- daka z nog strzaskan przez kul armatni. Franek poyka zy z gniewu, wstydu i alu, zabra swj pikny mundur gwardiacki, przy- pasa szabl kirasjersk do boku, zarzuci karabin na rami i wyszed. Zmrok ju zapada i byo po upalnym dniu nadzwyczaj parno, niebo zacigao si chmurami i widocznie zanosio si na burz. Na ulicach ruch i wrzawa bya ogromna. Przecigay wozy z rannymi, ktrych 44 odwoono do szpitali urzdzonych w Paacu Radziwiowskim, w Paacu Ogiskich, w Te- atrze Narodowym; gwardia municypalna i stra obywatelska przecigay, mnstwo wojska si krcio, sowem, ruch by wielki. Kto y, wyleg na ulic, by si dowiedzie, co sycha, a z dala na horyzoncie wida byo krwaw un. To gorzao przedmiecie. Czyste, przez bomby pruskie zapalone. Franek, wstrznity do gbi t scen, osabiony troch sw ran, zatrzyma si, opar o jednego z kamiennych lww strzegcych wejcia na dziedziniec paacowy i patrza na ten ruch, na t wrzaw i niead, a zy mu z rozpaczy i gniewu ciurkiem cieky po twarzy. Ach! czemu jego tam nie byo! czemu ciaem swoim nie zawali Prusakom drogi do Woli! By przekonany, sysza to od wielu w lazarecie, e ju teraz Warszawa, utraciwszy gwny swj szaniec, nie obroni si i bdzie si musiaa podda Prusakom. Nie! to by nie moe, on tego nie przeyje! Powoli jednak uspokoi si i naby tej pewnoci przypominajc sobie pooenia okopw, e pomimo wzicia Woli Prusacy nie tak atwo bd mogli dosta si do Warszawy. Byle obro- cw starczyo! No a tych przecie nie zabraknie. On sam z Tomkiem, Wiertelewiczem i ksi- dzem oraz innymi rwnie ojczyzn miujcymi take s co warci i take potrafi dobrze dokuczy Prusakom. Ale gdzie szuka tych towarzyszy, ktrych od dwch dni nie widzia, dokd si teraz uda w nocy? Kiedy tak rozmyla i waha si i nie wie, co robi, nagle dochodzi go piskliwy krzyk Wier- telewicza: O wilku mowa, a wilk tu! Jak si masz Franek? Franek podnis oczy i ujrza ich wszystkich trzech przed sob. Stali brudni, czarni od pro- chu i dymu, okrwawieni, w okurzonych i zawalanych a tak piknych niedawno mundurach, ksidz jak zwykle z go gow, bo znw gdzie czapk staci, Tomek owizany jak za- krwawion szmat, zmczeni, ogorzali, mimo to rzecy, zwaszcza Wiertelewicz. Wycignli rce czarne, ciskali nowego towarzysza, a ksidz rzek: My tu po ciebie przychodzimy, chcielimy ci zabra, ale to lepiej, e ci ju wypuszczo- no ze szpitala. Jak si macie? skd idziecie? Skdeby? z Woli. I Prusacy wzili Wol? A wzili rzek smutnie Wiertelewicz nie nasza wina. Bilimy si, ale nas byo mao, a ich straszna kupa. Lazo to bestyjstwo na szace jak robactwo, opdzi si nie mona byo. Widzisz, co zostao z naszych mundurw? I ogldajc si dokoa doda: Okrutnie mi si pi chce. Gorco tam byo na Woli i spiekem si jak rak. eby tu skd wody dosta! Ale jake to byo? opowiedzcie mi wszystko! nalega Franek. A czy my wiemy, jak byo. Bilimy si, a nas pobito. Ksidzu, jak widzisz, kula znw czapk zerwaa... I znw chodz z go epetyn i musz znw kupi czapk. Co te hultaje Prusaki nam zawsze biedy narobi! Mao im swego kraju, musz bestie i do nas le! Tomkowi prawi dalej Wiertelewicz jaki oficer pruski paaszem, jak Malchusowi, uci ucho, dlatego ma gowin owizan. Teraz biedak chodzi bdzie taki oszelmowany. Wprawdzie w oficer gorzej na tym wyszed, bo mu Tomek bagnet calusieki w brzuch wpa- kowa i pewno adne kataplazmy z siemienia lnianego nic mu ju nie pomog. Oto wszystko wicej nic nie wiemy. Ojoj! joj! jake mi si pi chce, zgaga mi pali gorzej ognia pruskie- go. 45 A tobie nic? spyta Franek. A nic. Nawet w brzuch mi aden kirajser nie paln. Kule co prawda wistay jak osy, ale adna mnie nie tkna. Zego licho nie wemie i widzi mi si, e ja od Prusakw nie zgin. Ach, jake mi si pi chce! Jacu, opowiedziae wszystko, co wiedzia wtrci ksidz, zasaniajc rk go go- w, bo si pod wieczr silny wiatr zrywa i cae chmury kurzu na le brukowanych lub wcale niebrukowanych ulicach unosi teraz trzeba pomyle o tym, gdzie by si mona o naszych sprawach rozmwi z Frankiem, a nade wszystko znale kt spokojny, gdzie bymy si mo- gli posili i wyspa. Najwaniejsza rzecz odpowie Wiertelewicz ebymy si mogli czego napi. Gb mam ca zapchan piaskiem i prochem, a zgaga mi piecze gorzej od kul szwabskich. Stka i oglda si przestpujc niecierpliwie z nogi na nog. Ja sam nie wiem, dokd i rzek smutnie Franek kazali mi wynie si z lazaretu i nie mam gdzie gowy skoni. Pjd chyba do majstra na Rybaki. Gupstwo! rzek ksidz jeste nam potrzebny, musimy si naradzi. Ja mam projekt, o ktrym trzeba pogada. Rozdziela si nie moemy. Tomek stka, bo mu dokuczao obcite ucho, a Wiertelewicz cigle wygasza swoje: Jake mi si pi chce! Ksidz przez chwil milcza, namylajc si wida nad czym, wreszcie podnis gow i zawoa: Mam! Co ksidz masz? moe piwo? Ej, ty tam zawsze o swoim. Ale bdzie i piwo, i jedzenie, i dach nad gow, i dobra rada, a moe nawet pomoc. Wiecie chopcy, dokd pjdziemy? No? Do Gugenmusa. Do niego pjdziemy. Mieszka std niedaleko na ulicy Piwnej. Sam jest kawaler, przyjmie nas po krlewsku. Teraz mwi si nie po krlewsku, ale po obywatelsku! przekomarza si Wiertelewicz. A wic w drog, marsz! komenderowa ksidz. ROZDZIA XIV Jak Gugenmus rozpaka si, suchajc melancholijnej muzyki poloneza. Szli przez Krakowskie Przedmiecie napenione ludem wzburzonym, krzyczcym, doma- gajcym si gono broni, woajcym o zdradzie i zdrajcach. Zdobycie przez Prusakw Woli zrobio silne na wszystkich w miecie wraenie, a cho rzd ogasza, e to w niczym nie za- graa Warszawie, nie chciano temu wierzy, narzekano, e ich oszukuj. Na wskim Krakow- skim Przedmieciu niejaki Konopka, znany wszystkim w miecie, wlaz na st wyniesiony z ssiedniej winiarni wprost kamienicy Wasilewskiego i perorowa zawzicie. Tomek i Franek chcieli si zatrzyma, by go posucha, ale ksidz i Wiertelewicz pocignli ich dalej. To kreatura ksidza podkanclerzego Kotaja mwi ksidz co nam do tego, co on tam prawi. Szkoda na to czasu, my mamy waniejsze przed sob sprawy, ni sucha takich gaduw. 46 To pewna odezwa si Wiertelewicz znam tego jegomocia. To Konopka, semper pius zawoany. Ale pieszmy si, bo omdlej z pragnienia. Przed Zamkiem Krlewskim, przed Bram Krakowsk take znajdoway si ogromne masy ludu. Brama bya zamknita i stra przy niej trzymaa gwardia municypalna. Tutaj inny mw- ca, synny w caej Warszawie pod nazw Baraniego Kouszka, obdartus w butach wykola- wionych, w kontusinie zaplamionej szpetnie, ale z ogromn szablic przy boku i pistoletami za pasem, wdrapa si na podstaw Zygmuntowskiej kolumny, a trzymajc w rku malek gilotynk pokazywa j ludowi i ochrypym gosem krzycza: Obywatele! o! obywatele, dopki to narzdzie zbawcze, ktre wam tu okazuj, nie za- cznie dziaa, dopty nie bdzie dobrze, przysigam wam, e nie bdzie dobrze. Wiertelewicz popatrza na mwc i rzek: Kiedy sucham tego pijaka, to mi si jeszcze bardziej pi chce. Chodmy; prdko. Bylemy tylko Gugenmusa zastali w domu zauway ksidz bo to on w takich burz- liwych chwilach lubi si wczy po miecie i nowinki zbiera. Przez gste tumy ludnoci i najrozmaitszych obdartusw, ktrzy wylegli ze wszystkich zaukw miejskich, trudno si byo przecisn. Na szczcie pocz pada deszcz rzsisty, najlepsze lekarstwo na wszelkie wzburzenia ludowe, i tumy poczy rzedn, dziki czemu czterej stkajcy gwardzici dostali si na ulic Piwn, w ktrej przechodniw byo niewielu, a i ci, co byli, wawo uciekali przed wzmagajc si ulew. Gugenmusa zastali, gdy wchodzi do swego domu i otworzywszy kluczem furtk ju j mia zamkn, gdy Wiertelewicz, ktry to dostrzeg z daleka, dopad i powstrzyma woajc: Obywatelu Gugenmusie, zaczekaj, zaczekaj, to my! Obywatel Gugenmus strwoy si, bo przy caej swej zapalczywoci patriotycznej by go- biego serca, tym wicej, e w obszarpanym, czarnym i brudnym chopaku nie pozna Wierte- lewicza. Kto to? co to? woa czego aspan chcesz? Ja nie aden acpan, tylko obywatel Wiertelewicz. A! Wiertelewicz, co widz! i ksidz Karolewicz i Tomek i Franek! Obywatele, a wy co tu robicie? Wracamy z Woli, poranieni, godni, spragnieni i przyszlimy szuka u ciebie, obywatelu, pomocy i posiku rzek ksidz oraz dachu nad gow, bo moj obnaon epetyn deszcz smaga nielitociwie. Obywatele! zawoa na to Gugenmus wdziczny wam jestem, ecie sobie w potrze- bie przypomnieli o starym mechaniku. Nikt nie bdzie mg powiedzie, by Gugenmus od- mwi dachu i posiku walecznym obrocom ojczyzny. Prosz za mn, a piesznie, bo drzwi chc zamkn. Czasy s burzliwe i niepewne. Weszli wic do wskiej i ciemnej sieni, w ktrej nic dostrzec nie mona byo i czekali, a Gugenmus ukoczy zamykanie, ktre si do dugo, ze zgrzytem i trzaskiem odbywao. Gdy na koniec gospodarz przekona si, e nikt z zewntrz do jego domu dosta si nie moe, rzek: Poczekajcie, obywatele, zaraz wiato zapal! Wyszuka we wgbieniu ciany hubki i krzesiwa, skrzesa ognia, przytkn do niego trj- ktny papierek umaczany w siarce, a gdy pomie buchn, zapali ogarek stoczka i przy jego niepewnym, migotliwym blasku najpierw wszystkich zebranych obejrza, potem poszed do bramy, jeszcze raz starannie si przekona, czy j dobrze zamkn i dopiero wtedy rzek: A teraz prosz za mn, obywatele. Pjd przodem, eby wam powieci i drog wskaza. Ruszy spadzistymi, wskimi i wydeptanymi mocno schodami na pierwsze pitro; tu no- wym kluczem otworzy drzwi, wpuci z szarmanckim ukonem czterech gwardzistw przo- dem, potem sam szed za nimi, drzwi starannie zamkn i rzek: 47 Teraz, obywatele, jestecie u siebie! Mieszkanie skadao si z trzech izb, z ktrych dwie miay okna na ulic, a jedna na mae, wskie i ponure podwrze. Izby byy silnie sklepione, zastawione mnstwem zegarw wisz- cych i stojcych, ktre szy i szmerem swego tik-tak napeniay martw cisz tych izb smut- nych i ponurych. W jednej z nich tu pod oknem mieci si duy warsztat zegarmistrzowski zarzucony narzdziami i kkami mosinymi wszelkiej wielkoci i ksztatw, w ostatniej stao pod cian wielkie oe starowieckie, zapenione betami a pod sufit i zakryte pikn jeszcze, cho spowia mocno kotar adamaszkow purpurowej barwy. Gdy nasi gwardzici weszli do najwikszej izby rodkowej, wszyscy mocno znueni, padli zaraz na krzesa staro- wieckie z wysokimi porczami, a Gugenmus zapaliwszy od stoczka par wiec woskowych nareszcie odezwa si: Rozgocie si, obywatele, zaraz zawoam moj star gospodyni, by nam je i pi daa i posanie dla was przygotowaa. A tymczasem tu jest szkatuka grajca. Nakrc j i zaba- wiajcie si suchajc jej piknej melodii. Ja sam J sporzdziem. To rzekszy schwyci z kta niewielk szkatuk, ustawi j ostronie pod oknem, nakrci i zaraz rozlegy si ciche, nike, jedwabiste, pene niewypowiedzianej melancholii tony modne- go wwczas poloneza. Przez chwil twrca jej sta, wsuchujc si w t zaw, tskn, ury- wajc si cigle melodi z zachwytem na swej poczciwej, nerwowej twarzy, ale nagle prze- tar czoo, zerwa si, pobieg do ssiedniej izby i uchyliwszy okna woa ze wszystkich si: Kacprowa! obywatelka Kacprowa, prosz tu do mnie na gr! Niebawem zjawia si w izbie maa, niska, ale niezwykej tuszy kobieta, ubrana z waszecia, ale z wyrazem surowoci na twarzy i obrzuciwszy bystrym wzrokiem obecnych rzeka opry- skliwie: Czego jegomo chce? Ju widz, e jegomo nazbiera znowu po miecie jakich obe- rwacw. Ale moja obywatelko, tylokrotnie ci prosiem, by mnie nie nazywaa jegomoci. Ja ta inak nie potrafi. No, co to gada po prnicy. Czego jegomo chce? C to, czy ci oberwacy tu spa bd? Zamiec mi cae mieszkanie. W teje chwili spostrzega ksidza Karolewicza i od razu zmienia ton. Pocaowaa go w rk i przepraszaa, e nie widziaa. Zaraz te