You are on page 1of 121

Trzy korwety

Nicholas Monsarrat
KORWETA JEGO KRÓLEWSKIEJ MOŚCI

Przedmowa

Niniejszy tom, złożony z trzech książeczek, opublikowanych po raz pierwszy w czasie wojny, obejmuje
czas, jaki spędziłem na morzu od roku 1940 do 1943. Nie jest to pełny obraz (ani nawet nic zbliżonego
do takiego obrazu) Bitwy o Atlantyk, rozgrywającej się w tym okresie; jest to opowieśd o służbie
jednego człowieka w marynarce wojennej, w ciągu trzech krytycznych lat tej bitwy, kiedy miałem
szczęście służyd na małych okrętach, na tym rozstrzygającym teatrze wojny.

Wszystkie te książeczki zaczęły się od „notatek” - notatek do przyszłej powieści wojennej. Dlatego z
początkiem 1940 roku zacząłem prowadzid dziennik; dlatego, jak również ze względu na przyjemnośd
i ulgę, jaką sprawiało mi pisanie w samym środku krwawej wojny, kiedy byłem oficerem wachtowym
na korwecie, w eskorcie konwojów atlantyckich, i wydawało się, że cały świat składa się wyłącznie z
przemocy, zmęczenia i udręki.

Notatki te - chod wówczas nic o tym nie wiedziałem - miały posłużyd za podstawowy materiał do
Okrutnego morza. Ale Okrutne morze okazało się książką zupełnie odmienną, a w każdym razie
jeszcze bardzo odległą m mianowicie o dziesięd lat, chod znowu w tamtym czasie nie wiedziałem o
tym. Ostatecznie wydałem te zapiski w postaci mniejszych książeczek, z tego samego powodu, który
zmusza wielu ludzi do pisania i publikowania - sądziłem, że polegnę.

W zasadzie jest to zarozumiałe przekonanie - że masz coś do powiedzenia i że musisz to powiedzied,


póki możesz.

Ale Bitwa o Atlantyk była właśnie taka - na morzu śmierd i strach, a później, w porcie, chęd
opowiedzenia o tym innym ludziom, zanim znów wyjdziesz z konwojem. (Była to bitwa, którą
musieliśmy wygrad, jeśli mieliśmy w ogóle istnied dalej - i wówczas dobrze o tym wiedzieliśmy). W
dodatku wszyscy myśleliśmy, że zginiemy; książka o wojnie, która wstrząsnęłaby światem, wydawała
się czymś bardzo jeszcze odległym w czasie, byd może zanadto odległym w stosunku do powszechnie
uznawanych szans własnego ocalenia. A tymczasem była gotowa opowieśd.

Oto ona - niepełna, bezładna, lecz za to z pierwszej ręki. Zawarte w tym tomie książeczki
przedstawiają wydarzenia w porządku chronologicznym, gdyż w roku 1943 przestaliśmy przegrywad
Bitwę o Atlantyk i zaczęliśmy ją wygrywad, bardzo powoli i z wielkim trudem.

Jeżeli Czytelnicy dopatrzą się zbyt wielkiej dumy z powodu tych postępów albo zbyt wielkiej radości z
przetrwania trzech lat służby na morzu, czy wreszcie zbyt wielkiego zdziwienia osiągnięciem
dowództwa okrętu, niechże to zechcą przypisad mojemu uczuciu ulgi.

1953

N. M.
Dwuminutowe alibi
Przedmowa

Niniejsza książeczka nie jest arcydziełem; nie miałem czasu napisad arcydzieła. Jest to zbiór rzucanych
od czasu do czasu na papier notatek o rzeczach, które widziałem i z którymi się spotykałem w ciągu
dwóch lat pełnienia służby eskortowej na pewnej korwecie. Książeczka ta bywa czasem
przygnębiająca i szorstka - tak właśnie wygląda eskortowanie konwojów; nie jest w całości poważna, i
tu znowu idzie wiernie za opisywaną służbą. Powtarza się w niej bez kooca słówko „ja”, bo mówi ona
o moim okręcie. Byłem tam, i takie skromne omówienia, jak „ten korespondent” lub „obecny pisarz”
czy też: „Przysiągłbyś, że masz pełno wody w morskich butach”, wydawało by mi się sterowaniem
według bardzo zygzakowatego kursu.

Wreszcie względy bezpieczeostwa sprawiają, że książeczka jest mniej interesująca, niż mogłaby byd.
Ale należy to do okropności wojny, które zarówno autor, jak i Czytelnik muszą cierpliwie znosid.

N. M.

Rozdział I
Wejście do kampanii

Nasze karty powołania były zaopatrzone w szumnie brzmiący dopisek: „Po przybyciu zameldowad się
u Admirała nadzorującego budowę okrętów”, co wyczarowywało obraz dwojga przenikliwych oczu i
całego akra złotych galonów na każdym rękawie. Ale po dokładnym obejściu małej stoczni, która,
sądząc nie według jej rozmiarów, lecz według nasilenia hałasów, musiała byd jedną z najwyżej
cenionych w przemyśle okrętowym, nie mogliśmy nie dojśd do przekonania, że nasze mundury nr 1 (z
najprzedniejszego czarnego sukna), rękawiczki, maski gazowe przepisowo przewieszone przez ramię i
cały ekwipunek prosto z fabryki były niebezpiecznym narażaniem elegancji. Panował tu bowiem
niezaprzeczony brud i pełno było takich ryzykownych przeszkód, jak wzdłużniki, zwoje zardzewiałych
stalówek, dźwigi z wysięgnicami sunącymi prosto na gościa, rozgrzane do czerwoności nity opisujące
w powietrzu łuk nad naszymi głowami, wreszcie brygady mężczyzn celujące w nas natłuszczonymi
drewnianymi belkami, jak taranami. Co pewien czas rozlegał się głuchy plusk wodowanego okrętu -
tak się nam przynajmniej zdawało. Chcąc jakoś uchronid tę swoją elegancję, musieliśmy nieustannie
uskakiwad na bok, jak zgorszone starsze damy na Piccadilly, ale, w odróżnieniu od starszych dam,
często cudownie nietykalnych w najbardziej dwuznacznych sytuacjach, my wcześniej czy później
musieliśmy się zbrukad w zetknięciu z tym otoczeniem.

- Żadnego admirała nie będzie w tej spelunie - zauważył M. - W ogóle za dużo się spodziewamy.

Oprócz admirała, było tu prawie wszystko. Po pierwsze, bez chwili przerwy zdumiewający hałas, do
którego każdy przyczyniał się w miarę swych możliwości: górowało nad wszystkim nitowanie, ale
nawet mali chłopcy, którzy nie mieli nic innego do roboty, rozmawiając z sobą tłukli leniwie młotkami
w arkusze blachy. (Pewnie wprawiali się do bardziej odpowiedzialnych prac; przysięgam, że na nie
zasługiwali). Żeby móc się nawzajem słyszed, musieliśmy krzyczed, a że głupio jakoś (i na nic się nie
przyda) krzyczed: „Co za okropny hałas!”, więc przeważnie milczeliśmy, poszukując naszej zwierzyny.

Zgodnie z naszymi podejrzeniami, nie było żadnego admirała, ale za to był uczynny kierownik
warsztatów, który zaprowadził nas do budki z odstraszającym napisem: „Oficerom marynarki
wojennej wstęp wzbroniony”. Znaleźliśmy tam zainstalowanego na dobre oficera RNVR (Ochotniczej
Rezerwy Królewskiej Marynarki) z czerwoną twarzą i kwadratowym podbródkiem, w roboczym
ubraniu; na jego widok poczuliśmy się gogusiami nr 1 i nr 2 w jakiejś bogato, lecz bez gustu
wystawionej sztuce. Miał na rękawie dwa paski, podczas gdy my po jednym, i był zastępcą dowódcy.
Gdy zameldowaliśmy o naszym przybyciu, przebadał nas starannie pod różnymi aspektami; trudno
było rozpoznad, który i czy w ogóle którykolwiek z aspektów mu się spodobał. (Obaj byliśmy eks-
żeglarzami amatorami, a stopnie oficerskie nadała nam Komisja Weryfikacyjna Admiralicji,
najprawdopodobniej w przekonaniu o zdecydowanie krytycznej sytuacji po Dunkierce). Minęło
dłuższa chwila, nim zastępca dowódcy zapytał: „Co umiecie robid?”, a gdy odpowiedzieliśmy na jego
pytanie, mruknął pod nosem: „No tak, no tak”. Był Australijczykiem i przywykł do obcowania ze
stadami niemych bydląt.

We dwójkę z M. obeszliśmy cały okręt, nie mając o niczym zielonego pojęcia. Żaden z nas dotychczas
nie widział korwety, chociaż z pewnością było ich tutaj dostatecznie dużo. W istocie miało się
wrażenie, że w górnym i dolnym biegu rzeki Clyde każdy, kto kiedykolwiek w życiu trzymał w ręku
młotek, wbił słup w ogródku za swoim domem i zabrał się do budowania korwety. Nasza znajdowała
się już na wodzie, prawie gotowa i zatłoczona robotnikami. Najwięcej hałasu sprawiało nitowanie w
ostatniej chwili platformy działa rufowego, ale było też kilku świetnych perkusistów w pomniejszych
rolach - wśród spawaczy, uszczelniaczy, stolarzy, cieśli i zwykłych grzmototłuków zatrudnionych na
okręcie. Na tym obchodzie strawiliśmy godzinę, przeważnie wdrapując się na różne przeszkody i
omijając świeżo malowane przedmioty, zaglądając jednak uważnie w każdy dostępny kąt i myszkując
wszędzie, od pomostu do magazynu i od skrajnika dziobowego do sterownicy. Korweta podobała
nam się z wyglądu, chod na razie bardziej przypominała nie ukooczoną fabrykę niż okręt. Tu i ówdzie
pracowali już marynarze - przednia straż załogi, ściągnięta z koszar, przeważnie starsi specjaliści,
przeprowadzający próby w swoich działach. W radiostacji starszy marynarz radiotelegrafista,
zaplątany w gmatwaninie różnobarwnych przewodów, popijał herbatę. M. zapytał go: „Dopinacie na
ostatni guziczek?”, a radiotelegrafista odpowiedział: „Nie, sir”.

Na rufie torpedysta spierał się na temat wyrzutni bomb głębinowych ze spawaczem, starym wygą
stoczniowym znad rzeki Clyde, którego wymowa przypominała dudnienie bębna. Bomby głębinowe
to był mój dział, więc przysłuchiwałem się ich dyskusji, natomiast M., który obejmował stanowisko
oficera artylerii, poszedł na dziób, aby się przyjrzed działu dziobowemu, i wrócił po chwili
podtrzymując krwawiącą rękę. Okazało się, że zamknął zamek działa w jakiś nowy i niewłaściwy
sposób.

Gdy wróciliśmy do budki, zastępca dowódcy zapytał: „No i cóż, jakie jest panów zdanie o korwetach?”
Powiedziałem, że mi się podobają. M., osobnik pełen rezerwy, odparł, że wszystko było bardzo
ciekawe. Zastępca dowódcy oświadczył: „Dotychczas służyłem na trałowcach”, i dodał „Teraz możecie
się zająd nanoszeniem poprawek do King's Regulations and Admiralty's Instructions, częśd pierwsza”.
Czekał już na nas schludny stosik drukowanych broszurek z poprawkami, nie wyższy niż na pięd cali.
Obok pióro i dwie buteleczki z atramentem.
Dziwna scenka: Podoficer palacz majstruje coś w rodzaju wycieraczki do butów z metalowych kapsli
od butelek po piwie, przybijając je do deski dnem do dołu. Twierdził, że to jego własny pomysł i że
może bez trudu pokrywad całe zapotrzebowanie.

Poznawaliśmy stopniowo King's Regulations and Admiralty's Instructions, i te nie kooczące się
poprawki, poznawaliśmy także budkę, która przez dziesięd dni była naszą kwaterą główną. Dopóki
formalnie nie weszliśmy do kampanii, tu mieścił się ośrodek wszystkiego: sprawdzania zapasów,
pobierania amunicji, konferencji z urzędnikami stoczni marynarki wojennej, olbrzymiej ilości
papierkowej roboty - sygnałów, korespondencji, rozkładów wacht i służb pokładowych, foliałów map
- do której wkrótce wszyscy zostaliśmy wciągnięci. Załoga przybywała na okręt kapaniną, dalsze
działa, przenoszone dźwigiem z nabrzeża, osiadały na podstawach jak lądujące mewy. Zjawił się
podoficer kierownik maszyn i natychmiast rozpętał techniczną zawieruchę na temat układu ssąco-
odpływowego. Dowódca przybył - nie, on był przez cały czas na miejscu.

Postępy pracy na okręcie można było oceniad na podstawie słabnącego hałasu; wkrótce mogliśmy się
już cieszyd półgodzinnymi okresami nieprzerwanej ciszy. W naszych kabinach pokazały się dywany,
mesa oficerska przestała przypominad swym wyglądem warsztat ciesielski i można w niej było
przesiadywad. Człowiek na pływaku przesuwał się za burtą, malując cyfry naszego numeru
rozpoznawczego. Zawieszono tablicę co najmniej z sześddziesięcioma pękami kluczy i oddano ją
nieodwołalnie pod moją opiekę. Bosman, chłop z zachodu o szerokiej wymowie, szerokiej,
przysadzistej posturze i, najszerszym ze wszystkiego, poczuciu humoru, objawił się jako człowiek z
charakterem i niezwykle wartościowa siła kierownicza w postępowaniu z załogą. (Podobały mi się
niektóre jego powiedzonka: „On ma pstro w głowie, sir”, zauważył kiedyś pod adresem pewnego
marynarza, równie ruchliwego w pomieszczeniach załogowych, co powolnego, gdy miał się uporad z
jakimś kawałkiem roboty. Kiedy indziej wyraził się w mniej elegancki sposób o jednym z nieco
tępawych marynarzy: „To drewniana pała od d... w górę”. A jeszcze innym razem: „On bardzo rzadko
bywa u siebie na górze”, co miało znaczyd: „On jest łysy”). Serce okrętu stopniowo wyzwalało się ze
ścian naszej budki i zaczynało bid w samym okręcie.

Wyglądając przez okno na basen portowy, dowódca rzekł do swego zastępcy:

- Dziś w południe wprowadzamy okręt w stan kampanii.

Polegało to już tylko na salutowaniu nieskazitelnie czystej bandery w czasie jej podnoszenia, na
wysłaniu na top masztu sygnalisty ze znakiem dowódcy i postawieniu uzbrojonego wartownika na
nabrzeżu koło burty. Jak wielką jednak różnicę oznaczało to przeobrażenie pływającego kadłuba w
jeden z okrętów wojennych w służbie Jego Królewskiej Mości! Znajdując się na nim, chodziliśmy
inaczej, siedzieliśmy w mesie oficerskiej z poczuciem formalnego prawa własności; doszło nawet do
tego, że patrzyliśmy z niechęcią na robotników stoczniowych, tłoczących się na pokładach i
wałęsających niedbale, bez zachowywania ostrożności. Nie traktuje się w taki sposób okrętu.

... Teraz należał on do nas: każdego obcego zaledwie tolerowaliśmy i nikt poza nami nic tu nie
znaczył.
Podpisując pierwszy kwit za trunki po wejściu do kampanii - „Dwa razy dżin Plymouth” - czułem się
tak, jakbym zakładał dynastię. Z biegiem czasu okazało się, że to prawda.

Tego samego dnia i wieczoru odkryliśmy nowe, dziewicze obszary, wtajemniczając siebie i okręt we
właściwy ceremoniał marynarki wojennej. O zachodzie słooca bandera - podniesienie naszego
sygnału przygotowawczego na użytek dwóch innych korwet stojących w basenie, potem salutowanie
na przeraźliwy gwizdek bosmaoski, rozdzierający letnie wieczorne powietrze, gdy bandera powoli się
opuszczała; wszystko to było nowe i wszystko wzruszające z bardzo wielu powodów. Również tego
wieczoru odbyłem po raz pierwszy obchód okrętu, prowadząc za sobą małą procesję, złożoną z
podoficera wachtowego, starszego marynarza wachtowego i służbowego podoficera: przez
pomieszczenia załogowe (zatłoczone, milczące, czujne) na sam dziób okrętu, żeby popatrzed na cumy,
potem do kuchni na rufie, gdzie właśnie odbywało się coś w rodzaju towarzyskiej herbatki (ale po
moim wyjściu już nie). I znowu, wszystko to było nowe, było czymś, co mogło sprawiad radośd z
przyczyn nie dających się zanalizowad, a w jakiś sposób związanych z urzekającym zwrotem: „po
marynarsku”. Zapis w dzienniku obchodów wieczornych: „g. 21,00, obchód w porządku” i
podsygnowanie tego zapisu swoimi inicjałami stanowiły zobowiązanie systematycznego i
zdyscyplinowanego składania hołdu tradycji.

„06,15. Obudzid oficera dyżurnego.


06,30. Zbiórka załogi. Mycie pokładu”.

To właśnie było żądło ukryte w ogonie nocnych rozkazów zastępcy dowódcy; ukłuło mnie, gdyż po
trwającym do późna posiedzeniu w mesie oficerskiej, dla uczczenia wejścia okrętu do kampanii,
mógłbym się obyd bez tego. Ale obowiązek (i pamięd o pewnym błysku w oczach zastępcy dowódcy)
zmusił mnie do opuszczenia koi, ubrania się pośpiesznie, z zastosowaniem kompromisowych
rozwiązao, jak morskie buty zamiast zwyczajnego obuwia, szalik zamiast kołnierzyka i krawatu, i
wypchnął mnie na zimny, zamiatany wiatrem górny pokład jednocześnie z gwizdkiem na zbiórkę;
patrzyłem nieruchomym wzrokiem na ustawionych do przeglądu dziewiętnastu marynarzy, którzy
odpowiadali mi spojrzeniem pełnym wyrzutu. Następnie służbowy marynarz zameldował
sprawdzenie zegarów, wyznaczono ludzi do zmywania pokładu, przygotowano węże i oto dały się
słyszed normalne, dosyd ponure odgłosy wczesnego ranka, skrobanie szczotek do szorowania i
wycieraczek gumowych, bulgotanie wody w ściekach i furtach wodnych.

Marynarz operujący wężem wkładał w swą pracę energię i pełną zapału sumiennośd, nie zawsze
należycie doceniane przez kolegów zmywających górny pokład, których morskie buty raz po raz
przyjmowały na siebie całą siłę atakującego strumienia i którzy skłonni byli pośpieszad z robotą, byle
tylko zejśd na dół, do stosunkowo wypoczynkowych zajęd, zwanych „sprzątaniem pomieszczeo
załogowych”. Wymijając główną strugę z węża, poszedłem do kuchni na rufie, gdzie starszy kucharz
podgrzewał w rondlu dobry litr tłuszczu z pieczeni, a steward z mesy oficerskiej zaparzał herbatę;
uprosiłem trochę dla siebie. Pełniący ranną wachtę podoficer palacz wyszedł na górę, zaciągnął się
papierosem ze sześd razy, zgniótł go o szynę wyrzutni bomb głębinowych i z powrotem zszedł na dół,
a za nim czarna kotka, która przywiązała się już do okrętu i w oczywisty sposób obiecywała
przychówek. Na lądzie robotnicy przeciekali cienką strużką przez bramę stoczni, niektórzy kierowali
się w stronę naszego trapu, gdzie wartownik, głośno odliczając, stosował własną wersję komendy
„Prezentuj broo”. Zimna mgiełka, która wisiała nad basenem stoczniowym, gdy pierwszy raz
wyszedłem na górę, zaczynała się już rozwiewad.

Pomachałem ręką do podporucznika na sąsiedniej korwecie, na co on odpowiedział semaforem, ale


zdołałem odczytad tylko pierwsze słowo - „co”. Powtórzyłem to samo i na tym utknęliśmy w
sfrustrowanym zażenowaniu. ... Kiedy usłyszałem od strony dziobu gwizdek: „Kucharze do kuchni”,
zszedłem na dół, żeby się ogolid i dokooczyd toalety, słowem - żeby się przygotowad do asystowania
przy podnoszeniu bandery o godzinie ósmej.

Na krótko przed wyjściem w morze dostarczono nam drugi gigantyczny asortyment map. Na samym
wierzchu skrzyni leżała locja Arktyki, a na spodzie mapa żeglownych odcinków Dunaju. Podczas gdy
rozpakowywałem tę przesyłkę, starszy sygnalista zauważył zaglądając mi przez ramię:

- Wygląda na to, że będziemy mied sporo rozmaitości, sir. Nie miałbym nic przeciwko porcyjce
Starego Wiednia.

- Dajcie gwizdek „Na stanowiska do wyjścia z portu za pięd minut” - powiedział zastępca dowódcy do
podoficera wachtowego. A zwracając się do mnie dodał: - Pan weźmie oddział rufowy, a jak lina
wplącze się w śrubę, to niech Bóg ma pana w swojej opiece.

Moje przeczucie, że jedynie z boską pomocą uda mi się uniknąd zrobienia ze śruby czegoś podobnego
do tych staroświeckich anten ramowych, nie potwierdziło się przypuszczalnie dlatego, że oddziałowi
rufowemu przewodził niezwykle dobrze znający się na rzeczy starszy marynarz, najwidoczniej
oswojony z kodem gwizdków i różnych mistycznych znaków, napływających z pomostu
nieprzerwanym strumieniem. To on przetłumaczył na konkretne działanie pierwszą niejasnośd
techniczną: „Zostawid cumę poprzeczną i szpryng” - to jest: „Rzucid wszystkie liny, z wyjątkiem
pojedynczej cumy poprzecznej i pojedynczej liny biegnącej od rufy do pachołka na nabrzeżu, mniej
więcej naprzeciw śródokręcia. Gdyby nie ten człowiek, mógłbym godzinami nurkowad na oślep, nie
domyślając się, o co chodzi. (W dotychczasowych moich doświadczeniach mówiło się po prostu:
„Czas już chyba odbid”, i postępowało się zgodnie z tymi słowami, odbijając się nogą od pomostu.
Sądząc po harmidrze panującym na dziobie, M. miał jakieś kłopoty z windą kotwiczną, co dato mi
dosyd czasu, aby nawinąd zbędne liny i usunąd je z drogi przed następnym manewrem.

Potrzebowaliśmy dwóch holowników, po jednym z dziobu i z rufy, aby nas wyprowadziły i basenu
stoczniowego na rzekę, Przyjęcie holów zajęte trochę czasu, bo rzutka była nowiusieoka,. a
manipulujący nią marynarz odznaczał sie starannością i nie wpadał w podniecenie z powodu jednej
czy drugiej nieudanej próby, Towarzyszące naszym wysiłkom głuche milczenie na pomoście
nawigacyjnym stanowiło dosyd wymowny komentarz.

... W koocu jednak hol został zamocowany i wpłynęliśmy w wąskie koryto rzeczki wpadającej do
Clyde; wzdłuż jej brzegów stali robotnicy z naszej stoczni i z innych, którzy porzucili pracę, aby
pożegnad nas okrzykami i machaniem rąk, gdy przepływaliśmy obok, Dla nich był to ostatni moment,
a dla nas pierwszy. Żałowałem, że nie mogę wejśd na pomost, aby się nasycid urokiem tej sceny, ale
moje zadanie trzymało mnie na rufie, na wypadek gdybyśmy z jakiegokolwiek powodu musieli rzucid
hol. Płynęliśmy więc z biegiem rzeki, powoli i spokojnie, jeszcze nie w swoim właściwym żywiole i nie
pod własnym napędem, ale mimo to wyruszając już w podróż, Okręt zbudowany nad rzeką Clyde
opuszczał tę rzekę, a jego budowniczowie patrzyli za nim, życząc mu dobrej szybkości i opieki boskiej.

Miałem czas obserwowad swój oddział rufowy przy pracy, i podobał mi się sposób, w jaki się do niej
zabierali, Mniej więcej połowę oddziału stanowili marynarze czynnej służby, czyli zawodowi, a reszta
to byli szeregowi „czasu działao wojennych” (albo „czasu wrogich działao”); bosman nazywał ich z
większą dozą humoru niż prawdy, „marynarzami wrogich działao”. Niezależnie jednak od swego
środowiska - a wśród marynarzy „czasu działao wojennych” byli przedstawiciele różnych zawodów,
od pomocnika przy ciężarówce dostawczej do księgowego w dziale statystyki - brali się do swej nowej
pracy z cudowną gorliwością. Zdaje się, że my wszyscy, oficerowie w równym stopniu co marynarze,
czuliśmy w stosunku do naszego okrętu to samo: że jest czymś pośrednim między nowiutką zabawką
a ... a niemal świętym zadaniem, jednostką, na której dobrą reputację trzeba było zarobid i dla której
trzeba było zdobyd wawrzyny. Od tej chwili musieliśmy pracowad, aby uruchomid, dostroid i
udoskonalid oddany nam instrument bojowy: był to dobry okręt, wspaniały okręt - korwety są
naprawdę ładne i przygotowane fachowo do swych zadao - ale musieliśmy na niego zasłużyd, to zaś
oznaczało ciężką pracę. Słynna stocznia nad rzeką Clyde wyprodukowała dla nas co mogła
najlepszego; odtąd my ponosiliśmy za to odpowiedzialnośd.

Istnieje procedura znana pod nazwą „odbioru okrętu”. Jest to jedno ze wznioślejszych misteriów,
odbywających się za zaciągniętą kurtyną, mówiąc jednak ogólnikowo, następuje ono po próbach
pełnej mocy maszyn, pracy windy kotwicznej oraz odpalania wszystkich dział i wyrzutni bomb
głębinowych znajdujących się na okręcie. Jest to walka między wykonawcami, którzy powiadają, że
wszystko jest cudowne, a dowódcą, piastującym milową listę defektów i usterek, których usunięcia i
naprawienia domaga się przed ostatecznym odbiorem okrętu. Łatwo sobie wyobrazid, że może to byd
naprawdę bardzo napięta sytuacja.

Ale kiedy się to już skooczy, a kiedyś skooczyd się musi, wszyscy znów się kochają i przepijają do
siebie podwójnym dżinem. Wkrótce potem nadchodzi rozkaz pierwszego wyjścia w morze, z napisem
na kopercie: „Tajne”; zaczyna się tak: „Pod każdym względem gotowa do służby na morzu, korweta
HMS «Flower» wyjdzie...”.

Rozdział II
Doszlifowanie załogi

W drodze do bazy trzymałem razem z zastępcą dowódcy ranną wachtę (od godziny 4 do 8), przy czym
miałem za sobą także pierwszą wachtę (od godziny 20 do północy). W tym wczesnym okresie, dopóki
nie można było powierzyd bojowego narzędzia dwóm dzieciakom (M. i mnie), pracowaliśmy co drugą
wachtę; później przeszliśmy oczywiście na system trzy wachto wy, a ja miałem przez siedemnaście
miesięcy drugą wachtę nocną (od północy do godziny 4). Mówiąc całkiem szczerze, nie było to tak
uciążliwe, jak by się mogło wydawad. Taki rozkład właściwie bardzo mi odpowiadał, głównie z tego
powodu, że pozostawiano mnie samego, chyba że rozpętywało się nagle jakieś piekło; mogłem
prowadzid wachtę jak mi się podobało, w spokoju, bez niczyjego wtrącania się. Dowódca spał w
kabinie morskiej, zastępca dowódcy zwalniał mnie dopiero o czwartej rano, nie groziły mi odwiedziny
najrozmaitszych ludzi, którzy w innych porach objawiali skłonnośd do robienia tłoku na pomoście.
(Nie znoszę, kiedy mnie obserwują i nadzorują, jeśli się staram jak mogę i nie popełniam żadnych
błędów). Ale tamtej pierwszej nocy na morzu wszystkie personalne problemy organizacyjne były
jeszcze, rzecz jasna, sprawą do załatwienia.

Gdy o czwartej przejmowaliśmy wachtę, zapisy w dzienniku okrętowym były następujące:

„Wiatr: kierunek 270, siła 2-3.


Widocznośd: 7.
Stan morza i martwej fali: 21.
Poprawione ciśnienie barometryczne w milibarach: 1002”.

Wszystkie te nudne terminy morskiego języka oznaczają po prostu śliczną noc. W czasie pierwszej
wachty, przed wzejściem księżyca, mijaliśmy konwój idący do kraju i z absolutnych ciemności
wywoływał nas bardzo czujny, rozbudzony niszczyciel; ale teraz rozwidniało się, można było jeszcze
rozeznad plamę lądu i okręt posuwał się naprzód pewnie, z wygodną prędkością, nie mając nic do
roboty, jeśli chodzi o pogodę, ale znakomicie słuchając steru i obiecując w przyszłości dobrą
sprawnośd. Ze skrzydła pomostu widziałem ostry zarys baku, niebo przecięte kreskami masztu i
sztagu dziobowego oraz pienisty odkos u dziobu; dalej rozciągała się smuga wody zalanej księżycową
poświatą, srebro na czerni, a jeszcze dalej - pierścieo ciemności cofał się przed nami i zacieśniał za
rufą. Na trawersie mieliśmy właśnie światło błyskowe, które zaobserwowaliśmy pół godziny
wcześniej, a prosto przed dziobem gromadka świateł nisko na wodzie wyznaczała linię łodzi
rybackich, walczących z prądem przypływu. Wyliczyłem, że możemy je minąd tuż-tuż, nie zmieniając
kursu, jakkolwiek nie przypuszczałem, że będę miał coś do powiedzenia w tej sprawie.

Z przeciwnego skrzydła pomostu dobiegł mnie głos zastępcy dowódcy: „Idę zapisad w dzienniku to
światło i wypalid papierosa. Zawołaj mnie pan, jakby się coś pokazało”.

Zniknął we wnętrzu sterowni, pozostawiając okręt i wachtę wyłącznie mnie. Przejęty dziwnie
radosnym podnieceniem, przeszedłem na środek pomostu. Wątłe, bardzo wątłe światło z osłoniętej
szafki kompasowej za moimi plecami ukazywało skupioną, poważną twarz marynarza obsługującego
asdic; obok mnie wachtowy sygnalista manipulował aldisem, na zewnątrz, na skrzydłach pomostu,
dwaj obserwatorzy wpatrywali się w przestrzeo przed sobą, a spiczaste kaptury ich budrysówek
rysowały się ostro na tle nieba. Skupiony w sobie - mając w pomieszczeniach międzypokładu
pięddziesięciu kilku ludzi pogrążonych we śnie i cały okręt powierzony sobie niby skomplikowane
przedsiębiorstwo w pełnym ruchu - czułem się ogromnie odpowiedzialny i zarazem byłem ogromnie
czujny. Okręt należy wyłącznie do mnie; z ośrodka nerwowego na pomoście - ode mnie - mogą
wychodzid impulsy odczuwalne od kooca do kooca okrętu: będzie odpowiadał na nie i będzie robił, co
ja każę mu robid, na moje słowo będzie wykonywał odpowiednie ruchy. Zaczarowana chwila władzy.
Całkowicie opanowanego tą myślą, nowośd poczucia własnej mocy pchnęła mnie do czystego
szaleostwa: pochyliłem się do rury głosowej:

- Lewo dziesięd!

Z dołu doleciał w odpowiedzi głos sternika:


- Lewo dziesięd. - A potem: - Ster leży lewo dziesięd.

- Wród na zero!

- Wród na zero. ... Ster leży zero.

- Tak trzymad! ... Kurs South-West 80.

- Tak trzymad!... Kurs South-West 80.

- Bardzo dobrze. - Odczekałem ze dwadzieścia sekund. - Ster prawo dziesięd. Na kurs North-West 85.

- Trzymad North-West 85. II

Zza osłony stołu nawigacyjnego zastępca dowódcy zapytał:

- Co się tam dzieje na morzu?

- Mijaliśmy dryfującą kłodę - odkrzyknąłem, czując się głupawo. - Wydawała się za duża, żeby
ryzykowad zderzenie.

Niewyraźne mruknięcie pozwoliło mi się domyślid, że wyjaśnienie to zostało zaakceptowane. Tylko


marynarz na oku z prawej burty, wpatrujący się nad osłoną przeciwwiatrową w dziewicze morze,
zdradzał oznaki urażonego niedowierzania. Obok niego nie przepływała żadna kłoda, ani duża, ani też
mała.

Z innej rury głosowej odezwał się dowódca:

- Pomost!

- Tu pomost, sir.

- Kto mówi?

- Monsarrat, sir.

- Gdzie jest zastępca?

- Właśnie patrzy na mapę, sir.

- Hm... Jak daleko jesteśmy?

Podałem ostatnie światło na naszym trawersie i czas.

- Hm... Widad coś?

- Właśnie zaczyna byd widoczne następne światło, sir. Namiar w porządku. Okręt z lewej burty, idzie
naszym kursem. Przy brzegu statki rybackie.

- To całe towarzystwo. - A potem, niespodziewanie: - Dobrze się pan czuje tam na górze?

- Tak jest, sir.


- Doskonale. Powiedz pan pomocnikowi bosmana, żeby mnie zbudził za kwadrans ósma.

- Tak jest, sir.

Na dole przykrywka rury głosowej zamknęła się z lekkim klapnięciem, odcinając połączenie. Z
niewielu słów wymienionych w ten sposób, nagle rozświetlonych ludzkim uczuciem, rodzi się
szacunek.

Rozwidniało się. Największym plusem rannej wachty jest to, na co się czeka już od godziny czwartej,
to, czego miało mi ogromnie brakowad później, na drugiej wachcie nocnej: wstający świt, widok
statków trzymających się swoich stanowisk i bezpiecznych. ... Na morzu przejście od księżycowej
poświaty do jasności świtu jest szybkie, ale bardzo łatwo uchwytne; w pewnym momencie woda
wydaje się jeszcze srebrzysta, rozjarzona, każda załamująca się fala odrzuca małe zawirowanie
fosforescencji, a potem, kiedy znów na nią spojrzed, ma już siny odcieo, zimną i martwą szarośd, która
stanowi pierwszą zapowiedź dnia. Kontury okrętu raptem się wypełniają, a wszyscy ludzie na
pomoście stają się, zamiast widm, postaciami i twarzami - najczęściej szarymi, zmęczonymi twarzami,
które wita się jednak z zadowoleniem, że wracają do normalnego wyglądu. Potem nad horyzontem
zjawia się słooce, by uzupełnid paletę barw i wysuszyd wilgotne na ramionach budrysówki. I zjawia się
na górze herbata, a steward uprząta filiżanki i talerze po nocnym pikniku. Wreszcie wchodzi na
pomost twój zmiennik, i to jest najlepsze ze wszystkiego.

Zasłużyłeś na śniadanie, oto znowu te pyszne marynowane śledzie.

Przybyliśmy na miejsce przeznaczenia.

- Co za wspaniała miejscowośd - powiedział do mnie M. zaraz po zacumowaniu. - Szkoda, że musimy


pracowad.

Pracowaliśmy istotnie. Dzieo w dzieo dwiczyliśmy wszystko, z jakimś podniecającym uczuciem


zbliżania się do punktu zwrotnego. Opuszczaliśmy okręt, odpieraliśmy wdzierających się nieprzyjaciół,
wywoziliśmy kotwicę zawoźną (to była nieznośna operacja), zajmowaliśmy stanowiska bojowe
według stopera, gasiliśmy pożary, przygotowywaliśmy się do wzięcia na hol, wśród huraganowych
okrzyków radości wysadzaliśmy na brzeg uzbrojony oddział desantowy. Wysunięto nawet propozycję,
na szczęście później wycofaną, abyśmy dwiczyli wyrzucanie za burtę tajnych książek, w celu
przekonania się, czy pójdą na dno zgodnie z przepisami. ... Strzelaliśmy z dział, nadawaliśmy sygnały i
mierzyliśmy głębokośd wody; wprawdzie rozwaliliśmy cel strzelając z dział okrętowych, ale przy
pierwszych dwiczeniach z bombami głębinowymi narobiliśmy okropnego bigosu, a to z powodu
jakiejś wady w systemie klaksonów elektrycznych. („Naprawdę, sir, nie wiadomo, czy śmiad się, czy
płakad” - mruczał do mnie starszy grupy, gdy patrzyliśmy, jak obsługa jednej wyrzutni czekała na
rozkaz odpalenia, a druga nalegała, żeby zagrad w orła i reszkę o to, czy dwa dzwonki znaczą „Pal”,
czy też „Rozejśd się”). Jednakże w ciągu tych tygodni uczyliśmy się szybko: ledwo się zdążyliśmy
opatrzed, już okrzepliśmy jako załoga okrętu, zamiast gromady jednostek, uformowaliśmy się w
zdyscyplinowaną siłę z pewną rutyną, dwiczyliśmy wciąż od nowa w przewidywaniu wszelkich
możliwych ewentualności. Była to ciężka praca i nie marnowaliśmy czasu, ale z dnia na dzieo
mogliśmy oglądad wyniki, a były one w każdym szczególe zachęcające.

Pierwszy marynarz do raportu karnego.

- Stad! W lewo zwrot! Czapkę zdjąd! Marynarz Jones, sir. Po pierwsze, spóźnił się z przepustki dwie i
pół godziny. Po drugie, wrócił na okręt zalany. Po trzecie, narobił wandalizmu w pomieszczeniach
załogi.

- Jaki... hm... jaki to był wandalizm, bosmanie?

- Połamał stołek, sir, i chciał nim napalid w piecu.

- Co macie do powiedzenia, Jones?

- Wypiłem parę głębszych, sir.

- Czy to wszystko?

- Tak jest, sir.

- To są poważne wykroczenia, i w dodatku dokuczyliście tylu ludziom, nie dając im spad. Do raportu u
zastępcy dowódcy.

- Do raportu u zastępcy dowódcy. Czapkę włóż! W prawo zwrot! Odmaszerowad!

- Popsuła nam się opinia, bosmanie.

- Kiedyś musiała się popsud, sir. Ludzka natura.

Niedzielny ranek przyniósł nam przegląd załogi na pokładzie dziobowym; była to jedyna przestrzeo
mogąca pomieścid całą załogę okrętu. Zbiórka wyglądała bardzo elegancko: dwa szeregi zwrócone do
siebie twarzami, wiatr powiewał marynarskimi kołnierzami i targał nam włosy, gdy odmawialiśmy
modlitwy stojąc z odkrytymi głowami. Potem przyszła kolej na obchód dowódcy, niezwykle dokładny
przegląd wszystkich części okrętu, który na tę okazję przypominał jacht milionera obdarzonego
wścibskim okiem i namiętnym zamiłowaniem do pucowania.

W późniejszych godzinach tego samego ranka uczestniczyłem w tak zwanym „podnoszeniu ducha”,
chociaż widok rumu wlewanego szklaneczka za szklaneczką do gardła mógł byd w pewnym stopniu
mylący co do kierunku. A potem zabrzmiał gwizdek „Rozejśd się” i prawdziwie niedzielny spokój
spłynął na okręt: staliśmy na cumach osłonięci od wiatru, w ciepłym słoocu, rozkoszując się ciężko
zapracowanym spokojem.

Popołudniową drzemkę przerywają, niestety, złowieszcze słowa: „Starszy marynarz Black, sir,
melduje, że przepadła mu solona ryba i chciałby złożyd skargę”.

To będzie długa skarga.


Wyszliśmy na dwiczenia z okrętem podwodnym, ale wszystkie te sprawy, z wyjątkiem niewinnego
drobiazgu, muszą pozostad spowite tajemnicą. A oto ów drobiazg. Chcąc pomóc okrętowi nie
mającemu jeszcze doświadczenia, a zarazem uniknąd straty czasu, okręt podwodny w zanurzeniu
czasem holuje początkowo pławki na koocu liny. Otóż trzeba powiedzied, że w czasie mego
pierwszego ataku z pomocą asdiku urządzenie to wysiadło i, po dośd długim bezowocnym
przeszukiwaniu toni morskiej wokół okrętu, podniosłem wzrok i zobaczyłem pławki zbliżające się z
wielką szybkością i atakujące nas ze wspaniałym rozpędem z prawoburtowej dwiartki rufowej.
Wyminęliśmy je wprawdzie, ale dzielił nas od nich tylko wąziutki pasek sfalowanej wody; wówczas
dowódca rzekł do mnie: „Zdaje się, że pan niezupełnie zrozumiał, o co tu chodzi. To dwiczenie ma na
celu korzyśd dla nas, nie dla okrętu podwodnego. Zakładamy, że ci w dole zachowują ścisłą
neutralnośd”.

Kiedy wyrzuciliśmy próbną bombę głębinową, wybuch zabił z pół tuzina nurzyków, które musiały
nurkowad w pobliżu. Martwe ptaki leżały na wodzie piersią w dół, z pochylonymi główkami i płasko
rozpostartymi skrzydłami; wydawało się, że są pogrążone w modlitwie albo składają ironicznie
przesadny, głęboki ukłon.

Zanim opuściliśmy bazę szkoleniową, przesiadłem się dla odmiany na innego konika i wypłynąłem na
jeden dzieo okrętem podwodnym.

Wszystko tu było ciekawe i nieoczekiwane. Wyobrażałem sobie, że będę miał świadomośd


przebywania pod wodą i, byd może będę odczuwał nerwowy lęk. Na samym początku w istocie
śmiertelnie się bałem uczucia klaustrofobii i, kto wie, może okrycia się wstydem. Ale nie było takiego
momentu, w którym mógłbym sobie uprzytomnid, że naprawdę jesteśmy zanurzeni. Przewalający się
nad nami od czasu do czasu hałas ścigających korwet, dziwnie podobny do kołatania pociągów
towarowych, był jedyną wskazówką, że znajdujemy się pod wodą. Poza tym (jeśli nie brad pod uwagę
ciasnej przestrzeni) nie odczuwałem żadnej różnicy w stosunku do przebywania, powiedzmy, w
dziobowym pomieszczeniu załogowym na korwecie. Dokoła jednak panowała zdumiewająca cisza:
żadnych wibracji, żadnych hałasów z maszynowni, rozkazy wydawano nieomal szeptem, w
porównaniu z zagłuszającym wiatr krzykiem, do którego trzeba się było uciekad na naszym pomoście
nawigacyjnym. Na powierzchni, zanim się zanurzyliśmy, było burzliwie i paskudnie, ale tu, na dole,
królował niezmącony spokój; nic nam nie groziło, nikt się nie poruszał, z wyjątkiem dwóch ludzi przy
sterach głębokościowych, którzy mieli oczy utkwione w głębokościomierzach, a palcami przebierali
po szprychach koła, jak harfiarz odtwarzający skomplikowaną partyturę.

Maleoka mesa oficerska, gdzie wszystko było wsunięte porządnie na swoje miejsce, stanowiła po
prostu przejście z jednego kooca okrętu w drugi. Ciasnota przestrzeni sprzyjała widocznemu
stosunkowi, koleżeoskiemu między oficerami i marynarzami, szczególnie cennemu w warunkach,
kiedy błąd jednego człowieka może oznaczad katastrofę dla wszystkich. Nie można było nie zauważyd
uderzającej zręczności i wyraźnej znajomości rzeczy u wszystkich członków załogi: kiedy zabrzmiał
klakson wzywający na stanowiska do zanurzenia, zdawało się, że nic się specjalnego nie dzieje, a
jednak, gdy rozejrzałem się po centrali dowodzenia, każda dźwignia, kółko i gałka obstawione były
przez odpowiednich ludzi, którzy wsuwali się w swoje miejsca jak części tego samego mechanizmu.

Jedynie przed wynurzeniem się na powierzchnię, gdy padła komenda: „Zanurzenie peryskopowe!”,
można było zaobserwowad lekkie podniecenie zbliżającym się zwrotnym momentem; popełnienie
jakiegoś błędu i, w konsekwencji, natknięcie się na któryś ze ścigających okrętów nie było
wykluczone. U wszystkich wyczuwało się pewne napięcie - oficer wachtowy wpatrywał się uważnie w
przyrządy pomiarowe, ręce marynarzy spoczywały na dźwigniach kingstonów, a dowódca (młody
porucznik) trzymał kurczowo mechanizm obrotowy peryskopu. Gdy peryskop wyjrzał nad
powierzchnię wody, dowódca, nagle się odprężając, rzucił przez ramię jakąś komendę i wylazł na
kiosk. Wówczas, czując powiew świeżego powietrza, spojrzałem w górę i zobaczyłem nad nami
kwadrat błękitnego nieba.

Warto może napomknąd, że zwrócony myślą ku przyszłości - zauważyłem w oku peryskopu


przygnębiającą ostrośd i wyrazistośd obrazu otaczających nas okrętów nawodnych.

Energiczny dowódca bazy miał zwyczaj zaraz po wczesnym obiedzie wsiadad do szybkiej motorówki i,
wybrawszy sobie z góry ofiarę, podpływad z dużą prędkością pod nie strzeżoną burtę okrętu, w
nadziei zaskoczenia nieprzygotowanego oficera służbowego albo wręcz dowódcy ucinającego sobie
drzemkę. Ponieważ był on niemal zawodowym Gniewnym, z przyjemnością mogę powiedzied, że
dzięki łutowi szczęścia i kilku wachtowym, na których można było polegad, nie daliśmy się nigdy
przyłapad.

Dzieo naszego „sprawdzianu” na zakooczenie okresu szkolenia minął także bez żadnej klęski, chociaż
w pewnym momencie, gdy na rozkaz „Ciśnienie do hydrantów przeciwpożarowych!” ciurknęło tyle
wody, że nie wystarczyłoby nawet na polanie stokrotki, sytuacja wyglądała dosyd dynamicznie. Ale
jakoś to przeszło. Pogratulowano nam oficjalnie wyników tego dnia, a już wieczorem pojawił się plik
opinii o okręcie i o każdym oficerze z osobna. Opinie te przypominały bardzo szkolne cenzurki i
budziły taki sam wyczekujący niepokój.

Najlepiej wypadł dowódca, potem zastępca dowódcy, potem M. i na koocu ja. Był to niewątpliwie
przypadkowy zbieg okoliczności.

I znów dalej - bliżej wojny i naszego zadania. Stoimy na kotwicy, czekając na rozkaz wyjścia w morze.

Na pobliskiej mieliźnie, ze sterczącym nad wodą masztem i jednym kominem, leży zatopiony
niszczyciel, pełen martwych Francuzów. Jego dzieje to jedna z przelotnych okropności wojny: wybuch
na tej jednostce spowodował pożar i stopniowo okręt stawał się ogromną, rozżarzoną pochodnią.
Teraz leży tutaj - omywana wodorostami, zardzewiała trupiarnia, oznaczona zieloną pławą wrakową.
Gdy później płynęliśmy wiele razy o zmierzchu w górę rzeki i zbliżaliśmy się do tego zielonego,
mrugającego oka, usiłowałem przeniknąd myślą pod powierzchnię wody, wyobrazid sobie szczegóły
tego okropnego zdarzenia i to, co widziała nasza kotwica, rozbijając spokojną wodę i opadając w dół.
Naprawdę, nie mogłem się oprzed tym wyobrażeniom, które towarzyszyły mi nieodmiennie jeszcze
długo po rzuceniu kotwicy. W zupełnej prawie ciemności maszt niszczyciela wskazywał paskudny kąt
nachylenia, zielone oko oskarżało mnie: „Ty żyjesz - mówiło - a my jesteśmy martwi, całkiem martwi -
zwęgleni, opuchnięci, porzuceni... jest nas tutaj kilkudziesięciu, zaledwie o paręset stóp od ciebie”.
Była to druga strona medalu, przerażająca w szczegółach, ostateczna w swym ukrytym znaczeniu. To
nie była Ochotnicza Rezerwa Królewskiej Marynarki, to było nasze wprowadzenie w wojnę.

Po krótkim pobycie na lądzie wróciłem na okręt ostatnią łodzią przewożącą marynarzy zwolnionych
na ląd i zszedłem do mesy oficerskiej, gdzie M. zajęty był nanoszeniem poprawek na mapy.

- Nadeszły już rozkazy dla nas - oznajmił mi. - Wychodzimy jutro rano.

- Co nam wlepiają? - zapytałem. - Islandia? Aleksandria? A może jakieś miłe, spokojne zadanko,
obrona jakiegoś nabrzeża w północnej Walii? - Oo... - wziąłem do ręki bloczek z kwitami za trunki. -
Co znaczą te wszystkie podwójne dżiny?

Uśmiechnął się.

- Eskortowanie konwój ów, północny Atlantyk. A zbliża się zima.

Rozdział III
Praca

Korweta kiwałaby się nawet na mokrej trawie.

Nasz sposób oceniania wielkości fali jest raczej domowy, ale niezawodny. Umiarkowana fala - w
ubikacji opada podniesiony sedes; duża fala - radioodbiornik w mesie oficerskiej urywa się z
zamocowao.

Niektóre rejsy są dobre, inne niedobre. Był taki jeden rejs przy spokojnej pogodzie, z niefrasobliwym
konwojem gibraltarskim; przypominał piknik, coś w rodzaju wycieczki morskiej z czasów pokoju,
kosztującej gwineę dziennie, razem z kostiumami maskaradowymi. Inny rejs, w którym zapuściliśmy
się daleko na północ i na zachód, podobny był do długotrwałego koszmaru. Bo kiedy, po siedmiu
dniach drogi w jedną stronę, zawróciliśmy z powrotem w kierunku kraju, zerwał się gwałtowny wiatr
ze wschodu: szliśmy piędset mil pod tę wichurę, zanim się uciszyło - piędset mil i sześd dni wyjącego
wiatru, walących się mas wody, deszczu ze śniegiem i śnieżnej zamieci, jakiejś mrożącej złośliwości ze
strony pogody, która nie chciała nam pozwolid na posuwanie się naprzód. Nic nie mogło nas przed nią
ochronid: hełmy, rękawice, budrysówki, skarpety w morskich butach - wszystko to pomagało akurat
tyle, co bibułka. „Zimno? - powiedział sygnalista, odrywając rękę od lampy sygnalizacyjnej i
pozostawiając na jej uchwycie kawałek własnej skóry. - Zimno? Podług mnie, to nawet miedziana
małpa odmroziłaby sobie uszy”.

W prawdziwie mokrą noc na pomoście człowiek musi znosid skumulowane cierpienia: lodowata woda
dostaje się wszędzie - na szyję, nadgarstki, do nogawek spodni i butów. Stoisz jak przemoczony
automat, dając głową nura za reling, gdy co druga fala miota bryzgami nad pomostem, a następnie
prostując się, by z piekącymi, zalepionymi solą i łzawiącymi oczami stawid czoła wiatrowi, deszczowi i
zdradliwemu morzu. Oczywiście, życie nie zawsze musi byd aż tak okropne przy złej pogodzie; jeżeli
korwecie się nie spieszy, jeżeli może sobie pozwolid na zmniejszenie prędkości i sztormowanie z
dziobem ustawionym bardziej tępo do wiatru, to żyje się na niej bardzo dobrze - pod tym względem
korwety są pierwszorzędnymi okrętami. Ale jeżeli muszą posuwad się naprzód z określoną
prędkością, to za każdym razem ryją dziobem prosto w to paskudztwo. Fale, wyginające się i
załamujące akurat nad pomostem, dwa razy wywaliły nam okna; chętnie obeszlibyśmy się bez tych
niespodziewanych prezentów. Nie uskarżamy się, po prostu wypowiadamy uwagi o faktach. ...

Wesoła wymiana zdao, gdy w pieską pogodę wywołano mnie na drugą wachtę nocną:

- Pada deszcz?

- Nie, sir. Tylko trochę polewa.

Północ oznacza podjęcie wszystkiego na nowo: wejście z wysiłkiem po trapie na górę, wypatrywanie
kwadratu nieba (czasem zaledwie dostrzegalnego), po którym da się poznad, jaka będzie widocznośd;
wsłuchiwanie się, czy wiatr dmie z taką samą siłą, jak w czasie twojej ostatniej wachty. Przeważnie z
taką samą.

Niezależnie od hałasu powodowanego przez poprzeczne kołysanie okrętu, zachowuje ono irytujący
rytm, który stanowi jedną z pomniejszych udręk złej pogody. Nigdy nie ustaje, nie opuszcza jednego
wahnięcia, nigdzie nie można przed nim uciec. Kiedy przechodzisz przez drzwi, uderzają cię z całej
siły, a kiedy siadasz, to się przewracasz. Bez ustanku kaleczysz się i obijasz, co cię wprawia w
nieopanowaną, dziecinną złośd. Gdy pijesz, to płyn podnosi się ku tobie i przelewa przez brzegi. Przy
stole jedzenie zjeżdża ci z talerza, a sztudce nie chcą się utrzymad na miejscu. Tu i tam toczą się różne
przedmioty, walą w coś z łoskotem i uciekają ślizgając się jak szalone; a potem wracają, aby znów cię
uderzyd. Wiatr nie wyje, ale ryczy na ciebie, targa na tobie odzież, ciska cię na coś twardego i wtłacza
ci oddech z powrotem do gardła. Po wachcie, na dole, też nie ma chwili spokoju. Nieprzerwany hałas,
sprzęty dryfują z falą, ubrania i buty przewalają się po podłodze, wilgod, brud i bałagan. Nawet
własna kabina może się stad złośliwą klatką, pełną podstępnych chwytów i pułapek, nie
schronieniem, lecz raczej miejscem bardziej wyrafinowanego zagrożenia, spadającego
niespodziewanie, gdy jesteś odprężony i tak śmiertelnie zmordowany, że nie pilnujesz równowagi
swojego ciała. Czasem, przy najgorszym nasileniu wichury, musisz dryfowad w tym rozwścieczonym
piekle przez ileś dni z rzędu, nie mogąc na jedną chwilę zapomnied, że nie znajdujesz się ani trochę
bliżej schronienia niż przed dwudziestu czterema godzinami. Nic nie wygrywasz, po prostu nie
poddajesz się. Normalne trudy rejsu nadal piętrzą się przed tobą jak góry.

Najbardziej niesamowity bałagan może powstad na górnym pokładzie, jeśli przy złej pogodzie różne
przedmioty zaczną się przesuwad i nie zostaną natychmiast zabezpieczone. Kiedyś stało na rufie kilka
ciężkich beczek po oleju, które urwały się i z okropnym hałasem toczyły w różne strony, pociągając za
sobą najrozmaitsze drobniejsze rzeczy - deski, odbijacze i rzutki. Żeby unieszkodliwid te beczki,
musieliśmy niemal się do nich podkradad, umykając im z drogi, gdy z hukiem toczyły się ku
zawietrznej, stopniowo zamocowując do nich coraz więcej lin i ostatecznie je unieruchamiając. Innym
razem, w burzliwą, czarną jak smoła noc, jedna z łodzi, wykręcona za burtę, dała nura pod wodę,
miażdżąc belkę odbojową i zrywając zawieszenie dziobowe; wisiała na fałach rufowych, jej dziób albo
zanurzał się w wodzie, albo podnosił wraz z przeciwnym przechyłem, i walił z trzaskiem o burtę
okrętu. Wyglądało to i hałasowało okropnie.

- Spróbuj pan zamocowad - powiedział dowódca, który przyglądał się temu od paru minut. - Ale nie
trzeba się zabijad. Jak się nie da, to odciąd liny i niech spłynie.

Słuszny rozkaz. ... Trzeba było całej godziny i sześciu najtęższych chłopów z wachty, ale w koocu
podnieśliśmy łódź na pokład, nie bardzo uszkodzoną z powodu tych tarapatów, i umocowaliśmy ją
pewnie na poduszkach. Zdaje się, że odczuwałem prawie radośd z powodu tych zmagao, potykania
się na pokładzie dziobowym zalewanym przez fale, wychylania się na linie za burtę, aby spróbowad z
powrotem zaczepid talie z fałami. Przypominało to bardziej żeglugę morską w przeszłości, mniej
urzędową, mniej zorganizowaną, mniej wojenną.

Rozmowa na pomoście, u szczytu nasilenia wichury, na temat tego, w jaki sposób znaleźliśmy się na
korwecie.

Dowódca: „Powiedzieli mi, że to będzie podobne do pływania luksusową motorówką”.

Ja: „Mnie powiedzieli, że mam cholerne szczęście, żem się na nią dostał”.

Głos marynarza przy asdiku: „Mnie odkomenderowali, sir”.

