You are on page 1of 149

Dla wszystkich, którzy śnią sny czarowników I dla tych niewielu, którzy śnili je ze mną

Słowo od autorki
Mój pierwszy kontakt ze światem czarowników nie był czymś, co zaplanowałam, czy czego
szukałam Było to raczej zdarzenie przypadkowe W lipcu 1970 roku w północnym Meksyku poznałam
grupę ludzi, którzy okazali się surowo przestrzegającymi zasad spadkobiercami wiedzy czarowników
Indian prekolumbijskiego Meksyku
To pierwsze spotkanie wywarło na mnie długotrwały, niezatarty wpływ Wprowadziło mnie w inny
świat, który współistnieje z naszym Przez ponad dwadzieścia lat życia związana byłam z tym światem
Oto relacja z tego, jak rozpoczęło się moje zaangażowanie i w jaki sposób pokierowali mm szamani
odpowiedzialni za moje istnienie w tym świecie
Najważniejszą z nich była kobieta o nazwisku Florinda Matus Była moim mentorem i
przewodnikiem To również ona nadała mi swoje imię, Florinda, jako dar miłości i mocy
Nazywanie ich czarownikami nie jest moim wyborem Brujo albo bruja, co oznacza szamana lub
czarownicę, to hiszpańskie pojęcia, których używano na określenie mężczyzny lub kobiety
praktykujących magię Zawsze oburzały mnie negatywne konotacje tych słów. Jednakże sami
czarownicy uspokoili mnie raz na zawsze tłumacząc, ze znaczenie słowa ―magia" jest całkowitą
abstrakcją to umiejętność, którą rozwijaj ą w sobie niektórzy ludzie, umiejętność przekraczania granic
normalnej percepcji Tak więc abstrakcyjna wymowa tego słowa usuwa automatycznie wszelkie
negatywne konotacje pojęć używanych do opisywania praktykujących je osób
Przekraczanie granic normalnej percepcji jest koncepcją wywodzącą się z wiary czarowników w to,
ze nasze decyzje w życiu są ograniczone dlatego, ze określa je porządek społeczny Czarownicy
uważają, ze porządek społeczny ustala naszą listę opcji, my jednak dokonujemy reszty akceptując
wyłącznie te decyzje, ograniczamy nasze niemalże nieograniczone możliwości
Te ograniczenia, jak twierdzą czarownicy, na szczęście dotyczą tylko tego, co w nas społeczne, a
nie innej strony nas samych, praktycznie niedostępnej strony, która nie znajduje się w wymiarze
zwykłej świadomości Dlatego tez ich głównym zajęciem jest odkrywanie tej strony Dokonują tego
przełamując kruchą, aczkolwiek nieustępliwą barierę ludzkich przekonań dotyczących tego, kim
jesteśmy i co potrafimy zrobić.
Czarownicy uznają, ze w naszym świecie spraw codziennych istnieją ludzie, którzy zapuszczają się
w nieznane w poszukiwaniu alternatywnych sposobów widzenia rzeczywistości. Twierdzą, ze
idealnąkonsekwencją takich prób powinna być umiejętność czerpania z naszych odkryć energii
koniecznej do dokonania zmiany i oderwania się od naszej definicji rzeczywistości Uważaj ą jednak,
ze niestety takie próby to zasadniczo przedsięwzięcia umysłowe Nowe myśli, nowe pomysły rzadko
nas zmieniają
Jedną z rzeczy, jakich się nauczyłam w świecie czarownikow jest to, ze bez wycofywania się ze
świata i me czyniąc sobie żadnej krzywdy, osiągają om wspaniały cel, jakim jest zmiana definicji
rzeczywistości

Życie we śnie
I
Pod wpływem impulsu, po uroczystości chrztu dziecka znajomej w Nogales w Arizonie,
postanowiłam przekroczyć granicę Meksyku. Kiedy wychodziłam z domu znajomej, jeden z jej gości,
kobieta o nazwisku Delia Flores, poprosiła mnie o podrzucenie jej do Hermosillo.
Była to śniada kobieta po czterdziestce, średniego wzrostu i o tęgiej sylwetce. Była potężnie
zbudowana, miała proste, czarne włosy splecione w gruby warkocz. Jej ciemne, błyszczące oczy
rozświetlały bystrą, choć nieco dziewczęcą, okrągłą twarz.
Pewna, że to Meksykanka urodzona w Arizonie, spytałam ją, czy do wjazdu do Meksyku jest jej
potrzebna karta turystyczna.
– A po co mi karta turystyczna, żeby wjechać do własnego kraju? – odparowała, otwierając
szeroko oczy z przesadnego zdziwienia.
– Pani ma taki sposób mówienia i modulację głosu, iż sądziłam, że jest pani z Arizony –
powiedziałam.
– Moi rodzice byli Indianami z Oaxaca – wytłumaczyła. – Ale ja jestem ladina.
– Co to takiego ―ladina"?
– Ladinos to ortodoksyjni Indianie, którzy wychowują się w mieście – objaśniła. Kiedy pociągnęła
swą wypowiedź, w jej głosie zabrzmiało jakieś dziwne podniecenie, którego nie potrafiłam zrozumieć:
– Przejmują zwyczaje białych ludzi, a są w tym tak dobrzy, że dzięki udawaniu potrafią osiągnąć
wszystko.
– Nie ma powodów do dumy – powiedziałam krytycznym tonem. – Nie świadczy to zbyt dobrze o
pani, pani Flores.
Skrucha na jej twarzy ustąpiła szerokiemu uśmiechowi.
– Może w wypadku prawdziwego Indianina albo prawdziwego białego – powiedziała bezczelnie. –
Ale ja jestem z siebie całkowicie zadowolona. – Pochyliła się w moją stronę i dodała: – Proszę mi
mówić, J3elia". Czuję, że zostaniemy wielkimi przyjaciółkami.
Nie wiedząc, co powiedzieć, skupiłam się na drodze. Podjechałyśmy w milczeniu do punktu
kontrolnego. Strażnik poprosił o moją kartę turystyczną, lecz Delii nie poprosił o to samo. Zdawał się
jej nie zauważać – nie wymienili ze sobą ani jednego spojrzenia czy słowa. Kiedy chciałam coś do niej
powiedzieć, powstrzymała mnie władczym ruchem ręki. Strażnik spojrzał na mnie pytająco. Ponieważ
nic nie powiedziałam, wzruszył ramionami i machnął ręką, żebym jechała dalej.
– Jak to się stało, że ten strażnik nie poprosił o twoje dokumenty? – spytałam, kiedy odjechałyśmy
kawałek.
– Och, zna mnie – skłamała. I wiedząc, że wiem, że kłamie, wybuchnęła bezwstydnym śmiechem.
– Myślę, że się mnie przestraszył, nie odważył się do mnie odezwać – skłamała znowu. I znowu się
roześmiała.

Postanowiłam zmienić temat, choćby po to, by uratować ją przed spiętrzającymi się kłamstwami.
Zaczęłam mówić o rzeczach będących wówczas przedmiotem zainteresowania w wiadomościach
telewizyjnych, głównie jednak jechałyśmy w milczeniu. Nie było to niezręczne czy pełne napięcia
milczenie; przypominało otaczającą nas pustynię, szeroką, nagą i dziwnie uspokajającą.
– Dokąd cię mam podrzucić? – spytałam, kiedy wjechałyśmy do Hermosillo.
– Do centrum – powiedziała. – Zawsze zatrzymuję się w tym samym hotelu, kiedy tu jestem.
Dobrze znam właścicieli i jestem pewna, że pozwoliliby ci przenocować za taką samą opłatą jak moja.
Z wdzięcznością przyjęłam jej propozycję.
Hotel był stary i zniszczony. Okna pokoju, który mi przydzielono, wychodziły na zakurzone
podwórko. Dwuosobowe łóżko z czterema kolumienkami i masywna, staroświecka komoda
zmniejszały pokój do klaustrofobicznych rozmiarów. Dobudowano małą łazienkę, ale pod łóżkiem
nadal stał nocnik. Stanowił komplet z porcelanowym zestawem toaletowym na komodzie.
Pierwsza noc była okropna. Spałam zrywami, w snach byłam świadoma szeptów i cieni
przesuwających się po ścianach. Zza mebli wyłaniały się kształty przedmiotów i potwornych zwierząt.
W kątach materializowali się ludzie, bladzi, upiorni.
Następnego dnia pojeździłam po mieście i jego okolicach, a tej nocy, chociaż wykończona, nie
mogłam usnąć. Kiedy w końcu mi się to udało, miałam przedziwny, koszmarny sen. Zobaczyłam jakąś
ciemną istotę w kształcie ameby, czającą się na mnie u stóp łóżka. Z jej głębokich bruzd zwisały
opalizujące macki. Stworzenie to pochyliło się nade mną, oddychając i wydając z siebie urywane,
chrapliwe dźwięki, które przeszły w charczenie.
Moje krzyki zostały stłumione przez opalizujące sznury zaciskające się na mojej szyi. Nagle
wszystko stało się ciemnością, kiedy stworzenie – które z pewnością było samicą– zmiażdżyło mnie,
kładąc się na mnie.
Tę niekończącą się chwilę pomiędzy snem a jawą w końcu przerwało uporczywe walenie do drzwi i
zaniepokojone głosy gości hotelowych na korytarzu. Zapaliłam światło i przez drzwi wymamrotałam
jakieś przeprosiny i wyjaśnienia.
Z koszmarem wciąż klejącym się do skóry jak pot, poszłam do łazienki. Spojrzałam w lustro i
zdusiłam w sobie krzyk. Czerwone linie na moim gardle i równo rozłożone czerwone plamy biegnące
w dół po klatce piersiowej wyglądały jak niedokończony tatuaż. Gorączkowo zaczęłam się pakować.
Była trzecia rano, kiedy weszłam do opustoszałego hallu, żeby zapłacić rachunek.
– Dokąd się wybierasz o tej porze? – spytała Delia Flores, wyłaniając się zza drzwi za biurkiem. –
Słyszałam, że miałaś zły sen. Wszyscy goście się zdenerwowali. Tak się ucieszyłam na jej widok, że
ją objęłam i zaczęłam szlochać.
– No już, już – wymruczała uspokajająco, głaszcząc mnie po włosach. – Jeśli chcesz, możesz się
przespać w moim pokoju. Będę cię pilnować.
– Za nic w świecie nie zostanę w tym hotelu – powiedziałam. – W tej chwili wracam do Los
Angeles.
– Często miewasz złe sny? – spytała od niechcenia, prowadząc mnie do skrzypiącej starej kanapy
w kącie.
– Czasami, całe życie śniły mi się koszmary – odparłam. – W pewien sposób przyzwyczaiłam się
do nich. Ale dzisiaj to było co innego; to był najbardziej realny, najgorszy koszmar, jaki kiedykolwiek
miałam.
Posłała mi badawcze przeciągłe spojrzenie, po czym powiedziała powoli, przeciągając litery:
– Chciałabyś się pozbyć tych koszmarów? – Mówiąc to, zerknęła przez ramię w stronę drzwi, jakby
się bała, że ktoś może stamtąd podsłuchiwać. – Znam kogoś, kto mógłby ci naprawdę pomóc.
– Bardzo bym chciała – szepnęłam, rozwiązując apaszkę na szyi, żeby jej pokazać czerwone
ślady. Opowiedziałam jej ze szczegółami swój koszmarny sen. – Widziałaś kiedyś coś takiego? –
spytałam.
– Wygląda dość poważnie – orzekła, uważnie oglądając linie na mojej szyi. – Naprawdę nie
powinnaś wyjeżdżać, nie zobaczywszy się z uzdrowicielką, o której wspomniałam. Mieszka jakieś sto
mil na południe stąd. Mniej więcej dwie godziny jazdy samochodem.
Możliwość spotkania z uzdrowicielką wydała mi się bardzo zachęcająca. Miałam z nimi do
czynienia od czasów moich narodzin w Wenezueli. Za każdym razem, kiedy byłam chora, rodzice
wzywali lekarza, ale gdy tylko wychodził, nasza wenezuelska gosposia otulała mnie kocem i zabierała
do uzdrowiciela. Kiedy podrosłam i już nie chciałam, żeby mnie leczył uzdrowiciel – żadna z moich
koleżanek nie miała takich doświadczeń – przekonała mnie, że podwójna ochrona nie może
zaszkodzić. Przyzwyczajenie to tak się we mnie zakorzeniło, że kiedy przeprowadziłam się do Los
Angeles, za każdym razem, kiedy chorowałam, szłam nie tylko do lekarza, ale i do uzdrowiciela.
– Myślisz, że przyjmie mnie jeszcze dziś? – spytałam. Widząc niezrozumienie na jej twarzy,
przypomniałam jej, że jest już niedziela.
– Przyjmie cię bez względu na dzień tygodnia – zapewniła mnie Delia. – Zaczekaj tu na mnie,
zaraz cię do niej zawiozę. Spakuję się w minutkę.
– Dlaczego zmieniasz plany, żeby mi pomóc? – spytałam, nagle zakłopotana jej propozycją. – W
końcu jestem dla ciebie zupełnie obcym człowiekiem.
– Właśnie! – wykrzyknęła, wstając z kanapy. Spojrzała na mnie pobłażliwie, jakby czuła
narastające we mnie wątpliwości. – Jaki powód mógłby być lepszy? – zadała mi retoryczne pytanie. –
Pomóc obcemu człowiekowi to albo akt głupoty,z albo całkowitej kontroli. Mną powoduje całkowita
kontrola.
Brak mi było słów, więc tylko spojrzałam jej prosto w oczy, które zdawały się z zachwytem i
ciekawością przyjmować świat. Było w niej coś dziwnie kojącego. Nie tylko jej ufałam, ale też czułam
się, jakbym ją znała całe życie. Wyczuwałam między nami jakąś więź, bliskość.
A jednak, kiedy patrzyłam jak znika za drzwiami, by się spakować, zaczęłam się zastanawiać, czy
nie złapać bagażu i nie pobiec do samochodu. Nie chciałam znaleźć się w tarapatach z powodu
własnej lekkomyślności, jak to mi się zdarzało już wcze

śniej. Powstrzymała mnie jednak jakaś niewytłumaczalna ciekawość, przeważająca nad znajomym
uczuciem lęku.
Czekałam już prawie dwadzieścia minut, kiedy zza drzwi za biurkiem recepcjonistki wyłoniła się
jakaś kobieta w czerwonym spodnium i butach na koturnach. Przystanęła pod snopem światła.
Wystudiowanym gestem odrzuciła do tyłu głowę, aż loki jej blond peruki zalśniły w świetle.
– Nie poznałaś mnie, prawda? – Roześmiała się radośnie.
– To naprawdę ty, Delia! – wykrzyknęłam, gapiąc się na nią z otwartymi ustami.
– No i jak? – Wciąż chichocząc wyszła ze mną na chodnik i ruszyła do mojego samochodu
zaparkowanego przed hotelem. Rzuciła kosz i wełnianą torbę na tylne siedzenie mojego małego
kabrioletu, po czym usiadła koło mnie i powiedziała: – Uzdrowicielka, do której cię zabieram, mówi, że
tylko młodzi i bardzo starzy mogą sobie pozwolić na ekstrawagancję.
Zanim zdążyłam jej przypomnieć, że nie jest ani młoda ani bardzo stara, wyznała, że jest o wiele
starsza, niż na to wygląda. Jej twarz promieniała, kiedy odwróciła się do mnie i wyjaśniła:
– Noszę ten strój, bo lubię olśniewać moich znajomych!
Nie powiedziała, czy ma na myśli mnie, czy uzdrowicielkę. Niewątpliwie byłam olśniona. Nie tylko
strój miała inny; zmienił się cały jej styl bycia. Nie został w niej ani ślad tej roztropnej kobiety z
rezerwą, która podróżowała ze mną od Nogales do Hermosillo.
– Będzie to czarująca podróż – oznajmiła – zwłaszcza jeśli opuścimy dach. – Jej głos był
uradowany i rozmarzony. – Uwielbiam podróżować nocą z opuszczonym dachem.
Chętnie jej posłuchałam. Kiedy zostawiłyśmy za sobą Hermosillo była już prawie czwarta rano.
Niebo, miękkie, czarne i usiane gwiazdami, wydawało się bardziej odległe niż kiedykolwiek. Jechałam
szybko, lecz wydawało się, że w ogóle się nie poruszamy. Sękate sylwetki kaktusów i drzew mesąuite
bez końca pojawiały się i znikały w świetle reflektorów; sprawiały takie wrażenie, jakby miały taki sam
kształt i wielkość.
– Zapakowałam trochę słodkich bułeczek i termos champurado – powiedziała Delia, sięgając do
kosza na tylnym siedzeniu. – Zanim dojedziemy do domu uzdrowicielki będzie już rano. – Nalała mi
pół kubka gęstej, gorącej czekolady z mąką zbożową i nakarmiła mnie, kęs po kęsie, czymś w rodzaju
duńskiej bułeczki.
– Jedziemy przez czarodziej ską ziemię – powiedziała, sącząc przepyszną czekoladę. – Przez
czarodziejską ziemię zamieszkałą przez wojowników.
– A cóż to za wojownicy? – spytałam starając, się by to nie zabrzmiało zbyt protekcjonalnie.
– Yaąui z Sonory – odparła i umilkła, pewnie sprawdzając moją reakcję. – Podziwiam Indian Yaąui,
bo prowadzą nieustanną wojnę – ciągnęła. – Najpierw Hiszpanie, a potem Meksykanie – ostatnio w
1934 roku – zaznali dzikości, przebiegłości i nieustępliwości wojowników Yaąui.
– Nie podziwiam wojen ani walczących ludzi – powiedziałam. Potem, chcąc przeprosić za ten
agresywny ton wyjaśniłam, że pochodzę z niemieckiej rodziny, którą rozłączyła wojna.
– Twój przypadek to zupełnie co innego – stwierdziła. – Ty nie masz ideałów wolności.
– Chwileczkę! – zaprotestowałam. – Wojna wydaje mi się tak okropna właśnie dlatego, że jestem
orędowniczką ideałów wolności.
– Mówimy o dwóch różnych rodzajach wojny – upierała się.
– Wojna to wojna – zauważyłam.
– Twoja wojna – ciągnęła, ignorując moją uwagę – to wojna między dwojgiem braci, którzy rządzą i
walczą o supremację. – Pochyliła się w moją stronę i dodała podnieconym szeptem: – Wojna, o której
ja mówię, toczy się między niewolnikiem a panem, który uważa, że ludzie są jego własnością. Widzisz
różnicę?
– Nie, nie widzę – upierałam się i znowu powtórzyłam, że wojna to wojna, niezależnie od jej
przyczyny.
– Nie zgadzam się z tobą – powiedziała i wzdychając głośno, oparła się. – Może powodem naszej
filozoficznej niezgody jest to, że mamy różne pochodzenie społeczne.
Zdumiona jej doborem słów, automatycznie zwolniłam. Nie chciałam być niegrzeczna, ale jej
akademickie koncepcje były tak absurdalne i nieoczekiwane, że nie mogłam się nie roześmiać.
Delia się nie obraziła; przyglądała mi się z uśmiechem, absolutnie z siebie zadowolona.
– Kiedy zrozumiesz, o czym mówię, może zmienisz zdanie. – Powiedziała to tak poważnie, a
jednocześnie tak miło, że zrobiło mi się wstyd za to, że się z niej śmiałam. – Może nawet przeprosisz,
że się ze mnie śmiałaś – dodała, jakby czytała w moich myślach.
– Bardzo cię przepraszam, Delia – powiedziałam szczerze. – Strasznie cię przepraszam, że byłam
wobec ciebie taka niegrzeczna. Po prostu tak mnie zdziwiły twoje opinie, że nie wiedziałam, co zrobić.
Zerknęłam na nią i dodałam ze skruchą: – Więc się roześmiałam.
– Nie miałam na myśli konwencjonalnych przeprosin – powiedziała, z rozczarowaniem kręcąc
głową. – Mam na myśli przeprosiny za niezrozumienie człowieczego losu.
-Nie wiem, o czym mówisz – powiedziałam z niepokojem. Czułam, jak jej wzrok wwierca się we
mnie.
– Jako kobieta powinnaś doskonale rozumieć ten los – odparła. – Przez całe życie byłaś
niewolnikiem.
– O czym ty mówisz, Delia? – spytałam zirytowana jej impertynencją, po czym natychmiast się
uspokoiłam pewna, że ta biedna Indianka miała nieznośnego, dominującego męża. – Wierz mi, Delia,
jestem całkowicie wolna. Robię, co mi się podoba.
– Możesz robić, co ci się podoba, ale nie jesteś wolna – upierała się. – Jesteś kobietą, a to
automatycznie oznacza, że znajdujesz się na łasce mężczyzn.
– Nie jestem na niczyjej łasce! – wrzasnęłam.
Nie wiem, czy to moje twierdzenie, czy ton głosu sprawiły, że Delia parsknęła rubasznym
śmiechem. Śmiała się ze mnie teraz tak bardzo, jak przedtem ja z niej.

– Widzę, że cieszysz się ze swojej zemsty – powiedziałam obrażona. – Teraz twoja kolej na
wyśmiewanie się, co?
– To nie to samo – odparła, nagle poważna. – Ty się śmiałaś ze mnie, bo czułaś się lepsza.
Niewolnik, który mówi jak pan, zawsze na chwilę rozśmiesza pana.
Próbowałam jej przerwać i powiedzieć, że nawet mi przez myśl nie przeszło, żeby pomyśleć o niej
jako o niewolniku, a o sobie jako o panu, ona jednak zignorowała moje wysiłki. Tym samym
poważnym tonem powiedziała, że śmiała się ze mnie dlatego, że jestem ślepa na własną kobiecość.
– Co z tobą, Delia? – spytałam, zaintrygowana. – Rozmyślnie mnie obrażasz.
– Oczywiście – chętnie się ze mną zgodziła i zachichotała, kompletnie obojętna na mój rosnący
gniew. Klepnęła mnie w kolano, aż rozległo się głośne klaśnięcie. – Martwi mnie to – ciągnęła – że
nawet nie wiesz, że przez sam fakt bycia kobietą jesteś niewolnikiem.
Zbierając w sobie całą cierpliwość, na jaką tylko było mnie stać, powiedziałam Delii, że się myli.
– W dzisiejszych czasach nikt nie jest niewolnikiem.
– Kobiety są niewolnicami – upierała się. – Mężczyźni zniewalają kobiety. Mężczyźni ogłupiają
kobiety. Ich pragnienie, by uczynić z kobiet swoją własność, zaślepia nas niczym mgła – oznajmiła.
Uśmiechnęła się, widząc moje puste spojrzenie. Odchyliła się na fotelu i splotła ręce na piersiach.
– Seks ogłupia kobiety – dodała cicho, lecz z naciskiem. – Kobiety są tak kompletnie ogłupione, że
nie biorą pod uwagę możliwości, że ich niski status życiowy jest bezpośrednim rezultatem końcowym
tego, co się z nimi robi za pomocą seksu.
– To największa bzdura, jaką kiedykolwiek słyszałam – oznajmiłam. Następnie, dość nieporadnie,
rozpoczęłam długą mowę o społecznych, ekonomicznych i politycznych przyczynach niskiego statusu
kobiet. Rozwodziłam się na temat zmian, które zaszły w ciągu ostatnich dziesięcioleci. O tym, jak
kobiety odniosły sukces w swej walce z supremacją mężczyzn. Urażona jej ironicznym spojrzeniem,
nie mogłam się powstrzymać od uczynienia uwagi, że niewątpliwie jest uprzedzona z powodu
własnych doświadczeń.
Całe ciało Delii aż się trzęsło z powstrzymywanej uciechy. Z wysiłkiem się pohamowała i
powiedziała:
– Tak naprawdę to nic się nie zmieniło. Kobiety są niewolnicami. Zostałyśmy wychowane na
niewolnice. Wykształcone niewolnice zajmują się teraz społecznymi i politycznymi nadużyciami wobec
kobiet. Jednak żadna niewolnica nie może się skupić na rdzeniu swego niewolnictwa – na akcie
seksualnym – chyba, że w grę wchodzi gwałt albo jeżeli jest on związany z jakąś inną formą
nadużycia fizycznego. – Na jej ustach pojawił się niewielki uśmiech, gdy powiedziała, że filozofowie,
duchowni i naukowcy przez całe stulecia utrzymywali, i oczywiście nadal utrzymują, że mężczyźni i
kobiety muszą spełniać biologiczny, przez Boga narzucony imperatyw bezpośrednio związany z ich
zdolnością do rozmnażania się.
– Zostałyśmy tak uwarunkowane, by wierzyć, że seks jest dla nas dobry – podkreśliła. – To
wrodzone przekonanie i akceptacja uniemożliwiaj ą nam zadanie odpowiedniego pytania.
– A jakie to pytanie? – spytałam, z całych sił próbując się nie roześmiać z jej absolutnie błędnych
przekonań.
Delia najwyraźniej mnie nie usłyszała. Milczała tak długo, aż myślałam, że usnęła, więc
przestraszyłam się, kiedy powiedziała:
– To pytanie, którego nikt nie waży się zadać: co się dzieje z nami, kobietami, kiedy rozkładamy
nogi?
– Słowo daję, Delia – zbeształam ją z udawaną konsternacją.
– Zaślepienie kobiet jest tak całkowite, że skupiamy się na każdej innej kwestii niższości poza tą
jedną, która jest przyczyną wszystkiego – utrzymywała.
– Ależ, Delia, nie możemy się obyć bez seksu – roześmiałam się. – Co by się stało z gatunkiem
ludzkim, gdybyśmy nie...
Skwitowała moje pytanie i śmiech władczym ruchem ręki.
– W dzisiejszych czasach kobiety takie jak ty w swej pogoni za równością naśladują mężczyzn –
powiedziała. – Kobiety naśladują mężczyzn do tak absurdalnego stopnia, że seks, którym się
interesują nie ma nic wspólnego z reprodukcją. Zrównują wolność z seksem, nie zastanawiają się, co
seks robi z ich fizycznym i emocjonalnym dobrem. Przeszłyśmy tak dogłębną indoktrynację, że
święcie wierzymy, iż seks jest dla nas dobry. – Dźgnęła mnie łokciem, po czym, jakby nuciła melodię,
dodała śpiewnym tonem: – Seks jest dla nas dobry. Jest przyjemny. Jest potrzebny. Przynosi ulgę w
depresji, represji i frustracji. Leczy ból głowy, niskie ciśnienie i nadciśnienie. Usuwa pryszcze. Dzięki
niemu rosną ci cycki i tyłek. Reguluje cykl menstruacyjny. Krótko mówiąc, jest fantastyczny! Jest dobry
dla kobiet. Wszyscy tak mówią. Wszyscy go polecają. – Urwała na chwilę, po czym oznajmiła
dramatycznym tonem: – Jedno rżniątko dziennie trzyma lekarza z dala ode mnie.
Te stwierdzenia wydały mi się niezwykle zabawne, szybko jednak otrzeźwiałam, kiedy sobie
przypomniałam, że rodzina i przyjaciele, włączając w to naszego lekarza domowego, zalecali go –
oczywiście nie tak obcesowo – jako lekarstwo na wszystkie dolegliwości wieku dojrzewania, jakie
przechodziłam, dorastając w wysoce represyjnym otoczeniu. Nasz lekarz mówił, że kiedy już wyjdę za
mąż, moje cykle menstruacyj-ne się uregulują. Przytyję. Będę lepiej spała. Będę miała miłe
usposobienie.
– Nie widzę nic złego w tym, że ktoś pragnie seksu i miłości – powiedziałam defensywnym tonem.
– Wszystko, czego w nim doświadczyłam, bardzo mi się podobało. I nikt mnie nie zaślepia. Jestem
wolna! Wybieram, kogo chcę i kiedy chcę. W oczach Delii błysnęła wesoła iskierka, kiedy powiedziała:
– Wybór partnera w żaden sposób nie zmienia faktu, że jesteś rżnięta. – Po czym z uśmiechem,
jakby chciała zmiękczyć szorstkość swego tonu, dodała: – Zrównywanie wolności z seksem to
kompletny absurd. Zaślepienie mężczyzn jest tak całkowite, tak skończone, że pozbawiło nas energii i
wyobraźni niezbędnej do tego, byśmy się skupiły na prawdziwej przyczynie naszego zniewolenia. –
Potem powiedziała z naciskiem: – Pragnąć

mężczyzny seksualnie lub się w nim zakochać romantycznie to jedyne dwie decyzje, jakie mogą
podjąć niewolnice. A wszystko, co nam mówiono o tych decyzjach to nic tylko wymówki, które z nas
czynią ignorantki i wspólniczki w tym oszustwie.
Byłam na nią oburzona. Wydawało mi się, że to dyskryminowana, nienawidząca mężczyzn jędza.
– Dlaczego tak bardzo nie cierpisz mężczyzn, Delia? – spytałam swoim najbardziej cynicznym
tonem.
– Wcale nie – zapewniła mnie. – Natomiast gorąco sprzeciwiam się naszej niechęci do tego, by
zrozumieć, jak dogłębnej indoktrynacji zostałyśmy poddane. Presja na nas wywierana jest tak silna i
tak przepełniona świętym oburzeniem, że stałyśmy się w tym wspólniczkami. Kto ośmiela się
sprzeciwić, jest odrzucany i wyszydzany jako osoba nienawidząca mężczyzn lub jakiś dziwoląg.
Rumieniąc się, zerknęłam na nią ukradkiem. Doszłam do wniosku, że być może dlatego tak
obraźliwie mówi o seksie i miłości, że w końcu jest dość stara. Fizyczne żądze ma już za sobą.
Chichocząc cicho, Delia założyła ręce za głowę.
– Nie mam za sobą fizycznych żądz dlatego, że jestem stara – zwierzyła się
– ale dlatego, że miałam okazję wykorzystać swą energię i wyobraźnię do tego, by stać się kimś
innym niż niewolnica, na którą zostałam wychowana.
Poczułam się raczej urażona niż zdziwiona tym, że czytała w moich myślach. Zaczęłam się bronić,
ale moje słowa wywoływały tylko jeszcze większy śmiech. Przestała i odwróciła się do mnie. Twarz
miała tak surową i poważną jak nauczyciel mający skarcić ucznia.
– Jeżeli nie jesteście niewolnicami, to jak do tego doszło, że was wychowano na Hausfrau? –
spytała. – 1 jak to się stało, że myślicie tylko o heiraten i o swoim przyszłym Herr Gemahl, który będzie
Dich mitnehmen?
Tak bardzo mnie rozśmieszył jej niemiecki, że musiałam zatrzymać samochód, gdyż inaczej
spowodowałabym wypadek. Zaciekawiona, gdzie tak dobrze się nauczyła niemieckiego, zapomniałam
bronić się przed jej niepochlebnymi uwagami, że przez całe życie chodziło mi tylko o to, żeby znaleźć
sobie męża, który by mnie pieprzył. Choć bardzo prosiłam, lekceważąco ignorowała moje
zaciekawienie jej znajomością niemieckiego.
– Później będziemy miały mnóstwo czasu na rozmowy o moim niemieckim
– zapewniła mnie. Potem przyjrzała mi się ironicznie i dodała: – Albo o zniewoleniu. – Zanim
zdążyłam odparować, zaproponowała, żebyśmy porozmawiały na tematy ogólne.
– Na przykład o czym? – spytałam, znowu zapalając silnik.
Delia odchyliła oparcie fotela niemal do pozycji poziomej i zamknęła oczy.
– Opowiem ci o czterech najsłynniejszych przywódcach Yaąui – powiedziała cicho. – Interesują
mnie przywódcy, ich sukcesy i porażki.
Zanim zdążyłam mruknąć, że nie interesują mnie opowieści wojenne, Delia powiedziała, że
pierwszym przywódcą Yaąui, który zwrócił jej uwagę, był Calixto Muni.
Nie była utalentowaną gawędziarką. Jej opowieść okazała się prosta, niemal akademicka. Mimo to
nie chciałam uronić ani słowa.
Calixto Muni był Indianinem, który przez lata pływał pod flagą piracką po Morzu Karaibskim. Po
powrocie do ojczystej Sonory stanął na czele zbrojnego powstania przeciwko Hiszpanom w latach
30-tych osiemnastego wieku. Zdradzony, został pojmany i stracony przez Hiszpanów.
Następnie Delia wygłosiła długi i wyrafinowany wykład o tym jak w latach 20-tych dziewiętnastego
wieku po osiągnięciu niepodległości przez Meksyk i po tym, jak rząd meksykański usiłował
sparcelować ziemię Yaqui, ruch oporu przekształcił się w szeroko zakrojone powstanie. Powiedziała,
że to Juan Bandera, który kierował się tym samym duchem, zorganizował jednostki militarne wśród
Yaąui. Uzbrojeni często w same łuki i strzały, wojownicy Bandera walczyli z oddziałami
meksykańskimi przez niemal dziesięć lat. W 1832 roku Juan Bandera został pokonany i stracony.
Delia powiedziała, że następnym słynnym przywódcą był Jose Maria Levya, lepiej znany jako
Cajeme – ten, który nie pije. Był Indianinem Yaąui z Hermosillo. Był wykształcony i zdobył szerokie
umiejętności wojskowe w armii meksykańskiej. Dzięki tym umiejętnościom zjednoczył wszystkie
miasteczka Yaąui. Od swego pierwszego powstania w latach 70 dziewiętnastego wieku Cajeme
utrzymywał swoją armię w aktywnym stanie rewolty. Został pokonany przez armię meksykańską w
1887 w Buatachive, twierdzy na ufortyfikowanej górze. Chociaż udało mu się uciec i ukryć w
Guaymas, w końcu został zdradzony i stracony.
Ostatnim wielkim bohaterem Yaąui był Juan Maldonado, znany również jako Te-tabiate – toczący
się kamień. Zreorganizował resztki sił Yaąui w górach Bacatete, skąd przez ponad dziesięć lat
prowadził okrutną i desperacką wojnę partyzancką z oddziałami meksykańskimi.
– Ale na przełomie wieku – Delia zakończyła swą opowieść – dyktator Porfirio Diaz rozpoczął
kampanię eksterminacji Yaąui. Indianie zostali wystrzelani podczas pracy w polu. Tysiące zostało
wysłanych statkiem na Jukatan do pracy na plantacjach agawy i do Oaxaca do pracy na polach trzciny
cukrowej.
Jej wiedza zrobiła na mnie ogromne wrażenie, wciąż jednak nie rozumiałam, dlaczego musiała mi
o tym wszystkim opowiedzieć.
– Mówisz jak uczony, historyk zajmujący się życiem Yaąui – powiedziałam z podziwem. – Kim
jesteś naprawdę?
Przez chwilę wydawało mi się, że zirytowało ją pytanie, które było czysto retoryczne, wkrótce
jednak doszła do siebie i powiedziała:
– Powiedziałam ci, kim jestem. Po prostu tak się składa, że dużo wiem o Yaąui. Wiesz, żyłam
wśród nich. – Przez chwilę milczała, po czym pokiwała głową, jakby doszła do jakiegoś wniosku i
dodała: – Opowiedziałam ci o przywódcach Yaąui dlatego, że my, kobiety powinnyśmy znać mocne i
słabe strony przywódcy.
– Dlaczego? – spytałam, zaintrygowana. – Kogo obchodzą przywódcy? Moim zdaniem to same
gamonie.

Delia podrapała się w głowę pod peruką, kichnęła parę razy pod rząd i powiedziała z pełnym
wahania uśmiechem:
-Niestety kobiety muszą się koło nich kręcić, jeżeli same chcą zostać przywódcami.
– A komuż to zamierzaj ą przewodzić? – spytałam sarkastycznie. Spojrzała na mnie zdumiona, po
czym, gestem równie dziewczęcym co jej twarz, podrapała się w rękę.
– To trudno wytłumaczyć – wymruczała. W jej głosie pojawiła się jakaś dziwna miękkość, po części
czułość, niezdecydowanie i brak zainteresowania. – Lepiej tego nie zrobię. Mogłabym zupełnie cię
stracić. Na razie mogę powiedzieć tylko tyle, że nie jestem ani naukowcem ani historykiem. Jestem
gawędziarzem, a jeszcze ci nie opowiedziałam najważniejszej części mojej historii.
– A co to takiego? – spytałam, zaintrygowana jej potrzebą zmiany tematu.
– Do tej pory podałam ci tylko same fakty – powiedziała. – Nie wspomniałam o świecie magii, z
którego działali ci przywódcy Yaąui. Dla nich działanie wiatru i cieni, zwierząt i planet było równie
ważne, co działanie ludzi. To jest ta część, która interesuje mnie najbardziej.
– Działanie wiatru i cieni, zwierząt i planet? – powtórzyłam ironicznie. Nie zrażona moim tonem,
Delia pokiwała głową. Podniosła się na fotelu, ściągnęła blond perukę i pozwoliła, by wiatr rozwiewał
jej proste czarne włosy.
– To góry Bacatete – powiedziała, wskazując na góry po naszej lewej stronie, ledwo odznaczające
się na jeszcze ciemnawym niebie przed wschodem słońca.
– To tam jedziemy? – spytałam.
– Nie tym razem – odparła, znowu opadając na fotel. Na jej ustach igrał tajemniczy uśmieszek,
kiedy odwróciła się do mnie. – Może któregoś dnia będziesz miała okazję odwiedzić te góry –
zadumała się, zamykając oczy. – Te góry są zamieszkałe przez istoty z innego świata, z innych
czasów.
– Istoty z innego świata, z innych czasów? – powtórzyłam za nią z ironiczną powagą. – Kim czy też
czym one są?
– To istoty – odparła. – Istoty, które nie należą do naszych czasów, do naszego świata.
– Daj spokój, Delia, próbujesz mnie przestraszyć? – Nie mogłam się nie roześmiać, spoglądając na
nią. Nawet w ciemności jej twarz lśniła. Wyglądała niezwykle młodo, jej skóra bez jednej zmarszczki
ciasno opinała policzki, brodę, nos.
– Nie, nie próbuję cię przestraszyć – powiedziała rzeczowo, zakładając kosmyk włosów za ucho. –
Po prostu mówię ci to, co jest tu powszechnie wiadome.
– Interesujące. A co to za istoty? – dopytywałam się, przygryzając wargi, by powstrzymać chichot.
– Widziałaś je?
– Oczywiście, że je widziałam. – Oburzyła się. Nie mówiłabym o nich, gdybym ich nie widziała. –
Uśmiechnęła się słodko, bez śladu pretensji. – To istoty, które zaludniały ziemię w innych czasach, a
teraz powróciły do opuszczonych miejsc.
Początkowo nie mogłam powstrzymać głośnego śmiechu wywołanego jej łatwowiernością. Potem
jednak, widząc jak jest poważna i przekonana co do istnienia tych stworzeń, zrezygnowałam z
wyśmiewania się z niej. Powinnam przyjąć, że jest
wiarygodna. W końcu wiozła mnie do uzdrowicielki, a ja nie chciałam zrażać jej do siebie swoim
racjonalizmem.
– Czy te istoty to duchy wojowników Yaąui, którzy stracili życie w walce?
– spytałam.
Przecząco potrząsnęła głową, po czym, jakby się bała, że ktoś może podsłuchiwać, przysunęła się
bliżej i szepnęła mi do ucha:
– Powszechnie wiadomo, że te góry są zamieszkane przez zaczarowane stworzenia: ptaki, które
mówią, krzaki, które śpiewają, kamienie, które tańczą. Stworzenia, które mogą przybierać wszelkie
postacie.
Odchyliła się i spojrzała na mnie wyczekująco.
– Yaąui nazywają te istoty ―surem"*. Wierzą, że suremy to starożytni Yaąui, którzy odmówili
przyjęcia chrztu z rąk pierwszych jezuitów, gdy przyjechali tu, by nawrócić Indian na chrześcijaństwo.
– Czule poklepała mnie po ramieniu. – Uważaj, podobno suremy lubią blondynki. – Zachichotała z
uciechą. – Może to właśnie ci się śniło w tym koszmarze. Może jakiś surem chciał cię ukraść.
– Chyba nie wierzysz w to, co mówisz? – spytałam szyderczo, nie mogąc pohamować arogancji.
– Nie. Wymyśliłam sobie, że suremy lubią blondynki – odparła uspokajająco.
– One wcale nie lubią blondynek.
Chociaż nie odwróciłam się, by na nią spojrzeć, czułam jej uśmiech i błysk rozbawienia w oku.
Sprawiało mi to wielką przykrość. Pomyślałam, że jest albo bardzo szczera, bardzo arogancka, albo,
co gorsza, bardzo szalona.
– Chyba nie wierzysz, że te istoty z innego świata naprawdę istnieją, co?
– warknęłam, poirytowana. Potem, obawiając się, że ją obraziłam, zerknęłam na nią, chcąc ją
przeprosić. Zanim jednak zdążyłam cokolwiek powiedzieć, odpowiedziała tym samym głośnym,
poirytowanym tonem:
– Oczywiście, że wierzę, że istnieją. Dlaczego miałyby nie istnieć?
– Bo nie i już! – znowu warknęłam autorytatywnie, po czym szybko jąprzeprosiłam. Powiedziałam
jej o pragmatycznym wychowaniu, jakie wyniosłam z domu i o tym, że ojciec uświadomił mi, że
potwory z moich snów i towarzysze zabaw w dzieciństwie
– oczywiście widzialni tylko dla mnie – to tylko owoce wybujałej wyobraźni. – Od wczesnego
dzieciństwa wpajano mi obiektywność i racjonalizm – podkreśliłam. – W moim świecie istnieją tylko
fakty.
– Na tym właśnie polega problem z ludźmi – zauważyła Delia. – Są tak rozsądni, że samo
słuchanie ich zmniejsza moją witalność.
– W moim świecie – ciągnęłam, ignorując jej komentarz – nie ma faktów na temat istot z innego
świata, tylko spekulacje, pobożne życzenia i – podkreśliłam
– fantazje wypaczonych umysłów.
– Nie możesz być aż tak tępa! – wykrzyknęła z uciechą, między dwoma wybuchami śmiechu, jakby
moje wytłumaczenie przeszło jej wszelkie oczekiwania.
*'Magiczne istoty istniejące w legendach Indian, lśniące fosforyzującym blaskiem

– Można udowodnić, że te istoty istnieją? – spytałam prowokacyjnie.


– Na czym miałby polegać taki dowód? – spytała z nutą wyraźnie fałszywego onieśmielenia.
– Gdyby ktoś je zobaczył, byłby to dowód – odparłam.
– To znaczy, jeżeli na przykład ty byś je zobaczyła, to byłoby dowodem na ich istnienie? –
dopytywała się, przybliżając głowę do mojej.
– Od tego można zacząć.
Delia, wzdychając, oparła głowę o oparcie fotela i zamknęła oczy. Milczała tak długo, że byłam
pewna, że usnęła, więc się przestraszyłam, kiedy gwałtownie usiadła i kazała mi zjechać na pobocze.
Powiedziała, że musi się załatwić.
Chcąc skorzystać z przystanku, ja również poszłam w krzaki. Gdy właśnie miałam podciągnąć
dżinsy, usłyszałam głośny męski głos: ―Śliczności!" i westchnienie tuż za mną. Z rozpiętymi spodniami
pobiegłam do Delii.
Zabierajmy się stąd! – wykrzyknęłam. – W krzakach chowa się jakiś mężczyzna.
– Bzdury. – Zignorowała moje słowa. – Za krzakami jest tylko osioł.
– Osły nie sapią jak zboczeńcy – stwierdziłam, po czym powtórzyłam, co powiedział tamten
mężczyzna.
Delia wybuchnęła bezradnym śmiechem, po czym, widząc moją nieszczęśliwą minę, uniosła ręce
w pojednawczym geście.
– Widziałaś tego mężczyznę?
– Nie musiałam – odparłam. – Starczy, że go słyszałam.
Przez chwilę jeszcze się ociągała, po czym ruszyła do samochodu. Zanim przekroczyłyśmy nasyp
przy drodze, przystanęła raptownie, odwróciła się do mnie i szepnęła:
– Stało się coś tajemniczego. Muszę ci to uświadomić. – Wzięła mnie za rękę i zaprowadziła z
powrotem do miejsca, gdzie przykucnęłam. A tam, tuż za krzakami, zobaczyłam osła.
– Wtedy go nie było – upierałam się.
Delia spojrzała na mnie z wyraźną przyjemnością, po czym wzruszyła ramionami i zwróciła się do
zwierzęcia.
– Oślątko – zagruchała po dziecinnemu – patrzyłeś na jej pupę? ―To brzuchomówca" –
pomyślałam. Będzie udawała, że zwierzę mówi. Osioł jednak tylko zaryczał parę razy.
– Chodźmy stąd – poprosiłam, ciągnąc ją za rękaw. – To pewnie jego właściciel czaił się w
krzakach.
– Ale to słodkie maleństwo nie ma właściciela – zagruchała tym samym głupim dziecinnym
głosikiem i podrapała osła po miękkich, długich uszach.
– Na pewno ma właściciela – warknęłam. – Nie widzisz, jaki jest wykarmiony i zadbany? – Głosem
ochrypłym od zdenerwowania i zniecierpliwienia raz jeszcze podkreśliłam, jakim niebezpieczeństwem
jest dla dwóch samotnych kobiet stanie na pustej szosie w Sonorze.
Delia spojrzała na mnie w milczeniu, najwyraźniej pochłonięta własnymi myślami. Potem pokiwała
głową, jakby się ze mną zgadzała i ruchem ręki dała mi znak, bym
za nią poszła. Osioł ruszył tuż za mną, raz za razem dźgając mnie pyskiem w pośladki. Mamrocząc
pod nosem przekleństwa, odwróciłam się, ale osła nie było.
– Delia! – krzyknęłam, nagle przerażona. – Co się stało z tym osłem?
Przestraszone moim krzykiem, stado ptaków zerwało się do lotu. Zatoczyły nad nami krąg, po
czym pofrunęły na wschód w stronę delikatnej rysy na niebie oznajmiającej koniec nocy i początek
dnia.
– Gdzie jest ten osioł? – spytałam znowu ledwo słyszalnym szeptem.
– Tuż przed tobą– odparła cicho, wskazując na powykrzywiane, bezlistne drzewo.
– Nie widzę.
– Potrzebne ci są okulary.
– Wzrok mam w porządku – odparłam opryskliwie. – Widzę nawet piękne kwiaty na tym drzewie. –
Zdumiona pięknem połyskujących, śnieżnobiałych kwiatów w kształcie powoju, podeszłam bliżej. – Co
to za drzewo?
– Pało Santo.
Przez jedną zdumiewającą sekundę myślałam, że powiedział to osioł, który wyłaniał się zza
satynowego, srebrzystoszarego pnia.
– Pało Santo! – roześmiała się.
W tej chwili przyszło mi do głowy, że Delia sobie ze mnie żartuje. Osioł pewnie należał do
znachorki, która bez wątpienia mieszkała nie opodal.
– Co cię tak śmieszy? — spytała Delia, dostrzegając uśmieszek na mojej twarzy.
– Złapał mnie straszny skurcz – skłamałam. Trzymając się za brzuch przykucnęłam. – Proszę,
zaczekaj na mnie w samochodzie.
W chwili, kiedy się odwróciła, zdjęłam apaszkę i zawiązałam j ą na szyi osła. Już się cieszyłam, jak
po przyjeździe do domu uzdrowicielki Delia się zdziwi, że cały czas wiedziałam ojej żarcie. Jednakże
wszelka nadzieja na ponowne ujrzenie osła lub apaszki wkrótce prysła. Do domu uzdrowicielki
dotarłyśmy dopiero po dwóch godzinach.
II
Było około ósmej rano, kiedy dojechałyśmy do domu uzdrowicielki na przedmieściach Ciudad
Obregon. Był to masywny, stary dom z pobielonymi ścianami i dachem wyłożonym dachówkami, szary
od starości. Miał okratowane okna i hakowate sklepienie nad wejściem.
Ciężkie drzwi wychodzące na ulicę były otwarte na oścież. Z pewnością siebie osoby
zaznajomionej z okolicą, Delia Flores poprowadziła mnie przez ciemny hali, a potem długim
korytarzem na tyły domu, do skromnie umeblowanego pokoju, gdzie stało wąskie łóżko, stół i kilka
krzeseł. Najbardziej niezwykłe w tym pokoju było to, że na każdej z czterech ścian znajdowały się
drzwi, wszystkie zamknięte.
– Zaczekaj tutaj – rozkazała mi Delia, ruchem brody wskazując łóżko. – Zdrzemnij się, a ja pójdę
po uzdrowicielkę. Może to trochę potrwać – dodała, zamykając za sobą drzwi.
Zaczekałam, aż jej kroki ucichną na korytarzu i zaczęłam oglądać ten najbardziej niesamowity
pokój uzdrowicielki, jaki kiedykolwiek widziałam. Pobielone ściany były
nagie; jasnobrązowe deski podłogi lśniły jak lustro. Nie znalazłam w nim żadnego ołtarzyka,
żadnych wizerunków czy figurek świętych, Maryi czy Jezusa, które zawsze uważałam za coś
oczywistego w domach uzdrowicieli. Zajrzałam przez wszystkie czworo drzwi. Dwoje wychodziło na
ciemne korytarze; pozostałych dwoje prowadziło na podwórko otoczone wysokim ogrodzeniem.
Kiedy szłam na palcach ciemnym korytarzem do drugiego pokoju usłyszałam za sobą ciche,
groźne warczenie. Powoli się odwróciłam. Zaledwie dwie stopy za mną stał ogromny, zły, czarny pies.
Nie zaatakował mnie, tylko stał, warcząc i odsłaniając kły. Nie patrząc mu prosto w oczy, ale i nie
spuszczając z niego wzroku, tyłem wróciłam do pokoju.
Pies poszedł za mną aż do drzwi. Cicho zamknęłam je za sobą, tuż przed jego nosem i oparłam
się o ścianę, aż serce mi się uspokoiło. Potem położyłam się na łóżku i po paru chwilach —choć nie
miałam najmniejszego zamiaru – zapadłam w głęboki sen.
Obudził mnie lekki dotyk na ramieniu. Otworzyłam oczy, podniosłam wzrok i ujrzałam
pomarszczoną, różową twarz jakiejś staruszki.
– Śnisz – powiedziała. – A ja jestem częścią tego snu.
Odruchowo potaknęłam głową. Wcale jednak nie byłam przekonana, że to mi się śni. Kobieta była
niezwykle mała. Nie była karlicą, choć była wzrostu dziecka, miała chude rączki i wąskie, kruche
ramionka.
– Pani jest uzdrowicielką? – spytałam.
– Jestem Esperanza – odparła. – Jestem tą, która sprowadza sny.
Jej głos był łagodny i niezwykle niski. Brzmiała w nim pewna dziwna, egzotyczna nuta, jakby
hiszpański – którym mówiła płynnie – był językiem, do którego nie nawykły mięśnie jej górnej wargi.
Stopniowo dźwięk jej głosu rósł aż stał się bezcielesną siłą wypełniającą pokój. Dźwięk ten przywodził
mi na myśl wodę płynącą w głębi jaskini.
– To nie kobieta – wymamrotałam sama do siebie. – To dźwięk ciemności.
– Teraz usunę przyczynę twoich koszmarów – powiedziała, wbijając we mnie władczy wzrok, a
palce lekko zaciskając na mojej szyi. – Wyrwę je jeden za drugim
– obiecała. Jej ręce przesunęły się po mojej piersi jak miękka fala. Uśmiechnęła się triumfalnie, po
czym ruchem ręki nakazała mi spojrzeć na swe rozpostarte dłonie.
– Widzisz? Tak łatwo wyszły.
Patrzyła na mnie z takim zadowoleniem i zachwytem, że nie mogłam jej powiedzieć, że niczego nie
widzę w jej rękach.
Pewna, że seans uzdrawiania się skończył, podziękowałam jej i usiadłam. Potrząsnęła głową z
wyrzutem i delikatnie popchnęła mnie z powrotem na łóżko.
– Śpisz – przypomniała mi. – Ja jestem tą, która sprowadza sny, pamiętasz? Bardzo chciałam
stwierdzić, że jestem zupełnie przytomna, lecz zdobyłam się tylko na głupawy uśmiech, a ona
wprowadziła mnie w kojącą drzemkę.
Śmiechy i szepty gromadziły się wokół mnie niczym cienie. Ze wszystkich sił próbowałam się
obudzić. Z wielkim wysiłkiem otworzyłam oczy, usiadłam i spojrzałam na ludzi wokół stołu. Szczególny
półmrok w pokoju sprawiał, że nie widziałam
ich wyraźnie. Wśród nich była Delia. Już miałam zawołać japo imieniu, kiedy za mną rozległo się
jakieś natarczywe skrobanie. Odwróciłam się.
Jakiś mężczyzna, który niepewnie przycupnął na stołku, głośno łuskał orzeszki ziemne. Na
pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie młodego człowieka, ja jednak z jakiegoś powodu wiedziałam, że
jest stary. Był drobnej budowy, miał gładką twarz bez zarostu. Jego uśmiech był mieszanką
przebiegłości i niewinności.
– Chcesz trochę? – spytał.
Zanim zdążyłam choćby kiwnąć głową, ze zdumienia aż otworzyłam usta. Mogłam się na niego
tylko gapić, gdy przeniósł ciężar ciała na jedną rękę i bez wysiłku podźwignął swe małe, żylaste ciało
do góry nogami. W tej pozycji rzucił mi orzeszek, który trafił prosto w moją rozdziawioną buzię.
Zakrztusiłam się nim. Mocne klepnięcie między łopatki natychmiast przywróciło mi oddech.
Wdzięczna, odwróciłam się zastanawiając się, kto spośród ludzi, którzy teraz stali wokół mnie,
zareagował tak szybko.
– Jestem Mariano Aureliano – powiedział mężczyzna, który klepnął mnie w plecy. Uścisnął mi dłoń.
Jego łagodny ton i urocza oficjalność łagodziły ostre spojrzenie i surowe, orle rysy twarzy. Wygięte do
góry czarne brwi nadawały mu wygląd drapieżnego ptaka. Siwe włosy i ogorzała, miedzianej barwy
twarz zdradzała wiek, lecz muskularne ciało świadczyło o młodzieńczej witalności.
W grupie znajdowało się sześć kobiet, w tym Delia. Wszystkie z taką samą oficjal-nością uścisnęły
mi dłoń. Nie przedstawiły się, powiedziały tylko, że cieszą się, że mogą mnie poznać. Fizycznie nie
były do siebie podobne, a mimo to łączyło je uderzające podobieństwo, sprzeczne połączenie
młodości i podeszłego wieku, siły i delikatności, co było dla mnie niezwykle zaskakujące, gdyż
przywykłam do surowości i bezpośredniości mojej rządzonej przez mężczyzn, patriarchalnej,
niemieckiej rodziny.
Podobnie jak to było w wypadku Mariano Aurelio i akrobaty na stołku, nie potrafiłam odgadnąć ich
wieku. Równie dobrze mogły mieć po czterdzieści, co po sześćdziesiąt lat.
Poczułam niepokój, gdyż kobiety nie przestawały mi się przyglądać. Miałam niejasne wrażenie, że
świdrują mnie wzrokiem i że zastanawiają się nad tym, co widzą. Ich rozbawione, zamyślone
uśmiechy nie bardzo mnie uspokoiły. Pragnąc przerwać tę dręczącą ciszę odwróciłam się od nich i
zwróciłam do mężczyzny na stołku. Spytałam, czy jest akrobatą.
– Jestem pan Flores – odparł. Wykonał fikołka do tyłu, zeskoczył ze stołka i wylądował na podłodze
ze skrzyżowanymi nogami. – Nie jestem akrobatą – oznajmił. – Jestem czarownikiem. – Na jego
twarzy pojawiła się radość, kiedy sięgnął do kieszeni i wyjął moją jedwabną apaszkę, tę, którą
zawiązałam osłu na szyi.
-Wiem, kim pan jest! Jej mężem! – wykrzyknęłam, oskarżycielskim ruchem ręki wskazując Delię. –
Niezły żart mi zrobiliście.
Pan Flores nie odezwał się ani słowem. Patrzył tylko na mnie z uprzejmym milczeniem.
– Nie jestem niczyim mężem – oznajmił wreszcie, po czym, robiąc salto wytoczył siS z pokoju
przez jedne z drzwi, które prowadziły na podwórze.

Pod wpływem impulsu wyskoczyłam z łóżka i poszłam za nim. Na chwilę oślepiona jaskrawym
światłem na zewnątrz, przez parą sekund stałam nieruchomo, po czym przecięłam podwórko i
pobiegłam zakurzoną drogą na świeżo zaorane pole porozdzielane wysokimi eukaliptusami. Było
gorąco. Z nieba lał się żar. Miedze lśniły w rozgrzanym powietrzu niczym opalizujące gigantyczne
węże.
– Panie Flores! – zawołałam. Nie usłyszałam odpowiedzi. Pewna, że schował się za jednym z
drzew, pędem puściłam się przez pole.
– Uważaj na stopy! – ostrzegł mnie głos dobiegający z góry. Przestraszona podniosłam wzrok
wprost na twarz pana Floresa, który wisiał do góry nogami. Zwisał za nogi z gałęzi.
– To niebezpieczne i strasznie głupie, biegać bez butów – upomniał mnie surowo, kołysząc się do
tyłu i do przodu jak artysta na trapezie. – Tu się aż roi od grzechotni-ków. Lepiej przyłącz się do mnie.
Tu jest bezpiecznie i chłodno.
Mimo iż wiedziałam, że gałęzie są za daleko, żebym do nich dosięgnęła, z dziecinnym zaufaniem
wyciągnęłam ręce do góry. Zanim uświadomiłam sobie, co zamierza zrobić, pan Flores złapał mnie za
nadgarstki i bez żadnego wysiłku, jakbym była szmacianą lalką, wciągnął mnie na drzewo.
Oszołomiona, usiadłam koło niego i zaczęłam się przyglądać szeleszczącym liściom. Lśniły w słońcu
jak płatki złota.
– Słyszysz, co wiatr do ciebie mówi? – pan Flores spytał po długim milczeniu. Zaczął tak poruszać
głową, bym mogła w pełni docenić jego zdumiewającą umiejętność poruszania uszami.
– Zamurito! – krzyknęłam cicho, gdyż mój umysł zapełnił się wspomnieniami. Zamurito, mały
myszołów, był to przydomek mojego przyjaciela z dzieciństwa w Wenezueli. Pan Flores miał takie
same delikatne, ptasie rysy twarzy, kruczoczarne włosy i oczy koloru musztardy. A co najbardziej
zdumiewające, tak samo jak Zamurito potrafił ruszać uszami – jednym lub oboma na raz.
Opowiedziałam panu Flores o tym przyjacielu, którego znałam od przedszkola. W drugiej klasie
siedzieliśmy w jednej ławce. Podczas długiej przerwy zamiast jeść drugie śniadanie na terenie szkoły,
wymykaliśmy się na pobliskie wzgórze, by je zjeść w cieniu drzewa, które uważaliśmy za największe
drzewo mango na świecie. Jego dolne gałęzie dotykały ziemi, najwyższe sięgały chmur. W porze
owocowania zajadaliśmy się jego owocami. Wzgórze to było naszym ulubionym miejscem aż do dnia,
kiedy znaleźliśmy ciało szkolnego dozorcy wiszące na jednej z wyższych gałęzi. Nie śmieliśmy się ani
ruszyć ani krzyknąć; żadne z nas nie chciało stracić w oczach drugiego. Tego dnia nie wdrapywaliśmy
się po gałęziach, lecz spróbowaliśmy zjeść drugie śniadanie na ziemi, praktycznie rzecz biorąc tuż
pod wisielcem, zastanawiając się, które z nas złamie się pierwsze. To ja się pierwsza złamałam.
– Myślałaś kiedyś o umieraniu? – spytał mnie Zamurito szeptem.
Podniosłam głowę i spojrzałam na wisielca. W tej samej chwili wiatr zaszeleścił w gałęziach z
niespotykaną siłą. W tym szeleście wyraźnie usłyszałam szept trupa, który mi mówił, że śmierć
przynosi ukojenie. Było to tak niesamowite, że się poderwałam i uciekłam wrzeszcząc, obojętna na to,
co sobie o mnie pomyśli Zamurito.
– Wiatr sprawił, że te gałęzie i liście przemówiły do ciebie – powiedział pan Flores, kiedy
skończyłam swą opowieść. Jego głos był cichy i łagodny. Jego złote oczy rzucały blask, gdy zaczął
tłumaczyć, że w chwili śmierci, w jednym mgnieniu oka, wspomnienia starego dozorcy, jego uczucia i
emocje zostały uwolnione i wchłonięte przez drzewo mangowca. – Wiatr sprawił, że te gałęzie i liście
przemówiły do ciebie – powtórzył.
– Albowiem wiatr prawnie ci się należy. – Zerknął sennym wzrokiem poprzez liście, szukając
czegoś za polem rozciągającym się w słońcu. – Bycie kobietą umożliwia ci rozkazywanie wiatrowi –
ciągnął. – Kobiety o tym nie wiedzą, ale w każdej chwili mogą poprowadzić dialog z wiatrem.
Bez zrozumienia pokręciłam głową.
– Naprawdę nie wiem, o czym pan mówi – powiedziałam tonem zdradzającym rosnący niepokój. –
To jest jak sen. Gdyby nie trwał dalej, mogłabym przysiąc, że to jeden z moich koszmarów.
Jego przeciągające się milczenie uraziło mnie. Czułam, jak twarz mi płonie z irytacji. Co ja tu robię,
siedząc na drzewie z jakimś zwariowanym staruszkiem?
– zachodziłam w głowę. Jednocześnie zdawałam sobie sprawę z tego, że mogłam go obrazić.
Postanowiłam go przeprosić za swąobcesowość.
– Wiem, że moje słowa nie mają dla ciebie większego sensu – przyznał. – To dlatego, że pokrywa
cię zbyt gruba skorupa. Nie pozwala ci usłyszeć, co wiatr ma do powiedzenia.
– Zbyt gruba skorupa? – zaintrygowana spytałam podejrzliwie. – To znaczy, że jestem brudna?
– To też – powiedział, a ja spłonęłam rumieńcem. Uśmiechnął się i powtórzył, że pokrywa mnie
zbyt gruba skorupa, której nie można zmyć wodą z mydłem, choćbym się kąpała setki razy. – Nie
pozwala ci zrozumieć, co do ciebie mówię i że wiatr jest na twoje rozkazy. Spojrzał na mnie krytycznie
zmrużonymi oczami:
– No? – spytał niecierpliwie. Zanim zdążyłam się zorientować, co się dzieje, złapał mnie za ręce i
jednym szybkim, płynnym ruchem zahuśtał mną i delikatnie opuścił na ziemię. Wydawało mi się, że
jego ręce i nogi rozciągnęły się jak zrobione z gumy. Było to ulotne wrażenie, które natychmiast
wytłumaczyłam sobie jako zniekształcenie percepcji spowodowane upałem. Nie zastanawiałam się
nad tym, gdyż dokładnie w tej samej chwili moją uwagę zwrócił widok Delii Flores i jej przyjaciół
rozkładających pod sąsiednim drzewem wielką płachtę płótna.
– Kiedy zdążyliście tu przyjść? – spytałam Delię, zdezorientowana tym, że nie zauważyłam ani nie
usłyszałam zbliżającej się grupy.
– Robimy piknik na twoją cześć – odparła.
– Dlatego, że dzisiaj do nas dołączyłaś – dodała jedna z kobiet.
– Jak to do was dołączyłam? – spytałam nieswojo. Nie widziałam, kto to powiedział. Spoglądałam
po kolei na każdą, spodziewając się, że któraś wyjaśni swoje stwierdzenie.
Obojętne na mój rosnący niepokój, kobiety zajęły się wygładzaniem płótna. Im dłużej się im
przyglądałam, tym większe ogarniało mnie zdenerwowanie. Wszystko to było dla mnie takie dziwne. Z
łatwością mogłam wyjaśnić, dlaczego przyjęłam zapro

szenie Delii na spotkanie z uzdrowicielką, w ogóle jednak nie mogłam zrozumieć moich
następnych posunięć. Zupełnie jakby kto inny przejął moją zdolność rozumowania i kazał mi reagować
i mówić inaczej niż chciałam. A teraz zamierzają wydać przyjęcie na moją cześć. Łagodnie mówiąc,
było to niepokojące. Chociaż z całych sił wytężałam umysł, nie potrafiłam zrozumieć, co tam robię.
– Z pewnością sobie na to nie zasłużyłam – wymamrotałam. Do głosu doszło moje wychowanie w
niemieckiej rodzinie. – Ludzie nie robią dla innych pewnych rzeczy, ot tak sobie.
Dopiero kiedy usłyszałam głośny śmiech Mariano Aureliano, uświadomiłam sobie, że wszyscy na
mnie patrzą.
– Nie ma powodu tak się zastanawiać, co ci się dzisiaj przydarza – powiedział, klepiąc mnie lekko
po ramieniu. Organizujemy piknik, bo lubimy działać pod wpływem impulsu. A ponieważ dzisiaj
zostałaś uzdrowiona przez Esperanzę, moje przyjaciółki mówią, że ten piknik jest na twoją cześć. –
Mówił swobodnie, prawie obojętnie, jakby rozmawiał o czymś bez znaczenia. Jego oczy jednak mówiły
co innego: spojrzenie miał twarde i poważne, jakby moja uwaga była czymś niezwykle ważnym. –
Moje przyjaciółki z radością oznajmiaj ą, że ten piknik jest na twojącześć. – Przyjmij to w ten sposób,
jak to mówią, po prostu i bez namysłu. – Jego spojrzenie zmiękło, gdy spojrzał na kobiety, po czym
odwrócił się do mnie i dodał: – Zapewniam cię, że ten piknik wcale nie został wydany na twoją cześć.
A jednak – zadumał się – jest na twoją cześć. To sprzeczność i minie trochę czasu, zanim ją
zrozumiesz.
– Nikogo o nic nie prosiłam – powiedziałam nadąsana. Stałam się dziwnie ociężała, jak zwykle w
obliczu zagrożenia. – Delia mnie tu ściągnęła i jestem jej za to wdzięczna. – Potem skusiło mnie, żeby
dodać: – I chciałabym zapłacić za wszelkie usługi, które mi tu wyświadczono.
Byłam pewna, że go obraziłam; wiedziałam, że teraz lada chwila poprosi mnie, żebym wyjechała.
Poza tym, że zraniłoby to moje ego, nie sprawiłoby mi większej przykrości. Byłam przestraszona i
miałam ich wszystkich dosyć.
Ku memu zdziwieniu i irytacji, wcale nie wzięli moich słów poważnie. Zaczęli się ze mnie śmiać. Im
bardziej się wściekałam, tym większa była ich uciecha. Utkwili we mnie swe błyszczące, roześmiane
oczy, jakbym była jakimś nieznanym organizmem.
Z gniewu zapomniałam o strachu. Zaczęłam się ciskać, oskarżając ich o to, że robią ze mnie
idiotkę. Oskarżyłam Delię i jej męża-nie mam pojęcia, dlaczego ich tak połączyłam – że zrobili mi
paskudny żart.
– Ściągnęłaś mnie tutaj – powiedziałam, zwracając się do Delii – więc ci się wydaje, że możecie
zrobić ze mnie swojego pajaca.
Im bardziej się wściekałam, tym bardziej oni się śmiali. Już miałam zaszlochać z żalu nad samą
sobą, gniewu i frustracji, kiedy podszedł do mnie Mariano Aureliano. Zaczął do mnie mówić jakbym
była dzieckiem. Miałam ochotę mu powiedzieć, że potrafię sama zadbać o siebie, że nie potrzebuję
jego współczucia i że wracam do domu, kiedy coś w jego głosie, w spojrzeniu uspokoiło mnie tak
głęboko, że byłam pewna, że mnie zahipnotyzował. A jednak się myliłam.
Rzeczą, która była dla mnie tak nieznana i niepokojąca, była nagłość i całkowitość mojej
przemiany. To, co normalnie potrwałoby dni, tutaj stało się w ciągu sekundy. Przez całe życie
roztrząsałam każdą zniewagę czy afront – prawdziwe lub wyimaginowane. Z systematyczną
dokładnością wałkowałam j e, aż w sposób satysfakcjonujący wytłumaczyłam każdy szczegół.
Kiedy teraz patrzyłam na Mariano Aureliano, chciało mi się śmiać z własnego wybuchu. Ledwo
pamiętałam, co mnie tak rozwścieczyło, że znalazłam się na granicy łez.
Delia pociągnęła mnie za rękę i poprosiła, bym pomogła pozostałym kobietom rozpakować z
koszy, które przyniosły, porcelanowe talerze, kryształowe puchary i grawerowane srebrne sztućce.
Kobiety nie odzywały się do mnie, ani do siebie nawzajem. Jedynie ciche westchnienia rozkoszy
wymykały im się z ust, gdy Mariano Aureliano otworzył naczynia z potrawami: były tam ―tamale"*,
―enchilady"*, gorący gulasz z chili i ręcznie robione tortille. Nie z mąki – jak je się robi w północnym
Meksyku i za którymi nie przepadałam – lecz z kukurydzy. Delia podała mi talerz, na którym leżało po
trochu każdej potrawy. Jadłam tak łapczywie, że skończyłam przed wszystkimi.
– To najpyszniejsze jedzenie, jakiego kiedykolwiek próbowałam – powiedziałam wylewnie, mając
nadzieję na dokładkę. Nikt jednak mi jej nie zaproponował. By ukryć rozczarowanie, zaczęłam się
zachwycać pięknem starej koronki, jaką obszyte było płótno, na którym siedzieliśmy.
– Ja to uszyłam – powiedziała kobieta siedząca po lewej stronie Mariano Aureliano. Wyglądała
staro, miała rozczochrane siwe włosy, które skrywały jej twarz. Pomimo upału była ubrana w długą
spódnicę, bluzkę i sweter. – To prawdziwa belgijska koronka – wyjaśniła mi łagodnym, rozmarzonym
głosem. Jej długie, szczupłe dłonie, połyskujące pięknymi pierścionkami, miłośnie przesunęły się po
koronce. Szczegółowo opowiedziała mi o swoim dziele, pokazując różne rodzaje ściegów i nici. Co
jakiś czas udawało mi się dostrzec fragment twarzy za tą burzą włosów, nie wiedziałam jednak, jak
wygląda. – To prawdziwa belgij ska koronka – powtórzyła. – To część mojej wyprawy ślubnej. –
Wzięła do ręki kryształowy puchar, upiła łyk wody i dodała: – To też część mojej wyprawy. To
Baccarat.
Niewątpliwie mówiła prawdę. Te piękne talerze – a każdy inny – były zrobione z najlepszej
porcelany. Zastanawiałam się, czy dyskretne zerknięcie pod mój talerz przeszłoby niezauważone,
kiedy kobieta siedząca koło Mariano Aureliano sama mi to zaproponowała.
– Nie krępuj się. Zajrzyj – zachęcała mnie. – Jesteś wśród przyjaciół. – Szczerząc z?by podniosła
własny talerz. – Limoges – obwieściła, po czym na chwilę podniosła mój i stwierdziła, że to Rosenthal.
Miała dziecinne, delikatne rysy twarzy. Była mała, z okrągłymi, czarnymi oczami i gęstymi rzęsami.
Jej włosy były czarne, poza czubkiem głowy, który osiwiał, ściąPotrawa z mielonego, ostro
przyprawionego mięsa gotowanego naparze w cieście z mąki kukurydzianej. Rodzajpierożków
zpikantnnym nadzieniem mięsno-warzywnym.

gnęła je w ciasny koczek. Kiedy zasypała mnie bezpośrednimi, osobistymi pytaniami, emanowała z
niej przejmująca siła.
Nie przeszkadzał mi jej ton sędziego śledczego. Przyzwyczaiłam się do tego, że ojciec i bracia
bombardowali mnie pytaniami, kiedy szłam na randką lub robiłam coś na własną rękę. Miałam im to za
złe, ale w domu takie relacje były czymś normalnym. Przez to nigdy nie nauczyłam się rozmawiać.
Rozmowa oznaczała dla mnie odpieranie słownych ataków i obronę za wszelką cenę.
Zdziwiłam się, że podczas tego przesłuchania nie miała ochoty się bronić.
– Jesteś mężatką? – spytała kobieta.
– Nie – odparłam cicho, lecz stanowczo, chcąc, by zmieniła temat.
– Masz jakiegoś mężczyznę? – naciskała.
– Nie, nie mam – odparowałam, powoli wracając do mojego starego, defensyw-negoja.
– Pociąga cię jakiś konkretny typ mężczyzny? – ciągnęła. – Podobają ci się jakieś konkretne cechy
u mężczyzny?
Przez chwilę zastanawiałam się, czy przypadkiem się ze mnie nie wyśmiewa, ona jednak sprawiała
wrażenie szczerze zainteresowanej – podobnie jak jej towarzyszki. Uspokoiły mnie ich zaciekawione,
pełne wyczekiwania twarze. Zapominając o swej wojowniczej naturze i o tym, że te kobiety mogłyby
być moimi babciami, rozmawiałam z nimi jakby były przyjaciółkami w moim wieku, z którymi plotkuję o
mężczyznach.
– Musi być wysoki i przystojny – zaczęłam. – Musi mieć poczucie humoru. Musi być wrażliwy, ale
nie słaby. Musi być inteligentny, ale nie przeintelektualizowany. – Ściszyłam głos i dodałam poufale: –
Mój ojciec mawiał, że intelektualiści są słabi, wszyscy. Chyba się z nim zgadzam.
– Tylko tyle oczekujesz od mężczyzny? – dopytywała się kobieta.
– Nie – zaprzeczyłam czym prędzej. – Przede wszystkim mężczyzna moich marzeń musi być
wysportowany.
– Jak twój ojciec – wtrąciła jedna z kobiet.
– Naturalnie – odparłam defensywnym tonem. – Mój ojciec był bardzo wysportowany. Bajecznie
jeździł na nartach i pływał.
– Jesteście w dobrych stosunkach? – spytała.
– W doskonałych. – Rozentuzjazmowałam się. – Uwielbiam go. Na samą myśl o nim napływają mi
łzy do oczu.
– Dlaczego z nim nie mieszkasz?
– Za bardzo jestem do niego podobna – wyjaśniłam. – Jest we mnie coś takiego, co nie do końca
rozumiem, czego nie kontroluję i co mnie od niego odciąga.
– A twoja matka?
– Moja matka. – Westchnęłam i zamilkłam na chwilę, by poszukać najlepszych słów na jej
opisanie. – Jest bardzo silna. To ta trzeźwa część mnie. Część, która milczy i nie potrzebuje
wzmocnienia.
– Bardzo jesteś związana z rodzicami?
– Duchowo tak – powiedziałam cicho. – Ale w praktyce jestem samotnikiem. Nie czuję się
związana ze zbyt wieloma osobami. – Potem, jakby coś mnie do tego popychało, ujawniłam swoją
wadę, do której nie przyznawałam się nawet w chwilach największej introspekcji. – Wykorzystuję ludzi,
zamiast o nich dbać – powiedziałam, po czym natychmiast wniosłam poprawkę. – Ale jestem zdolna
do uczucia.
Z mieszaniną ulgi i rozczarowania przenosiłam wzrok z jednej na drugą. Żadna z nich najwyraźniej
nie przywiązywała wagi do mojego wyznania. Kobieta następnie spytała mnie, czy opisałabym się jako
osobę odważną, czy jako tchórza.
– Jestem niepoprawnym tchórzem – stwierdziłam. Ale niestety tchórzostwo mnie nie powstrzymuje.
– Przed czym? – spytała kobieta, która mnie tak przesłuchiwała. Jej czarne oczy były poważne, a
szerokie łuki brwi, niczym linia narysowana kawałkiem węgla, zbiegły się ze sobą.
– Przed robieniem niebezpiecznych rzeczy – odparłam. Zadowolona, że z uwagą słuchają każdego
mojego słowa, wytłumaczyłam, że moją następną wadą jest niezwykła podatność na pakowanie się w
tarapaty.
– O jakich tarapatach mogłabyś nam opowiedzieć? – spytała. Jej twarz, do tej pory śmiertelnie
poważną, rozjaśnił promienny, niemal złośliwy uśmiech.
– A te, w których się znalazłam teraz? – powiedziałam pół żartem, obawiając się jednak, że mogą
opacznie zrozumieć mojąuwagę. Ku memu zdziwieniu i uldze wszystkie się roześmiały i zaczęły
pokrzykiwać jak wieśniacy, kiedy coś uznają za szczególnie bezczelne lub zabawne.
– Jak się znalazłaś w Stanach Zjednoczonych? – spytała kobieta, kiedy się uciszyły. Wzruszyłam
ramionami, nie wiedząc, co powiedzieć.
– Chciałam iść do szkoły – wymamrotałam w końcu. – Najpierw pojechałam do Anglii, ale nie
osiągnęłam tam zbyt wiele poza tym, że się doskonale bawiłam. Naprawdę nie wiem, co chcę
studiować. Chyba czegoś szukam, chociaż nie bardzo wiem, czego.
– Co mi przypomina moje pierwsze pytanie – powiedziała kobieta. Na jej chudej, impertynenckiej
twarzy i w ciemnych oczach, wścibskich jak u zwierzęcia, malowało się ożywienie. – Szukasz
mężczyzny?
– Chyba tak – przyznałam, po czym dodałam niecierpliwie: – A która kobieta nie szuka? I dlaczego
tak mnie o to wypytujesz? Masz kogoś na myśli? Czy to jakiś test?
– Rzeczywiśc ie mamy kogoś na myśli – wtrąciła się Delia Flores. – Ale to nie mężczyzna. –
Roześmiały się wszystkie, a piszczały tak żywiołowo, że i ja musiałam zachichotać.
– To niewątpliwie test – zapewniła mnie dociekliwa kobieta, gdy tylko wszystkie się uspokoiły.
Przez chwilę milczała, patrząc na mnie z uwagą i namysłem. – Z tego, co mi powiedziałaś wnioskuję,
że jesteś niepoprawnym członkiem klasy średniej – ciągnęła. – Rozpostarła ręce w geście
wymuszonej akceptacji. – Ale w końcu kim może być Niemka urodzona w Nowym Świecie? –
Dostrzegła gniew na mojej twarzy i z ledwo ukrywanym uśmiechem dodała: – Średnia klasa ma
średnie sny.

Widząc, że za chwilę wybuchnę, Mariano Aureliano wyjaśnił, że zadały mi wszystkie te pytania, bo


po prostu były mnie ciekawe. Rzadko miewały gości, a już prawie nigdy młodych.
– To nie znaczy, że można mnie obrażać – poskarżyłam się.
Jakbym nic nie powiedziała, Mariano Aureliano dalej usprawiedliwiał kobiety. Tak jak przedtem
jego łagodny ton i uspokajające klepnięcie po plecach stopiły mój gniew. Jego uśmiech był tak
wzruszająco anielski, że ani na chwilę nie zwątpiłam w jego szczerość, kiedy zaczął mi prawić
komplementy. Powiedział, że jestem jedną z najbardziej niezwykłych, oryginalnych osób, jaką
kiedykolwiek spotkali. Tak się wzruszyłam, że powiedziałam, żeby pytał o wszystko, co chce o mnie
wiedzieć.
– Czujesz się kimś ważnym? – spytał. Kiwnęłam głową.
– Wszyscy uważamy się za bardzo ważnych – stwierdziłam. – Tak, myślę, że jestem ważna, nie w
sensie ogólnym, ale dla samej siebie. – Zaczęłam się rozwodzić o pozytywnym wizerunku samej
siebie, o poczuciu własnej wartości i o tym, jak ważne jest, by umacniać w sobie poczucie ważności,
jeśli chce się być osobą zdrową psychicznie.
– A co myślisz o kobietach? – spytał. – Uważasz, że są ważniejsze czy mniej ważne od mężczyzn?
– To oczywiste, że mężczyźni są ważniej si – odparłam. – Kobiety nie maj ą wyboru. Muszą być
mniej ważne, żeby życie rodzinne mogło się gładko toczyć, że tak powiem.
– Ale czy to uczciwe? – dopytywał się Mariano Aureliano.
– No oczywiście, że to uczciwe – oznajmiłam. – Mężczyźni z natury swojej są lepsi, dlatego to oni
rządzą światem. Wychował mnie autorytatywny ojciec, który, chociaż dawał mi tyle samo wolności, co
moim braciom, wpoił mi, że pewne rzeczy nie są ważne dla kobiety. Dlatego nie wiem, co robię w
szkole ani czego chcę w życiu. – Spojrzałam na Mariano Aureliano, po czym dodałam bezradnym,
de-fensywnym tonem: – Myślę, że szukam mężczyzny, który jest równie pewny siebie, co mój ojciec.
– Co za głuptas! – wtrąciła jedna z kobiet.
– Nie, ona nie jest głupia – zapewnił wszystkich Mariano Aureliano. – Po prostu jest
zdezorientowana i tak samo uparta jak jej ojciec.
– Jej niemiecki ojciec – poprawił go pan Flores, kładąc nacisk na słowo niemiecki. Opadł z drzewa
jak liść, miękko i bezszelestnie. Nałożył sobie ogromną porcję jedzenia.
– Masz absolutną rację – przytaknął Mariano Aureliano i wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Będąc
równie uparta jak jej ojciec, po prostu powtarzała to, co słyszała przez całe życie.
Mój gniew, który rósł i słabł niczym jakaś tajemnicza gorączka, był spowodowany nie tylko tym, co
o mnie mówili, ale również tym, że rozmawiali o mnie tak, jakbym była nieobecna.
– Jest stracona – powiedziała jakaś inna kobieta.
– Na razie się nadaje. – Mariano Aureliano bronił mnie z przekonaniem.
Pan Flores poparł go. A jedyna kobieta, która do tej pory się nie odzywała, powiedziała głębokim,
ochrypłym głosem, że zgadza się z nimi, że na razie się nadaję.
Była wysoka i szczupła. Jej bladą twarz, wymizerowaną i surową, otaczała korona z siwych włosów
i rozświetlały ogromne, błyszczące oczy. Pomimo znoszonego, nędznego ubrania, było w niej coś
eleganckiego.
– Co wy wszyscy ze mną wyprawiacie? – krzyknęłam, nie mogą się już powstrzymać. – Nie
rozumiecie, jakie to dla mnie okropne, słuchać, jak rozmawiacie o mnie, jakby mnie tu nie było?
Mariano Aureliano utkwił we mnie ogniste spojrzenie.
– Ciebie tutaj nie ma — powiedział głosem wyzutym z wszelkich uczuć. – Przynajmniej jeszcze nie.
A co najważniejsze, tu się wcale nie liczysz. Ani teraz, ani kiedykolwiek indziej .Nieomal zemdlałam z
wściekłości. Nikt jeszcze nie mówił do mnie tak szorstko i z taką obojętnością na moje uczucia.
– Rzygam na was, sikam i sram, wy cholerne lachociągi! – wrzasnęłam.
– Boże! Niemiecka chłopka! – wykrzyknął Mariano Aureliano i wszyscy się roześmiali. Już miałam
się poderwać i ich zostawić, kiedy Mariano Aureliano parę razy poklepał mnie po plecach.
– No już, już – wymruczał, jakby klepał dziecko po pleckach.
A ja, jak przedtem, zamiast się rozzłościć, że traktuje mnie jak dziecko, poczułam, że mój gniew
znika. Czułam się lekka i szczęśliwa. Z niedowierzaniem kręcąc głową popatrzyłam na nich i
zachichotałam.
– Nauczyłam się hiszpańskiego od uliczników z Caracas – powiedziałam.
– Potrafię strasznie przeklinać.
– Smakowały ci te słodkie tamale, prawda? – spytała Delia, przymykając oczy z uznaniem.
Jej słowa podziałały jak przepustka. Przesłuchanie się skończyło.
– Oczywiście, że jej smakowały! – odpowiedział za mnie pan Flores. – Żałuje tylko, że nie dostała
dokładki. Ma nienasycony apetyt. – Podszedł i usiadł koło mnie.
– Mariano Aureliano przeszedł samego siebie i ugotował istne pyszności.
– To znaczy, że to on to wszystko ugotował? – spytałam z niedowierzaniem.
– Ma tyle kobiet, a sam gotuje? – Zmartwiona tym, jak zostaną zinterpretowane moje słowa, czym
prędzej przeprosiłam. Wytłumaczyłam, że niepomiernie mnie dziwi to, że meksykański mężczyzna
gotuje, chociaż w domu jest tyle kobiet. Ich śmiech mi uświadomił, że i tego nie powinnam była
powiedzieć.
– Zwłaszcza jeżeli te kobiety są jego kobietami. To miałaś na myśli? — spytał pan Flores, a jego
słowa wzbudziły ogólny śmiech. Masz całkowitą rację, to kobiety Mariano. Albo, gwoli ścisłości, to
Mariano należy do nich. – Z uciechą klepnął się po kolanie, po czym zwrócił się ku najwyższej z kobiet
– tej która odezwała się tylko raz – i powiedział:
– Może jej o nas opowiedz?
– Oczywiście pan Aureliano nie ma tylu żon – zaczęłam, zmartwiona swoją gafą.
– A dlaczego nie? – odparowała kobieta i wszyscy znowu się roześmiali. Był to radosny,
młodzieńczy śmiech, a jednak mnie nie uspokoił. – Wszystkich nas tutaj łączy wspólna walka, głębokie
uczucie i świadomość, że gdybyśmy siebie nie mieli, nic nie byłoby możliwe – powiedziała.
– Chyba nie jesteście jakąś grupą religijną? – spytałam głosem zdradzającym rosnące
zrozumienie. – Chyba nie należycie do jakiejś komuny, co?
– Należymy do mocy – odparła kobieta. – Moi towarzysze i ja jesteśmy spadkobiercami starej
tradycji. Jesteśmy częścią mitu.
Nie rozumiałam, o czym mówi. Zerknęłam niespokojnie na resztę; utkwili wzrok we mnie.
Przyglądali mi się z mieszaniną oczekiwania i rozbawienia.
Znowu przeniosłam uwagę na wysoką kobietę. I ona obserwowała mnie z takim samym
nieobecnym wyrazem twarzy. Jej oczy tak lśniły, że aż rzucały iskry. Pochyliła się nad swym
kryształowym pucharem i upiła łyk wody.
– Zasadniczo jesteśmy śniącymi – wyjaśniła cicho. – Teraz wszyscy śnimy, a przez fakt, że
przywieziono cię do nas, i ty śnisz z nami. – Powiedziała to jednym tchem, więc nie całkiem ją
zrozumiałam.
– To znaczy, że śpię i śnię razem z wami? – spytałam z pełnym ironii niedowierzaniem. Zagryzłam
wargi, żeby powstrzymać śmiech, który aż we mnie bulgotał.
– Niezupełnie, ale jesteś blisko – przyznała. Niezrażona moim nerwowym chichotem, zaczęła
tłumaczyć, że to, co się ze mną dzieje bardziej przypomina jakiś niezwykły sen, w którym wszyscy mi
pomagają, śniąc razem ze mną.
– Ależ to idio... – zaczęłam, ona jednak uciszyła mnie ruchem ręki.
– Wszyscy śnimy ten sam sen – zapewniła mnie. Przepełniała j ą radość, której nie mogłam
zrozumieć.
– A to pyszne jedzenie? – spytałam, szukając sosu chili, który mi kapnął na bluzkę. Pokazałam jej
plamy. – To nie może być sen. Ja to zjadłam! – upierałam się głośnym, podenerwowanym tonem. –
Zjadłam!
Spojrzała na mnie z chłodnym opanowaniem, jakby spodziewała się takiego wybuchu.
– A jak wytłumaczysz to, że pan Flores wciągnął cię na sam szczyt eukaliptusa?
– spytała spokojnie.
Już jej miałam powiedzieć, że wcale mnie nie wciągnął na szczyt drzewa, tylko na gałąź, kiedy
szepnęła:
– Zastanowiło cię to?
– Nie – warknęłam.
– Oczywiście, że nie – przytaknęła, kiwając głową ze zrozumieniem, jakby była świadoma, że w tej
samej chwili przypomniałam sobie, że nawet najniższych gałęzi tego drzewa nie da się dosięgnąć z
ziemi. Potem dodała, że nie zastanowiło mnie to, bo w snach nie jesteśmy racjonalni. – W snach
potrafimy tylko działać
– podkreśliła.
– Chwileczkę – przerwałam jej. – Przyznaję, że może i jestem nieco oszołomiona. W końcu ty i twoi
przyjaciele to najdziwniejsi ludzie, jakich kiedykolwiek poznałam. Ale jestem zupełnie przytomna. –
Widząc, że się ze mnie śmieje, wrzasnęłam: – To nie jest sen!
Ledwo dostrzegalnym ruchem głowy dała znak panu Floresowi, który jednym szybkim ruchem
złapał mnie za rękę i podciągnął się, trzymając mnie na plecach, na gałąź najbliższego eukaliptusa.
Siedzieliśmy tam przez chwilę i zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, ściągnął mnie z powrotem na
ziemię, na to samo miejsce, gdzie przedtem siedziałam.
– Rozumiesz teraz, o czym mówię? – spytała kobieta.
– Nie, nie rozumiem! – krzyknęłam wiedząc, że miałam halucynacje. Mój lęk przemienił się w gniew
i wyrzuciłam z siebie stek najpaskudniejszych przekleństw. Kiedy gniew się wyczerpał, ogarnęła mnie
fala żalu nad samą sobą i zaczęłam szlochać. – Co wy mi zrobiliście? – spytałam między
szlochnięciami. – Dodaliście mi coś do jedzenia? Do wody?
– Nie zrobiliśmy niczego w tym rodzaju – powiedziała łagodnie wysoka kobieta. – Nie potrzebujesz
niczego...
Ledwo ją słyszałam. Moje łzy były niczym jakiś ciemny, przejrzysty woal, przesłaniały jej twarz i
słowa.
-Zaczekaj. – Usłyszałam jej głos, choć nie widziałam już ani jej, ani jej towarzyszy. – Zaczekaj, nie
budź się jeszcze.
W jej głosie było coś tak nieodpartego, że wiedziałam, że moje życie zależy od tego, czy znowu ją
zobaczę. Z jakąś niepojętą i całkowicie niespodziewaną siłą rozerwałam woal.
Usłyszałam ciche klaskanie i znowu ich zobaczyłam. Uśmiechali się, ich oczy lśniły takim blaskiem,
że źrenice zdawał się rozpalać wewnętrzny ogień. Przeprosiłam za swój głupi wybuch najpierw
kobiety, a potem obu mężczyzn. Oni jednak nie chcieli o niczym słyszeć. Orzekli, że doskonale dałam
sobie radę.
– Jesteśmy żywymi częściami mitu – powiedział Mariano Aureliano, po czym złożył usta w dziubek
i dmuchnął. – Zdmuchnę cię do osoby, która teraz dzierży mit w swoich rękach. On ci pomoże to
wszystko zrozumieć.
– A kto to taki? – spytałam lekceważąco. Już miałam spytać, czy człowiek ten będzie tak
autorytatywny jak mój ojciec, lecz moją uwagę odwrócił Mariano Aureliano. Wciąż dmuchał. Jego siwe
włosy stanęły dęba; policzki miał czerwone i mocno wydęte.
Jakby w odpowiedzi na jego wysiłki, w gałęziach eukaliptusów zaczął szumieć lekki wietrzyk.
Mariano Aureliano pokiwał głową, najwyraźniej świadom moich myśli i dezorientacji. Łagodnie
odwrócił mnie twarzą do gór Bacatete.
Wietrzyk przemienił się w wiatr, wiatr tak silny, że oddychanie aż bolało. Wysoka kobieta podniosła
się takim ruchem jakby nie miała kości, chwyciła mnie za rękę 1 Pociągnęła za sobą przez zaorane
miedze. Zatrzymałyśmy się raptownie pośrodku pola. Mogłabym była przysiąc, że rozpostartymi
rękoma wabiła spiralę pyłu i uschniętych liści wirującą w oddali.
– W snach wszystko jest możliwe – szepnęła.