zrobia si inna. Zakrztna si co ywo, na- znosia zimnego misiwa, chleba, masa, sera, nawet dwa plastry miodu, piwa kilka butelek, widocznie rada bya. Dobra kobieta mwi Gugenmus tylko szorstka nieco, ale bardzo dobra. Na koniec Wiertelewicz ugasi pragnienie; odetchn gboko i zabra si do jedzenia. Wszyscy, prcz Franka, ktry godny nie by, paaszowali, a im si uszy trzsy, z wyjt- kiem oczywicie Tomka, ktremu jedno tylko ucho trz si mogo, bo drugie zostawi na Woli. Tym nieszczliwym uchem, ktre krwawio mocno, zaja si zaraz poczciwa Kac- prowa, obwizaa, obmya, przyoya jakiej maci na czystym ptnie, sowem: opatrzya ran, jak moga najlepiej. Tomkowi znacznie to ulyo i najadszy si zaraz poszed spa do pierwszej izby, gdzie Kacprowa naznosia siennikw, somy i poduszek co niemiara. Wkrtce zasn snem kamiennym i nie sysza wcale powanej narady, jaka si toczya w izbie ssied- niej. Tu, gdy wszyscy najedli si do syta i gdy obywatel Gugenmus poczstowa ich tabak, od ktrej Wiertelewicz kicha wniebogosy, nie wspominajc ju z obawy obraenia gospodarza o ciemirzycy, ksidz Karolewicz zagai w ten sposb rozmow: My tu do ciebie, obywatelu, oprcz znalezienia schroniska, zaszlimy w sprawie o wiele waniejszej, dotyczcej losw naszej nieszczliwej Woli. Obywatelu ksie! zerwa si Gugenmus, otrzepujc aboty z tabaki nie mw tak. Wiem, ecie walczyli jak lwy, tak, dobrze powiedziaem, jak lwy, i jeelicie ulegli, to tylko 48 przemocy. Ja to wszystko wiem, bo ja o wszystkim wiem. C ja mam teraz robi? Za stary jestem, bym mg w waszych szeregach walczy, czeladnicy mnie opucili i dobrze zrobili, bo, obywatelu, gdy zegar dziejowy wydzwania losy wielkiego kraju, nie czas myle o innych zegarach. Nakrcam je tylko... wszystkie id rwno... poczciwe zegary... Ot obywatelu przerwa ksidz ten potok sw sprawa, w ktrej przyszlimy... Zaraz! zaraz, obywatelu kapanie trzepa si Gugenmus nim zaczniemy mwi o sprawach oglnych, trzeba odpowiednio nastroi ducha. Pozwlcie, obywatele, niech nakrc moj szkatuk. I skoczy do szkatuki stojcej pod oknem, nakrci j i w ciszy tej starej, redniowiecznej, mrocznej izby, po ktach ktrej tuky si ponure cienie, rozlegy si te same ciche, rzewne, kajce tony poloneza... Wszyscy umilkli i suchali, a po penej zmarszczek twarzy Gugenmusa zy, jedna za drug, pyny... ROZDZIA XV W ktrym jest mowa o Woli i o lepej latarce obywatela Gugenmusa. Kiedy ucichy ostatnie rozpakane tony poloneza, ksidz, ktrego natura prosta i wcale nie poetyczna nie odczuwaa poezji lecej w tej muzyce, w tym otoczeniu i w tej chwili, rzek: Ot tedy, przyszlimy tu do ciebie, obywatelu Gugenmusie, na narad. Gugenmus, otrzsajc si z wraenia, jakie na nim wywara muzyka melancholijnego po- loneza, rzek na to: Jeeli mj rozum na co si przyda i moje dugoletnie dowiadczenie, to gotw jestem suy rad i pomoc, o ile mi sta na to bdzie. I wsuchujc si w co, jakby chwyta uchem przebrzmiae ju tony poloneza, rzek gosem stumionym, jakby do siebie: Jaka cisza, a w uszach dzwoni! Ksidz tymczasem mwi dalej: Idzie tu o Wol, ktr Prusacy dzi nam z rk wydarli. Wprawdzie drogo ich to koszto- wao, ale swego zamiaru dokonali. Wiem, bom sysza nieraz od rnych znawcw rzemiosa wojskowego, e Wola to klucz do Warszawy, e kto ma Wol, to ma i Warszaw. Ojoj! ojoj! zawoa Wiertelewicz mnie si to nie widzi. Prusacy maj Wol, to praw- da, ale pewnie zjedz licha, nim bd mieli Warszaw. Tu nie o to idzie odpar na to ksidz co si tobie widzi lub nie, ale o to, co mwi lu- dzie mdrzejsi od ciebie i znajcy sw sztuk. Suszna uwaga wtrci Gugenmus ale obywatel Wiertelewicz mia na celu, nie, e tak powiem, krytyk zdania ludzi mdrzejszych, ale pragn jedynie da wyraz swemu mstwu i patriotyzmowi, ktry raczej pozwoli zagrzeba si w murach Warszawy... Nie przerywajcie mi, do kroset! zawoa ksidz widocznie zagniewany bo nie sko- cz dzisiaj. Pno ju jest, a my jestemy zmczeni i potrzebujemy spoczynku. I to suszna uwaga rzek Gugenmus zakadajc rce na piersiach suchamy! 49 Ot z wziciem Woli mwi ksidz grozi niebezpieczestwo Warszawie i niewt- pliwie Naczelnik przemyla nad tym, eby albo Wol na powrt odebra, albo te w jaki inny sposb zabezpieczy miasto; odbiera nie sztuka, byle tylko byo czym; ale to, na co ja dzi patrzaem, przekonao mi, e nie ma kim ani czym uderza na Wol, do ktrej Prusakw napakowaa si moc ogromna. Co tam gada! nasi onierze i nasze strae obywatelskie biy si dzisiaj jak ostatnie gagany! Kady tylko spoglda za siebie, mylc o jak najprdszej ucieczce z zagroonego stanowiska. Prawda, Jacu? Juci co prawda, to prawda. Nasi licho si dzisiaj bili, ale to dlatego, e co mniejsi ju poginli, zostaa jeno sama hoota. Czyme tu wic zdobywa Wol, gdzie Prusacy napakuj wojska jak mrowia, okopy w szacach naprawi, armat nastawiaj... czym tu bra tak fortec? Wszyscy milczeli, suchajc w przygnbieniu ducha rozpaczliwego pogldu na rzeczy fran- ciszkanina. A on cign dalej: Nie wiem, co tam Naczelnik postanowi, ani jak sobie poradzi. W radzie jego nie zasia- dam, zreszt radzi bym mu si nie omieli... Wie on lepiej od nas, co potrzeba. Uwaam jednak, e skoro Wola jest tak wanym punktem, to naley Naczelnikowi dopomc. Idzie tyl- ko o to, jak? Wanie o to idzie! zauway Gugenmus. Ksidz napi si nieco piwa i tak dalej mwi: Jest nas wprawdzie czterech zuchw, ktrzy si samego diaba nie ulkn i jeeliby Na- czelnik kaza nam czterem i na zdobycie Woli, to pjdziemy i polegniemy co do jednego. Prawda, chopcy? Ojoj joj! co nie ma by prawda! odrzek Wiertelewicz. To si wie, eby tak byo! zauway Franek. Ot, moi chopcy, czterech zuchw to zawsze co znaczy i jakemy swego dokonali, wyledziwszy szpiegw, ktrzy wanie, jak wiem, dostarczyli Prusakom caego planu Woli i przez to uatwili jej wzicie... No, ten Wolf Heyman ju zosta powieszony. Byem obecny na tej egzekucji wtrci Gugenmus. My we czterech cign dalej ksidz, nie zwaajc na t przerw oczywicie Woli odebra Prusakom nie moemy, ale moemy j zniszczy tak, e z punktu tego korzysta nie bd mogli. Czy rozumiecie mi? Ojoj joj! czemu nie? cho bardzo ja tam nie rozumiem, o co idzie rzek Wiertelewicz. Racz, obywatelu ksie, janiej si wytumaczy doda Gugenmus. Zaraz si wytumacz. Caa Wola i to, co objte szacami, skada si z drewnianych bu- dynkw wysuszonych przez upay ostatnie. C bycie powiedzieli, gdybymy tak podpalili Wol i tym sposobem pozycj t zniszczyli? Na te sowa Wiertelewicz zerwa si na rwne nogi i nu krzycze: Wiwat! niech yje ksidz Karolewicz. To mi pomys! to sowa! wiwat! Krzycza tak, e a Tomek si obudzi w pierwszej izbie i wsta, a wciubiwszy gow we drzwi pyta: Co to si stao? Jacu, czego ty si tak drzesz? Uspokojono przecie Jacusia uwag, e godzina jest spniona i na wskiej ulicy Piwnej ta- kich krzykw po nocy wyprawia nie naley, a ks. Karolewicz rzek: Ju przy sprawie ze szpiegami powiedziaem ci, Jacusiu, e tylko zachowanie sekretu moe doprowadzi rzecz do skutku i dziki jedynie, emy jzyk trzymali za zbami, udao nam si ydw zapa na gorcym uczynku. To, co teraz zamierzamy uczyni, jest nie mniej wane, bodaj czy nie waniejsze i take wymaga wielkiej tajemnicy. Krzyki wic twoje s 50 zgoa niepotrzebne i mog na nas zwrci uwag, czego unika naley. Wszak mam racj, obywatelu Gugenmusie? Najzupeniejsz, obywatelu ksie! Wiertelewicz, zgromiony w ten sposb, usiad jak niepyszny i mrukn: No, ju nic nie powiem. Ksidz napi si znowu piwa i mwi: Mam ja jeszcze jedn myl, ale t bdzie bardzo trudno wykona. Jaka to myl, obywatelu? spyta Gugenmus. W szacu Wolskim jest sklep z prochem; gdyby si udao ogie tam podrzuci, cay sza- niec z Prusakami wyleciaby w powietrze. Usyszawszy to Wiertelewicz znw si zerwa i widocznie mia ochot jeszcze raz krzyk- n: wiwat!, ale go powstrzyma surowy wzrok ksidza. Usiad wic na krzele i nachylajc si szepn: Ja wiem, gdzie jest ten sklep. Wiesz? naprawd wiesz? spyta ksidz z widocznym wzruszeniem. Ojoj joj, cay szaniec znam lepiej ni wasn kiesze. Sklep ten znajduje si w reducie od strony pnocnej i przystp do niego atwy. Jak to atwy? A tak, e pod sam szaniec cign si ogrody, ktre zasaniaj wszystko. Dzi przecie Pru- sacy od tamtej strony gwny szturm przypucili i razi ich byo trudno, bo drzewa ich osa- niay. Nic atwiejszego, jak tamtdy podkra si do sklepu. eby tak o co, jak o to. I podjby si tego, eby si zakra do sklepu i ogie podoy? spyta ksidz. Czemu nie? Jak trzeba, to trzeba. Wysadz Prusakw w powietrze, a oczywicie i sam z nimi wylec. Ale to trudno, gdzie drwa rbi, tam wiry lec. Dlaczeg i tym masz wylecie? A jake moe by inaczej? Choby mi nawet Prusacy nie spostrzegli i nie zabili, to jak- e uciekn, kiedy po podrzuceniu ognia prochy si zaraz zapal? Nie, ty mi Jacu nie rozumiesz odrzek ksidz przecie ywego ognia podrzuca nie moesz, to by byo do niczego. Trzeba przygotowa dobrze nasycony siark i saletr lont i ten wetkn w beczk z prochem, a potem zapali. Nim ogie dojdzie do prochu, ty bdziesz ju daleko. Hm! i to prawda odezwa si Wiertelewicz e mi te to od razu do gowy nie przy- szo! Oczywicie, e tak bdzie najlepiej i Prusakw wysadz w gr, a mio! Zaciera rce z radoci i mia si gono. Tylko, uwaasz, Jacu, mnie si zdaje, e nie tak to atwo bdzie dosta si do sklepu. Opowiedz no, jak to tam jest i jak ty mylisz to zrobi? To tak jest: od strony pnocnej w szacu jest loch podziemny, wymurowany, a w tym lochu s prochy. Widziaem przecie to wszystko, jak robili miesic temu i wczoraj jeszcze w czasie bitwy chodziem tam par razy i w poach paszcza nosiem artylerzystom granaty. To dobrze, nie wtpimy, e tak jest, ale jake si ty tam dostaniesz? Przecie wejcie mu- si by od wntrza reduty? Rozumie si, e od wntrza, jakeby mogo by inaczej! Loch ten ma drzwi liche, bo z prostych desek zbite i na kdk zamykane. Wic jake si dostaniesz? Przecie do rodka reduty Prusaki ci nie wpuszcz i drzwi otworzy nie pozwol. Ja te wcale nie myl dostawa si do wntrza reduty. Tobym si dopiero spisa! Zaku- liby mi bagnetami. No wic opowiedz, jak i co mylisz zrobi. Wiedzie wszystko musimy, bo najpierw, mj chopcze, jeeli rzecz okae si niemoliw do wykonania, to przecie nie chcemy nara- 51 a twego ycia na prno i bezowocnie, a potem moemy ci da jak lepsz rad i pomoc. Mw wic, jak to zamylasz wykona? A oto tak: powiedziaem ju, e do szaca od strony pnocnej, gdzie si znajduje loszek z prochami, dotykaj sady zarose starymi liwami i mnstwem krzakw agrestu, porzeczek i malin. S nawet cae zagony malin, rosncych bardzo gsto. Od loszku na zewntrz, tu przy rowie otaczajcym okop, znajduje si malekie i dobrze ukryte, zaopatrzone w kraty, elazne okienko. Aha!... o tym nic nie mwie. Ale powiadaj dalej. Ot tymi ogrodami i krzakami w noc ciemn, a s ju noce ciemne, bo miesic nie wieci, a dopiero nad ranem wschodzi, podkradn si do samego rowu, spuszcz si tam nieznacznie i podpezn do okienka. Kraty s niezbyt gste, tak e dugi lont z atwoci wpuszcz do lochu, zapal i potem w nogi! Co to bdzie za widowisko, jak Prusacy wylec sobie w powietrze i nogami tam fajta bd! Hi! hi! hi! to ci dopiero bdzie!... Tak, to wszystko jest moliwe, cho bardzo niebezpieczne. Ale my z tob pjdziemy, za- sidziemy we trzech w malinach z nabitymi siekacami karabinami i w razie, gdyby si stra spostrzega i narobia alarmu, polemy jej gar oowiu. Ale tu nie o to idzie. Najwaniejsza jest rzecz, by lont spad na beczk z prochem, a jake ty przez krat i po ciemku zrobisz, eby lont trafi na beczk? Moe spa na ziemi i zgorze spokojnie bez zapalenia prochw. Hm! zastanowi si