You are on page 1of 91

Załatwione odmownie

felietony, konfrontacje polemiki i fraszki


Antoni Słonimski
ZAŁATWIONE ODMOWNIE
1960-1961
Gdy kultura rzymska chyliła się już do upadku, dwa rodzaje literackie najczęściej były w użyciu. Chreje
i sentencje. Chreje to dzisiejsze chały. Chreje metodą licznych powtórzeo tę samą myśl obracały wiele
razy, aby zmienianym wciąż szykiem słów głosid jakąś wątpliwą prawdę. Sentencje i chreje
rozpanoszyły się ostatnio w naszej literackiej publicystyce. Chreje przybrały formę teoretycznych
rozważao, a sentencje rozmnożyły się jak wirusy i męczą nas w postaci fraszek.

Wszystko może byd fraszką. Każde niemal zdarzenie zrymowane można podad jako myśl głęboką,
uczesaną albo nieuczesaną. Mamy w tej dziedzinie paru dobrych fachowców i jednego speca
naprawdę dużej miary. („Nawet z Leca zrobili speca.”) Lec jest wybitnym poetą i mimo gigantycznej
produkcji utrzymuje się na wysokim poziomie. Ale to, co się dzieje poniżej Leca, jest straszne. Ci
poniżej, czyli podLece, powodowani niską żądzą zarobku, rymują wszystko. Prasa stołeczna i
prowincjonalna zaśmiecona jest wierszami awangardowych grafomanów i fraszkami. Każde pismo
uważa za punkt honoru mied własny kącik humoru. (W tym celu redakcja „Szpilek” zaproponowała mi
pisanie felietonów.) Humor w prasie naszej reprezentują rysunki przedrukowywane z innych,
zagranicznych, pism humorystycznych. Jest to zwykle fakir leżący na gwoździach albo brodaci faceci
na małej bezludnej wyspie. No i oczywiście fraszki.

Jak już skonstatowaliśmy, wszystko może byd fraszką. Jak się to robi? To bardzo łatwa i popłatna
zabawa. Proszę spróbowad. Jesteśmy u siebie w pokoju. Co widzimy? Drzwi i klamkę. Bardzo dobrze.
Klamka to coś w sam raz dla nas. Możemy napisad: „Nie wszystkie klamki otwierają zamki.” Albo: ,,I
najwyższe zamki mają swoje klamki.” Albo bardziej historiozoficznie: „Takie były moralne kiedyś
abecadła: Trzymad się paoskiej klamki, póki nie zapadła.” O ścianie można napisad: „Nie każda ściana
świeżo malowana.”

O szafie: „Żadne szafy nie ukryją gafy.” O krześle: „Nie każdy Czesław używa krzesła.” O czym by tu
jeszcze? O podłodze: „Lepsza czysta podłoga niż nieczysta noga.” O oknie też można: „Nie każdy
zmoknie, chociaż stoi w oknie.” No i tak dalej.

Pomyślcie! Tyle tematów daje już pierwszy rzut oka na własny pokój. A przecież satyryk ma przed
sobą cały świat. Może łączyd, jak chce, ludzi, rośliny, przedmioty i zwierzęta. Może wszystko. Może
napisad: „Rzekła żyrafa do wiolonczeli: Skąd się nam takie długie szyje wzięli.” Trochę to
niegramatyczne, ale ładne.

Oczywiście fuszer i nowicjusz poprzestaje na rymowaniu prawd uznanych i banalnych. Umysły natury
wyższej nie liczą się z nędzną empirią. Pewien mój przyjaciel, wybitny matematyk, profesor Bronisław
K., niczym nie sprowokowany, powiedział kiedyś nagle: „Kartofelki siłacz wielki.” Gdy spytałem go, co
to znaczy i dlaczego to powiedział, odrzekł spokojnie: „Kto się pyta, ten jest Kmita.” To powiedzenie
zapoczątkowało złotą serię nonsensownych dwuwierszy dwudziestolecia, w których celowali również
Tuwim i Lechoo. Nie przypuszczaliśmy jednak, że zostaniemy zdystansowani tak haniebnie przez
autorów dzisiejszych fraszek, którzy nie tylko piszą je, ale potrafią sprzedad za żywą gotówkę.

Fraszka czy aforyzm to prawie przysłowie, a jak wiadomo, nie ma rzeczy głupszych niż przysłowia.
Tłumaczą nam, że przysłowia ludowe wywodzą się z całych wieków doświadczeo i że mądrośd ludowa
jest niezawodna, i że poza tym jest tak zwaną skarbnicą. Zawsze miałem duże wątpliwości co do tej
skarbnicy. U moich przyjaciół, gdzie zwykle spędzałem wakacje, był stary stangret, podobno bardzo
mądry. Na stację nie chciał jechad nigdy przez most kolejowy, chod to było bliżej, bo twierdził, że tam
zawsze deszcz pada.- Jak to zawsze? - spytałem. - Ano - powiedział - już drugi raz mi się tak zdarzyło.
Raz, kiedy była wojna ruskich z Japooczykiem, a drugi raz, zeszłego roku na Ogrodowników. - Mój
przyjaciel Franciszek Fiszer specjalnie nie lubił przysłowia: „Nie było nas, był las. Nie będzie nas,
będzie las.” Bardzo się gniewał, gdy to przysłowie kto przy nim przypominał. - Cóż za bzdura! -
wykrzykiwał. - Miałem las w Łomżyoskiem, który tak dokładnie wyciąłem, że na jego miejscu
pozostawiłem pustynię, pustkę tak straszliwą, że chłopi nie wytrzymywali tego nerwowo i uciekali do
sąsiednich powiatów. Lasu nie ma, a ja jestem.

Mamy bardzo dużo podobnych przysłów i nie widzę żadnej racji, aby jeszcze je pomnażad. To samo
da się powiedzied o fraszkach. Można czasem napisad fraszkę, aforyzm czy maksymę, ale masowa
produkcja maksym upodabnia niektóre nasze pisma do owej Cloaca Maxima, która łączyła kiedyś
Forum z Awentynem.

W pewnym tygodniku literackim p. Włodek podał do druku parodie paru poetów młodszego
pokolenia. Pomysł całkowicie nieudany. Parodie nie różnią się niczym od utworów parodiowanych, są
tylko odrobinkę mniej bezsensowne. Wyrządził jednak p. Włodek przy tej okazji poważną krzywdę
Adamowi Macedooskiemu. Nie poznał się na Macedooskim, nie zrozumiał, nie domyślił się nawet, o
co temu poecie chodzi. Macedooski jest poetą, malarzem i wynalazcą. Wynalazek jego jest bardzo
prosty i polega na tym, że powtarza się każdą linijkę wiersza cztery razy:

Człowiek siada naciska guziczek


Człowiek siada naciska guziczek
Człowiek siada naciska guziczek
Człowiek siada naciska guziczek

Tak napisał Macedooski. Mogło byd równie dobrze: „Człowiek siada i odpina guziczek.” Nie o to
chodzi. Chodzi o to, aby powtórzyd cztery razy to samo! I to jest właśnie całym pomysłem
Macedooczyka. Zademonstrował nam jedyną skuteczną walkę z obowiązującą obecnie i krzywdzącą
autorów konwencją wydawniczą. Ponieważ stawka od wiersza wynosi dwanaście złotych, genialnym
trickiem Macedooczyk podnosi ją czterokrotnie, osiągając od linijki czterdzieści osiem złotych. Nie
darmo nauczycielem i wychowawcą Aleksandra Macedooskiego był Arystoteles! ZLP rozpisuje
memoriały, robi zebrania i narady i oto przychodzi Macedooczyk, i jednym ciosem miecza rozcina
węzeł gordyjski. Mistrzowskie posunięcie. Mecenas Brzechwa może się schowad. Koledzy prozaicy nie
bądźcie dziedmi! Walid tak samo w prozie! Każdą linijkę cztery albo i pięd razy. Putrament wydał Dwa
łyki Ameryki. Dlaczego tylko dwa? Walaj cztery. Albo Rudnicki. Zamiast sztukowad, dodawad,
ujmowad, dad cztery razy Konia, cztery razy Krowę, i nowy tom gotowy. Bici będą tylko niektórzy
krytycy. Cztery razy to dla nich żaden interes. Znam paru takich, co jeden artykuł drukują całe życie i
jeszcze na tym nie koniec, bo oni wierzą w życie pozagrobowe.

Nasz polski Reader's Digest” nazywa się „Magazyn Polski” i ma w każdym numerze na pierwszej
stronie felietonik pt. Nasz listek figowy. Dośd osobliwy tytuł. Ktoś powiedział, że największe
rozczarowanie to podnieśd listek figowy i znaleźd pod nim figę. Jeśli chodzi o „Magazyn Polski”, to
zgadza się. W ostatnim numerze (nr 4), w felietonie Nasz listek figowy, znajdujemy brawurowy zwrot
stylistyczny: „Epoka kolonialna położyła po sobie uszy...” Nieprawda. Epoka nie ma uszu.
Przynajmniej tak było dotąd. (Piszę to w niedzielę 10 kwietnia.)
Powieśd sympatycznej autorki, Zofii Bystrzyckiej, pt. Zamknięte oczy, przeczytałem, chwilami tylko
mrużąc jedno oko. Styl oryginalny. Śmiały. Na przykład: „Szeroki dekolt bluzki spłynął z jednego
ramienia, więc po jednej stronie miała nagą skórę od ucha aż prawie do łokcia.” Albo: „Lucyna
podniosła się wolno, wypięła modnie pierś.” Albo: „Nie trzeba się mścid na niewinnych - rzekła Julia.
Wcale jej to nie obchodziło, ale nie lubiła publicznych upokorzeo.” Słusznie. Kto by lubił. Publiczne
upokorzenia rzecz już niemodna. Modne jest znów wypinad pierś.

„Kierunki” z dn. 3 IV w artykule pt. Misjonarze w kosmosie cytują rozważania O. Grasso: „Nie będąc
potomkami Adama, istoty na innych planetach nie będą obarczone grzechem pierworodnym albo w
każdym razie nie grzechem popełnionym przez Adama, który obciąża tylko jego potomków.”

Proszę mnie nie obciążad. To nie moja sprawa. Dla mnie misjonarze mogą byd w kosmosie czy w
termosie. Jestem niewierzący. Nie wierzę w życie na Marsie.

W „Przeglądzie Kulturalnym” z dn. 3 III, w rubryce „Problemy tygodnia”, znajdujemy parę uwag, które
przekraczają problematykę tygodniową i mają pewne cechy panikarstwa.

„...Według prof. L. Greensteina mamy przed sobą jeszcze cztery do sześciu miliardów lat w tej samej
postaci Słooca i Ziemi, a więc i życia na Ziemi. Sprawa jest poważna...”

Miałem w szkole Kreczmara kolegę L. Grinsteina. Jeśli to ten sam, to istotnie sprawa jest poważna, bo
on zawsze się dobrze uczył i był piekielnie chytry.

W „Kierunkach” prowadzi stałą rubrykę Anka Kowalska. Nie należy jej mieszad z Anną Kowalską na
zasadzie małego i dużego Laroussa. Anka pisze:

„...Pewnego dnia patrzyłam na trzech ludzi opartych o ścianę osłonecznionej kamienicy. Oprychówki,
niechlujny cieo zarostu na twarzach jeszcze pełnych odoru niedawnej (?) knajpy, głosy postrzępione
alkoholem. Piętnaście minut patrzyłam...”

Piętnaście minut to dosyd. Tym razem się udało. Na przyszłośd niech Anka zmieni „Kierunki”
patrzenia.

Pragnę przy okazji odnotowad, kto dobrze pisał o „Przekroju” w prasie zagranicznej. Jeśli chodzi o
prasę angielską, to muszę zaznaczyd, że tam są dwa rodzaje „Przekrojów”, Cross section i Longitudinal
section. O tej ostatniej jest sporo i raczej pochlebnie. Nie wiem, co o „Przekroju” piszą w prasie
francuskiej, bo nie wiem, jak jest po francusku „Przekrój”.

W tym samym numerze „Twórczości” zacząłem czytad recenzję p. Bożeny Danek. W pierwszych
pięddziesięciu wierszach tej recenzji powtarza się jedenaście razy słowo: eksperymenty. Ani razu nie
pomyliła się. Ja bym chod raz napisał ekskrementy, bo zdaje się, że o to chodzi.

W artykule Rygor nadrealizmu p. Z. Bieokowski pomieścił swój przekład eseju Bretona, gdzie
znajdujemy takie zdanie:

„W rzeczywistości, jeśli już wiadomo teraz, co chcemy przez to powiedzied, nos jest jak najbardziej na
swoim miejscu obok fotela, przyjmuje nawet formę fotela. Jakaż zasadnicza różnica zachodzi między
parą tancerzy a daszkiem ula?”

Jeśli chodzi o mnie, nie robię żadnych trudności. Proszę bardzo.


W znanych powieściach można spotkad rzeczy całkiem nieoczekiwane. Oto co znalazłem w powieści
Erenburga Miłośd Joanny Ney.

„Na ciągnących się wzdłuż całej ściany półkach stały w szeregach, jak gdyby gotując się do walki,
tysiące książek, począwszy od Kamasutry do Guillaume'a i Apollinaire'a.”

Nietrudno mied dużo książek, jak się każdą liczy dwa razy. Były tam z pewnością również dzieła
naukowe Manfreda i Lachsa, Oskara i Langego, Bertranda i Russella.

Co do Russella, to zwracam uwagę na upór, z jakim „Przegląd Kulturalny”, „Nowa Kultura”, „Trybuna
Ludu”, „Kurier Polski”, a nawet ostatnio „Problemy” (nr 3) piszą nazwisko wielkiego filozofa przez
jedno „el”. Co prawda, trzeba przyznad sprawiedliwie, że za to pisze się u nas stale nazwisko T. S.
Eliota przez dwa „el”, tak że per saldo Anglosasi krzywdy u nas nie mają.

W „Kierunkach” zjawiły się wiersze dawno nie czytanej i nie widzianej w kraju Elżbiety Szemplioskiej.
Szkoda, że do tych wierszy zakradło się parę błędów. Nie jest to wina włamania, ale korekty. Zamiast
„klucze zgubione w ciemnościach” powinny byd chyba „znalezione”. W następnej zwrotce zamiast
„kładka zerwana” powinno byd chyba „kłódka zerwana”. „Kierunki” przypominają pismo „Dziś i
Jutro”. To znaczy, jest dziś i jutro, ale ani słowa o wczoraj. W tym samym numerze pan Mackiewicz
pisze stylem bardzo kresowym: „Podobnie, ale całkiem niepodobnie jest z tymi wstydliwymi
zakątkami życia, nad któremi się zastanawiamy, czy je pisad, czy nie pisad.” Pisz pan te wstydliwe
zakątki! (Może przy okazji coś o Szemplioskiej?) W rubryce „Kultura z okienka” p. Maciej Wrzeszcz
pisze o telewizji, że: „...musi zająd należne jej miejsce w sprężonym systemie długofalowej polityki
kulturalnej”. Trzeba o tym mówid głośno. A więc sprężaj się pan długofalowo i krzycz pan, panie
Wrzeszcz.

„Przegląd Kulturalny” specjalizuje się w fantazyjnym łamaniu artykułów. Ostatnia strona ma motto:
„Przeczytaj, zobacz, pokręd głową.” Zobaczyd niełatwo, pokręcid głową to mało, przeczytad nie
sposób. W całym numerze tytuły i nazwiska autorów włamują się w środek tekstu innych tekstów i
autorów sąsiednich. W numerze z dn. 10 III znajdujemy z trudem artykuł Jana Brzechwy pt. Zycie bez
ryzyka, który włamuje się w recenzję pt. Premiera Kruczkowskiego. Na następnej stronicy nie
wiadomo, gdzie kooczy się artykuł Kierowana decyzja, a zaczyna się Dlaczego tylko czasami? W tym
samym numerze czytamy o p. Jerzym Toeplitzu: „Podobnie postąpił Jerzy Toeplitz, który raczy nas
trzecim już tomem Historii Sztuki Filmowej, jedynej w krajach socjalistycznych.” Jakże to? Sztuka
filmowa jest jedyną sztuką krajów socjalistycznych? A malarstwo to pies?

Numer 3 „Problemów” przynosi rewelacje o królu Jagielle. Pisze o nim pan Szermentowski: „Tuż obok
posłania miał zawsze pod ręką zapasik małych drewek. Skoro świt ciskał tymi drewienkami. Kiedy się
ułożyły w kształcie pomyślnym, król rączo zrywał się na nogi, w przeciwnym razie odwracał się na
drugi bok i przez cały dzieo ani myślał ruszyd się z tapczana. Łatwy w pożyciu nie był.” Dziwne
pretensje. Każdy na jego miejscu robiłby tak samo. Facet Krzyżaków pobił, a dziś, po paruset latach,
wypominają mu jakieś głupie drewienka.
W „Życiu Warszawy” znajdujemy parę słusznych uwag o malarstwie. Witz pisząc o malarzu
Płaskocioskim przypomina: „Odkryła go słynna Czajka, a trzy lata przed tym Lenica z Borowczykiem.”
Lenica z Borowczykiem zrobili kapitalny film z obrazów Płaskocioskiego. A Czajka? Nie wiem, co
odkryła Czajka, ale ci, co odkryli Czajkę, może by ją trochę zakryli. Czajka, owszem, niezła rzecz, ale
nie co dzieo. Polska kraj rolniczy. Nie stad nas na tyle Czajki. Może później, gdy się uprzemysłowimy.

„Kulisy” w nrze 17 dają na pierwszej stronie reportaż pt. Mała czarna z Jagienką. Że niby przy czarnej
kawce reportaż z aktorami, którzy grają w filmie Forda Grunwald. Jeśli chodzi o Forda, to prościej
byłoby „Mały czarny z Jagienką”.

W spokojnym i poważnym „Tygodniku Powszechnym” w nrze 17 obserwujemy ostatnio ton i styl


niezbyt licujący z tradycją tego pisma. Z. Łapioski pisze o poecie Grochowiaku: „Nurzanie się w
materii zepsutej i wzniosłej, ubogiej i zdobnej, obarczonej brzydotą, a przecież powabnej, pełni
funkcje zastępcze w stosunku do przeżyd erotycznych, które się przyodziewają w symbole.” Fe,
Księżulku kochany! Słyszane to rzeczy, żeby poeta zamiast robid to zwyczajnie, jak Pan Bóg przykazał,
nurzał się zastępczo w materii zepsutej? Mało tego, autor recenzji porównując Grochowiaka z
twórcami poezji średniowiecznej cytuje:

...Gdy Ewa jabłko ruszyła,


Adamowi jebłka dała,
A ja w onem jebłku była,
Adam mnie w jebłce ukusił,
Przeto przez mię umrzed musił.

No i po co to takie rzeczy pisad? Wszystkim się przykra zrobiło. Istotnie kiedyś w średniowieczu jabłko
odmieniało się jebłka. Ale przecież „Tygodnik Powszechny” nie musi się tak kurczowo trzymad tego
średniowiecza.

W nrze 16 „Kierunków” znajdujemy wzruszającą modlitwę dziecka. Modli się niejaki J. Żarnicki: „...a
także o modlitwę o przychylnośd naczyo (?) drzew i snu dla niedoskonałych naszych ciał”. Nie
wiadomo, o co Żarnickiemu chodzi. Chyba, żeby nie siusiad przez sen, tylko pod drzewkiem albo do
naczynia. Naczynia nie muszą byd przychylne. Wystarczy, gdy będą „przechylne”. Biedne dziecko.

W tym samym numerze „Kierunków” znajdujemy nareszcie słowa samokrytyki. Pisząc o zezowatym
filmie Munka, „Kierunki” deklarują: „Widzimy dużo takich złych wyborów w historii Piszczyka.
Najpierw wstąpienie do prawicowej organizacji studenckiej...”

A nie mówiłem? Ale wtedy nie chcieliście mnie słuchad. Wstyd, panie P. (Piszczyk).

Poważny miesięcznik literacki „Twórczośd” nieco zbyt bezkrytycznie ulega czarowi kółek
młodzieżowej bzdury. Zdolny i rozsądny Tymoteusz Karpowicz pisze, zostawiając puste miejsca
między słowami, a Jerzy Andrzejewski puszcza się na tani, niczym nie usprawiedliwiony formalny
chwyt. Przez kilkadziesiąt stron ciągnie jedno zdanie. Ale najgorzej jest z działem krytycznym. Kiedyś
już uśmieliśmy się, gdy K. Wyka odkrył, że poezja rozwija się spiralami. Myślałem, że na tym koniec.
Diabła tam. Spirale wróciły. Jacek Trznadel, uczeo Wyki, pisze: „Kazimierz Wyka pisał w swoim czasie
o spirali poetyckiej, analizując rozwój poezji w dwudziestoleciu i po wojnie. Podjąłbym tę metaforę,
ale ze szczególnym akcentem zmiany - jest to spirala nawijająca się nie od środka na zewnątrz, ale od
zewnątrz do środka, przy czym ruch spirali staje się coraz szybszy, skoki spirali coraz bliżej siebie, staje
się coraz ciaśniej, w koocu zdezorientowane, a nie dosyd ostre widzenie przestaje je (?) rozróżniad -
wszystko się zaciera, jesteśmy w samym środku oceanu, wśród koncentrycznie biegnących do
środkowego punktu fal...” itd.

Istotnie, wszystko się zaciera i jesteśmy w samym środku oceanu bredni. Ale na tym nie koniec, nieco
dalej grozi nam Trznadel: „Nie ma innej rady. Jedynym rozwiązaniem - nowy ruch i nowa spirala
rozpoczęta od szerokiego obwodu.”

Pomyślcie, tak pisze Trznadel, który jest uczniem Wyki. Jak będą pisali uczniowie Trznadla? Gdy się
zwróci uwagę na takie mętniactwa źle pisane po polsku, zaraz powstaje szmerek, że się zwalcza
wszelkie nowatorstwo w sztuce. Że to argument na rzecz szmiry bogoojczyźniaków czy
produkcyjniaków. A w istocie takim argumentem jest właśnie bezmyślne i snobistyczne uleganie
terrorowi młodych zwolenników starej awangardy i starych snobów nowoczesności.

Bardzo się dziś narzeka na krytykę literacką. Że niedobra. Że he, he, robaczku, nie tak to kiedyś
bywało! Otóż możecie mi wierzyd albo nie, ale za tak zwanych koszmarnych czasów sanacji jeszcze
było gorzej. Wyszło wtedy, pamiętam, tak zwane pomnikowe dzieło: Polska, jej dzieje i kultura. Otóż
przepisałem sobie kiedyś z tomu trzeciego parę charakterystyk ówczesnych poetów. Coś pięknego,
jak mówi Wojtek Zyms. Chcecie może czegoś się dowiedzied o Tuwimie? Proszę bardzo: „Jest zatem
w poecie wiara w złotą jutrznię przyszłości. W jakim ona stosunku pozostaje do misji narodu, nie
wiadomo.” Albo: „Moment erotyczny występuje u liryka w różnych zabarwieniach... kłębi się też u
liryka od obrazów, co dają bezpośredniośd odczuwania, czy chodzi o naturę miejską, czy wiejską.”
Charakterystyka twórczości Iwaszkiewicza kooczy się zdaniem: „Intymnośd przeżyd jest u
Iwaszkiewicza wysoka.” O mnie też tam coś niecoś nabarłożyli: „Słonimski... odznacza się równie jak
Tuwim pewnym niepokojem. Jest to tragedia ogółu ludzi tego typu. A jednak ma kult dla
Mickiewicza.” Znaczy się tylko spokojny ma prawo mied kult dla Mickiewicza. Tak zwany zimny drao.
Jak kto niespokojny, to won od Mickiewicza.

Piękne i głębokie myśli wyszły spod piór nie byle chłystków, ale magnificencji, profesorów
zwyczajnych i nadzwyczajnych, polonistów zasłużonych, panów dostojnych i brodatych, chodzących
w togach i łaocuchach. Takich już dziś nie ma. Inny styl, inne czasy.

Poloniści skromniej się noszą, ale mądrzej piszą. W jednym z ostatnich numerów „Życia Literackiego”
znalazłem artykulik o mnie pod tytułem: Nowa współczesnośd Słonimskiego. Bardzo pochlebne, że
niby rozwijam się i że mam przyszłośd. Dwie są cytaty i obie fałszywe. (W wierszu Pamflet nie ma
mowy o „semantycznych figlach”, a w wierszu Lamus nie żegnam słów: „Ojczyzna i prawośd”, ale je
witam i to z uszanowaniem!) Jedno mnie zdanie w tej recenzji trochę przestraszyło, bo po prostu nic
nie zrozumiałem. Powiada recenzent: „Jedyną rzeczywistośd poetycką u Słonimskiego stanowi
odświętnośd sztuki i codziennośd spraw ludzkich istniejąca niemal zawsze w jakimś momencie
historycznym i w ładzie realiów, obwarowana zewsząd ideałami.”

Może to i prawda o tej mojej nowej współczesności, ale jeżeli tak ma byd dalej, to wolę już tę moją
starą. Smutno mi się zrobiło i zatęskniłem do dawnych, normalnych, oczywistych głupstw naturalnej
wielkości. Roi się w naszych tygodnikach i miesięcznikach od takich pretensjonalnych elukubracji.
Dwu jest tylko krytyków, których się czyta, chod mogą nieraz człowieka zdenerwowad, to Wyka i
Sandauer. Obaj mają wady i zalety. Co u jednego jest wadą, to u drugiego zaletą. Gdyby ich tak
można połączyd, może by wcale dobry krytyk z tego wyszedł. Jakiś Wykauer albo Sandyka.

Najgorsze to, że mętniactwo naszej krytyki i moda na pretensjonalnośd przedostaje się z pism
literackich na łamy najpoważniejszych dzienników. Działy sportowe wysilają się co dzieo na
efektowne tytuły. Znalazłem niedawno artykulik pod tytułem: Sztuczny tor w Toruniu wystartował.
Jedna z gazet pisząc o łaźniach miejskich daje tytuł: Łaźnie nie pokonane. Nie napiszą zwyczajnie:
„Nowa powieśd bułgarska”, tylko: „Spotkanie z powieścią bułgarską”. Że niby powieśd idzie i my
idziemy, i spotykamy się, i kłaniamy sobie. A to wszystko nieprawda. Powieśd wcale nie idzie i nikt się
nikomu nie kłania. W najnowszej naszej poezji i krytyce literackiej zapanowała pogarda dla jasności i
wstręt do prostoty. Wszyscy się zrobili cholernie mądrzy. Można zrozumied Russella czy
Wittgensteina, ale nie Brylla. Może by tak robid raz na rok ,,Dzieo Prostoty”? Pisma dawałyby
zwyczajne tytuły, a tygodniki zwyczajne, głupie recenzje literackie.

Odmawiają mi nieraz talentu, urody, bardzo często, zwłaszcza ostatnio, odmawiają mi pieniędzy, ale
przyznaje mi się na ogół trochę odwagi cywilnej. Ma się te rzeczy. Miało się już w koszmarnych
czasach sanacji i nawet jeszcze trochę potem. A jednak pióro drży w moich rękach, pocę się i męczę.
Zamierzam bowiem dziś załatwid odmownie trzy naraz potężne kliki. Właścicieli aut, właścicieli psów i
dziubasów. To znaczy nie właścicieli dziubasów, lecz ich samych. Do właścicieli nie mam pretensji.
Niech sobie mają tych dziubasów, byle ich tylko trzymali w domu. To samo zresztą tyczy się właścicieli
psów i aut.

Wszystkie rozmowy kręcą się teraz wokół tych tematów. Gdy przysiadam się do stolika znajomych i
słyszę, że mowa jest o tylnym biegu i zderzaku, nie wiem, czy chodzi o auto, czy o dziubasa. Gdy ktoś
mówi: „Mam go dopiero dwa lata” - też może byd pies, a może byd samochód, no i dziubas także. Gdy
kto mówi: „Asekuracja za to zapłaci” - to na pewno pies albo auto, bo dziubasów na ogół się nie
asekuruje.

Zarazę mówienia o psach i autach wprowadził Mistrz kroju i przekroju, Wielki Książę Mody, który na
mariackich papierach siedząc w Krakowie, dyktuje całej Polsce, co ma nosid i czego ma nie znosid.
Jego pies, nazwiskiem Fafik, zdobył sobie sławę, której nie miał Michał Anioł. Jak każda wielkośd, pies
Fafik wraz ze sławą zyskał sobie wrogów. Zwrócił się do mnie niedawno pewien nerwowy
młodzieniec. Przedstawił mi się jako sekretarz Stowarzyszenia Zwolenników Otrucia Psa Fafika.
Chciał, żebym wpłacił składkę. Przyznam, że wahałem się przez chwilę, ale odmówiłem. Gdy
pomyślałem, czym byłby pogrzeb Fafika w Krakowie, dreszcz mnie przeszedł. Z psem ma się rzecz
podobnie jak z rupturą. Można to mied, ale nie można tylko o tym mówid. Parę dni temu pewna
sympatyczna dama opowiedziała mi, że ON (to znaczy jej pies) sypia, gdy męża nie ma w domu, na jej
łóżku, ale jest taki „mądry, że gdy usłyszy jadącą windę, zeskakuje i z niewinną minką kładzie się w
kącie pokoju na swoim pledziku. Powiedziałem jej, że mój pies robił to samo, wobec czego wracając
do domu sprawdzałem zawsze, czy łóżko nie jest wygrzane, i gdy skonstatowałem, że kołdra jest w
jakimś miejscu ciepła, pies dostawał lanie. Otóż pewnego dnia, gdy wszedłem niespodziewanie do
pokoju, zastałem mego psa, jak stojąc na łóżku dmuchał na kołdrę.

- Jak to - spytała dama - co pan ma na myśli mówiąc: dmuchał?


- Mam na myśli, że on dmuchał - powiedziałem bardzo głośno i odszedłem od stolika. Ta dama
opowiada teraz o mnie bardzo złe rzeczy. Że byłem karany sądownie i że nie rozumiem
współczesności.

Zanudzanie wszystkich historyjkami o swoim piesku jest zwykłym towarzyskim chamstwem, ale
najbardziej irytuje bezbrzeżna tolerancja i słodycz właściciela psa wobec chamstwa psich poczynao.
Przyszedłem kiedyś z wizytą do domu takich czarusiów. Do przedpokoju przylazł wielki wilk i zaczął
warczed, i szczerzyd na mnie zęby.

- Niech pan uważa! - powiedziała z niezmierną słodyczą pani domu - bo on pana capnie. - Pies nie
odstępował mnie ani na sekundę. Przy kolacji usadowił się pod stołem przy mojej nodze. Gdy spadła
mi serwetka i chciałem ją podnieśd, pani domu powiedziała z ujmującym uśmiechem:

- Niech się pan nie schyla, bo on pana ugryzie. - Spędziłem przemiły wieczór. Wolę już dziubasów. Też
szczerzą zęby, ale przynajmniej nie gryzą.

Jeśli chodzi o psy, nie wszystkie są mi wstrętne. Mam przyjaciela nazwiskiem Triksa, lubię psa, który
nazywa się Faksio, a którego nazywam Satysfaksio, bo zawsze wesoło macha ogonkiem: lubię nawet
Albina, buldoga Kazia Brandysa, chod się go trochę boję (nie Brandysa, ale Albina). Dla dziubasów też
nie jestem taki zły. Z niejednym nawet się przyjaźniłem. Nie lubię tylko, gdy przy kartach mówią na
waleta „chłopaczek”, a na damę „babsko”. „Czar kółek młodzieżowych” to instytucja starsza niż
tysiąclecie. „Nie ja to ustanawiał, nie ja to będę znosił” - jak powiedział pewien góral, którego ksiądz
przyłapał z dziewczyną w rowie.

Paplanie o samochodach staje się irytującym snobizmem. Ostatecznie auto jest środkiem lokomocji, a
zawód kierowcy to fach dośd banalny. Bardzo dużo ludzi jeździ tramwajami, ale nikt dorosły nie
będzie godzinami opowiadał, jak prowadził osiemnastkę na Pragę. Zwłaszcza że o samochodach
gadają najwięcej ci, co aut nie mają, a podlegają tylko autosugestii, czyli wmawiają sobie, że je
posiadają. Byd może jednak to paplanie o psach i samochodach ma jakiś „wtórny aspekt społeczny” -
jak by powiedziała pewna dzielna i elokwentna dama, powszechnie nazywana „Alicją w Krainie
Koszmarów”. Ludzie znużeni relatywizmem egzystencji i koegzystencji szukają konkretu. Takim
konkretem jest pies i jest samochód. Jest to względnie bezpieczna dziedzina konwersacji, ma zdrowy
posmak czegoś fachowego i nie wymaga codziennych etycznych rozrachunków i cotygodniowych
wstrząsów sumienia, które są cechą naszych czasów.

Dziś załatwia się odmownie młodzież.

Jestem, jak wiadomo, człowiekiem złym. Nie lubię dzieci, kwiatów, ptaszków, piesków i tym
podobnych bredni. To ja odkryłem, że kwiaty są świnie. O dzieciach napisałem kiedyś książkę (O
dzieciach, wariatach i grafomanach), w której po raz pierwszy padło słynne sformułowanie: „Dzieci są
zakałą ludzkości.”

Dziś już każdy wie, że dzieci mają wszystkie wady nie posiadając żadnych zalet. Kłamią. Potwornie.
Spytałem kiedyś pięcioletniego chłopca, czy ma braci. - Mam brata - odpowiedział. Zupełnie rozsądna
odpowiedź. Zachęcony tym, spytałem: - A ile lat ma twój braciszek? - Osiemdziesiąt trzy -
odpowiedział malec. Nie uderzyłem szczeniaka (było to w cudzym domu, a gdy jestem z wizytą,
niechętnie biję dzieci gospodarzy).

Dzieci są łakome, leniwe, paskudzą, hałasują, nie zarabiają pieniędzy, nie oddają długów honorowych.
Kabotyny. Potworne wygłupy. Wystarczy popatrzed chwilę, jak zacznie takie coś krygowad się,
mizdrzyd, seplenid i podskakiwad.

No a jak jest z młodzieżą? Przeszłośd niezbyt świetlana. Legion Młodych, młodzież narodowa,
młodzież korporancka. Zawsze jakieś pretensje w rodzaju: „My, młodzi, chcemy”, albo: „My, młodzi,
nie chcemy.” Chuligaostwo na skalę światową, Teddy boys. Rozbijanie sklepów i latarni w różnych
Szwecjach i Belgiach. Nazywa się to The Beaten generation. (Za mało bite w tyłek. Z żyru biesitsia.)
Rozwydrzone to przez zbytnie cackanie się i kokietowanie. Istnieje na przykład do dziś dnia potworny
zwyczaj, aby na tonących okrętach ratowad najpierw dzieci i kobiety. Ratowanie dzieci jest zwykłym
absurdem, przecież niewiele trzeba, aby z takiego dziecka wyrósł młodzieniec. A co dalej, to już
wiemy.

Obecnie modne jest wśród naszej młodzieży wybrzydzanie się na szabelki, rogatywki, tradycje
narodowe i ułaoskie czaka. Słusznie. Młodzi wołają: Nigdy więcej z szablami na czołgi. My chcemy z
czołgami na bombę wodorową. Czako to nakrycie głowy niepraktyczne, a nawet i poniekąd głupie.
Młodzi wolą spodnie kowbojskie amerykaoskie, z etykietą przylepioną na zadku: „Tom Mix. Bross
Brothers corp. U.S.A.” Taka amerykaoska etykieta dowodzi przynależności do Europy. Do tego
bródka, krawacik z komisu, aparacik fotograficzny, wszystko, żeby wyglądad na cudzoziemca. Że niby
na chwilę wyszedł z potrzebą z ambasady albo że w ogóle turysta i że ten szałowy Ford na rogu to
jego gablota, a szkło i chatę ma w „Bristolu”.

Jakaś racja w tym jest. Cóż. Trzeba się cywilizowad, trzeba iśd z postępem. Tylko że z tą
nowoczesnością niełatwa sprawa.

Był u mnie niedawno taki nowoczesny. Przedstawiciel młodzieży (trzydzieści osiem lat), z ryżą bródką.
Powiada, że wystawia sztukę o Chagallu. Ładny temat. Pytam, jakie będą dekoracje. Ryży uśmiechnął
się. - Ponieważ tekst jest chagallowski - powiada - więc oczywiście dekoracje będą antychagallowskie.
- To „oczywiście” zatkało mnie. Zatkał mnie i wyszedł.

A ja siedzę i myślę. Dlaczego „oczywiście” i co to znaczy dekoracja antychagallowska? Chyba że jak u


Chagalla na obrazie jest Izraelita, to on, ten ryży, wymaluje antysemitę. A jak u Chagalla na obrazie
jest krowa? To on antykrowę. Ale co jest antykrową? Ryży zrobił ze mnie balona.

Inny młody (czterdzieści trzy lata, łysy, niezamożny) przysłał mi maszynopis antypowieści. I znów, co
to jest antypowieśd? Chyba wszystko. Chodby rower. Bo albo się jedzie na rowerze, albo się czyta
powieśd. Przeczytałem wstęp, z którego się dowiedziałem, że to, co niejaki Butor pisze, to nie żadna
antypowieśd, że Butor nawala, że tylko udaje, a naprawdę przemyca całe kawały akcji i opisów, a
nawet znaków przestankowych, i że dopiero on (łysy, niezamożny) pokaże światu, jak się pisze
prawdziwe antypowieści. A niech pokaże. Tylko niech uważa, żeby mu honorarium nie wypłacili
antyforsą.
Dziś załatwia się odmownie tak zwane „dowcipkowanie pospolite”. Najczęstszym typem jest
„przekręcewicz zwykły”. Przekręca słowa, żeby było weselej na świecie. To on mówi: „A nuż, a
widelec. Kto pod kim kołki dopie. Zady i walety.” Spotkałem go niedawno. Spytał mnie: - Co pan
porybia? Czekam na paoski telifon.

Długo będzie czekał. Świnia. Przekręcewicz straszny jest przy kartach. Potrafi przez cały wieczór
mówid zamiast karo - kero, zamiast piki - peki.

Zmorą jest opowiadacz anegdotek, a zwłaszcza opowiadacz bezprawny. Tak zwany kłusownik
towarzyski. Wtrąca się nagle i zaczyna: „To mi przypomina zupełnie coś innego.” - Bezczelny facet.
My się staramy zawsze, aby żarcik był wdzięczny i naturalnie związany tematycznie z rozmową, a on
kropi na chama: „To mi przypomina zupełnie coś innego.” - Czasem co prawda taki biedaczek ma
tylko jeden dowcip do powiedzenia i nie dośd nerwów, aby wyczekad. Czasem chce zwrócid na siebie
uwagę i zainteresowad swoją osobą, a nawet jednego żartu nie zna. Pamiętam takiego, co długo
milczał, nagle załapał moment przerwy w rozmowie i powiedział: - Au nas na Litwie bardzo dużo
much w tym roku. - Fiasko było zupełne. Cisza. Nikt się nie zainteresował. Aby więc podkreślid, nadad
barwę temu faktowi dodał: - Będzie przeszło czterdzieści tysięcy.

Groźnym typem są zwolennicy żartów z przyrządami. Słynnym takim żartownisiem był popularny w
wieku dziewiętnastym tak zwany ,,Komiczny Maksio z Devenport”. Opowiadają o nim, że gdy pewna
hrabina przedstawiła mu swego synka, schwycił malca, ukrył za sobą i spytał filuternie:

- Ile pani syn ma nóżek?

- Dwie - odpowiedziała z uśmiechem mamusia.

- A nieprawda, bo tylko jedną - rzekł chichocząc Maksio i wyrwał chłopcu nogę z korzeniem. Mocna
rzecz. Dziś ludzie nie mają nerwów na takie rzeczy. Zrobią byle co. Wyleją wodę na głowę albo co
innego.

W moich skamandryckich czasach Tuwim i Lechoo uprawiali czasem bardzo dokuczliwe żarciki. Ale
zawsze była w tym jakaś klasa, jakiś pomyślunek. Kiedyś, gdy mieszkałem w Hotelu Wiedeoskim,
przyszedł do mnie rano umalowany dziubas z kartką od Tuwima: „Proszę cię, przyjmij oddawcę
niniejszego do baletu wiedeoskiego.” Była godzina dziewiąta rano. Powiedziałem dziubasowi:
„Pójdzie pan do mojego reżysera pana Lechonia. Dam panu mój bilet wizytowy, więc pana wpuszczą.
Uprzedzam tylko pana, że ten reżyser, to człowiek nerwowy i niecierpliwy. Niech się pan tylko spyta:
«Czy pan Lechoo?» I natychmiast niech pan taoczy.” - No i tak się stało. Lechoo leżał jeszcze w łóżku.
Dziubas szastał się po pokoju, robił prysiudy i piruety. Lechoo zakrył się kołdrą. Co było potem, różnie
o tym mówili, ale żarcik się udał.