Śmiejąc się, rozpostarłam ręce, by przywołać wiatr. Pył i liście tańczyły wokół nas z taką siłą, że
wszystko rozmazało mi się przed oczami. Wysoka kobieta nagle znalazła się daleko ode mnie. Jej
ciało zdawało się rozpuszczać w czerwonawym świetle, aż całkiem zniknęło z mojego pola widzenia. I
wtedy ciemność wypełniła moją głowę.
III
W tym czasie nie potrafiłam ustalić, czy ten piknik był snem, czy rzeczywiście miał miejsce. Nie
mogłam sobie przypomnieć, w porządku chronologicznym, wszystkich wydarzeń, w których brałam
udział od chwili, gdy usnęłam na łóżku w pokoju znachorki. Następną rzeczą, którą wyraźnie
pamiętam było to, że znalazłam się przy stole z Delią, w tym samym pokoju.
Oswojona z takimi lukami w pamięci, które często zdarzały mi się w dzieciństwie, początkowo
niewiele sobie robiłam z tej rozbieżności. Jako dziecko, rwąc się do zabawy, często wstawałam z
łóżka na wpół śpiąc i wymykałam się z domu przez okno. Wiele razy rzeczywiście budziłam się na
placu, bawiąc się z innymi dziećmi, które nie szły spać tak wcześnie jak ja.
W moim umyśle nie było żadnych wątpliwości, że ten piknik był prawdziwy, chociaż nie potrafiłam
go umiejscowić w czasie. Próbowałam się zastanawiać, zrekonstruować wydarzenia, bałam się jednak
wprowadzać ideę o moich lukach w pamięci z dzieciństwa. Nie chciałam pytać Delię o jej przyjaciół, a i
ona sama nie podała mi żadnych informacji. Spytałam jednak o sesję uzdrawiania, która, jak
wiedziałam, była snem.
– Miałam niesamowity sen o uzdrowicielce – zaczęłam ostrożnie. – Nie tylko mi się przedstawiła,
ale też zapewniła mnie, że znikną wszystkie moje koszmary.
– To nie był sen – stwierdziła Delia tonem wyraźnie zdradzającym niezadowolenie. Wpatrywała się
we mnie z taką intensywnością, że miałam ochotę uciec.
– Uzdrowicielka naprawdę ci się przedstawiła – ciągnęła. – 1 z całą pewnością wyleczyła cię z
twoich nocnych dolegliwości.
– Ależ to był sen. – Upierałam się. – W tym śnie uzdrowicielka była wielkości dziecka. Nie mogła
być prawdziwa.
Delia sięgnęła po szklankę wody na stoliku, ale jej nie wypiła. Zaczęła ją obracać, nie roniąc ani
kropli, po czym spojrzała na mnie lśniącymi oczami.
– Uzdrowicielka tylko sprawiła na tobie wrażenie, że jest mała, i to wszystko
– powiedziała, kiwając głową, jakby te słowa dopiero co przyszły jej do głowy i wydały się
satysfakcjonujące. Powoli i hałaśliwie zaczęła pić wodę. Jej spojrzenie zmiękło i stało się zamyślone. –
Musiała być mała, żeby cię wyleczyć.
– Musiała być mała? To znaczy, że tylko ja widziałam, że jest mała? Delia parę razy kiwnęła głową,
po czym, pochylając się ku mnie, szepnęła:
– Widzisz, śniłaś. A jednak to nie był sen. Uzdrowicielka naprawdę do ciebie przyszła i wyleczyła
cię, ale nie znajdowałaś się w tym miejscu, co teraz.
– Daj spokój, Delia. – Zaoponowałam. – O czym ty mówisz? Wiem, że to był sen. Jestem
całkowicie świadoma, kiedy śnię, chociaż moje sny są zawsze bardzo realne.
Na tym polega moja dolegliwość, pamiętasz?
– Może teraz, kiedy cię wyleczyła, nie jest to już twoją dolegliwością, lecz talentem – zasugerowała
Delia, uśmiechając się. – Ale wracając do twojego pytania, uzdrowicielka musiała być mała jak
dziecko, bo ty byłaś jeszcze mała, kiedy zaczęły się te koszmary.
Jej stwierdzenia było tak dziwaczne, że nie mogłam się nawet roześmiać.
-1 teraz jestem wyleczona? – spytałam żartobliwie.
– Jesteś – zapewniła mnie. – W snach wyleczenie można osiągnąć z wielką łatwością, prawie bez
wysiłku. Najtrudniej jest nauczyć ludzi śnić.
-Najtrudniej? – spytałam ostrzej niż zamierzałam. – Wszystkim coś się śni. Wszyscy musimy spać,
prawda?
Delia ironicznie wywróciła oczami, po czym spojrzała na mnie i powiedziała:
– Nie o takich snach mówię. To zwykłe sny. Śnienie ma swój cel. Zwykłe sny go nie mają.
– Oczywiście, że mają! – Gwałtownie się jej sprzeciwiłam, po czym wygłosiłam długą diatrybę o
psychologicznym znaczeniu snów. Przytoczyłam prace psychologiczne, filozoficzne i artystyczne.
Moja wiedza nie zrobiła na Delii najmniejszego wrażenia. Zgodziła się ze mną, że zwykłe sny
rzeczywiście przyczyniają się do zachowania zdrowia umysłowego jednostki, upierała się jednak, że
nie o to jej chodzi.
– Śnienie ma swój cel, zwykłe sny go nie mają– powtarzała ciągle.
– Jaki cel, Delia? – spytałam protekcjonalnie.
Przekręciła głowę na bok, jakby chciała ukryć przede mną twarz. Chwilę później znowu na mnie
spojrzała. W jej oczach pojawiło się coś zimnego i odległego, zmiana w jej wyrazie twarzy była tak
ogromna, że się przestraszyłam.
– Śnienie zawsze ma praktyczny cel – oznajmiła. – Służy śniącemu w prosty lub skomplikowany
sposób. Tobie posłużyło do tego, byś pozbyła się swoich nocnych dolegliwości. Czarownicom na
pikniku posłużyło do poznania twojej istoty. Mnie posłużyło do usunięcia się ze świadomości
kontrolera paszportów, który prosił o twoją kartę turystyczną.
– Próbuję zrozumieć, co do mnie mówisz, Delia – wymamrotałam. – Chcesz przez to powiedzieć,
że ludzie mogą hipnotyzować innych wbrew ich woli? – spytałam z naciskiem.
– Możesz to tak nazywać, jeśli chcesz – odparła. Na jej twarzy malowała się spokojna obojętność,
była całkiem wyzuta ze współczucia. – Nie rozumiesz jeszcze, że ty sama możesz bez wysiłku
wprowadzić się w stan, który nazywasz hipnotycznym. My to nazywamy śnieniem: to sen, który nie
jest snem, sen, w którym możemy zrobić niemal wszystko, czego tylko dusza zapragnie.
Delia brzmiała niemal przekonująco, lecz nie znajdowałam słów na opisanie swoich myśli, uczuć.
Gapiłam się na nią, zbita z tropu. Nagle przypomniało mi się pewne wydarzenie z okresu mego
dorastania. Kiedy w końcu pozwolono mi na lekcje jazdy jeepem mojego ojca, zadziwiłam całą rodzinę
pokazując, że już umiem zmieniać biegi.

Od lat robiłam to w snach. Z pewnością, która była zaskakująca nawet dla mnie samej, wjechałam
na starą drogę z Caracas do La Guayra, portu nad morzem i udałam się w swą pierwszą podróż.
Zastanawiałam się, czy opowiedzieć Delii o tym zdarzeniu, lecz zamiast tego spytałam ją o wzrost
znachorki.
– Nie jest wysoka, ale też nie jest taka niska, jąkają widziałaś. W uzdrawiającym śnie dla twojego
dobra przybrała niewielkie rozmiary i w tym sensie była mała. Taka jest natura magii. Musisz stać się
taki, jakie chcesz sprawić wrażenie.
– Czy ona jest magikiem? – spytałam z oczekiwaniem. Parę razy przyszło mi do głowy, że wszyscy
oni pracują w cyrku, że tworzą jakieś przedstawienie oparte na sztuczkach magicznych. Uważałam, że
to by wiele wyjaśniało.
– Nie, nie jest magikiem – odparła Delia. – Jest szamanką. – Spojrzała na mnie tak pogardliwie, że
zawstydziłam się swego pytania. – Magicy występują w przedstawieniach – wyjaśniła, patrząc na mnie
ironicznie. – Czarownicy żyj ą na świecie, nie będąc jego częścią. – Przez długi czas milczała, potem
westchnęła. – Chciałabyś się teraz spotkać z Esperanzą? – spytała.
– Tak – powiedziałam z entuzjazmem. – Bardzo bym chciała.
Od myśli, że uzdrowicielka była prawdziwym człowiekiem, a nie snem, zakręciło mi się w głowie.
Nie bardzo wierzyłam Delii, ale bardzo chciałam jej uwierzyć. Myśli jak szalone galopowały mi po
głowie; nagle sobie uświadomiłam, że nie wspomniałam Delii, że uzdrowicielka w moim śnie
przedstawiła się jako Esperanzą.
Byłam tak pogrążona w myślach, że nie zauważyłam, że Delia coś mówi.
– Przepraszam, co mówiłaś?
– Możesz to zrozumieć tylko jeżeli wrócisz do snu – stwierdziła. Śmiejąc się cicho, zamachała
ręką, jakby dawała komuś sygnał do podejścia.
Jej słowa nie miały dla mnie żadnego znaczenia. Już się przestawiłam na inny tok myśli.
Esperanzą była prawdziwa. I miałam pewność, że wszystko mi wyjaśni. Poza tym, nie było jej na
pikniku; nie potraktowała mnie tak okropnie jak pozostałe kobiety. Uczepiłam się słabej nadziei, że
Esperanzą mnie polubiła i ta myśl w jakiś sposób przywróciła mi pewność siebie. By ukryć przed Delią
swe prawdziwe uczucia, powiedziałam, że z wielką niecierpliwością czekam na spotkanie z
uzdrowicielką.
– Chciałabym jej podziękować i oczywiście zapłacić za wszystko, co dla mnie zrobiła.
– Już zapłacono – stwierdziła Delia. Ironiczny błysk w oku zdradzał, że odgadła moje myśli.
– Jak to już zapłacono? – spytałam nie zamierzenie wysokim głosem. – Kto zapłacił?
– To trudno wytłumaczyć – Delia zaczęła łagodnie, co mnie chwilowo uspokoiło. – Wszystko się
zaczęło na przyjęciu u twojej znajomej w Nogales. Od razu cię zauważyłam.
– Naprawdę? – spytałam z oczekiwaniem, spodziewając się komplementów na temat mojej
starannie dobranej garderoby, świadczącej o dobrym smaku.
Zapadło niezręczne milczenie. Nie widziałam oczu Delii przesłoniętych na wpół opuszczonymi
powiekami. W jej głosie było coś cichego, a jednak dziwnie niepokojącego, kiedy
powiedziała, że zwróciła we mnie uwagę na to, że za każdym razem, kiedy coś mówiłam do babci
mojej znajomej, sprawiałam wrażenie nieobecnej myślami, jakbym spała.
– Nieobecna myślami to delikatnie powiedziane – odparłam. – Nie masz pojęcia, przez co
przeszłam, co musiałam zrobić, żeby przekonać tę staruszkę, że nie jestem diabłem wcielonym.
Delia zdawała się mnie nie słyszeć.
– W jednej chwili zrozumiałam, że masz wielki talent do śnienia – ciągnęła.
– Chodziłam więc za tobą po całym domu i obserwowałam cię w akcji. Nie byłaś w pełni świadoma
tego, co robisz lub mówisz. A jednak świetnie dawałaś sobie radę, rozmawiałaś, śmiałaś się i
kłamałaś, ile wlezie, żeby się wszystkim spodobać.
– Nazywasz mnie kłamcą? – spytałam żartobliwym tonem, zdradzając się jednak z poczuciem
krzywdy. Poczułam impuls, by wpaść w gniew. Zaczęłam się gapić na szklankę z wodą na stoliku, aż
uczucie to minęło.
– Nie śmiałabym cię nazwać kłamcą – dość pompatycznie oznajmiła Delia.
– Nazwałabym cię śniącą. – W jej głosie brzmiała wielka powaga, lecz oczy rzucały wesołe iskierki
i złośliwe spojrzenia, kiedy powiedziała: – Czarownicy, którzy mnie wychowali, powiedzieli mi, że
nieważne, co ktoś mówi, dopóki ma moc powiedzenia tego. – W jej głosie brzmiał taki entuzjazm i
aprobata, że byłam pewna, że za drzwiami ktoś nas podsłuchuje. – A moc tę bierze się ze śnienia. Ty
o tym nie wiesz, bo przychodzi ci to w sposób naturalny, ale kiedy jesteś przyparta do muru, twój
umysł natychmiast ucieka w śnienie.
– Wychowali cię czarownicy? – spytałam, by zmienić temat.
– Oczywiście – przytaknęła, jakby to była najbardziej naturalna rzecz pod słońcem.
– Twoi rodzice byli czarownikami?
– Och, nie – zaprzeczyła i zachichotała. – Czarownicy mnie znaleźli któregoś dnia i od tamtej pory
mnie wychowywali.
– Ile wtedy miałaś lat? Byłaś jeszcze dzieckiem?
Delia roześmiała się, jakbym tym pytaniem sięgnęła szczytów poczucia humoru.
– Nie, nie byłam dzieckiem – odparła. – Byłam może w twoim wieku, kiedy mnie znaleźli i zaczęli
wychowywać.
– Jak to zaczęli cię wychowywać?
Delia spojrzała na mnie, nie skupiając na mnie wzroku. Przez chwilę wydawało mi się, że mnie nie
usłyszała, a jeżeli usłyszała, to nie zamierza odpowiedzieć. Powtórzyłam pytanie. Wzruszyła
ramionami i się uśmiechnęła.
– Wychowali mnie tak jak się wychowuje dziecko – powiedziała w końcu.
-Nie ma znaczenia, ile się ma lat; w ich świecie jesteś dzieckiem.
Nagle zaniepokojona, że ktoś nas może podsłuchiwać, zerknęłam przez ramię i szepnęłam:
– Kim są ci czarownicy, Delia?
– To bardzo trudne pytanie. – Zadumała się. – W tej chwili nie mogę nawet zacząć odpowiadać.
Mogę ci o nich powiedzieć tylko tyle, że to oni mi powiedzieli, że nigdy me należy kłamać, po to, by
inni ci wierzyli.

– W takim razie po co kłamać? – spytałam.


– Dla czystej przyjemności – natychmiast odparowała. Potem podniosła się z krzesła i powoli
podeszła do drzwi prowadzących na podwórko. Zanim wyszła, odwróciła się i z uśmiechem spytała: –
Znasz to przysłowie: ―Jeśli nie kłamiesz po to, by ci uwierzono, możesz mówić, co tylko chcesz,
niezależnie od tego, co o tobie myślą inni"?
– Nigdy nie słyszałam tego przysłowia. – Podejrzewałam, że je wymyśliła. Miało w sobie jej piętno.
– Poza tym nie rozumiem, co chcesz powiedzieć – dodałam afektowanym tonem.
– Jestem pewna, że rozumiesz – powiedziała, spoglądając na mnie z ukosa przez pasma czarnych
włosów. Ruchem brody nakazała mi, bym za nią poszła. – Chodźmy zobaczyć się z Esperanzą.
Podskoczyłam i popędziłam za nią, lecz w drzwiach zatrzymałam się raptownie. Chwilowo
oślepiona rażącym światłem na zewnątrz stałam zastanawiając się, co się stało. Wydawało mi się, że
nie minęła ani chwila odkąd pobiegłam przez pole za panem Floresem. Słońce, tak jak wtedy, wciąż
znajdowało się w zenicie.
Przed oczami mignęła mi czerwona spódnica Delii, gdy ta skręciła za róg. Pobiegłam za nią pod
kamiennym sklepieniem, które prowadziło na pełne uroku patio.
Początkowo nic nie zobaczyłam – tak wielki był kontrast między oślepiającym światłem a głębokimi
cieniami na patio. Stałam, wstrzymując oddech, zupełnie nieruchomo, wdychając wilgotne powietrze
pachnące kwiatami pomarańczy, kapryfolium i pachnącym groszkiem. Groszek wspinający się po
sznurkach, które zdawały się być przyczepione do nieba, wisiał niczym pstrokaty gobelin pośród
listowia drzew, krzewów i paproci.
Uzdrowicielka, którą widziałam wcześniej we snach, siedziała na bujanym fotelu pośrodku patio.
Była o wiele starsza od Delii i kobiet na pikniku, chociaż nie wiem, skąd to wiedziałam. Bujała się,
rozmarzona. Poczułam wielką udrękę, która ogarnęła całe moje jestestwo, gdyż miałam irracjonalną
pewność, że to bujanie się coraz bardziej ją ode mnie oddala. Gdy tak na nią patrzyłam, przetoczyła
się przeze mnie fala cierpienia, nieopisanego osamotnienia. Miałam ochotę przejść przez patio i
przytulić się do niej, lecz coś w ciemnych płytach podłogi ułożonych w skomplikowany wzór
powstrzymało mnie w pół kroku.
– Esperanzą – zdołałam w końcu wyszeptać głosem tak słabym, że sama ledwo go słyszałam.
Otworzyła oczy i uśmiechnęła się bez zdziwienia, jakby się mnie spodziewała. Wstała i podeszła
do mnie. Nie była wielkości dziecka, lecz mniej więcej mojego wzrostu, miała około pięć stóp i dwa
cale. Była chuda i krucha, lecz biła od niej witalność, przy której poczułam się słaba i pokurczona.
– Jakże się cieszę, że znowu cię widzę. – W jej głosie brzmiała szczerość. Ręką dała mi znak, bym
przysunęła sobie jedno z plecionych krzeseł i usiadła koło niej.
Kiedy się rozejrzałam, odkryłam obecność innych kobiet, w tym Delii. Siedziały na plecionych
krzesłach, na wpół ukryte w krzewach i drzewach. One też przyglądały
Oli się ciekawie. Niektóre z nich uśmiechały się, a inne jadły tamale z talerzy, które trzymały na
kolanach.
W cienistym, zielonym świetle patio – pomimo tak przyziemnego zajęcia, jakim było jedzenie –
kobiety sprawiały wrażenie bezpostaciowych, urojonych. A jednak każda z nich była nienaturalnie
wyraźna, nie mając jednocześnie ostrych konturów. Sprawiały takie wrażenie, jakby wchłonęły w
siebie zielonkawe światło patio, które nas otaczało niczym przezroczysta mgła. Do głowy przyszła mi
przelotna, lecz napawająca zgrozą myśl, że znajduję się w domu zamieszkałym przez duchy.
– Chciałabyś coś zjeść? – spytała mnie Esperanzą. – Delia przygotowała same pyszności.
– Nie, dziękuję – wymamrotałam głosem, który zabrzmiał jak nie mój. Widząc jej pytające
spojrzenie, dodałam słabo: – Nie jestem głodna. – Byłam tak zdenerwowana i przestraszona, że
nawet gdybym umierała z głodu, nie przełknęłabym ani kęsa.
Esperanzą najwyraźniej wyczuła mój lęk. Pochyliła się w moją stronę i uspokajająco poklepała
mnie po ramieniu.
– Co chcesz wiedzieć?
– Wydawało mi się, że widziałam cię we śnie – wyrzuciłam z siebie, po czym
– widząc jej rozbawiony wzrok – dodałam: – Czy teraz też mi się to wszystko śni?
– Tak, ale nie śpisz – odparła, powoli i starannie wymawiając każde słowo.
– Jak mogę śnić i jednocześnie nie spać?
– Niektóre kobiety potrafią to robić bez najmniejszego wysiłku – stwierdziła.
– Potrafią śnić i jednocześnie nie spać. Ty należysz do tych kobiet. Inni przez całe życie muszą
nad tym pracować.
Wyczułam nutę podziwu w jej głosie, lecz bynajmniej mi to nie pochlebiało. Wręcz przeciwnie,
jeszcze bardziej się zaniepokoiłam.
– Ale jak można śnić, nie śpiąc przy tym? – Upierałam się.
– Jeśli ci wyjaśnię, jak to możliwe, nie zrozumiesz – orzekła. – Uwierz mi na słowo, lepiej na razie
odłożyć wyjaśnienia. – Znowu poklepała mnie po ramieniu, a jej twarz rozjaśnił łagodny uśmiech. – Na
razie wystarczy jak się dowiesz, że jestem tą, która sprowadza sny.
Nie wydawało mi się, by to starczało, lecz nie ważyłam się jej o tym powiedzieć. Spytałam
natomiast:
– Czy byłam przytomna, kiedy mnie wyleczyłaś z koszmarów? I czy śniłam, kiedy siedziałam na
polu z Delią i resztą?
Esperanzą przyglądała mi się przez dłuższą chwilę, po czym mądrze pokiwała głową, jakby
postanowiła odsłonić przede mną jakąś wielką prawdę.
– Jesteś za głupia, żeby ujrzeć tajemnicę tego, co robimy. – Powiedziała to tak rzeczowo, że nawet
mi nie przyszło do głowy, żeby jej słowa uznać za zniewagę.
– Ale ty mogłabyś sprawić, żebym ją zobaczyła, prawda? – Poprosiłam gorąco.
Pozostałe kobiety zachichotały. Nie był to ironiczny śmiech, lecz coś w rodzaju nauczenia, które
rozlegało się wokół mnie niczym stłumiony śpiew chóru. Wydawało 1111 się, że dźwięku tego nie
wydają kobiety, lecz cienie na patio. Był to raczej szept,

delikatne ostrzeżenie, od którego nie tylko straciłam impet, lecz również pozbyłam się wątpliwości i
chęci poznania. I wiedziałam, bez cienia wątpliwości, że nie śpię, a jednocześnie śnię. Była to jednak
wiedza, której nie potrafiłam wytłumaczyć. Nie mogłam tego ująć w słowa.
Po paru chwilach skusiło mnie, żeby przeanalizować tę świadomość, włożyć ją w jakieś logiczne
ramy.
Esperanza przyglądała mi się z widoczną przyjemnością. Potem powiedziała:
– Wytłumaczę cię, kim jesteśmy i co robimy.
Przed swą przemową zrobiła wstęp. Ostrzegła mnie, że niełatwo będzie mi uwierzyć w to, co
usłyszę. Dlatego też mam się powstrzymać od oceniania i wysłuchać jej, nie przerywając i nie zadając
pytań.
– Zrobisz to?
– Oczywiście – odparowałam.
Przez chwilę milczała, spoglądając na mnie w zamyśleniu. Musiała wyczuć moją niepewność i
pytanie, które zawisło mi na wargach.
– Nie chodzi o to, żebym nie chciała odpowiedzieć na twoje pytania – stwierdziła.
– Po prostu na razie nie zrozumiesz odpowiedzi.
Kiwnęłam głową– nie na znak zgody – bojąc się, że jeżeli choć pisnę, Esperanza w ogóle
przestanie mówić.
Głosem, który sprowadzał się do cichego mruczenia, powiedziała mi coś zarówno
niewiarygodnego, jak i fascynującego. Powiedziała, że jest duchowym potomkiem czarowników, którzy
żyli w dolinie Oaxaca na wiele tysiącleci przed najazdem Hiszpanów.
Potem milczała przez długi czas. Jej wzrok, utkwiony w jaskrawych, wielobarwnych kwiatach
pachnącego groszku, zdawał się z nostalgią sięgać w przeszłość.
– Do działalności tych czarowników zaliczało się śnienie – podjęła po chwili.
– Czarownikami byli mężczyźni i kobiety, którzy posiadali niezwykłe moce śnienia i dokonywali
czynów, które przekraczają granice wyobraźni.
Otoczywszy rękoma kolana, słuchałam jej. Esperanza była wyborną gawędziarką i wielce
utalentowanym mimem. Jej twarz zmieniała się przy każdym wyjaśnieniu. Chwilami była to twarz
młodej kobiety, innym razem – staruszki lub mężczyzny albo niewinnego i figlarnego dziecka.
Powiedziała, że wiele tysiącleci temu mężczyźni i kobiety byli w posiadaniu wiedzy, która
pozwalała im wyślizgiwać się z naszego normalnego świata i wślizgiwać z powrotem. W ten oto
sposób podzielili swe życie na dwa obszary: dzień i noc. Podczas dnia wykonywali wszystkie zwykłe
czynności: zajmowali się normalnymi, przewidywalnymi, codziennymi sprawami. Nocą jednak stawali
się śniącymi. Systematycznie miewali sny, które przekraczały granice tego, co uważamy za
rzeczywistość.
Znowu zamilkła, jakby chcąc mi dać czas na przyjęcie jej słów.
– Używając ciemności jako osłony – ciągnęła– osiągnęli coś niepojętego: potrafili śnić na jawie.
Spodziewając się pytania, które już miałam jej zadać, Esperanza wyjaśniła, że śnienie na jawie
oznaczało, że potrafili pogrążyć się we śnie, który dawał im energię
do dokonywania czynów, jakie nie mieszczą się w głowie, a jednocześnie byli całkowicie świadomi
i przytomni.
Z powodu agresywnego sposobu porozumiewania się w domu nigdy nie wykształciłam w sobie
umiejętności długiego słuchania. Jeżeli nie mogłam wtrącać bezpośrednich, zaczepnych pytań, to
każda wymiana zdań, choćby niezwykle interesująca, była dla mnie pozbawiona znaczenia. Nie
mogąc się spierać, poczułam niepokój. Umierałam z chęci zasypania Esperanzy pytaniami. Miałam
pytania, lecz nie chodziło mi o to, by dostać odpowiedzi, by mi udzielono wyjaśnień. Chciałam ulec
pokusie wdania się z nią w słowną potyczkę, by znowu poczuć się normalnie.
Jakby wyczuwając burzę, która we mnie szalała, Esperanza przez chwilę mi się przyglądała, po
czym dała mi znak, bym się odezwała. Albo tylko tak mi się wydawało. Otworzyłam usta, by
powiedzieć – jak zwykle – co mi tylko przyszło do głowy, nawet jeżeli nie było to związane z tematem.
Nie mogłam jednak wydusić z siebie ani słowa. Próbowałam coś powiedzieć, ale z mojego gardła
wydobywało się tylko bulgotanie, które niezwykle rozbawiło pozostałe kobiety.
Esperanza wróciła do swej opowieści, jakby nie zauważyła moich nadaremnych wysiłków. Zdziwiło
mnie niepomiernie, że całkowicie przykuła mój ą uwagę. Powiedziała, że początki wiedzy czarowników
można zrozumieć jedynie w kategoriach legendy. Istota wyższa ulitowawszy się nad straszliwym
położeniem człowieka – którego przy życiu utrzymuje pożywienie i reprodukcja – dała mu moc śnienia
i nauczyła, jak wykorzystywać sny.
Legendy oczywiście przekazują prawdę w zawoalowanej postaci – opowiadała. – Ich powodzenie
w ukryciu prawdy zależy od przekonania człowieka, że to tylko zwykłe opowieści. Legendy o ludziach
zmieniających się w ptaki czy anioły to skrywana prawda, która sprawia wrażenie fantazji lub po prostu
zmyśleń prymitywnych czy zdegenerowanych umysłów.
Tak więc zadaniem czarowników przez wiele tysiącleci było tworzenie nowych legend i odkrywanie
prawdy ukrytej w starych.
Tu pojawiają się śniący. Kobiety są najlepsze w śnieniu. Maj ą umiejętność porzucania samych
siebie, umiejętność odpuszczania sobie.
Kobieta, która nauczyła mnie śnić, potrafiła utrzymać dwieście snów.
Esperanza zaczęła mi się bacznie przyglądać, jakby oceniała moją reakcję, jaką było kompletne
ogłupienie, nie miałam bowiem pojęcia, co miała na myśli. Wyjaśniła, że utrzymać sen oznacza, że
można śnić o czymś konkretnym i na zawołanie wejść w ten sen. Powiedziała, że jej nauczycielka
potrafiła na zawołanie wejść w dwieście snów o samej sobie.
– Kobiety są niezrównanymi śniącymi – zapewniła mnie Esperanza. – Kobiety są niezwykle
praktyczne. By utrzymać sen trzeba być praktycznym, gdyż sen musi dotyczyć praktycznych aspektów
danej osoby. Ulubionym snem mojej nauczycielki był sen o sobie w roli jastrzębia. Innym był sen o
sobie jako sowie. Tak więc w zależności od pory dnia potrafiła śnić, że jest albo jednym albo drugim, a
ponieważ śniła nie śpiąc, naprawdę była jastrzębiem albo sową.

W jej głosie brzmiała taka szczerość i przekonanie, że całkowicie znalazłam się pod jej urokiem.
Ani przez chwilę nie zwątpiłam w jej słowa. W tej chwili nic, co by powiedziała, nie wydałoby mi się
dziwaczne.
Potem wytłumaczyła, że aby mieć sen takiej natury, kobiety musiały przejść twardą dyscyplinę.
Pochyliła się ku mnie i poufnym szeptem, jakby nie chciała, żeby inni ją usłyszeli, powiedziała:
– Przez twardą dyscyplinę rozumiem nie męczącą rutynę, lecz raczej to, że kobiety muszą się
wyłamać z rutyny, której się od nich oczekuje. I muszą to zrobić w młodości – podkreśliła. – A co
najważniejsze, z nienaruszoną mocą. Często, kiedy kobiety sąjuż tak stare, że ich kobiecość
przekwita, decydują, że nadszedł czas na zajęcie się myślami i zajęciami nie z tego świata albo z
innych światów. Nie wiedzą ani nie chcą uwierzyć, że takiej kobiecie rzadko się to udaje. – Delikatnie
poklepała mnie po brzuchu, jakby grała na bębenku. – Tajemnicą kobiecej siły jest macica.
Z naciskiem pokiwała głową, jakby rzeczywiście usłyszała głupie pytanie, które pojawiło się w mojej
głowie: ―Macica?"
– Kobiety – ciągnęła – muszą zacząć od spalenia swej macicy. Nie mogą być żyzną ziemią, która
ma być zapłodniona przez mężczyznę spełniającego Boże przykazanie. Wciąż bacznie mi się
przyglądając, uśmiechnęła się i spytała:
– Jesteś przypadkiem wierząca?
Pokręciłam głową. Nie mogłam się odezwać. Miałam ściśnięte gardło i ledwo mogłam oddychać.
Oszołomił mnie strach i zdumienie – wywołane nie tyle jej słowami, lecz tym, jak się zmieniła. Gdyby
mnie spytano, nie potrafiłabym odpowiedzieć, kiedy to nastąpiło, lecz ni z tego, ni z owego jej twarz
stała się młoda i promienna. Wyglądała tak, jakby zapłonęło w niej życie wewnętrzne.
– To dobrze! – wykrzyknęła Esperanza. – Dzięki temu nie będziesz musiała walczyć z
przekonaniami religijnymi – wyjaśniła. – Bardzo trudno je pokonać. Ja zostałam wychowa na
zagorzałą katoliczkę. Myślałam, że umrę, kiedy musiałam zrewidować swoje podejście do religii. –
Westchnęła. Jej głos stał się tęskny i cichy, gdy dodała: – Ale to nic w porównaniu z walką, jaką
musiałam stoczyć, zanim zostałam śniącą.
Czekałam, ledwo oddychając, a po całym moim ciele przeszedł przyjemny dreszczyk, jak łagodne
uderzenie prądem elektrycznym. Spodziewałam się opowieści o straszliwej walce pomiędzy nią a
przerażającymi istotami. Ledwo ukryłam rozczarowanie, kiedy okazało się, że walkę tę musiała
stoczyć z samą sobą.
– By zostać śniącą, musiałam pokonać swoje, ja" – wyjaśniła. – Nic, ale to nic nie jest tak trudne.
My, kobiety, jesteśmy największymi więźniami własnego, ja". ―Ja" jest naszą klatką. Klatkę tę tworzą
nakazy i oczekiwania stawiane nam od chwili naszych narodzin. Wiesz, jak to jest. Jeżeli
pierworodnym dzieckiem jest syn, wówczas świętuje się ten fakt. Jeżeli jest to dziewczynka, następuje
wzruszenie ramionami i pada stwierdzenie: ―W porządku. I tak będziemy ją kochać i zrobimy dla niej
wszystko".
Z szacunku dla starszej pani nie roześmiałam się na głos. Nigdy w życiu nie słyszałam podobnego
stwierdzenia. Uważałam się za kobietę niezależną. Ale w świetle tego, co mówiła Esperanza,
najwyraźniej nie byłam lepsza od innych kobiet. I, choć
normalnie na ideę taką zareagowałabym inaczej, zgodziłam się z nią. Zawsze mi uświa-jjaniiano,
że warunkiem wstępnym, jaki należy spełnić, by być kobietą, jest zależność. Nauczono mnie, że
kobieta rzeczywiście ma szczęście, jeśli okaże się tak godna pożądania, że mężczyźni zrobią dla niej
wszystko. Mówiono mi, że dla mojej kobiecości poniżające jest robienie czegoś na własną rękę, jeśli
mogę to dostać. Wpojono mi, że miejsce kobiety jest w domu, z mężem i dziećmi.
– Podobnie jak ty, zostałam wychowana przez autorytatywnego, lecz wyrozumiałego ojca –
ciągnęła Esperanza. – I jak ty wierzyłam, że jestem wolna. Zrozumienie sposobu myślenia szamanów
– tego, że wolność wcale nie oznacza bycia sobą – niemal mnie dobiła. Bycie sobą oznaczało
potwierdzenie własnej kobiecości. I to pochłaniało cały mój czas, wysiłek i energię.
Czarownicy zaś rozumieją wolność jako umiejętność robienia tego, co niemożliwe, nieoczekiwane
– śnienia snu, który nie ma żadnej podstawy, żadnej rzeczywistości w codziennym życiu. – Jej głos
znowu obniżył się do szeptu, gdy dodała: – Wiedza czarowników dotyczy tego, co ekscytujące i nowe.
By zmienić swoje ,ja" i stać się śniącą, kobieta potrzebuje wyobraźni.
Esperanza powiedziała, że gdyby nie udało jej się pokonać własnego, ja", wiodłaby życie zwykłej
kobiety: życie, jakie przeznaczyli dla niej rodzice. Życie pełne porażek i poniżenia. Życie pozbawione
wszelkiej tajemnicy. Życie zaprogramowane przez obyczaje i tradycję.
Uszczypnęła mnie w ramię. Krzyknęłam z bólu.
– Słuchaj uważnie. – Upomniała mnie.
-Słucham – wymamrotałam defensywnym tonem, rozcierając rękę. Byłam pewna, że nikt nie
zauważył mojego malejącego zainteresowania.
-Nikt cię nie zwabi do świata czarowników. – Ostrzegła mnie. – Musisz wybierać sama, wiedząc, co
cię czeka.
Zmiany mojego nastroju były dla mnie czymś zdumiewającym, gdyż były zupełnie irracjonalne.
Powinnam się bać, a jednak czułam spokój, jakby moja obecność tam była najnaturalniejszą rzeczą
pod słońcem.
– Tajemnica mocy kobiety leży w jej macicy – powiedziała Esperanza i znowu poklepała mnie po
brzuchu. Powiedziała, że kobiety śnią macicą, a raczej z macicy. Fakt, że mają macicę, czyni z nich
wyśmienitych śniących.
Zanim dokończyłam myśleć: ―Dlaczego macica jest taka ważna?", Esperanza już mi
odpowiedziała.
– Macica jest centrum naszej kreatywnej energii – wyjaśniła – do tego stopnia, ze gdyby na świecie
zabrakło mężczyzn, kobiety nadal mogłyby się rozmnażać. A wówczas świat zostałby zaludniony
jedynie przez gatunek żeński. – Dodała, że kobiety rozmnażając się bez pomocy ze strony mężczyzn
mogłyby wydawać na świat jedynie własne klony.
Szczerze zdumiało mnie to oświadczenie. Nie mogłam się powstrzymać, by me przerwać
Esperanzie i powiedzieć, że na lekcjach biologii czytałam o dzieworództwie 1 "seksualnym
rozmnażaniu.

Wzruszyła ramionami i wróciła do swoich wyjaśnień.


– Tak więc kobiety mając zdolność i organy potrzebne do reprodukcji życia, mają również zdolność
produkowania snów za pomocą tych samych organów – powiedziała. Widząc niedowierzanie w moich
oczach, ostrzegła mnie: – Nie kłopocz się rozważaniem, jak to możliwe. Wyjaśnienie jest bardzo
proste, a ponieważ jest proste, najtrudniej je zrozumieć. Ja sama mam jeszcze z tym problemy.
Dlatego, co typowe dla kobiety, działam. Śnię i pozostawiam wyjaśnienia mężczyznom.
Esperanza utrzymywała, że czarownicy, o których mi opowiadała, początkowo przekazywali
wiedzę swym biologicznym potomkom lub wybranym osobom, lecz rezultaty były katastrofalne.
Zamiast utrwalać tę wiedzę, ci nowi czarownicy wybrani na drodze arbitralnego faworytyzmu zmyślali,
by umocnić własną pozy ej ę. W końcu zostali zniszczeni, przez co ich wiedza niemal wyginęła. Tych
paru czarowników, którzy przeżyli postanowiło nie przekazywać swej wiedzy potomkom lub wybranym
ludziom, lecz osobom wybranym przez bezosobową siłę, którą nazywali duchem.
– A to nas sprowadza do ciebie – obwieściła Esperanza. – Czarownicy z dawnych c/asów
zdecydowali, że zakwalifikują się tylko najstaranniej wybrani. Ty zostałaś nam wskazana. I oto jesteś!
Masz naturalną umiejętność śnienia. Dokąd się stąd udasz zależy od sił, które nami rządzą. Nie
zależy to od ciebie. Ani od nas, oczywiście. Ty możesz się tylko zgodzić albo odmówić.
Z żaru w jej głosie i błysku w oku wywnioskowałam, że podała mi to wyjaśnienie z całkowitą
powagą. To właśnie dzięki tej powadze nie roześmiałam się na głos. Poza tym byłam zbyt
wyczerpana.
Koncentracja umysłu, jakiej potrzebowałam, by podążać za jej tokiem myśli, była zbyt wielka.
Chciało mi się spać. Zaproponowała, bym rozprostowała nogi, położyła się i odprężyła. Posłuchałam
jej tak chętnie, że w końcu usnęłam.
Kiedy otworzyłam oczy, nie miałam pojęcia, ile czasu spałam. Poszukałam wzrokiem
uspokajających postaci Esperanzy i innych kobiet. Na patio nie było nikogo oprócz mnie. Nie czułam
się jednak osamotniona. Ich obecność w pewien sposób trwała nadal w otaczającej mnie zieleni,
czułam się chroniona. Lekki wietrzyk zaszeleścił w liściach. Czułam go na powiekach, ciepły i
delikatny. Owiał mnie, po czym przesunął się po mnie jak po pustyni, szybko i bezszelestnie.
Ze wzrokiem utkwionym w płytach podłogi obeszłam patio, usiłując rozgryźć ich skomplikowany
wzór. Ku memu radosnemu zdumieniu linie prowadziły od jednego plecionego krzesła do drugiego.
Próbowałam sobie przypomnieć, kto siedział na którym krześle, lecz choć wytężałam pamięć, niczego
sobie nie przypomniałam.
Moją uwagę zwrócił rozkoszny zapach jedzenia przyprawionego cebulą i czosnkiem. Idąc za tym
zapachem znalazłam się w kuchni, ogromnym prostokątnym pomieszczeniu. Było równie puste jak
patio. A jaskrawe kafelki na ścianie przypomniały mi o wzorze na patio. Nie zaczęłam wyszukiwać
podobieństwa, bo odkryłam jedzenie na mocnym drewnianym stole stojącym pośrodku pokoju.
Zakładając, że jedzenie jest dla mnie, usiadłam i wszystko zjadłam. Był to ten sam ostro przyprawiony
gulasz, który jadłam na pikniku. Na ciepło był jeszcze lepszy.
Kiedy zebrałam naczynia, żeby włożyć je do zlewu i pozmywać, pod podstawką znalazłam liścik i
odręcznie narysowaną mapkę. Były od Delii. Zaproponowała, żebym wróciła do Los Angeles przez
Tuscon, gdzie się spotkamy w pewnej kawiarni zaznaczonej na mapce. Dopiero tam, pisała, opowie
mi więcej o sobie j swoich przyjaciołach.
IV
Niecierpliwie czekając, co mi Delia ma do powiedzenia o swoich przyjaciołach, wróciłam do Los
Angeles przez Tuscon. Do kawiarni dotarłam późnym popołudniem. Jakiś starszy człowiek skierował
mnie na puste miejsce na parkingu. Dopiero, kiedy otworzył drzwi, uświadomiłam sobie, kto to.
– Mariano Aureliano! – wykrzyknęłam. – Co za niespodzianka. Tak się cieszę, że cię widzę. Co ty
tu robisz?
– Czekałem na ciebie – powiedział. – Więc mój przyjaciel i ja zajęliśmy ci miejsce. Kątem oka
dostrzegłam tęgiego Indianina prowadzącego starego, czerwonego pic-kupa. Zwolnił miejsce, kiedy
wjeżdżałam na parking.
– Delia niestety nie mogła na ciebie zaczekać – powiedział Mariano Aureliano przepraszającym
tonem. – Musiała nieoczekiwanie wyjechać do Oaxaca. – Uśmiechnął się szeroko i dodał: – Jestem tu
w jej imieniu. Mam nadzieję, że ci wynagrodzę jej nieobecność.
– Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że cię widzę – powiedziałam szczerze. Byłam przekonana, że
on lepiej niż Delia pomoże mi zrozumieć, co się ze mną działo w ciągu minionych paru dni. –
Esperanza wyjaśniła mi, że znajdowałam się w jakimś transie, kiedy was poznałam – dodałam.
– Tak powiedziała? – spytał nieobecnym tonem.
Jego głos, postawa, sposób bycia tak się różniły od tego, co zapamiętałam, że ciągle się na niego
gapiłam z nadzieją, że odkryję, co takiego się zmieniło. Ostre rysy twarzy zupełnie straciły swoją
ostrość. Byłam jednak tak pochłonięta własnymi myślami, że nie poświęciłam temu więcej uwagi.
– Esperanza zostawiła mnie samą w domu – ciągnęłam. – Wyjechały bez pożegnania. Ale nie
obraziłam się – dodałam czym prędzej. – Chociaż zazwyczaj jestem urażona, kiedy ktoś zachowuje
się niegrzecznie.
-Och, naprawdę?! – wykrzyknął, jakbym powiedziała coś niezwykle znaczącego.
Obawiając się, że może uznać za zniewagę to, co mówiłam o jego przyjaciołach, natychmiast
zaczęłam tłumaczyć, że naprawdę nie chciałam powiedzieć, że Esperanza i pozostałe kobiety
zachowały się nieładnie.
– Wręcz przeciwnie, były bardzo miłe i uprzejme – zapewniłam go. Już miałam wyjawić, co mi
powiedziała Esperanza, lecz powstrzymał mnie jego nieruchomy wzrok. Nie było w nim gniewu czy
groźby. Było to świdrujące spojrzenie, które przewiercało się przez wszelkie moje wymówki. Byłam
pewna, że przenikał wzrokiem ten bałagan, jaki teraz panował w moim umyśle.

Odwróciłam wzrok, by ukryć zdenerwowanie, po czym powiedziałam lekkim, niemal żartobliwym


tonem, że naprawdę nie ma dla mnie żadnego znaczenia to, że zostawiono mnie w domu samą.
– Byłam zaintrygowana tym, że znałam każdy zakamarek w tym domu – wyznałam, po czym
urwałam na chwilę, zastanawiając się, jakie wrażenie wywarły na nim moje słowa. On jednak dalej się
we mnie wpatrywał. – Poszłam do łazienki i uświadomiłam sobie, że już tam kiedyś byłam –
ciągnęłam. – Nie było tam żadnych luster. Przypomniałam sobie każdy szczegół, zanim tam weszłam.
Wtedy mi się przypomniało, że w całym domu nie ma ani jednego lustra. Obeszłam więc wszystkie
pokoje i rzeczywiście nie znalazłam luster. – Zauważywszy, że nadal nie reaguje, dodałam, że
słuchając radia w drodze do Tuscon uświadomiłam sobie, że jest dzień później niż mi się wydawało. –
Musiałam chyba przespać cały dzień – dokończyłam spiętym głosem.
– Nie przespałaś całego dnia – obojętnie stwierdził Mariano Aureliano. – Obeszłaś cały dom i długo
z nami rozmawiałaś, zanim usnęłaś jak zabita.
Roześmiałam się. Mój śmiech był na granicy histerii, on jednak najwyraźniej tego nie zauważył.
Również się roześmiał, więc się rozluźniłam.
– Nigdy nie śpię jak zabita – wyjaśniłam pośpiesznie. – Mam wyjątkowo lekki sen. Milczał, a kiedy
się w końcu odezwał, jego głos brzmiał poważnie.
– Nie pamiętasz, jak byłaś ciekawa, w jaki sposób te kobiety się ubierają i czeszą bez przeglądania
się w lustrze?
Nie przychodziła mi do głowy żadna odpowiedź, a on ciągnął:
– Nie pamiętasz, jakie ci się to wydało dziwne, że nie znalazłaś na ścianach żadnych obrazów i że
nie było tam...
– Nie przypominam sobie, żebym z kimkolwiek rozmawiała – przerwałam mu w pół zdania. Potem
spojrzałam na niego ostrożnie myśląc, że być może chcąc mnie otumanić mówi, że rozmawiałam ze
wszystkimi, chociaż w rzeczywistości nie zdarzyło się nic w tym rodzaju.
– To, że sobie nie przypominasz nie oznacza, że nie miało to miejsca – powiedział lakonicznie.
Żołądek mimowolnie mi się ścisnął. Uraził mnie nie jego ton, lecz fakt, że odpowiedział na moje
myśli.
Pewna, że jeżeli będę coś mówić, rozwieję swe rosnące obawy, zaczęłam się długo i zawile
rozwodzić nad tym, co czuję. Przytoczyłam to, co się wydarzyło. W kolejności wydarzeń powstały luki,
kiedy próbowałam zrekonstruować wszystko, co się wydarzyło pomiędzy sesją uzdrawiania, a podróżą
do Tucson, podczas której uświadomiłam sobie, że gdzieś mi się zapodział cały jeden dzień.
– Wy mi coś robicie, coś dziwnego i niebezpiecznego – zakończyłam, czując przez chwilę święte
oburzenie.
– Jesteś głuptasem – stwierdził Mariano Aureliano i po raz pierwszy się uśmiechnął. – Jeżeli coś
jest dziwne i niebezpieczne to tylko dlatego, że jest dla ciebie nowe. Jesteś silną kobietą. Prędzej czy
później zrozumiesz.
Zirytowało mnie słowo kobieta. Wolałabym, żeby powiedział dziewczyna. Przywykła do tego, że
zawsze jestem proszona o okazywanie dokumentów stwierdzających, że skończyłam szesnaście lat,
nagle poczułam się staro.
– Młodość musi być tylko w oczach patrzącego – powiedział, jakby znowu czytał w moich myślach.
– Ten, kto na ciebie patrzy, musi widzieć twoją młodość, ener-•– ale ty sama nie powinnaś uważać się
za małolatę. Musisz być niewinna, nie będąc niedojrzałą.
Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu nie mogłam znieść jego słów. Chciało mi siępłakać, nie z
poczucia krzywdy, lecz z przygnębienia. Nie wiedząc, co robić, zaproponowałam, żebyśmy coś zjedli.
– Umieram z głodu – powiedziałam, starając się, by zabrzmiało to pogodnie.
-Nieprawda – zaprzeczył autorytatywnie. – Próbujesz tylko zmienić temat.
Przestraszona jego tonem i słowami, spojrzałam na niego, strwożona. Moje zdziwienie szybko
przeszło w gniew. Byłam nie tylko głodna, ale też wykończona i zesztywniała po długiej jeździe.
Miałam ochotę wrzasnąć i wyładować na nim cały swój gniew i frustrację, lecz jego wzrok nie pozwolił
mi się ruszyć. Było coś gadziego w tych nie mrugających, płonących oczach. Przez chwilę
pomyślałam, że mnie połknie – tak jak wąż połyka zahipnotyzowanego, bezbronnego ptaka.
Mieszanina lęku i gniewu urosła do takich rozmiarów, że poczułam jak krew napływa mi do twarzy.
Po jego lekko uniesionych brwiach domyśliłam się, że moja twarz zrobiła się purpurowa. Od
najwcześniejszego dzieciństwa cierpiałam na straszliwe napady złości. W takich chwilach wszyscy
tylko starali się mnie uspokoić, nikt nigdy nie próbował powstrzymać tych moich ataków, więc
pogrążałam się w nich aż przekształcały się w potwornych rozmiarów ataki histerii. Ataków tych nigdy
nie powodowało to, że nie dostawałam tego, co chciałam, lecz zniewagi – prawdziwe lub
wyimaginowane – pod moim adresem.
Jednakże okoliczności tej chwili spowodowały, że zawstydziłam się z powodu tego
przyzwyczajenia. Podjęłam świadomą próbę zapanowania nad sobą, co pochłonęło niemal całą moją
energię, ale się uspokoiłam.
– Przez cały dzień, którego teraz nie pamiętasz, byłaś z nami – ciągnął Mariano Aureliano,
najwyraźniej nie zaniepokojony moimi zmianami nastroju. – W tym czasie byłaś komunikatywna i żywo
reagowałaś. Co było dla nas wielce zadowalające. Kiedy śnisz jesteś o wiele lepszą istotą, bardziej
atrakcyjną, bardziej obrotną. Pozwoliłaś nam dogłębnie się poznać.
Od tych słów miałam mętlik w głowie. Nigdy nie dawałam sobie dmuchać w kaszę, siałam się
ekspertem w wykrywaniu znaczenia ukrytego za słowami. Słowa ―poznać mnie dogłębnie" niezmiernie
mnie niepokoiły, zwłaszcza ―dogłębnie". Pomyślałam, że może to oznaczać tylko jedno i natychmiast
odrzuciłam tę myśl jako niedorzeczną.
Tak mnie pochłonęły własne rozważania, że już nie zwracałam uwagi na to, co mówi. Dalej
opowiadał mi o dniu, który gdzieś mi się zapodział, lecz jego słowa wpadały mi jednym uchem, a
wypadały drugim. Chyba patrzyłam na niego zupełnie pustym wzrokiem, bo ni z tego, ni z owego
przestał mówić.

pr
– Nie słuchasz – upomniał mnie surowo.
– Co mi zrobiliście, kiedy byłam w transie? – odszczeknęłam. Nie było to pytanie, raczej
oskarżenie.
Wystraszyły mnie własne słowa, bo nie były przemyślane. Po prostu wypsnęły mi się
niekontrolowane. Mariano Aureliano był jeszcze bardziej zdziwiony. Zaszokowany wytrzeszczył oczy,
po czym niemal zakrztusił się od śmiechu.
– My nie wykorzystujemy dziewczynek – zapewnił mnie. Nie tylko mówił szczerze, ale wręcz
wyglądał na urażonego moim oskarżeniem. – Esperanza powiedziała ci, kim jesteśmy. Jesteśmy
bardzo poważnymi ludźmi – podkreślił, po czym dodał ironicznie: – 1 mamy bardzo poważne zamiary.
– Jakie zamiary? – spytałam zaczepnie. – Esperanza nie powiedziała mi, czego ode mnie chcecie.
– Na pewno powiedziała – odparował z taką pewnością siebie, że przez chwilę zastanawiałam się,
czy nie podsłuchiwał naszej rozmowy na patio. Nie darowałabym mu tego. – Esperanza powiedziała
ci, że zostałaś nam przeznaczona – ciągnął. – 1 teraz tak samo się tym kierujemy, jak ty kierujesz się
strachem.
– Nie kieruję się niczym ani nikim! – krzyknęłam, zupełnie zapominając, że nie powiedział, czego
ode mnie chcą.
Absolutnie nie zrażony moim gniewem powiedział, że Esperanza bardzo dokładnie mi wyjaśniła, że
zobowiązali się od tej pory mnie wychowywać.
– Wychowywać mnie! – ryknęłam. – Zwariowałeś. Dostałam już wszelkie wychowanie, jakiego
potrzebowałam!
Ignorując mój wybuch, wytłumaczył, że ich zaangażowanie jest absolutne i czy to rozumiem, czy
też nie, nie ma dla nich najmniejszego znaczenia.
Gapiłam się na niego, nie potrafiąc ukryć przerażenia. Nigdy dotąd nie słyszałam, żeby ktoś
wyrażał się z tak nieodpartą obojętnością, a jednocześnie z taką troską. Próbując ukryć lęk,
spróbowałam natchnąć głos odwagą, do której mi było daleko, gdy spytałam:
– Co implikujesz mówiąc, że zamierzacie mnie wychowywać?
– Tylko to, co słyszysz – odparł. – Zobowiązaliśmy się cię poprowadzić.
– Ale dlaczego? – spytałam, jednocześnie przestraszona i zaciekawiona. – Nie rozumiesz, że nie
potrzebuję przewodnika, że nie chcę...
Moje słowa utonęły w radosnym śmiechu Mariano Aureliano.
– Z pewnością potrzebujesz przewodnika. Esperanza już ci pokazała, jak mało znaczące jest twoje
życie. – Spodziewając się mojego kolejnego pytania, ruchem ręki dał mi znak, bym była cicho. – Jeśli
zaś chodzi o to, dlaczego ty, a nie kto inny, to już ci wytłumaczyła, że to duch nam powiedział, kogo
powinniśmy poprowadzić. Duch nam wskazał, że to powinnaś być ty.
– Chwileczkę, Mariano Aureliano – zaprotestowałam. – Naprawdę nie chcę być niegrzeczna czy
niewdzięczna, ale musisz zrozumieć, że nie szukam pomocy. Nie chcę, żeby mnie ktoś prowadził,
chociaż pewnie tego potrzebuję. Już sama myśl o tym jest dla mnie okropna. Rozumiesz, co mam na
myśli? Wyrażam się jasno?
– Tak i wiem, co masz na myśli – zawtórował mi, cofając się przed moim oskarży-cielskim palcem.
– Ale właśnie dlatego, że niczego nie potrzebujesz, jesteś najbardziej odpowiednią kandydatką.
– Kandydatką?! – wrzasnęłam, wkurzona jego uporem. Rozejrzałam się, zastanawiając się, czy
usłyszeli mnie ludzie wchodzący do kawiarni i wychodzący z niej. – Co to ma być?! – Dalej się darłam.
– Ty i twoi towarzysze to banda świrusów. Dajcie mi święty spokój, słyszysz? Nie potrzebuję was ani
nikogo innego.
Ku memu zdziwieniu i niezdrowemu zadowoleniu, Mariano Aureliano w końcu stracił swą
cierpliwość i zaczął mi wymyślać, jak to kiedyś robił mój ojciec i bracia. Ledwo panując nad głosem,
który nie był na tyle głośny, by go słyszał ktoś poza nami, rzucał mi obelgi. Nazwał mnie głupią i
zepsutą. A potem, jakby te zniewagi tylko go bardziej rozochociły, powiedział coś niewybaczalnego.
Wykrzyczał jednym tchem, że jedynym majątkiem, jaki posiadam, jest to, że urodziłam się jako
niebieskooka blondynka w kraju, gdzie jasne włosy i niebieskie oczy są czczone i wielbione.
– Nigdy nie musiałaś o nic walczyć – zapewnił mnie. – Kolonialna mentalność cholos twojego kraju
sprawiła, że traktowano cię jako naprawdę zasługującą na specjalne traktowanie. Przywilej oparty na
blond włosach i niebieskich oczach to najgłupszy przywilej, jaki tylko może być.
Aż pośmiałam z wściekłości. Nigdy z założonymi rękoma nie przyjmowałam zniewag. Lata awantur
w domu i nadzwyczaj soczyste przekleństwa, jakich się nauczyłam w dzieciństwie na ulicach Caracas
– i których nigdy nie zapomniałam – opłaciły się tego popołudnia. Wykrzyczałam prosto w twarz
Mariano Aureliano takie rzeczy, jakich się wstydzę do tej pory.
Byłam tak rozjuszona, że nie zauważyłam, że podszedł do nas tęgawy Indianin, który prowadził
pickupa. Uświadomiłam sobie jego obecność dopiero wtedy, gdy usłyszałam jego głośny śmiech. On i
Mariano Aureliano dosłownie tarzali się po ziemi, trzymając się za brzuchy i rechocząc.
– Co was tak bawi?! – wrzasnęłam i odwróciłam się do Indianina. Jego też obrzuciłam wyzwiskami.
– Co za ordynarna kobieta – powiedział doskonałym angielskim. – Gdybym był twoim tatą,
porządnie natarłbym ci uszu.
– A kto ci kazał wtykać nos nie w swoje sprawy, ty spaślaku? – I w ślepej furii kopnęłam go w
goleń.
Ryknął z bólu i rzucił przekleństwo pod moim adresem.
Już miałam go ugryźć w rękę, kiedy Mariano Aureliano chwycił mnie od tyłu i rzucił do góry.
Czas stanął w miejscu. Mój upadek był tak powolny, tak niezauważalny, że wydawało mi się, że
całą wieczność wisiałam w powietrzu. Nie wylądowałam na ziemi z połamanymi kośćmi, jak się tego
spodziewałam, lecz w ramionach tęgiego Indianina. Nawet się nie zachwiał, tylko mnie złapał, jakbym
ważyła nie więcej od poduszki, dziewięćdziesięciupięciofuntowej poduszki. Widząc złośliwy błysk w
jego oku

byłam pewna, że znowu mnie rzuci w powietrze. Musiał wyczuć mój lęk, bo uśmiechnął się i
delikatnie mnie postawił.
Wyzuta z wszelkiego gniewu i siły, oparłam się o samochód i zaczęłam szlochać.
Mariano Aureliano objął mnie i pogłaskał po głowie i ramionach – jak mój ojciec, kiedy byłam mała.
Uspokajającym szeptem zapewnił mnie, że w ogóle go nie zdenerwowały te plugastwa, które mu
wykrzyczałam prosto w twarz.
Od poczucia winy i rozżalenia zaczęłam szlochać jeszcze bardziej.
Z rezygnacją pokręcił głową, chociaż z jego oczu biła uciecha. Potem, najwyraźniej chcąc mnie
rozbawić, przyznał się, że wciąż nie może uwierzyć, że znam, już nie mówiąc o używaniu, takie
brzydkie słowa.
– No, ale język jest po to, by go używać. – Zamyślił się. – A brzydkich słów trzeba używać, kiedy
okoliczności do tego zmuszają.
Wcale mnie to nie rozśmieszyło. A kiedy minęła fala rozżalenia, co do mnie podobne zaczęłam
zastanawiać się nad jego stwierdzeniem, że moim jedynym majątkiem są blond włosy i niebieskie
oczy.
Chyba dałam mu do zrozumienia, jakie są mój e uczucia, bo zapewnił mnie, że powiedział to tylko
po to, by mnie zdenerwować i że nie ma w tym ani krzty prawdy. W iedziałam, że kłamie. Przez chwilę
poczułam się w dwójnasób urażona, potem jednak uświadomiłam sobie, że moje mechanizmy
obronne zostały zniszczone. Zgodziłam się z nim. Miał rację we wszystkim, co powiedział. Jednym
gestem rozpracował mnie, zniszczył moją tarczę ochronną, że tak powiem. Nikt, nawet najgorszy
wróg, nie mógłby mi zadać tak precyzyjnego i niszczącego ciosu. A jednak, choć mogłam mieć na
jego temat najgorsze zdanie, Mariano Aureliano nie był moim wrogiem.
Na tę myśl aż mi się zakręciło w głowie. Zupełnie jakby jakaś niewidzialna siła coś we mnie
kruszyła: wizerunek samej siebie. Coś, co do tej pory dodawało mi sił, teraz mi je odbierało.
Mariano Aureliano wziął mnie za rękę i podprowadził do kawiarni.
– Zawrzyjmy przymierze – powiedział jowialnie. – Chciałbym cię prosić o pewną przysługę.
– Twoje słowo jest dla mnie rozkazem – odparłam, próbując wpaść w jego ton.
– Zanim tu przyjechałaś, wszedłem do tej kawiarni na kanapkę, ale dosłownie nie chcieli mnie
obsłużyć. Kiedy się poskarżyłem, kucharz mnie wyrzucił. – Spojrzał na mnie z przygnębieniem i dodał:
– Tak bywa, kiedy się jest Indianinem.
– Złóż skargę kierownikowi na tego kucharza! – wykrzyknęłam w słusznym gniewie, już całkiem i w
zupełnie tajemniczy sposób zapominając o własnym wzburzeniu.
– To by nic nie dało – wyznał Mariano Aureliano. Stwierdził, że pomogę mu tylko wtedy, jeśli sama
pójdę do kawiarni, usiądę za barem, zamówię jakieś wykwintne danie i wrzucę do niego martwą
muchę.
-1 obwinie o to kucharza – dokończyłam za niego. Cały plan brzmiał tak absurdalnie, że się
roześmiałam. Kiedy jednak zobaczyłam, że rzeczywiście oczekuje tego ode mnie, obiecałam, że
spełnię jego prośbę.
– Zaczekaj tutaj – powiedział Mariano Aureliano, po czym razem z tęgim Indianinem – którego
jeszcze mi nie przedstawił– skierował się do starego, czerwonego pickupa zaparkowanego na ulicy.
Wrócili po paru chwilach. – A przy okazji – powiedział Mariano Aureliano – ten tutaj to John. Jest
Indianinem z plemienia Yuma w Arizonie.
Miałam ochotę go spytać, czy on też jest szamanem, ale Mariano Aureliano mnie ubiegł.
– Jest najmłodszy w naszej grupie – powiedział. Chichocząc nerwowo wyciągnęłam rękę i
powiedziałam:
– Miło mi cię poznać.
-1 mnie również – odparł John głębokim, dźwięcznym głosem i gorąco uścisnął mi dłoń. – Mam
nadzieję, że już nigdy się nie pobijemy. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Chociaż nie był zbyt wysoki, biła z niego witalność i siła olbrzyma. Nawet jego duże, białe zęby
zdawały się niezniszczalne.
John żartobliwie pomacał moje bicepsy.
– Zakładam się, że jednym uderzeniem powaliłabyś każdego faceta – powiedział. Zanim zdążyłam
przeprosić za kopnięcia i zniewagi, Mariano Aureliano wcisnął mi w dłoń jakieś pudełeczko.
– Mucha – szepnął. – John proponuje, żebyś to założyła – dodał, wyjmując z torby czarną perukę
całą w lokach. – Nie martw się, jest nowiutka – zapewnił mnie, wciągając mi perukę na głowę. Potem
odsunął mnie na wyciągnięcie ręki i przyjrzał mi się krytycznie. – Nieźle – orzekł, upychając pod
peruką moje długie, jasne włosy. – Nie chcę, żeby cię ktoś rozpoznał.
– Nie muszę się przebierać – zapewniłam go. – Uwierz mi na słowo, nie znam nikogo w Tuscon. –
Przekręciłam boczne lusterko w samochodzie i przejrzałam się w nim. – Nie mogę tak tam pójść –
zaprotestowałam. — Wyglądam jak pudel.
Mariano Aureliano spoglądał na mnie z irytującym rozbawieniem, poprawiając jakieś niesforne loki.
– Nie zapominaj, że masz usiąść przy barze i wydrzeć się w niebogłosy, kiedy znajdziesz muchę w
jedzeniu.
– Dlaczego?
Spojrzał na mnie, jakbym była półgłówkiem.
– Musisz zwrócić na siebie uwagę i upokorzyć kucharza – powiedział.
Kawiarnia pełna była ludzi, którzy przyszli na wczesną kolację. Mimo to wkrótce znalazłam miejsce
przy barze i przyszła do mnie sterana życiem, lecz przyjaźnie nastawiona stara kelnerka.
Za okienkiem do wydawania posiłków stał, na wpół schowany, kucharz. Podobnie J&kjego dwóch
pomocników wyglądał na Meksykanina lub Amerykanina z domieszką wwi meksykańskiej. Tak
pogodnie wykonywał swą pracę, że byłam pewna, że to nie-Sroźny, niezdolny do złośliwości człowiek.
Kiedy jednak pomyślałam ° starym Indianinie czekającym na mnie na parkingu, nie poczułam żadnych
wyrzutów sumienia, kiedy wysypałam zawartość małego pudełka zapałek – tak ukradkowo

i szybko, że nie zauważyli tego nawet moi sąsiedzi – na doskonale wysmażonego hamburgera,
którego zamówiłam.
Mój pełen wstrętu okrzyk był nie udawany, kiedy ujrzałam ogromnego, martwego karalucha na
swoim talerzu.
– Co się stało, złotko? – kelnerka spytała, zaniepokojona.
– Czy ten kucharz spodziewa się, że to zjem? – poskarżyłam się. Nie musiałam udawać gniewu.
Byłam oburzona, nie na kucharza, lecz na Mariano Aureliano. – Jak mógł mi zrobić coś takiego? –
spytałam podniesionym głosem.
– To jakiś straszny przypadek – kelnerka zaczęła się tłumaczyć przed dwoma zaciekawionymi i
zaniepokojonymi klientami koło mnie. Pokazała talerz kucharzowi.
– Fascynujące! – powiedział kucharz głośno i wyraźnie. Z zamyśleniem pocierając brodę,
przyglądał się jedzeniu. Bynajmniej się nie zdenerwował. Podejrzewałam, że śmieje się ze mnie. –
Ten karaluch albo spadł z sufitu – zastanawiał się, z wielkim zainteresowaniem wpatrując się w moją
głowę – albo z jej peruki.
Zanim zdążyłam się oburzyć i usadzić kucharza na miejscu, zaproponował mi inną pozycję w
menu.
– Na koszt firmy – obiecał.
Zamówiłam stek i pieczonego ziemniaka, które niemal natychmiast mi podano. Kiedy polewałam
jakimś sosem sałatę, którą zawsze jem na końcu, znalazłam ogromnej wielkości pająka, który wypełzł
spod jej liścia. Byłam tak zaszokowana tą oczywistą prowokacją, że nawet nie krzyknęłam.
Podniosłam wzrok. Zza okienka machał do mnie kucharz, uśmiechając się promiennie.
Mariano Aureliano czekał na mnie niecierpliwie.
– Co się stało? – spytał.
– Ty i ten twój obrzydliwy karaluch! – wyrzuciłam z siebie, po czym dodałam z urazą: – Nic się nie
stało. Kucharz wcale się nie przejął. Niesamowicie się ucieszył, oczywiście moim kosztem. Tylko ja się
przejęłam. Nakłaniana, zdałam Mariano Aureliano szczegółowe sprawozdanie z tego, co zaszło. Im
więcej mówiłam, tym bardziej był zadowolony. Zdezorientowana jego reakcją, rzuciłam mu gniewne
spojrzenie.
– Co cię tak bawi? – spytałam.
Próbował zachować poważną minę, ale usta mu drżały. Cichy chichot przerodził się w głośny,
radosny rechot.
– To niemożliwe, żebyś brała siebie tak poważnie – złajał mnie. – Jesteś doskonałą śniącą, ale
aktorka z ciebie żadna.
– Teraz nie gram. I z pewnością wtedy też nie grałam – powiedziałam defensywnie wysokim,
przenikliwym głosem.
– Chciałem powiedzieć, że liczyłem na twoją umiejętność bycia przekonującą – powiedział. –
Miałaś sprawić, by kucharz uwierzył w coś, co nie było prawdą. Naprawdę wydawało mi się, że ci się
to uda.
– Jak śmiesz mnie krytykować! – krzyknęłam. – Przez ciebie zrobiłam z siebie idiotkę, a ty mówisz,
że nie umiem grać! – Ściągnęłam perukę i cisnęłam ją w jego stronę. – Teraz na pewno dostaniesz
wszy.
Ignorując mój wybuch, Mariano Aureliano powiedział, że Florinda już go uprzedziła, że nie potrafię
udawać.
– Musieliśmy się upewnić, żeby cię umieścić w odpowiedniej kategorii – dodał spokojnie. –
Czarownicy to śniący, lub myśliwi. Niektórzy należą do obu kategorii.
– O czym ty mówisz? Co to za bzdury z tymi śniącymi i myśliwymi?
– Śniący zajmują się snami – wyjaśnił łagodnie. – Czerpią swą siłę, mądrość, ze snów. Myśliwi zaś
zajmują się ludźmi, otaczającym nas światem. Czerpią swą mądrość, siłę z kontaktów z innymi ludźmi.
– Najwyraźniej w ogóle mnie nie znasz – powiedziałam szyderczo. – Mój e relacj e z ludźmi są
doskonałe.
-Nie, nieprawda – zaprzeczył. – Sama mówiłaś, że nie umiesz rozmawiać. Świetnie kłamiesz, ale
tylko po to, żeby dostać to, czego chcesz. Twoje kłamstwa są zbyt konkretne, zbyt osobiste. A wiesz,
dlaczego? – Urwał na chwilę, jakby chciał mi dać czas na odpowiedź. Zanim jednak wymyśliłam
jakąkolwiek odpowiedź, dodał: – Dlatego, że dla ciebie wszystko jest albo czarne albo białe, nie
rozróżniasz odcieni. I nie mówię tego w kategoriach moralności, ale wygody. To znaczy twojej
wygody. Prawdziwa despotka. – Mariano Aureliano i John wymienili spojrzenia, obaj rozprostowali
ramiona, strzelili obcasami, po czym zrobili coś niewybaczalnego. Wznieśli ręce w faszystowskim
pozdrowieniu i powiedzieli: – Mein Fuehrer!
Im bardziej się śmiali, tym większy stawał się mój gniew. Czułam, jak krew szumi mi w uszach i
napływa do twarzy. I tym razem nie zrobiłam nic, by się uspokoić. Zaczęłam kopać samochód i walić
rękoma o dach.
Obaj mężczyźni, zamiast mnie uspokoić – jak by to z pewnością uczynili moi rodzice czy
przyjaciele – stali tylko, śmiejąc się, jakbym odgrywała przed nimi prze-śmieszne przedstawienie.
Ich obojętność, kompletny brak troski o mnie były tak szokujące, że mój gniew sam zgasł. Nigdy
jeszcze nie byłam tak ignorowana. Miałam mętlik w głowie. W końcu sobie uświadomiłam, że nie
został mi już żaden wybieg. Aż do tego dnia nie wiedziałam, że jeżeli świadek mojego ataku histerii nie
okaże żadnej troski, nie będę wiedziała, co zrobić.
– Chyba jest zdezorientowana – Mariano Aureliano powiedział do Johna. – Nie We, co robić. –
Otoczył ramionami tęgiego Indianina i dodał cicho, lecz na tyle głośno, bym usłyszała: – Teraz się
rozpłacze, a wtedy będzie się zalewała łzami, aż zaczniemy ją pocieszać. Nie ma nic bardziej
męczącego od rozpieszczonej cipki.
Tego już było za wiele. Jak ranny byk opuściłam głowę i zaatakowałam Mariano Aureliano.
Był tak zaskoczony moim nagłym, wściekłym atakiem, że prawie stracił równowagę. Dzięki temu
miałam dość czasu, by zatopić zęby w mięsistej części jego brzucha. Wydał z siebie ryk, będący
połączeniem bólu i śmiechu.
John chwycił mnie za nadgarstek i zaczął ciągnąć. Tak zaciskałam zęby, że puściła
J&oja częściowa proteza. Kiedy miałam trzynaście lat wybiłam sobie dwa przednie zęby w
Uatyce między wenezuelskimi i niemieckimi uczniami w niemieckim liceum w Caracas.

Obaj mężczyźni zawyli ze śmiechu. John pochylił się nad bagażnikiem mojego volkswagena i
trzymając się za brzuch zaczął walić dłońmi w samochód.
– Ona ma przerwę między zębami jak futbolista! – krzyknął między kolejnymi napadami śmiechu.
Ogarnął mnie niewypowiedziany wstyd. Byłam tak mocno roztrzęsiona, że kolana się pode mną
ugięły, osunęłam się na chodnik jak szmaciana lalka i po prostu zemdlałam.
Kiedy odzyskałam przytomność, siedziałam w pickupie. Mariano Aureliano masował mi plecy. Z
uśmiechem pogłaskał mnie po głowie, po czym mnie przytulił.
Zdziwił mnie mój kompletny brak emocji. Nie byłam ani zawstydzona, ani poirytowana, lecz
zrelaksowana, rozluźniona. Ogarnął mnie spokój, pogoda ducha, jakiej nigdy dotąd nie zaznałam. Po
raz pierwszy w życiu uświadomiłam sobie, że nigdy nie czułam się swobodnie: czy to w samotności,
czy w obecności innych ludzi.
– Niezmiernie cię lubimy – powiedział Mariano Aureliano. – Ale musisz się wyleczyć z tych ataków
histerii. Inaczej cię zabiją. Tym razem to była moja wina. Muszę cię przeprosić. Rozmyślnie cię
sprowokowałem.
Byłam zbyt spokojna, by cokolwiek powiedzieć. Wysiadłam z półciężarówki, by rozprostować ręce i
nogi. W łydkach złapały mnie bolesne skurcze.
Po paru chwilach milczenia przeprosiłam obu mężczyzn. Powiedziałam im, że łatwiej tracę
panowanie nad sobą, odkąd zaczęłam nałogowo pić coca-colę.
– W takim razie przestań ją pić – zasugerował Mariano Aureliano. Potem kompletnie zmienił temat
i zaczął gawędzić, jakby nic się nie stało. Powiedział, że niezwykle się cieszy, że się do nich
przyłączyłam.
– Naprawdę? – spytałam, nic nie rozumiejąc. – Przyłączyłam się do was?
– Tak! – powiedział z naciskiem. – Któregoś dnia wszystko to zacznie mieć dla ciebie sens. –
Wskazał na stado wron kraczących nad nami. – Wrony to dobry znak. Spójrz, jak cudownie wyglądają.
Są jak obraz na niebie. Ich pojawienie się to znak, że znowu się spotkamy.
Patrzyłam na ptaki, aż odleciały i zniknęły mi z oczu. Kiedy się odwróciłam, żeby spojrzeć na
Mariano Aureliano, już go nie było. Pickup odjechał bezszelestnie.
V
Nie zważając na drapiące krzaki, popędziłam za psem, który przemykał się przez krzewy szałwi z
lekkomyślną szybkością. Wkrótce straciłam z oczu jego złote futro lśniące wśród wonnych dzikich
krzewów i podążyłam za szczekaniem, coraz bardziej cichnącym w oddali.
Niespokojnie spojrzałam na gęstą mgłę nadciągającą w moją stronę. Zamknęła się wokół miejsca,
gdzie stałam i w parę chwil przestałam widzieć niebo. Popołudniowe słońce, niczym przyćmiona kula
ognia, było ledwo widoczne. A cudowny widok Zatoki Santa Monica, teraz bardziej istniejącej w mojej
wyobraźni niż widocznej z gór Santa Susana, zniknął z niewiarygodną szybkością.
Nie martwiłam się, że pies się zgubi. Ja jednak nie miałam pojęcia, gdzie znaleźć odosobnione
miejsce, które moi przyjaciele wybrali na piknik. Albo gdzie się podział szlak, po którym goniłam psa.
Zrobiłam parę niepewnych kroków w jakimś ogólnym kierunku, w którym pobiegł pies, kiedy coś
mnie zatrzymało. Zobaczyłam, że z góry, przez jakąś szczelinę we mgle padają na mnie maleńkie
punkciki światła. Spadały jeden po drugim niczym płomyki uwiązane na sznurku. Światełka drżały i
wibrowały w powietrzu, a gdy już-już miały mnie dotknąć, zniknęły, jakby je połknęła otaczająca mnie
mgła.
Ponieważ zniknęły zaledwie parę stóp ode mnie, przysunęłam się bliżej do tego miejsca, chcąc
zbadać ten niezwykły widok. Po paru chwilach intensywnego wpatrywania się w mgłę dostrzegłam
ciemne ludzkie sylwetki sunące w powietrzu dwie trzy stopy nad ziemią, poruszające się tak, jakby na
palcach szły po chmurach. Jedna za drugą sylwetki te przycupnęły w kręgu. Zrobiłam jeszcze parę
niezdecydowanych kroków, po czym zatrzymałam się, gdy mgła zgęstniała i je wchłonęła.
Znieruchomiałam, nie wiedząc, co robić. Czułam niesamowity strach. Nie taki, jaki znam, ale strach
w ciele, w brzuchu, taki strach, jaki muszą odczuwać zwierzęta. Nie wiem, jak długo tam stałam. Kiedy
mgła się przerzedziła na tyle, że mogłam się przez nią przebić wzrokiem, po swojej lewej stronie,
jakieś pięćdziesiąt stóp dalej, ujrzałam dwóch mężczyzn siedzących w kucki na ziemi. Szeptali coś
między sobą. Dźwięk ich głosów zdawał się mnie otaczać spowity jakby w małe spłachetki mgły
przypominające kłębki bawełny. Nie rozumiałam, co mówią, ale uspokoiłam się, kiedy pochwyciłam
parę pojedynczych słów. Mówili po hiszpańsku.
– Zabłądziłam! – krzyknęłam po hiszpańsku.
Mężczyźni odwrócili się powoli, z wahaniem i niedowierzaniem, jakby zobaczyli ducha. Obróciłam
się myśląc, że może za mną stoi ktoś, kto spowodował tak dramatyczną reakcję. Za mną jednak nie
było nikogo.
Szczerząc zęby w uśmiechu jeden z mężczyzn wstał, rozprostował kończyny, aż mu trzasnęło w
stawach, po czym kilkoma dużymi krokami pokonał dzielącą nas odległość. Był młody, niski i
atletycznie zbudowany, miał umięśnione ramiona i dużą głowę. Z jego ciemnych oczu biło rozbawienie
i ciekawość.
Powiedziałam mu, że wędrowałam z przyjaciółmi i zabłądziłam, biegnąc za psem.
– Nie mam pojęcia, jak do nich trafić – zakończyłam.
– Tędy nie możesz iść dalej – ostrzegł mnie mężczyzna. – Stoimy na klifie. – Poufałym gestem ujął
mnie pod łokieć i zaprowadził na samą krawędź przepaści, nie więcej niż dziesięć stóp od miejsca, w
którym stałam. – Mój przyjaciel – powiedział, wskazując na drugiego mężczyznę, który siedział dalej,
gapiąc się na mnie – właśnie mi opowiedział, że w dole znajduje się stare indiańskie cmentarzysko,
kiedy się pojawiłaś i niemal śmiertelnie nas wystraszyłaś. – Spojrzał na moją twarz, długie, jasne
włosy i spytał: – Jesteś Szwedką?
Wciąż oszołomiona tym, co młody mężczyzna powiedział o cmentarzysku, zapa-trzyłam się w
mgłę. W normalnych okolicznościach jako studentka antropologii bar-"20 bym chciała dowiedzieć się
więcej na temat starego indiańskiego cmentarzyska.
51

Jednakże w tej chwili nic a nic mnie nie obchodziło, czy taki cmentarz rzeczywiście istnieje w tej
zamglonej próżni pode mną. Myślałam tylko o tym, że gdyby mojej uwagi nie przyciągnęły te
światełka, sama bym się pogrzebała.
– Jesteś Szwedką? – młody mężczyzna ponowił pytanie.
– Tak – skłamałam i od razu tego pożałowałam. Nie wiedziałam, jak naprawić ten błąd, nie tracąc
przy tym twarzy.
– Doskonale mówisz po hiszpańsku – pochwalił mnie mężczyzna. – Szwedzi mają niezwykłe ucho
do języków.
Chociaż miałam straszne wyrzuty sumienia, nie mogłam nie dodać, że poza talentem językowym u
Szwedów istnieje też konieczność uczenia się różnych języków, jeżeli chcą się porozumieć z resztą
świata.
– Poza tym – wyznałam – wychowałam się w Ameryce Południowej.
Z jakiegoś dziwnego powodu informacja ta najwyraźniej zdezorientowała mężczyznę. Pokręcił
głową jakby z niedowierzaniem, po czym zamilkł na dłuższy czas, pogrążony w myślach. Potem, jakby
podjął jakąś decyzję, szybko chwycił mnie za rękę i zaprowadził do drugiego mężczyzny.
Nie byłam nastrojona towarzysko. Chciałam jak najszybciej wrócić do swoich znajomych. Młody
mężczyzna sprawił jednak, że poczułam się swobodnie i zamiast poprosić ich, by mnie zaprowadzili
na szlak, opowiedziałam im szczegółowo o światełkach i ludzkich sylwetkach, które widziałam.
– Jakie to dziwne, że duch ją oszczędził – wymruczał do siebie siedzący mężczyzna, marszcząc
ciemne brwi. Najwyraźniej jednak mówił do swojego towarzysza, który w odpowiedzi wymamrotał coś,
czego nie zrozumiałam. Wymienili konspiracyjne spojrzenia, co jeszcze spotęgowało mój niepokój.
– Słucham? – spytałam, zwracając się do siedzącego mężczyzny. – Nie dosłyszałam, co
powiedziałeś.
Spojrzał na mnie agresywnie i posępnie.
– Zostałaś ostrzeżona przed niebezpieczeństwem – stwierdził głębokim i dźwięcznym głosem. –
Wysłannicy śmierci pospieszyli ci z pomocą.
– Kto? – miałam ochotę spytać, chociaż doskonale go zrozumiałam. Bacznie mu się przyjrzałam.
Przez chwilę miałam pewność, że go znam, ale im dłużej na niego patrzyłam, tym bardziej sobie
uświadamiałam, że się mylę. Nie mogłam jednak całkowicie odrzucić uczucia, że go znam. Nie był tak
młody jak jego towarzysz, ale też nie stary. Z całą pewnością był Indianinem. Miał ciemnobrązową
skórę. Jego włosy były atramen-towoczarne, proste i gęste jak szczotka. Jednakże znajomy wydawał
mi się nie tylko jego wygląd zewnętrzny: był tak smutny jak to tylko ja potrafię.
Wyglądając na skrępowanego moim spojrzeniem, podniósł się gwałtownie.
– Zaprowadzę cię do twoich przyjaciół – wymamrotał. – Proszę za mną, tylko nie waż się upaść.
Przewrócisz się na mnie i zabijesz nas oboje – dodał burkliwie.
– Wiesz, dokąd idziesz? – krzyknęłam za nim głosem ostrym od zdenerwowania. Straciłam
orientację – nie żebym normalnie była w tym dobra – ale biegnąc za psem nie uświadamiałam sobie,
że wspinam się po wzgórzu.
Mężczyzna się odwrócił. Uśmieszek rozbawienia na chwilę rozjaśnił jego twarz, lecz jego oczy się
nie uśmiechały. Kiedy na mnie spojrzał, jego wzrok był mroczny i kamienny.
– Zaprowadzę cię do twoich przyjaciół – powiedział tylko.
Nie podobał mi się, a jednak mu wierzyłam. Nie był zbyt wysoki – miał jakieś pięć stóp i dziesięć
cali wzrostu – i miał drobną budowę, lecz jego ciało było masywne i zwarte jak u kogoś umięśnionego.
Poruszał się we mgle z nadzwyczajną pewnością siebie, stawiając stopy ze swobodą i gracją.
Młodszy mężczyzna szedł za mną, pomagając mi za każdym razem, kiedy utknęłam. Zachowywał
się z troską staroświeckiego dżentelmena. Jego dłonie były silne, piękne i niewiarygodnie miękkie w
dotyku. Obdarzony był ogromną siłą. Kilka razy bez wysiłku podniósł mnie nad swoją głowę. Może nie
było to jakimś nadzwyczajnym wyczynem, zważywszy na mój ą piórkową wagę, robiło jednak
wrażenie, zważywszy, że stał na skalnych występach i był nie więcej niż dwa-trzy cale wyższy ode
mnie.
– Powinnaś podziękować wysłannikom śmierci – oznajmił mężczyzna, który prowadził, gdy tylko
stanęliśmy na równinie.
-Naprawdę? – spytałam ironicznie. Myśl o dziękowaniu ―wysłannikom śmierci" wydawała mi się
absurdalna. – Mam paść na kolana? – spytałam między wybuchami śmiechu.
Mężczyzna nie uznał tego za zabawne. Oparł dłonie na biodrach i spojrzał mi prosto w oczy. Na
jego wąskiej, ponurej twarzy nie było cienia uśmiechu. Było coś groźnego w jego postawie, w
skośnych ciemnych oczach pod szczeciniastymi brwiami biegnącymi jedną linią nad sklepieniem jego
ostrego nosa. Odwrócił się ode mnie gwałtownie i odszedł, by usiąść na pobliskiej skale.
-Nie możemy opuścić tego miejsca, dopóki nie podziękujesz wysłannikom śmierci – oznajmił.
Nagle uderzyła mnie myśl, że jestem sama w tym odludnym miejscu. Tonęłam we mgle z dwoma
obcymi mężczyznami, z których jeden prawdopodobnie był niebezpieczny. Wiedziałam, że nie ruszy
się z miejsca, dopóki nie spełnię jego niedorzecznej prośby. Ku memu zdumieniu zamiast się
przestraszyć, zachciało mi się śmiać.
Wszechwiedzący uśmiech na twarzy młodszego mężczyzny wyraźnie świadczył o tym, że
mężczyzna wie, co czuję i że jest tym niezmiernie ubawiony.
– Nie musisz aż klękać – powiedział, po czym, nie mogąc już powstrzymać rozbawienia, zaczął się
śmiać. Był to ostry, zgrzytliwy dźwięk; potoczył się wokół mnie niczym żwir. Jego zęby były
śnieżnobiałe i idealnie równe, jak u dziecka. Na jego twarzy malowała się złośliwość i jednocześnie
łagodność. – Wystarczy, że podziękujesz – ponaglił mnie. – Powiedz to. Co masz do stracenia?
– Czuję się głupio – wyznałam, rozmyślnie próbując pozyskać sobie jego sympatię. _ Nie zrobię
tego.
– Dlaczego? – spytał pozbawionym krytycyzmu głosem. – To ci zajmie tylko chwilę 1 ~ Powiedział
z naciskiem – naprawdę nie będzie bolało. Wbrew sobie zaczęłam chichotać.

– Przepraszam, ale nie mogę tego zrobić – powtórzyłam. – Już taka jestem. Kiedy ktoś nalega,
żebym coś zrobiła, spinam się. i złoszczę.
Ze wzrokiem wbitym w ziemię i brodą opartą na knykciach, młody mężczyzna z zamyśleniem
pokiwał głową.
– Faktem jest, że coś cię uchroniło przed zranieniem, a może nawet śmiercią
– powiedział po dłuższej chwili milczenia. – Coś niewytłumaczalnego.
Zgodziłam się z nim. Przyznałam nawet, że jestem tym zdezorientowana. I powiedziałam coś o
zjawiskach, które zdarzają się w odpowiednim czasie i w odpowiednim miejscu.
– Święte słowa – powiedział. Potem wyszczerzył zęby w uśmiechu i śmiało ujął mnie pod brodę. –
Ale to nie tłumaczy twojego przypadku – dodał. – Otrzymałaś dar. Możesz nazwać swojego
ofiarodawcę zbiegiem okoliczności, przypadkiem, łańcuchem następstw, jak tam sobie chcesz, ale
pozostaje fakt, że zaoszczędzono ci bólu, zranienia.
– Może i masz rację – przyznałam. – Powinnam być bardziej wdzięczna.
– Nie bardziej wdzięczna. Bardziej uległa, bardziej elastyczna – powiedział i roześmiał się. Widząc,
że ogarnia mnie złość, szeroko rozłożył ręce, jakby chciał objąć otaczającą nas bylicę. Mój przyjaciel
uważa, że to co widziałaś, ma jakiś związek z tym indiańskim cmentarzyskiem, które akurat tutaj się
znajduje.
– Nie widzę tu żadnego cmentarzyska – powiedziałam defensywnym tonem.
– Trudno je rozpoznać – wyjaśnił, spoglądając na mnie zezem, jakby miał jakieś problemy z
oczami. – I to nie mgła je przesłania. Nawet w słoneczne dni widzi się tylko ścieżkę porośniętą bylicą.
– Ukląkł i spojrzał na mnie z uśmiechem. – Ale dla wprawnego oka to niezwykle uformowana ścieżka.
– Położył się płasko na ziemi na brzuchu, z głową przekręconą na bok i dał mi znak, bym zrobiła to
samo.
– Tylko w ten sposób można je zobaczyć wyraźnie – wyjaśnił, gdy położyłam się koło niego. Nie
wiedziałbym o tym, gdyby nie mój przyjaciel, który wie o wielu interesujących i ekscytujących
rzeczach.
Początkowo nic nie zobaczyłam, ale wkrótce w gęstym poszyciu zaczęłam rozróżniać pojedyncze
kamienie. Ciemne i lśniące, jakby umyte przez mgłę, leżały w kręgu, przypominając bardziej żywe
stworzenia.
Stłumiłam w sobie okrzyk, gdy sobie uświadomiłam, że krąg, w jaki zostały ułożone jest dokładnie
taki sam jak krąg ludzkich postaci, który widziałam we mgle.
– Teraz naprawdę się boję – wymamrotałam, wiercąc się niespokojnie. – Mówiłam ci, że widziałam
ludzkie sylwetki siedzące w kręgu. – Spojrzałam na niego, żeby sprawdzić, czy na jego twarzy maluje
się dezaprobata albo szyderstwo i dodałam: – To absurdalne, ale mogłabym przysiąc, że te kamienie
to ludzie, których widziałam.
– Wiem – szepnął tak cicho, że musiałam się do niego przysunąć. – Wszystko to jest bardzo
tajemnicze – ciągnął. – Mój przyjaciel, który, jak musiałaś to zauważyć, jest Indianinem, mówi, że
niektóre indiańskie cmentarzyska, takie jak ten, mają rząd lub krąg z otoczaków. Te otoczaki to
wysłannicy śmierci. – Spojrzał na mnie uważnie po czym, jakby chciał się upewnić, czy poświęcam mu
całą swoją uwagę, dodał:
– Zważ, że to wysłannicy, a nie wyobrażenie wysłanników.
Dalej się na niego gapiłam, nie tylko dlatego, że nie wiedziałam, jak mam rozumieć jego słowa, ale
dlatego, że jego twarz ciągle się zmieniała, gdy tak mówił i się uśmiechał. >Jie zmieniały się jego rysy
twarzy, lecz sama twarz chwilami przypominała twarz sześcioletniego dziecka, potem
siedemnastolatka, to znowu starego człowieka.
– To dziwne wierzenia – ciągnął, najwyraźniej nieświadomy mojego uważnego spojrzenia. – Nie
przywiązywałem do nich zbyt wielkiej wagi, dopóki nie zjawiłaś się ni z tego, ni z owego, właśnie
wtedy, gdy przyjaciel opowiadał mi o wysłannikach śmierci, a potem powiedziałaś, że przed chwilą ich
widziałaś. Gdybym był nieufny
-ciągnął nagle groźnym głosem – pomyślałbym, że jesteście w zmowie.
– Ja go nie znam! – Zaczęłam się bronić, oburzona tą aluzją, po czym szepnęłam tak cicho, by
tylko on usłyszał: – Szczerze mówiąc, twój przyjaciel nieco mnie przeraża.
– Gdybym był nieufny – powtórzył młody mężczyzna, ignorując moją uwagę
– pomyślałbym, że chcecie mnie nastraszyć. Ale ja nie jestem nieufny. Więc jedyną rzeczą, jaką
mogę zrobić, jest powstrzymać się od osądzania i dziwić twoją osobą.
– Nie ma we mnie nic dziwnego – powiedziałam z irytacją. – A poza tym nie wiem, do jasnej
cholery, o czym ty mówisz. – Spojrzałam na niego gniewnie. Nie współczułam mu jego dylematów. On
też mnie trochę przerażał.
– On mówi o dziękowaniu wysłannikom śmierci – powiedział starszy mężczyzna. Podszedł do
miejsca, w którym leżałam i bardzo dziwnie na mnie popatrzył.
Chcąc czym prędzej opuścić to miejsce i tych dwóch wariatów wstałam i wykrzyczałam
podziękowania. Nasłuchiwałam, aż mój głos ucichł w oddali. Potem, jak opętana i zupełnie wbrew
zdrowemu rozsądkowi znowu zaczęłam wykrzykiwać podziękowania.
– Jestem pewien, że teraz wysłannicy są bardziej niż zadowoleni – powiedział młodszy
mężczyzna, trącając mnie w łydkę. Śmiejąc się, przetoczył się na plecy. W jego oczach, w pełnym
zachwytu śmiechu, była niesamowita siła. Pomimo własnego braku powagi ani na chwilę nie
zwątpiłam, że rzeczywiście podziękowałam wysłannikom śmierci. I, co przedziwne, poczułam się
przez nich chroniona.
– Kim jesteście? – Skierowałam pytanie do młodszego mężczyzny. Jednym zwinnym, gładkim
ruchem poderwał się na nogi.
– Jestem Jose Louis Cortez, przyjaciele mówią na mnie Joe – powiedział, wyciągnął rejcę i
uścisnął mi dłoń. – A to mój przyjaciel Gumersindo Evans-Pritchard.
Obawiając się, że zacznę się głośno śmiać z tego imienia, przegryzłam wargi i zaczęłam się
drapać w wyimaginowane ukąszenie na kolanie.
– To chyba pchła – powiedziałam, przenosząc wzrok z jednego na drugiego. Obaj odwzajemnili
moje spojrzenie, nie pozwalając mi wyśmiewać się z nich. Na ich twarzach malowała się taka powaga,
że śmiech zamarł mi na ustach.
Gumersindo Evans-Pritchard wyciągnął dłoń po moją – wiszącą bezwładnie u mojego boku – i
potrząsnął nią energicznie.
~ Jestem zachwycony, że mogę cię poznać – powiedział doskonałym angielskim z ^centem
brytyjskiej wyższej klasy średniej. – Przez chwilę wy dawało mi się, że jesteś jedną z tych
zarozumiałych cipek.

