You are on page 1of 280

Strona domowa Autora : http://popko.

pl/

SKANOWAŁ DLA DOBRA LUDZKOŚCI

„JEZUS”

CZYTASZ E-BOOKI - ZESKANUJ ULUBIONĄ KSIĄŻKĘ I DAJ SIECI


COŚ OD SIEBIE.
..Gra toczy się w wielu wymiarach i na różnych poziomach świadomości. Są
zaangażowane w nią siły stojące niemal u kresu doskonałości. Dla człowieka już samo
uczestnictwo w tej grze oznacza awans. \a szczęście siły opiekujące się ludzką rasą
mają celt zbieżne z naszymi. Oczy całego wszechświata są teraz zwrócone na Ziemię.
W ostatnim czasie dokonał się przełom w rozumieniu zasad gry i nawet nasi
przeciwnicy odstępują od swoich idei i przez człowieka usiłują wzmocnić własną
świadom Duchy...

Zbigniew Jan Popko


Duchy
(Zapiski medium)
Kosmiczne niewolnictwo człowieka
Wydawnictwo „01ivia" Sadów 2005

7
1. Duchy
Inny świat
Niektórym ludziom natura sama otwiera drzwi prowadzące w wyższe światy, inni
muszą na tę chwilę ciężko pracować, nierzadko całe życie, ale dla większości są to
stany całkowicie obce i częstokroć... niepojęte. Ja, na swoje nieszczęście, należę do tej
niefortunnej pierwszej grupy i wbrew opinii większości poszukiwaczy wcale się z tego
nie cieszę. Swoista dwoistość natury, przeczucie wiecznego i nieuchronnego,
wyalienowanie i śmieszność, ustawiczna walka z emocjami i zrujnowany układ nerwowy
- oto ciężary, jakie gięły mi kark przez lata. Traktowany trochę jako dziwoląg, trochę jako
człowiek mówiący od rzeczy, przyzwyczaiłem się ostatecznie do odmienności, jaka
męczyła całe moje życie od najmłodszych lat.
Wyrastając w małomiasteczkowym środowisku, siłą rzeczy wyrastałem pod murem
ignorancji. Chcąc uchodzić za normalnego, godziłem się na ustępstwa, które dzisiaj
mogę jednoznacznie nazwać obroną. Wszyscy wiemy, jak traktuje się człowieka, który
robi rzeczy inne niż pozostali, który mówi językiem wyobraźni i widzi rzeczy niedostępne
oku współbraci. Czy urodziłem się z takimi zdolnościami, czy rozwinął je we mnie
przypadek - było to dla mnie bez znaczenia. Czułem się inny, byłem też tak odbierany i
z tego powodu, jako dziecko, wiele wycierpiałem.
Nie chodziłem do żłobka ani do przedszkola. Kiedy matka zostawiała mnie z obcymi,
ryczałem do utraty tchu, bez przerwy. Dlatego cały okres przedszkolny spędziłem w
dwupokojowym mieszkaniu czynszowym, usytuowanym na trzecim piętrze w górskiej
miejscowości leżącej opodal Wałbrzycha. Rodzice wychodzili do pracy wcześnie,
wracali wieczorami. Ojciec pracował ciągle, tylko matka, kucharująca w pobliskim
sanatorium, wpadała za dnia zobaczyć, czy nic złego się ze mną nie dzieje. Robiła to na
zmianę ze swoją siostrą a moją najukochańszą ciotką Genowefą.
Mały, zostawiony sam sobie, uczyłem się przesypiać zły czas osamotnienia. I
marzyłem... marzyłem o wszystkim, o czym tylko może marzyć kilkulatek. A kiedy
ogarniała mnie bezkresna nuda, bawiłem się klockami i godzinami wyglądałem przez
okno. W tych czasach niewielu posiadało telewizor, a gdyby moich rodziców byłoby i na
niego stać, to obawiam się, że z obawy o zagrożenie porażenia prądem - stałby
nieczynny. Nawet radio spoglądało na mnie z półki głuche jak pień. Więc jak
powiedziałem: w krótkim czasie poznałem każdy centymetr mieszkania, każdy wir
krążącego w pokoju powietrza. Innymi słowy, brak

8
aktywnych zajęć wprowadzał mnie w niepokojące stany zawieszenia świadomości,
zapominania o rzeczywistości, które nierzadko kończyły się niechęcią na widok
powracającej z pracy matki, tego nadciągającego źródła zamętu: ruchu i hałasu. Aż
nastał pamiętny dzień. Dzień kontaktu z nieznanym.
Jak to miałem w zwyczaju, do oporu wylegiwałem się w łóżku, dumając o tym i
owym, gdy nagle moją uwagę przykuł odgłos zbliżających się korytarzem kroków. A
trzeba wiedzieć, że przegłos murów kamienicy do dzisiaj wystawia niechlubne
świadectwo jej budowniczym. Każdy, czy to na górze, czy to na dole, doskonale
orientuje się w ruchu całego mieszkającego tam ludzkiego żywiołu. Niemniej te kroki,
tak podobne do innych, były przeznaczone tylko dla moich uszu. Wiedziałem
0 tym od samego początku, od chwili, gdy rozpoczęły swą głośną wędrówkę na
parterze. Strasznie się bałem. Schowany pod kołdrą zastanawiałem się, dlaczego ani
na chwilę nie cichną, dlaczego wciąż jestem sam i o co w tym wszystkim chodzi.
Kroki zachowywały niezmienny pogłos i rytm. Na ostatnim piętrze były tak samo
wyraziste jak na parterze, tak samo miarowe i pewne. Wręcz przerażały nieustępliwym
dążeniem do celu. Były tak osobliwie nienaturalne, że na wieczność zapisały się w
mojej pamięci
Skulony pod pierzyną, wtopiony w poduchy, bezskutecznie usiłowałem zwalczyć
niekontrolowane drżenie całego ciała. Kiedy przybysz przeniknął ścianę
1z głośnym sapnięciem opadł na stojące opodal krzesło, serce skoczyło mi do gardła a
płuca zamarły w bezdechu. Najbliższa godzina czy dwie były najdłuższymi godzinami w
moim życiu. Ja, niczego nieświadome dziecko, czułem całym sobą, że oto stało się coś,
co stać się nie powinno, i że tak na dobrą sprawę to nie wiem, czy jest to dla mnie
korzystne, czy też nie. Jeszcze nie słyszałem opowiadanych wiele lat później historii o
duchach i zjawiskach nadprzyrodzonych, a jednak wrodzony lęk przed nieznanym
tryumfował. Mokry, zadyszany, cały rozgorączkowany i przejęty czekałem w napięciu na
dalsze wydarzenia. Ale duch ani się nie odzywał, ani nie przybliżał. Trwał przyrośnięty
do krzesła i astmatycznie zasysał powietrze, jakby miał zadyszkę. O jakże byłem mu w
duchu wdzięczny za te niezmienne oddalenie, za tę umowną granicę trwania przy
zdrowych zmysłach.
Sądzę, że to doświadczenie było jednym z trzech najważniejszych w moim życiu, ale
z pewnością to ono wszystko zapoczątkowało. I to ono mogło odblokować obszary
mózgu odpowiedzialne za postrzeganie pozazmysłowe. Mogło, ale nie musiało. Dopiero
po trzydziestu pięciu latach dowiedziałem się, iż to spotkanie, niekoniecznie w tej
formie, było dużo wcześniej zaplanowane.
Już kilka dni później mieszkanie zapełniło się niecodziennym towarzystwem, a
samotne dni odeszły w niepamięć. Malutka skrytka na poddaszu stała się furtką
prowadzącą w zaświaty. Przechodziły przez nią wśród stojących tam garnków i
zasuszonej kiełbasy trzy skrzaty wielkości małego dziecka i czasami, choć rzadko. Alfę,
Pani Łąk Zalesionej Doliny, jak zwano po tamtej stronie cały ten podgórski rejon.
Wyjście tunelu znajdowało się na diabelskiej przełęczy, jak nazwałem po kilku latach
przejście prowadzące między skałami na szczycie góry opodal przedszkola, gdzie
prowadził szlak do schroniska „Andrzejówka". Nigdy nie pozwolono mi skorzystać z
tego pomostu zawieszonego między dwoma światami.
9
choć kiedy nieco dorosłem - bez obaw ukazano mi ów transkomunikacyjny punkt.
Sądzę, iż poruszanie się tunelem było i jest niemożliwe dla człowieka, czego wówczas
nie przyjmowałem do wiadomości, podejrzewając raczej, iż niemożliwość ta ma raczej
charakter naturalny.
Mimo ostrzeżeń podjąłem próby przekonania rodziców o istnieniu niewidzialnych
przyjaciół. Lekceważenie dobrych rad leśnych duszków, na różne sposoby
odradzających wyznanie sekretu, skończyło się silną nerwicą. Tak czy owak tajemnice
świata przyrody skryły się w mroku mojego osobistego sekretu. Zakończyły zaś w chwili
pójścia do szkoły. Z wiekiem, uwikłany w typowo ludzkie namiętności, traciłem z wolna
kontakt z duszkami. Podejmowane wielokrotnie próby jego odtworzenia spełzły na
niczym. Bardzo mnie to bolało, ale życie człowieka było jeszcze bardziej fascynujące.
Wielokrotne przyrzekanie poprawy gubiło się gdzieś w znoju dnia codziennego, popieląc
w zapomnieniu echo spotkań z nieznanym.
I tak z czasem przestałem wierzyć w możliwość własnej poprawy. Ciemna strona
ludzkiej natury niejednokrotnie mieszała mi w życiu szyki, a złe myśli często brały górę
nad zdrowym rozsądkiem. Zastanawiałem się nawet, czy aby na pewno zasłużę po
śmierci na zbawienie. Toteż wielkie było moje zdziwienie, gdy w czternastym roku życia
dostąpiłem łaski pojednania z Panem Gór.
Był wakacyjny słoneczny ranek. Lekki wiatr odbijał się bezgłośnie od tła
bezchmurnego nieba, po czym spadał w dół, delikatnie muskając szczyty choin, które
zielonym kobiercem rozpościerały się pod moim wyciągniętym na „Baranim Łbie" ciele.
Połączony ze słonecznym żarem chłód nagiej skały przywoływał w pamięci zapomniane
chwile, kiedy to gnany tęsknotą za leśnymi przyjaciółmi porzucałem dom na kilka dni, by
w górskich wyprawach odnajdywać miejsca ich pobytu. Czego szukałem: spokoju,
bezpieczeństwa, sensu życia, przyjaźni? - nie wiem. Może gnała mnie nieuzasadniona
tęsknota za czymś tajemniczym, za czymś, co szarpało moją nutę pokrewieństwa z
zaświatami? Niemniej i takie uproszczone tłumaczenie wystarczało, by pchać mnie do
kolejnej tułaczki bez potrzeby dogłębnego uświadamiania sobie przyczyn takiego
zachowania. Lanie i niezrozumienie w oczach rodziców były niczym w obliczu dążenia,
które mną kierowało.
I stało się. Jak i w którym momencie, tego nie jestem pewien. Może zasnąłem, może
pogrążyłem się w letargu, może spontanicznie, pod wpływem tajemnicy chwili,
przeszedłem na drugą stronę istnienia... Dość powiedzieć, że kiedy odzyskałem
świadomość, byłem już - sam w sobie - innym człowiekiem. Znajdowałem się we
wnętrzu istoty Ducha Gór i mogłem oglądać świat jego wszystkowidzącymi oczami,
przenikać żywą materię nieludzkimi zmysłami i nieludzką łagodnością pobudzać ją do
rozwoju. Moja człowiecza natura została zdeptana, starta w proch, zniweczona raz na
zawsze. Cały ból odrzucenia przez współbraci rozwiał się niczym czarna mgła, niczym
niechciana szata, która od lat boleśnie uwierała w ramionach.
Mocą Pana Gór odnalazłem Alfę i X-a (ten jeden z trzech skrzatów używał imienia
będącego kompilacją dźwięków i obrazów i nie jestem w stanie tego

10
zapisać). Pozostali przyjaciele z wczesnego dzieciństwa odeszli dawno temu i wszelkie
próby ich odszukania okazały się bezskuteczne. Także Alfę i X-a należało zostawić w
spokoju. Oni również - przez odrodzenie w sobie miłości do człowieka, tego dziecka,
którym tak troskliwie się zajmowali - musieli dla mnie umrzeć. W podarunku
odziedziczyłem po nich część emocji, oni z kolei niewyzbywalnie wchłonęli
niedoskonałą, cząstkę mnie samego. Pamięć wspólnie spędzonego czasu gruntowała
tę więź.
Leżałem na nagiej skale i czułem, że należało czekać i że tego czekania wcale nie
można było określać ludzkim wyobrażeniem czasu. Stałem się samotny, a jednak
wypełniony życiem po brzegi. Byłem zaspokojony. Łagodny i szanujący nieuchronny
czas zmian. Pan Gór umożliwił mi wgląd w moją prawdziwą naturę. Zakończył bolesny
okres poszukiwań i skierował całą energię na trwanie. Schodząc z gór wiedziałem, że
mały Zbyszek umarł w objęciach snu. Do domu wracał z wakacji człowiek, który nie
podniósł już ręki na młodszego brata, który aktywnie zajął się sportem i który
rozsmakował się w poznawaniu natury człowieka.
Kolejnym modyfikującym postrzeganie świata wydarzeniem była tragiczna śmierć
ojca. Ona z kolei pchnęła mnie w wiry astralu i ukazała światy wypełnione duszami oraz
istotami niewiele mającymi wspólnego z człowiekiem, ale dzielącymi z nim wspólną
czasoprzestrzeń życiową. Ponieważ odejście ojca nie jest wyłącznie moim osobistym
doświadczeniem, a stanowi obszar uczuć całej rodziny, szanując te więzi i nie mając
przez to moralnego prawa do publikacji tajemnic łączących rodzinę, pominę ten etap
życia stosownym milczeniem. Napomknę tylko, iż to odejście ukochanej osoby jeszcze
szerzej otworzyło mi drzwi w zaświaty. Ukierunkowało. Zwróciło uwagę na genetyczne
predyspozycje.
Dwa kolejne lata stanowiły dla mnie prawdziwy przełom. Odkryłem w sobie zdolności
radiestezyjne, mediumiczne i nieco bioenergoterapeutyczne. O ile z tych ostatnich
rzadko korzystałem, o tyle te pierwsze wyczuliły mnie na świat wibracji i drogą
pośrednią urzekły zagadką życia po śmierci. A muszę przyznać, że już pierwsze próby
kontaktu ze zmarłymi przyniosły fascynujące doświadczenia. Wkrótce pojawiło się
jasnosłyszenie i widzenie aury. Były to dla mnie odczucia nowe i szokujące, a wiedzę o
nich, biorąc pod uwagę lukę wydawniczą w tamtych czasach, czerpałem wprost z
astralu. Podjąłem próby regularnego przeprowadzania seansów, które gdzieś po roku
umarły śmiercią naturalną by odrodzić się znowu po latach z większym rozmachem.
Informacje spisywane w ich trakcie posłużyły mi do napisania dość obszernej książki.
Ta jednak trafiła do szuflady. Brak czasu z powodu coraz większej aktywności w
hermetycznym kręgu podobnych wędrowników, z którymi widywałem się niemal
codziennie, poświęcając na badania zaświatów każdą wolną chwilę, znacznie
ograniczył moje edytorskie zapędy.
Prawdę powiedziawszy, to do współpracy z innymi nakłonił mnie sąsiad, znany
miejscowy lekarz, który w tajemnicy prowadził skromne doświadczenia z hipnozą. Nie
wdając się w zbędne szczegóły, powiem tylko, iż półroczne wspólne posiedzenia
ukoronowane zostały stworzeniem aktywnej grupy pasjonatów, spośród których jedynie
wspomniany Zygmunt (z powodów osobistych i braku autoryzacji zmuszony jestem
używać pseudonimów) prowadził w miarę systematyczne notatki

11
i każde spotkanie starał się podsumowywać w miarę logicznymi wnioskami. Dość
szybko jednak wydarzenia nabrały takiego tempa i stały się tak niewiarygodne, iż nawet
on ugiął się pod ciężarem własnej niekompetencji.
Naszą grupę stanowiło początkowo pięć osób: Zygmunt (lekarz), Robert (oficer MO),
Agnieszka (szanowana wróżka), Robert II (prywatny przedsiębiorca) i ja. Z czasem na
stałe wzmocnił nasze szeregi Bronisław (nauczyciel historii w szkole średniej) i Zofia
(pracownica urzędu miejskiego). Całe to grono, pomijając wiele osób przewijających się
rzadziej lub częściej przez dom Zygmunta, dotrwało w niezmienionym składzie do
końca istnienia „Grupy Mateusza". Historia Roberta II, który jako jedyny nie wrócił z
planu astralnego, zasługuje na oddzielne omówienie, chociażby z racji tego, iż był to
jedyny tego typu przypadek na świecie,
0 jakim słyszałem. Wiele ciepłych słów należy się także Grzegorzowi, byłemu
studentowi KUL-u, który początkowo bardzo aktywnie uczestniczył w naszych
zebraniach. Dopiero sprawy rodzinne związane z przeprowadzką na odległy kraniec
Polski rozluźniły nasze kontakty. Choć formy epistolarnej przyjaźni nabrały charakteru
nie mniej aktywnego współuczestnictwa.
Czym zajmowała się Grupa Mateusza? Co nas tak bardzo nurtowało, że dla tych
poszukiwań bez chwili wahania poświęcaliśmy cały wolny czas, a nierzadko
1 czas przeznaczony dla rodziny? Wbrew pozorom nie była to niczym nie
uzasadniona chęć poznania świata astralnego, ale przede wszystkim gorące pragnienie
poznania samego siebie. Duchy, religia, psychologia i psychotronika, medycyna
naturalna, kabała etc. - oto dopełnienie wizerunku istoty, którą zwykliśmy nazywać
człowiekiem. W miarę spore fundusze, którymi dysponowaliśmy, umożliwiły nam
prowadzenie obszernej korespondencji, kodyfikowanie ogromnej ilości materiału oraz
odbywanie podróży, od Niemiec począwszy, a na Indiach skończywszy.
W miarę kolejnych odsłon coraz bardziej zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że
zamierzony cel mija się z naszymi działaniami. Osiągnęliśmy punkt zwrotny. Odkryliśmy
to, czego się raczej nie spodziewaliśmy, że prawda o człowieku nie leży w mocy
wszelkich nauk, na których choćby pobieżne poznanie braknie każdemu z nas życia,
lecz że jest ona usadowiona w nim samym. I zupełnie niespodziewanie rozpoczął się
ruch powrotny, ku środkowi - gwałtownie wzrosło zainteresowanie koncentracją i
medytacją które w połączeniu z psychologią dały już w miarę wiarygodny opis
człowieczego istnienia, co w połączeniu z przekazami znajomych z astralu potwierdziło
starą prawdę, że celem życia jest jego najpełniejsze, w miarę intensywne przeżycie.
Przy czym forma tej pracy jest sprawą ściśle indywidualną. Wszelkie zaś nagminne
roztrząsywanie kwestii człowieczeństwa, powikłań karmicznych, teologicznych
wypaczeń etc. jest najczęściej stratą czasu, jest wysiłkiem, który opłaca się jedynie
wybranym. Ale nawet im nie wolno narzucać innym własnej wizji świata. Ten zarzut w
równej mierze dotyczy propagatorów New Age, wszelkich form religijnej indoktrynacji,
jak i destrukcyjnego wpływu organizacji państwowych, wgniatających obywateli w
uniform prawnych podmiotów. Dopiero samouświadomienie daje możliwość prawidłowej
oceny rzeczywistości. Daje szansę życia zgodnie z podpowiedzią natury. I nie wolno
przy

12
tym zapominać, że naprowadzanie zbłąkanej duszyczki na właściwą drogę wbrew jej
woli jest wykroczeniem przeciwko boskiemu prawu wolnostojeństwa. Szokujące, ale
prawdziwe, bo wolność wyboru jest poszukiwaniem Boga, zaś poszukiwanie Boga jest
poszukiwaniem siebie samego. Jak powiedział Mistrz Eckhart: „Bóg dał mi wszystko to,
co dał swojemu Synowi, Jezusowi Chrystusowi". To znaczy - wyposażył człowieka we
wszystkie płynące ze źródła łaski. I każde siłowe zaprzeczenie tej zasadzie powinno
znaleźć swój odzew na wokandzie sądowej.
Na czym więc początkowo skupiała się nasza uwaga? Co nas inspirowało?
Właściwie to wszystko i nic. Były święte prawdy i równie godne rozważenia ich
zaprzeczenia. Były głosy „stamtąd" i im wtórujące podpowiedzi żyjących. To znaczy...?
No cóż, były regresje hipnotyczne i wielce niewskazane zabawy z psylocybiną i LSD.
Była amfetamina i bardzo ciekawe doświadczenia ze sprowadzonym ze Stanów
Zjednoczonych kaktusem San Pedro. Przyrządzony według oryginalnego przepisu nie
wygrał jednak zawartą w nim meskaliną z naszymi roślinami psiankowatymi. Znawcy
wiedzą jakie dwie rośliny mam na uwadze. Ustąpiła im pola nawet ibogaina,
otrzymywana z afrykańskiego drzewa Tabemanthe Iboga. Z tym że w tym ostatnim
przypadku nie dysponowaliśmy innymi halucynogenami, które by odbyć podróż astralną
łączy się z ibogą. Pozbawiona ich wsparcia ibogaina wykazuje jedynie działanie
halucynogenne i antynarkotyczne (pozwala wyjść z każdego narkotycznego
uzależnienia). Potem prócz muchomora, wypróbowaliśmy jeszcze wiele innych tak
zwanych roślin psychoaktywnych. Kto wie, czy niektóre z tych ostatnich nie były bardziej
obiecujące od działania leków anestetycznych, takich jak ketamina, czy niektórych
leków psychotropowych, uruchamiających mieszczący się w prawym płacie skroniowym
tzw. ośrodek doznań mistycznych. Skromność doświadczeń w tej materii nie pozwoliła
nam dociec, czy rzeczywiście w chwili śmierci organizmu ośrodek ten uaktywnia się po
raz pierwszy, czy też w jakiejś mierze od zawsze stanowi ukryty, mało zbadany
aktywator zdolności paranormalnych. Niemniej Zygmunt zapewnił nas całym swoim
autorytetem, iż ta część mózgu niewątpliwie w jakimś stopniu związana jest z
postrzeganiem pozazmysłowym. Być może w tym coś jest: Agnieszka, masując obszar
głowy nad prawym uchem, potrafiła wejść w trans, przenosząc świadomość do innego
wymiaru, skąd relacjonowała spotkania z własnym duchem opiekuńczym.
Na szczęście poznawczy okres narkotycznego szaleństwa trwał krótko i zarzuciliśmy
te i podobne mu eksperymenty jeszcze przed wejściem w uzależnienie. Po prostu
zdawaliśmy sobie sprawę z własnej niekompetencji w ocenie skutków działania
substancji uruchamiających widzenie paranormalne. Baliśmy się zwłaszcza ich
niewątpliwie niezbadanego (nie destrukcyjnego) oddziaływania na organizm fizyczny.
Większe nadzieje pokładaliśmy na doświadczeniach z koncentracją. Zaczęliśmy
zupełnie prozaicznie - od techniki propagowanej przez E. Monahan i J. Silvę, zwanej
przez nas roboczo medytacją alfa, by przez sugestopedyczne nauczanie metodą
Łozanowa dotrzeć do opisów doświadczeń przeprowadzanych w Instytucie R.
Monroe'a. Przyznam się szczerze, że wydane w 1971 roku przez

13
pana Monroe „Podróże poza ciałem" nastawiły nas raczej nieprzychylnie do ćwiczeń z
otwieraniem wrót. Uważaliśmy zgodnie, iż opisywane przez pana Monroe
przemieszczanie się po innych wymiarach (z takim rozmachem i z taką plastycznością)
w ogóle nie mogło mieć miejsca. Nie przypuszczaliśmy wówczas, że już wkrótce
przyjdzie nam zweryfikować ten zbyt surowy osąd.
Dość szybko przekonaliśmy się, że dźwiękowa synchronizacja pracy półkul
mózgowych łatwiej wprowadza w stany zarezerwowane do tej pory dla twardej
medytacji czy głębokiej hipnozy. Każdy, kto kiedykolwiek otarł się o pracę z umysłem,
wie, jakie znaczenie ma manipulowanie bioprądami mózgu. Że drgania mózgowe z
częstotliwością 14-21 cykli na sekundę, określane jako poziom beta, oznaczają stan
czuwania; od 7 do 14 cykli na sekundę, zwane poziomem alfa, są stanem odpowiednio
lekkiego i głębokiego relaksu, w którym łatwo się uczyć i zapamiętywać podawane
słownie informacje. W paśmie 4-7 drgań na sekundę (poziom theta) łatwo z kolei
przeprogramować świadomość, formułując jasne i przekonywające polecenia. Wtedy
też ludzki umysł potrafi świadomie wniknąć w zarezerwowane dotąd dla
podświadomości obszary energetyczne i uzyskać niepowtarzalną możliwość dostrojenia
się do całej energii Wszechświata. Fale delta (1-3 Hz) oznaczają już głęboki sen i
wszelkie próby zachowania na tym poziomie świadomości kończą się albo zejściem w
nieświadomość, albo wyjściem poza czas i nieśmiertelność.
Wspomniane częstotliwości nie są przypadkowe i pokrywają się z tzw. falami
Schumanna, z którymi Ziemia znajduje się w stanie stałego rezonansu. Te fale
elektromagnetyczne o częstotliwości 7,83 Hz odgrywają ogromną rolę we współczesnej
fizyce i medycynie. Nadto współczesne badania wskazują że prócz częstotliwości
podstawowej w całkowitym spektrum fal Schumanna napotykamy na częstotliwości
graniczne w odniesieniu do spektrum drgań ludzkiego mózgu, to jest 14, 20, 26... Hz.
Oznacza to ni mniej, ni więcej, tylko że ludzki mózg drga zgodnie z odwiecznymi
prawami natury i że drgania te łatwo modyfikować metodą akustyczną wynalezioną
właśnie przez Monroe'a.
Każdy wie, że tworzące ludzki mózg dwie półkule mózgowe drgają z różnymi
częstotliwościami, przy czym dominująca w życiu prawa półkula, zwana mózgiem
werbalnym, wręcz przytłacza swoją aktywnością półkulę lewą, zwaną mózgiem
wizualnym, odpowiedzialnym za kreatywność sfery duchowej. Bez tej ostatniej nie jest
możliwa żadna pozazmysłowa eksploracja i tym bardziej jakakolwiek zabawa z
energiami. Proszę pamiętać, że myśl to jedna z podstawowych form energii w życiu
człowieka. Konsekwencje niezrozumienia tej prawdy mogą być bardzo bolesne. Sztuka
doświadczeń pozazmysłowych polega więc na wzajemnym dostrojeniu do siebie pracy
obu półkul mózgowych, co można osiągnąć albo długoletnim metafizycznym treningiem,
na przykład praktykując medytację, albo przez wykorzystanie błyskawicznie
działających nowych technologii. Przy czym ten pierwszy sposób, obwarowany wieloma
praktycznymi i moralnymi nakazami, skutecznie odstrasza wielu mniej wytrwałych, a
chętnych do zgłębienia tajemnicy istnienia poszukiwaczy.