Pamiętam również żarcik, który niesłychanie zirytował przedstawiciela władzy, posterunkowego,


stojącego zwykle na rogu ul. Wierzbowej i Czystej. Wyszliśmy z Tuwimem z kawiarni „Ziemiaoskiej”, a
ja trzymałem w ręku, diabli wiedzą po co, jakieś szkiełko czy kamyczek. Widząc znudzoną i smutną
twarz policjanta podsunąłem kamyczek Tuwimowi pod nos i oglądając się ostrożnie, wciągnąłem go
do bramy. (Oczywiście nie nos, ale Tuwima.) Policjant to zauważył. Wszedł za nami do bramy. Oczy
mu zaświeciły niezdrowym blaskiem.

- Co panowie tu robią? - spytał.


- Nic takiego - odpowiedziałem.

- Ten pan chciał mi sprzedad kamyk - odezwał się Tuwim, bo szybki był chłopak w żartach i bez
długiego gadania wiedział, o co chodzi.

- A wiele pan chciał za ten kamyk? - spytał policjant. Trzeba dodad, że w owych czasach częste były
wypadki nabierania frajerów na kamienie z carskiej korony i inne okazyjne biżuterie.

- On chciał pół grosza - powiedział Tuwim - ale ja nie mam reszty. Może pan nam zmieni grosz?

Policjant popatrzył na nas nie tylko z odrazą, ale z bolesnym wyrzutem.

- Fuj! - powiedział - takie stare chłopy i pstro mają w głowie.

Zamiast cieszyd się, że spotkał dwu miłych i dowcipnych młodzieoców, a nie durnia i oszusta, wrócił
na swój posterunek rozgoryczony na świat i ludzi. Ten żarcik jakoś nam przeszedł, ale na ogół nie
doradzam robienia praktycznych żartów z przedstawicielami władzy.

A najlepiej w ogóle nie mówid dowcipów i nie robid kawałów. Chyba, że się musi.

Paru moich przyjaciół wyjechało na wycieczkę do Paryża. Prosiłem, żeby mi opisali swoje wrażenia.
Dostałem pięd listów, które zamieszczam poniżej:

WIELEBNI! Przyjechalim Doparyża. Spotkałem tu jedną. Rzeczywiście ryża, trochę jak nasza rzeczka
Rudawka, ale kudy jej. Ani trzcin, ani ryb. Kwartiry ichnie też jakieś kurze czy indycze. Chleby długie i
puste. Takież mają spodenki i krawaty.

Dzieo spędzam pracowicie. Rano trzymam rękę na pulsie wydarzeo. Przed obiadem posmagam sobie
troszkę biczem satyry, wieczorem poobnażam trochę ran społecznych. Tak ze dwie, trzy. Nie
wszystkie. Jedną ranę chowam zawsze, żeby było na rano. Miasto zwiedzam. Pomnik tu jest jeden
duży. Pisze, że „Ku Pamięci”. Kupa jest, ale mięci nie ma. A przydałoby się chod trochę, oj przydało.
Wasz.

Sławomir Mrożek

ANTONI! Jestem w N. Spotkałem X. Dowiedziałem się, że G. jest pochodzenia żydowskiego. Nawet


widziałem, jak pochodził. Typowo, bo zgarbiony i nerwowy. To dobrze. W tym nasza wielkośd. Oni tu
piszą, ale nic nie rozumieją. Po prostu małe dzieci z małymi czarnymi bródkami. A my i nasze brody
wiemy już prawie wszystko. Dostałem od C. kartkę do teatru. Była niebieska. Coś jednak zaczynają
rozumied.

Adolf Rudnicki

DROGI ANTONI! Napisałem nawet spory list, ale po namyśle wysłałem go do Pani Z. Jakoś to
przyjemniej, bo ty i tak przeczytasz, a mnie zapłacą.

Kazimierz Brandys
KOCHANY TOLECZKU! I tu z tym świadomym macierzyostwem jakoś nie bardzo. Francuzi mnożą się w
oczach. Wsiadam do autobusu, prawie pusty, a po paru przystankach już tłum ludzi. To samo na
ulicach. Rano prawie nikogo, a już koło południa tłok, że przejśd nie można. Jak oni to robią? Może po
bramach? Zaczepił mnie tu jeden młody Francuz, mówi, że jest Polak i że poznał mnie w Persji.
Trochę to dziwne, bo po polsku nie mówi, wygląda najwyżej na dwadzieścia parę lat, a ja wróciłam
przecież przeszło czterdzieści lat temu i to nie z Persji, ale z Rosji. Prosił, żebym mu oddała tysiąc
franków, które on mi podobno tam pożyczył. Dałam mu, ale jakoś wygląda mi to wszystko trochę
podejrzane.

Irena Krzywicka

DROGI PANIE ANTONI! Przysyłam panu fragment z mego pamiętnika. Dziś rano śniadanie w kawiarni
z Rodrigo. Dwa jajka. Jedno na miękko, a drugie na twardo. Tak już teraz będzie. Co za obłęd, żeby
całe życie jeśd albo dwa na miękko, albo dwa na twardo! Czytałem książkę (?) mego przykrego wroga
Zbigniewa Grabowskiego: Anglia wyspa nieznana. To nie jest pełny tytuł. Powinno byd: „Anglia wyspa
nie znana Zbigniewowi Grabowskiemu”. Wczoraj zrobiłem odkrycie niebagatelne. Otóż, żeby się dziś
liczyd intelektualnie, trzeba mied dwie takie same litery w nazwisku. Oto przykłady: Russell,
Heidegger, Wittgenstein, Kierkegaard, Dürrenmatt. Postanowiłem od dziś podpisywad się:

Wittold Gombbrowicz

Kłamstwo czeka na swego historyka. Historycy ze swej strony nie czekają i od paru tysięcy lat kłamią
jak najęci. Warto by jednak, aby ktoś pokusił się o napisanie historii nawalania. Towarzyszy nam
łgarstwo od zarania naszych dziejów. Gdy Pan Bóg zapytał Kaina o jego brata Abla, Kain robiąc z tata
wariata odpowiedział: - Azaliż jestem stróżem brata mego? - Dziś nawet brat stróża by tak nie
odpowiedział, bo naród jest lepiej wychowany i wie, że nie mówi się stróż, tylko dozorca. Ludzie
kłamali i nabierali się przez całe wieki starożytne, średniowieczne aż po dzieo dzisiejszy. Warto się
więc zastanowid nad różnymi kłamstwa rodzajami.

Ważną zasadą przy stałym uprawianiu kłamstwa jest eksterytorialnośd, którą mądrzy Anglicy
stosowali przy dyslokacji wojsk. Żołnierze hinduscy pełnili służbę wojskową w Egipcie, żołnierze
kanadyjscy w Indiach, a Australijczycy w Kanadzie (porównaj: Australijczyk Orzeszkowej). W ten
sposób biedni, nudzący się żołnierze mogli kłamad jak najęci, a raczej jak najemni. Ostrożny kłamca
kłamie eksterytorialnie.

Ważną odmianą są kłamstwa tak zwane strategiczne, pozwalające wycofad się na z góry upatrzoną
pozycję. Poleca się przy próbach pożyczenia pieniędzy. Pytamy:

- Czy nie mógłbyś mi pożyczyd pięciu, męciu złotych?

- Owszem - odpowiada nagabnięty - ale ile ci potrzeba, bo nie dosłyszałem.

- Pięddziesięciu - odpowiadamy spokojnie. Gdyby odpowiedział odmownie, zawstydzilibyśmy chama


wykrzykując:

- Jak to, nie masz nawet pięciu złotych?!


Rozróżniamy dwa zasadnicze rodzaje łgarzy. Jedni to ci, co opowiadają o swoich wygranych w karty, a
drudzy o tym, że mają pecha i że zawsze we wszystko przegrywają. Pierwsi chwalą się zwykle tym, jak
tanio coś kupili, drudzy skarżą się, że na byle co wydali mnóstwo pieniędzy. - Kupiłem - powiada -
piórnik i tornister i zapłaciłem dwieście dolarów. Ach - dodają potem - my drudzy jesteśmy tacy
niepraktyczni! - Niepraktycznośd jest bowiem wdziękiem i nigdy człowiek, który kupił dom za tanie
pieniądze i sprzedał z dużym zyskiem, nie będzie miał powodzenia u kobiet, chyba że to zrobił
naprawdę.

Wyższym rodzajem kłamcy jest łgarz ekologiczny, to jest taki, który momentalnie przystosowuje się
do nowych warunków powstałych w czasie opowiadania zmyślonej historyjki. Każde jego kłamstwo
porównad można do zdalnie kierowanej rakiety. W miarę reakcji słuchacza czujnie zmienia kierunek i
natężenie. Mistrzem w tym rodzaju był mój przyjaciel, znakomity aktor Jarossy.

Opowiadał mi kiedyś o swoim romansie z wielką księżną Rabinowiczową. Wszystko było za piękne.
Księżna była i młoda, i piękna, i bogata. Jarossy wyczytał w moich oczach pewne zniecierpliwienie,
dodał więc samokrytycznie, że zdystansował go w tych zalotach wielki książę Jusupow, znany
szermierz i zabijaka. Wzbudziwszy znów moje zaufanie, opowiadał, jak wyzwał Jusupowa na
pojedynek. Gdy dostrzegł w mych oczach błysk nieufności, dodał szybko, że w pojedynku tym
otrzymał ranę. - Ciachnął mnie szablą przez całą twarz - powiedział spokojnie. Gdy spostrzegł mój
wzrok wlepiony w jego twarz, dodał szybko: - Ale tam był czudiesnyj wracz, jewriejczik, który mi tak
zszył ranę, że patrz, nie ma nawet śladu blizny.

Tak, to była dobra robota. Jarossy lubił i umiał opowiadad takie historyjki, i dodad trzeba, że był to
fachowiec znakomity. Najwyższym jednak rodzajem jest kłamca odważny i całkowicie
bezinteresowny.

Pięknym okazem kłamcy bezinteresownego był znany filozof Franciszek Fiszer. Właściwie Franz nie
kłamał nigdy, tylko ubarwiał, wzbogacał rzeczywistośd. Opowiadał mi kiedyś, jak w czasie polowania,
otoczony przez stado wygłodniałych wilków, wlazł na drzewo. - Trzymam się gałęzi i widzę w dole
zapienione pyski, wyszczerzone kły wilcze. Nagle gałąź zaczęła trzeszczed, złamała się i spadłem. - No i
co? - spytałem. - Ano nic. Rozszarpały mnie na strzępy.

Tym, którzy kłamią po kawiarniach i biurach, którzy popełniają dziennie setki małych, interesownych,
nędznych łgarstw, warto czasem przypomnied o wielkich, czystych, odważnych kłamstwach, jak
chodby to wymyślone przeze mnie i przypisane Fiszerowi.

W numerze noworocznym zwykło się podawad albo życzenia noworoczne, albo bilans roku, który
minął, albo też wróżby na rok nadchodzący. Nic z tego. Nikomu specjalnie źle nie życzę, ale żeby
zaraz, dobrze życzyd, to znów nie przesadzajmy. Bo i komu? Miałem przed wojną przyjaciela, który
uważał, że są w naszym światku dwa rodzaje przyzwoitych ludzi: 1. Kryształowy charakter (wielkiego
świostwa nie zrobi), 2. Bardzo przyzwoity człowiek (nie ma świostwa, którego by nie zrobił). Było to
co prawda w koszmarnych czasach sanacji, i od tego czasu poprawiło się niejedno, ale ludzie pozostali
ludźmi. Jeśli idzie o bilans roku ubiegłego, nie był to rok najgorszy, ale ponieważ jeszcze się nie
skooczył, bo piszę ten felieton na dwa tygodnie z góry, więc lepiej stuknąd w drzewo i nie wychylad
się z pochwałami. Może się zdarzyd na pierwszego stycznia coś pozytywnego, ale może i jakieś
paskudztwo jeszcze wyskoczyd. Pozostały więc wróżby na rok przyszły.

Są wróżby amatorskie i wróżby zawodowe. Oczywistą jest rzeczą, że zawodowcy wróżą gorzej od
amatorów, bo gdyby taki zawodowy wróżbita umiał przewidywad, szybko dorobiłby się forsy i
przestał zarobkowad jako marnie płatny astrolog czy chiromanta. Sam fakt uprawiania fachowego
wróżbiarstwa dowodzi, że mamy do czynienia z zawodowym fuszerem. Kiedyś wygrałem sporo
pieniędzy w kasynie gry w Sopocie. Spotkałem tam słynnego jasnowidza Ossowieckiego.
Powiedziałem sobie, ten facet nie może wygrywad w ruletę, bo gdyby jasnowidze wygrywali w ruletę,
nie byłoby na świecie rulet, kasyn i domów gry. Wierny moim zasadom racjonalisty, grałem przeciw
Ossowieckiemu. Gdy on stawiał na czarne, ja stawiałem na czerwone. Gdy on na parzyste, ja na
nieparzyste. Ossowiecki tego wieczoru przegrał osiemset guldenów, a ja je wygrałem. Tak to opłaca
się byd wiernym własnym zasadom.

Jeśli więc chodzi o wróżby na rok 1961, jestem sceptyk na wszelkie przewidywania zawodowców.

Groźnie natomiast wygląda przyszłośd w świetle cyfr. Jako racjonalista cyfry szanuję i bez popadania
w fetyszyzm naukowy więcej mam zaufania do przewidywao statystyków niż do mistyczno-biblijnych
banialuk o koocu świata. Nie koniec nam zagraża, ale zdublowanie. Ludzkośd rozmnaża się, jak by
ktoś grał w jakiegoś cholernego pokera. Te dwa miliardy i jeszcze dwa dla mnie. Sprawa przedstawia
się koszmarnie, zwłaszcza w sztuce.

Spotkałem w Paryżu mego kolegę z Unesco, który jest dyrektorem Museum of Modern Art w New
Yorku. Powiedział mi, że na rok następny zgłosiło się na wystawę doroczną około trzech tysięcy
malarzy abstrakcjonistów. To znaczy, o tym, którzy z nich będą przyjęci na wystawę, zadecyduje
wyłącznie przypadek, gdyż z dziesięciu tysięcy płócien jury obejrzed będzie w stanie zaledwie tysiąc.
W Paryżu jest sześddziesiąt tysięcy malarzy i dwadzieścia tysięcy poetów. Grozę sytuacji powiększa
fakt, że w nowej konwencji abstrakcjonistycznej i poezji awangardowej nie trzeba kooczyd akademii
ani szkół. Nie trzeba umied poprawnie rysowad ani pisad z sensem. Szkoły i akademie miały ten
dobroczynny wpływ, że zniechęcały pewną częśd adeptów do uprawiania sztuki. W ponurych czasach
„Skamandra” było w Polsce piętnastu poetów i czytelnik mógł ich rozróżnid. Dziś już jest pięciuset
facetów piszących wiersze i czytelnik nie może ich rozróżnid, bo ich nie czyta, a gdyby czytał, też by
mu to niewiele pomogło. Nieubłagana logika cyfr mówi nam, że możemy się liczyd w roku
nadchodzącym z podwojeniem ilości młodych poetów. Dodad trzeba, że niektórzy młodzi poeci już są
starszawi i wciąż piszą. Nie ma co liczyd na zwiększoną śmiertelnośd, bo każdy, kto wydrukował w
„Wierzbiaku”, uważa się już za nieśmiertelnego, a postępy higieny i antybiotyki przedłużają wiek
ludzki. Chyba te wirusy albo co.

Jeśli w przyszłym roku będziemy mieli około tysiąca poetów i każdy z nich, licząc najskromniej,
napisze dziesięd wierszy rocznie, stanowid to będzie okrągłą sumkę dziesięciu tysięcy utworów. Ale
przecież my ich znamy. Napiszą więcej. W tych warunkach trudno mi jest komukolwiek życzyd
wesołych świąt, do siego roku czy wesołego jajka.
W telewizji jest coraz teledurniej. Co parę dni pokazu ją nam parę osób, które wiedzą dużo różnych
niepotrzebnych rzeczy. Czasem, gdy taki encyklopedek ma zgadywad, dla ułatwienia dają mu parę
znaczeo do wyboru.

- Panie Siupasiewicz, może nam pan powiedzied, co to jest Gżetok? Czy to jest a) wynalazca Pytoliny;
b) choroba weneryczna; ci) dopływ rzeki Grdy; d) pseudonim generała Kuropatkina? - Gdy pan
Siupasiewicz odpowie prawidłowo, dostaje butelkę krajowego wermutu albo bon na czterdzieści
złotych do Galluxu. Jak źle odpowie, to za tydzieo drugi raz próbuje. Była w Warszawie przed wojną,
za koszmarnych czasów „Pikadora”, taka szkoła dla niedorozwiniętych idiotów. Co roku był tam
publiczny popis i specjalny instruktor egzaminował uczniów. - No, powiedz co - mówił inspektor do
pierwszego ucznia. Pierwszy uczeo mówił: „gbdu”. Po roku to samo się powtarzało i pierwszy uczeo
znów mówił: „gbdu, gbdu, gbdu”. - O, już lepiej - chwalił zadowolony inspektor.

Nie tradmy więc nadziei - w naszej telewizji musi się poprawid.

Testy i wszelkie zgaduj-zgadule okazują czasem zadziwiającą ignorancję ludzi o tak zwanym wyższym
wykształceniu. Ale różne są ignorancji rodzaje. Niedawno bardzo oburzano się na studenta, który nie
wiedział, kto napisał Hamleta. Czego się tu oburzad? Ja też nie wiem. Może Bacon? Są tacy, którzy
twierdzą, że autorem Hamleta jest Edward de Vere lub Sir Edward Dyer. Dużo nawet książek na ten
temat napisano. W każdym razie pewien jestem, że nie ten sam człowiek napisał Troilusa i Kresydę, a
w rok później Hamleta. Takich cudów nie ma. Nawet w Elsynorze.

Ignorancja w dziedzinie literatury, filozofii lub historii jest towarzysko niewybaczalna. Jeśli kto pomyli
Kierkegaarda z Kordegardą, jest ośmieszony całkowicie nie tylko w Warszawie, ale w każdym mieście
wojewódzkim. Można natomiast bezkarnie nie wiedzied, co to są za owady, robaki, jamochłony,
stawonogi czy mięczaki. Można, a nawet należy, nie międ pojęcia o biologii, chemii czy fizyce, lecz
jeśli ktoś nie wie, kto jest Paulinka, Lucynka, Szpak i Grochowiak, uznany będzie za człowieka
niekulturalnego.

Ta supremacja humanistyki nad naukami przyrodniczymi datuje się jeszcze z koszmarnych czasów
feudalizmu, gdy dworzanie zabawiali panów grą na cytrze, a wynalazków dokonywali tak zwani
„ludzie”. Mówiło się: „Mój człowieku, ustalcie no tam prawa elektrolizy.” I Faraday ustala takowe,
Albo: „Mój dobry człowieku, zbudujcie no tam cyklotron.” I dobry pan Lawrence buduje takowy. Ale
życie nie jest proste i staje się coraz bardziej skomplikowane. Okazało się po niedługim czasie, że gra
na cytrze jest znacznie mniej niebezpieczna od cyklotronów i że, co gorsza, dworzanie i ich władcy
przestali grad na cytrach, a zaczęli się bawid cyklotronami.

Pochodzę z rodziny naukowej i mam zainteresowania przyrodnicze. Jedna mnie tylko rzecz
odstraszała zawsze - to terminologia. Cholerne nazwy kwiatów i ptaków. Ponieważ jestem poetą
wrażliwym na piękno (ma się te rzeczy), nieraz próbowałem opiewad urodę roślin i pienie ptasząt.
Chciałem coś życzliwego napisad o Dactilis glomerata, ale okazuje się, że to po polsku „(kupkówka
pospolita”. Żeby przynajmniej niepospolita. Nie da rady, do wiersza się nie nadaje. Spodobało mi się
Eryngium viviparum, ale okazało się, że to po polsku „mikołajek żyworodny”, czyli synek moich
przyjaciół, którzy mogą mied pretensję, że im rodzinę opisuję. Chciałem coś napisad o Hieracium
pilosella, ale to po polsku „jastrzębiec kosmaczek”, to znaczy Walery Jastrzębiec, gdy jest nie ogolony.
A Walery Jastrzębiec to Zaiks, a z Zaiksem zadzierad nie będę. Już i tak z wszystkimi pozadzierałem.
Jeszcze tego by mi brakowało.
Daj kurze grzędę, ona - wyżej będę! Nie tylko wyżej. Szybciej. Sam niedawno byłem taką kurą:
leciałem z Paryża do Londynu samolotem Air France - Caravelle. Lot trwał trzydzieści pięd minut. Z
powrotem leciałem czteromotorowym G. Constelation. Lot trwał godzinę i pięd minut. Czułem się
nabrany i poniżony. Po czterdziestu minutach lotu co chwila patrzyłem na zegarek. Ale się wlecze!
Zupełnie jak bym jechał towarowym pociągiem. Bydlęcym wagonem. Gdy wysiadałem na lotnisku,
wstydziłem się znajomym w oczy spojrzed. Patrzcie go, łachudra, nie stad go, śmieciarza, na
odrzutowiec! Prawie baron Charlus na śniadaniu u Duvala. Tak to apetycik rośnie przy jedzeniu, ludzie
się łatwo narowią, coraz większe wymagania, fumy i pretensje. Dawniej się koomi jechało i też dobrze
było.

Gdy się jeździło powozem, siedziałem zawsze na małej ławeczce. Żeby siedzied na głównym
siedzeniu, trzeba było byd kobietą albo dorosłym. Nigdy nie byłem kobietą, a gdy dorosłem, to już nie
jeździło się powozami. I tak mnie wykiwali. Mówiło się wtedy: „Jechad co koo wyskoczy”. Jakieś głupie
wyrażenie. Powinno byd chyba: „co koniowi wyskoczy”, bo rzeczywiście koniom dośd łatwo
wyskakują te rzeczy, i to w biegu. Dziś szybkośd komunikacji odbiera cały urok podróżom. Nie
przynosi nam różnorodności wrażeo, a przeciwnie - nuży monotonią. Opowiadał mi niedawno
znajomy, który leciał odrzutowcem z Bombaju do Londynu, że trzy razy jadł pierwsze śniadanie. Raz o
siódmej w Indiach, drugi raz o dziewiątej w Egipcie i trzeci raz o wpół do jedenastej w Londynie. Cóż
za nuda! Kawa z bułeczką, kawa z bułeczką, kawa z bułeczką.

Tak to wynalazki i cywilizacja techniczna psują nas pomału, aż nam pewnego dnia dadzą wielkiego
łupnia jakąś gigantyczną atomówką, którą sobie zafunduje grupa gangsterów albo spitrasi jakiś
uczniak obdarzony smykałką do majstrowania. Nie darmo cztery tysiące lat temu uczony chioski
Lu-Tso przestrzegał przed nowymi wynalazkami. Chodziło wtedy co prawda tylko o koła, które miały
zastąpid płozy u wozów, ale wiadomo: od rzemyczka do trzewiczka.

Coraz szybciej, coraz więcej, coraz lepiej! Łatwo się ludzie narowią i nasi literaci, jak te kury, co
kilkanaście lat chcą jakiejś nowej podwyżki. Za czasów „Tygodnika Ilustrowanego” taki Sienkiewicz
brał pół rubla od wiersza, Boy za ponurych czasów „Skamandra” brał czterysta złotych za felieton, a
teraz Staś Dygat stęka, chod bierze trzy razy tyle i pisze nawet ładne, tylko za krótkie. To samo z tymi
arrasami. Jeszcze parę tygodni temu Lorentz zgodziłby się, żeby mu połowę arrasów dad do Muzeum
Narodowego, a teraz, jak postanowił Zamek odbudowad, wszystkie chce dla Warszawy. W tej wojnie
Lorentza z Krakowem jestem po jego stronie, chod mój przyjaciel Karol Estreicher, z którym arrasy
wieźliśmy z Francji do Anglii, bardzo ma mi to za złe. Podobno Lorentz proponował kiedyś
Estreicherowi, żeby mu dał barbakan krakowski, a on za ten stary i zniszczony da mu zupełnie nowy
warszawski. Ci dwaj panowie zaufania do siebie nie mają, bardzo się szanują, ale uważnie sobie na
rączki patrzą. Już raz były kłopoty z obrazem Leonarda i ze złotym globusem z Collegium Maius.
Lorentz pożyczył na chwilę, a oddad nie chciał na stałe. Z pożyczkami tak jest zawsze. Ktoś powiedział
słusznie, że pożyczka to rzecz przykra. Pożycza się cudze, a oddaje swoje. Pożycza, się na chwilę, a
oddaje na zawsze.

Apetyt wzrasta przy jedzeniu. Zwłaszcza postęp techniki bardzo ludziom w głowie poprzewracał.
Każdy czeka na nowe ulepszenia. Znam starszego jegomościa, który nie kupuje sobie telewizora, bo
czeka, aż będą u nas fabrykowad przenośne i na odbiór obrazów kolorowych. Mamusia tego
starszego pana ma osiemdziesiąt sześd lat i źle sypia, ale nie bierze środków nasennych. Powiada, że
nie chce się przyzwyczajad.

Oto „Dwa portrety artysty”. Jeden to spec od tradycji - drugi spec od antytradycji. Pierwszy nie
chodzi. Kroczy. Nie siada. Stoi na straży kultury narodowej. Nie uznaje humoru. Tolko honor. I to broo
Boże swój. Honor narodu. Nie czyta gazet, bo właśnie kooczy trzeci tom Pamiętników Jenerała
Wasiutyoskiego. Jest dostojny.

Niedawno zwrócił mi dobrotliwie uwagę, że poeta mojej rangi nie powinien się pospolitowad w
„Szpilkach”.

Przypomniało mi to, jak w Londynie sekretarka Sikorskiego zwróciła mi uwagę, że nie powinienem
jeździd na rowerze. - Poeta polski na emigracji nie powinien jeździd na rowerze. Mickiewicz na
rowerze nie jeździł. - Bo nie było rowerów - odpowiedziałem. To samo powiedziałem Dostojnemu: -
Jeżdżę, póki mogę i umiem, i w „Szpilkach”, i na rowerze. - Na emigracji, wiadomo, każdy co drugi jest
wieszczem. Niestety; trwa ta poza nadal i u nas w kraju, a na rynku światowym zapotrzebowanie na
wieszczów maleje.

Tomasz Mann opowiadał anegdotę o Angliku, który spotkał na ulicach Weimaru Goethego i zemdlał,
ze wzruszenia. Taka była magia wielkich nazwisk. Jeśli ta magia trwa nadal, to chyba działa ona w
kręgu gwiazd filmu, sportu czy kabaretu. Tak było zresztą już przed wojną. Pamiętam, jak znany
komik warszawski, Gierasioski, klarował mi poważnie:

- Co to jest Żeromski? Niech Żeromski z Prusem pod rękę trzy razy przejdą Marszałkowską, a pies z
kulawą nogą się nawet nie obejrzy. A jak ja idę, każdy mówi: „Patrz, Gieras idzie.” - Prus nie żyje -
wtrąciłem nieśmiało. - No to niech Żeromski z nieboszczykiem pod rękę się promenuje. Też mu nie
pomoże.

Faktem jest, że kiedyś, w latach dwudziestych, Żeromski wybił przypadkiem szybę w tramwaju, a że
nie miał przy sobie pieniędzy, prosił, aby ktoś za niego poręczył. Nikt nie poręczył, bo nikt z obecnych
nie słyszał o Żeromskim. A jak by to było dzisiaj? Przede wszystkim nie dostałby się do tramwaju. A
jak by się dostał i zbił szybę, nikt by się go nie czepiał, bo taki, co szybę tłucze, to może byd chuligan, a
chuliganów się nie legitymuje.

Co innego Gazda albo Sidło. Takiego każdy zna i każdy za niego poręczy. I słusznie. Nie ma się czemu
dziwid, bo faceci robią rzeczy bezsporne. Kryteria są istotne. Decyduje tu ściśle mierzony czas i
odległośd rzutu. Jednym słowem, nie ma pucu i żaden Sandauer czy Wyka nie namąci, nie zaplata i
nie będzie dowodził, że Sidło powinien rzucad czym innym i w inną stronę, a Gazda jeździd spiralą.

Dostojny sportu nie lubi. Mówi, że to są uczucia noumenalne. Nie lubi tłumu, nie chodzi do kina i nie
czyta powieści detektywnych. (Chociaż co do tego mam pewne wątpliwości. Kiedyś w Oborach
widziałem w jego pokoju parę podejrzanych tomików, które szybko zarzucił kołdrą. Była to Agata
Christie po francusku, bo Dostojny nie zna angielskiego.)

Spec od antytradycji również nie zna angielskiego. Nie zna również francuskiego, niemieckiego,
rosyjskiego i z polskim też nie bardzo. Obaj spece mają wiele cech wspólnych. Obaj nie lubią sportu i
nie uznają humoru. Uznają tylko groteskę. Groteska, jak wiadomo, to jest taka rzecz w teatrze, z
której nikt się nie śmieje na widowni, a aktorzy turlają się ze śmiechu na scenie. Dostojny nie uznaje
żadnych nowinek i czas zatrzymał się dla niego w roku 1939. Antytradycjonalista nie uznaje
starożytnego Egiptu, Grecji, Rzymu, Skamandra, Harasymowicza, Kochanowskiego, Różewicza,
Mickiewicza i Krukowskiego. Malarstwa abstrakcyjnego obaj nie lubią. Dostojny mówi, że jeszcze się
nie narodziło, a antytradycjonalista, że się już skooczyło.

- Teraz tylko węchowce. Malarstwo węchowe - powiedział mi niedawno.

- Chyba wdechowe? - spytałem.

- Węchowe, to znaczy, malujesz pan martwą naturę, powiedzmy: rybka i kwiatki w wazoniku i rybka
pachnie, a kwiatki śmierdzą. Takie nowe farby wynaleźli teraz w Ameryce. Mówił mi ten Zientar, co
teraz wrócił z New Yorku.

- Jaki Zientar?

- Malarz, co konie maluje. Mąż Zientarowej.

- Mąż Zientarowej nazywa się Michałowski.

- No właśnie. Zgadza się.

Obaj ci panowie bardzo nie lubią ludzi. Jeden kocha ludzkośd, ale co dzieo podokucza, komu może na
mieście i w domu, a drugi ceni tylko jednostkę, ale nie zniża się do marnej komunikatywności. Jeden
przy każdej okazji pokazuje wam, że jest czysty i wzniosły w przeciwieostwie do nas, moralnych świo i
brudasów, drugi pluje na nas, bo jesteśmy prymitywy i ciemna masa, a on jest cholernie głęboki,
ciekawy i tajemniczy facet. Jeden ma głowę tak zaśmieconą starymi gratami, że żaden nowy mebelek
już się tam nie zmieści, drugi - ma pustą jak „Stodoła”. A właściwie nie jak „Stodoła”. Przypomina mi
raczej monolog pijacki, który kiedyś napisałem dla Orwida: „Wsiadam na rogu do samochodu -
powiada pijak - ale to jakiś dziwny samochód. Kierownicy nie ma, opon nie ma, motoru nie ma,
karoserii nie ma, tylko stoi jakiś facet i bije mnie po mordzie.”

Nie chodzę zbyt często do teatru, bo swoje już odsiedziałem. Mam za sobą piętnaście lat
przymusowych robót recenzenckich, poza tym jestem człowiekiem interesownym i gadatliwym.
Drażni mnie, że siedzę w teatrze, nic mi za to nie płacą, słuchad muszę, jak inni gadają, biorą za to
forsę, a mnie nawet wtrącid się nie wypada. Czasem jednak, jak starego zbrodniarza, ciągnie mnie na
miejsce przestępstwa. Poszedłem na Old Vic, bo grali Szekspira i Shawa i do tego po angielsku, a
jestem nie tylko interesowny i gadatliwy, ale jestem również snobem i anglofilem. Nie żałuję, bo dali
nam soczysty befsztyk teatralny, dobrą robotę bez udziwniania i wygłupów. Wychodząc z Makbeta
zamyśliłem się nad tą piękną poetycką sztuką, ale przyszły mi do głowy pewne wątpliwości.
Właściwie, o co tyle tam gadania i awantur? Gdybym dziś pisywał recenzje teatralne, dałbym recenzji
z Makbeta tytuł: „Dramat Detalisty”. Facet paru znajomych u siebie w domu załatwił odmownie,
typowa robota chałupnicza, a my żyjemy w czasach Mass Production.

Wszystko teraz odbywa się masowo i zbiorowo. Mało pola dla inicjatywy prywatnej. Gdy wracałem z
teatru i patrzyłem na jarzące się w pustych ulicach neony, pomyślałem, że są jak te kelnerki w
Spatifie. Ładne, ale nikomu nie służą. Celowośd ogłaszania Motozbytu czy zachęcanie przechodnia
przy pomocy napisu neonowego, aby kupił lokomotywę albo wagon kolejowy w firmie Cegielski,
wszystko to wydaje mi się grą niewartą świeczki, a cóż dopiero neon. Ale nikogo to ani nie ziębi, ani
nie grzeje. Wiadomo, neon już jest taki, że ani ziębi, ani grzeje.

W czasach masowości i zbiorowości zanikają podróże indywidualne i ludzie we wszystkich krajach


podróżują zbiorowo. W prasie zagranicznej pełno tych najrozmaitszych prospektów. Kolorowe to,
ponętne, zachęcające. Na zdjęciu widad kabinę okrętową, metraż wydaje się co najmniej jak nasza
kawalerka z kuchnią i łazienką. Ale taka fotografia to zwykły fotomontaż, czyli fotoszantaż. Jak się już
kupi bilecik i wsiądzie na okręt, to okazuje się, że to ciasne pudełko, cuchnące farbą, w którym
pasażerowie gniotą się jak śledzie w beczce. Prospekt tej podróży zachęca do zwiedzania Grecji.
Napisane nawet: „Szlakiem Diogenesa”. Owszem, zgadza się, bo jak wiadomo, Diogenes mieszkał w
beczce. Nasz „Orbis” ogłasza cholernie drogie wycieczki po kilkanaście tysięcy od osoby. Nie wiem,
kto może sobie pozwolid na to, żeby wyjechad z żoną na dwa tygodnie i wybulid za to trzydzieści parę
tysięcy. Zwłaszcza od czasu jak rozebrali wschodnią częśd Marszałkowskiej. Wszyscy osobno mają
rację. I ci, co Marszałkowską rozebrali, i „Orbis”, że drenuje pieniądze, i miasto, że rozpala neony, i
Cegielski, że buduje lokomotywy, ale razem jakoś nie bardzo klapuje. Przydałby się czasem głos
zdrowego rozsądku, żeby trochę to skoordynowad. Tylko że z tym zdrowym rozsądkiem nie taka
prosta sprawa. Przypomina mi to stare znakomite opowiadanie jakiegoś rosyjskiego humorysty.
Autor opowiada, że siedząc latem przy oknie obserwował następującą scenę: Pan domu zaczął pid
herbatę i nagle krzyknął:

- To wrzątek, to ukrop! Usta sobie poparzyłem! - Żona zaczęła go uspokajad:

- Gorąca - powiada - ale nie ukrop.

- Nianiu, niech niania spróbuje - woła obrażony pan domu. Przychodzi niania, próbuje herbatę i
mówi:

- Ciepła.

- Wszyscy zmówiliście się przeciw mnie! Kucharka, niech kucharka przyjdzie i spróbuje. - Szukają
kucharki. Kucharka przychodzi, próbuje i powiada:

- Zimna, ale mogę dad świeżej.

Pan domu rozkrzyczał się, rozkrzyczała się żoną, niania i kucharka płaczą. Autor powiada, że nie
wytrzymał. Poszedł do sąsiadów, zapukał do drzwi i powiada:

- Przecież wszyscy macie rację. Herbata była bardzo gorąca, potem tylko gorąca, potem chłodna, a
teraz jest zimna, bo w miarę czasu stygła.

- A ty czego tu? - krzyknęli solidarnie pan domu, pani domu, kucharka i niania. - Widzicie go, przez
okno podgląda!

Tak to czasem bywa, gdy się ktoś w imię zdrowego rozsądku wtrąca do nie swoich rzeczy.
Nie bez pewnego zdziwienia przeczytałem, że język esperanto ma byd wprowadzony jako
obowiązujący w pięddziesięciu szkołach podstawowych. Pisze się o przeciążaniu dzieci programem
szkolnym i jednocześnie dodaje się tak wątpliwą pozycję jak to sztuczne tworzywo językowe. Gdy
wyraziłem swe zdziwienie, pewien mój znajomy, szlachetny esperantysta (są to wszystko bardzo
szlachetni ludzie), obruszył się gwałtownie, bo, jak wszyscy fanatycy, są również esperantyści
nietolerancyjni i agresywni.

- To się może bardzo przydad naszej młodzieży!

- W jakich okolicznościach? - spytałem. - Jeśli chodzi o literaturę obcą, to lepiej czytad w oryginale
albo w dobrym przekładzie polskim.

- To się bardzo przydaje w korespondencji handlowej - odpowiedział esperantysta. Nie bardzo widzę
tych naszych uczniów szkół podstawowych prowadzących ożywioną korespondencję handlową w
języku esperanto. - W turystyce - dorzucił chmurny esperantysta.

- Sporo w życiu podróżowałem i można się prawie wszędzie porozumied, czy to w hotelu, czy w
restauracji, albo po angielsku, albo po francusku.

- Prawie w każdym mieście są kółka esperantystów - odpowiedział zwolennik Zamenhofa.

Mam wrażenie, że w ten sposób doszliśmy do sedna zagadnienia. Esperanto służy do rozmawiania z
esperantystami. Jako stary liberał nie mam nic przeciw takiej koncepcji. Jest spora liczba ludzi, która
chce mówid językiem niezrozumiałym dla innych normalnych ludzi. Proszę bardzo. Każdy z nas w
dzieciostwie (o czym przypomina zabawnie Konwicki) mówił: Ko-niech ko-es ko-pe ko-ran ko-ty ko-ści
ko-szcze ko-bio ko-czą, ale nie pod przymusem.

Moje konflikty z esperantystami datują się od czasów pierwszej międzynarodowej konferencji


Unesco. Jako szef sekcji literatury miałem nieostrożnośd w czasie jakiejś dyskusji wypowiedzied się
niezbyt życzliwie o języku międzynarodowym. Dałem wyraz moim wątpliwościom co do
międzynarodowego charakteru esperanta, podając jako przykład konferencję, która kiedyś odbyła się
w Glasgow, gdzie esperantyści musieli porozumiewad się przy pomocy tłumaczy, gdyż przedstawiciele
różnych narodów różnie wymawiali słowa esperanckie. Jak wiadomo, Anglicy nie mówią: „vice versa”,
tylko „wajse wersa”, nie mówią „Cezar”, tylko „Sizar”, nie mówią „fiki-miki”, tylko „fajki-majki”.
Różnic jest wiele, na przykład pisze się u nich „price”, a czyta „prajs”, a u nas pisze Prajs, a czyta się,
ale niekoniecznie.

„Każdy naród swoje prawdę zna” - jak mawiała nasza kucharka Franciszka Weronowska. Niestety,
historia z kongresem w Glasgow była całkowicie zmyślona. Opowiadał mi ją mój szef Julian Huxley, a
ja wziąłem ją na serio i przez lata byłem słusznie szargany i napastowany przez esperantystów na
wszystkich konferencjach międzynarodowych. Ostatnio w Paryżu pewien esperantysta spytał mnie,
dlaczego jestem przeciwnikiem esperanta i czy wiem, że wiele moich wierszy było przetłumaczonych
na esperanto. Odpowiedziałem, że pierwszy raz o tym słyszę, że od tego trzeba było zacząd, bo
gdybym wiedział,, to bym złego słowa na ten piękny język nie powiedział.

Różne można rzeczy w gazetach wyczytad. Mniej więcej w tym samym czasie, gdy podano wiadomośd
o przymusie esperanckim, w „Trybunie” w rubryce „Rolnicze rozmaitości” znalazłem artykulik
zatytułowany: Bierzcie przykład z przepiórek. Jak to? Po tylu latach, po tylu artykułach profesora
Schaffa, dyskusjach i naradach w Związku Literatów nagle mamy naśladowad przepiórki? Dzieci nasze
mają się uczyd esperanta, a my w charakterze przepiórek? Nie. Mimo całego szacunku dla zespołu
redakcyjnego „Trybuny Ludu” i osobistej sympatii do Jaszcza, rzecz całą przemyślałem i nie zgadzam
się. Ani na esperanto, ani na przepiórki.

Słowa jak ludzie umierają, marnieją, schodzą na psy lub robią karierę. Podlegają prawom awansu
społecznego, przenikają z jednego środowiska do drugiego, jak ambitny snob dostają się do sfer
wyższych. Taką karierę zrobiło słówko „bimbad”, które z żargonu szkoły i ulicy weszło na łamy pism i
pada raz - po raz z trybuny sejmowej.