Jednocześnie wytrzeszczyłam oczy i rozdziawiłam buzię. Chociaż uznałam, że jego słowa miały
być komplementem, a nie zniewagą, mój szok był tak silny, że przez jakiś czas stałam jak
sparaliżowana. Nie byłam pruderyjna – w odpowiednich okolicznościach potrafiłam kląć gorzej od
innych – ale w słowie cipka było coś tak straszliwie obraźliwego, że aż odjęło mi mowę.
Joe pośpieszył mi z pomocą. Przeprosił za przyjaciela tłumacząc, że Gumersin-do jest
ekstremalnym obrazoburcą. Zanim jednak zdążyłam powiedzieć, że Gumer-sindo ugodził w moje
poczucie przyzwoitości, Joe dodał, że pęd Gumersindo do tego, żeby szargać wszelkie świętości,
związany jest z faktem, iż jego nazwisko brzmi Evans-Pritchard.
– Nie powinno to nikogo dziwić – zauważył Joe. – Jego ojciec był Anglikiem, który jeszcze przed
narodzinami Gumersindo porzucił jego matkę, Indiankę z plemienia Jalisco.
– Evans-Pritchard? – powtórzyłam ostrożnie, po czym odwróciłam się do Gumersindo i spytałam
go, czy nie ma nic przeciwko temu, by Joe pokazywał obcej osobie jego rodzinnego trupa w szafie.
– Nie ma żadnych trupów w szafie – Joe odpowiedział za przyjaciela. – A wiesz, dlaczego? –
Utkwił we mnie spojrzenie swych błyszczących, ciemnych oczu, które nie były ani brązowe ani czarne,
lecz miały kolor dojrzałych wiśni.
Bezradnie pokręciłam głową. Moją uwagę całkowicie przykuwało jego intensywne spojrzenie.
Jedno oko zdawało się śmiać ze mnie, drugie było śmiertelnie poważne, złowróżbne i groźne.
– Dlatego, że to co ty nazywasz trupami w szafie, jest źródłem siły Gumersindo – ciągnął Joe. –
Wiesz, że jego ojciec jest teraz słynnym angielskim antropologiem? Gumersindo go nienawidzi.
Gumersindo niemal niezauważalnie pokiwał głową, jakby był dumny ze swej nienawiści.
Nie mogłam uwierzyć we własne szczęście. Mówili nie o kim innym, jak tylko o E.E.
Evansie-Pritchardzie, jednym z najsłynniejszych antropologów dwudziestego wieku. I właśnie w tym
semestrze na UCLA * studiowałam pracę na temat historii antropologii społecznej i o najbardziej
znaczącym rzeczniku w tej dziedzinie.
Ale bomba! Musiałam się hamować, żeby nie zacząć krzyczeć i skakać z radości. Natrafić na tak
okropną tajemnicę! Wybitny antropolog uwiódł i porzucił Indiankę. Ani trochę mnie nie niepokoiło to, że
Evans-Pritchard nie prowadził żadnych badań w Meksyku – znany był głównie ze swych badań w
Afryce — byłam bowiem pewna, że dowiem się, iż podczas jednego ze swych pobytów w Stanach
Zjednoczonych pojechał do Meksyku. Miałam na to żywy dowód.
Uśmiechając się słodko spojrzałam na Gumersindo i obiecałam sobie w duchu, że bez jego
zezwolenia niczego nie ujawnię. No, może wspomnę coś tylko jednemu z moich profesorów. W końcu
nie codziennie dociera się do takich informacji.
* Uniwersytet Kalifornijski w Los Angeles
W głowie aż mi się kręciło od różnych możliwości. Może krótki wykład dla paru wybranych
studentów w domu jednego z moich profesorów. W wyobraźni już wybrałam profesora. Nieszczególnie
go lubiłam, ale doceniałam jego dość dziecinne próby imponowania studentom. Co jakiś czas
spotykaliśmy się u niego w domu. Za każdym razem, kiedy tam byłam, odkrywałam na jego biurku
liścik, niby to zostawiony przypadkiem, od słynnego antropologa, Claude'a Levi-Starussa.
– Nie przedstawiłaś się nam – powiedział grzecznie Joe, lekko ciągnąc mój rękaw.
– Carmen Gebauer – powiedziałam bez wahania, podając imię i nazwisko koleżanki z dzieciństwa.
Aby złagodzić nieco dyskomfort i wyrzuty sumienia wywołane tym, że znowu skłamałam z taką
łatwością, spytałam Joego, czy pochodzi z Argentyny. Widząc jego zaintrygowaną minę, czym prędzej
dodałam, że ma argentyńską modulację głosu. – Chociaż nie wyglądasz na Argentyńczyka –
zauważyłam.
– Jestem Meksykaninem – powiedział. – A sądząc po twoim akcencie, to wychowałaś się albo na
Kubie, albo w Wenezueli.
Nie miałam ochoty kontynuować tej linii rozmowy, więc szybko zmieniłam wątek.
– Wiesz, jak wrócić na szlak? – spytałam, nagle zaniepokojona, że znajomi będą się o mnie
martwić.
– Nie, nie wiem – wyznał Joe z dziecięcą szczerością. – Ale Gumersindo Evans-Pritchard wie.
Gumersindo poprowadził mnie przez zarośla, ścieżką prowadzącą drugim zboczem góry. Niedługo
potem usłyszeliśmy głosy moich znajomych i szczekanie ich psa.
Poczułam ogromną ulgę, lecz jednocześnie byłam rozczarowana i zaintrygowana tym, że żaden z
mężczyzn nie próbował dowiedzieć się, jak można się ze mną skontaktować.
-Na pewno jeszcze się spotkamy – powiedział od niechcenia Joe, żegnając się ze mną.
Gumersindo Evans-Pritchard zadziwił mnie, z galanterią całując mnie w rękę. Zrobił to tak
naturalnie i z takim wdziękiem, że nawet mi nie przyszło do głowy, żeby się roześmiać.
– Ma to w genach – wyjaśnił Joe. – Chociaż jest tylko w połowie Anglikiem, to jego wytworność jest
bez zarzutu. To prawdziwy dżentelmen!
Bez słowa, czy spojrzenia, obaj zniknęli we mgle. Bardzo wątpiłam, czy jeszcze kiedykolwiek ich
zobaczę. Ogarnięta wyrzutami sumienia spowodowanymi tym, że Podałam im nieprawdziwe
nazwisko, już miałam za nimi pobiec, kiedy pies moich znajomych niemal powalił mnie na ziemię, gdy
na mnie skoczył, usiłując polizać mnie po twarzy.
VI
Z osłupieniem gapiłam się na mówcę. W trzyczęściowym garniturze, z krótkimi, Nęconymi włosami
i gładko ogoloną twarzą, Joe Cortez wyglądał jak ktoś 2 mnej epoki pośród tłumu długowłosych,
brodatych studentów obwieszonych korali

karni i w niedbałych strojach, zgromadzonych w jednej z ogromnych sal wykładowych na


Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles.
Pośpiesznie wśliznęłam się na puste miejsce w tylnym rzędzie zapchanego audytorium, miejsce
zajęte dla mnie przez koleżankę, z którą wędrowałam po górach Santa Susana.
– Kto to taki? – spytałam ją.
Z niedowierzaniem kręcąc głową spojrzała na mnie niecierpliwie, po czym nagryzmoliła na kartce
Carlos Castaneda.
– A kto to, kurka wodna, jest ten Carlos Castaneda? – spytałam, chichocząc mim woli.
– Dałam ci jego książkę – syknęła, po czym dodała, że to znany antropolog, który prowadził
zakrojone na szeroką skalę badania w Meksyku.
Już miałam wyznać koleżance, że naszym gościem jest ten sam mężczyzna, którego poznałam w
górach tego dnia, kiedy zabłądziłam, lecz z jakiegoś ważnego powodu, nic nie powiedziałam.
Mężczyzna ten był odpowiedzialny za groźbę rozpadu naszej przyjaźni, którą wielce sobie ceniłam.
Przyjaciółka była nieugięta w swej opinii, że ta historia o Evan-sie-Pritchecie to stek bzdur. Upierałam
się, że ci mężczyźni nie mieli żadnego interesu w tym, żeby mi opowiadać bajki. Wiedziałam, że
mówili szczerąprawdę. Przyjaciółka, wściekła na mnie za to, że im uwierzyłam, nazwała mnie naiwną
idiotką.
Żadna z nas nie chciała ustąpić, kłóciłyśmy się na dobre. Jej mąż, chcąc nas nieco ostudzić
zasugerował, że może rzeczywiście mówię prawdę. Urażona jego brakiem solidarności, moja
przyjaciółka wrzasnęła na niego, żeby się zaniknął.
Wróciliśmy do domu w ponurych nastrojach, nasza przyjaźń została nadwerężona. Parę tygodni
minęło, zanim atmosfera się oczyściła. Tymczasem sprawdziłam informację o synu Evansa-Pritcharda
u osób bardziej niż ja czy moja przyjaciółka biegłych w kwestiach antropologii i antropologów. Nie
muszę chyba dodawać, że czułam się przy tym jak idiotka. Z czystego uporu trwałam przy swojej
ślepej wierze w to, że tylko ja znam prawdę. Wychowano mnie w duchu praktycyzmu; jeżeli ktoś
kłamie, to z pewnością po to, by zyskać coś, czego nie mógłby zyskać w inny sposób. A nie potrafiłam
ustalić, co mieli do zyskania tamci mężczyźni.
Niezbyt uważnie słuchałam wykładu Carlosa Castanedy. Za bardzo byłam pochłonięta
rozważaniami o przyczynie jego kłamstwa na temat swojego nazwiska. Zawsze skłonna doszukiwać
się motywów postępowania w prostych stwierdzeniach czy uwagach, miałam twardy orzech do
zgryzienia, usiłując doszukać się jakiejkolwiek poszlaki. Potem jednak przypomniałam sobie, że i ja
mu podałam fałszywe nazwisko. I nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego tak zrobiłam.
Po długich rozmyślaniach doszłam do wniosku, że skłamałam, bo odruchowo mu nie ufałam. Był
zbyt pewny siebie, zbyt zarozumiały, by wzbudzić moje zaufanie. Matka wpoiła mi nieufność wobec
Latynosów, zwłaszcza jeśli nie byli zbyt służalczy. Zawsze mawiała, że latynoscy macho sąjak
karłowate koguty interesujące się jedynie walką, jedzeniem i seksem – w tym właśnie porządku. A ja
pewnie bezmyślnie jej uwierzyłam.
W końcu spojrzałam na Carlosa Castanedę. Nie miałam zielonego pojęcia, o czym mówi.
Zafascynowały mnie jednak j ego ruchy. Sprawiał takie wrażenie, jakby
mówił całym ciałem, a jego słowa, zamiast wydobywać się z ust, zdawały się płynąć z dłoni,
którymi poruszał z wdziękiem i zręcznością magika.
Po wykładzie śmiało do niego podeszłam. Otoczyli go studenci. Okazywał kobietom tyle atencji i
zainteresowania, że automatycznie poczułam do niego pogardę.
– Podałeś mi fałszywe nazwisko, Joe Cortez – powiedziałam po hiszpańsku, oskar-życielskim
gestem wytykając go palcem.
Chwycił się za brzuch jakby otrzymał cios i spojrzał na mnie z tym sam wahaniem i
niedowierzaniem jak wtedy, kiedy pierwszy raz mnie zobaczył w górach.
– Kłamstwem jest też, że twój przyjaciel Gumersindo jest synem Evansa-Prit-charda – dodałam,
zanim doszedł do siebie po wstrząsie wywołanym moim widokiem. – Prawda?
Uczynił błagalny gest, żebym już nic nie mówiła. Nie wydawał się w najmniejszym choćby stopniu
zawstydzony. W jego oczach było jednak tak zwykłe i proste zdumienie, że moje święte oburzenie
zniknęło w jednej chwili. Łagodnie ujął mnie za nadgarstek jakby się bał, że sobie pójdę.
Kiedy skończył rozmawiać ze studentami, w milczeniu zaprowadził mnie na ławkę stojącą w
odludnym miejscu, w cieniu olbrzymiej sosny, w północnej części campusu.
– Wszystko to jest tak dziwne, że naprawdę odebrało mi mowę – powiedział po angielsku, kiedy
usiedliśmy. Gapił się na mnie, jakby wciąż nie mógł uwierzyć, że siedzę koło niego. – Do głowy mi nie
przyszło, że cię jeszcze zobaczę – zadumał się.
– Kiedy się rozstaliśmy, ja i mój przyjaciel – a przy okazji: ma na imię Nestor – długo o tobie
rozmawialiśmy. Doszliśmy do wniosku, że byłaś przywidzeniem.
– Raptownie przeszedł na hiszpański i powiedział, że nawet wrócili w to miejsce, gdzie mnie
zostawili, w nadziei, że mnie tam znajdą.
– Dlaczego chciałeś mnie odnaleźć? – spytałam po angielsku, pewna, że odpowie w tym samym
języku, że wrócił tam, bo mu się spodobałam.
W języku hiszpańskim nie ma sposobu na powiedzenie, że ktoś kogoś po prostu lubi. Odpowiedź
musiała być bardziej kwiecista, a jednocześnie bardziej precyzyjna. W hiszpańskim można wywołać u
kogoś sympatię – ma caes bien – lub wzbudzić totalną namiętność – me gustas.
Moje bezpośrednie pytanie wywołało u niego długie milczenie. Sprawiał takie wrażenie, jakby
zmagał się z myślą, czy się odezwać, czy też nie. W końcu powiedział, że spotkanie mnie we mgle
tamtego popołudnia było dla niego ogromnym wstrząsem. Na jego twa-fzy malował się zachwyt, kiedy
mi to wyjawił, a w głosie zabrzmiała nabożna cześć, kiedy <*xlał, że na mój widok w sali wykładowej o
mały włos nie padł trupem.
– Dlaczego? – spytałam. Moja próżność została mile połechtana. Natychmiast zresztą te§o
pożałowałam, bo byłam przekonana, że mi powie, iż jest we mnie zakochany aż po same uszy, a to
mogłoby mnie zakłopotać. Nie wiedziałabym, co odpowiedzieć.
~ To bardzo druga historia – odparł, wciąż zadumany. Zasznurował usta, jakby njowił sam do
siebie, przemyśliwując, co powiedzieć dalej.
Znałam te oznaki zachowania mężczyzny, który przygotowuje się do ataku.

NIL cz\tałam twojej praLy – powiedziałam, by skierować jego myśli na >_o innego O ez\m jest'
Napisałem kilka książek o szamanizmie – odparł
(3 jakim szamanizmie' O \oodoo, spirytuahzmie, czy co'
\\ lesz cokolwiek o szamanizmie' – spytał z nutą oczekiwania w głosie
Ocz\wiście ze tak Dorastałam wśród szamanów Spędziłam mnóstwo czasu ,ia \\\bizezu \\enezueli
To obszar\ słynące z szamanów– Większość wakacji v, dziecm-st\\ le spędziłam z todziną czaro\\mc
C zaro\\ nic'
Tak powiedziałam zadowolona z jego reakcji – Moja niania była czarów tik 4 B\la czarną kobietą z
Puerto Cabello Opiekowała się mną dopóki nie weszłam \\ wiek dojrzewania Moi rodzice pracowali i
chętnie mnie zostawiali pojej opieką kadziła sobie ze inną lepiej niż którekolwiek z moich rodziców
Pozwalała mi robić ^o tvlko chciałam Rodzice oczywiście pozwalali jej wszędzie mnie ze sobą zabienc
Podczas wakacji szkolmch zabierała mnie do swojej rodziny Nie była to jej biologiczna rodzina lecz
rodzina czarów mc Chociaż me wolno mi było brać udziału w i.h ntuałach i sesjach \\padama w trans,
wiele udało mi się zobaczyć
Spojrzał na mnie ciekawie jakby mi nie uwierzył Potem spytał z uśmiechem rozbawienia
Co z niej cz\mło czarownicę'
C dła masa izeczy Zabijała kurczaki i składała je w ofierze bogom w zamian za laski Ona i jej
znajomi czarownicy – mężczyźni i kobiety – tańczyli aż wpadali w trans Recytowała tajemne zaklęcia,
które miały moc uzdrawiania przyjaciół i szkodzenia wrogom Jej specjalnością były miłosne napoje
Przygotowywała je z ziół i rozmait\ch wydzielin z ciała, na przykład krwi menstruac>jnej, obciętych
paznokci i włosów może nawet z włosów łonowych Robiła amulety prz\ noszące szc/ę-scie w
hazardzie lub w miłości
l lodzice ci na to wszystko pozwalali0 – spytał z niedowierzaniem
\\ domu nikt o t\m nie wiedział – oczywiście poza mną i klientami ni mi
w\jasmłam Odbywała wizyty domowe, jak każdy lekarz W domu t\lko paliła
świeczki za muszlą sedesów ą kied\ miałam złe sny Ponieważ naj w \razmej mi to
pomagało i me stwarzało niebezpieczeństwa pożarowego, moja matka otwarcie jej
ilu to pozwalała
Nagle wstał i w\buchnął śmiechem
Co cię tak śmieszy ' spytałam zastanawiając się cz\ sobie pomyślał zi to w sz\ stko zm\ sliłam
Zapew mam cię, ze to praw da
Wmawiasz cos sobie i jeśli chodzi o ciebie, kiedy już postawisz to twierdzei ie staje się ono prawdą
powiedział z poważną miną
Ale ja pow ledziałam prawdę – upierałam się pewna, ze miał na myśli moją niań c – Potrafię
przejrzeć każdego – powiedział spokojnie – Na przykład widzę tw> le przekonanie ze będę usiłował
cię podrywać Sama się utwierdziłaś w tym przekoi i-mu i teraz jest ono praw da O tym w łasnie mów lę
Próbowałam cos powiedzieć, ale z oburzenia aż mi dech zaparło w piersiach Miałam ochotę uciec,
to jednak byłoby zbyt upokarzające
Lekko zmarszczył brwi, a ja odniosłam nieprzyjemne wrażenie, ze zna moje uczucia Twarz mi
poczerwieniała Zatrzęsłam się od powstrzymywanego gniewu Niemniej jednak w ciągu paru chwil
poczułam nadzwyczajny spokój Nie wynikał z moich świadomych wysiłków, a mimo to wydawało mi
się, ze cos we mnie się zmieniło Niejasno sobie przypomniałam, ze już kiedyś miałam podobne
doświadczenie, lecz wspomnienie to znikło równie szybko jak się pojawiło
– Co ty ze mną wyprawiasz9 – wymamrotałam
– Tak się składa, ze potrafię przejrzeć człowieka na wylot – powiedział ze skruchą – Nie cały czas i
nie każdego, tylko te osoby, z którymi jestem bardzo blisko Nie wiem, dlaczego potrafię przejrzeć
ciebie
Jego szczerość była oczywista Sprawiał wrażenie jeszcze bardziej zakłopotanego niż ja Znowu
usiadł i przysunął się bliżej do mnie Najakis czas zapadło całkowite milczenie Porzuciłam wszelkie
wysiłki podtrzymania rozmowy, me czując się przy tym głupio i okazało się to nad wyraz przyjemną
rzeczą Spojrzałam w niebo było bezchmurne i przezroczyste jak niebieskie szkło Lekki wietrzyk
poruszał gałęziami sosen, a igły spadały na nas jak drobny deszczyk Potem lekka bryza przemieniła
się w wiatr, który przywiał ku nam suche, żółte liście z pobliskiego jawora Zatańczyły wokół nas z
cichym, rytmicznym dźwiękiem Jednym gwałtownym ruchem wiatr porwał je wysoko w powietrze
– Piękny przejaw ducha – wymruczał – Specjalnie dla ciebie Wiatr, liście wirujące przed nami w
pow ictrzu Szaman, z którym pracuję powiedziałby, ze to omen Cos mi cię wskazało, dokładnie w tej
chwili, kiedy miałem odejść Teraz me mogę tego zrobić
Myśląc tylko o jego ostatnim stwierdzeniu, poczułam niewytłumaczalne szczęście Nie było to
szczęście triumfalne, lecz raczej radość, jaką się czuje, kiedy wszystko idzie po myśli, uczucie
doskonałego samopoczucia, które jednak nie potrwało długo Wkrótce przeważyła moja refleksyjna
natura każąc mi pozbyć się tych myśli
1 uczuć Nie miałam żadnego interesu w siedzeniu tam Opuściłam zajęcia i lunch z moimi
prawdziwymi przyjaciółmi oraz codzienne okrążenie basenu w żeńskiej sali gimnastycznej
– Może będzie lepiej jak sobie pójdę – powiedziałam Miałam to wypowiedzieć
2 u'gą, lecz moje słowa zabrzmiały jakbym współczuła samej sobie – co w pewnym sensie było
prawdą
Ale zamiast odejść, spytałam go – tak od niechcenia, jak tylko potrafiłam – czy zawsze potrafił
przejrzeć każdego
~ Nie, nie zawsze – Ton jego głosu zdradził, ze był świadom zamętu w mojej głowie – Ten stary
czarownik, z którym pracuję, niedawno mnie tego nauczył
– Myślisz, ze i mnie mógłby nauczyć9
~ Tak, myślę ze tak – Wydał mi się oszołomiony własnym stwierdzeniem ezeli sprawisz na mm
takie samo wrażenie jak na mnie, to na pewno spróbuje cię tego nauczyć

– Wcześniej też znałeś się na magii? – spytałam nieśmiało, powoli otrząsając się ze wzburzenia.
– W Ameryce Łacińskiej wszystkim się wydaje, że się na tym znają, więc i mnie się tak wydawało.
Jeśli o to chodzi, przypominasz mnie samego. Tak jak i ty byłem przekonany, że wiem, czym jest
magia. Kiedy jednak rzeczywiście się z nią zetknąłem, okazało się, że to zupełnie co innego.
– Jak to było?
– Zwyczajnie. Tak zwyczajnie, że aż przerażająco – wyznał. – Uważamy, że magia jest
przerażająca z powodu swych złych motywów. Ta magia, z którą ja się zetknąłem, wcale nie była
czymś złym i właśnie dlatego jest najbardziej przerażającą rzeczą, jaką znam.
Przerwałam mu uwagą, że chyba mówi o białej magii w odróżnieniu od czarnej.
– Cholera jasna, nie opowiadaj bzdur! – warknął niecierpliwie.
Szok spowodowany tymi słowami był tak wielki, że przez chwilę nie mogłam złapać tchu.
Momentalnie znowu ogarnęło mnie wzburzenie. Odwrócił głowę, żeby nie patrzeć mi prosto w twarz.
Śmiał na mnie krzyknąć. Tak się rozzłościłam, że mogłam dostać jakiegoś ataku. W uszach mi
dzwoniło. Przed oczami miałam mroczki. Uderzyłabym go, gdyby tak szybko nie odskoczył.
– Jesteś bardzo niezdyscyplinowana – powiedział, po czym usiadł z powrotem. – 1 agresywna.
Twoja niania na pewno spełniała wszystkie twoje kaprysy i traktowała cię, jakbyś była zrobiona z
kryształu. – Widząc moją nachmurzoną minę wyjaśnił, że naprawdę nie ryknął na mnie z
niecierpliwości czy gniewu. – Osobiście mnie nie obchodzi, czy słuchasz, czy nie, ale obchodzi to
kogoś innego, w czyim imieniu na ciebie krzyknąłem. Kogoś, kto nas obserwuje.
Początkowo się zmieszałam, potem zaniepokoiłam. Rozejrzałam się, zastanawiając się, czy
podgląda nas jego nauczyciel szamanizmu.
Zignorował mnie i podjął wątek.
– Ojciec nigdy mi nie wspomniał o tym, że nieustannie jest przy nas świadek. A nie wspomniał o
tym dlatego, że nie wiedział. Tak samo jak ty o tym nie wiesz.
– Co ty za bzdury wygadujesz? – Mój zgrzytliwy, pełen złości głos odzwierciedlał moje ówczesne
uczucia. Wrzasnął na mnie, obraził mnie. Miałam mu za złe, że gada jak najęty, jakby nic się nie stało.
Jeżeli uważał, że przeoczę jego postępek, to czekała go niespodzianka. ―Nie ujdzie ci to na sucho" –
pomyślałam, uśmiechając się złośliwie. ―Nie ze mną, stary".
– Mówię o sile, o bycie, o obecności, która nie jest ani siłą, ani bytem ani obecnością– wyjaśnił z
anielskim uśmiechem. Wyglądał na kompletnie nieświadomego mojego oburzenia. – To brzmi jak
bełkot, ale nim nie jest. Mówię o czymś, co znają tylko szamani. Nazywają to duchem. Naszym
osobistym obserwatorem, naszym wiecznym świadkiem.
Nie wiem dokładnie, w jaki sposób, albo które słowo to sprawiło, ale nagle przykuł całą mój ą
uwagę. Opowiadał dalej o tej sile, która, jak powiedział, nie jest Bogiem, czy czymś związanym z
religią lub moralnością, lecz bezosobową siłą, którą możemy
wykorzystywać, jeśli tylko nauczymy się wymazywać poczucie własnej wartości. Wziął mnie nawet
za rękę, a ja nie miałam nic przeciwko temu. Prawdę mówiąc jego silny, miękki dotyk sprawiał mi
przyjemność. Zafascynowała mnie dziwna moc, jaką nade mną roztoczył. Byłam osłupiona tym, że
pragnęłam siedzieć na tej ławce i żeby on trzymał mnie za rękę.
Mówił dalej. A ja chłonęłam każde jego słowo. Ale jednocześnie snułam perwersyjne rozważania:
kiedy złapie mnie za nogę? Wiedziałam bowiem, że moja ręka mu nie wystarczy, a nie mogłam zrobić
nic, by go powstrzymać. A może wcale nie chciałam go powstrzymywać?
Wytłumaczył, że kiedyś był strasznie niezdyscyplinowany i nieostrożny, ale nigdy nie poznał
różnicy, bo był uwięziony w nastroju czasu.
– Co to jest nastrój czasu? – spytałam ostrym, nieprzyjaznym głosem, żeby sobie nie pomyślał, że
podoba mi się jego towarzystwo.
– Czarownicy nazywają to sposobem istnienia czasu – powiedział. – W naszych czasach jest to
głównym problemem klasy średniej. Ja jestem mężczyzną z klasy średniej, tak samo jak ty jesteś
kobietą z klasy średniej...
– Klasyfikacje tego rodzaju nie mają żadnego znaczenia – przerwałam mu niegrzecznie, wyrywając
dłoń z jego dłoni. – To po prostu ogólniki. – Rzuciłam mu pełne złości podejrzliwe spojrzenie. W jego
słowach było coś przerażająco znajomego, nie mogłam jednak sobie przypomnieć, kiedy je
usłyszałam ani jakie znaczenie do nich przywiązywałam. Mimo to byłam pewna, że miały dla mnie
żywotne znaczenie – gdybym tylko mogła sobie przypomnieć, co o nich wiedziałam.
Ogarnięta falą frustracji złapałam go za rękę i ugryzłam.
– Strasznie cię przepraszam – wymamrotałam chwilę później, zanim zdążył się otrząsnąć ze
zdumienia. – Nie wiem, dlaczego to zrobiłam. Nie ugryzłam nikogo, odkąd byłam dzieckiem. –
Przesunęłam się na brzeg ławki, obawiając się odwetu z jego strony. Ten jednak nie nastąpił.
– Jesteś absolutnie prymitywna – powiedział tylko, w osłupieniu rozcierając rękę.
Wydałam z siebie głośne westchnienie ulgi. Moc, jaką miał nade mną była dru-zgocząca.
Przypomniałam sobie, że mamy rachunki do wyrównania. Zrobił ze mnie pośmiewisko przed moimi
kolegami z antropologii.
-Wróćmy do naszego pierwotnego problemu – powiedziałam, próbując wzbudzić w sobie gniew. –
Dlaczego naopowiadałeś mi tych bzdur o synu Evansa-Pritcharda? Musiałeś zdawać sobie sprawę z
tego, że zrobię z siebie idiotkę. – Spojrzałam na niego uważnie, pewna, że taka konfrontacja tuż po
ugryzieniu w końcu pokona jego samokontrolę albo przynajmniej nim wstrząśnie. Spodziewałam się,
że ryknie na mnie, że straci pewność siebie i tupet. On jednak pozostał niewzruszony. Wziął głęboki
oddech 1 Przybrał poważny wyraz twarzy.
– Wiem, że wygląda to tak, jakbym opowiadał ludziom bajdy, żeby ich rozśmieszyć – zaczął lekkim,
beztroskim tonem. – Ale to jest o wiele bardziej złożone. – Za-Cfflchotał cicho, po czym przypomniał
mi, że wtedy jeszcze nie wiedział, że jestem studentką antropologii. Urwał na chwilę jakby w
poszukiwaniu odpowiednich słów,

r"
bezradnie wzruszył ramionami i dodał: – Naprawdę nie mogę ci wytłumaczyć, dlaczego
przedstawiłem swojego przyjaciela jako syna Evansa-Pritcharda, dopóki nie opowiem ci więcej o sobie
i swoich celach. A nie jest to praktyczne.
– Dlaczego?
– Dlatego, że im więcej będziesz o mnie wiedziała, tym bardziej się uwikłasz.
– Spojrzał na mnie zamyślony, widziałam, że z jego oczu bije szczerość. – 1 nie mam tu na myśli
uwikłania umysłowego. Mam na myśli to, że osobiście zwiążesz się ze mną.
Był to tak jaskrawy przejaw tupetu, że odzyskałam całą pewność siebie. Znowu wybuchnęłam tym
swoim wyćwiczonym sarkastycznym śmiechem i powiedziałam uszczypliwie:
– Jesteś odrażający. Znam takich jak ty. Jesteś typowym przykładem zarozumiałego latynoskiego
macho, z jakimi spotykałam się przez całe życie. – Widząc jego zdziwioną minę, wpadłam w swój
najbardziej wyniosły ton: – Jak śmiesz sądzić, że się z tobą zwiążę?
Nie zaczerwienił się, jak się spodziewałam. Klepnął się po kolanie i zaśmiał hałaśliwie, jakby to
była najśmieszniejsza rzecz, jakąkiedykolwiek słyszał. I ku mej niewypowiedzianej konsternacji zaczął
mnie łaskotać po żebrach jakbym była dzieckiem.
Bojąc się, że się roześmieję – miałam łaskotki – zaskrzeczałam z oburzenia.
– Jak śmiesz mnie dotykać! – Wstałam, chcąc odejść. Cała się trzęsłam. Po czym zaszokowałam
samą siebie jeszcze bardziej, siadając z powrotem.
Widząc, że znowu chce mnie połaskotać, zacisnęłam dłonie w pięści i wyciągnęłam je przed siebie.
– Rozkwaszę ci nos, jeżeli mnie jeszcze raz dotkniesz – ostrzegłam go. Chociaż wcale nie
przestraszony moją groźbą, odchylił jednak głowę do tyłu i zamknął oczy. Roześmiał się radośnie, aż
cały się zatrząsł od rechotu.
– Jesteś typową niemiecką dziewczyną wychowaną przez czerwonoskórych
– powiedział, odwracając się do mnie bokiem.
– Skąd wiesz, że jestem Niemką? Nigdy ci tego nie mówiłam – powiedziałam drżącym głosem,
który w moim zamyśle miał być groźny.
– Domyśliłem się, że jesteś Niemką w chwili, gdy cię poznałem – odparł.
– Potwierdziłaś to, kiedy skłamałaś mówiąc, że jesteś Szwedką. Tylko Niemcy urodzeni w Nowym
Świecie po II wojnie światowej kłamią w ten sposób. Oczywiście, jeśli mieszkaj ą w Stanach
Zjednoczonych.
Chociaż nie zamierzałam przyznawać mu racji, to jednak ją miał. Często czułam wrogość ludzi, gdy
tylko dowiadywali się, że moi rodzice są Niemcami. W ich oczach czyniło to z nas nazistów. Nie miało
dla nich żadnego znaczenia, gdy mówiłam, że moi rodzice są idealistami. Oczywiście sama przed
sobą musiałam przyznać, że
-jako dobrzy Niemcy – uważali, że ich rasa jest z racji swego urodzenia lepsza, zasadniczo jednak
byli to dobrzy ludzie, którzy nigdy nie interesowali się polityką.
– Ja się tylko z tobą zgodziłam – wytknęłam mu kwaśno. – Zobaczyłeś jasne włosy, niebieskie
oczy, wystające kości policzkowe i od razu pomyślałeś sobie, że jestem Szwedką. Nie masz zbyt
wielkiej wyobraźni, co? – Wysunęłam swój koronny argument. – Sam nie miałeś żadnego interesu w
tym, żeby kłamać, chyba że z natury jesteś pieprzonym kłamcą– ciągnęłam, wbrew sobie podnosząc
głos. Stukając go w pierś palcem wskazującym, dodałam szyderczo – Joe Cortez, co?
– Czy naprawdę nazywasz się Cristina Gebauer? – odszczeknął, naśladując mój pełen niechęci,
podniesiony głos.
– Carmen Gebauer! – krzyknęłam obrażona, że nie zapamiętał dobrze imienia. Potem, nagle
zawstydzona własnym wybuchem, chaotycznie zaczęłam się bronić. Po paru chwilach, uświadamiając
sobie, że sama nie wiem, co mówię, wyznałam że rzeczywiście jestem Niemką i że Carmen Gebauer
to nazwisko przyjaciółki z dzieciństwa.
– Ładnie – powiedział cicho z ledwo powstrzymywanym uśmiechem. Nie wiedziałam, czy mówi o
moim fałszywym imieniu, czy o wyznaniu. Jego oczy promieniały dobrocią i rozbawieniem. Czułym,
tęsknym głosem zaczął mi opowiadać historię swojej przyjaciółki z dzieciństwa, Fabioli Kunze.
Zdezorientowana jego reakcją zaczęłam się gapić na pobliskie jawory i rosnące opodal sosny.
Potem, chcąc ukryć zainteresowanie jego opowieścią, zaczęłam bawić się paznokciami. Odpychałam
skórki i zdrapywałam lakier, metodycznie w zamyśleniu.
Historia Fabioli Kunze tak bardzo przypominała moje własne życie, że po paru chwilach zupełnie
zapomniałam o próbach udawania obojętności i zaczęłam go słuchać z uwagą. Podejrzewałam, że
sfabrykował tę historię, a jednak musiałam przyznać, że wymyślił takie szczegóły, o których
wiedziałaby tylko córka w niemieckiej rodzinie w Nowym Świecie.
Fabiola rzekomo bała się śmiertelnie ciemnoskórych latynoskich chłopców, lecz równie mocno bała
się Niemców. Latynosi przerażali ją swoją nieodpowiedzialnością, Niemcy zaś tym, że byli tak
przewidywalni.
Musiałam pohamować głośny śmiech, kiedy opisywał sceny, jakie się rozgrywały w domu Fabioli w
niedzielne popołudnia, kiedy dwa tuziny Niemców siedziały przy pięknie zastawionym stole –
najlepsza porcelana, srebra, kryształy – a ona musiała wysłuchiwać dwóch tuzinów monologów.
W miarę jak podawał coraz więcej szczegółów dotyczących tych niedzielnych popołudni, mnie
ogarniał coraz większy niepokój: ojciec Fabioli zabraniał w swoim domu politycznych dyskusji, lecz
obsesyjnie prowokował takowe, wyszukując pokrętne sposoby na opowiadanie nieprzyzwoitych
kawałów o katolickich księżach. Albo śmiertelny strach jej matki: jej krucha porcelana znalazła się w
rękach tych fajtłapów.
Jego słowa były hasłami, na które reagowałam zupełnie nieświadomie. Przed oczami, jak slajdy
rzucane na ścianę, zaczęły mi się przesuwać sceny z moich niedzielnych popołudni.
Byłam istnym kłębkiem nerwów. Miałam ochotę zacząć tupać nogami i wściekać slCj jak to tylko ja
umiałam. Chciałam nienawidzić tego mężczyzny, ale nie potrafiłam. yczekiwałam od niego wyjaśnień,
przeprosin, ale się nie doczekałam. Chciałam nad nim "Onunować. Chciałam, żeby się we mnie
zakochał, a wtedy go odrzucić. _ Zawstydzona tymi niedojrzałymi emocjami, uczyniłam wielki
wysiłek, by wziąć le– w garść. Udając znudzenie pochyliłam się ku niemu i spytałam:

– Dlaczego mi podałeś fałszywe nazwisko?


– Nie skłamałem – odparł. – Naprawdę tak się nazywam. Mam kilka imion. Czarownicy mają różne
imiona na różne okazje.
– Bardzo wygodnie! – wykrzyknęłam ironicznie.
– Bardzo wygodnie – powtórzył za mną, po czym mrugnął do mnie lekko, co mnie niewymownie
zdenerwowało.
Wtedy zrobił coś niesamowicie dziwnego i niespodziewanego. Objął mnie. W geście tym nie było
żadnego podtekstu seksualnego. Był to spontaniczny, uroczy i zwykły gest dziecka, które chce
pocieszyć przyjaciela. Jego dotknięcie uspokoiło mnie tak szybko i całkowicie, że zaczęłam szlochać
bez opanowania.
– Jestem taka beznadziejna – powiedziałam. – Mam ochotę cię pobić, a spójrz tylko. Jestem w
twoich objęciach. – Już miałam dodać, że mi się to podoba, kiedy przetoczyła się przeze mnie fala
energii. Odepchnęłam go, zupełnie jakbym obudziła się ze snu. – Puść mnie – syknęłam i odsunęłam
się.
Usłyszałam, że aż dławi się ze śmiechu. Ani trochę mnie nie obchodziły jego śmiechy. Mój gniew w
jednej chwili zniknął. Zerwałam się na równe nogi, cała się trzęsąc, lecz nie mogłam się ruszyć z
miejsca. I nagle, jakbym była przywiązana do jakiejś gigantycznej gumy, wróciłam na ławkę.
– Nie czuj się źle – powiedział łagodnie. Wyglądało na to, że dokładnie wie, co mnie z powrotem
przyciągnęło na ławkę. Poklepał mnie po plecach, tak jak się klepie maleńkie dziecko po jedzeniu. –
Nie chodzi o to, co robimy – ciągnął. – Oddziałuje na nas coś z zewnątrz. Na mnie oddziałuje już od
dawna. Przywykłem do tego. Ale rozumiem, jak to działa na ciebie. Nie pytaj, co to takiego –
powiedział, spodziewając się mojego pytania. – Jeszcze nie mogę ci tego wytłumaczyć.
Aleja nie zamierzałam go o nic pytać. Mój umysł przestał pracować. Czułam się dokładnie tak
jakbym spała, jakby mi się śniło, że rozmawiam.
Parę chwil później to otępienie ustąpiło. Poczułam się bardziej ożywiona, lecz dość nieswoja.
– Co się ze mną dzieje? – spytałam.
– Zostałaś rozpoznana i popchnięta przez coś, co nie pochodzi z ciebie – odparł. – Coś na ciebie
napiera, wykorzystując mnie jako narzędzie. Coś nakłada inne kryteria na twoje przekonania rodem z
klasy średniej.
– Nie zaczynaj znowu z tymi bzdurami o klasie średniej – zaoponowałam słabo. Zabrzmiało to
bardziej tak, jakbym go błagała. Uśmiechnęłam się bezradnie myśląc, że straciłam cały tupet.
– Nie są to moje własne opinie czy idee – powiedział. – Tak jak i ty jestem produktem ideologii
klasy średniej. Wyobraź sobie mojązgrozę, kiedy stanąłem twarzą w twarz z inną, bardziej
przekonującą ideologią. Cały mój dotychczasowy świat legł w gruzach.
– Co to za ideologia? – spytałam słabo głosem tak cichym, że ledwo słyszalnym.
– Pewien człowiek przyniósł mi tę ideologię – wyjaśnił. – Albo raczej to duch przemówił i zadziałał
poprzez niego. Ten człowiek jest szamanem. Pisałem o nimNazywa się Juan Matus. To on sprawił, że
stanąłem twarzą w twarz z mojąmentalno-$ciąprzedstawiciela klasy średniej.
Juan Matus zadał mi kiedyś ważne pytanie: ―Jak myślisz, co to jest uniwersytet?" Oczywiście
odpowiedziałem mu jak socjolog: ―To centrum kształcenia wyższego". Poprawił mnie oznajmiając, że
uniwersytet powinno się określać jako ―Instytut Klasy Średniej", gdyż jest to instytucja, do której
uczęszczamy, by doskonalić nasze wartości klasy średniej. Powiedział, że chodzimy do tej instytucji,
by stać się profesjonalistami. Ideologia naszej klasy społecznej mówi nam, że musimy się
przygotować do zajmowania stanowisk kierowniczych. Juan Matus powiedział, że mężczyźni chodzą
do instytucji klasy średniej, żeby zostać inżynierami, prawnikami, lekarzami, itd., a kobiety po to, by
zdobyć odpowiedniego męża, opiekuna rodziny i ojca dla ich dzieci. To, co odpowiednie, określają
oczywiście wartości klasy średniej.
Miałam ochotę mu się sprzeciwić. Chciałam krzyknąć, że znam ludzi, których niekoniecznie
interesuje kariera czy szukanie współmałżonka, że znam ludzi, których obchodzą idee, uczenie się dla
samej nauki. Ale nie znałam takich ludzi. Poczułam straszny ucisk w klatce piersiowej i dostałam ataku
suchego kaszlu. Ale to nie kaszel ani fizyczny dyskomfort sprawiły, że zaczęłam się wiercić, przez co
nie wyraziłam swojego sprzeciwu. Sprawiła to pewność, że mówi o mnie: chodziłam na uniwersytet
dokładnie po to, by znaleźć odpowiedniego mężczyznę.
Znowu wstałam, chcąc sobie pójść. Nawet wyciągnęłam rękę, żeby na pożegnanie uścisnąć mu
dłoń, kiedy poczułam potężne pchnięcie w plecy. Było tak silne, że musiałam usiąść, bo inaczej bym
upadła. Wiedziałam, że mnie nie dotknął, przez cały czas na niego patrzyłam.
Mój umysł zaczął się zapełniać myślami o ludziach, których nie bardzo pamiętałam, o snach, które
nie do końca zapomniałam, tworząc skomplikowany wzór, z którego nie potrafiłam wyodrębnić siebie.
Nieznane twarze, na wpół usłyszane zdania, ciemne obrazy miejsc i zamazane twarze w jednej chwili
wrzuciły mnie w jakąś próżnię. Byłam bliska przypomnienia sobie czegoś o całym tym kalejdoskopie
wizji i dźwięków, lecz wiedza ta szybko zniknęła i ogarnęło mnie uczucie spokoju i relaksu, błogość tak
wielka, że przesłoniła całą moją chęć przedstawienia swoich racji.
Wyciągnęłam przed siebie nogi, jakbym nie miała żadnych trosk – w tej chwili •Oczywiście nie
miałam – i zaczęłam mówić. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek "łowiła tak szczerze i nie mogłam
pojąć, dlaczego nagle tak się przed nim odsłoniłam. "powiedziałam mu o Wenezueli, o rodzicach,
swoim dzieciństwie, niepokoju, życiu Pozbawionym znaczenia. Mówiłam o rzeczach, do których nie
przyznałabym się na-w«t sarna przed sobą.
~ Od zeszłego roku studiuję antropologię. I naprawdę nie wiem, po co – powie"^ałam. Zaczynałam
się lekko niepokoić tymi wyznaniami. Niespokojnie wierciłam
'S na ławce, ale nie mogłam się powstrzymać, żeby nie dodać: – Dwa przedmioty,
"p^e mnie najbardziej interesują to literatura hiszpańska i niemiecka. Studia na wya*e antropologii
przeczą wszystkiemu, co wiem o sobie.

F"
– Ten szczegół bardzo mnie intryguje – powiedział. – Teraz nie mogę go roztrząsać, ale wygląda
na to, że zostałem tu przysłany po to, żebyś mnie znalazła, albo vice versa.
– Co to wszystko znaczy? – spytałam, po czym zarumieniłam się uświadamiając sobie, że
wszystko interpretuję przez pryzmat swojej kobiecości.
Sprawiał wrażenie całkowicie świadomego stanu mojego umysłu. Wziął mojądłoń i przycisnął ją
sobie do serca.
– Me gustas, nibelunga! – wykrzyknął dramatycznym tonem, po czym przetłumaczył te słowa na
angielski: Bardzo mnie pociągasz, Nibelungu! – Rzucił mi spojrzenie latynoskiego kochanka, po czym
zaniósł się ochrypłym śmiechem. – Jesteś przekonana, że prędzej czy później będę musiał ci to
powiedzieć, więc równie dobrze mogę to wyznać teraz.
Zamiast się rozzłościć za to, że mi dokucza, roześmiałam się; jego poczucie humoru sprawiło mi
ogromną przyjemność. Jedynym Nibelungiem, jakiego znałam, był ten z niemieckiej mitologii mojego
ojca. Zygfryd i Nibelungi. O ile pamiętałam, były to zaczarowane skrzaty mieszkające pod ziemią.
– Nazywasz mnie skrzatem? – spytałam żartobliwie.
– Broń Boże! – zaprotestował. – Nazywam cię niemiecką mityczną istotą.
Wkrótce potem, jakby to była jedyna rzecz, jaką mogliśmy zrobić, pojechaliśmy w góry Santa
Susana, w miejsce, gdzie się spotkaliśmy. Żadne z nas nie odezwało się ani słowem, kiedy usiedliśmy
na klifie nad indiańskim cmentarzyskiem. Siedzieliśmy tak, połączeni poczuciem wspólnoty, niepomni
tego, że popołudnie przemienia się w noc.
VII
Joe Cortez zaparkował swoją furgonetkę u stóp wzgórza. Obszedł wóz dokoła, żeby otworzyć mi
drzwi i szarmancko pomógł mi wysiąść. Ulżyło mi, że w końcu się zatrzymaliśmy, chociaż nie wiem,
dlaczego to zrobiliśmy. Znajdowaliśmy się na kompletnym odludziu. Jechaliśmy od wczesnego rana.
Skwar, płaska pustynia, niemiłosierne słońce i kurz na drodze stały się teraz jedynie niewyraźnym
wspomnieniem, kiedy wdychałam zimne, gęste nocne powietrze.
Ożywione wiatrem powietrze poruszało się wokół nas jak coś namacalnego, żywego. Na niebie nie
było księżyca. Gwiazdy, niewiarygodnie liczne i jasne, zdawały się tylko potęgować naszą izolację.
Pod tym przepychem rozciągały się wokół nas wzgórza i pustynią ledwo widoczne, pełne cieni i
szemrzących dźwięków. Próbowałam zorientować się w kierunku, patrząc w niebo, ale nie umiałam
rozpoznać konstelacji.
– Stoimy twarzą na wschód – szepnął Joe Cortez, jakbym głośno o to spytała-Następnie z wielką
cierpliwością próbował mnie nauczyć głównych konstelacji na letnim niebie. Pamiętałam tylko gwiazdę
Wegę, bo nazwa ta kojarzyła mi się z siedemnastowiecznym hiszpańskim pisarzem, Lope de Vega.
Kiedy tak siedzieliśmy w milczeniu na dachu jego furgonetki, patrząc na niebo, wróciłam myślami
do wydarzeń towarzyszących nam w podróży.
Niespełna dwadzieścia cztery godziny temu, kiedy jedliśmy w japońskiej restauracji w centrum Los
Angeles, ni z tego, ni z owego spytał mnie, czy nie chciałabym na parę dni pojechać z nim do Sonory.
– Bardzo bym chciała – odparłam impulsywnie. – Semestr się skończył. Jestem wolna. Kiedy
planujesz wyjazd?
– Dziś wieczorem! – powiedział. – Prawdę mówiąc zaraz po tym jak zjemy. Roześmiałam się
pewna, że jego zaproszenie było żartem.
– Nie mogę wyjechać tak nagle – zauważyłam. – Może jutro?
-Dzisiaj. – Uparł się. Potem ujął mojądłoń i uścisnął ją oficjalnie. Dopiero kiedy dostrzegłam
zachwyt i wesoły błysk w jego oczach uświadomiłam sobie, że nie żegna się ze mną, tylko pieczętuje
moją zgodę.
– Kiedy podejmuje się decyzję, należy natychmiast zacząć działać – oznajmił, a jego słowa zawisły
przede mną w powietrzu. Oboje gapiliśmy się na nie, jakbyśmy rzeczywiście widzieli ich wielkość i
kształt.
Kiwnęłam głową, ledwo świadoma tego, że podjęłam decyzję. Przede mną pojawiła się szansa,
czekająca, nieuchronna. Nie musiałam robić nic, żeby ją sprowokować.
Nagle, ze wstrząsającą wyrazistością przypomniałam sobie inną podróż do Sonory, którą odbyłam
rok wcześniej. Moje ciało zesztywniało ze strachu i szoku, kiedy w moim umyśle zaczęły pojawiać się
oderwane od siebie obrazy. Wydarzenia, które miały miejsce w trakcie tej podróży tak całkowicie
zostały wymazane z mojej świadomości, że jeszcze chwilę temu jakby zupełnie nie istniały. Teraz
jednak stanęły mi przed oczami tak wyraźnie jak tego dnia, gdy to wszystko się wydarzyło.
Drżąc nie z zimna, lecz z nieokreślonego lęku, odwróciłam się twarzą do Joe Corteza i
opowiedziałam o tej podróży. Patrzył na mnie z dziwną intensywnością. Jego oczy były niczym tunele,
głębokie i nieprzejrzyści ciemne, wchłaniały moje przerażenie. Ale sprawiały też, że obrazy z tamtej
podróży zaczęły się cofać. Kiedy straciły swoją intensywność, w moim umyśle zostały tylko już
banalne, puste myśli. W tej chwili uważałam, że nie mogę wszystkiego opowiedzieć Joe Cortezo-wi,
bo prawdziwa przygoda zawsze biegnie własnym torem i że najbardziej niezapomniane, ekscytujące
wydarzenia mojego życia zawsze przebiegały bez żadnej interwencji z mojej strony.
– Jak mam do ciebie mówić? Joe Cortez czy Carlos Castaneda? – spytałam z okropną
bezpośredniością.
Jego twarz miedzianej barwy skrzywiła się w uśmiechu.
-Jestem twoim kolegą z dzieciństwa. Daj mi imię. Ja będę cię nazywać Nibelung. Nie przychodziło
mi do głowy żadne odpowiednie imię.
– Czy twoje imiona rządzą się jakąś zasadą? – spytałam.
– Cóż – zadumał się. – Joe Cortez to kucharz, ogrodnik, złota rączka, troskliwy 1 refleksyjny
mężczyzna. Carlos Castaneda to człowiek ze świata nauki, ale jego jesz-&B chyba nie poznałaś. –
Spojrzał na mnie bacznie i uśmiechnął się. W uśmiechu tym yio coś dziecinnego i intensywnie ufnego.
Postanowiłam, że będę na niego mówić ―Joe Cortez".

Tę noc spędziliśmy – w osobnych pokojach – w motelu w Yumie w stanie Arizona. Po wyjeździe z


Los Angeles przez całą długą podróż zamartwiałam się na śmierć, jak będziemy spali. Chwilami bałam
się, że rzuci się na mnie jeszcze zanim dotrzemy do motelu. Był w końcu silnym, młodym mężczyzną,
aż nadto pewnym siebie i energicznym. Nie martwiłabym się tak, gdyby był Amerykaninem lub
Europejczykiem. On jednak był Latynosem i po prostu wiedziałam, jakie są jego przekonania.
Przyjęcie jego propozycji spędzenia razem kilku dni oznaczało, że zgodzę się dzielić z nim łóżko.
Jego troskliwość i delikatność, jakie zachował przez całą podróż, doskonale pasowały do tego,
czego się po nim spodziewałam: przygotowywał sobie grunt.
Było już późno, kiedy dojechaliśmy do motelu. Poszedł do biura, żeby dowiedzieć się o pokoje. Ja
zostałam w samochodzie, wyobrażając sobie jeden tragiczny scenariusz po drugim.
Byłam tak pochłonięta tymi fantazjami, że nie zauważyłam, kiedy wrócił z biura. Słysząc, jak
dzwoni przede mną pękiem kluczy, podskoczyłam na swoim fotelu i upuściłam brązową torbę, którą
nieświadomie przyciskałam do piersi. Znajdowały się w niej moje przybory toaletowe, które kupiliśmy
po drodze.
– Wynająłem dla ciebie pokój na tyłach motelu – powiedział. – Z dala od autostrady. – Wskazał na
drzwi parę kroków od nas i dodał: – Ja będę spał tam, blisko ulicy. Przywykłem do spania w hałasie. –
Zaśmiał się do siebie. – Zostały tylko te dwa pokoje.
Rozczarowana, wzięłam od niego klucz. Wszystkie moje scenariusze legły w gruzach. Nie była mi
dana okazja odmówienia mu. Nie, żebym naprawdę chciała to zrobić. A jednak moja dusza domagała
się zwycięstwa, choćby malutkiego.
– Nie rozumiem, dlaczego mamy wynajmować dwa pokoje – powiedziałam z wystudiowaną
obojętnością. Ręka mi się trzęsła, kiedy zbierałam przybory toaletowe z podłogi i wpychałam je do
torby. To, co powiedziałam, zabrzmiało w moich uszach niewiarygodnie, a jednak nie mogłam się
powstrzymać. – Od hałasu nie będziesz mógł usnąć, a tak samo jak ja potrzebujesz snu. – Ani przez
chwilę nie wierzyłam, że można usnąć w hałasie dobiegającym z autostrady.
Nie patrząc na niego wysiadłam z samochodu, po czym usłyszałam własny głos:
– Możemy spać w tym samym pokoju – to znaczy w dwóch łóżkach.
Stałam przez chwilę, osłupiała i przerażona. Nigdy w życiu nie zrobiłam czegoś takiego, nigdy też
nie zareagowałam tak schizofrenicznie. Mówiłam rzeczy, których wcale nie miałam na myśli. A może
miałam je na myśli, tylko nie wiedziałam, co czuję?
Jego uciecha położyła kres mojej dezorientacji. Roześmiał się tak głośno, że w jednym pokoju ktoś
zapalił światło i wrzasnął, żebyśmy się zamknęli.
– Chcesz zostać ze mną w jednym pokoju, a potem wykorzystać mnie w środku nocy – powiedział
między wybuchami śmiechu. – Zaraz potem jak wezmę prysznic. Nie ma mowy!
Spłonęłam takim rumieńcem, że uszy zaczęły mnie palić. Myślałam, że umr? ze wstydu. To nie był
jeden z moich scenariuszy. Wróciłam do samochodu i trzasnęłam drzwiami.
– Zawieź mnie na przystanek autobusu Greyhounda – syknęłam z hamowaną wściekłością. – Po
co, do diabła, zgodziłam się z tobąjechać? Powinnam iść do psychiatry! Wciąż się śmiejąc otworzył
drzwi i delikatnie mnie wyciągnął z samochodu.
– Śpijmy nie tylko w jednym pokoju, ale i w jednym łóżku. – Popatrzył na mnie zarozumiale. –
Proszę, kochaj się ze mną! – zaczął błagać, jakby rzeczywiście tego chciał. Oburzona, wyrwałam się z
jego uścisku i wrzasnęłam:
– Kurwa, nigdy w życiu!
– No i masz – powiedział. – Odmawiasz tak stanowczo, że nie śmiem nalegać. – Wziął mnie za
rękę i pocałował. – Odmówiłaś i usadziłaś mnie. Nie ma problemu. Zemściłaś się.
Odwróciłam się, gotowa się rozpłakać. Mój smutek nie był spowodowany tym, że Joe nie chciał
spędzić ze mną nocy – gdyby rzeczywiście miał taki zamiar, to naprawdę nie wiedziałabym, co robić –
lecz faktem, że znał mnie lepiej niż ja samą siebie. Nie chciałam dać wiary temu, co uważałam za jego
schlebianie samemu sobie. Przejrzał mnie na wylot. Niespodziewanie to mnie wystraszyło.
Przysunął się bliżej i mnie przytulił. Był to słodki, zwyczajny gest. Tak jak to się zdarzało wcześniej,
moje wzburzenie całkowicie zniknęło – jakby nigdy nie istniało. Odwzajemniłam jego gest i
powiedziałam coś jeszcze bardziej niewiarygodnego:
– To najbardziej podniecająca przygoda mojego życia. – 1 od razu zapragnęłam cofnąć swoje
słowa. Te, które padły z moich ust, nie pochodziły ode mnie. Nawet nie wiedziałam, co mam na myśli.
To wcale nie była najbardziej podniecająca przygoda mojego życia. Odbyłam już wiele podniecających
podróży. Zjechałam cały świat.
Moja irytacja sięgnęła zenitu, kiedy pocałował mnie na dobranoc, szybko i delikatnie, tak jak się
całuje dziecko, co spodobało mi się wbrew własnej woli. Nie miałam już żadnej woli. Lekko popchnął
mnie w korytarz prowadzący do mojego pokoju.
Przeklinając samą siebie usiadłam na łóżku i zaczęłam szlochać ze zdenerwowania, złości i żalu
nad samą sobą. Odkąd pamiętam, zawsze zachowywałam się po swojemu. Przywykłam do tego.
Mętlik w głowie i zagubienie były dla mnie doznaniem zupełnie nowym i niemile widzianym.
Spałam niespokojnie, całkowicie ubrana, dopóki wcześnie rano nie załomotał do nwich drzwi, żeby
mnie obudzić.
Jechaliśmy cały dzień, klucząc po bocznych drogach. Jak twierdził wcześniej, Joe Cortez
rzeczywiście okazał się bardzo troskliwym mężczyzną. Przez całą drogę był najmilszym, najbardziej
opiekuńczym i zabawnym towarzyszem, jakiego tylko można sobie życzyć. Karmił mnie jedzeniem,
piosenkami i historyjkami. Miał zdumiewająco PSboki, lecz czysty baryton. I znał wszystkie moje
ulubione melodie.
Staromodne piosenki miłosne ze wszystkich krajów Ameryki Południowej, wszyst-We ich hymny,
stare ballady, a nawet kołysanki.Jego historyjki tak mnie śmieszyły, aż rozbolały mnie mięśnie
brzucha. Jako gawędziarz stale podsycał moją ciekawość. Był ™°<lzonym mimem. Jego niesamowita
umiejętność naśladowania każdego akcentu po-"doiowoamerykańskiego – w tym portugalskiego z
Brazylii – była czymś więcej niż tylko naśladownictwem, była istną magią.

– Lepiej zejdźmy z dachu samochodu. – Głos Joe Corteza przerwał moje zamyślenie. – Nocą na
pustyni robi się zimno.
– To bardzo dzikie miejsce – powiedziałam, pragnąc wsiąść z powrotem do furgonetki i pojechać
dalej. Z niepokojem patrzyłam, jak wyjmuje z samochodu jakieś torby. Kupił całą masę prezentów dla
ludzi, których mieliśmy odwiedzić. – Dlaczego zaparkowałeś na takim odludziu?
– Zadajesz strasznie głupie pytania, Nibelungu – odparł. – Zaparkowałem , bo tu kończy się nasza
podróż samochodem.
– Dotarliśmy do naszego tajemniczego celu podróży, o którym nie możesz mówić? – spytałam
ironicznie.
Jedyną rzeczą, jaka rzucała cień na tę czarowną podroż było to, że nie chciał mi wyjawić, dokąd
właściwie jedziemy.
W ułamku sekundy tak się na niego rozzłościłam, że miałam ochotę go walnąć. Myśl, że moja
irytacja jest rezultatem długiego, męczącego dnia przyniosła mi ulgę.
– Jestem nieprzyjemna, ale naprawdę tego nie chcę – powiedziałam pogodnym tonem, który nawet
mnie samej wydał się głupi. Mój głos był tak spięty, że zdradzał, ile mnie kosztuje wzięcie się w karby.
Martwiło mnie, że tak łatwo i szybko potrafię się na niego złościć.
– Ty naprawdę nie umiesz rozmawiać – powiedział z szerokim uśmiechem. – Ty umiesz się tylko
domagać.
– Och! Rozumiem, Joe Cortez poszedł sobie. Znowu będziesz mnie obrażał, Carlosie Castanedo?
Zachichotał radośnie w reakcji na moją uwagę, która wcale nie miała być zabawna.
– To miejsce wcale nie jest na odludziu – powiedział. – Nie opodal znajduje się miasto Arizpe.
– A granica USA jest na północy – wyrecytowałam. – A Chihuahua na wschodzie. A Los Angeles
gdzieś na północny zachód stąd.
Lekceważąco pokręcił głową i ruszył przodem. W milczeniu szliśmy przez cha-parral, który bardziej
wyczuwałam niż widziałam wzdłuż krętego, wąskiego szlaku. Ścieżka się poszerzyła, kiedy się
zbliżyliśmy do rozległej polany otoczonej niskimi drzewami mesąuite. W ciemnościach wypatrzyłam
sylwetki dwóch domów. W większym paliły się dwa światła. Mniejszy, ciemny dom stał nieco dalej.
Podeszliśmy do dużego domu. Blade ćmy trzepotały w świetle, wślizgując się przez okiennice.
– Muszę cię ostrzec, że ludzie, których poznasz, są nieco dziwni – powiedział szeptem. – Nie
odzywaj się. Ja będę mówił.
– Zawsze robię, co chcę – stwierdziłam. – 1 nie lubię jak mi się mówi, jak mam się zachowywać.
Nie jestem dzieckiem. Poza tym mam nienaganne maniery. Zapewniam cię, że nie przyniosę ci
wstydu.
– Cholera, przestań w końcu zadzierać nosa! – syknął, ledwo hamując gniew.
– Nie traktuj mnie tak, jakbym była twoją żoną, Carlosie Castanedo! – wrzasnęłam, wymawiając
jego nazwisko tak, jak mi się to wydawało poprawne: z tyldą nad n, czego – jak wiedziałam – bardzo
nie lubił.
On jednak się nie rozzłościł. Roześmiał się, jak to się często zdarzało, kiedy się spodziewałam
wybuchu gniewu. ―On się nigdy nie gniewa" – pomyślałam i westchnęłam ze zniechęceniem.
Cechował go nadzwyczajny spokój. Nic nigdy go nie irytowało ani nie wyprowadzało z równowagi.
Nawet kiedy krzyczał, zawsze brzmiało to jakoś dziwnie. Właśnie miał zapukać, kiedy drzwi się
otworzyły. Jakiś chudy mężczyzna rzucał ciemny cień w prostokącie światła. Niecierpliwym ruchem
ręki nakłonił nas do wejścia. Weszliśmy w korytarz, w którym stało mnóstwo roślin. Szybko, jakby bał
się pokazać twarz, mężczyzna ruszył przodem i bez słowa powitania otworzył wewnętrzne drzwi z
brzęczącymi szybkami.
Poszliśmy za nim ciemnym korytarzem, po czym przecięliśmy wewnętrzne patio, gdzie na
plecionym krześle siedział jakiś młody mężczyzna, który grał na gitarze, śpiewając przy tym cichym,
tęsknym głosem. Przerwał w chwili, gdy nas zobaczył. Nie odwzajemnił mojego powitania i podjął grę,
gdy tylko skręciliśmy za róg i weszliśmy w następny, równie ciemny, korytarz.
– Dlaczego wszyscy tu są tacy nieuprzejmi? – szepnęłam do ucha Joe Cortezowi.
– To na pewno ten dom? Zachichotał cicho.
– Mówiłem ci, że to ekscentrycy – wymruczał.
– Na pewno znasz tych ludzi? – dopytywałam się.
– A cóż to za pytanie? – warknął cicho, lecz groźnie. – Oczywiście, że ich znam. Dotarliśmy do
oświetlonego wejścia. Jego źrenice lśniły.
– Zostaniemy tu na noc? – spytałam z niepokojem.
-Nie wiem – szepnął mi do ucha, po czym pocałował mnie w policzek. – 1 proszę, nie zadawaj już
pytań. – Robię, co mogę, żeby wykonać niemal niewykonalny manewr.
– Jaki manewr? – szepnęłam. Kiedy nagle coś sobie uświadomiłam, poczułam niepokój i
dyskomfort, ale również podniecenie. Słowo manewr było kluczem.
Najwyraźniej znając moje najgłębsze odczucia, wziął wszystkie torby w jedną rękę, delikatnie ujął
mnie za rękę i pocałował – od jego dotknięcia po całym ciele przeszedł mi przyjemny dreszczyk – po
czym powiódł przez próg. Weszliśmy do wiel-faego, pogrążonego w półmroku, skąpo umeblowanego
salonu. Nie tego się spodziewałam po prowincjonalnym meksykańskim salonie. Ściany i niski sufit były
nieskazitelnie białe, a bieli tej nie zakłócały żadne obrazy ani tapety.
Pod ścianą naprzeciwko drzwi stała ogromna kanapa. Siedziały na niej trzy star*&, elegancko
ubrane kobiety. Nie widziałam dobrze ich twarzy, ale w przyćmionym świetle wydały mi się dziwnie
podobne – chociaż właściwie nie wyglądały tak samo ~ i niejasno znajome. Tak mnie to zaskoczyło,
że ledwo zauważyłam dwoje ludzi sie•kących nieopodal na rozłożystych fotelach.
Chcąc szybko podejść do tych trzech kobiet, wykonałam gigantyczny skok. Nie ZWróciłam uwagi
na to, że salon jest dwupoziomowy. Kiedy już złapałam równowagę, ^ostrzegłam piękny orientalny
dywan i kobietę siedzącą w jednym z foteli.
~ Delia Flores! – wykrzyknęłam. – Mój Boże! Nie do wiary! – Dotknęłam jej, ^ciałam się bowiem
upewnić, że to nie wytwór mojej wyobraźni. – Co się tu dzieje?

– spytałam, zamiast się z nią przywitać. W tej samej chwili uświadomiłam sobie, że kobiety na
kanapie to te same kobiety, które poznałam w ubiegłym roku w domu uzdrowicielki.
Stałam, gapiąc się skamieniała, osłupiała z szoku. W kącikach ich ust pojawiły się lekkie uśmieszki,
kiedy odwróciły się do siwego mężczyzny siedzącego w drugim fotelu.
– Mariano Aureliano. – Mój głos ograniczył się do cichego, drżącego szeptu. Uszła ze mnie cała
energia. Odwróciłam się twarzą do Joe Corteza i tym samym słabym głosikiem oskarżyłam go o to, że
zrobił mi głupi dowcip. Miałam ochotę krzyknąć na niego, wyrządzić mu krzywdę fizyczną. Nie miałam
jednak siły nawet na to, by podnieść rękę. Ledwo zauważyłam, że podobnie jak ja stał jak wryty, a na
jego twarzy malowało się zdumienie.
Mariano Aureliano podniósł się z fotela i podszedł do mnie z rozłożonymi rękoma.
– Tak się cieszę, że znowu cię widzę. – Jego głos był cichy, a oczy lśniły z podniecenia i radości.
W niedźwiedzim uścisku podniósł mnie do góry. Moje ciało było bezwładne. Nie miałam siły – ani
ochoty – odwzajemnić jego ciepłego uścisku. Nie mogłam z siebie wykrztusić ani słowa. Postawił mnie
z powrotem i z taką samą wylewnością przywitał się z Joe Cortezem.
Podeszły do mnie Delia Flores i jej przyjaciółki. Jedna po drugiej obejmowały mnie i coś mi
szeptały do ucha. Pocieszyły mnie ich pełne tkliwości uściski i łagodne głosy, ale nie rozumiałam ani
słowa z tego, co mówiły. Mój umysł przestał pracować. Czułam i słyszałam, ale nie rozumiałam ani
trochę z tego, co czułam i słyszałam.
Mariano Aureliano spojrzał na mnie i powiedział czystym głosem, który rozproszył mgłę w moim
umyśle:
– Nie zostałaś nabrana. Od początku ci mówiłem, że zdmuchnę cię do niego.
– A więc jesteś... – Pokręciłam głową, nie mogąc dokończyć zdania, kiedy w końcu mnie olśniło, że
Mariano Aureliano to ten człowiek, o którym Joe Cortez tyle mi opowiadał: to Juan Matus, szaman,
który zmienił bieg jego życia.
Otworzyłam usta chcąc coś powiedzieć, ale znowu je zamknęłam. Miałam wrażenie, że zostałam
odcięta od własnego ciała. Mój umysł nie mógł już w sobie pomieścić więcej zdumienia. Wtedy
zobaczyłam, że z cienia wyłania się pan Flores. Kiedy zdałam sobie sprawę z tego, że to ten
mężczyzna, który nas wpuścił, po prostu zemdlałam.
Kiedy odzyskałam świadomość, leżałam na kanapie. Czułam się niezwykle wypoczęta i wolna od
niepokoju. Zastanawiając się, jak długo byłam nieprzytomna, wstałam, podniosłam rękę i spojrzałam
na zegarek.
– Byłaś nieprzytomna dokładnie dwie minuty i dwadzieścia sekund – oznajmił pan Flores,
spoglądając na własny nadgarstek, na którym nie miał żadnego zegarka. Siedział na skórzanej
otomanie koło kanapy. W pozycji siedzącej sprawiał wrażenie wyższego niż na stojąco, gdyż miał
krótkie nogi i długi tułów. – Takie omdlenie to strasznie dramatyczna rzecz – powiedział, siadając koło
mnie na kanapie. – Naprawdę, bardzo mi przykro, że cię wystraszyliśmy. – Jego żółtobursztynowe
oczy, błyszczące od śmiechu, zadawały kłam szczerze stroskanemu głosowi. – 1 bardzo
przepraszam, że
się, / tobą nie przywitałem w drzwiach. – Na jego twarzy malowało się rozbawienie graniczące z
fascynacją, kiedy pociągnął mnie za warkocz. – Z tymi włosami schowanymi pod kapeluszem i w
ciężkiej, skórzanej kurtce wziąłem cię za chłopaka.
Wstałam i musiałam przytrzymać się kanapy. Ciągle jeszcze trochę kręciło mi się w głowie.
Niepewnie się rozejrzałam. Kobiet już nie było w pokoju, nie znalazłam też Joe Corteza. Mariano
Aureliano siedział w jednym z foteli, utkwiwszy wzrok w przestrzeni przed sobą. Może spał z otwartymi
oczami.
– Kiedy zobaczyłem, jak trzymacie się za ręce – ciągnął pan Flores – przestraszyłem się, że
Charlie Pająk został gejem. – Powiedział całe to zdanie po angielsku. Słowa wymawiał pięknie,
precyzyjnie i z wielkim smakiem.
– Charlie Pająk? – Roześmiałam się na dźwięk tego nazwiska i jego oficjalnej wymowy. – Kto to
taki?
-Nie wiesz? – spytał, szeroko otwierając oczy w niekłamanym zdumieniu.
– Nie, nie wiem. A powinnam?
Podrapał się po głowie, zaskoczony moimi słowami, po czym spytał:
– To kogo trzymałaś za rękę?
– Trzymałam za rękę Carlosa, kiedy weszliśmy do tego pokoju.
-No właśnie – powiedział pan Flores, spoglądając na mnie z najwyższym uznaniem, jakbym
rozwiązała jakąś szczególnie trudną zagadkę. Widząc moją nadal zaintrygowaną minę, dodał: –
Carlos Castaneda to nie tylko Joe Cortez, ale również Charlie Pająk.
– Charlie Pająk – wymamrotałam cicho. – To bardzo chwytliwe nazwisko. – Ze wszystkich trzech
nazwisk to podobało mi się najbardziej, bez wątpienia dlatego, że niezwykle lubiłam pająki. W ogóle
się ich nie bałam, nawet tych dużych, tropikalnych. W kątach mojego pokoju zawsze pełno było
pajęczyn. Za każdym razem, kiedy sprzątałam, nie mogłam się zmusić, żeby zniszczyć te cieniutkie
sieci. – Dlaczego nazywa się Charlie Pająk? – spytałam z ciekawością.
– Różne imiona na różne sytuacje – pan Flores wyrecytował odpowiedź, jakby to było jakieś hasło.
– Mariano Aureliano powinien ci wszystko wytłumaczyć.
– Czy pan Aureliano nazywa się również Juan Matus? Pan Flores z naciskiem pokiwał głową.
-Niezaprzeczalnie – powiedział z szerokim, radosnym uśmiechem. – On również ffla różne imiona
na różne okazje.
– A co z panem, panie Flores? Pan też ma różne nazwiska?
– Flores to moje jedyne nazwisko. Genaro Flores. – Przybrał uwodzicielski ton. Pochylił się ku mnie
i zaproponował przymilnym szeptem: – Możesz mi mó-*tó ―Genarito".
Mimowolnie pokręciłam głową. Było w nim coś, co mnie przerażało bardziej
°iz Mariano Aureliano. Na racjonalnym poziomie nie mogłam dojść, co wywołyało u mnie takie
odczucia. Na pozór pan Flores wydawał się bardziej bezpośred01 niż ten drugi. Był dziecinny,
swawolny i luzacki. A jednak w jego obecności nie
SZułam się swobodnie.

– Mam tylko jedno imię – pan Flores wdarł się w moje rozważania – dlatego, że jestem nagualem.
– A co to jest nagual?
– Och, to strasznie trudno wytłumaczyć. – Uśmiechnął się rozbrajająco. – Tylko Mariano Aureliano
albo Isidoro Baltazar potrafią to wytłumaczyć.
– Kto to jest Isidoro Baltazar?
– Isidoro Baltazar to nowy nagual.
– Proszę nie mówić nic więcej – powiedziałam z lękiem. Przyłożyłam dłoń do czoła i znowu
usiadłam na kanapie. – Przez pana mam mętlik w głowie, panie Flores, a ciągle jeszcze jest mi trochę
słabo. – Spojrzałam na niego błagalnie i spytałam:
– Gdzie jest Carlos?
– Charlie Pająk śni jakiś pajęczy sen – pan Flores wypowiedział całe to zdanie swym
ekstrawagancko wymawianym angielskim, po czym zaśmiał się z niepocha-mowanym zadowoleniem,
jakby się rozkoszował jakimś szczególnie udanym dowcipem. Zerknął z uciechą na Mariano Aureliano
– wciąż wpatrującego się w ścianę
– po czym z powrotem przeniósł wzrok na mnie i znowu na swojego przyjaciela. Musiał wyczuć
moje rosnące zrozumienie, bo bezradnie wzruszył ramionami, z rezygnacją podniósł ręce i powiedział:
– Carlos, znany również jako Isidoro Baltazar pojechał odwiedzić...
– Wyjechał? – Mój krzyk sprawił, że Mariano Aureliano odwrócił się i spojrzał na mnie. Bardziej
niepokoiło mnie przebywanie sam na sam z tymi dwoma starymi mężczyznami niż to, że Carlos
Castaneda znany jest pod jeszcze jednym nazwiskiem i że jest nowym nagualem, cokolwiek to
znaczyło.
Mariano Aureliano wstał z krzesła, skłonił się głęboko, po czym wyciągnął rękę, żeby pomóc mi
wstać i powiedział:
– Cóż mogłoby być rozkoszniejszego i bardziej satysfakcjonującego dla dwóch starych mężczyzn
niż pilnowanie cię, dopóki się nie obudzisz ze swych snów?
Nie mogłam się oprzeć jego ujmującemu uśmiechowi i staroświeckiej kurtuazji. Natychmiast się
rozluźniłam.
– Rzeczywiście, nie ma nic bardziej rozkosznego – wesoło mu przytaknęłam i pozwoliłam się
zaprowadzić przez korytarz do jasno oświetlonej jadalni i owalnego stołu z mahoniu na drugim końcu
pokoju. Z galanterią podsunął mi krzesło, zaczekał, aż wygodnie usiądę, po czym orzekł, że nie jest za
późno na kolację i że sam pójdzie do kuchni i przyniesie mi coś pysznego do jedzenia. Z wdziękiem
odrzucił moją ofertę pomocy.
Pan Flores, zamiast normalnie podejść do stołu, robiąc gwiazdy pokonał dzielącą go odległość,
obliczając jaz taką precyzją, że wylądował parę cali od stołu. Szczerząc zęby w uśmiechu usiadł koło
mnie. Na jego twarzy nie było śladu zmęczenia; nawet się nie zadyszał.
– Chociaż twierdzi pan, że nie jest akrobatą, to i tak myślę, że razem z pańskim' przyjaciółmi
występujecie w jakimś pokazie magii – powiedziałam. Pan Flores poderwał się z krzesła, krzywiąc się
figlarnie.
-Masz absolutną rację. Występujemy w pokazie magii! – wykrzyknął, sięgając po jeden z dwóch
glinianych dzbanków stojących na długim kredensie. Nalał mi filiżankę gorącej czekolady. – Jem do
niej ser. – Ukroił mi plaster sera Machengo.
Razem smakowały wybornie.
Miałam ochotę na dokładkę, ale mi jej nie zaproponował. Pomyślałam, że jedna filiżanka – a była
napełniona tylko do połowy – to za mało. Zawsze przepadałam za czekoladą i potrafiłam zajadać się
nią bez żadnych złych skutków. Byłam pewna, że jeśli tylko skupię się na tym pragnieniu, naleje mi
drugą filiżankę, choć nawet o to nie poproszę. Jako dziecko umiałam tak robić, kiedy bardzo czegoś
chciałam.
Przyglądałam mu się chciwie, kiedy wyjmował z kredensu dwie dodatkowe filiżanki i dwa talerzyki.
Zauważyłam, że między kryształami, porcelaną i srebrami na półkach stała dziwna kolekcja
prehiszpańskich glinianych figurynek i prehistorycznych potworów z plastiku.
– To dom czarownic – powiedział konspiracyjnym tonem pan Flores, jakby mi tłumaczył
bezsensowność bibelotów w kredensie na porcelanę.
– Żon Mariano Aureliano? – spytałam prowokacyjnie.
Nie odpowiedział, tylko nakazał mi ruchem ręki, bym się odwróciła. Tuż za mną stał Mariano
Aureliano.
– Tych samych – powiedział wesoło Mariano Aureliano, stawiając na stole porcelanową wazę. –
Tych samych czarownic, które ugotowały tę pyszną ogonówkę. – Srebrną łyżką wazową nalał mi
pełen talerz zupy i zaproponował, bym dodała do niej cząstkę limony i plasterek awokado.
Posłuchałam jego rady, po czym kilkoma łykami pożarłam zupę. Zjadłam kilka talerzy, aż poczułam
się fizycznie zaspokojona, niemal zapchana. Długo siedzieliśmy przy stole. Zupa ogonowa miała na
mnie niezwykle kojące działanie. Byłam rozluźniona. Cały mój paskudny temperament gdzieś się
ulotnił. Całą sobą, ciałem i duszą, byłam wdzięczna, że nie zużyłam energii na obronę.
Kiwając głową, jakby w milczeniu przytakiwał moim myślom, Mariano Aureliano obserwował mnie
serdecznie i z rozbawieniem.
Już miałam się do niego zwrócić jako do Juana Matusa, kiedy przewidując mój zamiar, powiedział:
– Jestem Juanem Matusem dla Isidoro Baltazara. Dla ciebie jestem nagualem Mariano Aureliano.
– Przysunął się z uśmiechem i szepnął poufnym tonem: – Mężczy-sna, który cię tu przywiózł to nowy
nagual, nagual Isidoro Baltazar. Tego imienia powinnaś używać, kiedy mówisz do niego albo o nim.
-Nie całkiem śpisz, ale też nie całkiem czuwasz – tłumaczył dalej Mariano Aure-"ano – więc
zrozumiesz i zapamiętasz wszystko, o czym mówimy. – Widząc, że chcę °Hi przerwać, dodał surowo:
– 1 dzisiaj nie będziesz zadawać głupich pytań.
Dreszczem mnie przejął nie tyle jego ton, co pewna moc. Język mi stanął kołkiem, lecz głowa
wykonała potakujący ruch.
– Musisz ją przetestować – pan Flores przypomniał przyjacielowi. W jego oczach Prawił się
złośliwy błysk, kiedy dodał: – Albo jeszcze lepiej, jaja przetestuję.

Mariano Aureliano urwał, odczekał długą, pełną namysłu chwile, najeżoną złowróżbnymi
możliwościami, po czym przyjrzał mi się krytycznie, jakby moje rysy twarzy stanowiły dla niego klucz
do jakiejś ważnej zagadki.
Zahipnotyzowana jego ostrym, przenikliwym spojrzeniem, nawet nie zamrugałam.
W zamyśleniu pokiwał głową, a pan Flores spytał mnie głębokim, poważnym głosem:
– Jesteś zakochana w Isidoro Baltazarze?
I niech mnie wszyscy diabli, jeśli nie przytaknęłam mechanicznym, martwym głosem. Pan Flores
przysunął się, aż nasze głowy niemal się zetknęły i szeptem drżącym od powstrzymywanego śmiechu
spytał:
– Czy naprawdę szaleńczo, szaleńczo się w nim zakochałaś?
A ja znowu przytaknęłam i wtedy obaj mężczyźni wybuchnęli głośnym, radosnym śmiechem.
Dźwięk ten, odbijający się po pokoju niczym piłeczki do ping-pon-ga, wreszcie przerwał mój trans.
Uczepiłam się tego dźwięku i wyrwałam z zaklęcia.
– Co to, cholera, ma być?! – krzyknęłam z całych sił.
Obaj mężczyźni, przestraszeni, zeskoczyli z krzeseł. Spojrzeli na mnie, potem na siebie nawzajem
i znowu zanieśli się ekstatycznym śmiechem. Im bardziej wymyślne były moje przekleństwa, tym
bardziej rosła ich uciecha. W ich śmiechu było coś tak zaraźliwego, że i ja zaczęłam chichotać.
Kiedy tylko wszyscy się uspokoiliśmy, Mariano Aureliano i pan Flores zaczęli mnie bombardować
pytaniami. Szczególnie ich interesowało, w jaki sposób i kiedy poznałam Isidoro Baltazara. Radował
ich każdy absurdalny szczególik. Po czwartym czy piątym opowiedzeniu całej historii albo ją
zmieniłam i wyolbrzymiłam, albo przypomniałam sobie szczegóły, o których zapamiętanie wcale bym
się nie posądziła.
– Isidoro Baltazar przejrzał na wylot ciebie i całą sprawę – ocenił Mariano Aureliano, kiedy w końcu
skończyłam swoje sprawozdania. – Ale jeszcze nie widzi wystarczająco dobrze. Nie mógł pojąć nawet
tego, że przysłałem cię do niego. – Spojrzał na mnie złośliwie i poprawił się: – A właściwie to nie ja cię
do niego wysłałem. Wysłał cię duch. Duch wybrał mnie, bym spełnił jego rozkaz, a ja cię do niego
zdmuchnąłem, kiedy miałaś w sobie największą moc, w samym środku twego śnienia na jawie.
– Mówił od niechcenia, niemal obojętnie, tylko po jego oczach mogłam poznać wagę tych słów. –
Może to twoja moc śnienia na jawie sprawiła, że Isidoro Baltazar nie uświadomił sobie, kim jesteś,
chociaż widział. Chociaż duch mu o tym powiedział w chwili, gdy po raz pierwszy na ciebie spojrzał.
Światła we mgle to ostateczny dowód. Jakie to głupie ze strony Isidoro Baltazara, że nie zobaczył
tego, co oczywiste. – Zachichotał cicho, a ja potakująco kiwnęłam głową, nie wiedząc nawet z czym
się zgadzam. – To ci pokazuje, że bycie czarownikiem to żadne wielkie halo – ciągnął.
– Isidoro Baltazar jest czarownikiem. Bycie człowiekiem oświeconym to zupełnie co innego. Na to
czarownicy muszą czekać niekiedy całe życie.
– A jaka to różnica? – spytałam.
– Człowiek oświecony to przywódca – wyjaśnił głosem cichym i nieco tajemniczym. – Czarownicy
potrzebują przywódców, którzy nas przeprowadzą przez nieznang Przywódcę poznaje się po jego
uczynkach. Przywódcy nie mają metki z ceną na głowie, co znaczy, że nie można ich kupić, przekupić,
albo wkupić się w ich łaski.
Usadowił się wygodniej na krześle i zaczął tłumaczyć, że wszyscy ludzie w jego grupie stawiają
sobie za cel studiowanie życia przywódców na przestrzeni wieków, by sprawdzić, czy któryś z nich
spełniał wymagania.
-1 znaleźliście jakichś?
– Paru – przyznał. – Ci, których znaleźliśmy, mogli być nagualami. – Przycisnął palce do moich ust
i dodał: – Naguale są więc naturalnymi przywódcami, ludźmi obdarzonymi ogromną energią, którzy
zostaj ą czarownikami, dodając jeszcze jedną ścieżkę do swojej działalności: nieznane. Jeżeli
czarownikom tym uda się zostać ludźmi oświeconymi, wówczas nie istnieją dla nich właściwie żadne
ograniczenia w tym, co robią.
– Czy kobiety... – Nie pozwolił mi dokończyć.
– Kobiety, jak się kiedyś dowiesz, mogą robić nieskończenie bardziej złożone rzeczy – zapewnił
mnie.
– Czy Isidoro Baltazar przypomina ci kogoś, kogo kiedyś znałaś? – przerwał mu pan Flores.
– No cóż – zaczęłam przeciągle. – W jego obecności czułam się zupełnie swobodnie. Miałam
wrażenie, że znam go całe życie. Przypominał mi może kogoś z dzieciństwa, jakiegoś zapomnianego
przyjaciela.
-Więc naprawdę nie pamiętasz, że go wcześniej spotkałaś? – wtrącił pan Flores.
– To znaczy w domu Esperanzy? – spytałam, zastanawiając się, czy widziałam go w domu
znachorki i nie pamiętałam tego.
Z rozczarowaniem pokręcił głową. Potem, najwyraźniej już nie zainteresowany moją odpowiedzią
spytał, czy widziałam jak ktoś do nas machał w drodze do tego domu.
– Nie – odparłam. – Nie widziałam, żeby ktoś do nas machał.
– Zastanów się – nalegał.
Powiedziałam im, że za Yumą, zamiast jechać na wschód do Nogales autostradą 8
– najbardziej logiczną trasą – Isidoro Baltazar skierował się na południe do Meksyku, a potem na
wschód przez ―El Grań Desierto", po czym znowu na północ do Stanów Zjednoczonych przez Sonoyta
do Ajo, Arizony i z powrotem do Meksyku do Caborca, gdzie zjedliśmy przepyszny lunch złożony z
wołowego ozora w sosie z zielonego chili. Wsiadłam do samochodu z pełnym żołądkiem, więc prawie
nie zwracałam uwagi na drogę – przyznałam się. – Wiem, że przejeżdżaliśmy przez Santa Ana, a
potem skierowaliśmy się znowu na północ do Cananea i znowu na południe. Istny mętlik, J*śli chodzi
o mnie.
– Nie pamiętasz, czy ktoś stał na drodze? – upierał się pan Flores. – Nikt na was We czekał?
Zacisnęłam powieki, usiłując zwizualizować sobie kogoś czekającego na nas. Ale
* tej podróży pamiętałam tylko historyjki, piosenki i fizyczne zmęczenie. I nagle, gdy
•l^ż miałam otworzyć oczy, mignął mi pod powiekami obraz mężczyzny. Powiedzia-^b im, że
niejasno sobie przypominam, że na przedmieściach jednego z miast stał J*wś młody mężczyzna,
którego wzięłam za autostopowicza.

– Może i machał do nas – powiedziałam. — Ale nie jestem pewna.


Obaj mężczyźni zachichotali jak dzieci, które ledwo mogą dochować tajemnicy.
– Isidoro Baltazar nie był zbyt pewien, czy nas znajdzie – zauważył wesoło Mariano Aureliano. –
Dlatego wybrał tę boczną drogę. Pojechał ścieżką czarowników, szlakiem kojota.
– Dlaczego miałby nie być pewien, czy was znajdzie? – wtrąciłam.
– Nie wiedział, czy nas znajdzie dopóki nie zobaczył tego młodego mężczyzny, który do niego
machał – wyjaśnił Mariano Aureliano. – Ten młody człowiek to strażnik z innego świata. Jego
machanie było znakiem, że można jechać dalej. Isidoro Baltazar powinien wtedy się domyślić, kim
naprawdę jesteś, ale bardzo cię przypomina, jest niezwykle ostrożny, a kiedy nie jest ostrożny, to z
kolei niezwykle lekkomyślny.
– Urwał na chwilę, bym przyswoiła te słowa, po czym dodał znacząco: – Poruszanie się między
tymi dwiema cechami to najpewniejszy sposób na przegapienie tego, co najważniejsze. Ostrożność
zaślepia równie mocno jak lekkomyślność.
– Nie rozumiem tej logiki – wymruczałam ze zmęczeniem.
– Za każdym razem, gdy Isidoro Baltazar przyprowadza gościa – wyjaśnił – musi zwracać uwagę
na sygnał strażnika, zanim może kontynuować swoją podróż.
– Kiedyś przywiózł dziewczynę, w której był zakochany. – Pan Flores się zaśmiał, zamykając oczy,
jakby porwało go wspomnienie tamtej dziewczyny. – Wysoka, ciemnowłosa dziewczyna. Silna
dziewczyna. Duże stopy. Ładna twarz. Przejechał całą Baja California, a strażnik w ogóle go nie
przepuścił.
– To znaczy, że przywozi tu swoje dziewczyny? – spytałam z niezdrową ciekawością. – Ile już
przywiózł?
– Całkiem sporo – powiedział wesoło pan Flores. – Oczywiście robił to na własną rękę. Twój
przypadek to zupełnie co innego – wyjaśnił. – Nie jesteś jego dziewczyną, po prostu wracałaś. O mało
nie padł, kiedy się dowiedział, że tak się wygłupił, przegapiając wszystkie wskazówki ducha. Był tylko
twoim szoferem. Czekaliśmy na ciebie.
– Co by się stało, gdyby strażnika tam nie było?
– To, co zwykle się zdarza, kiedy Isidoro Baltazar przyjeżdża w towarzystwie
– odparł Mariano Aureliano. – Nie znalazłby nas, bo nie od niego zależy wybór, kogo wprowadzić w
świat szamanów. – Jego głos był ponętnie miękki, gdy dodał: – Tylko wskazani przez ducha mogą
zapukać do naszych drzwi, do których zostaną przyprowadzeni przez jednego z nas.
Już miałam się wtrącić, kiedy przypomniałam sobie jego przestrogę, bym nie zadawała głupich
pytań i przycisnęłam rękę do ust.
Uśmiechając się z aprobatą, Mariano Aureliano powiedział następnie, że w moim wypadku to Delia
mnie wprowadziła do ich świata.
– Jest jedną z kolumn, że tak powiem, które wspierają drzwi naszych drzwi. Drugą kolumną jest
Clara. Poznasz jej syna.
W jego oczach i głosie był prawdziwy podziw, kiedy powiedział:
– Delia przekroczyła granicę tylko po to, by sprowadzić cię do domu. Granica jest faktem, ale
szamani używają jej symbolicznie. Znajdowałaś się po drugiej stroje, więc trzeba było cię sprowadzić
na tę stronę. Po tamtej stronie jest codzienny świat, po tej stronie jest świat szamanów.
Delia wprowadziła cię bardzo gładko, naprawdę profesjonalnie. Był to manewr bez zarzutu, który w
miarę upływu czasu będziesz doceniać coraz bardziej.
Mariano Aureliano na wpół uniósł się z krzesła i sięgnął po porcelanową kompo-tierkę stojącą na
kredensie. Postawił ją przede mną.
– Poczęstuj się. Są pyszne.
Zachwycona wpatrywałam się w mięsiste suszone morele w ręcznie malowanym naczyniu i
skosztowałam jedną. Były więcej niż cudowne. Wepchnęłam trzy do ust. Pan Flores mrugnął do mnie.
– Nie krępuj się – zachęcił mnie. – Włóż je wszystkie do buzi, zanim zabierzemy talerz. .'
Zarumieniłam się i spróbowałam przeprosić z ustami pełnymi moreli.
– Nie przepraszaj! – wykrzyknął Mariano Aureliano. – Bądź sobą, ale panuj nad sobą. Jeśli chcesz
dokończyć morele, to je dokończ i już. Nie powinnaś tylko ich dokończyć, a potem tego żałować.
– No to je dokończę – powiedziałam, co ich wielce rozbawiło. ( – Wiesz, że w zeszłym roku
spotkałaś Isidoro Baltazara? – spytał pan Flores. Tak niebezpiecznie balansował na przechylonym
krześle, że mógł upaść do tyłu i przewrócić się na kredens z porcelaną. W jego oczach zamigotała
pełna złośliwości uciecha, kiedy zaczął nucić znaną piosenkę ranchera. W miejsce właściwych słów
wstawił tekścik o Isidoro Baltazarze, słynnym kucharzu z Tuscon, kucharzu, który nigdy nie tracił
zimnej krwi, nawet gdy go posądzono o wkładanie zdechłych karaluchów do jedzenia.
– Och! – wykrzyknęłam. – Kucharz! Ten kucharz w kawiarni to był Isidoro Baltazar! Ale to
niemożliwe – wymamrotałam. – On by chyba nie... – Urwałam w pół zdania.
Gapiłam się na Mariano Aureliano, mając nadzieję, że odkryję coś w jego twarzy, w tym orlim
nosie, w przenikliwym spojrzeniu. Zadrżałam mimowolnie, jakbym nagle zmarzła. W jego zimnych
oczach było coś dzikiego.
Tak? – Ponaglił mnie. – Myślisz, że on by nie... – Ruchem głowy dał mi znak, bym dokończyła.
Już miałam głupio odpowiedzieć, że nie wydaje mi się, by Isidoro Baltazar mógł tooie tak
nikczemnie okłamać. Nie mogłam jednak z siebie tego wydusić.
Spojrzenie oczu Mariano Aureliano jeszcze stwardniało, ale byłam za bardzo zde-nerwowana, za
bardzo współczułam samej sobie, żeby się przestraszyć.
A więc jednak nabrano mnie — w końcu wyrzuciłam z siebie, spoglądając na niego SBiewnie. –
Isidoro Baltazar przez cały czas wiedział, kim jestem. To wszystko gra.
– To wszystko gra – ochoczo mi przytaknął. – Ale wspaniała gra. Jedyna, w jaką
*arto grać. – Urwał, jakby chciał mi dać czas na kolejne skargi. Zanim jednak zdąży*n to uczynić,
przypomniał mi o peruce, którą naciągnął mi na głowę. – Skoro nie "^Poznałaś Isidoro Baltazara –
który przecież nie był przebrany – to dlaczego my-^z. że on cię rozpoznał w tej peruce pudla?

Przez cały czas mi się przyglądał. Jego spojrzenie straciło całą twardość, teraz było smutne,
zmęczone.
– Nie nabrano cię. Nawet nie zostałaś omamiona. Nie, żebym tego nie zrobił, gdyby się to okazało
konieczne – zauważył lekkim tonem. – Od samego początku mówiłem ci, co jest co. Byłaś świadkiem
zdumiewających wydarzeń, a jednak nie zwróciłaś na nie uwagi. Jak większości ludzi, magia kojarzy ci
się z dziwacznym zachowaniem, rytuałami, narkotykami, zaklęciami. – Pochylił się ku mnie i zniżył
głos do szeptu, po czym dodał, że prawdziwa magia to najsubtelniejsza i najbardziej misterna
manipulacja percepcją.
– Prawdziwa magia – wtrącił pan Flores – nie pozwala na interwencję człowieka.
– Ale Mariano Aureliano twierdzi, że zdmuchnął mnie do Isidoro Baltazara – stwierdziłam z
tupetem. – Czy to nie jest interwencja?
– Jestem nagualem – powiedział po prostu Mariano Aureliano. – Jestem nagualem Mariano
Aureliano, a fakt bycia nagualem umożliwia mi manipulowanie percepcją.
Pilnie słuchałam jego słów, ale nie miałam najmniejszego pojęcia, co rozumie przez manipulowanie
percepcją. Z czystego zdenerwowania sięgnęłam po ostatnią suszoną morelę na talerzu.
– Zemdli cię – powiedział pan Flores. – Jesteś taka malutka, a jednak prawdziwy z ciebie wrzód
na... oku.
Mariano Aureliano stanął za mną, po czym w ten sposób nacisnął na moje plecy, że wykrztusiłam z
siebie ostatnią morelę, którą włożyłam do ust.
VIII
W tym momencie kolejność wydarzeń, tak jak je pamiętam, zamazuje się. Nie wiem, co się stało
potem. Może usnęłam i nie byłam tego świadoma, a może ucisk na plecy był tak silny, że zemdlałam.
Kiedy znowu odzyskałam świadomość, leżałam na macie na podłodze. Otworzyłam oczy i
natychmiast uświadomiłam sobie intensywną jasność wokół mnie. Wyglądało to tak, jakby do pokoju
wpadały promienie słońca. Zamrugałam parę razy zastanawiając się, czy coś mi się stało w oczy. Nie
mogłam skupić wzroku.
– Panie Aureliano! – zawołałam. – Coś mi się stało w oczy. – Chciałam usiąść, ale nie mogłam.
Koło mnie stał nie Mariano Aureliano czy pan Flores, tylko jakaś kobieta. Pochylała się nade mną,
zasłaniając światło. Czarne włosy spływały jej luźno z ramion. Miała okrągłą twarz i imponujący biust.
Znowu usiłowałam usiąść. Nie dotknęła mnie, a jednak wiedziałam, że w jakiś sposób mnie
przytrzymuje.
– Nie mów na niego ―panie Aureliano" – powiedziała. – Ani ―Mariano". To bardzo niegrzecznie z
twojej strony. Mów na niego ―nagual", a kiedy o nim mówisz, nazywaj go nagualem Mariano Aureliano.
Lubi jak się go nazywa imieniem i nazwiskiem. – Miała melodyjny głos. Spodobała mi się.
Zirytowałam się. Chciałam ją spytać, dlaczego sobie ubzdurała, że jestem niegrzeczna. Słyszałam
jak Delia i pozostałe kobiety zwracały się do niego, używając tozmaitych dziwacznych zdrobnień i
cackały się z nim jakby był ich ulubioną lalką. Niewątpliwie bardzo mu się to podobało. Nie pamiętałam
jednak kiedy i gdzie byłam świadkiem tego.
– Rozumiesz? – spytała kobieta.
Chciałam przytaknąć, ale nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Bezskutecznie próbowałam
otworzyć usta, żeby coś powiedzieć. Kiedy dopytywała się, czy rozumiem, zdołałam tylko kiwnąć
głową.
Podała mi rękę, chcąc pomóc mi wstać. Zanim mnie dotknęła, podniosłam się, jakby pragnienie
wstania zastąpiło kontakt z jej ręką i podciągnęło mnie do pozycji siedzącej.
Zdumiona tym zdarzeniem, chciałam ją o to spytać, lecz ledwo trzymałam się w pozycji
wyprostowanej. Jeśli zaś chodzi o mówienie, to słowa po prostu nie chciały mi przejść przez gardło.
Parę razy pogłaskała mnie po głowie. Najwyraźniej była świadoma mojego stanu. Uśmiechnęła się
miło i powiedziała:
– Śnisz.
Nie słyszałam, jak to mówiła, lecz wiedziałam, że te słowa przeszły z jej umysłu prosto do mojego.
Pokiwała głową i powiedziała, że rzeczywiście słyszę jej myśli i że ona słyszy moje. Zapewniła mnie,
że jest jak wymysł mojej wyobraźni, lecz może działać ze mną lub na mnie.
– Patrz! – rozkazała mi. – Nie poruszam ustami, a jednak mówię do ciebie. Zrób to samo.
Jej usta w ogóle się nie poruszały. Ciekawa, czy poczuję ruch jej warg, kiedy bezgłośnie
wypowiada słowa, chciałam przyłożyć pałce do jej ust. Była bardzo przystojna, ale i groźna. Wzięła
mnie za rękę i przycisnęła mój ą dłoń do swych uśmiechniętych warg. Nic nie poczułam.
―Jak mogę mówić, nie używając ust?" – pomyślałam.
– Masz dziurę między nogami – powiedziała prosto do mojego umysłu. – Skup na "lej swoją
uwagę. Twoja cipka mówi.
Ta uwaga mnie rozśmieszyła. Roześmiałam się tak głośno, że straciłam oddech i znowu
zemdlałam.
Kobieta potrząsnęła mną i mnie obudziła. Wciąż leżałam na tej samej macie na Podłodze, lecz
opierałam się na grubej poduszce pod plecami. Zamrugałam i za-•"żałam, po czym wzięłam głęboki
oddech i spojrzałam na nią. Siedziała na podłoże koło mnie.
– Nie mam skłonności do omdleń – powiedziałam, dziwiąc się, że mogłam wypo-J^dzieć te słowa.
Dźwięk własnego głosu był dla mnie tak uspokajający, że roześmia-wm się w głos i parę razy
powtórzyłam to samo zdanie.
– Wiem, wiem – uspokoiła mnie. – Nie martw się, jeszcze i tak nie całkiem się "widałaś. Jestem
Clara. Już się spotkałyśmy u Esperanzy.