Kiedy okręt przepływa przez środek sztormu, nastaje nagle cisza, po czym wiatr zaczyna dąd z
przeciwnego kierunku, wywołując zmienną falę. Ma się wrażenie, że fale nadbiegają ze wszystkich
kierunków, podobnie jak spotykają się z sobą pływy w Pentland Firth, u północno-wschodniego cypla
Szkocji Bezkształtne garby wodne zwalają się z wściekłością jedne na drugie, a wiatr zrywa im i
odrzuca wstecz załamujące się grzebienie, jak kooską grzywę lub mlecznobiałą czuprynę, odgarniętą
błyskawicznym ruchem ręki.

Prucie naprzód w nocy przy dużej fali z rufy ma w sobie specyficzne, ciężko zapracowane piękno.
Blask księżyca oświetla tajemniczo długie smugi piany. Olbrzymie spiętrzenie wody, gromadzącej się
pod dziobem okrętu z sykiem i rykiem, nagle jakby wybucha rozległą, fosforyzującą chmurą, która za
chwilę pozostaje z tyłu. Spoglądając za siebie widzisz unoszącą się skośnie rufę, a za nią czarną ścianę
wody; woda dogania, wślizguje się pod kadłub, sunie dalej i, wyczerpawszy całą siłę ataku, załamuje
się przy dziobie. Okręt myszkuje, róża kompasowa lata. Z dołu słychad, jak sternik przeklina pod
nosem, zapierając się nogami w pokład i przekładając koło sterowe, aby stawid czoła następnemu
ciężkiemu uderzeniu fali.

Snucie porównao w czasie drugiej wachty nocnej.


Zorza polarna - olbrzymie serpentyny poruszane wachlarzem szerokim jak niebo; dekoracja w
amatorskim teatrze, przedstawiająca czyściec z opery Don Giovanni; sztuczne płomienie w bladym
ognisku elektrycznego kominka. ...

- Wachtowy!

- Jestem, sir.

- Przynieście mi filiżankę herbaty i notatnik z górnej szuflady w kabinie.

Przyjemnie jest obserwowad po sztormie pierwszą łatę na wysychającym pokładzie. Łata się
rozszerza. Oznacza spokój. Ale zasłania bałagan w międzypokładach, którego dotychczas nie można
było w żaden sposób uładzid. W pomieszczeniach załogi wszędzie stoi woda, ławki połamane, rzeczy
poniewierają się na podłodze, palacze mający wolną wachtę próbują spad i klną porządkujących
sprzątaczy. Mesa oficerska przypomina pobojowisko: fotele wysunęły się z zamocowao i szorowały
przez całą długośd pomieszczenia, wypchane szafki biblioteczne pootwierały się, a w pentrze nawet
wielka chytrośd stewarda nie zapobiegła potłuczeniu się strasznego mnóstwa porcelany.

Teraz w każdym razie jest chwila wytchnienia: znowu gotowane posiłki zamiast herbaty i kanapek z
wołowiną z puszki; spanie bez wywalania człowieka z koi, cała wachta bez jednego zmoknięcia. Na
górnym pokładzie podoficer bierze się do roboty zaprowadzając porządek, wachtowy marynarz-
artylerzysta czyści karabiny maszynowe Lewisa i Hotchkissa, starszy sygnalista sprawdza swoje
rakiety, torpedysta smaruje mechanizm zwalniający bomby głębinowe, bada wszystkie zapalniki,
wypróbowuje obwody elektryczne. Po niewygodach i obezwładniającej bezczynności kilku ostatnich
dni praca przynosi uczucie ulgi.

W spokojnych ciemnościach słychad łopot skrzydeł niewidzialnego ptaka, bijących o powierzchnię


wody, aby ujśd przed okrętem. Wydaje się, że płyniemy przez jezioro fosforescencji; widad, jak odkos
dziobowy spływa w ciemności dwoma strumieniami wzdłuż burt, a statki w konwoju, nawet odległe
od nas o pół mili, mają wzdłuż linii wodnej świetlistą smugę od dziobu do rufy.

Kiedy się płynie z konwojem, zachowanie swojego stanowiska w nocy staje się próbą wytrzymałości;
wymaga wpatrywania się bez chwili wytchnienia, skupianie całej uwagi na małym, zamazanym
obrazku daleko w przodzie albo na trawersie, przy czym obrazek ten może byd albo właściwą
jednostką, albo zwykłą plamką na szkłach lornetki. Przy słabej widoczności, jeśli dostajesz rozkaz
zygzakowania, musisz zygzakowad na czas zamiast na odległośd, i staje się to w pewnym stopniu
zgadywanką. Idziesz kursem na zewnątrz tyle a tyle minut, aż całkiem stracisz z oczu konwój, a potem
zawracasz i z powrotem idziesz w kierunku konwoju, aż się na niego natkniesz. Cały ten manewr jest
wielekrod ponawianym aktem wiary.

Czasem straszliwie trudno jest trzymad się godzinami statku, który jakby za sprawą jakiejś diabelskiej
sztuczki rozpływa się w nicośd, jeśli chodby na chwilę zaniechasz czujności; stopniowo trudnośd ta się
zmniejsza i jeśli ci sprzyja szczęście, zapominasz o niej w radości porannej wachty, gdy wstaje jasnośd
dnia i konwój ukazuje się wciąż na swoim miejscu, wciąż we właściwym szyku, wciąż posuwający się
pracowicie naprzód i o jeden dzieo bliższy celu. Pewną satysfakcję odczuwasz także zaganiając
maruderów, pilotując ich i stopniując sygnały od: „Czy możecie wycisnąd parę obrotów więcej?” aż do
zalecenia bez żadnych ogródek: „Na przyszłośd trzymajcie się lepiej swego stanowiska”. W sumie
jednak nieliczne są pocieszające aspekty nocnej wachty i odczuwa się je niezwykle silnie: otucha, jaką
daje malutkie, chwiejne światło rufowe, duży statek, który się łatwo widzi i rozpoznaje, ciepła
budrysówka, filiżanka bardzo gęstego kakao w połowie wachty. Człowiek liczy na te rzeczy i czepia się
ich, wydaje mu się, że stają po jego stronie przeciw wrogowi. Z czasem darzy je niemal miłością.

Ciemności i deszcz mogą do tego stopnia zamazad obraz statku, że nawet z bliska jego sylwetka jest
tylko niepewną plamą wśród mroku. I właśnie tej plamy masz rozkaz się trzymad przez cztery długie
godziny, zachowując dokładny namiar i odległośd. A pogodę przez cały ten czas można zwięźle
określid słowami bosmana: „Ciemno, sir. Nie dojrzałbym nowiutkiej sześciopensówki na odległośd
siknięcia”.

Jest coś dającego absolutne zadowolenie w skupieniu, nawet w pełnej miłości trosce, jaką można
wkładad w pełnienie wachty, zwłaszcza nocnej; w obserwowanie przez cały czas wszystkiego dokoła,
w utrzymywanie z matematyczną dokładnością swej pozycji przy szybkim zygzakowaniu pod szerokim
kątem, w dawanie z siebie wszystkiego przez cztery godziny i przekazywanie wachty tak, jakby to była
starannie, bez zarzutu przygotowana paczka.

Czasem, nawet gdy nie ma żadnej potrzeby, dowódca zjawia się na górze w ciągu nocnej wachty; z
początku nic nie mówi, lecz wszystko zauważa, potem może się usadowid do pogawędki,
urozmaicanej co pewien czas herbatą dla osłody tego posiedzenia. (Niektóre wachty są naprawdę tak
nudne, że filiżanka herbaty staje się wydarzeniem, a trzaśniecie drzwiami odczuwa się jak ulgę wśród
martwej monotonii). Niekiedy odwiedza mnie też podoficer dyżurny, legitymując się zwykle
czekoladowym batonem lub jakimś domowej roboty smakołykiem z mesy podoficerskiej. Może chce
tym przyprawid radę, podsuwaną dyskretnie, często bardzo okólną drogą.

W braku gości lub jakiejś krytycznej sytuacji, rozmawiam z sygnalistą wachtowym - co noc innym.
Zakres tematów jest szeroki, najczęściej rozmowa dotyczy przyszłości i bywa czasem (rzecz naturalna
o godzinie trzeciej nad ranem) bardzo pesymistyczna. Pamiętam jedną dyskusję o tym, jak to będzie
po wojnie, gdzie będziemy mieszkali i o jaką pracę będziemy się starad. Sygnalista wymarzył sobie
wiejską gospodę z taką klientelą, żeby tylko się jakoś kręciło. ... Ale w tych rozmowach zwykle
brzmiała jakaś nostalgiczna nuta - wszystko zależało od tak wielu rzeczy, od tylu szczęśliwych zbiegów
okoliczności, od tylu ślepych przypadków; wszystko mogło nawet utrzymad się albo upaśd pod
wpływem czegoś, co się zdarzy w ciągu najbliższych pięciu minut. ... Już samo używanie zwrotu „po
wojnie” zakładało jako rzecz pewną dwie sprawy wątpliwe, o których nie wątpiło się głośno -
zwycięstwo i własne ocalenie.

Na morzu napięcie i zmęczenie wywołują jak gdyby stan hipnozy. Poruszasz się jak w koszmarnym
śnie, ścigany nie przez przerażenie, lecz przez nieznośną rutynę. Schodzisz z wachty o północy,
przemoknięty, skurczony, z oczyma piekącymi od wiatru i od wpatrywania się w widma statków.
Zaparzasz sobie filiżankę herbaty w pentrze przy mesie oficerskiej i ściągasz wierzchnią warstwę
mokrej odzieży. Robisz, powiedzmy, przez godzinę skomplikowane obliczenia, po czym chwytasz
skwapliwie parę godzin snu w wilgotnej pościeli, czując jak nadmuchany pas ratunkowy uwiera cię w
żebra, żebyś przez cały czas pamiętał, że różne rzeczy dzieją się szybko. A potem, co noc przez
siedemnaście nocy z rzędu, jeden z marynarzy wachtowych budzi cię za dziesięd czwarta, patrzysz w
sufit i myślisz: „Boże mój, przecież nie mogę znów iśd tam na górę, w te ciemności, w ohydny deszcz, i
wytrzymad jeszcze cztery godziny”. Ale oczywiście możesz, w koocu to się staje automatyczne. A poza
tym - ludzie na ciebie patrzą.

Jeśli jednak pracujesz na trzy wachty i masz jednym ciągiem osiem godzin wolnego, to zejście z
wachty jest rozkoszą: rozkoszą odprężenia, wypalenia papierosa, włożenia rannych pantofli,
włączenia elektrycznego grzejnika i czucia, jak twarz ci taje, pozbywając się sztywności - wszystko to
bez naglącego pośpiechu. Na dole można się czud dobrze, można zapomnied o wszystkich
niebezpieczeostwach grożących z zewnątrz. Dotychczas miałem szczęście, tylko raz uległem ostremu
atakowi nerwów: leżałem pełen napięcia, czujny, nie mogąc zasnąd, tylko czekając na to, czekając na
krzyki, na szum wlewającej się wody, na metaliczny szczęk. ... Zdarzyło się to jednak w połowie drogi
ciężkiego konwoju, kiedy nieprzyjaciel zatopił inny okręt z eskorty, i nie wyobrażam sobie, żebym był
wyjątkiem. W każdym razie mam nadzieję, że nim nie byłem.

W miarę trwania rejsu wyżywienie stale się pogarsza. Przez jakieś pięd dni korzystamy z względnego
komfortu, a potem zaczyna się fasola, konserwy z wołowiny, kiełbaski w puszkach i sucharki ze
złowieszczą etykietką firmy, która przed wojną cieszyła się sławą wśród miłośników psów na całym
świecie.

- Stewardzie, czy ten chleb to świeży?


- Nie, sir. Regenerowany.

Satysfakcja, kiedy po dziesięciu dniach walki w drodze z kraju można znowu dawad komendy na ster,
w których brzmi słowo „wschód”.

Z wachtami bywa podobnie jak z konwojami, mogą byd szczególnie dobre i szczególnie złe wachty.
Jedną z najlepszych jest ta, w czasie której następuje pierwsze odkrycie się lądu w podróży
powrotnej. Jakże podnosi na duchu ponowne spotkanie z przyjaznymi światłami na brzegu,
znalezienie się pod eskortą myśliwców, znalezienie się na mapie, i to w możliwym do sprawdzenia
miejscu, zamiast wiecznego wpatrywania się w gwiazdy, w ostatni statek kolumny skrzydłowej i w
bezimienną, nierozpoznawalną wodę. Poza tym, wachta mija wtedy szybko. Trzeba odnajdywad i
sprawdzad światła, brad namiary, dodawad pozycje określone z dwóch niejednoczesnych linii
pozycyjnych i z czterech punktów. Konwój mógł zmienid szyk, więc trzeba trochę pogonid ten i ów
statek. Człowiek pracuje jak marynarz, a nie jak dwoje znudzonych oczu. Nade wszystko moment ten
oznacza, że nie będzie już wiele wacht. Jeszcze doba, może trzydzieści sześd godzin, i przycumujemy
do czegoś solidnego, będziemy się rozkoszowad snem bez skąpo wymierzonych granic.
W pobliżu lądu morświny i mewy igrają wokół okrętu, witając nas pierwsze. Mewy popisują się swymi
sztuczkami, polatując dookoła dziobu tuż nad wodą, gotowe poszybowad w górę, jeśli druga
towarzyszka zabawy nadleci z innego kierunku. Aby zrobid w bezpieczny sposób to samo, ludzie
potrzebują czterech kompletów świateł ruchu.

Od czasu do czasu zdarza się spokojna wachta w słoneczne popołudnie, kiedy dowódca i wszyscy inni
oficerowie śpią na dole, ja nie mam nic do roboty poza jednym pomiarem wysokości
przypołudnikowej i pilnowaniem, żeby sternik trzymał wyznaczony kurs, a sygnalista pierze jakąś
banderę w wiadrze pełnym mydlin. Niekiedy stanowi to preludium do całej serii rozkoszy czekających
nas za parę godzin: przycumowania do ropowca i odstawienia maszyn; ciszy i spokoju, które spływają
na okręt, kiedy podają na burtę i rozdzielają pocztę; pierwszej nocy w porcie, pierwszego drinka,
pierwszego rozebrania się i pierwszego snu.

W naszej normalnej bazie jest jeden mały basen przezwany „Garażem”, który stał się główną kwaterą
korwet. Po zakooczeniu konwoju bywa on zatłoczony okrętami. Te powtarzające się zgromadzenia i
możliwości wzajemnych odwiedzin są niezwykle miłe, zwłaszcza po rejsie ciężkim z tych czy innych
względów. Odwiedzający nas dowódcy różnych okrętów zazwyczaj zbierają się najpierw w kabinie
naszego dowódcy. W mesie oficerskiej na dole rozpoczyna się umiarkowana hulanka. Dobrze jest się
odprężyd i prześcigad jeden drugiego w opowiadaniu łgarstw na temat tego jedynego, który ocalał.

To raczenie się kwiatami lotosu nie trwa, rzecz jasna, wiecznie. Poczta przyniosła dosyd papierkowej
roboty, aby dwunastu dzielnych ludzi miało co robid przez dwa tygodnie. Jeżeli jakiś okręt spotkał się
chodby tylko z podejrzanym spojrzeniem ze strony morświna, to już domagają się od niego
tasiemcowych sprawozdao. Bardzo prawdopodobne jest gwałtowne zakłócenie wewnętrznego
spokoju w basenie przez nosowy ryk dowódcy bazy, który ma coś do powiedzenia na temat
wartowników na nabrzeżu albo odpowiedzialności korwety służbowej za uprzątnięcie bardzo
paskudnej kupy śmieci, pozostawionej przez poprzedni zespół eskortujący. Jeśli jednak panuje cisza,
nie pragniemy niczego więcej. I tak może za ileś godzin wyjdziemy znów z konwojem.

Śnieg w blasku świateł nawigacyjnych, gdy płyniemy w dół rzeki: zacina wzdłuż pomostu, przez krótką
chwilę żarzy się zielono lub czerwono i potem znika.

Daje więcej zadowolenia miłośnikowi przyrody niż oficerowi nawigacyjnemu.

Obganianie dużego konwoju i formowanie go we właściwym szyku, zwłaszcza przy złej pogodzie,
może byd ciężką harówką, podwójnie ciężką, gdy chodzi o okręt „kantynowy”, czyli młodszą korwetę,
wyznaczoną do różnych poruczeo.

Statki handlowe osiągnęły z czasem bardzo wysoki poziom dyscypliny konwojowej, toteż można z
całym spokojem pozostawid im samym większośd manewrów związanych z „formowaniem się”. Ale
nawet w tym wypadku zawsze jest mnóstwo drobiazgów, którymi trzeba się zająd. Mogą ci kazad
ganiad wzdłuż szeregów i w każdym liczyd łebki. Możesz dostad polecenie podejścia do któregoś
statku i podania mu przez głośnik instrukcji z ostatniej chwili; jest to nieodmiennie statek z
cudzoziemską załogą, nie znającą języka angielskiego i nie posiadającą megafonu. Mogą cię posład,
żeby podgonid wlokącego się w tyle marudera. Przez cały czas ciurkiem dostajesz sygnały od dowódcy
eskorty - „Powiedzcie czwartemu zbiornikowcowi, żeby podniósł swój sygnał rozpoznawczy”. -
„Sprawdźcie, dokąd ten mały się wychyla?” - „Czy taki-a-taki wysadził już pilota?” - „Taki-a-taki
melduje o defekcie w maszynie sterowej. Podejśd i zbadad”. Czasem widzisz na górnym pokładzie
jakiegoś większego statku długi szereg mundurów khaki albo niebieskich lotniczych, twarze
spoglądające w dół i machające ręce. I wtedy wiesz, że powierzono ci coś jeszcze bardziej wartego
eskortowania niż zwykle.

Rozzłoszczony jakimś manewrem swoich podopiecznych w stylu dowolnym, komodor podniósł


sygnał: „Manewr źle wykonany”. Sygnał ten powtórzyły (bez wątpienia ochoczo) wszystkie pozostałe
statki w konwoju, z wyjątkiem pół tuzina zatwardziałych maruderów i włóczęgów, którzy podnieśli
niewłaściwe flagi i zasygnalizowali: „Manewr dobrze wykonany”. ... Mam ochotę przypuszczad, że
zrobili to umyślnie.

Ostatnie spojrzenie na ląd odciska się w pamięci równie mocno, jak pierwsze odkrycie się lądu w
podróży powrotnej.

Konwój jest już uformowany, okręty eskortujące znajdują się na wyznaczonych im stanowiskach.
Każda jednostka zna swoją właściwą pozycję, swego sąsiada i wolną przestrzeo, w jakiej się może
poruszad. Teraz pozostaje nam tylko, każdej jednostce w konwoju, trzymad się swego stanowiska, nie
dymid, posuwad się ciągle naprzód, zawracad na odpowiednich zakrętach, a po przybyciu - ładnie
doliczyd się swego stanu. ... Raz jeszcze wykonujemy swoją robotę, a jest to robota, którą znamy i (jak
mi się zdaje) lubimy. Kiedy rozglądam się dookoła i widzę, jak nikła linia brzegowa, ostatni łącznik z
normalnym światem, oddala się za rufą, a konwój, porządnie sformowana całośd, wyrusza w rejs, w
którym sam musi torowad sobie szlaki i stawiad czoło wszelkim niebezpieczeostwom, jakie staną na
jego drodze, uświadamiam sobie, że ta chwila jest godna zapamiętania i ważna.

Obecnie nie ma chyba w całym zespole takiej jednostki, która by nie znała tych niebezpieczeostw z
własnego doświadczenia, i każda, jeśli przyjdzie jej stanąd w obliczu jednego z nich, sprawi się po
marynarsku. Na złą czy dobrą dolę ruszamy w drogę, po raz n-ty rzucając wyzwanie morzu i
złośliwości wroga: konwój, aby wykonad rejs wbrew wszelkim zagrożeniom, my zaś - aby uchronid go
przed niespełnieniem zadania z powodu braku zębów dla odstraszenia napastnika. Kiedy ląd znika
wreszcie za rufą, rozpoczyna się znowu niebezpieczna gra, gotowe pole walki czeka.

Spotkanie samolotu na zwiadzie dalekiego zasięgu sprawia jakąś koleżeoską przyjemnośd. Czujny
marynarz na oku zaraz go wypatruje, wachtowy sygnalista wywołuje i przyjmuje odpowiedź.
Następnie samolot przelatuje, czasem zupełnie blisko, kiwając lekko skrzydłami i poruszając ogonem.
Pilot macha do ciebie ręką, ty machasz jemu i myślisz: „Mój Boże, nie chciałbym znaleźd się tak daleko
od kraju w samolocie”. On zaś prawdopodobnie myśli: „Mój Boże, nie chciałbym byd tam w dole, na
takiej fali”. Poczucie, że wykonujemy wspólne zadanie, jest bardzo silne. Poza tym, na niektóre z tych
samolotów naprawdę warto popatrzed, zwłaszcza na „Cataliny”, niezwykle wdzięczne w locie, i na
kanciaste, solidne „Whitleye”.

Korwety wykazują zazwyczaj najwięcej energii, zapuszczają się w różne kąty, żeby się przyjrzed
podejrzanym falom, a następnie tarabanią się z powrotem, by złożyd meldunek. I oczywiście, jako
środek utrzymywania okrętów podwodnych poza zasięgiem grożącego im niebezpieczeostwa pod
powierzchnią wody, okazywały się od czasu do czasu wprost nieocenione.

Rozmowa z burty na burtę: Niszczyciel: - Nie możecie usiedzied na miejscu?

Korweta: - Przeszukiwaliśmy za rufą konwoju.

Niszczyciel: - Dobra robota.

Duży konwój na morzu, idący w zwartym, prawidłowym szyku, sprawia fantastyczne wrażenie
świadomości celu. Oglądany jako całośd, stanowi piękne i pokrzepiające widowisko. Szeregi statków -
duże statki załadowane do głębokiego zanurzenia, statki zapchane ładunkiem pokładowym, statki z
samolotami na wszystkich nadbudówkach, podobnymi do łuszczonych migdałów wetkniętych w
pudding, ładne zbiornikowce o prostopadłych burtach (nowoczesny zbiornikowiec jest chyba
najlepiej utrzymanym i najładniejszym ze wszystkich statków) - tworzą całą flotę, armadę, której nie
zdoła rozproszyd żadna nieprzyjacielska napaśd. Wokół nich uwijają się, niemal stadami, korwety i
niszczyciele; trudno ten pierścieo złamad, jeszcze trudniej przeniknąd przez niego. Możesz jedynie
czud się dumny, że tobie powierzono wachtę i okręt, kiedy zagrożone są tak wielkie dobra i kiedy
obowiązuje tak nieugięta sprawnośd.

Niektóre niszczyciele z naszego zespołu eskortowego noszą sławne imiona, wiele korwet ma na
swoim koncie długi szereg sukcesów. Często znamy również niektórych naszych podopiecznych. W
konwoju mogą płynąd statki, które już eskortowaliśmy kilka razy, dawni znajomi, którzy przetrwali
niejedną ciężką przeprawę i wciąż jeszcze im mało. Poznają nas czasem i przesyłają osobiste
pozdrowienia. Lubimy to. Ale wzrok i wyobraźnię przykuwa do siebie konwój jako całośd. Płynie
swoją drogą spokojnie i zdecydowanie, posiada nieograniczone zasoby sił i odwagi, do których można
się odwoład, i człowiek jakoś czuje, że bardzo dobrze jest do niego należed.

Boże Narodzenie na morzu nie przynosi z sobą ani jemioły, ani indyka; tylko śnieg jest na czasie, tylko
miła świąteczna niespodzianka może się jeszcze pojawid.

Rano świąteczny sygnał od komodora: „Wesołych świąt! Trzymad się w zwartym szyku”. Po południu
święty Mikołaj dalekiego zasięgu sypnął z góry świąteczne podarki, ale w sporej odległości od celu i
tym razem bez wypisanych nazwisk. Wieczorem świąteczne pooczochy napełniła nam zwiększająca
się fala. Nie szkodzi: jeden dzieo bliżej domu.
Po sprawdzeniu bomb głębinowych:

- Następnym razem, jak wyrzucimy jedną z nich, może nie rozpieprzy okrętu podwodnego, może
nawet nie wybuchnie, ale, jak Boga kocham, przynajmniej będziemy wiedzied, jaki ma numer.

Pewien niewiarygodnie ponury i powolny konwój, który czasami zdawał się tylko dryfowad z Prądem
Zatokowym, przyniósł nam zadośduczynienie, a nawet zyskał sławę dzięki temu, że między
komodorem a czołowym statkiem sąsiedniej kolumny wywiązała się pewna różnica zdao. Oba statki
ożywiały wachtę i siebie nawzajem wymianą docinków, z których najmniej zastrzeżeo mogły budzid
takie, jak: „Zwracajcie więcej uwagi na utrzymywanie swego stanowiska” albo: „Wasz sygnał jest
nieprawidłowo podniesiony i bezsensowny”.

- Co znaczą te flagi? - spytałem sygnalistę, gdy w górze zatrzepotał burzliwy rzut flag, zajmując
wszystkie fały i owijając się wokół masztu. - Znowu zmiana kursu?

Studiując mało używaną częśd kodu, sygnalista pokręcił przecząco głową.

- Nie, sir. Ci dwaj znowu plują jeden drugiemu w ucho. Chodzi chyba o „wyrzucanie za burtę
szkodliwych odpadów”.

Widok budzący uczucie satysfakcji: dwa konwoje, jeden idący z kraju, drugi powracający do kraju,
spotykają się i mijają w odległości pół mili od siebie, prawie w połowie drogi przez Atlantyk. Oto jak
nawiguje marynarka wojenna!

Nasze pierwsze spotkanie na morzu z amerykaoską grupą eskortową i przejęcie od niej konwoju
powinno byd dramatycznym momentem, ale oczywiście niczym podobnym nie było. Owszem,
nastąpiła skromna wymiana międzynarodowych grzeczności, między innymi z ich strony: „Mamy
nadzieję, że już niedługo konwój będzie także amerykaoski”, co uważaliśmy za bardzo miłe i zarazem
dokładnie prorocze; ale od tego się zaczęła i na tym skooczyła cała historia z „podawaniem sobie ręki
przez morze”. (Nie jestem pewien, czego właściwie się spodziewałem; może czegoś heroicznego, w
stylu Marsza czasów). Przyjemnie było jednak znowu zobaczyd gwiaździstą banderę, po raz pierwszy
w czasie tej wojny, i mied świadomośd, że potężny sojusznik stanął wreszcie, oficjalnie czy
nieoficjalnie, po naszej stronie. Ostatnio spotykałem trochę Amerykanów na lądzie, przeważnie
pilotów dostarczających bombowce i odpoczywających między dwiema podróżami przez; Atlantyk;
mówiąc prosto z mostu, byli to partyzanci, którzy z pewnością wiedzieli, czego chcą, i przemienili w
czyn tę swoją wolę. Z podwójną radością witaliśmy ich kolegów-marynarzy, którym władze udzieliły
swego błogosławieostwa i zezwolenia na noszenie mundurów.

Ciężka próba dla oficera wachtowego: korwety i niszczyciele (mające niejednakową prędkośd,
cyrkulację i ogólną zdolnośd manewrową) spieszą na spotkanie w szyku czołowym. Prędkośd
ustalona, co kilka minut zygzak o ściśle określoną ilośd stopni, i szlag cię trafił (z towarzyszeniem
szerokiego rozgłosu), jeżeli nie trzymasz się dokładnie swego miejsca.

Istnieje duże prawdopodobieostwo, że tak czy owak spotkanie nie może dojśd do skutku: 300 mil z
prędkością 15 węzłów, przy półsztormie i bardzo słabej szansie odszukania dwudziestu statków, które
sztormowały w ciągu trzech dni, a ich pozycja opiera się na obliczeniach sprzed tygodnia; na dodatek
widocznośd poniżej dwóch mil i zaledwie sześd godzin światła dziennego do wykorzystania. Nic
dziwnego, że dowódcy grup eskortowych mają skłonnośd do wisielczego humoru.

Sztormowanie przy złej pogodzie, szczególnie jeśli konwój musi wykonad zwrot, bo silny wiatr wieje z
rufy, wymaga niebywałej ostrożności i ponadto więcej niż łuta szczęścia. Sześddziesiąt lub więcej
statków idących w zwartym szyku i mających niejednakowy, czasem bardzo duży okręg cyrkulacji,
wykonuje obrót o 180°, ustawiając się dziobem na wiatr, a przecież w ciągu minionej godziny wiele z
nich mogło bardzo silnie myszkowad. Wykonanie obrotu odbywa się powoli - dla mniejszych statków
niebezpiecznie wolno - a kiedy już się skooczy, zwykle pozostaje mnóstwo roboty z uporządkowaniem
konwoju, nim wróci do właściwego szyku.

W nocy, ze względu na bezpieczeostwo, statki się odłączają. Każdy trzyma się może jednego
towarzysza, jednego, małego jak główka szpilki, światła rufowego w zawodzącej pustce, przedziera
się przez pęczniejące wały, otrząsa się z wody, gdy zaleje go wielka fala, utrzymuje tylko takie obroty
śruby, aby zachowad sterownośd. Wachta na korwecie polega na cierpliwości i diabelnie czujnej
obserwacji. Bo prawie zawsze znajdzie się jakiś Jędrek-mędrek, który dochodzi do wniosku, że ma już
tego wszystkiego dosyd, wykręca się rufą do wiatru i pruje po kawalersku z prędkością czternastu
węzłów, pozostawiając drugiemu facetowi troskę o to, aby usunąd się z drogi.

Kiedy zaczyna się rozwidniad i jeśli pogoda się poprawiła, rozglądamy się dokoła z nadzieją,
dostrzegamy jeden statek, a potem jeszcze dwa, gonimy w tył i naprzód, namawiamy, żeby się
ustawiły w szyku. Gdy już zbierzemy, dajmy na to, ze sześd zbiornikowców i parę frachtowców,
stajemy przed zadaniem oszacowania wielkości dryfu w ciągu ubiegłej nocy, określenia z grubsza
czegoś w rodzaju pozycji zliczonej i wyznaczenia kursu na następne spotkanie albo na ląd. Jeśli po
drodze dojrzymy dalsze statki, to będziemy zapraszad je przymilnie do kompanii. Czasem dwie
korwety, z których każda prowadzi miniaturowy konwój, próbują z sobą współzawodniczyd w
przywabianiu klientów, bujając o obserwacjach, których w rzeczywistości nie dokonywały, lub
obiecując im, z wszelkimi pozorami prawdy, że najdalej za dwie godziny połączą się z głównym
konwojem. ... Naturalnie, przez cały czas człowiek nie przestaje się modlid o poprawę pogody i o to,
żeby się pokazało słooce, co położyłoby kres zgadywankom i uchroniło całe towarzystwo przed
wpakowaniem się na brzeg w Namsos albo w Ostendzie.

Z chwilą pierwszego odkrycia się lądu zabieramy się do monstrualnych obliczeo, równie zawiłych i
zależnych od ślepego trafu, jak przepowiednie delfickie.

Chodzi o wysoką stawkę - o wykorzystanie dla siebie całego okresu pływu. Jeżeli główna, odłączająca
się częśd konwoju, zmieniając kierunek, nie spowoduje żadnej zwłoki, jeżeli konwój będzie mógł
zwiększyd prędkośd co najmniej o pół węzła; jeżeli nie wpakujemy się w jakieś kłopoty z grupami X, Y
lub Z, zmierzającymi do innych portów, jeżeli zdołamy szybko odnaleźd zewnętrzną pławę i tam się
rozstad z resztą konwoju, zamiast go eskortowad aż do miejsca postoju (co zwykle bywa zadaniem
młodszej korwety), jeżeli, dalej, uda nam się przekroczyd prędkośd dozwoloną w porcie, nie zwracając
na siebie uwagi statku strażniczego, jeżeli nie będzie mgły na podejściu do portu, jeżeli potrafimy
dostad się w górę rzeki w ciągu godziny z kwadransem i zatankowad ropę w ciągu dwóch i pół godzin -
to przepłyniemy przez wrota basenu dokładnie z dziesięciominutowym wyprzedzeniem i wygramy
całą noc na lądzie.

Sygnał z samolotu eskortującego konwój: ,,Zdaje mi się, że eskortuję jakiegoś cholernego


irlandczyka”.

Niszczyciele od czasu do czasu porzucają konwój. I nagle, gdy nie widziało się ich od dobrych trzech
dni, zjawiają się pędząc, kiedy konwój już płynie w górę rzeki, i zaczynają nadawad sygnały na
wszystkie strony. W koocu wydaje się i tobie, że były przez cały czas przy konwoju, bez żadnej
niewytłumaczonej przerwy.

Możliwe, że udaje im się oszukad nawet samych siebie.

Kiedyś, zbliżając się do macierzystego portu, dostaliśmy sygnał, że kanał wejściowy został
zaminowany i że wszystkie statki mają stanąd na kotwicy w oczekiwaniu na oczyszczenie toru
wodnego. Podczas gdy trałowce były zajęte swą robotą, okręty eskortujące zgromadziły się razem,
objawiając wyraźnie niecierpliwośd. Gdy jednak oznajmiono, że wejście do portu jest już otwarte, nikt
się jakoś nie kwapił zająd pierwszego miejsca w kolejce. Wykonywano mnóstwo uciążliwych
manewrów, wymieniano tam i z powrotem sygnały, jak na przykład: „Proszę bardzo przede mną”,
„Nie pobieram teraz paliwa, idźcie pierwsi”, „Mam prędkośd tylko trzy węzły, pójdę ostatni” -
zupełnie jakby się częstowano gładkimi salonowymi zwrotami. ... W koocu duży, groźny niszczyciel
nadał sygnał do młodszej korwety: „Płynąd natychmiast w górę rzeki”, a reszta ustawiła się
wdzięcznie w kolejce. W pałacu Borgiów podano do stołu.

Dostarczenie dużego konwoju sprawia satysfakcję: długi sznur załadowanych statków, które wspólnie
przepłynęły tysiące mil i teraz, u kresu swej podróży, posuwają się z wolna w górę rzeki, to jeden z
najpiękniejszych widoków, jakie może zaofiarowad wojna. Nic dziwnego, że spoglądamy na nie z
dumą i zarazem z zadowoleniem jakby właściciela. Przez wiele dni i nocy ciążyły na nas brzemieniem
odpowiedzialności, a teraz zdjęto odpowiedzialnośd z naszych ramion. Nawet jeśli w konwoju są luki,
to nieduże; zostały zasklepione i zapomniane w normalnym triumfie większości.

Przypuszczam, że właśnie dlatego lubimy naszą pracę: widzimy jej rezultaty. Jesteśmy dumni z tych
rezultatów i z mnóstwa innych rzeczy poza tym. Dlaczegóż by nie? Jesteśmy naprawdę dumni z
naszego okrętu, z tego, jak potrafi znosid cięgi i w zamian rozdzielad tęgie ciosy; uważamy, że stanowi
on zespół, do którego przyjemnie jest należed. Jesteśmy dumni z naszych pierwszorzędnych
artylerzystów i niesłychanie pomysłowych sygnalistów. (Ja osobiście jestem dumny z mojego oddziału
obsługi bomb głębinowych: ostatni raz, gdy był w akcji, rzucał za burtę bomby jak poślad dla kur i,
przy dej pogodzie, pobił własny rekord portowy w odpalaniu i ponownym ładowaniu).
Jesteśmy dumni z dziesiątków konwojów eskortowanych przez nas; dumni, że stanowimy dobrą
załogę okrętową. Musimy nią byd, bo właśnie takiej wymaga nasza praca. Mamy na swoim okręcie
marynarzy, którzy potrafią sprostad każdej niespodziewanej trudności i poradzid z nią sobie. A
najlepszym marynarzem ze wszystkich jest dowódca. Z tego także jesteśmy dumni.

Lubimy czytad o sobie w gazetach; cieszą nas przesadne dziennikarskie niedomówienia. Należymy do
najmniejszych okrętów, które w zimie działają regularnie na północnym Atlantyku. Musimy pływad w
przerażających warunkach pogodowych, których trzeba naprawdę doświadczyd na własnej skórze,
aby w nie uwierzyd. Po długiej i ciężkiej podróży,! kiedy w pomieszczeniach absolutnie wszystko -
pościel, szafki, części zapasowe - było od wielu dni przemoczone na wylot, a ugotowanie
czegokolwiek poza herbatą w ogóle nie wchodziło w rachubę, może się okazad konieczne pobranie
paliwa i zaopatrzenia oraz wyjście ponownie w morze już po kilku godzinach. Może się zdarzyd, że
przez ileś tam dni bez przerwy będziemy tkwili na stanowiskach bojowych. Oczywiście, często nie
rozbieramy się dwa tygodnie lub dłużej jednym ciągiem.

I czemuż nie byd dumnym? Naturalnie, niszczyciele są dobre, ale korwety to twarde maluchy, a my
pływamy na korwetach.

Z najrozmaitszych powodów praca w lecie jest o wiele łatwiejsza: pogoda sprzyja, słooce jest
błogosławieostwem, noce tam na Północy trwają krótko i prawie się nie ściemnia. Okręty podwodne
mają zaledwie około trzech godzin na rozwinięcie ataku, a w dzieo nasze samoloty mogą je trzymad
pod powierzchnią i uniemożliwiad przyłapanie konwoju w tym krótkim czasie, kiedy mogą płynąd w
stanie wynurzonym. Z drugiej strony jednak wydłużone dnie dają znacznie większe szanse
nieprzyjacielskim bombowcom; nocny mrok bywa czasem tylko krótkotrwałym wytchnieniem
pomiędzy dwoma atakami.

Nieczuły los (lub nieczuły admirał) posyła korwety, nie wyposażone w lodówki, posiadające tylko
ograniczone zapasy świeżego mięsa i jarzyn, w letni rejs na południe - piętnaście lub więcej dni
nieprzytomnego upału, w którym ma nam przynosid ulgę fasola albo przepiękna wołowina z puszki.
Bezpośrednio po całej zimie spędzonej w klimacie arktycznym mieliśmy wrażenie, że te dni znęcają
się nad nami, jak tylko potrafią. Jakże szybko jednak minęło lato; dwa rejsy do Gibraltaru, potem
czyszczenie kotłów, i już wracaliśmy na wesoły Atlantyk północny, aby rozegrad tam wyjątkowo
mordercze spotkanie przy obrzydliwej pogodzie.

Rozdział IV
Interludia

Płyniemy na południe do Gibraltaru, w samym środku lata.

Morze zrobiło się bardzo spokojne, niebo nabrało głębszej błękitnej barwy, słooce darzyło nas gorącą
pieszczotą. Barometr podniósł się do niewiarygodnej wysokości i utrzymywał się na niej. Z dnia na
dzieo wysokośd mierzona sekstantem wskazywała coraz bardziej tropikalne wartości. Mijaliśmy
wieloryby i wygrzewające się w słoocu rekiny, a pewnego razu żółwia, który odważnie wiosłował na
zachód. M. przysięgał, że widział na swojej wachcie latającą rybę. Ciepła bryza, którą wyobraźnia
zaprawiała wonią pomaraocz, wiała z południowego wschodu, na całym okręcie pokazały się
dziwaczne kostiumy - gołe nogi, trykotowe koszulki, sandały, bezwstydne tatuaże.... Nawet fakt, że po
dziesięciu dniach pobytu na morzu nasze posiłki składały się (w tropikalnym upale) z konserwowych
kiełbasek i fasoli oraz z parujących jeszcze ziemniaków w mundurach, i że nie mieliśmy jednej kropli
soku cytrynowego ani żadnych owoców, nie mógł zatrzed powabu podróży na południe.

Zaczęło się nareszcie prawdziwe lato, wytchnienie i nagroda, na którą wszyscy czekaliśmy przez
długie miesiące zimowego tyrania. Nic dziwnego, że w czasie psiej wachty słychad było przyciszone
chóralne śpiewy i brzęczenie ustnej harmonijki. Nic dziwnego, że nadzy palacze rozkładali się na
pokładzie rufowym, jak niedopieczone tusze wołowe. Nic dziwnego, że w brezentowym basenie,
zmontowanym na śródokręciu po lewej burcie, rozpanoszyła się wkrótce hałaśliwa wesołośd, niczym
w przydrożnej karczmie. Na to właśnie zarabialiśmy wszyscy przez cały czas, od ponurego początku
października w ubiegłym roku.

A cóż za ląd dane nam było dostrzec u kresu tej podróży - z lewej burty Hiszpania, z prawej Afryka,
przylądek Trafalgar i przylądek Spartel, a przed nami łuna na niebie, wskazująca oświetlone nabrzeże
Tangeru. Moja wachta dobiegła kooca, gdy mieliśmy na trawersie Tanger, ale pozostałem na górze
dopóki się nie zaczęło rozwidniad, i ukazała się Tarifa. Od Afryki powiało niezwykłą wonią spalonej
trawy, wstał świt, zobaczyliśmy nareszcie Skałę, blednąca latarnia morska na cyplu Europa mrugnęła
jeszcze dwa razy, po czym ustąpiła przed słoocem.

W porcie pełno było dużych jednostek. Wznosząca się bardzo blisko Skała wyglądała tak imponująco,
jak się spodziewałem, i zawsze podpowiadała więcej, niż ujawniała - głazy, które nie były głazami,
zarośla, za którymi z pewnością kryła się jakaś broo, i nad tym wszystkim blask słooca. Groźnie
najeżona forteca, uszminkowana na malowniczy krajobraz. Wieczorem Gibraltar przeobraża się w
miasto przeżywające okres świetnej koniunktury. Wojskowi w szortach - białych albo khaki -
wypełniają po brzegi wąskie uliczki. Stoję na balkonie, trzymając w ręku szklaneczkę białego wina Tio
Pepe, i spoglądam w dół na główną ulicę, zapchaną tłumem paradujących ludzi, podobnym do rzeki,
która spływa w zakręty przecznic, wlewa się do sklepów i barów. Te ostatnie, przywabiając klientów
muzyką i chóralnym śpiewem, osiągają szalone obroty. W sklepach, zaopatrzonych w dziwaczne
nazwy, wszyscy kupują jedwabne pooczochy, kosmetyki oraz perfumy, słynne i rzadko spotykane, a
tutaj dostępne w podejrzanej wręcz obfitości.

Leniwcy i romantycy używają przejażdżki tak zwanym gharry, zwariowanym otwartym powozikiem na
czterech kołach, bardzo lekkim i dobrze resorowanym, który pędzi to w tę, to w tamtą stronę jak
operowy rydwan. Nie ma tu (a raczej, nie było) zaciemnienia. Kobiety spotyka się rzadko, zachowują
się ostrożnie.

Pierwszy wieczór na lądzie spędziliśmy na bardzo miłym przyjęciu, urządzonym przez grupkę
rozbitków z marynarki handlowej, którzy uważali, że należy nam się od nich po parę kieliszków.
Zeszliśmy się w Grandzie, wszyscy byli wystrojeni w gibraltarskie garnitury i koszule w tęczowych
kolorach. Odbyliśmy huczne, wielojęzyczne posiedzenie ze Szwedami, Holendrami, Belgami i
Duoczykami, którzy co chwila zrywali się od stołu, żeby pid nasze zdrowie i (przypuszczalnie) wyrażad
nam uroczyste podziękowania. Wiedzieliśmy jednak, że to niepotrzebne: to oni przeszli drogę przez
mękę i okazali mężną wytrwałośd.

Rozważania po powrocie z wyprawy po sprawunki.

Nie można sobie nie uświadomid pewnej bezsensowności przyprowadzania do Gibraltaru, niekiedy z
dużym ryzykiem i ze stratami w ludziach, konwojów obejmujących również statki załadowane
towarami, które kupujemy w tutejszych sklepach i zabieramy z powrotem na swoich okrętach.
Niezależnie od trudności podróży, sądzę, że właśnie to było jedną z przyczyn, dla których z czasem
nabraliśmy niechęci do tak zwanych „gibraltarskich handelków” i „biegów po jedwabne pooczochy”.

Stanęliśmy w cieniu burty „Ark Royal”; dosyd niewygodne sąsiedztwo, okręt ten bowiem był celem
numer jeden dla dwóch gniewnych flot powietrznych. Człowiek musi się dziwnie czud na takim
„ściganym” okręcie, nieustannie śledzonym, nieustannie narażonym na atak; wiadomo, że do
któregokolwiek portu zawinie, wytropią go w bardzo krótkim czasie, wiadomo także, że mieszkaocy
portowego miasta mówią zapewne między sobą:

„Bardzo przyjemnie ich zobaczyd, wolałbym jednak, żeby się przenieśli gdzie indziej”.

Jedną z największych przyjemności pobytu w Gibraltarze było chodzenie w tropikalnym stroju - w


białej koszuli i szortach, w białych pooczochach i butach, i w białej czapce z chustką osłaniającą kark.
Był to niezwykle chłodny ekwipunek i po jego włożeniu człowiek czuł się natychmiast świeżo i czysto.
Zapomnieliśmy o naszych budrysówkach, o morskich butach i skarpetach, o swetrach z surowej
wełny. To było nareszcie to rozkoszne życie, do którego się urodziliśmy. ... Zazwyczaj pracowaliśmy
rano, ale nie bardzo ciężko - poczta nie dogoniła nas, więc prawie nie było służbowych spraw do
załatwienia. Po lunchu gwizdek na czas wolny, o czwartej: „Marynarze na wyjście, przygotowad się”, a
potem nie było już nic do roboty, tylko używad życia.

Kąpaliśmy się zwykle w zatoce Rosia, wypływając aż na Morze Śródziemne, jakby to było znowu
miejsce zabaw haut monde'u. A później, w wieczornym chłodku, schodziliśmy do miasta, wałęsaliśmy
się leniwie po sklepach, sączyliśmy białe hiszpaoskie wino w barze Ambasada albo w Bristolu i
zjadaliśmy obiad à l'espagnole, składający się z zupy cebulowej, ryżu z dodatkami i łagodnego wina
algierskiego; taki obiad, co to się ciągnie i ciągnie. ... Było to oczywiście życie poza wojną, niemal
zdradzieckie uchylanie się od obowiązków; zbyt duża porcja takiego życia zaciążyłaby nam poczuciem
winy i popsułaby jego smak, ale czuliśmy, że to jest skąpo odmierzone interludium, w ciągu którego
możemy korzystad ze wszystkiego, co się nawinie.

Mieliśmy szczęście, że nie wrobiono nas w cholerną robotę, która przypadła w udziale innej korwecie
- zabrania zmarłych z pewnego okrętu i urządzenia im pogrzebu na morzu.

Przy tym upale i wobec faktu, że większośd zmarłych przebywała dwa dni w zbiorniku paliwowym
(tam właśnie zginęli od wybuchu), trupy znajdowały się w stanie już prawie ciekłym. Wyciągnięto je
jednak, sprawdzono ich tożsamośd, zaszyto w koce i przewieziono na korwetę - ociekające tłumoki na
wózkach popychanych przez marynarzy, którzy przewiązali sobie usta i nos chusteczkami. ... Leżały
tam całą noc, sącząc ohydną, mdlącą ciecz do ścieków, spryskiwanych od czasu do czasu, pilnowane
przez podoficera wachtowego (co za zadanie dla młodego marynarza!). Pochowano ich następnej
nocy, ale jeszcze przez cały tydzieo żadne wysiłki ani środki nie mogły uwolnid okrętu od tego fetoru.

Dziwny to musiał byd pogrzeb: ciemno chod oko wykol, kapelan oświetlał sobie latarką książeczkę do
nabożeostwa, rozlegały się przeraźliwe gwizdki za każdym razem, gdy kolejno trzydzieści osiem ciał
zsuwało się po pochyłej desce, pozostawiając na wodzie przelotne ślady fosforescencji. Gdyby trafiła
się jeszcze kiedyś podobna okazja, nadal jednak wolałbym dostad jej opis z drugiej ręki.

W jednej z powrotnych podróży zderzyliśmy się w gęstej mgle z portugalskim trawlerem; poza łodzią
na lewej burcie i kawałkiem poszycia na dziobie, uszkodzenia były bardzo niewielkie, ale w danym
momencie kolizja sprawiała wstrząsające wrażenie.

Mgła stanowi naprawdę bardzo trudny sprawdzian właściwej oceny sytuacji, szczególnie w żegludze
konwojowej; sposób, w jaki najbliższy statek potrafi nagle zniknąd, jakby ktoś go zamazał brudną
kredą, sprawia, że utrzymywanie się na swoim stanowisku polega w połowie na domysłach, w
połowie zaś na czymś w rodzaju rozpoznawania kierunku słuchem. Wszystkie zmysły utrzymują się w
stanie czujności. Stoisz na pomoście węsząc zimne, przesycone parą powietrze, wsłuchując się i
usiłując rozstawid w przestrzeni różne odgłosy rogów mgłowych, wpatrując się w ślepą ścianę przed
sobą. Maszyny pracują na „Wolno”, dziób rozcina oleiste morze bez najmniejszego plusku, panuje
niebywała cisza. Cisza zwodnicza: w pewnych kierunkach mgła tłumi dźwięki, a w innych je
wyolbrzymia. Marynarz na oku lub sygnalista woła: „Gwizdek na prawym trawersie!”, podczas gdy ja
sam właśnie określiłem ten dźwięk jako dolatujący prosto z rufy, może nawet leciutko z lewej
dwiartki. ... I jedno, i drugie może byd słuszne: nie jest to kwestia dobrego słuchu ani nawet wprawy,
lecz kwestia szczęścia. Może sygnalista usłyszał ten dźwięk bezpośrednio, ja natomiast mogłem
usłyszed dźwięk odbity od warstwy czy ławicy zimniejszego powietrza. Nie można wiedzied na pewno;
jedyna rzecz pewna to to, że musisz powziąd decyzję i następnie działad- stanowczo, bez wahania -
tak albo inaczej.

W tym wypadku pomieszanie kierunków dźwięku nie odgrywało roli: oświetlony, ale milczący trawler
zbliżał się pod kątem prostym do dziobowej części naszego okrętu, z lewej burty. Gdyby nie zderzył
się z nami, musiałby się zderzyd z którymś statkiem w konwoju. Mniej więcej na minutę przed kolizją
dostrzegliśmy jego światła. Płynął o wiele za szybko. Uświadomiłem sobie błyskawicznie (raczej
wyczułem, niż obliczyłem), że nie możemy uniknąd zderzenia. Po wydaniu wszystkich możliwych
rozkazów („Jeden krótki syreną”, „Prawo na burt”, „Cała wstecz”, „Alarm na pomieszczenia”,
„Zamknąd drzwi wodoszczelne”) mogliśmy już tylko stad na pomoście i czekad na to, co musiało
nastąpid. Słychad było syk powietrza tłoczonego pod ciśnieniem do pasów ratunkowych. ... Światła
trawlera, nagle bardzo bliskie i groźne, jakby rzuciły się na nas. Usłyszeliśmy jeden wystraszony krzyk
z pomostu tamtego statku i potem trzaśniecie.

Nie ostre trzaśniecie, lecz długi, przeciągły zgrzyt. Dzięki szybkiemu zwrotowi przez prawą burtę
położyliśmy się na kurs zbieżny, lewą burtą dziobu do jego prawej, zamiast się zderzyd pod kątem
prostym, co łatwo mogłoby się skooczyd zatopieniem ich albo nas. Dwa statki zwarły się z sobą i
wspięły jeden na drugi, na chwilę się rozdzieliły i znowu zwarły. Z dziobu dochodziły potężne
druzgocące odgłosy, a pode mną lewoburtowa łódź, potrzaskana i z dziurą wybitą w burcie, została
wyciśnięta nad belkę rozporową i spadła na pokład. W ciągu tych kilku chwil, zanim trawler się od nas
odsunął, widzieliśmy go wyraźnie: duży, solidnie zbudowany statek z dziobem łyżkowym, na
pomoście tylko jeden człowiek, wpatrujący się w nas z uniesioną głową, jakby go brutalnie obudzono
z głębokiego snu. Może było tak rzeczywiście. Odsunęliśmy się od siebie, po czym trawler znów się
rozpłynął we mgle, tylko jego światła były widoczne.

Dowódca posłał mnie na dół, by sprawdzid, jakie mamy uszkodzenia. Wszedłem do pomieszczeo
załogowych, przepychając się przez tłum półśpiących i bardzo niezadowolonych marynarzy. Widok
światła wpadającego przez dziurę w poszyciu na dziobie był dziwny i niepokojący, ale główne
uszkodzenie znajdowało się dośd znacznie powyżej linii wodnej, skrajnik dziobowy był zupełnie suchy
i właściwie pozostał suchy aż do kooca rejsu. (Przy złej pogodzie byłoby oczywiście całkiem inaczej,
ale pod tym względem mieliśmy szczęście). Opatrzyłem jednego rannego, a był nim zdumiony
steward, który wskutek wstrząsu wyleciał z koi i miał pęknięte żebro, po czym wyszedłem na pomost,
żeby złożyd meldunek.

Na pomoście znajdował się także pewien starszy palacz, renomowany lingwista, którego przywołano,
aby wezwał trawler przez tubę. Rozmowa była krótka i w dodatku nieprzekonująca. Starszy palacz
zawołał: „Barco! Habla Inglese?”, odpowiedź zaś w języku angielskim brzmiała: „Statek portugalski, ty
przeklęty głupcze”. I właściwie to było wszystko. Trawler nie domagał się żadnego odszkodowania,
my byliśmy zdolni do dalszej żeglugi i trzeba było pilnowad konwoju. Wyciągnąwszy więc od trawlera
jego nazwę i numer (nazwa była długa i poplątana, bardzo przypominała źle przetłumaczony tytuł
sztuki teatralnej), daliśmy maszynom „Wolno naprzód” i wróciliśmy na poprzedni kurs. Mogło się
było skooczyd o wiele gorzej, a rozmyślania o urlopie, gdy okręt będzie stał w remoncie, niewątpliwie
osładzały nam resztę tej wachty.

Nad horyzontem zarysowały się nadbudówki pojedynczego okrętu.

„Dołączyd do mnie!” - zasygnalizowano stanowczo z dowodzącej korwety. - „Idę na rozpoznanie”;

Podkręciliśmy obroty prawie do maksymalnej prędkości, zrobiliśmy zwrot przez prawą burtę i
wzięliśmy kurs na obcy okręt. Po kwadransie okazało się, że nie jest to jeden okręt, lecz cała
gromada: pancerniki, krążowniki, szeroki pierścieo niszczycieli, a w górze brzęczą samoloty
eskortujące. ... Chwila zdumienia, po czym sygnał z dowodzącej korwety: „Wrócid na poprzedni kurs.
Zgrupowanie własne”. Wykonawszy zwrot przez lewą burtę, nadaliśmy w odpowiedzi: „Jaka jest cena
sławy?”

Pewnego ranka, kiedy płynęliśmy sami w drodze na spotkanie, coś się popsuło w maszynie. Słychad
było stukanie, początkowo ciche, a potem wzmagające się coraz bardziej, aż wreszcie zdawało się, że
cały okręt pełen jest tego stukotu. Wkrótce stało się jasne, że będziemy musieli zastopowad maszyny
i zbadad, o co chodzi. Taka koniecznośd nigdy nie jest mile widziana na Obszarze Zachodnim. ...
Naprawa zajęła nam około sześciu godzin i przez cały ten czas staliśmy bez ruchu, z łodziami
wykręconymi za burtę, stanowiąc doskonały cel dla ataku z powietrza lub spod wody. Oczywiście
podaliśmy przez radio naszą pozycję, ale cały okręt czekał w napięciu - dzieo był bardzo pogodny i,
wodząc wzrokiem po rozległym kręgu otwartego, gładkiego morzą, myśleliśmy: „W jakimś punkcie
wewnątrz tego kręgu, właśnie w tej chwili, jakiś okręt podwodny może obserwowad nas przez
peryskop i gotowad się do ataku. Albo więcej niż jeden okręt podwodny, może z pół tuzina w jednym
stadzie”. ... M. powiedział do mnie w zadumie: „Za dawnych czasów była taka komenda: »Opuścid
komin, podnieśd żagle!» Szkoda, że nie możemy dad tej komendy teraz”.

Pamiętam, że zszedłem na dół do maszynowni, aby się przekonad, czy nie da się jakoś przyśpieszyd
roboty, że zastałem tam marynarzy, podoficerów i starszego mechanika, stojących wokół wału
korbowego, który był wszystkiemu winien, i że wycofałem się stamtąd bez słowa. Niepokój mógł byd
usprawiedliwiony, ale widziałem, że tamci robili wszystko, co w ich mocy, bez żadnego poganiania z
pomostu.