Klęska bimbania stała się zagadnieniem społecznym, warto więc o różnych rodzajach bimbania
pomówid. Mnie osobiście diabli biorą, gdy słyszę popularne wyrażenie: „nie warto”. Kupuję co
tydzieo różne tygodniki i szarpię się z płachtami stronic, żeby je poukładad, bo i tak czytad trudno, a
jak się jeszcze pomyli stronę trzecią z jedenastą, to w ogóle klops. Wszędzie na świecie klient dostaje
numer pisma uporządkowany. U nas „nie warto”. Mało brakuje, a dadzą nam kupę czcionek w
torebce, żebyśmy sobie sami poskładali artykuły, wiersze i felietony. Albo taka mała rzecz: Polska kraj
rolniczy, mlekiem i miodem płynący. Ale spróbujcie dostad w kawiarni kroplę mleka do kawy.
Wyszydzą was. Na całym świecie do kawy podają mleko. U nas „nie warto”. Nie czepiam się, jak
pewien Francuz, który psioczył, że w Polsce wszędzie szyldy z napisem: „Kawiarnia”, a kawioru nie
ma. Nie kawioru ani złotego zegarka chcę, ale mleka do kawy.

Wracałem niedawno z zagranicy koleją. Rano w Berlinie dali nam wagon restauracyjny „Orbisu”.
Poszliśmy na śniadanie. Było paru Amerykanów, dwu Francuzów i jakiś Anglik. Jechali do Moskwy. W
wagonie „Orbisu” można było dostad czarną kawę z fusami, spleśniały chleb, gniot, czyli zgagę w
kawałku, fruktowit, wódkę i starą sałatkę ze śledzia. Cudzoziemcy mieli dzikie pomysły i pretensje.
Chcieli białej kawy i bułeczek. Jeden nawet wyrwał się na wariata i prosił o szynkę. Pytałem potem
kelnera, dlaczego nie mają paru bułek i butelki mleka.

- Dla kogo? - powiedział i pokazał z grymasem na łachudrów zajmujących trzy czy cztery stoliki. - Ja
mleka nie piję - dodał autorytatywnie. - A zresztą - czy to warto?

Wystarczy jednak pojechad do Poznania czy nawet Krakowa, a, o dziwo, jest mleko do kawy i nawet z
hotelu można wytelefonowad taksówkę. Tak przed miazmatami: „się nie chce” i „nie warto”, bronią
się resztki dyscypliny cywilizacyjnej, wątłe pozostałości poczucia ładu.

Ojcem duchowym dzisiejszego bimbania jest stare nasze rodzime: „jakoś to będzie”, albo: „mogło byd
gorzej”. Słyszałem kiedyś anegdotkę o takim sceptyku, który na wszystko mówił: „mogło byd gorzej”.
Opowiadali przy nim, że jakiś oficer wrócił niespodziewanie do domu, zastał żonę z kochankiem i
zastrzelił żonę, kochanka i siebie.

- Mogło byd gorzej - powiedział sceptyk.

- Co tu jeszcze mogło byd gorzej?

- Mogło byd gorzej. Gdyby wrócił dwa dni wcześniej, mnie by- tam zastał.
Gdy się opowiada u nas o różnych rewoltujących drobnych utrudnieniach życiowych, o różnych
rodzajach bimbania, któremu podlegamy - odpowiadają nam na to: „mogło byd gorzej” albo „jakoś to
będzie”.

Ludzi bimbających można sklasyfikowad zoologicznie. Przed wojną była kiedyś taka kadencja
snobistyczno-towarzyska: Bader, Badior, Badeni, Batistini. Oczywiście, dziś doszedłby, i to na
zakooczenie, Bardini. Proponuję taką kolejnośd w klasyfikacji podgatunku człowieczego bimbających.
Bimbuś (mały leo, niechluj na skalę domowo-knajpiarską). Bimbomczyk (potomek szlachetnego rodu
teatru Bim-Bom, znudzony, zmanierowany, zniechęcony i bimbający samego siebie). Bimbacz
pospolity (to już typek groźniejszy, urzędnik na stanowisku, który dba tylko, żeby go nie ruszyli z jego
fotela, pilnuje swojego siedzenia i resztę świata ma w tym siedzeniu)).

Najgroźniejszy i najdokuczliwszy jest ten Bimbacz pospolity. Skąd się bierze? Rodzi go cynizm. Jeśli
ojcem jest cynizm, to matką jest nadzieja, która, jak wiadomo, rodzi dzieci głupie. Nadzieja, tylko nie
wiadomo na co. Wywodzi się ta zakała z jakiegoś głupiego poczucia tymczasowości. Że niby „byle do
wiosny”. A wiosna: „byle do lata”, i tak w kółko. No i że „jakoś to będzie” i „że mogło byd gorzej”. Ale
nie przyjdzie mu do głowy, że od niego zależy, żeby było lepiej.

Nasza obrazoburcza młodzież po atakach na różne świętości narodowe skoncentrowała ostatnio swe
wypady w jednym kierunku. Okazuje się, że złem największym naszych czasów i głównym wrogiem
pokolenia jest artysta wodewilowy Kazimierz Krukowski i tak zwany „humor Warszawki”.

Pokaż mi swego wroga, a powiem ci, kim jesteś. Ta walka z Krukowskim rzuca dośd osobliwe światło
na sukcesy naszych szermierzy awangardy. Przypomina mi to pamiętniki Casanovy, który chwaląc się
swym niezwykłym powodzeniem na dworach Paryża, Warszawy, Madrytu i Wenecji, jednocześnie
przez wszystkie tomy swych Memoirs prowadzi zaciekłą walkę z jakimś cyrulikiem, któremu
przypisuje wszystkie swoje niepowodzenia życiowe i którego oskarża o straszliwe intrygi. Osoba i
pozycja tego wroga budzi pewną nieufnośd co do pozycji towarzyskiej samego Giovanni Giacomo
Casanovy. Nie mam nic przeciwko sympatycznemu piosenkarzowi i komikowi, który, gdy miał dobre
teksty, a zwłaszcza piosenki, był znakomitą siłą kabaretową, ale proszę mi wierzyd, że Krukowski anno
1961 nie nadaje się na ideologicznego i artystycznego przeciwnika.

Cechą naszej awangardy jest brak poczucia śmieszności i wynikająca z tego żywiołowa niechęd do
wszelkich objawów humoru. Jest to zresztą cecha wszelkiego prowincjonalizmu i dodad trzeba, że
nasza awangarda była zawsze wtórna i prowincjonalna, a humor, dowcip i właśnie kabaret
warszawski był na poziomie światowym. Poprzez „Pikadora”, „Szopki Cyrulika”, „Qui-Pro-Quo” i
„Bandę” ciągnie się dośd chlubna tradycja humoru owej pogardzanej Warszawki, ba, nawet główna
siła krakowskiego „Balonika”, Boy miał na tyle przezorności, że się urodził w Warszawie. Ten konflikt
humoru z awangardyzmem ma jeszcze jeden aspekt.

Jest to niechęd mętniaków, operujących w niekontrolowanej dowolności, do trudnej krainy humoru,


w której panują bardzo surowe kryteria. Monolog kabaretowy, skecz, nawet najbardziej ambitna
komedia musi byd śmieszna. Jeśli nie śmieszy, nie pomogą żadne historiozofie. Publicznośd powie:
„paszoł won”, i będzie miała rację. Molier, Gogol i Shaw śmieszą i Bogu za to dzięki.

Kabaret warszawski, w którym właśnie występował Krukowski, miał teksty, zwłaszcza, jeśli idzie o
prozę, lepsze od kabaretów Paryża i Londynu. Autorami ty oh tekstów byli wybitni poeci, gdyż dobry
przypadek zrządził, że operowali oni szeroką skalą humoru od satyry politycznej i obyczajowej aż po
pure nonsens, którego dziś znakomitym i twórczym kontynuatorem jest Mrożek. Wymagania
publiczności warszawskiej były tak wysokie, że repertuar obcy, zapożyczony z rewii Londynu lub z
kabaretów paryskich, odpadał automatycznie. Wyjątek stanowiła piosenka, której, myślę o melodii,
poziom krajowy nie był zbyt wysoki.

Do tego „humoru Warszawki” przyczepił się niedawno mój przyjaciel, Jarosław Iwaszkiewicz.
Powiada, że gdy przyjechał z Ukrainy, nie wiedział nawet, co to złośliwośd, ale że go zdeprawowała
Warszawa. Że to brzydkie i złośliwe miasto. Wcale tak nie jest. Umiała zawsze Warszawa swoje
złośliwości podawad w formie celnego, świetnego dowcipu. A Jarosław siebie też niepotrzebnie
oskarża. Przyjechał już z Ukrainy bardzo złośliwy i dowcipny i chod nie wszystkie jego złośliwości były
dowcipne, wszystkie jego dowcipy były złośliwe. Trzeba bowiem przyznad, że ludzie z kresów zawsze
mieli więcej poczucia humoru niż krakowscy awangardyści. Nie jest to wielkie osiągnięcie, ale zawsze
mogą się tym pocieszad.

Dwie imprezy majowe przyswoiła sobie Warszawa całkowicie i bez oporów. Kiermasz książek w
Alejach Ujazdowskich i Wyścig Pokoju. Podpisywanie książek na kiermaszu to właściwie także coś w
rodzaju wyścigu pokojowego. Kto więcej podpisze? Na tym jarmarku próżności koledzy patrzą na
siebie ze wstrętem i zawiścią. Na czytelników patrzą z przymilnym uśmieszkiem, gdyby się nie
wstydzili, to by sobie podmalowali usteczka i wybiegali na trotuar kusząc: „Cytruś, chodź do mnie. Ja
ci tak podpiszę, dam ci taką dedykację, że zawsze będziesz chciał tylko mego autografu!... Tutaj, tylko
tutaj. Za darmo. Do każdej książeczki dodaję buzi i pięd złotych!” No, ale cóż. Noblesse oblige. Siedzą
więc i czekają na klienta z miną kociaka i ulubieoca tłumów lub w razie małej frekwencji z dumą
myśliciela, który gardzi tłumem.

Z kolarzami mniej bujdy. Trzeba zdrowo naciskad pedały. Kryteria tu są bezlitosne. Jak mnie Rumun
wyprzedzi o pół koła, to nie pomogą żadne historiozofie, teorie, wywody semantoautomatystyczne i
wzgardliwe miny. Kolarze w Polsce cieszą się zasłużoną popularnością, bo w odróżnieniu od literatów,
jak kręcą, to nie w kółko, ale walą do przodu. Deszcz czy śnieg, pod górę czy na dół, męczą się, pocą,
spadają z rowerów, gumy zmieniają i dalej harują ciężko, a wszystko, żeby pokój był na świecie.
Dawniej się mówiło, że sport to zdrowie. Dzisiaj mamy wyższe cele. Jeśli chodzi o zdrowie, to przecież
są na to inne naukowe metody. Nasiadówki, kąpiele, skrobanki, lewatywy. Kto by tam dla zdrowia
parę tysięcy kilometrów szalał na rowerze! Albo skakał na nartach osiemdziesiąt metrów, albo dawał
się na ringu naparzad po twarzy. To się robi dla przyjemności. Chod też nie zawsze. Widziałem gdzieś
taki rysuneczek: facet z ręką na temblaku, z nóżką w gipsie i twarzą w bandażach. Drugi go pyta: „Pan
szanowny uprawia sport dla zdrowia czy dla przyjemności?”

Zwolennicy kolarstwa mówią zwykle, że to przecież obcowanie z naturą, że piękne widoki, że trasy
prześliczne. Pytałem się pewnego znajomego kolarza, który brał udział w takich wyścigach
międzynarodowych, co widział jadąc przez całą Polskę, Niemcy i Czechosłowację. - Przeważnie
przednie koło - odpowiedział kolarz. Jeśli stwierdziliśmy, że się dzisiaj sport uprawia dla przyjemności,
to oczywiście miałem na myśli przyjemnośd, jaką daje sława i wdzięcznośd rodaków. Któż z nas nie
marzył sobie, że jak Kapitonow czy Gazda, wpada pierwszy na stadion, a za nim wali cała kupa
pokonanych kolegów! Ja już zsiadam z roweru i pozuję do telewizji z kwiatami w ręku, a tam dopiero
nadjeżdża zziajany Gozdawa i Stępieo, Przyboś czy Kałużyoski. Proszą mnie o parę słów do radia,
mówię byle co, a wszyscy zaraz, że takie mądre i dowcipne. Bo liczy się tylko to, co mówią zwycięzcy.
Podobno, gdy Napoleon stanął pod piramidami, radził się adiutanta, co by tu powiedzied. - Sir - rzekł
adiutant - jeżeli zwyciężysz, możesz powiedzied byle brechtę i przez stulecia będą to powtarzad. -
Napoleon powiedział, jak pamiętamy, że tysiąc wieków patrzy na żołnierzy francuskich z wysokości
piramidy. Zawsze uważałem, że to piramidalne głupstwo. Ani w czasie, ani w miejscu, ani w głowie się
to nie mieści. Ale ludzie to wciąż jeszcze powtarzają. Sława daje wielkie przywileje. Każdy by chciał
byd Napoleonem albo Gazdą, chodby raz w życiu. Oczywiście niekoniecznie na rowerze. Jeśli bowiem
chodzi o rower, to pewien autentyczny gazda, stary Wawrytko, powiedział mi kiedyś u „Jędrusia” w
Zakopanem: „Wicie, panie, ten rower to żaden wynalazek, bo ino dupo siedzi, a nogi jak chodziły, tak
chodzą.”

Żeby mied prawo jazdy, trzeba zdad egzamin, znad przepisy ruchu, wiedzied coś niecoś o motorze.
Krytyk może nic nie umied. Kierowca nie może bezkarnie przejeżdżad ludzi. Krytyk może zjeżdżad
bezpodstawnie i bezkarnie. Warto by wprowadzid mandaciki karne dla krytyków. Ot, weźmy
przykładowo artykulik z ostatniego numeru „Twórczości”.

Autor pisze: „Jak odróżnid autentycznośd od blagi, sztukę od sztukaterii? Bo właśnie blaga, sztukateria
kompromituje eksperyment i sztukę.” Święte słowa. Tylko autor, jak widzimy, nie wie, co znaczy
słowo sztukateria. Sztukateria nie jest przeciwstawieniem sztuki, ale jej rodzajem lub elementem.
Sztukaterie (z włoskiego stuccatura) to dekoracyjne ozdoby architektoniczne ze stiuku, bardzo piękne
w architekturze renesansowej i barokowej. Równie dobrze mógłby ten krytyk napisad: Jak odróżnid
sztukę od mozaiki? He, he, domyślam się, co krytyk zechce mi odpowiedzied. Że w potocznym
znaczeniu sztukaterie to brzydkie, secesyjne ozdóbki. Otóż krytyk nie powinien używad słów w
potocznym, fałszywym znaczeniu. Powinien również wiedzied, że sztukaterie mają zastosowanie w
najbardziej nowoczesnej architekturze i że, co nie jest pozbawione pikanterii, jest teraz we Francji
moda i na secesje, i na sztukaterie. Dajemy pierwszy karny mandacik.

Nieco dalej znajdujemy uwagę: „Szkoda Peiperu i Putramentu, powiedział kiedyś felietonista...”
Dlaczego felietonista? Jest to cytata ze znanego dwuwiersza Juliana Tuwima. Za czelnośd nazywania
Tuwima felietonistą drugi karny mandacik. A jeżeli autor nie wiedział, że to Tuwim napisał, no to,
oczywiście, sam rozumie, że jeszcze jeden mandat karny. Autor powiada: „...wrażliwośd na
autentyczną nowośd i zdolnośd rozróżniania prawdziwie śmiałej śmiałości to sprawa najważniejsza”.
Za wyrażenie „śmiałej śmiałości” - mandacik.

Tezą naczelną tego osobliwego wywodu jest, że walczyd z blagą w sztuce mogą tylko nowatorzy.
Autor wzywa więc do „plewienia ognichy”. (Ognicha to gorczyca. Tę ognichę już mu daruję, żeby się
nie nazywało, że się czepiam.) Ale za nowatorów to trzeba kropnąd mandat karny, bo to głupstwo
duże, można powiedzied naturalnej wielkości. Bo kto niby ma wydawad patenty na nowatora? I jak
często trzeba je zmieniad i weryfikowad? Przecież nowator przedwojenny to jak Miss Polonia z roku
1936. Może byd wcale jeszcze apetyczna babka, ale już nie kociak. A z nowatorami wiadomo, co rok
to prorok. Stop. Dosyd. Czwarty mandat karny. Kierowcy wozu „Twórczośd nr 4” odbieramy prawo
jazdy.

W tym samym numerze „Twórczości” znajdujemy przepiękny utwór, który się tak zaczyna:

kaznodzieja kiś
kiś krochmali
kiedyś morze
powstanie
przeciw
niebu
kiś
kiś

Redaktorem „Twórczości” jest znakomity prozaik. W redakcji miesięcznika pracuje paru


autentycznych pisarzy. Wzywam ich, aby przestali krochmalid jak kaznodzieja kiś. I żeby nie byli
płaczliwi, że im się dokucza, bo tu nie o głupie kiś chodzi, ale, niestety, jest w tym wszystkim metoda.
Grupka dwierd- i półtalencików dokłada starao, aby stworzyd ten stan nieważkości słowa, bo w krainie
bełkotu mogą konkurowad z pisarzami autentycznymi, bo w tym stanie nieważkości wszystko jest
zrównane. Ale tym, którzy mają coś do powiedzenia, nie może byd obojętne stałe degradowanie
słowa.

Są rubryki w pismach skazane na nieczytanie. Ktoś zaczął nieopatrznie, raz się wydrukowało i jakoś
brnie się dalej. Przed wojną było takie pisemko popołudniowe, które podawało sprawozdania z
giełdy, oczywiście z dnia poprzedniego. Ponieważ jednak sprawozdania z poprzedniego dnia były już
w prasie porannej, nikt z wyjątkiem wariatów nie czytał tej rubryki. Zaproponowałem sekretarzowi
redakcji, żeby spróbował w tej rubryce drukowad po kilkanaście wierszy z Robinsona Crusoe. Ciekawi
byliśmy, czy kto zauważy. Po paru tygodniach jakiś czytelnik nadesłał list wyrażając żal, że tak
zajmującą powieśd podaje się w tak małych odcinkach.

Żal mi tych rubryk i tych autorów nie czytanych. Znalazłem w „Nowej Kulturze” artykuł Trznadla o
Wirpszy. Pomyślałem sobie, biedni oni. Nikt pewnie nie zechce tego przeczytad. Powodowany
ludzkim uczuciem przeczytałem, co następuje: „Z symbolizmem łączy się niekiedy element o
pochodzeniu chyba ekspresjonistycznym - przesączony całkowicie poprzez wewnętrzną
subiektywizację zapis akcji zewnętrznej, widzianej poprzez pewien autentyzm psychiczny...” A dalej:
„Słowo jest optymizmem, gdyż język nas stwarza i jest pesymizmem, spętaniem, gdyż jednocześnie
unieruchamia nas i określa, należy więc nieustannie je negowad...” No i bądź tu dobry dla ludzi. Długo
się zastanawiałem, co robid, aby móc nieustannie negowad słowa, i doszedłem do wniosku, że może
najprostsze to ich nie wypowiadad. Reszty nie zrozumiałem. Nie jestem taki mądry jak pan Wilhelmi,
który chwali się, że w dwanaście minut, z zegarkiem w ręku, zrozumiał wiersz Białoszewskiego pt.
Karmel z kolan działa.

Pan Wilhelmi powiada, że nie warto tak długo czytad Białoszewskiego, żeby się dowiedzied, że istnieją
„tęsknoty nie do urzeczywistnienia” i tym podobne banały. A mnie się ciągle wydaje, że trzeba
krytykowad Białoszewskiego nie za to, o czym pisze, tylko za to, jak pisze. Czy warto czytad sonety
Petrarki czy Mickiewicza, żeby się dowiedzied o istnieniu miłości niewzajemnej, albo czytad Otella,
żeby się dowiedzied, że istnieją zazdrośni Maurowie?

Wiele arcydzieł literatury da się sprowadzid do bardzo szablonowej formuły, a sama treśd różni się
niewiele od wzmianki w rubryce wypadków. Mogę wam podad parę takich przykładów. Ale po co się
fatygowad, kiedy zrobił to za mnie Pagart. Na występach Barbary Jefford, znakomitej aktorki
angielskiej, można było nabyd za złoty osiemdziesiąt program ze streszczeniem najwybitniejszych
sztuk Szekspira. Może chcecie Romea i Julię? Proszę bardzo. Oto, co o tym dziele powiedziane jest w
programie: „Julia w noc księżycową odkrywa Romeo pod swym balkonem. Ponieważ okrutny los nie
pozwala jej wyjśd za mąż za Romeo, wypija truciznę i umiera.” A może chcecie Otella? „Desdemona
błaga senat o pozwolenie towarzyszenia ukochanemu mężowi Otello ma Cypr. W chwili gdy układa
się do snu, zazdrosny Otello dusi ją.” O roli Lady Makbet powiedziano: „Co do Makbet, Barbara
Jefford występuje w roli Lady Makbet dopiero od niedawna.” Otóż co do Pagart, to mógłby nie
okazywad tak absolutnej pagarty dla tekstu programów.

U nas tak zawsze. Albo za łatwo, albo za trudno. Albo strasznie prymitywne, albo cholernie mądre.
Pan Wilhelmi jest cholernie mądry. Zawstydza nas, że nie czytaliśmy Lupasco i nie wiemy, co to jest
dialektyka Gonsetha, i że błąkamy się w niewiedzy, nie rozróżniając reizmu od holizmu. Powiada, że
życie jest za krótkie, żeby czytad Białoszewskiego. Ale nie jest przecież znowu takie długie, żeby czytad
Wilhelmiego. Obok artykułu tego głębokiego krytyka jest w tym samym numerze krzyżówka. I znów
nie wiadomo, dla kogo jest ta rozrywka umysłowa. Są tam takie numerki: „Tytuł oficerski w dawnym
wojsku tureckim”; „Północ na mapach chioskich”; „Ruja kozic”. Gdzie jest ten idealny czytelnik, który
był oficerem w dawnym wojsku tureckim, umie czytad po chiosku i brał udział w rui kozic? Kto może
takie rzeczy wiedzied? Oczywiście, pan Wilhelmi rozwiąże tę krzyżówkę w dwanaście minut z
zegarkiem w ręku. Ale nasz brat pomęczy się, zawstydzi, rozzłości i ręką machnie na krzyżówkę, a nie
daj Boże i na całą naszą krytykę literacką.

Żyjemy w czasach specjalizacji. Są specjaliści od „derkowania na guzel” (?), przynajmniej tacy się
ogłaszają. Są również zawodowi stypendyści. Tacy, co pobierają. Są to tak zwani młodzi, uprawiający
ten stan rzeczy zawodowo. Młodzi amatorzy to po prostu ludzie w pewnym wieku, mniej więcej
między osiemnastym rokiem życia a dwudziestym piątym. Zawodowo młody to facet między
szesnastym a sześddziesiątym rokiem. Onże zdolny albo obiecujący. Ma już pod czterdziestkę i ciągle
albo wyrabia się, albo obiecuje, a najczęściej pobiera. Przeglądając listę tych, co pobierają stypendia
literackie, trudno się oprzed uczuciom pewnej melancholii. Są tam dwie kategorie: nowi i wieczni
stypendyści. Kiedyś, kilkadziesiąt lat temu, młody człowiek napisał parę wierszy albo parę dośd
mętnych artykułów krytycznych i jest już zawodowym literatem, bez zdolności zarobkowania,
skazanym na wieczne ubieganie się o stypendia, na rozgoryczenie i biedę. Ciekawe, że na tych listach
związku literatów, mimo niewątpliwej pauperyzacji środowiska pisarskiego, prawie nie ma
autentycznych, zawodowych, produktywnych literatów.

Więc co robid? Nie dawad? I dawad niedobrze, i nie dawad trudno. Ale jeśli chodzi o pieniądze, to
zawsze lepiej dad. Gorzej jest z wydrukowaniem pierwszego utworu. Bardzo to poważna i
odpowiedzialna sprawa. Ponieważ jestem człowiekiem słabego charakteru, niejednego mam na
sumieniu zawodowego grafomana. Przychodził do mnie kiedyś młody, sympatyczny uczniak. Przynosił
wiersze. Nie bardzo złe, ale i nie bardzo dobre. Jeden był mniej niedobry od innych. Taki nieszkodliwy.
Widziałem, jak temu sztubakowi cholernie zależy na tym, żeby byd wydrukowanym. Przecież sam
byłem kiedyś takim sztubakiem. Już sobie wyobraża, jak pokaże numer „Skamandra” ze swoim
wierszem kolegom albo, co ważniejsza, pewnej panience, w której się kocha. Jeśli mu wydrukuję, to
szczeniak szkoły nie skooczy, matury nie zda, kupi sobie artystyczny krawat, bródkę zapuści i będzie
miał pretensje do całego świata. A jeśli nie wydrukuję, to może zniechęcę naprawdę zdolnego poetę?
Może nie mam prawa odrzucad, gdy wiersz jest niezły, przecież nikt od razu nie zaczyna od arcydzieł?
Wydrukowałem. Spełniła się pierwsza częśd moich przewidywao. Spotykam teraz dośd często tego
zmarnowanego literata. Nie wymienię jego nazwiska, bo go wszyscy znacie. Poza tym ten
zmarnowany facet zajmuje bardzo wysokie stanowisko urzędnicze, wolę więc z nim nie zadzierad.

Hodowanie zawodowych stypendystów, zbytnie ułatwianie startu, kokietowanie młodych przez


różnych poszukiwaczy popularności - są to wszystko rzeczy niedobre, nie znaczy jednak, by pochwalad
obojętnośd i wszelki brak opieki. Może po prostu trochę więcej wolnej gry sił, więcej pozostawid
życiu, a mniej organizacji? Czasem takie problemy mają wymowę głęboko dramatyczną. Słyszałem o
dziejach pewnej niewielkiej wyspy na Oceanie Indyjskim, na której staraniem Narodów
Zjednoczonych zwalczono malarię. Po kilkunastu latach, gdy już nie było malarii, zmalała
śmiertelnośd, ale zaczął się głód. Czyż więc nie należy zwalczad malarii? Zwalczad trzeba i głód, i
malarię. Ale z rozwagą i planowo.

Nadmiar opieki nie tylko młodym może szkodzid. Niedawno wystawiono sztukę znanego autora z taką
opieką i gorliwością, z taką pretensjonalną pompą, że sztuka się przewróciła. Wziąd utwór literacki i
wystawid z „Dejmkiem pożarów, z kurzem krwi bratniej”, przy fanfarach propagandowych, to znaczy,
złą oddad usługę autorowi. Co przy normalnej inscenizacji mogło się podobad lub nie podobad, przy
takim zadęciu musi zirytowad nawet najżyczliwszego widza. Nie wiedziałem nigdy, skąd pochodzi
znane rosyjskie powiedzonko: „Położenije chuże gubiernatorskogo.” Teraz już wiemy, co to jest
położenie sztuki, co to jest chuże i co to jest gubernatorskie.

W jednym z ostatnich numerów „Nowej Kultury” ukazał się mój przekład wiersza Salvatore
Quasimodo: Przed posągiem Ilarii del Carreto. Wszystkim w redakcji i paru znajomym na mieście
bardzo się przekład podobał. Gdy po paru dniach wpadł mi do ręki ten właśnie numer „Nowej
Kultury”, z przerażeniem skonstatowałem, że wydrukowano dużymi literami zamiast Przed posągiem
- Przed pociągiem. Nikt tego błędu nie zauważył. Bo i skąd mieli wiedzied, że to błąd? Że nie ma
sensu? Przecież wiersz jest od tego, żeby nie miał sensu. Gdyby było „Pod pocięglem”, też by nie
zauważyli, bo czytelnik współczesny, a raczej czytelnik „Współczesności” zobojętniał i stracił
wrażliwośd na sens słowa drukowanego. W dawnych koszmarnych czasach „Skamandra” na taki błąd
wszyscy by się rzucili, nawet pies redaktora. Oczywiście, i w ponurych czasach „Pikadora” zdarzały się
błędy korektorskie, ale zastanowiła mnie reakcja, ą raczej dzisiejszy brak reakcji na głupstwa wynikłe
z omyłek drukarskich.

Bo skąd czytelnik ma wiedzied, że np. zamiast „Kiś, kiś krochmali” powinno byd „Kuś, kuś gryzmoli”,
albo przeciwnie? Z melancholią pomyślałem o starych, poczciwych błędach korekty. Duża zabawa
była, pamiętam, gdy czcigodny „Kurier Warszawski” wspomnienie pośmiertne o jakiejś popularnej
mecenasowej rozpoczął patetycznym oświadczeniem: „Któż z nas nie miał świętej pamięci
mecenasowej Siupsialskiej”? Oczywiście miało byd: „Któż z nas nie znał...”

Przykry jest brak korekty, ale czasem jeszcze gorszy jest korektor pedantyczny i surowy. Kiedyś pisząc
o Kadenie, który wtedy propagował namiętnie założenie Akademii Literatury, pozwoliłem sobie na
żarcik pisząc: „Kaden, ten wieczny kadendydat do akademii.” Korektor poprawił mi starannie na
„Kaden, ten wieczny kandydat do Akademii”. Poprawiłem znów, dodając na marginesie: „Uwaga:
Żart! Kalambur!” Gdy numer „Wiadomości Literackich” ukazał się, przeczytałem to zdanie w takim
pełnym tekście: „Kaden, ten wieczny kadendydat do akademii. Uwaga: Żart! Kalambur!” Co
najdziwniejsze, że tak właśnie było lepiej. Bo w koocu ani żart nie był tak dobry, ani kalambur tak
trafny, więc dopisek: „Uwaga: Żart! Kalambur!”, nie psuł, ale właśnie ratował sytuację.

Bywają błędy koszmarne, tragiczne w skutkach i piekielnie śmieszne, jak jeden drobny błąd, który
podobno zwichnął karierę młodego, zdolnego dziennikarza w dawnych czasach cesarskiej Galicji. W
opisie przyjazdu cesarza Franciszka Józefa do jakiegoś większego prowincjonalnego garnizonu
znalazło się następujące zdanie: „Gdy pociąg wiozący Najjaśniejszego Pana wjechał na stację, na
peronie s.ali (!) w przepisowych pozycjach dowódca garnizonu, naczelnik stacji, jego żona i wszyscy
radni miejscy.”

Zabawne bywają błędy wynikające nie tylko z przestawienia liter, ale i nonsensy spowodowane
przestawieniem różnych clichés dziennikarskich. Przed wojną, w czasach flirtów z faszystowskimi
Włochami, w „Gazecie Polskiej” ukazał się panegiryk na cześd Mussoliniego. Niestety, wielki G. B.
Shaw, który miał przykrą słabośd do wszystkich dyktatorów, bardzo pochlebnie wyraził się
parokrotnie o Mussolinim. „Gazeta Polska” powołała się więc na zdanie Shawa pisząc: „Mussolini, to
największy człowiek naszych czasów, jak powiedział słynny kpiarz Bernard Shaw.” Do nazwiska Shawa
zwyczajowo dodawało się „słynny kpiarz”, ale w tym kontekście wyszło troszkę inaczej, niż sobie
„Gazeta Polska” życzyła.

Wszystko to były błędy normalne, z tego świata, trójwymiarowe, w naturalnych kolorach. Dziś w
pismach literackich, błędy, jak wirusy, chytrze uodporniły się na korektę, przystosowały się do
otoczenia, a raczej otoczenie przystosowało się do błędów. Jeśli chodzi o poezję nowoczesną, to
doszło do tego, że już tylko sam autor wiersza wie, co on przekręcił, a co przekręciła drukarnia. On
chcący - ona niechcący.

Bywają różne alergie, czyli uczulenia. Jedni puchną od truskawek czy od raków inni od pomidorów. Ja
mam uczulenie na pretensjonalnośd. Wszystko znoszę, póki jest skromne. Oczywiście z wyjątkiem
honorariów. Skromnych honorariów nie lubię. Nigdy nie lubiłem. Jest coś wstrętnego w samym
pojęciu- skromnego honorarium. Jeśli chodzi o ludzi, to wolę skromnego idiotę od durnia
pretensjonalnego, zwykłego głupca od wymyślnego kretyna. Niestety, nawet zupełnie przyzwoici
ludzie popadają w pozy i pretensjonalności, które mobilizują we mnie najgorsze instynkty.

Niedawno nadano w telewizji rozmowę z bardzo zdolnym, inteligentnym malarzem, który, kołowany
przez jakąś przystojną, ale nie bardzo przytomną historyczkę sztuki, oświadczył w koocu, że celem
jego malarstwa jest obnażenie duszy człowieka współczesnego. Chardin by tak nie powiedział.
Chardin był dobry. Goya miał bardzo zły charakter, ale też by tak nie powiedział. Pamiętam, kiedyś w
Teatrze Polskim bohaterka sztuki Jewreinowa wyszła na proscenium i krzyknęła tragicznie: ,,Więc, czy
jest prawda?” Siedzący obok mnie szlagon trzepnął się po udach i sapnął: „A niech cię kule biją!”
Zdrowy to był odruch. Nie ma dziś ani takich szlagonów, ani takich odruchów. Ale pretensjonalności
dużo. Co drugi facet rozwiązuje zagadkę bytu. Poeta i weteran awangardy Przyboś spowiada się:

„Wierzyłem, że tak wcielę i ukoję chud wszechistnienia.” A mówiłem, a ostrzegałem, że lada chwila
dojdziecie do przybyszewszczyzny! Nie słuchaliście mnie. No to macie.
W tejże telewizji widziałem jakąś „Estradę poetycką”, w której parę niedobrych wierszy i parę ładnych
wierszy zarzynali aktorzy wygibasami i straszeniem. Przestraszyłem się zwłaszcza pana Siemiona.
Bardzo to zdolny artysta, ale straszy. Że on niesamowity, że on jest dziwny, że on może ugryźd. Jeśli
ma mnie kto straszyd, to już wolę Simenona.

Ta pretensjonalnośd i udziwnianie wdziera się na łamy tygodników i pism codziennych. Któregoś dnia
wziąłem do ręki nr 136 sympatycznego „Życia Warszawy”. Nie było to zbieranie dziwolągów
stylistycznych z różnych pism i z dłuższego okresu. Jedno zanurzenie siatki w wodzie jak przy badaniu
próbnym planktonu. Oto, co wyłowiłem. Na pierwszej stronie takie zdanie: „...to samo źródło ma
bardzo interesujący postulat zjazdowy”. Źródło ma postulat! Zdrowo powiedziane. Ale, co gorsza, jest
to postulat zjazdowy. A co to jest zjazd źródeł? To jest powódź. Tego już nie można lekceważyd.

Na następnej stronie zwrócił moją uwagę tytuł artykułu: Nocne raidy truskawek. Co to może byd? Czy
to chodzi o dalsze losy truskawek, którymi ktoś się w dzieo objadł? Nie dowiedziałem się, bo
zafascynowało mnie ogłoszenie: „5 stołów bilardowych dużych wraz z bilami i kijami posiada do
upłynnienia Sp-nia Inwalidów PA-RES.”

Upłynnione bilardy w prasie codziennej, a chud wszechistnienia w poezji. A niech was kule biją.
Oczywiście, bilardowe.

Chod w wielu dziedzinach jesteśmy z lekka zacofani, ale za to w innych przodujemy ludzkości.
Będziemy mieli niedługo najnowocześniejszą operę na świecie, bo dziś już nikt oper nie buduje, więc
nasza wygrana. Czytałem w kurierku, że flota polska jest nowocześniejsza od angielskiej, bo cała
zbudowana w ostatnim dziesięcioleciu. To samo podobno z poezją. I z telewizją. Jesteśmy diablo
nowocześni. Niedawno widziałem i słyszałem w telewizji Mirona Białoszewskiego, który wygdakał
fragmenty Norwida, Słowackiego i Wyspiaoskiego. Ponieważ Białoszewski łamie cezurę, zaciera rytm i
sens, wybijając przypadkowe sylaby, tekst był absolutnie niezrozumiały i wszyscy trzej poeci
upodobnili się do siebie i do utworów Białoszewskiego. Przypominało to wyżywienie w Domu
Zdrojowym w Krynicy, gdzie różnica smaku zupy i deseru została całkowicie zniwelowana.

Można i tak. Ale po co brad do tego Norwida,,Słowackiego i Wyspiaoskiego? Równie dobrze można by
wygdakad książkę telefoniczną albo numer „Nowej Kultury”. Można w telewizji pokazad również i
Białoszewskiego, ale wydaje mi się, że przede wszystkim trzeba dawad trochę więcej normalnej
naszej dawnej i niedawnej poezji, która co prawda nie jest tak nowoczesna jak nasza flota czy opera,
ale od paruset lat utrzymuje poziom nie najgorszy. Solidna znajomośd klasyków we Francji i w Anglii
jest obowiązująca. U nas zawsze był silniejszy terror mody i snobizm, co jest typową cechą prowincji.
Na prowincji lubią wyrażad się w sposób kwiecisty i uczony. Szanujący się mieszkaniec prowincji każde
zdanie zaczyna od słowa „faktycznie”. Pan Siemion również lubi mocne słowa. Mówiąc w telewizji o
teatrze Białoszewskiego zachichotał z lekka, popatrzał dziwnie i wreszcie powiedział znacząco: „Jest
to teatr ele... men..tar...ny”. Nieprawda.

Nie jest to ani teatr żywiołowy, ani podstawowy. Nie mam nic przeciw temu, aby i takie próby
znajdowały miejsce w telewizji, chodzi mi tylko o trochę więcej poczucia odpowiedzialności wobec
odbiorcy i o proporcję. Białoszewski na tle bogatej kultury literackiej byłby zjawiskiem normalnym,
niepokoi na tle pustyni telewizyjnej, po której galopuje na pegazie, jak Arab na wielbłądzie, samotny
Grzegorz Lasota.

Ten brak proporcji jest cechą wielu dziedzin naszego życia. Jeżeli sport to zdrowie, no to wydawałoby
się, że powinno byd u nas trochę więcej klozetów. Kraj o najniższym poziomie kanalizacyjnym w
Europie chlubi się rekordem w trójskoku. Dobra rzecz skok, jeszcze lepsza trójskok, ale nie zawsze się
chce skakad, aby, jak to mówią, „wyjśd na dwór z potrzebą”.

W każdym niemal powiatowym ośrodku mamy teraz poetów awangardowych. Mamy już dadaistów
paostwowotwórczych na stopniu powiatowym, wojewódzkim i stołecznym. Ci ostatni piszą
niezrozumiałe wiersze, ale za to zupełnie zrozumiałe, można by powiedzied zbyt zrozumiałe recenzje
pochwalne z książek Putramenta.

W filmie to samo, Nachwalili się Forda i Stawioskiego za film Krzyżacy, aż tu nagle czytam w „Kurierze
Polskim”, że każdy, kto był w Paryżu na Montmartrze, „...z pewnością zwróci uwagę na ogromną
makietę negatywnego bohatera epopei Sienkiewicza - Forda...” Jakże to więc? Ford się okazał
negatywnym bohaterem epopei sienkiewiczowskiej? Umiaru w tym nie ma. Albo za dużo, albo za
mało. Wysyłamy jagody do Anglii, raki i ślimaki do Francji, całe cukrownie na Wschód, ale w kawiarni
w Warszawie nie można się doprosid kropli mleka do kawy. Widziałem niedawno w kronice filmowej,
jak pakują i wysyłają za granicę całe wagony bryndzy. Ale sporo jeszcze tej bryndzy zostaje dla nas.

Gdy Białoszewski kładzie w telewizji Wyspiaoskiego przy pomocy pretensjonalnych wygibasów, Teatr
Polski to samo Wesele kładzie metodą bezmyślnego kiczu. Kicze powodują wygibasy, a wygibasy
utrwalają kicze. I tak toczy się nasz artystyczny światek.

Przynależnośd to ważna rzecz. Nieprzynależny smutny jest jak przygodny gośd w Spatifie. Filmowcy i
artystki siedzą sobie przy stolikach, chichoczą i popijają, a taki nieprzynależny udaje, że czyta kartę,
czyli menu, to zapala, papierosa, to gasi, jednym słowem chce pokazad, że on nic, tak sobie, na nikogo
nie czeka i w ogóle nie przepada za towarzystwem. Niech no się jednak zjawi jakiś przygodny znajomy
kretyn i przysiadzie do stolika, cóż za ożywienie, jakie podniecenie towarzyskie! Sytuacja się odpręża,
nieprzynależny zadaje kretynowi pytania bez powodu, wysłuchuje odpowiedzi bez sensu, nerwowo
popijając herbatę bez smaku. Wszystko aż do chwili, gdy na sali zjawią się przypadkowo prawdziwi
znajomi, do których nieprzynależny czuje się przynależnym. Wtedy przygodny kretyn zostaje
brutalnie odpędzony od stolika.

Wódzia ułatwia przynależnośd. Wspólna setuchna, wspólny bełkot. Podobnie tak zwane hobby. Jeśli
się nie jest ani esperantystą, ani filatelistą, można wybrad coś z ryb, to znaczy, zostad wędkarzem lub
jaroszem. Chociaż i esperantyści, i filateliści też niezłe mają życie. W każdym takim kółeczku można
sobie uwid ciepłe gniazdko przynależności. Niech na dworze zawierucha, śnieg, grypa, Krzyżacy, a my
tu sobie w albumiku mareczki przyklejamy albo w świetlicy klubu esperantystów, w gronie kolegów,
laubzegą wzorki wycinamy nucąc Kukułeczką po esperancku.

