You are on page 1of 243

qwertyuiopasdfghjklzxcvbnmqwerty

uiopasdfghjklzxcvbnmqwertyuiopasd
fghjklzxcvbnmqwertyuiopasdfghjklzx
cvbnmqwertyuiopasdfghjklzxcvbnmq
Krótki
wertyuiopasdfghjklzxcvbnmqwertyui
poradnik dla
opasdfghjklzxcvbnmqwertyuiopasdfg
tych, którzy
hjklzxcvbnmqwertyuiopasdfghjklzxc
nie wiedzą, że
vbnmqwertyuiopasdfghjklzxcvbnmq
wertyuiopasdfghjklzxcvbnmqwertyui
nic nie da się
opasdfghjklzxcvbnmqwertyuiopasdfg
zrobić
hjklzxcvbnmqwertyuiopasdfghjklzxc
vbnmqwertyuiopasdfghjklzxcvbnmq
Stefan Bratkowski
wertyuiopasdfghjklzxcvbnmqwertyui
opasdfghjklzxcvbnmqwertyuiopasdfg
hjklzxcvbnmrtyuiopasdfghjklzxcvbn
Nakładem

mqwertyuiopasdfghjklzxcvbnmqwert
Studia Opinii

yuiopasdfghjklzxcvbnmqwertyuiopas
Warszawa 2010

dfghjklzxcvbnmqwertyuiopasdfghjklz
xcvbnmqwertyuiopasdfghjklzxcvbnm
PO CO KOMU TA KSIĄŻECZKA

CZYJA TO DEMOKRACJA

Wyniki badań opinii publicznej mówią to samo, co listy, które do dziś jeszcze
otrzymuję. Zacytuję tylko jeden z nich:
„Nie czuję się i wielu takich jak ja nie czuje się obywatelami. Może nawet -
przygniatająca większość. Nasza demokracja nie jest nasza. Jest demokracją
zawodowych polityków, a państwo jest ich własnością. Chowają się za piękne słowa, a
myślą głównie o sobie i o tym, jak urządzić krewnych, przyjaciół i znajomych”.
Pytanie jednak, czy naprawdę ktoś chce być obywatelem własnego państwa we
własnym kraju - poza chwilą, kiedy można iść albo nie iść do wyborów. Jeżeli ktoś z
Czytelników marzy o tym, by ktoś inny był obywatelem za Niego, bo sam to wszystko
ma w pięcie, niech sobie nie zawraca głowy czytaniem tej książeczki.

KAśDY ODPOWIADA SAM

Obywatel któregokolwiek współczesnego państwa, który godzi się na to, że niewiele


ma w nim do powiedzenia, sam odpowiada za los, jaki mu zawodowi politycy zgotują.
Każdy ma taki rząd i samorząd, na jaki zasłużył. Bo sam wybrał. Także - jeśli nie
głosował.

NIE TAK STROMO...

Przed trzydziestu paru laty prawie nic nie dawało się zrobić, nawet dookoła siebie
(wszystko musiała kontrolować partia i bezpieka). Napisałem wtedy, ot, z przekory,
krótki poradnik dla tych, którzy nie wiedzą, że nic się nie da zrobić. Drukował mnie
marginesowy, traktowany ulgowo przez cenzurę miesięcznik „Wiedza i Życie”.
Całość tego cyklu, z tytułem - „Nie tak stromo pod tę górę”, wyszła jako mała
książeczka zaraz po Sierpniu Polskim roku 1980. Mój przyjaciel, znany socjolog,
nieżyjący już Marcin Czerwiński, skwitował ją - „Oj, stromo, panie Stefanie, bardzo
stromo...”

2
SZKLANA GÓRA

Potem latami gromadziłem dalsze doświadczenia - polskie, zagraniczne, moje własne


oraz moich rozmaitych przyjaciół, rozsianych po całym kraju i tych z najbliższego
sąsiedztwa, doświadczenia w radzeniu sobie z niemożliwościami. Normalni ludzie
długi czas musieli dawać sobie radę w nienormalnym świecie i robili, co się dało, by
zmienić go w normalny. A i przed nami tacy jak my rozwiązywać musieli praktycznie
podobne problemy – i znajdowali dla nich rozwiązania. Czasem w warunkach
nieporównanie trudniejszych niż my.
Jeśli teraz, kiedy zrobić można wszystko, w oczach wielu z nas demokracja to nadal
szklana góra, wysoka i niedostępna, szukajmy znowu tych, którzy nie wiedzą, że nic
się nie da zrobić.

INNA TEORIA WZGLĘDNOŚCI EINSTEINA

Einstein teorią względności zrewolucjonizował fizykę. Ale zapytany, skąd biorą się
wynalazki, odpowiedział tak - teorią względności barier:
„Wszyscy wiedzą, że czegoś nie da się zrobić, i wtedy przychodzi ten jeden, który nie
wie, że się nie da, i on właśnie to robi”.

ZA CO UWIELBIAM „ALICJĘ W KRAINIE CZARÓW”

Do „Alicji w krainie czarów” Lewis Carroll wprowadził postać Królowej, która jeszcze
przed śniadaniem potrafiła uwierzyć w sześć rzeczy zupełnie niemożliwych. W krainie
czarów jestem monarchistą.

MOJA TEORIA RZECZY NIEMOśLIWYCH

Wedle mego życiowego doświadczenia rzeczy sensowne, a niemożliwe dzielą się na te,
które po głębszym zastanowieniu przestają się wydawać niemożliwe, i na rzeczy
całkowicie niemożliwe, które wymagają więcej czasu. Czasu lub - innymi słowy -
cierpliwości.
W XIX wieku marzyć o niepodległości Polski można było dopiero dla potomnych.
Doczekaliśmy jej akurat my. I to jest czas na niecierpliwość. Na niecierpliwość w
realizowaniu rzeczy niemożliwych.

BEZ UTOPII

Proszę nie oczekiwać tu wielkiej filozofii demokracji. Nie proponuję żadnych utopii.
Chodzi o to, po pierwsze, by odzyskać trochę wiary w siebie i sąsiadów.

3
Po drugie, o to, by znaleźć te kilka sposobów na niemożliwość.
Po trzecie, by odkryć, że demokracja jest w zasięgu ręki. Nie czyjejś - „niewidzialnej”,
„długiej” czy „brudnej”. Własnej.

NORMALNE PAŃSTWO JEST MOśLIWE

P. Bartek Michałowski, młody przedsiębiorca, współinicjator i współorganizator


ruchu „Normalne Państwo”, napisał książeczkę „Czy w Polsce może być normalnie?
Przewodnik dla tych, co chcieliby dobrze, ale nie wiedzą jak”. Napisałem wstęp do tej
książeczki. Z takimi słowami:
„Normalne państwo jest możliwe. Niektórym się udało. Wierzyli, że się uda. Nam
samym w Polsce udało się Niemożliwe, więc i to się też uda. Ta książeczka taką
pewność uwiarygodnia. Jej autor nie jest naiwnym marzycielem. Zrealizował się
zawodowo, nie zawdzięczając kariery ani żadnej partii, ani dobrym stosunkom z
administracją państwową”.

JAK CZYTAĆ TĘ KSIĄśECZKĘ

Można ją czytać rozdział po rozdziale. Po kolei. Ale można też po prostu zajrzeć do
indeksu tematycznego i wybrać sobie to, co Czytelnika najbardziej interesuje. A nawet
tylko to.
Każdego dnia rodzi się kilka dalszych sposobów na niemożliwość. Chodzi o to, by
rodziły się w głowach Czytelników tej książeczki.

NIECH DRUKUJE, KTO CHCE

Każda gazeta lokalna w którymkolwiek państwie byłego bloku sowieckiego poza


Polską może bezpłatnie przedrukować dowolne (byle zwarte i z nazwiskiem autora)
fragmenty mojej książki. W Polsce - po porozumieniu się z autorem (e-mail:
Bratkowski@fcp.edu.pl).
Jedną z poprzednich wersji tej książki przetłumaczyli na swój język i wydali nasi
koledzy z Białorusi. Mam nadzieję, że się im choć trochę przydała. To mi starczyło za
honorarium.

4
1. O WŁAŚCIWE PODEJŚCIE DO RZECZY
NIEMOŻLIWYCH

PRZYSTANEK ALASKA NIE BYŁ CZYSTĄ FANTAZJĄ

Amerykański tytuł „Przystanku Alaska” brzmiał „Northern Exposure”, czyli jakby -


„Najdalej na północ”, bo i różnym okolicom Ameryki daleko jest do świata, gdzie
„człowiek człowiekowi łosiem” (łagodnym).

Słynny, a małomówny aktor amerykański, Clint Eastwood, jakiś czas burmistrzował


miasteczku Carmel (na północ od Los Angeles). Paryski „Le Figaro” pytał, po co mu to
było.

Eastwood: „Pomyślałem sobie, że potrafię coś tam zdziałać... I być może to mi się
udało. To nie tylko rozwiązywanie problemów, które musi rozwiązywać burmistrz, jak
parkowanie, ruch uliczny, turystyka. Myślę, że udało mi się przywrócić klimat
koleżeństwa wśród mieszkańców i obudzić uśpionego do tej pory ducha wspólnoty.
Na przykład kojarząc siły ludzkie przeciw cynizmowi i innym bolączkom”.

Różnym polskim gminom, miasteczkom i społecznościom udało się to również.

NIE TYLKO MY MAMY TAKIE KŁOPOTY

Zdaniem Roberta D. Putnama, profesora Harvardu, autora znanych u nas książek o


demokracji, dzisiejsi Amerykanie prawie z nikim nie rozmawiają i nie spotykają się
nawet ze swymi sąsiadami. I nie chodzą do wyborów, chociaż wedle nich Ameryką jej
rząd źle rządzi.

Zdolność robienia czegoś razem i kontaktów z innymi Putnam uważa za „kapitał


społeczny”, który naoliwia gospodarkę i życie społeczne. Dzisiejsze „telewizyjne”
pokolenie Amerykanów nie odnawia tego kapitału. Choć Ameryka ma go i tak ciągle
więcej niż inne kraje świata.

I to nie Amerykanie muszą tworzyć Amerykę od nowa.

KIM SĄ INNI

Wedle Jean-Paula Sartre’a „piekło to inni”. Ale takim piekłem jest piekło mizantropa,
któremu dobrze tylko z samym sobą.

5
Ci, co piekło sami nosili w sobie, mordowali albo szczuli do morderstw. Kto piekło
widzi we wszystkich „innych”, ujawnia, że się z prawdziwym piekłem nie zetknął.

GDZIE SZUKAĆ PANA BOGA

Kiedy raz pierwszy spotkaliśmy się z księdzem prof. Markiem Kiliszkiem, z parafii
Trójcy Świętej na naszym Solcu (u niego po grudniu 1981 latami się spotykały
bezdomne warszawskie środowiska intelektualne), spytał mnie, co mam za
najpiękniejsze w chrześcijaństwie. I powiedzieliśmy obaj na raz - „co zrobiliście
najmniejszemu z was, mnie zrobiliście”.

To jedyna religia, która każe Boga znajdować w innych ludziach. I tylko ona za wzór
stawia obcego z pogardzanej nacji, który okazał dobroć i pomoc potrzebującemu.

Kto, powołując się na Jezusa, widzi w innych tylko wrogów, myli Ukrzyżowanego z
tymi, co Go ukrzyżowali. Nie ma Świętej Nienawiści. Jest tylko nienawiść.

Nienawiść nie dźwignie nas na górę demokracji. Przeciwnie, podstawia nogi. I sama
się przewraca. Co niekiedy oglądamy.

TROCHĘ ETYMOLOGII

Miłość bliźniego nie pochodzi (jednak) od rozszerzonego pojmowania słowa „amor”,


miłości między kobietą i mężczyzną. To „charitas”, dobroć i wzajemna życzliwość,
plus nieco (czasem) serdeczności. Tak, tylko tyle. Aż tak dużo.

MOJEMU PRZYJACIELOWI INTELEKTUALIŚCIE,


ROZGORYCZONEMU BREDNIĄ KWITNĄCĄ W MŁODEJ
DEMOKRACJI

Demokracja, wbrew szlachetnym złudzeniom, nie jest łaską niebios, która


samoczynnie uszlachetnia ludzi, naprawia społeczeństwa i usprawnia państwa. Jest
szansą i możliwością. Jak była marzeniem.

Jeśli Twoi współobywatele nie wiedzą, co myśleć wśród tysiąca sprzecznych ze sobą
informacji i perswazji, powiedz im, co Ty myślisz - razem z paroma innymi ludźmi, z
opinią mądrych i godnych zaufania. Demokracja daje szansę, że Was usłyszą. Ale sam
spróbuj coś zrobić z nimi razem.

W starym żydowskim dowcipie mały Icek błagał Boga o wygraną na loterii. Aż usłyszał
- „Icek, ty mi daj szansę. Kup los”.

6
NASZ KAWAŁEK WSZECHŚWIATA

Rozumiem ból dwudziestoparolatków z powodu bezsensu wszechświata i dramatu


nieskończoności. Ale mamy kawałek wszechświata w zasięgu ręki i wreszcie można w
nim zrobić z sensem, co się chce. Nikt nie broni. I nie karze za to.

Byle chcieć. Z samej niezgody na nieskończoność. Niech się wszechświat martwi.

ZGODY TRZEBA NIEWIELE

To najważniejsze: trudno znaleźć choćby dwóch ludzi, którzy by się we wszystkim ze


sobą zgadzali. Tym trudniej o to w grupie kilku, kilkunastu czy kilkudziesięciu osób.
Trudniej, a mówiąc szczerze - nie sposób.

Tymczasem w życiu społecznym trzeba zgody bardzo niewiele: tylko i wyłącznie na to,
co chce się razem - ZROBIĆ. We wszystkim innym można się stale i uparcie różnić.

To podstawowa tajemnica sukcesów demokracji. Jeśli naprawdę myśli ona o


sukcesach.

RADA PRAKTYKA

Kiedy coś chcecie razem zrobić, niech ktoś ucina spory w kwestiach bez znaczenia dla
waszych celów. Niech pyta:

- Czy ta różnica zdań przekreśla to, co chcemy razem zrobić? Jeśli nie, przejdźmy nad
nią do porządku dziennego. Porzekadło lat sześćdziesiątych XX wieku mówiło: na
„nie” to ja mam Sophię Loren.

ZŁO TYLKO CZEKA NA BIERNOŚĆ

Filozofia biernego oporu wobec zła sprawdzała się może w Indiach, a i to raczej
dawno (jak podejrzewam, nie za bardzo). U nas, w Europie, nigdy.

W filozofii biernego oporu jest dużo filozofii, za to mało oporu. Przeciw biurokracji
(proszę zgadnąć, jaką ”biurokrację” miałem na myśli w roku 1978, kiedy po raz
pierwszy pisałem te słowa) filozofia biernego oporu nie stanowi żadnej broni.
Biurokracja tylko marzy o takich przeciwnikach.

MÓJ IDEAŁ

Moim ideałem życiowym od młodości jest czarny bokser Joe Janette, opisany w
książeczce Aleksandra Rekszy „Mocarze ringu”. Stanął do 50-rundowej walki z

7
przeciwnikiem cięższym i mocniejszym, ten rzucał go co rusz na deski i tak
maltretował, że publiczność miała tego dosyć. Ale Joe zawsze wstawał, a po 40-tej
rundzie był tak świeży jakby dopiero co wyszedł na ring. Wreszcie sam ruszył do
ataku, a w 42-ej, jeśli dobrze pamiętam, czy też w 43-ciej to przeciwnik nie mógł już
utrzymać się na nogach...

Nie muszę tłumaczyć, na czym polega ten ideał.

KTÓRĘDY?

Ludzie wrażliwi różnie reagują na zło, jeśli sprzeciw nie wystarczy. Uciekają od życia,
jedni w alkoholizm, inni w narkotyki. Czasem w mistycyzm. Albo dokonują, w
przenośni lub dosłownie, aktów całopalenia. Bo między ucieczką, mistycyzmem,
cynizmem a gestem wije się tylko wąska i kręta ścieżka tuż obok bagna oportunizmu.
Wolą więc nie wykonywać żadnych ruchów - ciągle zdziwieni, że nie wykonują ich
inni.

Szczęściem, w Polsce najgorętsi romantycy (nie licząc tych spóźnionych na barykady)


potrafili być jednocześnie mądrymi pozytywistami.

Pozytywizm to był również romantyzm. Romantyzm cierpliwości.

AMERYKANIE PO PROSTU ROBIĄ TO, CO WARTO


ZROBIĆ

Ameryka budzi zazdrość. Jako mit i jako miejsce pobytu zamożnych krewnych. Ale
nie wzięła się z samej wolności. Wzięła się z pewnego amerykańskiego odruchu - „let’s
do it”. Po polsku - „no to zróbmy to”.

Podręczniki nie uczą tam drogi od pomysłu do realizacji. Amerykanin, jeśli uzna, że
coś warto zrobić, obmyśla, jak, i po prostu robi to. Nie czeka na idealne rozwiązanie.
Popełnia omyłki, wykrywa je, koryguje, idzie dalej, znowu się na czymś potyka, znowu
bada przyczyny, usuwa je i osiąga sukces. W tym czasie Europejczyk zdąży wnikliwie
dociec, dlaczego to się nie może udać.

SKOKI DO PUSTEGO BASENU

W naszej pokomunistycznej części świata często uważa się za utopię to, co inni zrobili
już kilkadziesiąt lub sto lat temu. I mnóstwo czasu poświęca się udowodnianiu, że to
nie wyjdzie. Lub, że jest anachroniczne, ponieważ inni już to zrobili.

Choć bywa i tak, że pospiesznie drapiemy się bardzo wysoko, byle oddać jak
najszybciej swój Wielki Skok. Do pustego basenu.

Wedle tej metodyki Ameryka rzuciłaby bombę atomową na samą siebie.

8
WYSOKI HORYZONT

Przed laty zacząłem poszukiwać Nowej Przeszłości, czyli – naszej nieznanej własnej
historii. Stąd wziął się m.in. serial „Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy”, reżyserii
Jerzego Sztwiertni - o tym, jak w XIX wieku wielkopolscy chłopi, sklepikarze,
rzemieślnicy i nauczyciele, pod przewodem swoich księży, zaczynając bez pieniędzy i
bez fachowców, przy ciągłych szykanach i prześladowaniu wszystkiego, co polskie, nie
tylko obronili swą polskość, ale zbudowali nieoczekiwaną dla pruskiego zaborcy
potęgę.

Na terenie tzw. Kongresówki pod władzą carów, gdzie niczego nie było wolno, ks.
Wacław Bliziński (opisałem go w książce „Skąd przychodzimy”) z niepiśmiennymi,
biednymi chłopami parafii Lisków zrobił z niej w ciągu dwunastu lat „Małą Amerykę”.
Lisków zbudował potem dla chłopów z całego kraju szkołę, by uczyli się, jak to robić!

Cienie pionierów nie idą za nami. Są naszym horyzontem. Wysokim i wymagającym.

KIEDY „DZIADEK” SIĘ MYLIŁ

„Dziadkiem” nazywali czule swego Komendanta, czyli Józefa Piłsudskiego, jego


legioniści z czasów Pierwszej Wojny Światowej. „Dziadek” przed Pierwszą Wojną
Światową obmyślił niemożliwe - niepodległość Polski. I wygrał.

Ale potem, rozgoryczony, powtarzał za Wielopolskim, że można coś zrobić dla


Polaków, a nie można niczego zrobić z Polakami. W roku 1980 udowodniliśmy, że się
mylił. Nikt niczego z nami nie robił; zrobiliśmy to sami.

NASI WIELOPOLSCY

Dzisiejsi Wielopolscy (różnych szczebli) też narzekają na niezrozumienie - nie


dorośliśmy do łask, jakimi nas w swej dobroci obdarzają. Czegóż tymczasem oczekuje
się od polityka czy działacza społecznego? Żeby go rozumieli ci, których tak chce
uszczęśliwić, i żeby umiał coś z nimi razem zrobić. Z nimi. Nie sam i nie za nich.
Ograniczając się do mianowania swoich ludzi na wysokie stanowiska.

Jeśli komuś uszczęśliwianie innych tak trudno idzie, trudno wymagać, by się dla nas
poświęcał. Bo wtedy zwykle okazuje się, że dla realizacji jego szczytnych planów
trzeba innego narodu, innego miasta, a przynajmniej - innego osiedla...

PRZYKRY GŁOS WEWNĘTRZNY

Ludzie, którzy chcą być słuchani przez innych, często unikają rozmowy z samymi sobą
(swój głos wewnętrzny - sumienie, zmysł samokrytyczny lub po prostu zdrowy
rozsądek - dość łatwo zagłuszyć).

9
Tyle że zawsze, w najmniej prawdopodobnej godzinie, potrafi się on odezwać - o co Ci
naprawdę chodzi? Czy naprawdę chcesz coś zmienić? Czy też chciałbyś może tylko
sam porządzić?

Jeśli ktoś odpowie „tak” na ostatnie pytanie, jeszcze go to nie dyskwalifikuje. Raczej -
ostrzega.

W SKÓRĘ BRAŁ NAPOLEON WIELKI

Najpierw bywa zwykle tak: „Słuchają mnie, bo chcą” (jestem mądry, potrafię ich
przekonać, staram się o ich akceptację, a oni umieją to docenić). Wkrótce potem:
„Słuchają mnie, choćby nie chcieli” (mam taką pozycję, że muszą mnie słuchać, niech
to oni się o mnie starają). Aż kończy się zdziwieniem: „W ogóle nie chcą mnie
słuchać” (niewdzięczni, a może za głupi...? Najwyraźniej do mnie nie dorośli).

Jednakże karierowicze nie są złem sami przez się. Niestety, przeważnie tak bardzo
pragną kontrolować zachowania innych, że tracą kontrolę nad własnym. Jeśli więc
masz w sobie małego kaprala, pilnuj, byś go sam w sobie nie awansował. Napoleon
zwyciężał, dopóki dla swych żołnierzy był „Małym Kapralem”. W skórę brał Napoleon
Wielki.

PESYMISTOM

Ten, kto zrobił coś mądrego pierwszy, był może hazardzistą, ale ten po nim - jedynie
optymistą. Pod warunkiem, że zaciekawi go, jak sobie radzili ci wcześniej. By samemu
radzić sobie z przeciwnościami, których oni nie zaznali...

Jeżeli komuś już się coś udało, dlaczego ma nie udać się nam? Pesymizm do tyłu
zostawmy na czas, kiedy coś sami spartolimy.

CO MYŚLEĆ O CUDZYCH DOŚWIADCZENIACH

Wiedział to już wielki, starożytny poeta, Hezjod, przed ok. 2800 laty:

„Najlepiej zapewne jest, gdy człowiek sam wszystko przemyśli i sam pojmie, jak w
przyszłości osiągnąć dobro u celu. Ale dzielnością jest także umieć pójść za radą
kogoś, kto dobrej nauki udzieli. Nic nie wart jest tylko ten, kto i sam niczego nie
rozumie, i wiedzę innych lekce sobie waży”.

JEŚLI NIE MA WZORÓW

Ponad 180 lat temu młodzi wileńscy Filomaci mieli swego eksperta od spraw
organizacji. Tak im doradzał:

10
„...Nie mamy doświadczeń i faktów za wskazówkę roboty służyć mogących; należy
więc postępować teoretycznie, przewidywać i uprzedzać doświadczenie, wynajdywać
środki, nagotować zawczasu odpór przewidzianym przeszkodom, etc, etc. To wszystko
ciągłym myśleniem, rozważaniem dokazać się może. Wypada więc naprzód, aby
każdy, jakie tylko myśli powziął, drugim ich natychmiast udzielał. Czy to będzie się
tyczyć ogółu, czy szczególnych i drobnych okoliczności, niech wszyscy biorą to na
uwagę; takim sposobem będziemy mieli mnóstwo uwag, które do zrobienia planu
ogólnego posłużą. Może skutkiem późniejszych roztrząśnień wiele naszych uwag i
projektów sprostuje się i odrzuci. Z tym wszystkim zawsze one dzielną wyświadczają
pomoc, bo innych baczność ku tej stronie zwracają i rzecz traktowaną wyjaśniają.
Doświadczenie nauczyło, iż jedna myśl, jedno słówko może wszystkich zastanowić i
prędko sprawić pożytki, które by może nigdy inaczej nie wypłynęły”.

Ten ekspert od spraw organizacji, udzielający mądrych rad, nazywał się - Adam
Mickiewicz. Pisał w tym samym czasie „Ballady i romanse”...

OD CZEGO ZACZĄĆ

Wedle podręczników zarządzania należy zaczynać od celu. Ale bywa, że precyzyjnie


ustalone cele nic a nic nie obchodzą tych, którzy mieli je wcielić w życie.

Cóż, kiedy nie mogę nikomu niczego narzucić, ani kazać, ani za nikogo decydować i
nikogo kupić, muszę najpierw dowiedzieć się, kim są ci, z którymi razem coś
chciałbym zrobić. I co oni mogliby chcieć zrobić...

Nie powinienem się nawet przyznawać, że coś wymyślałem dla nich bez ich udziału.

NIE ZAWSZE MĄDRE TO, CO LOGICZNE

Już dawna szkoła prawa naturalnego głosiła, że najpierw trzeba zaspokoić


podstawowe ludzkie potrzeby, by myśleć o celach wyższych i szczytnych. Czyli że mało
kto przejmuje się sprawami publicznymi, rozwojem swojej osobowości i
samorealizacją, kiedy nie wie, co jutro do garnka włoży. Najpierw samorealizuje się
żołądek. Logiczne.

Jednak nieraz biedacy z pustymi żołądkami ginęli dla idei tak abstrakcyjnej jak
wolność... Szczególnie Polacy mają w tym sporo doświadczeń. Ludzie nie zawsze
postępują logicznie. Na szczęście.

JAK OBIERAĆ CELE WSPÓŁDZIAŁANIA

W samym słowie „współdziałanie” znajduje się odpowiedź na to pytanie: wspólnie.

Mądrości trzeba szukać razem. Jeśli nie ma okazać się tylko mędrkowaniem.

11
JAKIE OBIERAĆ CELE

Na początek - realne. Można je uzasadnić wszelkimi szlachetnymi ideałami, pięknymi


marzeniami, różnymi motywami filozoficznymi i moralnymi (utopie często bywają
podstawą pragmatyzmu). Ale przede wszystkim muszą to być cele osiągalne w
granicach czasowych przeciętnej ludzkiej cierpliwości - żeby pierwszą próbę
uwieńczyło powodzenie. Bo sukces rodzi sukces. Ludzie, którym raz się udało (jak
mojemu pokoleniu w roku 1956), poniosą potem sto porażek i nie stracą serca - bo
„skoro się raz udało...”

Potem zastanawiać się można wspólnie nawet nad zadaniami, które pierwotnie
wydawały się zupełną mrzonką. A później zabrać się do rzeczy całkowicie
niemożliwych.

NIGDY NIE ZABRAKNIE TYCH NA „NIE”

W każdej społeczności są tacy, którzy zawsze mówią „nie” – bo nie oni byli
pomysłodawcami, bo nikt nie zwrócił na nich szczególnej uwagi, bo nikt nie poprosił o
łaskawą akceptację; lub po prostu dlatego, że mówić wszystkiemu „nie” to
najłatwiejsza droga do wyróżnienia się z otoczenia.

Niektórzy - ci, którym cudza akceptacja potrzebniejsza jest od własnej - sami z czasem
dołączą, zwłaszcza, gdy się Wam coś uda. Będą chcieli też być ojcami sukcesu.

PAN BÓG BYŁ SKROMNIEJSZY

Miniony reżim skompromitował planowanie, ponieważ chciał planować każdego z


nas. Ale w rezultacie nikt już prawie nie umie niczego sensownie zaplanować.

Zajmujemy się z reguły tylko tym, co mamy osiągnąć, i zdumiewa nas, kiedy nic z tego
nie wychodzi... Ileż razy kładzie się aż dwa grzyby w barszcz, ale brakuje kilku
dodatkowych rąk, by równocześnie wykonać to, z czym bez kłopotu dałyby sobie radę
własne dwie ręce przy należytym rozłożeniu wszystkiego w czasie.

Bogu Starego Testamentu dość byłoby jednego „stań się” dla stworzenia świata, ale
rozłożył to sobie na sześć dni. Orientował się, że nie jest ministrem młodej
demokracji. W swej boskiej skromności starał się postępować metodycznie.

Jak widać, porządne planowanie jest skromnością Boga.

JEDYNA AUTENTYCZNA TRUDNOŚĆ

Jeśli już uda się nam wspólnie ustalić, co chcemy osiągnąć, trzeba sprecyzować:

• Kto,

12
• Co,
• Gdzie,
• Czym,
• Za co, i
• Kiedy

ma zrobić. To jedyna autentyczna trudność w planowaniu i może dlatego tak często


próbuje się ją ominąć. Po czym wszystko się przewraca. Albo ktoś ma w tym samym
czasie grać na dwóch różnych fortepianach, albo ten sam fortepian potrzebny jest
dwom pianistom na raz. Albo w koncercie przewidziano występ dwóch artystów, choć
pieniądze są tylko dla jednego. Albo najpierw przywozi się na koncert pianistę, a
potem szuka instrumentu... Koniec końców okazuje się, że wprawdzie ktoś gra na
fortepianie, ale nie Szopena, tylko w zechcyka, i nie pianista, tylko hydraulicy, a
jeszcze narzekają, że się im karty ślizgają.

Nie dziwmy się metodyczności Pana Boga. Wiedział doskonale, że diabeł wcale nie
został strącony do otchłani, lecz skrył się znacznie bliżej. Jak powiada mądre
niemieckie przysłowie, które powtarzał za mną Karol Małcużyński, „diabeł siedzi w
szczegółach”.

OCHOTA LUDZKA JAKO MNOśNIK POWODZENIA

Wielcy, a zwycięscy generałowie z góry przemnażali siły przez ochotę do walki. Gdy sił
jest więcej niż ochoty, mamy czas, by zbadać, dlaczego. Chęci do roboty czy walki nie
zastąpi najbardziej wysublimowana matematyka.

Można oczywiście po klęsce nazwać ją sukcesem. Ale potem trudno i sobie wyjaśnić,
jakeśmy ten sukces ponieśli.

SKÓRA, NIE SPRAWOZDANIE

Wedle starego łacińskiego porzekadła koniec wieńczy dzieło. Piękne, ale


nieprawdziwe. Tym, co naprawdę wieńczy dzieło, jest kontrola wykonania.

Kiedy ma kontrolować ten, kto miał wykonać zadanie, może je skontrolować zamiast
wykonać. Podobnie, gdy kontroluje kuzyn, przyjaciel lub podwładny kontrolowanego.
Mitycznego Heraklesa rozliczał nie jego boski ojciec, lecz świniowaty, antypatyczny
Eurysteusz.

I już Herakles, zabiwszy lwa nemejskiego, przyniósł skórę, nie sprawozdanie. To


właśnie różni plany zrealizowane od tych, którymi brukuje się później piekło
sprawozdawczości (naciąganej, bo jej naciąganie to iście piekielne zadanie).

13
NOWOŚĆ JAKO ODRAśAJĄCE ZŁO

Kto próbuje zrobić coś nowego i pożytecznego dla wszystkich (lub przynajmniej dla
kilkunastu osób), niech pamięta, że najpierw zderzy się z aktywną niechęcią.

Każda pożyteczna nowość jest głupim lub wręcz odpychającym złem dla kogoś, czyją
pozycję w aktualnej strukturze wpływów, prestiżu lub dochodów narusza. A nawet dla
kogoś, komu tylko zakłóca spokój. Taki ktoś, czy to prezes wielkiej korporacji, czy
lokalny biurokrata, zorientuje się szybciej niż ci, którzy mogą na tej inicjatywie
skorzystać.

GENIALNY POMYSŁ NA PODŁOśENIE NOGI

Jedno niech Was pocieszy: nowość, która nie ma wrogów, zapewne mało jest
pożyteczna. Wrogowie dobrze o Was świadczą. Ale nie lekceważcie ich: na skraju
przepaści nawet umysł idioty sięga miary geniuszu - uchwyci tę właśnie jedną jedyną
na milion, nie do uchwycenia szansę przewrócenia Was, tak znikomą, że nikt nie brał
jej pod uwagę. Na krok przed pełnym sukcesem Waszego przedsięwzięcia zdąży Wam
podrzucić jakąś skórkę od banana. Stracicie potem mnóstwo energii, by w ogóle
wrócić do równowagi...

DWIE RADY STAREGO WYJADACZA

Cokolwiek chcecie zdziałać dobrego, ustalcie, kto będzie dla Was biurokratycznym
psem ogrodnika (co to sam nie zje i innemu nie da). O czym dalej.

Jeśli jest blisko ze swymi zębami, nie reklamujcie się przedwcześnie (gdyby sam nie
zdołał zagryźć Waszej inicjatywy, tyle naszczeka, że zagryzą Was inni).

LUDZIE WŁADZY I CI POZA NIĄ

Im wyżej na szczeblach władzy, tym na ogół mniej się lubi samorządy - z zazdrości o
te trochę ich władzy. Poznaliśmy wodzów, którym nawet samo słowo „samorząd” nie
przechodziło przez usta. Choć ta pozorna konkurencja ułatwia życie władzy.
Oczywiście - nie taki samorząd, w którym z pieśnią ku jego chwale pijemy szampana
ustami naszych przedstawicieli.

Czasem i samorząd najzupełniej autentyczny nie lubi organizacji, które w okropnym


języku biurokracji zwie się „pozarządowymi”, miast „obywatelskimi” - jakbyśmy byli
obywatelami „pozarządowymi”. Jeśli ktoś robi coś pożytecznego z własnej woli,
samorząd ma dzięki temu trochę mniej roboty. Chodzi zaś o to właśnie, by w swojej
demokracji robili coś wszyscy, nie same władze. Jeśli nie wszyscy, to jak najwięcej.

14
DWIE, TRZY GODZINY TYGODNIOWO DLA DEMOKRACJI

Naszą dobę dzieli się oficjalnie na czas pracy, czas snu i czas wolny. W praktyce czas
wolny okradają dojazdy do pracy, a czas na sen kobiet - zajęcia domowe.

W czasie „wolnym” nie wyróżnia się ani czasu na rozwój własny (np. na czytanie), ani
na trochę ruchu dla zdrowia. A gdyby tak wykroić ze dwie, trzy godziny tygodniowo
na „czas obywatelski”?

To niewiele. Ale mądrze spożytkowane dwie, trzy godziny (gdy np. nie wolno podczas
zebrania mówić dłużej niż pięć minut) to bardzo dużo. I być może zasmakujemy w
demokracji. Byle, oczywiście, nie kosztem snu, ruchu i czytania.

Żeby demokracja nie zasnęła, nie trzeba wielkich poświęceń poza sytuacjami
wyjątkowymi). Wystarczy zdrowy rozsądek. Przydaje się on także w sytuacjach
wyjątkowych.

ZANIM BĘDZIEMY SIĘ NUDZIĆ

Mądrość i zdolność współpracy z innymi przyswaja się na różne sposoby; nie umiem
ich skatalogować. Zainteresowani wymyślą dziesiątki najróżniejszych! Byle znaleźć w
tym swoją prywatną przygodę - zanim będziemy się nudzić jak obywatele krajów, w
których niewiele można poprawić i trzeba raczej uważać, by nie popsuć.

15
2. NIKT NIE RODZI SIĘ OBYWATELEM

NIKT NIE RODZI SIĘ OBYWATELEM

Tak, nikt nie rodzi się obywatelem. Nikt nie wyssał wiedzy i umiejętności
obywatelskich z mlekiem matki. Nikogo - na ogół - nie nauczono tego w szkole. Nie
musimy stać się naukowcami od tych umiejętności, ale możemy stać się
kompetentnymi obywatelami. Jeśli oczywiście chcemy, żeby to było nasze państwo.
Nikt nie będzie za nas rósł do ról obywateli. Pytanie tylko, czy zdobędziemy się na
trochę przedsiębiorczości, zaradności i dyscypliny.

Z CZEGO WZIĘŁA SIĘ ANGLIA

Historia rewolucji przemysłowej świadczy, że wzięła się ze Szkocji. Stamtąd


wywodziły się największe umysły (Adam Smith) i najwięksi wynalazcy (James Watt).
W roku 1800 George Birkbeck (fizyk), profesor uniwersytetu w Glasgow,
zorganizował pierwsze specjalne wykłady - dla robotników. Przychodziło ich słuchać
przeciętnie po pięciuset ludzi! Z Londynu Birkbeck rozwinął na całą Anglię ruch
„Instytutów Mechaniki”. W roku 1850 było ich w swoim związku ponad sześćset - z
bibliotekami i blisko siedmiuset tysiącami książek!
Wielcy uczeni brytyjscy i inni intelektualiści uruchomili tym wzorem „uniwersytety
rozszerzone” – prowadzili wykłady, a słuchaczy-robotników mieli rocznie ponad
dziesięć tysięcy! Ci robotnicy XIX-wiecznej Anglii wymusili prawa wyborcze dla
warstwy średniej, wynaleźli i rozwinęli spółdzielczość spożywców, organizowali
własne kasy oszczędności, ubezpieczenia wzajemne, zdrowotne i emerytalne,
biblioteki i czytelnie, kluby dyskusyjne i wbrew Marksowi osiągnęli dobrobyt...
Największy mąż stanu Anglii przełomu wieków, który poprowadził ją do reform i do
zwycięstwa w pierwszej wojnie światowej, David Lloyd George, był samoukiem,
synem walijskiego robotnika.

KTO STWORZYŁ DANIĘ

Potęgę morską Danii i - tym samym - zamożność zniszczył w roku 1800 admirał
Nelson; atakiem na port kopenhaski w ciągu trzech dni unicestwił jej drewnianą flotę.
Wykreślił Danię ze światowego handlu i z historii.
Przez pół wieku Danię dręczyła nędza i poczucie degradacji. Aż biskup protestancki,
romantyczny poeta, ichni Mickiewicz, Mikołaj Grundtvig, odkrył nową szansę Danii.
Po swej podróży na Wyspy Brytyjskie - zaszczepił Duńczykom, potem zaś - całemu

16
światu, ideę „uniwersytetów ludowych” („wyższych szkół ludowych” w języku
duńskim).

NIKT ZA NICH, NIKT ZA NAS

Uniwersytety ludowe skupiały Duńczyków po godzinach pracy. Słuchali wykładów


wędrownych nauczycieli, zadawali pytania, dyskutowali nad swymi lokalnymi
sprawami, nad rozwiązaniami dla wspólnych problemów, a także - śpiewali i bawili
się. Najłatwiej szło to ostatnie. Dyskutować małomównym Duńczykom przychodziło
trudniej.
Własnymi składkowymi pieniędzmi zapewnili sobie - dostęp do potrzebnych książek i
gazet we własnych wypożyczalniach i czytelniach. Zdobyli wiedzę i umiejętność
zorganizowanej współpracy.
W XX wieku Dania zdumiewała świat swą demokracją i niezwykłym dobrobytem - bez
żadnych bogactw naturalnych ani źródeł energii. No, poza wiatrem. Ale oni nawet
wiatr zaprzęgli do pracy – w pierwszych elektrowniach wiatrowych świata.

WŁASNE UNIWERSYTETY

Proste pytania: czy przeciętny mieszkaniec Waszej dzielnicy, osiedla, wsi, miasteczka,
orientuje się, co możemy zrobić sami dla siebie własnymi siłami?
Co wie o doświadczeniach różnych demokracji lokalnych w historii, o tym, co się im
udało, a co nie, i dlaczego? Co wie o systemie władz i administracji państwa, w którym
żyjemy? O prawie, o instytucjach, z którymi styka się co dzień? Czego się po nich
spodziewać, czego od nich wymagać i jak je oceniać?
Co wie o podstawach ekonomii, handlu, pieniądza, oszczędzania, ubezpieczeń,
spółdzielczości, czyli o wszystkim, co daje szansę, by lepiej gospodarować swymi
skromnymi zasobami?
Co wie o organizacji i zarządzaniu, o psychologii ludzkiego współdziałania i o
wychowaniu? O tzw. „marketingu politycznym”, którym się manipuluje nami jak
marionetkami?
I wreszcie - czy wiemy, kto obok nas coś umie i do czego te umiejętności mogą się
przydać? Żeby nie odkrywać na nowo czegoś, co może nam odkryć najbliższy sąsiad?
Jeśli serio myślimy o demokracji, warto się tego wszystkiego dowiedzieć. Byli tacy,
którym się udało.

MACIERZ - MNIEJSZA, ALE WYDOLNA

Blisko sto lat temu Henryk Sienkiewicz i jego przyjaciele pod zaborem carskim
założyli szczególną organizację - Polską Macierz Szkolną. Zajmowała się ona i
szkołami na wsi, i rozwojem prasy

17
wiejskiej, bibliotekami wiejskimi, czytelniami i wypożyczalniami. Prowadziła akcje
odczytowe, wysyłając na wieś różnych ciekawych ludzi. Popierała i rozwijała
„uniwersytety ludowe” na wzór duński.
Henryk Sienkiewicz nie wiedział, że w rozumieniu PRL będzie prawicowcem.

SZKOŁY JAKO PRZYSZŁOŚĆ

Funduszami na oświatę i szkołami najlepiej zarządzać mogą gminy (o ile w ogóle chcą
mieć szkoły) wraz z organizacją na wzór Macierzy Szkolnej (jeśli założycie coś
takiego).
Dzieci mogą rozwijać się bardzo ciekawie w małych szkołach powszechnych, do IV
klasy nawet pod opieką jednego nauczyciela. Byle taka szkoła miała kolorowy
telewizor z dostępem do programów edukacyjnych i magnetowidem, komputery z
dostępem do Internetu i drukarkami, oraz bibliotekę.
Peter Drucker, słynny ojciec wiedzy o zarządzaniu, zwracał uwagę, że budynek
szkolny może – przy niewielkich, dodatkowych nakładach - pracować dla swej
lokalnej społeczności przez cały dzień. Mogą w nim po południu i wieczorami
spotykać się dorośli, ta sama biblioteka może wypożyczać im książki, a nauczyciel
prowadzić rozmowy w studio Waszej lokalnej telewizji kablowej lub przez Skype – z
zainteresowanymi praktyczną demokracją.
Innymi słowy, oświatę i kulturę lepiej łącznie rozważać, łącznie finansować i - łącznie
na tym korzystać.
To są warunki dla rozmowy o przyszłości. Jeśli, oczywiście, chce się mieć jakąś
przyszłość.

INKUBATORY DEMOKRACJI

Bywa, że demokracja lokalna nie ma się gdzie spotykać i rozmawiać. Ale: są parafie,
które interesują się nie tylko tacą. W gościnie u Pana Boga spotkać się mogą wszyscy
gotowi rozmawiać o wspólnych sprawach. Są parafie, gdzie Pan Bóg patronuje nawet
bibliotekom i czytelniom, bo nie starczają Mu wierni rozumiejący jedynie książeczki
do nabożeństwa.
Jeśli już macie klub, dom kultury czy bibliotekę, to jako siedzibom demokracji trzeba
im tylko Waszej wyobraźni.

KTO Z NAS ROBI IDIOTÓW

Wedle niektórych socjologów będziemy coraz głupsi. Bo nawet dziecko wie, że


telewizor odzwyczaja od czytania i nawet od rozmowy z najbliższymi.
Jeśli chcemy wychować u siebie swą małą demokrację (bez której nie będzie
demokracji wyżej), pamiętajmy, że ludzie, którzy nie czytają, mało myślą, a takim

18
demokracje nie wychodzą. Nie ma demokracji bez książek. Sprawdza ją biblioteka z
czytelnią.

SPRAWDZONE DOŚWIADCZENIE GŁUPSTWA

Próbowano już demokracji bez książek. Ojcowie jezuici, przejęci wizją „Utopii”
Tomasza Morusa, zorganizowali w XVII wieku idealne państwo Indianom Guarani w
Paragwaju. Nauczyli ich pracować, rządzić się sprawiedliwie, dbać o biednych i
pokrzywdzonych. Dali im dobroć chrześcijańską, mądrość i całą cywilizację swojej
epoki. Z wyjątkiem jednego - książek. I kiedy zacni ojcowie odeszli po rozwiązaniu ich
zakonu przez papieża, utopia się rozleciała. Doszczętnie. Indianie wrócili do puszczy.
Dzisiejsi jezuici gorąco angażują się w powszechną edukację. Jednakże nasza
cywilizacja może podzielić los tamtej z Paragwaju. Choć to nie telewizja robi z nas
idiotów. To my sami.

MIEJSCE NA MYŚLENIE

Komputer nie zastąpi książki - nawet jako przyszły lekki, płaski, cienki ekran z
ciekłych kryształów, sterowany mikroprocesorem, z miejscem na wymienne „kostki”
książek i ściągający e-książki z Internetu.
Znakiem optymizmu demokracji pozostanie zawsze czytelnia, w której można czytać
na miejscu gazety i książki niewypożyczane do domu (wśród nich i te, których sami
bibliotece użyczycie, oprawione wspólnym kosztem - z myślą o wielokrotnym
czytaniu). Komputery czytelni pozwalają sięgać do Internetu; można i samemu
zeskanować dla swej czytelni stare książki, niedostępne na rynku.
Dzięki spotkaniom w czytelniach, dyskusjom, wykładom oraz wieczorom pytań i
odpowiedzi, robaczki pana Gutenberga, jak nazywał litery wielki grafik, Franciszek
Starowieyski, ożywają.
Bo na ogół dobrze im z demokracją.
Żywa biblioteka to świątynia demokracji.

W ROCHDALE CHCIELI WIEDZIEĆ WIĘCEJ

W 1844 roku w Rochdale dwudziestu ośmiu zwykłych, angielskich tkaczy obmyśliło


skuteczną spółdzielczość spożywców. Podbiła kawał świata. Ci tkacze nie byli
intelektualistami. Chcieli być inteligentnymi, żywymi umysłowo ludźmi, którzy
wiedzą tyle, ile trzeba, żeby mieć coś do powiedzenia w swoim państwie i w sprawach
swoich własnych interesów. Planowali, owszem, przebudowę świata, ale zaczęli od
tych swoich interesów.
Sprawiedliwi Pionierzy (tak się nazwali) jako jedną ze swych głównych zasad przyjęli,
że każda spółdzielnia spożywców musi prowadzić - bibliotekę z wypożyczalnią
książek.

19
Wiedzieli, po co.

ANALFABECI NIE GŁOSUJĄ

Kioski „Ruchu” zniknęły z polskiej wsi. Z powstaniem szkół zbiorczych zanikły małe
lokalne biblioteki wiejskie i wypożyczalnie, stąd zanika i nawyk czytania. Zanika i w
miastach.
Wtórny analfabetyzm trzeba rozszyfrować własnymi siłami. W każdej gminie.
Delikatnie i umiejętnie sprawdzić, kto ze współobywateli umie czytać i pisać. Bo
demokracja musi czytać.
Analfabeci nie chodzą do wyborów - nie umieją odczytać, kto kandyduje, i wypełnić
kartki wyborczej. Złośliwi twierdzą, że z tego bierze się niska frekwencja wyborcza w
Polsce...
Nie ma co wymyślać jutra, jeśli nie będzie dla kogo.

OŚWIATA NIE JEST PRYWATNYM LUKSUSEM


OBYWATELA

Adam Smith, ojciec ekonomii wolnego rynku, w swych przełomowych „Badaniach nad
naturą i przyczynami bogactwa narodów” (rok 1776) sugerował, by to państwo
zakładało w każdej parafii szkółki. Chciał Smith nauki za „opłatą tak umiarkowaną, by
nawet najprostszy wyrobnik” mógł sobie na nią pozwolić. I żeby państwo przyznawało
„niewielkie nagrody lub też małe odznaki dzieciom prostych ludzi, które w tej nauce
celują”.
„Lud inteligentny i wykształcony zawsze jest obyczajniejszy i bardziej
zdyscyplinowany od ciemnego i głupiego. Bo każdy czuje, że bardziej zasługuje na
szacunek i właściwe traktowanie przez przełożonych, a i sam więcej ma skłonności, by
ich szanować” (tłum. A. Prejbisz).
To Szkocja dała światu angielską rewolucję przemysłową. Twórca maszyny parowej,
James Watt, był Szkotem. Dzieckiem prostych ludzi, samoukiem po szkółce
parafialnej.
Startujemy dziś z nieporównywalnie wyższego poziomu. I mamy - tylko - odbudować
cywilizację.

CO POTRAFI SZKOŁA

Niecałe 50 lat temu mój młodszy kolega, poznany w Kopenhadze na przystani


jachtowej, Pedersen (być może Hellveg, niedawno minister spraw zagranicznych
Danii), zaprowadził mnie do swego ojca, ówczesnego ministra oświaty. Starszy pan
Pedersen opowiedział mi o pewnym szczególnym przedmiocie nauki w szkołach
duńskich. Była to nauka odbioru mediów.

20
Uczeń dowiadywał się, jak oceniać ich rzetelność, rozróżniać interesy i poglądy,
rządzące redakcjami, rozumieć interesy producentów „pulpy dla oczu” - jak określał
Pedersen brukowce i magazyny ilustrowane, wydawane jedynie z myślą o zarobieniu
pieniędzy, oraz programy, zwłaszcza telewizyjne, groźne dla równowagi psychicznej
młodszych widzów.
Pedersen był przeciwnikiem cenzury. Trzeba obywatela tak edukować, by sam umiał
mądrze ocenić propagandę zła bądź paskudnych interesów.

PRACĄ WŁASNYCH GŁÓW

Francja nigdy nie mogła pochwalić się udanym samorządem. Ale za to w


najmniejszych miasteczkach Francji XIX wieku działały lokalne towarzystwa
naukowe i literackie.
Przymiotnik „literacki” nie oznaczał grafomanii. Oznaczał - piśmiennictwo.
Drukowano wyniki przeróżnych własnych badań, historycznych i społecznych,
dokumenty przeszłości, wspomnienia, wszystko, co wydawało się warte druku
(grafomanię tępiono).
Zostało po nich mnóstwo bezcennych wiadomości (sam z nich korzystałem). Przede
wszystkim jednak - redaktorzy sami się nie nudzili. I czuli się ważni. Jak widać, nie
bezpodstawnie.
Nie zapominajmy więc o robaczkach pana Gutenberga.

SPOSOBY NA TANIE KSIĄśKI DEMOKRACJI

Mam na swoich półkach najważniejsze dla edukacji obywatelskiej tomiki z zakresu


filozofii, kultury i literatury. Upakowane razem w ładne pudełko. Wydała to „Great
Books Foundation”, Fundacja Wielkich Książek, w Chicago.
Powstała ona w roku 1947 w imię ideałów Henry’ego D. Thoreau, XIX-wiecznego
filozofa. Thoreau, przyjaciel nauczyciela demokracji, Ralfa Waldo Emersona, chciał,
„żeby każda wieś stała się uniwersytetem”. I tego chciała Fundacja Wielkich Książek.
W połowie lat pięćdziesiątych XX wieku ponad 1800 grup z ponad 27 tysiącami
uczestników spotykało się na seminariach, by dyskutować nad Wielkimi Książkami, w
programie podzielonym na roczne kursy. Fundacja pomagała organizować takie
grupy lokalnym bibliotekom, kościołom i innym instytucjom edukacyjnym w Stanach
Zjednoczonych i Kanadzie.
To one odrodziły ducha amerykańskiego idealizmu, który każe Amerykanom wojować
w imię demokracji i przyzwoitości tam, gdzie nie mają żadnych dosłownie interesów.

21
IŚĆ W ŚLADY BTS

Sposób na tanie książki w twardej oprawie do wielokrotnego czytania wymyślili


Szwedzi. Każda lokalna (no, prawie każda) biblioteka w Szwecji należy do BTS,
związku bibliotek szwedzkich, który dobiera i zamawia wartościowe książki u
wydawców, a potem je (w razie potrzeby) sam hurtem oprawia (z myślą o
wielokrotnym czytaniu). Każdy wydawca wartościowej książki ma z góry zapewnioną
sprzedaż kilku tysięcy egzemplarzy, co pozwala mu znacznie obniżyć koszt książki i -
potem - jej cenę zbytu.
W Polsce mamy ponad dziewięć tysięcy bibliotek. W proporcji do liczby ludności
powinno być ich pięć razy więcej. Ale nawet one, gdybyśmy nie zaniedbywali ich tak
haniebnie, gwarantowałyby niższe ceny książek - na tyle przystępne, by mógł je kupić
każdy student i każdy nauczyciel.
W kraju, gdzie studiuje koło dwóch milionów ludzi, w kraju ponad pół miliona
nauczycieli, tanie Wielkie Książki z amerykańskiego ich Programu powinny mieć
nakłady minimum półtora miliona egzemplarzy.
Wspaniała inicjatywa „Gazety Wyborczej” dawała co tydzień tanio sto tysięcy książek
wielkiej literatury. Powinno iść pół miliona.

INTERESY DLA NASTOLATKÓW

W swoim czasie powstał program, a nawet wzorcowy statut dla uczniowskich spółek
kolportażu gazet i książek. Miałem nadzieję, że pod patronatem szkół będą je zakładać
hurtownicy handlu książką i sami księgarze, a także przedsiębiorstwa kolportażu
gazet i sami wydawcy.
Chodziło o to, by nastoletni kolporterzy wyszukiwali w swoim sąsiedztwie wszystkich,
których mogą zainteresować różne wartościowe książki i wartościowe czasopisma
(bezwartościowe same idą). I żeby zarabiali na tym.
Dziś większość potencjalnych nabywców nawet nie wie, że jakaś książka wyszła.
Czasopisma, które powinno czytać kilkaset tysięcy młodych czytelników, drukuje się
w trzydziestu, czterdziestu tysiącach egzemplarzy.
O dorosłych nie mówię. Parę już generacji nie zna „Tajemniczej wyspy” Juliusza
Verne’a i nie uczy się z niej wiary w to, że wszystko da się zrobić. Bez magii Harry’ego
Pottera. Wyłącznie magią własnej wyobraźni i wiary w siebie.

22
3. BEZ GMINY NIE MA OBYWATELI

GMINA NIE BYŁA DOBRODZIEJSTWEM BOGÓW

W starożytnych Atenach w roku 514 przed naszą erą. Klistenes zniósł podział ludności
wedle rodów i klas majątkowych. Wprowadził podział terytorialny - na gminy, demy.
Stąd – „demokracja”, władza demów. Od tej pory obywatelem Aten zostać mógł tylko
ten, kogo gmina (demos) wpisała do swego rejestru, bez względu na ród i zamożność.
Do dziś, zauważmy, obywatelstwo Konfederacji Szwajcarskiej przyznaje gmina.
Członkowie demu wspólnie obchodzili obrzędy religijne, zaś Ateny jako państwo
dbały, by każdy obywatel umiał czytać i pisać. Każdemu też opłacano tzw. teorikon,
wstęp na widowiska teatralne, by każdy mógł zetknąć się z arcydziełami tragedii i
komedii greckiej.

ATEŃSKA TEORIA PAŃSTWA

Wielki historyk starożytny, Tukidydes, tak zacytował wielkiego przywódcę demokracji


ateńskiej, Peryklesa:
„U nas ci sami ludzie, którzy zajmują się sprawami państwa, zajmują się także swymi
osobistymi, a ci, którzy ograniczają się tylko do swego rzemiosła, znają się także na
polityce. Jesteśmy jedynym narodem, który jednostkę nieinteresującą się życiem
państwa uważa nie za bierną, ale za nieużyteczną” (tłum. Kazimierz Kumaniecki).
Przez 2400 lat nikt nie sformułował trafniej ideałów demokracji.

BÓG JEST ZA GMINĄ

W zaraniu chrześcijaństwa prości i na ogół biedni wierni łączyli się, tworząc wedle
wskazań
apostołów parafie – prototyp samorządu jako organizacji pomocy wzajemnej.
Mogłyby im pozazdrościć współczesne parafie czy też związki zawodowe, a zwłaszcza -
społeczności lokalne. Taka parafia, parish, funkcjonowała w Anglii aż po czasy
nowożytne. Z niej narodził się współczesny samorząd lokalny.
Jest on angielskim dzieckiem chrześcijaństwa. Słowem, Pan Bóg jest za demokracją.
W Europie kontynentalnej centralizm biurokratyczny, zwłaszcza - fiskalny, chroni
interesy partyjnych polityków i dlatego często zowie „samorządem” struktury

23
biurokratyczne powyżej społeczności lokalnych. Nie sądzę, by się to Panu Bogu
podobało.

ZAMORDOWANA PAMIĘĆ

Carowie Rosji zamordowali - dosłownie! – republikę Nowogrodu Wielkiego. A potem


wykasowali nawet jej pamięć w mózgach Rosjan, żeby im nie zostały nawet marzenia
o demokracji.
W Nowogrodzie Wielkim, prawdziwym centrum przyszłej Rosji, swój samorząd miały
nawet - ulice. Wiec uliczan załatwiał sprawy ulicy. Serio: zajmował się m.in.
układaniem co jakiś czas jej nowej, drewnianej nawierzchni.
Uliczanie co roku spotykali się na uroczystej uczcie, zwanej bratczyną; składali się na
nią, ile kto mógł dać. Przychodzili wszyscy - dla zasady. Kogo go nie zaproszono, nie
miał wstępu. Nawet z najwyższych władz republiki.

PRZYGODY SŁÓW I POJĘĆ

W początkach Polski mieliśmy opole, społeczność sąsiedzką. Opole swym terytorium


równało się dzisiejszej gminie i odrodziło się jako - gmina.
Terminu „gmina” użył w Polsce raz pierwszy w roku 1809 dekret o gminach w
Księstwie Warszawskim. Słowo samo pochodzi od niemieckiego gemein, „wspólny”,
także - „pospolity”, „prosty”, „nieobyczajny”; to słowo osiedliło się u nas dzięki
przybywającym z Niemiec mieszczanom. Stąd i po polsku gmin oznaczał pospólstwo,
lud. A gmina to po prostu - wspólnota. Przyswoiliśmy sobie to słowo tak dawno, że nie
ma go w słownikach wyrazów obcych; „demokrację” tłumaczyliśmy przez
„gminowładztwo”. I słusznie.

WOLNA GMINA JAKO PODSTAWA PAŃSTWA

Nasza ustawa o samorządzie terytorialnym przywróciła pierwotny sens pojęciu gminy


jako czegoś wspólnego. Samorząd tkwi bowiem w istocie i pochodzeniu gminy.
Jeśli usłyszycie od kolejnych „reformatorów”, że gmina przeżyła się jako instytucja,
pamiętajcie, że ponad 150 lat temu Wiosna Ludów dała cesarstwu Austrii, a właściwie
- całej Europie, bezcenny pewnik w nowej konstytucji:
„Wolna gmina jest podstawą wolnego państwa”. Tak jest naprawdę.

NIEDOCENIONA REWOLUCJA

Dokonaliśmy nie tylko balcerowiczowskiego skoku w gospodarkę rynkową. Wielką, a


ciągle niedocenianą rewolucją polską była ustawa o samorządzie terytorialnym z
marca 1990 roku. Ze wszystkimi swoimi słabościami.

24
Malkontenci niech jadą z Warszawy do Doliny Strugu, Ustronia Morskiego, do
Zielonki czy Niepołomic, by się przyjrzeć z bliska dzisiejszej polskiej demokracji
lokalnej. A to dopiero początek.
Zdegradować gminę chcieli rozczarowani demokracją. Gmina znudziła się tym, dla
których ideałem polityki jest sytuacja, gdy oni decydują, a wszyscy im za to dziękują.

KAśDY ZE SWOJĄ KONSTYTUCJĄ

W Anglii nigdy nie istniały państwowe władze miejscowe; cała administracja


rozwijała się w miarę potrzeb, w trybie samorządu. Powyżej samorządów są tam
związki komunalne, a nie administracja „państwowa”.
W Szwajcarii każda gmina i każdy kanton, czyli związek gmin, mają po dzień
dzisiejszy taki ustrój, jaki same sobie obrały. Niemal każda gmina, każdy kanton -
inny. I nie przeszkadza to związkowi małych państewek, jakimi są kantony składające
się na Szwajcarię.
W USA każde miasto rządzi się wedle ustroju, który sobie samo uchwala. Nie
podważa to w niczym spójności Stanów Zjednoczonych.

DEMOKRACJA LOKALNA MIAŁA BYĆ PODSTAWĄ


PAŃSTWA

W roku 1919 prof. Józef Buzek, największy polski znawca administracji, proponował
Polsce ustrój z demokracją lokalną jako podstawą państwa. Poparł go „Dziadek”, czyli
Józef Piłsudski (przegrali, niestety, obaj).
Poszczególne „ziemie” - jak nasze małe województwa – miały uchwalać własne
konstytucje. Ustawy ogólnokrajowe regulowałyby, co w takiej lokalnej konstytucji być
musi i czego być nie może - jako że państwo musi chronić interesy ogółu obywateli
przeciw partykularnym interesom danej społeczności lokalnej.

AMERYKA GMIN

Pierwszy opowiedział o niej Europie - jeszcze w pierwszej połowie XIX wieku - Alexis
de Tocqueville:
„W Europie często się zdarza, że sami rządzący ubolewają nad brakiem poczucia
obywatelskiego, gdyż wiedzą, że stanowi ono najlepszą rękojmię porządku
publicznego; nie potrafią go jednak wzbudzić. Obawiają się, że dając gminie siłę i
niezależność, musieliby zrezygnować z części swej władzy i naraziliby państwo na
anarchię. Wszelako w gminach pozbawionych niezależności i siły zamiast obywateli
znajdujemy już tylko poddanych”.

25
Książkę Tocqueville’a „O demokracji w Ameryce” uznajemy za najcenniejsze źródło
wiedzy o praktyce demokracji. Byłoby warto nie tylko ją cenić. Byłoby warto ją -
czytać. Świetnie ją przetłumaczył Marcin Król.

ZANIM WOLNOŚĆ STANIE SIĘ OBYCZAJEM

Wedle Tocqueville’a gmina jest naturalnym związkiem ludzi, powstaje samorzutnie


wszędzie tam, gdzie ludzie się gromadzą. „Człowiek stworzył monarchię i ustanowił
republiki, gmina zaś zdaje się pochodzić wprost od Boga”.
Tu aktualny do dziś komentarz:
„O ile jednak gminy istnieją od czasu pojawienia się człowieka, swobody gminne są
zjawiskiem rzadkim i kruchym. (...) Swobody gminne, tak trudne do osiągnięcia, są
także najbardziej ze wszystkich swobód narażone na naciski władzy. Instytucje
gminne pozostawione samym sobie nie umieją walczyć z przedsiębiorczym i silnym
rządem. Aby przetrwać, muszą rozwinąć się wszechstronnie oraz przeniknąć do
obyczajów i sposobu myślenia narodu. Dlatego łatwo jest zniszczyć swobody gminne,
dopóki nie przenikną do obyczajów; nie mogą jednak zadomowić się wśród
obyczajów, zanim na długo nie zaistnieją w prawach”.

GMINA UCZY RZĄDZIĆ SPOŁECZEŃSTWEM

Tocqueville tłumaczył, że gmina ze swymi instytucjami daje ludowi pierwsze lekcje


wolności - jak szkoły powszechne. „Wolność staje się dostępna dla ludu”, lud może
stopniowo zasmakować w jej swobodnym uprawianiu, przyzwyczaić się do
użytkowania jej, do posługiwania się nią.
Tocqueville odkrywał w instytucjach gminnych „coś, co można by nazwać duchem
gminy”:
„Mieszkaniec Nowej Anglii przywiązuje się do gminy dzięki jej sile i niezależności;
interesuje się jej życiem, ponieważ bierze udział w rządzeniu; kocha ją, ponieważ nie
ma powodu uskarżać się na swój los; z nią wiąże ambicje i nadzieje na przyszłość,
uczestniczy w każdym wydarzeniu jej życia. W tym dostępnym mu, choć
ograniczonym zakresie uczy się rządzić społeczeństwem i przyswaja sobie formy, bez
których wolność może realizować się jedynie drogą rewolucji; myśli w ich duchu,
znajduje upodobanie w porządku, pojmuje potrzebę równowagi władz; ma wreszcie
jasne i praktyczne wyobrażenie o swoich obowiązkach, połączone ze świadomością
granic swych uprawnień”.

JAK ONI TO ROBILI

Zarządzaniu gminą służyło - uwaga! – dziewiętnaście różnych funkcji; jej obywatel


musiał pod karą grzywny podjąć którąś z nich. Nie darmo, choć bez żadnego stałego
wynagrodzenia; każdemu działaniu urzędnika przypisywano jakąś cenę i opłacano
tylko to, co wykonał.
26
Miało to, jak w starożytnych Atenach, zainteresować sprawami publicznymi możliwie
dużo obywateli, a zarazem wiązać ich z gminą wykonywanymi zadaniami. Z gminą i z
państwem: „w Stanach Zjednoczonych, zapisał Tocqueville, rozpowszechnione jest
słuszne przekonanie, że miłość ojczyzny jest rodzajem kultu, do którego ludzie
przywiązują się dzięki stałym praktykom”.

BEZ POLITYKI

Stary polski mistrz prawa administracyjnego, prof. Stanisław Kasznica, pisał wprost:
„Przeniesienie szeregu działów administracji z zakresu działania państwa do zakresu
działania samorządu wyzwala je spod wpływów partyjno-politycznych i daje silniejszy
głos względom ściśle rzeczowym”.
W społeczności lokalnej liczy się, innymi słowy, nie to, co nas różni, lecz to, co trzeba
razem zrobić. Im mniej zwracamy uwagi na to, co nas różni, tym więcej potrafimy
zrobić.
Dlatego byłem i jestem przeciw rywalizacji politycznej w wyborach lokalnych. Kanada
wręcz zakazuje agitacji politycznej w takich wyborach. Wybiera się tych, którzy
najlepiej nadają się na szefów samorządu.

NAJKRÓTSZA DEFINICJA SAMORZĄDU (SERIO)

Wspólne ustalanie problemów do rozwiązania (celów) i wspólne ich rozwiązywanie


(realizacja).
Jeszcze krócej: razem decydujemy, razem wykonujemy. Niekoniecznie tylko w danej
jednostce samorządu terytorialnego. W każdej grupie obywateli, którzy chcą razem
coś zrobić.

NIE LICZYĆ NA MUR CHIŃSKI

Pewien mój znajomy często zgadza się ze mną, ale nie w sprawie samorządu. Miałby
zajmować się lumpami czy też innymi szumowinami, które los dał mu jako sąsiadów?
W demokracji z nimi? Nie mógł ich sobie dobrać, dlaczego miałby za nich
odpowiadać?
Otóż jeśli nie będzie chciał zająć się nimi, w którymś momencie oni się nim zajmą. Po
swojemu. Specjalne dzielnice dla zamożnych, kulturalnych obywateli nie rozwiążą
problemu. Niezamożni i niekulturalni nie zostawią ich w spokoju tylko dlatego, że
mieszkają oddzielnie. W Los Angeles płonęły właśnie dzielnice bogatych.
Rzymianie i Chińczycy na granicach swych imperiów budowali mury, by się odgrodzić
od barbarzyńców - z tym samym efektem. Kto w naszych czasach próbuje żyć w
lepszym świecie bez oglądania się na ten gorszy, powinien brać pod uwagę to cenne
doświadczenie. A jeśli już czuje się tak wyższy nad ten gorszy świat, niech pamięta, że
wedle rosyjskiej mafii kałasznikow zrównuje wszystkich.

27
I KTO TO ZROBI

Dwoje moich ukochanych przyjaciół to ludzie niezwykle zajęci. Zajęci naprawdę. Jak
ja. Znając moje zainteresowania, mówią mi, co się wokół złego dzieje. Sami nie mają
czasu, by się tym zająć. Co zwalnia ich od kontaktów z ludźmi, którzy nie umieją
dyskutować, rozrabiają dla rozróbki, mają wieczne pretensje do wszystkich poza
samymi sobą, itp., słowem, nie dorośli do codzienności demokracji.
Innych moich serdecznych przyjaciół demokracja - rozczarowała. W latach
nielegalności obracali się wśród ludzi chętnych do współpracy i życzliwych. A tu w
demokracji, tej wymarzonej, muszą stykać się z ludźmi, na których wprost szkoda
czasu.
Kiedy ludzie elity intelektualnej, zbrzydzeni sąsiedzkimi rozróbkami, odgradzają się
od nich murem chińskim nieobecności i nie mogą znaleźć tych dwóch godzin
tygodniowo na demokrację lokalną, mówiąc mi - „ja się do tego nie nadaję”, wiem, że
gdy zetkną się z hitlerowskimi gestami sfrustrowanych, młodych głupków, potępią ich
z czystym sumieniem.
Tymczasem demokracja lokalna i wspólne rozwiązywanie problemów ze wszystkimi,
których obejmuje, nie jest kwestią altruizmu, o który się mnie podejrzewa. Jest
kwestią przezorności.

PO CO TA WŁADZA

Do świata gminy wiejskiej, miasteczka, dzielnicy czy osiedla mechanicznie


przenosimy dziś struktury i procedury demokracji przedstawicielskiej, która jest
koniecznością wielkich skupisk ludzkich – choć nikt nam nie zakazuje wciągać
możliwie dużo współobywateli do wspólnego formułowania i rozwiązywania
problemów.
Władzy jednoosobowej trzeba zawsze, kiedy w grę wchodzi odpowiedzialność za
jakieś środki materialne lub realizację zadań fachowych. Kto za coś odpowiada, musi
dysponować odpowiednim do tego prawem decyzji. Nie może być tak, że kto inny
decyduje, a kto inny odpowiada. Władza idzie za odpowiedzialnością. I odwrotnie.
We wszystkim innym zadania cząstkowe można dzielić między siebie na bieżąco. Z
reguły ktoś przewodzi w takim podziale i realizacji, to normalne. Ale nie mylmy
przywództwa, które bierze się z autorytetu i nikomu niczego nie każe, z władzą, która
pochodzi z formalnego wyboru i musi mieć prawo wydawania poleceń.

NIECH SIĘ WŁADZY NIE MYLI

Nasze władze lokalne wybieramy nie tylko po to, by mieć jeszcze jedną władzę do
wydawania rozkazów, ale przede wszystkim po to, by organizowały nasze
współdziałanie.

28
Najlepszy sprawdzian ich zdolności: ilu współmieszkańców umiały wciągnąć do
wspólnego załatwiania wspólnych spraw. Jeśli członkowie jakiejś rady gminy,
dzielnicy, sołectwa czy osiedla narzekają, że nikt im nie chce pomóc, krytykują mimo
woli samych siebie. Bo albo nie umieją, albo - co prawdopodobne - nie chcą.

NIKT NIE POWINIEN KONTROLOWAĆ SIEBIE SAMEGO

Jeżeli Wasza rada gminy, sołectwa, dzielnicy lub domu powołuje swoje organy
wykonawcze, baczcie, żeby naczelnik (sołtys, burmistrz, przewodniczący) zawiesił
członkostwo rady (gdyby w niej zasiadał). Przyzwoitość i zdrowy rozsądek nie
pozwalają, by ktoś kontrolował i oceniał samego siebie. Nawet, kiedy prawo na to
pozwala.
Jeśli już polityka weszła w życie gminy czy miasta, warto pilnować, by władza
wykonawcza nie opierała się na samej partyjnej większości w radzie. Inaczej ta
większość będzie tylko basowała wybrańcom. I wyduszała zeń w zamian profity. Jak w
naszym sejmie.

ODPOWIEDŹ KACYKOWI SAMORZĄDOWEMU

Pisze mi pan, że przyszli jacyś niewydarzeni wariaci i powiedzieli, że chcieliby coś z


panem razem zrobić. Rozumiem Pańską irytację. Naprawdę wariaci: zrobić coś razem
z - panem?
Każdy zdrowo myślący człowiek odczyta w słowie „samorząd”, że się „samemu rządzi”
i nikt się do tego nie powinien wtrącać. Gdyby mieli w tym brać udział wszyscy,
nazywałoby się to „wszystkorządem”; logiczne, nie?

NIE DA SIĘ śYĆ Z POŁOWĄ WÓJTA

Ludzi z organów wykonawczych niższego szczebla często wybiera się do organów


przedstawicielskich wyższych szczebli. Oni zaś ani tu, ani tu nie robią niczego
porządnie. Nie mogą.
Nawet, jeśli przepisy pozwalają, Wy nie pozwólcie. Być Waszym wójtem, prezydentem
miasta, burmistrzem, głową dzielnicy, sołtysem, to wystarczający zaszczyt, a co
ważniejsze - dostatecznie dużo roboty. Jeżeli komuś za mało tego zaszczytu, niech
wybierze między zaszczytami. Inaczej życie prędko zrobi z niego o połowę gorszego,
niż był. Nie z jego winy. Zdublowane obowiązki przepiłują go na pół. A nie da się żyć z
połową wójta czy burmistrza.

29
DEMOKRACJA NIE ROZWIJA SIĘ PRZEZ
DZIEWORÓDZTWO

Gmina sama to dla samorządności za mało. Na wsi gmina to więcej niż jedna wieś.
Zwykle zaś i miasteczko. Trzeba więc również - mniejszego samorządu. Pojedynczej
wsi, miasteczka, dzielnicy lub osiedla.
Jak się to nazwie, wszystko jedno. Ważne, by samorząd zaczynał się od sąsiadów. Bez
demokracji sąsiedzkiej nie będzie jej w gminie. Bez umiejętności wspólnego
rozwiązywania problemów w sołectwie (gromadzie) czy osiedlu trudno o taką
umiejętność w gminie. Demokracja nie rozwija się przez dzieworództwo.

WIELKIE MIASTO W WIELKIM MIEŚCIE

Wielkie miasto w ogóle nie jest już gminą - choć tworzy jakąś całość z własnymi
wspólnymi sprawami i wspólną tożsamością. Ma za dużo mieszkańców na
demokrację bezpośrednią. Wymaga demokracji przedstawicielskiej - porządnej
reprezentacji udziałowców tego interesu, czyli mieszkańców. Inaczej nie da się nim
rządzić.
Kosztowne biurokracje „samorządów” dzielnic o rozmiarach dużych miast, wielkich
miast w wielkim mieście, dają poczucie władzy i finansowy lukier do zlizywania dla
„swoich”. Mają tyle władzy, że aż nie starcza miejsca dla obywateli. Pamiętam, jak
władze dzielnicowe Żoliborza i Ursynowa w Warszawie nie udostępniły obywatelom
swych lokali na ich spotkania. Radnych Warszawa miała razem ponad ośmiuset, choć
Nowemu Jorkowi starcza kilkudziesięciu; kosztowali razem co roku jeden most. Dziś
mamy radnych trzy razy mniej, ale i tak trzykroć za dużo.

MAŁA DEMOKRACJA

Na ogólnomiejską demokrację przedstawicielską wielkiego miasta powinni składać się


przedstawiciele „małych demokracji”, z demokracją bezpośrednią naszych
„miasteczek” - prawdziwych samorządów, w których władza będzie blisko nas, w
zasięgu ręki, w miarę możliwości wspólnie wykonywana.
Nasze miasteczko: tu, gdzie wszyscy się widują w tych samych sklepach i potykają się
o te same dziury w tych samych chodnikach. Co ciekawe, dawne historyczne małe
dzielnice wielkich miast właśnie takie były. Z natury topografii. A w takim miasteczku
warto pomyśleć i o małych samorządach w skali osiedli bądź kwartałów zwartej
zabudowy.

30
GMINY POTRAFIĄ

Praktyka paru wieków dowodzi, że nie ma takich zadań, którym nie mogłyby sprostać
związki gmin - związki specjalne (celowe) lub zwykłe związki wyższego rzędu. Zamiast
rozbudowanej administracji państwowej.
Dla administrowania danym liceum starczy umowa z nim i jedna szafa lub komputer
na dokumenty w dyrekcji. Nadzór ze strony reprezentacji rodziców oraz co roku
rewident (i tak musi przyjść). To samo ze szpitalem.
Wasz komitet nadzoru biurokracji powinien stale badać, jakie zadania wykonać
można bez dodatkowych urzędników. Jak w amerykańskich gminach u Tocqueville’a.
Pamiętajcie, że demokracja przedstawicielska, nawet najlepsza, nie stawia ograniczeń
rozbudowie biurokracji, obsadzanej kolegami i znajomymi.

WSZYSTKO JUś BYŁO

Zeznania podatkowe składali sami obywatele od wieków. W dawnych wolnych


miastach Niemiec zeznanie podatkowe (tzw. fasję) wystawiano na widok publiczny -
by cały świat kupiecki dowiedział się, że dany płatnik zasługuje na kredyt. Ba,
niejednokrotnie zawyżano fasję, żeby urobić sobie lepszą opinię...
Dawna Anglia nie miała centralnego systemu podatkowego. Podatki zbierały władze
lokalne; odprowadzały do „góry”, ile było trzeba na utrzymanie władz państwa i
realizację jego zadań. Klasyk naszej skarbowości, Leon Biliński, opisywał w swym
„Systemie nauki skarbowej” (1876), jak w Anglii działają wybierane spośród
obywateli, lokalne „komisje szacunkowe” i jak ten system próbowano naśladować w
monarchii Franciszka Józefa.

SAMORZĄD SKARBOWY

Pisał Biliński: „w Austrii narzekają ostatnimi czasy na to, iż rząd gminy przeciąża
zbytecznie m.in. poruczaniem wybierania podatków! Mnie się zdaje, że jeśli, jak u
nas, gminy używają do tego zwyczajnych swych organów, to lepiej krajowi z tym
przeciążeniem, niż by tysiące płatnych urzędników miało wybierać podatki”. I
wnioskował:
„Dopiero gdy wybieranie podatku powierzy się gminom, można powiedzieć, iż
usunęło się przynajmniej część tradycyjnej nienawiści podatnika do władzy skarbowej
i że wrogie to wzajemne ich stanowisko zostało po części złagodzone z niewątpliwą
korzyścią zarówno dla kraju, jak dla skarbu”.
Biliński widział przyszłość w „dalszym rozwoju samorządu skarbowego”. Skarbowość
zna zaś i doświadczenie lokalnych stowarzyszeń skarbowych obywateli, które brały na
siebie rozpisywanie i ściąganie podatków ze swego grona!

31
W Szwecji gmina wyznacza i pobiera na swój użytek podatki od pracy (od
wynagrodzeń) i od działalności gospodarczej. Państwo szwedzkie – tylko podatki od
kapitału.

POLICJANCI I GOSPODARZE

Zbierając podatki, gminy się wzmocnią, obywatele będą bliżej władzy, wzrosną
wpływy z podatków, a państwo jako całość będzie funkcjonowało taniej.
Państwo natomiast w imieniu ogółu podatników musi pilnować, by gmina nie
naruszała wspólnych interesów całego społeczeństwa. Żeby np. nie oszczędzała na
szkołach, jeśli nie rozumie, co to oświata.
Rzeczą administracji państwowej powinien być nadzór i kontrola. Gospodarzem
powinna być gmina i jej obywatele. To i prościej, i taniej.

ARMIA OBYWATELSKA

Fińską obronę terytorialną zaprojektował zawodowy wojskowy, marszałek Karol


Gustaw Mannerheim - dzięki niej Finowie w początku słynnej „wojny zimowej” 1940
roku dali łupnia Armii Czerwonej. W nocnych ciemnościach, pośród śnieżnych zawiei,
fińskie oddziały narciarzy, wytrenowanych w biegach na azymut, przebiegały
dziesiątki kilometrów, by dopaść odległych obozów sowieckich, rozstawić ckm-y i
masakrować zaskoczonego przeciwnika.
Każdy zdolny do noszenia broni Fin należał do swej lokalnej formacji wojskowej.
Wybierała ona swych dowódców; armia (zawodowa) pilnowała tylko, żeby nie
polityków ani postrzeleńców. Armia dbała o szkolenie wojskowe i wyposażenie w
sprzęt; same oddziały dbały o sprawność fizyczną i wojskową członków obojga płci
(więc i o urządzenia sportowe). Zdrowy, a leniwy łamaga wiedział, że tym szkodzi
ojczyźnie. Za to nikt nie tracił roku czy dwóch na przymusową służbę garnizonową z
poboru.
Nie dawano nikomu broni do domu: broń, nawet nienabita, raz na rok strzela sama.
Jednakże
Finlandia z swymi 5 milionami obywateli mogła w 24 godziny zmobilizować prawie
milionową, gotową do boju armię z tysiącami snajperów i komandosów. Cały świat
studiował jej doświadczenia.
Przydałyby się i nam.

32
4. ILE DEMOKRACJI, ILE BIUROKRACJI

JAK POWSTAŁO PRAWO PARKINSONA

Cyril Northcote Parkinson, historyk żeglugi, odkrył, że admiralicja brytyjska


zatrudniała tym więcej ludzi, im mniejszą miała flotę. Stąd „prawo Parkinsona” mówi,
że stan urzędniczy rozrasta się samoczynnie, niezależnie od zapotrzebowania na swe
usługi.
Wydaje też coraz więcej przepisów: musi nimi usprawiedliwić swoje etaty. Co
ciekawe, Anglia dopiero w roku 1929 odkryła, ile prawa produkuje aparat urzędniczy
Zjednoczonego Królestwa.
Ale już XIX-wieczny liberał, ekonomista francuski, Paul Leroy-Beaulieu, pisał:
„Każde książątko chce mieć swoich paziów; paziami są dzisiaj całe zastępy
urzędników różnych rang, wyspecjalizowanych we wszystkich rodzajach służby, jakie
tylko wyobraźnia zwierzchników może wykoncypować, usprawiedliwiających swe
istnienie i pobierane pensje swym urzędowaniem tudzież wydawanymi bez liku i bez
miary przepisami”.
Także dziś o powadze stanowiska decyduje, ilu podwładnym wydać można
polecenia...

BLADE CIENIE DAWNEJ POTĘGI

Dumna i wyniosła kasta dawnej biurokracji rządziła kontynentalną Europą XIX


wieku. Nosiła specjalne, kolorowe mundury, kapelusze różnorakich krojów i wcale nie
umowne mieczyki w szamerowanych pochwach. Reprezentowała PAŃSTWO
(francuskie, niemieckie, austriackie, rosyjskie). Na zewnątrz - w dyplomacji,
wewnątrz - wobec poddanych.
Przepisy chroniły członków tej kasty przed obrazą, zniewagą i oszczerstwem. Ich
świadectwu przed sądami przysługiwała wyższa wiarygodność, publica fides – z
definicji przeważało ono nad zeznaniem innego obywatela. Więcej: nie wymagało
dowodów!

