You are on page 1of 144

Zygmunt Kałużyński

Paszkwil na siebie samego


Wstęp

Publicystyka, ale prywatna. Dziennikarstwo, ale intymne. Te określenia zawierają sprzecznośd i


wyglądają na humorystyczne bądź na ironiczne. Tymczasem oddają w skrócie zamiar tej książki. Tak
jest.

Mianowicie pozwoliłem sobie zebrad w niej zapiski, jakie robiłem z okazji mojej działalności, ale do
których wziąłem się wyłącznie z osobistej potrzeby. Bowiem praca moja, którą zajmuję się od dawna,
nie jest zależna ode mnie: polega na wykonywaniu zamówieo, na dostosowaniu się do aktualności, na
obowiązkowym reagowaniu na to, co się wydarza. Uprawiałem długo krytykę filmową i wtedy
oczywiście byłem zmuszony odnotowywad premiery, tak jak one następowały. Bowiem
dziennikarstwo jest to sekretarzowanie opinii, spisuje się, co właśnie wisi w powietrzu: zajęcie
podobne do pracy meteorologa, po którym spodziewamy się, dzieo po dniu, rejestracji pogody.

Ale co powiedzied o meteorologu, którego zaczynają na przykład bawid kolory obłoków, któremu
układają się one w kształty i nagle widzi na niebie dromadera? Nikt nie oczekuje, by snuł on podobne
skojarzenia. Tymczasem zaczęły mnie one nachodzid. Wziąłem się więc do ich notowania. Jest to
zajęcie nonszalanckie oraz, w tym fachu, nie dośd uzasadnione zawodowo. Grozi, że nie przyniesie
zarobku, w robocie, która jest nader rzeczowa. Gdy się nią człowiek zajmuje przez lata, bywa, że serce
mu się kraje, gdy musi napisad pocztówkę do wujcia, z wakacji, bo nie będzie za ten tekst wierszówki.

W tym miejscu nasuwa się uwaga, że mógłbym po prostu wziąd się do pisania pamiętnika i zapomnied
z tej okazji o moim branżowym zajęciu w gazecie. Jednak nie wygląda to dla mnie tak prosto.
Zapewne nie potrafiłbym albo robiłbym to w sposób sztuczny, nakręciwszy w sobie na siłę sprężynę
„pamiętnikarza”; dlatego też byłoby niewłaściwe, gdybym wziął się do pisania powieści czy poematu
stroficznego: sprzeciwiłbym się mojej mentalności, nie byłbym już sobą, popadłbym w fałszowanie.
Każdy jest, czym jest, przepraszam, że jakoś to tak banalnie sformułowałem, ale idzie o to, że mamy
swoje konieczne ograniczenia. Rozmawiałem kiedyś o tym ze starym kolegą reporterem, który masę
widział w swojej karierze, i spytałem go, dlaczego nie pisze wspomnieo, na co odpowiedział: „Wiesz,
moje wspomnienia wyglądałyby tak, że najpierw napisałbym reportaż o szkolnictwie w Polsce
przedwojennej..., potem artykuł o zmianach w umysłowości polskiej pod wpływem okupacji...,
następnie rozprawę o konfliktach politycznych w Polsce wyzwolonej... Byłoby to stale i wciąż
dziennikarstwo.”

Coś podobnego jest ze mną, ale byd może za długo się tłumaczę, co świadczyłoby o nieczystym
sumieniu; powiedzmy więc wprost i bezczelnie: oto jest mój dziennik, taki jaki jestem w stanie zrobid,
inny mi nie wyjdzie, bo jestem antyliryczny i nie umiem opowiadad o sobie. A zresztą! Im dłużej tkwię
w tym zawodzie, tym częściej dochodzę do wniosku, że właściwie każdy zawsze pisze o sobie. Krytycy
sztuki, ci, którzy przeprowadzają szczegółowe maniackie analizy, twierdzą, że w każdym portrecie jest
tyle samo portretującego co portretowanego i chociaż Rembrandt namalował wiele setek różnych
osób, to jednak na każdym takim wizerunku widad jego samego, z jego poglądem na życie, w gruncie
rzeczy melancholijnym. Przepraszam, że posunąłem się do tak bezczelnego porównania ze szczytową
twórczością, ale podjąłbym się znaleźd w każdym, nawet najbardziej błahym, pospiesznym,
marginesowym tekściku dziennikarskim - cechy umysłowe jego autora, i więcej, dałoby się też zrobid
portrety biurokratów na podstawie języka ich pism urzędowych.
Tu dochodzimy do następnego ciekawego punktu: do pytania, czy w ogóle istnieje pisanie
obiektywne, bezstronnie odtwarzające. Temat ten wałkowano wielokrotnie, głównie z okazji
historyków, i sądzi się na ogół, że o takie trudno. Autorka amerykaoska Barbara Tuchman powiada, że
„ustalenie, jak było naprawdę, nigdy nie będzie wykonalne”. Dziejopisarz „dostaje cząsteczki, z
których można układad, raz po raz, różne wizje, zależnie od patrzącego, jak w kalejdoskopie”. Taine,
jeden z najważniejszych kronikarzy wieku XIX, stwierdza, że historia jest zawsze, musi byd, bo nie
może inaczej - przebraną publicystyką i bezwiednie, nieświadomie, bez woli piszącego, który może
uważad się za jak najbardziej uczciwego - jednak odbija intencje oraz zabarwienie emocjonalne
swojego autora. Ale co mówid o historii, skoro nawet słownikom wytyka się brak bezstronności!
Współcześni Ieksykografowie skrytykowali Johnsona, postad pomnikową, autora kapitalnego
słownika angielszczyzny wieku XVIII, który jednak nie lubił Irlandczyków i na przykład z okazji hasła
„niedołęstwo” dodawał: „czego przykłady znajdujemy w Irlandii”.

A z pamiętnikami jest, byd może, jeszcze gorzej. Stwarzają one wyjątkową okazję do obłudy, właśnie
dlatego, że ich założeniem jest szczere otworzenie swojego serca. Jest z nimi podobnie jak w owym
powiedzeniu o kimś występującym w masce, kto paradoksalnie jest bardziej uczciwy od osoby z
twarzą odkrytą. A to dlatego, że od razu pokazuje nam się zasłonięty i tym sposobem daje do
zrozumienia, że się ukrywa: zostajemy ostrzeżeni. Tymczasem inny demonstruje nam swoje
naturalne oblicze, budząc nasze zaufanie, że widzimy go, jaki naprawdę jest, a to właśnie jest maska,
na którą się nabieramy (Dostojewski ma tu genialne powiedzenie: „I popatrzył mu w oczy szczerym
spojrzeniem Rosjanina, który kłamie”!). Jest to coś podobnego jak z odbiorem prasy w Polsce, który,
kto wie, czy nie jest bardziej zdrowy niż na Zachodzie. Bowiem nasz człowiek ma podejrzliwośd wobec
drukowanego, pochodzącą jeszcze z okresu niewoli: gazetom nie należy wierzyd, czyta się je ostrożnie
i usiłuje się odgadnąd, co też pod tym jest ukrytego. Inaczej bywa z Niemcami, którzy poważają to, co
się ogłasza, i dzięki temu są podatni na propagandę, czego przykładem był sukces hitleryzmu w
tamtejszej opinii.

Tak więc, gdy ktoś bierze się do pamiętnika, należy patrzed mu na ręce z uwagą zwielokrotnioną.
Wielu prowadzących dzienniki deklaruje, że przekaże całą prawdę, i wtedy dopiero potwornie
blaguje. Gdy pytano Sartre'a, dlaczego nie pisze pamiętnika, odpowiedział, że nie potrzebuje, bo nie
ma nic do ukrycia. Gide zostawił monumentalny Dziennik, który uchodzi za jego najwybitniejsze
dzieło; ale ile z tej okazji pojawiło się sarkazmowi Jeden z krytyków pisze, że Gide opowiada z
wyzywającą otwartością o swoich posunięciach nikczemnych, ponieważ tym sposobem ukrywa o
wiele gorsze, o których się nigdy nie dowiemy; Mauriac zaś powiada, że Gide nawet prawdę potrafi
tak przedstawid, iż się jej nie wierzy i uważa ją za kłamstwo, właśnie z powodu natarczywej
„szczerości”.

Niejasnośd co do znaczenia pamiętnika jest jeszcze powiększona przez zatarcie granic między
gatunkami pisarskimi, co ostatnio nastąpiło, a to zamieszanie zostało jeszcze spotęgowane przez
telewizję. Już od wielu lat następuje podmywanie beletrystyki przez reportaż, opisy podróży,
rozprawę naukową itp. z jednej strony - oraz przez wspomnienia, dzienniki, wybory listów i
wszelkiego innego rodzaju wyznania osobiste z drugiej strony. Pierwsza powieśd młodego autora jest
zazwyczaj ukrytym pamiętnikiem i zresztą bywa, że jest pisana w postaci sfingowanych zapisków
dzieo po dniu; czy jest to wciąż tylko dokument, czy też już literatura piękna? Pewien debiutant
opowiadał mi, że chciał notowad rzetelnie, co mu się przydarzyło, i robił to przez parę lat, ale gdy
potem wrócił do swoich zeszytów, by je przygotowad do druku, przekonał się, że zniknęło z nich to,
co było najważniejsze, jak to widzi dziś, gdy myśli o swoim życiu z odległości: zapiski spontaniczne
okazały się powierzchowne i musiał je poprzerabiad, czyli - zafałszowad. Ale wreszcie czy nie
podobnie dzieje się z całą literaturą? Prawie każdy beletrysta opisuje w gruncie rzeczy - odpowiednio
temat ustawiwszy - swoją młodośd, kiedy jego wrażliwośd była najświeższa, i wielu z nich poza ten
zakres nigdy nie wykracza: nawet pisarz tak olśniewający jak Joyce w gruncie rzeczy nie opuszcza
swojego Dublina. W tym sensie wracamy do naszego początkowego spostrzeżenia: że każdy pisze
zawsze o sobie, bez względu na gatunek, formułę literacką i pozerstwo, jakie taka robota ciągnie za
sobą. Zaś różnice między rodzajami? Czytam w Kontynentach Miłosza, że pisanie powieści w XX wieku
jest niedorzecznością; zaś Gombrowicz w Dziennikach stwierdza, że robienie wierszy jest dzisiaj
działalnością absurdalną. Otóż jeden pisze poezję, zaś drugi beletrystykę. Autentyczne.

Nareszcie coś nie do sprawdzenia

I znowu zabrnąłem z tymi wyjaśnieniami za daleko, co zapewne wciąż świadczy o nie znikającej
nieczystości sumienia, a chciałem tylko tyle powiedzied, że ta książka jest „dziennikiem dziennikarza”.
Dlaczego z uporem ją tak określam? Bo gdyby wreszcie zapytad, po tych wszystkich wyżej wypisanych
usprawiedliwieniach, jaka może byd istotna cecha dziennika, odpowiedziałbym: brak zamierzonego
znaczenia, i na tym właśnie polega jego sens. Taki przynajmniej był impuls tych tu zebranych
zapisków. Robiłem je bez zamówienia, bez potrzeby, bez planowanego celu: dlatego tylko, że się
nasunęły. Nie miałem zamiaru ich sprzedawad, mimo że niektóre z nich udało mi się następnie
wydrukowad; inne ukazały się we fragmentach i tutaj dopiero podaję je w całości; parę nie było
publikowanych. A jednak pozostają one w sferze mojej roboty publicystycznej; na czym więc polega
ich odrębnośd?

Na tym przede wszystkim, że mniej niż zwykle ciąży tu pewien wymóg podstawowy w tej działalności.
Towarzyszy jej, jak wiadomo, masa różnych konieczności nie do uniknięcia, ale mam tu na myśli tylko
jedną, którą można by określid jako „obowiązek sprawdzalności”. Wisi on groźnie nad
dziennikarstwem, ale w jeszcze więcej widoczny sposób nad telewizją, która przecież jest niczym
innym jak wielką wizualną publicystyką, czyli gazetą emocjonalnie spotęgowaną. Zobaczmy to więc
na jej przykładzie. Ilekrod ktoś zachowa się niestosownie, przekręci jakiś zwrot, źle wymówi słowo
trudniejsze albo zrobi błąd gramatyczny, rozlega się zgiełk protestu, sprostowao i nagany. Jest to
zwykle masowa reakcja odbiorców; ale podobna jest też krytyków, speców, teoretyków. Ilekrod
odbywa się dyskusja nad zadaniami telewizji, i zresztą także prasy, sprowadza się ona do wymogu, że
ma propagowad poprawnośd, czyli uczyd. Co prawda pretensja ta jest w sprzeczności z inną, często
zgłaszaną przez te same osoby, które tak jakby nie widziały, że początek nie zgadza się z koocem:
mianowicie żąda się, by publicystyka nie była drętwa, propagandowa, pedagogiczna, drewniano
modelowa i żeby odtwarzała życie. Ale znowu gdy wreszcie w telewizji pokaże się ktoś, kto zachowuje
się jak na co dzieo, gada z błędami językowymi jak każdy z nas, nie ukrywa swojego gustu, który jest
wątpliwy, oraz podejścia do życia, które jest egoistycznie własne - natychmiast rozlega się wrzask, że
telewizja dała niszczący przykład.

Jest to presja o niebywałej potędze, wobec której ugina się każdy, kto zajmuje się publicystyką. Kto
wie, czy to nie ona właśnie uniemożliwia telewizji, by stała się sztuką. Publicystyka, telewizja mają
sobie właściwe możliwości twórcze, typowe dla swoich środków, swój żywioł, dla kina jest to
dynamika ruchomego obrazu, dla malarstwa kolor itd. Ale specyfika ta nie może się uzewnętrznid,
gdy od telewizji żąda się dublowania, zastępowania, imitowania: ma ona pouczad, kolportowad,
wpajad kulturę itd. Ale wtedy właśnie staje się wtórna. Do nauki powinny służyd szkoły, uniwersytety i
wszechnice, natomiast specyfiką telewizji jest, że potrafi ona stworzyd środowisko. Jest to możliwośd
bezcenna w naszej epoce, gdy miliony zostały wyrwane ze swojego otoczenia i właśnie środowisko
utraciły. A środowisko nie musi byd mądre, wartościowe, wychowawcze! Bynajmniej -jest nawet
przeciwnie. Idzie bowiem o to, żeby było własne, i wtedy jest bezcenne. Środowisko może stworzyd
miejscowy wyszynk, towarzystwo uprawiające grę w warcaby albo byli koledzy z garnizonu, którzy
ciągle wspominają służbę wojskową. Socjologowie stwierdzają, że środowisko ma często taką wagę,
iż dla niego naraża się życie, mimo że dla postronnego obserwatora może się ono wydawad błahe i
bez znaczenia.

Otóż telewizja, i także publicystyka, ma ogromną siłę stwarzania środowiska, mimo że bywa ono
sztuczne, zastępcze, namiastkowe. Stąd powodzenie w telewizji seriali, do których widzowie się
przywiązują, programów cyklicznych, w których regularnie pokazują się znajome gęby, spikerów,
którzy zjawiają się codziennie. Podobną rolę może odgrywad gazeta, tak jest w niektórych
społeczeostwach tradycyjnych. W Anglii przez całe lata lektura „Timesa” stanowiła ważne zajęcie
towarzyskie. W głośnej sztuce Osborne'a Miłośd i gniew, znanej u nas, która stanowi manifest
„młodych gniewnych”, zbuntowanych przeciw rygorom, barierom klasowym, martwym obyczajom
dawnej Anglii, jej bohater, mimo że rozwścieczony, zbuntowany i nieprzerwanie złośliwy, jednakże
czyta stale gazetę przez wszystkie trzy akty.

Wprawni fachowcy od publicystyki wiedzą o tym i potrafią ten żywioł wykorzystad, nieraz w sposób
paradoksalny. Jerzy Stempowski napomyka w swoich wspomnieniach o ciekawej rozmowie z
redaktorem „Naszego Przeglądu”, pisma popularnego wychodzącego w Warszawie przed wojną.
Roiło się ono od najgłupszych pomyłek oraz rażących błędów drukarskich. Okazało się, że było to
celowe. „Nasi czytelnicy - wyjaśnił redaktor - są niewysokiego lotu i gdy otrzymują gazetę tak źle
zrobioną, zauważają całe to partactwo, zdają sobie z niego sprawę i zaraz czują się lepiej: stoją wyżej
od tej lektury i widzą, że redakcja jest jeszcze gorsza od nich, tym sposobem pismo okazuje się
przeznaczone dla nich, jest już ich, nie jest dla nich za dobre: gdyby było doskonałe, uważaliby, że ono
do nich nie pasuje. Otrzymujemy setki listów z wymysłami, kpinami i poprawkami i w ten sposób
nawiązujemy najserdeczniejszy kontakt z naszymi odbiorcami.”

Dzisiaj taki sposób nie byłby już możliwy, mimo że i obecnie trafiają się fachowi redaktorzy w
telewizji, którzy radzą, żeby się od czasu do czasu pomylid, przejęzyczyd albo nieco się jąkad; wtedy
widzowie przed szklanym ekranem poprawiają mówcę na głos ku satysfakcji obecnej przy tym
rodziny i tym uważniej potem słuchają, czy referent znów się nie potknie. Ale nawet takie skromne
ludzkie odruchy nie są dobrze widziane. Bowiem publicystykę współczesną dławi nieprawdopodobna
presja konformizmu, który zresztą jest rezultatem zjawiska skądinąd jak najcenniejszego: masowego
awansu.

Otóż kawałki z mojego dziennika, które w tej książce podaję, pisałem sobie, nie oglądając się na te
konieczności. Jak jednak Paostwo widzą, tłumaczę się rozwlekle. Ta potrzeba usprawiedliwienia się
pochodzi z żenady. Każde pisanie, a w jeszcze większym stopniu drukowanie tego, co się zapisało, jest
aktem arogancji: żeby go zmniejszyd, publicyści zasłaniają się służbą społeczną, misją kulturalną albo
powołują się na autorytety klasyków i innych, na których jakoby się oparli. Ale w wypadku dziennika
jak ten mój na żaden taki wybieg liczyd się nie da. W tym wypadku nawet nie można udawad, że
uprawia się jakieś tam pielęgnowane pisarstwo. Pod tym względem stosunki u nas są surowe i nie
zmieniły się od minionego stulecia. Jedynie odwieczne gatunki, znane już w starożytności, uważane są
za twórczośd: jeżeli nie potrafi się ułożyd wierszyka, wydusid prozy beletrystycznej albo skombinowad
sztuki do teatru, nie ma co spodziewad się klasyfikacji, wpisania na listę autorów oraz uzyskania
dorocznej nagrody od kolegium ministerialnego, które u nas wciąż kieruje się kryteriami z czasów
wiktoriaoskich i nie uważa publicystyki za wkład do kultury. Dlatego tak rozgadałem się w tym
wstępie, że mogę mied nadzieję tylko i wyłącznie na wyrozumiałą życzliwośd Paostwa, podsuwając
książkę różną od tego, co natłukłem przez lata dziennikarzenia. I jeszcze jedno. Uprawiam
plotkarstwo i blagę. Proszę nie brad bardzo pod uwagę tego, co piszę.
Co mi przyszło do głowy

Nieodpowiedzialne obyczaje

Zamieściłem tutaj refleksje, które mi się nasunęły z różnych powodów przypadkowych, nie były one
jednak dosyd istotne, by zajmowad się nimi w prasie. Wyłania się oczywiście z kolei pytanie, czy
należało podad je w książce; odpowiedzi zdecydowanej nie ma, ale podjąłem ryzyko, byd może
rozzuchwalony faktem, że niektóre z tych tekstów zostały jednak, na koniec, przyjęte do druku tu i
ówdzie, co prawda we fragmentach. Obecnie przedstawiam je w całości i zebrawszy razem
zauważam, że układają się one w grupy, co jest bezwiedne, ale zapewne świadczy o
zainteresowaniach, do jakich ślepa skłonnośd mnie popycha. Z tego względu podzieliłem je na trzy
części, tyczące kolejno z grubsza: obyczajów, historii, kultury literackiej.

Stylistyka handlu miłością

Kolega, który wrócił z Hamburga, opowiadał mi, że urodziwe dziewczęta, ubrane jak z rewii
hollywoodzkiej, zwracały się do niego z tekstem: „Pst, pst, fünf hundert Mark, Komplett.” Znajomy
miał znacznie mniej niż piędset marek i przeznaczył je, jak zwykle Polak w podróży służbowej, na
wizytę w najtaoszym domu towarowym, więc nie odpowiadał; niemniej owo sformułowanie
zaintrygowało go. Przypuszczał, że idzie tu o „komplet pieszczot” (na żółwia, na oficerka, podwójny
skok, kogut itd., polscy specjaliści, dr dr Imielioski i Wisłocka, wymieniają od ośmiu do dwunastu
podobnych zasadniczych sytuacji). Jednak miejscowi objaśnili go, że „Komplett” oznacza tylko
globalne koszty hotelu, środków higienicznych, ubezpieczenia policyjnego itd.

Nastąpiło tu nieporozumienie między, że tak powiem, romantyczną wyobraźnią rodaka a niemiecką


konkretnością propozycji. Wypadek ten stanowi ilustrację ciekawego problemu językowego czy
nawet więcej - literackiego, a mianowicie idzie o stylistykę, w jakiej osoby sprzedające miłośd
zwracają się do klientów. Jest to sytuacja, która musi wytworzyd wyjątkową dynamikę tekstową:
przedstawicielka płci wstydliwej obciążonej od wieków tysiącem tabu obyczajowych, oferuje z
miejsca obcemu mężczyźnie absolutnie wszystko do samego dna. Zwrot taki nie może byd jednak
bezpośredni, musi posłużyd się sugestią, intencja winna byd przesłonięta, propozycja ukryta, a przy
tym sformułowanie powinno byd zwięzłe. Mamy tu do czynienia z trudnym gatunkiem, rzadko
uprawianym nawet przez wybitnych fachowców we władaniu słowem, z epigramatem, który łączy
najkrótszą formę z uderzeniową dobitnością.

Ciekawe, że najstarsza dokumentacja, jaką tu rozporządzam, pochodzi od - Polaka, mianowicie od


Karola Frankowskiego (krewnego Leona - późniejszego przywódcy w powstaniu z roku 1863,
straconego), który odwiedził Paryż w roku 1846 i oto co pisze: „Ladacznice na ulicach piękne, wiele
fascynujących! Na ul. Richelieu, elegancko wystrojona, zwraca się: «Piękny rycerzu, prowadź mnie do
swojego zamku.» Na ul. Montmartre: kapelusz tiulowy, wydekoltowana po pachy, ociera się łokciem i
posługuje się słowem-rozkazem: «Miłośd i rozkosz!» Dzielnica du Temple, włosy pod wytwornym
fularem i nosi zapaskę z czarnej kitajki: «Piękny aniele, kup serce.» Baba z Hal, w czepku chłopki i w
sabotach, ciągnie gwałtownie za poły fraka: «Złoczyoco, pójdziesz?»”.

Jest to tekst niezwykły jak na nasze ówczesne piśmiennictwo, tym więcej, że widad z niego, iż
Frankowski rozmyślnie wałęsał się po mieście i dawał się zaczepiad. Inna rzecz, że nie pisał do
publikacji (mimo że potem do niej doszło), ale i tak jest to kuriozum, zważywszy pruderię środowiska
oraz klimat romantyzmu, który był co prawda uczuciowy, lecz jednocześnie kryształowo
antyseksualny. Romantyzm był „czysty”, jak zapewne żaden inny prąd kulturalny. Artur Grottger,
autor cyklów Polonia i Lituania, był w Paryżu mniej więcej w tymże czasie (1867) i przesłał w liście do
rodziny rysunek, jak wygląda kankan, który oglądał po raz pierwszy w życiu. Taniec ten, jak wiadomo,
ma figurę kulminacyjną, w której wykonawczynie zadzierają nogi, odsłaniając dessous, zresztą bardzo
przyzwoite, obfite, koronkowe, obciągnięte za kolana itd. Otóż na rysunku Grottgera tancerki istotnie
podnoszą nogi, ale w ten sposób, że długa suknia do kostek nie przestaje zasłaniad wszystkiego, co
pod spodem, w dodatku wstydliwy Artur przedstawił je z boku, tak jakby siedział przy kulisach od
tyłu!

Jak wynika z pamiętnika Frankowskiego, język propozycji odzwierciedlał ówczesne mody literackie, i
to zróżnicowane, zależnie od okolicy. Zwrot o rycerzu i zamku nawiązuje do oficjalnej poezji
salonowej, jakiegoś Chateaubrianda czy Lamartine'a, zaś osoba ubrana jest jak dama i operuje na ul.
Richelieu, w dzielnicy arystokratycznej. „Miłości rozkosz!...” - nie wiadomo, jak to brzmiało po
francusku (mam dostęp tylko do przekładu pamiętnika Frankowskiego, dokonanego przez J.
Pieniążka), ale można przypuszczad, że było to coś w rodzaju „extase et passion!” - czyli wściekły
dramat romantyczny Dumasa-ojca, Hugo, Delavigne..., w którym to gatunku kapelusz tiulowy jest
regularnym rekwizytem, niemal jak szpada w Ruy Blasie, we wszelakich „muszkieterach” itd. „Aniele,
kup serce” - to ciepła poezja mieszczaoska, biedermeierowska, jakiś Beranger, zaś „złoczyoco,
pójdziesz?” („tu viens, bandit?”) - w dzielnicy targowej - zapowiada już naturalistę Emila Zolę z jego
Naną, L'Assomoir (Mordownia) oraz późniejszą piosenkę apaszowską w rodzaju Delmeta („Dziś w
nocy znów mnie będziesz bił, aż skonam w krzyku, lecz pójśd od ciebie nie mam sił, ty psie,
nędzniku!”).

To dostosowanie się do stylu czasów jest charakterystyczne dla Paryża i, zdaje się, trwa ciągle. Tuż po
wojnie, gdy egzystencjalizm wprowadził modę surowej prostoty ideowej, widywało się po
kawiarniach osóbki w skromnych sukienkach perkalowych (materiał wprowadzony przez pisarkę
Simone de Beauvoir, genre „fałszywa kobieta z ludu”) z krótkimi włosami i z kilkoma luźnymi tomami,
w broszurze, broo Boże, nie w oprawach, pod pachą. W późniejszych latach dobrobytowych moda
była „na modelkę” i panie taszczyły olbrzymie walizy (bo w zawodzie „manekina” jakoby potrzeba
masy rekwizytów, do charakteryzacji, przebierania się itd.). W latach kontestacji i buntu
młodzieżowego styl był na studentkę intelektualistkę w okularach i fabrykanci szkieł zarobili worki
pieniędzy, sprzedając kawałki normalnej szyby za cenę szlifowanej.

To ostatnie nie przeszłoby u nas, bo według odwiecznej warszawskiej tradycji osoba oferująca się w
szkłach, czyli „ślepa”, nie może mied powodzenia. Trzy postaci, których nikt nigdy nie widział w ciągu
dwudziestolecia i które wymieniano jako fantastyczną legendę, były, jak następuje: 1) rudy ksiądz, 2)
Żyd z paczkami w dorożce (dorożkami wozili paczki tylko paostwo z towarzystwa), 3) kurwa w
okularach. To ostatnie obowiązuje do dziś, jak zapewniają współcześni bywalcy lokalowcy; przez całe
lata nie spotykają oni osób krótkowzrocznych i mimo że podobno mamy do czynienia w tej branży z
jednym z największych obrotów finansowych w kraju, z twardą walutą łącznie, czy nawet przede
wszystkim, to jednak okulista nie zarobił tu nigdy grosza. Ale jeśli idzie o sprawę interesującą nas, to
znaczy słownictwo, panuje tu przygnębiające ubóstwo. Zwrot, który klienci słyszą od lat bez zmiany,
brzmi: „Czy pan ma zapałki” (podchodzi się z papierosem w ustach), co reprezentuje znikomą wartośd
literacką i nawet jako technika jest koślawe, bo może zdarzyd się niepalący.

Przed wojną było cokolwiek lepiej i jest parę tekstów do odnotowania. Malarz Marian Trzebioski,
który przedstawia się jako regularny klient pao do dyspozycji, zapisał w pamiętnikach: „Ty,
zabawiemy się w dzikich ludzi?” Uniłowski opisuje osobę o wydatnych pośladkach, która
wyklaskiwała się po nich z wypowiedzią następującą: „Będziemy dziś katowad to dupsko?” Przykład
ten powtarza Hłasko w jednej ze swoich powieści wydanych na emigracji. Nie pamiętam już kto -
zdaje się, dramatopisarz Krzywoszewski - opowiada, że spotkał propozycję ze strony osoby
pochodzenia starozakonnego, mówiącej niegramatycznie: „Pójdziemy na d...ie?”, na co odpowiedział:
„Nie jestem akrobatą”, jednak kolega, z którym był, skarcił go za tę replikę jako arogancką i po
namyśle Krzywoszewski przyznał, że istotnie zachował się niegrzecznie.

Grzecznośd odgrywała rolę, ponieważ przedwojenna prostytucja, szczególnie na prowincji, miała


charakter towarzyski, gościnny, gospodarski. Bywały panie, które przyjmowały w przytulnych
pokoikach, z pelargonią w oknie, z kanarkiem w klatce, z haftowanymi poduszkami, i spędzało się u
nich cały dzieo, cokolwiek w nastroju „wizyty u cioci”. Podobnie było w Rosji; Izaak Babel opisuje w
jednej ze swoich najlepszych nowel pobyt w takim właśnie saloniku. Ktoś mi opowiadał, że w trakcie
podobnego spotkania gospodyni zaproponowała klientowi przerwę odpoczynkową - w słowach
następujących: „Może kawaler teraz trochę się pobawi moim czyczem, a ja tymczasem napiję się
herbaty.”

Ale był też inny rodzaj prostytucji - tak nędznej, że nie chce się wierzyd, gdy się ją dzisiaj wspomina: a
przecież była faktem. Jako chłopiec widziałem na własne oczy w roku 1935 młode Hucułki, które
przychodziły do obozu harcerskiego i były gotowe zrobid wszystko za 20 groszy. Należy sobie
uświadomid, co to było 20 groszy: można było dostad za to kilka jajek. Drużynowy ostrzegał, że wśród
Hucułów panuje dziedziczny syfilis. Wspominam ten wypadek i w ogóle to, czego zdążyłem doznad w
dziedzinie, po prostu, zwykłego głodu - ilekrod dzisiaj słyszę, jak to było pięknie za Marszałka i za
kardynała Hlonda. Z tych czasów zostało mi przekonanie, które mam do tej pory, że gdy człowiek nie
ma co jeśd, moralnośd jest nic niewarta. W mieście Lublinie, gdzie spędziłem młodośd, można było
byd obsłużonym w dziedzinie damskiej już za 50 groszy, cenę biletu do kina: tyle kosztowała „Lola”,
która zadawała się z uczniakami; w ich potocznej gwarze „dwie Lole” oznaczało sumę jednego
złotego. Serwis zazwyczaj odbywał się na stojąco, w bramie; korzystali też z niego starsi obywatele.
Podobno woźny z Sądu Grodzkiego był raz w takiej sytuacji za furtką płotu przy ulicy
Namiestnikowskiej, przy tym partnerka załatwiała go, posługując się jamą ustną, co nazywa się
naukowo, jeśli się nie mylę, „coitus oralis”; w trakcie czego odezwała się, sepleniąc cokolwiek, jako że
miała coś na języku: „Ty! Zdejm kapelus! Nie widzis, ze pogzeb idzie!” Gdy w dwadzieścia lat potem
oglądałem Ladacznicę z zasadami, pomyślałem sobie, że tamten wypadek z polskiej prowincji więcej
mówił o ludzkiej kondycji niż cała dęta, wykombinowana i drewniana politurowana sztuka Sartre'a.
Pomijając już, że Jan Kott przełożył ją źle, poczynając od samego tytułu: bo „la putain respectueuse”
to nie literacko brzmiąca „ladacznica”, lecz „kurwa”, i nie „z zasadami” (własnymi), lecz „szanująca
zasady cudze”, „kurwa pełna poszanowania”, i o to właśnie chodzi, że wyzyskiwani jeszcze w dodatku
poważają tych, którzy ich wyzyskują. Postarałem się zakooczyd te uwagi refleksją filologiczną, by nie
zostało w samym finale wrażenie, że zajmuję się świostwami.

Niech żyje fason

Gdy byłem w Lublinie, moja piętnastoletnia znajoma zapytała mnie, co ostatnio nosi się w
Warszawie. Zaskoczyło mnie to całkowicie, nie tylko dlatego, że nie pasuję do sprawy. Są również
inne tematy obce mi, do których się jednak przygotowuję z racji mojego zawodu. W tym celu
obmyślam sam sobie, w ciągu bezsennych nocy, możliwie najosobliwsze pytania i układam
odpowiedzi, żeby w razie niespodzianki mied coś do powiedzenia: ot, dwiczenia profesjonalne.

Tym razem jednak na nic mi się one nie przydały i dopiero po długiej chwili zabełkotałem coś w
rodzaju: „Jak to co się nosi... przecież są pokazy mody... nadają je w telewizji... czy ty tego nie
oglądasz?”, i ośmieszyłem się jeszcze bardziej, niż gdybym w ogóle nic nie powiedział. Bowiem
dopiero po niejakim czasie zorientowałem się, że nie szło o modę, ale o fason. Jest to piramidalna
różnica! Moda przychodzi z góry, często z zagranicy, zajmują się nią instytucje i jest narzucona.

Fason powstaje od dołu, jest spontaniczny, dyktuje go serce i nie wymaga nakładów.

Zawstydzony, uświadomiłem sobie, że właściwie fason był u nas zawsze, nawet w najcięższych latach.
W Generalnej Guberni i jeszcze jakiś czas po wojnie panował styl „powstaniec”, czyli buty z
cholewami, które bynajmniej nie były łatwe do zdobycia i w które wpuszczone były zwykłe spodnie;
niektórzy (ale to już była „pretensja”) nosili marynarkę, taką normalną, z piórem wiecznym w
kieszonce, ściągniętą paskiem skórzanym tuż pod pachami. W ówczesnych warunkach była to
kłopotliwa niedorzecznośd, bo miało się tam masę przedmiotów życiowych i żeby po nie sięgnąd,
trzeba się było podwójnie rozpinad. Dowódcy w AK zabraniali wysokich butów, ponieważ Niemcy
automatycznie zatrzymywali każdego, kto je nosił, i bywał to niezawodnie ktoś z konspiracji.

Zaś w latach pięddziesiątych „pryszczaci” (młodzi literaci rewolucyjni, Borowski, Konwicki, Bratny)
wprowadzili brodę dwudniową nie goloną, akcent kresowy zaciągający oraz kurtkę jakoby ceratową,
typu „marynarz z Kronsztadtu”, zawsze szeroko rozpiętą (pod spodem brudny sweter, może byd z
dziurą, niewykluczone, że od kuli). O kurtki było trudno, pochodziły ze Szwecji, były z delikatnej skórki
i kosztowały na czarnym rynku 2 tysiące złotych, co wtedy stanowiło sumę. Mimo wystroju
niechlujnego był to styl dbały i na własne oczy widziałem, jak Konwicki omal nie pobił kogoś, kto
ochlapał mu kawą kurtkę, która zasadniczo winna byd spryskana smarami i krwią zakrzepłą.

Słonimski nazywał ten rodzaj wzgardliwie „bolszewik motocyklista”, sam zaś nosił się tak jak zawsze
przed wojną i potem do samego kooca: w ciemnej angielskiej jesionce, skrojonej dokładnie na
polskiej prowincji, z tak zwanym „żydowskim rozporkiem” (rozcięcie z tyłu od dołu). Głośne były jego
kłótnie z pryszczatymi, które trwały do późnej nocy, po czym Słonimski żegnał się: „Panom to dobrze,
położycie się teraz.” „A pan nie?” „Ja muszę się przedtem rozebrad” - co stanowiło aluzję, że jego
rozmówcy wchodzą pod kołdrę w butach. Ale oni sami pojmowali, że ów styl fałszywie ascetyczny
utrzymad się nie da. Wtedy to szczęśliwie pojawił się film francuski Fanfan Tulipan oraz pochodna od
niego fryzura.
Nie należy jednak sądzid, że uczesanie na fanfana wyrażało „protest polityczny”, jak to czytałem
kiedyś w „Tygodniku Powszechnym”. Obecnie z byle okazji wszędzie widzi się „protest”, ale jest to
także tylko moda. Jednak nie o to chodziło. Owszem, istniał styl demonstracyjny „anty”, ale było to co
innego: „bikiniarz” znajdujący się w posiadaniu resztek po turyście amerykaoskim (krawat z palmą
hawajską itp.). Oczywiście, noszenie się oznaczało postawę moralną, ale polegała ona na
wprowadzeniu fantazji do dotychczasowego profilu działacza. Fryzura fanfan nie miała nic wspólnego
z dzisiejszym włosem chrystusowym dziko rosnącym: szła z twarzą zdecydowaną i chociaż długa, była
starannie czesana, w przeciwieostwie do aktualnych. Gerard Philipe w filmie miał ją nawet lekko
sfalowaną (zgodnie z modą wieku XVII, kiedy to wypadała akcja filmu), którego to fryzowania u nas
nie stosowano. Styl ten trwał blisko trzy lata i wyparł go dopiero Zbigniew Cybulski z czarnymi
okularami (Popiół i diament).

Gdy dzisiaj o tym myślę, przekonuję się, że było wtedy wiele pozostałości elegancji przedwojennej i że
ciągnęły się one jeszcze długo: właściwie wygasają dopiero teraz. Dowódcy z okresu okupacji słusznie
zabraniali posługiwad się resztkami odziedziczonego szyku, bo jego ofiarą padła jedna z pierwszych
prób konspiracji, jeszcze w roku 1939. Było to wydarzenie paradoksalne, ponieważ Polacy byli
przygotowani do spiskowania jak żaden inny naród europejski. Gdy byłem we Francji wkrótce po
wojnie, dowiedziałem się ze zdziwieniem, że jedną z lektur zaleconych w tamtejszym ruchu oporu
była książka Piłsudskiego Rok 63, przełożona w latach trzydziestych, zresztą staraniem ambasady - a
to dlatego, że były w niej zasady działania w podziemiu, nie znane Francuzom. Robili oni podstawowe
błędy, na przykład pozwalali się rewidowad z listą adresów w kieszeni itp. Polacy mieli te przepisy we
krwi: ale - niestety! - trzymali też fason. Nowa organizacja była obmyślona szalenie ostrożnie, do tego
stopnia, że jej sztab zebrał się umyślnie w Pradze czeskiej, co przeprowadzono z niemałym trudem
transportowym. Jednakże w dniu spotkania dowódcy stali przed drzwiami i wygłaszali do siebie: „Ależ
proszę, panie poruczniku”, „Nie, nie, pan pierwszy, panie kapitanie”; ponieważ ani Czesi, ani Niemcy
podobnego certowania się nie uprawiali, aresztowano ich natychmiast.

Dansing w stylu guma

Gdy przybyłem w roku 1952 do Warszawy, podobne pozostałości trwały, ale już zmodyfikowane. I tak
na przykład uczęszczało się na taoce, ale z nowymi dodatkami. Młody grafik Jan Lenica, wybitny
ówczesny lokalowiec, wziął mnie do tancbudy, ale zapowiedział, że są trzy fasony: 1) argentyna, 2)
guma, 3) salon. Guma polegała na zgiętych elastycznie kolanach i miotaniu się z częstymi przykucami.
Argentyna, przeciwnie, była sztywna, z przytuleniem twarzą w twarz w sposób intymny. Salonu już
nie pamiętam, w każdym razie, gdy zapraszało się do taoca, należało podad jeden z tych stylów, np.
„Proszę panią do tanga, fokstrota, walca itd. w argentynie”, na co można było usłyszed: „Ja taoczę
tylko w gumie.” Bez tej wiedzy nie należało się tam pokazywad, bo nomenklatura klasyczna już nie
wystarczała.

Ale jej echo jeszcze się obijało. W Łodzi, gdzie do roku 1950 były główne redakcje, dla których brakło
miejsca w zniszczonej Warszawie, trwał dawny stołeczny sposób ubierania się i należało szyd sobie
garnitur na obstalunek. Było kilka stylów: „angielski”, „warszawski”, „ziemiaoski” i inne, które
konkurowały, co łączyło się z szyderstwami. Beletrysta Dygat odwiedził krawca i spytał, czy to u niego
ubiera się poeta Paweł Hertz. „Owszem.” „Czy może mi pan powiedzied, co ostatnio zamówił?”
Krawiec streszcza: krój pleców, wystrój rękawów itd. „A teraz czy może pan to wszystko zapomnied?
Jeżeli tak, to proszę posłuchad” (i tu Dygat opisuje szczegółowo całkowicie inny, właściwy model).
Było to, dalibóg, uciążliwe! W ogóle trzymanie fasonu w typie przedwojennym mogło zabrad pół
życia. Ci, którzy nie mieli dosyd energii, woli, środków, posługiwali się namiastkami. W tejże Łodzi
widziałem, jeszcze w roku 1960, w sklepie z konfekcją, „białe rękawiczki zastępcze”. Jest to rekwizyt
potrzebny w trakcie ślubu; jak wiadomo, nie wkłada ich się nigdy, toteż rzecz składała się zaledwie z
trzech palców i kawałka materii, tak że niedbale trzymana w ręku, mogła sprawiad wrażenie
kompletnej pary, zaś cena tej namiastki była zgoła przystępna.

Co do mnie, zawsze byłem niechętny modzie, która jest i była ceremonialna, i popieram fason, który
można zrobid z niczego, za pomocą własnej decyzji. Za moich młodych lat sposób noszenia się miał
olbrzymie znaczenie i mógł wpłynąd na wartośd człowieka. Sytuację tę odtwarzają utwory takie jak
Kapitan z Köpenick Zuckmayera, w którym szewc, przebrawszy się pod wpływem straceoczej fantazji
w mundur oficera, stawia na nogi i bierze pod swoje rozkazy całą prowincję, czy u nas Kariera
Nikodema Dyzmy Dołęgi-Mostowicza, w której bezrobotny prostak, przypadkowy posiadacz fraka,
zaczyna trząśd najlepszym towarzystwem stołecznym: taka była, w tych tekstach dziś już
przebrzmiałych, siła działania stosownego garnituru. Ci jednak, którzy byli zbyt ubodzy, by wyglądad
jak należy, posługiwali się ersatzami, jak owe sfingowane rękawiczki ślubne, zaledwie z trzema
palcami.

W moim środowisku, niezbyt zamożnym, utrzymywała się legenda stroju uniwersalnego, który nie
wymagał zabiegów. Pamiętam sztywny kołnierzyk z kauczuku, tzw. „gumolastyczny”, który
wystarczało włożyd do wody i przetrzed rękawem, by go oczyścid, ale który miał tę wadę, że błyszczał
i wyglądał znośnie tylko z daleka, na przykład na spacerze w parku. Gdy skooczyłem szkołę, wuj
doradził mi obstalowanie garnituru, który miał pasowad wszędzie: klapy miał salonowe i można było
iśd w nim na przyjęcie, rozcięcie miał sportowe i można było w nim grad w golfa itd. Sprawiłem go
sobie z wyjątkowym wysiłkiem i przekonałem się, że nie pasował nigdzie, w salonie wyglądało się w
nim sportowo, na meczu zaś salonowo itd. Rady mojego wuja w ogóle okazały się mało przydatne.
Między innymi wuj ostrzegał mnie przed zamawianiem w restauracji potraw, które nie znajdują się w
karcie, co mogło byd rujnujące. Jako przykład mający odstraszyd służyła opowieśd, długa i
szczegółowa, o rejencie Wąsowskim z Łęcznej, który przyjechał do Resursy Kupieckiej i miał kaprys,
bo zachciało mu się kompotu, którego nie było w menu. Kelner spytał: „Pan życzy kompot
komponowany czy firmowy?” Rejent nie wiedział, na czym polega różnica, ale powiedział w ślepo:
firmowy, po czym czekał godzinę, czekał dwie, wreszcie drzwi się otworzyły, weszło ośmiu kuchcików
rzędem, jeden niósł ananasy kandyzowane w gałce muszkatołowej, drugi banany duszone w trzcinie
cukrowej itp., zmieszali to wszystko, było to obrzydlistwo, ale rejent zjadł, bo mu było wstyd, i
zapłacił tyle, że musiał sprzedad ogród warzywny, zapożyczył się do kooca życia, zmienił zawód i
założył wypożyczalnię książek (co oznaczało upadek). Ostrzeżenie to niewiele mi się przysłużyło, bo
obecnie nie tylko nie zamawia się dao, których nie ma w karcie, ale nawet tych, które tam są, nie
można dostad.

Mój płaszcz Colombo


Ale nie skarżę się, bo terror wyglądu znacznie zmalał. Niegdyś był dotkliwy. Rozumiem owego
studenta z genialnego Obłomowa Gonczarowa, który popełnił samobójstwo, bo znudziło mu się
sznurowad i rozsznurowywad trzewiki. A była to robota: czytam w The Clothes Lawrence'a Langnera,
że ubiór męski pod koniec wieku XIX wymagał zapięcia około pięddziesięciu guzików oraz około
piętnastu haftek przy kamaszach. Natomiast moim ideałem jest ów staruszek z kraju Jakutów, który
włożył na siebie dwa futra, po czym opasał się parokrotnie drutem, który energicznie zakręcił na
koocach. Zapytany wyjaśnił: „A ja już wziąłem zakutałem się na zimę.” Szczęśliwy ten człowiek nie
zajmował się strojem od listopada do maja, wtedy dopiero brał obcęgi i przecinał druty, zapewne ze
smutnym westchnieniem, i może nawet tak źle nie wyglądał, zważywszy futra. Moim marzeniem
również jest ubiór, w który można by rano wskoczyd i wieczorem z niego wyskoczyd w trzy sekundy,
bez potrzeby czyszczenia go, cerowania i uzupełniania. Ciekawe, że pomimo fantastycznego postępu
do tego jeszcze daleko, i nie wiadomo, czy w ogóle dojdzie. Langner pisze, że technika nowoczesna
nie wniosła prawie nic do kostiumologii: na przykład buty wyrabia się dziś na tej samej zasadzie co w
XV wieku, a buciki w rodzaju adidasów znane były już w armii rzymskiej, tyle że z innych materiałów.
Gdy zaś ogląda się stroje w filmowych przyszłościowych science-fiction, wydają się nawet bardziej
skomplikowane niż współczesne.

Byd może nie powinienem tu rozpisywad się o moim charakterze zdziwaczałym. Chciałem tylko
powiedzied, że na szczęście szok społeczny naszego czasu rozluźnił rygory. Ale moda ocalała, bo
człowiek wciąż lubi się pokazad; może to i lepiej, bo jest na co popatrzed. Jednak - że tak powiem
pseudonaukowo - mentalnośd noszenia się zmieniła i pytanie mojej znajomej, przytoczone na
początku, jest tu ciekawym przykładem. W jej podejściu nowe przemieszało się ze starym. Stare jest
zainteresowanie, co nosi się w Warszawie. Otóż sądziłem, że podział na stolicę i prowincję zatarł się,
szczególnie jeśli idzie o obyczaje. Niegdyś było to ostre rozgraniczenie; a istniały jeszcze dodatkowe
pojęcia: prowincji głębokiej oraz prowincji „prawdziwej”, czyli atrakcyjnej (Pieniny, Łowicz ze swoimi
obrzędami). Były to oddzielne światy, dziś zanikłe. Jednak moja przyjaciółka wciąż docenia odrębnośd
stolicy. Ale z drugiej strony nie idzie jej już - jak dawniej bywało - o modę, którą prezentują modelki w
TV, lecz o fason, który powstaje z własnej fantazji i przenosi się przez plotkę. A zwolennicy fasonu
mają niepodległośd duchową. Gdy styl „punk” (kunsztownie malowane włosy) stał się manierą,
odrzucili go i widziałem napisy: „Ludzie! Punk to syf.”

Otóż fason może zrobid każdy z byle czego. Ja sam odczułem to przypadkowo na sobie. Mianowicie
mam od lat stary płaszcz, poplamiony i pognieciony, w którym przed wojną mógłby się pokazad tylko
śmieciarz. Otóż - było to parę lat temu - wsiadłem do tramwaju 15 i nagle zauważam życzliwie
zainteresowane, pełne uznania spojrzenia młodych osób, które jeżdżą tamtędy na Politechnikę.
Zaskoczony przyglądam się bliżej i widzę, że mają na sobie płaszcze podobne do mojego, tyle tylko że
pogniecione za pomocą sztucznego zabiegu trzymania przez noc pod materacem. Był to bowiem
fason pod detektywa, porucznika Colombo, który wtedy szalał w telewizji i używał równie
niechlujnego okrycia. Niestety, tymczasem fason się zmienił, natomiast mój płaszcz nie i podobne
poparcie już mnie nie spotyka.

Jednak doświadczenie to przekonało mnie o twórczej roli fasonu i rozzuchwaliło mnie. Obecnie, po
namyśle, wiem już, co powinienem odpowiedzied znajomej, mimo że jest już za późno: „Jak to, co
noszą w Warszawie! Popatrz tylko na mnie, moje dziecko.”
Złowroga magia przedmiotów

Odbyłem ciekawą rozmowę z młodym reżyserem teatru na prowincji. Jego władze miejskie sugerują,
by w repertuarze było dużo klasyków „wystawionych w ludzki sposób”, to jest bez dziwactw
modnych w inscenizacji nowoczesnej. Reżyser przewertował spuściznę dramatyczną zostawioną
przez wieki i popadł w rozpacz. „Aktorzy, jakich mam w zespole, przeważnie młodzi, nie wiedzą, co z
tym robid.” Na przykład: jak zachowywali się polscy szlachcice, prowadząc rozmowę? Zdaje się, że nie
siadali, tylko stali, poruszając się niewiele: wyglądało to trochę jak na owych filmach japooskich z
samurajami, co tkwią nieruchomo przed obliczem szoguna, składając jednocześnie straszliwe
deklaracje, po których zaraz krew się poleje. W feudalizmie rozmawiano niewiele oraz inaczej niż my,
ponieważ wszystkie osoby stykające się ze sobą były w zależności, hierarchicznej jedna od drugiej:
prawdziwa rozmowa możliwa jest dopiero między równymi. Jak zaś nosiło się żupan, jakie
wykonywało się ruchy; słyszymy w dokumentach o zakładaniu rąk za pas słucki, ale czy zatykało się je
na brzuchu, czy też po obydwu bokach? Starzy aktorzy, którzy jeszcze widzieli tradycyjnych ziemian,
umieli chodzid w tych kostiumach, ale młodzi się gubią.

Niewątpliwie inaczej porusza się ubrany w spodnie, inaczej w togę rzymską, która zasłania nogi i
skłania do zgoła innego kroku. W wieku XVIII, gdy noszono krótkie jedwabne spodnie zapinane pod
kolanem, łydka była widoczna i należało ją pokazywad jako zgrabną, do tego służą kroki menueta i
także meble „ludwiki”, które mają blaty cienkie, lekkie i wysokie, żeby było widad za nimi całego
człowieka. Dzisiaj, w ciężkich spodniach, ogląda go się tylko od pasa w górę i występujący w TV
mogliby tam siedzied w kalesonach i moczyd nogi w miednicy. Inny problem: wpływ alkoholu. Tu nie
trzeba nawet sięgad do przeszłości, bo już współczesne sztuki stwarzają problemy, gdy są
importowane. Na przykład Kto się boi Wirginii Woolf Albeego. Występują tam dwie pary małżeoskie,
które przez trzy akty się rozrywają, znieważają, poniżają, kłócą brutalnie i przepraszają itd. Otóż.
pociągają oni przez cały czas whisky, to jest napój, po którym jest się podchmielonym, co jednak
szybko przechodzi i trzeba się znów napid, by się podniecid, po czym znów się trzeźwieje i człowiek
jest zakłopotany tym, co przed chwilą pochopnie powiedział po szklaneczce itd.; stąd owo falowanie
nastrojów, bez kooca. Zgoła inaczej upija się Słowianin wódą: od razu pada mu na wszystkie pięd
zmysłów, i to trwale, z uporem, na długo. Może dlatego wszystkie inscenizacje Kto się boi..., jakie
widziałem w Polsce, nie były zrozumiałe: wynikało po naszemu, że postaci już po dziesięciu minutach
powinny sobie nakłaśd po mordzie, i nie można było pojąd, dlaczego to się tak ciągnie i ciągnie,
przepraszają się i znowu zaczynają od nowa, i jeszcze, i jeszcze.

Może właśnie z tego względu - z powodu trudności w odtworzeniu dawnej czy obcej prawdy
obyczajowej - teatr współczesny ucieka się do wybiegu „awangardy”, czyli fantazji formalnych, i
wystawia Sofoklesa w jaskini, Fredrę w fartuchach chirurgów przed operacją oraz Słowackiego na
motocyklu, co zwalnia od zastanawiania się, jak owo życie wtedy naprawdę wyglądało. Ale za to
fałszerstwo odpowiedzialna jest nie tylko scena współczesna, lecz również sami w sobie klasycy.
Powinni bowiem byd -jak sama nazwa wskazuje - wieczni; tymczasem nie są. Weźmy takiego Shawa,
który uchodzi za największego dramatopisarza angielskiego po Szekspirze i jest przecież prawie że
współczesny; albo Ibsena, owego kolosa teatru XIX wieku. Styl Shawa, konwersacyjny, salonowy,
towarzysko popisowy, w którym co kto powie, to zaraz błyszczy, wydaje nam się dzisiaj szczytem
sztuczności i nawet deklamowany wiersz tragedii klasycznej wygląda na bardziej autentyczny,
ponieważ jest w nim poezja, a ta zawsze ma coś z prawdy. Podobnie Ibsen: prowadzi pedantyczne
rezonerskie polemiki, uparte, nieznośne, zakochane w sobie, i roztkliwia się nad gadułami cierpiącymi
na gonitwę myśli.

Wrażenie takie mamy dlatego, że zmienił nam się sposób kontaktowania. Wiek XIX był
prawdopodobnie najbardziej rozgadany w historii, jeśli idzie o kontakty środowiska. Przywołajmy
teraz film taki jak Poszukiwacze zaginionej arki, który miał miliony widzów: odbywają się w nim
zaledwie cztery rozmowy, każda po dwie minuty. W westernie, tym poemacie XX wieku, pada nie
więcej niż pięddziesiąt słów w ciągu całego spektaklu. Przyjęcia we świecie współczesnym robi się na
kilkadziesiąt osób, na stojąco, bo gdyby były tylko cztery, już po krótkim czasie nie miałyby sobie nic
do powiedzenia, a w tłumie krąży się z kieliszkiem i spotyka coraz kogoś nowego. Jest
charakterystyczne, że typowy mebel konwersacyjny, mianowicie kanapa, prawie zniknął z mieszkao.

Skoro już mowa o meblach: jest ciekawe, że to ich rolę właśnie niektórzy obserwatorzy uważają za
decydującą w kontaktach międzyludzkich. Mianowicie pojawił się dręczący problem samotności,
wydawałoby się, paradoksalny w naszym wieku rozmachu: a jednak dominuje on w kulturze; jak
stwierdzają krytycy, jest głównym tematem w beletrystyce amerykaoskiej, zaś socjologowie wałkują
„alienację”, która trapi całe pokolenie przemysłowe, urbanistyczne, komputerowe itd. Otóż
nieszczęście to tłumaczy się między innymi właśnie meblami czy raczej urządzeniami. „Człowiek
dobrobytu” może się odosobnid bez porównania skuteczniej niż właściciel zamku w średniowieczu,
który jednak był zależny od otoczenia, dostawców, kontaktów. Dziś właściciel telewizora, telefonu i
pralki może nie widywad nikogo miesiącami. Co najwyżej pojedzie w zamkniętym samochodzie raz na
parę tygodni do selfserwisu, gdzie nakupi żywności do swojej lodówki, stykając się nawet tam tylko z
kasjerką przy wyjściu. Katherine Mansfield pisze, że rozpusta we Francji bierze się z braku angielskich
foteli w tym kraju; żeby się jako tako wygodnie umieścid, trzeba się od razu położyd do łóżka.

Kogo wybrać do zamordowania

Problem, jak wpływają przedmioty na charakter, jest szalenie ciekawy, tymczasem kultura interesuje
się nim niewiele. W Bibliotece Publicznej w dziale „psychologia” nie znalazłem ani jednej pracy na ten
temat. Zajmowali się nim' socjaliści utopijni, Saint Simon, Fourier i Proudhon, rozwiązując go
radykalnie: posiadanie przedmiotów to egoizm; w sławnych „falansterach”, kooperatywach
przyszłości projektowanych przez Fouriera, wszystkie rzeczy miały należed do wszystkich. Marks kpił z
tych dziecinnych nienaukowych bajarzy i w odpowiedzi na Filozofię nędzy Proudhona napisał Nędzę
filozofii. Potrzeba posiadania jest prawdopodobnie wrodzona biologicznie. Gdy zakładano pierwsze
klasztory, reguły były katorżnicze i mnisi nie mieli prawa mied niczego, co doprowadziło ich do stanu
mentalnego nienormalnego; święta Teresa, reformując karmelitanki, uważała, że zakonnica powinna
jednak mied parę własnych drobiazgów, na przykład krzyżyk drewniany na ścianie celi należący tylko
do niej, co jest wręcz niezbędne do przeżycia, jako warunek psychologiczny, tak jak jedzenie, chodby
najskromniejsze, jest koniecznością materialną. W przyrodzie poczucie posiadania jest powszechne i
tłumaczy ono zróżnicowane głosy zwierząt; śpiew ptaka ostrzega, że jest on na swoim terenie i życzy
sobie, żeby mu nie włazid.

Wpływ przedmiotów na psychologię studiował Stanisławski; tym sposobem znów wracamy do teatru.
W swojej głośnej teorii Stanisławski żąda, by aktor wczuł się w odtwarzany charakter tak dalece, jak
to tylko jest możliwe. Celowi temu służą autentyczne rekwizyty: jak wiadomo, Stanisławski puszczał
na scenie prawdziwą wodę w strumieniu, posyłał asystenta do Wenecji, by sprawdził, jak często i z
jakim dźwiękiem klaszczą fale poruszane przez gondolę w kanałach (w trakcie inscenizacji Otella,
dziejącego się w mieście dożów), w Na dnie porozrzucał karaluchy po dekoracji i nakłonił aktorów, by
nosili również u siebie w mieszkaniach - by się przyzwyczaid - brudne łachmany, w które ubrani są
wykolejeocy w owej sztuce Gorkiego. Otóż Stanisławski radzi aktorowi, który ma trudności z
wejściem w postad, by znalazł przedmiot charakterystyczny dla owej odtwarzanej figury i starał się
trzymad go w ręku w ciągu całego dnia. I tak - aktorce, która miała grad delikatną Marię Stuart,
zalecał, by postarała się o jedwabną chusteczkę koronkową i gładziła ją w każdej wolnej chwili;
aktorowi, który przygotowywał się do roli agresywnego brutala, sugerował, by przed każdorazowym
uczeniem się tekstu wziął szablę do ręki i wymachiwał nią przez parę minut itd.

Jakkolwiek technika ta może wydad się dziecinna, jednak jest skuteczna; sam się o tym przekonałem, i
to właśnie w związku z bronią. Niewątpliwie szlachcice, którzy nosili stale szable, nabierali poczucia
nie znanego nam dzisiaj i gdy musieli pozbyd się owej broni, popadali -jak świadczą dokumenty - w
apatię i przygnębienie; odpięcie szabli, w trakcie procesu przed trybunałem, już stanowiło cios
psychologiczny, jak to opisuje Rzewuski. Ze mną było akurat odwrotnie, mianowicie podczas okupacji
powierzono mi misję, z którą związany był pistolet. Było to w Lublinie, który z racji znajdującego się
tuż obok obozu w Majdanku był otoczony kordonem żandarmerii. Otóż moim zadaniem było
eskortowanie osób, które należało wyprowadzid z miasta bądź też wprowadzid. Nie wolno mi było
wiedzied, kim są przeprowadzani, ani nawet rozmawiad z nimi, żeby w razie wpadki Niemcy nie mogli
się ode mnie niczego dowiedzied. Raz szedłem ze staruszkiem i dziewczynką ośmioletnią, w
dziwacznym okrągłym granatowym kapeluszu, i trząsłem się ze strachu, żeby ten ubiór nie zwrócił
uwagi. Kiedy indziej towarzyszyłem olbrzymiemu chłopu, który najwyraźniej miał cały arsenał pod
płaszczem, i do dziś nie rozumiem, na co mu byłem potrzebny.

Otóż do tej roboty otrzymałem pistolet z bardzo długą lufą, prawdopodobnie była to broo sportowa,
co dawało niejaką równowagę wobec przeciwnika z karabinem, który był jednak znacznie
skuteczniejszy niż zwykły rewolwer. Urządzenie to jednak było niewygodne i nosiłem je wpuszczone
w nogawkę, tak że ciągnąłem ze sobą pistolet za każdym ruchem biodra. Najgorsze jednak okazały się
zmiany w mentalności. Mianowicie zacząłem oceniad każdego spotkanego pod kątem, czy należy go
zaatakowad, czy jeszcze nie. Gdy przechodziłem z kimś eskortowanym ścieżką wzdłuż lasu,
spotykaliśmy patrole i nigdy nie było wiadomo, czy nie zdecydują się zatrzymad nas. Oczywiście nie
może byd nic głupszego niż dad złapad się z bronią. W dodatku Niemcy zastawiali pułapki: szedł cywil
o byle jakim wyglądzie, który w chwili gdy był o krok od nas, mógł nagle nas zatrzymad, a z krzaków
wychodzili ukryci tam żandarmi. Nabrałem więc nowego spojrzenia: wszyscy napotkani nadawali się -
lub też nie - do ewentualnego zamordowania, co mnie zmuszało, przy każdym kroku, do męczących
decyzji i już nawet na siedzących na ławce w parku reagowałem w sposób, jaki nie zdarzył mi się
nigdy w życiu: zastanawiałem się, czy ich nie zastrzelid. Po dwóch tygodniach tej działalności byłem
chory i zwróciłem się do szefostwa z błaganiem, by raczej wysłano mnie jako żywą torpedę, lecz od
razu, co przyjęte zostało z nieprawdopodobną pogardą, ponieważ każdy, przeciwnie niż ja, marzył, by
dostad jakąś broo. Odkomenderowano mnie do obserwacji, zajęcia, które wykonywały najgorsze
łamagi: kręciłem się po ulicach i liczyłem samochody transportowe „Fernlast”, z obowiązkiem
zapamiętania numerów, znaków i ewentualnie ładunków, co zresztą nie było łatwe, bo nie wolno
było notowad; dwiczyłem się do tej roboty, ucząc się na pamięd numerów z książki telefonicznej. Tym
sposobem zobaczyłem na własne oczy i nawet częściowo zliczyłem armię, która zaatakowała ZSRR, na
trzy tygodnie przedtem; jest dla mnie do dziś nie do pojęcia, że nie spodziewano się tego po tamtej
stronie, skoro my, paru byle jakich szmondaków, wiedzieliśmy bez cienia wątpliwości.

Paszport groźny jak bomba

Zapewne przykład mój nie jest typowy, jako że jestem zaawansowanym neurastenikiem i cywilem z
urodzenia, ale właśnie dlatego jest on potwierdzeniem, że przedmioty wywierają nacisk na
charaktery, w moim wypadku jaskrawy, w innym, byd może, subtelny i nawet niedostrzegalny dla
posiadacza. Zaskakującą uwagę na temat przedmiotów znalazłem u Huxleya. Zastanawia się on, jaka
rzecz z tych, które pojawiły się ostatnio, najbardziej wpłynęła na umysłowośd jego pokolenia (zmarł w
1963 roku, mając siedemdziesiąt lat). Wydawałoby się, że powinien on wymienid samochód,
telewizor czy komputer, nowe, nie znane przedtem urządzenia naszego wieku. Nic podobnego.
Zdaniem Huxleya owym przedmiotem jest paszport. Wyłania się tu pytanie, czy paszport można
uważad za „rzecz”: jest to raczej dokument i podobnych jest więcej w naszej codzienności. Jednak
Huxley sądzi inaczej: dla niego paszport miał wagę materialną, a to dlatego, że miał też psychiczną i
zaciążył nad jego charakterem. Reakcja zgoła inna niż dla kogoś z naszej okolicy: ja, przeciwnie, gdy
dostaję paszport i szykuje mi się podróż, czuję się uskrzydlony; on natomiast, zamożny intelektualista
europejski, wychowany w tradycji liberalnej, przeciwnie.

Rzecz w tym, że w środowisku Huxleya, w okresie rozległego Imperium Brytyjskiego, bezustannie


podróżowano, i on również: należało to wręcz do stylu życia, czego mamy niezliczone przykłady w
ówczesnej literaturze angielskiej. Otóż przed rokiem 1914 paszport był nie znany i można było
przejechad od bieguna do bieguna, jeśli miało się na bilet, lub na gapę na dachu pociągu, nie będąc
nagabywanym przez jakąkolwiek kontrolę; jedynie w carskiej Rosji, jeśli się nie mylę, obowiązywała
wiza wjazdowa. Paszport pojawił się dopiero po pierwszej wojnie, za sprawą - kto by się spodziewał! -
Stanów Zjednoczonych. Mianowicie Ameryka, dotychczas otwarta bez przeszkód, ograniczyła prawo
wjazdu w celu zmniejszenia imigracji. Wtedy inne paostwa, w obawie, że zwali się na nie fala
uchodźców licznych wówczas, a nie wpuszczonych do Stanów, również wprowadziły kontrolę
paszportową; tym sposobem zresztą USA wpłynęły pośrednio na los Żydów za Hitlera, utrudniwszy im
ucieczkę. Później, w miarę pogarszających się stosunków, paszport stał się kontrolą również
polityczną.

Otóż dla Huxleya, który również po pierwszej wojnie dużo podróżował, była to nowa sytuacja: świat
w jego oczach został ujęty w kleszcze i odczuł on to osobiście. W jego opisach wyjątkowo dużo
miejsca zajmuje odtąd - nie znany dawniej - sam w sobie proceder przekraczania granic, których
zresztą się namnożyło, w związku z powstaniem licznych nowych paostw w Europie i w koloniach.
„Przedmiot tak niewielki jak fotografia paszportowa1 jest przykładem, jak drobiazg może wpłynąd na
wrażliwośd nowoczesnego człowieka i wywoład owo bezustanne poczucie samoświadomości, że
«jednak jestem zarejestrowany» oraz rosnącą, nabrzmiewającą, ogarniającą nas coraz bardziej
pogardę dla samych siebie, jako pomniejszonych - atmosfera dławiącego świata Kafki, która
1
Złośliwe dowcipy „paszportowe” są typowe w humorze angielskim: np. ktoś wpisuje w rubryce „znaki
szczególne”: „wygląd mam melancholijny”, w rubryce „twarz” podaje się „inteligentna”, co urzędnik zmienia na
„owalna” (w humoresce Jerome K. Jerome’a); fragment dialogu: „Sylwio, czy dobrze się czujesz, nic ci nie
dolega, bo wyglądasz nagle jak twoje zdjęcie w paszporcie.” (przyp. – Z.K.)
stopniowo przygniata, a wreszcie całkowicie rozgniata bohatera jego Procesu, Józefa K.”. Huxley
odczuł trafnie wiek XX, ale i tak mu się udało, że otrzymał cios tylko w postaci paszportu ciążącego
mu niby głaz w kieszeni, nie zaś pałką od kapo w Oświęcimiu.

Lody eukaliptusowe

Najnudniejszym sportem, z jakim zetknąłem się kiedykolwiek, jest baseball. Jednak Amerykanie za
nim szaleją. To wręcz ich rozrywka narodowa, byd może bardziej niż cokolwiek innego. Jest to dla
mnie męczący problem. Byłem na kilku meczach baseballu, zaciągnięty przez mojego przyjaciela
Chestera. Zasada jest prosta: występują przeciwko sobie dwie drużyny. Gracz jednej z nich trzyma
piłkę, gracz drugiej pałkę palantową. Pierwszy rzuca piłkę, którą drugi stara się odbid; gdy mu się to
uda, gracze jego drużyny puszczają się biegiem, starając się osiągnąd wyznaczoną linię, zanim piłka
dostanie się w ręce przeciwników.

Serwujący piłkę jest obowiązany cisnąd ją na przewidzianej wysokości, ale oczywiście zależy mu na
tym, by kontrpartner jej nie odbił bądź odbił źle. Rzuca więc piłkę, ale tamten jej nie trafia bądź
rozmyślnie nie odbija, przewidując, że kąt uderzenia będzie zły, bądź wreszcie odbija nieprawidłowo
poza granicę boiska. Trwa to bez kooca: patrzę na zegarek, minęło 25 minut, lecz wciąż nic się nie
dzieje. Wreszcie udaje się wybid piłkę pod niebiosa, i wtedy gracze, którzy przez pół godziny tkwili
nieruchomo na miejscu, rzucają się gwałtownie przed siebie, a na stadionie pięddziesiąt tysięcy
widzów zrywa się z dzikim wyciem, od którego można się przewrócid, i dziwne, że zawodnikom udaje
się jako tako biegnąd. Trwa to od dwudziestu sekund do pół minuty, po czym wszystko zaczyna się od
początku.

Gapię się na to i niby wszystko rozumiem, lecz nic nie mogę zrozumied. Widzę dokoła siebie
nieprawdopodobne podniecenie, zaczerwienione twarze, zagryzane wargi, zaciskające się pięści, zaś
Chester nie może oczu oderwad. W tej sytuacji budzi się we mnie nieokreślony niepokój i wyłania się
pytanie, które zresztą stawiam sobie nieraz, czy aby na pewno należę do rodzaju ludzkiego? A może
jestem ofiarą zmowy trwającej od lat, tak jak w owym sławnym doświadczeniu, przeprowadzonym w
angielskim Instytucie Psychotechniki? Mianowicie nakreślono na tablicy dwie linie, jedną
niewątpliwie dłuższą, drugą niewątpliwie krótszą, po czym namówiono trzydzieści osób, by zapytane,
która jest dłuższa, wskazały stanowczo ową krótszą; świadkiem tej ankiety był ktoś trzydziesty
pierwszy; zagadnięty na koocu, odpowiadał zazwyczaj jak wszyscy, wbrew jaskrawej oczywistości,
lecz zgodnie z poprzednikami. No, aleja - mówię sobie - nie jestem taki i z uporem będę wskazywał na
ową linię dłuższą. Tylko że każdy tak sobie mówi, ale zazwyczaj tylko sobie. Problem zaczął we mnie
nabrzmiewad; musiałem go jakoś rozwiązad.

Niewątpliwie mamy tu do czynienia z praktyką, która ma własny rytuał. Zdarza się to częściej, niż
przypuszczamy, ponieważ każdy z nas obraca się w swoim środowisku i rzadko przenika do innego.
Czasem takie zetknięcie się budzi zdumienie. Spędziłem parę dni w hotelu, w mieście, gdzie odbywał
się turniej szachowy, i co wieczór słyszałem rozmowy mniej więcej takie: „Wyobraźcie sobie, że on
przesuwa gooca z b-2 na e-7.” „Nie, nie, nie mów mi tego, bo zdechnę ze śmiechu.” „Ale to jeszcze
nic, słuchajcie dalej: robi roszadę!” Ryk radości wybucha przy stole, jeden ze słuchaczy tarza się, drugi
bije się po bokach, trzeci odwrócił się do kąta i tam dusi się z uciechy. Po tygodniu pobytu czułem się
szalenie nieswojo. Onegdaj stojąc w ogonku w aptece słyszę rozmowę za przepierzeniem: „Nie
uwierzy pani magister, ale ten praktykant miesza metol z hydrochinonem!” „Nieprawdopodobne! I co
pani na to?” „Zwracam mu uwagę, na to on mówi, że nie szkodzi, bo doda jeszcze sulfur na sulfamid!”
W tym miejscu obydwie panie chwyciły się za ręce i popatrzyły sobie w oczy z uczuciem, które było
dla mnie całkowicie niedostępne.

No tak, mówię sobie - ale gdybym przestudiował podręcznik gry w szachy albo odbył kurs
farmaceutyki, mógłbym uczestniczyd w owym bogatym życiu wewnętrznym, o które tylko otarłem się
bez zrozumienia. Postanowiłem więc dojśd, o co chodzi w tym baseballu. Co prawda przeszkadza mi
w tym brak zmysłu sportowego. Jestem jak ów szejk (przepraszam za aroganckie porównanie), który
odwiedził króla angielskiego i ten zaproponował mu wybranie się na wyścigi Derby, co jest w
Londynie najwspanialszą rozrywką. Arab podziękował i wyjaśnił, że co prawda wie, że jeden koo jest
szybszy od drugiego, ale nie interesuje go, który to. Jednak gdy się zawezmę, potrafię się przekonad, i
nauczyłem się oglądad niektóre rozgrywki z przyjemnością. Gdy w roku 1977, po meczu, jeśli się nie
mylę, Holandii z RFN, komentator TV wyraził się: „Mieliśmy dwie godziny uczty duchowej”, w prasie
pojawiły się kpiny, moim zdaniem, niesłuszne, ponieważ był to spektakl, który rzeczywiście przynosił
satysfakcję estetyczną i można było ją wyrazid terminem uczuciowym.

Inna rzecz, że takie przymuszanie się nie zawsze daje rezultaty. Mój znajomy przez parę lat był na
placówce w Madrycie i usiłował przekonad się do walki byków, która jest sportem narodowym nie
mniej niż baseball. Hiszpanie nie zaprzestali jej uprawiad nawet podczas wojny domowej i podobno
bywało, że pociski wybuchały na arenie, wtedy widzowie chowali się pod ławkami, po czym wszystko
toczyło się dalej. Czesio przestudiował całą literaturę na ten temat; tłumaczono mu, że idzie tu o
tryumf inteligencji nad ślepą siłą przyrody, Hemingway napisał, że zabijając byka, toreador w imieniu
publiczności zwycięża śmierd zagrażającą każdemu itd., itd. Jednak Czesio nic z tego nie dostrzegał,
widział natomiast, że morduje się zwierzę ku radości tysięcy zebranych, co go stale pogrążało w
stanie przygnębiającego poniżenia.