Jak kto nie chce ani filatelistyki, ani esperanta, może jeszcze zostad masonem, chod podobno nie takie
to łatwe. Byd masonem, to znaczy mied przynależnośd „murowaną”. Tylko że oni nie bardzo lubią
ludzi, którzy mają poczucie humoru. Pamiętam, byłem kiedyś świadkiem rozmowy Boya ze słynnym
historykiem, tak zwanym Szymasonem Askenazym. - Weźcie mnie do masonerii - powiedział Boy -
przysięgam, że nie opiszę, chyba żebyście sami o to prosili. - Askenazy nie odpowiedział i gniewnie
łypnął okiem.

Nowy rodzaj przynależności wytworzyła telewizja. Nie wiadomo po co i na co, gapimy się na faceta,
który przeskakując w górę lub w dół, zmieniając się co chwila w migocące paski, czyta wieczorem to,
czego nie chciało się nam przeczytad w porannej gazecie. Siedzimy przy tym ekranie na zasadzie
poczucia wspólności i przynależności. Że to dla nas, że my razem, że gdybyśmy wyszli z pokoju, facet z
ekranu z żalu podskoczyłby parę razy, zamigotał i zmienił się w dziewicę z rybim ogonem.

Sport też duża rzecz, jeśli chodzi o przynależnośd. Znowu, że to my. Że my przeskoczyliśmy, my
rzuciliśmy, my przebiegliśmy. Tak to tworzą się na świecie całym małe i większe, ciepłe, zaciszne
kółeczka przynależności. A nieprzynależny jest smutny i sam. Był przed wojną taki proszek do prania
„Radion”. Pamiętam wielkie neonowe ogłoszenia: „Radion Sam Pierze.” Jak się tak rozejrzę dookoła,
to czasem mi się wydaje, że jestem jak ten proszek. Sam piorę.

Dzisiaj załatwia się odmownie arystokrację. Ponieważ mało już kto wie, co to była ta arystokracja i
różne tworzą się legendy i mity, warto poświęcid parę słów tej ginącej klasie czy kaście. Włościanie i
rzemieślnicy dzisiejsi, którzy nie pamiętają już hrabiów czy książąt, opowiadają swoim dzieciom różne
banialuki i nowelki. Jakie to były przepychy, niesprawiedliwości i przywileje, jak to na Kolonie Letnie
mogła się wtedy dostad tylko córka Potockiego albo Radziwiłła, jak to hrabiowie mieli inne noże do
mięsa, a inne do ryby i do tego jeszcze specjalne nożyki do owoców. Co do tych ostatnich, to prawda,
bo sam jeszcze przed wojną na Białorusi takie nożyki widziałem. Ale co do Kolonii Letnich, to
głupstwo oczywiste, bo żadna hrabianka, ani tym bardziej hrabini nie pojechałaby do Czarnej Strugi
ani do Falenicy. Wszystko to jeździło do Zakopanego albo nawet na Riviere, a jak która bogatsza
(Branicka, Tarnowska, Pomianowska), to jeszcze po cztery złote dziennie się szarpnęły i jechały do
Gurewicza do Otwocka.

A teraz mała dygresja na temat włościan. W dawnych hrabiowskich czasach i operach występują
zwykle okoliczni włościanie. Na naszym etapie, po wyzwoleniu z feudalizmu i sanacji, nie mamy już
okolicznych włościan, tylko włościan okolicznościowych. To znaczy, facet jest czasowo w Kulturze, a
potem idzie do PGR albo vice-versa. Otóż włościanie, dostawcy, Żydzi, lud, chór i statyści otaczali
pałace czy zamki o nielichym metrażu, dośd powiedzied, że w Łaocucie sto sześddziesiąt pokoi
wypadało na każde pół głowy mieszkaoca. Obecnie sytuacja się odwróciła. Setki osób czyhają na
jeden- pokój w Nieborowie czy Jabłonnie. Dostały się do tych pałaców sfery niższe, jako to uczeni,
Żydzi, artyści i włościanie zarówno okoliczni, jak i okolicznościowi.

Pamiętam, kiedyś przyjechał do Nieborowa pewien mój arystokratyczny przyjaciel, dziennikarz i


tłumacz, i obecny tam wtedy minister Modzelewski spytał go, jak znajduje Nieborów. „Ja tu jestem
pierwszy raz, panie ministrze - odpowiedział Krzysztof Radziwiłł. - Pochodzę z tej uboższej linii
radziwiłłowskiej i nigdy mnie tu nie zapraszano. Dopiero trzeba było Polski Ludowej, żebym mógł
bywad w Nieborowie...”

Jak więc widzimy, dopiero dzięki sojuszowi włościaoskiemu sfery niższe wkroczyły do zamków i
pałaców naszej arystokracji. Tego lata była w Nieborowie pewna sympatyczna Polka z Anglii i bardzo
się wzruszyła parkiem i faktem, że ścieżki w parku tak ładnie zagrabione, bo w Anglii się nie grabi. To
znaczy, teraz się nie grabi, bo kiedyś się grabiło. Powiedziałem jej, że nie tylko ścieżki. Pałac też.
Bardzo ładny i dzięki temu towarzystwo tu dzisiaj lepsze niż za dawnych czasów. Haoby to nie
przynosi siedzibie radziwiłłowskiej, że po alejach promenuje się teraz profesor Infeld pod rękę z panią
Parandowską, że Sławomir Mrożek podaje twarożek Marii Dąbrowskiej, Szyfman z Pniewskim grają w
kręgle, a Słonimski jeździ na rowerze Andrzeja Bieokowskiego. Lepsze to niż kartograjstwo i chlanie
wódy u Morysia Potockiego w Jabłonnie, gdzie tysiące tomów pięknej biblioteki, odziedziczonej po
Guciu Potockim, gniło w pakach na strychu, a w czytaniu był tylko jeden stary numer „Światowida”
(coś w rodzaju „Przyjaciółki”). Lepsze to od towarzystwa, które się zjeżdżało na polowanie do
Dzikowa czy Łaocuta. Nie bywałem na tych polowaniach, ale opowiadał mi pewien mój przyjaciel,
Jerzy P., który odziedziczył żyłkę myśliwską po dziadku, który był administratorem domu i polował na
lokatorów, że towarzystwo w Dzikowie pod względem intelektualnym stało poniżej jednego piętra
kamienicy przy ulicy Iwickiej, gdzie, jak wiadomo, mieszka Sandauer.

Powiedział o sobie Mark Twain: „Jestem arystokratą, gdyż pochodzę z rodziny od wieków już
pogardzanej.” Historia naszego kraju potwierdza tę wypowiedź amerykaoską, ale i dystansuje o całe
setki lat, bo gdy przodkowie Twaina jeszcze do Ameryki nie dobrnęli, nasi arystokraci już niejedną
grandę mieli za sobą.

Nie ma więc co żałowad, że żywych arystokratów mamy coraz mniej, a dawnych mamy za antenatów
i eksponatów muzealnych. Nie ma więc co grymasid, że Nieborów to dzisiaj muzeum, i że na stolcach i
sedesach radziwiłłowskich zasiadł lud polski zadami swoich przedstawicieli. I ja jednym z tych zadów i
przedstawicieli byłem, kawę i wódkę piłem, a com widział i słyszał, w „Szpilkach” umieściłem.

Okres wakacji jest rodzajem żniw dla prasy. Na letniskach ludzie czytają pisma. Przyczyna jest prosta;
nuda letnisk jest większa od nudy prasy. Ale nie tylko żniwa były wyjątkowo mokre w tym roku. Prasa
również.

Tonąc w powodziach deszczu, ludzie chwytali się byle czego. A że tonący brzydko się chwyta, więc
czytało się wszystko pomieszanie razem - i „Nową Kulturę”, i „Przyjaciółkę”, i „Kulisy”, i „Politykę”, i
Kulisy Polityki, i Politykę Kulis, i „Świat”, i „Dookoła Świata”, i tak dookoła Wojtek, no i oczywiście
prasę codzienną: „Życie Warszawy” i „Express”.

W „Expressie” jest rubryczka, której tytuł od dawna mnie irytuje. Nazywa się ten dział: „Kto chce,
niech czyta”. Cóż do diabła! Przecież ten tytuł da się zastosowad do całego „Expressu” i do całej w
ogóle prasy. Przymusu nie ma. Do tego jeszcze nie doszło. Czyta ten, kto chce. Jeśli kto naprawdę nie
chce, to może nawet moich felietonów nie czytad. Nawet „Trybuny Ludu”. Ale „Przekrój” musi. Bo w
„Przekroju” jest Krzyżówka z Kociakiem, a na tak zwanych wczasach króluje „kociak” z krzyżówką.
Wszystkie rozmowy toczą się wokół krzyżówki i kto nie wie, co to jest kasta w Indiach, sześd liter,
zaczyna się na „p”, sam jest pariasem, czyli ciemną masą i nie ma żadnych szans towarzysko-
erotycznych.

Spotkałem na letnisku takiego „kociaka” z krzyżówką. Ładna blondyneczka, powiedzmy, na imię miała
panna Cesia. Stale z ołówkiem w ręku i z pomadką do ust. Smaruje jednym i drugim i ciągle pyta. -
Panie Literacie... (nazwano mnie panem literatem, bo w tym samym pensjonacie był już redaktor i
prezes, i dyrektor). Panie Literacie - powiada - niech pan pomoże, bo tu jest zgadywanka literacka. To
ważne, bo jak się bywa w Spatifie, to lepiej wiedzied, kto jest kto i z czym do gościa. Co to może byd?
Pierwsze: „Skąd Litwini wracali, z nocnej wracali wycieczki? Wieźli łupy bogate...” E... Łatwe. Sama
wiem. Wycieczka „Orbisu”. Drugie: „Stary Budrys trzech synów...” Coś tu pokręcili. Przede wszystkim
nie Budrys, ale Brandys, a po drugie nie trzech tylko dwóch. - Nie bardzo tam, jak widzimy, mocno
było z tą literaturą, ale za to w krzyżówce okazała niemałe doświadczenie życiowe i odgadywała jak
szatan. Ogólna jednak opinia panny Cesi o krzyżówkach nie jest zbyt entuzjastyczna. - Zmieniło się na
gorsze - powiedziała. - Dawniej, w czasach błędów i wypaczeo, wiadomo było, czego i kogo się
trzymad. Jak był owoc południowy, to albo banan, albo ananas. A dzisiaj ni z tego, ni z owego pigwa!
Skąd oni tę pigwę wzięli?

Wszystko przez tę koegzystencję i awangardę. Cytryn nie ma, pomaraocz nie ma, a oni pigwę
wynaleźli. Albo to: „Pięd liter, jednokomórkowiec.” Co to może byd jednokomórkowiec? Chyba
kawalerka. A oni nie. Właśnie jakaś ameba. Albo: „Jednostka oporu elektrycznego.” Wiadomo -
miejskie pogotowie elektryczne. Tak by dawniej było, a dziś, że niby te sputniki, to zaraz jakaś anoda
czy elektroda.

Jak widzimy, panna Cesia w odgadywaniu krzyżówki kieruje się wyostrzonym zmysłem satyrycznym i
wyczuciem aluzyjności wykształconym na współczesnej beletrystyce. - Wiadomo - powiedziała mi
kiedyś - pisze się mama, a czyta się tata. - Panna Cesia nie jest odosobniona. Ogromne masy
czytelnicze w naszym biednym rolniczym kraju podejrzliwie i nieufnie, z dnia na dzieo, z tygodnia na
tydzieo, przyglądają się szpaltom pism codziennych i tygodników. W krzyżówkach znajdują ukojenie.
Tam musi się zgadzad. Tam jest sprawdzian natychmiastowy i triumf, ulga i poczucie konkretu. I
lekarstwo na kompleksiki niepowodzeo, na poniżenia i ciosy życiowe. W biurze wygadują, że złe
zestawienie budżetowe, że Kuciubioski młodszy, ale zdolniejszy, a ja tu tymczasem, panie dziejski,
wiem, jaki jest prawy dopływ rzeki Iguasu i może nawet nagrodę książkową dostanę i nazwisko
wymienią.

Pytałem jednego miłego, piegowatego chłopczyka, czy wie, co to są Krzyżacy, o których ostatnio tyle
się mówi. - Wiem - odpowiedział - to tacy, co rozwiązują krzyżówki. - Zdaje się, że dziecina miała
rację. Widzę oczami mojej wyobraźni, jak cała Polska pochyla się nad biało-czarnymi kwadratami.
Próbują pogodzid pionowe i poziome. Pionowe nawet i owszem. Tylko to poziome jakoś nie
wychodzi.

Tysiąc numerów „Szpilek” to fakt, którego lekceważyd nie należy. To już nie przypadek. Przypadkiem
można wydad parę numerów bardzo złego pisma humorystycznego. Ale tłumaczyd się, że to
przypadkiem wydało się tysiąc numerów, to narażad się na jawne kpiny.

Lepiej grad w otwarte karty. No więc tak. Przez dwadzieścia lat wygłupialiśmy się, drukowaliśmy
brzydkie, zamazane rysunki, pisywaliśmy głupie, niemrawe felietony, naciągaliśmy kalambury, na
chama, bezczelnie przekręcaliśmy słowa, żeby rozśmieszyd, diabli wiedzą kogo. No i co? Czy komu
przez to korona ze łba spadła? Główna rzecz - krzywdy nikt od nas nie miał. Ale i pozytywnej roli
humoru negowad nie należy. Zrobił swoje w wieku XVIII, w czasach scientyzmu i sceptycyzmu
laickiego, odegra również rolę w budowaniu socjalizmu. W koszmarnych czasach sanacji pewien
dostojnik skarżył się na nasze niewyparzone pyski, twierdząc, nie bez słuszności, że dowcip jest
niebezpieczną bronią. „Tak - powiedział wtedy Stefan Jaracz - ale nie należy karad za nielegalne
posiadanie dowcipu.” Może to powiedział Jaracz, a może nie Jaracz, ale racja w tym zdrowa. Nie tylko
w rozwoju historycznym i w stosunkach gospodarczych humor i śmiech mają swe pozytywne
znaczenie, ale również i w stosunkach erotycznych. Powiedział Wolter, że rozśmieszyd kobietę, to
znaczy ją zdobyd. Oczywiście miał na myśli rozśmieszenie przy pomocy tak zwanych łachotek.

Jeśli chodzi o śmiech, stolica nasza ma swoje stare i dobre tradycje. Kabaret i szopka warszawska
stały bardzo wysoko. Miała Warszawa świetnych autorów, ale przyznad trzeba, że dostawcą
najlepszych kawałów i powiedzeo była i jest ulica warszawska. Kawał o „salwach honorowych”,
dowcip o „delegacji Izraela”, anegdotka o „Eisenhaerze” - wszystko to twórczośd anonimowa.
Chcielibyście może, żebym wam te dowcipy powtórzył? He, he, robaczki, chcecie, ale się nie dowiecie
- jak by powiedział Przybyszewski, Witkacy i Gombrowicz. Nie mogę wszystkiego wywalid w jednym
felietonie, bo i na zimę trzeba coś niecoś zostawid. Jedną wam taką warszawską anegdotkę mogę od
biedy powiedzied. Wyprawa myśliwska w dżungli afrykaoskiej poszukiwała zaginionego podróżnika.
Znaleziono go wreszcie przebitego dzidą na wylot, ukrywającego się w krzakach przed ludożercami.

- Jak pan sobie dawał radę? - spytano podróżnika.

- Ano - odpowiedział - jakoś się żyło, spałem na drzewach, jadłem korzonki.

- No a ta dzida?

- Trochę mi przeszkadza, zwłaszcza gdy się śmieję.

Jak widzimy śmiech występuje jako zjawisko stałe nawet w trudnych warunkach życiowych, jak wyżej
opisane.

Nie docenia się u nas znaczenia śmiechu i humoru i dlatego pewnie tysiączny numer „Szpilek” nie jest
obchodzony, należycie. Najmniejszego porównania z Grunwaldem. Nie żeby zaraz Ford film kolorowy,
szerokoekranowy robił z życia Marianowicza, ale chodby jakieś odznaczenia, nagrody pieniężne, coś z
ciepłej bielizny na pomoc zimową, chodby talon na zapalniczkę. Niedawno odbyła się we Wrocławiu
uroczystośd wypuszczenia 100-tysiecznego wagonu z Pafawagu. To rozumiem. Ładnie było,
gustownie i z sensem. Opisano to wszystko w „Trybunie Ludu”: „Jest godzina 14. Przełom dwu zmian.
Pafawagowska syrena wyje jednak dłużej niż zwykle. Wytacza się długi sznur czerwonych wagonów
towarowych. Jeden wśród nich ubrany jest flagami, kwiatami.”

Tak powinno byd w „Szpilkach”. Jest godzina dwunasta. Wszyscy wychodzą na kawę. Redaktor
Mostowicz wyje dłużej niż zwykle. Wytacza się długi sznur numerów „Szpilek”. Jeden wśród nich
przybrany jest flagami i kwiatami. Niech żyje tysiączny numer „Szpilek!” Niech żyje trzynasta pensja,
niech żyją praktyczne, wartościowe, duże prezenty, czego wam i sobie życzę.

Przez ostatnie parę tygodni byliśmy szarpani i miotani przez uczucia „numenalne”, czyli zarażenie
stadne, wywołane emocjami Olimpiady i premierą Krzyżaków. Widząc powodzenie, z jakim autorzy
scenariusza przejechali się ciężarówką Forda po Sienkiewiczu, wszyscy nasi filmowcy zabierają się
teraz do innych dzieł mistrza. Kawalerowicz ma robid (jak zwykle) „Bez tematu”, Wajda „Rodzinę
Połamanieckich”, odważny Janek Lenica „Janka Ryzykanta”, projektuje się również „Ogniem i
Mieciem” z Mieciem Jahodą, a całą resztę dla telewizji, czyli absolutne „W pustyni i w puszczy”, jeśli
chodzi o poczucie smaku i umiaru.

Film Forda jest technicznie znakomicie zrobiony, podoba się masom, nie ma więc czego się czepiad. Ja
osobiście wolałbym, aby nie wszystko tam było na zasadzie pancerz i łupież, ale ja się tu nie liczę. Jest
jednak pewną przesadą twierdzenie, że Krzyżacy to „największy sukces filmowy tysiąclecia”, jak to
napisało jedno z pism stołecznych. Wygląda na to, że pierwsze dziewiędset lat zbałaganiliśmy i
dopiero w ostatnim stuleciu, pracując jak szatany, załapaliśmy to filmowe arcydzieło. Znane były takie
chwyty reklamowe już w koszmarnych czasach sanacji. Wacław Grubioski napisał kiedyś, gdy jego
sztukę grano w Nicei, że jest to „pierwsza sztuka autora polskiego grana od początku świata na
Rivierze”.

Olimpiada dała nam nie mniej emocji niż Krzyżacy. Siedziało się godzinami przy telewizorze albo, kto z
wyższym wykształceniem - przy radiu. I tak samo jak z wielkim dziełem Stawioskiego i Sienkiewicza,
do sukcesów przyczyniła się historia, martyrologia i tradycja narodowa. Bo w jakich to zawodach nasi
lekkoatleci dominowali nad resztą obcego nam świata? Wypisałem sobie z gazet te wszystkie tak
zwane konkurencje, które były domeną Polaków. Każda z nich w jakiś sposób łączy się z dziejami
naszego narodu. A więc: dźwiganie ciężarów. Zgadza się. Słusznie złoty medal. Następna konkurencja.
Bieg z przeszkodami. Nie ma co gadad, przydała się zaprawa stuleci. Jak ten sam Krzyszkowiak poleciał
bez przeszkód, to przegrał. Wiadomo. Nie przyzwyczajony. Następna konkurencja. Wycisk. Też zgadza
się, bo jak by powiedział historyk literatury: „Nurt wycisku przewija się przez nasze dzieje.” Co
jeszcze? Rwanie? Też się zgadza, bo po wycisku zwykle miewa się rwanie. Może kto inny nie ma, a ja
mam, a jeśli się to komu nie podoba i jest innego zdania, na przykład, że co innego naród, a co innego
jednostka, to niech się odwali, bo mogę się zdenerwowad i uderzę. (Teraz się nie dyskutuje, teraz po
Krzyżakach i po Olimpiadzie bije się faceta, chyba, żeby był silniejszy.)

Mieliśmy nieliche sukcesy na Olimpiadzie rzymskiej, niektóre nawet zupełnie niespodziewane.


Krzyszkowiak, najsympatyczniejszy nasz zawodnik, zadziwił, zwłaszcza Anglików, nie tyle swoim
biegiem, co nazwiskiem. W „The Illustrated London News” napisano o nim: „The man with the
unpronouceable name”. Wiadomo. Imperialiści zawsze się czepiają. Że niby nie mogli go przegonid,
bo nie potrafili wymówid jego nazwiska. Głupie wykręty. Bo niby co? Jak by umieli wymówid nazwisko
Krzyszkowiak, to by na niego krzyknęli: „Te, Krzyszkowiak!” On by się odwrócił, a oni tymczasem by
go przegonili. Bujda, panowie Anglicy! Nikt wam w to nie uwierzy. (A jeżeli kto jest innego zdania, to
itd.)

Słuchałem sprawozdao rzymskich Tomaszewskiego. Mam słabośd w ogóle do Tomaszewskich, ale ten
tak mi się wraził w umysł i w nerwy jak hipnopedia, o której pisze Aldous Huxley. Do dziś pamiętam
każde słowo z jego sprawozdania o Rucie i młocie. „Proszę paostwa, teraz, właśnie teraz ten młot
rzuca Rutem, to jest Rut rzuca młotem, tym młotem, który, proszę paostwa, on tu przywiózł z
Warszawy do tego Rzymu, aby go tu, proszę paostwa, rzucid na oczach całego świata. I oto już rzuca.
Już rzucił. Proszę paostwa, fenomenalny wynik! Młot ląduje daleko, tak daleko, ale jednak trochę za
blisko. No, ale proszę paostwa, on się starał. Bardzo się starał, nie udało się. Cóż, proszę paostwa,
każdemu może się młot nie udad!”

Tak się przejąłem tym sposobem mówienia, że gdy po jakimś przyjęciu dyplomatycznym wróciłem do
domu i żona spytała się, jak tam było, powiedziałem: „Wyobraź sobie, zbierają się przedstawiciele
wszystkich narodów! Jest Pollak, Czeszko, Litwiniuk i Rusinek. Dyplomaci, urzędnicy, Karolina Beylin. I
oto już za chwilę otworzą się drzwi do bufetu, do tego bufetu, o którym zawsze tyle i tak często
myślimy. Już, już drzwi otworzono. Zaczyna się bieg do bufetu. Falstart! Nie! Poszli! Janek Brzechwa
prowadzi pierwszy. Przed samym sandaczem w galarecie bierze go Waokowicz, Michał Rusinek trzeci
o pierś kaczki w maladze! Brawo! Wszystkie miejsca zajęte przez Polaków. Korpus dyplomatyczny i
cudzoziemcy bez miejsc.” Długo tak bredziłem. Do późnej nocy.

Tak to bywa, gdy się człowiek za bardzo poddaje uczuciom zbiorowym.

Odbyła się niedawno w telewizji warszawskiej dyskusja na temat polskich wad narodowych. Co jest
największą naszą wadą, a co zaletą? Wypowiadali swe poglądy redaktorzy pism, eseiści i
socjologowie. Po wysłuchaniu tej półgodzinnej dysertacji doszedłem do wniosku, że największą
narodową wadą polską jest nieumiejętnośd prowadzenia dyskusji.

Ogromnie dużo tam było różnych „eee, beee, aczkolwiek”, „właściwie”, „faktycznie”, „chod z drugiej
strony”, „problem ma wiele aspektów” i tym podobnych zwrotów stylistycznych, przeplatanych
niezawodnym „proszę paostwa”. Jeden z mówców długo mówił o tym, że czas jest ograniczony, więc
trzeba się streszczad, ale się nie streszczał. Inny mówca zwrócił uwagę na fakt niezmiernie ciekawy, że
to, co w pewnych warunkach jest wadą, w innych warunkach może się okazad zaletą. Następny
mówca ostro mu się sprzeciwił, twierdząc, że to, co w pewnych warunkach jest zaletą, w innych
warunkach może się okazad wadą. Pewien bardzo sympatyczny socjolog tak bardzo był stremowany,
że powiedział coś zupełnie niezrozumiałego, po czym przeprosił słuchaczy, że właściwie chciał
powiedzied coś wręcz przeciwnego i zapadł w ponure milczenie, urozmaicane niespodziewanymi,
sarkastycznymi chichotami.

Nieumiejętnośd przemawiania łączy się u nas z absolutnym brakiem poczucia czasu. Daje się to
odczud boleśnie na różnych zjazdach międzynarodowych. Pewien, mój przyjaciel, znakomity pisarz,
niezrównany stylista, wygłosił kiedyś prelekcję o Mickiewiczu. Było to na Kongresie PEN-Clubów o
godzinie dwunastej minut piętnaście. Jest to szczegół dośd ważny, gdyż na Zachodzie lunch jada się
około pierwszej. Po półgodzinnym opisie genialnych, ale nikomu nie znanych utworów genialnego,
ale nikomu nie znanego poety, sala zamarła we wrogim oczekiwaniu. Po następnych piętnastu
minutach mój przyjaciel zdołał zmobilizowad nienawiśd wszystkich zebranych, wpatrzonych ze zgrozą
i rozpaczą w stos nie przeczytanych jeszcze kartek, leżących przed prelegentem. Przewodniczący
zaczął dawad rozpaczliwe znaki mówcy, wreszcie podsunięto mu kartkę z prośbą, żeby skooczył. Mój
przyjaciel zmieszał się, zaczął przerzucad stronice, stracił wątek, wreszcie powiedział: „No i potem
umarł w Konstantynopolu.” Sala wy buchnęła śmiechem, śmiechem ulgi. A przecież dodad trzeba, że
esej był świetnie napisany. Mówił o naprawdę genialnym pisarzu. Nie wolno jednak zapominad o
nieubłaganych prawach czasu, zwłaszcza gdy się ten czas innym zabiera. Pamiętad również trzeba, że
nasi wielcy poeci i wszystkie nasze sprawy obchodzą obcych tylko wtedy, gdy się to łączy z jakimś ich
interesem, ale i wtedy trudno nam konkurowad z porą śniadaniową.

Polacy przemawiad nie umieją i wydaje mi się, że tylko niektóre egzotyczne narody przewyższają nas
pod tym względem. Ich przemówienia są jeszcze dłuższe od naszych, a co gorsza, prywatne rozmowy
z przedstawicielami tych wielkich i szlachetnych narodów przedstawiają niemałe trudności.
W Paryżu, w czasie mojej pracy w Unesco, miałem kiedyś okazję zetknięcia się na oficjalnym obiedzie
z pewnym Ważnym Delegatem. Rozmowa toczyła się przy pomocy tłumaczy. Ważny Delegat
podwierkał coś do tłumacza, po czym tłumacz powiedział: - On się pyta, czy Pan pisze utwory krótkie
czy długie. - I krótkie, i długie - odpowiedziałem. Tłumacz podwierkał do Ważnego Delegata, który
ucieszył się ogromnie. Twarz mu się rozjaśniła. Po chwili dwierkania tłumacz powiedział: - On mówi,
że u nich też piszą i krótkie, i długie utwory. - Zapanowała ogólna radośd, cmokanie i kiwanie
głowami. Po dłuższej pauzie poczułem, że pora na mnie. Spytałem więc Ważnego Delegata, z jakich
stron pochodzi. - Z południa - odpowiedział. A po chwili dodał: - Au nas na południu jest cieplej, a na
północy zimniej. - Wyraziłem moją ogromną radośd i powiedziałem: - To zupełnie tak jak u nas. Na
północy zimniej, a na południu cieplej. - Ważny Delegat długo kiwał głową, uścisnął mi rękę
parokrotnie. Jeszcze chwilę, a obaj popłakalibyśmy się ze wzruszenia. Bardzo to był przyjemny obiad.

W dyskusji o wadach narodowych jeden z mówców w telewizji warszawskiej zwrócił uwagę na cechę
wybitnie polską, którą jest oczekiwanie cudu. To już nie tylko słynne nasze: „jakoś to będzie”, ale
program bardziej ambitny. Każdy spodziewa się, że wygra na loterii, i w tej nadziei nie przeszkadza
mu nawet fakt, że nie kupuje losów. Rodacy nasi przypominają rybaków, którzy siedzą z wędką nad
Wisłą, Brdą, Bzurą czy Bzdurą i oczekują cudu. Jak wiadomo bowiem, nikt jeszcze ryby na wędkę nie
złapał, oczekiwanie więc cudu nad Wisłą, Brdą czy Bzurą ma cechy niepoważnego marzycielstwa.
Ciekawe jest, że tymi marzycielami są prawie zawsze mężczyźni. Kobiety ryb na wędkę nie łapią. Jeżeli
łowią, to udają tylko, żeby byd blisko i złapad nie rybę, ale faceta. Fakt, że kobiety, mając więcej czasu
niż mężczyźni, nigdy prawie same nie siedzą z wędką nad wodą, daje dużo do myślenia. Kobiety są
realistkami. Gdybym się nie bał, to bym powiedział, że to zimne dranie.

Jest już coś takiego przykrego w naturze ludzkiej, że każda gra musi byd wymierzona przeciw komuś.
Sekretem powodzenia meczów międzypaostwowych, wyścigów kolarskich czy spotkao bokserskich
jest ta właśnie witamina, ten pokarm dla ambicji. Wytwarza się przy tym dośd osobliwa więź
wspólnoty narodowej. Leciwa kasjerka redakcyjna razem z chuderlawym redaktorem działu
ekonomicznego przelatują nad poprzeczką, biorą lekko płotki, zmieniają pałeczkę w biegu
sztafetowym. My wygraliśmy bieg na dziesięd tysięcy! „My”, to znaczy ona, ta kasjerka, i
Krzyszkowiak. Niedawno na meczu międzypaostwowym piłki nożnej młody szaleniec podniecony
narodowo rzucił butelkę w kierunku gości. Butelka nie doleciała do boiska i kropnęła jakiegoś widza w
pierwszych rzędach trybun. Facet zerwał się i zaczął opieprzad niefortunnego miotacza butelek. Na to
odezwał się głos z publiczności: „Daj pan spokój, on chciał dobrze!”

Tam, gdzie nie grają ambicje narodowe, podnietą wcale silną staje się żądza zysku. Wyścigi konne
mają na celu, jak nam to od dawna tłumaczą, podniesienie poziomu hodowli koni rasowych. Potrzeba
podniesienia tego poziomu jest tak wielka, tak namiętna, że tysiączne tłumy walą co dzieo na
Służewiec i wszystkie inne pola wyścigowe świata i tam wyją nieprzytomnie, gdy Mezala przegrywa
do Hyperiona, gdy fuks wygra albo faworyt nawali. Wszystko z tej troski o kooską rasę! Mam jednak
wrażenie, że gdyby nie było totalizatora, gdyby konie nie miały numerków i tylko tak sobie latały po
trawce, frekwencja z lekka by zmalała. Wydaje mi się również, że gdyby na Olimpiadzie zawodnicy
występowali w maskach zamiast kolorów narodowych i gdyby nie było wiadomo, kto kogo nawala,
kto komu pokazał, kto komu dał wcirę - puchy byłyby w Rzymie i w Tokio.
Z tą troską o zdrowie fizyczne człowieka i rasę kooską to trochę jak z miłośnikami natury. Czytałem
kiedyś nekrolog czcigodnego Prezesa Towarzystwa Łowieckiego. Był to znany myśliwy, który ponod
położył cztery słonie, dwa bawoły, pięd tygrysów, czterysta dzików, dwa tysiące zajęcy, sześd tysięcy
kuropatw i tyleż gołębi. Bardzo kochał przyrodę i twierdził, że poluje tylko po to, aby obcowad z
naturą. Tak sobie, zwyczajnie, usiąśd w lesie pod krzaczkiem nie załatwiało sprawy. Trzeba było coś z
tego mied.

Opowiadano mi o młodym człowieku, który chciał się ożenid z biedną panną.

- Co ty z tego będziesz miał? - spytał go ojciec.

- Będę szczęśliwy.

- A jak już będziesz szczęśliwy, to co z tego będziesz miał? - odpowiedział nie przekonany ojciec.

Ludzie lubią coś mied; wygrad, nawalid, wykazad, że się jest lepszym. W sporcie, na wyścigach, na
polowaniu, nawet w zwyczajnej rozmowie. Są tacy, co nie przepuszczą żadnej okazji. Spróbuj takiemu
opowiedzied jakąś historyjkę, jakieś zdarzenie autentyczne. Przerwie ci w połowie: „Więc mnie się
zdarzyło coś znacznie ciekawszego.” Zaczniesz mu dowcip, przerwie: „To ja panu powiem coś
lepszego.” -Wszystko, żeby cię pognębid. Żeby jego było na wierzchu. Rozmawiałem z takim jednym,
nawet bardzo utalentowanym i dowcipnym. Chciałem mu się podlizad i powiedziałem o jego synku:
„śliczny chłopiec”.

- Ja byłem ładniejszy - odpowiedział zawodowy zwycięzca. Własne dziecko pognębił, a nie dał się.

W sporcie zwycięstwo jest najbardziej oczywiste, rzecz dzieje się na oczach widzów i prasy, stąd kult
wyczynów sportowych największy. W sztuce mniej się liczą sukcesy, kryteria są płynne i
zainteresowanie mniejsze. Oto mały przykładzik. W numerze 175 „Życia Warszawy” przeczytałem nie
bez zdumienia wzmiankę pod tytułem: Twórca «Warszawianki» nie żyje. Wiadomo, że nie żyje i to od
dośd dawna. Okazało się, że to nie chodzi o Wyspiaoskiego, tylko o twórcę klubu sportowego
„Warszawianka”. W ten sposób zrobiono drugi pogrzeb Wyspiaoskiemu. A właściwie trzeci. Bo
drugim pogrzebem było Wesele w Teatrze Polskim.

Stali mieszkaocy Zakopanego mieli, zwłaszcza przed wojną, podwójne życie. Swoje własne,
codzienne, normalne i życie przyjezdnych przyjaciół i znajomych. Witkacy, demon i dziwak
zakopiaoski, wywiesił na drzwiach swojej pracowni napis: „Gościu, won! Nie przyjmuję absolutnie
nikogo! Gdyby mnie nie było w pracowni, jestem w jadalni na dole.” Mam czasem ochotę taki napis
umieścid na drzwiach mego warszawskiego mieszkania.

Lato jest okresem, w którym ludzie chwilowo zmieniają miejsce pobytu. Ponieważ Polska stała się
ostatnio modna turystycznie, więc nagle zjawiają się dawno nie widziani znajomi i przyjaciele i
telefonują z lotniska na Okęciu, że nie mają wizy wjazdowej i pokoju w „Bristolu”. Tacy, co wybierali
się od lat do kraju, jak sójka, a raczej jak szujka za morze, lub tacy, którzy podróżują z łatwością, jak
Czajka za morze, dzwonią z lotniska, z hotelu lub wprost przychodzą do domu. Z niektórych człowiek
się nawet cieszy. Ale pierwsza myśl jest: „Gościu, won!” Właśnie umówiłem się z Andrzejem w
kawiarni, potem muszę skooczyd korektę tomu, wieczorem jestem na imieninach u N., a tu stary
kolega szkolny, który ma teraz sklep z kapeluszami w Sidney, pyta, kiedy się zobaczymy. Bardzo się
dziwi, że go nie poznałem po głosie. Powiada przez telefon: - Domyśl się, kto mówi... No? Nie
poznajesz Wacka? - Jak mam go poznad po głosie, kiedy ostatni raz głos ten słyszałem w piątej klasie
gimnazjalnej, kiedy facet przechodził mutację?

Czasem takie przyjazdy mają nawet swój dramatyczny wyraz. Kiedyś dzwonił do mnie z hotelu jakiś
dawny znajomy, który przyjechał z Ameryki. Nie bardzo pamiętałem gościa. Przypominał mi, że
grywaliśmy przed wojną w brydża w klubie u Gielniewskiego. Powiedział nazwisko. Nie pamiętam. W
koocu powiada:

- Przypomnę panu. Oni grali szlemika w piki, a ja nie wyszedłem w damę karo.

- A - powiedziałem - naturalnie, pamiętam. Jak się pan ma?

Tego szlemika grali dwadzieścia sześd lat temu, ale pamięd brydżowa jest właściwością niezbadaną.
Umówiłem się z dawnym partnerem na kolację w „Bristolu”. Poznał mnie od razu i ja go sobie
przypomniałem. Jest zamożnym facetem, przyjechał do Europy, ale nie ma tu nikogo. Cała jego
rodzina i dalsi krewni wyginęli w czasie wojny. Zostało mu w pamięci trzech warszawskich partnerów
brydżowych. Ja jestem jednym z tych partnerów.

- A co robi G.?

- Zginął. - Gośd zasmucił się.

- A co robi Julek Sakowski?

- Żyje - odpowiadam. - Jest w Londynie.

Facet ożywił się. Oczy mu się zaświeciły. Zamyślił się. Jestem pewien, że planuje teraz, żeby wstąpid
do Londynu. Ma cel życiowy. Odnajdzie ostatniego swego partnera brydżowego. To znaczy wszystko,
co go łączy z Polską i przeszłością.

Czasem taki przyjezdny ma dośd bezczelne pretensje. Rozgląda się po moim mieszkaniu i mówi z
przekąsem:- Nieźleście się urządzili. Ubranko - powiada - też niczego. Z tropiku. Podobno wszystkie
lepsze posadki też sobie porozbieraliście. - A co? Mieliśmy czekad na niego? Oczywiście, on by chciał,
żebyśmy mieszkali w piwnicy, na rogoży w łaocuchach, bici i szarpani. A on, dobry pan, pożałowałby i
nawet papierosem poczęstował.

Oczywiście to, co piszę, nie tyczy się prawdziwych przyjaciół, których przyjazd jest zawsze wielką
radością. Kiedy przyjeżdża Piter, Marek, Feluś, gdy zjawia się wielki Artur z Nelką albo towarzysz
młodości, Bronek Kaper. Nie mogliśmy się z Bronkiem nacieszyd sobą i Warszawą. Bestia ma taką
pamięd, że wymienił mi wszystkie adresy mleczarni „Nadświdrzaoskich” w śródmieściu i numery
telefonów znajomych panien. Pokłóciliśmy się trochę o to, kto wziął nagrodę za piękną walkę w
turnieju zapaśniczym w 1926 roku w cyrku, czy - Kachuta, czy Friszteoski. Polska dla niego jest jak
książka, której lekturę przerwał w młodości, ale pamięta wszystko i, spragniony lektury, ciekawy jest
dalszego ciągu. Mimo wielkich sukcesów zagranicznych, mimo dwierdwiecze trwającego rozstania,
jest to książka pisana w jego języku ojczystym.
Dlatego więc, że mam jeszcze paru przyjaciół na dalekim świecie, powiadam: „Gościu, won! Nie
przyjmuję nikogo! W razie gdyby mnie nie było w domu, jestem w kawiarni, a wieczorem będę w
domu, proszę zatelefonowad i zostawid adres!”

Nabili nas w butelkę! Nie tylko nas. Cała ludzkośd została oszukana i wystawiona do wiatru. Od paru
tysięcy lat poeci piszą wiersze w przekonaniu, że słowa mają sens, aż tu w sierpniowym numerze
„Twórczości” p. Bieokowski nie wytrzymał i zdradził straszną prawdę. Otóż okazuje się, że już od
kilkudziesięciu lat „SŁOWO WYZWOLIŁO SIĘ ZE SŁUŻEBNEJ FUNKCJI NOSICIELA SENSU”.

Oto, co pisze p. Bieokowski: „...słowo poezji jest przedmiotem samoistnym i istotnie nie ma sensu...
uznanie jakiegoś wiersza (nowoczesnego) za bezsensowny nie może byd zarzutem, a już w żadnym
wypadku oskarżeniem, bo utwór nowoczesnej poezji jest istotnie bezsensowny. ...Nie sens jest jego
miarą, ale szok, ładunek emocji, zdumienie i przerażenie, które zawiera...”

No dobrze, ale po czym mamy poznad, że wiersz jest nowoczesny? Odpowiedź jest prosta i logiczna.
Jeżeli wiersz jest bez sensu, to prawdopodobnie jest nowoczesny. Jeśli przeczytacie coś, co wywoła w
was „zdumienie i przerażenie”, stanęliśmy w obliczu poezji nowoczesnej. I to się zgadza. Tylko po
uczuciu zdumienia i przerażenia, po szoku następuje zwykle nuda. Gdy widzimy na płocie napisane
słowa, określające brutalnie pewną czynnośd fizjologiczną lub pewne części naszego ciała, po raz
pierwszy wywołuje to „szok, zdumienie i przerażenie”. A potem - nudę. Nudę absolutną. P.
Bieokowski propaguje „poezję nowoczesną, właśnie tę nierozumianą, nieprzystępną programowo”.
P. Bieokowski jest niedobry. Chce nas przerażad i szokowad. Ale myśmy się wcale nie umawiali, że
jeśli kupujemy książkę czy numer „Twórczości”, to po to, aby dostad szoku i przynieśd do domu rzecz
programowo (!) niezrozumiałą.