Powinnam była zaprotestować albo spytać, co ma na myśli. Zamiast tego bez wahania
zaakceptowałam to, że wciąż śpię i że się spotkałyśmy u Esperanzy.
Wspomnienia, mgliste myśli, obrazy ludzi, miejsc, zaczęły się powoli wyłaniać w moim umyśle. W
mojej głowie pojawiła się jasna myśl: kiedyś mi się śniło, że ją spotkałam. To był sen. Nigdy nie
myślałam o tym w kategoriach rzeczywistych wydarzeń. W chwili, gdy uczepiłam się tej myśli,
przypomniała mi się Clara.
– Oczywiście, że się spotkałyśmy – powiedziałam triumfalnie. Ale spotkałyśmy się we śnie, więc
nie jesteś prawdziwa. Teraz na pewno śnię, dlatego cię pamiętam.
Westchnęłam zadowolona, że wszystko dało się tak łatwo wytłumaczyć i rozluźniona, oparłam się
o grubą poduszkę. W moim umyśle pojawiło się kolejne wyraźne wspomnienie ze snu. Nie mogłam
sobie przypomnieć, kiedy miałam ten sen, ale pamiętałam go tak dobrze, jakby to wydarzenie
rzeczywiście miało miejsce. W tym śnie Delia przedstawiła mnie Clarze. Delia opisała Clarę jako
najbardziej towarzyską ze śniących kobiet. ―Ma przyjaciół, którzy ją uwielbiają" – wyznała Delia.
Clara z tego snu była dość wysoka, silna i pulchna. Obserwowała mnie bacznie, tak jak się
obserwuje przedstawiciela nieznanego gatunku, z uwagą i nerwowym uśmiechem. A jednak, pomimo
jej krytycznego spojrzenia, niezmiernie ją polubiłam. Jej oczy były zamyślone, uśmiechnięte i zielone.
Z tej intensywnej czujności najlepiej zapamiętałam to, że patrzyła na mnie nieruchomym wzrokiem
kota.
– Wiem, że to tylko sen, Clara – powtórzyłam, jakbym musiała upewnić samą siebie.
– Nie. To nie tylko sen, to wyjątkowy sen – gwałtownie mi zaprzeczyła. – Nie powinnaś mieć takich
myśli. Myśli mają moc; uważaj na nie.
– Nie jesteś prawdziwa, Clara – upierałam się spiętym, wysokim głosem. – Jesteś snem. Dlatego
na jawie cię nie pamiętam. Widząc mój upór, Clara zachichotała.
– Nigdy nie próbowałaś sobie mnie przypomnieć – wyjaśniła w końcu. – To nie ma sensu, nie ma
powodu. My, kobiety, jesteśmy potwornie praktyczne. To nasza największa wada albo największy
skarb.
Już miałam ją spytać, jaki jest praktyczny aspekt tego, że teraz ją sobie przypomniałam, kiedy
uprzedziła moje pytanie.
– Ponieważ siedzę przed tobą, musisz mnie pamiętać. I pamiętasz. – Pochyliła się i wbijając we
mnie swój koci wzrok, dodała: – 1 już mnie nie zapomnisz. Czarownicy, którzy mnie wychowali,
powiedzieli, że kobiety potrzebują podwójnej liczby wszystkiego, żeby to sobie utrwalić. Muszą dwa
razy coś ujrzeć, przeczytać, przestraszyć się, itd. My spotkałyśmy się już dwa razy. Teraz stałam się
namacalna i rzeczywista.
By udowodnić, jak jest namacalna, podciągnęła rękawy bluzki i napięła bicepsy.
– Dotknij – zachęciła mnie.
Chichocząc uczyniłam to. Rzeczywiście miała twarde, wyraźnie zaznaczone mu-skuły. Wydały mi
się bardzo rzeczywiste. Kazała mi też dotknąć jej mięśni uda i łydki.
– Jeżeli to wyjątkowy sen – powiedziałam ostrożnie – to co ja w nim robię?
– Wszystko, czego dusza zapragnie – odparła. – Na razie świetnie sobie radzisz. Nie mogę cię
jednak poprowadzić, bo nie jestem twoją nauczycielką śnienia. Jestem
po prostu grubą czarownicą, która opiekuje się innymi czarownicami. Moja partnerka, Delia,
wprowadziła cię w świat czarowników, jak położna. Ale to nie ona cię znalazła. Znalazła cię Florinda.
– Kim jest Florinda? – Zachichotałam bez opanowania. – 1 kiedy mnie znalazła?
– Florinda to inna czarownica – powiedziała rzeczowo Clara, po czym również zaczęła chichotać. –
Poznałaś ją. To ta, która zabrała cię w swój sen w domu Esperanzy. Pamiętasz piknik?
– Ach – westchnęłam ze zrozumieniem. – Mówisz o tej wysokiej kobiecie z ochrypłym głosem? –
Przepełniła mnie promienna radość. Zawsze podziwiałam wysokie kobiety.
– O tej wysokiej kobiecie z ochrypłym głosem – przytaknęła Clara. – Znalazła cię parę lat temu na
przyjęciu, na którym byłaś ze swoim chłopakiem. Na luksusowym przyjęciu w Houston w Teksasie, w
domu nafciarza.
– A co czarownica miałaby robić na przyjęciu w domu nafciarza? – spytałam. Wtedy zrozumiałam
pełne znaczenie jej wypowiedzi. Odjęło mi mowę. Chociaż nie pamiętam, żebym widziała Florindę,
niewątpliwie przypominałam sobie to przyjęcie. Poszłam na nie z przyjacielem, który przyleciał z Los
Angeles swoim prywatnym odrzutowcem po to tylko, żeby pójść na przyjęcie, a następnego dnia
odleciał z powrotem. Byłam jego tłumaczką. Na przyjęciu było paru meksykańskich biznesmenów,
którzy nie znali angielskiego. – Jezu! – wykrzyknęłam półgłosem. – Co za przedziwny splot
okoliczności!
– Bardzo szczegółowo opisałam Clarze to przyjęcie. Wtedy po raz pierwszy byłam w Teksasie. Jak
jakaś zwariowana fanka oglądałam się za mężczyznami – nie dlatego, że byli przystojni, lecz dlatego,
że wyglądali zdumiewająco w swych kapeluszach Stetsona, pastelowych garniturach i kowbojskich
butach. Nafciarz zatrudnił muzyków. W nocnym klubie wybudowanym specjalnie na tę okazję dali
show godny Las Yegas. Wnętrze pulsowało głośną muzyką i stroboskopowymi światłami. A jedzenie
było fantastyczne.
-Ale dlaczego Florinda miałaby iść na takie przyjęcie? – spytałam.
– Świat szamanów jest najdziwniejszą rzeczą pod słońcem – powiedziała w odpowiedzi Clara. Bez
użycia rąk podskoczyła jak akrobatka z pozycji siedzącej do stojącej. Zaczęła w tę i z powrotem
chodzić przed moją matą po pokoju. Wyglądała imponująco w ciemnej spódnicy z pełnego klosza,
kowbojskiej kurtce – barwnie haftowanej na plecach – i mocnych kowbojskich butach. Australijski
kapelusz, naciągnięty nisko na czoło jakby miał ją chronić przed słońcem południa, był ostatnim
akcentem w jej ekscentrycznym, dziwacznym wyglądzie. – Jak ci się podoba mój strój? – spyta-&>
przystając przede mną. Jej twarz promieniała.
– Jest wspaniały. – Zachwyciłam się. Z pewnością miała dryg do noszenia każde-EO rodzaju
stroju. – Naprawdę super.
Klęknęła przede mną na macie i powiedziała konfidencjonalnym szeptem:
– Delia zzieleniała z zazdrości. Ciągle prześcigamy się w tym, która wymyśli bar-^iej zwariowany
strój. Musi być zwariowany, ale nie głupi. – Przez chwilę milczała, Jej oczy uważnie mi się przyglądały.
– Zapraszamy do udziału – zaproponowała. ""Chcesz się włączyć do naszej gry?

Z zapałem pokiwałam głową, a ona wymieniła zasady.


– Oryginalność, praktyczność, niska cena i brak wysokiego mniemania o sobie – trajkotała. Potem
znowu wstała i zakręciła się parę razy po pokoju. Śmiejąc się, klapnęła koło mnie i powiedziała: –
Florinda uważa, że powinnam cię zachęcić do wzięcia udziału w naszej grze. Mówi, że na tym
przyjęciu odkryła, że masz wyczucie absolutnie praktycznych strojów.
Ledwo zdołała dokończyć to zdanie, dostała ataku śmiechu.
– Czy Florinda rozmawiała tam ze mną? – spytałam i spojrzałam na nią chytrze, zastanawiając się,
czy powie mi to, co ominęłam w swoim opowiadaniu, informację, której nie chciałam udzielić.
Clara pokręciła głową, po czym uśmiechnęła się z roztargnieniem, odrzucając w ten sposób dalsze
pytania o przyjęcie.
– W jaki sposób Delia znalazła się na tamtym chrzcie w Nogales w Arizonie? – spytałam,
przenosząc ciężar rozmowy na wydarzenia z innego przyjęcia.
– Florinda ją tam wysłała – przyznała Clara, wtykając rozpuszczone włosy pod australijski
kapelusz. – Nieproszona dostała się na przyjęcie twierdząc, że przyszła z tobą.
– Chwileczkę! – przerwałam jej. – To nie sen. Co ty próbujesz ze mną zrobić?
– Próbuję cię poinstruować – upierała się Clara, nie rezygnując z obojętnego tonu. Mówiła gładko,
niemal od niechcenia. Nie sprawiała wrażenia zainteresowanej efektem, jaki wywierały na mnie jej
słowa. Mimo to przyglądała mi się uważnie, gdy dodała: – To jest sen i z całą pewnością rozmawiamy
w twoim śnie, bo ja również śnię twój sen.
To, że jej dziwaczne słowa wystarczyły, by mnie uspokoić, było dla mnie dowodem, że to jednak
sen. Mój umysł się uspokoił, stał się senny i skłonny zaakceptować tę sytuację. Usłyszałam własny
głos, który wydobywał się z mojego gardła bez udziału mej woli.
– Florinda w żaden sposób nie mogła wiedzieć o tym, że jadę do Nogales – powiedziałam. –
Zaproszenie od znajomej przyjęłam pod wpływem impulsu.
– Wiedziałam, że będzie to dla ciebie niezrozumiałe. – westchnęła Clara. Potem, zaglądając mi w
oczy i starannie dobierając słowa, oznajmiła: – Florinda jest w większym stopniu twoją matką niż
jakakolwiek matka, którą miałaś.
Jej stwierdzenie wydało mi się niedorzeczne, lecz nie mogłam wydusić z siebie ani słowa.
– Florinda cię czuje – ciągnęła Clara. W jej oczach zamigotały diabelskie ogniki, kiedy dodała: –
Ma takie urządzenie namierzające. Zawsze wie, gdzie jesteś.
– Jakie znowu urządzenie? – spytałam, nagle całkowicie odzyskując kontrolę nad umysłem. Myśl,
że ktoś zawsze wie, co robię, przepełniła mnie przerażeniem.
– Jej uczucia do ciebie są tym urządzeniem — powiedziała Clara z piękną prostotą, tonem tak
miękkim i harmonijnym, że zniknął cały mój niepokój.
– Jakie uczucia wobec mnie, Clara?
– Kto wie, dziecko? – powiedziała tęsknie. Podciągnęła nogi, objęła je rękoma i oparła brodę na
kolanach. – Nigdy nie miałam takiej córki.
Nastrój z powrotem zmienił mi się raptownie z rozbawienia w niepokój. W typowy dla siebie
racjonalny, przemyślany sposób zaczęłam się zamartwiać subtelnymi implikacjami stwierdzenia Clary.
I znowu moje racjonalne rozważania przywró-gjły wątpliwości. To nie mógł być sen. Nie spałam, moja
koncentracja była zbyt intensywna, by mogło być inaczej.
Ześlizgując się po poduszce, na której się opierałam, przymknęłam oczy. Wciąż obserwowałam
Clarę przez rzęsy zastanawiając się, czy powoli zniknie tak jak znikają ludzie i sceny w snach. Nie
zniknęła. Na chwilę zyskałam pewność, że nie śpię i że nie śpi też Clara.
– Nie, to nie jawa – zaprzeczyła, znowu wkraczając w moje myśli.
– Mogę mówić – powiedziałam, chcąc w ten sposób udowodnić swoją świadomość.
– Wielkie rzeczy! – zarechotała. – Teraz zrobię coś, co cię obudzi, żebyś mogła kontynuować
rozmowę na jawie. – Ostatnie słowo wymówiła z wielką starannością, przeciągając je z przesadą.
– Czekaj. Czekaj, Clara – poprosiłam. – Daj mi czas, żebym mogła się do tego przystosować. –
Wolałam nie mieć pewności, co może ze mną zrobić.
Ignorując moje prośby Clara wstała i sięgnęła po dzban z wodą stojący na pobliskim stole. Wciąż
chichocząc pochyliła się nade mną z dzbanem w ręce. Próbowałam przekręcić się na bok, ale nie
mogłam. Ciało nie chciało mnie usłuchać, zupełnie jakby zostało przyklejone do maty. Zanim Clara
rzeczywiście polała mnie wodą, poczułam zimny, delikatny deszczyk na twarzy. To właśnie to zimno, a
nie wilgoć wywołało u mnie przedziwne odczucia. Najpierw zamazało mi przed oczami pochyloną
nade mną twarz Clary, tak jak drobne fale zniekształcają powierzchnię wody. Potem ten chłód
umiejscowił się w moim brzuchu i wciągnął mnie do środka jak rękaw przewleczony na lewą stronę.
Moją ostatnią myślą było, że utonę w dzbanie wody. Zaczęły mnie otaczać bąbelki ciemności, aż
wszystko stało się czarne.
Kiedy znowu przyszłam do siebie, nie leżałam już na macie na podłodze, tylko na kanapie w
salonie. U stóp kanapy stały dwie kobiety, gapiąc się na mnie zaciekawionymi, szeroko otwartymi
oczami. Florinda, wysoka, siwa kobieta o ochrypłym głosie, siedziała koło mnie, nucąc starą kołysankę
– a przynajmniej tak mi się wydawało – i z wielką czułością głaszcząc mnie po włosach, twarzy,
rękach.
Jej dotyk i dźwięk głosu nie pozwoliły mi wstać. Po prostu leżałam, wpatrując się w nią
nieruchomym wzrokiem pewna, że to jeden z tych moich wyrazistych snów, które zawsze zaczynają
się jako sny, a kończąjako nocne koszmary. Florinda mówiła «o mnie. Kazała mi spojrzeć sobie prosto
w oczy. Jej słowa płynęły bezszelestnie niczym motyle. To, co ujrzałam w jej oczach przepełniło mnie
znajomym uczuciem — irracjonalnym, skrajnym przerażeniem, jakiego doświadczałam w swych
koszma-rach. Podskoczyłam i rzuciłam się do drzwi. Była to automatyczna, zwierzęca reakcja, Jaką
zwykle miałam we snach.
-Nie bój się, moja kochana – powiedziała wysoka kobieta, idąc za mną. – Rozluź-^j się. Jesteśmy
tu, by ci pomóc. Nie ma powodu do zdenerwowania. Wyrządzisz krzywdę swemu małemu ciałku,
ulegając niepotrzebnemu strachowi.

Zatrzymałam się przy drzwiach, nie dlatego, że mnie namówiła do pozostania, ale dlatego, że nie
mogłam ich otworzyć. Gorączkowo pchałam je i szarpałam, ale ani drgnęły. Wysoka kobieta stała tuż
za mną. Moje drżenie nasiliło się. Trzęsłam się tak bardzo, że bolało mnie całe ciało, a serce biło tak
głośno i nierówno, aż byłam pewna, że pęknie.
– Nagual! – zawołała wysoka kobieta, spoglądając przez ramię. – Lepiej zrób coś. Ona umrze ze
strachu.
Nie widziałam, do kogo mówi, ale w swych dzikich próbach ucieczki dostrzegłam drugie drzwi na
przeciwległym końcu pokoju. Byłam pewna, że zostało mi wystarczająco dużo energii do tego, by się
do nich rzucić, ale nogi się pode mną ugięły. Zupełnie jakby całe życie ze mnie wyciekło, osunęłam się
na podłogę. Wydałam z siebie ostatnie tchnienie. Długie ręce kobiety spłynęły na mnie niczym
skrzydła ogromnego orła. Podtrzymała mnie, przyłożyła usta do moich ust i wdmuchnęła we mnie
powietrze.
Powoli moje ciało się rozluźniło, tętno wróciło do normy. Przepełnił mnie dziwny spokój, który
szybko przeszedł w dzikie podniecenie. To nie strach mnie tak podniecił, lecz jej oddech. Był gorący,
drapał mnie w gardło, płuca, żołądek, lędźwia, przenikając mnie od dłoni aż po stopy. W ułamku
sekundy zrozumiałam, że ta kobieta wygląda dokładnie tak samo jak ja, ale jest wyższa, tak wysoka,
jak ja bym chciała być. Poczułam do niej taką miłość, że zrobiłam coś zupełnie niedorzecznego:
pocałowałam ją namiętnie.
Poczułam, jak jej usta rozciągają się w uśmiechu. Nagle odrzuciła głowę do tyłu i się roześmiała.
– Ten mały szczurek mnie pocałował – powiedziała, zwracając się do reszty.
– Ja śnię! – wykrzyknęłam i wszyscy roześmiali się z dziecięcą żywiołowością.
Początkowo i ja nie mogłam się nie roześmiać. Jednakże po paru chwilach znowu wróciłam do
swojego ,ja" – zawstydziłam się tego impulsywnego uczynku i rozzłościłam, że mnie na nim
przyłapano.
Wysoka kobieta mnie objęła.
Jestem Florinda – powiedziała, podniosła mnie i utuliła w ramionach, jakbym była maleńkim
dzieckiem. – Ty i ja jesteśmy takie same – ciągnęła. – Jesteś taka malutka, jaką i ja bym chciała być.
Wysoki wzrost to wada. Nikt nie może cię nawet wziąć na ręce. Mam pięć stóp i dziesięć cali wzrostu.
– Ja mam pięć stóp i dwa cale – wyznałam i obie wybuchnęłyśmy śmiechem – tak doskonale się
rozumiałyśmy. Ten drugi cal zawsze sobie dodawałam. Byłam pewna, że Florinda ma raczej pięć stóp
i dwanaście cali, ale zawsze zaokrąglała do dziesięciu. Ucałowałam ją w policzki i w oczy. Kochałam
jąmiłością całkowicie dla mnie niezrozumiałą. Było to uczucie, którego nie zakłócały wątpliwości,
strach czy oczekiwania. Była to miłość, jaką czuje się tylko we śnie.
Najwyraźniej całkowicie mnie rozumiejąc, Florinda zaśmiała się cicho. Nieuchwytne światło w jej
oczach, upiorna biel jej włosów coś mi przypominały. Miałam wrażenie, że znam ją od urodzenia.
Przyszło mi do głowy, że dzieci, którym podobają się ich
wjasne matki, to dzieci zgubione. Miłość synowska w połączeniu z uwielbieniem dla gzyczności
matki musi dać w rezultacie uczucie totalnej miłości – takiej jak ta, którą czułam do owej wysokiej,
tajemniczej kobiety. , Postawiła mnie z powrotem na ziemi.
– To jest Carmela – powiedziała, odwracając mnie w stronę pięknej, ciemnookiej jcJemnowłosej
kobiety. Miała delikatne rysy twarzy i nieskazitelną cerę. Jej skóra była gładka i kremowa jak u kogoś,
kto dużo czasu spędza w domu. > – Kąpię się tylko w świetle księżyca – szepnęła mi do ucha,
obejmując mnie. r– Powinnaś robić to samo. Masz za jasną cerę, żeby przebywać na słońcu.
Niszczysz gubię skórę.
To właśnie jej głos, bardziej niż cokolwiek innego, wydał mi się znajomy. Była to ta sama kobieta,
która zadawała mi wszystkie te bezpośrednie, osobiste pytania na pikniku. Przypomniałam sobie ją w
pozycji siedzącej; wtedy sprawiała wrażenie małej i kruchej. Ku memu zdziwieniu była trzy lub cztery
cale wyższa ode mnie. W porów-naniu z jej mocnym, umięśnionym ciałem, moje było zupełnie nijakie.
•― Obejmując mnie ramieniem, Florinda podprowadziła mnie do drugiej kobiety, która piała koło
kanapy, gdzie się obudziłam. Była umięśniona i wysoka, ale nie aż tak wysoka jak Florinda. Nie miała
klasycznej urody – jej rysy twarzy były zbyt ostre – a jednak było w niej coś uderzającego, coś
niezmiernie atrakcyjnego, również ten ledwo widoczny meszek nad górną wargą, którego najwyraźniej
nie zamierzała usunąć za po-mocą wosku, czy rozjaśnić. Wyczuwałam w niej jakąś niesamowitą siłę,
wzburzenie całkowicie opanowane, a jednak istniejące.
•― – To jest Zoila – powiedziała do mnie Florinda.
Zoila nie wykonała żadnego ruchu, by mi uścisnąć dłoń, czy objąć. Carmela roześmiała się i
powiedziała do Zoili:
– Bardzo się cieszę, że znowu cię widzę.
Usta Zoili ułożyły się w prześliczny uśmiech, odsłaniający białe, duże, równe zęby. Kiedy jej długa,
szczupła dłoń połyskująca pierścionkami ze szlachetnymi kamieniami przesunęła się po moim
policzku, uświadomiłam sobie, że to właśnie ta twarz ukrywa-h się pod skłębioną masą włosów. To
Zoila obszyła belgijską koronką płótno, na którym siedziałyśmy podczas pikniku.
Trzy kobiety otoczyły mnie i zaproponowały, żebym usiadła na kanapie.
– Kiedy cię spotkałyśmy po raz pierwszy, śniłaś – powiedziała Florinda. – Więc tok naprawdę nie
miałyśmy czasu na rozmowę. Ale tym razem nie śnisz, więc opo-Wiedz nam o sobie.
Już miałam jej przerwać i powiedzieć, że to sen i że na pikniku, czy śniłam, czy też
•yłam przytomna, opowiedziałam im wszystko, co warto o mnie wiedzieć.
_'' – Nie, nie. Mylisz się – powiedziała Florinda, jakbym na głos wypowiedziała swoJ* ffiyśli. –
Teraz jesteś całkowicie przytomna. A my chcemy wiedzieć, co robiłaś od
^Zego ostatniego spotkania. Opowiedz nam dokładnie o Isidoro Baltazarze.
; — To znaczy, że to nie jest sen? – spytałam bojaźliwie.
T — Nie. To nie sen – zapewniła mnie. – Pięć minut temu śniłaś, ale teraz to co innego.

– Nie widzę żadnej różnicy.


– Dlatego, że jesteś dobrą śniącą – wyjaśniła. – Twoje koszmary są prawdziwe, sama tak mówiłaś.
Całe ciało miałam spięte. I nagle, jakby wiedziało, że nie zniesie kolejnego ataku lęku, ustąpiło.
Poddało się chwili. Powtórzyłam im to, co już powiedziałam i co ponownie opowiedziałam Mariano
Aureliano i panu Floresowi. Tym razem jednak pamiętałam szczegóły, które wtedy zupełnie
przeoczyłam, na przykład dwie strony twarzy Isidoro Baltazara, dwa jednoczesne nastroje, jakie
zdradzały jego oczy. Lewe oko było groźne, prawe – przyjazne, otwarte.
– To niebezpieczny człowiek – stwierdziłam, porwana własnymi obserwacjami. – Ma dziwną moc
poruszania wydarzeniami w każdą stronę, w jaką tylko sobie życzy, sam zaś pozostaje na zewnątrz
patrząc, jak ty się skręcasz.
Kobiety były oczarowane moimi słowami. Florinda dała mi znak, bym nie przerywała.
– Ludzie tak ulegają jego wdziękowi dlatego, że Isidoro to bardzo hojny człowiek – ciągnęłam. – A
hojność to prawdopodobnie jedyna cecha, jakiej nikt z nas nie może się oprzeć, gdyż jesteśmy
wywłaszczeni, nie zwracamy uwagi na swoją przeszłość. – Uświadamiając sobie, co powiedziałam,
urwałam raptownie i spojrzałam na nie, osłupiała. – Nie wiem, co mnie naszło – wymamrotałam,
próbując je przepraszać. – Naprawdę nie wiem, dlaczego to powiedziałam, skoro sama nigdy w tych
kategoriach nie myślałam o Isidoro Baltazarze. To nie ja mówię. Ja nawet nie potrafię wydawać takich
opinii.
– Nieważne, dziecko, skąd bierzesz te myśli – powiedziała Florinda. – Najwyraźniej podłączasz się
do samego źródła. Wszyscy tak robią – podłączają się do samego źródła – ale by mieć świadomość
tego, trzeba być czarownikiem.
Nie rozumiałam tego, co próbowała mi powiedzieć. Powtórzyłam, że nie miałam zamiaru tak
rozpuszczać języka.
Florinda zachichotała i przez parę chwil przyglądała mi się w zamyśleniu.
– Zachowuj się tak jak we śnie. Bądź śmiała i nie przepraszaj – powiedziała.
Czułam się głupio, nie potrafiłam przeanalizować własnych uczuć. Florinda pokiwała głową, jakby
na znak zgody, po czym odwróciła się do swych towarzyszek i powiedziała:
– Opowiedzcie jej o nas.
Carmela odchrząknęła i nie patrząc na mnie powiedziała:
– Nasza trójka i Delia tworzymy zespół. Zajmujemy się światem codziennym. Słuchałam łapczywie
każdego słowa, ale w ogóle jej nie rozumiałam.
– Jesteśmy zespołem czarowników, którzy zajmują się ludźmi – wyjaśniła Carmela. – Jest jeszcze
inny zespół utworzony z czterech kobiet, które w ogóle nie zajmują się ludźmi. – Ujęła mnie za rękę i
obejrzała moją dłoń – jakby chciała odczytać z niej mój ą przyszłość – po czym delikatnie zacisnęła ją
w pięść i dodała: – Ogólnie rzecz biorąc jesteś taka jak my. To znaczy możesz zajmować się ludźmi.
Przypominasz zwłaszcza Florindę. – Znowu urwała i z marzycielskim wyrazem twarzy powtórzyła to,
co już mi powiedziała Clara: – To Florinda cię znalazła. Dlatego W czasie, kiedy znajdujesz się w
świecie czarowników, należysz do niej. Ona cię poprowadzi i będzie się tobą opiekować. – W jej głosie
brzmiała tak wielka pewność, że ogarnął mnie prawdziwy niepokój.
– Do nikogo nie należę – powiedziałam. – I nie potrzebuję, żeby ktoś się mną opiekował. – Mój
głos był spięty, nienaturalny, niepewny.
Kobiety obserwowały mnie w milczeniu, uśmiechając się z roztargnieniem.
– Myślicie, że potrzebuję przewodnika? – spytałam defensywnym tonem, spoglądając z jednej na
drugą. Miały na wpół zamknięte oczy, usta rozchylone w takim samym zamyślonym uśmiechu. Ledwo
dostrzegalny ruch brodą jasno mówił, że czekają, aż dokończę swą myśl. – Uważam, że sama
doskonale sobie radzę – skończyłam koślawo.
– Pamiętasz, co wyprawiałaś na przyjęciu, zanim cię znalazłam? – spytała mnie Florinda.
Kiedy gapiłam się na nią ze zdumieniem, Carmela szepnęła mi do ucha:
-Nie martw się, zawsze wszystko da się jakoś wytłumaczyć. – Kiwnęła na mnie palcem, ani trochę
nie zaniepokojona. Ogarnęła mnie panika na myśl, że mogą wiedzieć o tym, że na tym przyjęciu
chodziłam nago na oczach kilkudziesięciu osób.
Do tej pory moje zachowanie, jeśli nie napawało mnie dumą, to przynajmniej było dla mnie do
przyjęcia. Zgodnie z moim sposobem myślenia, to co zrobiłam na tamtym przyjęciu, było manifestacją
mojej spontaniczności. Najpierw przejechałam się z gospodarzem konno w sukni wieczorowej i na
oklep, by mu pokazać – po tym, jak mi rzucił wyzwanie – że umiem jeździć konno jak kowboj. Miałam
wujka w Wenezueli, który miał farmę ogierów i od maleńkości jeździłam konno. Kiedy wygrałam ten
zakład, oszołomiona wysiłkiem i alkoholem, wskoczyłam do jego ogromnego basenu – nago.
– Byłam koło basenu, kiedy weszłaś nago – powiedziała Florinda, najwyraźniej czytając w moich
myślach. – Otarłaś się o mnie gołymi pośladkami. Zaszokowałaś wszystkich, łącznie ze mną.
Podobała mi się twoja odwaga. A ponad wszystko spodobało mi się to, że przeszłaś nago z drugiego
końca basenu po to, żeby się o mnie otrzeć. Wzięłam to za znak, że duch mi cię wskazuje.
– To niemożliwe – wymamrotałam. – Gdybyś była na przyjęciu, zapamiętałabym cię.. Jesteś zbyt
wysoka i za bardzo zwracasz na siebie uwagę, żebym mogła cię przeoczyć. – Nie zamierzałam prawić
jej komplementów, chciałam tylko przekonać samą siebie, że jestem ofiarą żartu, manipulacji.
– Spodobało mi się, że stawałaś na głowie, żeby tylko się popisać – ciągnęła "orinda. – Byłaś
pajacem skłonnym za wszelką cenę zwrócić na siebie uwagę, zwłasz-^a kiedy wskoczyłaś na stół i
chwilę tańczyłaś, bezwstydnie trzęsąc pośladkami, 8 gospodarz darł się jak opętany.
Zamiast mnie zawstydzić, jej uwagi przepełniły mnie niewiarygodnym spoko-Jcni i radością.
Poczułam się uwolniona. Tajemnica wyszła na jaw, tajemnica, której ™gdy nie śmiałam wyjawić i
która polegała na tym, że jestem pajacem, który zrobi

wszystko, żeby zwrócić na siebie uwagę. Ogarnął mnie nowy nastrój, niewątpliwie bardziej
pokorny, mniej defensywny. Obawiałam się jednak, że taki nastrój nie potrwa długo. Wiedziałam, że
wszystkie olśnienia, jakie pojawiały się w moich snach, szybko znikały. Być może jednak Florinda
miała rację i to wcale nie był sen, a mój nowy stan umysłu przetrwa.
Trzy kobiety, najwyraźniej świadome moich myśli, z emfazą pokiwały głowami. Ich potwierdzenia,
zamiast mnie uspokoić, tylko wzmogły mój ą niepewność. Tak jak się obawiałam, mój nastrój miał
krótki żywot. W ciągu paru chwil utonęłam w wątpliwościach. I zapragnęłam wytchnienia.
– Gdzie jest Delia? – spytałam.
– Jest w Oaxaca – odparła Florinda, po czym dodała: – Przyjechała tu tylko po to, żeby się z tobą
przywitać.
Pomyślałam, że jeżeli zmienię temat, trochę odetchnę i będę miała szansę odbudować siły.
Stanęłam w obliczu czegoś, z czym nie potrafiłam sobie poradzić. Nie mogłam wprost oskarżyć
Florindy – jak bym to normalnie uczyniła wobec każdej innej osoby – o to, że kłamie, by mną
manipulować. Nie mogłam jej powiedzieć, że podejrzewam je o to, że mnie upiły i przenosiły z pokoju
do pokoju, kiedy byłam nieprzytomna.
– To, co mówisz, jest zupełnie niedorzeczne, Florinda – oskarżyłam ją. – Nie spodziewaj się, że
wezmę to poważnie. – Przegryzłam dolną wargę i rzuciłam jej przeciągłe, twarde spojrzenie. – Wiem,
że Delia chowa się w którymś z tych pokoi.
Oczy Florindy zdawały się mówić, że rozumie moje dylematy.
– Nie masz innego wyjścia, jak tylko mi uwierzyć – powiedziała. Chociaż jej głos brzmiał łagodnie,
było w nim coś ostatecznego.
Odwróciłam się do pozostałych dwóch kobiet z nadzieją, że usłyszę od nich jakąś odpowiedź, coś,
co złagodzi mój rosnący niepokój.
– Jeżeli ktoś cię prowadzi, bardzo łatwo jest śnić – stwierdziła Carmela. – Jedynym minusem jest
to, że tym kimś musi być nagual.
– Ciągle słyszę o jakimś nagualu – powiedziałam. – Co to takiego ten nagual?
– Nagual to czarownik obdarzony ogromną mocą, który potrafi poprowadzić innych czarowników
przez ciemność i wyprowadzić z niej – wyjaśniła Carmela. – Ale niedawno powiedział ci to sam
nagual. Nie pamiętasz?
Kiedy całe moje ciało skupiło się na próbie przypomnienia sobie tego, wtrąciła się Florinda.
– Łatwo sobie przypomnieć wydarzenia życia codziennego. Mamy w tym wielką wprawę. Ale
wydarzenia ze snów to zupełnie inna sprawa. Musimy bardzo się starać, żeby je przywołać – z tego
prostego powodu, że ciało przechowuje je w innym miejscu.
U kobiet, które nie miewają takiego lunatycznego mózgu jak twój – powiedziała – nauka śnienia
zaczyna się od narysowania mapy własnego ciała. To pracochłonne zajęcie, które ujawnia, w której
części ciała przechowywane są wizje ze snów.
– W jaki sposób rysuje się taką mapę, Florindo? – spytałam, szczerze zaciekawiona.
– Systematycznie stukając w każdy centymetr ciała – odparła. – Ale nie mogę
-owiedzieć nic więcej. Jestem twoją matką, a nie nauczycielką śnienia. Nauczycielka taka poleca
do tego drewniany młoteczek. I radzi, by ostukiwać tylko nogi i bio-ifca. Bardzo rzadko ciało
przechowuje te wspomnienia w klatce piersiowej czy brzuchu. To, co jest przechowywane w klatce
piersiowej, brzuchu i plecach to wspomnienia z życia codziennego. Ale to zupełnie inna historia.
―• W twoim przypadku chodzi o to, że przypominanie sobie snów ma związek z fizycznym
uciskaniem konkretnego miejsca, gdzie przechowywana jest dana wizja. fja przykład, jeżeli będziesz
popychać swoją pochwę, uciskając łechtaczkę, przypo-0misz sobie, co ci powiedział Mariano
Aureliano – zakończyła ze zwykłą wesołością.
Spojrzałam na nią, wstrząśnięta, po czym wybuchnęłam nerwowym, urywanym fceiechem. Nie
zamierzałam sobie niczego popychać.
Florinda również się roześmiała, najwyraźniej rozbawiona moim wstydem. tj" – Jeżeli tego nie
zrobisz – zagroziła – to każę Carmeli, żeby cię wyręczyła. < Odwróciłam się do Carmeli. Z
półuśmiechem zapewniła mnie, że naprawdę wyręby mnie w popychaniu mojej pochwy.
– Nie ma potrzeby! – krzyknęłam przerażona. – Wszystko pamiętam! – 1 rzeczywiście wszystko mi
się przypomniało. I to nie tylko słowa Mariano Aureliano, ale również inne wydarzenia.
– Czy pan Aureliano...
– Clara mówiła, żebyś nazywała go ―nagual Mariano Aureliano" – Carmela weszła mi w słowo.
– Sny to drzwi do nieznanego – powiedziała Florinda, głaszcząc mnie po głowie. – Naguale
prowadzą za pomocą snów. A akt śnienia mający jakiś cel jest sztuką, jaką posiedli naguale. Nagual
Mariano Aureliano pomógł ci wejść w sny, które wszystkie śniłyśmy.
Parę razy zamrugałam oczami. Pokręciłam głową, po czym znowu opadłam na poduszki na
kanapie, zaszokowana absurdalnością tego, co mi się przypominało.
Pamiętałam, że śniły mi się rok temu w Sonorze, że był to sen, który – jak mi się wydawało – trwał
całą wieczność. W tym śnie spotkałam Clarę, Nelidę i Hermelindę. Łfflągrupę, śniące. Powiedziały mi,
że przywódcą tej grupy jest Zulejka, ale że jeszcze nie może mi się przyśnić.
Kiedy wspomnienie tego snu stało się jasne w moim umyśle, stało się dla mnie jasne również to, że
wśród tych kobiet żadna nie była ani gorsza ani lepsza od reszty. To, że jedna kobieta w każdej grupie
była przywódcą, nie było kwestią władzy, pre-8ożu, czy osiągnięć, lecz po prostu kwestią biegłości.
Nie wiedziałam dlaczego, ale tyłam przekonana, że liczyło się dla nich jedynie głębokie uczucie, jakie
żywiły do 8»ebie nawzajem.
W tym śnie wszystkie mi mówiły, że Zulejka jest moją nauczycielką śnienia. Tyl*o tyle
zapamiętałam. Tak jak mi to powiedziała Clara, musiałam jeszcze raz je zoba-^ć lub śnić o nich, by
wiedza na ich temat się utrwaliła. Na razie były tylko nie-'Knwytnymi wspomnieniami.

Niewyraźnie usłyszałam głos Florindy, która mówiła, że po paru próbach nabiorę wprawy w
przechodzeniu ze wspomnień snów do obecnego snu, a potem do normalnego stanu jawy.
Usłyszałam jej chichot, ale nie byłam już w pokoju. Znalazłam się na zewnątrz, szłam przez
chaparral. Szłam powoli niewidoczną ścieżką, nieco zaniepokojona, bo nie było żadnego światła,
księżyca, ani gwiazd na niebie.
Popychana przez jakąś niewidzialną siłę, wkroczyłam do dużego pokoju. Wewnątrz byłoby
całkowicie ciemno, gdyby nie linie światła biegnące między twarzami ludzi siedzących w dwóch
kręgach – wewnętrznym i zewnętrznym. Światło rozbłysło, po czym znowu się ściemniło, jakby ktoś w
kręgu bawił się wyłącznikiem elektryczności.
Rozpoznałam Mariano Aureliano i Isidoro Baltazara siedzących plecami do siebie pośrodku
wewnętrznego kręgu. Nie tyle rozpoznałam ich twarze, co energię. Energia ta nie była jaśniejsza ani
inna niż energia pozostałych. Po prostu było jej więcej; istniała w wielkim nagromadzeniu. Była to
jedna wielka, wspaniała bryła niewyczerpanej jasności.
Cały pokój wypełnił się białym światłem. Wszystkie przedmioty stały się wyraziste, każda krawędź i
każdy kąt nabrały ostrości. W pokoju tym panowała taka jasność, że wszystko zdawało się istnieć
osobno, samoistnie, zwłaszcza te linie światła, które łączyły ludzi siedzących w kręgu – czy też które z
nich emanowały. Wszyscy zebrani byli połączeni tymi liniami i wyglądali jak punkty zawieszenia jakiejś
gigantycznej pajęczyny. Porozumiewali się bez słów, poprzez to światło. To ciche napięcie elektryczne
zaczęło mnie wciągać, aż i ja stałam się punktem w tej świetlnej pajęczynie.
– Co się teraz stanie? – spytałam, podnosząc wzrok na Florindę. Leżałam na kanapie, z głową na
jej kolanach.
Nie odpowiedziała. Nie odezwała się też ani Carmela, ani Zoila, które z zamkniętymi oczami
siedziały koło niej. Kilka razy powtórzyłam to pytanie, ale w odpowiedzi usłyszałam jedynie delikatny
oddech trzech kobiet. Byłam pewna, że śpią, a jednak czułam na sobie ich ciche, przenikliwe
spojrzenia. Ciemność i cisza przemieszczały się po całym domu jak coś żywego, przynosząc ze sobą
lodowaty wiatr i zapach pustyni.
IX
Drżąc z zimna, ciasno otuliłam się kocem i usiadłam. Znajdowałam się w obcym łóżku, w obcym
pokoju, gdzie stało tylko to łóżko i stolik nocny, a jednak wszystko wydawało mi się znajome. Mimo to
nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak jest. Pomyślałam, że być może ciągle jeszcze śpię. Skąd mam
wiedzieć, że to nie sen? Opadłam z powrotem na poduszki. Leżałam tak z rękoma pod głową, a mój
umysł wypełnił się na wpół snami, na wpół wspomnieniami dziwnych wydarzeń, których byłam
świadkiem i w których wzięłam udział.
Oczywiście wszystko zaczęło się rok wcześniej, kiedy pojechałam z Delią Flores ,jo domu
uzdrowicielki. Delia twierdziła, że piknik, na którym wszystkich poznałam, fcył snem. Wyśmiałam ją
wtedy i uznałam jej oświadczenie za niedorzeczne.
A jednak miała rację. Teraz wiedziałam, że ten piknik rzeczywiście był snem. Nie moim snem, lecz
snem, który śnili pozostali i do którego zostałam zaproszona. Uczestniczyłam w nim gościnnie.
Błędem z mojej strony było to, że tak zawzięcie temu zaprzeczałam, że odrzucałam to jako oszustwo
nie wiedząc jednocześnie, co uważam za oszustwo. W rezultacie udało mi się tak całkowicie wyprzeć
z umysłu to wydarzenie, że w ogóle nie byłam go świadoma.
Teraz musiałam zaakceptować fakt, że istnieje ścieżka snów, droga, którą biegną tylko one.
Gdybym zapamiętała sen z Sonory jako nic innego, jak tylko sen, powróciłoby zdumienie wywołane
tym, co się w nim wydarzyło.
Im dłużej zastanawiałam się nad wszystkimi rzeczami, które mi się teraz przyda-izały, tym bardziej
rósł mój niepokój. Ale najbardziej zdumiało mnie to, że naprawdę nie bałam się tych ludzi, którzy –
choć skorzy do pomocy – ze wszech miar byli przerażającą bandą. I nagle mnie olśniło, że nie boję się
ich dlatego, że doskonale ich znam. Dowodem było to, że oni sami nazwali to dziwne, lecz
uspokajające uczucie: uczucie, że wracam do domu.
Odsunęłam od siebie wszystkie te myśli, gdy tylko je sformułowałam, po czym zaczęłam się
poważnie zastanawiać, czy może jestem psychicznie niezrównoważona, a oni znaleźli sposób, by się
na tym skupić, a poprzez to wzmóc ten mój stan. W poważny i systematyczny sposób dokonałam
przeglądu historii swej rodziny, usiłując przypomnieć sobie wszystko, co mogłam usłyszeć o
przypadkach chorób umysłowych.
Była historia ciotecznego dziadka ze strony matki, który z Biblią w ręku prawił kazania na rogach
ulic. A potem przypomniał mi się mój pradziadek i dziadek, którzy po rozpoczęciu odpowiednio, I i II
wojny światowej popełnili samobójstwo uświadamiając sobie, że wszystko stracili. Jedna z moich babć
strzeliła sobie w głowę, kiedy zdała sobie sprawę, że straciła urodę i sex appeal.
Lubiłam wierzyć, że swoje uczucie oderwania od rzeczywistości odziedziczyłam jako wnuczka tych
świrów. Zawsze uważałam, że to wrażenie jest przyczyną Wojej śmiałości.
Te ponure myśli wywołały u mnie taki niepokój, że wyskoczyłam z łóżka. Nerwowy-HH,
gwałtownymi ruchami wyplątałam się spod koca. Ku mej niewysłowionej konsternacji z°baczyłam, że
jestem ubrana w ciężką, flanelową koszulę nocną. Miałam na sobie też Snibe, wełniane podkolanówki,
rękawiczki bez palców i rozpinany sweter.
– Pewnie jestem chora – z przerażeniem wymamrotałam pod nosem. – Bo dlacze-80 miałoby mi
być zimno w tych wszystkich ciuchach? – Normalnie spałam nago, Uzależnię od klimatu.
Dopiero wtedy zauważyłam promienie słońca w pokoju. Wpadały przez gru•*» na wpół
przezroczyste szyby. Byłam pewna, że obudziło mnie to delikatne
**iatło padające na moje oczy. Strasznie chciało mi się iść do łazienki. Obawiając
się, że w tym domu może nie być kanalizacji, podeszłam do otwartych przesuwanych drzwi na
drugim końcu pokoju i znalazłam za nimi toaletę z nocnikiem z przykrywką.
– Cholera jasna! Przecież nie mogę się załatwić w umywalni! – wrzasnęłam. Drzwi się otworzyły i
weszła Florinda.
– Wszystko w porządku – powiedziała, obejmując mnie. – Mamy tu wychodek. Toaleta to relikt
przeszłości.
– Jakie szczęście, że już rano. – Roześmiałam się. – Nikt nigdy się nie dowie, że się boję chodzić
po ciemku do wychodka.
Florinda rzuciła mi dziwne spojrzenie, po czym odwróciła wzrok i w końcu spytała szeptem:
– Dlaczego uważasz, że jest rano?
– Przed chwilą obudziło mnie słońce – powiedziałam, podchodząc do okna. Z niedowierzaniem
spojrzałam na mrok za szybą.
Twarz Florindy się rozjaśniła. Wydawało mi się, że panuje nad sobą, ale nagle jej ramiona
zatrzęsły się ze śmiechu, kiedy wskazała na żarówkę w lampie stojącej za łóżkiem. Wzięłam jasną
żarówkę za światło słoneczne.
– Skąd u ciebie ta pewność, że się obudziłaś? – spytała. Odwróciłam się, spojrzałam na nią i
powiedziałam:
Z nieodpartej potrzeby udania się do łazienki. Ujęła mnie za rękę i powiedziała:
– Zaprowadzę cię do wychodka, zanim się skompromitujesz.
– Nigdzie nie pójdę, dopóki mi nie powiesz, czy śnię, czy nie! – wrzasnęłam.
– Ale temperamencik! – wykrzyknęła Florinda, zniżając głowę, aż czołem dotknęła mojego czoła.
Szeroko otworzyła oczy. – Śnisz na jawie – dodała, starannie wymawiając każde słowo.
Pomimo rosnącego niepokoju zaczęłam się śmiać. Dźwięk własnego śmiechu, który rozbrzmiewał
w pokoju niczym odległe echo, rozwiał mój niepokój. W tej chwili nie kłopotało mnie już to, czy śnię czy
też nie. Całą uwagę skupiłam na dotarciu do toalety.
– Gdzie jest ten wychodek? – zawarczałam.
– Wiesz, gdzie – odparła Florinda, krzyżując ręce na piersi. – 1 nigdy nie dotrzesz do niego w porę,
jeżeli nie zechcesz się tam znaleźć. Ale nie przenoś wychodka do swojego łóżka. To się nazywa
―leniwe śnienie", najprostsza droga do zapaskudzenia sobie łóżka. Leć szybko do wychodka.
Ku memu wielkiemu przerażeniu okazało się, że nie mogę dojść do drzwi. Moje stopy odmówiły
posłuszeństwa. Powoli i niepewnie, jakby nie potrafiły zdecydować się, w którą stronę pójść, zaczęły
stawiać kroki. Nie chcąc pogodzić się z faktem, że nie mam już panowania nad własnymi stopami,
spróbowałam przyśpieszyć ich ruch, podnosząc je rękami.
Florindy najwyraźniej nie obchodziło to, co robię. Ze zdenerwowania i żalu nad samą sobą w
oczach pojawiły mi się łzy, kiedy tak stałam jakbym zapuściła korzenie. Moje usta wypowiedziały
słowo pomocy, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk.
– Co się dzieje? – spytała, ujmując mnie pod ramię i delikatnie stawiając na podłodze. Zdjęła mi te
grube wełniane skarpety i obejrzała moje stopy. Teraz spra-^iała wrażenie szczerze zatroskanej.
Chciałam jej wytłumaczyć, że moja niemoż-gość poruszania się jest spowodowana emocjonalnym
wyczerpaniem. Ale chociaż bardzo się starałam, nie potrafiłam ubrać myśli w słowa. Kiedy tak
usiłowałam wydobyć z siebie jakiś dźwięk zauważyłam, że coś jest nie tak z moim wzrokiem: nie
mogłam go już skupić. Twarz Florindy rozmazywała mi się przed oczami, cho-eiaż wytężałam wzrok i
przybliżałam do niej własną twarz. – Wiem, co się z tobą dzieje – szepnęła mi do ucha. – Musisz iść
do wychodka. Zrób to! Spraw, byś się tam znalazła!
Z emfazą pokiwałam głową. Wiedziałam, że faktycznie śnię na jawie, czy też raczej znajduję się w
innej rzeczywistości, w której jeszcze nie całkiem znalazłam swoje ffiiejsce, ale do której miałam
dostęp przez tych ludzi. Nagle, z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu, poczułam wielki spokój. I
raptownie znalazłam się w wychodku, nie jakimś ze snu, lecz prawdziwym.
Długo badałam swoje otoczenie, sprawdzałam, czy to prawdziwe miejsce. Było pmwdziwe.
Potem znalazłam się z powrotem w pokoju, chociaż nie wiedziałam, jak to się dało. Florinda
wypowiedziała jakiś komplement pod adresem mojej umiejętności śnie-ma. Nie zwracałam większej
uwagi na jej pochwały, gdyż zainteresowała mnie sterta koców pod ścianą. Nie zauważyłam jej po
przebudzeniu, a jednak byłam pewna, że już jąkiedyś widziałam.
Uczucie spokoju zniknęło szybko, kiedy próbowałam sobie przypomnieć, gdzie widziałam te koce.
Moja udręka wzrosła. Nie wiedziałam już, czy jestem w tym sa-srym domu, do którego przyjechałam
wieczorem z Isidoro Baltazarem, czy też w ja-tómś innym miejscu.
* – Czyj to pokój? – spytałam. – 1 kto mnie opatulił w to ubranie? – Przeraziłam się dźwięku
własnego głosu.
Florinda pogłaskała mnie po głowie i łagodnym, cichym głosem odparła, że na
*Kie to mój pokój. I że mnie opatuliła, bym nie zmarzła. Wyjaśniła, że pustynia jest B*odnicza,
zwłaszcza nocą.
Przyglądała mi się z tajemniczym wyrazem twarzy, jakby miała na myśli również co
*nego. A to mnie zaniepokoiło, gdyż w jej słowach nie znalazłam żadnej aluzji do tego, 9 czym
mogła myśleć. Moje myśli płynęły bez celu. Doszłam do wniosku, że kluczowym słowem jest pustynia.
Nie wiedziałam, że dom czarownic znajdował się na pustyni.
**Zyjechaliśmy tu tak klucząc, że nie udało mi się dokładnie określić położenia domu.
*r – Czyj to dom, Florindo? – spytałam.
* Najwyraźniej zmagała się z jakimś głębokim problemem, bo wyraz jej twarzy
*8hał się między zamyśleniem a troską.
^ – Jesteś w domu – odparła w końcu, głosem pełnym uczucia. Zanim j ednak zdąży*** Jej
przypomnieć, że nie odpowiedziała na moje pytanie, ruchem ręki dała mi znak,
*^n milczała i wskazała na jakąś postać w drzwiach.

Coś zaszeptało w mroku na zewnątrz. Mógł to być wiatr i liście, ja jednak wiedziałam, że nie jest to
żadne z nich. Dźwięk ten był kojący, znajomy, nasunął mi na myśl piknik. A zwłaszcza słowa Mariano
Aureliano: ―Zdmuchnę cię tak jak innych, do osoby, która teraz znajduje się w posiadaniu mitu".
Słowa te zadźwięczały mi w uszach. Odwróciłam się myśląc, że może Mariano Aureliano wszedł
do pokoju i powtarza je na głos.
Florinda kiwnęła głową. Czytała w moich myślach. A jej wzrok, utkwiony we mnie, zmuszał mnie,
bym zaakceptowała swoje rozumienie jego słów. Na pikniku nie zastanawiałam się zbytnio nad jego
stwierdzeniem, było dla mnie zbyt absurdalne. Teraz tak bardzo byłam ciekawa, kim naprawdę są
―pozostali", że nie mogłam pozwolić, by mi umknął temat rozmowy.
– Isidoro Baltazar mówił o jakichś ludziach, którzy z nim pracują – zaczęłam ostrożnie. –
Powiedział, że zostali mu powierzeni i że jego świętym obowiązkiem jest im pomóc. Czy oni zostali do
niego... zdmuchnięci? – spytałam z wahaniem.
Florinda potakująco pokiwała głową, a na jej ustach zaigrał lekki uśmieszek, jakby wahanie, z jakim
wypowiedziałam słowo ―zdmuchnięci", było czymś zabawnym.
– Stary nagual zdmuchnął ich do nowego naguala. To kobiety i są do ciebie podobne.
– Podobne? – spytałam niepewnie. Żałowałam, że tak bardzo mnie absorbowały intrygujące
zmiany mojego nastroju i uczuć wobec Isidoro Baltazara podczas podróży i że nie zwracałam większej
uwagi na to, co mi opowiadał o swoim świecie.
– W jaki sposób te kobiety są do mnie podobne? – spytałam, po czym dodałam: – Znasz j e?
– Widziałam je – powiedziała niezobowiązująco.
– Ile kobiet zostało zdmuchniętych do Isidoro Baltazara? – spytałam ze źle ukrywanym
niezadowoleniem. A jednak sama myśl o nich była jednocześnie ekscytująca i niepokojąca.
Florindę najwyraźniej rozbawiła moja reakcja.
– Parę. I nie przypominają cię w sposób fizyczny, a jednak są do ciebie podobne. Chcę przez to
powiedzieć, że są podobne do siebie nawzajem tak jak ja jestem podobna do swoich
towarzyszy-czarowników – wyjaśniła. – A czy ty sama nie byłaś zdziwiona, jak bardzo jesteśmy do
siebie podobne, kiedy nas zobaczyłaś po raz pierwszy?
Przyjęła moje kiwnięcie głową, po czym przeszła do wyjaśnień, że tym, co sprawia, że ona i jej
grupa są tak do siebie podobne – pomimo oczywistych różnic fizycznych – jest ich bezstronne
zaangażowanie w świat czarowników.
– Ciągnie nas do siebie uczucie, które jeszcze jest dla ciebie niezrozumiałe.
– Jasne – stwierdziłam tak cynicznie, jak tylko mogłam. Nagle górę wzięła ciekawość dotycząca
kobiet, które zostały zdmuchnięte do Isidoro Baltazara. – Kiedy je poznam?
– Wtedy, kiedy je znajdziesz – powiedziała Florinda. Jej głos, chociaż cichy, miał w sobie jakąś
niezwykłą siłę, która na chwilę zamknęła mi usta.
– Jak mogę je znaleźć, jeżeli ich nie znam? To niemożliwe.
– Nie dla czarownicy – rzuciła lekkim tonem. – Jak już mówiłam, nie przypomi-ich w sposób
fizyczny, ale blask, jaki nosisz wewnątrz jest równie silny, co ich
blask. Rozpoznasz je po tym blasku. – Wpatrywała się we mnie intensywnie, jakby
izeczywiście widziała w moim wnętrzu ten blask. – To blask czarowników. – Jej twarz
była poważna, a głos niezwykle cichy.
Już miałam uczynić jakąś nieroztropną uwagę, kiedy zafrapowało mnie coś w jej
zachowaniu.
– Mogę zobaczyć ten blask? – spytałam.
– Do tego potrzebny nam jest nagual – odparła Florinda i wskazała na naguala Mariano Aureliano,
który stał w zacienionym kącie pokoju. Przedtem w ogóle go nie zauważyłam, ale jego nagłe
pojawienie się wcale mnie nie przestraszyło.
Florinda powtórzyła mu moje życzenie. Dał mi znak, bym poszła za nim na środek pokoju.
– Pokażę ci ten blask – powiedział, po czym przykucnął i podnosząc obie ręce dał mi znak, bym
usiadła mu na plecach.
– Weźmiesz mnie na barana? – Nawet nie starałam się ukryć rozczarowania. – Nie pokażesz mi
blasku czarowników? – Chociaż dobrze pamiętałam jego słowa, że prawdziwa magia to nie dziwaczne
zachowanie, rytuały, narkotyki, czy zaklęcia, to jednak spodziewałam się jakiegoś popisu,
demonstracji mocy, jak na przykład mieszanie ziół i różnych mikstur nad ogniem.
Ignorując mój zawiedziony ton, Mariano Aureliano nakłonił mnie, bym go objęła za szyję, lekko, by
się nie udusił.
– Nie uważasz, że jestem już trochę za duża, żeby mnie nosić na barana? – przestrzegłam go.
Śmiech zabulgotał w jego gardle, po czym wybuchł z wielką uciechą. Jednym szybkim ruchem
Mariano Aureliano poderwał się na nogi. Włożył ręce pod moje kolana, uniósł mnie do wygodnej
pozycji i wyszedł na korytarz, ale nie uderzyłam głową we framugę.
Szedł tak szybko i bez wysiłku, że czułam się jakbym płynęła długim ciemnym korytarzem. Z
ciekawością rozejrzałam się dookoła. Szliśmy jednak zbyt szybko, bym mogła coś dostrzec, poza
ogólnym wyglądem domu. Wszędzie dookoła unosił się lekki, lecz wyraźny zapach: aromat kwiatów
pomarańczy i świeżego, rześkiego powietrza.
Na zewnątrz podwórze otulała mgła. Zdołałam dojrzeć tylko jednolitą masę ciemnych sylwetek.
Kłęby mgły zniekształcały wszystko, odsłaniając, po czym znowu ukrywając dziwne kształty drzew i
kamieni. Nie znajdowaliśmy się w domu czarownic. Tego byłam pewna.
Nie słyszałam nic oprócz rytmicznego oddechu. Nie wiedziałam, czy to oddech naguala Mariano
Aureliano, czy też mój własny. Dźwięk ten rozchodził się po całym Podwórzu. Od niego drżały liście,
jakby wiatr hulał wśród gałęzi. Z każdym oddechem drżenie to przechodziło przez moje ciało. Tak mi
się od tego zakręciło w głowie, że nie Sncąc stracić przytomności mocniej uchwyciłam się ramion
Mariano Aureliano. Za

nim zdążyłam mu powiedzieć, czego doświadczam, otoczyła mnie mgła i poczułam, że


rozpuszczam się w nicości.
– Oprzyj brodę o moją głowę. – Gdzieś z oddali doszedł mnie głos naguala Maria-no Aureliano. Na
jego dźwięk aż podskoczyłam, bo zupełnie zapomniałam, że jadę na jego plecach. – W żadnym razie
nie puszczaj mnie – dodał z wielkim naciskiem i mnie podrzucił wyżej, aż moja głowa znalazła się nad
jego głową.
– Co by się stało, gdybym cię puściła? – spytałam głosem, który zdradzał rosnący niepokój. – Po
prostu spadłabym na ziemię, prawda? – Mój głos zabrzmiał strasznie zgrzytliwie.
Mariano Aureliano zaśmiał się cicho, ale nic nie odpowiedział. Bez pośpiechu, lekkim, prawie
tanecznym krokiem chodził tam i z powrotem po rozległym podwórzu. I nagle na chwilę ogarnęło mnie
niejasne wrażenie, że unieśliśmy się w powietrze, zostaliśmy pozbawieni wagi. Czułam, że przez
ułamek sekundy podróżowaliśmy przez mrok, po czym znowu wyczułam ziemię pod ciałem Mariano
Aureliano. Nie potrafiłam określić, czy to mgła się podniosła, czy znaleźliśmy się na innym podwórzu,
lecz z pewnością coś się zmieniło. Może tylko powietrze było cięższe, trudniej się nim oddychało.
Na niebie nie było księżyca, gwiazdy świeciły słabo, a jednak całe niebo było jasne, jakby
podświetlone z jakiegoś odległego miejsca. Powoli, jakby ktoś rysował je w powietrzu, zaczęły
wyłaniać się kontury drzew.
Mariano Aureliano zatrzymał się gwałtownie jakieś pięć stóp dalej, przed szczególnie wysokim i
gęstym drzewem zapote. U jego stóp stała dwunasto-, może czterna-stoosobowa grupa ludzi. Drugie
liście, ciężkie od mgły, ocieniały ich twarze. Dziwne, zielone światło, jakie emanowało z drzewa,
sprawiało, że każda osoba wyglądała nienaturalnie wyraźnie. Ich oczy, nosy, usta, rysy twarzy lśniły w
tym zielonym świetle, a jednak ich twarze nic mi nie mówiły. Nie rozpoznawałam żadnej z nich. Nie
potrafiłam nawet określić, czy to kobiety czy mężczyźni. Po prostu byli to ludzie.
– Co oni robią? – szepnęłam do ucha Mariano Aureliano. – Kto to taki?
– Trzymaj brodę na mojej głowie – syknął.
Przycisnęłam mocno brodę do jego głowy obawiając się, że jeśli zwiększę ucisk, cała moja twarz
wtopi się w jego czaszkę.
Mając nadzieję, że rozpoznam kogoś po głosie, powiedziałam ―dobry wieczór".
Ich usta rozciągnęły się w przelotnym uśmiechu. Zamiast się przywitać, odwrócili głowy. Spośród
nich zaczął się wydobywać jakiś dziwny dźwięk. Dźwięk, który napełnił ich energią, bo i oni, tak jak
drzewo, zaczęli lśnić. Nie zielonym światłem, lecz złotym blaskiem, który zlewał się i iskrzył aż
połączyli się w jedną wielką złotą kulę, która po prostu zawisła pod drzewem.
Potem ta złota kula rozpadła się na świetlne plamy. Jak olbrzymie świetliki pojawiali się i znikali
wśród drzew, rzucając po drodze światło i cień.
– Zapamiętaj ten blask – wymruczał Mariano Aureliano. Jego głos odbił się echem w mojej głowie.
– To blask... surem.
Nagły powiew wiatru rozproszył jego słowa. Ten wiatr był żywy, lśnił na tle ciemnego nieba. Dął z
wielką siłą, wydając przy tym dziwne, rozdzierające dźwięki. Potem
^brócił się przeciwko mnie. Byłam pewna, że chce mnie unicestwić. Krzyknęłam z holu, kiedy w
moje płuca wdarł się szczególnie lodowaty powiew. Po moim ciele za-gzęło rozchodzić się zimno, aż
poczułam, że zupełnie zesztywniałam.
Nie wiedziałam, czy przemówił Mariano Aureliano, czy sam wiatr. Zaryczał W moich uszach,
przesłaniając wszystko dokoła. Potem znalazł się w moich płucach. gakręcił się jak żywa istota
zamierzająca pożreć każdą komórkę mojego organizmu. Czułam, że padam i wiedziałam, że umrę.
Ale ryk ustał. Cisza zapanowała tak nagle, je ją usłyszałam. Roześmiałam się głośno, wdzięczna za
to, że żyję.
X
Łóżko było duże i przyjemnie miękkie. Pokój wypełniał złocisty blask. Pragnąc nieco przedłużyć tę
chwilę dobrego samopoczucia, zamknęłam oczy i sennie rozleniwiona pogrążyłam się w pachnącej
pościeli i poduszkach subtelnie nasyconych zapachem lawendy.
Czułam jak każdy mięsień, każda kość w moim ciele napinają się, kiedy zaczęłam sobie
przypominać wydarzenia ubiegłej nocy, oderwane fragmenty jakiegoś niesamowitego snu. W moich
doświadczeniach z tych niekończących się godzin nie było żadnej ciągłości, żadnej chronologii.
Budziłam się dwa razy w ciągu nocy, w różnych łóżkach, w różnych pokojach, a nawet w różnych
domach.
Te oderwane od siebie obrazy, zupełnie jakby żyły własnym życiem, wszystkie na raz
nagromadziły się i rozrosły w labirynt, który jakimś cudem od razu pojęłam. To znaczy, jednocześnie
widziałam wszystkie wydarzenia. Odczuwanie tych obrazów wyrastających z mojej czaszki i
tworzących wymyślną fryzurę, było tak realne, że aż wyskoczyłam z łóżka i pognałam przez pokój do
metalowo-szklanej toaletki. Trzyczęściowe lustro przykrywał papier ryżowy. Spróbowałam oderwać
róg, ale papier był przyklejony do szkła niczym skóra.
Widok szczotki do włosów w srebrnej oprawie oraz grzebienia do kompletu, buteleczek perfum i
słoiczków z kosmetykami na toaletce miał na mnie uspokajający wpływ. Ja również ustawiłabym te
buteleczki i słoiczki według wielkości, w szeregu, jak narzędzia. Z jakiegoś powodu wiedziałam, że to
pokój Florindy w domu czarownic. Ta świadomość przywróciła mi równowagę.
Pokój Florindy był ogromny. Z mebli znajdowało się w nim tylko łóżko i toaletka. Stały po
przeciwnych stronach pokoju, z dala od ścian i pod kątem, tworząc 2a sobą trójkątną przestrzeń.
Przez dłuższy czas zastanawiałam się nad ustawie-fiiem łóżka i toaletki, nie mogłam jednak dojść, czy
tworząjakiś ezoteryczny wzór, którego znaczenia nie rozumiałam, czy jest to po prostu rezultat
estetycznego ka-Prysu Florindy.
Zaciekawiona, dokąd prowadzi troje drzwi, wypróbowałam wszystkie. Pierwsze były zamknięte od
zewnątrz. Drugie wychodziły na małe, prostokątne, otoczone teurem patio. Zaintrygowana, zaczęłam
się gapić w niebo, aż w końcu olśniło mnie, Ze wcale nie jest rano, jak to założyłam po przebudzeniu,
lecz późne popołudnie. Ani

trochę nie zaniepokoiło mnie to, że przespałam cały dzień, wręcz przeciwnie – wprawiło mnie to w
zachwyt. Jestem przekonana o własnej bezsenności, więc zawsze mnie radują napady senności.
Trzecie drzwi wychodziły na korytarz. Chcąc jak najszybciej znaleźć Isidoro Balta-zara,
skierowałam się do salonu. Był pusty. W schludności i prostocie, z jaką ustawiono meble, było coś
nieprzyjaznego. Nic nie wskazywało na to, by poprzedniego wieczoru ktoś siedział na tej kanapie.
Nawet poduszki sterczały sztywno, jakby na baczność.
Jadalnia na drugim końcu korytarza wyglądała na równie opustoszałą, równie surową. Ani jedno
krzesło nie stało na swoim miejscu. Na wypolerowanym blacie mahoniowego stołu nie było ani
okruszka, ani plamki, nic nie zdradzało, że ubiegłego wieczora siedziałam przy nim z nagualem
Mariano Aureliano i panem Floresem i jadłam kolację.
W kuchni, oddzielonej od jadalni łukowato sklepionym przedsionkiem i wąskim korytarzem,
znalazłam dzbanek na wpół wypełniony champurado i przykryty talerz ze słodkimi tamelami. Byłam
zbyt głodna, by zawracać sobie głowę podgrzewaniem. Nalałam sobie pełny kubek gęstej czekolady i
zjadłam trzy kukurydziane ciastka prosto z opakowań w kształcie kaczanów. Nadziane kawałkami
ananasa, rodzynkami i płatkami migdałów, były przepyszne.
Było dla mnie niepojęte, że zostawiono mnie samą w tym domu. Nie mogłam jednak zignorować
bezruchu wokół mnie. Nie był to uspokajający bezruch, jaki się odczuwa, kiedy ludzie celowo milczą,
lecz raczej przytłaczająca cisza opustoszałego miejsca. Możliwość, że rzeczywiście mnie opuszczono
sprawiła, że zakrztusiłam się kawałkiem tamali.
Wracając do pokoju Florindy, zatrzymywałam się przed wszystkimi drzwiami, jakie mijałam.
– Jest tam kto?! – wołałam, pukając kilkakrotnie. Nikt nie odpowiadał. Już miałam wyjść na
zewnątrz, kiedy usłyszałam niewyraźny głos:
– Kto woła? – Głos był głęboki i zgrzytliwy, ale nie potrafiłam określić, czy należy do mężczyzny,
czy kobiety. Nie umiałam ustalić z której strony pochodził, już me mówiąc o pokoju.
Wróciłam tą samą drogą i znowu najgłośniej jak potrafiłam spytałam, czy ktoś jest w domu. Kiedy
dotarłam do końca korytarza, przez chwilę zawahałam się przed zamkniętymi drzwiami. Przekręciłam
gałkę, po czym cicho je uchyliłam i wślizgnęłam się do pokoju.
Z zaciśniętymi powiekami oparłam się o ścianę czekając, aż moje serce nieco się uspokoi. ―A jak
ktoś mnie tu przyłapie?" – pomyślałam z wyrzutami sumienia. Moja ciekawość wzięła jednak górę nad
poczuciem, że robię coś złego, kiedy chłonęłam powietrze przesycone tajemnicą, czarami, jakich
pełen był ten pokój.
Ciężkie, ciemne zasłony były zaciągnięte, a jedyne źródło światła stanowiła wysoka lampa do
czytania. Jej ogromny abażur obszyty frędzlą rzucał krąg żółtego światła na szezlong pod oknem. Na
samym środku pokoju stało łóżko z czterema kolumienkami. Osłonięte baldachimem i firaneczkami,
królowało w przestrzeni niggyni tron. Orientalne figurynki z brązu i drewna znajdujące się na czterech
okrągłych stolikach we wszystkich czterech kątach sprawiały wrażenie, jakby czuwały nad pokojem
niczym jakieś bóstwa.
Na sekretarzyku z opuszczanym blatem i na komodzie leżały sterty książek, gazet j magazynów.
Nad toaletką w kształcie nerki nie wisiało lustro, a na jej oszklonym blacie, zamiast grzebienia i
szczotki czy buteleczek perfum i kosmetyków, stał zbiór kruchych filiżanek. Sznury pereł, złote
łańcuszki, pierścionki i broszki niczym jakiś porzucony skarb wysypywały się z delikatnych naczyniek
ze złotym brzeżkiem. Rozpoznałam dwa pierścionki; widziałam je na dłoni Zoili.
Obejrzenie łóżka zostawiłam sobie na koniec. Niemal z nabożną czcią, jakby to izeczywiście był
tron, odciągnęłam zasłonki i aż westchnęłam z zachwytu: barwne poduszki na jedwabnej zielonej
narzucie wyglądały jak dzikie kwiaty na łące.
A jednak zadrżałam mimowolnie, gdy tak stałam na środku pokoju. Nie mogłam pozbyć się
wrażenia, że to ciepło, tajemnica, czarodziejska atmosfera, jakie panowały w tym pokoju, to tylko
iluzja.
Wrażenie wkroczenia w jakiś miraż było jeszcze mocniejsze w trzecim pokoju. I ten początkowo
wydawał mi się ciepły i przyjazny. Samo powietrze było czułe i pełne miłości. Wydawało mi się, że
między ścianami odbija się echo śmiechu. A jednak ta atmosfera ciepła była jedynie słabym, ulotnym
wrażeniem – niczym gasnące światło słońca wpadające przez pozbawione szyb okna przesłonięte
gazą.
Podobnie jak w poprzednim pokoju i tu łóżko zdominowało całą przestrzeń. Również nad nim wisiał
baldachim i leżały barwne poduszki, które rozrzucono niedbale.
Pod jedną ścianą stała maszyna do szycia. Była to stara, ręcznie malowana maszyna na pedał.
Obok znajdował się wysoki regał na książki. Zamiast książek na półkach leżały bele najlepszej
bawełny, jedwabi i wełnianej gabardyny, wszystkie schludnie ułożone według rodzaju materiału i
koloru.
Na niskim stole pod oknem leżało sześć peruk w różnych kolorach, wszystkie naciągnięte na tykwy
osadzone na kijkach. Wśród nich była blond peruka, w której widziałam Delię Flores oraz ciemna,
krętowłosa, jaką Mariano Aureliano włożył mi na głowę przed kawiarnią w Tuscon.
Czwarty pokój znajdował się nieco dalej od pozostałych, po drugiej stronie korytarza. W
porównaniu z pozostałymi dwoma, sprawiał wrażenie pustego. Ostatnie promienie popołudniowego
słońca wpadające przez kratkowaną ściankę kładły się na podłodze jak dywan ze światła i cieni,
chwiejący się kwadrat utworzony z prostokątnych wzorów.
Tych parę mebli ustawiono tak zmyślnie, że przestrzeń wydawała się większa niż w rzeczywistości.
Pod ścianami stały niskie regały na książki ze szklanymi drzwiczkami. Na drugim końcu pokoju, w
niszy, wąskie łóżko. Zwisał z niego koc w biało-szarą kratkę, pasujący do cieni na podłodze.
Filigranowy sekretarzyk z różanego drzewa wraz z delikatnym krzesłem z elementami z hebanu i
pozłacanego brązu nie zmniejszały wrażenia ogólnej surowości, a raczej je wzmagały. Wiedziałam, że
to pokój Carmeli.

Miałam ochotę sprawdzić tytuły książek za szklanymi drzwiczkami, lecz mój niepokój był zbyt
wielki. Jakby ktoś mnie gonił, wypadłam na korytarz, a potem na wewnętrzne patio. Usiadłam na
plecionym krześle. Trzęsłam się i pociłam, lecz moje ręce były lodowato zimne. Drżałam nie z
poczucia winy – nie przejęłabym się, gdyby ktoś mnie przyłapał na myszkowaniu – lecz z powodu
dziwnej atmosfery nie z tego świata, jaka panowała w tych pięknie umeblowanych pokojach. Bezruch
tych pomieszczeń był czymś nienaturalnym. Nie miał nic wspólnego z nieobecnością mieszkańców,
lecz z brakiem uczuć i emocji, jakie zwykle przesycają zamieszkałe miejsca.
Za każdym razem, kiedy ktoś wyrażał się o tych kobietach jako o czarodziejkach i czarownicach,
śmiałam się w duchu. Nie wyglądały ani nie zachowywały się jak czarownice – dramatycznie i
złowieszczo. Miałam jednak pewność, że całkowicie różnią się od innych ludzkich istot. Przerażało
mnie to, że nie mogłam zrozumieć czy choćby uchwycić tych różnic.
Cichy, zgrzytliwy dźwięk położył kres tym niepokojącym myślom. Idąc za tym niewyraźnym,
niesamowitym odgłosem, przeszłam na palcach przez korytarz w stronę drugiego końca domu. Zgrzyt
ten wydobywał się z pokoju za kuchnią. Podkradłam się cichutko, ale gdy tylko przycisnęłam ucho do
drzwi, dźwięk ucichł. Pojawił się znowu, gdy się cofnęłam. Zaintrygowana, raz jeszcze przycisnęłam
ucho do drzwi, a zgrzyt momentalnie znikł. Cofałam się i przybliżałam parę razy, a dźwięk, jakby był
uzależniony od moich ruchów, pojawiał się i znikał.
Zdecydowana odkryć, kto się tam chowa – albo kto celowo próbuje mnie przestraszyć –
wyciągnęłam rękę do gałki. Nie mogąc otworzyć drzwi, przez parę minut szarpałam się z nimi, aż w
końcu zrozumiałam, że są zamknięte na klucz i że klucz tkwi w zamku.
Dopiero kiedy znalazłam się w środku, przyszło mi do głowy, że w tym pokoju może się czaić coś
niebezpiecznego. Za ciężkimi, zaciągniętymi zasłonami panował przytłaczający półmrok, jakby coś
żywego przyciągało cienie całego domu do tego ogromnego pokoju. Światło jeszcze bardziej
przygasło, cienie zgęstniały wokół rozrzuconych mebli i dziwnych, małych i wielkich figurek
wykonanych z drewna i metalu.
Ciszę przerwał ten sam zgrzytliwy dźwięk, który mnie zwabił do tego miejsca. Cienie, niczym kot,
buszowały po pokoju jak w poszukiwaniu ofiary. Skamieniała z przerażenia, obserwowałam zasłonę.
Pulsowała i oddychała jak potwór z moich koszmarów.
Ni z tego, ni z owego dźwięk i ruch ustały. Ta nieruchoma cisza była jeszcze straszniejsza.
Odwróciłam się, chcąc wyjść, a pulsujący, zgrzytliwy dźwięk znowu się rozległ. Zdecydowanym
krokiem przemierzyłam pokój i odciągnęłam zasłonę. Roześmiałam się głośno, kiedy odkryłam
pękniętą szybkę w oknie balkonowym. Wiatr na zmianę wsysał i wydymał zasłonę przez
wyszczerbioną dziurę.
Gasnące popołudniowe światło wlewające się przez na wpół odsłoniętą kotarę zmieniło cienie w
pokoju i ukazało owalne lustro na ścianie, przesłonięte przez jedną z dziwacznych figurek. Wcisnęłam
się między rzeźbę i ścianę i zajrzałam z zachwytem
ty stare, weneckie lustro. Było zamazane i zamglone ze starości, i tak groteskowo znie-jjształcało
moje odbicie, że wybiegłam z pokoju.
Przez tylne drzwi wyszłam przed dom. Rozległa polana za domem była pusta. jftebo wciąż jeszcze
było jasne, ale wysokie drzewa owocowe otaczające posiadłość już przybrały barwę zmierzchu. Nad
moją głową przeleciało stado wron. Ich czarne łopoczące skrzydła przesłoniły jasne niebo i nad
podwórzem szybko zapadła noc.
W niewypowiedzianym przygnębieniu usiadłam na ziemi i zaczęłam szlochać. Im bardziej
płakałam, tym większą radość czerpałam z tego lamentowania na cały głos.
Z tego seansu użalania się nad samą sobą wyrwał mnie dźwięk grabienia. Podniosłam wzrok i
zobaczyłam, że jakaś chuda postać grabi liście w stronę małego ogniska za polaną.
– Esperanza! – wykrzyknęłam, pędząc do niej, ale zatrzymałam się gwałtownie, kiedy sobie
uświadomiłam, że to nie ona, tylko jakiś mężczyzna. – Przepraszam – wymamrotałam. – Wzięłam
pana za kogoś innego. – Wyciągnęłam rękę i przedstawiłam się. Próbowałam się na niego nie gapić,
ale nie mogłam się oprzeć. Nie byłam pewna, czy to nie Esperanza przebrana za mężczyznę.
Podał mi rękę, lekko uścisnął mi dłoń i powiedział:
– Jestem dozorcą. – Nie podał swojego nazwiska.
Jego dłoń była krucha jak skrzydło ptaka. Był chudym starowinką. Jego twarz również była ptasia,
orla i poczciwa. Miał nastroszone, pierzaste, siwe włosy. Przypominał Esperanzę nie tylko dzięki
drobnej budowie ciała i ptasiemu wyglądowi, lecz również z powodu pomarszczonej twarzy bez
wyrazu, oczu lśniących i wilgotnych jak u dziecka i małych, kwadratowych, bardzo białych zębów.
– Wie pan, gdzie jest Florinda? – spytałam. Pokręcił głową, a ja dodałam: – Wie pan, gdzie są
pozostali?
Przez dłuższą chwilę milczał, po czym – jakbym o nic go nie spytała – powtórzył, że jest dozorcą.
– Dbam tu o wszystko.
– Naprawdę? – spytałam, przyglądając mu się podejrzliwie. Był tak kruchy i malutki, że nie sprawiał
wrażenia człowieka, który mógłby o coś zadbać, łącznie z sobą samym.
' – Dbam tu o wszystko – powtórzył, uśmiechając się słodko, jakby w ten sposób mógł rozwiać
moje wątpliwości. Już miał coś dodać, ale zamiast tego przegryzł z zamyśleniem dolną wargę, po
czym odwrócił się i, sprawnymi, szybkimi ruchami, znowu wziął się do grabienia liści na mały kopczyk.
– Gdzie są wszyscy? – spytałam.
Oparł brodę na dłoni, którą otoczył uchwyt grabi, i spojrzał na mnie nieobecnym Wzrokiem. Potem,
uśmiechając się bezmyślnie, rozejrzał się, jakby lada chwila ktoś oriał się zmaterializować za którymś
z drzew owocowych.
Wzdychając głośno i niecierpliwie odwróciłam się, by odejść.
Odchrząknął i głosem drżącym i ochrypłym ze starości powiedział:
– Stary nagual zabrał Isidoro Baltazara w góry. – Nie spojrzał na mnie, wzrok miał Wkwiony gdzieś
w oddali. – Wrócą za parę dni.

– Za parę dni! — wrzasnęłam z oburzeniem. – Na pewno dobrze pan usłyszał?


– Przerażona, że spełniły się moje najgorsze obawy, zdołałam tylko wymamrotać:
– Jak mógł mnie tu zostawić zupełnie samą?
– Wyjechali wczoraj w nocy – powiedział staruszek, kładąc z powrotem na kopczyku liść, który
zwiał wiatr.
– Niemożliwe – zaoponowałam gwałtownie. – Przyjechaliśmy tu dopiero wczoraj w nocy. Późną
nocą – podkreśliłam.
Obojętny wobec mego niegrzecznego tonu i w ogóle mojej obecności, staruszek podpalił kopczyk
liści przed sobą.
– Czy Isidoro Baltazar nie zostawił dla mnie jakiejś wiadomości? – spytałam, kucając koło niego. –
Nie zostawił mi listu, czy czegoś w tym rodzaju? – Odruchowo chciałam krzyknąć, ale z jakiegoś
powodu nie śmiałam. Zdeprymowała mnie pewna tajemniczość w wyglądzie mężczyzny. Wciąż nękała
mnie myśl, że to Esperanza w przebraniu. – Czy Esperanza poszła z nimi w góry? – spytałam. Mój
głos drżał, bo nagle ogarnęła mnie wielka chęć, by się roześmiać. Poza tym, że ściągnąłby spodnie i
pokazał swoje genitalia, nic nie mogło mnie przekonać, że to rzeczywiście mężczyzna.
– Esperanza jest w domu – wymruczał, całą uwagę skupiając na stercie płonących liści. – Jest w
domu z całą resztą.
– Niech pan nie będzie śmieszny, nie ma jej w domu – zaprzeczyłam arogancko.
– W domu nie ma nikogo. Szukałam ich całe popołudnie. Sprawdziłam każdy pokój.
– Jest w małym domku – uparcie powtórzył staruszek, przyglądając mi się bacznie, tak jak
przedtem obserwował płonące liście. Złośliwy błysk w jego oku sprawił, że miałam ochotę go kopnąć.
– Jakim małym... – Mój głos ucichł, kiedy przypomniałam sobie drugi dom, ten, który widziałam po
przyjeździe. Myślenie o tym miejscu sprawiało mi intensywny ból fizyczny. – Mógł pan od razu
powiedzieć, że Esperanza jest w małym domku – powiedziałam z irytacją. Rozejrzałam się ukradkiem,
ale nigdzie nie zauważyłam tego domku. Skrywały go wysokie drzewa i mur za nimi. – Sprawdzę, czy
Esperanza rzeczywiście tam jest, jak pan twierdzi – oznajmiłam, wstając.
Staruszek również się podniósł i odwracając się do najbliższego drzewa sięgnął po lampę naftową i
worek z juty, wiszące na niskiej gałęzi.
– Niestety nie mogę tam pani samej puścić – powiedział.
– Nie rozumiem, dlaczego – odparowałam, urażona. – Może pan nie wie, ale jestem gościem
Florindy. Zeszłej nocy zaprowadzono mnie do małego domku. – Urwałam na chwilę, po czym
dodałam: – Na pewno tam byłam.
Słuchał uważnie, ale na jego twarzy malowało się zwątpienie.
– Niebezpiecznie tam wchodzić – ostrzegł mnie w końcu. – Muszę przygotować dla pani ścieżkę.
Muszę... – Urwał w pół myśli, której nie chciał wyrazić. Wzruszył ramionami, po czym powtórzył, że
musi przygotować dla mnie ścieżkę.
– A co tu jest do przygotowywania? – spytałam z irytacją. – Musi pan wycinać chaparral maczetą?
– Jestem dozorcą. Przygotowuję ścieżkę – powtórzył z uporem i usiadł na ziemi, jeby zapalić
lampę naftową. Przez chwilę migotała w powietrzu, po czym buchnęła gilnym płomieniem. Twarz
mężczyzny wydała mi się niemal bezcielesna, pozbawiona pnarszczek, jakby światło wygładziło ślady
upływu czasu. – Kiedy tylko skończę palić te liście, sam panią tam zaprowadzę.
Pomogę panu – zaproponowałam. Mężczyzna był w podeszłym wieku, więc należało mu
ustępować. Obeszłam z nim polanę i pomogłam zagrabić liście na małe kupki, fctóre szybko palił.
Kiedy tylko popiół ostygł, staruszek zmiatał go do worka z juty. Worek był wyłożony plastikiem. To
właśnie ten szczegół – plastikowa podszewka
– przywołał na wpół zapomniane wspomnienia z dzieciństwa.
Kiedy tak zmiataliśmy kopczyki popiołu do worka, opowiedziałam mu, że w dzieciństwie, kiedy
mieszkałam w wiosce koło Caracas, często budził mnie grzechot grabi. Wymykałam się wtedy z łóżka
i na paluszkach przekradałam korytarzem koło pokojów rodziców i braci, i wchodziłam do salonu, z
oknami na plac. Uważając na skrzypiące zawiasy, otwierałam drewniane okiennice i przeciskałam się
przez kraty z kutego żelaza. Starszy mężczyzna dbający o porządek na placu zawsze mnie witał
bezzębnym uśmiechem i razem grabiliśmy na małe kupki liście, które nocą spadły z drzew
-wszelkie inne śmieci wkładano do pojemników. Potem paliliśmy te kopczyki, a gdy popiół ostygł,
wmiataliśmy go do wyłożonego jedwabiem worka z juty. Mężczyzna twierdził, że wodne wróżki
mieszkające w świętym strumieniu w pobliskich górach przemieniają popiół w złoty pył.
– Czy pan również wie o wróżkach, które przemieniają popiół w złoty pył?
– spytałam widząc, jak dozorca zachwycił się moją opowieścią.
Nie odpowiedział, tylko zachichotał z taką radością i beztroską, że i ja musiałam Uczynić to samo.
Zanim zdążyłam się zorientować, dotarliśmy do ostatniego kopczyka popiołu koło cofniętego, łukowato
sklepionego wejścia wbudowanego w ścianę. Wąska, drewniana furtka była otwarta na oścież.
Za chaparralem, niemal schowany w cieniu, stał drugi dom. Z okien nie padało żadne światło,
wydawało mi się, że dom ode mnie odpływa. Zastanawiałam się, czy to dom, czy może wytwór mojej
wyobraźni, miejsce, które pamiętałam ze snu. Parę razy zamrugałam oczami i przetarłam je. Coś było
nie tak – przypomniałam sobie jak poprzedniej nocy podeszłam z Isidoro Baltazarem pod dom
czarownic. Mniejszy domek stał po prawej stronie większego. Jak więc, zadałam sobie pytanie, widzę
teraz to miejsce z podwórka czarownic? Usiłując się zorientować, obracałam się na wszystkie strony,
ale nie potrafiłam określić swojego położenia. Wpadłam na staruszka, który kucnął koło kopczyka
popiołu i przewróciłam się.
Ze zdumiewającą szybkością wstał i pomógł mi się podnieść.
– Jest pani cała w popiele – powiedział, ocierając mi twarz połą swej koszuli koloru khaki.
– Tam jest! – wykrzyknęłam. Wydawało mi się, że ulotny dom stoi zaledwie parę kroków dalej, a
jego sylwetka wyraźnie rysuje się na niebie. – Tam jest – powtórzyłam, Podskakując, jakbym przez to
mogła zatrzymać go na miejscu, w czasie. – To prawdzi

wy dom czarownic – dodałam, wciąż stojąc przed staruszkiem, żeby mógł mi do końca zetrzeć
popiół z twarzy. – Duży dom to tylko fasada.
– Dom czarownic – powiedział powoli staruszek, smakując słowa. Potem się zaśmiał, najwyraźniej
ubawiony. Wmiótł resztkę popiołu do worka, po czym dał mi znak, bym za nim przeszła przez furtkę.
Po obu jej stronach, z dala od muru rosły dwa drzewka pomarańczowe. Chłodny wietrzyk
zaszeleścił w kwitnących gałęziach, ale kwiaty nawet nie drgnęły, nie opadły na ziemię. Na tle
ciemnego listowia wyglądały jak wyrzeźbione, jakby były zrobione z mlecznego kwarcu. Dwa drzewa,
niczym wartownicy, pełniły straż nad ścieżką. Ścieżka była biała i bardzo prosta, niczym linia
narysowana przy linijce.
Staruszek podał mi lampę naftową, a potem wyjął z worka garść popiołu i przesy-pałgo z jednej
dłoni w drugą-jakby go ważył-po czym rozsypał na ziemi.
– Nip zadawaj żadnych pytań i rób, co mówię – powiedział. Jego głos już nie był ochrypły, miał w
sobie pewną lekkość, brzmiał energicznie i przekonywująco. Staruszek schylił się nieco i idąc tyłem
wysypał resztę popiołu z worka na wąską ścieżkę. – Stawiaj stopy na linii z popiołu – rozkazał. –
Inaczej nigdy nie dojdziesz do tego domu.
Zakasłałam, by pokryć nerwowy śmiech. Wyciągnęłam ręce, próbując utrzymać równowagę, gdy
szłam po wąskiej ścieżce z popiołu jakby to była rozciągnięta lina. Za każdym razem, kiedy się
zatrzymywałam, by staruszek złapał oddech, odwracałam się do domu, od którego dopiero co
odeszliśmy. Wydawało mi się, że odpływa. A ten przed nami wcale się nie przybliżał. Próbowałam
sobie wmówić, że to tylko złudzenie optyczne, lecz miałam niejasną pewność, że sama nigdy nie trafię
do żadnego z nich.
Jakby wyczuwając mój niepokój, staruszek uspokajająco poklepał mnie po ramieniu.
– Właśnie dlatego przygotowuję ścieżkę. – Zajrzał do jutowego worka i dodał: – Niedługo tam
dotrzemy. Pamiętaj tylko, żeby iść po linii z popiołu. W ten sposób będziesz mogła bezpiecznie iść na
przód i się cofać.
Umysł mi powiedział, że ten człowiek to szaleniec. Ciało jednak wiedziało, że zabłądzę bez niego i
jego popiołu. Byłam tak zaabsorbowana stawianiem stóp na cienkiej linii, że zupełnie mnie zaskoczyło,
kiedy w końcu stanęliśmy przed drzwiami.
Staruszek odebrał ode mnie lampę naftową, odchrząknął, po czym zastukał cicho knykciami w
rzeźbioną powierzchnię. Nie czekał, aż ktoś otworzy, tylko pchnął drzwi i wszedł.
– Niech pan nie idzie tak szybko! – wykrzyknęłam, bojąc się zostać w tyle. Podążyłam za nim
wąskim korytarzem. Postawił lampkę naftową na niskim stole. Potem, bez słowa i nie oglądając się na
mnie, otworzył drzwi na końcu korytarza i zniknął w mroku.
Wiedziona jakimś niejasnym wspomnieniem, wkroczyłam do pogrążonego w półmroku pokoju i
podeszłam prosto do maty na podłodze. W moim umyśle nie pojawiła się najmniejsza nawet
wątpliwość, że byłam tu ubiegłej nocy, że spałam na tej właśnie macie. Nie byłam tylko pewna, jak w
ogóle znalazłam się w tym pokoju. Dobrze pamiętałam, że Mariano Aureliano niósł mnie na plecach
przez chaparral. Miałam też
iość, że obudziłam się w tym pokoju – zanim stary nagual wziął mnie na barana – i że obok mnie
na macie siedziała Clara.
Przekonana, że za chwilę wszystko zostanie mi wytłumaczone, usiadłam na macie. Światło w
lampie zamigotało, po czym zgasło. Bardziej wyczułam, niż zobaczy-km, że wokół mnie poruszają się
jakieś przedmioty i ludzie. Usłyszałam mruczenie, splątane dźwięki dobywające się z każdego
zakamarka. Wśród tych głosów rozpozna-fcun znajome szeleszczenie spódnic i cichy chichot.
– Esperanza? – szepnęłam. – Boże! Tak się cieszę, że cię widzę! – Chociaż spodziewałam się
zobaczyć właśnie ją, osłupiałam, kiedy usiadła koło mnie na macie. Bojaźliwie dotknęłam jej ręki.
– To ja. – Uspokoiła mnie.
Dopiero kiedy usłyszałam jej głos przekonałam się, że to rzeczywiście Esperanza, a nie dozorca,
który zamienił spodnie i koszulę khaki na szeleszczące halki i białą sukienkę, a kiedy poczułam kojący
dotyk jej ręki na swojej twarzy, wszystkie myśli o dozorcy zniknęły.
– Jak się tu znalazłam? – spytałam.
– Dozorca cię tu przyprowadził. – Roześmiała się. – Nie pamiętasz? – Odwróciła się do niskiego
stolika i ponownie zapaliła lampę.
– Mówię o zeszłej nocy – wyjaśniłam. – Wiem, że tu byłam. Obudziłam się na tej macie. Była tu ze
mną Clara. A potem Florinda i inne kobiety... – Mój głos ucichł, gdy sobie przypomniałam, że potem
obudziłam się w salonie w drugim domu, a potem znowu na łóżku. Potrząsnęłam głową, jakbym w ten
sposób mogła zaprowadzić jakiś porządek w tych wspomnieniach. Niepocieszona spojrzałam na
Esperanzę z nadzieją, że wypełni te luki. Opowiedziałam jej o swoich trudnościach z przypomnieniem
sobie wydarzeń z ubiegłej nocy w porządku chronologicznym.
– Nie powinnaś mieć żadnych problemów – odparła. – Wejdź w tryb snów. Teraz śnisz na jawie.
– To znaczy, że śpię, teraz – w tej chwili? – spytałam ironicznie. Pochyliłam się ku niej i dodałam: –
Ty też śpisz?
– Nie śpimy – powtórzyła, starannie wymawiając słowa. – Ty i ja śnimy na jawie. – Wzniosła ręce w
geście bezradności. – W zeszłym roku mówiłam ci, co robić. Pamiętasz?
Z odsieczą przyszła mi pewna myśl, zupełnie jakby ktoś szepnął mi ją do ucha: kiedy się ma
wątpliwości, należy oddzielić dwa tryby – tryb zwykłych spraw i tryb snów, ponieważ każdy występuje
w innym stanie świadomości. Ogarnęłam mnie ogromna radość, bo wiedziałam, że pierwszy tryb, jaki
należy zbadać, to tryb snów. Jeżeli bieżąca sytuacja nie pasuje do tego trybu, wówczas się nie śni.
Moje uniesienie szybko zniknęło, kiedy spróbowałam przetestować tryb snów Nie domyślałam się, j
ak to zrobić, ani czym w ogóle j est tryb snów. I, co gorsza, nie pamiętałam, kto mi o tym powiedział.
– Ja. – Usłyszałam tuż za sobą głos Esperanzy. – Zrobiłaś duże postępy w wymia-ize snów.
Prawie sobie przypomniałaś, co ci mówiłam w zeszłym roku, dzień po pikni

ku. Powiedziałam ci wtedy, że jeżeli masz wątpliwości, czy to sen, czy jawa, powinnaś zbadać tryb,
którym idą sny – to znaczy świadomość, jaką mamy w snach – wyczuwając rzecz, z którą masz
kontakt. Jeżeli śnisz, wrażenie to wróci do ciebie jako echo. Jeżeli nie wróci, to znaczy, że nie śnisz. –
Uśmiechając się uszczypnęła mnie w udo i powiedziała: – Spróbuj zrobić to samo z matą, na której
leżysz. Wyczuj ją pośladkami. Jeżeli odczucie to wróci, to znaczy, że śnisz.
Żadne odczucie nie powróciło do moich odrętwiałych pośladków. Prawdę mówiąc byłam tak
otępiała, że w ogóle nie czułam maty. Wydawało mi się, że leżę na gołej podłodze.
Miałam wielką ochotę po wiedzieć jej, że powinno być na odwrót-jeżeli odczucie wraca, to znaczy,
że człowiek jest na jawie – ale w porę się pohamowałam. Nie wątpiłam bowiem, że to co miała na
myśli mówiąc o ―wracającym odczuciu" nie ma nic wspólnego z powszechnym rozumieniem
odczuwania. Różnica między jawą a śnie-niem wciąż mi się wymykała, a jednak byłam pewna, że jej
znaczenie nie ma nic wspólnego z naszym zwykłym sposobem pojmowania świadomości.
Mimo to w tej samej chwili słowa same popłynęły z moich ust.
– Wiem, że śnię na jawie – powiedziałam – i już. – Wyczułam, że zbliżyłam się do nowego,
głębszego poziomu rozumienia, lecz nie całkiem potrafiłam go pochwycić. – Chciałabym wiedzieć,
kiedy zasnęłam.
– Już ci mówiłam, nie śpisz. Śnisz na jawie.
Mimowolnie wybuchnęłam cichym, nerwowym śmiechem. Nie zwróciła na to uwagi albo w ogóle jej
to nie obeszło.
– Kiedy nastąpiło to przejście? – spytałam.
– Wtedy, gdy dozorca prowadził cię przez chaparral i musiałaś się skoncentrować na stawianiu
stóp na popiele.
– Na pewno mnie zahipnotyzował! – wykrzyknęłam nie całkiem miłym głosem. Zaczęłam mówić
coś niespójnie, plącząc się zupełnie bez sensu, aż w końcu zaczęłam szlochać i wszystkich oskarżać.
Esperanza przyglądała mi się w milczeniu, z uniesionymi brwiami i oczami szeroko rozwartymi w
zdziwieniu.
Na chwilę zawstydziłam się swego wybuchu, ale jednocześnie byłam zadowolona, że się
odezwałam, gdyż ogarnęła mnie chwilowa ulga, taka jaka pojawia się po konfrontacji.
– Twój zamęt – podjęła Esperanza – ma swoje źródło w wielkiej łatwości przechodzenia z jednego
stanu świadomości w drugi. Gdybyś z trudem, tak jak każdy inny, osiągała takie przejście, wówczas
byś wiedziała, że śnienie na jawie to nie trans hipnotyczny. – Urwała na chwilę, po czym dokończyła
cicho: – Śnienie na jawie to najbardziej wyrafinowany stan, jaki może osiągnąć człowiek.
Zapatrzyła się przed siebie, jakby gdzieś w cieniach mogła znaleźć jaśniejsze wytłumaczenie.
Potem odwróciła się do mnie i spytała:
– Zjadłaś swoje jedzonko?
Zaskoczyła mnie ta zmiana tematu, więc zaczęłam się jąkać. Kiedy wreszcie doszłam do siebie,
powiedziałam, że rzeczywiście zjadłam słodkie tamale.
– Byłam taka głodna, że nawet ich nie podgrzałam. Były przepyszne.
Bezmyślnie bawiąc się szalem, Esperanza poprosiła mnie, żebym jej opowiedzia-ja^ co robiłam od
chwili przebudzenia w pokoju Florindy.
Jakby mi podano napój na prawdomówność, wyrzuciłam z siebie więcej niż za-giierzałam wyjawić.
Esperanza jednak nie miała nic przeciwko mojemu węszeniu po pokojach kobiet. Nie zrobiło na niej
żadnego wrażenia to, że wiedziałam, który pokój należy do kogo.
Natomiast niezmiernie ją zainteresowało moje spotkanie z dozorcą. Z radosnym llśmiechem
słuchała mojej opowieści, jak to wzięłam go za nią. Kiedy wspomniałam, że w pewnej chwili miałam
ochotę go poprosić, by ściągnął spodnie, żebym mogła sprawdzić jego genitalia, zgięła się wpół na
macie, piszcząc ze śmiechu.
Oparła się o mnie i dwuznacznie szepnęła mi do ucha:
– Uspokoję cię. – W jej oczach pojawił się złośliwy błysk, gdy dodała: – Pokażę ci moje.
– Nie ma potrzeby, Esperanza. – Próbowałam ją odwieść od tej myśli. – Nie wątpię, że jesteś
kobietą.
– Nigdy nie można być zbyt pewnym, kim się jest – beztroskim tonem skomentowała moje słowa.
Nie bacząc na moje skrępowanie – spowodowane nie tyle perspektywą ujrzenia jej nagości, co myślą,
że będę musiała oglądać jej stare, pomarszczone ciało – położyła się na macie i z wielką delikatnością
powoli podniosła spódnice.
Ciekawość wzięła górę nad wstydem. Gapiłam się na nią z rozdziawioną buzią. Nie miała na sobie
majtek. Nie miała włosów łonowych. Jej ciało było niewiarygodnie młode, silne i jędrne, a mięśnie –
lekko zaznaczone. Jej skóra miała jednolity kolor, równy, miedziany róż. Nie znalazłam na niej
żadnych rozstępów, żadnych nabrzmiałych żył: nic nie zakłócało gładkości jej brzucha i nóg.
Wyciągnęłam rękę, żeby ją dotknąć, jakbym chciała się upewnić, że jej jedwabista, gładka skóra
jest prawdziwa, a wtedy ona rozwarła palcami swe wargi sromowe. Odwróciłam twarz, nie tyle ze
wstydu, co ze sprzecznych emocji. Nagość, czy to u mężczyzny, czy kobiety, nie stanowiła dla mnie
problemu. Wychowano mnie w bez-pruderyjnej atmosferze, nikt szczególnie nie uważał, by go nie
zobaczono nago. Któregoś lata, kiedy chodziłam do szkoły w Anglii, przyjaciółka zaprosiła mnie na
parę tygodni do domu nad morzem w Szwecji. Cała rodzina należała do kolonii nudystów, Wszyscy
czcili słońce każdym centymetrem swej nagiej skóry.
Widok nagiej Esperanzy był czymś zupełnie innym. Co przedziwne, byłam bardzo podniecona.
Nigdy przedtem nie oglądałam organów płciowych kobiety. Oczywiście dokładnie i pod każdym kątem
obejrzałam samą siebie w lustrze. Widziałam też filmy pornograficzne, które nie tylko mi się nie
podobały, ale które również uznałam za obraźliwe. Widok Esperanzy w tak intymnej pozycji był
wstrząsającym doświadczeniem, bowiem zawsze byłam pewna swoich reakcji seksualnych. Kiedyś
myślałam, że jako kobietę mógłby mnie podniecić tylko mężczyzna. Całkowicie zaskoczyło mnie
pragnienie, by na nią wskoczyć, lecz uczucie to zrównoważył fakt, że nie mam penisa.