Zwycięstwo „Czerwonych Skarpetek”

Byd może mnie uda się lepiej - mówię sobie; jestem przecież jako tako inteligentny, dlaczego nie
miałbym zrozumied tego, co pojmuje byle ośmioletni Amerykanin, jako że na każdym rogu widzę
dzieciaki grające w baseball. Proszę Chestera o objaśnienie, czego jednak unika; proponuje, że raczej
kupi mi coś do poczytania. W księgarniach na temat baseballu są działy po dwadzieścia półek i więcej
i całe szafy periodyków. Chester wybiera mi półtora kilo kolorowych druków, z których jednak nie
dowiaduję się niczego. Zawierają nie kooczące się opisy meczów („W dziewiątej minucie Jerry
Schwanzbach z drużyny «Najeźdźców» odbił piłkę lewym trunkiem na trzecie pole czerwonych
Skarpetek».”) oraz życiorysy graczy, z których każdy jest mistrzem (wylicza się dokładnie, co każdy
robił miesiąc po miesiącu), zaś niektórzy bóstwami, jak Joe Di Maggio, mąż Marilyn Monroe,
stokrotnie bardziej adorowany od niej (tak jest, chod to nie do wiary z naszej perspektywy!) i który
omal nie został prezydentem USA. Zdaje się, że gdy się czyta to wszystko, już trzeba wcześniej
wiedzied, o co chodzi.
Nie przestaję więc męczyd Chestera. I oto, nareszcie, na koniec, dowiaduję się. Chester z widocznym
wysiłkiem, dobierając słowo po słowie i coraz to wolniej, wygłasza teksty w rodzaju: „Bo, widzisz,
pitcher, czyli ten, co rzuca, musi planowo przewidzied... czy raczej, inaczej ci to powiem, batter, czyli
ten, który odbija, powinien skalkulowad...”, i tu nagle, przez mgnienie oka, widzę w spojrzeniu
Chestera pustkę, szczerą, autentyczną, nie do naśladowania! Chester przyduszony do ściany sam
staje wobec prawdy, którą przecież rozumie, ale którą się nie zajmuje: mianowicie, że baseball, tak
jak mi się to wydało od początku, jest najnudniejszym sportem na północnej półkuli! Tak jest.
Amerykanie go uprawiają, ponieważ przyzwyczaili się od dziecka, podobnie jak Polacy do chodzenia
na mszę, na której żaden znany mi Jankes nie wytrzymałby pięciu minut (inna rzecz, że obracam się
wśród protestantów); „zrozumiałem! - wołam - zrozumiałem!” - po co bowiem mam dręczyd
kochanego Chestera, który okazuje mi tyle dobrej woli.

Niemniej to odkrycie stawia mnie wobec zaskakującej, nie przewidywanej wizji Nowego Świata;
czyżby Amerykanie mogli byd nudni i sami mogli się nudzid? Mnie, dla którego filmy hollywoodzkie są
najwspanialszą sensacją, z jaką się zetknąłem, podobne przypuszczenie nie może przejśd przez zwoje
mózgowe, nawet owe najwyżej umieszczone. A jednak. Wkrótce mam następne podobne
doświadczenie.

Mianowicie Chester zaprasza mnie do odbycia podróży. Zgadzam się z radością: czy może byd coś
bardziej podniecającego, gdy jest się w Ameryce? Amerykanie szalenie tłuką się z miejsca na miejsce
i, co ciekawe, po własnym kraju. Wyjazd do Europy czy w daleki świat ma inny charakter: wakacyjny,
specjalny, jest to „travel”; natomiast jeździd tak sobie to jest normalka. Wszyscy tu ciągle zmieniają
miejsce pobytu: rzadko kogo można zastad po czterech czy pięciu latach pod tym samym adresem:
rzucają pracę, biorą inną, przemieszczają się z całą rodziną. Głównie jeżdżą z Zachodu na Wschód i z
powrotem. Słyszy się ciągle: „W Nowym Jorku już nie można wytrzymad. Przenoszę się do San
Francisco, to jest najpiękniejsze miasto w USA” (rzeczywiście). W San Francisco zaś mówią: „Tu się nic
nie dzieje, wyjadę do Nowego Jorku albo lepiej do Chicago, tam jest życie.” Przyglądanie się
Amerykanom nasuwa wątpliwości co do modnego ostatnio biadania socjologów na temat „alienacji”,
że niby nieszczęściem naszych czasów jest utrata środowiska, oderwanie od korzeni, odcięcie od
miejsca pochodzenia - u milionów, które opuściły wieś i przeszły do przemysłu, przeprowadziły się
całymi prowincjami, zmieniły naturę na urbanistykę itd. Zdaje się jednak, że w charakterze człowieka
jest też obijanie się po świecie: skąd się wzięły te ludy, które w V wieku tak się ruszały, że rozdeptały
całe Cesarstwo Rzymskie? Istnieje też teoria, że owe narody wędrowały pędzone bezustannym
strachem, pragnąc wciąż zacierad ślad po sobie. Tak czy inaczej, pogląd, że człowiek jest powołany, by
byd gdzieś wrośnięty, jest dyskusyjny i Amerykanie ze swoim rwaniem w nogach podważają go.

Trzydzieści gatunków lodów

W każdym razie wyjeżdżamy. W samochodzie jest ciepło, błogo, panuje jednostajny cichy szum.
„Może puścid muzykę?” - pyta Chester. Ta muzyka nas nie opuszcza: jest w sklepie, w windzie, w
hotelu i robi wrażenie, że zaczęła się ze stworzeniem świata i nie skooczy się nigdy: gdy się na nią
trafia, wygląda, jakby ciągnęła się dokładnie w tym samym miejscu taktu, w jakim słyszeliśmy ją
przerwaną ostatnio. Dla melomana przyzwyczajonego, że kompozycja ma początek i koniec, że się do
niej zasiada i że się jej wysłuchuje - jest to cokolwiek obezwładniające. A nie jest to jakiś dziki rock,
jazz czy piosenki, nie, lecz nie koocząca się „symfonia”, w rodzaju filmu hollywoodzkiego; jest
naprawdę staranna, ale nie ma w niej perkusji, nie ma instrumentów dętych, za to jest sto smyków,
stale z tłumikiem: nawet gdyby chciało się w nią wsłuchad, nie da się, bo jest zbyt dyskretna, a
przecież brzmi w każdej sekundzie. Za oknami pejzaż stale taki sam: wygładzona droga,
jednopiętrowe domki - cała Ameryka jest podobna; raz po raz motele, do których zajeżdżamy na noc:
wszystko płynne, sprawne, precyzyjne, ma się wrażenie, że jest się wyciągniętym na kanapie i nie
schodzi się z niej, podają nam do tych poduszek wszystko, co potrzebne. Odżywiamy się w zajazdach,
które robią wrażenie, że są po prostu wszędzie i że nie trzeba ich szukad, bo to one same podjeżdżają;
po czym natychmiast podchodzi kelnerka, wyglądająca jak wyprana chemicznie i lekko świecąca się
niby celofan, natychmiast podaje i natychmiast reguluje rachunek. Menu wszędzie podobne:
hamburger, kura pieczona, jajka. Jeżeli chce się inne danie, odsyłają do restauracji, która jest pół mili
dalej. Wygląda na to, że wszystkie te zakłady zostały prefabrykowane, wraz z żywnością i z
dziewczynami, według schematu wyspecjalizowanego. Ale za to jest trzydzieści rodzajów „ice-
cream”, lodów, i Chester coraz to namawia mnie na inny.

I tu nagle puszcza mi zatrzask psychiczny. Oto bowiem co się dzieje. „A teraz - mówi Chester -
skosztujesz nowej mieszanki, pistacja z różą afrykaoską i z orzeszkami brazylijskimi.” Rzeczywiście
znakomite, pełnosłodkie, pełnoodżywcze, pełnoaromatyczne. „No i jak - pyta Chester - czy lepsze od
tych, co jadłeś rano, mieszanki kwiatu lotosu z eukaliptusem oraz z owocem granatu?” Staram się
odpowiedzied i nagle - czyżbym stracił smak? czyżbym stracił węch? czyżby język mi odpadł? Nie czuję
żadnej różnicy! Tamte - a było ich już dwadzieścia dziewięd - też były pełnosłodkie, pełnoodżywcze,
pełnoaromatyczne, ale jakie? Nie chcę jednak robid przykrości Chesterowi, więc bełkoczę: „Tamte
były... jakby silniejsze... bardziej esencjonalne... ale obydwa znakomite...” Wsiadam do samochodu
nieco przygłuszony. „Może puścid muzykę? - pyta Chester, ale zaraz dodaje: - Zresztą nie warto.
Jesteśmy już w San Francisco.” Czy odbyła się jakaś podróż? Czy w ogóle ruszyliśmy z miejsca? Do dziś
nie jestem tego pewny.

I dlatego, gdy obecnie czytam o dramatycznym napięciu życia amerykaoskiego, gdy oglądam filmy,
które od początku do kooca składają się z samych „suspensę”, gdy rozmawiam z rodakami marzącymi
o tym podniecającym kraju - zresztą skądinąd rzeczywiście wspaniałym! - wspominam jednak
najdroższego Chestera, co wlókł mnie przez całą Amerykę tylko po to, żeby osobiście byd obecnym na
meczu baseballu, który miał byd wyjątkowy, między „Piekielnikami” oraz „Żółtymi Kogutami”, w San
Francisco, i na który bilety trzeba było rezerwowad w całych Stanach osiem miesięcy wcześniej.
Szczerze kocham Chestera, ale bilet na ów stadion, który mi zafundował, okazał się bezpowrotnie
stracony. Jeżeli teraz ktoś z Paostwa zapyta mnie, jako dziennikarza filmowego, skąd wzięło się kino
hollywoodzkie, tak wspaniale egzotyczne dla nas, odpowiem, że dla Amerykanów jest ono tak samo
wspaniale egzotyczne jak dla nas i stąd właśnie się wzięło: jako brakujące uzupełnienie cywilizacji,
której rezultatem jest eliminacja przeżycia; a czy ocenia to się jako sukces, czy też jako stratę, to już
zależy od poglądów.
Resztki z historii

Podroby i podróbki dziejowe

Ilekrod czytam jakąś nową pracę historyczną - a właśnie mi się to zdarzyło - nie mogę pozbyd się
wrażenia, że jest sfałszowana. Zapewne każde pisanie o historii jest jakimś tam fałszerstwem, ale nie
zawsze się na nie reaguje. Bywa nawet, że książka jest w oczywisty sposób fałszywa, co dostrzega laik,
a jednak nie ma się pretensji do autora.

Tak jest na przykład z historykami amerykaoskimi, do których zresztą europejscy odnoszą się z
lekceważeniem. O książce Shirera o upadku Francji w roku 1940 napisano w „Les Temps Modernes”,
że jest to „robota dziennikarska”. Udało mi się przeczytad ją, jak również inną pracę Shirera, The Rise
and Fall of the Third Reich, i także dwie książki Barbary Tuchman. Nie wiem czemu - może to
przypadek, a może taki styl, ale historycy z USA używają w swoim nazwisku jeszcze jednej dodatkowej
litery, tajemniczej, umieszczonej między imieniem i nazwiskiem: Barbara W. Tuchman, William L.
Shirer, Arthur M. Schlesinger, Jr. itd. Byd może jest to przejaw jakiegoś tamtejszego snobizmu, bo
zapewne zajmowanie się historią, jeśli jest się Amerykaninem, stanowi oryginalnośd.

I widad to po owym pisarstwie: jest ono zainteresowane, lecz neutralne i z dystansu; miałem
wrażenie, jakbym czytał Faraona Prusa czy Salammbô Flauberta, opis cywilizacji minionej, cokolwiek
obojętnej. Ciekawe, że postawę tę widad już w tytułach: Wzrost i upadek Trzeciej Rzeszy, Załamanie
się Trzeciej Republiki, Shirer opisuje „katastrofy” niby trzęsienie ziemi na dalekich lądach, a książki
Tuchman nazywają się The Proud Tower, A Distant Mirror (Dumna wieża, Odległe lustro), jakby szło o
ciekawe, lecz dziwne i obce zjawiska.

Jest to punkt widzenia „przyjezdnego na niedługo”, turystyczny; Shirer zresztą był istotnie
korespondentem prasowym w Berlinie w czasach hitlerowskich. Jest to skądinąd postawa typowa dla
kultury amerykaoskiej w ogóle; ileż to literatury tamtejszej napisano z perspektywy Amerykanina
przybyłego do innego środowiska, na przykład cała twórczośd Hemingwaya który w gruncie rzeczy nie
opisywał ojczyzny, lecz swoje awanturnictwo po Paryżach, wojnach w Hiszpanii i gdzie indziej safari w
Afryce, połowy na Kubie itd. Oglądałem właśnie film charakterystyczny pod tym względem:
Zaginiony, w którym Jack Lemmon, obywatel amerykaoski, poszukuje syna w Ameryce Południowej,
w odmęcie tamtejszego zamachu stanu interesuje go głównie odnalezienie potomka, a znacznie już
mniej tragedia polityczna, w której dosłownie dziesiątki ofiar padają na jego oczach, co naturalnie
budzi jego oburzenie, ale przedstawione jest jako mechaniczna i nie tycząca „nas” okropnośd, coś w
rodzaju King-Konga, rekina ze Szczęk czy wampirów z horroru hollywoodzkiego.

Niemniej czytam chętnie i bez oporu wewnętrznego takiego na przykład Shirera, mimo banałów w
rodzaju, że Polacy we wrześniu 1939 wykazali „vain gallantry”, czyli daremną dzielnośd; kampanii tej
poświęca on około dwudziestu wierszy w tomie liczącym, stron 1250, zaś powstanie warszawskie w
ogóle u niego nie istnieje. Może właśnie dlatego, że historia ta jest powierzchowna, szkicowa i
zdystansowana, znoszę ją łatwiej; natomiast na naszych pisarzy reaguję z irytacją i z poczuciem, że
stykam się z oszustwem, mimo że, w gruncie rzeczy, unikają oni błędów których pełno u Shirera.
Byd może idzie tu o mentalnośd. I bynajmniej nie w związku z aktualnymi poglądami politycznymi na
dzieje najnowsze Przeciwnie, najwięcej wątpliwości mnie ogarnia, gdy czytam o odległej przeszłości
narodowej, „jagiellooskiej”, na przykład głośne książki Jasienicy itp. Cały ten niepokój znowu we mnie
odżył, gdy oglądałem Dziady w inscenizacji Swinarskiego, nadane przez TV na Zaduszki. W dramacie
tym zawsze zastanawiał mnie Salon warszawski, owo krwawe szydzenie Mickiewicza z obojętności, z
jaką spotkało się męczeostwo studentów, zbuntowanych na Litwie przeciwko caratowi. Otóż nasz
Wieszcz, mimo że potężny wizjoner, był też zdumiewająco dokładnym obserwatorem, co zresztą,
mówiąc nawiasem, często idzie w parze, na przykład u owych średniowiecznych malarzy mistycznych,
którzy odtwarzają każdy kwiatek z taką wiernością, że dzisiaj jeszcze można na nich studiowad
botanikę. Może wręcz trzeba byd metafizykiem, by się tak detalicznie przyglądad. Toteż opis Moskwy
u Mickiewicza jest przede wszystkim znakomitym reportażem. Podobnie tutaj: mimo że Mickiewicz
nigdy nie był w Warszawie, znał jednak środowisko, i to się czuje: oddycha ono autentyzmem.
Nawiasem mówiąc, występuje w tej części moja ulubiona postad, mianowicie Senator,
osiemnastowieczny sceptyk, połączenie Sade'a z Wolterem. Gdy Rolliśonowa rozpacza, że jej dziecko
cierpi w więzieniu, i ona, intuicyjnym uchem matki, słyszy poprzez mury jego jęk, Senator stwierdza:
„Syn pani zdrów byd musi, gdy tak głośno wrzasnął.” Gdy piorun, wykonując wyrok boży, zabił
Doktora, stopiwszy po drodze srebrne ruble carskie - co stanowi jeden z owych licznych
infantylizmów, utrudniających dzisiaj kontakt z dramatem, i przerażone otoczenie opuszcza Senatora,
ten wygłasza tekst wręcz nieprzepłacony: „Przeklęty doktor! Za życia nudził mnie do mdłości, I jeszcze
teraz wypłasza mi gości.” Myślę, że nieboszczyk Bunuel, stary surrealista, byłby zachwycony tą
postacią.

Otóż towarzystwo w Dziadach nie chce w ogóle słyszed o buncie na Litwie i wykazuje wręcz
kompletny brak ducha narodowego. Co więcej, wydaje się, że postawa taka była generalna, i mamy
na ten temat zatrzęsienie dokumentów. Zawsze mnie uderzało, że literatura przedromantyczna
oddycha pogodą, równowagą i samozadowoleniem, jak może żadna inna w naszych dziejach, i odbija
się to też w sztuce, w promiennych pejzażach Canaletta, Norblina, Chodowieckiego, czy w muzyce
polskiej, która nigdy nie wyprodukowała tylu taoców co wtedy - wówczas właśnie stabilizuje się
polonez, którego nazwa zresztą, paradoksalnie, pochodzi z francuskiego (danse polonaise). A jest to
już przecież parę dziesiątków lat po rozbiorach! Wygląda na to, że nasi przodkowie tą tragedią zgoła
się nie przejęli i tylko tu i ówdzie nieliczni awanturnicy zaczynali rozrabiad. Byd może właśnie
zaciekłośd, pasja, wręcz paranoiczna furia Mickiewicza w Dziadach bierze się z poczucia
osamotnienia, odseparowania i także - pionierstwa; przewidywał budzący się nacjonalizm polski. Nie
musiałby przecież tak wykrzykiwad, gdyby miał więcej życzliwych słuchaczy. Na razie było ich
niewielu; Pan Tadeusz w nakładzie zaledwie 3 tysięcy egzemplarzy rozszedł się dopiero po dziesięciu
latach.

Wygląda na to, że odbiorców brakowało. I to właśnie jest ta granica fałszerstwa w naszym pisarstwie
historycznym. Rozwinęło się ono w połowie wieku XIX, kiedy wybuchł nacjonalizm, i dokonało
fantastycznej deformacji: mianowicie wszystkim naszym przodkom aż do Mieszka przypisano
mentalnośd nowoczesną bądź przynajmniej oceniono ich z jej punktu widzenia (Chrobry był dobry, bo
zjednoczył Polaków, książęta piastowscy niedobrzy, bo dzielili, itd.). Wprawdzie późniejsza
historiografia skrytykowała tę metodę, co jednak nie pomogło, bo czytam pozycje opublikowane
ostatnio, które przyjmują stale ten sam punkt widzenia: patrzą na przeszłośd poprzez naszą aktualną
mentalnośd.
W rezultacie sugerują nam wciąż ten sam monotonny wzór i sprawiają, że nasza historia nie
dostarcza szansy innych widoków, innych wyborów, w ogóle - rozmaitości myślenia. Tymczasem
prawda jest taka, że osoby, które mieszkały, na naszym terenie i rozmawiały językiem naszym bądź
przybliżonym, różniły się Jednak absolutnie mentalnością polityczną od nas dzisiaj. „Byd Polakiem”
jest to program, który ustabilizował się dopiero w XIX wieku, a więc jest świeżej daty. W Mazurku
Dąbrowskiego jest zdanie: „Przejdziem Wisłę, przejdziem Wartę, będziem Polakami”, które wygląda
dziś na zbędne, tymczasem wtedy stanowiło hasło, wytyczenie kierunku, a także - nowośd. Bowiem
nasi przodkowie mieli zgoła inne poczucie przynależności, w którym narodowośd nie odgrywała roli
decydującej. Widad to najdobitniej w kulturze, która przez całe wieki jest wspólna dla narodów
europejskich: łacioska. Zarówno nasz Kochanowski jak Włoch Machiavelli czy Francuz Racine mają tę
samą przeszłośd: grecko-rzymską, zaś „ich” historia jest po prostu historią starożytną. To dopiero w
XIX wieku Francuzi odkryli, że mieli Wercyngetoryksa, Niemcy Nibelungów, Polacy Łokietka itd., i
przeszłośd historyczna narodów rozdrobniła się na sto prowincjonalizmów. A jednak ten wpływ
dawnej jedności kulturalnej był silny, ja sam jeszcze miałem w szkole starych nauczycieli o
mentalności „klasycznej”, zaś mój kolega z ławki układał wiersze o Juliuszu Cezarze. Właściwie duch
ten rozwiał się kompletnie dopiero po wojnie.

A przecież językiem oficjalnym paostwa polskiego jeszcze w XVIII wieku, a więc prawie że do utraty
niepodległości, była łacina! Wyobraźmy sobie, że „Trybuna Ludu” drukuje oświadczenia rządu po
łacinie, co każdego obywatela zmusza do nabycia słownika. Otóż dawniej wszyscy aktywni społecznie
przez całe wieki byli wielojęzyczni. Mozart pochodził z Salzburga, ale podróżował przez całe życie,
rozmawiał w czterech językach i większośd jego oper jest po włosku. Przynależnośd polityczna wiązała
się z dworem bądź z religią, nie z narodem.

Ciekawy jest wypadek najazdu szwedzkiego, z którego Sienkiewicz w Potopie zrobił wojnę narodową.
I nie ma Polaka, który by sądził inaczej. A przecież nawet z amatorską znajomością historii, wspartą na
autorach, którzy starają się ją sfałszowad, lecz nie bardzo mogą - dochodzi się przecież do wniosku, że
była to wojna jak najbardziej religijna, to jest nie Polaków ze Szwedami, lecz katolików z
protestantami, i nawet gdyby wygrał ją Radziwiłł sprzymierzony z Karolem Gustawem, to wciąż nie
bylibyśmy dziś Skandynawami, lecz zawsze Polakami, ale za to - kalwinistami czy luteranami.
Osobiście żałuję, że się tak nie stało.

Można więc, za pomocą niewielkiego wysiłku wyobraźni, odtworzyd sobie mentalnośd osób
zebranych w Salonie warszawskim, które Mickiewicz w zamiarze zdecydowanie publicystycznym
przedstawia karykaturalnie. „Chod po polsku umiem, to jednak polskich wierszy nie rozumiem” -
powiada jedna z dam, a inny bywalec narzeka, że kultura się obniżyła, bo nie ma dworu w Warszawie.
Zapewne przynależnośd do „dworu” dawała im orientację, a nie kierowali się narodowością i nie
rozróżniali cudzoziemców tak ostro jak my: na tronie polskim zasiadał Francuz, Węgier, Sas, Szwed,
gdy więc pojawiła się caryca bądź cesarz Austrii, można było sądzid, że nie jest to jakaś szalona
zmiana, tym bardziej, iż nowi władcy nie zagrażali szczególnie, jeśli się było lojalnym. Mied pałac pod
Augustem II Sasem czy pod Katarzyną nie stanowiło wtedy różnicy odczuwalnej; jeszcze Czechow w
połowie XIX wieku opowiada o polskiej hrabinie, która w swoim dworze na Ukrainie tak się panoszyła,
że wszyscy jej nie znosili, lecz nic jej nie można było zrobid. Jerzy Stempowski pisze, że mieszkaocy
terenu podbitego czy odstąpionego nie zmieniali niczego w swoim życiu, wystarczyło tylko dodad
modlitwę za nowego monarchę na uroczystości raz do roku i ciągnąd dalej jak zawsze bez żadnego
odczuwalnego kłopotu.
Otóż polskie pisarstwo historyczne, a w pierwszym rzędzie beletrystyka, usiłuje w nas wmówid, że
wszyscy ci paostwo z minionych stuleci byli naszymi prekursorami, czyli patriotami nacjonalistami,
jakimi stali się Polacy od czasów mniej więcej właśnie Mickiewicza. Jest to mistyfikacja. Uprawiają ją
również papiery paostwowe, i tak na banknocie 2 tysiące złotych oglądam brodatego pana o
nieżyczliwym spojrzeniu, w niedorzecznej szlafmycy w prążki na głowie, z podpisem „Mieszko I”, z
którym, dalibóg, nic mnie nie łączy, prócz przywiązania, jakie mam dla samego banknotu - mimo że
bank chciałby najwyraźniej, by ta niezrozumiała postad była mi bliska. Niestety jest obca, ponieważ
cała nasza wyobraźnia narodowa powstała w wieku co najwyżej XIX i przesuwanie jej bardziej wstecz
jest tylko sztuczną, wymyśloną projekcją, rzutowaniem do tyłu. Z okazji Wesela czytałem w recenzji,
że postaciom Wyspiaoskiego, dręczonym przez zły los narodowy, ukazują się widma odwiecznych
archetypów plemiennych z niepamiętnej polskiej przeszłości. Otóż owe zjawy, czyli Staoczyk,
Wernyhora, Rycerz itd., pochodzą z obrazów Matejki, który wymyślił je gdzieś około roku 1880;
przedtem nikomu do głowy nie przyszło, że błazen królewski może rozpaczad z powodu niepowodzeo
narodowych czy że lirnik Wernyhora z przerażeniem widzi proroczo zbliżające się rozbiory. Otóż
Wyspiaoski napisał Wesele w roku 1901, gdy owe archetypy jakoby z pomroki dziejów miały zaledwie
lat około trzydziestu, zaś obecnie liczą sto i parę, co wciąż nie jest szalenie dużo, jak na zjawy wyszłe z
bezdennej otchłani duszy narodowej.

Zastanawiam się, po co to wszystko wypisuję, i dochodzę do wniosku, że z nienawiści do


nacjonalizmu. Ta zaraza, wyłoniona w wieku XIX, doprowadziła do największego mordu zbiorowego
historii, do hitleryzmu. Prawdziwym tryumfem było stłumienie jej po wojnie, tymczasem upiór znów
wraca. Słyszy się na jego usprawiedliwienie przedziwne sofizmaty, na przykład, że nacjonalizm nie
jest szkodliwy dla małych narodów. To tak jakby powiedzied, że trąd nie przeszkadza, gdy ma go ktoś
nieduży wzrostem. W dodatku jest to nieprawda: właśnie widzimy, jak na naszych oczach nacjonalizm
małych narodów wciąga wielkie narody, które z konieczności rozgrywkowej będą musiały wrócid do
własnej z kolei dżumy i już na nich pojawia się wysypka. Otóż nacjonalizm powszechny będzie
miażdżący właśnie dla narodów małych, co wynika z samej jego definicji: oznacza on adorację
własnego plemienia i w rezultacie konkurencji trzeba będzie poddad się najsilniejszemu narodowi,
który wygra. Zastanawiam się, czy można wymyślid coś głupszego, i jakoś nic mi nie przychodzi do
głowy. W dodatku zawsze znajdzie się kretyn, który nam powie, że nie jesteśmy patriotami, bo
odmawiamy bycia nacjonalistami, tymczasem to właśnie jest dziś patriotyzm. Dla narodów mniej
licznych wymyślono coś stosowniejszego, pod nazwą socjalizmu; pogląd, z którym ci wielcy ciągle
mają kłopoty.

PS Akurat w czasie, kiedy pisałem to, co powyżej, trafiłem na parę dziwactw stanowiących
anegdotyczne uzupełnienie sprawy, która mnie zaprzątała. Skąd się to wzięło? Telepatia? Czy też
przypadek? W każdym razie dodaję tu te dwie ciekawostki bezwiednej ironii historii.

Naoczni świadkowie historii

Historyk radziecki W. Siergiejew opisuje, jak do cara Aleksandra III przyprowadzono starego chłopa,
który był świadkiem bitwy pod Borodino w roku 1812. „Tak jest - opowiadał chłop - wszedłem na
drzewo i oglądałem całą bitwę od początku do kooca. Widziałem Napoleona - bolszoj czeławiek,
olbrzymi wzrostem, z długą białą brodą do samych kolan.”
Najbardziej zdumiewający tekst historyczny, jaki czytałem ostatnio: „Führer potrafi byd naprawdę
uroczy. Ile jest w nim naturalnego ciepła, ile rozsiewa wokół siebie szczerej, przyjacielskiej
serdeczności. Nic dziwnego, że jest aż tak kochany” (gen. Alfred Jodl, cyt. za: Bernhard von Lossberg,
Im Wehrmacht Führungsstab).

Ta niezwykła notka łączy się z następnym tematem: prywatnym portretem Adolfa.

Adzio lubił kino

Otrzymałem zamówienie, żeby napisad pracę o ekspresjonizmie w filmie, w związku z czym


grzebałem się w materiałach o kinie niemieckim międzywojennym, które miało tu znaczny udział.
Przy tej okazji natknąłem się na dokumenty na temat Adolfa Hitlera, o ile mi wiadomo, nie znane u
nas, z których wynika, że był on zaciekłym kinomanem, i kto wie, czy nie była to jego główna
prywatna pasja.

Stwierdzenie to jest przykre dla nas, amatorów kina, ale cóż robid, taka jest prawda. Jednak zanim do
tego przejdę, chciałbym podzielid się wspomnieniem z podróży. Byłem ja kiedyś przejazdem w
Düsseldorfie, gdzie zaprowadzono mnie do knajpki, na której szyldzie znajdował się wierszyk,
zaczynający się od słów:

Poemat ten był przełożony na osiem języków na tymże szyldzie, między innymi, co mnie zaskoczyło,
na polski:

Adolf Hitler skromnie żył.


Tylko lemoniadę pił.
Nagle go ogarnął szał!
Jak Tamerlan krew żłopał.
Gdyby pijał sznaps i piwo.
Wszystko by się nie zdarzyło.

Mimo niedostatków stylu i wersyfikacji, z wiersza wynikało, że stanowi on zachętę do konsumpcji


napojów wyskokowych, posługując się w tym celu negatywnym przykładem Adolfa. Na ogół panuje
przekonanie, że Hitler był ascetą o surowym trybie życia. Czy jednak odpowiada ono prawdzie?
Należy pamiętad, że sylweta Führera była formowana przez aparat propagandy jeden z
najsprawniejszych. I tak na przykład ustalono, że ulubionym kwiatem Wodza jest szarotka górska
(Edelweiss). Zapewne miało to nasuwad skojarzenie z kultem prostoty, z czystością natury, z
niemiecką tradycją alpejską, Hitler jednak, wskutek zaniedbania informacyjnego, nie wiedział o tym i
w trakcie spotkania z dziennikarzem japooskim zasunął coś o kwiecie wiśni, z czego wynikły kręte
sprostowania. W rzeczywistości Hitler nie cierpiał kwiatów i tolerował tylko sztuczne, które do jego
gabinetu robiono specjalnie w zakładzie przetworów woskowych Hoechlera w Berlinie.

Wiele z tych fałszywych informacji krąży do dziś; jak się okazało, nie jest od nich wolna książka
Bullocka, która miała u nas wyjątkowe powodzenie. Ale czy warto grzebad się w tych drobiazgach o
zwyczajach satrapów? Lecz czy były to drobiazgi? Owe szczegóły miały, bywało, wyjątkowy efekt
społeczny. Tak było z „dyktatorką”, czyli bluzą wojskową bez dystynkcji, noszoną przez Hitlera, ale
także przez wielu innych polityków, również na Zachodzie: przywdziewał ją, od czasu do czasu,
również Churchill. Była to, jeśli idzie o ówczesną modę męską, kreacja genialna, godna jakiegoś Diora:
ubrany w nią był pierwszym zarówno wśród wojskowych (bo bez szarży), jak i cywilów (bo wojskowy),
jednocześnie pozostawał skromnym sługą wszystkich (bo w byle jakim uniformie). Otóż nie wiem, czy
Paostwo wiedzą, że tym, który pierwszy zalansował „dyktatorkę”, był Józef Piłsudski. Niezbity fakt
historyczny.

Ale wracajmy do Adka. Rzeczywiście, miał on cechy ascety Był jaroszem, jego ulubionym daniem był
kotlet z jarzyn, zaś popijał co prawda nie lemoniadę, ale wodę mineralną „Faschingen”. Był jednak
tolerancyjny i innym współbiesiadnikom polecał podawad piwo i wino, ale nigdy wódkę. Gdy
wnoszono dla niego wyciąg szczawiowy, a dla innych rosół, Adolf płakał ze śmiechu, że spożywają
„zupę z trupa”. Ta wstrzemięźliwośd różniła Adolfa od kolegów dyktatorów, którzy byli na ogół, jak
Mussolini, żarłocy, pijacy i dziwkarze. Co do tego ostatniego niektórzy świadkowie, jak Schmidt i
Speer, również wyrażają wątpliwości i przypuszczają, że Adolf i Ewa Braun zajmowali się sprawami
męsko-damskimi szalenie rzadko, zaś Speer, który im towarzyszył niemal codziennie do kooca, sądzi,
że w ogóle nie; nie zauważył ze strony Hitlera objawów czułości intymnej, „która byłaby nie do
ukrycia u kogoś tak impulsywnego jak on”. Trzeba tu dodad, że Adolf parokrotnie deklarował się jako
członek Kościoła katolickiego, „tyle że rzadko praktykujący”, niemniej bywał na mszach oficjalnych, na
przykład za duszę Piłsudskiego, gdzie widziała go Pola Negri, co opisuje w swoich pamiętnikach; była
zdziwiona, że klęczał w czasie Podniesienia, i wyglądało, że modli się żarliwie. Adolf uważał religijny
dramat muzyczny Wagnera Parsifal za „najgłębsze dzieło sztuki niemieckiej”.

Mimo jednak tej deklaracji nie opera Wagnerowska - jak uważa się zazwyczaj - była faworytem
Adolfa, lecz kino. Świadkowie z jego otoczenia wręcz twierdzą, że Hitler nie znał Wagnera i poza
Złotem Renu nie wysłuchał Tetralogii. Hitler miał imponującą kolekcję płyt: gdy w roku 1942
Gewandhaus w Lipsku nagrał Pasję według świętego Mateusza Bacha na dziewiętnastu płytach
(wówczas na 78 obrotów na minutę), ofiarowano Hitlerowi komplet w ozdobnym pudełku
hebanowym; okazało się, że Führer nawet go nie otworzył. Pod koniec roku 1941 Hitler, który miał
zwyczaj po kolacji oglądad filmy, postanowił wyrzec się tej przyjemności „ze względu na trudy
żołnierzy na froncie” i przerzucił się na muzykę. Oto jak świadkowie opisują program każdego
wieczoru: najpierw gra się kawałek Wagnera - nie operę, lecz fragment symfoniczny, a przykład
popularny Marsz pielgrzymów, przerywa się w połowie i przystępuje do operetek: to dopiero bawi
Führera. Jego ulubiony utwór: Kraina uśmiechu Lehara. Hitler praktykował z gośdmi zgadywanki, kto
śpiewa: on sam na ogół zgadywał i był z tego sukcesu zadowolony. Wszyscy, którzy bywali na tych
wieczorach, zgodnie stwierdzają, że nie słyszeli ani jednego taktu innej, lepszej muzyki.

Ale nawet słuchanie walczyków to już było dla Hitlera wyrzeczenie. Bo zrezygnował z kina, z czego
wynika, że było ono w jego życiorysie rozrywką główną. Ciekawe przy tym, że Hitler nie mieszał się do
produkcji; zostawiał ją, i to kompletnie, Goebbelsowi. Tylko raz wszedł z nim w konflikt z okazji filmu.
Goebbels zatrzymał Rozbity dzban według Kleista, ponieważ w środowisku berlioskim rozeszła się
plotka, że Jannings, grający kulawego sędziego Adama, chciał sparodiowad Goebbelsa, podobnie
ułomnego. Bormann, intrygujący przeciwko Goebbelsowi, doniósł o tym Hitlerowi, któremu film się
podobał, nakazał więc wprowadzid go znowu na ekrany. Goebbels jednak zwlekał przez parę miesięcy
i ustąpił dopiero po ponownej, ostrej interwencji Hitlera.
Jannings, ciężki, afektowany, emfatyczny i teatralny, był ulubionym aktorem Hitlera, prócz tego
komik Heinz Rühmann, który występował również po wojnie i były u nas na ekranach trzy jego filmy
produkcji RFN, oraz piękności znane starszym amatorom kina, Olga Czechowa i Lil Dagover. Hitler po
kolacji oglądał co wieczór dwa filmy; podkreślam, co wieczór dwa, to znaczy sześddziesiąt co miesiąc.
Seans kooczył się o pierwszej, czasem o drugiej w nocy. Speer wręcz dziwi się, w jaki sposób Hitler
mógł tracid tak wiele czasu na kino, i dochodzi do wniosku, że zastanawiał się wówczas nad
decyzjami, zaś kino usposabiało go dobrze. Owe seanse podwójne ciągnęły się jeszcze w czasie wojny,
aż do roku 1941, kiedy to Hitler nałożył sobie wyrzeczenie się kina, jako akt współczucia dla żołnierzy,
i przystąpił do słuchania walczyków Straussa i Lehara, o czym już była mowa.

Zresztą w repertuarze filmowym największe powodzenie u Wodza miały również komedie muzyczne
z taocami, które powtarzał po parę razy. Filmów bowiem brakło; produkcja niemiecka nie wystarczała
i chociaż były filmy zagraniczne niedostępne dla publiczności, lecz sprowadzane specjalnie dla
Führera, to jednak i tych nie było dosyd, tym bardziej że Adolfowi nie wszystko podobało się. Nie lubił
dramatów, ale nie znosił też fars typu Keatona, Chaplina, Harolda Lloyda; gdy otoczenie namówiło go
raz i drugi na ten rodzaj, Adolf przerwał po paru minutach. Najbardziej odpowiadały mu komedie
obyczajowe albo widowiska kostiumowe, które, bywało, Adolf oglądał po parę razy. Po skooczonym
seansie, gdy otoczenie już upadało ze znużenia, Hitler jeszcze „na stojąco” wdawał się w omówienie
filmów, przy tym ograniczał się do wychwalania aktorek, rzadziej aktorów, nie podejmując treści, a
już nigdy charakteru czy stylu filmu.

Ulubionym zagranicznym filmem Adolfa byli Trzej lansjerzy z Bengalu, wyrób hollywoodzki z Gary
Cooperem. Otóż trzeba trafu, że oglądałem ten film w roku 1935 w moim rodzinnym mieście, jako że
- pamiętam jak dziś - dostałem od wujcia 50 groszy na bilet. Cooper jako oficer brytyjski walczył z
bandytami bengalskimi w turbanach i ginął z flagą angielską w ręku, wysadzając w powietrze wieżę
obronną nieprzyjaciela. Pamiętam też, że był tam dowódca oddziału, służbista, który ukrywając
uczucia ojcowskie, surowo traktował własnego syna żołnierza. Była to szmira typu „heroizm
przygodowo-kolonialny”. Z tego wszystkiego widad, że Adolf był narkomanem filmowym, jakich
trafiało się wówczas wielu, przesiadujących godzinami po kinach; wtedy było to zjawisko, dziś jest
takich mniej, może nie ma w ogóle, za to pojawili się telewizyjni. Może dlatego Adolf był
wstrzemięźliwy na co dzieo, bo kokainizował się celuloidem. Jest to znane zjawisko, że maniacy kina
wyżywający się w nim są poza tym spokojnymi, grzecznymi obywatelami: czy słyszeliście kiedy, żeby
jaki krytyk filmowy upijał się, rozrabiał, zaczepiał dziewczynki, jak to robią inni intelektualiści? W tym
miejscu ogarnął mnie strach bez nazwy na temat własny i kolegów; zacząłem te anegdotki dla
zabawy, kooczę zdrętwiały z przerażenia.

Więcej szacunku dla sępów!

Zwrot w stronę wartości z minionych epok jest u nas obecnie odruchowy, spontaniczny, doraźny; jest
to mętna skłonnośd emocjonalna. Trafiają się jednak próby sprecyzowania i są one cenne, bo próbują
uporządkowad myślenie. Taki był na przykład odczyt prof. Władysława Kowalczyka, którego
wysłuchałem na początku kwietnia 1983. Proponował on, by wrócid do tradycji klasycznej, z którą
straciliśmy kontakt. Podobny dezyderat zgłosił Artur Sandauer w „Polityce”.
Rzeczywiście, po wojnie dorobek grecko-rzymski przestał się liczyd. Inaczej było jeszcze za moich
młodych lat: ówczesny inteligent znał cokolwiek łacinę, co dziś się rzadko spotyka. Ja sam, w różnych
okolicznościach, zdołałem poznad osiągnięcia kultury starożytnej. Jednak ma ona dla mnie wartośd
niewielką. Homer nudzi; znalazłem w nim tylko jeden wiersz, który zwrócił moją uwagę, tam gdzie
jest mowa o poległych wojownikach, pozostawionych na polu walki na żer ptaków drapieżnych:
„Okazali się bardziej cenni dla sępów niż dla własnych żon.” Z tych kilku słów powiało wielką satyrą na
wojnę, ale mam wrażenie, że wyszło to Homerowi przypadkowo: gdy się tłucze dziesięd tysięcy
wierszy, to zawsze jeden czy dwa się udadzą. Platon ględzi, sam sobie zaprzecza, najwidoczniej nie
umie pisad. Ciągnie bez kooca dialogi drepczące w miejscu: „Przyznaj, Archeontesie, że ten, kto chce
coś osiągnąd, powinien do tego dążyd.” „Tak jest, ale żeby dążyd, trzeba się starad.” „Właśnie, bez
starania nie uda się dojśd do niczego.” „Owszem, ale żeby się starad, trzeba się zdecydowad.” „Tak
więc dochodzimy do tego, że konieczna jest decyzja.” „Oczywiście, należy najpierw postanowid.”
„Naturalnie, bez postanowienia nie można niczego zacząd” itd., itd. Jest zdumiewające, że w czasach,
gdy pisało się z trudem, malując każdą literę oddzielnie na pergaminie, chciało się komuś notowad
tyle gadulstwa. Sofokles jest więcej niż w połowie niezrozumiały, gdy zaś się rozumie, okazuje się, że
mówi ogólniki. Historycy są przeważnie blagierzy i nie trzeba byd specjalistą, by widzied, że
opowiadają bajki.

Nie mam również przekonania do architektury greckiej: jest szkicowa, monotonna, niepomysłowa i
nie rozwija się. Świątynie buduje się według tego samego schematu, zgoła ubogiego, braknie również
innego ciekawego budownictwa publicznego, nie mówiąc już o prywatnym. Rzeźba doszła do
znacznej imitacyjnej sprawności, lecz jest mdła, banalna i wreszcie schematyczna w swoim
teatralnym naturalizmie. Głośny humanizm wydaje mi się wątpliwy i raz po raz zaskakuje wręcz coś
nieludzkiego; może dlatego, że cywilizacja ta miała niewolnictwo jako główną zasadę. Poza tym, nie
wiem czemu, ze wszystkiego, co greckie, udziela się jakaś trudna do określenia małostkowośd,
prowincjonalizm, ciasnota.

Z Rzymianami jest nawet gorzej. Zastanawiałem się zawsze, dlaczego renesans przywiązywał tak
wielką wagę do spadku starożytnego. Podejrzewam, że było to hasło o znaczeniu emocjonalnym, by
sprzeciwid się średniowieczu. Postulat inspirowania się starożytnością w ogóle nie został wykonany
przez renesans, wyjąwszy parę powierzchownych aluzji. Stworzył on nową, inną, zupełnie odrębną
kulturę. To przecież rzuca się w oczy: nie widad nic podobnego, ale wierzymy, że nastąpiło
„odrodzenie starożytności”, bo tak tłuką od wieków w szkołach. Ale po prawdzie, ubóstwienie kultury
starożytnej jest to sztuczny schemat profesorski i słusznie odpadł on, zapewne raz na zawsze, w
naszym wieku elektronicznym.

Jednak jest wyjątek: bo w kulturze zawsze tak się zdarza, że trafia się wyjątek. Jest to Tukidydes.
Uważam, że jego Wojna peloponeska to jedna z największych książek. Zetknąłem się z nią
przypadkowo, ponieważ nie ma ona uważania w szkolnym traktowaniu i wspomina się ją rzadko,
może dlatego, że jest niewygodna w pedagogii, bo przynosi bezwzględne, przeraźliwe, jasne
widzenie, czym jest społeczeostwo. Wojnę peloponeską przeczytałem w roku 1953, w przekładzie
Kazimierza Kumanieckiego, wydanym wówczas przez „Czytelnik”. Nie mogłem uwierzyd, że w
starożytności mogło powstad coś tak aktualnego! Tukidydes opisuje sytuację podobną do obecnej,
mianowicie konflikt dwóch paostw z różnych obszarów kultury: Ateny są oligarchią demokratyczną i
dominują na morzach, zaś Sparta ma strukturę etatystyczną i najsilniejszą armię lądową. Dochodzi do
wojny, która w rezultacie zniszczyła Grecję raz na zawsze; zdaniem Tukidydesa nie była nikomu
potrzebna, a jednak nie dało się jej uniknąd. Sytuację tę Tukidydes opisuje z zaciekłą trzeźwością, o
którą nawet dzisiaj byłoby trudno. Nie ma tam słowa blagi o bogach, o etyce, o posłannictwie itd. Jest
natomiast ta sama prawda, którą stwierdza Makiawel oraz Marks: że prawa społeczne nie mają nic
wspólnego z moralnością, że rządzi nimi koniecznośd, ta zaś bierze się z sytuacji materialnej. Jest tu
niezwykły opis losów Melos: była to kolonia sprzymierzona ze Spartą, która dostała się w ręce
Ateoczyków: jej przywódcy mają byd straceni, zaś mieszkaocy deportowani. Melijczycy błagają
Ateoczyków o litośd w imię religii, w imię ludzkości, w imię sympatii, jaką w gruncie rzeczy mają dla
tradycji ateoskiej. Nie mówcie o bogach, bo i my w nich wierzymy - odpowiadają Ateoczycy; nie
mówcie o ludzkości, bo i my ją szanujemy, a także nie żywimy wobec was cienia nienawiści. Naszym
zachowaniem wobec was kieruje koniecznośd wojny, która jest nie do uniknięcia, rządzi ona także
naszymi nieprzyjaciółmi i również wami, bo na naszym miejscu nie moglibyście postąpid inaczej. „Nie
my wymyśliliśmy to prawo, było ono już przed nami, ale podlegamy mu wszyscy: w stosunkach
między społeczeostwami jest tylko jedna siła, a jest nią siła.” Po czym Melijczycy zostali straceni lub
wywiezieni. Jak zwykle bywa z książkami, które przynoszą prawdę, Wojna peloponeska jest
znakomicie napisana. Rozumie się każde słowo. Jest to coś fantastycznego, że po upływie dwóch i pół
tysiąca lat rozumiem wszystko, zaś gazetę wydaną dzisiaj rano wertuję i wertuję i nic nie mogę
zrozumied.

Notatki z lektur na temat osób wysoko postawionych

Historyk J. Breton ustalił, że Napoleon, z pochodzenia Korsykanin, mówił bardzo źle po francusku.
Mieszał słowa „amnistie” (amnestia) i „armistice” (zawieszenie broni); Breton przytacza aż cztery
teksty, z których wynika, że Cesarz mówił o amnestii, mając na myśli przerwanie działao militarnych.
Do swojej małżonki, cesarzowej Józefiny, Napoleon wysyłał listy niegramatyczne, pisał np. „Je
m'ennui de toi”, co z grubsza można by przełożyd; „Nudzi mi się o Ciebie”, zamiast, jak zapewne
miało byd: „Tęsknię za Tobą.” Niektóre zwroty są tak dziwaczne, że nie można zrozumied, o co chodzi,
i zapewne współcześni też nie rozumieli, na przykład „rentes voyagères”, czyli coś w rodzaju
„emerytur podróżniczych” bądź „podróżujących”; byd może idzie o zwrot kosztów wyjazdu. Cesarz
nie odróżniał „culminant” (szczytowy, najwyższy) od „fulminant” (wybuchowy) i mówił „Nous
sommes sur le point fulminant de la montagne”, co tłumaczy się dosłownie: „Jesteśmy na gorejącym
punkcie góry”, a w jego intencji miało zapewne byd: „Znaleźliśmy się w momencie rozstrzygającym.”

Ciekawe, że całe to niechlujstwo językowe nie przeszkodziło Napoleonowi w uzyskaniu miejsca w


literaturze francuskiej, jak wiadomo, bynajmniej nie pobłażliwej dla braków stylu. Co prawda,
olbrzymia większośd pism napoleooskich została zredagowana przez literatów z jego otoczenia,
często wysokiej klasy, jak Las Cases, autor Pamiętnika ze Świętej Heleny. Tekst ten uważa się za
pochodzący od Napoleona, ponieważ składa on się z rozmów z Cesarzem, niemniej ostatecznej
redakcji dokonał Las Cases. Jednak z drugiej strony Napoleon miał zmysł skrótu myślowego i
pozostała po nim antologia aforyzmów, nieraz znakomicie sformułowanych, z których najsławniejszy
jest „egipski” („Żołnierze, ze szczytu tej piramidy czterdzieści wieków patrzy na was”). „Co to jest tron
bez poparcia opinii? Cztery deski, tyle ile potrzeba również na trumnę.” O dyplomacie Talleyrandzie:
„Jest to gówno zrobione do jedwabnej pooczochy.” Jednak błędy językowe nie przeszkadzają w
aforyzmach, przeciwnie, mogą dodad im charakteru, jak było z owym Żydem, którego szlachcic
namawiał, by rozerwał się z panienkami („Dziękuję, ni mam głowy do d...y”).

Skądinąd wygłaszanie aforyzmów należało do repertuaru męża stanu i prawie każde nazwisko wieku
XIX łączy się z jakimś charakterystycznym powiedzeniem. Politycy zwracali się wówczas do
„towarzystwa” i decyzje zapadały na salonach. Niektórzy, jak Ludwik Bawarski, wynajmowali
specjalistów układających im efektowne wypowiedzi. Styl ten zanikł współcześnie, gdy polityk
przemawia do mas i jego żarty intelektualne mogłyby byd odebrane przez widzów nie
przyzwyczajonych jako niezrozumiała minoderia czy nawet błazeostwo. Ostatnim mężem stanu, który
posługiwał się aforyzmami, był Churchill (głos z tłumu: „Winston, ty jesteś lew!”, Churchill: „Lew to
jesteście wy, ja załatwiam tylko ryczenie.” Po układzie z Hitlerem w Monachium w roku 1938:
„Anglicy, mieliście do wyboru haobę albo wojnę, wybraliście haobę, ale wojnę będziecie mieli
również”; o Niemcach w roku 1945: „Są nie do pojęcia, albo ma się ich u gardła, albo u stóp”, itd).
Jest charakterystyczne, że po Hitlerze nie został ani jeden podobny zwrot, mimo że uchodził za
oratora elektryzującego. Czy raczej - przepraszam - pozostał jeden, ale nie więcej: przytacza go, po
przeprowadzeniu poszukiwao, biograf Adolfa Joachim Fest. W ostatnim roku wojny Hitler dostał
chorobliwego dygotu przedramienia, co nie zawsze mógł ukryd i skomentował na spotkaniu z
przywódcami Hitlerjugend: „Moja ręka drży, ale serce nie”; zresztą nie było to ścisłe, bo aortę także
miał już wtedy w stanie fatalnym. Magia przemówieo Hitlera jest zagadką, ponieważ nie udziela się z
nich nic, gdy czyta się owe teksty, w których główną rolę odgrywają uporczywe refrenowe
powtórzenia. Jeszcze gorzej jest z Mein Kampf, wkrótce po wojnie przeczytałem tę książkę z
ciekawości, by dowiedzied się, o co chodziło: była to jedna z moich najgorszych lektur, co jest silnie
powiedziane, zważywszy, ile muszę czytad grafomanii z racji zawodu. Gdy weźmie się pod uwagę
olbrzymi nakład tej książki - wręczano ją, jako prezent od paostwa, każdemu nowemu małżeostwu -
wyłania się pytanie o jej czytelników i, dalibóg, nie potrafię sobie ich wyobrazid; rzeczywiście nigdy
nie słyszałem, żeby ktoś o niej mówił jako o lekturze, ani przed wojną, ani w jej trakcie i tym bardziej
potem. Tak więc nie tylko straciłem czas na czytanie, ale w dodatku nie mam z kim o tym
porozmawiad.

Car Mikołaj II Romanow podpisał akt abdykacji ołówkiem. Historyk radziecki Władimir Siergiejew,
który widział ten dokument w roku 1938, stwierdził już wtedy, że podpis był prawie nieczytelny, a
obecnie może zatarł się zupełnie, jako że grafit ulatnia się łatwo. Dlaczego car użył ołówka, nie
wiadomo, a jest to tym bardziej niezrozumiałe, że jednocześnie świadkowie posłużyli się
atramentem.

Sytuacja ta stwarza ciekawą komplikację prawną. Można wysunąd przypuszczenie, że świadkowie nie
byli obecni przy podpisywaniu dokumentu przez cara. Ewentualny pretendent może twierdzid, że car
w ogóle nie abdykował, ponieważ nie widad podpisu, i zażądad zwrotu tronu. Zapytałem o to
znajomego prawnika i zacząłem od prośby, żeby się nie śmiał. Odpowiedział, że wcale się nie śmieje,
bo prawo miewa do czynienia z sytuacjami, wobec których blednie problem liczb niewymiernych w
wyższej matematyce. Jednak co do następcy tronu, okazuje się, że nie ma on szansy, ponieważ
likwidacja caratu zależy nie od abdykacji, lecz od decyzji ciała konstytucyjnego, co nastąpiło.
Natomiast sprawa abdykacji jest oddzielna: jeżeliby się okazało, że car nie abdykował, byłyby pewne
konsekwencje dla pretendenta, mógłby domagad się odszkodowao, z racji dóbr przynależnych do
korony itd. Co spadłoby również na nas, bo car był także królem Polski i Litwy i miał tu posiadłości.
Jednak i w tym względzie mój znajomy nie widzi szansy, nawet gdyby podpis cara ulotnił się,
ponieważ prawo stosuje w takim wypadku „klauzulę powszechnego przekonania”: gdy panuje
ustalone generalne przeświadczenie, że car abdykował, dowód materialny nie jest niezbędny.

Znacznie bardziej kłopotliwe dla prawa są ustawy, które nie zostały wycofane i wciąż obowiązują.
Najwięcej kłopotów mają tu Anglicy; w innych krajach europejskich stare kodeksy zostały
zlikwidowane przez rewolucję, ale nie w Zjednoczonym Królestwie. I tak według postanowienia
Henryka VIII wszystkie ptaki znajdujące się na terenie City of Westminster (a więc Londynu) są
własnością króla i za zabijanie ich grozi kara śmierci. Tak więc szofer, który przejechał gołębia, winien
pójśd na szubienicę, zaś królowa mogłaby zażądad, by przysłano jej na kolację bezpłatnie wszystkie
kury sprzedawane przez General Poultry Company, a idzie tam podobno trzysta tysięcy sztuk
dziennie. Jeżeli do tego nie dochodzi, to tylko dlatego, że nikt nie występuje z podobnymi
pretensjami. Wystąpienie - czyli złożenie doniesienia do władz - jest decydujące; tak było z głośnym
procesem Oskara Wilde'a, który w roku 1895 został skazany na dwa lata więzienia według starej
ustawy karzącej homoseksualizm. Otóż jego pedalstwo było powszechnie znane, zabawiał się on nim
przez całe lata za powszechną wiedzą Londynu i okolicy, a stanął przed sądem, dopiero gdy sam na
zgoła innej rozprawie przyznał się przed trybunałem do swojego odchylenia, co nie mogło zostad
pominięte, jako że weszło do oficjalnego protokołu. U nas też były podobne sytuacje ze starymi
ustawami, na przykład w rezultacie Unii lubelskiej, która nie została unieważniona (i właściwie nie
jest do tej pory) powstały węzły prawne nie do rozsupłania; hrabia Olizar opisuje skomplikowane
procesy, jakie w XIX wieku toczyli ziemianie z Poznaoskiego (zabór pruski, lecz dawna Korona) o
przynależne im tereny nad Bugiem (cesarstwo rosyjskie, lecz dawna Litwa).

Dajmy się zagazować

Ostatnio w prasie światowej, i także rykoszetem w naszej, zaroiło się na temat wojny chemicznej.
Strony prowadzące akcje wojskowe w różnych okolicach oskarżają się wzajemnie o atak gazowy. W
ONZ i w różnych instytucjach międzynarodowych stawia się żądania zakazu tego środka walki, w
atmosferze wyjątkowego sprzeciwu. Gdy się czyta wypowiedzi na ten temat, odnosi się wrażenie, że
użycie broni chemicznej stanowi zbrodnię gorszą nawet, niż gdyby to była atomowa.

Otóż przeglądam ja, zgoła przypadkowo, History of the First World War (Dzieje pierwszej wojny
światowej) Liddella Harta, podobno najwybitniejszego angielskiego specjalisty militarnego, i trafiam
na taką oto opinię: „Broo chemiczna jest niewątpliwie najmniej nieludzkim wśród nowoczesnych
środków walki” (wyd. 1970, s.. 196). Okazuje się, że żołnierze pierwszej wojny, którzy cierpieli w
okopach istne męczeostwo, odnosili się do ataków gazowych z lekceważeniem. Rzeczywiście; jeśli się
człowiek zastanowi, nawet gdy jest w tej dziedzinie ignorantem, dochodzi do wniosku, że
zagazowanie, z którego można przyjśd do siebie, jest mniej ryzykowne niż urwanie ręki i nogi lub
rozerwanie brzucha przez szrapnel. Straty śmiertelne od broni chemicznej były w pierwszej wojnie
najmniej liczne.

Ofiarą wojny chemicznej była moja ulubiona postad, Adolf Hitler, którego Anglicy zagazowali
iperytem, tak że utracił czasowo wzrok. Stało się to 13 października 1918, co Adolf opisuje w Mein
Kampf: „Wycofałem się z okopu, pod powiekami mnie paliło; w parę godzin potem moje oczy
zamieniły się w płonące węgle i oślepłem całkowicie.” W listopadzie Adolf przebywał w szpitalu w
Pasewalk, z opaską na oczach, i tam dowiedział się o kapitulacji Niemiec: „Na wiadomośd o tym
zachwiałem się na nogach i ledwo znalazłem drogę do łóżka, macając na oślep; rzuciłem się na
posłanie i szlochałem, nakrywszy głowę kocem i poduszką.” Cierpienia Adolfa od gazu nie musiały
więc byd dotkliwe, jeżeli bardziej rozpaczał z powodu zakooczenia pierwszej wojny i potem miał
dosyd zdrowia, żeby zacząd drugą.

A jednak broo chemiczna budzi panikę, jakby wyobraźnia nie mogła jej znieśd i jakby lepiej już było
dostad granatem w żołądek. Główny specjalista filmowego suspensę Hitchcock powiada, że groza,
jeżeli ma byd skuteczna, powinna byd niewidoczna. Może dlatego właśnie ta niemożnośd dostrzeżenia
gazów potęguje lęk przed nimi. W ciągu dwudziestolecia panowała istna obsesja wojny chemicznej,
co widad dobitnie po sztuce pacyfistycznej owego okresu: plastycy, jak Grosz, Dix czy Masereel, u nas
zaś Linke, ilekrod chcą pokazad potwornośd wojny, przedstawiają żołnierzy w nieludzko
wyglądających maskach przeciwgazowych. To samo w poezji, również naszej (Iperyt zwycięzca: „To
dziadzio jest emeryt, rozdęty, przez iperyt”, „Łakoma i wietrzna Anetka przejadła się chloropikryną. I
gnije, i flaczki z niej płyną. Urocza, szampaoska kobietka” - u Tuwima).

Byłem w tym czasie w szkole, gdzie na dwiczeniach przysposobienia wojskowego uczono nas przede
wszystkim obrony przeciwgazowej, w związku z czym uzyskałem wiedzę na temat trucizn
chemicznych, szczególnie czterech, które, nie wiem czemu, były najbardziej modne (fosgen, iperyt,
luizyt, chloropikryna), i wytrenowałem się w nakładaniu maski gazowej w ciągu przepisowych 6
sekund, co bynajmniej nie jest łatwe z powodu różnych plączących się taśm, lecz co potrafię jeszcze
dziś wykonad nagle obudzony w nocy. 9 września 1939 byłem na ulicy Niecałej w Lublinie, gdzie
spadły bomby, które zburzyły kompletnie dwie kamienice, i rozszedł się mdły, dławiący zapach, jak się
później okazało, pochodził on ze środków wybuchowych, ale my byliśmy przekonani, że to gaz, i
widziałem sąsiadów, którzy starali się oddad mocz na chustkę, by przyłożyd ją do nosa, co podobno
chroniło. Dzisiaj myślę o tym jak o grotesce, ale wtedy odbywało to się tak jakoś bez humoru. Bo
oczywiście, mimo owych dwiczeo, nikt z nas nie miał żadnej maski. Czytałem natomiast, że w Anglii w
sierpniu 1939 rozdzielono 43 miliony masek. A jednak druga wojna odbyła się bez chemii. Zapewne
specjaliści wiedzieli, że się mało kalkuluje.

Tymczasem obecnie zaczyna się znowu na ten temat zastanawiający zgiełk. Teksty, z którymi się
zetknąłem, na przykład we francuskim „Observateur”, mają tonację prawie że histeryczną. Otóż
można tu stwierdzid ciekawą dysproporcję. Mianowicie bardzo silny nacisk na wojnę chemiczną,
która nie wiadomo, czy naprawdę grozi, odwraca uwagę od innych sposobów prowadzenia wojny. To
samo zresztą dzieje się z propagandą antynuklearną, która przecież ma cel jak najszlachetniejszy, ale
toczy się z takim napięciem, z takim uporem, z taką jednostronnością, że odbierający ją
przyzwyczajają się bezwiednie do poglądu, że należy się sprzeciwiad atomowi, ale już mniej innym
technikom morderczym; że wojnę chemiczną należy absolutnie wykluczyd, ale tym samym utwierdza
się milczące założenie, że inne środki mogą byd dopuszczalne. W rezultacie sprzeciwiamy się wojnie
atomowej, której nie ma, protestujemy przeciwko chemii, która jednak rzadko występuje, natomiast
tracimy uczulenie na wojnę zwykłą, wojnę przeciętną, wojnę normalną, która już toczy się na różnych
kontynentach.

Tu wyłania się interesujący problem odpowiedzialności opinii oraz mechanizmów, które ją orientują.
Wyłonił on się właśnie po pierwszej wojnie, która zmieniła sposób myślenia. Bowiem do tego czasu
uważano wojnę za brutalny, lecz nieunikniony sposób -jeden z licznych -prowadzenia polityki: tak
właśnie traktuje ją sławny Clausewitz. Ponieważ celem polityki są zyski, wojna też była oceniana
według opłacalności i pewne kampanie okazywały się świetnym interesem, na przykład wojny
kolonialne albo terytorialne, prowadzone przez monarchów, jak Ludwik XIV, które przynosiły intratne
zdobycze minimalnym wysiłkiem.

Otóż dopiero w roku 1914 okazało się, że nowoczesna wojna przemysłowa stanowi potworną i
niedorzeczną katastrofę dla wszystkich stron. Zaskoczenie i przerażenie było takie, że szukano
gorączkowo odpowiedzialnych. Był to klimat zupełnie inny niż po drugiej wojnie, która miała jasny cel
i niewątpliwych winnych. Ja sam pamiętam z moich młodych lat nie kooczące się dyskusje,
bezustanne inwektywy w druku, ustawiczne oskarżanie się wzajemne.

Otóż jednym z ewentualnych winowajców była prasa. Czytałem na ten temat ciekawą rozprawę G.
Perreux La responsabilite de la presse dans la 1-ere Guerre Mondiale (Odpowiedzialnośd prasy w
pierwszej wojnie światowej). Nie idzie tu jednak tylko o sprzedajnośd, służenie interesom, powiązanie
z grupami politycznymi itd., bo jest oczywiste, że dzienniki wszystko to uprawiają, ale o kierunki
myślenia, które spotyka się w prasie niezależnie od tego, jakie biznesy ona załatwia; o „ducha prasy”,
o ogólne trendy, które nie muszą służyd bezpośrednio propagandzie, reklamie, agitacji politycznej,
lecz stanowią generalną otoczkę cywilizacji i stwarzają klimat psychologiczny.

Otóż jednym z zarzutów postawionych wtedy prasie było, że przed wojną 1914 kreowała ona
„fałszywe kręgi zagrożenia” i odwracała uwagę od niebezpieczeostw prawdziwych. I tak obsesyjne
zainteresowanie opinii zostało skierowane na okolice Bułgaria-Serbia-Turcja, gdzie jakoby rozgrywała
się decydująca rywalizacja światowa; powstał termin, który był zgoła automatycznie używany: „kocioł
bałkaoski”, i reporterzy z Paryża, Londynu i Berlina wypatrywali z godziny na godzinę, jakie to lokalne
rozgrywki tam się odbywają, przewidując, że mogą one w każdej chwili wywoład wojnę.

Co najciekawsze, tak właśnie się stało, bo zamach w Sarajewie istotnie stanowił pierwszy akt wojny. A
jednak był to tylko dziwaczny przypadek losowy, który zgoła niesłusznie potwierdził - ale jednak
potwierdził! - zainteresowanie prasy Bałkanami. Niemniej nie była to koniecznośd, by wojna tam
właśnie się zaczęła: historycy ustalili, że mógł ją też rozpętad pretekst zupełnie inny, a specjaliści
przewidywali, że raczej konflikt kolonialny będzie zapalnikiem, tak jak omal nie stała się nim Faszoda
w roku 1898. A jednak bez porównania ważniejszym terenem, gdzie starcie rzeczywiście się
szykowało, były wielkie europejskie centra przemysłowe i reporterzy wypatrujący wówczas
niebezpieczeostwa wojny powinni raczej dniem i nocą nie opuszczad Zagłębia Ruhry, Manchesteru i
Liverpoolu, nie mówiąc już o giełdzie londyoskiej; tymczasem o tych okolicach przed rokiem 1914
właśnie nie było słychad.

Otóż wyłania się pytanie, czy i my dzisiaj nie jesteśmy zaprawiani ostrzeżeniami, które nie ostrzegają,
straszeni upiorami, które nie grożą, i gazowani truciznami, które są lemoniadą. Zadaniem publicystyki
jest się zorientowad: 1) jaka przyczyna może wywoład wojnę, 2) czym grozi jej przebieg. Ale czy taka
akcja się odbywa? Niewykluczone, że po trzeciej wojnie światowej też ktoś napisze pracę „o
odpowiedzialności opinii za wypadki...” itd., oczywiście jeśli będzie się jeszcze w ogóle czytad.
Kultura od samego dna

Wojna atomowa to tylko sen

Przeczytałem w „Polityce” obszerną entuzjastyczną pracę Adama Krzemioskiego o wydanym po


polsku Blaszanym bębenku Güntera Grassa. Mimo rozmiarów rozprawa robi wrażenie, jakby autor
nie przeczytał czy nie zrozumiał książki, jakkolwiek jest w osobistej korespondencji z Grassem.
Wymienia różne domniemane wartości humanistyczne powieści, ale pomija to, co w niej jedynie
oryginalne: sumienie niemieckie.

Tymczasem właśnie z powodu tego tematu książka była uderzeniem sensacyjnym dwierd wieku temu,
bo przecież nie z racji wartości literackiej, która - jak możemy się przekonad, czytając ją obecnie po
polsku - jest raczej umiarkowana. Ale też istotny sens Bębenka nie jest już dzisiaj tak dobitnie
widoczny, jak był wówczas. Bowiem tymczasem nastąpiła w kulturze zmiana klimatu, jakiej byd może
nie było od stulecia. Przekonałem się nieraz, że utwory powstałe w latach czterdziestych są wręcz
nieuchwytne dla nowego odbiorcy współczesnego, może bardziej niż klasycy sprzed paru wieków!

I tak jednym z wielkich zagadnieo owych lat była odpowiedzialnośd niemiecka. Społeczeostwo, w
którym każdy uczestniczył mniej lub więcej w największej zbrodni w historii, znalazło się, bezsilne, w
rękach swoich przeciwników: co też może ono myśled w takiej chwili? Alianci zetknęli się z
nieprawdopodobnym serwilizmem: gdy żołnierz armii okupacyjnej wkładał do ust papierosa na ulicy,
przechodnie tłoczyli się, każdy z zapaloną zapałką. „Niemcy są nie do pojęcia - powiedział Churchill -
ma się ich albo u gardła, albo u stóp.”

Co jednak odczuwali? Blaszany bębenek przyniósł, po raz pierwszy, pełną, rozwiniętą odpowiedź,
zapewne prawdziwą, ponieważ została przyjęta gorąco przez samych Niemców. Była to deklaracja
mentalnej dezercji. Bohater Bębenka przestaje rosnąd, po prostu odmawia, decyduje się zostad na
zawsze małym chłopczykiem bawiącym się bębenkiem i z tej perspektywy ogląda cały hitleryzm,
wojnę, klęskę... Podobnych powieści, imitujących Grassa, sypnął się zaraz cały worek, co jest
dowodem, że w tym ujęciu był generalny stan ducha. Almanach angielski International Literary
Annual wymienia 67 literackich naśladownictw Grassa do roku 1968. Fragmenty jednej z takich
powieści czytałem w przekładzie francuskim w „Les Lettres Nouvelles”, wojna była tu widziana,
dosłownie, spod stołu, z pozycji osoby, która niby pies nie wyłazi spod mebla. Rozmowa żołnierza,
który udawał się na front, z żoną była opisana w ten sposób, że autorka widziała tylko nogi obydwu
osób.

„Byliśmy mali, byliśmy schowani, byliśmy niedojrzali i wolimy tacy zostad, cała ta historia przewaliła
się tylko nad nami.” Jest to zdumiewająca literatura uchylenia się, ukrycia, ucieczki od udziału, a więc
zapewne i od odpowiedzialności, nawet nie dlatego, że jest się łajdakiem, ale że jej ogrom nas
przerasta: lepiej byd mentalnie nieobecnym. Pojawia się olbrzymia plama amnezji, wymazanie,
zniknięcie tematu ze świadomości, zaś przedmiotem analizy w owej literaturze staje się nie sprawa
zasadnicza - czyli historia - lecz sama w sobie amnezja.

U Grassa ta postawa jest jeszcze wzmocniona przez sposób, w jaki traktuje on pochodzenie - swoje i
swojego bohatera - półkaszubskie. Podkreśla ono dodatkowo jego wyobcowanie, nie tylko jako
wiecznie małego dziecka, lecz również jako wyłonionego z niejasnej społeczności, która nie jest ani
polska, ani niemiecka i oznacza oderwanie, zawieszenie, brak umiejscowienia... Z okazji wydania
Bębenka nastąpiła w naszej prasie wymiana gniewnych korespondencji na temat, kto jest
odpowiedzialny za tak długie przetrzymywanie polskiego przekładu. Motywy, jakimi kierowano się,
byłyby ciekawe: w ogóle analiza cenzury w różnych okresach jest tematem pasjonującym, istnym
komentarzem do fluktuacji kultury i mam nadzieję, że badacze się nim zajmą, sam chętnie wziąłbym
się do tego! Jeśli idzie o Grassa, wymieniano różne powody niechęci, by wydad go po polsku w swoim
czasie: jego nihilizm w stosunku do Kościoła, deprymujący opis wkroczenia armii radzieckiej itd.
Wydaje mi się jednak, że przede wszystkim dla Polaka o mentalności tuż powojennej trudny do
przyjęcia był moralny dezercjonizm Grassa i to był główny, chod nie sformułowany jasno powód
ostrożności wobec książki.

Dzisiaj ten resentyment zatarł się. Co jednak obecnie przynosi Bębenek? Dla Niemców reprezentuje
on wciąż ważny etap ich terapii, normalizacji, odchodzenia od przeszłości, co od czasu Grassa
pogłębiło się i rozwinęło dalej: „Hitlers Krieg nur ein Traum” („Wojna hitlerowska to był tylko zły
sen”), jest to, do dzisiaj, wręcz program ozdrowieoczy w kulturze niemieckiej. Amnezja, jak wiadomo,
jest samoobroną umysłu zagrożonego sytuacją nie do rozwiązania, która musiałaby skooczyd się
obłędem: organizm reaguje, wymazując całą przeszłośd. Inna jest nasza pozycja, w której, przeciwnie,
by utrzymad się przy zdrowiu, należy pamiętad. Ale jaką wagę ma dzisiaj Bębenek dla czytelnika
nieniemieckiego?

Inspirację dla Bębenka stanowił Kafka. We francuskiej książce o literaturze powojennej Grass figuruje
w rozdziale Romans kafkaéens (barwny przymiotnik!). A Kafka w tym czasie był wielkością na
pierwszym planie: nie bez powodu! Odpowiadał bowiem ówczesnemu stanowi ducha, podobnie
właśnie jak było z Grassem. Bohater Procesu Kafki na próżno starał się dowiedzied, dlaczego został
aresztowany, osądzony i skazany, mimo że nie poczuwał się do cienia przestępstwa; bohater Zamku
na próżno starał się dotrzed do decydującego o jego losie pana posiadłości i zdołał go zobaczyd
zaledwie na chwilę przez dziurkę od klucza, i to od tyłu. Był równie mały, bezsilny i wykluczony z
biegu wypadków jak odmawiający rośnięcia karzełek z Bębenka. Co odpowiadało abulicznemu,
biernemu przygnębieniu, jakie ogarnęło europejską kulturę tuż powojenną.