14
Monroe skrócił te poszukiwania, odkrywając efekt wibrato. Zauważył, że dochodzące
do uszu dźwięki (raczej sygnały elektryczne) o różnej częstotliwości, na przykład do
prawego ucha o częstotliwości 1000 Hz, a lewego - 1025 Hz, wywołują w obu półkulach
rezonans i te zaczynają po czasie drgać zgodnie z częstotliwością równą różnicy drgań
sygnałów pobudzających korę mózgową w tym przypadku będzie to 25 Hz. Związany z
określoną częstotliwością specyficzny stan świadomości zostaje wywołany zgodnie w
obu półkulach. Wspólnie pracują by usłyszeć trzeci sygnał. I jest nim już nie impuls
akustyczny, lecz sygnał elektryczny. Nadto, umiejętnie modyfikując amplitudę dźwięków
przez stworzenie odpowiedniego ich układu, można łatwo nauczyć umysł przebywania
w kilku wymiarach jednocześnie, to znaczy wpoić mu zasadę zachowania ciągu
świadomości. Jest to jednak zupełnie inny rodzaj świadomości i ma raczej charakter
pewności i wiary, niż - oglądania filmu.
Kwestia synchronizacji półkulowej jest dobrze znana w procesie uzdrawiania
duchowego. W przypadku zabiegu bioenergoterapeutycznego dochodzi w ekstremalnie
pożądanych warunkach do całkowitej synchronizacji obu półkul mózgowych u
leczącego, wejścia w stan alfa i dostrojenia się podczas zabiegu do fal mózgowych
pacjenta, a nawet utworzenia u tego ostatniego tzw. okienka delta, co umożliwia
przeprogramowanie sterowników energetycznych jego biopola. Oczywiście leczącego
musi charakteryzować znacznie wyższy poziom wibracji. Badania przy użyciu
generatora Tesli w komorze Faraday'a wykazały, iż wartość pola magnetycznego
bioenergoterapeuty może osiągnąć nawet 10 000 miliwoltów, podczas gdy pole
przeciętnego człowieka mieści się w granicach 0,01 miliwolta. Różnica zdumiewająca.
Nie należy więc być zaskoczonym, gdy uda się nam gołym okiem dostrzec emisję
biofotonów tryskających z ręki uzdrowiciela.
Zaopatrzeni w sprowadzone bezpośrednio z USA nagrania Hemi-Sync (w Polsce
były jeszcze niedostępne), skonstruowaliśmy wzorem badaczy amerykańskich
specjalną kabinę do ćwiczeń i przystąpiliśmy do eksperymentów. Trudno mi dzisiaj
ocenić efekty tej pracy, gdyż doświadczenia z nagraniami Hemi- -Sync zbiegły się w
czasie ze stosowaniem przez nas innych technik wychodzenia poza ciało, i tak na dobrą
sprawę nie wiadomo, jak wygląda ich skuteczność. A kiedy rozpętało się piekło, za
późno było na jakiekolwiek porównania.
Zainteresowanie zagadkowym rezonansem Ziemi i ludzkiego mózgu doprowadziło
nas przez wyniki badań monachijskiego profesora W.O. Schumanna do Nikoli Tesli (do
jego badań nad bezprzewodowym przesyłaniem energii), do urządzeń Pavlity i do
patentów Bernarda Eastkunda, konstruktora urządzeń manipulujących pogodą.
Okresowa fascynacja bronią psychotroniczną, zwaną w skrócie Psi-tech, uzmysłowiła
nam, że pole walki militarnej na szeroką skalę objęło także obszary zjawisk
parapsychicznych, że wojna psychotroniczna, w ogóle nie postrzegana przez ogół
obywateli, zatacza coraz szersze kręgi, że zmilitaryzowana psychotronika w Rosji i USA
to fakt niepodważalny i budzący wiele kontrowersji.
Szokujące były zwłaszcza doniesienia o bestialskim napromieniowywaniu ludzi
wszelkiego rodzaju falami energetycznymi (elektromagnetycznymi, infra-

15
i ultradźwiękami, falami akustycznymi itd.) w byłym Związku Radzieckim, i to już w
latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, kiedy to naukowcy radzieccy doprowadzali
żywy organizm ludzki do całkowitej destrukcji psychicznej bądź fizycznej. Dzisiaj
Rosjanie dysponują bronią mogącą nie tylko zawładnąć na odległość wolą człowieka,
ale i zniszczyć go w bardzo krótkim czasie przez różnego rodzaju energetyczne
oddziaływania. Przy czym wiele z tego typu urządzeń wytwarza śmiercionośne
promieniowanie przenikające na swej drodze wszelką materię. W ponad czterdziestu
instytutach naukowych byłego ZSRR pracowano także nad technikami całkowitego
przekształcania osobowości (i to z doskonałymi skutkami). Do perfekcji doprowadzono
technikę szpiegostwa telehipnotycznego i militarną psychokinezę, zdolność niszczenia
materii na odległość i przenoszenie niebezpiecznych chorób poprzez czwarty wymiar.
W takim kontekście poruszanie wśród zwolenników ezoteryki tematu rozwijania
zdolności psychometrycznych wydaje się niewygórowaną ambicją. Wręcz trąci
dydaktyzmem rodem z filmów Disneya. Wystarczy poczytać Teda Andrewsa, by
wiedzieć, co mam na myśli. Wystarczy wspomnieć o otępianiu ludzi specjalnymi falami
podczas imprez pierwszomajowych w byłym ZSRR, mającymi zapobiec rozruchom, by
się przerazić na dobre. Wystarczy wiedzieć, że zabijanie na odległość przy użyciu
astralnych ciał zabójców jest faktem dokonanym i że wielu możnych tego świata
posiada w swoim otoczeniu ekstrasensów czuwających dzień i noc nad ochroną ich ciał
energetycznych - by po tych informacjach przestać spać spokojnie.
Czytając z kolei doniesienia z amerykańskich źródeł wojskowych, można bez
złudzeń zawyrokować, że przeprogramowanie ludzkiego mózgu na stałe, co
Amerykanie nieraz stosowali już na masową skalę, to najlepsze z tego, co może nas
spotkać, gdy broń psychotroniczna wymknie się wojskowym z rąk. Mało kto wie, że
Amerykanie już dobrych parę lat temu skonstruowali urządzenie pozwalające
człowiekowi astralnemu przemieszczać się w przestrzeni kosmicznej i że nawiązali w
ten sposób udany kontakt z co najmniej dwiema obcymi cywilizacjami, które pod
względem technicznym znacznie nas wyprzedzają. A wszystko to, o czym coraz
głośniej się mówi, opiera się na wykorzystaniu potencjału ludzkiego umysłu. Aż ciśnie
się na usta riposta Krishnamurtiego: „A przecież dopóki będziemy skłóceni w sobie,
życie na ziemi pozostanie nigdy nie kończącą się walką".
Bez fałszywej skromności możemy otwarcie powiedzieć, iż mamy do czynienia z
masową kontrolą umysłów i że niedługo nastanie nowy porządek świata. Skrót
MKULTRA (Tworzenie Zabójców Wykorzystujących Do Zabijania Sztukę Uśmiercania)
na stałe wszedł do języka wojskowego. Niemal równocześnie CIA, NSA, agencje
rządowe i siły zbrojne USA zaczęły realizować projekt Monarch, umożliwiający kontrolę
umysłów na masową skalę. Brzmi to jak fantastyka naukowa, lecz nią nie jest, to fakt
naukowy opierający się na tysiącach znanych patentów.
Przeprogramowanie w tym kontekście ludzkiego umysłu tak, by funkcjonowało w nim
kilka zwartych osobowości, nie wiedzących nic jedna o drugiej, aktywizowanych, czyli
wyzwalanych z uśpienia lub w nie wprowadzających przy pomocy specjalnych kodów,
na przykład określonym

16
słowem, gestem czy zdjęciem, już po drugiej wojnie było wykorzystywane przez tzw.
Iluminatów, czyli przez ludzi faktycznie rządzących Stanami Zjednoczonymi, gdzie sam
prezydent znajduje się ledwie pośrodku tajemnej hierarchii. Takie żywe roboty,
spełniające rozmaite role w swoich osobowościach, będące wedle życzenia raz
wyszkolonym mordercą, to znów przedmiotem dewiacji seksualnej, wykorzystuje się od
wielu lat. Przeprogramowywani na poziomie alfa, beta, delta i theta, potrafią nie tylko
ochraniać panów na poziomach astralnych, ale i zabijać myślą na odległość.
Wyprodukowane na początku lat osiemdziesiątych kasety instruktażowe dla
psychotronicznych programistów ukazują jak w trybie beta wyhodować seksualną
niewolnicę, a w trybie delta zabójcę doskonalszego od Nikity. Prócz przerażających
relacji opisywanych przez osoby, którym przypadkowo udało się wydostać z takiej
niewoli, szokuje również prostota, z jaką można bezkarnie manipulować treścią umysłu.
A mówimy tu przecież wciąż o świecie energii subtelnych, tym samym, w który staramy
się przeniknąć w czasie koncentracji i medytacji. To ten sam obszar, do którego
wskakują astralni szpiedzy i podróżnicy. Science fiction? Nic podobnego. Już w latach
siedemdziesiątych opracowano w Stanford Research Institute metody pozwalające na
skok w czwarty wymiar, metody umożliwiające przekroczenie progu w stanie fal theta. I
nie chodzi tu tylko o wykorzystanie umysłu (a raczej podświadomości) do penetracji
poziomu zbiorowej nieświadomości, ale o świadome pozostawanie w tym zakazanym
obszarze.
W obliczu tych faktów blednie teoretyczne zainteresowanie sztuczkami
dziewiętnastowiecznego psychometry H. Siada i tunelami Wheelera, rośnie zaś chęć
pozyskania planów prostych urządzeń poruszanych siłą umysłu, mogących
przekształcać materię na rozległych obszarach globu ziemskiego, urządzeń tak
dziecinnie prostych w konstrukcji, iż wręcz nierealnych. I nie chodzi tu bynajmniej o
różdżkarskie akcesoria i psychotroniczne tarcze obronne, lecz o prawdziwe bomby
energetyczne, to jest o maszyny Wilhelma Reicha i urządzenia T. Galena
Hieronymousa, które są w stanie spełnić niemal każde życzenie uruchamiającego je
człowieka. Mało tego, ich prosta konstrukcja, łatwa do odtworzenia przez każdego
majsterkowicza, może także funkcjonować ideowo: wystarczy znać sposób działania
poszczególnych elementów maszyny, ich wzajemne oddziaływanie, narysować je na
papierze i wszystko gra - działa tak samo, jak materialna konstrukcja (przynajmniej w
przypadku niektórych urządzeń). Niewiarygodne, ale prawdziwe. I choć moce ludzkiego
umysłu wydają się wciąż niezgłębione, to przecież niejeden z nas przechodził już przez
drzwi otwierane poleceniem wydawanym w myślach. I jakoś nikt nie zastanawiał się nad
implikacjami takiego zjawiska.
Uświadomienie sobie tej prawdy skierowało uwagę Grupy Mateusza na urządzenia
ułatwiające kontakt z zaświatami, z naszym - w pojmowaniu członków grupy - domem.
Było trochę zabawy w nagrywanie głosów zmarłych na magnetofon (chyba każdy
spirytysta przeżył zafascynowanie Jiirgensonem, prof. Kónigiem czy księdzem
Schmidem), próby fotografowania w ciemności i skalowanie obrazów na monitorze.
Nieco więcej zainteresowania wzbudziły doniesienia o chronowizorach, urządzeniach
pozwalających wtargnąć w obszary kroniki Akasza, i o głośnym

17
kanale transkomunikacyjnym z Luksemnurga. Ale nawet pani Diana, która przywiozła z
Niemiec kasety z telewizyjnych transmisji z istotami „stamtąd", musiała przyznać, że -
jak dotąd - żadne urządzenie techniczne nie jest w stanie równać się z mocami medium.
Nic więc dziwnego, że tego typu eksperymenty, uważane niekoniecznie za stratę czasu,
szybko zarzuciliśmy, zwłaszcza że naszą uwagę przykuł na jakiś czas inny problem.
Otóż w swoich spotkaniach z duchami dość często kontaktowaliśmy się ze
zwolennikami Kościoła, aprobatorami istnienia instytucjonalnej formy religii, choć
większość przychodzących zapowiadała jej rychły a sprawiedliwy koniec. Przez jakiś
czas gubiliśmy się w domysłach. Podejrzewaliśmy nawet, że staliśmy się obiektem
złośliwego żartu. Wiedzieliśmy bowiem, że głosiciele owych opinii są duchami
normalnymi i objawiane nam stanowisko wypływa z rzeczowego pojmowania tamtej i tej
rzeczywistości. Poddając krytyce własne teologiczne wykształcenie, sporo czasu
poświęciliśmy na nadrobienie zaległości. Słowa podziękowania należą się tutaj
zwłaszcza Grzegorzowi, który - mimo zapracowania - nie wahał się przekazać nam
wszystkiego, czego nauczył się na KUL-u.
Niesmaku, jaki wzbudziła w nas historia Kościołów, z ich mordami i dewiacjami, i
fałszywym kanonem wiary, nie mógł poprawić ani wiew prawd uniwersalnych
przewijających się przez karty pism świętych, ani postępująca liberalizacja życia
kościelnego. Instytucja kościelna wypaczyła bowiem sens proroczych przekazów i nad
Prawo Boże przedłożyła prawo kościelne i kościelną doktrynę (intrygę). Słowo Boże
przemieniła w ostre gesty i słowa, w zmuszanie do uznawania patriarchalnych
autorytetów, wywołała w człowieku konflikt wewnętrzny i uznała to za przyrodzony
składnik codziennej egzystencji. Z myśli i wyobraźni wykuła oręż lęku i dzięki wiernym
oraz poprzez wiernych rzuciła świat na kolana, ku posłudze. I jak to się ma do Słowa
Bożego? Do idei samopoznania i miłości? Do ładu w świecie i harmonii? Do
przetwarzania siebie samego? Dlaczego więc niektóre byty opowiedziały się za
podtrzymaniem instytucjonalnych dewiacji, skoro i one były zgodne co do tego, że
nauka Chrystusowa (nie biblijna) i ta głoszona w Indiach są w treściach bardzo podobne
do siebie, wierne idei nadchodzących czasów i zasadniczo odmienne od traktatów
wykładanych z ambon? Dlaczego, wiedząc, hołdowały wstecznictwu?
Otóż owe byty, jak się później okazało, wcale nie negowały słuszności naszych
przekonań, lecz drogą głębszej refleksji zmusiły nas do pełniejszego zrozumienia
wielowątkowości ruchu religijnego. Kazały uszanować wybór człowieka, jego
opowiadanie się za kościelnymi festynami i za jego chęć bycia zwolennikiem
kościelnych instrukcji. Bo choć ich wędrówka ku Bogu szła drogą ślepego, cielęcego
zawierzania kościelnemu systemowi, to jednak miała tę przewagę nad
bałwochwalstwem, że i tak koncentrowała się na potrzebie poznawania prawdy jedynej,
a więc ocierała o czynnik nadprzyrodzony. Sens zawarty w tym wysiłku miał dojrzewać z
każdym następnym wcieleniem, czyniąc z wędrówki szkołę duchowego wzrostu.
Zwyczajnie, kto dorósł do potrzeby uczestnictwa w życiu kościelnym był o krok na przód
w stosunku do osoby scentrowanej wyłącznie na realizacji potrzeb niższego rzędu,
mimo że rozumienie idei Boga było u niego wciąż

18
dalekie od ideału. Ten, kto odrzucił już balast zginania kolan przed figurkami, może się
cieszyć pełniejszym wglądem w rzeczywistość, lecz i przed nim widać ledwie
zarysowany horyzont zbawienia. Tym bardziej nie powinien on wzgardzać czcicielami
ceglanych murów, a wręcz przeciwnie, rozumiejąc to, co przychodzi im z oporami, z
pokorą przekazy wać pozostałym w formie jak najbardziej tolerancyjnej i przystępnej.
Wszystko celem wzmocnienia duchowej zalążni. W tym kontekście każdą formę
napastliwości i odrzucenia Kościoła jako cegły Watykańskiej należy przyjąć za
odpowiednik niedojrzałości duchowej. I wówczas zagubiony smakosz religijnego
zwierzchnictwa w życiu społecznym, jeśli tylko uzbraja się w cierpliwość i nasyca serce
szlachetnymi czynami, lepiej zdaje egzamin z życia niż zadufani w sobie intelektualiści.
Sednem poznania jest bowiem połączenie z wewnętrznym światłem, a nie nasilanie
międzyludzkich animozji. Oznacza to również prawo do bycia sobą i wyrażania
własnych opinii, do nauki poprzez samodzielne kreślenie siebie we własnym działaniu.
Chyba dlatego, czytając o papieżu Aleksandrze VI, Bonifacym VIII i Urbanie VIII,
miast porównywać ich życie i dwór z Sodomą i Gomorą widzieliśmy tylko ludzkie
jednostki uwikłane w spory i namiętności tamtych czasów, w konflikty emocjonalne i
intelektualne przerastające ich siły, a nie świętych mężów kierowanych Boską
Opatrznością. I takimi trzeba ich widzieć na tle historycznym.
Czy wypada się więc modlić do uświęconego w 1623 roku kardynała R. Bellarmino?
Ja się nie modlę, ale nikomu nie wzbraniam, choć czasami lubię przypomnieć, iż był on
zwykłym rozpustnikiem, zaprzedajłąi mordercą. Bo przecież i ja jestem życiowym
niedołęgą: miast pogrążać się w szlachetnej medytacji, torującej drogę do
nieograniczonej wiedzy, korzystałem z mind-machine i medytacji cygańskiej opartej o
płyty św. Graala, czytam o Einsteinie i aferach gospodarczych, chodzę do kina oraz
podziwiam uroki kobiecego ciała, zwyczajnie tracąc czas na hołubienie ludzkich
słabości. Ale to przecież owe przypadłości tworzą naszą tarczę i osobowość, nasze
niepowtarzalne osobowe człowieczeństwo, nasze odbicie Boga. Nauczmy się tylko
wyrażać to w sposób nieskrępowany, wolnomyślny i cudownie spokojny. Wtedy nie
przestaniemy dostrzegać Chrystusa w drugim człowieku. Wtedy zniknie problem
Kosowa, Husajna, afgańskich Talibów, umierania Matki Ziemi i wypchanych głów
zwierząt w pałacowych salonach. Tego nauczyli nas przyjaciele stamtąd.
Miast się zajmować wcale nie przebrzmiałą współpracą NKWD ze Stolicą Piotrową
miast podziwiać metody zwalczania przez „Radio Maryja" i tygodnik „Niedziela"
dobroczynnej działalności Sorosa, miast porównywać politykę papieża Klemensa VII,
oficjalnie popierającego niewolnictwo i czerpiącego z tego zyski, z polityką obecnej
głowy Kościoła Katolickiego, także niezakulisowo optującego na rzecz dyktatur i
reżimów, czyli po staremu manipulującego przy mechanizmie zniewalającym człowieka,
miast tego całego chłamu poruszyliśmy skarby duchowej wiedzy, jaka przekazami
mistrzów i wielkich tego świata trwa w niemym krzyku, wabiąc prostotą i wzniosłością
przemyśleń każdego chętnego, gotowego do jej poznania podróżnika.
19
Oczywiście taka postawa nie oznacza jednocześnie puszczenia w niepamięć
kościelnego zakłamania, gdyż brak zrozumienia mechanizmu oddziaływania Kościoła
na człowieka może w życiu przynieść więcej szkody niż pożytku. Warto czasami
przypomnieć to i owo, odwołać się - jak ja to nazywam - do syndromu Grandiera.
Każdy z nas w ten czy w inny sposób zapoznał się z „Matką Joanną od Aniołów",
lecz chyba nie każdy wie, iż biedny Grandier spłonął na stosie wznieconym waśnią
rozgorzałą między kardynałem Richelieu a papieżem Urbanem VIII, że przesłuchanie
przeoryszy Joanny i zakonnic: Claire i Agnes było teatrem mającym zdyskredytować
Grandiera, do czego się potem przyznały. Niestety, będąc ofiarami sprytnej manipulacji
mogły już tylko bezradnie przyglądać się opanowującej Loudun histerii, kładącej kres
marzeniu jezuity Urbana Grandiera o zniesieniu celibatu. Czy biskup Laubardemont,
twórca całej intrygi, mającej wykazać zwierzchnictwo papieża nad kardynałem, a w
podtekście Watykanu nad dworem Ludwika XIII, co prawidłowo odczytane określało
walkę o wielkość daniny płaconej przez Francję na rzecz Watykanu, czy ten biskup,
który osobiście podpalił stos pod Grandierem, do końca odgrywając rolę świętego
wybawiciela, walczącego
0 duszę rzekomo opętanego człowieka - czy był on w swoich metodach odosobnionym
przypadkiem? Czy piętno diabelskie jest wymysłem minionych wieków? Czy zawodowi
łowcy czarownic, mający na swoich kontach setki osób skazanych na śmierć za
współpracę z szatanem, są tylko przykrym wspomnieniem minionych wieków? Nie są, a
ich metody nadal zbierają krwawe żniwo. I to właśnie trzeba mieć na uwadze, gdy
przyjdzie nam zmagać się z religijnym reakcjonizmem. Jeśli będziesz głosił nowatorskie
poglądy, poglądy przeczące obowiązującym regułom, ktoś łatwo odnajdzie na twoim
ciele liszaje, brodawki czy blizny, nieomylne dowody kontaktu z diabłem, a w przypadku
ich braku - wykaże istnienie... niewidzialnego piętna duchowego. Wystarczy, że
krzyknie, i po sprawie.
Dlatego wspominając o liberalizmie, proszę pamiętać o znamieniu szatana
1syndromie Grandiera. Bo choć z olbrzymią flotą korsarską Jana XXIII moglibyśmy
jeszcze świadomie walczyć, to już lepowi słów Innocentego VIII trudno byłoby się
przeciwstawić. Ogłosił on rok 1490 rokiem świętym i za każde trzy dni spędzone w
Rzymie, w jego karczmach i zajazdach, dawał całkowite odpuszczenie grzechów
popełnionych w ciągu dwóch wybranych lat życia. A miodopłynność słów jego
następców i słów władców pozostałych kościołów robiła i nadal robi wiele dobrego.
Kościoły chcą kosić szmal, i dobrze, lecz niech czynią to oficjalnie i bez manipulowania
naszym sumieniem, zresztą słowo sumienie to też ich wynalazek. Ale dajmy już temu
pokój i pamiętajmy także o pozytywnym obliczu Kościoła.
W Grupie Mateusza z wielkim zadowoleniem sondowaliśmy przekazy starożytnych
mistrzów i z jeszcze większą uwagą śledziliśmy poczynania współczesnych myślicieli.
Sai Baba, Maharishi Mahesh Yogi, Jiddu Krishnamurti, Gustavo Roi, Ojciec Klimuszko,
Tenzin Wangyal, Sri Chinmoy - to nieliczne nazwiska z długiej listy mędrców, o jakich
otarliśmy się w naszych poszukiwaniach. I nie ważnym było, kogo cytowaliśmy, czyje
słowa poddawaliśmy w wątpliwość, bo zawsze, ale to zawsze odwoływali się oni do
niewzruszalnych prawd uniwersalnych.

20
czerpiąc pełnymi garściami ze wspólnego garnca wiedzy. Tego samego, do którego tak
skwapliwie i wygłodniałe zaglądaliśmy.
Co tam było? Ano wszystko: proekologiczny szamanizm, naga natura i praktyka
medytacyjna w samym środku życia, pozwalające poznać świat i siebie przy pomocy
umysłu; było zdrowie i poczucie pustki, wspólne punkty widzenia Wschodu i Zachodu, a
przede wszystkim manifestacja tożsamości z Wszechjednym i Wszechmocnym. Cały
kosmos tętnił tu życiem, a rodzaj ludzki oddawał hołd przyrodzie; duchowość wyzbywała
się pleśni religii i nietrwała materia człowiecza raz na zawsze odcinała się od narośli
utrudniających manifestację boskości. Pozostała samodyscyplina, świadomy wysiłek
odczuwania obecności Boga w życiu. Odpadła religia jako cel sam w sobie, pozostała
sztuka życia z samym sobą: czujna świadomość, radykalna przemiana wewnętrzna,
praktyczna wiedza, mówiąca o tym, że żadna technika, tym bardziej doktryna i system,
nie są w stanie wynieść człowieka do nowego poziomu świadomości. Jedynie on
posiada pełny obraz tego, jak jest uwarunkowany, jaki jest naprawdę i jakie są jego
możliwości. Trzeba widzieć siebie, a nie swoje myśli o sobie. Trzeba widzieć człowieka,
a nie nasze mniemanie o nim. Trzeba widzieć istotę rzeczywistości, a nie fantomy
rozdygotanych wizji i fobii. Trzeba wyzwolić się od tych ograniczeń. Nadać sens
indywidualnej podróży w głąb siebie.
„Niewinny umysł - pisał Krishnamurti - nigdy nie skażony myślą potrafi zobaczyć,
czym jest prawda, czym jest rzeczywistość, potrafi zobaczyć, czy istnieje coś poza nią.
To jest medytacja".
Już wiedzieliśmy, że medytacja jest formą pracy z umysłem. Wkrótce przekonaliśmy
się, że nie jest ona metodą intelektualną ale mechaniczną, która doprowadza do
totalnego zrozumienia. Było to jedno z najdonioślejszych odkryć, jakich dokonaliśmy.
Była to prawda odkryta na nowo. Potem szło jak spłatka. A równolegle wzrosło
zainteresowanie regresingiem, zwłaszcza po zapoznaniu się doświadczeniami A.
Cannona, który cofnął w przeszłość bez mała półtora tysiąca ludzi, a swoje
spostrzeżenia zawarł w „Mocy wewnętrznej". Potem doszedł jeszcze R. Moody, znany z
całego cyklu publikacji poruszających kwestie karmicznych obciążeń, i K. Ring, mający
na swoim koncie największą bodaj liczbę udokumentowanych przypadków tego typu.
Nie ukrywam, że owe nowoczesne spojrzenie bardziej do nas przemawiało niż
hinduskie Katha Upanishad czy Bardo Thódol (Tybetańska Księga Umarłych).
Prócz blisko sześćdziesięciu cofnięć reinkarnacyjnych, przebadanych i nie
pozostawiających cienia wątpliwości, co do ich prawdziwości, poruszyły nas także
podróże do światów zamkniętych w zupełnie innych przestrzeniach, nie mających z
ludzką ewolucją nic wspólnego. I jeśli nawet przywołane z podświadomości wydarzenia
rzeczywiście miały miejsce, to ich prawidłowe odczytanie przekraczało nasze
możliwości. Mówiąc zwyczajnie, wciąż nie mam pewności, czy wydobyte wspomnienia
miały charakter indywidualnych wspomnień, czy też były - ze względu na nietypowe
treści - niespotykaną formą konfabulacji.
Dla lepszego zrozumienia tego niecodziennego zagadnienia przedstawię teraz dwa
zapisy dotyczące inkarnacji tego samego człowieka (dwa następujące po sobie

21
wcielenia). Pan M., rodowity Niemiec, mieszkający od urodzenia w Losheim, nawet nie
przypuszczał, iż jego naturalna skłonność do zatrudniania Polaków (także na czarno)
miała swój początek w niedalekiej przeszłości. W poprzednim życiu urodził się bowiem
w XVIII stuleciu w Gdańsku w biednej rodzinie rybackiej. Powódź z 1775 roku zabrała
mu całą rodzinę, a z niego samego uczyniła sierotę, zwanego potem Janem Rybakiem,
Janem z imienia, nazwiskiem po ojcowskim fachu. Od tej chwili do końca życia miał nie
zaznać spokoju. Już jako szesnastolatek pływał po Bałtyku i miał dziewczynę pracującą
w tczewskiej karczmie. Niestety, odmrożona noga pokryła się bąblami, wdało się
zakażenie i Jan Rybak stał się Janem Kaleką. Ani, konkubina karczmarza, dała
gospodarzowi dwie córki i zmarła w wieku dwudziestu kilku wiosen w niewyjaśnionych
okolicznościach, do końca żałując, że los nie pozwolił jej związać się z Janem
Rybakiem. Samotny Jan całe swoje późniejsze życie spędził na tułaczce i posłudze. Od
Gdańska po Gniew wędrował w poszukiwaniu pracy, najmując się najchętniej u
gospodarzy, którzy nierzadko pozwalali mu zostać na zimę. Mawiano, że przynosi
szczęście. Żył tylko dzięki temu przekonaniu. I prawie nigdy nie żebrał. Uważał, że życie
- w jego przypadku - obeszło się z nim nader łagodnie. Jego wędrówka dobiegła końca
na początku dziewiętnastego wieku (1829 rok) w Ptasznikach. Woda nie zapomniała o
nim, przyszła z łoskotem kry wówczas, kiedy tego najbardziej pragnął, kiedy w
maleńkich Ptasznikach nie znalazł ludzkiego serca. Woda zabrała go wraz z psem, z
którym dzielił budę. Oto część odtworzonego po latach przekazu:
„Mróz nie do wytrzymania. Czuję, jak krew krzepnie w zesztywniałym od zimna ciele.
U gospodarzy wielkie ożywienie. Jak przez mgłę słyszę krzyki i zabijanie okien deskami.
Chciałbym pomóc, lecz boję się wyjść z budy. Popędliwy gospodarz i jego syn mogą
mnie zabić. Mówią, że ściągam wodę, że powódź idzie za mną. Boją się. Już dwa dni
wcześniej kazali mi się wynosić. Nie mam siły się poruszyć. Jest mi coraz cieplej i wiem,
że koniec mojej wędrówki jest bliski. Pies już wieczorem zerwał się ze sznura i przepadł
w mroku nocy. Stary złorzeczył jak sam diabeł. Sądził, że to moja sprawka, że pies
poszedł za moim wołaniem. Nie wiedzieli, że ruszył do Torunia, tam gdzie się wychował.
Ludzie mówili, że Toruń zalała już woda z Warszawy, że żandarmeria zamyka mosty...
Nie wiedzieli, że to dopiero początek tragedii. Wszystko wokół mnie jaśnieje, jest noc,
ale ja już nic nie czuję. Ogromna tęsknota za Ani łzami nawilża mi policzki. Krzyki stają
się coraz głośniejsze, ale mnie to obchodzi coraz mniej. Widzę ludzi uciekających
łódkami i krę rozrywającą wały. Widzę światła wznoszące się ku górze... Widzę dom
ściskany lodem i zgniatane ciało starca. Ależ to ja...! Jestem tego pewien! I jest mi z
tego powodu tak dobrze jak nigdy. Boże, jak długo czekałem, jak długo..."
Z kolei przytaczane przez pana M. tajemnicze przeżycia z kolejnego wcielenia do tej
pory stanowią dla mnie zagadkę. Sadzę, iż podświadomość mogła, choć nie musiała,
spłatać panu M. figla, podsuwając zlepek informacji niekoniecznie związanych z jakąś
formą materialnej preegzystencji. Owe rzekomo reinkarnacyjne opisy pana M. mogły
przecież być wspomnieniami z wycieczki po tamtym świecie. Czy wspomnienia te
mówią o pewnej formie rzeczywistej ewolucji, czy są raczej