Słowa są dla ludzi. Tak jak poczta albo koleje. Wyobraźmy sobie, że nasza poczta pewnego dnia
przestała doręczad listy i oświadczyła, że ona nie jest od tego, że jej celem jest wywoływanie szoku,
zdumienia i przerażenia. Pocztylion, przebrany za Czajkę, przynosiłby nam zamiast listów dziesięd
deka mumii faraona w sosie pomidorowym albo sałatkę z gwoździ tapicerskich i chioskich krewetek.

P. Bieokowski na wstępie swojej osobliwej wypowiedzi oświadcza, że zarzuty stawiane poezji


nowoczesnej „powinny mied funkcję racjonalną, tzn. powinny byd wnioskiem z jej zrozumienia”. No
dobrze, ale przecież sam powiada, że poezji nowoczesnej zrozumied nie można! Nagle mu się sensu
zachciało! Istny dom wariatów. Na zakooczenie częstuje nas takim pasztecikiem: „Słowa nie znaczą,
tzn. nie mają stałej, raz na zawsze danej treści, ale atakują, wdzierają się w wyobraźnię świata,
rozrywają je (?). Budują wizje czyste, absolutne. Oślepiają.” Ile razy można czytelnika oślepid? Raz.
Potem już facet zabezpieczony. A może p. Bieokowski wierzy naprawdę w „absolutne i czyste wizje,
które powstają po rozerwaniu wyobraźni świata”. W takim razie jest człowiekiem urządzonym na całe
życie. Nas p. Bieokowski przekonał o jednym, że nie tylko poezja może nie mied sensu, ale również
proza. To znaczy proza p. Bieokowskiego.

Na temat funkcji słowa napisano niemało. Nie będę namawiał p. Bieokowskiego, żeby przeczytał An
Inquiry Into Meaning and Truth - Bertranda Russella, żeby się zajął semantyką, poczytał Carnapa,
Wittgensteina czy Whiteheada, bo tam są rzeczy za trudne nie tylko dla niego, ale nawet dla mnie;
namawiam jednak świetnego tłumacza i poetę p. Bieokowskiego, żeby przestał się załgiwad i
zachłystywad pretensjonalnym niezrozumialstwem i wrócił do przyzwoitej pracy literackiej. Nie są to
wszystko sprawy zbyt poważne i nadają się zaledwie na felieton do „Szpilek”, ale zespół redakcyjny
„Twórczości” powinien zrozumied, że drukowanie wierszy całkowicie pozbawionych sensu i artykułów
broniących BEZSENSU JAKO ZASADY daje broo najłatwiejszą kołtuostwu literackiemu. A to jest zła robota.

Aby pogodzid przyjemne z pożytecznym, jak to doradzał kiedyś Horacy, prasa nasza prowadzi stały
dział rozrywek umysłowych. Bawiąc uczyd to zamierzenie szlachetne, ale warto się czasem
zastanowid, czego uczą te rozrywki umysłowe. „Trybuna Ludu” pomieszcza co niedziela krzyżówkę.
Dnia trzeciego września, rankiem, zamiast iśd do kościoła zająłem się rozwiązywaniem tej krzyżówki,
co prawie wyszło na jedno, gdyż ranek cały pogrążony byłem w dociekaniach bardzo kościelnych.
Znalazłem takie słowa do odgadnięcia:

2. Przełożony klasztoru, 15. Kościelny historyk hiszpaoski, 19. Uczta pierwotnych chrześcijan, 25.
Szata liturgiczna, 36. Długa suknia duchownych protestanckich. Kto takie rzeczy może wiedzied?
Chyba tylko autor Spiżowej Bramy, ale Tadzio Breza już nie rozwiązuje krzyżówek „Trybuny Ludu”, bo
właśnie wyjechał na radcę kulturalnego do Paryża.

Zabawa z takiej religijnej krzyżówki nieduża, a i nauka niewielka i może nie najkonieczniejsza.
Czytelnicy „Trybuny” mają chyba większe zmartwienia niż szukanie po encyklopediach hiszpaoskich
historyków kościelnych! Zasadzie: uczyd - bawiąc, poświęca sporo miejsca najpopularniejszy tygodnik
„Przekrój”. Numer z 10 września reklamuje się nagłówkiem: „Weź go, zapład, PRZECZYTAJ.” Wziąłem,
zapłaciłem i przeczytałem. Na drugiej stronie, bo na pierwszej nie ma tekstu, tylko obrazek,
przeczytałem: „...na południowym wybrzeżu Chin wybuchła niebezpieczna epidemia cholery”. Hm.
Czyżby to znaczyło, że na północnych wybrzeżach wybuchają bezpieczne epidemie? Jeżeli już
wybuchła, jeżeli epidemia, i to cholery, no to wiadomo, do cholery, że niebezpieczna! W dziale
„Savoir vivre demokratyczny” jakaś korespondentka pisze: „Mój były sympatia żeni się, czy posład
życzenia?” „Przekrój” bez komentarza drukuje ten dziwoląg językowy i radzi albo posład telegram,
albo nie. Na stronie następnej znajdujemy artykulik pod tytułem Sprawy Nosów, który zaczyna się
następującym zdaniem: „Po mieszance (?) o zabiegach plastycznych twarzy otrzymaliśmy wiele listów
z zapytaniami, gdzie przeprowadza się takie zabiegi.” To już nie tylko „Sprawa Nosów”, ale „Sprawa
Smaku i Języka”. Jest jeszcze w tym samym numerze parę kwiatków, ale nie chcę się czepiad. I tak
„Przekrój” należy do najlepiej redagowanych periodyków polskich. A wszystkie chcą nas uczyd i
bawid. W każdym tygodniku jest jakiś kącik humoru. Najbardziej mnie drażnią rysuneczki z podpisem:
„Bez podpisu”. Przeważnie również bez sensu. Niedawno w moim rodzimym organie był rysunek
przedstawiający faceta jadącego kajakiem. Nie mogłem zrozumied, o co chodzi. Żona mnie o ten kajak
spytała, coś tam odburknąłem, ale przyparła mnie do muru i musiałem się pokajad. W „Przekroju” od
dwu lat Eryk Lipioski rysuje gościa z długim nosem i długim jamnikiem. Nawet już przywykłem i gdyby
tego jamnika zabrakło, życie wydałoby mi się jakieś puste i czcze. Ale o co chodzi, do dziś nie wiem.
Te rysuneczki bez podpisu przypominają mi zbiorek humoresek Krumłowskiego, wydany kiedyś przed
którąś tam wojną. Autor pomieścił najzwyklejsze rozmowy, które zwykli ludzie prowadzą, opatrzył je
tylko tytułami, np: Na deptaku w Krynicy. - Mężusiu, czy lubisz jarzębinę? - Nie, wolę jarzębinówkę. -
Albo: Odcięła się: - Czy można panią odprowadzid do domu? - Nie. Niech pan lepiej zawoła dorożkę. -
Mocna rzecz.

W czasach, gdy w programach szkolnych coraz drastyczniej redukuje się literaturę klasyczną, a
poważne dzienniki i periodyki wciąż próbują nas bawid krzyżówkami i figielkami bez podpisu, warto
by oddzielid trochę te dwa rodzaje. Zabawę i Naukę. Obie mogą na tym zyskad. Zasada: ucząc - uczyd,
bawiąc - bawid, nie jest zła. Tylko ta druga jest trochę trudniejsza.

Nie zawracajcie mi głowy wielkimi sprawami. Małe kłopociki zupełnie wystarczają, żeby zatrud życie.
Jestem neurastenik i hipochondryk, jak każdy z was, a wiecie dobrze, jak ciężki jest dzieo
hipochondroneurastenika. Dzieo? A noc? Noc jeszcze gorsza.

Zaczyna się od tego, że przed zaśnięciem przypominam sobie, że zgubiłem wiersze pewnego
grafomana. Grafoman przysłał markę pocztową za sześddziesiąt groszy i żąda oceny stu czterdziestu
ośmiu wierszy. Wypada niecałe pół grosza za wiersz. Trzeba było od razu włożyd do koperty i odesład.
Teraz będzie mnie szargał, że mu zgubiłem jedyny odpis wierszy. (Grafoman zawsze przysyła jedyny
egzemplarz.!) Będzie opowiadał po kawiarniach, że mu skradłem markę za sześddziesiąt groszy.
Przypomniałem sobie, że grafoman jest z prowincji, więc tam może nie ma kawiarni, a jak jest, to nie
ma moich znajomych, trochę się więc uspokoiłem, i już miałem zasnąd, gdy przypomniałem sobie, że
nie odpisałem na ankietę literackiego tygodnika, mimo że dwa razy już obiecywałem. Potem
przypomniało mi się, że zaprosił mnie na śniadanie jakiś cudzoziemiec, którego spotkałem w
„Bristolu”, ale zapomniałem na kiedy i nie mogę się go spytad, bo w ogóle faceta nie znam.

Gdy w koocu neurastenik usnął, zbudził się hipochondryk. Biorąc proszek nasenny, wyczułem
językiem na podniebieniu małą kulkę. Po chwili w mojej wyobraźni kulka rozrosła się w wielki guz.
Widzę białe kitle lekarskie, obrzydliwy, zimny i twardy stół operacyjny. Jednym słowem - koniec.
Widzę nekrologi w gazetach, nawet z fotografią. Piszą o mnie różne pochlebne rzeczy. Wielka sztuka,
po śmierci. Dużo mi z tego przyjdzie. Nie mogliby tak dad na te komplementy zaliczki płatnej teraz,
zaraz, ciepłą rączką? Rozczulam się trochę nad sobą, proszek działa, o kulce na podniebieniu
zapominam i wreszcie zasypiam.

Rano budzę się za wcześnie. A może nie za wcześnie, bo zegarek się zepsuł i nie wiem, która godzina.
Cholera, cały dzieo bez zegarka. Zegarek się nie zepsuł. Zapomniałem nakręcid. Nakręciłem, ale dalej
nie wiem, która godzina. Nakręcam zegarynkę. Szósta czternaście. Dwie godziny do śniadania!
Zaczynam przeglądad obrazki w jakimś starym numerze „The Illustrated London News”. Zasypiam
smacznie. Budzi mnie telefon, bo zapomniałem wyłączyd. Oczywiście omyłka. Już nie śpię, drzemię
tylko i czekam na gazety i śniadanie.

Bułka jest miękka i jakaś rozmokła. Dlaczego w ustroju socjalistycznym nie ma świeżych, chrupiących
bułeczek? Jajko parzy mi palce. Za sanacji by tak nie parzyło. Obieram, wyjmuję żółtko, bo żółtko to
cholesterol, i białko kładę na bułkę, ale oczywiście nie ma soli, zaś białko bez soli to świostwo. Zjadam
mały kawałek żółtka z miną zdeterminowanego desperata-samobójcy. Tak, będę się teraz zażerał
cholesterolem! Na złośd wam wszystkim. Nawet zjadam kawałek masła, ale jakieś zjełczałe. Do
herbaty wpadły dwa duże kożuchy. Tego jeszcze brakowało! Próbuję je wyłapad łyżeczką, ale są
cholernie zwinne, umykają jak żywe. Rozwijam gazetę i czytam o najrozmaitszych kryzysach,
gospodarczych, politycznych, o zbrojeniach, o Bizercie i Laosie. Czuję się trochę lepiej. Ale w tym
samym numerze gazety jest bardzo pochlebna recenzja o książce, wszystko jedno czyjej, po prostu o
jakiejś książce jakiegoś kolegi. Recenzent przy okazji wymienia nazwiska paru poetów. Oczywiście
mojego nazwiska nie ma. W tej samej gazecie znajduję opis nowych podziemnych prób z bombą
wodorową. Czytam ze smakiem. Nie bez przyjemności myślę o tym, że nie tylko ludzkośd, ale całe
życie organiczne zginie.

Układam się wygodniej w łóżku i popuszczam cugle fantazji. Przesuwają się przed moimi oczami
obrazy pełne grozy, wobec których Sąd Ostateczny Michała Anioła to „Kabaret Starszych Panów”.
Tylko mi przeszkadza myśl, że chod zginą wszystkie organizmy żywe, przedmioty martwe mogą
ocaled. Psuje mi to trochę przyjemnośd, ale trudno, trzeba byd realistą.

Artyści i poeci ludzie trunkowi. Łączenie tych dwu czynności uświęcone jest już przez historię
literatury światowej. Są tacy, co piszą tylko po wódce. Edgar Poe pisał po i przed. Verlaine w trakcie.
Ktoś pytał -Aleksieja Tołstoja, czy przy pisaniu pije wino czy wódkę. - Oczywiście wódkę -
odpowiedział, a po chwili namysłu dodał - no i wino także. – Poldzio Staff mówił, że wódkę można pid
tylko w dwu wypadkach: gdy jest zakąska i gdy nie ma zakąski.

Cechą charakterystyczną ludzi pijących jest wzmożona drażliwośd. Nigdy nie byłem pijakiem, ale coś
niecoś się w życiu wytrąbiło. Pamiętam kiedyś w Zakopanem popiliśmy dośd mocno z Witkacym i
Guciem Zamojskim i przyszedł nam dośd osobliwy pomysł, aby w tym stanie pójśd do kina. Wiadomo
było, że na świecie, gdzieś w Paryżu czy New Yorku, są już kina dźwiękowe. U nas do filmu
przygrywała pani ukryta za parawanem. Poczuliśmy się tym faktem urażeni. Witkacy objął partię
kobiecą, ja męską i zaczęliśmy prowadzid dialog dośd luźno zresztą dostosowany do treści filmu.
Zrobiła się awantura. Pani zza parawanu oświadczyła: - Albo ja, albo ci panowie. - Wyproszono nas z
kina przy pomocy miejscowego policjanta. Już przy wyjściu Witkacy nagle postawił sprawę na gruncie
towarzyskim i powiedział policjantowi: - Pan nam się nie przedstawił. - Policjant stuknął obcasami i
oznajmił, że się nazywa Pieniążek. Witkacy mruknął: - Witkiewicz. - Gucio dodał: - Gucio Zamojski. -
Ja, aby nie obniżad lotu, dodałem - Sienkiewicz. - Policjant bardzo był zgorszony. - Jak to - powiedział -
to panowie mają swoje ulice - bo w Zakopanem są ulice Witkiewicza i Zamojskiego, i Sienkiewicza - a
panowie tak się publicznie zachowują?

Wyszliśmy z kina, ale godnie. Dla pijanego godnośd ważna rzecz. Przyznad jednak trzeba, że drażliwy
pijak to prawdziwa zaraza, zwłaszcza w publicznych lokalach. Przeważnie jest to tak zwany Jasio
Wędrowniczek, co chodzi z wizytami od stolika do stolika. Przystaje z głupkowatą miną i czepia się.
Krzesła, stolika, ręki, kolana i wszystkiego, co powiesz. Zaczyna się zwykle od czułości. Nieznajomy,
wstawiony, zaczyna mi deklamowad jakiś wiersz Iłłakowiczówny i oznajmia, że umie na pamięd
również inne moje wiersze, na przykład taki jeden o tym telegrafiście, co to, cholera, nie umiał grad
na klarnecie. Po czym oznajmia, że byłem kiedyś byczy chłop, ale się sprzedałem. Ale on mnie i tak
kocha.

Po czym następuje próba pocałowania mnie w rękę, wypicia bruderszaftu, wypicia w ogóle,
pocałowania w ogóle, pożyczenia stu złotych, pożyczenia w ogóle. W tym miejscu zaczynają się
wymysły. Najlepiej jest od razu wstad i natychmiast zmienid lokal. Ustępstwa nie prowadzą do
niczego. Niedawno zaczepił mnie taki jeden w Spatifie. Coś tam zaczął mamrotad pochlebnego.
Uśmiechnąłem się i powiadam:

- Niech pan usiądzie. - Pijak popatrzył na mnie podejrzliwie i mruknął:


- Co to znaczy usiędzie? Chcesz pan może powiedzied, że ja się ledwo trzymam na nogach, że nie
mogę stad?

- Nic podobnego - tłumaczę się. - Jak pan woli stad, to proszę bardzo, niech pan stoi.

- Pan mnie prosi, żebym stał? A co to pan jest generał, żebym stał przed panem na bacznośd?

Próbuję byd przyjacielski i dobroduszny:

- Siadaj - powiadam - bracie, i napijmy się.

- Tylko nie bracie. Ja ani twój brat, ani swat - powiada pijak niepokonany i zaczyna temat mojej
rodziny omawiad coraz szerzej i coraz nieprzychylniej.

Powiedziałem, że idę do telefonu umyd ręce i zwiałem do innej knajpy, ale tak mnie ten drażliwy pijak
zdenerwował, że wypiłem tam o dwie pięddziesiątki za dużo i co gorsza, przysiadłem się do jakiegoś
obcego stolika i wdałem się w kłótnię z jakimś nieznajomym facetem.

Ostatnie piętnaście lat malarstwa i rzeźby polskiej to okres, który nazwad by można: Od „Podaj cegłę”
- do „Po prostu cegła”. Jesteśmy bowiem świadkami osobliwego zjawiska. Malarze słusznie
zbuntowani przeciw wulgarnemu naturalizmowi, przeciw konkurowaniu z prymitywną kamerą
fotograficzną popadli w skrajne przeciwieostwo i zamiast malowad cegłę, wystawiają cegłę jako
eksponat. Zamiast wiernie odmalowywad pudełko od zapałek albo puszkę od sardynek przyklejają
prawdziwe zapałki albo prawdziwą puszkę do płótna, oprawiają w ramkę, podpisują: „Martwa
natura”, i posyłają na wystawę. Straszna jest ta zemsta wzgardzonych przedmiotów martwych!
Niewiadomo tylko, kto tu jest martwy, czy natura, czy autor.

Artysta w naszych czasach ulega dwu pokusom. Trudno mu nieraz przemknąd się między Scyllą
oficjalnego kiczu i Charybdą czy Hebrydą pretensjonalnej oryginalności. Wydaje mi się, nacisk
snobizmu jest jednak silniejszy od pokus merkantylnych. Zwłaszcza, że te pokusy merkantylne nie są
zbyt oszałamiające. Opowiadał mi niedawno pewien młody przyjaciel, że w redakcji pisma, gdzie
drukuje felietony, dano mu do zrozumienia, że gdyby jego artykuły były bardziej upolitycznione i
uzgodnione ideologicznie, mógłby zamiast czterystu złotych od sztuki dostad czterysta trzydzieści.

Oprawianie w ramy kawałków cegły, muru, ścierek i drobnych przedmiotów metalowych, takich, jakie
się widzi na rentgenowskich zdjęciach medycznych żołądka wariatów, jest pewną formą malarstwa
abstrakcyjnego i może nawet mied smaczek dekoracyjny. Mnie jednak malarstwo abstrakcyjne w
większych ilościach nudzi, jak nudzą mnie wszelkie ozdoby, zwłaszcza oderwane od architektury.
Malarstwo przedstawiające, interpretacja natury, chodby najbardziej deformująca, pozostawia mnie
w kręgu doznao autora, pozwala mi konfrontowad moje pojęcie o wyobrażonym przedmiocie z
interpretacją malarską. Budzi we mnie asocjacje liryczne czy dramatyczne, irytuje mnie czy podnieca.
Wobec malarstwa abstrakcyjnego czuję się jak facet wyrzucony za drzwi. Dla zmylenia taki cham,
który mnie wyrzucił, jeszcze szantażuje mnie nadając kilkunastu rozmazanym kolorowym plamom
osobliwe tytuły w rodzaju: Władza Oczekiwao albo Koturny jesienne (?).

Byłem członkiem jury konkursu na pomnik Juliusza Słowackiego. Bardzo zastanowił mnie pewien
projekt wyobrażający spore kółko i dwa patyki w środku. Dlaczego to miał byd Słowacki? Ktoś
tłumaczył, że te dwa piony i koło to bardzo głęboka aluzyjnośd do Króla Ducha. Już prawie byłem
gotów uwierzyd, gdy inny z członków jury powiedział mi, że to jest projekt weteran, że był już na paru
konkursach, raz przedstawiał bohaterów Warszawy, kiedy indziej jubileuszową markę pocztową
bitwy pod Grunwaldem, a ostatnio był nawet na konkursie na południową ścianę ulicy
Marszałkowskiej.

Jestem człowiekiem towarzyskim, ale jak ktoś nie chce się ze mną zadawad, to pies mu mordę lizał.
Stosuje się to również do poetów, którzy, ponieważ pan Mallarmé znudził się kiedyś stawianiem
znaków przestankowych, za ujmę sobie uważają postawienie w wierszu przecinka albo kropki. Aby
utrudnid i byd jak najmniej komunikatywnym, panowie ci stosują dziwną dośd metodę skrótów. Jak
najwięcej treści w jak najmniejszej ilości słów! Dobra to zasada, ale na poczcie przy wysyłaniu depesz.
Skąd ten szał oszczędności? Taki facet marnuje całe ryzy papieru, życie nawet sobie czasem marnuje,
a nie doda, gdzie trzeba, orzeczenia. Widziałem kiedyś w Białej Podlaskiej szyld, w którym było tylko
jedno słowo: „Futrzanych”. Oczywiście miał to byd „Skład Okryd Futrzanych”, ale właściciel żałował
farby i miejsca licząc, że domyślny naród jego odbiorców i tak będzie wiedział, o co chodzi.

Takich rebusów dużo jest w tak zwanej sztuce współczesnej. Czasami nawet są to figielki inteligentne
i warte chwili zastanowienia, ale niestety, w większości pokrywają własną pustkę i zrozumiały wobec
tego egocentryzm. Może jest w tym jakaś intuicyjna samoobrona przed wrogim nam światem?
Czytałem gdzieś niedawno, że głuchoniemi nie chorują na morzu. Uważam, że per saldo to się nie
opłaca. Wolę chorobę morską. Wolę widzied, słyszed, mówid i rzygad.

Dedykowanie książki było kiedyś obowiązkiem, koniecznością, nieraz przykrą, aktem obłudy wobec
Monarchy, Księcia, Możnego Pana czy nawet wobec Ojca Świętego.

Kopernik swoje De Revolutionibus dedykował papieżowi Pawłowi Trzeciemu. Temuż Pawłowi


Trzeciemu dedykował Rabelais La vie trés horrifique du Grand Gargantua, a La Fontaine dedykował
swoje bajki Delfinowi Francji, który miał wtedy lat sześd. Nasi wielcy przodkowie nie byli małostkowi,
wiedzieli, gdzie i jak się komu pokłonid. Nie mieli przecież wyboru. Trzeba było pozyskad protektora,
aby zapłacił drukarza, i trzeba się było zabezpieczyd przed spaleniem na stosie, gniciem w lochu albo
wygnaniem z kraju. My nie dedykujemy naszych książek możnym tego świata. Nie żebyśmy nie
chcieli. Oni nie chcą., Byli dawniej tacy, co płacili i wymagali. Teraz ani nie płacą, ani nie wymagają.
Ostatecznie wolę to drugie.

Dedykacje wypisujemy znajomym i kolegom, więc nieraz przyjdzie się trochę nakłamad, ale któż z nas
nie ucieka się czasem do pomocy obłudy niezawodnej i nieszkodliwego lizusostwa, które tak ułatwiają
nam stosunki z ludźmi. Spotkałem niedawno faceta, z którym jestem od lat na „ty”, ale nigdy nie
wiedziałem, jak się gośd nazywa. Pech chciał, że to było w kawiarni „Czytelnika” i że gośd właśnie
kupił moją książkę. - Podpisz mi - powiedział. Napisałem mu: „Drogiemu przyjacielowi”. Lepiej to
wypadło, niż żebym się spytał: - A jak ty się właściwie nazywasz?

Są przecież dedykacje, które otrzymujemy z radością i które szczerze podpisujemy. W moim


warszawskim mieszkaniu, które w czasie powstania spaliło się doszczętnie, ogieo pochłonął wiele
takich cennych pamiątek. Z żalem wspominam dedykację na Wietrze od morza, którą wielki Stefan
Żeromski wypisał początkującemu poecie, dedykacje Lechonia, Pawlikowskiej, Leśmiana, Witkacego,
Boya. Jedną taką pamiętam. Na tomie, który miał tytuł Marzenie i pysk, Boy napisał mi: „Koledze po
pysku”.

Porządkując teraz książki w mojej bibliotece znalazłem sporo nowych miłych i pochlebnych dedykacji.
Na gwiazdkę roku 1953 dał mi Tuwim dwa piękne tomy Scènes de la vie privée et publique des
animaux, ilustrowane przez Grandville'a. Napisał mi: „Wiernemu, długoletniemu zwierzęciu - jego
stary, dobry pan.”

Cytuję te zabawne, bo pochlebnych nie wypada. A ma się te rzeczy. I to od takich różnych, co to


publicznie grymaszą, a prywatnie czarują. Nie wymieniam nazwisk, ale ta dwoistośd stosowana jest
dośd osobliwie. Przyznał mi się niedawno Różewicz, że wpisywał do albumu panienkom moje wiersze.
To samo robił Tymoteusz Karpowicz. Obaj zdolni poeci, ale chytrusy. Panienki uwodzą moimi
wierszami, a krytyków swoimi.

Sztuka pisania dedykacji upada. Przeważnie wypisuje się parę banałów i zamaszysty autograf. W
wyjątkowych wypadkach człowiek się trochę wysili. Ostatnio parę miałem niezłych. France i Stefkowi
Themersonom napisałem: „Te staroświeckie stanze przesyłam Stefkowi i France. Wiem, że wybaczą
defekt, Franka i Stefek. T.” Krystynie Tarnowskiej wypisałem całe pół strony: „Krystynie Tarnowskiej,
tłumaczce I klasy w nagrodą za postępy w języku polskim i angielskim - Nauczyciel polskiego: Antoni
Słonimski. Nauczyciel angielskiego: Anthony Słonimsky. Nauczyciel matematyki: Ajzyk Slonimskier.
Nauczyciel astrofizyki: Anton Stanisławowicz Słanimskij, Nauczyciel gimnastyki: Antoś Słoma.” Irenie
Szymaoskiej wypisałem dwie dedykacje. Raz: „Aniołowi stróżowi polskiej poezji. Bardziej stróżowi niż
aniołowi.” I drugi raz po paru latach: „Aniołowi stróżowi polskiej poezji. Bardziej aniołowi niż
stróżowi.” Są to sytuacje wyjątkowe. Przeważnie w masowej produkcji, zwykle na wieczorach
autorskich albo na kiermaszu książki, kropi się tylko podpis. Kiedyś jakiś młody człowiek prosił mnie,
żebym mu napisał na moich wierszach „Jadzi od Bolka”. Dziwny facet. Mógł to chyba sam zrobid.
Niedawno na wieczorze autorskim w pewnym liceum, gdy podpisywałem książki i wpisywałem się do
albumików uczniowskich, zauważyłem pewnego chłopczynę, który drugi raz stanął w ogonku i
podsunął mi kartkę do podpisu. - Cóż ty - spytałem - na sprzedaż zbierasz autografy, czy co? - Nie,
proszę pana - odpowiedział malec. - Na wymianę. Za dwa Słonimskie można dostad jedną Hankę
Bielicką, a za dwie Hanki Bielickie - Holoubka.

Przeczytałem niedawno spore, dwustustronicowe dziełko pt. Spis telefonów warszawskiego okręgu
poczty i telekomunikacji.

Nie pusta ciekawośd skłoniła mnie do tego czynu. Przeczytałem całą książkę telefoniczną z taką uwagą
i sumiennością, na jaką nie umiałbym się zdobyd czytając jakikolwiek inny polski utwór współczesny.
Czytałem to dzieło nocą, przy blasku świecy, gdyż powodem bezpośrednim tej lektury było zepsucie
się światła elektrycznego w moim mieszkaniu.

Cóż prostszego niż w podobnej sytuacji zatelefonowad do pogotowia elektrycznego? Trzeba,


oczywiście, szukad numeru albo na „Pogotowie Elektryczne”, albo na „Elektryczne Pogotowie”.
Przerzucałem beztrosko stronice książki telefonicznej, aż powoli owładnął mną nerwowy niepokój.
Ani na „P”, ani na „E” upragnionego numeru nie znalazłem. A może na „Zepsute światło” albo
„Światło uszkodzone?” Nie ma. Może na „Uszkodzenie prądu” albo na „Prądu uszkodzenie”? Nie ma.
A może w ogóle nie ma Pogotowia Elektrycznego? Jest, bo tak mi powiedział dozorca domu, a ja
dozorcom domów wierzę. Wreszcie wpadłem na trop; zacząłem szukad na „Siedź w ciemności” i
znalazłem. Co prawda nie na „Siedź”, ale na „Sied”. Pragnę się z wami podzielid tym odkryciem. Jeśli
zepsuje się wam światło, telefonujcie, oczywiście bezskutecznie (bo Pogotowie Elektryczne
prywatnych ludzi nie obsługuje), pod „Sied Elektryczna”.

Zaintrygowany tą niezwykłą przejrzystością układu książki telefonicznej zabrałem się do metodycznej


lektury tego dziełka.

Już na stronie trzeciej zastanowiła mnie uwaga: „Abonenci, których nazwa po ukazaniu się spisu
telefonów zmieniła się wskutek zmian wewnętrzno-organizacyjnych...” Cóż by to znaczyd mogło?
Czyżby toznaczyło, że abonenta, którego nazywaliśmy dyrekcją, obecnie wobec zmian wewnętrzno-
organizacyjnych należy nazywad centralnym zarządem? Albo przeciwnie. A może chodzi o
wewnętrzno-organizacyjne zmiany w życiu małżeoskim abonenta? Są to jednak sprawy dośd błahe.

Poważniejsze wątpliwości budzi już przepis używania aparatu telefonicznego. Obliczyłem, że do


manipulacji, które tam są zalecone, trzeba mied po osiem palców u każdej ręki. Dopiero jednak po
przeczytaniu uwagi na stronie czwartej popadłem w głębszą zadumę. Oto jej brzmienie: „Przy
oczekiwaniu na sygnał zgłoszenia się stacji należy słuchawkę trzymad przy uchu, a nie odkładad na
bok, gdyż absorbuje to nadmiernie organa połączeniowe, utrudniając otrzymanie sygnału przez
innych abonentów.” Nie wiem, o czyich organach połączeniowych tu mowa, i jest dla mnie zupełną
tajemnicą, skąd stacja wie, czy ja trzymam słuchawkę przy uchu czy na boku. Czyżby aparaty
telefoniczne były jednocześnie aparatami telewizyjnymi, przez które dyrekcja telefonów sprawdza
zachowanie się każdego abonenta?

Jeśli, tak jest, to i my mamy prawo kontrolowad Dyrekcję Telefonów, zwłaszcza że na okładce spisu
telefonów pomieszczono piękną polszczyzną napisane zawiadomienie, iż „wydawnictwo prosi
ponadto o zgłaszanie w sposób wyżej wskazany uwag krytycznych i wniosków odnośnie (?|) redakcji i
układu spisu”.

Wydaje mi się, że trzeba zwracad nieco więcej uwagi na dziwolągi stylistyczne naszego stylu
urzędowego. Czytałem niedawno o przyjaźni „narodu polsko-chioskiego”. Nie słyszałem o istnieniu
takiego narodu i wolałbym nieco mniej chioszczyzny nie tylko w ankietach, drukach urzędowych i
książkach telefonicznych.

Wróg domowy ma czarną tubkę i czarny sznur, który się zawsze skręca i jest za krótki. Ma również
tarczę. o sposobie używania tej tarczy opatrzonej numerami czytamy w informacjach podanych przez
spis telefonów: „Należy czekad na sygnał zgłoszenia się centrali i dopiero potem wykręcad potrzebny
numer, nie śpiesząc się, cyfra po cyfrze w tym porządku, w jakim jest wydrukowany w spisie
telefonów.” Słusznie! Zmiana porządku cyfr może przecież dad zupełnie inny, najzupełniej
niepożądany numer, W dalszych instrukcjach umieszczonych w spisie telefonów czytamy: „Przy
nakręcaniu numeru palec powinien dochodzid do języczka oporowego, po czym palec wyjmuje się.”
Chyba, żeby kto zapomniał języczka oporowego w gębie albo wsadził palec i nie wyjął.

Są to wskazówki teoretyczne, w praktyce sprawa telefonowania jest nieco bardziej skomplikowana.


Normalnie, zaczynamy nakręcad, nim dokręcimy do kooca, sygnał odzywa się. Po parokrotnych
próbach dokręcamy numer szczęśliwie, aby przekonad się, że sygnał nie odzywał się w czasie
nakręcania, bo w ogóle się nie odzywa. Oczywiście, gdy sygnał się odezwie, numer jest zajęty. Gdy
numer nie jest zajęty, oznacza to, że nikogo nie ma w domu. Czasem jednak łączymy się łatwo i
szybko, jest sygnał, głos się odzywa, ale nie ten, bo to była pomyłka. Zawsze mnie zastanawiało,
dlaczego te inne, fałszywe połączenia są tak łatwe, dlaczego nigdy nie są zajęte, dlaczego ten facet z
fałszywego numeru zawsze przesiaduje w domu. Tak Wyglądają sprawy, gdy my zamierzamy
telefonowad. Jeszcze gorzej jest, gdy inni telefonują do nas.

Wróg domowy odzywa się zawsze, gdy siadamy do jedzenia albo przeciwnie. Dwa są rodzaje
telefonów: towarzyskie i z interesem. Towarzyskie rozpoczynają się zapytaniem: - Co słychad? -
Odpowiadam zwykle: - Słychad trzepanie dywanów, słychad, jak gosposia tłuczkiem bije mięso na
zrazy albo tnie na stolnicy koperek do zupy pomidorowej, słychad, jak coś bulgocze i piszczy w rurach
od kanalizacji, słychad, jak pod oknem ktoś oznajmia komuś innemu, że jego matka oddawała się za
pieniądze, słychad srebrny głos sygnaturki z kościoła Świętej Anny - jednym słowem, typowe hałasy i
odgłosy warszawskiej kamienicy z okolic Krakowskiego Przedmieścia. Czasem pada inne pytanie: - Co
robicie dzisiaj wieczorem? - (To znaczy, że facet chce przyjśd.) Odpowiadam zwykle: - Dziś wieczorem
nawiązuję do tradycji narodowej, kontaktuję się z masami, przeciwstawiam się imperialistom, walczę
o jakośd. - To zwykle odstrasza najoporniejszych.

Drugi rodzaj telefonów to: - Zaraz będzie mówił dyrektor Iksioski - po czym następuje bardzo długa
przerwa, słychad, jak piekielnie zajęty Iksioski kooczy rozmowę z kim innym i wreszcie krzyczy: - Halo!
- Jest roztargniony, nie może sobie przypomnied, po co i do kogo dzwoni: - Aha, chodzi o to, żebyście
napisali artykuł na temat tej waszej awantury z Amerykanami w Montrealu, co toście ich tak wykpili z
tą Mickey Mouse. No i o tych arrasach. Moglibyście tam też coś dad o waszym spotkaniu z
Erenburgiem, no i naturalnie coś przeciw emigracji. Na środę. Może byd wierszem. - Jak widad, facet
nie robi trudności, idzie mi na rękę, zgadza się na taryfę ulgową, jest tak zgodny, że przyjmie nawet,
gdy to wszystko opiszę wierszem. Na takie propozycje odpowiadam zwykle spokojnie i z godnością: -
My nie napiszemy. My w ogóle nie piszemy na zamówienie, sprzedajemy tylko gotowy towar. - Jest to
oczywiście zemsta na Iksioskim, bo Iksioski stale traktuje mnie nie jak prywatnego człowieka, ale jak
firmę handlową albo instytucję użyteczności społecznej. Telefonowałem niedawno do Ministerstwa
Wielkich Spraw, w którym Iksioski jest dyrektorem wydziału Zatajenia Najważniejszych Informacji.

- Kto mówi? - spytała mnie sekretarka Iksioskiego.

Podałem moje nazwisko.

- Skąd dzwonicie? - spytała sekretarka.

- Z domu - odpowiedziałem skromnie.

- Ale ja się pytam, z jakiej instytucji?

- Z żadnej, po prostu z domu.

- No dobrze, ale gdzie pracujecie? - pytała zniecierpliwiona sekretarka.

- Pracuję na Pegazie - odpowiedziałem również, zniecierpliwiony.

- Dlaczego od razu nie mówicie, że pracujecie w Pegecie? Zaraz was połączę z dyrektorem.
Najgroźniejszy jest jednak facet, który mnie uważa za Centralę Rybną. Miałem wczoraj taki telefon:

- Czy to Centrala Rybna?

- Nie - odpowiedziałem. - Omyłka. Po chwili telefon znów zadzwonił.

- Czy to Centrala Rybna?

- Omyłka - odpowiadam.

- To po co pan podchodzi do telefonu? -i krzyczy zniecierpliwiony facet.

To mnie zatkało. Oczywiście, wiedząc, że nie jestem Centralą Rybną, nie powinienem podchodzid do
telefonu.

Stąd morał wynika, że najlepiej w ogóle nie podchodzid do telefonu. Dziewięddziesiąt procent
telefonów jest wymierzonych przeciwko nam. Telefon to wróg domowy.

Przeczytałem ten felieton żonie. Powiedziała:

- Po coś to wszystko napisał? Cały dzieo siedzisz przy telefonie i ciągle pytasz, czy nikt nie dzwoni!.
Teraz rzeczywiście nikt do ciebie nie będzie chciał telefonowad.

Wynalazek radia, a zwłaszcza wprowadzenie w użycie głośników, stworzyło nową, nie znaną dotąd
udrękę. Powstał nowy imperializm, imperializm dźwiękowy. Grozę powiększa fakt, że jest to
imperializm permanentny. Agresor atakuje nas przy jedzeniu, spaniu, pracy i odpoczynku. Zwłaszcza
latem w miejscowościach wypoczynkowych nieprzyjaciel nie daje nam chwili wytchnienia, zajmuje
bazy na korytarzach, w jadalniach, w domach sąsiednich i w naszych własnych pokojach. Od rana do
wieczora radio ryczy, syczy, wyje, piszczy, chrypi, wrzeszczy, świszczę, huczy.

Muzyka stała się najbardziej arogancką ze sztuk. Jakże dyskretne i dobrze wychowane wydają się inne
sztuki piękne! Któregoś dnia, gdy zmęczony muzyką taneczną, dobiegającą z dansingu, i muzyką
symfoniczną, przedzierającą się przez ścianę od mego sąsiada melomana - zasnąłem wreszcie,
przyśnił mi się sen pełen grozy. Oto muzy malarstwa, rzeźby, architektury i literatury pozazdrościły
muzyce i równej zażądały nad człowiekiem władzy. Po przebudzeniu, gdy wziąłem rankiem książkę
leżącą na stoliku nocnym i zacząłem ją czytad, zdarzył się fakt przeraźliwy i krew w żyłach mrożący.
Gdy znudzony tą powieścią współczesną, która miała dwa lata temu załatwid niezmiernie ważne
zagadnienia terenowe, które tymczasem stały się nieważne, i napiętnowad pewne sprawy, które
tymczasem stały się godne pochwały, próbowałem odłożyd książkę, książka nie dała się zamknąd.
Wobec tego spróbowałem zamknąd oczy i oto jakaś siła obca i nieznana przemocą otworzyła mi
powieki. A więc to nie był sen. Musiałem czytad powieśd wbrew mej woli, powieśd napisaną na innym
etapie! Co gorsza, nagle, gdy moje prawe oko śledziło dzieje pozytywnego bohatera, pod moje oko
lewe zakradł się wiersz. Nie było tam rytmu, rymów i sensu, ale powtarzały się co parę linijek nazwy
krajów i słowo gołąb, co było oczywistym dowodem, że jest to utwór autora bardzo upolitycznionego.
Wiersz i powieśd mieszały się razem, co zresztą nie wpływało na pogorszenie się powieści ani nie
psuło wiersza, a raczej nieco łagodziło sytuację.
Po paru godzinach nagle przyszedł moment ulgi. Książka dała się zamknąd, wiersz znikł z pola mego
widzenia. Była to jednak tylko ulga chwilowa, bo oto nagle moje prawe oko wypełniło się wielkim
obrazem olejnym o tematyce produkcyjnej. Na podium koloru brukwi stał robotnik w bluzie koloru
brukwi i w ręku trzymał papier tego samego koloru co podium. Obok stało paru właścicieli twarzy
koloru marengo w czerwony rzucik oraz przedstawiciel młodzieży koloru brukwi. Jednocześnie przed
moim okiem lewym ukazała się głowa kobiety o trzech oczach w twarzy ozdobionej kapeluszem, na
którym spoczywał ościotrup śledzia. Nie miałem wątpliwości, iż mam przed sobą z prawa obraz
profesora G., a z lewa Picassa. Mimo iż oba te kierunki malarskie znajdują zgodne pomieszczenie w
głowach naszych oficjalnych krytyków plastycznych, w mojej głowie pomieścid się nie mogły.

Zacząłem krzyczed z bólu i rozpaczy, ale jęki moje zagłuszało radio, które w tej chwili odezwało się z
nową mocą i wigorem. Była tam teraz i muzyka taneczna, i symfoniczna, i ludowa, jednocześnie
nadawano audycję literacką, na którą składały się fragmenty wspomnianej już przeze mnie powieści, i
wiersz na temat drobiu. Zemdlałem. Gdy ocknąłem się, z ulgą skonstatowałem, że to jednak wszystko
było snem. Znikły obrazy, książka dawała się grzecznie zamknąd, tylko radio trwało.