Ale nie tylko. W literaturze owej odbija się również zachowanie się społeczeostwa niemieckiego
podczas wojny, co stanowiło wypadek nie znany w historii. Olbrzymia większośd Niemców - jak
wynika z późniejszych analiz - zdawała sobie jasno sprawę ze zbliżającej się katastrofy. Niemniej
każdy stawał do pracy o oznaczonej godzinie, fabryki broni funkcjonowały do ostatniej godziny klęski,
zaś generałowie wydawali beznadziejne rozkazy jeszcze na kwadrans przed kapitulacją. Obraz
ludzkości, która równym krokiem idzie ku przepaści, jednocześnie widząc ją dokładnie przed sobą,
stanowi wizję, której odpowiednik trudno znaleźd w przeszłości. Dziwny ten obraz rysował się przed
naszymi oczyma w latach, gdy powstał Bębenek; potem, w czasach bardziej pogodnych, zatarł się i
mało kto go dziś wspomina; ale niewykluczone, że przypomni się w związku ze wspaniale rozwijającą
się fabrykacją nuklearną i wtedy powieśd Grassa znów odzyska barwy, które tymczasem straciła.

Dlaczego nie czytam poezji


Mój znajomy wydał tomik poezji, ale nie chciał mi go ofiarowad. „Mam niewiele egzemplarzy i nie
mogę ich marnowad, ty zaś zajmujesz się kinem i kulturą popularną, więc poezja cię nie obchodzi.” W
ten sposób w codziennym życiu towarzyskim zetknąłem się z istotnym obecnie podziałem kultury,
czego przez długi czas nie odczuwałem. Zacząłem się więc zastanawiad: rzeczywiście, w otoczeniu, w
jakim przebywam, nikt nie interesuje się poezją i w dodatku nikogo to nie niepokoi. A przecież jest to
środowisko kulturalne i także nowoczesne. Nastąpiła więc definitywna separacja działów; skąd się
ona wzięła? Bo dawniej nie było jej. Konsumenci kultury interesowali się wszystkim: i powieścią, i
teatrem, i poezją.

Co więcej, ja sam byłem taki. Zachowanie się kolegi, który odmówił mi wierszy, ubodło mnie! Bowiem
za moich młodych lat czytałem poezję namiętnie: było to w Lublinie. Z miasta tego pochodził Józef
Czechowicz, moim zdaniem najwybitniejszy polski poeta awangardy: zetknąłem się z nim raz i drugi,
zaś mój kolega szkolny, Jerzy Pleśniarowicz, autor Śpiewu pierwszego, wydanego w „Bibliotece
Poetów” Hoesicka, był bliskim Czechowicza. Polska poezja awangardowa była zjawiskiem
niezwykłym, ponieważ pochodziła z prowincji, i to z owej zwanej wówczas „głęboką”. Na
Wileoszczyźnie funkcjonowali Miłosz, Rymkiewicz, Zagórski; w Krakowie Peiper, Przyboś; w Samborze
Schulz, Sandauer, zaś w Lublinie Czechowicz i nie on jeden. Jest to dziwne, ponieważ uprawiali oni
poezję, która dzisiaj jeszcze uchodzi za trudną, a wtedy wyglądała wręcz na obłąkaną, w dodatku
miała mentalnośd pionierską i „oglądała się na wiek XXI”. Rezygnowała z tradycyjnej składni i logiki, z
chwytów działających na wyobraźnię, zmysły i uczucie i ograniczała się do ascetycznego,
matematycznego lub, przeciwnie, przypadkowego ciągu skojarzeo słownych. Twórczośd podobnie
ambitna nawet w Paryżu była wówczas wyjątkowa: a co dopiero w Łęcznej pod Lublinem!

Było to zjawisko kultury trudne do wytłumaczenia. Co do mnie, objaśniam je sobie po swojemu. Jak
wiadomo, definicji poezji jest około dwóch tysięcy i na żadną się jeszcze ostatecznie nie zgodzono.
Jedna z nich jest następująca: poeta zwraca uwagę na przedmiot najzwyklejszy, bezbarwny,
niedostrzegalny, który w jego ręku niespodziewanie zaczyna promieniowad jak klejnot. Zadaniem
poezji byłoby więc przemienianie najzwyklejszej codzienności. Definicja ta sprawdza się właśnie na tle
Lubelszczyzny. Jest to kraj jeden z najbardziej pospolitych, w którym nawet natura jest szara, drobna,
nieefektowna, pejzaż monotonny, pogoda też zazwyczaj bywa smutnie przeciętna. Otoczenie
podobne skłania do przyglądania się uważnego szczegółom byle jakim: źdźbłu trawy, gałęziom drzew,
owadom, trochę przypadkowej wodzie. Jako chłopiec uczestniczyłem tam w pasaniu krów, co jest
zajęciem przygnębiająco pustym: pewien poeta ludowy określił je jako „niewolę u bydła”. Otóż w
trakcie tych nie kooczących się godzin uprawialiśmy ową skupioną „kontemplację byle czego”. Gdy
potem czytałem Czechowicza, uderzyło mnie, że jego poezja jest właśnie intensyfikacją nieznacznych
drobiazgów, które nagle zaczynają błyszczed niby królewskie korony.

W ogóle poezja polega na spotęgowaniu, często wręcz magicznym, działania zupełnie zwykłych słów.
Dzieje się tak również u poetów, którzy nie uprawiają trudnych poszukiwao awangardowych, na
przykład u Broniewskiego:

Umierający republikanie,
brocząc po bruku krwią swoich ran,
w krwi umaczanym palcem na ścianie
wypisywali: no pasaran!
Pierwsze dwa słowa w tym poemacie są jak najbardziej potoczne. „Umierający” - słyszy się to często
w każdym szpitalu z ciężko chorymi, „republikanin” występuje regularnie w gazecie, a w USA, gdzie
jest to określenie członka jednej z partii, daje się zapewne słyszed wielokrotnie dzieo w dzieo. Jak
więc się to dzieje, że zestawienie tych dwóch przeciętnych słów nabiera elektryzującej dynamiki:
umierający republikanie!

Jednak wszystkie te rozważania brzmią dla mnie samego nieaktualnie, ponieważ przestałem czytad
poezję, a ci, którzy się nią obecnie zajmują, stracili publicznośd i stanowią coś w rodzaju
ograniczonego klubu maniaków, jak szachiści, zbieracze pudełek od zapałek albo badacze znaków
Zodiaku. Dlaczego tak się stało i czy kultura popularna, którą się obecnie zajmuję, jest za tę zmianę
odpowiedzialna? Niewykluczone, że tak. Zdaje się, że słowa szalenie zmieniły swoją wagę. Bowiem
słowa mają nie tylko znaczenie, ale też natężenie, barwę, wibrację, promieniowanie, nacisk i wagę
omalże materialną. Nie zdajemy sobie sprawy z tych przekształceo: ale ja sam pamiętam czasy, gdy
mówiło się zupełnie inaczej, mimo że, pozornie, tymi samymi słowami. Gdy na przyjęciu w salonie w
roku 1930 ktoś coś powiedział, brzmiało to kompletnie odmiennie, niż gdy ktoś mówi to samo w roku
1984 w barze mlecznym albo na imieninach u kolegi z biura.

Uświadomiłem to sobie, gdy podróżowałem po kraju z pewnym działaczem; gdy raz miał wygłosid
przemówienie, zwrócił się do mnie, żebym przedtem zobaczył, ile osób jest na sali. Na co mu to
potrzebne, zapytałem. „Ponieważ inaczej mówi się do dwudziestu osób, inaczej do stu, a jeszcze
inaczej do tysiąca.” Uderzyło mnie to. Jezus powiada w Ewangelii, że „jeżeli jest was dwóch albo
trzech, wtedy i ja jestem z wami”. Nie mówi „pięciu” czy „trzydziestu” i coś w tym jest. Chciał
powiedzied, że gdy jest więcej obecnych, wtedy trudniej o niego i byd może pojawia się szatan.
Zapewne dlatego święty Augustyn twierdzi, że diabeł jest społeczny. A więc słowa przekształcają się,
płowieją, tracą ostrze, gdy są przeznaczone dla setek tysięcy. Tak jest z prasą masową, z radiem,
kinem, telewizją... Rzeczywiście, kultura XX wieku sparaliżowała poezję i może miał rację kolega,
który zaoszczędził na mnie tomik swoich wierszy.

O głowę nad publicznością

Najwyższy krytyk teatralny, o jakim kiedykolwiek słyszałem, kolega Tomasz Raczek, liczy 1 m 90 cm
wzrostu w wieku zaledwie dwudziestu sześciu lat, i niewykluczone, że jeszcze będzie rósł. Według
sławnej Księgi rekordów Guinnessa najwyższym człowiekiem obecnie żyjącym jest Amerykanin Don
Koehler z Detroit, 2 m 48 cm, który przerasta Raczka zaledwie o 58 cm. Natomiast Raczek jest wyższy
o 10 cm od gwardzistów cesarzowej Katarzyny, którzy obowiązkowo liczyli 1 m 80 cm. Historycy
rosyjscy, jak Karamzin, sugerują, że władczyni używała ich w najbardziej prywatnych okolicznościach i
że nie była zadowolona z ich usług.

W tym miejscu daję uroczyste słowo, że nie wiążę tych anegdot historycznych z Tomaszem i zajmuję
się jego rozmiarami dlatego, iż pasjonuje mnie pytanie, jak cechy fizyczne wpływają na twórczośd.
Zastanawia mnie, czy wyjątkowy wzrost Raczka nie ma czegoś wspólnego z jego traktowaniem sztuki
teatru. Z właściwym mi brakiem taktu - jest to zresztą cecha, której nie zamierzam się pozbyd -
zwróciłem się o informacje do Raczka, który jednak okazał dyskrecję co do siebie samego, tak że
wszystko, co teraz napiszę, stanowi wyłącznie moje własne przypuszczenia.
Otóż Stanisławski w Pracy aktora nad sobą przywiązuje wyjątkową wagę do koncentracji
wewnętrznej. Stanisławski opisuje złego aktora, który nie potrafi się skupid, którego wyobraźnia się
rozprasza i którego uwaga lata nerwowo na wszystkie strony. Stanisławski przedstawia tę sytuację w
postaci symbolicznych światełek, które w trakcie gry migają aktorowi przed oczyma: sprawdza, czy
sufler jest na miejscu, więc zjawia się błysk tam, gdzie jest budka; boi się zapomnied o szklance, którą
za jakiś czas ma wziąd do ręki, i widzi mignięcie tam, gdzie stoi ów rekwizyt; sprawdza, czy kolega,
który ma wejśd na scenę, czeka już, czy też nie, i wtedy „świeci mu się” w stronę kulis. Nagle zauważa,
że w pierwszym rzędzie siedzi krytyk - i wtedy tam zapala się kolosalna lampa, prawdziwy żyrandol, i
zły aktor nie może już do kooca spektaklu oderwad się od owego fatalnego fotela na widowni.

Otóż Raczek, ze względu na swój wzrost, jest silnie widoczny, również gdy siedzi, i niewykluczone, że
już sama jego obecnośd psuje premierę po premierze, i może stąd się bierze, że pisze on potem
nieżyczliwie o licznych przedstawieniach, do których niepowodzenia sam się przyczynił. Ale mogą też
byd inne rezultaty, które nie są łatwo uchwytne. Mianowicie środowisko teatralne ma cechy, które
ostro odróżniają je od wszystkich innych. Freud twierdził, że teatr przyciąga osoby o mentalności
„pożądliwej, lecz niepewnej siebie”, które pragną sukcesu, lecz czują się nie dośd silne, są
wyobcowane, a jednak chcą dominowad. Atmosfera teatru stwarza tu coś w rodzaju cieplarni, klubu,
sztucznego salonu dla owych wątłych, lecz upartych kwiatuszków. Ciekawe, że pomimo wstrząsów,
jakie przeszła kultura, ten klimat pozostał do dziś, byd może podtrzymywany przez tych, którzy go
potrzebują. Toteż krytycy teatralni są zazwyczaj osobami wiekowymi, które płynnie przeszły
katastrofy naszych lat. Charakterystyczne pod tym względem - wciąż jeszcze, do dzisiaj - są premiery,
na których bywa to samo znające się towarzystwo: podczas antraktu wymienia się skinienia, rzucone
zdania, stoi się w grupce, po czym przechodzi do innej, niby na koktajlu w jakiejś ambasadzie, zaś
powietrze jest nasycone wzajemną satysfakcją. Jestem na to ciężko wrażliwy, ponieważ mam
charakter odmienny i bliska mi jest kultura mrowiska naszego wieku. Dlatego dobrze czuję się w
kinie, w którym jest się zarazem i samotnym, i związanym - ale anonimowo! - ze wszystkimi, których
obok na sali film podświadomie drąży, ponieważ kino jest psychoanalizą społeczną, lecz doznawaną w
ciemności i w milczeniu. Parokrotnie w moim życiorysie zajmowałem się teatrem, skierowany
przymusowo przez redakcję pozbawioną chwilowo krytyka, i męczyłem się jak szczur w wannie:
starałem się omijad premiery i zabiegałem o miejsce z tyłu za kolumną, co mnie narażało na kłopoty,
bo dyrekcje nie lubią dawad miejscówek na zwykłe przedstawienia.

Tak więc obecnośd Raczka, jako młodego i w dodatku olbrzyma, zapewne budzi niepokój, jakby
kosmita pojawił się wśród towarzystwa z minionego stulecia. Wyobrażam go sobie podczas antraktu
jako widocznego z każdego korytarza, z szatniami włącznie. Toteż Raczek, mimo że przekonał do
siebie czytelników, spotyka się jednak z bezustannym odporem w środowisku, do czego przyczynia
się sam jego wygląd.

Thomas Wolfe, pisarz niemal u nas nie znany, może z powodu wyjątkowych rozmiarów jego powieści,
co utrudnia tłumaczenie, w Ameryce traktowany jako jeden z klasyków tuż obok Hemingwaya i
Faulknera, był olbrzymem liczącym 1 m 98 cm i osądzał się jako kaleka, a swoją twórczośd uważał za
„pozbywanie się” owego urazu: może dlatego zapisał aż paręnaście tysięcy stron. „Wszystko jest dla
mnie za małe - pisał Wolfe - jedzenia muszę brad dwie i trzy porcje, kuszetki w wagonach są nie dla
mnie i jeszcze gorzej jest z kobietami.” Jednak najgorsze było dla niego poczucie, że bezustannie
znajduje się „gdzie indziej”. Świat otaczający go był dla niego „bardziej odległy niż Mars”, właśnie
dlatego, że jest tuż obok, i ma się poczucie, że wystarczy sięgnąd ręką, by z niego korzystad,
tymczasem za każdym razem trafia się na niewidoczne bariery. W każdej chwili jest się nieznośnie
blisko i jednocześnie nieznośnie daleko, a przecież tuż-tuż, ledwie o parę centymetrów - tymczasem
okazuje się, że wszystko jest nieużywalne. „Jest to bezustanna niekomunikatywna samotnośd.”
„Odległości geograficzne uważane za wielkie są właściwie beż znaczenia, bo wszędzie można
dojechad; tymczasem przestrzenie rzeczywiście nie do pokonania znajdują się dla mnie w zasięgu
dłoni.” „Świat człowieka liczącego 6 stóp 6 cali jest rozpaczliwie pusty.” „W dodatku nie ma dla niego
ucieczki, chodby chciał; jest zarazem wygnaocem i więźniem życia, które go ciągle i wszędzie
dopada.”

Masochizm Żeromskiego

To cierpienie było jednak dla WoIfe’a motorem twórczości, bo postanowił sam sobie stworzyd
sztuczny świat, w którym mógłby się znaleźd, i napisał, dla własnego ratunku, owo wspaniałe
rozlewisko beletrystyczne. Wydaje mi się, że ciekawym polskim wypadkiem podobnym Wolfe'owi jest
Stefan Żeromski. Nie wszyscy jego czytelnicy zdają sobie sprawę, że Żeromski był olbrzymiego
wzrostu. Lechoo pisze o nim w pamiętnikach, że dostrzegał go z odległości na ulicy, ponieważ
Żeromski górował nad tłumem, głową i ramionami. Dowiedziałem się o tym ze zdumieniem,
ponieważ widziałem Żeromskiego przeciwnie, jako drobnego, obolałego, umęczonego; zresztą jest
ciekawe, że fotografował się z reguły na siedząco i unikał okazywania swojego wzrostu, zaś wyraz
twarzy miał zawsze cierpiący. Co odpowiada też jego twórczości, na podstawie której wyobrażamy go
sobie właśnie jako niewielkiego wzrostu i obolałego; obraz psychiczny rzutuje tu na wizję fizyczną i
tak Stalina widzimy odwrotnie, jako postawnego i imponującego, gdy w rzeczywistości nie był duży.

Otóż jest możliwe, że Żeromski, podobnie jak Wolfe, odczuwał boleśnie niedostępnośd świata tuż
obok z powodu wzrostu, co jednak u niego objawiło się w inny sposób: jako masochizm. Był on nim
zresztą dotknięty również w sensie dosłownym. Kolega, który uczestniczył w redagowaniu
Dzienników Żeromskiego, mówił mi, że są tam zapiski o wizytach pisarza u dziewczyn publicznych,
które na jego życzenie kłuły go szpilką. Fragmenty te zostały usunięte z tekstu, który wydano w
pruderyjnych latach pięddziesiątych. Ale masochizm Żeromskiego wybucha najdobitniej w jego
twórczości. Scena obsesyjnie powtarzająca się u niego to gwałt na kobiecie, dokonany na oczach
zakochanego w niej, lecz bezsilnego mężczyzny: tak jest w Udałym Walgierzu, który przywiązany do
słupa musi patrzed na pożycie ukochanej ze swoim najgorszym wrogiem, czy w trylogii Walka z
Szatanem, gdzie cała banda, jeden po drugim, używa kolejno blondyny „o powłóczystych włosach”,
czego świadkiem jest pobity przez nich jej cherlawy mąż, itp. No i oczywiście masochizm moralny,
którego szczytem są Ludzie bezdomni, rozstający się pod symboliczną rozdartą sosną, mimo
pochłaniającej ich miłości, bo połączenie się mogłoby im przeszkodzid w posłannictwie. Nigdy nie
mogłem zrozumied, dlaczego misja miałaby uniemożliwid pieszczoty, a przecież książka ta, klasyk
pedagogii narodowej, przyczyniła się do psychologicznej impotencji Polaków.

Właściwości fizyczne są istotne i uważam, że krytyka nie dośd na nie zwraca uwagę. Bywa, że
przejawiają się one w drobiazgach nie rzucających się w oczy, które jednak na koniec nadają
charakter dziełu sztuki. Na przykład Tadeusz Borowski, który był drobny wzrostem, pisze z reguły o
dziewczynach, które zadają się z bohaterami jego nowel: „była nieco wyższa od niego”. Wkrótce
potem osoba taka traktowana jest ze wzgardą, z cynizmem, a bywa, że i z okrucieostwem, co skłoniło
krytyków do stwierdzenia, że w świecie Borowskiego nie ma miejsca na miłośd. Taki pogląd na
uczucia u Borowskiego może wynikad oczywiście z jego wizji świata jako bezwzględnie nieludzkiego,
ale może się tu też odbijad jego osobisty kompleks: wobec kobiet „wyższych wzrostem” - nad którymi
on jednak dominuje, poniżając je.

U Jerzego Andrzejewskiego, który był homoseksualistą, występuje często scena mordowania


młodego człowieka. Podczas okupacji, gdy Andrzejewski publikował swoje nowele w drukach
podziemnych, oczywiście anonimowo, znawcy rozpoznawali go od razu po owych scenach
gwałtownych śmierci delikatnych wyrostków, co było opisane z niejakim babraniem się w
szczegółach: „jego nogi w agonii kopały bezsilnie piasek”, „na ustach pojawiła się powolnie cieknąca
strużka krwi”, itp. Na szczęście dla Andrzejewskiego Niemcy byli marnymi psychologami i nie
studiowali Żyda Freuda, dzięki czemu autor pozostał nie wykryty. Niemniej jego skłonnośd do
wzruszania się cierpieniem młodzieoca wręcz jaskrawię rzuca się w oczy.

Temat ten występuje też u Iwaszkiewicza, przy tym przyczyną śmierci jest kobieta: w Matce Joannie
od Aniołów perwersyjna namiętnośd mniszki doprowadza do mordu dwóch młodych ludzi, w Ubraniu
prawie nowym egoistyczna chłopka zamęcza na śmierd męża suchotnika, w Lecie w Nohant pani Sand
przyczynia się do zgonu Chopina, w Maskaradzie Puszkin ginie w rezultacie puszczalstwa swojej żony;
w Ikarze gestapowcy aresztują na ulicy młodego urodziwego mężczyznę, pośród obojętnego tłumu z
przechodzącymi kobietami, co autorowi nasuwa skojarzenie z obrazem Breughela, gdzie Ikar spada
gdzieś z boku pejzażu, nie zauważony przez nikogo. Byd może wszystkim tym bohaterom powiodłoby
się lepiej, gdyby nie zadawali się z paniami.

Perła na czarnym jedwabiu

Ale przykładem najbardziej uderzającym, ze znanych mi, przeniesienia fizyczności na sztukę jest
twórczośd Józefa Gielniaka i Aleksandra Kobzdeja. Obydwaj oni przekształcili chorobę, która ich
zabiła, w dzieła, które pozostaną w naszej plastyce. Wpływ choroby na wyobraźnię jest tajemniczy i
niewiele o nim wiadomo. Freud próbował uchwycid ten mechanizm, analizując sny związane z
chorobą. Jego zdaniem, kształt cierpiącego organu zostaje „przełożony” na obraz symboliczny, jednak
podobny wyglądem, chore zęby mogą wystąpid jako płot z desek, zaś kiszki zamienid się w kłąb węży,
które usiłują obleźd bądź zadusid śniącego. Freud uważał, że nasza podświadomośd wie więcej o nas
niż my sami i daje nam sygnały co do szansy wyzdrowienia, która dla nas na trzeźwo jest nie znana; i
tak, jeśli uda nam się przeleźd przez płot we śnie bądź rozdeptad gady po nas pełzające, stanowi to
znak, że organizm się ocali, zaś jeśli we śnie się nie powiodło, może to zapowiadad pogorszenie.

Interpretacja ta wygląda na infantylną, jednak ciekawe, że przybliża się do wypadku Gielniaka i


Kobzdeja. Gielniak był chory na gruźlicę i większą częśd życia spędził w sanatoriach.

Otóż jego grafika wręcz narzuca skojarzenie z drążącą go chorobą, co zresztą sugeruje sam artysta,
dając tytuły takie, jak Podróż dookoła karty gorączkowej. Na jego linorytach często widnieje
fantastyczny pejzaż, a w nim znajduje się rozległa fasada budynku, zawsze symetrycznego: pośrodku
figuruje wieża bądź kopuła, po prawej i lewej ciągną się równoległe skrzydła; cała zaś wolna
przestrzeo przed owym gmachem pokryta jest roślinnością o ostrych konturach, pieniącą się niby na
dnie morza, bądź też natłokiem drobnych spiralnych kształtów zahaczających jeden o drugi, albo
znowu gąszczem krótkich, wijących się linijek, splątanych ze sobą kunsztownie niby na perskim
ornamencie. Wydaje się oczywiste, że obrazy te są aluzją do płuc, z ich symetrią, oraz do
wypełniających je prątków.

Wypadek Kobzdeja jest bardziej zadziwiający. Gielniak znał swoją chorobę i przenosił ją do swojej
sztuki, natomiast choroba Kobzdeja była niespodzianką dla wszystkich - i zapewne dla niego samego.
Jego żywotnośd, energia i pogoda były wyjątkowe w tym środowisku raczej neurastenicznym,
podobnie jak jego pasja towarzyska, sprawiająca, że był otoczony istnym dworem przyjaciół. Jego
nagłą chorobę traktowano jako okolicznościową i oczekiwano z dnia na dzieo wyzdrowienia. Kobzdej
leżał w separatce w szpitalu przy Emilii Plater, i przyjmował delegacje znajomych.

W tym czasie uczestniczyliśmy co miesiąc, on, K. T. Toeplitz i ja, w audycji radiowej omawiającej
wydarzenia kulturalne. Toeplitz i ja odwiedziliśmy go parę razy w trakcie choroby, planując kolejne
wystąpienia. Raz podczas takiej wizyty Kobzdej opowiedział swój sen. Śniła mu się rozpościerająca się
przed nim szeroka czarna płachta z miękkiego, falującego materiału: pośrodku niej znajdowała się
piękna perła o matowym blasku. Otóż - jak to bywa we śnie - Kobzdej rozumiał koniecznośd, że musi
przeskoczyd ową perłę, i starał się zebrad siły, by tego dokonad, co jednak mu się nie udawało.

Gdy później dowiedziałem się o przyczynie śmierci Kobzdeja, ów sen nabrał znaczenia. Kobzdej
doznał przypadkowego zakażenia w organach trawienia, pojawił się tam wrzód, który zoperowano.
Jednak okazało się, że rozwija się też u niego cukrzyca: tym sposobem cały jego organizm stał się
jedną wielką hodowlą bakterii, odżywiających się glukozą, której nie dawało się usunąd. Jego brzuch i
kiszki zaczęły się rozkładad i procesu tego nie można było już zatrzymad, a dalsze operacje stały się
bezcelowe. O własnej swojej chorobie Kobzdej mówił, że ma w brzuchu dziurę, która mu się ciągle
zapełnia ropą. Pomyślałem sobie wtedy, że owa perła ze snu pośrodku ciemnej materii oznaczała
zatrucie pośrodku organizmu, a niemożnośd jej „przeskoczenia” zapowiadała przegraną.

Ale to nie wszystko. Ostatnia wystawa Kobzdeja w „Zachęcie”, na długo przed chorobą, kiedy,
dalibóg, wyglądał kwitnąco - jednak zaskoczyła jego gości. Nie było w tym zresztą nic niezwykłego,
ponieważ Kobzdej za każdym razem dawał próby nowe i był może najbardziej dynamicznym,
zmiennym, zaskakującym naszym malarzem abstrakcyjnym. Tym razem zobaczyliśmy cykl płócien
składających się z dwóch elementów: malowanego olejno oraz plastycznego, ze specjalnej masy
przymocowanej do blejtramu. Obrazy były podłużne, pionowe, pokryte pasami równoległymi ostro
zestawionych barw. Jednak pośrodku każdego z nich znajdowała się szeroko rozwarta szpara,
zrobiona w samym płótnie, przez którą wylewał się kłąb bezładnych, nieregularnych, chaotycznych i
gruzłowatych elementów o kolorach wręcz pawich, ukształtowanych przestrzennie, techniką bardziej
„rzeźbiarską” niż malarską, wykraczających poza granice obrazu, rozłażących się,
rozprzestrzeniających się poza jego ramy. Ów niezwykły eksperyment Kobzdeja przyjęty był przez
niektórych jego amatorów krytycznie, jako zbyt ryzykownie niepowściągliwy, napomykano o
bałaganie kompozycyjnym, wykluczających się elementach, szoku sprzecznych składników itp. Co do
mnie, patrzyłem zachwycony: była to dla mnie nowa eksplozja wyobraźni Kobzdeja, w której, jak
zwykle u niego, łączyły się nierozerwalnie energia, miłośd do koloru oraz kpiarska, żywotna kpina
wobec siebie samego. Dopiero po jego śmierci okazało się, że było tam coś jeszcze: zdumiewające
przeczucie, ostrzeżenie organizmu, które przedostało się do jego sztuki.
Porachunki religijne

Temat religii, podobnie jak inne w tym tomie, wziął się z osobistego impulsu, któremu nie mogłem się
oprzed; nikt tego nie zamawiał, nikt tego sobie nie życzył, nikt tych tekstów nie chciał. Pierwszy w tej
grupie, Sprowadzanie z drogi, został odrzucony przez „Politykę” i inne pisma; przyjął go dopiero red.
Klemens Krzyżagórski do „Kultury”, po upływie wielu miesięcy. W wypowiedzi tej polemizowałem z
katolickim „Tygodnikiem Powszechnym”. Dyskusje takie pozostają z reguły bez odpowiedzi, druga
strona nie odzywa się, tak jakby stanowiła świat odrębny, którego nie tyczą pretensje zgłaszane
skądinąd. Jest to taktyka jak najbardziej skuteczna, ponieważ milczenie jest silną pozycją.

Ale tym razem stało się inaczej, nie wiem dlaczego; odezwał się redaktor „Tygodnika” Jerzy Turowicz i
w dalszym ciągu zamieszczam polemikę z nim; żałuję, że nie mogę tu przytoczyd tekstu Turowicza, ale
jego tezy są powtórzone bądź streszczone w mojej odpowiedzi. Były też inne reakcje, o których
wspominam, ale urywkowe i sporadyczne, po czym wymiana zdao znowu ustała, i jeszcze raz, tak jak
to było na początku i zawsze, „reszta stała się milczeniem”.

Sprowadzanie z drogi

Biorę się do pisania tego tutaj tekstu z niechęcią i tylko dlatego, że nie mogę pozbyd się sprawy: nie
daje mi ona spokoju. Idzie o Kościół, czyli o temat, którego publicyści starają się unikad niby pyłu
atomowego, ponieważ ciągnie on za sobą tysiąc drażliwości. Najpoważniejszą z nich jest podejrzenie,
że występuje się z zamiarem agitacyjnym: jest ono prawie niemożliwe do odparcia, bo podobna
wypowiedź zawsze jakiejś tam stronie służy. Co do mnie, mogę tylko stwierdzid, że nikt mnie nie
nakłaniał i przystępuję do tego, co niżej, z własnej wewnętrznej potrzeby.

Mianowicie ogłoszono ostatnio parę deklaracji na temat prawa Kościoła do działalności politycznej.
Którą zresztą Kościół od dawna uprawia; może dlatego na wypowiedzi te nie zwrócono uwagi jako na
oczywiste. Jednak mają one nowe znaczenie: dotychczas można było uważad aktywnośd duchownych
za spontaniczną; obecnie prawo do niej jest sformułowane w postaci programu, który należy
traktowad jako ogólną dyrektywę.

Idzie tu o dwa dokumenty, komunikat z Konferencji Episkopatu 13 i 14 lutego 1985 z okazji procesu
zabójców Popiełuszki, gdzie czytamy: „Dzieje naszej Ojczyzny naznaczone były związkiem Kościoła z
Narodem. Był to zawsze i pozostał dotąd związek służby: Kościół w służbie Narodu. Podważanie więc
Kościoła godzi także w dobro Narodu” (cyt. za „Niedzielą”, nr 9-10), oraz o manifest Jerzego
Turowicza Kościół i polityka w numerze 12 „Tygodnika Powszechnego”, z okazji czterdziestolecia tego
pisma. Tekst istotny z tego także względu, że po jego ogłoszeniu ekipa „Tygodnika” została przyjęta
przez papieża i wystąpiła na konferencji prasowej w Rzymie.

Otóż czytamy tam: Kościół ma „prawo, a nieraz i obowiązek zabierania głosu w sprawach
politycznych”. „Orędzie ewangeliczne głoszone przez Kościół zawiera daleko idące konsekwencje
społeczne”, „Kościół nie może ograniczad się do głoszenia swej nauki i zapoznawania z nią wiernych.
Ma on także prawo i obowiązek reagowad na wydarzenia i sytuacje...” „Z tej funkcji krytycznej wobec
społeczności świeckiej Kościół nigdy nie zrezygnuje..., ma prawo i obowiązek wyrażad swój pogląd na
problemy życia politycznego..., a nawet potępiad czy oskarżad.” „Tego rodzaju działalności politycznej
Kościół ani Papież nikomu i nigdzie nie zakazuje, przeciwnie, jak najbardziej do niej zachęca”, bo ona
„stanowi integralny składnik misji Kościoła”.

I teraz wyłania się pytanie, czy program ten, po raz pierwszy od długiego czasu tak dobitnie
sformułowany, daje się jakoś zakwestionowad. Zastanawiam się i nie znajduję żadnej przeszkody,
rozpatrując z wszelkich możliwych punktów widzenia. Oczywiście, władze muszą byd z niego
niezadowolone, ponieważ nie zanosi się, żeby księża propagowali Rakowskiego i powoływali się w
kazaniach na Urbana: ów manifest oznacza akcję oporu wobec rządu, czyli „prawo do działalności
politycznej” będzie wykorzystane jednostronnie. Niemniej władze, co najwyżej, mogą się ograniczyd
do pilnowania, by Kościół nie przekraczał przepisów. Kościół jest legalny i wolno mu korzystad z
przywilejów dla podobnej organizacji: konstytucja daje prawo wypowiadania się; moralnośd
obywatelska też nie ma nic przeciwko. Spotkałem się nawet z opinią ze strony osób lojalnych wobec
władzy, że krytykanctwo Kościoła może byd pożyteczne, bo „szachuje” organy rządowe, co służy
demokratyzmówi, który u nas się tak opornie rozwija.

Właściwie nie sposób znaleźd żadnego uczciwego, rzeczowego, zasadniczego zastrzeżenia wobec
manifestu Episkopatu oraz Turowicza. Pozostaje tylko jedno jedyne jedyniutkie: jest on sprzeczny, i to
absolutnie, z Ewangelią. Poza tym wszystko w porząsiu.

Bowiem główną myślą Ewangelii, jedną z najważniejszych, przewijającą się w niej od początku do
kooca, jest, że człowiek nie ma prawa posługiwad się autorytetem Boga w żadnym wypadku, a już w
szczególności w załatwianiu interesów; tymczasem to o nie właśnie idzie w wypadku polityki.
Ewangelia wypowiada się tu z tak olśniewającą dobitnością, że nie może byd nawet ździebełka
wątpliwości. Otóż Turowicz znajduje tutaj wybieg wręcz niebywały. Mianowicie w olbrzymim
pięcioszpaltowym manifeście zatytułowanym Kościół i polityka stwierdza, że nie wiadomo, co to jest
polityka! Pisze dosłownie: „Problem rozgraniczenia tego, co boskie, a co cesarskie, przy praktycznej
niemożności określenia, co jest polityką, a co nie jest, jest stary jak świat”!!!

Ciekawe, że Jezus potrafi rozgraniczyd i także określid jak najbardziej precyzyjnie, zaś Turowicz nie
umie. Zapewne Jezus wiedział więcej od Turowicza, ale w tym wypadku zakomunikował swój pogląd
w sposób najdokładniej jasny, tylko Turowicz udaje, że nie usłyszał. Nie może byd nic bardziej
oczywistego niż „oddajcie, co jest cesarskie, cesarzowi”, ponieważ chodzi o monetę, czyli o pieniądz,
czyli o zysk materialny, zaś polityka zawsze ma na celu jego zdobycie, jego obronę, jego
zabezpieczenie. Nawet wtedy, gdy polityka się sublimuje, wspina moralnie, uwzniośla, staje się
„patriotyzmem” itp., wciąż jednak załatwia jakiś interes, grupowy, klasowy, krajowy, i również
wówczas, gdy ma się do czynienia z krzywdą, jak jest z narodami w niewoli, także i w tym kraocowym
wypadku idzie w polityce o odzyskanie, co się utraciło, czyli wreszcie o dobra.

W tym względzie Ewangelia jest samą oczywistością, i to nie tylko w oświadczeniu: „oddajcie, co
cesarskiego, cesarzowi”, ale wszędzie. Całe dzieje Jezusa zawierają się w tym, że są przeciwstawione
judejskiemu obrazowi Mesjasza, który miał byd zwycięskim przywódcą politycznym. Jezus zachowuje
się wręcz prowokacyjnie, zadaje się z celnikami powszechnie wzgardzonymi, ponieważ kolaborują z
okupantem; największe zrozumienie okazuje mu setnik, któremu Jezus wyleczył sługę - a jest to
przecież oficer armii okupacyjnej! Za przykład stawia się Samarytanina, czyli pogardzanego
przeciwnika politycznego itd., kooca tego nie widad! Gdy Jezus idzie na katorgę, ubiera go się
szyderczo w purpurę oraz w koronę cierniową, jako „króla”, właśnie dlatego, że z „królem”, czyli
politykiem, nie ma nic wspólnego; jego wrogowie mordują go za to, czym nie jest. Komentatorzy
zastanawiali się, dlaczego otoczenie Jezusa zachowało się oportunistycznie, mimo że chrześcijanie
potem wykazali tyle bohaterstwa: a to właśnie dlatego, że Jezus nie życzył sobie, by go broniono, i nie
pozwala Piotrowi, by posłużył się mieczem: jest to prorok, który nie posiada żadnej armii, nawet
gwardii przybocznej, bo nie ma nic wspólnego z polityką.

Ale przecież są to tylko szczegóły: o wiele ważniejszy jest duch całej Ewangelii! Jej treśd wręcz
zasadnicza to konflikt Jezusa z faryzeuszami, którzy są przecież nikim innym jak kapłanami
uprawiającymi politykę z powołaniem się na Boga. Jezus, który jest najwyrozumialszy na kuli
ziemskiej, który przebacza ladacznicy, złoczyocy, zaprzaocowi, jest nieustępliwy tylko wobec
faryzeuszy, i to do samego kooca. Dlaczego? Ponieważ popełniają grzech najcięższy ze wszystkich
możliwych. Jaki to grzech? Jezus objaśnia go parokrotnie, na pytanie, jakie przekroczenie jest
najgorsze: „przeciwko Duchowi Świętemu”. „Wszystkie grzechy będą odpuszczone, i nawet jeśli ktoś
przemawia przeciwko Synowi Człowieczemu *czyli samemu Jezusowi!+, będzie mu odpuszczone, ale
temu, kto mówi wbrew Duchowi Świętemu, temu nie będzie odpuszczone, ani na tym świecie, ani na
tym, który nadejdzie” (Mat., 12, 32). Na czym zaś ten grzech polega? Jest to po prostu posługiwanie
się Bogiem na określony użytek i przedstawianie - wobec innych bliźnich - własnego programu jako
popieranego przez Boga, czyli uprawianie polityki na ołtarzu. Na przestrzeni całej Ewangelii Jezus
tylko jeden jedyny raz używa przemocy fizycznej w gniewie: gdy wypędza kupców ze świątyni i
przewraca ich stoły i stragany, zaś ci handlarze to są przecież symboliczni politycy w Kościele. Po
opisaniu owej niezwykłej sceny, w której Syn Boży własnoręcznie bije po łbach, ze słowami: „Robicie z
domu modlitwy jaskinię zbójców”, święty Marek dodaje: „I wtedy wielcy kapłani i uczeni w piśmie
postanowili go zgładzid.” Jezus ginie nie jako polityk, lecz jako heretyk, który sprzeciwia się religii,
używającej Boga do załatwiania biznesu.

Program ekonomiczny Pana Boga

Ilekrod czytam Ewangelię i potem biorę do ręki jakieś oświadczenie kościelne, doznaję wręcz,
dosłownie, wrażenia szoku i nawiedza mnie przypuszczenie, że Kościół popadł w bluźnierstwo.
Ciekawe, że podobną reakcję - przepraszam za to bezczelne porównanie! - znajduję u Marcina Lutra,
który uważa, że Kościół katolicki, ogarnięty ambicją polityczną, znalazł się w sytuacji opisywanej
ostrzegawczo przez Jezusa: „Uważajcie, bo będą się powoływad na mnie, będą występowad w moim
imieniu i sprowadzą z drogi bardzo wielu.” A przecież takim sprowadzaniem jest każde połączenie
Boga z jakąkolwiek ludzką akcją o charakterze politycznym. Uderzające pod tym względem są zwroty
w komunikacie Episkopatu z 14 lutego: Kościół w służbie Narodu. Jest to typowy język polityczny,
wręcz sztampowy, używany na całej kuli ziemskiej w każdym kraju przez każde stronnictwo, które
zapewnia, że jest w służbie narodu, i dosłownie taki właśnie zwrot usłyszałem w dniu, kiedy piszę te
słowa, w „Radiu Kolonia”, z okazji zjazdu miejscowej partii socjaldemokratycznej. Wyłania się teraz
pytanie, czy Kościół jest w służbie tylko narodu polskiego? Byd może tamtejszy Kościół oświadczy
również, że jest w służbie narodu, ale niemieckiego; podobnie może postąpid Kościół w Albanii, w
Portugalii, w Portoryko... Po czym powtórzą się sceny, jakie znamy z historii: naprzeciwko siebie stoją
dwie armie i w obozie każdej z nich odbywa się msza odprawiana przez Kościół w służbie tamtejszego
narodu, następnie mamy bitwę i księża kapelani krążą po obydwu liniach okopów, udzielając
Ostatniego Namaszczenia „w służbie każdego ze swoich narodów”.

Niestety, z Ewangelii wynika niezbicie, że Kościół ma służyd nie jakiemukolwiek narodowi, lecz Bogu.
Ale następne zdanie w komunikacie Episkopatu jest nawet jeszcze bardziej zdumiewające:
„Podważanie Kościoła godzi także w dobro Narodu.” Czyli Kościół ma sytuację wyjątkową i żąda
specjalnej ochrony, znacznie większej niż jakaś partia: ponieważ każdą partię można podważad i robi
się to bezustannie, ale Kościół jest to instytucja Boga, więc nawet jeżeli będzie wykonywał robotę
partii, to jednak nie wolno go traktowad jak partii!

Jest to po prostu wykorzystanie autorytetu Boga do uzasadnienia aktywności politycznej, i to z


odmową kontroli (bo Bóg!), Ostatnio zaroiło się od tego: oto parę przykładów bieżących, na które
trafiłem. Z okazji imienin Popiełuszki w asyście czterystu księży i dziesięciu tysięcy wiernych biskup
Miziołek mówi: „Poprzez kapłana zamordowanego Duch Święty oddziałuje, popierając walkę o
wolnośd” (cytuję za sprawozdaniem w radio WE, które słyszałem 25 kwietnia). Nadesłano mi też
anonimowy „Biuletyn Dolnośląski” wydawany przez „Ag. Inf. Solidarności Walczącej” (tak podpisany)
w nakładzie „8000 egz.”, w którym znajduje się kazanie ks. M. Drzewieckiego z listopada 1984 w
katedrze wrocławskiej podczas mszy za Popiełuszkę: „Sam Bóg posłał Go *Popiełuszkę+ jako swego
proroka dla naszych czasów”; „Podniesiono morderczą dłoo na katolickiego Chrystusowego kapłana”,
ale „Wszechmocny Bóg da sobie radę z każdym złem” i posłuży się śmiercią Popiełuszki, jest ona
„kulminacją bezkarności i bezczelności, owego nurtu w życiu narodowym, który płynie od lat, a
którego objawieniem się był czyn z 13 grudnia 1981”; Bóg rzuci wraz z nami wszystkimi bezwzględne
„nie” „systemowi myślenia i działania, z którego lęgnie się grzech zbrodni, z którego wypływa czarną
mazią nienawiśd oraz obelga Bogu i człowiekowi”. Natomiast „tak” w imieniu Boga i naszym powiemy
systemowi, który zapewni „prawo do korzystania z wartości moralnych... do swobody w dziedzinie
gospodarczej oraz do własności w potrzebnym wymiarze”.

Na koocu więc Pan Bóg posunął się tak daleko, że zaproponował konkretne posunięcia ekonomiczne.
Ale przede wszystkim teksty te zawierają skaczące do oczu, zaiste faryzejskie fałszerstwo: że
Popiełuszko został zamordowany jako kapłan, przez którego „Duch Święty oddziałuje”; „sam Bóg go
posłał”; podniesiono rękę „na kapłana Chrystusowego” itd. Tymczasem jest oczywiste, że Popiełuszko
padł ofiarą zbrodni nie jako duchowny, lecz jako agitator. Bowiem są liczni księża, których nikt nie
zabija za wykonywanie służby Bożej, i już dawno nie słyszało się, żeby na kogoś czyhano tylko dlatego,
że odprawiał mszę; natomiast działacze owszem, bywają narażeni, zbrodnia polityczna jest tak stara
jak ludzkośd i już gdy zabijano Juliusza Cezara, nie była to nowośd. Jeżeli Popiełuszko - jak wierzą
chrześcijanie - znajduje się z Tamtej Strony, to wątpię, czy rekomendacje, jakie słychad nad jego
trumną, przydadzą mu się, gdy padnie tam pytanie, kto go upoważnił do jego działalności.

Szalenie zasadnicze pytanie. Bowiem istnieje jeszcze jedna możliwośd wytłumaczenia akcji politycznej
Kościoła: że Bóg sobie jej życzy; właśnie na tę Jego autoryzację powołują się ostatnio występujący.
Kościół zna wolę Boga; podobnie rozumują, mniej lub więcej, owi niezliczeni, którzy ufnie uważają się
za katolików. Sądzą oni, że ksiądz reprezentuje Kościół, Kościół to religia, a religia to Bóg; tak więc gdy
ksiądz, rozdzieliwszy Komunię świętą, czyli według dogmatu autentyczne ciało Jezusa, mówi
następnie: „diabelskie zło komunizmu dusi nas za gardło” - jest to opinia Boga.

Wypadnie więc zapytad, czy rzeczywiście taka jest opinia Boga, i następnie, w jaki sposób Kościół ją
poznał. I tutaj jeszcze raz, ciągle, bez przerwy Ewangelia udziela wskazówki akurat przeciwnej: Bóg
żąda bezstronności i przestrzega przed pochopnym opiniowaniem („Nie sądźcie...”). Jezus wzywa, by
byd jak Pan, który zsyła jednakowo słooce i deszcz na złego i dobrego, na błądzącego i na
sprawiedliwego. Jednak pomimo tej równej szansy decyzja Boga działa i chrześcijanie modlą się:
„Bądź wola Twoja”. Jaka ona jednak jest? Odpowiedź brzmi: nie znana. Do tego stopnia, że sam Jezus
stwierdza, i to trzykrotnie, w Ewangelii świętego Mateusza, że on sam nie zna ostatecznych
postanowieo Boga (na przykład kiedy nastąpi nadejście Królestwa), co jest rysem genialnym w
Ewangelii: Jezus, narodzony jako człowiek, ma też cechy ludzkie, między innymi niewiedzę. Myśliciele
chrześcijaoscy, jak święty Jan od Krzyża, sądzili, że wolę Boga można poznad po tym, co się dzieje.
Bowiem człowiek ma wolnośd postępowania, ale definitywny bieg rzeczy zależy od Boga. Czyli Hitler
miał swobodę decyzji, by podbid Europę, lecz Bóg podjął odmienną. Jeżeli pójdziemy tym tropem,
dojdziemy do wniosku, że Bóg niekoniecznie popiera imprezy odbywające się w Jego imieniu, na
przykład nie udzielił pomocy wyprawom krzyżowym, które były istną klęską moralną Europy. Nie za
bardzo podtrzymuje Kościół katolicki, od którego odeszła znacznie więcej niż połowa wszystkich
chrześcijan do zrzeszeo protestanckich, anglikanizmu, prawosławia. Natomiast wydaje się, że Bóg
popiera komunistów, skoro według statystyki za rok ostatni 42 procent ludności świata znajdowało
się pod ich hegemonią. Sartre, który był ateuszem, przypuszczał, że jeżeli Bóg jednak istnieje, to
wygląda na to, że jest „lewicowym intelektualistą”.

Skoro już mowa o ateuszach, to z kolei ciekawa jest wyrozumiałośd Boga dla nich: jest ich ciągle pełno
we świecie i dochodzą do wybitnych rezultatów, na przykład w nauce. Byd może tę opiekę Boga
tłumaczy paradoks, o którym pisze Simone Weil: że ateusz jest bliżej Boga niż podający się za
wierzącego. Ten drugi bowiem tworzy sobie mechanicznie obraz Boga na swój użytek, który oddala
go od Boga prawdziwego, ponieważ w gruncie rzeczy jest idolem, projekcją, bożkiem. Tak jest z
graczem, który modli się do krucyfiksu, by wygrad, a później wyrzuca go przez okno, gdy przegrał: jest
to „Bóg grającego”. Podobnie jest z Polakiem, który uważa, że Bóg to jest ten, „co Polskę przez tak
liczne wieki...” itd.: Bóg nacjonalistyczny. Zapewne taka makieta Boga zasłania dojście do owego z
autentycznej Ewangelii i wreszcie uniemożliwia poznanie go. Ateusz nie ma tej przeszkody; zazwyczaj
jest to ktoś uczciwy intelektualnie, kto nie chce przyjąd do wiadomości tego, co go nie przekonuje, i
stara się uzyskad wiedzę możliwie pewną. „Jest on na najlepszej drodze do Boga - pisze Weil -
ponieważ szuka prawdy; otóż musi on, prędzej czy później, trafid na Jezusa, ponieważ ten jest
Prawdą.”

Moja spowiedź

Przepraszam, że w tym miejscu przerwę, żeby się zająd czymś ubocznym, mianowicie moim
stosunkiem do sprawy. Wyłania się bowiem pytanie, z jakiej racji wziąłem się do tego tematu, który
również tyczy osobistego sumienia; proszę więc ścierpied, że napiszę o sobie, i może to się połączy z
całością.

Zawsze pragnąłem zostad chrześcijaninem; co prawda uważam wszystkie wielkie religie za „słuszne”,
ponieważ gdy się w nie wgłębid, a starałem się trochę o to, okazuje się, że mają one tę samą wizję
„Boga” i byd może dlatego On je wszystkie toleruje. Jednak chrześcijaostwo wydawało mi się
najbliższe. Ale zostad chrześcijaninem jest szalenie trudno; niektórzy myśliciele, jak Kierkegaard,
sądzili, że jest to w ogóle niemożliwe, mimo że należy się starad.
W każdym razie ilekrod czytam Ewangelię, czuję się porwany i pragnę z całego serca, by to była moja
religia. Gdy jednak słucham kazania, czytam red. Turowicza bądź jego „Tygodnik Powszechny”, albo
też jakiś inny „Przegląd Katolicki”, bądź też publikacje Episkopatu, natychmiast odrzuca mnie na
przeciwległą ścianę i raczej już wolałbym się obrzezad i zostad najfanatyczniejszym muzułmaninem niż
mied coś wspólnego z ową religią.

Jest to stan, który u mnie chronicznie trwa lata i zaczął się, gdy byłem w szkole. Kościół był wtedy
rozpanoszony, nauka religii była przymusowa, a jeśli nie poszło się do spowiedzi, groziło zmniejszenie
stopnia; zaś ówczesna Polska oficjalna była nadęta, mocarstwowa, arogancka w sposób, o jakim
dzisiaj nie ma się pojęcia. Na ogół uważało się, że Polacy są w stanie pokonad Niemców, naprawdę
tak było, słyszałem na ten temat dziesiątki szczerych wypowiedzi! Otóż w związku z tym nastrojem
zapytałem naszego katechetę, czy żołnierz na wojnie - a miałem nim byd - jest w porządku jako
chrześcijanin, skoro musi zabijad. „Oczywiście - odpowiedział ksiądz Czesław - ponieważ broni
ojczyzny.”

Wyjaśnienie to nie bardzo mnie zadowoliło, bo w Ewangelii nie znajdowałem, żeby Jezus powiedział:
„Nie zabijaj - chyba że bronisz ojczyzny.” Wtrąciło mnie to w rozterkę, która trwała długo, również
wtedy, gdy wojna się zaczęła: obawiałem się, że chrześcijanin nie ma prawa w niej uczestniczyd. A
jednak miałem zgodę Kościoła, w postaci wskazówki mojego katechety. Dopiero za jakiś czas
zrozumiałem, że to ona właśnie wtrąciła mnie w sprzecznośd, ponieważ była fałszywa, pochodziła z
teorii politycznej, o której była mowa wyżej, że „Kościół służy Narodowi”. Trzeba trafu, że w jednym z
ostatnich numerów tygodnika „Niedziela” znajduję ten sam temat, i to podjęty dokładnie w taki
sposób, jak to robił mój ksiądz Czesław. Jakaś „Gorliwa katoliczka” z Sosnowca (anonimowa) zapytuje,
czy słusznie papież beatyfikował ostatnio Rafała Kalinowskiego i Adama Chmielowskiego,
powstaoców z 1963 roku, którzy przecież musieli przekroczyd przykazanie „Nie zabijaj”. Na to ojciec
Dominik odpowiada rozwlekle, kręto i niejasno, z czego wyławiam parę zdao jako tako wyraźnych:
„Walka zbrojna jest złem nieuniknionym” oraz „Historia każe rozumied wydarzenia w duchu
ówczesnym, nie zaś mierzyd miarami naszej epoki.” Z czego wynika, że w niektórych sytuacjach
prawo boskie jest zawieszone i można zabijad. W jakich to i kto ma o tym moratorium decydowad,
ojciec Dominik nie wyjaśnia. Uprawia on bowiem ciągle tę samą służbę polityce, określoną godną
nazwą „narodowej”, za cenę monstrualnego fałszowania chrześcijaostwa. Zapewne można popierad
walkę Kalinowskiego i Chmielowskiego, ale jest dyskusyjne, czy należało ich beatyfikowad, czyli
przyznawad im oficjalną aprobatę Boga. Ale przecież nie szło o religię, lecz właśnie o demonstrację
polityczną: antyradziecką. Czy jednak chrześcijanin może sobie uzasadnid w sposób uczciwy udział w
wojnie? Co do mnie, wkrótce w Generalnej Guberni stałem się świadkiem eksterminacji, która
przerastała wszelakie przykłady zbrodni historycznych. Nie można było uważad się za chrześcijanina i
nie sprzeciwid się, ale uzasadnienie było zgoła inne, niż podawał ksiądz Czesław i ojciec Dominik: było
nim współczucie. Jest to prawdopodobnie jedyna zasada, na jakiej może oprzed się chrześcijanin,
wspomagając akcję zbrojną, co zresztą stale powinien brad tylko na swoje własne sumienie, i w ogóle
jedyny powód, który może zezwolid Kościołowi na wystąpienie w roli społecznej, ponieważ jest to
owa szczególna sytuacja, gdy działa główna idea chrześcijaoska: Caritas.

Datek na obrońców Alkazaru


Ciekawe, że właśnie wtedy Kościół nie wystąpił. Popierał on, i to bezwzględnie, bez zastrzeżeo, w
ciągu całego dwudziestolecia, trzech dyktatorów, Mussoliniego, Franco i Hitlera. Gdy przyszedłem do
spowiedzi (obowiązkowej), zażądano ode mnie w kościele datku do puszki na „obrooców Alkazaru”,
którzy w trakcie wojny domowej w Hiszpanii opierali się republikanom. Msze za powodzenie Franco
odbywały się raz po raz. Główną moją lekturą prasową był wtedy „Wieczór” warszawski i „Mały
Dziennik”, nie z powodu poglądów, lecz że były najłatwiej dostępne. „Mały Dziennik” kosztował
zaledwie 5 groszy (prenumerata miesięczna: 1 złoty), co było nieprawdopodobną taniochą (ciastko:
20 groszy) i miał olbrzymi nakład.

Wydawał go ojciec Maksymilian Kolbe i było to przedsięwzięcie na owe czasy wyjątkowe. Skąd
pochodziły fundusze, pozostało do tej pory nie wyjaśnione. Mam kilku numerów „Dziennika” z lat
1936 i 1937, przypadkowo ocalałych przez te wszystkie lata, i służę krótkim przeglądem cytatów.
Reportaż z Niemiec: „Kult fizycznej sprawności przenika wychowanie młodzieży!” „Ileż humoru,
szczerości, ogólnej radości, swobody nie zmąconej piętnem erotyzmu.” „Hitlerjugend jest
najliczniejszą organizacją w świecie, wyrabiającą poczucie wspólnoty narodowej.” „Paostwo i partia
stanowi jedno. Dyscyplina jest najwyższą cnotą.” „Dopiero partia narodowosocjalistyczna stworzyła
zdrowy dzieo nowego życia.” Wojna domowa w Hiszpanii: Rozstrzelanie komunistki. „Aresztowano
przywódczynię komunistycznej milicji kobiecej, zwaną Esperanza la Cigarrera. Była słynna z
okrucieostwa” (18 września 1937). „Biskupi polscy posyłają generałowi Franco kopię obrazu M. B.
Częstochowskiej.” ZSRR: „Władze sowieckie każą strzelad z karabinów do dzieci bezprizornych, nie
tylko pozbawionych szkoły, ale i dachu nad głową.” Żydzi: „Dla Żydów wszystko, co polskie - prócz
pieniądza - jest obce.” „Dzięki wrodzonej umiejętności obchodzenia prawa Żydzi opanowali placówki
handlu komisowego.” „Właścicielami oszukaoczej firmy «Kosmolux» byli naturalnie Żydzi.” „Wszyscy
Polacy solidarnie opowiadają się za zasadą osobnego zgrupowania na salach akademików chrześcijan
i Żydów” (15 stycznia 1937). „Dopóki nie nastąpi odrzucenie przez Polaków rozkładowej
wolnomyślnej literatury, tak długo Żyd będzie górą” (1 marca 1937), „Żydzi *...+ są klęską narodową.
Przez cały okres naszej historii Żydzi byli zawsze żywiołem niepewnym, są pozbawieni ideałów
obywatelskich i są gruntem dla agitacji wywrotowej.” „Dopóki Żydzi będą uważani za pełnoprawnych
obywateli polskich, żadne plany rozwiązania kwestii żydowskiej nie będą realne.” „Żyd - to wróg
śmiertelny Kościoła i Polski!” „Kto walczy z Żydami, ten jest prawdziwym Polakiem.” „Poprzez
odżydzenie dążymy do Odrodzenia Polski.” „Chrystus Książę Pokoju!” „Bóg tak chce!” (18
października 1936).

Gdy dziś wertuję te stare gazety, ówczesną moją stałą lekturę, myślę z cichą dumą, że jednak jestem
odporny. Co do redaktora ojca Kolbe, to zdaje się, że Hitler nie okazał mu wdzięczności, zresztą nie
jemu jednemu. Wydawało się wtedy, że napaśd na Polskę i dalszy bieg wypadków powinien
spowodowad w Kościele kryzys moralny i rewizję poglądów. Oczekiwało się na jakąś reakcję, ale
zapanowało przewlekłe milczenie, gdy zaś wreszcie padło oświadczenie z Watykanu, papieża Piusa
XII, z okazji wojny hitlerowskiej przeciwko bolszewizmowi, brzmiało, jak następuje: „wzniosły heroizm
w obronie zasad kultury chrześcijaoskiej” oraz „wyprawa krzyżowa, która pozwoli Europie swobodnie
oddychad i obiecuje narodom nową przyszłośd”. Pamiętam zdumienie, jakie wywołała wśród nas ta
deklaracja, roztrąbiona przez propagandę hitlerowską. Uważaliśmy, że jest sfałszowana. Jednak nie
była; ale ciekawe, że ostatnio przemilcza się ją uporczywie, i nie spotkałem jej przypomnienia już
dawno, przynajmniej u nas. A poparcie Watykanu dla faszyzmu jest dziś całkowicie ustalone
historycznie, wraz z takimi faktami, jak pomoc w przemyceniu do Ameryki Południowej dwudziestu
dwóch dygnitarzy hitlerowskich, z których prawdopodobnie jeden był przestępcą wojennym.
Pierwsze oświadczenie krytyczne Stolicy Apostolskiej wobec hitleryzmu pochodzi z... czerwca 1945.

Ale oczywiście, trudno mied pretensję, skoro red. Turowicz powiada, że „Kościół ma prawo oraz
obowiązek zabierania głosu w sprawach politycznych”. Zresztą sformułowanie tego dezyderatu jest
ze strony Turowicza eufemizmem. Wywołuje bowiem wrażenie, że Kościół zamierza robid różne
polityki: taką, owaką albo jeszcze trzecią i czwartą. Tymczasem w istocie Kościół prowadzi z zaciekłym
uporem jedną jedyną: antykomunistyczną. Dezyderat Turowicza więc, gdyby był dokładny, powinien
brzmied: „Kościół ma prawo do politycznej wsteczności.” Czy jednak idzie o to, by Kościół mógł
prowadzid różne zmienne polityki? Raczej byłoby istotne, by nie uprawiał żadnej, również
ewentualnie prorządowej (przypuszczenie fantastyczne). Co prawda w innych paostwach Kościół
dostosowuje się do ich systemu. Zdarzyło mi się, że byłem świadkiem kazania w cerkwi prawosławnej
w Moskwie w roku ubiegłym, a wkrótce potem w kościele anglikaoskim St. Martin in the Fields w
Londynie; obydwie te wypowiedzi można by zamieścid, nie zmieniając słowa, w oficjalnej prasie ich
krajów. Sytuacja taka jak w Polsce, Kościoła przeciwstawiającego się rządowi, jest obecnie jedyna.

Ale, dalibóg, nie o to chodzi. Byłbym zrozpaczony, gdyby to, co tu w rozterce wylewam z trzustki na
papier, było potraktowane jako intencja, by Kościół popierał rząd czy przynajmniej zamilkł. Jest
zresztą wielu, jak już zaznaczyłem, którzy uważają, że opór Kościoła się przydaje, bo utrudnia władzy,
by się zanadto nie rozbestwiła. Jeśli nawet to prawda, to jednak są to korzyści znikome wobec innej,
wręcz potwornej straty. A mianowicie przyzwyczajenie, że ksiądz załatwia porachunki
nacjonalistyczne, doprowadziło Kościół polski do degeneracji, a Polacy stali się narodem najbardziej
bezbożnym w Europie. Uderzyło mnie to podczas ostatniej wizyty papieża, gdy zebrał się ów tłum na
stadionie i ja również poszedłem. Było tam wszystko: spektakl, rytuał i seans ekstazy zbiorowej;
wszelakie migotliwe emocje krzyżowały się w powietrzu: manifestacja, wyzwanie, demonstracja
różnych nadziei itd. - wszystkie możliwe nastroje, prócz jednego: religijnego. Byli też wszyscy, kto
tylko jest: najwyższe duchowieostwo, pełny skład społeczny, od artystów do proletariuszy, i nawet,
gdzie popatrzyłem, zauważyłem komunistów; brakowało tylko jednej osoby: Jezusa, mimo że, zdaje
się, był najbardziej potrzebny. Moim zdaniem, obecne zachowanie się Kościoła polskiego nie jest, na
dłuższy dystans, groźne dla nikogo, prócz jednej tylko instytucji: jego samego, ponieważ przyczynia
się do jego rosnącego zwyrodnienia.

Oraz dla osób formułujących programy, o jakich tu mowa. Dalibóg, zastanawiam się, jak wypada
skooczyd tę moją wypowiedź, bardziej bezczelnie osobistą, niż na to wygląda. Posunąłem się tak
daleko, że, myślę sobie, wezmę i pójdę w arogancji do samego kooca. Wystąpię wobec moich
konwersantów jako chrześcijanin, a mam prawo, ponieważ nie zostałem jak dotychczas
ekskomunikowany, mimo że biskup Jeż z Koszalina już mi groził w liście pasterskim wykluczeniem z
Kościoła (autentyczne). A więc, według starej tradycji zakonnej, która obowiązuje, by zwrócid uwagę
drugiemu, gdy widzi go się w błędzie, i należy wtedy przytoczyd odpowiedni fragment Pisma -
ośmielam się przypomnied, że pewnego dnia trzeba będzie opowiedzied się ze swojej działalności, i tu
następuje Mat., 7, 23: „Wielu mi wtedy powie: Panie, przecież to w Twoim imieniu przemawialiśmy!
Wtedy im oświadczę: Nie znałem was nigdy, odejdźcie, wy, którzy naruszyliście prawo.”

Bóg Turowicza
Ten wasz Jezus to jakiś oprych i morderca.
(Sułtan Saladyn do legata papieskiego po trzeciej wyprawie krzyżowej na Ikonium)

W „Tygodniku Powszechnym” (1985, nr 30) Jerzy Turowicz reaguje na mój artykuł Sprowadzanie z
drogi w numerze 6 „Kultury”. Turowicz zaczyna od mojej charakterystyki, która składa się z punktów
następujących: 1) arogancja, 2) tupet, 3) obydwie te właściwości uprawiane są przeze mnie stale, do
czego „przyzwyczaiłem moich czytelników”, 4) ignorancja, 5) niemożnośd zrozumienia, 6) „umysł
najzupełniej nie zamącony znajomością rzeczy”, 7) osobnik, któremu „nic nie wiadomo”, 8)
„absurdalne twierdzenia”, 9) „rejester ignorancji”. Tytuł całości jest: Kałużyoski teolog, z intencją
ubliżającą. Mam wrażenie, że usiłując mnie poniżyd, Turowicz już znalazł się cokolwiek w niezgodzie z
Ewangelią.

W dalszym ciągu Turowicz stwierdza, że dyskutowad ze mną nie warto: „Polemika z tezami
Kałużyoskiego nie jest ani potrzebna, ani też możliwa.” Co prawda Jezus odpowiadał każdemu, kto
pytał, zadawał się z hołotą podobną do mnie i jeszcze na krzyżu rozmawiał z oprychami, ale
oczywiście Turowicz to nie Jezus. Jednak mimo tych zastrzeżeo Turowicz decyduje się podjąd parę
tematów. I tu wpadamy w osłupienie, którego kooca nie widad. Mianowicie wszystkie argumenty są,
dosłownie, sfałszowane. Tak jest. A oto dowody.

Fałszerstwo Ewangelii. Turowicz w swoim artykule, od którego się zaczęło, stwierdził, że Kościół ma
obowiązek uprawiad politykę. Zasada ta jednak jest sprzeczna z Ewangelią, której ideą jest, że
człowiek nie ma prawa posługiwad się autorytetem Boga, w szczególności w rozgrywkach. Więcej niż
połowa tekstów Ewangelii traktuje o tym zakazie. Teolog protestancki Karl Barth nazywa tę myśl
„główną obsesją Jezusa”. I nic dziwnego. Celem Jezusa jest przybliżyd człowieka do Boga
autentycznego: otóż używanie Boga do załatwiania spraw zamienia go w bożka, w bałwana (Mat., 5),
w transparent w walce o interesy. Zakaz ten jest w Ewangelii wyjątkowo ważny, skoro Jezus
podkreślił go własną śmiercią, jako że został zamordowany właśnie przez polityków powołujących się
na Boga. Dlatego Jezus, mimo że nieskooczenie wyrozumiały, wybaczający ladacznicy, przestępcy,
zbrodniarzowi, jest jednak nieustępliwy wobec faryzeuszy, którzy uprawiają politykę zasłaniając się
religią, „którzy nie Bogu służą, lecz Bóg im służy”. Zapytany, jaki jest najcięższy grzech, Jezus
odpowiada: „przeciwko Duchowi Świętemu”; to właśnie jest ten.

I oto co teraz powiada Turowicz: szydzi, że jakoby uprawiam „theology-fiction”, ponieważ „grzechem
przeciwko Duchowi Świętemu jest rozpacz człowieka, który nie wierzy... lub też lekkomyślnośd
grzesznika, który nie przestaje grzeszyd”. Czyli są tu aż dwa grzechy, mimo że Jezus mówi o jednym; w
dodatku wykluczające się wzajemnie, ponieważ pierwszy polega na desperacji, drugi zaś na
nonszalancji: jak to pogodzid i skąd się to wzięło, i co ma z tym wspólnego Duch Święty, skoro są to
grzechy zdecydowanie przeciwko Bogu bezpośrednio?

Zobaczymy więc, jak tekst wygląda. Oto on według świętego Łukasza: rozdział 11 traktuje właśnie o
faryzeuszach używających Boga w swojej polityce: to tutaj powtarza Jezus sześciokrotnie: „Biada
wam, znawcy zakonu i uczeni w piśmie”, po czym następuje: „Wszystkie grzechy będą odpuszczone, i
nawet jeśli kto przemawia przeciwko Synowi Człowieczemu *czyli samemu Jezusowi!+, będzie mu
odpuszczone, ale temu, kto mówi przeciwko Duchowi Świętemu, nie będzie odpuszczone, ani na tym
świecie, ani na tym, który nadejdzie” (Jan, 14, 17; Mat., 12, 32).
Słowa „mówi”, „przemawia” w sposób wręcz jaskrawy wskazują, że idzie o agitację - kłamliwą, o
kaznodziejstwo - fałszywe, o propagandę, która sprzedaje Boga. Jakim sposobem może to byd
Turowiczowa „rozpacz człowieka niewierzącego”, która jest przecież milcząca, bądź też
„lekkomyślnośd grzesznika”, która też bywa niegadatliwa? Jak to się dzieje, że Turowicz, uważający
się za chrześcijanina, może w sposób tak ostentacyjny fałszowad Ewangelię?

Przepraszam, że zachowam się teraz komicznie pedantycznie, ale pozwolę sobie tu przytoczyd
dostępną mi literaturę, gdzie temat grzechu przeciwko Duchowi Świętemu potraktowany jest
podobnie: E. Osty, J. Trinąuet, Le Noveau Testamenty s. 71 i 182; La Bible de Jerusalem, wyd. Desclée
de Brouwer, s. 1951; Le Protestantisme, wyd. Larousse, komentarz K. Bartha.

Fałszerstwo encykliki. Z chwilą gdy przyjęło się założenie, że Kościół ma obowiązek uprawiad politykę,
wyłania się pytanie następne: która polityka jest popierana przez Boga i w jaki sposób Kościół
otrzymuje informacje na ten temat? Przecież intencje Boga nie są wiadome i możemy je poznad tylko
na podstawie tego, co się już stało. Z tego z kolei wynika, że Bóg niekoniecznie jest zwolennikiem
imprez poczętych w jego imieniu: na przykład nie udzielił wsparcia Świętej Inkwizycji czy krucjatom,
natomiast, jak się zdaje, popiera komunistów. Kościół jednak wolał faszyzm. W moim artykule
przytaczałem głośną (ale nie u nas) deklarację Piusa XII z okazji ataku Hitlera na ZSRR („wzniosły
heroizm w obronie kultury chrześcijaoskiej..., wyprawa krzyżowa, która pozwoli Europie swobodnie
oddychad i obiecuje narodom nową przyszłośd” itd.), ale po co to mówię, istnieje na ten temat cała
biblioteka ustaleo niezbitych i nawet dzieła literackie, jak Namiestnik Hochhutha.

U Turowicza o tych wypadkach cichutko. Ani słóweczka. Bezdenne milczenie. Natomiast co oto
czytamy: „Można przytoczyd dziesiątki przykładów oporu Kościoła przeciwko faszyzmowi.” Prosimy!
Słuchamy! Niestety, występuje tylko jeden: „Encyklika Piusa XI przeciwko hitleryzmowi, Mit
brennender Sorge (encyklika - co jest absolutnym wyjątkiem - ogłoszona w języku niemieckim, by
łatwiej dotarła do adresatów), ogłoszona już w roku 1937”!

Rzucamy się więc czytad ową encyklikę „przeciw hitleryzmowi” i przekonujemy się, że nie ma w niej
ani jednego zdania, ani jednego słowa, ani jednej litery przeciw hitleryzmowi; ideologia hitlerowska w
ogóle nie jest wzmiankowana. Jest to po prostu interwencyjny dokument dyplomatyczny, wyrażający
zaniepokojenie posunięciami administracyjnymi w Niemczech, mówi się tam o zagrażającym
uchyleniu się (Vermeidung) od ustaleo konkordatu z roku 1933, co może doprowadzid do
„podejrzliwości, nieporozumieo, niechęci, zarzutów krzywdzących”, „przejawów nieprzyjaźni wobec
Kościoła”, jest mowa o „zbierających się chmurach destrukcyjnych stard na tle religii” itp. Język
niemiecki jest użyty nie z powodu podanego przez Turowicza, lecz by nie nadawad wystąpieniu
charakteru demonstracji uniwersalnej; idzie tu o porozumienie dwóch stron, o czym wręcz jest w
tekście mowa. Bowiem jest to pismo przetargowe.

Jak to się dzieje, że Turowicz, przynależny do Kościoła, fałszuje dokument kościelny?

Fałszerstwo religii. Turowicz jest zastanawiającym chrześcijaninem, który uważa, że jego Bóg mówi w
sposób mętny i niezrozumiały. W jego tekście Kościół i polityka nie ma ani jednego przytoczenia
Ewangelii czy raczej, owszem, jest jedno, ale umieszczone po to, by mu zaprzeczyd, a więc
dyskredytujące! W związku ze wskazówką Jezusa: „Oddajcie, co cesarskiego, cesarzowi, a co
boskiego, Bogu”, Turowicz stwierdza, że zasady tej nie da się zastosowad z powodu „praktycznej
niemożności rozgraniczenia tego, co boskie, a co cesarskie”. To zamazanie granicy jest Turowiczowi
bardzo potrzebne: pozwala ono twierdzid, w każdym zdarzającym się przypadku, że występowało się
w sprawie boskiej, nie cesarskiej. Obserwowaliśmy to z okazji księdza Popiełuszki: czy jego działalnośd
była agitacją? Okazuje się, że nie, według wypowiedzi kościelnych: stwierdzały one, że „uprawiał
wzniosłe kapłaostwo”, „był zesłany nam przez Boga”, „wykonywał misję Ducha Świętego” itd.

Co do mnie, uważałem, że „cesarskie” można określid jako mające na celu obronę interesów.
Oczywiście Turowiczowi się to szalenie nie spodobało, ponieważ jest to właśnie to, co Kościół
uprawia, i wysuwa inną definicję, „według Arystotelesa”: polityka to „troska o dobro wspólne
społeczności”. Jednak „dobro społeczności” jest to wciąż i zawsze interes, tylko że szlachetniej
powiedziane. Turowicz więc wymyśla jeszcze coś innego i powiada wyzywająco: „Owszem, jest
interes, który Kościół pragnie załatwiad: człowieka.” Po czym robi mi wykład na temat... miłości
bliźniego.