22
imaginacją - trudno powiedzieć. Oto marna próba przełożenia na ludzki język kolejnego
wcielenia pana M.:
„W budowie budowy napotykam coraz więcej oporów. Nastaje czas zbiorów, a ja
wciąż nie potrafię wyjść poza centrum. Ziarno jest pełne, a ja niezdecydowany. Wiem,
że przez światłość ziarna dotrę do ciemności i tam znajdę pierwszy okruch. Całe
działanie prowadzę w naświetlanie. Zapominam o odrzuceniu gorąca. Światło pali mnie
i nie otwieram się. Wielu przychodziło w tym świetle i wielu odchodziło. Tylko ja mam
szansę dokonać zbiorów. Trwam w walce. Odpowłaczam się warstwa po warstwie, ale
nie docieram do wyjścia przez środek. Niknę, ale jestem. Życia opadają, bieląc fale i jest
mi bardzo tęskno. Już wiem. że nie dotrę do celu i będę musiał znowu powrócić..."
Pan M. wyszedł z transu w mocnym przeświadczeniu, że przegrał coś, o co usilnie
walczył przez całe tamte życie. Odczucie zawodu było tak silne, że po policzkach
spływały mu łzy. Lecz każda kolejna sekunda przebywania w rzeczywistości zacierała
klimat minionego świata i wkrótce obserwator nie był w stanie nie tylko przełożyć na
nasz język swoich odczuć, ale nawet ich zinterpretować. Przyznał potem, a regresji
dokonaliśmy trzykrotnie, że za każdym razem odczuwał obecność czegoś, co chroniło
go przed zejściem, przed poznaniem tego. co mogło go przyprawić o obłęd, ale do
czego jednocześnie dążył każdą swoją cząstką. Miał wrażenie uczestnictwa w
doniosłym akcie stworzenia i bliskiego doprowadzenia do końca jakiegoś ważnego
zadania, pozostawania w stanie równie bogatym w odczucia jak ludzkie życie. Po
głębszym zastanowieniu doszedł jednak do wniosku, że to, co wcześniej powiedział,
mogło wyglądać zupełnie inaczej. Jednego był wszakże pewien: istniał, i pogłos tego
istnienia przeniknął go na wskroś. Nie rozumie tego stanu, nie jest mu z nim wcale
nadzwyczajnie, nie jest on czymś odmiennym, ale bez tych wspomnień nie byłby już taki
jak dawniej. Z drugiej zaś strony nie potrafił rozsądnie wyjaśnić, co się w nim zmieniło.
Czyżby otarł się o nieznane?
Tego typu przeżycia nie są chyba odosobnione, bo podobny przypadek przytrafił się
nam jeszcze raz. Mam ochotę zaryzykować twierdzenie, że podobne historie znalazły
swoje odbicie w zapisach wielu tanatologów, że tworzyły zapisy wielu regresingów, ale
traktowano je jako nieskoordynowany proces myślowy, nie podejrzewając nawet, że
zahipnotyzowane osoby cofały się wspomnieniami do autentycznych obszarów
rzeczywistości, gdzie ewolucja biegnie nie znanymi nam drogami. Powstaje pytanie, czy
nie jest to czasami błąd w sztuce? Bo skoro przeniesienie świadomości na wyższy
poziom dokonuje się poprzez jej usamodzielnienie, to czyż tworzenie z niej podmiotu
nie jest procesem odwrotnym? Tak działa inwolucja. Lecz i to nie wyjaśnia wszystkiego.
Poza tym wiadomym jest, iż dusza ewoluuje tylko w człowieczej materii. Więc tak czy
owak coś tu nie pasowało.
Wracając do prac Grupy Mateusza, z ubolewaniem muszę przyznać, iż
zainteresowanie światem zmarłych zdystansowało z czasem nawet wartości płynące z
praktykowania medytacji. No, może nie było to aż tak drastyczne, gdyż większość z nas
na własny rachunek pozostała wierna ćwiczeniom duchowym (powiedzmy

23
uczciwie: ezoterycznym), co znajdywało odzwierciedlenie w treści pytań zadawanych
podczas seansów, niemniej dało się zauważyć postępujące zniechęcenie pracą nad
sobą, a coraz większe zafascynowanie inwigilacją drugiej strony.
Nim jednak przejdę do wyjść poza ciało i opisów innych światów, stanowiących
ukoronowanie całego cyklu doświadczeń z innymi wymiarami, chciałbym zapoznać
Czytelnika z charakterem wskazówek i pouczeń, jakie można uzyskać dzięki
współpracy obu stron. Są one na tyle godne odnotowania, iż samą swoją prostotą
nakłaniają do głębszych przemyśleń. Stanowią także formę społecznej resocjalizacji i
dają impuls do poznania świata. To właśnie dzięki tym metodom, dzięki transmutacji
duszy, mógł Pitagoras wędrować po światach i składać w całość okruchy wiedzy, z
których stworzył alchemię, a Nicholas Flamel odkryć w XIV wieku prawdziwy kamień
filozoficzny, pozwalający przemieniać rtęć w srebro i złoto, dzięki czemu ufundował
czternaście szpitali, siedem kościołów i trzy kaplice.
Wszystkie niżej zrelacjonowane spotkania odbyły się w siedzibie Grupy Mateusza,
którą od początku istnienia stanowił dom Zygmunta, doskonale przygotowany do
prowadzenia praktyki lekarskiej. Centrum spotkań nieodmiennie stanowił główny
gabinet i ogromne biurko, wyróżniające się na tle ciemnej, sosnowej boazerii. Skupieni
wokół jego rzeźbionych krawędzi wyciągaliśmy przygotowane wcześniej pytania,
włączaliśmy magnetofon i przy przygaszonym świetle rozpoczynaliśmy seans. Kiedy
wszystkie spojrzenia zaczęły się skupiać na mojej twarzy i pokój wypełniała całkowita
cisza, kładłem prawą dłoń na starej tabliczce qui-ja i wyłączałem wszystkie bariery
między mną a zaświatami. Pokój błyskawicznie zaludniał się duszami, które zabierały
głos zgodnie z ustalaną przez siebie kolejnością.
Ponieważ mogłem tylko na krótko włączyć astralny mechanizm widzenia,
wykształciłem rodzaj widzenia intuicyjnego. Pochłaniało to znacznie mniej energii i
dawało niezłe rezultaty: mogłem wówczas godzinami śledzić ruchy unoszących się
postaci. Tylko nadal nie potrafiłem ich usłyszeć. Moje jasnosłyszenie było jakby
zapóźnione, ociężałe, jednak przy wsparciu spirytystycznej tabliczki w zupełności
wystarczało do rozmów z zaświatami. Często już po pierwszej literze potrafiłem wyłożyć
całą myśl ducha, a on tylko ruchem talerzyka potwierdzał jej prawdziwość.
Kiedy jednak usadowioną na spirytystycznej tabliczce dłoń zaczynały owiewać fale
chłodu, charakterystyczny objaw przybycia negatywnych energii, włączałem mechanizm
obronny: uruchamiałem wzrok astralny, pozwalający bardziej rzeczowo ocenić
zagrożenie, na jakie byliśmy narażeni. I choć wyda się to nieprawdopodobne, część
negatywnych duchów, zwanych duchami błądzącymi, i niebezpieczniejszych od nich:
zwanych wyklętymi, nie zawsze przychodziła w złych zamiarach. Zwłaszcza duchy
błądzące, kończące pokutną tułaczkę, służyły często radami, których trudno by się
spodziewać po duchach normalnych. Ogromną rolę odgrywało tu doświadczenie z
ostatniego życia, powołanie i oczywiście - intelekt.
Pamiętam szczególnie jeden taki przypadek ducha błądzącego, który opuścił
ziemski padół śmiercią samobójczą. Pan ten, bardzo życzliwie nastawiony do nas

24
i zaświatów, mimo że za życia był prostym człowiekiem, przemawiał bez skrywanego
wstydu i tak rozsądnie, że znajdowało to uznanie po obu stronach. Uczestniczył potem
w kolejnych spotkaniach, a dzięki wstawiennictwu poznanych przyjaciół stamtąd, bardzo
szybko przeszedł na etap następny i stał się duchem normalnym. Przy okazji
dowiedzieliśmy się, że duch normalny może wiele pomóc pokutnikowi i że zasady kary
za grzechy niewiele mają wspólnego z naszą jurysdykcją.
Kontakt z duchem grzesznym jest niebezpieczny i zawsze należy się go wystrzegać.
W całym moim spirytystycznym doświadczeniu nie spotkałem się z ani jednym
grzesznikiem, który byłby do nas obojętnie nastawiony. Są to istoty na wskroś
pozbawione ludzkich odruchów, na wskroś przesiąknięte złem, aroganckie i
bezwzględne. Mogą być bardzo inteligentne, ale ich postępowanie jest całkowicie
wyprane z ludzkich uczuć i zorientowane tylko na krzywdzenie innych. Są przy tym
bardzo silne i nadzwyczaj pomysłowe. Są żywym przykładem istnienia mrocznej strony
człowieczeństwa. Niektórzy grzesznicy, jeśli tylko mieli żywiciela, dysponowali tak
znacznymi nadwyżkami energii, że przebicie się przez ich zasłonę energetyczną było
niemożliwe i trzeba było kończyć seans. Potrafili oni skutecznie zastraszyć inne dusze,
a nawet udaremnić kontakt ze starym duchem, który bądź co bądź stanowi kulminację
ludzkiej ewolucji w astralu i wyłamując się z kręgu ponownych narodzin, staje się dość
często przewodnikiem żyjących. Duch grzeszny to jego przeciwieństwo, to istota
wypędzona za swoją nikczemność ze wszystkich światów. Jego obecność można
przyrównać tylko do obecności szatana. To demon wyrosły z ludzkich obszarów
egzystencji.
Każdy chłód przenikający moją rękę stanowił zapowiedź idącego z zaświatów
zagrożenia. Przezornie, kiedy pojawiał się chłodny wiew, wzywałem opiekunów i
prosiłem o wsparcie. Kiedy zimno mroziło stawy, trzeba było się mieć na baczności i bez
względu na okoliczności kończyć seans. Dodatkowe sztywnienie gardła oznaczało tylko
jedno: bezwzględną wrogą napaść, obecność istoty, która wszelkimi sposobami
usiłowała mnie zniszczyć. Wówczas pozostawało tylko jedno wyjście: wspólnie
inwokowane przyzywanie Felicjana, starego ducha, który jako jedyny dysponował zgodą
zaświatów na udzielanie nam pomocy w takich okolicznościach. Na szczęście do tak
drastycznych przypadków prawie nigdy nie dochodziło, a i wizyty złych duchów należały
do rzadkości. Pozwalaliśmy na taki kontakt tylko w wyjątkowych okolicznościach, to
znaczy wtedy, gdy duch taki wielokrotnie przybywał na seanse, pokornie znosząc nakaz
odwołania, bądź towarzyszył komuś ze stałych uczestników.
A trzeba wiedzieć, że liczba zaproszonych gości często przekraczała dziesięć osób,
więc zdarzało się i tak, że chcący się z nimi skomunikować znajomi czy krewni z
zaświatów także musieli swoje odczekać. Nie było więc sposobności poświęcania czasu
duszom nieczystym, które nawiedzały nas tylko we własnym interesie.
Na początku padało fundamentalne: czy w pokoju znajduje się osoba, która powinna
odejść? Jeśli nie było zastrzeżeń, pytałem, czy ustalono kolejność zadawania pytań.
Pytałem nawet wówczas, gdy na seans w tym konkretnym dniu

25
przybywały duchy zapowiedziane, związane wcześniejszym słowem. Takiej etykiety
wymagano po tamtej stronie i nie mieliśmy nic przeciwko temu.
Państwa zainteresuje z pewnością technika odbywania seansów. No cóż, kiedy
nawiązywałem swoje pierwsze kontakty z zaświatami, posługiwałem się prostym
alfabetem narysowanym na kartce papieru. Litery i cyfry od „0" do „9" były duże, gdzieś
o wysokości sześciu centymetrów, ale niezbyt grube i tak zgrupowane, by wędrówka
talerzyka toczyła się po jak najkrótszych trajektoriach. Prócz umieszczonej na samej
górze listy imion (wskazywał je talerzyk, jeśli przybyły był naszym znajomym)
znajdowały się kręgi z wypisanymi obowiązkowo zdaniami: tak, nie, nie wiem, nie wolno
mi powiedzieć, muszę wracać, kończcie seans - mało energii. Silniejszym mediom
polecam dodatkowe okienko z wyszczególnionym statusem przybyłego na rozmowę
ducha: stary duch, duch normalny, duch błądzący, duch wyklęty, grzesznik. Każdy duch,
chce tego czy nie, musi powiedzieć, kim jest. Duch z niższego rzędu może wprowadzić
w błąd, jeśli osoba prowadząca seans nie ma dostatecznej mocy i doświadczenia w
sprawach spirytystycznych. Wszelkie wskazówki w przypadku grzesznika zawodzą i bez
praktyki tu się nie obejdzie. Nieodwołany, może narobić wiele zamieszania, może dużo
zniszczyć, a nawet zabić. Dobrze, jeśli wykształcimy w sobie odruch informujący nas o
rodzaju przybyłego na spotkanie ducha oraz o stanie naszej traconej bezpowrotnie
podczas seansu energii. Powiem tylko raz: nawet stary duch może się objawić tylko
kosztem naszej energii. Każdy zaś modny efekt dźwiękowy, nie wspomnę o wizualnym,
wymaga wręcz jej olbrzymich dawek. Widziałem raz medium tak osłabione, że jego
ciało eteryczne skurczyło się do wielkości piłki i wyglądało jak pomarszczony starzec.
Taki człowiek bez pomocy z zewnątrz stanowi łatwy cel dla każdej przybłędy z astralu. I
jeszcze jedno: zetknięcie się z duchem błądzącym kosztuje nas kilkakrotnie więcej
energii niż jej ilość potrzebna do łączności z duchem normalnym. Duch wyklęty, jeśli
dobrze nam życzy, pobiera jej nawet kilkadziesiąt razy więcej. Grzesznik to studnia bez
dna. Wyrafinowany, wykończy nas w ciągu kilku minut.
Oczywiście wiele zależy od ilości naszej witalnej mocy, którą trzeba stale
uzupełniać. Energię można gromadzić przy pomocy koncentracji (nie medytacji), jak i
poprzez właściwe odżywianie się. Znacznie więcej ma jej osoba trudniąca się pracą
umysłową niż człowiek pracujący fizycznie. Ogólnie przyjmuje się, że medium o
przeciętnej sile może odbywać trzy-cztery dwu-trzygodzinne seanse tygodniowo. Ich
przedłużanie wymaga stosowania specjalnych zabiegów regenerujących.
Jak wspomniałem, pierwsze techniki mediumiczne wyglądały raczej nieciekawie,
standardowo. Jednak już na początku osiągałem przekazy liczone w setkach słów.
Jednak pod warunkiem posługiwania się cienkim porcelanowym talerzykiem. Z czasem
zauważyłem, że już w chwili rozpoczynania ruchu talerzyka znam treść przekazu.
Wątpiąc w niezawodność intuicyjnego odbioru, jeszcze z rok cyzelowałem technikę,
głośnym mówieniem wyprzedzając pojawiający się odczyt. Z czasem talerzyk już tylko
korygował pojawiające się błędy. Tak wykształciła się
26
u mnie technika pseudojasnosłyszenia, odbioru sygnałów nie będących ani głosem, ani
literą ani przeczuciem, lecz czymś w rodzaju pewności.
Ponieważ na jakość odbioru składa się wiele czynników, dla pewności zawsze
trzymałem rękę nad planszą i talerzykiem. Kiedy z różnych przyczyn działo się coś nie
tak, talerzyk drgał, przypominając o powinności utrzymywania stałego stanu skupienia.
Zachodziło to zwłaszcza w obecności tych bytów, z którymi wiązały mnie zastarzałe,
zakłócające mój spokój wewnętrzny emocje. W przypadku nowo poznanych dusz łatwiej
mi było utrzymać stan odprężenia. Barierę stanowiły raczej emocje zakorzenione w
starych związkach. To one wytrącały mnie z równowagi. No cóż, takim mnie ulepiono i
nie ma się czego wstydzić.
Czy podczas seansów zajmowaliśmy się tylko wartościami ponadczasowymi? Wręcz
przeciwnie. Zaczynaliśmy od samych dołów. Od pytań w rodzaju: kiedy coś się stanie?
jak temu zaradzić? kiedy ktoś umrze? czy będzie koniec świata?" I grali w to starzy
faceci. W tym celu pozyskiwaliśmy informacje od wszystkich nam życzliwych
obserwatorów. Dość szybko wykształciliśmy mechanizmy wzajemnej współpracy i
zaczęliśmy ingerować w zaświaty. Pierwsze próby z komunikowaniem się w snach,
dość marne, choć dla wielu interesujące, ustąpiły niebawem miejsca doświadczeniom z
wychodzeniem poza ciało. Nieoczekiwane zjawisko OBE, jakie dotknęło Roberta II,
pochłonęło nas bez reszty, spychając wszystkie wcześniejsze doświadczenia na plan
dalszy. Zaczęła się najwspanialsza przygoda w naszym życiu. Zwłaszcza dla mnie, bo
przestałem już wierzyć, że dane mi będzie jeszcze wnikać w światy z mojego
dzieciństwa.
Ale zacznijmy od początku. Odpowiedzmy sobie na często zadawane pytanie: czy
przebywające w zaświatach dusze zmarłych rzeczywiście mogą przekazać nam jakieś
konkretne informacje? Otóż tak. I to bynajmniej niemało, o ile oczywiście płyną od istot
nam życzliwych. By przybliżyć to zagadnienie, przedstawię historię pewnej rodziny.
Właściwie będzie to opowieść o pewnym młodym człowieku, który korzystał z naszej
pomocy przez szereg lat i który dzięki radom stamtąd lepiej ułożył sobie życie.
Kłopoty w rodzinie pana P. zaczęły się wkrótce po tym, jak na stałe przeprowadził
się do kobiety, którą miał poślubić. Niebawem ich związek zdominowały wzajemne
oskarżenia o nieszczerość i wybuchy niekontrolowanej agresji z obu stron. Po jakimś
czasie pan P. stracił cały animusz i chęć do życia. Z człowieka dość dobrze dającego
sobie radę w życiu stał się powoli emocjonalną ruiną apatycznym młodzieńcem
uzależnionym całkowicie od wybranki. Ślub pogorszył ten układ, a i uczuciowo związek
ten rozpadł się jeszcze przed jego sformalizowaniem.
Kiedy pan P. znalazł się w naszym gabinecie, prosząc, byśmy zajęli się duchami
grasującymi w jego mieszkaniu, podejrzewaliśmy raczej, iż miał się znaleźć tu jako
pacjent Zygmunta, a nie jako uczestnik seansu spirytystycznego. Nawet potwierdzone
przez małżonkę dziwne fakty, jakie utrudniały im pomieszkiwanie, zdawały się
świadczyć raczej o pewnego rodzaju histerii, która mogła uruchomić ponadnaturalne siły
któregoś z domowników.

27
Ale już pierwsze badanie ujawniło obecność bardzo silnego ducha, który nawiedzał
mieszkanie państwa P. To on zakłócał działanie telewizora, głośno chadzał po pokoju,
przybijał gwoźdźmi watę do ściany, stwarzał miejsca wyraźnie odczuwalnego chłodu,
trzaskał garnkami, tłukł żarówki, przewieszał obrazy i co najgorsze - przejmował
kontrolę nad zachowaniem małżonków. Skłócał ich, a pana P. doprowadził wręcz do
załamania nerwowego.
Pierwszy seans zakończył się fiaskiem. Wezwany duch nie zamierzał się z nami
kontaktować. Zaskakujące było to, że nie odczuwałem chłodu, charakterystycznego dla
obecności duchów niższych, ale jednocześnie ten sam duch zamknął nam drogę do
kontaktu z pozostałymi bytami. I to było ciekawe. Był poza tym bardzo silny i trochę
arogancki: by dać nam dowody swojej nieustępliwości (pośrednio - władzy nad
państwem P.) - wielokrotnie obszedł nasz stół, stukając po podłodze niczym marynarz z
drewnianą nogą. Potem zgasił świeczki i zamilkł. Czuliśmy jednak cały czas jego
obecność. Odwołany odchodził, lecz na niewiele to się zdało, gdyż za każdym razem,
gdy wzywaliśmy przyjaciół, on zjawiał się pierwszy, blokując im do nas dostęp.
Dwa dni później ponowiliśmy kontakt, nie wspominając o tym zainteresowanym.
Podejrzewaliśmy, że poinformowany o naszych zamiarach, złośliwy duch kolejny raz
odetnie nas od zaświatów. Nawet gdyby państwo P. starali się utrzymać całą sprawę w
tajemnicy przed duchem, to nie wolno zapominać, że silny duch z łatwością może
odczytać ludzkie myśli, ba! potrafi zajrzeć do pamięci nawet wbrew życzeniu człowieka.
Mając to na uwadze, zorganizowaliśmy seans w tajemnicy. I udało się. Już za
pierwszym razem nawiązaliśmy łączność z naszymi. Byłem wówczas dość dobrze
wzmocniony energetycznie, więc już po kilku zdaniach odczytanych talerzykiem
wpadłem w lekki trans i resztę seansu odbyliśmy z wykorzystaniem jasnosłyszenia.
I co się okazało? Otóż pani P. nie była taką pierwszą lepszą osobą. Jej duchowym
powołaniem było przywództwo. Męża zaś - nauka. To znaczy: na tamtym świecie ona
była przywódcą duchowym, on naukowcem. I pod tym kątem realizowali swoje
przeznaczenia we wszystkich inkarnacjach. On był duchownym, lekarzem, chemikiem,
magiem i tak dalej, a więc niemal zawsze stykał się z wiedzą pod jakąkolwiek postacią;
ona zaś była lekarzem, politykiem szlachcianką a nawet żoną faraona. Miała więc
intuicyjne pojęcie o manipulowaniu ludźmi i wygrywaniu jednych przeciwko drugim.
Dlatego, choć starsza od męża o lat sześć, obarczona na dodatek dzieckiem z
pierwszego związku i niezbyt chwalebną reputacją, umiała się w życiu dobrze ustawić.
Bez problemu owinęła sobie pana P. wokół palca, choć ten był początkowo
zainteresowany młodą i atrakcyjną dziewczyną z sąsiedztwa, z którą zresztą był po
słowie. Wszyscy byli bardzo zaskoczeni, gdy przystojny student rzucił naukę i zdał się
na łaskę starszej, mało atrakcyjnej kobiety.
Nie bez potrzeby tyle uwagi poświęcam przyczynom zejścia się tych dwojga ludzi,
które u postronnych obserwatorów wydawały się co najmniej dziwne. Nieliczni wiedzą,
że przywództwo na drugim świecie wiąże się z dysponowaniem pewną mocą
niedostępną pozostałym duszom. Dzięki temu pani P. osiągała w życiu to, co chciała. A
że chciała niewiele, to inna sprawa, związana raczej ze

28
środowiskiem i posiadanym wykształceniem niż z możliwościami. Jako fryzjerka nie na
wiele mogła sobie pozwolić. Ale jako wolny duch - i owszem. Pierwszego męża
zdominowała. Gdy się opamiętał, bez problemu odebrała mu dziecko i puściła z
torbami. Potem nastał radosny okres niezależności: kawiarnie i rozliczne przygody.
Spotkanie z panem P. zburzyło tę sielankę. To zejście się było jednak im pisane.
Postanowili to już w zaświatach i otrzymali na to zgodę. Nie wiedzieli jednak, że
dzieciństwo pana P. potoczy się zupełnie inaczej, niż było zaplanowane, i że inna dusza
postanowi uczestniczyć w tych zmianach. Wiedziała bowiem, że państwo P. się rozejdą.
Najciekawsze w tym wszystkim są karmiczne powiązania. Państwo P. także w
ostatnim życiu było małżeństwem. Mieszkali w Krakowie na początku tego stulecia, on
był chemikiem średniej klasy, ona dość wziętym lekarzem dziecięcym. Może dlatego w
tym życiu on nie cierpiał chemii, na samo wspomnienie o niej dostając gorączki, ona nie
wiadomo skąd zawsze potrafiła podleczyć dzieci. Przy tym dobrze orientowała się w
ziołolecznictwie, choć do żadnego zielnika nie zaglądała. Mąż także podzielał to
zainteresowanie, jednak chyba tylko dlatego, że coś go zawsze korciło, by roztłuc jakieś
zielsko w moździerzu.
Nim przejdziemy do trzeciego aktora dramatu, skupmy się na chronologii. Mamy
więc ducha stukającego i niesnaski między małżonkami. Cofnijmy się teraz
0 kilka miesięcy. Pani P., która jeszcze wtedy była panią S., wprowadziła się po
rozwodzie z powrotem do rodziców. Krótką radość dziadków z obecności wnuczki
zakłóciły niebawem nocne eskapady córki, zwanej roboczo panią S. Pani S. pragnęła
oddychać pełną piersią i nie ma co jej się dziwić: była jeszcze młoda i lubiła się zabawić.
To doprowadziło do konfliktu z rodzicami. Sytuacja pogarszała się z dnia na dzień. I
pewnego razu, idąc przez miejski rynek, zniechęcona do życia ciągłymi kłótniami z
rodzicami, pani S. zapragnęła usamodzielnić się. Do tego brakowało jej tylko jednego:
własnego mieszkania, którego nie miała. Mało tego - zdobycie takiego bez wieloletniego
odkładania oszczędności na książeczce mieszkaniowej
1 odczekania swego w długiej kolejce graniczyło z cudem. Dobrze o tym wiedziała i
z tego powodu była bardzo zła.
W tej samej chwili naprzeciwko niej ukazała się dobrze jej znana postać staruszki -
samotnie żyjącej kobiety. Świadomość posiadania przez starowinkę tak potrzebnego jej
lokum doprowadziła ją do szaleństwa: nie bacząc na rangę słów wyrzekła w duchu
przekleństwo, które podchwyciły związane z nią od lat złe duchy: „ Ta stara krowa
gnieździ się sama, a ja się męczę? Żeby zdechła..." I stało się: kilka godzin później,
wracając tą samą drogą przez rynek, staruszka poślizgnęła się i upadła tak
nieszczęśliwie, że wkrótce skonała. Niby zwykły przypadek.
Pani S. w jakiś sposób dowiedziała się o tym następnego dnia i wykorzystując
znajomości, w tydzień wprowadziła się do mieszkania po tragicznie zmarłej kobiecie.
Nie wiedziała, że sama była przyczyną jej tragedii i że kiedyś przyjdzie jej za to zapłacić.
Jako przywódczyni, miała intuicyjną ale pełną świadomość korzystania z własnej mocy.
Zresztą niejeden raz w życiu bawiła się na to konto, otrzymując zawsze to, co chciała.
Złe duchy, które spełniły jej prośbę, podcinając

29
staruszce nogi, zagwarantowały sobie dług wdzięczności po śmierci i wsparcie
energetyczne za żywota. Związały się z nią na dobre.
One też pomogły usidlić pana P. i po miesięcznej znajomości (!) postawić w
Urzędzie Stanu Cywilnego. Pan P. gasł z dnia na dzień. Stał się mrukliwy, wiecznie
zmęczony i emocjonalnie zależny od połowicy. Przeszedł niekorzystną metamorfozę.
Nadto pani P. od samego początku stanowiła w stosunku do męża opozycję
energetyczną przechwytując każdą nadwyżkę jego energii. To go pokonało. Błądząc w
domysłach, zaczął upatrywać (i słusznie) źródło zła w poślubionej kobiecie. Wówczas
prawem moralnym do akcji wkroczył duch staruszki. Rozgościł się na dobre w ich, czyli
swoim dawnym mieszkaniu, i wziął pana P. w obronę. Rozbudził w nim chęć do życia i
starał się, aby pan P. przejrzał w końcu na oczy. Lecz ta wykluwająca się niezależność
była nie w smak pani P. i wspierającym ją duchom. Na planie astralnym rozegrała się
wojna, której fizyczne manifestacje niewiele mogą powiedzieć o jej prawdziwych
rozmiarach. Na takim etapie partyzantki pan P. znalazł się u nas, błagając o pomoc.
Prosiliśmy naszych znajomych o wsparcie, o porozmawianie z duchem staruszki i
skłonienie go do przyjścia na seans. Niestety, staruszka była duchem normalnym i
miała prawo odmówić naszej prośbie. Byliśmy bezsilni. Jednak kiedy
0 to samo poprosił pan P., duch staruszki przybył na spotkanie i przeprowadził z
zainteresowanym ciekawą rozmowę.
Na początku staruszka wyraziła głęboki żal o to, że wyrwano ją z życia, gdy mogła
jeszcze tyle zrobić. I choć przeszła przez życie godnie i nie musi się oczyszczać, to
jednak boleśnie odczuwa ciężar nie dokończonej pracy. Obiecała też nie pojawiać się
więcej, jeśli pan P. sobie tego nie życzy. Potem własnymi słowami zdała relację z tego,
co działo się w domu państwa P. Poradziła też, jak z tego kłopotu wyjść. O dziwo, pan
P. zgodził się z duchem w całej rozciągłości jego wywodu i postanowił walczyć o siebie.
Duch staruszki przestał niepokoić państwa P. Stosunki między małżonkami wróciły
do względnej równowagi, a narodziny pierwszego syna po raz kolejny wykazały, jak
łatwo przegrać życie w obliczu oczywistego. Pan P. poddał się całkowicie. Potem
przyszedł drugi syn, a z nim depresja. Pan P. kochał dzieci
1 złożył im siebie w ofierze.
Minęły cztery długie lata. Mamy kolejną odsłonę. W środku nocy pana P. wyrwa ze
snu przemożny strach. Otwiera oczy, ale nie jest w stanie się poruszać. To, co ujrzał,
przeraziło go do reszty. Na jego piersi siedział mały potwór wielkości ludzkiej głowy,
przypominający trola. Siedział i sączył życiodajne fluidy wprost z jego krtani. Pan P. nie
potrafił wykonać najmniejszego ruchu, a z każdym oddechem zmory coraz wyraźniej
czuł, jak opuszczają go siły. Walczył o życie. Krzyczał, ale żaden głos nie wydobywał
się z piersi. Nie potrafił poruszyć ręką ani nogą. Upiór kontrolował wszystkie jego
reakcje. Robił, co chciał. Sytuacja stawała się dramatyczna. Panu P. pozostało już tylko
liczenie czasu. Liczył sekundy i wzywał Boga na pomoc. Pot zrosił mu całe ciało i
pościel stopiła się ze skórą w jedną zgniłą skorupę. Przez moment wydawało się, że nie
pozostało nic innego, jak tylko zrobić rachunek sumienia. Kiedy pan P. stracił wiarę w
ocalenie, zmora