Kiedy Esperanza nagle podniosła się z maty i zdjęła bluzkę, aż westchnęłam głośno, po czym
wbiłam wzrok w podłogę, dopóki nie przeszło mi gwałtowne mrowienie na twarzy i szyi.
– Spójrz na mnie! – Esperanza niecierpliwie mi rozkazała. Jej oczy błyszczały, policzki płonęły
rumieńcem. Była kompletnie naga. Jej ciało było szczupłe, a jednak sprawiało wrażenie większego i
silniejszego niż w ubraniu. Miała pełne, sterczące piersi. – Dotknij ich! – zażądała cichym, ponętnym
głosem.
Jej słowa zabrzmiały echem w całym pokoju jak bezcielesny dźwięk, hipnotyzujący rytm, który
urósł do pulsowania w powietrzu, tętnienia dźwięku, które bardziej wyczułam niż usłyszałam i które
przyśpieszyło, aż w końcu biło szybko i mocno niczym rytm mojego własnego serca.
Nagle usłyszałam tylko śmiech Esperanzy.
– Czy ten dozorca może przypadkiem gdzieś tu się chowa? – spytałam, kiedy w końcu odzyskałam
głos. Nagle moja własna odwaga wzbudziła we mnie podejrzenia i poczucie winy.
– Mam nadzieję, że nie! – wykrzyknęła z takim przerażeniem, że aż się roześmiałam.
– Gdzie jest? – spytałam.
Szeroko otworzyła oczy, po czym wyszczerzyła zęby, jakby miała się roześmiać. A jednak pozbyła
się z twarzy tej radosnej miny i poważnym tonem odparła, że dozorca jest gdzieś na terenie
posiadłości i że zajmuje się oboma domami, ale nikogo nie szpieguje.
– Czy to rzeczywiście dozorca? – spytałam, usiłując przybrać sceptyczny ton. – Nie chcę go
oczerniać, ale naprawdę nie wyglądał tak, jakby mógł czymkolwiek się zająć.
Esperanza zachichotała, po czym powiedziała, że jego kruchość jest zwodnicza.
– Jest bardzo sprawny – zapewniła mnie. – Musisz na niego uważać. Lubi młode dziewczyny,
zwłaszcza blondynki. – Przysunęła się i, jakby bojąc się, że ktoś nas podsłucha, szepnęła mi do ucha:
– Dobierał się do ciebie?
– Boże, nie! – Zaczęłam go bronić. – Był niezwykle grzeczny i pomocny. Po prostu... – Zniżyłam
głos do szeptu, a moją uwagę zwróciły dziwne meble w pokoju, które widziałam niewyraźnie, bo
przyćmiony płomyk światła lampy naftowej rzucał na moje otoczenie więcej cieni niż światła.
Kiedy w końcu udało mi się z powrotem skupić uwagę na Esperanzie, już mnie nie obchodziła
osoba dozorcy. Z uporem, którego nie mogłam się pozbyć, myślałam tylko o tym, dlaczego Isidoro
Baltazar poszedł w góry, nie uprzedzając mnie, nie zostawiając żadnego listu.
– Dlaczego mnie tak zostawił? – spytałam, zwracając się do Esperanzy. – Na pewno powiedział
komuś, kiedy wraca. – Widząc jej wszechwiedzący uśmieszek, dodałam z oburzeniem: – Jestem
pewna, że wiesz, co się tu dzieje.
– Nie wiem – odparła, zupełnie nie mogąc zrozumieć mojego położenia. – Nie obchodzą mnie takie
rzeczy. I nie powinny obchodzić również ciebie. Isidoro Baltazar
Wyjechał i już. Wróci za parę dni, za parę tygodni. Kto wie? Wszystko zależy od tego, po się
wydarzy w górach.
_ Wszystko zależy?! – wrzasnęłam. Jej brak współczucia i zrozumienia uznałam \n coś okropnego.
– A co ze mną? Nie mogę tu zostać przez parę tygodni. p' – Dlaczego? – spytała niewinnym tonem.
y Spojrzałam na nią, jakby postradała rozum, po czym wyrzuciłam z siebie, że nie łkam co na
siebie założyć, że nic tu po mnie. Moja lista skarg nie miała końca. Wylewałam je z siebie aż do
całkowitego wyczerpania.
– Po prostu muszę wracać do domu, znaleźć się w swoim normalnym środowisku
-dokończyłam. Poczułam, że do oczu nieuchronnie napływająmi łzy, i zrobiłam wszyst-, fco, żeby je
powstrzymać.
.. – Normalnym? – powoli powtórzyła moje słowa, jakby je smakowała. – Możesz j?yjechać w
każdej chwili. Nikt cię tu nie zatrzymuje. Z łatwością możemy cię zawieźć nad granicę, gdzie złapiesz
autobus Greyhounda do Los Angeles. i Kiwnęłam głową, woląc się nie odzywać. Wyjeżdżać też nie
chciałam. Sama nie jjwiedziałam, czego chcę, ale myśl o wyjeździe była nie do zniesienia. Jakimś
cudem flriedziałam, że jeżeli wyjadę, już nigdy więcej nie znajdę tych ludzi, a nawet Isidoro Saltazara
w Los Angeles. Zaczęłam szlochać bez opanowania. Nie umiałam tego ubrać W słowa, ale ponura
wizja życia, przyszłości bez nich, była dla mnie nie do wytrzymania. f Nie zauważyłam, kiedy
Esperanza wyszła z pokoju i kiedy wróciła. Nie zauważyłabym niczego, gdyby nie smakowity aromat
gorącej czekolady pod moim nosem.
– Poczujesz się lepiej, jak coś zjesz – powiedziała, stawiając mi tacę na kolanach. Uśmiechając się
tkliwie usiadła koło mnie i orzekła, że na smutki nie ma nic lepszego od czekolady.
^ Nie mogłabym lepiej tego ująć. Z wahaniem upiłam parę łyków i zjadłam parę zwi-ifliętych w
rulonik tortilli z masłem. Powiedziałam, że chociaż tak naprawdę nie znam ani jej, ani jej przyjaciół, nie
mogę pogodzić się z myślą, że miałabym ich już nigdy nie $pzeć. Wyznałam, że w ich towarzystwie
czuję taką wolność i swobodę, jakich nie do-Swiadczyłam nigdy przedtem. Wyjaśniłam, że to dziwne
uczucie, częściowo fizyczne, częściowo psychiczne, i całkowicie niepodatne na analizę. Mogłam je
opisać jedynie jako dobre samopoczucie lub pewność, że w końcu znalazłam swoje miejsce.
Esperanza dobrze wiedziała, co próbuję wyrazić. Powiedziała, że nawet krótkotrwałe przebywanie
w świecie czarowników uzależnia. Podkreśliła, że znaczenie ma ita nie czas, lecz intensywność
spotkań.
– A twoje spotkania były bardzo intensywne – powiedziała.
– Naprawdę? – spytałam.
Esperanza z niekłamanym zdziwieniem uniosła brwi, po czym z przesadnym za-froskaniem
podrapała się po brodzie, jakby rozważała jakiś problem bez wyjścia. Po długim milczeniu w końcu
oznajmiła:
** – Uspokoisz się, kiedy sobie w pełni uświadomisz, że nie ma powrotu do twojego l starego
życia. – Jej głos, choć cichy, miał w sobie niezwykłą siłę. Przez chwilę wpatrywała mi się prosto w
oczy i w tej samej chwili zrozumiałam, co oznaczały jej słowa.

– Już nic nigdy nie będzie takie samo – powiedziałam cicho. Esperanza pokiwała głową.
– Wrócisz do świata, ale nie do swojego świata, do swojego starego życia – powiedziała, wstając z
maty z nieoczekiwanym majestatem, jaki mają w sobie niektórzy mali ludzie. Pośpieszyła do drzwi po
to tylko, by nagle się zatrzymać. – To dziko podnieca, kiedy robi się coś nie wiedząc, dlaczego –
powiedziała odwracając się i spoglądając na mnie. – A jeszcze bardziej jest podniecające, kiedy robi
się coś, nie wiedząc, jakie będą tego rezultaty.
Nie mogłabym bardziej się z nią nie zgodzić.
– Muszę wiedzieć, co robię – oznajmiłam. – Muszę wiedzieć, w co się pakuję. Westchnęła i w
komicznie potępiającym geście wzniosła ręce.
– Wolność jest potwornie przerażająca. – Mówiła ostro, a zanim zdążyłam odpowiedzieć, dodała
łagodnie: – Wolność wymaga dokonywania spontanicznych aktów. Nie masz pojęcia, co to znaczy
zachować się spontanicznie...
– Wszystko, co robię, jest spontaniczne – wtrąciłam. – Jak myślisz, dlaczego tu jestem? Myślisz,
że długo się zastanawiałam, czy tu przyjechać?
Wróciła na matę i przez dłuższy czas stała spoglądając w dół na mnie, zanim powiedziała:
– Oczywiście, że się nad tym nie zastanawiałaś. Ale twoje akty spontaniczności są wywołane
brakiem refleksji, a nie aktem swobody. — Tupnęła nogą, bym znowu jej nie przerwała. – Prawdziwie
spontaniczny akt to taki, w którym zatracasz się całkowicie, ale dopiero po głębokim namyśle –
ciągnęła. – To akt, gdzie bierze się pod uwagę wszystkie ―za" i ―przeciw", niczego się nie oczekuje,
niczego nie żałuje. Za pomocą takich aktów szamani osiągają wolność.
– Nie jestem szamanem – wymamrotałam pod nosem, ciągnąc ją za rąbek sukienki, żeby nie
wychodziła. Ona jednak dała mi do zrozumienia, że nie zamierza kontynuować tej rozmowy.
Wyszłam za nią na dwór, przecięłam polanę i weszłam na ścieżkę prowadzącą do drugiego domu.
Podobnie jak to wcześniej uczynił dozorca i ona kazała mi stawiać stopy na linii z popiołu.
– Inaczej spadniesz w przepaść – przestrzegła mnie.
– Przepaść? – powtórzyłam niepewnie, rozglądając się po masie ciemnego chapar-ralu
rozciągającego się po obu naszych stronach.
Zerwał się lekki wietrzyk. Z masy cieni podniosły się głosy i szepty. Instynktownie złapałam się
spódnicy Esperanzy.
– Słyszysz ich? – spytała, odwracając się do mnie twarzą.
– Kogo mam słyszeć? – wymamrotałam.
Esperanza przysunęła się, po czym, jakby się bała, że ktoś nas podsłucha, szepnęła mi do ucha:
– Suremy z innego czasu. Używają wiatru do podróżowania po pustyni, przez wieczność na jawie.
– To znaczy duchy?
– Duchy nie istnieją– powiedziała stanowczo i znowu ruszyła przed siebie.
Starałam się stawiać stopy na linii z popiołu i nie puściłam jej spódnicy, dopóki jjsperanza nie
zatrzymała się gwałtownie pośrodku patio przed dużym domem. Przez chwilę się wahała, jakby nie
mogła się zdecydować, do której części domu powinna pinie zabrać. W końcu zaczęła krążyć różnymi
korytarzami i skręcać w różne strony, gż wreszcie weszłyśmy do jakiegoś ogromnego pokoju, który
przeoczyłam podczas gwoich wcześniejszych poszukiwań. Ściany aż pod sufit wypełnione były
książkami. |Ja jednym końcu pokoju stał solidny, długi drewniany stół, na drugim wisiał biały, pzybrany
falbankami, ręcznie tkany hamak.
– Co za wspaniały pokój! – wykrzyknęłam. – Do kogo należy?
– Do ciebie – łaskawie odrzekła Esperanza. Podeszła do drewnianej komody przy dizwiach i
otworzyła ją. — Noce są chłodne – przestrzegła mnie, podając mi trzy grube jirełniane koce.
– To znaczy, że mogę tu spać? – spytałam z podnieceniem. Całe moje ciało drżało z radości, kiedy
wysłałam hamak kocami i położyłam się w nim. W dzieciństwie często spałam w hamaku. Wzdychając
z zadowolenia zaczęłam się kołysać W tę i z powrotem, po czym wyciągnęłam nogi i rozparłam się
wygodnie. – Umiejętność spania w hamaku jest jak umiejętność jazdy na rowerze. Nigdy się tego nie
zapomina – powiedziałam do Esperanzy. Ale nie miał mnie kto usłyszeć. Esperanza wyszła
niedostrzegalnie.
XI
Zgasiłam światło i położyłam się nieruchomo w hamaku, ukołysana przez odfjosy domu, dziwne,
skrzypiące dźwięki i kapanie wody z glinianego filtra pod motai drzwiami. Raptownie usiadłam, słysząc
odgłos kroków rozbrzmiewających echem
tta korytarzu. ―Kto to może być o tej porze?" – pomyślałam. Na palcach przeszłam
"Jpizez pokój i przycisnęłam ucho do drzwi. Kroki były ciężkie. Serce biło mi szybko
l^ośno, kiedy kroki się przybliżyły. Zatrzymały się pod moimi drzwiami. Rozległo
<fa gorączkowe pukanie, które – chociaż się go spodziewałam – okropnie mnie wystra'Jzyło.
Odskoczyłam, przewracając krzesło.
i – Miałaś zły sen? – spytała Florinda, wchodząc do pokoju. Zostawiła uchylone '"ibzwi, do środka
wpadało światło z korytarza. – Myślałam, że się ucieszysz na dźwięk "*Woich kroków – powiedziała
ironicznie, uśmiechając się do mnie. – Nie chciałam się łbadać. – Podniosła krzesło i powiesiła na
oparciu spodnie khaki i koszulę. – Z po-f&owieniami od dozorcy. Mówi, że możesz je zatrzymać.
& – Zatrzymać? – powtórzyłam, podejrzliwie przyglądaj ąc się ubraniu. Wyglądało Ifc czyste i
wyprasowane. – A co jest złego w moich dżinsach? * – W tych spodniach będzie ci wygodniej
podczas drugiej podróży do Los Ange-P*s – odparła.
– Ale ja nie chcę wyjeżdżać! – wykrzyknęłam, przestraszona. – Zostanę tu do P*wrotu Isidoro
Baltazara.

Florinda się roześmiała, a potem, widząc, że zaraz się rozpłaczę, powiedziała:


– Isidoro Baltazar już wrócił, ale możesz zostać dłużej, jeżeli masz ochotę.
– O nie, nie chcę – wyrzuciłam z siebie. – Niepokój, który czułam od dwóch dni zupełnie zniknął.
Podobnie jak wszystkie pytania, które chciałam zadać Florindzie. Myślałam tylko o tym, że Isidoro
Baltazar wrócił. – Mogę się z nim teraz zobaczyć? – spytałam.
– Niestety nie. – Florinda nie pozwoliła mi wyjść z pokoju. Przez chwilę jej stwierdzenie nie
docierało do mnie. Gapiłam się na nią, nic nie rozumiejąc, więc powtórzyła, że tego wieczora nie mogę
się spotkać z nowym nagualem.
– Dlaczego? – spytała, zdumiona. – Na pewno chciałby się ze mną zobaczyć.
– Z całą pewnością – przytaknęła mi ochoczo. – Ale mocno śpi, nie możesz go budzić. – Jej
sprzeciw był tak ostry, że mogłam tylko się na nią gapić, oniemiała.
Florinda przez dłuższy czas wpatrywała się w podłogę, po czym podniosła na mnie wzrok. Na jej
twarzy malował się smutek. Przez chwilę wydawało mi się, że ustąpi i zaprowadzi mnie do Isidoro
Baltazara. Ona jednak powtórzyła tonem nie znoszącym sprzeciwu:
– Niestety nie możesz się dzisiaj z nim zobaczyć. – Pośpiesznie, jakby się obawiała, że może
zmienić zdanie, objęła mnie i ucałowała, a potem wyszła z pokoju. Zgasiła światło na zewnątrz,
odwróciła się, spojrzała na mnie i powiedziała: – Idź spać.
Przez parę godzin przewracałam się z boku na bok. Tuż przed świtem w końcu wstałam i
założyłam ubranie, które przyniosła mi Florinda. Pasowało na mnie, poza spodniami, które musiałam
ściągnąć w talii kawałkiem sznurka – nie miałam przy sobie paska.
Z butami w rękach przekradłam się korytarzem, minęłam pokój dozorcy i poszłam do tylnego
wejścia. Uważając na skrzypiące zawiasy, ostrożnie uchyliłam drzwi. Na dworze było jeszcze ciemno,
lecz na niebie już rozpościerał się miękki, świetlisty błękit. Pobiegłam do łukowato sklepionej bramy
wbudowanej w mur, na chwilę zatrzymując się przy dwóch drzewach, które pilnowały ścieżki.
Powietrze było ciężkie od zapachu kwiatów pomarańczy. Wszelkie moje wątpliwości związane z
przejściem przez chaparral rozwiały się, kiedy odkryłam, że na ziemi rozsypano świeży popiół. Nie
namyślając się dłużej, popędziłam do drugiego domu.
Drzwi były otwarte. Nie od razu weszłam. Skuliłam się pod oknem i czekałam na jakiś dźwięk.
Niedługo potem usłyszałam głośne chrapanie. Nadsłuchiwałam jakiś czas, po czym weszłam. Idąc za
odległym odgłosem chrapania poszłam prosto do pokoju na tyłach domu. W ciemności ledwo
dojrzałam śpiącą postać na słomianym materacu, lecz nie miałam wątpliwości, że to Isidoro Baltazar.
Obawiając się, że go wystraszę budząc tak gwałtownie, wróciłam do frontowego pokoju i usiadłam na
kanapie. Byłam tak podekscytowana, że nie mogłam usiedzieć spokojnie. Nie posiadałam się z
radości na myśl, że lada chwila się obudzi. Dwa razy szłam na palcach do pokoju i patrzyłam na
niego. Przewrócił się na drugi bok i już nie chrapał.
Chyba przysnęłam na tej kanapie. W swym urywanym śnie czułam, że ktoś stoi w pokoju.
Uniosłam się na łokciu, chcąc wymamrotać: ―Czekam aż Isidoro Baltazar
^ę obudzi", wiedziałam jednak, że nie wydałam z siebie żadnego dźwięku. Uczyniłam jjyiadomy
wysiłek, by usiąść. Przez chwilę chwiałam się, aż w końcu udało mi się ifcupić wzrok na mężczyźnie
stojącym przede mną. Był to Mariano Aureliano.
– Czy Isidoro Baltazar jeszcze śpi? – spytałam.
Stary nagual patrzył na mnie przez długi czas. Zastanawiając się, czy śnię, śmiało chwyciłam go za
rękę, lecz natychmiast ją puściłam. Piekła jakby się paliła. Uniósł brwi, najwyraźniej zdziwiony moim
zachowaniem.
– Nie będziesz mogła zobaczyć się z Isidoro Baltazarem aż do rana. – Mówił powoli, jakby
wypowiadanie słów wiele go kosztowało.
Zanim zdążyłam powiedzieć, że już jest prawie rano, że zaczekam na Isidoro Baltazara na tej
kanapie, poczułam na plecach palącą dłoń Mariano Aureliano, który popychał mnie przez próg.
– Wracaj na swój hamak.
Zerwał się nagły wiatr. Odwróciłam się, żeby zaprotestować, ale Mariano Aureliano już tam nie
było. Wiatr zabrzmiał w mojej głowie jak gong. Dźwięk cichł coraz bardziej, aż przeszedł w wibracje.
Otworzyłam usta, by przedłużyć ostatnie słabe echo.
Był środek poranka, kiedy obudziłam się w swoim hamaku, w ubraniu, które przyniosła mi Florinda.
Automatycznie, niemal bez namysłu, wyszłam na dwór ł przez polanę poszłam do małego domku.
Drzwi były zamknięte na klucz. Zapukałam parę razy. Zawołałam, ale nikt mi nie odpowiedział.
Próbowałam otworzyć okna, ale i one były zamknięte. Byłam tak roztrzęsiona, że o mało nie
wybuchnęłam płaczem. Zbiegłam ze wzgórza na małą polanę koło drogi, jedyne miejsce, gdzie można
było zaparkować samochód. Nie znalazłam tam półciężarówki Isidoro Baltazara. Przez dłuższy czas
szłam wzdłuż tej piaszczystej drogi, szukając świeżych śladów opon. Nic takiego nie dostrzegłam.
Jeszcze bardziej zdezorientowana, wróciłam do domu. Wiedząc, że nie ma sensu szukać kobiet w
ich pokojach, stanęłam pośrodku wewnętrznego patio i z całych sił zawołałam Florindę. Nie rozległ się
żaden dźwięk, poza echem mojego własnego głosu.
Chociaż wiele razy myślałam o tym, co mi powiedziała Florinda, nie potrafiłam znaleźć
zadowalającej odpowiedzi. Jedyną rzeczą, co do której miałam pewność, była ta, że Florinda w środku
nocy przyszła do mojego pokoju i przyniosła ubranie, które teraz miałam na sobie. Jej wizyta i
stwierdzenie, że Isidoro Baltazar wrócił, musiały Wywołać u mnie wyjątkowo wyrazisty sen.
By powstrzymać się od rozmyślania nad tym, dlaczego jestem sama w domu – nie ^Widziałam
nigdzie nawet dozorcy – zabrałam się do mycia podłogi. Sprzątanie zawsze filnie uspokajało.
Wysprzątałam pokoje, łącznie z kuchnią, kiedy usłyszałam odległy dźwięk silnika volkswagena.
Zbiegłam ze wzgórza i rzuciłam się do Isidoro Baltazara, jeszcze zanim wysiadł z półciężarówki,
niemal powalając go na ziemię.
– Ciągle nie mogę się przyzwyczaić do tej myśli. – Roześmiał się, przytulając •Oinie mocno. –
Byłaś tą dziewczyną, o której tyle mi opowiadał nagual. Wiesz, że o mało co nie zemdlałem, kiedy cię
przywitali?

Nie czekał na mój komentarz, tylko znowu mnie przytulił i, śmiejąc się, podniósł mnie do góry.
Potem, jakby pękła w nim jakaś tama, zaczął mówić bez przerwy. PQ^ wiedział, że słyszał o mnie od
roku, nagual powiedział, że powierza mu pewną dziwna dziewczynę. Opisał tę dziewczynę
metaforycznie jako ―dwunastą rano w pogodny dziea który nie jest ani wietrzny ani spokojny, ani zimny
ani upalny, lecz przechodzi z jednej go w drugie, doprowadzając wszystkich do szału". ,
Isidoro Baltazar wyznał, że chociaż jest pompatycznym durniem, od razu się domyślił, że nagual
mówi o jego dziewczynie.
– Kim jest twoja dziewczyna? – weszłam mu w słowo. ; Wykonał ręką ostry ruch, najwyraźniej
niezadowolony z moich słów.
– Tu nie chodzi o fakty – warknął. – Tu chodzi o idee. Więc przekonasz siej jaki ze mnie idiota. –
Irytacja szybko ustąpiła miejsca promiennemu uśmiechów^
– Prawdę mówiąc, to wierzyłem, że sam się dowiem, kim jest ta dziewczyny
– Urwał na chwilę, po czym dodał cicho: – Do swoich poszukiwań zaangażowałem nawet mężatkę
z dziećmi. : Westchnął ciężko, po czym uśmiechnął się i powiedział:
i
– Morał mojej historii jest taki, że w świecie czarowników trzeba wyzbyć się ego, inaczej już jest po
nas, bo w tym świecie przeciętny człowiek, taki jak my, nie może niczego przewidzieć. – Potem,
widząc, że szlocham, odsunął mnie od siebie na wyciągnięcie ręki i spojrzał na mnie z niepokojem. –
Co się stało, Nibelungu? i,
– Nic takiego. – Zaśmiałam się między szlochami, ocierając łzy. – Nie mam abs^ trakcyjnej
mentalności, która mogłaby się zajmować światem abstrakcyjnych histora
– dodałam cynicznie tonem tak twardym, jaki zdołałam z siebie wykrzesać. – Ja się martwię o to,
co jest tu i teraz. Nie masz pojęcia, przez co przeszłam w tym domu. •
– Oczywiście, mam doskonałe pojęcie – odparował z rozmyślną szorstkością
– Od lat tu bywam. – Przyjrzał mi się badawczo jak detektyw i spytał: – Chcę wiedzieć, dlaczego mi
nie powiedziałaś, że już ich znasz?
– Miałam to zrobić, ale doszłam do wniosku, że to nie aż tak ważne – wymamrotałam, zakłopotana.
Potem mój głos nabrał stanowczości i spokoju, kiedy słowa zaczę* ły wbrew mojej woli płynąć z moich
ust. – Okazuje się, że poznanie ich było jedyną ważną rzeczą, jaką kiedykolwiek zrobiłam. – By ukryć
zdumienie, natychmiast zaczęłam narzekać, że zostawiono mnie w domu całkiem samą.
– Nie miałem okazji powiadomić cię, że idę w góry z nagualem – szepnął z niepohamowanym
uśmiechem.
– Już o tym zapomniałam – zapewniłam go. – Mówię o dniu dzisiejszym. Tego ranka, kiedy się
obudziłam, myślałam, że tu będziesz. Byłam pewna, że nocowałeś w małym domku i że spałeś na
słomianym materacu. Wpadłam w panikę, nie mo-* gąc cię znaleźć.
Widząc jego zaintrygowaną minę, opowiedziałam mu o nocnej wizycie Florin-dy, o śnie, który
potem miałam i o tym, że po przebudzeniu rano byłam w domu zupełnie sama. Mówiłam bez ładu, bez
składu. Myśli i słowa mi się mieszały. Mimo to nie mogłam przestać mówić.
– Jest tyle rzeczy, których nie potrafię zaakceptować – powiedziałam, kładąc wreszcie kres mojej
diatrybie. – Ale nie mogę ich też odrzucić.
Isidoro Baltazar nie odezwał się ani słowem. Patrzył tylko na mnie, jakby czekał aż podejmę wątek,
z zaciekawieniem i ironią unosząc brwi. Jego twarz była szczupła i miała barwę dymu. Z jego skóry
emanował jakiś dziwny chłód i delikatny zapach ziemi, jakby spędził życie w jaskini pod ziemią.
Cały zamęt w mojej głowie zniknął, kiedy spojrzałam w jego groźne lewe oko patrzące bezlitośnie.
W tej chwili przestało mieć dla mnie znaczenie, co jest autentyczną prawdą, a co złudzeniem, snem
we śnie. Roześmiałam się głośno, czując się lekka jak wiatr. Miałam wrażenie, że zdjęto mi z ramion
wielki ciężar, kiedy tak patrzyłam w to oko czarownika. Rozpoznałam je. Florinda, Mariano Aureliano,
Espe-ranza i dozorca – wszyscy mieli takie oko. Wyzute z uczucia, emocji, oko to odzwierciedla
pustkę. Tak jakby ukazało zbyt wiele, wewnętrzna powieka – jak u jaszczurki – przesłoniła lewą
źrenicę.
Zanim zdążyłam uczynić na ten temat jakąś uwagę, Isidoro Baltazar na chwilę zamknął oboje oczu.
Kiedy znowu je otworzył, były zupełnie jednakowe, ciemne i błyszczące od śmiechu, oko czarownika
było tylko złudzeniem. Otoczył moje ramiona jedną ręką i ruszył ze mną pod wzgórze.
– Idź po swoje rzeczy – powiedział zanim dotarliśmy do domu. – Zaczekam na ciebie w
samochodzie.
Wydało mi się dziwne, że nie chce iść ze mną, ale nie przyszło mi do głowy, żeby spytać,
dlaczego. Dopiero kiedy zbierałam swoje nieliczne rzeczy pomyślałam, że może boi się kobiet. Na
myśl o tym roześmiałam się głośno, bo nagle uznałam z pewnością, która mnie zaskoczyła, że Isidoro
Baltazar nie boi się kobiet.
Śmiałam się jeszcze, kiedy dotarłam do półciężarówki stojącej u stóp wzgórza. Otworzyłam usta,
żeby wytłumaczyć Isidoro Baltazarowi przyczynę mojej wesołości, kiedy ogarnęło mnie dziwne,
gwałtowne uczucie. Spadło na mnie tak nagle, że nie mogłam wykrztusić z siebie ani słowa. To, co
czułam, nie było seksualną namiętnością, ale też nie platonicznym uczuciem. Nie było tym, co czułam
do rodziców, braci czy przyjaciół. Po prostu go kochałam miłością nie zakłóconą przez żadne
oczekiwania, wątpliwości czy strach.
Zupełnie jakbym się odezwała, Isidoro Baltazar przytulił mnie tak mocno, że ledwo mogłam
oddychać.
Odjechaliśmy bardzo powoli. Wykręcałam szyję mając nadzieję, że dojrzę dozorcę wśród drzew
owocowych.
– Dziwnie tak wyjeżdżać – zamyśliłam się, opadając na mój fotel. – Zeszłej nocy Florinda w
pewnym sensie się ze mną pożegnała, ale chciałabym podziękować Espe-ranzie i dozorcy.
Piaszczysta droga wiła się wokół wzgórza, a kiedy dotarliśmy do ostrego zakrętu, ukazał nam się
tył małego domku. Isidoro Baltazar zatrzymał samochód i zgasił silnik. Wskazał na drobnego
staruszka siedzącego na skrzynce przed domem. Miałam ochotę wysiąść z samochodu i pobiec na
wzgórze, ale mnie powstrzymał.

– Tylko mu pomachaj – szepnął. j


Dozorca wstał ze skrzynki. Wiatr załopotał jego kurtką i spodniami, jakby to byłjJ
skrzydła. Roześmiał się głośno, po czym wygiął się. do tyłu i, zupełnie jakby rozpędzoJ
ny przez wiatr, wykonał podwójne salto do tyłu. Przez chwilę wyglądał jak zawieszo«S
ny wysoko w powietrzu. Nie wylądował na ziemi, tylko zniknął jakby wessał go wiali^
– Gdzie on się podział? – spytałam ze zgrozą. ^
– Jest po drugiej stronie. – Isidoro Baltazar zachichotał z dziecinnym zachwytem.*
– W ten sposób się z tobą pożegnał. – Znowu uruchomił silnik. Zerkał na mnie od czasif do czasu,
jakby się ze mną drażnił. – Co cię dręczy, Nibelungu? – spytał wreszcie. >,
– Wiesz, kim on jest, prawda? – spytałam oskarżycielskim tonem. – Nie jesf dozorcą, co? i
Isidoro Baltazar lekko zmarszczył brwi i po długim milczeniu przypomniał mi, ż0j nagual Juan
Matus to Mariano Aureliano. Zapewnił mnie, że musi istnieć dobry rxK wód na to, że znam go pod tym
imieniem.
– Jestem pewien, że ten staruszek jest równie dobrze usprawiedliwiony nie ujawniając przed tobą
swojego nazwiska.
Stwierdziłam, że skoro wiem, kim jest Mariano Aureliano, to nie widzę powodią takiego zachowania
staruszka. >.
– A ja – podkreśliłam z zadowoloną miną – i tak wiem, kim jest ten dozorca.,
– Zerknęłam w bok, żeby zobaczyć reakcję Isidoro Baltazara. Jego twarz niczego nie zdradzała.
– Jak wszyscy ludzie w świecie czarowników, dozorca jest czarownikiem – powiedział. – Ale nie
wiesz, kim jest. – Na chwilę odwrócił się do mnie, po czym znowu skupił uwagę na drodze. – Po
wszystkich tych latach sam nie wiem, kim tak naprawdę są, łącznie z nagualem Juanem Matusem.
Dopóki z nim przebywam, wydaje mi się, że wiem, kim jest. W chwili, kiedy odwraca się do mnie
plecami, jestem zupełnie zdezorientowany.
Następnie, niemal marzycielskim tonem Isidoro Baltazar powiedział, że w świecie codziennego
życia wszyscy przeżywamy podobne subiektywne stany. Z tego powodu zawsze wiemy, co w danych
okolicznościach zrobiliby inni.
– Mylisz się, bardzo się mylisz! – krzyknęłam. – Ekscytujące w życiu jest właśnie to, że nie wiemy,
co inni by zrobili w danych okolicznościach. To jedna z niewielu ekscytujących rzeczy, jakie nam
jeszcze pozostały. Nie mów mi, że nie chciałbyś, żeby tak było.
– Nie wiemy, co dokładnie zrobiliby inni – wyjaśnił cierpliwie – ale moglibyśmy spisać całą listę
możliwości. Gwarantuję ci, że bardzo drugą, lecz skończoną listę. By ją spisać, nie musimy pytać
innych ludzi o ich preferencje. Musimy tylko postawić się na ich miejscu i spisać interesujące nas
możliwości. Sprawdzą się w każdym przypadku, bo wszyscy przeżywamy podobne rzeczy. Nasze
subiektywne stany są wspólne dla nas wszystkich. – Powiedział, że nasza subiektywna znajomość
świata jest nam znana jako zdrowy rozsądek. Może się nieco różnić w zależności od grupy, kultury,
lecz pomimo wszystkich tych różnic, zdrowy rozsądek jest na tyle jednorodny, że można stwierdzić, iż
świat codzienny to świat intersubiektywny. – Jednak wśród czarownijców zdrowy rozsądek, do jakiego
jesteśmy przyzwyczajeni, już nie ma żadnego znaczenia – podkreślił. – Oni mają inny rodzaj
zdrowego rozsądku, dlatego, że przeżywają inne stany subiektywne.
– To znaczy, że są jak istoty z innej planety? – spytałam. Isidoro Baltazar się roześmiał.
– Tak. Są jak istoty z innej planety.
– To dlatego są tacy tajemniczy?
– Myślę, że ―tajemniczy" to nieodpowiednie określenie – stwierdził z zamyśleniem. – W inny
sposób zajmują się światem codziennym. Ich zachowanie wydaje nam się tajemnicze, bo nie znamy
jego znaczenia, a ponieważ nie mamy innych standardów na ustalenie, co jest dla nich zdrowym
rozsądkiem, wolimy wierzyć, że ich zachowanie jest tajemnicze.
– Robią to samo, co my: śpią, gotują posiłki, czytają – wtrąciłam. – A jednak nigdy nie mogłam ich
przyłapać w trakcie wykonywania którejś z tych czynności. Wierz mi, oni są tajemniczy.
Uśmiechając się pokręcił głową.
– Widziałaś to, co chciałaś zobaczyć – oznajmił. – A jednak niczego przed tobą nie ukrywali. Po
prostu nie umiałaś tego zobaczyć. To wszystko.
Już miałam mu zaprzeczyć, ale nie chciałam, żeby się do mnie zraził. Nie tyle dlatego, że miałam
rację – bo nie bardzo rozumiałam, o czym mówi – raczej dlatego, że czułam, iż myszkując po domu
nie natrafiłam na żaden ślad, który by mi powiedział, kim są ci ludzie albo co robią.
Opowiedziałam mu jeden ze swoich snów. Jakie rzeczywiste wydawało mi się to, że widziałam go
śpiącego, chrapiącego na słomianym materacu. Opowiedziałam mu o rozmowie z Mariano Aureliano,
o płomieniu na jego dłoni. Im dłużej mówiłam, tym bardziej byłam przekonana, że to wcale nie był sen.
Wprawiłam się w taki stan wzburzenia, że skończyło się płaczem.
– Nie wiem, co oni mi zrobili – powiedziałam. – Nawet teraz nie jestem pewna, czy byłam
świadoma, czy śniłam. Florinda ciągle mi powtarzała, że śnię na jawie. Isidoro Baltazar pokiwał głową,
po czym powiedział cicho:
– Nagual Juan Matus nazywa to podwyższoną świadomością.
– Podwyższoną świadomością– powtórzyłam.
Słowa te z łatwością spłynęły z mojego języka, chociaż brzmiały dokładnie odwrotnie niż śnienie na
jawie. Niejasno pamiętałam, że już kiedyś je słyszałam. Albo Florinda, albo Esperanza użyły tego
zwrotu, ale nie mogłam sobie przypomnieć, w związku z czym. Słowa te, aczkolwiek niejasne, niemal
sugerowały jakieś znaczenie, ale mój mózg był już zbyt przytępiony nieudanymi próbami
przypomnienia sobie tego, co się wydarzyło w ciągu dnia w domu czarownic.
Choć bardzo się starałam, były pewne epizody, których nie potrafiłam przywołać z pamięci.
Szukałam słów, ale jakimś cudem bladły i umierały na moich oczach jak na wpół ujrzany, na wpół
zapamiętany widok. Nie przypomniałam sobie niczego, a raczej w moim umyśle pewne obrazy
pojawiały się w kawałkach, jak fragmenty w układance
i nie całkiem do siebie pasowały. Ta niepamięć była odczuciem fizycznym, jak mgła otulała pewne
części mojego mózgu.
– Więc śnienie na jawie i podwyższona świadomość to jedno i to samo? – Było to raczej
stwierdzenie, którego znaczenie gdzieś mi umknęło. Zakręciłam się na fotelu, podwinęłam nogi i
usiadłam twarzą do Isidoro Baltazara. Słońce podkreślało jego profil. Czarne, kręcone włosy
opadające na wysokie czoło, wystające kości policzkowe, mocny nos i podbródek oraz pięknie
wykrojone usta nadawały mu rzymski wygląd. – Chyba wciąż jeszcze znajduję się w stanie
podwyższonej świadomości – powiedziałam. – Do tej pory cię nie dostrzegałam.
Samochód zakołysał się na drodze, kiedy Isidoro Baltazar odrzucił głowę do tyłu i się roześmiał.
– Niewątpliwie śnisz na jawie – stwierdził, klepiąc się po udzie. – Nie pamiętasz, że jestem niski,
brązowy i pospolity?
Zachichotałam. Nie dlatego, że zgodziłam się z jego opisem, lecz dlatego, że była to jedyna rzecz,
jaką zapamiętałam z wywiadu, który wygłosił w dniu, w którym oficjalnie go poznałam. Moja wesołość
szybko ustąpiła miejsca dziwnemu niepokojowi. Wydawało mi się, że minęły miesiące, a nie dwa dni,
odkąd przyjechaliśmy do domu czarownic.
– Czas upływa inaczej w świecie czarowników – stwierdził Isidoro Baltazar, jakbym wypowiedziała
na głos swoje myśli. – I inaczej się go doświadcza. – Potem wyjaśnił, że jednym z najtrudniejszych
aspektów jego nauki było radzenie sobie z następstwem wydarzeń w czasie. Często mu się ono
mieszało w głowie, poplątane obrazy gdzieś tonęły, kiedy próbował się na nich skupić. – Dopiero
teraz, i to z pomocą naguala, rzeczywiście przypominam sobie wydarzenia z okresu nauki, sprzed
dwóch lat – powiedział.
– W jaki sposób on ci pomaga? – spytałam. – Hipnotyzuje cię?
– Sprawia, że zmieniam poziomy świadomości – odparł. – A wtedy nie tylko pamiętam minione
wydarzenia, ale również przeżywam je na nowo.
– Jak on to robi? – dopytywałam się. – To znaczy jak to robi, że zmieniasz te poziomy?
– Do niedawna myślałem, że osiąga to mocno klepiąc mnie po plecach, między łopatkami –
powiedział. – Ale teraz jestem całkiem pewien, że sama jego obecność wywołuje we mnie zmianę
poziomu świadomości.
– W takim razie cię hipnotyzuje. – Uparłam się. Pokręcił głową i powiedział:
– Czarownicy są ekspertami w zmienianiu poziomów świadomości. Niektórzy są w tym tak biegli,
że potrafią zmienić poziom świadomości innych ludzi.
Pokiwałam głową. Miałam wiele pytań, on jednak ruchem ręki nakazał mi cierpliwość.
– Czarownicy – ciągnął – sprawiają, że widzi się, iż cała natura rzeczywistości jest inna niż to, za
co ją uznajemy, to znaczy niż to, czego nas uczono. Intelektualnie lubimy bawić się myślą, że kultura
determinuje to, kim jesteśmy, jak się zachowujemy, co
chcemy wiedzieć, co możemy czuć. Ale nie jesteśmy skłonni urzeczywistnić tej idei, zaakceptować
jej jako konkretnej, praktycznej propozycji. A powód jest taki, że nie chcemy uznać, iż kultura z góry
określa również to, co możemy postrzegać.
Czarownicy uświadamiaj ą nam inne rzeczywistości, inne możliwości, nie tylko dotyczące świata,
ale również nas samych, do tego stopnia, że już nie potrafimy uwierzyć w nawet najbardziej trwałe
założenia odnośnie nas samych i naszego otoczenia.
Zdziwiłam się, że tak łatwo przyswajam jego słowa, chociaż w ogóle ich nie rozumiałam.
– Czarownik jest nie tylko świadomy innych rzeczywistości – ciągnął – ale również wykorzystuje tę
wiedzę w praktyce. Czarownicy wiedzą – nie tylko intelektualnie, ale również praktycznie – że
rzeczywistość, czy też świat taki, jakim go znamy, to jedynie kwestia umowna. Kwestia ta może upaść,
ponieważ jest tylko zjawiskiem społecznym. A kiedy upadnie, razem z nią upadnie cały świat.
Widząc, że nie nadążam za tokiem jego rozumowania, spróbował przedstawić mi to pod innym
kątem. Powiedział, że świat społeczny określa naszą percepcję proporcjonalnie do jej użyteczności w
złożonych doświadczeniach życia codziennego. Świat społeczny nakłada ograniczenia na to, co
postrzegamy, nakłada ograniczenia na to, co możemy postrzegać – podkreślił. – Parametry te są
tworzone i poparte przez słowa, język, myśli. Jest to więc kwestia umowy.
– A czarownicy dzielą się w tej kwestii? – spytałam nieśmiało, usiłując zrozumieć jego przesłanki.
– Dzielą się – powiedział, uśmiechając się do mnie promiennie – ale ich umowność jest zupełnie
inna. Czarownicy łamią normalną umowność nie tylko intelektualnie, ale również fizycznie,
praktycznie, czy jak to nazwać. Czarownicy obalają zasady społecznie uzgodnionej percepcji. Aby
zrozumieć, co przez to rozumieją, trzeba zostać praktykiem. To znaczy trzeba się zaangażować,
trzeba nagiąć zarówno swój umysł, jak i ciało. Musi to być świadome, nieustraszone poddanie się.
– Ciało? – spytałam podejrzliwie, od razu się zastanawiając, jaki rytuał może tu wchodzić w grę. –
Co oni chcą od mojego ciała?
– Nic, Nibelungu. – Roześmiał się. Potem poważnym, lecz łagodnym tonem dodał, że ani moje
ciało, ani mój umysł nie sąjeszcze w odpowiednim stanie, bym mogła podążać trudną drogą
czarowników. Widząc, że chcę zaprotestować, szybko przyznał, że wszystko jest w porządku zarówno
z moim umysłem, jak i ciałem.
– Chwileczkę! – przerwałam mu gwałtownie.
Isidoro Baltazar zignorował moją uwagę i powiedział, że świat czarowników to świat wielce
wyrafinowany, że nie wystarczy w sposób intuicyjny zrozumieć jego zasady. Trzeba je przyswoić
również intelektualnie.
– Przeciwnie do tego, co myślą ludzie – wyjaśnił – czarownicy nie wykonują dziwacznych
ezoterycznych rytuałów, lecz wyprzedzają nasze czasy. A czasom ton nadaje rozum. Jesteśmy
rozumni jako ludzkość, lecz czarownicy są ludźmi rozumu, co oznacza zupełnie coś innego.
Czarownicy romansują z ideami, rozbudowują je do ich granic, uważają bowiem, że tylko poprzez
pełne zrozumienie intelektu mogą wcielić

w życie zasady czarnoksięstwa, jednocześnie nie zapominając o własnej trzeźwości i prawości. W


tym czarownicy drastycznie się od nas różnią. My mamy bardzo niewiele trzeźwości, a jeszcze mniej
prawości.
Zerknął na mnie i uśmiechnął się. Odniosłam nieprzyjemne wrażenie, że dobrze wie, o czym
myślę, czy też raczej, że w ogóle nie mogę myśleć. Zrozumiałam jego słowa, ale umknęło mi ich
znaczenie. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Nie wiedziałam nawet, o co spytać. Po raz pierwszy w
życiu czułam się bezdennie głupia, lecz zdawałam sobie sprawę z tego, że ma rację. Moje
zainteresowanie kwestiami intelektualnymi zawsze było płytkie i sztuczne. Romansowanie z ideami
stanowiło dla mnie całkowicie obce pojęcie.
W ciągu zaledwie paru godzin znaleźliśmy się na granicy Stanów Zjednoczonych w Arizonie, ale
podróż była dziwnie męcząca. Chciałam z nim rozmawiać, ale nie wiedziałam, co powiedzieć, czy też
raczej nie mogłam znaleźć słów, by wyrazić to, co czuję. Z jakiegoś powodu onieśmielało mnie
wszystko, co się wydarzyło. Było to dla mnie zupełnie nowe uczucie!
Wyczuwając mój ą niepewność i skrępowanie, Isidoro Baltazar zaczął mówić. Szczerze przyznał,
że nawet do dzisiaj świat czarowników wprawia go w dezorientację, po tylu latach nauki i przebywania
z nimi.
– A kiedy mówię o nauce, to naprawdę mam na myśli naukę. – Roześmiał się i klepnął się w udo,
by podkreślić swoje stwierdzenie. – Właśnie dziś rano świat czarowników tak dał mi w kość, że nie
sposób tego opisać. – Mówił tonem na wpół twierdzącym, na wpół narzekającym, lecz w jego głosie
była taka rozkoszna moc, taka cudowna wewnętrzna siła, że poczułam się podniesiona na duchu.
Sprawiał wrażenie, że może zrobić wszystko, znieść wszystko i że nic nie miałoby dla niego
znaczenia. Wyczułam w nim wolę, umiejętność pokonania wszelkich przeszkód. – Wyobraź sobie,
naprawdę myślałem, że idę z nagualem w góry tylko na dwa dni. – Odwrócił się do mnie ze śmiechem
i potrząsnął mną wolną ręką.
Tak mnie absorbował dźwięk jego głosu i witalność, którą w nim wyczuwałam, że nie zrozumiałam,
o czym mówi. Poprosiłam, żeby powtórzył. Zrobił to, ja jednak nadal nie mogłam go zrozumieć.
– Nie rozumiem, czym się tak podniecasz – powiedziałam w końcu, nagle zirytowana
niemożnością uchwycenia, co chce mi powiedzieć. – Wyjechałeś na dwa dni. No i co z tego?
– Co?! – Jego głośny okrzyk tak mnie przestraszył, że podskoczyłam na fotelu i uderzyłam głową w
sufit samochodu.
Zajrzał mi w oczy, lecz ja nie odezwałam się ani słowem. Wiedziałam, że o nic mnie nie oskarża, a
jednak czułam, że wyśmiewa się z mojego przygnębienia, zmiennych nastrojów, nieuwagi.
Zaparkował samochód na poboczu, zgasił silnik, po czym odwrócił się do mnie twarzą.
– A teraz chcę, żebyś mi opowiedziała wszystko, czego doświadczyłaś. – W jego głosie brzmiało
jakieś nerwowe podniecenie, energia, witalność. Zapewnił mnie, że chronologia wydarzeń nie ma tu
żadnego znaczenia.
Jego nieodparty, ujmujący uśmiech był tak uspokajający, że zaczęłam się rozwodzić nad tym, co
zapamiętałam.
Słuchał uważnie, chichocząc od czasu do czasu i poganiając mnie ruchem brody za każdym
razem, kiedy się zawahałam.
– Więc to wszystko przydarzyło ci się w ciągu... – Urwał, patrząc na mnie błyszczącymi oczami, po
czym dodał od niechcenia: – ... dwóch dni?
– Tak – powiedziałam stanowczo. Skrzyżował ręce na piersi.
– No to mam dla ciebie wiadomość – powiedział. Wesoły błysk w oku zadawał kłam powadze w
jego głosie, surowości zaciśniętych ust. – Nie było mnie dwanaście dni. Ale wydawało mi się, że tylko
dwa. Myślałem, że docenisz ironię tej pomyłki, bo zawsze miałaś lepsze poczucie czasu. Ale nie
doceniłaś. Jesteś taka sama jak ja. Straciliśmy dziesięć dni.
– Dziesięć dni – wymamrotałam z osłupieniem, odwróciłam się i wyjrzałam przez okno. Do końca
podróży nie odezwałam się już ani słowem. Nie dlatego, że mu nie uwierzyłam. Nie dlatego, że nie
chciało mi się rozmawiać. Nie miałam nic do powiedzenia, nawet kiedy w pierwszym napotkanym
kiosku kupiłam Times z Los Angeles, w którym czarno na białym było napisane, że rzeczywiście
gdzieś mi się zapodziało dziesięć dni. Ale czy rzeczywiście zostały stracone? Zadałam sobie to
pytanie, nie chcąc jednak usłyszeć odpowiedzi.
XII
Pracownia-biuro Isidoro Baltazara składała się z jednego prostokątnego pokoju, którego okna
wychodziły na parking, małej kuchni i łazienki wyłożonej różowymi kafelkami. Zabrał mnie tam tej
nocy, kiedy wróciliśmy z Sonory. Zbyt wykończona, żeby na cokolwiek zwrócić uwagę, poszłam za
nim dwa piętra na górę, a potem korytarzem z ciemnym chodnikiem do mieszkania numer 8. W chwili,
kiedy przyłożyłam głowę do poduszki, usnęłam i śniło mi się, że wciąż jesteśmy w drodze. Jechaliśmy
bez przerwy aż z Sonory, zmieniając się za kierownicą i zatrzymując tylko po to, by zatankować
benzynę.
Mieszkanie było skąpo umeblowane. Poza podwójnym łóżkiem stał tam podłużny, składany stolik
piknikowy z dykty, który służył jako biurko, składane krzesło i dwa metalowe regały, gdzie trzymał
notatki. W dwóch dużych szafach w korytarzu wisiało parę garniturów i z tuzin koszul. Resztę miejsca
zajmowały książki. Leżały na podłodze w wielkich stertach. Nie było żadnych półek. Książki te
wyglądały tak jakby nikt ich nigdy nie ruszał, już nie mówiąc o czytaniu. Kredensy w kuchni również
były zastawione książkami, poza jedną półką, na której stał talerz, kubek, nóż, widelec i łyżka. Na
kuchence gazowej znalazłam czajnik i rondel.
W ciągu trzech tygodni znalazłam sobie nowe mieszkanie, tuż za rogiem, jakąś milę od campusu
UCLA. Mimo to większość czasu spędzałam u niego. Na drugi koniec pokoju wstawił dla mnie łóżko,
stolik do gry w karty i składane krzesło – identyczne jak jego.

W ciągu następnego pół roku Sonora stała się dla mnie miejscem mitycznym. Nie potrzebując już
blokować swoich doświadczeń, porównywałam wspomnienia z dwóch pobytów w tym miejscu. Ale
chociaż bardzo się starałam, nie mogłam sobie przypomnieć ani jednej rzeczy z tych jedenastu dni,
które straciłam: jednego podczas pierwszej podróży i dziesięciu podczas następnej.
Isidoro Baltazar nie chciał nawet wspominać o utracie tych dni. Czasami całkowicie się z nim
zgadzałam. Absurd, jakim było uznanie tych dni za stracone – tylko dlatego, że nie mogłam ich sobie
przypomnieć – był dla mnie czymś tak zwykłym, że przepełniała mnie wdzięczność za to, że nie
przywiązywał do tej kwestii żadnego znaczenia. Stało się dla mnie jasne, że mnie chroni. Jednakże
kiedy indziej, w ogóle bez żadnego powodu, żywiłam do niego głęboką urazę. Jego obowiązkiem jest
mi pomagać, wyjaśnić tę tajemnicę – powtarzałam sobie, aż w końcu przekonałam się, że celowo
ukrywa przede mną pewne rzeczy.
– Doprowadzisz się do szaleństwa, jeżeli dalej będziesz do tego wracać – powiedział któregoś
dnia. – A na nic ci ta burza mózgu, bo niczego to nie rozwiąże. – Zawahał się przez chwilę, jakby wolał
nie wypowiadać tego, co już miał na koń-cu języka, ale wzruszył ramionami i dodał śmiałym tonem: –
Może byś wykorzystała tę samą energię w bardziej praktyczny sposób, na przykład do zbadania
swych złych nawyków?
Zamiast przyznać mu rację, natychmiast odparowałam atak następną skargą, która się we mnie
gotowała. Jeszcze nie poznałam tych innych młodych kobiet, które mu powierzył stary nagual. Tyle mi
o nich naopowiadał, że miałam wrażenie, jakbym już je znała. Za każdym razem, kiedy o nie pytałam,
bardzo treściwie odpowiadał na moje pytania. Mówił o nich z wielkim entuzjazmem. Z głębokim i
szczerym podziwem powiedział, że osoba z zewnątrz opisałaby je jako atrakcyjne, inteligentne kobiety
sukcesu – wszystkie miały wyższe wykształcenie uniwersyteckie – pewne siebie i ogromnie
niezależne. Dla niego jednakże miały o wiele większe znaczenie. Były czarodziejskimi istotami, które
dzieliły jego przeznaczenie. Łączyły ich więzy uczucia i przywiązania, które nie miały nic wspólnego z
porządkiem społecznym. Powiedział, że ich wspólną cechą jest poszukiwanie wolności.
Raz nawet postawiłam mu ultimatum.
– Masz mnie do nich zaprowadzić.
Isidoro Baltazar wybuchnął radosnym, gardłowym chichotem.
– Mogę ci powiedzieć tylko tyle, że nie są takie jak sobie wyobrażasz – powiedział. – 1 nie
wiadomo, kiedy je poznasz. Po prostu musisz czekać.
– Już się naczekałam! – krzyknęłam. Nie widząc na jego twarzy żadnej reakcji, dodałam ironicznie:
– Łudzisz się, jeśli wierzysz, że znajdę garstkę kobiet w Los Angeles. Nawet nie wiem, gdzie zacząć
szukać.
– Znajdziesz je tak jak znalazłaś mnie – stwierdził. – Tak jak znalazłaś Mariano Aureliatio.
Spojrzałam na niego podejrzliwie. Nie mogłam oprzeć się przypuszczeniom, że było w nim jakieś
tajemnicze zło.
– Wcale cię nie szukałam – oznajmiłam zarozumiale. – Ani Mariano Aureliano. Wierz mi, spotkanie
ciebie i jego było czysto przypadkowe.
– W świecie czarowników nie ma przypadkowych spotkań – rzucił lekko. Już miałam mu
powiedzieć, że nie potrzebuję takich rad, kiedy dodał poważnie: – Spotkasz je w odpowiednim czasie.
Nie musisz ich szukać.
Stanęłam twarzą do ściany, policzyłam do dziesięciu, po czym odwróciłam się do niego z
uśmiechem i powiedziałam słodko:
– Twój problem polega na tym, że jesteś typowym Latynosem. ―Jutro" to dla ciebie odpowiedź na
wszystko. Nie znasz pojęcia robienia czegoś. – Podniosłam głos, żeby mi nie przerwał. – Mój upór,
aby poznać twoje przyjaciółki, ma przyspieszyć całą sprawę.
– Przyspieszyć całą sprawę? – powtórzył bez zrozumienia. – A co tu jest do przyspieszania?
– Prawie codziennie mi mówisz, że zostało tak mało czasu. – przypomniałam mu.
– Sam ciągle powtarzasz, jakie jest ważne, żebym je poznała, a zachowujesz się, jakbyś miał
przed sobą całą wieczność.
– Ciągle ci to powtarzam, bo chcę, żebyś się pospieszyła i oczyściła swoje wewnętrzne ja, a nie
dlatego, że chcę żebyś jak najszybciej robiła rzeczy bez znaczenia
– powiedział niecierpliwie. – Nie ode mnie zależy przedstawienie ich tobie. Gdyby tak było, nie
siedziałbym teraz, słuchając twojego bredzenia. – Zamknął oczy i westchnął przesadnie z udawaną
rezygnacją. Uśmiechnął się i wymruczał cicho: – Jesteś za głupia, żeby zrozumieć, co się dzieje.
– Nic się nie dzieje – odparowałam, urażona jego zniewagą. – Nie jestem taka głupia, jak ci się
wydaje. Zauważyłam tę ambiwalencję w twoich reakcjach na moją osobę. Czasami mam niejasne
wrażenie, że nie wiesz, co ze mną zrobić.
– Dobrze wiem, co zrobić. – Zaprzeczył.
– To dlaczego zawsze wyglądasz na niezdecydowanego, kiedy coś proponuję?
– Słowa te samowolnie popłynęły z moich ust.
Isidoro Baltazar ostro spojrzał na mnie. Przez chwilę myślałam, że mnie zaatakuje tymi szybkimi,
szorstkimi słowami, do których był zdolny, że mnie zniszczy bezwzględną krytyką. Jego głos był
jednak zaskakująco łagodny, kiedy powiedział, że mam absolutną rację.
– Zawsze czekam aż wydarzenia same podejmą za mnie decyzję – zapewnił mnie.
– A potem działam szybko i energicznie. Zostawię cię w tyle, jeżeli nie będziesz uważać.
– Ja już jestem w tyle – powiedziałam, użalając się nad samą sobą. – Ponieważ nie chcesz mi
pomóc w odnalezieniu tych kobiet, jestem skazana na pozostawanie w tyle.
– Ale nie to jest prawdziwym problemem – powiedział. – Jeszcze nie podjęłaś decyzji, na tym
polega cały problem. – Z oczekiwaniem uniósł brwi, jakby spodziewał się wybuchu z mojej strony.
– Nie wiem, o czym mówisz. Jaką znowu decyzję muszę podjąć?
– Nie zdecydowałaś się przyłączyć do świata czarowników. Stoisz na progu, zaglądasz do środka,
czekasz, co się stanie. Czekasz na coś praktycznego, co ci się opłaci.

W gardle narastał mi okrzyk protestu. Zanim jednak zdążyłam dać upust wielki^ mu oburzeniu,
powiedział, że mylne jest moje przekonanie, iż wprowadzenie się <J^ nowego mieszkania i porzucenie
starego stylu życia to jakaś zmiana.
– W takim razie co to takiego? – spytałam sarkastycznie. •<<
– Jeszcze niczego nie porzuciłaś, poza swoimi rzeczami – odparł, ignorując n»M ton. – Dla
niektórych ludzi to gigantyczny krok. Dla ciebie jednak to nic. Tobie nie zależy na dobrach
doczesnych.
– Nie zależy – zgodziłam się z nim, a potem oznajmiłam, że niezależnie od tego, co on myśli, już
dawno temu podjęłam decyzję o przyłączeniu się do świata czarowni* ków. – Jak myślisz, dlaczego tu
siedzę, skoro jeszcze się nie przyłączyłam? ^
– Niewątpliwie wstąpiłaś do niego ciałem – stwierdził – ale nie duchem. Teraj czekasz na jakąś
mapę, na jakiś uspokajający znak, zanim podejmiesz ostateczną decyn zje. Twój główny problem
polega na tym, że chcesz być przekonana, że świat czaro\» ników ma coś do zaoferowania.
– A nie ma? – wypaliłam. ; Isidoro Baltazar odwrócił się do mnie, robić minę pełną zachwytu.
Jj
– Tak, ma coś szczególnego do zaoferowania. To coś nazywa się wolność. Ale nio ma gwarancji,
że uda ci sieją osiągnąć. Że komukolwiek z nas uda sieją osiągnąć. Ą
Z zamyśleniem pokiwałam głową, po czym spytałam go, co mam zrobić, żeby go przekonać, że
rzeczywiście przyłączyłam się do świata czarowników. i
– Nie musisz mnie przekonywać. Musisz przekonać ducha. Musisz zamknąć zjj sobą drzwi. Ą
– Jakie drzwi? i
– Te, które wciąż trzymasz otwarte. Drzwi, które pozwolą ci uciec, jeżeli coś ci si^ nie spodoba albo
nie sprosta twoim oczekiwaniom. – J
– Mówisz, że odejdę? ; Spojrzał na mnie z tajemniczym wyrazem twarzy, wzruszył ramionami i
głosenł niskim jak pomruk powiedział:
– To sprawa między tobą a twoim duchem.
-Ale jeżeli sam wierzysz, że... ,"
– Ja w nic nie wierzę – przerwał mi. – Przyszłaś na ten świat tak samo jak każdy inny. Nikt w tym
nie maczał palców. I nie będzie, jeżeli ty czy ktokolwiek inny postift nowi odejść. Spojrzałam na niego,
zdezorientowana.
– Ale na pewno będziesz chciał mnie przekonać... jeżeli... – wyjąkałam. Pokręcił głowąjeszcze
zanim skończyłam.
– Nie będę przekonywał ani ciebie, ani nikogo innego. W twojej decyzji nie be* dzie żadnej mocy
jeżeli za każdym razem, kiedy się zawahasz czy zwątpisz, potrzebne ci będzie wsparcie.
– Ale kto mi pomoże? – spytałam wstrząśnięta.
– Ja. Jestem twoim sługą. – Uśmiechnął się, nie cynicznie, tylko nieśmiało i słodko, – Ale przede
wszystkim służę duchowi. Wojownik nie jest niewolnikiem, lecz sług? ducha. Niewolnicy nie mają
wyboru, słudzy mogą wybierać. Ich wybór to wierna służb*
Moja pomoc pozbawiona jest kalkulacji – ciągnął. – Nie mogę w ciebie inwestować, a ty oczywiście
nie możesz inwestować we mnie czy w świat czarowników. To podstawowa przesłanka tego świata:
nie robi się w nim nic, co można by uznać za pożyteczne. Dozwolone są tylko akty strategiczne. Tak
mnie uczył nagual Juan Ma-tus i tak żyję: czarownik wciela w życie to, co głosi. A jednak niczego nie
robi się z powodów praktycznych. Kiedy to zrozumiesz i zaczniesz wcielać w życie, zamkniesz za
sobą te drzwi.
Zapadło między nami długie, zapierające dech w piersiach milczenie. Zmieniłam pozycję na łóżku,
gdzie siedziałam. Myśli galopowały mi po głowie. Może żaden czarownik mi nie uwierzy, ale na pewno
się zmieniłam, choć na pierwszy rzut oka zmiana ta była niezauważalna. Jaja dostrzegłam, bo miała
związek z najtrudniejszą rzeczą, z jaką muszą się borykać niektóre kobiety: z zazdrością i potrzebą
poznania.
Moje ataki zazdrości były pozą, niekoniecznie świadomą, niemniej jednak było w nich coś
sztucznego. Coś we mnie żądało, bym była zazdrosna o wszystkie inne kobiety w życiu Isidoro
Baltazara. Ale też coś doskonale wiedziało, że życie nowego naguala nie jest życiem zwyczajnego
człowieka, nawet takiego, który mógłby mieć wiele żon. Nasze relacje, jeżeli można to tak nazwać, nie
pasowały do żadnego zwyczajowego, znanego wzorca, choćbym bardzo się starała wpasować w ten
wzorzec. Do tego, by dostrzec zazdrość i zaborczość, potrzebne jest lustro, nie tylko we własnej
osobie, ale również w osobie partnera. A Isidoro Baltazar nie odzwierciedlał popędów, potrzeb, uczuć i
emocji mężczyzny.
Moja potrzeba poznania życia Isidoro Baltazara była wszechogarniająca. Męczyło mnie to, że
nigdy tak naprawdę mnie nie wpuścił do swojego prywatnego życia. A jednak nic z tym nie zrobiłam.
Często myślałam, że łatwo byłoby go śledzić albo przeszukać jego papiery i raz na zawsze dowiedzieć
się, kim jest. Nie mogłam jednak tego zrobić. W głębi ducha wiedziałam, że nie mogę postępować z
nim jak z każdym normalnym człowiekiem. Bardziej niż poszanowanie dla własności prywatnej
powstrzymywało mnie zaufanie, jakim mnie obdarzył. Dał mi całkowity dostęp do swych rzeczy, a to
sprawiało, że nie tylko w praktyce, ale i w moich myślach, był nietykalny.
Roześmiałam się na głos. Naprawdę rozumiałam, czym jest strategiczny akt wojownika. Isidoro
Baltazar się mylił. Brał moją wrodzoną zmienność nastrojów i niemiecką pedanterię za brak
zaangażowania. Nie miało to żadnego znaczenia. Wiedziałam, że przynajmniej zaczynam rozumieć i
wcielać w życie strategię wojownika, przynajmniej w jego obecności – niekoniecznie obecności w
pracowni, ale w Los Angeles. Jednakże podczas jego nieobecności zaczynałam się wahać, a wtedy
zazwyczaj nocowałam w jego mieszkaniu.
Którejś nocy, kiedy wkładałam klucz do zamka, poczułam, że chwyta mnie czyjaś ręka i wciąga do
środka. Krzyknęłam, przerażona.
– Co... co... – wyjąkałam, a wtedy ręka mnie puściła. Próbując odzyskać równowagę, oparłam się o
ścianę. Serce waliło mi jak oszalałe. – Florinda! – Spojrzałam na nią z osłupieniem. Miała na sobie
długą suknię zebraną w talii. Włosy spływały jej luźno na ramiona i plecy. Zastanawiałam się, czy jest
prawdziwa, czy to tylko gra cieni

i słabego światła padającego zza jej ramion. Podeszłam do niej i bojaźliwie dotknęłam rękawa jej
sukni. – To ty, Florinda, czy śnię?
– To prawda, kochanie. Jestem prawdziwa.
– Jak się tu dostałaś? Jesteś sama? – Byłam całkowicie świadoma bezsensowności swoich pytań.
– Gdybym wiedziała, że przyjdziesz, rano wzięłabym się do sprzątania
– powiedziałam, usiłując się uśmiechnąć. Uśmiech przykleił mi się do ust. – Uwielbiam nocą
sprzątać mieszkanie Isidoro Baltazara. Zawsze sprzątam nocą.
Zamiast uczynić jakąś uwagę, Florinda odwróciła się bokiem, a wtedy światło padło na jej twarz. W
jej oczach pojawił się złośliwy uśmiech.
– Mówiłam ci, żebyś nigdy nas nie śledziła ani nie przychodziła bez zaproszenia
– powiedziała. – Masz szczęście, że to nie kto inny cię tu wciągnął.
– A kto inny mógł mnie tu wciągnąć? – spytałam ze śmiałością, do której było mi daleko.
Florinda przyglądała mi się jeszcze chwilę, po czym się odwróciła i powiedziała przez ramię:
– Ktoś, kto by wcale się nie przejął, gdybyś umarła ze strachu. – Lekko przekręciła głowę – tak, że
jej profil zarysował się w słabym świetle. Zaśmiała się cicho i machając rękąjakby chciała odegnać te
słowa, przecięła pokój i poszła do małej kuchni. Sprawiała takie wrażenie jakby nie szła, lecz ślizgała
się w tańcu. Jej długie, siwe włosy, spływające luźno na plecy, zalśniły niczym srebrna zasłona w
niepewnym świetle.
Próbując naśladować jej wdzięczny krok, podążyłam za nią.
– Wiesz, ja mam klucz – powiedziałam. – Przychodzę tu codziennie, o każdej porze, odkąd
wróciliśmy z Sonory. Właściwie to tu mieszkam.
– Isidoro Baltazar nie zabronił ci tu przychodzić, kiedy jest w Meksyku? – Florinda spytała
obojętnie, niemal od niechcenia. Nie oskarżała mnie, chociaż miałam takie wrażenie.
– Może i coś wspomniał – zauważyłam z wystudiowaną obojętnością. Widząc, że zmarszczyła
brwi, poczułam potrzebę obrony. Powiedziałam, że często przychodziłam tu sama i wydaje mi się, że
nie ma żadnego znaczenia, czy Isidoro Baltazar jest pięć czy pięćset mil stąd. Ośmielona jej
potakującymi ruchami głowy wyznałam, że poza tym, że odrabiam tu prace domowe, to również
całymi godzinami układam książki w szafach. Układam je według autora i tematyki. – Niektóre z tych
książek są tak nowe, że jeszcze nie mają rozciętych kartek – wyjaśniłam. – Segreguję je. Prawdę
mówiąc, to właśnie po to tu przychodzę wieczorami.
– O trzeciej w nocy?! – wykrzyknęła. Rumieniąc się, kiwnęłam głową.
– Jest jeszcze mnóstwo stron do rozcięcia. To trwa całą wieczność, bo trzeba uważać, żeby nie
zniszczyć kartek. Ale to bardzo uspokajające zajęcie. Pomaga mi usnąć.
– Niesamowite – powiedziała cicho Florinda. Zachęcona j ej wyraźną aprobatą, ciągnęłam dalej:
– Na pewno rozumiesz, co mi daje przebywanie tutaj – powiedziałam. – W tym mieszkaniu czuję
się oddzielona od starego życia, od wszystkiego poza Isidoro Baltazarem i jego czarodziejskim
światem. Samopowietrze tutaj przepełnia mnie uczuciem wielkiego dystansu. – Westchnęłam
przeciągle i głośno. – Tutaj nigdy nie czuję się samotna, chociaż przez większość czasu jestem tu
sama. Coś w atmosferze tego mieszkania przypomina mi o domu czarownic. Ściany przesiąknięte są
tym samym chłodem i brakiem uczuć, które początkowo wydały mi się tak niepokojące. I właśnie tego
braku ciepła, tego dystansu szukam dzień i noc. Wydają mi się dziwnie kojące. Dodają mi sił.
– Nie do wiary – szepnęła Florinda, jakby nie mogła uwierzyć i podstawiła czajnik pod kran w
zlewie. Powiedziała coś, czego nie usłyszałam, bo jej słowa zagłuszył szum wody, po czym postawiła
czajnik na kuchence. – Bardzo się cieszę, że czujesz się tutaj jak w domu – powiedziała, wzdychając
dramatycznie. – Musisz się czuć bardzo bezpiecznie w tym małym gniizdku wiedząc, że masz
towarzysza.
– Wielce żartobliwym tonem dodała, że powinnam zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby
uszczęśliwić Isidoro Baltazara, włączając w to praktyki seksualne, które opisała z potworną
bezpośredniością.
Oszołomiona j ej słowami, gapiłam się na nią z rozdziawioną buzią. Z pewnością siebie i
sprawnością kogoś obeznanego z urządzeniem kuchni, wyjęła dwa kubki, mój imbryk na specjalne
okazje i paczkę ciastek z wiórkami czekolady, którą trzymałam ukrytą w kredensie za grubymi
słownikami niemieckiego i francuskiego wydanymi przez Casselsa.
Odwróciła się do mnie z uśmiechem i spytała raptownie:
– Kogo spodziewałaś się tu dzisiaj znaleźć?
– Nie ciebie! – wybuchnęłam, uświadamiając sobie zbyt późno, że ta odpowiedź mnie zdradziła.
Zaczęłam długo i zawile tłumaczyć, dlaczego sądziłam, że znajdę tutaj, jeżeli nie wszystkie, to
przynajmniej jedną z tamtych pozostałych młodych kobiet.
– Pojawią się na twojej drodze we właściwym czasie – powiedziała Florinda.
– Nie powinnaś na siłę dążyć do spotkania z nimi.
Zanim zorientowałam się, co mówię, zaczęłam oskarżać ją, a także Mariano Aure-liano i Isidoro
Baltazara za własne myszkowanie. Orzekłam, że to niepraktyczne – już me wspominając o tym, że
niemożliwe – by spodziewały się, że będę czekać, aż jakieś nieznane kobiety staną na mojej drodze i
że je rozpoznam po czymś tak niepojętym jak wewnętrzny blask. Jak zwykle, im więcej mówiłam, tym
lepiej się czułam.
Florinda kompletnie mnie zignorowała.
Jedna łyżeczka, dwie łyżeczki i jedna do imbryka – skandowała z przesadnym brytyjskim
akcentem, odmierzając herbatę. Potem, zupełnie od niechcenia zauważyła, że jedyną kapryśną i
niepraktyczną rzeczą jest to, bym uważała Isidoro Baltazara za mężczyznę i tak go traktowała.
– Nie wiem, o czym mówisz – powiedziałam obronnym tonem. Spoglądała na mnie uważnie, aż się
zarumieniłam.
– Dobrze wiesz, o czym mówię – stwierdziła, po czym nalała herbaty do kubków. Szybkim ruchem
brody wskazała, który mam wziąć. Z torbą ciastek w ręku usiadła na łóżku Isidoro Baltazara, które
stało najbliżej kuchni. Zaczęła powoli są

czyć herbatę. Usiadłam koło niej i uczyniłam to samo. – Nic a nic się nie zmieniaj
– powiedziała niespodziewanie. «j
– Mniej więcej to samo Isidoro Baltazar powiedział mi parę dni temu – odparłam
– Ale ja wiem, że bardzo się zmieniłam. ?j Powiedziałam jej, że od przyjazdu z Sonory mój świat
stanął na głowie. Rozwlei kle zaczęłam opowiadać o znalezieniu nowego mieszkania, o
przeprowadzce i po4 rzuceniu wszystkiego. Nawet nie kiwnęła głową, tylko siedziała w milczeniu,
nieiul choma jak kamień.
– Prawdę mówiąc nie mogę się pochwalić tym, że zerwałam z rutyną czy stałam się niedostępna –
przyznałam, śmiejąc się nerwowo, onieśmielona jej milczeniem!
– Każdy, kto pozostaje w bliskim kontakcie z Isidoro Baltazarem, zapomina, że istniw ją granice
między nocą a dniem, dniem powszednim a świętem. – Zerknęłam na nią z ukosa, zadowolona z
własnych słów. – Czas po prostu płynie i ustępuje jakiemuś...– Nagle okazało się, że nie mogę
dokończyć zdania. Uderzyła mnie dziwna myśl. Nikt| o ile pamiętam, nigdy mi nie mówił o zrywaniu z
rutyną lub stawaniu się niedostejw nym. Spojrzałam uważnie na Florindę, ale mimowolnie odwróciłam
wzrok. Czy by{g to jej sprawka? – zadałam sobie pytanie. Skąd u mnie takie słowa? I, co było jeszczf
dziwniejsze, dokładnie wiedziałam, co te słowa oznaczają. <t
– Powinno to być dla ciebie ostrzeżenie, że lada chwila coś z ciebie wyskoczy
– powiedziała Florinda, jakby podążała za moim tokiem myśli. Następnie powiedział ła, że
wszystko, co do tej pory zrobiłam we snach, nie nasyciło mojej jawy niezbędną twardością,
samodyscypliną konieczną do poruszania siew świecie czarowników.
– Nigdy w życiu czegoś takiego nie robiłam – powiedziałam. – Daj mi spokój. Jestem w tym nowa.
s
– Oczywiście – zgodziła się ochoczo. Oparła głowę o poduszki i zamknęła oczyj Milczała tak długo,
że już myślałam, że usnęła, więc przestraszyłam się, kiedy powiedziała: – Prawdziwa zmiana to nie
zmiana nastroju, postawy czy wyglądu. Praw* dziwa zmiana pociąga za sobą całkowitą transformację
,ja". – Widząc, że chcę jej przerwać, przycisnęła palec do moich ust i dodała: — Zmiana, o jakiej
mówię, ntó może się dokonać w ciągu trzech miesięcy, roku czy dziesięciu lat. Może to potrwad całe
życie. – Powiedziała, że niezwykle trudno jest stać się kimś innym niż osoba, MS jaką nas
wychowano. *
Świat czarowników to sen, mit, a jednak jest równie prawdziwy jak świat rzeczywisty – ciągnęła
Florinda. – By go dostrzec i w nim funkcjonować, musimy zdjąć maskę, jaką nosimy na co dzień od
dnia naszych narodzin i założyć drugą maskfe maskę, która nam umożliwi ujrzenie nas samych i
naszego otoczenia takim, jakie jesl naprawdę: jako zapierające dech w piersiach wydarzenia, które
trwają tylko chwil<? i nigdy nie zostaną powtórzone.
Będziesz musiała sama sobie sporządzić tę maskę. – Usadowiła się wygodniej na łóżku i ująwszy
w obie dłonie kubek, który ponownie napełniłam, zaczęła głośno siorbać herbatę. *
– Jak mam sporządzić tę maskę? – spytałam.
– Śniąc o swoim drugim ja – wymruczała. – Na pewno nie zmieniając adresu, ubrania, książek. –
Zerknęła na mnie z ukosa i uśmiechnęła się ironicznie. – 1 na pewno nie wierząc, że masz nowego
mężczyznę.
Zanim zdążyłam zareagować na jej brutalne oskarżenie powiedziała, że na zewnątrz jestem płynną
osobą, zdolną do poruszania się z wielką szybkością. W środku byłam jednak sztywna. Jak już
zauważył Isidoro Baltazar, i ona stwierdziła, że błędne jest moje przekonanie, iż wprowadzenie się do
nowego mieszkania i obsesyjne oddawanie swoich rzeczy jest zmianą.
Schyliłam głowę, przyjmując jej krytykę. Zawsze miałam pociąg do pozbywania się swoich rzeczy.
Jak wskazała, była to moja obsesja. Ku zmartwieniu moich rodziców, od wczesnego dzieciństwa
regularnie rozdawałam swoje ubrania i zabawki. Radość na widok uporządkowanego pokoju i niemal
pustych szaf przewyższała radość posiadania.
Niekiedy obsesja ta była tak przemożna, że opróżniałam też szafy rodziców i braci. Rzadko
odkrywano brak tych rzeczy, pamiętałam bowiem, by pozbywać się ubrań, których nie widziałam na
nikim od dłuższego czasu. Niemniej jednak parę razy przez dom przetaczała się nagła burza, kiedy
mój ojciec chodził od pokoju do pokoju, wrzeszcząc i otwierając szafy w poszukiwaniu jakiejś
konkretnej koszuli lub spodni.
Florinda roześmiała się, po czym wstała i podeszła do okna wychodzącego na aleję. Wpatrzyła się
w nieprzezroczystą zasłonę, jakby widziała przez nią. Zerkając w tył przez ramię powiedziała, że
kobiecie łatwiej niż mężczyźnie zerwać więzy z rodziną i przeszłością.
– Kobiety – utrzymywała – są nieprzewidywalne. Ta nieprzewidywalność obdarza je ogromną
płynnością. Niestety kobiety rzadko, jeżeli w ogóle, wykorzystują to.
– Zaczęła chodzić po pokoju, wodząc ręką po ogromnym metalowym regale i składanym stoliku do
gry w karty. – Najtrudniejszą rzeczą do pojęcia w świecie czarowników jest to, że oferuje on całkowitą
wolność. – Odwróciła się do mnie twarzą i dodała cicho: – Ale wolność nie jest za darmo.
– Ile kosztuje wolność?
– Wolność kosztuj e maskę, którą masz na sobie – powiedziała. – Maskę, która j est tak wygodna i
którą tak trudno zdjąć nie dlatego, że jest świetnie dopasowana, ale dlatego, że nosisz ją od bardzo
dawna. – Przestała chodzić po pokoju i stanęła przed stolikiem do gry w karty. – Wiesz, czym jest
wolność? – zadała mi retoryczne pytanie.
– Wolność to całkowity brak troski o samego siebie – powiedziała, siadając koło mnie na łóżku. – A
najlepiej przestać przejmować się samym sobą, przejmując się innymi.
– Mnie obchodzą inni – zapewniłam ją. – Ciągle myślę o Isidoro Baltazarze i jego kobietach.
– Jestem tego pewna – żywo przytaknęła Florinda. Pokręciła głową i ziewnęła.
– Czas, żebyś zaczęła kształtować swoją nową maskę. Maskę, która może na sobie nosić tylko
twoje ślady. Musisz ją wyrzeźbić w samotności. Inaczej nie będzie pasować. Inaczej zawsze będzie za
ciasna, za luźna, za duszna, za chłodna... – Jej głos odpłynął, gdy zaczęła wymieniać przeróżne
absurdalne niedogodności.

Zapadło długie milczenie, po czym, tym samym sennym głosem powiedziała:


– Wybranie świata czarowników to nie tylko stwierdzenie, że się go wybrało. Musisz działać w tym
świecie. W twoim wypadku musisz śnić. Czy od powrotu śniłaś na jawie? Strasznie przygnębiona,
przyznałam, że nie.
– W takim razie jeszcze nie podjęłaś decyzji – stwierdziła surowo. – Nie rzeźbisz swojej nowej
maski. Nie śnisz o swoim drugim ,ja".
Czarownicy są związani ze swym światem jedynie poprzez swą nieskazitelność.
– W jej oczach pojawił się błysk, gdy dodała: – Czarowników nie interesuje nawracanie ludzi na
swoje poglądy. Wśród czarowników nie istnieją żadni guru ani mędrcy, tylko naguale. Sąprzywódcami
– nie dlatego, że wiedzą więcej, ale po prostu dlatego, że mają więcej energii. Niekoniecznie chodzi tu
o siłę fizyczną– uściśliła – ale o pewną konfigurację ich istnienia, która pozwala im pomóc innym w
przełamaniu ograniczeń percepcji.
– Skoro czarowników nie interesuje nawracanie na ich poglądy, to dlaczego Isido-ro Baltazar jest
uczniem starego naguala? – przerwałam jej.
– Isidoro Baltazar pojawił się w świecie czarowników tak samo jak ty – odparła.
– Mariano Aureliano nie mógł zignorować tego, co go sprowadziło. Jego obowiązkiem było
nauczyć Isidoro Baltazara wszystkiego, co wiedział o świecie czarowników.
– Wyjaśniła, że nikt nie szukał Isidoro Baltazara ani mnie. To, co nas wprowadziło w ich świat, nie
miało nic wspólnego z czyimś działaniem lub wolą. – Nie ma takiej rzeczy, którą byśmy zrobili, by
wbrew twojej woli zatrzymać cię w tym świecie
– powiedziała z uśmiechem. A jednak zrobilibyśmy każdą wyobrażalną lub niewyobrażalną rzecz,
by ci pomóc w nim zostać.
Florinda odwróciła się bokiem, jakby chciała ukryć przede mną twarz. Chwilę później znowu
zerknęła przez ramię. W jej oczach błysnęło coś zimnego i obcego, a ta zmiana wyrazu twarzy była
tak niezwykła, że się przestraszyłam. Instynktownie cofnęłam się przed nią.
– Jedyną rzeczą, jakiej nie mogę zrobić i jakiej nie zrobię, oraz jakiej nie zrobi również Isidoro
Baltazar, jest udzielenie pomocy twojemu staremu, brzydkiemu, chciwemu, pobłażliwemu , ja". To by
była jakaś parodia. – Jakby chcąc nieco zatrzeć tę obelgę, otoczyła mnie ramieniem i przytuliła. –
Powiem ci, czego potrzebujesz – szepnęła, po czym milczała tak długo, że już myślałam, że
zapomniała, co chciała powiedzieć. – Powinnaś się porządnie wyspać – wymruczała w końcu.
– W ogóle nie jestem zmęczona – odparłam. Moja odpowiedź była automatyczna i uświadomiłam
sobie, że większość moich reakcji była sprzeciwem na to, co słyszałam. Ostatnie słowo było dla mnie
sprawą zasadniczą.
Florinda zaśmiała się cicho, po czym znowu mnie objęła.
– Nie bądź taka niemiecka – wymruczała. – 1 nie oczekuj, że wszystko zostanie ci wyraźnie i
dokładnie przeliterowane. – Dodała, że w świecie czarowników nic nie jest jasne i wyraźne. Tam
wszystko ukazuje się powoli i niewyraźnie. – Isidoro Baltazar ci pomoże – zapewniła mnie. – Pamiętaj
jednak, że nie pomoże ci tak, jak si? tego spodziewasz.
– Co masz na myśli? – spytałam, uwalniając się z jej objęć, by móc na nią spojrzeć.
— Nie powie ci tego, co chcesz usłyszeć. Nie powie, jak masz się zachowywać, bo, jak już wiesz,
w świecie czarowników nie istniejążadne zasady czy przepisy. – Zachichotała radośnie, najwyraźniej
ubawiona moją rosnącą frustracją. – Zawsze pamiętaj, tam są jedynie improwizacje – dodała, a
potem, ziewając szeroko, rozciągnęła się na łóżku i sięgnęła po jeden ze schludnie złożonych koców
leżących w stercie na podłodze. Zanim się przykryła, uniosła się na łokciu i przyjrzała mi się bacznie.
W jej sennym głosie było coś hipnotycznego, kiedy powiedziała, że zawsze powinnam mieć na
uwadze to, że wędruję tą samą drogą wojownika co Isidoro Baltazar. – Zamknęła oczy i głosem
niemal zbyt słabym, bym go mogła usłyszeć, dodała: – Nigdy nie trać go z oczu. Jego uczynki
poprowadzą cię tak zręcznie, że nawet tego nie zauważysz. To doskonały i niezrównany wojownik.
Gwałtownie potrząsnęłam j ą za ramię. Obawiałam się, że zaśnie zanim skończy mówić.
– Jeżeli będziesz go uważnie obserwować – powiedziała, nie otwierając oczu – zobaczysz, że
Isidoro Baltazar nie szuka miłości czy aprobaty. Zobaczysz, że pozostaje beznamiętny we wszystkich
okolicznościach. Niczego nie żąda, a jednak jest skłonny dać z siebie wszystko. Niecierpliwie czeka
na znak od ducha w postaci dobrego słowa, właściwego gestu, a kiedy je dostaje, wyraża swą
wdzięczność, zdwajając swe wysiłki.
Isidoro Baltazar nie osądza. Zredukuje samego siebie do zera po to, by słuchać, patrzeć, by
zwyciężać i być poniżonym przez swe zwycięstwo lub zostać pokonanym i wzmocnić się przez swą
porażkę.
Jeżeli będziesz uważnie patrzeć, zobaczysz, że Isidoro Baltazar się nie poddaje. Może zostać
zwyciężony, lecz nigdy się nie poddaje. A ponad wszystko, Isidoro Baltazar jest wolny.
Umierałam z chęci przerwania jej, wykrzyknięcia, że już mi to wszystko mówiła, ale zanim
zdążyłam spytać o cokolwiek, Florinda twardo usnęła.
Obawiając się, że rano się z nią rozminę, wróciłam na swoje miejsce i usiadłam na drugim łóżku.
W mojej świadomości pojawiły się jakieś dziwne myśli. Rozluźniłam się całkowicie, kiedy
zrozumiałam, że nie maj ą żadnego związku z resztą moich normalnych myśli. Widziałam je jako
wiązki światła, błyski intuicji.
Idąc za jednym z takich błysków intuicji, postanowiłam wyczuć pośladkami łóżko, na którym
siedziałam. I ku memu osłupieniu moje pośladki zapadły się w łóżko. Przez chwilę byłam samym
łóżkiem, a łóżko próbowało dotknąć moich pośladków. Przez jakiś czas smakowałam to uczucie.
Wiedziałam, że śnię i zrozumiałam z całą jasnością, że właśnie doświadczyłam tego, co Esperanza
określiła jako ―powracające uczucie". I wtedy całe moje istnienie się rozpuściło, czy też raczej
wybuchło.
Chciało mi się śmiać z radości, ale wolałam nie budzić Florindy. Wszystko mi się przypomniało!
Teraz nie miałam już żadnych trudności z przypomnieniem sobie, co robi-fam w domu czarownic
podczas tych straconych dziesięciu dni. Wtedy śniłam! Pod bacznym spojrzeniem Esperanzy śniłam o
budzeniu się w domu czarownic, domu Esperanzy lub innych miejscach, których w tej chwili nie
mogłam sobie całkiem przypomnieć.