Czyż istotnie nie ma ucieczki przed tą arogancką muzą, przed tym Orfeuszem opętanym? Istnieje
wielka i poważna organizacja, która się nazywa Komitetem Obrooców Pokoju. Mam nieśmiałą
propozycję, aby ten Komitet wyłonił mały podkomitecik obrooców pokoju sypialnego, pokoju
jadalnego i pokoju do pracy przed agresją muzyki.

A może po prostu komitet obrooców spokoju? Albo międzynarodowy komitet do walki z


radioidiotami?
KONFRONTACJE

Między rokiem 1927 a 1939 w „Wiadomościach Literackich” pomieszczałem stale „Kroniki


Tygodniowe”. W „Konfrontacjach” przypomnied pragnę -niektóre fragmenty tych felietonów,
dodając komentarze aktualne. Wydaje mi się, że nie bez pożytku będzie takie porównanie
obyczajów i opinii ówczesnych z naszym dniem dzisiejszym.
1929

W ostatnim numerze „Drogi” ukazał się artykuły Ferdynanda Goetla pt. O ochronie przyrody. Goetel
bada stosunek człowieka do przyrody, zastanawia się nad irracjonalnym, wykraczającym poza zwykły
utylitaryzm przywiązaniem człowieka do zwierząt domowych i roślin, mówi o potrzebie kontaktu z
przyrodą i o niebezpieczeostwie oderwania się od ,,źródeł duchowej emocji”, jak nazywa obcowanie z
pierwotną naturą.

W zupełności trzeba się zgodzid z wywodami autora, kiedy mówi o ochronie przyrody, o
barbarzyostwie tępienia ginących gatunków, gdyż istotnie materiał, jakim rozporządzamy na ziemi,
powinien byd możliwie w stanie nienaruszonym zachowany dla nauki i przyszłych badaczy. Słusznie
powiada autor, że nie możemy dziś wiedzied, czy krew ginącego żubra nie kryje tajemnic, które
dopiero nauka kiedyś w przyszłości potrafi odczytad. (Straty ichtiozaurów ja osobiście nigdy nie
przeboleję. Podobno szpik ichtiozaura był idealną rzeczą do wódki. Mówił mi o tym pewien bardzo
stary pijak.) Życie cywilizowanego świata nazywa Goetel bezdusznym, a człowiek przez tę cywilizację
wyjałowiony sieje pono pustkę, gdziekolwiek stanie jego stopa. Niech autor porówna włóczęgę
plemion koczowniczych z Podróżą naturalisty Darwina i powie, kto tu jest „głuchy i ślepy”.

...Mówi Goetel: „Nikt z nas nie jest przecież w stanie uronid jednej łzy nad rozbitą maszyną ani
uśmiechnąd się do najświetniejszej chodby latarni.” Powiada Goetel, że można się uśmiechad do
kamienia, a nie do cegły. Nie mogę się domyślid, o co tu chodzi. Czy nie można się uśmiechnąd, a
nawet uronid łzy wzruszenia na widok torpedy wystrzelonej w zastygłe kamienie Księżyca, a do
kamienia sauté można się uśmiechad?

Jeżeli zaś chodzi o bezinteresowną miłośd do zwierząt, ten „dowód siły i mądrości człowieka” - jak
powiada Morand - przyzna mi chyba Goetel, że uczucie to wzrasta wraz z panowaniem człowieka nad
przyrodą i że jest to najzupełniej logiczne. Przez zwykłe poczucie kontrastu zachwycamy się przyrodą
bardziej od chłopów i od ludzi pierwotnych, pełnych lęku wobec wrogości świata zwierzęcego.
Dawniej człowiek pożerał wilka albo dawał się pożerad, a my wołamy na najsroższe lwy: „Cip, cip,
cipuchna”. Zgadzam się na ochronę drzew i zwierząt, lecz przyznad muszę, że ochrona człowieka
bardziej mnie zajmuje. Daleki jeszcze jest czas, gdy zwycięski człowiek, starszy brat stworzenia, otoczy
mądrą ręką opieki pożerającą się wzajemnie przyrodę. Na razie bardziej nam leży na sercu
ograniczenie pożerania się ludzi.

Autor „Kroniki” pochwalid się może, że przewidział wystrzelenie rakiety na Księżyc i wejście
Ferdynanda Goetla w orbitę faszyzmu. Zawsze to trochę podejrzane, gdy się ktoś za bardzo troszczy o
„krzepę narodową”, walczy z „życiem ułatwionym” i broni ze zbytnim zapałem „surowych praw
natury”. Oznacza to często, że chce na surowo zjeśd swoich bliźnich i w ułatwiony sposób odebrad
życie milionom. Okropnie się taki potencjalny ludobójca roztkliwia nad każdym kwiatkiem i
robaczkiem, a co do dzieci, to żadnemu nie przepuści, żeby nie pogładzid po główce. Zwykle bardzo
oni lubią dzieci, tylko rodziców nie lubią.

Dziś w Polsce ochroną przyrody zajmuje się polityk i humanista: Pierwszy Gajowy Władysław
Bieokowski. Ma on w swojej opiece nie tylko swoją Florę, ale florę i faunę całego kraju. Gdy
dowiedziałem się o tej nominacji, poważnie zastanawiałem się, jak by tu przejśd niepostrzeżenie pod
resort ochrony przyrody. Może jako żubr z czasów przedskamandrowych, może jako kwiatek z łąki
tradycyjnej wersyfikacji, może jako owoc nieporozumieo lat międzywojennych? Jedno jest pewne.
Nominacja Władysława Bieokowskiego gwarantuje nam, że tym razem miłośd do przyrody nie
przerodzi się w nienawiśd do człowieka.

1930

Psychoanaliza stosowana przez inteligentnego człowieka może byd narzędziem badawczym nowym i
zajmującym. Gdy psychoanalizę stosuje literat, daje to lepsze rezultaty, niż gdy się zawodowy
psychoanalityk bierze do literatury. Czytam teraz książkę dra Bychowskiego, pt. Psychoanaliza, i
porykuję głośnym i nieprzytomnym śmiechem. Cały świat snu i jawy podzielony jest na dwie
możliwości, a symbolika jest tak porywająco śmiała, że po kilkudziesięciu stronach Psychoanalizy
przestaję się już dziwid, że szafa oznacza wcale nie szafę, że dziurka od klucza, okno wystawowe,
kałamarz, talerz czy winda - to rzeczy bardzo pikantne i podniecające mężczyzn, a pędzelek, laseczka,
pióro, kluczyk albo zapałka - to przedmioty chuci i pożądao seksualnych wszystkich kobiet. Ciekaw
jestem, czy działa to także odwrotnie. Czy jak się śnią organa kobiece, oznacza to szafę? Dr Bychowski
omyłki w mowie, czyli przejęzyczenia, tłumaczy również psychoanalitycznie. Jest rzeczą interesującą,
jak wytłumaczy własne błędy językowe, rozsiane po Psychoanalizie. Oto próbka: „Kiedyśmy mówili o
owym wypadku, F. absolutnie nie mógł sobie przypomnied moje po drodze do laboratorium z całą
pewnością wypowiedziane słowa.” Słowa te są wypowiedziane z całą pewnością, ale bardzo
niegramatycznie. Albo: „Ma to zupełnie inne znaczenie niż w ustach człowieka pierworodnego.”
Miało byd „człowieka pierwotnego”, i to rzeczywiście ma zupełnie inne znaczenie. Dr Bychowski nie
tylko potknięcia się w mowie, ale i zwykłe potknięcia tłumaczy psychoanalitycznie. Przyznaje, że
potknął się i upadł w biały dzieo w chwilę po tym, „kiedy przeszła mu przez głowę przykra i
nieprzyjemna myśl pod adresem bliskiego kolegi”. Lękam się, że koledzy jego, lekarze, po
przeczytaniu Psychoanalizy padad będą jak muchy i zarywad się nosem w ziemię co krok.

Najgorzej jednak wygląda to wszystko, gdy dr Bychowski zabiera się do literatury. To, że Don Juan w
dramacie Zorilli uwodzi Inez, tłumaczył Bychowski bardzo po prostu: „Główny zakaz ojca - to zakaz
swobody seksualnej, i z nim toczy syn najzaciętsze boje. Motyw ten odbija się na wyborze obiektów
miłości, które stale należą do kogoś innego i są, jak Inez, bronione właśnie przez ojca.” Ale przecież
nie tylko Inez miała ojca, ale każda Hiszpanka ma jakiegoś papę i każdy ojczulek broni czci swej córki.
Czy Don Juan miał się zabierad tylko do sierotek i podrzutków? Ale i to by mu nie pomogło. Dr
Bychowski wytłumaczy, że to także Vaterkomplex i że głupi Don Juan mści się na ojcach porzuconych
córek myśląc, że się dowala do pięknej facetki. Nie chcę się wtrącad do libido dra Bychowskiego.
Wierzę, że Freud jest wielkim uczonym, i nawet sądzę, że wpływ freudyzmu na literaturę jest znaczny,
ale metoda ta daje zbyt wiele powodów do bajdurzenia. A nie ma nic niebezpieczniejszego od
uniwersalnych teorii w ustach ludzi o mętnej umysłowości.

Pozwoliłem sobie wyszydzid dziełko dra Bychowskiego, ale życie pokazało, że dr B. to nie żaden
naiwniaczek. Wiedział, co robi. Pojechał do Ameryki, jest dziś znanym psychoanalitykiem, ma kupę
forsy i szydzi ze mnie. Kronikarz roku 1960 skonstatowad może, że chod psychoanalizą mniej się dziś
zajmuje poważna nauka, leczenie psychoanalizą stało się nałogiem, zwyczajem nagminnym, zwłaszcza
zamożniejszych sfer amerykaoskich. W większych hotelach mają lekarze od psychoanalizy dyżury jak
detektywi albo strażacy. Można takiego wezwad do numeru i kazad mu rozwiązad sobie kompleksik
przed snem i zawiązad z powrotem rano. Ludzie w Stanach Zjednoczonych bardzo lubią się leczyd. A
jak zaczną, nie są w stanie przestad. Zjadają każde lekarstwo, które się nawinie. Mam znajomą
Amerykankę, która bierze wieczorem proszek na zaśnięcie, drugi proszek na przedłużenie snu, trzeci
proszek rano na przebudzenie. Proszek na apetyt przed jedzeniem i na coś przeciwnego po jedzeniu.
W przerwach lubi się psychoanalizowad.

Jeden z takich proszków amerykaoskich stał się ostatnio poważnym konkurentem dra Bychowskiego.
To, co dr Bychowski wyciąga z pacjenta w długich godzinach mętnej gadaniny, momentalnie załatwia
minimalna dawka delysidu firmy Sandoz. Pacjent widzi swe dzieciostwo i to w technikolorach. Poddał
się temu nawet ostatnio Aldous Huxley. Podobno peyotl Witkacego to fruktowit w porównaniu z
delysidem.

Wydaje mi się, że popularnośd tej terapii nie byłaby tak wielka, gdyby nie podłoże (nomen omen)
seksualne. W ankietach poświęconych kolejności zainteresowao zamożniejszych Amerykanów,
sprawy płci stoją na pierwszym miejscu. Potwierdza ten fakt ogromne powodzenie, świetnie zresztą
napisanej książki Lolita Nabokowa, którego przyjaciele nazywają Nawznakow.

1930

Znaczną częśd Funduszu Nauki i Kultury po wielu namysłach, naradach i obietnicach oddano na cele
wyszkolenia sportowego.

Dziesiąta częśd funduszu miała byd przeznaczona na utworzenie Akademii Literatury. Niejednokrotnie
występowałem przeciw projektowanej akademii, nikt więc nie posądzi mnie w danym wypadku o
stronniczośd.

Tam gdzie ludnośd głoduje i mieszka w brudzie i nędzy, w kraju, gdzie zarobki robotnicze są
najnędzniejsze w Europie, gdzie poziom zdrowotny jest niższy niż na Bałkanach, nie ma sensu upajad
się tym, że jedna bardzo wysoka kobieta rzuca nikomu niepotrzebnym dyskiem - trzydzieści osiem
metrów. Niewielki to atut propagandowy. Na podstawie wyników Konopackiej nikt nie nabierze
podziwu dla naszej kultury fizycznej i nikt nie da się oszukad tym jednym, ładnym zresztą i
wdzięcznym pozorem. Ani czterech wioślarzy z Bydgoszczy, ani skakanie przez przeszkody nie zmieni
faktu, iż wychowanie fizyczne rozpocząd trzeba od dobrego odżywiania, łaźni ludowych, kanalizacji i
budownictwa. Przypadkowe rekordy w owym fachu lekkoatletycznym nie są żadnym dowodem
tężyzny narodu, jak to chce nam wmówid prasa warszawska.

Rozdawanie pieniędzy na bujdy olimpijskie - to luksus, na który pozwolid sobie może tylko kraj bardzo
bogaty. Gdyby całe pięd milionów Funduszu Nauki i Kultury oddano na szkoły i szpitale, nikt rozsądny
nie mógłby się oburzad, ale jeżeli naukę i sztukę nazywa się luksusem, na który paostwo nie ma
pieniędzy, i jednocześnie oddaje się te pieniądze na subsydiowanie hokeja na lodzie i skakanie przez
płotki, to mamy święte prawo obruszyd się na takie fanaberie.

*
(Przede wszystkim małe wyjaśnienie. Konopacka, która zdobyła złoty medal olimpijski za rzut
dyskiem, była żoną sanacyjnego ministra Ignacego Matuszewskiego, o którym z tej racji napisałem
kiedyś, że jest to „mąż silnej ręki”.)

Przyznad trzeba, iż zainteresowanie sportem ma dziś znacznie więcej sensu niż w latach
międzywojennych, z tej chodby przyczyny, że mamy obecnie poważne sukcesy w tej dziedzinie.
Osobiście interesowałem się sportem zawsze, grywałem w tenisa i nawet miałem niezłą lokatę w
warszawskim „Lawn Tennis Klubie”. Wiem, co to są emocje sportowe, wiele lat temu w Wimbledonie,
patrząc na mecz Jadzi Jędrzejowskiej z Miss Parfey, zjadłem ze zdenerwowania zupełnie nowy
kapelusz słomkowy. Nie jestem więc wrogiem sportu, ale wydaje mi się, że i dziś mimo światowych
sukcesów naszych lekkoatletów warto upomnied się o pewną proporcję i równowagę w traktowaniu
sztuki, nauki i sportu. Porównanie zarobków naszych uczonych z dochodami niektórych sportowców
dałoby obraz zawstydzający. Wydawad by się mogło, że rekordzistom w dziedzinie nauki, literatury,
filmu, malarstwa, rzeźby czy teatru przysługiwad powinno również prawo do treningu na koszt
paostwa i możnośd konfrontowania swoich możliwości i doświadczeo na arenie osiągnięd
światowych.

Czy zawsze konieczne jest wysyłanie licznych zespołów sportowych w dalekie i kosztowne podróże?

Pamiętam, że wysłaliśmy drużynę podnoszenia ciężarów aż do Karachi, gdzie atleci nasi zajęli bodaj
trzydzieste któreś miejsce. Czy mało jest ciężarów do dźwigania u nas w kraju, że trzeba wysyład
sportowców aż do Pakistanu? Prasa zawsze u nas przesadzała znaczenie wyczynów sportowych.
Pamiętam w przedwojennym „Czerwoniaku” ogromny napis: „Kiełbasa złamał widelec.” Kiełbasa to
był ówczesny Królak. Można było przed wojną znaleźd w prasie sportowej przepiękne i porywające
kawałki prozy. W piśmie „Sokół” znalazłem kiedyś taki przepis dwiczenia na drążku:

„Ze zwieszenia podchwytem zamachem: wymyk tyłem- podmykiem zamach - tylnym zamachem
przewlek do zawieszenia przewrotnego przodem - wspieranie wychwytem do stania na rękach - dwa
kołowroty olbrzymie w przód... zeskok kuczny.”

Co racja to racja. Pod tym względem nic się nie zmieniło. Grunt to wymyk tyłem i zeskok kuczny.

1930

Otrzymałem za pośrednictwem Związku Zawodowego Literatów „ankietę w sprawie warunków


zewnętrznych ułatwiających twórczośd literacką”. Ankieta, zarówno samo jej założenie, jak redakcja
pytao jest dowodem pewnego pomieszania pojęd. Ankieta utożsamia np. „twórczośd literacką” z
„pisaniem”, nie licząc się z tym, że pisanie czy zapisywanie bywa bardzo często czynnością wtórną.
Nie rozumiem również celu rozsyłania tego rodzaju zapytao do wszystkich członków Związku
Zawodowego. Czyżby tu chodziło o jakąś średnią? Ponieważ w każdym związku i stowarzyszeniu
większośd mają grafomani i źli pisarze, cóż to może kogo obchodzid, jakim podlegają średnim
dziwactwom? Pytania tej ankiety są dośd typowe dla metod pseudonaukowych, są przy tym tak
ambarasujące i drażniące wyobraźnię, że nie mogę się powstrzymad, aby nie podad tu paru pytao
ważniejszych.

Autorzy ankiety wybaczą mi, że odpowiadam jawnie i publicznie, ale nie mam nic do ukrycia.
P.: Czy potrzebny jest Panu przy pisaniu jakiś specjalny przedmiot, gdzieś blisko, np. na biurku?

O.: Owszem, ale nie na biurku. Kto to trzyma na biurku?

P.: Czy łatwiej Panu pisad w możliwie jak największej ciszy?

O.: W ciszy średniej.

P.: Czy też woli Pan monotonny szmer?

O.: Przepadam za monotonnymi szmerami.

P.: Czy istnieją pewne zapachy, które Panu pomagają przy pisaniu, i inne, które Panu przeszkadzają?

O.: Nie znam zapachu, który by mi pomagał do pisania, znam parę, które przeszkadzają.

P.: Czy lubi Pan mied jakiś wyraźny smak w ustach podczas pisania?

O.: Nie znoszę wyraźnych smaków. Oczywiście tylko niewyraźny.

P.: Czy ma Pan jakieś ulubione potrawy, które Pan wtedy jada lub popija, czy chodzi Panu tylko o to,
żeby mied cokolwiek w ustach, ssad, gryźd?

O.: Jeśli chodzi o ssanie przy pisaniu, to proszę o kawałek piersi. Gryźd chyba nie lubię, ale muszę
spróbowad.

P.: Czy lubi Pan w czasie pisania dotykad przedmiotów szczególnie gładkich, ostrych lub szorstkich?

O.: Tylko przedmioty ostre. Noże, widelce, szpilki, może byd coś ze szkła.

P.: Czy ma dla Pana przy pisaniu jakieś znaczenie, czy jest Pan ubrany, czy nie ubrany?

O.: O ile znajduję się sam, nie ma to żadnego znaczenia.

P.: Czy gra dla Pana rolę, co dotyka Pana skóry w czasie pisania (np. futro, bielizna, woda)?

O.: Woda gra wielką rolę. Muszę się co chwila dotykad wody. Czasami łapię się za bieliznę.

P.: W jakiej pozycji najłatwiej Panu pisad?

O.: Oczywiście kolana razem, pierś naprzód i głowa do góry.

P.: Czy łatwiej Panu pisad, gdy Pana mięśnie są napięte, czy też gdy większośd mięśni jest możliwie
odprężona?

O.: Nie mogę powiedzied.

P.: Czy wrażenia normalne, zaburzenia i bóle, pochodzące z Pana organów wewnętrznych, grają jakąś
rolę ułatwiającą lub przeszkadzającą przy pisaniu?

O.: Ułatwia mi pisanie tzw. rżnięcie w kiszkach; przy trepanacji czaszki oraz przy wszelkich
amputacjach mam wyniki mierne.
P.: Jakie znaczenie ma życie płciowe w Pana działalności pisarskiej? Czy zauważył Pan różnicę w swej
pracy literackiej w okresie abstynencji w porównaniu ze swą pracą w czasie bardziej intensywnego
życia płciowego?

O.: Zauważyłem. Dziecko by zauważyło.

P.: Czy zauważył Pan różnicę między swą pracą, w czasie gdy się Pan znajduje pod wpływem jakiejś
podniety płciowej, a pracą, w czasie gdy Pana pragnienie zostało zaspokojone?

O.: Nie wiem, o jakiej podniecie płciowej jest mowa. Praca w czasie podniety płciowej właściwie nie
jest pracą. Ma to jakąś swoją nazwę, tylko zapomniałem, jak się to nazywa.

Dośd podobne pytania zadawał mi amerykaoski oficer paszportowy, gdy jechałem z Mexico City do
New Yorku. Rozmowa trwała dobre pół godziny, zanim dostałem wizę wjazdową do Stanów
Zjednoczonych. Oto parę pytao i odpowiedzi:

P.: Jaki jest paoski zawód?

O.: Literat.

P.: Jaki rodzaj literacki pan uprawia?

O.: Jestem poetą.

P.: Co jest tematem paoskich poezji?

To już mnie trochę zatkało. Zmilkłem i po namyśle odpowiedziałem:

- Chmurki, strumyczki, kwiatki i gwiazdki. Czasami rusałki i syreny.

- Oficer popatrzył na mnie poważnie i spytał:

- Co pan ma na myśli mówiąc syreny? Co to jest takiego?

- To pół kobiety i pół ryby - odpowiedziałem skromnie.

- No tak - powiedział - znaczy się, że pan jest jednym z tych awangardowych poetów, którzy piszą
niezrozumiałe rzeczy. A wcale pan na to nie wygląda. - Popatrzył na mnie nie bez obrzydzenia, ale dał
mi wizę.

Wszędzie, na wszystkich granicach, zadają nam niedyskretne pytania, męczą wypełnianiem


kwestionariuszy. Aby dostad austriacką wizę tranzytową, musiałem w konsulacie austriackim w
Rzymie spowiadad się z historii mego życia. Konsul ogromnie był ciekaw, jakie było panieoskie
nazwisko mojej matki i od tej informacji uzależniał wydanie mi prawa przejazdu z jednego dworca na
drugi. Dośd sprytnym pomysłem lat ostatnich jest zadawanie pytao przez telefon. Nazywa się to
wywiad błyskawiczny. Pomysł jest dobry dla tego, co dzwoni, bo ja mówię, a on za to bierze
pieniądze. Oczywiście wszystko zależy od tego, kto prowadzi wywiad. Czy oficer paszportowy, czy
przystojna i młoda kobieta. Taka właśnie młoda dziennikarka zadała mi niedawno pytanie:
- Czy Pan widzi różnicę między dzisiejszymi dziewczętami a pannami z czasów Pana młodości?

- Ja nie widzę - odpowiedziałem - one widzą.

1930

Obserwator z Marsa nie mógłby dzisiaj bez zdziwienia patrzed na nasz glob ziemski. Marsjanin
patrzałby na nas dłuższą chwilę, po czym z marsem na czole zadumałby się nad dziwnym stanem
rzeczy i nad dziwnymi stworzeniami zamieszkującymi bratnią planetę. Dostrzegłby ogromne mrowie
ludzkie nie dośd syte i nie dośd odziane. Dostrzegłby również wielkie fabryki, doki, okręty, koleje i
bogactwa wszelkiego surowca. Dosyd jest chleba dla wszystkich, dosyd i domów, i ubrao, i
samochodów, i wszelkich przedmiotów zbytku. Fabryki gotowe są wyprodukowad każdą ilośd w
stosunkowo krótkim czasie. Gdyby ambicją ludzi zamieszkujących Ziemię było dostarczenie każdemu
człowiekowi elektrycznej maszynki do wycierania nosa, zamierzenie to mogłoby byd wykonane z
błyskawiczną szybkością. Wielkie mrowisko ludzkie chce pracowad i wytwarzad, i chce, co za tym
idzie, konsumowad.

Marsjanin dostrzegłby przez swoją lunetę, jak w portach brazylijskich topią w morzu setki ton kawy, a
w USA palą całe wagony zboża i kukurydzy. Robią to ludzie nie dośd dobrze odżywieni i zabezpieczeni
na zlecenie ludzi dobrze odżywionych i zabezpieczonych. Zarówno rozkazodawcy, jak wykonawcy
wiedzą, że niszczone produkty są konieczne do życia ludziom obok stojącym i przyglądającym się tej
współczesnej egzekucji. Ludzie chcą pracowad, mają surowce i warsztaty pracy, co więcej, boją się nie
produkowad, gdyż masa potrzebujących przybiera coraz groźniejszą postawę - a jednak bezwład i
chaos uniemożliwia normalną produkcję i jej podział. Gdyby Marsjanin mógł czytad nasze pisma,
dowiedziałby się, że istnieje element dla niego niewidoczny, bo zamknięty w podziemiach banków -
złoto. Ten mało używany w przemyśle metal, podobno winien jest wszystkiemu. Sztabki złota
porozmieszczane są na kuli ziemskiej w sposób paraliżujący produkcję i konsumpcję. Złoto jest
umowną fikcją i wyłącznie od ludzi zależy zmienid tę umowę, jeżeli okazuje się niewygodna.

Marsjanin po paru minutach wiedziałby prawdopodobnie, że wszystkie braki naszego zbiorowego


życia wynikają z niemożności porozumienia się. Glob ziemski, jakże teraz niewielki, jeżeli go można
przefrunąd dookoła w osiem dni i szesnaście godzin, cierpi na nieskoordynowanie swoich wysiłków.
Języki, pomieszane jak w biblijnej wieży Babel, doprowadzają wielkie mrowisko ludzkie do stanu
gorączki, graniczącej z obłędem. Jeżeli celem jest maksimum zadowolenia dla maksimum ludzi, jeżeli
chodzi tylko o skoordynowanie istniejących już sił - jeden istnieje głód prawdziwy na Ziemi - to głód
porozumienia. Potrzeba nam porozumienia bardziej niźli brazylijskiej kawy i dolarów Wall Street.

Dziś, w dobie projektowanych podróży międzyplanetarnych, ze zwykłą ludziom megalomanią


zapominamy, że zanim z tą wizytą wyruszymy, mogą zawitad do nas ludzie innych planet. I co wtedy?
Z czym do takiego gościa? Ze wstydem tłumaczyd się przyjdzie, że u nas właśnie remanent. Bo jakże
to? Wybieramy się już na podbój innych galaktyk, a w domu brudy i pluskwy, bałagan nie z tej ziemi,
a raczej właśnie z tej ziemi.
W ostatnich latach rozwinął się bardzo rodzaj literacki, zwany powszechnie fantazją naukową: cechą
osobliwą tego piśmiennictwa jest bogactwo wyobraźni technicznej, pomysłowośd naukowa,
oczytanie w dziedzinie cybernetyki, automatyzacji i modnej „informacji”. Zadziwia tylko ubóstwo
koncepcji społecznych.

Rok temu C. B. S. (telewizja amerykaoska) zorganizowała rozmowę na temat: „Sztuka w czasach


cywilizacji technicznej”. Brałem udział w tej rozmowie, dyskutując z mego mieszkania w Warszawie z
moim przyjacielem Arturem Rubinsteinem, który mówił z Paryża. Trzecim rozmówcą był znany poeta
amerykaoski Archibald MacLeish. Mówił z New Yorku.

Już sam fakt takiej rozmowy jednoczesnej między Paryżem, New Yorkiem i Warszawą wydaje się byd
epizodem powieści fantastycznej. W rozmowie tej, mówiąc o fantazjach naukowych, podałem
przykładowo dwie książki. W jednej bohater opowiadania, które dzieje się za lat dziesięd tysięcy,
wybierając się w podróż międzyplanetarną, płaci za bilet dolarami. Autor sądzi więc, że dolar
przetrwa jeszcze dziesięd tysięcy lat. Jest to pogląd nieco zbyt optymistyczny. W innej powieści, której
akcja ma miejsce również za lat dziesięd tysięcy, autor opisuje zaostrzenie się walki klas na planecie
Wenus. To znów wydaje mi się zbyt pesymistyczne.

Kronikarz roku 1960 dodad musi, że głód porozumienia, o którym mowa była w roku 1928, nie został
zaspokojony. Ale ten marginesowy temat felietonów i fantazji naukowych stał się dziś naczelnym
zagadnieniem wielkiej polityki. I w tym jest spora doza optymizmu.

1930

Podobno urzędnicy magistraccy urządzili demonstracyjny strajk włoski. Przyszli wszyscy do biur i
urzędów, ale woźni nie meldowali interesantów, kasjerzy nie wypłacali pieniędzy, urzędnicy nie
załatwiali żadnych spraw. Owszem. Mogę to sobie doskonale wyobrazid. Nawet już nieraz
obserwowałem taki stan rzeczy w instytucjach miejskich, ale wtedy nie nazywało się to strajkiem, ale
normalnym urzędowaniem. Bardzo mnie niepokoi, po czym poznano, że odbywał się strajk. A może
umieszczono jakieś transparenty i tablice objaśniające?

...Rząd kusi nas i namawia na każdym kroku i o każdej dobie do rozrzutności. Propaguje hasła
najbardziej pogaoskie. Wodzi nas na pokuszenie, namawiając do picia wódki i palenia papierosów. Od
pewnego czasu pojawiają się wielkie ogłoszenia we wszystkich dziennikach: „Papieros zwiększa
zadowolenie”. No dobrze, ale skąd wziąd zadowolenie? Przypomina to rady dawane w książkach
kucharskich. Piszą nam: „Weź wołu, weź kilo masła, weź dynię” itd. Ale nie piszą, skąd wziąd.

Paostwo chciałoby także, aby sztuka była tym papierosem „zwiększającym zadowolenie” albo
kieliszkiem wódki rozmarzającym słabe głowy. Piśmiennictwo, które nie upija, ale otrzeźwia, które nie
zamracza, ale rozjaśnia, jest niewygodne dla rządów. Żyd w chałacie i chłop z monopolką - tak
powinien wyglądad szyld paostwowy. Czyż taka Monopolska ma nas zachwycad?

Wszystko, co się na ten temat u nas mówi, nazywa się destrukcją i szkodnictwem. Nam wolno tylko
byd papierosami. „Zwiększad zadowolenie.” Oczywiście - papierosami z munsztukiem, który kładą
nam na buzię.
*

Strajk włoski w magistracie przypomina mi jedną z anegdotek przypisywanych memu ojcu. Wezwano
go kiedyś do chorej guwernantki.

- Co pani jest? - spytał ojciec.

- Nic mi nie jest, panie doktorze - odpowiedziała guwernantka - ale ponieważ mi nie płacą, więc
zastrajkowałam i położyłam się do łóżka.

- Wie pani co - powiedział ojciec - niech pani się trochę posunie, to się położę, bo oni mnie też nie
płacą.

Sprawa reklamowania wódki i tytoniu, niestety, jest w dalszym ciągu nonsensem, z którym trudno się
pogodzid. Wiemy dziś, czego kronikarz w roku 1930 nie wiedział, że rak płuc występuje znacznie
częściej u palaczy niż u niepalących; paostwo powinno więc na pudełkach papierosów i butelkach
wódki nalepiad etykietkę z małą trupią główką. Przepraszam. Cofam tę myśl szataoską. Jeszcze tego
nam brakowało! Ale z reklamą w ogóle sprawa nie jest prosta. Są reklamy, które odstręczają, i
sposoby zwalczania, które zwiększają konsumpcję. W prasie brukowej przed wojną takie
pomieszczano notatki: „Jak długo władze miejskie tolerowad będą dom schadzek przy ulicy Widok 58
m. 7, drugie piętro w oficynie. Dzwonid dwa razy.” I tu skonstatowad możemy znaczną poprawę. Nie
ma takiego numeru na ulicy Widok.

1932

Odwrót od powieści jest zjawiskiem coraz bardziej powszechnym. Przyznaję, że biorę do ręki nową
powieśd z uczuciem niepewności. Wprowadzid się w jakąś sferę fikcyjną, śledzid dzieje ludzi
zmyślonych - czyż to trud, który się nam opłaca? Nie można, oczywiście, posuwad tego do przesady.
Są i dziś pisarze, których powieści czytam z zachwytem. A jednak w czytelniku dzisiejszym rośnie głód
innej lektury, lektury faktów. Rynek księgarski zarzucony jest bibliografiami i dziełami
popularyzującymi ostatnie zdobycze wiedzy. Budzi się potrzeba konkretności. Przecież Proust i
Conrad to prawie wiedza. Powieśd psychologiczna nie ma już na celu jedynie zajęcia i rozerwania
czytelnika, ale zaczyna byd coraz żmudniejszą pracą obejmowania psychiki jednostki, mozolnym
badaniem przyczyn i skutków i praw rządzących ludzkimi czynami.

Wielką poczytnością cieszą się reportaże Knickerbockera czy Kischa. Co drugi lekarz lub nawet
adwokat czyta Jeansa. Eos czy Wszechświat znaleźd można prawie w każdym domu. Są oczywiście
ludzie, którzy nie wytrzymują tej lektury. Znam pewnego bardzo mądrego i poważnego pana, który na
widok książki o astronomii krzyczy z przestrachem: „Ja mam żonę i syna, ja tego nie mogę czytad, bo
ja muszę zarabiad na dom.” Ostatecznie sam widok letniego rozgwieżdżonego nieba może kogoś
bardzo wrażliwego pozbawid zdolności zarobkowania. Książki Jeansa to straszliwe współczesne
panopticum, do którego wstępu zabrania się kobietom i ludziom nerwowym. A przecież, mówiąc
serio, jest to lektura nad wyraz podniosła. Astronomia i fizyka daje dzisiaj więcej pokarmu naszej
fantazji niż metafizyka.
Dośd znamienny przewrót nastąpił również w dziedzinie życiorysów ludzi sławnych. Dawny biograf
opisywał krwawe czyny wielkich wodzów. W książkach dla dzieci i dla dorosłych opiewano czyny
oręża, ale postad uwielbiana przez jeden naród była dla innego kraju nienawistna i wroga.

Parę dni temu ukazała się w przekładzie polskim książka, która jest wspaniałym przykładem
prawdziwej i szlachetnej batalistyki. To historia wojen, ofiar i zwycięstw nad wspólnym wrogiem całej
rasy ludzkiej. Mówię o książce Pawła de Kruifa, pt. Łowcy mikrobów. Wojna, którą opisuje de Kruif,
toczyła się i toczy na wszystkich frontach świata. Nie stoi za nią interes ciężkiego przemysłu, nie
pokrywa ziemi milionami wymordowanych mężczyzn i dzieci. Wodzowie tej wojny nie chodzą w
złotych pióropuszach, chod praca ich pełna jest straszliwych niebezpieczeostw. Budżety paostw nie są
potwornie przeciążone sumami potrzebnymi dla ich nieustającej walki, i czynów swoich dokonywają
nieraz w nędzy i ubóstwie. Pokonali wrogów tak potężnych, jak bakterie wścieklizny, tężca, dyfterytu.
Czyż nie warto zapoznad się z życiem i dziełami tych wojowników? De Kruif z pasją i wspaniałą
sugestywnością prowadzi przed naszymi oczami zwycięską defiladę. Obserwujemy wszystkie etapy tej
pasjonującej walki. Jesteśmy ze zwycięskim Reedem w upalnym Quemados na Kubie, z Rossem w
dusznych szpitalach Bangalore. Idziemy śladem Bruce'a do Ugandy, gdzie w śmiertelnych
promieniach afrykaoskiego słooca, gdzieś nad jeziorem Wiktoria Nianza, wre walka ze śpiączką
dziesiątkującą całe plemiona i ludy. Uczymy się ze czcią wymawiad nazwiska śmiesznych odludków i
dziwaków marnujących całą młodośd nad szkiełkami mikroskopu.

Tym wszystkim, którzy pragną emocji rzeczywistej walki, polecam książkę de Kruifa. Niech się
dowiedzą, że narażad życie własne można nie tylko w celu dokonania mordu, że istnieją dziedziny
walki, gdzie geniusz łączy się z odwagą, a śmiałośd przynosi nie śmierd, ale życie.

Uwagi pisane w roku 1932 nie straciły na swej aktualności, wszystko to mógłbym dziś powtórzyd,
gdyby tego nie robili za mnie niektórzy moi koledzy.

Nie stracił na aktualności de Kruif i doczekał się po dwudziestu paru latach ponownego wydania w
Polsce, i to w „Bibliotece Powszechnej”.

Felieton zacytowany powyżej przyczynił się, byd może, do poczytności Łowców mikrobów, gdyż
kronikarz roku 1932 miał pewien wpływ na ówczesną inteligencję postępową (miało się te rzeczy!),
nakład tej książki nie przekroczył jednak wtedy dwu tysięcy egzemplarzy. Dziś miejmy nadzieję, że
piękna ta książka doczeka się paru wydao, aczkolwiek przydałoby się „Bibliotece Powszechnej” jakieś
dziełko popularnonaukowe pisane teraz, obejmujące ostatnie, niesłychanie ważne medyczne
odkrycia naukowe. Lukę tę w pewnym stopniu wypełnia wstęp profesora Mieczysława Fejgina.
Mógłbym teraz zemścid się na Fejginie, położyd go i wstrzyknąd mu porcję złośliwości, korzystając z
tego, że znalazł się na moim terenie, bo gdy ja znajdę się na jego terenie, zawsze to ze mną robi, to
znaczy kładzie mnie i aplikuje mi serię zastrzyków. Sprawiedliwośd każe mi jednak przyznad, że wstęp
jest napisany ładnie, z sensem i z polotem literackim.

Lata ostatnie przyniosły wiele nowych wartościowych książek popularnonaukowych. Polecid warto
zwłaszcza pisarzy angielskich, którzy mają talent mówienia w sposób prosty o sprawach
skomplikowanych, w odróżnieniu od naszych publicystów, którzy starają się osiągnąd jak największą
zawiłośd, gdy mówią o rzeczach prostych. Znakomitym popularyzatorem jest Ritchie Calder, autor
Profile of Science. Może by „Biblioteka Powszechna” zainteresowała się którąś z jego ostatnich
książek.

Z ulgą stwierdzid możemy, że książki naukowe, pamiętniki i biografie, które cieszą się tak wielką
poczytnością, nie podległy jeszcze rozkładowemu działaniu mistycznych udziwniaczy. Są
antypowieści, ale nie ma jeszcze antynauki (chyba będzie nią bomba wodorowa).

Jeśli chodzi o antybiografie, to można je kupid w każdej aptece. Najskuteczniejszą antybiografią są


środki antykoncepcyjne. Jak dotąd, nic lepszego nie wymyślono.

1933

Radio niemieckie nadawało przez parą godzin pożar jakiejś wsi w Badenie. U nich to łatwo, bo już na
parę dni przedtem wiedzą, co się będzie paliło. Gdy się słucha takiej audycji, mimo woli myśli się o
Reichstagu. Doznaje się tak zwanych uczud mieszanych. Uznania dla organizacji i wstrętu do jej
wodzów. Jakaś organizacja hitlerowska wydała wyrok śmierci na Einsteina. Oburzona Europa jest tak
wstrząśnięta, że aż zamilkła. A może jednak wywoła to reakcję? Może ten wyrok na Einsteina stanie
się koocem teorii względności stosowanej wobec hitleryzmu i rozpocznie erę bezwzględności. Nie
jestem zwolennikiem interwencji i nikogo nie namawiam, ale jeżeli można było walczyd o nos Heleny
trojaoskiej, to można również walczyd o głowę Einsteina. Metody walki zmieniają się. Dziś
wystarczyłoby może prawdziwe zbojkotowanie Niemiec i parotygodniowa blokada ekonomiczna, aby
zmusid naród zamieszkujący środek Europy do nieco przyzwoitszego zachowania się.

Gdy się czyta i słyszy o stosunkach panujących w naszym więziennictwie, doznaje się również uczud
mieszanych. W tej dziedzinie, jak się okazuje, dzieją się rzeczy nie tylko najbardziej ponure, ale
najbardziej groteskowe. Cała prasa podała szczegóły nadużyd w więzieniu w Złoczowie. Okazało się,
że więźniowie w porozumieniu z dozorcami uruchomili tam fabryczkę fałszywych pieniędzy.
Specjalnie jednozłotówek i pięciozłotówek. Nie koniec na tym. Założono również potajemną gorzelnię
i wypuszczano najzręczniejszych więźniów na noc, aby kradli w mieście. Podobno złodzieja, który
wrócił bez łupu, zamykano za karę do osobnej celi. To samo spotykało włamywacza, który dał się
złapad przy robocie. Dostawał się, naturalnie, do więzienia, a tam wymierzano mu karę za brak
zręczności i nie dawano mu ani wódki, ani pieniędzy. Własne pieniądze, własny monopol, szkoda, że
jeszcze w Złoczowie nie robiono własnych zapałek i własnych losów loteryjnych, bo wtedy więzienie
to nie różniłoby się niczym od normalnego współczesnego paostwa.