PO CO „SŁUśBA CYWILNA”

Po Napoleonie Europa kontynentalna dziedziczy znakomite kodeksy cywilny i


handlowy, dzieło jego prawników, Cambaceresa i kolegów. Ale też i pogląd, że aparat

33
urzędniczy należy formować niby karną armię wewnętrzną, nie przejmując się jego
skłonnością do rutyny i formalizmu.
„Bóg wojny” przegrał pod Waterloo. W konkurencji struktur państwowych wygrał.
Francja pozostanie na dalsze dwa stulecia przysłowiową ojczyzną biurokracji.
Nieuleczalnej. Uczyć się „służby cywilnej” od Francji to uczyć się choroby.
Anglia „służbę cywilną”, złożoną z kwalifikowanych, dobieranych egzaminami
urzędników, wymyśliła dla obrony państwa - uwaga! - przed nominacjami wedle
widzimisię polityków.
Wyłącznie dla administracji centralnej!

SKAZA INTELEKTUALNA

Wielki Hans Kelsen, twórca „czystej teorii prawa”, uczył moich wspaniałych
nauczycieli prawa. Bardzo go ceniłem. Straciłem doń sympatię, kiedy w drugim
wydaniu jego dziełka „O istocie i wartości demokracji” przeczytałem, że
„biurokratyzacja potęguje się równolegle ze wzrostem zadań administracyjnych
państwa, tj. jego funkcji wykonawczych. Niesłusznie upatrywałoby się w tym po
prostu osłabienie demokracji.(...) Biurokratyzacja oznacza raczej pod pewnymi
warunkami utrzymanie demokracji” (tłum. F. Turynowa, 1936).
W Europie kontynentalnej biurokracja nie polega na samej patologii struktur. To
groźna skaza na mózgach. Szczególną uwagę powinna jej poświęcić ta część Europy,
która dominuje dziś w Unii Europejskiej.

NA JAKIM POZIOMIE KOŃCZY SIĘ SAMORZĄD

Kończy się tam, gdzie obywatele nie mogą widywać się ze sobą na co dzień. Dlatego
powyżej społeczności lokalnej możliwa jest tylko demokracja przedstawicielska.
Można ją nazywać samorządem. Ale tylko - nazywać. Bo na tej zasadzie samorządem
jest ustrój parlamentarny.

ILE DEMOKRACJI, ILE BIUROKRACJI

Demokracja przedstawicielska nie jest gorszą demokracją. Bez niej ponad gminą
rozwijałaby się tylko narośl biurokracji.
Wedle wiedzy o organizacji trzeba struktury wszelkich władz dla ochrony przed
biurokratyzacją maksymalnie spłaszczać, likwidując szczeble pośrednie. Największy
światowy autorytet zarządzania, Peter Drucker, zwracał zawsze uwagę, że Kościołowi
katolickiemu wystarczają do sprawnego działania w skali globu trzy tylko szczeble
władzy - papież, biskup i proboszcz.
A i to cudowny papież Jan XXIII na pytanie, ile osób pracuje w Watykanie,
odpowiedział:

34
- Myślę, że jakaś połowa...

DEMOKRACJA POZOROWANA

Kiedy ktoś powyżej gminy instaluje dodatkowe instancje administracyjne, z reguły nie
chodzi mu wcale o demokrację, lecz o posady i tytuły. Tak u nas, jak w zamożnych,
więc rozrzutnych demokracjach Republiki Federalnej Niemiec i Francji. My jednak
nie jesteśmy aż tak bogaci, by leczyć bezrobocie biurokracją.

ŚRODKI SAMOOBRONY

W roku 1903 polski autor, Józef Olszewski, opisywał w książce pt. „Biurokracya”, w
specjalnym podrozdzialiku - „Jak się broniła Anglia przed biurokracyą”.
„Naczelnej głowie państwa, czy to jednostce, czy naczelnej korporacji prawnej,
pozostaje tylko ogólne kierownictwo spraw wspólnych wszystkim pojedynczym
kategoriom związków społecznych (...). Rządy państwa działają z dołu ku górze (...).
Kierownicy oddziałów ministerialnych nie zajmują się szczegółami i drobnostkami,
jak w innych państwach, lecz pozostawiają je organom, czynnikom i władzom
samorządnym, które od nich nie są zależne, bo zasadą administracji angielskiej jest
poruczać wszystko to samodzielnej inicjatywie i działalności ludu, na co tylko znajdą
się odpowiednie siły i środki w samej ludności”.
Zapamiętajmy te ideały.

LICZYĆ ETATY I KOSZTY

W Anglii hrabstwa (odpowiednik naszych powiatów) są związkami komunalnymi


wyższego rzędu. Żadnych dodatkowych, kosztownych wyborów - i żadnych dalszych,
pośrednich instancji z grządkami dla wolnej, niezależnej, samorządnej biurokracji.
Powiat winien być związkiem gmin, tanim i prostego ustroju. Dlatego pilnujcie, żeby
nawet dziś zrobić go takim w praktyce - poprzez wybory. I powołajcie swój społeczny
komitet nadzoru biurokracji. Niech zacznie od spisania etatów i kosztów wyjściowych
władzy powiatu - by po roku sprawdzić, ile przyrosło.
Tzw. regiony, czyli nowe, „wielkie” województwa mogą być - na podobnej zasadzie -
związkami „małych” województw. I tak dla obsługi obywateli pozostały na miejscu
wszystkie dotychczasowe agendy. Regiony przydają się jedynie w planowaniu
przestrzennym. W administracji nie. Przedrozbiorowa Wielkopolska składała się z
czterech województw.

35
ZŁOŚLIWE PRAWDY O DEMOKRACJI
PRZEDSTAWICIELSKIEJ

Demokracja przedstawicielska nie ma wmontowanych żadnych ograniczeń przeciw


rozbudowywaniu biurokracji własnymi znajomymi. Ta złośliwie brzmiąca prawda nie
dociera do naszych wybrańców nigdzie w Europie - poza Anglią z jej korpusem służby
cywilnej. Może dotrze do nas.
Demokracja przedstawicielska ze swoim aparatem urzędniczym podatniejsza jest na
różnorakie choroby. Przede wszystkim - władza łatwo zapomina o tych, którzy ją
wybrali (aż do następnych wyborów). Pozostaje w bieżącym kontakcie z pewną grupą
obywateli, którzy zawsze jej kadzą - czyli ze swoją biurokracją. I zawsze im dalej od
oczu wyborców, tym mniej bieżącej kontroli i tym łatwiej o kliki, mafie, kacyków,
korupcję, nepotyzm, kumoterstwo, bałagan, nadużycia, lenistwo,
nieodpowiedzialność. W trybie samorzutnym, na bieżąco. Okazja nie musi rodzić
złodzieja. Rodzi, bo może.
Okazje rodzi nadmiar ludzi - im ich więcej, tym więcej okazji. Zarówno w organie
przedstawicielskim, jak w aparacie urzędniczym.

DZIEWORÓDZTWO MĘSKIE

Biurokracja rozmnaża się przez dzieworództwo (głównie - męskie). Wedle moich


obserwacji - z pieniędzy do wydania na nią. Żywimy w samej stolicy dziesiątki tysięcy
etatów ponad stan. Każdy kosztem średnio ponad 200 tys. zł rocznie.

ILE TEGO

W końcu tzw. „socjalizmu” centralna administracja państwowa plus centralne aparaty


PZPR, ZSL, SD i PAX, no i ZUS, do tego niezliczone zjednoczenia oraz centralne
zarządy rozmaitych spółdzielczości i organizacji, wszystko na koszt społeczeństwa, to
było razem - dwieście kilkadziesiąt tysięcy, głównie w Warszawie.
Rząd Mazowieckiego zostawił z tego ok. 43 tysięcy. W administracji centralnej. Ale do
1993 r. było już ponad 80 tysięcy ludzi. W latach 1993-97 koalicja SLD-PSL wyrzucała
„cudzych”, a dołożyła dalsze kilkadziesiąt tysięcy (z rocznika statystycznego zniknęły
dane o tym). Potem co najmniej kilkanaście tysięcy - koalicja AWS z Unią Wolności.
Doliczmy ZUS i całą biurokrację węglową, też parę tysięcy ludzi. Następcy dokładali
też.
Cała administracja centralna w Polsce nie musi liczyć więcej niż kilkanaście tysięcy
ludzi. Prezydent Mościcki miał kancelarii cywilnej czterdzieści osób i wojskowej
dwadzieścia, nie kilkaset, a prezydent o ileż więcej mógł - wydawał rozporządzenia z
mocą ustawy.

36
JAK REDUKOWAĆ

W roku 1956 udało się przekonać skąpego Gomułkę, że centralny aparat władzy za
dużo kosztuje. Zgodził się na jego redukcję. Pion Narodowego Banku Polskiego pod
władzą przyszłego prof. Witolda Kieżuna dawał zwalnianym długoterminowe, nisko
oprocentowane kredyty na własną przedsiębiorczość – w wysokości dwóch, trzech lat
uposażeń. Kosztowało to znacznie mniej niż suma płac i kosztów utrzymania
stanowisk przez te lata. Z tych kredytów powstało wiele gospodarstw warzywniczych
wokół Warszawy, interesów tzw. „badylarzy”. I wszyscy byli zadowoleni. Choć nikt się
nie chwalił.

CHOROBY SAMORZĄDU

Choroby samorządu rodzi nieczynność i obojętność obywateli. Samorząd mogą one


znieprawić aż do zupełnej gangreny. Same ideały nie impregnują. Potem lokalnego
tyrana czy dyktatora bardzo trudno zwalczyć. Lepiej uświadomić to sobie wcześniej.
O chorych społecznościach robi się znakomite filmy - jak słynny „W samo południe” z
Gary Cooperem. Być może warto nakręcić kilka takich filmów u nas. Albo sprowadzić
z krajów, gdzie już wiedzą, jak to smakuje.

KIEDY URZĘDNICY ZAJMĄ SIĘ OBYWATELEM

Tam, gdzie żywy ruch społeczny wypełnia wszelkie swoje instytucjonalne formy,
biurokracja się jakoś nie lęgnie. Pleni się, gdy zostawia się jej miejsce. Dziwne może.
Ale sprawdzone - całym doświadczeniem demokracji.
Jeden z moich przyjaciół wolałby taką organizację życia publicznego, w której zajmą
się wszystkim dobrze opłaceni, etatowi, sprawni urzędnicy. Ale: jeśli obywatel
przestanie się nimi zajmować, oni się nim zajmą. Mieliby mu pozwolić na spokojne
uprawianie własnego ogródka, ale będzie musiał w końcu prosić ich, by mu pozwolili
zająć się nawet tym swoim ogródkiem. A oni mu, być może, pozwolą. Albo i nie.
Jak to już było.

PIES OGRODNIKA

Biurokrata nie byłby tak groźny, gdyby tylko nie robił, co powinien, lub robił źle i w
tempie ślimaka. Niestety, rasowy biurokrata pilnuje, by nikt niczego za niego nie
zrobił (sam nie zrobi i drugiemu nie da). Bo może się okazać, że dało się zrobić, i
wtedy zawsze grozi pytanie, dlaczegóż on sam tego nie zrobił.
Za czasów minionego reżimu mój nieżyjący już przyjaciel, Andrzej Hausbrandt, tak
tłumaczył, dlaczego tyle represji spadało na tych, którzy chcieli coś zrobić bez władzy:

37
„Najgorsi są konstruktywiści; opozycja zaświadcza o naszym istnieniu,
konstruktywiści dowodzą, że nas nie ma”.

POŁOWICZNA, OPORTUNISTYCZNA RECEPTA NA


BIUROKRATĘ

Czasem biurokrata jest nim z przeświadczenia, że czegoś nie da się zrobić. Bądź ze
strachu lub nieśmiałości. W takiej sytuacji, jeśli zetknie się z ludźmi chętnymi, być
może odkryje szansę kariery w pomocy tym, którzy z nim zrobią wszystko, czego on
sam nie potrafił. Widziałem takich.
Oczywiście, dobrze jest uświadomić mu delikatnie, że nie przyrósł do fotela. Choć na
oczyszczenie tego fotela z reguły trzeba więcej czasu. Nie mówiąc już o energii i
nerwach.
Likwidacją takiego zbędnego etatu zajmijcie się później.

WCALE NIE JEST ŁATWO OBALIĆ LOKALNEGO TYRANA

Zwalczyć lokalnego tyrana lub lokalną klikę wcale nie jest łatwiej, niż obalić tyranów
czy klikę, rządzącą państwem. W skali kraju zawiązuje się konspiracja, zdobywa coraz
więcej zwolenników, wymyka się najlepszej bezpiece i prędzej czy później bierze górę,
nawet po latach. Idea demokracji lokalnej jest młoda i na pół nieznana, a w skali
społeczności lokalnej trudno czekać latami; co najwyżej opuszcza się ją, wyjeżdża, co
lokalnemu tyranowi czy klice ułatwia tylko panowanie.

CZYM GROŹNY JEST LOKALNY TYRAN LUB KLIKA

Lokalny tyran wszystkim rządzi - miejscową policją, która w jego obecności traci język
w gębie, lokalnymi władzami, których skład zwykle sam ustala, no i swoimi
ochroniarzami, bezkarnymi, co oglądaliśmy, nawet w stosunku do dziennikarzy
telewizji publicznej.
Tak samo - lokalna sitwa, ze swymi powiązaniami, jawnymi i niejawnymi, siecią
znajomości, interesów i wzajemnych usług; zwykle żyje ona dobrze i z miejscowymi
przestępcami, i z sądem,
który w razie potrzeby skarze nieostrożnego dziennikarza w niejawnym
postępowaniu. Dobrze, jeśli tacy sędziowie czy prokuratorzy nie balują z gangsterami.

NA KOGO NIE MOśNA LICZYĆ

Nie można liczyć na stałą uwagę centralnych mediów, a nawet regionalnych; jeśli już
jakiś ich dziennikarz przyjedzie, to miejscowi bojownicy po jego wyjeździe zostaną
sami wobec przeciwnika, nieznającego na ogół skrupułów.
38
Innymi słowy, zaprowadzić demokrację lokalną wcale nie jest łatwo. Zwłaszcza, jeśli
spora część mieszkańców może mieć ją w pięcie i ogranicza się do pokątnego
narzekania. Do narzekania, co zrozumiałe, na wszystkich innych poza sobą samymi.

PARĘ SŁÓW STAREGO PRAKTYKA

Oczywiście, gdyby we władzach Waszej gminy, miasteczka czy powiatu było kilku
ludzi, zdolnych bez lęku mówić głośno prawdę, pobudzić wyobraźnię współobywateli
na tyle, by razem odsunąć od władzy oczajduszów, łobuzów i miglanców, wybrać
innych posłów, senatorów czy radnych, sytuacja byłaby prosta. Ale gdyby tacy byli, już
by się pewnie odezwali. Problemem jest z reguły, że tych odważnych nie ma, bo albo
dali się kupić, albo wyjechali, albo w nic już nie wierzą.
Zaczynać trzeba jak w skali kraju. Od kilku ufających sobie wzajem osób,
nieskłonnych do gadulstwa. Za to z dostępem do Internetu.
Potem - dobierać dalszych zwolenników. Uważnie. Spotykać się jak najrzadziej, w
możliwie małych grupach, a zadania uzgadniać – jak bawiąc się w głuchy telefon.
Żadnych telefonów, nawet przez komórkę; policja w swej uprzejmości wobec tyrana
czy kliki może podsłuchiwać - bo ktoś z Was już wcześniej wygadał się, że mu się coś
tu nie podoba. I niczego na razie przez Internet. Nawet, jeśli wystąpi Kubuś Puchatek
i jego przyjaciele, zagrożeni szybko rozszyfrują, kim jest Kłapouchy, a kim Sowa
Przemądrzała.

NAJGROŹNIEJSZA JEST PRAWDA

Zbierać informacje. O faktach i o powiązaniach. Informacje - prawdziwe. Nigdy,


przenigdy!, fałszywe. Błąd, kłamstwo bądź brednia, nawet z największym zapałem
przekazana, psuje cały efekt. Odbiera całemu programowi skuteczność.
I pamiętajcie: jak najmniej słusznych przymiotników. Zdradzają Waszą słuszną
odrazę, ale nie pozwalają uwierzyć w słuszność prawd najoczywistszych.

JAK DOTRZEĆ DO WASZYCH WSPÓŁOBYWATELI

Teraz to, co najważniejsze: rozpowszechnianie prawdy. Niech ktoś spoza Waszej


społeczności - z daleka, by trudno go było dosięgnąć - otworzy stronę w Internecie z
tymi tekstami…
Kiedyś ruch podziemny „Solidarności” korzystał z mikronadajników, które
produkował mój przyjaciel, znakomity fizyk, Andrzej Cielecki. Umieszczone w
nieoczekiwanych miejscach, transmitowały wiadomości prawdziwe. Dziś takie
mikronadajniki kosztowałyby zbyt wiele, zaś głos da się rozpoznać.
Prawda musi być tańsza. Musi być za to wszędzie, gdzie się tylko da. W małych
porcjach, ale dużo. Co najmniej raz na pół miesiąca komunikaty (gazetki,
informatory, Internet itp.). Z prawdą o tym, co robi tyran lub jak działa klika.

39
Anonimowe teksty, drukowane poza obrębem Waszej społeczności, można z innej
miejscowości - za pośrednictwem znajomych! - rozsyłać pocztą. Samemu zaś
pojedyncze wydruki (nigdy żadnych pakietów ani stosików, które łatwo zgarnąć za
jednym zamachem) zostawiać niewidocznie w widocznych, publicznych miejscach.

SOJUSZNICY

Pozyskajcie kogoś przyzwoitego w jakiejś gazecie regionalnej czy innym medium o


takim zasięgu (najlepiej w rozgłośni radiowej). Jeśli będą dzwonić do niego bądź pisać
jacyś inni ludzie z Waszej społeczności, z informacjami bądź tylko ze słowami
poparcia, zorientujecie się, czy Wasza społeczność budzi się do demokracji.
Nie ma takich twardzieli pomiędzy tyranami ani klikami, którzy by nie zrozumieli, że
nie da się długo tak dalej. Stracą nieco wigoru nawet skorumpowani sędziowie, którzy
wydają się sobie nietykalni. Oczywiście, podejmą różne akcje zapobiegawcze, włącznie
z fałszywkami, ale na to macie broń prawdy. Z szybką reakcją na fałszywki.
Może długo potrwać, nim Wasza społeczność postawi swoje pierwsze kroki na drodze
ku demokracji. Ale same przepisy demokracji nie gwarantują.

UDERZENIE WE WŁAŚCIWYM MOMENCIE

Właściwym momentem są - przede wszystkim - wybory. Trzeba rozpropagować


sprawdzanie list wyborczych. I uważać, kto wejdzie do komisji wyborczych, żeby nie
doszło do „cudów na urną”, zawsze - jednak! - możliwych w społeczności lokalnej.
Trzeba włożyć cały wysiłek w to, by zapewnić kontrolę tajności wyborów. Żeby
wyborcom chciało się iść za kotarę.
Kartka wyborcza jest najskuteczniejszą bronią w demokracji. Nawet w demokracji
wykoślawionej przez lokalnych tyranów i kliki. Bez autentycznej tajności głosowania 4
czerwca 1989 r. nie padłby w Polsce miniony reżim.

POLICJA - WASZA CZY ICH

Jeśli Wasza policja jest na pasku dyktatora lub kliki, informacje o jej zachowaniach
lub zaniechaniach dotrą do jej władz zwierzchnich. Wprawdzie z Komendy Głównej
usunięto kiedyś nawet Adama Rapackiego, twórcę Centralnego Biura Śledczego, by
nowy rząd mógł poznać tajemnice prowadzonych śledztw, ale jeśli macie
przyzwoitych policjantów u siebie, pamiętajcie, że najskuteczniej działa policja, którą
wspierają sami obywatele. Stójcie za nimi, gdyby ktoś chciał ich przestraszyć.
Gdyby zdarzył się w waszej okolicy prokurator czy sędzia, któremu zależy na
przyzwoitej Polsce, a nie na samej posadzie i korzystnych stosunkach, trzymajcie z
nim także. To inny skarb demokracji. Wasz skarb. 80 procent sędziów to ludzie
przyzwoici. Na złą opinię sądownictwa pracuje trochę z tej reszty.

40
BÓG JEST (BYWA) GOŚCINNY

Cały program reedukacji tyranów i klik (lub ich obalenia) inaczej można układać, jeśli
macie w waszej społeczności choć jednego dzielnego, niepodległego proboszcza (byle
nie czuł się pierwszym sekretarzem partii nowej politycznej słuszności). Może on
zaprosić do siebie najmądrzejszych spośród przyzwoitych ludzi waszej społeczności,
żeby z nimi porozmawiać - na razie dyskretnie - o tym, co zrobić. A potem - zróbcie to,
co wspólnie ustaliliście. Odważnie, ale ze zdrowym rozsądkiem. Z ryzykiem na miarę
potrzeb. Nie obrażając nikogo ponad konieczność. Bo może komuś zaświta, że
przyzwoitość popłaca, i opowie się za nią.
Nie znaczy to, że bez udziału proboszcza mielibyście mniej zważać na zdrowy
rozsądek. Pamiętajcie: rozsądek to korona konspiracji.

ELEKTRONIKA I PRZEZROCZYSTOŚĆ WŁADZY

Jeżeli już macie komputery, zapewnijcie sobie koniecznie dostęp do Internetu. Trzeba
wymusić publikację wszelkich protokołów z posiedzeń władz Waszej gminy (tym
bardziej - powiatowych). Media elektroniczne to sposób na przezroczystość władzy.
W studio własnej telewizji kablowej można od czasu do czasu porozmawiać o
sprawach Waszej gminy. W Bartoszycach jeszcze w początku lat 90-tych telewizja
kablowa transmitowała na bieżąco sesje rady gminy. Wy przez elektroniczne okienka
pilnujcie zwłaszcza - władz powiatu. Bo wedle niektórych fantastów biurokracji
powiat miał zastąpić gminę.
Jedna rada: właścicielami sieci kablowej nie powinni być żadni cwaniacy z zewnątrz
ani władze samorządu. Władza, żeby własna i najlepsza, zrobi z tej telewizji
propagandę swoich zasług. Jak politycy próbują to robić z telewizją publiczną.

PO CO

To pytanie warto sobie zadać na samym początku: po co wam demokracja. Bo może


tylko po to, byście to wy zostali miejscową kliką?
Mądrych ludzi Waszej społeczności (zwłaszcza fachowców) warto z góry poprosić, by
zastanowili się, co warto i jak zrobić, kiedy już będzie można. Żebyście nie wyszli z
całej kampanii jak nasze partie polityczne - zawsze gotowe do objęcia władzy, tylko
nie zawsze wiadomo, po co. Ogłaszają, z kim nie chcą i kogo nie lubią. Za to wyborcy
nie dowiadują się, co trzeba z czym zrobić, a po wyborach one same i przez dwa lata
nie starają się tego dowiedzieć. Aż demokracja w ich rękach zamienia się w karykaturę
i ratują państwo jak w roku 2007 przedterminowe wybory.

41
5. NAJPIERW GAZETA,
czyli
NAJKRÓTSZY PORADNIK
REDAGOWANIA GAZET LOKALNYCH
(RADIA LUB KABLÓWKI)

DLACZEGO GAZETA...

Feudalizm posługiwał się heroldem - poprzedził on nasze masowe środki przekazu,


spełniając marzenie polityków (tylko w jedną stronę).
Nowożytna cywilizacja wynalazła gazety. Ten wynalazek sprawdza się zawsze, ilekroć
ktoś zechce zrobić z niego użytek inny niż mocodawcy dawnych heroldów.
Dobra gazeta lokalna, drukowana lub internetowa (lokalne radio lub własna telewizja
kablowa) to coś innego niż kilkuset heroldów biegających po miasteczku. Dysponuje
tajemniczą, magiczną siłą przetwarzania zbiorowiska ludzi w społeczność.

KAśDY CZYTA I SŁUCHA NAJPIERW SIEBIE

Jest coś dziwnego w tym, że kilka czy kilkanaście uczciwych osób zamienia się naraz
w powierników opinii publicznej i wszyscy to akceptują, głosując na nich kupnem
gazety, włączeniem odbiornika lub wywołaniem na ekran monitora. Tajemnica tego
fenomenu jest prosta: dobra gazeta (dobre lokalne radio lub kablówka) przekazuje
także opinie czytelników. Lub słuchaczy i widzów. A na ogół najpierw czyta się i
słucha samego siebie.
Kiedy bogaty koncern wykupuje gazetę lokalną, niszczy jej tożsamość i wiarygodność.
Prawo u nas nie chroni jeszcze drobnych przedsiębiorców przed wielkimi i trzeba w
tej kwestii zaczynać od początku.

ZARAZ PO SZERYFIE

W dawnych westernach zawsze występował rzutki redaktor lokalnej gazety z Dodge


City czy Yuma, który ją sam pisał, redagował, składał, drukował i sprzedawał,
odstrzeliwując się w razie potrzeby rewolwerowcom.

42
Na Dzikim Zachodzie każda nowa społeczność zaczynała od wybrania szeryfa. Po nim
zjawiali się pastor, który budował kościół, i dziennikarz z maszyną drukarską. Ich
bronią było słowo.
W arcyśmiesznym opowiadaniu Marka Twaina „Jak redagowałem gazetę rolniczą” jej
czytelnicy wypowiadali się głównie przy pomocy broni palnej. U nas nikomu nie grozi
lincz, oskalpowanie ani parę kul w brzuchu. Ale wydawać gazetę, która nikogo nie
zainteresuje, to jak strzelać z rewolweru bez naboi. Skalpu się nie straci, ale po co
skalp na takiej głowie?

NAJWIĘKSZA FRAJDA

Żadna gazeta ogólnokrajowa, regionalna czy wojewódzka nie daje takiej frajdy, jaką
daje gazeta lokalna (drukowana lub internetowa), radio lokalne lub kablówka -
stałego, bezpośredniego kontaktu z odbiorcami.
Redaktor „wielkiej” gazety wychodzi na ulicę i nikt go nie rozpozna. On też nikogo nie
zna. Redaktor gazety lokalnej zna swoich czytelników, zanim wyjdzie na ulicę. I oni go
znają jak kogoś z kręgu najbliższych.
Takim był „Chris o poranku” w „Przystanku Alaska”.

MOśE TYLKO TEN, KTO CHCE

Podstawowa zasada: redagować powinni ludzie, którzy naprawdę chcą to robić. Jeśli
takich nie ma, zrezygnujcie z wydawania gazety (drukowanej lub internetowej), z
radiostacji czy stacji telewizyjnej.
Facet wyznaczony przez władzę czy organizację, zakontraktowany specjalnym etatem
lub też poświęcający się dla dobra ogółu, jest jak reprezentant nieobecnego małżonka
w ceremonii ślubu per procura. Powie „tak”, wręczy kwiaty i wysłucha pouczeń
urzędnika stanu cywilnego, ale to cała przyjemność, jaką może sprawić pannie
młodej.

CZEGO OCZEKIWAĆ OD WYDAWCY

Jeśli organ finansujący (właściciel, wydawca) wprowadzi do redakcji swoich


przedstawicieli, takie akuszerki mogą ukręcić łepek najodporniejszemu niemowlęciu;
na wszelki wypadek - żeby nic nie naruszyło powagi czy interesów danej instytucji,
organizacji lub władzy.
Najlepsze rozwiązanie: rada (programowa, nadzorcza, jak zwał, tak zwał), niech
spotyka się raz na pół roku, by ocenić gazetę (radiostację, stację telewizji kablowej) -
ustaliwszy zasady, których będzie przestrzegać, i cele do realizacji.
Rada może odwołać naczelnego, a nawet zamknąć gazetę (radiostację, stację telewizji
kablowej). Ale przez pół roku między jej spotkaniami kieruje redakcją naczelny. Tylko

43
on. Inaczej rada zamieni się w ogrodników, którzy w swej niecierpliwości rezultatu
wyciągają kwiatki z grządki, by sprawdzić, jak głęboko zapuściły korzenie.

WYDAWCA JAKO MORGAN

Nie ma po co wydawać gazety (drukowanej lub internetowej), robić radia, ani


telewizji kablowej, której się nie wierzy. Powinien to rozumieć ten, kto finansuje taki
interes: straci pieniądze, a wszyscy się śmieją.
Przed laty obserwowałem tzw. gazety zakładowe (było ich setki). Takie same gazety
wydają dziś często lokalne władze samorządów. Dla sędziwego już Johna Pierponta
Morgana redagowano gazetę, która zawierała wyłącznie wiadomości, mogące mu
zrobić przyjemność.
W przypadku Morgana oszczędzano przynajmniej na papierze. Wystarczał jeden
egzemplarz.

OD CZEGO ZACZĄĆ

Od poszukiwania czytelników, słuchaczy lub widzów. Są niedaleko. Trzeba dowiedzieć


się, kim są, co czytają, co lubią czytać i oglądać, czym się interesują, co ich boli, a co
ich drażni. Także - ilu ich może być i gdzie, w jakim są wieku, jakiej płci i zawodów.
Wiedząc to, można uniknąć strzelania poza cel - ze smętną refleksją po każdym pudle,
typową dla pracowitych niedorajdów: „tyle dla nich robimy, a oni tego nie potrafią
docenić”.
Cel nie biega za kulą, która ma go trafić (jeśli nie liczyć samobójców).

WSTĘPNE KRYTERIA

Nie po to wydaje się gazetę lokalną, żeby mieli gdzie publikować tacy, których nie
chcą drukować gazety ogólnokrajowe czy wojewódzkie. Gazeta lokalna (radio,
telewizja lokalna) działa dlatego, że są jacyś ludzie, którzy chcą ją czytać (słuchać,
oglądać). Stąd zawsze to samo pytanie - czy jest choć kilku chociaż ludzi, których dany
tekst zainteresuje i nie znudzi po paru wierszach.
To samo z programami radia czy stacji telewizyjnej. Żeby uniknąć pretensji ze strony
owego jąkały, którego radio nie zatrudniło podobno z braku urody.

O CZYM PISAĆ (LUB MÓWIĆ)

Przede wszystkim o tym, o czym nikt inny poza Wami nie napisze i nie powie. Nikt nie
wie tyle, co Wy, o sprawach, ludziach, kłopotach, radościach i sensacjach Waszej
dzielnicy, miasteczka

44
lub sąsiadujących gmin, i nikt nie napisze więcej niż Wy. Nie zmarnujcie tej
naturalnej przewagi.

KIEDY KOWALSKI UGRYZŁ PSA

Dawniej zasadę informacji streszczano znanym porzekadłem: „zwykła wiadomość to


gdy pies ugryzł Kowalskiego; ale sensacja to wiadomość, że Kowalski ugryzł psa”.
Nie ma nic ciekawego w wiadomości o posiedzeniu, zebraniu, uroczystości, kiedy
wszyscy z góry wiedzą, co tam zostanie powiedziane. Ale jeśli ktoś powie coś ważnego,
ciekawego, niebanalnego, obchodzącego Waszych Czytelników, to będzie znaczyło, że
ktoś ugryzł psa. Byle nie przegapić takiego wydarzenia - jeśli już do niego dojdzie.
Zamiast udzielać czasu lub miejsca gadulstwu politykierów jak w naszych telewizjach.

JAK PISAĆ

Weźcie jakiś oficjalny biuletyn lub referat naukowy. Lepiej uczyć się na cudzych
błędach, nim popełni się własne. Własne przezwyciężyć najtrudniej, bo do niczego się
tak nie przywiązujemy, jak do nich. Cudze błędy wprawdzie podobno nie uczą, ale
przynajmniej śmieszą.
W pisarstwie „oficjalnym” na jedno orzeczenie w zdaniu przypada bardzo dużo słów
(kiedy człowiek dobrnie do końca zdania, musi wrócić do początku). Zawsze mniej
więcej tyle samo słów, mniej więcej ta sama długość zdań – jednostajny rytm usypia
czytelnika (może właśnie o to chodzi?). Mało czasowników; są nie dość poważne,
określają na ogół czynności ludzkie, a przecież tekst oficjalny nie zajmuje się
czynnościami, lecz urzędowaniem. Jeśli już nawet używa się czasowników, to w
stronie biernej – kiedy rodzi się nauka albo kiedy ktoś urzęduje, byłoby niepoważne,
gdyby ktoś coś zrobił. Coś jest robione przez kogoś; nie „minister zepsuł powietrze”,
lecz „powietrze zostało zepsute przez ministra”.

PORADNIK

Dla młodych współpracowników portalu – gazety internetowej – „Studio Opinii”


opracowałem taki 20-punktowy krótki poradnik dziennikarski:
1. Nie za dużo wyrazów w jednym zdaniu. Żeby czytelnik nie usnął, nim dojedzie
do kropki.
2. Nie za dużo wyrazów na jedno orzeczenie. Czytelnik nie ma czasu doszukiwać
się treści wśród nadmiaru słów.
3. Czasowniki w formie czynnej. Polszczyzna je lubi - nadają tempo. Nie
„powietrze zostało zepsute przez ministra”. „Minister zepsuł powietrze”.
4. Przymiotniki i przysłówki tylko niezbędne (czytelnik sam sobie dośpiewa
ewentualne pochwały). Budzą podejrzliwość, bo zwykle kryją brak informacji.

45
5. Jak najmniej rzeczowników odsłownych. Końcówki „-enie, -anie, -szczenie, -
szczanie” tylko wtedy, gdy naprawdę nie można użyć czasownika w formie
czynnej. „Kochanie” traci na uroku, jeśli obok ma inne „-ania”.
6. „Który, która, które” jak najrzadziej. Nie częściej, niż raz na pięć zdań. Tak
samo z „że” i „bo, bowiem”. Patrz zasada nr 1. Z reguły wymagają
zastanowienia, o co autorowi chodziło.
7. Podobnie z imiesłowami przymiotnikowymi (-ący, -ąca, -ące) i
przysłówkowymi (nieodmiennymi, -ąc). Nie przesadzając. Tyle, ile naprawdę
trzeba.
8. Nie mnóż dopełniaczy. „Ogon psa” wystarczy. „Ogon psa pana kierownika”
pomyli się z ogonem pana kierownika. Starzy Angelic mówili: “The second of is
to be off”.
9. Strzeż się języka dokumentów urzędowych. Niech zdania różnią się długością.
Żeby nie było „ta,ta,ta,ta”, „ta,ta,ta,ta”, „ta,ta,ta,ta”. Już po czwartym czytelnik
(słuchacz) może usnąć.
10. Staraj się w miarę możliwości nie zaczynać kolejnego wyrazu tym samym
dźwiękiem, którym kończy się poprzedni wyraz. Zamiast „kochanie, nie gadaj
głupstw”, lepiej „nie gadaj głupstw, kochanie”. Jeśli już gada…
11. Zasadą Hitchcocka było zaczynać od trzęsienia ziemi, a potem napięcie w jego
filmach miało rosnąć. Twoje pierwsze parę zdań musi tylko tak zaciekawić
czytelnika, by czytał dalej. Na końcu to, co najmniej ważne. Dobry tekst przy
braku miejsca skraca się od tyłu.
12. Amerykanie zalecają „tell your story”, opowiedz swoją historyjkę. To u nas
akurat można ująć jednym wyrazem: opowiadaj.
13. Opowiedziawszy, sprawdź, czy nie dałoby się krócej. Skreśl, co się da, wedle
pierwszych zasad. I sprawdź, czy nie powtarzasz tych samych informacji, tych
samych figur stylistycznych, tych samych słów.
14. Przyjrzyj się konstrukcji tekstu (audycji, filmu). Bo może zacząć innym
akapitem (innym fragmentem nagrania, innym obrazem). Lub coś przenieść
do przodu. Bądź przestawić. Nie przywiązuj się do „raz napisanego”, przeczytaj
czyimś innym okiem. Sam. Zanim dasz do czytania komuś z najbliższych, kto w
trosce o ciebie udowodni ci, że jesteś idiotą.
15. Czytaj opowiadania Hemingwaya. Zaczynał od dziennikarstwa. Unikał słów
zbędnych. Ale pamiętaj, że literatura opowiada także milczeniem. Inaczej –
dziennikarze. Dziennikarz może oszczędzać słów, ale nie może liczyć na
domyślność.
16. Zaczynaj od reportażu. Miejskiego, krajowego, sądowego, kryminalnego. By
wprawić się w opowiadaniu. Publicystyka jest psem, na którego nie należy
schodzić w początkach zawodu (usłyszałem to w pierwszych dniach swojego
dziennikarstwa).
17. Stracić dobre imię łatwo, odzyskać – znacznie trudniej. Pisz więc prawdę.
Możesz się mylić, ale niech cię nikt nie może nawet posądzić, że się podlizujesz.
Pilnuj się, żeby nie było z góry wiadomo, co powiesz lub napiszesz jako
rzecznik którejś partii politycznej lub czyichś interesów. Kiedy już dorobisz się
nazwiska z prawem do poglądów, nie zmarnuj go na poglądy głupie.
Publiczność je zapamięta na całe lata.

46
18. To dziennikarze czynią ludzi wybitnych sławnymi. Wybitnymi ludźmi są nie
tylko politycy i piosenkarze. Także, a raczej - przede wszystkim uczeni, pisarze,
artyści, różni fachowcy. To ich osiągnięcia zmieniają nasz świat.
19. Ten, kto osiągnął jakiś sukces, nie wygrał go na loterii. Opowiedz o jego drodze
do sukcesu – to zawsze ciekawe. Pokonał jakieś przeszkody. Poradził sobie z
jakimiś porażkami. Udało mu się dzięki pomysłom lub wytrwałości. Jedni mu
sprzyjali, inni robili wszystko, by mu się nie powiodło. Nie reklamuj tych
ostatnich.
20. Twój sukces zależy od Ciebie. Nie od adiustacji. Chyba, że Twojej własnej.

TO ONI MUSZĄ SIEBIE ZNALEŹĆ (W GAZECIE LUB


RADIU)

Wasza gazeta, Wasze radio lub telewizja znajdzie swoich czytelników, słuchaczy lub
widzów pod warunkiem, że oni u Was znajdą siebie.
Kto się żeni i z kim. Kim był ten, kto właśnie zszedł z tego świata. Kto w miejscowych
szkołach dostał piątki, napisał rewelacyjne wypracowanie lub złamał nogę. O
ciekawych ludziach. O tych, z którymi na co dzień mamy do czynienia - policjantach,
nauczycielach, lekarzach, ekspedientkach i pielęgniarkach. Słowem, wszystko: od
wiadomości z komisariatu po rozgrywki drużyn podwórkowych.
Plus własne wypowiedzi czytelników (słuchaczy, widzów). Listy do redakcji. Telefony.
Głosy w dyskusjach. Odpowiedzi w ankietach i wywiadach, krótkie i długie, zależnie
od tematu i potrzeby.
Ich informacje własne. Filmiki nakręcane komórkami.
Im więcej czytelników (słuchaczy, widzów) w gazecie (radiu, telewizji kablowej), tym
lepiej. A w radiu inne głosy to – przy okazji - dodatkowe urozmaicenie dźwiękowe.

AUTORYTETY

Czytelnik (słuchacz, widz) może dzięki Wam zorientować się, kogo mądrego macie w
swojej społeczności i kogo warto słuchać. Dobrze jest samemu zorientować się w tym
wcześniej. Mądry człowiek, którego inni słuchają dlatego, że jest mądry, sam przez się
jest wiadomością na miarę sensacji. Nie ugryzł psa. Ale i Wy pamiętajcie: nie gryzie.

OSTROśNIE: SŁOWO MOśE ZABIJAĆ

Dotyczy to wszystkich dziennikarzy. Każdy potrafi użyć słowa jako śmiercionośnej


broni - w mowie i piśmie.
W prasie, radiu czy telewizji o zasięgu ogólnokrajowym złe słowo nie zabija
atakowanych. Często spływa po nich jak woda po kaczce: rozkłada swój
śmiercionośny ładunek na tysiące i setki tysięcy odbiorców. W społeczności lokalnej
stężenie morderczej siły jest w złym słowie nieporównywalnie większe (dlatego,
47
między innymi, będę zawsze przeciw politycznym wyborom do władz lokalnych).
Potem trup z nożem w zębach biega po miasteczku i szuka jeno, kogo by sam zabił. A
nikt nie może z dnia na dzień wynieść się gdzie indziej.

PRZYGOTOWANI NA BATY

Osób pełniących funkcje publiczne nie ma co chronić przed słowem źle użytym. Kto
przyjmuje taką funkcję, musi pamiętać, że ma siedzenie przeznaczone nie tylko do
zajmowania fotela.
Działalność publiczna musi być publicznie dyskutowana. Także i krytycznie. Także w
słowach nie zawsze miłych. Byle nie ordynarnych, ani obraźliwych.
Jeśli masz siedzenie tak delikatne, to się nie wypinaj, mój królu.

OFIARY PIERWSZEGO INFORMATORA

Nieszczęściem naszego zawodu często bywa pośpiech – byle wiadomość przekazać jak
najszybciej. Stąd właśnie biorą się ofiary pierwszego informatora - nawet w
najważniejszych gazetach i telewizjach.
Dziennikarstwo zaczyna się od sztuki słuchania. Czyli od umiejętności zbierania
informacji. Dlatego pierwsza z „Deklaracji Zasad” Międzynarodowej Federacji
Dziennikarzy wymaga szacunku dla prawdy i szacunku wobec prawa do prawdy, które
przysługuje publiczności.

GDY DOBRĄ WIADOMOŚCIĄ STAJE SIĘ TYLKO ZŁA


WIADOMOŚĆ

Są gazety (rozgłośnie radiowe, stacje telewizyjne), które żyją wyłącznie ze złych


wiadomości (zwykle o tych, których zwalczają). Jeśli gdzieś przewagę sensacyjności
zdobywają wiadomości złe, to sygnał, że w danym kręgu dziennikarzy i redaktorów za
mało jest profesjonałów.
Sukces jest równie atrakcyjnym tematem - jeśli opowiada się o drodze do niego, o
przygodach, o pokonywaniu przeciwności, o porażkach, zakrętach i cofnięciach.
Ponieważ prawdziwy sukces nigdy nie polega na przypadkowej wygranej w totka.
Ameryki sukcesu nie stworzyły działy kryminalne gazet.

CENZURA

Zgodnie z drugą zasadą wspomnianej Deklaracji nie można zaakceptować


jakiejkolwiek formy cenzury, prewencyjnej lub następczej, np. ścigania dziennikarza,

48
który ujawnił w interesie publicznym dane uważane przez urzędników za tajemnicę
państwową lub służbową.
Cenzuruje dziennikarzy redakcja, która, powołując się na „linię” pisma (rozgłośni,
stacji telewizyjnej), ogranicza prawo autorów doświadczonych i odpowiedzialnych
dziennikarzy do wyrażania swych opinii, czy też gdy ogranicza lub zmienia wedle tej
„linii” podawane informacje.
Nigdy nie jest tak, że to się da ukryć. Prawda bywa powolna, ale i namolna. W końcu
dotrze do tych, przed którymi najbardziej chciano ją ukryć.

Z PIERWSZEJ RĘKI

Trzecia z owych Zasad Międzynarodowej Federacji Dziennikarzy mówi, że


dziennikarz powinien przekazywać informacje wyłącznie zgodne z faktami, które
poznał sam u źródła. I nie wolno ograniczać podstawowych informacji ani, tym
bardziej, fałszować dokumentów.
Dlatego staraj się, by wiedziano, skąd wiesz to, co wiesz. I nie powtarzaj wiadomości z
drugiej ręki. Bo pretensje będą mieli Twoi czytelnicy (słuchacze, widzowie) do Ciebie,
a nie do tej „drugiej ręki”. Ta ręka zawsze sama siebie jakoś umyje.

BYĆ SOBĄ

Gdyby dziennikarze co rusz udawali kogoś innego, nikt by ich nie brał serio. A już
udawanie kogoś innego, by otrzymać informacje, dokumenty czy też zdjęcia, których
dziennikarzowi by nie udostępniono, jest po prostu nadużyciem. I słusznie czwarta z
wyżej wspomnianych Zasad żąda, by dziennikarz korzystał wyłącznie z uczciwych
metod zdobywania informacji, zdjęć bądź dokumentów. Ale na pewno nie jest
nadużyciem, gdy dziennikarz bez wiedzy oszukującego demaskuje go przy współpracy
z oszukiwanym.
Dziennikarzowi zawsze wolno, nie podając swego zawodu, zachowywać się jak zwykły
obywatel. Bo, choć może wielu kolegom trudno w to uwierzyć, jesteśmy zwykłymi
obywatelami. W służbie innych zwykłych obywateli.

WOLNO SIĘ MYLIĆ

Tylko politycy nigdy się nie mylą i nie przyznają do błędów. My, dziennikarze -
mylimy się, nawet i przy największej skrupulatności. Dobrze jest przyznać się do
popełnionego błędu: to podnosi wiarygodność autora. Przekonuje on czytelników
(słuchaczy, widzów), że zależy mu na prawdzie, a nie na racji.
Piąta Zasada mówi, że dziennikarz powinien zrobić wszystko, co możliwe, by
sprostować opublikowaną informację, jeśli okaże się, że minął się z prawdą. Dodam,
że świństwem jest nie sprostować informacji, której fałszywa wersja może komuś

49
wyrządzić krzywdę. W tym przypadku obraźliwe słowo „świństwo” jest chyba i tak
delikatne.

NASZE POWIERNICZE OBOWIĄZKI

Ludzie, którzy przekazali nam jakąś informację, muszą czuć się bezpieczni. Wedle
szóstej zasady „Dziennikarz powinien przestrzegać tajemnicy zawodowej w stosunku
do informacji uzyskanej z zastrzeżeniem niepodawania jej źródła”. Inaczej nie da się
skutecznie uprawiać tego zawodu.
Zwolnić od obowiązku zachowania tej tajemnicy nie może ani sąd, ani prokurator, ani
nawet stowarzyszenie dziennikarzy. Musimy bronić naszego zawodu przed wszelkimi
naciskami. Ewa Kopcik z Krakowa i nieżyjący już Wacław Biały z Lublina pierwsi
odmówili prokuratorowi podania źródła informacji, które powinna uzyskać dlań
policja; warto zapamiętać nazwiska ich obojga.
Tajemnica przestaje obowiązywać, kiedy jej zachowanie utrudnia ściganie zbrodni
(zbrodni, a nie występku) lub zagraża bezpieczeństwu państwa. Bezpieczeństwo
państwa jest jednak pojęciem rozciągliwym: zdaniem organów ścigania może mu
zagrażać ujawnienie głupstwa, które popełnił jakiś wysoki, nieomylny urzędnik. Po
czym spadnie głowa nie autora głupstwa, lecz kogoś, kto o nim poinformował
dziennikarza.

SIÓDMA ZASADA

„Dziennikarz powinien być świadom niebezpieczeństwa dyskryminacji rozwijanej


poprzez media i powinien zrobić wszystko, co możliwe, by uniknąć ułatwiania takiej
dyskryminacji, opartej m.in. na różnicach rasy, płci, orientacji seksualnej, języka,
religii, poglądów politycznych i innych, oraz pochodzenia narodowego lub
społecznego”.
Oczywiste. Ale głupie aluzje do pochodzenia mamusi czy dziadka bywają próbami
dyskryminacji. I to głupimi.

UWAśAJ!

„Dziennikarz powinien uważać za ciężkie przewinienia zawodowe: plagiat, podawanie


fałszywych informacji w złej wierze, kalumnię, zniesławienie, pomówienie,
nieuzasadnione oskarżenia, akceptowanie jakiegokolwiek przekupstwa w
jakiejkolwiek formie w odniesieniu do publikacji lub też jej zaniechania.”
Też oczywistość. Ale nie zawsze, nie wszędzie i nie dla wszystkich. Namiętnie
posługują się epitetami gazety, które są zastępczym środkiem dla uprawiania polityki.
Wymysły pod cudzym adresem łagodzą frustrację, ale efekty są odwrotne do
oczekiwanych.

50
SAMI MIĘDZY SOBĄ

Pytanie, jak dbać o przestrzeganie wyżej przedstawionych zasad, uchwalonych przez


Międzynarodową Federację Dziennikarzy kilkadziesiąt lat temu. Postulowała ona, by
rozstrzygały w takich sprawach wyłącznie sądy koleżeńskie bez żadnej ingerencji
czynników państwowych. U nas Rada Etyki Mediów nie ma prawa osądu przewinień,
naruszających te zasady. Ale publikuje swoje oceny. I to działa. Karą jest przykry
zapach, który idzie za winnym. Chyba, że sama Rada potępi nie oszusta, a tych, co go
zdemaskowali. Wtedy sama źle pachnie.

GŁODNI NIE PRZYJDĄ SAMI

Lepiej sobie z góry powiedzieć: „Nie redagujemy gazety podziemnej, którą czytelnicy
podają sobie z rąk do rąk, szczęśliwi, że mogą wziąć udział w tworzeniu łańcucha
wolności. W zwykłej demokracji gazetę trzeba sprzedać, a przynajmniej - dostarczyć
czytelnikom. Nikt tego za nas nie załatwi”.
Kiedy już Wasza gazeta będzie gazetą Waszej wspólnej wolności, będzie sprzedawała
się i rozchodziła sama, a wejścia na Waszą stronę w Internecie będzie liczyło się w
setkach tysięcy. Ale, drukowaną, też będzie musiał ktoś ją sprzedać lub wyłożyć na
ladzie kiosku, sklepu czy miejscowej pralni.

KTO MA PŁACIĆ

Gazetę (program telewizyjny lub radiowy) redaguje się na ogół dla tego, kto płaci.
Najzdrowsza sytuacja: gdy płaci czytelnik. Albo - reklamodawcy.
Nawet jeśli macie tyle reklam, że moglibyście dopłacać odbiorcy, zdajcie się na jego
głos i wybór. Sprawdzajcie, kto co czyta w gazecie rozdawanej darmo (słucha w
Waszej telewizji czy radiu, ile jest wejść na Waszą stronę). Inaczej ani Wy, ani Wasi
reklamodawcy nie będziecie wiedzieli, czy to w ogóle do kogokolwiek dotarło.

JAK ZDOBYWAĆ REKLAMY

O wpływach z reklamy decyduje nakład (zasięg). Można go dość długo ukrywać, ale
nigdy skutecznie. Co gorsza, kto raz nabierze reklamodawców, długo będzie musiał
ich przekonywać, że to mu się więcej nie zdarzy...
Wasi miejscowi kupcy, właściciele warsztatów, dentyści czy też adwokaci mogą być na
tyle doświadczeni w interesach, że z góry zechcą się u Was reklamować. Ale jeśli nie
są, zacznijcie od bezpłatnych informacji o tym, gdzie co można dostać w sklepach,
gdzie znaleźć można jakiś warsztat lub gabinet stomatologiczny. Wtedy Wasi
potencjalni reklamodawcy odkryją, że w ogóle warto się reklamować. Bo to w
rzeczywistości nie reklama, lecz informacja.

51
Nie zdzierajcie. Zachowajcie zniżki dla rzadkich rzemiosł, które nie dają wielkich
dochodów, ale są bardzo potrzebne. Chyba, że jakiś szewc sam zdziera.
Pomyślcie o wspólnej z innymi gazetami lokalnymi agendzie, zbierającej dla Was
wszystkich reklamy od wielkich dostawców artykułów masowych. Ale - o Waszej
WSPÓLNEJ agendzie.

ŁATWA DROGA DO KORUPCJI

W małej redakcji jest rzeczą naturalną, że do redaktorów muszą wpływać reklamy i że


oni je sami zbierają. Ale to jedyna sytuacja, kiedy dziennikarz może to robić. Bo i tak
zawsze można go podejrzewać, że oszczędza tych, którzy opłacają reklamy – co jest
oczywistą formą korupcji. Bądźcie podwójnie wrażliwi w tym względzie.

PILNUJ, SZEWCZE, KOPYTA

Bywa, że społeczność lokalna wybiera do władz redaktora swojej gazety. Znam kilka
takich sytuacji w Polsce. Ale nie da się redagować niezależnej gazety, będąc
burmistrzem czy wójtem. Z czegoś trzeba zrezygnować. Choćby ktoś był naprawdę
świetnym redaktorem (a takich właśnie znam).
Więcej: choć konstytucja tego nie zabrania, dziennikarze nie powinni być członkami
żadnych władz, ani lokalnych, ani państwowych. Nie można nadzorować samego
siebie. A to my, dziennikarze, w imieniu opinii publicznej sprawujemy nadzór nad
działaniem naszej demokracji. Więcej: od naszej rzetelności w tej roli zależy
powodzenie demokracji. Kiedy dziennikarze sami stają się częścią klasy politycznej i
wyręczają swymi wyrokami władzę, demokracja traci orientację, kto nią rządzi.
Przyjmowanie urzędów państwowych czy samorządowych wywołuje konflikt
interesów między próżnością a demokracją. Z tym samym skutkiem.

CZY BIZNESMEN MOśE BYĆ REDAKTOREM

Tak, ale pod jednym warunkiem - że w gazecie nigdy nie ukaże się ani jedno słowo o
jego biznesie ani na korzyść biznesu, jaki uprawia. Z tego samego powodu, dla
którego nie powinien robić interesów członek władz gminy czy też państwa.
Jedyny biznes, który może uprawiać dziennikarz, to wydawać gazety i książki,
prowadzić rozgłośnię radiową lub stację telewizyjną. Czyli uprawiać swój zawód.

CZY REDAKTOREM MOśE BYĆ POLITYK

W żadnym wypadku. Zawsze kończy się to utratą zaufania czytelników, widzów lub
słuchaczy. Doświadczenia gazet „partyjnych” najlepiej o tym świadczą. Mają coraz
mniej czytelników. I z reguły szkodzą tym, którym sprzyjają.

52
Samo oddanie władzy nad publicznymi radiem i telewizją mianowańcom polityków
uważałem i uważam za akt sprzeczny z ideałami, dla których nadstawialiśmy głowy.
Nawet jeśli tymi politykami byli moi najuczciwsi przyjaciele.

WŁADZA JAKO WYDAWCA

Władza (państwowa, samorządowa) nie została pozbawiona praw obywatelskich,


jednakże dla własnego dobra nie powinna wydawać gazet, emitować programów
telewizyjnych i radiowych. Żadna władza, żeby najszlachetniejsza, nie oprze się
pokusie zostania Morganem (patrz „Wydawca jako Morgan”).
Do władzy należy baczyć, by obywatele mieli dostęp do mediów niezależnych.
Niezależnych od polityków, czyli od władzy. Po to ją wybieramy. Nie do robienia
mediów.
Władza może pomagać niezależnym mediom w przetrwaniu, jeśli uzna, że leży to w
społecznym interesie (np. pismom artystycznym). To nie grzech. Byle publicznie.

6. LOKATORZY CZY OBYWATELE

DEMOKRACJA DOMOWA

Domowa, ale nie w rodzinie. W budynku mieszkalnym z wieloma lokatorami lub na


ulicy domków jednorodzinnych. Lub na wsi. Jak demokracja „uliczan” w dawnym,
średniowiecznym Nowogrodzie Wielkim.
Demokracja sąsiedzka.
Najtrudniejsza do zbudowania. Ponieważ nie wystarczą do jej stworzenia żadne
przepisy. To mieszkańcy muszą przekształcić się w obywateli. Muszą chcieć. O co dziś
najtrudniej.

PAŃSTWO ZACZYNA SIĘ NA KLATCE SCHODOWEJ

ONI nami rządzą. Jest za co krytykować ICH, którym oddaliśmy władzę nad nami.
ONI to amatorszczyzna, sobkowstwo, nieumiejętność porozumienia się ze sobą
wzajem i porozumienia z nami, obywatelami. A wreszcie możemy to głośno mówić. To
nam wolno.
Nam samym nie ma kto powiedzieć o nas źle.

53
Ciekawe: nie uważamy za swój obowiązek (na ogół) dobrze zarządzać swoim
własnym, wspólnym domem mieszkalnym, a mamy za złe politykom brak poczucia
odpowiedzialności w rządzeniu państwem.
Dom to nasz kawałek państwa. Rzeczpospolita zaczyna się na klatce schodowej.
Nasza. Nie ICH.

Z JASKINI DO JASKINI BYŁO DALEJ

Podobno współczesne miasto nie sprzyja integracji mieszkańców. Ale, na miły Bóg,
nie chodzi o integrację plemienną ludzi pierwotnych. Z mieszkania do mieszkania jest
jednak bliżej niż z jaskini do jaskini.
Nie dobieraliśmy sobie sąsiadów ani do budynku, w którym mieszkamy, ani do ulicy,
przy której stoi nasz dom. Tak samo - do wsi, w której żyjemy. To prawda. Być może
dlatego w Polsce – a i w wielu innych krajach – najdalej czasem jest do sąsiada. Do
kogoś, kto mieszka najbliżej.
Wiąże nas co najwyżej potrzeba pożyczenia młotka, którego akurat nie mamy. Albo
dzieli – zalanie łazienki przez sąsiada z góry.
Mieszkamy przez całe lata obok siebie w jednym domu, na jednej klatce schodowej, i -
nie znamy się. Nie znamy najbliższych partnerów do wykonywania swej władzy
obywateli.

SPOŁECZNOŚĆ CZY SPIS LOKATORÓW

Utarło się powtarzać, że wobec domu (mieszkania danej rodziny) obowiązywać


powinna zasada angielska - „my home, my castle”, mój dom to mój zamek (w domyśle
- warowny i niedostępny). Ale nie chodzi o to, by zburzyć mury i mieć sąsiadów w
swoim mieszkaniu. Chodzi o to, żeby ich w ogóle mieć.
Społeczność sąsiedzka istnieje, czy chcemy, czy nie. Ale dziś istnieje poprzez
powtarzane półgłosem na klatce schodowej plotki, poprzez wspólne pretensje do
administracji domu, spółdzielni mieszkaniowej lub dzielnicy. Czy też sołtysa.
Tylko, że to w ogóle nie jest społeczność. To spis lokatorów, i to niepełny, bo są tacy,
którzy stanowią tylko pozycje na liście. Od kiedy zaś w imię ochrony prywatności
likwiduje się listy lokatorów i nie może do nikogo trafić nawet pogotowie ratunkowe,
nie ma takiej nawet fikcji.

MIESZKANIE JAKO KONIEC ŚWIATA

Urok słynnego serialu „Przystanek Alaska” nie polegał na kontaktach z łosiami.


Polegał na kontaktach ludzi z ludźmi. W tej filmowej osadzie na końcu świata wszyscy
się znali.

54
Niekoniecznie się aż kochali. Niekoniecznie przestawali ze sobą na co dzień. Ale
odnosili się do siebie wzajem z tolerancją i szacunkiem, a kiedy przychodziło coś
razem zrobić lub zadecydować, podejmowali to w sposób naturalny i niewymuszony.
Powie ktoś, że na końcu świata ludzie są skazani na siebie. Ale zwróćmy uwagę, że
każdy z nas w swoim mieszkaniu żyje niby na końcu świata. Daleko od ludzi. Grubo
dalej niż na Alasce.
Czasem ktoś samotny umiera i bywa, że dowiadujemy się o tym dopiero wtedy, kiedy
zapach rozkładu przenika nawet ściany. W Nowym Jorku nikt z sąsiadów terrorysty
nie wiedział, że obok mieszka typ, wręcz unikający sąsiadów.

CZY TO JEST PRZYJAŹŃ, CZY TO JEST...

Trochę filozofii dobrego sąsiedztwa:


Dla dobrego sąsiedztwa nie trzeba aż przyjaźni. Jak każdy związek uczuć, ma ona
swoje przypływy i odpływy, wymaga jak każde uczucie pielęgnacji. Bywa, że się
kończy. Niekiedy bywa bardzo trudna.
Nie jest więc dobrym pomysłem utopia domu czy wsi samych przyjaciół. Nieuchronne
są w każdym gronie ludzkim jakieś kwasy i konflikty. Jednakże w gronie przyjaciół
poradzić sobie z nimi znacznie trudniej, bo uczucia przekształcają czasem drobną
różnicę zdań w dozgonną nienawiść. A codzienna nienawiść na schodach bloku może
być nie do zniesienia.
Wystarczy więc znać i lubić swoich sąsiadów, być im pomocnym i móc liczyć na ich
pomoc w razie potrzeby. Prof. Tadeusz Kotarbiński nazywał to - „spolegliwością”.
Owo stare słowo oznaczało życzliwość wzajemną i pomocność.
Tylko tyle? Aż tyle.

MAŁA WIEŚ W JEDNYM DOMU

Miliony Amerykanów też mieszkają w ogromnych, klocowatych blokach. Na drogich


gruntach budowano tyle mieszkań, ile się dało, na tylu piętrach, ile dało się zbudować.
Jednakże większość tych Amerykanów wywodzi się z małych, sympatycznych miast i
miasteczek lub z farm, a kieruje nimi głęboko zakorzeniony, prosty amerykański
odruch - „to join”. Nie tyle - „gdzieś należeć”,ile - „łączyć się z innymi”. Ich sposobem
na anonimowość ludzką w wielkim mieście stało się kondominium.
Kondominium może być własnością spółdzielni, spółki czy towarzystwa mieszkańców.
Lub własnością kogoś, kto je zbudował czy kupił i oddał budynek (budynki) w zarząd
mieszkańcom (płacącym za wynajem lokali).
Amerykańskie kondominium może mieć w obrębie budynku sklepy, salon fryzjerski,
swoje świetlice dla starszych, bibliotekę, czytelnię książek i gazet, przedszkole dla
dzieci lub przechowalnię, własną restauracyjkę lub kawiarenkę, pływalnię, sale
sportowe, małą salkę kinową - w zależności od upodobań i zainteresowań członków.

55
Jest małym miasteczkiem - lub, jeśli wolicie, małą wsią - w jednym budynku ze stoma
czy dwustu pięćdziesięcioma mieszkaniami.
Amerykanom to się udaje. Ale ja mieszkam akurat na osiedlu spółdzielczym, gdzie
jest i klubik dla małych dzieci.

CZY TO SIĘ OPŁACI

Mój nieżyjący już przyjaciel, Andrzej Hausbrandt, z zawodu krytyk teatralny, i jego
współmieszkańcy naście lat temu doszli do wniosku, że warto spróbować, czy można
mieszkać taniej. Czynsze w dużym mrowiskowcu rosły z miesiąca na miesiąc.
Mrowiskowiec należał do spółdzielni mieszkaniowej, której byli formalnie członkami.
Ten moloch biurokratyczny ściągał pieniądze w znacznej mierze na koszty własnego
istnienia.
Nowa ustawa pozwalała wyłączyć budynek lub grupę budynków spółdzielczych w
samodzielną spółdzielnię. I oni to właśnie zrobili. Całej administracji mają dziś
jednego, dobrze opłacanego starszego pana. Zajmuje się on wszystkim, od
angażowania sprzątaczek i sprowadzania hydraulików aż po remonty. Zawsze ma na
to wszystko czas i głowę. Oni zaś, płacąc za mieszkania tyle, ile przedtem ściągała z
nich spółdzielnia, już po roku dorobili się ogromnej nadwyżki budżetowej na
remonty.

MY SAMI, NIE „ONI”

Nie udało się do dziś całemu osiedlu na Służewie wyłączyć z podobnego


marnotrawnego molocha. Co nie oznacza, że warto rozbijać spółdzielnię
mieszkaniową, dobrze i tanio zarządzaną. Znam taką, do której bardzo chcieliby się
przyłączyć mieszkańcy okolicznych domów komunalnych, ale rada nadzorcza
spółdzielni nie chce brać sobie jeszcze paru strupów na głowę.
Jeśli jednak macie do czynienia z kiepską spółdzielnią czy kiepskimi urzędnikami
miejskimi, okaże się, że to, co było nie do załatwienia, co wymagało dziesiątka
telefonów tudzież łaski tych urzędników (hydraulików, elektryków, itd.), przestaje być
problemem, a płacić przyjdzie mniej. Nie mówiąc już o tym, że będziecie wiedzieli, ile
naprawdę i za co płacicie.
Jeśli jednak nie chcecie sami zająć się swymi własnymi interesami, nie narzekajcie.

CZY SAMI CHCĄ

W Warszawie w dość niewielu domach mieszkańcy zawiązali wspólnoty gotowe


przejąć zarząd budynkiem. Co więcej, sporo z tych wspólnot zwraca się do swych
dotychczasowych administracji

56
domów komunalnych, by się podjęły zarządu. Na szczęście, niektórzy dotychczasowi
administratorzy pokończyli kursy, zdobyli kwalifikacje zawodowych zarządców i
każda wspólnota może sobie nająć takiego profesjonała. Podobno - tanio. Oby.

STAROŚĆ W DEMOKRACJI POWINNA MIEĆ SIĘ LEPIEJ

Jeśli w jakimś domu mieszkają w przewadze starsi ludzie, warto, by gospodarowali


sami: ludzie na emeryturze mają więcej czasu na zdrowy rozsądek i więcej życiowego
doświadczenia. Byle uwierzyli, że mogą. Jak Andrzej Hausbrandt i jego sąsiedzi.
Natomiast każdy bardzo już stary, samotny człowiek powinien mieć gminnego
(dzielnicowego, miejskiego, osiedlowego) opiekuna społecznego, który o niego dba,
pomaga mu i załatwia takie sprawy jak koszty mieszkania – niezależnie od tego, czy
macie w swojej wsi (osiedlu, dzielnicy) towarzystwo samopomocy wzajemnej
seniorów, klub emerytów bądź parafialne bractwo pomocy słabszym. Starość w
demokracji powinna mieć się lepiej.
U nas na Powiślu w parafii Trójcy Świętej działała istny „menedżer dobroci”, siostra
Alberta z zakonu sióstr michalitek, współpracowała z nią grupa niezwykłej dzielności
wolontariuszek i młodych ludzi. Bezinteresownie poświęcali czas dobroci. Takimi
właśnie sprawami powinien zajmować się i mały, sąsiedzki samorząd lokalny. Chyba
że samorządem zwie się władza wielkiego miasta w wielkim mieście, która musi
zajmować się przede wszystkim sama sobą.
Siostra Alberta i jej współpracownice zdziwiłyby się, gdyby im ktoś powiedział, że do
ich dobroci trzeba aż filozofii.

LEK NA SAMOTNOŚĆ

Znam i praktyczne szanse dla samotnych, starszych ludzi. Nie żadne okazjonalne, a
smutne herbatki i wieczorki dla emerytów, lecz ich stałe uczestnictwo w ciekawych
zajęciach razem z innymi osobami różnego wieku, a tych samych zainteresowań.
Jak to się robi, można bliżej dowiedzieć się w Warszawie w klubie AS, Aktywnej
Starości, na Wilanowskiej. Wspomaga tę aktywność - spółdzielnia mieszkaniowa
Torwar, tudzież, jak do tej pory, władze dzielnicy Śródmieście. W AS-ie jest i
gimnastyka rehabilitacyjna, i spotkania dyskusyjne, i prelekcje z przezroczami, i
porady prawników, i wizyty lekarzy z badaniami,
i wspólne wycieczki, i pomoc w trudnych sytuacjach. Sto kilkadziesiąt osób, jeszcze
starszych ode mnie, odnajduje tam życie w pełnym wymiarze - lek na poczucie
samotności, na anonimowość, na
bezradność i nudę bezczynności. A wszystko uwiecznia wspólnie prowadzona księga –
z zapisami ciekawych wycieczek, nawet na krańce Polski i zagranicę...

NIKOGO NIE ZMUSZANO

Z moich własnych doświadczeń:


57
W Domu Młodzieży w Krzeszowicach było nas w latach 1946-1953 ponad trzysta
sióstr i braci, sierot i półsierot wojennych, w wieku od ośmiu do dwudziestu czterech
lat, z wszelkich możliwych środowisk społecznych. Stworzył ten Dom w roku 1946
prof. Stanisław Jedlewski, a prowadził Władysław Śmiałek, kierownik, nasz
wspaniały, ukochany „Kierus”.
Każdej z możliwych pasji, hobby czy „konikowi”, odpowiadała szansa jej uprawiania.
Mieliśmy harcerstwo (autentyczne), ognisko muzyczne z orkiestrą i kilkoma chórami,
zespoły teatralne (parę!), ogromną bibliotekę z czytelnią i kołem introligatorów,
spółdzielnie szewską, fryzjerską i krawiecką, klub sportowy z wieloma sekcjami,
zespoły taneczne, pracownię i kółko fotograficzne, kółko plastyczne, koło recytatorów
i pewnie jeszcze inne instytucje, których już nie pamiętam.
Nikogo nie zmuszano. Nikogo nie napędzano. A przecie każdy gdzieś należał i - nie
zdając sobie z tego sprawy - uczył się współżycia i współpracy z innymi.
Był to jedyny eksperyment pedagogiczny w świecie, który opisali nie twórcy, a
wychowankowie (w książce „Mieliśmy kilkaset sióstr i braci”). Wszyscy z wyjątkiem
paru osób wyrośli na porządnych ludzi - z pewną charakterystyczną cechą wspólną:
życzliwością wobec bliźnich.

TROCHĘ MIEJSCA NA WSZYSTKO

Nasza spółdzielnia mieszkaniowa wspomaga nie tylko klub AS. Klub „Panoramę”
prowadzi Anna Rodzeń ze swymi koleżankami. Schodzą się tam przede wszystkim
dzieci - do najrozmaitszych zajęć (ich cudowne malarstwo o niebywałym bogactwie
koloru i form sprzedaje się na specjalnych aukcjach). Ale w „Panoramie” spotykają się
i ludzie starsi, chętni posłuchać kogoś ciekawego czy porozmawiać o swoich
sprawach, a także Anonimowi Alkoholicy, dla których AA oznacza szansę wyzwolenia
z katastrofy.
Istotne, że wszyscy zainteresowani mają się gdzie spotkać. Kiedy spotkać się można
tylko pod chmurką, widują się tam głównie przyszli kandydaci do ratunku przez AA.
Ta nasza spółdzielnia jedyna w Warszawie (na razie) wspomaga taką działalność. Nie
zapomniała, po co jest spółdzielnią.

CZYJ TO INTERES

W społeczności lokalnej wszelkie zainteresowania czy potrzeby, byle prawdziwe i nie


na koszt innych, zasługują na pomoc ludzi mądrych i władz samorządu. W równej
mierze - młodzi piłkarze,
miłośnicy psów nierasowych, właściciele małych samochodów, szachiści, matki
dzieciom, kinomani, brydżyści, fotograficy, ogrodnicy, młodzi technicy, samopomoc
wzajemna emerytów czy rodzin z niemowlętami, chętni do nauki języków czy
śpiewania w chórze parafialnym.
Warto im pomóc nie tylko w ich własnym interesie. Także w interesie tych, którzy
należeć nie będą. Nie myślę o wykolejeńcach, których ratować muszą

58
wykwalifikowani psychologowie, myślę o setkach młodych ludzi, którym trzeba dać
warunki, by mogli ratować się sami.

URODA PRZYRODY LUDZKIEJ

Nie mylmy demokracji sąsiedzkiej z kółkami zainteresowań. Demokracji trzeba, żeby


nas nie zjedli miejscowi ludożercy (to, że takie lub inne rzezimieszki nie jedzą swych
ofiar, jest wyłącznie kwestią kuchni). Musimy się zorganizować, by ich m.in. nauczyć
szacunku dla naszego samorządu lokalnego - dla naszej demokracji.
Jednakże ludzie schodzą się razem i przestają ze sobą nie tylko dla demokracji. Mają
swe zainteresowania, pasje i upodobania, którymi demokracja się nie zajmuje (dość,
jeśli stwarza warunki dla ich kultywowania). Są cudownie różni i w obrębie jednego
osiedla można znaleźć setki takich odrębności. Na tym polega uroda przyrody
ludzkiej. Byle mogła zakwitnąć.

SAMOSIEJKI

Nie zadepczcie nieśmiałych czasem, samorodnych kiełków ludzkiej ochoty. Niech


każdy, kto zechce, tworzy swój mały klubik, kółko, zespół czy towarzystwo, coś, co
będzie żyło, póki uczestnikom nie znudzi się temat lub własne towarzystwo.
Najcenniejsze są samosiejki.
Nie ma sensu ambicja ujęcia przyrody ludzkiej regularnymi grządkami. Taki
superporządek robią zawsze w demokracji ogrodnicy, którzy nie znoszą, by cokolwiek
rosło poza nimi samymi (i w
końcu wyrastają tak wysoko, że przewraca ich podmuch byle wiatru - co też
oglądaliśmy).

KIEDY WIĘDNĄ UCZUCIA

Nie wszyscy kochają się integrować na stałe. Zainteresowania ludzkie, jak i uczucia
(jak wszystko w przyrodzie), rozkwitają i więdną. To naturalne.
Niektóre zainteresowania uprawiane przez lata w tej samej ciągle grupie zamieniają
się czasem we własną karykaturę, a znów kampanie, które angażują serca i
wyobraźnię, tracą sens, gdy się dopnie ich celu.
Czasem nuży człowieka nie przedmiot jego zainteresowania, lecz towarzystwo. Bywają
ludzie głodni nowych ludzi, kiedy więc do szczętu „przetrawią” psychicznie jeden swój
krąg towarzyski, szukają nowego. Czasem znów zainteresowanie czy nowe hobby
wynika z głodu odmiany: ktoś taki „przetrawia” swe hobby, a kiedy już nie ma ono dla
niego żadnych uroków nowości, żadnych zagadek (jak mu się przynajmniej wydaje),
porzuca je w chwili najmniej dla otoczenia spodziewanej.
Nie trzeba się tym irytować. Ani brać podobnych skłonności za mniej wartościowe.
Adresuję te słowa do ludzi z inicjatywą: pozwólcie i innym.

59
SZCZEGÓLNE WALORY KSIĄśKI TELEFONICZNEJ

Każdej prawie pożytecznej działalności można przypisać jakąś w Polsce instytucję,


organizację czy fundację, która się na niej zna. Mają one przynajmniej pouczające
statuty, z których można się dowiedzieć, jak daną działalność rozkręcić na Waszym
terenie. Mają czasem sensowne władze, które to wiedzą, a bywa, że mają i jakieś
pieniądze, które da się uruchomić dla Waszego osiedla, dzielnicy czy miasteczka.
Zdarza się, że na takich funduszach czy po prostu w tych instytucjach, organizacjach i
fundacjach siedzi jakiś ochotny i serdeczny człowiek, biorący swój etat serio, i ucieszy
się, że ktoś inny bierze go poważnie. Nawet, jeśli nie ma pieniędzy, to pomoże.
Sam spis telefonów oznacza mnóstwo dodatkowych, nowych pomysłów.

POMOC SAMOTNYM - W IMIĘ SAMOPOMOCY

Nie wszyscy mieszczą się w świecie, który wyżej opisywałem. Duńczyk Hans Christian
Kofoed zaznał bezrobocia w czasie Wielkiego Kryzysu. I to on stworzył pewien
szczególny ośrodek - dla bezrobotnych właśnie. Przede wszystkim - młodych. Z
programem „pomocy dla samopomocy”. Zaczynało się od kąpieli z goleniem. Kto
chciał coś dostać, musiał wykonać różne prace, notowane w jego „karcie pracy”.
Uczniowie tej Szkoły Dla Młodzieży wędrowali od oddziału do oddziału, czyli
pracowni, zelowali i czyścili buty, prali i cerowali koszule i skarpetki, prasowali
spodnie, pili tran, itd. Za sześć uzbieranych punktów można było zjeść obiad, za
więcej - dostać skarpetki lub koszulę; gimnastyka i kąpiel gwarantowały kubek kawy i
kanapki. Nie mówiono “musisz”. Mówiono - “spróbuj”.
Z latami dobrobytu Szkoła Kofoeda coraz więcej kosztowała. Ale znaleźli się ludzie,
którzy jej przywrócili pierwotny sens i cele. Przychodzą do niej dzisiaj ci, którzy mają
problemy ze sobą. I uczą się, jak za Kofoeda, rozwiązywać te problemy sami.

BARKA I MIŁOSIERDZIE BOśE

Mój ukochany przyjaciel, Tomasz Sadowski, prowadzący z Basią, żoną, „Barkę” w


Poznaniu, pokazał, co potrafi psycholog, który chce użyć swej wiedzy nie tylko dla
siebie. Nikogo nie nawracali, a jednak w „Barce” przez lata dzięki nim wróciło do
normalnego życia setki już ludzi skazanych na zatracenie i opuszczonych przez cały
świat. Na szczęście, Tomek opisał te doświadczenia. Każdy może z nich skorzystać.
Inny mój przyjaciel, ksiądz Wojciech Czarnowski, z parafii Miłosierdzia Bożego na
Żytniej (to w podziemiach tego kościoła spotykał się Komitet Obywatelski przy Lechu
Wałęsie), opiekę nad bezdomnymi zaczął ze swymi parafianami od tego, że przejęli za
zgodą gminy podziemny pisuar i przerobili na łaźnię z pralnią; bezdomni mogli także
w pomieszczeniach, przygotowanych przez parafię, zjeść i spędzić noc. Rozwinęło się
to w cały system - niedawni rozbitkowie życiowi sami dziś prowadzą gospodarstwo
rolne, pracują, pilnują porządku, a jest ich blisko tysiąc trzystu.

60
Ci, co organizowali manifestacje nowych bezdomnych, śpiących na Dworcu
Centralnym, nie znali drogi do Miłosierdzia Bożego. Bóg im zapewne wybaczył w swej
łaskawości, ale władze miejskie nie powinny.

7. RODZINA JAKO PARTNER WŁADZY


(DEMOKRACJA ZACZYNA SIĘ OD
KUCHNI)

KTO Z KOGO śYJE I KTO TU JEST NAPRAWDĘ WAśNY

Najważniejszym partnerem władz państwa jest gospodarstwo domowe. Nie zdając


sobie z tego sprawy, łatwo godzimy się z rolą poddanych, których władza obdarza
swoimi łaskami (lub niełaską).
Przestaniemy, być może, lekceważyć sami siebie, uświadomiwszy sobie, że
prowadzimy w każdym domu najważniejsze przedsiębiorstwa gospodarki rynkowej.

„NIEWIDZIALNA RĘKA RYNKU” TO MY

„Niewidzialna ręka rynku” to ręka każdego z nas, kiedy sięga do portfela lub kieszeni.
Koniunktura zależy przede wszystkim od gospodarstw domowych.
Mechanizm jest prosty - im więcej zarabiamy, im więcej wydajemy, tym większe
powstaje zapotrzebowanie na produkty i usługi, tym więcej trzeba pracy dla ich
dostarczenia. A im więcej ludzi pracuje, tym więcej ludzi zarabia i tym więcej oni z
kolei w sumie wydają.
Ale: im więcej wydajemy na artykuły, które nie wymagają pracy wielu osób, czyli na
alkohol i papierosy, tym mniejsze zapotrzebowanie na ludzką pracę w kraju. Innymi
słowy, takimi
wydatkami wpływamy na wzrost bezrobocia.

KLUB FRAJERÓW

Człowiekowi pracującemu państwo zabiera w Polsce podatkiem od dochodów


osobistych, wpłatami na ZUS (które ciągle jeszcze mało dają ubezpieczenia) oraz

61
podatkami pośrednimi ponad połowę jego wynagrodzenia. Dochody budżetu państwa
pochodzą w 90 procentach z podatku od dochodów osobistych i podatku VAT, który
też obciąża nas jako nabywców.
Niestety, wybieramy z rekomendacji partii politycznych do sejmu - polityków, a nie
ludzi zdolnych w naszym imieniu, w imieniu każdego gospodarstwa domowego,
kontrolować budżet państwa. Jeśli zdarza się, że biurokracja szasta naszymi
pieniędzmi, to nasza wina. To my sami tolerujemy jej zabawę państwem.
Biernie śledzimy spory na temat „inflacji”, „dewaluacji pieniądza”, „obrony złotówki”,
„rewaloryzacji rent i emerytur”. Choć możemy w tych sprawach być w pełni
świadomymi i liczącymi się partnerami władz - my, rodzina i gospodarstwo domowe.

BUDśET DOMOWY JAKO PARTNER BUDśETU PAŃSTWA

Budżety domowe są od długich lat przedmiotem badań naukowych i statystycznych.


Cała specjalność ekonomii zajmuje się gospodarstwami domowymi jako
najpoważniejszymi partnerami szefów życia gospodarczego. Są one nie tylko
oparciem dla budżetu państwa. Decydują w rzeczywistości o gospodarce kraju - choć
trafia do nas poprzez wynagrodzenia i świadczenia społeczne mniej niż połowa
naszego dochodu narodowego. W Stanach Zjednoczonych trafia bezpośrednio do
kieszeni obywateli – łącznie, poprzez płace i emerytury - 85 procent dochodu
narodowego.
I my do takich proporcji musimy dojść. Możliwie szybko. Żeby nie zostawiać tyle
pieniędzy na mnożenie się biurokracji.

SPRZECZNOŚĆ W STATYSTYCE

Dane rocznika statystycznego z badań nad budżetami rodzinnymi są najzupełniej


sprzeczne z jego danymi o zakupach, jakie robimy. Czy ktoś tu kręci?
Bada się rejestry wydatków tych rodzin, które prowadzą budżety domowe na
zamówienie urzędów statystycznych, a te rodziny, które prowadzą budżety domowe,
po prostu lepiej i mądrzej gospodarują.
To jest - mówiąc nawiasem - podstawowa korzyść z prowadzenia budżetów
domowych...

NIE MA BUDśETÓW DOMOWYCH MNIEJ WAśNYCH

Nie ma budżetów mniej ważnych. Budżet samotnego emeryta jest równie pełen
istotnych informacji, jak budżet wielodzietnej rodziny z wieloma pracującymi jej
członkami.
Dlatego na początek spróbujcie sami i namówcie przyjaciół, by choć przez jeden
„miesiąc gospodarności” notowali wszystkie wydatki i ceny, by prowadzili -

62
przynajmniej przez miesiąc - „budżet domowy”. A potem to może Wam wejdzie w
nawyk...