Clara twierdziła, że zanim jakakolwiek konkretna rzecz, jaką zobaczyłam w snach, utrwali się w
mojej pamięci, muszę ją zobaczyć dwukrotnie. Wszystkie kobiety widziałam więcej niż dwa razy, na
stałe wryły się w moją pamięć. Kiedy tak siedziałam na łóżku przyglądając się śpiącej Florindzie,
przypomniały mi się inne kobiety z przyjęcia czarowników, z którymi obcowałam w stanie śnienia
podczas tych zapomnianych dni. Zobaczyłam je wyraźnie, jakby pojawiły się przede mną, czy też
raczej jakbym to ja została ciałem przeniesiona z powrotem w tamte chwile.
Najbardziej uderzająca wydała mi się Nelida, która była tak bardzo podobna do Flormdy, że
początkowo wzięłam je za bliźniaczki. Nie tylko była równie wysoka i szczupła jak Florinda, ale miała
taki sam kolor oczu, włosów i cery. Nawet wyraz ich twarzy był taki sam. Podobny miały również
temperament, poza tym, że Nelida sprawiała wrażenie bardziej uległej, mniej przebojowej. Brakowało
jej mądrości i energii Florindy. A jednak była obdarzona bardzo uspokajającą, cierpliwą, cichą siłą.
Hermelinda spokojnie mogła uchodzić za młodszą siostrę Carmeli. Jej chude ciało wysokości pięć
stóp i dwóch cali było delikatnie zaokrąglone i takie też były jej maniery. Sprawiała wrażenie mniej
pewnej siebie niż Carmela. Mówiła cicho, a poruszała się szybko i z wdziękiem. Jej towarzyszki
powiedziały mi, że nieśmiałość i spokój Carmeli uwydatniaj ą to, co najlepsze w innych i że nie potrafi
poradzić sobie z grupą lub choćby dwiema osobami na raz.
Clara i Delia stanowiły zdumiewającą parę. Nie były tak duże, jak to się początkowo wydawało. To
ich krzepkość, wigor i energia nadawały im wygląd ogromnych, niezniszczalnych kobiet. Pro wadziły
między sobą cudowną grę. Przy najmniejszej okazji paradowały w absurdalnie ekscentrycznych
strojach. Obie doskonale grały na gitarze, a do tego miały piękne głosy. Śpiewały, próbując
prześcignąć jedna drugą, nie tylko po hiszpańsku, lecz również po angielsku, niemiecku, francusku i
włosku. Do ich repertuaru zaliczały się ballady, melodie ludowe i wszelkie piosenki popularne,
włączając w to najnowsze przeboje. Musiałam tylko zanucić lub wyrecytować pierwszą linijkę jakiejś
piosenki, a Clara lub Delia natychmiast kończyły jąza mnie. Organizowały też konkursy pisania
wierszy na każdą okazję.
Układały dla mnie wiersze i wsuwały je pod drzwi, nie podpisane. Musiałam odgadnąć, kto je
napisał. Każda z nich twierdziła, że jeżeli kocham j ą naprawdę, tak jak ona kocha mnie, to intuicyjnie
domyśle się, kto jest autorem.
Ich rywalizacja była dla mnie tak rozkosznie pociągająca dlatego, że nie było w niej za grosz
agresji. Miała bawić, a nie gasić przeciwnika. Nie muszę dodawać, że Clara i Delia bawiły się równie
dobrze, jak ich widownia.
Jeżeli poczuły do kogoś sympatię, jak to najwyraźniej było w moim wypadku, ich uczucie i lojalność
nie miały żadnych granic. Obie broniły mnie ze zdumiewającą wytrwałością, nawet kiedy się myliłam.
W ich oczach byłam doskonała i niezdolna do niczego złego. To od nich dowiedziałam się, że zaufanie
takie należy podtrzymywać poprzez wzajemną odpowiedzialność. Nie bałam się ich rozczarować, czy
sprostać ich oczekiwaniom, raczej najbardziej naturalne na świecie było dla mnie wierzyć, że
faktycznie jestem doskonała i zachowywać się jak najpoprawniej w ich obecności.
Najdziwniejszą wśród tych kobiet-czarownic była moja nauczycielka śnienia, Zulejka, która nigdy
niczego mnie nie nauczyła. Nawet się do mnie nie odzywała, a może nawet nie dostrzegała mojego
istnienia.
Zulejka, podobnie jak Florinda, była bardzo piękna – może nie uderzająco piękna, jej uroda była
bardziej eteryczna. Zulejka była malutka. Jej ciemne oczy z brwiami przypominającymi skrzydła, mały,
idealny nosek i usta otaczała burza ciemnych włosów, które zaczynały siwieć. Podkreślało to jej
wygląd osoby nie z tego świata.
Jej uroda nie była przeciętna, lecz wysublimowana, utemperowana nieustępliwą samokontrolą.
Zulejka doskonale zdawała sobie sprawę z komicznego elementu swej urody i tego, jakie wrażenie
wywierała na innych. Nauczyła się go wychwytywać i wykorzysty-1 wać, jakby to była jakaś nagroda.
Była więc całkowicie obojętna na wszystko i wszystkich.
Zulejka nauczyła się brzuchomówstwa, z którego uczyniła prawdziwą sztukę. Według niej słowa
wypowiadane przez usta były mniej zrozumiałe niż w rzeczywistości.
Zachwycał mnie jej nawyk brzuchomówstwa, za pomocą którego zwracała się do ścian, stołów,
porcelany czy innych przedmiotów stojących przed nią, więc chodziłam krok w krok za nią.
Przechadzała się po domu jakby w ogóle nie dotykała ziemi i nie poruszała powietrza. Kiedy spytałam
innych czarowników, czy to złudzenie, wytłumaczyli mi, że Zulejka brzydziła się zostawiać ślady stóp.
Kiedy j ą poznałam, kobiety wyjaśniły mi różnicę między śniącymi i myśliwymi. Nazywały to dwiema
planetami. Florinda, Carmela, Zoila i Delia były myśliwymi: silnymi istotami obdarzonymi ogromną
energią fizyczną, zdobywcami, niezmordowanymi robotnikami, specjalistami w tym dziwnym stanie
świadomości, który nazywały : śnieniem na jawie.
Inne planety – śniący – były to pozostałe cztery kobiety: Zulejka, Nelida, Herme-nelinda i Clara.
One były bardziej eteryczne. Nie dlatego, że miały w sobie mniej siły czy energii, raczej dlatego, że ich
energia po prostu była mniej widoczna. Emanowało z nich coś nie z tego świata, nawet kiedy
wykonywały najbardziej przyziemne zajęcia. Były specjalistkami w innym szczególnym stanie
świadomości, który nazywały ―śnieniem w światach innych niż ten". Powiedziano mi, że to najbardziej
złożony stan świadomości, jaki mogą osiągnąć kobiety.
Kiedy śniące i myśliwi pracowały razem, myśliwi stanowili twardą, zewnętrzną warstwę kryjącą pod
sobą głęboko schowane jądro. Śniące były tym głęboko schowanym jądrem. Były niczym miękka
matryca wyściełająca twardą zewnętrzną warstwę.
Podczas tych dni spędzonych w domu czarownic opiekowano się mną, jakbym przedstawiała sobą
jakąś ogromną wartość. Rozpieszczały mnie i cackały się ze mną jakbym była maleńkim dzieckiem.
Gotowały mi moje ulubione potrawy, szyły najbardziej eleganckie i świetnie skrojone stroje, jakie
kiedykolwiek nosiłam. Zasypywały mnie prezentami, drobiażdżkami i cennymi klejnotami, które – jak
twierdziły – ; odkładały na dzień, kiedy się obudzę.
W świecie czarowników istniały jeszcze dwie kobiety. Obie były myśliwymi: dwie grube dziewczyny,
Martha i Teresa. Obie miały wspaniały wygląd i równie wspaniałe apetyty. Nie starały się przed nikim
kryć, ale na ukrytej półce w spiżarce trzymały

ciastka, czekolady i mieszanki cukierków. Ku memu zachwytowi już na samym początku


wtajemniczyły mnie w swoją kryjówkę i pozwoliły buszować w niej do woli, z czego oczywiście chętnie
korzystałam.
Martha była starsza. Miała około dwudziestu pięciu lat i egzotyczną mieszankę krwi niemieckiej i
indiańskiej. Jej skóra była, jeżeli nie całkiem biała, to przynajmniej blada. Pyszne, czarne, miękkie
włosy falami otaczały szeroką twarz o wystających kościach policzkowych. Jej skośne oczy były
intensywnie zielononiebieskie, a uszy małe i delikatne jak u kota, miękkie, różowe i niemal
przezroczyste.
Martha miała skłonność do przeciągłych, smutnych westchnień – germańskich, jak twierdziła – i
melancholijnego milczenia, spuścizny po indiańskich przodkach. Od niedawna uczyła się grać na
skrzypcach, czemu poświęcała każdą chwilę. Pozostałe kobiety, zamiast ją krytykować czy się złościć,
chóralnie oznajmiły, że Martha ma absolutny słuch muzyczny.
Teresa miała zaledwie pięć stóp wzrostu, lecz pękate ciało sprawiało, że wydawała się o wiele
wyższa. Nie wyglądała na Meksykankę, przypominała raczej Hinduskę z Indii. Jej nieskazitelna skóra
była kremowego, jasnobrązowego koloru. Oczy w kształcie migdałów, wilgotne i ciemne, były
ocienione przez drugie, wywinięte rzęsy – tak gęste, że powieki opadały pod ich ciężarem, nadając jej
twarzy senny, nieobecny wygląd. Miała tak łagodne i słodkie usposobienie, że aż chciało się nią
opiekować.
Teresa była artystycznie uzdolniona. Późnymi popołudniami malowała farbami plakatowymi.
Godzinami siedziała na podwórzu z przygotowanym płótnem, pędzlami i paletą, czekając na
odpowiednie światło i cienie. Potem, z uważnością godną mistrza Zeń i płynnością śmigała po płótnie
pędzlem zanurzonym w farbie.
Moje ukryte wspomnienia wypłynęły na powierzchnię. Byłam wykończona. Rytm cichego chrapania
Florindy, wznoszącego się i opadającego w pokoju jak odległe echo, był hipnotyzujący.
Kiedy otworzyłam oczy, od razu zawołałam ją po imieniu. Nie odpowiedziała. Łóżko było puste.
Żółte prześcieradło, wetknięte ciasno pod materac, nie zdradzało, by ktoś na nim siedział, już nie
mówiąc o spaniu. Dwie poduszki leżały na swych zwykłych miejscach – oparte o ścianę – a koc,
którym się przykryła, złożono razem z innymi na podłodze.
Energicznie przetrząsnęłam pokój w poszukiwaniu jakiegoś śladu, wskazówki, że rzeczywiście tam
była. Nie znalazłam nic, nawet długiego, siwego włosa w łazience.
XIII
Zawsze, kiedy byłam w pełni rozbudzona, niezbyt dobrze pamiętałam te stracone dni, poza tym, że
z całą pewnością wiedziałam, iż wcale nie były one stracone. Coś się ze mną stało w tym czasie, coś,
czego głębokie znaczenie gdzieś mi umknęło. Nie musiałam czynić żadnego świadomego wysiłku,
żeby odzyskać te niejasne wspomnienia: po prostu wiedziałam, że są na wpół ukryte, jak ludzie,
których trochę się zna, ale nie sposób sobie przypomnieć ich imion.
Nigdy nie sypiałam zbyt dobrze, ale od tamtej nocy – od pojawienia się Florindy w pracowni Isidoro
Baltazara – chodziłam spać o każdej porze, żeby tylko móc śnić. Po prostu zapadałam w sen, kiedy
tylko przyłożyłam głowę do poduszki i spałam niesamowicie długo. Nawet przybrałam na wadze, co
niestety dało się zauważyć w zupełnie nieodpowiednich miejscach. A jednak nigdy nie śniłam z
czarownikami.
Któregoś popołudnia obudził mnie głośny stuk. Isidoro Baltazar wypuścił czajnik do zlewu. Głowa
mnie bolała, przed oczami wszystko mi się rozmazywało. Przypomniał mi się straszny sen, lecz równie
szybko wspomnienie to zniknęło. Pociłam się obficie.
– To wszystko przez ciebie! – wrzasnęłam na niego. – Gdybyś mi pomógł, nie przesypiałabym
całego życia. – Miałam ochotę się powściekać, dać upust frustracji i niecierpliwości, ale nagle przyszło
mi do głowy, że nie mogę tego zrobić, bo już nie lubię narzekać tak jak kiedyś.
Rozpromienił się z radości, jakbym wymówiła na głos swoje myśli. Złapał krzesło, usiadł na nim
okrakiem i powiedział:
– Wiesz, że nie mogę ci pomóc. Kobiety mają inny tryb śnienia. Nawet nie rozumiem, co kobiety
robią, żeby śnić.
– Powinieneś wiedzieć, w twoim świecie jest tyle kobiet – odparowałam grubiańsko. Roześmiał się.
Najwyraźniej nic nie mogło zepsuć jego dobrego nastroju.
– Nawet nie mogę zacząć rozumieć, co robią kobiety, żeby śnić – ciągnął. – Mężczyźni muszą bez
przerwy skupiać uwagę w snach. Kobiety tak nie walczą, ale muszą wyrobić w sobie wewnętrzną
dyscyplinę. Uśmiechnął się promiennie, kiedy dodał: – Jest jedna rzecz, która mogłaby ci pomóc. Nie
podchodź do śnienia w swój zwykły obsesyjny sposób. Pozwól, by śnienie przyszło samo.
Otworzyłam i zamknęłam usta, a moje zdumienie szybko zmieniło się w gniew. Głośno tupiąc
wyszłam urażona, pamiętając, żeby trzasnąć za sobą drzwiami. Jego śmiech towarzyszył mi aż do
samochodu na parkingu na dole.
Oburzona, czując się kompletnie niekochana, samotna, a ponad wszystko godna pożałowania,
pojechałam na plażę. Była opustoszała. Padał deszcz. Nie było wiatru, więc deszcz padał bardzo
łagodnie, bardzo prosto.
Z kojącego dźwięku pluskających fal i deszczu uderzającego o wodę emanował wielki spokój.
Zdjęłam buty, podciągnęłam spodnie i zaczęłam brodzić w wodzie, aż zmyła mój gniew.
Wiedziałam, że się go pozbyłam, bo w szepczących, kląskających falach usłyszałam głos Florindy:
―To samotna walka". Nie przerażało mnie to, po prostu zaakceptowałam fakt, że rzeczywiście jestem
sama. I to właśnie ta świadomość dała mi przekonanie, co robić. A ponieważ nie lubię czekać,
natychmiast wzięłam się do działania.
Pod drzwiami Isidoro Baltazara zostawiłam liścik – nie chciałam, by mi wyperswadował mój pomysł
– i wyruszyłam do domu czarownic. Jechałam całą noc, aż do Tuscon. Zameldowałam się w jakimś
motelu po drodze, przespałam prawie cały dzień, po czym późnym popołudniem znowu ruszyłam w
podróż, tą samą trasą, jaką Isidoro Baltazar wybrał w drodze powrotnej.

Mam kiepskie wyczucie orientacji, lecz trasa ta głęboko wryła mi się w pamięć. Ze zdumiewającą
pewnością siebie dokładnie wiedziałam, którą drogę wybrać, gdzie skręcić. Do domu czarownic
dotarłam w mgnieniu oka. Nawet nie sprawdziłam godziny, ponieważ nie chciałam stracić uczucia, że
nie minęło ani trochę czasu między chwilą, kiedy wsiadłam w Tuscon do samochodu, a moim
przyjazdem do domu czarownic.
W ogóle nie zaniepokoiłam się tym, że w domu było kompletnie pusto. Byłam świadoma tego, że
nie wysłano mi żadnego bezpośredniego, oficjalnego zaproszenia. Pamiętałam jednak wyraźnie, że
Nelida raz mi powiedziała, kiedy chowała do szuflady koszyk z prezentami, którymi mnie
obdarowywały, że mogę wrócić, kiedy tylko będę chciała. ―O każdej porze dnia i nocy ten koszyk
bezpiecznie cię tu wciągnie". Jej słowa dźwięczały mi w uszach.
Z pewnością siebie, jaka zazwyczaj bierze się z wprawy, poszłam od razu do pokoju, który dała mi
Esperanza. Biały, falbaniasty hamak był przygotowany, zupełnie jakby na mnie czekał. W końcu
ogarnął mnie lekki niepokój, ale nie byłam tak przestraszona, jak powinnam. Nie do końca
rozluźniona, położyłam się w hamaku, wystawiając jedną nogę na zewnątrz, żeby móc się kołysać w
tył i w przód.
– Do diabła z moimi lękami! – wykrzyknęłam, podwinęłam nogę i przeciągnęłam się wygodnie jak
kot, aż mi zatrzeszczały stawy.
– O, widzę, że się rozgościłaś. – Odezwał się jakiś głos z korytarza. Nie widziałam jej, nawet nie
rozpoznałam jej głosu, a jednak wiedziałam, że to Nelida. Czekałam, aż wejdzie, ale nie weszła.
– Twoje jedzenie jest w kuchni. – Usłyszałam. Jej kroki oddaliły się korytarzem od drzwi.
Podskoczyłam i pognałam za nią.
– Zaczekaj, zaczekaj, Nelida! – krzyknęłam. Na korytarzu, ani w pokojach, które mijałam po drodze
do kuchni, nie było nikogo. W całym domu nie było nikogo. A jednak byłam pewna, że tam są.
Słyszałam ich głosy, śmiech, brzękanie naczyń, garnków i patelni.
Następne parę dni spędziłam w stanie nieprzerwanego oczekiwania, że wydarzy się coś
znaczącego. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, co ma się wydarzyć, wiedziałam jednak, że musi to mieć
jakiś związek z kobietami.
Z jakiegoś niezgłębionego powodu kobiety nie chciały, bym je zobaczyła. Ich zdumiewająco
tajemnicze zachowanie godzinami trzymało mnie na korytarzach, przez które przemykałam się
bezszelestnie niczym cień. Chociaż opracowałam pomysłowe plany, jak je zaskoczyć, nigdy mi się to
nie udało. Wślizgiwały się do swych pokojów i wyślizgiwały, jakby balansowały na granicy dwóch
światów, pozostawiając za sobą dźwięk swych głosów i śmiechu.
Niekiedy się zastanawiałam, czy kobiety rzeczywiście tam są, czy odgłosy kroków, mruczenie i
chichot nie sąjedynie wytworami mojej wyobraźni. Za każdym razem, kiedy już miałam uwierzyć, że to
tylko moja wyobraźnia, słyszałam któraś z nich majstrującą coś na patio. Wówczas, na nowo ogarnięta
entuzjazmem, oczekiwaniem i ciekawością, biegłam za dom – po to tylko, by raz jeszcze odkryć, że
zostałam przechytrzona. W takich
chwilach byłam przekonana, że kobiety te, jak na prawdziwe czarownice przystało, tak jak
nietoperze mają pewien wewnętrzny system namierzający, który ostrzegał je przede mną.
Moje rozczarowanie wywołane niemożnością ujrzenia ich na własne oczy zawsze znikało na widok
egzotycznych przekąsek, które dla mnie zostawiały. Pyszny smak tych potraw w znacznym stopniu
rekompensował mi szczupłość porcji. Z wielkim apetytem pochłaniałam te wspaniałe posiłki, a mimo to
wciąż byłam głodna.
Któregoś dnia, tuż przed zmierzchem, usłyszałam dobiegający zza domu głos mężczyzny cicho
wołający moje imię. Wyskoczyłam z hamaka i pobiegłam przez korytarz. Tak się ucieszyłam na widok
dozorcy, że prawie skoczyłam na niego jak pies. Nie mogąc pohamować radości, ucałowałam go w
oba policzki.
– Ostrożnie, Nibelungu – powiedział głosem Isidoro Baltazara. Odskoczyłam, ze zdumienia
szeroko otwierając oczy. Mrugnął do mnie i dodał: – Nie podniecaj się tak, bo jeszcze chwila i mnie
wykorzystasz.
Przez chwilę nie wiedziałam, jak mam rozumieć jego słowa, lecz kiedy się roześmiał i uspokajająco
poklepał mnie po plecach, całkowicie się rozluźniłam.
– Dobrze cię widzieć – powiedział cicho.
– Cudownie, że cię widzę! – Zachichotałam nieśmiało, po czym spytałam, gdzie są pozostali.
– Och, gdzieś tutaj – odparł niejasno. – W tej chwili są tajemniczo nieosiągalne, lecz zawsze
obecne. – Widząc moje rozczarowanie, dodał: – Cierpliwości.
– Wiem, że są gdzieś tutaj – wymruczałam. – Zostawiają dla mnie jedzenie. – Dla podkreślenia
swoich słów zerknęłam przez ramię i wyznałam: – Ale ciągle jestem głodna. Porcje są za małe.
Według dozorcy był to naturalny stan pożywienia mocy: nigdy się go nie ma dość. Powiedział, że
on sam sobie gotuje – ryż i fasolę z kawałkami wieprzowiny, wołowiny albo kurczaka – i je tylko raz
dziennie, ale nigdy o tej samej godzinie.
Zabrał mnie do swojego mieszkania. Mieszkał w wielkim, zagraconym pokoju za kuchnią, pośród
drewnianych i żelaznych rzeźb, gdzie powietrze, przesycone zapachem jaśminu i eukaliptusa, było
ciężkie i nieruchome za zaciągniętymi zasłonami. *Spał na składanym łóżku, które w ciągu dnia
trzymał złożone w wielkim kredensie, a posiłki jadał przy małym stoliku chippendale'a* o
wrzecionowatych nogach.
Wyznał, że podobnie jak te tajemnicze kobiety nie lubi rutyny. Dzień czy noc, rano czy popołudnie,
dla niego nie miało to żadnej różnicy. Zawsze kiedy miał ochotę, zamiatał patio i zagrabiał liście poza
polanę. Nie miało znaczenia, czy drzewa kwitły, czy liście opadły już na ziemię.
Podczas dni, które nastąpiły potem, męczyłam się jak potępieniec, usiłując się przystosować do
tego pozornie nieustabilizowanego trybu życia. Bardziej z powodu swej obsesyjności niż z pragnienia
bycia użyteczną, pomagałam dozorcy w jego zajęciach. Przyjęłam też jego zaproszenie przyłączenia
się do posiłków. Jego potrawy były równie smakowite, co jego towarzystwo.
* Styl meblarski z XVIII wieku.

Przekonana, że jest kimś więcej niż tylko dozorcą, próbowałam go na czymś przyłapać, zadając
podstępne pytania. Technika ta okazała się jednak bezużyteczna, gdyż nigdy nie dostałam
satysfakcjonującej odpowiedzi.
– Skąd pochodzisz? – spytałam bez ogródek któregoś dnia podczas jedzenia. Podniósł wzrok znad
talerza i, jakby się spodziewał przesłuchania, posłusznie wskazał na góry na zachodzie, oprawione
przez okno niczym obraz.
– Z gór Bacatete? – Mój głos zdradzał niedowierzanie. – Ale przecież nie jesteś Indianinem –
wymamrotałam trochę zaniepokojona. – Z tego, co widzę, to tylko nagual Mariano Aureliano, Delia
Flores i Genaro Flores są Indianami. – Zachęcona wyrazem zdziwienia i oczekiwania na jego twarzy
dodałam, że moim zdaniem Esperanza wykracza poza wszystkie kategorie rasowe. Pochyliłam się
nad stołem i konspiracyjnym tonem powiedziałam mu to, co już powiedziałam Florin-dzie: – Esperanza
nie urodziła się jak istota ludzka. Została stworzona w akcie magii. Jest samym diabłem.
Odchylając się do tyłu na krześle, dozorca zapiszczał z radości.
– A co masz do powiedzenia o Florindzie? Wiedziałaś, że jest Francuzką? Czy też raczej, że jej
rodzice byli Francuzami. Należeli do tych rodzin, które przybyły do Meksyku z Maksymilianem i
Carlotą.
– Jest bardzo piękna – wymruczałam, próbując sobie przypomnieć, kiedy dokładnie w
osiemnastym wieku ten austriacki książę został zesłany przez Napoleona do Meksyku.
– Jeszcze jej nie widziałaś, kiedy jest wystrojona – wyrzucił z siebie dozorca. – Ona jest zupełnie
inna. Wiek nie ma dla niej żadnego znaczenia.
– Carmela powiedziała mi, że jestem podobna do Florindy – powiedziałam w przypływie próżności i
pobożnych życzeń.
Porwany narastającym w nim śmiechem dozorca zerwał się z krzesła.
– Na tym skończymy. – Słowa te wypowiedział bez żadnego konkretnego uczucia, jakby mu w
najmniejszym stopniu nie zależało, jak zostaną przyjęte.
Zirytowana jego uwagą, brakiem emocji, rzuciłam mu gniewne spojrzenie pełne źle ukrywanej
urazy. Następnie, chcąc czym prędzej zmienić temat, spytałam go o Mariano Aureliano.
– Skąd konkretnie pochodzi?
– Kto wie, skąd pochodzą naguale? – wymamrotał podchodząc do okna. Przez dłuższą chwilę
spoglądał na góry w oddali, po czym znowu się do mnie odwrócił i powiedział: – Niektórzy mówią, że
naguale pochodzą z samego piekła. Ja w to wierzę. Niektórzy mówią, że naguale nawet nie są ludźmi.
– Znowu urwał, a ja zaczęłam się zastanawiać, czy powtórzy się ta długa chwila milczenia. Jakby
wyczuwając moje zniecierpliwienie, usiadł koło mnie i dodał: – Jeśli chodzi o mnie, to powiedziałbym,
że naguale są nadludźmi. To właśnie dlatego wiedzą wszystko o ludzkiej naturze. Naguala nie można
okłamać. Widzą cię na wylot. Wszystko potrafią przejrzeć na wskroś. Potrafią przejrzeć nawet
kosmos, dotrzeć do innych światów na tym świecie i do innych nie z tego świata.
Wierciłam się niespokojnie na krześle, chcąc by przestał mówić. Żałowałam, że wciągnęłam go w
tę rozmowę. W moim umyśle nie pojawiła się najmniejsza nawet wątpliwość, że ten człowiek jest
szalony.
– Nie, nie jestem szalony – zapewnił mnie i wydał z siebie piskliwy śmiech.
– Mówię rzeczy, o których nigdy wcześniej nie słyszałaś i to wszystko.
Parokrotnie zamrugałam oczami, nagle znajdując się w defensywie. Niepokój dodał mi jednak
odwagi, więc spytałam go bez ogródek:
– Dlaczego one się przede mną ukrywają?
– To oczywiste – odparował, a potem, widząc, że jednak nie jest to dla mnie aż tak oczywiste,
dodał: – Powinnaś to wiedzieć. Ty i tobie podobni stanowicie zespół, a nie ja. Ja nie jestem jednym z
nich. Jestem tylko dozorcą. Naoliwiam maszynę.
– Mam jeszcze większy mętlik w głowie niż przedtem – wymamrotałam zirytowana. Nagle mnie
olśniło. – Co to za zespół, o którym mówiłeś?
– Wszystkie kobiety, które poznałaś, kiedy tu byłaś ostatnim razem. Śniące ikobiery-myśliwi.
Powiedziały mi, że jesteś podobna do myśliwych. I że jesteś jednią z nich.
Nalał sobie szklankę wody i podszedł z nią do okna. Upił parę łyków, po czym poinformował mnie,
że Mariano Aureliano wypróbował moje umiejętności myśliwskie w Tuscon w Arizonie, kiedy mnie
wysłał do kawiarni, żebym włożyła karalucha do swojego talerza. Dozorca odwrócił się plecami do
okna, spojrzał mi prosto w twarz i dodał: — Nie zdałaś.
– Nie mam ochoty wysłuchiwać podobnych bzdur – ucięłam. Nie chciało mi się słuchać końca tej
historii.
Figlarnie wykrzywił twarz.
– Ale po swojej porażce nadrobiłaś bezwstydnie kopiąc i krzycząc na naguala 'Mariano Aureliano.
Myśliwi – podkreślił – potrafią radzić sobie z ludźmi.
Otworzyłam usta, żeby powiedzieć, że nie rozumiem ani słowa z tego, co mówi, ale szybko znowu
je zamknęłam.
– Dezorientujące było to – ciągnął – że jesteś doskonałą śniącą. Gdyby nie to, przypominałabyś
Florindę – oczywiście pomijając wzrost i wygląd.
– Uśmiechając się jadowicie, po cichu obrzuciłam tego starego palanta wyzwiskami. ,<• –
Pamiętasz, ile kobiet było na pikniku? – spytał ni z tego, ni z owego. k Zamknęłam oczy, żeby
lepiej zwizualizować piknik. Wyraźnie zobaczyłam sześć kobiet siedzących na płótnie rozłożonym pod
drzewami eukaliptusa. Esperanzy tam
-ie widziałam, ale Carmela, Zoila, Delia i Florinda były.
; – Kim była ta pozostała dwójka? – spytałam, bardziej zaintrygowana niż kiedykolwiek.
– Ach – westchnął z uznaniem. Na jego twarzy pojawił się promienny uśmiech. ?-To śniące z
innego świata. Zobaczyłaś je wyraźnie, ale potem zniknęły, a twój umysł &ie uznał tego zniknięcia, bo
było dla ciebie po prostu zbyt niesamowite.
Z roztargnieniem pokiwałam głową, nie mogąc pojąć, że widziałam tylko cztery kobiety, choć było
ich sześć.

Ta myśl musiała się do niego przesączyć, bo powiedział, że to naturalne, iż skupiłam się tylko na
tej czwórce.
– Pozostałe dwie są źródłem twojej energii. Są bezcielesne i nie pochodzą z tego świata.
Zagubiona i oszołomiona, mogłam tylko się na niego gapić. Nie miałam więcej pytań.
– Ponieważ nie znajdujesz się na planecie śniących – wyjaśnił – twoje sny to koszmary, a przejścia
między snami a rzeczywistością są dla ciebie i innych śniących bardzo niestabilne i niebezpieczne.
Dlatego Florinda zobowiązała się ciebie chronić.
Wstałam z takim impetem, że przewróciłam krzesło.
– Nie chcę wiedzieć już nic więcej! – krzyknęłam. W samą porę powstrzymałam się od wyrzucenia
z siebie, że wolę nie znać ich szalonego stylu życia i zasad.
Dozorca wziął mnie za rękę i wyszedł ze mną na dwór, przez polanę i chaparral na tyły małego
domku.
– Potrzebuję twojej pomocy przy generatorze – powiedział. – Trzeba go naprawić.
Roześmiałam się głośno i powiedziałam, że kompletnie się nie znam na generatorach. Dopiero
kiedy otworzył klapę w podłodze uświadomiłam sobie, że stąd pochodzi prąd elektryczny w tym domu.
Przedtem uznawałam za oczywiste, że światło elektryczne i urządzenia na meksykańskiej wsi mają
takie samo źródło jak w domach, w których do tej pory mieszkałam.
Od tego dnia starałam się nie zadawać mu zbyt wiele pytań. Czułam, że nie jestem gotowa na jego
odpowiedzi. Nasze spotkania przybrały formę rytuału, podczas którego robiłam, co mogłam, żeby
dorównać staruszkowi w jego wyśmienitej znajomości hiszpańskiego. Godzinami przekopywałam się
przez rozmaite słowniki w moim pokoju, szukając nowych i często archaicznych słów, by zrobić na nim
wrażenie.
Któregoś popołudnia, kiedy czekałam aż dozorca przyniesie jedzenie – wtedy to, po raz pierwszy
odkąd odkryłam jego pokój, przebywałam w nim sama – przypomniało mi się stare, dziwne lustro.
Starannie zbadałam jego upstrzoną, zamgloną powierzchnię.
– Ugrzęźniesz w tym lustrze, jeżeli za bardzo będziesz się w nie wpatrywać. – Odezwał się głos za
moimi plecami.
Spodziewając się, że zobaczę dozorcę, odwróciłam się, ale w pokoju nie było nikogo. Chcąc czym
prędzej dopaść drzwi, niemal przewróciłam drewniano-meta-lową rzeźbę stojącą za mną.
Automatycznie wyciągnęłam rękę, żeby ją podtrzymać, ale zanim w ogóle zdążyłam jej dotknąć,
figurka dziwnym, okrężnym ruchem odpłynęła ode mnie, po czym, ze zdumiewająco ludzkim
westchnieniem, przybrała swą oryginalną pozycję.
– Co się stało? – spytał dozorca, wchodząc do pokoju. Postawił ogromną tacę na rozklekotanym
stoliku i spoglądając na moją poszarzałą twarz raz jeszcze spytał, co mi jest.
– Czasami mam wrażenie, że te potwory są żywe, że mnie obserwują – odparłam, wskazując
brodą na rzeźbę. Widząc jego poważną twarz bez uśmiechu, czym prędzej go zapewniłam, że miałam
na myśli potwory nie w sensie brzydoty, lecz
raczej wielkości. Wzięłam kilka głębokich oddechów i powtórzyłam, że jego rzeźby wywarły na
mnie wrażenie żywych.
Rozglądając się konspiracyjnie i zniżając głos do ledwo słyszalnego szeptu, powiedział:
– Bo są żywe.
Poczułam się tak nieswojo, że zaczęłam trajkotać o tym popołudniu, kiedy odkryłam jego pokój i że
mnie do niego zwabiło jakieś dziwne mruczenie, które, jak się okazało, było wiatrem wpychającym
zasłonę przez wybite okno.
– Ale wtedy wydawało mi się, że to jakiś potwór – wyznałam, chichocząc nerwowo. – Jakiś obcy
przybysz żywiący się wieczornymi cieniami.
Przygryzając dolną wargę, dozorca przyglądał mi się uważnie. Potem jego wzrok odpłynął gdzieś
na pokój.
– Lepiej usiądźmy i coś zjedzmy – powiedział w końcu. – Jedzenie nie może nam wystygnąć. –
Podsunął mi krzesło i kiedy tylko wygodnie się usadowiłam, dodał dźwięcznym głosem: – Masz
absolutną rację, że nazywasz je obecnościami, bo to nie są rzeźby. To wynalazki. – Potem wyznał
konspiracyjnym szeptem: – Zostały odtworzone ze wzorów dostrzeżonych przez wielkiego naguala w
innym świecie.
– Przez Mariano Aureliano? – spytałam. Pokręcił głową i powiedział:
– Przez o wiele starszego naguala o imieniu Elias.
– Dlaczego te wynalazki znajdują się w twoim pokoju? – spytałam. – Czy ten wielki nagual zrobił je
dla ciebie?
– Nie. Ja się tylko nimi opiekuję. – Wstał, sięgnął do kieszeni i wyjął schludnie złożoną białą
chusteczkę do nosa, którą zaczął odkurzać stojący obok wynalazek. – Ponieważ jestem tu dozorcą,
do mnie należy dbanie o nie. Pewnego dnia, przy pomocy wszystkich czarowników, których już
poznałaś, zabiorę te wynalazki tam, gdzie jest ich miejsce.
– To znaczy gdzie?
– W nieskończoność, kosmos, próżnię.
– Jak zamierzasz je tam zabrać?
– Przy pomocy tej samej mocy, która je tu sprowadziła: mocy śnienia na jawie.
– Skoro miewasz sny czarowników – zaczęłam ostrożnie, z całych sił próbując ukryć triumf w
swoim głosie – to sam musisz być czarownikiem.
– Tak, ale nie jestem tacy jak oni.
Jego otwartość zupełnie mnie zdezorientowała.
– A na czym polega ta różnica?
– Ach! – wykrzyknął tajemniczo. – To ogromna różnica. Ale teraz nie mogę ci tego wytłumaczyć.
Inaczej wpadłabyś w jeszcze większe przygnębienie i gniew. Może któregoś dnia sama do
wszystkiego dojdziesz, nikt nie będzie musiał ci mówić.
Czułam, jak trybiki pracują w mojej głowie, kiedy rozpaczliwie szukałam słów i pytania, jakie
mogłabym zadać.
– Możesz mi powiedzieć, w jaki sposób nagual Elias zdobył te wynalazki?

– Zobaczył je w stanie śnienia i je pochwycił – odparł dozorca. – Niektóre z nich to zrobione przez
niego kopie wynalazków, których nie mógł zabrać. Inne są prawdziwe. Wynalazki, które wielki nagual
sprowadził aż tutaj.
Nie wierzyłam w ani jedno jego słowo, lecz nie mogłam się powstrzymać, żeby nie dodać:
– Po co nagual Elias je sprowadził?
– Dlatego, że wynalazki go o to poprosiły.
– Dlaczego?
Dozorca machnął na mnie ręką i zaczął nalegać, bym zabrała się do jedzenia. Jego niechęć, by
zaspokoić moją ciekawość, tylko jąpodsyciła. Nie miałam pojęcia, dlaczego me chciał mówić o tych
wynalazkach, skoro potrafił udzielać tak wymijających odpowiedzi. Mógł mi przecież niczego nie
zdradzić.
W chwili, gdy skończyliśmy jeść, poprosił mnie, żebym wyjęła jego łóżko z kredensu. Znając jego
upodobania, rozłożyłam je przed zasłoniętym balkonem. Wzdychając z zadowoleniem, położył się,
wspierając głowę na prostokątnej poduszeczce przywiązanej do jednego końca łóżka. Była wypchana
grochowinami i ziarnami kukurydzy. Według niego poduszka ta sprowadzała słodkie sny.
– Teraz jestem gotowy do drzemki – powiedział, popuszczając paska u spodni. W ten sposób
grzecznie mnie odprawiał.
Urażona, że nie chce ze mną rozmawiać o wynalazkach, zebrałam talerze na tacę i wypadłam z
pokoju. Jego chrapanie towarzyszyło mi aż do kuchni.
Tej nocy obudziłam się na dźwięk gitary. Automatycznie sięgnęłam po latarkę, którą trzymałam
koło mojego nisko zawieszonego hamaka i sprawdziłam godzinę. Było nieco po północy. Otuliłam się
szczelnie kocem i na palcach wyszłam na korytarz prowadzący na wewnętrzne patio.
Na patio na plecionym krześle siedział jakiś mężczyzna i grał na gitarze. Nie widziałam jego
twarzy, ale wiedziałam, że to ten sam mężczyzna, którego z Isidoro Baltazarem widzieliśmy i
słyszeliśmy podczas mojego pierwszego pobytu w tym domu. Podobnie jak wtedy, mężczyzna
przerwał grę, gdy tylko mnie zobaczył. Wstał z krzesła i wszedł do domu.
Kiedy tylko wróciłam do swojego pokoju, muzyka znowu się rozległa. Już miałam zasnąć, kiedy
usłyszałam czysty, mocny głos. Mężczyzna śpiewał do wiatru, wzywając go z ciszy i pustki.
Jakby w odpowiedzi na jego uporczywe wezwania, wiatr przybrał na sile. Z gwizdem dął przez
chaparral. Zrywał zeschnięte liście z drzew i zmiatał je w szeleszczące sterty pod ścianami domu.
Pod wpływem impulsu otworzyłam drzwi na patio. Wiatr wypełnił pokój niewypowiedzianym
smutkiem, nie smutkiem łez, lecz melancholijną samotnością pustyni, ziemi i starożytnych cieni.
Zawirował po pokoju niczym dym. Wciągałam g° z każdym oddechem. Osiadał ciężko w moich
płucach, lecz im głębiej oddychałam, tym lżejsza się czułam.
Wyszłam na dwór i przeciskając się między wysokimi krzakami, ruszyłam na tyły domu. Wybielone
ściany przyciągały światło księżyca i odbijały je na zamiecionej przez wiatr rozległej polanie.
Obawiając się, że ktoś mnie może zobaczyć, skradałam się od jednego drzewa owocowego do
drugiego, kryjąc się w cieniach rzucanych przez ^wiatło księżyca, aż wreszcie dopadłam dwóch
kwitnących drzewek pomarańczowych pod ścianą strzegących ścieżki do małego domku.
Wiatr przyniósł ze sobą dźwięk śmiechu i szeptu unoszących się nad chaparralem. Śmiało
weszłam na ścieżkę, lecz kiedy tylko stanęłam pod frontowymi drzwiami małego, ciemnego domku,
straciłam całą zimną krew. Drżąc z podniecenia, przesunęłam się do otwartego okna. Rozpoznałam
głosy Delii i Florindy, ale okno znajdowało się Zbyt wysoko, bym zobaczyła, co robią.
Nasłuchiwałam, spodziewając się, że usłyszę coś niezwykle ważnego, że doznam
oszałamiającego olśnienia, które mi pomoże zrozumieć to, po co tu przyszłam – moją umiejętność
śnienia. Ale usłyszałam tylko plotki. Tak mnie pochłonęły ich złośliwe uwagi, że parę razy roześmiałam
się na głos zapominając, że podsłuchuję.
Początkowo wydawało mi się, że obmawiają kogoś z zewnątrz, ale wkrótce się przekonałam, że
mówią o śniących kobietach, a ich najbardziej obraźliwe komentarze Ikierowane były pod adresem
Nelidy.
Powiedziały, że po tylu latach wciąż nie potrafi wyrwać się ze szponów świata. Nie tylko była
próżna – twierdziły, że całymi dniami siedzi przed lustrem – ale i rozpustna. Robiła wszystko, co w jej
mocy, żeby być seksualnie atrakcyjną i omamić Mariano Aureliano. Ktoś złośliwie zauważył, że w
końcu tylko ona mogłaby w sobie 'zmieścić jego ogromny, upajający organ.
Potem zaczęły rozmawiać o Clarze. Nazwały ją pompatycznym słoniem, który Jjważa, że jego
obowiązkiem jest obdarzać wszystkich błogosławieństwem. Obecnie przedmiotem jej zainteresowania
był Isidoro Baltazar, a darem jej nagie ciało. On jednak nie miał go posiąść, a tylko podziwiać. Dwa
razy dziennie, rano i wieczorem, raczyła go widokiem swojej nagości. Była przekonana, że w ten
sposób zapewni mło-llemu nagualowi seksualną sprawność.
Trzecią kobietą, o której rozmawiały, była Zulejka. Uznały, że Zulejka uroiła Sobie, że jest świętą i
Marią Panną. Jej tak zwana duchowość to nic innego jak tylko Szaleństwo. Co jakiś czas jej odbijało.
A za każdym razem, kiedy dostawała ataku Szaleństwa, sprzątała dom od piwnicy aż po dach, myła
nawet kamyki na patio lub Wokół domu.
Potem przyszła kolej na Hermelindę. Opisały jąjako bardzo trzeźwą, bardzo przyzwoitą, wzór
wartości klasy średniej. Podobnie jak Nelida, i ona po tylu latach nie mogła przestać starać się być
kobietą idealną, idealną piastunką domowego ogniska. Chociaż nie potrafiła gotować, szyć, haftować
czy grać na pianinie, by zabawić gości, Hermelinda chciała być znana – jak to określiły między
napadami śmiechu – jako taki Wzór dobrej kobiecości, jak Nelida chciała być wzorem złej.
Gdyby potrafiły połączyć swoje umiejętności, jak to zauważyła któraś z nich, stałyby się idealną
kobietą dla swojego pana i władcy: doskonałą w kuchni i salonie,

w fartuszku lub wieczorowej sukni, i świetną w łóżku z rozłożonymi nogami za każdym razem,
kiedy pan by sobie tego zażyczył.
Kiedy ucichły, popędziłam z powrotem do domu, do swojego pokoju i wskoczyłam na hamak. Ale
chociaż bardzo się starałam, już nie mogłam usnąć. Czułam, że wokół mnie pękła jakiś bańka
ochronna, niszcząc mój zachwyt, oczarowanie pobytem w domu czarownic. Myślałam tylko o tym, że
tym razem na własne życzenie tkwię w Sonorze z bandą zwariowanych staruszek, które nic, tylko
plotkują, chociaż mogłabym się bawić w Los Angeles.
Przyszłam po radę, ale zamiast tego zostałam zignorowana, a za jedynego towarzysza miałam
zgrzybiałego staruszka, którego podejrzewałam o to, że jest kobietą.
Kiedy rano zasiadłam z dozorcą do śniadania, byłam już ogarnięta takim świętym oburzeniem, że
nie mogłam przełknąć ani kęsa.
– Co się stało? – spytał staruszek, przyglądając mi się uważnie. Normalnie unikał ze mną kontaktu
wzrokowego. – Nie jesteś głodna?
Rzuciłam mu gniewne spojrzenie. Rezygnując ze wszelkich prób samokontroli, dałam upust
nagromadzonemu gniewowi i frustracji. Kiedy tak narzekałam, nagle wróciła mi trzeźwość myślenia.
Powiedziałam sobie w duchu, że nie powinnam obwiniać tego staruszka, że powinnam być wdzięczna,
bo okazał mi tyle dobroci. Było już jednak za późno, by się zatrzymać. Moje małostkowe żale żyły
własnym życiem. Coraz ostrzejszym głosem wyolbrzymiałam i zniekształcałam wydarzenia minionych
kilku dni. Ze złośliwą satysfakcją powiedziałam mu, że podsłuchałam kobiety.
– One w ogóle nie chcą mi pomóc – stwierdziłam z wielką autorytatywnością. – Ciągle tylko
plotkują. Mówiły straszne rzeczy o śniących kobietach.
– Co takiego usłyszałaś?
Z wielkim upodobaniem wszystko mu powtórzyłam. Sama byłam zdziwiona, z jak wielką
dokładnością potrafiłam sobie przypomnieć wszystkie szczegóły dotyczące ich złośliwych uwag.
– Najwyraźniej mówiły o tobie – oznajmił w chwili, kiedy skończyłam swoje sprawozdanie. –
Oczywiście w symboliczny sposób. – Odczekał, aż przyswoję sobie te słowa, po czym, zanim
zdążyłam zaprotestować, spytał niewinnie: – Ani trochę taka nie jesteś?
– Jak jasna cholera! – wybuchnęłam. – 1 nie wciskaj mi tu jakiegoś psychologicznego kitu. Nie
życzę sobie wysłuchiwać takich bzdur nawet od wykształconego człowieka, już nie wspominając o
takim pieprzonym robolu jak ty.
Dozorca ze zdumieniem wytrzeszczył oczy, a jego kruche ramiona obwisły. Nie czułam dla niego
żadnego współczucia, jedynie żal nad samą sobą. Zmarnowałam tylko czas, opowiadając mu, co
usłyszałam.
Już miałam powiedzieć, jaki błąd uczyniłam, udając się w tę długą, żmudną podróż i to wszystko na
nic, kiedy spojrzał na mnie z takim potępieniem, że zawstydziłam się swojego wybuchu.
– Jeżeli pohamujesz swój temperament zrozumiesz, że ci czarownicy nie robią, niczego po to, by
się sabawić, zrobić na kimś wrażenie, czy dać upust swej obsesyjności – powiedział z wielkim
spokojem. – Wszystko, co robią lub mówią, ma jakąś przyczynę, jakiś cel. – Spojrzał na mnie tak
intensywnie, że aż chciałam się cofnąć, ale nie mogłam. – Niech ci się nie wydaje, że jesteś tu na
wakacjach – podkreślił. – Dla czarowników, których ofiarą padłaś, nie istnieje coś takiego jak wakacje.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – spytałam ze złością. – Nie owijaj w bawełnę, tylko powiedz.
– A czy można to ująć jaśniej? – Jego głos był zwodniczo dobroduszny i naładowany większym
znaczeniem, niż mogłam sobie wyobrazić. – Czarownice zeszłej nocy już ci powiedziały, kim jesteś.
Użyły czterech kobiet z planety śniących jako wymówki, żeby opisać ciebie, szpicla, którym naprawdę
jesteś: szmatą z pretensjami do wielkości.
Mój szok był tak ogromny, że na chwilę odjęło mi mowę. Potem przez moje ciało przetoczył się
gniew gorący jak lawa.
– Ty wstrętny, mały gówniarzu! – wrzasnęłam i kopnęłam go w krocze. Jeszcze zanim moja noga
go dosięgła, błysnęła mi przed oczami wizja tego okropnego starucha, wijącego się z bólu na ziemi. Z
tym, że mój kopniak zawisł w powietrzu. Z szybkością boksera staruszek uskoczył.
Uśmiechnął się ustami, lecz jego oczy pozostały bez wyrazu i zimne, kiedy patrzył, jak się stroszę i
warczę.
– Wykorzystujesz na nagualu Isidoro Baltazarze wszystkie te sztuczki, o których mówiły
czarownice. Zostałaś do tego wyszkolona. Zastanów się nad tym. Tylko się nie denerwuj.
Otworzyłam usta, chcąc coś powiedzieć, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Mowę mi odjęły
nie tyle jego słowa, co druzgocąco obojętny, lodowaty ton. Już bym wolała, żeby na mnie ryknął, bo
wtedy wiedziałabym, jak zareagować: ryknęłabym jeszcze głośniej.
Nie było sensu się z nim kłócić. Byłam pewna, że ma rację. Był po prostu zgrzybiałym staruszkiem
o ciętym języku. Nie, nie zamierzałam się na niego wściekać, ale też nie chciałam go brać na
poważnie.
– Mam nadzieję, że się nie rozpłaczesz – ostrzegł mnie, zanim się otrząsnęłam z szoku. Wbrew
swemu postanowieniu, żeby się nie wściec na tego starego dziada, aż poczerwieniałam z gniewu.
– Oczywiście, że nie – warknęłam. Zanim znowu się na niego zamierzyłam, wrzasnęłam, że jest
tylko tanim robolem, służącym, który zasłużył sobie na to, żeby go stłuc za impertynencję, ale jego
twarde, nieubłagane spojrzenie sprawiło, że straciłam cały impet. W najmniejszym stopniu nie
zmieniając grzecznego, choć obojętnego tonu, jakoś zdołał mnie przekonać, że powinnam go
przeprosić. – Przepraszam – powiedziałam w końcu, i to zupełnie szczerze. – Mój temperament i złe
maniery zawsze zwyciężają.
– Wiem, ostrzegano mnie przed tobą – powiedział poważnie, po czym dodał z uśmiechem: – Zjedz
coś wreszcie.
Przez cały czas trwania posiłku byłam zupełnie spokojna. Żując powoli obserwowałam go
podejrzliwie. Chociaż nie wykonał żadnego przyjaznego gestu, wiedziałam,

że nie jest na mnie zły. Próbowałam się pocieszyć tą myślą, ale nie bardzo mi się to udało.
Wyczuwałam, że jego brak zdenerwowania nie jest rozmyślny czy wystudiowany. Nie starał się mnie
ukarać. Nic, co bym powiedziała, czy zrobiła, nie wywarłoby na nim żadnego wrażenia.
Przełknęłam ostatni kęs i z przekonaniem, które zdumiało mnie samą, powiedziałam pierwszą
rzecz, jaka mi przyszła do głowy:
– Nie jesteś dozorcą. Spojrzał na mnie i spytał:
– A jak ci się wydaje, kim jestem? – Na jego twarzy pojawił się uśmiech rozbawienia.
Uśmiech ten sprawił, że straciłam całą ostrożność. Ogarnęła mnie wielka lekkomyślność.
Wypaliłam – naturalnie zamierzając go obrazić – że jest kobietą, że jest Esperanzą. Z ulgą, że
wreszcie to z siebie wyrzuciłam, westchnęłam głośno i dodałam:
– To dlatego tylko ty masz lustro. Musisz wyglądać przekonywująco jako mężczyzna i kobieta.
– Sonorskie powietrze chyba ci zaszkodziło. – Zamyślił się. – To powszechnie znany fakt, że
rzadkie pustynne powietrze ma przedziwny wpływ na ludzi. – Ujął mnie za nadgarstek i ścisnął mocno,
a potem dodał: – Albo może masz taką naturę, że jesteś złośliwa, upierdliwa i bez zastanowienia
mówisz, co ci ślina na język przyniesie?
– Chichocząc pochylił się ku mnie i zaproponował, żebym się zdrzemnęła razem z nim. – To nam
dobrze zrobi. Oboje jesteśmy upierdliwi – powiedział.
– A więc to tak! – wykrzyknęłam, niepewna, czy mam się obrazić, czy wyśmiać jego propozycję. –
Chcesz, żebym się z tobą przespała, co? – Dodałam, że Esperanzą już mnie przed nim ostrzegła.
– Dlaczego nie chcesz się ze mną zdrzemnąć, skoro twierdzisz, że jestem Esperanzą? – spytał,
głaszcząc mnie po karku. Dotyk jego ciepłej ręki był kojący.
– Wcale nie – zaoponowałam słabo. – Po prostu nie cierpię drzemek. Nigdy nie śpię w ciągu dnia.
Podobno nawet w dzieciństwie nie cierpiałam leżakowania.
– Mówiłam szybko i nerwowo, zacinając się i powtarzając. Miałam ochotę wstać i wyjść, ale lekki
nacisk jego ręki na mojej szyi przyszpilił mnie do krzesła. – Wiem, że jesteś Esperanzą. – Upierałam
się buńczucznie. – Rozpoznaję jej dotyk, ma taki sam kojący wpływ jak twój. – Czułam, jak głowa mi
się chwieje, a oczy zamykają wbrew mojej woli.
– To prawda – przyznał łagodnie. – Dobrze ci zrobi, jak się położysz, choćby na chwilę. – Biorąc
moje milczenie za zgodę, podszedł do kredensu i wyjął swoje łóżko i dwa koce. Dał mi jeden.
Moje zdumienie było bezgraniczne. Nie wiedząc, dlaczego, położyłam się bez słowa protestu.
Przez przymknięte powieki patrzyłam, jak się przeciąga, aż mu trzaskają stawy. Strząsnął buty, rozpiął
pasek, po czym położył się koło mnie na łóżku. Pod osłoną cienkiego bawełnianego koca wyplątał się
ze spodni i niedbale rzucił je na podłogę koło butów.
Uniósł koc i pokazał mi się. Rumieniąc się spojrzałam na niego z ciekawością i zdumieniem. Jego
nagie ciało, podobnie jak ciało Esperanzy, okazało się zaprzeczeniem tego, za co je uważałam. Było
jędrne, bezwłose i gładkie. Był szczupły jak trzcina, a jednak umięśniony. I z pewnością był
mężczyzną, i to młodym!
Długo się nie zastanawiając wstrzymałam oddech i ostrożnie uniosłam koc.
Na dźwięk cichego kobiecego śmiechu zamknęłam oczy udając, że śpię. Wiedząc jednak, że
kobieta nie wejdzie do pokoju, rozluźniłam się. Założyłam ręce za głowę i oddałam się niesamowitemu
uczuciu, że dozorca i ciche śmiechy dochodzące z korytarza przywróciły pewną równowagę,
odbudowały czarodziejską bańkę wokół mnie. Nie wiedziałam, co przez to rozumiem – poza tym, że
im bardziej się rozluźniało moje ciało, tym bliższa byłam odpowiedzi.
XIV
Po powrocie z domu czarownic nie potrzebowałam już przymilania się ani zachęcania. Kobietom
tym udało się dać mi dziwną spójność, pewną stabilność emocjonalną, jakiej nie miałam nigdy
przedtem. Nie stałam się nagle innym człowiekiem, lecz * moje życie nabrało wyraźnego sensu. Moje
przeznaczenie było teraz dla mnie jasne: musiałam uwolnić swoją energię. I to wszystko. Sama
prostota.
Nie pamiętałam jednak, ani wyraźnie, ani choćby niejasno, wszystkiego, co się wydarzyło w ciągu
tych trzech miesięcy, jakie spędziłam w ich domu. Zadanie, jakim było przypomnienie sobie tego
trwało całe lata, zabrałam się do niego z pełną energią i zdecydowaniem.
Niemniej jednak nagual Isidoro Baltazar przestrzegł mnie przed zwodniczo-ściąjasno wytyczonych
celów i przesyconych emocjami postanowień. Powiedział, że pozbawione są one wszelkiej wartości,
gdyż prawdziwym polem działania dla czarowników jest codzienne życie, a tam powierzchowne
twierdzenia nie zniosły by presji.
Kobiety-czarownice mówiły mniej więcej to samo, lecz w bardziej harmonijny sposób. Tłumaczyły,
że ponieważ kobiety są wykorzystywane, łatwo się na wszystko godzą, lecz ich zgoda jest zwykłym
ugięciem się pod presją. Jeżeli jednak uda się przekonać kobiety o potrzebie zmiany ich zachowania,
to jest to już połowa sukcesu. Jeżeli nie będą się na wszystko zgadzały, ich świadomość będzie
nieskończenie trwalsza niż świadomość mężczyzn.
Miałam dwie opinie do rozważenia. Wydawało mi się, że obie są słuszne. Od czasu do czasu
wszystkie moje twierdzenia dotyczące czarownictwa kruszyły się pod presją świata codziennego, ale
nigdy nie musiałam rewidować swego zaangażowania w świat czarowników.
Krok po kroku zaczęłam nabierać coraz więcej energii koniecznej do śnienia. Oznaczało to, że
wreszcie zrozumiałam to, o czym mi mówiły kobiety: Isidoro Baltazar był nowym nagualem. I nie był
już mężczyzną. Świadomość ta również dała mi dość energii do tego, by co jakiś czas powracać do
domu czarownic.

Miejsce znane jako dom czarownic należało do wszystkich czarowników z grupy Mariano
Aureliano. Duży i masywny z zewnątrz, dom był nie do odróżnienia wśród innych budynków w tej
okolicy, ledwo się go dostrzegało – pomimo bujnie kwitnącego pnącza zwisającego z muru
otaczającego posiadłość. Czarownicy twierdzili, że ludzie mijają ten dom nie zauważając go, dlatego
że otula go delikatna mgła, cienka jak woal, widoczna dla oka, lecz niedostrzegalna dla umysłu.
Jednakże po wejściu do domu człowiek stawał się intensywnie i nieubłaganie świadomy tego, iż
wkroczył do innego świata. Trzy patio ocienione przez drzewka owocowe wpuszczały senne światło
do korytarzy i licznych pokoi. Najbardziej uderzające były podłogi z cegły i płytek ułożonych w wielce
skomplikowane wzory.
Dom czarownic nie był ciepłym miejscem, choć bardzo przyjaznym. Trudno go było określić
mianem domu, gdyż w jego bezosobowości, surowości było coś druzgocącego. Stanowił miejsce,
gdzie stary nagual Mariano Aureliano i jego czarownicy śnili swe sny i realizowali cele. Ponieważ
czarownicy ci nie zajmowali się światem codziennym, ich dom odzwierciedlał ich zainteresowanie
rzeczami nie z tej ziemi. Dom ten był prawdziwą miarą ich indywidualności, nie jako osób, lecz jako
czarowników.
W domu czarownic miałam do czynienia ze wszystkimi czarownikami z przyjęcia naguala Mariano
Aureliano. Nie nauczyli mnie czarów czy choćby śnienia. Według nich nie było tu nic do uczenia się.
Mówili, że moim zadaniem jest zapamiętać wszystko, co zachodziło między nimi wszystkimi i podczas
naszych początkowych spotkań. Miałam zapamiętać zwłaszcza wszystko, co mówiły albo robiły
Zulejka i Florinda
– chociaż Zulejka nigdy ze mną nie rozmawiała.
Za każdym razem, kiedy próbowałam prosić kogokolwiek z nich o pomoc, wprost mi jej odmawiali.
Twierdzili, że bez niezbędnej energii z mojej strony tylko by się powtarzali, a na to nie mają czasu.
Początkowo ich postawa wydawała mi się niełaskawa i niesprawiedliwa. Jednakże po jakimś
czasie zaprzestałam wszelkich prób wybadania ich i po prostu cieszyłam się ich obecnością i
towarzystwem. I uświadomiłam sobie, że oczywiście mieli całkowitą rację odmawiając udziału w
naszej ulubionej grze intelektualnej, jaką jest udawanie zainteresowania poprzez zadawanie tak
zwanych pytań sondujących duszę, które zazwyczaj są pozbawione wszelkiego znaczenia. A są go
pozbawione dlatego, że nie mamy energii do tego, by cokolwiek zrobić z odpowiedzią, jaką
moglibyśmy usłyszeć
– poza godzeniem się z nią lub zaprzeczeniem.
Poprzez nasze codzienne kontakty zrozumiałam mnóstwo rzeczy dotyczących ich świata. Śniący i
myśliwi ucieleśniali dwa całkowicie odmienne rodzaje zachowania.
Początkowo wydawało mi się, że grupa, którą mi opisano jako śniące – Nelida, Hermelinda i Clara
– składa się z myśliwych, gdyż stwierdziłam, że moje kontakty z nimi przebiegająna ściśle
codziennym, ziemskim poziomie. Dopiero później w pełni zrozumiałam, że sama ich obecność
powodowała – choć nie dawały mi żadnych wskazówek – zupełnie inne zachowanie z mojej strony. To
znaczy w ich obecności nie miałam potrzeby nieustannego zaznaczania swojej postawy. W takich
chwilach nigdy

nie miałam żadnych wątpliwości czy pytań. Kobiety te umiały sprawiać, bym dostrzegła– nawet nie
stwierdzając tego werbalnie – absurdalność własnego istnienia. A jednak nie czułam potrzeby
bronienia się.
Być może to właśnie dzięki temu brakowi nacisku, bezpośredniości, akceptowałam je, godziłam się
na nie bez żadnego oporu. Niedługo potem uświadomiłam sobie, że śniące kobiety kontaktując się ze
mną na ziemskim poziomie dawały mi model niezbędny do skanalizowania mojej energii. Chciały, bym
zmieniła swą skłonność do skupiania się na tak przyziemnych sprawach jak gotowanie, sprzątanie,
pranie, chodzenie do szkoły, czy zarabianie na życie. Mówiły, że trzeba to robić z innych względów.
Nie mogą to być przyziemne zajęcia, lecz artystyczne przedsięwzięcia, równie ważne jak inne.
Ponad wszystko jednak dzięki ich interakcjom ze sobą nawzajem oraz z kobieta-mi-myśliwymi
uświadomiłam sobie, jak są wyjątkowe. W swym człowieczeństwie, zwyczajności, były pozbawione
pospolitych ludzkich uczuć. Ich absolutna świadomość z łatwością współistniała z cechami
indywidualnymi: porywczością, zmiennością nastrój ó w, arogancją, szaleństwem czy przymilnością.
I W obecności i towarzystwie którejkolwiek z tych czarodziejek doświadczałam przedziwnego
uczucia, że przebywam na nieustających wakacjach. Było to jednak tylko złudzenie. One wciąż
znajdowały się na wojennej ścieżce. A wrogiem było pojęcie, ja". ; W domu czarownic poznałam
również Yincente i Silvio Manuela, dwóch innych [czarowników z grupy Mariano Aureliano.
Yincente najwyraźniej miał hiszpańskie dziedzictwo. Dowiedziałam się, że jego rodzice pochodzili z
Katalonii. Był to szczupły mężczyzna o arystokratycznym wyglądzie, o zwodniczo drobnych dłoniach i
stopach. Łaził w kapciach, a od koszul wolał górę od piżamy rozchełstaną nad spodniami khaki.
Policzki miał różowe, lecz poza tym był blady. Pięknie przystrzyżona kozia bródka stanowiła elegancki
wyjątek w jego niechlujnym wyglądzie.
Nie tylko przypominał naukowca, lecz również nim był. Książki w pokoju, w którym spałam,
należały do niego, czy też raczej to on je gromadził, czytał, troszczył się o nie. Jego erudycja robiła
ogromne wrażenie – nie było rzeczy, na której by się nie znał – dlatego, że zawsze zachowywał się jak
uczeń. Byłam przekonana, że rzadko rzeczywiście jest uczniem, gdyż z całą pewnością wiedział
więcej niż inni. Z wielką szczodrością ducha użyczał swej wiedzy innym – zachowując przy tym
ogromną naturalność i nigdy nie zawstydzając innych za to, że wiedzą mniej.
Był też Silvio Manuel. Był to mężczyzna średniego wzrostu, korpulentny, pozbawiony brody i
brązowoskóry. Ten tajemniczy Indianin o złowrogim wyglądzie był doskonałym przykładem tego, jak
sobie wyobrażałam groźnego brujo*. Jego ponury wygląd mnie przerażał, a małomówność kryła w
sobie, jak sądziłam, gwałtowną naturę.
Dopiero kiedy go poznałam, uświadomiłam sobie, jak bardzo lubił stwarzać taki wizerunek samego
siebie. Był najbardziej otwartym i, moim zdaniem, najbardziej cza* hiszp. – czarownik.

rającym ze wszystkich czarowników. Jego namiętnością były sekrety i plotki, nie miało żadnego
znaczenia czy są prawdziwe, czy wymyślone. Wszyscy niezwykle sobie ceniliśmy te jego opowieści.
Znał też niezliczoną liczbę, dowcipów, głównie świńskich. Tylko on lubił oglądać telewizję i zawsze był
na bieżąco, jeśli chodzi o wiadomości ze świata. Powtarzał je pozostałym, koloryzując przy tym
straszliwie i przyprawiając je sporą dawką złośliwości.
Sihdo Manuel wyśmienicie tańczył. Jego znajomość rozmaitych tańców tubylczych, świętych,
obrosła legendą. Poruszał się z wielką żywiołowością i często prosił mnie do tańca. Czy to
wenezuelskie joropo, cumbia, samba, tango, twist, rock--and-roll czy bolero policzek przy policzku –
znał je wszystkie.
Przebywałam również z Johnem, Indianinem, którego przedstawił mi nagual Maria-no Aureliano w
Tuscon w Arizonie. Jego okrągłość, luz i jowialność stanowiły tylko fasadę. Był najbardziej
nieprzystępnym ze wszystkich czarowników. Jeździł swąpółcię-żarówkąpo sprawunki dla wszystkich.
Naprawiał też wszystkie urządzenia w domu.
Jeżeli nie zawracałam mu głowy pytaniami czy komentarzami i siedziałam cicho, zabierał mnie po
sprawunki i pokazywał, jak się naprawia różne rzeczy. Od niego się dowiedziałam, jak się wymienia
uszczelki i naprawia cieknący kurek albo spłuczkę, jak się naprawia żelazko, włącznik światła, jak się
zmienia olej i świece zapłonowe w moim samochodzie. Pod jego przewodnictwem prawidłowe
używanie młotka, śrubokrętu, piły, czy wiertarki elektrycznej stało się dla mnie zupełnie naturalną
umiejętnością.
Jedyną rzeczą, jakiej żadne z nich dla mnie nie robiło, było odpowiadanie na moje pytania i próby
zbadania ich świata. Za każdym razem, kiedy chciałam ich w to wciągnąć, odsyłali mnie do naguala
Isidoro Baltazara. Ich standardową reakcją było: ―On jest nowym nagualem. Jego obowiązkiem jest się
tobą zajmować. My jesteśmy tylko twoimi wujkami i ciociami".
Na początku nagual Isidoro Baltazar był dla mnie co najmniej tajemnicą. Nie miałam pewności,
gdzie właściwie mieszka. Niepomny na wszelkie plany i stałe zajęcia, o każdej porze dnia potrafił
pojawić się w pracowni lub z niej zniknąć. Dzień i noc niczym się dla niego nie różniły. Spał, kiedy czuł
zmęczenie – czyli prawie nigdy – i jadł, kiedy był głodny – czyli prawie zawsze. W przerwach w tej
gorączkowej bieganinie pracował ze zdumiewającym skupieniem. Jego umiejętność rozciągania i
sprężania czasu była dla mnie czymś niepojętym. Byłam przekonana, że spędziłam w jego
towarzystwie godziny, a nawet całe dni, choć w rzeczywistości mogły to być zaledwie chwile,
wykradzione mu tu i tam w ciągu dnia lub nocy z tego, co akurat robił.
Zawsze uważałam się za energiczną osobę. Za nim jednak nie potrafiłam nadążyć-Zawsze był w
ruchu – a przynajmniej tak mi się wydawało – czujny i aktywny, zawsze gotowy rozpocząć jakieś
przedsięwzięcie. Jego wigor był wręcz niewiarygodny.
Dużo później w pełni zrozumiałam, że źródłem nieograniczonej energii Isidoro Baltazara jest fakt, iż
nie przywiązywał zbytniej wagi do własnej osoby. To jego niezachwiane wsparcie, niedostrzegalne,
choć mistrzowskie machinacje pozwoliły mi utrzymać się.
na właściwej drodze. Cechowała go pewna beztroska, czysta radość o subtelnym, choć silnym
wpływie, dzięki któremu niezauważalnie wkroczyłam na nową ścieżkę, na której już nie musiałam
grać, udawać czy wykorzystywać swych kobiecych sztuczek.
Jego przewodnictwo było tak nieodparte dlatego, że Isidoro Baltazar nie kierował się żadnym
ukrytym motywem. Nie miał w sobie za grosz zaborczości, a jego przewodnictwa nie cechowały żadne
obietnice czy sentymentalizm.
Nie popychał mnie w żadnym konkretnym kierunku. To znaczy, nie radził mi, jaką drogę obrać, czy
jakie książki czytać. Tę kwestię w całości pozostawił mnie samej.
Istniał tylko jeden warunek, przy którym się upierał: miałam pracować bez żadnego konkretnego
celu, oprócz rozwijania przyjemnego procesu myślenia. Zatrważające przedsięwzięcie! Nigdy nie
rozważałam myślenia w tych kategoriach, ani w ogóle w żadnych innych. Chociaż nie miałam nic
przeciwko chodzeniu do szkoły, niewątpliwie nigdy nie uważałam nauki za coś szczególnie
przyjemnego. Był to po prostu mój obowiązek, który wykonywałam zazwyczaj w pośpiechu i po linii
najmniejszego oporu.
Nie mogłam się nie zgodzić z tym, co Florinda i jej towarzysze wprost mi powiedzieli podczas
naszego pierwszego spotkania: chodziłam do szkoły nie po to, by posiąść jakąś wiedzę, lecz po to, by
się dobrze bawić. To, że dostawałam dobre stopnie, było bardziej kwestią szczęścia i wygadania niż
pilności. Miałam dość dobrą pamięć. Umiałam nawijać. I wiedziałam, jak przekonać innych.
Kiedy już się otrząsnęłam z początkowego wstydu spowodowanego tym, że musiałam się do tego
przyznać i zaakceptować fakt, iż moje intelektualne pretensje to tylko poza, że potrafię myśleć tylko
płytko, poczułam wielką ulgę. Byłam gotowa oddać się pod kuratelę czarowników i podporządkować
się planowi nauki Isidoro Baltazara. Ku memu wielkiemu rozczarowaniu, plan taki w ogóle nie istniał.
Isidoro Baltazar nalegał jedynie, bym przestała się uczyć i czytać poza domem. Uważał, że proces
myślenia to prywatny, niemal tajemny rytuał, którego nie można odprawiać poza domem, na widoku
publicznym. Porównywał proces myślenia z zaczynem z ciasta. Może wyrosnąć jedynie w domu.
– Oczywiście najłatwiej można coś zrozumieć w łóżku – powiedział mi kiedyś. Wyciągnął się na
swoim łóżku, wsparł głowę na kilku poduszkach i założył prawą nogę na lewą, opierając prawą kostkę
na uniesionym kolanie lewej nogi.
Nie zastanawiałam się zbytnio nad tym absurdalnym twierdzeniem, lecz wcielałam je w życie za
każdym razem, kiedy byłam sama w domu. Z książką opartą o klatkę piersiową, zapadałam w głęboki
sen. Przewrażliwiona na punkcie swej tendencji do bezsenności bardziej cieszyłam się snem niż
zdobywaniem wiedzy.
Niekiedy jednak, tuż przed utratą przytomności, czułam jakby na mojej głowie zaciskały się czyjeś
ręce, delikatnie uciskając moje skronie. Zanim zdążyłam to sobie uświadomić, automatycznie
przebiegałam wzrokiem stronę i unosiłam stamtąd całe akapity. Słowa tańczyły mi przed oczami, aż
zbitki pojęć eksplodowały w mojej głowie jak objawienie.
Pragnąc rozgryźć tę nową możliwość, jaka się przede mną pojawiła, parłam do przodu jak
popędzana przez jakiegoś nieubłaganego nadzorcę. Zdarzały się jednak chwile, kiedy

ten rozwój umysłu i metoda wyczerpywały mnie, zarówno fizycznie, jak i mentalnie. W takich
chwilach pytałam Isidoro Baltazara o wiedzą intuicyjną, o ten nagły błysk wglądu, rozumienia, który
czarownicy powinni doskonalić przede wszystkim.
Zawsze mi wtedy mówił, że poznanie w sposób intuicyjny nie ma żadnego znaczenia. Błyski intuicji
należy przetłumaczyć na jakąś spójną myśl, inaczej są bezcelowe. Porównywał błyski intuicji do
niewytłumaczalnych zjawisk. Obie te rzeczy znika-jąrównie szybko jak się pojawiają. Jeżeli
natychmiast się ich nie wzmocni, pojawią się wątpliwości i roztargnienie, gdyż umysł jest tak
uwarunkowany, by działać w sposób praktyczny i akceptować tylko to, co jest weryfikowanie i
wymierne.
Wyjaśnił mi, że czarownicy to bardziej ludzie wiedzy niż ludzie rozumu. Jak o tacy, o krok
wyprzedzaj ą zachodnich intelektualistów, którzy zakładają, że rzeczywistość – często utożsamianą z
prawdą – można poznać poprzez rozum. Czarownik twierdzi, że wszystko, co poznawalne poprzez
rozum, jest procesem myślowym, lecz tylko przez zrozumienie naszego istnienia na jego najbardziej
wyrafinowanym i skomplikowanym poziomie możemy ostatecznie znieść granice, za pomocą których
rozum określa rzeczywistość.
Isidoro Baltazar wyjaśnił mi, że czarownicy kultywują całość swego istnienia. To znaczy, że
niekoniecznie dokonują rozgraniczenia między stroną rozumową a intuicyjną. Wykorzystuj ą obie te
strony do osiągnięcia wymiaru świadomości, który nazywają cichą wiedzą, znajdującą się poza
językiem, poza myślą.
Raz za razem Isidoro Baltazar podkreślał, że po to, by wyciszyć racjonalność najpierw należy
zrozumieć swój proces myślowy na jego najbardziej wyrafinowanym i złożonym poziomie. Uważał, że
filozofia, począwszy od klasycznej myśli greckiej, zapewnia najlepszą drogę do wyjaśnienia tego
procesu myślowego. Niezmordowanie powtarzał, że wszystko jedno czy jesteśmy uczonymi, czy
laikami, jesteśmy też spadkobiercami intelektualnej tradycji Zachodu. A to oznacza, że pomimo
naszego poziomu wykształcenia i wyrobienia, pozostajemy niewolnikami tej intelektualnej tradycji i jej
sposobu interpretowania rzeczywistości.
Twierdził, że jedynie powierzchownie jesteśmy skłonni zaakceptować, iż to, co uważamy za
rzeczywistość jest tworem kulturowo zdeterminowanym. Musimy zaakceptować na najgłębszym z
możliwych poziomie, że kultura jest produktem długiego, wysoce selektywnego, wysoce rozwiniętego
i, co nie mniej ważne, bardzo przymusowego procesu, który osiąga swą kulminację w umowie
społecznej uniemożliwiającej nam dojrzenie innych możliwości. Czarownicy usiłują zdemaskować fakt,
że rzeczywistość jest dyktowana i podtrzymywana przez rozum, że idee i myśli biorące się z rozumu
stają się systemami wiedzy nakazującymi nam określony sposób widzenia i postępowania oraz że
wszyscy ulegamy niewiarygodnemu naciskowi, by zaakceptować pewne ideologie.
Podkreślał, że czarowników interesuje postrzeganie świata inaczej niż to określa nasza kultura.
Kulturalnie zdeterminowane jest to, że nasze osobiste doświadczenia oraz wspólna umowa społeczna
dotycząca tego, co nasze zmysły potrafią postrzegać, dyktują to, co postrzegamy. Wszystko spoza
tego umownego wymiaru postrzegania jest automatycznie odrzucane i ignorowane przez racjonalny
umysł. W ten sposób krucha tarcza założeń nigdy nie zostaje naruszona.
Czarownicy nauczają, że percepcja zachodzi poza wymiarem sensorycznym. Wiedzą, że istnieje
coś o wiele rozległejszego niż zdolności percepcyjne naszych zmysłów. Mówią, że percepcja odbywa
się w miejscu poza ciałem, poza zmysłami. Ale nie wystarczy po prostu uwierzyć w tę przesłankę. Nie
jest to tylko kwestia przeczytania lub usłyszenia o tym. By wcielić to w życie, trzeba tego doświadczyć.
Isidoro Baltazar mówił, że czarownicy przez całe życie aktywnie usiłują zniszczyć tę kruchą tarczę
założeń. Nie rzucają się jednak ślepo w ciemność. Są przygotowani. Wiedzą, że za każdym razem,
kiedy skaczą w nieznane, muszą mieć dobrze rozwiniętą racjonalną stronę umysłu. Dopiero wtedy
mogą wytłumaczyć i zrozumieć wszystko, co przyniosą ze swych wypraw w nieznane.
Dodał, że nie chodzi o to, abym zrozumiała to, co robią czarownicy poprzez czytanie prac
filozoficznych. Powinnam raczej dostrzec, że zarówno filozofia, jak i cza-rownictwo są wysoce
wyrafinowanymi formami wiedzy abstrakcyjnej. Tak dla czarownika, jak i filozofa, prawda o naszym
istnieniu-na-świecie nie pozostaje nieprzemyślana. Czarownik jednak idzie krok dalej. Działa na
poziomie odkryć, które znajdują się poza naszymi kulturowo akceptowanymi możliwościami.
Isidoro Baltazar twierdził, że filozofowie to intelektualni czarownicy. Jednakże ich badania i
poszukiwania ograniczają się do przedsięwzięć umysłowych. Filozofowie mogą wpływać na świat,
który tak dobrze rozumieją i wyjaśniają jedynie w kulturowo zdeterminowany sposób. Filozofowie
przyczyniają się do już istniejącej wiedzy. Interpretują i reinterpretują istniejące teksty filozoficzne.
Nowe myśli i idee mające swe źródło w intensywnych studiach nie zmieniają ich, może tylko w sensie
psychologicznym. Mogą się stać lepszymi, bardziej wyrozumiałymi ludźmi – lub wręcz przeciwnie.
Jednakże nic, co robią na poziomie filozoficznym nie zmieni ich sensorycznej percepcji świata, gdyż
filozofowie działają w obrębie porządku społecznego. Podtrzymują go, nawet jeżeli nie zgadzają się z
nim intelektualnie. Filozofowie to niespełnieni czarownicy.
Czarownicy również oddziałuj ą na już istniejącą wiedzę, lecz nie poprzez akceptację tego, co
zostało ustalone i udowodnione przez innych czarowników. Czarownicy muszą na nowo udowadniać
samym sobie, że to, co jest akceptowane, rzeczywiście istnieje i rzeczywiście podlega percepcji. By
spełnić to monumentalne zadanie, czarownicy potrzebują dodatkowej energii, którą zdobywają
odcinając się od porządku społecznego, lecz nie wycofując się ze świata. Łamią umowę społeczną,
która definiuje rzeczywistość, ale nie zakłócają samego procesu.
XV
Krótko po tym jak w Mexicali przekroczyliśmy granicę, ogarnęła mnie niepewność. Moje
uzasadnienie wyjazdu z Isidoro Baltazarem do Meksyku, które przedtem uznawałam za tak
błyskotliwe, teraz wydawało mi się jedynie mętną wymówką, aby zmusić go, by mnie ze sobą zabrał.
Teraz wątpiłam, czy – tak jak twierdziłam – będę potrafiła czytać o teoriach socjologicznych w domu
czarownic.

Wiedziałam, że będę. robiła dokładnie to samo, co podczas wszystkich poprzednich wizyt: dużo
spania, dziwacznych snów i rozpaczliwe próby zrozumienia, czego ode mnie chcą ci ludzie ze świata
czarowników.
– Żałujesz? – Na dźwięk głosu Isidoro Baltazara aż podskoczyłam. Patrzył na mnie z ukosa i
pewnie przyglądał mi się tak już od dłuższego czasu.
– Oczywiście, że nie – zaprzeczyłam czym prędzej, zastanawiając się, czy chodzi mu o moje
ogólne odczucia, czy o milczenie. Wyjąkałam parę głupstw o upale, po czym odwróciłam głowę i
wyjrzałam przez okno.
Już się nie odezwałam, głównie dlatego, że byłam przestraszona i przygnębiona. Czułam, jak
niepokój pełznie po mojej skórze niczym stado mrówek.
Isidoro Baltazar zaś właśnie się rozgrzewał. Był w euforii. Śpiewał i opowiadał mi zwariowane
dowcipy. Recytował wiersze po angielsku, hiszpańsku i portugalsku. Nawet pieprzne ploteczki o
naszych znajomych z UCLA nie zdołały rozwiać mojego smutku. Nie przejmował się tym, że nie
stanowiłam zbyt wdzięcznej widowni. Nawet kiedy wrzasnęłam, żeby dał mi spokój, nie stracił dobrego
nastroju.
– Gdyby ktoś nas obserwował, wziąłby nas za stare małżeństwo – zauważył między dwoma
napadami śmiechu.
Pomyślałam ze zniechęceniem, że gdyby obserwowali nas czarownicy, domyśliliby się, że coś jest
nie tak. Domyśliliby się, że Isidoro Baltazar i ja nie jesteśmy sobie równi. Ja jestem rzeczowa i
stanowcza w podejmowaniu decyzji i działaniu, jego decyzje i postępowanie, niezależnie od wyniku,
są płynne, a miarą ich ostateczności jest to, że bierze za nie pełną odpowiedzialność, choćby były
trywialne i nic nie znaczące.
Jechaliśmy prosto na południe. Nie kluczyliśmy jak zwykle, by dotrzeć do domu czarownic. Kiedy
zostawiliśmy za sobąGuyamas – nigdy przedtem nie wyjechaliśmy tak daleko na południe w drodze
do domu czarownic – spytałam:
– Dokąd mnie zabierasz?
– Przed nami długa droga – odparł lekkim tonem. – Nie przejmuj się.
Tak samo odpowiedział, gdy spytałam jeszcze raz podczas obiadu w Navojoa.
Opuściliśmy Navojoa i ruszyliśmy na południe, kierując się w stronę Mazatlan. Nie posiadałam się
z niepokoju. Około północy Isidoro Baltazar zjechał z głównej autostrady na wąską nie asfaltowaną
drogę. Półciężarówka się kołysała i grzechotała na wybojach i kamieniach. Główna autostrada za nami
była widoczna tylko przez chwilę w słabym świetle tylnych świateł, po czym zupełnie zniknęła,
pochłonięta przez krzaki obrastające drogę. Po potwornie długiej jeździe raptownie się zatrzymaliśmy i
Isidoro Baltazar zgasił reflektory.
– Gdzie jesteśmy? – spytałam, rozglądając się. Przez chwilę nic nie widziałam. Potem, kiedy moje
oczy przyzwyczaiły się do ciemności, dojrzałam dwie maleńkie białe plamki daleko przed nami.
Malutkie gwiazdeczki, które wyglądały tak, jakby spadły z nieba. Intensywny zapach jaśminu pnącego
się po dachu i spływającego w dół tak całkowicie został wyparty z mojego umysłu, że kiedy nagle go
rozpoznałam, miałam wrażenie, że czułam ten aromat tylko w jakimś śnie. Zaczęłam chichotać.
Ogarnęło mnie niemal dziecinne uczucie zachwytu i zdumienia. Byliśmy w domu Esperanzy.
– To tutaj pierwszy raz przyjechałam z Delią Flores – wymamrotałam pod nosem, po czym wzięłam
Isidoro Baltazara za rękę i spytałam: – Ale jak to możliwe? – W jednej chwili nieomal zadławiłam się z
niepokoju.
– Co? – spytał zdumionym tonem. Był poruszony i wzburzony. Jego ręka, zazwyczaj ciepła, teraz
była lodowato zimna.
– Ten dom stał na przedmieściach Ciudad Obregon, ponad sto mil na północ!
– wrzasnęłam. – Sama tu przyjechałam. I w ogóle nie zbaczałam z asfaltowanej drogi.
– Rozejrzałam się w ciemnościach i przypomniałam sobie, że pojechałam z tego domu również do
Tuscon i nigdy w życiu nie byłam w Navojoa czy w jego okolicach.
Isidoro Baltazar przez parę minut milczał. Najwyraźniej był pochłonięty poszukiwaniem odpowiedzi.
Wiedziałam, że nie znajdzie takiej, która by mnie zadowoliła. Wzruszył ramionami i odwrócił się do
mnie twarzą. W jego głosie zabrzmiała jakaś moc – podobna do tej, jaką posiadał nagual Mariano
Aureliano – kiedy powiedział, że nie ma żadnych wątpliwości, że śniłam na jawie gdy razem z Delią
wyjechałam 2 Hermosillo do domu uzdrowicielki.
– Proponuję, żebyś dała sobie z tym spokój – zaczął mnie namawiać. – Z własnego doświadczenia
wiem, jak umysł potrafi kluczyć, by uporządkować to, co jest nie do uporządkowania.
Już miałam zaprotestować, kiedy mi przerwał i wskazał na światło zbliżające się w naszą stronę.
Uśmiechnął się z oczekiwaniem, jakby dobrze wiedział, do kogo należy ten ogromny, chwiejący się
cień na ziemi.
– To dozorca – wymamrotałam ze zdumieniem, kiedy mężczyzna stanął przed nami. Pod wpływem
impulsu zarzuciłam mu ręce na szyję i ucałowałam w oba policzki. – Nie spodziewałam się, że cię tu
zobaczę – wyjąkałam.
Uśmiechnął się zarozumiale, ale nie odpowiedział. Objął Isidoro Baltazara, parę razy poklepał go
po plecach, jak to przy powitaniu robią Latynosi, po czym coś mu szepnął. Choć nadstawiałam ucha,
nie mogłam zrozumieć ani słowa. Zaprowadził nas do domu.
W solidnych drzwiach frontowych było coś złowieszczego. Były zamknięte, podobnie jak
okratowane okna. Zza grubych ścian nie wydobywał się żaden dźwięk, żadne światło. Okrążyliśmy
dom i znaleźliśmy się na podwórku otoczonym wysokim ogrodzeniem, po czym stanęliśmy pod
drzwiami prowadzącymi do czterech pokoi. Nieco się uspokoiłam, kiedy rozpoznałam te drzwi. Był to
ten sam pokój, do którego mnie zaprowadziła Delia Flores. Był tak samo skąpo umeblowany, jak to
zapamiętałam: wąskie łóżko, stolik i parę krzeseł.
Dozorca postawił lampę naftową na stole, po czym nakłonił mnie, bym usiadła. Odwrócił się do
Isidoro Baltazara, otoczył go ramieniem i wyszedł na ciemny korytarz. Nagłość ich wyjścia wprawiła
mnie w osłupienie. Zanim całkowicie otrząsnęłam się ze zdziwienia i wahania, czy powinnam pójść za
nimi, dozorca pojawił się ponownie. Podał mi koc, poduszkę, latarkę i nocnik.
– Wolałabym korzystać z wychodka – powiedziałam sztywno. Dozorca wzruszył ramionami, po
czym wsunął nocnik pod łóżko.