Kiedy znowu ruszyliśmy z miejsca, można było niemal usłyszed, jak okręt odetchnął z ulgą. Nie mamy
nic przeciwko uczciwej walce, ale w czasie dwiczeo w strzelaniu do celu bardzo nie lubimy znaleźd się
po niewłaściwej stronie.

Następnym razem, kiedy znowu zdarzyło się coś podobnego, towarzyszyły nam inne okręty, co
ogromnie ułatwiało sprawę, a poza tym byliśmy zdolni posuwad się z małą prędkością, nie ryzykując
pogruchotania różnych części maszyn. Ponieważ jednak czekało nas co najmniej dziesięd dni na
morzu, zaś awaria mogła się z łatwością pogorszyd, nadaliśmy sygnał do korwety dowodzącej,
powiadamiając o wszystkim i prosząc o zezwolenie na powrót do portu, w celu dokonania
odpowiednich napraw. Dostaliśmy odpowiedź: „Zgoda. Czy chcecie eskortę?” Zasygnalizowaliśmy:
„Wolimy tak, jeśli to możliwe”.

Z innych korwet, za których pośrednictwem odbywała się ta rozmowa, odezwał się natychmiast istny
świergot sygnałów, pełnych wynalazczej pomysłowości. „Gotów jestem eskortowad «Flower» do
bazy” - brzmiała wielkoduszna oferta jednego okrętu. „Mój asdic jest nie w porządku, proponuję
powrót razem z «Flower»„ - nadawano z drugiej korwety, gdzie zapał najwidoczniej wywołał spory
zamęt w logicznym myśleniu. „Chętnie skorzystałbym z możliwości uzupełnienia paliwa” - podsuwano
optymistycznie trzecią sugestię, która nie wytrzymałaby nawet pobieżnego zbadania. ... Nikt inny
jednak, tylko sama korweta dowodząca wzięła na siebie tę wielką ofiarę. „Idźcie ze mną -
zasygnalizowała do nas. - Wracamy razem do portu. Jaką macie maksymalną bezpieczną prędkośd?”

Stanęliśmy wzdłuż burty zbiornikowca, mającego francuską załogę.

Idąc w ciemnościach na rufę, usiłowałem odnaleźd w myśli właściwy odpowiednik francuski zwrotu:
„Podad szpryng dziobowy i zamocowad”.

Po walce na morzu. O wcześnie zapadającym zmierzchu wpłynęliśmy w odnogę morską i w całkiem


inny świat. Naprzeciwko naszego kotwicowiska leżała mała wioska o nieromantycznej nazwie. Ale co
to była za wioska! Na ulicach paliły się światła, okna w domach były niezasłonięte albo wisiały w nich
zasłony o przyjaznych barwach - żółtych, niebieskich i czerwonych, jakich nie oglądaliśmy od wielu
miesięcy. Widad było autobusy z niezaciemnionymi światłami, żółte światełka rowerów i parę ognisk
do spalania śmieci. Tutaj zmierzch nie oznaczał początku całkowitych ciemności ani początku
zagrożenia, lecz był sygnałem oświetlania domowych wnętrz i ulic, miłych rozmów sąsiedzkich i
odwiedzin.

Z pomostu patrzyliśmy w zdumieniu na tę wioskę, wszystko tu bowiem było jaskrawo sprzeczne z


obowiązującymi przepisami i wręcz zapraszało do siebie współczesne okropności. Raptem
zrozumieliśmy. To nie była zuchwale wyzywająca wioska, to była inna połowa świata, wolna od
strachu i pozostająca przy zdrowych zmysłach. To była Irlandia, Irlandia uchylająca się jeszcze od
krwawego trudu. To był pokój. ... W ciągu tego wieczoru często wychodziliśmy na górę, aby
popatrzed, aby wpatrywad się z pełnym zadumy zdziwieniem w ten najdziwniejszy z wszystkich
widoków - w umiłowaną normalnośd. Wszyscy myśleliśmy mniej więcej to samo: Chryste Panie, ta
wojna! Gdybyśmy mogli żyd na tamtym brzegu. ... Międzynarodowy aspekt tej sprawy przedstawiał
się (dla mnie) niejasno. Oto stoimy tutaj na kotwicy: jeden z okrętów wojennych Jego Królewskiej
Mości w kampanii wymknął się jakimś sposobem z ohydnej rzeczywistości i trafił do cichej przystani.
Czy było to legalne schronienie, czy też po prostu patrzono przez palce? Jak niewielkie miało to
znaczenie. Kochana wioska, kochane domki oświetlone i nie znające lęku, kochany nietknięty zakątek
prawie zapomnianego świata.

Następnego ranka aspekt międzynarodowy stał się (znowu dla mnie) jeszcze bardziej niejasny.
Nadaliśmy sygnał na wybrzeże irlandzkie i wkrótce potem przyjęliśmy na pokład irlandzkiego pilota.
Był to niski, nieśmiały i sprawny mężczyzna. Kiedy go zapytałem, jak to się dzieje, że irlandzkim
pilotom wolno pilotowad brytyjskie okręty wojenne, zauważył bardzo rozsądnie: „Hm, a po cóż byście
mieli posyład w górę rzeki po pilota z Sześciu Hrabstw, jeżeli dobry pilot irlandzki czeka na waszym
progu?”

W niektórych miejscowościach Kanał jest niezmiernie wąski. Stojąc obok mnie, dowódca
niespodziewanie powiedział: „Wystarczy dad komendę «Prawo na burtę», żebyśmy wszyscy zostali
internowani aż do kooca wojny”.

Urywek z rozmowy w Irlandii Północnej.

- Płyocie na ląd i kupcie mi gazetę.

- Jakąś specjalną gazetę, sir?

- Tak, kupcie „Niezależnośd”.

- „Niezależnośd”, sir?

- Tak, tak. Z pewnością będzie jakaś „Niezależnośd”.

I rzeczywiście była.

Irlandia Północna to jeszcze jedno miejsce, gdzie w dosyd szczególny sposób zapominaliśmy o
dyscyplinie. Z jakiegoś powodu nasz postój w tym kraju przeobrażał się jakby w posiedzenie w domu
wariatów. Oddziaływanie Irlandii na załogę okrętu, normalnie pracującą ciężko i poddaną rutynie,
stwarzało poczucie swego rodzaju baśniowej nierealności. Właściwie wszyscy stawaliśmy się
Irlandczykami, i w pełni to wykorzystywaliśmy.

Przychodziły na okręt dziwaczne, niewyraźne figury i konsumowały lunch na górnym pokładzie.


Obdarte dzieciaki kręciły się swobodnie, ryzykując całośd swych zębów na okrętowych sucharach.
Wywiązała się kłótnia z korwetą stojącą wzdłuż naszej burty; dwaj podoficerowie wachtowi stali
naprzeciw siebie, przedzieleni trapem, i mamrotali jakieś pogróżki, macając kabury pistoletów. Dla
szanujących się podoficerów, gdy wracali z przepustki przez pokład dziobowy sąsiedniego okrętu, nic
nie znaczącym drobiazgiem było zameldowanie się dyżurnemu oficerowi na przykład w taki sposób:
„Wracam na okręt, sir. Z odbijaczem i rzutką”. Pewnego razu wybraliśmy się na rowerową wycieczkę
przez granicę Eire, obok posterunku straży celnej (słup z tablicą przy drodze i ani żywego ducha po
godzinach urzędowania), i wracaliśmy obładowani jajami, masłem, truskawkami, gnając na złamanie
karku pod gazem mocnego porteru Guinness. Mimo iż nie miałem talonów, udało mi się kupid trochę
jedwabnych pooczoch, a to dzięki temu, że obkolędowałem parę młodych sprzedawczyo, z których
każda podarowała mi jeden talon wraz z promiennym uśmiechem. Do naszego dowódcy, który
popijał w knajpie na nabrzeżu, doszlusowali jeden po drugim wszyscy czterej oficerowie. Liczyłem ich,
gdy wchodzili, i nagle uprzytomniłem sobie, że na okręcie nie pozostał żaden. (Przypisano to brakowi
łączności, usprawiedliwiono i zapomniano bardzo szybko). Wśród wielu innych przejawów
irlandzkiego ducha zdarzył się także drugi przypadek wandalizmu w pomieszczeniach załogi.

Ostatniego wieczoru popłynąłem na ląd razem z H., niedawno przydzielonym do nas młodszym
oficerem, jowialnym eks-adwokatem o potężnej budowie. Z tamtego wieczoru przypominam sobie
dwie rzeczy. Jedna to widok ogromnego kościoła, prawie katedry, z oświetloną kruchtą zapraszającą
nas przez szerokośd ulicy. Pod wpływem nagłego impulsu powiedziałem: „Zapalmy świecę świętym
Paoskim w niebiosach” (tak właśnie wysławiano się w Irlandii). Weszliśmy do wnętrza na palcach i w
milczeniu, trochę przejęci nabożnym lękiem, wypełnieni po brzegi mlecznym porterem i uczuciami
religijnymi. Pierwszą rzeczą, którą zauważyliśmy na ścianie kruchty, była niebieska kartka z
informacją: „Stąd można telefonowad”, drugą zaś plakat: „Posterunek Cywilnej Obrony
Przeciwlotniczej w Zarządzie Miasta. Odkażanie kobiet - pierwsze drzwi na prawo”. Następne, co
spamiętałem, to moje zapytanie w hotelu, czy po godzinach można dostad coś do picia, i ochocza
odpowiedź: „Ależ oczywiście, sir. Baza marynarki wojennej jest na piętrze”. Była tam w istocie, prawie
pływająca.

Czyszczenie kotłów przemienia okręt, a wraz z nim oficera służbowego, w opuszczony wrak.

Po wygaszeniu kotłów robi się bardzo zimno na całym okręcie. Jest oświetlony niepewnym światłem
doprowadzonym z lądu, które ma zwyczaj wysiadad, kiedy najbardziej go potrzebuję. Wygląd okrętu
jest zapuszczony, a nie poprawia go fakt, że większośd bebechów leży rozłożona po całej maszynowni.
Z wyjątkiem mnie, wszyscy oficerowie są na urlopie. Siedzę i siedzę (i piję, i piję), podgryzając jednym
zębem piętrzącą się przede mną olbrzymią stertę papierkowej roboty. Oficerowie z innych korwet,
znajdujący się w tym samym położeniu co ja, zjawiają się, żeby popsioczyd w towarzystwie.
Zaprzyjaźnieni faceci z niszczycieli przychodzą pożyczyd materiały piśmienne i zostają, by wspólnie się
użalid nad swoim losem. Przypomina to sztukę Czechowa, boczkiem wsuniętą do portowego basenu.
A jeśli remont trwa długo, jak to się czasem zdarza, jeśli zrywa się kontakt z grupą, jeśli tygodnie
mijają i wciąż nie ma oznak bliskiego wyjścia w morze, wtedy zaczyna się wkradad atmosfera
prawdziwego rozkładu. Przyjaciele powracają z dalekich, ciężkich rejsów i rzucają zjadliwe uwagi na
temat okrętów warsztatowych; ktoś wypisuje kredą na widocznym miejscu naprzeciw trapu: H.M.S.
„Wallflower”1. Rozglądam się po mesie oficerskiej i myślę: Przecież nie możemy wyjśd teraz - wyobraź
sobie tylko wykroczenie przeciwko tradycji! ... A wkrótce, tak czy owak, nie wystarczy już ropy, żeby
wyjśd i postarad się o więcej.

Na lądzie zdarzają się takie typy, co przychodzą na okręt, kiedy próbujesz trochę popracowad, i
wyczekają na przedpołudniowy dżin, jakby mieli do niego niepozbywalne prawo. Bywają na lądzie
takie typy, co dostawszy ten dżin sadowią się wygodnie w fotelu i zaczynają się rozwodzid zawsze na
ten sam temat: „Tak strasznie żałuję, że nie mogę się dostad na morze, zamiast tkwid na lądzie”.
Niektórzy, smutnie zadumani, naprawdę tak myślą, ale inni najoczywiściej nie. Do spółki z H.
wynaleźliśmy bardzo śmieszną zabawę kosztem tych, którzy naszym zdaniem za daleko się posuwali
w tym względzie. Pozwalaliśmy im zagalopowad się, opowiedzied do kooca smutną historię ich
rozczarowania, po czym deklarowaliśmy z naszej strony gotowośd i możnośd uzyskania dla nich pracy
na morzu każdej chwili, kiedy tylko zechcą. „Mój wujek admirał może załatwid to dla pana bez
najmniejszego trudu - powiadał H. z wspaniale protekcjonalną miną. - Na jaką pracę miałby pan
ochotę? Może trałowanie u wybrzeży Sierra Leone?” Sfrustrowany facet wyrażał zgodę bez
entuzjazmu, z wymuszonym uśmiechem, a później, raczej pod wieczór, przysyłał smutną wiadomośd,
że jednak ma wyraźną skłonnośd do nieżytu górnych dróg oddechowych, co niestety wyklucza jego
udział w działaniach wojennych. W innym razie, rzecz jasna...

W koocu nabiera się do nich obrzydzenia. Nie można się powstrzymad od przeciwstawiania tych
urodzonych krętaczy ze specjalnymi chodami, którzy wynajdują dla siebie ciepłe posadki, ludziom
urodzonym do współdziałania, którzy przyjmują każdą przydzieloną im pracę i radzą sobie z nią
dobrze. Do dżinu, który im nalewamy, dodajemy sporą porcję pogardy.

Istnieje jeszcze inny gatunek: bohater wód przybrzeżnych, który siedzi w barze przy koocu lady. Ma
on jeden z tych jachtów małych jak pchełka, które śmigają w górę i w dół rzeki, wymyślając statkom
handlowym i nadając do nas głupie sygnały, jak na przykład: „Podaliście niewłaściwy sygnał
rozpoznawczy” albo „Podchodzicie do zakazanego kotwicowiska”, czy też: „Na rufie zwisa wam
odbijacz”. Płacą takiemu za dowództwo, płacą za ciężkie łgarstwa i zyskuje sobie dobrą opinię za
zimną krew i odwagę. W barze nieodmiennie prezentuje wspaniałą formę, jest mężny jak lew.
Tłumaczy, na czym polegają błędy naszego systemu ochrony konwojów, używając do tego celu dwóch
kubków i popielniczki oraz gestów pełnych stoickiego lekceważenia.

Z czasem, kiedy przebyliśmy już stadia rozpaczy i tępej rezygnacji, zaczęliśmy traktowad papierkową
robotę znacznie bardziej niefrasobliwie. Odrabialiśmy ją, rzecz jasna, jak się dało najlepiej, ale za nic
nie chcieliśmy się martwid spiętrzeniami, których nie można było uniknąd. Po powrocie z konwoju
brzemiennego w ciężkie przeżycia nie można przecież odpalid salwy z wszystkich dział entuzjazmu

1
Nazwa opisywanej korwety brzmi „Flower” (Kwiat). Wallflower” to angielskie określenie panny
„podpierające+ ściany”, czyli nie biorące+ udziału w taocach na zabawie (przyp. tłum.).
wobec perspektywy opracowania notatki na temat korzyści używania na morzu chleba w
opakowaniu; tym bardziej, jeśli świeżo (to nie jest chyba odpowiedni wyraz) ma się za sobą dziesięd
dni rąbania młotkiem sucharów okrętowych. ... Sięgnąd ręką na chybił trafił do kartoteki spraw
bieżących, wybrad jakiś kawałek wyglądający na to, że może doprowadzid do czegoś sensownego,
zdmuchnąd z niego kurz i załatwid zwięźle - dział płatnika z pewnością nie może oczekiwad niczego
więcej.

Wśród załogi zdarzają się „mocne” charaktery, które cię wykaoczają, bo stale robią rzeczy, których nie
powinni robid, i trzeba im o tym mówid bez ustanku. Wystarczy, jeśli jednego dnia zapomnisz
powiedzied albo poczujesz się tym zmęczony i pomyślisz: Ach, do diabła, za sto lat wszystko będzie
tak samo - już wpadłeś jak śliwka w kompot: precedens jest ustalony, tamci wygrali jeszcze jedną
rundę. Inni wypowiadają, akurat w zasięgu twego słuchu, mgliście buntownicze uwagi. Wypróbowują
na razie, lecz jeśli ich nie ochrzanisz, przywykną do tego i wymkną ci się z ręki. Hm, ale jak możesz
ochrzanid marynarza za to, że powiada: „Nie wyciągnąłbym z wody szkopa ani na rozkaz, ani bez
rozkazu”. Na pewno lepiej zaczekad, aż się nadarzy okazja, i wtedy pokazad jak należy twardą rękę. ...

Inny kłopot. Jak trudno jest zbesztad porządnego chłopa, zachowującego się przyzwoicie i dobrze
pracującego, który ni z tego ni z owego dopuszcza się jakiegoś wybryku albo, może przez
nieopatrznośd, nabiera jakiegoś przyzwyczajenia, które tobie się nie podoba. Dzięki dobremu
zachowaniu zdobył sobie prawie uprzywilejowaną pozycję albo co najmniej prawo do pewnej
pobłażliwości. Nawzajem się szanujecie i istnieje między wami ukryta nid przyjaźni; czy warto to
popsud dla czegoś zasadniczo nieważnego, w imię posłuszeostwa jakiemuś błahemu przepisowi
porządkowemu? Ty sam powinieneś przecież podjąd jakiś wysiłek i ponieśd jakąś ofiarę dla
zapewnienia dobrej atmosfery pracy na okręcie; akceptacja słabostek pewnych ludzi stanowi, byd
może, częśd tego wysiłku.

Pewną trudnośd przedstawia także obruganie kogoś takiego, jak podoficer szef maszyny, który jest w
tym wieku, że mógłby byd twoim ojcem, a już co najmniej indywidualistą.

Wśród załogi znajdują się także nieznani wesołkowie, o których dowiadujesz się tylko przypadkiem,
jeśli w ciągu psiej wachty zdarzy ci się zajrzed do pomieszczeo załogowych na dziobie. Widzisz
pewnego starszego marynarza, któregoś już sobie sklasyfikował jako nieruchawego i niezbyt bystrego
typa, a który teraz, przed gronem oczarowanych kolegów, występuje z recitalem na ustnej
harmonijce albo z popisowym taocem, czy jakimś skeczem godnym music-hallu, chociaż absolutnie
niecenzuralnym. Do wesołków, w ramach odmiennej tradycji, należałoby także zaliczyd dwóch
marynarzy z lepszych rodzin, polecanych do awansu na oficerów, którzy na krótki czas wprowadzili
bajeczny nastrój na dolnym pokładzie naszej korwety. Powiadają o nich, że gdy przybyli po raz
pierwszy na okręt, weszli do pomieszczenia palaczy i zapytali wesoło: „Są tu może jeszcze jacyś faceci
z Cambridge?” Nie doszła mnie żadna godna zaufania relacja, jak na to zareagowali palacze.

Ci dwaj z czasem przystosowali się trochę, ale jeden z nich do kooca miał zwyczaj, pełniąc służbę na
oku, meldowad o każdej interesującej rzeczy w następujących słowach: „Wie pan co, sir, dosyd
podejrzany obiekt o, tam”. (Szczyt jego dobrych chęci: „Wie pan co, sir, fontanna!” Była to latarnia
morska).

Warto chyba poruszyd problem (w danym wypadku nie wchodzący w rachubę), co zrobid z tego
rodzaju rzeczywiście bezużytecznym marynarzem, to jest z „dżentelmenem”, który po prostu nie
spełnia wymagao marynarki wojennej w stosunku do zawodu marynarskiego. Wcześniej czy później
trzeba będzie wysład opinię o nim - uczciwą opinię, która zadecyduje o przyszłym zakresie jego
przydatności. Trzymad go na okręcie jako starszego marynarza znaczyłoby tyle, co wieźd balast takiej
że wagi. Byd może, status oficera pozwoliłby mu spełniad należycie swoje zadanie. Ale czy awans
oficera powinien się dokonywad według takich kryteriów? Czy dobre maniery i brak regionalnego
akcentu powinny zwracad uwagę i ciągnąd człowieka w górę? Na stanowiska oficerskie powinni z
pewnością awansowad najlepsi marynarze, a nie szlachetnie urodzeni panowie, o których przyszłości
w marynarce wojennej trzeba myśled z uczuciem rozpaczy.

Jako starszy oficer lekarz (pełniący obowiązki, niepłatny) miałem kiedyś sposobnośd odesład do
szpitala marynarki wojennej chorego wraz z przekazem stwierdzającym, że „taki-to-a-taki, palacz
pierwszej klasy, cierpi przypuszczalnie na dolegliwośd zwaną pospolicie mendaweszki”. We
właściwym czasie nadeszła ze szpitala odpowiedź, podpisana przez porucznika-lekarza z RNVR:
„Potwierdzam Paoską diagnozę, dodając przy tym, że Wasz palacz cierpi także na dolegliwośd zwaną
pospolicie świądem (Scabies). Nawiasem mówiąc, do Paoskiej wiadomości na przyszłośd,
mendaweszki noszą nazwę Pediculosis pubis albo Łapki tuptające po genitaliach”.

Chętnie zawarłbym znajomośd z tym jegomościem.

Pewien komandor wizytował nas, żeby nam sprawid przyjemnośd i dokonad pobieżnej inspekcji.
Ciągnąc za sobą, jak kometa, ogon oficerów, obszedł bardzo dokładnie cały okręt i zadawał nam
niezliczone pytania. (Boże drogi, myśleliśmy, cóż to za wścibski facet). Z jakiegoś powodu uczepił się
H., najsłabszego ogniwa w naszym łaocuchu, i okazało się, że bardzo dobrze utrafił.

- Paoskie zajęcie? - zapytał zaraz po wejściu na pokład.

- Adwokat, sir - odpowiedział ochoczo H., zadowolony, że znalazł się na pewnym gruncie. -
Praktykowałem już prawie pięd lat, kiedy...

- Pytam o paoską pracę na okręcie - przerwał komandor, spoglądając na niego z miną człowieka dosyd
starej daty.

- Oficer sygnałowy, sir.

- Uhm... Ile pan ma reflektorów dziesięciocalowych? - zapytał, kiedy weszliśmy na górny pomost.

H., któremu reflektor (lampa sygnałowa) poplątał się z pociskiem2, nie czując się zbyt pewnie w
odniesieniu ani do jednego, ani do drugiego, odpowiedział wymijająco:

- Nie jestem pewien, sir. A oficer artylerii, niestety, jest na przepustce.

2
Nieprzetłumaczalna gra słów. Reflektor nazywa się po angielsku „projector”, a pocisk – „projectile” (przyp.
tłum).
Komandor wybrnął z impasu ignorując go. Prawdopodobnie pomyślał, że H. albo się przesłyszał, albo
może już wcześniej doszedł do wniosku, że jest głupkowaty. Szliśmy dalej, milczący, zamyśleni.

Nieco później z kabiny radiotelegrafisty dały się słyszed znaki Morse'a, nadawane w bardzo szybkim
tempie.

- Potrafi pan to odczytad? - zapytał komandor odwracając się nagle do H.

- Nie, sir.

- Szkoda, bo mógłby pan przechwytywad wiadomości nadawane przez Niemców.

Wyobrażenie H., z jego powolnymi ruchami, przechwytującego wiadomości nadawane przez


Niemców Morse’m - to było dla mnie za wiele. Odwróciłem się i całą uwagę skupiłem na jakiejś
malowanej powierzchni w pobliżu. H. zaczynał widocznie mięknąd, ale, pragnąc jeszcze ratowad twarz
zuchowatością zachowania, spróbował zaprezentowad punkt widzenia rozsądnego obywatela.

- Niestety, sir, to dla mnie trochę za szybko.

- Mówił pan, tak mi się zdawało, że jest pan oficerem sygnałowym - powiedział komandor, jakby nie
wierząc własnym uszom.

- No cóż, faute de mieux, sir3.

- Co takiego?

- Faute de mieux, sir.

- Aa... - przenikliwe spojrzenie, podejrzewające bezczelnośd. - Myślę, że chciał pan powiedzied: Faute
de mal.

Jego francuszczyzna była może kulawa, ale myśl całkiem jasna.

Nasz dawny starszy steward, gdy dostał połajankę (co mu się często zdarzało), miał zwyczaj wchodzid
do pentry i mówid do młodszego stewarda donośnym, daleko słyszalnym głosem: „Wystawiłeś mnie
do wiatru. Mówiłem ci przecież, żebyś przygotował herbatę, a teraz panowie oficerowie czekają”.

Rozpalając pod kotłem, młody palacz tłumaczył mi w trakcie pracy, jak się to robi. Pokręcił parę gałek,
pozornie na chybił trafił, po czym wziął coś w rodzaju obcęgów z długimi uchwytami i z pękiem pakuł
na koocu. Zanurzył je w blaszance z naftą i podpalił zapałką, a potem otworzył małe drzwiczki pod
kotłem i wepchnął do środka płonące pakuły. Rozległo się stłumione huczenie i pół tuzina małych
okienek zajaśniało blaskiem. Palacz przekręcił jeszcze dwie gałki i zaczął uważnie obserwowad
manometr umieszczony nad jego głową.

Wyglądał zbyt młodo jak na to, żeby wolno mu było igrad z tego rodzaju machiną.

3
Z braku czegoś lepszego.
Niedzielny ranek. Wracam z przepustki na lądzie i jadę do portu po ciężkim nalocie.

Za miastem śliczny słoneczny dzieo. Ale przede mną kłębią się chmury czarnego dymu i po krótkim
czasie powietrze jest już zanieczyszczone sadzą, zwęglonymi strzępkami papieru, które unosi wiatr4, i
wszechobecnym odorem zniszczenia. W miarę jak posuwamy się dalej, ściemnia się coraz bardziej,
znikło słooce i niebo, i zakręty ulic przed nami; każda ulica, wzdłuż której przejeżdżamy robiąc
dziesiątki objazdów, podskakując na wężach przeciwpożarowych, przemykając się wśród
potłuczonego szkła i odłamków drewna, mijając pilnie pracujące brygady ratownicze i milczących
gapiów - przedstawia coraz bardziej przerażający obraz ruiny. Wysokie domy leżą w gruzach, widad
płomienie w pustych otworach okiennych i ziejących wyrwach, sklepy i budynki zwaliły się na jezdnię.
Ta noc musiała byd straszliwa.

Gdy dalsza jazda przez zadymiony chaos w koocu głównej ulicy stała się niemożliwa, klepnąłem w
ramię kierowcę taksówki i zawołałem: „Dosyd już, dalej dostanę się pieszo”. Siłą nawyku zapalił
właściwe światło sygnałowe i wjechał na krawężnik tuż pod budynkiem stojącym w płomieniach,
którego dach już się zawalił przebijając trzy piętra. ... Po przeciwnej stronie ulicy to samo, i dalej to
samo, i to samo przez całą drogę aż do mego okrętu. Co się już nie paliło, leżało w rozżarzonych do
czerwoności stosach cegły i drewna. Co nie było porozrywane w kawałki, poniewierało się rozrzucone
w obrzydliwym nieładzie. Ta sceneria była okropna nawet dla przypadkowego widza - paleniska
strzelające słupami ognia, gęste, nasycone dymem powietrze, ogromne przestrzenie spustoszone; dla
człowieka, który urodził się w tym mieście, był to widok rozdzierający serce.

Tego samego dnia wieczorem czekaliśmy na okręcie, podczas gdy wskazówki zegara przesuwały się
coraz bliżej następnej nocy, następnych godzin próby, następnej udręki. Węże gaśnicze czekały w
pogotowiu, rozstawiono wiadra napełnione piaskiem i przerzucono liny cumownicze na przeciwległe
nabrzeże basenu, w razie gdyby zaczął się palid wysoki budynek obok naszego miejsca postoju. Ludzie
z wachty służbowej dostali odpowiednie instrukcje i ostrzeżenie, aby byd w pogotowiu. Wydawało się
jednak, że wszystkie przedsięwzięte środki tracą swe znaczenie i nawet głupio wyglądają w obliczu
następujących przeciwstawnych faktów: okręt stał w samym środku portu; w odległości stu jardów
szalały dwa niemożliwe do opanowania pożary, nie ugaszone od poprzedniej nocy, naprowadzające
na cel jak promienie dwóch reflektorów na wieczornym niebie. Dzieo dogasał, pożary świeciły tym
silniej. O północy znowu zawyły oczekiwane syreny.

Ten nalot nie zaliczał się do najgorszych, ale wystarczył, zrobił swoje. Pewna liczba bomb zapalających
trafiła w dziobową częśd okrętu i w magazyny na nabrzeżu, niektóre bomby wpadały do basenu z
niepokojącym gwizdem. Ogieo zaporowy artylerii przeciwlotniczej, którą najwidoczniej wzmocniono,
sprawiał chyba najstraszliwszy hałas, jaki kiedykolwiek słyszałem. W przerwach chłopcy na nocnych
myśliwcach próbowali pokazad, co potrafią, a nasza załoga witała oklaskami serie ognia karabinów
maszynowych. Świt, wytchnienie i grzana whisky dla wszystkich.

4
Tego ranka jeden z marynarzy przyniósł na okręt spaloną do połowy kartkę z kodeksu praw, którą znalazł
siedem mil za miastem.
O zmierzchu popłynęliśmy w dół rzeki i w jej ujściu rzuciliśmy kotwicę: stamtąd obserwowaliśmy
ostatni wielki nalot na port. Zawracający bombowiec od czasu do czasu przelatywał z rykiem nad
naszymi głowami, szykując się do kolejnego ataku na cel. Ale całą moją uwagę skupiały na sobie
ogłuszające odgłosy i niebywałe widowisko na lądzie - pociski oświetlające, pociski smugowe z
okrętów, ogieo działek przeciwlotniczych jak błyskające łebki od szpilek, huk bomb, od którego
ściskało się serce.

Stojący obok mnie młody marynarz z Nowej Funlandii powiedział powoli: „Nie spodziewałem się
takiej wojny. Przecież tam są kobiety i dzieci”.

Po krótkim okresie spędzonym na lądzie wśród spowitego w kurzawę spustoszenia, ponowne wyjście
w rejs na północ, jednego z ostatnich pogodnych dni w tym roku, odczuliśmy jako ulgę.

Dzieo był śliczny, słooce świeciło jasno i grzało, przez cały ranek nie mieliśmy nic do roboty.
Zabawialiśmy się byle czym: wykonywaniem próbnych zwrotów w kipieli śladu torowego,
zmienianiem kursuj żeby się przyjrzed dryfującym kawałkom drewna; wypuszczaniem w powietrze
latawców własnej roboty, jako celów dla dwiczebnego strzelania ze wszystkich dział naraz do
urojonego samolotu, który, rzecz jasna, spadał w widmowych płomieniach; zatapianiem miny ogniem
karabinowym, zręcznym wyrzucaniem próbnej bomby głębinowej i zbieraniem żniwa zabitych ryb.

Druga zima. Pogoda znów ciężka. Ale teraz wiemy już o niej wszystko, wydwiczyliśmy się i poznaliśmy
rutynę osobistej ostrożności. Zawsze trzymaj się czegoś; nie pozostawiaj niczego na los szczęścia,
zamocuj każdy przedmiot, który da się przesunąd, nie wyłączając foteli w mesie oficerskiej, uprzątaj
wszystko ze swego biurka, książki wciskaj do szafki bibliotecznej. Przy posiłkach obserwuj z
nieustanną uwagą jedzenie i picie, gdyż w każdej chwili mogą one wyskoczyd ci na kolana. Kiedy
kładziesz się do snu, oprzyj się plecami o grodź i tak zegnij kolana, żeby uda leżały w poprzek osi
okrętu; to ci może pomóc utrzymad się w koi. Nade wszystko jednak, jeżeli nie chcesz się porozbijad,
przytrzymuj się czegoś, nawet kiedy masz przejśd dwa kroki, nawet gdy stoisz na pomoście oparty o
reling i pozwalasz sobie na pięd minut niewinnego rozmyślania o domu.

Druga zima, drugi rok na korwetach. Tak, wszystko jest teraz takie samo: praca znormalizowana,
nawet rozbitkowie mają tego samego rodzaju rany, a wszystkie trupy są do siebie podobne.

W istocie jednak nastąpiła pewna zmiana, i to wyraźna. Wynikała z zaostrzającego się przesilenia w
naszym kącie wojennego teatru, z przyśpieszonego tempa walki na Atlantyku.

W miarę nasilania się Bitwy o Atlantyk, rozpoczętej na przełomie lat 1940 i 1941, wszystko budziło
się, wszystko dochodziło do stanu wrzenia, zaś każda faza eskortowania konwoju nabierała
drastyczniejszego charakteru. Im większe zagrożenie konwojów, tym cięższa praca dla nas; im więcej
statków nam zatapiano - chociaż straty nie były w żadnym razie jednostronne - tym więcej krwi my
wytaczaliśmy, jak to kiedyś wykaże historia. To nasilenie zmagao spowodowało ciekawą zmianę w
naszych poglądach. Krótko mówiąc, zaczęliśmy się z niechęcią odnosid do wszystkiego, co ułatwiało i
uprzyjemniało morską żeglugę. Aby móc doprowadzid konwój do miejsca przeznaczenia, potrzebna
nam była osłona, zaś w ostatecznym rachunku osłona znaczyła tyle, co paskudna pogoda.
Dziwne to było - po wyjściu w morze wypatrywad szansy na silną wichurę. Każdego, kto chciałby
naprawdę doświadczyd najgorszych rzeczy, jakie potrafi pokazad w zimie północny Atlantyk,
należałoby skierowad do szpitala dla obłąkanych, ale my pragnęliśmy właśnie tego. Dawniej w
prowadzeniu konwojów kładziono główny nacisk na sprawy nawigacyjne i na trzymanie się swoich
stanowisk, toteż przeklinaliśmy ciemne, bezksiężycowe noce, deszcze i mgły oraz burzliwe fale, które
przysparzały nam dodatkowych trudności. Obecnie żywiliśmy nienawiśd do księżyca, tęskniliśmy tylko
do czarnej nocy i chodby odrobiny pędzonych wiatrem chmur, które by zaciągnęły zasłony wokół nas.
W tych warunkach trzymanie się konwoju stawało się nieskooczenie trudniejsze, zygzakowanie
zmieniało się w rodzaj krykieta po ciemku, ale okrętom podwodnym było jeszcze trudniej wytropid
nas, a to znaczyło więcej niż wszystkie udręki i nieznośne napięcie związane ze złą pogodą.

Najdziwniejszy w tym wszystkim i w pewnym sensie najsmutniejszy był fakt, że tych samych uczud
zaczęliśmy doznawad w momencie schodzenia z wachty. Kiedyś z taką przyjemnością schodziłeś
zmęczony na dół, ale teraz nie znaczyło to wiele więcej niż zejście poniżej linii wodnej, do
ewentualnej pułapki. Odczuwanie czegoś takiego w chwili opuszczania mokrego pomostu i
uwalniania się od ciężkiego brzemienia obowiązku było jeszcze jednym argumentem przemawiającym
za skierowaniem do domu wariatów, i w każdych innych okolicznościach argument ten byłby
przekonujący. ... Było to przede wszystkim smutne, bo każdego dnia i każdej nocy oszukaoczo
pozbawiano nas należnej słusznie nagrody i kompensaty.

Nie jestem pewien, czy mogę w zgodzie z prawdą mówid w odniesieniu do tego wszystkiego „my”.
Może inni odczuwali to nie tak mocno albo w ogóle nie odczuwali. Może słuszniej będzie powiedzied,
że pewien oficer wachtowy, pływający na korwetach, wolał z czasem przebywad na świeżym
powietrzu; im świeższe było, tym lepiej.

Rozdział V
Ratowanie rozbitków

Kiedy rozległ się alarm przeciwlotniczy, włożyłem na głowę hełm, wyszedłem na górę i w mroku
skierowałem się do działa na rufie. Obsada działa stała w milczeniu pod czystym, mroźnym niebem,
obserwując, czekając, byd może pełna obaw. Zagadałem do nich o tym, o owym, roześmiali się i
uspokoili. Pięciu młodych mężczyzn w stalowych hełmach, opatulonych szczelnie od zimna, z białymi
paskami skarpet powyżej morskich butów, wyraźnie odcinającymi się w mroku. Pięciu młodych
mężczyzn nasłuchujących dźwięku innego niż normalne, nie zauważone odgłosy okrętu i morza,
wpatrujących się w gwiazdy, które niskim łukiem omiatał maszt. Byd razem, widzied krótką, grubawą
lufę działa zadartą ku niebu jak podniesiony wesoło kciuk - to dodawało otuchy. ... Wtem,
przekrzywiwszy w bok głowę, usłyszałem dźwięk, na który czekaliśmy. Daleko, na przeciwległym
skrzydle konwoju, wyfrunął w górę pocisk smugowy, kreśląc pojedynczą linię. Ludzie skupili się wokół
działa nie czekając na rozkaz; szczęknęła zapadka zabezpieczająca, celowniczy uderzył w zamek dłonią
w rękawicy i powiedział: „No, Rosie, zdobądź dla mnie medal”.
Wspaniałe fajerwerki ataku lotniczego o zmierzchu: bombowiec leci bardzo nisko nad kolumnami
statków, ścigany i nękany krzyżowym ogniem smugowych pocisków z karabinów maszynowych,
szybkimi błyskami pom-pomów5, płomienistymi wybuchami, gdy wchodzą do akcji większe działa na
niszczycielach. Czasem, gdy samolot przelatuje nisko nad statkiem, można zobaczyd smugę pocisku
zakreślającą pełne półkole, niby otwierający się i zwijający świetlisty wachlarz.

Sprawiał nam satysfakcję (jeśli nie udało się go zestrzelid) widok dziennego bombowca, jak zataczał
wokół konwoju kręgi o coraz większym promieniu, osaczany i w koocu pokonany przez działa
dalekiego zasięgu na okrętach eskortujących; gdy samolot dostawał się w sektor danego okrętu, ów
obracał się, aby go obszczekad jak zły pies w wiejskiej zagrodzie.

Kiedy bomba upadnie blisko celu, tryska w górę olbrzymi słup wody: szarobiały, obrzeżony pianą,
wznosi się powyżej statku i zasłania go całkowicie, tak że nie wiadomo, czy nie został trafiony. Ale gdy
opadnie wzburzona woda, statek wciąż pruje dalej. Patrzysz na niego i myślisz: Założę się, że
wyskoczyli na pokład z dyndającymi szelkami. ...

Czasami spada tylko jedna bomba, bardzo daleko od celu; i to wszystko, na tym się kooczy paskudny
incydent. Dziwnie pomyśled, że bombowiec przeleciał może i tysiąc mil, aby zrzucid tę jedną bombę z
wysokości 10 000 stóp, przez warstwę chmur, w odległości półtorej mili od najbliższego statku, po
czym zawrócił i odleciał do swojej bazy. ... Zdaje się jednak, że to nie zmienia rachunku, przynajmniej
jeśli chodzi o Goebbelsa. Pamiętam jak kiedyś, po bezskutecznym i niezbyt nieustraszonym ataku
dwóch „Junkersów 88”, który nie wyrządził konwojowi absolutnie żadnej szkody, złapaliśmy w radiu
tego samego wieczoru niemiecką szczekaczkę. „Dziś rano - komunikował charkotliwy głos - samoloty
naszej dzielnej Luftwaffe zaatakowały duży konwój 500 mil na południowy zachód od wysp Scilly.
Zatopiono dwa statki, jeden o pojemności 5000 ton, drugi 2000 ton, przy czym oba miały rozprute
całe burty. Dalsze statki uszkodzono”. Pytanie: Czy to wszystko jest wymysłem samego Goebbelsa,
czy też opiera się na autentycznych raportach zainteresowanych samolotów? Jeżeli to sprawka
samolotów, jakże wzajemnie żenujące musi to byd dla ich załóg, które wiedzą, że chodzi o stek
wierutnych łgarstw. A jeżeli to Goebbels, jak głupio muszą się czud lotnicy, którym przypisuje się
fałszywe zasługi, i z jaką nieufnością muszą się odnosid do własnej propagandy.

Ale od czasu do czasu to oni mają szczęście, a nie my. Jeśli przepłynie się spokojnie i bez strat około
2300 mil w ciągu piętnastu dni, to bardzo przygnębiająco działa utracenie statku niejako na progu
własnego domu, z powodu jakiejś przeklętej małej maszyny, która powraca z nalotu z jedną nie
zużytą bombą.

Kiedy w rejsie z konwojem zachodzi słooce i rozlega się rozkaz: „Zaciemnienie okrętu”, człowiek ma
uczucie, jakby przekraczał linię graniczną między względnym spokojem jasnego dnia a ryzykiem i

5
Pom-pomy – automatyczne działka szybkostrzelne (przyp. tłum.).
wstrząsającą brutalnością tego, co zadaje cios w nocy. Jest to rodzaj poufnego sygnału, że gra zaczyna
się od nowa. Chwila ta z czasem nabrała na okręcie wielkiego znaczenia i poświęca się jej wiele
uwagi: opuszcza się i przykręca metalowe klapy iluminatorów, zaciąga się zasłony na wejściach do
pomieszczeo załogowych, zakłada się i zamocowuje zasłony okienne na pomoście i w sterowni.
Następnie służbowy podoficer odbywa obchód - bardzo szczegółowy obchód, najważniejszy z
dokonywanych czy to na morzu, czy w porcie. A kiedy wchodzi na pomost i melduje, że okręt jest
zaciemniony, myślisz: „No cóż, konwój może oberwad, my możemy oberwad, ale przynajmniej nie
zdajemy niczego na los szczęścia, niczego nie zaniedbujemy”.

Do pomniejszych utrapieo drugiej wachty nocnej należą morświny, które z upodobaniem i wielką
zręcznością bawią się w nocy w okręty podwodne, to jest pędzą z błyskawiczną szybkością pod kątem
prostym ku burcie okrętu, po czym w zawirowaniu fosforescencji dają nura pod stępkę. Po krótkim
czasie człowiek się przyzwyczaja do tych prymaprylisowych torped i prawie ma ochotę sam się
przyłączyd do zabawy, ale z początku nagłym ruchem chowa głowę w ramiona.

Gdy się zbliżamy do strefy zagrożenia przez okręty podwodne, wśród załogi nieuchronnie daje się
odczuwad pewne napięcie: wiemy, że odtąd każdej chwili możemy zostad wciągnięci w akcję, która
okaże się najtrudniejszym sprawdzianem panowania nad sobą i umiejętności. Cały okręt ulega temu
uczuciu, toteż kiedy daje się słyszed huk pierwszej eksplozji i pierwsza rakieta oświetlająca wystrzela
w górę, doznajemy nieomal ulgi i myślimy: Och, więc to nareszcie to …

Ale nasze napięcie to naprawdę nic w porównaniu z tym, co muszą przeżywad statki idące w
konwoju, w porównaniu z samodyscypliną i odwagą niezbędną do pozostania na swoim stanowisku
po storpedowaniu innego statku. Nam dana jest przynajmniej ulga - a może i bezpieczeostwo -
działania: możemy dorzucid maszynie ileś tam obrotów, pomiotad się trochę tu i tam, oddad cios z
wściekłą siłą, jeśli nadarzy się sposobnośd. Ale one, te statki w konwoju, muszą po prostu płynąd
dalej, jakby nic się nie stało - tym samym kursem i na tym samym stanowisku, z tą samą
niedostateczną prędkością, jako ten sam bezsilny cel.

Wyobraź sobie, człowieku, że stoisz na pomoście zbiornikowca z maksymalnym ładunkiem benzyny,


mogącego od jednej iskry wylecied pod samo niebo, że widzisz, jak torpeda trafia w statek idący obok
ciebie albo jak inna torpeda mknie za twoją rufą, i że w tej sytuacji nie robisz absolutnie nic. Wyobraź
sobie, że jesteś palaczem, że pracujesz półnagi ileś tam stóp poniżej linii wodnej, że słyszysz huk
wybuchów, wiesz dokładnie, co one znaczą, i pozostajesz tam na dole przy swojej robocie - szuflujesz
węgiel albo pokręcasz kółka, skupiając myśl, aby się w niczym nie pomylid, nie myśląc o tym, o czym
przecież wiesz, że może się znajdowad zaledwie o kilka jardów i celowad prościutko w ciebie.

Żadna propaganda, żadne barwne opisy, żadne bzdury o „małej srebrnej odznace”, przede wszystkim
zaś żadne medale nie mogą oddad sprawiedliwości takim ludziom jak oni. Postawcie im drinka na
lądzie, jeśli macie ochotę, ale nie próbujcie odpowiednio ich wynagrodzid. Nie traficie nawet w brzeg
tarczy strzelniczej.
Gdy rozlegnie się alarm bojowy, przejście na rufę do moich bomb głębinowych jest już teraz sprawą
rutyny, która jakoś nigdy nie traci treści i nie zawodzi w swojej skuteczności. Już sam początek tego
zrutynizowanego procesu nabrał charakteru nieomal obrzędowego.

Czas -.” dajmy na to, pierwsza po północy. (Poczciwa druga wachta nocna zgarnia wszystkie możliwe
kuksaoce).

- Captain, sir!

- Co takiego?

- Drugi statek w prawej kolumnie skrzydłowej storpedowany, sir. Po tamtej stronie wystrzelili rakietę
oświetlającą.

- Dobra. Dad alarm bojowy. Za sekundę będę na górze.

Po zluzowaniu mnie z wachty schodzę po trapie i przecinam pokład dziobowy; pod sobą, na
śródokręciu, słyszę ciężki tupot marynarzy z obsługi wyrzutni, którzy biegną w morskich butach na
rufę, aby się zebrad i przygotowad do akcji. Mam czas rozejrzed się dookoła, idąc w ciemnościach
przez pokład, schylając się pod gają kominową, której wprawdzie nie widzę, ale wiem, że przechodzi
w odległości dwóch kroków za ostatnią kratownicą kotłowni. Widok - jeżeli w ogóle coś widad - jest
zawsze jednakowy: czarna woda, która wydaje się o wiele bliżej, sylwetka najbliższego statku, blask
rakiety świetlnej; może już migotliwe światełka nisko na wodzie, które wskazują opuszczone łodzie i
tratwy ratunkowe. Wtem obok mnie przechodzi sternik, zmierzający ku dziobowi, by przejąd wachtę
przy kole. Odzywam się (jak zawsze): „Piękną mamy noc”, a on odpowiada: „Wyrzudmy tym razem
kilka na szczęście, sir” - jeszcze jeden obrządek, nadający sytuacji piętno autentyczności.

Opierając się o reling obok drzewca bandery, widzę w dole obsługę miotaczy, stojącą w pogotowiu i
czekającą na rozkazy. Dalej w kierunku rufy grupka marynarzy zapasowych - wolni od wachty palacze
i marynarze służby łączności - gotowa pomagad przy kolejnym ładowaniu. Najdalej na rufie zaledwie
rozpoznaję marynarza-torpedystę, który pochyla się nad wyrzutniami bomb głębinowych; gdy tylko
dostrzega w górze moją sylwetkę, woła głosem, w którym służbistośd miesza się z pełnym zapału
podnieceniem: „Wszystko gotowe, sir”. Przypadkowo wiem o nim, że bardzo lubi wyrzucad bomby
głębinowe....

Słyszę gniewne i bluźniercze pomruki. Wszyscy zdajemy sobie sprawę, co oznaczają tamte światełka
na wodzie: długie doświadczenie nauczyło nas przeliczad je na liczbę zabitych, trwale okaleczonych i
rannych.

Gdy zabrzmi klakson: „Na stanowiska bojowe”, dziwni ludzie wyłaniają się na powierzchnię - palacze,
o których obecności na okręcie nie miałem pojęcia, niezwykłe twarze, które nigdy poza tym nie
widują światła dziennego.

Pierwsza rzecz, którą się zauważa po zatonięciu statku, to obrzydliwy zapach ropy rozlanej na wodzie.
(Z czasem znienawidziliśmy ten zapach: oznaczał nie tylko utratę statku, ale i obecnośd rozbitków w
odzieży przesyconej płynnym paliwem, wykrztuszających je z siebie, zatrutych nim). Na powierzchni
pozostaje zawsze zadziwiająca liczba przedmiotów - kratownice, deski, drewniane belki, miał
węglowy, drzwi, kawałki lin, pojedyncze sztuki ubrania - ruchliwa plama szczątków, przypominająca
bezładną wyprzedaż wybrakowanych towarów, oświetlona blaskiem reflektora. Tu i ówdzie mogą
błyskad światełka; nie są to najczęściej łodzie okrętowe, jak byś pragnął, lecz puste tratwy z
przymocowanymi lampami karbidowymi - bezużyteczni już, niemi świadkowie katastrofy.

Z chwilą gdy znajdziesz się na tym obszarze, rozumiesz, że musisz go przeszukad w całości i dokładnie,
rozumiesz, że musisz się kręcid dookoła, aby niczego nie przeoczyd. Ale zarazem wiesz, że nie jesteś
jedynym poszukiwaczem, że właśnie w tej chwili, kiedy okrążasz tratwę albo czekasz, aby załadowana
łódź podpłynęła pod burtę, w zewnętrznym kręgu ciemności ktoś może cię obserwowad i, gdy tak
marudzisz, szykowad się do wypuszczenia „rybki”, by tobie z kolei dad taką samą nauczkę. Spośród
pływających szczątków może się wyłonid biała twarz lub podniesione ramię. Czy wolno pozwolid sobie
na czekanie? Czy ta twarz i to ramię warte są ryzyka związanego z ratunkiem? Czy jedna szansa
więcej, jeszcze jeden wysiłek miłosierdzia, nie będzie wyrokiem zguby dla twego okrętu? Jest on już w
dostatecznym stopniu wystawiony na niebezpieczeostwo. Jak szeroki margines jeszcze pozostał?

Przepływaliśmy w gęstym mroku obok nieboszczyka, który unosił się na wodzie w pionowej pozycji,
bo podtrzymywał go pas ratunkowy. Zawołaliśmy do niego, lecz odpowiedział nieruchomym
wzrokiem i milczeniem. Jakiś palacz, aby ukryd swe prawdziwe uczucia, zakrzyknął: „Nie chcesz z nami
gadad, co?” Rozległ się wątły śmiech, niby szept uciechy, który rozpłynął się w litości.

Z ciemności doleciały jakieś niesamowicie wysokie, bełkotliwe głosy. Telegraf maszynowy zadzwonił
najpierw „Wolno”, a potem „Stop”, i nagle zobaczyliśmy przed dziobem podskakującą na wodzie
czarną plamkę - jedną z łodzi okrętowych, której szukaliśmy. Obwołaliśmy ją z pomostu i w
odpowiedzi nadpłynął wartki potok chioszczyzny. Pomyślałem: Boże, to będzie trudna sprawa...
Lament bardzo wysokich głosów nie ustawał, jego kadencja była wręcz operowa - cienko odkrojony
plasterek „Aidy”, wsunięty do dwudziestostopowej łodzi pośrodku Atlantyku. Wtem przez ten
lament, niby solista kierujący się własną wolą, przedarł się mocny głos ze śpiewnym walijskim
akcentem: „Stulcie pyski, przeklęta bando!”

Łódź podpłynęła pod burtę, z drugim oficerem, Walijczykiem, u steru. Ktoś w tej łodzi zaczął
beztrosko błyskad elektryczną latarką, ale natychmiast przestał, gdy z pomostu padł przez megafon
szorstki rozkaz. Przyjęliśmy na pokład dwudziestu dwóch chioskich palaczy. „Szkopy musiały zatopid
pralnię” zauważył H., gdy liczyliśmy ich przy przełażeniu przez nadburcie. Łódź miała dziury od kul w
deskach poszycia i w zbiornikach balastowych, więc puściliśmy ją na wodę, zabrawszy przedtem
rozważnie pewną ilośd sprzętu ratunkowego, jak wiosła, bloki, szekle i zapasową beczułkę z wodą.

Do kooca rejsu ta dwudziestka Chioczyków z okładem spała w pomieszczeniach załogowych.


Pewnego ranka sygnalista powiedział mi w zamyśleniu: „To śmieszne uczucie, sir, kiedy człowiek się
budzi i widzi dookoła te nowe twarze”.
Opuszczanie łodzi na wodę, a potem podnoszenie jej z powrotem powoduje stratę cennego czasu, ale
często bywa to najprędszy sposób zabrania na pokład ludzi znajdujących się w wodzie, gdyż mogą byd
zanadto wyczerpani, aby się wdrapad po sztormtrapie, i za bardzo śliscy od ropy, żeby się dało ich
wciągnąd. Pewnej ciemnej nocy, gdy fala była dośd duża, dowodziłem łodzią wysłaną na tę robotę.
Pamiętam, z jaką niesłychaną trudnością wyławialiśmy ludzi, którzy od blisko czterech godzin
przebywali w wodzie; byli prawie sparaliżowani z zimna, a ich odzież (w niektórych wypadkach ich
nagie ciała) tak nasiąkła płynnym paliwem, że nasze wysiłki przypominały próby wciągania do łodzi
gołymi rękami olbrzymich śliskich ryb. Zadania bynajmniej nie ułatwiała martwa fala, krótka i stroma,
która unosiła nas w górę i ciskała nami jak drewnianym wiórem.

Ta grupa rozbitków miała akurat szczęście, bo do ich kamizelek ratunkowych przytwierdzone były
świecące lampki. W innym wypadku przede wszystkim nie moglibyśmy ich dostrzec z pomostu. (Te
lampki to małe, nie osłonięte żarówki, przypięte do kamizelki ratunkowej i połączone przewodem z
baterią umieszczoną w kieszeni na piersiach; ocaliły życie niezliczonym rozbitkom, zaś ich brak musiał
byd przyczyną śmierci równie wielkiej ich liczby. W nocy dostrzeżenie człowieka w wodzie jest prawie
niemożliwe, a jego głos, nawet przy cichej pogodzie, gubi się w hałasie maszyny okrętowej i plusku
wody). Nie pamiętam, ilu ich wyłowiliśmy - chyba trzynastu, w tym jednego w takim stanie, że nie
wydawało się, aby warto było przyczyniad mu dodatkowych cierpieo przez wciąganie do łodzi. ...
Dobiwszy z powrotem do okrętu, zaczęliśmy przerzucad ich przez burtę; z każdą kolejną falą łódź
podjeżdżała w górę, tak że rozbitkowie przechodzili z niej czasem prosto na pokład, innym zaś razem
nie mogli dosięgnąd nawet kooca sztormtrapu. Z lekka koszmarny nastrój sytuacji potęgowała
absolutna ciemnośd, jęki rannego marynarza i grzmocenie łaocuchów trapu o burtę okrętu.

Wkrótce pozostał do załatwienia już tylko ten ciężki przypadek. „Spuśdcie dla niego nosze” -
zawołałem z dołu, a kiedy je podano, ułożyliśmy na nich i przywiązali rannego tak delikatnie, jak tylko
było to możliwe w miotającej się łodzi; pod koniec wydawał się nieprzytomny. Założyliśmy strop, a ci
w górze zaczęli go wciągad. Ale w momencie gdy wisiał w powietrzu w połowie drogi, łódź podniosła
się na grzbiecie ogromnej fali i przechyliła na burtę okrętu - a raczej tam, gdzie byłaby burta, gdyby
nie odgradzały jej nosze. To uderzenie poczułem we własnych wnętrznościach. Ranny raz tylko zawył,
przeraźliwie. Krzyknąłem do wioślarza na dziobie: „Trzymaj z daleka, na litośd boską”, a do marynarzy
przy talii: „Ciągnąd co sił, podnieście go wyżej”. Było oczywiście za późno, i mogłem byd tylko rad, że
jest tak ciemno w tym momencie; nie miałem ochoty, żeby mnie widział ktokolwiek.

Ale w działaniu można było zapomnied o tej chwili.

- Ilu tam macie ludzi?

- Zebrałem wszystkich z dolnego pokładu, sir.

- Dobra. ... Podad liny talii łodziowej. - A do marynarzy będących ze mną w łodzi: - Zahaczyd!

- Zahaczone, sir.

- Wybrad luz. ... Podnosid.

To było właśnie to: najlepsze, co mogliśmy zrobid.