Wiertelewicz i to prawda. I tym acniej lont moe spali si bez wywoania wybuchu, e beczki s z gry ponakrywane dnami i rogkami. Jeeli trafi w beczk, to jeszcze p biedy, rogki s suche i zajm si od lontu... hm! hm! A jak nie trafisz? Ano, to wszystko na nic. Moe nastpi wybuch, ale moe i nie nastpi. Ale! a prawda! pod samym okienkiem le granaty, na nie spuszcz lont i jazda... Prawda! Prawda! Ba! jeeli Prusacy nie zmienili ju, lub jeszcze nie zmieni rozstawienia prochw w loszku. Ale to trudno. Trzeba co zostawi opatrznoci i losowi. Gdyby wszystko na wiecie byo atwym, toby ludzie niczym kopota si nie potrzebowali. Ale jeszcze jest jedna oko- liczno, ktra mi si wydaje niezmiernie trudn i prawie niewykonaln. Jaka to okoliczno? spyta Wiertelewicz. Taka, e lont moesz zapali dopiero przy okienku. Rozumie si, bo nim bym doszed, toby si spali do poowy, a zreszt Prusacy mogliby w nocy dojrze wiateko. A wic czyme ty lont zapalisz? Musisz wzi z sob krzesiwo i hubk, skrzesa ognia, a to wszystko najprzd duo czasu zajmie, a potem Prusacy mog usysze twoje krzesanie. To prawda, wic co robi? Na to Gugenmus, milczcy przez cay czas tej rozmowy, zerwa si z krzesa i zawoa: Ja wam, obywatele, na to poradz! To rzekszy pobieg do swej sypialni i sycha byo, jak czego tam szuka i brzcza roz- maitym elaziwem, otwiera i zamyka szuflady, wreszcie zjawi si, niosc w rku jaki sprzt niewielki, czarny, okrgy, metalowy. Stanwszy przed ksidzem sprzt w podnis do gry i zawoa: Obywatele! to jest lepa latarka. Sam j sporzdziem i jest wyborna. Oto tu, w rodek wstawi si zapalon wieczk woskow, te drzwiczki si zamknie, to nakrycie si spuci i wiata na zewntrz nie wida. Dla wikszego bezpieczestwa obywatel gwardzista Wiertele- wicz latark t moe ukry pod paszczem. Przyszedszy do owego okienka drzwiczki te otworzy (troch skrzypi, ale ja je oliw nasmaruj), lont zapali i wszystko skoczone. Po kolei kady z obecnych oglda latark i przyzna, e nic lepszego by nie moe. Wic dobrze! zakonkludowa ksidz rzecz postanowiona. Jutro, da Bg doczeka, zabierzemy si do roboty. Wol, jeeli si uda, spalimy, a szaniec wysadzimy w powietrze. A 52 teraz spa, trzeba dobrze odpocz i nabra si na jutro. Wkrtce w mieszkaniu obywatela Gugenmusa sycha byo tylko rwne i gbokie oddechy pogronych we nie czterech gwar- dzistw. ROZDZIA XVI Jak obywatel Wieprzowski przysta do czterech gwardzistw. Nazajutrz czterej nasi gwardzici, wywczasowawszy si wygodnie i dobrze w cichych izbach obywatela Gugenmusa, wstali rzecy, zdrowi, swobodni i peni otuchy. Stara Kacpro- wa daa im na niadanie ogromn misk zacierek z mlekiem, ktr spaaszowali w oka mgnieniu, a pan Gugenmus chcia ich poczstowa swoj tabak, ale mu wszyscy podziko- wali, bojc si cigego kichania. Po niadaniu zabrano si do wykonania wczoraj powzitych planw i robienia przygoto- wa do tej nowej, o wiele niebezpieczniejszej od pierwszej wyprawy. Za rad obywatela Gu- genmusa rzecz postanowiono przypieszy, najpierw z tego wzgldu, by niebezpieczestwo wiszce nad Warszaw, dopki Wola bdzie w rkach pruskich, usun, a potem, e wanie noce byy teraz ciemne i sprzyjay zamierzonej robocie. Tylko wrd ciemnej nocy moliwe jest wykonanie waszego zadania mwi Gugen- mus. Za jego te rad postanowiono na t wypraw ubra si w lekkie, czarne paszcze, ktrych sprawieniem zaj si Gugenmus. Nic mi to kosztowa nie bdzie, bdcie obywatele spokojni. Pjd do obywatela M- drzeckiego, ktry ma skad towarw bawatnych na Senatorskiej ulicy i powiem mu, e dla czterech gwardzistw potrzeba kamlotu na paszcze. On t ofiar zrobi, a obywatel Paradow- ski je uszyje. Nie trzeba na cztery paszcze, tylko na trzy zauway ksidz bo ja mam paszcz, tro- ch zniszczony i podarty, to prawda, ale zakonnikowi taki przystoi, w nocy nikt nie zobaczy. Poniewa ksidz potrzebowa wyj na miasto, a nie mia czym nakry swej epetyny, wic Gugenmus poyczy mu czarny, stosowany kapelusz, w ktrym ksidz zabawnie wygl- da. Tomek te polecia do swej babki, eby si z ni zobaczy. Frankowi i Wiertelewiczowi polecono zaj si przygotowaniem dwch lontw, ktre skrcili z konopi, nasycajc je siark i saletr. Tak upyno par dni wrd narad i rozmyla nad gotujc si niebezpieczn wypraw. Wiertelewicz z ksidzem parokrotnie w dzie robili wycieczki ku Woli, naraajc si nieraz na schwytanie przez podjazdy pruskie. Wracajc z jednej z takich wycieczek do okopu pod Powzkami, zostali zaczepieni przez obywatela Jana Wieprzowskiego, majstra rzenickiego, ktry nalea do stray obywatelskiej i ani na chwil od poowy lipca nie opuszcza szaca. Moci obywatele, skde to wracacie? pyta pan majster. Tak sobie odpowie ksidz chodzilimy na zwiady, czy tam Prusacy czego nie knuj. Hm mruknie Wieprzowski mnie si widzi, prawd rzekszy, e to nie Prusacy jeno wy co knujecie. Mnie tam w pole nieatwo wyprowadzi, mam ja mosterdzieju dobre oczy. 53 Mwic to mruga zabawnie oczami i mia si gono. Nie rozumiem, obywatelu, o czym mwisz odpar ksidz chodno. Ej, co to po prnicy gada! zawoa Wieprzowski niby ja nie widz, dokd chodzicie i cigle midzy sob jakie szepty i zmowy czynicie. Ot wiesz co, ksie mosterdzieju? Nie wiem. A to, e jest to rzecz nie do darowania, ecie Wieprzowskiego, majstra rzenickiego i te obywatela warszawskiego i Polaka jak si patrzy, nie wzili ze sob na ow wypraw na szpiegw ydowskich. Bardzo mi to byo przykro, bardzo... Przecie i ja si mog na co przy- da, a tu gni w okopie ju mi si ckni, prawd rzekszy. Nie wiedzielimy, ecie obywatelu chcieli bra udzia w tak cikiej wyprawie. Nie przypuszczalimy, eby wam si chciao tuc po dziurach w nocy, na deszczu i burzy. A dlaczegby mi si nie miao chcie, tfu! do kaduka, mosterdzieju? Czy to nie jestem Polak i czy mi take rka nie wierzbi, eby lanie sprawi tym Szwabom? Krzywdzicie mi, mosterdzieju ksie, bardzo krzywdzicie! Przepraszam mocno, nie chciaem wam obywatelu nic przykrego powiedzie. Ej, co tam! Co si stao, to si nie odstanie i ja tego nie auj, co przepado. Ale widzi- cie, mosterdzieju ksie, e do mierci bym wam nie przebaczy, gdybycie chcieli co nowego zrobi beze mnie. Ale kiedy my... waciwie... No! no! ju ja dobrze widz, e macie tam jakie nowe zamiary. Nie wczylibycie si po prnicy po polach, gdzie was Prusaki acno mog zdyba, gdybycie nie myleli o wyrz- dzeniu im jakiego psikusa. A skoro tak jest, to pamitajcie, e Wieprzowski ma te rce nie od parady, a zawdy mosterdzieju moe si przyda czek zdeterminowany i ochotny do bitki, i taki, ktry si samego Belzebuba nie ulknie, a nie dopiero regnanta pruskiego. Sowa te day ksidzu do mylenia. W rzeczy samej, zada sobie pytanie, dlaczego by nie przypuci do tajemnicy i do wspudziau w wyprawie tak dzielnego czowieka, jak Wie- przowski. Zna go od dawna, wiedzia, e nie zdradzi, e owszem pomc moe wiele, bo w takiej imprezie, jak zamierza ze swymi gwardzistami przedsiwzi, nigdy nie moe by za duo rk dzielnych i serca odwanego. Hm! rzek po krtkim, ale stanowczym namyle skonwinkowae mi, moci obywa- telu. W istocie, przedsibierzemy bardzo niebezpieczn wypraw, w ktrej mona yciem nadoy, a ktrej powodzenie jest bardzo wtpliwe, ale uwaamy, ja i moi towarzysze, e dla dobra ojczyzny trzeba to uczyni. Wieprzowski wycign sw potn do i chwytajc ksidza za rk, zawoa: Ksie mosterdzieju! macie mnie! Choby pj do rodka obozu szwabskiego, jak trze- ba dla Polski, to pjd. Dzikuj ci obywatelu! dopki tacy istniej, dopty nie przepadniemy. Wszystko ci wic opowiem, co zamierzamy uczyni, nie znaczy to jednak, zastrzegam si, by dowiedziawszy si o naszych planach mia koniecznie do nich nalee. Masz, obywatelu on i dzieci, a po- wtarzam, e wedug wszelkiego prawdopodobiestwa w wyprawie tej ycie pooymy. Co tam ona, dzieci! Pierwsza mi Polska, a potem ona, mosterdzieju. Przy tym moci ksie, wiedz, e moja to taka mdra baba, e ona sobie i beze mnie da rad, a nawet lepiej. Ja tu przecie jestem, a ona warsztat prowadzi, czeladnikw dobrze wykuksa, winiaki rzeza a mio... Co tam o to; ja jej tam wcale nie jestem potrzebny. A przy tym mosterdzieju, prawd rzekszy, uciuao si troch grosza, jest kilka tysicy, ktre moja trzyma w dobrym schowa- niu, to po mojej mierci ani ona, ani dzieci biedy nie zaznaj. Ot co jest!... wic niech ksidza mosterdzieja, gowa o to nie boli. W kadym wszelako razie my was, obywatelu, do tej wyprawy ani namawia, ani zmu- sza nie moemy i nie chcemy. Dowiecie si o wszystkim i wolno wam bdzie wycofa si; 54 wszelako nim wam powiem, o co idzie, musicie mi uroczycie przysic, e nikomu o tym ani swka nie piniecie i zachowacie sekret zupeny. Tfu! do kaduka, czy to ja, mosterdzieju, farmazon jaki albo Szwab z przeproszeniem, al- bo moe yd, jak ten Wolf, ebym mia zdradza? Kaecie, obywatelu ksie, zaprzysic, to zaprzysign, ale i bez tego ani pary z gby nie wypuszcz. To dobrze, uwolnije si obywatelu dzisiaj ze stray i przyjd do Gugenmusa na ulic Piwn, to si tam naradzimy i wszystko ci powiemy. Dobrze, przyjd z pewnoci, mosterdzieju! Wiertelewicz przez cay czas tej rozmowy nie odzywa si wcale, tylko sta oparty na kara- binie i wpatrzony w redut wolsk, ktrej wysokie szace wystaway ponad zboe od dawna dojrzae, a niestety nie zbierane i sypice si ju obficie, i ktrej profil poza drzewami wida byo wyranie. Gdy ksidz rozsta si z Wieprzowskim i uszed kilka krokw, zwrci si do Wiertelewicza i spyta: A c ty na to, Jacu? Na co? e obiecaem Wieprzowskiego przypuci do naszej wyprawy? A nic. Ksidz jest mdrzejszy ode mnie i wie, co robi. A przy tym Wieprzowski tgi chop i Prusacy bd mieli do czego strzela, jak do tarczy. Ojojoj, napukaj mu te w brzu- szysko kul co niemiara! Ale tu nie o to idzie wcale, tylko czy Wieprzowski przyda nam si na co? I jak jeszcze. Zawsze im wicej rk, tym lepiej. I ja te tak mylaem zakonkludowa ksidz rozmow i ju w milczeniu szli dalej. Wieczorem w rzeczy samej zjawi si imci pan Wieprzowski w mieszkaniu obywatela Gu- genmusa i po obznajomieniu go z caym planem w szeciu odbyli wielk narad. Wieprzow- ski by zachwycony tymi zamiarami, cieszy si jak dziecko, e Prusaki wylec w powietrze, uderza sw cik rk po kolanach Gugenmusa, a ten podskakiwa i woa: Obywatelu, pogruchoczesz mi koci! W kocu ksidz zapyta Wieprzowskiego: C, obywatelu, jake mylicie, czy udadz si nam nasze zamiary? Mosterdzieju! uda si musz. Nie wiem, kto tam z ichmociw wymyli tak sztuk, ale wida, e ma gow nie do pozoty. I ja co acpanom powiem. Nie mwi si acpanom, tylko obywatelom... wtrci Gugenmus nacierajc sobie rk kolano, cierpe od niezbyt delikatnych uderze Wieprzowskiego. I to racja zauway ten ostatni co racja, to racja. Ale tedy, co robicy, powiem oby- watelom, e ja dobrze znam te sady, co s pod szacem wolskim. Nale one do mojego krewniaka Bonifacego Wyporkowskiego, ktry jest ogrodnikiem. On tam teraz nie siedzi, bo si boi, z kobiet i dzieciakami wynis si przed Prusakami do Warszawy i mieszka na ko- mornym na Firmaskiej ulicy. Domostwo stoi pustk, ale tam s wielkie piwnice, w ktrych on przez zim przechowuje ogrodowizny. Ot tedy, jakby nas Prusaki za mocno przycisnli, to my si w tych piwnicach schowa moemy i pies nas tam nie znajdzie. Dobrze i to wiedzie rzek ksidz a ogrody znacie dobrze, obywatelu? Jak wasn kiesze! Z zawizanymi oczami mog po nich chodzi i nie zabdz. Przecie czsto z dzieciakami tam bywaem u krewniaka, nie dawniej jak na wiosn bylimy tam na winiach. Pogadali jeszcze troch i ksidz rozmow i narad zakoczy sowami: A wic wszystko gotowe. Jutro o pnocku wyruszamy i albo zginiemy, albo Prusakw wysadzimy z caym szacem w powietrze. 