CZY WARTO

Przed kilkunastu laty z Czytelnikami „Głosu Wielkopolskiego” dyskutowaliśmy nad


budżetami domowymi. Sporo wtedy padało argumentów dowodzących, że nie warto
ich prowadzić, kiedy „na nic nie starcza”.
Cóż, byłem bezrobotnym dziennikarzem w ciągu siedmiu lat 1973-80 i w ciągu
następnych ośmiu 1981-1989. Wiem aż za dobrze, co to znaczy, kiedy na nic nie
starcza. Ale właśnie wtedy warto prowadzić budżet domowy.
Dziś, kiedy może się to przydać dla siły naszego głosu we własnym państwie - tym
bardziej.

ZDROWE RĄCZKI I ROZUM

Parę urywków listów z owej dyskusji w „Głosie Wielkopolskim”:


P. Adela Malanowska (dla informacji - wtedy babcia, która w ciągu dnia zajmowała
się piątką wnucząt): „Ja mam na wszystko odpowiedź ‘Bozia dała zdrowe rączki i
rozum’ (...). Wśród moich znajomych jest wiele osób, które liczą faktycznie każdą
wydaną złotówkę, ale dzielimy się wzajem, czym kto może. Ja np. mam ogródek,
wobec tego warzywa i owoce oddaję, komu potrzeba, mam córkę i zięcia na wsi, więc
przywożę niektóre produkty, których też sama nie zużyję (jestem wdową)”.
P. Maria Milej: „Od lat prowadzę taki rejestr wydatków, jak i dochodów. Mam skalę
porównawczą. Nie potrafię inaczej gospodarzyć”.
P. Lidia Odolińska: „Dysponuję szczegółowo prowadzonym rachunkiem
gospodarstwa domowego mojej trzyosobowej rodziny za lata dziewięćdziesiąte do
chwili obecnej. Rachunki prowadzę dla samouspokojenia, aby mieć pewność, że nie
zgubiłam pieniędzy, które rozchodzą się bardzo szybko, a także po to, by orientować
się, jaką część budżetu pochłaniają opłaty, jaką wyżywienie, a ile pozostaje na inne
potrzeby”.
Oczywiście, Poznań. Ale - dowód, że da się.

PAŃSTWO ZACZYNA SIĘ W DOMU

Bardzo cenimy gospodarność. U innych.


Własny budżet domowy upoważnia do żądania, by także inni gospodarowali mądrzej.
W tym zwłaszcza - państwo.
Skoro w każdym z naszych domów decydujemy o gospodarce kraju, nie decydujmy na
chybił trafił.

63
BĄDŹMY (CHOĆ TROCHĘ) JAPOŃCZYKAMI

Narodem zapamiętałych statystyków są Japończycy. Mają nawet specjalne święto -


doroczny Dzień Statystyki. Liczą namiętnie i to od małego. Z „Życia po japońsku” p.
Janiny Rubach-Kuczewskiej.
Dowiedziałem się, że podczas jednego z Dni Statystyki nagrodzono grupę malców,
którzy pytali swoich kolegów, ile minut w ciągu dnia bawią się z nimi ich mamy.
Nie wiem, czy hobby statystyczne ma jakiś bezpośredni wpływ na gospodarkę Japonii.
Na pewno wpływa na zamożność japońskich rodzin - bo, jak łatwo się domyślić, kto
stale rejestruje swoje wydatki, niewątpliwie żyje oszczędniej.
Bądźmy - choć trochę - Japończykami.

CZY ENGEL MUSI MIEĆ RACJĘ

Niemiecki statystyk, Ernest Engel, badał budżety rodzinne jeszcze w wieku XIX. W
Belgii, dla ścisłości. I prawo Engla wcale nie mówi - wbrew temu, co się powszechnie
sądzi - że im więcej rodzina zarabia, tym mniej wydaje na żywność.
Engel dociekł, że im więcej rodzina zarabia, tym - jednak – więcej wydaje na żywność.
To tylko procentowy udział żywności w łącznej sumie wydatków maleje.

DLACZEGO CORAZ WIĘCEJ

Czy trzeba wydawać na żywność coraz więcej?

Jest wśród nas coraz więcej ludzi otyłych. W Ameryce i w Anglii jedna czwarta kobiet!
Lekarze i Polakom perswadują, że jedzą za dużo.
Tak, jemy za dużo. I to nie ci, którym trzeba wielu kalorii na ciężką pracę fizyczną lub
wysiłek sportowy. Jedzą za dużo głównie ci, którzy jedzeniem zastępują ruch. Co
gorsza, jemy niezdrowo. Płacimy za to nie tylko przy kasach. Płacimy na dłuższą metę
- zdrowiem.

ZDROWO – DROśEJ. NA RAZIE

Niestety, zdrowa dieta, jak na razie, kosztuje drożej. Dlatego, prowadząc swoje
gospodarstwo domowe jako przedsiębiorstwo, warto poświęcić wiele godzin na
rozwiązanie problemu, jak jeść i smacznie, i zdrowo, a taniej.
W czasie drugiej wojny światowej zagrożeni blokadą dowozu żywności Szwajcarzy
musieli radykalnie zmienić swoją dietę i zrezygnować z importowanych tłuszczów,
mąk i kasz. Wyszli z czasu wojny nieporównywalnie... zdrowsi.

64
ANI TRUDNE, ANI SKOMPLIKOWANE

Rejestrowanie wydatków domowych naprawdę nie jest ani trudne, ani


skomplikowane. Byle niczego nie pominąć, byle się przed sobą nie wstydzić nawet
największego głupstwa (każdemu się może zdarzyć).
Wystarczy zwykły zeszyt w kratkę. Z rubrykami, oddzielonymi długą linią każda od
góry do dołu:
Data, z dniem tygodnia. Dwa, na co wydaliśmy pieniądze (towar, usługa, opłata za
coś). Trzy, cena jednostkowa czegoś, co kupiliśmy. Cztery, ileśmy tego kupili. Pięć, od
kogo. Sześć, ile zapłaciliśmy razem. I siedem - uwagi (tu warto notować, czy dany
zakup zużyliśmy w całości).
Rady praktyczne:
Brać przy zakupach paragony i kwitki. Wiele supermarketów ujawnia prawdziwą cenę
z VAT-em dopiero przy kasie.
Po drugie, notować jak najprędzej po powrocie do domu. Usłużna pamięć chętnie
zapomina o wydatkach, które nie są tytułem do chwały.
Po trzecie, notować naprawdę wszystko.

CO ODKRYŁ IRVING FISHER

Tuż po pierwszej wojnie światowej wielki amerykański ekonomista, profesor


uniwersytetu Yale, Irving Fisher, wygłosił w Bostonie, w Towarzystwie Kultury
Moralnej, odczyt o „etyce w systemie monetarnym”, czyli o moralności w stosunkach
pieniężnych.
Oburzało Fishera mimowolne oszustwo, jakiego świat pieniądza dopuszczał się wtedy
wobec opinii publicznej: otóż za tę samą sumę gotówki można było kupić po wojnie
znacznie mniej niż przed wojną. Innymi słowy, pieniądz, chociaż go nikt nie
dewaluował i nie wymieniał na gorszy - tracił na wartości. Ale nikt nikomu o tym nie
mówił. A już na pewno nie mówił zwykłym Amerykanom, którzy na inflacji tracili.

NIE ZOSTAWIAJ TEGO SPECJALISTOM

Fisher zajmował się tym już od lat. Ale wtedy uświadomił wszystkim, najpierw -
Amerykanom, że każdy z nas, kto sam robi zakupy, może badać wartość pieniądza.
Zrobił coś jeszcze ważniejszego: przekonał publiczność, że nie trzeba tego zostawiać
specjalistom, ani, tym bardziej, władzom i urzędom. Nie musimy nikomu wierzyć na
słowo. Możemy sami sprawdzać i ustalać najważniejsze dla nas wskaźniki.
Niestety, mało kto w Polsce prowadzi rachunki domowe. Ale na pewno robiło to w
roku 1921 wielu, lub nawet większość ówczesnych Amerykanów. Prowadząc zaś
rachunki domowe, każdy może notować ruch cen i badać zmiany w kosztach
utrzymania.

65
CO TYDZIEŃ

Irving Fisher zaczął od rzeczy bardzo prostej i dla wszystkich zrozumiałej: publikował
co tydzień wykaz cen 205 towarów.
Biuro Statystyki Pracy Stanów Zjednoczonych publikowało wtedy wprawdzie wykaz
cen aż 404 towarów, jednakże co miesiąc, a nie co tydzień.
Nasz Główny Urząd Statystyczny podaje ceny kilkuset towarów i usług, ale... po paru
latach. Podczas, gdy my potrzebujemy takich danych co tydzień, na bieżąco. Tak, jak
podawał je Irving Fisher. I jak mogłoby dzisiaj podawać każde pismo polskie.

...I CO TYDZIEŃ WSKAŹNIK INFLACJI

Biuro Statystyki Pracy Stanów Zjednoczonych podawało co jakiś czas wskaźnik ruchu
cen, a więc i wskaźnik kosztów utrzymania. Jednakże - po dość długim czasie. Dużo
było do liczenia; jeszcze bez komputerów.
Irving Fisher opracował listę „koszyka” artykułów, które tylko reprezentowały dane
grupy wydatków, i zaczął podawać wysokość wskaźnika kosztów utrzymania - co
tydzień!
Liczył na „kręciołku” (tak się dawniej nazywało mechaniczny arytmometr, sumujący
dane po przekręceniu korbki).

GENIALNIE PROSTE

Pomysł był prosty, jak zwykle rzeczy genialne.


Fisher ustalił, z jakich „pozycji budżetowych” składać się musi „koszyk” kosztów
utrzymania. Były to różne wydatki na żywność, odzież, higienę, mieszkanie, leki,
komunikację, usługi, kulturę, oświatę, wypoczynek, używki.
Wybrał niektóre towary i usługi - typowe i reprezentatywne, tak, by każda pozycja
symbolizowała sumę wydatków na cele podobne lub zbliżone. Innymi słowy, „koszyk”
składał się tylko z „reprezentantów” danych rodzajów wydatków, jakie robimy.
Po dalszych badaniach nauka potwierdziła założenie przyjęte przez Fishera, co więcej,
jeszcze zmniejszyła listę minimum: „już przy około 100 pozycjach /reprezentantach/
indeks kosztów utrzymania obejmuje tak znaczną część całkowitych wydatków rodzin,
że dodawanie dalszych pozycji prawie nie wpływa na wysokość wskaźnika” (E.
Vielrose, 1966).
A więc...?

66
śEBY WŁADZY NIC NIE KUSIŁO

Nie chodzi tylko o zabawę. Wskaźniki, publikowane przez najsympatyczniejszą nawet


władzę, lepiej kontrolować. Żeby jej nic nie kusiło.
Przed laty nieistniejący już mój dodatek do „Gazety Wyborczej”, „Gazeta i
Nowoczesność”, opracował ze swoimi czytelnikami taki uproszczony fisherowski
„koszyk” dla Polski. Nasz „wskaźnik Fishera” bardziej odpowiadał odczuciom kieszeni
polskich niż dane podawane przez bardzo wtedy porządną władzę. Kręcił tylko nosem
pewien dyrektor odpowiedniego departamentu - co uznaliśmy za naturalne i
spodziewane.
Od tamtego czasu aż po dzień dzisiejszy nikt nie opracował takiego wskaźnika, którym
by się mógł posługiwać każdy z nas...

NASZ "WSKAŹNIK FISHERA"

Nasz WSKAŹNIK RUCHU BIEŻĄCYCH KOSZTÓW UTRZYMANIA


nazwaliśmy właśnie - „wskaźnikiem Fishera”. Ku czci pioniera.
Ówczesny prezes Głównego Urzędu Statystycznego polecił przeliczać wedle naszego
„koszyka” bieżące dane GUS-u. Bo naprawdę zdarzają się uczciwi statystycy.
Nasz „wskaźnik Fishera” nie zalecał, ile wydawać na bieżące utrzymanie. Nie był też
średnią kosztów utrzymania, ani minimum socjalnym. Był tylko i jedynie
wskaźnikiem ruchu kosztów utrzymania. Czyli - najlepszym miernikiem inflacji.

POMIAR DLA KAśDEGO

Walor takiego pomiaru inflacji to szybkość i prostota. Szybko zebrać dane może i
mała grupka ludzi, a nawet - przy pewnym wysiłku - jeden człowiek!
Mierzyć inflację może naprawdę każdy: każda rodzina, każdy dom, każda parafia,
każda dzielnica miejska czy wieś, każda lokalna gazeta. I - każda wielka gazeta,
rozgłośnia radiowa czy stacja telewizyjna, jeśli tylko ją to zainteresuje.

CO TO JEST TEN „KOSZYK” FISHERA

Nie jest to lista wszystkich możliwych wydatków, jakie robimy, bo zresztą każdy robi
inne.
Na liście naszego „koszyka” znajdują się tylko, jak u Fishera, tak zwane w języku
fachowym „reprezentanty” danej grupy wydatków. A więc np. pietruszka
„reprezentuje” i koperek, i szczypiorek; włoszczyzna wyręcza kupowane osobno pory i
inne warzywa. „Adidasy” dowolnej firmy zastępują całość wydatków na obuwie - jako
stosunkowo podobne do siebie i najmniej zróżnicowane w cenie. Róża, „reprezentant”

67
kwiatów, reprezentuje także inne wydatki na zrobienie przyjemności jakiejś miłej
sercu Polaka (czy Polki) osobie.
Żeby obliczyć nasz WSKAŹNIK, czyli - „wskaźnik Fishera”, trzeba zebrać ceny
towarów i usług z tej listy, przemnożyć każdą liczbę przez odpowiedni, podany w
tabeli mnożnik, a potem zsumować przemnożone już liczby.
Porównując wskaźniki co miesiąc (kwartał, pół roku, rok), otrzymamy odpowiedź,
ILE NAPRAWDĘ WYNIOSŁA INFLACJA i o ile wzrosły (lub zmalały) nasze bieżące
koszty utrzymania.

JAK TO ROBIĆ

Zbierając dane i wpisując do tabeli naszego „koszyka”, trzeba się pilnować dwóch
zasad:
1) Tam, gdzie tabela podaje tylko rodzaj produktu czy usługi, trzeba wybrać jedną
konkretną wersję, firmę lub nazwę, oraz wagę. I NIE ZMIENIAĆ tego już nigdy -
chyba, że dany produkt zaniknie lub straci znaczenie, a jakiś inny przejmie jego
miejsce i funkcję („adidasy” trzeba dobierać takie same, a przynajmniej - z takimi
samymi „bajerami”; lub jakieś inne obuwie).
2) Dane zbierać trzeba ZAWSZE Z TEGO SAMEGO lub tych samych punktów
sprzedaży czy też usług. Jeżeli z dwóch punktów, to z jednego uważanego za
najdroższy i drugiego - najtańszego (zamiast biegać po wszystkich sklepach w
okolicy). Chodzi bowiem o CENĘ ŚREDNIĄ.

Uwaga: od czasu, kiedy ustalaliśmy tę tabelę, zmieniły się przedmioty naszych


zakupów i handlu. Musicie sami skorygować (zaktualizować) treść tabeli!

Teraz tabela:

Nr Artykuł Ilość Cena Mnożnik Razem


1 Mąka pszenna 1 kg 1
2 Chleb pszenny ok. 0,8 kg 7,2
3 Bułka (kajzerka) 1 szt. 15
4 Płatki owsiane 1 opak 0,2
5 Makaron 4-jajeczny 1 kg 0,2
6 Ryż 1 kg 0,1
7 Kasza gryczana 1 kg 0,2
8 Ziemniaki 1 kg 8
9 Kapusta biała 1 kg 2
10 Marchew 1 kg 1
11 Włoszczyzna 1 op. 8
12 Cebula 1 kg 0,75
13 Sałata 1 główka 4
14 Pomidory (zwykłe) 1 kg 0,5

68
15 Jabłka klasy Lobo 1 kg 2
16 Cytryny 1 kg 0,4
17 Rostbef wołowy 1 kg 1
18 Podroby 1 kg 1
19 Kurczak 1 kg 1
20 Kiełbasa krakowska 1 kg 1
21 Parówki 1 kg 0,5
22 Smalec kostka 0,25 kg 1
23 Masło "Ekstra" 0,25 kg
3
24 Margaryna kostka 0,25 kg 2
25 Olej słonecznikowy 1 but 0,25
26 Mleko 1 karton 8
27 Śmietana 12 % 1 małe opak. 4
28 Ser biały pełnotłusty 1 kg 0,6
29 Ser żółty (tani) 1 kg 0,4
30 Jajka 10 szt. 1,6
31 Cukier 1 kg 2
32 Miód 1 mały słoik 1
33 Pączek w cukierni 1 szt. 6
34 Czekolada 1 tabl. 0,75
35 Przyprawa do zup 1 but 1
36 Woda mineralna 1l 4
37 Napój z owoców zagr. 1 l w kartonie 2
38 Sok jabłkowy 1 l w kartonie 0,5
39 Kawa (błyskawiczna) słoik 0,1 kg 1
40 Herbata w torebkach 100 szt.. 0,5
41 Jednorazówka do golenia 1 szt. 2
42 Krem do golenia 1 szt. 0,5
43 Krem kosmetyczny dla pań 1 opak. 0,5
44 Szampon do włosów 1 opak 0,5
45 Pasta do zębów 1 tuba 1,5
46 Pomadka do ust 1 opak. 0,2
47 Mydło toaletowe 1 szt. 2
48 Proszek do prania 1 opak. 3
49 Płyn do zmywania 1 but. 1
50 Wata 1 opak. 0,25
51 Spirytus salicylowy 1 but. 1
52 Polopiryna S 1 opak. 0,5
53 Syrop przeciwkaszlowy 1 but. 0,3
54 Multiwitamina forte 1 opak. 1
55 Opatrunek samoprzylepny 1 opak. 1
56 Pabialgina 1 opak. 1
57 Sorbonit 1 opak. 0,3
58 Mięta w torebkach 1 opak. 0,3
59 Plomba (bez leczenia) 1 szt.. 0,15
60 Bandaż 1 kłębek 0,5

69
61 Czynsz 1 m. kw. 23
62 Energia elektryczna 1 kWh 50
63 Gaz 1 3 8
m
64 Żarówka 100 W 1 szt. 1
65 Węgiel (cena det.) 1t 0,05
66 Zapałki 10 pud 0,5
67 Papier toaletowy 4 rolki 0,4
68 Pasta do podłogi 1 opak. 1
69 Pasta do butów 1 opak. 1
70 Proszek (płyn) do sanitariatów 1 opak. 1
71 Abonament telef. 100 imp. 0,2
72 Abonament telewizyjny 1 mies. 0,3
73 Opłata za kablówkę Internet) 1 mies. 0,3
74 Gazeta codzienna 1 egz. 10
75 Magazyn ilustrowany 1 egz. 1
76 Najpopularniejszy miesięcznik 1 egz. 0,1
77 Zeszyt szkolny 16 kartek 1 szt. 1
78 CD z muzyką pop 1 szt. 1
79 Długopis (najtańszy) 1 szt. 1
80 Opłata na komitet rodzicielski 1 mis. 0,2
miesięczna
81 Znaczek na list zamiejscowy 1 szt. 3
82 Przejazd taksówką na dystans 5 1 0,2
km
83 Przejazd koleją poc. os. II kl. 100 km 0,1
84 Przejazd autobusem 100 km 0,1
85 Bilet komunikacji miejskiej 1 szt. 30
jednorazowy
86 Rajstopy damskie 1 szt. 1
87 Skarpetki męskie 1 para 0,2
88 Pływki męskie 1 para 0,1
89 Figi damskie 1 para 0,1
90 Koszula męska 1 szt. 0,1
91 Biustonosz 1 szt. 0,1
92 Tenisówki 1 para 0,1
93 Pranie bielizny pościelowej 5 kg 1
94 Czyszczenie garnituru marynarka i 1 szt. 0,5
spodnie
95 Strzyżenie u fryzjera męskiego 1 0,3
Wizyta u fryzjera damskiego 1 0,3
96
(strzyżenie i modelowanie)
97 Kwiaty jedna róża 1 szt. 1
98 Bilet do kina 1 bilet 0,1
99 Parking za godzinę 1 godz. 0,1
100 Bilet na mecz ligowy 1 szt. 0,1
101 Wódka (najtańsza) 0,5 l 1,25

70
102 Wino średniej klasy 0,75 l 1
103 Piwo puszka 7
0,5 l
104 Papierosy 1 paczka 10

Pierwsze sto pozycji mówi o zmianach bez wydatków na alkohol i papierosy (warto
obliczać wskaźnik w obu wariantach).
Po pierwszym takim eksperymencie z udziałem Czytelników „Głosu Wielkopolskiego”
do dzisiaj otrzymuję listy od hobbystów pomiaru inflacji.

PIENIĄDZE, Z KTÓRYCH OKRADA SIĘ GOSPODARSTWA


DOMOWE

Dziś mało kto już wie, że dawniej wynagrodzenia, zwłaszcza te mniejsze, wypłacano
nie co miesiąc, a co tydzień, tzw. „tygodniówkami”. Proszę samemu obliczyć, ile
przynosi pracodawcy pierwsza „tygodniówka” miesiąca wypłacona dopiero po trzech
tygodniach, ile druga - wypłacona po dwóch tygodniach, ile trzecia, opóźniona o
tydzień - przy uwzględnieniu nawet niskiej rocznej skali inflacji i miesięcznej stopy
oprocentowania oszczędności.
Nie liczy się to może dla kieszeni osób wysoko wynagradzanych. Ale dla tych, którym
trudno powiązać koniec z końcem i którzy muszą pożyczać, żeby dotrwać do
pierwszego, te w sumie paręset złotych straconych w skali roku nie są bez znaczenia.

71
8. KAPITALIZM DLA WSZYSTKICH,
czyli
JAK PORADZIĆ SOBIE Z
TWIERDZENIEM ARROWA

TWIERDZENIE NIEMOśLIWOŚCI

Sformułował je Kenneth Arrow, ekonomista i noblista. Wedle niego żadna decyzja,


podjęta w trybie społecznym, nie może uwzględnić preferencji grupy w taki sposób, w
jaki pojedynczy człowiek może uszeregować swoje preferencje.
Tymczasem ludzie jednak potrafią dojść do porozumienia i dokonać wspólnego
wyboru, czyniąc preferencje grupy swymi osobistymi preferencjami. Jeśli ekonomia o
tym nie wie, to jej wina. Sygnał tylko, że nigdy jej przy czymś takim nie było.

CZYM WYGRYWA DEMOKRACJA

Anglikom w roku 1939 Winston Churchill w obliczu wojny na śmierć i życie z


hitlerowskimi Niemcami powiedział otwarcie: "Mogę wam obiecać tylko krew, pot i
łzy". Oczekiwał za to - pełnej dyscypliny. I też bombardowany Londyn sam się
pilnował, by dochować norm zużycia wody. Tak demokracja angielska wygrała "bitwę
o Anglię". Nie sami lotnicy.
Kiedy państwa Osi w roku 1940 zagroziły Szwajcarii blokadą importu żywności, prof.
Friedrich Wahlen wyliczył, że Szwajcaria musi i może wyżywić się sama - ale bez
importowanych tłuszczów, mąki i cukru. I tłuści Szwajcarzy całkowicie zmienili swą
dietę. Ich demokracja sprawdziła się w kuchniach, a z okresu wojny wyszli – znacznie
zdrowsi!
Prezydent Paasikivi wykładał Finom po drugiej wojnie światowej, że czeka ich teraz
siedem lat chudych - budowy potencjału gospodarczego. Liczyć mogli tylko na
Szwedów, a niepodległość
Finlandii była na dobitek ograniczona. Demokracja Finów sprawdziła się ich
cierpliwością i pracowitością. Wiedzieli, co, jak i kiedy chcą osiągnąć. I spłacili
morderczą powojenną kontrybucję - przed terminem.

72
ETOS, NIE TYLKO PIENIĄDZE

Nawet najbiedniejsze kraje protestanckie wyprzedziły w rozwoju cywilizacyjnym


najbogatsze nawet kraje katolickie czy też prawosławne. W słynnej, starej pracy Maxa
Webera "Etyka protestancka a duch kapitalizmu" można wyczytać, jak bogactwo
rodziło się z protestanckiej pracowitości, wytrwałości, oszczędności i skromności. Ale
XIX-wieczna Wielkopolska i Słowenia potrafiły osiągnąć zamożność pod przewodem
swoich katolickich księży. Decydowała wyobraźnia ludzka i zmysł inicjatywy. Czyli –
kapitał społeczny. Nie myśl polityczna.

KAPITALIZM WŁASNYMI RĘKAMI

Jesteśmy w lepszej sytuacji niż Finlandia w roku 1945: mamy lepszy klimat,
wspaniałe położenie geograficzne, płodne rolnictwo i bogactwa naturalne, których
Finlandii wtedy brakowało.
Jesteśmy w sytuacji o tyle gorszej niż ona w 1945 r., że nie czeka naszych produktów i
usług żaden gwarantowany rynek zbytu, który wchłonie wszystko. Załamanie rynku
sowieckiego po roku 1989 przyprawiło Finlandię niemal o katastrofę; Sowiety miały
być wieczne. Finowie poradzili sobie i z tym. Są w czołówce najbogatszych krajów
świata.
Ostatnie piętnaście lat pokazało, że Polacy też umieją pracować. Kiedy wiedzą, po co,
pracują jak Finowie. Cenią dziś pracę wyżej niż Niemcy. Zdobywają rynki krajów
zachodnich, które miały zalać nasz rynek swoimi produktami spożywczymi.

IKEDĘ ROZUMIAŁ KAśDY JAPOŃCZYK

Kiedy premier Ikeda w 1960 roku przedstawiał Japonii dziesięcioletni plan


podwojenia dochodu narodowego (zrealizowany w sześć lat), każdy Japończyk
wiedział, że i on będzie - średnio - dwa razy bogatszy. Wiedział bowiem, co to jest
dochód narodowy (PKB, produkt krajowy brutto). PKB zaś to jest to, co sami jako
obywatele kupiliśmy (skonsumowaliśmy), to, co zjadło państwo, to, co gospodarka
zainwestowała, wartość tego, co mamy (także w zapasach produkcji gotowej i
nieskończonej) plus nadwyżki eksportu.
Za „socjalizmu” powtarzałem, że nie wierzę w dochód narodowy – zwłaszcza, gdy
wzrost dochodu narodowego był praktycznie wzrostem zapasów (wywołałem w 1971 r.
pełen furii odzew premiera Jaroszewicza!).
Od roku 1989 do roku 2010 polski PKB więcej niż potroiliśmy nawet. Ale z bardzo
niskiego pułapu. Dziś pytanie, czy możemy podwoić dochód narodowy w sześć lat, ma
inny sens. Możemy jednak spróbować i my ustalić, co kto może zrobić i po kim czego
możemy się spodziewać, żeby go podwoić.

73
GDZIE JEST KAPITAŁ

W krajach posiadających względnie stabilny, zdrowy pieniądz, nigdy nie brakuje


kapitału. Ale dziś właścicielami największych pieniędzy w nowoczesnych
społeczeństwach nie są ani największe
banki, ani czołowe grupy bankowe. Są nimi - zarówno w bogatych Stanach
Zjednoczonych, jak w niebogatej Polsce - sami obywatele.
Dzięki reformie Balcerowicza mamy prawdziwy pieniądz. Musimy zaś mieć dla
rozwoju kraju bogatszą własność prywatną. Żeby mieć z czego tworzyć kapitał. Czyli
że trzeba rozszerzać własność prywatną ogółu obywateli. Nie tylko dla interesów
Bocassów.

KAPITALIZM NADMIARU PIENIĘDZY

Na Zachodzie ogólna zamożność zmieniła rynek pieniężny. W Stanach Zjednoczonych


rozróżnia się oszczędności "płynne" i "kontraktowe". Owe "płynne" to fundusze
emerytalne i spółki lokacyjne - z największymi pieniędzmi Ameryki. Zarządzają nimi,
dobrze sobie płacąc (grubo za dobrze), najznakomitsi finansiści. Zwykli obywatele są
poprzez te spółki i fundusze właścicielami przeważającej części udziałów w wielkim
przemyśle i wielkim handlu. Tak Ameryka - wedle ironicznej uwagi wielkiego Petera
Druckera - uspołeczniła swój wielki biznes.
Ma to i swe negatywne skutki - własność odsunęła się daleko od przedsiębiorstwa i
nikt nie zarządza nim jak swoim. Stąd i wielkie firmy chorują na biurokrację. Na
swoisty kapitalistyczny socjalizm.
Przy nadmiarze wolnego pieniądza szuka ten pieniądz lokat po całym świecie. Także
na początkującej giełdzie naszego kraju. Kraju, który dopiero wychodzi z feudalnego
rozkładu.

KIEDY BIEDNY MA POśYCZAĆ BOGATEMU

W Anglii drugiej połowy XIX wieku nawet służące i dorożkarze mogli pozwolić sobie
na ryzyko gry giełdowej, bo także im nie brakowało wtedy pieniądza.
Ale kiedy pieniądza jest mało, to - jak pisał XIX-wieczny liberał włoski, Luigi Luzzati -
giełda oznacza, że biedny ma pożyczać bogatemu. Bo firma, emitując akcje, pożycza
przecież pieniądze od nabywców akcji. Nie gwarantując oprocentowania! Kiedy mały
ciułacz przegrywa, sam sobie winien: uległ pokusie hazardu i marzeniom o łatwych
pieniądzach. Ma za swoje.

74
ŚWIETNE, ALE NIE ZARAZ

Spółkę lokacyjną (inwestycyjną po angielsku) wynaleźli jako narzędzie finansowe


dwaj socjaliści, bracia Pereirowie: chcieli, by lud za swoje drobne pieniądze, złożone
razem, wykupywał, krok za krokiem, własność w gospodarce. Stworzyli w XIX wieku
słynny Credit Mobilier, Kredyt Ruchomy. Zbankrutował on, zachłysnąwszy się
sukcesami. Za dużo kupował – aż zabrakło wolnej gotówki, czyli tzw. płynności.
Potem - Szkot z Dundee, Robert Fleming, obmyślił unit trust, spółkę sąsiadów i
znajomych, drobnych ciułaczy, by razem kupować akcje różnych firm.
Spółki lokacyjne (zwane też funduszami powierniczymi, w nomenklaturze
amerykańskiej investment trusts, funduszami inwestycyjnymi) powinny rozkładać
ryzyko giełdowych lokat na co najmniej 100 firm, których akcje dana spółka kupuje. I
powinny to być akcje, które dają dywidendy; inne lokaty nie mają sensu. Ale spółka
lokacyjna nie zarządza żadnym przedsiębiorstwem, dającym zyski. Nie od tego jest.
Ma zarządzać pieniędzmi. Na giełdzie, nie w firmie.
Co innego bank lokacyjny; ten, owszem, pilnie przygląda się firmie, której akcje
kupuje, i wtrąca się do jej zarządu.

PORÓD CHYBA TO BYŁ NIECO PRZEDWCZESNY

U nas państwo zagarnia ponad połowę zarobków każdego z nas. Gospodaruje tymi
pieniędzmi źle. Ale gdybyśmy zatrudniali geniuszy biurokracji, wynik byłby dokładnie
ten sam.
Spółki lokacyjne, zwane Narodowymi Funduszami Inwestycyjnymi, stworzyło
sztucznie w najlepszej wierze - państwo. Oddało je giełdziarzom głównie z nominacji i
przekazało im z urzędu pieniądze naiwnych, którzy nawet nie wiedzieli, że mogliby
inaczej ich użyć. Dziś mają mniej niż gdyby je złożyli jako oszczędności w bankach.
Liberałowie w tym samym czasie, co Pereirowie, wymyślili spółdzielczość kredytową
w Niemczech i Włoszech, krajach wtedy ubogich w pieniądze. Język ekonomii
amerykańskiej zowie swoją spółdzielczość kredytową i inne tego typu organizacje
oszczędnościowe "oszczędnościami kontraktowymi". Owi liberałowie-założyciele
nigdy by nie przystali na grę pieniędzmi drobnych ciułaczy. Chyba że to graliby sami
ciułacze wedle recepty Fleminga.

NIBY-LIBERALIZM

Obywatel rentier to żaden ideał gospodarki: czyta notowania giełdowe, zamiast


rozwijać swoje własne interesy. Powszechna nauka gry giełdowej w naszych mediach
nie uczy kapitalizmu. Gdyby cały naród zamienił się w rentierów, odcinających
kupony dywidend od zakupionych akcji, niewiele by to zmieniło w tak
sprywatyzowanym przemyśle. Własność pozostałaby anonimowa jak była - bez
codziennej czujności właściciela wobec swych interesów. Pracownik najemny zaś
powinien szanse dobrobytu wiązać z rozwojem firmy, w której pracuje.
75
Nasza giełda, z akcjami ledwie kilkuset przedsiębiorstw, długi czas była giełdą
treningową. Na koszt tzw. "jeleni" w języku polskim. "Jelenie" to nie "bawoły" w
języku giełdy anglosaskiej, które grają na zwyżkę, ani też "niedźwiedzie", grające na
zniżkę. Nasze "jelenie" to ci, co tracą. Reklamować im grę giełdową to niezbyt
uczciwe, mówiąc szczerze.

CZYJA KURA KOMU ZNOSIŁA ZŁOTE JAJA

Kiedy PKO BP wystawiła na sprzedaż swoje wierzytelności, odkryliśmy, ile inflacji


wpompowały w Polskę nasze banki miliardami takich kredytów nie do odzyskania
(PKO BP i tak najmniej). Janusz Korwin-Mikke jako „liberał” chwalił się wtedy, że
zrobił na szaro państwową PKO, bo odda mniej, niż pożyczył.
Za łatwe pieniądze dla kolesiów musieliśmy płacić wszyscy – jako podatnicy. Do BGŻ,
Banku Gospodarki Żywnościowej, dołożyliśmy około miliarda dolarów. Z własnych
kieszeni.

ONIEŚMIELAJĄCO ŁATWE INTERESY

Kiedy nie ma ani lokalnych kas oszczędności, ani prawdziwej spółdzielczości


kredytowej, oznacza to monopol wielkich banków. Nasze banki z reguły chorowały na
nadpłynność, czyli że miały za dużo nieulokowanych pieniędzy - bo nie umiały
kredytować.
Mają ciągle za dużo „złych” kredytów - bo nie umieją kredytować. Żaden z tych
banków nie specjalizuje się (przynajmniej na razie) w rynku jakiejś branży przemysłu
czy handlu. Bez czego będą nadal bały się kredytowania czegokolwiek.
Kiedy monopol robi wielkie interesy, nawet liberałowie się z nim liczą. Ale nazbyt
łatwe interesy nie powinny onieśmielać liberałów. Nasze banki do dziś, gdy piszę te
słowa, korzystają z prawa do „tytułów wykonawczych”, czyli że mogą w każdej chwili
jak urząd państwowy ściągnąć dług z kredytobiorcy przez komornika. Nie chcą
powrotu do weksla, który ustala terminy spłaty - choć przy braku gotówki bank może
weksel dla utrzymania „płynności” sprzedać lub zdyskontować.
Jeśli władzę w prywatnych bankach obejmują politycy, to jeszcze gorzej. To będą ich
łatwe interesy.

CZEKI, WEKSLE I WARRANTY

Na obrocie bezgotówkowym, na czekach, lokalnych kartach kredytowych i wekslach,


może zbudować swoją potęgę finansową w Polsce świat blisko trzech milionów
drobnych przedsiębiorstw polskich - w obrotach między sobą. Warranty przydadzą się
także, ale nie są narzędziem tak powszechnego obrotu.
Doświadczenie polskiej przeszłości i zachodniej współczesności może być podstawą
wielkiej ekspansji.

76
KAPITALIŚCI Z MIANOWANIA

Wielkie pieniądze w początkach kapitalizmu robi się najszybciej - na handlu. Ale z


samych wielkich pieniędzy nie rodzi się fachowy kapitał przemysłowy. Nawet rekiny
handlu nie są potencjalnymi przemysłowcami. Tym bardziej - nie są nimi gracze
giełdowi. Mogą i kupić jakieś wielkie zakłady, ale wszystkie kłopoty zaczną się dopiero
później. Sama własność nie załatwia niczego. Decyduje zarządzanie.
Jeśli więc prywatyzuje się przemysł, sprzedając zakłady amatorom, z których żaden
nie czytał choćby jednej książki Petera Druckera, mamy do czynienia z aktem wiary
zamiast prywatyzacji. Jeśli kogoś mianuje się przemysłowcem tak, jak urzędnikiem,
kończy się potem jak w Wałbrzychu - kompromitacją samej idei własności prywatnej.

PRODUKCJA BOCASSÓW

Nie pobłażajmy w niczym cwaniactwu łatwych, lewych interesów. Droga do wielkich


kapitałów "na skróty" prowadzi do kapitału, którego się nie szanuje i którym szasta
się w ostentacyjnym luksusie, demoralizującym zarówno samych "kapitalistów", jak i
polityczną ich klientelę.
Superluksus każdego samochodu najdroższej marki oznacza, że jeździ nim jakiś
Bocassa. I dowodzi, że w tym kraju nie umie się szanować pieniędzy. A Bocassom nikt
nie zawierzy swoich.
W Szwajcarii, najzamożniejszym kraju świata, bogaczowi nie wypada jeździć bardzo
drogim samochodem - wyglądałby w oczach rodaków na śmiesznego nuworysza,
który chce się popisać.

PRYWATYZOWAĆ TRZEBA. JEDNAK

Przedsiębiorstwa państwowe nadal sprzedają u nas urzędnicy ministerialni, nie


sięgając po żadną inną, skuteczniejszą metodę. Nie znają porządnie żadnej branży.
Fascynują ich co najwyżej operacje kapitałowe (zrozumiałe, to naprawdę wciąga).
Taki układ sam przez się tworzy pole korupcji i rodzi podejrzenia. Nawet wobec ludzi
uczciwych. Prywatyzacja stała się tematem fantastycznych plotek, które, niestety,
rzecz przykra, czasem się potwierdzają...
A jednak prywatyzować trzeba. Dla zdrowia gospodarki.

METODA KELSO

Metodę wspomaganego wykupu, „lewarowanego”, Leveraged Buy-Out, LBO, obmyślił


w Kalifornii i upowszechnił w USA wielki finansista, Louis Kelso, przyjaciel Reagana.
Tak przekazywano własność menedżerom średnich i małych firm - które nie opłacały
się wielkim koncernom i innym spółkom wielkiego kapitału, włącznie z tymi

77
giełdowymi. LBO posłużył też Reaganowskiemu Planowi Pracowniczej Własności
Akcji w Stanach Zjednoczonych, ESOP.
Niestety, nasi wysocy urzędnicy prywatyzacji nie raczyli ze starszym panem, tj.
Louisem Kelso, rozmawiać, kiedy udało się go do Polski zaprosić.

KELSO O POLSCE

Wedle propozycji Elso, decyzje o poszukiwaniu partnerów kapitałowych przejęłyby z


dnia na dzień, same przedsiębiorstwa z nowym właścicielami, ciągle jeszcze z
udziałami państwa do sprzedania. Zwłaszcza przedsiębiorstwa średniej wielkości i
małe.
Mechanizm Kelso proponował prosty: dobrać konkursowo, a skrupulatnie,
menedżerów jako przyszłych głównych wspólników lub właścicieli. Skredytować im
na zasadach LBO główny pakiet imiennych udziałów lub własność całego
przedsiębiorstwa - nie do sprzedaży przed spłatą kredytu z zysków przedsiębiorstwa!
W spółce komandytowej taki główny właściciel odpowiadałby całym majątkiem za
całość interesu.
Część kredytowano by tak samo do spłaty z zysków przedsiębiorstwa spółce
pracowniczej jako komandytariuszowi, z odpowiedzialnością do wysokości wkładu.
Główni akcjonariusze sami wyszukiwaliby strategicznych partnerów kapitałowych do
zakupu akcji pozostawionych Skarbowi Państwa - pod kontrolą przedstawicieli
Skarbu Państwa jako wspólnika komandytowego.

JUś, ZARAZ

Możemy w ciągu roku sprywatyzować wszystkie średniej wielkości przedsiębiorstwa


państwowe. Dziś z naszych pieniędzy jako podatników opłacamy dla jednoosobowych
spółek Skarbu Państwa tysiące urzędników, którym wcale nie spieszno z
prywatyzacją, bo po co. Sami z nich robimy złodziei w oczach społeczeństwa.
W chwili, gdy piszę to słowa, mamy jeszcze setki jednoosobowych spółek Skarbu
Państwa do obsadzania posad przez polityków. Do obsadzania tych posad znajomymi.

JAK UWŁASZCZAĆ OBYWATELI

Nasze państwo może też uwłaszczyć ogromną większość swych obywateli bez fikcji
bzdurnych obietnic, nie za darmo, ale też bez naciągania ich, by swe skromne
oszczędności przelali na niepewne konta w funduszach powierniczych, zarządzanych
przez giełdziarzy niesprawdzonego doświadczenia.
Przeciętny obywatel może stać się partnerem gospodarczym jako współwłaściciel
określonego majątku, którego dochody sam tworzy swoimi wpłatami. Każdy z nas
może nabrać poczucia godności i partnerstwa, a zwłaszcza - realnego zainteresowania
procesami gospodarczymi, w których bezpośrednio uczestniczy.

78
Co więcej, te interesy lepiej by szły, gdybyśmy w nich uczestniczyli jako partnerzy, a
nie jako bezwolne ofiary manipulacji. Bo sami stracimy, jeśli to nie będzie nas
obchodziło, i sami zyskamy na swej gospodarności.
Demokracja może naprawdę być dobrym interesem obywateli.

BEZ WŁASNOŚCI NIE MA GOSPODARNOŚCI

Usługi komunalne - dostawy energii elektrycznej, wody, gazu, ciepła, kanalizacja - są


monopolami tzw. technicznymi, bo technika nie pozwala ich rozbić na konkurujące
podmioty. W usługach komunalnych nie da się zaprowadzić konkurencji – poza
wywozem śmieci i komunikacją miejską. Zajmuje się nimi administracja miejska lub
też stanowią własność ogólnokrajowych bądź miejskich monopoli.
Sprzedane zagranicznym monopolom prywatnym nie przestają być monopolami.
Jak wszelka administracja, tak i samorząd nie powinien sam prowadzić działalności
gospodarczej. Urzędnicy powinni co najwyżej regulować i nadzorować stosunki
między dostawcami a odbiorcami.
Usługi komunalne można sprywatyzować. Na korzyść naszą - klientów. W imię
gospodarności. Żeby tej gospodarności pilnował właściciel. Bo jak nie dopilnuje, to -
co się rzekło – sam straci.

MY, WŁAŚCICIELE

Tak, naprawdę: każdy obywatel może być członkiem lokalnej spółki dostaw energii
(gazu, wody, itp.), która przejmie własność urządzeń i nieruchomości lokalnych
zakładów. Comiesięczne opłaty od chwili podłączenia do sieci - w dotychczasowej, z
reguły zawyżonej wysokości - staną się w części zaliczkami na poczet udziału w spółce;
każdy będzie miał prawo głosu przy wyborze rady nadzorczej, nadzorującej
gospodarkę spółki. Tym sposobem będą ją kontrolować i współfinansować w razie
potrzeby najbardziej zainteresowani, ustalając prawidłową politykę opłat.
Skończy się niekontrolowane zawyżanie rachunków i budowa pałaców na koszt
bezradnych klientów. A członkowie spółki sami zadbają o zainstalowanie
wodomierzy, tak, jak mają dziś gazomierze czy liczniki zużycia energii elektrycznej.
Firmy usług komunalnych jako spółki prawa handlowego będą mogły zaciągać za
zgodą swych właścicieli kredyty i emitować obligacje. Jak to robią przedsiębiorstwa
komunalne Ostrowa
Wielkopolskiego, który je zamienił w spółki akcyjne. Inaczej niż w Warszawie, gdzie
sprzedaliśmy swój monopol zaopatrzenia w energię elektryczną zagranicznemu
monopolowi, podwyższającemu ceny bez żadnej racji…

79
NIECO AMBICJI I WYOBRAŹNI

Odwróćmy piramidę: niech lokalne firmy usług komunalnych, dostaw energii i gazu,
będą jak przed wojną własnością lokalną i niech przestaną być własnością sieci
ogólnokrajowych. Na odwrót, niech zostaną właścicielami tych sieci, wykupując je od
Skarbu Państwa - w ogólnokrajowej spółce z innymi lokalnymi zakładami usług
komunalnych. Spłacając ratalnie Skarbowi Państwa koszty tworzenia tych sieci.
Na początek zróbcie jednak takie przedsiębiorstwa lokalne swoją własnością - żeby
pilnować własnych pieniędzy. Wyobraźcie sobie swoje role obywateli demokracji
nieco ambitniej.

JAK PORADZIĆ SOBIE Z MONOPOLEM TELEFONII

Przed pierwszą wojną światową w całym prawie świecie cywilizowanym


nacjonalizowano telefonie. Groziło to w Ameryce wielkiemu monopolowi ATT
Company, czyli Bell System. Wtedy Theodore Vail, wielki naczelny ATT, wymyślił
tanie akcje „dla wszystkich”, dla przysłowiowej cioci Sally, i rozprzedał Bella drobnym
ciułaczom. Uniknął podziału monopolu na mniejsze firmy.
Mali inwestorzy zorganizowali się jednak i dbają o reprezentację swoich interesów w
zarządzaniu firmą.
Tyle że monopoli telefonicznych w ogóle być nie musi: w Finlandii ogólnokrajową sieć
telefoniczną stworzył związek lokalnych operatorów - lokalnych spółek, towarzystw i
spółdzielni telefonicznych. Nasza telefonia też mogłaby należeć do nas wszystkich.
Powstawała za nasze pieniądze. Sprzedano ją zachodniemu monopolowi.
Państwowemu!

SIECI LOKALNE - LOKALNYM OPERATOROM

Kiedy ATT zwlekała z telefonizacją Środkowego Zachodu USA (za dużo kabla dla nie
tak wielu abonentów), tamtejsi farmerzy pozakładali swoje spółki, spółdzielnie i
towarzystwa telefoniczne. Stelefonizowali się taniej i szybciej. ATT potem ich
wszystkich podłączyła do swej sieci ogólnokrajowej. Ale ci operatorzy lokalni - owe
spółki, spółdzielnie i towarzystwa - pozostali właścicielami swych lokalnych sieci.
Ich śladem poszli - dzięki inicjatywie Józefa Ślisza, pamiętnego przywódcy
Solidarności Rolników Indywidualnych - mieszkańcy Doliny Strugu i z Łąki w
Rzeszowskiem. U nich poza abonamentem nic się za rozmowy lokalne nie płaci, sam
abonament starczył im na spłatę kredytu za najlepszy na świecie sprzęt (tu widać, jak
nas okrada monopol Telekomunikacji Polskiej SA, dziś w rękach zagranicznego
monopolu państwowego), a dziś wystarcza i na płace, i na konserwację. Wystarcza i
na zafundowanie wszystkim miejscowym pacjentom kardiologii końcówek do EKG w
Rzeszowie.
Niestety, nie ma z kim u nas o tym rozmawiać. Monopol telefonii to bardzo
lukratywne posady.
80
EFEKT MNOśNIKOWY

Jeśli plany przestrzenne ustalą, gdzie mamy budować, przyjdzie też inwestować w
handel, małą gastronomię, małe tanie hoteliki, pensjonaty, branżę turystyczną,
oczyszczalnię i drogi, co dodatkowo ożywi ruch budowlany. Łatwo policzyć, ilu do
tego będzie trzeba architektów, inżynierów, rzemieślników budowlanych,
hydraulików, elektryków i innych fachowców. Razem - sporo ponad milion ludzi.
To robota i dla wielkich firm, i dla małych przedsiębiorstw. Ale głównie dla tych
małych.
Przy okazji setki tysięcy Polaków odkryją przygodę osiedlenia w okolicach znacznie
piękniejszych niż dotychczasowe pielesze.

BEZ REKORDÓW

Już w toku 1900 budowano 15-piętrowe drapacze chmur w Nowym Jorku w ciągu -
miesiąca. Stoją do dzisiaj. Oglądałem je.
Na pierwszej „wielkiej budowie socjalizmu” w Nowej Hucie brygady murarskie w
ciągu zmiany biły rekordy, kładąc 32 tysiące cegieł. Ale przed wojną dla fachowych
murarzy, szkolonych po analizie ruchów roboczych (zaczął Frank Gilbreth), 32 tysiące
cegieł podczas zmiany było normą. Przy znacznie mniejszym zmęczeniu. Tuż po
wojnie przedwojenni inżynierowie, majstrowie i murarze oddawali na warszawskim
Muranowie klucze do mieszkań w nowozbudowanych domach po miesiącu od wejścia
na zagruzowany plac budowy.
Czas to naprawdę pieniądz. Amerykanin nie wytrzymałby guzdrania nerwowo.
Dlatego chciałbym, żebyśmy byli małą Ameryką Europy.

KAISER

Mój ulubiony Amerykanin to Henry Kaiser, jeden z niedocenionych autorów


zwycięstwa aliantów w drugiej wojny światowej. Przez całe niemal życie opisywałem
ludzi, którym wszystko paliło się w rękach, a jego stocznie, pracujące dla wojny, przez
parę lat codziennie (!) spuszczały na wodę nowy statek z serii „Liberty”. O innych nie
mówię. Przedtem budował w rok, bardzo solidnie!, tamy, które innym pochłaniały
kilka lat. Tamy, które nie pękały pod naporem spiętrzonych wód i nie waliły się w
skutek ruchów tektonicznych w podłożu.
Zawdzięczał to wszystko nie samej pasji, ale - organizacji. W demokracji.

MUSI BYĆ WIADOMO, CO JEST DOBRE, A CO ZŁE

Gospodarka (to truizm) nie powinna być areną rozgrywek politycznych. Powinniśmy
wszyscy wiedzieć, wedle jakich zasad ma się rozwijać - do wykłócania się co najwyżej

81
o szczegóły. Także z zachodnimi partnerami w Unii Europejskiej, którzy tak naprawdę
unikają dzisiaj pełnej wolności gospodarczej i wolnego rynku.
Od początku byłem przeciw dotacjom Unii, przepływającym przez ręce urzędników.
Byłem za nisko oprocentowanymi kredytami, do rozliczenia i sprawdzenia wyników.
Dopiero po stwierdzeniu prawidłowego spożytkowania – do umorzenia.

CO JESZCZE DA SIĘ ZROBIĆ

Musimy wiedzieć o wszystkim, co jest możliwe w gospodarce rynkowej. Dziś, dla


przykładu, za utopistów uważa się u nas fachowców, którzy chcą odbudować
organizacje długoterminowego kredytu hipotecznego. Traktowane jako genialny
wynalazek, były one kiedyś polską akurat specjalnością; Towarzystwo Kredytowe
Ziemskie i towarzystwa kredytowe miejskie zniszczył „socjalizm”. Dziś nie umiemy
wykorzystać środków, które mamy w zasięgu ręki, środków, które wymagają przede
wszystkim zorganizowanego wysiłku umysłowego.
Banki hipoteczne, które wreszcie się u nas pojawiły, z założenia nie mogą, o
paradoksie, działać tak dobrze, jak owe polskie towarzystwa kredytowe, wcześniejsze i
skuteczniejsze.

POLSKA W EUROPIE

Pod taką nazwą Zygmunt Skórzyński zmontował na długo przed rokiem 1989, nie
oglądając się na zakazy stanu wojennego, nielegalne konwersatorium (to łacińskiego
pochodzenia słowo oznacza grono ludzi zbierających się, by dyskutować, wymieniać
opinie, a więc konwersować). Liczył na odzyskanie przez Polskę niepodległości i
wejście do Unii Europejskiej.
Dziś jesteśmy w Unii. Ale chcieliśmy wejść do związku niepodległych państw, które
część swojej władzy powierzają organom Unii, i chcieliśmy wejść do wspólnego
wolnego rynku. Jeśli te organy chcą wyznaczać limity produkcji, tj. określać, ile nasze
kury mają znieść jaj, musimy walczyć o powrót Unii do ustroju gospodarczego, dla
którego ją stworzono. Żeby nie wracać do ustroju, od któregośmy się z niemałym
trudem uwolnili.

82
9. MYŚL POLITYCZNA, czyli CO O TYM
WSZYSTKIM MYŚLEĆ

TO JUś BYŁO

Że się znowu pokłócili...?

W IV wieku biskup Euzebiusz z Cezarei opisywał w swej „Historii kościelnej”, co się


działo w ćwierćwieczu tzw. Małego Pokoju Kościoła - kiedy ustały prześladowania:
„...Gdyśmy skutkiem tej pełnej swobody popadli w lekkomyślność i niedbalstwo, gdy
się jedni do drugich odnosili z zawiścią i wzajemne wybuchały kłótnie, gdyśmy sobie
sami prawie że otwartą
wypowiedzieli wojnę i przy lada sposobności uderzali na siebie ostrymi jak miecze i
włócznie słowami, gdy się zwierzchnik porywał na zwierzchnika, a gmina powstawała
przeciwko gminie, gdy nikczemna obłuda i fałsz wzrosły do ostatecznych granic
niegodziwości, tedy się rozpoczęło działanie sądu Bożego...” (tłum. ks. A. Lisiecki).
My niemal to samo oglądamy i słyszymy w naszych czasach. Łagodniejsze są jedynie
skutki: sąd Boży wyręczają najbliższe wybory.

TROCHĘ POLITYKI

To nie ugrupowania post-komunistyczne wygrały w Polsce wybory w 1993 i 2001


roku. To przegrały ugrupowania post-Solidarnościowe. I na odwrót: nie one wygrały
w roku 1997. Ani w 2005. Przegrywali ich przeciwnicy. Przegrywali na zapas dwa, trzy
lata – nigdy bodaj nie zastanawiając się, dlaczego. Tak samo Jarosław Kaczyński w
latach 2007-2007.
Przyczyn porażki jest zawsze więcej niż jedna, a wszystkie jakby się powtarzały...
Nawet jeśli ja się mylę, nie myli się rzeczywistość, która porażki zadaje.

CO MOśNA POWTÓRZYĆ

Metodykę przegrywania wyłożył krótko sędzia Soplica w „Panu Tadeuszu”:


„My z synowcem na czele - i jakoś to będzie...”
Nasi przyjaciele, koledzy i znajomi po fantastycznym sukcesie reformy Balcerowicza i
przełomie reformy samorządowej nie zaprezentowali społeczeństwu, co i jak chcemy
w ciągu dalszych lat osiągnąć; w efekcie obalenie komunizmu, miast wiarą w jutro,
zaowocowało lękiem przed nieznaną przyszłością.
83
Dodajmy tuzin złośliwych, a samobójczych błędów zadufkowstwa i zrażania sobie,
kogo popadło. O dymisji „Solidarnościowego” rządu Hanny Suchockiej zadecydowały
głosy posłów „Solidarności”.
Dokładnie tak samo przegrywał SLD w roku 1997. Z kolei w roku 2004 sam musiał
obalić swój rząd. Kaczyński zaś w latach 2005-2007 z sukcesem zrażał sobie
najbliższych sobie ludzi. Przy okazji – większość wyborców.

POCHWAŁA TALENTÓW

Do władzy rwali się i rwą z obu stron ludzie bezsprzecznie utalentowani. Z czego
wynika, że i do porażek trzeba talentu.
Dla zainteresowanych porażkami napisałem bardziej szczegółowy DEKALOG
NIEUDACZNIKA (patrz Aneks). Co zabawne, pisałem go pierwotnie w zupełnie innej
sytuacji.

LĘK PRZED JUTREM I LĘK PRZED ROZMOWĄ

Czy sprawiedliwsza przeszłość mogła by nam dać lepszą przyszłość? Przeszłość można
tylko uczciwie badać - nie wykręcając się od niej. Nie da się jej zmienić ani poprawić.
Lepszą zrobić można tylko - przyszłość. Dyskutując o tym, co chcemy - razem! -
zrobić.
Inaczej trudno o równowagę psychiczną zarówno jednostki, jak społeczeństwa - bo
wylezie bokiem i weźmie górę lęk przed jutrem. W lustrze wyborów ten lęk odbić się
może tęsknotą za głupim, biednym, ale znanym i zrozumiałym wczoraj. A wtedy
pojawi się jakiś Tymiński czy Lepper, żerujący na niepewności i zagubieniu ludzkim.
Lub nawet - Hitler.

O JAKĄ DEMOKRACJĘ CHODZI

Jak słyszymy, wystarczy, że będziemy na nich głosować, a oni nas urządzą. Pytanie:
czy chodzi nam jedynie o to, by głosować co cztery lata na facetów, których
wybieramy ze strachu, by nie dorwali się do władzy zupełni wariaci lub kanciarze? Czy
może chodzi o społeczeństwo obywatelskie?
Jeśli o społeczeństwo obywatelskie, to czy naprawdę o samo hasło, o propagandę?

TO JUś DZIAŁAŁO

Dla mnie (i nie tylko dla mnie) społeczeństwo obywatelskie to demokracja


wykonywana przez obywateli na co dzień, czyli - możliwie powszechna czynność
obywateli w swoich własnych sprawach. Jak u Tocqueville’a w samorządach Ameryki.

84
To nie utopia. To do dzisiaj znakomicie funkcjonuje w wielu miejscach na naszym
globie.
Niestety, żaden polityk u nas nie mówi, jak to się robi. I nikt nie namawia nas, byśmy
o taką demokrację zabiegali. A już pewien polityk wprost mówi o państwie
„autorytatywnym”, czyli po prostu autorytarnym, z władzą skoncentrowaną w ręku
rządzących. Bez żadnych samorządów i „społeczeństwa obywatelskiego”, które to
słowa nie przechodzą mu przez usta.

JEŚLI NAPRAWDĘ TEGO CHCEMY

„Społeczeństwa obywatelskiego” nie stworzy wspólne oburzenie na dewiacje i bzdury


(np. na telewizyjną edukację w przemocy). Irytacją nie zastąpimy praktycznych
rozwiązań. Takich dla społeczności lokalnej, osiedlowej, sąsiedzkiej, dla rodziny, czyli
gospodarstwa domowego, i dla każdego z nas jako obywatela. Żeby obywatel mógł, a
nawet - musiał zająć się tymi swoimi sprawami, które załatwi razem ze swoimi
współobywatelami lepiej niż biurokracja któregokolwiek szczebla.
Chodzi o to, byśmy stali się partnerami zamiast kartami (wyborczymi) do gry
politycznej. Oczywiście, zarówno w brydżu, jak w zechcyku, są karty lepsze i gorsze.
Ale nawet jako asy, czy blotki, które biją asa, nie przestajemy być jedynie kartami.

ZAPOMNIEĆ O NIEWOLI EGIPSKIEJ

Podobno Mojżesz dlatego wodził Żydów 40 lat po pustyniach, żeby do Ziemi


Obiecanej przyszli bez nawyków z niewoli egipskiej. Czyli, że na dobrą gospodarkę u
nas (lub w innym kraju byłego
obozu sowieckiego) należałoby czekać kilkadziesiąt lat. Ale rzeczy użytecznych
człowiek uczy się dość łatwo. Chyba, że czeka manny z nieba.

WYRWA CYWILIZACYJNA W MÓZGACH

Z minionych pięćdziesięciu lat pamiętamy głównie krzywdy i niesprawiedliwości.


Zapominamy, że Polskę, jak inne kraje byłego obozu sowieckiego, pozbawiono
pięćdziesięciu lat normalnego rozwoju cywilizacji (kraje byłego ZSRR - jeszcze
więcej). Ba, kawał cywilizacji wyrwano z naszych mózgów.
Skasowano lub zdeformowano podstawowe instytucje, których istnienia w
normalnym kraju nawet się nie dostrzega, bowiem po prostu są. Nie mamy systemu
oszczędnościowego; naszymi pieniędzmi, tymi drobnymi, od dziesięciu do stu zł,
wielkie banki się nie zajmą, bo się im nie opłaci. Do dziś dnia też nie działa
praktycznie jeden z podstawowych środków bezgotówkowego obrotu pieniężnego -
weksel.

85
Kiedy mówią mi współkombatanci walki z minionym reżimem, że nie ma po co
wracać do historii, obawiam się, że drogę do normalności wybieramy bardzo okrężną.
Omijając utracony zdrowy rozsądek.

LEWICA Z NOMENKLATURY

Straciliśmy także poczucie znaczenia słów. „Lewica” to w naszych krajach na ogół byli
właściciele danego państwa (PRL, CSRS, ZSRR itp.). Ale przyzwoita lewica, która
zastępuje codzienne działanie ładnie brzmiącymi, zbożnymi hasłami zbudowania
lepszego państwa z nową, lepszą biurokracją, nie jest w niczym lepsza. Cnotliwsza
demagogia nie leczy demagogii. I nie ma lepszej biurokracji.

CO TO BYŁO

W imię „lewicy” i „socjalizmu” popełniano zbrodnie i głupstwa, gorsze czasem od


zbrodni. Co to był „socjalizm”, nawet jego wyznawcy zapomnieli - dla nich to
„uspołecznianie” wszystkiego, czy trzeba, czy nie trzeba.
Tymczasem „socjalizm” wziął się nie z teorii rewolucji, a z dobrego serca - z
chrześcijańskiego przejęcia się question sociale, „kwestią społeczną”, tj. losem warstw
niższych. I to przed Marksem. Pierwsi socjaliści chcieli im pomagać. Pierwszych zaś
lekcji „socjalizmu”, „kwestii społecznej”, udzielały - Ewangelie.

PRZYKŁAD MANIPULACJI

Rzekomy socjalista utopijny, Karol Fourier, w ogóle nie znał słowa „socjalizm”, bo
wymyślono je później. Nie był żadnym utopistą. Był zwolennikiem gospodarki
rynkowej, uważał, że należy menedżerów czynić właścicielami, wynagradzać kapitał,
tj. płacić procent od kredytu, i wynagradzać zdolności, czyli zarządzanie. Pomysły
miał znacznie praktyczniejsze od Marksa - po nim cywilizacja nasza ma koncepcję
spółek pracowniczych jako partnera w przedsiębiorstwie i współwłaściciela. I ma
Fourierze także „freblówki” jego ucznia Froebla, czyli przedszkola i ogródki
jordanowskie.

PRAWICE POWAśNE

Na Zachodzie prawicą mianowano dawniej ludzi zamożnych i z samej zamożności


konserwatywnych, ludzi starszych, poważnych i odpowiedzialnych. Elitę. W
demokracji elita nie zastąpi większości. Na tę większość składają się przeciętni, zwykli
obywatele i od ich głosów zależy władza. Nie starczy pomysł na kampanię wyborczą.
Bo wtedy można przegrać z jakimiś demagogami, lepszymi w licytacji hasłami
(niemiecka demokracja sama wybrała Hitlera; tak zdobywał poparcie Lepper, a teraz
rzekomy prawicowiec, powołujący się na Carla Schmitta, nauczyciela hitlerowców,
populista).
86
Prawice zachodnie starają się dziś reprezentować interesy przeciętnego obywatela -
proponują mu partnerstwo w rządzeniu państwem i uprawianiu gospodarki. To
prezydent Ronald Reagan, konserwatysta, zrobił Plan Pracowniczej Własności Akcji w
USA przedmiotem swego najżywszego politycznego zaangażowania.

PRAWICE MNIEJ POWAśNE. JEŚLI W OGÓLE

Prawica w krajach wyzwolonych od „socjalizmu naukowego” czasem przypomina


wieloręką boginię Kali, która zaciśniętymi kułakami kilkunastu rąk, wszystkich
prawych, zadaje ciosy głównie samej sobie. Hasłami skrajnie lewicowymi.
Z doświadczenia Zachodu wynika, że solidna prawica jest możliwa. Kanapowy polityk
z kilkoma sąsiadami spychającymi się wzajem z jednej kanapy, czy też
rozwrzeszczany, uliczny chuligan z nacjonalistycznymi hasłami, „prawicą” nie jest.
Nikt nie musi brać go serio. Jak nie wystarczy tylko nazwać się „prawicą”, nie mając
żadnego programu - w opozycji do równie pozornej „lewicy”.

CZY TO W OGÓLE COŚ JESZCZE ZNACZY

Czy pojęcia „lewicy” i „prawicy” mają dzisiaj w ogóle jakąś treść społeczną - skoro w
Europie Zachodniej, jak i wcześniej w Ameryce Północnej, dobrobyt zlikwidował
dawne przedziały, tj. „lewicę” biednych i „prawicę” bogatych? Warstwą niższą stają się
dzisiaj ci pozbawieni dostępu do pracy.
W Polsce nie należą do tzw. warstwy średniej nawet ludzie jej tradycyjnych zawodów -
ludzie drobnego handlu, najciężej dziś obok górników i hutników pracujący fizycznie,
wśród nich - kobiety przerzucające w sklepach dziennie tony towarów. Ideałem
byłoby, gdyby poziom zamożności warstwy średniej osiągnęła w Polsce większość
obywateli.

RÓWNOŚĆ JAKO WYZWANIE POLITYCZNE

Ludzie z warstw słabszych ekonomicznie i życiowo, ci mniej zaradni, czyli słabiej


przystosowani do gospodarki rynkowej, mają to samo prawo do życia, co silni, zwarci
i gotowi; mogą i powinni stać się pełnowartościowymi partnerami w rozwoju kraju.
To nie miało być państwo podziału na tych, którym się udaje, i tych, którym się nie
udaje. Ktoś musi czuć się odpowiedzialny za to, by udawało się wszystkim.

CZEGO CHCIEĆ OD POLITYKÓW

Ktoś własnym, praktycznym działaniem musi większości społeczeństwa pomagać w


zdobywaniu wiedzy i umiejętności, w podejmowaniu ról partnerskich w życiu
publicznym, tak na forum lokalnym, jak na forum ogólno-krajowym. I właśnie tego
powinniśmy oczekiwać od naszych polityków.

87
Politycy nie muszą być wyodrębnioną „klasą polityczną”, jak ich ponad siedemdziesiąt
lat temu określił Gaetano Mosca. Tym bardziej - nie muszą manipulacjami
„marketingu politycznego” toczyć zażartej walki o posady i dostęp do pieniędzy,
powtarzając - „dajcie nam głosy, a my was urządzimy”.

OBYWATEL NIE JEST ZŁEM KONIECZNYM

Obywatel nie jest idiotą ani złem koniecznym. Jest partnerem, bez którego nie można
się obyć. Co więcej, obywatel może wręcz okazać się partnerem wspaniałym - jeśli się
traktuje go właśnie jak partnera.
Jeśli okazuje się, że społeczeństwo nie dorosło do swoich przywódców, źle to świadczy
o nich, nie o nim. Bo to większość ma rację (jednak). Co wynika z samej arytmetyki. I
wtedy większość nie idzie do wyborów.

CZEGO SZUKAMY

Każde społeczeństwo szuka wiary w siebie, bezpieczeństwa i poczucia perspektywy.


Hitler wygrał, bo ani ówczesna chrześcijańska demokracja, ani socjaldemokracja nie
umiały w Niemczech tzw. weimarskich porozumieć się i przedstawić narodowi
wiarygodnej szansy - bez nacjonalizmu. A kiedy inteligentni, przyzwoici ludzie nie
umieją zaproponować czegoś przemawiającego narodowi do wyobraźni, bierze górę
szaleństwo.
Siłą Haiderów, Lepperów i Żyrynowskich jest niemoc mądrych.

BAĆ SIĘ CZY NIE BAĆ

Straszy się nas liberalizmem. Jedni szukają więc „lewicowej” alternatywy dla
gospodarki liberalnej, inni liberalizmem ogłaszają zwierzęcy egoizm, w imię którego
policja ma chronić bogatych przed biednymi. Dla jeszcze innych liberalizm to wolność
cwaniactwa, a pewien malarz uznał za liberalizm prawo do bezczeszczenia Matki
Boskiej - bo skoro liberalizm, to wszystko każdemu wolno.
Liberalizm nie miał być ideą jednej partii politycznej. Miał być ideą dla wszystkich.
Dał współczesnemu światu wolność jako ideę. Zapewnił mu także - rozwój
gospodarczy i postęp cywilizacji. Z tych ostatnich zasług rodzą się faktyczne i urojone
różnice, także polityczne.

JAK SIĘ ZACZĘŁO

W pierwszej połowie XIX wieku „szkoła manczesterska”, grupa angielskich


przemysłowców i ekonomistów z Manchester, zaczęła zwalczać cła na zboże - bo tymi
cłami angielska wielka własność rolna chroniła wysokie ceny zboża, wtrącając biedotę
w nędzę i głód.

88
We Francji Fryderyk Bastiat proklamował wolność oraz indywidualizm gospodarczy
jako samoczynne źródła harmonii społecznej.
Ten liberalizm ukoronowało w XIX wieku dzieło Johna Stuarta Milla „Zasady
ekonomii politycznej”, przedstawił on w nim ekonomię, zwaną dziś „klasyczną”. Stąd
dzisiejszy kształt liberalnego świata z jego dobrobytem i wolnością. Marks nazwał to
kapitalizmem. Co się przyjęło.

O CO CHODZIŁO

Różnymi właściwościami człowieka zajmują się różne dyscypliny naukowe. Ekonomia


polityczna zajmować się ma aktywnością gospodarczą człowieka, której motywem jest
interes - i to jej wystarcza. Stąd podstawowa idea - wolność gospodarcza. Stąd
francuskie hasło laissez faire, laissez passer, le monde va de lui meme, pozwólcie
działać, pozwólcie toczyć się (życiu), a świat sam przez się pójdzie (naprzód). Stąd
„leseferyzm” jako przyzwolenie dla aktywności ludzkiej, program wolności
gospodarczej.
Plus - wolna konkurencja. „Wszystko, co ją ogranicza, jest złe; wszystko, co ją
rozszerza, jest dobre”, głosił John Stuart Mill. Wszystkie ceny ma kształtować
swobodna gra podaży i popytu. Od cen towarów poprzez ceny pracy aż po ceny
kredytu.
I niech państwo nie miesza się do gospodarki, niech tylko pilnuje porządku. Żadnego
więc „etatyzmu”, żadnej „gospodarki sterowanej”; żadnych teorii i praktyk, które
ograniczają inicjatywę jednostki i wolną konkurencję. U siebie: liberałowie bowiem,
doszedłszy do głosu, z reguły chronili cłami swój rynek wewnętrzny. Dziś, gdyby
Zachód nie chronił swego rolnictwa, prawdopodobnie bylibyśmy w Unii Europejskiej
wcześniej.

TO NIE MIAŁ BYĆ WOLNY EGOIZM

Liberalizm nie chciał być wolnością egoizmu. Wedle Milla indywidualizm nie
wyklucza świadczenia dobra innym ludziom: człowiek normalny znajduje satysfakcję
w przyjemności sprawionej innemu. Bastiat znów pisał - „Gdybym w kapitale widział
wyłącznie korzyść kapitalisty, zostałbym socjalistą”.
I nie jest przypadkiem, że to saski liberał, Hermann Schulze z Delitzsch, zainicjował
swoje „banki ludowe”, organizacje samopomocy kredytowej drobnych, więc słabszych
przedsiębiorców - bez pomocy państwa. Mill propagował... spółdzielnie pracy;
żałował, gdy mimo entuzjazmu członków padały z niedostatku kapitału i braku
fachowych, więc kosztownych menedżerów.

WŁASNOŚCI NIE WSZYSTKO WOLNO

Dla ochrony konkurencji Mill opowiadał się za wysokim podatkiem od spadków -


żeby „karty wstępu” na wolny rynek nie dawał przywilej urodzenia i żeby wszyscy
89
mieli równe prawo startu. W tej kwestii liberalizm nie przekonał elit rządzących.
Nigdzie.
Liberalizm nie czcił własności prywatnej. Własność prywatna ma napędzać rozwój,
ale dla zapewnienia wolnej konkurencji należy ją, gdyby trzeba, ciąć bez pardonu.
Ustaw antytrustowych w USA, wymierzonych w wielkie monopole, nie wymyślili
socjaliści, a liberałowie. Reformy rolne w Europie, parcelujące wielką własność
ziemską - także oni. To tylko w Unii Europejskiej, w tym i u nas, chroni się interesy
trustów, karteli i wielkich monopoli, ograniczających konkurencję. Nie mamy
amerykańskiej ustawy Johna Hermana, wymagającej rozbijania monopoli.

PRZECIWNICY

Poważnych przeciwników liberalizm napotkał dwóch.


Jednym były związki zawodowe robotników. Ci nie chcieli czekać, aż gospodarka
liberalna samoczynnie zapewni wszystkim dobrobyt. Żądali wyższych płac;
podwyższały one koszty własne przedsiębiorstw, obniżając ich konkurencyjność. Ale z
robotnikami kapitał nauczył się układać i porozumiewać.
Przeciwnikiem groźniejszym okazało się doświadczenie bismarckowskich Niemiec. W
latach 1870-1914 rozwijały się najszybciej w Europie, z gospodarką sterowaną, przy
programowym protekcjonizmie, czyli ochronie celnej.
Naśladowała je potem Japonia. Gospodarkę sterowaną uprawia ona w jakimś stopniu
do dzisiaj, a długi czas biła tempem w wyścigu gospodarczym wszystkie kraje
Zachodu. Swój rynek zaczęła otwierać, i to bardzo opornie, dopiero gdy była silniejsza
od wszystkich.

ALTERNATYWA LIBERALIZMU

Ciągle żywa i realna: chytry, skrywany protekcjonizm w liberalnym otoczeniu,


współpraca biznesu z inteligentną biurokracją. Ta biurokracja dba o rozwój biznesu,
obracając dostęp do władzy w dostęp do pieniędzy (Bismarck bardzo się wzbogacił,
sprawując władzę; jego bankier wcześniej wiedział, co warto kupić, a co sprzedać).

KIM BYŁ NAPRAWDĘ JONH MAYNARD KEYNES

Keynes, wielki reformator kapitalizmu, uważał się za liberała. Choć jego recepta na
kryzysy wymagała aktywności państwa.
Nie udawał: keynesizm po to wydobywał świat zachodni z otchłani Wielkiego Kryzysu
lat 30-tych XX wieku (wobec kryzysów liberalizm zawsze okazywał się bezradny), by
umożliwić gospodarkę liberalną. Keynes nie chciał żadnej gospodarki „państwowej”.
Współcześnie zaś nie trzeba interwencji państwa. Starczyłaby kompetentna polityka
banków.

90
NA SCENĘ WCHODZĄ NEOLIBERAŁOWIE

Z końcem lat 30-tych po zapomnianej dziś książce Waltera Lippmana An Inquiry into
the Principles of the Good Society (W poszukiwaniu zasad dobrego społeczeństwa)
neoliberałowie Europy w 1938 r. zwołali swoje „kolokwium Waltera Lippmana”. Nie
tylko w reakcji na reżim Rosji Sowieckiej. Neoliberalizm szukał odpowiedzi na realne
sukcesy keynesizmu. Ile w tym było zawiści, to rzecz historyków ekonomii (zawiść
podobno decyduje o postępach ekonomii jako nauki). Czysty leseferyzm w drugiej
połowie lat 30-tych nie wchodził w rachubę: państwa demokracji powinny były wtedy
na gwałt się zbroić, zamówienia wojenne zaś napędzały koniunkturę. Po
keynesowsku. Mówiono więc o „powrocie do gospodarki wolnorynkowej”.

LIPPMAN PRZECIW MONOPOLOM

Według Lippmana tylko wolnorynkowy mechanizm cen prowadzi do takiej


organizacji produkcji, która zaspokoi maksimum pragnień ludzkich. To jednak
wymagało powrotu wolnej konkurencji. Lippman żądał zarówno ukrócenia ingerencji
państwa, jak i ograniczenia potęgi monopoli. Domagał się walki ze zmowami
kartelowymi. Ba, miał wręcz za złe, że wielkie spółki same finansują swój rozwój: jego
zdaniem, była to własność przerośnięta. Swoją samoistnością wyłączała z gry podaży i
popytu akurat - rynek kapitału.
Liberalizmu, jak widać, nie mógł kochać i wielki biznes.

LUDZKIE STRONY LIBERALIZMU

Państwo miało gwarantować gospodarce stabilne ramy i pilnować zachowania wolnej


konkurencji. Gdy bierze się samo za gospodarkę, owocuje to z reguły nadmiernymi
kosztami własnymi, korupcją i marnotrawstwem. Na co keynesizm nie znalazł
lekarstwa; prawda, że go też i nie szukał, bo Anglią tego czasu nie rządziła
biurokracja.
Neoliberałowie sprzeciwiali się dobroczynności państwowej kosztem ludzi
przedsiębiorczych i pracowitych, jako że z tej dobroczynności żyje głównie -
biurokracja. Chcieli tworzyć warunki, by słabsi i nieprzygotowani mogli zadbać o
siebie i wykazać własną aktywność ekonomiczną. Ideałem było mądre hasło
kopenhaskiej „szkoły Kofoeda” dla „odrzuconych”: pomoc dla samopomocy.
Nie tylko: Milton Friedman, uznany za uosobienie monetaryzmu, postulował „ujemny
podatek dochodowy” - by ludzie o dochodach poniżej granicy przeżycia nie płacili
podatków, lecz dostawali jeszcze z systemu podatkowego wyrównanie do tej granicy...

91
NEOLIBERALNY CUD GOSPODARCZY

Niemieccy neoliberałowie, wśród nich - Ludwig Erhard, patronowali w Niemczech


„społecznej gospodarce rynkowej” – choć ten pierwszy przymiotnik nic w
rzeczywistości nie znaczył.
Stworzyli jednak partnerskie stosunki między kapitałem i pracą. Zapewnili
gospodarce niemieckiej kilkadziesiąt lat pokoju społecznego. Dziś Niemców ponoć
rozleniwił dobrobyt, marnują sporo pieniędzy na niezasłużoną i rozrzutną „pomoc
socjalną”, ale dla nas pouczająca jest ich droga do rozleniwienia.

GRA O PRACOWNIKÓW

Louis Kelso, kalifornijski liberał, zainicjował Plan Pracowniczej Własności Akcji. Tę


ideę uczynił swym programem konserwatysta, najpierw gubernator Kalifornii, później
prezydent USA - Ronald Reagan. Przeciw lewicy.
„Manifest kapitalistyczny” Kelso ukazał się w roku 1957. Tegoż roku Ludwig Erhard
na hamburskim zjeździe partii chrześcijańsko-demokratycznej CDU zapowiedział
drugą fazę „społecznej gospodarki rynkowej”. Z prywatyzacją upaństwowionych
przedsiębiorstw poprzez m.in. udział pracowników w zyskach i „akcje ludowe”.
Ani Kelso nie został ukrytym socjalistą, ani Erhard nie przestał być liberałem. Nasze
rozdawnictwo bezpłatnych akcji pracownikom nie miało nic wspólnego ani z jednym,
ani z drugim. Było kupowaniem wyborców na koszt publiczny.

ALTERNATYW NIE WIDAĆ

Neoliberalizm się sprawdził, ponieważ sprawdziła się gospodarka wolnorynkowa.


Współczesny świat zawdzięcza jej cały olbrzymi postęp cywilizacyjny ostatniego
półwiecza. Obóz sowiecki nie wniósł do tego postępu literalnie nic. „Trzeciej drogi”
między modelem sowieckim a wolnym rynkiem też nie znaleziono. Doświadczenie
Japonii, z jej protekcjonizmem, skończyło się skandalami korupcyjnymi
niemierzalnej skali. Coraz bardziej zaś rozbudowywana, niemiecka państwowa
„opieka socjalna” sparaliżowała rozwój gospodarczy, bo dziś wielu Niemcom bardziej
opłaca się zasiłek dla bezrobotnych, niż praca.

INNY KAPITALIZM

Wielkie korporacje już się nie samofinansują. Każda nowa inicjatywa kosztuje - trzeba
„zwracać się do publiczności”, to go to the public, emitować akcje do obrotu
giełdowego, co oznacza, że się pożycza pieniądze od nabywców akcji. W zamian za
przyszłe dywidendy. Prawa podaży i popytu wróciły więc i na rynek kapitałowy. Jak
chciał Lippman.

92
Nie ma i tradycyjnego „wielkiego kapitału”. Władza dzisiejszych bogaczy nie sięga
władzy słynnego Johna Pierponta Morgana. Wielki pieniądz też się rozparcelował, a
wielki przemysł Ameryki należy przede wszystkim do spółek lokacyjnych (investment
trusts) i funduszy emerytalnych. Co najwyżej ich szefowie płacą sobie samym za dużo
- jak każda biurokracja. Ostatnie skandale w świecie wielkich korporacji z tego
właśnie wynikają.

CZEGO WOLNY RYNEK NIE MOśE

Bez wolnego rynku nie ma gospodarki. Kiedy jednak brakuje oświaty, tradycji
samoorganizacji społecznej i gospodarczej, wzorców kulturowych, czyli tego, co się
nazywa kapitałem społecznym, kiedy brakuje choćby minimalnych rezerw
pieniężnych, kiedy nikt nie wie, co potrafili osiągnąć biedni Szkoci XVIII wieku,
posługując się obrotem wekslowym, wolność gospodarcza sama przez się nie daje
dobrobytu.
Nawet w Ameryce. Gospodarka rynkowa białych otworzyła się na świat czarnych i -
wyssała z gett Ameryki ludzi najzdolniejszych. Pozostali jednak pozostają w
większości w stanie degradacji. Z łatwymi do przewidzenia konsekwencjami. Ta
większość, razem z napływowymi Latynosami, czuje się pokrzywdzona, buntuje się i
nienawidzi, czasami napada dzielnice bogatych i niszczy ich wrogą sobie cywilizację.
Podobne wybuchowe uczucia obserwujemy w czarnej Afryce, w świecie islamu i na
przedmieściach miast Francji. Co więcej, także u nas - choć inaczej. U nas
rozczarowani wolnością głosują na populistów, grożących demokracji.

NIEWIDZIALNA RĘKA NIE MA UST

Kiedy mechanizmy konkurencji i przepływu kapitału czy też postęp techniczny


eliminują z rynku całe warstwy, grupy społeczne lub środowiska zawodowe,
gospodarka rynkowa sama sobie z tym nie radzi.
Państwo z końcem liberalnego wieku XIX przejmowało koleje nie w imię
„socjalizmu”. Przestały dawać dochody, a były potrzebne. Musiały przejść na
utrzymanie państwa, czyli podatników – z braku pomysłu, co z nimi zrobić. Choć w
Ameryce nadal przynosiły zyski.
Dziś Europa zachodnia ogranicza swoją niekonkurencyjną produkcję rolną - a nie
radzi sobie z przyszłością wsi. Sami farmerzy umieją zmieniać uprawy i hodowle, ale
nie umieją zmieniać zawodów. Niewidzialna ręka wolnego rynku niczego nie
proponuje. Jest tylko ręką. Nie ma ust.
Ale wolny rynek to i otwarte miejsce na pomysły. Z konkretnymi funduszami
kredytowymi.