Pewnego razu mieliśmy rozbitka Murzyna, który nie chciał rozebrad się do naga ani dad się ogrzad, ani
też napid się czegokolwiek. Jedyna rzecz, której chciał (i jedyna, którą zrobił), to skręcid się w kłębek, z
głową wciśniętą między nogi, i żeby go zostawiono w spokoju. Okryliśmy go kocem (który
natychmiast naciągnął na głowę) i tak go zostawiliśmy. Przyglądając mu się bosman powiedział: „To
chyba taka jego religia, sir”. Z jakiegoś powodu to wytłumaczenie wydało mi się absolutnie trafne.

Innego Murzyna wciągnięto na okręt nieżywego. Był dobrze zbudowany, całkiem nagi i już sztywniał,
kiedy go przenoszono przez burtę. Wyciągnąłem rękę, aby sprawdzid, czy serce jeszcze bije; skóra
była zimna w dotknięciu, ale bardzo gładka,

i pod nią czułem dobrze rozwinięte mięśnie. „Szkoda czasu, sir?” - odezwał się sanitariusz, nadając
swemu głosowi leciutki ton zapytania. „Szkoda czasu - powtórzyłem. - Nakryjcie go i zabierajmy się do
innych”.

Zwłoki, przywiązane do relingu po lewej burcie śródokręcia, wyglądały przez całą noc jak ciemna
plama, poruszająca się w rytm poprzecznego kołysania okrętu; od czasu do czasu na zaszyty koc
spadał bryzg wody. Niosąc z kuchni śniadanie do mesy oficerskiej na dziobie, kuk przyjrzał się
niechętnym okiem tej plamie, zawrócił i przeszedł na dziób korytarzem po prawej burcie. ... O
godzinie dziesiątej odmówiłem modlitwy pogrzebowe w obecności kapitana zatopionego statku,
trzech marynarzy hinduskich i nielicznej gromadki białych marynarzy; potem, na sygnał przekazany na
pomost, zadźwięczał dzwonek telegrafu, maszyny zastopowały na krótką chwilę i porządnie zaszyty,
obciążony pakiet zsunął się za burtę.

W pomieszczeniach załogi rozbitkowie wypełniają każdą dostępną cząstkę przestrzeni. Śpią na


podłodze, na ławkach, oparci o grodzie. Siedzą przy stołach podtrzymując głowy dłoomi,
rozmawiając, trzęsąc się z zimna, pochłaniając jedzenie, wpatrując się w nie wiadomo co. Niektórzy
są półnadzy, okutani w koce, ze stopami w jakichś namiastkach butów. Niektórzy przyciskają do
siebie wzruszająco małe tekturowe walizeczki. Ogłupiałe czarne twarze, ściągnięte żółte twarze,
umęczone, zamazane białe maski, które zdobywają się jeszcze na uśmiech. Półtrupy, chojraki jak sto
diabłów. Zziębnięci, cierpiący z powodu odmrożeo, zatrucia ropą, skaleczeo, głębokich ran i złamao
kości. Ludzie, których życie wisi na mokrym włosku. Najdzielniejszym człowiekiem, jakiego zdarzyło
mi się spotkad, był pewien rozbitek, marynarz pochodzący z Yorkshire, ze złamaniem kości udowej i
straszną raną twarzy. Kiedy przerwałem na chwilę nastawianie jego nogi, niepewny, czy zdoła dłużej
wytrzymad, powiedział do mnie: „Wal pan dalej, zostało mi jeszcze kapkę sił”, a gdy zszywałem
niezręcznie ranę na twarzy, odezwał się znowu: „Słuchaj, chłopcze, tylko bez tego obrębiania. Nie
jestem aż taki wymagający”. Nie mogę sobie przypomnied ani jednego rozbitka, który by nie był
mężny i cierpliwy w bólu, ale ten, jak dotąd, bije wszystkie rekordy.

Idąc na dziób, aby się zająd rannymi i chorymi, miewałem czasem wrażenie, że wkraczam w nocny
koszmar; tu i ówdzie rozświetlały go jednak przebłyski zwyczajnej szlachetności ludzkiej, takiej
szlachetności, która mogła budzid tylko ufnośd i dumę.
W mesie oficerskiej rozbitkowie objadają nas do szczętu. Bose stopy na dywanie, dziwaczne strzępy
mundurów, pasy ratunkowe, których nie zdejmują z siebie - w naszym teatrze wojny są to wszystko
żelazne rekwizyty. Ci biedacy mają zwyczaj zapadad w drzemkę w niewygodnych pozycjach, ale
podnoszą wzrok i uśmiechają się, gdy któryś z nas, schodząc z wachty, wsuwa głowę do środka.
Opowiadają nam często o tym, jak poprzednim razem udało im się ujśd z życiem, albo pokazują
fotografie swych domów i rodzin, puszczając je w obieg. Pewien belgijski kapitan mówił kiedyś z
dużym smutkiem o Leopoldzie i o tym, co znaczyło jego poddanie się Niemcom dla marynarzy
belgijskiej marynarki handlowej, znajdujących się wówczas w morzu. Ostatniego wieczoru w tym
rejsie, gdy piliśmy razem w mesie oficerskiej i oni wznosili toast za zdrowie swych wybawców,
właśnie ów kapitan wystąpił z oficjalnym przemówieniem dziękczynnym, pełnym zażenowania, ale
widocznie szczerym.

Na sygnał „Opuścid statek” ludzie chwytają najdziwniejsze przedmioty. Pewien trzeci oficer nie zabrał
swego portfelu, w którym miał wszystkie dokumenty i czteromiesięczne pobory, ale wepchnął do
kieszeni, całkiem nie wiedząc, co robi, dużą łyżkę do butów.

Kiedy będąc na lądzie słyszę (a słyszałem rzeczywiście), jak jeden facet opowiada drugiemu facetowi,
że może mied tyle benzyny, ile tylko zechce, bo zarejestrował wszystkie cztery swoje wozy, a używa
tylko jednego; kiedy oglądam na zdjęciach tysiące samochodów przybyłych na wyścigi konne, mimo
że kursuje specjalny pociąg pośpieszny; kiedy czytam list do redakcji dziennika, w którym autor
uskarża się, że miał trudności z uzyskaniem dodatkowego przydziału benzyny na sezon strzelania
kuropatw; kiedy słyszę o jakimkolwiek przypadku zużywania więcej niż absolutnie konieczne
minimum benzyny, oto co staje mi przed oczami:

Trafiony torpedą zbiornikowiec płonący na morzu i wszystkie okropności, jakie towarzyszą temu
faktowi.

Wasze dodatkowe dziesięd galonów benzyny, szanowny panie i szanowna pani, to jest właśnie to. Ta
mała machlojka w zeszłym tygodniu, z garażem na rogu ulicy, to jest to. Moglibyście od czasu do
czasu przypomnied sobie, co spalacie: prawdziwy, podstawowy talon na ten artykuł to usiany trupami
Atlantyk.

Nie można zaprzeczyd, że zatopienie innej korwety miało wpływ na nasze zachowanie, gdy
następnym razem wpadliśmy w tarapaty. Niewątpliwie objawiła się znowu owa niechęd do
schodzenia na dół, o której już wspominałem. Wielu marynarzy spało na górnym pokładzie albo na
podstawie działa; niektórzy oficerowie zapadali w sen na pomoście, a nawet nie skarżyli się, gdy
luzowano ich z wachty z opóźnieniem. Z tamtej korwety zabraliśmy do kraju dwóch rozbitków; byli to
sygnaliści i przez cały czas mieli cholernie zamyślone miny. Gdy w nocy, schodząc z wachty,
natknąłem się na nich, było to naprawdę dziwne, nieco przykre i prawie wzruszające przypomnienie
ich męki i niebezpieczeostwa, jakie zagrażało nam samym. Zwykle stali obaj na pokładzie obok
sterowni, napięci i milczący, nie śpiąc i (jak sądzę) wspominając. Pewnego razu, udając się na dół,
spróbowałem pogadad z jednym z nich, ale okazało się to niemożliwe. Wpatrywał się w wodę i był
absolutnie niezdolny do rozmowy o byle czym.
Zapiski dotyczące rozbitka z okrętu wojennego, porucznika R.

R. był w sterowni razem z podporucznikiem, który utonął. Opowiedział mi, że jego okręt, wykonując
łagodny zwrot, został trafiony w lewą burtę, na wysokości kotłowni. Nastąpił silny wybuch, okręt
przechylił się okropnie na prawą burtę, po prostu położył się na niej, i przełamał w połowie swej
długości; obie części zaczęły tonąd, dziobem i rufą ku górze. R. wspinał się coraz wyżej, aż stanął na
telegrafie maszynowym, a kiedy już znalazł się pod wodą, udało mu się otworzyd drzwi sterowni,
które w tym momencie znajdowały się nad jego głową. Wstrzymał oddech i wyskoczył na
powierzchnię.

Dookoła było mnóstwo rozlanej ropy, ale tylko niewiele pływających przedmiotów. Zauważył
skrzynkę po kordycie i uczepił się jej, a w pobliżu jakiś marynarz dosiadł pływaka trału, jak
wierzchowca. Później wyłowiliśmy ich. Wśród pozostałych ocalonych rozbitków był cały personel
pomostu, obserwator, który stał na platformie działka przeciwlotniczego, i drugi obserwator na
salingu, który wyczekał, aż maszt dotknie wody i wtedy odpłynął. Znaczna liczba członków załogi była
w krytycznej chwili na śródokręciu po lewej burcie, tuż powyżej miejsca wybuchu, który musiał ich
zabid. Na dole znajdowało się bardzo niewielu.

Notatka. - R. nałykał się dużo ropy i przybył na nasz okręt w stanie, który uważałem za zatrucie
płynnym paliwem. Co najmniej przez dwanaście godzin chodził i ruszał się normalnie (chociaż
oczywiście czuł się niezbyt dobrze), ale kiedy zjawił się u nas lekarz z niszczyciela, aby przejąd ode
mnie trzy najcięższe przypadki, R. powiedział, że czuje się chory, i położyliśmy go do łóżka. Mimo że
organizm wyrzucił z siebie prawie całą ropę, stan się pogarszał. Lekarz stwierdził ostrą niewydolnośd
nerek albo jakiś krwotok z przewodu pokarmowego, więc popłynęliśmy do kraju z maksymalną
prędkością.

Chory leżał w mojej kabinie i spędziłem przy nim dużo czasu. Pytał bez ustanku: „Kiedy będziemy w
porcie? Czy nie możemy płynąd trochę prędzej? Jak daleko jeszcze mamy?” Było jasne, że po prostu
życie w nim gaśnie, i patrzenie na to działało niezmiernie przygnębiająco. Kiedy go zabierano na ląd,
był przytomny, ale w szpitalu umarł jeszcze tej samej nocy.

Skoro przetrwał tak wiele, a po wyratowaniu naprawdę chodził na własnych nogach, smutno było się
dowiedzied, że mimo wszystko umarł.

Krążyliśmy powoli wokół tratwy, przyglądając się jej przez lornetkę. Wydawała się pozbawiona
wszelkiego życia i całkiem bezpaoska. Kawałek postrzępionej tkaniny zatknięty na koocu drąga -
pierwsza rzecz, która zwróciła uwagę marynarza na oku - był zarazem jedyną poruszającą się rzeczą w
tym obrazie absolutnego opuszczenia.

Liczyłem, o ile to było możliwe, postacie leżące w bezładnej kupie wokół drąga pośrodku tratwy.

- Zdaje się, że siedmiu, sir. Żaden się nie rusza.

- Podejdźmy bliżej.

Zahaczyliśmy tratwę, zeskoczyłem na nią i zacząłem kolejno odwracad ciała, chociaż, gdy tylko
dotknąłem ramienia pierwszego, wiedziałem, że sprawa jest beznadziejna. Spóźniliśmy się o wiele dni
i nocy. ... W pozie tych ciał było jednak coś wskazującego nie na napięcie, lecz na upragnione
poddanie się, coś, co zdawało się mówid, że ci ludzie po pewnym czasie zaniechali walki przeciwko
śmierci. To była jedyna pozycja do wpisania po stronie „Ma”: jakichkolwiek mąk zaznali, zaznali też
wyzwolenia i byli jeszcze zdolni uświadomid to sobie.

Innym razem nie dana nam była żadna ulga płynąca z poczucia jakiejś kompensaty. Dął gwałtowny
wiatr, morze było bardzo wzburzone, tratwa z trzema rozbitkami z trudem utrzymywała się na fali.
Rzuciliśmy im linę i wciągnęliśmy na pokład dwóch ludzi, ale potem lina się nagle zacięła i pękła.
Podeszliśmy jak się dało najbliżej i rzuciliśmy drugą linę, która trafiła na sam środek tratwy; tamten
człowiek jednak nawet nie spróbował jej zamocowad, więc lina wpadła z powrotem do morza. „Co
mu jest? - zapytałem. - Jeżeli się nie obudzi i sam nie przyłoży ręki, nic mu nie pomożemy”. „On nie
śpi - odparł jeden z uratowanych rozbitków - tylko nie może się ruszyd. Ma złamaną rękę i nogę.
Kazał, żebyśmy ratowali się pierwsi. To nasz starszy oficer”.

Usiłowaliśmy zbliżyd się jeszcze bardziej burtą do tratwy, ale przy takiej fali było to niemożliwe. Nie
mogło byd również mowy o tym, aby ktoś podpłynął, chociaż ochotników nie brakowało. W koocu
musieliśmy go zostawid. ... Gdyśmy się oddalali, pomachał nam ręką; nie był to ruch wzywający
pomocy, lecz coś jak niedokooczone zasalutowanie. Potem znów się położył.

Statki nie zawsze toną, chodby złapały dużą „rybkę”. Pewnego razu doprowadziliśmy do bazy
storpedowany zbiornikowiec; miał dziurę w burcie, wielką jak grota proroka Eliasza, w którą fala
chlustała jak przybój w zatokę. Ale statek ten był zbudowany solidnie i grodzie wytrzymały;
wytrzymały czterysta mil przy prędkości trzech węzłów. W takim rejsie człowiek się dowiaduje, czym
jest cierpliwośd, no i zdenerwowanie także.

Powiadają, że na niemieckich okrętach podwodnych jeden z aparatów torpedowych bywa


załadowany odpowiednio dobranymi „szczątkami”, takimi jak odzież, połamane drzewca, i tak dalej;
gdy okręt zostanie zaatakowany, wystrzela ten ładunek zamiast torpedy, w nadziei zmylenia pościgu.
Zdaje się jednak, że nasza siostrzana korweta naprawdę zatopiła okręt podwodny, chyba że mieli na
nim także jakiegoś Żyda albo Polaka i wystrzelili go jednocześnie. „Szczątki ludzkie”, które wyłowiono
i przewieziono do kraju w lodówce, zostały uznane za autentyczne.

Rozdział VI
Jeden dla nich

Krótki opis siedmiodniowej rozgrywki

Dzieo pierwszy. Koło południa pokazały się dwa samoloty zwiadowcze dalekiego zasięgu, ale jak
zwykle nie przekroczyły granicy skuteczności naszego ognia. Długo krążyły wokół konwoju,
upewniając się co do naszego kursu i prędkości, po czym odleciały mniej więcej o czwartej. Bez
wątpienia opracowały pewny i szczegółowy raporty a poza tym przetrzymały nas całe popołudnie na
stanowiskach bojowych. Od czasu do czasu niektóre niszczyciele próbowały do nich strzelad, ale nie
było to strzelanie na serio. Tej nocy zarządzono alarm, prawdopodobnie fałszywy; nie sądzę, aby
okręty podwodne wyśledziły nas wcześniej, a jednak potrzeba trochę czasu, żeby zgromadzid to stado
po wskazaniu mu tropu.

Dzieo drugi. Samoloty nadleciały dośd wcześnie, bombowce na dużej wysokości. Trzymały nas w
napięciu, ale nie zbliżały się na odległośd trafienia. My także nie. Przez większą częśd dnia kręciły się
również dwa „Focke-Wulfy”: normalne śledzenie, zdecydowanie poza zasięgiem ognia, ale wciąż
cholernie dokuczliwe. W niedużej odległości znajduje „się podobno „cztery czy pięd” okrętów
podwodnych. Pogoda trochę zbyt dobra na to, by mogła byd przyjemna.

Dzieo trzeci. Rano bombardowały nas dwa „Junkersy 88” (? - za wysoko, żeby byd tego pewnym).

Znalazły się dosyd blisko pewnego marudera, który przedtem udawał Don Kichota i opierał się
wszelkim naleganiom, ale teraz dogonił nas co tchu i zajął z powrotem swoje miejsce w konwoju. W
nocy zaatakowały okręty podwodne i zatopiły kilka statków. Od godziny dziesiątej do wpół do
siódmej rano tkwiliśmy na stanowiskach bojowych, kontratakując jeden kontakt bez widocznego
rezultatu; udało nam się jednak uratowad trochę rozbitków. Nie wiadomo, ile okrętów podwodnych
brało udział w tej akcji; musiały byd co najmniej dwa, sądząc po sprzecznych meldunkach o
zaobserwowanych śladach torped w wodzie.

Dzieo czwarty. Niemożnośd odprężenia się po pełnej wydarzeo nocy, bo znowu nadleciały samoloty
zwiadowcze. Ale pogoda zaczęła się załamywad i gdy noc zapadła, dmuchało już bardzo mocno;
jeszcze nigdy nie mieliśmy bardziej pochmurnej i ciemnej drugiej wachty nocnej. Przyszło to jednak w
samą porę, więc znosiliśmy psi czas ze sporym hartem ducha. A kiedy wstał nowy dzieo i nie spotkało
nas nic złego, gratulowaliśmy sobie pozbycia się okrętów podwodnych. To się czasami zdarza.

Dzieo piąty. Gratulacje były przedwczesne. W ciągu przedpołudnia słyszeliśmy samoloty powyżej
pułapu chmur, ale w czasie popołudniowej wachty rozpogodziło się i znowu nas odnalazły.
Odczuwaliśmy bezsilną wściekłośd wobec samolotów rozpoznawczych, które tak małym nakładem
fatygi mogą ponownie skierowad na właściwy trop okręty podwodne. Dzięki odrobinie szczęścia lub
złej pogodzie konwój je wykiwał, tak że polowały z dala od jego kursu i oddalały się z każdą godziną. A
tu nadlatuje jakiś samolot zwiadowczy i pół dnia wystarczy mu, żeby sprowadzid je z powrotem.

Tej nocy nic się nie wydarzyło, ale byliśmy pewni, że niedługo powrócą.
Dzieo szósty. W rannych godzinach bombardowanie z powietrza, przez większą częśd dnia śledzenie.
Po południu do grupy eskortowej dołączyły dwa naprawdę wspaniałe niszczyciele, przegłębione na
rufę jak „Rolls-Royce'y” na wolnym biegu. Pomyśleliśmy, że będą nam potrzebne.

A jednak noc spokojna; raz i drugi najedliśmy się trochę strachu, ale możliwe, że napędziliśmy go
również drugiej stronie.

Dzieo siódmy. Przez większą częśd dnia normalne śledzenie, co trzymało nas cały czas w pogotowiu.
Lecz prawdziwa kulminacja nastąpiła, jak zwykle, w nocy.

Zresztą zaczęło się dosyd wcześnie, pierwszy atak o godzinie dziesiątej. Usłyszeliśmy dwa wybuchy i
wystrzeliły w górę rakiety. Wykonawszy półkolisty zwrot na rozkaz dowódcy eskorty, dostrzegliśmy
światła na wodzie i wzięliśmy kurs prosto na nie.

Wkrótce podeszliśmy do swojskiego już śmietniska unoszonego na fali - ropa, pył węglowy, kawałki
drewna, trupy, części odzieży. Potem doleciały nas głosy krzyczące z ciemności i dojrzeliśmy
gromadkę płynących ludzi; śpiewali chórem „Wytoczcie antałek piwa”. Roześmialiśmy się, a jeden z
marynarzy na śródokręciu zakrzyknął: „Morowe chłopaki! Już się robi!” Tamci w wodzie odkrzyknęli:
„Trzy razy hura na cześd marynarki wojennej!” Zapewne większośd z nas stojących na rufie pomyślała,
że powinno się raczej zawoład: „Trzy razy hura na cześd marynarki handlowej!” Opuściliśmy łódź i
wyłowiliśmy wszystkich, których udało się znaleźd. Wśród rannych, którzy płynęli przez ropę od blisko
trzech godzin, byli także powtórni rozbitkowie ze statku storpedowanego cztery dni wcześniej,
uratowani przez statek zatopiony teraz. Kiedy podchodziliśmy, jeden z nich, czepiając się kurczowo
koła ratunkowego, krzyczał: „Spieszcie się! Nie mogę się już dłużej utrzymad”, a potem raz za razem
powtarzał zdyszanym głosem: „Boże, koniec ze mną! Boże, koniec ze mną!” Zauważywszy, że znów
się oddalamy, i nie wiedząc, iż przedtem opuściliśmy łódź, zaczął wrzeszczed: „nie odchodźcie!
Tchórze przeklęte, nie odchodźcie!”

Razem wziąwszy, wyłowiliśmy około trzydziestu ludzi, podnieśliśmy z powrotem łódź i wzięliśmy kurs
na konwój. Pracowałem blisko dwie godziny w pomieszczeniach załogowych przy chorych i rannych:
dwóch miało zaburzenia wewnętrzne, dwóch głębokie rany głowy, pięciu lżejsze rany cięte, a kilku
potrzebowało leczenia przeciwwstrząsowego. W połowie tej roboty zjawił się na dziobie H.,
przynosząc szklaneczkę whisky, która mi się przydała. Mniej więcej o godzinie drugiej, gdy znów
trzymałem wachtę na pomoście, zostały trafione dwa dalsze statki. Z jednego strzeliły w górę
płomienie i już wkrótce palił się od kooca do kooca. Wykonaliśmy raz jeszcze nakazane ewolucje i raz
jeszcze zawróciliśmy, aby zobaczyd, czy możemy byd pomocni statkom ratowniczym.

Ropa paląca się na powierzchni wody pokrywała obecnie około pół mili kwadratowej. Ta olbrzymia
ściana ognia, nakryta z góry gigantycznym całunem dymu, dryfowała ku zawietrznej, oświetlając
morze w promieniu wielu mil. Podeszliśmy bliżej, wypatrując rozbitków, których mogły były nie
zauważyd statki ratownicze. Jeśli chcesz się dowiedzied, co znaczy napięcie nerwów, albo masz
ochotę ocenid odpowiedzialnośd dowódcy w takiej chwili, to spróbuj zastopowad maszyny, gdy okręt
odcina się wyraźną sylwetką na jednolitym tle płomieni, a dookoła czai się nie wiadomo ile okrętów
podwodnych. Widzieliśmy inne korwety zaabsorbowane tą samą pracą co my - przepływały tam i z
powrotem, czarne na żółtoczerwonym ekranie. Nie mogliśmy opędzid się od myśli: „Jesteśmy takim
samym celem jak oni”. ... Wreszcie skooczyliśmy z tym, rozstaliśmy się z efektowną dekoracją, która
służyła nam za tło, i znów zajęliśmy swoje miejsce obok konwoju. Raptem ujrzeliśmy przed sobą
nową eksplozję i buchające w górę płomienie, po czym nagle zapadła ciemnośd. Ktoś zauważył
trafnie, lecz niepotrzebnie: „Ten był w gorącej wodzie kąpany”. Prawie w tej samej chwili
odebraliśmy sygnał, że to jeden; z okrętów eskortujących dostał torpedę i zatonął.

Przypominam sobie wstrząsające uczucie, z jakim przyjęliśmy ten sygnał na pomoście. Tonęły
oczywiście inne statki, ale to był okręt z eskorty, należał do naszej grupy, jego załoga to byli nasi
koledzy, wykonywali tę samą pracę co my i przypuszczalnie byli dostatecznie silni, żeby czud się
nietykalnymi. ... Pomieszane uczucia wściekłości i przygnębienia nie opuszczały nas aż do świtu - o
świcie zaś jeszcze jeden statek, maruder wędrujący w pojedynkę z dala od wszelkiej skutecznej
osłony, został storpedowany przez okręt podwodny i załoga musiała go opuścid.

Ta ostatnia katastrofa uwieoczyła w niebanalny sposób obfitującą w zdarzenia noc i (jak się okazało)
obfitujący w zdarzenia tydzieo.

Zdaje się, że wchodząc do portu byliśmy wszyscy trochę nieprzytomni. Właściwie przez cały tydzieo
bez przerwy tkwiliśmy na stanowiskach bojowych, pozbawieni niezbędnej ilości snu, jedząc na
pomoście albo na górnym pokładzie, trwając w pogotowiu na zimnie i deszczu, w ciemnościach.
Samoloty prześladowały nas bezustannie, a okręty podwodne tropiły, atakowały, gubiły ślad i znów
tropiły, i znów atakowały. Patrzyliśmy, jak tonęły statki - za dużo statków, dowiadywaliśmy się o
śmierci naszych przyjaciół, widzieliśmy tonących ludzi i musieliśmy pozostawiad ich własnemu losowi.
Mieliśmy wyżej uszu zniszczenia i zagłady, dostawaliśmy zawrotów głowy ze zmęczenia i napięcia
nerwów. A przede wszystkim zdawaliśmy sobie sprawę z nieskuteczności naszego działania.
Wiedzieliśmy wprawdzie, że inne okręty eskortujące kontratakowały z dobrymi wynikami, ale krążyło
koło nas przypuszczalnie dziewięd okrętów podwodnych, więc - nie ma cudów - po prostu bawiły się
w chowanego z konwojem, a była to zabawa na ostro. ... Kiedy się skooczyło, mieliśmy całkiem dosyd,
chod gdyby to trwało dalej, myślę, że my także byśmy wytrwali.

Właściwie wiem na pewno. Bo zasadnicza rzecz, jeśli chodzi o konwój, to to, że nie zawraca on z
drogi, nie przegrupowuje się, aby pójśd nowym kursem, ani też nie wycofuje się ze względów
strategicznych na z góry przygotowane pozycje. Płynie dalej, bo nie ma wyboru i, koniec kooców,
nawet nie pragnie go mied.

Rozdział VII
Jeden dla nas

Okręt podwodny nieoczekiwanie wynurzył się na powierzchnię jakieś dwie mile przed nami.

Nie wiem, dlaczego się wynurzył. Może nasza obecnośd zmuszała go zbyt długo do siedzenia pod
wodą, może postanowił spróbowad szczęścia w zawodach strzeleckich, a może nas nie usłyszał. Ale w
tym momencie nie marnowaliśmy czasu na próżne domysły. Nasz pierwszy pocisk był krótki, drugi
leżał dokładnie na linii celu, ale przeniósł górą, a trzeci rozorał wodę akurat w miejscu, gdzie okręt
gwałtownie zanurzył się z powrotem. Na los szczęścia wyrzuciliśmy rzut bomb głębinowych mniej
więcej w punkcie zanurzenia, po czym rozpoczęliśmy systematyczne poszukiwanie.
Prawie natychmiast złapaliśmy kontakt, zaatakowali ponownie i wyrzucili drugi rzut; tym razem
trochę ropy wypłynęło na wierzch. Odeszliśmy szerokim łukiem, i znowu atak; jeszcze raz poszły za
burtę bomby i jeszcze raz, po chwili doleciał z dołu szereg silnych huków, więc poznaliśmy, że bomby
zarobiły rzetelnie na swoje utrzymanie. Następny atak i jeszcze następny. Rufowa częśd okrętu była
sceną ożywionego działania - wyrzucanie, ładowanie na nowo, zakładanie zapalników, nastawianie
głębokości; potem wyczekiwany sygnał z pomostu, bomby idą za burtę i oto powierzchnia morza
podskakuje i wrze, a torpedysta zaciera ręce, wykrzykując z uciechą: „Następny do golenia!”

Więcej ropy i duże bąble powietrza - nareszcie udało się ich zlokalizowad. ... Mówiłem przez rurę
głosową z H. na pomoście. Powiedział, że dobrze się sprawiamy, i polecił przygotowad jeszcze jeden,
dosyd specjalny rzut. „Nie jestem pewien, czy mi się to uda - odparłem. - Postaram się zrobid, co
potrafię”. Z zejściówki prowadzącej do maszynowni wychynęła na chwilę głowa starszego mechanika.
„Jeszcze nie zatonął, sir? - zapytał. - Okropnie nas trzęsie tam na dole”. Kolejny atak, kolejna seria
grzmiących huków, i nagle morze, bluzgając i kipiąc, wypluło na powierzchnię to, na cośmy czekali;
rozlewającą się coraz szerzej plamę ropy, kawałki potrzaskanych przedmiotów, drewno, części
ubrania, strzępy ludzkich ciał. ... Potem zgubiliśmy kontakt i chociaż czekaliśmy do zmierzchu, nie
pokazało się już nic takiego, co opłacałoby się wyłowid. Tak czy owak, mieliśmy tego dosyd.

Pieską śmierd miał ten okręt, ale jakież uczucie triumfu nas rozpierało, triumfu przypieczętowanego
jeszcze tej samej nocy przez gratulacyjny sygnał od dowódcy obszaru. A rano przeżyliśmy drugą
chwilę - może prawdziwszą - słodyczy powodzenia. Odnaleźliśmy konwój, z którym rozstaliśmy się
przed blisko dwudziestu czterema godzinami. Zaledwie znaleźliśmy się w polu ich widzenia, dowódca
eskorty nadał sygnał: „Dobra robota. Prujcie przez środek konwoju. Chcą wam dad wielkie brawa”.
Tak się też stało. Gdy zrównaliśmy się z czołem konwoju, komodor podniósł sygnał flagowy:
„Gratulujemy”. Za nim powtórzyły go wszystkie statki, a gdy płynęliśmy wzdłuż kolumn, z każdego
statku machano do nas rękami i wykrzykiwano na naszą cześd. Wynagradzało to widie ciężkich
doświadczeo z poprzedniej zimy. ... Statek idący na samym koocu konwoju, jakiś zdezorientowany
grek, gdyśmy go mijali wciąż jeszcze miał do połowy opuszczony wimpel kodu6. „Facet od wciągania
flag zasnął” - zauważył nasz sygnalista obrażonym tonem. Przyjęliśmy jednak dobre chęci za czyn.
Nawet gratulacje z tak podniesionym wimplem przyczyniały się do powiększenia całkowitej sumy.

Długo pracowaliśmy na ten sygnał: przepłynęliśmy tysiące mil, znosiliśmy dnie i tygodnie
nieprzerwanej nudy, spędziliśmy dziesiątki nocy w stanie pogotowia, w mokrych, lodowatych
ciemnościach, nadaliśmy i odebraliśmy tysiące sygnałów. Trzeba do tego doliczyd przeszło trzysta
długich wacht nocnych, wysilanie oczu całymi tygodniami, obrzydliwą pogodę w obfitości i Bóg raczy
wiedzied ile połajanek od dowódcy eskorty, od dowódcy bazy, od dowódcy operacyjnego, ba, z
samego Whitehallu. … Kiedy przyszło zakarbowad tę sprawę na kiju - po prostu jeszcze jeden okręt
podwodny. Dla nas jednak było to wyrównanie dłuższego rachunku.

Pewna korweta w tej samej grupie eskortowej miała u siebie jeoców z niemieckiego okrętu
podwodnego, których co dzieo dwiczono na górnym pokładzie. Któregoś ranka, przepływając blisko,
H. i ja przyglądaliśmy się jeocom przez lornetki. Wyglądali na parszywą bandę; w większości wcale nie

6
Oznacza to: „Sygnał odebrany, ale niezrozumiały”
dwiczyli, lecz stali na śródokręciu wypatrując oczy na konwój, który był wyjątkowo duży. Widzieliśmy,
jak wielu marszczyło brwi z wyrazem niezadowolenia.

- Zgryźliwe dranie! - mruknął do mnie H., nie przestając ich obserwowad. - Mają cholerne szczęście, że
w ogóle żyją.

- Nie, nie wyglądają na zgryźliwych - odparłem. Ruchem ręki wskazałem na konwój prujący w
kierunku Anglii, zwarty i silny jak na początku swej drogi. - Sądzę, że są zdziwieni. Tak, przypuszczalnie
trudno im uwierzyd świadectwu własnych oczu.
KORWETA WSCHODNIEGO WYBRZEŻA

Przedmowa

Oto moja druga z kolei książka o korwetach. W obecnym stanie rzeczy nie wydaje mi się
prawdopodobne, aby była ostatnią. Właściwie już widzę oczyma wyobraźni, jak gdzieś około roku
1960 wali się na wyczerpaną publicznośd Dwadzieścia lat na korwetach. Znowu jest to tylko zbiór
notatek, rzucanych na papier w wolnych chwilach. Nie miałem czasu, aby napisad coś bardziej
wypracowanego, nie miałem też prawdziwej ochoty. Prowadzenie notatek na temat okrętu i pracy
jego załogi stanowi poniekąd częśd zawodowych obowiązków marynarza, natomiast zrobienie z tych
notatek „opowiadania” to kwestia całkiem innego zawodu.

Czas był, jak powiadam, surowo racjonowany. Prawda jest nie tylko dziwniejsza, ale i bardziej zwięzła
niż fikcja. Wobec tego trzymałem się nagich zarysów prawdy, poświęcając wątek szpiegowski i
miłosną intrygę na ołtarzu modniejszej prostoty użytkowej. Czytelnicy spragnieni romantyczności
morza muszą ją odnajdywad pomiędzy wierszami.

N.M.

Rozdział I
Przeniesienie

Gdy weszliśmy do bazy po kolejnej czternastodniowej, pełnej napięcia podróży przez północny
Atlantyk, czekał już na mnie spodziewany sygnał. Wyraz oczu starszego sygnalisty, który mi go
wręczał, skłonił mnie do zapytania:

- Cóż to za ważna nowina?

- Zmiana przydziału, sir.

Czytałem z uczuciem ogromnej satysfakcji; było to coś znacznie lepszego, niż oczekiwałem.
„Porucznik Monsarrat przydzielony na H.M.S. «Dipper» jako zastępca dowódcy natychmiast po
stawieniu się jego następcy”.

- Szczęściarz z ciebie - powiedział M., gdy podałem mu sygnał. - To cholernie dobre okręty, całkiem
jak małe niszczyciele. Dwie śruby, wszelkie możliwe udoskonalenia. Oczywiście, nie pływają zbyt
długo.

- Dlaczego?

- Pracują na wschodnim wybrzeżu, przynajmniej częśd nich. Sam wiesz, co to znaczy, przedproże
Hitlera. Co pięd sekund bomba. Niemieckie ścigacze na podwieczorek, miny w talerzu z zupą.
Wypijmy porządną porcję dżinu.
- Będzie przynajmniej jakaś odmiana w porównaniu z tą stroną.

- O, będzie na pewno. Z deszczu pod rynnę.

Ale nie chciałem dad się zniechęcid. Nade wszystko pragnąłem zmiany. Służba na korwecie na
Obszarze Zachodnim to piękna rzecz przez rok, ciężka próba w ciągu półtora roku, a później to już
tylko kwestia ludzkiej wytrzymałości. Nie miałbym może nic przeciwko temu, aby tam w koocu
powrócid, na razie jednak chciałem czegoś innego niż nie kooczące się czternastodniowe rejsy
wahadłowe, niż obrzydliwa pogoda i przerażająca surowośd minionych dwóch lat. Nie chcę przez to
powiedzied, bym uważał, że na to zasłużyłem; w czasie wojny nie zasługuje się na nic, z wyjątkiem
przywileju trudniejszego przydziału. Po prostu gotów byłem powitad z radością drugie danie posiłku,
na który składały się dotychczas, spiętrzone wysoko na talerzu, same chrząstki i wiatr.

Czytelnicy moich wcześniejszych notatek zapewne się domyślają, że miałem ochotę dostad
stanowisko zastępcy dowódcy. Pełnienie przez dwa lata funkcji psa owczarskiego, oglądanie tylko
rufy własnego okrętu, dostawanie urlopów w gorszym sezonie, zjadanie wyłącznie pałek od
kurczaków - to wszystko sprzyja zdrowej ambicji osiągnięcia czegoś więcej.

Rozstanie z okrętem zwykle bywa smutne, chodby się przechodziło na nie wiem jak dobre
stanowisko, a to rozstanie nie było wyjątkiem.

Blisko dwa lata służyłem na tej korwecie, rozpoczynałem służbę na dziesięd dni przed jej odbiorem ze
stoczni nad rzeką Clyde. W ciągu całego tego czasu załoga zasadniczo się nie zmieniała. Razem
znosiliśmy najgorsze, co potrafi pokazad Ocean Atlantycki i złośliwośd nieprzyjaciela, razem
przeżywaliśmy nieliczne triumfy, które stały się naszym udziałem w Bitwie o Atlantyk. Byli na tym
okręcie ludzie, którym zawierzyłbym własne życie nawet w najbardziej krytycznych czy gwałtownych
okolicznościach. Mesa oficerska miała własną historię udanych przyjęd, zaciekłych zmagao
pokerowych i rozmów, które często wypełniały w całości drugą wachtę nocną w porcie. W ciągu
pamiętnego kawałka mego życia ten okręt był mi domem. Nauczył mnie prawie wszystkiego, co
wiedziałem o marynarce wojennej. Okręt i jego załoga stanowiły zgraną, udaną całośd, której cząstką
byłem przez długi czas. Porzucid go obecnie, chodby dla przydziału, którego oczekiwałem z takim
upragnieniem, to była ciężka sprawa.

Musiałem oczywiście załatwid przedtem mnóstwo rzeczy, aby wyjśd na czysto: zwrócid książki, oddad
wypożyczoną odzież, rozliczyd się albo gładko usprawiedliwid ze stanu zapasów, przebrnąd przez
korespondencję wspólnie z facetem, który przychodził na moje miejsce. Był on (jak to zawsze bywa)
człowiekiem ostrożnym, znacznie mniej skwapliwym niż ja kiedyś, gdy chodziło o podpisywanie
rozmaitych świstków. (Jestem całkowicie przygotowany na to, że po wojnie otrzymam fantastyczny
rachunek za farby, mydło i sodę, zużyte przez dział pokładowy). Każdą rzecz chciał najpierw zobaczyd i
dokładnie obmacad w poszukiwaniu wad lub usterek; dopiero wtedy - powoli i z niechęcią - dawał się
nakłonid do uznania realnej egzystencji tej rzeczy i do pokwitowania jej własnym podpisem na
kropkowanej linii. Na przykład trud, jaki włożyłem w przekonanie go, że cukiernica w mesie oficerskiej
to „czarka na cukier, wzór 615E”, nie zaś (jak utrzymywał) „miska do zmywania naczyo, wzór 921”,
wydawał mi się naprawdę niewiarygodny.

Miałem też trudności ze skłonieniem innych oficerów do podpisania rewizji książki funduszu na
wydatki nieprzewidziane, a była to jedna ze spraw, od których także musiałem się odczepid.
Spodziewałem się pewnej ostrożności w tym względzie i byłem gotów udzielid odpowiedzi na każde
rozsądne pytanie, ale przydługa walka tylnej straży, jaką z tego powodu rozegrali, nie wydała mi się
odpowiednim wyrazem uznania za dwa lata spędzone razem z nimi w mesie oficerskiej.

Gdybym nie był zmuszony do osobistej konfrontacji z tym wszystkim, nigdy bym nie uwierzył, że w
jednej kabinie mogło się nagromadzid tyle najrozmaitszych rupieci i że mogłem ich nie zauważad aż
do chwili, gdy trzeba się było spakowad. Miałem wrażenie, jakbym w ciągu całego swego pobytu na
okręcie nie wyrzucił nigdy ani jednej rzeczy. Pierwszy raz wszedłem na okręt z dwiema walizkami,
teraz opuszczałem go z czterema, plus marynarski worek, drewniany kuferek i morskie buty zawinięte
w papier pakowy. Cały ten bagaż, zgromadzony na pokładzie przez marynarza wachtowego, obudził
podejrzenia, którym wszyscy, od dowódcy okrętu w dół, dawali swobodny wyraz.

Podoficerowie zebrali się w mesie oficerskiej. Podano kolejkę piwa. Jeden z nich odchrząknął i tak
zaczął: „Chciałbym tylko powiedzied, sir...”

Przemówienia pożegnalne na papierze wyglądają głupio, ale w takich okolicznościach jak te są


wzruszające. Wszyscy otaczający mnie mężczyźni dzielili ze mną podniecenie i nudę, i okresy ciężkich
doświadczeo w ciągu minionych dwóch lat. Okazali się lojalni, dowiedli, że można na nich liczyd w
chwilach krytycznych i że dobrze jest mied ich u swego boku, kiedy coś się dzieje. I oto odchodziłem,
niszcząc układ, na którym z czasem przywykłem polegad. Nowy okręt może byd równie dobry -
prawdopodobnie będzie - ale pozostawiałem za sobą znajomą paczkę, kółko murowanych przyjaciół i
wspaniałe poczucie koleżeostwa w akcji.

Właśnie dlatego - podczas gdy mówca, trzymając w ręku szklankę piwa, jak wierny w kościele
książeczkę do nabożeostwa, rozpoczynał z wahaniem swą przemowę, ponaglany przez innych
głośnym szeptem - nastąpiła chwila wzruszenia i napięcia. Wkrótce jednak skooczyły się formalności i
odzyskaliśmy zupełną swobodę. Kolejka piwa znów zatoczyła krąg z szybkością lassa i posypały się
żarty - na temat złej pogody i kiwania, na temat „naszego” okrętu podwodnego, na temat książki o
korwetach, którą podobno pisałem („Mam nadzieję, że o mnie pan nie napisze, sir - odezwał się
pewien podoficer-palacz. - Moja stara myśli, że to jest okręt strażniczy zapory portowej”). Rozważali
także, jak to będzie na tym wschodnim wybrzeżu, przy czym głównym celem tych rozważao nie było
bynajmniej podtrzymanie mnie na duchu. Nade wszystko doznawałem uczucia, że to pożegnanie jest
dobre, że jest właściwym zakooczeniem mego pobytu na okręcie; zakooczeniem przypieczętowanym
nieco później przez moją rewizytę w mesie podoficerskiej, gdzie tradycyjna szczodrośd w częstowaniu
pożegnalnymi „naparstkami” rumu bardzo się przyczyniła do faktu, że sfrunąłem po trapie i unosiłem
się następnie w powietrzu wzdłuż nabrzeża w stanie beztroskiej błogości.

Gdy opuszczałem basen, był on zatłoczony niszczycielami i korwetami zarówno z naszej grupy, jak z
innych grup eskortowych. Niektóre świeżo wróciły z morza, górne pokłady były mokre, a marynarze
mieli jeszcze na sobie budrysówki; inne jednostki stały gotowe do wyjścia, czekając na przypływ. Ich
maszty i linki sygnałowe rysowały się na tle nieba jak las. Znalazłbyś tam okręty ze świetną reputacją,
z dziwacznymi lub barwnymi postaciami na pokładzie, okręty ze słabostkami osobistymi, które
nauczyliśmy się szanowad. Dziwnie było pomyśled, że znaczną częśd Bitwy o Atlantyk rozegraliśmy w
oparciu o ten ciasny zakątek; że gdyby wymazad z rzeczywistości ten basen i wszystko, czego on
dokonał od początku wojny, to realnym faktem mogłoby byd zagłodzenie Brytanii.
W tym ostatnim zdaniu nie ma żadnej przechwałki ani samozadowolenia, gdyż jedna korweta nie
znaczy nawet tyle, co ząbek trybu w mechanizmie; ale nie jest w nim także hamującą poprzeczką.
Toteż żegnając się z tym basenem i z wszystkim, co reprezentował, mogłem odczuwad dumę i
zadowolenie, że w ucisku i skwarze tamtych dni byłem jego roboczą częścią. Z czasem będzie co
opowiadad wnukom, jeżeli uda się ich przyłapad w nastroju do słuchania.

Powolne (i nawet uroczyste) odejście znalazło przeciwwagę w szybkostrzelnym tempie mego


przybycia. Ledwie dotarłem do nowej bazy i zdążyłem się zameldowad, spadła na mnie istna trąba
powietrzna informacji i wskazówek, która wymiotła mnie z powrotem na ulicę, zanim miałem czas
porządnie zasalutowad.

- Paoski okręt stoi, o tam, na rzece - powiedziano mi - i odpływa mniej więcej za dziesięd minut.
Akurat go pan złapie, jeżeli wystartuje pan zaraz. Prawdopodobnie będzie pan musiał zostawid swoje
rzeczy na lądzie, chyba że są już całkiem gotowe do zabrania. Powinien pan iśd natychmiast. Nadam
sygnał po łódź, jeżeli jej jeszcze nie podnieśli. Prosto tą ulicą, potem pierwsza w prawo, a potem
zapytaj pan o ponton. Numer znaku okrętowego taki-a-taki, gdyby pan musiał prosid kogoś o
podwiezienie. Do widzenia i powodzenia.

Miałem za sobą całonocną podróż, ale znalazłem się na okręcie dwie minuty przed czasem, z
uczuciem, że to nie ja, lecz ogon huraganu. Odchodzący zastępca dowódcy, który spotkał mnie na
pokładzie rufowym, powiedział:

- Zakładaliśmy się z kolegami, czy pan zdąży przed naszym odejściem. To chyba jedyny rodzaj
podniecającej zabawy, z jakiego obecnie korzystamy na tym wybrzeżu.

Rozdział II
Okręt i moje obowiązki

Wyjątek ze stałych zarządzeo dowódcy:

„Zastępca dowódcy jest oficerem wykonawczym, odpowiedzialnym za czystośd i sprawnośd okrętu


oraz za dyscyplinę i warunki bytowe załogi.

Powinien on utrzymywad uzbrojenie okrętu w stanie sprawności, zwracając szczególną uwagę na


natychmiastową gotowośd broni przeciwlotniczej zarówno na morzu, jak i w porcie.

Odpowiedni artykuł King's Regulations and Admiralty's Instructions przekazuje mu władzę


wymierzania kar.

Obok swych obowiązków jako zastępcy dowódcy, jest on przełożonym załogi szeregowej,
odpowiedzialnym za jej wyszkolenie, oficerem specjalistą w zakresie zwalczania okrętów
podwodnych, oficerem sportowym, przewodniczącym komitetu kantynowego, przewodniczącym
mesy oficerskiej.

Powinien stale pamiętad o tym, że w każdej chwili może byd powołany do przejęcia dowództwa
okrętu, i wobec tego powinien się zapoznad możliwie najgruntowniej z odpowiednimi problemami”.
Zapowiadało się pracowite życie. ... Ale jakiż to byłby wspaniały okręt, gdyby móc nim dowodzid! U
Jane'a figurował jako „okręt patrolowy”, po wybuchu wojny został ponownie sklasyfikowany jako
korweta, w istocie zaś, z wyglądu swego i sprawności, był małym niszczycielem, z najrozmaitszymi
dodatkami i udoskonaleniami, które w porównaniu z moim poprzednim okrętem spychały tamten po
prostu do klasy trałowców. Zbudowano go w dostatnich czasach pokojowych, kiedy takie rzeczy, jak
aluminium, wyborowe gatunki drewna i niespartaoskie meble, były jeszcze dostępne. Miał dwie
śruby, obszerne pomieszczenia załogowe, mesę oficerską na górnym pokładzie i pomost znacznie
lepiej zaprojektowany niż ciasny pomost na „Flower”. Był elegancki i szybki. Także znacznie lepiej
wyposażony pod względem personelu, miał chorążego artylerzystę i chorążego mechanika, a we
wszystkich działach - starszych podoficerów zamiast podoficerów. Tworzyli oni razem silny zespół
fachowców, który nie powinien w żadnym wypadku stracid głowy. ... Wreszcie dowódcą okrętu był
zawodowy oficer Królewskiej Marynarki, który później miał dowodzid niszczycielem floty, a już
obecnie wykazywał cechy ludzkie i doskonałe kwalifikacje fachowe potrzebne na tym stanowisku.

Baza marynarki wojennej, z której podejmowaliśmy kolejne działania, była mała i samodzielna,
stanowiła rodzaj feudalnej osady z własnymi stopniami hierarchii i znaczenia, gdzie wszyscy
wszystkich znali. Jak każda osada, miała i ona swoich oryginałów, najdawniejszych mieszkaoców,
plotkarzy, a także swoją istotną jednośd i poczucie koleżeostwa. Niektórzy stacjonowali tam od
początku wojny, postarzeli się i nabrali dobroduszności przy takich zajęciach, jak stemplowanie
przepustek lub niedopuszczanie do zaśmiecania terenu. W czasie spacerku po nabrzeżu mogło cię
pozdrowid dwunastu takich starych wyjadaczy, zawsze wesołych i krzepkich, zawsze witających z
satysfakcją jakąś nową twarz lub rozpoznających już znaną. Dawało to zmiennym kolejom zmagao na
morzu jakieś swojskie tło, jakieś przyjazne jądro, wokół którego obracała się brutalna wojna.

Czasem jednak stałe zajęcie w bazie sprzyjało wyrabianiu się spojrzenia na świat, które można by
słusznie nazwad ograniczonym. Doskonale pamiętam, jak kiedyś odwiedziłem pewnego oficera,
obdarzonego najzacniejszym charakterem, ale nie słynącego z energicznej pilności w pracy, i zastałem
jego gabinet pogrążony w absolutnym chaosie. Biurko zasłane różnymi informatorami, papiery
rozrzucone po podłodze, skrzynka kartotekowa, do połowy wypatroszona, przedstawiała obraz
pijanego nieładu.

- Święty Boże! - wykrzyknąłem z przestrachem. - Jest pan dzisiaj bardzo zajęty.

- Zajęty? - wybuchnął w odpowiedzi i trzasnął pięścią w jakiś leżący przed nim otwarty tom.

- Zajęty? Jestem wściekły! Jak Boga kocham, każe ich za to żywcem obłupid ze skóry.

- Stało się coś złego?

- Najgorsze. To zbrodnia. W nowym wydaniu Debretta podali mylnie pisownię mego nazwiska.

Innym razem, w rozmowie z jednym z adiutantów, którego wydział dostał ostatnio nowego dowódcę,
zapytałem:

- Dla pana to chyba niewielka różnica, prawda? Chodzi mi o to, że ten nowy zapewne podejmie
sprawy w tym samym punkcie, w którym je przerwał poprzednik?

Adiutant z wielką emfazą zaprzeczył ruchem głowy.


- O, nie! Nic podobnego, nic z tych rzeczy. Właściwie już nastąpiły pewne ważne zmiany. - Wskazał
palcem: - Ta lampa na biurku jest nowa. I obie szafki biblioteczne!

Były to jednak odosobnione zakątki dziwactwa, w żadnym razie nie ogólna reguła. Baza cieszyła się
słusznie renomą jednej z najlepszych baz marynarki wojennej w Wielkiej Brytanii; panowała w niej,
zarówno na lądzie, jak i na morzu, atmosfera niewzruszonej solidarności i koleżeostwa, która stanowi
jedyny pewny fundament zwycięskiej wojny morskiej.

Wracam do okrętu, tego absorbującego ośrodka moich obecnych zainteresowao.

Na tym odcinku wybrzeża służył od samego początku, eskortując konwoje przybrzeżne, które w
każdym dniu każdego tygodnia, począwszy od września 1939 roku, doprowadzały życiodajną krew do
serca Brytanii i odprowadzały ją z niego. Oznaczało to dwa i pół roku rejsów tam i z powrotem, tam i z
powrotem, a od czasu do czasu, w charakterze uczty piknikowej, jakiś patrol albo trochę zabawy w
stawianie min. Był to, i jest nadal, ruchliwy przydział: ten zakątek teatru wojny przypominał broo
szybkostrzelną, wszystko działo się tutaj bez ostrzeżenia - nieprzyjacielskie bazy lotnicze znajdowały
się tuż pod bokiem, całe gniazda ścigaczy czaiły się w zasadzce, przemykające chyłkiem stawiacze min
mogły pod osłoną ciemności zastawid śmiertelną pułapkę, a następnie prześliznąd się z powrotem
niedostrzeżone. Niebezpieczeostwo ujawniało się jak gdyby cyklicznie - gwałtowny rozbłysk
aktywności, potem okres spokoju, potem kolejny uśmiech szczęścia lub umiejętne pociągnięcie, które
posyłało na dno okręty wojenne i statki po jednej i drugiej stronie, i znowu zbrojny rozejm. ... Różniło
się to bardzo od wszystkiego, do czego przywykłem w przeszłości. Atlantyk to była kwestia
długotrwałej harówki i przeciągającego się napięcia nerwów, a tutaj wszystko się sprowadzało do
trzech rund ożywionej rozgrywki, w ciągu której w dowolnej, i zarazem w każdej, minucie mogłeś
zostad niespodziewanie znokautowany.

Oczywiście (zwrócono mi na to skwapliwie uwagę, gdy wspomniałem o paru starciach na Obszarze


Zachodnim, dodając do każdej historyjki szczyptę soli i trzydzieści procent substancji barwiącej), teraz
sytuacja na tym wybrzeżu nie jest już taka, jak była, ba, daleko do tego. ... Zdawało mi się, że gdy
przybyłem na okręt, obowiązywało tam powszechnie następujące hasło: „Obecnie jest bardzo
spokojnie, ale gdybyś pan tutaj był rok temu!”

- Naturalnie, teraz nie ma absolutnie nic do roboty - zauważył pewnego wieczoru dowódca,
opowiadając o dniach po Dunkierce i o niebywałym brzemieniu, jakie w owym czasie złożono na
marynarkę wojenną i lotnictwo. - Wtedy mogło się zdarzyd wszystko, poczynając od piekła, koocząc
na śniadaniu, ale teraz... - Machnął ręką z lekceważeniem. - Trochę ścigaczy. Od czasu do czasu
samoloty, bombowce torpedujące. Zdaje się, że zrezygnowały z bombardowania z lotu nurkowego.
Czasem miny. Ot, tego rodzaju drobiazgi.

- I nic poza tym?

- Do diabła! Jeżeli pan szukasz sposobności do akcji, to mniej więcej co dwa tygodnie odbywają się
potaocówki u wrenek.

Okazało się jednak, że nawet bez szukania gdziekolwiek sposobności do akcji mam dosyd roboty.

Zgodnie ze znanym powiedzonkiem, zastępca dowódcy jest poślubiony swemu okrętowi. A


małżeostwo ich nie należy do takich, które by można pozostawid własnym staraniom lub które kwitną
w zaniedbaniu. Po pierwsze, konieczne jest utrzymywanie okrętu w czystości. Gdy przejmowałem
„Dipper”, był to zdecydowanie najczystszy okręt w całej flotylli, zaś moja ambicja zachowania go w
takim stanie wymagała nieustannej walki z najróżniejszymi przeciwnikami. Stojąc na prądzie,
przycumowani do beczki, mieliśmy dogodną okazję do malowania burt. Ta sama okolicznośd
stwarzała jednak także sprzyjające warunki dla łodzi przewożących marynarzy zwolnionych na ląd
oraz prowiant. Łodzie te były obwieszone dookoła uwalanymi smarem oponami samochodowymi
(które dawno powinny się były znaleźd na śmietnisku sprzętu ratunkowego) oraz najbardziej
niechlujnymi odbijaczami, jakie można sobie wyobrazid. Rzadko udawało mi się zachowad wątpliwośd
co do tego, że łodzie dobijały do burty okrętu i przytulały się do niej na pożegnanie. Jeden taki
przypadkowy gośd, jeśli manewrowano nim umiejętnie, mógł z największą łatwością zniszczyd w ciągu
paru minut pracę całego przedpołudnia.

Innym, drugorzędnym wrogim elementem były psy i koty włóczące się po nabrzeżu, które
rozmnożyłyby się na okręcie w charakterze stałych rezydentów, gdyby ich nie pilnowad. Trzeba było
reglamentowad ich liczebnośd z całą surowością. Na szczęście, wspierał mnie w tym względzie jeden z
podoficerów, który posiadał (albo też głosił naokoło, że posiada) własną ponurą metodę rozprawiania
się z tym niebezpieczeostwem.

Pewnego razu, widząc jak mierzy wzrokiem małego szczurowatego kundla, który przemknął się na
pokład i właśnie zżerał połowę marynarskiego obiadu (ofiarowaną mu przez wspaniałomyślnego
palacza), zapytałem:

- Zrobi pan coś, żeby się go pozbyd? Właściwie trudno go sklasyfikowad jako psa, a poza tym mamy
już pełny kontyngent.

- Jeżeli pan porucznik pozwoli zabrad go dziś wieczór na morze, to wszystko będzie w porządeczku -
odpowiedział. A potem, ściszając głos, dodał: - Te maleokie pięknie się topią, sir.