55 ROZDZIA XVII Obywatel Gugenmus przekonywa wszystkich, e dusza jego gardzi niebez- pieczestwem. Kiedy nazajutrz pnym wieczorem czterej nasi gwardzici i obywatel Wieprzowski we- dug umowy zebrali si midzy szacem powzkowskim a wolskim, na owej drodze lipami wysadzonej, ktr niegdy przejecha Naczelnik Kociuszko dla obejrzenia stray obywatel- skiej pana Bluma i Heliglasa, zdziwieni zostali, gdy wrd ciemnoci rozleg si znany im dobrze gos Gugenmusa: Obywatele, o! obywatele, zaczekajcie na mnie! Bieg co mia si, ubrany w krtki paszczyk z kilku coraz mniejszymi pelerynami, w sto- sowany kapelusz, a w rku nis rusznic. Przypad mocno zdyszany, stan, zdj z waciw sobie gracj kapelusz i kaniajc si dokoa rzek: Raczcie przebaczy, o! obywatele, e si nieco spniem, ale przysigam wam na honor, nie moja w tym wina. Miaem duo kopotu, nim dostaem t oto flint, ale jest ona bardzo dobra, bije celnie na pidziesit krokw. Tak mi przynajmniej zapewniano, a nie mam po- wodu wtpi w prawdziwo tych sw. Ot, obywatele... Ale, u paralusza przerwa mu Wieprzowski co wapan tu robisz? Obywatelu Wieprzowski odrzek chodno Gugenmus tylokrotnie zwracaem ci uwa- g, e nie jestem adnym wapanem, tylko obywatelem. Postpujesz, obywatelu, wbrew zwy- czajowi. Wszystko to piknie wtrci ksidz, chcc przerwa rozmow, ktra moga doprowa- dzi do sporu, zwaszcza e Wieprzowski by gorczka wszystko to piknie, ale co obywatel tu robisz? Jak to, co robi? Id tam, dokd wy idziecie, eby niecnych Prusakw wysadzi w po- wietrze. Co sysz? ty, obywatelu, chcesz i z nami? A tak, ja, majster Gugenmus, id z wami. Czy nie jestem patriot? Czy mog siedzie w zacisznym kcie, kiedy moi przyjaciele rzucaj si na tak zaszczytne i niebezpieczne przed- siwzicia? Nie! nie mog. Nikt nie powie, e Gugenmus opuci swych przyjaci. Zgin oni i on zginie. Tak, id. Na odchodnym z domu nakrciem sobie szkatuk grajc, napawaem si rozkosznymi tonami poloneza i dusz z ich porednictwem wzniosem tak wysoko, e gar- dzi wszelkim niebezpieczestwem. Ale to by nie moe! zaprotestowa ksidz. Co tu gada po prnicy odezwa si Wieprzowski skoro obywatela Gugenmusa wierzbi skra, niech idzie. Szkoda czasu traci na gadanie. Ksiyc wzejdzie za trzy godziny, trzeba nam si pieszy. Gugenmus podbieg do Wieprzowskiego, chwyci rk jego do spracowan, ucisn j gorco i rzek z patosem: Dzikuj ci, obywatelu Wieprzowski, bardzo dzikuj. Zaraz! zawoa ksidz wic acpan nas prowadzisz? Ja. Czy wszystko gotowe, chopcy? Czy bro nabita? 56 Nabita odpowiedzieli chrem. Jacu, masz latark i lonty? Mam. Zapale j tutaj, bo pniej nie bdzie ani czasu, ani miejsca po temu. Hm! odrzek na to Wiertelewicz kiedy si boj, e wieca wypali si moe, nim si dostan do szaca. Oczywista rzecz, e si wypali zauway Wieprzowski i na mj rozum najlepiej t latark zapali w mieszkaniu mego krewniaka Wyporkowskiego. Ksidz przez chwil myla, wreszcie rzek: Niech i tak bdzie, cho moemy w tym mieszkaniu zasta Prusakw. Ale trudno, skoro inaczej nie mona. Nie widzi mi si, ebymy w chaupie Wyporkowskiego znaleli Prusakw rzek Wie- przowski bo to za daleko od reduty. A wic w imi boe, ruszajmy! rozkazywa ksidz. Przeegna siebie i swych towarzyszy znakiem krzya w. mwic gono: W Imi Ojca i Syna i Ducha witego! Amen! szepnli, kadc rwnie na piersi znak krzya. Jeszcze swko rzek ksidz mwi nic nie wolno. Jeeli kto bdzie mia co do po- wiedzenia, niech do ucha szeptem powie. I jak najciszej i najostroniej, rozkazw sucha! Idmy! Noc bya bezksiycowa i bardzo ciemna, niebo zachmurzone i wiatr niezbyt silny wia od strony szaca wolskiego, co byo okolicznoci nader szczliw, bo nie pozwalao straom niemieckim sysze podkradajcych si. Wieprzowski szed przodem, a jego olbrzymia syl- wetka niewyranym cieniem rysowaa si na tle pospnym nocy. Zaraz z pocztku skrci w bok z drogi wysadzonej lipami i szed wrd zb dojrzaych, stratowanych, poamanych od licznych pociskw, tu i wdzie popalonych od granatw lub gorejcych przybitek karabino- wych. W ogle byo do cicho; wiatr tylko szumia po zboach i czasem przynosi przecige okrzyki stray niemieckich, nawoujcych si nawzajem do czuwania. Wszyscy postpowali za Wieprzowskim jak najciszej, w gbokim milczeniu i skupieniu ducha. Za Wieprzowskim posuwa si ksidz, potem Wiertelewicz, potem Franek, Tomek, a na samym kocu Gugen- mus. Musieli i gsiego, bo miedza wrd zboa bya wska i e w ten sposb najmniej robili haasu. Szli do dugo nic nie widzc przed sob prcz czarnej jakiej plamy, ktra zapewne bya szeregiem drzew. Wieprzowski par razy zmienia kierunek, to na prawo, to na lewo, a na- reszcie wyszli na jakie wzgrze, krzakami zarose i std po lewej rce wyranie na biaym pasie nieba nad horyzontem zarysoway si przed nimi czarnymi konturami grone, rwne, ostro zakoczone szace reduty wolskiej. Ciemna ona bya, zupenie cicha i jakby zamara. Kiedy tak stoj i patrz zakryci krzakami, nagle na wierzchu szaca ukaza si may ogie- nek ruchliwy, ktry to zatrzymywa si, to posuwa naprzd. Wieprzowski nachyli si do ucha stojcego obok niego ksidza i szepn; To ront obchodzi strae; to dobrze, bo dopiero za dwie godziny bdzie znw obchodzi. Po chwili jeszcze raz si nachyli i wskazujc rk na prawo, gdzie czerniaa gsta i dua gromada drzew, szepn: Tam jest chaupa Wyporkowskiego. Daleko jeszcze do niej? spyta ksidz. O! jeszcze kawaek. Trza i! Ruszy przodem, spuci si ze wzgrza, przy czym parokrotnie nastpi sw cik nog na suche gazie, obficie rozrzucone po wzgrzu, odamane wida od krzakw pociskami, ktre za kadym jego krokiem guchy trzask wydaway. 57 Bodaj ci wciurnoci! mrukn, ale szed dalej. Zaszy si teraz znowu w zboe i po chwili znalaz si na drodze wysadzonej po obu stro- nach wierzbami, straszliwie pokaleczonymi i poamanymi, zapewne od pociskw. Tu zatrzy- ma si chwil i gdy ksidz zbliy si do niego dla dowiedzenia si o przyczynie, szepn: Powiedz im ksidz, eby wytyli uszy, czy czego nie sycha. Ksidz szepn to Wiertelewiczowi, a ten nastpnemu i tak stali przez chwil suchajc. Ale w powietrzu prcz szumu wiatru po zbou i po liciach wierzb aden inny gos nie do- chodzi. Wieprzowski wic znw ruszy przodem, ale szed skrajem drogi, pod drzewami, zasonity ich cieniem. Droga bya do przykra, pena kamieni i wyrw, ale szli wolno i ostronie, prbujc wprzd nog gruntu, nim stpnli. W ten sposb posuwali si dobre dwa pacierze, wrd owej wzgldnej ciszy panujcej w naturze; drzewa czernice si przed nimi coraz bardziej rosy, widocznie zbliano si do posiadoci Wyporkowskiego. Majster Wieprzowski znowu si zatrzyma i szepn do ucha zbliajcego si ksidza. Trzeba, eby ktry z modych poszed na zwiady, czy Prusaki nie siedz w chaupie mojego krewniaka. Ja bym to zrobi, ale ciki jestem i niezgrabny. Najlepiej niech Tomek idzie. Cienki jest, to si acno przelizgnie. Niech tu przyjdzie do mnie, ja mu powiem, jak ma i i ktrdy. Ksidz przesa ten rozkaz dalej i Tomek stan przy Wieprzowskim: Uwaasz chopcze szepn mu majster trza, eby poszed do tych tam zabudowa i zobaczy, czy Prusaki ich nie zajli. atwo ci to bdzie zrobi, bo niepodobna, by siedzieli po ciemku i wiato zobaczysz. Pjdziesz, mosterdzieju, t oto drog prosto; trzymajc si cigle wierzb napotkasz w kocu parkan i bram. Tak parkan, jak i brama zrobione s z desek le spojonych i szpary s w nich liczne. Przez nie zajrzysz do rodka i jeeli wiato obaczysz w oknach lub cokolwiek, co by wiadczyo o pobycie Szwabw, cichaczem zawrcisz i dasz nam zna. My tu zaczekamy na ciebie. No id, niech ci prowadzi Najwitsza Panna Czsto- chowska. Tomek nic na to nie odrzek, przeegna si tylko, karabin poprawi na sobie i znikn w ciemnociach nocy, przelizgujc si wrd drzew z ledwie dosyszalnym szelestem. Szed, zatrzymujc si co chwila dla posuchania, czy jaki podejrzany gos go nie dojdzie i dla na- brania w puca powietrza, bo od wzruszenia brakowao mu tchu. Serce bio mu jak motem, ale postpowa cigle naprzd i za nic na wiecie nie byby si wrci. Wkrtce spostrzeg przed sob parkan. Zatrzyma si nasuchujc, ale prcz szumu wiatru wrd lici drzew wy- tone jego ucho nie schwycio adnego innego odgosu. Zbliy si wic bardzo ostronie i zajrza do rodka przez szpar, ale nic nie dostrzeg. Dom, do duy, rozpywajcy si niewy- ranie wrd cieniw nocy, by czarny i ciemny. Nigdzie adnego wiata nie widzia. Chyba nie ma tu nikogo! pomyla sobie. Nabra wic otuchy i idc wzdu parkanu dosta si do bramy. Bya ona otwarta na roz- cie. Jedna wierzeja wyrwana z zawias zwieszaa si bokiem, druga bya przymknita. Tomek obejrzawszy to, stan i zawaha si: I czy nie i do rodka? pyta si siebie. Trzeba i pomyla w kocu i zbada wszystko dokumentnie. Po to mi tu wysali. Tak, trza i. Co bdzie, to bdzie! Przeegna si znowu, karabin wzi w rk, tak eby w potrzebie mg zaraz da ognia i ruszy miao naprzd. Podwrze, do obszerne, byo puste w gbi wznosi si dom czar- ny, milczcy, ponury. Przemykajc si pod parkanem, dosta si pod ten dom i zajrza w pierwsze okno. Szyby byy powybijane i wewntrz panowaa cisza zupena. Idc pod cian, dosta si do drzwi, ktre byy otwarte i potrzaskane i przez nie wszed do sieni przecinajcej dom na przestrza. Wida byo blady blask nieba na przeciwnej stronie i cienie ruchliwe 58 drzew. Przeszed wic sie, potykajc si w ciemnoci o jakie przedmioty i znalaz si w ogrodzie. Wszdzie byo cicho, ponuro, wietrzno. Teraz by przekonany, e dom jest pusty zupenie. Zawrci wic, przebieg podwrze, bram i wkrtce znalaz si przy swoich towarzyszach, tak dobrze ukrytych wrd drzew, e ledwie ich dostrzeg. Zbici w gromadk, udzielajc sobie szeptem uwag, stali, oczekujc w niepokoju na powrt Tomka. Gdy ten szepn ksidzu o rezultacie swych poszukiwa, ksidz odetchn i rzek do gono, tak e go wszyscy syszeli: Chwaa Bogu! dom jest pusty. ROZDZIA XVIII Jako obywatelowi Wieprzowskiemu byo markotno, e mu kazano sucha, a nie rezonowa. Wkrtce wszyscy, zawsze pod przewodnictwem Wieprzowskiego, znaleli si na podw- rzu owego mrocznego czarnego domu, otoczonego dokoa drzewami zdwajajcymi ciemno. Wieprzowski starannie obejrza bram i rzek: Prusaki tu wida bywaj, a moe to kule, mosterdzieju, wyrway j z zawiasu. Ale chodmy dalej. Wszedszy do sieni pchn pierwsze drzwi na prawo, postpi par krokw i poprosi Wiertelewicza o lep latark. Skrzesa ognia, wieczk woskow zapali i rzek gosem stu- mionym: Nieche Franek stanie na stray przy bramie, a Tomek przy drzwiach od ogrodu i niech dobrze uszu nadstawiaj, czy nie usysz jakiego ruchu. My tymczasem we czterech obejrzy- my dom cay i piwnice. Rozkaz ten wykonano. W trzech izbach, z ktrych si cae domostwo skadao, ywej du- szy nie znaleziono, ani te sprztw, prcz troch mieci, poamanego stou, skorup od garn- kw, rozwalonego pieca i mnstwa dziur od kul, ktre powybijay szyby i tkwiy tu i wdzie w cianach. Ruina i zniszczenie byo zupene. W jednej z izb podoga bya w czci wyrwana i wida byo lady duego ogniska, ktre widocznie podsycano porbanemi deskami, bo liczne drzazgi leay dokoa. Na cianie wprost drzwi zwiesza si w potrzaskanej ramie obraz Matki Boskiej Czstochowskiej, podziurawiony bagnetami. A hycle heretyki! mrukn Wieprzowski, a obejrzawszy dom rzek: Teraz chodmy do piwnic, trzeba, ebycie wiedzieli, gdzie si schroni w razie potrze- by. To rzekszy poprowadzi ich do izby z lewej strony sieni, tam wcisn si za wielki, na p zrujnowany piec i w pododze podnis drzwi dobrze ukryte. Mj krewniak tu chowa owoce, eby mu nie rozkradli. T piwnic trudno znale, kto jej nie zna. Po stromych schodach zeszli na d, do duej, suchej, sklepionej piwnicy. Pustki tu byy, w kcie tylko leaa kupka zgniych jabek. 