30
ustąpiła. Znikła nagle, pozostawiając w człowieku zdruzgotaną wizję ludzkich
możliwości. Pan P. przestraszył się nie na żarty. Przyjął to ostrzeżenie jako odpowiedź
na kolejną próbę wyrwania się spod wpływów żony, ale żadnych konkretnych kroków
nie poczynił.
Dwa dni później wieczorem najmłodszy syn zaczyna się dusić. Nie potrafi złapać
oddechu i puchnie w oczach. Wygląda to tak, jakby ktoś wlewał mu do ciała wodę. W
ciągu kilku minut sytuacja staje się niebezpieczna: syn traci świadomość i zapada w
śpiączkę. Matka biegnie do sąsiadki dzwonić po pogotowie, a ojciec przytomnieje:
mając przed oczyma przedostatnią noc, domyślając się kolejnego ataku zła, kładzie
ręce na piersi dziecka i wzywa ducha staruszki na pomoc. 20 minut później dziecko
znajduje się już na oddziale intensywnej terapii, ale pan P. jak w transie leży na
podłodze i nadal wzywa ducha. Raptownie odczuwa głęboką ulgę, już wie, że dziecko
jest bezpieczne. Patrzy na zegarek: 21.30. Nazajutrz żona przyznaje, że gdzieś koło tej
godziny dziecko odzyskało świadomość i zaczęło się zachowywać tak, jak gdyby nigdy
nic się nie stało. Lekarze nie wiedzieli, jak to wytłumaczyć.
Pan P. ponownie znalazł się za spirytystycznym stołem, czekając na reakcję
zaświatów. Ale duch staruszki więcej się nie pojawił, choć to ona pomogła dziecku w
potrzebie, przyszli za to jego bliscy. Co się okazało... Pani P. powróciła do dawnego
trybu życia. Faktem jest, że od czasu zejścia się z obecnym mężczyzną do pracy więcej
nie poszła, ale o dom dbała i czystość zachowywała. Ponieważ mąż pracował na
kopalni na tak zwanej nocnej zmianie, pani P. bez problemów oddawała się dawnym
uciechom, robiąc to nawet z kolegami męża z pracy. Ale - o to właśnie chodzi -
ponieważ małżonek w tych sprawach wykazywał filozoficzną tolerancję, z uśmiechem
wysłuchując życzliwych donosów i nie wspominając o tym połowicy, ta po czasie -
wiedząc, że nie robi dobrze - zaczęła odczuwać wyrzuty sumienia, tym samym
prowokując ataki złego. Życzliwe dusze prosiły, by pan P. się opamiętał, by znalazł
rozwiązanie, nim będzie za późno.
Pół roku później państwo P., chcąc ratować rozpadające się małżeństwo, wyjechali
za granicę, gdzie zdali się na azyl polityczny. Jednak zapowiadany raj nie wyglądał tak
kolorowo. Między nimi też nic się nie poprawiło. Po dwóch miesiącach pan P. znalazł
pracę w odległej miejscowości i chcąc ją utrzymać, musiał tam zamieszkać.
Przebywając całymi tygodniami poza domem, pan P. zaczął się budzić, wyzwalać spod
wpływu żony. Ustały nawet ataki złego. Za to pani P. wpadła w szał. Robiła, co mogła,
aby męża znowu uzależnić od siebie. Jak nic brakowało jej jego obecności. W tych
zapędach nie kontrolowała już własnego zachowania. Za wszelką cenę musiała mieć
męża przy sobie. Doprowadziła do utraty przez męża pracy, nastawiła dzieci przeciwko
niemu, a nawet podsunęła mu takich znajomych, którzy o wszystkim jej donosili,
wywierając na męża presję pod kątem jej zaleceń. Próbowała odzyskać utraconą
pozycję dominy. Poczyniła nawet pewne nieuczciwe starania urzędowe, lecz mąż,
przejrzawszy jej zabiegi, złożył papiery o powrót do kraju. Pani P. nie mogła do tego
dopuścić. Wróciła za nim. Lecz pan P. sześć dni później wyjeżdża z powrotem za
granicę, zapowiadając, że to koniec ich wspólnego pożycia, że będzie łożył na dzieci,
lecz już razem nie

31
zamieszkają. Zapowiedział rozwód. Trudna to była decyzja: kochał dzieci do
szaleństwa, ale bał się, że jak wróci, to nie wytrzyma i targnie się na życie. A to byłoby
jeszcze gorszym rozwiązaniem.
Aż tu nagle oboje małżonków w tym samym czasie znajduje sobie nowych
partnerów. Zauroczenie jest totalne. W przypadku pana P. jest to miłość z poprzednich
wcieleń: pani B., nowa wybranka pana P., była jego niespełnioną miłością aż
dwukrotnie. Po raz pierwszy poznali się w Polsce na przełomie XVI i XVII wieku. On,
zubożały szlachcic, nie miał szans na zdobycie ręki zamożnej szlachcianki. Przyłapany
na schadzce, salwuje się ucieczką i przepada bez wieści. Wypala żar serca w wojennej
zawierusze i niebawem ginie. Ale miłość szlachcianki nie wytrzymuje rozłąki. Mimo
zamążpójścia, mimo zrodzenia dzieci, szlachcianka umiera z tęsknoty za dawną
miłością. Po raz kolejny niespełnionych kochanków los rzuca do Francji w czasy po
rewolucji francuskiej. On jest urzędnikiem państwowym, uwikłanym w ciągłe afery,
bezdzietnym i samotnie mieszkającym kawalerem. Ona - dorobkiewiczem, jak po
drugiej stronie zwie się popularnie kurtyzany. Różnica klas społecznych przekreśla
nadzieję na sformalizowanie tej miłości. Ale trwali w niej aż do końca. Obecne zejście
się nieszczęśliwej pary podziałało jak katalizator: wpadli w sieci miłości. Zostali
zaczarowani.
U pani P. miłość jest innego rodzaju - ona potrzebuje ciągłych dostaw energii. Każdy
jest cenny, kto ma ją w nadmiarze. Jeśli dodamy do tego dwudziestoletnią różnicę wieku
oraz zaleciałości karmiczne: pan W. (nowy wybranek) w jednym z wcieleń był jej
pierworodnym synem - to można wytłumaczyć uczucie, jakie ich połączyło. Jeśli łatwo
usprawiedliwić panią P., wiadomo: młodość, energia, matczyne uczucia - to już inaczej
to wygląda w przypadku pana W. Coś go trzyma przy partnerce, ale nie wie co. O
sprawach karmicznych nie ma zielonego pojęcia. Jednak przy pani P. odczuwa błogi
spokój. Nie domyśla się, że jego nadmierne popędy i energetyczna nadprodukcja są
skrzętnie przechwytywane przez panią P. i pozostające na jej usługach byty. Pan W.
staje się ich bezwolnym żywicielem. Jego wrodzona agresywność topnieje, co uważa za
pożądane. Z człowieka wojowniczego, wręcz opryskliwego, staje się pantoflarzem.
Zgaszony, wykonuje wszystkie jej polecenia i uważa to za wyróżnienie.
I tu zaczyna się koniec przygody. Mijają miesiące. Pewne swego duchy podburzają
panią P., prowokują sytuacje, w których mogłyby przejmować kontrolę nad innymi.
Zaczynają się utarczki z sąsiadami. Każdy unika pani P. jak tylko może. Wszyscy
wiedzą, że ma złe oko, że przed niczym się nie cofnie. Pani P. uderza więc w
najbliższych - nastawia dzieci przeciwko ojcu i posyła w stronę byłego już męża tysiące
nienawistnych myśli.
Pozornie wszystko rozgrywa się w świecie fizycznym. Bo oto mamy do czynienia z
wieloma sprawami sądowymi, w których pani P. domaga się sprawiedliwości. To
domaganie się sprawiedliwości jest tylko przykrywką prawdziwych intencji. W
rzeczywistości pan P. musi ponieść karę za wyłamanie się spod jej opieki. Duchy także
pragną odwetu. Wytoczone sprawy są poważne i tylko dzięki własnemu sprytowi i
opanowaniu pan P. zawdzięcza, że nie trafia za kratki.

32
Bo oto oskarżony jest o bicie żony i dzieci. I choć takie incydenty nie miały miejsca, to
wyszkolone przyjaciółki pani P. przyznają przed obliczem Temidy, że pan P. to
prawdziwy tyran. Wszyscy jak zahipnotyzowani biorą stronę pani P. Kolejne sprawy,
łącznie z poważnymi sprawami celno-skarbowymi, na których niedawny wspólnik, a
obecnie świadek koronny, czyli pani P., zadaje przysłowiowy cios w plecy, wszystkie
one - choć z bożą pomocą umorzone - podkopują zdrowie pana P. Między nim a panią
B., obecną małżonką dochodzi do konfliktów. Całe życie wydaje się panu P. stekiem
niedorzeczności. Załamuje się.
Wtedy w mieszkaniu nowego państwa P. zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Czyjaś
życzliwa dłoń dzień w dzień zrzuca w łazience na podłogę wszystkie kosmetyki, jedne
ubrania giną, inne są cięte. Małżonkowie stają się drażliwi i krzyczą na siebie z byle
powodu. Oboje są wiecznie niewyspani i przemęczeni. W tym układzie wizyta pana P. u
nas wydaje się mieć uzasadnione podstawy. Ale ani on, ani my nie spodziewaliśmy się
zetknąć z aż tak potężnymi siłami. Całą sprawę traktowaliśmy w kategoriach układów z
duchami, obrony przed nimi i tworzenia pozytywnych wibracji. Nikt z nas nie
przypuszczał, że mamy do czynienia z prawdziwym złem.
Pierwszy seans nie przyniósł żadnych sensacji. Przyjaciele stamtąd sprowadzili do
nas bliskich krewnych pana P. i rozpoczął się korowód pozdrowień, pytań i ostrzeżeń.
Po dwóch godzinach wyczerpującej energetycznie rozmowy dusze odeszły. Przyrzekły
wrócić z potrzebnymi nam informacjami. Wiadomo bowiem, że na drugim świecie nawet
najbliżsi niewiele wiedzą o losach żyjących.
Pomijając kwestię ludzkiego braterstwa, trzeba wziąć pod uwagę i to, że dusze
prowadzą tam swoje własne intensywne życie i że o nas tutaj wiedzą tyle, na ile
pozwala im nasza pamięć o nich. Jeśli dużo i życzliwie ich wspominamy, schodzą po
linii naszego głosu i są w stanie dość szybko to i owo ustalić. W przeciwnym razie
wiedzą mało lub zgoła nic. Jednak dużo potrafią się dowiedzieć, tyle że nie wszystko
mogą przekazać. Jedynie dusze od starego ducha począwszy mają większe
możliwości. Dlatego niech się nikt nie dziwi, że dobra wróżka jest w stanie przekazać
więcej interesujących nas informacji niż duchy. One na to potrzebują czasu i zgody
danej przez duchy wyższe. Za to od razu mogą wyjawić wszystkie sekrety związane z
naszym duchowym dojrzewaniem.
Akurat w tym samym czasie przeprowadzaliśmy egzorcyzmy nad pewną dziewczyną
wyrwaną z rąk mało znanej sekty. Bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, iż opętana stała
się niebezpieczna nawet dla szalonych członków parareligijnej jednostki, którzy się jej
dyskretnie pozbyli. Odnaleziona przez policję na katowickim dworcu kolejowym Beatka
w opłakanym stanie wróciła do domu. Równolegle Robert II intensywnie eksplorował
swoje światy, przekazując nam jednocześnie coraz mniej danych. Słowem wytworzyła
się bardzo niekorzystna sytuacja, w której siły zła mogły się sprzysięgnąć przeciwko
nam. Połączyć się i zwyciężyć. Wszystko stało się nagle i zupełnie nas zaskoczyło.
Jednak kilka dni przed zapowiadanym seansem pana P. z krewnymi, odbyłem krótką
podróż astralną dzięki której mogłem wszystko zrozumieć.
33
Był późny wieczór. Żona była z wizytą u teściów, więc miałem dużo czasu na
eksperymenty. Zazwyczaj musiałem czekać, aż dzieci usną i ustanie ruch w całym
mieszkaniu, w przeciwnym razie - kiedy byłem emocjonalnie pobudzony - przeszkadzał
mi każdy dźwięk, czyniąc z przygotowań do wyjścia poza ciało prawdziwą mordęgę.
Tym razem wszystko wyglądało jak należy i zamierzałem nawet dostać się w światy
Roberta II.
Już uspokajając oddech, czułem psychiczny dyskomfort. Wyglądało to tak, jakbym
usiłował włożyć umysł do przyciasnego ubranka. Takie skojarzenie wydawało mi się
wówczas najtrafniejsze. Jednak po chwili zamigotały obrazy, rozluźnione ciało dostało
drgawek i wyskoczyłem z niego jak z pociągu. Czasami wyrzucało mnie, jak gdyby w
ciele istniało ciśnienie, które musiało się rozprężyć, a ja mu stałem na przeszkodzie,
niczym korek w butelce.
Powiodłem oczami dookoła i poczułem się niepewnie. Albo moje zmysły stępiały,
albo doświadczałem czegoś nowego. Wszystko było szare i nijakie, niczym z
archiwalnego filmu. Kolory, jeśli już dało się je dostrzec, płowiały wprost w oczach.
Początkowo sądziłem, że to efekt zmęczenia i nie ma co się tym przejmować.
Wyszedłem z mieszkania i rozpocząłem lot ku posesji państwa P. I wtedy zobaczyłem to
- mojego anonimowego obserwatora: czarną nieco upostaciowioną chmurę. Żadnych
kolorowych myślokształtów czy eterycznych form życia. Tylko odpychający swoją
obecnością zimny twór. Wiedziałem, że nic mi nie może zrobić, ale poczułem się
nieswojo.
W mieszkaniu państwa P. panowała identyczna szarość, jak gdyby ktoś umyślnie
pokrył wszystko stagnacją i rozpadem. Pan P. leżał właśnie na kanapie i oglądał
telewizję, a między nim a ekranem rozkoszowały się tańcem upiory. Radowały się,
zawijały, unosiły tam i z powrotem. Wiedziałem już, że dom jest nawiedzony, że duchy
nie odpuszczą że to poważna sprawa.
Poszedłem dalej. Pani P. kończyła toaletę. Wychodziła spod prysznica. Właśnie
zamierzałem się wycofać, gdy spostrzegłem, jak siedzący obok toalety cień przywarł do
niej zaraz po tym, jak ustały strugi wody. W okolicach krzyża dało się zauważyć pasmo
szarości, co zwiastowało prawdopodobnie wystąpienie stanu zapalnego w tym rejonie.
Mogło to powodować poważne bóle krzyża, jak i choroby kobiece. Oznaczało jednak
odpływ energii.
Ponieważ we wszystkich trudniejszych przypadkach korzystaliśmy z pomocy Karola,
mimochodem pomyślałem, że dobrze byłoby mieć go teraz przy sobie. Zapomniałem,
że myśl w astralu natychmiast trafia do adresata, i nim się spostrzegłem, Karol
pociągnął mnie za sobą Cieszyłem się z tego spotkania jak nigdy. Wylecieliśmy w
otwartą przestrzeń i chwilę potem stałem się świadkiem przerażających scen,
odbywających się tym razem w mieszkaniu pani W.
Tylko logika kazała się domyślać, że oglądane monstrum jest człowiekiem. Pani W.
przypominała wyglądem rozpadające się zwłoki: cała jej aura była poszarpana, a pod
czarnymi smugami traciły się nawet kolory ubrania. W niczym nie przypominała kobiety.
Powiedziałbym nawet, że trudno byłoby się dopatrywać w tej istocie czegokolwiek
ludzkiego. A jeśli już - to wyjątkowo odrażającego i złego. Zły duch posiadł ją
bezgranicznie. Kiedy tak stałem i przyglądałem się

34
dziwadłu, te odwróciło głowę w moją stronę i gniewnie i ironicznie wydęło wargi. Na ten
ułamek sekundy jego postać wysunęła się nieco poza kontury ciała nosiciela i pani P.
lekko się ożywiła. Albo tylko tak mi się zdało. Pan W. siedział przed telewizorem
otoczony całą zgrają ciemnych postaci, niewielkich, jakby cierpliwie czekających na
dzień, w którym staną się dorosłe. Młodszy syn pani W. posiadał dwóch opiekunów
trwale przyssanych do ciała, tylko starszy uparcie bronił się prze atakiem na poziomie
eterycznym. Widać jednak było, że i on wkrótce się podda. Przy tak zmasowanym ataku
nie miał na dłuższą metę żadnych szans.
Usłyszałem nieprzyjemne rzężenie i dostrzegłem wokół swoich nóg szybki ruch. Coś
chwyciło mnie za nogi i poczęło ciągnąć w dół. Przestraszyłem się nie na żarty.
Odruchowo wyciągnąłem rękę w stronę Karola, lecz trafiłem w pustkę. Coś we mnie
pękło - moja pewność siebie. Kolejny intruz przywarł mi do pleców, zasłaniając łapami
oczy. I autentycznie przestałem cokolwiek widzieć. Strach zdławił krtań i coraz trudniej
łapałem powietrze. Ja się dusiłem... dusiłem tam, gdzie się nie oddycha... Nagły
przebłysk inteligencji... i odnalazłem się wśród żywych. Spoglądając z radością na
zasłonięte okno własnego pokoju, słyszałem nadal szyderczy głos, przypominający mi
reminiscencją (nie zdradzę, o co chodzi)
0 moich sekretnych ułomnościach, które przez wiele lat osłabiały moją wolę. Brzmiało to
jak zapowiedź frontalnego ataku.
Nastały sądne dni. W mieszkaniach wszystkich członków Grupy Mateusza rozpętało
się piekło. Naczynia pękały z hukiem, przedmioty latały gdzie chciały, psy za żadne
skarby nie chciały przekroczyć progów mieszkań, niewidzialna siła biła nas i poniżała.
Zdzierano z nas ubrania i niszczono materace. Bogu dzięki, że udało się nam wywieźć
dzieci i że ataki ich nie dosięgły. Największe zniszczenia dotknęły dom Zygmunta.
Popękały ściany, boazeria sama się spaliła, stół, przy którym przeprowadzano sensy,
korniki zżarły w tydzień. Na suficie w gabinecie pojawiła się pleśń, układająca się
plackami we wzór szyderczo wykrzywionej twarzy. Mydła śmierdziały tak, że nie sposób
ich było używać. U Roberta II niewidzialna siła na oczach przerażonej żony zmiażdżyła
drzwi do pokoju. Bezustannie czuliśmy się obserwowani. Popadaliśmy w paranoję.
Traciliśmy wiarę. Kościół odrzucił naszą prośbę o pomoc. Pan z Bielska, który jako
jedyny odpowiedział na nasz apel w ogłoszeniach, błyskawicznie wycofał się z
deklarowanej pomocy. Inni reklamujący się jako znani egzorcyści okazali się albo
oszustami, albo ludźmi naiwnymi. Byliśmy zdani na własne siły. Modliliśmy się w duchu
bez przerwy
1 urządzaliśmy zbiorowe koncentracje. W czasie desperackich prób oporu coś nas
wówczas przewracało, a Grzegorza usiłowało nawet powiesić na lampie. Byliśmy
zrozpaczeni. Zaświaty pozostały głuche na nasze wezwania. Żadne wyjście poza ciało
się nie powiodło, żaden nasz głos nie został usłyszany. Ponosiliśmy karę za naszą
ciekawość, za usiłowanie pokonania zła.
Piekło trwało przeszło dwa miesiące. Niektórzy wzięli urlopy. Kolega z komisariatu,
w obecności którego działy się w pracy nieprzyjemne rzeczy, dostał nawet dodatkowy
urlop. Czarna rozpacz. Jednak pewnego dnia wszystko ustało tak nagle, jak się
pojawiło. Byliśmy zdumieni, ale zgodnie określiliśmy ten stan jako

35
ciszę przed burzą. Po zwołującym nas telefonie od Zygmunta odetchnęliśmy jednak z
ulgą: odezwali się nasi z zaświatów. Czyżby to oni rozprawili się z siłami zła?
Gabinet przedstawiał sobą opłakany wygląd, jednak nikt się tym nie przejmował. Już
od drzwi wyczułem obecność wielu przyjaznych nam energii. Potem ujrzałem, jak
grupują okrąg wokół nas i zaczynają przemawiać. Wpadłem w trans. Przekaz był
jednoznaczny: niebezpieczeństwo minęło. Wszystko skończyło się pomyślnie. Jednak
dość szybko przestaliśmy być usatysfakcjonowani z takiego rozwiązania: zło ustąpiło,
lecz Robert II nie wróci. Podczas swojego wyjścia w astral udało mu się skontaktować z
naszymi przyjaciółmi i prosić ich o pomoc. Pomógł, lecz z nieznanych nam przyczyn
postanowił nie wracać do świata żywych. Odchodził główny członek Grypy Mateusza.
Bez niego nic nie mogło być takie jak dawniej.
- Dlaczego? - spytałem w imieniu nas wszystkich.
- Moje życie dobiegło kresu - przyznał duch Roberta II. - Nie muszę już tu
przebywać. I nie chcę. To czysty przypadek, że mogłem się wam przydać. Nie
obwiniajcie się za moje odejście. To wyłącznie mój wybór. Tam czeka na mnie wiele do
zrobienia.
- To twoja zasługa? - powiodłem ręką po otoczeniu.
- Nie. Wsparli nas nasi przyjaciele. Uczynili to jednak niezgodnie z prawem tego
świata i konsekwencje ich nie miną. Pomogli nam z czystości serca i chętnie.
Prosząjednak, byście przerwali doświadczenia, gdyż sprawa nie jest zakończona.
Potem padły jeszcze szczegółowe instrukcje dotyczące uporządkowania ziemskich
spraw Roberta II, parę zdań ostrzeżeń i współczucia. Z naszej strony posypał się stek
podziękowań i nad ranem mogliśmy powrócić do normalnego życia. Jednak nim
zajęliśmy się własnymi sprawami, spełniliśmy wszystkie prośby Roberta II. Duszę, która
wstąpiła w jego ciało, by zamknąć wszystkie jego sprawy ziemskie, łącznie z likwidacją
firmy, wsparliśmy we wszystkich poczynaniach. I choć dziwiło nas to niepomiernie,
przybysz w zachowaniu bardzo przypominał pierwotnego właściciela ciała. Jak mawiał,
w trudnych chwilach Robert II dodawał mu otuchy. Miał on umowę z Robertem II, która
zezwalała mu na wykorzystanie ciała do jego własnych celów. Wkrótce ciało Roberta II
opuściło granice naszego kraju i fizyczny kontakt z nim urwał się na zawsze. I jeśli
ktokolwiek powie, że to niemożliwe, że obca dusza nie może wejść w ciało posiadające
zupełnie odmienną wibrację, że takie dopasowanie jest fikcją to zgodzę się z nim w 99
procentach. Powiem więcej, im dalej od wstrząsających wydarzeń z przeszłości, tym
mniej w nie wierzę. Wiem jednak, że niedługo dane mi będzie wejść na stałe w świat
Roberta II i zrozumieć przyczyny tego zjawiska.
Od czasu tych wydarzeń członkowie Grupy Mateusza przestali organizować
spotkania i stało się jasne, że nikt nie zamierza reaktywować przerwanej działalności.
Tamten świat na stałe zmienił nasze wyobrażenie o jego atrakcyjności. Ja osobiście
jeszcze podejmowałem parokrotnie próby kontaktu z zaświatami, bo bardzo mi tego
brakowało, ale za każdym razem oddziaływały na mnie wyjątkowo niszczące siły. Każde
otwarcie się na astral, czy to poprzez koncentrację, czy poprzez mediumiczne techniki,
zawsze prowokowało zło, które wolno

36
i nieustępliwie zdobywało mnie kawałek po kawałeczku: niszczyło ciało i gwałciło umysł.
Aż nastał dzień, w którym - chcąc ratować resztki zdrowego rozsądku - musiałem na
zawsze zrezygnować z lustracji nieznanego. Ale nawet wtedy mi nie odpuszczono.
Dziewięć lat trwał mój bój z siłami ciemności, nim ostatecznie odzyskałem kontrolę nad
swoim własnym życiem. Dziś wszystko jest w porządku, wszystko się we mnie
uspokoiło, i tylko sporadycznie zajmuję się sprawami, które do niedawna stanowiły treść
mojego życia, które wypełniały mnie bez reszty. Niestety, za swoją ciekawość
poniosłem okrutną karę: straciłem kochaną rodzinę, najbliższe mi w tym życiu osoby,
które nie potrafiąc wytrwać przy mnie w tym trudnym okresie, znalazły spokój daleko
poza moim światem...
Jedyną pozytywną stroną całego zamieszania było szczęście państwa P., którzy,
pozbawieni towarzystwa ciemności, mogli nareszcie odetchnąć i zająć się swoimi
sprawami, a nade wszystko odtworzyć czar gasnącej między nimi miłości. U państwa
W. sytuacja również się poprawiła, choć nie wygląda tak dobrze, jakbyśmy tego chcieli...
37
Wróg działa w ciszy
Walka ze złymi mocami jest walką z wiatrakami. Jeśli człowiek nie potrafi ocenić, w
jakiej mierze jego myśli są zależne od niego samego, a w jakiej od sił nieczystych,
którym dało się przyzwolenie do ingerowania w nasze życie, trudno wtedy ustalić nie
tylko poziom naszej odpowiedzialności za wywołane przez nas wydarzenia, ale również
trudno wypracować metody walki z energetycznym agresorem, który z czasem potrafi
przejąć całkowitą kontrolę nad naszym postępowaniem. Jest to oczywiście temat rzeka i
wielu z nas słyszało mrożące krew w żyłach opowieści o przyssanych do ciał ludzi
energetycznych potworach. Mało kto jednak wie, iż są to przypadki nader rzadkie,
niemal kuriozalne, że tak naprawdę agresja zaczyna się i kończy na delikatnym
manipulowaniu ludzką świadomością, co i tak prowadzi do uzależnienia się od
agresywnych bytów poprzez wytworzenie nowych nawyków, które w dziwny sposób
zaczynają nam odpowiadać, tworząc nową osobowość.
Taką walkę z nieuchwytną siłą tylko nieliczni mogą dostrzec i nadać jej właściwy
wymiar. Z pozoru wygląda to na zwyczajne borykanie się z codziennymi kłopotami,
tymczasem wojna toczy się na płaszczyznach innych wymiarów, znajdując swój
bezpośredni wyraz w ludzkim działaniu. Jak trudno się rozeznać w tej mistyfikacji, jak
trudno wyłapać przyczyny wielu zdarzeń, ustalając w nich udział złych i dobrych mocy,
to znaczy stosunek perfidnego działania zła i związanego z nim ludzkiego przyzwolenia
do typowego popełniania błędów, jakie kształtują ludzki charakter na przestrzeni życia,
sprzęgniętego bezpośrednio z wrodzonym człowiekowi stałym dążeniem do poprawy -
uzmysłowię na przykładzie zdarzeń, których byłem uczestnikiem w ostatnich
miesiącach. Sprawa jest na tyle gorąca, że dosłownie przed chwilą znalazła swoje
rozwiązanie.
Przenieśmy się teraz na Śląsk w okolice Częstochowy. (Oczywiście wszystkie dane
zostały zmienione). Leżą tu dwie miejscowości: wieś Ogrodów i Ukrainowice. W
miejscowości Ogrodów państwo Bulikowie mieli dwie córki: Oliwię i Beatę. Państwo
Bulikowie nie byli zbyt dopasowanym małżeństwem. Mimo wrodzonej pracowitości obu
małżonków, mimo wielkiej miłości do dzieci i znanej życzliwości dla ludzi nie potrafili w
życiu znaleźć wspólnego języka. Rozstali się w atmosferze rodzinnego skandalu, bo
takie rzeczy rzadko miały miejsce w tej rodzinie, ale wspólnymi siłami dbali o szczęście
córek. Przychodziło to im tym łatwiej, że pomieszkują przy tej samej drodze. Wspólnymi
siłami postawili sklep spożywczy, który w tej chwili prowadzi młodsza z córek - Beata, a
który pierwotnie był przeznaczony dla starszej córki - Oliwii. Jednak Oliwia wyszła za
mąż za pana Andrzeja, który już prowadził małą działalność gospodarczą i który nie
chcąc czynić
zgorszenia - namówił żonę do oddania sklepu siostrze.