Moje usilne naleganie na czystośd malowanych powierzchni spowodowało także przejściowy konflikt
z oficerem artylerii, którego ambicją było utrzymywanie wszystkiego, co należało do jego działu, w
stanie „roboczej gotowości”, to jest pod obfitą powłoką smaru i oliwy. Ten stan obejmował
naturalnie marynarzy z oddziału artylerii, którzy mieli ogromną skłonnośd do pozostawiania po sobie
śladów w każdym pomieszczeniu, jakie odwiedzali. Bez przerwy też ciągnął się odwieczny spór o to,
czy marynarz ma prawo, bezpośrednio po zakooczeniu czyszczenia dział, zabrad się tymi samymi
rękami do składowania ziemniaków w skrzyni na warzywa. Oczywiście jednak była to tylko kwestia
wzajemnego przystosowania i stopniowo wypracowaliśmy skutecznie działający kompromis.

W każdym razie okręt musiał byd równie czysty, jak sprawny. Wszystko musiało nie tylko dobrze
funkcjonowad, ale i lśnid, działa musiały sprawiad imponujące wrażenie nie tylko dla ucha, lecz i dla
łka. Nie wydaje mi się, aby naprawdę przyłapano mnie kiedykolwiek na jakimś niedociągnięciu w tym
zakresie, chociaż kiedyś zdarzyło się, że w dzwonie okrętowym, normalnie nigdy nie używanym, lecz
czyszczonym i wciąż od nowa polerowanym jako wspaniała ozdoba pokładu rufowego, nie wiadomo
jakim sposobem zabrakło serca akurat na pięd minut przed rozpoczęciem nabożeostwa, w którym
uczestniczył oficer bardzo wysokiej rangi (i bardzo pobożny). Odnaleziono je dokładnie na czas, o
czym oznajmiło radosne bicie dzwonu, a poszukiwania te stanowiły świetną ilustrację do zwrotu: „Nie
było jednego kamienia, który pozostałby nie odwrócony”.
Wejście do portu i przycumowanie do beczki to dobry przykład normalnych czynności zastępcy
dowódcy, które, aby byd skuteczne, muszą przebiegad dokładnie jak w zegarku. Wymagają one
uprzednich przygotowao, baczenia na szczegóły i, na koniec, pracowitego kwadransa, w ciągu
którego trzeba się dobrze nauwijad.

Podczas gdy okręt wpływa przez wejście do portu, trzeba zamocowad szeklę na koocu grubej liny, a
także przygotowad rozmaite stalówki i rzutki. Jeśli pogoda pozwala na to, trzeba dad gwizdek na
przebranie się marynarzy w najgorsze mundury, uprzedzid służbową obsadę łodzi, pogonid marynarza
pocztowego, żeby był gotów skoczyd na ląd „ekspresowym truchcikiem”. Potem rozlega się gwizdek
wzywający marynarzy „Na stanowiska do wejścia do portu” i koło sterowe przejmuje sternik
manewrowy. Z kolei obsadza się załogą i wykręca za burtę łódź wiosłową i motorówkę, czego pilnuje
oficer artylerii, podczas gdy ja rozglądam się szybko po kotwicowisku, aby się zorientowad, jakie
okręty są w porcie - mijając je trzeba im oddad salut gwizdkiem albo (jeżeli są młodsze) odpowiedzied
na ich gwizdki.

W łodzi znajduje się już marynarz pocztowy i ci» marynarze pokładowi, którzy muszą się jak
najprędzej znaleźd na lądzie - na przykład, aby tam stanąd do egzaminów. Do motorówki wsiada
marynarz atletycznej budowy, w kamizelce ratunkowej nałożonej na najgorszy mundur. Balansując na
beczce, będzie czekał, aż podejdziemy bliżej, aby schwytad i zaczepid cienką postojówkę.

Tymczasem mijamy niszczyciele stojące na cumach, ja zaś przechodzę z jednego skrzydła pomostu na
drugie, pilnując, aby jak należy witad je gwizdkami. Wreszcie, w określonym punkcie naszej drogi w
głąb portu, rzucam komendę: „Opuścid na wodę!” i obie łodzie okrętowe opuszczają się
równomiernie, zawisając stępkami mniej więcej na stopę nad powierzchnią wody. Ten stan
hamowanego ożywienia trwa do momentu, gdy znajdziemy się w odległości około stu jardów od
naszej beczki. Następnie wznosimy koocową fanfarę gwizdków na cześd okrętu należącego do
najstarszego stopniem dowódcy, po czym dokładnie naprzeciw niego, tak, aby mógł widzied całe
piękno tego manewru, daję komendę: „Łodzie na wodę!” Obie zwolnione łodzie uderzają o
powierzchnię wody z potężnym plaśnięciem. Łódź wiosłowa oddala się łukiem w kierunku lądu, a
motorówka zmierza ku naszej beczce cumowniczej. Wówczas zastępca dowódcy oddycha z głęboką
ulgą i schodzi na pokład dziobowy.

Tam już wszystko jest gotowe do ostatniej części manewru. Przed nami czeka marynarz na kręcącej
się pławie, dokonując jak zwykle akrobatycznych wyczynów. Podchodzimy bardzo powoli, posuwając
się stopa po stopie przeciw prądowi przypływu, gdy ja sygnalizuję na pomost kierunek i odległośd.
Podajemy rzutkę, marynarz na beczce chwyta ją, ściąga w dół postojówkę i zahacza na pierścieniu
beczki. Krzyczę: „Zahaczone, sir!” i -podciągamy się na windzie kotwicznej, dopóki dziób okrętu nie
zawiśnie nad samą beczką. Opuszczamy wówczas grubą linę odpowiedniej długości, z zamocowaną
na koocu szeklą cumowniczą, którą marynarz na beczce zakłada z kolei na pierścieo. Meldunek:
„Przyszeklowane, sir!” informuje pomost, że wszystkie kłopoty się skooczyły. I oto koniec - możemy
bezpiecznie odstawid maszyny, spuścid trap i zasiąśd na rufie do pierwszej w tym dniu filiżanki
herbaty i do poczty z domu.

Oczywiście, przy sprzyjającej pogodzie równie łatwo jest to wszystko wykonad, jak słuchad o tym.
Można to zrobid powolutku, dowódca może ustawid okręt dziobem dokładnie nad beczką, jak dobrze
ułożony pies myśliwski przynosi ustrzelonego królika. Ale jeżeli fala ciska beczką w różne strony, a
boczny wiatr odchyla dziób okrętu, cała operacja staje się delikatna. Zgodnie ze stałymi
zarządzeniami dowódcy, marynarz na beczce wkłada zawsze kamizelkę ratunkową, która często bywa
mu potrzebna. Widziałem kiedyś, przy bardzo silnym wietrze, jak niszczyciel dryfował burtą prosto na
beczkę, a marynarz powoli się zanurzał, jak tonący okręt, by po chwili wynurzyd się z drugiej strony,
wprawdzie całkiem jak nowy, ale usposobiony wcale nie entuzjastycznie.

Podoficer wachtowy, przyglądając się temu razem ze mną, oświadczył, że nie jest to robota, do której
człowiek zgłaszałby się na ochotnika.

Gdy przejmowałem funkcję zastępcy dowódcy, okręt miał już ustalony tryb pracy, którego się trzymał
od dwóch i pół lat. To całkiem co innego niż wprowadzanie okrętu do kampanii na stanowisku
zastępcy dowódcy i obmyślanie wszystkiego samemu, od początku. Fakt ten ogromnie upraszczał
moją pracę, chod oczywiście pozostawały nadal powszednie zadania i trudności, z którymi trzeba się
było uporad we właściwy sposób. Okręt był prowadzony surowo, dzięki czemu panowała na nim
dobra atmosfera. Ciążący na mnie obowiązek stosowania i utrzymywania dyscypliny - „łagodzenia
opryskliwości surowością”, jak się wyraził pewnego dnia dowódca - nie wymagał bezustannego
zrzędzenia, jakkolwiek czasem bywa to konieczne.

Oczywiście, zdarzały się wykroczenia - samowolne przedłużenie sobie urlopu, zagubienie mienia
marynarki wojennej wskutek niedbalstwa, „podskakiwanie” marynarzy wobec przełożonych, według
wyrażenia bosmana. Ale wykroczenia te nigdy nie były zjawiskiem powszednim i tylko w bardzo
rzadkich wypadkach musiało ingerowad w pełnym składzie „gestapo” zastępcy dowódcy.

Mimo rozpowszechnionej, jak się zdaje, wśród załogi okrętu przeciwnej opinii, wcale nie byłem
rozczarowany tym brakiem sposobności.

Pomijając jakieś wyjątkowe sytuacje czy specjalne dwiczenia, moje zajęcia poranne w porcie
obejmowały normalnie następujące czynności:

asystowanie przy zbiórce o godzinie 07,45 i rozdzielanie pracy na cały dzieo;

przepatrywanie różnych zakamarków na górnych pokładach, gdzie mogło się przydad małe
szorowanie albo liźnięcie świeżą farbą;

zorganizowanie meczu piłki nożnej i dobranie drużyny;

wykombinowanie (przy pomocy bosmana pokładowego) nowego rodzaju liny ratunkowej i polecenie
sporządzenia paru takich lin eksperymentalnych;i

zabawianie gości, którzy wślizgują się na pokład korzystając z najróżniejszych pretekstów i pozostają
na okręcie bez żadnego usprawiedliwienia;

przyjmowanie próśb, skarg i zażaleo załogi;

przewodniczenie zebraniu komitetu kantynowego;

demonstrowanie w obecności całej załogi nowego urządzenia przeciwpożarowego, z prawdziwym


ogniem i bez oszczędzania kosztów;

dokonanie inspekcji tuszy wołowej, o której v rzeźnik okrętowy twierdzi, że znalazła się już „poza
moim prawoznawstwem, sir”;
wypełnianie i podpisywanie różnych zamówieo na zaopatrzenie i formularzy dotyczących
przypadkowo zagubionych przedmiotów, wypisywanie rozkazów podróży, sporządzanie miesięcznych
i kwartalnych sprawozdao finansowo-statystycznych, zestawieo wacht i służb pokładowych, list
odzieżowych, oraz inne drobne zajęcia;

skok na ląd do Biura Płatnika, żeby wywalczyd I czyjeś należności;

konferencja z mechanikiem na temat listy usterek, która już wkrótce ma byd przedstawiona.

Podwójcie te zajęcia, uwzględniając godziny popołudniowe, dodajcie salutowanie gwizdkiem


wszystkich przepływających okrętów, przygotowywanie łodzi dla brygad roboczych i dla oficerów,
parę alarmów przeciwlotniczych i możliwośd przesunięcia miejsca postoju okrętu właśnie w
momencie, gdy wzdłuż całej burty zamontowano już deski do malowania, wówczas byd może
zrozumiecie pewnośd siebie, z jaką zastępcy dowódcy utrzymują, iż zarabiają uczciwie na dodatek
funkcyjny w wysokości półtora szylinga dziennie.

Od czasu do czasu - żeby nas trochę rozruszad - miewamy dwiczenia całej załogi, rozkosz dla dowódcy,
a istny koszmar dla jego zastępcy. Całe przedpołudnie poświęca się wtedy jednoczesnemu lub
kolejnemu przedwiczeniu wszystkich działów okrętu, z wprowadzeniem najróżniejszych przeszkód i
sytuacji krytycznych, jakie potrafi wymyślid dowódca.

Zaczyna się od tego, że dowódca wychodzi na pokład rufowy trochę za wcześnie po śniadaniu,
naciąga rękawiczki i powiada z dziwną satysfakcją:

- No, dobra, panie zastępco, zabierzmy się teraz do czegoś uczciwego. Marynarze lewej burty, opuścid
obie kotwice do linii wodnej, a potem wybrad ręcznie. Jednocześnie ustawid wytyk sondy i dokonad
sondowania. Marynarze prawej burty, przygotowad bojkę do rzucenia za burtę i mied pogotowiu liny
holownicze do holowania z rufy. Palacze, podstemplowad dolne pomieszczenia załogowe. Wyciągnąd
tam główny bezpiecznik elektryczny i polecid, by oddział torpedystów założył oświetlenie awaryjne.
Niech sygnaliści zdemontują główną antenę i ustawią prowizoryczną, ale tak, żeby działała. Oddział
sanitarny, zabrad z pomostu rannego na noszach i przenieśd go na dół. Zaraz, chwileczkę... Ach, tak -
po sekundzie zastanowienia - dad sygnał: „Pożar w maszynce sterowej!”, użyd masek
przeciwdymnych. Każ pan palaczom z obsady działa, aby przygotowali działo do akcji, wyślij pan
motorówkę do wyławiania rozbitków i dad pięciominutowe pogotowie gazowe. Dobra, zaczynamy.
Podchorąży!

- Tak jest, sir.

- Weź pan notes i stoper. Będziemy sprawdzad czas tego wszystkiego i zobaczymy, jak wypadnie.

Wystarczy chyba, jeśli chodzi o rzeczywiste zajęcia; wystarczy dla scharakteryzowania ich zakresu i
różnorodności, a nade wszystko ich interesującego rodzaju. Pominąłem jednak to, co najistotniejsze.
Jakkolwiek w ciągu dnia nie było jednej chwili, która nie przyniosłaby z sobą jakiejś trudności, od
samego początku nie było też jednej chwili, kiedy nie czułbym się ogromnie dumny z tej nominacji.
Okręt wspierał moją dumę: byd na nim zastępcą dowódcy znaczyło tyle, co zostad godnie pasowanym
na rycerza. Meldując dowódcy przed niedzielnym przeglądem obecnośd załogi w całkowitym
porządku, doznawałem tego samego poczucia władzy i przypływu pewności siebie, które były już we
mnie, gdy trzymałem pierwszą w życiu wachtę, sam na morzu, niegdyś, na moim dawnym okręcie.
W tym poczuciu władzy była pokora, ale była też cała duma świata. W mesie oficerskiej trudno byłoby
o lepszą kompanię: koleżeoskośd i wspólny zapał, a także duża różnorodnośd.

Po pierwsze, dowódca - RN, niemal powieściowy typ oficera brytyjskiej marynarki wojennej. Zawsze
na miejscu, pełen pomysłów, nie dający się nabrad nikomu Obserwowanie, w jaki sposób steruje
okrętem, stanowiło źródło nieustannej rozkoszy. Dla mnie było to pierwsze spojrzenie z bliska na
Królewską Marynarkę przy pracy, i miałem czasem wrażenie, że cofnąłem się w czasy jordanowskiego
ogródki, że wchłaniam wiedzę z ustami otwartymi z podziwu.

Potem ja - oczywiście RNVR. „Lubię mied na okręcie kilku amatorów - powiedział kiedyś dowódca. -
To przypomina człowiekowi, że mimo wszystko istnieje jakiś świat zewnętrzny”.... Dopóki
przypominało mu to tylko tyle, czułem, że mogę byd zadowolony.

Nawigator z Rezerwy Królewskiej Marynarki (RNR), był zawodowym marynarzem z tradycyjną


olbrzymią wiedzą praktyczną w zakresie nawigacji. Posiadał siódmy zmysł orientujący go w pozycji
okrętu o dowolnej godzinie dnia lub nocy, co mnie przynajmniej ogromnie dodawało ducha. Zdawało
się, że, gdy wyszedł na pokład, rozejrzał się raz dookoła, wciągnął nosem powietrze i naniósł potem
kropkę na mapie, wszystko już zgadza się jak w aptece.

Wraz z osobą chorążego mechanika wracamy znów do Królewskiej Marynarki. Był to typowy chief,
świetny specjalista, nafaszerowany technicznymi szczegółami i pomysłami. Pewnego razu
przeprowadził w mesie oficerskiej tak zwany przez niego „test przytulności”, używając w tym celu
termometru i spodeczka z wodą. Podsycił ogieo na kominku, szczelnie pozamykał wszystkie drzwi i
okna, a po dwudziestu minutach zameldował, .że udało mu się osiągnąd dziewięddziesiąt procent
przytulności. ... Nikt z obecnych nie objawiał ochoty do wszczynania sporów na temat tego meldunku.

W koocu oficer artylerii - jeszcze jeden zawodowiec i najdawniejszy lokator mesy. Trudno sobie
wyobrazid, aby mógł więcej wiedzied o swojej skomplikowanej pracy i z większym zapałem
przekazywad swą wiedzą innym. W poprzedniej wojnie uczestniczył od początku do kooca i bardzo
dużo podróżował, jak zresztą większośd oficerów marynarki wojennej o tak długim stażu - Indie,
Chiny, Morze Śródziemne, Bliski Wschód. Był doskonałym kompanem - znał mnóstwo historii i
drobnych anegdot, którymi nas raczył pod impulsem chwili. („Wie pan, jak odmierzad
pięciosekundowe odstępy między dwudziestu jeden wystrzałami królewskiej go salutu? - pytał
niespodziewanie. - Przechadzasz się pan tam i z powrotem po pokładzie dziobowym i, mówisz do
siebie: «Gdybym nie był oficerem artylerii, nie tkwiłbym tutaj - Ognia RAZ! Gdybym nie był oficerem
artylerii, nie tkwiłbym tutaj - Ognia DWA! Gdybym nie był oficerem artylerii...»„).

Przez większą częśd mojej służby na tym okręcie taki był komplet mesy, jakkolwiek później uzupełnił
tę paczkę osiemnastoletni podchorąży do różnych poruczeo, dla mnie zaś osobiście - do
przypominania mi, że byłem kiedyś młody i wesoły, że byłem prawdziwym postrachem parkietów
dansingowych.

Jak powiedziałem na wstępie, trudno byłoby o lepszą kompanię w mesie oficerskiej. Podtrzymywało
to w nas wszystkich nieustanne ożywienie i stanowiło najmocniejsze oparcie w pracy, która okazała
się bardzo wymagająca.
Rozdział III
Służba

Wyjście w morze naprawdę rozpoczyna się jednocześnie z następującym zapisem w moich rozkazach
nocnych z poprzedniego wieczoru:

„Okręt w gotowości do wyjścia od godziny 09.00.

Meldowad mi o wszystkich marynarzach schodzących na ląd.

Zamknięcie poczty na okręcie o godzinie 10,30.

11,00. Gotowi do wyjścia.

11,45 (ok.) Rzucid cumy. Odejście”.

Zapis ten uruchamia cały szereg normalnych czynności, dobrze wypróbowanych, których toku nic nie
potrafi zakłócid. Wyprowadzą nas one w dół rzeki, nie pozostawiając żadnych spraw - ludzkich czy
innych - nie załatwionych do kooca.

Treśd zapisu obejmuje sprawdzenie urządzeo sterowych, telegrafów maszynowych, licznika obrotów
oraz wszystkich obwodów elektrycznych sterowanych z pomostu. Obejmuje również wypróbowanie
wszystkich sygnałów dźwiękowych, jakie możemy nadawad - syren, dzwonków, gongów alarmowych i
klaksonów. Obejmuje zdjęcie cumy postojowej i zastąpienie jej cienką postojówką, którą można
odczepid od beczki w dwie sekundy. Dalej zapis ten oznacza kontrolę nad wszystkimi marynarzami
zwalnianymi na ląd, dostarczenie i odebranie najświeższej poczty, zamknięcie wszystkich włazów i
drzwi wodoszczelnych, wciągnięcie trapu i wytyku łodziowego, uprzątnięcie nie zamocowanego
sprzętu pokładowego i wreszcie podniesienie motorówki.

Oznacza on - na pięd minut przed terminem wyjścia - gwizdek zwołujący marynarzy na stanowiska, a
obsadę pomostu na pomost, następnie zaś udanie się tam i zastanie na miejscu grupy ludzi
oczekujących opuszczenia bandery: sternika manewrowego przy kole sterowym, dwóch ludzi
obsługujących telegraf, czterech sygnalistów, gooca i oficera nawigacyjnego. Trzeba z kolei spojrzed z
góry na pokład dziobowy i na znajdujący się tam oddział dziobowy, jeszcze nie w zbiórce, ale zajęty
uprzątaniem lin i odbijaczy albo po prostu czekający; bosman pokładowy z młotkiem w ręku gotów
jest zwolnid postojówkę, a nieskazitelnie elegancki podchorąży gotów jest na wszystko, na oczach
całego okrętu, i najprawdopodobniej ma wszystkiego doświadczyd.

Wchodzi na pomost dowódca, rozgląda się szybko dookoła, oceniając prąd, siłę wiatru, pozycję
innych okrętów w pobliżu. Podnosimy sygnał: „Prosimy o zezwolenie na wyjście”, a po odebraniu
odpowiedzi od dowódcy flotylli pada komenda do maszynowni na dole: „Bacznośd!” Wreszcie
ostatnia komenda: „Zejśd z beczki!”, słychad pojedyncze uderzenie młotka, potem chwila ciszy i
jeszcze potem odpowiedź: „Wszystko rzucone, dziób czysty!” Gdy odsuwamy się od beczki, rzucam
rozkaz: „Oddział dziobowy, zbiórka!” Następnie przechodzę na skrzydło pomostu, aby ostatni raz
rozejrzed się dookoła, sprawdzid oddawanie honorów innym okrętom i upewnid się, że nasze wyjście
z portu jest bez zarzutu pod każdym względem.
Wszystko to wykonujemy w pełnym blasku publicznego spektaklu, otoczeni pierścieniem zgłodniałych
niszczycieli, które tylko czyhają na sposobnośd, aby podnieśd nasz numer rozpoznawczy7, toteż
wszystko musi byd dobrze wykonane.

Ściśle mówiąc, moje stanowisko znajduje się na pomoście do czasu wyjścia z portu. Ale po wezwaniu
marynarzy na wachtę morską, gdy miniemy już główne kotwicowisko, obchodzę zwykle cały górny
pokład, po czym udaję się na dół, by się przebrad w morski ekwipunek.

Mój nowy piękny strój zmienia tę czynnośd w niewątpliwą przyjemnośd. ... Wprawdzie jest to tylko
sławiony kombinezon, ale jakże słusznie sławiony! Cały podbity kapokiem, pięknie zaciągany na zamki
błyskawiczne, nieprzemakalny, nie przepuszczający wiatru, bardzo ciepły i zdolny, pod gwarancją,
utrzymywad przez pół dnia mnie i jeszcze dwóch ludzi (niekoniecznie) na powierzchni wody, jeśli
okaże się to niezbędne. Strój ten uzupełniają od dołu lotnicze buty wyścielone baranim kożuszkiem,
które mi pozwalają, nawet przy najsilniejszym wietrze, zakotwiczyd się mocno na pokładzie.

Do kombinezonu przyczepiona jest lampka ratunkowa, której można używad także w wodzie. W
kieszeniach mam płaską flaszkę z alkoholem, porcję czekolady, dowód osobisty, pieniądze, książeczkę
czekową, klucze, pocztową książeczkę oszczędnościową i bony oszczędnościowe.... W razie
storpedowania wystarczy, bym dopłynął do brzegu i kupił sobie domek.

W pewnym punkcie naszej drogi z kraju, w punkcie, którego nie należy precyzowad, mijamy
latarniowiec. Oczywiście, opuszcza on banderę, gdy przepływamy obok, a my odpowiadamy
podobnym salutem; zwykle jednak, jeśli nie brak nam czasu, upiększamy ten ceremoniał z pomocą
megafonu. Proste „dzieo dobry” wyzwala pierwszą falę. Uwagi na temat porannego komunikatu lub
przebiegu działao wojennych wywołują filozoficzny komentarz. Na pytanie: „Czy zeszłej nocy stawiali
miny w tych stronach?”, odpowiedziano nam kiedyś: „Dowiemy się za minutkę. Wy pierwsi tędy
przejdziecie”.

Widząc co miesiąc latarniowiec zakotwiczony w tym samym miejscu, skłonni jesteśmy normalnie się
zastanawiad, jak naprawdę wygląda praca tamtego faceta. Od chwili wybuchu wojny załoga tego
okrętu widziała tysiące przepływających jednostek; niektóre z nich miały się związad w walce z
nieprzyjacielem i następnie zabłysnąd w nagłówkach gazet, inne płynęły po to, aby wróg je zatopił.
Ponieważ jednak to przelotne zetknięcie się po drodze w jedną lub drugą stronę jest jedynym
kontaktem między nami a latarniowcem, nigdy nie wiemy, czy myśl o zmianach i przypadkach
doczesnego życia robi na tych ludziach jakiekolwiek wrażenie.

Przed zajęciem właściwego stanowiska w eskorcie konwoju zbliżamy się zwykle do niszczyciela-
dowódcy eskorty, od którego dostajemy rozkazy na piśmie przy pomocy karabinka do wystrzelania
rzutek.

W zasadzie jest to oczywiście broo o pokojowym przeznaczeniu, ale kryje w sobie różne możliwości.
Wystrzelany z niej „pocisk” ma postad metalowego pręta z linką przymocowaną do jednego kooca.
Znający się na rzeczy starszy marynarz może, przy spokojnej pogodzie, trafid nieraz tym pociskiem

7
Numer rozpoznawczy okrętu, podniesiony do połowy, oznacza: „Zrobiliście coś nieprawidłowo i dotychczas
nie poprawiliście”.
oficera bardzo wysokiej rangi. Nie znam lepszego środka podniecającego niż zestrzelenie do wody
przybranej złotem czapki w momencie wyruszania konwoju w morze, w dodatku ze świadomością, że
zostało to dokonane w ścisłych ramach służbowych obowiązków.

Odebrawszy rozkazy zajmujemy wyznaczone stanowisko w osłonie konwoju. Czasem załatwiamy to


całkiem spokojnie, dryfując po prostu na właściwe miejsce, czasem dokonujemy w tym celu jakiejś
ewolucji - na przykład płyniemy między kolumnami za rufę konwoju, wyskakując nagle spomiędzy
dwóch statków idących bardzo blisko siebie, zawracamy w kipieli piany i zajmujemy swoje miejsce z
najniewinniejszą miną, jakbyśmy nie umieli zliczyd do trzech. Wzbudza to w nas jakąś iskrę
zainteresowania i (jak świadczą o tym chrapliwe głosy dolatujące z megafonów) wzbudza to również
zainteresowanie w całym konwoju.

Większośd podopiecznych statków to nasi starzy znajomi; niektóre widywałem za dawniejszych


czasów, gdy odbywały długie podróże atlantyckie, inne już od wybuchu wojny przemykały się
chyłkiem w tę i w tamtą stronę tuż przed progiem Hitlera. Czasem miewają one osobliwy kształt i
konstrukcję; w obliczu krytycznej sytuacji wojennej wygrzebano je z samego dna worka. Często noszą
dosyd dziwaczne nazwy, odkąd jednak w bardzo trudnym rejsie eskortowaliśmy statek o naprawdę
niezwykłej nazwie „Jolly Nights”8, przestałem się im dziwid. ... Przeważnie statki są załadowane do
maksimum nośności, my zaś mamy nadzieję, że ich ładunki warte są zachodu. „Wygląda na
zbiornikowiec z benzyną - zauważył kiedyś oficer artylerii, wskazując duży statek idący w konwoju. -
Ale z tym nigdy nie wiadomo, przypuszczalnie wiezie dwa tysiące ton pasztetu Wooltona”.
Niezależnie jednak od tego, czym nafaszerowane są statki, potrzebują one najwierniejszego
przewodnictwa wzdłuż tego niebezpiecznego, urozmaiconego wybrzeża i korzystają zeo, dopóki
pozostają pod naszą opieką.

Po tamtej stronie nawigacja miała, rzecz prosta, charakter pełnomorski - dokonywanie obserwacji,
wyczekiwanie na przebłysk słooca lub pokazanie się ulubionej gwiazdy, przybliżona ocena kursu
rzeczywistego i mnóstwo arytmetyki. Tutaj, blisko wybrzeża, nie ma sposobności do używania
sekstantu, i nie ma też dosyd miejsca na obliczenia oparte jedynie na domysłach. Do normalnych
niebezpieczeostw żeglugi przybrzeżnej wojna dodała jeszcze własne udoskonalenia.

Mamy do dyspozycji wąski oczyszczony tor wodny, chwilowo całkowicie bezpieczny, o który troszczą
się trałowce. Tor ten oznaczony jest w określonych odstępach pławami, które musimy uważnie
kontrolowad przepływając obok, jeśli bowiem zgubimy rachunek i nie zawrócimy na właściwym
zakręcie, to może się okazad, że sondujemy dno stępką. W nocy, przy złej pogodzie, prawidłowe
liczenie błysków jest odpowiednio trudniejsze; pławy podskakują i opadają, chowając się za
grzbietami fal, a jeśli przeoczysz jeden układ błysków i. weźmiesz „Trzy co dziesięd” za „Trzy co
dwadzieścia”, to błąd ten może mied decydujące znaczenie, bo możesz utknąd na mieliźnie albo (co
bardziej prawdopodobne) wleźd na pole minowe. To są pierwsze zagrożenia - długie mielizny,
zaminowane obszary wód, miny postawione, byd może, dawno temu, które od tamtego czasu leżały
uśpione. Ale czyhają jeszcze inne niebezpieczeostwa.

8
Jolly Nights – ang. „Wesołe noce” (przyp. tłum.).
Wody przybrzeżne są usiane wrakami. W nocy zielone pławy wrakowe mrugają ze wszystkich stron;
nad powierzchnią, tuż obok toru wodnego, sterczą maszty i drzewca wielu statków - zatopionych
przez miny, storpedowanych, zbombardowanych lub spalonych, statków zapędzonych na brzeg przez
wiatr i falę. Wszystkie są ilustracją tego samego morału o beztroskim lekceważeniu, niedokładności
lub pechu. Trzeba je omijad z wszelkimi ostrożnościami. Boczny prąd często zaczyna cię spychad w
kierunku jednego z tych wraków, a gdy usiłujesz odsunąd się od niego, napiera na ciebie konwój
znajdujący się na trawersie, nie pozostawiając ci miejsca na żadne manewry, wciskając cię pomiędzy
statek, zbyt duży, aby móc ryzykowad zderzenie, a wrak zatopiony zbyt płytko, aby mu się wymknąd.
W nocy, gdy zielone światła majaczą coraz bliżej, z megafonu wyrywają się rozpaczliwe okrzyki. ...
Pewnego razu usłyszałem, jak z niszczyciela na przeciwległym skrzydle konwoju jakiś głos wołał
śpiewnym akcentem: „Jeżeli nie zostawicie mi trochę więcej miejsca, to ta pława wrakowa będzie
ostrzegała także i o mnie”. Tak właśnie się to odczuwa - jakiś nieubłagany ciężar pcha cię w kierunku
katastrofy i guzik go obchodzi, czym się to skooczy.

Czasem, kiedy ten napór staje się nie do wytrzymania, możesz się prześliznąd między dwoma
statkami i dostad do środka konwoju; w nocy jednak wymaga to bardzo ostrożnej oceny odległości i
nie zawsze wystarcza na to miejsca. A jeśli manewr się nie uda, to musisz się usprawiedliwiad i
wyjaśniad straszne mnóstwo rzeczy.

Pobudzająca do myślenia uwaga nurka pełnomorskiego, którego poznałem na lądzie:

- Z tamtym wrakiem to jest dziwna historia. Z jednego iluminatora wystaje na zewnątrz głowa i
ramiona szkieletu.

Zawsze czuwają nad nami trałowce, i niech im Bóg za to błogosławi.

Dokądkolwiek płyniemy wzdłuż tego wybrzeża, jeden z nich z pewnością znajduje się gdzieś w polu
widzenia. Są różnej wielkości, od trałowca floty o mocnym wyglądzie aż do wsławionego dryftera,
ciągnącego za rufą kłąb liny włókiennej. Co to musi byd za robota! Może po wojnie ktoś obliczy ilośd
roboczogodzin poświęconych na oczyszczanie z min, na tyranie tam i z powrotem wzdłuż tego
samego odcinka toru wodnego lub linii brzegowej, gdzie trzeba nawigowad z mozolną dokładnością,
nigdy nie skąpiąc wysiłku, nie ścinając kątów dla skrócenia drogi, przez cały czas biorąc ryzyko na
siebie, przepływając dany odcinek co dzieo jako pierwsi, w charakterze dennej przynęty - aby
utrzymad przejezdnośd szlaków morskich. Praca ta łączy w sobie skrajne zagrożenie z najbardziej
nieznośną nudą.

Kiedy spotykasz ich na lądzie, nie robią specjalnego wrażenia. Szyprowie z Rezerwy Królewskiej
Marynarki w większości zajmują pierwsze miejsca przy barze i palą się do gry w strzałki; z pewnością
jednak nie wyglądają szykownie i nie zachowują się bardzo spokojnie. Ale popatrz na ich robotę - jak
wczesnym rankiem wychodzą w morze grupami, jak ocierają się niemal o pławy, aby nie pozostawid
ani kawałeczka nie oczyszczonego toru wodnego - a będziesz wiedział, po co wymyślono tych ludzi.

Na morzu słyszysz od czasu do czasu potężne „Bu-um!” Rozglądasz się dookoła i dostrzegasz mały
okręcik oddalający się co sił od plamy kipiącej piany. Jest to trałowiec, który właśnie wysadził minę. ...
Kiedyś widzieliśmy, jak gigantyczny wybuch tuż za rufą jednego z nich nieomal go przytłoczył.
Olbrzymi słup wody wystrzelił w górę, zasłaniając okręt. Kiedy znów się wynurzył, wezwaliśmy go
(sami mocno wstrząśnięci) i powiedzieliśmy troszkę protekcjonalnym tonem: „To była duża rzecz”.
Odpowiedź z trałowca. „Co mianowicie?” ustawiła nas dokładnie na właściwym miejscu.

Na ogół jednak jest to nuda i jeszcze raz nuda. Załogi trałowców mają swoją piosenkę, wprost
wyjątkowo nie nadającą się do zacytowania, która zaczyna się od słów:

„Trałuj, trałuj, trałuj,


Wciąż diablo dobrze trałuj”...

Pod słowa podłożyli melodię dobrze znanego hymnu i przy robocie śpiewają tę piosenkę. Nie jogę
powiedzied, żeby mnie to bardzo dziwiło. Gdybym prowadził takie życie jak oni, nie tylko bym o nim
śpiewał. Wrzeszczałbym na całe gardło.

Warunki pogodowe naszego pływania są dolnie takie, jakich należy się spodziewad na tym wybrzeżu:
zimne wiatry, nieustanne prawdopodobieostwo mgły, krótka, stroma fala, kiedy zaczyna się od czasu
do czasu rekordowy sztorm i prawie zalewająca fala. Przy burzliwej pogodzie brak przestrzeni
morskiej odczuwa się oczywiście silniej niż kiedy indziej. Dalej na Atlantyku, jeśli sprawy przybierają
zbyt groźny obrót, zawsze można sztormowad na wiatr i dryfowad powolutku tak długo, jak się chce,
ale tutaj półgodzinne posuwanie się takim kursem mogłoby spowodowad rozbicie okrętu. Nie można
sobie także pozwolid na złe sterowanie czy nieostrożne manewrowanie, gdyż statki w konwoju idą w
zwartym szyku i margines bezpieczeostwa z obu stron jest bardzo wąski. Dla konwojów
przybrzeżnych zła pogoda to wyzwanie, na które trzeba odpowiadad nieustającą czujnością i
zwracaniem uwagi na szczegóły, mimo że w takim czasie człowiek może się znajdowad na krawędzi
fizycznego i psychicznego wyczerpania.

„Dipper” nie kiwał nawet w połowie tak mocno jak mój poprzedni okręt, ale był zbudowany znacznie
mniej solidnie. Stale miałeś uczucie, że się rozleci, jeśli będziesz go zanadto popędzał; że ceną jego
pięknego wyglądu jest pewna kruchośd. U kobiety może to nawet stanowid powab, ale nigdy w
odniesieniu do okrętu.

Scena: Gwałtowny sztorm na morzu.

Wchodzi sygnalista z komunikatem meteorologicznym Admiralicji, następującej treści: „Stan morza


niski, widocznośd dobra, wiatr silny, słabnący do umiarkowanego. Dalsza prognoza bez zmian”.

Sygnalista: - Jak oni opracowują te komunikaty, sir?

Ja: - Mają najrozmaitsze instrumenty i przyrządy.

Sygnalista: - A czy nigdy nie wyglądają przez okno?

Kiedy trzymamy wachtę razem z podchorążym, jest to prawdziwe udoskonalenie, wachta zmienia sie
dla mnie w luksusowe zajęcie. Podchorąży wykonuje wszystkie drobne czynności, które uważam za
nie przyjemne - zapisuje wszystko na bieżąco w dzienniku okrętowym, odnotowuje odległośd
przebytą w ciągu każdej godziny, sprawdza pławy, zmienia mapy w miarę posuwania się naprzód.
Pozwala mi to obserwowad pomost swobodnie jak orzeł, podejmowad ważne decyzje i planowad
rozległe posunięcia polityczne. ... Miło jest również, zwłaszcza w nocy, mied jakieś towarzystwo;
towarzysz gotów, stosownie do nastroju, przyrządzid mocne kakao lub prowadzid subtelną rozmowę,
jest naprawdę cennym nabytkiem.

Kakao przyrządzane przez podchorążego jest bardzo mocne, a jego rozmowa osiąga stopniowo coraz
wyższy poziom.

Czasem, gdy pogoda jest sprzyjająca i nic się absolutnie nie dzieje ani nie zapowiada, przekazuję
wachtę podchorążemu, a sam przejmuję koło sterowe od sternika. Tak się składa, że sterowanie
okrętem sprawia mi dużą przyjemnośd, ale, sądząc po minach widzów, należę w tym chyba do
mniejszości. Podchorąży z zatroskanym wyrazem twarzy przenosi wzrok bez przerwy z kompasu na
mnie, i z powrotem na kompas. Potem rozgląda się szybko dookoła po najbliższych statkach i znowu
pochyla się nad kompasem z taką miną, jakby pytał: „Czy to możliwe, żebyśmy wyszli z tego cało?”
Mogłoby to speszyd najbardziej doświadczonego sternika.

Sternik zachowuje się całkiem inaczej. Stoi solidnie w pogotowiu, obserwuje kompas i nic nie mówi.
Od czasu do czasu wsysa powietrze przez zęby albo robi gwałtowny wdech. Czasem palce mu nagle
zadrgają. I to wszystko. Jakaż to cudowna rzecz - dyscyplina!

Zdaje się, że na tym wybrzeżu mgła czai się na nas zawsze, niezależnie od pory roku. Czasem, gdy
widocznośd jest już za bardzo zła, konwój musi, jak jeden mąż, rzucid kotwice i czekad aż się poprawi.

Sygnał „Natychmiast zakotwiczyd” nadaje się za pomocą takich środków, jakie w danych
okolicznościach są najbardziej skuteczne. Manewr ten przebiega prawidłowo, dopóki każdy statek
prowadzi uczciwą grę i wykonuje rozkaz natychmiast. Ale daje się zauważyd skłonnośd do bardzo
swobodnej interpretacji stopnia istniejącego zagrożenia; niektóre statki, zanim same się zatrzymają,
wolą najpierw usłyszed łoskot łaocucha kotwicznego za burtą sąsiada, inne zaś, jeszcze bardziej
nieufne, wychodzą wręcz z kolumny, próbując znaleźd wolną przestrzeo z dala od konwoju. Na tej
przestrzeni jednak znajduje się zwykle okręt eskortujący, więc ten ostatni manewr nie cieszy się
popularnością.

Kiedy mgła znika, wszystko się odsłania: większośd statków znajduje się na swoich właściwych
stanowiskach w konwoju, każdy z nich otoczony jakby aureolą, lecz tu i ówdzie jakiś samotny statek,
który się odbił i zawędrował w jakiś zakazany kąt, stoi teraz z wyraźnie wypisanym dowodem
niesubordynacji. Będzie miał w pogotowiu cały szereg najrozmaitszych wymówek, od „Nie odebrałem
sygnału” do „Chyba prąd dryfował mnie na kotwicy”, a jeśli spróbujesz coś z tego zrozumied, nie
sprawi ci to w ogóle żadnej satysfakcji.

Pierwsze zbombardowanie naszego konwoju we mgle to historia nietrudna do zapamiętania ze


szczegółami.

Był wczesny ranek, widocznośd wynosiła co najwyżej pięddziesiąt jardów. Konwój posuwał się bardzo
powoli, każdy statek dotykał prawie nosem ogona poprzednika, jak bydło wracające o zmierzchu z
pastwiska; groziła koniecznośd stanięcia na kotwicy, zanim mgła się podniesie. Całą uwagę
skupialiśmy na nawigacji i na próbach zróżnicowania rozmaitych syren, których ryki dolatywały jakby
z wszystkich kierunków.

Szliśmy po omacku, węsząc wełnisty tuman otulający okręt, nienawidząc każdą chwilę tego
spętanego posuwania się naprzód. Ogłupiający ryk syren, kłęby mgły niesionej wiatrem obok
pomostu, zimna wilgotnośd powietrza - wszystko to razem potęgowało uczucie bezradności, jakie
wywołuje mgła na morzu. Mieliśmy absolutnie dosyd powodów do łamania sobie głowy, nawet bez
dodatkowych komplikacji. Toteż gdy jeden z marynarzy na oku przechylił gwałtownie głowę i zawołał:
„Słychad nad nami samolot, sir!”, zaczęliśmy oceniad naszą sytuację w hiobowym nastroju.

Szybko sprawdzony pomruk samolotu wzmagał się coraz bardziej. Zdawało się, że maszyna krąży
dokładnie nad nami. Po chwili przelotny strzęp błękitnego nieba wśród falujących oparów objaśnił
nas, że na większej nieco wysokości widocznośd jest znakomita. Było oczywiste, że mgła ściele się
nisko, leży jak kołdra niewiele nad powierzchnią morza, i chod my jeszcze nie dostrzegamy samolotu,
jego pilot widzi prawdopodobnie maszty wszystkich statków w konwoju, sterczące nad ławicą mgły, i
może wybierad cel, jaki mu się spodoba.

To naprawdę niesłychane, jak bardzo w takiej chwili człowiek czuje się obnażony - jakby w mroźną
noc spał ze stopami wysuniętymi za okno. Ludzie z obsługi dział, zwołani gwizdkiem na stanowiska
bojowe, spoglądali w górę z nadzieją, ale przynosiło to akurat tyle pożytku, co gdyby wypatrywali
przez zamarzniętą szybę ptaszka po drugiej stronie. Raptem, gdy oni wciąż wypatrywali, coś zaczęło
się dziad. Niespodziewanie zahuczało gdzieś bardzo blisko; w rozdarciu mgły wprost nad moją głową
ujrzałem na sekundę samolot schodzący do nurkowania, potem tenże samolot w połowie drogi w dół,
i wreszcie przerażająco wyraźny widok czterech bomb odrywających się z zawieszeo i spadających w
naszym kierunku.

Padły daleko od celu, co jednak wcale nie znaczy, że nie trafiły w nasze serca. Oddaliśmy kilka salw,
ale - podobnie jak bomby - napędziły one jedynie strachu i w ciągu kilku sekund samolot zniknął nam
znowu z oczu. Spośród rozmaitych wybornych uwag na temat tego incydentu przytoczę tylko jedną;
wypowiedział ją sygnalista na pomoście, mamrocząc pod nosem: „Pierwszy raz w życiu widziałem
serię bomb zrzuconych ciurkiem i ocalałem po to, żeby nazywano mnie łgarzem”.

Inna przygoda we mgle, nieco bardziej przekonująca, spotkała nas, gdy otrzymaliśmy sygnał
radiotelegraficzny, że jeden ze statków w konwoju doznał awarii wskutek zderzenia, a my mamy go
odszukad i wziąd na hol.

Byliśmy zdania, że nadad taki sygnał jest bardzo łatwo. ... Odnalezienie tamtego statku wymagało
opuszczenia stosunkowo bezpiecznego stanowiska w osłonie eskortowej, zbliżenia się do konwoju na
odległośd głosu, posuwania się po omacku tam i z powrotem wzdłuż poszczególnych kolumn i
wykrzykiwania do każdego kadłuba majaczącego w mroku: „Czy to wy jesteście tym uszkodzonym
statkiem?” Na tak pozornie rozsądne pytanie dostawaliśmy tyle dziwacznych odpowiedzi, że w koocu
krępowaliśmy się je zadawad. Jakiś stentorowy głos odkrzyknął na przykład: „Nie, ale będę, jak Boga
kocham, jeżeli podejdziecie jeszcze trochę bliżej!” Ktoś inny, komu porządnie ciążyło coś na sumieniu,
zawołał: „To nie ja, sir” i umknął nam znowu w ciemnośd.
Wreszcie znaleźliśmy poszukiwany statek - mały frachtowiec, przedziurawiony akurat w połowie
długości i bawiący się z resztą konwoju w coś w rodzaju ciuciubabki na wodzie. Trudności, jakie
mieliśmy z jego zlokalizowaniem, były niczym w porównaniu z operacją podania holu.

Nawet w najkorzystniejszych okolicznościach nie jest to sprawa prosta: pół przęsła łaocucha
kotwicznego, dosyd długi odcinek ośmiocalowej liny manilowej, sześddziesiąt sążni holu,
osiemdziesiąt sążni liny włókiennej - wszystko to trzeba odwinąd na pokładzie bez żadnych splątao i
pomyłek, żeby liny wysuwały się gładko, gdy wybiera je holowany statek. W tym wypadku większa
częśd wybierania musiała się odbywad z pomocą krzyków i odgadywania. Wydanie pierwszej liny
poszło jak najlepiej, ale gdy hol wysunął się do dwierci swej długości, uszkodzony statek zniknął
znowu we mgle. Musieliśmy płynąd dalej powoli naprzód, aby uniknąd owinięcia się liny na śrubie
naszego okrętu; pozycji statku mogliśmy się tylko domyślad i, krzycząc w ślepą ścianę mgły za rufą,
próbowaliśmy się dowiedzied, czy drugi koniec holu jest zamocowany.

Z pomostu nie można było dojrzed w ogóle nic z całej tej operacji. Ze swego stanowiska na pokładzie
rufowym musiałem opowiadad przez telefon, co się dzieje, podawad przybliżoną odległośd od
uszkodzonego statku i oceniad, kiedy powinniśmy zastopowad maszyny, aby nie dopuścid do
gwałtownego szarpnięcia i zerwania holu. Bo gdyby tak się stało, trzeba by rozpocząd poszukiwanie
statku od samego początku. ... W dodatku zawsze istnieje prawdopodobieostwo, że jakiś inny statek
zdryfuje pomiędzy nas i zapłacze się w linę holowniczą. Może dwa statki, może jeszcze i pława.

Fakt, że nie wydarzyła się żadna z tych rzeczy, sprawił nam jakby rozczarowanie. Byliśmy zdolni
całkiem gładko wziąd na siebie ten ciężar, głównie dzięki pewnym wyczynom dowódcy, które usunęły
w cieo wszystkie jego poprzednie osiągnięcia w prowadzeniu okrętu. Wkrótce potem mgła się
podniosła i wyholowaliśmy nasz statek prosto w słooce; jest to przyjemna chwila, podobnie jak
wyjście z ponurego lasu, gdzie strach dręczył cię cały dzieo, i odnalezienie z powrotem miłego świata.
Dopóki jednak trwała niepewnośd i domysły, odpowiedzialnośd ciążyła okropnie.

Marynarz na oku: - Samolot prawo dziesięd. Kąt podniesienia zero. Zbliża się do okrętu.

Ja (wykorzystując ten meldunek dla pouczenia przez tubę wachty na pokładzie): - Samolot w prawo
od dziobu. To Hudson należący do Lotnictwa Obrony Wybrzeża. Można go łatwo poznad po
podwójnych sterach i grubym kadłubie. Gdy przelatuje nad nami...

Marynarz na oku (tonem pełnym szacunku): - Leci seria bomb, sir.

Inny urywek dialogu, autentycznośd gwarantowana.

Niszczyciel (do niemieckiego samolotu krążącego wokół konwoju, poza zasięgiem skutecznego
strzelania): - Już mi się w głowie kręci. Zacznij w odwrotnym kierunku.

Niemiecki samolot: - Z przyjemnością.

Tak też uczynił.


W pewnym konwoju bardzo uparty maruder opierał się wszelkim namowom, aby dogonid resztę. Na
wszystkie nasze rozkazy i błagania, jeśli w ogóle odpowiadał, miał gotowe oświadczenie: „I tak już idę
z maksymalną prędkością”, i dalej wlókł się za rufą konwoju aż do późnego zmierzchu.

Przypadkowo nadleciał pojedynczy samolot nieprzyjacielski i zrzucił bombę dosyd blisko owego
marudera. Odniosło to natychmiastowy skutek. Po piętnastu sekundach z komina statku zaczęły walid
kłęby dymu, potem zwiększył on prędkośd, tak że mógłby konkurowad z niszczycielem co do wielkości
odkosu u dziobu, przemknął jak strzała przez środek konwoju i wyszedł po drugiej stronie. Wciąż
wyrzucając kłęby dymu, rozpłynął się w mroku przed nami....

Dowódca zauważył: „Wiecie co, ta autosugestia to dużo znaczy”.

Pewnego razu musieliśmy stad przy uszkodzonym frachtowcu całą noc, w paskudną pogodę, czekając
aż się rozwidni, żeby statek mógł wykonad doraźne naprawy i popłynąd do portu. Pamiętam, był to
jedyny przypadek w dotychczasowym moim doświadczeniu, kiedy wyrażenie „wstał świt” osiągnęło
pełnię swego znaczenia.

Morze było za bardzo wzburzone, aby wziąd frachtowiec na hol, inaczej bylibyśmy spróbowali
odholowad go w takim stanie, w jakim się znajdował. Tak więc, gdy stał na kotwicy wlokąc ją powoli,
ale unikając jakoś kłopotów, my krążyliśmy bez przerwy wokół pobliskiej pławy i radziliśmy sobie w
tej sytuacji jak się dało - ryjąc dziobem w wodzie, kiedy pchaliśmy się pod wiatr, kiwając się wściekle z
burty na burtę, gdy spływaliśmy w dolinę fali, uchylając się od bryzgów, przemakając na wylot i
marznąc na pomoście.

Przechyleni na burtę, krążyliśmy dwanaście godzin wokół tego mizernego światełka, które co
dwadzieścia sekund błyskało słabiutko, jak pijaczyna otwierający mętne oko. Reszta była czarna jak
grzech śmiertelny, przez pomost przewalały się od czasu do czasu paskudne fale, a deszcz pędzony
wyjącym wiatrem chłostał nas bez ustanku. Nie było naprawdę żadnego lekarstwa na dwie wachty,
które miałem tej nocy. Kakao, czekolada, kanapki, kapokowy kombinezon i buty lotnicze na kożuszku
- to wszystko straciło swój urok na długo przed koocem. Jedyną ulgę przynosiło nadawanie i
odbieranie co jakiś czas sygnałów ze statku handlowego. Kontakt z drugim człowiekiem na zupełnym
pustkowiu dodawał ducha nam obu. Wreszcie zaczęliśmy zadawad jeden drugiemu zagadki.
Oczekując we wrogich ciemnościach przyjścia dnia, potrzebowaliśmy towarzystwa.

Zagadki jednak były bardzo kiepskie. Oto próbka, wywodząca się z gwiazdkowej atrakcji dziecinnych
czasów i zasługująca na to, aby zostad już dawno pogrzebaną przez litościwe lata.

Pytanie: Dlaczego głuchoniemy mężczyzna nie może połaskotad dziewięciu dziewcząt?

Odpowiedź: Bo może tylko gestykulowad9.

Sygnalista na frachtowcu stracił dużo czasu, zanim poprawnie odebrał tę zagadkę.

9
Nieprzetłumaczalna gra słów. „Gesticulate” znaczy „gestykulowad”, ale wymawia się niemal identycznie jak
„Just tickle eight”, co znaczy „połaskotad tylko osiem” (przyp. tłum.).
Od czasu do czasu wyznaczano nasz okręt do nocnej służby patrolowej, to jest do obserwowania
pewnego obszaru, do ochrony każdego statku, który przepływałby przez ten obszar, i do szukania
guza na własny rachunek.

Lubiliśmy patrole, po prostu jako odmianę po normalnym eskortowaniu konwojów. Jest w tych
patrolach coś indywidualnego, niemal romantycznego, poza tym ma się więcej swobody, nie pęta nas
koniecznośd utrzymywania swego stanowiska ani prędkości innych statków. Z tą swobodą wiąże się
szereg specjalnych korzyści. Możesz hałasowad, ile dusza zapragnie, albo przyczaid się jak kot przy
mysiej norce. Jeżeli masz ochotę dad „Całą wstecz” albo pogonid, ot tak, dla wprawy, za ławicą ryb,
możesz sobie na to pozwolid nie narażając się ze strony dowódcy eskorty na warkliwą naganę, od
której uszy palą. No i, oczywiście, zawsze istnieje możliwośd, że natkniesz się na jakiś naprawdę
soczysty kąsek - na przykład na samolot zajęty zrzucaniem min albo na niemieckie ścigacze szykujące
się do ataku na konwój. W takie noce czujesz, że zarabiasz rzetelnie na swoje utrzymanie, ale czasem
wydaje ci się, że te noce długo zwlekają z nadejściem.

Poza tym, nie podają ci ich na półmisku, z zaproszeniem, abyś wszedł i użył sobie do sytości. W tym
stadium wojny, na tym wybrzeżu, nie ma już tylu bitew, żeby wystarczyło dla wszystkich. Zdarzają się
kuszące okazje, kiedy wiadomo, że inny okręt idzie patrolowad sąsiedni obszar, my zaś usiłujemy
wymyślid jakiś przekonujący pretekst, aby się tam wśliznąd. To okropnie denerwujące uczucie, gdy
czasem widzimy, jak pocisk oświetlający wystrzela w górę właśnie po tamtej stronie widnokręgu, jak
pociski smugowe zakreślają na niebie wyraźne czerwone łuki, gdy wiemy, że komuś dają lanie i że to
nie nasz interes. Gdyby nam się tylko udało przespacerowad się na tamtą stronę, niby przez
nieuwagę, i odkroid dla siebie tyci plasterek. ... Ale musimy prowadzid uczciwą grę, chodby tylko ze
względu na skutecznośd działania. Jeżeli w poszukiwaniu podniecających przeżyd wymkniemy się z
wyznaczonego nam obszaru patrolowania, to cały ten obszar - na którym może się zdarzyd wszystko -
pozostanie nie chroniony.

Tego rodzaju kłusownictwo nie jest mile widziane przez nikogo, a już najmniej przez zainteresowaną
korwetę czy niszczyciel, który zatopił zęby w smacznym kawale mięsa i zamierza mocno go trzymad
dla siebie, na przekór wszelkim przybyszom.

Tę ostatnią sytuację dobrze zilustrowały sygnały, które wymieniliśmy kiedyś z siostrzaną korwetą w
drodze powrotnej do portu, po całonocnej dręczącej bezczynności na samej tara wędzi czegoś, co
wyglądało na uroczyste palenie kukły Guy Fawkesa 5 listopada10.

Oni: - Poszczęściło się wam tej nocy?

My: Nie. Trafiło się coś w rejonie Iksa, ale załapali wszystko dla siebie.

Oni: - Spodziewaliście się, że przyślą wam RPC?11

Nie, kłusownictwo nie cieszy się bynajmniej popularnością. Na ten gatunek inicjatywy prywatnej
spogląda się z ponuro zmarszczonymi brwiami; nie wolno nawet zatrzymad się na skraju obcego

10
Guy Fawkes – czołowa postad spisku prochowego katolików angielskich w 1605 roku przeciwko parlamentowi
i Jakubowi I. Spisek wykryto 5 XI1605 roku i stracono przywódców. Istnieje tradycja obnoszenia w tym dniu
przez chłopców kukły Fawkesa i palenia jej (przyp. tłum.).
11
RPC – „Request the pleasure of your company”, powszechnie używany między okrętami sposób zaproszenia
do siebie (przyp. tłum.).
obszaru i starad się cmoktaniem zwrócid na siebie uwagę patrolującej jednostki. Jest jednak coś
wzruszającego w widoku sfrustrowanej korwety, która usiłuje chyłkiem dołączyd do akcji niszczyciela
przeciwko ścigaczowi nieprzyjacielskiemu, jak chłopczyk na meczu piłki nożnej, przeciskający się
między nogami dorosłych. Miejmy nadzieję, że uznają to odpowiednie czynniki.