Niestety, interes człowieka jest to w ogóle wszystko, od zbierania jagód, poprzez budowę muzeów,
do podróży w Kosmosie, i znaleźliśmy się znowu na terenie rozmazanym, na którym nie sposób
rozróżnid cesarskiego, boskiego, ludzkiego i nawet zwierzęcego, bo hodowla krów też jest w interesie
człowieka. I tak utknęliśmy w impasie, o co właśnie chodziło. Jednak nie jest to sytuacja nieznana:
została opisana dwa tysiące lat temu przez świętego Mateusza, w dyskusji Jezusa z faryzeuszami, gdy
zabrania on im krętactwa, lawiranctwa, uników uprawianych z powołaniem się- na Boga (5, 34-36) i
żąda jasności: „Niechaj mowa wasza będzie: tak - tak, nie - nie, bo co ponadto jest, od zła pochodzi”
(5, 37).

Otóż jeżeli będziemy się tej wskazówki trzymali, okaże się w sposób absolutnie nieunikniony, że
Ewangelia zakazuje używania religii do polityki z oczywistością tak bezwzględną, że można ją obejśd
tylko przez fałsz; i dlatego Turowicz fałszował, fałszuje i musi fałszowad.

Wzywam więc Turowicza jeszcze raz, by wycofał się ze swojego programu zdradzieckiego wobec
chrześcijaostwa, bo będzie musiał się z niego kiedyś tłumaczyd, i pomimo że się powołuje na Jezusa -
czy raczej właśnie dlatego - grozi mu, że będzie odprawiony: „Odejdźcie, nie znam was” (Mat., 7, 23).
Wątpię jednak, czy to zrobi, bo nie będzie chciał utracid swojej pozycji w polskim faryzejstwie, a mają
tam wysoką, i to pomimo bardzo silnej konkurencji.

PS (1) Dyskusja ta została zakooczona następującą wypowiedzią w „Tygodniku Powszechnym”: „W


tygodniku «Kultura» ukazał się chamski tekst Z. K. będący odpowiedzią na polemikę pióra Jerzego
Turowicza. Na tym poziomie dyskutowad nie będziemy.”

Również Prymas Glemp, w homilii jasnogórskiej z okazji święta M. B. Częstochowskiej we wrześniu


1985, powiedział, co następuje: „W jednym z numerów «Kultury», ale nie tej paryskiej, jeno krajowej,
jeden z polemistów zaatakował Kościół w sposób zaskakujący. Przyznaje mianowicie, że w młodości
szukał wartości w chrześcijaostwie, ale teraz jest poza wiarą. Był na Stadionie Dziesięciolecia, widział
tam dużo, ale nie zauważył w tym spotkaniu Chrystusa... I dalej podaje - pewnie dla pokrzepienia
ateistycznych serc - następujące stwierdzenie: «Obecne zachowanie się Kościoła polskiego nie jest
groźne dla nikogo, prócz jednej tylko instytucji: jego samego.» Pragniemy rodzimego proroka
zapewnid, że pogrzebu Kościoła w Polsce się nie doczeka...” I dalej: „Jakże mógł nasz polemista
dostrzec na Stadionie Dziesięciolecia Chrystusa, skoro Go nie zna?”
W wypowiedzi tej jest jedna nieścisłośd i jeden punkt wątpliwy. Nieścisłośd: że ów polemista (to ja)
„teraz jest poza wiarą”. Tymczasem z mojego tekstu jasno wynika, że jestem li tylko poza Kościołem, i
to tym polskim! Ale zdaniem Prymasa chrześcijaninem można byd tylko u Prymasa i jest to zasada
automatyczna, oczywista, absolutna. Otóż pisałem akurat odwrotnie: że jeżeli ktoś chce ocalid wiarę,
widzi się zmuszony pozbyd się kościelności, co zresztą już wielu chrześcijan zrobiło. „Opuściłam
Kościół, ponieważ pragnęłam pozostad chrześcijanką” - napisała do mnie korespondentka.

A punkt wątpliwy to stwierdzenie, że „nasz polemista” nie mógł dostrzec Jezusa, bo go nie zna. Skąd
Prymas może wiedzied, kto zna bądź kto nie zna Jezusa? Co do mnie, uważam, że wie to tylko Jezus, i
nie słyszałem, by komukolwiek odstąpił monopol na tę informację. Jest tu zastanawiające
przekonanie, że Jezus jest własnością tylko niektórych, tych mianowicie, którzy go sobie
przywłaszczyli, mimo iż on sam utrzymywał, że umarł za wszystkich. Dodaję też, że bynajmniej nie
oczekuję „pogrzebu Kościoła”, i nie wątpię, że przetrwa; wyznania nie giną i nawet konfucjanizm
trzyma się już dwa i pół tysiąca lat. Pytanie tylko, jaki to będzie Kościół. Wszystko to robi na mnie
kłopotliwe wrażenie, jakby Jego Eminencja nie zrozumiał mojego tekstu.

Co zaś do głównego i właściwie jedynego ważnego tematu: zachowania się Kościoła wobec Ewangelii,
to uniknięto go w dyskusji kompletnie - nie został podjęty nigdy.

PS (2) Artykuł Sprowadzanie z drogi spowodował znaczną korespondencję. Niektóre listy wyrażały
dającą do myślenia reakcję na problem polityczności Kościoła. Pozwalam sobie zamieścid tutaj, jako
uzupełnienie sprawy, trzy charakterystyczne wypowiedzi.

„Spór między Turowiczem i Kałużyoskim jest groteskowy, ponieważ zachowują się oni, jakby chodziło
o tę samą religię, tymczasem są to dwie różne. Kałużyoski trzyma się Ewangelii, tymczasem wyznanie
Turowicza jest kościelne i ma wspólne z Ewangelią tylko dalekie pochodzenie, reszta jest
wypracowana przez Kościół po swojemu. Kościół wymyślił cały garnitur sakramentów, mimo że Jezus
nikogo nie chrzcił, nie udzielał ślubów, nie bierzmował. Kościół ustalił liczne nabożeostwa, mimo że
Jezus nauczał na świeżym powietrzu i do świątyni zachodził tylko, żeby przegnad kupców. W
Ewangelii nie ma zakazów seksualnych, z wyjątkiem przestrzegania małżeostwa, tymczasem Kościół
stworzył całą niewolniczą etykę seksualną. W Ewangelii jest zakaz polityki, tymczasem Kościół był i
jest polityczny.

Niemożnośd dogadania się obydwu polemistów widad na przykładzie interpretacji grzechu przeciwko
Duchowi Świętemu. Kałużyoski twierdzi, że idzie o politykowanie, co rzeczywiście wynika z Ewangelii,
Turowicz twierdzi, że grzech przeciwko Duchowi Świętemu to jest rozpacz grzesznika. W Ewangelii
nie ma o tym mowy, ale taka definicja jest w katechizmie, gdzie ją wymyślono właśnie po to, by
grzech przeciwko Duchowi Świętemu nie łączył się z polityką.

Kałużyoski mógłby równie dobrze, czy też równie niedobrze, dyskutowad z ajatollahem Chomeinim,
wskazując mu na Ewangelię, i może nawet prędzej by się dogadali.”

J. Szwarzenzer, Warszawa
(jestem wyznania ewangelickiego reformowanego)
„Kałużyoski napisał, że Kościół żądając prawa do polityki, zachowuje się, jakby chciał prowadzid różne
polityki, ale w gruncie prowadzi jedną, zawsze taką samą. Nic podobnego. Kościół prowadzi bardzo
różne polityki w różnych krajach. W Ameryce Południowej Kościół zabrania „teologii wyzwolenia”,
podważającej tamtejszy porządek, i zwalnia kapłanów, którzy ją praktykują, w Polsce przeciwnie.
Watykan potępił, jako niezgodną z kodeksem kanonicznym - takie było wytłumaczenie - organizację
duchownych w Czechach, lojalną wobec paostwa czeskiego. W Hiszpanii Kościół popierał faszyzm
Franka i należał wtedy do rządu, w postaci organizacji «Opus Dei», gdy zaś ostatnio rząd Felipe
Gonzaleza przeprowadził świecką reformę oświaty, Kościół wszczął demonstracyjną sabotażową
akcję beatyfikowania «męczenników okresu krucjaty». «Krucjata» to była wojna domowa
prowadzona przez Franka i wygrana przeciwko prawnemu wówczas rządowi republikaoskiemu.

Również zabiegi dyplomatyczne Kościoła uprawiane są przez jego przedstawicieli tak samo, jak
działałby każdy inny ambasador, rozmaicie, zależnie od okoliczności. Gdy papież wybrał się do Anglii
podczas wojny angielsko-argentyoskiej i oświadczył królowej angielskiej, że modli się o szczęśliwy
powrót z wojny jej syna, który służył jako pilot helikoptera, a potem papież miał jechad do Argentyny,
rząd argentyoski w pierwszym odruchu zakwestionował podróż, wtedy przedstawicielstwo Watykanu
rozwinęło całą akcję dyplomatyczną z demarche oficjalnymi oraz z naciskiem przez ONZ, by do tego
przyjazdu doszło. Gdy papież wybierał się do Holandii, chrześcijanie holenderscy, nieprzychylni mu,
wydrukowali ulotki z jego karykaturą i z napisem, podaję po angielsku za tygodnikiem «Time» z 13
maja 1985:

My name is Popie Jopie


I happily travel
And always when I arrive
I spontaneously kiss the ground.

Przekład: Nazywam się Popie Jopie, podróżuję szczęśliwie, i gdy tylko przyjadę, spontanicznie całuję
ziemię. Ale «Popie Jopie» po holendersku jest zwrotem ubliżającym. Poseł Watykanu dokonał
oficjalnego protestu, żądając konfiskaty tego druku, na zasadzie umów międzynarodowych,
zabraniających publikowania obrazy głów paostwa. Jest to więc pod każdym względem normalna
działalnośd polityczna, różnorodna, zależnie od okoliczności, podobnie jak zachowałoby się każde
paostwo czy oficjalna partia.”

J. Rybczyoski, Warszawa

„Szanowny Panie Redaktorze! Gdyby Pan chciał wykorzystad mój list, proszę o niepodawanie
nazwiska, ale nie dlatego, żebym się obawiał, a zresztą jeśli zajdzie potrzeba, można wyjawid. Ale
jestem księdzem i nie chciałbym, żeby moje otoczenie sądziło, że wywieram jakąś presję. Zresztą z
listu zorientuje się Pan w moich motywach.

Artykuł Pana uważam za słuszny, ale też może byd niebezpieczny i szkodliwy. Wygląda to na
sprzeczne, ale postaram się wytłumaczyd.
Wyjaśnienie red. Turowicza, że Kościół ma zajmowad się polityką z powodu miłości bliźniego, jest
nietrafne. Właśnie z tej miłości wynika, że nie wolno stosowad Boga do polityki. Bywa, że bliźni są w
opozycji, i trzeba by poprzed jednego kosztem drugiego. Ale my mamy obowiązek równej miłości do
obydwu. Dlatego decydowanie w polityce w oparciu o Boga jest potępione przez Chrystusa, i to
właśnie z powodu miłości bliźniego, czyli odwrotnie niż u red. Turowicza. O obowiązku bezstronności
mówi Chrystus: «Żebyście byli synami Ojca, bo słooce jego wschodzi nad złymi i dobrymi, i deszcz
jego zarówno pada na sprawiedliwych i niesprawiedliwych» (Mat., 5, 45):

Celem Chrystusa jest zdobycie duszy dla Boga, i w tym Kościół ma pomagad. Jest to proces absolutnie
indywidualny. Święta Teresa mówi, że w momencie kontemplacji dusza powinna się zachowad, jakby
istniała tylko ona i Bóg. Nie oznacza to lekceważenia dla świata, tylko traktowanie go pod kątem tego
kontaktu. Jeżeli potem wierny robi jakieś decyzje - w tym też polityczne, to powinien rozważyd je w
swoim sumieniu, i wtedy jest za nie odpowiedzialny, ale tylko on sam w swoim wewnętrznym «ja».
Żadna zbiorowośd nie może mu narzucad swoich intencji, i także Kościół nie powinien, bo Kościół też
jest zbiorowością.

U nas takie podejście zatarło się. Pan pisze, że Polacy stali się narodem bezbożnym, i chod jest to
słowo zbyt ostre, można pojąd, o co Panu chodzi. Przeciętny wierny korzysta mechanicznie z
obrzędów, lecz po wyjściu ze świątyni jego kontakt z religią się kooczy. Mam tutaj porównanie z
Francją, gdzie spędziłem parę lat. Jest to kraj całkiem świecki. Osoba duchowna w różnych sytuacjach
nie ma prawa występowad w sutannie, tylko w garniturze. Kościół nie ma najzupełniej wpływu na
politykę. Jednak Francuz, który decyduje się na wiarę, stosuje ją w życiu, stara się ją pogłębid, ma
bibliotekę religijną i stawia sobie pytanie, czy postępuje po chrześcijaosku w sytuacjach rodzinnych
czy handlowych, czego byłem świadkiem i uczestniczyłem w podobnych rozmowach.

Ten stan osobisty jest celem chrześcijanina i także Kościoła. Wiem, że Pan ma krytyczny stosunek do
rytuału kościelnego, ale jest on pomocny. Obrzędy i sztuka religijna są piękne, dają przeżycie, i to
pomaga wiernym na ich drodze. Natomiast propaganda kościelna jest nadużyciem, i tu zgadzam się z
Panem. Zetknąłem się z przykładami jej szkodliwego działania. Są wierni popierający system
paostwowy, którzy uważają, że ich korzyśd od niego zależy, ale gdy słyszą o niechęci Kościoła do
rządu, czują się zdezorientowani i z reguły traci na tym ich wiara, nie zaś ich lojalnośd wobec systemu,
bo ta się nie zmienia. Z tego też względu mordercy księdza Popiełuszki wykonali robotę Szatana, ale
nie dlatego, jak słyszymy w «Wolnej Europie», że działali w służbie «szataoskiego systemu». Szatan
jest wrogiem Boga i zajmuje się tymi, którzy zbliżają się do Boga, by ich oderwad, inni są mu obojętni,
zaś ta zbrodnia rzuca wiernych w namiętności polityczne, a więc oddala od Boga.

Do tej pory zgadzam się z Panem, teraz powiem, co uważam za niebezpieczne. Pan wytyka red.
Turowiczowi, że popiera on posługiwanie się Bogiem, ale Pan przecież też to robi. Co prawda nie
występuje Pan w imieniu Kościoła i sądzi Pan, że broni Pan słuszności, przytacza pan Ewangelię, ale
tak, że zgadza się ona z tym, co uważa red. Kałużyoski. I nawet jeśli red. Kałużyoski występuje w
dobrej wierze, to jednak w pewnej danej sytuacji Bóg mu się przydał. Jeżeli jednak ktoś użyje Pana
artykułu do celu, który już nie będzie w dobrej wierze? Będzie Pan wtedy współodpowiedzialny za
nadużycie Boga.

Innym błędem u Pana jest zbyt globalne traktowanie Kościoła. Ludzie Kościoła są bardzo różni. Pisze
Pan, że na spotkaniu Ojca Świętego na stadionie byli wszyscy, tylko «nie było Jezusa, mimo że był
najbardziej potrzebny». Skąd Pan to może wiedzied? Chrystus jest w sercach ludzkich, niewidoczny. Ja
też byłem niemile zaskoczony, że zebrani klaskali po słowach Ojca Świętego, do których można było
robid aluzje, np. «wolnośd; którą przynosi Matka Boska», i nawet Ojciec Święty sam wzywał do
spokoju, całe grupy podnosiły ręce ze znakiem V, były też transparenty, ale też obok tego - wiem o
tym na pewno - inni obecni doznawali przeżycia religijnego. W Pana myśleniu są bardzo znaczne
uproszczenia.

Obecnie chciałbym pożegnad się z Panem, lecz nie śmiem użyd pozdrowienia chrześcijaoskiego, bo
może Pan sobie go nie życzy? Ale pisze Pan, że «chciałby Pan zostad chrześcijaninem». Tu przytoczę
słowa Ojca Kościoła, gdy wierny skarżył mu się, że nie może się modlid, chod chciałby. «Ten, kto chce
się modlid, już się modli.» Jednak z racji mego powołania, mając prawo udzielad błogosławieostwa,
udzielam go Panu, co mi wolno, i dołączam moje osobiste najserdeczniejsze życzenia.”

Ks. J. D.
(oryginał jest podpisany pełnym nazwiskiem)

Sztuka aktorska osób wysoko postawionych

Pierwszy w historii papież Polak jest w kraju otoczony kultem, ale - ciekawe - nie zainteresowaniem, i
nie słychad ani nie czyta się też, żeby się ktoś nad nim zastanawiał. A przecież jest on nie tylko
postacią barwną, lecz w dodatku własną, produktem naszej okolicy, wytworem polskiego
katolicyzmu, i to my przede wszystkim powinniśmy sobie wytłumaczyd, skąd się on u nas wziął.
Niestety dyskusja na ten temat jest piekielnie trudna, sam przekonałem się o tym: dowodem dwa
małe dokumenty, które zamieszczam poniżej.

Pierwszy z nich podejmuje temat zachowania się papieża, które jest silnie pokazowe. Jest to byd
może jedyny podobny wypadek w Watykanie, który nasz papież zamienił w istną instytucję
objazdową, zwiedziwszy cały świat i wycałowawszy betony głównych lotnisk na obydwu półkulach.
Zazwyczaj papieże byli trudno dostępni i tkwili w głębi Stolicy Apostolskiej, w czym naśladowali
Jezusa, który podróżował niewiele. Jezus również rzadko wypowiadał się o aktualnej polityce, a
nawet wygląda na to, że w ogóle nie; w każdym razie w Ewangelii nie ma o tym wzmianki.
Tymczasem nasz papież zabiera na ten temat głos prawie codziennie; gdy rano radio doniesie o
starciach w Libanie, zmianie rządu na Filipinach czy niepokojach w Etiopii - nie mówiąc o Polsce! -
wtedy już po południu papież nawiązuje do wypadku i wzywa do modłów za tych bądź za tamtych.
Byd może przemawia tu przeze mnie niejakie rozgoryczenie, ponieważ papież pobłogosławił dyrekcję
„Głosu Ameryki” i oświadczył tamtejszym kolegom, że „wykonują dobrą robotę”, natomiast nie
udzielił podobnego poparcia gazecie, w której od lat pracuję.

Mimo że to pominięcie naszej placówki przez papieża może przyprawid mnie o niejakie ściśnięcie
serca, jednak staram się o obiektywizm i absolutnie nie usiłuję poddawad go krytyce, jakkolwiek we
świecie takie oceny zdarzają się, i to nawet ze strony katolickiej. Jedną z nich przytoczę tu jako
ciekawostkę, nie wypowiadając się w żadnym wypadku co do jej słuszności: w liście do francuskiego
tygodnika pewien duchowny pisze, że codziennie więcej osób ginie na drogach oraz kona w
szpitalach, niż zdarza się to z okazji drobnego starcia na granicy Izraela, na które jednak papież
natychmiast zwraca uwagę; ale czy chrześcijanin nie powinien modlid się za wszystkich konających
bez względu na to, czy przebywają właśnie na jakimś terenie politycznym? Tu piszący wytyka
papieżowi zabieganie o rozgłos i cytuje następujące słowa kardynała Tisseranta z grudnia 1958, z
czasów pontyfikatu Jana XXIII, który przecież uchodził za papieża stosunkowo skromnego, jednak, jak
okazuje się, już nie dosyd: „Popularnośd jest nie zawsze korzystna dla męża stanu, bo może go zmusid
do oportunizmu. Dla papieża jest fatalna, bo stawia go w rzędzie polityków demagogów, zaś nie jest
to miejsce przedstawiciela Jezusa.”

Podkreślam, że przytaczam tę opinię bez jakiejkolwiek mojej oceny i już przepisywałem ją z


niepokojem. Ale zamieściłem ją dlatego, że tyczy charakterystyki papieża jako osoby oryginalnej na
tronie Piotrowym, i uważam, że tu właśnie, jako krajanie papieża, możemy dodad pewne informacje
mało znane we świecie. Pozwoliłem sobie je zebrad i omówienie to ukazało się w „Tu i Teraz”, jak
powtarzam je poniżej. Wywołało ono niezasłużenie wściekłą reakcję ze strony Juliusza Kydryoskiego,
którą następnie omawiam; przepraszam, że nie przytaczam jej tu w całości, ale cytuję w mojej
odpowiedzi obszerne fragmenty, zaś czytelnicy zainteresowani mogą znaleźd oryginał w „Dzienniku
Polskim”, nr 224. Oto owe dwa teksty.

Czasopisma zagraniczne, między innymi „Newsweek”, na które udało mi się natrafid, zamieściły
zdjęcia ze spotkania papieża z prezydentem Reaganem w Fairbanks. Są one znacznie bardziej udane
niż fotografie z wizyty papieża u Cartera lat temu pięd, które również oglądałem. Carter podejmował
Jana Pawła II na trybunie prezydenckiej, skąd obydwaj kierowali w stronę kamery szerokie uśmiechy,
które jednak wyglądały na cokolwiek oficjalne. Ale tym razem czuje się osobowośd obydwu
uczestników: papież i Reagan, na tle sztandaru gwiaździstego, ściskają się za ręce, patrząc sobie w
oczy, przy tym prezydent wykonuje drugą dłonią ruch, jakby chciał i nią także objąd rozmówcę, ale
zatrzymał się w połowie gestu z powodu szacunku. Możliwe, że zdjęcia te są szczególnie sprawne,
ponieważ wykonał je David Hume, jeden z najwybitniejszych współczesnych fotoreporterów. Ale
nasuwa się też inne wytłumaczenie: przeszłośd aktorska obydwu partnerów.

W tym miejscu zatrząsłem się z przerażenia, uświadomiwszy sobie, co przed chwilą napisałem. Temat
papieża w naszej ojczyźnie jest tak drażliwy, że nawet najodważniejsi straceocy unikają go niby pyłu
atomowego. A przecież jest to szalenie istotny rozdział naszej kultury. Brnę więc dalej, ale żeby się
zabezpieczyd, składam uroczyste oświadczenie, że pisząc o „przeszłości aktorskiej” nie miałem
jakiegokolwiek zamiaru złośliwego czy chodby krytycznego!!! Szło mi tylko o sam w sobie styl
zachowania się, w którym aktorstwo jest nie do uniknięcia, bo każdy polityk coś „przedstawia”, i czy
tylko polityk? Bowiem jak słusznie było napisane na bramie teatru Szekspirowskiego: „Totus mundus
agit histrionem”, czyli „Cały świat gra komedię”.

Niemniej wypadek naszych rozmówców jest szczególny: mianowicie obydwaj mają w swoich
życiorysach okres bezpośredniej kariery scenicznej. Jeśli się nie mylę, jest to pierwszy wypadek w
historii, że jednocześnie aż dwie osoby znajdujące się na stanowiskach szczytowych posiadają
podobną przeszłośd fachową. Pominę cesarza Nerona, który był amatorem. Można by tu wymienid
jeszcze tylko cesarzową Teodorę, żonę Justyniana, która figuruje na sławnych mozaikach w Rawennie
i która występowała jako zawodowa primabalerina w cyrku w Konstantynopolu, w głośnym wówczas
numerze: w muślinowej sukni, posypana grochem, którego ziarna zjadały z jej ciała specjalnie,
tresowane łabędzie. Historyk angielski sir Paul Harvey napisał pracę o tej artystycznej działalności
imperatorowej.
Również dorobek prezydenta w tym względzie jest opracowany: czytam w branżowej prasie filmowej,
że do kooca roku 1983 ukazały się 22 pozycje omawiające aktorstwo Reagana, w tym kompletna
bibliografia jego ról, wydana przez firmę wyspecjalizowaną Secker and Warburg. Dodam tu jako
ciekawostkę, że jedna z nich omal nie zrobiła oryginalnej kariery w Polsce. Mianowicie był na naszych
ekranach w sezonie 1966/67 dramat kryminalny The Killers (Zabójcy), według noweli Hemingwaya, w
reżyserii Dona Siegela; Reagan, nie znany u nas wówczas, grał tam nieprawdopodobnego oprycha,
eleganckiego szefa mafii, którego w finale Lee Marvin zabijał w fotelu za mahoniowym biurkiem.
Kopia tego filmu znajduje się stale w naszej filmotece. Otóż gdy w roku 1982 Reagan okazał się
aktywny wobec naszego kraju, pewien mój znajomy z branży rozpowszechniania wpadł na pomysł, by
ten film wprowadzid znowu do obiegu, z zachęcającą reklamą: „W roli głównej prezydent USA”, ale
jego przełożony na to nie przystał. Kolega odwołał się wyżej, ale i tam też się sprzeciwiono, moim
zdaniem niesłusznie, bo mielibyśmy rozrywkę w tym ciężkim sezonie. Autentyczne.

Reagan ma więc swój rozgłos jako artysta, ale inaczej jest z przeszłością sceniczną papieża, która
właściwie jest nie znana i bywa wspominana w jego życiorysach tylko mimochodem, co sprawia
wrażenie, że stanowiła mało znaczący epizod. Tymczasem okazuje się, że Karol Wojtyła zajmował się
czynnie aktorstwem w ciągu blisko dziesięciu lat. Dokumentacja na ten temat jest fragmentaryczna,
ale postarałem się zebrad, co się dało, w nadziei, że uzyska się informacje o poglądach artystycznych
papieża.

Rzeczywiście, dają się one naszkicowad. Teoria sztuki teatralnej, przyjęta przez niego, pochodzi od dr
Mieczysława Kotlarczyka, który założył jeszcze podczas okupacji Teatr Rapsodyczny w Krakowie, zaś
swoje credo opublikował w pracy Sztuka żywego słowa - dykcja, ekspresja, magia (1975). Kotlarczyk
był wieloletnim bliskim przyjacielem Wojtyły; obydwaj pochodzili z Wadowic, a podczas wojny
Kotlarczyk, zatrudniony jako konduktor tramwajowy, mieszkał u Wojtyły w Krakowie. Książka
Kotlarczyka ukazała się w Rzymie dzięki protekcji Wojtyły już jako dostojnika Kościoła.

Sam Kotlarczyk z kolei był uczniem Juliusza Osterwy i jego poglądy na teatr należy rozważad w
odniesieniu do owego mistrza. Osterwa, jak wiadomo, żądał od aktora maksymalnej prawdy
charakterów, osiąganej za pomocą studiowania psychologii, wiernego odtworzenia rzeczywistego
klimatu, maniackiego realizmu dekoracji i rekwizytu itd. Był to polski odpowiednik Stanisławskiego,
który podobno w Na dnie Gorkiego puszczał prawdziwe karaluchy ze słoika na scenę, by aktorzy
wczuli się, że znajdują się w istnej norze.

Otóż styl ten, skuteczny w wypadku dramatu realistycznego typu „ochłap życia”, zawodził przy
inscenizacji poezji, na przykład w Pierścieniu wielkiej damy Norwida, gdzie słowa są przenośnią,
sytuacja wizją, zaś rekwizyty symbolem. U Osterwy tymczasem kostiumy były muzealnie wierne, a
pierścionek to był autentyczny klejnot historyczny, taki, jak w drugiej połowie XIX wieku, gdy przecież
dla Norwida był to „znak uczucia” w sferze czystej wyobraźni. Otóż Kotlarczyk chciał przezwyciężyd tę
niekonsekwencję, jednak z drugiej strony pragnął ocalid główną dla niego wartośd sztuki Osterwy:
kultowe traktowanie teatru jako instytucji w ogóle. „Reduta” Osterwy miała przedziwny klimat,
łączący masonerię z klasztorem i z bezustanną celebracją. Mistyka ta odegrała szczególną rolę w
dziejach sceny w Polsce, co dzisiaj zatarło się już. Jak wiadomo, aktorzy przez całe wieki nie byli
szanowani i poważanie dla nich jest świeżej daty. Na ogół uważa się, że pogarda ta brała się z ich
zależności od dworu, który ich utrzymywał niby służących, ale była też inna przyczyna: udawanie
przez nich coraz to nowych postaci prowadziło do przypuszczenia, że sami oni nie mają charakteru.
By zapobiec podejrzeniu o tę lukę moralną, Osterwa zamienił „Redutę” w zdyscyplinowany kościół, a
wobec słów wypowiadanych na scenie żądał szacunku, jakby to była istna liturgia.

Otóż Kotlarczyk zachował ten wyznawczy respekt dla każdego słowa, lecz jednocześnie oderwał je od
ściśle reprodukowanej rzeczywistości, tak jak to uprawiał Osterwa. Starał się, w przeciwieostwie do
Osterwy, jak najbardziej zmniejszyd inscenizację, ograniczając dekorację tylko do elementu
zaznaczonego, często do jednego zaledwie mebla, krzesła itd., i podobnie zredukował kostium, do
najprostszego sygnału; w Wyzwoleniu Wyspiaoskiego w Teatrze Rapsodycznym (z Wojtyłą w roli
głównej) aktorzy byli ubrani w jednolite białe płachty przypominające prześcieradła, a charakteryzacji
- peruk, szminki itd. w ogóle unikano bądź też była jak najskromniejsza, na przykład tylko
podkreślenie oczu czarną linią; chodziło o to, by zostawid jak najwięcej miejsca wyobraźni widza,
który „sam sobie dorabia przedstawienie”, by szczegóły zbyt licznie nagromadzone, jak było u
Osterwy, nie przeszkadzały mu w imaginacji i nie hamowały wydźwięku słów, które miały stad się
„nieskooczone w wymiarach”. Natomiast do emisji słowa - podobnie jak Osterwa - Kotlarczyk
przywiązywał wyjątkową wagę, starając się nasycid każde z nich intensywnością, esencjonalnością,
patosem.

Ale jednocześnie stawały się one wieloznaczne, o kilku możliwych treściach, nabrzmiałe
ewentualnymi niejasnościami: inscenizacja zniknęła i już nie pomagała, by je uczytelnid. Reforma
Kotlarczyka służyła nośności poetycznej, ale odrywała dialog od rzeczywistości, przeciwnie niż u
Osterwy, i zmniejszała racjonalizm. Rezultat był podobny jak w wypadku Wojciecha Siemiona, który w
gruncie rzeczy wykonuje program Kotlarczyka, szczególnie w monodramach, gdy sam jeden podaje
cały tekst, na tle gołych ścian sali „Prochowni”. Jest tak sugestywny, że nie można się oderwad, słowo
brzmi jak dzwon czy instrument wirtuoza, ale nie zawsze wiadomo, jakie ma ono wreszcie znaczenie.
Moja znajoma tak oto streściła swoje wrażenia ze spektaklu Siemiona: „Słuchałam przez dwie godziny
z uwagą i napięciem, tekst mówiony był fascynująco, ale trudno zorientowad się, jaki jest stosunek
Siemiona do treści i co właściwie chciał powiedzied.” Wynik ten jest paradoksalny, bo daje z jednej
strony siłę, barwę, wibrację, zaś z drugiej neutralnośd; jest to niejako uroczysty sposób mówienia, by
wreszcie nic nie powiedzied.

Otóż teoria Kotlarczyka tłumaczy niejaką niekonsekwencję - i nawet więcej - zagadkę, jaka nasuwa się
w związku z działalnością teatralną - długoletnią, jak już mówiliśmy! - Karola Wojtyły. Mianowicie role
wykonywane przez niego są mniej lub więcej dyskusyjne z punktu widzenia kościelnego, a przecież
trudno przypuszczad, że papież w tym czasie jeszcze nie był katolikiem. Wojtyła grał kolejno w
Wadowicach, pod bezpośrednim kierunkiem Kotlarczyka, w teatrze tamtejszego Ośrodka Katolickiego
i na drugiej scenie, zorganizowanej przy gimnazjum wadowickim, następnie w Kalwarii, w spektaklach
opracowanych przez Jacka Stworę, dalej uczestniczył w Krakowie w stowarzyszeniu teatralnym,
prowadzonym przez Juliusza Kydryoskiego, i wreszcie, również w Krakowie, w Teatrze Rapsodycznym,
z którym związany był najdłużej. Repertuar składał się w pierwszym rzędzie z poetów, którzy
operowali słowem dźwięcznym, lecz nie zawsze uchwytnie precyzyjnym, co jednak pasowało do
metody Kotlarczyka. Ulubionym poetą Wojtyły był Emil Zegadłowicz, który zresztą, szczególnym
trafem, urodził się również w Wadowicach; Wojtyła podobno znał na pamięd wszystkie jego teksty i
deklamował je. Zegadłowicz z jednej strony posługiwał się gwarą (pisał „wyjon” zamiast „wyjął”,
„gorki” zamiast „garnki”, „mom” zamiast „mam”), z drugiej zaś chaotycznym wybuchowym
słownictwem, wyrażającym kult natury, prostoty, uczud spontanicznych, w stylizacji na piosenkę
ludową:
Po zamorskim jeziorze
złoty łabędź płynie,
stoi nagie dziewczątko
w przybrzeżnej wiklinie.

Zegadłowicz był poetą katolickim, redaktorem „Tęczy” wydawanej w Poznaniu z pomocą Episkopatu,
lecz w roku 1935 przeszedł wstrząs ideologiczny i opublikował Zmory, jeden z najgwałtowniejszych w
polskiej beletrystyce paszkwili na klerykalizm, oraz Motory, określone przez krytyka S. Mikulskiego
jako „manifest pornografii”. Co jednak nie przeszkodziło Karolowi Wojtyle w publicznym uprawianiu
twórczości Zegadłowicza, jako że recytował jego poematy jeszcze w roku 1942 na konspiracyjnych
pokazach Teatru Rapsodycznego. Innym wypadkiem zastanawiającym jest stosunek Wojtyły do
Wyspiaoskiego, drugiego obok Zegadłowicza poety najczęściej występującego w inscenizacjach
Kotlarczyka, a do bliskości z Wyspiaoskim Wojtyła się chętnie przyznawał. Jego własna twórczośd
literacka wręcz jest wzorowana na Wyspiaoskim. W Wadowicach Wojtyła wystąpił w Zygmuncie
Auguście, jednym z ostatnich utworów Wyspiaoskiego, z roku 1907, mało znanym, którego treścią
jest konflikt między królem, walczącym o swoją miłośd do Barbary, oraz biskupem Samuelem
Maciejowskim, grożącym mu ekskomuniką i piętnującym go jako wroga Kościoła. Wyspiaoski jest
całkowicie po stronie grzesznika Zygmunta, którego rolę wykonywał właśnie, Wojtyła. Równie
wątpliwy, z punktu widzenia ideologicznego, był spektakl muzyczny stowarzyszenia teatralnego z
roku, jeśli się nie mylę, 1937, wystawiony z okazji Dni Krakowa - Kawaler księżycowy kompozytora N.
Niżyoskiego, poległego potem we wrześniu 1939. Treścią tej komedii były dzieje Twardowskiego
zesłanego na Księżyc oraz jego dzielnej żony w walce z diabłem, w której uczestniczą też wszystkie
znaki Zodiaku. Wojtyła występował tu jako Łucznik, wystylizowany na chłopczyka z łukiem-zabawką,
ubrany w krótkie spodnie oraz w czako z papieru gazetowego: tak oglądamy go na jedynej
zachowanej fotografii z przedstawienia. Postad ta znajdowała się w służbie czarownicy Twardowskiej
lepszej od Szatana, zaś koncepcja była zdecydowanie pogaoska i nawet zabobonna.

Przypuszczam, że wszystkie owe teksty, które interpretował Karol Wojtyła, byłyby źle widziane przez
cenzurę duchowną nie tylko wtedy, ale również dzisiaj. Ciekawe jednak, że świadkowie, którzy
Wojtyłę oglądali jako aktora - osobiście znam takich dwóch, jednym z nich jest Władysław
Grzędzielski, autor powieści Polski jeździec - stwierdzają, że podobna wątpliwośd się nie nasuwała.
Wytłumaczenie znajdujemy właśnie w metodzie Kotlarczyka: pozwalała ona na maksymalny,
neutralny, obojętny dystans wobec podawanej treści, przy uprawianiu jednocześnie równie
maksymalnej, ekspresyjnej, dynamicznej, wibrującej wymowy samego w sobie oderwanego słowa.
Jego znaczenie przestawało mied, że tak powiem, znaczenie, natomiast brzmiał celebracyjny dźwięk
samego mówienia.

Tak się złożyło, że jestem zawodowym krytykiem od widowisk, w związku z czym można
przypuszczad, że będę miał jakąś opinię o omawianym wypadku. Rzeczywiście mam. Proszę się jednak
nie spodziewad, że ją tu opublikuję. Aż takim szaleocem to ja nie jestem.

Filologia krakowska
Moje omówienie działalności aktorskiej Jana Pawła II wywołało sprzeciw Juliusza Kydryoskiego w
krakowskim „Dzienniku Polskim”, nr 224, pt. Ple... Ple... Wypowiedź ta stanowi kuriozum do tego
stopnia, że pozwoliłem sobie poddad ją analizie filologicznej; oto ona.

Kydryoski stwierdza, że „tekst Kałużyoskiego nie zasługuje na odpowiedź”, po czym zajmuje się nim
na przestrzeni aż dwu szpalt, zawierających 1030 wyrazów (słownie: tysiąc trzydzieści). Mimo tej
niekonsekwencji tekst Kydryoskiego istotnie nie przynosi „odpowiedzi”, natomiast składa się z innych
następujących elementów:

Obelgi. Wypowiedź Kydryoskiego zawiera 19 zwrotów ubliżających oraz 8 obelg, łącznie 27: 1)
banialuki, 2) chamstwo, w dodatku wrodzone: „wrodzony brak poczucia taktu”, 3) żałosne, 4)
publicysta „rzekomo kulturalny”, 5) nonszalancja intelektualna, 6) nonszalancja zawodowa, 7), 8), 9),
10) ignorancja (czterokrotnie), 11) wzbudza uśmiech politowania, 12) wzbudza wzruszenie ramion,
13), 14) nie wie, gdzie dzwonią (dwukrotnie), 15), 16), 17) kłamca (trzykrotnie), 18) mąciciel, 19)
szkodnik, 20) poziom żenujący, 21) mętniactwo, 22) wszystko myli, 23) zbyt wiele mąci, żeby w ogóle
prostowad, 24) infantylny, 25) dezinformator, 26) kuriozalny, 27) przerażający.

Wniosek ogólny: Kydryoski mnie nie czytuje, lecz „współczuje mnie i moim czytelnikom”.

Jednocześnie Kydryoski podaje charakterystykę tygodnika „Tu i Teraz”, w którym mój tekst się ukazał,
złożoną z czterech elementów: 1) pismo „osobliwe”, 2) redaktor nie zna języka, 3) profesorowie tu
występujący utracili pamięd, 4) publicyści tu występujący są nieukami bez oczytania.

Tekst zawiera łącznie 31 zwrotów usiłujących poniżyd bliźniego, co jest w sprzeczności ze wskazówką
w Ewangelii o potwarcach (Mat., 5, 22), i przypuszczam, że Kydryoski znajduje się w stanie grzechu.

Insynuacje. Prócz bezpośrednich zniewag w tekście znajdują się insynuacje, które podzieliłbym na
dwie grupy: śliskie oraz ciężkie.

Śliskie. W napisie łacioskim na frontonie teatru Szekspira, cytowanym przeze mnie, „składającym się z
czterech słów, Kałużyoski potrafił zrobid aż dwa błędy. Co prawda już dawniej udowodnił, że ma
kłopoty z łaciną.” Kydryoski nie przytacza, jakie to błędy, ponieważ ich nie ma: jest tylko zamiana
litery, lapsus zecerski, nie zmieniający wyrazu. Dawnych „udowodnionych kłopotów z łaciną” nie
miałem, ponieważ zwrot ów jest jedynym łacioskim, jakiego kiedykolwiek użyłem w prasie.

Ciężkie. Mój tekst został napisany „w wiadomym celu”. Jaki to cel, nie jest wyjaśnione, ale na tym
właśnie polega insynuacja. Bywa bowiem, że Kydryoski, który zwykle wali na całego, robi się delikatny
i praktykuje aluzyjne, unikowe omówienia wymijające: na przykład w związku ze spotkaniem papieża
z Reaganem określa tego ostatniego, nie wymieniając jego nazwiska, jako „pewnego polityka”.

Fałszerstwa. „Zapewniam Kałużyoskiego, że nigdy nie prowadziłem nie istniejącego tworu pod nazwą
stowarzyszenie teatralne, co Kałużyoski usiłuje mi wmówid”, ale rzeczywiście, w 1939 roku Kydryoski
założył „związek teatru”. Otóż w moim tekście nie ma w ogóle słów „pod nazwą”, jest tylko mowa o
stowarzyszeniu prowadzonym przez Kydryoskiego, bliżej nieokreślonym, zaś istnienie takiego on sam
potwierdza.

Fakty. I wreszcie fakty! Tak jest, fakty! Właściwie tylko jeden, ale to dlatego, że nie starczyło miejsca
na więcej: „Nie ma tu miejsca na poważną odpowiedź, ponieważ ramy felietonu nie pomieściłyby
samego nawet wyliczenia błędów i dowodów ignorancji, zawartych w relacji Kałużyoskiego.”
„Kałużyoski myli w swym elaboracie daty, nazwy, ludzi i wydarzenia - zbyt wiele namącił, żeby
cokolwiek prostowad.” „Trzeba by napisad całą rozprawę.” „Wiadomo, że na sprostowanie błędu w
jednym zdaniu potrzeba co najmniej dwóch zdao”, tym więcej że „tekst Kałużyoskiego wzbudza co
najwyżej wzruszenie ramion i uśmiech politowania”. Łącznie Kydryoski użył 78 słów na temat, że nie
warto mi odpowiadad, i zapewne miejsce zajęte przez owe słowa, nie licząc już obelg, wystarczyłoby
na jakąś tam odpowiedź. Tym bardziej że pisząc o karierze aktorskiej Wojtyły zbierałem materiały,
gdzie się dało, i oczywiście nie wszystkie są pewne: w moim własnym tekście występuje zwrot: „Jeśli
się nie mylę.”

I oto mamy świadka naocznego Kydryoskiego, który wreszcie na koniec, mimo wszystko, udziela
sprostowania: jednego. Błąd zrobiony przeze mnie, jego zdaniem, obudzi śmiech szalony
zainteresowanych: „Uśmieją się byli członkowie Teatru Rapsodycznego, gdy przeczytają, że
Wyspiaoski «był drugim obok Zegadłowicza poetą najczęściej występującym w inscenizacjach»,
natomiast o Słowackim, Norwidzie... nie znajdą w tekście Kałużyoskiego ani słowa”!

Jak Szanowni Paostwo widzą, sprostowanie polega na tym, że nie wymieniłem całego repertuaru
Teatru Rapsodycznego.

Ostatni dowód prawdy. Kydryoski używa na koniec, jako argumentu miażdżącego, swojego
„zapewnienia”, co występuje u niego trzykrotnie: „Zapewniam Kałużyoskiego, że wszystko to, co
napisał... jest zupełnym mętniactwem i po prostu nieprawdą.”

Ja na to odpowiadam: „Zapewniam Kydryoskiego, że to co napisałem, jest prawdą.” W ten sposób,


zapewniwszy się wzajemnie, doszliśmy nareszcie do prawdy.

Udawanie prostolinijności. W bogatym arsenale środków przekonywania, jakimi rozporządza


Kydryoski, znajduje się też jeden byd może najbardziej przygnębiający, bo hipokrytyczny: szczerze
patrząca w oczy prostolinijnośd. Oto jej manifestacja: „Zapewniam Kałużyoskiego *jeszcze jedno
zapewnienie+, że «temat papieża w naszej ojczyźnie» - jak Kałużyoski napisał - wcale nie jest tak
«drażliwy, że nawet najodważniejsi straceocy unikają go niby pyłu atomowego». Dowodem na to jest
chodby tekst o młodości papieża, jaki opublikowałem, mimo że wcale nie uważam się za
najodważniejszego straceoca».”

Zastanawiam się, jak nie wstyd Kydryoskiemu udawad w sposób podobnie jaskrawy, że nie wie, o co
chodzi. Jego tekst w magazynie „Kraków”, o którym mówi, stanowi połączenie poematu, laurki, lukru,
landrynek, wazeliny słodzonej oraz wniosku o kanonizację, natomiast inaczej bywa z wypowiedziami,
które starają się rozpatrywad działalnośd papieża bezstronnie. Dowodem reakcja na analizę
twórczości literackiej Wojtyły przeprowadzoną przez Artura Sandauera, która wywołała dyskusję, do
której i ja się przyłączyłem. Pozwolę sobie przytoczyd parę definicji, jakie spotkały mnie wtedy ze
strony prasy katolickiej: „cham”, „plugawiec”, „takiego faceta z polskiego domu wyrzuca się za drzwi”
(„Zorza. Rodzinny Tygodnik Katolików”); „śliniący się bezsilny nihilista, oddający cześd genitaliom”,
który „z tym swoim smrodem pcha się do cudzych świątyo” („Słowo Powszechne”); „łączy
prymitywizm z wrodzonym sobie brakiem kultury, z czego jest znany”, „krytyk, który wbrew wszelkiej
logice opluwa błotem” (jak można logicznie plud błotem, nie wiadomo, ale tak było napisane),
„wulgarne indywiduum” uprawiające „obrzydliwe wyczyny”; autor do kooca już używa wobec mnie
zwrotu „takie indywiduum”, zaś artykuł nosi tytuł Plugastwo („Za i przeciw”), itd., itd., mam tego
jeszcze za dwa kilo, lecz nie cytuję, by oszczędzid miejsca (ja też).

Otrzymałem też listy: „Jesteś nie tylko małpą szczerzącą zęby i drapiącą się małpimi ruchami w łysy
łeb w TV. Jesteś kanalią i szują. Jeśli cię spotkam, to chociaż zrobię to z wielką abominacją, to jednak
plunę ci w ten małpi pysk. Pamiętaj, że tysiące Polaków pała nieposkromioną chęcią, by rozwalid ci
ten łeb małpoluda, co zrobię z niewysłowioną satysfakcją przy okazji. Nie zdążysz nawet wyjechad na
Madagaskar - chociaż tam jest właśnie twoje miejsce - wśród małp. Stały czytelnik Jan Michałowski,
ul. Zawiślaoska 8 m. 12. Warszawa.” „Cześd, stary sępie! Nie jest to ładny nagłówek, ale są brzydsze
słowa, na przykład to, o którym nam ciągle przypominasz swoim nazwiskiem, owo trzyliterowe na
«k»: «kał»! Ale dzisiejsza młodzież przyznaje ci też określenie figurujące w nagłówku: padlinożercy.”
Ten list jest podpisany: „Polska młodzież katolicka”.

Tuż przed przyjazdem papieża pewien dziennik zamieścił reportaż, w którym omawiano publikacje
związane z wizytą, między innymi afisz przedstawiający Jana Pawła II z podpisem „Czekamy”. Zdarzył
się jednak błąd zecerski i wydrukowano „Czkamy”. Zauważono go w ostatniej chwili i o trzeciej nad
ranem odbywały się gorączkowe telefony, by wprowadzid poprawkę już na maszynach. Tak się
złożyło, że byłem świadkiem nerwowych zabiegów redaktora odpowiedzialnego. Od czasu Powstania
Warszawskiego nie widziałem osoby podobnie przerażonej. Autentycznie.

Wnioski z analizy filologicznej tekstu Ple.,.ple...

Stan uczuciowy: nienawiśd.


Język: rytualny polskiego inteligenta katolickiego.
Co ma wspólnego z chrześcijaostwem: nic.
Wartośd informacyjna: żadna.
Wartośd kulturalna: żadna.

Rozbiór przeprowadził mgr filologii amatorskiej Z. K.

Odmawiam przebaczenia

Jedną z głównych sensacji polemicznych roku 1985 był francuski film Shoah Claude Lanzmanna,
dokument poświęcony zagładzie Żydów za hitleryzmu. Został on nakręcony częściowo w naszym
kraju i opinia u nas zarzuciła mu szkalowanie Polaków, przedstawionych podobno jako
współodpowiedzialni.

Dyskusja rozszerzyła się na temat polskiego antysemityzmu w ogóle i przyłączyli się do niej również
katolicy, ale w sposób szczególny. Wmieszałem się i ja również, ale reakcja moja tyczyła nie tyle filmu,
co zamieszczonego w związku z nim w „Polityce” (nr 46) artykułu Andrzeja Grzegorczyka i tekstu
Jerzego Turowicza w „Tygodniku Powszechnym”. Obydwaj ci autorzy, występujący mniej lub więcej
po stronie Kościoła, walnęli się w piersi, ale nie swoje, lecz cudze, mianowicie Polaków, z hukiem tak
dudniącym, że aż mnie głowa rozbolała i poczułem się nakłoniony zabrad głos. Oto on.
Film Shoah oczywiście wyraża tendencję, ponieważ nie ma filmu, który by jej nie wyrażał, ja
przynajmniej dotąd takiego nie spotkałem; toteż opinia o nim winna tyczyd nie „bezstronności”,
której nie ma nigdy, lecz słuszności. By jednak ją ocenid, należy ustalid dokładnie, jaka jest intencja
filmu. Co moim zdaniem nie nastąpiło, ponieważ wszyscy z tej strony Odry patrzyliśmy na film z
uprzedzeniem, wypatrując nerwowo każdego słowa, każdego gestu i nawet każdego fragmentu
pejzażu, jako ewentualnie uwłaczającego nam. Co potężnie zdeformowało nasz odbiór. Jeśli idzie o
mnie, zdobywszy się na najbaczniejszą uwagę oto do jakiej doszedłem pewności: film obciąża
odpowiedzialnością Kościół, zaś Polaków (i nie tylko: również Greków) tylko okolicznościowo, o tyle, o
ile są poddani propagandzie religijnej.

Co postaram się udowodnid. Zacznijmy od osoby samego reżysera Lanzmanna. Otóż jest uderzające,
że nikt się nim u nas nie zainteresował! Dlaczego nie próbowano zrobid z nim po prostu wywiadu i
spytad go, dlaczego zachował się jak cichy, podstępny łajdak - bo tak mniej więcej o nim w Polsce się
myśli? A przecież przyjęty był jak najlepiej, władze pomagały jak mogły, puszczono specjalnie pociąg
na tor do Treblinki na jego życzenie, nasza rodaczka Barbara Janicka, tłumaczka zaiste znakomita i
pełna najlepszej woli, uratowała mu film - i za to wszystko spotyka nas z jego strony takie
skurwysyostwo? Ja, gdybym był polskim redaktorem naczelnym, wysłałbym już do niego tuzin
napastliwych reporterów.

I myślę, że Lanzmann przyjąłby ich chętnie. W gruncie rzeczy jego film wywołał zgiełk tylko -w Polsce,
czy nie na tym przede wszystkim powinno zależed filmowcowi? Bo wszędzie indziej była to mokra
petarda: w Paryżu film szedł krótko, pokątnie i pobocznie, dwa festiwale odrzuciły go z racji długości i
„niewystarczającego standardu widowiskowego” i żadna telewizja światowa poza francuską i naszą, o
ile mi wiadomo, nie zdecydowała przyjęcia go do programu. Lanzmann na pewno nie lekceważy sobie
wyjątkowej reakcji, jaką miał w Polsce.

Zresztą na razie mamy inne wypowiedzi Lanzmanna ogłoszone mimo niepowodzenia filmu: „Le
Point”, „Liberation”, „L'Express” „Le Monde”. Niektóre dotarły do nas. „L'intention était de
démontrer l'influence nefaste de l'Eglise... à propos de l'holocauste.” Tłumaczymy: „Zamiarem było
wykazad zgubny wpływ Kościoła w związku z zagładą Żydów.” Gdy reporter pyta go o pokazane w
filmie przejawy nieżyczliwości Polaków, spowodowane ich uprzedzeniem religijnym, Lanzmann
odpowiada: „Sami Polacy tak dzisiaj sądzą” (w sensie: „odnoszą się dziś krytycznie do tej
przeszłości”).

Ale byd może Lanzmann tylko tak mówi? Reżyserzy nieraz haftują w wywiadach; zobaczmy raczej, co
istotnie jest w filmie. Przede wszystkim należy postawid pytanie: czy Lanzmann zamierzał zrobid film
o polskim antysemityzmie. Odpowiedź jest: nie, ponieważ gdyby miał taki zamysł, zająłby się
zjawiskami bez porównania bardziej jaskrawymi, na przykład pogromem kieleckim 4 sierpnia 1946,
kiedy to zamordowano 42 Żydów w przejściowym obozie przesiedleoczym. Na wiadomośd o tym
publicysta angielski D. H. Cole sprzeciwił się przyznaniu Polsce Ziem Zachodnich. Świadkowie tej
masakry żyją jeszcze i Lanzmann mógłby przeprowadzid z nimi podobne wywiady jak w Shoah.
Wiedział o tym wypadku, ponieważ przynajmniej trzy źródła, które wymienia, między innymi Artur
Eisenbach, wspominają o Kielcach.

Jednak zamiarem Lanzmanna było - co stwierdza wyraźnie - nie zajmowanie się pogromami;
prześladowaniem, krzywdami Żydów w ciągu pokoleo, w rezultacie spontanicznych odruchów
nienawiści - lecz ową zorganizowaną, instytucjonalną, biurokratyczną zagładą, jakiej dokonał
hitleryzm. Jest to dla niego - i pogląd ten wyrażony jest w zasadniczym dla Shoahu komentarzu
historyka Raula Hilbery - koocowy, definitywny, przemyślany ostatecznie etap eskalacji, której kolejne
fazy przygotowała propaganda kościelna w ciągu wieków. Rozmowa z Hilberym zajmuje centralne
miejsce w filmie: przedstawia on w niej, jak pedagogia kościelna w ciągu przeszło dziesięciu wieków
ustaliła „zbrodniczą” wizję żydostwa, tworząc stan mentalny, z którego Hitler już tylko skorzystał.
Pogląd ten -wyrażony jest, i to parokrotnie, z taką natarczywością, że nie sposób go nie zauważyd.

Organista ma głos

A jednak u nas uszedł on uwagi. Zobaczmy zatem, co jest rzeczywiście w filmie. Przede wszystkim
sprawa metody Lanzmanna. K. T. Toeplitz w dyskusji telewizyjnej postawił jej następujące zarzuty: 1)
dobór rozmówców nie przygotowanych intelektualnie, 2) podstępny sposób zadawania pytao, 3)
celowy dobór tła, co przedstawia kraj jako zacofaną Buszmenię. Tak odbiera przeczulone oko rodaka;
ale jak jest obiektywnie? Weźmy pod uwagę zamiar Lanzmanna: jest nim rekonstrukcja, o tyle, o ile
to dziś możliwe. Jest oczywiste, że Lanzmann będzie szukał ludzi z owych czasów, wyglądu, jak
wówczas było, i nawet krajobrazu, tak jak on wtedy się przedstawiał. Lanzmann zresztą owych ruder
nie zbudował, nie robił dekoracji i nie stawiał makiet: wszystko to istnieje. Nie jest też winą
Lanzmanna, że naocznymi najbliższymi świadkami nie było towarzystwo z salonu czy też
profesorowie z seminarium, jako że pociąg do Treblinki nie przejeżdżał przez uniwersytet.

Niesłuszny jest też zarzut ostrego stawiania pytao, z perspektywy światowego stylu dziennikarskiego.
To tylko u nas wywiady stanowią wzajemne obrzucanie się kwiatami. Wszędzie indziej wywiad ma na
celu skompromitowanie i dziennikarze potrafią zapytad Liz Taylor, czy nowy kochanek ją zadowala, bo
nie wygląda on na to, oraz Giscarda, gdzie przechowuje klejnoty, które dostał jako łapówkę
(autentyczne). Agresywnośd jest to cecha dobrego reportera i jeśli nie umie tego, może utracid pracę!
Jeżeli zaś indagowany potrafi wyjśd obronnie i jeszcze dowali dziennikarzowi, jest to tryumf ich
obydwu.

Zapewne, przepytywani w Shoah nie byli przyzwyczajeni do tej metody, żaden z nich nie okazał się
Stefanem Treuguttem i wypadli mało ciekawie, niezgrabnie i bez wdzięku. Ale proszę słuchad, co
wreszcie powiedzieli, pomimo całej natarczywej metody Lanzmanna. Żaden z nich nie wyraża
satysfakcji z zagłady Żydów. Padają niedołężne co prawda, ale jednak, słowa żalu, a konduktor
pociągu mówi nawet o swojej rozpaczy; zaledwie u dwóch rozmówców przewija się niechęd, i to
tycząca Żydów przed wojną - idzie o konkurencję handlową. Tak to jest, gdy precyzyjnie obserwujemy
tekst. Jeżeli twierdzi się - a było tak w dyskusji - że rozmówcy Lanzmanna aprobowali Treblinkę, to
jest to po prostu nieprawda. W dodatku następuje scena, na którą nikt u nas nie zwrócił uwagi:
wywiad na Korfu, z którego wynika, że tamtejsi miejscowi przyjęli pozbycie się Żydów z radością!
Wszystko, co padło w Polsce, to jest ziarnko maku wobec nienawiści, jaką rzygnęli Grecy. Proszę tylko
słuchad! Ale fragment ten, przypadający na koniec filmu i nie tyczący już Polaków, rozwścieczonych
tym, co wcześniej usłyszeli, nie został dostrzeżony i nikt jak dotychczas nie powołał się na niego.

Ale to nie wszystko. Jest jeszcze jedna scena, która jest wręcz kluczowa dla filmu. Po skooczonej
mszy, przed kościołem, spotyka się obywatel Izraela, specjalnie sprowadzony przez Lanzmanna, z
mieszkaocami wsi, z której pochodzi; byli oni świadkami jego losu podczas okupacji. Obecnie stoi
otoczony dawnymi znajomymi, którzy przyjmują jego wizytę z radością. Toczy się pogodna rozmowa i
wtedy Lanzmann pyta zebranych, dlaczego Żydzi byli prześladowani. Nikt nie odpowiada: nie mają
opinii. I teraz z tłumu występuje organista, którego widzieliśmy poprzednio, jak akompaniował
podczas mszy: przemawia ze swadą, pewny siebie, z zacięciem demagogicznym; osoba przywykła do
nauczania. Opowiada, jak rabin wyjaśnił Żydom skierowanym na zsyłkę i śmierd, że ponieważ zabili
Jezusa i ich przodkowie wzięli tę krew na siebie, obecnie nieunikniona jest kara.

I oto co się dzieje. Osoby, które jeszcze przed chwilą trzymały za ręce Izraelczyka, opuszczają go i
przyłączają się do organisty, ze zwrotami w rodzaju „właśnie, właśnie”. Żyd nie został co prawda
samotny, ktoś tam jeszcze przy nim stoi, ale ośrodek przemieścił się, jest nim obecnie organista. W
tym momencie z drzwi kościoła wychodzi - procesja, z chorągwiami, z kapłanem, ze śpiewem.

Cała ta długa scena nakręcona jest z jednego ujęcia kamery i stanowi osiągnięcie kina
publicystycznego: przedstawia problem zgodnie z intencją Lanzmanna. Zebrani są neutralni, mają
naturalną sympatię do starego sąsiada Żyda, który wrócił, ale jednocześnie są przyzwyczajeni
automatycznie uważad Kościół za autorytet i potwierdzad opinie od niego pochodzące. Nie
dostrzegają przy tym sprzeczności między swoją własną ludzką reakcją wobec Żyda oraz potworną
interpretacją organisty: jedno i drugie jest dla nich możliwe, bo nie decyduje tutaj logika, lecz sam
fakt, że „tak już jest”, co pochodzi z atawistycznego wręcz przyzwyczajenia. Uważam, że tutaj
Lanzmann, ów obcy, przyjezdny, przypadkowy filmowiec, odkrywa prawdę, która ma dla nas samych
wagę: „l’influence nefaste de l’Eglise”, jak powiada w swoim języku.

Czy Jezus był Żydem?

Otóż opinia ta została ominięta przez uczestników dyskusji u nas w kraju. Rozmówcy po pokazie w TV
dokonali osobliwego manewru, który zresztą potem został podjęty w prasie: przerzucili oskarżenie
skierowane przeciwko pedagogii kościelnej - na debilizm jej ofiar. Są to - stwierdzili kolejno dwaj
uczestnicy i nikt im nie zaprzeczył - zdezorientowani obskuranci, którzy nie zauważają, że „przecież
Jezus również był Żydem”.

To wyjaśnienie, nacechowane naiwną, racjonalistyczną dobrą wolą, słyszę nie po raz pierwszy:
powtarzał je wielokrotnie mój wuj, który był nieuleczalnym liberałem i oddalił się już był od Kościoła,
podobnie jak panowie z TV. Niestety jest ono absolutnie bezużyteczne wobec wiernego słuchającego
nauk: jak wynika z katechizmu, Jezus nie był Żydem, lecz Synem Bożym, niejako skierowanym do misji
w Izraelu i poczętym za sprawą Ducha Świętego: by więc podtrzymad tezę o jego żydostwie wobec
ściśle wierzących, trzeba by udowodnid, że Bóg jest Żydem, czego się nie da, ponieważ natura Boga
nie jest znana, na co zgadzają się wszyscy komentatorzy.

Ale problem polega na czym innym. Proszę wybaczyd, że wdam się tu w niejaki pedantyzm, może
małostkowy, ale idzie o to, by przedstawid sprawę, jak ona wygląda na tle tekstów chrześcijaostwa;
postępuję tu za opracowaniami protestanckimi, w szczególności Rudolfa Bultmana. Pytanie, czy Jezus
był Żydem, nie ma wagi, natomiast istotne jest, że: 1) Jezus wybaczył zabójcom i wręcz zabronił
odwetu, bez względu na to, że oni sami gotowi byli przyjąd odpowiedzialnośd „na siebie i swoich
synów”, 2) tłumy, które słuchały Jezusa, były żydowskie; tryumfalny wjazd Jezusa do Jerozolimy odbył
się w asyście rzesz żydowskich; apostołowie, którzy ocalili naukę, byli Żydami. Natomiast zabójcami
Jezusa byli tylko i wyłącznie faryzeusze i kapłani, czyli przywódcy ówczesnego Kościoła.

W Ewangelii jednak występuje słowo „Żydzi”, a to dlatego, że jej autorzy oznaczali tym wyrazem
arystokrację kapłaoską; gdy zaś mówią o innych Żydach, używają słowa „lud”. Jest tam wiele
podobnych skrótów, wynikających z ówczesnej greczyzny; „siostry i bracia Jezusa” oznacza
„krewnych”, i to dalszych, bo taki był podobno sens owego zwrotu itd. Ciekawa jest analiza procesu
Jezusa. Był to jeden z najbardziej wzorowych przewodów kiedykolwiek przeprowadzonych. Rzymianie
byli znakomitymi prawnikami i ich ustawodawstwo obowiązywało w Jerozolimie; ono właśnie
tłumaczy wydanie Jezusa przez Judasza, co wygląda na niezrozumiałe, bo przecież Jezus był
powszechnie znany i dostępny! Ale prawo żądało, by złożono oficjalne oskarżenie i wskazano
władzom przestępcę w obecności dwóch świadków, by w razie potrzeby mógł byd z pewnością
rozpoznany (fotografii nie uprawiano); temu właśnie zabiegowi służy pocałunek Judasza. Następnie
Jezus przechodzi, i to parokrotnie, przez wszystkie instancje (stąd owo „chodzenie od Annasza do
Kajfasza” w polskim przysłowiu, na oznaczenie nudzenia biurokratycznego); następują dwie apelacje;
próba zakooczenia procesu przez karę doraźną (biczowanie); próba ułaskawienia przez Piłata itd. Cały
ten proces ciągnie się przeszło sześd miesięcy. Jest to w swoim rodzaju najdoskonalsza
sprawiedliwośd, jaka może byd, i kto wie, czy nie ma tu ironii Opatrzności wobec rzekomej perfekcji
ludzkiego sądownictwa; co do mnie, przypuszczam, że jest.

Jakkolwiek było, w procesie uczestniczy ze strony żydowskiej już tylko Sanhedryn. Gdy czytamy w
Ewangelii, że Piłat zaproponował Żydom uwolnienie Jezusa, zamiast mordercy Barabasza, i ci
zakrzyknęli, że wolą oprycha - wyobrażamy sobie, że zwrócił się do całego narodu gdzieś tam
zebranego, co przecież jest niemożliwe; w istocie pertraktował w ten sposób tylko z
przedstawicielami Rady i to oni wzięli wyrok „na siebie i swoich synów”. Dla mnie ich synami są
znacznie bardziej biskupi, którzy wysłali na śmierd Joannę d'Arc, Giordana Bruna i tysiące hugenotów,
oraz Pius XII błogosławiący armie hitlerowskie w 1942 roku niż na przykład Jankiel, Tuwim i Słonimski,
tak jakoś dziwacznie myślę.

Ale w Kościele sądziło się inaczej. Zaczyna się od samego przekładu: we wszystkich polskich tekstach
czytamy w tym miejscu o „Żydach”; tymczasem inne tłumaczenia, na przykład współczesne
francuskie, zastępują ten zwrot przez „les pharisiens” (u J. Trinąueta). Ilekrod zdarzyło mi się byd
świadkiem lektury Ewangelii oraz słuchad kazania, w czasie gdy jeszcze chodziłem do kościoła, nie
pamiętam, by zwrot „Żydzi” był kiedykolwiek lojalnie objaśniony; nie czytałem też niczego
podobnego w dostępnej mi literaturze dewocyjnej polskiej ani przedtem, ani potem. Natomiast znam
całe stosy druków katolickich szczujących - dosłownie, podkreślam ten wyraz - przeciwko Żydom, w
tym głośne już w dziejach prasy wydawnictwa: „Rycerz Niepokalanej” i „Mały Dziennik”, którego
częśd roczników 1936-37 ocalałych przypadkiem leży za moimi plecami, gdy siedzę pisząc te słowa
(jeśli idzie o antologię szczegółową, ośmielam się odesład do mojej książki Widok z pozycji
przewróconego).

Cud, czyli dar zapominania


Jednak wykręt, nacechowany zresztą dobrą wolą, użyty przez uczestników dyskusji w TV, jest drobną
mróweczką w porównaniu z wyczynem Turowicza oraz Grzegorczyka w „Polityce”. Przyznają oni
niejaką rację Lanzmannowi, ale - co jest nieprawdopodobnym paradoksem - dokonują manipulacji
poszerzającej oskarżenie na Polaków w ogóle, czyli więcej, niż zamierzył Lanzmann - a to w tym celu,
by zneutralizowad jego oskarżenie Kościoła i przerzucid je na nas i na naszych ojców, którzy dali się
ponieśd błędom... Grzegorczyk pisze: „Mamy więc prawo *my Polacy+ oskarżad siebie i swoich
przodków o zaniedbania moralne, które dziś zauważamy jasno, a do których oni byli przyzwyczajeni.”

Idzie jednak o to, że oskarżanie narodu w ogóle jest niedorzecznością i służy tylko demagogii: w
każdym społeczeostwie musi się znaleźd pewna ilośd morderców, wariatów, zdrajców oraz kanalii. W
filmie Shoah jeden z ankietowanych w Izraelu mówi, że Polacy się śmieli. Tak jest, mogli byd tacy. Inny
skarży się, że Polacy odmawiali pomocy. Na pewno zdarzało się. A można było jeszcze więcej
powiedzied: że byli szmalcownicy. A jednak u Lanzmanna nie ma o nich wzmianki, mimo że mogło mu
się to przydad! Ciekawe. Tylko że w tym miejscu trzeba dodad: szmalcowników, którzy wydawali
Żydów, zabijało się, a mogę coś o tym powiedzied, bo nieco patrzyłem na to; zresztą byli dla nas tak
samo niebezpieczni jak dla Żydów. I następnie: byli tacy, którzy pomagali z narażeniem życia...
wszystko to padło z okazji Shoahu, wszystko to było wymienione!

Tylko jak to teraz przenieśd na oskarżenie bądź też oczyszczenie całego narodu? Przecież nie może on
byd odpowiedzialny za łajdaków, którzy się zawsze mogą trafid, ani też gloryfikowany z powodu
swoich szlachetnych, którzy też kierują się prywatnym postanowieniem. Natomiast inaczej rzecz się
ma z instytucjami. Właśnie takie jest założenie Lanzmanna: zajmuje się on hitlerowską zagładą
Żydów, ponieważ została ona zorganizowana urzędowo, jako akcja paostwowa. Mogą tu byd
zdumiewające paradoksy, na przykład ten, o którym mówił w TV prof. Ryszka: że funkcjonariusze
hitlerowscy często nie byli antysemitami, bo w Niemczech było mało powodów do tego uczucia,
natomiast byli sumiennymi wykonawcami formalnie obowiązujących rozporządzeo. Instytucje, szkoły,
gazety można winid: są odpowiedzialne globalnie.

Otóż Kościół, do którego ma pretensję Lanzmann, jest właśnie instytucją i trwa ciągle, w
przeciwieostwie do Trzeciej Rzeszy, partii hitlerowskiej oraz sztabu SS, których na razie pozbyliśmy
się. Z tej racji Kościół stale podlega ocenie oraz pytaniu o odpowiedzialnośd. Niestety, właśnie jako
zorganizowany zakład Kościół wypracował sobie dar zapominania, który jest wręcz cudowny i przy
którym zesłanie Ducha Świętego na apostołów wygląda na nie znaczący drobiażdżek. Całe wieki
krwawego prześladowania, szczucia, szowinizmu, rasizmu, obskurantyzmu, uprawianych w imieniu
Jezusa, znikają jak diabeł pokropiony wodą święconą. Przeszłośd przepada cudownie, ale tylko owa
kościelna, nie nasza narodowa, bo oto co powiada Turowicz: akcje antysemickie po wojnie w Polsce
były, owszem, ale zawsze polityczne, nigdy wyznaniowe! Kościół dzisiaj przecież kocha Żydów i gdy
tylko agencja Reutera doniesie, że w Izraelu ktoś padł ofiarą, papież zaraz wnosi o modły przeciwko
przemocy. Ale nagle trafia się taki Lanzmann i wygrzebie, dzisiaj, współcześnie, takiego organistę z
taką interpretacją zagłady Żydów i z takim słuchającym go audytorium.

Ale też wtedy ruszają Turowicze, Micewscy oraz niestety Grzegorczyk i wytłumaczą nam, że winni
jesteśmy wszyscy globalnie. Tylko że wszyscy znaczy nikt, co podkreśla następna propozycja:
generalnego przebaczenia, z którą Grzegorczyk wystąpił również w telewizji: „Przebaczamy i prosimy
o przebaczenie; winy bowiem, jak starałem się podkreślid, były po obu stronach.” Zabieg taki zgarnia
wszystkich na jedną kupę bez rozpatrywania stopnia winy i zmierza do ukrycia ewentualnego
odpowiedzialnego; jest to wykręt, prowadzący do rozmazania; wniosek o przebaczenie służy do
pozbycia się odpowiedzialności przez Kościół.

Gdy więc Grzegorczyk wzywa wszystkich, i mnie również, do akcji przebaczenia, widzę do niej
kandydata, owszem, ale właśnie tego, którego chciał uniknąd: Kościół. Otóż przede wszystkim należy
zapytad, czy odpowiedzialny on jest za swoją przeszłośd. Jezus sądził, że tak. Oto jego słowa do
kapłanów: „Dzisiaj budujecie pomniki prorokom i adorujecie groby sprawiedliwych i mówicie:
Gdybyśmy żyli w czasach naszych ojców, nie uczestniczylibyśmy w ich zbrodniach. Ale słowami tymi
sami poświadczacie, że jesteście synami i następcami tych, którzy mordowali proroków. I dzisiaj nadal
uzupełniacie, tylko w inny sposób, ich czyny” (Mat., 23, 29). Jezus zresztą był skłonny wybaczyd, ale
żądał uznania winy i poprawy. Otóż powiedziałbym, że nie widad ani jednego, ani drugiego, natomiast
rzeczywiście nastąpił „inny sposób”. O Żydach mniej słychad, za to mamy kazania, jak owego biskupa
o „lejącej się czarnej mazi zbrodni komunistycznej”. Ja rzeczywiście dostrzegam czarną maź, ale
cieknącą spod ołtarza i rozsmarowaną przez publicystów, którzy zrobili z chrześcijaostwa parodię, z
Jezusa karykaturę, zaś religię obrócili w popis wyczynowej hipokryzji. Otóż zważywszy, że Jezus, mimo
że wyrozumiały jak nikt i mimo że przebaczył swoim bezpośrednim mordercom - jednak nigdy nie
przebaczył faryzeuszom w ogóle, uważam, że Kałużyoski również nie musi, i proszę Grzegorczyka, by
na moje przebaczenie nie liczył.

Wielka nieszczerość Polaków

Ten tekst nie tyczy religii, lecz urazów psychologicznych między Polakami i Rosjanami; jednak i on
odnosi się ubocznie do tradycji religijnej i był częściowo drukowany w „Kulturze” pod tytułem Jeden
krzyż i trzy krzyże. Z tego względu dołączam go do rozdziału Porachunki religijne.

Niektórzy historycy polscy byli politycznymi rusofilami. Bobrzyoski sugeruje, że gdyby Polacy i
Rosjanie sprzymierzyli się już w XVII wieku - a nic wówczas nie stało na przeszkodzie! - stworzyliby
koalicję, która wpłynęłaby na bieg świata. U Askenazego i Deutschera znajdujemy pogląd, że losy
Polski i Rosji łączą się nieuchronnie i niezależnie od woli tych dwóch narodów: ilekrod Rosji powodziło
się źle, odbijało się to natychmiast na Polsce, gdy zaś Rosja miała sukcesy, Polska zaraz je odczuwała,
Deutscher twierdzi, że Polska nigdy nie była ważna dla Europy - może tylko dla Watykanu, który
używał jej do szachowania Kościoła wschodniego - natomiast zawsze była niezbędna dla Rosji.