93
ILE MIEJSCA DLA INNYCH IDEI

Praktycznych pomysłów na pracę i dochody nie zastąpią piękne idee polityczne. Ani
chrześcijańsko-demokratyczne, ani socjaldemokratyczne. Ani kłamstwa populistów.
Żadne idee nie ratują z bezradności.
Najłatwiej zaś marnuje się fundusze „pomocowe”. Bo marnowanie cudzego nie boli.
Płodne z pozoru ideologie owocują głównie różnymi pomysłami podatkowymi.
Czasem głupimi jak VAT na usługi drukarni, na książki i gazety. Ojczyzna liberalizmu,
XIX-wieczna Anglia, zwalniała książki i gazety nawet od opłat pocztowych! USA do
dziś VAT-u nie wprowadziły. VAT to naukowy sposób na paraliżowanie rozwoju
gospodarczego biurokratycznymi obciążeniami. Nieszczęście Europy kontynentalnej.

UNIA RÓWNYCH

Dziś stany USA, wchodzące w skład jednego, wspólnego państwa bardziej różnią się
swymi prawami między sobą, niż państwa Unii Europejskiej – związku państw.
Różnią się nawet przepisami drogowymi i przepisami procedury karnej; jedne stosują
karę śmierci, inne nie, co w niczym jedności USA jako państwa nie przeszkadza.
Malutki Vermont ma tyle samo do powiedzenia, co ogromna i zarozumiała Kalifornia.
Unia Europejska jest związkiem państw. I jesteśmy zainteresowani w Unii takiej, jaką
pierwotnie założono - Unii wspólnego, wolnego rynku, pomocy wzajemnej i przyjaźni
między narodami. Bez zbędnych, biurokratycznych regulacji. Z ujednoliconym za to
prawem cywilnym i prawem handlowym. By nie stwarzać biurokratyczno-prawnych
barier dla ruchu ludzi, towarów i usług.

94
10. KAPITALIZM BARDZO NIEDUŻYCH
PIENIĘDZY

MODEL REŃSKI

Kopalniami złota XIX-wiecznych Niemiec okazały się oszczędności. Dziś komunalne


kasy oszczędności skupiają tam 50 procent ogółu krajowych kapitałów (dalsze 20
procent to spółdzielczość kredytowa drobnych przedsiębiorców, chłopów i ludzi
wolnych zawodów).
Trzy wielkie banki Niemiec mają tylko dwadzieścia kilka procent niemieckich
kapitałów. Plus środki partnerów zagranicznych (dosyć dla światowej ekspansji).
W Niemczech nie ma wielkiej gry giełdowej z geniuszami klasy Sorosa, obalającymi
obce waluty, ale nie ma i wielkich strat. Jest za to tani kredyt dla średnich i małych
przedsiębiorstw. I łatwe kredyty - choć to nie zawsze musi być korzystne: trzy miliony
niemieckich rodzin zadłużyło się ponoć powyżej zdolności spłaty...

ZACZYNAŁO SIĘ OD GROSZY

Kasy oszczędności wymyślono i uruchomiono dla oszczędności ludzi biednych.


Pierwotnie wręcz ograniczano wysokość wkładów! A jeśli ktoś nie mógł odłożyć więcej
niż grosze?
Anglicy uruchomili penny-saving banks, groszowe kasy oszczędności. Na ich „karty
oszczędnościowe” przylepiało się „znaczki oszczędnościowe”, do nabycia za pensy i
półpensówki w każdym sklepie, wydawane też w sklepach jako groszowa reszta. Za
całą kartę, zaklejoną znaczkami, kasa oszczędności wydawała książeczkę
oszczędnościową, z oprocentowaniem wartości nalepionych znaczków, albo
dopisywała ich wartość do książeczki wcześniej założonej. Tak też uczyły się
oszczędzać angielskie dzieci...
Jeden pens tygodniowo od 5 milionów ludzi oznaczał po roku dobrze ponad milion
funtów szterlingów. To się opłacało.

POTĘGA Z NICZEGO

Skromne miedziaki szybko rosły do skali olbrzymiej, a najtrwalszą i najodporniejszą


podstawą drobnego kredytu, kredytu lokalnego, okazały się komunalne kasy
oszczędności, dominujące dziś w gospodarce Niemiec.

95
Komunalna kasa oszczędności to nie bank komunalny. Bank komunalny ma zapewnić
kredyt dla miasta, na jego roboty publiczne, poprzez pożyczki długoterminowe,
głównie w formie obligacji zabezpieczonych hipotecznie. Obsługuje interesy całego
miasta.

OSZCZĘDNOŚCI KUSZĄ...

Wielkimi pieniędzmi milionów oszczędzających niemal wszędzie starało się


„zaopiekować” - państwo. Najpierw - Anglia. Jej wzorem w Polsce przed wojną
państwo uruchomiło Pocztową Kasę Oszczędności - konkurencję dla kas
komunalnych. Te obroniły się jednak. Niemcy ochronili jednak swoje komunalne kasy
oszczędności, wykluczając taką konkurencję.
Nasza dzisiejsza Powszechna Kasa Oszczędności powstała z kradzieży: PRL zagarnęła
dawne, niezależne od państwa Komunalne Kasy Oszczędności i przymusowo
połączyła z państwową Pocztową Kasą Oszczędności. Władze odrodzonej
Rzeczypospolitej potraktowały PKO jak swoją własność i sprzedają na swój rachunek.
Nie muszę dodawać, co o tym myślę.

BEZ CUDÓW

Pieniądza nie tworzy państwo, a życie gospodarcze – głosili starzy wielcy finansiści.
Nasi pionierzy rozwoju własnymi siłami, od księży Augustyna Szamarzewskiego i
Piotra Wawrzyniaka
po Eugeniusza Kwiatkowskiego, głosili, że wszyscy możemy być współtwórcami
rozwoju gospodarczego. I to się już kilka razy udało.
W społeczność solidną i pracowitą nie przemieni nas żadne hasło typu „kapitalizm
powszechny”, propagujące grę na giełdzie; uczciwiej byłoby głosić - „i ty możesz
pospekulować”.
Z naszych własnych pieniędzy może powstać przedsiębiorcze społeczeństwo. Zamiast
klubu rentierów, grynderów, spekulantów i hochsztaplerów.

DUśO POGARDY DLA MAŁYCH PIENIĘDZY

Spekulacyjne pieniądze giełdowe nie budują gospodarki. Tym większa rola winna
przypadać naszym oszczędnościom. Niestety, małe pieniądze przeciętnego obywatela
wydają się za małe i lekceważy się je dziś programowo. To jedynie świadczy, że nie
całkiem jeszcze wróciliśmy z księżyca.
Wielkie banki protestują w Unii Europejskiej przeciw „państwowej ochronie” małych
organizacji kredytowych - choć im samym ani obsługa drobnych wkładów, ani
drobnego kredytu opłacać się nie może. Dlatego i u nas miliardy zł możliwych
wkładów nikogo nie interesują. Tymczasem nawet z tymi niecałymi 50 procentami
dochodu narodowego w naszych rękach, my, zwykli obywatele,

96
jesteśmy największą potencjalnie potęgą finansową Polski. I podobnie jest w każdym
z krajów byłego obozu sowieckiego.

LOKALNY INTERES PAŃSTWA

Normalne, mądre państwo powinno dbać o zachowanie lokalnych małych pieniędzy


do użytku drobnych lokalnych kredytobiorców. Żeby pracowały bezpośrednio dla
samych obywateli. Pod ich kontrolą. I taniej.
Nasz drobny handel, rzemiosło, małe fabryczki, obsługa restauracji i kawiarenek
pracują i po 60, 70 godzin w tygodniu. Otwiera się sklepy i w niedzielę: można wtedy
więcej sprzedać. Ale te pieniądze nie pracują dla swych właścicieli. Nie pracują w
ogóle.
Nasze pieniądze, pieniądze nabywców, nie pracują także. Czekają tylko, aż je wydamy.

INNA FILOZOFIA

Pieniądze lokalne szybciej się mnożą, bo szybciej i pewniej obraca się nimi: poprzez
kredyty krótko- i średnioterminowe. Stąd znacznie większe rezerwy kredytowe niż
suma zgromadzonych wkładów. I nie trzeba tu zdzierać na oprocentowaniu kredytu.
Nie musimy robić żadnych wynalazków. Starczy własne, stare polskie i współczesne
zagraniczne doświadczenie.

U SIEBIE, DLA SIEBIE

W Niemczech małe pieniądze lokowane w komunalnej kasie oszczędności czy też


spółdzielni kredytowej pracują dla swojej społeczności lokalnej. Nawet groszowe
oszczędności. Uczą się tego i dzieci.
Co więcej, w krajach o słabym rozwoju bankowości szybciej i efektywniej rosły małe
pieniądze w rękach pół-amatorów niż wielkie pieniądze w wielkich bankach. Tak było
i w Niemczech XIX wieku.

ATAKI WIELKICH BANKÓW

Wielkie banki, którym w rzeczywistości nie opłaca się ani obsługa drobnych
oszczędności, ani drobnego kredytu, atakują zabezpieczenie lokalnej kasy
oszczędności majątkiem gminy (lub związku gmin). Ale własność komunalna,
własność gminy, jest obok własności prywatnej i własności państwowej trzecim
rodzajem własności jako własność związków obywateli, którzy mają pełne prawo nią
rozporządzać.
„Komuna” jako założyciel komunalnej kasy oszczędności ma prawo swoją własnością
zabezpieczyć podstawy majątkowe i odpowiedzialność za interesy swojej kasy.

97
W praktyce nigdy żadna z niemieckich kas oszczędności nie musiała korzystać z tego
zabezpieczenia. Przeciwnie – to gminy zaciągały kredyty w swoich kasach na swój
rozwój. Na szczęście, spłacały je solidnie.

OSZCZĘDNOŚĆ BLIśEJ DOMU

W angielskich początkach obowiązywała zasada, że do kasy oszczędności musi być


bliżej niż do wódki. Starano się w robotniczych dzielnicach instalować kantory na
każdej ulicy. Skarbonki oszczędnościowe rozdawano do domów. W dni wypłat
inkasenci kas oszczędności jeździli pod bramy fabryk. W niejednej fabryce tym, co
chcieli, wpisywano pobory wprost do książeczek; tego chciały i... żony, upoważniane
przez mężów do podejmowania gotówki.
Dziś do komunalnych kas oszczędności mogłyby u nas trafiać wszelkie zarobki i
dochody obywateli miasta. Procentowałyby im od razu, zanim podejmą oni jakąś ich
część lub wydadzą. I to nawet zanim jeszcze dana społeczność lokalna uruchomi
lokalny obrót bezgotówkowy. Podczas gdy PKO BP potrąca sobie jeszcze opłatę za
prowadzenie rachunku!

BANK NA KAśDEJ ULICY

Najwybitniejszy polski bankowiec międzywojenny, Zygmunt Karpiński, chciał, by


każdy kupiec i przemysłowiec znajdował w najbliższym sąsiedztwie, nawet na tej
samej ulicy, oddział banku, któremu powierzyć mógłby prowadzenie swego rachunku,
inkasowanie dochodu, dokonywanie poleceń i wypłat i w ogóle wszystkie funkcje
kasjera. Chciał, by takie same oddziały banków powstawały w każdej wsi czy gminie.
Przy sprawnej i taniej obsłudze klientów „coraz większe warstwy społeczeństwa będą
we własnym interesie powierzały bankom administrację swych zapasów kasowych i
korzystały z bezgotówkowego obrotu czekowego”.
Adam Smith, ojciec ekonomii, w XVIII w. podkreślał, że swój rozwój Szkocja
zawdzięczała bankom, powstającym w prawie każdym mieście, a nawet i na wsi!

PIENIĄDZE Z NICZEGO

Rzecz przyszłości: lokalne instytucje powszechnej dostępności mogą stosunkowo


szybko i tanio uruchomić - powszechny w swojej społeczności obrót bezgotówkowy.
Lokalny, ale obejmujący wszystkich. Tym łatwiejszy. I - bezpieczniejszy. Ten obrót
bezgotówkowy może uruchomić w skali kraju sumy rzędu stu kilkudziesięciu
miliardów złotych rocznie. Tych, które co roku wydajemy jako gospodarstwa domowe.
Dawniej obrotowi bezgotówkowemu służyły czeki - wedle Adama Smitha jeden z
największych wynalazków w historii pieniądza. Zwalniały ludzi od noszenia przy sobie
gotówki, obrót bezgotówkowy tworzył wielkie rezerwy gotówki. Zwielokrotniał więc
rezerwuar kredytowy. Pieniądze rodziły się z niczego.

98
ZGUBIONE DOŚWIADCZENIE

Nie mamy za sobą lekcji czeków. PRL nie znała, a Polska wolnorynkowa nadal nie zna
praktycznie obrotu czekowego.
Czeki, jeśli wymagają mitręgi czasu na ich zrealizowanie, są tylko dodatkowym
utrudnieniem obrotu pieniężnego. Ułatwiają życie, gdy i wystawca, i odbiorca czeku,
mają konta w jednym banku lub we współpracujących ze sobą instytucjach
finansowych - bo wtedy nikt nie traci czasu, należności po prostu w trybie rachunku
żyrowego zmieniają konta.
Jeśli kupując z kartą kredytową musisz wypełnić lub podpisać dodatkowe papierki, to
parodia obrotu bezgotówkowego.

SKOK W PRZYSZŁOŚĆ? JAKI?

Karty kredytowe wielkich banków i wielkich, międzynarodowych instytucji


kredytowych powinny służyć wydawaniu pieniędzy z tłustych kont lub daleko od
domu. Lokalne karty kredytowe - wszystkich mieszkańców! - codziennym, małym
wydatkom. Niedaleko od domu. Ponad połowa niemieckich kart kredytowych to karty
lokalnych KKO.
Ekonomia koniunktury lubi karty kredytowe: napędzają konsumpcję i lekkomyślne
wydatki. Ale my powinniśmy zaczynać od gospodarności. Prywatnie i jako naród. Ja
zaś myślę, że czeki i weksle to środki na rozwój szerokiego obrotu bezgotówkowego w
środowiskach drobnych przedsiębiorców poprzez ich własne związki kredytowe.

ZAPOMNIANA CODZIENNOŚĆ

Obrót bezgotówkowy zdaje się dziś czarną magią - przez 50 lat amputowano Polakom
kawał wiedzy i pamięci. Zanikł i weksel jako codzienny środek obrotu. Na łamach
„Nowoczesności” opowiadał o nim w 1990 r. przedwojenny buchalter Domu
Rolniczego – Fabryki Maszyn i Odlewni Żelaza H. Muehsam S.A. we Włocławku, pan
Zygmunt Wieczorkiewicz:
„Czym był weksel? Był kartką papieru o wymiarach 12 na 25 cm z ozdobnym
ornamentem przy węższym brzegu i informacją, do jakiej wysokości sola weksel może
być wykorzystany w okresie trzech miesięcy przy ustalonej opłacie skarbowej.
W wolnych miejscach należało wpisać datę wystawienia i płatności, na jakie nazwisko
i adres wystawiony. Podpisać. I to był właśnie weksel.
Za weksel można było kupić wszystko. Pamiętam, jak kolega kupił garnitur u krawca.
Nie mając do niego zaufania mógł krawiec zażądać żyranta, a najlepiej dwóch, którzy
podpisując weksel na odwrocie gwarantowali jego wykupienie w przypadku odmowy
zapłaty przez wystawcę. Krawiec kupując materiały u hurtownika płacił mu wekslami
klientów, podpisując weksel na odwrocie (indos). Z kolei hurtownik biorąc materiały
z fabryki płacił za nie wekslami swoimi i klientów krawca. Fabrykant nie znał

99
oczywiście ani klientów krawca, ani samego krawca, znał natomiast hurtownika i jego
podpis na odwrocie weksla w zupełności mu wystarczał. Potrzebując gotówki na
wypłatę pensji pracownikom fabrykant oddawał weksle do banku, do dyskonta. Bank
po potrąceniu ustalonego procentu wypłacał gotówkę”.
Takiego obrotu wekslowego nikt z nas nie umie sobie nawet wyobrazić - nawet w
wielu naszych bankach. Cóż dopiero w społeczności lokalnej.

ROLA WEKSLA

Do czego się weksel przydaje i komu? Nadal Wieczorkiewicz:


„Na wekslach, czyli na trzymiesięcznym kredycie krótkoterminowym, opierała się cała
polska gospodarka z przemysłem, rolnictwem i handlem.
Kupiec, który nabył towar za weksel i chciał go sprolongować na następne trzy
miesiące, uzyskiwał prolongatę płacąc za wykup weksla nowym wekslem, ale tracił
wiarygodność na rynku i w bankach jako osoba nie w pełni budząca zaufanie do swej
wypłacalności.
Weksel stawał się środkiem płatniczym, uzupełniał na rynku brak płynnego
pieniądza; równocześnie z uwagi na swoje zdolności kredytowe napędzał całą
gospodarkę.
Weksel miał różne zastosowanie, ale dla wszystkich był wiarygodnym środkiem
płatniczym”.

CO TO BYŁ KREDYT DYSKONTOWY

Znów - pan Wieczorkiewicz:


„Kredyt dyskontowy wszystkim wielkim przedsiębiorstwom i spółkom otwierał Bank
Polski, pełniący jednocześnie rolę banku emisyjnego i centralnego. On też określał
wysokość stopy dyskontowej (...). Każde z wielkich przedsiębiorstw miało określony
limit kredytowy w Banku Polskim. Jeżeli przekroczyło go, mogło weksle do dyskonta
złożyć np. w Banku Handlowym, ale tam stopa dyskontowa była wyższa i do niej
jeszcze doliczano prowizję, której Bank Polski nie pobierał”.
Taki kredyt dla małych lokalnych przedsiębiorców otwierały miejscowe komunalne
kasy oszczędności i inne lokalne instytucje kredytowe.

CHWAŁA STAREMU SCHULZEMU

Spółdzielczość kredytową wymyślił w XIX w. mądry Sas, sędzia Hermann Schulze z


Delitzsch. Liberał. Odkrył, że nie wszyscy drobni przedsiębiorcy w miastach (inaczej
niż na wsi) potrzebują kredytu w tym samym czasie, a każdy z nich dysponuje
okresowo jakimiś rezerwami gotówki. Zebrane razem mogą tworzyć bazę dla taniego
kredytu wzajemnego.

100
Jego „bank ludowy”, klasyczna organizacja kredytu wzajemnego, nie był otwarty dla
wszystkich. Zrzeszał drobnych przedsiębiorców i ludzi wolnych zawodów. Tych, co
potrzebowali taniego kredytu i wnosili swoje pieniądze, a budzili zaufanie. Inni mogli
w takim „banku” zdeponować pieniądze na korzystny procent, ale kredyt był
wyłącznie dla członków. Wszędzie w Europie - wyłącznie na cele rozwojowe, na
inwestycje.
Zaczęło się od „stowarzyszenia zaliczkowego” sklepikarzy i rzemieślników, z kredytem
na zaliczki przy zakupie surowców lub produktów do sprzedaży. Potem uznano taką
organizację za „spółdzielczość kredytową”. Stąd i „bank spółdzielczy”.

SAMI SOBIE BANKIERAMI

Członkowie pożyczają sobie wzajem własne pieniądze, już raz pierwotnie


podatkowane. Operują technikami bankowymi, operują czekami i wekslami, ale to nie
bank: bank ma osiągać zyski i nie udziela kredytu ani swym pracownikom, ani
udziałowcom. Tu odwrotnie. Kredytuje się tylko członków. Ich pieniędzmi.
Nadwyżki bilansowe rozdziela się dywidendami od wkładów, ale podatek od
dywidendy płaci ten, kto ją bierze; stowarzyszenie - jako nieobliczone na zysk -
podatku w Niemczech nie płaci.
Stopa procentowa zależy od samych stowarzyszonych; pożyczają przecie między sobą
własne pieniądze.

WARUNKI SCHULZEGO

Schulzego warunki sukcesu: nikt lepiej nie rozdzieli kredytów niż komisja członków
wiedzących wszystko o sobie wzajem i kontrolujących na bieżąco wykorzystanie
kredytu... Umiejących także - doradzić!
Drugi warunek: jak najniższe koszty własne. Niezbędni fachowcy jak najlepiej płatni,
ale maksimum pracy członków - społecznie. Bo cena kredytu zależy od tego, jak tanio
potrafi „bank” pracować.
I żadnych ryzykownych lokat. Nawet z nadzieją na góry złota. Żelazna zasada: lepszy
wróbel w garści, niż gołąb na dachu.

LUD ZE ZMYSŁEM KALKULACJI

Przymiotnik „ludowy” wziął się stąd, że pierwsi członkowie - XIX-wieczni


rzemieślnicy, sklepikarze, komiwojażerowie, straganiarze, restauratorzy, byli to ludzie
dosyć prości i sami siebie za „lud” uważali. Był to lud ze zmysłem kalkulacji.
Otrzymał od Schulzego bankowość prostą, łatwo zrozumiałą i tanią w kosztach. Zrobił
z niej - potęgę.

101
ZNAJĄC SIĘ WZAJEM

Bystry wójt z Nadrenii, Wilhelm Raiffeisen, przeniósł ideę Schulzego na wieś - choć
niemiecka wieś XIX wieku miała jeszcze mniej gotówki.
W „banku ludowym” obowiązywała „ograniczona poręka” (nasza „ograniczona
odpowiedzialność”, do wysokości udziałów), albo - „poręka nieograniczona”, czyli
odpowiedzialność całym swym
majątkiem. W „kasach Raiffeisena” chłopi, nie mając gotówki, ręczyli wyłącznie całym
majątkiem. To samo przez się uczyło gospodarności: wykluczało lekkomyślne
szafowanie kredytami...
„Kasy Raiffeisena” objęły z czasem całą niemiecką wieś. Dziś mają z miejskimi
„bankami ludowymi” wspólny związek i centralę żyrową. „Raiffeisenbank” jest tylko
ich bankiem handlowym, powstałym z nadwyżek kas, prowadzi ich rachunki i udziela
kredytu dyskontowego.

WŁOSI INACZEJ

Luigi Luzzati, włoski liberał, był przeciw odpowiedzialności całym majątkiem. Włosi
mieli towarzystwa pomocy wzajemnej (societa di mutuo soccorso); ich członkowie,
już oszczędni i gospodarni, obok przedsiębiorców także - robotnicy, składali się na
pierwsze banki ludowe. Wzajem za pośrednictwem tych towarzystw banki ludowe
systemu Luzzatiego udzielały drobnych pożyczek najbiedniejszym
współmieszkańcom. „Banki ludowe” Luzzatiego różniły się dość zasadniczo od tych
Schulzego.
Dzięki ograniczonej poręce, czyli odpowiedzialności tylko do wysokości udziałów, i
dzięki niskim udziałom banki te przyciągały więcej oszczędności. Cieszyły się
niekwestionowaną dobrą opinią: w Mediolanie Luzzati założył bank, który wieczorem
po zamknięciu rachunków wywieszał na drzwiach bilans dzienny, z podpisem
dyżurującego rewidenta.

USTRÓJ WŁOSKI

Włoskimi bankami kierowały rady administracyjne - niefachowcy, ludzie dobrej woli,


pracujący bezpłatnie. Od dwunastu do czterdziestu, zależnie od rozmiarów banku.
Reprezentowali wszystkie zawodowe i lokalne grupy członków, by nie pominąć
interesów żadnej z nich.
Rada powoływała płatnych urzędników-zawodowców: dyrektora, księgowego, kasjera
i ich zastępców. W większych bankach powoływała także i dwa szczególne komitety -
komitet kredytowy i komitet ryzyka. Oba pracujące społecznie.
Komitet kredytowy prowadził poufny rejestr, notujący zmiany w zdolności kredytowej
członków i poręczycieli - jak się kto prowadzi, ile można mu pożyczyć, od kogo

102
zażądać nowych poręczycieli, od kogo wcześniejszej spłaty. Bez zgody tego komitetu
nie udzielano kredytu.
Komitet ryzyka czuwał nad spożytkowaniem udzielonego kredytu; notował w swoim
rejestrze terminowość spłat, obserwował stan majątkowy kredytobiorcy, korygował
swoimi wnioskami rejestr komitetu kredytowego.

DOŚWIADCZENIA TAKśE POLSKIE

Wzory niemieckie XIX-wieczna Wielkopolska przetworzyła w swoje „spółki


zarobkowe”. Mieszkańcy miast tworzyli je razem z chłopami. Stworzyły one z czasem
swój Bank Związku Spółek Zarobkowych w Poznaniu - w chwili odzyskania
niepodległości, w roku 1918, najpotężniejszy polski bank prywatny. Ze znakomitymi
fachowcami.
W roku 1910 pisał o nich wielki kooperatysta angielski, Henry Wolff, że swą
świetność, rozwój i „siłę spoistą w szalonym rozpędzie” zawdzięczają troskliwemu
doborowi członków. „Spółki te cieszą się zaufaniem wkładców (...), umieją dochować
skrupulatnej czystości w interesach. Oceniane z tego punktu widzenia spółki polskie
zdziałały cuda”.
Kawał serialu „Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy” poświęciliśmy ich przygodom.
Nakręcił go z końcem lat 70-tych Jerzy Sztwiertnia, przez nieuwagę władzy, dzięki
Januszowi Gaździe, by pokazać, co robić, kiedy nic się nie da zrobić.

KAśDY NAZYWA TO INACZEJ

„Raiffeisenki” szczepił na wsi zaboru austriackiego, w Galicji, przed pierwszą wojną


światową, niezapomniany Franciszek Stefczyk. Napisał i znakomity podręcznik, jak to
robić. Po pierwszej wojnie światowej, po śmierci Stefczyka, te kasy zostały - „kasami
Stefczyka”.
Władze Galicji odniosły się do działalności Stelczyka z pełną atencją. I racjonalnie:
samodzielność finansowa obywateli jest warunkiem skutecznej demokracji. Bez
filantropii. Żadna dobroczynność kredytowa się nie sprawdza. Starczy - mądry
patronat. Jak w Galicji. Plus kontrola.
Karmione słodyczami pieszczochy źle rosną i tracą zęby. Gospodarka rynkowa tego
nie lubi. Demokracja też nie.

AMERYKA PO SWOJEMU

Amerykanie mają swoje credit unions, „unie kredytowe”. Pierwsza powstała w 1909
roku, potem do połowy lat 30-tych - trzy tysiące. W roku 1934 Kongres USA uchwalił
dla nich specjalną ustawę. Ale zakazał im udzielania kredytu handlowego - stanowe
banki handlowe Ameryki bały się konkurencji; pozwolił wyłącznie na kredyt
konsumpcyjny.

103
Dziś unie kredytowe to potęga: kilkaset miliardów dolarów, jedna czwarta
Amerykanów jako członkowie. Zdominowały całkowicie amerykański rynek drobnego
kredytu konsumpcyjnego.
Prowadzą specjalne rachunki oszczędnościowe. Jak IRA, Individual Retirement
Account, Indywidualne Konto Emerytalne. Wkłady na nim uzupełniają potem
emeryturę, a wpłaty do 2000 dolarów rocznie nie podlegają opodatkowaniu
dochodów osobistych.
Kredyt jedynie dla członków - pracowników jakiejś firmy czy instytucji, członków
jakiegoś stowarzyszenia, ludzi danego zawodu lub grupy etnicznej, bądź po prostu
sąsiadów z dzielnicy, miasteczka czy regionu wiejskiego.
Zarządy też starają się wiedzieć wszystko o wszystkich.

CZY PRZETRWAJĄ?

Dzisiejsze w Polsce banki o nazwie „spółdzielczych” nie są bankami kredytu


wzajemnego. Są bardzo dzielnymi czasem, małymi bankami handlowymi. Ze
spółdzielczości uchowały zasadę „jeden członek - jeden głos”. Wiele z nich bacznie
pomaga swoim kredytobiorcom. Czy ze swymi małymi kapitałami utrzymają się w
Unii Europejskiej? Czy nie padną ze swymi wysokimi kosztami własnymi? I kosztami
nieuchronnych „złych” kredytów? Zobaczymy...

COŚ TU NIE GRA

Mamy ustawę o Spółdzielczych Kasach Oszczędnościowo-Kredytowych. Niby to jak


„unie kredytowe”, z kredytem na wszystko, ale ich związek nie jest jak wielkopolski
Związek Spółek Zarobkowych” związkiem rewizyjnym, nikt nie kontroluje
systematycznie gospodarki finansowej poszczególnych SKOK-ów i co raz ostatnio
słyszymy o jakichś nadużyciach, czasem długoletnich. W USA nie ma przymusowych
central, do których wpis warunkowałby podjęcie działalności przez daną unię i
którym by unie musiały się opłacać, a tu centrala sama udziela kredytów, i to
wątpliwej rzetelności. Coś tu nie gra – zwłaszcza, że SKOK-i do tej pory działały bez
państwowego nadzoru finansowego...
Dziś w USA przepisy federalne niczego nie regulują tak dokładnie i niczego się tam
nie kontroluje tak skrupulatnie, jak unii kredytowych. Bo w swoim czasie podatnicy
amerykańscy dopłacili miliardy dolarów do katastrofy instytucji oszczędnościowo-
pożyczkowych, „saving-and-loans banks” (jak my dopłaciliśmy do Banku Gospodarki
Żywnościowej).

104
11. JAK ZAROBIĆ NA WŁASNYCH
WYDATKACH

HANDEL - NIEDOKOŃCZONA REWOLUCJA

W Japonii w handlu, gastronomii i hotelarstwie pracuje 23,8 procent ogółu


zatrudnionych (2006 r.). W Polsce - 15,9 proc. I tak dwa razy więcej niż te 8 proc. w
roku 1980.
Japonia chroni swój drobny handel. Założenie nowego supermarketu wymaga zgody
wszystkich okolicznych właścicieli małych sklepów. Tak chroni się Japonia i przed
bezrobociem. Japonia pamięta również o swoich ponad 20 % obywateli powyżej 65
roku życia, którzy wolą te małe sklepy.
Dla Polski pełny rozwój drobnego handlu i usług oznacza perspektywę sensownego
zarobku dla ponad miliona ludzi.

MAŁE SKLEPY DLA STARSZYCH LUDZI

Mieszkam w małej dzielnicy, raz zwanej Solcem, raz Powiślem (żeby razem z resztą
Powiśla). Sklepów i sklepików mamy sporo; mimo to stoję nie raz w kolejkach. Blisko
nas, półtora kilometra, przy Łazienkach, wielotysięczne osiedle ma parę sklepów na
krzyż...
Starsi ludzie, mieszkający w małych mieszkaniach (bez miejsca na wielkie lodówki),
nie mają sił na dźwiganie wielkich zakupów. Robią małe zakupy w małych, znanych
sobie sklepach i sklepikach, w których nikt ich nie oszuka. Im większy sklep, tym
większa anonimowość i więcej okazji do szwindlu.
Starzejąca się część polskiego społeczeństwa – jak i starsi Japończycy - nie jeździ do
supermarketów, przy których na dobitek nie ma gdzie zaparkować samochodu, a
trzeba jeszcze zakupy dygać do wozu i potem z wozu do mieszkania…

GDY NIE MA TYCH MAŁYCH SKLEPÓW

Polska rewolucja gospodarcza była przede wszystkim rewolucją w handlu. Tu


gospodarka rynkowa najdowodniej pokazała, co potrafi. Ale interesem niezamożnych
obywateli jest i odrodzenie prawdziwej spółdzielczości. Głównie tam, gdzie nie ma
zwykłych, małych, tanich sklepów prywatnych.

105
BEZ „SOCJALIZMU”

Co wynikło z hasła - „Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się”, już widzieliśmy.


Spółdzielczość spożywców zbudowała potęgę gospodarczą kilku krajów Europy. W
najbogatszym kraju świata, Szwajcarii, panują na rynku handlu detalicznego dwie
najpotężniejsze tam sieci handlowe - obie spółdzielcze.
Dlatego warto głosić hasło: „Niezamożni, myślcie o sobie i łączcie się”. Szczególnie,
gdy nie ma w najbliższej okolicy żadnego nawet małego sklepiku spożywczego.
Komu się nie przelewa, może zarobić na tym, co wydaje na życie.

SPRAWIEDLIWI PIONIERZY

W roku 1843 tkacze z Rochdale, na peryferiach Manchesteru, przegrali kolejny strajk.


Jedni wzywali do walki politycznej; inni, widząc, ile biedy rodzi pijaństwo, zakładali
towarzystwa
trzeźwości. Jeszcze inni chcieli emigrować. W końcu sami wzięli się do interesów.
Oczywiście, z planem pełnej kiedyś przebudowy świata. Nazwali się Sprawiedliwymi
Pionierami.
Już raz próbowali założyć spółdzielnię spożywców. Zbankrutowała po dwóch latach.
Teraz tkacz, Charles Howarth, zrobił przełomowy w historii handlu wynalazek: nową
zasadę dywidendy - zwrot od zakupów.

ODZYSKAĆ JEDNĄ DWUNASTĄ WYDATKÓW

Nie składka się liczyła. Liczyła się dywidenda od zakupów w sklepie spółdzielni. Jeśli
po roku wracała do kieszeni członka spółdzielni jedna dwunasta rocznych zakupów
zrobionych w sklepie czy sklepach spółdzielni, był to poważny zastrzyk finansowy, a
zarazem - dalsza zachęta, by kupować w „swoim” sklepie.
Pierwsza spółdzielnia spożywców opłacała się ludziom bez pieniędzy. Dziś
spółdzielczość opłaca się społeczeństwom bogatym. Tym bardziej może się opłacać i
nam.

KAPITAŁ Z DWÓCH PENSÓW

Było ich podobno dwudziestu ośmiu. W listopadzie 1843 r. w domu postrzygacza


wełny, buchaltera z drugiego zawodu, uchwalili składkę na kapitał zakładowy - dwa
pensy tygodniowo. „Inkasenci” co niedziela obchodzili wszystkich i odbierali wpłaty.
Po kilku miesiącach składkę podniesiono do 3 pensów tygodniowo. Do grudnia 1844
r. uzbierali 28 funtów.

106
NA ROPUSZEJ SPRZEDAJĄ TANIEJ

Wynajęli ciemną izbę na parterze opuszczonego magazynu przy Toad Lane, Uliczce
Ropuszej - za 10 funtów rocznie. Palili łojówkami.
Pierwszego wieczoru, 21 grudnia 1844 r., nie mieli odwagi otworzyć drzwi od ulicy:
podmówione przez okolicznych sklepikarzy urwisy urągały „zwariowanym tkaczom”.
Mimo ich wrzasków pierwsza weszła jakaś kobieta.
Sprzedawali najpierw dwa razy w tygodniu - w poniedziałek wieczorem od siódmej do
dziewiątej i rano w sobotę od szóstej do jedenastej. Na razie tylko mąkę, płatki
owsiane, cukier i masło.
Ale - taniej niż inne sklepy.

SAMI O WSZYSTKIM

Członkowie zarządu sami kupowali towar od hurtowników i sami sprzedawali.


Zarząd, cały!, decydował też, czy np. kupić miotły i czy otwierać drzwi od tyłu, żeby
przewietrzyć budę. Kiedy raz kupili kiepską mąkę, buchalter żądał, by każdy członek
kupił jej po równo; swoim dzieciom tłumaczył, że trzeba jeść, by uniknąć strat. Inny
członek chciał, by oddać udziały i wylać ze
spółdzielni tych, co kupują gdzie indziej - Howarth odparł, że raczej wyrzeknie się
spółdzielczości niż wolności w ich zrzeszeniu...
W końcu 1845 roku mieli już 180 funtów kapitału udziałowego i 80 członków; obroty
tygodniowe wzrosły do 30 funtów. W 1849 roku - 390 członków, 1100 funtów kapitału
i obroty tygodniowe 170 funtów. A potem cały świat zaczął odkrywać ich wynalazek.

POMYSŁ NA DOBRY INTERES

Dywidendy od udziałów Sprawiedliwi Pionierzy wyznaczyli nieco wyższe od


oprocentowania oszczędności - żeby się opłacało lokować swe pieniądze w spółdzielni.
Ale decydowała owa dywidenda od zakupów.
W handlu światowym na różne sposoby próbowano związać klienta ze sklepem, w
którym robi zakupy. Żaden z tych sposobów jednak nie odniósł takiego sukcesu, jak
roczdelski. Bo żaden nie jest tak prosty, tak sprawdzalny i konkretny: każdy klient
może sam sprawdzić, ile wydał. Może obliczyć, ile na koniec roku uzyska.

SWÓJ HURT

Wiele pensów dało sumy, zdolne sfinansować samodzielne interesy. Gdy już
rozwinęło się w Anglii dziesiątki takich interesów, zorganizowały one własny, wspólny
system hurtu. Ponieważ największe oszustwa (i największe zyski) w handlu rodzą się

107
właśnie na drodze od producenta do sklepu detalisty, czyli – w hurcie, w
pośrednictwie.

DROBNY PRYWATNY HANDEL NIE MA SIĘ CZEGO BAĆ

Wbrew pozorom, handel spółdzielczy nie jest wrogiem prywatnego drobnego handlu.
Nie ma po co zakładać lokalnej spółdzielni spożywców, jeśli w sąsiedztwie mamy kilka
małych sklepów prywatnych. Trzeba je chronić przed konkurencją wielkich i uciskiem
ze strony hurtu.
Przed drugą wojną światową potężna, spółdzielcza hurtownia polska „Społem”
przekazywała sklepom prywatnym ponad 90 procent swoich dostaw, resztę brały
sklepy spółdzielni spożywców. Dostarczała, wedle zasady spółdzielczej, „towary
najwyższej jakości po umiarkowanych cenach”. Zyskiwał cały handel, bo w handlu
hurtowym poważny konkurent wymuszał uczciwość na pozostałych.
Hurt „Społem” złamał przed wojną kilka zmów kartelowych, doprowadzając do
obniżki cen - ku zachwytowi nie tylko członków spółdzielni, ale i całego prywatnego
drobnego handlu.

SAMEMU ZARABIAĆ NA POŚREDNICTWIE

Spółdzielczość przydałaby się także wsi. Wieś w rzeczywistości nie ma nic z wysokich
cen detalicznych żywności w mieście. Są one interesem pośredników, czasem raczej
spekulantów niż kupców (czego u nas w swoim czasie dowiódł skandal cukrowy).
Dlatego warto odbudować i autentyczną spółdzielczość wiejską. Wszelką: od
mleczarskiej poczynając, poprzez kredytową, na zbycie i zaopatrzeniu kończąc. Dziś
mleczarnie są własnością spółek pracowników albo prywatnych właścicieli, a nie
producentów mleka, i przejmują rentę pośrednictwa. Hodowca bydła mlecznego
dostaje najmniej.

LUKSUSY HURTU

Dziś u nas to nie hurtownik zabiega o detalistę, lecz detalista jeździ do hurtowni po
zakupy i zamawia towary.
Pomyśleć: pierwszy zastosował komputer w handlu dom towarowy Lyonsa w
Londynie, żeby na bieżąco wiedzieć, gdzie, na którym stanowisku sprzedaży może za
chwilę zabraknąć jakiegoś towaru.
Jest interesem hurtownika - jak najszybciej dowiedzieć się, gdzie zaraz dowieźć jakiś
towar. Obecny luksus życia hurtownika jest luksusem przejściowym. Konkurencja go
zlikwiduje.

108
IDEALIŚCI I PRAKTYCY

W spółdzielczości ludzie dobroci reklamowali przede wszystkim - współdziałanie. To


wielki pisarz, Stefan Żeromski, wymyślił nazwę dla spółdzielni spożywców w Polsce -
„Społem”.
I rzeczywiście: „spółdzielnia” (angielskie „cooperative”) to od wspólnego działania,
działania społem. A zrzeszanie się, współdziałanie ludzi, zawsze dawało wspaniałe
rezultaty - jak i w naszej pokojowej rewolucji przeciw komunizmowi. Nie darmo Karol
Fourier, jeden z Koperników życia społecznego, zapisał pewnego dnia, jakby odkrył
brakującą planetę układu słonecznego - „dzisiaj, w Wielki Piątek, odkryłem tajemnicę
zrzeszania się”.
Praktycy wiedzieli jednak, że o sukcesie spółdzielczego handlu decyduje
konkurencyjność. Ideały musiały stać się wielkim interesem.

IDEAŁY

Wyznawcy spółdzielczości, kooperatyści, marzyli o rewolucji moralnej i o


przebudowie świata. Ja też. Dopiero wiek dojrzały nauczył mnie bać się utopii; wolę
spółdzielczość zwykłych, normalnych ludzi. Ale nie był utopią pewien stary ideał
roczdelski - rozwój umysłowy członków.
Tacy byli robotnicy ówczesnej Anglii. Od początku za swoje pieniądze organizowali
czytelnie gazet i książek, biblioteki i wypożyczalnie. Dla siebie i sąsiadów.

GRA O CENY

Szwedzka spółdzielczość spożywców mniej przejmowała się dywidendą od udziałów, a


nawet dywidendą w postaci zwrotu od zakupów (stosunkowo niską). Bardziej -
cenami.
Zaczęła od margaryny. W 1910 roku Związek Spółdzielców zakupił małą fabryczkę;
dwie fabryki, należące do kartelu, zaraz obniżyły ceny, by zniszczyć nowego
konkurenta. Związek porozumiał się ze spółdzielczymi sklepami - i ogłosił bojkot
margaryny kartelu.
Potem przyszły kolejne bitwy - o cukier, mydło, mąkę i czekoladę. Dowodził w nich
Albin Johansson. Syn murarza, jako chłopiec był gońcem w domu towarowym. W
roku 1907, dwudziestoparoletni, kierował już działem księgowo-rewizyjnym całego
Związku!
Uważał, że spółdzielczość sama powinna zająć się produkcją, ba, wyprzedzać
prywatny biznes organizacją produkcji, jakością produktów i sprawnością usług, a
także innowacjami w technice i zarządzaniu. Ta spółdzielczość i dziś funkcjonuje - ze
swoimi gazetami, w sojuszu ze spółdzielniami rolników, które przejęły zyski
pośredników.

109
Jest już tak sprawna, że nie potrzebuje aktywności szeregowych spółdzielców.
Wszystkim zajęli się fachowcy. Wstępuje się do spółdzielni łatwo, równie łatwo
zgłasza się uwagi i uzyskuje należne przychody. Słowem, doskonałość maszyny. Tak
nudna, że mało kogo coś obchodzi.

MIGROS

Legendą współczesnego handlu jest „Migros”. Choć obok niego ma Szwajcaria inną
spółdzielczą sieć handlową, „Coop”. Migros to nie tylko zwykłe sklepy czy ruchome
sklepy w wielkich „okrętach szos”, wielkie i małe domy towarowe, „shopping-
centers”, z najrozmaitszymi wyspecjalizowanymi działami typu „zrób to sam”,
ogrodnictwa czy materiałów budowlanych. To i hotele, i restauracje, centra
kongresowe, wielkie księgarnie, parkingi, stacje benzynowe i myjnie samochodów,
biura podróży, firmy przewozowe, z tankowcami rzecznymi i motorowymi barkami na
Renie. Ale to przede wszystkim coś więcej, niż doświadczenie handlowe. To historia
wizji i rozmachu.

DROGA DO SUKCESU

Siedemnastoletni Gottlieb Duttweiler, syn menedżera spółdzielczego, uczył się


interesów sam. Z terminu w firmie towarów „kolonialnych”, jak to się nazywało,
wyniósł reputację, doświadczenie i znajomości. Plus dwóch bezcennych
współpracowników. Miał lat 37, kiedy w 1925 roku wyjechało na ulice Zurichu
pierwsze pięć małych ciężarówek - jako ruchome sklepy firmy „Migros”. Z ryżem,
cukrem, pasztetami, kakao, kawą i mydłem. Stawały na 178 punktach postoju, po 10
minut, wyjątkowo - do piętnastu. Marżę naliczał sobie ten samochodowy Migros
minimalną - 8 procent.
Duttweiler walczył o słabszych ekonomicznie współobywateli - oni, większość
społeczeństwa, kupujący podstawowe dla życia towary, to był najszerszy z rynków.
Zdobyć go można było tylko niskimi cenami. Po pół roku ciężarówki Migrosu
sprzedawały już nie sześć, a 28 różnych towarów. Z końcem roku 1926 ruszył pierwszy
stały dom towarowy Migrosu.

SENSACYJNA PRZEMIANA

Duttweiler traktował swój rynek niebywale serio. Gwarantował jakość towarów - i


myślał o zdrowiu klientów: Migros, uwaga!, nigdy nie sprzedawał i nie sprzedaje
napojów alkoholowych ani papierosów. Za to współpracuje z laboratoriami; żywność
ma być zawsze świeża, zdrowa, jak najmniej przetworzona i skażona.
Migros powstał jako spółka prywatna. I właśnie sam Duttweiler, doprowadziwszy
Migros na szczyty potęgi handlowej, przekształcił go w organizację spółdzielczą.
Ten największy z pionierów handlu XX wieku uznał doświadczenie Rochdale z jego
dywidendą od zakupów za genialny pomysł handlowy. Ten pomysł czynił ludzi

110
niezamożnych pełnowartościowymi partnerami interesów, stworzył nowe rynki i
biedotę zrobił warstwą średnią. Wedle Duttweilera to właśnie zrobiło Migros jednym
z największych sukcesów handlowych XX wieku.

MĄDROŚĆ NAJWIĘKSZEGO Z PIONIERÓW

Sam Duttweiler żył walką. A oto jego „Zachęta dla młodych”:


„Odwagi! Zawsze jest coś do zrobienia. Każdy dzień przynosi nam nowe problemy do
rozwiązania. Możliwości nigdy nie są do końca wykorzystane, ani wszystkie miejsca
zajęte. Nawet najmniejsze
przedsiębiorstwo może być światem idei, dającym radość życia. Rewolucjonizujące
idee i zwycięstwa, które mogą stać się udziałem człowieka młodego, mieszczą się
nawet w kręgu handlu makaronem, ciasteczkami czy kawą”.

KONIEC FIKCYJNEJ SPÓŁDZIELCZOŚCI

Sklepów zwanych „spółdzielczymi” przed rokiem 1989 było w Polsce blisko 30 tysięcy.
Zostało - podobno - kilkanaście tysięcy. Inne przekształciły się w normalne sklepy
prywatne. Jeszcze inne – w spółki pracownicze, które dla niepoznaki zwą się
„spółdzielniami”. Mogą to być i bardzo dobre sklepy. Ale ze spółdzielczością
spożywców nie mają nic wspólnego.

BEZ UTOPII

Żyjemy w młodej, ale już normalnej gospodarce rynkowej. Tak więc czy ktoś uważa
się za lewicowca, czy za liberała, czy chrześcijańskiego demokratę, powinien robić, co
potrafi, by
ludzie niezamożni lepiej radzili sobie w tej gospodarce – jako pełnowartościowi
partnerzy.
Byli nimi ponad 150 lat temu. Tym bardziej możliwe jest to dzisiaj.

RACHUNEK SZANS

Niestety, zaczynamy od stanu poniżej zera: miniony ustrój spaskudził samo pojęcie
spółdzielczości, ośmieszył je i zniekształcił. O tyle jest nam trudniej.
Ale w naszym społeczeństwie ludzie niezamożni reprezentują nieporównanie wyższy
poziom umysłowy niż najdzielniejsi nawet robotnicy angielscy połowy XIX wieku. Do
kręgu ludzi niezamożnych należy większość inteligencji polskiej.
Jest z kim zaczynać.

111
JAK NAM TO PÓJDZIE

Państwu powinno zależeć na wzroście zamożności warstw uboższych. Bo to oznacza


wzrost popytu. Ale na opiekę państwa, czyli na określone ulgi, zasługują wyłącznie
interesy prowadzone z myślą o ludziach niezamożnych i słabych ekonomicznie.
Zwłaszcza te, które oni sami prowadzą. Więc - tylko autentyczne spółdzielnie
spożywców.
Żadnych ulg dla spółek udających spółdzielnie. To, co spożywcy jako ludzie
niezamożni zarobią dzięki swojemu współdziałaniu (owa dywidenda od zakupów w
swoim sklepie), powinno być wolne od podatku. To jakby nie było pieniądze już raz
opodatkowane jako zarobki lub emerytury i renty.
Byle inspekcja handlowa zarazem surowo kontrolowała, czy spółdzielnie spożywców
są nimi naprawdę.

KTO I PO CO MOśE OBNIśAĆ CENY

Tam, gdzie sporo ludzi nie dojada lub odżywia się źle, bo źle zarabia lub źle
gospodaruje, tańsza żywność dałaby handlowi szybki wzrost obrotów i zysków.
Obniżyć ceny pozwoliłaby obniżka
kosztów własnych, np. hurt, stosujący zasadę just-in-time, „tyle ile trzeba, wtedy
kiedy trzeba”. Wymyślili ją Amerykanie, ale wykorzystali w pełni Japończycy: jak
najmniej magazynowania, jak najmniej przeładunków, jak najkrótsze przewozy, jak
najmniej pośredników. Akuratność.

„KONSUMENT” TO PO POLSKU „SPOśYWCA”

Spółdzielczość spożywców sama badała jakość kupowanych towarów i nawet nie


wiedziała, że mogłaby tego nie robić. Obowiązywała najwyższa jakość. Dzisiejszy ruch
„ochrony konsumenta” narodził się w Stanach Zjednoczonych - gdzie spółdzielczość
spożywców nigdy się nie rozwinęła, ponieważ konsumenta długo chroniła
samoczynnie konkurencja. Dopiero monopole, eliminujące konkurencję, wywołały
ruch przedtem niepotrzebny.
Ochronę konsumenta można rozwinąć poprzez spółdzielczość spożywców, ale równie
dobrze - poza nią. Byle nie jako nowe biurokratyczne struktury na koszt podatników.

SZKOLNE INSTYTUTY BADANIA JAKOŚCI

Z instytutami badania jakości mogą współpracować społeczne pracownie – uczniów


szkolnych i organizacji społecznych (najlepsza nauka chemii to badanie produktów
żywnościowych).

112
Możemy i sami badać jakość towarów - razem, rozdzielając zadania między gotowe do
współdziałania rodziny. Bo dziś jesteśmy bezradni w najprostszych sprawach - kto z
nas umie choćby odróżnić świeże jajko1 od tzw. „składowego”, czyli przywiezionego z
magazynów? (odpowiedź w przypisie dolnym).
Cóż, bądźmy nie tylko w sprawach jaj mądrzejsi od kur...

SPÓŁDZIELCZOŚĆ, A NIE KARTY RABATOWE

Karta rabatowa zdawała się inteligentnym postępem. Ale obniża ona wpływy sklepu,
czyli zmniejsza jego bieżące rezerwy gotówkowe, to, co nazywa się „płynnością”.
Zmniejsza środki odkładane, które dają mniej oprocentowania. Stwarza pokusę
manipulacji cenami, co podważa konkurencyjną wiarygodność sklepu. Obniża
zarazem w kliencie czujną ostrożność w zakupach; klient mniej zważa, ile wydaje. I
nikt nie wie, ile który klient wydał w „swoim” sklepie...
Dlatego razem z innymi klientami nie lubię i kart kredytowych. Gotówką płaci się
szybko, karta kredytowa u nas wymaga kilku dodatkowych czynności. Fatalnie
opóźnia przebieg zakupów.

BEZ WIELKIEJ USTAWY

Mieliśmy przed wojną, jedyni obok... Rumunii i Sowietów, piękną ogólną ustawę
spółdzielczą. Nasi cudowni kooperatyści żyli marzeniami o „rzeczpospolitej
spółdzielczej”, których sam byłem za młodu wyznawcą. Roili wręcz o ustawie
ogólnoświatowej. Jednakże Dania, która wyrosła spółdzielczością, nigdy nie pisała dla
niej ustaw – poza dokładną regulacją dla spółdzielczości kredytowej.
Prawo spółdzielcze, jeśli już, powinni rozumieć bez radców prawnych, bez długaśnych
komentarzy i wykładni, ludzie niekoniecznie wykształceni; nie ważne są dla nich
teoretyczne spory o charakter własności spółdzielni. To prawo musi samo stanowić
jednocześnie najkrótszy podręcznik - uczyć, ile kto ma i jak wpłacać, jak się
organizować, rozliczać i kto potem co z tego będzie miał. Niczego więcej.
Jeśli w ogóle, każdą dziedzinę spółdzielczości lepiej regulować odrębnie. Dla tych,
których regulacja dotyczy.

HANDEL JAKO PARTNER ADMINISTRACJI

Handel może sam badać system podatkowy i jego konsekwencje. Formułować


pytania, ankietować praktyków. Powtórzę: Europa zaszczepiła sobie podatek VAT,
który komplikuje obroty i wycofuje z obiegu pieniądze. Rozsądni Amerykanie nigdy
go nie wprowadzili. Może namówić Europę na zastanowienie?

1Świeże jajko tonie w wodzie. Stare, które zdążyło wyschnąć i w którym gromadzi się w grubszym
końcu pod skorupką coraz większa bańka powietrza, utrzymuje się na powierzchni wody.

113
Dyskutować warto i poza ministerstwem. Wszystko trzeba liczyć. Samemu. Angażując
własne głowy i głowy naukowców. Nie brakuje ich. Sile decyzji administracji winna
odpowiadać siła zorganizowanych, kompetentnych mózgów - z poparciem klientów.
Handel jest zainteresowany także w stabilności pieniądza. I powinien gromadzić
wokół siebie fachowców od tego - by nadawać siłę ich fachowym odpowiedziom. Bo
niestabilny pieniądz dotknie nas wszystkich.
Na pracę mózgów nie trzeba w Polsce wiele pieniędzy. Chodzi raczej o pomysł, by z
nich skorzystać.

114
12. ZATRZYMAĆ WŁASNE PIENIĄDZE

DLA KOGO PRACUJĄ NASZE PIENIĄDZE

Ubezpieczenia to w finansach olbrzymie interesy. Jedne z największych.


To dodatkowy argument za rozwojem ubezpieczeń wzajemnych. Bo dzięki nim
gromadzone pieniądze pracują dla samych ubezpieczonych. Mało o tym wiemy.
Reklamują się tylko ci, którzy chcą zarabiać na naszych pieniądzach.

50 LAT LUKI CYWILIZACYJNEJ

W nowej Polsce po roku 1989 w nowym jej prawie nie było nic o ubezpieczeniach
wzajemnych. Jego autorzy wcale nie chcieli otworzyć miejsca wielkim interesom
zagranicznych cwaniaków czy też krajowemu cwaniactwu. Nie wiedzieli po prostu, że
jest coś takiego jak ubezpieczenia wzajemne.
Zerwanie ciągłości w ubezpieczeniach wzajemnych, ponad 50 lat przerwy, pozbawiło
nas w dodatku znajomości wszelkich w tym zakresie doświadczeń praktycznych.
To uboczne koszty minionego reżimu.

O CO CHODZI W UBEZPIECZENIACH

Chodzi zawsze o to samo: osoba lub jakiś biznes stoi wobec ryzyka szkody lub straty i
chce się zabezpieczyć przed kosztami skutków - odkłada więc tyle pieniędzy, ile trzeba
dla pokrycia ewentualnej straty.
Kiedy prawdopodobieństwo szkody jest małe, a na samodzielne pokrycie ewentualnej
straty trzeba odłożyć bardzo dużo pieniędzy, podobna szkoda zaś mogłaby dotknąć
innych, warto ubezpieczyć się - razem z nimi. Ryzyko rozkłada się wtedy na
wszystkich. Tym samym i koszty ewentualnych odszkodowań. Dzieląc te koszty przez
liczbę ubezpieczonych, ustala się wysokość składki, czyli – cenę polisy
ubezpieczeniowej.
Im więcej ubezpieczonych razem, tym cena polisy niższa.
Tak przynajmniej być powinno.

115
WZAJEMNIE - KIEDY NIE MA PIENIĘDZY NA RYZYKO

Ubezpieczenia w ogóle zaczynały od ubezpieczeń wzajemnych. To bardzo stary


wynalazek gospodarki rynkowej.
Społeczeństwo obywatelskie powinno z zasady skupiać się w organizacjach
ubezpieczeń wzajemnych. W kraju bez wielkiego kapitału trzeba zaczynać od nich. Nie
tylko w skali kraju. Także - w skali osiedla i gminy.
Ubezpieczenia komercyjne powinny rozwijać się dopiero wtedy, gdy jest w danym
kraju dostatecznie dużo prywatnych pieniędzy na kapitał zakładowy. Inaczej albo
dochodzi do afer, które już oglądaliśmy, albo nasze pieniądze muszą bogacić
bogatszych od nas partnerów zagranicznych. Żadne ulgi dla nich, wtrącę, nie są
uzasadnione: nie przywożą ani technologii, ani umiejętności
marketingowych, ani wyspecjalizowanych kadr, wszystko jest na miejscu.

WZAJEM CZY U KOGOŚ

Co to za różnica?

W towarzystwie ubezpieczeń wzajemnych to, co wpłacono za polisę, pozostaje


własnością ubezpieczającego się. Jego pieniądze pracują dla niego. Wykupując polisę,
zostaje automatycznie pełnoprawnym członkiem towarzystwa ubezpieczeniowego.
Polisa jest jego składką.
Z tych składek powstaje kapitał. W ubezpieczeniach wzajemnych pod rządami
normalnego prawa ubezpieczeniowego nie potrzeba żadnego wcześniejszego „kapitału
zakładowego”. W niektórych przypadkach nawet nie wnoszono najpierw składek!
W spółce komercyjnej przychód ze sprzedaży polis staje się własnością spółki.
Wypłaca ona odszkodowania z funduszów własnych i zgromadzonej sumy składek.
Sensu ubezpieczenia to nie
zmienia. Firma jednak, działając dla zysku akcjonariuszy - zebrać musi ze sprzedaży
polis więcej niż to, co wyda na utrzymanie firmy i na odszkodowania. Dlatego
akcjonariusze spółki są zainteresowani w wysokich cenach swoich polis. A mimo tych
cen to najtańsze z największych interesów. Olbrzymich.

GRYNDERZY

Przy naiwności klientów robi się w ubezpieczeniach wielkie interesy łatwo. Mając
pieniądze na reklamę, reklamuje się niskie składki, czyli niskie ceny polis; naiwnych
kuszą te niższe ceny, pieniądze wpływają, a po jakimś czasie firma ogłasza
niewypłacalność, bo nie ma na odszkodowania. Założyciele zostają ze zgromadzonymi
pieniędzmi; czasem z nimi znikają. Zagranicą, albo i w więzieniu.
To się nazywa zakładaniem przedsiębiorstw o niepełnym kapitale, po niemiecku
„gruending”, dosłownie - „założycielstwo”; niemieckie terminy „grynder”,

116
„grynderstwo”, rozeszły się po całej Europie po słynnych niemieckich tzw.
„gruendingjaehre”, latach grynderskich w Niemczech 1871-73, latach hossy na łatwe
interesy.
My to zaliczyliśmy w ubezpieczeniach po roku 1989.

INNY ZYSK

W firmie ubezpieczeń wzajemnych celem jest zysk ubezpieczonych płynący ze


zmniejszenia ich strat. Nie chodzi o zysk z nadwyżki wpłat nad wypłatami. Nadwyżka
albo wraca do ubezpieczonych, albo ją przeznaczają oni na jakiś inny cel (mogą sobie
zaliczyć na poczet następnej składki). Tego, co wraca do kieszeni ubezpieczonego, nie
opodatkowuje się, ponieważ to są własne, odłożone pieniądze samego
ubezpieczonego, już raz opodatkowane.

RZYMSKIE PODSTAWY

Ubezpieczenia wzajemne nie są rodzajem spółdzielczości. Były od spółdzielczości


grubo starsze. O całe wieki.
Ich podstawą jest solidarność, ta w starym rzymskim prawniczym znaczeniu -
solidarna odpowiedzialność ubezpieczających się członków towarzystwa wobec siebie
wzajem.

WZAJEMNOŚĆ JEST ŁATWIEJSZA

Komercyjne interesy ubezpieczeniowe, jeśli nie są grynderstwem, wymagają


specjalizacji; nie ma w nich miejsca dla amatorów.
Przewaga ubezpieczeń wzajemnych polega na prostocie założeń, zrozumiałych wręcz
dla niefachowca. Nawet amatorzy - jak to było w parafii Lisków z początkiem XX
wieku - szybko się uczą i nabierają wprawy.
Wpłaciwszy składkę, członek towarzystwa ma prawo uczestniczyć w podejmowaniu
wszystkich najważniejszych decyzji - o wyborze władz nadzorczych i zarządu, o
warunkach ubezpieczenia i wysokości składek, jak też o tym, co zrobić z nadwyżkami
lub niedoborem na koniec okresu rozrachunkowego.

WZAJEMNOŚĆ NIE BANKRUTUJE

Kiedy okaże się, że brakuje pieniędzy na pokrycie odszkodowań, towarzystwo


ubezpieczeń wzajemnych nie bankrutuje. Niedobór dzieli się między ubezpieczonych i
każdy dopłaca tyle, ile nań przypadnie. Albo też podwyższa się następną składkę.
Dlatego w kraju niezamożnym ubezpieczenia wzajemne są nie tylko prostsze, lecz po
prostu - pewniejsze.

117
Jeśli spółce komercyjnej przychodzi wypłacić więcej, niż zgromadzono składek,
dopłacają akcjonariusze; jeśli to była spółka grynderska i nie ma dosyć pieniędzy ani
kredytu, diabli biorą i firmę, i pieniądze ubezpieczonych.

BEZ ZYSKÓW - I BEZ PODATKÓW

Jeśli towarzystwo ubezpieczeń wzajemnych zebrało w danym okresie więcej niż


wydało, może decyzją członków obniżyć tymi nadwyżkami składki w następnym
okresie. Lub uzupełnić nimi kapitał zakładowy. Tu ma on inny sens niż w spółce
akcyjnej: rentownie ulokowany, jest swoistym „funduszem rezerwowym” – na
wypadek, gdyby wypłacić przyszło więcej odszkodowań niż zebrano składek.
W ubezpieczeniach wzajemnych takie „rezerwy” nie są bezwzględną koniecznością, bo
w razie potrzeby ubezpieczeni mogą albo od razu dopłacić, albo też wziąć kredyt i
podnieść składki w następnym okresie rozliczeniowym. Bądź skorzystać z pomocy
reasekuracji, której oddadzą dług z następnych składek.

PRZEZORNOŚĆ WZAJEMNA

Już XVIII wieku Anglicy o groszowych zasobach, po prostu – lud angielski, zakładali
friendly societies, spółki przyjacielskie, i mutual thrift, towarzystwa wzajemnej
przezorności. Płacili najdrobniejszą monetą - półpensówkami.
Często nie wpłacali składek z góry, bo nie potrafili skalkulować, ile by trzeba wpłacić.
Obliczali wobec tego wysokość odszkodowania dopiero, kiedy strata już dotknęła
któregoś z członków towarzystwa, i składali się razem na jej pokrycie.

LISKÓW: NASZE DOŚWIADCZENIE PRAKTYCZNE

Przed pierwszą wojną światową we wsiach legendarnej ongiś parafii Lisków ks.
Wacław Bliziński urządził system ubezpieczenia od ognia. Bez zgody władz carskich -
bo zgody by nie dostał. Bez papieru - żeby nie został żaden dokument polskiej
„kramoły”, czyli spisku. Tylko na słowo honoru.
Ci chłopi liczyli każdy grosz. Zobowiązywali się więc, jak tamci biedni Anglicy, do
składki w razie powstania szkody... Do składki w snopach zboża.

BEZ PEŁNYCH SKŁADEK

I dzisiaj bywa tak, że nie wiadomo, jak wysokie ustalić składki, bo nie ma żadnych
doświadczeń z danym rodzajem ubezpieczeń, albo jest z początku za mało
zainteresowanych danym ubezpieczeniem. Wtedy wpłaca się składki jako zadatek,
jako zaliczki. Rozliczają się wszyscy po upływie okresu rozrachunkowego - kiedy
wiadomo, ile wymaga pokrycie strat. Tak w XIX wieku robiono bardzo często.

118
Co się zmieniło? Dziś mamy doświadczonych „aktuariuszy”, czyli statystyków
ubezpieczeniowych, którzy umieją z góry obliczyć, ile będzie trzeba na
odszkodowania. Ale ubezpieczenia wzajemne mogą i dzisiaj stosować ruchomą
składkę.

ZASŁUGI WZAJEMNOŚCI

Komercyjne spółki ubezpieczeniowe rozkwitły dopiero po pierwszej wojnie światowej.


Przed 1914 r. największe towarzystwa ubezpieczeniowe świata oparte były na
wzajemności. Ubezpieczenia na życie, głównie ludzi najbogatszych, do końca XX
wieku były ubezpieczeniami wzajemnymi – bo ci bogaci woleli zachować kontrolę nad
swoimi bardzo dużymi polisami. Dopiero niedawno, w epoce „chciwych
osiemdziesiątek”, skomercjalizowały się dwa z największych towarzystw
ubezpieczeniowych, Prudential (działało przed wojną i w Polsce) i Metropolitan
(powstałe w 1843 roku). Dochody menedżerów wzrosły. Wątpię, by wzrosły wpływy.
Statystyki dawnego Gotajskiego Towarzystwa Ubezpieczeń Wzajemnych czy
gospodarka nadwyżkami Towarzystwa ze Stuttgartu są do dziś pracami
pomnikowymi. Od tamtych czasów niewiele się zmieniło, arytmetyka jest
konserwatywna. Doszła jako przedmiot ubezpieczeń odpowiedzialność cywilna,
rozwinęły się techniki reasekuracji, ale podstawy pozostały te same.
Ubezpieczenia wzajemne, mimo olbrzymiej czasem skali obrotów, nie posługują się
reklamą handlową. Nie są obliczone na zysk, a reklama kosztuje.

PRZEWAGI SPÓŁKI KOMERCYJNEJ

Kiedy bardziej opłaca się spółka akcyjna?

Wtedy, kiedy nie warto poświęcać czasu i wysiłku na organizację ubezpieczeń


wzajemnych, bo ktoś z doświadczeniem i odpowiednim aparatem organizacyjnym
obsłuży nas szybciej i bez naszego wkładu pracy. A poniesie do tego i ryzyko - za co
właśnie bierze pieniądze. Pod warunkiem jednak, że ma dosyć pieniędzy - przedtem.
Ci, którzy organizują spółkę ubezpieczeniową jako spółkę akcyjną, muszą starać się,
by włożony kapitał procentował lepiej niż gdyby go ulokowali w czymś innym. Nie
można oczekiwać od nich filantropii. Ale i oni sami nie mogą oczekiwać filantropii ani
od klientów, ani od budżetu państwa (jak w Polsce).
Nasze katastrofy ostatnich lat nie są miarodajne. Poza byłymi „demoludami”
grynderzy nie biorą się już za ubezpieczenia.

RÓśNICE

Mądra spółka ubezpieczeniowa, także komercyjna, finansuje różne akcje


zapobiegawcze - we własnym interesie. Bo jeżeli w danym roku, załóżmy, nie zdarzy

119
się ani jeden pożar, to spółka akcyjna zaliczy sobie jako zysk całą sumę składek z
tytułu ubezpieczeń od ognia. Potrąciwszy koszty działań zapobiegawczych.
W podobnej sytuacji towarzystwo ubezpieczeń wzajemnych przekaże sumę składek -
odliczywszy koszty działań zapobiegawczych – do decyzji członków. Nie oszczędza na
zapobieganiu stratom:
ubezpieczenie od kradzieży samochodów może finansować pomoc dla policji w ich
poszukiwaniu. W ściganiu sprawców też. Np. najmując detektywów lub finansując
nagrody za informacje o
sprawcach kradzieży.

UTRUDNIENIA

W spółce akcyjnej nadwyżkami z jednego rodzaju ubezpieczeń można pokryć


niedobory w mniej dochodowych. W ubezpieczeniach wzajemnych każdy dział
(kuria), rodzaj ubezpieczeń, musi bilansować się sam. Nie można nadwyżek np. z
ubezpieczenia od ognia dołożyć do odszkodowań w ubezpieczeniach od kradzieży. Ani
na odwrót. Utrudnia to życie, ale gwarantuje bezpieczeństwo i ułatwia kontrolę nawet
niefachowcom.
Polisa obejmuje tylko jeden rodzaj ryzyka - co wymaga oczywiście możliwie dużej
liczby członków podpisujących dane ubezpieczenie. Logiczne: im więcej
ubezpieczonych, tym składka, czyli polisa, wypada niższa.

UBEZPIECZENIA WŁASNE

W wielkich, wielozakładowych firmach amerykańskich stosuje się self-insurance,


„samo-ubezpieczenie”. Idea ta sama.
Z końcem lat 70-tych XX wieku Federated Department Stores obejmowały 175
wielkich domów towarowych po różnych miastach Stanów Zjednoczonych. Miast
wykupywać polisy ubezpieczenia od ognia, stworzono wspólny fundusz rezerwy
pożarowej. Pieniądze na to, zamiast odpływać do firm ubezpieczeń komercyjnych,
procentowały, dobrze ulokowane, samym ubezpieczonym.
Podobnie ubezpieczają się nie tylko pojedyncze wielkie firmy wielozakładowe i wielcy
armatorzy (właściciele wielu statków), lecz także wiele różnych firm razem. Ich
pieniądze też pracują dla nich samych.

INTERESY BOGATYCH

Wielcy kapitaliści, ludzie o znakomitym finansowym wykształceniu, organizowali, z


większym nawet rozmachem, swoje towarzystwa ubezpieczeń wzajemnych. Żeby
nadwyżki bilansowe zostawały w ich kieszeniach.

120
Przed pierwszą wojną światową polscy właściciele cukrowni na Ukrainie
zorganizowali w Kijowie Towarzystwo Wzajemnych Ubezpieczeń Cukrowni. Potem
mieli takie samo w Polsce Niepodległej. Były to przed wojną najpotężniejsze polskie
ubezpieczenia prywatne.
Działał i Związek Ubezpieczeniowy Przemysłowców Polskich. Ich pieniądze też
pracowały dla nich samych.

POWSTANIA ZA DARMO

W Polsce zaczęli Prusacy na ziemiach swojego zaboru w 1803 roku - dzisiejsze


reklamy PZU z tą datą są niemądrze fałszywe. Polska ciągłość ubezpieczeniowa
zaczyna się od roku 1807 w Księstwie Warszawskim, od polskiego Towarzystwa
Ogniowego w Warszawie. Do 1952 roku - najdłuższa ciągłość na świecie.
Pionierami byli Fryderyk Skarbek i pierwszy polski teoretyk ubezpieczeń, Wacław
Łuszczewski (nieobecny w kolejnej naszej encyklopedii!). Ich Dyrekcja Generalna,
potem - Dyrekcja Ubezpieczeń w Królestwie Polskim (też nieobecna w naszych
encyklopediach), radziła sobie fachowo: finansowała zapobieganie pożarom,
zwalczanie chorób bydła. Ponieważ - uwaga, uwaga! - bardziej kalkuluje się
przeciwdziałać (tanio) stratom niż wypłacać odszkodowania (kosztowne).
Odegrała historyczną, a niedocenioną rolę. Dzięki niej ubezpieczenia wyrównywały
odszkodowaniami straty materialne podczas powstań - spalone budynki i plony.
Jej następca, potężny PZUW, Powszechny Zakład Ubezpieczeń Wzajemnych, w
okresie międzywojennym wspierał budownictwo ogniotrwałe, finansował straż
ogniową, itp.

ZATRZYMAĆ PIENIĄDZE W KRAJU

Obok PZUW działały w Polsce i małe (lokalne bądź zawodowe) towarzystwa


ubezpieczeń wzajemnych. Zakład Ubezpieczeń Wzajemnych Izby Lekarskiej
Warszawsko-Białostockiej zrzeszał lekarzy i służbę zdrowia. W Warszawie działało
Warszawskie Towarzystwo Ubezpieczeń Wzajemnych Właścicieli Pojazdów
Mechanicznych.
Nie ma właściwie dziedziny, której by ubezpieczenia wzajemne nie objęły. Zatrzymały
w kraju olbrzymie pieniądze, które inaczej odpłynęłyby za granicę.

PRZECIW BEZRADNOŚCI UBEZPIECZEŃ

Swego czasu w Kalifornii Czesławowi Miłoszowi skradziono pontiaka. Nie musiał się
przejmować: firma ubezpieczeniowa sama tam opłaca detektywów, sama wyznacza
nagrody za informacje.
Kalkuluje się to bardziej, niż wypłacić poszkodowanemu pełną wartość wozu. A firma
wlicza takie wydatki w swoje koszty własne.

121
U nas bezradny jest nadal i ubezpieczony, i ubezpieczyciel. Po prostu nie umiemy
uprawiać ubezpieczeń. PZU nie prowadził i nie prowadzi żadnej działalności
prewencyjnej (zapobiegawczej).
I źle gospodaruje pieniędzmi ubezpieczonych: serwisy wielkich firm samochodowych
liczą sobie grubo więcej niż biorą wykonawcy napraw gwarancyjnych, bo „i tak panu
(pani) PZU zapłaci”.

DO POPARCIA PRZEZ WSZYSTKICH

Państwo społeczeństwa obywatelskiego powinno z zasady sprzyjać ubezpieczeniom


wzajemnym. To nie przypadek, że odbudowę ubezpieczeń wzajemnych podjęto w
Polsce z inicjatywy akurat Jacka Kuronia i Henryka Wujca, zwolenników
„Rzeczypospolitej
samorządnej”.

PRZEOCZONA POWSZECHNA PRYWATYZACJA

Polska była akurat krajem o najdłuższej na świecie (obok Metropolitan) ciągłości


ubezpieczeń wzajemnych. Wydawało się oczywiste, że prywatyzację naprawdę
powszechną zaczniemy od zwrócenia społeczeństwu Powszechnego Zakładu
Ubezpieczeń Wzajemnych. Zawłaszczyło go państwo PRL i nazwało PZU. Wypadało
PZU - „uwzajemnić”.
Akceptując dokonaną na obywatelach kradzież, okradziono się ich po raz drugi.

„UWZAJEMNIENIE” NIE JEST śADNĄ FILOZOFIĄ

Ponad 50 lat przerwy pozbawiło Polskę pamięci o wszelkich doświadczeniach.


„Uwzajemnienie” spółki komercyjnej, jak i komercjalizacja firmy ubezpieczeń
wzajemnych, to operacje rutynowe, zarówno dawniej, jak dzisiaj; opisane ze
szczegółami procedur w podręcznikach. Żadnej zatem filozofii.
Uwzajemnienie PZU uchroniłoby nasz kraj od szalbierstw z jego nieodpowiedzialną
sprzedażą. Firma Eureko, dodajmy na marginesie, doskonale wiedziała, że chce kupić
kradzione.

MAŁE MOśE BYĆ SKUTECZNE

Właściciele sklepów na naszym małym Solcu wpłacają w sumie z tytułu ubezpieczeń


od kradzieży koło miliona zł rocznie. Gdyby ten milion mieli we własnym
ubezpieczeniu wzajemnym, mogliby sfinansować razem z mieszkańcami obserwację
ulic z kamer telewizyjnych i własną agencję ochrony.

122
Taka agencja chroni osiedla naszej spółdzielni mieszkaniowej. Pilnuje porządku;
drobna przestępczość radykalnie spadła. Koszt na jedno mieszkanie wypada
minimalny.

KREDYT Z POLISY

Mój brat, który właśnie z inicjatywy Jacka Kuronia i Henryka Wujca zakładał po
latach Towarzystwo Ubezpieczeń Wzajemnych, zdumiał uczestników pewnego
spotkania, poświęconego finansom lokalnym - pokazał im pewien przedwojenny
dokument: dokument kredytu, udzielonego przez towarzystwo ubezpieczeń
wzajemnych, zabezpieczonego własną polisą kredytobiorcy.
Nikt nie wiedział, że to w ogóle było możliwe... Tymczasem - tak, towarzystwa
ubezpieczeń wzajemnych udzielały swym członkom także i kredytów.

REASEKURACJA

Małe towarzystwa ubezpieczeń dawniej dodatkowo zabezpieczały się przed ryzykiem -


reasekuracją. Chroni ona zwykle spółki komercyjne. Małe, lokalne towarzystwa
ubezpieczeń wzajemnych reasekurowały się także, ale raczej dla poczucia
bezpieczeństwa swych członków.
Gdyby przywrócono społeczeństwu PZUW, udzielałby on znowu takim towarzystwom
- pomocy, opieki instruktażowej, i właśnie - reasekuracji.

INNE WALORY WZAJEMNOŚCI

Siła ubezpieczeń wzajemnych tkwi nie w samych tylko zachowanych dla siebie
pieniądzach, nie tylko w wielkiej sile finansowej. Także - w sile społecznej, w
zorganizowaniu członków. W towarzystwie ubezpieczeń wzajemnych jest również
miejsce na wszelkie ciekawe inicjatywy i pomysły, które czynią życie
sympatyczniejszym. Jeżeli tylko członkowie zechcą...

14. BEZPIECZEŃSTWO JAKO INTERES


WSPÓLNY

123
CZEGO SIĘ BAĆ

Niebezpieczeństwo nie ma jednej twarzy. Czy można u Was - w Waszym osiedlu,


Waszym miasteczku, Waszej wsi - zostawić na noc drogi samochód bez obawy, że
rano go już nie będzie? Czy samotna dziewczyna może spokojnie wracać z późnej
randki bez obawy, że ją zaczepi jakiś chuligan? Czy dziecko może wyciągnąć z kieszeni
swoje kieszonkowe bez obawy, że mu je zabierze jakiś młodociany opryszek? Czy
można prowadzić sklep bez szyb kratowanych na noc? Czy starsza pani może iść ulicą
bez obawy, że jej ktoś wyrwie torebkę?
Zacznijcie od wspólnego ustalenia, co się u Was zdarza i co się może zdarzyć.
Nie zapomnijcie o opryszkach „dojezdnych”. Takim najłatwiej zniknąć.

NIEBEZPIECZEŃSTWO ZBLIśA

Gdzie jest najmniej przestępców? Z reguły tam, gdzie wszyscy wszystkich znają. Czyli
tam, gdzie przynajmniej miejscowy chuligan czy rzezimieszek wie, że:
• wszyscy go mają na oku i przyjdą hurmem w razie czego z pretensją do domu,
• w każdej chwili może poprosić go przed swe oblicze swoista „rada rodzinna”
sąsiedzkiej społeczności, złożona z najpoważniejszych w niej osób,
• a ta społeczność potrafi mu zaleźć za skórę i zatruć życie.

Nawet notorycznemu chuliganowi, alkoholikowi wywołującemu burdy i bijącemu


rodzinę czy też rozpoznanemu złodziejowi źle się mieszka w otoczeniu, które go nie
akceptuje.
Jedno ważne: musi wiedzieć, że ma przeciw sobie WSZYSTKICH. Jeśli zorientuje
się, że potępia go tylko jeden odważny, będzie bimbał, albo i przy okazji tego
samotnego odważnego jeszcze pobije.
Wiemy, każdy z własnego doświadczenia, że czasami najtrudniej spotkać się razem ze
swoimi własnymi sąsiadami. Ale nic tak nie zbliża, jak wspólne niebezpieczeństwo.

KTO MA SIĘ TYM ZAJĄĆ

Powinna policja państwowa. Ale jest jej mało i na dobitek ciągle jest, mimo najlepszej
woli policjantów, źle zorganizowana. Tę złą organizację wyobrażano sobie kiedyś jako
postęp. Nie tylko u nas.
Do walki z wielką przestępczością „zorganizowaną” trzeba potężnej, ogólnokrajowej
organizacji fachowców, z siecią informacji, łączności i laboratoriami
kryminologicznymi. Jak FBI, Federalne Biuro Śledcze w Ameryce, czy Centralne
Biuro Śledcze, które tworzył u nas Adam Rapacki. Nie mówiąc już o tzw.
„dochodzeniówce”.
Tę „zwykłą” policję, od podstawowego porządku publicznego, psuto ponad trzydzieści
lat. Wszędzie. Miała być „nowoczesna”: duże, skoncentrowane komisariaty, z

124
łącznością elektroniczną i szybkim dojazdem na miejsce przestępstwa czy zagrożenia,
z kamerami monitorującymi okolice najczęstszych zagrożeń. Zamiast chodzić po
ulicach, policjanci mieli je oglądać z okien samochodów i czekać na wezwania. A
przestępczość, ta mała, „drobna”, uliczna, rosła. Wszędzie. Tak w Nowym Jorku, jak w
Paryżu i Warszawie.
Policja „dojazdowa” na miejsce przestępstwa docierała coraz szybciej. Ale zawsze po
fakcie.

NIEBEZPIECZNE ULICE, NIEBEZPIECZNE DZIELNICE

W mojej okolicy „dojezdny” oprych na oczach staruszek, wychodzących z kościoła,


wydarł kobiecie torebkę, przewrócił ją, bo mocno trzymała, i wlókł ją kilka metrów po
ziemi! Poturbowaną zabrało pogotowie. Tzw. „wyrwy” stały się powszednim
niebezpieczeństwem - choć prawie obok stoi budynek kancelarii Sejmu. Inni rabusie
polowali na staruszki u drzwi ich bloku lub mieszkania, by je pobić, czasem
śmiertelnie, i ograbić. Policja przyjeżdżała zawsze po wszystkim. Bo trudno było
przewidzieć taki napad – gdzie, na kogo, kiedy…
Wielu przypadków, jak w Paryżu i Nowym Jorku, nawet nie zgłaszano: ofiary nie
wierzyły, że to coś da! Sprawcy biegali szybciej od okazjonalnych, cywilnych
obrońców prawa; młodociani wandale pozostawali całkowicie bezkarni. Ulice robiły
się coraz niebezpieczniejsze, a trudno było obstawić kamerami wszystkie zaułki,
podwórka i wejścia na klatki schodowe...
Aż pojawił się Bratton.