Pewnej ciemnej nocy, gdy sumiennie i wiernie patrolowaliśmy w sąsiedztwie konwoju, nie czyniąc
nikomu krzywdy, nagle znaleźliśmy się w samym środku buchającego blasku: jeden z eskortujących
niszczycieli wystrzelił pocisk oświetlający dokładnie nad nami, aby się upewnid, czy to naprawdę my
(albo, co bardziej prawdopodobne, żeby nas po prostu poderwad na nogi). Przedtem nie zdawałem
sobie dokładnie sprawy, jaki to jest potężny blask. ... Nasz okręt, zimny i obnażony w tej jaskrawej
iluminacji, tkwił pod bacznymi spojrzeniami, a tamci przyglądali mu się do woli. Czekaliśmy na
pomoście w pewnym napięciu na dalszy ciąg, jakkolwiek miałby się ten dalszy ciąg przedstawiad.
Wydawało się możliwe, że mimo wszystko była to kontrola serio i że na niszczycielu mówiono sobie:
„Nie można go rozpoznad z całą pewnością. Na wszelki wypadek poczęstujmy go paroma pigułkami
czterocalowymi”.

Kiedy bombowce wylatują na nocne „tysiącsamolotowe” wyprawy lub inne duże operacje, częśd z
nich przelatuje nad nami prawie jak nieprzerwana rzeka, której widok i huk są miłe sercu.
Przynajmniej mojemu sercu. W takich sprawach jak naloty i akcje odwetowe chrześcijaostwo,
nakazujące „nadstawid drugi policzek”, w moim wypadku raczej przymyka oko. W roku 1941 mój
poprzedni okręt sterczał w basenie portowym przez siedem nocy kolejnych nalotów, więc chciałbym
teraz, żeby nasi wyrównali tamten rachunek tak, jak im się spodoba. Wielu ludzi z naszej obecnej
załogi pochodzi z Portsmouth i Plymouth; powracając tam na urlop znajdowali swe domy zrównane z
ziemią, więc nie przypuszczam, aby mieli większe zastrzeżenia przeciwko temu, co czuję.

O wczesnym zmierzchu bombowce lecą nad naszymi głowami, zmierzając we właściwym kierunku.
Lecą w szyku torowym, w małych zespołach po trzy lub cztery, a czasem pojedynczo. Wydają się
ogromne. O tej porze dnia ich sylwetki odcinają się ostro na niebie. Może ociąga się jeszcze poświata
jaskrawego zachodu słooca i na tym bladobłękitnym i złocistym tle ciemna fala samolotów sunie,
przedzierając się ku swoim celom. Znikają z oczu i roztapiają się w ciszy jak prześliczne, złowieszcze
stado ptaków biorących udział w odległej bitwie. Po ich przelocie wieczorne powietrze odzyskuje swe
właściwości, powraca spokój, nie ma żadnego dowodu.

Później, na krótko przed świtem słyszymy jak wracają. Sam ten fakt i jego odczucie są teraz troszeczkę
odmienne - bardziej nieoficjalne, swobodne. Wiele jest samolotów nie uszkodzonych, które mają
triumfujący wygląd. Inne ciągną w kierunku domu, jakby się potykały, najwidoczniej mają
uszkodzenia - kichające silniki, jakieś zwisające strzępy, wyrwane kawałki skrzydeł i kadłubów. Kiedyś
widzieliśmy „Stirlinga” lecącego z jednym silnikiem w płomieniach, kuśtykającego naprzód z małym
pióropuszem ognia i wlokącego za sobą ogon dymu. Patrząc na niego z zadartymi w górę głowami,
siłą własnej woli zmuszaliśmy go, aby przetrwał tę mękę i wylądował na lotnisku. ... Niezależnie
jednak od stanu samolotów, wiemy, co muszą czud ich załogi, gdy zobaczą kraj w polu widzenia -
ulgę, wdzięcznośd, może zdumienie. Tam, gdzie były niedawno, wszelkie gwarancje musiały w ich
świadomości utracid na jakiś czas swą ważnośd, pozostawała im tylko zimna krew i przytomnośd
umysłu, aby z sekundy na sekundę wypełniad swoją częśd zadania.

Od czasu do czasu odbieramy sygnał, że według nadesłanych meldunków jakiś samolot spadł do
morza albo że dryfuje pneumatyczna tratwa ratunkowa z załogą bombowca. Jeżeli znajdują się gdzieś
niedaleko, to podwajamy liczbę marynarzy na oku i robimy wszystko, co w naszej mocy, aby ich
odnaleźd. Po takiej wyprawie w nieznane - do Kilonii, Hamburga, może na drugą stronę Alp - należy
im się od nas maksymalny wysiłek.

W jeden rejs zabraliśmy z sobą pilota z bombowca RAF; był doskonałym kompanem. Podciągnął na
bieżąco wszystkie nasze slangowe wyrażonka i (nie wysilając się zbytnio na zalewanie) przekonał nas,
że w porównaniu z nim mamy bezpieczną służbę. Na nieszczęście jednak nasz konwój wybrał akurat
tę okazję, żeby otworzyd ogieo z wszystkiej broni, jaką tylko posiadał, do Bogu ducha winnego
„Lancastera”, który wynurzył się nagle z blasku zachodzącego słooca i leciał dosyd nisko nad nami.

Staraliśmy się wytłumaczyd naszemu gościowi, że taka nadwrażliwośd jest usprawiedliwiona (a nawet
godna pochwały), ale nie wydawało się, aby był skłonny patrzed na tę sprawę z jakiegokolwiek innego
punktu widzenia niż partykularny punkt widzenia RAF.

Po tej stronie spotykamy znacznie więcej naszego lotnictwa, niż to bywało na Atlantyku. Samoloty
zawsze nas osłaniają czy to bezpośrednio, czy też bawiąc się w pobliżu w „skacz mi przez plecy”, a
jednym okiem obserwując konwój. Niekiedy widzimy, jak myśliwce schodzą w dół łukiem, piekielny
hałas odbija się od grzbietów fal, a lecące przodem maszyny wiją się jak węgorze w wartkim potoku.
Mniej więcej po minucie cała kawalkada znika za widnokręgiem, my zaś powracamy do nudnej,
mozolnej pracy domowej, czując się trochę jak Kopciuszek w wieczór balowy. Jeśli jednak omijają nas
blask i świetnośd, to przynajmniej oszczędzony nam jest kociokwik.

- Trzeba im oddad, co się należy - podsumował to kiedyś oficer artylerii. - Nie są ulepieni z samej
brylantyny i siedzą w nich nie tylko złe duchy powodujące kraksy samolotów.

Wyznaczono nas do eskortowania stawiacza min „przy robocie”, a nie był to najprzyjemniejszy
przydział w tym tygodniu.

Teoretycznie biorąc, zadanie było bardzo proste: wyprowadzid stawiacz min na określone miejsca
kręcid się w pobliżu, podczas gdy stawiał miny, i przyprowadzid go z powrotem. Zadanie to jednak
miało daleko sięgające i zawiłe powiązania, w które Bóg wie co mogło się wplątad. Po pierwsze,
nawigacja musiała byd precyzyjna dosłownie co do jarda; albo uzupełnialiśmy jakieś luki we własnym
polu minowym, albo też przepływaliśmy przez nie, aby postawid nowe pole (wolałem nie patrzed na
mapę), więc w razie jakiegokolwiek błędu nie byłoby potrzeby go powtarzad. Po drugie, okręt
załadowany minami - dużymi, czarnymi, soczystymi (patrzyliśmy spod oka, jak je ładowano) - jest
zawsze niepokojącym sąsiadem; gdyby na jego pokładzie ktoś nacisnął niewłaściwy przycisk,
moglibyśmy w tej samej chwili wylecied w podróż powietrzną. I wreszcie, wyprawa odbywała się w
biały dzieo, przy czym, wyrażając się łagodnie i dyskretnie, miała nas zaprowadzid dalej niż zwykle od
naszego wybrzeża.
Towarzyszyły nam, oczywiście, jeszcze inne okręty i wychodziliśmy z portu w sile, która działa
uspokajająco. Znalazłszy się poza obrębem portu, ustawiliśmy się w z góry określonym szyku i
ruszyliśmy w drogę. Było zupełnie naturalne, że ostateczna decyzja w sprawach nawigacji należała do
stawiacza min, ale mnóstwo sygnałów błyskało tam i z powrotem, zanim kurs, jakim mieliśmy iśd,
został ostatecznie zaakceptowany, a rozliczne obawy przycichły. Nie mieliśmy nic przeciwko temu,
aby tamci nas prowadzili, jeśli wiedzieli, co robią, ale nie szkodziło sprawdzid tę okolicznośd. ... Długi
czas szliśmy po prostu śladem poprzednika, kursem, który z każdym obrotem śruby oddalał nas po
troszeczku od osłony (nie mogliśmy tego nie zauważyd). Stopniowo na naszym okręcie dawała się
odczuwad pewna ostrożnośd; ludzi nie mających absolutnie nic wspólnego z obowiązkami marynarza
na oku - na przykład koderów czy sygnalistów -i można było dostrzec, jak badali wzrokiem widnokrąg
z gorliwością godną zawodowców.

Z pewnością nie było nic złego w chęci zapewnienia sobie niewielkiego marginesu bezpieczeostwa,
toteż pod koniec rejsu w tamtą stronę oficjalnie wprowadziliśmy ten środek ostrożności, podwajając
na całym okręcie liczbę marynarzy obserwujących samoloty.

Wydawszy odpowiedni rozkaz, dowódca zwrócił się do mnie:

- Obejdź pan działa, wyjaśnij pan sytuację i powiedz wszystkim, że żądam utrzymywania jak
najściślejszej obserwacji. Wygłoś pan jedno z tych swoich demagogicznych przemówieo, jeśli ma pan
ochotę, i maluj diabła tak czarno, jak tylko potrafisz. Znajdujemy się teraz w kraju Indian.

Wreszcie osiągnęliśmy wyznaczoną pozycję i rozpoczęło się rzeczywiście stawianie min, poprzedzone
ostatnim (jak mieliśmy nadzieję) atakiem wykresów i obliczeo arytmetycznych dla usunięcia wszelkich
wątpliwości. W czasie tej koocowej operacji nie mieliśmy nic do roboty, poza utrzymywaniem
naszego stanowiska i przyglądaniem się regularnym pluśnięciom min zrzucanych za burtę;
podskakiwały przez parę minut za rufą stawiacza min, tworząc posępną, czarną smugę, po czym
zanurzały się z wolna pod powierzchnię i ginęły z oczu prawie bez zmarszczki na wodzie. W swej
powrotnej drodze niewątpliwie odrobią to spokojne opadanie w dół.

Zdawało się, że ta robota trwa wieki. Kręciliśmy się bezczynnie, świadomi nerwowego napięcia, jak
włamywacze, którym pedantyczny wspólnik polecił czekad, bo przed odejściem musi jeszcze
koniecznie uprzątnąd pokój. Dla zaostrzenia smaku sytuacji, w połowie pracy ukazał się samolot i
powoli zataczał nad nami szerokie kręgi. Był to jeden z tych niemożliwych do zidentyfikowania
samolotów, których nie reprodukują w podręcznikach, mający dwa albo cztery silniki, grubo-smukły
kadłub i okrągławo-kanciaste kooce skrzydeł. Mógłby byd naprawdę maszyną dowolnej
przynależności i przeznaczenia; zdawało się, że wykonuje ewolucje charakterystyczne dla samolotu
eskortowego, ale te same ewolucje pasowałyby równie dobrze do nieprzyjacielskiego zwiadowcy.
Gdy stawiacz min, nie śpiesząc się, doprowadził swe zadanie do kooca, całkowicie już dojrzeliśmy do
tego, by wracad do domu.

Zawróciliśmy dziobem ku lądowi i wtedy dowódca zauważył:

- Przypuszczam, że niektórzy lubią tego rodzaju wycieczki. Mnie osobiście wydaje się to
stuprocentowo chorobliwe.
Statek, a zwłaszcza okręt wojenny, wysadzony w powietrze wskutek wybuchu miny wygląda
wyjątkowo okropnie,, bo panuje na nim jakiś pijany nieład, który w każdym szczególe sprawia
rozpaczliwe wrażenie.

Patrząc na okręt, patrzysz na ruinę: pokłady powyginane, pomost wgnieciony, działa celują pod
najróżniejszymi kątami albo zwisają nad burtą. Może najgorsze w tym wypadku jest to, że okręt
wydaje się absolutnie zdezorganizowany. W mgnieniu oka przeobraził się ze sprawnej jednostki w
istne złomowisko. Oto był dobry okręt, duma załogi. Oto jest opuszczony wrak, kupa żelastwa,
zaniedbana, bezkształtna i martwa.

Zaledwie kilka dni później, kiedy przepływasz obok niego, masz wrażenie, że jest już martwy od stu
lat, oddany we władanie rybom i wodorostom.

Migawka niewłaściwej komendy na ster: - Prawo dziesięd! ... Dokąd się pchasz, do jasnej cholery?

- Zeszłej Gwiazdki - zaczął dowódca (wiedziałem, że będzie to coś interesującego, ale niekoniecznie
ścisłego), na zeszłą Gwiazdkę.. a może było to jeszcze o rok wcześniej albo też nawet na Wielkanoc, w
każdym razie to była jakaś religijna okazja... wiele się działo, a my siedzieliśmy naprawdę w samym
środku kotła.

- Tak, to było gdzieś tutaj - wskazał ręką w kierunku pobliskiej pławy wrakowej, która niedawno
przysporzyła nam mnóstwo kłopotów. - o właśnie, myślę, że ta pława jest pozostałością tego, co się
tu stało. Tak czy owak, coś się pokręciło, konwój zboczył z toru wodnego i pruł prosto przez
zaminowany obszar. Boże mój, miny wybuchały jak bąbelki w wodzie sodowej. Przypominało to zły
sen bardziej niż cokolwiek innego. Jeszcze nie zdążyłeś spojrzed na jeden statek, kiedy drugi dostawał
już swoją porcję.

- Przypominam sobie wrażenie strasznego kontrastu. Wigilia Bożego Narodzenia, pokój na ziemi, i
statki wylatujące w powietrze dokoła nas, bez najmniejszego ostrzeżenia, a my przyglądamy się temu
zupełnie bezradni, i taki sam los może spotkad nas samych. Miny to podstępna sztuczka o każdej
porze, ale w święto Bożego Narodzenia wydawały się szczególnie zdradzieckie. Gdy patrzyliśmy, jak
tamte statki wylatywały w powietrze i tonęły, a ludzie wokół nich pływali w morzu, nie wyglądało na
to, żeby pokój na ziemi był mocno upragniony ani żeby mógł służyd za mocny oręż.

Okręt otrzymuje najrozmaitsze zadania, i ja tak samo. Do zadao zastępcy dowódcy należy wszystko,
poczynając od wejścia na pokład podejrzanego statku na pełnym morzu, koocząc na odpowiadaniu na
pytania w sprawie podatku dochodowego; wszystko musi byd wykonane raz-dwa-pięd i z jednakową
bezwzględnością.

Pamiętam pewną wyprawę o trzeciej nad ranem w celu wyratowania łodzi, która wskutek jakiejś
pomyłki w obliczeniach dowódcy osiadła na mieliźnie w czasie regat żeglarskich poprzedniego dnia.
Rozpoczęta w środku nocy operacja ratownicza - przy użyciu wysokich nieprzemakalnych butów,
rzutek, lin holowniczych i tuzina butelek piwa - miała w sobie jakiś niezwykły, piracki posmak, a jej
pomyślne zakooczenie o świcie wydawało nam się triumfem godnym pamięci.
Innym razem, powracając z patrolu, dostrzegliśmy unoszącą się na morzu bombę - w każdym bądź
razie przedmiot ten miał kształt bomby, łącznie ze statecznikami i ogonem.

- Chciałbym się temu przyjrzed - oświadczył dowódca. - Nigdy nie wiadomo, może to jakaś nowa tajna
broo. Interesuje to pana?

Odpowiedziałem, że niespecjalnie, ale gdy na pomoście zaczęły gęsto padad słowa: „oficer do
rozbrajania min”, w pięd minut później wrobili mnie naturalnie w kierowanie operacją wyławiania.
Podpłynęliśmy ostrożnie motorówką do bomby, podczas gdy dowódca, może błądząc myślami gdzie
indziej, oddalał się wraz z okrętem z bezpośredniego sąsiedztwa i przyglądał się przez lornetkę.

Wyłowiłem z wody ten przedmiot, mający dokładnie kształt bomby, z rodzaju tych, jakie się widuje na
zdjęciach przedstawiających ładowanie bomb na latające fortece, z wymalowanym napisem: „Żeby
Hitlera mocniej bolała głowa”. W drodze powrotnej na okręt trzymałem się od niej na odległośd
wyciągniętego ramienia. Gdy podpłynęliśmy bliżej, usłyszałem z pomostu głos dodający otuchy: „Nie
rób pan takiej pogrzebowej miny, panie zastępco. Nawet gdyby wybuchła, nie będziesz pan nic o tym
wiedział”. Okazało się, że było to coś w rodzaju dymnej pławki zrzucanej przez samoloty,
probrytyjskiej i nieszkodliwej, ale to odkrycie sprawiło mi raczej rozczarowanie. Jednak (jak to później
zaznaczyłem w mesie oficerskiej) bohaterski charakter dokonanego czynu chyba nic na tym nie
stracił?

Człowiek musi byd naprawdę gotów stawid czoła wszystkiemu, nawet pozornemu brakowi gorliwości
ze strony dowódcy. Pewnego razu przypadkiem dostrzegliśmy w wodzie bardzo sponiewieranego
trupa. Przypatrzywszy mu się uważnie, dowódca powiedział po dłuższej chwili:

- Panie zastępco, wyłów pan to wszystko, dobra? Ja przejdę się na rufę.

W pewien sposób charakterystyczny jest fakt, że odpowiedziałem: „Tak jest, sir” i dałem pierwszą
komendę na ster, zanim dowódca przerwał mi trochę urażonym tonem: „To był żart. Przecież pan
wie, że naprawdę wcale nie idę na rufę”.

Zdarzyła się też inna, bardziej budująca historia, kiedy to, wskutek jakiegoś kaprysu w Wydziale
Szyfrów, otrzymaliśmy niezwykły sygnał: „Natychmiast rozpocząd działania wojenne przeciwko
Japonii”.

- Zastępco!

- Jestem, sir.

- Rozpocząd działania wojenne przeciwko Japonii.

- Tak jest, sir. ... Prawo dziesięd!

Konwój przyłapany po wyjściu w podróż i umykający na południe, by znaleźd schronienie przed


najgorszym od wielu lat sztormem na tym wybrzeżu, harował ciężko przez całą noc, aby zachowad
szyk i utrzymad kurs wzdłuż bezpiecznego toru wodnego.
Co do nas, to mieliśmy na szczęście stanowisko za rufą konwoju, dające pewną swobodę ruchów. Ale
nawet w tych warunkach trudno było zachowad w ciemności bezpieczną odległośd, a jeszcze trudniej
panowad nad wściekłymi ruchami okrętu. Krótka i stroma fala z rufy niezmiernie komplikowała
sterowanie. Stojąc na pokładzie rufowym widziałem, jak fale zawisały nad rufą, po czym unosiły ją w
górę i przechylały na jedną lub drugą burtę, grożąc zepchnięciem okrętu w dolinę i przewróceniem.
Niekiedy fale wyskakiwały w górę i, zamiast wślizgiwad się pod kadłub, załamywały się i waliły na
pokład rufowy, niczym bezmyślny cios gigantycznej pięści. Gdy opadała kurzawa wodna i woda
wylewała się znowu za burty, okręt podnosił się z wolna, jak otumaniony pięściarz, wracający do
przytomności po nokaucie.

Na otwartym Atlantyku konwój byłby już dawno podjął konieczne środki ostrożności i wykonał zwrot
dziobem pod falę. Ale tutaj nie było miejsca na zwroty i nie było żadnego innego środka, prócz
czujnego sterowania i dokładnie wymierzonej prędkości. Gdybyśmy płynęli za szybko, żadna siła nie
uchroniłaby nas przed zarzuceniem rufy i przewróceniem okrętu, natomiast przy zbyt małej prędkości
leniwy okręt byłby celem dla każdej doganiającej nas fali. W wąskim przedziale między tymi dwoma
niebezpieczeostwami, zarzucając na boki i kiwając się wściekle z burty na burtę, kluczyliśmy i
umykaliśmy przed wrogiem.

Dokoła nas była gęsta ciemnośd i kąsający ziąb. Od czasu do czasu dmuchnął śnieg, pobielając pokład,
który w następnej chwili wymiatał wiatr albo zmywała od niechcenia woda morska. Wicher szarpał
okrętem i targał moim ubraniem, rufa unosiła się, drżała przez chwilę, po czym znów opadała, jakby
w nie kooczącym się rytmie.

Poszukiwane pławy ukrywały się w mroku, dopóki prawie nie wleźliśmy na nie. Zawsze istniało
niebezpieczeostwo, że jakiś maruder, którego nie mogliśmy dojrzed w ciemnościach, pokaże się zbyt
późno, aby uniknąd katastrofy. A za rufą, jak mściwie wrzeszcząca pogoo za zbrodniarzem, fale waliły
bez chwili wytchnienia i kłapały zębami, i pędziły nas dalej.

Była to noc pełna nerwowego napięcia i oczekiwania, wytrzymywanie przez dwanaście godzin
złośliwości zimy. Świt wstał jak błogosławieostwo i ukazał połyskujące pokłady, sternika wachtowego
przy kole (od sześciu godzin bez przerwy), tak czujnego jak sędzia w gardłowej sprawie, i dzielny
konwój wciąż trzymający się razem.

Na morzu nic nie dodaje tak bardzo otuchy jak przełom roku, gdy noce zaczynają się już wyrywad z
objęd zimy, a zmierzch co wieczór zapada o kilka minut później. Zaczynasz zauważad tę zmianę w
czasie psich wacht zaraz po Bożym Narodzeniu: pierwsza psia wachta (od godziny 16 do 18) staje się
stopniowo wachtą dzienną, a gdy w połowie lutego możesz przejąd ostatnią psią wachtę (od godziny
18 do 20) zupełnie za widna, wiosna i nadzieja już się zbliżają.

Czekaliśmy na to długo, od października ubiegłego roku. Jak szybko jednak zapomina się o tym
wszystkim.

Dziwnie było znowu zobaczyd wybrzeże francuskie, pierwszy raz od roku 1939. Widok ten budził taką
samą, pełną zamyślenia uwagę, jaką mogłaby wzbudzid kolumna robocza więźniów z Dartmoor,
oglądana z przebiegającej w pobliżu głównej szosy. Wydawało się niesłychanie bliskie; wzniesienia w
głębi lądu były szarawobiałe w blasku księżyca w pełni, a niewyraźne światła na brzegu, to zapalające
się, to znów gasnące, przypominały tajemne sygnały nadawane przez więźniów stamtąd.

Odległy widok nieprzyjaciela towarzyszył nam mniej więcej przez godzinę. W pewnym momencie
blask reflektora omiótł morze, szukając obcych. Gdy promieo światła zbliżył się, zataczając koło, jeden
z marynarzy powiedział: „To ten stary drao błyska na nas ślepiami”. A w chwilę później, idąc śladem
tej samej myśli, dorzucił: „Przynieś z dołu herbaty, Nobby. Moja cierpliwośd już się wyczerpała”.

Niszczyciel, który tej nocy dostał torpedę i zatonął, był naszym starym przyjacielem. Usłyszeliśmy
wybuch z bardzo daleka, następnie zaś, po akcji i alarmie, odczuliśmy ulgę, gdy kazano nam opuścid
konwój i udad się na poszukiwanie rozbitków.

Dla nas, którzy znaliśmy wielu ludzi znajdujących się w wodzie w tę przejmująco zimną noc, była to
najważniejsza rzecz, jaką mogliśmy uczynid, ale jeśli miał byd z tego jakikolwiek pożytek, trzeba to
było zrobid szybko. Silny prąd pływowy pozwalał się domyślad, że rozbitkowie będą rozproszeni na
dużym obszarze. Szybkośd, z jaką okręt tonął, przemawiała raczej przeciwko możliwości opuszczenia
na wodę łodzi, a okropne zimno nie pozwoli im przetrwad długi czas w wodzie.

Było bardzo ciemno i pierwszą wskazówkę, że znajdujemy się już blisko, stanowił zapach płynnego
paliwa. Zapach ropy i pojedyncze niewyraźne światełko na pustej tratwie ratunkowej Carleya. Na
upewnienie się, że tratwa istotnie jest pusta, straciliśmy mnóstwo czasu - drogocennego czasu, bo
każda minuta mogła zdmuchnąd o jedno życie więcej. Nagle, okrążając szerokim łukiem plamę ropy
na wodzie, usłyszeliśmy odległe wołania i wzięliśmy kurs w tym kierunku, tak dokładnie, jak go
mogliśmy ocenid. Po paru minutach jeden z marynarzy na oku zauważył drobną czarną plamkę na
morzu, przed dziobem okrętu. Od dawna była to rzecz zwyczajna, nie do zniesienia w swej blisko
trzyletniej swojskości. ... Zbliżając się do tej plamki, przyglądałem się przez lornetkę, próbowałem
rozróżnid jej zarysy i zorientowad się, czy warto tracid czas na ratowanie.

- Dwóch ludzi - powiedziałem, gdy podeszliśmy dostatecznie blisko. - I na pewno żyją, machają
rękami. Ale nie mogę dojrzed tratwy ani niczego w tym rodzaju. Zdaje się naprawdę - tu zawahałem
się - że stoją po prostu w wodzie.

- Obie maszyny stop! - rozkazał dowódca. Dzwonki telegrafów zadźwięczały na dole, skąd
potwierdzono komendę. - Podejdę wprost do nich - mówił dalej. - Nie będziemy marnowad czasu na
opuszczanie łodzi, jeżeli można się bez tego obejśd. - Znów podniósł do oczu lornetkę i przyglądał się
dłuższą chwilę. - Ma pan rację, panie zastępco - zwrócił się do mnie - ich pozycja jest rzeczywiście
dziwaczna. Albo mają pasy ratunkowe założone na wysokości kolan, albo korzystają ze sztuczki z
indiaoską liną.

Znalazło się jednak inne, zdumiewające wyjaśnienie, którego nam udzielili ze wspaniałą
przytomnością umysłu sami rozbitkowie. Kiedy dzieliła nas od nich jeszcze odległośd trzydziestu
jardów i okręt pełznął w ich stronę z niemal wytraconą prędkością, jeden z nich zawołał piskliwym od
zimna, lecz mimo to donośnym głosem:

- Proszę nie podchodzid już bliżej, sir! Stoimy na rufie okrętu.


Ich męstwo wydawało mi się bardzo niezwykłego gatunku. Od przeszło dwóch godzin ci dwaj ludzie
stali po pas w lodowatej wodzie. Sterczeli na rufie niszczyciela, który utrzymywał się w pionowej
równowadze, wsparty dziobem o dno, ale mógł w każdej chwili zatonąd zupełnie. Widzieli ratunek w:
zasięgu, wyciągniętego ramienia, widzieli obietnicę ocalenia z sytuacji, którą musieli -uważad za
okropną i beznadziejną, a jednak pierwszą rzeczą, o której pomyśleli, było niebezpieczeostwo grożące
nam, gdybyśmy podeszli do nich zbyt blisko. Takich ludzi warto było ratowad chodby i dziesięd razy z
rzędu.

Cofnęliśmy się na bezpieczną odległośd i opuściliśmy motorówkę, która ich wyłowiła: sygnalistę i
palacza, obu przeziębłych do szpiku kości, z nogami .nieomal bezwładnymi. Wiele dłużej nie mogliby
wyżyd, nawet gdyby zatopiony okręt nie zmienił; pozycji. -Rozmawiałem z nimi, gdy rozgrzewali się w
kuchni, ale bardzo mało wiedzieli o tym, co się zdarzyło. Kiedy okręt zatonął, obaj znajdowali się na
górnym pokładzie, przez jakiś czas pływali w ciemnościach dookoła, a potem nagle wylądowali w
cudownej przystani, gdzieśmy ich odnaleźli. Długo nie widzieli nikogo więcej, mimo, że wcześniej
znajdowała się w pobliżu tratwa Carleya, a na niej około dwudziestu ludzi. Nie sądzili, by opuszczono
którąkolwiek z łodzi: nie było na to czasu. Pozostawiłem ich w ciepłej kuchni - sine zziębnięte nogi i
wciąż jeszcze dzwoniące zęby przypominały o przeżytym niebezpieczeostwie - i wróciłem na pomost.
W ciągu kwadransa mojej nieobecności nie zaszło tam nic nowego; niczego nie dostrzeżono,
jakkolwiek przez chwilę słychad było głosy krzyczących ludzi, zbyt słabe albo zbyt odległe, aby można
było rozpoznad kierunek. Od dosyd długiego czasu panowała już cisza.

- W tym wszystkim - zauważył niespodziewanie dowódca - przygnębiające jest to, że tak dokładnie
wiemy, jacy to ludzie giną w morzu.

Chyba wszyscy mieliśmy to samo na myśli: nie tak daleko od nas, lecz praktycznie poza naszym
zasięgiem, wierny odpowiednik załogi naszego okrętu, tacy sami godni zaufania marynarze, wesołki i
hultaje, giną jeden po drugim.

Zbliżał się świt, od czterech godzin bezskutecznie zataczaliśmy wokół plamy ropy coraz szersze kręgi,
o ile mogliśmy się W tym zorientowad. Gdy się rozwidni, dostrzeżemy zapewne tratwę Carleya, ale
wtedy może już byd za późno na uratowanie znajdujących się na niej ludzi.-Nie trzeba było tłumaczyd
tego marynarzom na oku; przez resztę nocy przypuszczalnie każdy marynarz na okręcie nie
przestawał ani na chwilę uważnie obserwowad. Niezależnie jednak od stopnia ich czujności, na nic się
to zdało: wstał świt, a my znajdowaliśmy się ciągle zaledwie o jeden krok od osiągnięcia celu, czyli
prawie w obliczu klęski i żałosnej odpowiedzi na hasze wcześniejsze nadzieje.

W świetle dziennym ujrzeliśmy wreszcie tratwę i z pełną prędkością popłynęliśmy w jej stronę. Musiał
to byd główny kierunek pływu, gdyż po drodze mijaliśmy kolejno nieliczne gromadki ciał, już bez
wyjątku martwych, poniewierających się w morzu zanieczyszczonym ropą, wśród drobnych resztek
zatopionego okrętu. Jakaś spoczywająca na wodzie głowa podskakiwała czasem w górę ze
wzdymającą się martwą falą, sprawiając złudne wrażenie życia, budząc nadzieje, które przy
następnym spojrzeniu obumierały. Była to załoga, której poszukiwaliśmy, ale poszukiwania trwały
chyba za długo: czas i morze pokonały zarówno nas, jak i ich.

Pozostawała tratwa: niezapomniany widok, gdy zbliżaliśmy się do niej w dziewiczym słoocu ślicznego
poranka. Na. tratwie siedziała garstka ludzi z czarnymi twarzami, w odzieży nasiąkniętej ropą,
otoczona leżącymi twarzą w dół postaciami w leniwych pozach, jakie przybierają zmarli. Gdy
podpłynęliśmy do nich, jeden z rozbitków słabym gestem podniósł rękę na powitanie; na kolanach
trzymał, jak na poduszce, głowę swego kolegi, drugą ręką dotykał martwo patrzącej twarzy czułym
ruchem, który wystarczał za opowieśd o minionej nocy. Inny rozbitek rozjaśnił umorusaną twarz w
szerokim uśmiechu, gdy sięgaliśmy po niego, chod musiał cierpied męki z powodu zmiażdżonej nogi.
Co do pozostałych, to niektórzy wpatrywali się z dołu w okręt jak w cudowne zjawisko; zdawało nam
się, że jeden z nich śpiewa, ale słuchając z bliska można było rozpoznad, że to ciche jęczenie. Wszyscy
przemarzli do ostateczności.

Zabraliśmy się do roboty jak można było najostrożniej, wkładając w obchodzenie się z rozbitkami cały
nadmiar współczucia, jaki się w nas nagromadził w ciągu ubiegłej nocy i pod wpływem ich obecnego
wyglądu. Kiedy podnosiliśmy ich na pokład, wokół naszego okrętu krążył przez cały czas nisko nad
wodą „Spitfire”, jako ochrona, widz i żałobnik w jednej osobie. Był to widok, który wżerał się w
pamięd - kilka postaci siedzących na tratwie, trupy rozciągnięte w niezdarnych pozach, nieustannie
krążący wokół nas samolot, piękne słooce, zdolne ogrzad, niestety, tak niewielu. Trzeba było
przygotowad talię do wciągania nieboszczyków; kiedy ich podnoszono, ciała huśtały się jak wisielcy
skazani za jakąś zbrodnię, a głowy kiwały się naprzód, w bok i znowu naprzód niewypowiedzianie
szpetnym, powtarzającym się ruchem. Marynarze wyznaczeni do tego zadania pracowali przy talii z
kamiennymi twarzami. Te trupy to byli oni sami.

W ciągu ranka wyłowiliśmy wiele ciał. Ułożono je na pokładzie rufowym, ich odzież była umazana w
ropie, ale tu i ówdzie można było rozróżnid znajome dystynkcje - kotwiczkę starszego marynarza lub
skrzyżowane flagi sygnalisty. Może właśnie widok tych dystynkcji uprzytomnił nam z przeraźliwą
jasnością, że to nasi koledzy marynarze ponieśli śmierd i zostaną odnotowani w rejestrach za pomocą
najbardziej wyraźnego i ostatecznego zwrotu: „zginął w akcji”.

Pamiętam, jak starszy mechanik popatrzył z góry na jednego z nich i wymamrotał pod nosem: „Trzy
winkle, to znaczy co najmniej trzynaście lat służby, a teraz to”. Słowa te podsumowywały ciągłośd
Królewskiej Marynarki, jej poczucie jedności, jej dumę rodową. Wyrażały głębokie wzruszenie
żałobnika, który opłakiwał nie swego brata, lecz cząstkę samego siebie. Podobne motywy pobudzają
kolegów zmarłego marynarza do hojnego podbijania stawek przy tradycyjnej licytacji różnorodnej
zawartości pozostałego po nim marynarskiego worka. Dziesięd szylingów za wstążkę do czapki,
piętnaście szylingów za stary scyzoryk - to właśnie jest miarą ich koleżeoskich uczud, którymi
obejmują żonę i dzieci zmarłego.

Wielu członków załogi niszczyciela jeszcze nie odnaleziono, istniało zaś przypuszczenie, że co najmniej
dwie inne tratwy odbiły od okrętu. Wobec tego zamierzaliśmy dalej prowadzid poszukiwania. Stojąc
na pomoście pozwalałem, by okręt krążył z minimalną prędkością wokół najbliższej pławy, podczas
gdy poniżej, w kabinie nawigacyjnej, dowódca i nawigator, w oczekiwaniu na rozkaz, ślęczeli nad
mapami i tablicami pływów, próbując dokładnie wyliczyd, dokąd mogła zdryfowad reszta załogi
niszczyciela po jego zatonięciu. Nadeszła wreszcie odpowiedź na nasz sygnał proszący o zezwolenie
na dalsze poszukiwanie rozbitków, rozpoczęliśmy więc serię starannych przeczesywao całego
przypuszczalnego obszaru.

Ów dzieo był pamiętną lekcją przeciwstawiania się zniechęceniu. Przemierzaliśmy obszar poszukiwao
wielokrotnie tam i z powrotem, dokładając wszelkich starao i stosując środki ostrożności, jakie tylko
można sobie wyobrazid, wszystko jednak na próżno. Widzieliśmy jedynie szczątki i przedmioty z
zatopionego okrętu, a i tego niewiele. Mogło to doprowadzid do szału. Przecież ci ludzie byli tutaj,
życie z nich uchodziło, a (jak się nam zdawało) wyłącznie nasza głupota nie pozwalała ich uratowad.
Nie można było -odpędzid od siebie tej myśli. Cały czas mieliśmy świadomośd, że szczelina zacieśnią
się coraz bardziej, że trwa wyścig między zimnem i kresem ludzkiej wytrzymałości, między godzinami
dziennego światła, które nam jeszcze pozostają, i milami kwadratowymi, które musimy przepatrzed.
W tym rachunku trzeba było uwzględnid jeszcze jedną doniosłą pozycję. Pogoda pogarszała się z
każdą wachtą, wieczorem zaś osiągnęła stan, przy którym ludzie przebywający tak długo w wodzie
raczej nie mogli już żyd. Wciąż jeszcze są tutaj, wśród wzmagającej się fali, w posępnym zmroku.
Będziemy musieli ich tutaj pozostawid. W miarę jak fakt ten rysowywał się coraz ostrzej i ustalał,
załamywała się na nim nadzieja, wzbierał niepohamowany gniew, pogłębiały się smutek i litośd.

Z zapadnięciem nocy zawróciliśmy do portu. Mając wolną wachtę rozmawiałem w mesie oficerskiej z
dwoma uratowanymi oficerami. Trudno było nie doznawad poczucia winy z powodu przyjemności,
jaką mi sprawiało przebywanie w ciepłym, zacisznym pomieszczeniu, a kiedy im powiedziałem, że
rezygnujemy i schodzimy z obszaru poszukiwao, poczułem się nędzną kreaturą. Co oni czuli, wolałem
się nie domyślad. Jeden z nich powiedział: ,,No cóż, na pewno zrobiliście dla nas wszystko, co było w
waszej mocy”. Ta uwaga była maską uczucia, nie zaś jego wyrazem. W drodze powrotnej, w miarę
przyśpieszania obrotów maszyny, strzępy zadowolenia z naszych wysiłków uciekały i pozostawały za
rufą razem z wszystkim innym

Jeden z rozbitków, mówiąc tak, jak mówią ludzie, którzy chętniej by zachowali milczenie, ale nie są do
tego zdolni, powiedział:

- Słyszałem przedtem, że człowiekowi, kiedy pobędzie jakiś czas w morzu, jest już po prostu wszystko
jedno, czy obędzie żył, czy też umrze. Uważałem, że w moim wypadku to nie może byd w żaden
sposób prawdą, bo przecież mam w domu żonę, i dwoje dorastających dzieci.. Ale to jest prawda. Po
pewnym czasie człowiek jest tak przeziębnięty i wyczerpany, że nic go nie obchodzi, kogo osieroci.
Jedyne, czego: chce, to zasnąd i skooczyd z tym wszystkim. To jest właśnie najgorsze
niebezpieczeostwo dla tonącego rozbitka. Obojętne, jak długo mógłby jeszcze przeżyd, jeżeli jest
bardzo zimno i paskudnie, najzwyczajniej nie chce już dłużej żyd.

Gdy weszliśmy do portu, było całkiem ciemno, posuwaliśmy się naprzód, bardzo wolno, lawirując z
rozważną precyzją między okrętami i beczkami cumowniczymi. Opuszczenie łodzi wiosłowej i
zahaczenie się na beczce przy świetle zaciemnionej latarki było skomplikowaną operacją, ale
skupienie na niej uwagi przynosiło ulgę. Wszyscy na okręcie zachowywali się bardzo cicho. Nie
powiodło nam się dzisiaj, przy tym specjalnym zadaniu.

Rozdział IV
Łukowanie na beczce

Fakt, że podczas postoju w porcie jesteśmy zwykle przycumowani do beczki, narzuca nam dośd
osobliwy, odizolowany rodzaj życia. Izolacja okrętu, mimo że widad go z lądu, jest całkowita. Możemy
oczywiście regulowad nasze kontakty z lądem za pomocą ustalonych kursów motorówki, ale jak się
już wejdzie w normalny tryb dnia, życie na okręcie może byd zamknięte w sobie i samowystarczalne
w bardzo przyjemny sposób.

Okręt jest odrębną jednostką, zdaną na własną zaradnośd. Poza normalnymi godzinami pracy,
najrozmaitsze inne zajęcia załogi - czytanie, pisanie listów, gra w karty, loterie fantowe, pranie i
naprawianie odzieży, gotowanie posiłków, muzykowanie - zmierzają wszystkie jakby do
zaakcentowania niezależności i samowystarczalności okrętu. Czujemy, że potrafimy zrobid u siebie
wszystko, poradzid sobie nie tylko z każdą krytyczną sytuacją, ale także z każdym nieoczekiwanym czy
lekkomyślnym odruchem. Nie mówiąc o zaspokajaniu zwykłego zapotrzebowania okrętu na takie
rzeczy, jak sztormtrapy czy splatanie stalówek, nie czujemy się zaskoczeni żadnym z zadao tego
rodzaju, jak na przykład wygrawerowanie napisu na metalowym kuflu do piwa, posrebrzenie
papierośnicy (metodą nielegalną, której nie opiszę), zmajstrowanie w całości dobrze funkcjonującej
zapalniczki do papierosów, zrobienie intarsjowanego kółka do serwetki, maleokiej maszyny parowej,
szafki na książki, butów na sznurkowej podeszwie albo brezentowego kaptura na maszynę do pisania.

Jak na tak mały okręt, jego zasoby wydają się prawie nieograniczone. Nawet gdy idzie o nowe kółko
balansowe do zegarka na rękę, wystarczy dad znad jednym słówkiem do działu maszynowego.
Przynajmniej tak utrzymują ci z maszyny. Co do mnie, to czekam, żeby ktoś inny spróbował pierwszy.

Przy takiej różnorodności talentów, z których można czerpad, i takiej ilości niezbędnego czyszczenia,
malowania, działoczynów i dwiczeo portowych nie musimy się nudzid, nawet gdybyśmy nie wiem jak
długo łukowali na beczce. Niekiedy, ze względu na złą pogodę lub jakieś drobne uszkodzenie,
spędzamy tam rzeczywiście dosyd długie okresy. Czas mija, po odpływie następuje przypływ, i znowu
odpływ, a we flotylli szerzą się dziwne pogłoski: że dno naszego okrętu obrasta jakimś specjalnym
zielskiem, nie morszczynem o zdrowej zieleni, lecz szkodliwym porostem portowym; że siedzimy na
mieliźnie z wysuszonych przez nas butelek; że zardzewiały łaocuch kotwiczny przyrósł do beczki i
będziemy musieli użyd palnika acetylenowego, żeby móc wyjśd w morze. ... Nas to nie demoralizuje
ani trochę, ale za to inne okręty wykazują skłonnośd do demoralizacji. Uważają chyba, że poszczęściło
się nam.

Dla równowagi zdarzają się całkiem inne okresy, kiedy „ze względów operacyjnych” (jak się to
określa) albo z powodu nieustannego zderzania się z sobą tych przeklętych korwet, widujemy port w
ogóle bardzo rzadko: wsuwamy tylko dziób do środka, pobieramy paliwo i znowu wychodzimy w
morze, utrzymując niejako ruch wahadłowy, który redukuje do zera sen i regenerację sił.

A beczka cumownicza czeka na nasz powrót, wokół niej krążą zgłodniałe mewy. Dziewczyny na lądzie
zapominają o nas i przelewają swe względy na niszczyciele.

Przykład zmarnowanej drzemki popołudniowej: O godzinie 15 otrzymujemy sygnał: „Do «Dipper» od


admirała: Opuścid łódź wiosłową, opłynąd pławy numer 6 i 10. Zameldowad o podniesieniu z
powrotem łodzi wiosłowej”.

Gdy wyłaziłem ze skóry, aby jak najszybciej wyprawid łódź wiosłową z obsadą, której oczy kleiły się
jeszcze z senności, zdawało mi się, że to obrzydliwy kawał w specjalnym wydaniu marynarki
wojennej.
Od czasu do czasu miewamy takie niby to nieoficjalne inspekcje, które wszystkim narzucają
koniecznośd wyjątkowo czystego i schludnego wyglądu. Tu i ówdzie rozstawia się wtedy pewną liczbę
marynarzy w roboczych pozach, z pełnym wyposażeniem w szczotki i szmaty do czyszczenia
mosiądzu. (Dziwna rzecz, na okręcie ludzie, którzy rzeczywiście pracują jak najsumienniej, zawsze
wyglądają, jakby się próżniaczyli, i na odwrót). Po jednej z takich inspekcji miałem na jej temat
zabawne sprawozdanie od pewnego przyjaciela, który, jako zastępca dowódcy niszczyciela, z lotu
ptaka przyglądał się z zajęciem przez lornetkę.

Obserwował procesję obchodzącą okręt - admirała, dowódcę, zastępcę dowódcy („Nigdy przedtem
nie widziałem cię w rękawiczkach!”), czterech innych oficerów, podoficera, gooca, psa okrętowego i
kota.

- Uczciwie powiadam, czasem mi się zdawało, że czoło tej procesji spotyka się z ogonem - mówił mi. -
Wyglądało to jak gromada tresowanych słoni na arenie cyrkowej, odrobinę dla nich za ciasnej,
chociaż gdy zatrzymywało się czoło pochodu, to reszta stłaczała się systemem teleskopowym, jak
wagony towarowe. Ale z całą pewnością macie na okręcie kilku łebskich marynarzy.

Obserwowaliśmy, jak jeden z nich, bardzo zajęty malowaniem na prawej burcie, gdy mijał go admirał,
następnie skoczył migiem na lewą burtę i zaczął splatad linę. A może to było z góry wyreżyserowane?

Odpowiedziałem, że nie, że to była absolutnie prywatna inicjatywa, i że zbadam tę sprawę.

- W każdym bądź razie ryzykował, bo admirał zagadał do niego po raz drugi. Zdawało nam się, że
musiał zauważyd tę zmianę warty.

Mnie również wydawało się to dosyd prawdopodobne. Właściwie wciąż jeszcze tak mi się wydaje.

Oficer artylerii urządza od czasu do czasu gruntowny i tajemniczo niezrozumiały nalot na amunicję do
działa czterocalowego. Opróżnia cały magazyn, rozmieszcza jego zawartośd na górnym pokładzie, a
następnie spaceruje dokoła z notesem w ręku, mamrocząc coś pod nosem i gryzmoląc w notesie.
Marynarze o twarzach pozbawionych wszelkiego wyrazu odnoszą potem wszystko z powrotem do
magazynu.

Na niektórych pociskach wymalowane są dużymi literami napisy: „Do diabła z Hitlerem”, nie wiem
jednak, czy są to pociski specjalnego kalibru.

Mamy na okręcie działo z osobliwą dekoracją, która wywołuje zwykle różne komentarze, i nie można
się temu dziwid. Na masce działa wymalowane są dwie swastyki, pod jedną napis; „HE. 111”, pod
drugą: „M.E.110”, a środek osłony ozdabia mały rysunek niemieckiego ścigacza. Otóż tak się składa,
że te trzy pozycje (uznane oficjalnie) to zarazem wszystkie dotychczasowe trofea naszego okrętu.
Fakt, że przedsiębiorczy celowniczy namalował je hurtem na jednym dziale, mianowicie na własnym,
które potem pozwalał ludziom oglądad właściwie tylko za specjalną opłatą, stał się obfitym źródłem
sporów w łonie oddziału artylerii.
Uzgodniono wreszcie, że w razie ewentualnych wątpliwości i dla uniknięcia niesprawiedliwego
rozdziału blasku sławy należy zawsze jasno stwierdzad, iż znaki zwycięstw odnoszą się do całego
okrętu, a nie tylko do jednego celowniczego. Jednak nie widziałem jeszcze, żeby ten ostatni przybierał
szczególnie skromną minę, gdy odpowiada na pytania dotyczące tej sprawy. Muszę któregoś dnia
stanąd w takim miejscu, aby nie byd widzianym, lecz móc słyszed, i posłucham tej reklamiarskiej
rozmówki.

Dowcip podoficera wachtowego: - Marynarze na obiad! Marynarze podani do awansu - na lunch!

Dobry przykład, w jaki sposób może się zacząd proces powstawania złej krwi między dwoma działami
na okręcie:

Właśnie demonstrowałem na górnym pokładzie działanie bomby łzawiącej oddziałowi nowo


przyjętych marynarzy. Nie zauważając tego, stanąłem na nieszczęście akurat na zawietrznej stronie
dużego wentylatora maszynowni i kiedy bomba wybuchła, gęsta chmura gazu, nie zmieniając ani o
cal kierunku i nie rozrzedzając się, popłynęła prosto ku głowicy nawiewnika i została wessana jednym
głębokim wdechem. ... Nastąpiła krótka pauza - jedna z tych pauz, kiedy człowiek wie, że coś musi się
zdarzyd. Po chwili cała załoga maszynowni zaczęła się wysypywad przez luk, chwytając ustami
powietrze i zalewając się łzami.

Mógłbym usprawiedliwid to gładko jako nieszczęśliwy przypadek, gdyby nie jakiś inteligentnie
wyglądający marynarz, który zauważył w tej samej chwili:

- Świetny przykład skoncentrowanego ataku, sir. Czy moglibyśmy obejrzed z kolei atak na otwartym
powietrzu?

Pamiętnego komentarza do tej historii dostarczył mi jeszcze tego samego dnia pewien mechanik,
który dostał prosto w twarz cały ładunek gazu łzawiącego.

- Myśleliśmy z początku, sir, że to paoskie cygaro - powiedział - ale już po krótkim czasie
zauważyliśmy różnicę.

Czułem się zobowiązany przyjąd to za komplement.

Wydad książkę o korwetach, która krąży swobodnie wśród załogi okrętu, i mimo to zachowad
wyniosłą, zmuszającą do karności postawę, to wcale niełatwa sprawa dla zastępcy dowódcy.

Przy pomocy metod, których bliżej nie badam (chociaż pragnąłbym, aby je naśladowali moi
wydawcy), pewien starszy marynarz, w cywilu księgarz, rozprzedał dwieście sześddziesiąt dwa
egzemplarze Korwety Jego Królewskiej Mości wśród załogi naszego okrętu. Z punktu widzenia autora
było to coś pięknego, ale nie tak pięknego z innych względów. Stanowczo zmieniało to zbyt wiele
rzeczy. Nie chodzi mi już tylko o fakt, że dziesiątki marynarzy na całym okręcie rozczytywały się w tej
przeklętej książczynie, chociaż działało to na nich dostatecznie rozpraszająco. Chodzi o to, że odtąd
wszyscy jakby rościli sobie prawo do szczególnej przychylności z mej strony, mianowicie na zasadzie
gotówkowej, i trzeba było brad to pod uwagę ,lub raczej: nie brad pod uwagę) w postępowaniu z
nimi.

Jeśli odsunąd na bok aspekty komiczne związane z tą sprawą, to sprowadza się ona chyba do
retorycznego pytania: w jaki sposób możesz okazywad surowośd wobec marynarza, który przed
chwilą prosił cię o autograf? Taki problem na ogół nie powstaje w życiu pisarza, ale jeżeli już
powstaje, pisarz czuje się tak całkowicie rozbrojony, że surowośd topnieje w nim jak śnieg w
promieniach słooca.

Tak się składa, że jedyne radio, z jakiego możemy korzystad w mesie oficerskiej, to głośnik
przekazujący audycje z odbiornika w pomieszczeniach palaczy, wobec czego jesteśmy skazani na to,
co oni podają nam do słuchania albo też ... Nie wymieniając tytułów poszczególnych audycji, mogę
powiedzied z pewnością, że w ciągu ubiegłego roku słuchałem programów, których nie byłbym
słuchał w innych warunkach. Miałem poprzednio piękne wyobrażenie i duże uznanie dla BBC, jeśli
chodzi o wzniosłośd celów, do jakich dąży ta instytucja, ale obecne doświadczenie było dla mnie
pierwszą migawką innego jej celu, a niezawodnośd jej oka była fantastyczna.

Gdybym to ja był dyrektorem programowym BBC (a przecież po wojnie będę szukał jakiejś posady),
przyznałbym zapewne, że siedemnastogodzinny dzieo nadawania jest za długi, aby go zapełnid
pierwszorzędnym czy chodby drugorzędnym materiałem. Będące w mojej dyspozycji dobre programy
rozdzielałbym równomiernie, a na resztę czasu wyłączałbym się z eteru, zamiast zapychad go
śmieciami. Lepiej przez godzinę zachowywad milczenie, lepiej (jeśli już koniecznie musi byd jakiś
hałas) przejśd na nadawanie sygnału BBC, niż rozsiewad trwogę i przygnębienie pozostawiając wolną
rękę światu rozrywki.

Moje zastrzeżenia nie mają źródła wyłącznie, ani nawet głównie, we względach artystycznych; wiążą
się one bezpośrednio z wojną. Jeśli będziemy pompowad w eter takie właśnie programy, jeśli
będziemy faszerowad wyobraźnię żołnierzy na przykład tęsknotą i miłosną żądzą oraz „błękitnymi
ptakami nad Dover”, to w rezultacie nie wychowamy dobrych wojowników; wychowamy bandę
cymbałów z nosami na kwintę, którzy będą chcieli wracad do domu, zamiast wykonywad swój
obowiązek do kooca.

Wiem, że ci komicy z podwieczorków przy mikrofonie i te młode ryczące kobiety to tylko tak zwane
szpunty; ale mamy wiele dużych dziur, które należy zatkad najpierw.

Morale w mesie oficerskiej od czasu do czasu także doznaje wstrząsu. Sprzedaż dżinu pewnej marki,
cieszącej się kiedyś popularnością, obecnie spadła do zera wskutek nadejścia listu od dostawcy, w
odpowiedzi na jeden z naszych listów, stwierdzających, że ten artykuł staje się stopniowo coraz
wstrętniejszy w smaku. Oto urywek z listu firmy, będącego jednym długim usprawiedliwieniem:

„Szanowni Panowie zrozumieją trudności, w jakich pracuje handel dżinem, gdy wyjaśnimy, że nasze
dostawy są obecnie importowane w beczkach z galwanizowanej blachy żelaznej, w których
poprzednio przewożono oleje smarowe, parafinę i ropę nierafinowaną”.
Podsłuchane w mesie oficerskiej:

- Uważam, że trzeba pilnowad interesów pana numer jeden12, ale nie mam na myśli zastępcy
dowódcy.

Do bazy przychodzi od czasu do czasu niszczyciel Wolnych Francuzów i niekiedy cumujemy z nim
burta w burtę. Jest to bardzo miłe sąsiedztwo, chodby dlatego, że przepadam za papierosami marki
Caporal. Pomijając jednak tę tubylczą przynętę, ciekawe jest znaleźd się na pokładzie tego okrętu,
który w jeszcze większym stopniu niż my stanowi samowystarczalną jednostkę. Poza tym, jest
oczywiście w równej mierze ideą co okrętem. Dla przeważającej części załogi stanowi wszystko, co im
zostało z Francji, zastępuje własne rodziny i domy, i utracony krąg przyjaciół, stwarza jedyny świat, na
którym mogą obecnie polegad.

Oficerowie i załoga tego niszczyciela to dziwna mieszanina ludzka: niektórzy są po prostu


awanturnikami, których pociągnęło do sprawy Wolnych Francuzów wrodzone zamiłowanie do
podniecającej przygody; inni są ludźmi poważniejszymi i myślą tylko o tym, że ich okręt powinien się
stad cennym wkładem do potencjału alianckiej marynarki wojennej. Niezależnie jednak od
indywidualnych motywów działania, we wszystkich ich opowieściach o ucieczce z Francji wybija się
ten sam moment rozpaczliwej próby. I wszystkich na tym okręcie interesuje wynik wojny w tym
specjalnym sensie, że wywalczają sobie powrót do ojczyzny. Dla niektórych powrót może byd tylko
smutny, innych podtrzymują na duchu przedostające się skąpo i w nieznośnie długich odstępach
czasu wiadomości, z których wynika, że ich domy dotychczas jeszcze stoją, a rodziny pozostają przy
życiu.

Są wśród nich i tacy, którzy od roku, od dwóch lat, nie mieli żadnych wiadomości. Stawiając się w ich
sytuacji, potrafiliśmy zrozumied obrzydzenie, jakie odczuwają wobec wstrętnej farsy odegranej na
scenie francuskiej, a także ich niecierpliwośd, żeby zaprowadzid porządek i zażądad zwrotu swego
dziedzictwa.

Można by jeszcze dodad, w charakterze nieważnego przypisu, że na zabawach tanecznych


urządzanych na lądzie francuscy marynarze cieszą się niebywałą popularnością, ściśle ograniczoną do
jednej płci.