59 Prusaki tu wida nie trafili rzek Wieprzowski to i dobrze, nie wiedz o piwnicy. Pa- mitaje moci Wiertelewicz, e gdyby ci Szwaby cigay, wpadnij tu, drzwi zamknij na za- suw i sied cicho, dopki niebezpieczestwo nie minie. Jake to? rzeknie Wiertelewicz przecie na mnie czeka bdziecie, dopki nie wrc. Rozumie si, e czeka bdziemy odpar ksidz i w razie potrzeby tu si schronimy. Ale chodmy, bo czasu niewiele. Ksiyc niedugo wzejdzie. Ledwie wyszli z piwnicy, gdy od strony sieni da si sysze stumiony gos Tomka: Gdzie jestecie? Tutaj! co takiego? spyta ksidz wybiegajc do sieni. W ogrodzie czy za ogrodem szepta zdyszanym gosem Tomek, widocznie od silnego wzruszenia sycha jak rozmow i czapanie koni. To nie w ogrodzie, jeno za ogrodem musi by ozwa si Wieprzowski tam idzie droga tu pod parkanem. Chodmy obaczy, co to takiego. Omielam si zwrci uwag obywatela Wieprzowskiego rzek Gugenmus e moe by dobrze byo zgasi latark. A prawda, co racja, to racja! odpowiedzia Wieprzowski i dmuchn z tak si, e mgby dziesi, a nie jedn cienk wieczk zgasi. A teraz chodmy doda prosz i za mn. Wiertelewicz, masz twoj latark. Wyszli wszyscy do ogrodu, stanli i poczli pilnie sucha. W rzeczy samej wiatr przynosi gwar rozmowy, brzk szabel i czapanie koni po piaszczystej drodze. Ani chybi Prusaki mrukn Wieprzowski ale co te hycle tu chc? Nie ulega wtpliwoci rzek ksidz e zbliaj si do nas. Panie Wieprzowski, po- wiadasz, e droga idzie tu za parkanem ogrodu? Tak. Prowade nas do tego parkanu. Zobaczymy, co to takiego. Chopcy! zachowa si cicho, dech nawet w sobie zatrzyma. Ogrd jest gsto zasadzony, trudno, eby nas kto mg zoba- czy. Prowad, moci Wieprzowski! Znowu szlacheckie tytuy! szepn na p do siebie, a na p do idcego obok Wierte- lewicza Gugenmus ci ludzie nigdy nie bd prawdziwymi rewolucjonistami! Ale Wiertelewicz na t uwag nic nie odrzek, bo ca dusz skupi w suchu, chwytajc bacznie najmniejszy odgos dochodzcy gdzie spoza ogrodu. Ogrd ten w rzeczy samej gsto zarosy liwami i winiami, starannie utrzymany, ze ciekami, po bokach ktrych rosy krza- ki agrestu, porzeczek i malin, by doskonaym schronieniem nawet w dzie, a c dopiero w nocy. Wieprzowski zreszt jako wyborny strategik nie prowadzi swych towarzyszw ciek, ale na przeaj przemyka si midzy drzewami stpajc bardzo ostronie, cho nie obeszo si bez tego, by czasem nie nadepn na jak such ga, ktra mu zatrzeszczaa pod nogami. Zatrzymywa si wtedy i mrucza: Bodaj to wciurnoci! Wszyscy si take zatrzymywali i tumic dech w sobie suchali, czy ten trzask, ktry zda- wa im si by nadzwyczaj rozgonym, nie doszed do uszu zbliajcych si jedcw. Ale uspokajali si zaraz, gdy jedcy posuwali si dalej, gwar ich rozmowy wiatr coraz wyraniej przynosi i widocznie czuli si zupenie bezpieczni. Na koniec dostano si do parkanu. By on w wielu miejscach podziurawiony kulami, tu i wdzie pojedyncze deski byy wyrwane, a nawet dalej nieco, po lewej rce, przy zagiciu ca- kiem zwalony lea na ziemi. Hm! to i tu Szwaby gospodaroway po swojemu! mrukn Wieprzowski ogldajc si dokoa. Z kretesem zniszczyli Wyporkowskiego. Jak si dowie o tym, to si rozchoruje ze zmartwienia. 60 Mwi to z tak swobod, jakby siedzia za stoem we wasnym domu na Dunaju Szerokim i popija ze szklanicy piwo wareckie. No! przycupnijmy, mosterdzieju, do parkanu i patrzmy na tych hyclw mwi dalej ale sza! ani mru mru! Usuchano go: kady przytuli twarz do pierwszego lepszego otworu w parkanie i sta nie- ruchomy, tumic dech w sobie. A tymczasem jedcy owi coraz bardziej si zbliali. Jechali od Szczliwic czy Grc ku szacowi wolskiemu i z dala wida byo liczne migotliwe ogniki widocznie palili fajki i mocny zapach troch cuchncego tytoniu, przynoszony przez wiatr, dochodzi do naszych ukrytych wolontariuszw. Ten zapach silny i dranicy obudzi w ksi- dzu pewn trwog. Na mio Bosk szepn do ucha Wiertelewiczowi niech ktry nie kichnie. Powiedz o tym ssiadowi, e jeeli w nosie mu zawierci, to niech go sobie rk mocno potrze. Kich- nicie mogoby nas zdradzi! Wiertelewicz polecenie to wykona i w sam czas, bo wanie Tomek, widocznie czuy na zapachy, musia zaraz nos pociera. Udao mu si to szczliwie i za parkanem panowao ni- czym niezmcone milczenie. Wrd tego jedcy coraz bardziej si zbliali. Droga sza tu pod parkanem i gdyby ktry z nich wspi si na strzemionach, mgby zajrze do rodka ogrodu, cho czy by co zobaczy, jest wtpliwe, bo noc bya bardzo ciemna. Teraz ju sycha byo ich rozmow, pojedyncze wyrazy dochodziy do uszu szeciu zuchw, brzk szabel, czapanie koni, a nawet pgosem nucona piosenka przez jednego z Prusakw. Widocznie wszyscy byli pod dobr dat, z czego ksidz wywnioskowa; e zapewne wysani na podjazd wstpili gdzie do karczmy i polsk mierdziuch dobrze si uraczyli. Ilu ich byo, trudno byo rozpozna; po drodze posuwaa si czarna jaka, zbita masa. Wieprzowski szepn do ucha ksidza: To huzary. A po czym aspan poznajesz? Po kopakach na gowie. Troch wida ich ksztaty. I wiesz ksidz dobrodziej co? No? Ja bym, mosterdzieju, poradzi powita ich tu zza parkanu siekacami. Jak palniemy ra- zem w t kup, to dopiero bigosu narobimy! Ani mi si aspan wa! sykn ksidz i milcz! Wieprzowski umilk, ale mrukn pod nosem niechtnie. A wanie owa jazda ju przesu- waa si drog koo parkanu. Szli kup bez adu i skadu, palili fajki, rozmawiali gono, po- brzkiwali szablami, kiwali si szkaradnie na koniach, klli, a jeden z nich nuci pgosem jak piosenk, w ktrej co chwila powtarzaa si zwrotka: O! Mina ich bin dein. Na koniec przejechali. Byo ich jeszcze jaki czas wida, a nade wszystko sycha, jak po- suwali si ku szacowi wolskiemu. Wieprzowski si wyprostowa i rzek: Ju niech ta ksidz dobrodziej, mosterdzieju, gada co chce, a zawdy byoby lepiej, eby- my byli tym hyclom posali po naboju grankulek i siekacw. Narobilibymy misa co nie- miara, a moe te broni i koni nieco zdobyli. Mymy tu przyszli dla celu o wiele waniejszego jak zabicie kilku huzarw odpar ksidz chodno i zwracam uwag obywatela Wieprzowskiego, e ma sucha, a nie rezono- wa. Wieprzowski mrukn znowu pod nosem i umilk, a ksidz tymczasem mwi: Chodmy do izby i zrbmy ostateczne przygotowania do wyprawy Jacusia. Wszyscy zawrcili, a ksidz zbliywszy si do Wiertelewicza szepn: 61 Jacu, czujesz si dobrze? Ojoj joj! i jak jeszcze. A moe ksidz myli, e tchrz? Nie, tego nie myl; ale widzisz Jacu... tu idzie o ycie... jeeli si wahasz, to ja pjd, cho nie znam dobrze pooenia lochu z prochami. Jeszcze czego! eby ksidz szed! Nie ma o czym gada, powiedziaem, e pjd i pj- d, i Niemcom wyprawi fajerwerk siarczysty. Weszli ju do domu i tu w pierwszej izbie Wiertelewicz zapali lep latark, zasun j dobrze i przywiza sobie do pasa pod paszczem, ktrym si szczelnie otuli. Dwa nasiarko- wane lonty woy w kiesze, karabin zarzuci na rami i rzek: No, bdcie zdrowi! Niech ksidz mnie pobogosawi i czeka na mi przy parkanie. Ksidz zrobi znak krzya w. nad gow chopca i wyszepta kilka sw modlitwy. Wiertelewicz nakry gow i zawoawszy: Tomek! Franek! bdcie zdrowi! znikn w gstniejcych coraz bardziej ciemnociach nocnych. ROZDZIA XIX Przygody Jacusia Wiertelewicza w jego wyprawie do szaca wolskiego. Wiertelewicz, wyszedszy z obejcia kolonii Wyporkowskiego, postpowa zrazu do wawo wrd stratowanego mocno zboa, ale gdy posun si do znaczny kawaek drogi, zatrzyma si, by spojrze na okolic. Przed nim, na bielejcym cigle pasie nieba u skraju horyzontu wystpoway w ciemnych zarysach szace reduty wolskiej, czarne, ponure i mil- czce. W caej naturze zreszt leaa pospna cisza, tylko wiatr wiszcza wrd kosw doj- rzaych zboa i rozwiewa paszcz idcego, ktry on stara si przytrzymywa. Ta cisza pena melancholijnego szumu, to pustkowie, ta noc niczym nie rozjaniona, to osamotnienie wobec powanego niebezpieczestwa, na jakie si naraa, wywary na chopcu pewne przygnbiaj- ce wraenie. Zdawao mu si, e jest opuszczony przez wszystkich, sam jeden wrd jakiej olbrzymiej pustyni, z grob nieuniknionej mierci nad gow. Duch jego zwtla i wystawia- jc sobie potg prusk, trudno dokonania zamierzonego dziea, uzna je za niemoliwe do spenienia. Chcia nawet zawrci, ale zaraz odrzuci t myl maoduszn. Co by powiedzieli na to ksidz, Franek, Tomek, e on, gwardzista narodowy, cofn si jak tchrz w poowie drogi nie zajrzawszy nawet niebezpieczestwu w oczy? Co by powie- dzia Wieprzowski i obywatel Gugenmus? Nie! i trzeba, niech si co chce stanie. Raz kozie mier! Postpi wic par krokw, potem uklk na murawie wrd koyszcego si zboa, wrd nieskoczonych, nieuchwytnych, tysicznych gosw drzemicej we nie nocy letniej natury, zmwi krtk, ale gorc modlitw do Boga, odda si pod jego wszechmocn opiek i po- krzepiony, zdeterminowany na wszystko powsta i ruszy wawo naprzd. Nie potrzebowa szuka drogi, szed na przeaj, majc cigle przed oczami ponure zarysy szaca. Musiao by ju dobrze po pnocy, bo chd go przejmowa i febryczne dreszcze nim wstrzsay, wicej zapewne od wzruszenia ni od zimna. Szed jednak cigle, nie zatrzymujc si ani na chwil. Ponure ksztaty reduty wolskiej byy coraz blisze, coraz wyej si wznosiy. Znajdowa si od niej moe na odlego dobrego 62 strzau karabinowego, gdy zboe si ju koczyo, a przypomina sobie dobrze, e bronic szaca zboe to widzia i razi kulami ukrywajcych si w nim Prusakw. Zaraz za zboem poczyna si stok szaca, lekko pochylajcy si, rzadk traw zarosy, zdeptan zapewne mocno w czasie ostatniego szturmu, poszarpan od kul i pociskw wszelkiego rodzaju. Za tym stokiem znajdowa si rw bardzo gboki ze stromym spadkiem, napeniony na dnie, po licznych ostatnich burzach i deszczach, grzskim botem. Wszystko to doskonale sobie przypomina usiadszy w zbou dla odetchnicia nieco i na- mylenia si. Przypomina sobie take, i w czasie ostatniego szturmu Prusacy rw ten do poowy nieomal zasypali faszynami, eby go atwiej przej. Nie przypuszcza, by w par dni po szturmie zdoali go na nowo oczyci i pogbi. Pomylawszy tak powsta, przeegna si i przypominajc sobie ze szkolnych czasw Ce- zarow acin, szepn: Alea iacta est! 2 Trzeba i. Lecz jeeli dotd nie potrzebowa zbyt wielkiej zachowywa ostronoci, to teraz naleao zdwoi baczno i obrachowanie kadego kroku i ruchu. Wychodzc z yta, ktre go do pew- nego stopnia zakrywao, nie mg posuwa si w postawie prostej bez naraenia si na nie- bezpieczestwo. Przypuszcza, e z tej strony rowu nieprzyjaciel nie rozstawi stray; oglda- jc si dokoa, nasuchujc pilnie nie dostrzeg nic i nie dosysza adnego podejrzanego ru- chu. Sdzi wic, e do rowu dostanie si bez adnej bezporedniej przeszkody i e niebezpie- czestwo grozi mu moe tyko od stray, rozstawionych niewtpliwie na szczycie szaca. Ale liczy na noc ciemn i na wiatr, ktry wia od Woli. Wychodzc ze zboa, pooy si prawie na ziemi i na czworakach pocz si naprzd po- suwa. Nieatwa to bya sprawa; najpierw dlatego, e trzeba byo w ten sposb do znaczn przeby przestrze, a potem, e co chwila spotyka liczne doy, widocznie granatami powyry- wane i cae stosy faszyny porozrzucanej wszdzie dokoa. Przy tym przeszkadza mu paszcz plczcy si midzy nogami, porywany przez wiatr, przeszkadza karabin, ktrego rzuci nie mg i nie chcia. Zmczy si i spoci mocno, nim uszed w ten sposb poow drogi. Dowl- kszy si do duej kupy faszyny, zakryty ni od strony reduty usiad, eby nieco odpocz i rozpatrze si w pooeniu. Przede wszystkim spojrza spoza faszyny na redut. Wrd nocy wznosia si ona wysoko ciemn mas i wydawaa si do blisk. Linia jej szczytu wyranie odbijaa si na bladym tle horyzontu. Nagle zdawao si Wiertelewiczowi, e na tym szczycie dostrzega jaki ruch, jak- by cie jaki si przesuwa, a zaraz potem usysza przecige, znane mu dobrze nawoywanie si stray. Widocznym wic byo, e wprost tego miejsca, gdzie on siedzia ukryty, znajdo- waa si na szacu warta. Oczywicie nie byo to bardzo pocieszajce, ale trudno ju byo zmienia kierunek, a potem nie byo adnej pewnoci, czy o kilkanacie krokw dalej take nie napotka si stray, ktre zapewne gsto s rozstawione na szacu. Wreszcie skoro go do- td nie dostrzeono, to dziki ciemnoci, moe i pniej nie dostrzeg. Najlepiej peza dalej prosto! pomyla. Macajc rkami dokoa, natkn si na co twardego i wkrtce przekona si, e to czerep granatu, jednego z tych, jakimi w czasie szturmu Prusacy obficie zasypywali redut. Nagle przysza mu do gowy pewna myl, ktra go zimnym potem oblaa. Przypomnia sobie mianowicie, e podczas tego szturmu nie wszystkie granaty pkay, e wiele z nich zarywszy si w ziemi w tych miejscach, gdzie on si teraz znajdowa, pozosta- way nie wybuchnwszy wcale. Do napatrzy si na granaty w szacu powzkowskim i na- sucha si o nich od starego sieranta artylerzysty, wiedzia wic, e taki granat, ktry pad