Jak POSKROMIONO PRZESTĘPCZOŚĆ W NOWYM JORKU

Rudolf Giuliani, legendarny burmistrz Nowego Jorku, ściągnął Williama Brattona na


szefa Policji Nowojorskiej z Bostonu. Ten policjant z powołania opisał potem w swej
książce „Przełom”, co wespół ze swoim współpracownikami i szeregowymi
policjantami zrobił.
Rewolucja była prosta: policjanci mieli wrócić na ulice, do stałego patrolowania ich na
piechotę. Każdy do swojego stałego rewiru. Żeby na własne oczy widzieć wszystkich i
wszystko. I żeby jego widziano. Żeby wszyscy potencjalni sprawcy „małych”
przestępstw - szybkich włamań, napadów, grabieży, „wyrw”, pobić - wiedzieli i
widzieli, że są widziani. By taki czuł, że gdyby nawet chwilowo umknął, policjanci
pójdą za nim do jego mieszkania i zakują go w kajdanki. Policjanci mieli być znani
mieszkańcom, poznać ich wzajem, stopniowo pozyskiwać ich zaufanie i współpracę.
Bratton był pewny, że poczucie zagrożenia, zapotrzebowanie na bezpieczeństwo,
najsilniej łączy. A któż lepiej od miejscowej społeczności zna małych „dilerów”
marihuany i szczeniaków z nożami, tudzież meliny i pasernie?

125
JEST PO CO BYĆ POLICJANTEM

„Przełom” przywrócił wiarę, że jest po co być policjantem. Uczył być policjantem -


skutecznie. Przy współpracy ze społecznościami lokalnymi, których zaufanie trudno
było policji zdobyć i w Nowym Jorku.
Trudno było skłonić policjantów do codziennych kontaktów z mieszkańcami swoich
rewirów; nie nawykli do zdobywania sympatii ludzkiej. Sami obawiali się kontaktów z
„cywilami”, podejrzewali, że ci będą próbowali wykorzystać takie kontakty. I obawiali
się, że „pan władza” budzi odruchową niechęć. Nie tak, jak u nas w Trójmieście, gdzie
policjanci sami zajęli się niemającą co robić, rozrabiającą dzieciarnią... Ci nowojorscy
spróbowali jednak i stopniowo przekonały ich wyniki - przestępczość, zwłaszcza ta
drobna, spadała.

USTRÓJ I ZASADY

Bratton Policję Nowojorską zdecentralizował. W każdej dzielnicy, liczącej nie więcej


niż sto tysięcy mieszkańców, pracuje dziś samodzielny komisariat. I to nie kilkunastu
policjantów, ale od dwustu do czterystu! U nas, w dzielnicach i miasteczkach z
trzydziestu-, góra sześćdziesięciu tysiącami mieszkańców, starczy mniej, po
wzmocnieniu strażą miejską. Byle nie jak dziś – kilkunastu ludzi!
I co istotne: żadnego naruszenia prawa nie odpuszczano jako czynu niewymagającego
ścigania. Żadnej „znikomej społecznej szkodliwości” czynu. Do dziś obowiązuje zero
tolerance, zero tolerancji - zgodnie z naszym starym przeświadczeniem, że „od
rzemyczka do trzewiczka”. Jest o tym świetna książka George’a Kellinga i Catherine
Coles „Wybite szyby”.

BRATTON W POLSCE

„Przełom” stał się bestsellerem, a śladem policji nowojorskiej poszły z czasem inne
miasta i policje miejskie całych Stanów Zjednoczonych. Los Angeles sprowadziło
samego Brattona.
Wydał „Przełom” w Polsce, a potem pomógł fundacji „Ius et Lex” sprowadzić samego
Brattona Robert Gamble. Ten przemiły bostoński pastor, który pomagał nam przed
rokiem 1989, został w Polsce wydawcą i wrósł w Polskę. Wydaje Harrego Pottera i
wydaje – bez zysku - książki o przestępczości i bezpieczeństwie. Wydawało się, że
zapanowała na Brattona jakaś nawet moda. Ale tak naprawdę tylko raczej wśród
dziennikarzy i ich czytelników.
Ówczesny komendant policji kupił 400 egzemplarzy „Przełomu” dla swojej kadry, ale
od poważnych ludzi policji usłyszałem - „Panie Stefanie, nawet gdyby kto czytał, to się
u nas nie przyjmie”.

126
A JEDNAK...

Przeczytało jednak i podchwyciło idee Brattona kilku znanych mi ludzi - wśród nich
ówczesny zastępca komendanta głównego, ów Adam Rapacki. Przeczytali też
komendant stołecznej policji (były szef biura prewencji Komendy Głównej), Ryszard
Siewierski, komendant policji warszawskiego Śródmieścia, Andrzej Cieślak i
ówczesny wiceprezydent Warszawy do spraw bezpieczeństwa, Władysław Stasiak.
Oraz Ryszard Mikołajczyk, prezes naszej spółdzielni mieszkaniowej Torwar, gdzie
oprychy atakowały owe samotne staruszki.
Policja warszawska wracała wtedy na ulice. Wiceprezydent miasta załatwił z pieniędzy
miasta 400 dodatkowych etatów dla policji. Straż Miejska zaczęła blisko z nią
współpracować. Drobna przestępczość w Warszawie w ciągu roku wydatnie spadła. W
szkołach wartują i widzą wszystko tańsi od ochroniarzy ludzie Straży Miejskiej, obojga
płci - w ciągu roku 2004 ujęli blisko stu dilerów narkotyków. Po osiedlach spółdzielni
Torwar chodzą ludzie najętej agencji ochrony.

W BOSTONIE ZROBILI TO NAJWCZEŚNIEJ

O współpracy z policją Boston pomyślał sam. Jest tam dzielnica, Fenway, z wyższymi
uczelniami, innymi mądrymi instytucjami i mądrymi mieszkańcami. Cytat z Brattona:
„Najważniejszym celem Programu Boston-Fenway było nawiązanie partnerskiej
współpracy między prywatnymi instytucjami, policją i mieszkańcami dzielnicy, żeby
wspólnie zaradzić pogarszającej się coraz bardziej sytuacji (...) Pod pewnymi
względami była to jedna z pierwszych w kraju prób zorganizowanej współpracy policji
ze społecznością lokalną”.
Cóż, pokolenie Brattona już nie pamiętało, że kiedyś cywile Ameryki sami dołączali do
patroli policji, krążących po mieście. Zawsze, gdy uznali, że policjantów jest po prostu
za mało...
W Polsce (i innych krajach byłego obozu sowieckiego) policjantów jest nadal za mało.
Ale na warszawskim Targówku tamtejsi policjanci umieli poradzić sobie nawet z
przypadkami przemocy w rodzinie - dzięki bliskim kontaktom z mieszkańcami, dzięki
ich zaufaniu i pomocy. To jest możliwe. Byle chcieć.

KIEDY NIE MA POLICJI - SOPOT

W 1990 roku na osiedlu im. Adama Mickiewicza w Sopocie prawie co noc zdarzały się
kradzieże samochodów oraz włamania. Do mieszkań i sklepów.
W Sopocie, najbogatszym mieście Polski, włamywacze w każdym mieszkaniu
znajdowali dość łupów. Sopot był „do obrobienia z doskoku”. W 1989 r. wskaźnik
popełnionych przestępstw w przeliczeniu na 10 tys. mieszkańców osiągnął tam rekord
- 300.

127
Na owym osiedlu mieszkali głównie oficerowie marynarki handlowej i wojennej.
Zorganizowali się. Od połowy grudnia 1990 roku każdej nocy, od godziny 22.00,
czterech mężczyzn, na których przypadł dyżur, zakładało na ramiona białe opaski i
rozpoczynało obchód. Z laskami, często w towarzystwie psów - bo nie byli fachowcami
od bójek. O trzeciej nad ranem następowała wymiana patroli. Każde miejsce
lustrowali na tyle często, że włamywacze nie mogli nawet zacząć. Nocne okradanie
samochodów i mieszkań skończyło się.

DOŚWIADCZENIE POWIŚLA

Jak wszędzie, tak i na naszym warszawskim Powiślu firmy tudzież pojedyncze domy
angażują ochroniarzy. Ale czasem w odległości kilkunastu metrów od drzwi
strzeżonego budynku można było dostać w głowę, złodzieje mogli wyrwać torebkę
przechodzącej kobiecie, włamać się do samochodu albo i ukraść go.
Sądziłem, że wymyśliliśmy coś nowego, organizując na tym naszym Powiślu -
konsorcjum na rzecz bezpieczeństwa. Potem okazało się, że Fenway zrobił to
wcześniej. Nam chodziło o to, by miejscowe spółdzielnie mieszkaniowe, administracje
domów komunalnych, wspólnoty mieszkaniowe, instytucje publiczne i
przedsiębiorstwa, razem zajęły się bezpieczeństwem Powiśla przy współpracy z
policją.
Nasi dzielnicowi urzędowali wiele kilometrów od nas, a mieszkają za miastem, w
hotelach; do rodzin każdy musi jechać daleko od Warszawy. Ówczesny dyrektor
Śródmiejskiego Zarządu Administracji Domów Komunalnych i prezesi trzech
czołowych naszych spółdzielni mieszkaniowych obiecali służbowe mieszkania dla
policjantów. Ci mieszkaliby wśród nas, chodziliby ulicami, znali nas i my byśmy ich
znali. Przestępcom niedaleko byłoby do policji. Nasza gazeta lokalna już prezentowała
„naszych” policjantów.
Liczyliśmy, że komendant Straży Miejskiej przydzieli część swoich ludzi do stałej
współpracy z nimi. Liczyliśmy, że porozumieją się pracodawcy ochroniarzy - tworząc
sieć łączną, do współpracy z policją i Strażą Miejską.
Ciągle daleko do naszych celów. Wielkie, bogate firmy Powiśla jak AIG, Amplico Life
czy BGŻ nie interesują się swoim otoczeniem. Do czasu, myślę. Aż im kibice,
wracający z meczów Legii, wybiją więcej szyb.
Nie zrażajcie się takimi przykrymi doświadczeniami. My się też nie poddamy.

KIEDY NIE MA POLICJANTÓW

Spółdzielnia Torwar, jak wspominałem, najęła firmę ochroniarską. Za kilkanaście zł


miesięcznie od mieszkania. Ludzie tej firmy patrolują oba osiedla spółdzielni; nie
zawsze, bo czasem wolą siedzieć w dyżurce, ale i tak skończyły się napady i wyrwy. O
współpracy z mieszkańcami na razie mowy nie ma, ci młodzi ludzie jeszcze nie
zasmakowali w tym pół-policyjnym chlebie. Na razie jednak udało się im odkryć
poprzecinane już kłódki w piwnicach; zapobiegli sporym kradzieżom. Ale: nie
zapobiegli kradzieży starego samochodu...
128
Tak czy siak, można stworzyć własnymi siłami swoją zawodową „policję” lokalną.
Grupę młodych ludzi, nieźle płatnych, w łatwo rozpoznawalnych strojach, których
sam widok będzie odstraszał złodziei i oprychów - skoro każdy obywatel ma prawo
ująć złoczyńcę na gorącym uczynku i oddać w ręce policji. I tylko z tego uprawnienia
wystarczy korzystać.
Powinni odebrać podstawowe przeszkolenie. A muszą być zdrowi, silni i przyzwoici. Z
tych cech najważniejsza jest ostatnia.

TROCHĘ DECYZJI. DECYZJE NALEśĄ DO WAS

Firmę ochroniarską, agencję ochrony, spółkę lub spółdzielnię, możecie sami powołać
do życia lub nająć. Może ją też finansować i kontrolować lokalne towarzystwo
ubezpieczenia wzajemnego. Wasze własne pieniądze będą dla Was pracować. Ale
możecie po prostu złożyć się jako mieszkańcy jakiegoś osiedla bądź też dzielnicy. Byle
wszyscy.
Niech ta Wasza policja (agencja ochrony) zobowiązana będzie do współpracy z policją
państwową. Wasi „policjanci”, jeśli zasmakują w rolach obrońców porządku
publicznego, mogą w przyszłości zostać prawdziwymi policjantami.
Niech ktoś inny rejestruje przypadki naruszenia porządku publicznego. I niech
premie dla tych chłopaków będą zależne od tego, o ile ich będzie mniej.

CZYI TO LUDZIE

Ani straż miejska czy gminna, ani żadna agencja czy firma ochrony nie jest i nie
powinna być zbrojnym ramieniem lokalnego samorządu. Żeby nie służyła mu
żadnymi usługami poza dbałością o porządek publiczny. Nawet gdyby straż miejska
czy gminna została już policją z pełnymi policyjnymi kwalifikacjami i policyjnymi
uprawnieniami (tym bardziej!).
Inaczej Wasze władze samorządowe mogą same dość rychło przekształcić się w
policję.

SIEDZIEĆ CZY CHODZIĆ

Ludzie Waszej agencji czy firmy ochrony nie są od siedzenia w swoich


pomieszczeniach. Muszą być stale na ulicach, placach i alejkach, być stale widziani i
sami widzieć wszystko.
Muszą mieć gwizdki i połączenie radiowe (nie tylko komórkowe). By w razie potrzeby
natychmiast wezwać i kolegów, i policję państwową.
Nie załatwiajcie dla nich żadnych zezwoleń na broń palną. Byłaby groźna dla nich
samych. Broń palna powinna być zastrzeżona dla zawodowych, i to
wykwalifikowanych, policjantów.

129
WIDZIEĆ

Za swoje pieniądze możecie w newralgicznych punktach, wymagających obserwacji,


instalować (na odpowiedniej wysokości) kamery telewizyjne. Takie kamery policyjne
obserwują w Warszawie najbardziej zagrożone punkty miasta.
Nie narusza to niczyjej prywatności. W dawnych czasach na ulicach miast polskich
policjanci, zwani „stójkowymi”, przyglądali się wszystkiemu i wszystkim; nikt nie
narzekał, że wkraczają w jego prywatność.
Centrum z monitorami powinno być solidnie zabezpieczone przed wszelkim atakiem.
I połączone z centrum policyjnym. Żeby mogło przekazać groźny obraz.

KTO SIĘ NIMI ZAJMIE

Kandydatami na nieletnich przestępców lepiej zająć się, nim oni zajmą się
naruszaniem prawa. Amerykanie mają do tego „pedagoga ulicy”. My na Powiślu -
Powiślańską Fundację Społeczną, stworzoną przez grupę zawodowych psychologów i
pedagogów.
„Pedagog ulicy” nie czeka na przestępstwa, lecz spełnia rolę zastępczego, a mądrego i
dobrotliwego ojca (bądź matki) dla tych, których los pokarał złym domem, złymi
rodzicami lub złymi wzorami w najbliższym otoczeniu. Czasem - i dla tych, którzy są
w wojnie z bardzo dobrymi rodzicami...
Byle władze (samorządowe, państwowe) nie cofały jak Powiślańskiej Fundacji tych
drobnych kwot na ich „ogniska” i na wykwalifikowaną kadrę. Każde 100 zł na nich
wydane oszczędza, lekko licząc, kilkunastu tysięcy strat w wyniku późniejszych
przestępstw.

W RAZIE RECYDYWY

Nie jest łatwiej z przestępcą, który wraca z więzienia. Bo najtrudniej dać mu szansę na
normalność. Recydywa często rodzi się z braku takiej szansy. Pytanie, czy takim
człowiekiem-problemem zająć się powinna tylko Wasza lokalna policja i zawodowy
kurator?

Warto założyć swoje towarzystwo pedagogiczne i postpenitencjarne (termin okropny,


chodzi o to, by zająć się byłymi przestępcami, zwolnionymi z więzienia). Jeśli
członkowie towarzystwa nabiorą poczucia, że robią coś bardzo potrzebnego, i będą
czytać fachową literaturę, wspomogą swych pedagogów i kuratorów - obserwując
podopiecznych, służąc obu stronom pomocą. I oparciem psychicznym.

130
JAK PP, CZYLI JAK POWSTRZYMAĆ PRZESTĘPCZOŚĆ

Ameryka wymyśliła ruch Crime Stoppers (dosłownie - „Powstrzymywacze


Przestępczości”). Zaczęło się to w roku 1976 w Albuquerque, w stanie Nowy Meksyk,
w mieście o najwyższym wtedy wskaźniku przestępczości.
PP prowadzą na ogół emerytowani policjanci albo miejscowi ludzie interesu. Ale
głównymi aktywistkami są miejscowe panie domu. Co robią?
Kiedy nie można dopaść jakiegoś przestępcy, PP zbiera pieniądze i ogłasza
odpowiednio wysoką nagrodę dla informatora, który pomoże ująć przestępcę.
Informator może się porozumieć z biurem PP, którego telefon czynny jest całą dobę.
PP zachowuje nazwisko i adres informatora w tajemnicy; wymazuje te dane z pamięci
swego komputera natychmiast po przekazaniu nagrody. Informator jest bezpieczny.
PP w USA pomogło w rozwiązaniu już setek tysięcy spraw. Od 1976 roku do końca lat
dziewięćdziesiątych wypłaciło w postaci nagród blisko sto milionów dolarów.
Oczywiście, bywają informatorzy, którzy nie chcą nagrody, ale sami nie pójdą na
policję. PP jest ułatwieniem i dla nich.

PP W SZKOŁACH

PP działa też w tych szkołach, które nie mogły sobie dotychczas poradzić z
handlarzami narkotyków, z kradzieżami w szatniach, z wymuszaniem pieniędzy od
słabszych i niszczeniem ubikacji. Szkolne grupy PP także zbierają pieniądze na
nagrody. I wiele się zmieniło dzięki samej wykrywalności takich przestępstw.
Odradzałbym jednak naśladownictwo. To karykatura zaradności obywatelskiej.
Wynika z amerykańskiej wiary, że pieniądz może załatwić wszystko i szybciej. Jak
wytłumaczyć dzieciom, że to nie donosicielstwo, lecz udział w przeciwdziałaniu
przestępczości? Jeśli chcemy płacić za donos? Przy tym dzieci są dziećmi i trudno
wymagać od nich, by utrzymały język za zębami. Nie wolno żądać od nich rzeczy
niemożliwych.
Interesowność dzieci wolno wykorzystywać dopiero wtedy, gdy nauczą się
bezinteresowności.
Lepsze wyniki dają uczniowskie straże porządku. I stała obecność policjantów lub
ludzi straży miejskiej.

KARTOTEKI

Rzezimieszki, chuligani i wszelkie typy, które wchodzą w konflikt z prawem, muszą


wiedzieć, że informacje o nich (informacje tekstowe, zdjęcia fotograficzne, nagrania
magnetofonowe, taśmy wideo i filmowe) trafią do policyjnej kartoteki (komputera).
Siłą środowisk przestępczych jest ich niewidoczność. Tę siłę trzeba im odebrać.

131
Kartoteki (komputerowe banki danych) nie zastąpią wysiłku pedagogów ulicy i
kuratorów opiekujących się tymi, co zbłądzili na ścieżki bezprawia. Będą jednak
znakiem „stop” na tych ścieżkach.

NIE DOŚĆ ZŁAPAĆ

Policja nie załatwi wszystkiego. Nie samo złapanie sprawcy, lecz wyrok wieńczy dzieło
policjanta. Nie starczy biedny, bezwładny „sąd grodzki”, w Warszawie gdzieś za
miastem, na końcu świata, orzekający „znikomą społeczną szkodliwość czynu”.
Anglia ma swoje „sądy pokoju”, dziś - sądy „municypalne”. Przechodzi przez nie 95
procent spraw sądowych Anglii. Próbował je spopularyzować u nas dr Janusz
Kochanowski, twórca fundacji „Ius et Lex”.
Wyobraźmy sobie, że i u nas wybierane w małych (koniecznie małych!)
społecznościach osoby zaufania publicznego urzędują (wymiennie) 24 godziny na
dobę jako sędziowie i zasądzają kary „społeczne”, inteligentne, pomysłowe, a
dolegliwe. Policjant ujętego sprawcę prowadzi zaraz do sądu i sąd po wysłuchaniu
świadków, przedstawieniu dowodów, wyrokuje natychmiast; sprawca podpisuje
zobowiązanie, że wykona określone prace, a jeśli ich nie wykona, policja go
doprowadzi. Zamiast płacić na utrzymanie takiego w więzieniu społeczeństwo zyskuje
wykonawcę różnych prac jak naprawa chodnika, sprzątanie ulic czy pilnowanie
przystanków, niszczonych przez chuliganów.
Dla takich sądów trzeba ustawy. Zawsze jest na nią szansa.

INNE KARTOTEKI

Nieuczciwych prokuratorów i sędziów nie wyłowimy jednym gestem czy artykułem.


Ale może wśród prawników nieposzlakowanej opinii znajdzie się kilku, którzy założą
szczególną kartotekę z nazwiskami autorów decyzji oraz dokumentacją
przedwczesnych zwolnień aresztowanych przestępców, spartolonych i dwuznacznych
wyroków, zawieszonych śledztw itp. A także błędów prawniczych.
Żadnych innych konsekwencji poza umieszczeniem w kartotece. Samo to wystarczy.
I może przyzwoici prawnicy zaproponują, by każdy prawnik czynny w wymiarze
sprawiedliwości poddał się co pięć lat egzaminowi - przynajmniej z zakresu swojej
specjalności. Lekarze poddają się takim egzaminom i nikomu to nie uwłacza.
Medycyna się zmienia, a nasze prawo zmienia się również. Zwłaszcza z
„socjalistycznego” na normalne.
Obywatel musi mieć pełne zaufanie do wymiaru sprawiedliwości w swoim państwie.
Po to płaci podatki.

132
KARA CZY RESOCJALIZACJA

Niektórzy filozofowie prawa karnego w swym dążeniu do humanizmu zaszli tak


daleko, że bronią praw przestępcy, zamiast praw ofiar. Wyrok przestał być aktem
wymiaru sprawiedliwości, stając się aktem procesu wychowawczego. W imię tegoż
humanizmu zlikwidowano i karę śmierci.
Moi starzy profesorowie nie byli zwolennikami kary śmierci. Mówili wszelako, że
dopóki w społeczeństwie jest choć jeden osobnik, którego zagrożenie karą śmierci
powstrzyma od popełnienia zbrodni, należy tę karę w kodeksie karnym zachować.
Gdyby panna Rozumecka wiedziała, że za morderstwo z premedytacją i z niskich
pobudek może wisieć, nie zaryzykowałaby nigdy, jestem pewien, zabójstwa dla 30
tysięcy złotych.
Długi czas argumentowano, że surowość kar nie pozostaje w żadnym związku z
ograniczeniem przestępczości. Jednakże w ostatnich latach, kiedy w Stanach
Zjednoczonych przyjęto, że kara ma być aktem sprawiedliwości, a nie tylko
wychowania, kiedy prawie połowa stanów przywróciła karę śmierci, a Nowy Jork
ogłosił zasadę zero tolerance, „żadnej tolerancji”, nawet wobec drobnych przestępstw,
przestępczość wyraźnie spadła.

PO CO WIĘZIENIA

Dobrze, jeśli w więzieniach psychologowie pomagają skazanym w odnalezieniu


mądrzejszej przyszłości. Ale trudno sobie wyobrazić więzienia jako instytucje tylko
wychowawcze. Jeśli więzienie przestanie być karą, zamieni się w hotel na koszt
społeczeństwa.
I nie jest to problem filozofów prawa karnego. To problem fachowców od
więziennictwa. Takich jak Paweł Moczydłowski, autorytet europejskiej skali, któremu
zepsuto wspaniałą robotę, gdy przyszedł inny politycznie rząd.

ZACZYNA SIĘ OD KORUPCJI POLITYCZNEJ

Korupcja toczyła policję nie tylko w Europie. Także w Bostonie i Nowym Jorku.
Bratton obserwował jednak za młodu, jak „czyścił” policję Bostonu jego poprzednik.
Od tego zaczęli z Giulianim i w Nowym Jorku.
Korupcji wśród „zwykłych” policjantów zaradzi może ich związek z mieszkańcami:
sami będą „na widoku”. Nie zaradzi to korupcji wyższych szczebli. Na to trzeba szefów
policji. Takich jak Bratton. Wspartych przywództwem Giulianich.
Polityczni mianowańcy wiedzą, że muszą się podobać politycznej zwierzchności.
Naszym policjantom uświadomiło tę wiedzę zwolnienie Rapackiego. Nie podano
przyczyn, a wszyscy byli pewni, że chodziło o dostęp do informacji, kogo na widelcu
ma Centralne Biuro Śledcze.

133
Podkreślam: łapownictwo jest owocem korupcji politycznej. Z korupcji politycznej
bierze się poczucie bezkarności. Przykład - sprawa starachowicka, kiedy minister nie
usunął wiceministra, który ostrzegł przestępców. Wiceprezes pewnej partii, którego
próbę korupcji sfilmowano, pozostaje tym wiceprezesem do dzisiaj. W partii,
powołującej się na walkę z korupcją.

134
14. ZDROWIE TO PIENIĄDZ

OD CZEGO SIĘ ZACZĘŁO

Zaczęło się, jak i cała cywilizacja przemysłowa, w Anglii. Jej robotnicy nie mogli
spodziewać się pomocy państwa. Wykalkulowali, że składając się razem w swoich
friendly societies, „towarzystwach przyjacielskich”, i dobrze lokując gromadzone
kapitały, zarobią i na pomoc w razie choroby, i na zasiłki w razie bezrobocia, i na
emerytury...
Wyznawali ideę pomocy wzajemnej i rzeczywiście znakomicie sobie radzili.

BISMARCK ROBI REWOLUCJE SAM

Na kontynencie wszystko szło wolniej. Robotników w Niemczech wsparł prekursor


nauki społecznej Kościoła katolickiego, arcybiskup moguncki von Ketteler, a
przywodzili im socjaliści.
„Żelazny kanclerz”, Bismarck (zaciekły także wróg Polaków) nie znosił i Kościoła, i
socjalistów. Ale ten przebiegły polityk uznał, że miast czekać na rewolucje, lepiej robić
je samemu. Uruchomił pierwszy państwowy system ubezpieczeń społecznych.
Przeprowadził kolejno trzy ustawy o ubezpieczeniach: od chorób (1883), od
nieszczęśliwych wypadków (1884), starości i niezdolności do pracy (1889). Wszystko
to były ubezpieczenia przymusowe, ale, uwaga!, wzajemne i - samorządne. Uwaga -
poza budżetem państwa!

BISMARCK I CHOROBY

W Niemczech działało już wtedy, w roku 1883, sześć tysięcy pracowniczych ”kas
chorych”, wzorem angielskich. Powierzono im cały program ubezpieczeń
chorobowych.
Ustawa żądała, by każdy pracodawca wpłacał - co tydzień! – pod karą grzywny
policyjnej należną stawkę. Do właściwej terytorialnie kasy, nie do żadnej
ogólnokrajowej centrali. Dwie trzecie stawki potrącał pracownikowi z jego zarobku,
czyli 3 do 4 procent wypłaty, jedną trzecią dodawał sam. W sumie szło 4,5 do 6
procent wynagrodzenia.

135
PO CO?

Ubezpieczeni dostawali za to opiekę lekarską, lekarstwa, bandaże, okulary wraz ze


szkłami, itd. Po trzecim dniu choroby ubezpieczony brał co najmniej połowę
przeciętnego, dziennego zarobku; maksimum - pełne dzienne wynagrodzenie. Jeżeli
chorował dłużej niż pół roku, przechodził pod opiekę prawa o ubezpieczeniach
inwalidów.
Niezamożni chorzy zyskali szansę na leczenie. Zgodnie z zasadą ubezpieczeń - na
wspólny koszt wszystkich ubezpieczonych, bo przecież nie chorowali wszyscy naraz.
Reforma ta radykalnie obniżyła wydatki gmin na pomoc dla biednych. Choroba
przestała oznaczać groźbę nędzy.

BISMARCK I NIESZCZĘŚLIWE WYPADKI

Ustawa o ubezpieczeniach od wypadków przy pracy napotkała, o paradoksie!, więcej


trudności. Statystyka niby sama powinna była przekonać pracodawców, że taniej
wypadnie składać się małymi kwotami niż przegrywać procesy z poszkodowanymi. W
końcu jednak zrozumieli.
System kontrolowały same organizacje i stowarzyszenia zawodowe. Co roku obliczały,
ile wypłacono odszkodowań, badały, czy prawidłowo ustalono taryfę zagrożeń w danej
branży przemysłu, w danym rzemiośle, specjalności rolniczej, itp.
Gdyby temu systemowi zabrakło pieniędzy, przejąć prawa i zobowiązania miało
państwo, ale do wybuchu Pierwszej Wojny Światowej nie zdarzyło się to w Niemczech
ani razu.

JAK TO BYŁO U NAS

Już w 1919 roku Naczelnik Państwa, czyli Józef Piłsudski, wprowadził dekretem
obowiązkowe ubezpieczenie chorobowe. Potem sejm - podczas wojny z bolszewikami,
w roku 1920! - poparł to ubezpieczenie specjalną ustawą. Z końcem roku ruszyły na
terenie całego kraju Kasy Chorych. W zaborze pruskim i byłej Galicji już były, ale
powstały i w byłym zaborze carskim.
Kasy Chorych kontrolowali - ubezpieczeni pracownicy (poprzez swoje związki
zawodowe) i poprzez swoją reprezentację ubezpieczyciele, czyli pracodawcy, którzy
wnosili opłaty. Razem decydowali o obsadzie stanowisk w Kasach i oceniali ich
gospodarkę. Związki Kas same wybierały swoje władze. Państwo ich nie mianowało.

...I JAK TO ZEPSUTO

Z końcem lat 20-tych rząd zastąpił samorządne organy Kas swoimi komisarzami. W
1934 roku Sejm ujednolicił ustawą polskie ubezpieczenia społeczne. W najlepszej
wierze: żeby we wszystkich byłych dzielnicach pozaborowych było tak samo.
136
Wprowadzono równą dla wszystkich zakładów pracy stawkę składek - uwaga! - 12
procent płacy podstawowej ubezpieczonego. Chorobami, macierzyństwem,
wypadkami w pracy i chorobami zawodowymi zajęło się od tej pory 67 regionalnych
Ubezpieczalni Społecznych (w miejsce Kas Chorych). Wchodziły razem w skład
Związku Zakładów Ubezpieczeń.

DOBRE LOKATY

Skarb Państwa dokładał od siebie tylko 3 procent, za to państwo miało teraz w


nadwyżkach rezerwuar kredytu publicznego (pożyczało na budowę Gdyni,
Centralnego Okręgu Przemysłowego, itp., ale rzetelnie spłacało).
Każda ubezpieczalnia pozostała jednak finansowo samodzielna. Utworzono tylko tzw.
Fundusz Pożyczkowo-Zapomogowy (z wpłat samych ubezpieczalni), dla pomocy
ubezpieczalniom biedniejszych dzielnic kraju. Bez centrali.
Co ważne - wolne środki lokowano solidnie. Połowę majątku – w papierach
wartościowych, były nimi udziały w bardzo rentownych przedsiębiorstwach. Dalsze
25 procent - nieruchomości. A nawet 13 procent w pożyczkach, zabezpieczonych
hipotecznie, powinno było przetrwać wojnę: parcel samych wojna zniszczyć nie
mogła. Pozbawiła wartości tylko lokaty bankowe.

CO SIĘ UDAŁO PO WOJNIE

Starzy pracownicy ubezpieczalni potrafili je po 1945 r. uruchomić - mimo niechęci


nowej władzy...
Już w 1945 roku zaczęli pracować jak dawniej lekarze domowi, ci, co to znają
organizmy swoich podopiecznych, ich rodziny i dziedziczności zdrowotne. Z końcem
roku 1945 ubezpieczalnie zatrudniały takich już 1530, plus 650 specjalistów. Otwarto
41 własnych aptek, 18 składnic leków i 269 punktów rozdawnictwa lekarstw. Ambicją
każdej ubezpieczalni stało się uruchomienie własnej sieci aptek.
Operowały te ubezpieczalnie tylko wpływami ze składek. O dziwo - starczało. Starzy
pracownicy wiedzieli, jak to się robi. Ale szybko się okazało, że nikomu na tym nie
zależy.

CO ZROBIŁA PRL

Z ubezpieczalni społecznych przetrwało wojnę 40. Te na ziemiach wcielonych do


ZSRR zniszczono bezpowrotnie. Ale 87 procent majątku przetrwało.
Potem PRL upaństwowiła przedsiębiorstwa, w których ubezpieczalnie miały swe
udziały; to była strata połowy majątku. Zarekwirowano i nieruchomości, a hipoteka
zanikła. Lokaty unieważniono formalnie w roku 1951. Tak okradziono nasze
ubezpieczenia społeczne z olbrzymiego majątku.

137
KRADZIEś USYSTEMATYZOWANA

Składki ubezpieczeniowe stały się dochodami budżetu PRL. Budżet państwa stworzył
nowy dział: „Ubezpieczenia społeczne”. Brał nie tylko składki krajowe. Także - wpłaty
od zagranicznych ubezpieczeń na renty dla tych, którzy je zapracowali zagranicą.
Gomułka w 1958 r. uznał, że Polacy za często chorują, i ograniczył zasiłki chorobowe.
Tak budżet dodatkowo „oszczędzał”.
Było to kolejne złodziejstwo, ale... mało kto się na tym znał. Rząd i partia robiły z
olbrzymimi w sumie dochodami ze składek ubezpieczeniowych, co chciały. Nadwyżek
nawet nie uzupełniano oprocentowaniem; co roku więc miliony Polaków okradano, a
nikt się w tym nie orientował.

JAK DŁUGO TAK MOśNA

Zanim przedostatni rząd PRL odpalił rakietę inflacyjną, budżet regularnie zarabiał na
składkach ubezpieczeniowych. Inflacja załamała te interesy. W roku 1990 pierwszy
demokratyczny rząd wypłacił jako emerytury i renty ponad 7 bilionów zł, a na zasiłki i
inne świadczenia poszło prawie 3 biliony. Rząd musiał dołożyć 2,32 biliony zł, a
potem jeszcze 291 mld zł.
Urzędnicy ministerstwa nie umieli w 1991 r. wyjaśnić Maciejowi Kledzikowi, mojemu
współpracownikowi i przyjacielowi, autorowi krótkiej historii ubezpieczeń
społecznych w Polsce, skąd wzięły się te pieniądze. Odesłali go do ZUS-u, Zakładu
Ubezpieczeń Społecznych. Dopiero tam odnalazł na ostatnim, piątym piętrze panią,
która wiedziała.
To rząd zwracał pożyczkę - w 1987 roku zaciągnął ją na pokrycie deficytu
budżetowego rząd Messnera. Pierwszy demokratyczny rząd uczciwie ją oddał, ale,
oczywiście, też bez oprocentowania...
Później też nikt nie zainteresował się zwrotem majątku ZUS-u.
Dlaczego? Po prostu - nikt tego nie rozumiał.

ABSURD SPIĘTRZONY

Naszymi „ubezpieczeniami społecznymi” rządził do roku 1999 absurd dziedziczony po


PRL.
Horrendalne składki na ZUS pochłaniały dodatkowo 48,5 proc. ponad to, co dostawał
pracownik; czyniły każdą pracę zbyt drogą. Pracowało się więc „na lewo”. Rosło
„bezrobocie statystyczne”, do dziś wysokie, a sporo ludzi pozostawało bez opieki
zdrowotnej.
Wpłacone pieniądze jak w PRL brał budżet i nie lokował ich nawet na jakichś
oprocentowanych kontach. Ani części tych pieniędzy nie odkładało się, by z nich w
przyszłości utrzymać te osoby,

138
których płace były formalnie podstawą „składek”. Budżet z tych pieniędzy opłacał
dzisiejszych emerytów.
Kontynuowano - mimo woli - dokonaną w minionym reżimie kradzież.

CZY NALEśAŁO UPAŃSTWOWIĆ UBEZPIECZENIA


SPOŁECZNE

Przed wojną, nie tylko w Polsce, a i dziś, uważano i uważa się, że państwo może
zabezpieczyć obywateli przed nieudolnością, złą wolą lub wyzyskiem ze strony
instytucji prywatnych i obniżyć koszta ubezpieczeń. W Polsce zaś po wieku zaborów
chciano scalić państwo; jednolity system ubezpieczeń społecznych miał usunąć
stopniowo dysproporcje.
Zlikwidowano prężną, świetnie gospodarującą Ubezpieczalnię Krajową w Poznaniu.
Skutki okazały się typowe dla nacjonalizacji: marnotrawstwo. To swoiste ostrzeżenie
do nikogo, niestety, nie dotarło.
Kiedy w Polsce ubezpieczenia przejęła PRL, okradała je dalej tak samo, jak wszystko,
co dało się okraść. Nie powołując się już na zagranicę.

PLAN BEVERIDGE’A

Anglia, przyjąwszy słynny plan Beveridge’a, upaństwowiła po wojnie ochronę


zdrowia; scentralizowała i spływ pieniędzy (poprzez podatki), i zarządzanie
medycyną. W imię prostych, szlachetnych zasad: leczenie należy się każdemu, bez
względu na jego zamożność; pacjenci na ogół nie wiedzą, jak ich leczyć, więc nie mogą
się kierować rynkowym wyborem; kosztów leczenia nie da się z góry określić; choroba
jednostki powoduje straty innych obywateli, jest zatem stratą społeczną, dotykającą
wszystkich.
Przez długie lata zazdroszczono Anglii jej systemu zdrowia. Funkcjonował nieźle
dzięki idealistom-lekarzom i dzięki dużym wpływom z podatków. Nikogo nie
zajmował biurokratyczny paraliż i rosnące marnotrawstwo. Ale potem wpływy z
podatków spadły...
Jeszcze z końcem 2001 roku 220 stron raportu Wanlessa dowodziło, że najlepiej
finansować medycynę z podatków. Choć szpitale doszły stanu zawału, a na proste
operacje czekało się miesiącami.
Raport Wanlessa nie wskazywał, że wszystkie szlachetne zasady spełnić może system
ubezpieczeń, z szansą na kontrolę i gospodarność.

CHOROBY POWSZECHNE

W Niemczech idzie na ochronę zdrowia 11 procent dochodu narodowego. W USA 14


procent, ale ich państwowy Medicare dla 35 mln emerytów i ludzi

139
niepełnosprawnych, z 2,6 procent dochodu narodowego, 280 mld dolarów rocznie,
trudno Europie naśladować.
Pacjenci w Niemczech są tak samo ze swej służby zdrowia niezadowoleni jak w Anglii,
która wydawała na ten cel tylko 7 procent swego dochodu narodowego. W Szwecji
ubezpieczony czeka na pilną operację, jak w Anglii, miesiącami; ale Szwedzi wolą
nawet i płacić wyższe podatki, byle zachować swój system i co najwyżej go
remontować.
Koszty przepisanych leków wszędzie rosną, nie tylko dlatego, że firmy farmaceutyczne
płacą lekarzom „premie” za stosowanie ich leków. Ministerialne kontrole zawodzą.
Trzeba długo i fachowo kopać się w Internecie, by dowiedzieć się, że za rok 2008
Narodowy Fundusz Zdrowia dostał od ZUS-u i KRUS-u 46,8 mld zł, a to razem z
innymi przychodami nie sumuje się w 49 mld zł, z których do lecznictwa trafiło 46,6
mld zł. Ten stopień skomplikowania wyklucza publiczną i powszechną kontrolę nad
całym systemem. Nawet specjaliści mają z tym trudności.

TRUDNOŚCI REFORMY

Pacjentów nie ma w rozmowach o reformach. W europejskich demokracjach posłowie


reprezentują swoje partie polityczne, a ludzi chorych nie wybiera się do parlamentów.
Dlatego warto szukać innego punktu wyjścia – jest nim interes pacjentów, miejsce
między administracją państwową a środowiskiem lekarskim. Z przekonaniem, że
trzeba wyłączyć administrację państwową także z finansowania ochrony zdrowia.
Do dziś nie zlikwidowano kosztownego pośrednika między ZUS-em a służbą zdrowia,
tj. Narodowego Funduszu Zdrowia, choć ZUS obchodził się bez niego (przed 1939 r.
nie było wszak nawet żadnej centrali systemu ubezpieczeń społecznych, niebywale
kosztownej, z pałacem). Związki zawodowe służby zdrowia też nie są zainteresowane
reformą; wolą wymuszać podwyżki na państwie. Strajki, uderzające w pacjentów, nie
w administrację państwową, obróciły ogromną część społeczeństwa i przeciw
zasadnym oczekiwaniom lekarzy i pielęgniarek – gdy wypadało najpierw
zainteresować się rzeczywistą gospodarką gromadzonymi środkami.

RAPORT DiP

Sekretarzowałem w 2007 r. wiele miesięcy pewnej dość szczególnej grupie roboczej


Konwersatorium „Doświadczenie i Przyszłość” - specjalistów od ubezpieczeń
wzajemnych i lekarzy wszystkich poziomów lecznictwa, aż po lekarzy pierwszego
kontaktu. Tak powstał pod patronatem prof. Leszka Ceremużyńskiego, jednego z
najwybitniejszych kardiologów świata, niedawno zmarłego, raport owej grupy
roboczej - o tym, ile i jakie utrzymujemy biurokracje, jak działa „szara strefa” budżetu,
czyli fundusze pozabudżetowe, jak obecny system ochrony zdrowia sam wymusza
marnotrawstwo. Dodajmy problemy z refundowaniem wydatków na leki; nie tylko u
nas. Raport zawierał i projekt reformy.
Podpis jednego z najwybitniejszych kardiologów świata pod tym projektem nie
zwrócił uwagi. Udział czołowych specjalistów od ubezpieczeń wzajemnych w Polsce
140
też nie pomógł (jeden już nie dożyje zmian). Nie zareagowało ani ministerstwo
zdrowia, ani odpowiednia komisja sejmowa, ani nawet opozycja. O administracji
służby zdrowia nie mówię. W trybie finansowania lecznictwa ma wszystko zostać tak
jak jest. W interesie biurokracji.
Urynkowić same usługi lecznicze to mało.

NIE LECZĄ NAS WCALE BEZPŁATNIE

Obecny system nie jest w rzeczywistości systemem ubezpieczeń, lecz w swym trybie
finansowania systemem podatkowo-budżetowym. Powszechnie żywimy fikcyjne
przekonanie, że usługi służby zdrowia do tej pory były nieodpłatne. Tymczasem płaci
za nie każdy obywatel, tyle że nie bezpośrednio lekarzom i placówkom medycznym,
lecz biurokracji państwa. Razem – poprzez podatki i „składki” ZUS - kilkadziesiąt
miliardów rocznie.
ZUS ściąga składki jak podatki - bez żadnej społecznej kontroli. Władza biurokracji
owocuje nieuchronnym marnotrawstwem. Najkosztowniejsze budynki w stolicach
dawnych małych województw to z reguły budynki ZUS-u. Kiedy tworzono kasy
chorych obok ZUS-u, dyrektor warszawskiej kasy pobudował sobie pałacyk z
klimatyzacją, a chorzy wtedy leżeli w zaduchu na szpitalnych korytarzach! Potem
samo zainstalowanie Narodowego Funduszu Zdrowia kosztowało ok. 1 mld zł.
Trzy równoległe struktury - ZUS, NFZ i aparatu ministerstwa zdrowia - oznaczają
nadmierne wydatki rzędu paru mld zł...

TO PRAWDA, NIKOMU NIE JEST ŁATWIEJ

W USA wedle uczonej z Harvardu, prof. Reginy Herzlinger, przywódczyni ruchu na


rzecz urynkowienia służby zdrowia, o kontrolę nad opieką zdrowotną walczą cztery
siły: komercyjne ubezpieczenia zdrowotne, szpitale, rząd i lekarze. Bez pacjentów.
Nikt nie jest zainteresowany ani w tanich ubezpieczeniach, ani w obniżeniu kosztów
lecznictwa.
Firmy ubezpieczeń komercyjnych niedługo i tak będą musiały przebudować podstawy
swych ubezpieczeń na tym rynku – bliskie już powszechne badania genomów (podjęty
przez Harvard „Personal Genome Project”, w Polsce mamy podobno tańsze testy)
zapowiadają przyszłość „medycyny prewencyjnej”, „spersonalizowanej”: wykryją z
góry podatność każdego na określone choroby, oporność i wrażliwość na określone
leki, co podważy interesy ubezpieczeń komercyjnych. Te ubezpieczenia muszą opierać
się na wyliczalności ryzyka zachorowań, nie na ich pewności; są grą z losem, a nie
planową prewencją.

GRAĆ O ZDROWIE NA GIEŁDZIE?

Scentralizowane systemy ochrony zdrowia pod zarządem państwowym zawodzą. W


społeczeństwach ludzi coraz starszych, których leczenie wymaga coraz droższych
141
leków, ściągać będzie trzeba coraz wyższe składki. Grozi to bankructwem systemu,
opartego na podatkach od zdrowych.
Miliony zdrowych, nieźle zarabiających, młodych ludzi tam, gdzie mogą, porzucają
ubezpieczenia publiczne, tym samym zmniejszając ich przychody, i przenoszą swoje
składki do ubezpieczeń prywatnych, ryzykownych z natury. Te oszczędności na koncie
ubezpieczonego mają rosnąć w grze giełdowej aż po chwilę, gdy w razie choroby
„pieniądz pójdzie za pacjentem”. To się sprawdza, póki przy hossie zawodowcy mogą
z powierzonych im pieniędzy zrobić i parę razy więcej. Kiedy jednak przychodzi bessa,
spadek obrotów, bywa i odwrotnie. Ubezpieczenia prywatne w USA są dłużne swym
wkładcom miliardy dolarów.

TRZEBA DOSTĘPU DLA WSZYSTKICH, BEZ RÓśNICY

Projekt powszechnych ubezpieczeń zdrowotnych, w którego opracowaniu


pomagałem, uczynić ma finansowanie ochrony zdrowia prawdziwymi
ubezpieczeniami, zrozumiałymi dla wszystkich i przejrzystymi. Stąd jako jedyne w
pełni racjonalne rozwiązanie raport proponuje powszechne publiczne, więc
obowiązkowe, ubezpieczenia zdrowotne, oparte na zasadach ubezpieczeń
wzajemnych, gwarantujące nawet najuboższym obywatelom dostęp do najdroższych
nawet zabiegów leczniczych.
Raport oparł się na założeniach amerykańskich, lansowanych w trakcie ostatniej
kampanii prezydenckiej, czyli na koncepcji powszechnych obowiązkowych
ubezpieczeń zdrowotnych, na doświadczeniu francuskich ubezpieczeń wzajemnych w
ubezpieczeniu zdrowotnym i na niemieckim projekcie powszechnych, obywatelskich,
obowiązkowych ubezpieczeń zdrowotnych.

DLACZEGO ŁATWIEJ

Na czym polega różnica w stosunku do ubezpieczeń „komercyjnych”, najłatwiej


wyjaśnić właśnie na przykładzie zdrowia. Nie wszyscy chorujemy jednocześnie, ale
każdemu z nas grozi lub może grozić choroba z kosztami jej leczenia. Nie wystarczy
samemu oszczędzać na pokrycie tych kosztów. Kiedy jednak dostatecznie wielu nas
niewielkimi składkami złoży się razem na pokrycie kosztów leczenia tych z nas, którzy
akurat chorują, sfinansujemy razem najdroższe nawet operacje. Jeśli to będą
ubezpieczenia powszechne, obejmujące wszystkich obywateli, składka wypadnie
bardzo niska.
Z ubezpieczeń komercyjnych w praktyce korzystać mogą tylko ludzie dobrze
zarabiający. Nie dla chciwości konkurujących spółek. Ubezpieczenia komercyjne
muszą, co więcej, skrupulatnie badać indywidualne „ryzyko zachorowalności” i
różnicować składki. Bo jeśli ubezpieczą w większości ludzi zagrożonych chorobami,
bez ludzi na razie zdrowych, zbankrutują.
Celem ubezpieczenia komercyjnego musi być zysk, bo inaczej nikt w taki biznes nie
zainwestuje.

142
ILE I KTO BY TO PŁACIŁ

Zgodnie z zasadami ubezpieczeń wzajemnych każdy płaciłby tyle samo. Ile?


Zadecydują łączne koszty leczenia. Ale 180 zł miesięcznie da ponad 80 mld zł rocznie!
Przy 200 zł – ponad 100 mld zł… Dwa razy tyle, ile dziś dostaje służba zdrowia. A
koszty własne systemu nie powinny przekroczyć 4% sumy składek.
Składki za ok. 8,5 mln dzieci i młodzieży poniżej 18-go roku życia, oraz za
bezrobotnych (rzeczywiście bezrobotnych), czyli ok. 24 % łącznej sumy, pokrywaliby
przez budżet państwa zamożniejsi podatnicy, którzy z natury systemu podatkowego
płacą więcej. Budżet w roku 2006 – niezależnie od wydatków na ochronę zdrowia -
przekazał Funduszowi Ubezpieczeń Społecznych 24,5 mld zł dotacji; w 2007 r. – 23,9
mld. Dokłada miliardy zł rocznie do KRUS. Przychody pozaskładkowe FUS w roku
2006 wyniosły 16,7 mld zł.
Budżet mógłby więc pokrywać także - część albo całość składek od ok. 3 mln
emerytów i rencistów o zbyt niskich emeryturach i rentach, którym i tak dzisiaj
potrąca się ponad 100 zł miesięcznie. Dzisiejszych emerytów budżet „socjalizmu”
pozbawił olbrzymich nadwyżek wpłat ze strony ich pracodawców. A to dzisiejsi
emeryci utrzymywali pracujących obecnie; mają w nich dłużników, którzy powinni
dopłacać do ich składek poprzez podatki.
Można brać pod uwagę i dopłaty do składek ok. 2 mln rodzin o zbyt niskich
dochodach na głowę członka rodziny. Dla najuboższych współobywateli
zaproponował monetarysta Milton Friedman „ujemny podatek dochodowy” i nikt nie
wymyślił niczego mądrzejszego - inaczej ci ludzie przysporzą większych strat
społecznych jako pozbawieni opieki zdrowotnej nędzarze.

CZY KTOŚ POWINIEN PŁACIĆ WIĘCEJ?

Tak: alkoholicy i palacze. Za alkoholików powinni ewentualnie dopłacać producenci i


sprzedawcy alkoholu. Jak i za palaczy producenci papierosów. Nie widać innego,
lepszego wyjścia.
Dodajmy więc ewentualne przejęcie podatków akcyzowych od „producentów chorób”,
tj. od paliw, papierosów i alkoholu (na marginesie: w Roczniku Statystycznym nie ma
nic o gospodarce ZUS, ani Narodowego Funduszu Zdrowia; nie są to jedyne fundusze
pozabudżetowe o finansach, nieznanych praktycznie ani państwu, ani publiczności).

WSZELKIE KOSZTY – LECZENIA. I ZAPOBIEGANIA


CHOROBOM

System zdrowotnych ubezpieczeń wzajemnych finansowałby tylko ochronę zdrowia.


Ani kosmetyki, ani wczasów. Za to – wszelkie koszty leczenia, nawet najwyższe,
transplantacji czy kardiochirurgii.

143
System autentycznych ubezpieczeń zdrowotnych byłby też autentycznie
zainteresowany, inaczej niż dzisiaj, w profilaktyce (taniej jest zapobiegać, niż leczyć).
Także - we wczesnym wykrywaniu chorób. Wymagałby np. wyższych składek od pań,
które unikają badań mammograficznych.
Warto propagować mniejsze spożycia cukru - w 1980 r. otyłych kobiet było w Anglii 8
procent, w 2005 r. było trzy razy więcej, czyli jedna czwarta ogółu! Nasze panie,
szczęściem, dbają same o linię... Ale w Ameryce wspólna kampania ubezpieczeń z
producentami warzyw i owoców na rzecz lżejszego odżywiania dała znaczną poprawę
w chorobach układu krążenia. Kampanie antynikotynowe też skutkują - w Anglii w
połowie lat 70. paliło 45 procent dorosłych, w 2005 roku 26 procent. U nas osiągamy
nie gorsze wyniki.
I obrona przed kantami: gromadzona, ściśle chroniona, dostępna wyłącznie dla
samych pacjentów i lekarzy, dokumentacja zdrowia ubezpieczonych i wydatków
broniłaby system i przed symulantami, i przed zapisywaniem leków tylko jednej
firmy...

WYPADKI - OSOBNO

Jak w Niemczech, ubezpieczajmy się osobno od wypadków przy pracy - na leczenie,


rehabilitację ofiary, badania, odszkodowanie za kalectwo, no i odszkodowania dla
wdów i sierot. Jeśli razem, to wspólnym systemem ubezpieczenia od wypadków dla
kilkunastu milionów ludzi obejmijmy składkami od budżetu i służby mundurowe, bo
narażają się one w swej pracy – dla nas...
Osobno zaś - od wypadków komunikacyjnych. Z opłatami od samochodu, ale
uwzględniającymi co najmniej dwie ofiary. Zresztą statystycy ujawnią, ile. Przy
osobnym koncie i do osobnych rozliczeń.

KONTROLA I WŁASNOŚĆ

Najważniejsze szczegóły proponowanego systemu: po pierwsze, wybieralne


reprezentacje pacjentów-ubezpieczonych i płatników-ubezpieczycieli (w tym i
przedstawicieli budżetu), kontrolują funkcjonowanie agend systemu na każdym
szczeblu organizacji. Jak przed wojną wobec ubezpieczalni okręgowych. Po drugie,
składki – jak to w ubezpieczeniach wzajemnych – pozostają własnością wpłacających
składki jako członków organizacji ubezpieczeniowej, a nie tej organizacji. Własnością,
podlegającą kontroli. Agendy systemu, regionalne i lokalne, stanowią tylko
organizacyjną część systemu, zbierają składki, regulują należności w imieniu systemu,
ale ubezpieczamy się jako ogół obywateli.
Operacje finansowe agend ubezpieczeń społecznych jako organizacji wyższej
użyteczności (pożytku publicznego) powinny być wolne od opodatkowania.
I wrócę do swego: Skarb Państwa powinien zwrócić Związkowi Ubezpieczalni
Okręgowych równowartość wszystkiego, co zabrała PRL - akcjami prywatyzowanych,
rentownych przedsiębiorstw. To samo z nieruchomościami, które zawłaszczyła PRL;
wrócą wpływy z bieżącego wynajmu lokali.
144
Po likwidacji zaś kosztów Narodowego Funduszu Zdrowia, central ZUS i KRUS
(odrębnych ubezpieczeń rolników), budżet państwa zyska ogromne oszczędności.
Niech też on finansuje z podatków badania naukowe i edukację dla medycyny.
Odpowiedni pion Najwyższej Izby Kontroli niech nadzoruje ubezpieczenia zdrowotne
- jako instytucję prawa publicznego.

KTO MIAŁBY ZBIERAĆ PIENIĄDZE

Ubezpieczalnie okręgowe z mocy prawa ściągałyby i gromadziły składki


ubezpieczeniowe, uniemożliwiając zaleganie ze składkami; od pracodawcy z
kłopotami brałyby weksle - żeby takiego pracodawcy nie wykończyć.
Prowadziłyby samodzielną gospodarkę pod nadzorem reprezentacji ubezpieczonych i
ubezpieczycieli, w razie potrzeby zasilając się wzajem z pozostałymi Ubezpieczalniami
Okręgowymi - jak przed drugą wojną światową. Prowadziłyby także placówki
ratownictwa medycznego, jak się to fachowo nazywa, czyli pogotowia.
Wobec państwa Ubezpieczalnie Okręgowe reprezentowałby ich Związek i
koordynowałby zarządzanie ich wspólnym majątkiem. Każdorazowo takie obowiązki
niechby spełniała jedna z Ubezpieczalni, wybrana przez wszystkie. Nie żaden zarząd.

TO, CO SIĘ NAJBARDZIEJ PODOBAŁO PROF.


CEREMUśYŃSKIEMU

Podobała się samemu Leszkowi Ceremużyńskiemu i innym lekarzom proponowana


podstawowa jednostka organizacyjna systemu poniżej szczebla ubezpieczalni
okręgowych (regionalnych) – lokalna organizacja, mały, samodzielny, lokalny
organizm o skali społeczności lokalnej, od kilkunastu do 30, 40 tysięcy mieszkańców
(małej dzielnicy wielkiego miasta) jako potencjalnych pacjentów (każdy obywatel
musiałby obowiązkowo być wpisany w taką organizację). Tylko tylu, żeby wszyscy
mogli się znać wzajem, a poprzez jeszcze mniejsze jednostki składowe, skali osiedla
czy sołectwa, rozwijać pomoc wzajemną na zasadach społecznych. Z wolontariatem, w
tym - dla opieki nad samotnymi ludźmi starymi, chorymi i niepełnosprawnymi. Jak u
nas na Powiślu robił to krąg siostry Alberty. Jak robili kiedyś członkowie friendly
societies.
Prowadziłaby taka podstawowa organizacja komputerowy bank danych o stanie
zdrowia, leczeniu i pobieranych lekach (z dostępem jedynie dla samych pacjentów i
leczących lekarzy). Z braku takich rejestrów i takich danych nie udało się po
katastrofie Nowego Orleanu uratować kilkuset znalezionych nieprzytomnych
pacjentów. W ostatniej kampanii prezydenckiej Hillary Clinton postulowała jak
najszybsze uruchomienie takich rejestrów - nie tylko ułatwią one diagnozy, pozwolą
też uniknąć strat, wywoływanych symulacją, a i korupcją w obrocie lekami. Strat w
Polsce wielomiliardowych.

145
WOLNY RYNEK

Wolny rynek cen usług leczniczych przy autentycznych ubezpieczeniach nie zniszczy
naszego lecznictwa. Sprywatyzowana stomatologia, prywatne przychodnie usług
analitycznych i lekarskich, liczą sobie tyle, ile pacjent może zapłacić.
Przy normalnych zasadach rynkowych – jak obecnie projektowane - rynek płacących
ubezpieczonych, co najwyżej negocjujący z aparatem lecznictwa ceny usług, co
najmniej podwoi dochody lekarzy i personelu szpitalnego. I będzie zdolny płacić
wysoko za najwyższej miary kwalifikacje.
Pacjentowi będzie przysługiwał wybór lekarza czy szpitala, z którego usług zechce
korzystać. Z tym, że będzie wiedział, i on, i lekarz czy szpital, w jakich widełkach
cenowych Ubezpieczalnia pokryje wydatek.
System opłacałby lokalnych lekarzy domowych, rodzinnych i lekarzy pierwszego
kontaktu. Szpitale i specjaliści utrzymywaliby się z wpływów za swoje usługi. Apteki -
ze sprzedaży leków. System ubezpieczeniowy będzie obserwował natomiast ruch cen i
poziom zaopatrzenia aptek w swoim zasięgu. Może prowadzić własne. Starsi
Amerykanie jeżdżą do Kanady kupować te same leki, co w USA, ale tańsze. Czy nam
nie grozi to samo? U nas te same leki bywają droższe niż w krajach Zachodu.
Ubezpieczenia zdrowotne muszą się zająć i tym.
Szpitale mogą przyjmować i zagranicznych pacjentów. A bogatsi pacjenci mogą
opłacić osobno wyższy standard hotelowy pobytu w szpitalu...

SPOSOBY NA OBECNĄ RZECZYWISTOŚĆ

Jak sobie dawać rady z obecnym systemem ochrony zdrowia? W Belgii państwowy
system ochrony zdrowia od lat połyka olbrzymie składki i paraliżuje kompletnie rynek
pracy. Opieka zdrowotna zaś też choruje. Ale Belgowie pomagają sobie własnym
przemysłem. I radzą sobie świetnie.
Mają swoje „mutuelki”, kasy chorych, oparte na ubezpieczeniu wzajemnym -
socjalistyczne, chrześcijańskie, liberalne i „neutralne” ideowo. Chrześcijańskie Kasy
Chorych obejmują 4,5 mln Belgów, płacących małe składki (od półtora stulecia!).
Oferują, po pierwsze, własne usługi medyczne - zawierają umowy z punktami opieki
zdrowotnej, z lekarzami, żeby uzyskać rabaty dla swoich członków, kontrolują
zarazem ceny usług i refundują swym członkom wydatki. Po drugie, bronią interesów
pacjenta tak w stosunkach z państwową medycyną, jak w stosunkach z władzami.
Wolontariusze zaś, ochotnicy, opiekują się ludźmi, wymagającymi pomocy.
Takie doświadczenia to więcej, niż pieniądze.

FLANDRIA W POLSCE

Mój młodszy kolega po fachu, Jean-Pierre Descan, przy poparciu rządu Flandrii i
belgijskiego Związku Chrześcijańskich Stowarzyszeń Wzajemnościowych pomógł
146
zainstalować belgijski system w Inowrocławiu. Tamtejsze Stowarzyszenie Wzajemnej
Pomocy „Flandria” ma swoją aptekę, z lekami dla członków tańszymi o 10 procent,
prowadzi gabinet stomatologiczny (20 procent taniej), prowadzi swoje ambulatorium
ze wszystkimi usługami, od zastrzyków po EKG, prowadzi sklep i wypożyczalnię
sprzętu medycznego, zapewnia pielęgniarską opiekę domową poprzez swoje Centrum
Opieki Domowej, a przede wszystkim – umożliwia dostęp do lekarzy specjalistów o
30 procent tańszy.
Składki płacone kwartalnie - 10 zł (dziś pewnie więcej). Jeśli rodzina, to 13 zł.
„Flandria” liczy już kilka tysięcy członków, a każdy z nich ma równe prawo udziału w
wyborze władz i decyzjach o funduszach stowarzyszenia.
To doświadczenie przyda się, kiedy zrobimy porządek z ubezpieczeniami
zdrowotnymi w skali kraju.

147
15. PIENIĄDZE SIĘ NIE STARZEJĄ

BISMARCK I STAROŚĆ

Bismarck, wzorem tamtych zwykłych Anglików z warstw niższych, pomyślał i o


starości. Ale trzecią ustawę, o „ubezpieczeniach na starość” i o rentach na wypadek
niezdolności do pracy, przepychał latami. W końcu przeprowadził ją w parlamencie
Rzeszy większością 20 głosów...
W tej kwestii było najwięcej sporów teoretycznych, bo to właściwie nie był system
ubezpieczeniowy. To był system emerytalny, mający zagwarantować bezpieczną
starość, ochronić ją przed nędzą. Pieniądze miały spływać do jednego funduszu, ale
rozdział ich między ubezpieczonych zależeć miał formalnie od tego, co sami wcześniej
wpłacili, nie od tego, ile wpłacili wszyscy. Starość nie jest ryzykiem jednostek.
Starość nie była tak trudna finansowo z końcem XIX stulecia. Niezbyt wielu
pracujących dożywało wieku emerytury. Fundusz zbierał więcej środków niż
wydawał... I tak być miało we wszystkich krajach Europy aż do czasów po drugiej
wojnie światowej. Olbrzymie straty w liczbie ludności w obu wojnach światowych
zapewniły zaś funduszom emerytalnym rezerwy finansowe na długie lata i po
pierwszej, i po drugiej wojnie światowej.

EMERYTURY POWSZECHNE

Te bismarckowskie ubezpieczenia „na starość” obejmowały, uwaga!, wszystkich


obywateli obojga płci. Były więc naprawdę powszechne. Przewidywały rentę dla
niezdolnych do pracy i rentę starości, czyli w naszym języku - emeryturę (brało się,
oczywiście, tylko jedną z nich). Ile tej renty jednak było, zależało od tego, ile kto
zarabiał i ile wnosił składki (ustanowiono pięć klas zarobkowych). Połowę płacił sam
ubezpieczający się, połowę - pracodawca. System podatkowy dokładał potem - z
kieszeni podatników - do każdej renty po 50 marek (około 1200 dzisiejszych złotych).
Ustawę znowelizowano w 1896 roku. Od tej pory zakłady ubezpieczeniowe, ściągające
składki, i zdrowotne, i emerytalne, zobowiązane były lokować w bankach tylko połowę
rocznych dochodów. Drugą połowę mogły inwestować w szpitale, sanatoria,
prewentoria, uzdrowiska. I w ciągu kilku lat wybudowano w Niemczech ponad sto
uzdrowisk, w większości dla chorych na gruźlicę!
Rozwój profilaktyki przyniósł ubezpieczeniom ogromne korzyści finansowe - ponad
90 procent chorych odzyskiwało zdolność do pracy i znowu płaciło składki. Gminy
pożyczały pieniądze od zakładów ubezpieczeniowych na niski procent i... budowały
dzielnice robotnicze, z tanimi mieszkaniami dla robotników. W domach ohydnej
wprawdzie architektury, ale zdrowszych.

148
EMERYTOM JUś KIEDYŚ BYŁO LEPIEJ

W Polsce od 1933 roku mieliśmy odrębny Państwowy Zakład Emerytalny - z


inicjatywy ówczesnego wiceministra Skarbu, Stefana Starzyńskiego (słynnego potem
prezydenta Warszawy z dni jej obrony w roku 1939). Dyrektorował tej instytucji –
Wiktor Kościński, wybitny fachowiec od ubezpieczeń społecznych.
Kościński był przeciwny związkowi ubezpieczeń emerytalnych z budżetem państwa.
Chciał Funduszu Emerytalnego samodzielnego, niezależnego, wyłącznie ze składek.
Nie zdołał tego przed wybuchem wojny osiągnąć.
Skarb Państwa miał dopłacać wtedy rocznie 24 złote (ok. 240 zł dzisiejszych) do
każdej renty inwalidzkiej robotnika i renty wdowiej, a 12 złotych do sierocej. Nie było
to jak widać zbyt wiele...

PRL DAŁA RADĘ I EMERYTUROM

PRL ów Państwowy Zakład Emerytalny, nadal pod kierunkiem Kościńskiego, włączyła


mimo jego protestów do ZUS-u. Sam ZUS włączyła do budżetu państwa. Bo „w razie
potrzeby budżet dopłaci do ubezpieczeń społecznych”. Choć wpływy z tytułu
ubezpieczeń w normalnym, sprawnie prowadzonym systemie ubezpieczeniowym były
i miały być przez długi czas, aż po lata 80-te XX wieku, większe od wydatków!
Chodziło tak naprawdę o to samo - by legalnie zagarniać wpływy ze składek
ubezpieczeniowych.
W roku 1968 z działu „Ubezpieczenia społeczne” wydzielono fundusz emerytalny. Od
tej pory jego nadwyżki miały być lokowane w budżecie państwa lub w bankach jako
oprocentowane lokaty zwrotne. Na ile? Na 1 procent rocznie! Jak widać, PRL, nie
dość, że przywłaszczała sobie nadwyżki, to jeszcze nie zamierzała nimi sensownie
gospodarować... Kiedy ostatnie rządy PRL wtrąciły kraj w katastrofalną inflację,
wszystkie walory diabli wzięli.
Dziś płacimy od nowa. I nikt nie wie, na co i po co.

NIE MY JESTEŚMY WŁAŚCICIELAMI

Fundusz Ubezpieczeń Społecznych (środki ZUS) należy do tzw. funduszy poza-


budżetowych, do przysłowiowej „szarej strefy” budżetu, która praktycznie pozostaje
poza kontrolą. Nawet jeśli nominaci polityków tworzą najlepsze, uczciwe
kierownictwo, nawet przy solidnej pracy urzędników (w ZUS latami nie zanotowano
nadużyć po stronie szeregowych urzędników), całości systemu nie da się w żaden
sposób kontrolować.
Nasz system emerytalny nie jest systemem oszczędnościowym, choć takim się wielu
naszym obywatelom wydaje. Stąd i Sąd Najwyższy odrzucił pretensje tego naszego
współobywatela, który chciał poznać wysokość środków, zgromadzonych na jego
koncie z jego wpłat, i który chciał rozporządzić nimi jak właściciel.

149
Otóż ci, którzy opłacają te „składki”, czyli precyzyjnie mówiąc – podatki na rzecz
systemu emerytalnego, nie są właścicielami wpłaconych pieniędzy. Właścicielem jest
ZUS, który jako właściciel operuje całością zgromadzonych środków. Dlatego system
nazywa się „ubezpieczeniem emerytalnym”, choć nie ma to nic wspólnego z
normalnym trybem ubezpieczenia przed ryzykiem strat. Tu ryzykuje w praktyce
system, nie „ubezpieczeni”.
System ryzykuje, że „ubezpieczony” pożyje dłużej niż przeciętna, spodziewana długość
życia, a systemowi nie starczy na świadczenia dla niego. System korzysta więc, jeśli
żyjemy krócej, bo więcej mu zostaje dla innych. Stare hasło – „popierajcie partię
czynem, umierajcie przed terminem” – w niczym nie straciło na aktualności, tylko
partii nie ma, zastąpił ją ZUS.

śYJEMY ZA DŁUGO

Ubezpieczenia „na starość” nie były nigdy popularnym tematem w wielkiej ekonomii,
bo nie liczyły się swoją skalą środków jako poważny partner gospodarki finansowej.
jeszcze w latach 60. wieku XX Paul Samuelson bronić wręcz musiał samego
oszczędzania i jego roli w przyszłych inwestycjach. Dopiero dziś zobowiązania
emerytalne urosły swymi rozmiarami do wielkiego problemu.
System dotychczasowy spełniał wymagania czasów, gdy należało udzielić pomocy na
starość - najniżej zarabiającym. Był cennym politycznie wynalazkiem społecznym,
który doradzili Bismarckowi inteligentni fachowcy. Szedł za nim cały świat. Ale po
niecałych stu latach, w społeczeństwach zamożnych i bliskich ogólnej zamożności, w
społeczeństwach ludzi znacznie dłużej żyjących, system stracił swoje ekonomiczne
oparcie.
Coraz większe pieniądze przychodziło ściągać z pracujących i zarabiających, a więc -
wydawać coraz więcej pieniędzy przyszłych emerytów, by utrzymać dzisiejszych
emerytów, czyli tych niezarabiających już członków społeczeństwa. Zamiast, by
emeryci utrzymywali się z odłożonych przez siebie oszczędności.

SYSTEM CHORY OD LAT

Dokładnie 40 lat temu atakował amerykańskie ubezpieczenia emerytalne Milton


Friedman, bo już wtedy wypłacano emerytury w USA ze „składek”, czyli praktycznie –
podatków od aktualnie zarabiających. W roku 1950 na jedną osobę, pobierającą
emeryturę, przypadało w USA siedemnastu pracujących, zarabiających i płacących
podatki, a już w roku 1970 tylko trzech!
Wskazywał Friedman przy sposobności, że system, wbrew złudzeniom i założeniom,
wcale nie forytował warstw uboższych – młodzi ludzie z biedniejszych rodzin
zaczynali z reguły pracować wcześniej od tych z rodzin zamożnych, wcześniej więc
płacili owe podatki, zaś osiągnąwszy wiek podeszły, umierali wcześniej, a więc krócej
pobierali świadczenia z systemu…

150
Jednocześnie milion dolarów osobistego rocznego dochodu z dywidend nie
przekreślał prawa jego właściciela do świadczeń emerytalnych, choć ograniczały to
prawo zarobki z pracy, wynagrodzenia za pracę, przekraczające 4500 dol. rocznie!

JAK AMERYKA USPOŁECZNIŁA PRZEMYSŁ PIENIĘDZMI


PRZYSZŁYCH EMERYTÓW

Amerykanie poprzez swoje giełdowe fundusze emerytalne i spółki lokacyjne


(investment trusts; to invest po polsku to „lokować”), którym powierzają swoje
pieniądze, są największym, jak wiemy, choć zbiorowym kapitalistą Stanów
Zjednoczonych, bo to zbiorowy właściciel większości udziałów w biznesie Ameryki.
Wielki przemysł, jak wskazywał nie bez humoru Peter Drucker, uspołeczniono w USA
bez nacjonalizacji.
Jednakże dziś, po dość długotrwałym załamaniu kursów giełdowych, fundusze
emerytalne są zadłużone wobec swych wkładców na kilkaset miliardów dolarów i
będą potrzebowały pomocy państwa, bo ubezpieczenie tych wkładów już niedoborowi
nie zaradzi. A rząd federalny nie ma środków na taką pomoc. Chyba że Kongres
zgodzi się na podwyżkę podatków. Co możliwe, ale i wątpliwe.

JAK TRACIĆ CUDZE PIENIĄDZE

Gospodarka „realnego socjalizmu” żadnych wartości nie pomnażała, przejadała i to,


czego nie miała (kredyty zagraniczne). Co nawet ukradła, to zmarnowała.
Obecnie grozi nam, wcześniej czy później, wycieńczenie funduszy emerytalnych, a już
dziś ich brakuje – po tym jak giełdowe fundusze emerytalne w dużej części
roztrwoniły, co dostały.
Nikt poza fachowcami nie zdaje sobie nawet sprawy, że nasz system emerytalny (o ile
go można tak nazwać) jest ekonomicznie chory – ZUS, który gromadzi nasze
oszczędności emerytalne, nie pomnaża ich, a na domiar w Polsce giełdowe fundusze
emerytalne jeszcze je tracą (prawda, że w przesileniach giełdowych tracą i zachodnie).

CHCIELI DOBRZE, ALE ZA SZYBKO

U nas jako prywatyzację przemysłu państwowego wymyślono sprzedaż świadectw


udziałowych, których wartość obywatele powierzali następnie giełdowym tzw.
„funduszom inwestycyjnym” (pomysłodawcy nawet nie wiedzieli, że po polsku
nazywały się przed wojną „lokacyjnymi”). Część środków emerytalnych ZUS
przekształcono w zasoby giełdowe fundusze emerytalne, którym ZUS przekazuje
dalsze pobierane składki. Nazywa się je Otwartymi Funduszami Emerytalnymi, choć
są klasycznymi funduszami „zamkniętymi”, poza kontrolą wkładców. Co gorsza, już
dziś w niektórych takich funduszach na koncie danego wkładcy jest mniej niż na to
konto w sumie ZUS przekazał.

151
Mimowolni, bo przymusowi inwestorzy funduszów emerytalnych nie mogli zadbać o
swoje środki...

CHILE W POLSCE

Nasze giełdowe fundusze emerytalne miały naśladować rozwiązanie chilijskie,


wzorowane na funduszach, prowadzonych przez związki zawodowe w USA. Tam to są
jednak mutual funds. Mutual znaczy „wzajemny”, innymi słowy, ci, co powierzają
takiemu funduszowi „otwartemu” swoje pieniądze, zostają udziałowcami funduszu,
jak w ubezpieczeniach wzajemnych. „Funduszami otwartymi” na giełdach zarządza
się pod kontrolą wkładców. Nikt z naszych kandydatów do emerytury o tym nie wie. I
nie odróżnia funduszy emerytalnych „otwartych” od closed-end funds, „zamkniętych”,
czyli takich, z których można co najwyżej wycofać swe środki, ale w których nie
zostaje się partnerem i współwłaścicielem spółki.

KTO TO KONTROLUJE

Menedżerom giełdowego funduszu lub firmie go prowadzącej płaci się zwyczajowo na


Zachodzie 0,5 do 1 procenta od rocznych obrotów. To im wystarcza z naddatkiem. U
nas grubo więcej. W USA od przyjmowanych składek nie potrącają oni żadnych
prowizji, które - jak u nas – wydali kosztem ubezpieczonych na rozrzutną reklamę
swych usług.
Fundusze emerytalne mogą zbankrutować, jak każda spółka lokacyjna, grająca na
giełdzie. Zbankrutować zresztą mogą i sami płatnicy składek, czyli - pracodawcy.
Dlatego w USA w roku 1974 federalna regulacja, Employee Retirement Income
Security Act, ubezpieczyła oszczędności emerytalne, jednakże tylko te z oszczędności
„kontraktowych”, określiła, jak zarządzać funduszami emerytalnymi. Instytucja
ubezpieczenia tych wkładów odpowiadała tej, która od lat trzydziestych chroni
amerykańskie wkłady bankowe.
Przeciętny Polak nie wie niczego o sytuacji amerykańskich funduszy emerytalnych.

LEPIEJ, BY NIE ROBILI NIC

Giełdy świata znały i znają artystów gry tak zręcznych, zmieniających kolejne lokaty z
takim wyczuciem i zmysłem przewidywania, że powierzone im środki rosły dosłownie
z tygodnia na tydzień. Potrafili, jak to się mówi w języku giełdowym, „pokonać rynek”.
W naszych czasach paru laureatów nagrody Nobla doszło matematycznie do tego, co
przed laty wiedział o zarządzaniu wkładami Gerald Loeb, autor znanych mi szkiców z
pierwszej ćwierci XX wieku, pt. „Walka o przetrwanie lokaty”: „Najbezpieczniej jest
włożyć wszystkie swoje jajka do jednego koszyka i pilnować, by nie wypadły”.
Trzeba więc możliwie szeroko rozłożyć ryzyko lokat na możliwie reprezentatywny
przekrój rynku (giełdowego) - i niczego nie zmieniać. Nie próbując „pokonać rynku”.

152
Innymi słowy, kosztowni menedżerowie funduszy emerytalnych najlepiej robią, nie
robiąc nic. Jeśli warto im dużo płacić, to chyba tylko po to, by nie byli zbyt ambitni.

KRYZYS SYSTEMÓW EMERYTALNYCH W USA

W Stanach Zjednoczonych od czasu Wielkiego Kryzysu, kiedy w walce z nim


prezydent Franklin Delano Roosevelt proklamował New Deal, Nowy Ład, działają
różne systemy emerytalne, gwarantowane przez rząd lub rządy stanowe. Przed kilku
laty przeżywały kryzys „plany”, które sobie pod naciskiem New Dealu nałożyły
korporacje, wielkie i małe. Obroty w gospodarce amerykańskiej spadły, spadły zyski, i
w efekcie dla jednej piątej pracujących Amerykanów, dla 34 milionów, zabrakło, ni
mniej ni więcej, 450 miliardów dolarów.
Na pół państwowy ubezpieczyciel tych systemów, Korporacja Gwarancji
Emerytalnych (Pension Benefit Guaranty Corporation) miał deficyt 23 mld dolarów,
głównie z braku wpłat od zbankrutowanych hut i linii lotniczych.
Gorzej, nawet system emerytalny pracowników państwowych i stanowych, bez
emerytur pracowników władz lokalnych, miał w roku 2003 niedobór 366 mld
dolarów (jak ustaliła firma konsultacyjna Wilshire Associates, która do późniejszych
danych już nie dotarła).

KAMPANIA BUSHA JUNIORA

W USA działa też od lat 30. system „Social Service”, przewidujący - „bezpieczeństwo
socjalne”, uniwersalny system emerytalny, obejmujący wszystkich obywateli. Ten
fundusz państwowy pobiera obowiązkowe składki od wszelkich zarobków
Amerykanów. Jako oszczędności są one teoretycznie w pełni bezpieczne, ale
oprocentowanie ich jest niższe od bankowego. System prawie nic nie zarabia i wedle
części statystyków w roku 2042, wedle innych - dziesięć, dwadzieścia lat później,
skończą mu się pieniądze.
Doradcy prezydenta Busha juniora zaproponowali, żeby część tych składek ulokować
w giełdowych funduszach emerytalnych. Po zwycięskich wyborach George Walker
Bush w roku 2005 gorąco się w ten plan zaangażował. Wall Street, czyli giełda
nowojorska, była „za”, bo dopłynęłyby na giełdę setki miliardów dolarów; jednakże
AARP, American Association of Retired Persons, Amerykańskie Stowarzyszenie
Emerytów, ponad 30 mln członków, opowiedziała się przeciw takiemu ryzyku.
Przeciw opowiedziały się też amerykańskie związki zawodowe, które prowadzą swoje
własne, wspomniane wyżej pracownicze fundusze emerytalne, powierzane fachowym
giełdziarzom, warte ok. 400 mld dolarów, jak wiemy - ubezpieczane.

PRZEJŚĆ DO SYSTEMU OSZCZĘDNOŚCIOWEGO

W Polsce wypada najpierw uporządkować to, co się dziś nazywa systemem


emerytalnym. Nie oszukując nikogo przymusowym transferem odkładanych środków
153
emerytalnych do funduszy giełdowych. Każdy przytomny człowiek, znający choć
trochę dawne i obecne doświadczenia giełdowe amerykańskich funduszy
emerytalnych, wie doskonale, ile są one winne wkładcom i dlaczego USA rozwinęły
różne inne formy lokowania środków emerytalnych.
Dlatego naszemu systemowi emerytalnemu wypada raz wreszcie nadać przyzwoity,
przejrzysty i zrozumiały dla wszystkich ustrój. Obrócić go w system oszczędnościowy,
który co najwyżej ryzykuje swymi lokatami (a i to ubezpieczając je od ryzyka). Z
pieniędzmi przywiązanymi do osoby wkładcy. Właściciel odkładanych obowiązkowo
pieniędzy, odprowadzanych na dane konto przez pracodawcę, będzie mógł o ich
lokacie decydować. Nie będzie mógł tylko – wydać ich na co innego. I będzie zawsze
wiedział, ile się uzbierało.
Ustanówmy jako zasadę: środki z oszczędności emerytalnych, jeśli publicznie
gromadzone, nie mogą być zamrażane bez oprocentowania, ten pieniądz ma rodzić
pieniądz – na korzyść przyszłego emeryta.

EMERYTURY - INACZEJ

Wypadałoby jednak udostępnić przyszłym emerytom całą możliwą różnorodność


form i pól inwestowania. Anglia poza emeryturami państwowymi stosuje company
pensions. To emerytury, na które gromadzi się środki w przedsiębiorstwach. Środki
przez nie na ten cel desygnowane użytkuje firma jako kapitał zasilający,
oprocentowany nie gorzej niż wkłady bankowe. Są i personal pensions, czyli środki,
inwestowane przez samego zainteresowanego, w banku lub w innej instytucji
finansowej - na korzystnie oprocentowanej, długoterminowej lokacie emerytalnej, do
spożytkowania przed emeryturą tylko w szczególnych warunkach.
Kilkadziesiąt milionów Amerykanów powierza dziś swoje środki jako „oszczędności
płynne” pracowniczym funduszom emerytalnych i spółkom lokacyjnym. Ale też
kilkadziesiąt milionów Amerykanów, jedna czwarta obywateli USA, trzyma swe
oszczędności w uniach kredytowych, które zarabiają na rozsądnie oprocentowanych
kredytach dla swoich członków. Te oszczędności nie podlegają giełdowym wahaniom
kursów. I można wpłacać swe środki na Individual Retirement Account,
indywidualny rachunek emerytalny, w uniach kredytowych. Z wpłacanych na to konto
sum 2000 dol. rocznie są wolne od podatku.
Unia kredytowa obraca tymi pieniędzmi i zarabiając na swoich kredytach, wzbogaca
odpowiednim procentem środki na rachunkach emerytalnych. IRA stał się bardzo
popularnym sposobem samodzielnego finansowania emerytur… Gdybyśmy
odbudowali instytucje drobnego kredytu, gromadzące drobne oszczędności -
komunalne kasy oszczędności lub uczciwe spółdzielnie kredytowe, mogłyby też one
prowadzić indywidualne rachunki emerytalne.