Oto urywek z dialogu na kanadyjskiej korwecie; autentycznośd gwarantowana.

Dowódca (nie mogąc przypomnied sobie prawidłowego brzmienia komendy na rozejście się oddziału
dziobowego przy wyjściu z portu): - No, dobra, rozsypad się, chłopaki.

Pomysłowy podoficer: - Na komendę „Rozsypad się, chłopaki”, marynarze, poderwad się szybko na
bacznośd, wykonad zwrot i rozejśd się.

12
Trudna do oddania gra słów. Ang. „Number One” oznacza pierwszego oficera lub zastępcę dowódcy okrętu,
oprócz tego jednak znaczy „ja sam” (przyp. tłum.).
W moich nocnych rozkazach powtarza się niezmiennie jedno zdanie, które stanowi niemal
nieodłączną częśd tradycji: „Obudzid mnie, gdyby zaczęło dmuchad”. Czasem jednak to zdanie
opuszcza królestwo tradycji i jakiś zdecydowany podoficer wachtowy przemienia je w fakt, co
oznacza dla mnie wyjście na pokład, zazwyczaj w egipskich ciemnościach i ulewnym deszczu, w celu
podniesienia łodzi wiosłowej oraz założenia jeszcze jednej cumy.

Tracę na to blisko godzinę, obijając się po pokładzie dziobowym w ociekającym wodą sztormowym
ubraniu, zewsząd napierają na mnie ciężkie oddechy i nie wiadomo przez kogo wypowiadane
brzydkie słowa. Najprawdopodobniej podoficer wachtowy zbyt długo zwlekał z obudzeniem mnie, a
przyciągnięcie łodzi wiosłowej do burty i podniesienie jej bez rozbicia wymaga szybkości działania
połączonej z odrobiną szczęścia. Wiatr wyje przez cały czas, jakby opętany osobistą wściekłością na
mnie za to, że próbuję go w ten sposób oszukad.

A potem, gdy wszystko jest już zamocowane i wachta wróciła na dół, jeszcze raz idziesz na rufę i
stajesz w korytarzu przy mesie oficerskiej, woda z ciebie kapie, jesteś przeziębnięty do szpiku kości.
Zegar wskazuje wpół do czwartej, barometr wciąż opada, a z dołu dolatuje chór chrapao,
zmieszanych w jedną, zadowoloną z siebie, niezakłóconą antyfonę.

Niech was anieli strzegą we śnie, myślisz z zawziętością bynajmniej nie anielską. Ach wy, szczęśliwcy!

Urządzona przez nas zabawa taneczna to była historia bardzo wysokiej klasy; dwieście czterdzieści
opróżnionych butelek, nie licząc napojów bezalkoholowych, i tylko trzy stłuczone szklaneczki.
Mieliśmy okazję zrewanżowad się w pewnym stopniu za okazywaną nam w sąsiedztwie niemal
powszechną gościnnośd, więc rozesłaliśmy zaproszenia do trzech podstawowych służb kobiecych, do
Ochotniczego Towarzystwa Niesienia Pomocy Rannym, do Kobiecej Służby Ochotniczej, do piechoty
morskiej, do miejscowego pułku, do wszystkich korwet znajdujących się w porcie, do wybranych
młodych ludzi z niszczycieli i wreszcie do personelu bazy.

Sygnaliści zużyli wszystkie flagi, jakie tylko znajdowały się w skrzynce flagowej, do udekorowania sali,
i wkrótce towarzystwo się ożywiło. Dla mnie źródłem najlepszej chyba zabawy było oglądanie
członków załogi naszego okrętu w nie znanych dotychczas i nawet nie podejrzewanych rolach. Zwykle
spokojny i cichy starszy marynarz rozkwitł oto jako mistrz ceremonii, pomocnik bosmana produkował
się z wybitnym talentem w roli barmana mającego zdecydowane poglądy na udzielanie kredytu,
sternik manewrowy kreował się samozwaoczo na coś w rodzaju przyzwoitki skombinowanej z
wykidajłą, i w obu tych funkcjach zbierał gromkie oklaski. Niektórzy członkowie załogi okazali się
znakomitymi tancerzami, z tego gatunku, co to skręcają sami siebie i swoje partnerki w napiętą
sprężynę, po czym nagle wyzwalają ten układ, ku zagrożeniu i konsternacji sąsiadów. Co do innych, to
wyszło na jaw, że w ogóle nie umieją taoczyd.

Wieczór ten zapisał się w mojej pamięci jeszcze z powodu wysiłków podchorążego, abym dał się
usidlid dosyd powabnej wrence w stopniu oficerskim - „cizi-oficerce”, jak ją zachęcająco określał.
Sądząc po jej oszołomionej minie, wyrażającej byd może ulgę, gdy krążyliśmy statecznie dokoła sali,
mogłem sobie wyobrazid, że przygotował mi gruntownie reklamę w najbardziej sensacyjnym stylu
romantycznym.
I na zakooczenie:

- Po przeczytaniu twego ostatniego artykułu w „Telegraphie” wymyśliliśmy ci nowe przezwisko.

- Naprawdę?

- Naprawdę. „Schermuly”.

Dosyd cięte, pomyślałem. Pistolet Schermuly jest przyrządem dużej mocy, służącym do wystrzelania
rzutek.

Rozdział V
Nocny łup

Daleko przed nami niszczyciel dowodzący eskortą nadał sygnał: Niemieckie ścigacze płyną chyba w
kierunku rufy konwoju.

To był nasz sektor, no i czas najwyższy. Poczynając od zmroku, to jest od ataku torpedowego na statki
w czole konwoju, noc ta obfitowała w wydarzenia, w które byli wmieszani chyba wszyscy, z
wyjątkiem nas. A my znosiliśmy to czekanie bez zadowolenia. Błyskały działa, pociski oświetlające
rozrywały się na całym firmamencie, pociski smugowe obwieszczały gromadne spotkanie. Wszystko
to jednak działo się poza naszym zasięgiem, nie mieliśmy żadnego pretekstu, żeby się włączyd, bo tej
nocy naszym zadaniem było osłanianie rufy konwoju. Teraz więc, w obliczu świetnej sposobności do
akcji, okręt obudził się i zaskoczył na swoje miejsce jako jeden z członków drużyny.

Zmiana z wachty morskiej do alarmu bojowego oznaczała, że musiałem opuścid pomost i udad się na
rufę, aby przejąd kierowanie ogniem dział mniejszego kalibru. Tego rodzaju zmiana zawsze mnie
denerwuje; tam, na pomoście, wszystko wiedzą i widzą wszystko, co się dzieje, a na pokład rufowy
wiadomości przeciekają kapaniną albo w ogóle nie dochodzą, krążą tylko pogłoski, panują domysły.
Za każdym razem, gdy mam zejśd z pomostu, proszę ich, aby niezawodnie informowali mnie o
wszystkim; za każdym razem obiecują i za każdym razem gorączka bitwy, jak Ministerstwo Informacji,
odcina dopływ wiadomości. Nawet gdyby nasz okręt zderzył się z „Tirpitzem”, tu na rufie nie
wiedzielibyśmy o niczym, nic tu nie dociera. Ta noc nie stanowiła wyjątku, tyle że podano nam na
półmisku nasz udział w akcji i nie wykluczono całkowicie z zabawy. Tak więc niniejsze sprawozdanie
opiera się częściowo na danych późniejszej „sekcji”, kiedy ludzie z pomostu, odprężywszy się, znaleźli
dosyd czasu, aby uzupełnid niektóre luki i zaktualizowad mój zapis.

Noc była pogodna, panowała prawie absolutna cisza, a blask niepełnego księżyca sprawiał, że
zamaskowanie naszego okrętu wydawało się prawie doskonałe, i zapewniał nam akurat taką
widocznośd, jakiej potrzebowaliśmy. Czekając, odebraliśmy sygnał: „Prawdopodobnie działa cztery
albo pięd ścigaczy”. Po krótkiej chwili z prawej burty huknęło kilka szybkich strzałów armatnich, po
czym znów sygnał: „Dwa ścigacze zaatakowane i uszkodzone”. Dowódca zauważył markotnie: „Zanim
przyjdzie nasza kolejka, nie zostanie już ani jeden”; była to przygnębiająca uwaga, nie wiem więc z
jakiego powodu zadali sobie trud, aby mi ją przekazad na rufę. ... Zdawało się teraz, że cała noc jest
jakby w zawieszeniu. Okręt posuwał się naprzód bardzo wolno, marynarze na oku wpatrywali się w
powierzchnię morza, przesuwając lornetki po starannie odmierzonych łukach. Tam, blisko czoła
konwoju, jeszcze jeden pocisk oświetlający jaśniał za chmurą jak zachodzące słooce. Nadal nie
mogliśmy robid nic innego, tylko czekad na swoją szansę.

Gdy zaczynaliśmy już wątpid o tym, że mimo wszystko szczęście się do nas uśmiechnie, w pewnym
momencie dosłyszeliśmy jakieś wątłe krzyki, niesione wiatrem w naszym kierunku.

Nie było w tym nic nieoczekiwanego, gdyż nieco wcześniej zatonął jeden statek i, byd może, nam
właśnie pozostawiono wyłowienie rozbitków. Jedyną dziwną rzeczą było miejsce, skąd dolatywały te
krzyki - znacznie oddalone od szlaku konwoju i znajdujące się w kierunku przeciwnym do tego, w
jakim normalnie dryfowałyby łodzie lub płynący ludzie. Wymagało to jakiegoś wytłumaczenia, i
wytłumaczenie (przynajmniej połowiczne) znalazło się dosyd szybko: mniej więcej w minutę po tym,
jak słyszeliśmy strzelanie, w odległości około dwóch mil zauważono niemiecki ścigacz przecinający
smugę księżycowej poświaty. Wołania dolatywały właśnie stamtąd.

- To dziwne - stwierdził dowódca. - Właściwie więcej niż dziwne, prawie złowieszcze. Podkradniemy
się do tego małpoluda i przekonamy, jakie ma zamiary.

Tymczasem ścigacz wyszedł ze smugi księżycowego blasku i stał się znów niewidzialny, mieliśmy
jednak przybliżone pojęcie o jego kursie i sami wzięliśmy kurs zbieżny pod ostrym kątem. Na dziobie i
na rufie byliśmy gotowi dad ognia ze wszystkiej broni, jakąśmy posiadali. Wtem zobaczyliśmy go
znowu, o jakąś milę od nas. Tym razem zdawało się, że stoi w miejscu i czeka. Nie mieliśmy zamiaru
go rozczarowad.

Zawróciliśmy w jego stronę i odległośd między nami zmniejszała się. Teraz jednak, jak zwykle, rufowa
częśd okrętu wróciła do swej roli kopciuszka: wskutek zmiany kursu już nie mogliśmy go widzied z
rufy. Kilka następnych minut doprowadzało nas nieomal do szału, bo nie mieliśmy pojęcia, co się
dzieje, patrzyliśmy tylko na puste morze. I znowu - moglibyśmy taranowad kieszonkowy pancernik...
Wreszcie pomost, widocznie zmiękłszy, odezwał się przekazując nam upragnione wiadomości: ”Od
dowódcy do zastępcy. Ścigacz około pół mili stąd, prosto przed dziobem, wciąż stoi. Za minutę zrobię
zwrot w prawo, tak że wasze działa będą go mied w sektorze. Otworzyd ogieo zaraz po mnie”.

Nie mogło byd nic sprawiedliwszego. Przeszedłem przez pokład rufowy i stanąłem tuż przy dziale,
dotykając dłonią przycisków dających sygnał otwarcia i wstrzymania ognia. Obok mnie obsługa działa
rufowego w stalowych hełmach przykucnęła za maską, obejmując zgiętymi palcami pokrętła
celowników i obrotnic, wypatrując oczy w tę stronę, gdzie wiedzieliśmy, że ścigacz się ukaże. W
przytłaczającej ciszy oddychali jakby z wysiłkiem i nienaturalnie głośno. Chwila ta miała w sobie jakieś
mrożące napięcie i, czekając kilka sekund na rozpoczęcie akcji, czułem mrowienie na skórze.

Kiedy nasz okręt podszedł mniej więcej na sto jardów, znów podniosły się krzyki, i tym razem można
było z całą łatwością rozróżnid słowa. Nie były to słowa, jakich oczekiwaliśmy, i nie były przyjemne.
Spodziewając się, że niedostatecznie czujny okręt ratowniczy stanie się ich łatwą ofiarą, załoga
niemieckiego ścigacza wykrzykiwała: „Na pomoc! Na pomoc! Jesteśmy Anglikami”.

Stojący obok mnie celowniczy wciągnął powietrze głęboko w płuca.


- Dranie - powiedział cicho. - Zatopili nam jeden statek, a teraz zastawiają pułapkę na nas. ... Dobra,
dobra, już my wam damy pomoc.

Rozpoczęliśmy zapowiedziany zwrot przez prawą burtę - czułem, jak rufowa częśd okrętu drży przy
wychylaniu steru całkowicie na burtę. Okręt lekko się przechylił, a rufa obróciła się, i wtedy ujrzeliśmy
ścigacz. W odległości pięddziesięciu jardów stał z maszynami na stop, na górnym pokładzie rysowały
się niewyraźnie sylwetki sześciu postaci i ktoś krzyczał załamującym się głosem: „Ratunku! Angielscy
marynarze!”

To ostatnie zdradzieckie posunięcie wyznaczyło dla obu stron godzinę zero, i zaraz po tym nastąpiły
bardzo szybko trzy rzeczy. Działo dziobowe wypaliło z okropnym hukiem, trafiając ścigacz dokładnie
w połowie długości, na wysokości linii wodnej; wszystkie działa na rufie otworzyły ogieo, trafiając
kolejnymi strugami pocisków smugowych prosto w cel; marynarz na oku po nie strzeżonej burcie
nagle wrzasnął, przekrzykując huk strzałów:

- Drugi ścigacz po prawej burcie!

Odwróciłem się gwałtownie. Na naszym trawersie zobaczyłem w odległości stu jardów drugi ścigacz,
obrócony dziobem ku nam, w doskonałej pozycji do wystrzelenia torpedy. Ów marynarz na oku
zasłużył na medal za to, że nie przestawał obserwowad wyznaczonego łuku widnokręgu, że nie dał się
wciągnąd w gorączkowy nastrój głównej akcji.

Na pomoście musieli zauważyd nowego przybysza w tym samym momencie, bo natychmiast


zadzwonił telegraf i okręt, przechodząc na „cała naprzód”, zebrał się jakby w sobie i skoczył naprzód.
Minęliśmy trafiony ścigacz, stojący wciąż bez ruchu i w milczeniu; nie odpowiadał ogniem, nikt już nie
próbował swej angielszczyzny i zdawało się, że jednostka zaczyna tonąd rufą. Wtem drugi ścigacz
wypuścił szarawobiałą chmurę sztucznego dymu, którą wiatr zepchnął pomiędzy nas, i szybko zniknął
nam z oczu.

Nastąpiły trzy minuty stłoczonych wydarzeo i zamętu, łatwiejsze do objaśnienia za pomocą odsyłaczy
niż do szczegółowego opisania. W naszym najbliższym sąsiedztwie znajdowały się jeszcze co najmniej
dwa ścigacze, które z dużą szybkością i nie lada jaką umiejętnością zaczęły nas opasywad
pierścieniami dymu. Nasze działa grzmiały bez przerwy, łuki pocisków smugowych rozwijały się jak
wachlarze, pokrywając migające przelotnie tu i tam cele albo kierując się odgłosem silników. Przez
cały czas wszyscy na naszym okręcie kasłali i parskali, krztusząc się sztucznym dymem. Potem
dostaliśmy się sami pod ogieo. Grad kul z karabinów maszynowych zsiekł nadbudówkę, a ludzie z
oddziałów ratunkowych schylali się szukając osłony, gdy rozlegał się huk strzałów i zaczynały fruwad
w powietrzu metalowe odłamki. Widzieliśmy nadlatujące ku nam pociski smugowe i odpowiadaliśmy
ogniem po tej samej linii; zasłona z dymu ukrywała przed nami cele, lecz były tam one na pewno i
bawiły się w rodzaj krykieta dla dorosłych, traktując nas jako piłkę.

Raptem pocisk smugowy przefrunął mi między nogami. Widziałem, jak leciał prosto na mnie, coraz
bardziej rosnąc mi w oczach. Miałbym ochotę powiedzied, że odwróciłem się wówczas na pięcie i
obserwowałem oddalający się pocisk, z kolei coraz mniejszy. Ale roszczenie sobie pretensji do tak
wielkiej nonszalancji nie odpowiadałoby prawdzie. Nie śledziłem drogi pocisku dalej niż do punktu,
gdzie z dziwnie rzeczowym świstem znikł między moimi kolanami - kawałek wyrachowanego
terroryzmu, zniechęcający, jeśli o mnie chodzi, do dalszej obserwacji.
I nagle znaleźliśmy się sami pośród snujących się pasm dymu. Nigdzie w pobliżu nie było słychad
żadnego odgłosu. Gracze rozproszyli się nie dokooczywszy rozrachunków. Zaczęliśmy krążyd,
wypatrując pierwszego ścigacza i jednocześnie przygotowując się do kolejnej rundy, gdyby miała ona
nastąpid. Ludzie z obsługi dział na rufie przynosili z dołu więcej amunicji i odkładali na bok puste łuski.
Kiedy dopilnowałem tych czynności i byliśmy gotowi znowu otworzyd ogieo, rozejrzałem się szukając
znaków wyrządzonych nam szkód. Były bardzo niewielkie, pomimo hałaśliwości i ruchliwości
minionego kwadransa. Przez otwór wentylatora wpadła kula i (podobno) goniła jednego z palaczy
dokoła maszynowni. Ale jedynym prawdziwym rannym był steward, który, nie mając nic do roboty na
górnym pokładzie, wytknął jednak głowę na zewnątrz, aby się przyjrzed tej zabawie, i został draśnięty
w czoło, tuż na okiem. Czuł się zupełnie dobrze, ale tak w ogóle był oburzony.

Nie odnaleźliśmy pierwszego ścigacza ani żadnego śladu po nim; sądząc po sposobie, w jaki został
trafiony, właściwie nie spodziewaliśmy się nic odnaleźd. Ale skrupulatna Admiralicja oficjalnie zapisała
go na nasze konto, co było prawie tak samo dobre, jak przedstawienie wyłowionych szczątków. No i,
jak już Czytelnikom wiadomo, zasługa ta została należycie zaksięgowana na masce działa rufowego,
co wszyscy mogli oglądad, a celowniczy tego działa mógł opowiadad całą historię.

Dla uczczenia naszego łupu urządziliśmy przyjęcie i w jednym koocu mesy oficerskiej zawiesiliśmy
wypożyczoną od sygnalistów hitlerowską banderę. Chcąc dodad tej okazji pikantnego smaczku,
zafundowaliśmy zebranemu towarzystwu pierwszorzędną bujdę o tym, jak to banderę ze ścigacza
zabraliśmy na chwilę przed jego zatonięciem.

Jakim właściwie sposobem ją zdobyliśmy? Przeszliśmy tak blisko tonącego ścigacza, brzmiała nasza
odpowiedź, że marynarz stojący na rufie naszego okrętu zdołał dosięgnąd ją ręką i zerwad. Ale
dlaczego nie podarła się przy tym sama bandera? Widocznie fał musiał pęknąd; marynarz był bardzo
silny. Jak to się stało, że ten marynarz akurat stał w pogotowiu? Hm (tu dowódca, któremu groziło już
oklapnięcie, trącił mnie łokciem), na stanowiskach alarmu bojowego mieliśmy zawsze marynarza
wyznaczonego do tego zadania. Był uzbrojony w bosak i kotwiczkę. Dostawał trzy pensy dziennie
zdobycznego. I tak dalej, i tak dalej. Na koniec zaś: - Niemcy muszą odczuwad ogromny brak
surowców - zauważył najdostojniejszy z obecnych gości, macając dowód rzeczowy. - Ten materiał jest
w bardzo lichym gatunku, nie można go porównad z naszym.

Po tych słowach było już za późno na wyjawienie prawdy.

Poza tym wszystkim istniało oczywiście poważniejsze i bardziej autentyczne uczucie dumy. Zasługa
przypadała okrętowi: zjawiła się jako nagroda za miesiące (rozciągające się w lata) pływania tam i z
powrotem, tam i z powrotem, nudy bez wytchnienia, złych wiadomości i złej pogody. Na zasługę tę
złożyło się ze dwadzieścia różnych czynników, wliczając w to szczęście. Żeby jednak mied szczęście,
trzeba byd na nie gotowym, a rdzeo tej gotowości i wszystkiego poza tym da się sprowadzid do
następującego stwierdzenia:

Nasz okręt był dobry, bo posiadał cztery cechy: był czysty, niezawodny, czujny i dobrze zgrany.
Wszystkie te zalety, które muszą byd wypracowane, mają swe źródło w ludziach.
Czysty wewnątrz i na zewnątrz: to dzieło sternika manewrowego o ponurym spojrzeniu, zawsze
chętnego do pomocy, i pomocnika bosmana, którego skwaszona mina nigdy nie jest w stanie ukryd
niezmiernej dumy, jaką go napawa wygląd okrętu.

Niezawodny - to starszy mechanik, jego mechanicy i palacze. Wyrażając się zwięźle i z odpowiednią
dozą pewności siebie: źle dzieje się na innych okrętach.

Czujny - źródło tej zalety trzeba przypisad po połowie szybkim w strzelaniu artylerzystom,
sprawdzającym wciąż na nowo każdy szczegół działa, nie pozostawiając nic na łaskę przypadku, oraz
sygnalistom pod kierunkiem szefa, który zna wszystkie odpowiedzi na wszystkie pytania.

Dobrze zgrany - to sprawa nas wszystkich. Atmosfera harmonii wyrasta z niezliczonych drobiazgów.
Jest mocna jak miłośd. Pomnożona przez liczbę okrętów, wyjaśnia ona ducha Królewskiej Marynarki.

Rozdział VI
Co myślą i mówią marynarze

Znaczna większośd listów, które, po ukazaniu się Korwety Jego Królewskiej Mości, otrzymywałem
zarówno z kraju, jak i ze Stanów Zjednoczonych, dotyczyła moich uwag na temat osób trwoniących
benzynę oraz tego, co o nich myślą marynarze - a zatem dotyczyła zagadnienia nie związanego ściśle z
książką poświęconą działaniu, ale też nie pominiętego z tej racji ani nie potraktowanego z niechęcią.

Właśnie dlatego ten rozdział wkradł się do niniejszej książki; sądziłem, że czytelnicy mogą się nim
zainteresowad. Włączenie go wydaje mi się uzasadnione. To, o czym marynarze myślą i mówią, stale
odbija się na ich okręcie, zabarwia naszą wojenną scenę, a połączone i powielone w innych rodzajach
broni mogłoby wywrzed głęboki wpływ na pokój.

Dużo z tego, co myślą i mówią, może sprawiad wrażenie nieznośnej naiwności, ale istnieje powód po
temu, i to nie byle jaki. Bardziej niż ktokolwiek inny, marynarze mają skłonnośd do tracenia kontaktu
z konkretnym rozwojem wydarzeo. Gazety czytują w nieregularnych odstępach czasu i nie zawsze te,
które by chcieli. Bywają odizolowani od zewnętrznego świata na przeciąg całych tygodni. To, co
czytają i o czym słyszą od ludzi po powrocie, zdumiewa ich czasem; może dlatego, że oglądają tylko
połowę lub czwartą częśd całego obrazu, i nie potrafią rozpoznad, że przedstawia im się fałszywe
akcenty albo tylko jednostronne poglądy.

Nie przeszkadza im to jednak dużo myśled i mówid. Podobni w tym do większości widzów, mówią
właściwie tym więcej, im bardziej znajdują się poza ośrodkiem działania. Z pewnością nie brak mi
materiału, który mógłbym cytowad. Oto więc, w postaci uproszczonej i niewątpliwie
„uwarunkowanej” uchem i okiem jednego obserwatora, mamy to, co oni myślą i mówią.

1. Wojna. Oczywiście, że ją wygrywamy. Co do tego nigdy nie było wątpliwości. Ale niesłychanie
trudno jest widzied wojnę jako całośd, a wielkości zapóźnieo, jakie musimy nadrobid - na przykład na
Dalekim Wschodzie - prawie się nie docenia. Wskutek tego czynione przez nas postępy wydają się
bardzo powolne, zwłaszcza w takich chwilach, jak Nowy Rok albo rocznica wejścia okrętu do
kampanii, kiedy wspomina się nadzieje sprzed roku. Sytuacja wydaje się stale prawie niezmieniona,
kres nie o wiele bliższy, a dom tak samo odległy i mglisty jak zawsze.

Wydarzenia i zwycięstwa na morzu oczywiście najbardziej zwracają na siebie uwagę, a takie rzeczy,
jak zatopienie „Bismarcka” i bitwy maltaoskich konwojów, stanowią pierwszorzędny środek
pokrzepiający. Nasze wielkie naloty bombowe przyjmuje się raczej jako rzecz naturalną, chociaż RAF
jest oczywiście okay. (Gościliśmy na okręcie kilku naszych lotników, z wybitną serdecznością z obu
stron). Na sukcesy wojsk lądowych, aż do finału kampanii w Afryce Północnej, patrzyło się zawsze z
jakąś nieufnością, w najlepszym razie uznawało się je z rezerwą. Nie wolno zapominad (nie dotyczy to
tylko ludzi, którzy wszystko widzą przez różowe okulary), że aż do bitwy pod Alamein wojska lądowe
sprawiały wrażenie mocno zapóźnionych, i teraz dopiero zaczynamy sobie uświadamiad, że w
pierwszym okresie miały przeciwko sobie miażdżącą przewagę nieprzyjacielskiego sprzętu i że
usprawiedliwienie: „człowiek kontra stal” jest najbardziej przekonujące ze wszystkich.

Winą za tę nierównośd uzbrojenia nikogo się nie obciąża: Brytania zawsze w ten sposób prowadziła
swe wojny, i nie można obwiniad takiej cechy narodowej, jak brak zdolności przewidywania.

Spośród naszych aliantów najwspanialsze wrażenie sprawiają Rosjanie, są bezwarunkowo znakomici,


a skutki tego zostały później odnotowane pod nagłówkiem: „Pokój”.

Nie spotyka się jakiejś wyraźnej nienawiści do Niemców. Opowieści o ich okrucieostwie nie znajdują
chętnego echa, a przezwisko „Hun” jest tylko obiegową monetą dziennikarzy. Ale takie sprawy, jak
zbombardowanie rodzinnego miasta albo osobisty kontakt z jakimś konkretnym przykładem zdrady i
brutalności, wzbudzają gniew. Poza tym wszystkim, trwa decyzja, uważana za równie naturalną jak
woda pod stępką, że musimy zwyciężyd lub zginąd. „Przed naprzód do pokoju” - oto powtarzające się
ulubione hasło; ale to musi byd nasz pokój, ani odrobinę mniej, ani minutę wcześniej.

2. Strajki. Pytającym mnie o to nie potrafiłbym wytłumaczyd, dlaczego z dwóch mężczyzn


zaangażowanych w tej samej wojnie o tę samą wyraźną stawkę - o przetrwanie, jeden, cieszący się
życiem domowym, względnym bezpieczeostwem i wysokimi zarobkami, ma prawo najzwyczajniej w
świecie odmówid pracy, jeśli mu nie zapłacą jeszcze więcej, natomiast drugi, wzięty do wojska za
skąpy żołd i wysłany naprzeciw niebezpieczeostwu daleko od domu, zostanie z miejsca rozstrzelany,
jeśli spróbuje użyd tej samej taktyki.

Marynarze, pracujący jak Murzyni w warunkach wręcz nieludzkich za cztery szylingi dziennie, uważają
strajki w okresie wojennym za połączenie szantażu ze zwykłą zdradą. Kraj potrzebujący rozpaczliwie
produkcji, podobnie jak człowieka rozpaczliwie łaknącego pokarmu, łatwo zmusid do zapłacenia
okupu. Przypuśdmy, że w siłach zbrojnych zastosowano by tę samą „broo przetargów”. „Co by się
stało z naszym krajem i z wojną, gdybyśmy spróbowali tego samego?” - powtarza się często pytanie.
Słyszałem, jak w pomieszczeniach załogowych rozważano szczegółowo, w zabawny sposób i zarazem
z goryczą, taką na przykład sytuację: załoga okrętu odmawia eskortowania konwoju przez ostatnie
sto mil, jeżeli nie dostanie premii w wysokości 10 funtów na głowę. Albo: wojska lądowe w Libii
żądają tyle a tyle od każdej mili marszu naprzód, 50 procent dodatku za cofanie się i wolnych niedziel.

Co myśleli o tego rodzaju machinacjach Rosjanie przed Stalingradem? Kiedyś, gdy rozmawialiśmy na
ten temat, pewien podoficer powiedział mi: „W kraju widziałem na ścianie jednej fabryki napis kredą:
„STRAJKUJ TERAZ NA ZACHODZIE”. I ci faceci w budynkach fabryki naprawdę strajkowali, jak Boga
kocham! Z powodu dwóch dodatkowych szylingów za zmianę zadali cios jak się patrzy. Myślę, że
gdybyśmy wszyscy próbowali robid to samo, Hitler już by siedział w Buckingham Palące”.

Nielogiczne? Czy może jakiś słaby punkt w argumentacji? Proszę napisad do mnie i wytknąd go.
Bardzo będę rad przekazad dalej wyjaśnienie, gdyż politycznie sympatyzuję jak najbardziej z
robotnikami.

3. Marnotrawcy środków żywnościowych i benzynowi kanciarze. Oto sprawa, o której mam własne
zdanie, oczywiście jako marynarz.

Sprowadzamy do kraju te towary niekiedy kosztem strat własnych, prawie zawsze kosztem jakichś
ofiar wśród statków, które eskortujemy. Zarówno teraz, jak i w przeszłości te koszty bywały często
przerażające. Na Atlantyku statek za statkiem szedł na dno, marynarze tonęli albo palili się żywcem,
rozbitkowie krztusili się chwytając oddech i trzęśli się z zimna, lina ratownicza konwojów wydawała
się cienka jak włosek. Ale jedna rzecz zawsze równoważyła to wszystko, wynagradzała okropności i
litośd: było to przekonanie, że artykuły, które przywozimy, mają ogromne znaczenie, że się ich używa
bezpośrednio do wypełniania jakichś grożących luk, że nawet najdrobniejsza ich cząstka nie marnuje
się ani nie rozchodzi na boki. Bezpieczne dowiezienie tych towarów do kraju wymazywało wszystkie
inne zapisy w dzienniku okrętowym. Warto było to robid.

A potem czytaliśmy gazety.

Obecnie takie przypadki są mniej liczne, ale zdarzają się wciąż jeszcze: marnotrawcy środków
żywnościowych, osoby kupujące na czarnym rynku i złodzieje, ludzie zdobywający kanciarskim
sposobem towary w ilościach przekraczających przydziały, ludzie ciągnący Bóg wie jakie zyski ze
sprzedaży i odprzedaży przedmiotów, o których rzadko słyszeli za czasów pokojowych. Proszę sobie
wyobrazid, jakimi cholernymi frajerami czujemy się wiedząc, że konwój wiozący, jak się nam
przedtem zdawało, niezmiernie ważne dostawy, w rzeczywistości podarował w prezencie komfort i
zyski ludziom tego rodzaju: komfort ludziom głupim, którzy nie potrafią wyobrazid sobie w walucie
krwi ceny tego, co marnotrawią; zyski - dobranej bandzie społecznych szkodników, którzy w
całookrętowym ładunku artykułów pierwszej potrzeby widzą wyłącznie okazję do wyciśnięcia haraczu
dla siebie.

Kiedyś podsłuchałem w restauracji rozmowę dwóch uprzywilejowanych obywateli przy sąsiednim


stoliku.

- Byłbym zgarnął jeszcze tysiączek funtów na czysto - powiedział jeden z nich - gdybym wytrzymał do
kooca miesiąca.

Gdzie wytrzymał? Założę się, że nie na odcinku frontowej linii okopów. ... Prawie na pewno chodziło o
ten czy inny artykuł pierwszej potrzeby, dostarczony mu na próg domu dzięki męstwu i wytrwałości
dzielnych marynarzy. Po powrocie z ciężkiego konwoju taka wiadomośd sprawia, że jedzenie staje ci
kołkiem w gardle. Czy człowiek tego typu koncentruje swoją energię na wygraniu wojny? Kogo stara
się pobid? Chyba nie Hitlera. A jednak gra toczy się dalej - powstrzymywana w jednym punkcie, w
drugim przelewa się przez tamy. Towary przechodzą z ręki do ręki, margines zysków rośnie,
zaangażowane w ten pasek pieniądze stają się coraz większe i coraz brudniejsze. Jeżeli w ogóle
powinno się piętnowad i rozstrzeliwad za grabież, to ci ludzie zasługują, aby byd pierwszymi
kandydatami na liście.
Można zrozumied, jak na to patrzą marynarze: tamci to nędzne kreatury, a my jesteśmy żywotnymi
sokami, które ich karmią. Dziesięciu tamtych ludzi nie jest wartych prawej ręki rozbitka z marynarki
handlowej, uratowanego z tratwy na środku Atlantyku.

Kanciarze benzynowi, podobnie jak zdrajcy, zasługują na specjalny gatunek piekła. Wydaje mi się, że
dosyd napisano o niebezpieczeostwach towarzyszących przeprowadzaniu przez Atlantyk
zbiornikowca z ładunkiem ropy i o losie tych, którym się to nie udało, aby móc stwierdzid i wbid do
najbardziej tępej mózgownicy warunki, w jakich się to odbywa, W tych opisach nic nie jest przesadą.
Zbiornikowce to dynamit, a ich załogi to bohaterowie szczególnego rodzaju.

Co zatem należy robid z ludźmi, którzy rejestrują swoje prywatne wozy jako taksówki, aby uzyskiwad
dodatkowe talony; którzy otrzymują dodatkową ilośd benzyny, aby w niedzielę pojechad do kościoła, i
nie jadą tam; którzy grają w golfa siedząc w taksówce (to odosobniony przykład obłędu); którzy jadą
samochodem setki mil na wyścigi konne, mimo że imprezę tę obsługują specjalne pociągi; którzy
obchodzą się z benzyną tak, jakby sama leciała ciurkiem z kranu? Co to za rodzaj ludzi? Głupcy?
Nieuleczalni egoiści? Zdrajcy? Czy uważają się za mądrych cwaniaków, kiedy zdobyli na lewo
dodatkową dolę? Może daje im to poczucie władzy, jeśli wiedzą, że szaleoczo odważni ludzie walczyli
i ginęli setkami tylko po to, aby ich wozy mogły chodzid rozkosznie na wolnym biegu? Powtarzam raz
jeszcze, dziesięciu takich ludzi nie jest wartych skóry jednego marynarza, który dla nich umiera. I
chciałoby się czasem, po prostu dla udowodnienia tego w sposób poglądowy, drzed pasy z każdego z
nich z osobna.

Jeżeli w tym ostatnim fragmencie można wyczud zawziętośd, prawdopodobnie jest to moja osobista
zawziętośd. Raz widziałem, jak kilku marynarzom nie udało się ocaled z tonącego zbiornikowca. Od tej
pory słowa „talony benzynowe” zawsze znaczyły dla mnie tamto. Każdy talon zamyka w sobie życie -
od tego trzeba zacząd.

Przypis do powyższego. Obecnie, jak dyszę, uznano za rzecz legalną podawanie jako swego miejsca
pracy: „Tattersall’s Ring13, taki-to-a-taki tor wyścigowy”, i podróż do tego miejsca (w charakterze
bukmachera) liczy się jako praca dostatecznie ważna, aby uzasadnid, dodatkowy przydział benzyny.
Żałuję, że nie dowiedziałem się tego wcześniej; jestem pewien, że wielu marynarzy ze statków
handlowych, marynarzy, których wyłowiliśmy z morza, umierałoby z lżejszym sercem wiedząc o tym.

4. Polityka. Na ten temat nie ma w zasadzie nic do powiedzenia. Brak czasu i, w praktyce, brak
sposobności dla zainteresowao politycznych. Marynarze „czasu działao wojennych” pozbyli się
zupełnie albo odsunęli na dalszy plan wszelkie przekonania, jakie poprzednio wyznawali. Natomiast
wątłe zainteresowanie marynarzy czynnej służby polityką przedwojennych stronnictw jakby
wyparowało, bo główne problemy, jak niskie płace i powolne awanse, w czasie wojny w znacznej
części znikły albo zostały przydmione przez aktualne wydarzenia.

Warto może odnotowad, jako wskazówkę co do ich poglądów, że wyświetlany w miejscowym kinie
marynarki wojennej film przedstawiający mówców z Trafalgar Square (przeważnie zawodowych
polityków), którzy domagali się „drugiego frontu”, wywołał salwy śmiechu i kocią muzykę.
Wyrażające się w tej demonstracji uczucia były jasne jak kryształ: odbijały postawę ludzi, którzy sami
znajdą się na plażach desantowych, wobec tych, których tam na pewno nie będzie.

13
Częśd pola wyścigowego dostępna tylko dla wybranej publiczności (przyp. tłum.).
Każdej chwili byli gotowi do drugiego frontu, ale sygnał dotyczący terminu mogły dad wyłącznie
kompetentne władze, i nikt inny nie potrzebował się do tego mieszad.

5. Dziewczęta. Marynarzom sprawia przyjemnośd ich reputacja w zakresie przygód miłosnych, chyba
jednak rzadko korzystają z tej reputacji wykraczając poza granice uczciwych zamiarów i przyzwoitości.

W ciągu trzech lat tylko raz musiałem mied do czynienia z przypadkiem ustalania ojcostwa. A i wtedy
zaprzeczenie ojcostwa zostało wypowiedziane z wyrazem takiej urażonej czystości i tak spokojnie, że
nadanie tej sprawie dalszego biegu uznałem za rzecz dosyd niesmaczną. Jeden przypadek na trzy lata
to nie jest rozpusta na wielką skalę, a raczej nie jest to w ogóle żadna rozpusta. Można by tym
liczbom przeciwstawid stwierdzenie, że w tych sprawach odgrywa rolę łut szczęścia. Ale jeśli one w
ogóle istnieją, to zwykle bywają uwidoczniane w aktach personalnych, a tam z pewnością nie figurują
- pod tym względem akta są bez skazy.

Oczywiście, jak to zawsze bywa, gdy mężczyźni przebywają razem zamknięci w ciasnych
pomieszczeniach, ton rozmów nie jest, szczerze mówiąc, odbiciem pokornej czci u stóp ołtarza
kobiecości; często gęsto odchodzą rozwiązłe gadki (nieraz wręcz wyjątkowo rozwiązłe) na temat
„torpedowania” i innych niezbyt wytwornych wyczynów, toteż przypadkowy słuchacz mógłby nie bez
podstaw przypuszczad, że ma do czynienia z jaskinią staroświeckich łotrów typu „oddaj się, albo...”
Kiedy paczka marynarzy znajdzie się razem na lądzie, to wykazują skłonnośd do złego zachowania,
głośno wychwalają wdzięki spotykanych dziewcząt i w ogóle stawiają je w kłopotliwej sytuacji. Ale
spróbuj odseparowad jednego z nich i pozostawid mu wolną rękę wobec tej samej dziewczyny, a na
ogół stanie się wzorem szacunku i troskliwych względów. Tylko w bandzie kolegów brak mu odwagi
czy inicjatywy, aby traktowad kobiety jak normalne ludzkie stworzenia.

Nawiasem mówiąc, w marynarce wojennej kwitnie jakby szczególna czułośd dla wrenek. Chcę przez
to powiedzied, że patrzy się na nie nie jak na piękną zwierzynę, lecz jak na towarzyszki broni, które
należy z tego powodu bronid i chronid przed mężczyznami spoza marynarki. Czy może byd coś
bardziej delikatnego?

6. Dom. Jeżeli marynarze nie są najbardziej sentymentalni wśród ludzi, to chciałabym wiedzied, kto
inny należy do tej kategorii. Więcej niż połowa załogi naszego okrętu to ludzie żonaci, ale wszyscy,
żonaci czy nie, mają głęboko zaszczepioną miłośd domu, i to w stopniu, który jakiemuś czytelnikowi
mógłby się wydad niewiarygodny. Uczucie to jest uzupełnieniem miłości okrętu, jako wewnętrznego
centrum ich świata. Ukrywa się ono poza wszystkim. Na przykład, kiedy dostarczają pocztę na pokład
i rozdzielają dla poszczególnych pomieszczeo, na okręcie panuje charakterystyczna atmosfera
wzruszenia połączonego z nienaruszalnym skupieniem.

Ponadto wydaje się, że wszelkie plany marynarzy na przyszłośd koncentrują się nie wokół pracy
zawodowej i stałych dochodów, lecz wokół domu, rodziny, prywatnego świata, który - chodby był nie
wiem jak ciasny i biedny - zapewni im spokój od obcego przybysza. O to właśnie walczą - o pewnośd
radosnego powitania, o swoją młodą żonę, matkę-staruszkę, o dzieciaki. Nie znam mniej ambitnych i
łagodniejszych marzeo na jawie niż ich marzenia.

Prawdopodobnie stanowią one równie żywotne źródło siły i wytrwania, jak każde inne, które można
by sobie wyobrazid. Powodzenie w świecie może się rozwiad i zniknąd sprzed oczu albo można zeo
zrezygnowad jak z rzeczy beznadziejnej, ale ten cel wewnętrzny nie da się zdusid. Ludzie walczący z
sercem, walczący dla serca, są niepokonani.

7. Pokój. To, co marynarze myślą i mówią o życiu po wojnie, jest chyba bardziej mgliste i
nieukształtowane niż w innych rodzajach broni. Sprzyjają temu wszystkie czynniki charakterystyczne
dla życia na morzu. „Zamknięty obwód” okrętu, brak kontaktów ze światem zewnętrznym,
nieregularny dopływ wiadomości - wszystko to razem stwarza zasłonę oddzielającą nas od lądu.
Czasem tylko, z trudnością, można nadążad za bieżącymi informacjami wojennymi, a cóż dopiero za
tendencjami opinii publicznej i za „planowaniem” w ogóle.

Weźmy konkretny przykład, wybrany dla ułatwienia ilustracji, niezależnie od jego względnego
znaczenia. Kiedy prasa opublikowała „plan Beveridge'a”14, nasz okręt znajdował się na morzu; w
rezultacie nawet jeden marynarz na dziesięciu nie ma pojęcia o zakresie objętych planem zagadnieo,
nawet jeden na pięddziesięciu nie zna w szczegółach jego postanowieo. (Od takich właśnie
przypadkowych okoliczności może zależed głosowanie, a nawet trwające przez całe życie nastawienie
świadomości politycznej). Ujmując rzecz z grubsza, plan ten rozumie się jako „ubezpieczenia dla
wszystkich”, „przejęcie ubezpieczeo z rąk dużych przedsiębiorstw” albo nawet jako „namiastkę
zasiłku dla bezrobotnych”. Oto całe wrażenie i cała nadzieja, jaką wywołał.

Odbitka „Planu”, którą później dawałem do przeczytania każdemu, kogo to ciekawiło, miała bardzo
nikły popyt na okręcie. Zainteresowanie nim jako „najświeższą wiadomością” już wyparowało, a
żadnego innego zainteresowania, jak się zdaje, nie wzbudzał. Obok tego nieuchronnego braku
wyraźnych poglądów (a w pewnych wypadkach zupełnej obojętności) na bieżące plany polityki
wewnętrznej, do istnienia tej samej luki przyczynia się zdecydowana postawa: „Najpierw wygrajmy
wojnę”. Zważywszy wszystko, rozsądnym podsumowaniem niniejszego podrozdziału byłyby słowa:
„Nie myśl o tym, co będzie jutro”; w poniższym zarysie poglądów reprezentowanych na okręcie
trzeba stwierdzid albo brak siły kierującej, albo też w ogóle brak jakiejkolwiek znaczniejszej siły.

Jak będzie po wojnie? Uważa się to wciąż jeszcze głównie za pole do domysłów. Może wszystko
pozostanie bez większych zmian, może będzie troszeczkę lepiej. Bezrobocie i niepewnośd jutra z
pewnością będą trwały nadal, ale gotowośd, z jaką aprobuje się olbrzymie dotacje na wydatki
wojenne, stanowi jakąś obietnicę, że znajdą się może pieniądze (lub raczej - będą udzielane kredyty)
na inwestycje pokojowe, w celu złagodzenia tego rodzaju niedoli. Wykształcenie stanie się bardziej
dostępne - „bardziej wyrównane szanse dla wszystkich”. Nie rozmawiałem z nikim takim, kto by
wyrażał obawy o przyszłośd. Podobnie nie słyszy się o czyimkolwiek aktywnym zdecydowaniu
naprawy istniejącego stanu rzeczy. Ludzie po prostu wierzą, że będzie lepiej, że gospodarka wojenna
nauczyła nas dostatecznie wiele, aby tchnąd w pokój nowe życie.

Zakłada się chyba, że pieniądz będzie nadal główną sprężyną wysiłku i miernikiem powodzenia
człowieka. Kiedy przywiozłem z domu kawał ciasta upieczonego z okazji chrzcin mego syna, aby
poczęstowad podoficerów w ich mesie, jeden z nich zapytał: „Jak pan myśli, czym on będzie, jak już
dorośnie?” Wyraziłem nadzieję, że zostanie lekarzem, architektem, muzykiem lub czymś w tym
rodzaju. W odpowiedzi na to usłyszałem: „Kupa forsy w każdym z tych zawodów, jeżeli człowiek

14
Beveridge Wiliam Henry (1879-1963), ekonomista angielski związany z kołami Partii Pracy; znany z prac
poświęconych problemom pełnego zatrudnienia i ubezpieczeo społecznych. Opracował memoriał w sprawie
ubezpieczeo społecznych i spraw z nimi związanych, który stał się podstawą polityki socjalnej Wielkiej Brytanii
(przyp. tłum.).
wdrapie się na górę”. Powiedziałem więc jeszcze, iż mam nadzieję, że mój syn nie będzie uważał
„kupy forsy” za odpowiedź na wszystko, że będzie się starał i bez tego wieśd życie pełne i szczęśliwe.
Słowa te po prostu nie zostały zarejestrowane; tak samo jak myśl (która w moich ustach
prawdopodobnie zabrzmiała zarozumiale i nieprzekonująco), że mój syn będzie, byd może, odczuwał
zadowolenie z dawania światu różnych rzeczy, a nie z brania ich od świata. Ów podoficer (ani zbytnio
ambitny, ani egoista) nie wyobrażał sobie świata, w którym coś takiego byłoby możliwe bez
całkowitej ofiary z wygód życiowych i przypuszczalnej śmierci głodowej człowieka praktykującego
podobne zasady.

Pozostaje jeszcze jedna wskazówka skierowana ku przyszłości, która tak często się pojawiała, że nie
można odsunąd jej na bok jako bezwartościowej. Bohaterstwo i wytrzymałośd Rosjan wywołują
często następującą uwagę: „Oni muszą mied coś, o co naprawdę warto walczyd”. Rozpowszechniony
przed wojną pogląd, że Rosjanie są niewolnikami bezdusznego, znienawidzonego paostwa, odrzuca
się obecnie jako bzdurę. „To *komunizm+ by nie było dobre dla nas, ale coś w tym rodzaju mogłoby
nam pasowad, gdybyśmy zdobyli to bez przewracania wszystkiego do góry nogami” - oto inna uwaga
wskazująca, jakiego typu wrażenie wywarł opór Rosjan oraz ich gotowośd oddania życia za kraj
ojczysty i za własny sposób życia. Musi byd przecież coś w systemie, który rodzi tak bezprzykładne
męstwo, nie tu i ówdzie, w odosobnionych przypadkach, lecz jako charakterystyczną cechę
narodową. Oni muszą czud, że kraj, ich ziemia, są dla nich najbardziej własne i żadna siła, ani
reakcyjna, ani odwrotna, nie zdoła zdradzid ich zwycięstwa.

W tej książce i w tym momencie naszej historii nie byłoby na miejscu roztrząsad ukryte znaczenie
takich uczud dla przyszłości. Po prostu odnotowuję, że uderzały one naszych marynarzy, a
niewątpliwie także wielu innych ludzi. I że, kiedy nadejdzie pora organizowad u nas życie pokojowe,
przypomnimy sobie, z jaką miłością i zazdrością Rosja broniła własnego sposobu życia.
DOWÓDZTWO KORWETY15

Przedmowa

Przedmowa do Korwety Jego Królewskiej Mości rozpoczynała się od następujących słów: „Niniejsza
książeczka nie jest arcydziełem; nie miałem czasu napisad arcydzieła”. Naprawdę sądziłem, że te dwa
zdania razem wzięte są dostatecznie głupkowato zarozumiałe, aby nie groziło im potraktowanie na
serio. Kiedy jednak pewien recenzent zarzucił mi z uroczystą powagą: a) próżnośd i b) zbyt wysokie
mniemanie o własnym talencie, teraz już rozumiem, że nigdy nie można liczyd z pewnością na
rozpoznanie humoru, jeżeli nie zamyka się on w granicach kolumny zatytułowanej „Humor” i
przerywanej w pewnych odstępach gwiazdkami.

W niniejszej przedmowie nie ma żadnych żarcików. Odnotowuję po prostu, że Dowództwo korwety


napisałem w mojej kabinie morskiej w czasie sześddziesięciu dwóch krótkich podróży z konwojami i
trzydziestu ośmiu nocnych patroli, i że, moim zdaniem, książeczka ta zawiera częśd bezpośredniej
prawdy oraz (na pewno) wszystkie braki, jakich można się spodziewad w związku z oddziaływaniem
takich okoliczności.

N.M.

Coś dziwnego, nie bez krzty lekkiej ironii, jest w tym, że wiadomośd będąca ukoronowaniem
wszystkiego, wiadomośd, której wyczekiwałeś przez cały ten czas, od chwili wstąpienia do marynarki
wojennej;, nadchodzi w postaci słów wprost bezprzykładnie błahych. Dostajesz tylko - jako jedyną
iskierkę dla rozpalenia hubki - mały świstek papieru z nagłówkiem: „Nominacje”, niżej wypisane jest
twoje nazwisko, a obok niego skąpe słowa treści: „d-ca «Wingera»”.

Musisz dwa razy odczytad to „d-ca”, zanim uprzytomnisz sobie, że znaczy ono „dowódca”. Musisz trzy
razy przypatrzed się nazwisku, zanim dotrze do twojej świadomości, że jest to naprawdę twoje
własne nazwisko. Ale gdy w koocu zrozumiesz, o co chodzi, jasnośd rozbłyśnie jak świt wstający na
stronicach książki z baśniami.

Dla oficerów RNVR stanowiska dowódców okrętów nie rosną na drzewach, a przynajmniej nie rosły w
owym czasie na żadnym drzewie wzdłuż naszej drogi. Oczywiście, w marcu 1943 roku wojna trwała
wystarczająco długo i dopływ gotowych, wysoko kwalifikowanych specjalistów - z RN i RNR - zaczynał
się wyczerpywad. Admiralicja sięgała więc do samego dna worka, wywracając go ha wszystkie strony,
aby dopuścid więcej światła i zobaczyd, co się da stamtąd wygrzebad. Od czasu do czasu, jak właśnie
w tym wypadku, wyciągano jakiś przedmiot o wątpliwym wyglądzie i orzekano, że ujdzie od biedy. ...
Wciąż jednak utrzymywało się uprzedzenie - lub może ściślej: zastrzeżenie - w stosunku do RNVR;
uważano za nieprawdopodobne, aby ludzie z RNVR potrafili dobrze dowodzid okrętami wojennymi

15
W niniejszym przekładzie uwzględniono tylko wybrane fragmenty z tej książeczki, która zawiera wiele
powtórzeo sytuacyjnych w stosunku do dwóch poprzednich, jak również rozważania na tematy uboczne, nie
interesujące polskiego czytelnika. W związku w tym zaniechano podziału na rozdziały, odgraniczając za pomocą
gwiazdek teksty wybrane z poszczególnych rozdziałów (przyp. tłum.).
Jego Królewskiej Mości, głównie dlatego, że naprawdę nie istniała żadna przyczyna, dla której jako
amatorzy mieliby byd do tego zdolni.

Toteż ta nominacja była największą i najmilszą niespodzianką w moim dotychczasowym życiu. Jako
porucznik miałem dwuipółroczny staż, pełniłem funkcje młodszego oficera na moim pierwszym
okręcie i zastępcy dowódcy na drugim; teraz miałem dowodzid trzecim moim okrętem. Oprócz
spełnienia szczególnie żywej ambicji osobistej, dawało mi to prawo do wymierzenia kolejnego ciosu, z
czego ogromnie się cieszyłem.

Ale była to z pewnością niespodzianka. Jako stary, cyniczny zastępca dowódcy zastanawiam się oto,
dlaczego wszyscy oprócz mnie mają takie szczęście, i dochodzę do wniosku, że jednak nie warto
obstalowywad nowego munduru - obecny, wyświecony i poplamiony farbą, wystarczy do kooca
wojny, skoro nie czeka mnie żaden awans (ani też przechadzka aleją Mall do pałacu Buckingham). I
raptem następuje ta szybka zmiana, a wraz z nią absolutna koniecznośd sprawienia sobie nie tylko
nowego munduru, lecz także nowych rękawiczek i drogiej, nieco teatralnej czapki, podobnej do
niemieckiej czapki generalskiej, zadartej z przodu i pełnej prestiżu. ... Jeżeli już przyznawano mi ten
zupełnie wyjątkowy zaszczyt, to nie zamierzałem odbierad go po zniżonej cenie.

Sprawa wydawała mi się naprawdę niezwykła. Wiedziałem o zbliżającym się wakansie, ale nie
przymierzałem siebie do tej roli. W stosunku do mojego „Dippera” „Winger” był okrętem
siostrzanym, właściwie stanowił pod każdym względem jego replikę. Należał do tej samej flotylli,
spełniał te same zadania. Była to dwuśrubowa korweta, zwinna, elegancka, prowadzenie jej
sprawiało radośd, a posiadanie napawało uczuciem triumfu. Przed rokiem, dokładnie co do dnia,
dostałem nominację na zastępcę dowódcy „Dippera”. Przypomniało mi się, z jaką dumą i
zadowoleniem przyjąłem ją wówczas, i usiłowałem obecnie wzbudzid w sobie odpowiednią reakcję na
fakt, że jestem dowódcą bliźniaczej jednostki. Reakcja ta nie ujawniała się przez długi czas; w istocie
narastała z dnia na dzieo, od jednej podróży do drugiej, aż do samego kooca - jak długi miesiąc
miodowy z wytrwałą młodą żoną.

Rozstanie z „Dipperem” byłoby śmiertelnie smutne, gdyby nie to, że miałem objąd dowództwo nad
innym okrętem. Ostatni dzieo jednak był przepojony żalem, którego nie mogła złagodzid żadna
przyjemna perspektywa. Byłem szalenie przywiązany do „Dippera”; rok, który na nim spędziłem, był
zdecydowanie najszczęśliwszym dla mnie rokiem w ciągu tej wojny. Jako zastępca korzystałem z
niezwykle szerokiego zakresu samodzielności pod dwoma dowódcami, których lubiłem, i dzięki temu
rozwinęło się we mnie jakieś zazdrośnie osobiste uczucie do okrętu, uczucie, które osiągnęło
największą intensywności, kiedy żegnałem się z „Dipperem”. Jakiego to rodzaju człowiek ten nowy
zastępca? Czy będzie dbał o czystośd okrętu? Czy można mu zaufad, jeśli chodzi o ten niepewny
kominek kuchenny, o narowistą łódź motorową i połysk mosiądzu, dumę pokładu rufowego? ...
Wyglądał całkiem przyzwoicie, to prawda, i (co najważniejsze) wydawał się tak samo zadowolony, jak
ja kiedyś, gdy pierwszy raz przybyłem na okręt - ale nigdy nie można wiedzied na pewno. Może był
przed wojną aktorem.