2 Koci zostay rzucone 63 nie wybuchnwszy, zawiera w sobie cay nabj i czasem przy najmniejszym potrceniu pka i sieje dokoa zniszczenie. Nu on na taki granat natrafi, o co nietrudno w nocy! Ha! niech bdzie, co chce szepn cofa si nie mog! Przeegna si jeszcze raz i na czworakach wysun si spoza faszyny. Zachowywa jednak teraz t ostrono, e wprzd nim rk opar si o ziemi, maca delikatnie dokoa, eby nie natrafi na granat. Ale c mi z tego przyjdzie pomyla sobie e teraz szczliwie dostan si do rowu. Z powrotem, gdy bd musia ucieka, co mi tylko si starczy, nie bd mia czasu maca, gdzie granat ley lub nie. Wpadn na ktry i rozszarpie mi na czci. e te o tym wprzd nie pomylaem. Hm! stao si, teraz nie czas nad tym si zastanawia. Pezajc, zrezygnowany na wszystko i, dziwna rzecz, zupenie spokojny, co chwila podno- si gow i patrza na szczyt szaca, czy cie warty si nie zatrzymuje. Ale nic; spokj w redu- cie panowa zupeny i co chwila tylko sycha byo przecige, aoliwe nawoywanie si stray. Ten spokj, ta cisza dodaa Wiertelewiczowi otuchy; posuwa si teraz mielej i pewny by, e swego dokona. Tak niepostrzeony dosta si nad sam brzeg rowu, ktry dzieli go od szaca i od stray na jego szczycie. Teraz poczynaa si najtrudniejsza cz zadania. ciany rowu byy strome, prostopadle wykopane i spuszczenie si na d, wobec koniecznoci zachowania wszelkich ostronoci i ciszy, byo bardzo trudne. Na szczcie szturm ostatni zniszczy t stromo i spadzisto cian rowu; kule je pooray, kolumny pruskie idce do ataku wyobiy cae drogi, stosunkowo do wygodne, liczne faszyny uatwiay zstpowanie. Wiertelewicz usiad na skraju rowu, popatrza na szaniec, nogi spuci na d i kolb karabina pocz maca ciany. Natrafiwszy na jaki wystp w cianie, lekko si spuci, stan na nim i zachowujc dalej ostrono, dosta si szczliwie na dno rowu. Ale ledwie tu stan, a raczej ugrzz w bocie i wodzie, ktra plusna gono, poruszony cay stos faszyny wiszcy na jakim wystpie ciany z trzaskiem i szumem spad na dno. miertelna trwoga ogarna Wiertelewicza. Usiad na bocie, przytuli si do ciany i su- cha, czy ten niezwyky haas nie zwrci uwagi stray. Jako niebawem z gry szaca, tu nad nim rozleg si donony, chrapliwy gos: Wer da! Rzecz prosta, e Wiertelewicz na pytanie to nie odpowiedzia. Wstrzyma dech w piersi, przytuli si do ciany i siedzia tak nieruchomy, skamieniay. Warty std nie widzia, wic nie mg domyli si, co ona robi i co przedsibierze. Upyno tak kilka nieskoczenie dugich minut. Zdawao mu si, przypuszcza, e inaczej by nie moe, i stra zaalarmuje redut, e wysypi si ze wiatem liczne tumy odactwa pruskiego, e zejd do rowu, nieproszonego gocia znajd i zabij. Ale jako tego wszystkiego nie byo. Cisza panowaa taka sama jak przedtem, niczym nie zamcona. Przesiedzia jeszcze jaki czas pod cian rowu i wywnioskowa sobie bardzo lo- gicznie, e warta odgada przyczyn trzasku, tj. spadnicie faszyny, ale nie przypuszczaa, by powodem tego spadnicia by czowiek. Z tym wszystkim uwaa za konieczne nie rusza si jeszcze ze dwa pacierze, by stra ostatecznie w swym przypuszczeniu si utwierdzia i uspo- koia. Gdy mu si wydawao, e do dugo ju siedzi, podnis si i z najwiksz ostronoci ruszy w poprzek rowu, by dosta si do podnka szaca. Stpa wolno, prbujc wprzdy nog gruntu, starajc si nie wywoywa najmniejszego szelestu. Droga bya cika, pena wody i lepkiego bota, w ktrym Wiertelewicz wizn po kostki, a za kadym wydobyciem nogi boto wydawao charakterystyczne chlupnicie. Ale na szczcie wiatr wpadajc w wski rw wiszcza tak rozgonie, e te chlupnicia zagusza. Bd co bd gwardzista nasz do- 64 sta si szczliwie na drug stron rowu, pod sam szaniec, opar si o niego, pewny e teraz ju go warta nie dostrzee. Ale gdzie jest okienko do lochu z prochami? zada sobie pytanie. Rozpatrujc si, o ile mona byo, w nieprzejrzanych wrd rowu ciemnociach, kombi- nujc rne zapamitane okolicznoci przyszed do przekonania, e nie moe ono znajdowa si daleko od niego i e prawdopodobnie mieci si po prawej jego stronie. Puci si wic w prawo, wzdu szaca, macajc go bacznie rkami i nie uszed czterech nawet krokw, gdy natrafi na kraty elazne. Znalaz wic loszek z prochami. ROZDZIA XX O dalszych przygotowaniach Wiertelewicza, o uchu Tomka i czapce ksi- dza. Wiertelewicz, odnalazszy okienko do loszku z prochami, uczu szczere zadowolenie, ja- kiego doznajemy, ilekro nam si uda dokona trudnego dziea. Nie wtpi ani na chwil, e okno to prowadzi do piwnicy z amunicj, bo c by ono robio w szacu przeznaczonym do obrony? A przy tym przypomnia sobie, e kiedy obchodzi cay rw, gdy jeszcze reduta bya w polskich rkach, to tylko to jedno okienko zauway. Bezwarunkowo wic dobrze trafi i szepn do siebie: Chwaa Bogu! Obmaca starannie rkami kraty, przytkn ucho do okienka, czy z wewntrz jaki gos go nie dojdzie, a nie usyszawszy nic podejrzanego, zabra si do ostatecznego uwieczenia tylu mozow, trudw i niebezpieczestw. Wydoby wic z kieszeni lont nasiarkowany, rozwin go starannie i wpuci jeden koniec wewntrz lochu. Lont spad niezbyt gboko i zatrzyma si wida na jakim przedmiocie; czy na beczce z prochem, czy na piramidzie granatw, ktr Wiertelewicz widzia tu dawniej za swej bytnoci w szacu trudno to byo teraz wiedzie. Drugi koniec lontu owin koo kraty, eby cay nie spad i tak, eby z zewntrz nie mona byo dostrzec ognia; poczym wydoby lep latark, roztworzy j i spostrzeg, e gdyby jesz- cze wier pacierza si opni, cienka wieczka byaby si do cna wypalia. Teraz przeegna si i pomie przytkn do lontu. Zapali on si w jednej chwili, syczc i pryskajc iskrami dokoa. Wiertelewicz wiec zgasi i wiedzc, e nie ma ani chwili czasu do stracenia, zabra si do odwrotu. Szybko przebieg rw, zachowujc jednak wszelkie moliwe otronoci, wiznc w bocie, pluskajc wod, ktr napotyka po kauach. Na szczcie wiatr wzmg si, wisz- cza i wy cigle przeraliwie w ciasnej szyi rowu, tak e zagusza kroki umykajcego, ktry pieszy si, ile mg, by razem z Prusakami nie wylecie w powietrze. Najtrudniejsz i najniebezpieczniejsz bya sprawa wydobycia si z rowu, po stromej jego cianie zewntrznej. Wiertelewicz doskonale to rozumia, lka si, by znw zawieszonej gdzie faszyny nie strci i haasu nie narobi. Ale na to rodka ju nie byo i bd co bd naleao jak najprdzej wydoby si z rowu. Pocz si wic drapa pod gr, czepia si li- skiego mikkiego gruntu rkami i nogami, par razy zsun si na d, wreszcie po straszli- 65 wych wysikach wydoby si na wierzch. By tak zmczony, e usiad na chwil i obejrza si za siebie. Szaniec jak przedtem by milczcy i grony, ale rysowa si ju wyraziciej, gdy za nim na wschodzie niebo bielao; widocznie wit by bliski. Na tym mtnym, bladawym tle dostrzeg ruchliw sylwetk stray, przechadzajcej si miarowym krokiem po szczycie sza- ca i widocznie niczym dotd nie zaniepokojonej. Wreszcie spojrza w d, na okienko, w ktre lont by wpuci. Ku wielkiemu swemu prze- raeniu spostrzeg, e cae okienko jest w ogniu, cay loch purpurowy blask rzuca na dno ro- wu, na kaue wody i blask ten kad si blad, row powiat na przeciwlegej cianie ro- wu. Oczywista rzecz, e ten odblask stra spostrzee, musi spostrzec, co zreszt mniejsza, ale najwiksze niebezpieczestwo zagraao od samego lochu. Widocznie co si tam od lontu zapalio, wybuch lada chwila moe nastpi i pogrzebie jego, Wiertelewicza, razem z Prusa- kami w jednej oglnej mogile. Ta myl tak go przerazia, e nie zwaajc na nic, porwa si na rwne nogi i przez pusty stok szaca, przez ktry poprzednio peza na czworakach, teraz po- cz biec jak szalony. Byo to tym niebezpieczniejsze, e wczesny letni wit rozwidni ju nieco ciemn dotychczas noc i uciekajcy mg by atwo spostrzeony. Ale nasz gwardzista zdjty panicznym strachem nie myla o tym, jak nie myla o owych granatach rozrzuconych po stoku, ktre uciekajc mg nog potrci i spowodowa wybuch. Nagle rozleg si za nim, ze szczytu szaca donony, grzmicy gos: Halt! wer da? Widocznie stra go dostrzega. Znajdowa si wtedy w poowie drogi przez nagi stok. Mia przed sob jeszcze ze trzydzieci krokw, by dobiec do yta i w nim si ukry. Oczywicie na pytanie stray niemieckiej trzykrotnie, coraz dononiej powtrzone nie odpowiada wcale i nie myla na jej rozkaz zatrzyma si, nie oglda si nawet, tylko ucieka. Wiatr wydyma mu paszcz, buty obcione botem z oskotem dudniy po czerepach granatw, kul, kamieni i najrozmaitszych szcztkw rozrzuconych dokoa. Ucieka, ucieka, co mia si. Nagle kula wisna koo uszu Wiertelewicza i rozleg si przecigy, grzmicy huk. S- dzc, e to nie stra ze szczytu szaca strzelia, ale e ju nastpi wybuch prochw w lochu, do czego przyczyni si huk bardzo silny, rozlegajcy si dononie tysicznym echem w ciszy witajcego dnia, uciekajcy tak si przerazi, e nogi pod nim si zachwiay, potkn si o co i run na ziemi. W teje chwili tu przy nim rozleg si huk drugi, uczu straszny bl w rce i straci przytomno; nie wiedzia, co si koo niego dziao... Obudzi si pod wpywem nieznonego blu, roztworzy oczy i ujrza przede wszystkim, e dzie by ju widny, cho soce dopiero wschodzio i purpur oblewao cae niebo. Dokoa niego wszdzie grzmiay armaty, jakby furie piekielne wywary sw zemst na t nieszczli- w ziemi, pod tym jasnym, licznym niebem wczesnego poranku letniego. On sam lea nie- wygodnie, cho mia podesane paszcze na dwch deskach, ktre nieli ksidz, Wieprzowski, Franek, Tomek i Gugenmus. Patrza na to wszystko i nic nie rozumia. Zauway tylko, e Tomek ma gow przewiza- n zakrwawion chust, e ksidz jest bez czapki, a po Gugenmusie, ktry szed pod deskami we rodku, krew silnie spywa. Zauway dalej, e niesiono go rodkiem znanej mu lipowej alei prowadzcej od Woli do Powzek i e z szaca powzkowskiego, ktry std wida byo doskonale, co chwila unosi si biay dymek, a potem rozlega si huk. Widocznie bito z dzia. Na razie nie mg poj, co to wszystko znaczy i dlaczego nios go na tych twardych deskach. Ale bl w prawej rce przywrci mu pami. Przypomnia wic sobie sw nocn wypraw do szaca wolskiego dla wysadzenia Prusa- kw w powietrze, przypomnia sw ucieczk, woanie stray, huk, wist kuli, swj upadek, huk powtrny, taki sam bl dojmujcy, jak teraz. C si wic stao? Podnis z trudnoci gow, tak si czu osabiony, i zapyta cichym gosem: Dokd wy mnie niesiecie? 