Jak widzimy, piszący te słowa wiele miał złudzeo, co do opinii europejskiej i reakcji cywilizowanego
świata na wyrok śmierci, wydany przez hitlerowców na największego uczonego naszej ery. Smutne to
wspomnienie. Za to historia złotej wolności w Złoczowie nie straciła nic na uroku groteskowym i
przypomina znakomite opowiadanie Mrożka. Może by film polski zainteresował się tym pomysłem?
Kara za niepopełnianie przestępstw, takie odwrócenie naturalnego i przyjętego obyczaju, przypomina
mi autentyczny konflikt, który miał miejsce w latach dwudziestych w Brazylii. Gdy byłem w roku
dwudziestym trzecim w Rio, w jednym ze stanów, dośd oddalonym od stolicy, wybuchło powstanie.
Wojska federalne otoczyły rebeliantów, ale mimo wielkiej przewagi liczebnej, powstaocy nie chcieli
się poddad. Odcięto im drogi aprowizacji, miesiąc upływał za miesiącem, a uparci, niezłomni
bohaterowie trwali na straconym posterunku. Aż tu nagle w prasie brazylijskiej poczęły się pojawiad
dośd osobliwe rewelacje. Ponieważ parlament brazylijski podniósł na czas działao wojennych pensję
oficerów i żołnierzy o pięddziesiąt procent, wojska rządowe nie były wcale zainteresowane w szybkim
zlikwidowaniu powstania. Powstaocy dawno już chcieli się poddad, ale im nie pozwalano. Strzelano
do nich przy każdej próbie kapitulacji. Gdy zabrakło żywności, wojska rządowe dożywiały
powstaoców. Wreszcie zrozpaczeni. powstaocy z bronią w ręku wystąpili do walki o prawo pójścia do
niewoli. Pomysł takiej walki o prawo pójścia do niewoli przypomina mi żart, który opowiadano w
Izraelu. Pewien poseł izraelskiego parlamentu zaproponował wypowiedzenie wojny Stanom
Zjednoczonym. - W ten sposób - dowodził - skooczą się nasze kłopoty z Arabami, Syrią czy Egiptem,
bo kraj okupują wojska amerykaoskie i będziemy mieli spokój. - Bardzo dobry pomysł - powiedział na
to inny poseł - ale co będzie, jeżeli tę wojnę wygramy?

1934

Przyznaję, że od paru dni pochłonęła mnie sprawa węża morskiego w Loch Ness. Ten potwór
ukrywający się w szkockim jeziorze działa na moją imaginację. Przypominają mi się powieści
fantastyczne Verne'a i Wellsa. Pragnienie cudowności, które drzemie w każdym z nas, przychodzi do
głosu, marzy się odkrycie światów zaginionych, jakaś solidarna walka całej ludzkości z gadami epoki
mezozoicznej. Gdyby wąż z Loch Ness był tylko forpocztą, wywiadowcą potworów głębinowych, które
zamierzają podbid ziemię, jak my podbijamy stratosfere, ludzkośd, zwaśniona i wroga wobec siebie
samej, może by wreszcie zdołała się zjednoczyd solidarnie. Coraz więcej nabieram przekonania, że
bez węży morskich nie da się tej zgody osiągnąd.

Anglia dzieli się na dwa obozy: tych, co wierzą w węża z Loch Ness, i niewierzących. Jezioro otoczone
jest zgrają fotografów, a pewien właściciel cyrku ogłosił, że wypłaci dwadzieścia pięd tysięcy funtów
temu, kto dostarczy mu żywego potwora. Ale kto wie, czy wąż morski nie jest inteligentniejszy od
współczesnego Europejczyka? Kto wie, czy nie złapie właśnie tego dyrektora cyrku, aby go pokazad w
cyrku głębinowym, w koralowym amfiteatrze oświetlonym przez ryby-lunety? Powie swym kolegom-
wężom: - Panowie, na ziemi panuje zupełny bałagan, możemy wyjśd i zjeśd te dwa miliardy
zwierzątek. Na pierwszy łyk proponuję paruset fotografów, którzy siedzą nad Loch Ness.

Podobny stan rzeczy mógłby nas ocalid. W tym jedynym wypadku to, co się dzieje na ziemi, miałoby
sens. Wynalazek gazów trujących okazałby się zbawieniem ludzkości, a zbrojenia naszym
najrozsądniejszym czynem. Programy nacjonalistyczne musiałyby zmilknąd, ale pieśo: Nie damy ziemi,
skąd nasz ród, nabrałaby zdrowego sensu.

Chemicy pokryliby powierzchnię oceanów trującymi substancjami, lotnicy obrzucaliby bombami nos
każdego ichtiozaura. Łodzie podwodne, rzucając bomby na dno morza, siałyby popłoch w stolicach
wroga. Ołowiane ulotki (cóż za piękne zestawienie słów!) rozbudzałyby defetyzm na tyłach
ichtiozaurów. Nawet towarzystwa opieki nad zwierzętami wystawiłyby swoje bataliony szturmowe.
Ludzkośd, rozbudzona i pojednana po zwycięstwie nad potworami morskimi, nie byłaby już zdolna do
małostkowych targów terytorialnych. Po tej wojnie przyszłaby era uzgodnienia interesów ludzkich i
rozsądnej organizacji.
Tak, wszystko to miałoby sens, gdyby istniały naprawdę węże morskie zagrażające ludzkiemu
gatunkowi. A jeśli wąż morski z Loch Ness okaże się tylko kłodą drzewa? Wtedy, oczywiście, sytuacja
nasza przedstawia się nędznie. Bez istnienia wężów morskich gotowiśmy wyjśd na idiotów. Nie.
Stanowczo, jeśli nie ma węży morskich, trzeba je wymyślid dla dobra ludzkości. Wiemy wszyscy, jak
trudno jest wzbudzid pozytywne uczucia zbiorowe. Zapał masowy musi mied domieszkę nienawiści.
Trudno sobie wyobrazid, aby tłum ryczał przeciw chorobie raka, która jest większym wrogiem
człowieka niż Anglik jest wrogiem Niemca czy Włoch - Francuza. Ale rak jest czymś nie dośd
efektownym. Wąż jest większy od raka, a zwłaszcza wąż morski. Przeciw wężom przedpotopowym
można by uzbroid całą ludzkośd i natchnąd ją solidarnym duchem bojowym. Trzeba więc
podtrzymywad wiarę w gada z Loch Ness. Trzeba wyolbrzymiad jego rozmiary i mnożyd go w
nieskooczonośd. Ludzkośd walcząca z ichtiozaurami, których nie ma, bardziej będzie ludzka niż stado
wzajemnie się pożerające. Byd może, byłoby to śmieszne, ale nie zapominajmy, że Don Kichot bliższy
jest człowieczeostwu niż przeciętny członek Sturm-Abteilung.

I oto po dwierdwieczu potwór z Loch Ness dał znad o sobie! W początku czerwca bieżącego roku prasa
światowa podała wiadomości o pojawieniu się potwora, którego tym razem nawet sfotografowano i
pokazano w telewizji angielskiej.

Przyznad trzeba, że ta bestia ma poczucie aktualności, bo nigdy koncepcje kronikarza z roku 1934 tak
bardzo nie były na czasie, jak właśnie w świecie dzisiejszym.

Mniej więcej w tym samym okresie prasa podała szczegóły o sukcesach wyprawy Pickarda, który
osiągnął rekord głębinowy, opuszczając się na jedenaście tysięcy metrów. Okazało się, że na dnie
oceanu pod ciśnieniem jedenastu kilometrów wody utrzymuje się życie organiczne i to na tak
wysokim poziomie ewolucyjnym, jak ryby i skorupiaki. Cóż więc możemy wiedzied o warunkach życia
na innych planetach?

Fantazja pisarzy wyprzedzała pracę badaczy naukowych i oto dzieo dzisiejszy przynosi równowagę sił.
Nauka umożliwia realizację najśmielszych myśli i rozszerza krąg fantazji. Romantyzm badao
naukowych zdobywa nowe środki. Tajemnice dna oceanu i wnętrza ziemi czekają na swoich
Magellanów. Patrzymy na niebo gwiaździste jak na prospekt „Orbisu”.

Potrzeba wiary w rzeczy nadprzyrodzone niełatwo da się zaspokoid. Snujemy więc marzenia o
interwencji tajemniczych sił wszechświata i chętnie widzielibyśmy, aby jakiś starszy brat stworzenia
zjawił się u nas z dalekich planet i jak wysłannik księcia w Molierowskim Świętoszku obronił biednych
Oberonów przed łajdactwami Tartuffów. Mimo jednak zapewnieo prasy, nowych dowodów w postaci
fotografii i filmu, lękam się, iż wąż z Loch Ness jest jeszcze jednym wężem morskim, to znaczy,
mówiąc po prostu - nie istnieje. Nie mamy więc przeciw komu się łączyd! Pamiętam, pytano kiedyś
przed wojną starego Hubermana, czemu jego syn, znakomity skrzypek, tak rzadko koncertuje w
Warszawie. - A przeciw komu on tu ma grad? - odpowiedział stary Huberman.
POLEMIKI I FRASZKI
O JEŻDŻENIU NA GAPĘ

Pisze się dużo o „taryfie ulgowej”, który to termin wprowadził do naszej krytyki Artur Sandauer.
Muszę stwierdzid, że jestem zwolennikiem stosowania ulg w ocenie przesyłek, które doszły nas
podlegając po drodze niemałym wstrząsom, a nawet katastrofom. Trzeba pamiętad, że napis:
„Uwaga, szkło” albo „Fragile”, obowiązuje krytyka w ocenie pisarzy, którzy działali w warunkach nie
znanych w literaturze europejskiej. Nieobojętne jest również, iż surowy ten proceder zastosowano
wobec heretyków.

Trzeba jednak przyznad, że jest zasługą Sandauera ten nawrót do mówienia prawd niepopularnych,
walka o przywrócenie krytyce prawdziwych, niekoniunkturalnych ocen. Zbyt długo mieliśmy
nieprawdziwe sukcesy teatralne, nieprawdziwe krytyki i nieprawdziwe notowania giełdy literackiej.
Niektórzy pisarze notowani byli na giełdzie oficjalnej dziesięciokrotnie wyżej niż na sceptycznej,
prawdziwej giełdzie czytelników.

Można dyskutowad na temat taryfy ulgowej, ale wydaje mi się, że warto wreszcie poruszyd sprawę
tych, którzy nie tylko korzystają z ulg, ale wręcz jeżdżą na gapę. Myślę tu o tzw. „poezji
awangardowej”. Czytelnicy pism literackich, tygodników i miesięczników z przerażeniem odwracają
oczy od długich wąskich pasemek słów uszykowanych bez sensu, bez rymu i bez znaków
przestankowych. Gdy czytelnik widzi wydrukowane

Idziemy
my
y
Tutotam
Skosem do przeciw
głów

odwraca skosem głowę na znak sprzeciwu. Oczywiście nie jest to słuszne, jeśli chodzi o stanowisko
krytyka, gdyż w tej konwencji łatwo ukrywającej całkowity bluff mieszczą się czasem poeci
autentyczni. Ale zbyt często u tych poetów znajdujemy w całym wierszu jedno zaledwie błahe
spostrzeżenie, myśl wątłą czy obraz banalny. Z paru stron prozy Prousta można, rozstawiając słowa z
góry na dół, wykroid cały tom prawdziwej poezji. Przewertowałem ostatnio stosy tomików naszych
młodych poetów i zastanawiałem się, czemu udają oni wiersz. Oto np. utwór młodego zdolnego
autora:

Była na balu Prasy


w gustownym surduciku
Nazajutrz mówili iż
ona jest w ciąży
Albowiem tylko kobiety w ciąży
noszą takie surduciki
Załamała się
jak słaba gałąź
Opuściła głowę i ręce
mówiąc
Przecież ja
znam mężczyzn tylko ze słyszenia
A oni czepiają się surducika

Otóż ten utwór napisany normalnymi zdaniami i opatrzony znakami przestankowymi stałby się
żenująco wątły. Czyżby to była obawa przed surową odpowiedzialnością prozy? Gdy czytamy wiersz
Mirona Białoszewskiego Karuzela z Madonnami, nie mamy wątpliwości. To nie ucieczka od prozy, ale
koniecznośd poetycka - forma jedynie odpowiednia i celowa. Niestety, takie wiersze prawdziwe
zalewane są dziś potokami, całymi Niagarami głupstw drukowanych przez wszystkie nasze periodyki.

Wytworzył się bowiem szantaż współczesności. Redaktor pisma nie rozumie tego, co drukuje, ale boi
się odrzucid, aby go nie posądzono o nierozumienie współczesności. Powracają te stare widma
dadaizmu i futuryzmu, ale nie moją jest sprawą szukad na to wytłumaczeo socjologicznych. Można by
od biedy skojarzyd to z upadkiem rzemiosła w ogóle, z pracą maszynową i brakiem kryteriów
rzemiosła cechowego. Czeladnik, aby stad się majstrem, musiał wykonad pracę trudną. Tak było w
uczciwym złotnictwie i w uczciwej poezji. Czy trudno jest napisad przeciętny wiersz awangardowy?
Wydaje mi się, że łatwiej niż skromną notatkę prozą. Proszę, oto wiersz:

Burgundio Andaluzjo
urodo rzeczy poczętych
jak spleśniały pieo
i dawnych drzew paproci
Artemizy waga
Napełniona już po brzegi lotem
albo jak
Rzecz która jest rzeczą
elementów elementarnych
Staje przed tobą
olśniewająco zawiła
Raniąc
algebrą metaforyczną Chwałą
Herostratesów magii

No ł cóż? Woale niezłe. Napisałem to teraz, na poczekaniu, mając na celu tylko skromny akrostych.
Przeczytajcie pierwsze litery tego wiersza. BujdA NaReSoRaCH. Oczywiście można również napisad
normalny sonet z takim samym akrostychem, ale tam, gdzie obowiązują kryteria frazy poetyckiej,
rytmu, rymu lub asonansu, metafory i myśli, mniej jest możliwości mistyfikacji. Po prostu łatwiej
sfałszowad świadectwo szkolne niż skromny banknot pięciozłotowy.

Interesująca jest w tym zjawisku inflacji poetyckiej sprawa wpływów. Są wpływy łatwe i trudne.
Trudno jest byd pod wpływem Mickiewicza lub Marka Twaina, łatwiej pod wpływem Witkacego.
Czemu wybrałem te dwa nazwiska, jak Twain i Mickiewicz, tak pozornie odległe na mapie literackiej?
Może dlatego, że zarówno w dobrej poezji, jak w dobrym dowcipie zachwyca nas jedyna, najkrótsza
droga prowadząca od zamierzenia do efektu. Spróbujcie napisad humoreskę naśladującą Marka
Twaina. Aby była do Twaina podobna, musi byd śmieszna, a tego nie da się zablagowad!
Dla mnie sprawa jest o tyle prosta, że nie wzrusza mnie wiersz, którego nie rozumiem, który wyłącza
myśli. Wiersz musi coś znaczyd i musi byd mówiony głośno. Czemu tak wiele dziś pisze się wierszy,
których nikt nie cytuje, bo nikt ich nie umie na pamięd? Kanony poezji rytmicznej, które towarzyszą
ludziom od paru tysięcy lat, były podyktowane jakąś potrzebą. Zanim poezję zaczęto drukowad,
przekazywali ją recytatorzy. Homer, gdyby nie nadawał się do mówienia, nie przetrwałby do naszych
czasów. Osobliwe jest, że dziś, w epoce „środków szerokiego działania”, gdy radio czy telewizja
ustokrotnia zasięg literatury mówionej, poezja awangardowa ogłuchła, chod, niestety, nie
zaniemówiła. Wlecze się ta „awangarda” od lat kilkudziesięciu za przodującą literaturą naszych
czasów. Nie da się odwrócid hierarchii i postawid przed Proustem, Mannem, Conradem,
Hemingwayem, Camusem weteranów europejskiej awangardy i jej polskich naśladowców. Próżno by
szukad w poezji naszej awangardy elementów współczesnego nam świata. Sprawy społeczne, nauka,
cywilizacja techniczna, cybernetyka, automatyzacja, jak by nie istnieją. Pełno tam natomiast
średniowiecznych „giermków”, „baszt”, „karoc”, „Wikingów” i „rycerzy”. Współczesnośd w literaturze
to rzecz bardzo względna.

W latach dwudziestych modna była w kawiarniach literackich „wielośd rzeczywistości” Leona


Chwistka. Ale tyle z niej rozumiano, co pewien znawca Einsteina rozumiał z teorii względności.
Ponieważ wszystko jest względne, więc można nie oddawad pożyczek. Coś się tam mówiło o
semantyce, ale „wielośd rzeczywistości” rozumiano po prostu jako prawo do pisania bez sensu.
Niemałą rolę odegrał tu wpływ metafizyki niemieckiej oraz nieznajomośd i lekceważenie racjonalizmu
francuskiego i angielskiego. Dziś wraca moda na mętniactwo, stąd Irzykowski redivivus. Ten
inteligentny krytyk demonstrował nam przez długie lata swój skomplikowany aparat krytyczny, ale
jaka była jego funkcja, jaki był jego wybór? Napadał na Boya i propagował Grabioskiego (?!). Zwalczał
akcję świadomego macierzyostwa. Jeśli, jak mówi przysłowie angielskie: „Wartośd puddingu poznaje
się w jedzeniu”, to ten na oko postępowy krytyk w smaku nieco przypominał zakalec.

Utwór jednoznaczny małą ma cenę u krytyków mętniaków. Nic to nowego. Stara to historia. Nie
polepsza sytuacji, że sumienni krytycy są często daltonistami literackimi, bo trudno oczekiwad
dobrego studium o Boyu od kogoś, kto nie ma poczucia humoru.

Gdzie jeszcze szukad źródeł nieporozumienia? Młodym pisarzom, zbuntowanym przeciw załganiu złej
utylitarnej literatury okresu kultu wypaczeo i błędów jednostki, smakuje owoc do niedawna zakazany
i po wzory sięgają do tych pisarzy, którzy kiedyś przełamywali formy tradycyjne. Modny stał się
Gombrowicz czy Witkacy i zaroiło się od małych „gombrowszczaków”, „witkacyków”,
„przybosiaków”. Niedawno słyszałem w radio wspomnienia o Witkacym, w których dowodzono, że
był on prekursorem nie tylko współczesnego teatru, ale i współczesnej poezji, na dowód czego
cytowano mój wiersz Hipon.

Trzeba pamiętad, że Gombrowicz przełamywał pewne konwencje literackie i z tego przełamywania


wyniósł własną sztukę pisarską, rzecz niebłahą, styl własny! Naśladowcy widzą tylko funkcje
przełamywania i jak za łamaczem lodu jadą za nim beztrosko po bezpiecznych wodach.

W Dzienniku Gombrowicz rozprawia się bardzo ostro z całym „Skamandrem” i w ogóle z poezją. Tam
jednak, gdzie chce wyliczyd jakieś bezsporne wartości literackie, wspomina Verlaine'a. Ma więc i on
jakieś poetyckie the secret places of the heart. Spod tego deszczu ognistego, który rzuca na Sodomę i
Gomorę dwudziestolecia, uszło dwu ocalonych. Oto co mówi o mnie i o Boyu:
„Boy Żeleoski, Antoni Słonimski. Ci się udali, na koniec dwóch z prawdziwego zdarzenia -
urzeczywistnionych. Wiersze Słonimskiego nie brały mnie, jego poezją wybuchała mi w prozie, z
kronik w «Wiadomościach»- tam ciskał sobą na wszystko i wszystkich i bawił się, mistrz w
organizowaniu hecy, której sam był bohaterem (a więc poetą). Śmieszne porównywad jego wpływ z
wpływem Sienkiewicza, Żeromskiego. Ale ja twierdzę, że na nim wychowało się pokolenie, tak to
niekoniecznie trzeba byd bogiem, aby mied wyznawców.

Ale co uważam za ważne i ciekawe: że Boy i Słonimski, ta bodaj jedyna proza w Niepodległości
sprawnie funkcjonująca była ściąganiem z wyżyn w dół, na grunt zdrowego rozsądku i przeciętnego,
trzeźwego myślenia. Siła ich polegała na nakłuwaniu balonów - ale do tego nie trzeba większej siły.”

W tym bardzo dla mnie pochlebnym zestawieniu z Boyem i w określeniu mojej roli jako felietonisty
mieści się przecież bardzo dotkliwa krytyka mego pisarstwa. Spór między nami polega na tym
właśnie, co Gombrowicz uważa za „ważne i ciekawe”, na traktowaniu „zdrowego rozsądku i
przeciętnego trzeźwego myślenia” jako funkcji ściągania literatury z wyżyn na dół. Mogę powoład się
na zdanie wielkiego G. B. Shawa, który powiedział o sobie, że dumny jest, iż każde słowo, które
wyszło spod jego pióra, było dziennikarstwem. To znaczy, nie służyło udziwnieniu świata, ale jego
naprawie. W skromnym zakresie prowincjonalnym zarówno w wierszach, sztukach teatralnych, jak i
w felietonach, powodowany byłem tą samą dziennikarską pasją.

Istnieje w literaturze światowej nurt, który nazwałbym humanistycznym, gdyby ostatnio zbyt nie
obrzydzano nam tego słowa, W każdym kraju istnieją pisarze o instynkcie społecznym, pieniacze
apelujący poprzez wszystkie instancje czasu do najwyższego sądu „zdrowego rozsądku”. W naszych
warunkach nazywa się to literaturą socjalistyczną i o nią należy dziś walczyd na nowo. Obrzydzono
nam słowo „humanizm” i termin „literatury społecznej”, bo przez długie lata była ona na usługach
obłudy. Nie znaczy to jednak, aby z pogardą odwracad się od spraw ludzkich i nurzad się w
mętniactwie i bełkocie. Trudniejszym i poważniejszym zadaniem młodych naszych pisarzy winno byd
przywrócenie literaturze humanistycznej jej czystości i prawdy. A chodby nakłuwanie wydętych
balonów i kolorowych baloników fałszywej literatury. Świat jest trudny i groźny, ale niemęska to rzecz
zapuszczad sobie bródkę i schodzid do piwnic jak do pieczar prehistorii. To, co było dobre i miało swój
sens jako protest przeciw wulgaryzacji i „produkcyjniakom”, nie wystarcza jako program życiowy.
Jeszcze trochę tej „poezji awangardowej”, a stanie się rzecz straszna, najgorsza, zatęsknimy do
„produkcyjniaków”.

WSPÓŁCZEŚNI POECI ANGIELSCY I AMERYKAOSCY

Wydana staraniem „The East Europę Institute” antologia współczesnej poezji brytyjskiej i
amerykaoskiej jest zamierzeniem bardzo ambitnym i szczęśliwym. Mamy przecież na emigracji paru
wybitnych poetów, którzy zżyli się z poezją krajów anglosaskich i mogą oddad niemałą usługę naszej
literaturze przekładowej, ubogiej, zwłaszcza jeśli chodzi o współczesną poezję angielską i
amerykaoską.

Niewielu jest w kraju tłumaczy znających dostatecznie język, atmosferę i obyczaj brytyjski.
Przekładów młodopolskich dokonywano przeważnie z niemieckiego i do dziś dnia spotyka się
tłumaczenia kompilacyjne, oparte na tekstach niemieckich, rosyjskich i dawnych przekładach
polskich.

Autor antologii p. Paweł Mayewski powiada we wstępie:

„Kilkanaście par rąk porało się przez wiele miesięcy z tekstem tej książki, odkładając o jeszcze jeden
dzieo i jeszcze jedną noc tę chwilę, kiedy przychodzi wybrad ostateczne prawdziwe słowo, które ma
zamknąd trudną, pękającą od sylab i liryzmu polską strofę. Listy i bruliony, które kilku tłumaczy
przesłało mi razem z ostatecznymi tekstami przekładów, są najlepszym świadectwem ich wysiłków,
udręki i ofiarności, setki przekreśleo, uwag, dopisków, korekt i próśb o przedłużenie terminu są -
przynajmniej dla mnie - wzruszającym znakiem owej niezwykłej i jak sama poezja niewytłumaczalnej
solidarności pisarskiej, która poecie jednego kraju każe w męce i gniewie wczytad się w myśli i serce
poety innego kraju.”

Niestety, stwierdzid musimy, że widocznie męka i gniew nie są najlepszymi doradcami tłumacza, gdyż
antologia wydana przez „The East Europę Institute” grzeszy wieloma błędami, nieporadnością i
nonszalancją wobec myśli i serc poetów innego kraju. Okupuje te braki parę znakomitych przekładów
dokonanych przez poetów starszego pokolenia. Na pierwszym miejscu postawiłbym mistrzowskie
tłumaczenia Czesława Miłosza z W. B. Yeatsa i T. S. Eliota. Wspaniały jest przekład wiersza Yeatsa:
Odjazd do Bizancjum, i znany już w Polsce Eliotowski The Waste Land. Bardzo piękne są przekłady
Józefa Wittlina z W. C. Wiliamsa, W. Owena, S. V. Beneta, a zwłaszcza Say This City Has Ten Million
Souls W. H. Audena. Na pochlebne wyróżnienie zasługują również przekłady Janty-Pełczyoskiego i
Łobodowskiego.

Znacznie gorzej, a nawet wręcz źle, przedstawia się sprawa przekładów dokonanych przez poetów
młodszego pokolenia. Solidny warsztat poetycki, poczucie odpowiedzialności za słowo pozwala
poetom starszym osiągad, jeśli nie zawsze złote medale olimpijskie, to w każdym razie dobrą
przeciętną. Poeci zarażeni „awangardyzmem” są najgorsi. Mało ich obchodzi tekst oryginału, szukając
wątpliwych efektów „udziwniają” autorów tłumaczonych. W przekładzie Carla Sandburga, poety
bardzo jednoznacznego i zwięzłego, dziwne sztuczki wyprawia Marian Czuchnowski. Wiersz nazywa
się Trawa. Mowa jest o trupach spod Waterloo, spod Ypres i Verdun. W oryginale trawa mówi:
„Shovel them under and let me work”. Czuchnowski tłumaczy: „Zakop je w dole i pozwól im rośd.”
Widocznie fakt, że trawa ma porosnąd trupy w ziemi zagrzebane, wydaje się tłumaczowi zbyt
banalny. Woli, aby rosły trupy. W przekładzie ze Stephana Crane: I Saw a Man, czytamy:

You can never –


You lie, he cried,
And ran on.

Pan Jan Leszcz tłumaczy to:

Kłamiesz - odrzekł z wyrzutem


Pobiegł i
Pożałował.

Słowo „pożałował” jest dodane na całkowitą odpowiedzialnośd tłumacza. W przekładzie tego samego
poety: I Stood upon a High Place, dwie lakoniczne linijki:
One looked up, grinning,
And said, Comrade! Brother!

tłumaczy wyżej wspomniany Leszcz:

A jeden z nich, krzywiąc wesoły pysk,


Najweselszy z nich Maciek (?!)
Zawołał:
Towarzyszu! Bracie!

W bardzo pięknym wierszu Karola Shapiro: Poeta, zamiast prostego i bezpretensjonalnego


stwierdzenia:

They shall all smile...


And love and pity him,

tłumacz porwany barokową brawurą powiada:

Więc winien mied muzyki przy stole obfitym,


Jeśd kwiaty, ssad owoce, na które jest łasy
Syn Afrodyty.

W zakooczeniu tego wiersza, które brzmi po prostu i niewątpliwie:

And none shall speak his name.

straszny pan Leszcz dodaje od siebie:

I niech jego imienia


Nie wspominają jastrzębie.

Przysięgam, że słowa tam nie ma o żadnych ptakach, a zwłaszcza o jastrzębiach. Rozumiałbym, gdyby
pan Leszcz dodał tam jakąś rybę, ale skąd tu troska ornitologiczna?

Wstęp do tej antologii napisał, specjalnie na zamówienie, Karol Shapiro. Jest to inteligentny, chod
dośd pobieżny obraz poezji wieku dwudziestego. Tłumacze antologii nie odwdzięczyli się p. Shapiro za
trud poniesiony dla czytelników polskich i piórem p. Jana Leszcza zmasakrowali jeden z
najpiękniejszych utworów nowej poezji amerykaoskiej; wiersz pt. Travelogue for Exiles, wiersz,
wydawad by się mogło, swą problematyką specjalnie bliski naszym emigrantom. W wierszu tym
powtarza się trzy razy zdanie drukowane na zakooczenie strof kursywą:

The heavens are taken: this is not your home


The waters are taken: this is not your home

i wreszcie:

The earth is taken: this is not your home.

Można by to od biedy przetłumaczyd:

Niebo mam odebrano: nie jest naszym domem.


Wodę nam odebrano: nie jest naszym domem.
Ziemię nam odebrano: nie jest naszym domem.

Można by lepiej, ale na pewno nie można tłumaczyd jak p. Leszcz:

Że niebo wzięte, że to nie twoje mieszkanie.


I woda nie jest twoja, i takie twoje mieszkanie
I zrozumiesz na koocu, że i ziemi nie stanie.

W odróżnieniu od p. Leszcza p. Marian Pankowski nie dodaje, ale za to wykreśla całe linijki z
tłumaczonych przez siebie wierszy. Oto koniec znanego wiersza W. H. Audena: Law, Say the
Gardeners, Is the Sun:

Like love we don't know where or why


Like love we can't compel or fly
Like love we often weep
Like love we seldom keep.

W przekładzie p. Pankowskiego nie znajdujemy ani rymów, ani rytmu oryginału, ale brak tam również
całej jednej linijki. Oto co zrobił p. Pankowski:

Jak miłośd, nie wiemy gdzie i dlaczego,


Jak miłośd, nie możemy zniewalad lub uciekad,
Jak miłośd, rzadko posiadamy.

Chciałoby się dodad tę brakującą linijkę: „Często wylewamy łzy”, zwłaszcza czytając podobne
przekłady.

W poemacie Edith Sitwell: Still Falls the Rain, tłumacz p. W. Gniatczyoski skromne to zdanie tłumaczy:
Pada deszcze jeszcze.

Wielką pociechą dla czytelnika polskiego będą - pomieszczone obok tych nieporadności - zarówno
piękne przekłady Miłosza i Wittlina, jak również fakt, że antologia jest dwujęzyczna. Powinno się ją
udostępnid, zwłaszcza naszym młodym poetom, którzy znają współczesną poezję angielską i
amerykaoską raczej z relacji niż z oryginałów i mają o niej dośd błędne wyobrażenie. Zwolennicy
pisania bez rymu, rytmu i bez sensu powołują się na swoich patronów, tak intelektualnych poetów,
jak T. S. Eliot czy W. H. Auden. Pamiętam dyskusję na temat T, S. Eliota, w której pewien młody
awangardowiec dowodził, że Eliot epatuje czytelnika efektami dźwiękowymi, jak to robili dadaiści, na
dowód czego zacytował zakooczenie Jałowej Ziemi.

Datta. Dayadhram. Damyata.


Shantih shantih shantih.

Spytałem młodego awangardzistę, czy czytał przypisy Eliota do Jałowej Ziemi. Przypisy te zajmują
dziesięd stron druku i można się z nich między innymi dowiedzied również, że te słowa koocowe
poematu są po prostu zakooczeniem Upaniszady.

Antologia wydana przez p. Mayewskiego potwierdza starą prawdę, że wiersze muszą byd tłumaczone
przez poetów. Nie gwarantuje to pełnego sukcesu, ale zwiększa szanse i broni czytelnika przed
nierzetelnym pośrednictwem. Jak trudną jest sprawą przeniesienie wiersza z jednej gleby do innej
gleby językowej, wiedzą wszyscy, którzy próbowali wiersze tłumaczyd. Zwykłym rezultatem są,
mówiąc stylem urzędowym: „Wszystkie okoliczności towarzyszące poezji, bez faktu zaistnienia
takowej.” Gdy eksperyment jest szczęśliwy, gdy następuje zgodnośd dźwięku, atmosfery i myśli
wiersza z podłożem językowym, transplantacja się udaje i utwór tłumaczony zakwita żywym kolorem,
staje się wierszem polskim. Jest to zjawisko, które rozpoznad można od razu, bez wahania, po radości,
jaką daje spotkanie się z każdą doskonałością, trafnością i celnością. Czytelnik bowiem mimo
wszystko nie poddał się tyranii niezrozumialstwa. Antologia wydana przez „The East Europę Institute”
powinna byd udostępniona naszym „współczesnym”, gdyż rozwiewa ona mit o nawrocie literatury
zachodniej do głupstw futurystycznych, daje parę przekładów znakomitych i - co najważniejsze -
pełne teksty angielskie utworów najwybitniejszych współczesnych poetów angielskich, irlandzkich,
walijskich i amerykaoskich.

Nieznajomośd tej poezji poważnym jest mankamentem, zwłaszcza jeśli chodzi o krytyków
wychowanych na literaturze niemieckiej. Różni nasi koncepcjoniści mylą hierarchię, fałszują przez to
obraz współczesnej poezji, biorąc świecidełka dla dzikusów za autentyczne klejnoty. „Nim w Polsce
język, jakim Don Juan pisany, ukształci się, długo czekad trzeba” - powiedział Mickiewicz. To zdanie
dotyczące Byrona da się zastosowad w wielu wypadkach i do poezji współczesnej. Pigoo cytując tę
wypowiedź Mickiewicza przypomina spór toczący się we Francji w wieku XVIII na temat rozumu i
wyobraźni jako elementów poezji. Fontenelle twierdził, że w miarę postępu rozum wzrasta, a zanika
wyobraźnia i poezję wypiera filozofia. Mickiewicz zwalczał to mniemanie. Współczesna poezja
europejska przypomina o tych prostych kanonach trwających od lat tysięcy: Rozum bez wyobraźni nie
tworzy poety, a bezrozumna powolnośd wyobraźni prowadzi do barbarzyostwa.

LIST OTWARTY

Do Czytelników Życzliwych, Skromnych, Nieżyczliwych, Nieskromnych oraz do pp. P.T. Idiotów

Wiele osób wyraziło mi swoje uznanie za utwór zatytułowany W obronie wiersza, zamieszczony w
nrze 2 „Nowej Kultury”.

Pragnę tą drogą podziękowad moim korespondentom. Listy i telefony pochodziły przeważnie od


inteligencji interesującej się poezją i dominowało w tych wypowiedziach uczucie ulgi. Czytelnicy ci po
przeczytaniu mojego wiersza poczuli się jak gdyby trochę pewniejsi swego gustu literackiego,
przywróceni do prawa wyrażania swej opinii i pocieszeni w kompleksie niższości, na który ostatnio
cierpieli wobec piekielnie mądrych i zawiłych „nowoczesnych” poetów i krytyków.

Pragnę jednak dodad w charakterze ostrzeżenia, że nie należy byd zbyt dumnym z tego, że się czegoś
nie rozumie. Wydaje mi się, że czytelnik naprawdę życzliwy i uważny powinien zdobyd się na pewien
wysiłek i poznad tomiki paru młodych poetów. Przy uważnym zapoznaniu się z tekstem, byd może
odróżni tych, którzy mają coś do powiedzenia, którzy szukają nowych form wypowiedzi, od bardzo,
niestety, licznych grafomanów, którym konwencja nowoczesności ułatwia mistyfikację. Winę za tę nie
spotykaną dotąd inflację poezji i rozplenienia się grafomanii ponoszą, według mnie, w większej
mierze niż młodzi poeci, ci krytycy, którzy rozgrzeszają zbyt łatwo wszelką pretensjonalnośd i
stwarzają tak charakterystyczny dla naszych czasów terror „nowoczesności”.
Jak trudna jest dyskusja na tym terenie wyjętym spod praw logiki i gramatyki, niech posłuży za
przykład recenzja znawcy literatury i wybitnego tłumacza J. Rogozioskiego o Grochowiaku. Cytuje on
pochlebnie, jako „poznawcze”, te właśnie fragmenty wierszy Grochowiaka, które ja osobiście
napiętnowałbym jako najgorsze, wręcz karykaturalne. Oto próba:

Pośród agrestów
Drucianych i śliskich
Że biorą księżyc w drobne siatki kłucia
Męskośd poety dojrzewa tak biało
Jak by gruźlica zwapniała mu nerwy

Gruźlica nie zwapnia nerwów.

Poza tym zupełne ple-ple. Fragment, który Rogozioski cytuje, pochodzi, jak powiada, z jednego „z
najlepszych wierszy” Grochowiaka. Pragnę was pocieszyd. Wszystkie inne wiersze Grochowiaka są
lepsze. Ten jest wyjątkowo niedobry. Oczywiście nie mam na to żadnego dowodu. Rogozioski może
powiedzied, że ja nie mam racji, że nie znam się na poezji, a ja mogę was tylko jeszcze raz zapewnid,
że on nie ma racji.

Chodzi tu jednak o coś więcej niż o różnice smaków czy turniej autorytetów. Moja niezgoda na tego
rodzaju poetykę wynika z przyczyn głębszych i nie wstydzę się dodad, światopoglądowych. Drażnią
mnie tu pozostałości barbarzyoskiego włoskiego futuryzmu, pokutują tu jeszcze stare surrealistyczne
koncepcje André Bretona. Przypomnijmy, co, modny znów u nas, Breton głosił w programowej swej
wypowiedzi: „Pisanie automatyczne, opisywanie snów, wyzyskiwanie wszystkich form obłędu,
automatyzmu, halucynacji stają się nowymi instrumentami poety (G. Picon: Panorama myśli
współczesnej). O tym automatyzmie pięknie powiada znakomity biolog francuski Paul Chauchard:
„Obowiązek polega po prostu na tym, że Człowiek, ponieważ jest Człowiekiem, powinien postępowad
jak Człowiek. Moralnośd biologiczna wskazuje nam, że zło jest tym, co przeciwstawia się rozwojowi
świadomości i wyzwoleniu własnemu i innych ludzi; odwrotnie - dobro jest tym, co sprzyja temu
wznoszeniu się. Zło zbliża nas do tego, co automatyczne i nieświadome, do zwierzęcia... (Evolution de
la Conscience et Conscience de l'Evolution). Podobnie o automatyzmie mówi G. G. Simpson.

W obronie „nowoczesności” padają często bardzo mylące przykłady, zaczerpnięte z dziedziny


malarstwa. Malarstwo niefiguratywne nie przestaje byd malarstwem, bo podstawą nie przestaje byd
barwa, forma i faktura. Nikt rozsądny nie odmówi piękna malarstwu nieprzedstawiającemu:
mozaikom, witrażom czy malowidłom czysto dekoracyjnym. Inaczej jest z mową ludzką, której formą
wiązaną jest poezja. Odebranie słowom pojęciowości na pewno zuboża poezję. Zagubienie frazy
poetyckiej i melodyjności wyjaławia ją do reszty.

Popularnym argumentem jest stosowanie analogii. Impresjonistów z początku też nie uznawano, a
teraz wszyscy się zachwycają! Jest w tym dośd osobliwa logika. Ponieważ kiedyś niesłusznie nie
uznano czegoś niezrozumiałego, więc powinniśmy uznawad wszystko, co jest niezrozumiałe. (Jeśli
chodzi o nieuznawanie impresjonistów, to warto również przypomnied, kto ich nie uznawał, a kto
doceniał.) Często też szermuje się argumentem, że na całym świecie teraz tak piszą. Trochę jest w
tym prawdy, ale bardzo powierzchownej. Istotnie, zwłaszcza we Francji rozkrzewiło się wiele
dziwactw. Przewidywał to Paul Valéry mówiąc, że ambicja doskonalenia się ustąpiła przed „OBSESJĄ
ORYGINALNOŚDI”. (Variété III.) Wyścig oryginalności porównad można do konwentu rewolucyjnego,
gdzie wczorajszy radykał był już nazajutrz tradycjonalistą i głowy padały często.

A teraz parę jeszcze uwag dla pp. Idiotów.

1. Uznaję pierwiastek irracjonalny w poezji i nawet gotów jestem mu przyznad siłę napędową. Jeśli się
chce jechad samochodem, trzeba uznad fakt istnienia motoru. Ale trzeba również zwracad uwagę na
kierownicę. Jeśliby kto chciał jechad przy pomocy samej kierownicy, nie ruszy z miejsca. Gdy będzie
jechał bez kierownicy, niedaleko zajedzie, albo gdzie indziej niż zamierzał, albo najpewniej rozbije się.

2. Uznaję poezję trudną, ale nie uznaję poezji utrudnionej. Wiemy, że są rejony w poezji trudne do
wyrażenia i że trud podążania za poetą opłacą się czytelnikowi, ale wiemy, że często trud ten się nie
opłaca, pisarz niewiele ma do powiedzenia i zasłania się niezrozumialstwem lub po prostu nie potrafi
w ogóle znaleźd formy wypowiedzi. Sama trudnośd nie wystarcza, jak nie wystarcza sama
komunikatywnośd. Nowe zdobycze poezji? Nie bardzo wiem, co to takiego. Norwid jest dla mnie
nowocześniejszy od Marinettiego. Jeden z moich korespondentów pisze: „Dlaczego Pan przemilcza
grafomanię konwencjonalną? Jest bardzo dużo wierszy złych, które mają rymy, rytm i sens.” Wcale
nie przemilczam. Od kilkudziesięciu lat borykam się z różnego rodzaju grafomanią bogoojczyźnianą,
tandetą literacką i szmirą (Moje walki nad Bzdurą). W obecnej chwili uważam za groźny
bezprzykładny zalew bełkotu „nowoczesnego”.

3. Można pisad bez rymu. Sam to nieraz robię. Można łamad rytmikę. Nawet czasem można pisad bez
sensu.

Ale nie wszystko naraz. W takim wypadku lepiej powstrzymad się od pisania.