Wszyscy ci autorzy ubolewają nad niechęcią, bywa, że i nienawiścią, jaka rozdzielała Polaków i
Rosjan. Dzisiaj mamy sojusz dwóch narodów, który prawdopodobnie jest jednym z najważniejszych
faktów naszej historii: w jego interesie leży pozbycie się ciężaru przeszłości i nasza kultura wiele tu
dokonała. Akcji tej jednak towarzyszy skłonnośd do uników, to znaczy do przemilczania urazów, w
nadziei, że znikną, gdy się ich nie będzie wspominad. Odzywają się one w chwili napięcia: tak było
ostatnio z powodu Kościoła, który przechowuje, niby w depozycie, zadawnione chorobliwe
schizofrenie Polaków, zdawałoby się, zapomniane, i Wydobył je: ile to mieliśmy w świątyniach
deklamacji poezji z powstao oraz nabożeostw za Kościuszkę, Traugutta i Piłsudskiego, także za
Batorego (zwycięstwo pod Pskowem, tak jest!), w celu nie tyle patriotycznym, co w intencji
rozniecenia na nowo antyrosyjskości Polaków.
Problem ten zawsze mnie pasjonował, ale nie będzie on rozwiązany, jeśli nie podejmie go się z
całkowitą otwartością. Jest on bowiem psychoanalityczny: idzie o doznania zepchnięte do
podświadomości, a jak wiadomo, terapia w takim wypadku polega na wywleczeniu ich na pełne
światło. Jednak żeby uchwycid własne odruchy, ważne jest, by zrozumied partnera: należy więc
zobaczyd, jak nasz obraz odbija się w nim. Z tego względu pytam przy każdej okazji przyjaciół Rosjan,
jaki jest odziedziczony potoczny pogląd na Polaków. Tania mówi mi, że Polacy są „skryci”. Walery,
który jest polonistą przywiązanym do naszej kultury, twierdzi, że utrzymuje się ciche przekonanie, iż
Polacy tają swoje uczucia. Od Rosjanki, która długo mieszka w Polsce, usłyszałem, że w gruncie rzeczy
Polacy i Rosjanie są bardziej podobni do siebie, niż się uważa i niż się przyznają, ale Polacy „nie są
szczerzy”. We wszystkich tych sądach powtarza się, jako cecha wspólna, brak otwartości. Ale też i na
tym kooczy się pretensja do Polaków. Co do reszty, słyszy się słowa przyjaźni i chęd zapomnienia
dawnych konfliktów.

Są to reakcje potoczne z życia codziennego, a więc powierzchowne. Więcej można znaleźd w


literaturze. Tutaj natrafiamy u rodaków na ciekawy przesąd. Mianowicie panuje przekonanie, że
obraz Polaków w literaturze rosyjskiej jest nienawistny, i opinię taką słyszy się nawet od osób
oczytanych. Jest to nieprawda. Nie przeczytałem oczywiście wszystkiego, ale znam jako tako
klasyków i stwierdzid trzeba, że Polacy są tam traktowani z życzliwością - z jednym tylko wyjątkiem, o
którym zaraz będzie mowa i który, jak się okaże, jest kluczowy. Polacy przeważnie występują
fragmentarycznie; czasem podkreśla się ich chęd zachowania dystansu, co by odpowiadało
przytoczonej wyżej opinii o „braku otwartości”. U Turgieniewa „rządca Polak stał z boku, milczał i
patrzył krytycznie na jaskrawe zachowanie się Rosjan”, którzy hulali z rozmachem. Gdy we dworze
pop odprawiał nabożeostwo po podpisaniu aktu hipotecznego, „Kwiecioski jako katolik został w
innym pokoju”. U Czechowa polska hrabina miała w pałacu portrety wszystkich królów polskich, ale
była trudno dostępna; mimo to młody bohater noweli adorował ją po cichu. Nie ma tu niechęci;
przeciwnie, w sumie obraz jest sympatyczny. Miłosz pisze, że u Gorkiego Polacy „syczą jak węże”. Jest
to nieścisłe, bo sugeruje podstępnośd; tymczasem Gorki ma na myśli tylko samo brzmienie języka,
bez opinii pogardliwej. Polszczyzna może tak dźwięczed w uszach Rosjanina; Nabokow określa ją jako
„świszczącą” („sibilant”). I rzeczywiście: porównajmy „nado rabotat'„ i „musssimy pracccowadddd”.
Podobnie język czeski brzmi dla Polaka infantylnie: „Byd albo nie byd, oto je pytankooo”, powiada
Hamlet w „Praskim Divadle”.

Polskie biesy

Jest jednak jeden uderzający wypadek: Dostojewski; to on dostarcza rozwiązania naszego


kłopotliwego zagadnienia, właśnie z tego względu, że jest kraocowo jaskrawy: dlatego natrafiamy u
niego na głębokie dno sprawy. Nigdzie w literaturze Polacy nie są przedstawiani w sposób tak
odrażający. Polscy komentatorzy parę razy - jednak rzadko - zastanawiali się nad tą sprawą.
Powstaniec Szymon Tokarzewski, który był z Dostojewskim na zesłaniu, pisze w Siedmiu latach
katorgi, że polscy więźniowie od razu rozpoznali w pisarzu „obcego” i demonstracyjnie nie chcieli się
z nim zadawad. Opinia Dostojewskiego o Polakach miała byd zemstą za tę pogardę. Prócz tego
Dostojewski, jako kraocowy rosyjski szowinista, którym pozostał mimo uwięzienia, mógł Polaków
nienawidzid jako wrogów caratu. Jest to jednak wytłumaczenie powierzchowne i zaprotestował
przeciwko niemu Jerzy Stempowski w znakomitym studium ogłoszonym w roku 1931, Polacy w
powieściach Dostojewskiego.

Wyjaśnia on obraz Polaków systemem moralnym pisarza. Decydujące znaczenie ma dla niego
upokorzenie, które należy znieśd z poddaniem: jego postaci oczyszczają się, schodząc na sam dół
poniżenia. Otóż Polacy, których Dostojewski spotkał w katordze, byli mesjanistami wierzącymi w
misję Polski jako męczennika za inne narody, co napawało ich pychą wywyższającą ich nad innych,
więc odmawiali upokorzenia, a tym samym wyłączali się z upadku i następnie z odkupienia
przewidywanego przez Dostojewskiego. Jest to wyjaśnienie ciekawe, które jednak nie tłumaczy
wszystkich jego uprzedzeo do Polaków i, moim zdaniem, nie obejmuje całości sprawy.

Dostojewski bowiem nic o tym mesjanizmie nie wspomina; w dodatku występują u niego inne postaci
nie mniej aroganckie niż Polacy, zakochane w sobie, rozdęte własnym poczuciem ważności, które
jednak pisarz traktuje ze zrozumieniem oraz z bolesną litością z powodu ich zaślepienia. Nic jednak
podobnego nie spotyka Polaków, dla których Dostojewski nie ma nawet najdrobniejszej iskierki
życzliwości. Polacy pojawiają się u niego prawie w każdej powieści, z reguły w ten sam sposób, który
jest wręcz schematyczny. Są to zawsze postaci epizodyczne, które występują tylko raz, krótko i więcej
nie wracają, co rzadko zdarza się u Dostojewskiego, zazwyczaj rozwijającego charaktery. Ciekawe, że
Polak pokazuje się najczęściej w momencie najwyższego napięcia, gdy bohaterowie stoją w obliczu
załamania, dokonują tragicznego obrachunku albo ścierają się w ostatecznym konflikcie: dzieje się tak
zapewne dlatego, by skontrastowad wysoki diapazon moralny sytuacji z zachowaniem się Polaka. Jest
on zaś zawsze taki sam: pozer, pyszałek o niebotycznym kulcie honoru, otwarcie ogłaszający, że jest
lepszy od wszystkich tu zebranych, jednak zostaje natychmiast skompromitowany; udaje arystokratę,
lecz się go demaskuje, i okazuje się, że jest oszustem; wypadają mu przypadkowo z kieszeni
skradzione banknoty; łapie się go w trakcie gry w karty na ukrywaniu fałszywego asa w rękawie i -
wzywa się lokaja, by go - mimo oporu - wywlókł za kołnierz za drzwi, jako że nikt z towarzystwa takiej
kreatury nie chce dotykad.

Podobne ujęcie zaskakuje tym więcej, że świat Dostojewskiego, jak żaden inny w literaturze, składa
się z poniżonych, upodlonych, spadłych na dno, dla których jednak pisarz ma najgorętsze zrozumienie
i których, w gruncie rzeczy, uważa za najcenniejszych, w przeciwieostwie do postaci godnych,
poprawnych, którym się powiodło - te właśnie, na odwrót, traktuje ze wzgardą. Weźmy takiego
Marmieładowa ze Zbrodni i kary, trudno o figurę bardziej obrzydliwą. Już fizycznie jest odrażający, a
w swoim środowisku znajduje się tak nisko, że bardziej nie można: jego córka Sonia została
prostytutką z winy ojca, on sam obija się po knajpach jako zapluty pijany żebrak, czepiający się gości
za ubranie i z chamskim natręctwem opowiadający swoje nieszczęścia, mimo że nikt słuchad nie chce;
jest to zaiste definitywna szmata w rynsztoku. A jednak Dostojewski ma dla niego nie tylko słowa
wybaczenia, lecz po prostu miłośd: Marmieładow jest wręcz przejmujący. A przecież, mimo że
Dostojewski ma tak olbrzymie serce, zabrakło w nim chodby najciaśniejszego miejsca dla Polaków.

Dobro i zło chemicznie czyste

Jest to zagadka pasjonująca i zawsze mi się wydawało, że kluczem jest religia. Było to podejrzenie
ogólnikowe, ponieważ postaci Dostojewskiego do wyznania na ogół nie przyznają się, zaś on sam
rzadko; poza tym unika on, jak zresztą każdy powieściopisarz, zdeklarowanych teorii moralnych i
stara się je wyrazid zastępczo, sugerując je tylko poprzez swój obraz świata. Wkraczamy tu na teren
niepewny i widok zaciemniony jest jeszcze przez uprzedzenia, również nasze własne, z których sami
sobie nie zdajemy sprawy, ponieważ jesteśmy do nich przyzwyczajeni i sądzimy, że są oczywiste dla
każdego. Wśród nich wiele jest nawyków pochodzenia religijnego, tak odwiecznych i przyswojonych,
że wydają nam się naturalne: tak jest z owym przewodniczącym zebrania partyjnego, który
nawoływał: „Na miłośd boską, nie kłódcie się, Jezus Maria, proszę o spokój”, mimo że z całą
pewnością nie uważał się za sługę Kościoła.

Takie zaplecze jest trudno wykryd. Jednak w listopadzie 1984 udało mi się po raz pierwszy wyjechad
do Grecji, tam uczestniczyłem w ceremoniach w bazylice świętego Dymitra w Salonikach, i odbyłem
parę ciekawych rozmów, które jak mi się wydaje, rzucają światło na naszą sprawę. Mianowicie byłem
zaskoczony powinowactwem Grecji i Rosji, bez porównania większym, niż się u nas sądzi, opartym nie
tylko na wspólnej religii oraz pochodnym alfabecie, ale także na innych, mniej znanych tradycjach.
One właśnie wyjaśniają poglądy Dostojewskiego i także jego stosunek do Polaków.

Mianowicie Dostojewski - mimo że, jak już była mowa, rzadko się do tego przyznaje - jest wielkim
pisarzem prawosławia, owej pierwszej w historii wielkiej schizmy, która podzieliła chrześcijaostwo na
dwa światy. Otóż patriarchowie Kościoła wschodniego uważali się za jedynie legalnych, a Kościół
rzymski traktowali jako uzurpację. Ewangelie napisane są po grecku, pierwsze gminy chrześcijaoskie
powstały w świecie hellenistycznym, gdzie też nauczał święty Piotr, i do tegoż świata należała Galilea,
a żyjący w niej Jezus nigdy nie przebywał w Rzymie i nie używał łaciny; w dodatku Rzym był najeźdźcą
i z chwilą, gdy Kościół łacioski stał się jego oficjalną religią, reprezentującą interesy Rzymu, a więc
okupanta, podział pogłębił się jeszcze bardziej.

Najważniejsze jednak są różnice w mentalności. Chrześcijaostwo łacioskie stworzyło nową,


abstrakcyjną teorię Dobra i Zła, jako sił bezwzględnych, oddzielonych od siebie i ścierających się ze
sobą, co odpowiadało rzymskiej pedagogii imperialnej, wyodrębniającej rygory ostro, zdecydowanie,
wyraziście, i co jest typowe dla rządów autorytarnych. W rezultacie Zło należało zniszczyd, w razie
potrzeby również materialnie, a przynajmniej wypadało je ukryd, przytłumid, przemilczed: stało się
wstydliwe. Co dało początek niezliczonym hipokryzjom, trawiącym Kościół rzymski od początku jego
istnienia.

Podejście podobne było obce tradycji greckiej, która nigdy nie rozdzielała dobra i zła i uważała je za
nierozerwalnie sprzężone w naszej naturze, czego przykładem jest mityczna rodzina Atrydów,
zarazem bohaterska i koszmarna, wzniosła i potworna, jednocześnie zbrodnicza i wspaniale ludzka.
Jeżeli człowiek jest taki, nie inny, nie ma też powodu, by to ukrywał: powinien dążyd do dobra, ale nie
za pomocą okłamywania się samemu i innych. Jednak który z tych dwóch poglądów, rzymski czy
grecki, jest poprawnie chrześcijaoski? Abstrakcyjne „łacioskie” pojęcie Zła i Dobra znajdujemy raczej
w Starym Testamencie, w którym rzadko się komu coś wybacza. Tymczasem sam Jezus robił to
chętnie i jest najwyrozumialszym z prawodawców: odpuszcza grzesznikowi, prostytutce,
zbrodniarzowi; właściwie jest nieustępliwy tylko wobec faryzeuszy, hipokrytów zasłaniających się
religią. W Ewangelii świętego Mateusza jest niezwykła scena, gdy ktoś zwraca się do Jezusa: „dobry
człowieku”. „Nie nazywaj mnie dobrym - mówi Jezus - nikt nie jest dobry prócz Boga.” Fakt, że Jezus
nie uważał się za „dobrego”, jest zgodny z koncepcją Ewangelii, że Syn Boży staje się człowiekiem,
odczuwa, cierpi, umiera i ma wady jak każdy z nas. Ale jeżeli Jezus nie był dobry, to kto w ogóle może
byd? Dobro chemicznie czyste prawdopodobnie nie jest z tego świata, chod należy o nie zabiegad.

Jakkolwiek było, do prawosławia rosyjskiego przeszła koncepcja grecka, nie łacioska, co widad po
charakterze świętych. Święty stanowi przykład do naśladowania i w Kościele rzymskim jest zazwyczaj
postacią idealną, kryształową, cokolwiek sztuczną: jeżeli w ogóle grzeszył, to niegdyś, co odkupił
wyjątkowymi dokonaniami lub męczeostwem, i nawet ta jego przeszłośd stanowi wzór, jak się jej
pozbyd. Inaczej jest ze świętymi prawosławnymi, którzy są wątpliwi, jeśli można się tak wyrazid, do
ostatniej chwili. Już sławny święty Cyryl był organizatorem rozruchów motłochu przeciwko poganom i
po jego śmierci biskup Aleksandrii prosił o przywalenie nieboszczyka jak najcięższym kamieniem, by
przypadkiem nie wstał. Pierwszymi świętymi rosyjskimi są święty Włodzimierz, który miał według
tradycji osiemset konkubin i popełnił blisko sto mordów politycznych, ale też założył pierwsze szkoły i
szpitale, oraz jego synowie Borys i Gleb, przedstawiani z reguły na ikonach wspólnie, zgładzeni przez
starszego brata Światopełka w rezultacie walki o tron kijowski. Kronikarze przedstawiają ich jako
intrygantów, którzy w dodatku zachowali się małostkowo, błagając nasłanych zabójców o litośd.

Uklęknąć i wyznać zbrodnię

Świętym jest również Aleksander Newski, ów z filmu Eisensteina, pogromca Krzyżaków nad Jeziorem
Czudzkim, o którym też nie dałoby się powiedzied, że postępował delikatnie; jemu to poświęcony jest
największy kościół w Sofii. Jest uderzające, że świętośd łączy się tu z władzą: wśród dwunastu
panujących w ciągu trzech wieków - siedmiu zostało świętymi: Daniel, Jurij, Iwan I, Dymitr Dooski,
Wasyl III, Fiodor, mimo że żaden z nich nie był słodki, Wasyl i jego syn Iwan IV należeli do najbardziej
bezwzględnych na tronie moskiewskim.

Wobec podobnego pakietu świętych komentatorzy rzymskokatoliccy czuli się bezradni. Oczywiście
dopatrywali się tu kultu despotyzmu, mentalności niezrozumiałej, dezorientacji w kryteriach itd.
Tymczasem idzie po prostu o inne kryteria. Zasługa świętych władców polega na tym, że starali się
zorganizowad społecznośd, a więc służyli; drugim powodem jest śmierd gwałtowna, są to
„strastotierpcy”, znoszący mękę z powodu innych. Świętośd łączy się tu z pojęciem nie doskonałości,
lecz odpowiedzialności oraz cierpienia samego w sobie. Stąd wziął się zdumiewający termin „święta
Ruś”, który znika dopiero po roku 1917. Czy Polakowi, mimo całej jego bigoterii, mogłaby przyjśd do
głowy „święta Polska”? A jednak zwrot ten nie ma bynajmniej odcienia pychy, przeciwnie: Ruś jest
święta, bo cierpi, jest to apel o litośd dla kraju, co oddał Musorgski w ostatnim akcie Borysa, gdy
wkracza armia najezdnicza (prowadzona notabene przez polskich jezuitów), i wtedy obłąkany
Jurodiwyj śpiewa rozdzierającą pieśo o „świętej Rusi”.

Człowiek cierpi dlatego, że jest zły, i taki jest każdy z nas. To zaś z kolei, co człowiek zrobił złego,
stanowi jego nieodłączną częśd nie do cofnięcia i nikt nie ma prawa się od niej separowad, poprawiad
jej, retuszowad, tłumaczyd, usiłowad zreperowad itd., bo ocena zależy tylko od Boga, nie od nas, i
możemy co najwyżej starad się byd lepsi. W ten sposób zarówno nasze zło, jak i nasze dobro jest
naszą stałą własnością, czego nie należy wstydliwie ukrywad, przeciwnie, trzeba oświadczyd. Dlatego
właśnie Raskolnikow u Dostojewskiego klęka w biały dzieo na skrzyżowaniu dwóch najbardziej
ruchliwych ulic w mieście i krzycząc, ile sił w płucach, opowiada o popełnionej przez siebie zbrodni:
scena, jakiej odpowiednika nie ma w całej literaturze katolickiego Zachodu.

Tymczasem w kulturze rosyjskiej bynajmniej nie jest ona wyjątkiem. Przyznawanie się do swojego zła,
opowiadanie go, analizowanie go i wreszcie na koniec - bo dochodzi do tego! - przechwalanie się nim,
bywa, że w atmosferze chorobliwej oraz o zacięciu wręcz manierycznym - wszystkie te sytuacje
spotykamy raz po raz. Dostojewski doprowadził ową myśl o nieuniknionej roli zła do kraocowości:
jego bohaterowie rozmyślnie zanurzają się w zbrodni i schodzą w otchłao tak głęboko, jak tylko się
da, tytułem eksperymentu, w nadziei, że dopiero odbicie się od absolutnego dna stworzy im szansę
odrodzenia, oczyszczenia z wszelkich innych oportunistycznych względów, interesu, hipokryzji, chęci
samolubnego ratowania siebie samego, zyskania szacunku innych itd.

Ale mentalnośd ta przejawia się również w życiu codziennym: stąd właśnie wziął się obraz
karykaturalnego Rosjanina, występujący wręcz jako sztampa, złożony z wykluczających się jaskrawych
sprzeczności: rano modli się, zdejmuje buty i oddaje włóczędze oraz pragnie się wykastrowad, ale
odbierają mu brzytwę w ostatniej chwili; wieczorem bije służących, gwałci kucharkę i rozbija ikonę
pustą butelką po wódce. Figura ta była zapewne parodią, ale jak zwykle parodia, wyrastała z ziarna
rzeczywistego i przedstawiała autentycznie istniejące cechy. Słonimski, który podawał się za
polskiego racjonalistę, skarżył się na przyjaciela Rosjanina, który dręczył go szalenie zmiennymi
nastrojami. Wpadał w euforię: „Ach, żyzo! jaki świat jest wspaniały, cudowny, promienny! Ja choczu
tolko tancowat'!”, po czym nagle załamywał się: „Proklataja żyzo! Jedna potwornośd, zbrodnia, dno,
ja się zabiję!” Słonimski go powstrzymywał i przyjaciel miał atak wściekłości: „Ty mnie nienawidzisz!
Ty wróg! Ty gad! Ubju!”, po czym z miejsca rozjaśniał się, deklarował miłośd i wpijał się w usta: „Ty
drug! Ty najlepszy! Ja ciebie kocham nad życie” itd. Pomimo przerysowania tej charakterystyki można
znaleźd w kulturze rosyjskiej wiele pokrewnych ilustracji, na przykład ową odę Dierżawina, w której
każde słowo jest jaskrawym zaprzeczeniem poprzedniego: „Ja car! ja rab! ja czerw! ja Boh!” („Jestem
carem, jestem sługą, jestem robakiem, jestem Bogiem” itd.).

Korzyści z ostatecznego upodlenia

Znaleźliśmy się tu już w obrębie maniery, ale wzięła się ona nie bez powodu: pochodzi z tradycyjnej
postawy wobec życia, której źródłem pierwotnym jest odziedziczone po Grekach pojęcie człowieka
jako splotu nie do oddzielenia dobrego i złego. Wizja ta odegrała w ciągu XIX wieku wręcz
rewolucyjną rolę w kulturze, gdy sztuka rosyjska wtargnęła do światowej. Była ona zgoła odmienna
od europejskiej, w której panował linearny podział, odłączający cechy, z których złożony jest
charakter ludzki, co stanowiło spadek po pedagogii łacioskiej, ukrywającej zło i starającej się
„wypreparowad” z gmatwaniny, jaką jest człowiek, kierunki pozytywne, aktywne, „zwycięstwo
dobra”. Widzenie rosyjskie było odmienne i dzięki temu odkrywcze.

Dla wyjaśnienia można się tu powoład na wkład muzyki rosyjskiej do światowej. Jak wiadomo,
pojawienie się Musorgskiego oraz jego następców aż do Strawioskiego stanowiło istny szok w
dziejach muzyki. Rzecz w tym, że kompozytorzy ci, którzy zresztą posługiwali się środkami znanymi z
tradycji europejskiej, tą samą orkiestrą, tym samym układem instrumentów, tymi samymi formami
symfonii, oper, koncertów - dali jednak treśd dźwiękową, na jaką nie pozwoliliby sobie kompozytorzy
paryscy czy następcy Mozarta. Robili oni to, co w konserwatoriach świata określano jako błędy, jako
zgrzyty harmoniczne, jako dzikie skoki melodii, jako niedopuszczalne lekceważenie logiki budowy.
Tymczasem to od nich właśnie, od owych Rosjan nie oglądających się na zasady, wyszło odrodzenie
muzyki, z jej nowym impulsywnym światem wewnętrznym. Jak ktoś powiedział, gdyby nie było
Musorgskiego, nie byłoby jazzu, który znowu, dzięki różnym krętym zrządzeniom losów kultury, długo
potem w Związku Radzieckim nie podobał się.

Otóż podobny uderzający wypadek to wpływ Dostojewskiego na literaturę zachodnią. Jego recepcja
była, jak wiadomo, jednym z fenomenów bulwersujących literaturę naszych lat, przy tym ferment ten
trwa do dziś, jest poważniejszy na Zachodzie niż w samej ojczyźnie autora Biesów i dawno już przerósł
jego samego! Gdy czytamy dziś rozhisteryzowanych autorów amerykaoskich, którzy wciąż powołują
się na Dostojewskiego jako na patrona. Zbrodnia i kara może się wydad łagodną powieścią
młodzieżową. A przecież zaczęło się od odkrycia Dostojewskiego, który „ośmielił się pokazad nową
wiedzę o człowieku”. I rzeczywiście tak było - podobnie zresztą jak z Musorgskim i ze Strawioskim,
którzy nie oglądali się na sztywne zasady muzyki symfonicznej.

Bowiem powieśd europejska, zanim pokazał się Dostojewski, miała wypracowaną formułę: jej postaci
kierowały się wolą, inteligencją, karierą, starały się wyeliminowad zło i dążyd do dobrego, rozwój akcji
podlegał logice, „do czego zmierzają bohaterowie” - zwykle do celu tryumfalnego - zaś autor znał
dobrze ich intencje, ich miłośd własną (główny motyw postępowania przed Dostojewskim), wiedział,
czego chcą. Dostojewski, który z tą teorią powieści nie liczył się i dla którego zło było równie ważne
jak dobro (a może więcej), ośmielił się pierwszy pokazad figury niekonsekwentne, miotane
sprzecznymi uczuciami, co według przyjętych reguł winny się wzajemnie wykluczad, postaci, wobec
których sam autor czuł się bezradny i ręce mu opadały. U Dostojewskiego kobieta szczęśliwa,
zamożna, kochana nagle usiłowała zamordowad męża i wyskakiwała oknem; powszechnie
szanowany, uwielbiany obywatel zamykał się w szafie i szlochał „dźwiękiem przerażonego
szczekającego psa”; zrównoważony intelektualista, autor najsłuszniejszych maksym życiowych,
wykonywał przedziwne dwiczenia fizyczne, kładąc się na podłodze, podgrzewając się lampą naftową i
rozgniatając sobie dłoo w szufladzie stołu (a to dlatego, że wciągnięto go wbrew jego woli do spisku, z
którego nie mógł się wycofad). Zło nie opuszczało człowieka do ostatniej chwili: Raskolnikow, już po
przyznaniu się do winy, po skazaniu go, zesłany na katorgę, zastanawia się, w koocowych zdaniach
powieści - czy przypadkiem nie miał jednak racji, popełniając podwójne morderstwo.

To odkrycie niezwykłych bohaterów przez Dostojewskiego tłumaczono oczywiście egzotyzmem:


obłędną rosyjskością Dostojewskiego, męką duchową przestrzeni syberyjskich, deformacjami
charakterów pod wpływem nie kooczącej się zimy itd. Wyjaśnienia te okazały się wątpliwe już w
świetle samej mody na Dostojewskiego: bo jak wynikało z naśladownictw, które się zaraz sypnęły,
najwięcej owych niekonsekwentnych Rosjan jest nad brzegami Missisipi, zaś ci autentyczni Moskale
wzięli się tymczasem do dosyd logicznej budowy Magnitogorska. Dostojewski po prostu opisał pewną
prawdę o charakterze ludzkim w ogóle, bez względu na geografię. Ale odkryd ją mógł jednak tylko
dlatego, że żył w Rosji, nie czuł się skrępowany ówczesnymi konwencjami oraz gustem powieści
europejskiej i miał prawosławny pogląd na rolę zła.

Jego głównymi ofiarami okazali się wreszcie Polacy - z powodu, który dla jego czytelników we świecie
miał małe znaczenie i zresztą jest głęboko ukryty w tkance jego powieści. Mianowicie Polacy stanowili
główną zwartą grupę o edukacji rzymskokatolickiej, z jaką Dostojewski zetknął się bliżej. W sprawach
moralnych wykazywali oni właściwą katolikom sztywnośd, która bardzo łatwo zmienia się wręcz w
hipokryzję, i zapewne pod tym względem katolicyzm polski jest nawet bardziej automatyczny niż
europejski, bo obciążony dodatkowo kompleksem narodowym. Tokarzewski pisze, że Dostojewski na
katordze próbował rozmawiad z Polakami i napomykał nawet o swoim dalekim pokrewieostwie z
drobną polską szlachtą wołyoską, usiłował też zapewne poruszyd temat religii.

Można sobie wyobrazid, jak ów kontakt wyglądał: Dostojewski otworzył duszę, także z tym, co jak
sam nazywał, było w niej „robaczywe”; nasi rodacy przyjęli to bez słowa i poczęli go unikad jako
agitatora prawosławnego. Spróbujmy sobie to starcie uzmysłowid na podstawie Quo vadis
Sienkiewicza. Mamy tu jaskrawe przeciwieostwo postawy Dostojewskiego, mianowicie
propagandową powieśd katolicką. U Sienkiewicza chrześcijanie są diamentowi, Rzymianie
imponujący, natomiast Grek Chilo Chilonides jest pociesznym, krętym, zdegenerowanym, plugawym
małym dekadentem, który niby ma wiedzę o handlu, życiu, polityce, lecz w gruncie rzeczy jest śliskim
i godnym pogardy miniaturowym cynikiem. Widnieje tu ostry podział na zło i dobro, zgodny z
pedagogią katolicką.

Jest to dokładna, mimo że uproszczona, odwrotnośd postawy Dostojewskiego. System wartości tutaj
jest to tryumf moralny katolickiego establishmentu, który niewątpliwie zwycięży w przyszłości,
przejmując, co najlepsze, z cywilizacji rzymskiej (przedstawionej z pełnym szacunkiem). Wniosek taki
musiałby się wydad Dostojewskiemu wręcz potwornym, zachwyconym sobą kłamstwem. W jego
świecie zło nie przestaje dręczyd człowieka i towarzyszy mu do ostatniej kropki każdej jego powieści.
Jego postaci nigdy nie są pewne zbawienia, zawsze są pogrążone w grzechu i zło nie opuszcza ich ani
na chwilę. Toteż pewnośd siebie Polaków musiała w jego oczach wyglądad na bluźnierstwo. Bowiem
największym wrogiem dla Dostojewskiego jest załgane, fałszywe, ustabilizowane pocieszenie,
ucieleśnione w powszechnie szanowanych instytucjach: zaś szansa na zbawienie, według niego, może
byd tylko tam, gdzie człowiek dobrowolnie przyjmuje na siebie ostateczny, bez żadnej zewnętrznej
pomocy, ciężar upodlenia. Dla Dostojewskiego Polacy, ze swoją pewnością siebie niewzruszoną, byli
nosicielami oszustwa, rzecznikami skorumpowanej wiary, odwróconymi raz na zawsze tyłem do
prawdy, i w jego wizji dla nich nie mogło byd miejsca.

Rozmowy w Wołodią

Od tego czasu minął wiek i zmieniło się tak nieprzytomnie wiele, że ani Dostojewski, ani nikt inny nie
mógł tego przewidzied. Ale czy na pewno? czy wszystko? czy ani, ani ździebko nie zostało? Niełatwe
pytanie, bo jak była mowa, nie zawsze zdajemy sobie sprawę z własnych, wpojonych,
niewyczuwalnych dla nas odruchów.

Pozwolę sobie w tym miejscu na fantazję beletrystyczną. Otóż przypuśdmy, że siedzę z niejakim
Wołodią w pokoiku hotelu „Rossija”, co mi się parę razy zdarzało; jest już późna noc, mamy za sobą
nieco napoju oraz wiele poruszonych tematów, gdy Wołodia zaczyna nowy. Usiłując spojrzed mi w
oczy, co z powodu chwiejności udaje mu się tylko częściowo, stwierdza poważnie: „Zygmusiu, ty nie
jesteś ze mną uczciwy.” Polski szlachcic, usłyszawszy coś podobnego, powinien obrażony wypełznąd z
pokoju, ale to nie ja. „Czy ty w ogóle jesteś chrześcijaninem?” - ciągnie Wołodia (bardzo aktywny
komunista). Ja z kolei próbuję spojrzed mu w oczy, co mi również wychodzi jedynie w przybliżeniu, i
powiadam: „Jestem, Wołodią. Więcej: muszę byd. Jestem takim skurwysynem, że gdybym nie był
chrześcijaninem, byłbym potworem” (co jest prawdą). „Ze mną jest jeszcze gorzej - mówi na to
Wołodia. - Nie masz pojęcia, jakim jestem szują, swołoczą i mierzawcem.” Po czym dodaje, starając
się, by było z naciskiem: „Wiesz co, ja cię lubię”, i jakkolwiek od wagi tej deklaracji należy odliczyd
półtorej butelki „Stolicznej”, co mamy za sobą, to jednak wiem na pewno, że tak z grubsza wziąwszy,
jest to wypowiedź szczera i podobnie odwzajemniona. I tu dodam, że jakkolwiek rozmowa wyżej
opisana stanowi niejaką aranżację, to jednak materiał do niej wziąłem z życia.

Jak wyrzucono mnie z Kościoła

Jak już z niejaką czarną dumą stwierdziłem wyżej, za największe osiągnięcie mojej kariery
publicystycznej uważam potępienie, jakie spotkało mnie w wielkanocnym liście pasterskim biskupa
Jeża z Koszalina, który przyrównał mnie do Hitlera, oraz jakie wyraził prymas Glemp w homilii
jasnogórskiej z okazji święta M. B. Częstochowskiej we wrześniu 1985, zestawiwszy mnie z
mordercami świętego Szczepana męczennika (dosłownie). Jednak wciąż jeszcze nie zostałem
ekskomunikowany, co rzeczywiście upodabnia mnie do nieboszczyka Adolfa, katolika, który pozostał
do kooca w Kościele i nawet uzyskał błogosławieostwo Piusa XII, sławne w historii, w dniu najazdu na
ZSRR, natomiast różni mnie od Napoleona, którego uroczyście wykluczono i po którego zgonie były
kłopoty z pochowaniem go w poświęconej ziemi. Jednak fizycznie zostałem z kościoła, czy raczej z
zakrystii ss. Wizytek w Lublinie, wyrzucony znacznie wcześniej, przed wojną, w wieku lat dwunastu,
wyprowadzony za ucho, co przeżyłem jako najboleśniejszą niesprawiedliwośd mojego ówczesnego
życia. A było to tak.

Ksiądz Czesław opowiedział nam o komuniście, który podczas rozbiórki gmachu kościelnego wziął, w
celach szyderczych, figurę Matki Boskiej, zaczął z nią taoczyd i potem już do kooca życia nie mógł się
zatrzymad, tylko kręcił się w kółko; karmiono go, rzucając mu jedzenie, i gdy wreszcie przed śmiercią
poprosił o spowiedź, kapłan, który mu tę przysługę wyświadczał, musiał razem z nim wirowad w
taocu.

Otóż byłem ja, i pozostałem do dziś, osobnikiem dociekliwym; w ogóle ciekawośd jest główną cechą
mojego charakteru, której nie mogę się pozbyd i która naraża mnie na bezustanne kłopoty. Wtedy
również; zacząłem się zastanawiad, przy tym daję uroczyste słowo honoru, że nie wątpiłem w
opowieśd, lecz zainteresowały mnie szczegóły. Jeżeli komunista był karmiony, musiał też wydalad, i
wyobraziłem sobie, że musiała powstad koło niego kolosalna kupa. Lękałem się jednak zapytad
księdza o ten szczegół nieprzyzwoity, natomiast zainteresowało mnie, gdzie to wszystko się odbywało
i czy taoczący został tam pochowany. „Było to w pobliżu Nowego Targu” - odpowiedział ksiądz
Czesław, lecz pominął sprawę grobu komunisty; wyczułem, że zaczął mnie podejrzewad. I
rzeczywiście, spotkała mnie represja: pogadanka odbyła się w sobotę, natomiast już w niedzielę
zostałem ukarany.

Mianowicie służyliśmy wtedy namiętnie do mszy, która to czynnośd była zhierarchizowana i stanowiła
powód zażartej konkurencji. Na szczeblu najniższym klęczało się w komży i tylko w odpowiednim
momencie należało powiedzied „Et cum Spiritu tuo”; gdy ksiądz wygłosił „Dominus vobiscum”. Ną
wyższym było się uprawnionym do przeniesienia mszału z jednej strony ołtarza na drugą. Na jeszcze
lepszym trzymało się tzw. trybularz, czyli naczynie metalowe z dwiema klapkami, napełnione
kadzidłem. Najwyżej cenione i pożądane było operowanie kadzielnicą, co wymagało sprawności:
składała się ona z żarzącej się węgielnicy oraz z nakrywki, którą trzeba było zręcznie podnosid lub
opuszczad za pomocą łaocuszka, zaś całe urządzenie należało poruszad gestem wahadłowym,
uważając, by nie uderzyd o wyższy próg ołtarza, bo klęczało się na niższym. Ponieważ byłem i
pozostałem zresztą chłopcem starannym, dosłużyłem się rangi kadzielnicy, ku zazdrości kolegów.
Otóż po tym moim niefortunnym zapytaniu na temat taoczącego ksiądz odebrał mi kadzielnicę i
przeniósł mnie do trybularza.

I od tej chwili zaczęło się moje staczanie się. Następnym etapem była sprawa odpustów. Były one
zróżnicowane i zależne od okoliczności, na przykład czy uzyskiwało się je na klęcząco, czy na stojąco,
w niedzielę przed mszą czy po niej, były uzależnione od ilości dni postu, które poprzedziły otrzymanie
ich, i były dokładnie określone: 5 lat i 200 dni itd. Wśród nich dwa szczególnie przemawiały do
wyobraźni, zresztą były wymienione jako wyjątkowy przykład, celem zachęty do dbania o swoją
przyszłośd:, jeden, ustanowiony przez papieża Benedykta XI, dawał 80 tysięcy lat odpustu, drugi, od
Aleksandra VI, 30 tysięcy lat. Jednak by uzyskad ów pierwszy, należało odmówid „Zdrowaś Maria”,
klęcząc przed ołtarzem Matki Boskiej w kościele Augustynów w Padwie, co było dla nas wówczas
nieosiągalne. Gdy po latach znalazłem się w Padwie jako turysta, pomyślałem sobie, że należy
skorzystad, i na wszelki wypadek odbyłem wymaganą modlitwę. Dodam nawiasem, że największe
wrażenie podczas tego pobytu wywarła na mnie jedna z relikwii w bazylice Świętego Antoniego:
zwykły kamieo brukowiec, za kryształową szybą, oprawiony w parametrową, rzeźbioną w koronkę
piramidkę ze złota. Był to kamieo rzucony przez chuligana w świętego, który jednak cudownie odbił
się od niego i wybił zęby awanturnikowi. Zębów wśród relikwii nie było, ale uważam, że powinny byd
rozrzucone wokół kamienia.

Jednak niesprawiedliwośd tego odpustu, który uzyskiwało się w tak łatwy sposób, oraz jego
fantastyczna długośd podnieciły nas tak bardzo, że nie mogłem powstrzymad się od zapytania, do
czego służy 80 tysięcy lat; okazało się, że jest tu wliczony czas, w którym dusza trwa po śmierci, co
skłoniło mnie do refleksji, że gdy okres ten skooczy się na tamtym świecie, dusza, od początku roku
następnego, pozostanie bezbronna. Ksiądz odpowiedział, zresztą - jak dziś uważam - słusznie, że nie
należy stosowad naszych kalkulacji do decyzji Boga; niemniej nieufnośd księdza wobec mnie wzrosła.

Wkrótce pogrążyłem się jeszcze bardziej: mianowicie ksiądz podawał nam przykłady młodzieoców w
naszym wieku, którzy doszli do bogobojności. I tak święty Justyn umarł za wiarę w wieku lat
dziewięciu, święty Mames z Kapadocji został męczennikiem w wieku lat dwunastu, błogosławiony
Piotr z Luksemburga ślubował czystośd mając lat sześd, zaś w wieku lat piętnastu był mianowany
kardynałem i zaraz potem zmarł, a święty Franciszek a Paulo mając lat czternaście został
pustelnikiem. Ale faworytem księdza był święty Stanisław Kostka, który jako dziecko mdlał
usłyszawszy słowo nieprzyzwoite. Nam również się to spodobało i z moim przyjacielem Wiesiem
bawiliśmy się w „świętego Kostkę” w ten sposób, że mówiłem „gówno”, po czym Wiesio padał
zemdlony, następnie on oświadczał „dupa” i wtedy ja przewracałem się nieprzytomny. Przy tym
proszę mi wierzyd, daję na to uroczyste słowo, że nie było w tym cienia złośliwości i że braliśmy
świętego jak najbardziej poważnie, a zabawa nasza była całkowicie dziecięca, to jest polegała na
imitowaniu na swój sposób tego, co się zasłyszało. Jednak pewien starszy zawistny kolega, szpic i
kapuś, doniósł księdzu o naszych dwiczeniach duchownych i zostaliśmy obydwaj zdegradowani, ja
zostałem przeniesiony do zwykłego klęczenia jako ministrant, zaś Wiesio w ogóle został odesłany do
zakrystii bez prawa służenia do mszy i jego zadaniem było już tylko dosypywanie kadzidła z puszki w
magazynie do trybularza, w miarę wyczerpywania się zapasu. Ksiądz miał zresztą do Wiesia
dodatkową pretensję o wypijanie wina mszalnego.

Po tych doświadczeniach stałem się ostrożny, unikałem zadawania pytao i, przeciwnie, starałem się
obmyślid wypowiedź, która przywróciłaby zaufanie księdza do mnie. I to właśnie, ta gorliwośd,
paradoksalnie, zgubiła mnie. Mianowicie z okazji zbliżającej się Wielkanocy nastąpiły rekolekcje i
ksiądz wdał się w rozważania o Eucharystii. Według Kościoła rzymskiego hostia jest autentycznym,
dosłownym, materialnym ciałem Chrystusa: jest to dogmat i już samo powątpiewanie o nim stanowi
grzech. Protestanci mają tu inny pogląd: uważają komunię za symboliczną, zresztą wiele kościołów w
ogóle nie uprawia tego sakramentu. Dla mnie i moich kolegów w Lublinie dogmat ten był bardzo
trudny do zrozumienia i Wiesio planował nie przełknąd hostii do kooca, by potem ją wyjąd i zobaczyd,
czy staje się kawałkiem ciała; w tym celu zamierzał umieścid poprzednio w gardle kawałek papieru
pergaminowego. Przerażony wybijałem mu to z głowy i opowiadałem, jak hostia wybucha ogniem,
zamienia się w krew i zalewa człowieka, a nawet może spowodowad nagłą śmierd, jeśli używa się jej
w sposób bluźnierczy, które to wypadki nasz ksiądz nieraz przytaczał. Najbardziej przerażający był
„cud świętej Hostii”, który zdarzył się w roku 1415 i który jest tematem wspaniałego, naprawdę
wspaniałego cyklu obrazów Uccella w Urbino (mam reprodukcję). Pewien Żyd nabył hostię od
wiernej, co jej nie przełknęła, położył ją na ogieo, i wylało się morze krwi, która popłynęła ulicą, Żyd
został zdemaskowany i spalony na stosie wraz z żoną i dwojgiem dzieci.

Otóż ksiądz z tej okazji opowiedział nam o młodym męczenniku św. Tarsycjuszu, który za czasów
rzymskich przenosił potajemnie hostię dla chrześcijan do katakumb, lecz został zatrzymany przez
pogan na Via Appia i ukamienowany, ponieważ nie chciał oddad świętego naczynia. W tym momencie
wydało mi się, że mam okazję do rehabilitacji, jeśli okażę troskę o sakrament, i zapytałem księdza z
niepokojem, co stało się z hostiami po zamordowaniu Tarsycjusza. Ksiądz nie odpowiedział i
wpatrywał się we mnie złowrogo, co odczułem, i chcąc się ratowad, brnąłem nieszczęśliwie dalej:
gdybym tam był, usiłowałbym ocalid Tarsycjusza, doradzając mu chwyty wystudiowane przeze mnie
w grze w „dwa ognie”. Muszę się bowiem pochwalid, że byłem w tym znakomity: zabawa ta polega
na rzucaniu piłką, by trafid przeciwnika, który wtedy jest spalony: ale za pomocą zręcznego uchylania
się można długo, nawet do kooca gry, uniknąd uderzenia, i święty podobnie mógłby umykad przed
nadlatującymi kamieniami. Ksiądz wziął mnie za ucho i wyprowadził na podwórko: moja kariera w
parafii była skooczona.

Dowiedziałem się potem, że do mojej klęski przyczyniło się podejrzenie, całkowicie niesłuszne, o
malwersację finansową. Mianowicie do naszych obowiązków należał dyżur przy tacy w przedsionku
kościoła, gdzie zbierało się na cele świeckie, na przykład sprzedawało się prasę wydawaną w
Niepokalanowie przez księdza Kolbego, którą czytaliśmy pod specjalnym kątem, wyławiając
informacje o plugawych zbrodniach żydowskich, jako to handel żywym towarem - wywożenie za
granicę uwiedzionych dziewcząt chrześcijaoskich, co uprawiał ku naszej radości niejaki Lejba Lerner,
nazywający się litera w literę dokładnie jak nasz kolega szkolny Lejbuś, który z tej zbieżności nazwisk
był dumny (obecnie mieszka w Kanadzie). W późniejszych latach zbierało się tu na „obrooców
Alkazaru gen. Franco” (faszystów oblężonych przez czerwonych w wojnie w Hiszpanii) itp. Otóż
starszy brat Wiesia doszedł do wprawy w następującym procederze: trzymając między kciukiem i
palcem wskazującym monetę pięciogroszową, rzucał ją z hałasem na tacę, jednocześnie podejmując z
niej palcami serdecznym i małym monetę 50 groszy, przy czym rozbestwił się do tego stopnia, że
używał zwykłego guzika, żałując nawet 5 groszy. Ponieważ Wiesio był odkomenderowany do tacy,
ksiądz podejrzewał jego wspólnictwo i również moje, jako przyjaciela Wiesia.

W każdym razie był to jeden z największych ciosów mojego dzieciostwa i przysięgam, że żywiłem tu
całkowitą dobrą wolę, lecz padłem ofiarą absolutnego nieporozumienia. Mogło ono mied dla mnie
konsekwencje, bo narażenie się Kościołowi groziło wtedy całej karierze w szkole, ale na moje
szczęście nasz katecheta był źle z księdzem Czesławem i nie korzystał z jego sugestii. Do mojego
ocalenia przyczynił się też konflikt z Kościołem, w jaki wtedy popadła moja ciotka. Ksiądz na
spowiedzi postawił jej pytania drastyczne, które ją oburzyły; oczywiście ukrywano przede mną, o co
chodziło, ale dzieci dowiadują się więcej, niż starsi przypuszczają, i zorientowałem się, że spowiednik
przepytywał ciotkę o używanie palca w trakcie pożycia męsko-damskiego. Ciotka napisała oburzony
list do biskupa lubelskiego, który jej odpowiedział, że duchowny ma prawo stawiad podobne pytania,
i załączył spis tematów oficjalnie zatwierdzonych przez Watykan po łacinie. List biskupa nie zachował
się, ale został mi do tej pory załącznik, z którego dla ciekawości przepiszę jedno z pytao: „Facisti solus
tecum fornicationem ut quidam facere solent; ita dico ut ipse tuum membrum virile in manum tuam
acciperes, et sic duceres praeputium tuum, et manu propria commoveres, ut sic, per illam
delectationem semen projiceres?” Nie jestem ja łacinnik, ale kolega filolog, który to przeglądał,
powiedział mi, że są tam kawałki, od których erotolog prof. Imielioski zaczerwieniłby się. Może kto z
paostwa ma słownik? Może to paostwa cokolwiek rozerwie pod koniec tej mojej smutnej opowieści.

Nie żałuję jednak. Z czasem przekonałem się, że było to pożyteczne doświadczenie. Bowiem w trakcie
tych przejśd sądziłem, że staram się, mimo wszystko, byd chrześcijaninem i chęd ta nie opuściła mnie
również po przygodzie z moim uchem naderwanym przez księdza Czesława. Otóż odróżnienie nauki
Jezusa od zachowania się Kościoła jest ważną wskazówką dla tego, kto usiłuje zostad chrześcijaninem.

PS Dowiedziałem się właśnie, ze spóźnieniem, że Ojciec Święty uroczyście rehabilitował Galileusza,


skazanego w 1633 roku przez Święte Oficjum za twierdzenie, że Ziemia obraca się dokoła Słooca; ta
decyzja amnestyjna zapadła w październiku 1984, co jako wciąż przynależny do Kościoła przyjąłem z
uczuciem autentycznej, głębokiej, kompletnej ulgi.
Skandale na własną rękę

Nie chcę umrzeć jako pawian

W tym rozdziale przytaczam parę awantur, które sam wywołałem, przez nikogo nie proszony.
Pierwsza wzięła się z mojej wypowiedzi w „Tu i Teraz”, że wielkie teorie wieku XIX, które wtedy miały
wpływ decydujący, wykruszyły się, jak freudyzm, albo skompromitowały się, jak darwinizm, czyli
zasada ewolucji gatunków, która w dodatku miała złowrogi wpływ na bieg historii. Przeciwko tej
ostatniej opinii zaprotestował J. T. Nowakowski i zamieszczam tutaj moją z nim polemikę, wówczas
wydrukowaną częściowo, zaś obecnie kompletną. Następna dyskusja tyczy rozprawy socjologa
Janusza Reykowskiego, który analizował przyczyny, dla których obywatele - w szczególności
inteligenci - czują się wyobcowani w naszym kraju, i ten mój artykuł, polemizujący z Reykowskim, był
drukowany, lecz fragmentarycznie; tutaj podaję go w całości. Ostatnia polemika tyczy dziwacznego
obrazu Polski, jaki wyrobiła sobie opinia we Francji.

Jest oczywiście niefortunne, że nie można tu zamieścid pełnych tekstów wypowiedzi moich
Szanownych Oponentów; ale starałem się przytoczyd je możliwie obszernie, odpowiadając na nie, a
Czytelnicy zainteresowani mogą je znaleźd w „Tu i Teraz” i w „Polityce”; J. T. Nowakowski
wypowiedział się jeszcze raz, już po wydrukowaniu mojego artykułu. A oto i on.

W numerze 29 „Tu i Teraz” J. T. Nowakowski sprzeciwił się, jako naukowiec, opinii wyrażonej przeze
mnie w numerze 26, że teoria ewolucji jest mistyfikacją i że wpłynęła fatalnie na bieg historii.
Polemika J. T. Nowakowskiego dała mi do myślenia i chciałbym postawid autorowi kilka pytao.

Pierwsze tyczy odpowiedzialności nauki za klęski naszego wieku. J. T. Nowakowski pisze: „Czynid
Darwina odpowiedzialnym za rasizm, a nawet hitleryzm jest wszak tym samym, co oskarżad Buddę o
chioskie tortury, Chrystusa o Inkwizycję, Marksa o zbrodnie stalinizmu, zaś Einsteina o zbrojenia
atomowe.” Oczywiście Nowakowski ma słusznośd: każda nauka może zostad zdeformowana,
przekręcona i wykorzystana do manipulacji. Wyłania się jednak pytanie dodatkowe: co jest warta
sama w sobie owa nauka, jako obraz prawdy. Jeżeli uczony jest pewien rzetelności tego, co ustalił,
wtedy nie może byd odpowiedzialny za to, co inni z ową wiedzą wyprawiają; ale jeżeli dostarczył
hipotezy wątpliwej, wtedy jak najbardziej jest współwinowajcą z tymi, którzy na jego wnioskach
opierają się jako na ustaleniach autorytatywnych.

Zobaczmy teraz, jak jest z Hitlerem; tu wyłaniają się dwa pytania: 1) czy Adolf przekręcił teorię
ewolucjonizmu, fałszując ją na swój użytek, 2) jeżeli zaś nie - bo może się tak okazad! - to czy prawdy
jego Herren Professoren są naukowe. Takie sprawdzenia są szalenie ważne i aż dziw, że się ich tak
mało dokonuje. Bowiem teorie, które zamieniły nasz wiek w koszmar, wylęgły się na uniwersytetach.
Powinny one byd kontrolowane przez obywateli. Nie wierzę bowiem w straszak kompetencji,
specjalizacji, nieprzystępności itd. Uważam, że każdy przeciętnie myślący może zrozumied naukę;
jeżeli to mu się nie udaje, to już jest powód do podejrzliwości. W swoim czasie proponowałem nawet
założyd Związek Zawodowy Dyletantów w celu weryfikacji teorii naukowych przez zwyklaków, tak jak
jest Federacja Konsumentów.
Otóż mimo że przyjmuję do wiadomości teorie nawet bardzo trudne, na przykład względności, i daję
wiarę, że Wszechświat jest skooczony, a linia prosta w nim zagięta - mimo że wizja ta jest
nieuchwytna dla rozumu, podobnie zresztą jak przedtem było pojęcie kosmosu nieskooczonego - to
jednak stale i wciąż nie mogę się przekonad do teorii ewolucji. Ale wródmy do Adolfa. Otóż przede
wszystkim jest błędem traktowanie go wyłącznie jako fanatyka, oszalałego zbrodniarza i odprawienie
go z tą etykietą bez zajmowania się nim więcej, a następnie używanie go już tylko jako
mechanicznego Wielkiego Stracha. Tym sposobem nie znamy poglądów, jakie żywił; w rezultacie
mogą one znowu wypłynąd i właśnie tak się dzieje! - jednak nie uważamy ich za „faszystowskie”, bo
ich z nim nigdy nie łączyliśmy; tymczasem są właśnie takie.

Uważa się bowiem, że Hitler, a także jego najbliżsi byli amatorami, awanturnikami bez wykształcenia i
ich poglądy są półinteligenckie, zaczerpnięte z przypadkowych broszurek itp. Tymczasem prawda jest
taka, że hitleryzm rozbudował naukę, o której obecnie słowa nie słychad, jest to niezwykły przypadek
w dziejach cywilizacji, owa zatopiona Atlantyda faszystowskiego seminarium! Należę do tych, którzy
się jeszcze o nią otarli, chod nie więcej niż łokciem: mianowicie jako obywatel Generalnej Guberni
byłem czytelnikiem „Das Reich”, w którym Goebbels trzymał stały felieton; otóż nie było tygodnia, by
nie ukazała się tam recenzja z jakiejś nowej publikacji naukowej, i temat ewolucjonizmu przewijał się
tam bez przerwy.

Co więcej, dominuje on w dwóch podstawowych książkach: w Micie XX wieku Rosenberga oraz w


Mein Kampf, a także w Tischengespräche (stenogramie wypowiedzi osobistych Hitlera). Może się to
wydad zaskakujące, ale nie jest ścisłe, jak się sądzi, że Adolf był „niemieckim szowinistą”, bo przede
wszystkim był darwinistą. „Jeżeli pewnego dnia okaże się, że naród niemiecki nie będzie dosyd silny
ani dosyd zdecydowany, by ofiarowad jeszcze więcej krwi i ocalid swoje istnienie - to lepiej będzie,
żeby w ogóle zniknął i został zniszczony przez naród silniejszy od niego. W tym wypadku nie uronię
nawet jednej łzy nad jego losem.” Hitler oświadcza to 27 listopada 1941, w momencie gdy jest u
szczytu potęgi, więc nie jest to odruch pesymizmu, lecz wręcz deklaracja ideologii! Bowiem światem
rządzi siła biologiczna, zwycięstwo najlepszego, owo Darwinowskie „victory of the fittiest”, myśl,
która bez przerwy przewija się w Mein Kampf, jeśli Hitler stawia na naród niemiecki, to właśnie
dlatego i nawet tylko dlatego, że jest on najsilniejszy; ale gdyby okazało się, że tak nie jest, to proszę:
mamy wypowiedź z 27 listopada 1941.

Ten pogląd dyktuje taktykę: dla zwycięstwa gatunku poświęca się wszystko, nie może byd zastrzeżeo i
nie ma względów. Uzasadnienie wojny: „Wolę zostawid na polu milion zabitych Niemców, lecz ocalid
na zawsze naród.” Usprawiedliwienie wymordowania innych nacji jako przemyślanej konieczności,
wynikającej również z zasady obrony gatunku: „Kiedy widzę, że najlepsza rasa jest w
niebezpieczeostwie, wtedy tłumię w sobie wszystkie inne uczucia, staram się zapomnied o
jakimkolwiek sentymentalizmie i kieruję się tylko i wyłącznie najzimniejszym wyrachowaniem:
postanawiam” (Tischengespräche).

Adolf Hitler bowiem, li tylko i wyłącznie, wyciąga najbardziej ostateczne konsekwencje z pewnika,
jakiego - tak sądzi - dostarczyła mu nauka. Ktoś, kto ryzykuje tyle co on, musi mied niewątpliwe
przekonanie i on je posiada. Nic dziwnego: pracował na niego cały wiek XIX, wręcz oczarowany teorią
ewolucji: znajdujemy ją co krok, u Shawa (siła witalna) i u Nietzschego (nadczłowiek), u Baudelaire'a
(głos instynktu) i u Bergsona (pęd życia), u Zoli oraz u Ibsena (potęga dziedziczności), i u Wagnera
(misja Zygfryda), i nawet u naszego Przybyszewskiego z jego chucią, mocą, zrywem od wnętrza!
Towarzystwo o wiele lepsze od Hitlera. A przecież nie odwołuje on się do salonów literackich, lecz -
do nauki, i stwierdza to dobitnie w Mein Kampf: „Wiedza udowodniła, że człowiek jest częścią natury
i jego największym błędem byłoby wyłączyd się z niej... Cały świat utrzymuje siła: planety i słooca
krążą po orbitach, w mocy sił potężniejszych od siebie, księżyce podążają za planetami i są od nich
zależne, potęga rządzi wszędzie i ujarzmia słabośd, zmusza ją do służenia albo ją niszczy, i byłoby
złudzeniem przypuszczad, że człowiek jest z tej zasady wykluczony.” Według Adolfa kluczem do
świata jest nieograniczona siła, która prze naprzód, daje zwycięstwo najbardziej udanym i ci
przekazują swoją energię następnym pokoleniom, a potem kolejnym gatunkom, coraz doskonalszym,
które przyroda tworzy stopniowo, coraz to wspanialsze, i tak dzieje się bez kooca; dążenie, którego
nic nie powstrzyma.

Ten pogląd Adolfa - i nie jego jednego, nie jego jednego! - wynika nieuchronnie z tej cholernej teorii
ewolucji. Marks uważał co innego: że światem kieruje nie nieskooczona energia, lecz przeciwnie,
prawa, w których obrębie co prawda działają siły, lecz ograniczone, prawa, które należy poznad: już
samo pojęcie „prawa” ma charakter zamknięty. Prawo określa „stąd dotąd” i dalibóg nie trzeba byd
klasykiem filozofii, by widzied, że wszystko ma kres i wytyczone trwanie, życie bożej krówki i
człowieka, funkcjonowanie wulkanu, ilośd wody w jeziorze i nawet najazd szaraoczy, i wreszcie cały
ten kosmos Einsteina: świat wręcz składa się z granic. Marks zresztą szanował Darwina i nawet chciał
mu dedykowad swoje dzieła, ale nie zrobił tego, właśnie ze względu na różnice; w darwinizmie dla
Marksa najważniejsza była sama tylko metoda, to jest próba naukowego wytłumaczenia życia,
założenie wówczas pionierskie, od którego zaczął się również marksizm.

Cud jako sukces nauki

A teraz co z tym Hitlerem: czy był upoważniony przez naukę do wykonania swojego programu? J. T.
Nowakowski stwierdza, że nie, ponieważ zasada ewolucji przestała stosowad się do człowieka:
„Gatunek nasz, osiągnąwszy szczebel ewolucyjny, stał się w przyrodzie nową jakością, wyzwoloną od
praw biologicznych... Po uczłowieczeniu się małpoludów ewolucja biologiczna drepcze w miejscu,
gdyż została zastąpiona przez coraz szybszą ewolucję kulturową... W miarę postępu cywilizacji dobór
naturalny wygasa...”

Jest to deklaracja osłupiająca. Uczeni, którzy ustalili jakiś pewnik natury, oświadczają nam w chwilę
potem, że odkryte przez nich prawo zostaje nagle zawieszone. Jest to, o ile mi wiadomo, jedyny
podobny wypadek w dziejach nauki. Jest to po prostu cud, dosłownie, w znaczeniu teologicznym. Oto
bowiem jego definicja u świętego Tomasza z Akwinu: „Cud jest zawieszeniem prawa natury pod
działaniem siły nadprzyrodzonej.” Rezultaty takiego cudu naukowego mogą byd bardziej przerażające
niż hitleryzm. Jeżeli bowiem jakieś jedno prawo natury przestało funkcjonowad, to nieuniknionym
następnym wnioskiem naukowym będzie, że podobnie może się też zdarzyd z innymi prawami. I tak
pewnego dnia elektromagnetyzm się urwie, nasze maszyny się rozlecą. Ziemia ruszy w kosmos i
wszyscy zdechniemy, przepraszam!, rozpadniemy się już wcześniej, ponieważ siły
elektromagnetyczne wiążą również nasze organizmy! Tezę tak niesłychaną, dalibóg, trzeba by
udowodnid, tymczasem nie tylko o tym nie słychad, ale też nie ustalono, jak to się stało i kiedy, czy
neandertalczyk jeszcze podlegał ewolucji, czy też już nie, a może przestała ona obowiązywad od roku
550 p.n.e., wraz z powstaniem cywilizacji greckiej, czy może jeszcze kiedy indziej? Jak można coś
podobnego nazywad nauką!

Tym więcej, że w dodatku nastąpiła tu manipulacja logiczna. Mianowicie temat został po cichu
zastąpiony innym, nie mającym z tamtym nic wspólnego. Bowiem traktując o ewolucji,
pozostawaliśmy na terenie biologii; tymczasem dyskretnie przesunięto nas do działu techniki.
Dowiadujemy się, że osiągnięcia cywilizacji, czyli działanie, likwidują prawo natury. Mówią to
naukowcy, którzy są wręcz obowiązani do pozostania na wybranym terenie obserwacji: biologii
organicznej. Pomijając już, że jest nieprawdą, iż to człowiek dopiero zaczął działad: bobry potrafią
zmienid bieg rzeki, termity wznoszą budowle potężniejsze (proporcjonalnie do swoich rozmiarów) niż
my, ptaki budują z byle czego konstrukcje, jakich nie potrafi naśladowad najzręczniejsza gospodyni
robiąca na drutach; co więcej, jak wiadomo, zwierzęta przeprowadzają zabiegi chirurgiczne i potrafią
pozbyd się chorego organu. Nie jest też ścisłe założenie, że postęp cywilizacji będzie nieskooczony:
przeciwnie, jego granice są już widoczne i specjaliści mówią o tym otwarcie.

Ale najważniejsze, że jest oczywistą nieprawdą, skaczącą do oczu, iż cywilizacja zawiesiła prawa
biologii działające w człowieku. Słyszymy co prawda, że tylko „niektóre prawa”, co jest oczywistym
wykrętem, ponieważ biologia jest niepodzielna, co ci sami uczeni stwierdzili uprzednio tysiąc razy; w
dodatku nie wyjaśniono nam, jak to się dzieje, że te i owe wybrane prawa biorą się i wyłączają w
naszym brzuchu, tak jak radio, które już dosyd grało. Niestety, stale i wciąż obowiązuje to, co Jezus
powiada: „Nie możesz zmienid jednego włosa na twojej głowie.” Minęły dwa tysiące lat i ciągle nie
mogę, mogę go co najwyżej pomalowad albo urwad. Mogę sobie co prawda sprawid sztuczną nerkę
(ja osobiście nie, nie stad mnie, ale mówię symbolicznie), jednak nie uda mi się przekazad jej
dziedzicznie. Nie potrafię też, chodbym się nie wiem jak nadął, postarad się o syna, który byłby 1)
genialnym pianistą, 2) zdobywcą wszystkich medali na olimpiadzie, 3) miał skrzydła i latał na wakacje
do Międzyzdrojów bez użycia pociągu. Przeciwnie, cała nowoczesna eugenika wciąż nie potrafi
zapobiec, by mi się nie urodził kretyn. Słychad ostatnio o postępie w badaniach nad genami i toczy się
nerwowa dyskusja, czy te odkrycia pozwolą manipulowad organizmami ludzkimi, co traktuje się jako
groźną sensację, ale mamy tu do czynienia z myśleniem imaginacyjnym, bo rzecz działa na
wyobraźnię; taki sam efekt, może mniej precyzyjny, ale jednak, potrafię osiągnąd waląc sąsiada kijem
po łbie i powodując tumor, który trwale zmieni jego mentalnośd, a odmawiając chleba i zupy matce w
ciąży zmarnuję jej dziecko bez używania szczepienia genetycznego. Człowiek lata w kosmosie, ale
wciąż nie potrafi przeleźd przez mur dwumetrowy. Nie jest też prawdą, że to, co ewolucjoniści
nazywają „doborem naturalnym”, przestało działad: byłem onegdaj na przyjęciu towarzyskim, na
którym panowie kręcili się wokół pięknej blondynki, która ma bezustannie więcej szans na dobrobyt,
szczęście i odkarmione dzieci niż garbata rozdrapa.

Z jakiej więc racji uczeni, którzy wymyślili prawo ewolucji, twierdzą następnie, że wygasło ono z
pojawieniem się człowieka, skoro sami przedtem utrzymywali, że ma ono charakter statystyczny, to
jest operuje na milionach osobników w ciągu miliona lat? A może jednak ciągle po cichu działa, o
czym przekonamy się za ten milion lat, które panowie raczej powinni poświęcid na milczącą
obserwację.

Jak wyhodować cielę z tuzinem głów


Stanowczo jest tu za dużo konfuzji. Powiększają ją jeszcze uczeni tacy jak dr Alexis Carrel, laureat
Nobla, autor popularnej w swoim czasie - również u nas - książki Człowiek - istota nieznana, który
twierdzi przeciwnie, że człowiek bynajmniej nie został wyłączony z ewolucji i że siła biologiczna ciągle
prze naprzód. Toteż był zwolennikiem Adolfa i po wojnie musiał oczyszczad się z kolaboracji.
Wszystko tu jest niepewne. Skąd to się bierze, że teoria, której J. T. Nowakowski broni, jest od chwili
jej poznania aż do dzisiaj bez przerwy kwestionowana? Ledwie Darwin wystąpił, już odpowiedział mu
Krapotkin. W dziele Pomoc wzajemna jako czynnik rozwoju utrzymywał, że nie walka konkurencyjna,
lecz współpraca istnieje w przyrodzie, żurawie odlatujące na zimę taszczą ze sobą kolegę z
przetrąconym skrzydłem, zaś w stadzie bynajmniej nie ten najlepszy musi przeżyd, bo poluje się
wspólnie, tłumem i swoją porcję dostaje każdy, nawet największy łamaga, nie mówiąc już o
funkcjonowaniu mrowiska czy ula, gdzie przeciwnie, niż Darwin sądził, to owi najsilniejsi się
poświęcają.

W ciągu lat teoria ewolucji była ustawicznie zmieniana, manewrowana, uzupełniana, taoczono z nią
istnego walca figurowego. Najpierw słyszeliśmy, że osobniki najbardziej przedsiębiorcze wykształcają
nowe sprawności, które przekazują dziedzicznie, i za jakiś czas powstaje nowy, lepszy gatunek. Czyli
rybka rozwija sobie płetwę, która wreszcie zmienia się w skrzydło, i oto mamy ptaszka. Jednakże
trudno było zrozumied, jak to się dzieje, ponieważ nowe organy musiałyby narastad stopniowo: nieco
dłuższy wyrostek, potem jeszcze dłuższy, następnie zjawia się na nim piórko, potem trzy piórka, i
wreszcie można latad; jak to się jednak odbywa? Jako że wyrostek, który nie jest jeszcze skrzydłem i
ma tylko jedno piórko, nie służy do niczego i nie można pojąd, dlaczego owo stworzenie z uporem
rozwija ten kikut dalej. Tym więcej że paleontolodzy nie znaleźli w wykopaliskach żadnych takich
przykładów z mini dwierdskrzydełkiem, które już nie jest płetwą, ale jeszcze nie fruwa.
Zaproponowano więc system tak zwanych „mutantów”: pewnego dnia przychodzi na świat odmiana
już częściowo lub nawet całkowicie uformowana jako nowy gatunek. Jaszczurka ma nagle potomstwo
inaczej zbudowane, które okazuje się pelikanem. Trzeba oczywiście, by na świat wyskoczyły od razu
dwie płci takich niespodziewanych mutantów, bo przecież jedna sztuka nie będzie mogła się
rozmnażad, czyli przypadek musi byd podwójny, samiec i samica. Jest to niezwykły zabieg magiczny,
jak na naukę! W dodatku narodzin mutanta nikt nigdy nie widział. Są co prawda mieszaocy, ale
mieszaniec jest tylko mieszaocem, a potomek pekioczyka i dobermana jest może zwierzęciem
dziwnym, niemniej ciągle jest tylko psem po trosze jednym i drugim. Są również hybrydy, ale i one nie
zmieniają gatunku. Cielę z dwiema głowami stale pozostaje cielęciem, nawet gdyby miało tych głów
tuzin. Powstania nowego gatunku nikt nie oglądał na oczy.

Teoria ewolucji nigdy też nie mogła sobie poradzid z problemem seksualizmu. Jak wiadomo,
skłonnośd płciowa rozwija się coraz silniej: u ryb jest odruchem, u ssaków jest pędem okresowym od
czasu do czasu, u człowieka już jest pasją do tego stopnia, że Freud nazwał nasz gatunek
erotomaoskim. Otóż u założenia teorii ewolucji znajduje się doskonalenie się osobnicze: stworzenie
najsilniejsze, najzdrowsze, najbardziej dbające o siebie przeżyje i przekazuje swoje osiągnięcia dalej:
zaczyna się więc od dążenia do sprawności jednostkowej. Otóż z punktu widzenia indywiduum
rozwijanie zmysłu płciowego nie tylko nie leży w jego interesie, lecz mu szkodzi, bo jak wiadomo,
zwierzęta poświęcają się dla potomstwa i są całe gatunki, w których rodzice giną dla małych. Tak więc
istota, która kultywuje w sobie płciowośd, musiałaby mied skłonnośd nie do zwycięstwa, lecz raczej
samobójczą. Trudno bowiem sobie wyobrazid, żeby zwierzę rozumowało: „Rozwinę w sobie
namiętnośd płciową i przekażę ją w celu ocalenia gatunku.” Przeciwnie, raczej należałoby się jej
pozbyd i ewolucja winna zmierzad ku istocie, która przestaje się rozmnażad; podobno Adam i Ewa byli
nieśmiertelni, ale bezdzietni, póki nie rzucili się na jabłko! Nie do zrozumienia jest też, dlaczego
ewolucja nie idzie w kierunku najprostszym, najlogiczniejszym, najbardziej narzucającym się: czemu
wszystkie rośliny nie mają kolców, wszystkie grzyby nie są trujące, a wszystkie inne stworzenia nie są
niejadalne, co przecież byłoby dla nich najłatwiejszą obroną; podobnych pytao jest tysiąc.

Następnym problemem ciekawym jest tak zwane „brakujące ogniwo”. Idzie tu o naszego przodka,
którego jednak nie można znaleźd w wykopaliskach, a jest niezbędny, by uzupełnid łaocuch
małpoludów i neandertalczyków. Nawiasem mówiąc, zdumiewa mnie nauka, która ośmiela się
wysunąd tezę o pochodzeniu człowieka, nie posiadając podstawowego dowodu. W każdej innej
rzetelnej wiedzy, gdy na 1000 doświadczeo 999 się zgadza, lecz jedno nie, uważa się niestety
eksperyment za nieudany. Ale nie tutaj. Tymczasem, jak się zdaje, „brakującego ogniwa” nie można
znaleźd dlatego, że ono po prostu nie istnieje. Ludziska zryli już ziemię do tego stopnia, że ów
nieboszczyk musiałby się znaleźd, gdyby kiedykolwiek funkcjonował. Należy przypuszczad, że był jako
„brakujące ogniwo” dośd inteligentny, żeby utrzymad się wystarczająco długo i zdążyd zostawid swoje
kości. Takie gady kopalne, owe plezjozaury, których pełno po muzeach i które uważamy za przegrane,
bo dały się wytracid, panoszyły się na kuli ziemskiej przez 138 milionów lat! Niezła liczba! Nie
wiadomo, czy naszemu gatunkowi uda się tyle przeżyd, bo trwamy dopiero, jak do tej pory,
minimalny procencik tego okresu.

Boża krówka czyta po angielsku

Teoria ewolucji zapewne sprawdza się, owszem, ale tylko na wybranych odcinkach przyrody,
podobnie jak geometria tradycyjna pasuje do naszego świata, ale już nie do kosmosu, i nie należało
robid z niej systemu na użytek różnych Adolfów. J. T. Nowakowski pisze: „Szkoda, że Kałużyoski nie
wymienił naukowców, którzy podważają darwinizm” (bo powołałem się na nich tylko ogólnie).
Przytoczę tu jednego, Władimira Nabokowa, który był nie tylko beletrystą, lecz też entomologiem,
autorem fachowych rozpraw. Opisuje on kleszcza, małego owada, który potrafi tkwid na gałęzi bez
żadnego pożywienia od piętnastu do osiemnastu lat. Gdy jednak pod drzewem przechodzi zwierzę
ciepłokrwiste, kleszcz otrzymuje sygnał chemiczny, puszcza się, przyczepia do skóry i karmi się na całe
życie. Biedronka z kolei, również drobna, jest koloru jaskrawie czerwonego w czarne kropki, co
oznacza dla ptaków żywiących się owadami: „proszę mnie zostawid, nie jestem jadalna” (rzeczywiście
nie jest). Otóż w podręczniku V. H. Vance’a Visual Communication, o użyciu znaków do reklamy itp.,
powiada się, że kolorem najsilniej narzucającym się wzrokowi jest ostry cynober, a można jeszcze
powiększyd jego widocznośd, umieszczając na nim regularne czarne koła w odległości mniej więcej
trzy do czterech razy większej niż średnica owych kół. Jest to dokładnie to, co wykonała biedronka.
Ewentualnośd, że zapoznała się z tomem Visual Communication, odpada. Ciekawe jest też, skąd
postarała się o jaskrawy cynober, skoro w Warszawie nie można dostad byle jakiego tuszu
czerwonego, nie mówiąc już o cyrklu do rysowania kółek itd. Nabokow pisze o owadzie (chrysalis),
który sygnalizuje, że został już spróbowany, zgnieciony i wypluty jako trujący, niejadalny: mianowicie
sfabrykował sobie na skrzydłach plamki, imitujące bąbelki paskudnie żółte i błyszczące, z kompletnym
naśladownictwem światła odbijającego się na nich, jak bywa na kroplach rosy. Gąsienica „Lobster
Month” naśladuje do złudzenia ptasie łajno, a gdy wyrośnie, imituje dwa stworzenia naraz,
mianowicie mrówkę, która taszczy wijącą się gąsienicę. Dma, bezbronny owad nocny, który naśladuje
groźną osę kształtem, kolorem itd., zarazem rusza się i wysuwa czułki na wzór osy, sprzecznie ze
zwyczajami ciem. Owady naśladujące liście odtwarzają nie tylko żyłki, ale też zwiędłe suche części,
jakie bywają na zieleni, co jest za dużo i zbędne, bo wzrok ptaków polujących nie rozróżnia tak
szczegółowo i wystarczyłaby połowa tej imitacji. „Żadna naturalna selekcja, w sensie darwinowskim -
pisze Nabokow - żadna teoria «walki o przetrwanie» nie jest w stanie wyjaśnid nadmiernej
subtelności posuniętej aż tak daleko oraz wiedzy, jaką owe stworzenia mają o wzroku, zwyczajach,
charakterze swoich wrogów.” Opis ten tak mnie zainteresował że szukałem wizerunku „Lobster
Month” i znalazłem go w tomie Nachtfalter Othmara Danescha. Wygląda po prostu jak dzieło sztuki.
J. T. Nowakowski może mnie przewrócid na ziemię i skopad nogami, ale nawet wtedy, jak Nabokow,
nie uwierzę, że jest to produkt generalnej teorii ewolucji.