66 Obywatele, o! obywatele! zawoa na to Gugenmus, ktry szed najbliej gowy Wier- telewicza czy syszycie? Nasz ranny si odzywa, odzyska przytomno. Nieche bdzie Imi Paskie bogosawione! Bogu dziki! rzek na to ksidz ale Jacu nie odzywaj si, le spokojnie! nie utrudniaj nam pochodu. Spieszy musimy, bo najpierw jeste ciko ranny i krew ci uchodzi, a potem kule tu wiszcz jak osy; Tomkowi drugie ucho ustrzelili, a mnie znw czapk... W rzeczy samej Wiertelewicz zauway, e od strony szaca wolskiego grad kul sypie si alej lipow, strca gazie i licie; skoro wic Prusacy od tamtej strony strzelaj, to znaczy si, e szaniec wolski nie wylecia wcale w powietrze. C si wic stao? Ale nie pyta ju wcale. Zdawa sobie doskonale spraw z pooenia; wist kul syczcych wrd lip, zanurzajcych si z guchym oskotem w pnie drzew, w piasek drogi, ktrego cae masy wyrzucay w gr, przekonywa go, e niebezpieczestwo jest powane i ocalenie jego i towarzyszy, ktrzy go nieli po bohatersku, zaley od popiechu. Milcza wic, patrza i su- cha, i mimo woli jcza, tak straszny bl dokucza mu w prawej rce. Niebawem nioscy go skrcili z drogi w prawo, na ciek midzy zagonami zasadzonymi kapust, bobem i sonecznikami. Soce coraz wyej si podnosio i wielkie kwiaty sonecz- nikw zwracay si do swymi zocistymi koronami. Mnstwo motyli unosio si w powie- trzu, ranek by ciepy, cichy, pikny. I w t radosn cisz natury wpada grom dzia, sypa si grad kul niszczcych wszystko! Tu, na otwartym miejscu niebezpieczestwo o wiele byo wiksze ni w alei lipowej, ale na szczcie niedaleko byy domy, gdzie widniay bagnety gwardii narodowej, byszczce pod soce jak srebro. Dono wic szybko i wanie ju dopadano domw, gdy kula uderzya w sonecznik i obsypaa Wieprzowskiego rozbitymi limi zotego kwiatu. Bodaj ci wciurnoci! mrukn. Na koniec dobito si cao i zdrowo do miejsca bezpiecznego. Tu ju stay wozy i bryczki z ywnoci, amunicj i dla rannych. Na jeden z takich wozw woono biednego Wiertelewi- cza, ktry znowu omdla z upywu krwi i std powstaego osabienia si. Obok niego usadzono Tomka bez drugiego ucha, ktre mu kula urwaa i ksidza, pozbawionego znowu nakrycia swej epetyny. Przysiad si take Gugenmus, zmczony niesychanie, wyczerpany nocnymi przygodami zbyt nucymi na jego wiek. Wieprzowski za i Franek zostali, przyczywszy si do napotkanego oddziau gwardii narodowej, ktrej szeroko poczli opowiada, zwaszcza majster rzenicki, o swych nowych przygodach. Tymczasem Wiertelewicza powieziono wolno i ostronie do lazaretu w Paacu Radziwi- owskim. Poczciwa siostra Anastazja poznaa go zaraz, jak rwnie Tomka i uala si po- cza nad ich losem nieszczliwym. Przyszed te zaraz doktor Drozdowski i zaj si opa- trzeniem Jacusia. Pokazao si, e granat, ktry wybuchn w chwili, gdy upad na stoku sza- ca wolskiego, strzaska mu do u prawej rki, urwa trzy palce i poszarpa bok. Doktor opa- trujc milcza i trzewi chorego co chwila omdlewajcego, kiwajc powtpiewajco gow. Czy pan doktor sdzi, e jest le? spyta ksidz. Hm! hm! w istocie tak sdz. Strasznie duo utraci krwi i rana przy tym gorcu jest nie- bezpieczna. No... zrobi si co mona, moe Bg da, e modo zwyciy. Przykro si bardzo zrobio ksidzu, Tomkowi i Gugenmusowi, ale na to ju nie byo rady. Wiertelewicz, opatrzony, umieszczony w wygodnym ku, zasn, a ksidz i Gugenmus wy- nieli si, obiecujc Tomkowi, e za par godzin wrc. 67 ROZDZIA XXI Gugenmus nuci star pie konfederack i opowiada heroiczne swe czyny pod szacem wolskim. W kilka godzin potem zjawi si w lazarecie Radziwiowskim przy ou Wiertelewicza wywieony, wygolony, w nowe strojne suknie przybrany obywatel Gugenmus. Peruk mia na nowo upudrowan, elegancki kapelusik pod pach, jedwabne, zocistego koloru pludry, poczochy, trzewiki z fontaziami i srebrnymi sprzczkami. Zasta chorego przytomnym, a nawet weselszym. Rana starannie opatrzona nie dolegaa mu, a o wtpliwociach lekarza Drozdowskiego nie wiedzia, sdzi wic, e niebezpieczestwo adne nie grozi. Jake si czujesz, obywatelu? spyta Gugenmus gwardzist. Niele! Mam nadziej, e wkrtce si wyli i Prusakw dalej pra bd. Ojoj! jake ich za to bd pra! Ale dobrze, e aspan przyszed, bo rad bym przecie raz si dowiedzie, jak i co si stao? Gdziecie mnie znaleli? Czy reduta wyleciaa w powietrze? Zaraz ci to, obywatelu, wszystko opowiem odrzek Gugenmus tylko usid. Ta bo- haterska wyprawa nocna zmczya mnie bardzo. Nie dziw, stary jestem, ale nie auj, nie mog aowa tego, com uczyni. Do koca ycia bd mia chlubne i heroiczne wspomnie- nie. Przysun sobie drewniany, szpitalny zydel do ka Wiertelewicza i dobywajc z kieszeni swego dugiego, piaskowego koloru surduta szkatuk grajc, rzek z umiechem: Wszelako, nim rozpoczn moje opowiadanie, pozwl, o! obywatelu gwardzisto, e na- krc moj szkatuk, tym razem nie na nut poloneza, ale na nut starej pieni konfederackiej sprzed lat trzydziestu. Nakr wapan i graj rzek Wiertelewicz byle nie dugo, bom ciekawszy historii na- szej wyprawy ni wszystkich pieni konfederackich. Wybacz, o! obywatelu gwardzisto, e nie podziel twego zapatrywania si na rzeczy. Ta pie, ktr piewali nasi ojcowie przy obronie Czstochowy, Tyca, Lanckorony, Okopw w. Trjcy, Baru i tylu innych miejsc, jest pieni pikn, co mwi?... wspania i nastroi nasze dusze odpowiednio do heroicznych czynw, ktre chc opowiedzie. Nastrajaj wapan, nastrajaj, tylko prdko! Ale w teje chwili w izdebce, w ktrej lea Wiertelewicz, zjawia si siostra Anastazja i syszc gos rannego zawoaa z progu: Mospanie gwardzisto, doktor zakaza mwi i dlatego prosz, eby ten jespan, ktry przyszed wapana odwiedzi, jak najprdzej std poszed. Mwic to wskazaa na Gugenmusa. Ale ten zerwa si z krzesa i skadajc przed siostr Anastazj szarmancki ukon rzek: Racz wybaczy o! czcinajgodniejsza obywatelko, ale wyj std nie mog. Nasz drogi ranny rozchorowaby si jeszcze bardziej, gdybym mu nie opowiedzia tych wszystkich boha- terskich czynw, jakich nocy dzisiejszej dokona on i towarzysze, do ktrych grona, jak mi tu widzisz, o! czcinajgodniejsza obywatelko, i ja miaem zaszczyt nalee. A co mi tam to wszystko obchodzi, prosz jespana odrzeka siostra Anastazja doktor choremu zakaza mwi i mwi nie powinien. 68 On te nic mwi nie bdzie, tylko sucha. Najprzd wysucha przelicznej pieni kon- federackiej, a potem tego, co mu opowiem ja, obywatel Gugenmus, do usug waszych, o! czcinajgodniejsza obywatelko! To rzekszy skoni si z elegancj i pocz szybko nakrca szkatuk. Nim siostra Anasta- zja zdoaa odpowiedzie, ju w pokoju poczy si snu wolno ciche, rzewne, kwilce tony starej pieni konfederackiej, pene niewysowionej melancholii i aoci. A Gugenmus, gosem dygoccym od staroci, z oczami wzniesionymi w gr, z ktrych zy spyway po jego pomarszczonej twarzy, w takt muzyki nuci cicho pocz: Polska korona wielce strapiona, ebrze Twej, Boe, litoci, Jedneje matki niegodne dziatki! Szarpi jej wntrznoci. A nieprzyjaciel wzi sobie na cel, Ach nieszczliwa dola! Z tej znamienitej Rzeczpospolitej, Uczyni dzikie pola. Ale na koniec rozpakane tony szkatuki poczy si urywa, nikn, zgrzytno w niej co niemile i cisza zalega izb. Ojoj! rzek Wiertelewicz rozmikczye mi wapan serce t muzyk i smutn pieni niepotrzebnie. No! teraz opowiadaj, jak to byo. Gugenmus wzi szkatuk, wsun j starannie w stary pokrowiec z czarnego sukna, schowa do kieszeni, obtar ukradkiem zazawione oczy i siadajc na krzele rzek: Musz ci najprzd powiedzie, obywatelu, e nasza wyprawa, a zwaszcza twoja, tylko w czci si udaa. Jak to w czci? A tak, w czci, bo wybuch prochw przez ciebie zapalonych zaledwie kawaeczek i to niewielki szaca obali, a, jak si zdaje, ani jednego Prusaka nie zabi. Co aspan mwisz, nie moe by! porwa si Wiertelewicz, ale wraz upad na poduszki syczc z blu. Nie ruszaj si, obywatelu rzek Gugenmus i nie mw nic, bo dbajc o twoje zdrowie bd zmuszony przerwa moje opowiadanie. Le wic spokojnie i suchaj. Wszystko ci opo- wiem, ale po kolei. Sucham. Ot, obywatelu, skoro od nas odszed z owego domu nalecego do krewniaka oby- watela Wieprzowskiego, zrobio si nam bardzo markotno. Siedzielimy jaki czas w milcze- niu, gdy nagle obywatel ksidz Karolewicz zauway, e tak w bezczynnoci siedzie nie po- winnimy i nie moemy, kiedy ty, obywatelu, naraasz ycie; e wczoraj przyrzeklimy pod- prowadzi ci pod sam szaniec wolski i w razie potrzeby da pomoc; e naley natychmiast za tob wyruszy i na rowie czeka na ciebie... Juci tak byo umwione wtrci Wiertelewicz alemy o tym wszyscy zapomnieli; i mnie by atwiej byo. Chocia kto wie doda po chwili moe by nas byli prdzej spostrze- gli, stra bya bardzo czujna... Ot to... ot to! cign Gugenmus ale mymy o tym nie wiedzieli i na suszn, jak nam si zdawao, uwag obywatela ksidza zgodzilimy si, tak e postanowilimy za tob wyruszy. Obywatel Wieprzowski podj si nas prowadzi, bo zrobio si nagle tak ciemno, e na trzy kroki przed sob nic nie widzielimy... Ale poprowadzi nas le, zupenie le i wlelimy na jakie boto czy bagnisko, z ktrego z wielkim trudem i ze znaczn strat czasu ledwie zdoalimy si wydoby. Wreszcie obywatel Wieprzowski zorientowa si, poprowa- dzi nas przez zboe i przybylimy na stok szacw w chwili, gdy rozleg si grony okrzyk 69 stray: Wer da! wit si ju robi i byo nieco widniej, dlatego widzielimy ciebie, obywa- telu, jake bieg co si, jak stra do ciebie daa ognia, jake upad i obok ciebie wybuchn granat, ktry ci ciko porani. Wszystko to widzielimy i moesz sobie wyobrazi, jak silne to na nas wraenie zrobio. Tu Gugenmus odetchn, obtar spocone ze wzruszenia czoo i tak dalej cign: Obywatel ksidz Karolewicz, widzc, co si dzieje, krzykn na nas: chopcy! naprzd! trzeba ratowa Jacusia! Poczciwy ksidz! mrukn Wiertelewicz. Franek, Tomek i Gugenmus niech nas zasaniaj i na ogie Prusakw ogniem odpowia- daj, podczas gdy ja z Wieprzowskim wemiemy Jacusia i nie go bdziemy, jeeli jeszcze yje. Skoczylimy tedy naprzd, ale w teje chwili rozleg si huk guchy, jakby spod ziemi si wydobywajcy, z rowu wystrzeli wysoki sup purpurowego ognia i masa czarnego dymu za- sonia nam widok szaca. Reduta wyleciaa w powietrze! krzykn ksidz Karolewicz! Dzielny Jacu! Spieszmy do niego! W reducie tymczasem powstaa straszna wrzawa, krzyki, granie na trbkach, nawoywanie, co wszystko wiadczyo, e reduta nie wyleciaa w powietrze i w rzeczy samej, niestety!, nie wyleciaa... Ale jake to by mogo! porwa si znw Wiertelewicz chyba prochw w loszku nie byo? Nie, obywatelu gwardzisto odrzek na to Gugenmus proch by, by musia, skoro wy- buch nastpi, tylko tego prochu byo tak niewiele, e szkody Prusakom nie zrobi. Gdy dym opad, cofajc si widzielimy szaniec poszarpany nieco, ale bd co bd stojcy. By moe, i do tego przyczynia si jego budowa mocna, z gliny, ktra stwardniaa pod wpywem soca jak gaz i silny opr stawia wybuchowi. No! no! no! dziwi si Wiertelewicz ani chybi, e prochu byo tam mao, moe jedna beczuka, a moe tylko kilka funtw. Ojojoj! szkoda byo naszego zachodu. Zapewne e szkoda, ale kt mg to przewidzie? Powiedz, obywatelu, czy mg to kto- kolwiek przewidzie? Bye ranny, nieprzytomny, zlany krwi, ale ksidz Karolewicz woa, e yjesz i nis ci z obywatelem Wieprzowskim, a my trzej, to jest ja, Gugenmus, obywatel Tomasz Landikier i obywatel Franciszek Winiewski, zasanialimy ten odwrt bohaterski. Na szacu zaroio si od Prusakw i rozpoczli do nas gsty ogie, zrazu karabinowy, a potem nawet armatni. Odpowiadalimy im z naszych trzech karabinw, jakemy mogli, a jestem pewny, em