ROZMAITOŚĆ TRADYCJI

Jan Zieleniewski, późniejszy wielki prakseolog, wtedy – młody naukowiec z tytułem


doktora, badał przed drugą wojną światową doświadczenia ubezpieczeń emerytalnych

154
na Górnym Śląsku. Otóż poza obowiązkowym ubezpieczeniem emerytalnym działały
tam i dobrowolne kasy emerytalne - w najróżniejszych formach prawnych, od
towarzystw i stowarzyszeń po fundusze wyodrębnione w księgowości firmy. Prawie
wszystkie korzystały ze znacznych dobrowolnych świadczeń pracodawców, udzielali
im też oni bezpłatnie pomocy w zarządzaniu kasą.
Tak więc współczesne rozwiązania anglosaskie nie są niczym nowym, a wszystko i tak
wzięło początek z owych XVIII-wiecznych związków robotników Anglii, pierwotnie
nielegalnych jak swoiste loże masońskie.
My, w Polsce, możemy poszukać jeszcze starszych wzorów – w związkach górników
Wieliczki, „Pierwszych Robotników Jego Królewskiej Mości”, z ich funduszem
braterskim kopaczy, funduszem ubezpieczeń wzajemnych, zorganizowanym w latach
dwudziestych XVI wieku. Możemy sobie dowolnie projektować dodatkowe instytucje
naszego systemu.

JAK MNOśYĆ PIENIĄDZE

Jeśli system emerytalny będzie wiązał oszczędności z osobą przyszłego emeryta, każdy
z góry będzie wiedział, że oszczędza określone środki na swoją względnie dostatnią
starość, nie do ruszenia przed upływem wieku emerytalnego.
Pieniądze, wpłacane na fundusz emerytalny (dowolny, ale usankcjonowany co do swej
pewności), powinny być wolne od podatku – także wpłacane na konta prowadzących
gospodarstwa domowe pań domu. Tylko jako oszczędności „kontraktowe” w systemie
emerytalnym lub za jego wiedzą - w upoważnionych bankach bądź instytucjach
oszczędnościowych z bezpieczeństwem pupilarnym. Nie w funduszach giełdowych o
wspomnianym wysokim stopniu ryzyka, bo światowe rynki finansowe raczej nie
nabiorą stabilności. Niech każdy ma prawo swoje środki powierzyć jakiemuś
funduszowi giełdowemu, ale tylko to, co ponad obowiązkowymi wpłatami, objętymi
gwarancjami państwa.
System emerytalny, przekształcony w system oszczędnościowy, będzie nie tylko
zbierał pieniądze, ale i je pomnażał. Pytaniem do dyskusji – znacznie bardziej
kontrowersyjnym! – pozostanie pytanie o przyszłość: jak miałby inwestować
gromadzone środki?
Czy powinien sam udzielać kredytów – jak wskazują na to doświadczenia
amerykańskich „unii kredytowych”, operujących środkami z Indywidualnych Kont
Emerytalnych?
Czy tylko lokować w solidnych bankach kredytowych, z wykluczeniem funduszy
lokacyjnych (inwestycyjnych), narażonych na groźby załamań giełdowych?

śYCIE NA SWÓJ KOSZT

Obecni emeryci w Polsce biorą bardzo niewysokie emerytury, parokrotnie niższe od


zachodnich, czy muszą żyć na koszt swoich pracujących współobywateli? Teoretycznie
mogłyby ich jeszcze utrzymać środki, które sami wypracowali. Są to wartości za okres

155
1952–2009 łącznie - w skali stu kilkudziesięciu miliardów zł, dużo, jednakże za mało,
by z nich utrzymać obecnych emerytów przez dziesięć lat. Nawet, jeśli z rzetelnego
obrachunku wyszłoby to dwa razy tyle, też nie wystarczy.
Ale same nieruchomości, zagrabione przez PRL, to już są stałe przychody.
Jednorazowa sprzedaż warszawskich to kilka mld zł. Środki, które zawłaszczano
emerytom, szły na utrzymanie aparatu państwowo-partyjnego, ale też lokowano je i w
przedsięwzięciach wysoce dochodowych jak – powiedzmy – KGHM czy też
przynoszące dochód elektrownie. Można by część przychodów z nich – na tej samej
zasadzie, co przed wojną - przekazywać systemowi emerytalnemu w trybie stałym
jako zwrot zagarniętych udziałów. To będą prawie te same pieniądze, które budżet
dziś musi do emerytur dołożyć. Zwrot raczej więc dla czystości porządku. Dla zasady
na przyszłość. Dla uczciwej rozmowy z przyszłymi emerytami. Co może nawet
ważniejsze.
Przychody Funduszu Emerytalno-Rentowego wg. Rocznika Statystycznego na rok
2008 wyniosły w 2007 r. 15,9 mld zł, w tym 14,7 mld zł dotacji z budżetu państwa, a
wydatki 15,5 mld zł, w tym 13,4 mld zł na emerytury, renty, zasiłki i inne świadczenia.
1,8 mld zł poszło na ubezpieczenie zdrowotne rolników (dlaczego z tego Funduszu,
nie wiem).

JAK UBEZPIECZENIA SPOŁECZNE WPŁYWAJĄ NA


GOSPODARKĘ

Czy ubezpieczenia społeczne blokują rozwój gospodarczy? Niemcy przed 1914 rokiem
miały najwyższe na świecie składki ubezpieczeniowe, a rozwijały się prężniej od
krajów o niskich składkach lub w ogóle bez ubezpieczeń.
Chorują na dolegliwości ubezpieczeniowe te gospodarki, w których ubezpieczenia
społeczne są częścią budżetu i nikt nie dba o rentowność ich środków, zaś obywatele
zatrudnieni dzisiaj pracują w rezultacie na utrzymanie zatrudnionych wczoraj.
Jeśli nawet z upływem lat będzie w każdym dostatnim społeczeństwie coraz więcej
ludzi w wieku emerytalnym, wcale to nie znaczy, że pracujący będą ich musieli
utrzymywać. Każdy z ludzi starych odłoży wcześniej dosyć pieniędzy na swe
utrzymanie - jeśli tylko będą przyzwoicie oprocentowane.

PROSPERITY NIE ZALEśY OD EMERYTÓW

Współcześnie ludzie naszej cywilizacji żyją coraz dłużej. Z punktu widzenia systemu
ubezpieczeń wiek emerytalny jest formą bezczynności pracowniczej, która nie
przynosi systemowi żadnych wpłat. Choć my, ludzie starsi, lub już tak starzy jak ja,
powinniśmy zachowywać możliwie pełną czynność w fizycznym znaczeniu tego słowa.
Ruszać się. Żeby nie zaśniedzieć.
Więcej: trzeba zabiegać, by ludzie w wieku emerytalnym jak najdłużej mogli
pracować, żeby ich więc nie eliminowano sztucznie z rynku pracy. Nie oni wywołują
bezrobocie młodszych pokoleń. Brak pracy, jak ukazywałem, wynika z innego braku -

156
braku pomysłów na dochodową działalność gospodarczą i nie tylko. A każdy
zarabiający zwiększa swoimi dochodami popyt.
Koniunktura nie zależy od emerytów. Chyba że to oni mają pomysły.

śYCIE PO ODEJŚCIU Z PRACY

Dla ogromnej większości ludzi, nie tylko w Polsce, emerytura jako finał życia
zawodowego to coś w rodzaju śmierci psychologicznej. Wielu moich przyjaciół
odczuło to niemal jak wykluczenie ze społeczeństwa (dziennikarze akurat nie znają
tego uczucia, bo mogą pozostać czynni aż do śmierci). Pożegnania przedemerytalne w
zakładzie pracy odczuwają niby swoisty pogrzeb za życia, pochwał pożegnalnych
słuchają niby nekrologów. Mało kto ma tyle poczucia humoru, żeby traktować to z
przymrużeniem oka.
Jest na to sposób. Odchodzący na emeryturę, nawet palacze z kotłowni, to ludzie o
najwyższych kwalifikacjach w swoim zawodzie i największych doświadczeniach.
Warto zachować takich w swoim zasięgu, żeby ich kwalifikacje i doświadczenia w
miarę potrzeby wykorzystać. Nie tylko do interesujących opowiadań dla
początkujących. Na pewno choćby do szkolenia następców.

NIE NUDZIĆ SIĘ, CZYLI INNA STAROŚĆ

Nasza spółdzielnia mieszkaniowa prowadzi klub AS, klub Aktywnej Starości. Schodzi
się doń sto kilkadziesiąt starszych osób z okolicy, pań i panów, nie tylko mieszkańców
domów spółdzielni Torwar. Rzecz najważniejsza - nie nudzą się oni ze sobą.
Dyskutują sami lub z zaproszonymi gośćmi. Mogą skorzystać z pomocy lekarza, z
badań, ze specjalnej gimnastyki, z zabiegów rehabilitacyjnych (za nieduże pieniądze
od władz dzielnicowych, którym za to chwała). Sami członkowie klubu organizują
wycieczki do różnych ciekawych miejsc w kraju, opisują je w swej księdze ze
zdjęciami. Aranżują wystawy, także własne, zarówno malarzy, jak fotografików.
Spółdzielnia dała im skromne pomieszczenie i zatrudnia jednego młodego człowieka,
który służy klubowi pomocą.
Co najistotniejsze: znają się i w razie potrzeby pomagają sobie wzajem lub starają się
o czyjąś pomoc. Młodsi członkowie klubu niekiedy sami pielęgnują chorych przyjaciół
z klubu, gotują i pomagają zawodowym pielęgniarkom. Nikt w razie czego nie
odchodzi z tego świata bez niczyjej wiedzy, porzucony, samotny. Słowem, nawet finał
życia może być inny.

157
16. ODROBINA BRAKU SERCA JAKO
RECEPTA NA MŁODZIEŻ

PROBLEM BEZ ZAWODOWCÓW

Problemem powszechnym w Polsce (jak i w innych krajach) nie jest młodzież z tzw.
trudnych rodzin, którą u nas, na warszawskim Powiślu, zajmują się psychologowie i
pedagodzy z Powiślańskiej Fundacji Społecznej. Ten społeczny margines to i
margines statystyczny - choć straty, których potrafi przyczynić, nigdy nie bywają
marginalne.
Tym marginesem zajmują się na ogół zawodowcy. Problem, od którego zawodowcem
być musi każdy z nas, choć nikt nas do tego nie przygotowywał, to młodzież normalna
– przygniatająca większość, która nie ma z czym walczyć i dlatego nie ma co ze sobą
zrobić (młodość zawsze była i jest buntem).

DAĆ IM ZAJĄĆ SIĘ SAMYMI SOBĄ

Jeśli chcecie się uwolnić od - chociażby części! - problemów z młodzieżą i dziećmi


Waszego osiedla, dzielnicy czy miasteczka, zaproponujcie swym córkom i synom
utworzenie ich własnej republiki.
Nic nowego: dwieście kilkadziesiąt lat temu Jean-Jacques Rousseau w swoich
„Uwagach dla Polski” opisywał taką republikę synów patrycjuszy szwajcarskich,
którzy w ten sposób przygotowywali się do ról dorosłych obywateli Konfederacji
Szwajcarskiej.
Ich republika funkcjonowała poza szkołą: nikt nie wyobrażał sobie, że samymi
lekcjami da się kogoś zaprawić do praktycznej działalności. A i później, w życiu
dorosłym, nie ma, jak wiadomo, nauczycieli, którzy w każdej chwili mogą o czymś
zadecydować w imieniu ucznia lub podpowiedzieć, jak winien się on zachować.

LEKCJE KŁÓTNI

Że się te Wasze piekielniki pokłócą, albo i pobiją?

Kłótnia jest czymś normalnym; rzecz w tym, jak się kończy. Kiedy będą mieli coś
razem do zrobienia, odkryją, że kłótnią do niczego się nie dochodzi. My, dorośli, też to
czasem odkrywamy.

158
NAJLEPSZA FILOZOFIA PEDAGOGICZNA

Streszcza ją stary, a znakomity dowcip dawnych Żydów polskich. Późna noc,


Rozencwajg nie może zasnąć, bo nie ma tysiąca rubli, które powinien oddać rano
sąsiadowi z przeciwka. Żona otwiera okno i krzyczy: Zylbersztajn, ty śpisz?
Zylbersztajn odzywa się po jakimś czasie: Ny, dlaczego nie miałbym spać?
Żona Rozencwajga: Czy mój mąż miał ci oddać rano tysiąc rubli?
Zylbersztajn, całkiem już rozbudzony: Co ty mnie o to pytasz? Czy ja mógłbym spać,
gdyby on ich nie miał mi oddać?
Na co Rozencwajgowa: No to on ci ich nie odda...
Zamyka okno i mówi do męża: Widzisz? Teraz ty śpij, a on nie będzie spał.
Ta filozofia sprawdza się idealnie. Dajcie swoim dzieciom pomartwić się samym o
siebie. Za tę odrobinę braku serca będą Wam później dozgonnie wdzięczne.

POSŁUCHAJCIE, TOKSYCZNI RODZICE

Sporo naszych nastolatków szuka sposobu na kłopoty ze sobą u psychoterapeutów.


Normalni rodzice nie mają na to pieniędzy; tak więc z reguły wizytują gabinety
psychoterapeutów królewicze i królewny, co to wysysają pieniądze z domu i nie raczą
nawet pomóc w zmywaniu naczyń po obiedzie.
Bywają psychoterapeuci, którzy uczą, jak radzić sobie z sobą samym i jak budować
przyjaźń we własnym domu. Ale są i tacy, którzy godzinami wygrzebują we
wspomnieniach swych klientów z dzieciństwa najrozmaitsze winy głupich i
toksycznych rodziców, uczą konfliktu nawet z rodzicami najbardziej kochanymi, uczą
wykrywać ich słabości - co i tak każde dziecko w wieku dojrzewania samo doskonale
potrafi.
Jeżeli już macie pieniądze na kłopoty z takimi psychoterapeutami, pamiętajcie, że to
oni sami na ogół mieli trudności z własnymi dziećmi albo też dzieci nie mają. Dlatego
próbują przejmować cudze. To jak płatna miłość. Nie zastąpi prawdziwej.
Uświadomcie swoim królewiętom, że wy musieliście radzić sobie ze sobą i światem
sami, a z nich też nikt tego trudu nie zdejmie.

PO CO

Możemy naturalnie do końca życia decydować za nie, za nie pracować i ponosić


odpowiedzialność (sami rodzimy, sami marnujemy). Ale możemy też stworzyć
warunki po temu, by nasi potomkowie uczyli się wspólnie decydować, współpracować
i ponosić odpowiedzialność w sprawach, które ich dotyczą, a od ich postępowania
zależą.
Dla pełnej precyzji ustalmy, co się w języku polskim rozumie przez te pojęcia.

159
WSPÓLNIE DECYDOWAĆ

To nie znaczy, że ktoś informuje wszystkich, na co mają się zgodzić, albo na co już się
zgodzili. Ten rodzaj perwersyjnego humoru znamionuje pewne kręgi dorosłych, ale
dla dzieci i młodzieży to humor, obawiam się, zbyt trudny. Dlatego przyjmijmy, że
chodzi naprawdę o wspólne określanie ważnych problemów, naprawdę wspólne
poszukiwanie rozwiązań i naprawdę wspólne planowanie, co zrobić.
Kiedy powiecie swemu potomstwu - „naprawdę wspólne”, zorientuje się ono, że to nie
jeden z kawałów, które się tak często nas, dorosłych, trzymają...

WSPÓŁPRACOWAĆ

To znaczy wspólnie rozdzielać zadania, kojarzyć siły dla ich wykonania i sprawdzać,
co z tego wychodzi. Nasze potomstwo doskonale wie, że w świecie dorosłych nader
często jedni rozdzielają zadania, drudzy dokładają sił dla ich wykonania, wspólnie zaś
unika się kontroli, co z tego wynikło.

UCZYĆ SIĘ PONOSZENIA ODPOWIEDZIALNOŚCI

Cóż, to po prostu wyrobić w sobie, w każdym z osobna, poczucie wstydu za


niedotrzymanie danego publicznie słowa. Rozumiemy się, proszę demokracji?

NIC DO STRACENIA POZA SWOBODĄ

Moi przyjaciele z Powiślańskiej Fundacji Społecznej unikają rozgłosu. Z trudem


zgodzili się na szerszą rozmowę z naszą gazetą lokalną. Ale też im zależy przede
wszystkim na kontakcie ze swymi podopiecznymi, na ich zaufaniu, które zburzyłoby
jedno źle zrozumiane słowo.
Przez te dziesięć lat trzykrotnie spadła przestępczość nieletnich na Powiślu. Marek
Liciński powiedział w wywiadzie o pozyskiwaniu przyjaźni swych młodych przyjaciół:
„Niczego nie można im narzucić, także autorytetu. Te dzieciaki nie mają nic do
stracenia poza swobodą. I tego nie można im odebrać. Zabiegamy o to, żeby one przy
nas i bez nas zachowywały się tak samo - bo rzecz w tym, żeby w naszej obecności nie
udawały kogoś innego niż są. Wtedy jest możliwy autentyczny kontakt i prawdziwa
szansa oddziaływania. Jeżeli jednocześnie dasz im oparcie, pomoc i sprawdzasz się w
trudnych sytuacjach, twoje przewidywania się sprawdzą, a rady nie zawiodą i do tego
dzieciaki czują, że je rozumiesz - wtedy masz autorytet. One do wszystkiego muszą
dojść same i same podejmują decyzje. Trwa to wolno, ale to, co same ustalą, to
respektują...”
To sprawdza się i w przyjaźni z własnymi dziećmi.

160
Na marginesie: Powiślańska Fundacja Społeczna prowadzi szkolenia dla podobnych
sobie fachowców z całego kraju, oto jej telefon: 625-77-82.

DOROŚLI JAKO WŁADCY KONSTYTUCYJNI


(SYMPATYCZNI)

Jeżeli już pozwolicie Waszej młodzieży i dzieciom Waszego osiedla, dzielnicy czy
miasteczka, założyć ich republikę, postarajcie się ją traktować, jak król dobrej woli,
który ustanawia monarchię konstytucyjną. Opracujcie razem z najstarszymi Waszymi
pociechami konstytucję republiki. Potem tylko czuwajcie, by jej nie naruszano.
Obywatele tej młodej rzeczpospolitej muszą wiedzieć, że jeśli złamią choć jedno z
udzielonych praw, mogą stracić wszystkie (musicie, uprzedzam, pozostać matkami i
ojcami tych Waszych królewien i królewiczów; inaczej będą się wprawdzie rządzić
sami, ale na Wasz rachunek).

SZANOWAĆ TO, CO SIĘ POSTANOWIŁO

Historia ukazała, że władcom zawsze najtrudniej przychodzi szanować prawa, które


sami nadali. Ale zdobądźcie się na to. Przez pamięć blamaży wszystkich królów,
których poddani mieli potem w pięcie. Pozwoliliście przecie swoim pociechom założyć
republikę, nie zaś państwo pozorów, za którymi kryje się bezlitosny despotyzm
rodziców, niedysponujących dziś i tak żadną realną władzą.
Jedno bezzasadne zawieszenie ich wspólnej decyzji czy zabranie środków, które sami
wypracowali, lub pomieszczeń, które odnowili, sprawi mnóstwo kłopotów i w każdym
domu, i w skali osiedla (dzielnicy czy miasteczka). Pozazdrościcie Ludwikowi XVI,
który uwolnił się od kłopotów, kładąc szyję pod gilotynę.

JEŚLI MOśNA, NIE RÓBCIE NIC

Zanim pomożecie swoim córkom i synom stworzyć ich republikę, spróbujcie jasno
uświadomić sobie, po co. I złóżcie sobie uroczyste przyrzeczenie, że nie zrobicie
niczego ponad to, czego nie można nie zrobić. Inaczej ta rzeczpospolita zwali się
całym bagażem problemów na Wasze barki. A podobno macie ich i tak za dużo.
Najlepszy środek antykoncepcyjny: ilekroć będzie Was kusiło, by coś zrobić w
sprawach Waszej młodej rzeczpospolitej, zadajcie sobie pytanie - czy przetrwa ona,
jeśli nie zrobimy tego, co nam właśnie przyszło do głowy? Jeśli przetrwa, nie róbcie
nic. Kiedy poradzą sobie sami, nauczą się więcej, niż Wy nauczycie się za nich.

161
śADNYCH WYJĄTKÓW

Jeśli któryś z obywateli tej republiki naruszy kodeks karny, republika nie może
zwolnić go od odpowiedzialności. Byłoby za to sensowne, gdyby republika - z
samorządem uczniów - powołała swoją służbę porządkową, która w krótkich dyżurach
będzie obecna przed lekcjami, w czasie przerw i po lekcjach w szatniach, w
sąsiedztwie ubikacji i innych miejscach zagrożeń. Tak samo w okolicach zagrożeń
poza szkołą.
Nie wymyślę tu wszystkich potrzeb. Oni sami będą wiedzieli lepiej. W razie czego
poproszą o pomoc policję.

SCYLLA I CHARYBDA SAMORZĄDÓW MŁODZIEśOWYCH

Niektórzy z nas tak bardzo kochają rządzić, że każda okazja jest dla nich dobra.
Gotowi po sześćdziesiątce biegać w krótkich spodenkach i bawić się w podchody, byle
móc komuś wydawać rozkazy i czuć na sobie wierne spojrzenia swojej drużyny. To
ogrodnicy, którzy próbują rosnąć zamiast swoich roślinek.
Dla innych zabawy dziecięce są tworzywem dla sprawozdawczości. Jak mleczność
krów czy spożycie pasty do zębów (byt obiektywny rodzi się poprzez
sprawozdawczość; dopóki czegoś nie ma w sprawozdaniu, nie istnieje). Wedle tej
doktryny życie świata młodzieży i dzieci regulować winny planowane przez dorosłych
akcje, imprezy i kampanie, tak, by dało się je sumować odpowiednimi wskaźnikami -
zebrano sto kilo makulatury, przeprowadzono przez jezdnie cztery staruszki, w tym
jedną, która nie chciała, pobito mniej osób, niż w zeszłym tygodniu. Itp.
Jeśli należycie do którejś z tych kategorii, rychło okaże się, że powołaliście do życia
jeszcze jeden organizacyjny gniot, który nikogo nie obchodzi, za to wszystkich drażni.

POMOC

Najlepsza pomoc dla Waszych pociech - Wasza dobra rada.


Najlepsza rada: opowiedzcie, jak podobny problem rozwiązywali inni. Podsuńcie
lekturę, z której sami wyciągną wnioski. Może skorzystają, bo jeszcze nie nauczyli się,
że „to się u nas nie przyjmie”.
Może zdarzyć się, że przyjdzie Wam stanąć ze swymi córkami i synami do jakiegoś
wspólnego przedsięwzięcia. Ale - „naprawdę wspólnego”. Nie, że Wy decydujecie, a
oni robią. Tym bardziej nie, jeśli to Wy coś mielibyście robić za ich.

PATRON

Przydałoby się kształcenie patronów dla takich republik młodzieży i dzieci, czyli -
wychowawców, których mogłyby zatrudnić samorządy dorosłych.

162
To nie to samo, co amerykański „pedagog ulicy”: pedagog ulicy jak Powiślańska
Fundacja Społeczna w pewnym sensie zastępuje rodziców, których nie ma lub którzy
jeszcze bardziej szkodzą przez to, że są. Patron republiki to mądry, współpracujący z
rodzicami doradca wszystkich dzieci.

CZY MOśNA SOBIE TAKICH WYOBRAZIĆ

Wychowałem się w takiej republice. W owym Domu Młodzieży w Krzeszowicach lat


1946-1953 byliśmy przekonani, że wychowujemy się sami. Dopiero po latach wyszło,
że nieco starsi od nas opiekunowie teatru lalek, pracowni szewskiej, fotograficznej
itp., byli etatowymi... wychowawcami.
Zadania patrona? Patrz - „Pomoc”. I on też najlepiej zrobi, jeśli, póki może, nie będzie
robił nic. Nie ma on niczego robić za tę rzeczpospolitą. Ma za to pilnować jej przed
Wami, o Łaskawcy.

PRZESTROGA

Niech konstytucja, którą nadacie, nie kopiuje systemu władz w państwie dorosłych.
Państwo dorosłych nie może opierać się na demokracji bezpośredniej, jest za duże.
Republika osiedlowa czy miasteczkowa jest dostatecznie mała, by o ważnych jej
sprawach mogli decydować wszyscy, którzy przyjdą. Jak zgromadzenie ludowe
starożytnych Aten. A działać w każdej dziedzinie będą mogli ci, którzy chcą, z tymi,
których upoważnią do podejmowania decyzji.
Zawsze jest tyle do zrobienia, że każdy znajdzie sobie do roboty coś, co go interesuje -
jak w gminie amerykańskiej za czasów Tocqueville’a.

RZĄDZIĆ TO ORGANIZOWAĆ

Młodzież, raz wybrawszy swe władze, z reguły zostawia im całą działalność. Wszystkie
władze organizacji młodzieżowych, które znam, pomstują na nieaktywnych członków.
Więc może niech najwyższą władzą tej republiki będzie zgromadzenie obywateli, byle
pilnowali się swoich uchwał.
Niech sobie wybierają organizatorów różnych dziedzin działalności. Z dowolnymi
tytułami. Chodzi o to, by wybraniec sam zgromadził grupę kolegów, którzy zechcą z
nim współdziałać, by sam lub z nimi przedstawił innym, co chcieliby zrobić i jakiej
współpracy oczekuje od pozostałych. Kiedy zgromadzenie to zaakceptuje, powstaje
dwustronna umowa - dzięki czemu obywatele tej republiki nauczą się nie tylko
planować i działać, ale też dotrzymywać zobowiązań. Przyda się im to już dorosłym –
kiedy jako władza, robiąc z gęby cholewę, będą się dziwić, że wyborcy się śmieją.

163
CUDZE DOŚWIADCZENIE NIE UCZY

Młodzi ludzie nużą się szybko. I jeszcze szybciej niż dorośli zapominają o swych
obietnicach. Dlatego dobrze będzie, jeśli konstytucja tej republiki ustali, że wybiera
się dla każdego programu osobną grupę oceniających co jakiś czas, jak też to idzie.
Jeśli uchwalą sobie za dużo zobowiązań wobec różnych swoich programów, niech to
sami odkryją. Nasze doświadczenie niczego ich nie nauczy. Nas nie nauczyło. Sami
wszystko do roboty zostawiamy tym, których wybraliśmy.

ŚRODKI

Powierzcie Waszej młodzieży jakieś dobra i środki (boiska, lokaliki klubowe). Niech o
nie dbają, niech za nie odpowiadają, niech o nich decydują.
Granicę odpowiedzialności zakreśla pojęcie „powiernictwa”: powierzone dobro nie
może doznać uszczerbku, powierzonych środków trzeba użyć na to, na co ich
udzielono. Dobrze, by czuwał nad tym dyskretnie patron tej młodej rzeczpospolitej.
On też powinien - już mniej dyskretnie - czuwać nad przestrzeganiem jej konstytucji.
Nie wtrącając się, ale w razie konieczności interweniując „z całą surowością prawa”.
O tym, co stworzą sami czy też sami zarobią, sami powinni decydować. Jeśli to
zmarnują, też się czegoś nauczą.

POWOŁANIE DOROSŁYCH

Pomyślmy, jak skupić na dostępnych boiskach, pływalniach, kortach, przystaniach


wodnych i w halach sportowych tyle młodzieży, ile tylko można - turniejami,
zawodami, wyścigami, meczami i wszelkimi innymi rozgrywkami, dając dzieciom i
młodzieży rozmaite szanse gry i sportu w godzinach wolnych od zajęć szkolnych.
Dziś młodzież rozwija niekończące się turnieje dewastacji, z buntem przeciwko światu
dorosłych, ze skrytym kolportażem marihuany lub innych, jeszcze
niebezpieczniejszych narkotyków, i upija się tam, gdzie mogła by grać w piłkę.

HARCERSTWO

Na wszelki wypadek: młoda republika nie przekreśla harcerstwa. Ani żadnej innej
organizacji młodzieżowej czy dziecięcej.
Harcerstwo - a pamiętam z moich lat chłopięcych prawdziwe harcerstwo - grupowało
młodzież, która przyjmowała harcerskie obyczaje, wymagania i dyscyplinę.
Przynależność do drużyny była zaszczytem, zdobywanie stopni i sprawności -
punktem ambicji, a przestrzeganie prawa harcerskiego - punktem honoru.
W minionym reżimie z harcerstwa wymagającego zrobiło się harcerstwo wykazujące
się (przed zwierzchnikami). Z wymagań zostało wymaganie etatów i nazwa.

164
Moim zdaniem, pieniądze potrzebne są harcerstwu na dodatki dla pedagogów, którzy
się nim opiekują.
Harcerze mogą przywodzić republice. Nie muszą. Mogą.

SAMORZĄD SZKOLNY

Żadnej konkurencji. Współistnienie. Jak między demokracją lokalną a zakładami


pracy dorosłych.
Zdarzają się autentyczne samorządy w szkołach, bo wszystko jest możliwe (niektórzy
pedagodzy czytywali Juliana Radziewicza). Ale w moim odczuciu wyjście samorządu
poza budynek szkolny to szansa - niektóre kwiaty uzdrawia przesadzenie z doniczek w
ziemię.
Najlepsze szkoły, jakie znam, uczą zwykle - mimo woli! – pychy wobec reszty świata.
Wychodzą z nich ludzie bardzo zdolni; tak zdolni, że niezdolni dostrzec cudzej biedy i
zrobić czegokolwiek dla kogoś poza sobą.
A już całe dziedzictwo minionego reżimu - zbiórki, apele, nadęte przemówienia
wygłaszane językiem protokołu przez „pieszczoszków naszej pani”, odśpiewywanie
hymnów, marsze i defilady - ma się do samorządu jak cesarstwo Wilhelma II do
demokracji. Gust wilhelmiński służył głównie wychowaniu równo tupiących
oddziałów. Poddani Wilhelmów, kiedy już mogli, wytupali - cesarstwo; my, poddani
minionego reżimu - podobnie.

REPUBLIKA NA BEDNARSKIEJ

I Społeczne Liceum Ogólnokształcące w Warszawie jest od 1990 roku -


Rzeczpospolitą. Ma ona swoją konstytucję, sejm, rząd, sąd i walutę, zwaną „bednary”
(od dawnego adresu na Bednarskiej), wymienialną na złotówki. Na tę Rzeczpospolitą
składają się obecnie cztery stany: uczniowie, nauczyciele, rodzice i absolwenci.
To działa. Kiedy szkoła wynagradzała bednarami prace dla niej (nie ma w niej
sprzątaczek), za bednary kupowano oceny z przedmiotu „prace użyteczne” - i bogatsze
lenie kupowały bednary
od pracowitszych. Dopiero sami posłowie sejmu zdecydowali, że takie zaliczenia
trzeba wykluczyć. Dyrekcja nie interweniowała - szanowała „ustawę”, która taką
nieprawość umożliwiała.
Dyrekcja uszanowała też decyzję uczniowskiego sądu, kiedy sąd uwierzył uczniowi
obwinionemu o przyniesienie alkoholu do szkoły i anulował decyzję dyrektorki o
usunięciu chłopca ze szkoły.
Dzięki dyrektorce, Krystynie Starczewskiej, i nauczycielom można sobie wyobrazić, że
to nie bajka o dobrej szkole. Taka szkoła jest możliwa.

165
PRZYSZŁOŚĆ WŁASNYMI RĘKAMI

Młodzi ludzie mogą sami przygotowywać swoją dorosłą przyszłość - i przyszłość


dorosłych. Edukacyjna Fundacja Czterech H (Health - zdrowie, Head - głowa, Hands
- ręce, Heart - serce), działała w 80 krajach, aktywizując młodzież i dzieci wsi i
małych miasteczek.
Ileż możliwości! Konkursy na wyszukiwanie miejsc po dawnych małych spiętrzeniach
wodnych i miejsc, gdzie można by wodę spiętrzyć, na wyszukiwanie miejsc po
dawnych wiatrakach i miejsc o najwyższej wietrzności w okolicy, na stałe pomiary i
codzienne rejestrowanie nasłonecznienia. Trzeba samemu do tego zdobyć trochę
wiadomości, a przy okazji - dowiedzieć się, jak to się może przydać.
Podobnie z badaniem gleb, badaniem wody i badaniem żywności. Jeśli swoimi
analizami młodzież sprawi kłopoty dorosłym, tym lepiej. I dla niej, i dla nich.

śEBY COŚ O WAS WIEDZIELI

Dziś nie wychowuje dzieci ani dom, ani szkoła. Wychowuje telewizja i środowisko
rówieśnicze. Czasem tylko pomagają mądrzy psychologowie.
Wspomniana Fundacja Czterech H organizowała w Polsce konkursy dla dzieci i
młodzieży na rejestrowanie wspomnień rodziców i odtwarzanie przeszłości swojej
okolicy. Młody człowiek mimochodem dowiadywał się, jaką drogę przebyli rodzice i
kraj do chwili, kiedy głównym problemem staje się wychowywanie rodziców. I dowie
się, że rodzice dzisiejszych rodziców nie mogli im poświęcić ani ułamka tego czasu,
którego wymaga się od tych dzisiejszych.
Rodzice dzisiejszych rodziców mogli być co najwyżej przyjaciółmi swoich dzieci. Na
nic więcej nie mieli czasu. Na szczęście.

RODZICE WSZYSTKICH DZIECI, ŁĄCZCIE SIĘ

To nie pod wpływem „przymusu szkolnego” obywatele współczesnych państw


cywilizowanych posyłają dzieci do szkoły. Sami na ogół chcą, żeby ich dzieci się
kształciły. Nawet jeśli nie wiedzą, że nieustanny konkurs wykształcenia zadecyduje o
wynikach wyścigu cywilizacyjnego.
Era „bezpłatnego”, przymusowego szkolnictwa minęła. Pełna reforma szkolnictwa
odda prawdopodobnie w ręce rodziców bezpłatne bony oświatowe, którymi będą
opłacać kształcenie swoich dzieci. Rodzice uczniów, łączcie się! Nie po to, by zastąpić
nauczycieli; szkole nie trzeba kierowców z tylnego siedzenia. Ale kto inwestuje -
powinien wiedzieć, co się dzieje z pieniędzmi (bonami), które inwestuje w szkołę
uczącą jego potomstwo. Nie żaden wydział oświaty jakiejś administracji, choćby
najbardziej samorządowej.

166
SZKOŁA NIE MUSI ZABIJAĆ

Baby-jędze w rolach nauczycielek (znałem taką) i męscy sekatorzy po całym świecie


nadal doprowadzają nastolatków do samobójstw, a dyrektorzy-treserzy chwalą się
wysoką średnią ocen (każdy mały samobójca poprawia taką statystykę). Albo na
odwrót, rozwydrzone nastolatki prześladują i doprowadzają do załamań i samobójstw
swoich nauczycieli.
Nie jest prawdą, że szkoła musi zabijać. Samobójstwa szkolne są hańbą systemu
szkolnego. A znałem i znam szkoły szczęśliwe.

NA CO LICZYĆ

Jak słyszę, trzeba wymienić kadrę nauczycieli, wśród których niskie płace dokonały
selekcji negatywnej. Ale mnie uczyli akurat nauczyciele źle opłacani. I nie najwyżej
wykształceni.
Tyle że o naturach ogrodników, nie kaprali. Zależało im, żebyśmy to my rośli, nie oni.
I - lubili nas.
Proszę mi uwierzyć - zmieniać trzeba nie tyle kadry, co filozofię dydaktyki. Wracając
do ideałów Pestalozziego sprzed dwustu lat. I popularyzując różnorakie metody
dydaktyczne – od tych z Bednarskiej po plan daltoński czy też gry symulacyjne Clarka
Abta.

PESTALOZZI DZISIAJ

W praktyce życia uczeń może znajdować impulsy dla swych zainteresowań, w szkole
może przeprowadzać doświadczenia; do dziś najłatwiej uczy się fizyki i chemii,
powtarzając tok odkryć naukowych. Nauczyciel powinien odkrywać, jak dziecko się
uczy (bo na ogół każde uczy się inaczej), i użytkować te odkrycia w organizowaniu
pracy szkolnej. Tak chciał Pestalozzi.
Dziś w najmniejszej szkole dziecko może pracować z Internetem, stykać się z
najwybitniejszymi specjalistami i oglądać cały świat, korzystać z nauczania
programowanego (jeśli trafi na sensowny program), z gier dydaktycznych.

GWIAZDY RODZĄ SIĘ NA PROWINCJI

Nauczyciel nie musi być wykładowcą; raczej - przewodnikiem i opiekunem uczenia


się. Pedagogiem. Świetni nauczyciele bardzo „średniego” wykształcenia dają nam
wspaniałych uczniów. To przecie z prowincjonalnych szkół wychodzą zwycięzcy
Olimpiad i chłopcy sterujący w Ameryce pojazdem na Marsie.
Jedyny warunek skutecznego uprawiania zawodu: lubić dzieci.

167
DA SIĘ

W owym I Liceum Społecznym każdy uczeń, od trzeciej klasy począwszy, może sam
określić, ile z danego przedmiotu będzie szkoła od niego wymagać. Może wybrać
ogólny zakres wiedzy, rozszerzony lub zawężony; jeśli wybiera zawężony program dla
jakiegoś przedmiotu, musi dla innego wybrać rozszerzony (nie można tylko zawęzić
polskiego).
W tym Liceum nie wyrywają do odpowiedzi, nie pytają przy tablicy, uprzedzają o
sprawdzianach. Pytają po zajęciach, pojedynczo, tak długo, aż uczeń zdoła opanować
materiał, jakiego opanowanie zadeklarował. Nie ma żadnej „średniej ocen z półrocza”.
Stopień odpowiada poziomowi opanowania materiału.
Pomagają w tym - nowe podręczniki. Niektóre z nich - czytałem te angielskie! - uczą
zupełnie inaczej, niż dawne piły, powtarzające uniwersytecki kurs nauki w wersji dla
głuptasów. Wiem, co to znaczy: zaczynałem naukę biologii od budowy pierwotniaka,
zwącego się „pantofelek”, choć jedyny pantofelek, jaki znałem, to był ów zgubiony
przez Kopciuszka; nic mi się nie kojarzyło z orzęskami ani z żadnym pierwotniakiem
(poza szkolnym łobuzem, którego tak nazywaliśmy).

BROŃCIE MAŁYCH SZKÓŁ

Najlepszą edukację odbierali w minionych wiekach uczniowie, których paru uczyło się
pod opieką specjalnie najętego preceptora. Jeden nauczyciel, a dobry pedagog, może
świetnie prowadzić małą szkołę powszechną dla kilkunastu nawet uczniów z różnych
klas.
Nie wspominam już o tym, że budynek szkoły służyć może dziesiątkom innych zadań,
włącznie z kształceniem „permanentnym” dorosłych, z uniwersytetem powszechnym,
klubem dyskusyjnym, biblioteką z wypożyczalnią, itd. Cytowałem w tej sprawie
mędrca zarządzania, Petera Druckera.

W KTÓRĄ STRONĘ NAPRZÓD

Od XVIII wieku mocnośmy się cofnęli. Nie tylko od republiki synów szwajcarskich
patrycjuszy. 250 lat temu w Collegium Nobilium Stanisława Konarskiego uczono
polskiego zupełnie inaczej. Uczono posługiwania się językiem w mowie i w piśmie.
Uczniowie nie mówili - „pójdom”, ani „z nadziejom”, jak pewien wódz polityczny, nie
pisali wypracowań na tematy w rodzaju „Przyroda w Panu Tadeuszu”. Najpierw uczyli
się - opowiadać (co widzieli, co przeżyli, bądź przeczytali). A na koniec - bronić
jakichś poglądów lub jakieś atakować. Przy okazji - uczyli się poglądów godnych
człowieka i obywatela.
Historii literatury polskiej powinna uczyć historia kultury polskiej (z dziejami
urzekającej muzyki polskiej włącznie). W swojej „Najkrótszej historii Wielkopolski”
opowiedziałem, jak narodził się wiersz „O zachowaniu przy stole” pióra Słoty,
burgrabiego u wojewody Tomka z Węgleszyna. Bez tego tła ów zabytek polszczyzny

168
staje się nudnym drewnem słownym jak tamte wyśmiane przez Gombrowicza w
„Ferdydurke”.

NASZ WSPÓLNY INTERES

Wszyscy jesteśmy zainteresowani w tym, by wszystkie dzieci uczono, i to dobrze.


Wszyscy będą kiedyś w podeszłym wieku, jeśli go dożyją. Także ci, co nie mają dzieci.
Też będą chcieli żyć w kraju, w którym da się żyć. 250 lat temu nasz Stanisław
Konarski w słynnej mowie „Jak od wczesnej młodości wychowywać uczciwego
człowieka i dobrego obywatela” wykładał:
„Dobrze wiecie, że nie potrzeba nam chodzić do wieszczków ani do wróżów, aby
przepowiedzieli, jaka będzie Rzeczpospolita. Bezpieczniej i pewniej jest przewidywać,
że będzie taka, jakie będą dzieci wasze, które ujmą kiedyś jej sprawy w swoje ręce”.
I to się sprawdza. Nie tylko u nas.
Państwo powinno utrzymywać nie żadną administrację szkolną, lecz wysoko
kwalifikowaną „policję oświatową”, sprawdzającą poziom pracy szkół. W imieniu
społeczeństwa. W imieniu nas wszystkich.

169
17. MIESZKAĆ - NA KREDYT

KRYZYS MIESZKANIOWY

Pieniądze na mieszkania mają głównie najbogatsi; dlatego i popyt na mieszkania


wywindował okresowo cenę metra kwadratowego w centrum Warszawy do 10 tys. zł
(!). Ale oczekuje w Polsce na mieszkania kilka milionów dzisiejszych i przyszłych
młodych rodzin. Żeby zaś mieć tyle mieszkań na tysiąc mieszkańców, co Europa
zachodnia, potrzebujemy 4 do 6 mln mieszkań więcej niż mamy. Czyli że przez 12 lat
powinniśmy budować po kilkaset tysięcy mieszkań rocznie.

BUDOWNICTWO MIESZKANIOWE NIESIE BOOM

Ma kto budować i jest z czego. W sumie to szansa na wielki, długoletni boom.


Zarazem - na impuls koniunktury: taką rolę odegrało budownictwo mieszkaniowe,
kiedy zachodnia Europa odbudowywała się po roku 1945. Boom Reagana w latach 80-
tych zawdzięczał swą eksplozję budownictwu mieszkaniowemu. Innymi słowy, 7,5
proc. rocznego wzrostu gospodarczego, czyli podwojenie dochodu narodowego w
dziesięć lat, byłoby w pełni realne.
Miałby też kto kredytować. Ale - uwaga! - tylko minimalna część chętnych mogłaby
mieszkania - kupić. Jak zresztą na całym świecie.

ZAMIAST NIEPOTRZEBNYCH ZŁUDZEŃ

Miniony ustrój starał się wtłoczyć w nasze mózgi złudzenie, że przeciętny obywatel
może odłożyć na zakup mieszkania. To było oszustwo. Chodziło o to, by w gospodarce
niedoboru bez towarów do kupienia wyciągnąć ludziom z kieszeni możliwie dużo
pieniędzy. Młodych ludzi zmuszano do czekania po dwadzieścia lat, choć powinni
mieć miejsce dla nowourodzonych dzieci nie dopiero po czterdziestce, lecz już po
dwudziestce. Nawet dziś może zarobić samodzielnie na własne mieszkanie tylko jeden
z tysiąca młodych ludzi.
Na całym świecie mało kto buduje mieszkanie za własne pieniądze. Najbogatsi - wille.
Ludzie średniozamożni - domki jednorodzinne. Z kredytów. Domy wielorodzinne
buduje się wyłącznie z kredytów. I gotowe mieszkania - wynajmuje się.
Wynajem mieszkań gwarantuje ruchliwość społeczną. Ważną zwłaszcza w kraju
szybkich i wielkich zmian, gdzie młodzi ludzie w ciągu dwudziestu lat swej kariery
zawodowej mogą zmienić mieszkanie i kilka razy...

170
AMERYKAŃSKI POMYSŁ NA MIESZKANIA

Ameryka za prezydentury Ronalda Reagana, konserwatysty, uruchomiła specjalną


instytucję długoterminowego kredytu hipotecznego z gwarancjami rządu. Młoda
rodzina amerykańska może zaciągnąć taki kredyt, zabezpieczając go... samym
uzyskanym mieszkaniem lub zbudowanym domem. Kto nie spłaca kredytu, oddaje to
mieszkanie bądź dom.
Takich kredytów mógłby udzielać w naszych warunkach Skarb Państwa za
pośrednictwem - Banku Gospodarstwa Krajowego. Chciała przeszczepić do nas
doświadczenie amerykańskie dr Irena Herbst, wiceminister budownictwa w rządzie
Hanny Suchockiej. Niestety, zwolennicy sami ten „Solidarnościowy” rząd obalili.
Towarzystwa Budownictwa Społecznego nie miały na celu kolejnych podarunków
budżetu z kieszeni ogółu podatników. Miały budować z kredytów tanie mieszkania do
wynajęcia, których spłata obciążyłaby hipotecznie przyszłych mieszkańców albo też
budowniczego, spłacającego kredyt z czynszów.

GDZIE BUDOWAĆ. GŁÓWNA BARIERA ROZWOJU

Miniony ustrój zastawił rozwój budownictwa pewną barierą. Da się ją pokonać. Nie
trzeba na to maszyn ani cementu.
Nie mamy planów przestrzennych, które by wskazywały gdzie budować, gdzie
rozwijać nasze miasta. A musimy wiedzieć, gdzie poprowadzimy linie szybkiej kolei
dojazdowej typu francuskiej RER, gdzie linie długodystansowe typu TGV, gdzie
położymy autostrady, gdzie zaś drogi lokalne, planując szlaki dojazdowe dla nowych
miast i osiedli.
Gdyby naraz trysnęła z nieba manna pieniędzy, nie wiedzielibyśmy, gdzie budować.
W którą stronę rozgęszczać Górny Śląsk, ani czy Warszawa pójdzie ku północy na
Modlin i Zakroczym, a potem wzdłuż Wisły, czy na południe w tereny sadownicze. To
samo z innymi wielkimi miastami. I co z duopolami, czyli parami wielkich miast,
łączących się już dzisiaj jak Warszawa i Łódź, czy Kraków z Górnym Śląskiem.
Regiony są potrzebne wyłącznie w planowaniu przestrzennym. I właśnie temu akurat
nie służą.

UWOLNIĆ BUDOWNICTWO

Dziś budownictwo paraliżuje korupcja w świecie monopoli administracyjno-


państwowych. Za wszystko można brać - przed rozpoczęciem budowy: za lokalizację,
za pozwolenie na budowę, za akceptację architektoniczno-budowlaną, za rozmaite
parafy – od wodno-kanalizacyjnej, gazowej, elektrycznej po przeciwpożarową.
Przedsiębiorstwa usług komunalnych, które powinny świadczyć na zamówienie
dostawy prądu, gazu, ciepła czy wody, świadczą swoje łaski, a mogą i nie darmo... Na
domiar potem zawłaszczają darmo to, co zbudował inwestor - jak energetyka stacje

171
„trafo”. Tak telekomunikacja zagarniała to, co sfinansowały lokalne wiejskie komitety
telefonizacyjne.
Rzecz nie w tym, że biorą. Rzecz w tym, że za to wszystko można brać...
Dla zbudowania czegokolwiek trzeba także w Niemczech setek papierków i długiego
zachodu. Ale Niemcy mogą bronić się przed nowym budownictwem - mają dość
mieszkań dla wszystkich. My nie.

CO POWINNO WYSTARCZYĆ

Dla początku - lokalizacja i zatwierdzenie projektu; drugiej wstępnej parafy dla


projektu trzeba w rzeczywistości tylko od - pożarników. Potem niechby czuwał
nadzór budowlany, czyli fachowa „policja” budowlana, kontrolująca kwalifikacje
wykonawców i jakość wykonania.

KILKASET TYSIĘCY TANICH MIESZKAŃ, CZYLI DOMY NA


DOMACH

W naszym kraju można szybko - i bardzo tanio! - zbudować paręset tysięcy (!)
mieszkań, nadbudowując istniejące budynki. Tanio, skoro odpada koszt gruntu i
zbrojenia terenu.
Niestety, dzisiaj, prócz „uzgodnień”, nadbudowa u nas wymaga w praktyce - zgody
współmieszkańców. Zdawałoby się, że łatwo powinno być o nią, skoro każdy mniej
zapłaci, jeśli będzie więcej lokatorów do płacenia. Ale ci, co już mieszkają, nie chcą
tego miesiąca czy dwóch bałaganu, brudu i hałasu, jakiego przysporzy budowa. A
czasem nie chcą po prostu, by ktoś miał lepiej niż ma (zdarzały się protesty przeciw
nadbudowie budynku, w którym protestujący nie mieszkali; ot, dla zasady).
W kategoriach prawa decyzja powinna być - i jest! – wyłącznie rzeczą właściciela
nieruchomości.

OPODATKOWAĆ POWIETRZE

W Nowym Jorku na Manhattanie brakuje powierzchni do zabudowy i płaci się nie


tylko za metry kwadratowe posesji. Płaci się i za puste metry sześcienne nad
budynkiem: jeśli nad budynkiem stoi pustką duża kubatura powietrza, którą można
by zapełnić biurami lub mieszkaniami, płaci się za nią.
W Polsce i w wielu innych krajach Europy na gruntach niemal z dnia na dzień
drożejących stoją mocne dwu-, trzy-, czteropiętrowe domy, zdolne udźwignąć nawet
nie jedno, a dwa jeszcze piętra, z dostawionym pionem dźwigowym. I nikt za to nie
płaci. Jeśli mieszkańcom przyjdzie płacić za powietrze nad swym dachem, zapewne
poprą nadbudowę...

172
Nadbudowy obniżą koszty nowych i ceny starych mieszkań. Jeśli miałyby stanąć na
ładnych architektonicznie budynkach, autorzy projektu mogą zaprojektować i
nadbudowy.

NIE WSZYSTKO DA SIĘ NADBUDOWAĆ

Oczywiście: bez zmian trzeba zostawić zabytki oraz dzieła architektury, u nas, przykro
mi, dość rzadkie. Nie można też niczego postawić na budynkach z „wielkiej płyty”, bo
niewykluczone, że same je przyjdzie rozbierać. No i nawet drewnianej nadbudowy nie
udźwigną domy o tak słabej konstrukcji, że dziś stoją na słowo honoru. W Bogatyni
„pruski mur” rozsypał się przy pierwszym uderzeniu powodziowej wody.

PRZYSZŁOŚĆ BLOKOWISK

Wszyscy próbują coś zrobić ze swoimi blokowiskami. Szwedzi je upiększają


ozdóbkami i zagospodarowaniem terenu między nimi, czyli zmianą otoczenia.
Podobnie i Niemcy starają się uczłowieczyć dziedzictwo po NRD.
Francuzi zamierzali zmieniać swoje blokowiska inaczej. Zmieniać kloce „silosów na
ludzi” w architekturę - dobudowami, nadbudowami oraz swoistymi
„międzybudynkami”, czyli inteligentną zabudową przestrzeni między blokami. Żeby
nudne, schematyczne sześciany obrócić w żywą, różnorodną strukturę (z nowymi
lokalami użytkowymi i mieszkalnymi, za ułamek kosztów pierwotnej budowy).
Parkingi zeszłyby pod ziemię, finansowane z długoterminowych kredytów.
Byłaby to kwestia architektonicznej wyobraźni. Także samych mieszkańców,
wciągniętych w myśl o tym. Co się jednak nie udało. Dlatego dziś ci z marginesu palą
Paryż.

SPOSÓB NA SILOS

Każdemu silosowi mieszkalnemu dobudować można i to nie tylko przy narożach,


dodatkowe 30 – 40 m kwadratowych, powiększając kajutowe mieszkania. Silos też
można nadbudować - na koszt, dla przykładu, jakiejś firmy, która zajmie część nowej
powierzchni. W nadbudowie nie muszą mieścić się nowe mieszkania, ale, powiedzmy,
społeczna powierzchnia użytkowa, na której Wasze starsze panie dorobią do emerytur
tanimi obiadami dla sąsiadów, w czytelni będzie można poczytać gazety i książki lub
uczyć się (młodzież), a dzieci będą baraszkowały w pokoju z zabawkami. Byle
dodatkowa konstrukcja przydała wdzięku Waszemu klocowi jak mansardy secesyjnej
architektury.
Trudno tylko dorobić tak pływalnię. Ale jeżeli się uprzecie...
Gdyby ktoś Wam tłumaczył, że jeden metr kwadratowy dodatkowego piętra będzie
kosztował tyle co w nowej willi, znak, że ktoś chce Was, jak się to mówi, zrobić w
konia. A jak na konia, powiedzcie, to za wysoko.

173
KOŁO SIEBIE

Wszystko, w czym żyjemy, wyglądać może inaczej, być ładniejsze, sympatyczniejsze i


wygodniejsze. Wystarczy rozejrzeć się dookoła, by dostrzec, ile jest do zrobienia.
Warto zacząć od konkursu wśród młodzieży i dzieci Waszego osiedla, dzielnicy czy
miasteczka. Niech pokażą, jak inaczej można zobaczyć najbliższy świat. Z
podziemnymi parkingami, a boiskami lub krzewami i kwiatami na powierzchni. Ze
szklanymi dachami nad przejściami między domami a sklepami, z tarasami na
dachach wysokich budynków, nadbudówkami, przybudówkami, z nowymi małymi,
zgrabnymi między-budynkami dla klubów, restauracji czy handlu, tak, by nadać
naszym pudełkowym osiedlom przytulność i wdzięk.
Z zielenią. Byle terenów zielonych nie projektować wedle prostokątów parku Wersalu,
które były przestarzałe i niemodne już za Stanisława Augusta, ojca warszawskich
Łazienek. „Park angielski” już wtedy miał ścieżki tam, gdzie chodzą ludzie.

PARTER TO ŹRÓDŁO UTRZYMANIA

Miasta Europy cierpią od głupstw, dziedziczonych po abstrakcyjnych, postępowych


ideałach słynnej Karty Ateńskiej. Sam ją za młodu podziwiałem. Teraz, po latach,
robiąc zakupy w pobliskich sklepach i sklepikach, wiem, że jej twórcy po prostu nie
rozumieli miasta. I to ci najwięksi, włącznie z wielkim Le Corbusierem.
Ich ideałem „osiedla społecznego” były domy bez handlowych parterów. W rezultacie
na gloryfikowanej przeze mnie WSM, Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej,
oglądamy kompletnie martwe ciągi domów nawet wzdłuż pryncypalnych ulic. Wielcy
architekci chcieli dać ludzkości nowe miasto, a zlikwidowali rdzeń miasta - handel.
Sklepów, restauracji, biur
na parterach nie przewidzieli. Sklepy stoją osobno - jakby handel przynosił wstyd.
Twórcy nowej cywilizacji nie brali pod uwagę, że utrzymanie budynków kosztuje. I
jakby nie wiedzieli, że handlowy parter obniża czynsz od każdego mieszkania w domu.
Stąd budki i parterowe sklepy na czasem najdroższych gruntach miasta.

EFEKT MNOśNIKOWY

Tak więc musimy zbudować w ciągu dziesięciu, dwunastu lat 6 milionów nowych
mieszkań, by miały się gdzie rodzić i chować nowe dzieci. Inwestowanie w handel,
małą gastronomię, małe tanie hoteliki, w branżę turystyczną i drogi dodatkowo ożywi
ruch budowlany i wszelkie usługi w tym zakresie. Można policzyć, ilu do tego trzeba
architektów, inżynierów, hydraulików i robotników budowlanych, ilu więc ludzi
znajdzie zatrudnienie przy budowie setek tysięcy domów, hotelików, pensjonatów,
dróg, oczyszczalni itp.
To robota i dla wielkich firm, i dla małych przedsiębiorstw. A głównie dla tych
małych.

174
Warunek: zmiana społecznej wyobraźni. Setki tysięcy Polaków muszą odkryć
przygodę osiedlenia w okolicach znacznie piękniejszych niż dotychczasowe pielesze.

BOOM NA DZIESIĘĆ LAT (Z OKŁADEM)

W kajutach można pływać na statkach i jachtach. W kajutach, w których mieszkamy,


trudno żyć. Nie ma miejsca na szafy, lodówki i książki. Co gorsza, nie ma miejsca na
ludzi. To prawda, że kochający się ludzie zmieszczą się na każdej powierzchni – na
moich 46 m kwadratowych mieszkałem z dwojgiem rodziców żony, moją matką, żoną,
córeczką i dużym psem. Nie mówiąc o paru tysiącach książek i 80 półkach archiwum.
Ale i dziś, gdy zostało nas tylko dwoje, trzeba się przesuwać bokiem między półkami
na książki, archiwami i meblami.
Jeżeli damy budownictwu szansę, ruszy ono z kopyta. Polsce trzeba około miliona
ludzi z kwalifikacjami budowlanymi. I to nie fuszerów i brakorobów. Ci odpadną z
konkurencji natychmiast. Potrzebujemy fachowców. I to świetnych. Jak ci, co
zbudowali Gdynię.
A przyjdzie odbudowywać i świat na wschód od nas.

JAK ZAROBIĆ NA WŁASNEJ PRZESZŁOŚCI

To nie fantazja, choć zaczyna się jak bajka: otóż dawno, dawno temu Polacy odkryli
źródło „pieniędzy z niczego”.
Niestety, przeciętny Polak nie wie prawie nic o hipotece. Jeszcze mniej - o
długoterminowym kredycie hipotecznym, który stanowił akurat, o dziwo, polską
specjalność. Dzięki niej właśnie nasi przodkowie dokonali przed 180 laty – cudu
gospodarczego dla wielkiej własności rolnej. I był to naprawdę cud gospodarczy. Ani
słowa przesady.
Potem na takich samych zasadach zbudowali sporą część miast Polski.

WYCOFANI Z CYWILIZACJI

Rzekomy „socjalizm” zatrzymał nas w rozwoju na 45 lat. Gorzej: wycofał Polskę ze


współczesnej cywilizacji. Dorobek dwóch i pół tysiąca lat został zaprzepaszczony. A
miał być na domiar złego - zapomniany.
Hipotekę obmyślili starożytni Ateńczycy. „Hypotheca” znaczyła - zastaw. Dość
szczególny: przy normalnym zastawie pożyczkodawca bierze „w zastaw” jakiś
przedmiot, by zatrzymać go na własność, jeśli nie otrzyma spłaty długu; u Ateńczyków
dłużnik zastawiał swą własność - i mógł ją nadal użytkować. Ziemię, dom lub okręt
czy też towary na nim. Na granicy zahipotekowanego gruntu stawiano słup kamienny
z wykutymi informacjami o zastawie. Na ścianie zahipotekowanego domu
umieszczano tablicę.

175
Dzisiaj - formalnie - każdy może pójść do sądu, gdzie przechowuje się „księgi
wieczyste” z zapisami hipotecznymi, by odczytać, ile długu obciąża daną
nieruchomość. Księgi są jawne i dostępne (przynajmniej - powinny być). Ale -
przeciętny człowiek czasem nawet nie wie, gdzie ich szukać. Ateńska hipoteka była
czytelniejsza.

NIC STARSZEGO NAD „KSIĘGI WIECZYSTE”...

„Księgi wieczyste” zwie się także „księgami hipotecznymi”. Nie całkiem poprawnie.
Niby zgadza się: do tych ksiąg wpisuje się hipoteki, czyli obciążenia z tytułu zastawu,
jakim jest hipoteka. I głównie dla potrzeb hipotecznych zaczęto je systematycznie
prowadzić. Jednakże księgi notują przede wszystkim informacje podstawowe:
położenie posesji, powierzchnię, opis, oraz to, co najważniejsze: kto jest właścicielem.
Dopiero obok tego - powstanie lub wygaśnięcie hipotecznych obciążeń.
Skąd ta „wieczystość”? Dawniej przy sprzedaży, darowiźnie czy zamianie
dotychczasowy właściciel uroczyście wyrzekał się swych praw dziedzicznych,
„wieczystych”, na zawsze, na „wieczność”. Ta „wieczność” przenosiła się na sam wpis
sądowy. Wpisy były „wieczyste” i księgi z tymi wpisami stały się „wieczyste”.
Kto zagląda w „księgi wieczyste”, niech pamięta, że to w Polsce tradycja sześciu już
wieków z górą...

CHWAŁA WYCZECHOWSKIEMU

Dobre prawo to skarb. Dziś przychodzi odgrzebywać je i oczyszczać z zapomnienia jak


archeologiczne znaleziska. Nasze współczesne prawo hipoteczne zawdzięczamy
polskiemu prawnikowi z początków XIX wieku. Zwał się Antoni Wyczechowski. Był
dosyć wredny politycznie, ale nie to się tu liczy. Oparł się na dorobku polskim i
zbudował system, który przynosi chwałę naszemu prawodawstwu. 26 kwietnia 1818
roku sejm Królestwa Kongresowego uchwalił jego „Prawo o ustaleniu własności dóbr
nieruchomych, o przywilejach i hipotekach”.
Jego przepisy, nieco skorygowane w roku 1825, przetrwały ponad wiek. Aż je popsuto
w „realnym socjalizmie”...

POMYSŁ BYŁ PRUSKI

Kolejna, XVIII-wieczna wojna wyniszczyła rolnictwo na pruskim już wtedy Śląsku.


Kupiec berliński, Wolfgang Buehring, zaproponował, by właściciele ziemscy
ZBIOROWO obciążyli swe dobra takim samym zobowiązaniem hipotecznym - i żeby
„listy zastawne”, obligacje, zabezpieczone tymi zapisami hipotecznymi, sprzedawać, a
pieniądze z tej sprzedaży przeznaczyć na kredyty dla właścicieli podupadłych dóbr.
Baron Johann von Carmer, reformator pruskiego prawa, uzupełnił to zasadą wspólnej
solidarnej odpowiedzialności tych właścicieli, czyli że wszyscy mieli odpowiadać
całym swoim majątkiem.

176
W ciągu roku zorganizowano Śląskie Ziemstwo Kredytowe („ziemstwem” nazwali to
Polacy). Wypuściło „listów zastawnych” za niebotyczną sumę 4,4 mln talarów. A w
ciągu następnych trzech lat - za drugie tyle. I mogło obniżyć ich oprocentowanie z 5
procent na 4 i dwie trzecie procenta rocznie - bo szły po kursie o parę procent powyżej
nominału!
Tak powstał długoterminowy kredyt rolny. W Prusach wykończyły go jednak wojny.
Nie uratowały go udzielane przez rząd moratoria…

GENIALNE DO DZISIAJ

Po klęsce Napoleona i dalszych dziesięciu latach długi polskiej własności ziemskiej w


tzw. Królestwie Kongresowym sięgały już prawie dwóch trzecich jej wartości. Wtedy
mistrz gospodarki Królestwa, Ksawery Drucki-Lubecki, postanowił zastosować śląską
receptę - oparłszy się jednak na polskim prawie hipotecznym.
Obmyślił i zorganizował w 1825 r. Towarzystwo Kredytowe Ziemskie. Nie skopiował
ustroju śląskiego. Powołał nieznany tam „komitet właścicieli listów zastawnych”,
upoważniony do kontroli działalności Towarzystwa. Komitet miał pilnować
wypłacania odsetek i umarzania pożyczek. Gwarantował tym samym pewność
emitowanych papierów (w praktyce, o paradoksie, nigdy nie musiał interweniować!).
Zadłużeni członkowie Towarzystwa mogli, co więcej, spłacać długi nie gotówką, lecz
tymi... „listami zastawnymi”.
Urągano początkowo: „Z czegóż to asocjacje bankrutów miałyby tworzyć pieniądze?
Lubecki wtrąca Królestwo w przepaść!” Dwa lata później uznano Towarzystwo
Kredytowe Ziemskie za „arcydzieło”. Na giełdzie nie było pewniejszych papierów
wartościowych do obrotu.
Po latach na tym wzorze oparto słynny francuski Credit Foncier de France, Francuski
Kredyt Rolniczy...

TO, CO NAJLEPSZE

Lubeckiemu chodziło o cel jasno określony - o długoterminowy kredyt NA ROZWÓJ,


do spłaty w dostatecznie długim okresie, tak, by właściciel gospodarstwa zdążył
podnieść jego wydajność i miał z czego płacić.
Z ziemi, jeśli nie liczyć uprawy kawy czy koki, nie czerpie się zysków tak szybko, jak z
handlu czy przemysłu. Ale za to ziemia była zawsze pewnym zabezpieczeniem i z
wyjątkiem okresów szczególnych katastrof jej wartość z upływem czasu na ogół rosła.
Kredyt Towarzystwa różnił się, uwaga!, od zwykłego bankowego kredytu rolnego,
zabezpieczonego hipoteką. Kredyt hipoteczny banku zależy od tego, jak bank swoimi
depozytami gospodaruje: jeśli musi nagle wypłacić na żądanie swoje depozyty, musi
ściągnąć gotówkę i wypowiedzieć czasem pożyczkę hipotecznie zabezpieczoną.
Dłużnik nigdy nie ma stuprocentowej pewności, co go czeka: oprocentowanie kredytu
może się zmienić w okresie spłaty. Inaczej dłużnik Towarzystwa Kredytowego
Ziemskiego: jeśli tylko regularnie płacił swe półroczne zwykle raty,

177
podatki i ubezpieczenie od ognia, a gospodarował prawidłowo - był wolny od takich
zagrożeń.

WALORY SYSTEMU TOWARZYSTWA

System Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego górował nad późniejszymi bankami


hipotecznymi jako spółkami akcyjnymi.
Towarzystwo Kredytowe Ziemskie, a po nim oparte na jego wzorze towarzystwa
kredytowe miejskie - pracowały po prostu taniej; nie były obliczone na zysk, starczało
im pokrycie kosztów swojej działalności. Niektóre z nich rezygnowały nawet z
solidarnej odpowiedzialności członków, ale wtedy ściągały większe raty od
stowarzyszonych dłużników, i tak gromadziły niezbędny fundusz rezerwowy na
pokrycie możliwych strat.

A MOśE JEDNAK BANKI?

Hipoteczne banki akcyjne - brały prowizje i szukały zysku. Szukając zysku, musiały
ryzykować.
Ryzykowały tym, że dopuszczały obciążenie ziemi do dwóch trzecich jej wartości
(Towarzystwo - tylko do połowy). Ryzykowały i sposobem lokowania swych pieniędzy.
Czasem - przegrywały: w późniejszej Galicji Zakład Kredytowy Włościański, założony
w 1868 roku właśnie dla chłopów, zbankrutował w 1884 roku. Była to katastrofa: 30
tysięcy zadłużonych w nim gospodarstw chłopskich nie mogło uregulować jego
zobowiązań...
Musimy dokładnie zrozumieć wszelkie różnice, żeby nie mylić się potem przy
współczesnym użyciu starego pomysłu.

LIST ZASTAWNY

List zastawny, emitowany przez towarzystwo kredytowe czy bank akcyjny, to swoista
obligacja. Za jego pokrycie odpowiadają w przypadku towarzystwa kredytowego -
wszyscy jego członkowie.
Solidarnie, całym swoim majątkiem. Dopiero później, kiedy już towarzystwo dorobi
się kapitału rezerwowego, odpowiada ono i tym kapitałem rezerwowym.
Akcyjny bank hipoteczny jest spółką właścicieli kapitału. Ci wnieśli do niej swoje
pieniądze, wykupując akcje. Bank akcyjny, wypuszczając listy zastawne, zabezpiecza
je swoim kapitałem zakładowym, kapitałem rezerwowym i - dodatkowo - hipoteką na
nieruchomościach sobie poddanych. Wymaga więc - najpierw! - dużych pieniędzy.
Banki muszą zabiegać o zyski. Powstały wszak dla zysku, gotowe są więc niekiedy
ryzykować ponad miarę. Dlatego listy zastawne banków obarcza ryzyko trudne do
ustalenia, bo nabywca listu zastawnego nie może sprawdzić gospodarki banku.

178
TANI PIENIĄDZ

Pomysł Lubeckiego był genialny: nie mając pieniędzy, skupić dłużników, oprzeć się na
ich własności i na ich przyszłych dochodach, więc na ich przyszłej zdolności
płatniczej, i na tej podstawie stworzyć pieniądze, których nie było...
Vice versa: dla posiadacza wolnego kapitału Towarzystwo było partnerem
najporęczniejszym i najpewniejszym - nabywca listu zastawnego nie musiał martwić
się Towarzystwem jako swym dłużnikiem. Ten dłużnik nie umierał, nie bankrutował i
zawsze był wypłacalny. Wierzytelność można było zaś podzielić, sprzedać częściowo
lub w całości na giełdzie.
Najważniejsze jednak, że Towarzystwo dostarczało tanio pieniędzy na rozwój tym,
którzy nie mieli ich skąd wziąć, a nawet czasem nie mieli na spłatę dotychczasowych
długów.

MIASTA Z NIEISTNIEJĄCYCH PIENIĘDZY

Wzorem Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego powstawać jęły na terenie byłego już


Królestwa Kongresowego - Towarzystwa Kredytowe Miejskie. Na podobnej zasadzie -
choć już nie z dłużników. I to są właśnie te wzory dla nas.
Członkami zostawali właściciele nieruchomości miejskich. Oczywiście, tylko takich,
które mogły przynosić dochód, czyli takich, na których można było zbudować domy i
wynajmować w nich lokale - na sklepy, restauracje, biura, mieszkania itp. W skład
takich towarzystw wchodziły i same gminy miejskie jako właściciele posesji, które
można było sprzedać lub wydzierżawić, użyczając pod zabudowę.
Towarzystwa emitowały swoje listy zastawne, ze sprzedaży których uzyskiwano środki
na kredyty budowlane. Z takich kredytów powstała „druga Warszawa” w latach 1870-
1914, przed pierwszą wojną światową. Z takich kredytów budowano wtedy i Łódź. Jej
bieda-mieszkania dla robotników, domy nędzne, brzydkie, bez wodociągów, bez
kanalizacji, przynosiły właścicielom minimalne czynsze, ale i ten dochód pozwalał
spłacać kredyt, a potem - zarabiać.
Papiery wartościowe o stałym oprocentowaniu, emitowane przez Towarzystwa
Kredytowe Miejskie, chętniej kupowano niż akcje przedsiębiorstw: odcinane
„kupony” nie podlegały wahaniom w wypłatach. Towarzystwu Kredytowemu
Miejskiemu nie groziło praktycznie bankructwo, była to więc lokata solidna i trwała.
Co ważniejsze, listy zastawne emitowano w małych odcinkach, co czyniło z nich lokaty
oszczędnościowe dla ludzi mniej zamożnych…

MOśNA POWTÓRZYĆ TEN CUD

Możemy odbudować w Polsce długoterminowy kredyt hipoteczny. I na wsi, i w


miastach. Dzięki Lubeckiemu.

179
Ale: wymaga to bezwarunkowo na wsi - komasacji gruntów, a potem - i na wsi, i w
miastach - uporządkowania stosunków własnościowych i uporządkowania ksiąg
wieczystych. Grunty
wiejskie czy posesje miejskie o nieoznaczonej powierzchni, o nieoznaczonych
granicach, nie mogą być podstawą zapisu w księdze hipotecznej i - tym samym -
systemu kredytowego. Jeśli jednak zrobimy porządek w hipotekach, droga do
długoterminowego kredytu, spłacanego w ciągu dwudziestu lub trzydziestu paru lat,
będzie otwarta... Spróbujmy zarobić pieniądze na własnej przeszłości.
Co ciekawe, ten system z epoki „twardego pieniądza” wytrzymał po pierwszej wojnie
światowej nawet galopującą inflację pieniądza papierowego - zmieniała wartość
wyceny posesji, ale obciążenie hipoteczne przeliczano wedle procentu wartości
parceli.

ILE PAŃSTWA...

Rekonstrukcja systemu długoterminowego kredytu hipotecznego nie wymaga


specjalnego wysiłku ze strony administracji centralnej, a jedynie rzeczowego
patronatu. Przy racjonalnym planie, obejmującym m.in. uporządkowanie hipotek,
taka rekonstrukcja nie powinna zająć więcej niż rok. W Dolinie Strugu, w Tyczynie,
działa już od dawna miejscowy oddział sądu.
Tak można wszędzie uruchomić własne źródła pieniędzy na budowę mieszkań. Byle
chcieć.

180
18. CZEGO MOGĄ OCZEKIWAĆ
ROBOTNICY I INNI
PRACOWNICY NAJEMNI,
czyli
REAGAN MIAŁ RACJĘ

PORZUCENI

Atmosfera co chwilę zaognia się tak, że trudno o rozmowę. Dochodzi do tego, że


kwestionuje się w ogóle sens istnienia związków zawodowych, a znów żądania i
pogróżki związkowców podważają czasami możliwość normalnego funkcjonowania
państwa i gospodarki.
Robotnicy wielkiego przemysłu - oddziały szturmowe pokojowej rewolucji polskiej,
które zadecydowały o jej zwycięstwie - czują się porzuceni na pastwę losu. Bez
żadnych propozycji, bez jasnych perspektyw, a nawet wręcz - z perspektywami
budzącymi lęk.
Czują się odrzuceni podwójnie. Raz, bo wiedzą, że się ich traktuje jak przeciwników,
jak intruzów w życiu politycznym, z którego ich „wykolegowano”. Dwa, bo się im po
prostu nie okazuje szacunku.

BEZ SZACUNKU DLA PANÓW BRACI

To prawda, nikt z polityków nie reprezentuje pracowników najemnych, nie tylko


robotników wielkiego przemysłu. Nikt z polityków nie widzi w nich partnerów.
Innymi słowy, dzisiejszy problem nie jest tylko problemem związków zawodowych.
Jest problemem robotników. I innych pracowników najemnych. Kierowców,
ekspedientów czy też elektryków.
Kiedyś powiedział mi znakomity czeski reżyser filmowy, Jirzi Weiss - „wy jesteście
naród szlachecki; w Polsce każdy robotnik i każdy chłop to szlachcic, bo do każdego
trzeba mówić jak do pana brata”.
Weiss miał rację... Taka jest Polska. I może zresztą nie tylko Polska?

181
TRAMWAJ - WIDMO

Kiedy związki destabilizują państwo, demontują tym samym swoje fabryki - z braku
wizji i przywódców przemysłowych. Wygląda to na tramwaj-widmo, z którego wysiadł
motorniczy; w mało zabawnej wersji - komedia w stylu „przepraszam, czy leci z nami
pilot”.
Jednakże nigdy nie doszło do rzeczowej dyskusji nad rolą związków zawodowych w
naszym państwie i społeczeństwie. Ani nad przyszłością robotników
wielkoprzemysłowych.
Nie pocieszajmy się, że przy wiosennych zwałach węgla na hałdach niepowodzenie
tego czy innego strajku na Górnym Śląsku coś załatwia. Nie załatwia niczego.

CZY ZWIĄZKI ZAWODOWE PRZETRWAJĄ

Technika usuwa z naszej cywilizacji wiele rodzajów pracy, które wczoraj decydowały o
rozwoju gospodarczym. Przewagę liczebną w strukturze społecznej zdobywa dziś
warstwa średnia, ludzie, którzy pracują w pojedynkę lub w małych grupach,
niezainteresowani związkami; inaczej chronią swą przyszłość.
Wedle Petera Druckera, ojca wiedzy o zarządzaniu, dzisiejszymi agresjami związki
dowodzą, że są słabe. Wielkie akcje strajkowe całych branż są dla Druckera swoistą
wojną domową danej związkowej grupy interesów przeciwko reszcie społeczeństwa.
Tak widzą to również całe społeczeństwa. Kiedy pracownicy energetyki wyłączają
reszcie narodu światło i maszyny, jest to rzeczywiście swoista wojna domowa. A na
odmianę, kiedy stają pociągi, pasażerowie przesiadają się do autobusów i koleje
okazują się niepotrzebne.

WOLNOŚĆ JAKO WSPÓŁśYCIE Z KONFLIKTEM

„Wymagania stawiane przez innowacje konkurują z żądaniem sprawiedliwości”, pisze


Dahrendorf, światowej sławy socjolog. Gospodarka dzisiaj wymaga zdolności
konkurencyjnej i mechanizm wolnej konkurencji bezlitośnie trzebi z rynku firmy
niezdolne do przeżycia. Dahrendorf nie ma złudzeń: oczekując „strategicznych
zmian”, ten liberał rokuje światu cywilizowanemu „politykę wolności” jako
„współżycie z konfliktem”. Co oznacza jednak, że nie ma do zaproponowania żadnych
praktycznych rozwiązań...

CZY JEST WYJŚCIE Z SYTUACJI BEZ WYJŚCIA

Polacy stoją nie tylko wobec „wymagań innowacji”. Musimy poradzić sobie ze
spadkiem po minionym reżimie. Często paraliżuje nas dziedziczona po nim
niegospodarność, nieodpowiedzialność i nieefektywność. Brakuje systemowych, a i
moralnych (gdzie nasz Kościół ubogich?) zabezpieczeń przeciw rozpasaniu chciwości.

182
Ale: w normalnym życiu nigdy nie ma sytuacji bez wyjścia. Więcej: w normalnym
życiu z każdej sytuacji jest takie wyjście, które stwarza jakąś jasną perspektywę
przyszłości.
Los polskich robotników wielkoprzemysłowych i ich związków zawodowych nie musi
być losem przedpotopowego gigantozaura, który, niezdolny do życia w nowej epoce
geologicznej, niszczy w ślepej rozpaczy wszystko dookoła.

PRZETRWAĆ CZY ZOSTAĆ „TYGRYSEM”

Nigdy polscy robotnicy przemysłowi nie reprezentowali takiego poziomu


wykształcenia i sprawności umysłowej jak dzisiaj. Nigdy nie byli lepiej niż dziś
przygotowani do dyskusji o przyszłości pracy w Polsce. I nigdy przed Polską nie
otwierały się takie szanse ekspansji w światowej grze konkurencyjnej, jak obecnie:
jesteśmy krajem taniej pracy, wykonywanej przez ludzi o wysokich stosunkowo
kwalifikacjach, potrafimy pracować solidniej niż tradycyjnie pracowici Niemcy.
Pytanie, na które musimy odpowiedzieć, nie brzmi - „jak przetrwać”, ale, jak zostać
nowym „tygrysem” gospodarki światowej. I jaką w tym rolę mogą odegrać polskie
związki zawodowe. Związki zawodowe i – spółki pracownicze.
To my powinniśmy zbudować ok. sześciu milionów mieszkań, co oznacza wzrost
zatrudnienia tak w przemyśle materiałów budowlanych, jak w hutnictwie, produkcji
szkła czy armatury domowej oraz w rzemiośle tzw. wykończeniówki. Z późniejszą
perspektywą odbudowy całego świata na wschód od nas.

CO MOśNA...

Nie można strajkami wymuszać na państwie i jego budżecie, czyli na pozostałych


obywatelach, gwarancji kredytowych dla swoich przedsiębiorstw. Kredyty załatwia się
argumentami.
Nasze banki na razie nie specjalizują się w żadnych określonych rynkach towarów i
usług. Same więc firmy polskie muszą podjąć analizy swych rynków i opracowywać
strategie rozwoju. Bo tego nie załatwi najdłuższy nawet strajk. Menedżerowie, którzy
odwołują się do takiej pomocy, dają świadectwo swojej nieudolności, nie cwaniactwa.
Taka „więź z pracownikami” wiedzie na ulicę. W obu znaczeniach.
Jeśli się samemu nie potrafi, znacznie lepiej wespół ze związkami, lokalnym
samorządem i bankiem, który wie, o co chodzi, nająć fachowców, którzy opracują i
zaproponują jakiś rzeczowy program do sfinansowania.

KOMU ZALEśY NA PRZETRWANIU FIRMY

Kilkanaście lat gromadziłem dane, by opisać - możliwie żywo - jeśli nie wszystkie, to
prawie wszystkie udane, praktyczne doświadczenia w sprawach pracowniczego

183
współudziału w zyskach, we własności i zarządzaniu (w książce „Jak robić interesy
razem”). W gospodarce rynkowej.
Amerykański ESOP, Plan Pracowniczej Własności Akcji, propagowany przez Ronalda
Reagana, obmyślony przez jego przyjaciela, Louisa Kelso, jest tylko jednym z
możliwych wariantów. I to bardzo schematycznym w porównaniu nawet z polskimi
starymi sukcesami.
Dziś pracownikowi zależy na przetrwaniu firmy tyleż, co menedżerowi czy
właścicielowi. Albo i nawet bardziej. Dziś jest raczej pytaniem, jak z interesami firmy
związać trwale - drogiego, najemnego menedżera.

MOGĄ SPRZEDAĆ, JAK SPŁACĄ

Można firmę bez wartości, przynoszącą straty, oddać menedżerom i pracownikom za


darmo nawet, byle się jej pozbyć. Dokładając i pomoc na zagospodarowanie. Ale
porządny, zyskowny biznes państwowego przedsiębiorstwa to sprawa nasza,
podatników, jako właścicieli. Nasza, przepraszam, własność. To trzeba albo sprzedać
na giełdzie, do 49 procent wartości, zachowując dla Skarbu Państwa Złotą Akcję, by
decydować o losie przedsiębiorstwa, albo skredytować menedżerom czy też
menedżerom i spółce pracowniczej. Jak Amerykanie. Kredyt może być b. tani, na
długi termin, ba, nawet do umorzenia po sukcesach (nie odwrotnie!).
Ale - nic darmo.
I żadnych udziałów do zbycia przed ich spłatą. Bo wtedy własność pracownicza traci
sens - jak w Banku Śląskim.