PS Biolog Marc Chapiro skrytykował pogląd podawany przez ewolucjonistów, że żyrafa wyhodowała
swoją długą szyję z łakomstwa, by zjadad liście akacji rosnące wyżej, i twierdzi, że było to ze strachu,
ponieważ wypatrywała tygrysa: jego zdaniem powodem powstawania gatunków jest lęk, nie
rywalizacja. Uczeni jakoś nie mogą się zgodzid co do motywów. Nawiasem mówiąc, do tej pory nie
wyjaśniono, jak żyrafie dociera krew do łba - czyli na nienaturalną wysokośd - wbrew zasadom
ciśnienia.

Wdałem się w tę polemikę zapewne cokolwiek po amatorsku, bo uważam, że darwinizm dał fałszywą
wizję życia i zrodził rasizm. Nawet powierzchowny obserwator natury zauważa, że stanowi ona
jednośd, i mimo iż walka jest tu jedną z sił, to jednak główną zasadę stanowi współdziałanie. Wygląda
na to, że teoria doboru naturalnego bynajmniej nie odpowiada rzeczywistej ścisłej obserwacji
przyrody i stanowi rzutowanie na nią intencji pochodzącej skądinąd, mianowicie ze stosunków
społecznych wśród ludzi. Jest ona odbiciem kultu sukcesu, konkurencji, walki o przewagę,
charakterystycznej dla ekspansywnego wieku XIX. Jeszcze raz człowiek sformułował pogląd na świat
według siebie samego i przypisał naturze cele, jakie sam żywi wobec siebie; dlatego Adolf widział w
owej podejrzanej nauce lustrzane odbicie własne. Paradoksalnie, darwinizm skooczył na dogmacie,
którego jednak autentyczne badanie natury nie potwierdza.

Wątpliwe, by dało się ustalid odpowiedzialną teorię ewolucji bez wyjaśnienia uprzednio, jak powstaje
życie, tymczasem nauka, jak dotąd, nie znalazła na to pytanie odpowiedzi.

Mordujmy wyobcowanych

Przeczytałem z zainteresowaniem rozprawę Janusza Reykowskiego O alienacji politycznej w Polsce w


numerze 14 „Polityki” z 1983 roku. Najważniejsze w niej wydaje mi się samo jej założenie: autor stara
się rozpatrzyd temat naukowo, opierając się na danych socjologicznych. Jest tu więc próba ustaleo
bezspornych, którym nie da się już zarzucid, jak to bywa w podobnych okazjach, że biorą się z agitacji.
Niemniej chciałbym postawid parę pytao.

Przede wszystkim idzie o definicję „alienacji politycznej”: termin ten rozumie się zazwyczaj jako
poczucie obcości, nieobecności, wyłączenia. Jednak autor ma na myśli niezadowolenie; zajmuje się on
głównie inteligentami i stwierdza, że uważają się oni za nie dośd wynagradzanych, odsuniętych od
działalności, w kraju o „niskiej jakości życia i kiepskim poziomie funkcjonowania instytucji”, w którym
wolności, istniejące gdzie indziej we świecie, są ograniczone. Co prowadzi do wniosku, że gdyby
przyczyny te zostały usunięte, zniknęłaby również alienacja, czego nie da się szybko przeprowadzid.

Jednak alienacja jest czymś innym niż niezadowolenie, rozgoryczenie, zgłaszanie pretensji. Można
mied pretensje, i to daleko idące, a jednak nie czud się wyobcowanym politycznie, i nawet przeciwnie,
osoby zainteresowane w funkcjonowaniu swojego społeczeostwa bywają jego najostrzejszymi
krytykami, według porzekadła, że „patriota jest to ktoś niezadowolony ze swojej ojczyzny”. I bywa
odwrotnie; wyalienowani, czyli ci, którzy odrzucają porządek swojego kraju, przestają się też nim
interesowad, popadają w obojętnośd, w generalny negatywny sarkazm, w nihilizm. Alienacja nie musi
się też łączyd ze złą pozycją materialną, do czego Reykowski przywiązuje decydującą wagę. W roku
1980 największą zaciekłośd oraz definitywny sprzeciw wobec paostwa spotykało się wśród
stoczniowców na Wybrzeżu oraz górników na Śląsku, którzy wtedy zarabiali trzykrotnie więcej ode
mnie. Już wówczas uderzyło mnie, jako paradoks, że robotnicy znacznie gorzej się mający raczej
zachowywali powściągliwośd i podczas trwania przetargów byli skłonni do ugody. Faktu tego. który
zauważyłem parokrotnie, do tej pory nie potrafię sobie wytłumaczyd.

Również interes klasowy czy grupowy nie zawsze tłumaczy zachowanie się polityczne. Raz po raz
natykamy się na sytuacje surrealistyczne, które przerastają komplet dzieł zbiorowych Mrożka.
Proletariusz reakcjonista domagający się kapitalizmu amerykaoskiego w Warszawie. I odwrotnie,
prywatny właściciel wielohektarowej plantacji pomidorów, zdecydowany partner władzy, który mi
mówi, że sekretarz partii jest jedyną rozumną osobą w jego gminie. Katolik (w każdą niedzielę na
mszy), który wzywa do przewrotu przemocą i powiada mi, że takiego a takiego sam by zamordował.
Malarz, który nazywa mecenat paostwowy zbrodnią i żąda wolnego rynku sztuki, mimo że nie
słyszałem, żeby udało mu się sprzedad chodby jeden obraz. Itd. itd., nie widad kooca tej
niekonsekwencji. Również spory wewnątrz tej samej familii dowodzą, że biznes materialny nie musi
decydowad o poglądach. Rodziny miewają zazwyczaj, z grubsza wziąwszy, wspólny interes: jak to
więc się dzieje, że wujcio jest partyjny, a siostrzeniec był internowany?

Koniec mojego świata

Ciekawym przykładem mogą tu byd klasyczni „dysydenci”, międzynarodowi reprezentanci


wyobcowania, dźwigający niejako zawodowo misję alienacji: Miłosz, Dżilas, Sołżenicyn. Wszyscy oni
zajmowali w swoich społeczeostwach pozycję wysoką, co zresztą obecnie stanowi argument moralny
w ich działalności: „nie dali się przekupid”. Otóż jest wątpliwe, czy wyrzekliby się oni wyalienowania,
gdyby nawet zostały dopełnione braki wymienione przez Reykowskiego: czyli gdyby warunki
materialne się polepszyły, jakośd życia się podniosła, instytucje funkcjonowałyby wzorowo, zakres
swobód powiększyłby się itd.

Również w tym wypadku ich alienacja nie zakooczyłaby się. Weźmy Sołżenicyna: domaga on się
likwidacji obecnego systemu politycznego w ZSRR i za jedynie właściwy dla Rosji uważa jej stan
sprzed roku 1914 (dlatego napisał powieśd o tym właśnie okresie), przy tym widzi carat jako coś w
rodzaju monarchii angielskiej, z rządem typu Kiereoskiego. Program ten niekoniecznie będzie
zabawny dla Polaków, nawet dla twardych reakcjonistów, ponieważ Sołżenicyn przewiduje
inkorporację Królestwa Polskiego, co prawda jako autonomicznego; wystąpił on też z obroną armii
Własowa sprzymierzonej z Hitlerem, o której to formacji mamy raczej niesympatyczne wspomnienia
z Powstania Warszawskiego. Również Miłosz nie dałby się namówid na poparcie obecnej Polski,
nawet wtedy gdyby się w niej lepiej działo. Jest on autorem książki o ucisku ducha za stalinizmu, co
się zmieniło, ale poprawa ta pozostała bez wpływu na Miłosza, bo powód jego wrogości jest głębszy.
Mówił on o nim w wywiadzie radiowym w „Wolnej Europie”, który słyszałem w kwietniu: „Od
początku XVII wieku zaczął się pochód Rosji na zachód.” Decyzja Miłosza jest więc nie aktualnie
polityczna, lecz bierze się z wizji historycznej: jakkolwiek jest on pisarzem polskim, jednak uważa się
za międzynarodowego, jak był nim jego krewny Oskar Miłosz piszący po francusku, oraz za
związanego z Litwą, „na której terenie żyło kilka różnych narodowości i krzyżowały się kultury w
symbiozie” i o którym to kraju, jako właśnie o „wyalienowanym”, mówił z okazji odbioru Nagrody
Nobla. Uraz Miłosza odnosi się więc wręcz do biegu dziejów.

We wszystkich tych wypadkach alienacja bierze się z różnicy mentalnej: świat wartości, do których są
przywiązani owi wyobcowani, nie może się pogodzid z nową moralnością polityczną ich krajów.
Rozdźwięk ten może zresztą tyczyd całej epoki: tak jest z Ortegą y Gassetem, autorem Buntu mas
(1930), i także poniekąd z Orwellem, odmawiającymi zgody na nowoczesne mrowisko przemysłowe,
czy z naszym Witkacym, który popełnił samobójstwo w roku 1939, w przekonaniu, że świat jego
kultury się skooczył. Przykładem klasycznym jest tu Baudelaire, ów zapewne najbardziej reakcyjny
poeta XIX wieku, który żywił kult sztuki najczystszej i nie mógł znieśd żywiołowego awansu
mieszczaostwa, jego zdaniem przyziemnego, robaczywego i niszczącego piękno; w jego poemacie
„człowiek odrażająco obrzydliwy” przegląda się w lustrze, gdy zaś zwraca mu się uwagę, że nie
powinien tego robid, ponieważ jest nieestetyczny, tamten odpowiada arogancko: „Proszę pana,
nieśmiertelne zasady roku 1789 dały mi prawo przeglądania się w lustrze!” To dla Baudelaire'a było
absurdem i cieszył się na myśl o zbliżającej się śmierci, która wyzwoli go od patrzenia na ową
panoszącą się ohydę.

Tak więc poczucie alienacji bierze się nie tylko ze stanu materialnego, na czym głównie opiera się
Reykowski, lecz ma też powody psychologiczne. Mam wrażenie, że w rozprawie nie została dosyd
jasno określona granica między „wyalienowanymi politycznie” oraz, po prostu, znękanymi,
niezadowolonymi, nie zaspokojonymi, którzy jednak niekoniecznie muszą byd przeciwko porządkowi
w ich kraju. Powiedziałbym nawet, że w tej chwili wszyscy obywatele podlegają owej zbyt
niedokładnej definicji, czyli mamy 37 milionów wyalienowanych. Z chwilą jednak, gdy zajmujemy się
psychologią, wkraczamy na teren niepewny!

W tym miejscu chciałbym przytoczyd jedno z najbardziej niezwykłych doświadczeo, jakiego doznałem
w roku 1945 w Niemczech. Była to dla Niemców klasyczna sytuacja całkowitego wyobcowania. Ich
kraj leżał w gruzach, paostwo nie istniało, moralnośd zbiorowa była skompromitowana, przyszłośd
niemożliwa do przewidzenia, znajdowali się pod okupacją i w dodatku byli znienawidzeni przez
wszystkie otaczające ich narody. Był to absolutny komplet powodów do alienacji, jak rzadko w
historii. Otóż mój kolega Jerzy, deportowany po Powstaniu i przydzielony do niewielkiej,
dwudziestoosobowej fabryki talerzyków porcelanowych, opowiadał mi, jak w parę dni po wkroczeniu
Amerykanów zarząd wywiesił ogłoszenie, że ponieważ istnieje wciąż zapas kaolinu nie skonfiskowany
przez aliantów, przystępuje się do wyrobu, ale fabryka nie może płacid i nie wie, czy w ogóle to
nastąpi, bo produktów nie da się sprzedad. Następnego dnia Jerzy poszedł popatrzed z ciekawości: o
godzinie ósmej Niemcy byli przy pracy, niektórzy tak osłabieni głodem, że nie mogli utrzymad
narzędzi; kontroler krążył między nimi i owym padającym podawał szklankę wody. Jerzy patrzył na to
osłupiały. Podobne sceny widziało się wszędzie.

My, Polacy, którzy wówczas byliśmy tego świadkami, ocenialiśmy Niemców jako stado baranów,
które szło za Hitlerem, zaś teraz idzie byle gdzie. Jednak koncepcja Niemców jako narodu kretynów
długo utrzymad' się nie da. Zresztą zachowanie się ich zastanawiało wtedy nie tylko nas, lecz także
innych obserwatorów. Czytałem na ten temat dwie prace, George'a L. Mosse'a oraz Roberta
Spencera The Shaping of Postwar Germany. Obydwaj autorzy podają to samo wyjaśnienie: tradycja
protestancka. Wytłumaczenie to dla Polaka może wyglądad nieprzytomnie, jednak wierzę w nie,
ponieważ jakiś czas obracałem się wśród protestantów, co prawda anglosaskich, ale jednak.
Przekonałem się wtedy, jak różni się owa mentalnośd od katolickiej, do tego stopnia, że nie wydaje
się prawdopodobne, by te wyznania miały wspólne pochodzenie! Katolik ma olbrzymi aparat
pośrednictwa, który załatwia mu religię: papieża, biskupa, księdza, mszę, sakramenty, udaje się do
spowiedzi i nie przejmuje się, bo Kościół jest istotniejszy niż rezultaty ekonomiczne, stąd bierze się
niezliczona ilośd świąt oraz pielgrzymki, w trakcie których nie stoi się za warsztatem. Protestant nie
posiada nic z tego, jego świątynia jest raczej miejscem zebrao towarzyskich, gdzie wspólnie śpiewa
się psalmy, zaś jego jedynym pośrednikiem wobec Boga jest Jezus oraz Biblia, którą protestant
bezustannie czyta; żyje on w ustawicznym lęku przed Stwórcą i głównym środkiem zbawienia staje się
praca. Stanowi ona centrum mentalności protestanckiej, przy czym nie musi obowiązkowo przynosid
zysku. Ciekawe, że w krajach protestanckich niewiele słychad o alienacji politycznej: protestanta jest
trudno wyobcowad.

Wyobcowany chce być wyobcowany

Bierze się to zapewne stąd, że protestant czuje się za wszystko dokoła osobiście odpowiedzialny, i tu
dochodzimy do następnego punktu dyskusyjnego w rozprawie O alienacji politycznej w Polsce. Jak
bowiem ustalid, kto jest wyalienowany? Najprostszym sposobem jest oczywiście zapytad o to
obywatela i zaliczyd go jako wyobcowanego na podstawie jego deklaracji. Tak też postępuje
Reykowski; w rezultacie przyjmuje się punkt widzenia osób ankietowanych, czyli osobisty, i wyłania
się pytanie, czy zbliża on nas do prawdy.

Ale czy jest inna możliwośd obiektywnego ustalenia, jaka jest szansa na alienację w danym
społeczeostwie? Znalezienie odpowiedzi jest prawie że beznadziejne. Co prawda były próby. Marks
przypuszczał, że alienacja zniknie, gdy obywatele osiągną wolnośd. Co to jednak jest wolnośd? Jego
zdaniem, ma ona dwa warunki: 1) usunięcie wyzysku, 2) równe szanse dla każdego. W 18 Brumaire'a
Marks twierdzi, że Francuzi nie mają bynajmniej równych szans, ponieważ arystokracja wciąż zajmuje
miejsca niedostępne dla innych i również trwa bezustanny wyzysk ekonomiczny. Wniosek: obywatele
muszą byd wyalienowani i Marks wskazywał, którzy to. Może podobną analizę dałoby się
przeprowadzid u nas obecnie? W rozprawie Reykowskiego znajduje się zdanie, które wskazuje na ten
trop: zapytuje on, czy inteligenci (których sytuacji, w gruncie rzeczy, poświęcona jest jego praca
prawie wyłącznie) mają możliwośd wpływu, i stwierdza: „W odróżnieniu od innych krajów, w Polsce
pochodzenie inteligenckie nie ułatwiało wstępu do aparatu władzy.” Ale to i wszystko: autor nie
rozwija owego twierdzenia.
Zaś jest to pytanie kluczowe. Wkrótce po wojnie byłem świadkiem ciekawej rozmowy grupy
młodzieży po studiach z prof. Józefem Chałasioskim, który komunistą nie był, lecz nową sytuację w
Polsce popierał. Absolwenci wahali się, czy mają współpracowad, i profesor zdecydowanie do tego
namawiał: „Wstępowad, podejmowad się, przyjmowad propozycje.” „Ale w ten sposób będzie się
służyło reżimowi.” „Nie, sobie samemu; należy starad się robid, ile się da.” Rozmówcy profesora
wyszli nie przekonani i żaden z nich nie zaangażował się. Co by dowodziło, że jeżeli były opory, to nie
tylko ze strony władzy, lecz u obu partnerów. Proces ten należałoby prześledzid i byłoby to zadanie
ważniejsze dla socjologów niż rejestrowanie jęków wyalienowanych

Bo cokolwiek do tego sprowadza się rozprawa O alienacji politycznej w Polsce. Wygląda ona wreszcie
na apel, by docenid inteligencję, połączony jednak z przypuszczeniem, że akcji takiej na razie
przeprowadzid się nie da. Tym sposobem zamiar naukowy zamienił się w interwencję publicystyczną,
chociaż bez widoków. O to także mam pretensję do Reykowskiego. Jego wywód ma ciche założenie:
że alienacja nas martwi i że powinniśmy się nad wyobcowanymi głowid, pomóc im, pójśd im na rękę,
ułatwid, torowad drogę, przekonad, namówid... Z postawą taką spotykamy się wciąż, ale, dalibóg,
zastanawiam się, czy jest ona słuszna. Byłem świadkiem około tysiąca dyskusji z wyalienowanymi i
żadna z nich, dosłownie ani jedna nawet, nie doszła do rezultatu. Tymczasem wyalienowani
przyzwyczaili się, że należy troszczyd się o ich poglądy, agitowad ich, argumentowad, zaś oni nie
ulegną i odejdą unurzani w swojej alienacji, delektując się nią. Oto znowu trafia się jakiś
wyalienowany i podchodzi z miną „walczcie o moją duszę”, i jeszcze raz usiłuje obłędny monolog
zamienid w nieprzytomny dialog... Co z nim zrobid? Zapomina się, że wyalienowany jest wrogiem,
ponieważ trzeba na niego pracowad: on sam robi byle jak albo stara się w ogóle nie robid, albo robi,
by sabotowad: w rezultacie każdy z nas dźwiga na sobie jakiegoś wyalienowanego. I teraz ów oponent
żąda, żebyśmy mu wyłożyli, co uważamy za słuszne, z czym on się nie zgodzi. Ale czy nie lepiej
zostawid go w jego dmoku? I czy w ogóle można mu pomóc? Wyłania się pytanie, czy rozprawa
Reykowskiego nie jest czynem aż nazbyt chrześcijaoskim, dzięki któremu debilizm polityczny uzyskał
uroczystą nazwę alienacji.

Siostrzyca Francja

Na uroczystym otwarciu Dni Filmu Francuskiego 29 lutego 1984 w kinie „Bajka” w Warszawie w
imieniu delegacji francuskiej wystąpił reżyser Bertrand Tavernier. Oświadczył on, że cieszy się, bo
przekonał się właśnie, że kino polskie „nie skooczyło się na Munku”. Reżyser Andrzej Munk zmarł w
roku 1961, wynikałoby więc z tego, że Tavernier przez dwierd wieku nie słyszał o kinie polskim. Ale na
szczęście film polski ma twórczych artystów - ciągnął dalej Tavernier - takich jak „Bugajewski”. Tu
Tavernier został odciągnięty za łokied i po wymianie szeptów poprawił przed mikrofonem nazwisko
na „Bugajski”. Jednak wciąż mówiło ono niewiele zebranej publiczności; okazało się, że idzie o
młodego filmowca, z którego działalności, obejmującej różne deklaracje w kraju i za granicą, nasze
władze nie są zadowolone. Wyczuwając byd może niejakie zaniepokojenie, Tavernier przeszedł do
spraw francuskich, ale cieszył się w dalszym ciągu, mianowicie z tego, że dzięki Dniom nasi widzowie
będą wreszcie mogli zetknąd się z kinem francuskim, jako że do tej pory oglądali tylko „niskie farsy z
de Funesem”. Z czego wynikało, że Tavernier nie słyszał, iż przez nasze ekrany przewinęło się
wszystko, co było ambitnego w kinie francuskim po wojnie, w tym również dwa, a nawet trzy (jeden
w klubach) filmy samego Taverniera.

W lutym byłem na festiwalu francuskich filmów krótkich w Clermont-Ferrand; impreza niewielka, ale
branżowa, i zjechali się też fachowcy. Jeden z nich zapytał mnie, czy w Polsce robi się filmy kolorowe.
„Jak to - mówię mu na to - czy pan nie słyszał, że polski film Człowiek z żelaza dostał Grand Prix w
Cannes?” „Owszem - mówi mi on na to - ale myślałem, że był nakręcony jako czarno-biały w
warunkach konspiracji (en clandestinité), zaś nagrodę dostał za odwagę polityczną.” Gdy w roku 1950
byłem w Paryżu, mój sąsiad w hotelu zapytał mnie: „Pan z Polski? z której strefy okupacyjnej?”, i
traktował mnie potem ostrożnie, bo nie potrafiłem wyjaśnid i okropnie bełkotałem.

W Clermont-Ferrand był w programie film na nasze tematy D'une Pologne a l'autre (Z jednej Polski do
drugiej) i organizatorzy, którzy traktowali mnie serdecznie, robili do mnie ciepłe oko, że to będzie coś,
co mnie ucieszy. Miał to byd surowy dokument z życia naszych we Francji; został nabyty i pokazany
przez tamtejszą TV. Ku mojemu zdumieniu oglądam na tym „dokumencie” naszego zawodowego
aktora Piotra Łysaka, o szczerym, romantycznym, głębokim spojrzeniu, który przedstawia się jako
licealista zbiegły z kraju, „bo już dłużej nie mógł wytrzymad”. Jego towarzysza, z którym wspólnie
uszli, zastrzelono przy przekraczaniu granicy (nie wymienia której i tylko w dalszym ciągu wspomina
mętnie o „Bułgarii”). Jakkolwiek Łysak mówi po francusku (występuje na scenach tamtejszych), jego
bohater wyraża się w tym języku z trudem i otoczenie proponuje mu, żeby przeszedł na polski: są to
emigranci, którzy załatwiają mu pracę w kopalni oraz biorą go do ludowego zespołu tanecznego,
gdzie występuje w kapeluszu góralskim i z ciupagą. Ale nie odpowiada mu to i postanawia opuścid
swoich Polaków oraz „wrócid”; do czego i gdzie, nie jest jasno powiedziane, zapewne do dalszej walki.

Reżyserka filmu nazywa się Daisy Lamothe, jest to nieduża brunetka, około trzydziestki, niedbale
ubrana i dynamiczna; podczas konferencji z nią siedzę cicho skurczony ze strachu, bo a nuż wyrzucą z
hotelu (jestem tu na ich utrzymaniu), niemniej pada z sali zapytanie - jak się potem okazało, był to
miejscowy komunista - czy film miał zamiar polityczny, ponieważ budzi nieufnośd (méfiance) wobec
sytuacji w Polsce. Nic podobnego - tłumaczy autorka - szło nie o efekt polityczny, lecz tylko i
wyłącznie o sytuację społeczną, mianowicie „decalage” (odstęp), między grupą oraz osobą, która
usiłuje się do niej zaadaptowad, przybywszy z innego kręgu: „l'intérêt du film est purement
sociologique” („zamysł filmu jest czysto socjologiczny”). Na innym spotkaniu inny reżyser, zapytany,
nad czym pracuje, odpowiada, że robi „studium terroru”, dziejące się co prawda w kraju
fantastycznym, ale „ze współczesnym bezwzględnym, krwawym reżimem w rodzaju polskiego lub
Pinocheta w Chile”.

W księgarni widzę książkę w barwnej, efektownej okładce, przedstawiającej błotnistą drogę ze


szlabanem w poprzek, zatytułowaną Le passeur de „Solidarnośd” (które to słowo odtworzone jest, jak
zwykle bywa - czerwono ze sztandarem), autorem jest Gerald Moreau, liczy stronic 314 i kosztuje 68
franków, wydawnictwo (Editions du Rocher) specjalizuje się w literaturze przygodowej. Przemytnik
„Solidarności”. Z omówienia wynika, że bohaterem jest wyczynowiec amator, specjalista od
przemytu, który zresztą jest milionerem i miłośnikiem muzyki, a bierze się do misji z instynktu ryzyka
oraz z miłości do wolności. Jego zadaniem jest odszukad i przeprowadzid przez granicę polskiego
biskupa, o którym słuch zaginął i który jest prześladowany przez władze w Warszawie; ratunku tego
bohater dokonuje w porozumieniu z Watykanem, skąd dostaje wszelakie potrzebne cynki, by
porozumied się z konspiracją w kraju. „Insoutenables scènes de torture” („Opisy tortur niemożliwe do
wytrzymania”). Reklama przytacza opinie z prasy: „We wszystko to się wierzy, niestety! W kraju
generała Jaruzelskiego to, co najgorsze, jest jak najbardziej możliwe” („On y croit, hélas! Au pays du
General Jaruzelski, le pire semble toujours sûr”). Nie kupiłem jednak, bo miałem mało franków. Może
kto lepiej zaopatrzony nabędzie przy okazji? Będę wdzięczny za wypożyczenie.

W tygodniku „L'Express” (nakład: 660 tysięcy egz.) znajduję wywiad z Markiem Halterem, który
opuścił nasz kraj w wieku lat pięciu, jest autorem bestsellera La Mémoire d'Abraham (Pamięd
Abrahama) i wspomina: przed wojną Polska mówiła językiem jidysz. „Politycy byli wręcz do tego
zmuszeni, nie mogli inaczej, bo proletariat włókienniczy i połowa całego polskiego socjalizmu to byli
Żydzi.” „A teraz... patrzcie, co się stało...”, i tu Halter sugeruje potworne prześladowanie aktualne
Żydów w Polsce. Zwróciłem się do kolegi, który ma pełne wydanie Pism, mów, rozkazów Piłsudskiego,
czy Marszałek coś powiedział w jidysz; szuka do tej pory. Tamże, w „L'Express”, czytam ostatnią,
niejako testamentową wypowiedź Raymonda Arona, czołowego politologa, zmarłego właśnie, autora
całej harmonii książek najwyżej szanowanych i który co tydzieo dostarczał komentarza prasowego; po
jego śmierci również i u nas pisano o nim z uważaniem. Otóż Aron ostrzega przed ZSRR; na szczęście,
powiada, ten ewentualny agresor jest otoczony i trzymany w szachu przez dwóch wrogich sąsiadów:
Chiny i Polskę. Czytam to jeszcze raz. I jeszcze raz. I jeszcze raz. Nie mogę się oderwad.

Otóż pamiętam ja z moich młodych lat wierszyk, który jak to bywa, przyplątał mi się bez żadnego
innego wspomnienia; zdaje się, że autorem był satyryk Światopełk Karpioski i rzecz pochodzi gdzieś z
lat trzydziestych; w każdym razie była to reakcja na cykl reportaży o Polsce, zamieszczonych wtedy w
prasie francuskiej, zaś brzmiało to - włożone w usta gościa z Paryża - mniej więcej, jak następuje:
„Chociaż tylko z samolotu, lecz widziałem Polskę całą: tundrę, tajgę, polskie błoto, i kozaków armię
białą. Na ulicach wilki wyją, ludzie wcale się nie myją, szlachta bije się szablami i poddanych szczuje
psami. Rząd wciąż gnębi Lodomerię *?+ i gna Żydów na Syberię, zaś posłowie z opozycji muszą służyd
przy policji.” Przyjemnie pomyśled o tej złotej tradycyjnej nici zrozumienia, łączącej nas z siostrzycą
Francją, i to przez wieki, bo zdaje się jeszcze od Henryka Walezego, który również miał jasną wizję
naszego kraju.
Fantazje i inna anarchia

Ten. rozdział nie wymaga wprowadzenia, tłumaczy się sam przez się, jeżeli w ogóle się tłumaczy; są tu
dziwactwa, fantazje i banialuki, od których nie mogłem się opędzid i musiałem je wreszcie zapisad.
Niektóre są w złym guście, wręcz niesmaczne, jak je dzisiaj widzę, ale są, jakie muszą byd, i jedyne, co
mogę zrobid, jeżeli mam byd wobec siebie samego w porządku, to prosid czytelników o
wyrozumiałośd, którą to petycję mogę tylko tym uzasadnid, że w tych kawałkach jest też parę
anegdot byd może charakterystycznych dla naszych czasów. (W humoresce Sprawa żyrafy posłużyłem
się opowiadaniem Jacquesa Bergiera w „Les Lettres Nouvelles”, 1956).

Gwiazdy w moim życiu

Zajmuję się od wielu lat sprawozdawczością filmową. W związku z tym niektórzy życzliwi czytelnicy
zapytywali mnie o moje osobiste kontakty z gwiazdami kina. Inni krytycy wypowiadają się obficie na
ten temat. Jak wynika z gawęd telewizyjnych Aleksandra Jackiewicza oraz z jego książki o światowych
reżyserach, zadawał się on prawie z każdym z nich i nawet wszedł w posiadanie pantofla, który
zgubiła Gina Lollobrigida w tłoku w wieczór premierowy na schodach Pałacu Festiwalowego w
Cannes. Co prawda krąży wersja, że agenci reklamowi Giny rozrzucili wtedy wśród tłumu trzy walizki
podobnych pantofli, ale informacja ta byd może pochodzi od zawistnych. Również red. Leon
Bukowiecki opowiadał mi o swoim pożyciu w zagranicznym hotelu z aktorką Yvette Mimieux, którą
następnie polecił paru znanym reżyserom, tak że zrobiła karierę międzynarodową; wystąpiła w
amerykaoskiej science-fiction Wehikuł czasu według Wellsa, który to film miał u nas powodzenie w
latach sześddziesiątych. Znajomy działacz klubowy mówił mi też, że red. Bukowiecki jest w posiadaniu
pooczochy (jednej) Grety Garbo, uzyskanej byd może również w podobnych okolicznościach.

Wspomnieniom takim mogę przeciwstawid tylko niewiele, ale pomyślałem sobie, że nawet te moje
ubogie kontakty kogoś zainteresują, pozwoliłem więc sobie je tutaj spisad, dokładnie tak jak
wyglądały.

Pożycie salonowe z Marleną. Paręnaście lat temu zostałem wysłany na festiwal do Locarno.
Urządzono tam spotkanie dla dziennikarzy, na które przybyła też Marlena Dietrich. Ponieważ
przyjezdni z naszego kraju nie bywali wtedy często na podobnych zjazdach, byłem tam cokolwiek
wyjątkiem i organizatorzy przedstawili mnie jej jako rzadki przykład „krytyka z Polski”. Nie bardzo
wiedziałem, co powiedzied, i stwierdziłem, że „pani ma u nas wielbicieli”, co zdaje się aktorka słyszała
już wiele razy w związku z różnymi innymi krajami, niemniej wysłuchała mnie grzecznie. Za chwilę
podano po kawałku tortu i kawę i usiadłem obok Marleny. Na stole znajdowało się naczynie w postaci
stożka z błyszczącego metalu, urządzenie nie znane mi, była to cukiernica, z której wysypywała się
odmierzona porcja przy odpowiednim nachyleniu - tak się domyśliłem. „Ile pani słodzi? - zapytałem
Marlenę. „Jedną łyżkę.” Obróciłem więc stożek dzióbkiem do filiżanki Marleny i przechyliłem, ale
cukier wysypał się z zupełnie innego kooca na moje spodnie. „Ach przepraszam” - powiedziałem i
obróciłem urządzenie drugim koocem. Marlena miała na sobie bardzo obcisłą, przylegającą do
sylwetki suknię ze lśniących „paillettes”, drobnych srebrnych blaszek metalowych. Cukier począł
sypad się ciurkiem po tej sukni. Do dziś jeszcze mam w uszach ten nie kooczący się szelest sypiącego
się cukru.

Pijaostwo z Richardem. Na festiwal w Moskwie przybył Richard Burtom. Jak wiadomo, gwiazdorzy
mają charakterystyczne style, tiki, niejako swój gest - copyright, zapewniający im sławę: Henry Fonda
kołyszący się krok, Clint Eastwood nieprawdopodobną powolnośd (samo wysiadanie z dyliżansu w
westernie zabiera mu 3 do 5 minut) itd. Burton bezustannie chwiał się na nogach i spoglądał pustym,
osłupiałym spojrzeniem, co dawało takie napięcie, że nie można było od niego oczu oderwad. Styl ten
można określid jako alkoholiczny i rzeczywiście Burton w Moskwie przez bite dwa tygodnie nie
opuścił pokoju hotelowego, z którego służba wynosiła puste butelki „Stolicznej”. Jednak dostał się do
niego dziennikarz radziecki, ale Burton niewiele mógł mu powiedzied. „Cieszę się, że jestem w
Moskwie - wydusił wreszcie - bo dzieci mówiły mi, że to piękne miasto.” Po długiej przerwie dodał:
„Chętnie bym ją zobaczył”, i tu wykonał ruch, jakby chciał podejśd do okna i przyjrzed się miastu, ale
jakoś nie udało mu się podjąd decyzji. Radziecki kolega wszystko to wydrukował, słowo daję, najpierw
w biuletynie festiwalowym, potem w „Sowietskim Ekranie”, pod tytułem Burton chciałby kiedyś
zobaczyd Moskwę. Był to zapewne najkrótszy wywiad, jaki kiedykolwiek ukazał się w tym tygodniku.

Również Czesław, kolega z warszawskiego tygodnika „Ekran”, zawziął się, że przeprowadzi wywiad z
Burtonem. „Musisz mi pomóc - powiedział mi - bo mówisz trochę po angielsku, weźmiesz słownik i
pójdziemy.” Burton przyjął nas w podobnej postawie jak radzieckiego kolegę. „Czy może nam pan coś
powiedzied o paoskiej roli w Kleopatrze, który to film miał u nas powodzenie?” - zapytał Czesław.
Cokolwiek zastygłe oblicze Burtona zareagowało nieprawdopodobnym wysiłkiem intelektualnym, po
czym usłyszeliśmy słabe: „W czym?” „W Kleopatrze” - wyjaśnił Czesław. Zapadło długie milczenie, w
trakcie którego na twarzy Burtona widoczna była intensywna praca myślowa. „Ach tak” - powiedział
wreszcie i jasne się stało, że więcej nie usłyszymy. Podnieśliśmy się więc do wyjścia, co zauważy wszy,
Burton jakby się ożywił i zwrócił się do mnie w tonie cokolwiek dramatycznym: „Błagam, postarajcie
mi się o butelkę whisky, ale żeby to był «Burbon».” Zakłopotało mnie to, bo w Moskwie rzadko
posyłano mnie po wódkę, w dodatku „Burbona” trzeba by kupid w sklepie „Bieriozki”, odpowiedniku
naszego „Pewexu”, za dolary, zaś Burton nie sięgał po portfel. Widząc moje wahanie, Burton utkwił
we mnie spojrzenie rozpaczliwe, wyrażające w sposób oczywisty: „Wszystko zrobię, co zechcesz, jeśli
mi pomożesz”, i wybełkotał: „Please, please, miss”, czyli: „Bardzo proszę, panienko.” Zrozumiałem, że
mogę mied z Burtonem niezapomniane przeżycie, jeśli pójdę mu na rękę, mimo że tak jakby
niezupełnie dokładnie rozpoznał moją płed. Do czego jednak wówczas nie doszło, zaś ostatnio
dowiedzieliśmy się, że Burton zmarł śmiercią artysty, bowiem na „hemorrage and chronid liver
cirrhosic”, czyli na marskośd wątroby, jak czytam w tygodniku „Reader”; tym sposobem
bezpowrotnie straciłem okazję.

Pożycie z Gerardem. Sytuacja zupełnie odwrotna zdarzyła się, gdy do Warszawy przyjechał Gerard
Philipe z teatrem Vilara, z przedstawieniem Ruy Blasa Victora Hugo. Philipe był z pochodzenia
Rumunem starozakonnym, który reprezentował wdzięk francuski i uwielbiały go kobiety całej kuli
ziemskiej, lecz on sam, że tak powiem, uczuciowo był całkiem przeciwnie. Gdy aktor zmarł
przedwcześnie w roku 1959, jego nekrologi pełne były dyskretnych aluzji typu „kijem po łbie” na ten
temat, w rodzaju: „wspaniały artysta, adorowany przez młodzież płci żeoskiej i jeszcze więcej
męskiej” itp. Francuzi pod tym względem są niezastąpieni. Gdy prezydent Felix Faure zmarł na atak
serca na sofie w Pałacu Elizejskim w trakcie pożycia z panią Steinlen, żoną wybitnego grafika, nie było
wzmianki w prasie, która by o tym nie napomykała w sposób zawoalowany, a mówcy na pogrzebie
raz po raz podkreślali: „Nasz prezydent, szczęśliwy do ostatniej chwili swojego życia” itp., do tego
stopnia, że grabarze dusili się ze śmiechu i omal nie wysypali nieboszczyka z trumny. Pogrzeb ten
opisuje Paul Léautaud w swoich pamiętnikach.

Jednak w Warszawie nie wszyscy wiedzieli, zaś w „Nowej Kulturze”, gdzie wtedy pracowałem, w
ogóle nikt. Ówczesny redaktor, Leon Przemski, powiedział mi: „Słuchajcie, Kałużyoski, wy mówicie
trochę po francusku, weźmiecie słownik i zrobicie wywiad z Philipe'em, z podkreśleniem jego udziału
w Ruchu Pokoju.” Francuzi stacjonowali w „Bristolu” i Gerard stał w hallu otoczony czterema
blondynami o wyglądzie aniołów z obrazów Wyspiaoskiego. Jeden z nich był studentem Wyższej
Szkoły Teatralnej, zaangażowanym doraźnie jako statysta-halabardnik w Ruy Blasie, i tak przywiązał
się do artysty, że pojechał potem z teatrem również do Krakowa, nie uzyskawszy jednak zezwolenia
od rektora. Był nim wówczas Jan Kreczmar, który dyscyplinarnie zwolnił młodzieoca, i trzeba było
potem aż interwencji ambasady, by jednak studentowi wybaczyd, co ciągnęło się i Warszawa trzęsła
się z tego powodu jeszcze długo.

Podchodzę więc do Philipe'a z tekstem: „Przepraszam pana, jestem dziennikarzem...”, lecz artysta
wziął się i po prostu ode mnie odwrócił. Odczekałem więc nieco, znowu zbliżyłem się z drugiej strony
z tąż samą wypowiedzią i uzyskałem tąż samą reakcję; to jeszcze powtórzyło się dwa razy.
Zdezorientowany usiadłem pod ścianą, zastanawiając się, czy może w oczach rasy francuskiej czy
raczej rumuoskiej jestem „człowiek niewidzialny” ze science-fiction Wellsa, ale po chwili przysiadł się
do mnie stary znajomy Władzio G., który zajmował się wizytą Francuzów z ramienia MSZ. „Widzę, że
masz trudności - powiada mi on - pomogę ci, ale muszę z tobą rozmawiad w sposób otwarty, a więc
przykry, a więc bolesny. Są trzy powody, dla których nie uda ci się przeprowadzid wywiadu.”

Powody te zapadły mi na zawsze w pamięd, nie zapomnę ich nigdy, będą tkwiły w moim sercu już do
kooca. Oto one, słowo po słowie: „1) jesteś stary *było to trzydzieści lat temu+, 2) ciężkiej budowy
*Władzio delikatnie poprawił następnie ten zwrot: czy raczej atletycznej+, 3) masz siedzenie
rozklepane od pisania na maszynie.” Jeżeli „Nowa Kultura” chce mied wywiad, należy skierowad
kogoś o cechach wręcz przeciwnych. Jednak w owym sezonie w redakcji nie było nikogo o właściwej
urodzie i wywiad nie ukazał się nigdy.

Moja ostatnia nadzieja. Więcej przypomnied sobie nie mogę i oto uświadamiam sobie, że już nie
będę bratał się z gwiazdami, bo skoro nie miałem okazji do tej pory, to tym bardziej nie przytrafi mi
się to u, schyłku życia. A więc ani Marlon Brandzlo!, ani Brud Lancaster!, ani Raquel Wesz!, ani
Gregory Piec!, ani Dżon Łajno!, ani Jacek Palant!, ani Marcello Masturbani!, ani Lizak Minetti!, ani
Faja Durnawaja! - nie będą się ze mną zadawali i mój snobizm nie będzie nigdy zaspokojony.

Ostatnia dla niego szansa to zgon, który mógłby wywoład niejakie komentarze. Najbardziej pod tym
względem skuteczna jest śmierd zawodowa: aktora na scenie, i to w dodatku w roli konającego
(Molier), generała w polu, ginekologa w trakcie wglądu w organy wybitnej pisarki itp. Dwaj polscy
krytycy zmarli na festiwalach międzynarodowych: Zygmunt Chrzanowski, redaktor tygodnika „Film” w
Cannes, Tadeusz Kowalski w Wenecji. Kowalski, który przed wojną odegrał poważną rolę przy
założeniu grupy filmowej „Start”, był garbaty, lecz mimo tego kalectwa był to kolega najpogodniejszy
na kuli ziemskiej. Jednak cierpiał na serce i lekarz odradzał mu wyjazd, bo w Wenecji były wtedy skoki
ciśnienia, ale Tadeusz zaryzykował. Według nie sprawdzonej relacji zmarł w trakcie seansu, siedząc
obok reżysera Makarczyoskiego, który miał opowiadad, że krytyk jęknął i zapytał, czy Makarczyoski
wie, jak ten film się kooczy, tak jakby nie chciał odchodzid, nie znając happy endu. Makarczyoski,
który nie zdawał sobie sprawy ze stanu sąsiada, komentował potem, że gdyby rozumiał, co się dzieje,
właściwą odpowiedzią byłoby: „Panie Tadeuszu, wkrótce pan będzie wiedział wszystko.”

Nie wiem, czy to prawda, ale wydarzenie to dowodziłoby wyjątkowej rzetelności profesjonalnej.
Sprawdziłem natomiast dalszy bieg wypadków. Zwłoki Tadeusza zostały zapieczętowane w metalowej
trumnie, zgodnie z przepisami międzynarodowymi, i wiozła je Giga Koralowa, przedstawicielka „Filmu
Polskiego” w Wenecji; powierzono jej także nagrodę, jaką zdobył wtedy film Kaniewskiej w dziale
młodzieżowym. Była to statuetka zamknięta w pudełku metalowym. Tym sposobem Koralowa miała
dwa bagaże: duży metalowy i niewielki metalowy. Włoscy celnicy, zaintrygowani wyglądem tego
transportu, zapytali, co to, wskazując na mniejsze: „II premio per un film polacco” - mówi Koralowa. A
ten większy? „II cadavere del critico polacco” - wyjaśniła Koralowa, co mogło sprawiad wrażenie, że
film polski zdobywa nagrody po trupach swoich krytyków.

Bywa, że w chwili rozgoryczenia człowiek marzy, jak będzie wyglądał jego pogrzeb. Przedstawiciel
władzy stwierdza z bólem „nie doceniliśmy go”, koledzy dziennikarze, którzy dawniej z
nieboszczykiem dyskutowali, ze wstydu łamią i depczą długopisy, czytelnicy drą zaświadczenia
prenumeraty i wyrzucają do dołu, bo już więcej nie warto brad gazety do ręki itd. Ponieważ wizja
podobna stanowi dla mnie ostatnią możliwośd satysfakcji snobistycznej, pozwolą Paostwo, że ją tu
przedstawię w postaci nekrologu, jaki mi się marzy.

Śmierć na posterunku

Krytyk Kałużyoski skonał z nudów na pokazie ostatniego filmu reżysera Zanudziego. Jakkolwiek zgon
ten wywołał powszechną radośd w środowisku, zaś Roman Boniecki, dyrektor Przedsiębiorstwa
Dystrybucji Filmów, wyraził się: „Nareszcie odetchnąłem”, to jednak trzeba przyznad, że zmarły padł
ofiarą obowiązku. Mianowicie w poprzednim tygodniu obejrzał serię filmów „moralnego niepokoju”,
reżyserów Koślawskiego, Bujdona, panny Niderland oraz pani Sadz, i poczuł się niedobrze. Znajomi,
którzy film Zanudziego już widzieli, ostrzegali K., który jednak uważał, że należy dopełnid powinności,
co mu definitywnie zaszkodziło. Zmarły zdążył jeszcze przekazad na ręce sąsiada na sali bilet wstępu
tylko częściowo wykorzystany, a więc ciągle ważny, na użytek głośnego Klubu Filozofów i Myślicieli
Kina przy Stowarzyszeniu Filmowców Polskich. Cześd jego pamięci!
Moja teoria higieny

Antek mieszka na facjacie.


Okna wychodzą na dach.
Za firanki służą gacie.
Zaś w komórce smród aż strach.
(Piosenka warszawska)

Umyłem nogi gestem Piłata.


(Aloysius Bertrand)

Mam opinię osobnika o higienie raczej ogólnikowej. Moi znajomi niekiedy podejmują ten temat.
Nieżyjący już Kazimierz Rudzki, który był moim kolegą szkolnym (uczęszczaliśmy razem do Instytutu
Sztuki Teatralnej przed wojną), powiedział mi, w owym tonie fałszywie ojcowskim, który zdobył mu
sławę jako konferansjerowi i którego używał również na co dzieo: „Zygmusiu, mówią o tobie, że
jesteś brudny.” „Niesłusznie - odpowiadam mu na to - co prawda jestem zaniedbany w ubraniu, ale
myję się i również się kąpię” (co jest prawdą). Na to Rudzki przyjrzał mi się powtórnie z wyrazem przy
gnębionej troski, który stanowił jego copyright, i stwierdził: „Może powinieneś zmieniad wodę.” Kiedy
indziej Rudzki zainteresował się garniturem, najlepszym, jaki posiadam, który w czasie pobytu we
Francji uszył mi po zniżonej cenie znajomy krawiec, starozakonny emigrant. „Skąd masz tę
marynarkę? Czy sam ją uszyłeś?” „Skrojona w Paryżu” - odpowiadam. „A ty gdzie wtedy byłeś?”

Jakkolwiek moim zdaniem Rudzki przesadzał, to jednak faktem jest, że dokonałem niejakich posunięd
w dziedzinie higieny. Tak się złożyło, że zajmuję się sam gospodarką i żeby oszczędzid energii, której
mi stale brakuje, przestałem sprzątad, tym więcej że mam mieszkanie zawalone papierem
zadrukowanym i do niektórych kątów mogę dotrzed tylko poprzez wąskie przejścia między
kolumnami książek. Z biegiem czasu sytuacja ta nabrała charakteru eksperymentu i zastanawiam się,
czy nie podjąd tematu naukowo. Mianowicie to. co uważamy za pewnik, okazało się dyskusyjne.
Zgodnie z opinią, jaką słyszę od dziecka, powinienem zostad zawalony brudem cuchnącym, grzybami i
robactwem oraz dostad wysypki, liszajów, wrzodów i umrzed na gruźlicę. Tymczasem przekonałem się
ze zdumieniem, że po upływie lat wygląd mojej nory zmienił się niewiele. Przede wszystkim
zaskoczyło mnie, że podłoga wygląda stale tak samo: zapewne ruchy, jakie wykonuję przechodząc,
sprawiają, że kurz przesuwa się i układa się pod ścianami w postaci zwojów, które od pewnego
momentu przestają się powiększad i które, gdybym chciał, mógłbym usunąd jednym ruchem ręki.
Jednak waham się, ponieważ po prostu przywiązałem się do nich: pod półką powstało usypisko o
zaskakujących kształtach, na które patrzę z zainteresowaniem i którego by mi brakowało, gdybym je
sprzątnął. Okazuje się również, że materiały, na przykład zasłona na okno, pobierają cząstki kurzu
tylko do pewnej granicy chłonności, po czym zamieniają się w tkaninę trwale mineralnie
zanieczyszczoną, niby stary dywan. Nie zauważyłem też skutków na zdrowiu: czuję się tak samo źle
jak zawsze.

Otóż trafiłem ja na rozprawę włoskiego lekarza Gaetano Rossiego, który z ramienia ONZ
przeprowadził badania nad stanem zdrowia mieszkaoców Laponii i następnie w Ameryce
Południowej, z wynikiem sensacyjnym: doszedł do wniosku, że higiena jest szkodliwa! Dosłownie.
Mianowicie usuwanie ze skóry jej wydzielin, obmywanie ciała, płukanie gardła praktykuje się tam
rzadko i nawet istnieją przepisy rytualne, zabraniające zanurzania się w wodzie bez potrzeby. Jednak
mimo tych zwyczajów, stwierdził doktor Rossi, tubylcy są bez porównania odporniejsi na
dolegliwości, również drobne, takie jak katar, zapalenia, egzemy, skaleczenia itd., niż mieszkaocy
Mediolanu i Lombardii, których analizował uprzednio. Jego wniosek: na człowieku, i w nim także, żyją
bakterie pożyteczne dla niego i także szkodliwe, z tym że owe złe organizm może zneutralizowad i
nawet wykorzystad. Po pewnym czasie wytwarza się równowaga między mikrobami, komórkami i
ciałkami krwi. Otóż czyszczenie zakłóca tę harmonię: usuwa żyjątka przyswojone, wprowadza coraz
to inne, jako że pozbyd się wszystkich zgoła się nie da, i kto wie nawet, czy nie byłoby to groźne.
„Wycierając się, usuwamy milion własnych bakterii, lecz wprowadzamy sto tysięcy obcych,
znajdujących się na ręczniku: są tam one, chodby był najczystszy.” Zaś obce, oczywiście, robią
zamieszanie. Tu Rossi przytacza, do czego doszedł jego kolega z ONZ, dr Saul Lichtenstein:
zanalizował on ręczniki wymienne, stale prane, które na polecenie władz RFN zainstalowano w
ubikacjach urzędów, według przepisów higieny. Lichtenstein pobrał próbki z pięciuset ręczników o
wczesnej godzinie 10.30 i przeraził się: były to potworne kolonie wirusów nagromadzonych w
ilościach, jakich nie ma nawet w hodowlach laboratoryjnych. Ręcznik taki odżywia sobą coraz to
nowe pokolenia bakterii, natomiast stary, zaniedbany stabilizuje się, ruch mikrobów na nim ustaje i
wreszcie zmienia się on w tkaninę muzealną!

Fason ważniejszy od czystości

Ciekawe, że mam znajomych, którzy doszli do tych samych wniosków bez badao. Mój kolega,
zwiedziwszy ubikacje w Europie, skomentował te wizyty: „Bierzesz do ręki czystego... *tu wymienił
osobiste urządzenie do oddawania moczu+, po czym wycierasz się w podejrzany ręcznik”, a mały
siostrzeniec mojego sąsiada oświadcza: „Częste mycie skraca życie.” Ale doktor Rossi nie ma
podobnej łatwości, jeśli idzie o konkluzje. „Nie mogę przecież wzywad moich cywilizowanych
rodaków, by zmniejszyli higienę: podobny apel, w dodatku ze strony lekarza, będzie uważany za
absurdalną prowokację.” Ten dylemat doktora uświadamia nam interesujący problem: higiena jest
sprawą nie tyle medycyny, co tradycji kulturalnej.

Zaś te dwie domeny bynajmniej się nie pokrywają. Obyczajowośd reaguje na wnioski nauki albo nie
dosyd, albo przesadnie. Mój wuj opowiadał mi o szoku, jaki w latach, gdy był dzieckiem,
spowodowało odkrycie bakterii chorobotwórczych. Każde jabłko, uwiązane na sznurku, zanurzano we
wrzątku, zaś klamki po otwarciu drzwi wycierano szmatką zanurzoną w formalinie, i miska z nią stała
przy wejściu. Potem to minęło, ale inne uprzedzenia zostały. Były też skutki antyhumanistyczne.

Pasteur uratował ludzkośd od zarazy, ale rozdzielił człowieka od człowieka. A przecież „chrześcijanin
nie powinien bad się brudu swojego bliźniego” - powiada święty Ignacy Loyola (Pisma wybrane, t. 2,
Kraków 1968). Może dlatego święci całowali trędowatych, zaś o zasadach pierwszych mnichów w tym
względzie Bertrand Russell pisze, jak następuje: „Czystośd traktowano jako wstrętną *with
abhorrence]. Wszy nazywano «perłami Boga» i były uważane za dowód świętości. Święci, zarówno
kobiety jak mężczyźni, chlubili się, że woda nigdy nie dotknęła ich stóp, z wyjątkiem momentu, gdy
przechodzili rzekę” (History of Philosophy, s. 396). Możliwe, że postawa ta wzięła się z Ewangelii:
uczniowie Jezusa nie obmywali się, tak jak żądał rytuał, co oburzało faryzeuszy, których jednak
spotkała odprawa ze strony Jezusa (Mat., 15, 2). Z całą pewnością jest tu sens moralny. Bowiem
osoby uważające się za czyste mają skłonnośd, by pogardzad innymi, czemu Jezus się przeciwstawił.

Różnice w poglądach na temat higieny rozdzielają również klasy, środowiska, społeczeostwa. James
Boswell (ten sławny, od życiorysu Johnsona) opisuje pobyt we Francji w latach siedemdziesiątych
XVIII wieku: kelner, który przyniósł herbatę w dzbanku na tacy, wziął następnie filiżankę w ten
sposób, że dotknął palcem jej wewnętrznej strony, co tak zbrzydziło Anglików, iż wyjechali czym
prędzej z tego brudnego kraju. Pretensja Boswella tyczy właściwie nie tyle higieny, co pewnego
sposobu zachowania się. Lektura jego wspomnieo dowodzi, że nie miał złudzeo co do czystości w
kuchniach. Orwell, który był przez pewien czas kelnerem, pisze, że gdyby bywalcy wiedzieli, co dzieje
się na zapleczu restauracji, dygotaliby z powodu ryzyka przy piciu najzwyklejszej wody. Toteż kelner
nie ma byd higieniczny, tylko ma trzymad fason, co ilustrują również tradycyjne polskie dowcipy
(„Kelner, w mojej zupie jest karaluch”, „Niech się pan nie boi, on dużo nie zje”; bądź też: „Niech pan
tak nie krzyczy, bo inni też będą chcieli”).

Boswell chciał zapewne w ten sposób wyrazid pogardę wobec Francuzów - za ich brak stylu
angielskiego. Ale ciekawe, że Chateaubriand mniej więcej w tym samym czasie - na początku XIX
wieku - nie pamiętam już gdzie, zdaje się, w Pamiętnikach zza grobu - wyraża się z obrzydzeniem o
nieczystościach na dworach angielskich, on, wychowany we wzorowym zamczysku Combourg.
Obiektywny historyk będzie więc miał trudności z ustaleniem, który z tych narodów, Francuzi czy
Anglicy, był w tym czasie brudniejszy. Zarzucanie sobie wzajemne braku higieny jest jednym z
głównych argumentów nienawiści narodowych. W przewodniku Baedekera General Gouvernement z
roku 1943 (jest taki!, o Lublinie pisze się, że został zbudowany przez Niemców) Polacy są określeni
jako „żyjący tradycyjnie w brudzie i niedbalstwie”. Najczęściej oczywiście zarzut podobny spotyka
Żydów.

Piłat pozostał sławnym z tej przyczyny


Iż umył ręce, chod był z Palestyny.

Klasyczna obelga brzmiała „parszywy”. Boy opisuje atak pisarza Żuławskiego (Na srebrnym globie)
przeciwko historykowi pochodzenia starozakonnego Feldmanowi:

Ja ci, parchu, skórę zedrę,


Z Wyspiaoskiego robisz Fredrę.

Pretensja ta była niedorzeczna, ponieważ Żydzi, przeciwnie, traktowali higienę poważniej niż inni,
obrzędowo, zgodnie z przepisami Pięcioksięgu. Miasteczka, w których wegetowali ubodzy chasydzi
przed wojną, były niechlujne, ale wewnątrz uprawiano rytualny porządek, czego sam byłem
naocznym świadkiem. Głównym motywem czepiania się higieny Żydów była cebula, co nawet
widnieje w szopce krakowskiej, według zapisu Kolberga („Cóż to za zapach? Czosnek czy cebula? Ach,
oto widzę arendarza Srula!”). Zgodnie z elegancją szlachecką woo cebuli była skandaliczna na
salonach i czyszczono się kwasem solnym, by ją zatrzed. Kursowały dowcipy: „W jakim celu je się
cebulę?” „Żeby nie było z ust czud.” Tymczasem dzisiaj już wiadomo, że jest to przyprawa potężnie
dezynfekująca. W wieku XIV, podczas najpotworniejszej zarazy w dziejach Europy, mieszkaocy
Wormacji wymordowali Żydów, podejrzewając ich o czarnoksięstwo, jako że w getcie nie było
zachorowao. Historycy ustalili potem, że rabin Eleazar nakazał regularne palenie nieczystości, zgodnie
z zaleceniem 4 i 5 Księgi Mojżeszowej, co ocaliło getto (ale tylko od choroby). Z drugiej strony bywają
nacje, które obdarza się wspaniałą opinią w zakresie higieny; tak jest z Japooczykami. Tymczasem
czytam w książce Johna Gunthera Zagadka MacArthura: „Uważa się, że Japooczycy są czyści.
Bynajmniej. Raczej należałoby powiedzied, są narodem najbardziej czyszczącym się na świecie w
sposób najbardziej niehigieniczny. Kąpią się w wodzie wręcz brudnej, dokonują tysiąca ceremonii z
naczyniami do herbaty, lecz z pomocą lepiących się ścierek. «Wizyta w sławnej łaźni japooskiej -
powiedział mi generał Sams - to jakby zejście do rynsztoka.»„

Człowiek ma myśleć, nie sprzątać

Wokół spraw higieny gromadzi się więcej namiętności, niż przypuszczamy. Czasem objawia się tu
wręcz postawa wobec życia. W jakimś westernie właścicielka rancza poleca wykąpad starego
kowboja, ale on ją błaga: „Proszę mnie zostawid - mój koo mnie nie pozna, on stary, ślepy, będzie
myślał, że jestem obcy.” Utrata sympatii konia to dla kowboja cios ostateczny i biedak chce się
powiesid. Podczas okupacji ukrywałem się przez parę miesięcy wraz z nie znanym mi urzędnikiem,
który ze mną prawie nie rozmawiał, lecz przykładał olbrzymią wagę do swoich kamaszy z licznymi
haftkami; ciągle je czyścił i z maniacką starannością sznurował. Była to zapobiegliwośd niedorzeczna
w naszej sytuacji, ale wreszcie zrozumiałem jej wyjątkowe znaczenie: była to obrona godności wobec
zagrażającej śmierci. Higiena może wręcz wyrażad filozofię: zdaje się, że tak było z Witkacym. W
swojej książce Niemyte dusze przywiązuje on wręcz paranoiczną wagę do czystości: pisze, że
namydlanie twarzy przed goleniem zawsze trwa za krótko i gdyby było można, należałoby pędzlowad
nieskooczenie. Widad tu ową absolutną, bezwzględną nieustępliwośd, która byd może doprowadziła
go do samobójstwa we wrześniu 1939. Również i ono zostało dokonane, jeśli można się tak wyrazid, z
paradoksalną higieniczną starannością: Witkiewicz przeciął żyłę na lewej ręce i uważał, by krew nie
rozlewała się wokół, lecz by spływała na ciało, tak że powstał olbrzymi jednolity skrzep, który trzeba
było potem odłączyd wraz z ubraniem od zwłok.

Po wszystkim, co tu wypisałem, wstydzę się wracad do mojej osoby, ale dodam na zakooczenie, iż
brud może też byd estetyczny, ponieważ układa się w sposób naturalny, niewykluczone, że podobnie
jak kryształy: w ten sposób powstają patyny, często lepsze od samego przedmiotu, na przykład
zielona pokrywa na miedzianych kopułach gmachów. Leonardo da Vinci twierdził, że widok starego,
zniszczonego muru daje mu najwięcej wrażeo plastycznych. Gdy konserwatorzy odnowili jeden z
witraży w Sainte Chapelle w Paryżu, podniósł się taki jazgot oburzony, że ich przegnano. Rezultat był
dziwaczny. Oglądałem to w roku 1977: odświeżone okno wygląda jak wypucowany głupi neon, zaś
pozostałe, zarośnięte osadami, nie tknięte, dają przydmione, tajemnicze, fioletowe światło, jakby z
trudem sączące się poprzez nalot liczący siedem wieków. Taki brud jest bezcenny i dzisiaj nie do
uzyskania. Architektura nowoczesna nie jest przewidziana do brudzenia, z tymi swoimi szkłami,
plastykami, geometryczną konstrukcją: patyna nie dla niej. Tymczasem stara architektura
przewidywała możliwośd zużycia, uwzględniała pył, osad, brud - czyli życie, nowoczesna zaś nie jest
do tego dostosowana, a ona przecież też na nas wpływa: powiększa obcośd, alienację. Paostwo mogą
z kolei spytad, na co ja chcę wpłynąd, jako że moja teoria względności brudu nie ma społecznej
przyszłości, ale też nie po to się pisze! Pisze się po to, żeby było napisane.
Sprawa żyrafy

Specjalny naukowy program telewizyjny

Redaktor Irena D.: Zaprosiliśmy do studia profesora Aleksandra Butzberga z Instytutu Wyższej
Etnolografii w celu wyjaśnienia sprawy żyrafy.

(Profesor jest pogodny, życzliwy, lecz wzgardliwy, i wygląda dokładnie tak, jak na ul. Nowy Świat w
Warszawie wyobrażają sobie Europejczyka, z lekkim akcentem staroświeckim; nosi „motylek”.)

Irena D.: Panie profesorze, nasi telewidzowie od dawna zapytują o żyrafę. Problem ten był badany
przez Instytut prowadzony przez pana; czy mógłby nam pan go zreferowad?

Prof. Butzberg: Służę jak najchętniej. Oczywiście żyrafa nie istnieje.

Irena D.: Jednakże informacje o niej utrzymują się z uporem. Ostatnio Ryszard Kapuścioski, piszący o
Afryce, bardzo czytany, wymienił żyrafę parokrotnie.

Prof. Butzberg: Mogę przedstawid pani wyniki analizy, dokonanej przez nasze Seminarium Obserwacji
Optycznej. Na pustyni istnieją specyficzne warunki cieplne, które ilustruje diagram wykonany przez
prof. Jerzego Gada-Płazioskiego.

(Na ekranie ukazuje się plansza przedstawiająca kilka linii poziomych, b. starannie narysowanych,
zapewne z pomocą ekierki.)

Prof. Butzberg: Temperatura na Saharze zmienia się, od bardzo gorącej za dnia do nader zimnej w
nocy. Wskutek tego w atmosferze układają się warstwy powietrza na przemian ogrzanego i
chłodnego, jak widzimy na wykresie, w sposób nic zdarzający się w innych okolicach. Otóż podobna
różnorodnośd powietrza sprawia, że promienie świetlne załamują się, co daje złudzenie zwane
mirażem: wydaje się wtedy, że przedmioty, na przykład palma, znajdują się w innym miejscu niż w
rzeczywistości.

Irena D.: Jednak żyrafa, chodby w innym miejscu, wciąż jest żyrafą.

Prof. Butzberg: Niezupełnie, ponieważ następuje jeszcze deformacja kształtów, podobnie jak bywa z
krzywymi lustrami w lunaparku. Tym sposobem jakieś najzupełniej normalne rzeczywiste zwierzę
znane każdemu, na przykład pegaz, może pokazad się z wydłużonymi członkami. Wypadek ten
ilustruje studium wykonane przez docent dr Alicję Hikman.

(Pojawia się rysunek pegaza z długą szyją.)

Irena D.: Tylko widzi pan, iluzja zwykle jest mglista, tymczasem przedstawienia żyrafy, jakie
posiadamy, są dokładne.

Prof. Butzberg: Bo dochodzi tu jeszcze imaginacja psychologiczna. Bywa, że podróżni na pustyni


cierpią pragnienie i wtedy wyobrażają sobie, że mają długą szyję, w celu dosięgnięcia wody w odległej
oazie. Podobne halucynacje bywają pełne szczegółów. Tak jest z wizjami erotycznymi u osób
niezaspokojonych, które wręcz zadziwiają zmysłową plastycznością.

Tu dochodzimy do najważniejszej przyczyny powstania mitu żyrafy. Zapoznam paostwa z rezultatami


naszych badao opierających się na Freudzie. Idzie o tzw. przedstawienia falliczne, związane z kultem
członka męskiego, uprawianym przez Beduinów, Tuaregów oraz Sandauerów. Fantastyczne zwierzę
żyrafa jest właśnie symbolem fallicznym.

Irena D. (jakby usiłując coś sobie przypomnied i jednak nie znajdując w pamięci, robi niepewną
przerwę, lecz wreszcie, żywo zainteresowana, decyduje się zapytad): Ale jakim sposobem... jeżeli to
ma byd to, o czym pan profesor mówi... żyrafa przecież ma na koocu głowę?

Prof. Butzberg: Ależ proszę pani, jest to właśnie typowe w owych alegoriach, że są one ożywione i
nawet uczłowieczone. Weźmy np. taki oto limeryk - idzie o dawny poemat celtycki, złożony z pięciu
wersów według schematu wersyfikacyjnego AABBA, uprawiany tradycyjnie na wyspach szkockich.
Oto on:

Pewien młodzieniec z wyspy Lucha


Miał członek na kształt obucha.
Lecz czy wiarę pan dasz.
Że ten organ miał twarz
I śmiał się od ucha do ucha?

Dla ścisłości filologicznej wyjaśniam, że zwroty „członek” i „organ” są w oryginale bardziej


bezpośrednie, ale złagodziliśmy je dla potrzeb telewizji. Co więcej, podobna personifikacja uprawiana
jest również współcześnie i nawet spotyka się ją na naszym terenie. Oto przedwojenny wypadek
sławnej Ordonówny, która w czerwcu 1937 roku miała zapowiedzied w radio popularny wtedy zespół
rewelersów: „A teraz zaśpiewa chór Juranda”, lecz przejęzyczyła się i przestawiła ostatnią literę w
wyrazie „chór” z pierwszą w „Jurand”, w rezultacie czego w Warszawie jeszcze długo potem
kursowało przysłowie na określenie kogoś, kto ma dobre ucho: „Muzykalny jak Rurand, który śpiewał
wszystkimi członkami.”

Irena D.: Zaraz, zaraz... czy to nie właśnie Ordonównę wspomina pan w swoim Dwierd wieku na
festiwalach?

Prof. Butzberg: Owszem, ale idzie o inny mój tom, Pół wieku na salonach. Widzi pani, kochaliśmy się
w Ordonównie, która miała głęboki kontralt, szalenie wtedy modny, że wspomnę chodby podobnie
niski głos, przejmująco seksualny, Marleny Dietrich. Czatowaliśmy na wystąpienia naszej spikerki,
przeżywając je zmysłowo, gdy zapowiadała pogadankę rolniczą, po czym wyłączało się program i
otwierało znowu, gdy była ona. Otóż niech sobie pani wyobrazi... ten moment... gdy z ust jej padło
owo słowo... moje przeżycie... gdy powiedziała słowo... no wie pani, to słowo...

Irena D. (zaniepokojona, pospiesznie): Panie profesorze, jeśli idzie o pana wspomnienia, może my
zrobimy oddzielną audycję, ale teraz wródmy do tematu.

Prof. Butzberg (przytomnieje): Właśnie. Humanizacja elementu fallicznego zdarza się ciągle, nawet
dzisiaj, że wspomnę wzruszający wypadek z ostatniej chwili, omawiany na Międzynarodowym
Kongresie Chirurgii Wyczynowej - gdzie prezentowano zaiste zdumiewające operacje, jako to Boba
Schwanza, który doznał zmiażdżenia nóg, ale po brawurowym zabiegu zdobył mistrzostwo świata w
konkurencji na 100 m., czy Lwa Paszoł, któremu zwalił się pomnik na dłonie, a jednak jest obecnie
światowym pianistą wirtuozem. Otóż nasz znajomy, którego podam tylko inicjały, niejaki M. R., ofiara
tragicznego uszkodzenia dyskretnej części ciała, wskutek runięcia na niego dawno nie remontowanej
ubikacji publicznej, jednak wyleczony przez naszych mistrzów skalpela - został następnie dyrektorem
Generalnego Instytutu Naukowego!

(Ukazują się dwie fotografie zoperowanego M. R., którego cały wygląd rzeczywiście przywodzi na
myśl omawianą żyrafę: na pierwszej jest silnie obandażowany w dolnej okolicy ciała, na drugiej z
tymże wyrazem siedzi za biurkiem.)

Irena D.: Ponieważ pan profesor życzył sobie mied wypowiedź opinii, nasza koleżanka nagrała sondaż.

(Następuje wywiad red. Niny Tupolew z rolnikiem Józefem Mordasem z Rozprzy, który jest krótki,
węzłowaty i ma wszystko kwadratowe, począwszy od oblicza, skooczywszy na butach z cholewami z
plastiku, w których stoi na środku gnojówki. Pojawia się napis: „Józef Mordas, Rozprza”.)

Nina Tupolew (na brzegu rozlewiska, pochylając się ostrożnie, podaje Mordasowi fotografię, którą
trzyma w dwóch palcach przez rękawiczkę, niby brudną ścierkę): Co pan powie, panie Józefie, o
żyrafie?

Józef Mordas (głos zwany naukowo „Bierbass”, potocznie: przepity, z tak zwaną naukowo „wibracją”,
potocznie: z charkotem): Nie ma nic takiego.

Prof. Butzberg: Wspaniała ludowa odpowiedź. Potwierdza ona raz jeszcze znaną prawdę - że prosty
rozum zgadza się z wynikami nauki.

(W tym momencie asystent podaje Irenie D. pismo, które ona po przeczytaniu wręcza profesorowi;
następuje wymiana szeptów.)

Prof. Butzberg: Nie, pani Ireno, nie będziemy niczego ukrywali przed naszymi kochanymi telewidzami.
Proszę paostwa, wpłynął dokument od dyrektora ogrodu zoologicznego, który stwierdza, że posiada
żyrafę. Fakt ten w niczym nie zmienia ścisłości naszego dowodu, przeprowadzonego z absolutną
naukową rzetelnością.

Nieznany wywiad telewizyjny z red. Jerzym W.

Spiker: A teraz redaktor Irena D. rozmawia z naszym najwybitniejszym krytykiem muzycznym (tu
spiker robi przerwę, nabiera oddechu i kooczy w tonie o tercję wyższym), samym Jerzym W.!

(Za stolikiem z blatem marmurowym wyglądającym na ceratę, na tle kolumny z granitu


wyglądającego na tekturę siedzi red. Irena D. oraz Jerzy W., który niecierpliwymi szybkimi ruchami
wachlarzowymi dłoni daje do zrozumienia spikerowi, by się wyniósł, gest nieco spóźniony, jako że
tamten już zniknął z wizji. Redaktor na kolanach trzyma cienką laskę z czarnego polerowanego
hebanu wyglądającą na gazrurkę i jest imponujący: nawet gdy patrzy wprost, wygląda, jakby był z
profilu, zaś są to rysy cesarza rzymskiego na starej monecie ze srebra wyglądającego na blachę.
Redaktor wypowiada niektóre słowa, raczej niespodziewanie wybrane, przeciągając sylabę
instrumentalnie, co wygląda na czkawkę; efekt ten zaznaczamy przez powtórzenie litery.)

Irena D.: Drogi panie Jerzy, ostatni raz widziałam pana na koncercie Artura Rubinsteina, siedział pan
w pierwszym rzędzie, w towarzystwie damy zdecydowanie wiekowej, która zresztą, jak zauważyłam,
klaskała słabo, bo klejnoty jej przeszkadzały, nie mówiąc już, że grzechot jej brylantów zagłuszył
cokolwiek sławne pianissimo w Balladzie f-mol.

Red. J. W.: Ach tak, ach tak, byłem rzeczywiście wtedy na recitalu kochanego A-arturka, razem z Sarą,
niech pa-ani sobie wyobrazi, gdy odegrał on piramidalnie Poloneza as-dur i publicznośd klaszcząc jak
szalona wstała z miejsc, z istnym wyciem szczęścia, ona nachyla się do mnie: „I pomyśl, Je-erzy, że
Sabina chciała go wyskro-obad.”

Irena D.: (niezbyt zadowolona z pointy, ostro przechodzi do innego tematu): Zdziwiło mnie, że był
pan w pierwszym rzędzie, bo zazwyczaj siaduje pan w loży.