Na tym zamykam rozmowę z czytelnikami. Proszę mi wybaczyd, że w moim wierszu nie


odpowiedziałem na wszystkie te pytania, jeśli jednak wiersz ten przyniósł paru czytelnikom
satysfakcję, paru podrażnił, innych pobudził do rozważao nad poezją, zadanie swoje spełnił.

PODSUMOWANIE

„Prawo wyładowania się snobizmu intelektualnego jest tak samo nieprzezwyciężone dla
pewnych jednostek, jak dla innych koniecznośd ulegania modzie w odzieży i sposobach
towarzyskiego zachowywania się wśród ludzi. Ludzie rozumni i rozsądni lękad się będą
podniesienia głosu z protestem, aby nie ulec posądzeniu o przestarzałośd, niemodnośd,
konserwatyzm - będą w milczeniu potakiwali, aby mied święty spokój, i w taki sposób ta
najnędzniejsza z form naśladownictwa stanie się przez czas pewien panią na targowisku
mody.”
Stefan Żeromski, Snobizm i postęp

Ta „najnędzniejsza z form naśladownictwa”, z którą tak gniewnie rozprawiał się Żeromski, to


futurystyczna awangarda spod znaku LACERBA, rozpanoszona u nas w latach dwudziestych,
manifestująca się NOŻEM W BŻUHU i różnymi dośd ordynarnymi wystąpieniami, przenoszącymi na nasz
grunt rodzimy wskazania futurystyczne w rodzaju „Démolir les oeuvres de Rembrandt, de Goya et de
Rodin!”
Snobizm i postęp, niewielka broszura Stefana Żeromskiego wzrusza nas czułą troską o czystośd języka
polskiego, staraniem o powiązanie naszej literatury z dobrymi wzorami przeszłości. Żeromski potępia
snobizm naśladowania form barbarzyoskich, obcych tradycji ładu i konstrukcji. Potępia z pozycji
postępowych. Nieomylnie rozróżnia poezję od mistyfikacji. Demaskuje Marinettiego i hołd oddaje
humaniście Guillaumowi Apollinaire'owi.

Warto wspomnied te spory sprzed lat niemal czterdziestu, gdyż nie straciły one na aktualności i
dowodzą słuszności i sądów, i gustów literackich Żeromskiego. Wspomnied je warto dziś, gdy z
niepokojem patrzymy, jak znów snobizm zaciemnia nowe, poważne usiłowania literackie. Nie chodzi
o grafomanów, których drukują sterroryzowani redaktorzy tygodników i miesięczników. Chodzi o
poetów autentycznych, gdyż na ich przykładzie najprawdziwiej rysuje się klęska „nowoczesności”.
Oto jeden z ostatnich wierszy Mirona Białoszewskiego, poety może najciekawszego w młodym
pokoleniu.

wisi się jeśd


to stara mojo-twoja myśl
zabrania
ze sobą
piór
piór z piorą na my
a tu m'żolnie
za p

(Rachunek zachciankowy, str. 105)

Dobrze jest dyskutowad na podstawie konkretnych przykładów. Dlatego podałem ten wiersz
Białoszewskiego, gdyż stara teza o szkodliwości ulegania wciąż rosnącym apetytom na oryginalnośd
potwierdza się tu w przykry i smutny sposób.

Dyskusja, którą rozpętał mój na wpół żartobliwy wiersz i poważny komentarz, niestety, nie przyniosła
wiele nowego. Rozróżnid należy argumenty od chwytów polemicznych. Niestety, przeważały chwyty.

Mistrzem chwytów nielojalnych okazał się Przyboś. Zarzuca mojemu wierszowi rymy pospolite i
banalne. Miałoby to sens, gdyby Przyboś był zwolennikiem rymów kunsztownych, które zresztą
wykpił już pół wieku temu Antoni Lange. („Nie lubi pani mych rymów zbyt prostych”), ale przecież
Przybosiowi o rymy nie chodzi. Przyboś dobrze wie, że takim chwytem można załatwid najpiękniejsze
wiersze. Można powiedzied: „męski-klęski”, „sielskie-anielskie”, dodad wykrzyknik „banał” czy
„komunał” i sprawa załatwiona. Przyboś jak wszyscy ekstremiści jest nietolerancyjny i niegrzeczny.
Pozbawiony jest przy tym całkowicie poczucia humoru. Napisał niedawno, że Chagall jest
trzeciorzędnym kolorystą. Mógłbym stosując jego metodę napisad, że Przyboś jest trzeciorzędnym
poetą. Gdybym tak napisał, popełniłbym i błąd, i nietakt, gdyż Przyboś nie jest trzeciorzędnym poetą,
ale drugorzędnym. Oczywiście dla mnie. Są tacy, którzy uważają go za pierwszorzędnego. Mnie to
osobiście nie przeszkadza.

Aby nie wracad już do marginesowej sprawy rymów, muszę również odpowiedzied jednemu z
czytelników, który wyraża zdziwienie, że to nie ja wymyśliłem rym „budzi-ludzi”. Mogę zaniepokoid p.
Balcerzana faktem, który widocznie uszedł jego uwagi, że prawie cały Pan Tadeusz napisany jest
rymami, które już inni przed Mickiewiczem wymyślili.

Typowym chwytem jest również zakooczenie artykułu Rogozioskiego, który mówiąc o nowych
zdobyczach formalnych pisze: „Gdyby jednak nie istniały, rozczytywałbym się dziś - i nie ja jeden, na
Tysiąclecie w Bogurodzicy, a nie między innymi w Słonimskim.” Otóż podawałem w wątpliwośd wagę
wszelkich zdobyczy formalnych i aby okazad ich względnośd, wspomniałem, że bliższy jest nam dziś
Norwid od Marinettiego. Chodzi tu więc oczywiście o jeden cykl cywilizacyjny i wracanie do
Bogurodzicy jest niczym nie usprawiedliwione, a przy tym zbyt nieśmiałe, bo gdyby Rogozioski
machnął się jeszcze ze dwa tysiące lat głębiej w przeszłośd, doszedłby do Homera, a ten dałby sobie
radę i z Grochowiakiem, i ze mną.

Z dziedziny argumentów rozważyd by należało wypowiedź Grochowiaka i jego postulowanie „poezji,


jako bezwzględnie szczerej opowieści o sobie, a nie o swej sprawności”. Wydaje mi się jednak, że
mało się opłaca szczerośd bez sprawności, a nieszczera, nawet draoska sprawnośd więcej dawała
sztuce niż najszlachetniejsza, ale nieporadna szczerośd.

Mówi Grochowiak o europejskości nowej poezji i o tym, że nawet stanowi ona dla świata atrakcję.
Słaba to atrakcja dla Zachodu, że ktoś w Polsce dośd zręcznie naśladuje surrealistów. Nie łudźmy się.
Nikt się na świecie nie interesuje naszą poezją. Prawdą jest natomiast, że zainteresowanie budzi
proza Andrzejewskiego, Brandysa, Dygata, Lema, Różewicza, Rudnickiego, Stryjkowskiego, że
znakomity Mrożek uważany jest za jednego z najciekawszych pisarzy współczesnych. Ale sukcesy te
nie są spowodowane eskapizmem treści i udziwnianiem formalnym, ale właśnie prawdziwą
współczesnością tych pisarzy, to znaczy, związaniem się z problematyką dnia dzisiejszego.

Spotkałem się również z argumentami historycznymi. Typowym takim argumentem jest fakt, że
romantycy nasi też kiedyś spotkali się z niezrozumieniem, i to właśnie ze strony krytyków. Analogia ta
jest o tyle zabawna, że sytuacja odwróciła się całkowicie. Romantyzmu nie chcieli krytycy
warszawscy, ale porwał on cały naród. Dziś reklamuje poezję awangardową paru krytyków, a naród
uparł się i nie chce.

Bilans naszej dyskusji nie był zbyt bogaty. Ale dyskusje nie po to się przecież prowadzi, aby kogoś
przekonad. Kiedyś pokłóciłem się z moim przyjacielem Wieniawą. Po dłuższej dyskusji powiedział mi
zirytowany: - Czego ode mnie chcesz? Żebym ci przyznał rację? To znaczy, żebym zmienił poglądy,
zawód, środowisko, żebym zdjął mundur generalski? Za dużo wymagasz. - Przyznałem mu rację. Nie
można za dużo wymagad.

Dyskusja o poezji między poetami to trochę taki grochowiak o ścianę. Wydaje mi się jednak, że miała
ona niebłahe znaczenie dla czytelników. Liczne głosy potwierdziły raz jeszcze, że to nie żadne
kołtuostwo, ale niemal cała inteligencja pracująca, nauczyciele, bibliotekarze, naukowcy nie chcą
udziwniania i niezrozumialstwa. Dyskusja ośmieliła sądy, wyostrzyła zmysł krytyczny, a to poezji
współczesnej może wyjśd tylko na zdrowie.

Powody tej niepopularności poezji awangardowej wynikają byd może nie tylko z form pretensjonalnie
niekomunikatywnych, odtrąca od niej egocentryzm i programowy niejako eskapizm nowego
pokolenia poetów. Nie o rymy czy rytmy tu chodzi, nie o taką czy inną szkołę poetycką. Chodzi o
powód, adres i cel wypowiedzi. Ucieczka od racjonalizmu, od problematyki moralnej, społecznej,
politycznej jest dla mnie osobiście grzechem głównym tych poetów nieobecnych w ojczyźnie. I tu
wrócid nam przyjdzie do prostych wskazao Stefana Żeromskiego, bo taki jest los poezji polskiej.

ZAKURZONY PORTRET MARII RZEZIMIESZEK.

„Aż mu się głowa zacznie kręcid jak parafialna fryga.” „Na uczciwośd mogę doskonale wywinąd
kominka.” „Czy boisz się kurzu jak portret Marii Rzezimieszek?” „Wścibiłem paoską gratyfikację do
kieszeni, bo nos Malwolia to nie biczysko, a Mirmidony to nie szynkwasy.” „Wyrwad trzy dusze z
jednego tkacza!” „Twoja Pani to czysta Chioczyczka.” „Szoruj twój łaocuch ośrodką!” „Przylgniesz jak
sopel do brody Holendra.” I tak dalej. Cóż to za osobliwe, tajemnicze słowa? Co znaczą te wszystkie
„portrety Marii Rzezimieszek”, „parafialne frygi” i „brody Holendrów?” Po prostu pozwoliłem sobie
zacytowad fragmenty Wieczoru Trzech Króli w przekładzie Leona Ulricha. Jest to przekład
dziewiętnastowieczny. Przekład bardzo dobry. Miejscami bardzo piękny. Jeden ma tylko grzech, jest
zbyt nieśmiały i zbyt dokładny w tych wszystkich partiach, gdzie do głosu dochodzi dowcip i żart
Szekspirowski. Powiedzenia, które kiedyś śmieszyły parter i galerię, aluzje do osób i spraw nam nie
znanych, niezrozumiałe dziś i nieśmieszne, pozostały w tekście jak balast kłopotliwy. Co z nimi
począd? Czy przez pietyzm dla Szekspira zostawid te czcigodne szczątki, jak to zrobił Ulrich, czy po
prostu wykreślid je, usunąd z tekstu, czy może wreszcie zastąpid je własnym konceptem krojonym na
miarę komedii elżbietaoskiej?

Pozostaje jeszcze droga chyba najwłaściwsza. Sięgnąd do źródeł i komentarzy i ocalid dla widza
dzisiejszego te barwy, które czas nie całkowicie zaciemnił patyną. Wiek dwudziesty znacznie pogłębił
naszą wiedzę o teatrze elżbietaoskim i Szekspirze i dostępne są nam źródła, z których korzystad nie
mógł Ulrich. Przystępując do pracy nad Wieczorem Trzech Króli, wziąłem za podstawę doskonale
opracowany i opatrzony komentarzami tekst wydania redagowanego przez W. Lewika i A.
Staniewską. Komentatorzy opierając się na pracach Kenricka, Lissona,- Hudsona czy Wrighta
rozszyfrowali wiele aluzji prawdopodobnie niezrozumiałych dla Ulricha. (Nie zapominajmy, że książka
Lawrence'a: Shakespeare's Workshop, wyszła w roku 1928, a Survey Nicolla w roku 1948.) Jako tekst
oryginalny wziąłem popularne wydanie „Oxford University Press”, redagowane przez W. J. Craiga.
Okazało się, że sporo powiedzeo żartobliwych da się ocalid przez proste wskazanie na obiekt aluzji,
przez rozjaśnienie stylistyczne lub przez dodanie krótkiego komentarza. Weźmy za przykład scenę
aktu piątego, w której Fabian powiada do błazna: „To jak gdybyś mi psa darował, a potem prosił,
żebym ci mojego psa dał w prezencie.” Jest to aluzja do autentycznej anegdoty o doktorze Bullein i
królowej Elżbiecie. Królowej bardzo spodobał się pies doktora i prosiła, aby jej psa darował, a w
zamian będzie mógł zażądad, czego tylko zechce.

- Pies jest własnością Najjaśniejszej Pani - rzekł doktor.

- A czego waśd żądasz w zamian?

- Psa z powrotem - odpowiedział doktor. Pełny tekst zabawniejszy jest oczywiście od samej tylko
aluzji. Ale nie zawsze sprawa jest tak prosta. Po stwierdzeniu, że żaden z komentatorów nie wie
dokładnie, o co chodziło w wyrażeniu: „Czy boisz się kurzu jak portret Marii Rzezimieszek”,
pozwoliłem sobie na wykreślenie tego rebusu i myślę, że duch Szekspira wybaczy mi profanację
powodowaną nie lekceważeniem, a właśnie szacunkiem dla jego dzieła, gdyż zły żart gorszy jest od
braku żartu, jak zła propaganda gorsza jest od braku propagandy. Opracowując przekład Ulricha
wziąłem również pod uwagę fakt, że widz w teatrze elżbietaoskim był pod pewnym względem
bardziej wykształcony od widza dzisiejszego, zwłaszcza jeśli chodzi o znajomośd greki, łaciny i
mitologii. Gdy Książę w pierwszej scenie aktu pierwszego powiada: „Czar mnie jej spojrzeo zmienił na
jelenia” - chodzi tu oczywiście o grecki mit o Akteonie. Pozwoliłem więc sobie przetłumaczyd to
zdanie: „I przemieniła mnie czarem spojrzenia, jak Akteona w rączego jelenia.” Tak samo, gdy Błazen
mówi o dzikim ptactwie i Pitagorasie, trzeba było nawiązad do Przemian Owidiusza, bo pewien
jestem, że nikt z widzów tego związku by nie zrozumiał, jak i ja nie wiedziałem, o co chodzi, póki mnie
komentarz nie objaśnił.

Jest moim wkładem do nowej wersji tej ślicznej komedii sto dwadzieścia parę poprawek i retuszów.
Niektóre miejsca liryczne i fragmenty piosenek Błazna napisałem na nowo, wszędzie jednak,
podkreślid to pragnę, miałem do czynienia z rzetelnością, ścisłością i świetnym wierszem
Ulrichowskiego przekładu. W jednym tylko miejscu natknąłem się na zdanie całkowicie przez mego
czcigodnego poprzednika zmyślone.

W akcie piątym powiada sir Tobiasz: „Taki łotr z niego wierutny. Po menuecie i polonezie brzydzę się
najbardziej pijakiem.” Otóż niczego podobnego nie ma! Mowy tam nie ma o żadnym menuecie i
polonezie. Widocznie dobry pan Ulrich bardzo musiał nie lubid tych taoców, jeśli w tym jednym
miejscu zdradził ukochanego Szekspira, aby dad ujście swej osobliwej animozji.

Prawdopodobnie i bez moich starao dawny przekład zapewniłby powodzenie komedii. Publicznośd
nie przywiązuje zbytniej wagi do tradycyjnych już dziwactw tekstu komediowego w przekładach
szekspirowskich. Pamiętam, kiedyś znakomity aktor, Władysław Grabowski, grając Chudogębę, pod
wpływem nadmiernej dawki alkoholu stracił chęd do wygłaszania pełnego tekstu i poprzestawał tylko
na anonsowaniu: „Teraz ja.” Albo dla większej odmiany: „Tiepier' ja.” Aktorzy jakoś dawali sobie radę,
a publicznośd w ogóle nie zdawała sobie sprawy z tych zbyt drastycznych skrótów.

Wszystko są to oczywiście drobiazgi i niewielkie są moje zasługi w porównaniu z pracą Ulricha, ale
daje mi pewne poczucie satysfakcji fakt, że mogłem przyczynid się w drobnym chod stopniu do
przywrócenia blasku i urody tej ślicznej i poetycznej komedii. Nie lekceważmy prac drobnych nieraz i
nieefektownych, gdyż w podsumowaniu lat stanowią one o kulturze literackiej.

MARK TWAIN

W tym roku mija pięddziesiąt lat od śmierci Marka Twaina. Jest on w Polsce znany niemal tylko jako
autor powieści dla młodzieży i paru humoresek. Winę ponosi brak pełnych wydao, niedostateczne
zainteresowanie naszej krytyki, brak znajomości literatury amerykaoskiej.

Czyż nie jest zastanawiające, że w licznych ankietach, artykułach i wypowiedziach czołowi


współcześni pisarze Ameryki wymieniają właśnie Marka Twaina jako swego ulubionego autora?
Powiada o nim Hemingway: „Cała współczesna literatura amerykaoska wywodzi się z jednej książki
Marka Twaina, która nazywa się Przygody Hucka ...to jest najlepsza książka, jaką mieliśmy. Całe
amerykaoskie pisarstwo stąd się wywodzi.” Na pierwszym miejscu stawia go nie tylko Hemingway i
Steinbeck czy Bellów, ale również i przedstawiciele „The Beat Generation”. Z tym zbuntowanym
pokoleniem najmłodszym łączy może Twaina biografia trampa i włóczęgi, owego „hobo”,
zaludniającego na nowo, jak przed wiekiem, szerokie drogi i szlaki amerykaoskie. Podobieostwo to
jednak pozorne. Twain był włóczęgą, górnikiem, drukarzem, redaktorem pism, pilotem statku na
Missouri, ale nie była to ucieczka przed sobą i przed nudą wegetacji - przeciwnie były to rozdziały
wielkiej przygody, którą jest poznawanie i zdobywanie świata. Działo się to w wieku śmiałych marzeo
i wielkich złudzeo, w kraju młodym, mało zaludnionym, wśród lasów i wód nie zasnutych dymem
fabryk, nie zagrożonych pyłem radioaktywnym.

Pozycja wyjątkowa Twaina polega nie tylko na znakomitym dowcipie wielkiego narratora i humanisty;
dzisiejsi czytelnicy Twaina, zwłaszcza pisarze, są pod urokiem jego rzemiosła literackiego. Jak Francuzi
cenią niezwykle wysoko język i wersyfikację La Fontaine'a, jak my lubujemy się w polszczyźnie
Krasickiego, znajdują oni w prozie Twaina klarownośd, siłę i precyzję klasyka. Te wartości ginęły u nas
często w przekładach niestarannych, miernych, w przeróbkach i skrótach.

Byłem zawsze wielkim adoratorem Twaina. Gatunek jego humoru, nieustraszona przesada i celnośd
dowcipu są niepowtarzalne. Nie ma szkoły twainowskiej, nie ma jego naśladowców, bo jest to
gatunek literacki niepodobny do naśladowania, wykluczający wszelki bluff. Trudno jest byd pod
wpływem Twaina, jak trudno jest byd pod wpływem mistrza biegu przez płotki albo fachowego
żonglera. Spróbujcie naśladowad Sidłę w rzucie oszczepem, a będziecie podobni do amatorskich
naśladowców twainowskiego humoru.

Kult Marka Twaina zaprowadził mnie w 1935 roku, w czasie mojej pierwszej podróży po Stanach
Zjednoczonych, do Detroit.

Mieszkał tu Mark Twain, i do niedawna mieszkała jego córka, Clara Clemens-Gabrilovitsch.

Dzięki uprzejmości Artura Rodzioskiego, znakomitego kapelmistrza z Cleveland, który przyjaźnił się z
Gabrilovitsehami, córka wielkiego pisarza jest powiadomiona o moim pobycie w Detroit. Przysyła po
mnie wspaniałego Packarda do Statler Hotel. To, że pyta o mnie szofer Missis Gabrilovitsch, wywołuje
sensację w hotelu. Córka Twaina jest niekoronowaną królową amerykaoską. Wierna miłośd, jaką
Amerykanie darzą swego największego pisarza, jest tak ogromna, że ta odrobina, która spłynęła na
jego córkę, wystarczy, aby jej stworzyd sytuację zupełnie wyjątkową, a ta częśd splendoru, która
spada na mnie jako na znajomego, wystarczyłaby prawdopodobnie, abym mógł przez parę tygodni
mieszkad na kredyt w Statler Hotelu.

Wchodzę do pięknej willi. Rozglądam się po ślicznie urządzonym salonie. Na kominku stoi mały
portrecik wykonany piórkiem. Patrzę z rozrzewnieniem na wspaniałą młodzieoczą głowę o
szlachetnym profilu. To portret Dickensa z serdeczną dedykacją dla Marka Twaina. Data: 21 April
1840. Do salonu wchodzi córka wielkiego pisarza. Jest to osoba pełna wdzięku osobistego. Poznaję
również wnuczkę Twaina, młodą panienkę, która nalewa nam herbatę i dośd szybko znika. Rozmowa
z panią Clemens-Gabrilovitsch toczy się swobodnie i miło. Pytam, co z jej wspomnieo o ojcu najżywiej
pozostało w pamięci.

- Zapach cygar - odpowiada z uśmiechem p. Gabrilovitsch. - Ojciec mój był namiętnym palaczem. Gdy
starał się o moją matkę, ten nałóg palenia stał się poważną przeszkodą w konkurach. Opowiadała mi
matka, że dziadek zaprosił Twaina do nas do domu pod warunkiem, że wypali nie więcej niż jedno
cygaro dziennie. Ojciec zamówił sobie w fabryce cygaro ogromnej wielkości, tak ciężkie, że musiał
podtrzymywad je specjalną drewnianą podpórką i palił je spokojnie przez cały dzieo. Dziadek
pochodził z rodziny purytaoskiej i namiętnie zwalczał tytoo i alkohol, ale miał poczucie humoru, dzięki
czemu małżeostwo doszło jednak do skutku. Jeśli chodzi o alkohol, to ja osobiście pamiętam jedną z
typowych historyjek twainowskich - ciągnie dalej p. Gabrilovitsch. - Kiedyś po powrocie z występów
autorskich opowiadał nam ojciec, że w stanie Iowa, gdzie wówczas obowiązywał zakaz sprzedawania
alkoholu, zachciało mu się wypid kieliszek przy kolacji. Spytał restauratora, czy nie ma sposobu, aby
dostad rumu.

- Wykluczone - odpowiedział restaurator - chyba - rzekł po namyśle - chyba że pana ugryzie żmija.

- A czy nie ma tu kto żmii? - spytał ojciec.

- Jest tu jeden taki - odpowiedział restaurator - który ma dwie żmije, ale jedna wczoraj zdechła ze
zmęczenia, a druga zajęta jest do grudnia przyszłego roku.

Twain, pytany kiedyś o swoje plany literackie, odpowiedział, że na najbliższe parę lat musi się wyrzec
literatury, aby mied czas na nauczenie się wymawiania nazwiska swego zięcia.

W dalszym ciągu rozmowy dowiaduję się o typowo anglosaskiej historii obchodu stuletniej rocznicy
urodzin Twaina. Każdy, kto czytał Przygody Tomka Sawyera, pamięta, jak Tomek, skazany na
malowanie płotu, udaje przed kolegami, że sprawia mu to ogromną przyjemnośd i wyłudza od
chłopców jabłka, sznurki i scyzoryki w zamian za prawo pomalowania paru desek. Otóż w miasteczku
Hannibal, gdzie stoi dom z czasów dzieciostwa Twaina, gubernator stanu Missouri G. B. Park urządził
obchód osobliwy. Podwinął spodnie, siadł przy płocie i zaczął malowad. Wtedy G. A. Mahan,
przewodniczący komitetu uczczenia Marka Twaina, dał mu jabłko i zaczął również malowad płot.

Dziś, gdy obchodzimy pięddziesięciolecie śmierci Twaina, warto przypomnied to zdarzenie, nie ma
bowiem wystarczających powodów, aby rocznicę wielkiego humorysty obchodzid na ponuro. Wydaje
mi się jednak, że najwłaściwszym uczczeniem tego pięddziesięciolecia byłoby nie wygłaszanie
deklaratywnych przemówieo, ale wydanie w nowych przekładach dzieł wszystkich Marka Twaina,
obejmujących nie tylko jego powieści i opowiadania, ale i znakomitą jego publicystykę.

WSPOMNIENIA ZE SZKOŁY SZTUK PIĘKNYCH

Zapach szerlaku, werniksu czy terpentyny przypomina mi godziny spędzone na malowaniu aktu czy
na wieczornych rysunkach. Pamiętam szelest węgla na papierze, zapach kwasów przy wytrawianiu
żarnowanych kamieni litograficznych, nieobce mi są sekrety gruntów kazeinowych, malowanie
temperą na mokrym tynku i cała alchemia kuchni malarskiej. Obraz czy rysunek wzrusza mnie nie
tylko wartością plastyczną, ale i wspomnieniem młodości. A ten rodzaj wspomnieo porusza serce
nawet najbardziej zatwardziałych zbrodniarzy. Skooczyłem Szkołę Sztuk Pięknych, miałem swoje
wystawy specjalne, ba, nawet całą salę w. „Zachęcie”, wziąłem parę konkursów i rzuciłem malarstwo.
Nie dlatego, abym w tym fachu nie miał powodzenia. Była to po prostu sprawa infekcji. Złapałem
poezję i literaturę, jak się łapie katar czy grypę. Jako młody malarz, czułem szczerą pogardę dla
pisarstwa i uważałem sobie za ujmę przeczytanie książki, do której miałem zaprojektowad okładkę.
Pierwsza okładka, którą robiłem, ozdobiła powieśd bardzo secesyjnego, młodopolskiego autora. Kto
wie, gdybym zapoznał się z treścią książki, może literatura obrzydłaby mi do kooca burzliwych dni
życia. Stało się inaczej. Latem na wsi przeczytałem Sonety Mickiewicza. Miałem wtedy lat dwadzieścia
jeden. Ten tomik poezji wciągnął mnie w czytanie poetów, do których szkoła średnia zniechęca nas
tak skutecznie. Wspominam o tym, aby okazad, że nie rozstałem się z malarstwem, rozżalony
niepowodzeniami. Literatura we wszelkich jej rodzajach bardziej odpowiadała memu
temperamentowi. Gdy zacząłem pisad, koledzy malarze bardzo mnie do tego zachęcali. Koledzy moi,
pisarze, do dziś dnia namawiają mnie do malowania.

Szkoła Sztuk Pięknych w Warszawie, jak i Akademia Krakowska, nie tylko spełnia misję kształcenia w
malarstwie. Był to jedyny zorganizowany i konkretny sposób zapisania w szeregi artystów. Szkoła
dawała atmosferę i mam wrażenie, że wielu młodych ludzi o nie uświadomionych jeszcze tęsknotach i
buntach szło do Akademii. Nie ma przecież szkół dla poetów czy literatów, które by dawały atmosferę
tak pociągającą natury artystyczne. Osobiście mam wrażenie, że wielu malarzy przez ten ułatwiony
start zdradziło i zaprzepaściło inne możliwości artystyczne. Pamiętam „Szopki” malarskie, stojące pod
względem dowcipu niewiele niżej od fachowych „Szopek”, które robiłem już jako spec od humoru.
Kabaret „Zielonego Balonika” zawdzięczał niejeden świetny dowcip malarzom. Zawsze, gdy
rozmawiam z Karolem Fryczem, mam nieodparte wrażenie, że mówię z pisarzem, który uparł się, aby
nie pisad. Podobne podejrzenie miałem zawsze w stosunku do Kamila Witkowskiego i do Tadeusza
Pruszkowskiego. Nie znaczy to, aby ci panowie nie byli utalentowanymi malarzami, ale sądzę, że
wiele natur pełniejszych nie znajdzie dziś całkowitego wyżycia w plastyce. Potwierdzeniem mojej
teorii jest świetne pisarstwo Zdzisława Czermaoskiego, dośd późno i niestety, dośd marginesowo
ujawnione.

Gdy wstępowałem do Warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych, nie byłem właściwie akademikiem, gdyż
tytuł akademii przyznano szkole później, już po wybudowaniu gmachu na Wybrzeżu
Kościuszkowskim. Była to instytucja prywatna, oparta finansowo na wpisach szkolnych. Ten fakt
niebłahy powodował wiele nieporozumieo i był przyczyną niejednego zawodu życiowego.
Administracja nie utrudniała wstępowania do szkoły, przeciwnie, przyjmowano prawie bez
ograniczeo, co gorsza, zachęcano do dalszych studiów. Mniej to było w skutkach groźne, gdy chodziło
o panienki, które tak długo malowały, aż wymalowały sobie męża. Oczywiście były i wśród panien
talenty wybitne, jedną taką mam w domu. Gorzej było z chłopcami, którzy po dwóch, trzech latach
ambitnych studiów już niełatwo rezygnowali z tego wkładu pracy i zapału.

Profesorowie często byli w konflikcie z administracją. Zwłaszcza Stanisław Lenc znany był ze swoich
dośd brutalnych opinii o mniej zdolnych uczniach i uczennicach. Każdego jednak bardziej
utalentowanego adepta otaczano opieką troskliwą i przyjacielską. Zdolniejszych chłopców zwalniano
z wpisowego. W mojej pracowni, u Edwarda Trojanowskiego, gwiazdą pierwszej wielkości był drobny,
filigranowy chłopiec z Radomia, Piotr Wodzioski. Był to nie tylko talent pierwszorzędny, ale i
charakter osobliwy, inteligencja znakomita. Uwikłany w tragiczną aferę miłosną odebrał sobie życie w
roku 1915 na Białorusi pod Toloczynem, w majątku bogatych ziemian.

Łączyła mnie z Wodzioskim przyjaźo serdeczna i wspólnie odnoszone sukcesy. Wzięliśmy razem parę
nagród konkursowych za afisze i reklamy, razem robiliśmy dekoracje na bale szkolne i razem
pisaliśmy teksty „Szopek”.

Należeliśmy do grupy awanturniczych bezbożników, przeciwstawiających się wszelkiego rodzaju


fideizmom artystycznym. Znakomity biolog angielski Joseph Needham napisał kiedyś: „Wychowanie
uczonego polegad powinno na ośmielaniu go do atakowania prawd uznanych.” Atakowaliśmy
„prawdy uznane” w sztuce w sposób dośd brutalny. Na otwarciu salonu dorocznego w „Zachęcie”
pozdejmowaliśmy ze ścian reprezentacyjne naturalistyczne i realistyczne kicze znanych i powszechnie
cenionych przez mieszczaostwo warszawskie malarzy. Publicznośd była oszołomiona tą bezczelnością
małej grupki uczniów i uczennic Szkoły Sztuk Pięknych. Tłum gości wernisażowych szedł za nimi z sali
do sali i z niemą grozą przyglądał się tej bezczelnej manifestacji. Oczywiście, wyproszono nas z
gmachu „Zachęty” i obrazy porozwieszano z powrotem. Niektóre z nich oglądad można dziś znów, po
pewnej przerwie, rozwieszone na ścianach tej zasłużonej instytucji.

Nasze obrazoburstwo (bo tak najlepiej nazwad tę akcję) oparte było przecież na uznaniu i szacunku
dla prawdziwej wiedzy i rzemiosła malarskiego. Modernizowaliśmy nie zaniedbując jednak solidnych
studiów. Z innych źródeł wypływa dzisiejsza buntowniczośd „The Beaten Generation”. Jedni
manifestują swe rozgoryczenie schodząc do krypt kościelnych, inni do piwnic studenckich, inni zaś
szukają swej drogi w zdrowym racjonalizmie, w laickiej ciekawości świata, gdyż rozumienie jest
pociechą słabych, jak to skromnie napisał wielki Bertrand Russell.

Więcej jednak jest między nami podobieostw niż różnic i gdy dziś patrzę z sympatią na piękne panny i
inteligentnych chłopców z Akademii, przypominam sobie moje czasy szkolne. Kochałem się w paru
pannach ze Szkoły Sztuk Pięknych i z jedną z nich ożeniłem się. Przyjaźniłem się z paroma
inteligentnymi chłopcami. Jednym z nich ja sam byłem i nawet jeszcze trochę mi tej inteligencji do
dziś dnia zostało.

«PIKADOR»

Pewnego dnia w listopadzie 1918 roku na murach kamienic warszawskich ukazała się mała czerwona
proklamacja. Były to czasy niespokojne. Niemcy opuścili Warszawę, i po raz pierwszy przeszło od lat
stu na komendzie placu w stolicy zasiadał oficer polski, porucznik legionów, Felsztyoski. To on udzielił
nam pozwolenia na otwarcie kawiarni „pod Pikadorem” i przybił na tym historycznym dokumencie
dawno nie widzianą pod zaborem rosyjskim pieczątkę z Orłem Polskim.

Ludzie zatrzymywali się na rogach ulic, aby przeczytad czerwoną ulotkę. Gromadzili się z niepokojem i
rozchodzili uśmiechnięci. Ulotka bowiem głosiła o ustanowionej w Warszawie „Dyktaturze
Poetariatu”, o otwarciu kawiarni poetyckiej i kooczyła się podpisem: Niech żyje Jan Lechoo! Niech
żyje Antoni Słonimski! Niech żyje Julian Tuwim!

Co wieczór w kawiarni, a raczej mleczarni Życkiego na Nowym Świecie paru młodych początkujących
literatów odczytywało swoje wiersze i felietony. Wiersze były nowe, inne niż poezja okresu
młodopolskiego. Felietony i satyry napastliwe, ostre personalnie, to znów wpadające w pure nonsens.
Przypadek chciał, że trzej poeci tej nowej grupy, znanej później jako grupa „Skamandra”, operowali
dowcipem i publicznośd tłoczyła się w „Pikadorze”, ciekawa równie nowych wierszy jak nowej satyry.

Przy wejściu do „Pikadora” wisiał cennik i regulamin. Jedyną chyba istniejącą na świecie odbitką tego
cennika ma w swoim albumie osobliwości Roman Jasieoski. Regulamin zabraniał w czasie recytacji
głośnego odgadywania rymów. Cennik przewidywał opłatą za dedykację, za podanie ręki i za
bruderszaft.

Lokal, pomalowany przez Kamila Witkowskiego, budził podziw i zgorszenie, prawie jak malowidło
ścienne Picassa w gmachu Unesco. Głównym motywem dekoracyjnym był portret imaginacyjnego
mecenasa Kuśmidrowicza. Kuśmidrowicz był uosobieniem kołtuostwa i Kamil Witkowski co wieczór w
„Pikadorze” poświęcał mu dłuższą filipikę. Głowę i tors Kuśmidrowicza wymalował Kamil na suficie
kawiarni, brzuch spływał po ścianie, nogi ciągnęły się przez całą długośd podłogi, jedna ręka przez
ścianę sięgała za okno i palce tej ręki wymalowane były na zewnątrz, na fasadzie domu.

W programie „Pikadora” brali udział Lechoo, Iwaszkiewicz, Słonimski, Tuwim, Wierzyoski i Maria
Morska, która recytowała wiersze nasze i przekłady. Później, już do grupy „Skamandra”, dołączyła się
urocza poetka Maria Pawlikowska, Wittlin, Horzyca, Balioski. W programie codziennym brali również
udział dwaj malarze: Kamil Witkowski i Aleksander Świdwioski.

Z tymi malarzami mieliśmy dośd zabawną przygodę. Wystawiano wtedy w Teatrze Polskim
patriotyczną chałę. Stało się to wbrew ambitnym zapowiedziom repertuarowym. Pikadorczycy
postanowili zaprotestowad. Taka już widad jest kolejnośd rzeczy, że co drugie pokolenie burzy się u
nas przeciw kultom martyrologii i narodowej tandecie. Często młodzi pisarze zaczynają swe kariery
dośd awanturniczo. Ale warto zaznaczyd, że nie zawsze ci, co zaczynają awanturniczo, stają się
pisarzami. Takimi chodby pisarzami jak wyżej wymienieni.

Na pierwszym akcie Pani chorążyny zaczęliśmy dogadywad aktorom, bid ironiczne oklaski, wreszcie
Lechoo wszedł z widowni na scenę i wśród nie milknącej wrzawy odczytał nasz protest, po czym
wręczył bukiet kwiatów Marii Przybyłko-Potockiej kreującej główną rolę w tej nieszczęsnej komedii.
W tym czasie malarze, to znaczy: Kamil Witkowski i Olek Świdwioski, mieli z galerii rozrzucid ulotki
wyjaśniające powód naszej demonstracji. A tu wrzask, krzyk, Lechonia nikt nie słyszy, a ulotek nie ma.
Okazało się, że malarzom, którzy rzadko chodzili do teatru, sztuka się spodobała. Zgubili się
całkowicie. Kamil opowiadał potem, że jak zobaczył czerwone portki księcia Pepi, to go tak zatkało, że
zapomniał o ulotkach. Przyszli po tej demonstracji do „Pikadora” bardzo zawstydzeni. Skarżył się
również Iwaszkiewicz, że gdy zaczął gwizdad, jakiś pan wrzasnął do niego: „Idź pan na Nalewki!”
Jarosław nie znał zupełnie Warszawy, dopiero co przyjechał z dalekiej Ukrainy, i nie mógł zrozumied,
dlaczego krzyczano na niego, żeby poszedł na wódkę. Nie znał ulicy Nalewki i słowo to (jak dla
większości dzisiejszych warszawiaków) było jednoznaczne.

Takie były początki paru poetów, których roboczym zajęciem było przez długie lata śmieszenie
publiczności warszawskiej felietonem, piosenką, szopkami „Pikadora” i „Cyrulika”, komediami
obyczajowymi, pure nonsensem „Pracowitych Pszczółek”. Można by zaryzykowad twierdzenie, że na
pewnym odcinku czasu Bóg nam powierzył humor Polaków.
Z ANTOLOGII
The Silver Treasury of Light Verse

NAGROBKI

Tu leży uczony, co pełen polotu


Poświęcał lata twórczej udręki,
Aby wynaleźd znów takie dźwięki,
Które są szybsze od samolotu.

***

Przechodniu, przyspiesz swe kroki,


Tu leżę ja. Sebastian Alverez.
Czym teraz jestem? Normalne zwłoki.
Czym byłem? Nie twój zafajdany interes.

***

Tu leży niejaki William Smith.


Spróbujcie, czy kto z was potrafi,
Urodzid się, wychowad, nakraśd
I byd powieszonym. I wszystko w tej samej parafii.

***

Tu leży John Orr. Gdy był chory z przepicia,


Doktór przepowiedział mu jeszcze rok życia.
Po tym surowym wyroku
John żył jeszcze lat siedemdziesiąt cztery.
Doktór umarł po roku.

***

Tu leży Mike O'Day. Surowy i sprawiedliwy,


Nie był pijakiem, kłamcą ni wygłupem.
A gdyby był? Tak samo by tu zimnym trupem
Leżał ani mniej, ani bardziej nieżywy.

***

Tu pod cmentarnym leży murkiem


Grzeszny Jim Koburg. Panie, me bądź srogim.
Nie każdy zaraz może byd Panem Bogiem.
Przecież ktoś także musi byd Koburgiem.
FRASZKI
o cioci

Jeżeli po tym, jak ciocia z drzewa zleciała,


Ból już cioci nie bardzo dolega,
To może by ciotunia jeszcze raz zechciała,
Bo właśnie przyszedł kolega.

AMERYKANIN

Pewien pan powiedział pewnej pani,


Że nów wygląda jak srebrna podkowa.
A ja powiedziałem, że księżyc wygląda jak krowa,
Nie żebym tak myślał, ale ja jestem Amerykanin,
A my w Ameryce mamy wolnośd słowa.

LIMERYK

Był pewien kupiec z Bejrut,


Któremu się śniło, że je własny but.
Zbudził się pełen lęku
I zobaczył, że trzyma w ręku
Własny nadgryziony już but.

FILON

Żył raz kiedyś w Babilonie


Z pewną Laurą pewien Filon.
Lat minęło pięd tysięcy,
I już nikt nie słyszał o nim.
Zginął Filon i Babilon.
Przepraszamy. Nigdy więcej.
Spis treści
ZAŁATWIONE ODMOWNIE 1960-1961.................................................................................................... 3
KONFRONTACJE ..................................................................................................................................... 54
POLEMIKI I FRASZKI ............................................................................................................................... 68
Printed In Poland
Paostwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1963 r.
Wydanie drugie Nakład 10 000+150 egz. Ark. wyd. 7,4. Ark. druk. 11,25 Papier druk. mat. ki. III, 70 g, form. 82X104/32 z Fabryki Papieru w
Kluczach Oddano do składania 6. X. 1962 r. Podpisano do druku 7.1.1963 r. Druk ukooczono w lutym 1963 r. Łódzka Drukarnia Dziełowa,
Łódź, ul. Piotrkowska 85 Nr zam. 454/A/62. K-3 Cena zł 12.-

You might also like