– Na wypadek, gdybyś musiała z niego skorzystać w środku nocy. – Oczy zalśniły mu radośnie,
kiedy powiedział, że Esperanza trzyma na zewnątrz wielkiego, czarnego psa obronnego. – Nie cacka
się z obcymi, którzy nocą włóczą się po podwórzu. – Jak na zawołanie usłyszałam głośne szczekanie
psa.
– Ja nie jestem obca – rzuciłam lekkim tonem, próbując zignorować złowieszczą nutę w tym
ujadaniu. – Już tu kiedyś byłam. Znam tego psa. Dozorca ze zdziwieniem uniósł brwi i spytał:
– A czy ten pies zna ciebie?
Spojrzałam na niego gniewnie. Westchnął, wziął ze stolika lampę naftową i odwrócił się do wyjścia.
– Nie zabieraj światła – powiedziałam szybko zachodząc mu drogę. Próbowałam się uśmiechnąć,
ale przychodziło mi to z trudem. – Gdzie są wszyscy? – Udało mi się w końcu spytać. – Gdzie
Esperanza i Florinda?
– W tej chwili tylko ja tu jestem obecny – powiedział.
– A gdzie jest Isidoro Baltazar? – spytałam, ogarnięta paniką. – Obiecał, że zabierze mnie do domu
czarownic. Muszę popracować nad esejem. – Słowa, myśli, mieszały mi się, kiedy zaczęłam
tłumaczyć, dlaczego towarzyszę Isidoro Baltazarowi w jego podróży do Meksyku. Byłam bliska łez,
kiedy powiedziałam dozorcy, jakie to dla mnie ważne, żeby ukończyć tę pracę,
Bardzo uspokajająco poklepał mnie po plecach, wydając z siebie kojące dźwięki, jakby mówił do
dziecka.
– Isidoro Baltazar śpi. Znasz go. Jak tylko przyłoży głowę do poduszki, zasypia jak kamień. –
Uśmiechnął się lekko i dodał: – Zostawię swoje drzwi otwarte na wypadek, gdybyś mnie potrzebowała.
Zawołaj, jeżeli będziesz miała jakiś zły sen, a zaraz przyjdę.
Zanim zdążyłam mu powiedzieć, że nie miewam złych snów od ostatniego pobytu w Sonorze,
dozorca zniknął w ciemnym korytarzu.
Lampa naftowa na stole zaczęła migotać i parę chwil później zgasła. Zapanowały egipskie
ciemności. Położyłam się w ubraniu i zamknęłam oczy. Panowała kompletna cisza, tylko z oddali
dochodził dźwięk cichego, chrapliwego oddechu. Świadoma tego odgłosu oddychania oraz twardości i
wąskości łóżka, wkrótce zaprzestałam prób zaśnięcia.
Z latarką w ręku bezszelestnie wyszłam na korytarz w nadziei, że znajdę Isidoro Baltazara albo
dozorcę. Cicho pukałam po kolei do każdych drzwi. Nikt nie otwierał. Z pokoi nie dochodził żaden
dźwięk. W całym domu zapanowała dziwna, niemal przytłaczająca cisza. Ucichły nawet szelesty i
ćwierkanie na dworze. Tak jak podejrzewałam, zostałam w domu zupełnie sama.
Zamiast się tym martwić, postanowiłam zajrzeć do pokoi. Było to osiem sypialni tej samej wielkości
i tak samo urządzonych. Dość małe, idealnie kwadratowe, za jedyne umeblowanie miały tylko łóżko i
stolik nocny. Ściany i dwa okna we wszystkich były pomalowane na biało, a płytki na podłodze
układały się w skomplikowany wzór. Otworzyłam przesuwane drzwi szaf, delikatnie naciskając stopą
ich lewy dolny rógJakimś cudem wiedziałam, że stuknięcie lub delikatne kopnięcie w to miejsce
uruchamia mechanizm otwierający.
Schowałam do jednej szafy koce ułożone w stertę na podłodze i podeszłam do sekretnych
drzwiczek. Zdjęłam ukryty rygiel zamaskowany jako gniazdko elektryczne w ścianie. Ponieważ nie
potrafiłam już się niczemu dziwić, zaakceptowałam to, iż wiedziałam o tych drzwiach, co oczywiście
nie mieściło mi się w świadomym umyśle.
Otworzyłam sekretne drzwiczki, przeczołgałam się przez maleńkie przejście i znalazłam się w
szafie w pokoju obok. Bez większego zdziwienia – ponieważ już o tym wiedziałam – odkryłam, że
przeciskając się przez te ukryte przejścia mogę się przedostać do kolejnych siedmiu pokoi.
Zaklęłam pod nosem, kiedy latarka zgasła. Mając nadzieję, że baterie jeszcze zadziałają, wyjęłam
je, a potem wcisnęłam z powrotem. Na nic, wyczerpały się. Ciemność była tak gęsta, że nie widziałam
własnych dłoni. Bojąc się, że uderzę się o drzwi albo ścianę, powoli wymacałam drogę na korytarz.
Wysiłek był tak wielki, że sapałam i drżałam, kiedy się wyprostowałam i oparłam o ścianę. Dłuższą
chwilę stałam na korytarzu zastanawiając się, w którą stronę iść do swojego pokoju.
Z oddali dobiegły mnie strzępki głosów. Nie wiedziałam, czy dźwięk ten wydobywa się z domu, czy
z podwórza. Poszłam za nim. Zaprowadził mnie na patio. Wyraźnie przypomniałam sobie to zielone,
niemal tropikalne patio za kamiennym, łukowato sklepionym przejściem, jego paprocie i gęste listowie,
zapach kwiatów pomarańczy i winorośl.
Ledwo zrobiłam parę kroków, kiedy zobaczyłam olbrzymią sylwetkę psa odbijającą się cieniem na
murze. Bestia zawarczała, na widok jej płonących ślepi przeszedł mi dreszcz po plecach.
Zamiast poddać się strachowi, poczułam, że dzieje się coś przedziwnego. Zupełnie jakbym dotąd
była złożona jak japoński wachlarz albo figurka wycięta z papieru, nagle się rozwinęłam.
Towarzyszące temu odczucie fizyczne było niemal bolesne.
Pies obserwował mnie, zdezorientowany. Zaczął skamleć jak szczeniak. Położył uszy po sobie i
skulił się w kłębek na ziemi. Ja zaś stałam jak wryta. Nie bałam się. Po prostu nie mogłam się
poruszyć. Potem, jakby to była najnaturalniejsza rzecz na świecie, zwinęłam się z powrotem,
odwróciłam i poszłam. Tym razem bez żadnego problemu znalazłam swój pokój.
Obudziłam się z bólem głowy i wrażeniem, że przez całą noc nie zmrużyłam oka, które to
wrażenie, mając kłopoty z bezsennością, znałam tak dobrze. Bolały mnie wszystkie mięśnie.
Jęknęłam głośno, słysząc otwierające się drzwi i widząc światło padające na moją twarz. Słabo
spróbowałam przewrócić się na drugi bok, nie spadając przy tym z wąskiego łóżka.
– Dzień dobry! – wykrzyknęła Esperanza, wchodząc do pokoju z naręczem spódnic i halek. –
Właściwie to dobre popołudnie! – poprawiła się, pokazując na słońce Wpadające przez otwarte drzwi.
Emanowała z niej jakaś cudowna wesołość, a w głosie

zabrzmiała zachwycająca siła, kiedy powiedziała, że to ona wpadła na pomysł, żeby wynieść moje
książki i papiery z półciężarówki, zanim Isidoro Baltazar wyjedzie ze starym nagualem w góry.
Usiadłam raptownie. Byłam już w pełni rozbudzona.
– Dlaczego Mariano Aureliano się ze mną nie przywitał? Dlaczego Isidoro Baltazar mi nie
powiedział, że wyjeżdża? – wyrzuciłam z siebie.
Wspomniałam jej, że teraz nigdy nie skończę swojego eseju i nie dostanę się na studia
doktoranckie.
Esperanza chwilę przyglądała mi się z dziwnym wyrazem twarzy, po czym powiedziała, że pisanie
tego eseju to taka interesowność, że nigdy nie zdołam go dokończyć.
Zanim zdążyłam jej powiedzieć, że osobiście nie zależy mi na dostaniu się na studia doktoranckie,
dodała:
– Nie piszesz tego eseju, żeby się tam dostać. Robisz to, bo to lubisz. Bo w tej chwili nie ma nic
innego, czym wolałabyś się zająć.
– Jest mnóstwo rzeczy, którymi wolałabym się zająć.
– Na przykład? – spytała prowokacyjnie.
Zastanawiałam się przez chwilę, ale nie przychodziło mi do głowy nic konkretnego. Musiałam
przyznać, choćby przed samą sobą, że pisanie pracy nigdy mi nie sprawiło większej przyjemności niż
teraz. Choć raz wzięłam się do czytania i szukania źródeł na samym początku semestru, zamiast
czekać jak zwykle do ostatniej chwili. Radość psuła mi świadomość, że to mój bilet wstępu na studia
doktoranckie.
Esperanza znowu jakby znała moje myśli, powiedziała, że powinnam dać sobie spokój ze studiami
doktoranckimi i skupić się tylko na napisaniu dobrego eseju.
– Kiedy staniesz się częścią świata czarowników i zaczniesz rozumieć naturę snów, zaczniesz też
pojmować, czym w ogóle są czary. A ta wiedza cię uwolni. Spojrzałam na nią, zaskoczona. Nie
miałam pojęcia, o czym mówi.
– Uwolni cię od wszystkiego. – Esperanza wymówiła te słowa bardzo wyraźnie, jakbym była
głucha. Popatrzyła na mnie z zamyśleniem, po czym dodała: – Chciwość to twoje drugie imię, a
jednak niczego nie potrzebujesz ani nie chcesz... – Jej głos ucichł, kiedy zaczęła porządkować na
stole moje książki, papiery i stertę zakładek. Jej twarz promieniała, kiedy się do mnie odwróciła.
Trzymała kilka ołówków. – Zatemperowałam je dla ciebie żyletką – powiedziała. – Zawsze będę je
temperować, kiedy się stępią. – Położyła ołówki koło podkładki do pisania, po czym szeroko rozłożyła
ręce, jakby chciała objąć cały pokój. – To wspaniałe miejsce do pracy. Nikt ci tu nie będzie
przeszkadzał.
– Na pewno – przytaknęłam. Widząc, że szykuje się do wyjścia, spytałam, gdzie Isidoro Baltazar
spał ubiegłej nocy.
– Na swoim słomianym materacu, gdzieżby indziej? – Chichocząc cicho zebrała spódnice i halki i
wyszła na podwórze. Patrzyłam za nią, aż zniknęła za kamiennym przejściem. Oczy mnie bolały,
oślepione wpatrywaniem się w światło.
Parę chwil później rozległo się głośne pukanie do jednych z drzwi, które wychodziły na korytarz.
– Można wejść? – spytał dozorca, otwierając drzwi, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć. –
Pokarm dla mózgu – powiedział, stawiając bambusową tacę na stole. Nalał mi filiżankę czystego
bulionu, po czym zachęcił mnie do spróbowania machaca Sonorense. – Sam to zrobiłem –
poinformował mnie.
Mieszanina jajecznicy, skrawków mięsa, cebuli i pikantnych papryczek chili była przepyszna.
– Kiedy skończysz, zabiorę cię do kina – powiedział.
– Kiedy skończę jeść? – spytałam, podniecona, wpychając sobie do ust całątortillę.
– Kiedy skończysz esej. – Sprecyzował.
Kiedy tylko zjadłam powiedział, że muszę poznać psa.
– Inaczej nie będziesz mogła wychodzić na zewnątrz. Nawet do wychodka.
Już miałam mu powiedzieć, że właściwie to już poznałam psa i zeszłej nocy poszłam do wychodka,
kiedy szybkim ruchem brody dał mi znak, bym wyszła za nim na podwórze. Duży czarny pies leżał
zwinięty w kłębek w cieniu wysokiego ogrodzenia z plecionej trzciny. Dozorca kucnął koło zwierzęcia i
podrapał je za uchem. Schylił się jeszcze niżej i szepnął mu coś do ucha.
Potem gwałtownie się podniósł. Przestraszona cofnęłam się i upadłam na siedzenie. Pies
zaskamlał, a dozorca jednym niewiarygodnym skokiem przesadził ogrodzenie. Zerwałam się na równe
nogi i już miałam uciec, kiedy pies wyciągnął przednie łapy i oparł je na moich stopach. Czułam ucisk
jego łap. Podniósł głowę, spojrzał na mnie i otworzył pysk w szerokim ziewnięciu. Jego język i dziąsła
były niebieskoczarne.
– To dowód najlepszego pochodzenia.
Tak się przestraszyłam na dźwięk głosu dozorcy za mną, że zbyt szybko się odwróciłam. Znowu
straciłam równowagę i przewróciłam się na psa. Początkowo nie śmiałam się ruszyć, potem powoli
przekręciłam głowę na bok. Bursztynowe oczy psa były we mnie wpatrzone. Pies obnażył zęby, nie
groźnie, lecz w niemal przyjacielskim, psim uśmiechu.
– Od teraz jesteście przyjaciółmi – oznajmił dozorca, pomagając mi wstać. – A teraz czas, żebyś
wzięła się do pisania eseju.
Następne trzy dni były całkowicie wypełnione moim pragnieniem, by dokończyć swe zadanie.
Pracowałam długimi zrywami, a jednak jakoś nie czułam upływu czasu. Nie dlatego, żeby praca aż tak
mnie pochłaniała, bym utraciła poczucie czasu. To raczej czas przemienił się w rodzaj przestrzeni.
Zaczęłam go odliczać jako przerwy między moimi spotkaniami z Esperanza.
Codziennie rano, kiedy jadłam śniadanie – które zostawiała dla mnie w kuchni – nagle się
pojawiała. Bezszelestnie materializowała się z niebieskawego dymu, który ciągle unosił się w kuchni
niczym chmura. Nieodmiennie czesała moje włosy prostym drewnianym grzebieniem, ale nigdy nie
odezwała się ani słowem. Podobnie jak ja sama.
Potem widziałam ją dopiero po południu. Równie bezszelestnie jak w kuchni materializowała się na
podwórzu i siadała w robionym na zamówienie fotelu na biegu

nach pod kamiennym przejściem. Godzinami wpatrywała się przed siebie, jakby potrafiła
przekroczyć granice ludzkiego wzroku. Poza skinieniem głowy czy przelotnym uśmiechem, o tej porze
nie było między nami żadnego kontaktu. Wiedziałam jednak, że jestem chroniona tym milczeniem.
Pies, jakby został pouczony przez dozorcę, nie odstępował mnie. Chodził za mną dzień i noc,
nawet do wychodka. Czekałam szczególnie na nasze wyjścia późnym popołudniem, kiedy to ścigałam
się z psem przez pola w stronę drzew dzielących działki. Tam siadaliśmy w cieniu, gapiąc się przed
siebie tak, jak Esperanza. Niekiedy wydawało mi się, że mogłabym wyciągnąć rękę i dotknąć gór w
oddali. Wsłuchiwałam się w wietrzyk szeleszczący w gałęziach i czekałam, aż żółte światło
zachodzącego słońca przemieni liście w złote dzwoneczki. Potem liście robiły się niebieskie, wreszcie
czarne. Wtedy pies i ja gnaliśmy z powrotem do domu, by uciec przed cichym głosem wiatru
opowiadającego o samotności tej jałowej ziemi.
Czwartego dnia obudziłam się, przestraszona. Zza drzwi wychodzących na podwórze usłyszałam
wołanie:
– Czas wstawać, śpiochu! – Głos dozorcy był sennie obojętny.
– Może wejdziesz? – zaproponowałam. – Gdzie się podziewałeś przez tyle dni?
Nie padła żadna odpowiedź.
Usiadłam owinięta w koc czekając, aż się pojawi, zbyt spięta i rozespana, żeby wyjść i sprawdzić,
dlaczego się chowa. Po jakimś czasie podniosłam się i wyszłam. Na podwórzu było pusto. Chcąc się
rozbudzić, wylałam sobie na głowę parę wiader zimnej wody.
Tego ranka śniadanie wyglądało inaczej: Esperanza się nie stawiła. Dopiero kiedy zasiadłam do
pracy uświadomiłam sobie, że pies również gdzieś zniknął. Apatycznie wertowałam książki. Miałam
bardzo mało energii, a jeszcze mniej ochoty do pracy. Godzinami siedziałam przy stole, gapiąc się
przez otwarte drzwi na góry w oddali.
Przezroczystą ciszę tego popołudnia co jakiś czas przerywało ciche gdakanie kur szukających
ziaren w ziemi i przenikliwy krzyk cykad wibrujący w niebieskim, przejrzystym powietrzu, jakby wciąż
jeszcze było południe.
Już prawie przysypiałam, kiedy usłyszałam jakiś hałas na podwórzu. Szybko podniosłam głowę.
Dozorca i pies leżeli na słomianej macie w cieniu ogrodzenia. W ich pozie było coś dziwnego. Leżeli
tak nieruchomo, jakby byli martwi.
Z mieszaniną obawy i ciekawości, podeszłam do nich na palcach. Dozorca pierwszy zauważył
moją obecność. Szeroko i z przesadą otworzył oczy, po czym jednym szybkim ruchem usiadł i spytał:
– Tęskniłaś za mną?
– Oczywiście! – wykrzyknęłam i roześmiałam się nerwowo. Jego pytanie wydało mi się dziwne. –
Dlaczego rano nie wszedłeś do mojego pokoju? – Widząc jego pusty wzrok, dodałam: – Gdzie byłeś
przez ostatnie trzy dni?
Zamiast odpowiedzieć, spytał szorstko:
– Jak ci idzie praca?
Tak mnie zaskoczyła jego obcesowość, że nie wiedziałam, co powiedzieć. Nie wiedziałam, czy
mam mu powiedzieć, że to nie jego sprawa, czy też przyznać się, że utknęłam w miejscu.
– Nie zawracaj sobie głowy wymyślaniem wytłumaczenia – powiedział. – Po prostu powiedz
prawdę. Przyznaj się, że potrzebujesz fachowej opinii.
Obawiając się, że wybuchnę śmiechem, przykucnęłam koło psa i podrapałam go po głowie.
– No? – ponaglił mnie dozorca. – Nie potrafisz przyznać, że beze mnie się gubisz?
Nie mając pewności co do stanu jego umysłu, postanowiłam, że lepiej mu ustąpić niż się
sprzeciwiać. Powiedziałam więc, że rzeczywiście przez cały dzień nie napisałam ani jednego zdania.
Czekałam na niego wiedząc, że tylko on może mnie wybawić. Zapewniłam go, że nie moi
profesorowie w szkole, tylko on może zadecydować o moim losie jako studentki.
Dozorca uśmiechnął się do mnie promiennie, po czym poprosił, żebym przyniosła mu esej. Chciał
na niego rzucić okiem.
– Jest po angielsku – zauważyłam. – Nic nie zrozumiesz.
Odruchowo chciałam dodać, że nie zrozumiałby nawet, gdyby esej był napisany po hiszpańsku, ale
doszłam do wniosku, że w końcu nie jestem aż tak źle wychowana.
Upierał się, żeby mu przynieść esej. Zrobiłam to. Rozłożył wokół siebie kartki, niektóre na macie,
inne na gołej ziemi, wyjął z kieszeni koszuli okulary w metalowej oprawce i założył je na nos.
– Ważne, by wyglądać jak człowiek wykształcony – szepnął pochylając się nad psem. Zwierzę
postawiło jedno ucho, po czym cicho zawarczało, jakby się zgadzało z dozorcą. Pies zmienił pozycję,
a dozorca dał mi znak, bym usiadła między nim a zwierzęciem.
Wyglądał jak sowa, mądra i surowa, kiedy zagłębiał się w luźnych kartkach leżących na ziemi.
Zamlaskał językiem z dezaprobatą. Podrapał się po głowie. Przekładał kartki, jakby szukał jakiegoś
porządku, który gdzieś mu umknął.
Od siedzenia w tej pozycji rozbolały mnie mięśnie szyi i ramion. Wzdychając ze zniecierpliwieniem,
oparłam się o ogrodzenie i zamknęłam oczy. Pomimo rosnącej irytacji musiałam przysnąć, bo nagle
przestraszyło mnie ciche, lecz uporczywe brzęczenie. Otworzyłam oczy. Nie opodal siedziała, twarzą
do mnie, wysoka, prześlicznie ubrana, piękna kobieta. Powiedziała coś do mnie, ale nie usłyszałam.
Brzęczenie w moich uszach przybrało na sile.
Kobieta pochyliła się do przodu, w moją stronę, i głośnym, czystym głosem spytała:
– Nie przywitasz się ze mną?
– Nelida! Kiedy tu przyszłaś? Próbowałam pozbyć się brzęczenia w uszach – wyjaśniłam.
Pokiwała głową, wyciągnęła spod spódnicy długie, kształtne nogi i otoczyła je rękami.
– Dobrze cię zobaczyć – powiedziała sennie.
Marszcząc brwi, dozorca wymamrotał coś pod nosem, studiując kartki leżące przed nim.

– Twoje bazgroły nie tylko trudno odczytać – oznajmił po chwili – ale i nie ma w nich większego
sensu.
Nelida spojrzała na mnie wąskimi, krytycznymi oczami, jakby chciała mnie sprowokować do
sprzeciwu.
Dozorca z drażniącą powolnością zaczął odczytywać kartki. To, co czytał, brzmiało znajomo, ale
nie potrafiłam określić, czy rzeczywiście trzymał się tekstu, bo nie mogłam się skupić. Byłam zbyt
zirytowana tym, jak ucinał zdania, zwroty, a niekiedy nawet słowa.
– Podsumowując – stwierdził po przeczytaniu ostatniej strony – to źle napisany esej. – Ułożył luźne
kartki w stosik i oparł się o ogrodzenie. Bardzo starannie ugiął kolana i przybrał taką samą pozycję,
jakiej nauczył mnie Isidoro Baltazar – prawa noga oparta kostką na lewym udzie – i zamknął oczy.
Milczał tak długo, że już myślałam, że usnął, więc przestraszyłam się, kiedy powoli zaczął mówić o
antropologii, historii i filozofii. Jego myśli zdawały się przybierać fizyczną formę, a słowa płynęły z jego
ust jasno i precyzyjnie, z prostotą, za którą łatwo mi było nadążyć.
Słuchałam go uważnie, lecz jednocześnie nie mogłam się oprzeć myślom: ―Skąd on tyle może
wiedzieć o zachodnich trendach intelektualnych? Jakie ma wykształcenie? Kim naprawdę jest?"
– Możesz powtórzyć wszystko jeszcze raz? – spytałam w chwili, gdy skończył mówić. –
Chciałabym porobić notatki.
– Wszystko, co powiedziałem, znajduje się w twoim eseju – zapewnił mnie. – Jest zakopane pod
zbyt licznymi przypisami, cytatami i nie rozwiniętymi ideami. – Pochylił się nade mną aż głową niemal
dotknął mojej głowy. – Nie wystarczy zacytować prace innych, by zapewnić twojemu esejowi
wiarygodność, jakiej mu brakuje.
Osłupiała, mogłam się tylko na niego gapić.
– Pomożesz mi napisać ten esej? – spytałam.
– Nie, nie mogę tego zrobić – powiedział, spoglądając na mnie poważnie. – Musisz to zrobić sama.
– Ale ja nie potrafię – zaprotestowałam. – Właśnie wykazałeś, jak źle jest napisany ten esej. Wierz
mi, to szczyt moich możliwości.
– Nieprawda! – zaprzeczył gwałtownie i spojrzał na mnie ze zdumieniem pomieszanym z
przyjacielskim ciepłem. – Jestem pewien, że twoi profesorowie przyjmą ten esej, kiedy zostanie ładnie
przepisany na maszynie, aleja bym tego nie zrobił. Nie ma w nim nic oryginalnego.
Byłam tak oszołomiona, że nawet się nie zdenerwowałam.
– Tylko parafrazujesz to, co przeczytałaś – ciągnął. – Żądam, byś bardziej oparła się na własnych
opiniach, nawet jeżeli nie zgadzają się z tym, czego się od ciebie oczekuje.
– To tylko praca semestralna – odparłam defensywnym tonem. – Wiem, że muszę jeszcze nad nią
popracować, ale muszę też zadowolić swoich profesorów. Nie ma znaczenia, czy zgadzam się z
poglądami, które tu wyrażam. Muszę się dostać na studia doktoranckie, a to wymaga przypodobania
się wykładowcom.
– Jeżeli chcesz czerpać siłę ze świata czarowników – powiedział – nie możesz dłużej pracować
kierując się takimi przesłankami. Ukryte motywy sanie do przyjęcia
w naszym czarodziejskim świecie. Jeżeli chcesz zostać doktorantką, musisz zachowywać się jak
wojownik, a nie jak kobieta, którą nauczono, by się wszystkim podobała. Wiesz, nawet kiedy
wściekasz się jak dzikie zwierzę, starasz się przypodobać. Ale ponieważ nie wychowano cię po to, byś
pisała, możesz w pisaniu zaadoptować nowy nastrój: nastrój wojownika.
– Co to jest nastrój wojownika? – spytałam. – Mam walczyć ze swoimi wykładowcami?
– Nie z wykładowcami – powiedział. – Masz walczyć z samą sobą. Na każdym kroku. I musisz to
robić tak umiejętnie i mądrze, by nikt nie zauważył twojej walki.
Nie byłam całkiem pewna, co ma na myśli, ale też nie chciałam wiedzieć. Zanim zdążył cokolwiek
dodać, spytałam, skąd tyle wie o antropologii, historii i filozofii.
Z uśmiechem pokręcił głową.
– Nie zauważyłaś, jak to robię? – spytał, po czym odpowiedział na własne pytanie: –
Wychwytywałem myśli z powietrza. Po prostu rozciągnąłem swoje włókna energii i złapałem na nie
myśli, tak jak się łapie rybę na wędkę, z bezdennego oceanu myśli i idei, który jest tam. – Zrobił
rękoma szeroki gest, jakby chciał objąć powietrze wokół siebie.
– Isidoro Baltazar powiedział mi, że po to by wychwytywać myśli, trzeba wiedzieć, które mogą być
przydatne – stwierdziłam. – Musiałeś więc studiować historię, filozofię i antropologię.
– Może i kiedyś to robiłem – powiedział niezdecydowanym tonem, drapiąc się z zakłopotaniem po
głowie. – Pewnie tak.
– Musiałeś! – obwieściłam, jakbym dokonała wielkiego odkrycia. Wzdychając głośno, oparł się o
ogrodzenie i zamknął oczy.
– Dlaczego zawsze musisz mieć rację? – spytała Nełida.
Przestraszona jej głosem, spojrzałam na nią z otwartymi ustami. Kąciki jej ust wygięły się w jakby
złośliwym, tajemniczym uśmiechu. Dała mi znak, bym zamknęła usta. Tak byłam pochłonięta tym, co
dozorca mówił o moim eseju, że zupełnie o niej zapomniałam, chociaż siedziała tuż przede mną. A
może wcale nie siedziała? Myśl, że mogła odejść, a potem wrócić niezauważalnie, przepełniła mnie
niepokojem.
– Nie przejmuj się tym – powiedziała cicho Nelida, jakbym na głos wypowiedziała swoje lęki. –
Mamy nawyk odchodzenia i przychodzenia niezauważalnie.
Jej ton usunął mrożący krew w żyłach efekt jej stwierdzenia. Przenosząc wzrok z jednego na
drugie zastanawiałam się, czy rzeczywiście znikną niepostrzeżenie na moich oczach. Chciałam się
upewnić, że tego nie zrobią. Przeciągając się jak kot, położyłam się płasko na słomianej macie i
przysunęłam stopę do rąbka sukni Nelidy, która rozpościerała się na ziemi. Rękę wyciągnęłam do
kurtki dozorcy. Musiał zauważyć pociągnięcie za rękaw, bo wyprostował się raptownie i spojrzał na
mnie. Zamknęłam oczy, ale obserwowałam ich spod rzęs. Nie poruszyli się. Ich wyprostowane
sylwetki nie zdradzały najmniejszego zmęczenia, ja zaś musiałam siłą powstrzymywać się przed
zamknięciem oczu.
Zerwał się chłodny wietrzyk, niosący ze sobą zapach eukaliptusa. Po niebie przepłynęły smugi
kolorowych chmur, a głęboki, przezroczysty błękit powoli zaczynał się mącić. Tak się roztopił, że nie
sposób było odróżnić chmury od nieba, dnia od nocy.

Ze stopą na rąbku sukni Nelidy i kurczowo trzymając się kurtki dozorcy, jakby zależało od tego
moje życie, zapadłam w sen. Wydawało mi się, że minęło zaledwie parę chwil, kiedy obudził mnie
dotyk czyjejś ręki na twarzy.
– Florinda? – szepnęłam, czując instynktownie, że kobieta siedząca koło mnie to ktoś inny. Coś
mruczała. Miałam wrażenie, że mruczy tak już od dłuższego czasu i że obudziłam się, żeby usłyszeć,
co mówi.
Chciałam usiąść. Łagodnie, lecz stanowczo dotykając mojego ramienia, kobieta mnie
powstrzymała. Gdzieś w mroku zamigotał niepewnie mały płomyk. W jego blasku jej twarz wydawała
się blada. Wyglądała jak duch. Kiedy się przysunęła, odniosłam wrażenie, że się powiększyła. Jej oczy
też zogromniały, kiedy jęły się we mnie wpatrywać. Łuki jej brwi, niczym linie narysowane czarnym
flamastrem, zmarszczyły się.
– Nelida! – Westchnęłam z ulgą.
Uśmiechając się lekko, kiwnęła głową.
Chciałam ją spytać o dozorcę i pracę semestralną, ale przycisnęła palce do moich ust i wróciła do
swego mruczenia. Dźwięk ten słabł coraz bardziej i bardziej. Zdawał się pochodzić z wielkiej oddali, aż
wreszcie całkiem ucichł.
Nelida wstała i dała mi znak, bym zrobiła to samo. Posłuchałam jej. Zauważyłam, że nie jesteśmy
na podwórzu, ale w jednej z pustych sypialni położonych wzdłuż korytarza.
– Gdzie mój esej? – spytałam, przerażona, że wiatr mógł rozrzucić kartki. Na myśl, że będę
musiała zaczynać wszystko od początku, poczułam dreszcze.
Królewskim ruchem brody Nelida dała mi znak, bym poszła za nią. Była ode mnie o wiele wyższa i
wyglądała dokładnie tak jak Florinda. Gdyby nie jej delikatność, nie potrafiłabym ich odróżnić. W tej
chwili wyglądała jak niedokończona wersja Florindy – takiej, jaką musiała być w młodości. Było w niej
coś niezwykle eterycznego, kruchego, a jednak imponującego. Kiedyś żartowałam z Isidoro
Baltazarem, że gdybym była mężczyzną, próbowałabym jąpoderwać. Odparował – miałam nadzieję,
że żartem – że może to właśnie dlatego Nelida prawie nigdy ze mną nie rozmawia.
Skierowałyśmy się do mojego pokoju. Wszędzie wokół siebie słyszałam kroki. Doszłam do
wniosku, że nie może to być Nelida, bo ona chodzi tak cicho jakby nie dotykała stopami ziemi.
Absurdalna myśl, że słyszę własne kroki sprawiła, że zaczęłam iść na palcach, cicho jak kot. Mimo to
wciąż słyszałam kroki. Czyjeś stopy poruszały się jak moje, ich kroki w tym samym rytmie odbijały się
cichym echem na podłodze. Parę razy obejrzałam się za siebie, ale oczywiście nie zobaczyłam
nikogo. Chcąc rozwiać swój strach, zachichotałam głośno.
Nelida odwróciła się gwałtownie. Myślałam, że mnie upomni, ale i ona zaczęła się śmiać. Otoczyła
mnie ramieniem. Jej dotyk nie był szczególnie ciepły czy czuły. Nie przejęłam się tym. Lubiłam ją, a jej
dotyk bardzo mnie uspokajał. Wciąż chichocząc, i w asyście odgłosu kroków wokół nas, weszłyśmy do
mojego pokoju.
W środku panowała jakaś dziwna jasność, jakby przez czworo drzwi do pokoju, którego w tej chwili
nie widziałam, przedostała się mgła. Zmieniła jego kształt, nadając mu dziwne kontury, stał się prawie
okrągły. Choć mrugałam i mrużyłam oczy.
zdołałam dojrzeć tylko stół, przy którym pracowałam przez ostatnie trzy dni. Zbliżyłam się do niego.
Z ulgą stwierdziłam, że mój esej leży ułożony w schludny stosik. Obok leżały wszystkie ołówki; były
zatemperowane.
– Nelida! – wykrzyknęłam z podnieceniem, odwracając się na pięcie. Już jej nie widziałam. Mgła
zgęstniała. Z każdym moim oddechem zamykała się wokół mnie. Sączyła się do mojego wnętrza,
przepełniając mnie głębokim, euforycznym uczuciem lekkości i jasności. Wiedziona jakimś
niewidzialnym źródłem, usiadłam przy stole i rozłożyłam kartki wokół siebie. Pod moim bacznym
spojrzeniem wyłoniła się cała struktura eseju, nakładając się na pierwotną wersję niczym podwójne
naświetlenie klatki filmowej.
Zatraciłam się z podziwie dla umiejętnego rozwinięcia tematu. Zupełnie jakby kierowała nimi jakaś
niewidzialna dłoń, która myślała i pisała, paragrafy same się zmieniały, ustanawiając nowy porządek.
Wszystko to było tak cudownie jasne i proste, że roześmiałam się radośnie.
– Napisz to.
Słowa te odbiły się cichym echem w pokoju. Zaciekawiona, rozejrzałam się dokoła, ale nikogo nie
zobaczyłam. Wiedząc, że to, czego doświadczam, niewątpliwie jest czymś więcej niż tylko snem,
sięgnęłam po notes i ołówek i zaczęłam pisać z wściekłą szybkością. Pomysły pojawiały się w moim
umyśle z niewiarygodnąjasnością i łatwością. Pulsowały w mojej głowie i ciele jak fale dźwiękowe.
Jednocześnie słyszałam i widziałam słowa. A jednak tego, co istniało przede mną, nie postrzegałam
oczami czy uszami. Raczej to jakieś włókienka we mnie rozpościerały się na zewnątrz i niczym
bezgłośne odkurzacze wsysały słowa lśniące przede mną jak drobinki kurzu.
Po jakimś czasie porządek pojawiający się w moim eseju zaczął się zamazywać. Linijki, jedna za
drugą, blakły. Rozpaczliwie próbowałam utrzymać tę wspaniałą strukturę wiedząc, że zniknie bez
śladu. Pozostało tylko wspomnienie tamtej cudownej jasności. A potem i ono zgasło jak zdmuchnięta
świeczka. W pokoju unosił się kłąb mgły, delikatny jak nitka. Wkrótce rozpłynął się w drobnych falach,
a wokół mnie zapadła przytłaczająca ciemność. Byłam wyczerpana i wiedziałam, że zaraz zemdleję.
– Połóż się!
Nawet nie podniosłam wzroku wiedząc, że i tak nikogo nie zobaczę. Z wielkim wysiłkiem wstałam z
krzesła i chwiejnym krokiem podeszłam do łóżka.
XVI
Przez chwilę po prostu leżałam, niejasno przypominając sobie ten zdumiewający, cudowny sen,
tak różny od tych, które miałam do tej pory. Po raz pierwszy byłam świadoma wszystkiego, co w nim
robiłam.
– Nelida? – szepnęłam, kiedy dobiegające z drugiego końca pokoju ciche, chrapliwe mruczenie
wdarło się w moje rozmyślania. Usiadłam, lecz szybko znowu się położyłam, gdyż pokój zawirował mi
przed oczami. Odczekałam parę chwil i spróbowałam raz jeszcze. Wstałam i zrobiłam parę
niepewnych kroków. Upadłam na

podłogę i uderzyłam głową o ścianę. – Cholera! – krzyknęłam, kiedy pokój znowu zawirował wokół
mnie. – Zaraz zemdleję.
– Nie dramatyzuj – powiedziała Florinda i zachichotała na widok mojej zdumionej miny. Dotknęła
najpierw mojego czoła, a potem szyi, jakby się bała, że mam gorączkę. – Nie zemdlejesz – oznajmiła.
– Musisz uzupełnić poziom energii.
– Gdzie jest Nelida?
– Nie cieszysz się, że mnie widzisz? – Ujęła mnie pod rękę i pomogła wrócić do łóżka. – Zasłabłaś
z głodu.
– Nieprawda – zaprzeczyłam, bardziej z przyzwyczajenia niż przekonania. Chociaż nie czułam
głodu, to jednak byłam pewna, że te zawroty głowy wywołane są brakiem pożywienia. Poza
śniadaniem nic nie jadłam przez cały dzień.
– Dziwiliśmy się, że nic nie zjadłaś – powiedziała Florinda w odpowiedzi na moje myśli. –
Zrobiliśmy dla ciebie taki dobry gulasz.
– Kiedy tu przyszłaś? – spytałam. – Wołam cię po cichu od wielu dni. Zamykając oczy Florinda
wydała z siebie mruczenie, jakby dźwięk ten mógł jej pomóc sobie przypomnieć.
– Myślę, że jesteśmy tu od paru dni – powiedziała w końcu.
Myślisz! – Byłam całkowicie zaskoczona, ale mój temperament wziął górę. Szybko przyszłam do
siebie. – Dlaczego nie dałyście mi znać, że tu jesteście? – Większe od poczucia krzywdy było moje
zdumienie, że nie dostrzegłam ich obecności. – Jak mogłam być tak nieświadoma? – wymamrotałam,
bardziej do siebie niż do niej.
Florinda przyglądała mi się z dziwnym wyrazem twarzy. Sprawiała wrażenie zdziwionej moją
dezorientacją.
– Gdybyśmy dały ci znać, że tu jesteśmy, nie mogłabyś się skupić na pracy – zauważyła rozsądnie.
– Dobrze wiesz, że zamiast pisać esej, czekałabyś na nasze przyjście. Całą energię poświęciłabyś na
próby odkrycia, co robimy, prawda? – Jej głos był niski i ochrypły, a dziwny błysk jeszcze bardziej niż
zwykle rozświetlił jej oczy. – To był rozmyślny krok z naszej strony, nie chciałyśmy, żebyś się
rozpraszała przy pracy – zapewniła mnie.
Potem wyjaśniła, że dozorca pomógł mi przy pisaniu eseju dopiero, kiedy był zadowolony z tego,
co stworzyłam do tej pory. Stwierdziła, że podczas śnienia znalazł ukryty porządek w moich notatkach.
– Ja też dostrzegłam ukryty porządek w moich notatkach – powiedziałam, pełna samouwielbienia.
– Ja też go zobaczyłam we śnie.
– Oczywiście – Florinda przytaknęła gorliwie. – Wciągnęłyśmy cię w śnienie, żebyś mogła
pracować nad esejem.
– Wciągnęłyście mnie w śnienie? – powtórzyłam. W jej stwierdzeniu było coś przerażająco
normalnego. Mimo to sprawiło ono, że zaczęły mi się otwierać oczy. Ogarnęło mnie niesamowite
uczucie, że w końcu zaczynam rozumieć, czym jest śnienie na jawie, lecz z jakiegoś powodu nie
potrafiłam tego pochwycić. Usiłując wydobyć z tego jakiś sens, opowiedziałam Florindzie o wszystkim,
co się wydarzyło od chwili, kiedy zobaczyłam dozorcę z psem na podwórzu.
Trudno mi było mówić składnie, bo nie mogłam się zdecydować, kiedy znajdowałam się na jawie, a
kiedy śniłam. Ku swemu najwyższemu zdumieniu przypomniałam sobie dokładny zarys mojego eseju,
jakim zastąpiłam jego oryginalną wersję.
– Byłam wtedy zbyt skoncentrowana, by śnić – stwierdziłam.
– Właśnie na tym polega śnienie na jawie – wtrąciła Florinda. – To dlatego tak dobrze to
pamiętasz. – Przybrała ton niecierpliwej nauczycielki tłumaczącej prostą, lecz podstawową zasadę
niedorozwiniętemu dziecku. – Już ci mówiłam, że śnienie na jawie nie ma nic wspólnego z
zasypianiem i przeżywaniem snu.
– Robiłam notatki – powiedziałam, jakby to mogło unieważnić jej stwierdzenie. Widząc, że kiwa
głową, spytałam, czy znajdę to, co widziałam w śnieniu na jawie, napisane własną ręką w notesie.
– Znajdziesz – zapewniła mnie. – Ale przedtem musisz coś zjeść. – Wstała, wyciągnęła rękę i
pomogła mi się podnieść. By doprowadzić do porządku mój wygląd, wetknęła mój ą koszulę w dżinsy i
strzepnęła ze swetra źdźbła słomy. Potem odsunęła mnie na długość ręki i przyjrzała mi się
krytycznie. Niezadowolona z rezultatu, zaczęła układać mi włosy, przekładając niesforne kosmyki z
jednego miejsca w drugie. – Wyglądasz jak straszydło, kiedy włosy ci tak sterczą na wszystkie strony
– oznajmiła.
– Zawsze po przebudzeniu biorę gorący prysznic – powiedziałam i wyszłam za nią na korytarz.
Widząc, że kieruje się do kuchni, uprzedziłam, że najpierw muszę pójść do wychodka.
– Pójdę z tobą. – Widząc mojąniezadowolonąminę dodała, że chce tylko dopilnować, żeby mi się
nie zakręciło w głowie i żebym nie wpadła do szamba.
Właściwie to się cieszyłam, że mogę się przytrzymać jej ramienia, kiedy wychodziłyśmy na
podwórko. Nieomal się przewróciłam, kiedy znalazłyśmy się na zewnątrz
– nie tyle z osłabienia, ile ze zdumienia, że jest już tak późno.
– Co się dzieje? – spytała Florinda. – Słabo ci?
Wskazałam na niebo. Ze światła słonecznego została tylko słaba poświata.
– Nie mogłam chyba stracić całego dnia – powiedziałam. Mój głos ucichł jeszcze zanim
skończyłam mówić. Usiłowałam przyswoić sobie myśl, że minęła cała noc i cały dzień, ale mój umysł
nie chciał jej zaakceptować. Zupełnie mnie rozstroiło to, że straciłam poczucie czasu odmierzanego w
zwykły sposób.
– Czarownicy przerywają upływ czasu – Florinda odpowiedziała na moje myśli.
– Czas, taki, jakim go odmierzamy, nie istnieje, kiedy człowiek śni tak jak to robią czarownicy.
Czarownicy na zawołanie potrafią rozciągać lub kondensować czas. Dla nich czas nie jest kwestią
minut, godzin czy dni, lecz czymś zupełnie innym.
Kiedy śnimy na jawie, nasza zdolność postrzegania jest zwiększona – ciągnęła cierpliwym, pełnym
rozwagi tonem. – Jednakże, gdy przychodzi do postrzegania czasu, dzieje się coś zupełnie innego.
Percepcja czasu nie zostaje zwiększona, lecz całkowicie usunięta.
– Dodała, że czas zawsze jest czynnikiem świadomości. To znaczy, że bycie świadomym czasu to
stan psychiczny, który automatycznie przekształcamy w fizyczne odmierzanie. Jest to w nas tak
zakorzenione, że słyszymy, nawet kiedy nie jesteśmy tego świadomi, cykanie zegara wewnątrz nas,
podświadomie odmierzającego czas.

W śnieniu na jawie ta cecha jest nieobecna – podkreśliła. – Zastępuje ją całkowicie nowa,


nieznana struktura, której nie da się rozumieć czy interpretować tak jak czas.
– W takim razie o śnieniu na jawie zawsze będę. wiedziała tylko tyle, że czas rozstał rozciągnięty
albo skondensowany – powiedziałam, próbując nadążyć za jej tokiem rozumowania.
– Zrozumiesz o wiele więcej – zapewniła mnie z emfazą. – Kiedy już zyskasz wprawę w osiąganiu
stanu podwyższonej świadomości, jak to nazywa Mariano Au-reliano, staniesz się świadoma
wszystkiego, czego tylko będziesz chciała, bo czarownicy nie zajmują się odmierzaniem czasu. Oni go
używają, rozciągając lub kon-densując na zawołanie.
– Wspomniałaś wcześniej, że wszyscy pomogliście mi wejść w stan śnienia – powiedziałam. – W
takim razie niektórzy z was muszą wiedzieć, jak długo trwał ten stan,
Florinda powiedziała, że ona i jej towarzysze nieustannie znajdują się w stanie śnienia na jawie, że
wspólnym wysiłkiem wciągnęli mnie w ten stan, ale nigdy go nie śledzili.
– Chcesz przez to powiedzieć, że teraz mogę śnić na jawie? – spytałam już wcześniej znając
odpowiedź. – Jeśli tak, to co takiego zrobiłam, żeby osiągnąć ten stan? Jakie kroki poczyniłam?
– Najprostsze, jakie tylko można sobie wyobrazić – odparła. – Nie pozwoliłaś sobie być swoim
zwykłym , ja". To klucz, który otwiera drzwi. Wiele razy ci mówiliśmy, że czarowanie nie jest tym, za co
je uważasz. Stwierdzić, że odejście od swego zwykłego , ja" jest największą tajemnicą czarowników,
brzmi idiotycznie, lecz wcale nie jest bzdurą. To klucz do mocy, czyli najtrudniejsza rzecz, jaką może
zrobić czarownik. A jednak nie jest to coś skomplikowanego czy niemożliwego do zrozumienia.
Stwierdzenie to nie szokuje umysłu i z tego powodu nikt nawet nie podejrzewa znaczenia tej tajemnicy
ani nie bierze jej na poważnie.
Sądząc po rezultatach twojego ostatniego śnienia na jawie, mogę powiedzieć, że zgromadziłaś
wystarczająco dużo energii, odchodząc od swego zwykłego ,ja". – Poklepała mnie po ramieniu i
odwróciła się. – Spotkamy się w kuchni – szepnęła.
Drzwi do kuchni były szeroko otwarte, ale ze środka nie dochodził żaden dźwięk.
– Florinda? – szepnęłam.
W odpowiedzi na moje wołanie rozległ się cichy śmiech, ale nikogo nie zauważyłam. Kiedy tylko
moje oczy przyzwyczaiły się do półcienia, zobaczyłam Florindę i Nelidę siedzące przy stole. Ich twarze
były nienaturalnie wyraziste w przyćmionym świetle. Jednakowe włosy, oczy, nosy i usta lśniły jak
rozświetlone jakimś wewnętrznym światłem. Ich podobieństwo było przedziwne.
– Jesteście takie piękne, że aż przerażające – powiedziałam, zbliżając się do nich.
Kobiety popatrzyły po sobie, jakby sprawdzając moje słowa, po czym wybuch-nęły niepokojącym
śmiechem. Dziwny dreszcz przebiegł mi po kręgosłupie. Zanim zdążyłam skomentować ich śmiech,
Nelida skinęła na mnie, bym usiadła na wolnym krześle koło niej.
Wzięłam głęboki oddech. Siadając powiedziałam sobie, że muszę zachować spokój. W Nelidzie
było pewne napięcie i szorstkość, które odbierały mi odwagę. Z wazy stojącej pośrodku stołu nalała mi
talerz gęstej zupy.
– Chcę, żebyś wszystko zjadła – powiedziała, podsuwając mi masło i koszyczek z ciepłymi
tortillami.
Umierałam z głodu. Rzuciłam się na jedzenie, jakbym od wielu dni nic nie miała w ustach. Zjadłam
całą zupę z wazy i zmiotłam wszystkie tortille z masłem oraz trzy kubki gorącej czekolady.
Nasycona, opadłam na krzesło. Drzwi na podwórze były szeroko otwarte i chłodny powiew zmieniał
cienie w kuchni. Zmierzch zdawał się trwać wiecznie. Niebo jeszcze było poznaczone kolorowymi
smugami: cynobrem, głębokim błękitem, fioletem i złotem, a szczególna przejrzystość w powietrzu
przybliżała odległe wzgórza. Jakby powodowana jakąś wewnętrzną siłą, noc wystrzeliła prosto z ziemi.
Cienie drzew owocowych, rytmicznie i z wdziękiem poruszające się na wietrze, pchnęły mrok w niebo.
Wtedy do pokoju wpadła Esperanza i postawiła na stole zapaloną lampę naftową. Spojrzała na
mnie, nie mrugając oczami, jakby miała problemy ze skupieniem wzroku. Sprawiała takie wrażenie,
jakby wciąż pochłaniałająjakaś tajemnica nie z tego świata, jakby nie do końca była obecna w tym
pokoju. Potem jej spojrzenie stopniało i uśmiechnęła się jakby wiedziała, że wróciła z dalekiej podróży.
– Mój esej! – wykrzyknęłam, odkrywając luźne kartki i mój notes, które trzymała pod pachą.
Uśmiechając się szeroko, Esperanza podała mi notatki.
Z zapałem zaczęłam je przeglądać i roześmiałam się na głos widząc strony zapełnione dokładnymi
i szczegółowymi instrukcjami – w połowie po hiszpańsku, w połowie po angielsku – j ak dalej pisać mój
ą pracę semestralną. Charakter pisma niezaprze-czenie należał do mnie.
– Wszystko tu jest – powiedziałam podekscytowana. – To samo widziałam we śnie. – Na myśl, że
mogłabym bez większego trudu przejść przez studia doktoranckie, zupełnie zapomniałam o swoim
wcześniejszym niepokoju.
– Dobrej pracy semestralnej nie można napisać na skróty – powiedziała Esperanza. – Nawet przy
pomocy czarnoksięstwa. Powinnaś wiedzieć, że bez wstępnej lektury, robienia notatek, pisania i
przepisywania, nigdy nie zdołasz dostrzec w śnieniu struktury i porządku swojej pracy semestralnej.
Bez słowa pokiwałam głową. Mówiła z taką autorytatywnością, że nie wiedziałam, co powiedzieć.
– A dozorca? – zdołałam wreszcie spytać. – Był w młodości profesorem? Nelida i Florinda
odwróciły się do Esperanzy, jakby odpowiedź zależała od niej.
– Tego nie wiem – odparła Esperanza wymijająco. – Nie mówił ci, że jest czarownikiem
zakochanym w ideach? – Przez chwilę milczała, po czym dodała cicho: – Kiedy nie opiekuje się
naszym czarodziejskim światem, jak przystało na dozorcę, czyta.
– Poza książkami – przyłączyła się Nelida – czyta niezliczoną liczbę czasopism naukowych. Mówi
kilkoma językami, więc jest na bieżąco we wszystkich aktualnościach. Delia i Clara sąjego
asystentkami. Nauczył je angielskiego i niemieckiego.
– Czy ta biblioteka w waszym domu należy do niego? – spytałam.
– Należy do nas wszystkich – powiedziała Nelida. – Jestem jednak pewna, że poza Yincentem
tylko on przeczytał każdą książkę, która stoi tam na regale. – Widząc niedowierzanie malujące się na
mojej twarzy, doradziła mi, żebym nie dała się zwieść pozorom odnośnie ludzi w świecie czarowników.
– Aby osiągnąć pewien poziom wiedzy, czarownicy pracuj ą dwukrotnie ciężej niż zwykli ludzie –
zapewniła mnie. – Muszą zrozumieć świat codzienny, a także świat magiczny. W tym celu muszą być
wysoce wyrobieni i wyrafinowani – zarówno umysłowo, jak i fizycznie.
– Spojrzała na mnie zwężonymi oczami i zaśmiała się cicho. – Przez trzy dni pracowałaś nad
swoim esejem – wyjaśniła. – Pracowałaś bardzo ciężko, prawda? – Poczekała na moje potwierdzenie,
po czym dodała, że śniąc na jawie pracowałam nad esejem jeszcze ciężej niż na jawie.
– Wcale nie – zaprzeczyłam czym prędzej. – To było zupełnie łatwe i proste.
– Wyjaśniłam, że zobaczyłam nową wersję eseju, jaka zajęła miejsce starej, i tylko spisałam ją na
papierze.
– Potrzebna ci do tego była cała siła, jaką miałaś – utrzymywała Nelida. – Śniąc na jawie
skierowałaś całą energię na jeden cel. Cała twoja uwaga i wysiłek skupiły się na dokończeniu eseju.
W tamtej chwili nic poza tym nie miało dla ciebie znaczenia. Żadne inne myśli nie zakłócały twojej
pracy.
– A czy dozorca śnił na jawie czytając mój esej? – spytałam. – Czyja widziałam to samo, co on?
Nelida wstała i powoli podeszła do drzwi. Przez dłuższą chwilę spoglądała w mrok, po czym
wróciła do stołu. Szepnęła coś Esperanzie, czego nie usłyszałam, i z powrotem usiadła.
Esperanza zaśmiała się cicho i powiedziała, że dozorca zobaczył co innego w moim eseju niż to,
co ja zobaczyłam i spisałam.
– Co jest zupełnie naturalne, gdyż ma o wiele rozległejszą wiedzę niż ty. – Patrzyła na mnie
ruchliwymi, ciemnymi oczami, które sprawiły, że reszta jej twarzy sprawiała wrażenie martwej. –
Kierując się jego sugestiami i własnymi umiejętnościami, zobaczyłaś, jak powinien wyglądać twój esej.
I to właśnie spisałaś.
– Śniąc na jawie mamy dostęp do ukrytych zasobów, z których normalnie nie korzystamy –
powiedziała Nelida, a potem wyjaśniła, że w chwili, gdy ujrzałam swój esej, przypomniałam sobie
wskazówki od dozorcy. Widząc niedowierzanie na mojej twarzy przypomniała mi, co dozorca
powiedział o moim eseju: – Za dużo przypisów, za dużo cytatów i niechlujnie rozwinięte idee. – Z jej
oczu emanowało współczucie i rozbawienie, kiedy dodała, że ponieważ śniłam i nie jestem taka
głupia, jaką udaję, natychmiast zobaczyłam wszystkie rodzaje powiązań i skojarzeń, których przedtem
nie zauważyłam w swoim materiale. Czekając na moją reakcję pochyliła się ku mnie z półuśmiechem
igrającym na ustach.
– Najwyższy czas, żebyś się dowiedziała, co sprawiło, że ujrzałaś lepszą wersję swej pracy. –
Esperanza się wyprostowała i mrugnęła do mnie, jakby chciała podkreślić, że zaraz odsłoni przede
mną jakąś wielką tajemnicę. – Śniąc na jawie mamy dostęp do wiedzy bezpośredniej.
Dojrzałam rozczarowanie w jej oczach, kiedy mi się przyglądała.
– Nie bądź taka tępa! – niecierpliwie warknęła Nelida. – Dzięki śnieniu na jawie powinnaś sobie
uświadomić, że jak wszystkie kobiety, masz unikalną zdolność bezpośredniego nabywania wiedzy.
Esperanza uciszyła ją ruchem ręki i powiedziała:
– Wiedziałaś, że jedną z podstawowych różnic między mężczyznami a kobietami jest ich podejście
do wiedzy?
Nie miałam pojęcia, o czym mówi. Powoli i z namysłem wydarła czystą kartkę z mojego notesu i
narysowała dwie sylwetki. Jedną głowę zwieńczyła stożkiem i powiedziała, że to mężczyzna. Na
drugiej głowie narysowała taki sam stożek, ale do góry nogami, i powiedziała, że to kobieta.
– Mężczyźni zdobywają wiedzę krok po kroku – wyjaśniła, wskazując ołówkiem postać ze stożkiem
na głowie. – Mężczyźni sięgają w górę, pną się ku wiedzy. Czarownicy mówią, że mężczyźni idą ku
duchowi, ruchem stożkowym zmierzają do wiedzy. Ten proces ogranicza mężczyzn w tym, co mogą
osiągnąć. – Obrysowała stożek na pierwszej postaci. – Jak widzisz, mężczyźni mogą osiągnąć tylko
pewną wysokość. Ich droga ku wiedzy kończy się w wąskim miejscu: na czubku tego stożka. –
Spojrzała na mnie ostro. – Uważaj – ostrzegła mnie i wskazała ołówkiem drugą postać, tę ze stożkiem
odwróconym do góry nogami. – Jak widzisz, ten stożek jest odwrócony do góry dnem, jest otwarty jak
lejek. Kobiety potrafią otworzyć się bezpośrednio na źródło, czy też raczej to źródło dosięga ich w
sposób bezpośredni, przez szeroką podstawę stożka. Czarownicy mówią, że związek kobiet z
wiedząjest ekspansywny. Z drugiej strony, związek mężczyzn z wiedzą jest bardzo ograniczony.
Mężczyźni są ściśle związani z konkretami – ciągnęła – i zmierzają ku abstraktowi. Kobiety są
ściśle związane z abstraktem, lecz próbują oddawać się konkretom.
– Dlaczego kobiety, skoro są tak otwarte na wiedzę czy abstrakt, uważa się za gorsze? –
przerwałam jej.
Esperanza spojrzała na mnie, urzeczona. Wstała szybko, przeciągnęła się jak kot, aż zatrzeszczały
jej wszystkie stawy, po czym usiadła z powrotem.
– To, że kobiety uważa się za gorsze albo co najwyżej to, iż cechy kobiece zrównuje się do
poziomu uzupełniających cechy męskie, ma związek z tym, w jaki sposób mężczyźni i kobiety
podchodzą do wiedzy – wyjaśniła. – Ogólnie rzecz biorąc, kobiety bardziej interesuje władza nad sobą
niż nad innymi, której to władzy oczywiście pożądają mężczyźni.
– Nawet wśród czarowników – wtrąciła Nelida, a wszystkie kobiety się roześmiały.
Następnie Esperanza powiedziała, że początkowo kobiety nie widziały potrzeby
wykorzystywania swej umiejętności do tego, by bezpośrednio połączyć się z duchem.

Nie widziały potrzeby rozmawiania o tej naturalnej umiejętności, starczało im bowiem


wykorzystywanie jej w działaniu i sama świadomość, że j ą posiadaj ą.
– Niezdolność mężczyzn do bezpośredniego połączenia się z duchem doprowadziła ich do
roztrząsania procesu osiągania wiedzy – podkreśliła. – Ciągle o tym mówią. I to właśnie ten upór przy
odkrywaniu, w jaki sposób dążą do ducha, przy analizowaniu tego procesu obdarzył ich pewnością, że
racjonalizm to typowo męska cecha.
Wytłumaczyła, że konceptualizacja rozumu dokonywana jest jedynie przez mężczyzn i że dzięki
niej mężczyźni pomniejszaj ą talenty i osiągnięcia kobiet. I, co gorsza, dzięki niej mężczyźni
wykluczają cechy przypisywane kobietom w trakcie formułowania ideałów rozumu.
– Oczywiście teraz już kobiety wierzą w to, co zostało zdefiniowane specjalnie dla nich –
powiedziała z naciskiem. – Są wychowywane tak, by wierzyć, że tylko mężczyźni mogą myśleć i
postępować w sposób racjonalny i spójny. Mężczyźni zaś przejęli niezasłużony majątek, który
automatycznie ich stawia na wyższej pozycji – niezależnie od ich przygotowania i talentu.
– W jaki sposób kobiety utraciły to bezpośrednie powiązanie z wiedzą? – spytałam.
– Kobiety nie utraciły tego związku – poprawiła mnie Esperanza. – Wciąż mają bezpośrednie
powiązanie z duchem. Zapomniały tylko, jak go używać, czy też raczej przyjęły założenie mężczyzn,
że w ogóle go nie posiadają. Przez tysiące lat mężczyźni robili, co mogli, żeby kobiety o nim
zapomniały. Weźmy na przykład Świętą Inkwizycję. Była to systematyczna czystka, która miała na
celu wykorzenić przekonanie, że kobiety maj ą bezpośrednie powiązanie z duchem. Cała
zorganizowana religia to nic innego jak tylko bardzo udany manewr, by umieścić kobiety na gorszej
pozycji. Religie odwołują się do boskiego prawa, które głosi, że kobiety są czymś gorszym.
Spojrzałam na nią ze zdumieniem, zastanawiając się, jak to możliwe, że jest taką erudytką.
– Potrzeba mężczyzn do tego by dominować nad innymi i brak potrzeby u kobiet, aby wyrażać czy
formułować to, co wiedzą i w jaki sposób osiągają tę wiedzę, to najbardziej niegodziwy sojusz –
ciągnęła Esperanza. – Dzięki niemu kobiety od chwili swoich narodzin są zmuszane do myślenia, że
spełnienie ogranicza się do zajmowania się domem, do miłości, małżeństwa, posiadania dzieci i
wypierania własnych potrzeb. Kobiety zostały wykluczone z dominujących form myśli abstrakcyjnej i
nauczone zależności. Tak silnie im wpojono przekonanie, że mężczyźni muszą za nie myśleć, że w
końcu kobiety zupełnie przestały myśleć.
– Kobiety potrafią myśleć – przerwałam jej.
– Kobiety potrafią formułować to, czego się nauczyły – poprawiła mnie. – A to, czego się nauczyły,
zostało określone przez mężczyzn. Mężczyźni definiują samą naturę wiedzy, z której wykluczyli
wszystko, co kobiece. A jeśli coś pozostało, to zawsze przedstawiane jest w złym świetle. A kobiety to
zaakceptowały.
– Jesteś zacofana—wtrąciłam. – W dzisiej szych czasach kobiety mogą robić wszystko, czego
tylko dusza zapragnie. Mająrównie duży dostęp do centrów nauki i do większości miejsc pracy, co
mężczyźni.
– Ale jest to całkowicie pozbawione znaczenia, gdyż kobiety nie mają systemu wspierającego,
bazy wsparcia – stwierdziła Esperanza. – Jaką wartość ma to, że kobiety mają dostęp do tego
samego, co mężczyźni, skoro i tak są uważane za istoty gorsze, które muszą przejmować postawy i
sposób zachowania mężczyzn, jeśli chcą osiągnąć sukces? Prawdziwy sukces odnoszą prawdziwi
neofici. I oni spoglądają z góry na kobiety.
Zdaniem mężczyzn macica ogranicza kobiety zarówno umysłowo, jak i fizycznie. Z tego powodu
kobietom, chociaż mają dostęp do wiedzy, nie pozwala się pomagać w określaniu, czym jest wiedza.
Weźmy na przykład filozofów – zaproponowała. – Myślicieli. Niektórzy z nich wściekle walczą z
kobietami. Inni są bardziej subtelni i przyznają, że kobiety mogłyby być równie zdolne, co mężczyźni,
gdyby nie fakt, że kobiet nie interesują poszukiwania racjonalne. A nawet jeżeli interesują, to nie
powinny. Kobiecie bowiem bardziej wypada być wierną swej naturze: naturze dającej pożywienie,
zależnej towarzyszki mężczyzny.
Esperanza powiedziała to wszystko z niekwestionowaną autorytatywnością. Mnie jednak, w ciągu
paru chwil, ogarnęły wątpliwości.
– Skoro wiedza jest tworzona jedynie przez mężczyzn, to skąd twój upór, bym chodziła do szkoły?
– spytałam.
– Stąd, że jesteś czarownicą i jako taka musisz wiedzieć, co i jak w ciebie uderza – odparła. –
Zanim się z czymś nie zgodzisz, musisz wiedzieć, dlaczego się z tym nie zgadzasz.
Widzisz, problem polega na tym, że w naszych czasach wiedza pochodzi z rozumowania. Kobiety
idą jednak inną drogą, której nigdy, przenigdy nie brało się pod uwagę. Droga ta może się przyczynić
do powiększenia wiedzy, lecz musiałby to być wkład nie mający nic wspólnego z rozumowaniem.
– W takim razie z czym miałby być związany? – spytałam.
– O tym już ty musisz zdecydować, kiedy opanujesz do mistrzostwa narzędzia rozumowania i
rozumienia. Miałam mętlik w głowie.
– Czarownicy twierdzą – wyjaśniła – że mężczyźni nie mają wyłącznego prawa do rozumowania.
Obecnie wydaje się, że je mają, bo tereny, na których stosuj ą rozumowanie, to tereny, gdzie
przeważają mężczyźni. Zastosujmy więc rozum na terenie, gdzie przeważają kobiety. A terenem tym
jest, naturalnie, odwrócony stożek, który ci opisałam. Związek kobiet z samym duchem.
Lekko przechyliła głowę na bok, zastanawiając się, co powiedzieć.
– Na związek ten należy spojrzeć wykorzystując inny aspekt rozumowania. Aspekt nie używany
nigdy przedtem: kobiecą stronę rozumowania – powiedziała.
– Co to jest kobieca strona rozumowania, Esperanzo?

– Och, to wiele rzeczy. Niewątpliwie jednąz nich jest śnienie. – Spojrzała na mnie pytająco, ja
jednak nie miałam nic do powiedzenia. Zaskoczył mnie jej chichot.
– Wiem, czego oczekujesz od czarowników. Chcesz rytuałów, zaklęć. Dziwacznych, tajemniczych
kultów. Chcesz śpiewów. Chcesz zjednoczenia z naturą. Chcesz połączenia z duchami wody. Chcesz
pogaństwa. Romantyczna wizja czarnoksięstwa. Bardzo germańska.
By skoczyć w to, co nieznane – ciągnęła – musisz mieć śmiałość i umysł. Tylko z nimi zdołasz
wytłumaczyć sobie i innym skarby, które być może znajdziesz. – Pochyliła się w moją stronę,
najwyraźniej chcąc coś wyznać. Podrapała się w głowę, kichnęła parokrotnie, pięć razy – tak jak
kiedyś dozorca. – Musisz postępować zgodnie ze swoją magiczną stroną – powiedziała.
– To znaczy?
– Za pomocą macicy. – Powiedziała to tak obojętnie i spokojnie, jakby nie obchodziła jej moja
reakcja, że prawie nie zwróciłam na to uwagi. Nagle, uświadamiając sobie absurdalność jej uwagi,
wyprostowałam się i popatrzyłam po innych.
– Macica! – powtórzyła Esperanza. – Macica to najważniejszy organ kobiety. To właśnie macica
daje kobietom tę dodatkową ostrość, dodatkową siłę do skanalizowania energii.
Wytłumaczyła, że mężczyźni, w swej pogoni za supremacją, zredukowali tajemną moc kobiety, jej
macicę, do ściśle biologicznego organu, którego jedyną funkcją jest reprodukcja, noszenie nasienia
mężczyzny.
Jak na jakiś znak, Nelida wstała, obeszła stół i stanęła za mną.
– Znasz historię Zwiastowania? – szepnęła mi do ucha. Chichocząc, odwróciłam się do niej.
-Nie.
Tym samym poufnym szeptem powiedziała, że w tradycji judeochrześcijań-skiej tylko mężczyźni
słyszą głos Boga. Kobiety zostały odsunięte od tego przywileju – z wyjątkiem Maryi Panny.
Nelida powiedziała, że anioł szepczący do Maryi był oczywiście czymś naturalnym. Nienaturalny
zaś był fakt, że anioł powiedział Maryi tylko tyle, iż będzie nosiła Syna Bożego. Jej macica nie
otrzymała potrzebnej wiedzy, jedynie obietnicę otrzymania nasienia Boga. Boga-mężczyzny, który z
kolei zrodził kolejnego mężczyznę.
Chciałam pomyśleć, zastanowić się nad wszystkim, co usłyszałam, ale w głowie aż mi się kręciło.
– A czarownicy-mężczyźni? – spytałam. – Nie mająmacicy, a jednak wyraźnie są połączeni z
duchem.
Esperanza spojrzała na mnie z nie ukrywaną przyjemnością, po czym zerknęła przez ramię, jakby
się bała, że ktoś ją podsłucha, i szepnęła:
– Czarownicy umieją zjednoczyć się z intencją, z duchem, dlatego, że porzucili dokładnie to, co
określa męskość. I nie sąjuż mężczyznami.
XVII
Isidoro Baltazar chodził w tę i z powrotem po pokoju jakoś inaczej niż wtedy, gdy tak jak zwykle
przemierzał swoją prostokątną pracownię. Przedtem jego chodzenie zawsze mnie uspokajało. Tym
razem jednak jego kroki rozbrzmiewały niepokojącym, dziwnie złowieszczym dźwiękiem. Na myśl
przyszedł mi tygrys czający się w krzakach – jeszcze nie gotowy, by rzucić się na swą ofiarę,
wyczuwający, że coś jest nie tak.
Podniosłam wzrok znad swojej pracy i już miałam go spytać, co się dzieje, kiedy powiedział:
– Jedziemy do Meksyku!
Rozśmieszył mnie. Jego burkliwy i poważny ton sprowokował mnie do zadania żartobliwego
pytania:
– Chcesz się tam ze mną ożenić?
Rzucił mi gniewne spojrzenie i raptownie się zatrzymał.
– To nie żarty – warknął ze złością. – Mówię poważnie. – Kiedy tylko wypowiedział te słowa,
uśmiechnął się i pokręcił głową. – Co ja wyprawiam? – spytał, gestykulując w żartobliwy, bezradny
sposób. – Złoszczę się na ciebie, jakbym miał na to czas. Co za wstyd! Nagual Juan Matus ostrzegał
mnie, że do samego końca zostajemy idiotami.
Przytulił mnie gorączkowo, jakbym właśnie wróciła po długiej nieobecności.
– Nie uważam, żeby mój wyjazd do Meksyku był dobrym pomysłem – powiedziałam.
– Odwołaj wszystkie sprawy. Nie mamy czasu. – Mówił jak wojskowy wydający rozkazy. A ja byłam
w dobrym nastroju. Nie mogłam się powstrzymać, żeby nie odparować: – Jawohl, mein
Gruppenfuehrer!
Rozluźnił się i roześmiał.
Kiedy jechaliśmy do Arizony, nagle ogarnęło mnie jakieś przedziwne uczucie. Było to odczucie
cielesne, prawie jak dreszcz, które rozciągało się od mojej macicy na całe ciało i wywołało gęsią
skórkę: świadomość, że coś jest nie tak. W uczuciu tym znajdował się nowy element, z jakim się nigdy
wcześniej nie zetknęłam: absolutna pewność, bez zastanawiania się, czy mam rację, czy też się mylę.
– Właśnie miałam przeczucie. Co jest nie tak! – powiedziałam, wbrew woli podnosząc głos.
Isidoro Baltazar pokiwał głową, po czym powiedział rzeczowym tonem:
– Czarownicy odchodzą.
– Kiedy?! – krzyknęłam mimowolnie.
– Może jutro albo pojutrze – odparł. – Albo za miesiąc, ale ich odejście jest nieuchronne.
Wzdychając z ulgą, opadłam na fotel i rozluźniłam się.
– Od dnia, kiedy ich poznałam, czyli od ponad trzech lat, mówią, że odchodzą – wymruczałam,
chociaż czułam, że nie powinnam tak mówić.
Isidoro Baltazar odwrócił się i spojrzał na mnie, na jego twarzy malowała się czysta dezaprobata.
Widziałam, z jakim wysiłkiem ukrywa niezadowolenie. Uśmiechnął się, poklepał mnie po kolanie i
powiedział cicho:
– W świecie czarowników nie możemy aż tak opierać się na faktach. Jeżeli czarownicy powtarzają
coś aż do znudzenia, to dlatego, że chcą cię do tego przygotować. – Na chwilę wbił we mnie twardy
wzrok i dodał: – Nie myl ich magicznego zachowania ze swoim idiotycznym zachowaniem.
Bez słowa kiwnęłam głową. Jego stwierdzenie nie rozzłościło mnie. Za bardzo się bałam.
Siedziałam cicho.
Podróż minęła w okamgnieniu, a przynajmniej tak mi się wydawało. Na zmianę spaliśmy i
prowadziliśmy, i koło południa następnego dnia znaleźliśmy się w domu czarownic. W chwili, gdy
zgasł silnik samochodu, oboje wyskoczyliśmy, zatrzasnęliśmy za sobą drzwi i pobiegliśmy do domu.
– Na czym polega ta zabawa? – spytał dozorca. Stał w drzwiach, najwyraźniej zdumiony naszym
niespodziewanym i głośnym przybyciem. – Bijecie się, czy bawicie? – Spojrzał na Isidoro Baltazara, a
potem przeniósł wzrok na mnie. – Jejku! Ale pędzicie.
– Kiedy wyjeżdżacie? Kiedy wyjeżdżacie? – zaczęłam powtarzać mechanicznie, nie mogąc już
dłużej pohamować rosnącego niepokoju i lęku.
Dozorca, śmiejąc się, poklepał mnie uspokajająco po plecach i powiedział:
– Nigdzie nie jadę. Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo. – Jego słowa brzmiały dość szczerze, ale
nie uwolniły mnie od niepokoju.
Zbadałam wzrokiem jego twarz, oczy, by sprawdzić, czy odkryję kłamstwo. Dojrzałam tylko dobroć
i szczerość. Kiedy sobie uświadomiłam, że Isidoro Baltazar już koło mnie nie stoi, znowu się spięłam.
Zniknął bezszelestnie i szybko jak cień.
Widząc moje podenerwowanie, dozorca ruchem brody wskazał dom. Usłyszałam głos Isidoro
Baltazara, podniesiony jak w proteście, a potem jego śmiech.
– Są wszyscy? – spytałam, usiłując wyminąć dozorcę.
– Są w środku – odparł, blokując drogę rozpostartymi rękoma. – W tej chwili nie możesz się z nimi
zobaczyć. – Widząc, że chcę zaprotestować, dodał: – Nie spodziewają się ciebie. Chcą, żebym
najpierw z tobą porozmawiał. – Wziął mnie za rękę i odprowadził od drzwi. – Chodźmy za dom i
pozbierajmy liście – zaproponował. – Spalimy je i zostawimy popiół dla wodnych wróżek. Może
przemienia go w złoto.
W ogóle nie rozmawialiśmy, grabiąc liście na sterty, ale aktywność fizyczna, dźwięk grabi
skrobiących ziemię, uspokoiły mnie.
Wydawało mi się, że już od paru godzin tak grabimy i palimy liście, kiedy nagle uświadomiłam
sobie, że na podwórzu znajduje się ktoś jeszcze. Szybko odwróciłam głowę i zobaczyłam Florindę.
Ubrana w białe spodnie i kurtkę, jak duch siedziała na ławce pod drzewem zapote. Jej twarz ocieniał
słomkowy kapelusz z szerokim rondem, a w ręku trzymała koronkowy wachlarz. Nie wyglądała jak
człowiek i sprawiała wrażenie tak odległej, że stałam nieruchomo, zupełnie oszołomiona.
Zastanawiając się, czy uzna moją obecność, zrobiłam parę niepewnych kroków w jej stronę.
Zauważywszy, że w żaden sposób nie rejestruje mojej obecności, przystanęłam niezdecydowanie. Nie
dlatego, że nie chciałam, by mnie odprawiła, czy zlekceważyła. Raczej to jakaś nieokreślona, a jednak
nieświadomie rozumiana zasada sprawiła, że powstrzymałam się przed zwróceniem na siebie jej
uwagi.
Kiedy jednak obok Florindy na ławce usiadł dozorca, sięgnęłam po grabie oparte o drzewo i
zbliżyłam się do tej dwójki. Uśmiechając się z roztargnieniem, dozorca podniósł wzrok i spojrzał na
mnie, ale nadal był skupiony na tym, co mówiła Flo-rinda. Rozmawiali w języku, którego nie
rozumiałam. Słuchałam ich jednak, jak pogrążona w transie. Nie wiedziałam, czy to przez ten język,
czy z powodu uczucia, jakim darzyła staruszka, ale jej ochrypły głos był teraz niezwykle miękki, dziwny
i uporczywie czuły.
Raptownie podniosła się z ławki. Niczym pociągana przez jakiś ukryty sznurek, jak koliber
zygzakiem przeszła przez polanę, na chwilę zatrzymując się przy każdym drzewie, dotykając to liścia,
to kwiatu.
Podniosłam rękę, by zwrócić na siebie jej uwagę, ale mój wzrok przyciągnął intensywnie niebieski
motyl, rzucający niebieskie cienie w powietrzu. Leciał wprost na mnie i wylądował na mojej dłoni.
Szerokie, drżące skrzydła się rozpostarły, a ich cień położył się na moich palcach. Motyl potarł główkę
nóżkami, parę razy rozłożył i złożył skrzydła i znowu odleciał, pozostawiając na moim środkowym
palcu pierścionek w kształcie trójkątnego motyla.
Pewna, że doznałam jedynie optycznego złudzenia, kilka razy potrząsnęłam głową.
– To jakaś sztuczka, prawda? – spytałam dozorcę drżącym głosem. – To złudzenie optyczne?
Dozorca pokręcił głową, a na jego twarzy pojawił się promienny uśmiech.
– Piękny pierścionek – powiedział, ujmując moją dłoń. – Wspaniały prezent.
– Prezent – powtórzyłam. Na moment ogarnęło mnie jakieś przeczucie, ale szybko zniknęło,
zostawiając mętlik w mojej głowie. – Kto mi założył ten pierścionek? – spytałam, spoglądając na
klejnot. Filigranowe czułki i cienki, wydłużony odwłok dzielący trójkąt, były wykute z białego złota i
wysadzane maleńkimi brylancikami.
– Nie zauważyłaś przedtem tego pierścionka? – spytał dozorca.
– Przedtem? – powtórzyłam, zdezorientowana. – Przed czym?
– Nosisz go, odkąd go dostałaś od Florindy – odparł.
– Ale kiedy? – spytałam, podnosząc rękę do ust, by zdusić okrzyk zaskoczenia i przerażenia. – Nie
pamiętam, żeby Florinda mi go dawała – wymamrotałam bardziej do siebie, niż do niego. – 1 dlaczego
go wcześniej nie zauważyłam?
Dozorca wzruszył ramionami, jakby nie potrafił wytłumaczyć mojego przeoczenia i zasugerował, że
może go nie zauważyłam, bo był dobrze dopasowany do mojego palca. Już miał dodać coś jeszcze,
ale urwał i zaproponował, żebyśmy zagrabili jeszcze trochę liści.
– Nie mogę – powiedziałam. – Muszę porozmawiać z Florinda.

– Naprawdę? – Zadumał się, jakby usłyszał jakiś absurdalny i może nawet szalony pomysł, ale nie
spróbował mi tego wyperswadować. – Poszła na spacer – wyjaśnił, wskazując brodą ścieżkę
prowadzącą na wzgórza.
– Dogonię ją – stwierdziłam. Widziałam jej odzianą w biel postać co jakiś czas wyłaniającą się zza
wysokiego chaparralu w oddali.
– Idzie daleko – ostrzegł mnie dozorca.
– Nie ma problemu – zapewniłam go.
Pobiegłam za Florindą, ale zwolniłam, zanim ją dogoniłam.
Pięknie chodziła. Poruszała się energicznie, jak sportowiec, bez wysiłku, z wyprostowanymi
plecami.
Wyczuwając moją obecność, zatrzymała się gwałtownie, odwróciła i wyciągnęła ręce w powitalnym
geście.
– Jak się masz, kochanie? – powiedziała, spoglądając na mnie. Jej schrypnięty głos był jasny,
wyraźny i bardzo dźwięczny.
Chcąc jak najszybciej poznać prawdę o pierścionku, nawet porządnie się z nianie przywitałam.
Spytałam, czy założyła mi ten pierścionek na palec.
– Jest teraz mój? – spytałam.
– Tak – odparła. – Słusznie ci się należy. – W jej głosie brzmiała pewność, która jednocześnie
mnie zachwycała i przerażała. Mimo wszystko nawet mi nie przyszło do głowy, żeby odmówić
przyjęcia tak kosztownego prezentu.
– Czy ten pierścionek ma jakieś magiczne moce? – spytałam, ustawiając rękę pod światło, aż
każdy z kamyków zalśnił oślepiającym blaskiem.
– Nie. – Roześmiała się. – Nie ma żadnych mocy. Ale to wyjątkowy pierścionek. Nie z powodu
swojej wartości czy dlatego, że należał do mnie, ale ponieważ osoba, która go zrobiła, była
niezwykłym nagualem.
– Był jubilerem? – dopytywałam się. – To ta sama osoba, która stworzyła tamte dziwne figurki w
pokoju dozorcy?
– Ta sama – odparła. – Ale nie był jubilerem. Ani rzeźbiarzem. Rozśmieszała go sama myśl, że
ktoś mógłby go uznawać za artystę. Mimo to każdy, kto widział jego prace nie mógł się oprzeć myśli,
że tylko artysta potrafiłby stworzyć tak niezwykłe dzieła.
Florindą cofnęła się o parę kroków i zaczęła błądzić wzrokiem po wzgórzach, jakby szukała w
oddali wspomnień. Potem znowu się do mnie odwróciła i ledwo słyszalnym szeptem powiedziała, że
wszystko, co stworzył ten nagual, czy to pierścionek, czy mur z cegieł, płytki na podłodze, tajemnicze
wynalazki, czy po prostu tekturowe pudło, nieodmiennie okazywało się niezwykłym dziełem nie tylko w
kategoriach biegłego rzemiosła, ale również dlatego, iż było przepełnione czymś nie-wysłowionym.
– Skoro tak niezwykły człowiek zrobił ten pierścionek, to musiał go obdarzyć jakąś mocą. –
Uparłam się.
– Pierścionek sam w sobie nie ma żadnych mocy, niezależnie od tego, kto go zrobił – zapewniła
mnie Florindą. – Moc leży w tworzeniu. Nagual, który go stworzył, był tak
zjednoczony z tym, co czarownicy nazywają intencją, że mógł wyprodukować ten cudowny klejnot,
nie będąc jubilerem. Pierścionek ten był aktem czystej intencji.
Nie chcąc wyjść na idiotkę, nie śmiałam się przyznać, że nie mam zielonego pojęcia, co rozumie
przez intencję. Spytałam ją więc, co ją skłoniło do zrobienia mi tak wspaniałego prezentu.
– Myślę, że na niego nie zasługuję – dodałam.
– Będziesz używać tego pierścionka do zjednoczenia się z intencją– powiedziała. Na jej twarzy
pojawił się złośliwy uśmiech, kiedy dodała: – Ale oczywiście ty już coś wiesz o jednoczeniu się z
intencją.
– Nic nie wiem o czymś takim – wymamrotałam defensywnym tonem, po czym wyznałam, że
naprawdę nie wiem, czym jest intencja.
– Możesz nie znać znaczenia tego słowa – powiedziała bezceremonialnie – ale coś w tobie wie, jak
odblokować tę siłę. – Przybliżyła głowę do mojej i szepnęła, że zawsze używałam intencji do
przenoszenia się ze snu w rzeczywistość lub by przenieść sen – czymkolwiek był – w rzeczywistość.
Zerknęła na mnie wyczekująco, niewątpliwie spodziewając się, że wyciągnę z tego oczywiste wnioski.
Widząc moją ogłupiałą minę, dodała: – Zarówno wynalazki w pokoju dozorcy, jak i pierścionek, zostały
stworzone w snach.
– Nadal nie rozumiem – poskarżyłam się.
– Wynalazki cię przerażają – powiedziała spokojnie. – A pierścionek zachwyca. Ponieważ to sny, z
łatwością może być na odwrót...
– Przerażasz mnie, Florindo. Co masz na myśli?
– Kochanie, to świat snów. Uczymy cię, jak je wywoływać samodzielnie. – Jej ciemne, lśniące oczy
przez chwilę wpatrywały się w moje, po czym dodała: – Wszyscy czarownicy ze strony naguala
Mariano Aureliano pomagają ci wkroczyć do tego świata i w nim zostać.
– Czy to jakiś inny świat? Czy też ja sama jestem inna?
– Jesteś taka sama, ale w innym świecie. – Przez chwilę milczała, po czym przyznała, że mam
więcej energii niż przedtem. – Energii, która pochodzi z twoich oszczędności z pożyczki, jakiej
udzieliliśmy ci wszyscy.
Jej bankowa metafora była dla mnie bardzo zrozumiała. Jednak wciąż jeszcze nie potrafiłam pojąć,
co rozumie przez inny świat.
– Rozejrzyj się! – wykrzyknęła, rozkładając szeroko ręce. – To nie jest świat życia codziennego. –
Zamilkła na długi czas, po czym głosem zniżonym do łagodnego mruczenia dodała: – Czy w świecie
spraw codziennych motyle mogą się przemieniać w pierścionki? W świecie, który został bezpiecznie i
rygorystycznie stworzony przez role wyznaczone nam wszystkim?
Nie znajdywałam na to odpowiedzi. Rozejrzałam się wokół, spojrzałam na drzewa, na krzaki, na
góry w oddali. Wciąż umykało mi to, co rozumiała przez inny świat. W końcu przyszło mi do głowy, że
różnica ta musi być czysto subiektywna.
– Nie jest! – zaprzeczyła Florindą, czytając w moich myślach. – To sen czarownika. Dostałaś się do
niego, bo masz energię. – Spojrzała na mnie bezradnie i powiedzia

ła: – Nie istnieje żaden sposób, żeby nauczyć kobiety śnienia. Można je tylko wspierać,
uświadomić im ogromny potencjał, jaki w sobie noszą.
Ponieważ dla kobiety śnienie to kwestia dysponowania pewną energią, ważne jest, by ją przekonać
o potrzebie zmodyfikowania jej głęboko zakorzenionych przekonań społecznych po to, by kobieta
mogła zdobyć tę energię. Akt wykorzystania tej energii jest automatyczny. Kobiety mogą mieć sny
czarowników w chwili, gdy zdobędą tę energię.
Stwierdziła, że ważnym problemem odnośnie snów czarowników, jaki ma swoje źródło w jej
własnych niedociągnięciach, są duże trudności w obdarzeniu kobiet odwagą niezbędną do wkroczenia
na nowe obszary. Większość kobiet – a przyznała, że ona sama jest jedną z nich – woli
bezpieczniejsze kajdany od tego, co nowe i nieznane.
– Śnienie przeznaczone jest tylko dla odważnych kobiet – szepnęła mi do ucha. Potem
wybuchnęła głośnym śmiechem i dodała: – Albo dla tych kobiet, które nie mają innego wyboru, bo ich
położenie jest nie do zniesienia – do tej kategorii należy najwięcej kobiet, nawet o tym nie wiedząc.
Dźwięk jej zachrypniętego śmiechu wywarł na mnie dziwny wpływ. Poczułam się tak, jakbym nagle
się przebudziła z głębokiego snu i przypomniała sobie coś, o czym we śnie zupełnie zapomniałam.
– Isidoro Baltazar powiedział mi o waszym nieuchronnym wyjeździe. Kiedy wyjeżdżacie?
– Jeszcze nigdzie nie jadę. – Jej głos był stanowczy, ale pobrzmiewał w nim druzgocący smutek. –
Twoja nauczycielka śnienia i ja zostajemy. Reszta odchodzi.
Nie zrozumiałam, co ma na myśli i, by ukryć swą dezorientację, wygłosiłam żartobliwą uwagę:
– Moja nauczycielka śnienia, Zulejka, w ciągu trzech lat nie odezwała się do mnie ani słowem.
Nigdy ze mną nie rozmawiała. Tylko ty i Esperanza mnie prowadziłyście i uczyłyście.
Wokół nas zawibrował śmiech Florindy, radosny dźwięk, który przyniósł mi niewymowną ulgę, choć
też i zaintrygował.
– Wytłumacz mi coś, Florindo – zaczęłam. – Kiedy mi dałaś ten pierścionek? Jak to się stało, że w
jednej chwili grabiłam liście z dozorcą, a już w następnej miałam na palcu ten pierścionek?
Jej twarz promieniała radością, kiedy Florinda mi wyjaśniła, że grabienie liści to jedne z drzwi do
snu czarowników – pod warunkiem, że ma się dość energii na przekroczenie progu. Ujęła moją dłoń i
dodała:
– Dałam ci ten pierścionek, kiedy przekraczałaś próg, dlatego twój umysł nie zarejestrował tego
aktu. Nagle, kiedy już śniłaś, odkryłaś pierścionek na palcu.
Spojrzałam na nią, zaciekawiona. W jej wywodach było coś, czego nie mogłam pochwycić, coś
niejasnego, odległego.
– Wracajmy do domu – zaproponowała – i przekroczmy znowu próg. Może tym razem będziesz
tego świadoma.
Wolno wróciłyśmy tą samą drogą, zbliżając się do domu od tyłu. Szłam parę kroków przed
Florinda, więc doskonale wszystko widziałam. Przyglądałam się drzewom, płytkom na podłodze,
ścianom, pragnąc wychwycić zmianę, czy cokolwiek, co mogłoby mi zdradzić moment przejścia.
Nie zauważyłam niczego, poza tym, że dozorcy już nie było na podwórzu. Odwróciłam się, żeby
powiedzieć Florindzie, że najwyraźniej przegapiłam moment przejścia, ale nie znalazłam jej za sobą.
Nie było jej w zasięgu mojego wzroku. Poszła sobie i zostawiła mnie zupełnie samą.
Weszłam do domu. Był, jak to się zdarzało już wcześniej, zupełnie opustoszały. Uczucie
samotności już mnie nie przerażało, już nie miałam wrażenia, że zostałam opuszczona.
Automatycznie poszłam do kuchni i zjadłam tamale z kurczakiem, które zostały w koszyku. Potem
położyłam się w swoim hamaku i spróbowałam uporządkować myśli.
Obudziłam się i odkryłam, że leżę na rozkładanym łóżku, w małym, ciemnym pokoju. Rozejrzałam
się rozpaczliwie szukając jakiegoś znaku, co się dzieje. Poderwałam się, kiedy zobaczyłam wielkie,
poruszające się cienie, zaczajone koło drzwi. Chcąc sprawdzić, czy drzwi są otwarte i czy cienie
dostały się do środka, sięgnęłam pod łóżko, wyjęłam nocnik – jakimś cudem wiedziałam, że się tam
znajduje – i cisnęłam nim w cienie. Nocnik z niespodziewanie głośnym szczękiem wylądował na
korytarzu.
Cienie zniknęły. Myśląc, że być może były on tylko wytworem mojej wyobraźni, wyszłam na
korytarz. Spojrzałam z niezdecydowaniem na wysokie ogrodzenie z me-sąuite otaczające polanę. I w
tej samej chwili, jak błyskawica, pojawiła się w mojej głowie myśl, że wiem już, gdzie jestem: stałam na
tyłach małego domku.
Wszystkie te myśli szalały w mojej głowie, gdy szukałam nocnika, który potoczył się pod
ogrodzenie. Kiedy się schyliłam, żeby go podnieść, zobaczyłam kojo-ta przeciskającego się przez
szczelinę w ogrodzeniu. Odruchowo rzuciłam nocnikiem w zwierzę, lecz trafiłam w kamień. Nie
przejmując się głośnym szczęknięciem ani moją obecnością, kojot przebiegł przez polanę. Parę razy
zuchwale odwrócił głowę i spojrzał na mnie. Jego futro lśniło jak srebro, krzaczasty ogon omiatał
kamienie niczym czarodziejska różdżka. Każdy kamień, którego dotknął, ożywał. Kamienie z lśniącymi
oczami zaczęły skakać i poruszać ustami, zadając pytania głosem zbyt cichym, bym mogła go
usłyszeć.
Krzyknęłam. Kamienie zatrważająco szybko zbliżały się w moją stronę.
Od razu się zorientowałam, że śnię. ―To jeden z moich koszmarów" – wymamrotałam pod nosem.
―Potwory, strach i cała reszta". Przekonana, że gdy tylko rozpoznam problem i go nazwę, zneutralizuję
jego wpływ na mnie, już miałam się poddać i przeżyć ten senny koszmar, kiedy usłyszałam głos:
– Wypróbuj tryb snów.
Obróciłam się na pięcie. Pod ogrodzeniem stała Esperanza, zajmując się ogniem rozpalonym na
platformie wzniesionej z trzciny grubo pokrytej błotem. Wyglądała

dziwnie i obco w połyskującym, tańczącym świetle ogniska, jakby dzieliła ją ode mnie odległość nie
mająca nic wspólnego z przestrzenią.
– Nie bój się – rozkazała mi. Potem obniżyła głos do mruczenia i powiedziała: – Wszyscy śnimy
sny innych, ale teraz nie śnisz. – Na mojej twarzy musiało się pojawić niedowierzanie. – Uwierz mi, nie
śnisz – zapewniła mnie.
Nieco się zbliżyłam. Jej głos nie tylko brzmiał obco, ale ona sama była jakaś inna. Z miejsca, w
którym stałam, była Esperanzą, niemniej jednak wyglądała jak Zulejka. Podeszłam bardzo blisko niej.
Była Zulejka! Młodą, silną i bardzo piękną. Nie mogła mieć więcej niż czterdzieści lat. Jej owalną twarz
otaczały kręcone, czarne włosy, które zaczynały siwieć. Jej twarz była gładka, blada, a oczy –
wilgotne, ciemne i szeroko rozstawione. Jej wzrok był skierowany do wewnątrz, enigmatyczny i bardzo
czysty. Krótka, wąska górna warga sugerowała surowość, lecz pełna, niemal lubieżna dolna warga
wskazywała na łagodność, a także namiętność.
Zafascynowana tą zmianą, gapiłam się na nią, oczarowana. Pomyślałam, że na pewno śnię.
Jej jasny śmiech uświadomił mi, że czyta w moich myślach. Wzięła mnie za rękę i powiedziała
cicho:
-Nie śnisz, kochanie moje. To prawdziwa ja. Jestem twoją nauczycielką śnienia. Jestem Zulejka.
Esperanzą to moje drugie ja. Czarownicy nazywająto śniącym ciałem.
Serce waliło mi tak mocno, że poczułam ból w klatce piersiowej. Dusiłam się z niepokoju i
podniecenia. Chciałam wycofać dłoń, ale trzymała ją tak mocno, że nie zdołałam jej wyrwać z uścisku.
Zacisnęłam oczy. Ponad wszystko chciałam, żeby zniknęła, kiedy je znowu otworzę. Ale oczywiście
była nadal, jej usta rozciągały się w promiennym uśmiechu. Znowu zamknęłam oczy, po czym
zaczęłam podskakiwać i tupać, jakbym zupełnie zwariowała. Wolną ręką parę razy uderzyłam się w
twarz, aż zapiekła mi z bólu. Wszystko na próżno: nie mogłam się obudzić. Za każdym razem, kiedy
otwierałam oczy, ona tam była.
– Myślę, że masz już dosyć. – Roześmiała się, a ja jej kazałam, żeby mnie uderzyła.
Chętnie mnie posłuchała i długą, twardą laską wymierzyła mi dwa silne uderzenia w ramiona.
– To na nic, kochanie. – Mówiła powoli, jakby była bardzo zmęczona. Wzięła głęboki oddech i
puściła moją rękę. Potem znowu się odezwała. – Nie śnisz. A ja jestem Zulejka. Ale kiedy śnię, jestem
Esperanzą i czymś jeszcze. Teraz jednak nie będę się nad tym rozwodzić.
Chciałam coś powiedzieć, cokolwiek, ale nie mogłam z siebie wydusić ani słowa. Język stanął mi
kołkiem i zdołałam wydać z siebie tylko jakieś psie skamlanie. Próbowałam się rozluźnić, oddychając
miarowo, jak się tego nauczyłam na zajęciach jogi.
Zachichotała, najwyraźniej ubawiona moimi błazeństwami. Śmiech ten był uspokajający i miał na
mnie kojący wpływ. Emanowało z niego takie ciepło, tak dogłębna pewność, że moje ciało w jednej
chwili się odprężyło.
– Jesteś myśliwym – podjęła. – 1 ze wszech miar należysz do Florindy. – Mówiła tonem nie
znoszącym sprzeciwu. – Jesteś też lunatyczką i naturalną śniącą, i z powodu tego talentu należysz
również do mnie.
Z jednej strony miałam ochotę roześmiać się głośno i powiedzieć, że chyba oszalała, z drugiej
jednak całkowicie się zgadzałam z jej stwierdzeniem.
– Którym imieniem mam się do ciebie zwracać? – spytałam z wahaniem.
– Którym imieniem? – powtórzyła, patrząc na mnie tak, jakby to się rozumiało samo przez się. –
Jestem Zulejka. Jak ci się wydaje, co to jest? Jakaś zabawa? My się tu nie bawimy.
Zaskoczona jej wybuchem, zdołałam tylko wymamrotać:
– Nie, to nie jest zabawa.
– Kiedy śnię, jestem Esperanzą – ciągnęła głosem ostrym od intensywności. Jej twarz była
poważna, lecz rozpromieniona, otwarta, lecz pozbawiona współczucia – wszystko na raz. – Kiedy nie
śnię, jestem Zulejka. Ale nie powinno mieć dla ciebie żadnego znaczenia, czy jestem Zulejka,
Esperanzą, czy czymś innym. Wciąż jestem twoją nauczycielką śnienia.
Zdołałam tylko idiotycznie pokiwać głową. Nawet gdybym miała coś do powiedzenia, nie
potrafiłabym się do tego zmusić. Po bokach płynęły mi strużki zimnego, lepkiego potu wywołanego
strachem. Wydawało mi się, że jelita mi zaraz popuszczą, a pęcherz moczowy pęknie. Chciało mi się
iść do łazienki, załatwić się i zwymiotować.
W końcu nie mogłam już wytrzymać. Mogłam się skompromitować na miejscu albo pobiec do
wychodka. Zostało mi dość energii, by wykonać to drugie.
Śmiech Zulejki brzmiał jak śmiech młodej dziewczyny. Towarzyszył mi przez całą drogę.
Kiedy wróciłam na polanę, kazała mi usiąść koło siebie na pobliskiej ławce. Odruchowo jej
posłuchałam i opadłam ciężko na brzeg ławki, nerwowo zaciskając dłonie na kolanach.
W jej oczach była niezaprzeczalna twardość, ale też dobroć. Przyszło mi do głowy, j akbym
wiedziała o tym wcześniej, że j ej szorstkość bierze się przede wszystkim z wewnętrznej dyscypliny.
Nieugięta samokontrola wycisnęła piętno na całej jej istocie i obdarzyła ją przemożną nieuchwytnością
i tajemniczością – lecz nie tajemniczością zamaskowanego i skrytego zachowania, tylko
tajemniczością tego, co nieznane. Dlatego, kiedy tylko ją widziałam, chodziłam za nią jak piesek.
– Dzisiaj miałaś dwa przejścia – wyjaśniła Zulejka. – Jedno z ze stanu normalnej jawy do śnienia
na jawie i drugie ze śnienia na jawie do stanu normalnej jawy. Pierwsze było gładkie i niedostrzegalne,
drugie było koszmarem. To normalna kolej rzeczy. Wszyscy doświadczamy przejścia w ten sposób.
Zmusiłam się do uśmiechu.
– Ale wciąż nie wiem, co zrobiłam – powiedziałam. – Nie jestem świadoma żadnego z kroków,
jakie uczyniłam. Przydarza mi się tyle rzeczy, przechodzę w sen nawet nie wiedząc, w jaki sposób.

W jej oczach pojawił się błysk.