38
Już sama jego obecność w tej rodzinie stanowiła wystarczający powód do cichych
rozmów, by chciał on dodatkowo pogarszać rodzinne stosunki podejrzeniem
0 polowanie na cudzy majątek, zwłaszcza że finansowo powodziło mu się niezgorzej.
Punktem zapalnym była raczej różnica wieku, dzieląca go z żoną oraz przykre
doświadczenia wyniesione z pierwszego małżeństwa, z którego miał dwoje synów. Z
tych to powodów nigdy nie był zaakceptowany przez rodzinę panny młodej i czując tę
niechęć, nigdy sam nie dążył do zmiany tego nastawienia. Sytuacja nieco się zmieniła
po przyjściu na świat wnuczek: Jessiki i Alicji, ślicznych uroczych dziewczynek, z
których starsza wykazuje silne inklinacje do literatury a młodsza do śpiewu i tańca.
Oboje dziadków wraz z ciocią Beatą od samego początku dzielnie sekundowało przy
narodzinach nowych członków rodziny
1 ofiarnie pomagało w ich wychowaniu, co zapracowanemu państwu Kopko, czyli
małżeństwu Andrzeja z Oliwią, było bardzo na rękę. Nie zmieniło to jednak niechęci,
jaką po staremu żywiono do myślącego inaczej Andrzeja. Ten utalentowany
artystycznie człowiek, przedkładający twórcze wizje nad znojną codzienność, nie bardzo
pasował do modelu człowieka szanującego plemienne prawo starszeństwa.
Andrzej, mający na swoim koncie nie tylko nieudane pierwsze małżeństwo,
przypominające o sobie koszmarem wielu spraw sądowych, jakimi przez 10 lat gnębiła
go była małżonka, ale na dodatek uginający się pod ciężarem nieszczęśliwego
dzieciństwa, które zaważyło na jego relacjach ze światem, czyniąc z niego człowieka
mało towarzyskiego i zamkniętego w świecie literackich wizji - nie tylko nie potrafił
znaleźć wspólnego języka z rodziną żony, ale powoli acz sukcesywnie oddalał się od
najukochańszej osoby, jaką była wybranka jego serca.
Sądy, niemożność widywania dzieci z pierwszego małżeństwa, praca bez
wytchnienia, wyobcowanie oraz artystyczne niespełnienie się - wszystko to razem
wzięte podkopało wiarę Andrzeja w możliwość samorealizacji, co miało dla niego
tragiczne konsekwencje. A że był nadwrażliwy, a że posiadał silne zdolności medialne,
które odsłaniały przed nim tajemnice życia i śmierci niedostępne dla innych, przez co
posiadł wiedzę ezoteryczną, że tak powiem: z pierwszej ręki - nie mógł się pogodzić z
tym, że szlachetność jego serca nie idzie w parze z czynami. Z jednej strony kochał
żonę i dzieci miłością wręcz szaleńczą z drugiej poświęcał im coraz mniej czasu. Na
domiar złego podniósł rękę na ukochaną i z tym faktem nie potrafił się już nigdy
pogodzić. Postanowił zrobić wszystko, aby to zmienić. Nie wiedział jednak, że w jego
starania wmieszają się siły z innego świata.
Zaczął od studiowania psychologii i psychiatrii, potem zatracił się w nurtach mniej
ortodoksyjnych, które popularnie zwie się New Age, skończył na poznaniu dogmatów
wielkich religii tego świata. Ale nie znalazł tam odpowiedzi na nurtujące go pytanie:
dlaczego nie potrafi się zmienić, zapanować nad emocjami, skoro jego serce tak mocno
bije dla bliskich?
Na pozór rodzina Kopko mogła uchodzić za wyjątkowo udaną. Oboje zadbani i
pracowici, córki udane, uruchomione dwa sklepy, ładny dom w Ukrainowicach - typowy
obrazek rodziny, której się jakoś w życiu poszczęściło. Wszystko jeszcze grało, dopóki
państwo Kopko mieszkali w Tarnowskich Górach. Andrzej wierzył, że

39
się zmieni, o co usilnie się starał, zanurzając umysł w psychologii i teologii oraz kierując
się coraz odważniej na nauki Jezusa. Jednak Oliwia, jego żona, już gasiła
niezadowolenie w coraz częstszym przebywaniu poza domem: w licznym towarzystwie
oraz u rodziny. Całkowity brak rozmów między małżonkami, nieumiejętność wyrażania
własnych uczuć i komunikowania o własnych (zmieniających się) potrzebach
doprowadzały do coraz częstszych prób poszukiwania szczęścia poza kręgiem
rodzinnym. Andrzej szukał go w swoim umyśle, Oliwia w towarzystwie. Oboje szukali
nie tam gdzie trzeba - szukali szczęścia nie poprzez siebie, nie poprzez miłość, ale
poprzez czynniki zewnętrzne. I właśnie te czynniki w postaci osób trzecich i sił nie z
tego świata przejęły z czasem kontrolę nad ich życiem.
I tu zaczyna się nasza historia. Sytuacja zaczęła się zmieniać, kiedy państwo Kopko
zjechali na stałe do Ukrainowic. Duży dom, wystawiony staraniem ojca pani Oliwii,
przyciągał swoim majestatem wzrok każdego przechodzącego. Na dole okazały sklep, u
góry rozległe mieszkanie mogły rodzić zazdrość. Lecz dla rodziny Kopko stanowiły
kulminację marzeń o rodzinnym spokoju i nie miały nic wspólnego z produkcją na
pokaz. Sama zresztą budowa była kolejnym sprawdzianem więzi scalających rodzinę.
Bo oto z jednej strony teść pana Andrzeja, mimo podeszłego wieku poświęcający
dzieciom wszystkie swoje siły, mający już na swoim koncie postawienie na swojej
posesji w Ogrodowie drugiego sklepu, przez co stworzył coś na kształt wiejskiego
ośrodka handlowego, stając się wzorem dobrego gospodarza, a z drugiej strony
teściowa, całą swoją energię skupiająca na wnuczkach - oboje własnymi czynami
dokumentowali chęć ratowania rodziny Kopko. Ale mimo wysiłku obu stron, mimo
ogromu starań włożonych w próbę porozumienia, nigdy nie doszło u nich do szczerej
rozmowy, mogącej zasypać różnice dzielące ich a zięcia. Ani życiowe doświadczenie
teściów, ani mądrość Andrzeja nie pomogły w uzdrowieniu dość napiętych stosunków.
Żadna też ze stron nie wykazywała ku temu wystarczającej chęci i odwagi. Wszystko w
myśl zasady: jakoś to będzie. Kto wie, czy ten chłód nie był przyczyną tragedii, jaka w
końcu spotkała tę rodzinę? A przecież wszyscy uczestnicy dramatu okazują się tu być
naprawdę wartościowymi ludźmi, nie pozbawionymi nie tylko humoru, dociekliwości
życia, ale będącymi na dodatek pracowitymi i dążącymi do uduchowienia poprzez cne
życie. Zabrakło jednak zwyczajnej ludzkiej rozmowy od serca - prostego zbliżenia na
poziomie werbalnym.
Po sprowadzeniu się do Ukrainowic na początku 2003 roku relacje panujące między
Andrzejem a Oliwią zaczęły się gwałtownie psuć. On, całkowicie pochłonięty
wykańczaniem domu i sklepu, na co samych desek zużył grubo ponad tysiąc metrów
kwadratowych, co nie tylko fachowcowi mówi o wielkości wysiłku włożonego w mijające
dzień po dniu miesiące pracy, ona zajęta bez reszty prowadzeniem interesu, który
wymagał jej ustawicznej troski. On, całkowicie zdesperowany odwlekającą się w
nieskończoność wizją poświęcenia się własnej twórczości, którą upatrywał w pisarstwie;
ona zniechęcona walką o pieniądze, w której coraz bardziej pozostawała osamotniona.
On, niechętny żonie za brak uznania za trud wkładany w tkanie cudownych pokoi dla
swoich dzieci oraz za brak

40
docenienia wysiłku wkładanego w wykańczanie domu, który odwlekał w nieskończoność
jego marzenia o zostaniu pisarzem; ona zagubiona w samotnej walce o dostatek,
upatrująca w pałętającym się po domu mężczyźnie balast dla własnej finansowej
niezależności. On zarzucający jej brak szacunku i lekceważenie; ona oskarżająca go o
brak miłości i wspieranie w pracy. Typowe ludzkie niedogadanie się. On zamyka się
przed nią w milczeniu, ona odwzajemnia ciągłymi ucieczkami do rodziny. Jedno zgubne
działanie pociąga za sobą następne. Oboje upatrują w drugim złą wolę.
Teraz na arenę wkraczają siły nie z tego świata. Oliwia poznaje młodego
sympatycznego akwizytora, który reklamuje towar jednej z częstochowskich hurtowni
chemicznych. Łagodny, miły, stale uśmiechnięty akwizytor natychmiast korzysta z
okazji. Energiczna właścicielka dwóch sklepów, ceniona za wielkość obrotów partnerka
handlowa, ładna zagubiona osoba jest doskonałym celem ataku. Oto nadarza mu się
okazja połączenia przyjemnego z pożytecznym: zawładnięcie uroczą kobietą a
jednocześnie zapewnienie sobie finansowej niezależności. Dla człowieka sprytnego to
sprawa czysto techniczna, zwłaszcza że Oliwia jest całkowicie zagubiona (nie potrafi się
odnaleźć w małżeństwie) i niezdolna do właściwej oceny sytuacji. Szczęście dzieci oraz
małżeńska przysięga nic tu dla niego nie znaczą.
Aby być pewnym sukcesu, Tadeusz korzysta z pomocy członków pewnej
satanistycznej sekty, którzy ściągają do pomocy demona, a więc istotę posiadającą
większą moc od złego ducha, na dodatek istotę niebezpieczną nawet dla promotora.
Pomocną w tych staraniach okazuje się siostra Oliwii, czyli Beata, która od samego
początku żywi niechęć do szwagra. Ona pierwsza pada łupem działania demona,
podsycając niechęć Oliwii do męża.
Oczywiście chwilowo nikt nic nie wie o prawdziwych działaniach akwizytora ani
mieszaniu w głowie Oliwii przez siły nie z tego świata. Oliwia zmienia taryfę polskiej
telekomunikacji na darmowe wieczory i godzinami rozmawia z adorującym ją
młodzieńcem. Użalając się nad swoim losem, ulega sprytnej perswazji. Urok nowego
mężczyzny działa zabójczo, ale ona jeszcze się waha. Wątpliwości tych nie podziela
Beata, która uważa, iż rozpad w tej rodzinie się już dokonał. Oczarowana na dodatek
wdziękiem nowego adoratora swojej siostry, nie tylko staje się jego rzecznikiem,
umożliwiając parze schadzki we własnym lokum, ale od serca namawia siostrę do
porzucenia męża, którego sama nigdy nie lubiła.
I teraz zaczyna się subtelna gra sił ciemności. Otóż powołany do wykonania zadania
demon należy do tych niebezpiecznych istot, które manipulują ludźmi z poziomu ich
emocji. Drobnymi kroczkami potrafi on tak zmienić postrzeganie świata, iż to, co dzisiaj
postrzegamy jako białe, jutro jawi się jako czarne. To, co dziś kochamy, jutro wydać się
może niekochane, a nawet obleśne.
Na przykład małżonkowie Kopko przez całe lata zbierali stare rzeźbione meble.
Sprowadzali je nawet z Holandii, snując artystyczne wizje ich wykorzystania w
mieszkaniu, czy to modernizacją mebla, czy też zmianą jego funkcjonalności. Miłość do
staroci podzielali wspólnie. Tymczasem po odejściu od męża orientacja Oliwii w tej
sprawie ulega metamorfozie. Nie tylko odrzuca dotychczasowe
41
zamiłowanie do antycznych mebli, ale swoje nowe mieszkanie wyposaża w meble z
Ikei, które do tej pory wspólnie z mężem uważała za liche i tandetne, co - mimo
narzuconej mody - jest publiczną tajemnicą. Złożyła w ten sposób hołd siostrze, która od
zawsze była orędowniczką szwedzkiego producenta mebli dla biednych. A taka
przemiana samoistnie nie zachodzi. Ale do tego wrócę za chwilę.
Andrzej nie był jednak takim łatwym łupem, jak chciał tego akwizytor. Jego
obeznanie z prawami ezoterycznymi wyczuliło go na zaistnienie w życiu mocy, z którymi
nie miał jeszcze do czynienia. Uświadamia to sobie doskonale w czasie kłótni, gdy
rzuca krzesłem w żonę, kalecząc jej ręce. Jest tak zaszokowany rodzajem czynu, tak
zdruzgotany niemożliwością zapanowania nad sobą iż zranione ramię ukochanej jawi
mu się jak brocząca ostrzeżeniem rana Jezusa. Pojmuje, że rzecz idzie nie tylko o
trwałość rodziny, ale i o zachowanie trzeźwości umysłu, który bez przerwy atakują
wrogie, zrodzone zupełnie gdzie indziej myśli. Prosta modlitwa i powierzenie się Bogu
nic tu nie dają bo drogę do zaświatów ma już odciętą. Spadek energii jest tak
gwałtowny, że stawy puchną mu w oczach. Dosłownie w ciągu minuty każdy ze stawów
potrafi dwukrotnie zwiększyć swoją objętość, stanowiąc poważne zagrożenie dla
zdrowia. Andrzej cierpi fizycznie i psychicznie. Jest tak źle, że ma poważne trudności z
chodzeniem. Z bólu nie potrafi spać ani zebrać myśli. Wszelkie rozmowy z żoną na ten
temat spełzają na niczym. Oliwia w ogóle nie wierzy w takie sprawy, odrzuca możliwość
ingerencji wcielonego zła. Osamotniony, Andrzej postanawia się oczyścić i w trakcie
oczyszczania prosić Boga
0 łaskę: rozpoczyna głodówkę i bezustannie się modli. Liczy tylko na siebie.
Tymczasem Oliwia za plecami męża kwitnie. Po woli są łamane jej wszelkie opory.
Wyrzuty sumienia i dobro dzieci odpływają w nieznane krainy. Chęć przebywania w
pobliżu nowego mężczyzny jest dla niej zniewalająca. Znalazła wreszcie kogoś, kto
nadaje tym samym językiem. Że nie jest to język podstępu, a miłości, potwierdza jej
siostra. Żadna nie wie, że wpadły w klasyczne uwiedzenie, że obca siła uczyniła z nich
niewolnice, że tak na dobrą sprawę poza przyzwoleniem nie wyraziły najmniejszej chęci
czynienia zła. Ot tak, zwyczajnie, po prostu zmieniły orientację, zmieniły światopogląd,
wyrzuciły poza nawias Andrzeja
1 szczęście dzieci. Wyglądało to na zupełnie normalne i... moralnie uzasadnione.
Skoro się przestało kochać jednego faceta, trzeba kochać kogoś innego. Po co
doskonalić się poprzez ratowanie w sobie człowieczeństwa, skoro to takie wymagające i
nie na czasie?
W potrzasku tej narzuconej miłości nie istniało tło zatytułowane mąż, dzieci,
przyszłość, odnalezienie się w drugim człowieku, ludzka solidarność, boży obowiązek
wspierania drugiego w potrzebie etc. One o tym zapomniały. To nie są żarty: Oliwia i
Beata autentycznie przestały dostrzegać wszystkie zależności duchowe, które
stanowiąc o rozwoju człowieka, kreują jego działanie w życiu codziennym. Nagle
wszystko stało się proste i bezkompromisowe. A że w tej prostocie i
bezkompromisowości nie mieścił się zawiły wzór rodziny, nic nie szkodzi... Czarujący
uśmiech akwizytora i jego czułe dotknięcia rozwiewały wszelkie wątpliwości. Demon
sycił się do upadłego. Czerpał siły do pokonania Andrzeja. Ale Andrzej wciąż stawiał
opór.

42
Już pierwsze dwa tygodnie głodówki, kiedy organizm zaczął się oczyszczać z
duchowych trucizn, stanowiły dla Andrzeja wstrząs. Po drugim przełomie kwasicznym,
czyli po trzecim tygodniu trwania głodówki, zaczęły się w nim otwierać kanały
energetyczne, a umysł odzyskiwać władzę nad samym sobą. Po czwartym tygodniu
pojawiły się widzenia. Andrzej potrafił nie tylko wyczuć obecność demona, ale i go
ujrzeć. A że widok był obrzydliwy, bo demon był karykaturą ewolucji człowieka, nie będę
nikogo przekonywać ani epatować zasłyszanym opisem. Dość dodać, że Andrzej
ograniczył jego wpływ na własną osobę. Nie przypuszczał jednak, że pozostająca pod
jego wpływem połowica już od dawna prowadzi podwójną grę. Zapomniała się do tego
stopnia, że przesiadywała z akwizytorem w ich wspólnym domu całymi godzinami,
przygotowując posiłki dla niego i asekurującej mu towarzyszki. Takie zachowanie było
już dla niej normalne i nie widziała w tym nic niestosownego. Nie podjęła tez żadnych
prób ratowania związku z mężem, a nawet szukała pretekstu, usprawiedliwienia dla
podjętej już decyzji o rozejściu się.
Powód znalazł się szybciej aniżeliby tego chciała. Kiedy Andrzej przygarnął do domu
potrzebującego pomocy syna (z pierwszego małżeństwa) - zarzuciła mężowi, że ten nie
liczy się absolutnie z jej zdaniem. Nagle nabrało to kosmicznego znaczenia. Przez
następne półtora miesiąca ani słowem nie odezwała się do pasierba, choć to ona swego
czasu nie tylko troszczyła się o niego lepiej od rodzonej matki, ale to właśnie ona swoim
postępowaniem ukazała, jak Andrzej powinien kochać dzieci. Była wręcz biblijnym
przykładem miłości. Teraz przeciwnie - uczepiwszy się błędu, jaki pasierb popełnił kilka
lat wcześniej, zarzuciła im zmowę w celu przejęcia majątku i powiedziała, że odchodzi.
Jej przeczucia nie okazały się zupełnie bezpodstawne, gdyż kilka miesięcy później
pasierb okradł ojca i sprzeniewierzył pieniądze przekazane mu na rozkręcenie interesu.
To jednak w niczym nie usprawiedliwia postępowania Oliwii.
Aż pewnego kwietniowego popołudnia powiedziała wprost, że odchodzi, i pełna
radości zeszła na dół do czekającego na nią akwizytora-Tadeusza. Dwie godziny
później wespół z siostrą wywoziła z domu wszystkie osobiste rzeczy. Mogła sobie na to
pozwolić, gdyż to ona przejęła oficjalnie firmę, jaką wspólnie z mężem prowadzili, i
mogła wywierać na nim presję wedle własnego widzimisię. Słowo miłość i rodzina
zastąpiła słowami Tadek i majątek. Niesiona falami miłosnych uniesień, oficjalnie
zaczęła ukazywać się z Tadkiem i usilnie zdążała do zbratania go z dziećmi.
Andrzej wpadł w rozpacz. Podejmowane wielokrotnie próby porozumienia się z żoną
pogarszały tylko sytuację. Za każdym razem, kiedy jechał do sąsiedniej wsi
(Ogrodowa), gdzie mieszkała teraz i prowadziła interesy jego ukochana żona,
dochodziło do kłótni i awantur. Leciały wzajemne oszczerstwa i dochodziło do
rękoczynów. Aż Andrzej zdał sobie sprawę z tego, że po odejściu żony nagle stracił
zdrowy rozsądek, że coś tu nie gra, że jadąc do Oliwii z miłością w sercu, tuż po
przekroczeniu progu sklepu czy mieszkania - widząc ubóstwianą osobę - stawał się
raptownie wulkanem nienawiści i bólu. A przecież chciał tylko prosić o pojednanie, o
„ratowanie w dzieciach domu". Ale Oliwia, co go niepomiernie dziwiło, nie

43
pamiętała żadnych, dosłownie żadnych dobrych chwil z ich małżeństwa. A przecież
nawet w najgorszym związku musiały zaistnieć w ciągu dwunastu lat wspólnego pożycia
okresy wzajemnej szczęśliwości.
Początkowo tego nie łapał, zwłaszcza że on sam pamiętał i złe, i dobre chwile, tak
jak to się dzieje w umyśle normalnego człowieka. Nie stracił do końca zdrowego
rozsądku. Dlaczego więc Oliwia wpadała w panikę, zmieniała się na twarzy i
wrzeszczała zawsze, gdy tylko napomykał o ratowaniu ich związku? Owszem, podniósł
z bezsilności na nią rękę, walczył nieudolnie o swoje racje, był źródłem wielu
nieprzyjemnych sytuacji, ale starał się jak mógł, aby to zmienić. I choć nikt mu w tym nie
pomagał, nikomu z tego powodu nie czynił zarzutów.
Doprowadzony do ostateczności, postanowił skończyć z tym wszystkim. Mania
samobójcza zaczęła się w nim przeplatać z przemożną chęcią zakończenia całej tej
stresującej dla niego sytuacji. I wcale nie chodziło tu o fizyczne przerwanie
chemicznego rauszu, jaki fenyloetyloamina z dopaminą wywołują w mózgu
zakochanego człowieka, bo po tylu latach i tak straciły palmę pierwszeństwa na rzecz
endorfin (choć biochemiczny zegar Andrzeja i Oliwii tykał w tym samym rytmie, czyniąc
z nich parę pożądającą się wzajemnie), ale chodziło raczej o imperatyw, wewnętrzny
przymus skończenia z tą całą farsą przerwania zaklętego kręgu psychicznych katuszy.
Można nawet powiedzieć, że zadziałały tu typowe czynniki psychologiczne, kiedy to
bezsilność wytwarza agresję albo pogrąża człowieka w szaleństwie lub depresji.
Najpierw opróżnił dom ze wszystkich oznak bytności żony i dzieci, zawożąc
wszystko do teścia. Ale to nie ukoiło w nim bólu. Wręcz przeciwnie: strata rodziny raniła
jego duszę coraz dotkliwiej. Andrzej czuł całym sobą że to nie ta droga, ale nie miał siły
oprzeć się nakazom idącym z góry. Miast modlić się, postanowił zemścić się na żonie.
O mały włos, a stałoby się nieszczęście. Chyba tylko interwencji niebio's zawdzięczamy,
że nie stało się nic złego.
Ale zło wciąż miało go we władaniu. Wciąż zamyślał zniszczyć wszystko, co wiązało
go ze wspomnieniami. Jednak jakaś dziwna, nieuchwytna siła za każdym razem, gdy
miało dojść do tragedii, powstrzymywała go przed wykonaniem ostatecznego ruchu.
Popadał w prawdziwe szaleństwo. Rankiem przeklinał wszystko, na czym świat stoi,
wieczorami modlił się żarliwie do Boga, prosząc go o łaskę dla siebie i rodziny. W dzień
był siewcą złych myśli, w nocy przywdziewał szaty świętego. Walczył. Walczył o
samego siebie i o rodzinę. Nie mogąc dłużej wytrzymać szalejącego w nim chaosu,
postanowił uciszyć go za jednym zamachem.
Późną nocą kładąc głowę na torach, myślał tylko o jednym, aby Bóg wybaczył mu,
że zostawia syna bez zabezpieczenia a córki bez ojcowskiej miłości. Żeby wybaczył mu,
iż w porywie szaleństwa chciał do ostatniej deski zniszczyć wszystko, co posiadał.
Zabrano mu cały świat i bezgraniczny ból osamotnienia domagał się tego samego w
stosunku do ukochanej. Ale on nie chciał być już więcej źródłem zła, wolał zginąć, byle
tylko wyplenić zło z własnego serca, byle wyrwać się z objęć szatana.
Trzykrotnie kładł głowę na torach, za każdym razem cofając ją w ostatniej chwili. I
wtedy po raz pierwszy mroczne niebo zszarzało i nieuchwytna siła,

44
bezosobowa w uczuciach, nakazała mu zastanowić się nad tym, kogo uszczęśliwi tym
czynem. Gdyby to dobry duch chciał mu przekazać tę sugestię, pewnie byłby się na
jego głos zablokował. Zaskoczył go jednak emocjonalny chłód płynący z czyjejś
obecności, któiy poruszył w jego umyśle jakąś ludzką podświadomą logikę. Tu nie było
miejsca na emocjonalne afery, ale na drobiazgową rzeczowość. Po prostu to coś
uderzyło w jego umysł, w najpotężniejsze narzędzie, jakie wykorzystywał do
pojmowania świata. I to zadziałało.
Dwa dni później, siedząc w dużym pokoju w towarzystwie syna i Mateusza,
człowieka od lat zajmującego się energiami, mającego pewne doświadczenie w
egzorcyzmowaniu, niewidzialna siła krępująca jego umysł ustąpiła. Wtedy ostatecznie
pojął, co się stało i z czym ma do czynienia. Odblokowany, wspierany przez
doświadczenie i moc Mateusza, szybko nawiązał kontakt z przyjaciółmi „stamtąd", z
którymi rozmawiał przed laty. Zwłaszcza jeden z nich, Franciszek, dziadek Oliwii, który z
racji własnej doskonałości zakończył już cykl karmiczny i przebywał obecnie w
wyższych wymiarach, a z takimi istotami w normalnych warunkach kontaktu nie
uzyskuje się, bo trzeba na to zapracować - pomógł im zrozumieć całą sytuację. Jeszcze
tego samego wieczoru udało im się namierzyć demona i poznać jego płonący znak.
Nareszcie można było rytuałem zablokować jego dostęp do umysłu.
Ale Andrzej wiedział doskonale, że trzeba takie informacje sprawdzić jeszcze
inaczej. Wizyty u dwóch jasnowidzów i znanego tarocisty potwierdziły wszystko, czego
dowiedzieli się z zaświatów. Tadeusz nie tylko wyreżyserował całą sytuację, nie tylko
był organizatorem próby samobójczej, ale pod płaszczykiem niewinności zdążył już
dokonać wielu innych niecnych rzeczy, które z tą sprawą nie miały nic wspólnego.
Mieszał w ludzkich losach dla samej potrzeby zabawy. Odczucie mocy władania innymi
dostarczało mu adrenaliny niezbędnej do szczęścia. Jego myśli stanowiły największą
kryminalną księgę świata, o jakiej mógł słyszeć człowiek. A że w tym przypadku łączył
przyjemne z pożytecznym, cóż, miał facet fart...
Na jego obronę wypada jednak dodać, iż nie był on osobiście Wielkim Reżyserem.
Chcąc zawładnąć Oliwią a przede wszystkim uszczknąć co nieco z jej dorobku,
skorzystał z pomocy znajomych satanistów, którzy od lat wyzwalali zło w celu
przejmowania kontroli nad ludźmi, w celu przekształcania rzeczywistości pod kątem
własnych potrzeb. I to oni bezpośrednio mocami demona zamierzali doprowadzić
Andrzeja do utraty świadomości, kiedy ten prowadził samochód, co miało wyglądać na
nieszczęśliwy wypadek, a gdyby to nie wyszło - do samobójstwa. Oni też pomagali mu
doprowadzić do sytuacji, w której Oliwia mogłaby zostać zapłodniona przez Tadeusza.
Oni też, nie Tadeusz, kontrolowali jej umysł, doprowadzając świadomość Oliwii do stanu
chorobliwej awersji na widok męża. Jednak działali z polecenia Tadeusza, więc to na
jego barki spada cała odpowiedzialność za rozwój wydarzeń..
Okazało się również, iż Beata od lat umiejętnie podkopywała wiarę siostry w
zasadność jej związku z Andrzejem, przez co łatwo stała się cichym sprzymierzeńcem
ciemnych sił.

45
Za pomoc w odkryciu prawdy przyszło jednak zapłacić. Dwa tygodnie zajęło
demonowi doprowadzenie Mateusza do samobójstwa. Przypadek sprawił, że ktoś
wszedł tam, gdzie nie powinien, i nie stało się najgorsze. Trudno powiedzieć, jaki
wymiar osiągnęłyby wydarzenia w domu Andrzeja, gdyby nie przemiana, jaka zaszła w
nim pewnej nocy, która uczyniła zeń człowieka niewrażliwego już na ataki zła.
Kiedy późną nocą Andrzej klęczał w sypialni na stryszku, gorąco modląc się do
niebios, niespodziewanie opadły mu ręce i nieopisana błogość zalała całe ciało.
Wszystko, czego doświadczył w życiu, co zrobił i o czym pomyślał - zaistniało w jednej
chwili, ale zaistniało w równowadze ze wszystkimi pozostałymi składnikami.
Pozbawione ładunku emocji potrafiły sobą wyrazić całą szczerość życia, uzmysłowić
wartość każdego czynu, słowa i myśli w przemianie ludzkiej duszy. Wszystko to razem
krzyczało: co się stało, nie odstanie, niczego nie odrzucaj, a wszystko pamiętaj, ucz się
na błędach, a wtedy staniesz się mistrzem własnego życia. Nastał w nim pokój, biblijny
stan zrozumienia, którego żadne słowo nie jest w stanie opisać.
Wtedy Andrzej ujrzał anioła przebaczenia, który polecił zanoszącej się płaczem
postaci wybaczyć sobie własne grzechy. Ale przygnieciony wyrzutami sumienia Andrzej
nie potrafił tego uczynić. Wciąż raniły go podstępne słowa Oliwii: „Ty jesteś temu
winien, tylko ty..." Wtedy stało się coś, co i dla mnie samego stanowi novum - anioł
przebaczenia w imieniu Andrzeja osobiście odpuścił mu grzechy. „W twoim imieniu
odpuszczam ci grzechy" - rzekł i świadomość historii własnych czynów i myśli przestała
ranić duszę Andrzeja, stając się trwałą podstawą jego wzrostu. Nareszcie miał własną
księgę wskazówek, z której mógł do woli korzystać.
Ale to nie koniec zastanawiających zajść tego wieczoru. Miejsce anioła
przebaczenia zajął anioł miłości. Uczucie spokoju i pojednania, co jest szczytem fali
miłości, spłynęło na zagubionego człowieka. Płacz ucichł, serce stanęło, a tęsknota za
pełnią życia rozpaliła całe ciało. Uprzedzając pytanie Andrzeja, anioł zdradził mu
największą tajemnicę przyszłości: „ Uratujesz rodzinę, jeśli wytrwasz w miłości".
Prawdą jest, że ludzka ułomność (egoizm) potrafi spłatać figla w najmniej
oczekiwanym momencie. I tak Andrzej wyobraził sobie, iż owa miłość ma charakter
ludzki i tyczy się trwania w miłości do żony. Następnego ranka, przepełniony nadzieją
siedział na wprost Oliwii i ze zdumieniem patrzył, jak z każdym jej słowem kruszeje w
nim wiara we wszystko, czego doświadczył poprzedniego wieczoru. Oliwia - za nic
mając opowieść męża o aniołach - po raz kolejny krzyczała, że to koniec, że ma się
wynosić, że składa o rozwód i że nie chce go więcej widzieć. Zraniony do żywego,
oszołomiony, a nade wszystko zagubiony w domysłach, wrócił do siebie i co się do tej
pory nie zdarzało, miast wariować, popadł w zadumę. Jednak najbardziej dręczyło go
nie duchowe doświadczenie, ale pytanie, czy to już koniec jego miłości. A jeśli koniec, to
czy oznacza on sprzeciw wobec woli zaświatów?
Jak i kiedy zapadł w sen, sam nie wie. Obudził się w środku nocy cały wstrząśnięty.
Sen, jaki się przed chwilą skończył, był tak wyraźny jak obraz

46
telewizyjny. I co ciekawe, śniąc, Andrzej wiedział, że śni. We śnie uciekał z żoną przed
jakimś mężczyzną, który chciał ją dopaść. Podczas tej ucieczki, goniąc niemal
resztkami sił, wpadli na cmentarz, gdzie czekał na nich wysłannik Franciszka. Wtedy to
Andrzej zdał sobie sprawę z tego, że śni i że wie, że śni. Duch przekazał mu, że w ich
sercach nigdy nie będzie rozwodu oraz że Andrzej napisze w ciągu 18 lat wiele książek,
zyskując sławę także poza granicami kraju. Pokrzepiony na duchu, Andrzej postanowił
po swojemu zweryfikować te informacje. Przedpołudniowa konsultacja z dwoma
jasnowidzami, u których uprzednio zasięgał porady, potwierdziła wiarygodność snu i
przepowiedni dotyczącej pisarstwa. Reszta też pasowała.
Kwestia odnalezienia się państwa Kopko w ponownym zejściu się nadal
pozostawała w gestii Andrzeja. Otóż, co ciekawe - Andrzej miał przed sobą dwie drogi
życiowe, jedna łączyła go z nową wybranką, gdyby zrezygnował z walki o rodzinę,
druga wiązała szczęśliwie w starym związku. Jednak wybór należał całkowicie do niego.
To on miał podjąć ostateczną decyzję (kiedy nadejdzie ku temu właściwy czas), z kim
splecie swoją przyszłość. Oba zaś rozwiązania miały przynieść mu harmonię w życiu,
podczas gdy Oliwia - po rozwodzie z Andrzejem (gdyby Andrzej zrezygnował ze starań
o odzyskanie rodziny) - żałowałaby po latach niefortunnej znajomości z Tadeuszem i do
końca życia tęskniłaby za byłym mężem, którego porzuciła w chwili słabości. Jej
związek z Tadeuszem w ciągu czterech lat miał stać się dla niej ciężarem, jednak
zrodzone z tego związku dziecko związałoby ją z nim na zawsze. Poza tym nie miałaby
dokąd wrócić, gdyż nowa wybranka Andrzeja miała zawładnąć jego sercem już na
zawsze.
Rzecz w tym, że ze względu na dobro dzieci oraz świadomość tego, że miłość Oliwii
do niego wciąż trwa, choć jest stłumiona przez demona - Andrzej ani myślał o rozstaniu
i nadal modlił się o wybawienie. Tzn. modlił się o to, aby nie osłabnąć w miłości do niej.
Modlił się żarliwie, czytał Pismo Święte i kontrolował myśli. Zwłaszcza to ostatnie
zadanie przerastało jego siły i stawało się z wolna sztuką dla sztuki.
Aż pewnego dnia, po ostrej wymianie zdań między nim a obiema siostrami, Beata,
należąca od jakiegoś czasu do Kościoła Zielonoświątkowego, chcąc osłabić
pobudliwość szwagra, zaproponowała mu przyjęcie Chrystusa do swojego serca.
Zdumiony Andrzej już miał odpowiedzieć, że od dawna zna i ceni nauki Jezusa i że
próbuje żyć w myśl jego zaleceń, więc niech mu tu ona wody z mózgu nie robi, gdy
nagle uzmysłowił sobie prawdziwy sens słów anioła miłości: „Uratujesz rodziną, jeśli
wytrwasz w miłości". Światełko z napisem „ratunek" zapaliło się i spokojny jak nigdy
Andrzej powrócił do siebie, czekając na niedzielną mszę, na którą do kościoła
zielonoświątkowców postanowił się wybrać razem z Beatą.
W niczym nie przeszkadzało mu innowierstwo, bo od dziecka nie wierzył w Kościół
jako instytucję, uznając tylko jego świątynny charakter. Wiedział, że Bóg mieszka nie
tylko w człowieku, ale i w każdym innym miejscu na ziemi. Kwestia dogmatów była dlań
jedynie przeszkodą w wyrażaniu się poprzez nauki Jezusa. Poczuł całym swoim
istnieniem, że to ta droga.