POLSKA TO NIE JAPONIA

Japończykom poczucie współodpowiedzialności daje ich kolektywizm - jeszcze nie tak


dawno wisiały tam afisze z hasłem „Eksportuj albo zgiń”. I oni w to wierzyli.
Zwycięstwa rynkowe firmy były ich osobistymi zwycięstwami. U nas - nie.
Tego ducha może nam zastąpić tylko współwłasność. Zwłaszcza przy polskiej ambicji
własnej. Powiedziałbym, że współwłasność to szansa specjalna akurat dla Polaków.
Daje pracownikowi poczucie godności i - wiąże go z interesami przedsiębiorstwa.

PO CO WSPÓŁWŁASNOŚĆ

Kiedy pracownicze dochody z pracy dzielą się na płacę roboczą (wynagrodzenie) i


udział w zyskach, stabilizuje to koszty w przedsiębiorstwie: pracownicy wiedzą, że
jeśli wymuszą podwyżkę płac, wzrosną koszty własne, co zmniejszy dywidendę lub
udział w zyskach.
Współwłasność daje też firmie najkompetentniejszego akcjonariusza. Menedżerowie
nie raz boją się argusowego oka tych, którzy wszystko widzą z bliska i na co dzień.

184
Bronić menedżerów przed taką kontrolą może tylko zwolennik korporacyjnego
feudalizmu.
Jeśli gdzieś własność pracownicza nie owocuje wzrostem efektywności, winni są nie
pracownicy, a menedżerowie. Nie umieli wykorzystać narzędzia rzadkiej użyteczności.
W rywalizującej z Wal-Martem wielkiej sieci supermarketów Publix 30 % udziałów
ma spółka pracownicza i obsługa klienta w jej supermarketach bije uprzejmością i
kulturą. W najbardziej konkurencyjnych, amerykańskich liniach lotniczych podobny
procent udziałów należy do spółki pracowniczej pilotów oraz obsługi pokładowej i
naziemnej.

JAK NAJBLIśEJ WŁAŚCICIELA

Wielkie zachodnie korporacje chorują dokładnie tak samo, jak własność państwowa:
na własność anonimową i dystans między własnością a zarządem przedsiębiorstwa -
brakuje na co dzień bacznego oka właściciela. Wielcy menedżerowie zaś potrafią
zapewnić sobie i wygodną radę nadzorczą...
Lekarstwo? Menedżerom część wynagrodzenia płaci się pakietach akcji. By jako
współwłaściciele (co robiono już w XIX w.). zarządzali majątkiem swoim, nie cudzym,
by w razie strat tracili i oni. Ale wielcy cwaniacy wychodzili z bankructw zarządzanych
firm coraz bogatsi: swoje pensje lokowali wcześniej w dobrze notowanych akcjach
lepiej prosperujących spółek. Poznałem takiego milionera.

ZA DALEKO OD WŁASNOŚCI DO ZARZĄDU

Skrócić dystans między własnością a zarządem przedsiębiorstwa miał też ESOP,


Employees Stock Ownership Plan, Plan Pracowniczej Własności Akcji. Obmyślił go
finansista kalifornijski, liberał Louis Kelso, a poparł w całej rozciągłości
konserwatysta Ronald Reagan, gubernator Kalifornii, potem - prezydent Stanów
Zjednoczonych.
Reagan dostrzegł w ESOP-ie pewną szansę ideową – upowszechnienia własności. Tę
samą szansę, którą dostrzegł mądry Pius XI, ogłaszając w 1931 roku swoją encyklikę
„Quadragesimo Anno”!

NAJKOMPETENTNIEJSI WŁAŚCICIELE

ESOP tworzy właśnie przedsiębiorstwu dodatkowe grono właścicieli znających je


najlepiej i stojących najbliżej zarządu – spośród pracowników, którzy jednocześnie
zyskują inną motywację pracy.
To też wynaleziono jeszcze w XIX wieku. Dziś ESOP wyeliminował strajki np. w
amerykańskim przemyśle górniczym. Gdyby w Polsce zniesiono wszystkie „czapy”
biurokratyczne nad kopalniami i każdą kopalnię jako samodzielne przedsiębiorstwo
skredytowano jej menedżerom i pracownikom, wiedzielibyśmy, ile naprawdę kosztuje

185
wydobycie węgla i byłoby awantur znacznie mniej (lubelska „Bogdanka”, kopalnia,
która jest samodzielnym przedsiębiorstwem, awantur nie zna).
Przeciw uwłaszczaniu pracowników występują dziś najostrzej wcale nie żadni
liberałowie (klasyk liberalizmu, John Stuart Mill, był gorącym zwolennikiem
współwłasności pracowników). Przeciw są tradycyjne, oparte na marksistowskich
schematach związki zawodowe. W robotniku jako współwłaścicielu widzą partnera
niebezpiecznego, obcego interesom biurokracji związkowej. A nawet - przeciwnika.
I słusznie.

WYNALAZEK MR KELSO

ESOP jest czymś innym niż prostym przekazaniem akcji w ręce pracowników. W
połowie lat pięćdziesiątych Louis Kelso wymyślił podstawy operacji finansowej, która
w latach osiemdziesiątych, epoce boomu i „chciwych osiemdziesiątek”, stała się
codziennością w świecie banków i giełd Stanów Zjednoczonych.
Na porządku dziennym były wtedy osławione hostile takeovers, wrogie przejęcia:
gracze giełdowi, osławieni corporate raiders, istni rozbójnicy świata korporacji,
mobilizowali środki na to, by wykupić i przejąć większość akcji danej korporacji.
Kelso obmyślił LBO, Leveraged Buy Out, wykup wspomagany kredytem,
„lewarowany” - jako instrument obrony. Banki i spółki inwestycyjne (lokacyjne),
kredytując menedżerów i pracowników jako nabywców, zabezpieczały swe należności
na przyszłych dochodach tak sprzedanej firmy; tak chroniły ją przed łapczywością
rozbójników. Specjalna ustawa wykluczyła wrogie przejęcie wbrew sprzeciwowi spółki
pracowniczej.
Kelso tym pomysłem pierwszy raz pomógł menedżerom i pracownikom kalifornijskiej
Peninsula Newspapers Incorporated: kupili firmę, w której pracowali, a której groził
upadek. Potem posługiwali się „wykupem lewarowanym” wszyscy.

SAM RATUJ SWOJĄ FIRMĘ

Z początkiem lat 80-tych nikt już nie chciał kupić huty Weirton w Zachodniej Virginii
z jej blisko 7 tysiącami ludzi. Kryzys dotknął cały przemysł stalowy USA. Wszędzie
zamykano huty. Ale Weirton się nie poddał. Pracownicy huty, ich rodziny, wdowy,
emeryci, masowo złożyli się wtedy, by opłacić najlepszych dostępnych doradców - od
organizacji, finansów, rynków i doboru menedżerów. Wydali 5,3 mln dolarów.
Własnych. Mieli.

POMAGAŁ ROCKEFELLER

John D. Rockefeller IV, podówczas gubernator stanu Zachodnia Virginia, tak napisał
potem w przedmowie do podręcznika ESOP:

186
„Ciągle żywo pamiętam nastrój lęku, kiedy National Steel oznajmiła (o swej decyzji
zamknięcia huty). Pamiętam również dobrze początkowy sceptycyzm co do pomysłu,
że coś, co nazywa się ESOP, mogłoby uratować fabrykę i podtrzymać życie miejscowej
społeczności.
Na szczęście, mimo tego sceptycyzmu pracownicy i obywatele Weirton nie poddali się
poczuciu klęski ani też nie obezwładniło ich wzbudzające grozę swą skalą zadanie
ratowania zakładów (...) Współpracowałem z pracownikami i przywódcami
społeczności Weirton, by ten plan osiągnął sukces. Oglądałem na własne oczy ich
wielką odwagę i nadzieję.
Powołano do życia różne wydawnictwa, by każdy pojedynczy robotnik był w pełni
poinformowany o procesie formowania ESOP-u. Wysłano mówców do każdej części
miasta, by tłumaczyli zasady i możliwości programu. Wszędzie pojawiły się afisze z
napisami ‘Potrafimy to zrobić’ i ‘Uratujmy Weirton’.
Zielone wstążki - symbol zaczynania od nowa - pojawiły się na drzwiczkach
samochodów, w witrynach sklepów, na drzewach i słupach telegraficznych”.

CZY WEIRTON BYŁ WYJĄTKIEM

Doradcy ze słynnej firmy Mc Kinseya, a z nimi - równie słynny bank lokacyjny Lazard
Freres, wyliczyli, że dla uratowania i rozwoju firmy trzeba obciąć stawki i świadczenia
o 32 procent oraz wyrzec się podwyżek przez pierwsze 6 lat. Inaczej nic z tego nie
wyjdzie. National Steel wzięła na siebie niektóre świadczenia emerytalne i zdrowotne,
skończyło się więc na stawkach niższych o 18-20 proc. 23 września 1982 r. 6203
spośród 6977 głosujących opowiedziało się za przejęciem huty na takich warunkach.
Howard „Pele” Love, naczelny National Steel, powiedział potem - „Jestem
przekonany, że społeczność Weirton jest jedną z nielicznych w USA, które były zdolne
poprzeć takie rozwiązanie”.
Obrano inny profil produkcji, produkcję cienkich blach, i długie lata Weirton Steel
była jedną z nielicznych wielkich hut Ameryki, przynoszących zyski.
Śladem Weirton poszło wiele upadających fabryk na świecie. Ze skutkiem. Choć i
produkcja cienkich blach z czasem nie wytrzymała konkurencji.

NIE LICZĄC NA PREZENTY

Spółka pracownicza jako współwłaściciel nie podoba się, jak wiemy, w równej mierze
neofitom liberalizmu, jak związkom zawodowym. Ale to nie żaden dobroczyńca spoza
Weirton, nie rząd, nie filantropi, nie żadna „agencja restrukturyzacji” uszczęśliwiali
Weirton swoimi prezentami. To sami ludzie Weirton zadbali o swoją przyszłość.
Jeśli Twój zakład pracy bankrutuje, pomyśl o Weirton. Zamiast rzucać kamieniami w
policję, burmistrza czy budynki rządowe. My, pozostali podatnicy, możemy Ci pomóc
- jeśli najpierw pomożesz sobie sam.

187
GDYBYŚMY POSŁUCHALI LOUISA KELSO

Trudno mi spokojnie czytać o zakładach przemysłowych, do tej pory


niesprywatyzowanych, a podupadających, na granicy bankructwa. Trudno mi było
spokojnie czytać o próbach budowania kartelu cukrowego - czyli monopolu! - i
ustawowym dzieleniu rynku na środki słodzące.
Rozwiązanie dla prywatyzacji - szybkiej i skutecznej - było dość proste. Niestety,
popierane przez Louisa Kelso, z którym nasi przemądrzali prywatyzatorzy nie chcieli
rozmawiać, więc bez szans. Choć gotów był tu przyjechać i Ronald Reagan, przyjaciel
Kelso, wtedy jeszcze w pełni sił, by przekonywać i menedżerów polskich, i
pracowników, że to się sprawdza i że potrafią.
Ówczesny szef prywatyzacji w parę lat później żałował, żeśmy z tej szansy nie
skorzystali.

NIECH SAMO PRZEDSIĘBIORSTWO SZUKA PARTNERÓW


KAPITAŁOWYCH

Powtórzę: można przekształcić prywatyzowane przedsiębiorstwo w spółkę


komandytową, w trybie konkursu dobrać dla niego menedżera, skredytować mu, do
spłaty z zysków przedsiębiorstwa, wysoki procent udziałów - byłby to główny
wspólnik, odpowiadający za firmę całym swym majątkiem. Na takiej samej zasadzie -
do spłaty z zysków - można skredytować część udziałów spółce pracowniczej
(komandytariuszom).
Reszta udziałów niech pójdzie na giełdę lub do ewentualnych partnerów
kapitałowych. Ale niech tych partnerów szukają dla przedsiębiorstwa nie urzędnicy,
przedłużający dziś prywatyzację w nieskończoność i podejrzewani o korupcję, lecz
menedżerowie i pracownicy, najbardziej zainteresowani rozwojem przedsiębiorstwa.
Można to zrobić bardzo szybko. Naprawdę bardzo szybko. Najdłużej trwa dyskusja
samych zainteresowanych, czyli pracowników, którzy muszą ustalić, czy chcą być
współgospodarzami swego biznesu.

GDY POLSKA ADMINISTRACJA WIERZYŁA W SWOJĄ


AMBICJĘ

Bezrobocie zawsze było klęską. Nasza przedwojenna administracja państwowa


wyobrażała sobie jednak, że poradzi sobie i z nim. Ufała, nie bez podstaw, swojej
sprawności i uczciwości.
Od 1924 roku funkcjonowało w Polsce ubezpieczenie na wypadek bezrobocia -
Fundusz Bezrobocia. Jako część Funduszu Pracy, też składnika budżetu Państwa. Do
Funduszu Bezrobocia Skarb dopłacał jedną trzecią ogólnej sumy obciążeń (część
obciążeń ponosił samorząd terytorialny).

188
Bezrobocie było wtedy zjawiskiem chwilowym i lokalnym. Gdy jednak Wielki Kryzys
zdemolował całą gospodarkę światową, Fundusz okazał się bezradny. Co gorsza, rządy
polskie spóźniły się w pobudzaniu koniunktury; Niemcy Hitlera, których finansami
kierował znakomity fachowiec, Hjalmar Schacht, zbroiły się już cztery lata wcześniej.
Polska zaczęła budować przemysł zbrojeniowy dopiero po śmierci legendarnego
„Dziadka”, czyli Józefa Piłsudskiego; to rozwiązało problem zatrudnienia.

PLAN REHNA

Dziś we wszystkich krajach świata na początku listy interesów pracowniczych


znajdujemy - bezpieczeństwo zatrudnienia. Dostęp do pracy stał się przedmiotem
swoistego przywileju. Ale nawet przy perspektywie drastycznych zmian w technice
robotnicy nie muszą bać się jutra. I w ogóle żadni inni zatrudnieni. Bo wiadomo, jak
ten lęk usunąć.
Goesta Rehn był wybitnym ekonomistą, współautorem programu socjaldemokracji
szwedzkiej z roku 1944. Współpracował z centralą szwedzkich związków zawodowych.
W ekonomii zapisał się „modelem Rehna”, teoretycznym modelem działań na rzecz
sprawności „państwa dobrobytu” (owa centrala uznała go wtedy za teoretyczną
podstawę swego programu).
Jego „plan” wziął się z wcześniejszego doświadczenia - już od 1938 roku działał w
Szwecji trójstronny Komitet Rynku Pracy, złożony z przedstawicieli związków
pracodawców, związków zawodowych i administracji państwowej.

JAK ONI TO ZROBILI

W 1948 roku powstała - Rada Rynku Pracy. I, co znacznie ważniejsze - takież rady na
niższych szczeblach, aż po samorząd lokalny; też trójstronne. Miały przewidywać, na
co najmniej dwa lata z góry!, ile i jakich miejsc pracy ulegnie likwidacji. I miały
uzgadniać, tak w skali kraju, jak na forum lokalnym, a potem - w miarę potrzeby -
współfinansować program nowych przedsięwzięć gospodarczych, czyli tworzenia
nowych miejsc pracy. Nawet w bogatej Szwecji nowe przedsięwzięcia okazały się
możliwe i przydatne.
Polityka kredytowa wpływała na lokalizację nowych zakładów (tak zaludniono piękną,
pokrytą puszczami północ, Norrland). Prowadzono szkolenia i trening zwalnianych
pracowników w ich nowych specjalnościach. Tak zapobiegano jednocześnie i
bezrobociu, i niedoborom siły roboczej.
Rodacy Goesty Rehna, także i przywódcy związkowi, kierowali się przeświadczeniem,
że „firmę Szwecja” trzeba wyrwać z marazmu, „statek Szwecja skierować na nowy
kurs”. Także - ci zwykli Szwedzi, którzy mieli zmienić pracę. Lub i miejsce
zamieszkania.

189
STRATEGIA POROZUMIENIA

Niczego nie narzucano pracodawcom; nie musieli ograniczać się w redukcjach. Do


nowych zadań przygotowywano ludzi z nowymi kwalifikacjami i ściągano ich z innych
rejonów, ułatwiając przesiedlenie.
Rada Rynku Pracy angażowała się i bezpośrednio w konflikty, które zagrażały
funkcjonowaniu służb publicznych, takie, jakie my dziś obserwujemy u nas. Niczego
nie wymuszała, ale jeśli w swym gronie osiągnęła jednomyślność, zawsze centrala
związkowa i związki pracodawców umiały przekonać strony do proponowanego
rozwiązania...
Wydawała owa Rada 6 do 8 procent budżetu państwa (wliczając w to i środki gmin).
Dokładali się i pracodawcy, inwestując sami w ramach uzgodnionych programów.
Kosztowało to wszystko razem znacznie mniej, niż suma ewentualnych zasiłków dla
bezrobotnych.
A więc - można. W gospodarce wolnorynkowej można prowadzić aktywną politykę
zatrudnienia. Reklamował plan Rehna największy znawca zarządzania w skali
światowej, Peter Drucker.

INNE PERSPEKTYWY

W Polsce może przynieść boom - budownictwo mieszkaniowe. Ale Polska wcale też
nie ma za dużo sklepów - wbrew reklamie właścicieli wielkich supermarketów.
Sklepów i sklepików jest ciągle za mało. Ludzie starzy nie będą dygali wielkich
zakupów z supermarketów; w naszych ciągle małych mieszkankach nie ma zresztą
miejsca na wielkie lodówki. Sam zaś wolę sprawdzone warzywa u pani Krysi (obok)
lub u pani Hani (trochę dalej), niż w supermarkecie od nieznanego dostawcy.
Przydałoby się około sto tysięcy, lekko licząc, małych, tanich, rodzinnych knajpek i
kafejek. Zawsze mawiałem, że protestanci umieją pracować, a katolicy - kochać i jeść,
jeśli więc mamy jeść z okropnej kuchni Anglosasów, może i z kochaniem jest gorzej?
Jest miejsce na tysiące letnisk w czystych ekologicznie okolicach. Ale brakuje tysięcy
małych, tanich, prowadzonych rodzinnie hotelików i pensjonatów. Bez nich nie
przyciągniemy masowej turystyki zagranicznej, zwłaszcza Polonii amerykańskiej,
nawet przy niższych cenach odpoczynku w Polsce. Polscy Amerykanie będą szukali
hotelików i pensjonatów z kortami, pływalniami i siłowniami. Nie rozwiniemy też
masowej turystyki krajowej, czyli wpływów od ludzi niebogatych, ale za to liczonych
na miliony. To też dochody. Małe, ale stałe.
Polska ma wspaniałe źródła wód leczniczych. Zamierające polskie uzdrowiska i stacje
klimatyczne mogą być znakomitym interesem.

ZATRUDNIENIE CZĘŚCIOWE (CZASOWO)

Nasze ewentualne Rady Rynku Pracy mogą rozważać i zatrudnienie częściowe.

190
W pracy wysoko płatnej można zastosować trzy- i czterodniowy tydzień pracy przy
odpowiednio niższym wynagrodzeniu - zatrudniając w ten sposób więcej ludzi. I
można, stale zwiększając potem wydajność, stopniowo wyrównać ubytki w zarobkach.
Związkowcy w lokalnej radzie rynku pracy sami zadecydują i uzgodnią z
pracodawcami, czy zwolnić część kolegów, czy ograniczyć wszystkim czas pracy.
Jeden warunek: nie może zdrowego rozsądku paraliżować prawo, ustanawiane bez
pojęcia o rynku pracy. Nie mogą zatrudnienia paraliżować nazywane w różny sposób
opłaty sięgające czasem i 85 proc. płacy.

STRACH BIAŁYCH KOŁNIERZYKÓW

Brakuje, już dzisiaj, ponad 100 tysięcy księgowych - nawet, jeśli przyjmiemy, że jeden
księgowy ze swoim komputerem obsłuży i dziesięciu drobnych przedsiębiorców czy
kupców.
Dla przyszłych instytucji drobnego kredytu nie ma w ogóle fachowców. To znów,
lekko licząc, zapotrzebowanie na kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Ba, za mało jest - już
dzisiaj! - informatyków. Brakuje dalszych kilkudziesięciu tysięcy. Mają dziś tyle
roboty, że na ofertę Niemiec „importowania” z Polski kilku tysięcy informatyków
niewielu ich zareagowało.
Porządkowanie hipotek, powstawanie instytucji długoterminowego kredytu
hipotecznego, konieczny program komasacji gruntów na wsi, będą wymagały usług
geodezyjnych, czyli geometrów i pomiarów gruntów. Nasi geodeci pracują dziś
wszędzie, tylko nie w geodezji; będzie ich trzeba znacznie więcej niż ich mamy.
Brakuje wykwalifikowanych sekretarek. Brakuje ludzi z językami. Ludzi z jednym
jeszcze się znajdzie; z dwoma - na lekarstwo, a tymczasem Polska na szlaku
tranzytowym wschód-zachód, kraj jedynych ludzi umiejących handlować z
Rosjanami, Ukraińcami i innymi narodami Wschodu Europy, nie ma ludzi znających
jednocześnie rosyjski, angielski i niemiecki lub francuski. Nie mówiąc o ukraińskim i
białoruskim.
To oczywiście nie jest program dla setek tysięcy ludzi. Ale dla dziesiątków tysięcy
„białych kołnierzyków” - tak.

191
19. NIE KRAKAĆ. SPRZEDAWAĆ. TO
WIEŚ MA PRZYSZŁOŚĆ

BAĆ SIĘ CZY NIE BAĆ

To prawda: w Wielkiej Brytanii w rolnictwie, leśnictwie i rybołówstwie (razem!)


pracuje zaledwie 2 procent ogółu ludzi czynnych zawodowo, w Stanach
Zjednoczonych niecałe 3 procent, a w Niemczech i Szwecji 3 procent z ułamkami. Ale
to niczego nie mówi o przyszłości wsi polskiej. Jesteśmy mądrzejsi o negatywne
doświadczenia Zachodu.
Nad wsią polską nie wisi żaden wyrok historii. Wyrok na siebie może wydać tylko
sama wieś. Wszystko zależy od niej samej. Dziś zorganizowani polscy producenci
podbijają rynki europejskie.

MY I UNIA EUROPEJSKA

Ukryci agenci byłego ZSRR chcieli nas utrzymać w strefie wpływów Rosji i straszyli
nas Unią. Okazało się, że, na odwrót, kilka krajów Unii wolałoby dziś nie otwierać
rynku dla polskiej konkurencji! Będziemy wysoce konkurencyjni co najmniej przez
kilkanaście lat - aż się wzbogacimy i przewróci się nam w głowach.
Oczywiście, musimy pilnować norm czystości, jakich wymaga współczesna
cywilizacja. Ale musimy ich pilnować i bez wymagań Zachodu, dla własnego zdrowia.
A nasze produkty rolne i tak są na ogół mniej skażone od zachodnich.

BIEDNIEJSI MAJĄ UTRZYMYWAĆ ZAMOśNIEJSZYCH

Warchoły oraz ignoranci, czasem „socjalistycznie” utytułowani naukowo, uczyli wieś


polską pretensji do miejskiej reszty rodaków. Ludność miast, akurat biedniejsza,
miałaby wieś polską dofinansowywać ze swoich podatków. Choć to sama wieś może
zdziałać cuda.
Dawni polscy chłopi (jak duńscy, niemieccy, angielscy) szanse rozwoju tworzyli sobie
sami. W warunkach nieporównywalnie trudniejszych. Bez olbrzymiej pomocy z Unii
Europejskiej.

192
UTRACONA PRZESZŁOŚĆ TO BRAK PRZYSZŁOŚCI

Kłopoty z przyszłością ma część wsi polskiej, która straciła swoją przeszłość. Nie zna
ani swoich polskich, ani cudzych doświadczeń. „Normalnością” wydawał się miniony
system - dopóki hurtownicy z Zachodu nie zaczęli płacić grubo lepiej niż polscy.
Serial „Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy” pokazywał, jak wielkopolską wieś
uczyli zaradności jej właśni księża. Dzisiejsi nasi proboszczowie już nie muszą sami
prowadzić banków spółdzielczych, ale mogliby uczyć - zaradności (robi to paru moich
przyjaciół proboszczów w różnych punktach kraju).
Niestety, nie przygotowują do tego seminaria duchowne. Choć mówią o tym i
encykliki papieskie.

OD CZEGO ZACZĄĆ

Jeśli Wasza gmina jeszcze nie rozkwitła, jeśli macie swoich bezrobotnych, zbierzcie
się w kilku mądrych, a przyzwoitych ludzi. Żeby razem pogadać o przyszłości.
Odwiedziwszy te gminy, które nie czekały manny z nieba. Przyjrzawszy się
zdobywcom rynków Europy.
Nic rewelacyjnego: chodzi o dyskusję „Duńczyków naszej gminy”. Byle bez podziałów
politycznych; te nie służą rozmowie. Głuszą je.
Sprosić takich ludzi może wójt, któryś sołtys albo najlepiej szanowany w okolicy
proboszcz, byle ktoś z autorytetem, niepodejrzewany o to, że chce tylko coś dla siebie
załatwić.
Nie przypadkiem napisałem o ludziach przyzwoitych. Na cwaniaków też jest miejsce
w każdej przyszłości, ale nie na wstępie - inaczej będzie to przyszłość głównie dla nich.

CO DA SIĘ SPRZEDAĆ

Nawet jeśli już macie plan rozwoju Waszej gminy (sporo polskich gmin takie plany
ma), wróćcie jednak, ot, na wszelki wypadek, do pewnego prostego pytania: co
możemy, komu i za ile sprzedać. Od pracy i produktów po atrakcje i powietrze (czyste
powietrze to też towar). Dziś i za parę lat, samemu i razem z innymi. A jeśli, to z kim.
I dobrze jest wszystko ze szczegółami obmyślić. Żeby nie przerywać przedsięwzięć, nie
spisywać na straty ulokowanych w czymś pieniędzy i nie dopłacać jeszcze kosztów
likwidacji.

JAK ZDOBYĆ POPARCIE LOKALNEJ OPINII PUBLICZNEJ

Jak? Gazetą lokalną, drukowaną lub internetową (o czym w rozdziale „Najpierw


gazeta...”). Dla obszaru paru bliskich sobie, związanych ze sobą gmin. Gazeta, radio,

193
lokalna telewizja - tworzą opinię publiczną. Nie ma opinii publicznej tam, gdzie nic
nikogo nie obchodzi i nikt z nikim nie rozmawia.
Ważne, by mieli jak się odezwać do swoich współobywateli ci, którzy zeszli się w
swym klubie przyjaciół gminy czy towarzystwie jej rozwoju - najżywsi, najchętniejsi,
najciekawsi...

Z CZEGO śYĆ

Jeżeli gmina żyje z rolnictwa (faktycznie żyje z niego mniej niż połowa wsi polskiej),
warto wrócić do pytań o ziemię i powietrze. Co wiemy o swoich glebach? Co o nich
mówią fachowcy? Co z tych gleb można uzyskać? Czy i jak można ich strukturę
poprawić? Po co?
Ile wiemy o stopniu skażenia gleb metalami ciężkimi i innymi szkodliwymi
domieszkami chemicznymi? Czy to wynik błędów w nawożeniu, czy opadów z
pobliskich zakładów przemysłowych, czy spalin samochodów i traktorów?
Glebę żytnio-ziemniaczaną można zmienić w pszenno-buraczaną. Pytanie tylko, czy
jest po co i czy koszt nie będzie wyższy od korzyści. Można zaś odkryć - jak nasi
zdobywcy rynków Europy -
że rolnictwo to również warzywnictwo, ogrodownictwo, sadownictwo, drobiarstwo,
hodowla, mleczarstwo, pszczelarstwo, gospodarka stawowa. Z mapy gleb polskich
czytamy, że ogromną część kraju pokrywają gleby bielicowe o cienkim poziomie
próchniczym... Zaś najmniej krów na sto hektarów przypada nadal w rejonach
ogromnych możliwych pastwisk.

INWENTARZ ENERGII I WODY

Nawet na płaskim Mazowszu byle rzeczułka przed rokiem 1948 dźwigała na sobie
kilka, ba, i kilkanaście młynów. Dziś byłoby to 20, 30 do 100 kilowatów energii z
każdego spiętrzenia. Swego czasu nad Radunią powyżej Gdańska podziwiałem, ile
energii na swej niewielkiej długości produkowała ta urocza, mała rzeczka dzięki
inicjatywie i pomysłowości ludzkiej. Zmarnowanie tych spiętrzeń przyprawiło Gdańsk
o powódź, jakiej od wieku nie widziano...
Biurokracja długie lata paraliżowała wysiłki mojego znajomego, Marka Renusza,
Kaszuba z Żarnowca, zanim uruchomił maleńką elektrownię wodną z turbiną prawie
stuletnią na strudze wpadającej do jeziora Żarnowieckiego. Oświetla ona jedną całą
wieś.

INNE ŹRÓDŁA ENERGII

Młodzież wyszukiwać może najwietrzniejsze punkty w okolicy, gdzie sama topografia


wywołuje ruch powietrza nawet w dniach zupełnej ciszy. Energia wiatru to najtańsze
źródło energii. W Szwecji, tam, gdzie wieje stale i mocno, instaluje się całe „parki”

194
masztów elektrowni wiatrowych. U nas poza górami i wybrzeżem morskim nigdzie
tak nie wieje, ale na pewno wiatr będzie tańszy od monopoli. Droga jest - instalacja.
Można i gaz generatorowy z odchodów bydlęcych, nie mówiąc o słomie, przetworzyć
w elektryczność. Przy stałej kontroli instalacji! Ich zaniedbania wywołały więcej
pożarów, niż dziecinne zabawy z zapałkami.

CO MOśNA ZROBIĆ Z WODĄ

Samo dawne prawo polskie mówiło, co. Powoływano „spółki wodne”; czegoż to one
wedle tego prawa nie robiły! Przytoczę i tak nie wszystko.
Osuszały grunty rowami otwartymi i drenami, odwadniały (bo to nie to samo!),
nawadniały, podnosiły poziom gruntów namułami, czyli kolmatacją - dziś niemożliwą
nawet na Żuławach, bo Wisła niesie muły tak zapaskudzone... Uprawiały i
eksploatowały torfowiska, urządzały i eksploatowały gospodarstwa rybne. Budowały i
utrzymywały wały przeciwpowodziowe jako „związki wałowe”. Zabudowywały potoki
górskie, w tym - ustalały, czyli utrwalały stoki górskie i zalesiały je. Uspławniały rzeki
i budowały kanały oraz urządzenia konieczne dla żeglugi i spławu. Instalowały i
eksploatowały wodociągi oraz kanalizację. Dbały o istniejące urządzenia melioracyjne,
kiedy po parcelacji gospodarstwa chłopskie przejmowały grunty już zmeliorowane.

śYĆ Z ENERGII

Odbudowa małej retencji i nawodnienie przesuszonych terenów wiejskich nie


wymaga wielkich kapitałów. Dobrze zorganizowany szarwark i dobry, fachowy projekt
wystarczą. Przed wojną mieliśmy ok. 400 tysięcy małych zbiorników wodnych -
oczek, stawów i jeziorek. Prywatnych - większość osuszono po 1948 roku.
Nad rzeką warto myśleć o niej - jak gminy nad Pilicą. Bo może to szlak transportu lub
sportów i turystyki wodnej? Nad ciasnym wąwozem górskiej rzeczułki w rodzaju
Raby, Skawy, Soły w ich górnym i średnim biegu, warto rozmawiać z fachowcami od
energetyki wodnej. Może spiętrzyć ją na swój rachunek, nawet nie na skalę Soliny, by
żyć z produkowanej energii elektrycznej i sportów wodnych na sztucznym
zbiorniku...?

WŁASNE ŚCIEKI, WŁASNE PIENIĄDZE

Największy dziś problem to czysta woda. Dla mieszkańców, dla gości i dla zwierząt.
Wody podskórne bywają nad miarę skażone, czemu nie zaradzą i bardzo głębokie
studnie. Stąd potrzeba wodociągów i kanalizacji.
Początkowo zdawało się, że bezodpływowe urządzenia do oczyszczania ścieków i
utylizacji odchodów wiejskich będą sprzedawały się same bez reklamy; dlatego nie
oglądamy w telewizji, jak to działa. Być może ich producenci nie mają pieniędzy ani
na reklamę, ani na rozwój. Zaradziłoby temu zorganizowanie się przyszłych wiejskich
nabywców.
195
Skorzystałaby nie tylko wieś letniskowa. Mielibyśmy w dodatku i wartościowy
surowiec palny. Inni dawno na to wpadli. Nic tu nowego do wymyślania.

śYĆ Z POWIETRZA

Gminy w okolicach gęsto zalesionych, ze wzgórzami i dolinami, z większymi i


mniejszymi jeziorami, mogą żyć z turystyki, wypoczynku, sportu, letnisk lub
zimowisk. Wiele już z tego żyje.
Nie wystarczą same pensjonaty, motele, małe hoteliki, pokoje do wynajęcia „przy
rodzinie”, ani małe, sympatyczne, tanie restauracyjki z domową kuchnią oraz
kawiarenki. Trzeba pomóc mieszczuchom dotlenić organizmy - sportem. Czyli
zmajstrować nad jeziorami - przystanie z wynajmem żaglówek, kajaków i łodzi
wiosłowych, kursy i zawody żeglarskie (zwłaszcza dla nastolatków). Gdzie nie ma
jezior - własne baseny pływackie; najpiękniejszy zbudowała przed laty z inicjatywy
miejscowego lekarza, dr Kuźmy, białostocka wieś Sidra - kiedy naprawdę nic nie
dawało się zrobić. No i korty tenisowe, boiska do koszykówki i siatkówki z
wypożyczalnią sprzętu, siłownie, a w przyszłości - pola golfowe, itp. Także dla siebie i
swojej młodzieży.
Wiele gmin już żyje z sąsiedztwa wielkich miast. Nie sprzedając gruntów, broń Boże.
Przeciwnie, zagospodarowując je. Ze ścieżkami rowerowymi, jak w Pobiedziskach pod
Poznaniem, szerokimi dla co najmniej dwóch rowerów, ale na wszelki wypadek za
ciasnymi dla samochodu. Bo każda wieś może być wymarzonym dla mieszczuchów
terenem odpoczynku i ruchu. Byle było czym oddychać.

INNA ARCHITEKTURA

Miniony ustrój zeszpecił nam kraj klockami „projektów typowych”. Ale górale polscy
nawet wtedy potrafili budować sami i pięknie. Wieś polska może więc inaczej
wyglądać. Nie trzeba na to wielu lat.
I wszystko własnymi rękami. Z materiałami budowlanymi na kredyt. Byle szybko.

DOBROBYT MUSI DOJECHAĆ

Teraz to nie mieszkańcy wsi będą się przenosili do miast, lecz odwrotnie. A kogo nie
będzie stać, by kupić grunt i pobudować się na wsi, będzie uciekał z miasta na wakacje
i dni wolne od pracy.
Kto chce zarabiać na letnikach, na niedzielnych gościach, na sąsiadach z miasta, musi
mieć - przede wszystkim - drogi dla dojazdu. Dobrobyt musi dojechać. W miarę
możliwości drogą z drugą jezdnią na zewnątrz tej starej, zadrzewionej.
Wiele wsi pobudowało drogi własnymi siłami. Tanio i szybko. Spożytkowując, zamiast
cementu 125, popioły lotne po węglu brunatnym w budowie dróg metodą stabilizacji

196
gruntu. Zaczęło Rzeszowskie pod okiem prof. Jana Pachowskiego, twórcy tej
technologii, 45 lat temu.

KRAJ NIEODKRYTY

Nie tylko zagranica, sami Polacy ciągle jeszcze nie znają własnego kraju, urody jego
najrozmaitszych zakątków - mimo programów Wojciecha Nowakowskiego w TV
Polonia. A ja znam – już dziś! - całe miasteczka i wsie, które już teraz żyją wyłącznie z
turystów.
W miastach mieszka ok. 10 mln przyszłych klientów, których nie stać nawet na
wakacje ani w górach, ani nad morzem. Odpowiednia reklama, foldery, plakaty, a
nawet stałe związki z określonymi dzielnicami wielkich miast zrobią swoje...

WŁASNE TELEFONY

Wieś już dziś korzysta z telewizji tak samo, jak miasto; wiele okolic wiejskich
zorganizowało sobie systemy telewizji kablowej. Wsie Doliny Strugu stelefonizowały
się własnymi siłami, wzorem farmerów Ameryki; każda zaś gmina wiejska może od
Telekomunikacji Polskiej SA zażądać zwrotu tego, co oddał jej darmo lokalny komitet
telefonizacyjny. By założyć swoją spółkę, spółdzielnię czy towarzystwo telefoniczne.
Żeby instalować komputery z dostępem do Internetu. I płacić tylko abonament za
rozmowy miejscowe, jak w Chmielniku Rzeszowskim.
Ale klientów trzeba mieć na miejscu, nie w Internecie.

WŁASNOŚĆ

Mamy do dzisiaj wiele nieobmierzonych solidnie gruntów. Czy dla komasacji, czy dla
przyszłego kredytu hipotecznego, trzeba dokładnych danych geodezyjnych. I to
możliwie szybko - wpis do ksiąg hipotecznych zabiera sporo czasu (chyba że to w
Dolinie Strugu, gdzie w Tyczynie pracuje na miejscu oddział sądu wojewódzkiego).
Jedna uwaga: zanim scalicie grunty, wybierzcie przyszłość. Dla różnych programów
turystyczno-wypoczynkowych te same kawałki lekceważonych piasków mogą mieć
zupełnie inną wartość – jeśli któryś dopiero potem okaże się żyłą złota, nie będzie
końca potępieńczym swarom i pretensjom.

DUCH EPOKI

Polskim chłopom nie brakowało zmysłu przedsiębiorczości nawet w tzw.


„socjalizmie”. Konstruowali sami... traktory! Słynne chłopskie „SAMy” budziły w
całym świecie podziw dla polskiej zaradności.

197
Specjalizacja fachowa, której od rolnika wymaga nowa sytuacja rynkowa, jest czymś
wielekroć łatwiejszym od budowy traktorów.

PIĄTE KÓŁKA U WOZU

Prawdziwe dawne polskie kółka rolnicze nie były organizacją związkową ani
polityczną. Organizowały wzajemną pomoc rolników i samokształcenie zawodowe.
Był to oryginalny polski wynalazek; kółka rolnicze odegrały olbrzymią rolę w
samoobronie wsi polskiej pod zaborem pruskim.
Dzisiaj nie zwiedza się najlepszych gospodarstw czy najlepszych wsi, nie organizuje
się ani wykładów najlepszych rolników, ani dyskusji nad ich doświadczeniami; nie
organizuje się kolportażu fachowych książek, fachowej prasy i materiałów
szkoleniowych. Nie ma dorocznych okręgowych wystaw rolniczych, ba, nie ma
żadnych wystaw rolniczych, które pokazywałyby dorobek mistrzów; nie ma też
konkursów rolniczych i nagród.
Ostatnio wreszcie ogólnopolska opinia publiczna dowiaduje się z gazet
ogólnopolskich o rewelacyjnych sukcesach eksportowych polskich rolników. Ale
rolnicy powinni rozmawiać i między sobą.

JEDYNY PRZEWIDYWALNY RYNEK GOSPODARKI

Za „socjalizmu” państwo wolało płacić miliardy dolarów za zboże z Ameryki, niż


znacznie mniej polskim chłopom. Jeśli dziś niektórzy narzekają na „niepewność
rynku”, to nie w skutek gospodarki wolnorynkowej, lecz z własnej nieporadności.
Rolnik pracuje dla rynku najbardziej przewidywalnego. Ludzie jeść muszą, a można
ustalić, ile będą musieli zjeść za lat 15 czy 20. Nie tylko w Polsce. Wszędzie, gdzie
mogą dotrzeć nasze płody rolne.
Mody kuchni mogą się zmieniać. Ale reklamą wpływać można i na to. Trzeba: dla
wyrównania szkód, jakie czyni w organizmie jedna butelka pepsi- czy coca-coli, należy
wypić co najmniej tyle samo mleka.
Polska też może być np. jeśli nie światową, to europejską potęgą hodowli ryb
słodkowodnych. Tania, dobra ryba na pewno stanie się atrakcyjną konkurencją dla
wołowiny i wieprzowiny. Kuchnia nie zależy od demografii.

WIEDZIEĆ

Polscy rolnicy potrafią szybko zmienić strukturę i zasiewów, i hodowli. Nawet


całkowicie. Trzeba tylko na ich użytek badać rynek. Inaczej po roku niedoboru
truskawek znów dotknie „małych” ogrodników nadmiar truskawek i tak niskie ceny,
że nie opłaci się ich zbierać. Choć można z góry wiedzieć, ile czego da się sprzedać, ile
czego warto produkować.

198
Wielcy producenci wiedzą. Potężna grupa naszych ogrodników postanowiła być
największym eksporterem świeżych truskawek, malin i borówek amerykańskich w
Europie. Bez pośredników. Tak nie tylko oszczędziła na środkach, ale zyskała -
bezpośrednio! - rynki. Grupa producencka sadowników z Grójeckiego w rok podwoiła
eksport.
Własny hurt płodów rolnych zapewni, że te kilkadziesiąt procent ceny detalicznej nie
będzie szło do kieszeni rozmaitych cwaniaków. Dla rzutkości cwaniaków jest miejsce
w gospodarce rynkowej, ale starczy trochę wiedzy i obrotności rolników, by sami byli
cwaniakami.

KTO IM TO POWIE

Spółdzielczość wiejską zapoczątkowali szwajcarscy chłopi, hodowcy bydła, w XVIII


wieku. Żeby przejąć zbyt, a tym samym - dochody ze szwajcarskich serów, dochody,
które zagarniali przetwórcy i pośrednicy...
Dziś samo słowo „spółdzielczość” jest skompromitowane. Ale nawet „grupom
producenckim” na razie nikt nie proponuje, żeby wzięły udział w prywatyzacji
państwowych zakładów przemysłu, który przetwarza płody rolne. Ani żeby wzięli
udział w prywatyzacji zakładów, które te płody gromadzą i przechowują, jak
Państwowe Zakłady Zbożowe.
Od lat w różnych krajach, także w Polsce, producenci rolni byli właścicielami
przemysłu, który pracował na ich surowcu. W cukrownictwie, w produkcji win i w
innym przetwórstwie. To nie „pomysł”. To normalność.

LIPA, NIE SPÓŁDZIELCZOŚĆ

„Spółdzielczość”, z którą w Polsce mamy do czynienia, często nawet nie wie, że nie jest
spółdzielczością. Albo w ogóle jej nie ma. Zwłaszcza tej najważniejszej dla wsi -
zaopatrzenia i zbytu.
Pierwsze zakładał w Wielkopolsce przed pierwszą wojną światową ks. Piotr
Wawrzyniak. Wszystko o nich przeczytać można w starej, do dziś niezastąpionej
książce Stanisława Wojciechowskiego „Ruch spółdzielczy” (Warszawa, 1930 r.).

JAK SIĘ POLSKI CHŁOP DAJE OKRADAĆ

Dzięki niefachowej ustawie spółdzielczej tzw. spółdzielnie mleczarskie zostały


spółkami lub spółdzielniami pracowników mleczarni. Zawierają kontrakty z
dostawcami mleka. Dziś z górą dwie trzecie ceny detalicznej przetworów mlecznych
idzie do kieszeni właścicieli mleczarni i pośredników handlowych.
Jeśli „spółdzielnia mleczarska” nie chce wrócić do formuły związku hodowców bydła,
zagroźcie, że założycie nową spółkę lub spółdzielnię. Jeśli sama groźba nie podziała -
zróbcie to.

199
Sama Polska to wielki rynek na mleko.

CZY MASZYNY MOGĄ BYĆ TANIE

Nie trzeba dotować produkcji maszyn rolniczych. Sami rolnicy mogą ustalić, ile im,
czego, po jakich cenach i kiedy potrzeba. Potem - mogliby stopniowo przejmować
udziały w zakładach tych branż. Gdyby kontrolowali te zakłady, mogliby oczekiwać
jakości i cen konkurencyjnych z zagranicznymi.
Przemysł mógłby sam oferować swe udziały nabywcom - na zasadzie zwrotu od
zakupów. To naturalne w gospodarce rynkowej, bez prezentów dla kogokolwiek, a
zwłaszcza dla biurokracji.

TO NIE SPÓŁDZIELCZOŚĆ KREDYTOWA

Znam banki, które zwą się „spółdzielczymi”, bo każdy udziałowiec ma tylko jeden
głos. Są małymi bankami handlowymi; niektóre dzielnie się spisują i dobrze sobie
radzą. Obsługują swoimi kredytami drobnych przedsiębiorców znacznie lepiej niż
duże banki; są wyjątkami od ogólnoświatowej tendencji upadku małych banków
handlowych, bo jesteśmy krajem przekornym. Niemniej swego czasu zbankrutował
stary, Wawrzyniakowski bank spółdzielczy w Śremie, bo jako mały bank handlowy
dawał gwarancje, czyli poręczenie kredytu, ludziom i spółkom, których nie mógł znać
tak, jak znałby członków spółdzielni.
Wielkopolskie „spółki zarobkowe” razem z kółkami rolniczymi stworzyły pod zaborem
pruskim potęgę tamtejszego rolnictwa. Przeszłość autentycznych spółdzielni
kredytowych jest naszą wymarzoną przyszłością.

ZAPANOWAĆ NAD WŁASNYMI PIENIĘDZMI

Zanim uda się odbudować system oszczędnościowy w skali kraju, warto samemu
zrekonstruować swój lokalny autentyczny „bank spółdzielczy”, spółdzielnię
kredytową, czyli organizację kredytu wzajemnego, na podstawie ustawy o SKOK-ach,
spółdzielczych kasach oszczędnościowo-kredytowych. Jeśli miejscowy bank
„spółdzielczy” nie sprawdza się jako bank handlowy - narzucić mu większością głosów
statut SKOK-u, organizacji kredytu wzajemnego wedle klasycznych zasad. Nie
poddając się jednak i nie opłacając się mało wiarygodnej „centrali” SKOK-ów.
PZU wycofał się ze wsi. Nie ma ubezpieczeń na wsi. Ale wieś może zatrzymać
olbrzymie pieniądze, w skali kraju około miliarda rocznie - poprzez własne
ubezpieczenia wzajemne (patrz „Zatrzymać własne pieniądze”). Wiele gmin wiejskich
w Rzeszowskiem już to robi.

200
MAŁE CZY DUśE. PIERWSZY PRZYKŁAD: MLEKO

Wcale nie jest powiedziane, że małe gospodarstwa skazane są nieuchronnie na


upadek. Pierwszy przykład: mleko.
Polacy piją mleka za mało. Polska produkuje mleka na głowę mieszkańca przeszło
połowę mniej niż Dania, i to gorszego. Ale Duńczycy produkują drogo. „Ekologiczne”
rolnictwo w tym przypadku to po prostu czystość mleka, wolnego od chemii i
rozmaitych skażeń. Polskie sery już podbijają rynki Europy.
Weterynarze wolą nieduże obory. Pamiętam z Grodziska Wielkopolskiego przed laty
oborę z jedenastu zaledwie krowami, za to z siedmioma w pierwszej krajowej
dziesiątce mleczności. Oczywiście, te rekordowe mleczności, co wiem od opiekującego
się tą oborą dr Rosa, niosą ze sobą nowe problemy - natura nie przystosowała
organizmu krowy do takich przeciążeń... Ale tu nie grożą masowe padnięcia, krowa
zaś lubi kontakt z ludźmi („krowa też człowiek”, powiadał dr Ros).
200 litrów pełnowartościowego mleka z obory na dobę, przekazywanego swojej
spółdzielni mleczarskiej (autentycznej) - to kilka tysięcy złotych miesięcznie, życie dla
paru osób.

DRUGI PRZYKŁAD: OWOCE

W wielu rejonach Polski mamy całe hektary istnych lasów drzew owocowych. Nigdzie
nie była to wielowiekowa ani przyrodzona tradycja. Szczepił ją albo któryś proboszcz,
jak ks. Wilkowicz okolicom Limanowej, albo inny pionier - jak w Grójeckiem. Więc
można.
Podobna szansa to krzewy owocowe. Większa nawet: użyteczny owoc uzyskuje się z
nich wcześniej. A można by do nas przeszczepić krzewy z owocami o wysokich
wartościach odżywczych i smakowych, choćby - wschodnio-syberyjską actinidię, z
bardzo smacznymi owocami i wysoką zawartością witaminy C.
Moglibyśmy produkować znacznie więcej napojów owocowych, znacznie tańszych,
więc konkurencyjnych wobec napojów z importowanych owoców cytrusowych. O
konfiturach nie wspomnę...

TRZECI PRZYKŁAD: WARZYWA

Dziś, mimo inspektów i tuneli, zawierają mnóstwo skażeń – chemią nawozów


sztucznych i metalami ciężkimi. Ale można je chronić przed skażeniami i dzięki temu
sprzedać więcej tak w kraju, jak za granicą. Niemcy (przeszło dwa razy tyle
mieszkańców co my) zbierają warzyw o jedną trzecią mniej niż my - bo za dużo
kosztuje tam praca żywa.
Oczywiście, wymaga to - znowuż - organizacji producentów. I rozwoju przetwórstwa.
Z kredytów. Być może - własnych.

201
CZWARTY PRZYKŁAD: OWCE I WEŁNA

Polska to 1,3 procent światowej produkcji mięsa z uboju. Za to w hodowli owiec i


produkcji wełny - ledwie 0,1 procenta.
Tymczasem włókna naturalne wracają do łask w produkcji odzieży; włókno sztuczne
ciągle nie może im dorównać. Włókna naturalnego nie da się wyprodukować tyle, co
sztucznego; długo będzie czymś rzadszym, stąd cenniejszym.
Przy postępach łąkarstwa, z rozległymi terenami wypasowymi, przy naszych
możliwościach zbożowych, nie jest problemem pasza. Problemem jest raczej wybór.
Długie lata przechodziliśmy w Polsce na rasy wełnisto-mięsne; nie mnie rozstrzygać,
jaki jest rynek na baraninę, jaki - na sery owcze, jaki na skóry. Ale: ze wszystkich
zwierząt przeżuwających owca najpełniej paszę wykorzystuje, jeśli się zaś ją należycie
pielęgnuje w odpowiednich warunkach, jest bardzo odporna na choroby.

SPECJALIZACJA RÓWNA SIĘ ORGANIZACJA

Listę możliwych pól ekspansji naszego rolnictwa i możliwych rynków dałoby się
ciągnąć długo. Zyski dawać może, wbrew opiniom fachowców zachodnich, bardzo
małe nawet, co wyżej ukazywaliśmy, gospodarstwo - tylko inaczej pomyślane.
Dawniej siłą małego gospodarstwa była zasada „wszystkiego po trochu”. Jeżeli się
straciło na świnkach, to odrobiło w mleku; jeśli gorzej poszło zboże, lepiej sprzedało
się mięso. Wymagało to pracy, ale nie jakichś szczególnych umiejętności. Dziś rynek
wymaga produktów wysokiej jakości, więc i wyższych kwalifikacji.
Co nie musi małych, parohektarowych gospodarstw wykończyć. Tyle że nie mogą one
specjalizować się - w pojedynkę.
Czy to drobiarze, czy hodowcy bydła mlecznego, plantatorzy lnu czy producenci ryb,
muszą wiązać się ze sobą i zorganizować – jak nasi wielcy producenci. Nieważne, jak
się to nazwie.

CZY MOśEMY BYĆ HONG-KONGIEM

Od XIX wieku w Szwajcarii warsztaty domowe produkowały detale, normalia i


podzespoły dla dużych fabryk. Tak zaczynało – od bardzo niskich kosztów własnych -
kilka bardzo potężnych dzisiaj firm, i to nie tylko w produkcji zegarków. Taka
produkcja nie oznacza taryfy ulgowej co do jakości. Przeciwnie. Ale dla chcącego nic
trudnego.
Uwaga: pracując tanio, powinniśmy być konkurencyjni na każdym rynku
europejskim. Możemy być Hong-Kongiem leżącym blisko. Tymczasem sami wozimy
podzespoły aż z Singapuru.
Eksport pracy naszych szwaczek w postaci gotowych garniturów na miarę - ma też
wielkie szanse.

202
ILE KOSZTUJE SZACHOWNICA GRUNTÓW

Obecny Rocznik Statystyczny takie dane pomija - żeby nas nie kompromitować.
Mnóstwo jeszcze gospodarstw nawet o powierzchni do 2 hektarów ma grunty co
najmniej w dwóch kawałkach. O tych z większą powierzchnią już nie mówię...
Łatwo policzyć, o ile więcej paliwa i pracy zużywa się na dojazdy do gruntów
rozrzuconych w kilku albo kilkunastu kawałkach odległych od siebie czasem o parę
kilometrów.

ZIEMIA CHŁOPOM, TYLKO - JAK?

Ziemia będzie drożała i warto ją brać. Parcelując wielkie państwowe majątki rolne
tak, jak to robiły dawne chłopskie spółki parcelacyjne Wielkopolski. Wymusiła je na
Polakach złowroga pruska Komisja Kolonizacyjna. Sprawdzały się i potem - aż po
drugą wojnę światową.
Dziś Skarb Państwa mógłby kredytować nabycie nieruchomości, hipotecznie
obciążając ją spłatą kredytu na 30 lat. Byłoby to znacznie zdrowsze moralnie i
ekonomicznie niż ulgowa sprzedaż
cwaniakom czy przetargi na ziemię, które wygrywają ludzie bez pojęcia o rolnictwie,
kupujący grunty dla innych, nie zawsze czystych celów.

CZY SPRZEDAWAĆ ZIEMIĘ?

Ceny ziemi będą rosły. Nie tylko ceny ziemi wydajnej rolniczo. Każdej. Grunty
wiejskie staną się też wartościową podstawą systemów kredytowych, które - mam
nadzieję - odbudujemy w Polsce dzięki starym, polskim doświadczeniom.
A jeśli ktoś naciągnął parę banków na zbyt hojne kredyty, można go ratować
środkami właściwymi gospodarce rynkowej. Obciążając spłatą długoterminowego
kredytu hipotecznego.

ZDROWIE

Lokalne wiejskie spółdzielnie zdrowia utrzymują swoje własne przychodnie i lecznice;


starczają im na to składki członków, a swych lekarzy wynagradzają one tak, jak należy
wynagradzać lekarzy... Działają lepiej niż agendy oficjalnego systemu. Działają jak
„Flandria” w Inowrocławiu.
Weterynarzy wszędzie opłacają sami hodowcy. Ludzi jednak nie hodujemy dla
interesu. Składki na tych, którzy będą częściej korzystać z porad lekarzy, warto
opłacać, nawet jeśli samemu się na razie z opieki medycznej często nie korzysta. Bo na
każdego przyjdzie pora częstszych wizyt u doktora.

203
OSTATNIA UWAGA PRAKTYCZNA

Zabierając się do czegokolwiek, warto zapoznać się z doświadczeniami tych, którym


się udało to, co chcemy zrobić. To lub coś bardzo podobnego; w Polsce lub gdzie
indziej.
Nie tylko po to, by uwierzyć w realność własnego planu i nie wymyślać po raz drugi
tego, co już wymyślono. Bardziej po to, by rozpoznać trudności na drodze do celu i
wiedzieć się, jak sobie z nimi radzić.

204
20. PAŃSTWO TO NASZE PIENIĄDZE

PAŃSTWO JAKO WSPÓLNY INTERES

Posądza się mnie czasem, że przeciwstawiam obywateli, ich lokalne organizacje


tudzież instytucje - państwu i jego administracji. Nic podobnego.
Państwo to my, ponieważ to my je utrzymujemy jako naszą wspólną firmę do
załatwiania naszych wspólnych interesów. Państwo załatwia te nasze interesy, których
nie możemy załatwić w pojedynkę, w gminie, powiecie, ani poprzez żadną działalność
społeczną. A nasze podatki to nasze składki, to nasz wkład w kapitał firmy.
Niestety, jako wspólnicy zachowujemy się tak, jakby ta firma nie do nas należała,
jakby nasze podatki to był haracz na rzecz jakichś pół-anonimowych osób trzecich.
Na dobitek same te „osoby trzecie” często zachowują się tak, jakby nie wiedziały, że to
my im płacimy, i traktują nas z arogancją właścicieli firmy, którym nie zależy ani na
wspólnikach, ani na klientach.
To nasze państwo i nasze pieniądze.

WYBORY POZORNE

Sejm i senat RP są dwuczłonową radą nadzorczą naszego wspólnego interesu, która w


naszym imieniu nadzorować ma jego zarząd - administrację. Po to wybieramy posłów
i senatorów.
Ale to nie my ich wybieramy. Ani do sejmu, ani do władz lokalnych. Wybierają
najpierw kandydatów na posłów i senatorów rywalizujące o władzę partie - bo takie są
zwyczaje Europy wyborów proporcjonalnych. Nasi wybrańcy czują się potem
niezależni od swych wyborców i mają ich w pięcie (nie im zawdzięczają wybór). Stąd i
ciągle rosnące koszty.
W Anglii i w USA jednomandatowy okręg wyborczy wybiera jednego z rywalizujących
w tym okręgu kandydatów. Bywa, że jeśli nikt nie zyskał bezwzględnej większości w
pierwszej turze, dwóch pierwszych rywalizuje w drugiej. Wybrany zawsze pamięta,
kto go wybrał - jeśli chce być wybrany znowu.
U nas w systemie wyborów proporcjonalnych wchodzą do sejmu nawet posłowie, na
których mało kto głosował. Jak się komu jego partia znudzi, w trakcie kadencji
zmienia swych wyborców, czyli szefów partii. W USA musiałby z Nowego Jorku zrobić
Chicago.

205
ILU TYCH NASZYCH WYBRAŃCÓW

Proporcjonalność, co znamienne, nie dotyczy u nas kosztów. Stany Zjednoczone z 280


milionami obywateli mają stu senatorów i my też stu. Choć w proporcji do
zaludnienia wystarczyłoby, aż nadto, dwudziestu pięciu.
Kongres USA liczy 435 deputowanych, nasz sejm - 460, a i tak nigdy nie ma tylu na
obradach. Starczyłaby ich połowa. Paręset milionów zł rocznie taniej. Nie pisaliby
wtedy sami ustaw, tylko angażowali do tego fachowców.

O CO PYTAĆ KANDYDATÓW (JEŚLI JUś)

Podatki to nie przelewki - z ich powodu Amerykanie wywołali swą Rewolucję w roku
1776 i wybrali niepodległość. Obywatel jest przede wszystkim podatnikiem.
U nas nie ma obyczaju wymagać, by posłowie i senatorowie, nasza rada nadzorcza
państwa, znali się na budżecie, wiedzieli, z czego pochodzą jego pieniądze, na co idą i
jak są wydawane. Zamiast ich przepytywać w kampanii wyborczej, pozwalamy sobą
manipulować środkami „marketingu politycznego”.

TO MUSI KOSZTOWAĆ

Mamy w Polsce trzy rządy, każdy z resortowymi ministrami i urzędnikami,


dublującymi się między sobą i przeszkadzającymi sobie wzajem: Kancelarię
Prezydenta, Kancelarię Premiera i
oficjalną Radę Ministrów. Ministrów, wiceministrów i podsekretarzy stanu mamy trzy
razy więcej niż Francja, ojczyzna biurokracji. Czwartym rządem, być może
najważniejszym, jest ministerstwo finansów. Bez tytułów tylu ministrów, ale z
większą od nich władzą.

MOGŁO BYĆ INACZEJ

Konstytucja Trzeciego Maja, która jest naszą prawdziwą tradycją narodową, chciała,
jak Ameryka, oddzielić organy wykonawcze od ustawodawczych. Ale po pierwszej
wojnie światowej wybrano ustrój republiki francuskiej, bo kochaliśmy Francję. Choć
Francja wtedy chorowała na ten ustrój pięćdziesiąt lat, a jak pisano już w XIX wieku,
sam on rodził bałagan organizacyjny, nieodpowiedzialność i korupcję. U nas, w kraju
wyniszczonym wojną, w początkującej demokracji, paraliżował państwo i doprowadził
do zamachu majowego (we Francji skończyło się później zamachem de Gaulle’a, z
tych samych powodów).
Nasi wybrańcy obawiali się w 1921 roku, że w ustroju typu Ameryki prezydentem
zostałby Piłsudski. Tak samo po roku 1989 obawiano się Wałęsy. Stąd kosztowne
bezpośrednie wybory prezydenta, który niewiele może poza mnożeniem kosztów.

206
Chyba że jest inteligentny i potrafi przekonać prezydenta Ukrainy, by ustąpił
demokracji bez awantur.
Gdybyśmy, jak Ameryka, mieli jeden rząd, nie trzy, większość sejmowa i senacka
zajmowałaby się nadzorowaniem, a nie popieraniem wszelkich błędów „swojego”
rządu.
Dziś każda większość urządza swoich.

POSADY DLA SWOICH

Cały świat spłaszcza struktury władzy, likwidując szczeble pośrednie; u nas w roku
1997 sejm uchwalił „reformę” administracyjną i rozmnożył je do pięciu - gmina,
powiat, oddziały zamiejscowe województw (nowych) w miejsce małych województw,
wielkie nowe województwa (regiony), władze centralne. I zdublowane struktury
władzy tak na poziomie powiatu (starosta i przewodniczący sejmiku), jak
województwa (analogicznie). Kilkadziesiąt tysięcy etatów za kilka miliardów złotych
rocznie więcej. Dla swoich. My, podatnicy, płacimy.
Powiaty mogą być związkami gmin - na ich utrzymaniu. Tak samo województwa
(regiony) - związkami województw (małych, tych „starych”). Też na ich utrzymaniu.
Bez dodatkowych wyborów i dodatkowych, przez nikogo niekontrolowanych kosztów.

DLACZEGO UNIA MNOśY WYDATKI

Unię Europejską zrodziła Europa kontynentalna, zdominowana przez dwie


współczesne ojczyzny biurokracji w Europie, Niemcy i Francję. Dlatego i sama mnoży
biurokrację.
Pomysł regionów z własnymi przedstawicielstwami w Brukseli odpowiada może
tradycji Niemiec z ich landami, byłymi samodzielnymi państewkami XIX wieku. Dla
innych, nie tak bogatych krajów to jedynie dodatkowa biurokracja i dodatkowe
koszty.

KIEDY POLACY CZULI SIĘ OBYWATELAMI

W XVI wieku szlachta polska przejmowała się swoim państwem. O jego skarb kłóciła
się niemal całe stulecie. Uformowała pierwsze w Europie stronnictwo polityczne,
„egzekucyjne” - ruch na rzecz egzekucji (wykonywania) praw i egzekucji (odbioru)
dóbr. Dóbr królewskich - czyli państwowych, które wskutek lekkomyślności królów
dostały się w prywatne ręce (magnatów).
W końcu egzekucjoniści dogadali się z królem, sejm uchwalił w roku 1562
systematyczne, co pięć lat, lustracje dóbr państwa. Powołany w 1591 r. trybunał zwany
radomskim, czyli sąd skarbowy, badał sprawy arendy (dzierżawy) dóbr królewskich.
Nigdy później porządek skarbowy w państwie polskim nie zaprzątał tak uwagi swoich
obywateli. Dziś, kiedy panami szlachtą, czyli obywatelami, jesteśmy wszyscy, nikt nie

207
interesuje się kwestią, na co idą nasze podatki i co się dzieje z własnością czegoś, co
umownie nazywa się Skarbem Państwa.

SKARBU PAŃSTWA NIE BYŁO I NIE MA

Nie możemy wrócić do Skarbu Państwa Polski przedwojennej. Ustawy mówiły o


„naprawie skarbu Rzeczpospolitej”, o przepadku czegoś na rzecz skarbu państwa, ale
nie mówiły ni słowa o tym, co to jest „skarb państwa”.
Był Minister Skarbu; „skarbem państwa” było to, czym on zawiadywał. Dopiero w
roku 1927 zaczęto inwentaryzować i szacować majątek państwa. Majątek państwa, nie
- Skarbu Państwa. Choć w podręcznikach skarbowości przedsiębiorstwa państwowe
były wręcz - „skarbowymi”, a budżet państwa, uchwalany przez sejm, był tylko
załącznikiem do formalnej corocznej „ustawy skarbowej”.
Nikt nie sporządzał dorocznego bilansu majątku państwa i nikt tego bilansu nie badał.
I nigdy nie wymagaliśmy rzetelnego inwentarza...
Miniony ustrój miał tu ułatwione zadanie.

WŁASNOŚĆ NICZYJA

Dopóki własność państwowa istnieje, nie można jej traktować tak, jakby jej nie było.
Dlatego upieram się od lat, że trzeba powołać do życia Skarb Państwa jako instytucję
pod zarządem niezależnych fachowców, nie polityków - żeby co roku sporządzano
inwentarz i bilans i żeby ten bilans badała Najwyższa Izba Kontroli.
Porządek jest tu podwójnie potrzebny: Państwo (przez duże P) jest w Polsce
największym dłużnikiem. Musi regulować zobowiązania wobec wierzycieli
zagranicznych i wobec własnych obywateli, którym sprzedało swe papiery
wartościowe. Czymś trzeba te zobowiązania zabezpieczyć. My tymczasem nie mamy
nawet pełnego rejestru własności państwowej na nieruchomościach,
przedsiębiorstwach i prawach.

UBOCZNE KORZYŚCI ZE SKARBU PAŃSTWA

Ruch egzekucyjny przydałby się i dzisiaj. Do czego trzeba właśnie Skarbu Państwa.
Ktoś powinien wystąpić o hipoteczne przynajmniej obciążenie tego mienia Skarbu,
które zawłaszczyli, korzystając z różnych okoliczności, różni w minionym ustroju
cwaniacy.
I trzeba mieć kogo skarżyć o zwrot własności zagarniętej przez państwo.

208
KŁOPOTY Z DEFINICJĄ

Żeby być uczciwym: we wzorcowej dla nas literaturze Francji też nie precyzowano, co
to właściwie był „Tresor”, czyli „skarb państwowy”. Po drugiej wojnie światowej
nauka francuska posługiwała się aż dwiema sprzecznymi ze sobą definicjami. Wedle
Rene Stourma (XIX w.) „tresor” to suma wszystkich środków w różnych kasach
państwa i wszelkiej własności państwa. Wedle prof. Trotabas’a Skarb Państwa to
służba finansowa, która zarządza ściąganiem podatków i wydatkami państwa, by
zapewnić wykonanie budżetu (zapewniając i źródła na pokrycie wydatków,
zanim wpłyną dochody!). Tymczasem dziś francuski Tresor Public (Skarb Publiczny)
spełnia również rolę bankiera, emitując np. obligacje skarbowe czy też bony
skarbowe. Jak u nas minister finansów.
Paradoks: żaden bank ani żadna spółka akcyjna nie emituje papierów wartościowych
bez dostatecznych podstaw prawnych i finansowych. A minister finansów emituje
obligacje i bony na rachunek czegoś, czego nikt porządnie nie zinwentaryzował i nie
oszacował. W rzeczywistości - na rachunek naszych przyszłych podatków. Zapłacą
pokolenia przyszłych podatników. Jak i w USA. Których zadłużenie przekracza
wyobraźnię.

ILU GOSPODARZY

Nie jest łatwo zarządzać dużym majątkiem prywatnym. Ale zarządzanie majątkiem
państwa zawsze i wszędzie przysparzało kłopotów.
Nasi przodkowie podobno za późno scentralizowali znowu naszą skarbowość. Ale i
jeden zarządca skarbu nie chronił przed nadużyciami. W 1661 r. Ludwik XIV nie
oddał finansów genialnemu Colbertowi na jednoosobową wyłączność; utworzył
Królewską Radę Finansów, z trzema członkami obok szefa. Kolegialność w
zarządzaniu finansami państwa wręcz się powszechnie w ówczesnym świecie przyjęła.
W Anglii przetrwała formalnie aż po wiek XX.
Czy to lepiej? Nic a nic. To w dyskusjach skarbowych temat zastępczy.

ILE „SKARBÓW”

Finanse obrastały wciąż nowymi zadaniami. Stąd i pomysły, by je rozdzielić na więcej


instytucji niż jedną, zwłaszcza, że każdy nowy pion administracji miewał swój własny
„skarb”.
Napoleon Bonaparte powołał do życia osobne ministerstwo finansów i osobne dla
skarbu (Ministere de Tresor). Każde z nich zajmowało się innymi podatkami.
Zdrowy rozsądek wrócił dopiero po upadku Napoleona, za tzw. Restauracji (jedyna jej
zasługa).

209
Potem republika francuska z reguły tworzyła urzędy „pod polityków”. Robili, co
chcieli - jak dziś u nas. Decydowali oni i ich urzędnicy. To oni, u nas - urzędnicy
ministerstwa finansów, stanowią rzeczywisty sejm, senat i rząd naraz.
Jak to robią? Jak potrafią. Na szczęście, nie najgorzej.

„CIEMNY ZAUŁEK” FINANSÓW PUBLICZNYCH

Żadne władze centralne nie tęsknią za kodyfikacją prawa budżetowego (ustanawiać


ograniczające siebie prawa?). W naszym międzywojennym państwie też nie tęskniły.
Stąd nasza skarbowość po epoce radosnej twórczości „socjalizmu” ma aż za dużo
rozmaitych luzów. Jak we... Francji.
Od roku 1885 działały tam „służby specjalne Skarbu”. Tresor jako bankier państwa
zajmował się wszystkimi przez państwo zaciąganymi pożyczkami, gospodarował
powstającymi z tego tytułu zapasami kasowymi. Z początkiem lat trzydziestych XX
wieku prowadził ponad 70 rachunków! Czasami tak mu się przelewało, że pożyczał
pieniądze obcym rządom, oczywiście - poza budżetem!
Te fundusze pozabudżetowe uważano za „ciemny zaułek finansów publicznych”.
Bywało, że sięgały rocznie kilkunastu miliardów franków, czyli paru miliardów
dolarów, i to tych starych, solidnych, wymienialnych na złoto! Wymyślano różne
kontrole dla tych „służb specjalnych”. W praktyce – głównie na papierze.
Chciano powołać urząd „Kontrolera Generalnego”, jak w Stanach Zjednoczonych.
Tam bez jego zgody nie można podjąć żadnych pozabudżetowych wydatków. Ale
Stany Zjednoczone warto naśladować akurat we wszystkim - poza gospodarką
budżetową... To dziś najbardziej zadłużone państwo świata.

KAśDY ROBI, CO CHCE

My też mamy różne pozabudżetowe „fundusze”. Raz na jakiś czas wychodzi, że na


którymś rachunku urosły nierozchodowane zapasy kasowe, albo że funduszem takim
rządzi ktoś zgoła przypadkowy. Te fundusze wydają w sumie niewiele mniej niż to, co
państwo wydaje poprzez budżet. Wydają praktycznie poza wszelką kontrolą.
To nie wszystko: o losie majątku Skarbu Państwa, dziedziczonego po minionym
ustroju, decydują poza wszelką praktyczną kontrolą skarbową ludzie gotowi
sprzedawać hurtem całe branże, o których mają niewielkie pojęcie. Nie ich wina; to
kwestia koncepcji. Tak właśnie „sprywatyzowano” branże, objęte przed wojną
monopolami skarbowymi, jedyne, które warto było dla Państwa zatrzymać. Przynosiły
wtedy około 30 procent wpływów budżetu!

MUSIELI, CHOĆBY NIE CHCIELI

Wielki Eugeniusz Kwiatkowski nie uważał rosnącej własności „skarbowej” w


przemyśle za rozwiązanie poprawne i docelowe. Jeśli administracja wychodzi poza

210
regulację i nadzór gospodarki, zawsze mnożą się najrozmaitsze nadużycia, szwindle,
kumoterstwo, niegospodarność, nieodpowiedzialność, inwestowanie chaotyczne i
niespójne. Dlaczego więc tamto państwo samo inwestowało?
Musiało. Więcej: gdybyśmy po drugiej wojnie światowej zachowali niepodległość, tak
pewnie przez jakiś czas byłoby nadal. Polska nie miała własnego wielkiego
prywatnego kapitału. Największym polskim rezerwuarem gotówki mogły być tylko i
były – dochody Skarbu.
Dla porządku: prywatny kapitał zniechęcały idiotyczne podatki. M.in. podatek od
transakcji płaciło się, co wytykał Kwiatkowski, przed zainkasowaniem gotówki! Ten
idiotyzm przetrwał do dzisiaj.

ILE GARBÓW NA BUDśECIE, CZYLI O JEGO FILOZOFII

Najwięksi liberałowie, parający się skarbowością, bronili zasady „jedności budżetu” -


w epoce, kiedy państwo nie uprawiało samo gospodarki i nie było wielogarbnym
wielbłądem.
Chodziło o to, by rząd mógł dokonywać tzw. virements między paragrafami, czyli
manipulować środkami w obrębie całości przyznanego sobie limitu - jak w biznesie,
bez skrępowania sztywnymi zapisami i paragrafami budżetu. Poczucie porządku
skarbowców urażały i fundusze pozabudżetowe, i podatki celowe.
Te fundusze, gromadząc podatki na jakiś cel, miały równoważyć z nimi wydatki. Ale
ich księgowość była dość uciążliwa. W Galicji przed pierwszą wojną światową
zapożyczały się one u siebie wzajem, a skali niedoborów i długów nigdy nie dawało
ustalić.

KIEDY RĘKA RĘKĘ MYJE

Biurokracje zdołały przekonać swe parlamenty, że będzie łatwiej z „jednością


budżetu”. Uznano to za postęp w rachunkowości społecznej. Jednakże zasada
jedności budżetu obraca się przeciw demokracji i lojalności wobec obywatela.
Obywatel płaci i powinien dokładnie wiedzieć, na co - a nie wie. O podatkach zaś
powinno decydować nie ministerstwo, lecz reprezentacja płatników, czyli sejm. Żeby
obywateli nie okradano w majestacie prawa na korzyść cwaniaków. Bo kiedy budżet
dofinansował podupadający bank państwowy jak BGŻ, był to klasyczny kant
budżetowy; ręka rękę umyła.
I żeby Unia Europejska nie instalowała nam idiotycznych podatków w rodzaju VAT-u
na książki. Jestem w ogóle przeciwnikiem VAT-u: wycofuje bezproduktywnie z obrotu
na spory czas kilka do kilkunastu procent pieniędzy, pozostających w obrocie.

211
OBYWATELE ZAMIAST ADMINISTRACJI

Dla zdrowia naszej firmy-państwa należy zdjąć z budżetu wszystko, co można. Żeby
obsługiwało jedynie to, co musi pozostawać w gestii administracji państwowej; nic
poza tym.
Administracja państwa i tak ma na barkach aż nadto, by nie zajmować się niczym, co
kompetentniej i lepiej załatwią sami zainteresowani obywatele. Niech przejmą zatem
jak najwięcej kompetencji i odpowiedzialności we wszystkich dziedzinach
gospodarowania, w których można obejść się bez administracji, czy to państwowej,
czy samorządowej.
Naszym zdrowiem powinny zajmować się publiczne obowiązkowe ubezpieczenia
zdrowotne, oparte na zasadach wzajemności. Państwo powinno tylko pilnować, by
pracowały solidnie.
Ciepłowniami miejskimi, wodociągami itp. też lepiej będą zarządzać, niż miasto,
spółki mieszkańców-klientów. Narzekać będą wtedy mogli już tylko na samych siebie.

CO FIRMA Z TYM ROBI

Jeśli podatnicy mają wiedzieć, ile na co płacą, powinni co roku w Internecie znaleźć,
jakie wydatki składają się na budżet państwa czy też samorządu. Ile idzie na
utrzymanie policji, wojska czy sądownictwa, a ile na dotacje dla różnych deficytowych
gałęzi gospodarki, których pracownicy nie interesują się ich rentownością i domagają
się utrzymywania ich przez resztę społeczeństwa.

WSZYSTKO DO DYSKUSJI

Przed 40 laty Robert McNamara wprowadził do Pentagonu, ministerstwa obrony


Stanów Zjednoczonych, nowy system planowania i programowania wydatków, PPBS,
Planning-Programming-Budgeting System. Chodziło o to, by cele dało się wiązać ze
sposobami realizacji i ich kosztami.
To się sprawdza nie tylko w analizie systemów uzbrojenia. Także - innych działań
państwa. Tak zdecydował po śmierci Johna Kennedy’ego jego następca, prezydent
Lyndon Johnson. PPBS pozwalał np. wiązać z zadaniami w sferze obronności -
wydatki na profilaktykę zdrowotną i sprawność fizyczną ludzi w wieku „wojskowym”,
czyli na urządzenia sportowe.
Ideolodzy biurokracji długo zwalczali ten rozsądny sposób myślenia o niemierzalnych
liczbowo celach działalności i o wydatkach. Dopiero teraz, po 50 latach, wraca jako
moda. Jako niemal oczywistość.

212
NAJWIĘCEJ PŁACĄ NAJUBOśSI

Przychody budżetu, przedstawiane sejmowi, mało mają wspólnego z tym, co da się


naprawdę ściągnąć od podatników.
Dziś to ci najniżej zarabiający, których dochody łatwo kontrolować, płacą najwięcej i
są najpewniejszymi podatnikami. Resort finansów w swoim czasie zaciekle walczył o
jeden więcej procent podatku od najniższych uposażeń - bo ten jeden procent dawał
budżetowi grubo, grubo więcej, niż to, co mógł ściągnąć od zarabiających najwięcej.
Przypominam: uważany za wręcz bezdusznego, by nie rzec - okrutnego monetarysta,
Milton Friedman, wymyślił „ujemny podatek dochodowy” - żeby ci, którym nie
starcza na życie, dostawali z systemu podatkowego wyrównanie do minimum kosztów
utrzymania. Żeby nie malał popyt z ich strony (co destabilizuje rynek) i żeby nie rosła
przestępczość (co kosztuje społeczeństwo o wiele więcej).
Spółki, których na jednego pracownika urzędu skarbowego przypada po 250, a
czasem i po 900, są podatnikami znacznie trudniejszymi - niekoniecznie zresztą ze
swojej winy... Stąd nasyła się na przedsiębiorców niekończące się kontrole, które im
uprzykrzają życie i przeszkadzają w pracy, czyli obniżają ich zdolność płatniczą.

PYTAJMY. PYTAJMY O WSZYSTKO

Nie zadajemy żadnych pytań, znosząc wszystko, jak dopust Boży. A pytań jest
dziesiątki.
Dlaczego nasz rok budżetowy pokrywa się z kalendarzem? Nie pilnuje się go przyroda,
ani sezony handlowe. Jedna trzecia gospodarki (rolnictwo) żyje rytmem przyrody,
jedna trzecia społeczeństwa - dzieci, młodzież i szkolnictwo - rytmem oświaty, reszta
kraju - rytmem handlu. A więc?
Dlaczego podatek dochodowy rozlicza się wspólnie tylko w przypadku małżonków, a
nie wszystkich osób żyjących we wspólnym gospodarstwie domowym? Ten sam
dochód jest czymś innym dla pary ludzi bez dzieci i dla rodziny z trojgiem dzieci na
utrzymaniu. A więc?
Dlaczego w podatku od spółek prawa handlowego nie ma ulg na inwestycje, tak, że
robią one wszystko, by podwyższać swoje koszty własne? W USA system podatkowy,
choć z tysiącem przepisów, zachęca do rozwoju, nie do mnożenia kosztów własnych. A
więc?
I tak co rusz. Nikt nas nie pyta o zdanie, a i my o nic nie pytamy. Jakby to kto inny
płacił, nie my.

FISKUS PRODUKUJE NADUśYCIA

Błędne opodatkowanie drobnej przedsiębiorczości produkuje „szarą strefę” i


prowadzi do fałszowania statystyk bezrobocia. Nie wiemy, ilu naprawdę mamy
bezrobotnych, bo to nasz system podatkowy i horrendalne opłaty z tytułu ubezpieczeń
213
społecznych zmuszają przedsiębiorców do nielegalnego zatrudnienia. Nie wiemy, ilu
pracuje u nas „na czarno” cudzoziemców zza Buga, nie wiemy, ilu naszych własnych
rodaków. A małe, rodzinne sklepiki muszą kupować zmieniane co jakiś czas kasy
fiskalne, które kosztują spory procent całego ich rocznego obrotu - choć nie jest
pewne, czy w ogóle warto ściągać z nich VAT...
Jest prawdą, że nie tylko polski system podatkowy paraliżuje rozwój i przysparza
bezrobocia. W Anglii, kraju najmądrzejszego niegdyś systemu podatkowego, 97
procent podatków ściąga dzisiaj państwo, a tylko 3 procent - władze lokalne. Stąd i
władzom lokalnym nie zależy na ułatwianiu życia nowym przedsiębiorcom - skoro z
podatków od nich nie mają nic.

ZAPYTAJCIE KOTY

Ze ściąganiem podatków kojarzy się automatycznie - państwo. Naturalne: z nich


państwo żyje. A gdy obywatel nie interesuje się jego dochodami, to i nie pyta, kto
powinien te podatki ściągać.
Tymczasem wszelkie dyskusje o budżecie państwa bez uporządkowania skarbowości
są dyskusjami o łowieniu myszy bez udziału kotów.
Przed wojną działało Stowarzyszenie Pracowników Ministerstwa Skarbu (wszystkich,
nie samej centrali). Dbało o kwalifikacje członków, wydawało dla nich podręczniki i
inne książki, a co najważniejsze - każdemu ministrowi skarbu, kimkolwiek by on był,
służyło swoimi opiniami i radami.
Dziś minister nie ma od kogo usłyszeć, że ściąganie podatków najlepiej byłoby
powierzyć - gminom.

WIĘCEJ SERCA DLA TEGO, Z CZEGO SIĘ śYJE

Nie chodzi o to, by likwidować istniejące Urzędy Skarbowe i tworzyć nowe. Chodzi o
to, by istniejące Urzędy Skarbowe - jak proponował największy skarbowiec naszej
historii, Leon Biliński - stały się agendami samorządów gminnych, ponieważ
samorządy lepiej o nie zadbają.
Nasze Urzędy Skarbowe dostarczają państwu olbrzymich pieniędzy, a z reguły pracują
w fatalnych warunkach, w nieludzkiej ciasnocie, przy obciążeniu pracowników
zadaniami ponad ludzkie możliwości, z humorystycznie niskimi płacami, do dziś
często bez nowoczesnego wyposażenia biurowego.
Gmina nie oszczędzałaby na wyposażeniu swego urzędu skarbowego - inaczej niż
ministerstwo, klasyczny szewc, który bez butów chodzi.