– Normalnie – zaczęła – zaczyna się od spania w hamaku lub innym urządzeniu zawieszonym pod
sufitem lub na drzewie. Dzięki temu nie mamy kontaktu z ziemią. Ziemia nas uziemia, zapamiętaj to.
W pozycji zawieszonej początkujący śniący może się nauczyć, jak energia przenosi się z jawy do
śnienia i ze śnienia do śnienia na jawie.
Wszystko to, jak ci już powiedziała Florinda, jest kwestią energii. W chwili, kiedy j ą zdobędziesz,
wszystko się zaczyna.
Twój problem polega na tym, czy będziesz umiała zaoszczędzić wystarczająco dużo energii,
ponieważ czarownicy nie będą mogli ci jej już użyczać. – Uniosła przesadnie brwi i dodała: –
Zobaczymy. Spróbuję ci przypomnieć, kiedy następnym razem będziemy dzielić swoje sny. – Widząc
przerażenie na mojej twarzy, roześmiała się z dziecięcą żywiołowością.
– W jaki sposób dzielimy swoje sny? – spytałam, spoglądając w jej zdumiewające oczy. Były
ciemne i lśniące, każda źrenica rzucała promyk światła.
Zamiast odpowiedzieć, Zulejka rzuciła jeszcze parę patyków do ognia. Żar buchnął i rozsypał się
po stosie, a płomień zajaśniał. Przez chwilę stała nieruchomo, z oczyma utkwionymi w płomieniach,
jakby gromadziła światło. Odwróciła się gwałtownie i zerknęła na mnie, po czym przykucnęła i objęła
się silnymi, umięśnionymi rękami.
Kołysała się na boki, spoglądając w ciemność i słuchając trzaskającego ognia.
– W jaki sposób dzielimy swoje sny? – spytałam znowu. Zulejka przestała się kołysać. Potrząsnęła
głową i podniosła wzrok, przestraszona, jakbym ją wyrwała ze snu.
– To coś, czego nie mogę w tej chwili wytłumaczyć – stwierdziła. – Śnienie jest niepojęte. Trzeba je
poczuć, a nie dyskutować o nim. Tak jak w zwyczajnym świecie, zanim coś się wytłumaczy i
przeanalizuje, należy tego doświadczyć. – Mówiła powoli i z namysłem. Przyznała, że wyjaśnienia są
ważne. – Lecz niekiedy są też przedwczesne. Na przykład teraz.
Któregoś dnia wszystko zrozumiesz – obiecała, widząc rozczarowanie na mojej twarzy.
Szybkim, lekkim ruchem poderwała się na równe nogi, podeszła do ogniska i zapatrzyła się w
płomienie, jakby musiała skupić wzrok na świetle. Na ścianie i suficie ramady pojawił się jej ogromny
cień, rzucany przez ogień. Nawet nie skinąwszy mi głową odwróciła się, zamiotła spódnicą i zniknęła
w domu.
Nie mogąc się poruszyć, stałam jak wryta. Ledwo mogłam oddychać, kiedy coraz bardziej cichł
tupot j ej sandałów.
– Nie zostawiaj mnie! – wrzasnęłam spanikowanym głosem. – Muszę się dowiedzieć paru rzeczy.
Zulejka natychmiast zmaterializowała się w drzwiach.
– Czego musisz się dowiedzieć? – spytała obojętnym, niemal roztargnionym tonem.
– Przepraszam – wybełkotałam, spoglądając w jej lśniące oczy. Przyglądałam się jej, niemalże
zahipnotyzowana. – Nie chciałam krzyczeć – dodałam przepraszająco. – Myślałam, że poszłaś do
innego pokoju. – Spojrzałam na nią błagalnie z nadzieją, że coś mi wyjaśni.
Nie zrobiła tego. Spytała tylko, co chciałam wiedzieć.
– Będziesz chciała ze mną porozmawiać, kiedy znowu się spotkamy? – wypaliłam pierwszą rzecz,
jaka mi przyszła do głowy, obawiając się, że sobie pójdzie, jeżeli czegoś nie powiem.
– Kiedy znowu się spotkamy, nie będziemy w tym samym świecie, co przedtem
– powiedziała. – Kto wie, co tam zrobimy?
– Ale jeszcze przed chwilą sama mówiłaś, że jesteś moją nauczycielką śnienia.
– Upierałam się. – Nie zostawiaj mnie w mroku. Wyjaśnij mi parę rzeczy. Nie mogę już dłużej
znieść tej męki. Jestem rozdarta.
– Jesteś – przyznała lekkim tonem. – Z pewnością jesteś rozdarta. – Spojrzała na mnie oczyma
promieniejącymi dobrocią. – Ale tylko dlatego, że nie chcesz porzucić swoich starych nawyków. Jesteś
dobrą śniącą. Mózg lunatyka ma niesamowity potencjał. To znaczy... jeżeli będziesz rozwijać swój
charakter.
Ledwo słyszałam, co mówi. Próbowałam uporządkować myśli, ale nie mogłam. Przez mój umysł z
niewiarygodną prędkością przemykały obrazy, które niezbyt dobrze zapamiętałam. Nie miałam żadnej
kontroli nad ich porządkiem czy naturą. Obrazy te przemieniały się w odczucia, które, choć
szczegółowe, opierały się definicji, ujęciu w słowa, a nawet myśli.
Najwyraźniej świadoma zamętu w mojej głowie, Zulejka uśmiechnęła się promiennie.
– Przez cały czas wszyscy pomagaliśmy nagualowi Mariano Aureliano wepchnąć cię w drugi stan
uwagi – powiedziała powoli i cicho. – Tam, podobnie jak w świecie spraw codziennych, znajdujemy
biegłość i ciągłość. W obu tych stanach dominuje praktycyzm. W obu stanach działamy efektywnie.
Jednakże w stanie drugiej uwagi nie możemy podzielić tego, co doświadczamy, na kawałki, by sobie z
tym poradzić, by poczuć się bezpiecznie, by zrozumieć.
Kiedy tak mówiła, myślałam: ―Marnuje czas, mówiąc mi to wszystko. Nie wie, że jestem za głupia,
żeby zrozumieć jej wytłumaczenia?" Ona jednak mówiła dalej, uśmiechając się szeroko, najwyraźniej
wiedząc, że przyznanie się do tego, że nie jestem zbyt bystra oznaczało, że w pewien sposób się
zmieniłam. Inaczej nigdy bym się do tego nie przyznała, nawet przed samą sobą.
– W stanie drugiej uwagi – ciągnęła – albo, jak ja to wolę nazywać, w stanie śnienia na jawie,
należy wierzyć, że sen jest równie rzeczywisty jak codzienny świat. Innymi słowy, trzeba wyrazić
swoje przyzwolenie. Dla czarowników wszystkie sprawy ziemskie lub nieziemskie rządzone są przez
nieskazitelne uczynki, a u podstawy wszystkich nieskazitelnych uczynków leży przyzwolenie. Ale
przyzwolenie to nie akceptacja. Przyzwolenie zawiera w sobie element dynamiczny: pociąga za sobie
działanie. – Jej głos był bardzo cichy, a oczy zabłysły gorączkowo, gdy dokończyła: – W chwili, gdy
zaczyna się śnienie na jawie, otwiera się świat pociągających, niezbadanych możliwości. Świat, w
którym skończony absurd staje się

rzeczywistością. Gdzie to, co nieoczekiwane, staje się oczekiwane. W tej chwili rozpoczyna się
przygoda człowieka. Świat bezgranicznie wypełnia się możliwościami i cudami. – Zamilkła na długi
czas. Najwidoczniej zastanawiała się, co jeszcze powiedzieć. – Z pomocą naguala Mariano Aureliano
raz ujrzałaś nawet blask surema – zaczęła, a jej cichy, tęskny głos ucichł jeszcze bardziej. – Suremy,
magiczne stworzenia, które istnieją tylko w legendach Indian, mogą zobaczyć tylko czarownicy śniąc
na jawie na najgłębszym poziomie. To istoty z innego świata. Lśnią jak fosforyzujące istoty ludzkie.
Powiedziała ―dobranoc", odwróciła się i zniknęła w domu. Przez chwilę stałam, oniemiała, po czym
rzuciłam się za nią. Zanim dotarłam do progu, usłyszałam za sobą głos Florindy:
– Nie idź za nią!
Obecność Florindy była tak nieoczekiwana, że musiałam oprzeć się o ścianę i poczekać, aż moje
serce znowu zacznie bić normalnie.
– Dotrzymaj mi towarzystwa – powiedziała Florinda. Siedziała na ławce, dokładając do ognia.
Ulotne światło w jej oczach, upiorna białość włosów były bardziej jak wspomnienie niż realny widok.
Wyciągnęłam się koło niej na ławce i, jakby to była najnaturalniejsza rzecz pod słońcem, położyłam
głowę na jej kolanach. – Nigdy nie idź za Zulejką, czy kimkolwiek z nas, chyba, że zostaniesz o to
poproszona – powiedziała Florinda, przeczesując palcami moje włosy. – Jak już wiesz, Zulejką nie jest
tym, czym wydaje się być. Zawsze jest czymś więcej, o wiele więcej. Nigdy nie próbuj jej rozgryźć, bo
kiedy pomyślisz, że wzięłaś pod uwagę już wszystkie możliwości, rozłoży cię na łopatki, stając się
czymś więcej, niż mogłoby ci się przyśnić w najdzikszych snach.
– Wiem – westchnęłam z zadowoleniem. Czułam, jak napięcie ustępuje z mojej twarzy. Czułam,
jak opuszcza moje ciało. – Zulejką to surem z gór Bacatete – powiedziałam z absolutnym
przekonaniem. – Cały czas wiedziałam o tych istotach. – Widząc zdumienie na jej twarzy, dodałam
śmiało: – Zulejką nie urodziła się jak zwykła ludzka istota. Została stworzona. Jest samym
czarnoksięstwem.
– Nie – zaprzeczyła z naciskiem Florinda. – Zulejką została zrodzona. Ale Espe-ranza nie. –
Uśmiechnęła się i dodała: – To powinna być dla ciebie niezła zagadka.
– Myślę, że rozumiem – wymruczałam – ale jestem zbyt niewrażliwa i nie mogę sformułować tego,
co rozumiem.
– Świetnie ci idzie. – Zaśmiała się cicho. – Żeby być tak niewrażliwą jak ty, trzeba czekać aż się
osiągnie stan pełnej, stuprocentowej jawy po to, by zrozumieć. Teraz jesteś tylko w pięćdziesięciu
procentach na jawie. Cała sztuczka polega na tym, by pozostać w stanie podwyższonej świadomości.
W stanie podwyższonej świadomości nie ma dla nas rzeczy niemożliwych do zrozumienia. – Czując,
że za chwilę jej przerwę, zakryła moje usta dłonią i dodała: – Nie myśl o tym teraz. Zawsze pamiętaj,
że jesteś obsesyjna, nawet w stanie podwyższonej świadomości, a twój sposób myślenia nie jest zbyt
przenikliwy.
Usłyszałam jakieś ruchy w cieniach za domem.
– Kto tam jest? – spytałam, siadając. Rozejrzałam się, ale nikogo nie zobaczyłam. Na podwórzu
zabrzmiał śmiech kobiet.
– Nie możesz ich zobaczyć – powiedziała sennie Florinda.
– Dlaczego się przede mną chowają? – spytałam.
– Nie chowają się przed tobą – wyjaśniła z uśmiechem. – Po prostu nie możesz ich zobaczyć bez
pomocy naguala Mariano Aureliano.
Nie wiedziałam, co na to powiedzieć. Na pewnym poziomie miało to sens, ja jednak pokręciłam
głową.
– Możesz mi pomóc je zobaczyć? Florinda kiwnęła głową.
– Ale twoje oczy są zmęczone, zmęczone od oglądania zbyt wiele. Musisz się przespać.
Wytrwale trzymałam oczy otwarte, żeby w chwili nieuwagi nie przegapić osoby, która mogłaby
wyjść z krzaków. Wpatrywałam się w liście i cienie, nie wiedząc już, co jest co, aż zapadłam w głęboki
sen bez snów.
XVIII
Dozorca drzemał na swojej ulubionej ławce w cieniu drzewa zapote. Od ostatnich dwóch dni nie
robił nic innego. Już nie zamiatał patio ani nie grabił liści na podwórzu, tylko siedział godzinami na tej
ławce, drzemiąc lub gapiąc się przed siebie, jakby miał wgląd w coś, co tylko on potrafił dojrzeć.
W domu wszystko się zmieniło. Czyżbym źle postąpiła, przyjeżdżając tu? – nieustannie zadawałam
sobie to pytanie. Jak zwykle miałam poczucie winy. Godzinami spałam bez przerwy. Po przebudzeniu
stwierdzałam jednak z niepokojem, że nic nie jest takie samo. Bez celu włóczyłam się po całym domu.
Na próżno. Coś umknęło.
W moje rozmyślania wdarło się długie, przeciągłe westchnienie dozorcy. Nie mogąc już dłużej
znieść niepokoju, odsunęłam książkę na bok, wstałam i przemierzyłam dzielącą nas odległość.
– Nie będziesz dzisiaj grabił i palił liści? – spytałam.
Dozorca, przestraszony, podniósł głowę, ale nie odpowiedział. Na nosie miał okulary
przeciwsłoneczne. Przez ciemne szybki nie widziałam wyrazu jego oczu. Nie wiedziałam, czy zostać,
czy sobie pójść, czy może dalej czekać na odpowiedź. Obawiając się, że znowu przyśnie, spytałam
głośno i ze zniecierpliwieniem:
– Jest jakiś powód, dla którego już nie grabisz i nie palisz liści? Zrewanżował się jednym ze swoich
pytań:
– A widziałaś, żeby w ciągu ostatnich dwu dni spadł choć jeden liść? – Kiedy uniósł okulary, jego
wzrok wwiercał się we mnie.
– Nie – odparłam. Do odpowiedzi skłoniła mnie bardziej powaga w jego głosie i zachowaniu, niż
samo stwierdzenie, które uznałam za absurdalne.
Dał mi znak, bym usiadła koło niego na ławce. Pochylił się ku mnie i szepnął mi do ucha:

– Te drzewa dobrze wiedzą, kiedy zrzucić swoje liście. – Rozejrzał się dokoła, jakby się. bał, że
ktoś może go podsłuchiwać, po czym dodał tym samym konfidencjonalnym szeptem: – A teraz drzewa
wiedzą, że nie ma potrzeby zrzucania liści.
– Liście schną i spadają, niezależnie od wszystkiego – oznajmiłam pompatycznie. – Takie jest
prawo natury.
– Te drzewa są niewymownie kapryśne – upierał się. – Mają własny umysł. Nie słuchaj ą praw
natury.
– Co je skłoniło do tego, by już nie zrzucać liści? – spytałam, usiłując zachować poważną minę.
– Dobre pytanie. – W zamyśleniu potarł brodę. – Niestety jeszcze nie znam odpowiedzi. Drzewa
jeszcze mi nie powiedziały. – Uśmiechnął się do mnie jak szaleniec i dodał: – Już ci mówiłem, te
drzewa mają swój temperament.
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, spytał, ni tego, ni z owego:
– Zrobiłaś sobie lunch?
Ta nagła zmiana tematu zupełnie mnie zaskoczyła.
– Tak – przyznałam i zawahałam się przez chwilę. Ogarnął mnie niemal buntowniczy nastrój. – Aż
tak nie zależy mi najedzeniu. Przywykłam do tego, żeby codziennie jeść to samo. Gdyby nie fakt, że
mam skłonność do pryszczy, żywiłabym się samymi czekoladkami i orzeszkami.
Rezygnując ze wszelkiej ostrożności, zaczęłam narzekać. Powiedziałam dozorcy, że chciałabym,
żeby kobiety ze mną porozmawiały.
– Byłabym bardzo wdzięczna, gdyby mi wyjaśniły, co się tu dzieje. Ten niepokój mnie dobija. –
Kiedy już wylałam z siebie wszystkie żale, poczułam się o wiele lepiej, ulżyło mi. – To prawda, że
wyjeżdżają na zawsze? – spytałam.
– Już wyjechały na zawsze – powiedział dozorca. Widząc dezorientację na mojej twarzy, dodał: –
Ale ty o tym wiedziałaś, prawda? Tylko chcesz ze mną porozmawiać, tak?
Zanim zdążyłam otrząsnąć się z szoku, spytał mnie szczerze zaintrygowanym tonem:
– Dlaczego to dla ciebie takie szokujące? – Na chwilę zamilkł, jakby chciał mi dać czas do
namysłu, po czym sam odpowiedział na własne pytanie: – A, już wiem! Jesteś wściekła, bo zabrały ze
sobą Isidoro Baltazara. – Poklepał mnie po plecach, jakby podkreślając każde słowo. Jego spojrzenie
powiedziało mi, że nic go nie obchodzi, czy wpadnę w gniew, czy wybuchnę płaczem.
Świadomość, że nie mam żadnej widowni, przepełniła mnie spokojem.
– Nie wiedziałam o tym – wymruczałam. – Przysięgam, nie wiedziałam. – Spojrzałam na niego z
niemą rozpaczą. Poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy. Kolana mnie bolały. W piersiach poczułam
taki ucisk, że nie mogłam oddychać. Wiedząc, że za chwilę zemdleję, obiema rękoma przytrzymałam
się ławki.
Głos dozorcy usłyszałam jakby dochodził z wielkiej oddali:
– Nikt nie wie, czy on w ogóle wróci. Nawet ja tego nie wiem. – Nachylił się nade mną i powoli
dodał: – Moim prywatnym zdaniem odszedł z nimi na jakiś czas, ale kiedyś wróci. Jeżeli nie od razu,
to któregoś dnia. Takie jest moje zdanie.
Poszukałam wzrokiem jego oczu, zastanawiając się, czy sobie ze mnie kpi. Na jego radosnej
twarzy malowała się czysta dobroć i uczciwość. A jego oczy były szczere jak u dziecka.
– Mimo to, kiedy wróci, nie będzie już Isidoro Baltazarem – ostrzegł mnie. – Myślę, że ten Isidoro
Baltazar, którego znasz, już odszedł. A wiesz, co jest w tym wszystkim najsmutniejsze? – Urwał, po
czym odpowiedział na własne pytanie: – Brałaś jego obecność za coś tak oczywistego, że nawet mu
nie podziękowałaś za jego opiekę, pomoc, uczucie, jakim cię darzył.
Nasza wielka tragedia polega na tym, że jesteśmy bufonami, nie zważającymi na nic poza własną
bufonadą.
Byłam zbyt zdruzgotana, by odpowiedzieć.
Dozorca raptownie się podniósł. Bez słowa, jakby za bardzo krępował się zostać ze mną, poszedł
w stronę ścieżki prowadzącej do drugiego domu.
– Nie możesz mnie tak po prostu zostawić! – krzyknęłam za nim.
Odwrócił się, pomachał do mnie i zaczął się śmiać. Był to głośny, radosny dźwięk, który odbił się
echem w chaparralu. Pomachał raz jeszcze i zniknął, jakby wchłonęły go krzaki.
Nie mogąc za nim pójść, zaczęłam czekać, aż wróci albo nagle pojawi się przede mną i śmiertelnie
mnie wystraszy. Spięłam się w oczekiwaniu na strach, który wyczuwałam bardziej ciałem niż
umysłem.
Jak to się zdarzało już wcześniej, nie zobaczyłam ani nie usłyszałam nadejścia Esperanzy, tylko
wyczułam jej obecność. Odwróciłam się, siedziała na ławce pod drzewem zapota. Na sam jej widok
wpadłam w uniesienie.
– Myślałam, że już nigdy cię nie zobaczę. – Westchnęłam. – Już prawie machnęłam ręką.
Myślałam, że odeszłaś.
– Wielkie nieba! – złajała mnie, udając konsternację.
– Naprawdę jesteś Zulejką? – wypaliłam.
– Absolutnie nie – odparła. – Jestem Esperanza. Co ty wyprawiasz? Wpędzasz samą siebie w
obłęd pytaniami, na które nikt nie potrafi odpowiedzieć?
Nigdy w życiu nie znalazłam się tak blisko załamania nerwowego jak właśnie w tamtej chwili.
Czułam, że mój umysł już dłużej nie wytrzyma tej presji. Myślałam, że za chwilę pęknę z niepokoju.
– Weź się w garść, dziewczyno – powiedziała szorstko Esperanza. – Najgorsze jest jeszcze przed
tobą. Ale nie możemy cię oszczędzić. Powstrzymanie presji teraz, dlatego, że zaraz sfiksujesz, dla
czarowników jest czymś nie do pomyślenia. Dzisiaj zostaniesz przetestowana. Albo przeżyjesz, albo
umrzesz. I nie mówię tego w przenośni.
– Nigdy już nie zobaczę Isidoro Baltazara? – spytałam, z powodu łez ledwo mogąc wydobyć z
siebie głos.
– Nie mogę kłamać przez wzgląd na twoje uczucia. Nie, on już nigdy nie wróci. Isidoro Baltazar był
tylko czarodziejską chwilą. Snem, który zniknął zaraz po tym, jak ci się przyśnił. Isidoro Baltazar, jak
ten sen, już odszedł.
Na jej ustach pojawił się niemalże tęskny uśmieszek.

– Nie wiem jeszcze tylko – ciągnęła – czy mężczyzna, nowy nagual, również odszedł na zawsze.
Oczywiście rozumiesz, że jeśli wróci, nie będzie już Jsidoro Baltaza-rem. Stanie się kimś innym, kogo
będziesz musiała poznać na nowo.
– Będzie dla mnie kimś obcym? – spytałam, nie do końca pewna, czy chcę poznać odpowiedź.
– Nie wiem, moje dziecko – powiedziała ze zmęczeniem wynikającym z niepewności. – Po prostu
nie wiem. Ja sama jestem snem. I nowy nagual też. Sny takie jak my są nietrwałe, gdyż tylko nasza
nietrwałość pozwala nam istnieć. Nic nas nie zatrzymuje poza snem.
Oślepiona łzami, ledwo ją widziałam.
– By złagodzić swój ból, zatop się głębiej w sobie – powiedziała cicho. – Usiądź z wzniesionymi
kolanami, obejmij rękami nogi w kostkach, prawą kostkę lewą ręką. Połóż głowę na kolanach i daj
popłynąć smutkowi.
Niech ziemia ukoi twój ból. Niech spłynie na ciebie uzdrawiająca moc ziemi.
Usiadłam na ziemi dokładnie w takiej pozycji, jaką mi zaleciła. W ciągu paru chwil mój smutek
zniknął. Niepokój ustąpił miejsca dobremu samopoczuciu, którego doświadczyłam w ciele. Straciłam
swój własny obraz – w każdym kontekście, poza obecnym. Bez swej subiektywnej pamięci nie czułam
bólu.
Esperanza poklepała miejsce koło siebie na ławce. Kiedy tylko tam usiadłam, wzięła mnie za rękę i
przez chwilę pocierała, jakby wykonywała masaż, po czym powiedziała, że to całkiem mięsista dłoń
jak na taką chudzinę jak ja. Odwróciła ją wnętrzem do góry i zaczęła uważnie oglądać. Nie
powiedziała ani słowa, tylko delikatnie zacisnęła ją w pięść.
Długo siedziałyśmy w milczeniu. Było późne popołudnie. Nie słyszałam nic oprócz rytmicznego
odgłosu liści poruszanych przez lekki wietrzyk.
Kiedy tak patrzyłam na Esperanzę, opanowała mnie niesamowita pewność: wiedziałam, że
Esperanza i ja już kiedyś odbyłyśmy długą rozmowę o moim przyjeździe do domu czarownic i o
odejściu czarowników.
– Co ze mną, Esperanza? – spytałam. – Czyja śnię?
-– No cóż – zaczęła powoli. Oczy jej rozbłysły, kiedy zaproponowała, żebym przetestowała ten sen.
– Usiądź na ziemi i go przetestuj.
Zrobiłam tak. Poczułam tylko chłód kamienia, na którym siedziałam. Nie wróciło do mnie żadne
odczucie.
– Nie śnię – stwierdziłam. – W takim razie dlaczego mam wrażenie, że już rozmawiałyśmy? –
Poszukałam wzrokiem jej twarzy, by sprawdzić, czy odkryję w niej jakiś klucz do rozwiązania swych
dylematów. – Widzę cię pierwszy raz od swojego przyjazdu, ale mam wrażenie, że przebywałyśmy
razem przez cały dzień – wymamrotałam raczej do siebie. – Minęło już siedem dni.
– O wiele dłużej. Ale tę zagadkę musisz rozwiązać sama, przy minimalnej pomocy – powiedziała
Esperanza.
Potakująco kiwnęłam głową. Chciałam jej zadać tyle pytań, ale wiedziałam i akceptowałam to, że
rozmowa będzie bezużyteczna. Wiedziałam, nie wiedząc jednocześnie skąd to wiem, że już
uzyskałam odpowiedzi na wszystkie pytania. Zostałam zasypana odpowiedziami.
Esperanza przyglądała mi się w zamyśleniu, jakby wątpiła w to, czy zrozumiałam. Potem, bardzo
powoli, starannie wymawiając słowa, powiedziała:
– Chcę, żebyś wiedziała, że świadomość, jaką tu zdobyłaś, choć może ci się wydawać niezwykle
głęboka i niezmienna, jest tylko tymczasowa. Całkiem szybko wrócisz do swoich bzdur. Taki jest nasz
kobiecy los.
– Myślę, że się mylisz – zaprotestowałam. – W ogóle mnie nie znasz.
– Mówię to właśnie dlatego, że cię znam. – Urwała na chwilę, a kiedy znowu się odezwała, jej głos
był szorstki i poważny. – Kobiety są bardzo sprytne. Pamiętaj, że wychowane na służące dla
mężczyzn, są niezwykle przebiegłe i mądre. – Wybuch jej dźwięcznego śmiechu zniwelował mój ą
chęć protestu.
Najlepsza rzecz, jaką możesz zrobić, to nic nie mówić – oznajmiła. Wzięła mnie za rękę,
podciągnęła w górę i zaproponowała, żebyśmy poszły do małego domku na długą, tak bardzo
potrzebną rozmowę.
Nie weszłyśmy do domku, tylko usiadłyśmy na ławce przy drzwiach frontowych. Siedziałyśmy tak,
milcząc, blisko godzinę. Potem Esperanza odwróciła się do mnie. Sprawiała takie wrażenie, jakby
mnie nie widziała. Pomyślałam, że być może zapomniała, że przyszłam z niąi siedzę obok. Ignorując
mojąobecność wstała, odeszła parę kroków i spojrzała na drugi dom, zagnieżdżony w kępie drzew.
Minęła długa chwila, zanim powiedziała:
– Odchodzę daleko.
Nie wiedziałam, czy to z powodu nadziei, podniecenia czy niepokoju, ale poczułam dziwne, mdlące
uczucie w żołądku. Wiedziałam, że nie mówi o odległości w kategoriach mil, lecz w kategoriach innych
światów.
– Nie obchodzi mnie, jak daleko odchodzimy – powiedziałam z brawurą, do jakiej mi było daleko.
Rozpaczliwie pragnęłam się dowiedzieć, choć nie śmiałam spytać, co będzie na końcu naszej
podróży.
Esperanza się uśmiechnęła i szeroko rozłożyła ręce, jakby chciała objąć zachodzące słońce. Niebo
na zachodzie było ogniście czerwone, odległe góry – fioletowe. W drzewach szumiał lekki wietrzyk,
liście zalśniły i zaszeleściły.
Minęła godzina i wszystko znieruchomiało. Zmierzch zamroził wszystko wokół nas. Ucichły
wszelkie dźwięki i ustał ruch. Kontury krzaków, drzew i wzgórz były tak wyraźnie zaznaczone, że
wyglądały jak narysowane na niebie.
Podeszłam do Esperanzy, kiedy cienie podpełzły do nas i zaciemniły niebo. Widok drugiego,
cichego domu, gdzie w mroku światła migotały jak robaczki świętojańskie, poruszył we mnie jakąś
głęboko pogrzebaną emocję. Nie była związana z żadnym konkretnym uczuciem dotyczącym tej
chwili, lecz ze smutnym, nostalgicznym wspomnieniem z dzieciństwa.
Chyba całkowicie pogrążyłam się w rozmyślaniach, bo nagle złapałam się na tym, że idę koło
Esperanzy. Zmęczenie, wcześniejszy niepokój, wszystko to zniknęło. Przepełniona przemożną
energią, szłam jak w ekstazie, w stanie cichego szczęścia, niosły mnie stopy, lecz napędzane nie tylko
moją własną wolą.

Ścieżka, którą szłyśmy, skończyła się raptownie. Podłoże zaczęło się wznosić, a nad nami wysoko
górowały drzewa. Tu i tam leżały rozrzucone ogromne głazy. Z oddali dochodził dźwięk płynącej wody
przypominający ciche, uspokajające nucenie. Wzdychając z nagłego zmęczenia, oparłam się o jedną
ze skał pragnąc, by to był już kres naszej podróży.
– Jeszcze nie dotarłyśmy do celu! – krzyknęła Esperanza. Poruszała się po kamieniach ze
zwinnością kozicy. Nie czekała na mnie. Nawet się nie obejrzała, czy za nią idę. Krótki odpoczynek
pozbawił mnie resztek sił. Łapiąc powietrze zaczęłam się potykać o kamienie, niezdarnie wdrapując
się za nią.
W połowie drogi szlak prowadził koło ogromnego głazu. Uschnięta, szorstka roślinność ustąpiła
miejsca bujnej zieleni, ciemnej w wieczornym świetle. Powietrze również nie było już to samo. Stało
się wilgotne i łatwiej mi się nim oddychało. Esperanza szła pewnym krokiem wąską ścieżką pełną
cieni, ciszy i szelestu. Znała każdy z tajemniczych odgłosów nocy. Rozpoznawała jej pulsujące
rechoty, krzyki, nawoływania i syczenie.
Ścieżka urwała się przed jakimiś stopniami wyciętymi w skale. Prowadziły do ukrytej sterty kamieni.
– Wybierz jeden – rozkazała – i włóż go do kieszeni.
Gładkie jak żwir w strumieniu, kamienie początkowo wydawały mi się jednakowe. Jednakże po
bliższym przyjrzeniu się odkryłam, że każdy jest inny. Niektóre były tak gładkie i lśniące, że wyglądały
jak wypolerowane w bębnie do oczyszczania.
Zajęło mi trochę czasu, zanim znalazłam taki, który mi się podobał. Był ciężki, lecz z łatwością
mieścił mi się w dłoni. Jego jasnobrązowa, pękata bryła miała kształt klina i była poprzecinana
niemalże przezroczystymi mlecznymi żyłkami.
Przestraszona jakimś hałasem, niemal upuściłam kamień.
– Ktoś nas śledzi – szepnęłam
– Nikt nas nie śledzi! – wykrzyknęła Esperanza ze spojrzeniem, w którym było pół na pół
rozbawienie i niedowierzanie. Widząc, że chowam się za drzewem, zachichotała cicho i powiedziała,
że to pewnie ropucha wyskoczyła z zarośli.
Chciałam jej powiedzieć, że ropuchy nie skaczą w ciemności, ale nie byłam pewna, czy to
rzeczywiście prawda. Zdziwiło mnie to, że nie oznajmiłam tego z najwyższą pewnością-jak to kiedyś
miałam we zwyczaju.
– Coś jest ze mną nie w porządku, Esperanzo – powiedziałam przestraszonym głosem. – Nie
jestem sobą.
– Nic ci nie jest, kochanie – zapewniła mnie z roztargnieniem. – Prawdę mówiąc jesteś bardziej
sobą niż kiedykolwiek indziej.
– Dziwnie się czuję... – Mój głos ucichł. Zaczęłam dostrzegać pewien schemat w tym, co się ze
mną działo od mojego pierwszego przyjazdu do domu czarownic.
– Trudno się nauczyć czegoś tak nieuchwytnego jak śnienie – powiedziała Esperanza. –
Zwłaszcza dla kobiet. Jesteśmy nadzwyczaj przebiegłe i mądre. W końcu przez całe życie służyłyśmy
jak niewolnice. Umiemy manipulować, kiedy nie chcemy zburzyć tego, co osiągnęłyśmy z takim
trudem: naszego status quo.
– To znaczy, że mężczyźni tego nie robią?
– Oczywiście, że robią, ale są bardziej otwarci. Kobiety walczą po kryjomu. Ich ulubioną techniką
walki jest manewr niewolnika: wyłączenie umysłu. Słyszą, nie zwracając uwagi i patrzą, nie widząc. –
Dodała, że instruowanie kobiet to osiągnięcie godne pochwały. – Podoba nam się otwartość twojej
walki – ciągnęła. – Wiążemy z tobą wielkie nadzieje. Najbardziej się obawiamy uległej kobiety, która
nie obawia się tego, co nowe i robi wszystko, o co ją poprosisz, a potem się odwraca i zdradza cię,
kiedy tylko się zmęczy lub znudzi nowością.
– Chyba zaczynam rozumieć – powiedziałam niepewnie.
– Oczywiście, że zaczęłaś rozumieć! – Jej przekonanie było tak komicznie triumfalne, że nie
mogłam się nie roześmiać. – Zaczęłaś nawet rozumieć, czym jest intencja.
– To znaczy, że zaczynam być czarownicą? – spytałam. Moje całe ciało drżało, kiedy starałam się
powstrzymać napad śmiechu.
– Odkąd tu przyjechałaś, cały czas z przerwami śnisz na jawie – stwierdziła Espe-ran/a. – Dlatego
tak dużo śpisz. – Na jej uśmiechniętej twarzy nie było ani śladu kpiny czy protekcjonalności.
Przez jakiś czas szłyśmy w milczeniu, po czym Esperanza powiedziała, że różnica między
czarownikiem a zwyczajnym człowiekiem polega na tym, że ten pierwszy potrafi na zawołanie wejść w
stan śnienia na jawie. Parę razy poklepała mnie po ramieniu, jakby chciała podkreślić swoje słowa, i
dodała tajemniczym szeptem:
– A śnisz na jawie dlatego, że chcąc ci pomóc powiększyć zasób energii, pierwszej nocy, kiedy tu
przyjechałaś, stworzyliśmy wokół ciebie bańkę.
Następnie powiedziała, że w chwili, gdy mnie spotkali po raz pierwszy, nadali mi przydomek
Fosforito, zapałeczka.
– Spalasz się zbyt szybko i bezużytecznie. – Ruchem ręki nakazała mi milczenie i dodała, że nie
umiem skupić swojej energii. – Ma ona chronić i podtrzymywać pojęcie twojego, ja". – Znowu kazała
mi milczeć i powiedziała, że to, co uznajemy za nasze, ja" to w rzeczywistości tylko pojęcie.
Stwierdziła, że dużą część energii trawimy na obronę tego pojęcia. – Uniosła nieco brwi, a na jej
twarzy pojawił się uśmiech zachwytu. – Osiągnięcie stanu pewnego dystansu, w którym, ja" jest tylko
pojęciem, jakie można zmienić na zawołanie, jest aktem prawdziwego czarnoksięstwa i najtrudniejszą
rzeczą na świecie – wyjaśniła. – Kiedy pojęcie, ja" znika, czarownicy zdobywają energię, by
zjednoczyć się z intencją i stać się czymś więcej niż tym, co uznajemy za normalne.
Kobiety, ponieważ posiadaj ą macicę, potrafią podczas śnienia skupić swą uwagę z większą
łatwością na czymś spoza swych snów – wyjaśniła. – Właśnie to robiłaś przez cały czas, w ogóle o
tym nie wiedząc. Ten przedmiot staje się mostem łączącym cię z intencją.
– A jakiego przedmiotu ja używam?
W jej oczach pojawił się błysk zniecierpliwienia. Potem powiedziała, że zazwyczaj było to okno,
światła, a nawet łóżko.
– Jesteś w tym tak dobra, że stało się to twój ą drugą naturą– zapewniła mnie. – To dlatego
miewasz nocne koszmary. Mówiłam ci o tym wszystkim, kiedy znajdowałaś

się w głębokim stanie śnienia na jawie, a ty zrozumiałaś, że jeżeli przed snem nie skupisz uwagi na
żadnym przedmiocie, nie będziesz miała koszmarów. Jesteś wyleczona, prawda? – spytała.
Moją pierwszą reakcją było oczywiście zaprzeczenie, lecz po chwili namysłu musiałam się z nią
zgodzić. Po spotkaniu z nimi w Sonorze już nigdy nie miewałam złych snów.
– Nigdy się od nich nie uwolnisz, dopóki będziesz się upierać przy tym, by być sobą – oznajmiła. –
Powinnaś celowo i inteligentnie wykorzystywać swój talent do śnienia. Właśnie dlatego się tu
znalazłaś. A pierwsza lekcja jest taka, że kobieta musi, poprzez swoją macicę, skupić uwagę na
przedmiocie. Nie na przedmiocie z samego snu, lecz na przedmiocie niezależnym, ze świata sprzed
snu.
A jednak to nie sam przedmiot ma znaczenie – dodała czym prędzej. – Ważny jest rozmyślny akt
skupienia się na nim przed snem, a następnie kontynuowanie snu. – Ostrzegła mnie, że chociaż brzmi
to dość prosto, jest niesamowitym zajęciem, którego opanowanie może mi zająć całe lata. –
Normalnie zdarza się tak, że człowiek budzi się w chwili, gdy skupia uwagę na przedmiocie z zewnątrz
– powiedziała.
– Co to znaczy, wykorzystać macicę? – wtrąciłam. – 1 jak to się robi?
– Jesteś kobietą– powiedziała cicho. – Wiesz, jak się odczuwa macicą.
Chciałam zaprzeczyć, powiedzieć, że nie mam pojęcia o czymś takim. Zanim jednak zdążyłam to
zrobić, Esperanza zaczęła tłumaczyć, że u kobiety uczucia powstają w macicy.
– U mężczyzn — stwierdziła – uczucia powstają w mózgu. – Dźgnęła mnie palcem w brzuch i
dodała: – Przemyśl to. Kobieta ma serce tylko dla swego potomstwa, bo jej uczucia pochodzą z
macicy.
Chcąc skupić uwagę za pomocą macicy, weź jakiś przedmiot i połóż go sobie na brzuchu lub
potrzyj nim genitalia. – Roześmiała się hałaśliwie na widok mojego oburzenia, po czym, między
dwoma atakami śmiechu, złajała mnie: – Nie byłam aż tak wulgarna. Mogłam powiedzieć, że
powinnaś posmarować ten przedmiot swoimi sokami, ale nie powiedziałam.
Kiedy już wejdziesz w dużą zażyłość z tym przedmiotem – ciągnęła znowu poważnym tonem – już
zawsze będzie ci służył jako most.
Przez pewien czas szłyśmy w milczeniu. Sprawiała wrażenie pogrążonej w myślach. Korciło mnie,
żeby coś powiedzieć, ale wiedziałam, że nie mam nic do powiedzenia. Kiedy się w końcu odezwała,
jej głos był poważny, wymagający:
– Nie masz więcej czasu do stracenia – powiedziała. – To bardzo naturalne, że w swojej głupocie
potrafimy wszystko spieprzyć. Czarownicy wiedząc tym lepiej niż ktokolwiek inny. Ale wiedzą też, że
nie istnieje coś takiego jak druga szansa. Musisz się nauczyć kontroli i dyscypliny, bo nie masz już
więcej miejsca na błędy.
Wiesz, dałaś plamę. Nawet nie wiedziałaś, że Isidoro Baltazar wyjechał.
Krucha tama, za którą nagromadziła się lawina uczuć, puściła. Wróciła mi pamięć i znowu ogarnął
mnie smutek. Stał się tak intensywny, że nawet nie zauważyłam, że siedzę i wsiąkam w ziemię, jakby
była zrobiona z gąbki. W końcu ziemia mnie pochłonęła. Doświadczenie to nie było dławiące,
klaustrofobiczne, bo odczucie siedzenia na powierzchni współistniało ze świadomością, że jestem
wsysana przez ziemię. To dwoiste wrażenie zmusiło mnie do okrzyku:
– Teraz śnię! – To wypowiedziane na głos stwierdzenie poruszyło we mnie pewną strunę. Zasypała
mnie lawina innych wspomnień. Już wiedziałam, co jest ze mną nie tak: spieprzyłam sprawę i nie
miałam energii śnić. Co noc od przyjazdu śnił mi się ten sam sen, którego nie pamiętałam aż do tej
pory. Śniło mi się, że wszystkie czarownice przyszły do mojego pokoju i zaczęły mi wpajać zasady
czarnoksięstwa. W kółko mi powtarzały, że śnienie to druga funkcja macicy – pierwszą jest
rozmnażanie i wszystko, co z nim związane. Mówiły, że śnienie to naturalna funkcja kobiet, skutek
energii. Obdarzone wystarczającą ilością energii, ciało kobiety samo obudzi wtórne funkcje macicy, a
kobieta będzie miała niepojęte sny.
Ta potrzebna energia przypomina jednak pomoc udzieloną zacofanemu krajowi: nigdy nie dociera.
Coś w ogólnym porządku naszych struktur społecznych nie pozwala się uwolnić tej energii, dzięki
której kobiety mogą śnić.
Czarownice powiedziały, że gdyby ta energia się uwolniła, po prostu wywróciłaby do góry nogami
―cywilizowany" porządek rzeczy. Jednak największa tragedia kobiet polega na tym, że ich sumienie
społeczne całkowicie dominuje nad sumieniem indywidualnym. Kobiety boją się być inne i nie chcą za
bardzo zbaczać z utartej, znanej ścieżki. Naciski społeczne, jakie się na nie wywiera, są po prostu
zbyt przytłaczające, więc kobiety zamiast się zmienić, naginają się do tego, czego się od nich
oczekuje: kobiety istnieją po to, by służyć mężczyznom. Z tego powodu nie mogą mieć snów
czarowników, chociaż są do tego w sposób organiczny predestynowane.
Płeć żeńska zniszczyła szansę kobiet. Zabarwiona religijnie bądź naukowo, wciąż wyciska na
kobietach to samo piętno: ich główną funkcją jest reprodukcja, a to, że osiągnęły pewien stopień
równości politycznej, społecznej, czy ekonomicznej, jest całkowicie pozbawione znaczenia.
Kobiety mówiły mi o tym co noc. Im więcej zapamiętałam i zrozumiałam, tym większy stawał się
mój smutek. Żal mi było już nie tylko samej siebie, lecz całej rasy schizoidalnych istot uwięzionych w
porządku społecznym, który przykuł nas niczym kajdanami do naszych własnych niedoskonałości.
Jeśli się uwalniamy, to tylko na chwilę, zanim znowu rzucimy się z powrotem – z własnej woli lub
przymuszone – w mrok.
– Daj sobie spokój z tymi sentymentalnymi bzdurami. – Usłyszałam czyjś głos. Męski głos.
Podniosłam wzrok i zobaczyłam pochylonego nade mną i przyglądającego mi się dozorcę.
– Jak się tu znalazłeś? – spytałam. Byłam zdumiona i nieco wzburzona. – Śledziłeś nas? – Było to
raczej oskarżenie niż pytanie.
– Tak, zwłaszcza ciebie. – Rzucił mi lubieżne spojrzenie. Przyjrzałam mu się bacznie. Nie
uwierzyłam mu. Wiedziałam, że się ze mnie nabija, a jednak szalony błysk w jego oku ani mnie nie
obraził ani nie przestraszył.
– Gdzie jest Esperanza? – spytałam. Nie było jej w zasięgu wzroku. – Dokąd...? – wyjąkałam ze
zdenerwowaniem, nie mogąc wykrztusić z siebie słów.

– Jest gdzieś tutaj – powiedział z uśmiechem. – Nie martw się. Ja również jestem twoim
nauczycielem. Znajdujesz się w dobrych rękach.
Z wahaniem podałam mu ręce. Bez najmniejszego wysiłku uniósł mnie i posadził na płaskim głazie
leżącym nad ogromną, owalną kałużą. Omywał go mruczący strumień, sączący się skądś w
ciemności.
– A teraz zdejmij ubranie – powiedział. – Czas na twoją kosmiczną kąpiel!
– Na co? – Pewna, że żartuje, wybuchnęłam śmiechem.
On jednak mówił poważnie. Poklepał mnie po ramieniu, tak jak Esperanza i znowu polecił mi się
rozebrać. Zanim się zorientowałam, co robi, już rozwiązał sznurówki w moich adidasach.
– Nie mamy aż tak dużo czasu – upomniał mnie i powtórzył, żebym się pospieszyła. Spojrzenie,
jakie mi rzucił, było zimne, kliniczne, bezosobowe. Równie dobrze mogłabym być tą ropuchą, o której
mówiła Esperanza.
Pomysł wejścia do tej ciemnej, zimnej wody, niewątpliwie rojącej się od robactwa i całej gamy
śliskich stworzeń, wydał mi się pociągający. Chcąc czym prędzej położyć kres tej absurdalnej sytuacji,
zsunęłam się z głazu i zanurzyłam palce u nóg w wodzie.
– Nic nie czuję! – wykrzyknęłam, kurcząc się z przerażeniem. – Co się dzieje? To nie woda!
– Nie bądź dzieckiem – upomniał mnie dozorca. – Oczywiście, że to woda. Po prostu jej nie
czujesz, to wszystko.
Już otworzyłam usta, żeby wyrzucić z siebie jakieś przekleństwo, ale w samąporę się
powstrzymałam. Moje przerażenie zniknęło.
– Dlaczego nie czuję tej wody? – spytałam, chcąc zyskać na czasie, chociaż wiedziałam, że gra na
zwłokę nie ma sensu, nie miałam bowiem żadnych wątpliwości, że skończę w wodzie, czy jączuję, czy
nie. Nie miałam jednak zamiaru ustąpić tak łatwo. – Czy ta woda bez wody to jakiś płyn czyszczący? –
spytałam.
Po długim milczeniu, nabrzmiałym złowróżbnymi możliwościami, powiedział, że można to nazywać
płynem czyszczącym.
– Powinienem cię jednak ostrzec, że nie istnieje taki rytuał, który mógłby kogoś oczyścić –
podkreślił. – Oczyszczenie musi pochodzić z wewnątrz. To osobista i samotna walka.
– W takim razie dlaczego chcesz, żebym weszła do tej oślizgłej wody, skoro nawet jej nie czuję? –
spytałam z całą mocą, jaką zdołałam z siebie wykrzesać.
Usta mu zadrżały, jakby miał się roześmiać, ale najwyraźniej się pohamował, bo twarz mu znowu
spoważniała i powiedział:
– Razem z tobą zanurzę się w tym stawie. – I bez chwili wahania rozebrał się do naga.
Stał tuż przede mną, zaledwie jakieś pięć stóp dalej, kompletnie goły. W tym dziwnym świetle,
które nie było ani dniem ani nocą, bardzo wyraźnie widziałam jego nagie ciało. Nie próbował się okryć
ze wstydu. Wręcz przeciwnie: wydawał się bardziej niż dumny ze swej męskości i paradował przede
mną z prowokacyjną bezczelnością.
– Rozbieraj się szybciej – poganiał mnie. – Nie mamy dużo czasu.
– Nie zrobię tego. To szaleństwo! – zaprotestowałam.
– Zrobisz. To decyzja, którą podejmiesz zupełnie sama. – Mówił spokojnie, bez gniewu, choć z
cichą determinacją. – Dziś w nocy, w tym dziwnym świecie, można się zachowywać tylko w jeden
sposób: jak czarownicy. – Spojrzał na mnie z dziwaczną mieszaniną współczucia i rozbawienia.
Z uśmiechem, który miał mnie uspokoić, lecz tego nie zrobił, dozorca powiedział, że wskoczenie do
tego stawu będzie dla mnie wstrząsem. Coś we mnie poruszy.
– Ta zmiana później wyjdzie ci na dobre, pomoże zrozumieć, czym jesteśmy i co robimy.
Jego twarz rozjaśnił przelotny uśmiech, kiedy dozorca stwierdził, że wskoczenie do wody da mi
energię potrzebną do samodzielnego śnienia na jawie. Ostrzegł mnie, że niewątpliwie długo potrwa,
zanim zgromadzę i wyostrzę energię i że być może nigdy mi się to nie uda.
– W świecie czarowników gwarancje nie istnieją– powiedział. Potem stwierdził, że wskoczenie do
wody może odwrócić moją uwagę od spraw codziennych: od trosk, które uznawane są za właściwe
kobiecie w moim wieku i w naszych czasach.
– Czy to jakiś święty staw? – spytałam. Uniósł brwi z wyraźnym zdumieniem.
– To staw czarowników – wyjaśnił, spoglądając na mnie spokojnie. Musiał dostrzec, że podjęłam
decyzję, bo rozpiął mi zegarek na nadgarstku. – Ten staw nie jest ani święty ani zły. – Wzruszył
chudymi ramionami i zapiął mój zegarek na swojej ręce. – A teraz spojrzyj na zegarek – rozkazał mi. –
Od lat jest twój. Poczuj go na mojej ręce. – Zachichotał, kiedy zaczęłam coś mówić i nagle
zrezygnowałam. – No, zdejmuj ciuchy.
– Myślę, że wejdę do wody w ubraniu – wymamrotałam. Nie byłam pruderyjna, ale jakoś odpychał
mnie pomysł stanięcia przed nim nago.
Stwierdził, że będę musiała wysuszyć ubranie, kiedy wyjdę z wody.
– Nie chciałbym, żebyś dostała zapalenia płuc. – W jego oczach pojawił się złośliwy ognik. – To
prawdziwa woda, chociaż jej nie czujesz – powiedział. Niechętnie zdjęłam dżinsy i koszulę.
– Majtki też – powiedział.
Obeszłam porośnięty trawą brzeg basenu zastanawiając się, czy powinnam po prostu w nim
zanurkować i mieć to z głowy, czy zamoczyć się po trochu, nabierając wody w dłonie i polewając nią
nogi, ręce, brzuch i, wreszcie, serce – jak to robiły stare kobiety w Wenezueli przed zanurzeniem się w
morzu.
– Wchodzę! – wykrzyknęłam, ale zamiast wskoczyć, odwróciłam się, by spojrzeć na dozorcę.
Jego bezruch mnie przeraził. Wyglądał jakby obrócił się w kamień, taki nieruchomy i wyprostowany
siedział na głazie. Tylko w jego oczach tliło się jakieś życie. Lśniły dziwnie przejmująco, choć w
pobliżu nie było żadnego źródła światła. Bardziej zdumiało mnie niż zasmuciło, kiedy ujrzałam łzy
płynące po jego policzkach. Nie

wiedząc, dlaczego, też zaczęłam cicho szlochać. Pomyślałam, że jego łzy płyną prosto do mojego
zegarka. Czułam niesamowity ciężar jego stanu i nagle mój strach i niezdecydowanie zniknęły i
zanurzyłam się w stawie.
Woda była oślizgła, ale przejrzysta jak jedwab, i zielona. Nie była zimna. Jak twierdził dozorca, nic
nie czułam. Zupełnie jakbym stała się bezcielesną świadomością pływającą w stawie, który był płynny,
choć nie mokry. Zauważyłam, że z głębi emanuje jakieś światło. Podskoczyłam jak ryba, by się
rozpędzić, po czym zanurkowałam w poszukiwaniu tego światła.
Wynurzyłam się, by zaczerpnąć powietrza.
– Jak głęboki jest ten staw?
Sięga aż do środka ziemi. – Głos Esperanzy był czysty i głośny. Brzmiała w nim taka pewność, że
poczułam ochotę wyrażenia swego sprzeciwu. W powietrzu wisiało jednak coś dziwnego, coś, co mnie
powstrzymało, jakiś nienaturalny bezruch, napięcie, które nagle wybuchło wokół nas szeleszczącym
dźwiękiem, jakimś ostrzegającym szeptem, złowieszczym ostrzeżeniem, że dzieje się coś dziwnego.
Dokładnie na tym samym miejscu, gdzie przedtem znajdował się dozorca, stała Esperanza. Była
kompletnie naga.
Gdzie jest dozorca?! – krzyknęłam z paniką.
– Ja jestem dozorcą – odparła.
Przekonana, że robią mi jakiś potworny kawał, jednym ruchem podciągnęłam się na wiszący głaz,
na którym stała Esperanza.
– Co się dzieje? – spytałam głosem, który ograniczał się do szeptu, bo ledwo mogłam oddychać.
Ruchem ręki nakazała mi milczenie i zbliżyła się do mnie tym bezkostnym, rozwijającym się
ruchem, który był dla niej tak charakterystyczny. Zgięła szyję, by na mnie spojrzeć, po czym podeszła i
pokazała mi mój zegarek zapięty na jej ręce.
– Ja jestem dozorcą– powtórzyła.
Odruchowo pokiwałam głową, ale nagle przede mną zamiast Esperanzy pojawił się dozorca, nagi
jak przedtem, i wskazywał na zegarek na swojej ręce. Nawet nie spojrzałam na zegarek, całą uwagę
skupiłam na jego częściach intymnych. Wyciągnęłam rękę, by go dotknąć, sprawdzić, czy może jest
hermafrodytą. Nie był. Wciąż wyciągając rękę bardziej wyczułam, niż zobaczyłam, jak jego ciało zwija
się i nagle dotknęłam kobiecej pochwy. Rozchyliłam wargi sromowe, by się przekonać, czy nie jest w
nich ukryty penis.
– Esperanza... – Mój głos ucichł, jakby coś się zacisnęło na mojej szyi. Byłam świadoma, że woda
się rozstąpią i coś mnie wciągnęło do stawu. Poczułam zimno. Nie było to zimno fizyczne, lecz raczej
świadomość braku ciepła, światła, dźwięku, braku ludzkich uczuć w tym świecie, w którym istniał staw.
Obudziło mnie ciche chrapanie. Zulejka spała koło mnie na słomianej macie leżącej na ziemi.
Wyglądała pięknie jak zawsze, młodo i silnie, a jednak bezbronnie – inaczej niż pozostałe czarownice
– pomimo całej harmonii i mocy, jaka z niej emanowała.
Przyglądałam jej się przez chwilę, po czym usiadłam sztywno, gdy do głowy zaczęły mi napływać
wspomnienia wydarzeń poprzedniej nocy. Chciałam nią potrząsnąć
i zażądać, by powiedziała, co się stało, kiedy zauważyłam, że nie znajdujemy się koło stawu na
wzgórzach, lecz dokładnie w tym samym miejscu, gdzie siedziałyśmy wcześniej, przy frontowych
drzwiach domu czarownic.
Zastanawiając się, czy to wszystko było tylko snem, delikatnie potrząsnęłam ją za ramię.
– Ach, wreszcie się obudziłaś – wymruczała sennym głosem.
– Co się stało? – spytałam. – Musisz mi wszystko opowiedzieć.
– Wszystko? – powtórzyła, ziewając głośno.
– Wszystko, co się wydarzyło nad stawem – warknęłam niecierpliwie. Znowu ziewnęła, po czym
zachichotała. Spojrzała na mój zegarek, który miała na ręce i powiedziała, że coś we mnie zmieniło się
o wiele bardziej, niż się tego spodziewała.
– W świecie czarowników istnieje naturalna bariera, która nie dopuszcza bojaźli-wych dusz –
wyjaśniła. – Czarownicy potrzebują ogromnej siły, by ją przekroczyć. Widzisz, czuwają na niej
potwory, latające smoki i istoty demoniczne, które oczywiście są tylko bezosobową energią. My sami,
przez nasze lęki, przekształcamy tę energię w piekielne stwory.
– Ale co z Esperanza i dozorcą? – wtrąciłam. – Śniło mi się, że oboje są tobą.
– Bo są – powiedziała, jakby to była najnaturalniejsza rzecz pod słońcem. – Właśnie ci
powiedziałam. Przesunęłaś się głębiej niż się tego spodziewałam i wkroczyłaś w stan, który śniący
określaj ą jako śnienie w światach innych niż ten.
Ty i ja śniłyśmy w różnych światach. To dlatego nie czułaś wody. To świat, w którym nagual Elias
znalazł wszystkie swoje wynalazki. W tym świecie mogę być mężczyzną albo kobietą. I tak samo jak
nagual Elias sprowadził na ten świat swoje wynalazki, tak samo ja sprowadzam Esperanzę albo
dozorcę. Czy też raczej czyni to moja bezosobowa energia.
Nie potrafiłam ująć w słowa swoich myśli. Opanowało mnie przemożne pragnienie, by uciec z
krzykiem, ale nie mogłam go przełożyć na działanie. Panowanie nad ruchami już przestało być
kwestią woli. Spróbowałam wstać i krzyknąć, ale upadłam na ziemię.
Zulejka bynajmniej nie przejęła się ani nie wzruszyła moim stanem. Mówiła dalej, jakby nie
widziała, że ugięły się pode mną kolana, jakbym nie leżała na ziemi jak szmaciana lalka.
– Jesteś dobrą śniącą. W końcu przez całe życie śniłaś z potworami. Teraz nadszedł czas, byś
zdobyła energię potrzebną do śnienia jak czarownicy, do śnienia o swej bezosobowej energii.
Chciałam jej przerwać, powiedzieć, że w moim śnie o Esperanzie i dozorcy nie było nic
bezosobowego, że był w istocie gorszy od potworów z moich nocnych koszmarów, ale nie mogłam
wydusić z siebie ani słowa.
– Dziś w nocy twój zegarek przywrócił cię z powrotem z najgłębszego snu, jaki kiedykolwiek miałaś
– ciągnęła Zulejka, nie zważając na dziwne dźwięki wydobywające się z mojego gardła. – 1 nawet
kamień może to udowodnić.
Podeszła do miejsca, w którym leżałam z otwartymi ustami, gapiąc się na nią. Wymacała moją
kieszeń. Miała rację. Był tam, kamyk, który podniosłam ze sterty.

XIX
Obudził mnie głośny hałas. Usiadłam w swoim hamaku spoglądając w ciemność i zobaczyłam, że
drewniane żaluzje zasłaniające okna są opuszczone. Wokół mnie wirował zimny, ssący wiatr. Liście
szeleściły na patio za moim pokojem. Szelest przybrał na sile, po czym zszedł do delikatnego szumu.
Przez pokój przetoczył się przyćmiony blask i niczym mgła przylgnął do ścian.
– Nagual! – wykrzyknęłam. Na chwilę, jakbym go wywołała, Isidoro Baltazar pojawił się u stóp
mojego hamaka. Wyglądał jak prawdziwy, choć było w nim coś nieokreślonego, był jak obraz odbity w
wodzie. Odchrząknęłam, chcąc coś powiedzieć, ale z moich ust wydobyło się tylko ciche skrzeknięcie,
kiedy obraz rozpłynął się we mgle. Potem mgła odpłynęła, niespokojna i gwałtowna jak wiatr na
zewnątrz.
Zbyt spięta, by spać, usiadłam otulona kocem, zastanawiając się, czy dobrze zrobiłam,
przyjeżdżając do domu czarownic w poszukiwaniu Isidoro Baltazara. Nie wiedziałam, dokąd jeszcze
mogę pójść. Niecierpliwie przeczekałam trzy miesiące, a potem mój niepokój tak się zaostrzył, że w
końcu musiałam zacząć działać. Któregoś dnia rano – przed siedmioma dniami – pojechałam, nie
zatrzymując się po drodze, do domu czarownic. W moim umyśle nie pojawiło się wtedy najmniejsze
nawet pytanie, czy dobrze robię – nawet kiedy musiałam przejść przez mur na tyłach domu i wkradłam
się przez otwarte okno. Jednakże po siedmiu dniach oczekiwania moja pewność zaczęła się chwiać.
Wyskoczyłam z hamaka na podłogę, lądując niewygodnie na bosych piętach. Taki wstrząs zwykle
pomagał mi rozwiać wątpliwości, lecz nie tym razem. Znowu położyłam się w hamaku.
Jeżeli czegoś się nauczyłam w ciągu tych trzech lat, które spędziłam w świecie czarnoksiężników,
to tego, że ich decyzje są ostateczne, zaś moją decyzją było żyć i umrzeć w ich świecie. Teraz
nadszedł czas, by to udowodnić.
Z rozmyślań tych wyrwał mnie niesamowity śmiech. Dziwacznie zawibrował w całym domu, po
czym znowu ucichł. Czekałam z napięciem, ale nie pojawił się już żaden dźwięk oprócz szelestu
suchych liści przesuwających się po patio. Brzmiał jak cichy, ochrypły szept.
Wsłuchiwanie się w ten dźwięk nie tylko ukołysało mnie do snu, ale też wciągnęło w ten sam sen,
który śnił mi się przez ostatnie siedem dni.
Stoję na pustyni w Sonarze. Jest południe. Słońce, srebrny dysk tak jasny, że prawie niewidoczny,
zatrzymało się pośrodku nieba. Wokół mnie nie rozlega się żaden dźwięk, panuje kompletny bezruch.
Wysokie saguaro*, wyciągające swe kolczaste ramiona ku temu nieruchomemu słońcu, stoją niczym
strażnicy pilnujący ciszy i bezruchu.
Wiatr, jakby podążał za mną przez cały sen, zaczyna dąć z wielką siłą. Gwiżdże w gałęziach drzew
mesąuite i trzęsie nimi w systematycznej furii. Czerwone trąby po* Wysokie kaktusy rosnące w
Arizonie i okolicach.
wietrzne wirują wokół mnie, wzbijając tumany kurzu. Stado wron rozsypuje się po niebie jak kropki,
a potem opada na ziemię nieco dalej, miękko jak strzępki czarnej woalki.
Wiatr cichnie równie gwałtownie jak się zerwał. Kieruję się w stronę wzgórz w oddali. Wydaje mi
się, że idę parę godzin, aż dostrzegam na ziemi ogromny, ciemny cień. Podnoszę głowę. W powietrzu
wisi olbrzymi ptak z rozpostartymi skrzydłami, nieruchomo, jak przygwożdżony do nieba. Dopiero
kiedy z powrotem spoglądam na jego cień na ziemi uświadamiam sobie, że ptak się porusza. Powoli,
niedostrzegalnie, jego cień ślizga się przede mną.
Kierowana jakimś niewytłumaczalnym impulsem, próbuję dogonić cień. Choć biegnę bardzo
szybko, cień coraz bardziej się ode mnie oddala. Osłabiona z wyczerpania, potykam się o własne
stopy i padam plackiem na ziemię.
Kiedy wstaję, chcąc otrzepać ubranie, dostrzegam ptaka, który przycupnął na pobliskim głazie.
Głowę zwrócił lekko w moją stronę, jakby mi się przyglądał. Podchodzę do niego ostrożnie. Jest
ogromny i brązowy, pióra mu lśnią niczym wypolerowana miedź. Jego bursztynowe oczy patrzą
twardo, nieubłaganie i ostateczniejaksama śmierć.
Cofam się, kiedy ptak rozpościera skrzydła i odlatuje. Wzbija się wysoko w górę i wkrótce staje się
jedynie kropką na niebie, lecz jego cień na ziemi jest prostą linią, która ciągnie się w nieskończoność i
łączy pustynię z niebem.
Pewna, że jeśli przywołam wiatr, dogonię ptaka, wypowiadam zaklęcie. Nie ma w nim jednak
żadnej mocy, żadnej siły. Głos załamuje mi się w szept, który szybko rozpływa się w ciszy. Pustynia
odzyskuje swój niesamowity spokój. Zaczyna się kruszyć na brzegach, a potem powoli blaknie wokół
mnie...
Stopniowo zaczęłam się stawać świadoma własnego ciała leżącego na hamaku. W przesuwającej
się mgle rozpoznałam ściany wyłożone książkami. W końcu całkowicie się rozbudziłam i, jak za
każdym razem w ciągu ubiegłego tygodnia, uderzyła mnie świadomość, że nie był to zwyczajny sen i
że wiem, co oznaczał.
Nagual Mariano Aureliano kiedyś mi powiedział, że w swoich rozmowach czarownicy często
porównują czarnoksięstwo do ptaka. Nazywają je ptakiem wolności. Twierdzą, że ptak wolności fruwa
jedynie w linii prostej i nigdy nie pojawia się dwa razy. Mówią też, że to nagual przywabia ptaka
wolności. To on nęci go, by rzucił swój cień na ścieżkę wojownika. Bez tego cienia nie ma kierunku.
Znaczenie mojego snu było takie, że straciłam ptaka wolności. Straciłam naguala i, wraz z nim,
całą nadzieję i cel życia. A na sercu najbardziej ciążyło mi to, że ptak wolności odleciał tak szybko, że
nie zostawił mi czasu na podziękowanie, nie dał mi na czasu na wyrażenie swego bezgranicznego
podziwu.
Cały czas zapewniałam czarowników, że nie uznaję ich świata i ich samych za coś oczywistego, a
jednak tak robiłam, zwłaszcza w wypadku Isidoro Baltazara. Wydawało mi się, że będzie przy mnie już
zawsze. A oni nagle odeszli, odpłynęli jak piórka, zniknęli jak wybuchająca gwiazda. I wzięli ze sobą
Isidoro Baltazara.
Tygodniami siedziałam w swoim pokoju, zadając sobie wciąż to samo pytanie: jak to możliwe, że
zniknęli tak nagle? Nic nie znaczące, powierzchowne pytanie – zwą

żywszy na to, co przeżyłam i czego byłam świadkiem w ich świecie. Ujawniło tylko mój ą
prawdziwą naturę: słabą i wątpiącą. Czarownicy bowiem od lat mi powtarzali, że ich ostatecznym
celem jest spłonąć, zniknąć, dać się pochłonąć potędze świadomości. Stary nagual i jego grupa
czarowników byli gotowi, lecz ja o tym nie wiedziałam. Niemal przez całe życie przygotowywali się do
tego śmiałego wyczynu: śnienia na jawie, przemykania się koło śmierci – takiej, jaką znamy – i do
wkroczenia w nieznane, wzmacniając bez niszczenia jedność swej całkowitej energii.
Największy żal mnie ogarnął, kiedy sobie przypomniałam, jak w najmniej oczekiwanych chwilach
pojawiały się moje zwykłe wątpliwości. Nie chodziło o to, że nie wierzyłam w ich zdumiewające,
niesamowite, a jednak praktyczne cele. Raczej wolałam je jakoś tłumaczyć, integrować, dopasowywać
do świata zdrowego rozsądku – może nie do końca, ale tak, by mogły współistnieć z tym, co dla mnie
normalne i znajome.
Czarownicy niewątpliwie usiłowali mnie przygotować do obserwacji ich ostatecznej podróży. Byłam
niemal świadoma tego, że któregoś dnia znikną. Nic jednak nie mogło mnie przygotować do udręki i
rozpaczy, jakie po tym nastąpiły. Zapadłam się w otchłań smutku, z której nie widziałam wyjścia. Z tym
musiałam sobie poradzić zupełnie sama.
Obawiając się, że wpadnę w większą rozpacz, jeżeli zostanę jeszcze choć w chwilę w hamaku,
wstałam i zrobiłam sobie śniadanie. A raczej odgrzałam to, co zostało z poprzedniego dnia: tortille, ryż
i fasolę – mój standardowy posiłek od tygodnia, poza lunchem, do którego dodawałam puszkę
norweskich sardynek. Znalazłam je w sklepie spożywczym w pobliskim mieście. Wykupiłam wszystkie
puszki, jakie mieli. Fasola była również z puszki.
Zmyłam naczynia i wyszorowałam podłogę. Potem, ze szczotką w ręce, zaczęłam chodzić z pokoju
do pokoju, szukając brudu, jakiejś zapomnianej pajęczyny. Od dnia przyjazdu nic, tylko skrobałam
podłogi, myłam okna i ściany, zamiatałam patio i korytarze. Sprzątanie zawsze odrywało mnie od
problemów, dawało pocieszenie. Ale nie tym razem. Choć z wielkim zapałem oddawałam się
rozmaitym pracom, nie mogłam uciszyć niepokoju, wypełnić bolesnej próżni wewnątrz.
Moje porządki przerwał nagły szelest liści. Wyszłam, by sprawdzić, co się dzieje. W drzewach wiał
silny wiatr. Jego siła mnie przestraszyła. Już miałam pozamykać okna, kiedy wiatr gwałtownie ustał.
Na podwórze, krzaki i drzewa, na kwiaty i grządki warzywne opadła głęboka melancholia. Nawet
jaskrawofioletowe pnącze zwisające ze ścian powiększało ten smutek.
Podeszłam do hiszpańskiej fontanny z kolonialnymi motywami, wybudowanej pośrodku podwórza i
uklękłam na szerokiej kamiennej półce. Z roztargnieniem zaczęłam zbierać liście i kwiaty, które wpadły
do wody. Potem pochyliłam się i poszukałam swego odbicia na gładkiej powierzchni. Obok mojej
twarzy pojawiła się bardzo piękna, surowa i koścista twarz Florindy.
Osłupiała, przyglądałam się jej odbiciu, zahipnotyzowana wielkimi, ciemnymi, świetlistymi oczami,
które stanowiły oślepiający kontrast ze splecionymi siwymi włosami. Powoli się uśmiechnęła.
Odwzajemniłam uśmiech.
– Nie słyszałam, kiedy przyszłaś – szepnęłam bojąc się, że jej wizerunek może zniknąć, że to tylko
sen.
Położyła dłoń na moim ramieniu, po czym usiadła koło mnie na kamiennej półce.
– Zostanę z tobą tylko chwilę – powiedziała. – Ale wrócę później.
Odwróciłam się i wylałam z siebie całą boleść i rozpacz, jakie się we mnie nagromadziły.
Florinda spojrzała na mnie. Na jej twarzy odbijał się niezmierny smutek, w oczach nagle pojawiły
się łzy, lecz równie szybko zniknęły.
– Gdzie jest Isidoro Baltazar? – spytałam.
Odwróciłam twarz i dałam upust wezbranym łzom. Szlochałam nie z żalu nad samą sobą czy
nawet smutku, lecz z głębokiego poczucia porażki, winy i straty. Emocje te zalewały mnie. Kiedyś
Florinda mnie ostrzegała przed takimi uczuciami.
– Dla czarowników łzy nie mają żadnego znaczenia – powiedziała swym głębokim, schrypniętym
głosem. – Kiedy przyłączyłaś się do świata czarowników musiałaś zrozumieć, że koleje losu, jakie by
nie były, to tylko wyzwania, którym czarownik musi stawić czoła – bez urazy czy użalania się nad
samym sobą. – Urwała na chwilę, po czym w swój zwykły sposób powtórzyła to, co powiedziała mi
ostatnim razem: – Isidoro Baltazar już nie jest mężczyzną, tylko nagualem. Być może będzie
towarzyszył staremu nagualowi, a wtedy już nigdy nie wróci. Ale może tak się nie stanie.
– Ale dlaczego... – Mój głos ucichł, zanim zdążyłam dokończyć pytanie.
– W tej chwili naprawdę nie wiem – powiedziała Florinda, wznosząc dłoń, by uprzedzić mój protest.
– Twoim zadaniem jest wznieść się ponad to. Jak już wiesz, o wyzwaniach się nie dyskutuje ani nie
ma się o nie pretensji. Wyzwaniom stawia się czoła w sposób aktywny. Czarownicy albo zwyciężają,
albo ponoszą porażkę zmagając się ze swymi wyzwaniami. I dopóki to oni rządzą, naprawdę nie ma
znaczenia, czy zwyciężą, czy przegrają.
– Jak mam rządzić, kiedy umieram ze smutku? Isidoro Baltazar odszedł na zawsze – powiedziałam
z żalem, urażona prozaicznością jej uczuć i postawy.
– Skorzystaj z mojej propozycji i nie zważaj na swoje uczucia – odparła surowo. Jej nastrój
zmieniał się równie szybko, co jej promienny uśmiech.
– Jak mogę to zrobić? Wiem, że nagual odszedł i gra skończona.
– Nie potrzebujesz naguala, by być idealną czarownicą – zauważyła. – Twoja nieska-zitelność cię
do niego zaprowadzi, nawet jeśli naguala już nie ma na tym świecie. Żyć nieskazitelnie w twoim
położeniu to twoje wyzwanie. Nie powinno mieć dla ciebie żadnego znaczenia, czy zobaczysz Isidoro
Baltazara jutro, za rok, czy pod koniec życia.
Odwróciła się do mnie plecami. Milczała przez długi czas. Kiedy znowu zwróciła się do mnie, jej
twarz była spokojna i dziwnie pozbawiona wyrazu, jak maska, jakby Florinda z wielkim wysiłkiem
starała się zapanować nad swoimi uczuciami. W jej oczach było coś tak smutnego, że zapomniałam o
własnym cierpieniu.
– Opowiem ci pewną historię, moja panno – powiedziała niezwykle szorstkim tonem, jakby w ten
sposób próbowała zabić smutek w oczach. – Nie odeszłam z nagu

alem Mariano Aureliano i jego grupą. Zulejka też nie odeszła. Wiesz, dlaczego?
– Zdębiała z napięcia i strachu, gapiłam się. na nią z otwartymi ustami.
– Nie, Florindo, nie wiem – zdołałam w końcu wykrztusić.
– Jesteśmy tu dlatego, że nie należymy do tej grupy czarowników – powiedziała głosem, który
teraz był niski i cichy. – To znaczy należymy, ale nie do końca. Nasze uczucia są przy innym nagualu,
nagualu Julianie, naszym nauczycielu. Nagual Mariano Aureliano to nasz towarzysz, a nagual Isidoro
Baltazar to nasz uczeń.
Podobnie jak ciebie, i nas zostawiono. Ciebie zostawiono, bo nie byłaś gotowa, by pójść z nimi,
nas, bo potrzebujemy więcej energii, by zrobić większy skok i może przyłączyć się do innej grupy
wojowników, grupy o wiele starszej. Do grupy naguala Juliana.
Czułam, jak osamotnienie Florindy otula mnie niczym delikatna mgiełka. Ledwo śmiałam oddychać.
Z wielką drobiazgowością opowiedziała mi o swoim nauczycielu, nagualu Julianie. Jej opis był
skondensowany, a jednak tak wyraźny, że dosłownie widziałam go przed sobą: najbardziej żywotną
istotę, jaka kiedykolwiek żyła. Zabawny, błyskotliwy i szybko myślący, niepoprawny figlarz.
Gawędziarz, magik, który władał percepcjąjak kucharz ciastem, ugniatając ją w rozmaite kształty i
formy, nie tracąc jej z oczu. Florinda zapewniła mnie, że przebywanie w obecności naguala Juliana to
niezapomniane przeżycie. Wyznała, że kocha go ponad wszystko. Tak samo kochała go Zulejka.
Milczała przez długi czas, utkwiwszy wzrok w górach w oddali, jakby czerpała siłę z tych ostro
zakończonych szczytów. Kiedy znowu się odezwała, jej głos był ledwie słyszalnym szeptem:
– Świat czarowników to świat samotności, a jednak w nim miłość trwa wiecznie. Tak jak moja
miłość do naguala Juliana. W świecie czarowników poruszamy się zupełnie sami, polegając jedynie na
swoich uczynkach, uczuciach, nieskazitelności.
– Pokiwała głową, jakby chciała podkreślić swoje słowa. – Ja już nie mam żadnych uczuć. To, co
miałam, odeszło razem z nagualem Julianem. Została mi tylko wola, poczucie obowiązku i celu.
Może ty i ja płyniemy tą samą łodzią. – Powiedziała to tak gładko, że nawet nie zdążyłam sobie
uświadomić znaczenia jej słów.
Patrzyłam na nią i, jak zwykle, oślepiała mnie jej uroda i młodość, które w jakiś czarodziejski
sposób pozostały nietknięte przez czas.
– Ja nie, Florindo – powiedziałam w końcu. – Ty miałaś naguala Isidoro Baltaza-ra, mnie i tych
innych uczniów, o których tyle słyszałam. Ja nie mam nic. Nie mam nawet swego starego świata. –
Nie czułam żalu nad samą sobą, miałam tylko druzgocącą świadomość, że moje życie, takie, jakim je
znałam aż do tej pory, skończyło się.
– Nagual Isidoro Baltazar jest mój. Posłusznie poczekam jeszcze trochę, ale jeżeli nie ma go już na
tym świecie, to nie ma i mnie. Wiem, co robić! – Mój głos ucichł, kiedy sobie uświadomiłam, że
Florinda już mnie nie słucha. Pochłonęła ją obserwacja małej wrony, która szła w naszą stronę po
kamiennej półce. – To Dionizy – powiedziałam, sięgając do kieszeni po okruszki tortilli. Nic nie
znalazłam. Podniosłam głowę i spojrzałam na cudownie czyste niebo. Tak się pogrążyłam w smutku,
że nie
zauważyłam, jak minęło południe i nadeszła pora, kiedy wrona zazwyczaj przychodziła po swoje
jedzenie.
– Strasznie się zdenerwował. – Florinda się roześmiała, słysząc gniewne krakanie wrony, a potem
spojrzała mi prosto w oczy i powiedziała: – Ty i ta wrona jesteście do siebie bardzo podobne. Łatwo
się denerwujecie i głośno wyrażacie swój gniew.
Ledwo się powstrzymałam, by nie wyrzucić z siebie, że to samo można powiedzieć o niej. Florinda
zachichotała, jakby wiedziała ile wysiłku włożyłam w to, żeby nie wybuchnąć płaczem.
Wrona podziobała moją pustą dłoń i spojrzała na mnie z ukosa swymi lśniącymi oczkami jak
kamyki. Potem rozłożyła skrzydła, ale nie odleciała. Jej czarne pióra zaiskrzyły się niebiesko w słońcu.
Spokojnie powiedziałam Florindzie, że presja świata czarowników jest nie do zniesienia.
– Bzdura! – zbeształa mnie, jakby mówiła do zepsutego dzieciaka. – Patrz, wystraszyłyśmy
Dionizego. – Przez chwilą z zachwytem patrzyła, jak wrona krąży nad naszymi głowami, potem znowu
skupiła uwagę na mnie.
Odwróciłam głowę. Nie wiedziałam, dlaczego, gdyż w spojrzeniu jej lśniących, ciemnych oczu nie
było nic złego. Były spokojne i niewypowiedzianie obojętne, kiedy powiedziała:
– Gdyby nie udało ci się dogonić Isidoro Baltazara, wówczas ja i pozostali czarownicy, którzy cię
uczyli, nie zrobilibyśmy na tobie żadnego wrażenia. Nie udałoby nam się ciebie sprowokować. Nie
byłaby to dla nas ostateczna przegrana, lecz dla ciebie z pewnością tak. – Widząc, że zaraz znowu się
rozpłaczę, spytała prowokacyjnie: – Gdzie twój nieskazitelny cel? Co się stało z tym wszystkim, czego
się od nas nauczyłaś?
– A jeżeli nigdy nie dogonię Isidoro Baltazara? – spytałam płaczliwie.
– Możesz dalej żyć w świecie czarowników, jeżeli nie będziesz się starała tego dowiedzieć? –
spytała ostro.
– W tej chwili potrzebuję dobroci – wymamrotałam, zamykając oczy, by łzy mi nie spłynęły spod
powiek. – Chcę do mamy. Gdybym tylko mogła do niej dotrzeć.
Zdziwiły mnie własne słowa, a jednak mówiłam zupełnie poważnie. Nie mogąc już powstrzymać
łez, zaczęłam szlochać.
Florinda się roześmiała. Nie drwiła sobie ze mnie, w jej śmiechu pobrzmiewała nuta dobroci,
współczucia.
– Jesteś tak daleko od matki – powiedziała cicho, w jej wzroku była zaduma i coś odległego – że
już nigdy jej nie odnajdziesz. – Jej głos zszedł do cichego szeptu, kiedy powiedziała, że życie
czarowników wznosi wokół nas bariery nie do pokonania. Przypomniała mi, że czarownicy nie
znajdują ukojenia we współczuciu innych lub w użalaniu się nad samym sobą.
– Myślisz, że całe moje cierpienie wynika z żalu nad samą sobą, prawda, Florindo?
– Nie. Nie tylko z żalu nad samą sobą, ale również z chorobliwości. – Otoczyła

ręką moje ramiona i przytuliła mnie jakbym była małym dzieckiem. – Wiesz, większość kobiet jest
cholernie chorobliwa – wymruczała. – Ty i ja należymy do nich.
Nie zgadzałam się z nią, lecz nie chciałam się jej sprzeciwiać. Za dobrze mi było w jej objęciach.
Pomimo swego trzeźwego nastroju, musiałam się uśmiechnąć. Florin-dzie, jak wszystkim innym
kobietom w świecie czarowników, brakowało umiejętności wyrażania uczuć macierzyńskich. A ja,
chociaż zawsze lubiłam całować i przytulać ludzi, których kochałam, sama nie potrafiłam dłużej niż
chwilę pozostać w czyichś objęciach. Uścisk Florindy nie był tak ciepły i kojący jak mojej matki, ale nie
mogłam się spodziewać niczego więcej.
Potem poszła do domu.
Nagle się obudziłam. Przez chwilę leżałam na ziemi u stóp fontanny, usiłując sobie przypomnieć
coś, co powiedziała Florinda, zanim zasnęłam w blasku słońca upstrzonym liśćmi. Najwyraźniej
przespałam parę godzin. I chociaż niebo było jeszcze jasne, na podwórze już zaczynały wkradać się
wieczorne cienie.
Już miałam zacząć szukać Florindy w domu, kiedy na podwórzu rozległ się jakiś nieziemski
śmiech. Był to ten sam śmiech, który słyszałam poprzedniej nocy.
Czekałam, nasłuchując. Wokół mnie panowała niczym nie zakłócona cisza. Żadnego ćwierkania,
żadnego szumu, żadnego ruchu. A jednak wyczuwałam za sobą czyjeś bezszelestne kroki, ciche jak
cienie.
Obróciłam się na pięcie. Na drugim końcu podwórza ujrzałam jakąś postać siedzącą na ławce,
niemal całkowicie przesłoniętą przez kwitnące pnącze. Była do mnie odwrócona plecami, ale
rozpoznałam ją natychmiast.
– Zulejka? – szepnęłam niepewnie, bojąc się, że dźwięk mojego głosu może ją wystraszyć.
– Tak się cieszę, że znowu cię widzę – powiedziała, dając mi znak, bym usiadła koło niej.
Jej głęboki, czysty głos, dźwięczny w rześkim, pustynnym powietrzu, zdawał się wydobywać nie z
jej ciała, lecz z oddali. Miałam ochotę ją przytulić, ale się rozmyśliłam. Zulejka nigdy nie lubiła, gdy jej
dotykano, więc tylko usiadłam koło niej i powiedziałam, że ja też bardzo się cieszę, że znowu ją widzę.
Ku memu zdumieniu ujęła moją rękę w swoją małą, delikatną dłoń. Jej blada, miedzianoróżowa,
piękna twarz była dziwnie pozbawiona wyrazu. Całe życie skupiło się w jej niewiarygodnych oczach:
ani czarnych, ani brązowych, dziwnej czystej mieszaninie tych dwóch kolorów. Na dłuższą chwilę
wbiła we mnie wzrok.
– Kiedy tu przyszłaś? – spytałam.
– Dosłownie w tej chwili – odparła, wyginając wargi w anielskim uśmiechu.
– Jak się tu znalazłaś? Czy Florinda przyszła z tobą?
– Och, wiesz – powiedziała niejasno – czarownice przychodzą i odchodzą niepostrzeżenie. Na
kobiety nikt nie zwraca uwagi, zwłaszcza jeśli są stare. Z kolei piękna młoda kobieta zwraca na siebie
uwagę wszystkich. Dlatego właśnie kobiety-czarow-nice zawsze powinny się przebierać, jeśli są
atrakcyjne. Jeżeli zaś odznaczają się przeciętną urodą, nie mają się czym martwić.
Aż podskoczyłam, czując na ramieniu delikatne dotknięcie ręki Zulejki. Znowu uścisnęła moją dłoń,
jakby chciała rozwiać moje wątpliwości, po czym spojrzała na mnie spokojnie i łagodnie i powiedziała:
– Być w świecie czarowników oznacza cudownie śnić. – Odwróciła wzrok. Nad górami w oddali
wisiał księżyc w niemal idealnej pełni. – Większość ludzi nie ma tyle rozumu ani ducha, by śnić.
Potrafią widzieć świat tylko zwykłym i powtarzalnym. A wiesz, dlaczego? – spytała, wbijając we mnie
bystry wzrok. – Dlatego, że jeżeli nie będziesz z tym walczyć, świat rzeczywiście pozostanie zwykły i
powtarzalny. Większość ludzi tak jest pochłonięta własnymi sprawami, że kompletnie idiocieje. Idioci
zaś nie mają potrzeby walki ze zwyczajnością i powtarzalnością.
Zulejka podniosła się z ławki i założyła sandały. Obwiązała sobie szal wokół talii, by długa spódnica
nie ciągnęła jej się po ziemi i poszła na środek patio. A ja wiedziałam, co zrobi, jeszcze zanim zaczęła.
Jęła wirować. Zamierzała wykonać taniec, by zgromadzić kosmiczną energię. Kobiety-czarownice
wierzą, że poruszając ciałem mogą zdobyć siłę potrzebną do śnienia.
Ledwo dostrzegalnym ruchem brody przywołała mnie do siebie i nakazała naśladowanie jej
ruchów. Ślizgała się po ciemnych, brązowych meksykańskich płytkach i brązowych cegłach ułożonych
przez samego Isidoro Baltazara w stary toltecki* wzór, czarnoksięski wzór łączący pokolenia
czarowników i śniących w sieć tajemnic – wzór, w który i wokół którego wplótł samego siebie, z całą
swoją mocą, całą intencją, wprowadzając mit i sen w rzeczywistość.
Zulejka poruszała się z pewnością i zwinnością młodej tancerki. Jej ruchy były proste, a jednak
wymagały tak wielkiej szybkości, równowagi i koncentracji, że zupełnie mnie wyczerpały. Wirowała
zręcznie i szybko, z dala ode mnie. Przez chwilę zachwiała się w cieniu drzew, jakby chciała się
upewnić, czy podążam za nią, a potem skierowała się ku cofniętej bramie wbudowanej w mur
otaczający ziemie za domem. Na chwilkę zatrzymała się między dwoma drzewami cytrusowymi
rosnącymi za murem, tymi, które stały jak dwóch strażników po obu stronach ścieżki prowadzącej do
małego domku za chaparralem.
Bojąc się, że stracę ją z oczu, rzuciłam się wąskim, ciemnym szlakiem. Potem, zaciekawiona i
pełna zapału, podążyłam za nią do domu i poszłam do pokoju na tyłach. Zamiast zapalić światło,
Zulejka sięgnęła po lampę naftową wiszącą na jednej z krokwi. Zapaliła ją. Lampa zapłonęła
chwiejnym światłem, lecz kąty pokoju nadal pozostały w cieniu. Zulejka uklękła przed jedynym
meblem w pokoju, drewnianą komodą pod oknem, i wyciągnęła matę i koc.
– Połóż się na brzuchu – powiedziała cicho, rozkładając matę na podłodze.
Z głębokim westchnieniem pogrążyłam się w przyjemnej bezradności, kiedy się położyłam, twarzą
do dołu, na macie. Po moim ciele rozeszło się uczucie spokoju. Na plecach poczułam jej ręce. Nie
masowała mnie, tylko lekko poklepywała.
* Totekowie – Indianie mieszkający w środkowym Meksyku; przypisuje się im położenie podwalin
pod kulturę aztacką.

Chociaż często bywałam w tym małym domku, to jednak nie wiedziałam, ile jest w nim pokoi, ani
jak jest umeblowany. Raz Florinda mi powiedziała, że ten dom to centrum ich przygody. Stwierdziła,
że to tam stary nagual i jego czarownicy tkają swą czarodziejską sieć. Niczym pajęczyna,
niewidoczna, lecz mocna, trzymała ich, kiedy rzucali się w nieznane, w ciemność i światło, jak to
zwykle robią czarownicy.
Powiedziała też, że ten dom to symbol. Czarownicy z jej grupy nie musieli być w tym domu czy
nawet w jego pobliżu, kiedy poprzez śnienie rzucali się w nieznane. Wszędzie, dokąd szli, nieśli ze
sobą w sercu atmosferę, nastrój tego domu. I to właśnie ta atmosfera, ten nastrój, dawały im siłę do
tego, by z zachwytem i rozkoszą mogli zmagać się z codziennym światem.
Przestraszyło mnie mocne uderzenie w ramię.
– Odwróć się na plecy – rozkazała mi Zulejka.
Zrobiłam to.
Kiedy się nade mną pochyliła, jej twarz promieniała energią i zdecydowaniem.
– Mity to sny nadzwyczajnych śniących – powiedziała. – Potrzeba ogromnej energii i koncentracji,
by je zachować. A ponad wszystko, potrzeba ogromnej wyobraźni. Przeżywasz mit, który dano ci na
przechowanie. – Mówiła niemal z nabożną czcią. – Możesz otrzymać ten mit tylko wtedy, jeśli jesteś
bez zarzutu. W innym wypadku mit po prostu się od ciebie odsunie.
Otworzyłam usta, chcąc się odezwać, powiedzieć, że rozumiem to wszystko, ale zobaczyłam w jej
oczach jakąś twardość. Nie zamierzała prowadzić ze mną rozmowy.
Odgłos gałęzi uderzających o mur na zewnątrz ucichł i przeszedł w pulsujący dźwięk, który bardziej
wyczuwałam niż słyszałam. Znajdowałam się na skraju snu, kiedy Zulejka powiedziała, że powinnam
spełnić wymogi tego powtarzającego się snu, który kiedyś miewałam.
– Skąd wiesz, że miałam ten sen? – spytałam, przestraszona, próbując usiąść.
-Nie pamiętasz, że dzielimy swoje sny? – szepnęła, popychając mnie z powrotem na matę. – To ja
sprowadzam twoje sny.
– To był tylko sen, Zulejka. – Mój głos drżał, bo ogarnęła mnie przemożna chęć rozpłakania się.
Wiedziałam, że to nie był tylko sen, ale chciałam, żeby skłamała. Kręcąc głową, popatrzyła na mnie. –
Nie. To nie był tylko sen – powiedziała cicho. – To był sen czarowników, wizja.
– Co powinnam zrobić?
– Czy sen ci powiedział, co robić? – spytała prowokacyjnym tonem. – Nie powiedziała ci tego
Florinda? – Przyglądała mi się z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Potem się uśmiechnęła,
nieśmiało, po dziecinnemu. – Musisz zrozumieć, że nie możesz biec za Isidoro Baltazarem. Jego już
nie ma na świecie. Nie możesz mu już nic dać ani nic dla niego zrobić. Nie możesz związać się z
nagualem jak z rzeczywistą osobą, ajedynie jak z istotą mityczną. – Jej głos był cichy, a jednak
rozkazujący, kiedy powtórzyła, że przeżywam mit. – Świat czarowników to mityczny świat oddzielony
od codziennego tajemniczą barierą zrobioną ze snów i zobowiązań.
Tylko wtedy, gdy nagual jest wspierany przez swych towarzyszy w śnieniu, może ich poprowadzić
do innych światów, z których potrafi wywabić ptaka wolności. – Jej słowa gasły w cieniach pokoju,
kiedy dodała, że wsparcie, jakiego potrzebuje Isidoro Baltazar to energia pochodząca ze śnienia, a nie
ziemskie uczucia czy uczynki. Po dłuższym milczeniu odezwała się znowu:
– Byłaś świadkiem tego, jak stary nagual, a także Isidoro Baltazar, samą swą obecnością wpływają
na każdego, kto znajduje się w ich pobliżu, czy są to ich towarzysze w śnieniu czy zwykli ludzie, jak im
uświadamiają, że świat to misterium, gdzie niczego i w żadnych okolicznościach nie można brać za
oczywiste.
Potakująco pokiwałam głową.
Długo nie potrafiłam zrozumieć, jak czarownicy poprzez samą swą obecność mogą mieć taki
wpływ na innych. Po uważnej obserwacji, porównawszy swoje zdanie ze zdaniem innych i po
niekończących się introspekcjach, doszłam do wniosku, że wpływ ten ma swoje źródło w porzuceniu
przyziemnych trosk. W naszym codziennym świecie również mamy przykłady mężczyzn i kobiet,
którzy wyrzekli się ziemskich spraw. Nazywamy ich mistykami, świętymi, ludźmi religijnymi. Naguale to
ziemscy ludzie bez krzty troski o sprawy przyziemne.
Na poziomie podświadomym ta sprzeczność ma ogromny wpływ na każdego, kto znajduje się w
ich obecności. Umysły osób obcujących z nagualem nie potrafią pojąć, co na nie wpływa, a jednak
czują ten wpływ w swych ciałach jako pewne uczucie nieprzystosowania, jakby gdzie indziej miało
miejsce coś transcendentnego, a oni nie mogli do tego dotrzeć.
Jednakże umiejętność wpływania na innych czarowników polega nie tylko na ich braku
zainteresowania sprawami przyziemnymi lub na sile ich osobowości, lecz raczej na sile ich
nieskazitelnego zachowania. Czarownicy są bez zarzutu w swych uczynkach i uczuciach, nie baczą
na zasadzki – ziemskie czy nieziemskie – zastawione na ich drodze bez końca. Nie chodzi o to, że
naguale stosują się do określonego z góry wzorca zasad i przepisów, by zachowywać się bez zarzutu,
gdyż wzorzec taki nie istnieje. Raczej wykorzystują swoją wyobraźnię do adaptowania się do tego, co
niezbędne, aby nadać płynność ich postępowaniu.
W przeciwieństwie do przeciętnych ludzi, naguale nie szukają za swe uczynki aprobaty, szacunku,
słów pochwały czy jakichkolwiek innych form uznania, włączając w to swych towarzyszy w śnieniu.
Pragną jedynie uczucia własnej nieskazitelno-ści, niewinności, prawości.
Właśnie dlatego towarzystwo naguali staje się takim nałogiem. Człowiek jak od narkotyku
uzależnia się od ich wolności. Dla naguala świat jest zawsze zupełnie nowy. W jego towarzystwie
człowiek zaczyna patrzeć na świat, jakby ten został stworzony dopiero przed chwilą.
– To dlatego, że naguale stłukli lustro ukazujące ich własne oblicze – powiedziała Zulejka, jakby
podążała za moim tokiem myśli. – Naguale potrafią zobaczyć swoje odbicie w lustrze z mgły, które
odbija tylko to, co nieznane. To lustro, które już nie ukazuje naszej normalnej ludzkości, lecz odsłania
oblicze nieskończoności.

Czarownicy uważają, że kiedy ich własne oblicze i oblicze nieskończoności się połączą, nagual
będzie całkowicie gotowy, aby pokonać granice rzeczywistości i zniknąć, jakby nie był stworzony z
materii. Isidoro Baltazar już od dawna był gotowy.
– On nie może mnie zostawić! – wykrzyknęłam. – To by było zbyt nieuczciwe.
– Kompletną głupotą jest oceniać to w kategoriach uczciwości i nieuczciwości
– powiedziała Zulejka. – W świecie czarowników istnieje tylko moc. Czy nie uczyliśmy cię tego?
– Nauczyłam się wielu rzeczy – przyznałam ponuro. Po paru chwilach wymamrotałam pod nosem:
– Ale w tej chwili nie są nic warte.
– Teraz właśnie mają największą wartość – zaprzeczyła Zulejka. – Jeżeli czegoś się nauczyłaś, to
na pewno tego, że w najsmutniejszych chwilach wojownicy zbierają w sobie wszystkie siły, by iść
dalej. Wojownik nie poddaje się rozpaczy.
– Nic z tego, czego się nauczyłam i czego doświadczyłam, nie może ukoić mojego smutku i
rozpaczy – powiedziałam cicho. – Wypróbowałam nawet duchowe zaklęcia, których się nauczyłam od
swojej niani. Florinda mnie wyśmiała. Uważa mnie za idiotkę.
– Florinda ma rację – oznajmiła Zulejka. – Nasz magiczny świat nie ma nic wspólnego z
zaklęciami, z rytuałami i dziwacznym zachowaniem. Nasz magiczny świat, który jest snem, staje się
bytem poprzez skoncentrowane pragnienie tych, którzy w nim uczestniczą. Pozostaje nietknięty dzięki
wspólnej woli czarowników. Tak samo jak świat codzienny trzyma się w całości dzięki wspólnej woli
wszystkich ludzi.
Urwała raptownie. Najwyraźniej złapała się wpół myśli, której nie chciała wyrazić. Potem się
uśmiechnęła. Wykonała humorystyczny gest bezradności i dodała:
– By śnić nasz sen trzeba być martwym.
– Czy to znaczy, że tu i teraz muszę paść trupem? – spytałam ochrypłym głosem.
-Wiesz, że jestem gotowa, w każdej chwili.
Jej twarz się rozjaśniła i Zulejka się roześmiała, jakbym powiedziała jakiś wyborny dowcip. Widząc
jednak, że mówię zupełnie poważnie, czym prędzej wyjaśniła:
– Nie, nie. Umrzeć to znaczy porzucić swe rzeczy, zostawić wszystko, co posiadasz w tej chwili,
wszystko, czym jesteś.
– To nic nowego – powiedziałam. – Uczyniłam to w chwili, kiedy się przyłączyłam do waszego
świata.
– Najwyraźniej nie zrobiłaś tego. Inaczej nie miałabyś takiego zamętu w głowie. Gdybyś umarła
tak, jak tego wymagają czarownicy, nie czułabyś teraz cierpienia.
– Co w takim razie bym czuła?
– Obowiązek! Cel!
– Moje cierpienie nie ma nic wspólnego z poczuciem celu! – krzyknęłam. – Jest czymś zupełnie
osobnym, niezależnym. Jestem żywa i czuję smutek i miłość. Jak mogę tego uniknąć?
– Nie powinnaś tego unikać – wyjaśniła Zulejka – tylko to pokonać. Jeżeli wojownik nie ma nic,
niczego nie czuje.
– A cóż to za pusty świat? – spytałam buntowniczo.
– Pusty jest świat folgowania sobie, gdyż folgowanie wyklucza wszystko poza samym
folgowaniem. – Spojrzała na mnie z entuzjazmem, jakby się spodziewała, że się zgodzę z jej
stwierdzeniem. – Jest to więc świat wykoślawiony. Nudny, powtarzający się. Dla czarowników
antidotum na folgowanie sobie jest umieranie. I nie tylko o tym myślą, lecz również to robią.
Po plecach przeszedł mi zimny dreszcz. Przełknęłam ślinę i zamilkłam, patrząc na cudowne światło
księżyca wlewające się przez okno.
– Naprawdę nie rozumiem, o czym mówisz, Zulejko.
– Doskonale rozumiesz – stwierdziła. – Twój sen zaczął się, kiedy mnie spotkałaś. Teraz nadszedł
czas na inny sen. Ale rym razem śnij jak martwa. Twój błąd polegał na tym, że śniłaś żywa.
– Ale co to znaczy? – spytałam z niepokojem. – Nie męcz mnie zagadkami. Ty sama powiedziałaś,
że tylko mężczyźni-czarownicy doprowadzają się do szału zagadkami. Teraz sama mi to robisz.
Śmiech Zulejki odbił się między ścianami. Zaszeleścił niczym suche liście poruszane wiatrem.
– Śnić żywym oznacza mieć nadzieję. To znaczy, że ze wszystkich sił czepiasz się kurczowo snu.
Śnić martwym oznacza, że śnisz bez nadziei. Śnisz, nie czepiając się snu.
Wolałam się nie odzywać, kiwnęłam tylko głową.
Florinda kiedyś mi powiedziała, że wolność to całkowity brak troski o samego siebie, który osiąga
się, kiedy bryła energii uwięziona w naszym wnętrzu, zostaje uwolniona. Powiedziała, że ta energia
uwalnia się tylko wtedy, gdy potrafimy wyzbyć się egzaltowanego pojęcie o samych sobie, o swoim
znaczeniu, którego zwykle nie chcemy narażać na niebezpieczeństwo czy ironię.
Głos Zulejki był wyraźny, lecz zdawał się pochodzić z wielkiej odległości, kiedy dodała:
– Cena wolności jest bardzo wysoka. Wolność można osiągnąć tylko śniąc bez nadziei, będąc
skłonnym utracić wszystko, nawet sam sen.
Dla niektórych z nas śnić bez nadziei, walczyć bez celu, to jedyny sposób na dogonienie ptaka
wolności.
KONIEC

You might also like