47
Msza w częstochowskim kościele stanowiła dla niego nie lada nowość. Tańce,
wesołe śpiewy, barwne kazanie, radość ludzi - to całe misterium wywarło na nim wielkie
wrażenie. Na dodatek zaczął postrzegać kościół w innym wymiarze. Tak jakby wielki
fotograf świata nałożył na siebie dwie klisze, jedną stanowiły proste, niemal obskurne
ściany kościelnego pomieszczenia, w którym odbywała się msza, tak znacznie
odbiegające od majestatu murów kościołów katolickich, druga z klisz promieniała zaś
monumentalnym, wspaniałym, opartym na przepysznie inkrustowanych kolumnach
sklepieniem. Ilekroć poddawał się radości śpiewu, tylekroć ten duchowy, eteryczny
wizerunek świątyni stawał się wyraźniejszy, przytłumiając obraz tego rzeczywistego,
murowanego.
Niesiony falą radości, tej cudowności, odważył się prosić pastora o pomoc w walce z
demonem, który wciąż starał się grzebać mu w umyśle. Spotkanie z nim oraz tzw.
Rodziną, do której przynależy każdy wyznawca tej wiary, odbyło się dwa dni później.
Jednak dzień wcześniej u Andrzeja dokonała się prawdziwa, znana tylko mistykom
przemiana duchowa. Po 30 latach duchowej huśtawki dane mu było przyjąć Chrystusa
do swojego serca. I nie czynił tego na siłę, to się po prostu w nim stało. Nauki Mistrza
zakotwiczyły się w nim. nie naruszając starych struktur myślenia. Myśli rodzące emocje i
słowo, te zaś tworzące nawyki, co trwałością charakteru w los ludzki się przemieniają,
płynęły przez umysł do serca a stamtąd dopiero do ośrodka porządku i woli, a nie
odwrotnie. Andrzej doznał swoistego nawrócenia, równowaga ducha i materii
przeniknęła go na wskroś. Najważniejsze, że demon odskoczył jak oparzony. Przestał
krążyć dookoła i czekać na okazję. Zło skapitulowało.
Jednak, zafascynowany odmiennością religii, Andrzej udał się na wyznaczone
spotkanie zgodnie z obietnicą. Nie szukał już jednak wsparcia, ale zrozumienia, jakiejś
ludzkiej życzliwej rozmowy o zjawiskach, które w ostatnich miesiącach zmąciły jego
spokój. Jakież było jego zdziwienie, gdy dowiedział się, że rozmowy z aniołami i
przemiana, która wprowadziła do jego serca nauki Jezusa, to tylko gra szatana, który
różne przywdziewa maski. Jeszcze bardziej się zdziwił, gdy wmawiano mu, że tylko
pastor, jako wybraniec Boży, mógł takiej przemiany doznać, co też się stało wiele lat
wcześniej. Potem już z rozpędu poruszano sprawy teologiczne, które swoją niebiańską
ważnością miały od teraz modelować myślenie jego, czyli adepta.
Okazało się przy tym, że rzeczony pastor, poza licznymi podkreśleniami w Biblii,
które wyzwalały w nim cytatomanię, nie miał najmniejszego pojęcia o dziejach
powstania Starego i Nowego Testamentu oraz o historii samego Kościoła w ogóle, co
pozwoliłoby uniknąć wielu logicznych i doktrynalnych błędów w rozmowie. Nie
spodobało się Andrzejowi, że jakąkolwiek pomoc uzależniano od bezkrytycznego
przyjęcia ich zasad wiary, co w ogóle nie licuje z ludzką duchową godnością i boską
tolerancją, i co najgorsze, że zaprzeczono - w trakcie erystycznej wymiany zdań - że
nauki Jezusa mają nas uszlachetniać w myśli, mowie i czynie (sic!).
Gdy Andrzej wyznał, że nauki Wielkiego Mistrza, za jakiego uważa Jezusa, polegają
właśnie na tym, małżonka przewodnika rodziny rzekła wprost, że nie ma
48
w nim Boga. Wtedy Andrzej wstał i odparł, że Bóg mieszka w każdym człowieku i w
każdym żywym zwierzęciu czy roślinie, a nie jak oni uważają: tylko w nawróconym na
ich wiarę. To, co potem usłyszał, stało w tak ostrej sprzeczności z opartymi na Biblii
kazaniami, które słyszał na żywo i z kaset w ich kościele, że opuszczał ich zbór z
bolącym sercem, prosząc Boga, by w sercach jego niedawnych rozmówców zagościł
spokój i miłość, by pycha i brak pokory nie czyniły z nich więcej ludzi wynoszących się
ponad innych.
Z drugiej zaś strony cieszył się bardzo, że do tego spotkania doszło. Raczej
przeczuwał, że coś takiego się wydarzy. Stało się bowiem coś, co uzmysłowiło mu starą
prawdę, że w poszukiwaniu Boga racje innych ludzi nie mają znaczenia. Chrystusowa
moc zrozumienia uwolniła go od krytyki innych i w radosnym spokoju udał się na
kolację. Już nie potrzebował do walki o siebie sięgać po pomoc drugiego człowieka.
Przyrzekł sobie do końca życia pozostać wiernym Chrystusowi, choćby miało to mu
przynieść ból i cierpienie.
Jednak na kolejną mszę pojechał, jak wcześniej ustalił z Beatą. Chciał się
przekonać, co na temat jego rozmowy z pastorem i przedstawicielami rodziny ma ona
do powiedzenia. Nie spotkał go zawód: Beata ślepo wierzyła w dogmat własnej religii,
usprawiedliwiając tym własną niewiedzę. Była fanatyczką Może na swój osobliwy
sposób starała się postępować w życiu jak najbardziej godnie. Jednak z prawdziwą
przemianą duchową na którą ochoczo się powoływała, nie miało to wiele wspólnego.
Było to raczej wygodne posługiwanie się wiarą dla własnych celów. Zaś wszystko, co
stało w sprzeczności z jej poglądami, także dotyczącymi spraw codziennych, na które
przecież promieniował duch jej religii, było określone mianem działania diabła. Jeśli zaś
sama czyniła coś wbrew naukom Jezusa, to zawsze umiała to pięknie usprawiedliwić, a
jeśli nie, to i tak miała rację, bo była przecież wyjątkowo uduchowiona.
Mechanizm zmiany wiary nie jest przecież niczym innym, jak tylko próbą wygodnego
ułożenia relacji z własną duchową tożsamością. Wiara w moc nowego dogmatu tak
silnie działa na psychikę, iż innowierca świadomie wręcz zakłada, że zmiana wyznania
pozwala mu nie tylko zapomnieć o dawnych przewinach, które zostają przypisane
słabości dawnej wiary, ale w myśl sugestii wprowadzającego w nową wiarę kapłana
pozwala mu wierzyć, że staje się on nie tylko świętym, ale wręcz alfą i omegą w
sprawach wiary w ogóle. A że wiedza o tym ogranicza się do ślepego powtarzania kilku
dogmatycznych wzorów, skupiających się na kilku wyklepanych formułkach, nie tylko go
nie zniechęca, ale wręcz przeciwnie - staje się wygodne i metodą samooszustwa
wywyższa ponad innych.
Tymczasem zwyczajna ludzka logika wyraźnie wskazuje, że wiara w Boga, bez
względu na fasadę kościelnych murów i spisaną na kartach ksiąg historię powstawania
zrębów każdej z religii, zawsze prowadzi do jednego: do usilnej a świadomej pracy nad
własną ułomnością. Do takiego postępowania w życiu, aby wyrządzać sobie i innym jak
najmniej krzywdy. Aby uszlachetniać się w myśli, mowie i uczynku. I nic więcej.
Ucieczka przed tym obowiązkiem poprzez zmianę doktryny wiary nic tu nie zmienia.
Nawet najbardziej niesamowite i wyssane z palca kościelne historie są tylko echem
ludzkich poszukiwań i powinno się je traktować

49
jako nic nie znaczące akty kryminalne, a nie jako próbę porozumienia z własnym
wnętrzem. Są one po prostu nieistotne. I choć wygodniej jest udawać, iż prawdziwą
drogą do zbawienia jest klepanie formułek i omiatanie kościelnych figurek, tak naprawdę
liczy się tylko praca nad sobą.
Gwoli sprawiedliwości, by nie być stronniczym, muszę jednak dodać, a znam całą
sprawę od podszewki, że Beata, jeśli zapomnieć o wątku religijnym i niechęci do
Andrzeja - stanowi doskonały przykład na to, że człowiek nie tylko może, ale i powinien
starać się wzrastać w Duchu Bożym. Na swoją miarę i możliwości stara się niektóre
zalecenia Biblii uparcie wcielać w życie, co przecież niewielu czyni, ale nieznajomość
prawdziwych nauk Mistrza i ludzkie słabości czynią z niej czasami osobę, która może
zaszkodzić nawet sobie. Ale tak samo jest przecież z każdym z nas. Musiałem to jednak
powiedzieć, bo w dalszej części historii mamy do czynienia właśnie z jej przewrotnością
a raczej przewrotnością demona, który nawet wiarę potrafi wykorzystać do swoich
perfidnych celów. Zdawanie się więc na osobę, która - mimo szczerych chęci i pewnych
działań - sama ma kłopoty ze zrozumieniem własnej duchowości i nauk Jezusa i pod
płaszczykiem tych nauk a domniemanej samowiedzy miesza w życiu innych ludzi, rodzi
niebezpieczeństwo wybrania przez tych ostatnich niewłaściwej drogi, zwłaszcza gdy
taka nawiedzona osoba wydaje się godnym zaufania powiernikiem, będącym na
dodatek najbliższym członkiem rodziny. I taki kombinujący umysł demon łatwo potrafi
wykorzystać do własnych celów.
Mamy więc Andrzeja, który w czasie trwania rodzinnej tragedii rozpoczął nowe życie
duchowe. Mamy Oliwię, która dostrzegła te zmiany, ale która nadal jest oczarowana
akwizytorem i pozostaje pod wpływem siostry. Mamy dwoje dzieci państwa Kopko, które
są kochane i uwielbiane przez swoich rodziców. I mamy Beatę, osobę, która może ten
związek uratować, która ma obowiązek ten związek ratować, ale która - po ustąpieniu
zła od Andrzeja - nie uczyni tego, bo już nie jest w stanie wierzyć nawet we własną
słuszność.
Podczas drugiej mszy, kiedy w przyjętym geście przyjaźni najbliżej stojące obok
siebie osoby obejmują się wzajemnie, jednocząc się w Chrystusie, Beata nie potrafi
wytrzymać dotyku ręki podanej przez Andrzeja. Po chwili cofa dłoń i już do końca mszy
nie potrafi się uspokoić. Andrzej zaś czuje się tak, jakby dotykał kogoś zupełnie obcego.
Nie wie jednak, co jest prawdziwą przyczyną tych odczuć.
Kilka dni później wydarza się rzecz okropna: wieczorem zło atakuje przebywającą u
Andrzeja starszą córkę. Próbuje wedrzeć się do umysłu jedenastoletniego dziecka i
choć nie ma w obecności Andrzeja na to dostatecznej mocy, samym sprowokowaniem
ataku inicjuje kolejne wydarzenia. I to w czasie, gdy Andrzej odzyskuje kontakt z
dziećmi, a nawet wychodzi z propozycją, by dzieci zamieszkały u niego, co miałoby
umożliwić Oliwii oficjalne przebywanie z kochankiem w jej nowym mieszkaniu, jakie ta
wraz z siostrą znalazła w miejscowości Adra. Sprawa jest o tyle istotna, iż walka o dzieci
ma wymiar ponadczasowy. Oboje rodziców mają świadomość nienaruszalności
świętego prawa rodzicielskiego. Coś po prostu nakazuje im zawieszanie wojny, gdy
tylko w grę wchodzi los dzieci. Czują że naruszenie tego status quo może łatwo
przerodzić się

50
w całkowite zniszczenie nadziei na normalne życie. I tu wykazał swoją pomysłowość
demon: przypuszczając atak na Jessikę, z góry wiedział, że poniesie porażkę, ale
wiedział również, jak ową porażkę umiejętnie wykorzystać.
Bo wieczorem, wciąż rozmyślając o tym fakcie, Andrzej pisze list do Beaty, nie chcąc
przez telefon zatracić sensu słów. Oczywiście chodzi o skłonienie Beaty do pomocy.
Andrzej wie, że Beata w niczym mu nie pomoże, ale ma nadzieję, że agresja na córkę
zmiękczy ją do tego stopnia, iż poważnie potraktuje jego słowa
0 tym, że demon zaczyna mieć coraz większy udział w działaniach obu sióstr.
Oto list, jaki napisał Andrzej do Beaty:
„...Wczoraj późnym wieczorem zło zaatakowało Jessikę. Ciemna postać rzuciła się
na nią i próbowała wedrzeć się do jej umysłu. Jessika zaczęła krzyczeć. Kiedy wpadła
mi w ramiona, zło natychmiast ustąpiło. Najdziwniejsze, że Jessika miała pełną
świadomość tego, co się działo, jakby to nie były sprawy czysto duchowe, ale
materialne.
Ja od czasu przemiany modlę się ustawicznie... modlę się trzy razy dziennie... Bóg
widać mnie wspiera, bo odżyła we mnie uniwersalna miłość, jestem coraz spokojniejszy
i mam coraz większe rozeznanie w dramacie, w jakim my wszyscy uczestniczymy.
Dramat polega na tym, że zogniskowane w tej chwili wokół Oliwii zło robi wszystko,
aby odciąć ode mnie dzieci. Wczoraj Jessika i Alicja miały do mnie przyjechać. Alicja
bezpośrednio przed zabraniem jej do mnie dostała gorączki, jakby coś na siłę chciało ją
zatrzymać. Mało tego, kiedy rozmawiałem przed magazynem z Oliwią, jej twarz zaczęła
falować, jakby miała nałożoną maskę, jakby słowa wypowiadał ktoś inny. Ponieważ już
to kiedyś u niej widziałem, wiem, w jakiej zależności od złych wpływów ona pozostaje.
Zresztą takie przemiany już wcześniej zauważyła Jessika. Oznacza to, że rozerwanie
rodziny było pierwszym krokiem na drodze uzależnienia jej od wpływu zaświatów.
Kolejnym będą próby oderwania ode mnie dzieci i oderwania Oliwii od tych członków
rodziny, którzy nie będą popierać jej zależności od Tadka. I zapewniam cię, że prędzej
czy później odsunie się od matki
1 ciebie, jeśli któraś z was nie poprze tego związku. Sądzę nawet (wybacz mi to), że
prędzej opuści matkę, niż ciebie, gdyż zauważyłem, iż pozostajesz pod silnym wpływem
Tadka. Lecz kiedy spróbujesz się temu złu przeciwstawić, nie nadając mu imienia, na
własnej skórze odczujesz to, o czym piszę. Wystarczy, byś zaczęła się modlić do Boga,
aby miał On w opiece twoją siostrę, aby wspierał ją ustawicznie i tak pokierował jej
sprawami, aby znalazły one uznanie w Jego oczach. I w modlitwie nie wynoś ani mojej
obecności, ani obecności kochanka. Proś tylko o wstawiennictwo Boże. Proś, jeśli
jesteś jeszcze w stanie. Ja modlę się bez przerwy o to, aby bez względu na to, czy będę
z Oliwią czy nie - Bóg wziął sprawy w swoje ręce.
Obawiam się też, że coraz agresywniejsze ataki złego mogą mieć coraz większy
wpływ i na twoje myśli i czyny. Tak samo zresztą, jak na wszystkich nas. Popatrz, jak
muszę to widzieć: bronisz decyzji Oliwii, choć odejście ode mnie oznacza tragedię dla
dzieci, oznacza umieranie w nich domu. Mówisz o braku miłości, mówisz o złym
traktowaniu siostry przeze mnie, a nic nie wiesz o walce, jaką miesiącami toczyłem

51
ze ziem, o wielu próbach porozumienia z Oliwią i o mojej miłości do dzieci. A przecież to
Jezus uczy, że rodzina jest wartością nadrzędną, że trzeba jej bronić za wszelką cenę,
co miałaś czynić jako mediator, a nie jako orzecznik.
Twoja argumentacja nie idzie po linii duchowego rozwoju. Miłość nigdy nie umiera,
można ją co najwyżej stłumić. A twoja aprobata dla Tadka? Twoje umożliwianie
rozbijania rodziny? Czy to też idzie w parze zgodnie z naukami Jezusa? A owo usilne
przekonywanie mnie, że Tadek nie ma nic wspólnego ze złem, jakie od wielu miesięcy
rujnowało nasz związek, i moje doświadczenie w tej mierze to tylko podstęp szatana?
Dlaczegóż to w imię sprawiedliwości bożej nie dopuściłaś do siebie nawet skrajnej
możliwości, że ty możesz się mylić, a ja - mówić prawdę? Czyżby było to dla ciebie
niewygodne? A co miałaś na myśli, wywożąc podczas mojej nieobecności rzeczy moich
dzieci z mojego własnego domu? Czy Bóg nie wyzwalał w twoim sercu wstydu? Czy
Bóg nie podpowiadał ci, że pomagasz niszczyć rodzinę ?
Weź sobie w końcu do serca moje słowa: Tadek wyzwolił zło, które już w tamtym
roku opanowało Oliwię i uczyniło z ciebie cichego sprzymierzeńca. To niezupełnie
nasza wina, że zostaliśmy wykorzystani. Nieszczęście polega na tym. że stało się to
wtedy, gdy byłem bliski sukcesu, gdy mając świadomość niezborności rodziny -
podjąłem wiełki trud walki o żonę i dzieci. Głodowałem, modląc się, aby szczęście na
trwale zagościło w mym domu. Wciąż chcę ratować rodzinę, i to nie w imię własnego
egoizmu, ale w imię racji wyższych: duchowych. Sarn tego nie jestem w stanie dokonać.
Owszem, doznałem przemiany, płonie we mnie ogień miłości, ale nie jest to ogień ślepy,
lecz ogień mądrości, który mówi mi wprost, że spraw Boskich nie zostawia się samych
sobie, ale że trzeba przy nich ustawicznie chodzić.
Beato, jeśli jesteś w stanie modlić się w intencji sprowadzenia Boga do mojej
rodziny, Bóg ci za to podziękuje moimi ustami. Módl się, aby zło - bez względu na to,
gdzie siedzi - opuściło nas".
Teraz zaczyna się najciekawsze. Argumentacja odpowiadającej listownie. Beaty.
Argumentacja, dodam wyjaśniająco, przenicowana na wartości uważane dotychczas za
niepożądane i wrogie.
„To, że szatan (przez demona) odpuścił twoją osobę w spokoju, to wcale nie
oznacza jeszcze, że przeżyłeś prawdziwe nawrócenie, że zło nie będzie cię atakowało
np. przez dręczenie twojej córki".
To ważne zdanie jest nie tylko próbą zastraszenia, wskazania, że walka wciąż się
toczy i można ją przegrać, jest także w myśl założeń religijnych Beaty akcentowaniem
faktu, że tylko pastorzy i taka nawrócona jak ona osoba są tymi, którzy mogą przejść
prawdziwą przemianę, aby potem nieść Słowo Boże przez pustynię. Innymi słowy,
mamy tu sytuację, w której osoba religijna (każąca się za taką uważać), miast wspierać
rozmówcę duchowo w jego dążeniach do wypiekania pierwiastka duchowego, postępuje
wręcz przeciwnie: z premedytacją dąży do osłabienia jego wiary w zbawienie. Podważa
wręcz realność duchowej przemiany Andrzeja i zastrasza go nieugiętą mocą zła. Więc
udział czynników niewidzialnych jest dla wyczulonego oka dość oczywisty. Idźmy dalej:

52
„Może i w tej chwili osądzam twoje życie, a przy tym i ciebie, ale na dzień dzisiejszy
tak myślę, więc szczerze to wyznaję, a jeżeli czyniąc to popełniam grzech, to niczyja to
sprawa, ale tylko moja i Jezusa, bo to ja przed nim staję i odpowiadam za swoje czyny ".
Pokręcona logika - bo oto z jednej strony mamy kogoś, kto ma prawo osądzać
innych, co stoi w sprzeczności z dogmatem każdej religii i ludzkim sumieniem; na
dodatek ta osoba zupełnie świadomie oświadcza, że ma do tego prawo, bo tak chce, a
zarazem przyznaje, że wie, iż ukarze ją za to Jezus ( więc, skoro wierzy w tę karę, to i
ma Jezusa w... zrozumieniu); a z drugiej strony mamy osobę (Andrzeja), której - skoro
już głosi prawdę o swojej przemianie - innych osądzać nie wolno. Innymi słowy: chcesz
być święty, cierp, ja na świętości zrobię doskonały interes i w imię Jezusa załatwię cię
na amen. Proste...
„ Uważam, że człowiek, któiy prawdziwie się odrodz.il w Chrystusie, nie myśli takimi
kategoriami, jak: "..jeśli Bóg nas wesprze w tej walce" - ba, wie, że Bóg od chwili
oddania mu swojego życia panuje w jego życiu i od tej chwili nie boi się niczego".
Ciekawe sformułowanie, bo w trakcie kilku przeprowadzonych z Beatą rozmów
wynikło niezbicie, co Beata wielokrotnie a uporczywie podkreślała, że żaden człowiek
nie jest w stanie samotnie prowadzić walki ze złem i przeciwnościami losu, że zawsze
trzeba ustawicznie modlić się o wsparcie. To oczywiste. Nawet najwięksi duchowi
przewodnicy tego świata mieli i mają swoje za uszami, ulegając notorycznie ludzkim
słabościom i pokusom. Jednak to oni najchętniej i najżarliwiej korzystają z
niebiańskiego wsparcia, wiedząc, jaką przyniesie to im korzyść. Jednak w stosunku do
Andrzeja Beata nie stosuje taryfy ulgowej, zapomina o tym, centrując uwagę na
kolejnym osłabieniu jego związku z Chrystusem poprzez poddanie w wątpliwość jego
wzrastania w bożym słowie i czynie. A gra słowna jest tak ustawiona, aby raz
wyrzeczone słowo prędzej czy później utkwiło w podświadomości i mogło wywołać
osłabienie jego woli. Jeśli Andrzej uwierzy, że modlitwa jest słabością przyznaniem się
do duchowej ułomności, to przestanie się w końcu modlić i swoją pychą padnie w końcu
szatanowi do nóg. Beata próbuje szantażować: chce nawróconemu (szlachetniejącemu
świadomie w myśli, słowie i czynie człowiekowi) wmówić, iż jest albo świętym, nie
potrzebującym żadnego wsparcia duchowego, albo zwyczajnym oszustem. Bardzo
wyrafinowane...
„Rodzina to ludzie, którzy się kochają i szanują. Ty mówisz o sobie: "Nie byłem za
dobry?!" Nie taki stan cechuje osobę, która prawdziwie pokochała Jezusa i oddała mu
swoje życie. Jest mi ciebie żal, bo szatan w dalszym cic[gu okłamuje ciebie, i myślę, że
podsuwa się nawet do podszywania się pod Boga ".
Proszę zauważyć, że podważanie prawdziwości zmian, jakie zaszły w Andrzeju
stanowi główny cel zabiegów Beaty. Ona za wszelką cenę chce osłabić jego wolę.
Owszem, Andrzej nigdy nie uchylał się do odpowiedzialności za swoje czyny, mówił
otwarcie, że zawalił wiele spraw. Za to ani razu nigdy nie padło podobne oświadczenie z
ust jego żony, która w oczach otoczenia puściła go kantem z młodszym facetem. W tym
wypadku wszystko jest usprawiedliwione zanikiem

53
miłości. Tymczasem prosty rachunek dowodzi, że trwanie w starym rodzinnym układzie
jest dla tej rodziny znacznie korzystniejsze: trzy osoby kochają, jedna się zastanawia. W
nowym układzie kocha tylko Oliwia, dzieci (nienawidzące wręcz Tadeusza) i Andrzej
cierpią. Ale o tym nie wypada wspominać. Poza tym przyznanie się do winy osoby, która
odnalazła się w Chrystusie jest raczej dowodem autentyczności tej przemiany, a nie jej
zaprzeczeniem.
„Po prostu uważam, że błądzisz i powinieneś szukać tej prawdziwej drogi, jaką jest
Jezus Chrystus".
Powtórka materiału. I przykro słyszeć, że osoba wszem i wobec głosząca o
prawidłach duchowych wciąż ocenia innych, zwłaszcza tych, którzy szukają sposobów
na wzrastanie w Duchu Bożym. To wręcz nieprzyzwoite. No chyba, że mamy tu do
czynienia z siłami, które doskonale wiedzą jak wygląda ten wzrost duchowy. Pytanie
tylko, czy są to siły ciemności czy wysłannicy Bożego Światła. Osobiście sądzę, że
żaden rozsądny człowiek nie odważy się na poddanie w wątpliwość wysiłków kogoś, kto
usilnie walczy o siebie w Chrystusie, nawet gdyby efekty tej walki były znikome, bo
mogłoby to osłabić jego zbożne w tym kierunku zamiary. Czynić tak mogą tylko siły
przeciwne tym dążeniom. Taka delikatna gra słów może zranić do żywego i zablokować
duchowe dążenia na wiele lat. Czyżby o to chodziło?
Kiedy Andrzej daje Beacie do zrozumienia, iż zbyt pochopnie wydaje wyroki, ta
bezceremonialnie oświadcza:
„ Twojej woli spełniać na pewno nie będę, bo jedyną osobą której wolę pragnę
spełniać jest Bóg. Więc swoimi filozoficzno-psychologicznymi chwytami nie próbuj tego
we mnie wywołać".
Jak owa Boska wola wygląda w ujęciu Beaty już wiemy: niszczenie wszystkich i
wszystkiego, co nie pasuje do jej pojmowania świata. A że owo pojmowanie jest ubogie
i nacechowane ignorancją tym lepiej dla sił demonicznych. Piękny przykład krzyżowca,
który pod płaszczykiem własnych interesów prowadzi wojnę z niewiernymi.
I teraz najciekawsze:
„ Uważam też, że dzieci z powodu narażania ich na właśnie takie niebezpieczeństwo
nie powinny w twoim domu przebywać, ale to jest tylko moje zdanie, które w tej sytuacji
nie liczy się, bo to nie moje dzieci, ale wasze ".
A jednak wyszło szydło z worka... Doprawdy imponujące wyznanie. Jeszcze do
niedawna owe dzieci były oczkiem w głowie Beaty i celem jej złowrogorodzinnych
zabiegów, aż tu nagle wszystko to staje się nieprawdą bo ona nie ma nic do tego. Ale za
tą chłodną ambiwalentną postawą padają jednak słowa o... rozsądnym oddzieleniu
dzieci od ojca. Byle tylko Tadek miał czas na pranie im mózgu. Jest to kolejna próba
narzucenia własnego zdania, i to o tyle istotna, że Beata intuicyjnie (?) wykorzystuje
mocno ingerującą w podświadomość technikę negatywizmu: uważam, ale jednak nie
mam do tego prawa - zasądzam, ale nie będę za to sądzona. Krętactwo godne Oskara.
Te najciekawsze, moim zdaniem, fragmenty dobitnie ukazują maestrię, z jaką złe
moce grzebią w ludzkiej psychice, a poprzez utrwalanie wzorca myśli -