Red. J. W.: Owszem, ale gdy koncertują ciche instrumenty, jak właśnie fortepian, puzon bądź czynele,
wolę się przesiąśd, bo ostatnio dźwięki mnie nie dobiegają, ale pierwszy rząd jest ry-yzykowny, i to
nie ze względu na słuch, lecz na nos (redaktor pokazuje ów organ laską, co jest gestem nadmiernym,
jako że tę częśd jego twarzy i tak widad prawie że wyłącznie).

(Irena D. objawia salonowe, cokolwiek teatralne zdziwienie.)

Red. J. W.: Tak jest, droga pani, krytyk muzyczny naraża nie tylko uszy, lecz i węch, i dlatego może
mam ten narząd rozwinięty! Z okazji muzyki można cierpied fizycznie!

(Irena D. nadaje sobie kształt salonowego pytajnika.)

Irena D.: Właśnie, panie redaktorze, że znoszenie drgao zbyt niskich bądź zbyt wysokich jest
uciążliwe.

Red. J. W.: Rzeczywiście, wielka Callas, gdy brała wysokie „c”, powodowała wibrację, od której pękały
kieliszki w rękach statystów w Traviacie w scenie przyjęcia i oblewało im kostiumy, zaś koszty
stłuczonych naczyo i pralni potrącano z gaży artystki. Ato-oli Callas była oszczędna, jak to zwykle
Greczynki, i postanowiła nieco obniżyd nutę, nieskooczenie mało, proszę pani, o jedną setną dźwięku,
co wystarczało, by nie tłuc szkieł i właściwie było niezauważalne! Nawet komputer by tego nie
dostrzegł! Ale nie dla publiczności „La Scali” takie chwyty! O, nie! Tam słuchają najlepsze uszy na
świe-ecie i gdy Callas wzięła niżej, rozległ się ryk wściekłości: „Dad ją do szatni!”

I dali, proszę pani, dali. Tam to traktują rzetelnie, nie tak jak u nas. Nie zapomnę nigdy tego wieczoru
najboleśniejszego w moim życiu, gdy przyszedłem na Zaczarowany flet Pucciniego, i kto odbiera ode
mnie płaszcz? Sama Ca-allas! Osłupiałem - zapadłem się w sobie - zaś ona zwraca się do mnie tym
swoim przejmującym sopranem dramatycznym: „Cinquanta lire, il vecchio ladre!, co się tłumaczy:
„Piękny dżentelmenie, należy się pięddziesiąt lirów.” Zasłoniwszy twarz dłonią, skulony pod ścianą,
uszedłem pospiesznie, ścigany jej krzykiem... (tu red. J. W., pokazując, jak to było, zasłania twarz,
jednocześnie drugą ręką maca się po kieszeniach, jakby sprawdzając, czy nie nastąpił jaki ubytek).

Irena D. (nawiązując zręcznie do tego gestu): Właśnie, panie redaktorze, czy pan wciąż jeszcze zbiera
datki na pamiątkową willę Szymanowskiego „Astma”, to jest, przepraszam, chciałam powiedzied
„Atma”, akcja, którą rozpoczął pan w roku 1937 i która trwa do tej pory, oraz na Cmentarz
Powązkowski?

Red. J. W. (niezadowolony z przytoczenia daty, szybko bierze się raczej do drugiego tematu): Właśnie,
właśnie, słusznie pani zauważa, że opiekuję się zabytkami na cmentarzu, jest to moje drugie wielkie
hobby obok muzyki! I muszę powiedzied, że jestem z tego równie znany, na przykład będąc ostatnio
na Powązkach pobłądziłem nieco i zwróciłem się do grabarza zatrudnionego przy kopaniu, z pytaniem
o wyjście, na co ten dobry człowiek, przypatrzywszy mi się, odpowiedział: „Ale czy panu w ogóle
warto stąd wychodzid?” - najwyraźniej rozpoznał we mnie miłośnika pomników. A-a-toli,
przepraszam panią, lecz muszę kooczyd, ponieważ spieszę na galowy jubileusz czterdziestolecia pracy
kochanego Bodzia Paprockiego, który wykona rolę Jontka w Halce po raz 4253.

Irena D.: Pan redaktor zdąży, bo uroczysty spektakl zaczyna się dopiero o godzinie dziewiętnastej.

Red. J. W. (z pobłażliwością, nie bez lekkiego zabarwienia wzgardliwego wobec ignorancji Ireny D.):
Ale sza-anowna pani nie uwzględnia, że muszę zajśd przedtem do mojego kochanego Zorza, mistrza
sztuki fryzjerskiej, jedynego w kraju, który potrafi czesad „na dyrygenta”, i robił to już
Paderewskiemu!

Irena D. (z bezbrzeżną naiwnością): Na czym polega fryzura „na dyrygenta”?

Red. J. W. (spogląda na nią okiem zdumionym, jakby zupełnie nowym, odkrywszy niespodziewanie
dla siebie otchłao niewiedzy): Ależ proszę pa-ani! Jest to specjalne uczesanie do oglądania wyłącznie
od tyłu, jako że dyrygent prezentuje się plecami do publiczności - czyż pani tego nigdy nie zauważyła?

Irena D. (cokolwiek dotknięta): Owszem, ale o ile wiem pan nie udaje się dyrygowad Paprockim w
Halce!

Red. J. W. (jego zdumienie brakiem informacji ze strony Ireny D. rośnie niebotycznie): Czyżby pa-ani
nie było wiadomo, że siaduję w przedniej loży tyłem do publiczności?

Irena D. (tym razem szczerze zirytowana): W takim razie szkoda, że pan w trakcie naszej obecnej
rozmowy nie usiadł od razu tyłem do kamery!

Red. J. W.: Dla kogo, pro-oszę pani, dla ko-ogo? Publicznośd telewizyjna to nie jest publicznośd! To
żadna publicznośd! To jest- - - -

W tym miejscu obraz raptownie się urywa i pojawia się spiker z łagodnym hipokrytycznym
uśmiechem.

Spiker: Przepraszamy paostwa za przerwę z powodu usterki i prosimy obejrzed film Przygody myszki
Miki.

Najważniejszy Polak

Pewnego dnia, w rezultacie zakładu, postanowiliśmy się zabawid, kolega T. i ja, za pomocą ankiety.
Pomysł do niej podsunęła nam podobna akcja nieżyjącego już Lecha Pijanowskiego, specjalisty
naukowego od gier i zabaw, który raz po raz ogłaszał niezwykłe konkursy. Jeden z nich był na
najbardziej osobliwie brzmiące, lecz autentyczne nazwisko. Należało przeprowadzid absolutny dowód
prawdy, o zmyślaniu mowy nie było i mistyfikatorów wykluczało się z konkurencji. Grand Prix wtedy
otrzymały, o ile dobrze pamiętam, następujące nazwiska: w grupie zagranicznej drugi reżyser filmu
kubaoskiego Szarża na maczety, Jezus Maria Olaboga, zaś w grupie polskiej studentka Katolickiego
Uniwersytetu Lubelskiego Frajda Natychmiast.

Jeśli idzie o nas, kolegę T. i mnie, zdecydowaliśmy, że postawimy dwudziestu osobom ze środowiska
inteligencji typu humanistycznego, umyślnie dobierając takich, o których sądziliśmy, że mają poglądy
wsteczne - pytanie: „Jacy są trzej najważniejsi Polacy XX wieku”. Celowo również użyliśmy niejasnego
zwrotu „najważniejsi”, który można interpretowad bądź jako „najpopularniejsi”, bądź „zasłużeni”,
bądź „wybitni twórczo” - a to w tym celu, by nakłonid zapytywanych również do pośredniej
wypowiedzi, co uważają za ważne. Dodaliśmy zastrzeżenie: „wyklucza się osoby na stanowiskach
paostwowych aktualnie w kraju”, i prosiliśmy o krótkie uzasadnienie każdej decyzji.

Zakład był o litr wyborowej: ja twierdziłem - zważywszy mentalnośd odpowiadających - że


przynajmniej dwanaście osób wybierze Wojtyłę, T., że tyleż - Wałęsę. Rezultat był niespodzianką: nie
wygrał nikt, bo Wojtyłę wskazało dziesięciu, zaś Wałęsę tylko czterech. Najwięcej głosów, właśnie
dwanaście, dostał Piłsudski (uzasadnienie: „miał charakter i nie bał się go okazywad, co jest
rzadkością wśród Polaków”; „wytyczył najdalszą możliwą granicę ambicji politycznej dla Polski, mimo
że niedostępną - odbudowanie Rzplitej przedrozbiorowej”). Dwie wypowiedzi były zaskakujące,
przytaczam je na koocu.

Dalsze wyniki: Boy-Żeleoski 3, Miłosz 3, Sikorski 3, Wajda 2, Żeromski 2, Gomułka 2, Szymanowski 1,


Penderecki 1, Dmowski 1, Polaoski 1, Malczewski (malarz) 1, Wyspiaoski 1, Paderewski 1, Gałczyoski
1, Kulisiewicz 1, Kotarbioski (profesor) 1, Kusocioski 1, Waokowicz 1.

Dwie wypowiedzi niezwykłe:

1) Pola Negri („miała w swoim czasie tyle samo widzów co Chaplin”), 2) Tuwim („ostatni poeta,
którego mógł czytad łatwo każdy”), 3) Kiepura (śpiewak; „przed wojną Polak najszerzej znany w
świecie”). Ja: „Jak to możliwe - przecież sale koncertowe nie liczą więcej niż dwa tysiące miejsc.” „Pan
nie docenia rozpowszechnienia radia przed wojną; Hitler doszedł do władzy dzięki radiu, poza tym
Kiepura nakręcił paręnaście filmów za granicą.” Wiek odpowiadającego: 74 lata, zawód: adwokat.

Następna osobliwa odpowiedź: 1) Dzierżyoski („jeden z głównych przywódców Rewolucji


Październikowej, najważniejszego wydarzenia XX wieku”), 2) Rokossowski („zwycięzca spod
Stalingradu, przyczynił się do zniszczenia hitleryzmu i ocalił od śmierci setki tysięcy Polaków”), 3)
Skłodowska-Curie („jej odkrycie jest jednym z podstawowych dla nauki tego stulecia”). Wiek: 50 lat,
zawód: dziennikarz.

Notatki odruchowe po powrocie z wakacji

Na zakooczenie tego rozdziału zawierającego figle pozwalam sobie dołączyd notkę, którą zrobiłem
cokolwiek na zasadzie uprawianego przez dadaistów „pisania mechanicznego”: że siada się i bez
zastanowienia tłucze się na papierze to, co leży człowiekowi na lewej nerce. Mianowicie wróciłem z
wakacji znad morza, postawiłem walizkę, otworzyłem radio i trafiłem od razu na „Wolną Europę”, w
której czytano tekst mojego byłego kolegi Dariusza Fikusa na mój temat. Zrobiłem sobie herbatę, po
czym wziąłem długopis i nabazgrałem, co następuje. Obecnie bezczelnie pakuję to jako aneks
groteskowy tutaj, w nadziei, że czytelnicy wybaczą; jeżeli ma to byd mój dziennik, to proszę też o
tolerancję dla tej tu bagateli, która jednak została wzięta z samego życia.

W autobusie do Goleniowa szofer odmawia otworzenia bagażnika, ponieważ zamek się zaciął.
Pasażerowie wściekli upychają walizki we wnętrzu wozu, z komentarzami: „Nie chce otworzyd, bo
wiezie świnię.” Szofer, nieduży, szczupły, odwraca się od kierownicy i przygląda się jadącym: „Świo to
ja wiozę więcej.” Wybucha oburzenie: „Ty bydlaku, złożę zażalenie, będziesz obrażał ludzi” itd. Szofer
do kooca podróży nie odpowiada, ale siedzę na samym przodzie i obserwuję na jego twarzy nie
znikającą głęboką satysfakcję, prawie że na granicy szczęścia.

Idąc wzdłuż brzegu, widzę na piasku, w równych odstępach, wypisane wielkimi literami słowo
„Solidarnośd”, z wyrysowanym sztandarem, na przemian z literą „S” na kotwicy. Gdy wracam na
obiad, ktoś we wszystkich tych tekstach przekreślił literę „S” dwiema pionowymi liniami z góry na dół,
podobnie jak oznacza się dolara, zaś sztandar przerobił na amerykaoski, i to pracowicie, gwiazdki nie
są tylko zaznaczone dziurkami w piasku, jak łatwo można było, lecz starannie wyrysowane, każda z
paroma promieniami. Gdy za godzinę wracam znowu tą samą drogą, wszystkie napisy są zatarte,
zapewne tą samą ręką, która je początkowo zrobiła.

Gdy leżę na piasku, pojawia się dziewczynka może ośmioletnia i długo szuka w krzakach, po czym
podchodzi do mnie i patrzy na mnie intensywnie, z wyrzutem. „O co idzie?” - pytam, ale nie
odpowiada i oddala się. Za chwilę przychodzi pani w średnim wieku: „Czy pan nie ma torebki z
muszelkami Kasi?” Odpowiadam, że nie widziałem torebki. Wkrótce nadchodzi pan o poważnym
wyglądzie: „Czy pan nie znalazł muszelek Kasi?” Odpowiadam że nie, pan rozpoznaje mnie, bo widział
mnie w telewizji, i prowadzimy grzeczną rozmowę o warunkach w domach wczasowych, po czym
żegnamy się uprzejmie, mam jednak pewnośd - bo takie sprawy się czuje - że mój rozmówca jest
przekonany, iż przywłaszczyłem muszelki. Robi się chłodno, więc zabieram się i przy pierwszym kroku
nadeptuję na torebkę z muszelkami. Rozglądam się, ale plażowicze już się rozeszli. Może to i lepiej -
myślę sobie. Tak czy inaczej, sądziliby, że co prawda sumienie mnie ruszyło, ale przedtem na złośd
potłukłem muszelki.

A teraz sprawa mojego zbawienia. Mamy nawrót do tradycjonalizmu, kultu dawnych wartości i wręcz
konserwatyzmu, jakiego, dalibóg, nie zaznaliśmy od stulecia. Zapewne jest to rezultat zniechęcenia
do haseł postępowych, odnowicielskich, naganiających do współczesności, jakich ostatnio pełno było.
Ta tendencja przejawia się dziwacznie w losach osobistych. Mam dwóch kolegów dziennikarzy, z
którymi przesiedziałem lata w jednej redakcji i którzy obecnie spędzają całe godziny po kościołach.

Jeden z nich, członek zarządu Stowarzyszenia Dziennikarzy w roku 1981, za czasów rozszalałej
demokracji, napisał książkę o działalności tej firmy, które to wspomnienia były czytane w „Wolnej
Europie”; fragmentu właśnie wysłuchałem. Ówczesna działalnośd Stowarzyszenia przedstawiona
została jako entuzjastyczna walka o wiarygodnośd, uczciwośd, odpowiedzialnośd, rzetelnośd oraz
sprawiedliwośd. Obraz ten tak jakby niezupełnie pokrywał się z moimi wspomnieniami: mianowicie w
tymże czasie utraciłem parę zarobków, skromnych co prawda, ale przecież innych nie mam: i tak
podziękowano mi za audycję w radio, w której uczestniczyłem lat bez mała dwadzieścia bez przerwy, i
również autor stałego literackiego programu w TV nie życzył sobie mnie więcej. Jednak
Stowarzyszenie Dziennikarzy i znajdujący się w jego zarządzie kolega, z którym sąsiadowałem we
wspólnej redakcji, nic jakoś nie chcieli dla mnie zrobid.

Ale na koniec kolega zajął się mną i figuruję obecnie w jego książce jako cokolwiek, tak z grubsza
wziąwszy, szkodnik, sabotażysta, kto wie, czy nie sprzedawczyk oraz zapewne nienormalny
umysłowo. Mimo to uważam, że kolega wciąż zrobił dla mnie za mało, jak na wspólnotę pracy od
roku 1959.

Otóż mam dla niego propozycję, by nareszcie mi się zechciał przysłużyd. Mianowicie przeglądając w
celach jakiejś tam dokumentacji przedwojennego „Rycerza Niepokalanej”, zauważyłem rubrykę, w
której osoby oznaczone dyskretnie inicjałami proszą inne, również zasygnalizowane tylko literami, o
wstawiennictwo wobec Opatrzności. Postępując za tym przykładem pozwalam sobie zwrócid się do
Sz. Kolegi, jak następuje: „Proszę D. F. o modlitwę za zbawienie mojej duszy. Z. K.”
Mój gust literacki

W książce, w której na zasadzie dziennika opowiadam o swoich własnych trapiących mnie tematach,
chciałbym też zamieścid coś o moich osobistych skłonnościach kulturalnych. Gdy zastanawiam się,
jakie to kierunki światowe, jakie to osiągnięcia literackie zagraniczne miały dla mnie największe
znaczenie, dochodzę do wniosku, że były trzy takie bloki: okres egzystencjalizmu i jego okolice
intelektualne we Francji tuż po wojnie; okres zrewoltowanego ruchu kontestacyjnego w latach
siedemdziesiątych; i wreszcie, jako wielka lektura, Ulisses Joyce'a.

Tak to mi się rysuje, gdy przymknę oczy i usiłuję wywoład z pamięci to, co mi się w niej najżywiej
odbiło, co mi „zostało”. Ale zjawiska te nie są równomierne. Egzystencjalizm i kontestacja nie
przyniosły, w moim odczuciu, dzieł całkowitych i osiągnięcia literackie tych kierunków są
umiarkowane, liczą się one raczej jako ferment, zaczyn myślowy, dynamika kulturalna; natomiast
Ulisses jest arcydziełem, istnym pomnikiem literatury, światem samym w sobie i dlatego daje się, sam
jeden, ustawid w szeregu obok tamtych rojnych i złożonych prądów: wytrzymuje konkurencję z nimi.

Chciałbym tu wyjaśnid, czym było dla mnie zetknięcie się z tymi trzema światowymi aktami kultury,
może z wielu powodów wątpliwymi, ale jednak podniecającymi. Z tego względu zamieszczam tu trzy
teksty, które tyczą kolejno każdego z nich.

Święty Sartre, aktor i męczennik

Jean-Paul Sartre zmarł w wieku lat siedemdziesięciu pięciu i wraz z nim odszedł kawał historii kultury,
i nie tylko kultury, naszego wieku. Jednak odniesienie się do spadku po nim z naszej perspektywy nie
będzie łatwe. Bowiem Sartre był bardziej autorytetem niż pisarzem - zresztą zjawisko, które w
kulturze francuskiej występuje regularnie, mianowicie człowiek pióra, którego działalnośd jest
ważniejsza niż literatura i nie ona po nim zostaje. Tak było z Wolterem, autorem całej piramidy
tekstów, których nikt już dziś do ręki nie bierze, ale który miał na swoją epokę wpływ olbrzymi; czy w
czasach nam bliższych - Mauriac albo Gide byli pisarzami, których działania miały większe znaczenie
niż ich beletrystyka. Podobnie działo się z Sartre'em, jego literatura była tylko częścią sprawowania
pontyfikatu i jej waga, jako osiągnięcia artystycznego, zapewne nie będzie wielka.

Tymczasem do nas dotarły tylko powieści, dramaty i nieco eseistyki Sartre'a i zainteresowanie nimi
trwało krótko; właściwie już od dwóch dziesięcioleci nie słyszy się o nim jako o literacie, a nasze
teatry dawno zaprzestały wznawiad jego sztuki. Z kolei jego celebracje nie miały u nas oddźwięku.
Sartre poświęcił przeszło dziesięd lata swojego życiorysu na opór wobec wojny w Algierze, a
następnie akcję przeciwko wojnie w Wietnamie. Działalnośd ta miała znaczenie na Zachodzie, gdzie
należało opinię przekonad - ale nie u nas, gdzie pogląd w tej mierze był wyrobiony.

W dalszym ciągu Sartre występował w obronie prześladowanych: Murzynów w USA, republikanów w


Hiszpanii, i bywało, że zmieniał obiekty: popierał paostwo Izrael przeciwko Brytyjczykom w roku
1946, zaś w roku 1970 Palestyoczyków przeciwko Izraelowi itp. Zamiar był szlachetny, ale rezultaty
rozmaite; rzecz w tym, że stanowisko Sartre'a zawsze było polityczne, czyli „za kimś przeciwko
komuś”, lecz rzadko rewolucyjne. Przy takim nastawieniu grozi popadniecie w grę interesów, nawet
jeżeli broni się poszkodowanych. Zdaje się, że miał rację Engels, kiedy powiedział, że jedynym
skutecznym sposobem pomocy wyzyskiwanym jest usunięcie systemu, który ich eksploatuje. Sartre
raczej ofiarowywał im „jałmużnę emocjonalną”.

Bywało, że Sartre występował w sposób irytująco, naiwny, jak na filozofa, ucznia Husserla. O
Polakach Sartre nie wypowiedział się, mimo że jako męczennicy XX wieku jesteśmy niezłym tematem.
Natomiast Sartre wziął w obronę - jako ofiary prześladowania w Polsce - osoby, które paręnaście lat
temu znalazły się na emigracji w Paryżu. Dziwnym trafem byli to paostwo, którzy przedtem zajmowali
ważne placówki w Warszawie i przyczynili się, podczas swego minionego urzędowania, do
przygnębiających niesprawiedliwości w kraju, o czym jednak Sartre nie słyszał. W ostatnich latach
Sartre już na całego grał rolę Sartre'a i popadał w pozerstwo, gdy na przykład odmówił przyjęcia
Nagrody Nobla, ponieważ jako pacyfista nie może brad pieniędzy zarobionych na dynamicie (którego
Nobel był odkrywcą). Z czego wynikałoby, że przyczyną wojen są same w sobie wynalazki, skądinąd
pożyteczne (dynamit służy też do torowania dróg) - tak jakby z braku techniki miały ustad wojny, a
przecież nawet dziecko wie, że gdy nie było karabinów, mordowano się z powodzeniem kijami.
Wyrzeczenie się Nobla nie było skądinąd bolesne, jako że Sartre w tym czasie uważany był za jednego
z najzamożniejszych pisarzy europejskich.

„Rozpacz z lanego żelaza”

Tak więc demonstracje Sartre'a, cała owa ruchliwośd, która z perspektywy francuskiej miała
znaczenie i posiadała je też dla samego Sartre'a - z naszego punktu widzenia nie będzie rewelacją.
Pozostaje literatura oraz ferment umysłowy, którego Sartre był poniekąd sprawcą, poniekąd
wyrazicielem i który przeszedł do historii pod etykietą „egzystencjalizm”. Obejmował on różne
zjawiska, od filozofii aż do mody: kronika „haute couture” (krawiectwa artystycznego) stwierdza, że
dzięki egzystencjalistom przyjął się perkal, materiał dotychczas raczej ludowy, w który do tej pory
ubierały się kobiety pracujące fizycznie, a panowie nosili się na „nauczycieli z prowincji” (oczywiście
francuskiej): podkasywali spodnie, zostawiali wąski nie ogolony pasek włosów na brodzie i policzkach
oraz używali fajki. Ale jednak i ten styl przebrzmiał, więc zostaje tylko zwrócid się do literatury, by
zobaczyd, co dla nas trzyma się z osiągnięd kierunku.

Gdy jednak mówimy o pozycjach literackich, trzeba pamiętad, że istotna częśd pisarstwa
egzystencjalistycznego to stale i wciąż publicystyka. Historycy literatury współczesnej, gdy ich spytad,
co należy przeczytad, by zorientowad się, o co chodziło egzystencjalistom, odsyłają do miesięcznika
„Les Temps Modernes”, który zresztą wychodził do chwili zgonu Sartre'a pod jego redakcją, czyli
przez trzydzieści sześd lat bez przerwy, i o dziwo zmienił się niewiele od czasu założenia.

Ostatnio jednak miał czytelników nielicznych. Wkrótce po wojnie był rozrywany; podobnie zresztą
beletrystyka egzystencjalistyczna, ale już wtedy uważano ją za wtórną, pomocniczą, „ilustrację”,
dodatek do doktryny. Największe powodzenie miały dwie sztuki Sartre'a: Przy drzwiach zamkniętych
oraz Ladacznica z zasadami. Pierwsza zawierała wykład „daremności uczud ludzkich”. Lesbijka kocha
dziewczynę, dziewczyna mężczyznę, mężczyzna lesbijkę, w dodatku nie mogą wyjśd z tajemniczego
pomieszczenia, które okazuje się piekłem, bo „piekło to są inni”. Piekło zaś, powiada Sartre, jest to po
prostu nasze życie, innego nie ma. Egzystencjaliści nie wierzyli w Boga. W społeczeostwo również nie,
co z kolei obrazuje Ladacznica z zasadami (pod takim tytułem - w wątpliwym przekładzie J. Kotta -
grano sztukę w Polsce, ale właściwie powinien on brzmied bardziej brutalnie i ze znaczeniem zgoła
odmiennym: K...a szanująca innych, La putain respectueuse). Prostytutka, osoba na samym dnie,
wzgardzona przez wszystkich, zbuntowana przeciw wszystkim, zgadza się przecie złożyd fałszywe
zeznanie, które zgubi niewinnego Murzyna - robi to pod naciskiem autorytetu, mitu, kultu dobrego
towarzystwa (ratuje syna senatora) - co jej zostało jako jedyna wartośd, dla niej przecież niedostępna
i w dodatku - załgana, o czym ona nic wie, ale my widzimy. Społeczeostwo bowiem stoi na hipokryzji,
a nawet ci, którzy mogliby się zbuntowad, ulegają chimerom daremnym, sztucznemu kultowi i
wreszcie służą przemocy.

Wszystkie te poglądy przewijają się również w innych wczesnych utworach Sartre'a oraz pisarzy z
jego otoczenia, w owym pierwszym, przebojowym okresie egzystencjalizmu. Niektórzy twierdzą, że
jest to najbardziej wartościowy etap tego kierunku. Ale na czym ta wartośd polega, skoro nadziei na
osiągnięcie szczęścia nie ma, na porozumienie się z drugimi także nie, zbawienie również nie istnieje,
społeczeostwo zaś to oszustwo? Zostaje każdemu jego prywatne, nagie „istnienie” jako jedyna
pewnośd (stąd nazwa „egzystencjalizm”). Ale do czego ma ono służyd? Chyba do samobójstwa; tak
też określano dzieła egzystencjalistów („poemes de suicide”). A jednak charakterystyczne, że w owej
literaturze nikt nie ginie z własnej ręki. Egzystencjaliści trwają w swojej szarej, monotonnej desperacji
(ton obowiązujący, który dzisiaj wybitnie utrudnia kontakt z ich twórczością) i kraczą z uporem
niezwykłym u osób tak zniechęconych.

„Przede wszystkim jestem filozofem”

Jeden z krytyków użył nawet określenia: „rozpacz z lanego żelaza”. Jednak w tym czasie
egzystencjaliści odegrali poważną rolę w kulturze, właśnie dzięki kraocowości i, jeśli można tak
powiedzied, niesłuszności swych poglądów. Właśnie wtedy byli najbardziej twórczy, gdy byli
bezwzględni. Bo filozofia nie musi byd słuszna, żeby była pożyteczna, i bywa, że bardziej niż jej racje
liczy się jej odwaga. Tej zaś Sartre'owi odmówid nie można: miał on tę śmiałośd, że sformułował ostre
opinie na temat człowieka i jego cywilizacji w związku z atmosferą przygnębienia wojennego. Katolicy
odcięli się od egzystencjalistów; jeszcze ostrzej wystąpili przeciwko nim marksiści (Sartre był
członkiem partii komunistycznej i opuścił ją w roku 1937). W ten sposób egzystencjalizm w kulturze
Europy po roku 1945 przyczynił się do krystalizacji poglądów, odbijano się od niego jak od deski, by
samemu skoczyd na miejsce właściwe, stał się busolą, którą mierzyło się własną odległośd w
stopniach aż do przeciwnego bieguna.

Bowiem w owym początkowym okresie egzystencjalizm rysował się jako odmowa opowiedzenia się
oraz jako filozofia umacniania się człowieka w jego egzystencji pojedynczej: „être - c'est ne pas
choisir” („byd - to znaczy nie wybierad”). „Wolnośd polega na tym, by nie przyjmowad niczego, co
przychodzi z zewnątrz (ze świata otaczającego) ani z wewnątrz (z naszych skłonności naturalnych).”
„Nie ma niczego, na co można przystad ani co można przyjąd.” Sartre’a posądzano w tym czasie, że
pragnie stworzyd „le tiers parti” („trzecią siłę”), przeciwstawiając się „teologom prawicy i mędrcom
lewicy”. W tym celu buduje nową konstrukcję filozoficzną, która rzekomo nie jest ani idealizmem, ani
materializmem. Sartre dzieli co prawda świat na „ja” i „nie-ja”, wzorem romantycznych filozofów
(Fichte), obrooców jednostki, ale zarówno podmiotowi odczuwającemu, jak otoczeniu przyznaje byt
osobny: „en-soi” (w sobie) dla rzeczy, „pour-soi” (dla siebie) dla człowieka. Tę koncepcję wykpili
zarówno marksiści - na przykład Henri Mougin w La Sainte Familie existentialiste, stwierdzający u
Sartre'a „idealizm niedołężnie maskowany pozorami ugody z materializmem”, „podwójny idealizm -
czyli pseudofilozoficzny idiotyzm” - jak i katolicy, na przykład G. Marcel, egzystencjalista
chrześcijaoski, zarzucający Sartre'owi, że ośmiesza personalizm, wykształcony od wieków przez
filozofię katolicką, usiłując pogodzid go z tanio pojmowanym racjonalizmem sceptycznym. Ale
ciekawe: chod obydwaj antagoniści atakowali Sartre'a jako filozofa, jednak obydwaj przepowiadali, że
wkrótce zgłosi on swoje przystąpienie... do strony przeciwnej. Katolik pisze: „Powątpiewanie o
porządku panującym w świecie popchnie wkrótce Sartre'a ku ateizmowi, a następnie w szeregi
marksistowskie”, komunista zaś twierdził: „Sartre przystanie do fideizmu” - to jest do katolicyzmu.
Sartre rysował się wówczas jako przedstawiciel równowagi niestałej, wahający się nabywca: „istota
egzystencjalizmu - to powątpiewające ociąganie się”. W kabarecie „Rose Rouge” miał powodzenie
skecz parodystyczny Wywiad z pisarzem J. S. Partre'em: „Mówią nam, że nie mamy wyboru: albo
będziemy czerwoni, albo nieżywi. Ja jednak znalazłem rozwiązanie kompromisowe. Oto moja
odpowiedź: półczerwoni i półżywi!”

Typowa powieśd egzystencjalistyczna owego okresu - a była to maniera, która się natychmiast
przyjęła -dawała nieokreśloną uczuciowo analizę stanu ducha bohatera „czującego się nieświetnie na
świecie”. Mottem całej owej produkcji mógłby byd tytuł powieści Sartre'a jeszcze z roku 1938 - La
nausée, trudny do przetłumaczenia (użyty u nas termin Mdłości nie jest precyzyjny), łączy pojęcie
nudności fizycznych z tonem nie określonego jasno obrzydzenia i z nastrojem melancholii, która
jednak nie ma w sobie nic romantycznego. Roquentin, bohater La nausée, prowadzi życie
intelektualisty, przebiegające między kawiarnią, domem rodzinnym i łóżkiem kochanki. Przesuwając
się po tym trójkącie Roquentin daje się trawid mętnemu sentymentowi ustawicznej dezaprobaty,
niechęci, niezadowolenia, nie dochodzącego nigdy do formy patetycznej. („Wtorek. Nic. Po prostu
istniałem, to wszystko.”)

Jednakże na dnie owego superzniechęcenia odnajdujemy zastanawiający ton, który byd może daje
klucz emocjonalny do egzystencjalizmu i wytłumaczenie, co go od wewnątrz trzyma: jest to duma z
niepodległej, tradycyjnej we Francji mieszczaoskiej myśli racjonalistycznej. Na kartach jałowego
notatnika Roquentina spotykamy jedną ledwie postad, która - jak się zdaje - imponuje bohaterowi,
pogardzającemu wszystkim i wszystkimi. Jest to Parrotin, znakomity uczony, syn pozytywizmu,
profesor paryskiego fakultetu medycznego. „Był to jedyny wielki człowiek, jakiego znałem.
Zrozumiałem wtedy, co to jest przywódca. Miał w sobie fluid. Elektryzował nas i mógłby nas
zaprowadzid na koniec świata. Przypominał nieco Renana, ale był bardziej wytworny. Mówił na
przykład: «Socjaliści? Co do mnie, posuwam się dalej od nich.» Zapuściwszy się z nim w tę
niebezpieczną drogę wyrzekałeś się kolejno - drżąc z obawy - rodziny, ojczyzny, prawa własności,
wartości najbardziej świętych. Przez chwilę można było wątpid o prawie do władzy elity burżuazyjnej.
Ale jeszcze słowo - i wszystko wracało na swoje miejsce, wspaniale oparte na niewzruszonych
racjach, jak dawniej. Oglądaliśmy się i widzieliśmy socjalistów daleko za nami, malutkich,
powiewających chusteczkami i wołających: «Zaczekajcie na nas.»„.
Diabeł i Pan Bóg

Jest to teza prorocza w stosunku do samego egzystencjalizmu! Mianowicie po okresie


obrazoburczym, desperacko sceptycznym i właściwie nihilistycznym nastąpił „powrót na swoje
miejsce”. Zwrot dokonał się w roku 1951 i od tego czasu Sartre mniej więcej ustabilizował swoją
pozycję polityczną. Nie rezygnując - jako filozof - z absolutnego sceptycyzmu, jako działacz ustawił się
jako skrajna lewica mieszczaoska, od której „bardziej na lewo są już tylko komuniści”. Wyrazem tego
przesunięcia była rozprawa L'existentialisme est un humanisme (Egzystencjalizm to humanizm), którą
Sartre zaraz zilustrował, zgodnie ze swoją metodą, za pomocą sztuki Diabeł i Pan Bóg. Co prawda
nadal okazuje się, że zaświatów nie ma, społeczeostwo jest absurdem, zło i dobro - mistyfikacją,
człowiek zaś - skazany na samotnośd; ale z tego wcale nie wynika, że wszystko jedno, co ma on robid!
Bynajmniej! Obowiązkiem każdego jest powziąd postanowienie i wykorzystad tę siłę, której dostarcza
nam nasza sama w sobie, naga egzystencja: wolną wolę. Bohater sztuki, kondotier (rzecz dzieje się w
czasie wojny trzydziestoletniej w Niemczech, w okresie gdy się zaczyna nowoczesny ferment
myślowy), na próżno próbuje czynid dobro - każdy jego gest zmienia się w zbrodnię, akcja reformy
opłaca się nie skrzywdzonym, lecz niespodziewanie ich prześladowcom, itd. Mimo to bohater
postanawia „byd tym, czym jest, bez Boga i diabła, złym, bezwzględnym, silnym człowiekiem”. W
Dzienniku Juliena Greena, dramatopisarza i eseisty, znajduję ciekawą reakcję po tej premierze,
zapisaną na gorąco: „Uderzająca scena, gdy kapitan Goetz mówi do księdza: «Jeśli Bóg istnieje,
człowiek nie może istnied; ponieważ zaś człowiek istnieje, jest to dowód, że Boga nie ma.» Ksiądz
ucieka krzycząc przeraźliwie, boi się nawet wysłuchad tego zdania do kooca. Po skompromitowaniu
Boga Sartre rozprawia się z możliwościami człowieka. Wszystko, co robi kapitan Goetz, obraca się
przeciw niemu: gdy chce zbudowad nowy porządek, rezultatem jest powrót starego jako jeszcze
potworniejszej tyranii. Człowiek jest bezradny: zostaje mu jedno - byd sobą przeciw moralności,
społeczeostwu, dogmatom, ale nie liczyd na sukces, czerpad jedyną satysfakcję ze swojego trwania.
Bileter wpuszczający widzów na ten dramat powinien ostrzegad słowami Dantego: «Szatnia na
prawo... i jeśli zdecydował się pan wejśd, proszę porzucid wszelką nadzieję.»„

Interesujące, że Green, naoczny świadek premiery, odebrał ją jako manifest rozpaczliwego


pesymizmu, gdy tymczasem w zamierzeniu autora miała to byd deklaracja postawy już odmiennej. Co
prawda świat pozostał beznadziejny, niemniej człowiek powinien działad, i tutaj nowa etyka Sartre'a
zbliżyła się przedziwnie do tradycyjnego europejskiego liberalizmu postępowego, z tym tylko, że już
bez optymistycznego entuzjazmu. W dalszym ciągu swojej kariery Sartre występował coraz rzadziej
jako autor literatury pięknej, coraz częściej jako publicysta; jak już była mowa, ta częśd życiorysu
Sartre'a ma dla nas niewielkie znaczenie. Co zaś zostaje, z naszej perspektywy, z jego twórczości jako
osiągnięcie artystyczne? Nawet krytyka francuska, jak najcieplejsza dla niego, traktuje go nie jako
mistrza pióra, lecz bardziej jako twórcę elektryzującej atmosfery. Sztuki Sartre'a są schematyczne,
stanowią ilustrację jego publicystyki i mało kto gra je dzisiaj. Dzieło, które miało byd jego głównym,
osławione Drogi wolności, seria tomów grubych i nieczytelnych, okazało się takim fiaskiem, że sam
autor zrezygnował i postanowił nie kooczyd cyklu. Jest to decyzja niezwykła w historii literatury, i
znam tylko jeszcze jeden podobny wypadek, lorda Salisbury, który tak się nudził w czasie własnych
przemówieo w parlamencie, że otwarcie ziewał i oświadczał na boku: „Tego już nie można
wytrzymad.”
Rzeczywiście, Sartre jest prozaikiem kluchowatym, suchym i nie ma daru opowiadania; co więcej, ten
czołowy myśliciel naszego stulecia pisze stylem wieku poprzedniego, niby da tezy ciąg Dickensa i Zoli,
jakby nie było nowoczesnej literatury awangardowej. Jakie wreszcie będzie podsumowanie? Wydaje
się, że Sartre zostanie nie jako artysta, lecz raczej jako świadek swoich czasów. Zapewne jego pozycja
nie jest jeszcze ustalona i słyszy się sprzeczne opinie. Mogę podad, jaki jest mój odbiór, ale
zastrzegam się, że do wielu pozycji Sartre’a nie miałem dostępu. Cztery książki uważam za
wyróżniające się: Mdłości, Ściana (Le mur, tom zdumiewających szyderczych nowel, napisanych
jeszcze przed wojną). Słowa (Les mots), genialna analiza tradycyjnego wychowania europejskiego,
które zmusza dziecko do bezustannego grania komedii i „wykonywania roli dziecka” - zaskakujący
odpowiednik Ferdydurke naszego Gombrowicza, który dochodzi do tego samego wniosku: że
wszystko, czego uczymy się od małego, ma nam przyprawid sztuczną twarz dla innych, „gębę, od
której nie ma ucieczki”. (Nawiasem mówiąc, krytyk Leiris określił Ferdydurke jako
„środkowoeuropejską powieśd egzystencjalistyczną”). Wreszcie Saint Genêt, comédien et martyr
(Święty Genêt, aktor i męczennik): jest to monografia pisarza-kryminalisty Genêta.

Zwrot „aktor” jest ważny dla interpretacji Sartre'a, ponieważ podłącza on Genêta do swojej ideologii,
którą Genêt jego zdaniem wykonawczo zilustrował, właśnie jako „aktor-artysta”.

Sartre uważa, że Genêt doszedł do tego samego wniosku co on sam: że jedyną pewną wartością,
którą człowiek ma naprawdę bez żadnej już wątpliwości, jest jego istnienie, „egzystencja”, wszystko
inne jest albo podejrzane, albo wręcz kłamstwem, jeszcze gorzej, samokłamstwem, bo oszukujemy
się sami: a więc wszelkie wartości „pedagogiczne”, służba, religia, paostwo, naród, moralnośd, prawo
i tak dalej. Dopiero gdy człowiek pozbędzie się wszystkich złudzeo i przekona się, że jedyne, co jest
pewne, to jego egzystencja, i że musi się teraz na niej oprzed, by zdecydowad, co dalej - to wtedy
dopiero porzucił on oszustwa i stoi wobec prawdy. Reszta zależy od niego, ale cokolwiek by robił, nie
będzie się już mistyfikował.

Sartre pisze o Genêcie, że doszedł on do tej prawdy również właśnie jako „aktor”, to znaczy
podejmując się świadomie, ceIowo, „tak jak robi artysta”, odegrania na próbę różnych ról, właśnie po
to, by stwierdzid ich fałszywośd: że i one również są złudzeniem. Dlatego w pisarstwie Genêta zawsze
jest odgrywanie, przebieranka; w Pokojówkach służące, które zazdroszczą swoim paniom i są przez
nie wyzyskiwane, grają taką rolę. Jedna z nich udaje, że jest panią, wchodzi w jej skórę do tego
stopnia, że zażywa truciznę, którą ona sama, gdy jeszcze „była służącą” i nie grała pani - szykowała,
żeby otrud swoją panią. U Genêta ci, którzy są poniżeni, na dnie, definitywnie przegrani, grają rolę
tych, którym właśnie zazdroszczą, Murzyni grają kolonialistów itd.; w Balkonie różni potępieocy,
straceocy i wykolejeocy grają w domu publicznym, jako jego klienci - sędziów, admirałów, dyrektora
policji. Ale z reguły doświadczenie to prowadzi ich do przekonania, że to, za czym tęsknili, a co im się
wydawało tak wiele warte, również jest oszustwem, i zwykle ta gra ich zabija.

Sartre twierdzi, że Genêt sam całym swoim życiem wykonał podobną prowokacyjną rolę
kompromitującą, został wyrzutkiem społeczeostwa, złodziejem, homoseksualistą, bo to było jego
wielkie doświadczenie, jego gra artystyczna: Genêt w życiu, w praktyce, na własnej skórze, zszedłszy
na sam dół, udowodnił tę prawdę egzystencjalistyczną, do jakiej Sartre doszedł intelektualnie. Genêt
potwierdził wnioski Sartre'a z wyzywającą odwagą i nie wahał się cierpied, by tylko szukad prawdy,
dlatego jest on „aktorem i męczennikiem”, „świętym”, ale jest to powołanie szczere, jest to jego
sztuka życia, która staje się potem sztuką pisania. Genêt posuwa się tak daleko w niszczeniu różnych
złudzeo, że zostaje rozmyślnie zdrajcą i donosicielem. Zauważył bowiem, że nawet jako przestępca
zaczyna przestrzegad kodeksu honorowego, że grozi mu godnośd, czyli znowu będzie traktował serio
jakąś blagę oszukaoczą. Jako kryminalista stał się wspólnikiem moralnym przestępców, zyskał wśród
nich miejsce i uznanie, więc zaraz robi, co tylko można, by się tego miejsca pozbyd, i zostaje
kapusiem, zdrajcą, sypie kolegów, czyli staje się w ich oczach nikczemnikiem, bo nie chce, by
przyczepiły się do niego jakieś „wartości”, które znowu będą fałszywe. Dlatego Sartre nazywa go
bohaterem; owo męczeostwo wynikało właśnie z jego sztuki aktorskiej przemyślanej i celowej, jest to
„l'art de la provocation supremę”, ostateczne wyzwanie rzucone wszystkiemu, co tylko może byd
uznane i szanowane; Genêt przeciwstawił się światu moralnemu i potem wnioski z tego przekształcił
w literaturę, gdy w więzieniu zaczął pisad swoje pierwsze powieści. Musiało byd coś w powietrzu
epoki, jakaś potrzeba rewizji, przekonanie, że wszystkie zasady ludzkie się chwieją i należy znaleźd
coś, co byłoby pewne, ale przedtem trzeba skompromitowad to, co jest oszustwem i co doprowadziło
ludzkośd na skraj przepaści - do drugiej wojny. Sartre i inni intelektualiści szukali tego w sceptycznym
egzystencjalizmie; Genêt na własną rękę szukał w życiu i doszedł do tego samego rezultatu własnym
doświadczeniem, dlatego Sartre napisał całą wielką pracę o Genêcie jako o swoim prekursorze.

Egzystencjalizm, zazwyczaj szary, monotonny, przyziemny, nabiera tu satanicznej intensywności, a


Genêt staje się jego czarnym herosem. Jest to dziwne zrządzenie losów kultury, że Genêt, nie mający
nic wspólnego ze środowiskiem seminaryjnym i w gruncie rzeczy salonowym, które stworzyło
egzystencjalizm, wziął się do pisania w celi, skazany na dożywocie (następnie ułaskawiony przez
prezydenta Auriola) -jest byd może najważniejszym literackim wyrazicielem kierunku. Paradoksalnie,
wtedy dopiero, gdy jest bezwzględny do ostateczności, egzystencjalizm budzi niejaki szacunek z
powodu wręcz chorobliwej, maniackiej uczciwości, by wyeliminowad oszustwo, sprawdzid wszystko,
co jest niepewną iluzją, fałszywą wartością, podejrzaną skalą na drodze do „liberté complète de soi-
même”, czyli całkowitego wyzwolenia siebie samego od złudzeo, chodby na koocu widniała naga
rozpacz.

Furiaci bezradności

Ruch kontestacyjny, eksplodujący w maju roku 1968, był następnym po egzystencjalizmie


fermentem, który wywarł wpływ i przyniósł rezultaty intelektualne, szczególnie w kinie. Nigdy
przedtem ani potem nie wykazało ono tyle ryzykanckiej odwagi w krytyce establishmentu. Kierunek
ten był, do pewnego stopnia, dalszym ciągiem egzystencjalizmu, z powodu bezwzględności, z jaką
domagał się rewizji zasad społecznych i obyczajowych; ta jego ostrośd wywołała niepokój w naszej
części świata, gdzie zarzucano mu anarchizm i brak konkretnego programu politycznego.

Niemniej dostarczył on - obok egzystencjalizmu - drugiego bloku dzieł, które również i nam dały do
myślenia. Ale w połowie lat siedemdziesiątych było o nim słychad coraz mniej. Wreszcie w lecie roku
1977 nastąpiła kolejna eksplozja, może już nie tak donośna; powiedzmy - petarda: „nowi
filozofowie”. Wystąpienie ich oznaczało koniec kontestacji i początek nowego okresu; nawrót do
stabilizacji, do mieszczaoskiej tradycji i nawet do konserwatyzmu oraz rezygnację z rewolty.
Zaczynała się „era reaganowska”: we Francji nastąpiło odrzucenie dorobku kontestacyjnego. Proces
ten żywo mnie zainteresował właśnie dlatego, że kontestacja dała mi tyle materiału i jej finał był
również dla mnie wydarzeniem. Napisałem wtedy omówienie tej klęski, które mniej więcej
wyglądało, jak następuje.

W czerwcu roku 1977 w Paryżu eksplodowała sensacja: zrobiło się nagle głośno, rojno, modnie wokół
grona młodych pisarzy. Ilu ich było, nie dało się łatwo ustalid: tygodnik „Le Point” podaje siedem
nazwisk, dziennik „Le Monde” - dziewięd, zaś w „Le Nouvel Observateur” doliczono się aż dwudziestu
dwóch. W każdym razie na wszystkich listach powtarzają się dwa nazwiska: Bernard-Henri Levy, lat
29, kierownik serii wydawniczej w firmie „Bernard Grasset”, publikujący w niej nowe pozycje
kolegów, a więc niejako menażer techniczny grupy - oraz Andre Glucksmann, lat 40, autor trzech
książek (inni mają po jednej), uchodzący za przywódcę intelektualnego. Piszę „uchodzący”, bo młodzi
autorzy wypierają się wodzostwa, odmawiają wskazania pozycji reprezentacyjnej i życzą sobie
występowad jako „rojowisko”. Glucksmann został wysunięty ku przodowi raczej przez dziennikarzy,
szukających punktów zaczepienia, by zjawisko zaszufladkowad. Jest on najstarszy i nawet stanowi
wyjątek jako czterdziestak, bowiem wszyscy inni, i to co do jednego, byli wtedy, w roku 1977 z tego
samego pokolenia i mieli około lat 30 - najstarszy 32, najmłodszy 28.

To coś znaczyło: mianowicie w maju roku 68 mieli oni około 20 lat, byli wtedy na studiach i
uczestniczyli w owej rewolcie, która miała zmienid oblicze Europy. Obecnie pokooczyli nauki na
tychże uczelniach, które dziewięd lat wcześniej pragnęli brutalnie zreformowad, a nawet podpalid (w
Nanterre podłożono ogieo pod główne audytorium), i teraz dali coś w rodzaju podsumowania
intelektualnego tamtego fermentu, z perspektywy przemyśleo dzisiejszych. Rezultat: ogólna
renegacja. Wyparli się całego swojego buntu. Jest to jeden z tych wypadków, kiedy młodzi
rewolucjoniści, którzy usiłowali wysadzid establishment w powietrze, po paru latach, nie przestając
byd młodymi, zaprzeczają wszystkiemu, i to niejako zespołowo, w dodatku z zaciekłością nie mniejszą
oraz z krasomówstwem tak samo rozbudowanym, jakie uprawiali jeszcze niedawno, usiłując wtedy
rozsadzid wszelkie struktury burżuazyjne, łącznie z instytucją żłobków (tak jest!, opublikowano
rozprawy, że tam „zaprawia się dzieci do niewolnictwa mieszczaoskiego”).

Wydarzenie to miało ciekawe okoliczności. Przede wszystkim zastanawiające jest, że w ogóle


nastąpiło, że opinia - i to na całej linii, od „Le Monde” do wyspecjalizowanego miesięcznika
filozoficznego „Diogène”, z popularnymi ilustrowanymi tygodnikami włącznie - stwierdziła, że mamy
tu falę, kierunek, manifest. Idzie o to, że ostatnio podobne wystąpienia w kulturze nie zdarzają się,
natomiast niegdyś decydowały o regularnym pulsowaniu życia intelektualnego i Paryż był ich główną
giełdą. To tutaj, co parę lat, lansowano programy, którymi potem odżywiała się kultura światowa. Ale
w epoce przekazu elektronicznego, awansu masowego oraz uprzemysłowienia działalności
artystycznej ten rytm wygasł i teoretycy wieku XX, jak Marcuse, już zaklasyfikowali to zjawisko
(„koniec mód artystycznych”), zaś opinia się z nimi pogodziła. Ostatni, którzy wystąpili jaką taką
„falą”, to byli egzystencjaliści, następnie - już znacznie słabiej i bez echa wśród szerokiej publiczności -
pisarze „nowej powieści” („nouveau roman”), a w malarstwie taszyści, przy tym te ostatnie prądy już
uważano za galwanizowane. W tych warunkach wyłonienie się sensacyjnej grupy uderzeniowej jest
niespodzianką; niektórzy komentatorzy, zaskoczeni, porównują ten wypadek z wystąpieniem Sartre'a
trzydzieści lat wcześniej, co brzmi silnie, zważywszy autorytet, do jakiego doszedł we Francji ten
papież egzystencjalizmu.

Następna osobliwośd to charakter całej owej twórczości, która, wydawałoby się, jak najmniej nadaje
się, by się stad sensacją salonową. Są to przeważnie rozprawy filozoficzne czy też z pretensją
filozoficzną, cierniste w lekturze, a tylko kilka z nich można uważad za eseistykę literacką bądź też
publicystyczną. W paru pismach ukazały się „przewodniki” dla czytelników, by zorientowad ich w
lekturze, przy tym dzieli się książki młodych autorów na „bardzo trudne”, „trudne” oraz „przystępne”.
W ostatniej kategorii („facile”) tygodnik „Le Point” wymienia tylko dwie! Zaiste, jeszcze nie zdarzyło
się, by podobny blok rozpraw seminaryjnych stanowił nowy modny prąd; nawet encyklopedyści,
którzy zabłyśli na salonach w wieku XVIII, wyglądają jak rozrywkowi felietoniści niedzielni w
porównaniu z tym „czerwcem 77”, a Wolter jest prawdziwym anegdociarzem-figelmanem wobec
Glucksmanna Les maîtres penseurs (Nauczyciele myślenia - tytuł szyderczy, idzie o Fichtego, Hegla,
Marksa i Nietzschego).

Cóż więc się stało? Bo jednak nie da się zaprzeczyd, że mamy do czynienia z uderzeniem czołowym, i
wszyscy zajmujący się kulturą we Francji przystąpili do wałkowania „nowej filozofii”, bowiem taki
ustalił się popularny termin wywoławczy, stosowany już potem automatycznie („la nouvelle
philosophie”). Młodzi autorzy zresztą protestują przeciwko tej etykiecie: podkreślają różnice między
sobą, twierdzą, że nie chcą uformowad żadnej „szkoły”, starają się o cieniowanie, zatarcie konturów,
powołują się na moralnośd „maja 68”, która żądała od swoich działaczy bezinteresownej
anonimowości, w przeciwieostwie do „burżuazyjnego indywidualizmu reklamowego”. Ma to byd,
skądinąd, jedyna cecha, jaka im została z ówczesnej rewolty, którą obecnie z goryczą rewidują. Są to
oczywiście próżne protesty i szyld „nowej filozofii” stał się już od nich nieodłączny; ale czyż nie inaczej
było z innymi prądami, które opinia z miejsca zaszufladkowała? Sartre również protestował przeciwko
terminowi „egzystencjaliści”, a Braque pienił się, gdy go kwalifikowano jako „kubistę”, jednak owe
zwroty pozostały: to właśnie ich ustalenie się świadczy o zdobyciu przez grupę miejsca w kulturze.

Ale jakim sposobem? Otóż trzeba przyznad, że decydujące znaczenie miała telewizja. Ciekawy
precedens: może to ona będzie obecnie lansowała kierunki w kulturze? Do tej pory nikt jej takiej roli
nie przyznawał; jest to coś zdecydowanie nowego w dziejach szklanego ekranu, który dotychczas nie
wykroczył poza popularyzację i któremu już od lat wymyśla się, przeciwnie, za krzewienie
konformizmu, przeciętności i wulgarności. I oto nagle TV okazuje się trąbą awangardy. 27 maja „nowi
filozofowie” występują w gęsto oglądanym programie dyskusyjnym „Apostrophes”; jest to data. Bo
przecież owi młodzi autorowie działają już od paru lat - chod trzeba przyznad, że główne pozycje, na
których zogniskowała się uwaga, ukazały się dopiero w 1977 roku. Niemniej sprawa nie ruszyłaby bez
owej audycji, na którą teraz wszyscy się powołują.

Od maoizmu do rezygnacji

Tu wyłaniają się następne konsekwencje. Po pierwsze, musiało istnied zapotrzebowanie emocjonalne


- stan ducha, który sprawił, że audycja TV miała oddźwięk. Po drugie, jest niemożliwością, by „nowi
filozofowie” zdołali przekazad klientom TV pełnię swojej myśli, która nawet w ich przystępnych
tomach (a mało który z nich liczy mniej niż 300 stron) bynajmniej nie rysuje się przejrzyście. Rola TV
dowodzi, że sukces młodych autorów jest przede wszystkim uczuciowy. Niemniej musieli oni - i
potrafili -poruszyd struny, które zadźwięczały. Trudno określid, o co chodzi, ponieważ nie znamy tej
audycji.
Jednak na podstawie reakcji drukowanych można z grubsza ustalid, jakie treści, czy raczej jakie to
hasła intelektualne, oczywiście skrótowe, uproszczone, zamienione w szyldy, dotarły do publiczności.

Wygląda zresztą na to, że rozbieżności między młodymi autorami są znaczne i pod tym względem
mają oni swoje powody, gdy protestują przeciwko pakowaniu ich do jednego worka: propozycje, „co
zrobid dalej z tym naszym światem”, przebiegają u nich w szerokiej skali, od katolicyzmu do
pesymistycznego anarchizmu. Niemniej łączy ich wszystkich, co do jednego, zawód wobec rewolty z
maja 1968 roku i odrzucenie bądź ostra modyfikacja poglądów, jakie wtedy wyznawali. Od maoizmu
do rezygnacji brzmi tytuł jednego ze sprawozdao prasowych.

A oto stwierdzenia, które zabrzmiały najdobitniej podczas audycji i zostały w pierwszym rzędzie
zauważone przez przeciętnego słuchacza (program trwał przeszło godzinę i zawierał fragmenty
skomplikowane, a kilkakrotnie, jak zgodnie stwierdzają sprawozdawcy, stawał się wręcz
niezrozumiały): 1) dotychczasowe zastosowanie marksizmu we wszystkich krajach, również na
Zachodzie, w środowiskach postępowych, nie doprowadziło do usunięcia niesprawiedliwości, a w
wielu wypadkach dało okazję do prześladowao; 2) we Francji w szczególności marksizm nie miał
skutków ani w działaniu (fiasko maja 68 - którą to akcję młodzi autorowie zaliczają do
„marksistowskich”), ani w myśleniu: żaden wybitny filozof francuski nie aprobował marksizmu ani
nawet nie wystąpił jako teoretyk lewicy politycznej (co nie jest ścisłe: Sartre stwierdził, że marksizm
jest „obowiązującą miarą wyjściową” do każdej dyskusji i że „odrzucenie marksizmu całkowite musi
mied tylko jeden rezultat: cofnięcie się myśli politycznej o sto lat”); 3) w tych warunkach uczciwy
myśliciel nie może przyłączyd się do walki politycznej i jego rola powinna ograniczyd się do
ostrzegania wyzyskiwanych oraz do absolutnego oporu wobec każdej władzy, jaka by ona była.

Przeważająca większośd komentarzy opublikowanych w związku z „nową filozofią” obraca się dokoła
tych trzech propozycji, które nie są ani nowe, ani głębokie, ani śmiałe. Ten wąski teren polemiki jest
zapewne koniecznością, wyznaczoną przez sformułowania, które padły w TV i zostały zauważone oraz
przyswojone jako aforyzmy stosunkowo najdostępniejsze. Uczestnicy audycji nie omieszkali
oczywiście sprostowad, że w ich programie zawartym w książkach jest więcej, ale maszyna TV zdołała
przefiltrowad tylko parę tamtych sentencji. Nie uchroniło to autorów od zarzutu, że ich myślicielstwo
nie wykracza poza „pub philosophie”. Zwrot ten jest charakterystyczny: pochodzi od angielskiego
skrótu „pub”, „public house”, czyli wyszynk; my powiedzielibyśmy „filozofia kawiarniana”. Ale we
Francji kawiarnia ma w kulturze rangę wysoką! Jak wiadomo, sztabem egzystencjalistów była „Café
de Florę” na Saint-Germain, gdzie do dziś pokazują stolik, przy którym siedział Sartre i napisał L’être
et le néant, w chwilach gdy przyjaciele się nie przysiadali; podobnie w „Brasserie Lipp” przechwalają
się krzesełkiem Valery’ego, a także kultem cieszy się miejsce, gdzie znajdowała się „Café de la
Régence”, w której Diderot notował zwierzenia Kuzynka mistrza Rameau. Toteż gdy potrzebne jest
określenie wzgardliwe na miejsce spotkao o niskim poziomie umysłowym, Francuzi muszą uciekad się
do słownictwa z Londynu. Ten zwrot zagraniczny musi byd szczególnie dotkliwy dla „nowych
filozofów”, ponieważ w ich pisarstwie przewija się w ciekawy sposób nuta nacjonalistycznego
szowinizmu: że idee reform naszego wieku zostały importowane i obce są mentalności francuskiej.

Wyrazem tej postawy jest książka Andre Glucksmanna Les maîtres penseurs stanowi ona pozycję, jak
twierdzą krytycy, najpełniejszą. Jest to polemika z niemiecką filozofią XIX wieku jako sprawczynią
rewolucji, co „postanowiwszy uwolnid ludzkośd, doprowadziła paradoksalnie do zamknięcia jej w
wielkim obozie, z którego nie może się ona wydostad w XX wieku i który nazywa się paostwo
nowoczesne”. Styl książki jest oryginalny. Jest to rozwlekły esej, w którym nie przestrzega się
porządku rozumowania, lecz rządzą nim skojarzenia, formułowane aluzyjnie, kalamburowe bywa, że z
pretensją do poezji; całośd jest utrzymana w tonie polemicznym namiętnej ironii. Podobno ten
sposób pisania jest typowy dla większości „nowych filozofów” pochodzi jeszcze ze „stylu maja 68”.:
Dla przykładu przytaczam, jak Glucksmann streszcza, w literackim skrócie, poglądy Nietzschego oraz
Marksa - myślicieli zazwyczaj uważanych za całkowicie różnych, bo jeden gloryfikuje bezwzględną,
silną indywidualnośd, drugi zaś opisuje niewzruszone prawa społeczne. Ale dla Glucksmanna obydwaj
przygotowują ogólne ubezwłasnowolnienie i zniszczenie wolności, ponieważ obydwaj żywią kult
organizacji: „Oto jedyna przyszłośd pracownika: trzeba, żeby robotnik poczuł się żołnierzem. Nie
dawajcie mu zapłaty za pracę, lecz niech otrzyma żołd, honorarium, wyposażenie walczącego! Taki
był pomysł Nietzschego. Na co Marks zapewne powiedziałby: Zgoda! Niech robotnik będzie
żołnierzem - ale rewolucyjnym! I jaki na koniec jest rezultat? Czy nawet będąc w służbie Rewolucji,
nie jest się jednak, stale i wciąż, tylko - żołnierzem skoszarowanym?”

Ten swobodny sposób uprawiania filozofii pozwala autorowi robid dziwaczne odległe połączenia, jak
w powyższym przykładzie, gdzie Marks, który żył wcześniej, rozwija i uzupełnia Nietzschego, który
wszystko to napisał później, bo dopiero w 1888 roku (Marks zmarł w roku 1883). Metoda ta zmierza
do zbliżenia filozofów niemieckich XIX wieku, połączenia ich ze sobą, wywiedzenia jednego od
drugiego, by wreszcie oskarżyd cały kłąb rozumowania, jakoby powstały w rezultacie ich wspólnej
działalności. A skutek to zbrodnie zbiorowe, popełnione przez rewolucje naszego wieku, oraz
niewolnictwo, które wisi nad współczesną ludzkością, zamkniętą w kleszczach „nowej rewolucyjnej
paostwowości”. „Za dyktatora, który dziś zamyka w więzieniu intelektualistę, protestującego
przeciwko, uciskowi paostwa - odpowiedzialny jest romantyk J. B. Fichte, z chwilą gdy wziął w roku
1785 gęsie pióro do ręki, by położyd na papierze pierwsze słowo swojej filozofii.” Rozumowanie
Glucksmanna, w grubym uproszczeniu, wygląda następująco. Niemcy znalazły się w sytuacji
katastrofalnej, w jakiej nie był żaden naród europejski, w rezultacie wojny trzydziestoletniej, która
spustoszyła kraj kompletnie i w której stracił życie co trzeci mieszkaniec. Klęska ta spowodowała uraz,
który Niemcy chcieli za wszelką cenę, w napięciu „gorączkowym, przesadnym i chorobliwym” -
usunąd. Pragnęli więc mied to, czego im zbrakło i czego zazdrościli innym narodom, i co wyobrażali
sobie w obsesjonalnym powiększeniu, w abstrakcyjnej perfekcyjności: doskonałe superimperium. I
tak filozofowie niemieccy przystąpili do budowania teorii, której etapy Glucksmann ustala na
przykładzie czterech myślicieli: Fichte - kult narodu; Hegel (stopieo wyżej) - kult paostwa; Nietzsche -
kult przemocy, więcej wartej niż moralnośd, uzasadnionej koniecznością; Marks - ukoronowanie, w
postaci kultu Rewolucji, która dyskontuje wszystkie poprzednie rozumowania, w służbie generalnej
reformy, stabilizującej się jako Nowy Porządek. Wynikiem tego całego łaocucha rozwojowego może
byd, zdaniem Glucksmanna, tylko powszechne niewolnictwo. Ma ono zaś źródło w nienormalności
historycznej Niemców, w ich odchyleniu, w ich - wreszcie - degeneracji myślowej. „Czy robotnicy
francuscy mają byd ofiarami fantasmagorii, wylęgniętej z tamtej strony Renu?” Glucksmann nie
podaje jednak, co mają robotnicy francuscy zrobid. Natomiast formułuje zadania intelektualisty: nie
powinien uczestniczyd w polityce i tylko ma obowiązek przeszkadzad władzy paostwowej zawsze,
wszędzie i gdzie tylko się da. Byłby to więc program anarchiczny, ale w Nauczycielach myślenia nie
został on wyrażony otwarcie. Ostatnie słowa książki to cytat z Burzy Szekspira, brzmiący zaskakująco
pretensjonalnie: „Wspaniałe zamki, świątynie imponujące, wieże chmur sięgające, i cały ten świat,
który nas otacza, i kula ziemska sama w sobie, wszystko to kiedyś rozpłynie się jak widmo, jak
marzenie, jak sen; bo jesteśmy, wraz z wszechświatem, tylko wizją z rzadkiego powietrza utkaną, tak
samo nietrwali jak fantasmagoria...” Akord koocowy szalenie charakterystyczny dla uczucia
bezradności, jakie udziela się w lekturze tej dziwacznej książki, napisanej przecież z pasjonacką furią!

Gęsie pióro proroków

Lektura Nauczycieli myślenia - istnego manifestu tego kierunku - przekonuje ponad wątpliwośd, że
mamy do czynienia ze stanem uczuciowym, nie z konsekwentnym programem. Dla nas jest tu
ciekawe, że podobna dyskusja na temat owego „wielkiego zawodu pomarksistowskiego” odbyła się
już u nas dwierd wieku temu i argumenty były podobne aż do śmieszności! Rzeczywiście, wydaje się,
że mieli rację ci, którzy wtedy gdy na Zachodzie wybuchła rewolta majowa, porównali ją do naszych
gorliwców - schematystów „pryszczatych”. Przepowiadano wówczas, że za jakiś czas ciż zagraniczni
majowcy odmienia się, podobnie jak nasi, i będziemy mieli tamtejszych „wściekłych”. Bowiem
podobnie było u nas: w latach pięddziesiątych młodzi pisarze z „Nowej Kultury” najpierw popadli w
przechył policyjności, donosicielstwa i szczucia, potem zaś w przeciwny, lecz równie kraocowy
przechył jaskrawego antykomunizmu, i były to te same osoby! Inni obserwatorzy z naszej strony
świata starali się byd wobec rewolty paryskiej roku 68 bardziej rozumiejący, bronili owej młodzieży,
przecież rewolucyjnej, i wytykali naszym, ich tutejszym krytykom, złą wolę, uprzedzenie, brak serca
dla młodzieży na Zachodzie itd. Tymczasem - stało się! Prorocy mieli rację. Ciasny i zaciekły
dogmatyzm musi za jakiś czas przynieśd równie ciasny i zaciekły rewizjonizm, obydwa jednakowo
fałszywe. Musi to byd wręcz jakieś prawo, nie tyle społeczne, co psychologiczne. Byłoby ciekawe
prześledzid ten paralelizm, jak to było u nas i jak przebiega obecnie tam. Bowiem do „nowych
filozofów” stosuje się określenie, które ktoś zastosował wobec naszych ówczesnych zawiedzionych:
„Popełniwszy głupie pomyłki schematyzmu, przypisują je następnie błędnie Marksowi, mimo że są to
ich własne.”

„Nowa filozofia” jest bowiem produktem młodzieoców oczytanych, którym erudycja umożliwia
naciąganie wszystkiego do wszystkiego pod naporem impulsu emocjonalnego. I podobnie, jak zwykle
bywa z pracowitymi seminarzystami, budują stronicę za stronicą z błyskotliwych szczegółów,
jednocześnie nie zauważając oczywistości, która skacze do oczu. Jest charakterystyczne, że
Glucksmann w ogóle nie uwzględnia faszyzmu. Bowiem zepsułoby mu to całe rozumowanie. Łączy on
czterech autorów, Fichtego, Hegla, Nietzschego oraz Marksa, w jeden kierunek myślowy „przeciwko
wolności”; tymczasem jest oczywiste, że pierwsi trzej byli patronami Adolfa, zaleconymi przez
pedagogię hitlerowską i wykładanymi w szkołach III Rzeszy, natomiast inaczej miała się rzecz z
Marksem. I jeżeli udało się Hitlera zlikwidowad, to właśnie Marks się do tego cokolwiek przyczynił...

Glucksmann zgoła nie zauważa, że w wieku XIX istniała potęga rozpościerająca się na całą kulę
ziemską: burżuazja imperialistyczna, która tak jakby nie miała serca dla proletariatu. Jak to się stało,
że udało się ją zniszczyd i za jaką cenę? Glucksmann rozpacza na temat gwałtów Rewolucji, które
wzięły się jakoby z „kultu organizacji” Marksa, ale nie ma u niego wzmianki o czterech milionach
hitlerowców, zaopatrzonych w czołgi i samoloty, którzy wdepnęli na chwilę do jedynego wówczas
paostwa socjalistycznego. Ciekawe, w jaki sposób się ich pozbyto. Może gdyby Marksa nie było albo
myślał inaczej, udałoby się - kto wie! - napromieniowad ich jakąś bardzie właściwą logiką, żeby trochę
zawrócili. Niestety, „nowi filozofowie” jej nawet nie sugerują, jaka by ona miała byd, i tylko radzą
przeszkadzad każdemu paostwu na każdym kroku ze wszystkich sił.
Postarajmy się przecież okazad „nowym filozofom” dobrą wolę, na ile tylko się da. Czy nie ma niczego
wartościowego w ich rozumowaniu?

Przymknijmy oczy na dowolności, naciągnięcia, przemilczenia. Byd może, jest coś w spostrzeżeniu, że
myśl niemiecka XIX wieku buduje zbyt obsesyjnie, zbyt starannie, zbyt uporczywie pewne
konieczności. Ale czy jest słuszne oskarżad o to filozofię wyłącznie niemiecką? Nie bez powodu
znalazła ona echo w świecie, bo jedynie doprowadziła do precyzji, do pełni, do skrystalizowania te
dukty historii, które obowiązywały całą Europę, a w Niemczech tylko się wyjątkowo ostro uwyraźniły.
Poza tym - jak uczy nas właśnie marksizm - nic nie zaczyna się nagle - nieprawdą jest, że owo
staczanie się po pochyłości rozpoczął Fichte, wziąwszy gęsie pióro do ręki. Jeżeli za nie złapał, to
dlatego, że przed nim też coś było. I oto mamy teraz przed sobą nieprzytomne skutki zbyt łatwych
syntez zdolnych uczniów École Normale Supérieure. Bo Fichtego spowodował Monteskiusz, a tego
znów Machiavelli, zaś Machiavellego Arystoteles - kooca nie widad. Pretensje „nowych filozofów”
zmierzają do oskarżenia całej cywilizacji europejskiej. I można ją obwinid - o to mianowicie, że ma
ona, jedyna w historii ludzkości, koncepcję rozwoju, postępu i zmierzania świata do celu. Jak
wiadomo, takie pojęcie czasu historycznego nie istnieje ani w Indiach, ani w świecie muzułmaoskim,
ani nie było go u Azteków. Wiecznośd kręci się tam cyklicznie w kółko, świat powtarza się bez kooca i
jego regułą jest niezmiennośd. Toteż myśl tam nie rozwijała się, sztuka popadła w manierę
powtarzaną przez wieki, a życie społeczne dreptało w miejscu. Byd może, do takiego wzoru zmierza
„nowa filozofia”: jest ona nie tylko anarchiczna, ale jeszcze buddyjska. Nie bez powodu młodzież
zachodnia uprawia masowo modę zen...

Jednakże powodzenie „nowej filozofii” jest faktem. Ale przy tym rzuca się w oczy, że zjawisko
ważniejsze jest jako gest emocjonalny, zaś rezultaty myślowe wyglądają zdecydowanie podejrzanie.
W powietrzu Francji wisi zapotrzebowanie na podobnych manifestantów. I nie tylko tam. Również w
kulturze USA i RFN nastąpił „odwrót od mody na lewicę”. Styl kontestatorski wygasł. Filmów o
nadużyciach policji, władzy i o machinacjach w CIA już się nie robi. Przeciwnie, pojawia się fala
kawałków budujących, serdecznych i patriotycznych! Młody człowiek, który walczy o miejsce w
społeczeostwie, zdobywa je i kooczy happy endem, znowu jest na chodzie. Przykładem Rocky, film
obsypany „Oskarami”, pokazany u nas w sezonie 1976/77, skądinąd przeciętny, ale który odpowiada
nowym nastrojom: bokser pochodzący z samych dołów walczy w wielkim meczu i wygrywa, wsparty
duchowo przez oddaną mu dziewczynę.

Tak dzieje się w Ameryce; we Francji może jest wciąż więcej fermentu, niepokoju, nastroju
polemicznego, ale przyjęcie zgotowane „nowym filozofom” dowodzi, że są oni na czasie. Ale jak
potraktowad ich u nas? Młodzi pisarze przynoszą ze sobą kupę książek i przeżycie osobiste, które
jednak, jak się zdaje, nie będzie miało dla nas dużego znaczenia i jest specyficznie lokalne, mimo
zgiełku towarzyszącego mu, jako modnemu awangardowemu wystąpieniu w kulturze.. Zapewne
pozycja taka jak Nauczyciele myślenia Glucksmanna stanowi etap w kolejach filozofii mieszczaoskiego
lewactwa na Zachodzie i przykład dający do myślenia, jak używa się obecnie autora Kapitału w
tamtejszej polemice aktualnej.