SPRAWNIEJ, OSZCZĘDNIEJ I... MĄDRZEJ

To w gminie zna się najlepiej wszystkich swych współobywateli, to ona podatki


ściągałaby skuteczniej. I znacznie taniej, a już na pewno - podatek dochodowy,

214
podatek gruntowy i podatki od osób prawnych. Pod nadzorem, oczywiście, i kontrolą
ze strony państwowych Izb Skarbowych.
Odpadłby m.in. koszt dzisiejszego transferu pieniędzy z urzędów skarbowych „do
góry”, do budżetu, „u góry”, między urzędami centralnymi, i z powrotem, z budżetu,
„w dół” do gmin (najskromniej licząc, około 10 procent budżetu idzie na same koszta
manipulacyjne!).
I dałoby się rzeczowo dyskutować o skarbowości - z udziałem samych skarbowców i
podatników. Bo i podatnicy mieliby coś mądrego do powiedzenia - a zgodziliśmy się,
że powinni mieć coś do powiedzenia. Skoro płacą.

PODSTAWOWY LEK NA BIUROKRACJĘ

Podatki pod kontrolą obywateli zahamowałyby szastanie pieniędzmi na wyższych


szczeblach administracji. Leku na biurokrację szukać trzeba nie w samej tylko
socjologii organizacji, lecz w środkach na utrzymanie administracji. Kiedy nie ma na
biurokrację, trudno ją mnożyć. Nasza „teoria dzieworództwa” poucza, że biurokracja
rodzi się z niekontrolowanych pieniędzy na jej utrzymanie..

PRAWA I... KONTROLA

Z góry musi być wiadomo, jaki procent wpływów, na jakiej podstawie i na co gmina
ma prawo zatrzymać dla siebie, na realizację swoich lub powierzonych sobie zadań
(na szkolnictwo, drogi, itp.). I jakie minimum na pewne określone cele publiczne
musi poświęcić (na biblioteki, szkoły, itd.).
Trzeba by nader skrupulatnie ustalić pełnomocnictwa Izb Skarbowych,
kontrolujących wykonywanie zadań skarbowych przez gminy. Żeby Izba, niezależnie
od policji skarbowej, miała pełny wgląd w gospodarkę gminy i co roku wystawiała jej
świadectwo raportem, podawanym do wiadomości publicznej.

OD CZEGO ZACZĄĆ

Od obywatelskich Klubów Podatników, obywatelskich Klubów Badaczy Budżetu,


obywatelskich Klubów Finansów Publicznych i innych takich. Od klubów,
gromadzących profesorów wyższych uczelni, ich studentów - i zwykłych obywateli. Od
klubów ludzi, którzy dla samej wiedzy obywatelskiej będą interesowali się tym, na co i
jak wydaje się nasze pieniądze. Tego zgłębić nie może i sam minister finansów -
ogromną część pieniędzy publicznych rozpuszcza się przecież poza budżetem; ile,
wiedział tylko Wojciech Misiąg, minister, którego to zaciekawiło.
Studenci przestali być ostatnią rewolucyjną siłą świata, odkąd płacą za studia, ale
mogą zmieniać ten świat, zanim skończą studia. A przynajmniej na tyle zmienić
swoich profesorów, żeby się też tym zajęli. Mój nieżyjący już przyjaciel, prof. Andrzej
Komar z Poznania, najlepszy polski znawca zachodnich systemów podatkowych,
dowiódł, że można. Jak i Wojciech Misiąg.
215
POLSKA W EUROPIE

Nie widać żadnego powodu, by państwa członkowskie Unii Europejskiej ujednolicały


swoje podatki. Co do nas, oznaczałoby to, że tracimy zmysł zdrowego rozsądku.
Zachodni poziom podatków zamiast postępującej ich obniżki byłby śmiercią naszej
gospodarki.
Sens ma jednolitość tylko tych norm, które są naprawdę ważne dla współżycia i
współdziałania, dla unii celnej i łatwej wymiany handlowej, wreszcie – dla egzekucji
tych samych wszędzie praw obywatelskich.
Bruksela w typowej nadaktywności biurokracji próbuje normować i ujednolicać
wszystko, czy trzeba, czy nie trzeba, aż po tablice rejestracyjne samochodów i przepisy
drogowe - przysparzając tylko dodatkowych kosztów. Próbowała zaś normalizować
kształt ogórków i bananów!
Z Unii Europejskiej próbują niektórzy jej członkowie zrobić jedno państwo. Ale w
USA, jednym państwie federalnym, stany różnią się między sobą swymi prawami
bardziej niż państwa członkowskie Unii. Waszyngton nie zajmuje się ogórkami.

216
21. CO MOŻNA ZROBIĆ Z POLSKĄ
(I PRAWIE KAŻDYM INNYM KRAJEM W
NASZEJ CZĘŚCI EUROPY)

WSZYSTKO ZA NAMI CZY WSZYSTKO PRZED NAMI

Zaprosili mnie przed paru laty na spotkanie młodzi redaktorzy prasy szkolnej w
jednym z warszawskich liceów. Dowiedziałem się, że starsze pokolenia miały swoją
życiową przygodę, walcząc z komunizmem lub opierając mu się w taki czy inny
sposób, oni zaś, pokolenie uczestników tego spotkania, nie mają już nic do zrobienia i
nic do przeżycia.
Odpowiedziałem, że dopiero teraz, kiedy wreszcie można coś zrobić, jest do zrobienia
wszystko.
Polska już w ciągu tych kilkunastu lat od roku 1989 zmieniła się nie do poznania. W
ciągu następnych dziesięciu lat można w niej zrobić wszystko. Zmienić nawet -
geografię.

śYJEMY NA POROZBIOROWEJ MAPIE

Mam nadzieję, że zmienimy mapę Polski. Jest to ciągle mapa Polski pozaborowej. Jej
linie kolejowe biegną szlakami, jakie dyktowały granice zaborów: z Warszawy do
Torunia i Bydgoszczy przez Kutno. Do Ełku i Gołdapi - przez Białystok. Z Krakowa do
Sandomierza przez Dębicę albo Skarżysko-Kamienną. Na Ziemiach Zachodnich
dziedziczymy głupstwa komunikacyjne po Rzeszy Niemieckiej - pociąg z Wrocławia
do Wałbrzycha omija Świdnicę, do Jeleniej Góry jedzie się przez Wałbrzych. Z
Kołobrzegu do Świnoujścia jedzie się paroma łamańcami, nadkładając kilkadziesiąt
kilometrów, i nie ma żadnej linii wzdłuż wybrzeży Bałtyku, bo w te rejony mało kto w
Rzeszy jeździł i mało kogo one interesowały.

INNA MAPA, INNE KOLEJE

Gdyby szybka elektryczna kolej dojazdowa połączyła Kraków z Sandomierzem przez


śliczne, dziś pustoszejące dolinki na lewym brzegu Wisły, rozgęściłaby nie tylko
okolice Krakowa i Nowej Huty. Gdyby takież linie połączyły Górnośląski Okręg
Przemysłowy z cudownymi dolinami Beskidów i po drugiej stronie - z uroczą, równie
pustoszejącą wyżyną Głubczycką, połowa mieszkańców Górnego Śląska mogłaby
mieszkać i do pracy dojeżdżać z terenów czystego powietrza.

217
Wiadomo, że kontenery przewozić można taniej koleją niż okrętami szos, tak
niszczącymi nawierzchnie dróg. Nowe, szybkie autostrady na szlakach północ-
południe i wschód-zachód nie powinny dźwigać najcięższych przewozów.
Na dłuższych dystansach krajowych super-szybkie koleje wygrają w przewozach
pasażerskich z samolotami. Dziś niemal wszędzie trzy kwadranse zajmuje dojazd do
lotniska i dalsze co najmniej 15 minut odprawa z kontrolą; dojazd z lotniska do miasta
docelowego trwa tylko trochę krócej. Godzina lotu wydłuża się do trzech. Pociąg o
szybkości 300 km/godz., w rodzaju francuskiej TGV, przejedzie dzisiejszą trasę
„lotniczą” w godzinę. Najdłuższą, na drugi kraniec kraju, w trzy godziny. Bez względu
na pogodę. Bez obawy porwania.
Mapa Polski, jak widać, może wyglądać zupełnie inaczej.

FILOZOFIA TRANSPORTU

Nasze koleje walczą jako przedsiębiorstwo kolejowe z konkurencją samochodową i


ewentualnym transportem wodnym. Gdyby zrobić z nich przedsiębiorstwo
transportu, zastępowałyby nierentowne linie liniami autokarów i TIR-ów do
przewozu kontenerów. Przeładunek zagwarantowałby pracę kolejarzom, a firma by
zarabiała.
To samo z tańszym przewozem wodnym towarów, którym się nie spieszy.

WODĄ - TANIEJ, CZYŚCIEJ I... PRZYJEMNIEJ

Mamy najkorzystniejszy układ rzeczny w Europie. Niemcy, żeby połączyć swoje rzeki
w jeden system komunikacji i transportu wodnego, musieli wykopać 6600
kilometrów kanałów, a kanał Dunaj-Men pokonuje śluzami 175 metrów różnicy
poziomów. U nas króciutki Kanał Bydgoski starcza dla połączenia dorzeczy dwóch
największych rzek naszej części Europy, Odry i Wisły (dziś należałoby wykopać nowy,
a szerszy kanał, omijając ten zabytek techniki).
Niemcy przewożą wodą - czysto i tanio - ponad 20 procent swego tonażu obrotów
towarowych. Rejon Duisburga, największego portu rzecznego Europy, przeładowuje
rocznie 60 milionów ton, więcej niż nasze porty morskie, Gdańsk, Gdynia i Szczecin
razem.
My wodą nie przewozimy nawet pół procenta. Setki milionów ton towarów masowych
- od węgla i rudy po materiały budowlane i ciężkie maszyny - wozimy kolejami i
samochodami. Drogo, brudno i bezmyślnie. Spalając wiele milionów ton kosztownego
węgla i miliony litrów drogiej ropy naftowej. Trując się dodatkowymi wyziewami
elektrowni i dodatkowymi spalinami.

218
PRZESZŁOŚĆ JAKO ARGUMENT NA RZECZ
PRZYSZŁOŚCI

Dawna Wisła była wielkim szlakiem handlowym. Spływał nią do Gdańska cały
olbrzymi eksport rolny i leśny szlacheckiej Polski. Szlakiem handlowym była i Odra.
Pływano i Wartą, a Narew połączył z Niemnem Kanał Augustowski nie dla turystyki.
Miał wobec zabranej przez Prusy Wisły otworzyć szlak handlowy przez Litwę do
Bałtyku. Tak, jak zaprojektowanym za Stanisława Augusta Kanałem Bydgoskim
Fryderyk Wielki połączył Wisłę z Notecią, żeby po pierwszym rozbiorze pozbawić
Gdańsk przywileju eksportu polskich płodów rolnych.

NIE ZNAMY SWOICH BOGACTW

Kiedy mój przyjaciel, Wojciech Kuczkowski, zaprzysiężony wodniak, żeglarz, wydał


odbity na hektografie swój przewodnik wiślany, nikt nie wydał go w pełnej,
eleganckiej wersji. Z braku popytu.
Nasze miasta chciały likwidować resztki portów, odwracają się od rzek i rozbudowują
się w głąb terenów bez wody. Nie uprawiamy masowo ani żeglarstwa, ani wioślarstwa,
ani kajakarstwa, ani turystyki wodnej. Co najwyżej masowo się topimy.
Rzeki znikły z naszej wyobraźni w wieku XIX, kiedy je pocięto granicami zaborów. To
wtedy zlokalizowano Łódź w miejscu bez dostępu do własnej rzeki. Stało się to potem
nawykiem, miasta szły bowiem za kolejami. A jeszcze później - byle gdzie, wedle
fantazji biurokratów. Aż po skrajny absurd - kiedy ulokowano hutę „Katowice” w
miejscu urodzenia partyjnego bonzy na dziale wodnym. Na kompletnym bezwodziu.

KORYTARZ EKOLOGICZNY GATUNKU HOMO SAPIENS

Dziś ludzie, reklamujący się jako obrońcy środowiska naturalnego, żądają, byśmy
zostawili rzeki w takim stanie, w jakim są. Innymi słowy, byśmy zostawili rzeki reszcie
przyrody jako jej „korytarze ekologiczne”. Tymczasem doliny rzek od zarania
cywilizacji są akurat „korytarzami ekologicznymi” gatunku naczelnych, zwanego
naukowo „homo sapiens”, człowiek myślący. Dopiero w epoce kolejnictwa człowiek
przestał myśleć i zaczął budować miasta na bezwodziach.
Człowiek zatruł rzeki, zdegradował je błędnymi regulacjami. Dziś musi odrobić swe
grzechy, naprawić, co zepsuł. Przede wszystkim - we własnym interesie.

PASMOWY ROZWÓJ MIAST

35 lat temu grupa moich młodszych przyjaciół, warszawska Grupa Młodej


Architektury (dziś architekci klasy międzynarodowej, wśród nich Marek Budzyński,
Krzysztof Chwalibóg, Krzysztof Kiciński, Adam Kowalewski i Jan Rutkiewicz)

219
pracowała nad koncepcją pasmowego rozwoju miast - wzdłuż cieków wodnych,
zwłaszcza na pięknych brzegach Wisły.
Pojechało wtedy paru moich kolegów reporterów do suchego jak pieprz, bezwodnego
miasteczka, by spytać mieszkańców, czy przenieśliby się nad Wisłę - z całą swoją
społecznością, włącznie ze swymi babciami. Przygniatająca większość była „za”. Dzieci
już rysowały nowe miasto. W parę miesięcy później miniona partia zlikwidowała
„Życie i Nowoczesność”, dodatek do „Życia Warszawy”, po czym już nie było mowy
nawet o żadnych marzeniach.

KORZYŚCI Z POŁOśENIA GEOGRAFICZNEGO

Możemy wozić i żyć zupełnie inaczej. Zamiast przepuszczać miliony ton z Zachodu na
Wschód i z Północy na Południe (tudzież na odwrót) kolejami i samochodami,
możemy oszczędzić sobie zanieczyszczeń, wożąc te miliony ton wodą.
Jeśli uruchomimy wspólnie z Morawami tani tranzyt wodny 12-kilometrowym
kanałem, projektowanym jeszcze za Franciszka Józefa, łączącym na Morawach Odrę z
Beczwą, dopływem Morawy, nasz Górny Śląsk razem z Górnymi Morawami mogą stać
się centralnym punktem przeładunków Europy - i konkurować nawet z rejonem
nadreńskiego Duisburga.
Przez nasz Bug i białoruską Prypeć Europa zyska połączenie wodne ze Wschodem
Europy - od Renu po Wołgę. Z rejonem Warszawy jako idealnym centralnym
punktem szlaku.

POWRÓT DO ZDROWEGO ROZSĄDKU

Awantury o nową elektrownię atomową na Słowacji i o Temelin w Czechach dowiodły,


jak głęboko cofnęliśmy się w byłym obozie sowieckim już nie w nauce i technice, a w
posługiwaniu się zdrowym rozsądkiem.
Czechy i Słowacja dla energetyki wodnej mają obok Norwegii i Szwajcarii
najkorzystniejsze w Europie warunki. Potencjał energetyczny ich rzek przewyższa
racjonalne obu krajów potrzeby. I oto właśnie Słowacja inwestowała w kolejną
elektrownię atomową, znacznie droższą w budowie, a jeszcze bardziej w eksploatacji...

I U NAS MOśNA BY ROZSĄDNIEJ

Rzeki polskie też stanowią wielki potencjał energetyczny. Rzeki duże i małe.
Dane o tym dawniej fałszowano - żeby górnośląscy bonzowie mogli rządzić Polską
przy pomocy węgla. Dopiero elektrownia wodna we Włocławku udowodniła znowu
swą produkcją energii, o ile taniej pracuje woda. Ideologia zaś przekreślała małą
energetykę wodną – bo młyny były prywatne. Dziś węglowy monopol energetyczny
nadal tłamsi małe, prywatne elektrownie wodne, jak tylko może. W ciągu kilku
pierwszych lat XXI wieku doprowadził do zamknięcia kilkuset.

220
Prof. Janusz Gołaski dawno zinwentaryzował w samej tylko Wielkopolsce 1500
dawnych spiętrzeń wodnych po dawnych młynach, gdzie mogłyby dzisiaj dawać
energię małe turbiny wodne. W sumie liczbę takich małych spiętrzeń wodnych na
małych, lokalnych ciekach szacować można w Polsce na kilkanaście, dwadzieścia
tysięcy - potencjał tysiąca kilkuset megawatów! Bez strat na przesyle.
Polska winna się uczyć oszczędzania energii, miast budować nowe siłownie. Ale też
powinna zatrudnić wodę - miast spalać węgiel.

WODA JAKO PROBLEM DEMOKRACJI

Nie interesujemy się wodą. Nie pytamy, co nam grozi. A susza w Polsce to już nie
chwilowy dopust boży. I dawno przestała być w Polsce problemem fachowców. Stała
się, bardziej niż powódź, problemem każdego z nas. Każdy Polak powinien wiedzieć
wszystko o sposobach na suszę. Woda stała się sprawą naszej demokracji.
Od lat stepowieje Wielkopolska, najgospodarniejsza część kraju. Przychodzi do nas
klimat ze Wschodu, z głębi Eurazji. Pojawiają się rośliny stepowe i fauna stepu.
Wysycha Gopło, jego lustro wody coraz to obniża się o kolejny metr, a w Wielkopolsce
beczkowozy do dziś rozdzielają wodę na litry, i to na wielokilometrowych trasach.
To nie wina cywilizacji światowej. To my sami nie umieliśmy w minionym reżimie i
nadal nie umiemy się z wodą obchodzić. W statystyce zasobów wody jesteśmy na
drugim miejscu w Europie. Od końca.

HYDROLOG O SUSZY 1989 ROKU

Zaczęła się wtedy już w marcu, ale szczyt przypadł na sierpień i wrzesień. Rośliny
rozpoczęły wiosnę o 30-40 dni wcześniej. Wody podziemne opadły od 0,5 do 2
metrów poniżej średniego stanu. Zaczęły opadać wcześniej niż zwykle, przed
kwietniem - dlatego, że w roku poprzednim ich zasoby się nie odbudowały. Na domiar
przy upałach i niskich opadach wieją bardzo silne wiatry, co jeszcze bardziej
przesusza glebę.
Głównymi rzekami dolnego dorzecza Odry płynęło latem i jesienią mniej wody niż
kiedykolwiek w ich notowanej historii. Jeszcze gorzej było z rzekami o mniejszych
powierzchniach zlewni. Nieraz płynęły nimi wyłącznie ścieki. Kiedy jest sucho, woda
nie rozcieńcza dostatecznie ścieków; z tego, co płynie, trudno w ogóle cokolwiek
zaczerpnąć.
Kiedyś wody może zabraknąć; przyjdzie zamknąć wiele ujęć wód powierzchniowych,
tak będą zanieczyszczone.

PTAKOM NAPRZECIW

Przeciw spiętrzaniu Wisły i innych naszych rzek, przeciw ich regulacji, występują...
obrońcy środowiska naturalnego, wspierani po kryjomu przez „baronów” węglowych.

221
A właśnie nad rzeki o wyższym poziomie wody ściągają ptaki. Nie tylko polskie.
Również takie, jakich nigdy w Polsce nie było. I bobry, które jakimś cudem zwiedziały
się o szansie na nowe żeremia; niszczą dzisiaj wały przeciwpowodziowe!

śADNEGO BETONU

W Polsce już się nie kanalizuje, nie cembruje rzek i nie prostuje ich biegu
(prostowanie biegu przyspiesza spływ wody i przyniosło katastrofę w dolnym biegu
Renu). Dzięki rewelacyjnej metodzie, którą dziś interesuje się cały świat, można,
zamiast gwałcić naturę rzeki, współpracować z nią.
Dr Janusz Wierzbicki z Politechniki Warszawskiej (zmarł niedawno) badał przez lata
procesy korytowe, czyli – jak „pracuje” sama rzeka. Bo rzeka cały czas pracuje - zbiera
i niesie rumowisko denne, a potem je gdzieś osadza. Kiedy się w jej pracę głupio
ingeruje, rzeka traci równowagę w swych zachowaniach. Tam gdzie woda płynie
szybciej, rzeka niszczy brzegi i dno, tam gdzie woda ciecze w zwolnionym tempie,
rzeka nanosi piaski, tworzy wyspy, ruchome przemiały, przykosy (czy nie śliczny jest
język tych fachowych terminów?) i dzieli się na różne odnogi; koryto rzeki „dziczeje”.
I okazało się, że starymi, znanymi od setek lat, tanimi, prostymi technikami, przy
użyciu faszyny i łamanego kamienia, porastającego zielenią, wstawiając w
określonych miejscach tzw. „ostrogi” i umacniając brzegi na krótkich odcinkach,
można pomóc rzece regulować się samej, tak, że sama wyręcza ludzi...
Pływałem po uregulowanych tak odcinkach Narwi. Rzeka tam szeroka, głęboka, bez
śladu ręki człowieka na brzegach; dzika przyroda przybyła tam po zakończeniu robót
pierwsza. Wcześniej od swych obrońców.

LUDZIE TO JUś UMIELI

Pustynną dziś Mezopotamię (Irak) tajemniczy lud Sumerów przed pięcioma tysiącami
lat obrócił w biblijny raj. Przyszli skądś ze świata. Martwe pustynie i złowrogie bagna
stały się krajem kwitnącym, pełnym pól, łąk i ogrodów. A mieli Sumerowie tylko
motyki i kosze...
„Zapomniany świat Sumerów”, książka mojego nieżyjącego przyjaciela, Mariana
Bielickiego, obok wiadomości z ćwierci miliona glinianych tabliczek - z
pokwitowaniami, rachunkami, raportami, spisami i innymi szczegółami codziennego
życia Sumerów, cytuje też ich poezje, wśród nich - litanię, lament bogini, która szuka
swego syna, boga Damu. Bez niego bowiem zapanuje susza, śmierć i zniszczenie.
Rolnik to był wśród Sumerów „człowiek od kanału, grobli i sochy”. Ich podręcznik
rolniczy uczył, jak regulować nawadnianie pól i przepływ wody w kanałach
irygacyjnych.
Utrzymywali stawy rybne. Budowali zbiorniki i kanały rezerwowe, dla
magazynowania wody z wezbrań.
Jednego tylko nie wiedzieli - że nie można nic zrobić i że ten, komu ziemia stepowieje,
skazany jest, by cierpieć, pomstując na głupotę cywilizacji.

222
CZY JESTEŚMY GŁUPSI

Już ludy prymitywne umiały doskonale gospodarować wodą – czy to pod


Kilimandżaro, czy w Andach peruwiańskich, czy to Indianie Arizony, czy najdziksi
tubylcy świata - na Borneo.
W Azji Środkowej woda szła z gór dziesiątkami kilometrów, kuto w skałach tunele
długie na trzy kilometry, budowano olbrzymie groble, montowano krzyżujące się nad
sobą, splecione z witek, uszczelnione murawą i gliną koryta kanałów, szerokie na
półtora do dwóch metrów!
Zarządzali wodą wybierani przez lud kok-basze, „siwobrodzi od kanałów”. Dzielili
wodę z miejscowych rowów pomiędzy gospodarstwa; kierowali naprawami
miejscowego kanału, wzywając do robót bezpośrednio zainteresowanych, czasem
wspomagani w tym przez wyższych urzędników i mieszkańców dalszych okolic.
Spośród kok-baszów wybierano mirab-baszów: ci nadzorowali kanały główne,
kierowali ich naprawą, rozdzielali ich wody między kanały mniejsze, do
poważniejszych uszkodzeń wzywali „tłoki” z dalszych okolic.
„Tłoka”? Stary, także słowiański, obyczaj. Gromada niesie bezpłatnie pomoc
sąsiadowi, a ten odwdzięcza się „tłocznikom” tylko poczęstunkiem; usłuży im wzajem,
gdy ktoś z nich będzie potrzebował tłoki. No i co, XX-wieczna cywilizacjo?

TĘSKNOTA ZA WYOBRAŹNIĄ SUMERÓW

Nie brakuje hydrotechników, świetnych inżynierów. Nie brakuje nam rzek i


strumyków, których skąpe wody można spiętrzać i rozprowadzać kanałami na
dziesiątki nawet kilometrów. Nie tylko Wielkopolskę, także płodne kiedyś Kujawy,
wszystkie przesuszone tereny Polski można uratować od losu martwej pustyni. Nie
jakąś wielką kosztowną techniką, ale koparkami i spychaczami. Budując urządzenia
tzw. „małej retencji”, wały, groble, z jazami i przepustami - w trybie szarwarku, tłoki,
własnymi siłami.
Są ludzie, narzędzia, podręczniki. Brak tylko - inicjatywy. Dlatego tęsknię za
wyobraźnią Sumerów.

PRAWO JEST PO STRONIE RZEK

Nasze rzeki nie są bezbronne. Już wiemy, że nasze stare i dobre prawo wodne pozwala
zakładać spółki wodne. Ale nie tylko dobrowolne. Także i przymusowe, które
wszystkich użytkowników rzeki zobowiązują do wspólnej dbałości o jej czystość,
bezpieczny przepływ i prawidłowe zagospodarowanie.
Takie spółki powstają dziś już spontanicznie - jak spółka gmin leżących nad Pilicą. Ale
można przecie takie spółki powołać i dla wielkich cieków, niszczonych bezkarnie
przez wielkie skupiska ludzkie. Jeśli taka spółka zainwestuje w energetyczne i
transportowe możliwości swojej wielkiej rzeki, zyska na pokrycie spłaty kredytów
wziętych na oczyszczalnie ścieków...
223
Powstały już związki miast nadwiślańskich i miast nadodrzańskich. Powstaną i takie
spółki. Bo nikt inny o tym nie pomyśli.

LASY TO WODA

Oczywiście, żadne spiętrzenia nie zatrzymają tyle wody, co lasy. Dlatego zalesianie
Polski nie powinno być programem samych leśników. Przede wszystkim -
zmobilizować winno obrońców środowiska naturalnego. Zamiast przykuwać nogi do
skał tam, gdzie trzeba postawić tamę, mogliby zaopiekować się każdy jakimś
kawałkiem naszych lasów.
Lasy w rzeczywistości są interesem nas wszystkich, wszystkich Polaków. Całej polskiej
demokracji. Bo wszyscy musimy oddychać. A lasy to nasza fabryka tlenu.
Sadzenie i ochrona lasów powinny być programem naszej samoobrony narodowej
przed samymi sobą. Obrońcy przyrody, którzy to pomijają, bronią stanowisk na
rachunek przyrody.
Dawniej powiadano: „nie było nas, był las, nie będzie nas, będzie las”. Dziś chodzi o
to, by las był z nami. Inaczej „nie będzie lasu, nie będzie nas”. Wyschniemy jak ta żaba
z bajki Brzechwy. Dusząc się z braku powietrza.

NOWY PRZEMYSŁ POLSKI

W 1991 roku poznałem niezwykłą postać, adwokata, czynnego w Jerozolimie i w


Nowym Jorku. Uri Huppert, mówiący do dziś znakomicie po polsku, czyli - po prostu
- Jurek, dziś mój przyjaciel, współtworzył izraelski „przemysł turystyczny”.
Tak, to się dziś traktuje jak przemysł. Hiszpańskie „ministerio del turismo” dysponuje
największym budynkiem rządowym w Madrycie, i nie tylko dla potrzeb biurokracji,
która na gruncie turystycznym też rozwija się znakomicie. Zdaniem moich przyjaciół z
Zachodu i Skandynawii, Polska ma w tej dziedzinie olbrzymie szanse i potrzeby; nie
tylko w biurokracji.

ILE KILOMETRÓW KWADRATOWYCH SZANSY

Kilometry pustych najpiękniejszych plaż Europy, nad czystymi rejonami Bałtyku -


szansa rozgęszczenia przepełnionych, ciasnych ośrodków. Podobnie z dziesiątkami
uroczych dolin i dolinek na Pogórzu Karpackim, od Beskidów Śląskich aż po
Bieszczady, z Pogórzem Sudeckim od Wyżyny Głubczyckiej po Karkonosze. Na
Pomorzu ciągną się tysiącami kilometrów kwadratowych wzgórza, jeziora i lasy, do
niedawna blokowane poligonami wojskowymi. I nieznane, a prześliczne Roztocze czy
też Polesie Lubelskie. Plus znane już Mazury, Augustowskie, Ziemia Lubuska...
I raz jeszcze - uzdrowiska, dziś zaniedbane, w przyszłości - wielka oferta lecznicza i
wypoczynkowa dla całej Europy. Polskie źródła reprezentują wyjątkowe walory
lecznicze.

224
Bądźmy dwa razy tańsi od Zachodu przy tym samym poziomie usług. Po właściwej
reklamie - do naszych letnisk ściągną Skandynawowie i Niemcy, a do taniej Polski
przyjedzie co roku milion Amerykanów polskiego pochodzenia. Ten „przemysł”
nakłady zwraca szybciej niż przetwórstwo.

TAKA NADCHODZI POLSKA

Wszystko to oznacza potrzebę nowej wyobraźni. Nastawienia jej na inne jutro. Jutro
dla umiejących współpracować ze sobą indywidualności. Mamy dziś ponad dwa
miliony drobnych przedsiębiorstw. Ale samych małych przedsiębiorstw budowlanych
(sprawniejszych i efektywniejszych) będzie trzeba tysięcy.

CO MOśE PAŃSTWO

Państwo musi torować drogę do przyszłości - wymusiwszy plany przestrzenne. Żeby


wiadomo było, gdzie budować, jak rozwijać kraj. Do tego - jak w planie Rehna -
pomagać może państwo pośrednictwem, szkoleniem, poradnictwem, informacją,
kontaktami, pomocą organizacyjną ze strony fachowców. Decyzje będziemy
podejmowali sami.

BEZ LEKÓW NA BRAK WYOBRAŹNI

Państwo nie dostarczy leków na brak wyobraźni. A jakiej potrzeba wyobraźni? Tej,
którą streszcza ironiczna w zamierzeniu, ale podchwycona - jako symboliczna dla
dzisiejszej Polski przez prezydenta Busha juniora - piosenka zespołu Golec
uOrkiestra:
„Tu na razie jest ściernisko,
ale będzie San Francisco,
a tam, gdzie to kretowisko,
będzie stał mój bank...”

Takiej wyobraźni potrzebujemy nie tylko my. Także nasi sąsiedzi na wschód od
Polski, dla których ważne będzie zobaczyć, co da się zrobić własnymi siłami - lub z
pomocą Unii Europejskiej – we własnym kraju.
A my zastanówmy się, jak możemy pomóc naszym sąsiadom Ukraińcom. Czas, kiedy
będziemy o nich mówili - nasi bracia Ukraińcy, przyjdzie po czasie naszej pomocy i
przyjaźni. Miniony ustrój wielu z nich odebrał nawet poczucie tożsamości i język, a
zniszczyć potrafił nawet glebę.
Zaczynają na ściernisku.

225
22. ANEKS: DEKALOG NIEUDACZNIKA

Ten tekst ukazał się po raz pierwszy w roku 1978. Drukowany potem kilka razy przy
różnych sposobnościach pod różnymi adresami, uzupełniony jednym zdaniem o
marnowaniu swego i cudzego wysiłku w młodej demokracji, zachował pełną
aktualność.

CZY W OGÓLE CHCESZ, BY SIĘ UDAŁO?


Czasami ułatwia drogę do skuteczności zastanowienie nad tym, co trzeba zrobić, żeby
się dane przedsięwzięcie nie udało.

A propos: przy okazji dowiesz się, czy naprawdę chcesz, by ci się powiodło.

Są ludzie, którzy wręcz wolą niepowodzenia - pozwalają im one podtrzymać swą


mizantropię, niechęć do bliźnich, usprawiedliwić lęk przed działaniem, lenistwo i
poczucie wyższości wobec tych wszystkich, którzy nie potrafią docenić, ile się dla nich
robi.

KIEDY JEDEN KNOCI, ALE SZLAG TRAFIA WSZYSTKICH


W czasach, gdy zwycięża powszechnie (albo tak się przynajmniej wydaje) religia
skuteczności, warto ujawnić, że istnieje też podziemny kościół Czcicieli Szatana
Nieskuteczności.

Jest znacznie więcej takich satanistów niż przypuszczamy. Swoje czarne msze
marnowania najlepszych koncepcji, pomysłów i planów odprawiają oni publicznie,
wygłaszając przy tym pełne ironii kazania o działaniu efektywnym. Jak ich rozpoznać?

Mają swój dekalog. Istnieje mnóstwo recept na spartolenie każdej roboty, ale
współdziałanie społeczne wymaga partactwa o specyficznych założeniach - musisz
przecież zmarnować nie tylko swój wysiłek, musisz popsuć - skutecznie! - to, co zrobią
inni. Jeśli tylko Tobie się nie uda, mała przyjemność i żadna satysfakcja; sztuka
polega na tym, żebyś Ty sknocił, a wszystkich dookoła szlag trafiał.

JAK UCIESZYĆ BELZEBUBA NIESKUTECZNOŚCI


Historia potwierdziła trafność tego dekalogu. Sprawdzał się na największych
przykładach.

Wedle jego przykazań można doprowadzić do ruiny nie tylko przedsięwzięcia w skali
domu, osiedla mieszkaniowego, dużej wsi czy fabryki. Można zaprzepaścić nawet
wielkie królestwa, władzę absolutną i niezmierzone bogactwa. Tym bardziej młodą,
obiecującą demokrację i swoją w niej władzę.

Król Jerzy III ze swoimi doradcami wywołali niepodległość Stanów Zjednoczonych


dwunastoma latami ewidentnych głupstw, z których w każdej chwili mogli się

226
wycofać. Amerykanie chcieli jedynie, by ich traktowano serio. Ale na to właśnie rząd
Wielkiej Brytanii nie umiał się zdobyć. Dołożył jeszcze mnóstwo pieniędzy, by stracić
swoje północno-amerykańskie kolonie. Na dworze Jerzego III czczono po kryjomu
Belzebuba Nieskuteczności.

Innym razem był on również bardzo zadowolony, kiedy mu się udało zaprowadzić
Napoleona pod Moskwę. Wyzbądź się zatem wszelkich kompleksów niższości: bzdura
jest tą wyjątkową dziedziną, w której możesz dorównać królom. Do wielkich głupstw
nie trzeba aż Napoleona, ani jego wzrostu.

OTO WSPOMNIANY DEKALOG (Z KRÓTKIMI


KOMENTARZAMI)

1.
Nie dopuszczaj do siebie niepomyślnych informacji.

Niektórzy władcy w dawnych czasach mieli godny uwagi obyczaj ścinania głów
posłańcom przynoszącym złe wiadomości. Weź z nich wzór. Brakuje Ci potęgi
królewskiej, by ścinać głowy, ale nawet jako przewodniczący samorządu osiedlowego
czy organizator ważnego społecznie programu możesz stopniowo odzwyczaić ludzi od
uświadamiania Ci, że coś tam nie idzie idealnie.

Starczy wyłączać takich śmiałków ze wspólnych rozważań nad losem ważnego


przedsięwzięcia, okazywać im brak zaufania, aplikować drobne, ale złośliwe szykany.
Po pewnym czasie nie dowiesz się już niczego niemiłego, a gdy na koniec wjedziesz w
ścianę, będziesz miał prawo z pełnym przekonaniem skarżyć się, że nikt Cię nie
ostrzegł.

2.
Miej za nieprzyjaciela każdego, kto Cię nie chwali, i zrażaj sobie, kogo możesz.

Nie dopuszczać do siebie złych wiadomości, to mało. Musisz uwierzyć, i to głęboko, że


kto Cię nie chwali, jest Twoim wrogiem. Kiedy już w to uwierzysz, możesz uważać się
za impregnowanego na sukces - żadne, przypadkowe nawet powodzenie już Ci nie
grozi.

Nie zapominaj też odciąć od siebie, kogo się da, a zwłaszcza ludzi inteligentnych, co
więcej, mających wpływ na innych i autorytet.

Pod żadnym pozorem nie rozmawiaj z takimi facetami i nie słuchaj ich. Powtarzaj
sobie ciągle - nie będą mnie pouczać! Ich niebezpieczna, uwodzicielska inteligencja
mogłaby przypadkiem zrobić na Tobie wrażenie i popchnąć Cię w kierunku sukcesu,
którego pragniesz uniknąć. Natomiast zrażając kogoś takiego, odpychasz od siebie za
jednym zamachem cały krąg ludzi, dla których jego autorytet ma istotne znaczenie. O
ileż mniej zachodu!

Dysponujesz bogatą paletą możliwości - od drobnego, ale dobrze namierzonego


świństwa, aż po dziki, wściekły atak, niewspółmierny w swej gwałtowności do
przyczyny.

227
Sztukę zrażania ludzi wielekroć łatwiej opanować niżeli sztukę zdobywania ich sobie.
Pamiętaj: czasem dość jednego celnego słówka, by zarobić śmiertelnego wroga, z
którym nigdy już nie znajdziesz porozumienia.

Są geniusze, którzy wspaniałe rezultaty osiągają w tym po prostu mimochodem, en


passant. Jeśli nie jesteś tak doskonałym, pyszałkowatym chamem, nie trać wiary w
siebie - w pewnych warunkach to się w człowieku rozwija samo. Czasem wystarcza
nawet odrobina władzy, by z najinteligentniejszego człowieka zrobić idiotę, który
odpycha najukochańszych przyjaciół.

3.
Jeśli już musisz ludzi zdobywać, spróbuj ich nabrać; jeśli to nie wyjdzie - przestraszyć;
jeśli i to zawiedzie - kupić. Wspaniały patent!

Nabrani, kiedy przejrzą (wcześniej czy później zawsze się to w końcu zdarzy),
znienawidzą Cię podwójnie. Za to, że ich nabrałeś, i za to, co jako nabrani zrobili.

Przestraszeni - nigdy w głębi ducha nie wybaczą Ci swojej własnej małoduszności, a w


przełomowych momentach okażą się znakomitymi, bo zamaskowanymi
sojusznikami... Twoich przeciwników.

Ci, których kupiłeś, będą wobec Ciebie lojalni, owszem. Dopóki ich nie przepłaci ktoś
inny.

Nabrani mają to do siebie, że bielmo spada im z oczu akurat w decydujących


chwilach, kiedy spodziewasz się ich oddania i poświęcenia.

Przestraszeni i kupieni załatwią Ci wszystko i zawsze - z wyjątkiem tej jednej jedynej


sytuacji, kiedy Ci najbardziej na załatwieniu czegoś zależy, kiedy potrzeba odrobiny
serca i autentycznego zaangażowania, by coś nie wzięło w łeb. Pod tym względem
możesz na nich liczyć - nikt Cię tak nie zawiedzie, jak oni.

4.
Stwórz z gronem swych najbliższych współpracowników swoją własną rzeczywistość,
do której świat realny powinien się dostosować (a jeśli tego nie robi, tym gorzej dla
niego).

Przykazanie to rozwija myśl przykazania pierwszego w sposób, rzec można,


pozytywny. Nie wystarcza odciąć od siebie złe wiadomości, należy jeszcze stworzyć ich
odwrotność - fikcyjny obraz realiów, w który uwierzycie bardziej niż w prawdziwy.

Zalecenia pomocnicze: wprowadźcie własne kryteria oceny, nie sugerując się żadnymi
idiotycznymi ograniczeniami określanymi jako zdrowy rozsądek, poczucie
rzeczywistości, itp. W miarę możliwości używajcie własnego słownika dla nazywania
faktów i ludzi, powszechnie nazywanych inaczej (klęskę przekładając na sukces,
nieakceptację na poparcie, i vice versa). W ten sposób odgrodzicie się skutecznie od
wszystkich, którzy chcieliby Wam pomóc, ponieważ nie będą znali języka
obowiązującego w Waszym gronie.

228
Efekt murowany: kiedy zlecicie z kozła, nie będziecie nawet wiedzieli, dlaczego wóz
się Wam wywrócił. I nikt nie wytłumaczy, jakeście ten sukces ponieśli.

5.
Niczego nie staraj się przewidzieć, a jeśli musisz, bierz pod uwagę tylko
najkorzystniejszą dla siebie ewentualność.

Fuszer szachowy przegrywa dlatego, że ze wszystkich możliwych ruchów przeciwnika


bierze pod uwagę ten, który jemu, fuszerowi, dałby najłatwiejszą wygraną. Czasem,
kiedy fuszer gra z jeszcze gorszym fuszerem, zwycięża, ale bardzo, bardzo rzadko.
Ową specyficzną skłonność fuszerów Anglicy ochrzcili „wishful thinking”, co
Wańkowicz przetłumaczył na „chciejstwo”.

Skłonność to bardzo egalitarna - fuszerem może być każdy. Bywał nim i Napoleon.
Jeśli nawet nie będziesz Napoleonem głupstwa, wszystko przed Tobą. W końcu nie
musisz przecie zmarnować półmilionowej armii i panowania nad połową Europy...

6.
Działaj zawsze w pierwszym odruchu, śmiało i bez zastanowienia.

Jeżeli ktoś, kogo uznałeś za swego wroga (być może jest nim naprawdę), powiedział,
że powinno się przeprowadzić ścieżkę w poprzek trawnika, zareaguj decyzją idealnie
przeciwną. I tak za każdym razem, w każdych okolicznościach, aż po skalę głupstwa
na miarę losu państwa.

Tym sposobem oddajesz w ręce swego przeciwnika ster kursu wiodącego Cię ku
porażce, a nikt Ci nie może zarzucić, że działasz pod czyjeś dyktando, że kapitulujesz,
albo, że brak Ci ducha. W końcu prawo podejmowania decyzji obejmuje również
prawo podejmowania decyzji nerwowych.

Nie bój się - kiedy się opanujesz, może być już za późno. Odwagi! Nerwowi
przegrywają szybciej.

7.
Licz, że jakoś samo się ułoży.

Wojak Szwejk mawiał, że jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było.

Bądź niezachwianym optymistą. Kiedy już będziesz blisko ściany, zawsze możesz,
wjeżdżając w nią, zamknąć oczy. Boli tak samo, ale nie widać krwi.

8.
Żadnej analizy błędów.

Logiczne: nie popełniłeś żadnych błędów. O żadnych błędach nie wiesz i nie słyszałeś.
Nie ma zatem czego analizować.

229
Pamiętaj: o błędach mówią tylko Twoi wrogowie. Kiedy Ci ktoś tłumaczy, że analiza
błędów jest matką sukcesu, wiesz, co o nim myśleć.

9.
Winni są inni.

Również logiczne, prawda?

10.
Nie uprzedzaj ruchów przeciwnika ani też niekorzystnych obrotów losu.

W zakończeniu znakomitej sztuki „Święto Winkelrieda” Andrzejewskiego i


Zagórskiego burmistrz miasta informuje widownię - „idę zapoznać się z ideologią
ruchu, na którego czele stanąłem”. Jest to ideał zagrania, które polega na tym, że się
zdejmuje przeciwnikowi wiatr z żagli.

Dążąc do swej porażki, powinieneś postępować akurat przeciwnie. Dmuchaj w żagle


przeciwnika, naganiając mu zwolenników i przysparzając argumentów. Przy
chóralnym śpiewie Twoich ludzi, że byczo jest, jak jest, i że tak być powinno.

Ci, którzy na terenie Waszego osiedla, miasta czy państwa zechcą po Was coś zrobić,
żeby nawet najgłupsi albo wredni, wydadzą się po Was aniołami - chociaż cała Wasza
wina polegała jedynie na tym, że się Wam nie udało. No ale tego przecież
chcieliście...?

SUKCES PRZED TOBĄ


Przestrzegając tych dziesięciu przykazań, nie dokonasz nigdy niczego, co wymaga
ludzkiego współdziałania i dobrej woli.

Jak powiedziałem - zastanów się, czy aby nie tego podświadomie chcesz...

230
Spis treści
PO CO KOMU TA KSIĄŻECZKA 2
CZYJA TO DEMOKRACJA 2
KAŻDY ODPOWIADA SAM 2
NIE TAK STROMO... 2
SZKLANA GÓRA 3
INNA TEORIA WZGLĘDNOŚCI EINSTEINA 3
ZA CO UWIELBIAM „ALICJĘ W KRAINIE CZARÓW” 3
MOJA TEORIA RZECZY NIEMOŻLIWYCH 3
BEZ UTOPII 3
NORMALNE PAŃSTWO JEST MOŻLIWE 4
JAK CZYTAĆ TĘ KSIĄŻECZKĘ 4
NIECH DRUKUJE, KTO CHCE 4
1. O WŁAŚCIWE PODEJŚCIE DO RZECZY NIEMOŻLIWYCH 5
PRZYSTANEK ALASKA NIE BYŁ CZYSTĄ FANTAZJĄ 5
NIE TYLKO MY MAMY TAKIE KŁOPOTY 5
KIM SĄ INNI 5
GDZIE SZUKAĆ PANA BOGA 6
TROCHĘ ETYMOLOGII 6
MOJEMU PRZYJACIELOWI INTELEKTUALIŚCIE, ROZGORYCZONEMU BREDNIĄ KWITNĄCĄ W MŁODEJ
DEMOKRACJI 6
NASZ KAWAŁEK WSZECHŚWIATA 7
ZGODY TRZEBA NIEWIELE 7
RADA PRAKTYKA 7
ZŁO TYLKO CZEKA NA BIERNOŚĆ 7
MÓJ IDEAŁ 7
KTÓRĘDY? 8
AMERYKANIE PO PROSTU ROBIĄ TO, CO WARTO ZROBIĆ 8
SKOKI DO PUSTEGO BASENU 8
WYSOKI HORYZONT 9
KIEDY „DZIADEK” SIĘ MYLIŁ 9
NASI WIELOPOLSCY 9
PRZYKRY GŁOS WEWNĘTRZNY 9
W SKÓRĘ BRAŁ NAPOLEON WIELKI 10
PESYMISTOM 10
CO MYŚLEĆ O CUDZYCH DOŚWIADCZENIACH 10
JEŚLI NIE MA WZORÓW 10
OD CZEGO ZACZĄĆ 11
NIE ZAWSZE MĄDRE TO, CO LOGICZNE 11
JAK OBIERAĆ CELE WSPÓŁDZIAŁANIA 11
JAKIE OBIERAĆ CELE 12
NIGDY NIE ZABRAKNIE TYCH NA „NIE” 12
PAN BÓG BYŁ SKROMNIEJSZY 12
JEDYNA AUTENTYCZNA TRUDNOŚĆ 12
OCHOTA LUDZKA JAKO MNOŻNIK POWODZENIA 13
SKÓRA, NIE SPRAWOZDANIE 13
NOWOŚĆ JAKO ODRAŻAJĄCE ZŁO 14
GENIALNY POMYSŁ NA PODŁOŻENIE NOGI 14
DWIE RADY STAREGO WYJADACZA 14
LUDZIE WŁADZY I CI POZA NIĄ 14
DWIE, TRZY GODZINY TYGODNIOWO DLA DEMOKRACJI 15

231
ZANIM BĘDZIEMY SIĘ NUDZIĆ 15
2. NIKT NIE RODZI SIĘ OBYWATELEM 16
NIKT NIE RODZI SIĘ OBYWATELEM 16
Z CZEGO WZIĘŁA SIĘ ANGLIA 16
KTO STWORZYŁ DANIĘ 16
NIKT ZA NICH, NIKT ZA NAS 17
WŁASNE UNIWERSYTETY 17
MACIERZ - MNIEJSZA, ALE WYDOLNA 17
SZKOŁY JAKO PRZYSZŁOŚĆ 18
INKUBATORY DEMOKRACJI 18
KTO Z NAS ROBI IDIOTÓW 18
SPRAWDZONE DOŚWIADCZENIE GŁUPSTWA 19
MIEJSCE NA MYŚLENIE 19
W ROCHDALE CHCIELI WIEDZIEĆ WIĘCEJ 19
ANALFABECI NIE GŁOSUJĄ 20
OŚWIATA NIE JEST PRYWATNYM LUKSUSEM OBYWATELA 20
CO POTRAFI SZKOŁA 20
PRACĄ WŁASNYCH GŁÓW 21
SPOSOBY NA TANIE KSIĄŻKI DEMOKRACJI 21
IŚĆ W ŚLADY BTS 22
INTERESY DLA NASTOLATKÓW 22
3. BEZ GMINY NIE MA OBYWATELI 23
GMINA NIE BYŁA DOBRODZIEJSTWEM BOGÓW 23
ATEŃSKA TEORIA PAŃSTWA 23
BÓG JEST ZA GMINĄ 23
ZAMORDOWANA PAMIĘĆ 24
PRZYGODY SŁÓW I POJĘĆ 24
WOLNA GMINA JAKO PODSTAWA PAŃSTWA 24
NIEDOCENIONA REWOLUCJA 24
KAŻDY ZE SWOJĄ KONSTYTUCJĄ 25
DEMOKRACJA LOKALNA MIAŁA BYĆ PODSTAWĄ PAŃSTWA 25
AMERYKA GMIN 25
ZANIM WOLNOŚĆ STANIE SIĘ OBYCZAJEM 26
GMINA UCZY RZĄDZIĆ SPOŁECZEŃSTWEM 26
JAK ONI TO ROBILI 26
BEZ POLITYKI 27
NAJKRÓTSZA DEFINICJA SAMORZĄDU (SERIO) 27
NIE LICZYĆ NA MUR CHIŃSKI 27
I KTO TO ZROBI 28
PO CO TA WŁADZA 28
NIECH SIĘ WŁADZY NIE MYLI 28
NIKT NIE POWINIEN KONTROLOWAĆ SIEBIE SAMEGO 29
ODPOWIEDŹ KACYKOWI SAMORZĄDOWEMU 29
NIE DA SIĘ ŻYĆ Z POŁOWĄ WÓJTA 29
DEMOKRACJA NIE ROZWIJA SIĘ PRZEZ DZIEWORÓDZTWO 30
WIELKIE MIASTO W WIELKIM MIEŚCIE 30
MAŁA DEMOKRACJA 30
GMINY POTRAFIĄ 31
WSZYSTKO JUŻ BYŁO 31
SAMORZĄD SKARBOWY 31
POLICJANCI I GOSPODARZE 32
ARMIA OBYWATELSKA 32

232
4. ILE DEMOKRACJI, ILE BIUROKRACJI 33
JAK POWSTAŁO PRAWO PARKINSONA 33
BLADE CIENIE DAWNEJ POTĘGI 33
PO CO „SŁUŻBA CYWILNA” 33
SKAZA INTELEKTUALNA 34
NA JAKIM POZIOMIE KOŃCZY SIĘ SAMORZĄD 34
ILE DEMOKRACJI, ILE BIUROKRACJI 34
DEMOKRACJA POZOROWANA 35
ŚRODKI SAMOOBRONY 35
LICZYĆ ETATY I KOSZTY 35
ZŁOŚLIWE PRAWDY O DEMOKRACJI PRZEDSTAWICIELSKIEJ 36
CHOROBY SAMORZĄDU 37
KIEDY URZĘDNICY ZAJMĄ SIĘ OBYWATELEM 37
PIES OGRODNIKA 37
POŁOWICZNA, OPORTUNISTYCZNA RECEPTA NA BIUROKRATĘ 38
WCALE NIE JEST ŁATWO OBALIĆ LOKALNEGO TYRANA 38
CZYM GROŹNY JEST LOKALNY TYRAN LUB KLIKA 38
NA KOGO NIE MOŻNA LICZYĆ 38
PARĘ SŁÓW STAREGO PRAKTYKA 39
NAJGROŹNIEJSZA JEST PRAWDA 39
JAK DOTRZEĆ DO WASZYCH WSPÓŁOBYWATELI 39
SOJUSZNICY 40
UDERZENIE WE WŁAŚCIWYM MOMENCIE 40
5. NAJPIERW GAZETA, CZYLI NAJKRÓTSZY PORADNIK REDAGOWANIA GAZET LOKALNYCH (RADIA LUB
KABLÓWKI) 42
DLACZEGO GAZETA... 42
KAŻDY CZYTA I SŁUCHA NAJPIERW SIEBIE 42
ZARAZ PO SZERYFIE 42
NAJWIĘKSZA FRAJDA 43
MOŻE TYLKO TEN, KTO CHCE 43
CZEGO OCZEKIWAĆ OD WYDAWCY 43
WYDAWCA JAKO MORGAN 44
OD CZEGO ZACZĄĆ 44
WSTĘPNE KRYTERIA 44
O CZYM PISAĆ (LUB MÓWIĆ) 44
KIEDY KOWALSKI UGRYZŁ PSA 45
JAK PISAĆ 45
PORADNIK 45
TO ONI MUSZĄ SIEBIE ZNALEŹĆ (W GAZECIE LUB RADIU) 47
AUTORYTETY 47
OSTROŻNIE: SŁOWO MOŻE ZABIJAĆ 47
PRZYGOTOWANI NA BATY 48
OFIARY PIERWSZEGO INFORMATORA 48
GDY DOBRĄ WIADOMOŚCIĄ STAJE SIĘ TYLKO ZŁA WIADOMOŚĆ 48
CENZURA 48
Z PIERWSZEJ RĘKI 49
BYĆ SOBĄ 49
WOLNO SIĘ MYLIĆ 49
NASZE POWIERNICZE OBOWIĄZKI 50
6. LOKATORZY CZY OBYWATELE 53
DEMOKRACJA DOMOWA 53
PAŃSTWO ZACZYNA SIĘ NA KLATCE SCHODOWEJ 53

233
Z JASKINI DO JASKINI BYŁO DALEJ 54
SPOŁECZNOŚĆ CZY SPIS LOKATORÓW 54
MIESZKANIE JAKO KONIEC ŚWIATA 54
CZY TO JEST PRZYJAŹŃ, CZY TO JEST... 55
MAŁA WIEŚ W JEDNYM DOMU 55
CZY TO SIĘ OPŁACI 56
MY SAMI, NIE „ONI” 56
CZY SAMI CHCĄ 56
STAROŚĆ W DEMOKRACJI POWINNA MIEĆ SIĘ LEPIEJ 57
LEK NA SAMOTNOŚĆ 57
NIKOGO NIE ZMUSZANO 57
TROCHĘ MIEJSCA NA WSZYSTKO 58
CZYJ TO INTERES 58
URODA PRZYRODY LUDZKIEJ 59
SAMOSIEJKI 59
KIEDY WIĘDNĄ UCZUCIA 59
SZCZEGÓLNE WALORY KSIĄŻKI TELEFONICZNEJ 60
POMOC SAMOTNYM - W IMIĘ SAMOPOMOCY 60
BARKA I MIŁOSIERDZIE BOŻE 60
7. RODZINA JAKO PARTNER WŁADZY (DEMOKRACJA ZACZYNA SIĘ OD KUCHNI) 61
KTO Z KOGO ŻYJE I KTO TU JEST NAPRAWDĘ WAŻNY 61
„NIEWIDZIALNA RĘKA RYNKU” TO MY 61
KLUB FRAJERÓW 61
BUDŻET DOMOWY JAKO PARTNER BUDŻETU PAŃSTWA 62
SPRZECZNOŚĆ W STATYSTYCE 62
NIE MA BUDŻETÓW DOMOWYCH MNIEJ WAŻNYCH 62
CZY WARTO 63
ZDROWE RĄCZKI I ROZUM 63
PAŃSTWO ZACZYNA SIĘ W DOMU 63
BĄDŹMY (CHOĆ TROCHĘ) JAPOŃCZYKAMI 64
CZY ENGEL MUSI MIEĆ RACJĘ 64
DLACZEGO CORAZ WIĘCEJ 64
ZDROWO – DROŻEJ. NA RAZIE 64
ANI TRUDNE, ANI SKOMPLIKOWANE 65
CO ODKRYŁ IRVING FISHER 65
NIE ZOSTAWIAJ TEGO SPECJALISTOM 65
CO TYDZIEŃ 66
...I CO TYDZIEŃ WSKAŹNIK INFLACJI 66
GENIALNIE PROSTE 66
ŻEBY WŁADZY NIC NIE KUSIŁO 67
NASZ "WSKAŹNIK FISHERA" 67
POMIAR DLA KAŻDEGO 67
CO TO JEST TEN „KOSZYK” FISHERA 67
JAK TO ROBIĆ 68
PIENIĄDZE, Z KTÓRYCH OKRADA SIĘ GOSPODARSTWA DOMOWE 71
8. KAPITALIZM DLA WSZYSTKICH, CZYLI JAK PORADZIĆ SOBIE Z TWIERDZENIEM ARROWA 72
TWIERDZENIE NIEMOŻLIWOŚCI 72
CZYM WYGRYWA DEMOKRACJA 72
ETOS, NIE TYLKO PIENIĄDZE 73
KAPITALIZM WŁASNYMI RĘKAMI 73
IKEDĘ ROZUMIAŁ KAŻDY JAPOŃCZYK 73
GDZIE JEST KAPITAŁ 74

234
KAPITALIZM NADMIARU PIENIĘDZY 74
KIEDY BIEDNY MA POŻYCZAĆ BOGATEMU 74
ŚWIETNE, ALE NIE ZARAZ 75
PORÓD CHYBA TO BYŁ NIECO PRZEDWCZESNY 75
NIBY-LIBERALIZM 75
CZYJA KURA KOMU ZNOSIŁA ZŁOTE JAJA 76
ONIEŚMIELAJĄCO ŁATWE INTERESY 76
CZEKI, WEKSLE I WARRANTY 76
KAPITALIŚCI Z MIANOWANIA 77
PRODUKCJA BOCASSÓW 77
PRYWATYZOWAĆ TRZEBA. JEDNAK 77
METODA KELSO 77
KELSO O POLSCE 78
JUŻ, ZARAZ 78
JAK UWŁASZCZAĆ OBYWATELI 78
BEZ WŁASNOŚCI NIE MA GOSPODARNOŚCI 79
MY, WŁAŚCICIELE 79
NIECO AMBICJI I WYOBRAŹNI 80
JAK PORADZIĆ SOBIE Z MONOPOLEM TELEFONII 80
SIECI LOKALNE - LOKALNYM OPERATOROM 80
EFEKT MNOŻNIKOWY 81
BEZ REKORDÓW 81
KAISER 81
MUSI BYĆ WIADOMO, CO JEST DOBRE, A CO ZŁE 81
CO JESZCZE DA SIĘ ZROBIĆ 82
POLSKA W EUROPIE 82
9. MYŚL POLITYCZNA, CZYLI CO O TYM WSZYSTKIM MYŚLEĆ 83
TO JUŻ BYŁO 83
TROCHĘ POLITYKI 83
CO MOŻNA POWTÓRZYĆ 83
POCHWAŁA TALENTÓW 84
LĘK PRZED JUTREM I LĘK PRZED ROZMOWĄ 84
O JAKĄ DEMOKRACJĘ CHODZI 84
TO JUŻ DZIAŁAŁO 84
JEŚLI NAPRAWDĘ TEGO CHCEMY 85
ZAPOMNIEĆ O NIEWOLI EGIPSKIEJ 85
WYRWA CYWILIZACYJNA W MÓZGACH 85
LEWICA Z NOMENKLATURY 86
CO TO BYŁO 86
PRZYKŁAD MANIPULACJI 86
PRAWICE POWAŻNE 86
PRAWICE MNIEJ POWAŻNE. JEŚLI W OGÓLE 87
CZY TO W OGÓLE COŚ JESZCZE ZNACZY 87
RÓWNOŚĆ JAKO WYZWANIE POLITYCZNE 87
CZEGO CHCIEĆ OD POLITYKÓW 87
OBYWATEL NIE JEST ZŁEM KONIECZNYM 88
CZEGO SZUKAMY 88
BAĆ SIĘ CZY NIE BAĆ 88
JAK SIĘ ZACZĘŁO 88
O CO CHODZIŁO 89
TO NIE MIAŁ BYĆ WOLNY EGOIZM 89
WŁASNOŚCI NIE WSZYSTKO WOLNO 89
PRZECIWNICY 90

235
ALTERNATYWA LIBERALIZMU 90
KIM BYŁ NAPRAWDĘ JONH MAYNARD KEYNES 90
NA SCENĘ WCHODZĄ NEOLIBERAŁOWIE 91
LIPPMAN PRZECIW MONOPOLOM 91
LUDZKIE STRONY LIBERALIZMU 91
NEOLIBERALNY CUD GOSPODARCZY 92
GRA O PRACOWNIKÓW 92
ALTERNATYW NIE WIDAĆ 92
INNY KAPITALIZM 92
CZEGO WOLNY RYNEK NIE MOŻE 93
NIEWIDZIALNA RĘKA NIE MA UST 93
ILE MIEJSCA DLA INNYCH IDEI 94
UNIA RÓWNYCH 94
10. KAPITALIZM BARDZO NIEDUŻYCH PIENIĘDZY 95
11. JAK ZAROBIĆ NA WŁASNYCH WYDATKACH 105
HANDEL - NIEDOKOŃCZONA REWOLUCJA 105
MAŁE SKLEPY DLA STARSZYCH LUDZI 105
GDY NIE MA TYCH MAŁYCH SKLEPÓW 105
BEZ „SOCJALIZMU” 106
SPRAWIEDLIWI PIONIERZY 106
ODZYSKAĆ JEDNĄ DWUNASTĄ WYDATKÓW 106
KAPITAŁ Z DWÓCH PENSÓW 106
NA ROPUSZEJ SPRZEDAJĄ TANIEJ 107
SAMI O WSZYSTKIM 107
POMYSŁ NA DOBRY INTERES 107
SWÓJ HURT 107
DROBNY PRYWATNY HANDEL NIE MA SIĘ CZEGO BAĆ 108
SAMEMU ZARABIAĆ NA POŚREDNICTWIE 108
LUKSUSY HURTU 108
IDEALIŚCI I PRAKTYCY 109
IDEAŁY 109
GRA O CENY 109
MIGROS 110
DROGA DO SUKCESU 110
SENSACYJNA PRZEMIANA 110
MĄDROŚĆ NAJWIĘKSZEGO Z PIONIERÓW 111
KONIEC FIKCYJNEJ SPÓŁDZIELCZOŚCI 111
BEZ UTOPII 111
RACHUNEK SZANS 111
JAK NAM TO PÓJDZIE 112
KTO I PO CO MOŻE OBNIŻAĆ CENY 112
„KONSUMENT” TO PO POLSKU „SPOŻYWCA” 112
SZKOLNE INSTYTUTY BADANIA JAKOŚCI 112
SPÓŁDZIELCZOŚĆ, A NIE KARTY RABATOWE 113
BEZ WIELKIEJ USTAWY 113
HANDEL JAKO PARTNER ADMINISTRACJI 113
12. ZATRZYMAĆ WŁASNE PIENIĄDZE 115
DLA KOGO PRACUJĄ NASZE PIENIĄDZE 115
50 LAT LUKI CYWILIZACYJNEJ 115
O CO CHODZI W UBEZPIECZENIACH 115
WZAJEMNIE - KIEDY NIE MA PIENIĘDZY NA RYZYKO 116
WZAJEM CZY U KOGOŚ 116

236
GRYNDERZY 116
INNY ZYSK 117
RZYMSKIE PODSTAWY 117
WZAJEMNOŚĆ JEST ŁATWIEJSZA 117
WZAJEMNOŚĆ NIE BANKRUTUJE 117
BEZ ZYSKÓW - I BEZ PODATKÓW 118
PRZEZORNOŚĆ WZAJEMNA 118
LISKÓW: NASZE DOŚWIADCZENIE PRAKTYCZNE 118
BEZ PEŁNYCH SKŁADEK 118
ZASŁUGI WZAJEMNOŚCI 119
PRZEWAGI SPÓŁKI KOMERCYJNEJ 119
RÓŻNICE 119
UTRUDNIENIA 120
UBEZPIECZENIA WŁASNE 120
INTERESY BOGATYCH 120
POWSTANIA ZA DARMO 121
ZATRZYMAĆ PIENIĄDZE W KRAJU 121
PRZECIW BEZRADNOŚCI UBEZPIECZEŃ 121
DO POPARCIA PRZEZ WSZYSTKICH 122
PRZEOCZONA POWSZECHNA PRYWATYZACJA 122
„UWZAJEMNIENIE” NIE JEST ŻADNĄ FILOZOFIĄ 122
MAŁE MOŻE BYĆ SKUTECZNE 122
KREDYT Z POLISY 123
REASEKURACJA 123
INNE WALORY WZAJEMNOŚCI 123
14. BEZPIECZEŃSTWO JAKO INTERES WSPÓLNY 123
CZEGO SIĘ BAĆ 124
NIEBEZPIECZEŃSTWO ZBLIŻA 124
KTO MA SIĘ TYM ZAJĄĆ 124
NIEBEZPIECZNE ULICE, NIEBEZPIECZNE DZIELNICE 125
JAK POSKROMIONO PRZESTĘPCZOŚĆ W NOWYM JORKU 125
JEST PO CO BYĆ POLICJANTEM 126
USTRÓJ I ZASADY 126
BRATTON W POLSCE 126
A JEDNAK... 127
W BOSTONIE ZROBILI TO NAJWCZEŚNIEJ 127
KIEDY NIE MA POLICJI - SOPOT 127
DOŚWIADCZENIE POWIŚLA 128
KIEDY NIE MA POLICJANTÓW 128
TROCHĘ DECYZJI. DECYZJE NALEŻĄ DO WAS 129
CZYI TO LUDZIE 129
SIEDZIEĆ CZY CHODZIĆ 129
WIDZIEĆ 130
KTO SIĘ NIMI ZAJMIE 130
W RAZIE RECYDYWY 130
JAK PP, CZYLI JAK POWSTRZYMAĆ PRZESTĘPCZOŚĆ 131
PP W SZKOŁACH 131
KARTOTEKI 131
NIE DOŚĆ ZŁAPAĆ 132
INNE KARTOTEKI 132
KARA CZY RESOCJALIZACJA 133
PO CO WIĘZIENIA 133
ZACZYNA SIĘ OD KORUPCJI POLITYCZNEJ 133

237
14. ZDROWIE TO PIENIĄDZ 135
OD CZEGO SIĘ ZACZĘŁO 135
BISMARCK ROBI REWOLUCJE SAM 135
BISMARCK I CHOROBY 135
PO CO? 136
BISMARCK I NIESZCZĘŚLIWE WYPADKI 136
JAK TO BYŁO U NAS 136
...I JAK TO ZEPSUTO 136
DOBRE LOKATY 137
CO SIĘ UDAŁO PO WOJNIE 137
CO ZROBIŁA PRL 137
KRADZIEŻ USYSTEMATYZOWANA 138
JAK DŁUGO TAK MOŻNA 138
ABSURD SPIĘTRZONY 138
CZY NALEŻAŁO UPAŃSTWOWIĆ UBEZPIECZENIA SPOŁECZNE 139
PLAN BEVERIDGE’A 139
CHOROBY POWSZECHNE 139
TRUDNOŚCI REFORMY 140
RAPORT DIP 140
NIE LECZĄ NAS WCALE BEZPŁATNIE 141
TO PRAWDA, NIKOMU NIE JEST ŁATWIEJ 141
GRAĆ O ZDROWIE NA GIEŁDZIE? 141
TRZEBA DOSTĘPU DLA WSZYSTKICH, BEZ RÓŻNICY 142
DLACZEGO ŁATWIEJ 142
ILE I KTO BY TO PŁACIŁ 143
CZY KTOŚ POWINIEN PŁACIĆ WIĘCEJ? 143
WSZELKIE KOSZTY – LECZENIA. I ZAPOBIEGANIA CHOROBOM 143
WYPADKI - OSOBNO 144
KONTROLA I WŁASNOŚĆ 144
KTO MIAŁBY ZBIERAĆ PIENIĄDZE 145
TO, CO SIĘ NAJBARDZIEJ PODOBAŁO PROF. CEREMUŻYŃSKIEMU 145
WOLNY RYNEK 146
SPOSOBY NA OBECNĄ RZECZYWISTOŚĆ 146
FLANDRIA W POLSCE 146
15. PIENIĄDZE SIĘ NIE STARZEJĄ 148
BISMARCK I STAROŚĆ 148
EMERYTURY POWSZECHNE 148
EMERYTOM JUŻ KIEDYŚ BYŁO LEPIEJ 149
PRL DAŁA RADĘ I EMERYTUROM 149
NIE MY JESTEŚMY WŁAŚCICIELAMI 149
ŻYJEMY ZA DŁUGO 150
SYSTEM CHORY OD LAT 150
JAK AMERYKA USPOŁECZNIŁA PRZEMYSŁ PIENIĘDZMI PRZYSZŁYCH EMERYTÓW 151
JAK TRACIĆ CUDZE PIENIĄDZE 151
CHCIELI DOBRZE, ALE ZA SZYBKO 151
CHILE W POLSCE 152
KTO TO KONTROLUJE 152
LEPIEJ, BY NIE ROBILI NIC 152
KRYZYS SYSTEMÓW EMERYTALNYCH W USA 153
KAMPANIA BUSHA JUNIORA 153
PRZEJŚĆ DO SYSTEMU OSZCZĘDNOŚCIOWEGO 153
EMERYTURY - INACZEJ 154
ROZMAITOŚĆ TRADYCJI 154

238
JAK MNOŻYĆ PIENIĄDZE 155
ŻYCIE NA SWÓJ KOSZT 155
JAK UBEZPIECZENIA SPOŁECZNE WPŁYWAJĄ NA GOSPODARKĘ 156
PROSPERITY NIE ZALEŻY OD EMERYTÓW 156
ŻYCIE PO ODEJŚCIU Z PRACY 157
NIE NUDZIĆ SIĘ, CZYLI INNA STAROŚĆ 157
16. ODROBINA BRAKU SERCA JAKO RECEPTA NA MŁODZIEŻ 158
PROBLEM BEZ ZAWODOWCÓW 158
DAĆ IM ZAJĄĆ SIĘ SAMYMI SOBĄ 158
LEKCJE KŁÓTNI 158
NAJLEPSZA FILOZOFIA PEDAGOGICZNA 159
POSŁUCHAJCIE, TOKSYCZNI RODZICE 159
PO CO 159
WSPÓLNIE DECYDOWAĆ 160
WSPÓŁPRACOWAĆ 160
UCZYĆ SIĘ PONOSZENIA ODPOWIEDZIALNOŚCI 160
NIC DO STRACENIA POZA SWOBODĄ 160
DOROŚLI JAKO WŁADCY KONSTYTUCYJNI (SYMPATYCZNI) 161
SZANOWAĆ TO, CO SIĘ POSTANOWIŁO 161
JEŚLI MOŻNA, NIE RÓBCIE NIC 161
ŻADNYCH WYJĄTKÓW 162
SCYLLA I CHARYBDA SAMORZĄDÓW MŁODZIEŻOWYCH 162
POMOC 162
PATRON 162
CZY MOŻNA SOBIE TAKICH WYOBRAZIĆ 163
PRZESTROGA 163
RZĄDZIĆ TO ORGANIZOWAĆ 163
CUDZE DOŚWIADCZENIE NIE UCZY 164
ŚRODKI 164
POWOŁANIE DOROSŁYCH 164
HARCERSTWO 164
SAMORZĄD SZKOLNY 165
REPUBLIKA NA BEDNARSKIEJ 165
PRZYSZŁOŚĆ WŁASNYMI RĘKAMI 166
ŻEBY COŚ O WAS WIEDZIELI 166
RODZICE WSZYSTKICH DZIECI, ŁĄCZCIE SIĘ 166
SZKOŁA NIE MUSI ZABIJAĆ 167
NA CO LICZYĆ 167
PESTALOZZI DZISIAJ 167
GWIAZDY RODZĄ SIĘ NA PROWINCJI 167
DA SIĘ 168
BROŃCIE MAŁYCH SZKÓŁ 168
W KTÓRĄ STRONĘ NAPRZÓD 168
NASZ WSPÓLNY INTERES 169
17. MIESZKAĆ - NA KREDYT 170
KRYZYS MIESZKANIOWY 170
BUDOWNICTWO MIESZKANIOWE NIESIE BOOM 170
ZAMIAST NIEPOTRZEBNYCH ZŁUDZEŃ 170
AMERYKAŃSKI POMYSŁ NA MIESZKANIA 171
GDZIE BUDOWAĆ. GŁÓWNA BARIERA ROZWOJU 171
UWOLNIĆ BUDOWNICTWO 171
CO POWINNO WYSTARCZYĆ 172

239
KILKASET TYSIĘCY TANICH MIESZKAŃ, CZYLI DOMY NA DOMACH 172
OPODATKOWAĆ POWIETRZE 172
NIE WSZYSTKO DA SIĘ NADBUDOWAĆ 173
PRZYSZŁOŚĆ BLOKOWISK 173
SPOSÓB NA SILOS 173
KOŁO SIEBIE 174
PARTER TO ŹRÓDŁO UTRZYMANIA 174
EFEKT MNOŻNIKOWY 174
BOOM NA DZIESIĘĆ LAT (Z OKŁADEM) 175
JAK ZAROBIĆ NA WŁASNEJ PRZESZŁOŚCI 175
WYCOFANI Z CYWILIZACJI 175
NIC STARSZEGO NAD „KSIĘGI WIECZYSTE”... 176
CHWAŁA WYCZECHOWSKIEMU 176
POMYSŁ BYŁ PRUSKI 176
GENIALNE DO DZISIAJ 177
TO, CO NAJLEPSZE 177
WALORY SYSTEMU TOWARZYSTWA 178
A MOŻE JEDNAK BANKI? 178
LIST ZASTAWNY 178
TANI PIENIĄDZ 179
MIASTA Z NIEISTNIEJĄCYCH PIENIĘDZY 179
MOŻNA POWTÓRZYĆ TEN CUD 179
ILE PAŃSTWA... 180
18. CZEGO MOGĄ OCZEKIWAĆ ROBOTNICY I INNI PRACOWNICY NAJEMNI, CZYLI REAGAN MIAŁ RACJĘ 181
PORZUCENI 181
BEZ SZACUNKU DLA PANÓW BRACI 181
TRAMWAJ - WIDMO 182
CZY ZWIĄZKI ZAWODOWE PRZETRWAJĄ 182
WOLNOŚĆ JAKO WSPÓŁŻYCIE Z KONFLIKTEM 182
CZY JEST WYJŚCIE Z SYTUACJI BEZ WYJŚCIA 182
PRZETRWAĆ CZY ZOSTAĆ „TYGRYSEM” 183
CO MOŻNA... 183
KOMU ZALEŻY NA PRZETRWANIU FIRMY 183
MOGĄ SPRZEDAĆ, JAK SPŁACĄ 184
POLSKA TO NIE JAPONIA 184
PO CO WSPÓŁWŁASNOŚĆ 184
JAK NAJBLIŻEJ WŁAŚCICIELA 185
ZA DALEKO OD WŁASNOŚCI DO ZARZĄDU 185
NAJKOMPETENTNIEJSI WŁAŚCICIELE 185
WYNALAZEK MR KELSO 186
SAM RATUJ SWOJĄ FIRMĘ 186
POMAGAŁ ROCKEFELLER 186
CZY WEIRTON BYŁ WYJĄTKIEM 187
NIE LICZĄC NA PREZENTY 187
GDYBYŚMY POSŁUCHALI LOUISA KELSO 188
NIECH SAMO PRZEDSIĘBIORSTWO SZUKA PARTNERÓW KAPITAŁOWYCH 188
GDY POLSKA ADMINISTRACJA WIERZYŁA W SWOJĄ AMBICJĘ 188
PLAN REHNA 189
JAK ONI TO ZROBILI 189
STRATEGIA POROZUMIENIA 190
INNE PERSPEKTYWY 190
ZATRUDNIENIE CZĘŚCIOWE (CZASOWO) 190
STRACH BIAŁYCH KOŁNIERZYKÓW 191

240
19. NIE KRAKAĆ. SPRZEDAWAĆ. TO WIEŚ MA PRZYSZŁOŚĆ 192
BAĆ SIĘ CZY NIE BAĆ 192
MY I UNIA EUROPEJSKA 192
BIEDNIEJSI MAJĄ UTRZYMYWAĆ ZAMOŻNIEJSZYCH 192
UTRACONA PRZESZŁOŚĆ TO BRAK PRZYSZŁOŚCI 193
OD CZEGO ZACZĄĆ 193
CO DA SIĘ SPRZEDAĆ 193
JAK ZDOBYĆ POPARCIE LOKALNEJ OPINII PUBLICZNEJ 193
Z CZEGO ŻYĆ 194
INWENTARZ ENERGII I WODY 194
INNE ŹRÓDŁA ENERGII 194
CO MOŻNA ZROBIĆ Z WODĄ 195
ŻYĆ Z ENERGII 195
WŁASNE ŚCIEKI, WŁASNE PIENIĄDZE 195
ŻYĆ Z POWIETRZA 196
INNA ARCHITEKTURA 196
DOBROBYT MUSI DOJECHAĆ 196
KRAJ NIE ODKRYTY 197
WŁASNE TELEFONY 197
WŁASNOŚĆ 197
DUCH EPOKI 197
PIĄTE KÓŁKA U WOZU 198
JEDYNY PRZEWIDYWALNY RYNEK GOSPODARKI 198
WIEDZIEĆ 198
KTO IM TO POWIE 199
LIPA, NIE SPÓŁDZIELCZOŚĆ 199
JAK SIĘ POLSKI CHŁOP DAJE OKRADAĆ 199
CZY MASZYNY MOGĄ BYĆ TANIE 200
TO NIE SPÓŁDZIELCZOŚĆ KREDYTOWA 200
ZAPANOWAĆ NAD WŁASNYMI PIENIĘDZMI 200
MAŁE CZY DUŻE. PIERWSZY PRZYKŁAD: MLEKO 201
DRUGI PRZYKŁAD: OWOCE 201
TRZECI PRZYKŁAD: WARZYWA 201
CZWARTY PRZYKŁAD: OWCE I WEŁNA 202
SPECJALIZACJA RÓWNA SIĘ ORGANIZACJA 202
CZY MOŻEMY BYĆ HONG-KONGIEM 202
ILE KOSZTUJE SZACHOWNICA GRUNTÓW 203
ZIEMIA CHŁOPOM, TYLKO - JAK? 203
CZY SPRZEDAWAĆ ZIEMIĘ? 203
ZDROWIE 203
OSTATNIA UWAGA PRAKTYCZNA 204
20. PAŃSTWO TO NASZE PIENIĄDZE 205
PAŃSTWO JAKO WSPÓLNY INTERES 205
WYBORY POZORNE 205
ILU TYCH NASZYCH WYBRAŃCÓW 206
O CO PYTAĆ KANDYDATÓW (JEŚLI JUŻ) 206
TO MUSI KOSZTOWAĆ 206
MOGŁO BYĆ INACZEJ 206
POSADY DLA SWOICH 207
DLACZEGO UNIA MNOŻY WYDATKI 207
KIEDY POLACY CZULI SIĘ OBYWATELAMI 207
SKARBU PAŃSTWA NIE BYŁO I NIE MA 208
WŁASNOŚĆ NICZYJA 208

241
UBOCZNE KORZYŚCI ZE SKARBU PAŃSTWA 208
KŁOPOTY Z DEFINICJĄ 209
ILU GOSPODARZY 209
ILE „SKARBÓW” 209
„CIEMNY ZAUŁEK” FINANSÓW PUBLICZNYCH 210
KAŻDY ROBI, CO CHCE 210
MUSIELI, CHOĆBY NIE CHCIELI 210
ILE GARBÓW NA BUDŻECIE, CZYLI O JEGO FILOZOFII 211
KIEDY RĘKA RĘKĘ MYJE 211
OBYWATELE ZAMIAST ADMINISTRACJI 212
CO FIRMA Z TYM ROBI 212
WSZYSTKO DO DYSKUSJI 212
NAJWIĘCEJ PŁACĄ NAJUBOŻSI 213
PYTAJMY. PYTAJMY O WSZYSTKO 213
FISKUS PRODUKUJE NADUŻYCIA 213
ZAPYTAJCIE KOTY 214
WIĘCEJ SERCA DLA TEGO, Z CZEGO SIĘ ŻYJE 214
SPRAWNIEJ, OSZCZĘDNIEJ I... MĄDRZEJ 214
PODSTAWOWY LEK NA BIUROKRACJĘ 215
PRAWA I... KONTROLA 215
OD CZEGO ZACZĄĆ 215
POLSKA W EUROPIE 216
21. CO MOŻNA ZROBIĆ Z POLSKĄ (I PRAWIE KAŻDYM INNYM KRAJEM W NASZEJ CZĘŚCI EUROPY) 217
WSZYSTKO ZA NAMI CZY WSZYSTKO PRZED NAMI 217
ŻYJEMY NA POROZBIOROWEJ MAPIE 217
INNA MAPA, INNE KOLEJE 217
FILOZOFIA TRANSPORTU 218
WODĄ - TANIEJ, CZYŚCIEJ I... PRZYJEMNIEJ 218
PRZESZŁOŚĆ JAKO ARGUMENT NA RZECZ PRZYSZŁOŚCI 219
NIE ZNAMY SWOICH BOGACTW 219
KORYTARZ EKOLOGICZNY GATUNKU HOMO SAPIENS 219
PASMOWY ROZWÓJ MIAST 219
KORZYŚCI Z POŁOŻENIA GEOGRAFICZNEGO 220
POWRÓT DO ZDROWEGO ROZSĄDKU 220
I U NAS MOŻNA BY ROZSĄDNIEJ 220
WODA JAKO PROBLEM DEMOKRACJI 221
HYDROLOG O SUSZY 1989 ROKU 221
PTAKOM NAPRZECIW 221
ŻADNEGO BETONU 222
LUDZIE TO JUŻ UMIELI 222
CZY JESTEŚMY GŁUPSI 223
TĘSKNOTA ZA WYOBRAŹNIĄ SUMERÓW 223
PRAWO JEST PO STRONIE RZEK 223
LASY TO WODA 224
NOWY PRZEMYSŁ POLSKI 224
ILE KILOMETRÓW KWADRATOWYCH SZANSY 224
TAKA NADCHODZI POLSKA 225
CO MOŻE PAŃSTWO 225
BEZ LEKÓW NA BRAK WYOBRAŹNI 225
22. ANEKS: DEKALOG NIEUDACZNIKA 226

242
243

You might also like