54
wpływają na nasze postępowanie. Pamiętajmy, że cytaty wypłynęły wprost spod ręki
osoby uważającej się za uduchowioną, która w mniejszym lub większym stopniu zdaje
sobie sprawę z metod, jakimi posługuje się szatan.
Kiedy Andrzej zastaje swoją żonę z kochankiem in flagranti, wybucha typowym dla
zdradzanego człowieka gniewem i reaguje dość obcesowo - w mieszkaniu żony tłucze
Tadeusza na kwaśne jabłko. Zwyczajna męska reakcja rogacza. Jednak przybyła na
ratunek do siostry Beata upatruje w tym wyłącznie opętanie: Andrzej jest nosicielem
szatana! Teraz obie siostry mają koronny dowód na to, że Andrzej się nie zmieni, że jest
skończony, że jego słowa o duchowej przemianie to pusta gadka. Obity Tadeusz urasta
do rangi symbolu cierpiętnictwa, a ośmieszony i oficjalnie zdradzony Andrzej staje się
osobą niepożądaną. Od tej chwili za nieszczęsnym kochankiem staje także teściowa.
Andrzej wpada w rozpacz. Wie, że nie powinien atakować kochanka żony, wie, że i
tak miał małe notowania i że teraz sięgnęły one dna. Wie, że może to oznaczać koniec
starań o odzyskanie córek i rodziny. Po tym incydencie miłość żony do Tadeusza nagle
tryska wszystkimi kolorami tęczy. Pogrążony w żalu, niechętny chwilowo całemu światu,
Andrzej zabija rozpacz długimi wędrówkami po pobliskim lesie, nie widząc szans na
uratowanie związku.
Nie wiadomo kiedy ani jak, może dlatego, że Andrzej gorąco się modli, prosząc
Boga o łaskę i szczęście dla wszystkich, nie wyłączając z tego kochanka żony, wiadomo
jednak, że stał się kolejny cud: bezwarunkowa miłość rozrywa mu ciało - cała pierś
trzęsie się, podryguje i płonie niesamowitym żarem. Zrywany oddech utyka w płucach.
Wokół tułowia wytwarza się coś na wzór gorącej obręczy, pulsującej jaskrawym białym
światłem, a w środku jej na wysokości łopatek, w miejscu Chrystusowego serca,
pojawia się eteryczny obraz żony, do którego Andrzej słyszy komentarz Matki Boskiej:
„Dopóki będziesz chronił żonę światłem miłości, dopóty będę ratować waszą
przyszłość". Ogromna, niewyobrażalnie ogromna ulga zwala cierpiącego z miłości
człowieka na leśną drogę i rzewny płacz wypełnia leśne ostoje. Andrzej nie może
uwierzyć, że jego zdrówaśmaryjki, które od dłuższego czasu błagalnie szeptał do Matki
Boskiej, mogły przynieść taki skutek.
Pocieszycielka Rodzin ofiarowała mu też osobliwy dar: wystarczyło, by Andrzej
zatopił się w modlitwie, powierzając się jej opiece, a otwierały się przed nim serca
wszystkich mu znanych ludzi, tych, z którymi miał fizyczny kontakt. Widział barwne
pasma oplatające ich serca i głowy oraz potrafił je właściwie zinterpretować. Czytał w
nich jak we własnej księdze życia podczas wizyty anioła przebaczenia. Z rozpaczą
patrzył teraz, jak serce Oliwii przychylniej bije do kochanka niż do niego. Jak Oliwia
miota się w swoich uczuciach, obdarzając męża to falą miłości, to huraganem
nienawiści. To go wcale nie dziwiło, bo swego czasu i on przechodził podobne
sensacje. Zaskoczyło go coś zupełnie innego, coś czego nigdy by się nie domyślił:
Beata podkochiwała się w Tadeuszu. Obdarzała go uczuciem większym od tego, jakie
było przeznaczone dla jej oficjalnego wybranka, z którym potajemnie wzięła ślub po
dziesięciu latach znajomości, wtedy gdy była stuprocentowo pewna, że potrafi go
całkowicie kontrolować. Zrozumiałym stało się, że chociażby z tej przyczyny zawsze
będzie orędowniczką pojednania siostry

55
z kochankiem. Nie trzeba chyba dodawać, że uczucie, jakie kierowała do szwagra, nie
miało nic wspólnego z bożą harmonią, na jaką ostentacyjnie próbowała się pod
płaszczykiem świętości powoływać.
Nie wiem, jak potoczą się losy państwa Kopko, choć najbliższa przyszłość już się
dokonała. Który z jej dalszych wariantów zwycięży, ten chroniący wartości rodzinne czy
ten związany z zapomnieniem - nie wiadomo. Miejmy nadzieję, że oboje małżonków
dorośnie do swojej roli i nie opuści ich miłość do dzieci i że tą miłością odzyskają nie
tylko ich serca, ale i wzajemne zaufanie, bez względu na to, jakimi drogami potoczy się
ich przyszłość.
Najbardziej zaskakujące w tej całej sprawie jest stanowisko, jakie po nawróceniu
zajął Andrzej. Nie tylko że zrezygnował on z wszelakiej ludzkiej pomocy w zmaganiach
z demonem (idzie o wyzwolenie spod jego wpływu żony i dalszej rodziny), ale
całkowicie odciął się od zaświatów, całą sprawę zdając w ręce Boga. Jest przekonany,
że Bóg znajdzie tu najkorzystniejsze dla wszystkich rozwiązanie:
„ Może to, co powiem, nie jest potwierdzeniem mojej silnej woli, ale mówię to z
potrzeby serca. Miłość ma wiele twarzy, jedną z nich jest zostawienie drugiemu
człowiekowi prawa do wyboru własnej ścieżki, prawa do wolności. Tak czyni Bóg,
pozwalając nam wzrastać na własnych błędach. Wiem, że w połowie jestem winny
rozpadu naszego związku, ale wiem też, że mam prawo do naprawy tego, co zepsułem.
Oznacza to, że będę wspierać moje dzieci i moją żonę bez względu na to, czy będziemy
razem, czy też spełnimy się w kolejnych związkach. Składając własne szczęście na
ołtarzu ich wolności mogę udowodnić, że moja miłość była prawdziwa. Jednak dane to
będzie ocenić dopiero po śmierci. Gotów jestem na to poświęcenie. Modlę się tylko o to,
aby bez względu na finał naszej ziemskiej wspólności - zło raz na zawsze zostawiło
moich bliskich w spokoju. Aby wolność osobista wyraziła się w wolności myśli i czynu, a
nie była przedmiotem zabiegów sił z tego i tamtego świata. Nie mówię tego z pobudek
egoistycznych, czując wciąż słodycz płynącą z ust mojej żony, choć mam nadzieję, że
dane mi będzie odnaleźć się kiedyś w jej sercu - ale czynię to w nadziei, iż wieczność
będzie miała kolor jej oczu".
Jestem podobnego zdania, aczkolwiek uważam, że wspomaganie zamysłów Boga
ma czasami swoje uzasadnienie. No by czyż tylko Tadeusz i Beata mają prawo mieszać
w życiu innych, posługując się niebiańską retoryką? Czy ta niebiańska retoryka może
usprawiedliwić zdradę, obłudę i rozbijanie rodziny?
Kiedy nazajutrz po scysji z Tadeuszem Andrzej jedzie do Częstochowy, nikt się nie
spodziewa, że rozmowa między nimi przebiegnie bez awantury. Ale Andrzej marzy tylko
o jednym, aby Tadeusz zastanowił się nad swoim postępowaniem i odszedł, ratując
jego małżeństwo. Bo przecież ten o kilkanaście lat młodszy od niego mężczyzna miał
dopiero życie przed sobą i wszelkie atuty, by czerpać z niego pełnymi garściami.
Tymczasem jego życie rodzinne już się skończyło. A przecież nikt nie zamierza reszty
życia spędzać bez czułych ramion bliskiej mu osoby. Nadto do szaleństwa kochał
obecną żonę i najcudowniejsze pod słońcem dzieci.
Jakież było jego zdziwienie, gdy Tadeusz oznajmił, że dzieci go nie interesują i
umożliwi mu ich zabranie, że on ma do zrealizowania zupełnie inny plan.

56
- Czy wiesz, że kaleczysz serca moich dzieci? - spytał Andrzej pewnego siebie
Tadeusza.
- Posłuchaj - padło z usta kochanka - nie mam zamiaru niańczyć twoich dzieci. Jak
będziesz cicho, pomogę ci je odzyskać.
- Wiem, że moje córki cię nie lubią - przyznał Andrzej po chwili namysłu - teraz
wiem, dlaczego. Czy ty się nie boisz, że o tym powiem Oliwii?
- Nie kpij - Tadeusz wydął szyderczo wargi. - Każde twoje słowo przeciwko mojemu
działa na twoją niekorzyść, czy tego jeszcze nie łapiesz? Możesz dziesięciu świadków
przyprowadzić a i tak nikt ci nie uwierzy. Wszyscy jedzą mi z ręki.
- Przyszła teściowa też?
-1 na nią przyjdzie czas, nie uważasz?
- Powiedz mi - Andrzej gubił się w tym wszystkim - co zrobisz, jak Oliwia nie weźmie
z tobą ślubu? Może ona będzie chciała odpocząć?
- Są na to sposoby - rzucił Tadek, wstając od stolika. Nagle stało się jasne, że to
koniec rozmowy. Jednak kochanek pochylił się nad Andrzejem i szepnął mu do ucha
najsłodszym głosem na świecie - Przy dzidziusiu się nie odpoczywa... Wiesz, brzuch na
wsi to temat do rozmów...
- Zaczekaj - Andrzej złapał go za rękaw. - To o co ci właściwie chodzi? O nią czy o
pieniądze?
Tadeusz wyszarpnął rękę i stuknął dłonią w rękaw kurtki tak, jakby strącał robaka.
- Nie twój interes. A przyjemność też mam - zadrwił. - I pamiętaj, jak mnie jeszcze
raz dotkniesz... - wbił w Andrzeja przenikliwe spojrzenie. - Uważasz się za mądrego...
Jestem od ciebie znacznie młodszy i silniejszy, jak myślisz, dlaczego ci przy Oliwii nie
przy waliłem?...Co?...No?... Żebyś do końca przegrał - rzucił oschle i bez pożegnania
ruszył ku wyjściu. Zwyciężył.
Andrzej dogonił go już na parkingu. Dalsza rozmowa nie miała jednak sensu. Pewny
swego kochanek drwił z niego w żywe oczy. Andrzej dopiero tutaj zrozumiał, z kim ma
do czynienia. Ten przymilny, dobroduszny młodzian, ta apoteoza cnoty była
wyrachowaną zimną bezlitosną maszyną prowadzącą swoją podstępną grę.
Tymczasem jego mężowskie serce, przepełnione miłością do dzieci i żony, było właśnie
przez kochaną kobietę odbierane jako twarde i nieczułe.
Potem padło niezręczne słowo o siłowym rozwiązaniu i tryumfujący Tadeusz z
krzywym uśmiechem odparł, że on ma stosowne układy i potrafi swoją wolę
wyegzekwować. I stała się kolejna dziwna rzecz: miast unieść się gniewem, Andrzej
odparł spokojnie:
- Źle mnie zrozumiałeś. Nie mówię o stosowaniu przemocy, ale o zwykłej ludzkiej
miłości. Nawet w czasach całkowitej ślepoty, nigdy z takich rozwiązań nie skorzystałem,
choć - nie przeczę - brałem je z głupoty pod uwagę. Ale wstąpiłem na ścieżkę
duchowego rozwoju i więcej z niej nie zejdę. Wspominając o żonie, mówiąc, że zrobię
wszystko, aby ją odzyskać, odwoływałem się do mocy ducha, który jest we mnie. Ja się
po prostu gorąco modlę o to, byś był bardzo szczęśliwy i byś wreszcie znalazł swoją
drogę i miłość. A wtedy, gdy twoje serce samo ci podpowie, co powinieneś zrobić, może
wtedy zostawisz moją rodzinę w spokoju.

57
Wtedy dopiero staniesz się człowiekiem. To miałem na myśli, mówiąc, że uczynię
wszystko, co w mojej mocy, abyśmy my wszyscy znaleźli swoje szczęście. Bo tylko w
ten sposób: wspólnie i z osobna można się cieszyć prawdziwą miłością.
Po tych słowach usta Tadeusza stały się cienką kreską a jego martwy wzrok zatopił
się w piersi Andrzeja. Ale to było zbyt mało, by opętać uzbrojonego w miłość
człowieka... I zbyt dużo, by Andrzej nie zdał sobie sprawy z tego, że właśnie przegrał
szczęście swoich najbliższych...
Tydzień później Andrzej udaje się do domu rodzinnego Tadeusza, dufając, że może
tam ktoś potrafi wpłynąć na syna i rozerwać zaklęty krąg wydarzeń. Mylił się po raz
kolejny. Został ośmieszony i zbyty ostrzeżeniem matki Tadeusza, że ma się przestać
mieszać do interesów jej syna. Proszę zauważyć, że nie padło tam słowo o
jakichkolwiek uczuciach, ale o... interesie. I ma to swoje uzasadnienie.
Miesiąc później Andrzej ląduje w szpitalu. O czekającej go operacji wiedzą tylko
dwie osoby. Kiedy po paru dniach Andrzej dzwoni do żony, chcąc z nią tylko krótko
porozmawiać, usłyszeć w tej okropnej chwili samotności czyjś życzliwy głos, miast słów
życzenia szybkiego powrotu do zdrowia słyszy tylko bolesne przypomnienie o
rozwodzie. Oliwia ostrzega go, że nie ma już zamiaru respektować spisanej między nimi
umowy. Że przemyślała to i owo i będzie robić tak, jak sama zechce. Andrzej odłożył
słuchawkę i przeklął los za to, że życie nie uszło z niego przez dziurę w głowie.
Prawdę powiedziawszy, umowa przedrozwodowa, jaką spisało zgodnie oboje
małżonków, była sprawiedliwa dla obu stron i przez obie strony ową sprawiedliwość
dokumentowały właściwe podpisy. Oto ona:
„W związku z rozpadem naszego małżeństwa, sankcjonowanym wkrótce prawnym
rozwodem, ja, Oliwia Kopko, zobowiązuję się do udzielania finansowej pomocy
Andrzejowi Kopko, mojemu małżonkowi.
Mając na uwadze obniżenie się jego poziomu życia po naszym rozejściu się w
kwietniu 2004 roku, pamiętając, iż posiadana przeze mnie firma handlowa była jego
własnością, przepisaną na mnie po zawarciu związku małżeńskiego - poczuwam się do
obowiązku finansowego wspierania męża. Będzie to polegać na comiesięcznym
wypłacaniu mu 1200 zł, rewaloryzowanych w stosunku rocznym o poziom inflacji plus
jeden procent: Zaś do czasu prowadzenia przeze mnie działalności gospodarczej w
budynku usytuowanym w Ukrainowicach - zobowiązuję się pokrywać koszty eksploatacji
budynku: światło, woda, węgieł, dostarczać chemii gospodarczej (mydło etc.) w
ilościach odpowiadających poziomowi zużycia w typowym gospodarstwie domowym,
oraz zobowiązuję się partycypować w kosztach koniecznych napraw budynku, jak np. w
remoncie dachu, naprawie ścian czy w innych czynnikach losowych powodujących
obniżenie jakości eksploatacyjnej budynku.
Zobowiązanie dotyczące pokrywania kosztów eksploatacji budynku przestaje
obowiązywać w chwili zaprzestania prowadzenia przeze mnie działalności gospodarczej
w rzeczonej posesji.

58
Natomiast kwestia wypłacania zapomogi mężowi traci rację bytu w chwili wzrostu
jego życiowego standardu, pozwalającego mu na utrzymanie siebie i domostwa.
Mówimy tu nie tylko o podjęciu pracy, ale i o zaistnieniu innych czynników
pozwalających mu na w miarę godziwe życie.
Umowa przestaje też obowiązywać w chwili przerwania przeze mnie prowadzenia
działalności gospodarczej, jeśli byłoby to moje główne źródło utrzymania a apanaże
wypłacane mężowi stanowiłyby dla mnie zagrożenie niewypłacalności. Chyba że mój
nowy partner życiowy lub inne czynniki zapewniłyby mi dochód wystarczający do
wspierania męża bez utraty tzw. płynności finansowej. Przy czym. ocenę tego moralnie
etycznego porównania poziomów życia godzę się w nierozwiązywalnych kwestiach
zostawić do rozpatrzenia drogą sądową.
Zobowiązuję się także do jednorazowego wypłacenia sumy 45 tys. zł w czasie do
końca tego roku.
Przekazuję mu również w użytkowanie samochód marki Ford-Transit, Z
pierwszeństwem korzystania z niego przez męża w przypadku konfliktu interesów.
Naprawy i koszty utrzymania pokrywam osobiście. Zaś po wycofaniu z eksploatacji
oddam go mężowi na własność.
Zobowiązuję się także pomóc finansowo w zakończeniu remontu części mieszkalnej
wzmiankowanej posesji, jak i zakupu zlewu oraz piecyka elektrycznego z piekarnikiem
oraz nałożenia na zewnątrz klinkieru na część balkonową i drzwiową.
W zamian mąż, prócz przejęcia na własność posesji usytuowanej w Ukrainowicach,
zobowiązuje się nie rościć żadnych praw teraz ani w przyszłości, co do naszej
pozostałej wspólnej własności majątkowej, która od teraz przechodzi na moją
własność".
Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że po uśpieniu czujności Andrzeja pani
Oliwia nie zamierzała do końca dotrzymywać obietnicy. Podpuszczana przez kochanka i
rodzinę, krok po kroku wycofywała się z deklarowanych przysięgą obietnic. No, skoro za
nic miała i przysięgę małżeńską, to cóż miały dla niej znaczyć jakieś tam błahostki
spisane na kartce papieru. Owszem, wspierała męża przyrzeczoną miesięczną sumą i
starała się przekazać mu jakąś sumę na edycję jego książek, ale miało to jedynie
charakter asekuracyjny.
Doszło do tego, że robiła wszystko, aby tylko go zranić. Jeśli zadzwonił do niej, ostro
upominała, że dzwoni na jej koszt, gdy siadły stare akumulatory w aucie, zarządziła, by
sam je sobie kupił, gdy prosił o pieniądze na podkład pod tynk, wywinęła się, powołując
się na udzieloną pasierbowi pożyczkę, którą ten przetracił. I tak szło na okrętkę. Andrzej
płakał na szpitalnym łóżku całymi godzinami.
Przed wyjściem ze szpitala zadzwoniła do niego kobieta. Z głosu wynikało, że młoda
i bardzo roztrzęsiona. Zapytała, czy jest mężem kobiety, z którą Tadeusz ma romans.
Mówiła dosyć nieskładnie i była bardzo zdenerwowana. Nim zdążył zastanowić się nad
odpowiedzią odłożyła słuchawkę. Minutę później zadzwonił starszy mężczyzna,
prawdopodobnie w jego wieku. Przeprosił za natarczywość córki i zaproponował
rozmowę przez normalny telefon, gdyż dzwonienie na komórkę -

59
jeśli rozmowa się przeciągnie - jest w jego przypadku pewnym finansowym
obciążeniem.
W czasie dość długiej wymiany zdań okazało się, że Tadeusz równolegle z Oliwią
utrzymywał stały kontakt z panną M. A że nie był to kontakt typowo towarzyski,
świadczyła o tym dobitnie ciąża. Jednak obrotny kochanek nie miał najmniejszego
zamiaru żenić się z biedną dziewczyną gdy trafiła mu się bogatsza kobieta, czyli Oliwia.
By wyciszyć sprawę i uniknąć afery z ojcostwem, zaproponował zakochanej w nim
dziewczynie pokaźną sumę pieniędzy na usunięcie ciąży, posługując się czysto
makiaweliczną argumentacją: „Skoro i tak z tobą nie zostanę, to czy nie lepiej będzie,
abyś znalazła sobie nową miłość? Dziecko ci w tym może przeszkodzić..." Ojciec M. z
bolącym sercem poparł Tadeusza w tej sprawie. Jednak sprytny młodzieniec i tutaj
usiłował nabić ludzi w butelkę. Wpłacił pierwszą ratę obiecanej sumy, ale umowy
(rzekomej pożyczki) nie podpisał i jakoś nie znajdował czasu, aby odwiedzić zbolałą
kochankę, która do niedawna była oczkiem w jego głowie. Czekał, przyczajony, aż M.
usunie ciążę, aby nikt nie był mu w stanie niczego udowodnić. Ale sprytna dziewczyna
potrafiła przeglądnąć zawartość telefonu komórkowego Tadeusza, odpisać numery i po
zawartości skrzynki sms-owej zorientować się, kto jest jej rywalką. Właściwie to marzyła
o tym, by Tadeusz się obudził i został z nią choćby ze względu na dziecko, ale jej ojciec
doskonale rozumiał, że to i tak koniec ich związku, że nie pozostaje nic innego, jak tylko
zmusić Tadeusza do reakcji. Po prostu zastraszyć go. Obiecał też pomóc Andrzejowi na
sprawie rozwodowej.
Po powrocie ze szpitala Andrzej od razu został zaatakowany przez Oliwię, która
kpiła z niego, mówiąc wprost, że na takie numery z dzwonieniem i ciążami nabrać się
nie da. Z ostrej wymiany zdań wynikało, że panna M. skontaktowała się również z Oliwią
i że Oliwia zdążyła przeprowadzić już wyjaśniającą rozmowę z Tadeuszem, który
zręcznie całą winą za rzekomo wyreżyserowany incydent obarczył Andrzeja, wmawiając
kochance, że to podstęp jej zazdrosnego męża, a nie jakaś tam prawda. Jak zwykle
wyszedł z opresji bez szwanku, mieszając z błotem bezsilnego konkurenta. Musiał też
dogadać się z M. w sprawie usunięcia ciąży, gdyż nikt już więcej w tej sprawie do
Andrzeja nie zadzwonił.
Andrzej podupadł całkowicie. Jego nieodwzajemniona miłość staje się tak
ogromnym, tak przytłaczającym duszę ciężarem, że nie jest w stanie tego wytrzymać.
Ból nie do zniesienia rozdziera jego wnętrze, a wszystkie wspomnienia o ukochanej
świadomość drze na strzępy. Ze łzami w oczach modli się, prosząc Boga o odebranie
mu największego skarbu, jaki otrzymał za życia: miłości. Prosi, by Bóg wybaczył mu, że
nie ma już siły przetrzymywać tego duchowego klejnotu. „ Jak wytrwasz w miłości, jak
wytrwasz w miłości... jak wytrwasz..." - słyszy dudniące echo anielskiej przepowiedni i
tonąc we łzach, błaga o odebranie mu tej nadziei.
Może dlatego, że jego cierpienie sięgnęło kresu ludzkiej wytrzymałości, po trzech
dniach próśb i błagań bardzo silny i ojcowski głos zapytuje Andrzeja, czy ten przyjmie
Jego Wolę. Andrzej natychmiast orientuje się, z kim ma do czynienia. Pojmuje, że moc,
jaka stoi za kierowanymi doń słowami, nie pochodzi od anioła, że jest dużo większa, że
pochodzi od Boga. Całe ciało pogrążonego w modlitwie

60
człowieka drży jak osika. Powtarzane jak w tańcu pytanie raz po raz rozdziera jego
świadomość i pogrążonemu w rozpaczy Andrzejowi wydaje się, że zaświaty ścierają
jego duszę na proch. On już wie, kto uraczył go swoją obecnością kto domaga się od
niego największego poświęcenia, kto sięga po jego życie i duszę.
Może kto inny na jego miejscu po tysiąckroć wykrzyczałby, że tak, że niech się
stanie to, o co proszą go niebiosa, ale on nie wierzył, by ktoś stamtąd chciał pomóc mu
porzucić najcenniejszy skarb, jaki może posiąść człowiek za swojego żywota: miłość!
Nagle wystraszył się. że powierzenie się Bogu może oznaczać dla niego utratę rodziny:
Oliwii i dzieci, które pójdą inną drogą. Z drugiej strony Bóg nie mógł przecież pozbawić
go klejnotu, jaki rozpromienił się w nim świetlistymi barwami sił duchowych, gdyż to
właśnie te siły prosił usilnie o wstawiennictwo. On tylko nie był w stanie udźwignąć tej
miłości bez zatracenia w sobie całego człowieczeństwa.
Jednak, jako syn, prosi Ojca o odpowiedź: Czy będę szczęśliwy? (ma na myśli
ewentualność rozejścia się z Oliwią).
- Ze mną, synu, każdy jest szczęśliwy - słyszy sercem duszy głos nie
pozostawiający cienia wątpliwości co do prawdziwości przesłania.
- Ale czy mogę jej mówić, że ją kocham i że chciałbym z nią być?!
- To możesz mówić zawsze, ale nie narzucaj jej swojej woli.
- Ale ona narzuca mi swoją..(!)
- Wtedy pomyśl o mnie i daj mi kochać was tak, bym uczynił to, co dla wszystkich
będzie najlepsze.
Potem czyjaś dłoń zaprowadziła go do ciemnego pokoju i rozległ się głos: „To jest
twój świat, pełen mroku i zagubienia". Potem wprowadzono go do pokoju jasnego
(oświetlonego) i ten sam głos dokończył: „Od tej jasności zacznie się Woje nowe życie i
będziesz szczęśliwy jak nigdy".
Andrzej padł na kolana i... - powierzył swoje życie i wolę Bogu. Zaufał mu
bezgranicznie. Naturalny spokój, niewymuszona cisza i anielska harmonia wyciszyły
wszystkie wątpliwości w jego umyśle, sercu i duszy... Pojął, że miłość nie musi zawierać
się w fizycznej materii, że ona gra swoją pieśń tylko w harmonii sfer i bycie jej wiernym
sługą nie musi wcale oznaczać dotyku ukochanych dłoni. Umarł w nim człowiek, aby
mógł narodzić się CZŁOWIEK. Jego walka skończyła się raz na zawsze... Ale cierpienie
miało trwać aż do końca...
A potem zjawił się przed nim anioł miłości w całej krasie swojej wspaniałości.
Otoczony emanującą z całej postaci białą poświatą sprawił, że wszystko wokół stało
skąpane w rajskich jasnych światłach, które ściany i sprzęty czyniły niemal
przezroczystymi. Andrzeja otoczyły kordonem jeszcze inne jaśniejące postacie, a ich
wielka radość wypełniła jego zbolałe serce wiarą w ocalenie. I jak w „Opowieści
Wigilijnej" rozegrały się przed nim sceny zapowiadające przyszłość. Jedne przedstawiły
mu rzeczywistość, która stałaby się jego udziałem, gdyby uległ siłom zła, inne ukazały
mu świat, jaki czeka go w nagrodę za wytrwanie w miłości. Ale ani jedne, ani drugie nie
stanowiły jednak odbicia tego, co tworzyły w nim myśli spłodzone przez ludzką
niedoskonałość.