I jednak trzeba zakooczyd pytaniem, jaką rolę cała ta rozróba odgrywa w bieżącej sytuacji politycznej?
Nie da się zaprzeczyd, że zainteresowanie dla „nowych filozofów” wypadło akurat w czasie, gdy
lewica francuska przybrała na sile, co doprowadziło do wyboru na prezydenta socjalisty Mitterranda.
W tych warunkach ruchliwe redakcje zwróciły się z miejsca z pytaniami ankietowymi do młodych
autorów, „kogo radzą popierad w wyborach”. B. H. Levy, główny menażer, wydawca grupy,
odpowiedział, że w sytuacji na ogół bez widoków trzeba jednak podad rękę lewicy, „sans illusion et
sans espoir” („bez złudzenia i bez nadziei”), w oczekiwaniu, że byd może, pewnego dnia, wycofa się
ona z „blagi socjalistycznej”. Inni wypowiadający się przyznawali z bólem, że jako tako bliski jest im
jednak również Mitterrand. Co do samego Mitterranda - wypowiedział się o nich jak najżyczliwiej.
Chłopcy wyrażają się krytycznie o marksizmie rewolucyjnym, co już dzisiaj ugodowemu socjalizmowi
Mitterranda nie przeszkadza; a na koniec, mimo że z pękniętym sercem, jednak popierają go. Czy to
nie jest w polityce najważniejsze? Zdaje się, że nie udało się wykonad „nowym filozofom” ich
programu nieuczestniczenia w walce. Biorą w niej udział, mniej lub więcej bezwiednie, od pierwszej
chwili, gdy wzięli gęsie pióro do ręki.

W katedrze prozy XX wieku

Trzeci fakt literacki światowy, który był dla mnie najbardziej uderzający po wojnie, obok
egzystencjalizmu oraz fermentu kontestacyjnego wraz z jego smutnym zakooczeniem opisanym
wyżej - to była lektura Ulissesa Joyce’a (wydanego zresztą w roku 1922). Uważam tę książkę, obok
Prousta czy też Berlin-Alexanderplatz Döblina, Petersburga Biełego, za osiągnięcie sztuki pisarskiej
naszego wieku. Jest to pogląd osobisty, tyczący artyzmu, ale oczywiście może wyglądad na
szczególny. Książki ocenia się z różnych punktów widzenia i nie zawsze w opinii o nich decyduje ich
bezwzględna wartośd pisarska. W Polsce po wojnie mieliśmy napływ literatury światowej tak bogaty,
jak zapewne nie zdarzyło się w naszej kulturze i zostały przełożone pozycje, które dotąd u nas nie
istniały. Również czytelnictwo rozwinęło się jak nigdy: nie zdajemy sobie sprawy, bo przyzwyczailiśmy
się już do tego, że polski inteligent żyje, pod tym względem, w kulturalnym luksusie, rzadkim nawet w
krajach najzamożniejszych, tym więcej, że nie ma tam dosyd czasu na czytanie; dopiero w latach
osiemdziesiątych to nasze uprzywilejowanie poczęło się kurczyd.

Tymczasem w ciągu czterdziestolecia przewinęły się przez naszą kulturę różne mody czytelnicze:
przepadano za Hemingwayem, potem za Camusem, potem za Bablem, potem za Amerykanami
współczesnymi, potem za Butorem, Musilem, Singerem... Starałem się i ja nadążyd, jak mogłem, ale
nie zawsze podzielałem entuzjazm znajomych. Nie przekonałem się do Manna, który wydaje mi się
kulturalnym pozerem, zaś jego Józef i jego bracia wręcz oszustwem, ani do Conrada, z jego
pretensjonalną mglistością, ani do Hemingwayów i Faulknerów, którzy dla mnie brzmią albo jak
lepsze pisarstwo młodzieżowe, albo jak gorszy Flaubert i Zola; Camus to mędrzec dla towarzystwa
salonowego, a wydaje mi się, że nic tak szybko się nie starzeje jak awangarda młodych przebojowców
w rodzaju „nowej fali” czy „antypowieści”. Opinie te mogą wyglądad na mizdrzenie się, ale są szczere.
Niewiele jest powieści, które mają naprawdę wielki styl. Co za radośd jednak, gdy trafi się na takiego
Ulissesa! Gdy książka ta wyszła w polskim przekładzie w 1970 roku, spróbowałem opisad, co dla mnie
znaczyła.

Polski przekład Ulissesa Joyce'a ukazuje się po upływie pięddziesięciu lat od daty wydania książki. Pół
wieku! Jest to jedyny podobny wypadek opóźnienia tak znacznego. Z reguły bowiem ważne nowości
literatury światowej były u nas przyswajane szybko.
Symbolizm francuski, prąd rafinowany, który był wówczas awangardą i wywołał zaskoczenie nie
mniejsze, może nawet większe niż dzisiejsze kierunki jaskrawe, pojawił się po polsku niemal w tym
sezonie co w Paryżu (Przesmyckiego przekłady Mallarmego, Rimbauda, dramaty Maeterlincka
wydane przez Lewentala). Sztuki Ibsena bywały grywane w Polsce wcześniej niż w Wiedniu. Jedna z
prapremier Shawa odbyła się w Warszawie (przed Londynem). Krytyk Irzykowski bynajmniej nie był
zachwycony tym pośpiechem. Przypisywał go urazowi prowincjonalnemu inteligencji polskiej,
twierdził, że Polacy „chcą wiedzied za dużo” z tego, co dzieje się w metropoliach, i że ta łapczywośd
na nowości przyczynia się do charakteru plagiatowego naszej sztuki.

Na ogół jednak tak nie sądzono; przeciwnie, szybkie przyswajanie twórczości światowej uważano za
przejaw prężności naszej kultury. Otóż zwłoka licząca lat pięddziesiąt, jak w wypadku Ulissesa, jest na
tym tle ogromna. Jak ocenid jej znaczenie: czy idąc w ślady przekornego Irzykowskiego nie martwid
się zbytnio, czy też, byd może, ta nieobecnośd Joyce’a naraziła nas na jakieś straty nad Wisłą? Pół
wieku to szalenie dużo w kulturze współczesnej, z jej gorączkowym fermentem. Wyobraźmy sobie, że
Pani Bovary Flauberta, Zola, Dostojewski docierają do nas dopiero po pięddziesięciu latach, to znaczy
gdzieś w okresie międzywojennym. Byd może nie mielibyśmy wtedy Żeromskiego! A więc: czy tak
długa nieobecnośd Joyce'a naraziła nas na jakiś ubytek? Tu trzeba sobie odpowiedzied na pytanie: czy
rola Ulissesa odpowiada znaczeniu, jakie ma czy miała na przykład Pani Bovary oraz czy było
koniecznością, by ta powieśd dotarła szybko do polskiej publiczności.

Wielu sądziło, że nie. Wydanie Ulissesa po polsku rozważano już przed wojną. Jednak wydawcy doszli
do wniosku, że polski przekład nie jest potrzebny. Ich zdaniem Joyce był „pisarzem dla pisarzy”, nie
dla publiczności. Dzieje sztuki, szczególnie nowoczesnej, znają taką koncepcję artysty. Nie idzie tu o
„pioniera”, który początkowo jest trudną do przyjęcia osobliwością i dopiero stopniowo przekonuje
do siebie publicznośd i nawet zdobywa rynek (tak było z Picassem), lecz niejako o fachowca, który
dociera i zawsze będzie docierał tylko do podobnych sobie, jako kodyfikator, majster od pisarstwa,
rejestrator środków technicznych - tak jak bywa z wielkimi uczonymi specjalistami. Joyce tak
zaklasyfikowany nie wymagał przekładu polskiego.

Po roku 1945 Ulisses również nie był w Polsce faworytem, ale tym razem z powodów ideologicznych.
W jednym z artykułów z owego czasu mówi się o Joysie: „przedstawiciel dekadenckiego
indywidualizmu mieszczaoskiego”. Jakie jednak były opinie polityczne Joyce'a? Był on
prawdopodobnie liberałem w poczciwym sensie tradycyjnym, z akcentem anarchizmu: wydaje mi się
(ale czy można byd pewnym?), że swoje stanowisko wyraża przez usta Blooma: „Odrzucam gwałt i
nietolerancję w każdej treści i w każdej formie. Rewolucja musi nadejśd w ratach miesięcznych. Jest
patentowanym głupstwem, rzucającym się w oczy, nienawidzid ludzi, ponieważ mieszkają za rogiem i
mówią innym narzeczem.” Opinia, jaką wyrażała o Joysie nasza krytyka wkrótce po wojnie, była
oczywiście sekciarska i dlatego niesłuszna; niemniej Ulisses nie będzie i dzisiaj bliski sercu marksisty,
głównie z racji biologicznego widzenia świata: jego dziełem kieruje impuls i nie interesuje go
metodyczna analiza ani też zasady działania społeczeostwa.

Język stugłowy
Czym na koniec jest dla nas ten cały Ulisses, gdy wreszcie udało mu się wyjśd po polsku? Ale w tym
miejscu proszę nie spodziewad się, że dostarczę jakiejś „recenzji”. Nie ośmieliłbym się! - wobec
tematu, który obejmuje bibliotekę, a u nas pojawia się po raz pierwszy. W podobnym wypadku lepiej
będzie ograniczyd się do odnotowania wrażeo: z ich konfrontacji narośnie zjawisko pt. „polski odbiór
Ulissesa”. Główna reakcja, z jaką zetknąłem się u dotychczasowych czytelników, to jest zaskoczenie.
Sądzili, że będą mieli do czynienia z trudną literaturą awangardową, z oryginalną formą, z
matematyką słowną itd.. tymczasem mają wrażenie, że trafili na „powieśd rzekę o życiu codziennym”.

Moja opinia jest taka: Ulisses jest to dzieło, które w piśmiennictwie angielskim wytrzymuje
zestawienie z Szekspirem. Szkoda oczywiście, że nie było go wcześniej po polsku, jednak nie
ponieśliśmy jakichś dotkliwszych strat, jeśli idzie o opóźnienie w rozwoju form, języka, stylu -
ponieważ te osiągnięcia literatury współczesnej i tak dotarły do nas inną drogą, zaś w Ulissesie
nowości formalne nie stanowią wartości najważniejszej: jest to nie tyle „wielkie pionierstwo”, co
„wielka lektura”.

Co prawda, moje wrażenie jako polskiego czytelnika Ulissesa nie jest spontaniczne, ponieważ
poznałem go już w 1950 roku w przekładzie francuskim. W tym czasie książka brzmiała tonem
odległym od treści, które wtedy elektryzowały kulturę, niemniej poruszyła mnie. Czytałem wtedy
wiele współczesnej beletrystyki i długo po lekturze Ulissesa wszystko, co brałem do ręki, wyglądało w
porównaniu mdło.

Jednak - jeśli idzie o przekład polski Ulissesa - muszę przyznad, że do osoby tłumacza byłem
uprzedzony. Nie mam na myśli sztucznego podniecenia, jakie Maciej Słomczyoski stwarza dokoła
książki. Głośny był jego list ważący kilo, nadesłany do redakcji „Kultury” jako sprostowanie
pomyłkowej wzmianki o Joysie, został on wydrukowany w kolejnych numerach, jako pierwszy w
dziejach prasy wypadek listu w odcinkach. Ta natarczywośd Słomczyoskiego służy propagandzie dzieła
adorowanego przez tłumacza, co daje jej moralne alibi. Ale boli mnie co innego: Słomczyoski jako Joe
Alex jest autorem nieszczęśliwych powieści kryminalnych, przy tym oświadczył w wywiadzie, że idzie
o chałturę, która pomaga mu skooczyd przekład Ulissesa. Ja z kolei i wielu innych, którzy jesteśmy
wielbicielami powieści kryminalnej, traktujemy Słomczyoskiego jako szkodnika, który przyczynił się do
obniżenia kultury kryminału w tym kraju, przy czym nie usprawiedliwia go, że inni rodacy również to
robią podobnie źle.

Jednak Słomczyoski zrehabilitował się swoim przekładem: jest on znakomity (mimo że Artur
Sandauer znalazł w nim błędy filologiczne). Co prawda i ja uważam, że w trzech partiach książki
można było wyciągnąd więcej. Przede wszystkim w sławnym rozdziale o połogu pani Purefeoy, w
którym Joyce daje parodię dziejów angielszczyzny, zaczyna od języka średniowiecznego; po czym
przechodząc kolejne fazy historyczne, kooczy na współczesnym żargonie przedmiejskim,
amerykaoskim, słownictwie farmaceutyczno-lekarskim itd. Tłumacz zastosował tu głównie dwa style -
staropolski i następnie od razu współczesny; można zaś było po drodze dad jeszcze wiele, polszczyznę
jezuicką wieku XVII, dworską wieku XVIII, styl romantyczny, fredrowski, młodopolski itd. Podobnie
nieśmiało postępował tłumacz w rozdziale dziejącym się w redakcji, gdzie Joyce parodiuje z kolei
żargon żurnalistyczny, posługując się zwrotami typowymi dla gazet owego czasu: tu można było
pozwolid sobie na aktualizację i zaczerpnąd z prasy bardziej nam bliskiej, bez lęku o imitowanie
sztampy, z naszego „Expressu” czy „Życia Warszawy”. Wiele można było też dad w pierwszym
rozdziale części trzeciej, gdy Bloom i Stefan po surrealistycznej orgii nocnej wracają do domu;
tłumacz pisze w komentarzu, że stronice te kosztowały go masę wysiłku, właśnie dlatego że chciał
oddad ich rozmyślną rozlazłośd, niedołęstwo, głupią ślamazarnośd - odbicie kaca, jaki mają
bohaterowie. Jednak efekt ten nie został osiągnięty, mamy raczej wrażenie smutnej poprawności -
tymczasem można było czerpad ze znanych nam wzorów gadulstwa bez treści, pełno tego w naszej
prasie.

Natomiast sukcesem Słomczyoskiego jest powiązanie języka literackiego z potocznym, mówionym w


jeden żywy organizm - co byd może jest też najważniejszym osiągnięciem Joyce'a. Wydaje się, że jest
to prosta rzecz, tymczasem idzie o wielki problem, kto wie, czy nie kluczowy w Ulissesie. Joyce chciał
stworzyd „pomnik języka ludzkiego”, w sensie kompletności, i w tym celu musiał przezwyciężyd jego
dwoistośd: podział na język mówiony i pisany. W angielszczyźnie, zresztą podobnie we francuskim i w
innych starych, wykształconych językach, nastąpiła tu separacja daleko zaawansowana. W gruncie
rzeczy, przy nauce na przykład angielskiego, trzeba sobie przyswoid jakby dwa oddzielne języki: do
pisania i do porozumiewania się. Są to właściwie dwie różne stylistyki, w dodatku istnieje między nimi
wiele stopni pośrednich. Każde dzieło literackie posługuje się jakąś wybraną, ograniczoną gamą w tej
skali; ale Ulisses używa wszystkich. Zdaje się zresztą, że tu właśnie jest wytłumaczenie, dlaczego Joyce
pakuje tyle słownictwa nieprzyzwoitego z branży poniżej pasa, co, jak wiadomo, sprawiało mu wiele
kłopotów z cenzurą. Ten potok paskudzenia nie ma intencji świntuszenia celowego, by podniecid czy
zaszokowad, lecz odtwarza mówienie potoczne, odruchowe: jest to automatyczne obelżywe
barłożenie pijackie. Joyce chciał bowiem zejśd „na sam dół” języka, podobnie jak jednocześnie
wchodzi zaraz „na samą górę” (filozoficzna dyskusja teologiczna z cytatami łacioskimi). Stopienie
wszystkich tych języków w jeden ton symfoniczny, w kompletną architekturę, trzymającą się jak żywy
organizm, w „symbol jedności kultury” - to była właśnie główna obsesja Joyce'a w Ulissesie.

Otóż tę cechę dzieła tłumacz odtworzył w sposób organiczny. Nie było to zadanie łatwe. Język polski
nie ma bowiem tylu gam: co prawda między stylem mówionym i pisanym u nas także różnica jest
znaczna, ale bez cieniowania, bez skali pośrednich. Polszczyzna jest albo „zwykła”, albo od razu
„barwna”, więc nieco sztuczna. Jednak tłumaczowi udało się stworzyd połączenia, które w dodatku
brzmią, jakby wyszły z żywego gardła: na przykład używa składni kunsztownej, ale fraza złożona jest
ze słów karczemnych, w sumie zaś dźwięczy jak naturalnie powiedziana: „guzdranie się zgrzybiałych
starych pierników i zakutych łbów” (s. 649). Gest spelunkowy opisany jest językiem wielkiej stylistyki.
Marynarz w knajpie „wydobył nóż sprężynowy, zupełnie zgodny z wyglądem swego właściciela”.
Polski Ulisses jest tego pełen; co więcej, brzmi od początku do kooca spontanicznie, jakby napisany
po polsku. Są bowiem przekłady skądinąd bez zarzutu, które jednak czud tłumaczeniem; bywa, że
znakomity krytyk, gdy występuje jako tłumacz, nie robi co prawda nigdy błędów filologicznych, ale też
jego czytelnika nie opuszcza świadomośd, że ma do czynienia z przekładem. Natomiast w wypadku
Ulissesa mamy szansę, by zapomnied raz na zawsze, że książka istnieje również po angielsku.

Gdy odkładamy Ulissesa, po lekturze owych 800 stron najbogaciej różnorodnych stylistycznie, w
głowie brzmi nam nie ogłuszający zgiełk, jak można było się spodziewad, lecz wspólny „ton”,
jakbyśmy wysłuchali jednego wielkiego, wibrującego monologu. Kto go wygłasza? Sam Joyce czy na
zmianę Bloom, Stefan i Molly, czy mieszkaocy Dublina, czy może my wszyscy, których to miasto
oznacza, a może postad fantastyczna, „Duch Języka Całej Ludzkości”? Na odpowiedź zdecydowad się
trudno, ale słuch nas nie myli: na koocu dźwięczy jednośd i o ten właśnie ogromny akord Joyce’owi
chodziło, a dzięki przekładowi polskiemu dociera on do nas bez fałszu.
Czy warto czytać Ulissesa?

Wypada z kolei poruszyd dwie sprawy, które wyłoniły się z okazji odbioru Ulissesa w Polsce. W
obydwu wypadkach spotkało nas zaskoczenie. Idzie o trudnośd dzieła oraz o jego nowatorstwo i
ideologię.

Ulisses wyszedł nakładem PIW-u jako piękny tom w cenie 100 złotych, w ilości 40 tysięcy
egzemplarzy. W podobnym nakładzie wydaje się u nas kryminały w seriach „Kluczyka” i „Jamnika”.
Ten wysoki nakład wywołał wątpliwości wśród fachowców, mimo że rzecz rozeszła się natychmiast.
W prasie (na przykład we „Współczesności”) ukazały się kpiny z lekkomyślnych nabywców, którzy po
przyniesieniu książki do domu nie będą wiedzieli, co dalej z nią zrobid. Wysunięto przypuszczenie, że
wydawnictwo zbyt lekkomyślnie zagrało kartą „snobizm”.

Opinie te opierają się na przekonaniu zatwardziałym o nieprzystępności Ulissesa. Co więcej,


komentatorzy książki przyczyniają się do tego posępnego rozgłosu i sam tłumacz w posłowiu
zapewnia, że zrozumied nie sposób, że trzeba czytad parę razy itd. Muszę powiedzied, że nie wierzę w
to. Żeby czytad Ulissesa, trzeba postarad się o: 1) decyzję (nie dad się zrazid), 2) czas (poświęciłem na
lekturę trzynaście dni, po trzy do czterech godzin, w tempie mniej więcej osiemdziesiąt stron za
jednym posiedzeniem - w sumie około 50 godzin), 3) kulturę, jaką rozporządza przeciętny inteligent
pracujący, w sensie: „to, co nam zostaje, gdybyśmy wszystkiego zapomnieli”. I nie należy dręczyd się
ambicją, żeby wszystko zrozumied, który to kompleks usiłują wszczepid nam krytycy.

Owo „zrozumienie” to też kawał mitologii. Rzecz w tym, że rzadko wszystko daje się zrozumied i, co
więcej, artysta niekoniecznie od nas tego wymaga. Ci, którzy sądzą, że po przeczytaniu Dickensa czy
Balzaka „wszystko zrozumieli”, też się grubo mylą. Zaś w wypadku Joyce'a, który liczył się jak mało
jaki pisarz ze zjawiskiem zwanym „bierną podświadomością”, ta obsesja zrozumienia wydaje się
szczególnie nie na miejscu. Tymczasem, paradoksalnie, właśnie z okazji Ulissesa zrobiono z niej
istnego upiora, który służy do odstraszania od książki.

Najbardziej słuszną wypowiedź na ten temat czytałem u Harry Levina, krytyka amerykaoskiego, z
okazji Finnegan's Wake, czyli książki Joyce'a, która uchodzi za jeszcze trudniejszą, istny labirynt -
niektórzy wręcz przypuszczają, że Joyce przy jej pisaniu dostał hyzia. Tymczasem Lewin twierdzi, że
trudnośd lektury Finnegana jest pozorna: Joyce powtarza dziesiątki razy, w różnych formach
językowych, jakieś spostrzeżenie proste zresztą, jeśli idzie o jego wagę myślową samą w sobie - i
które wygląda na ciężko przystępne tylko na skutek obfitości różnorodnych, coraz to zmiennych
powtórzeo, „przebierania się” w słowa, wplatania się wielopostaciowego w tekst. Ale w gruncie
rzeczy są to stale te same myśli, te same poglądy, które niby w nieskooczonej ilości refrenów
litanijnych powracają i wreszcie odbijają się w podświadomości czytelnika do tego stopnia, że nawet
przy lekturze nieuważnej, nawet przy kartkowaniu książki bez specjalnego skupienia przenikają przez
„skórę intelektualną” drogą osmozy słownej. Zapewne należy czytad Joyce'a potocznie, z niejakim
roztargnieniem, jak rozgadaną lekturę wakacyjną; wtedy nastąpi, tak czy inaczej, automatyczne
poszerzenie naszego pola świadomości, bez udręki i nawet z udziałem tej przyjemności, jakiej
dostarczają wielkie, rozlewne romanse do wertowania. Bo Joyce uprawia „estetykę potoku słów”.
Żeby czytad Joyce'a, bardziej jest potrzebne ucho i umiejętnośd poddania się niż wiadomości o historii
Irlandii, położeniu Dublina, różnicy między włoskimi słowami „voglio” i „vorrei” (co dręczy Blooma z
okazji duetu z Don Juana) itd. Zapewne przydałaby się jeszcze jedna cecha: należy lubid słowa, po
prostu lubid, tak jak lubi się dźwięki i wtedy słucha się muzyki, czy lubi się kolory i patrzy się z
satysfakcją na pejzaż za miastem. Inaczej mówiąc, Ulisses jest przede wszystkim dla amatorów poezji.
Zaś tych jest więcej, niż się przypuszcza. Wszyscy, którzy biorą do ręki Pana Tadeusza nie tylko po to
by dowiedzied się, czy takowy poślubił na koocu Zosię, mogą zainteresowad się także Joyce'em.

Nie przesadzajmy więc z tym przygotowaniem specjalnym. Natomiast pewna pomoc, owszem, byłaby
pożyteczna. Jednak zamiast niej słyszymy tylko okrzyki odstraszające. Tu mam pretensję do
wydawnictwa. Byle druk zagraniczny opatruje się u nas przedsłowiem, posłowiem, zastrzeżeniem,
indeksem itd. W Ulissesie mamy tylko wypowiedź Słomczyoskiego, w której skarży się, przedstawiając
się jako męczennik, ile wycierpiał w trakcie pracy, oraz dziękuje wylewnie władzom, które w ciągu
dwunastu lat załatwiały mu wizy, dewizy i stypendia. A wystarczyło dodad jeszcze trzy stroniczki, jak
to robią wydawnictwa zagraniczne (Joyce już od dawna istnieje w edycji kieszonkowej), by pomóc w
lekturze. 1) Wyliczyd rozdziały wraz z przebiegiem akcji, 2) Zaznaczyd ton stylistyczny każdego z nich;
wydania amerykaoskie robią to w sposób najprostszy: tu - powiadają - jest „monolog wewnętrzny”,
tam jest „parodia stylu kościelnego”, gdzie indziej „potok wymowy bez interpunkcji”; prymitywne to
może, ale jak pomaga w orientacji! Przecież na wielkich koncertach, gdzie grywa się rzeczy bardzo
trudne, nie wahają się drukowad w programie, że pierwsza częśd jest „allegro”, zaś druga „andante”.
3) Podad fakty życiorysowe postaci, przynajmniej trzech: Stefana, Blooma, Molly, 4) Wskazad na
analogie z rozdziałami Odysei Homera.

Sam Joyce nie miałby nic przeciwko temu, bo - jak wiadomo - zainspirował przyjaciela, Stuarta
Gilberta, by napisał swego rodzaju przewodnik po Ulissesie. Co prawda, istnieje książka Egona
Naganowskiego o Joysie, Telemach w labiryncie świata, wydana przez „Czytelnik”. Jest to praca
znakomita, jedno z najwybitniejszych polskich studiów krytycznych o literaturze zagranicznej,
uważam, że każdy czytelnik Ulissesa powinien starad się zapoznad z książką Naganowskiego. W sumie:
wzywam, by nie dad się przerazid znawcom Joyce’a. Szczerze wyznaję, że lektura Ulissesa była dla
mnie łatwiejsza niż Doktora Faustusa Tomasza Manna, które to dzieło też ma swoje 700 stron, ale
przy Ulissesie wygląda jak wycięte z wyschniętej deski.

Następcy prześcigają pioniera

Pozostaje problem nowatorstwa Joyce'a, który też, jak się zdaje, został zafałszowany. Pamiętajmy
bowiem o tych pięddziesięciu minionych latach. Zdążyliśmy tymczasem zobaczyd „teatr absurdu”
Becketta, Ionesco, Genêta, zapoznad się z antypowieścią (Robbe-Grillet, Butor, Sarraute), obejrzed
filmy „nowej fali”, posługujące się sławnym strumieniem świadomości. Ba, mamy już własną
literaturę rozwijającą tę stylistykę i chociaż nie doszła ona do rozgłosu - jak zresztą cały ten odłam
sztuki - to jednak interesuje ona obserwatorów wyspecjalizowanych i nasi naśladowcy tej szkoły,
Andrzej Bonarski, Stanisław Czycz, Jerzy Pytlakowsku znaleźli nawet tłumaczy zagranicznych.

Otóż trzeba powiedzied, że w świetle ostatnich doświadczeo sztuki innowacje Joyce'a zbladły. Weźmy
głośny strumieo świadomości: u Joyce'a ogranicza on się do monologu wewnętrznego, więcej -
zewnętrznego, bo postacie jego robią wrażenie, jakby mówiły na głos do siebie - a to dlatego, że
słowo wypowiadane jest szalenie ważne dla Joyce'a, ono stanowi ową podstawową komórkę, z której
wyrosła cała wspaniała piramida gadulstwa Ulissesa. Porównajmy to teraz ze scenami „nowej fali” czy
antypowieści, gdzie „klisze psychologiczne” nakładają się na „zdjęcia rentgenowskie
podświadomości”, zaś na wierzch przychodzą „tropizmy”, czyli „bezwiedne odruchy biologiczno-
motoryczne”, ale wszystko to razem to dopiero początek, bo jeszcze dorzucamy halucynacje,
wspomnienia bezpośrednie, wspomnienia zdeformowane oraz wspomnienia na nasz temat w oczach
innych, które z kolei również mogą byd bądź fotograficzne, bądź „zniekształcone uczuciowo oraz
intencjonalnie” itd., że kooca nie widad!

Albo problem czasu. U Joyce'a czas, w gruncie rzeczy, traktowany jest linearnie: są to dzieje jednej
doby, zaczętej śniadaniem, zakooczonej położeniem się do łóżeczka - tyle że niezwykle rozwleczonej;
manipulowanie czasem polega tu na jego rozdęciu. Weźmy teraz takiego Butora: ten jego sławny
pociąg, który w ciągu całej powieści jedzie z miasta do miasta, zdawałoby się, bez kooca, i wciąż
okazuje się, że nie ruszył z miejsca! Weźmy Becketta z jego „czasem znikającym”, który nie tylko nie
porusza się naprzód, ale jakby wracał do tyłu, lecz nie, było to złudzenie, stoi w miejscu: tak by się
wydawało, ale mylimy się wciąż, nie jest to jakaś „teraźniejszośd”, lecz jej atrofia, czas nie idzie w
żadnym kierunku, ale też nie zatrzymuje się, lecz kurczy, psi wiedzą jak, aż do kompletnego zatarcia
się. Albo francuscy antypowieściowcy, u których w każdym punkcie opowieści mamy jednocześnie do
czynienia z teraźniejszością, przeszłością i przyszłością! To znowu powieśd miewa akcje równoległe, z
których jedna posuwa się naprzód, a druga cofa się w czasie, przy tym splatają się nie do odróżnienia
(Gumy Robbe-Grilleta). Albo powieśd zawierająca co prawda opis szczegółowy (łącznie z meblami),
ale gdy ją zamykamy, okazuje się, że jesteśmy dokładnie w tym samym ułamku sekundy, co na
początku (Zazdrośd tegoż Robbe-Grilleta). W porównaniu z tymi dzikimi wyczynami z zegarkiem
koncepcja czasu u Joyce'a wydaje się prawie klasyczna. Jeżeli uważamy, że przecież dominuje on nad
owymi późniejszymi eksperymentatorami, to nie dlatego, że był bardziej od nich nowatorem, lecz
ponieważ góruje poezją, intensywnością, geniuszem.

A jednak Joyce był nowatorem. Tylko stało się z nim to, co bywa z pionierami, którzy zarazem są
artystami: na koniec przemawia do nas nie ich odkrywczośd, lecz ich sztuka. Tak jest z Wagnerem,
który uchodził za wielkiego burzyciela form, a dzisiaj prawie nie ma dla nas znaczenia odmiennośd
jego stylu w porównaniu na przykład z Beethovenem. Podobnie Joyce, szczególnie w naszym polskim
odbiorze, rysuje się nie jako zaskakujący awangardzista-odkrywca, lecz jako ostatni z linii wielkich
pisarzy europejskich. Charakterystyczne w tym względzie jest jego powołanie się na klasyka: Odyseję,
jako na utwór-wzór, według którego zbudowana jest opowieśd o życiu codziennym Dublina w ciągu
jednej doby, z udziałem przeciętnej osoby pana Blooma wałęsającego się po mieście. Niektórzy
krytycy, traktując Joyce'a przede wszystkim jako nowatora, upatrywali w tym powołaniu się na
Homera intencję podobną tej, jaką mieli inni wybitni burzyciele form w naszym stuleciu,
paradoksalnie odwołujący się do klasycyzmu: Picasso, mieszający swoje zdeformowane maski z
marmurowymi głowami antycznymi; Strawioski, który do tekstu Króla Edypa Sofoklesa dorabia
dysonansową muzykę o dzikich rytmach i rozsypanej harmonii; Berg, który Wozzecka, dzieło
awangardy dodekafonicznej, układa według zasad tradycyjnej suity, ze ścisłym przestrzeganiem
kolejności jej części itd.

To posługiwanie się klasycznością przez eksperymentatorów współczesnych tłumaczono różnie, lecz


zawsze z punktu widzenia ich zamiarów burzycielskich; że chcieli przedstawid tym silniej jaskrawośd
swoich nowych pomysłów i dlatego dodali coś z repertuaru klasycznego; to znowu (na odwrót), że
lękali się zbytniego przestraszenia odbiorcy niezwykłymi formami i dla osłodzenia, wprowadzenia,
złagodzenia dodali coś już znanego; to znowu, że chcieli nas przestraszyd, ostrzec, podkreślid dzikośd
współczesności: tacy jesteśmy oszaleli dzisiaj, tymczasem byliśmy inni, lepsi i zrównoważeni dawniej
itd. Nie inaczej tłumaczono udział Homera u Joyce'a: jego kontrastową przekorą awangardową,
mającą tym bardziej podkreślid to, co jest nowe, obrazoburcze, patrzące w przyszłośd.

Tymczasem gdy czytamy Joyce'a dzisiaj w Warszawie, jego działalnośd jako eksperymentatora
formalnego wydaje nam się mniejszej wagi i jeżeli ją doceniamy, to głównie dlatego, że służy
skutecznie jego zasadniczej myśli. Analogia z Odyseją, na pół szydercza, na pół zabawowa, na pół
wzruszająca, oznacza dla nas nie odbicie się, nie skontrastowanie, nie odżegnanie się, lecz wręcz
dalsze ogniwo kulturalne, które przejmuje pisarz współczesny. Joyce powoływał się na jeszcze jedno
dzieło sztuki i ono również jest historyczne: miniatury Mszału z Kells z VIII wieku. Jest to arcydzieło
sztuki irlandzkiej, zajmujące tam miejsce podobne w hierarchii narodowej jak u nas ołtarz Wita
Stwosza; Joyce posiadał album reprodukcji i wertował go ciągle. Udało mi się znaleźd podobny album
w bibliotece w Warszawie; w przedmowie do niego jest powiedziane, że „duch tej sztuki odpowiada
sławnej książce Joyce W

Rzeczywiście, znajdujemy tu to samo bogactwo szczegółu, powodujące zawrót głowy i utratę nadziei,
że dojdzie się do zrozumienia, gdzie co się kooczy, gdzie zaczyna w owych zwikłanych ornamentach.
Występują tu zarówno fantastyczne kwiaty rajskie, jak niespodziewanie wierne realistyczne portrety
z życia: jest tu w ogóle wszystko na jednym wizerunku. Jednak mimo tej rozmaitości całośd
zbudowana jest z geometryczną przejrzystą prostotą, zaś barwy migocą eksplozywną radością. Jest to
cały Ulisses. A więc ów świat był już wtedy taki: to chce nam powiedzied Joyce, odwołując się do
dawnej sztuki. Ulisses jest manifestem aprobaty życia oraz poematem o Wielkiej Niezmienności. Czy
jest to prawda, to inna sprawa; ale najważniejsza w tym wypadku jest prawda samej sztuki, której
Ulisses jest wyjątkowym tryumfem.
Zakończenie

Moja kariera pieniacza

Zastanawiałem się, jak zakooczyd tę książkę, i długo nic mi nie przychodziło do głowy. Jeżeli ma ona
byd rodzajem dziennika, to właściwie gatunek taki nie ma finału: ustaje wtedy, gdy piszącemu
wypadnie pióro z ręki. Ale ponieważ założeniem było, że znalazły się tu refleksje, jakie trafiły się
dziennikarzowi takiemu jak ja właśnie na zasadzie pamiętnikarskiej, to może byłoby dopuszczalne,
gdybym na koocu, w zamiarze zabawiania życzliwych Czytelników, dał jakąś osobistą ciekawostkę z
tego, co spotkało mnie w moim zawodowym rutyniarstwie.

Rzeczywiście, przytrafiło mi się parę malowniczych wydarzeo. Jednym z nich był proces, w który
byłem wmieszany przeszło dwadzieścia lat temu. Zaryzykuję więc i podaję tutaj jego omówienie, jakie
ukazało się po jego zakooczeniu, zaś ciągnął się długo; wybieram ten temat z tego względu, że tyczy
on ówczesnego życia kulturalnego i odnosi się do środowiska, a więc wiąże się ze sprawami
przewijającymi się w tej książce. Mam wrażenie, że główną atrakcją humorystyczną w tym
sprawozdaniu są wymienione w nim sumy w złotych, które wtedy wyglądały na oburzająco wysokie.
Byd może główną trudnośd w tej historycznej lekturze sprawi dziś - dewaluacja, która tymczasem
nastąpiła! A oto jak wyglądał tekst zamieszczony wtedy w „Polityce”.

Proszę o wybaczenie Szanownych Czytelników, którzy znają mnie jako sprawozdawcę filmowego, że
ośmielę się zaprezentowad im również jako awanturnik sądowy. Tak jest. W ciągu trzech lat byłem
uwikłany w proces, który teraz dopiero dobiegł kooca.

Zastanawiałem się, czy warto zaprzątad uwagę czytelników owym wydarzeniem, tym więcej, że dla
mnie samego było ono nużące. W dodatku nie da się przy tym uniknąd opisu monotonnych zabiegów
biurokratycznych; ale w nich właśnie mieści się temat. Spróbuję jednak: Paostwo zaś, jak zwykle,
będziecie tu sędziami definitywnymi.

Pozwalam sobie przy tym zapewnid - jako że jestem jedną ze stron - że podaję tu tylko te fakty, które
są niezbite. A więc na wiosnę 1967 roku władze kinematograficzne wystąpiły z pretensją pod
adresem krytyki: to ona jakoby była winna klęski naszej sztuki ekranu! (Żądają od krytyka, by
kamienie uczynił strawnymi! - jak powiada Irzykowski.) Odpowiedziałem felietonem Nieśmiała
propozycja krytyka filmowego („Polityka” 1967, nr 10). Nie było to wystąpienie poważne. Zawierało
żądanie łapówki. Krytycy filmowi żyją w ubóstwie (rzeczywiście: do dzisiaj!). Inaczej ma się rzecz na
Zachodzie: tam producent zaprasza krytyka na Riwierę... przysyła mu tort do domu... pod wieczór, na
polecenie producenta, krytyka odwiedza gwiazda filmowa... Czy u nas nie można by wprowadzid
czegoś podobnego? Po czym następowało zdanie: „Proszę na przykład, co dzieje się z krytyką
teatralną. Recenzenci zajmują się jednocześnie tłumaczeniem sztuk. W poprzednim sezonie grano w
samej Warszawie dwanaście pozycji w przekładach czołowych sprawozdawców teatralnych. Jest to
piękny dochód, który przy pełnej sali wynosi około 500 złotych co wieczór dla tłumacza.”

Było to spostrzeżenie uboczne, w tonie kpiarskim. Wymienione fakty były autentyczne. A jednak! Oto
co może spotkad kogoś, kto pozwoli sobie napisad żartem prawdę. Powtarzam: żartem prawdę.
I tak już w parę dni potem, 14 marca, wystąpiło „Życie Warszawy” z notatką, która mimo że krótka,
zawierała parę obelg. Nazwany tam zostałem: 1) kłamcą, 2) oszczercą. Poza tym tekst wyrażał
przekonanie, że osoba taka jak ja winna stanąd przed sądem dziennikarskim; idzie tu o wybryk, który
ukazał się, miejmy nadzieję, przez niedopatrzenie. Następowała sugestia do kolegów z „Polityki”,
żeby się mnie pozbyli.

Ot, przykrośd! Ale cóż było robid. Redaktor „Polityki” postanowił na razie jeszcze mnie nie wyrzucad.
Na tym stanęło i mogło się wydawad, że incydent został zamknięty.

Jedno wszakże zastanawiało. Zazwyczaj, gdy kto czuje się dotknięty wystąpieniem w prasie takim jak
moje, stara się uzyskad satysfakcję w gazecie, gdzie rzecz wydrukowano. Gdyby panowie,
niezadowoleni z mojego żarciku, zgłosili protest, ich wypowiedzi byłyby opublikowane. Powiem
więcej, gdyby zwrócono mi uwagę, że uraziłem kogoś, i żądano przeproszenia, dostarczyłbym go jak
najchętniej.

Jeżeli jednak nie podejmuje się dyskusji, lecz występuje się z miejsca z obelgami, świadczy to z reguły
o pokazowej akcji szykanowej. I rzeczywiście! W półtora miesiąca potem, gdy już sądziłem, że
wszyscy wszystko zapomnieli, nadszedł list podpisany przez panią Olgę Andrzejewską, jako rzecznika
dyscyplinarnego przy zarządzie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, z zawiadomieniem, że wszczęto
dochodzenie przeciwko mnie, na życzenie zarządu Klubu Krytyki Teatralnej (pod tym pseudonimem
zbiorowym, jak się potem okazało, występował p. Roman Szydłowski).

Tak się jednak złożyło, że nie byłem członkiem Stowarzyszenia Dziennikarzy. Miałem z tym ciekawe
przejście. Kilka lat temu zawiadomiono mnie, że jury za krytykę filmową przyznało mi nagrodę 6
tysięcy złotych. Co za radośd! Niestety, odmówiono mi wypłacenia, bo nie należę do Stowarzyszenia.
Teraz zaś Stowarzyszenie powołuje mnie przed swój sąd. Oskarżenie zredagowane przez Olgę
Andrzejewską opiewało, że „podniesiony przez Kałużyoskiego zarzut korupcji wobec polskich
krytyków teatralnych sformułowany jest wbrew dobrym obyczajom dziennikarskim, przy czym
mające ten zarzut uprawdopodobnid twierdzenia są niezgodne ze stanem faktycznym. Godząc w
dobre imię recenzentów teatralnych, wyrządzając im szkodę moralną i podrywając zaufanie opinii
publicznej, niezbędne do wykonywania ich zawodu - Kałużyoski dopuścił się zniesławienia, tj. czynu
przewidzianego w art. 25 Dziennikarskiego Kodeksu Obyczajowego *...+ Wnoszę o wydanie opinii
potępiającej postępek Kałużyoskiego, jako wykroczenia przeciwko etyce dziennikarskiej.” Następnie
we wszystkich pismach Sądu występowałem jako „oskarżony” bądź „obwiniony”.

Strach bez nazwy - po raz pierwszy

W jaki sposób jednak, u licha, mogłem wykroczyd przeciwko etyce organizacji, skoro niedawno dano
odczud mi boleśnie, że nie mam z nią nic wspólnego? Bez znaczenia - usłyszałem surowe stwierdzenie
- sądzimy każdego, kto tylko publikuje w prasie. Mamy taki punkt w regulaminie. Panowie może
mają, ale to nie jest mój regulamin. Nasz regulamin obowiązuje wszystkich. Muszę powiedzied, że
dopiero w tym momencie ogarnął mnie strach bez nazwy po raz pierwszy; potem zdarzyło mi się to
jeszcze raz (o czym za chwilę). Postawiłem ostatnie pytanie: przecież zostałem już znieważony przez
„Życie Warszawy”, gdzie nazwano mnie kłamcą, oszczercą itd. Czy używanie podobnych obelg nie jest
naruszeniem etyki dziennikarskiej? Czy panowie wytoczą proces również „Życiu Warszawy”? Nie,
ponieważ „Życie Warszawy” było w swoim prawie, odpowiadając na moje wystąpienie.

W rezultacie, odmawiając reakcji na atak na mnie w „Życiu Warszawy”, Sąd Dziennikarski postawił się
w szalenie oryginalnej sytuacji. Uznał mianowicie za dopuszczalny czyn, za który p. Grodzicki (bo to
on okazał się autorem notatki w „Życiu Warszawy”) został potem skazany na pełny wymiar kary przez
sąd paostwowy. Czyli inaczej mówiąc, to, co jest przestępstwem wobec prawa tego kraju, nie jest nim
w przekonaniu Szanownych Paostwa od Etyki Dziennikarskiej.

Jak teraz postąpid? Reakcja osób, z którymi rozmawiałem o sprawie, była zastanawiająca! Wyglądało
tak: 1) przyznawano mi rację od początku do kooca, 2) jednocześnie wyrażano przekonanie, że
„proces” muszę przegrad. Opinia charakterystyczna, świadcząca, jak silne jest przekonanie, że nie da
się nic zrobid, gdyż Szanowni Panowie już się naradzili. Wyrażali ją jednak obserwatorzy należący do
środowiska. Zrozumiałem, że powinienem wyjśd poza sferę fachowców. Jak to zrobid? W sposób
najprostszy. Czy nie należy zachowad się jak regularny obywatel, kiedy sądzi on, że dzieje się
bezprawie? Że też taka myśl przychodzi do głowy dopiero na ostatku. Okazała się ona zbawienna.

Udałem się mianowicie po poradę do Zespołu Adwokackiego, najbliższego, na mojej ulicy, i trafiłem
na panią mecenas Krystynę Kawiecką. Uważała ona, że najlepszym sposobem obrony będzie
wytoczenie procesu „Życiu Warszawy”. Na życzenie Zespołu redakcja „Życia” była zmuszona ujawnid
autora notatki szkalującej waszego sługę; okazał się nim p. August Grodzicki, redaktor działu
kulturalnego.

Tym sposobem sprawa przeniosła się do sali VI Wydziału Karnego. Przyznam się, że podejmowałem
ten proces z zażenowaniem. Ile słyszało się o głupich „pyskówkach” o zniesławienie, zawalających
nasze sądy; jak sam występowałem teraz jako podobna zakała. W ciągu procesu trzykrotnie
proponowałem p. Grodzickiemu pogodzenie się, na próżno. Było to dla mnie niezrozumiałe. Gdy
ostatni raz zwróciłem się do Sz. Przeciwnika z propozycją rozwiązania polubownego, było już
oczywiste, że p. Grodzicki sprawę przegrał. Jednak można było jeszcze nie dopuścid do wyroku i upór
Sz. Oponenta wyglądał na masochizm: Po co mu to? Będzie miał w aktach „karany” i będzie musiał
wymieniad ten fakt, ilekrod wystąpi o wyjazd zagraniczny. Dopiero potem pojąłem, że p. Grodzicki
działał do kooca w ramach strategii! Pan Bóg z Nim. W rezultacie ów paragraf o zniesławieniu, nad
którym tyle się wydziwia, że jest powodem straty czasu sądów, okazał się istną okazją społeczną;
pozwolił przeprowadzid dyskusję, do której w innych okolicznościach, w ramach „środowiska”,
zapewne dojśd by nie mogło.

Sąd był twardy; co prawda docenił charakter humorystyczny mojego felietonu (czemu dano wyraz w
wyroku), niemniej byłem traktowany przez Kolegium surowo i na żądanie Przewodniczącej B.
Krukowicz musiałem udowodnid każdą literę z tego, co napisałem. Była to ciężka praca, która trwała
wiele miesięcy, pełny materiał sprawy obejmuje 170 stron, zeznania 19 świadków, oraz dowody
różnego rodzaju, wagi łącznej dwa kilo! Stwierdzono autentycznośd faktów, podanych w moim
felietonie, zaś w jednym wypadku nawet więcej. Wyliczyłem mianowicie, że „w poprzednim sezonie
(to jest w ciągu roku 1966) w Warszawie grano 12 sztuk w przekładach krytyków”. Okazało się, że
sztuk tych było dwa razy więcej, ale Sąd sprawdzał pozycje z pedantyczną ostrożnością. Przyznał mi
ich wreszcie 13, czyli o jedną więcej, niż wydrukowałem.
Sąd odrzucił niejedną pozycję, która wydawała mi się oczywista. Tak było w wypadku p. Adama
Tarna, który wówczas pełnił funkcję redaktora naczelnego „Dialogu” oraz kierownika literackiego
różnych teatrów. Udało mu się osiągnięcie fantastyczne, jedyne w dziejach teatru. Mianowicie w
dwóch teatrach warszawskich przez niego prowadzonych grano jednego dnia cztery różne sztuki, lecz
wszystkie w jego przekładach, oraz dwie sztuki w teatrach na prowincji. Jego utarg za tę dobę wyniósł
3300 złotych, nie licząc oczywiście pensji kierownika w teatrze oraz redaktora pisma. Tak piękny
wypadek nic zdarzył się podobno od czasów Ajschylosa.

Inne osiągnięcie p. Tarna to było uzyskanie praw do sztuki Czechowa, po czym p. Tarn zabronił
wystawiad ją teatrom amatorskim, ponieważ płaciły za mało. Tam był też autorem recenzji ze sztuk
we własnym przekładzie, na przykład Pintera Powrót do domu w Teatrze imienia Słowackiego w
Krakowie.

Zdarzenie to p. Grodzicki usiłował zneutralizowad, twierdząc, że w recenzji p. Tarna z własnego


tłumaczenia są akcenty krytyczne pod adresem teatru - co przypomina historię owego dyrektora z
afery mięsnej, który przyznał, że wziął 50 tysięcy łapówki, ale potem nie spełnił nadziei dawcy; był to
jeden z wesołych momentów procesu! Mimo wszystko powstał problem, czy Tarn jest krytykiem;
prowadził on swoją rubrykę w każdym numerze „Dialogu”, w której napominał teatry, by płaciły
(„lekceważenie praw autorskich nie będzie tolerowane (...) niektóre teatry mają dziwne o tym
pojęcie”), i jak stwierdzili świadkowie, „miał ogromny wpływ na życie teatralne”, również sam o sobie
pisał jako o krytyku (na przykład w numerze 7 „Dialogu” z 1961 roku). Jednak zeznając przed sądem
Tarn powiedział, że nie jest krytykiem, i sąd uznał to oświadczenie za decydujące.

Poza p. Tarnem właściwie nikt ze świadków nie podtrzymywał punktu widzenia p. Grodzickiego, co
było dla mnie zaskoczeniem, ponieważ w rozmowach przeprowadzonych przed procesem „w
środowisku” wyrażano sceptyczne przekonanie, że nikt nie będzie miał ochoty stawid czoła Szan.
Przeciwnikom. Stało się jednak inaczej! Byd może dlatego, że eksperci, przypadkowo, reprezentowali
kaliber niezależności raczej nietypowy. K. T. Teoplitz: „Jest wątpliwe, by osoba, która jest materialnie
związana z teatrem, była obiektywna w krytyce. *...+ Krytyk, który jest powiązany nidmi finansowymi z
teatrami, dla których tłumaczy, nie ma czystych rąk, gdy o nich pisze.” Stefan Treugutt, który sam jest
krytykiem teatralnym: „Nie ma przepisów ustalonych, ale nie wypada praktykowad rzeczy tego
rodzaju. *...+ Nie powinno pisad się o sztuce, w której jest się zaangażowanym przez tłumaczenie jej;
jest to naganne. *...+ Jeśli ktoś jest zainteresowany tłumaczeniem jakiegoś autora i postuluje *w
prasie+ jego wystawienie, to można myśled, że chodzi tu o interes osobisty.” Wreszcie prof. Henryk
Szletyoski, na którego opinie sąd powołał się w wyroku, stwierdzając, że „jego zeznanie ma
znaczenie, z uwagi na jego stanowisko i pozycję w życiu teatralnym”: „Zasadą normatywną jest, że
krytyk nie powinien wchodzid w żadne umowy natury finansowej z tą instytucją, o której pisze. Budzi
to nieufnośd do jego postawy i pracy. *...+ Fakt pisania krytyk i jednocześnie robienia przekładów
przez tę samą osobę może stworzyd poszlakę nieuczciwości. Tymczasem normą etyczną jest, że praca
krytyka nie może budzid żadnych skojarzeo ani wywoływad najmniejszego cienia. W przeciwnym
wypadku krytyk może byd posądzony o nieuczciwośd”.

Strach bez nazwy - po raz drugi


Przechodząc do zeznao moich Szan. Przeciwników, ośmielam się jeszcze raz zapewnid Paostwa, że
mimo iż byłem stroną, podaję wyłącznie, co się zdarzyło oraz co jest uwidocznione w protokole. P.
Roman Szydłowski przedstawił się jako prezes Klubu Krytyki Teatralnej, liczącego „sto kilkadziesiąt
osób”, w których imieniu wystąpił. P. Szydłowski scharakteryzował moją skromną osobę jako 1)
nienormalnego umysłowo, 2) symulanta, 3) fałszerza, 4) wyrzuconego z różnych redakcji. Po czym
nastąpiła scena, która w przekonaniu zgromadzonych na sali - jak potem mi o niej mówili - stanowiła
szczyt w procesie. Mianowicie sąd, pragnąc ustalid, czy podana przeze mnie cyfra 12 przekładów
dokonanych przez krytyków w Warszawie w sezonie 1966 jest ścisła, zadaje pytanie: Czy Jan Kott jest
bądź był krytykiem teatralnym? Nie - mówi p. Szydłowski. Andrzej Wirth? Nie - ciągnie p. Szydłowski.
Sąd pyta o jedenaście nazwisk i jedenaście razy p. Szydłowski odpowiada: Nie! W ogóle nie ma
krytyków! Krytycy nagle zniknęli. Polska jest to kraj bez krytyków! Kim są w takim razie, skąd się
wzięło owych „sto kilkadziesiąt osób” w Klubie Krytyki reprezentowanym przez p. Szydłowskiego?
Zeznania p. Szydłowskiego były tak barwne, że sąd poświęcił mu w wyroku specjalny akapit, mówiąc
o świadkach, którzy „są zainteresowani w wyniku toczącego się procesu (św. Szydłowski), dlatego też
zeznają w sposób, który może budzid zastrzeżenia co do ich obiektywności”. P. Szydłowski zeznawał
pod przysięgą.

P. August Grodzicki przedstawił się jako posiadacz „Krzyża Oficerskiego Polonia Restituta i wielu
innych”, czym z miejsca szalenie mnie skonfundował, ponieważ nie miałem odznaczeo ani nawet
nagrody za krytykę, jak już Paostwo wiedzą. „Co do charakterystyki pana Kałużyoskiego, to powiem
tylko tyle, że sami koledzy redakcyjni Kałużyoskiego nazywają jego działalnośd rzucaniem pomówieo”
- powiedział p. Grodzicki, podtrzymując tezę, że redakcja „Polityki” powinna się mnie pozbyd. I on
również - podobnie jak p. Szydłowski - reprezentował nie tylko swoje własne zdanie. „Mój felieton w
«Życiu Warszawy» był aprobowany przez kierownictwo mojego pisma i jest wypowiedzią całego
zespołu” (s. 25 protokołu). Rzeczywiście, redaktor „Życia Warszawy” Henryk Korotyoski poparł
następnie akcję Grodzickiego w dużym artykule, w którym określił mnie aż czterokrotnie jako
„kłamcę”.

W tym miejscu dotykamy punktu interesującego. Jakkolwiek mój felieton, od którego sprawa się
zaczęła, ukazał się w „Polityce”, uważałem zawsze, że tylko ja jestem za niego odpowiedzialny. Proces
prowadziłem na koszt własny i we własnym imieniu, unikając posługiwania się autorytetem redakcji.
Jest na ogół przyjęte, że w trakcie trwania podobnego procesu redakcja nie wypowiada się aż do jego
zakooczenia, by nie przeszkadzad sądowi poprzez wpływ na opinię. Rzeczywiście, od chwili ukazania
się mojego felietonu, to jest od 11 marca 1967, na łamach „Polityki” nie wydrukowano ani słowa na
temat tej sprawy i obecne rozważania - jeśli zostaną zamieszczone - są pierwszym odezwaniem się o
procesie w tym piśmie.

Inaczej rzecz miała się, jeśli idzie o Szan. Przeciwników. 8 marca 1968 w „Życiu Warszawy” ukazało się
sprawozdanie w rubryce „Kronika sądowa” pod znamiennym tytułem: O pewnym kłamstwie (to
znaczy o moim!). Wynikało z niego, że p. Grodzicki i p. Szydłowski mają rację od początku do kooca,
że „fakty podane przez Kałużyoskiego nie są prawdziwe oraz stanowią oszczerstwo uwłaczające czci
krytyków, bo tłumaczenie sztuk nie jest sprzeczne z etyką krytyka”, że Sąd Dziennikarski uznał za
niedopuszczalne takie zarzuty pod adresem krytyków, że dane, jakoby w sezonie poprzednim grano
12 sztuk tłumaczonych przez recenzentów, są gołosłowne, i udowodniono na podstawie jakichś
„almanachów”, że niczego takiego nie było itd.! Na koocu znajdowało się sensacyjne oświadczenie,
moje, Kałużyoskiego (tak jest), że artykuł pisałem - cytuję słowo w słowo - „na podstawie mglistych i
niejasnych wiadomości” i że „nie upieram się przy liczbie 12 osób!” To ja miałem powiedzied na
własnym procesie! Co daje taki efekt, jakbym wyciągnął brzytwę i poderżnął sobie gardło! Czytelnicy
„Życia” z którymi zetknąłem się, byli przeświadczeni, że przegrałem, i dostałem nawet życzliwy list,
wzywający, żebym się nie załamał.

Sprawozdanie było jednym fałszerstwem. Tegoż dnia wysłałem list (polecony) do „Życia”, zapytując o
autora. Nie otrzymałem odpowiedzi do tej pory. Dopiero potem dowiedziałem się, że autorem jest p.
Danuta Kaczyoska. W tym miejscu ogarnął mnie strach bez nazwy, po raz drugi. Bowiem p. Kaczyoska
jest „stałym sprawozdawcą sądowym”. Jeżeli inne jej teksty pisane są w sposób podobny... W trakcie
moich rozmów z panami z Sądu Dziennikarskiego zapytałem, co o tym myślą, w ramach etyki
dziennikarskiej, i usłyszałem, że wystąpienie p. Kaczyoskiej jest w porządku. Wszystko ich zdaniem
było w porządku, prócz jednej tylko osoby nie w porządku, niejakiego Kałużyoskiego.

Z chwilą kiedy p. Grodzicki zaczął przegrywad, „Życie Warszawy” nie odezwało się już nigdy, nigdzie i
ani słówkiem. Tyle tylko, że obroocą p. Grodzickiego był mecenas de Virion, zaprzyjaźniony z
redakcją, który uchodzi za najgłośniejszego adwokata w stolicy.

Doświadczenie na krótką linijkę

A przecież, mimo wszystko, wyrok był surowy. P. Grodzicki został skazany na dwa miesiące aresztu (z
zawieszeniem na dwa lata), 2000 złotych grzywny lub 40 dni aresztu i zwrot kosztów procesu. Sąd
uznał pełną złą wolę winnego: „Nie został przeprowadzony dowód dobrej wiary Augusta
Grodzickiego, który mógłby uchylid przestępczośd działania umyślnego. Sąd wziął pod uwagę
szkodliwośd społeczną czynu, polegającą na tym, że zniesławienie dokonane zostało przy użyciu
środka informacji mającego olbrzymi zasięg.” Bardzo ważne jest stwierdzenie sądu, które oczywiście
nie przeszłoby przez gardło nikomu związanemu ze środowiskiem: „Fakt jednoczesnego tłumaczenia i
zajmowania się działalnością krytyczną budzi wątpliwośd co do obiektywności krytyki”.

P. Grodzicki zażądał rewizji wyroku i sprawa przeszła do Sądu Wojewódzkiego, gdzie prowadził ją
osobiście przewodniczący wydziału J. Wieczorek. Jednak i tutaj p. Grodzicki nie miał powodzenia: sąd
utrzymał wyrok w mocy i dodał komentarz, który pozwolę sobie przytoczyd: „Kałużyoski w sposób nie
pozbawiony złośliwości, humoru i groteskowości przedstawił sytuację krytyka filmowego oraz,
dygresyjnie, teatralnych. Na marginesie należy zauważyd, że felieton jego napisany jest błyskotliwie i
inteligentnie. Nawet gdyby wiadomości podane przez Kałużyoskiego były nieprawdziwe, to również w
tym wypadku należało to wykazad, ale w formie podobnej. *...+ W każdym sporze - nawet
towarzyskim - wymagane jest, aby strony stosowały podobne formy. Tym bardziej powinno wymagad
się tego w prasie. Nie można zastępowad dowodów, mających wykazad niesłusznośd wywodów
przeciwnika, obelgami w postaci: kłamca, oszczerca, które poza krzykliwością i brakiem argumentacji
ze strony tego, kto ich używa, nie są w stanie nic więcej wykazad.”

Mój Boże! Tu wrócę do doświadczenia pewnego perfidnego psychologa, który umówił się z
trzydziestoma osobami, że gdy pokaże im dwie linijki i zapyta, która jest krótsza, wszyscy zgodnie,
lecz wbrew rzeczywistości, odpowiedzą, że ta dłuższa jest krótsza. Po czym wprowadzano osobę
trzydziestą pierwszą, nieświadomą zmowy. Wysłuchawszy trzydziestu opinii fałszywych, nowi
delikwenci na ogół przyłączali się do niej, wbrew oczywistości. Co prawda, jeśli o mnie chodzi, mam
charakter paskudny i byłbym zepsuł psychologowi eksperyment. Niemniej taki upór zostawia na
człowieku osad: jakiegoż więc doznaje się uczucia wyzwolenia, gdy słyszy się wreszcie: „Pan ma rację,
to, co krótkie, jest krótkie.” Jakże jestem wdzięczny Przewodniczącemu Wieczorkowi za parę słów
zrozumienia! Daję słowo, że w tym przykrym procesie chwila ta była dla mnie warta więcej niż
dziesięd straconych nagród jury za krytykę.

Sąd-widmo

Ale wródmy do seminarium psychologa od linijek. Czyli do Sądu Dziennikarskiego. Zawiadomiłem Sąd,
że stawię się jako ów „oskarżony”, jakkolwiek nie jestem członkiem SDP. Było to 10 lipca 1967. Po
czym nastąpiła cisza, która trwała 10 (słownie: dziesięd) miesięcy. Sąd coś pracuje rzadko, myślałem
sobie. Tymczasem nadszedł termin rozprawy przed Sądem Powiatowym i cóż się dzieje? Oto pp.
Grodzicki i Szydłowski wyciągają, jak to nazwali, „wyrok Sądu Dziennikarskiego”, który zostaje z
tryumfem odczytany. Stwierdza on, że dokonałem „pomówienia”, że dane w moim felietonie są
nieprawdziwe, oraz zawiera traktat na temat „odpowiedzialności za słowo i zasad sumienności
dziennikarskiej”. Okazało się, że Sąd zebrał się pospiesznie, bez mojego udziału, by dostarczyd p.
Grodzickiemu dokumentu na rozprawę przed Sądem Powiatowym.

Osłupiałem! Co prawda ani Sąd Powiatowy, ani Wojewódzki nie wziął pod uwagę tego pisma,
niemniej znalazłem się w sytuacji surrealistycznej. Byłem teraz w posiadaniu dwóch wyroków
wykluczających się! Jeden stwierdzał, że jestem kłamcą, drugi, że wprost przeciwnie! Ale o jakich
fałszywych danych była tu mowa? Dokument Sądu Dziennikarskiego nie wymieniał takich szczegółów.

Zwróciłem się więc listownie do p. Jerzego Śląskiego, który podpisał dokument jako przewodniczący
Sądu. Czy nie mógłby mi wyliczyd tytułem informacji, jakie były te moje łgarstwa? Nic. Napisałem
drugi list. Pan Śląski nie odpowiedział mi do tej pory. Zwróciłem się więc do p. Olgi Andrzejewskiej,
która jako rzecznik dyscyplinarny sporządziła pismo (z pieczęcią okrągłą!, tak jest!) o moich
„twierdzeniach niezgodnych ze stanem faktycznym”. Pani Andrzejewska odpowiedziała mi, że
odesłała mój list do niej na ręce innego rzecznika dyscyplinarnego, żeby wyciągnął konsekwencje, że
śmiem ją zapytywad. Dosłownie. Zdaje się, że znowu naruszyłem Etykę Dziennikarską, która zapewne
zabrania dowiadywad się.

A jednak sytuacja szalenie zmieniła się. Wyrok sądu paostwowego wprowadził zamieszanie do
programu Szan. Przeciwników. Jak mnie poinformował doradca prawny, pisma p. Andrzejewskiej i p.
Śląskiego, które były użyte przeciwko mnie na sali sądowej oraz w druku (w sprawozdaniu „Życia
Warszawy”) mogą byd zaskarżone z art. 255 (zniesławienie, sporządzenie fałszywego dokumentu,
udział w przestępstwie, za które p. Grodzicki został już skazany). Toteż Sąd Dziennikarski postarał się
szybko o pismo dodatkowe, ratujące Szan. Kolegów, które jest swojego rodzaju wyczynem. W
punkcie 1 jest mowa, że Kałużyoski nie zniesławił, w 2 zaś, że jego akcja była jednak zniesławiająca; w
3, że ten piec jest biały, zaś w 4, że jednak okazał się czarny itd. Tekst oczywiście stwierdza, że
krytykom wolno tłumaczyd sztuki i pobierad honoraria z teatrów.
Od tej chwili marzeniem Sądu Dziennikarskiego było pozbyd się mnie czym prędzej. Ja jednak
tymczasem nabyłem „Regulamin Sądu” i na jego podstawie prosiłem o sprostowanie. Wdałem się w
przewlekłą korespondencję z przewodniczącym Sądu, p. Edmundem Grzybowskim. W ciągu 1968
roku wysłałem 8 (słownie: osiem) listów z petycjami o rozpatrzenie dodatkowe, o wyjaśnienie, o
spotkanie z Sądem. Wszystkie moje wnioski zostały załatwione odmownie. Tym sposobem nie udało
mi się nigdy zobaczyd na oczy p. Andrzejewskiej, p. Śląskiego i p. Grzybowskiego, jakkolwiek w swoim
czasie przesłali wiele groźnych pism na ręce moje i redakcji „Polityki” i tak bardzo pragnęli mnie
sądzid i chętnie bym służył, ale niestety, nie sposób dopaśd tego przedziwnego trybunału-widma.

Dwie liczby, czyli wniosek

Jak Paostwo zapewne zwrócili uwagę, w ciągu procesu jeden jedyny punkt był omijany. W felietonie,
od którego afera zaczęła się, napomyka się, że dochód tłumacza za jedno przedstawienie wynosi
około 500 złotych. Okazało się zresztą, że więcej: wynosi on 5-8 proc. brutto z kasy teatru i może
dochodzid do 1000 złotych za spektakl. Trzymajmy się jednak sumy 500 zł! Oznacza to, że jeżeli sztuka
idzie miesiąc, przynosi ona tłumaczowi 15 tysięcy złotych. Jeżeli idzie w trzech teatrach (na
prowincji),-a tak jest z każdą wziętą sztuką u nas tłumaczoną, mamy około 50 tysięcy złotych
miesięcznie. A jeżeli idzie 200 razy, jak to zdarzyło się w wypadku... nie podam przykładu, żeby nie
wyglądało, że znów czepiam się moich Szan. Przeciwników.

Jak jednak się dzieje, że tłumaczy ta, a nie inna osoba? Dlaczego krytycy teatralni zajmują się
gremialnie tą działalnością? Prawa do przekładów dzierży na zasadzie monopolu organizacja ZAIKS.
Sąd Powiatowy zainteresował się tym mechanizmem i powołał jako świadka prezesa ZAIKS, p.
Dobrowolskiego.

Było to najbardziej zdumiewające wystąpienie na procesie, który przecie obfitował w dziwności.


Przede wszystkim prezes długo się nie pokazywał. Nie przyjął wezwania, twierdząc, że osób o tym
nazwisku- jest dużo i nie jest pewien, czy o niego chodzi. Rzeczywiście, w spisie telefonów figuruje
wielu Dobrowolskich, ale prezes ZAIKS jest tam tylko jeden.

Sąd jednak ponawiał wezwanie i podwyższał grzywny za niestawiennictwo. Gdy kary osiągnęły 2000
zł, prezes ZAIKS zjawił się. Niestety, okazało się, że nie tylko ma wątpliwości, czy on to on, ale w ogóle
niczego nie jest pewien. Jakkolwiek jest prezesem od roku 1948, nie był poinformowany, jakie bywają
stawki. Któż więc to wie? „Buchalterzy.” Czy nie mógłby wskazad jakiego, żeby przyszedł nas
powiadomid? Niestety, on nie zna takiego. W jaki sposób otrzymuje się prawo tłumaczenia? „Przez
kwalifikacje.” Jakie? „Wiedzę.” Jednak sam prezes miał braki w wiedzy. Ponieważ Jan Kott przełożył
liczne sztuki, sąd zapytał, czy takowy pisał recenzje. „Nie potrafię odpowiedzied.” Sędzia Krukowicz
nalega: ona sama pamięta, że czytała recenzje Kotta. Prezes ZAIKS: „Nie przypominam sobie jego
recenzji” (s. 45 protokołu).

Jednak pomimo ignorancji prezesa stało się oczywiste, że tantiemy przynoszą znaczne sumy. W
jednym wiadomym wypadku dochód za tłumaczenie, które było długo grane, wyniósł 450 tysięcy
złotych, czyli prawie pół miliona. Na tej pięknej sumie wypadnie zakooczyd.
Koniec?

Proszę jednak Paostwa, żebyście nie myśleli, że to koniec. Co to, to nie. W „Szpilkach” ukazała się
fraszka pt. Kulturyści:

IKS filmidło spłodził. Zerżnąd go? Aliści


IKS ma w ręku kasę, synekury, gaże...
Więc gimnastykują się na szpaltach gazet
recenzenci nasi - niczym kulturyści.

Poczułem się zniesławiony jako krytyk filmowy i postanowiłem zażądad w Szan. Sądzie Dziennikarskim
następnego procesu. Paostwo jeszcze o mnie usłyszą.

I tą niepewną pogróżką pozwalam sobie zamknąd ten zbiór moich najbardziej własnych trucizn
publicystycznych.
Spis treści
Wstęp ...................................................................................................................................................... 3
Nareszcie coś nie do sprawdzenia ....................................................................................................... 5
Co mi przyszło do głowy .......................................................................................................................... 8
Nieodpowiedzialne obyczaje ............................................................................................................... 8
Stylistyka handlu miłością ................................................................................................................... 8
Niech żyje fason................................................................................................................................. 11
Dansing w stylu guma........................................................................................................................ 12
Mój płaszcz Colombo......................................................................................................................... 13
Złowroga magia przedmiotów........................................................................................................... 15
Kogo wybrad do zamordowania ........................................................................................................ 16
Paszport groźny jak bomba ............................................................................................................... 18
Lody eukaliptusowe........................................................................................................................... 19
Zwycięstwo „Czerwonych Skarpetek” ............................................................................................... 20
Trzydzieści gatunków lodów ............................................................................................................. 21
Resztki z historii ..................................................................................................................................... 23
Podroby i podróbki dziejowe............................................................................................................. 23
Naoczni świadkowie historii .............................................................................................................. 26
Adzio lubił kino .................................................................................................................................. 27
Więcej szacunku dla sępów! ............................................................................................................. 29
Notatki z lektur na temat osób wysoko postawionych ..................................................................... 31
Dajmy się zagazowad ......................................................................................................................... 33
Kultura od samego dna ......................................................................................................................... 36
Wojna atomowa to tylko sen ............................................................................................................ 36
Dlaczego nie czytam poezji................................................................................................................ 37
O głowę nad publicznością ................................................................................................................ 39
Masochizm Żeromskiego ................................................................................................................... 41
Perła na czarnym jedwabiu ............................................................................................................... 42
Porachunki religijne ............................................................................................................................... 44
Sprowadzanie z drogi ........................................................................................................................ 44
Program ekonomiczny Pana Boga ..................................................................................................... 46
Moja spowiedź .................................................................................................................................. 48
Datek na obrooców Alkazaru ............................................................................................................ 49
Bóg Turowicza ................................................................................................................................... 51
Sztuka aktorska osób wysoko postawionych .................................................................................... 58
Filologia krakowska ........................................................................................................................... 62
Odmawiam przebaczenia .................................................................................................................. 65
Organista ma głos .............................................................................................................................. 67
Czy Jezus był Żydem?......................................................................................................................... 68
Cud, czyli dar zapominania ................................................................................................................ 69
Wielka nieszczerośd Polaków ............................................................................................................ 71
Polskie biesy ...................................................................................................................................... 72
Dobro i zło chemicznie czyste............................................................................................................ 73
Uklęknąd i wyznad zbrodnię .............................................................................................................. 75
Korzyści z ostatecznego upodlenia .................................................................................................... 76
Rozmowy w Wołodią ......................................................................................................................... 78
Jak wyrzucono mnie z Kościoła ......................................................................................................... 79
Skandale na własną rękę ....................................................................................................................... 83
Nie chcę umrzed jako pawian ............................................................................................................ 83
Cud jako sukces nauki........................................................................................................................ 85
Jak wyhodowad cielę z tuzinem głów ................................................................................................ 86
Boża krówka czyta po angielsku ........................................................................................................ 88
Mordujmy wyobcowanych ................................................................................................................ 89
Koniec mojego świata........................................................................................................................ 90
Wyobcowany chce byd wyobcowany ................................................................................................ 92
Siostrzyca Francja .............................................................................................................................. 93
Fantazje i inna anarchia ......................................................................................................................... 96
Gwiazdy w moim życiu ...................................................................................................................... 96
Śmierd na posterunku........................................................................................................................ 99
Moja teoria higieny ......................................................................................................................... 100
Fason ważniejszy od czystości ......................................................................................................... 101
Człowiek ma myśled, nie sprzątad ................................................................................................... 103
Sprawa żyrafy .................................................................................................................................. 104
Nieznany wywiad telewizyjny z red. Jerzym W. .............................................................................. 106
Najważniejszy Polak......................................................................................................................... 108
Notatki odruchowe po powrocie z wakacji ..................................................................................... 109
Mój gust literacki ................................................................................................................................. 112
Święty Sartre, aktor i męczennik ..................................................................................................... 112
„Rozpacz z lanego żelaza” ............................................................................................................... 113
„Przede wszystkim jestem filozofem” ............................................................................................. 114
Diabeł i Pan Bóg ............................................................................................................................... 116
Furiaci bezradności .......................................................................................................................... 118
Od maoizmu do rezygnacji .............................................................................................................. 120
Gęsie pióro proroków...................................................................................................................... 123
W katedrze prozy XX wieku ............................................................................................................. 125
Język stugłowy ................................................................................................................................. 126
Czy warto czytad Ulissesa? .............................................................................................................. 129
Następcy prześcigają pioniera ......................................................................................................... 130
Zakooczenie ......................................................................................................................................... 133
Moja kariera pieniacza .................................................................................................................... 133
Strach bez nazwy - po raz pierwszy ................................................................................................. 134
Strach bez nazwy - po raz drugi ....................................................................................................... 136
Doświadczenie na krótką linijkę ...................................................................................................... 138
Sąd-widmo ....................................................................................................................................... 139
Dwie liczby, czyli wniosek ................................................................................................................ 140
Koniec? ............................................................................................................................................ 141

Paostwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1988


Obwolutę, okładkę i strony tytułowe projektował Michał Jędrczak
© Copyright by Zygmunt Kałużyoski, 1988
PRINTED IN POLAND Paostwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1988 r.
Wydanie pierwsze Nakład 19 700+300 Ark. wyd. 13,9 Ark. druk. 15,5 Papier offset, kl. III. 71 g. 82X 104 cm Oddano do składania w maju
1987 r. Podpisano do druku w marcu 1988 r. Łódzka Drukarnia Dziełowa Nr zam. 436/1100/87 K-21 Cena zł 470,-
ISBN 83-06-01631-9

You might also like