grankulkami z mej strzelby sprztn jakiego krzyczcego gono oficera pru- skiego. Tak, stawilimy bohaterski opr! Ale, niestety, pruska kula urwaa drugie ucho oby- watelowi gwardzicie Tomaszowi, jedyne, jakie mu pozostao i teraz biedak nie ma wcale uszu; zerwaa i uniosa czapk obywatelowi ksidzu, trzeci ju z rzdu w cigu tego czasu... Na szczcie dostalimy si do zboa, potem midzy krzaki i ywi dotarlimy do zabudo- wa krewniaka obywatela Wieprzowskiego. Tu wyrwalimy z parkanu par desek, uoylimy ciebie, obywatelu, cigle omdlaego i spiesznie wyruszylimy dalej, bo lkalimy si, e Pru- sacy mog za nami w pogo wysa swych kirasjerw. Ale i ta obawa wkrtce znika, gdy na huk strzaw pruskich wszystkie nasze szace i okopy rozpoczy ogie armatni. Huk by tak straszny, e go nigdy w yciu nie zapomn. Moesz sobie, obywatelu, wyobrazi, jakie nie- bezpieczestwo nam grozio, bo i od kul swoich i od pruskich, ale Bg, ktry dziery w swym rku losy ludzkie, nie pozwoli, bymy zginli. Ocalelimy i co najwaniejsza, ocalilimy cie- bie take.Tu Gugenmus przerwa i otar pot z czoa. A wanie roztworzyy si drzwi i wszed ksidz Karolewicz woajc z proga: Jacu! jak si masz? 70 ROZDZIA XXII Jak biedny Wiertelewicz umiera przy dwiku starej pieni konfederac- kiej. Ale poczciwy Jacu le si mia, niestety! Doktor Drozdowski i siostra Anastazja, opatru- jc mu ran co dzie, kiwali bardzo znaczco gowami i widocznie byli mocno zaniepokojeni stanem chorego. Na nieszczcie wraz z poczynajcym si sierpniem zapanoway niezwyke gorca i susze, ktre wprawdzie drczyy mocno Prusakw oblegajcych Warszaw, bo im wody po obozach brako i jedzi po ni musieli daleko, ale take le wpyway na ran Wiertelewicza. On sam tego nie spostrzega i by jak najlepszej myli. Ucieszy si niezmiernie, gdy mu w par dni po wyprawie ksidz Karolewicz przynis Gazet Warszawsk, w ktrej wydruko- wany by rozkaz dzienny do wojska narodowego samego Naczelnika. W rozkazie tym opisana bya wyprawa szeciu bohaterw, jak ich nazywano, pod szaniec wolski i wymienione byy ich nazwiska. Wszyscy oni obdarzeni zostali piercieniami od Naczelnika z napisem: Ojczy- zna obrocy swemu. W kilka dni potem otrzyma Jacu patent na oficera gwardii narodowej, podpisany przez samego Naczelnika. Sawa jego i jego towarzyszy rozbiega si po caej Warszawie, odwiedzao go te cigle mnstwo osb, jak ks. Hugo Kotaj, jak pan Wyssogota Zakrzewski, prezydent Warszawy, jak jenera Orowski, komendant miasta. Mnstwo dam obdarzao go akociami, cienk bieli- zn, szarpiami i rnymi podarunkami. Ojoj! mwi miejc si ju mi teraz ptasiego chyba mleka brakuje. Najmilszymi jednak byy dla odwiedziny jego towarzyszy, ktrzy co dzie do zagldali i przynosili mu nowiny z miasta i wieci o obleniu. artowa sobie z nich, mia si z ksidza Karolewicza, gdy zjawi si u niego w nowej czapce aksamitnej. Ja ebym by na miejscu ksidza mwi tobym sobie kaza rzemyki przyszy do czapki, ebym jej znowu nie straci od kuli szwabskiej. A niech Pan Bg sekunduje tym Prusakom odpowiada ksidz, miejc si ale e mi szkody narobili, to narobili, trzy czapki przez nich postradaem. Ale masz racj, Jacu. Jak pjdziemy na jak now wypraw, to sobie ka takie rzemyki przyszy, eby znw czapki nie postrada. artowa sobie te Wiertelewicz i z Tomka bez drugiego ucha, bo cho si rana prdko goia, markotny by, e go tak Prusaki oszpeciy i mwi, e bdzie musia dugie wosy zapu- ci, eby tak wanych brakw twarzy nie byo wida! Ojojoj! woa miejc si Jacu bdziesz wyglda, mj Tomku, na panicza, na hra- bitko jakie z tak dug czupryn. Juci ostatnie hycle te Prusaki, eby takiego porzdnego obywatela, jak ty, Tomku, tak szkaradnie oszelmowa. I gadaj co chcesz, ale gdybym by na twoim miejscu, to bym napisa do krla pruskiego, uszu i suplik bym te czu wygotowa, eby srodze swemu wojsku zakaza strzelania do suchw tak godnego jak ty obywatela war- szawskiego. Tomek mia si i odpowiada: Po co pisa, ju mi teraz adnego ucha nie ustrzel, bo ich obu nie ma. 71 Przychodzi te Franek, ale ten by tak zajty wojn, e tylko o Szwabach rozpowiada, a wtedy oczy mu si wieciy jak dwa ogniki. Wanie w pocztkach sierpnia Prusacy przypu- cili zacity szturm do szaca powzkowskiego, ale zostali odparci ze znacznymi stratami i Franek, ktry w tej walce bra udzia, opowiada jej szczegy, a take nastpny atak polski na Szczliwice. W zapale potrzsa rkami, by pikny nieomal ze sw ognist natur. Wierte- lewicz, suchajc tego, krci si niespokojnie na ku i mrucza: Ach, czemu mnie tam nie byo! kiedy ja wstan, kiedy bd zdrowy? Siostra Anastazja, widzc, e po takich odwiedzinach Franka ranny by niespokojny i go- rczka si wzmagaa, rzeka raz gniewnie: Zapowiadam jespanom, e jak jeszcze raz przyjdzie ten jespan taki wysoki, co go Fran- kiem zowiecie, to go z przeproszeniem za drzwi wyprosz. Ach, czcigodna obywatelko odpowiedzia na to Gugenmus, ktry prawie cae dnie przesiadywa przy Wiertelewiczu racz wysucha mej gorcej i najpokorniejszej zarazem proby. Jakieje to? pytaa siostra. Nie nazywaj nas jespanami, tylko obywatelami. Ej, jegomo masz ju ze szedziesit lat, a jeszcze ci si jakie gupstwa trzymaj. Czas ju si ustatkowa, mj jegomo. I ruszajc ramionami wychodzia, zostawiajc Gugenmusa na p przegitego w ukonach. Przynosi on co dzie sw szkatuk grajc i gra Wiertelewiczowi star pie konfederac- k o znamienitej Rzeczypospolitej, z ktrej zostay dzikie pola, lub poloneza Boe daj, Boe daj, by zabysn trzeci maj. Melancholia tych tonw sodko koia dusz rannego chopca i zy mu wyciskaa z oczu. Niekiedy Gugenmus, ogldajc si dokoa, czy siostry Anastazji nie wida, ktrej si ba, wydobywa z kieszeni swego fraka z dugimi po kostki poami tabakierk i stukajc w ni palcami nachyla si nad rannym i szepta: Obywatelu oficerze, zayj tej wybornej francuskiej rewolucyjnej tabaki, ona ci prdzej na nogi postawi ni wszystkie mikstury fizykw. Czytaem w gazetach, e obywatel Robe- spierre tej tabaki zaywa. Ale Wiertelewicz nawet ze wzgldu na obywatela Robespierrea nie chcia korzysta ze szczodrobliwoci Gugenmusa, co strasznie martwio poczciwego zegarmistrza. Rzadziej si zjawia Wieprzowski, bo najpierw z powodu wielkiego gorca i swej potnej tuszy cierpia bardzo i nie lubi chodzi, a potem siedzia cigle w okopach, a mianowany przez ks. Jzefa Poniatowskiego setnikiem nieustannie strzela do Prusakw. Przy tym widzisz, panie Jacenty tumaczy si nie lubi, mosterdzieju, przychodzi do Warszawy, bo wypada przecie, ebym zajrza do domu, a tam moja jejmo strasznie mi zaw- sze gow skotuje. A c ona od waci chce? A paralusz j tam wie, mosterdzieju. Czy to kto kiedy dowie si, co kobieta z przepro- szeniem, chce? Zwyczajnie, wosy dugie, no... i rozum ten tego... Gada mi, mosterdzieju, ebym oto pilnowa domu, a nie wasa si po okopach, gdzie, peda, same tylko prniaki i nicponie siedz. Ot, babskie gadanie i kwita. Albo to te baby, z przeproszeniem, co rozumiej! Takim byo teraz ycie Wiertelewicza. Suchajc opowiada swych towarzyszy, odczytujc gazety, ktre mu przynoszono, marzy tylko o tym, eby jak najprdzej wyzdrowie. Jak tylko podnios si z pocieli mwi zaraz pjd na okopy i bd znw pra tych Prusakw. Ot, ksie mwi do ks. Karolewicza odprawcie tam msz za moj intencj, ebym prdzej wyzdrowia. 72 Ksidz odprawia msz, zapewnia chopca, e lada dzie powstanie, ale w gbi duszy nie mia adnej nadziei. Doktor Drozdowski wprost mu powiedzia, e chory nie poyje dugo, bo rana si nie goi, a co gorsza gangrena si w ni wdaje, na co wwczas rodka nie znano. Szkoda tego dzielnego oficera mwi Drozdowski ale umrze musi. Nie on zreszt pierwszy i nie ostatni dodawa melancholijnie. Jako, niestety, biedny Wiertelewicz gas powoli, a zgas jednego dnia, pnym wieczo- rem w obecnoci wszystkich swoich towarzyszy prcz Wieprzowskiego, ktry od tygodnia nie pokazywa si w Warszawie. Okno pokoiku Wiertelewicza wychodzio na ogrd z tyu Paacu Radziwiowskiego si znajdujcy, skd przeliczny roztacza si widok na Wis, Prag i dalekie za ni lasy. Czujc, e ju umiera, prosi biedny Jacu, by przysunito jego ko do okna i by je otworzono. Wie- czr by cichy, ciepy, niebo wygwiedone i wanie spoza lasw wawerskich podnosia si olbrzymia tarcza ksiyca w peni, oblewajc j w mglistym pmroku i pwietle. Nieche jeszcze popatrz na wiat Boy mwi sabym gosem anim si spodziewa, e mi te Szwaby na mier ustrzel. Ale nie oni mi pono zabili, jeno wasna nieostrono. Trudno, raz trzeba umrze, al mi tylko, e w taki moment umieram... Nikt mu nie odpowiada, bo wszystkim al serce ciska, a ksidz po cichu modlitwy od- mawia. Tomek w kcie rzewnymi zami si zalewa i tumi jak mg kania serdeczne, ktre mu pier wstrzsay. Wszak przey z tym umierajcym Jacusiem najpikniejsze, najwznio- lejsze chwile swego ycia, chwile, ktrych nigdy nie zapomni. Franek sta chmurny i ponury, a Gugenmus po cichu obciera zy i na miejscu usiedzie nie mg. Umierajcemu coraz bardziej brakowao powietrza, ktre pyno szerok fal do izby przez otwarte okno, ale jego biedne piersi ju schwyci go nie mogy. Nagle odezwa si go- sem stumionym, chrapliwym, urywanym: Panie Gugenmus!... Jestem! jestem! woa stary zegarmistrz, nadbiegajc z drugiego koca pokoju i stan nachylony nad umierajcym, oblanym srebrzystym blaskiem miesica. Zagraj mi... zagraj... szepn Wiertelewicz t star pie konfederack... lej mi b- dzie przy niej umiera. Tedy Gugenmus nie mg ju wytrzyma i wybuchn gonym paczem, mwic: Umiera! umiera tak modo! o! naturo, jake okrutna! jake nieubagana! Wydoby jednak z kieszeni szkatuk, ustawi j na stoliku tu przy gowie konajcego, na- krci i na tle tej cudownej nocy ksiycowej, w ciszy konania modego bohatera kwili po- czy te same tony melancholijne, nieokrelonym smutkiem przesiknite. Wiertelewicz unis nieco gow i zdawao si, e ca dusz przela w te smtne tony. Sucha, sucha, a gdy ostatni dwik pieni przebrzmia w szkatuce, gow opuci na po- duszki... Ju nie y! Pogrzeb biednego Jacusia odby si z niezwyk wspaniaoci. Tumy ludu towarzyszyy mu, towarzyszy sam Kociuszko konno, w swej biaej sukmance chopskiej, ksi Jzef, jenera Orowski, prezydent miasta Zakrzewski, caa gwardia municypalna, obywatel Blum na czele swej setki, obywatel Wieprzowski, Heliglas, wszyscy, kto tylko mg. Nad grobem przemawia ks. Karolewicz, ale mowy swej dokoczy nie mg, ho mu zy nie pozwoliy, czym wywar tak wielkie wraenie na suchaczach, e cay tum gono zatka. Potem gwardia municypalna daa ognia ze swych karabinw i trumn spuszczono w mogi. Biedny Jacu! nie doczeka si uroczystej chwili, gdy niedugo potem, w nocy z 5 na 6 wrzenia Prusacy na wie o powstaniu wojewdztw wielkopolskich zwinli swe obozy i ci- chaczem wynieli si spod Warszawy. Tego dnia radosnego, ktry Warszawa obchodzia w powszechnym upojeniu, nie oglday ju oczy poczciwego Wiertelewicza. 73 Inni jego towarzysze rne mieli koleje. Ks. Karolewicz po ukoczeniu nieszczliwym wojny osiad w klasztorze na Franciszkaskiej ulicy i mao si na wiecie pokazywa. Oby- watel Wieprzowski wrci do domu i cho mu baba kotowaa gow siedzia i sprzedawa musia wini tym samym Prusakom, ktrych tuk tak niedawno. Obywatel Gugenmus chodzi po dawnemu po miecie, ubrany jak zawsze w peruk, w sur- dut i zbiera nowinki, szczery biorc udzia w losach kraju, ktry ukocha i ktry uwaa za swj wasny. A Tomek i Franek? Po zoeniu broni pod Koskiemi i Radoszycami pocignli i oni za biednymi wychod- cami w dalekie auzoskie kraje, pod bkitne niebo Italii, by tam walczy pod Mantu i Trebi i w Rzymie na Kapitolu polskie ory zawiesza... KONIEC