Miałem jednak nadal widywad „Dippera”, i to łagodziło ból pożegnania. „Już ja ci dosolę, kiedy
będziemy wykonywad manewry - powiedział mój były dowódca, mający w stosunku do mnie
sześciomiesięczne starszeostwo stażu. - Żebyś nie wiem co robił, nie zdołasz utrzymad się na pozycji”.
... Wielkim zadowoleniem przejmowała mnie myśl, że powrócę na łono rodziny, do naszej zżytej
flotylli, gdzie zaznałem tak serdecznej koleżeoskości, do naszej bazy, której główny urok - Klub
Marynarki Wojennej - tak dokładnie odpowiadał wszystkiemu, co lubiłem. To nadawało nowej
sytuacji najbardziej zadowalający aspekt.

W związku z tą zmianą boleśnie mnie dotknęła pewna sprawa o pomniejszym znaczeniu. „Dipper”
miał iśd na doroczny remont, zaś „Winger” właśnie go ukooczył, czekał mnie zatem drugi rok pracy
bez dłuższego urlopu, poza normalnymi okresami czyszczenia kotłów. Bardzo tęskniłem do urlopu:
rok służby w konwojach na wschodnim wybrzeżu i sześciomiesięczny synek - to dwa powody, dla
których zasługiwałem chyba na odpoczynek i jakąś przerwę w powszednim kieracie. Jeśli jednak
musiałem wyrzec się tego na rzecz jeszcze jednego roku na morzu, to nowa funkcja pozwalała mi
wyciągnąd z tej sytuacji największe zadośduczynienie. Dowództwo usuwało w cieo wszystko inne.

Po drodze do stoczni remontowej, gdzie przebywał „Winger”, wpadłem na pół dnia do domu - gotów
byłem tłumaczyd się z tych wagarów przed wysoką zwierzchnością tym, że był to cały mój doroczny
urlop, co odpowiadało prawdzie. Gdy powiedziałem żonie jaki mi dali przydział, odrzekła:

- Oo, to coś znacznie lepszego, niż się spodziewałeś, nieprawdaż? Jak to wspaniale! - Była bardzo
zadowolona. I zaraz dodała: - Wiesz, kochanie, zdaje się, że nasz syn i następca zaczyna dostawad
jakiejś wysypki.

Rzeczy najważniejsze mają pierwszeostwo. Sami wiecie, jak to z tym jest.

Do stoczni przybyłem na jeden dzieo przed zakooczeniem remontu. „Winger” znajdował się w
normalnym stanie rozpasanego chaosu. Wszędzie widoczne były przejawy dezorganizacji,
charakterystyczne dla każdego okrętu, który znajdował się jakiś czas w rękach stoczniowców.
„Winger” miał wygląd beznadziejnie niechlujny: tylko w połowie pomalowany, z czerwonymi
plamami minii, bez łodzi wiosłowej i motorówki (które znajdowały się jeszcze w hangarze
łodziowym), zagracony wszelkiego rodzaju częściami zapasowymi, opakowaniami, blaszankami<,
kawałkami lin i matami należącymi do stoczni. Na nadbudówce pomostu nawigacyjnego nieuniknieni
nitowacze rozpętywali swoje własne piekło hałasów. Mnóstwo ludzi plaskało świeżą farbą po nie
malowanych jeszcze powierzchniach. W górze, na maszcie, jakiś robotnik z młotkiem w ręku i
wyrazem zachwytu na twarzy najwidoczniej rozkoszował się oglądaniem wnętrz znajdującej się w
pobliżu kwatery wrenek. Na pokładzie rufowym grupka panów kiwających głowami w melonikach
pozwalała się domyślad, że to urzędnicy nadzoru stoczni odbywają ostatnią intensywną naradę przed
definitywnym rzuceniem kart na stół. Rozglądając się dookoła przypomniałem sobie wymuskaną
elegancję „Dippera” i pomyślałem: „Do diabła, będę musiał zaczynad wszystko na nowo, od zera”. Po
chwili jednak przypomniało mi się także, że już nie jestem zastępcą dowódcy i nie będę musiał
zajmowad się takimi rzeczami. Jedyne, co będę musiał robid, to mied za złe. ...

W przeciwieostwie do górnego pokładu, moja kabina - którą otworzył mi młody steward o ostrożnym
wyrazie oczu -i przedstawiała wzór porządku i czystości. Była właściwie pod każdym względem
gotowa na moje przyjęcie, poczynając od czystego ręcznika, a koocząc na świeżej bibule na biurku.
Ktoś zasłużył sobie na dobry stopieo, prawdopodobnie zastępca dowódcy. Czekało na mnie trochę
listów i kilka pilnych sygnałów. Po załatwieniu tych spraw przyjąłem kolejno wszystkich oficerów -
zastępcę dowódcy, podporucznika, oficera artylerii, oficera mechanika i podchorążego. Ostrożnośd
widoczna poprzednio na twarzy stewarda znajdowała teraz odbicie, w większym lub mniejszym
stopniu, na twarzach ich wszystkich. Pamiętając własne uczucia przy powitaniu, nowego dowódcy,
nie czułem się tym zdziwiony. Zawsze bywała to chwila niepewności, kiedy nic nie dawało się z góry
przewidzied. Ostatecznie byłem przecież całkiem nowym zwierzchnikiem: dowódcą z Ochotniczej
Rezerwy i w dodatku porucznikiem. Zaiste, co dalej?...

Mój zastępca złożył mi szczegółowe sprawozdanie z przebiegu prac remontowych na okręcie, a


drugie sprawozdanie, dotyczące maszyn i mechanizmów okrętowych, przedstawił w triumfalnej
paradzie szczegółów technicznych oficer mechanik. Oficer artylerii głośno (a w każdym razie
wyraźnie) chwalił uzbrojenie „Wingera”. Podporucznik zapewniał mnie, że wszystkie mapy znajdujące
się w jego pieczy są pod gwarancją w absolutnie aktualnym stanie. (Jak zawsze, to znaczy: zawsze pod
gwarancją). Póki co, wcale nieźle; wszystko wydawało się w dobrej gotowości roboczej. Wreszcie
wszedł do kabiny podchorąży (sekretarz dowódcy) z istną paką papierzysk, i dopiero wtedy posypały
się kłopoty, gęsto i szybko jeden po drugim.

Nie była to wina podchorążego - ani zresztą niczyja - że nagromadziło się tyle zaległości, tyle spraw
niedokooczonych; przyczyną tego był fakt, że przed dwoma tygodniami poprzedni dowódca odszedł z
godziny na godzinę, wobec czego nie mógł mi zdad wszystkiego bezpośrednio, a jest to przecież
niemal zasadniczy warunek gładkiego startu.

Ta fatalna luka - właśnie w momencie, gdy poważny remont okrętu dobiegał kooca, gdy nie było
jeszcze na miejscu zaopatrzenia, korespondencja zalegała i zaniedbywano inspekcji - zwiększała co
najmniej o połowę komplikacje związane z przejmowaniem dowództwa. W miarę jak grzęzłem w
przepełnionych kartotekach, wyparowywał ze mnie zapal i entuzjazm; czekają mnie całe tygodnie
pracy, zanim zdołam się przebid do bieżących porcji papierków, które w każdym razie muszą byd
potężne.

Uniosłem wzrok i napotkałem spojrzenie podchorążego. Było doskonale bezbarwne. „Jestem tylko
skromnym pionkiem - zdawało się mówid. - Ten cały bałagan to wyłącznie paoski kłopot”.

W każdym bądź razie nie dało się tego ugryźd tak z miejsca. Przygotowałem wstępną listę spraw,
które należało koniecznie załatwid - w żadnym wypadku nie równało się to ich załatwieniu, ale mimo
wszystko było bardzo męczące. ... Znacznie później, i mocno zgnębiony, udałem się do dowództwa
operacyjnego na lądzie, aby się tam zameldowad i dowiedzied szczegółów programu najbliższych
czynności. Oficer, u którego miałem się zameldowad, był moim dawnym przyjacielem i ponowne
spotkanie z nim wypadło przyjemnie. Ale jego gratulacje nie kompensowały bynajmniej stanu rzeczy,
jaki zastałem na okręcie, ani też wiadomości, że mamy opuścid suchy dok nazajutrz rano.
Odczuwałem bardzo silną potrzebę pewnego czasu dla złapania oddechu; wyglądało na to, że będę
musiał wziąd porządny rozbieg do mojej roboty. Mój rozmówca naszkicował mi program zajęd -
pobranie paliwa i zaopatrzenia, pobranie amunicji, kompensacja kompasów, próby maszyn - które
miały wypełnid nam czas aż do kooca postoju w porcie.

- Cholernie się cieszę, stary, żeś dostał to dowództwo - powiedział na zakooczenie. - Bo też i pora,
żeby spróbowali wykorzystad jakiś talent amatorski. Przypuszczam, że jesteś z tego bardzo
zadowolony?

- Hm, byłem zadowolony, mniej więcej przed pięciu godzinami - odpowiedziałem. - I gdzieś tam w
głębi wciąż jestem zadowolony, nawet bardzo. Ale ta róża ma sporo kolców. - Przedstawiłem mu z
grubsza stan spraw na okręcie, ilustrując tę relację paroma bardziej” egzotycznymi przykładami i
konkludując: - Nie można powiedzied, żebym przejmował interes w normalnym ruchu.

Przyjrzał mi się uważnie.

- Az jakiej racji miałbyś się tego spodziewad? Właśnie po tobie oczekują, że go rozkręcisz. Jak myślisz,
za co ci płacą taką kupę forsy? - Był nawet trochę oburzony. - I tak spadła ci z nieba niezła gratka, że
się dostałeś na takie stanowisko, a ty jeszcze narzekasz na...

- Dobra już, dobra - przerwałem mu. - Tak mi tylko przyszło do głowy, żeby ci o tym wspomnied.

Poszliśmy razem na drinka i poczułem się jakoś lepiej. To, co mi powiedział, było całkiem słuszne.
Dano mi pierwszorzędne stanowisko, niezależnie od przejściowych minusów, i nic nie mogło
odmienid atrakcyjności ani umniejszyd wartości tej funkcji. A jeśli chodzi o przejęcie interesu w
normalnym ruchu, to po dobrym obiedzie i jeszcze lepszej pogawędce sama myśl o tym prawie
przejmowała mnie nudą.

Siedząc tego wieczoru w mej kabinie - a był to wieczór przed wyjściem okrętu z doku - rozkoszując się
ostatnią filiżanką kawy i cygarem z mesy oficerskiej (niespodziewana dywidenda), podsumowywałem
w myśli to wszystko, co wziąłem na swoje barki.

Czułem się pewny siebie, ale ta rzecz ocierała się jednak o jakąś linię graniczną. ... Gdyby mi ktoś
powiedział w dniu, kiedy wstępowałem do marynarki wojennej, że za trzy lata powierzą mi wyłączną
opiekę nad okrętem kosztującym wiele tysięcy funtów, a wraz z nim odpowiedzialnośd za życie
osiemdziesięciu ośmiu ludzi załogi, nie tylko nie uwierzyłbym temu komuś, ale głosowałbym
przeciwko takiemu pomysłowi. Uważałbym, że jest to stanowczo zbyt odległe od mojej linii życiowej:
sposób, w jaki żyłem przed wojną - pisanie, podróżowanie po całej Europie, ale i życie, i praca w
zupełnej samotności - nie przygotował mnie do podjęcia tego rodzaju odpowiedzialności (jakkolwiek
sądzę, że ongiś, w 1925 roku, szkoła w Winchester dała mi lekką zaprawę). Nie znaczy to, że w okresie
międzywojennym uchylałem się całkiem od świata - tylko jakiś prywatny lub polityczny obłąkaniec
mógłby to czynid z pewną dozą powodzenia. Po prostu, życie w tłumie i ponoszenie
odpowiedzialności za innych było przeciwne mojemu wyborowi. Czułem się lepiej na swoim, i tak się
też urządziłem. ... Polityka interesowała mnie raczej jako przedmiot studiów niż jako pole
praktycznego działania. Moje sympatie polityczne - nawet w naj gwałtowniej radykalnym stadium -
pozostawały właściwie tylko sympatiami i niczym więcej, z wyjątkiem jednego okresu kampanii
wyborczej, kiedy to mojemu kandydatowi oczywiście skonfiskowano kaucję.

Służba w marynarce wojennej przypuszczalnie nauczyła mnie, i to szybko, że życie jednostkowe,


samowystarczalne i skoncentrowane na sobie, nie jest niczym chwalebnym, jeżeli ignoruje zmagania i
cierpienia wokół siebie, i że człowiek powinien chętnie przyjmowad odpowiedzialnośd, nawet w obcej
sobie dziedzinie, jako próbę osobistej zdatności życiowej. Ponadto służba wydwiczyła mnie w
przetrzymywaniu kolejnych prób - prób wytrwałości, opanowania, cierpliwości - wyprowadzając teraz
na stanowisko, gdzie ocalenie niesłychanie cennych wartości w ludziach i sprzęcie zależało od mojej
odwagi i trafnego rozeznania. Mało tego: ta nauka wraz z jej różnorodnymi i często dziwnymi
rezultatami warta była zachodu z każdego punktu widzenia, zarówno z punktu widzenia wojny, jak i
pokoju, bo w marynarce wojennej znalazłem sposobnośd służby dokładnie w sensie tej tradycji, którą
w okresie międzywojennym uważałem za najważniejszą, chod nie potrafiłem wcielad jej w życie
nawet w najskromniejszym stopniu.

Nie jest to patriotyczne złudzenie, jak by się mogło wydawad. Jest to zwyczajny fakt, wynikający
bezpośrednio z tego, że na samym początku miałem szczęście dostad się na korwetę.

Określone zadania obronne wyznaczone korwetom - ochrona konwojów przywożących żywnośd,


ratowanie życia i zdrowia ludzkiego, wyławianie z wody i pielęgnowanie rozbitków - miały
bezpośredni związek z moim mglistym przedwojennym pragnieniem „pomagania”, pracowania dla
czegoś więcej niż, dla samych pieniędzy, udowadniania swej osobistej użyteczności bez osobistych
ambicji. Wojna nadała temu zadaniu najwyższe znaczenie w skali narodu, ale nawet nie biorąc tego w
rachubę, trwałe wartości ludzkie, o które się ono wspierało, przez cały czas pozostawały wyraźne i
dodawały otuchy. Pracowałem nad tymi zapiskami blisko trzy lata, przeważnie jako człowiek mało
ważny, prawie bezimienny, ale teraz nareszcie robię to jako ktoś wyróżniający się w pewnym stopniu
indywidualnie i opatrzony odpowiednią etykietką.

Nie można się było nie cieszyd i nie czud dumnym z tej ostatniej odmiany. Sama praca była
przyziemna, skromna, bez odrobiny blasku; rad byłem, że nie wymagała obywania się bez dumy.

W każdym bądź razie siedzę oto w kabinie dowódcy: cygaro, kawa, ranne pantofle i w ogóle. ...
Uprzytomniłem sobie, że od kilku minut obracam w palcach małą gumową pieczątkę, chyba jedną z
sześciu umieszczonych w imponującym stojaku na biurku. Przycisnąłem ją do poduszki z tuszem,
następnie przyłożyłem do leżącego przede mną blankietu sygnałowego i popatrzyłem, co z tego
wynikło.

Na papierze widniały słowa: „P.o. dowódcy”.

Była to, jak do tej pory, moja najulubieosza pieczątka.

Nazajutrz rano jadłem śniadanie sam w mojej kabinie; po raz pierwszy od początku wojny mogłem
rozpocząd dzieo w cywilizowany sposób. (Śniadanie jest czymś, do czego nie da się zastosowad
żadnych poglądów o wzajemnym dopasowaniu się ludzi. To jest tak, jak z miłością: rozmowa jej
przeszkadza, a widzowie obracają ją w niwecz). O wpół do dziesiątej przejrzałem zapisy w dzienniku
sygnałowym, dotyczące czynności z poprzedniego dnia, a następnie wezwałem sternika
manewrowego, głównie w celu omówienia rozkazów na ster i w ogóle manewrowania w obrębie
portu. Na korwetach tej klasy koło sterowe jest bardzo szczęśliwie umieszczone na górnym pomoście,
w odległości zaledwie kilku stóp od oficera wachtowego, i sternik manewrowy ma otwarty widok w
kierunku dziobu; dzięki czemu może wprowadzad i wyprowadzad okręt z portu albo prowadzid go
wzdłuż burty innego okrętu bez żadnych komend na ster, z wyjątkiem ogólnikowego rozkazu zaczęcia
operacji. Aby jednak zapewnid całkowite bezpieczeostwo tego rodzaju manewrów na wodach
zamkniętych, porozumienie między sternikiem manewrowym a dowódcą musi byd dokładne i jasne
jak kryształ; w przeciwnym razie jest to naprawdę tylko niebezpieczna próba uniknięcia kłopotów,
skrót, który może zaprowadzid w koocu zupełnie gdzieindziej.

Nawiasem -mówiąc, pośniadaniowe rozmowy znacznie się uściślały z biegiem czasu, gdy
wypracowałem sobie właściwy program. W przyszłości godziną zero miała byd dziewiąta. O ósmej
czterdzieści pięd wypijałem drugą filiżankę kawy i kooczyłem czytanie gazety, o ósmej pięddziesiąt
pięd wkładałem skarpetki, a o dziewiątej zaczynała się karuzela. Podoficer sygnałowy z wczorajszymi
sygnałami. Mój zastępca z proponowanym rozkładem zajęd na dzieo bieżący. Nawigator z
najświeższymi lokalnymi informacjami nawigacyjnymi. Oficer mechanik z zapytaniem o rozkazy
dotyczące stanu pogotowia maszyn. Oficer artylerii z częścią działa, która się jakoś niedobrze
spisywała. Podchorąży z całą toną poczty. Marynarz sprawdzający zegary. Steward, który wybiera się
na ląd po zakupy. I jeszcze raz mój zastępca z nowym rozkładem zajęd i z listą trzynastu ludzi w
sprawie próśb i zażaleo. ... Czasem miałem uczucie, że gdyby wszyscy zaczęli od nowa, w tej samej
kolejności, wchodzid do mojej kabiny, mógłbym tego wcale nie zauważyd. [...]

Nazajutrz rano rzeczywiście wyszliśmy na ocean. Dostarczono na pokład instrukcje dotyczące wyjścia,
zredagowane w swoiście aromatycznej angielszczyźnie, dzięki której Służba Sygnałowa cieszy się
wśród nas tak ciepłą sympatią: „«Winger» wydokuje o 10,00 i podejdzie do pławy nr 4 pod własnym
napędem”. „Wydokuje”... No, proszę! ... Punktualnie za pięd dziesiąta oficer mechanik zameldował o
gotowości maszyn, po nim mój zastępca zameldował to samo, i wyszliśmy z doku jak należy. *...+

*...+ Ów jednodniowy rejs - obok tego, że przyniósł pomyślne wyniki prób i przywrócił okrętowi dobrą
reputację *nadwerężoną wskutek niezbyt udanego wyjścia z portu+ - miał niezwykłe znaczenie i
wartośd dla mnie osobiście. Kiedy przyprowadziłem „Wingera” z powrotem do portu i
przycumowałem do beczki, poczułem nagły przypływ ufności w siebie, jak gdybym się upewnił co do
czegoś, o czym przedtem wątpiłem. Ta wycieczka zrobiła mi doskonale: już wiedziałem, na jakim
gruncie stoję, jeśli chodzi o ten okręt, a także o mnie samego. Była to pierwsza zdobycz na drodze,
która musiała pokazad mi jeszcze o wiele więcej, abym mógł zdobyd wreszcie ten żelazny chwyt,
którego mi brakowało.

Było to jednak osiągnięcie naprawdę doniosłe. Myliłem się mając nadzieję, że przyjdę na gotowe, ale
miałem słusznośd uważając, że ta praca - zorganizowana czy nie - nie będzie twardsza od
zdecydowanej woli, jaką sam do niej wniosę.

Oczywiście, bieda polegała na tym (a ta bieda miała później stale powracad), że nie mogłem się z
nikim podzielid tego rodzaju rozważaniami i pytaniami zadawanymi sobie samemu. Właściwie nawet
nie wiedziałem, czy jest to dopuszczalne ze służbowego punktu widzenia, a z pewnością nie mogłem
tych rzeczy wyjawiad ani nawet dawad do zrozumienia wszystkim oficerom. Odzyskanie ufności w
siebie, odwaga - to musiało przyjśd od wewnątrz: byłem panem na własnym podwórku

i musiałem wydawad się zadowolony z tego. Tak się złożyło, że potrzeba znalezienia lekarstwa na to
odosobnienie, na powtarzające się od czasu do czasu upadki ducha, była jedną z ubocznych przyczyn
mojego ożenku. Lekarstwo to pomagało - zawsze, od samego początku - ale obecnie znajdowało się
poza moim zasięgiem, a był to jedyny lek, do którego mógłbym się uciec z jakąś dozą pewności, że
przyniesie mi ulgę. Jeżeli ten temat sprawia wrażenie zbyt osobistego jak na książkę poświęconą
korwetom, to mogę zapewnid, że jest on mimo wszystko bardzo istotny dla dowodzenia okrętem.
Służba w marynarce wojennej i koleje tej wojny nieustannie stawiają nowe wymagania wobec
cierpliwości i wytrzymałości człowieka. Co do mnie, mam całkowitą pewnośd, z jakiego źródła sam
czerpałem cierpliwośd i wytrzymałośd. *...+

Mogłoby się wydawad, iż jak na rzecz, na którą czekałem dwa i pół roku, fakt, że mój zastępca
pewnego pięknego niedzielnego ranka zasalutował mi na pokładzie rufowym, meldując o gotowości
oddziałów do przeglądu, to bardzo niewiele. Ja jednak byłem innego zdania. Dokonując przeglądu
oddziałów ustawionych wzdłuż prawej burty, nie doznawałem też bynajmniej uczucia, że marnuję
czas albo odbębniam tylko jakąś usankcjonowaną pieczątkami formalnośd. *...+

Jeżeli pycha jest najcięższym spośród grzechów śmiertelnych, to w postaci dumy jest ona również
czymś najbardziej wzniosłym pod wielu względami. *...+

Z rozmaitych powodów w ten pierwszy niedzielny ranek nie przemówiłem do załogi okrętu, chod
wiedziałem, że jest w zwyczaju, aby nowy dowódca korzystał w tym celu z pierwszej nadarzającej się
okazji, „nawet - jak powiedział ktoś w Klubie - gdyby to były tylko pogróżki i wymyślania”. ... Osobiście
uważałem, że objąłem dowództwo zbyt niedawno, aby moje przemówienie mogło cośkolwiek
znaczyd, że moje słowa będą brzmiały bardziej realnie, gdy poznam ich lepiej, i odniosą bardziej
konkretny skutek, gdy oni mnie poznają. Przemówienie wygłoszone przez kogoś obcego nie znaczy
zupełnie nic w porównaniu z przemówieniem kogoś, kogo się zna i rozumie. Nie chciałem
rozpoczynad - z braku realnych materiałów - od jakichś banałów czy stereotypowych wesołych gadek,
wiedziałem bowiem, że z czasem ten realny materiał będzie napływał. *...+

Mój awans na dowódcę pociągał za sobą tyle zmian w dotychczasowych zwyczajach i formach
zewnętrznych, nawet w ciasnych ramach życia na okręcie, że przypominało to niemal przejście do
innego rodzaju służby i uczenie się wszystkiego od nowa.

Pierwszą i najbardziej godną uwagi zmianą jest odseparowanie się dowódcy od mesy oficerskiej;
przestaje ona byd jego domem i wolno mu spędzad tam tylko znikomą ilośd czasu. Niezależnie od
wszelkich innych przyczyn, takie odizolowanie narzucają normalne wymagania pracy: na dowódcę
spada (w tej czy innej postaci) lwia częśd papierkowej roboty, musi więc co dzieo przesiedzied wiele
godzin przy biurku, nim znajdzie wolny czas na zaspokojenie potrzeby towarzystwa, jeśli ją jeszcze
odczuwa. A gdy ma już czas wolny, to nie może zadośduczynid tej potrzebie zgodnie z własną chęcią,
bo wchodzą w grę inne względy, jeszcze bardziej zniewalające. Między dowódcą a jego oficerami
musi istnied dystans. Bardzo miło jest obcowad z nimi swobodnie, bez żadnych oficjalnych form, jak
równy z równymi, i po trzech latach zżycia się z mesą jako ośrodkiem zainteresowao i pracy
niezmiernie trudno zmienid swe przyzwyczajenia. Jednakże ta swoboda wzajemnego obcowania po
prostu nie wychodzi. Im serdeczniej przyjaźnisz się ze swymi oficerami, tym gorszy z ciebie dowódca.
Możesz czud się z tym dobrze, może ci się nawet wydawad, że rozszerzasz zakres swego
oddziaływania, ale w rzeczywistości uchylasz się od swego obowiązku, którym jest dowodzenie
okrętem i nic poza tym.

Nauczenie się tej lekcji jest rzeczą trudną, a dla człowieka takiego jak ja, odczuwającego osobistą,
wrodzoną niechęd do wszelkiej oficjalności i do bardziej krępujących odmian towarzyskiego fałszu
(nie mówiąc już o zamiłowaniu do pohulanek w homeryckim stylu), jest to niesłychanie
przygnębiające. Ale dowódca musi się tego nauczyd, jeśli w przyszłości, gdy zajdzie potrzeba, ma
liczyd na bezwzględne zaufanie i bezwzględne posłuszeostwo. Jeżeli kupi sobie ten rodzaj zaufania,
który wynika ze świadomości, że jest on „równym chłopem”, jeżeli wymieni posłuszeostwo na
popularnośd, to niech go Bóg wspomaga, gdy nadejdzie pora zdyskontowania w pełni jednego i
drugiego. Prawie na pewno okaże się wówczas bankrutem, a jego bankructwo może byd wyrównane
jedynie kosztem ludzkiego życia.

Jeszcze jednym, i to wcale nie podrzędnym czynnikiem w tym rozdziale pomiędzy dowódcą i
oficerami jest fakt, że mesa jest domem dla nich, ale nie dla niego, że przewodniczącym mesy jest
zastępca dowódcy, a sam dowódca tylko gościem. Oficerowie powinni móc korzystad z całkowitej
swobody wypoczynku i goszczenia swoich przyjaciół bez niczyjego wtrącania się czy nadzoru.
Popuszczanie sobie cugli pod okiem chodby najbardziej dobrotliwego ojca to już zupełnie co innego.
Wiem coś o tym; próbowałem i nigdy mi się nie udawało.

Podobnie dowódca oddala się od załogi swego okrętu i poznaje jej członków w znacznie
powolniejszym tempie. Z wyjątkiem paru ludzi - sternika manewrowego, wachtowego sygnalisty -
nigdy nie podlegają oni jego bezpośrednim rozkazom, zresztą niewiele przebywa na górnym
pokładzie, toteż tylko bardzo stopniowo wyłaniają się w jego umyśle poszczególne osobowości, do
których przykleja odpowiednie etykietki. Gdy jako zastępca dowódcy przywykłeś podejmowad
działania pod wpływem najlżejszego bodźca albo i bez tego, fakt, że już nie wydajesz rozkazów
bezpośrednio, staje się czasem prawdziwą udręką. Gdy widzisz, że coś się dzieje albo już się stało nie
tak, jak trzeba, trudno nie doskoczyd na miejsce i nie kazad osobiście marynarzowi, by zrobił to lub
owo. Teraz jednak już tak nie można: pozostawienie odbijacza wiszącego za burtą albo beztroskie
wyrzucenie kubła śmieci na stronę nawietrzną, to nie jest ptaszek do ustrzelenia przez dowódcę.
Musisz wezwad marynarza wachtowego, który sprowadza ci z kolei oficera służbowego, i dopiero
jemu każesz to załatwid. A przez cały czas ciśnie ci się gwałtem na usta niezrównane bogactwo słów i
wyrażeo cudownie dostosowanych do sytuacji.

Dla dowódcy nuda na morzu jest nieunikniona; złączona jest z jego stanowiskiem jak twarda,
bezużyteczna skorupa z orzechem. Jako oficer wachtowy zawsze trzymałem co najmniej dwie wachty
dziennie - czyli osiem godzin - na pomoście nawigacyjnym; teraz spędzam tam tylko krótkie chwile w
związku z jakimiś określonymi zadaniami, a i to, zwłaszcza w lecie, nieczęsto. Prowadzę okręt we
wszystkich trudnych sytuacjach, jak wejście i wyjście z portu, manewrowanie wśród statków
wewnątrz konwoju, uczestniczenie w krzątaninie całego zespołu eskortującego albo we wspólnym
strzelaniu z niszczycielami i korwetami, podchodzenie do innego okrętu eskortowego po rozkazy. No
i, oczywiście, muszę znad stale dokładną pozycję mojego okrętu i upewniad się, czy właściwie
wykonujemy nasze zadania eskortowe; w początkowym okresie dowodzenia ten nadzór
przetrzymywał mnie na pomoście znacznie dłużej ponad rzeczywistą potrzebę.

Gdy jednak ustaliła się już pewna rutyna, a dłuższy okres bez jakichkolwiek krytycznych momentów
rozwiał moje pierwotne nadmierne obawy, pozostało przede wszystkim czekanie. Czekanie w kabinie
morskiej zaraz pod pomostem, czytanie, palenie, uczenie się na pamięd rozkazów lub sygnałów
manewrowych, spożywanie posiłków, wychodzenie na pomost, by rzucid okiem, czy okręt utrzymuje
właściwą pozycję, pisanie listów, rozmyślanie i znów czekanie.

Od czasu do czasu przez rurę głosową napływają z pomostu informacje, sygnały lub zapytania. Jakież
to dziwne uczucie, znajdowad się na tym koocu rury głosowej, która przez długi czas ogniskowała na
sobie moją uwagę, i odpowiadad na zwrot: „Captain, sir!”, którym mnie wzywają. W wielu
dziesiątkach konwojów, na setkach wacht bywało odwrotnie. W ciągu tej wojny wymawiałem zwrot
„Captain, sir!” chyba tysiąc razy, w tysiącu rozmaitych okoliczności, a potem chwilę milczałem,
wpatrując się w nie zidentyfikowany samolot, w storpedowany statek, w pływającą na powierzchni
minę, i czekałem na odpowiedź z samego serca okrętu. Teraz tym sercem jestem ja, czekam na
wezwanie, by stawid czoła każdemu zagrożeniu; jestem na tym koocu rury głosowej, z którego w
każdym wypadku musi paśd właściwa odpowiedź.

Jeżeli coś się wydarzy, to oczywiście cała ta hamowana aktywnośd ulega odwróceniu. Koniec z
czekaniem, koniec z krótkimi chwilami obecności na pomoście; ustalona czterogodzinna wachta
wydaje się zaiste piknikiem w porównaniu z długimi okresami, kiedy obecnośd dowódcy może byd w
takim wypadku konieczna Sztorm, mgła, jakaś awaria, akcja bojowa - w każdej z tych sytuacji muszę
tkwid na pomoście aż do kooca, sześd, osiem, dziesięd godzin bez przerwy. Każda z tych
ewentualności jest, w mniejszym lub większym stopniu, próbą wytrzymałości i umiejętności, ff
Czekając u kooca rury głosowej wiem, że wcześniej czy później wszelkie posiadane przeze mnie
rezerwy sił, chodby były największe, zostaną w pełni wystawione na próbę. Ta pewnośd
usprawiedliwia moją pozycję. Zresztą posiadanie rezerw jest moim obowiązkiem; w tej sprawie
jakiekolwiek wymówki są nie do przyjęcia, a nawet nie do pomyślenia.

A kiedy już jesteś na pomoście, czeka tam na ciebie rola, którą musisz odegrad absolutnie bez zarzutu.
Na pomoście od początku do kooca musisz byd ośrodkiem bezwzględnego spokoju, i to w sposób tak
pozytywny, aby twój spokój - automatyczny, niewzruszony, sam przez się zrozumiały - promieniował
na całe otoczenie. W gronie około dwunastu ludzi obecnych na pomoście panuje milczenie, z
wyjątkiem niezbędnego minimum słów - powtarzania kursów przez sternika, odczytywania sygnałów
przez podoficera sygnałowego, odpowiedzi nawigatora, pochylonego nad stołem nawigacyjnym, na
jakieś pytanie. Twoje rozkazy, nigdy nie wymawiane głośniej niż tonem zwykłej rozmowy, powinny
wpadad w to milczenie jak kamieo: zwięzłe, wyraźne, ostateczne. Jeżeli w jakiś sposób okażesz
podniecenie, to twój rozkaz może zostad wykonany spieszniej, niż dany podwładny jest zdolny
wykonad go należycie; a spartaczenie z tego powodu jakiejkolwiek czynności nie jest winą nikogo
innego, tylko twoją. Ponieważ tego rodzaju błędy można zawsze zakamuflowad i zwalid na kogoś
innego, nie wolno ich nigdy popełniad.

... Powiedziałem poprzednio, że jest to rola do odegrania, i tak jest rzeczywiście: wymyślna
maskarada, która musi ukrywad prawie wszystkie twoje normalne uczucia i odruchy, pozostawiając
bez zasłony jedynie spokój i zrównoważone brzmienie głosu. Takie trzymanie siebie w ryzach przynosi
jednak niezrównane korzyści - zarówno tobie, jak i okrętowi. Wydwiczony W powściągliwości,
ograniczony do spraw zasadniczej wagi, stajesz się w koocu precyzyjnym instrumentem, potrzebnym
tobie samemu.

Potrzeba ci naturalnie najlepszego instrumentu w tym rodzaju, jaki tylko potrafisz zdobyd, ponieważ -
i to jest ostatni godny omówienia aspekt dowództwa okrętu - nie ma absolutnie nikogo, kto
wykonałby to zadanie za ciebie, gdyby ci się wydało, że przerasta ono twoje możliwości. Jest to coś
zupełnie nowego, coś, co wywraca na nice nawyk świadomości towarzyszący ci nieodłącznie od chwili
wstąpienia do marynarki wojennej i wyjścia pierwszy raz w morze. Do tej pory w każdym wypadku i w
każdej sprawie związanej z okrętami, na których służyłeś, zawsze był ktoś, na kim mogłeś się oprzed.
Za każdą twoją decyzją, za każdym wydarzeniem czy też krytyczną sytuacją zawsze stał dowódca,
biorąc na siebie cały ciężar i ostateczną odpowiedzialnośd. Fakt ten nie zabija inicjatywy, ale ją
określa: cokolwiek czynisz, wiesz, że masz obok siebie sędziego i przyjaciela - pierwszego musisz
zadowolid, a do drugiego możesz się zwrócid o pomoc, gdy zajdzie potrzeba.

Teraz wszystko to się skooczyło. Wszystkie ścieżki wiodą obecnie do ciebie: to ty jesteś tym punktem,
ku któremu zwracają się oczy innych, sercem i mózgiem okrętuj, jesteś zupełnie samotny. Nie możesz
się uchylid od żadnego problemu, nie możesz strząsnąd z siebie żadnego ciężaru ani żadnej decyzji.
Jest moment, który spada na ciebie znienacka - spadł w taki sposób i na mnie, kiedy pierwszego dnia
wpłynęliśmy we mgłę. W marynarce wojennej szkolili cię i przygotowywali do tego momentu
miesiącami, latami, ale dopiero jego nadejście może naprawdę czegoś nauczyd, i twoje szczęście,
jeżeli masz dosyd wolnej przestrzeni, żeby móc skorzystad z tej lekcji.

Nie jest to bowiem coś, co z uderzeniem dzwonu okrętowego zaskakuje na swoje miejsce i już się
stamtąd nie rusza Wymaga to trochę czasu, raz po raz instynkt próbuje skłonid cię do cofnięcia się
przed tym, i znów wraca początkowe zdumienie. Właśnie wtedy musisz mied na zawołanie
samodyscyplinę, która ci pomoże. Zdumienie na nic się nie zda - przynajmniej nie zda się na nic
zdumienie uzewnętrznione. Trzeba je jakoś przetworzyd na trzeźwą reakcję, na normalny,
zrównoważony głos, jeżeli nie ma ono zarazid swym zgubnym wpływem otaczających cię ludzi. I jakoś
istotnie zostaje przetworzone, a sam wysiłek staje się uzdrowieniem; nagle spostrzegasz, że jesteś
całkowicie opanowany,, tak jak to udawałeś zaledwie przed chwilą.

W tym tkwi wartośd owej maskarady. Rozbudowuje się ona tak długo, że w koocu przejmuje na siebie
cały ciężar. Rola staje się rzeczywistością, a ta rzeczywistośd jest bezcenna.

Bo kiedy w twoim mózgu raz zagnieździ się zasadnicza idea, już wiesz, na jakim gruncie stoisz, a w
ślad za tym przychodzi mocne opanowanie. Opanowanie to - bezwzględną pewnośd siebie - stale
wspomaga duma, duma z okrętu i z rozmiarów zadania. Prawdopodobnie ta duma podtrzymuje cię
najskuteczniej.

Potrzeba ci jakiegoś podtrzymania; i znowu - to jest to. [...]

Kiedy się to już skooczy, ktoś opisze - ktoś musi opisad - w sposób kompetentny dzieje udziału
marynarki handlowej w wojnie. Bez fotelowych heroicznych rapsodów o „ludziach zapomnianych”,
ale też bez wstydliwego cofania się przed wyraźnym podkreśleniem ich odwagi i żarliwości. Ja sam nie
potrafiłbym tego zrobid, chodby tylko z tej przyczyny, że (jak mówiłem) zjawisko to wydawało mi się
już tak bardzo naturalne. Ludzie ci tak długo tkwili w samym centrum obrazu, że właśnie dlatego
musiał on stracid swą pierwotną siłę oddziaływania; podobnie fotografia, nawet gdy przedstawia
osobę najbardziej ukochaną, w koocu, przez swą powszedniośd, staje się niczym więcej, jak tylko
jedną z wielu ozdób. Dawna reakcja powraca jednak w niektórych przypadkach, takich jak ów
przegląd konwoju, nie pomniejszona ani w swej treści, ani w swej dziwnej intensywności.

Na przykład zespół statków handlowych, które powoli przepływały obok mnie w zdyscyplinowanych
kolumnach, podczas gdy sprawdzałem według listy ich nazwy i numery, przypuszczalnie zawierał w
sobie wystarczająco duży kawał najnowszej historii męstwa, aby ktoś mógł spisad niezniszczalną
kronikę, gdyby tylko udało mu się wiernie odtworzyd tę historię. Były tam statki, które dziesiątki razy
oglądały długotrwałe akcje bojowe i mimo to wracały ochoczo na spotkanie nowym
niebezpieczeostwom. Byli tam ludzie - marynarze brytyjscy i sprzymierzeni - którzy ważyli się na
wszystko nie dlatego, że im za to płacono, lecz po prostu z wewnętrznego wyboru; którzy wracali do
tej samej roboty, na tę samą trasę, zaznawszy już dwukrotnie albo nawet trzykrotnie ohydnych
doświadczeo jako rozbitkowie; którzy trzymali się służby na zbiornikowcach przewożących ropę, jak
ktoś inny trzyma się jednej marki butelkowanego piwa. Pomijając nawet walki z nieprzyjacielem,
ludzie na tych statkach - a niektórzy spośród nich, starzy znajomi, machali mi rękami, kiedy ich teraz
mijałem - widzieli, jak wojna przemienia ich pracę w zawód stokrod trudniejszy i bardziej ryzykowny.
Lojalnie godzili się z przykrym musem pływania w konwojach, nieoddalania się w żadnym wypadku od
stłoczonej gromady innych statków. Dla marynarzy jest to przymus szczególnie odrażający, bo
pierwszy odruch każe im zmieniad kurs na przeciwny, gdy tylko zza horyzontu wyłania się inny statek.
Godzili się z koniecznością posuwania się naprzód setki mil z prędkością równą prędkości
najpowolniejszej jednostki i trzymania się w zwartym szyku, gdy deszcz lub mgła otulały konwój jak
brudna kołdra.

Godzili się z dziwacznymi towarzyszami podróży. Na przykład w tym konwoju były zbiornikowce
nowego typu, sunące jak fortece, były potężne amerykaoskie frachtowce, silnie kiwające się
przybrzeżne gruchoty zalewane falą, zmordowane trampy, podcinające batem swe wysłużone
maszyny, aby z nich wycisnąd dodatkowe obroty, niezbędne do utrzymania chodby tej żółwiej
prędkości. (Pewien kapitan, gdy kazaliśmy mu trochę przyspieszyd, by zmniejszyd zbyt duży odstęp od
poprzednika, krzyknął w odpowiedzi: „Nie mogę. Starszy mechanik zrobi mi piekło, jeśli zażądam
zwiększenia obrotów”). Ponieważ utrzymywanie ruchu żeglugi przybrzeżnej i punktualne
przybywanie innych statków na wyznaczone miejsca spotkao z konwojami transatlantyckimi było
koniecznością, nie istniała naprawdę żadna inna możliwośd, jak tylko spędzenie ich wszystkich razem i
powiedzenie, żeby sobie radziły jak potrafią. Wojenne warunki sprawiały, że ta beczka rozmaitości
była czymś nieuniknionym. Ale ujemne strony takiego stanu rzeczy - różnice prędkości i właściwości
manewrowych, niezawodne utrzymywanie pozycji w stosunku do jednostki nieobliczalnej - były
oczywiste; mogła im przeciwdziaład jedynie praktyka morska wysokiej klasy, niewiarygodny i
przewyższający wszelkie pochwały stop umiejętności i czujności.

Na szczęście dopływ tych wartości był od pierwszego dnia wojny ciągły i nieograniczony; gdyby nie
dzielnośd marynarzy floty handlowej, Wielka Brytania nie byłaby zdolna się uratowad. My mogliśmy
tylko czud się dumni, że pracujemy wspólnie z takimi ludźmi. Formalnie sprawowaliśmy nad nimi
kierownictwo we wszelkich przedsięwzięciach, w rzeczywistości jednak łączył nas bardziej
skomplikowany stosunek, w którym mieściła się pełna miara podziwu z naszej strony, a braterska
troska łagodziła surowośd niezbędnej dyscypliny. Jeśli od czasu do czasu trzeba było koniecznie na
nich ryknąd, to ryczeliśmy z całą świadomością, że gdybyśmy się zamienili miejscami, my
zbieralibyśmy połajanki równie często i z tych samych powodów.

I tacy ludzie ginęli setkami. Widziałem jak umierali, wyławiałem ich z morza albo nie mogłem ich
odnaleźd, opłakiwałem ich śmierd, podziwiałem męstwo i przeklinałem ich katów. Jeśli nawet ich
zgon był samotny i okrutny, jakaś ich cząstka żyła nadal, niezniszczalna jak samo morze, na chwałę
narodu i towarzyszy pracy, na pewną zgubę wroga. *...+

Zapewnienie mniej więcej od roku ochrony lotniczej konwojom chodzącym wzdłuż wschodniego
wybrzeża w bardzo znacznej mierze uprościło nasze zadanie, toteż zawsze z przyjemnością
widzieliśmy w pobliżu samoloty RAF, czy to skaczące chyżo po grzbietach fal „Spitfire’y”, czy
„Walrusy” szybujące wysoko jak średniowiktoriaoskie sokoły, czy wreszcie jakieś niemożliwe do
zidentyfikowania maszyny amerykaoskie, używające specjalnych - zaiste bardzo specjalnych - znaków
rozpoznawczych. Tam, nad Atlantykiem, samoloty okazywały się nieocenione do tropienia i
atakowania U-bootów; tutaj rozpinały nad naszymi głowami stalowy parasol i stanowiły
najskuteczniejszy środek odstraszający nagłe napaści na żeglugę przybrzeżną.

Jednym słowem, potrzebna nam była ich pomoc, cieszyliśmy się, że ją dostajemy i nie wstydziliśmy
się mówid o tym. Czy ktoś inny musiał się wstydzid z naszego powodu? Pytanie to nasuwa się dlatego,
ponieważ fakt, że marynarka wojenna w wielu punktach potrzebowała ochrony lotniczej,
wykorzystywano ostatnio w celu podżegania rywalizacji między dwiema broniami, bardzo
zacietrzewionej rywalizacji, często złośliwej i (w niektórych środowiskach) naprawdę nie wznoszącej
się nad poziom triumfującego sztubackiego: „A co, nie mówiłem!” Prawda, że to wzajemne żarcie się
nie obejmowało tych, którzy pełnili służbę na morzu i w powietrzu: zaczynało się (i kooczyło) na
lądzie, wśród ludzi nie mających nic lepszego do roboty, jak obsmarowywad jeden drugiego w listach
publikowanych na łamach „Timesa”. Jeśli jednak była to rzeczywiście prawda, że wpływowe
osobistości na zapleczu trwoniły swą energię na tego rodzaju walki, to marynarze na morzu i lotnicy
w powietrzu mogli jak najbardziej odczuwad zaniepokojenie i zniechęcenie. *...+

[...] Wachtowy marynarz zapukał do drzwi mej kabiny, szukając oficera służbowego.

- Łódź sygnałowa dobija do burty, sir.

Gdy wręczono mi zapieczętowaną kopertę, otworzyłem ją i powiodłem spojrzeniem po oficerach


zgromadzonych w mesie, którzy nagle zamilkli w skupieniu.

- Nie jest tak źle - powiedziałem przebiegłszy wzrokiem tekst na różowym świstku papieru. - Na tę noc
w każdym razie zostajemy w porcie. Dziś całonocny urlop, a jutro znów konwój. Musimy wyjśd koło
godziny dziesiątej.

- Zupełnie jakby człowiek chodził co rano do biura - zauważył po chwili mój zastępca. - Tam i z
powrotem, tam i z powrotem. Mam zamiar postarad się w tych dniach o melonik i miesięczny bilet.

Był to jeden z normalnych rejsów z konwojem, nie wyróżniający się niczym specjalnym. Można by go
powielad (i powielało się istotnie) ad infinitum, z całkiem drobnymi odmianami. Praca ta, jak to dawał
do zrozumienia mój zastępca, zawierała w sobie oczywiście element nudy; można było się nią
interesowad, powiedzmy, pierwsze dwadzieścia razy, ale później... Jeżeli ktoś, doczytawszy do tego
miejsca, jeszcze nie zapytał: „Ale gdzie się podziewa nieprzyjaciel?”, niechże zapyta teraz, jak my sami
pytaliśmy za każdym razem, wracając z podróży bez szczególnych przygód. Nie owijając w bawełnę
można by powiedzied, że nieprzyjaciela po prostu nie było. Kiedyś bywało gorąco w służbie na
wschodnim wybrzeżu, toteż zdobyło ono wtedy odpowiednią renomę i większośd swoich najbardziej
ponurych przezwisk; ale było to dawno temu. Od przeszło roku panował tam nadzwyczajny spokój, a
bardzo sporadyczne naloty, wypady niemieckich ścigaczy i próby stawiania min podkreślały jedynie
ogólną monotonię. Rzecz jasna, nie zmieniało to w niczym nawigacyjnej strony rejsów, która
wymagała tej samej troskliwości i wytrzymałości, cokolwiek poza tym by się działo. Jeśli chodzi jednak
o pewien rodzaj napięcia, był to okres ulgi, a z mojego punktu widzenia zmniejszał on o połowę
wysiłek i niepokój, nieuchronnie związane z tą pracą.
Od czasu do czasu wszakże zdarzały się jakieś urozmaicenia. Pewne rzeczy przykuwały uwagę i
pozostawały w pamięci, dodając do dawnego obrazu subtelne dotknięcie pędzla, smugę cienia albo
jakąś nową i żywą treśd. Była na przykład tamta ciemna noc, kiedy nad nami jakiś nieprzyjacielski
samolot zaczął szukad konwoju, rzucając rakiety oświetlające z tą niespieszną niemiecką
systematycznością, która, zdawało się, musiała byd skuteczna. Rakiety startowały bardzo daleko od
strony morza: przelatywały przed czołem konwoju, potem przesuwały się krok za krokiem w kierunku
jego rufy, a potem znów na zewnątrz - ku morzu, ale za żadnym razem nie trafiały dokładnie w
środek, i ostatecznie konwój wymknął się nie dostrzeżony. Stojąc na pomoście, świadom uwięzienia
na stanowiskach bojowych i napięcia wewnętrznego we mnie samym i w ludziach otaczających mnie
z bliska, świadom ruchu sternika, który, trzymając okręt pewnie na ustalonym kursie, wykręcał szyję,
by rzucid okiem ku niebu – stwierdziłem, że w cichości ducha robię zakład przeciwko temu łutowi
szczęścia.

Jeśli chodzi o załogi statków handlowych na naszym trawersie, wyczuwało się, że była to dla nich
próba nerwów, nie ustająca przez cały ten czas. Od początku do kooca długich kolumn dziesiątki
palców musiały spoczywad w gotowości na spuście, dziesiątki głów musiały się zastanawiad, czy nie
lepiej zaraz otworzyd ogieo, zamiast czekad aż systematycznie zygzakujący i zawracający samolot
zacznie bombardowad. Jeden odruch niecierpliwości lub strachu, jeden jedyny pocisk smugowy
wystrzelony na los szczęścia zdradziłby nas wszystkich. Później wydawało się rzeczą naturalną, że ani
jeden artylerzysta na czterdziestu kilku statkach handlowych nie zawiódł w tej próbie albo nie
zadziałał na własną rękę, wtedy jednak taka pokusa i takie prawdopodobieostwo sprawiały wrażenie
silniejszych od ludzi. [...]

Nie jestem z natury wojowniczy, chociaż gdyby przypadek postawił mnie na miejscu mego młodszego
brata - w Królewskiej Artylerii, gdzie poległ w Afryce północnej - niewątpliwie byłby ze mnie jaki taki
żołnierz, chod nie tak dobry jak on. Ale na szczęście trafiłem do marynarki wojennej, a z tego wynikła
już cała reszta. Nie można zaprzeczyd, że w momencie zakooczenia całej tej wojny żal by mi było
rozstawad się z pewnymi aspektami mej pracy. Gdyby pokojowa atmosfera naszego życia sprzyjała
rozwijaniu chodby połowy tych uczud koleżeoskich, tej wesołości i pełnej szacunku dla siebie dumy z
własnego wysiłku, które wyrabiało w nas pływanie na korwetach, to miałbym duże szczęście, i
miałaby je także Wielka Brytania. Te odczucia i doświadczenia (jakkolwiek chyba bardzo
rozpowszechnione) nie mają oczywiście absolutnie nic wspólnego ze skłonnością do
„usprawiedliwiania” wojny, to jest uznawania jej samoistnej wartości. Na pewno jednak oddziałują
one w bardzo poważnym stopniu na ludzi trwających z dnia na dzieo w uporczywym wyczekiwaniu
zwycięskiego kooca wojny.

Całym sercem czuję wstręt do wojny i do wszystkich jej spraw; jest ona marnotrawna, chaotyczna,
zakłamana i często bezskuteczna. Ale nie można powiedzied nic podobnego o działaniach wojenno-
morskich, ponieważ zaś trzeba jakoś przebrnąd przez wojnę, najlepszym sposobem przebrnięcia były
właśnie działania na morzu.

Był to chyba również jeden z najszybszych sposobów. Czas płynął w tej służbie tak szybko, że gdy
próbowałeś przypomnied sobie określony miesiąc, nawet z najbliższej przeszłości, mogłoby tego
miesiąca w ogóle nie byd, tak prędko uleciał ci z pamięci. Dowództwo okrętu objąłem wczesną
wiosną. Kilka podróży na północ i na południe wzdłuż wybrzeża, parę przerw urlopowych, całkowite
utwierdzenie się w pewności siebie, i już znowu zima - piąta zima wojenna i moja czwarta na morzu,
jakże znajomy czas próby dla okrętów i dla marynarzy.

Ostatnią osłodą przed nastaniem tej zimy był dla mnie awans do rangi komandora-porucznika16.
Mając funkcję i okręt, jakich chciałem, nie przejmowałem się zbytnio moim powolnym pięciem się w
górę po szczeblach oficerskiej hierarchii. Przyjemnie było jednak porzucid wreszcie szeregi Chłopców
ze Ślepej Uliczki (w marynarce wojennej strasznie dużo jest poruczników z Ochotniczej Rezerwy) i
znaleźd się znowu nie tak daleko od przyjaciół, którzy byli chyba wszyscy podpułkownikami lub
pułkownikami lotnictwa. *...+

W tym rozdziale zamierzałem opisad minioną zimę na „Wingerze”, mając przy tym nadzieję, że w
mych zapiskach znajdzie się pewna liczba akcji bojowych i jakiś naprawdę fenomenalny wyczyn w
walce z pogodą. Admiralicja jednak ubiegła mnie w tym zamiarze, odbierając mi „Wingera” na
początku jesieni i dając w zamian dowództwo fregaty.

Otrzymanie, po siedmiu zaledwie miesiącach dowodzenia, znaczniejszej funkcji i większego okrętu,


niż mogłem się kiedykolwiek spodziewad, było niespodzianką. Kładło to zarazem kres mej służbie na
korwetach, która trwała trzy lata i trzy miesiące.

Były to lata pełne treści i urozmaicone; nauczyłem się wtedy kochad okręty i podziwiad ludzi, którzy
pełnili na nich służbę. Ale nie mogłem pohamowad niecierpliwości wyczekując powrotu na północny
Atlantyk i okrętu większego, szybszego, silniejszego niż którykolwiek z tych, na jakich dotychczas
pływałem. *...+

Cokolwiek jednak przyniesie mi przyszłośd, nie zapomnę „Wingera” - mego pierwszego dowództwa, i
to w dodatku bardzo szczęśliwego. Maleoki model korwety, ofiarowany mi przez załogę na
pożegnanie (w czasie specjalnej uroczystości, kiedy po prostu zaniemówiłem z zażenowania,
onieśmielenia i dumy), będzie mi przypominał wspaniały okręt i jego pierwszorzędną załogę.

W liście do bosmana, przy pierwszym urlopowym drinku w jedynym dostępnym hotelu w Londynie,
napisałem:

„Tutaj jest o wiele zaciszniej niż w deszczową noc na pokładzie «Wingera», ale tutejsi ludzie nie
podobają mi się nawet w połowie tak jak nasi”.

Po ostatnim drinku wciąż byłem tego samego zdania.

16
Stopieo Lieutenant-Commander w brytyjskiej marynarce wojennej nie ma dokładnego odpowiednika w
strukturze stopni oficerskich polskiej marynarki wojennej (przyp. tłum.).
Spis treści
KORWETA JEGO KRÓLEWSKIEJ MOŚCI .................................................................................................... 3
Przedmowa .......................................................................................................................................... 3
Dwuminutowe alibi Przedmowa ......................................................................................................... 4
Rozdział I Wejście do kampanii ........................................................................................................... 4
Rozdział II Doszlifowanie załogi ........................................................................................................... 9
Rozdział III Praca ................................................................................................................................ 16
Rozdział IV Interludia ......................................................................................................................... 28
Rozdział V Ratowanie rozbitków ....................................................................................................... 42
Rozdział VI Jeden dla nich.................................................................................................................. 51
Rozdział VII Jeden dla nas .................................................................................................................. 54
KORWETA WSCHODNIEGO WYBRZEŻA ................................................................................................. 57
Przedmowa ........................................................................................................................................ 57
Rozdział I Przeniesienie ..................................................................................................................... 57
Rozdział II Okręt i moje obowiązki .................................................................................................... 60
Rozdział III Służba .............................................................................................................................. 68
Rozdział IV Łukowanie na beczce ...................................................................................................... 87
Rozdział V Nocny łup ......................................................................................................................... 94
Rozdział VI Co myślą i mówią marynarze .......................................................................................... 98
DOWÓDZTWO KORWETY .................................................................................................................... 105
Przedmowa ...................................................................................................................................... 105

Przełożyła Maria Boduszyoska-Borowikowa


Wydawnictwo Morskie Gdaosk 1977
Tytuł oryginału angielskiego Three Corvettes
Copyright by Nicholas Monsarrat
Okładkę projektowała Teresa Dymalska
Redaktor Joanna Konopacka
Redaktor techniczny Mirosława Bandrowska
Korektor Czesława Walicka
Wydawnictwo Morskie Gdaosk 1977 Wydanie pierwsze. Nakład 19 750 + 250 egz. Ark. wyd. 10,14. Ark. druk. 7,5. Papier druk. mat. V kl. 60
g. Oddano do składania 13.11.1977 r.
Podpisano do druku i druk ukooczono w sierpniu 1977 r. Drukarnia ZW CZSR Inowrocław ul. Cegielna 10/12 Zam. 1030 N-9 Cena zł 25,

You might also like