61
W pierwszym przypadku ujrzał własne dzieci, borykające się z szarą rzeczywistością
którym nie powodziło się życiu wcale lepiej niż pozostałym ludziom, choć ich potencjał
moralny i intelektualny wskazywał na to, że powinno być raczej odwrotnie. Oliwia już nie
żyła, a ona sam leżał w małym pokoiku brudny i zapijaczony. Po sklepach w Ogrodowie
zostało tylko bolesne wspomnienie, a wspaniały dom w Ukrainowicach dawno zmienił
właściciela.
W drugim przypadku Andrzej widzi ślub Tadeusza z Oliwią i ich wspólną radość z
narodzin dziecka. Zaskoczony, dowiaduje się, że dzięki jego miłości i prośbie o boże
wstawiennictwo zostaje zdjęta klątwa z Tadeusza, któremu dane jest przeżyć z Oliwią
kilka radosnych lat. Niestety, miłość łącząca Oliwię z Tadeuszem umrze w 4 roku ich
wspólnego pożycia, a miejsce jej wypełnią żal i zawiedzione nadzieje, które od tej pory
będą ją nękać aż do śmierci. W pięć lat po rozwodzie dziewczynki stoczą prawdziwy bój
o ojca i od tego czasu będą częściej przebywać u niego niż u matki. Zaś w wieku
dorosłym odwrócą się od jej całej rodziny, kierując swoje uczucia na ojca i jego przyszłą
żonę, która stanie się dla nich wzorem kobiety godnej naśladowania. Obie będą wiodły
szczęśliwe życie rodzinne i rozkręcą z pomocą Andrzeja udane interesy. W
przeciwieństwie do nich dobra passa Tadeusza i Oliwii skończy się w czternastym roku
ich znajomości, i choć zawsze stać ich będzie na modne ciuchy, to nigdy już nie będą
mogli sobie pozwolić na życie ponad stan.
Ktoś stojący z boku krzyknie zapewne: ale to nie jest szczęśliwe rozwiązanie!
Początkowo i ja tak sądziłem, gdy Andrzej po raz pierwszy przedstawiał mi odsłoniętą
przez anioła przyszłość. Dopiero po czasie zrozumiałem, że obojgu kochankom Bóg
zezwolił wreszcie dopełnić prawa miłości. Bo oto Andrzej - mimo że poślubia kogoś
innego - poprzez wstąpienie na ścieżkę duchowego rozwoju nie tylko trwa w miłości,
która od tej pory zaczyna emanować na wszystkich ludzi, ale na dodatek sprowadza
wielkie szczęście na dzieci i swoją nową rodzinę. Mało tego, po czterech latach pożycia
z Tadeuszem Oliwia odkryje, iż trwająca w jej sercu miłość do byłego męża nie tylko, że
nie wygasa, ale staje się na dodatek najczystszym rodzajem uczucia, jakiego
kiedykolwiek doświadczyła. Jej miłość do Andrzeja stanie się z czasem tak naturalna, iż
pozwoli jej wytrwać w nieudanym związku z Tadeuszem oraz w pokorze doczekać
śmierci, która w zaświatach złączy nieszczęśliwych kochanków (Andrzeja i Oliwię) raz
na zawsze. I choć nigdy nie zdobędzie się na odwagę, by przyznać się do błędu, to
sama z siebie będzie życzyć pierwszemu mężowi wszystkiego najlepszego, tak jak on
życzył jej tego w chwilach swojego największego cierpienia.
I tak po raz tysięczny okazuje się, że to, co człowiekowi wydawać się może
najwłaściwsze, w oczach zaświatów wygląda zupełnie inaczej. I choć siły zła i ludzka
niedoskonałość rozdzieliły Andrzeja i Oliwię za życia, to ich prawdziwa miłość pokona
nie tylko wszystkie przeciwności losu, ale poprzez obopólne cierpienie uszlachetni ich w
oczach Pana i sprawi, iż tam, w górze, w naszym prawdziwym świecie, ich serca złączą
się na wieki wieków. „Jeśli wytrwasz w miłości, uratujesz rodzinę" - rzekł przecież anioł,
wieszcząc najlepsze z duchowego punktu widzenia zakończenie.
62
I tak oto nauka cierpliwości, jaka miała wyznaczyć za życia los Andrzeja, oraz nauka
wolności i miłości, które mają stanowić wzór zmian w duszy Oliwii - osiągną swoją rację
bytu, jeśli tych oboje rozłączonych kochanków wytrwa w prawie miłości i za życia będzie
podążać śladem duchowych zobowiązań. Bo to, co tu, na ziemi, wydać się może
błogosławieństwem, wcale nie musi być nim w oczach zaświatów, które są naszym
odwiecznym domem... A te skromne 50 lat rozłąki, tak boleśnie uciskającej serce,
prędzej czy później wyda się niczym wobec Woli Pana, prawa miłości oraz
nieskończonego trwania w najdoskonalszym z duchowych związków...
Jeśli ktoś ma jakieś pytania w tej sprawie, zwłaszcza jeśli chce odnieść je do
własnego życia i prosić o wsparcie, Andrzej chętnie na nie odpowie, gdyż wie, iż to,
czego doświadczył, nie jest tylko jego udziałem, ale jest udziałem nas wszystkich.
Obiecał sobie, iż do końca życia będzie wspierał każdego, komu drogie są uczucia
bliskich i ich szczęście, iż zrobi wszystko, co w jego mocy, aby nikt nie popełnił takich
błędów jak on sam. Można się z nim skontaktować bezpośrednio w Internecie: e-mail:
facet-od-serca@wp.pl.
Smutna to historia, ale prawdziwa. Na jej przykładzie widać, jak subtelne jest
działanie sił zła i jak można tego nie zauważyć, zwalając całą winę na źle zrozumiane
ludzkie intencje. I chociaż w tym przypadku tryumf dobra wydaje się retuszować
wszystko, to proszę nie zapominać, że ta para duchowych kochanków została w tym
życiu rozdzielona raz na zawsze, że nigdy nie złączą się ich dłonie we wspólnym
uścisku i nigdy więcej nie zatopią swoich miłosnych spojrzeń w lazurach własnych
zakochanych oczu.
Tymczasem to nie my częstokroć odpowiadamy za zniszczenia w tym świecie, choć
poprzez przyzwolenie, poprzez opowiedzenie się za złem, kiedy pozwalamy mu działać
w naszym imieniu, też w pewnym stopniu ponosimy odpowiedzialność za to, co się
stało.
Chciałbym jeszcze zaprezentować osobiste wyznania osób, które w swoim życiu
także odczuły obecność mściwych mocy, które dostrzegły podstępne działanie szatana i
świadomie stoczyły z nim walkę. Ponieważ teksty nie są autoryzowane, po raz kolejny
posłużę się inicjałami:
„Nazywam się IW. i jak pamiętam - zawsze byłam inna. Nie chodzi mi o cechy
zewnętrzne, bo tutaj mieszczę się w standardzie. Nie potrafiłam zrozumieć wielu
problemów innych ludzi, że to czegoś nie mogą lub nie mają. Dla mnie było to
oczywiste: chcę, to mam. Po prostu... Nie zastanawiałam się, dlaczego tak jest. Kto lub
co za tym stoi. To się dzieje i już.
Ezoteryką interesowałam się od zawsze. Kwestie religii były mi bliskie. Interesowało
mnie, która co ma do zaoferowania swoim wyznawcom. Wróżby, numerologia,
horoskopy... to takie fajne, tajemnicze i zabawne.
Wiele było w moim życiu zdarzeń, które mogę uznać za początek mojego
poważniejszego zainteresowania się światem magii. Uznaję, że był to rok 1996, kiedy
wydarzył się przełom w moim życiu. Po jednym ze szkoleń prowadzonych przez
światowej rangi trenera międzynarodowej organizacji szkolącej kadrę kierowniczą firm
zajmujących się finansami zostałam zaatakowana energetycznie. Miałam

63
świadomość, że znalazłam się krok od śmierci. To było niesamowite i przerażające. To
doświadczenie było tak silne, że na zawsze zmieniło moje życie.
Nie potrafiłam sobie z tym, co przeżyłam, poradzić ani sklasyfikować tego, ani
zapomnieć. Zaczęłam więc szukać wytłumaczenia. Tak trafiłam do wróżki, z którą się
zaprzyjaźniłam. Baśka "czarownica" dała mi tarota, a on zaczął do mnie mówić.
Wystarczyło, że położyłam dłoń nad kartą, zamknęłam oczy i już wiedziałam, co
chciałam: przeszłość, przyszłość, teraźniejszość... tak sobie, po prostu...
Tak to sobie trwało - życie domowe, zawodowe swoim torem, a moje hobby swoim.
W1999 zaczęły się u mnie pojawiać problemy ze zdrowiem. Wylądowałam w szpitalu ze
skierowaniem na operację kręgosłupa (przepuklina między kręgami L4 i L5). Ból był
straszny.
Wspomniana Baśka "czarownica" przywiozła do szpitala bioenergoterapeutę, a ja
uchwyciłam się nadziei, że uniknę operacji i wyzdrowieję. Uniknęłam - ale za jaką cenę!
Między mną a bioenergoterapeutą szybko, bo od pierwszego kontaktu wzrokowego,
nawiązało się porozumienie, na mocy którego podczas leczenia, a następnie po jego
zakończeniu uczył mnie.
W magii nie potrzeba ławek, tablic ani odrabianych słupków. Przekazy odbywają się
drogą telepatyczną, a ćwiczysz sam. Byłam inicjowana, tak naprawdę to do końca nie
wiem w co. Wszystko to było nowe i fascynujące, przeżycia bardzo intensywne, często
ekstremalne. Widziałam i czułam energie, posiadałam zdolność wchodzenia w różne
stany świadomości. Nie podobały mi się tylko niektóre myśli, nakazy i przymusy, które
pojawiały się we mnie.
Szukałam tzw. "prawdziwej wiedzy". I tak trafiłam na Hunę. Huna - wiedza tajemna
kahunów. Brzmi dobrze, prawda? Ponieważ wszystko, co wiedziałam, nie dawało mi
odpowiedzi na pytanie, co się ze mną dzieje, a kursy dostępne na rynku oferowały
wiedzę według mnie elementarną, więc sama postanowiłam otworzyć ośrodek, w
którym będzie można się uczyć magii przed duże M.
O dziwo, wszyscy, którym zaproponowałam współpracę, ochoczo wyrażali Zgodę. W
krótkim czasie otworzyłam w Warszawie szkołę regresingu, kursy Huny, kursy tarota i
szkołę bioenergoterapii. Chętnych było wielu. Nawet nie musiałam się zbyt reklamować.
Może dlatego, że zajęcia prowadzili fachowcy w swoich dziedzinach.
Wizje rozwoju firmy były świetlane, ja wiedziałam i potrafiłam tak wiele, więc
dlaczego nadal było mi tak źle??? Dlaczego nie czułam zadowolenia, mimo że mam
moc materializacji swoich życzeń? Mimo tylu zdolności i umiejętności była we mnie i
wokół mnie pustka! Ciągłe te pytanie "dlaczego?". Dlaczego? Czego mi brakuje? Jak to
zrobić? Tak - brakowało mi miłości, na to wpadłam szybko. Tylko co to ta miłość? Tak
łatwo pomylić ją z namiętnością pożądliwością i chciejstwem. Z pustym poczuciem
władzy i mocy. To wszystko miałam, a ciągłe coś było nie tak. Gdy już było, okazywało
się być czymś innym! Więc gdzie to jest? A może wcale tego nie ma?
Gdy byłam w takim stanie, trafił do mnie "przez przypadek" J.S. i zaczął opowiadać o
Jezusie i Bogu. Uświadomił mi, że Jezus Chrystus umarł na krzyżu za

64
mnie i moje grzechy, że tylko w Jezusie znajdę to, czego tak bardzo pragnę. Trafił iskrą
w proch i zapaliło się.
Z naszego spotkania od razu pojechałam do księgarni kupić biblię. Wcale to nie było
takie proste!!! Wszystko we mnie aż się skręcało. Każdy krok w kierunku Pisma
Świętego był walką. Wewnętrzna szarpanina rozrywała mnie kawałek po kawałku.
J.S. zadał mi pracę domową do odrobienia: podał numer psalmów i powiedział:
czytaj na głos. Czytałam! Jak każdy porządny okultysta do rytuałów podchodzę
poważnie. Kazali wykonać — zero dyskusji. Siadam do czytania, a tam puste strony! Nie
ma tekstu! Więc się zdenerwowałam... i tekst się pojawił! Za chwilę zdania się
poprzestawiały, to znów wyrazy zmieniały znaczenie i tak dalej...
Zasłonięcie Słowa Bożego to jedno z działań diabła. Innym, którego doświadczyłam,
to ataki fizyczne. W tym czasie byłam tak wyczerpana, że nie miałam siły chodzić, a
pierwszej nocy po podjęciu decyzji o nawróceniu dostałam krwotoku. Obudziłam się
rankiem w kałuży krwi. Byłam przerażona. Ataków na moje życie było jeszcze kilka. W
standardzie są presje samobójcze.
Wtedy dopiero zobaczyłam, z kim mam do czynienia i kim są te świetliste postacie -
ci mistrzowie i opiekunowie duchowi. To demony podszywające się pod postać Anioła
Światłości. Diabeł łatwo nie puszcza swojej ofiary. To fakt, ale faktem jest też to, że nad
nim jest potężniejsza moc. Żaden człowiek nie ma możliwości zwyciężyć w tej walce,
może natomiast poprosić o pomoc Jezusa Chrystusa (...)"
Równie wstrząsające jest kolejne wyznanie:
„ W pewnym sensie urodziłem się okultystą, a już na pewno z "okultystycznym
obciążeniem ". Ojciec parał się różdżkarstwem (kiedy umarł, pozostawił mi w spadku
swoje wahadełko), moja babcia stawiała kabałę, ja zaś, będąc dziesięcioletnim
chłopcem - asystowałem jej przy tej czynności. Nie byli "zawodowcami", posiadali
natomiast paranormalne zdolności. Odziedziczyłem je po nich i już w 14 roku życia
dane mi było doświadczyć pierwszego okultystycznego "oświecenia". Wydarzyło się to
w kwietniu 1966 roku na pewnej górze nieopodal Kielc. Ogarnęła mnie wtedy i wypełniła
dziwna, wydobywająca się spod ziemi i zstępująca z nieba moc. Czym była? Nie
wiedziałem. Zdawałem sobie tylko sprawę, że jest odwieczna, pradawna.
Wydarzenie to sprawiło, że zainteresowałem się mitologiami różnych ludów, a
zwłaszcza Greków. Zeus, Hades, Dionizos byli dla mnie bardziej realni niż biblijny Bóg.
Pierwszy kamienny ołtarz ku ich czci zbudowałem w wieku 17 lat. Potem zacząłem
studiować etnografię i zafascynowałem się Orientem - Indiami, indyjską filozofią, religią i
mistyką, a także taoizmem, buddyzmem, tantrą. Mój stosunek do chrześcijaństwa był
bardzo krytyczny, Bardziej odpowiadał mi bezosobowy Absolut buddyzmu, zen oraz
joga (praktykę medytacyjną rozpocząłem w 1972 roku). Jeździłem do Indii, tłumaczyłem
z sanskrytu upaniszady, Bhagawatgitę, badałem kultury indyjskich plemion, napisałem
na ten temat doktorat, później postanowiłem zająć się ezoteryczną tradycją
zachodniego kręgu kulturowego.

65
W 1986 roku zetknąłem się z grupą łudzi uprawiających spirytyzm i służyłem im jako
medium przyciągające duchy. Spirytyzm mnie jednak odstręczał, wolałem poświęcić się
astrologii, alchemii, hermetyzmowi, a głównie kabale. Zacząłem wróżyć zwyczajnymi
kartami. W czasie pobytu w Szwecji w 1987 roku kupiłem pierwszą talię tarota. Kiedy je
obejrzałem, spostrzegłem, że znam skądś te wizerunki i wcale nie muszę uczyć się ich
dywinacyjnych znaczeń. Wystarczyło, bym wziął do ręki jakąkolwiek kartę, i natychmiast
"przypominało" mi się jej znaczenie.
Wróciwszy do Polski, kontynuowałem wróżbiarski proceder, wzbudzając
zaciekawienie znajomych dziennikarzy. Za ich namową zabrałem się do pisania dwóch
książek o tarocie.
(,..)Opracowałem dwie talie tarota, publikowałem artykuły na łamach pism
ezoterycznych i będąc uznanym autorytetem w tej dziedzinie, intensywnie zajmowałem
się rozpowszechnianiem wiedzy na jego temat, jak również dywinacją prowadzeniem
kursów oraz szkoleń przeznaczonych dla przyszłych adeptów kartomancji. Nocami
praktykowałem magię rytualną, wzorowaną na dziełach Eliphasa Leviego, Aleistera
Crowleya i tradycji okultystycznego Zakonu Złotego Brzasku.
Tak stałem się jednym z ważniejszych liderów polskiego ruchu New Age. W maju
1992 roku znów spłynęło na mnie światło i doświadczyłem dotknięcia czegoś, co
identyfikowałem z Bogiem. Jesienią tegoż roku poczułem przy sobie obecność jakiś
bytów, czułem, że jestem obserwowany. Podczas wieczornej medytacji prześwietlił
mnie jasny snop światła, jakiś głos zapytał, czy chcę przyjąć ten dar. Pewien, że mam
do czynienia ze Stwórcą, odparłem, że oczywiście tak, chcę, i to bardzo!
Niedługo potem zauważyłem obok siebie najpierw jedną potem drugą świetlistą
postać. Byli to moi "duchowi przewodnicy", "mistrzowie", którzy wtajemniczyli mnie w
różne aspekty kabały. Moja wrażliwość na paranormalne zjawiska bardzo wzrosła.
Zyskałem zdolność odczytywania myśli. Wystarczyło, bym wziął do ręki jakiś przedmiot,
i już znałem całą jego historię, losy właściciela, miejsce pochodzenia. Najbardziej
jednak pasjonowała mnie umiejętność ezoterycznego interpretowania rozmaitych
symboli oraz religijnych tekstów. Ten ostatni dar wykorzystałem do analizowania Biblii,
odnajdując w niej wiele ukrytych, tajemnych przesłań.
Z biegiem dni ogarniał mnie coraz większy niepokój. Czując się osaczony, zmuszany
do robienia rzeczy, których nie chciałem robić, zwróciłem się o radę do pani M.S.,
znanej warszawskiej wróżki i uczennicy słynnych przedwojennych okultystów. "No cóż,
panie J. - rzekła, wysłuchawszy mojej opowieści. - Musi pan wiedzieć, że Szatan
przybiera różnoraką postać..."
W tym dniu pani M.S. stała się moją mistrzynią zaś jej słowa podziałały na mnie
niczym kubeł zimnej wody wylany na głowę. No i proszę! Szukałem Boga, odnalazłem
diabła!
Jeszcze tego samego wieczoru pozbyłem się magicznych rekwizytów, w odpowiedzi
na co moi "astralni mistrzowie" zaatakowali mnie z potężną siłą. Udręczony, porażony
strachem, szukałem ratunku w Bogu, w Ewangelii,

66
w Modlitwie Pańskiej, ale nie chciałem pozbywać się tarota i wciąż uważałem siebie za
kabałistę. Zarzuciwszy medytację, odczuwałem ponadto silną potrzebę zastąpienia jej
inną praktyką. A że do moich rąk dotarły książki traktujące
0prawosławnej modlitwie, którą zowią "modlitwą Jezusową" (polegała ona na
rytmicznym i wielokrotnym powtarzaniu krótkiej formuły skierowanej do Jezusa),
uznałem to za "znak Boży" i przystąpiłem do jej systematycznego odmawiania.
Wiosną 1995 roku wyjechałem do USA, gdzie zetknąłem się z indiańskimi
szamanami. Potrafiłem już wtedy kontaktować się z "duchami drzew", z elementalami i
innymi "duchami przyrody". Umiejętności te okazały się pomocne podczas
przeprowadzonych przeze mnie operacji magicznych pod Świętym Krzyżem
1 w Bielsku Białej. Ta ostatnia przerodziła się w magiczny bój z szatanem. Odniosłem
"zwycięstwo", pomogła mi w tym zaś, jak wierzyłem, Matka Boska. Od tej pory niemal
codziennie odmawiałem katolicki różaniec przeplatany "modlitwą Jezusową".
Zły wziął sobie na mnie odwet wiosną 1997 roku; w tym samym roku, w którym
wyszła moja ostatnia ezoteryczna książka. Przybrawszy postać szerszenia, wstąpił w
moje ciało, ja zaś - gnany łękiem - ruszyłem szukać ratunku w kościele katolickim.
To, co się ze mną później działo, przypominało horror. Mówiąc najkrócej,
doświadczyłem tego wszystkiego, co opętana przez diabła dziewczynka z filmu
"Egzorcysta". Im bardziej jednak srożył się diabeł, im bardziej dręczył mnie omamami,
fobiami, lękami, straszliwymi wizjami, chorobami i psychofizycznymi dolegliwościami, z
tym większą determinacją biegałem do kościoła, brałem udział w mszach,
przyjmowałem komunię, modliłem się do Bogurodzicy i mantrowałem przed ikonami na
różańcach. Uwierzyłem we wszystkie katolickie dogmaty. Spowiadałem się,
pokutowałem, modliłem, adorowałem eucharystię. Jezus nawiedzał mnie w wizjach,
Matka Boska uleczyła jedną z moich chorób, w moim pokoju rosła góra przywiezionych
ze "świętych miejsc" dewocjonaliów, a jego wystrój - jak powiadała ironicznie moja żona
- z magicznego stawał się dewocyjno- kościelny. Pobożność wszelako w niczym mi nie
pomogła i nie uchroniła przed napadami lęku, różnych fobii i narastającą manią
samobójczą
Pojąłem wreszcie, że daremnie szukam pomocy w Kościele. Że wszystkie te
celebrowane przezeń misteria, w których dochodzi do mistycznej "przemiany wina w
krew", a "opłatka w ciało", wszystkie te "cudowne obrazy", "szkaplerze", "medaliki", by
nie wspomnieć o Rytuale Rzymskim, są przejawami magii, katolicką odmianą
okultyzmu.
Myśl ta naszła mnie gdzieś na początku 2002 roku. Schowałem różańce,
dewocjonalia, modlitewniki i książeczki do nabożeństwa i pojechałem w Góry
Świętokrzyskie - tam, skąd wywodzą się wszyscy moi przodkowie. "Boże moich ojców -
modliłem się twarzą skierowaną ku Świętemu Krzyżowi - wskaż mi drogę". W
odpowiedzi jakiś wewnętrzny głos kazał mi się wyrzec Jezusa, Biblii, chrześcijaństwa i
wrócić do nauczania tarota.
Pół roku później, stojąc o zachodzie słońca na wierzchołku Świętego Krzyża,
ponownie doznałem "objawienia". Ogarnęło mnie światło, poczucie wolności

67
i akceptacji. Zaznałem wyzwolenia. "Rób, co chcesz - usłyszałem - a obiecuję ci, że
po śmierci i tak trafisz do mojej krainy".
Zyskana tego dnia wolność rychło przeobraziła się w pustkę, w poczucie
wewnętrznej martwoty. Faktycznie, mogłem robić wszystko. Mogłem uczyć tarota,
czarować, medytować, modlić się albo szlajać po agencjach towarzyskich, zachłewać
alkoholem, ćpać, mordować zwierzęta, składać je w ofierze szatanowi... Mogłem czynić
najgorsze i najchwalebniejsze rzeczy - żadna z nich mnie nie kalała, ale też nie
prowadziła do świętości. Ugrzęzłem w strasznym przepastnym nihiło, w pustce, w której
nie istnieje miłość, przyjaźń, współczucie. Umarłem za życia. Mój duch skonał.
Pozostało odczuwające ból i mdłą rozkosz ciało.
Jesienią 2002 roku spotkałem Leszka K., czyli "Korzenia": byłego narkomana,
byłego okułtystę, który został z okultyzmu uwolniony, gdy 12 lat temu nawrócił się na
Jezusa Chrystusa. Rozmowy z nim wzbudziły we mnie iskierkę nadziei. "A może i ja
mógłbym to zrobić?" - pomyślałem. Nic z tego! Przez następne pół roku nie mogłem
nawet wypowiadać imienia Jezus! Nie mogłem się modlić, nie mogłem czytać Biblii (jej
widok napawał mnie obrzydzeniem i wstrętem), a jeśli już to czyniłem, nie byłem w
stanie zrozumieć jej słów. Zabrałem się więc do głośnego czytania psalmów. Pomogło,
lecz tylko częściowo. Wystarczyła chwila nieuwagi, bym zaczął je czytać wspak, lub
zamiast słowa "błogosławieństwo", wypowiadać słowo "przekleństwo". W sierpniu 2003
roku poprowadziłem w Górach Świętokrzyskich ostatni kurs tarota. Jechałem nań
zdziwiony, bo nie wiedziałem, czemu Bóg, którego prosiłem o zwolnienie mnie z tego
obowiązku, zezwolił, bym znów musiał "babrać się" w ezoteryce. Postępowałem więc
ostrożnie. Nie epatowałem nikogo Biblią, do ostatniego dnia nie wyjawiłem swej decyzji
o nawróceniu. Mówiłem tylko o tym, czym jest magia, okultyzm oraz tarot. Krok po kroku
obnażałem złudny splendor i wszystkie pułapki pana magii - szatana. Zaczęły się dziać
dziwne rzeczy. Jednych miotało, skręcało ze złości i oburzenia, inni palili karty tarota,
modlili się psalmami i czytali Biblię.
Wróciwszy do Warszawy, poczułem się osamotniony. Nie na długo. Najpierw
poprosiła mnie o rozmowę Iwonka. Potem Inez, Beata i kilka innych osób. 1 okazało się,
że każdy z nas cierpi na tę samą dolegliwość. Wszyscy zachorowaliśmy na okultyzm.
Potrzebowaliśmy uzdrowienia. Potrzebowaliśmy Lekarza.
W październiku zeszłego roku szatan po raz ostatni przypuścił szturm. Gnany
obłędną myślą o samobójstwie, nie mogąc opanować tego pragnienia, siedziałem w
moim pokoju i wołałem: „Jezu, Jezu, ratuj!" Uratował. Najpierw dał pokój, potem odnowił
moją wiarę. Tego dnia zakochałem się w Nim "na zabój", gdyż to, co uczynił, pełne było
tak czułej miłości, jakiej nigdy dotąd nie doznałem.
Od tamtych dni minęło kilka miesięcy. Dziś mogę powiedzieć, że rok temu byłem
martwy i spopielały. Teraz żyję i raduję się życiem. Przebudziłem się ze snu śmierci.
Wiem, kto mnie uleczył i kto mnie ocalił. Kto jest sprawcą cudu mego nawrócenia. Jest
Nim mój Bóg. Mój Zbawiciel. Syn Boży. JEZUS CHRYSTUS".
No cóż, trudno się z tym nie zgodzić. Wszędzie tam, gdzie istnieje egoistyczna,
ingerująca w wolność drugiego człowieka myśl, pojawia się zawsze

68
zaproszenie do tańca z siłami ciemności. Nawet pozornie błahe życzenie zmiany
rzeczywistości na naszą korzyść, co prawie zawsze stanowi cel koncentracji - może być
początkiem końca naszej wolności. Wszędzie tam, gdzie usiłujemy zarządzać losem
drugiej osoby bez uzyskania na to jej zgody, prędzej czy później będziemy musieli za to
zapłacić. Proszę to mieć na uwadze.
Równie niebezpieczne są wszelkiego rodzaju praktyki mediumiczne. Jeśli ktoś nie
czuje się do tego powołany, nie powinien ani myśleć o tego typu doświadczeniach. Bóg
każdemu z nas dał dar, każdego wyposażył w umiejętności, które będą mu pomocne w
pokonywaniu zakrętów losu. Nie sięgajmy więc po to, co nie nasze, skupmy się na tym,
co odczuwamy za nam dane. Nie mamy daru jasnowidzenia, nie oszukujmy się,
uprawiając magię; nie mamy daru leczenia, nie chodźmy na kursy bioenergoterapii; nie
mamy zdolności mediumicznych, nie kupujmy spirytystycznych akcesoriów, bo za tymi
dążeniami nie może stać zdrowy rozsądek. Tam gdzie go nie ma, znajduje się furtka dla
chorych dążeń, dla obsesji wydających nas na łaskę i niełaskę sił już potężniejszych od
ludzkiego chcenia. Bądźmy pokorni, a nie w gorącej wodzie kąpani. Jednak zawsze, ale
to zawsze, w jakiekolwiek tarapaty wpadniemy, możemy prosić o pomoc Boga, możemy
odwołać się do Chrystusa czekającego na nas w świątyni naszego własnego serca. Ale
to nie zwolni nas z obowiązku wyrównania szkód ani nie odwróci tego, co nasza zła
myśl i zły czyn uczyniły bliźniemu. Lepiej pomyśleć sto razy i na te myślenie stracić całe
życie, niż w ciągu minuty stracić to, co najcenniejsze: naszą godność i wiarę w
zbawienie. Jeśli będziemy zważać na to, co myślimy, na to, co mówimy, i na to, co
czynimy - żadne, nawet najsubtelniejsze działania sił ciemności nie wciągną nas w
swoje rozgrywki, nie zapanują nad naszymi emocjami. Ale te myśli, te słowa i te czyny
mają służyć tylko naszemu i bliźnich rozwojowi. Wówczas zawsze będziemy wiedzieć,
w jakim świecie się znajdujemy.
69
Słowa stamtąd
Wielokrotnie proszono mnie o możliwość skorzystania z notatek, jakie latami
sporządzałem podczas seansów z duchami. Czyniąc zadość tym i kolejnym prośbom,
pragnę tą drogą udostępnić część z posiadanych zapisów. Czasu ani miejsca powstania
tych relacji nie uwzględniłem, jeśli już, to raczej starałem się powiązać treści przekazów
w jakąś całość tematyczną. Imiona rozmówców podałem w ich oryginalnym astralnym
nazewnictwie. Nie starałem się też cenzurować przekazów, chociaż często jedne
wypowiedzi przeczyły innym. Nie miało to jednak, jak odebrałem, charakteru
sprzeczności, ale raczej wynikało z odmiennego punktu widzenia głoszących swoje
poglądy dusz. Tak samo tu: na ziemi, jak i tam: w zaświatach każdy ma prawo do
własnego zdania, a zdanie to dyktuje określona wiedza i doświadczenie.
Antan (imię własne; planowany jeszcze jeden powrót na Ziemię; podsumowanie
trzech seansów, na których kontaktował się ze swoją krewną):
- Czy możemy stworzyć nową rzeczywistość?
- Nie. Człowiek żyjący fizycznie nie jest w stanie tworzyć nowej rzeczywistości. To
uczynił Bóg. Ale człowiek może stopniowo odkrywać dzieło Boga.
- Jak to rozumieć? Przecież człowiek zbudował rakiety i ruszył ku gwiazdom?
Przecież ingeruje z powodzeniem w genetykę istot żywych?
- Czy stworzyliście atom. czy też po prostu go odkryliście? Człowiek nie jest w
stanie stworzyć nic ponad to, co wyszło z zamysłu Boga. Może co najwyżej (w swoim
mniemaniu) różnorodnie łączyć te elementy.
- Czy istnieje miłość? Czym ona jest?
- Miłość istnieje jak każda inna emocja. Nie jest ona ani lepsza ani gorsza od
innych. Wam jest potrzebna, nam obojętna, a dla człowieka doskonałego stanowiłaby
jedynie ciężar. Jest jak maszyna parowa, która w pewnym okresie stanowiła podwalinę
rozwoju gospodarczego, by w miarę rozwoju technologii stać się jego hamulcem.
- Czy to znaczy, że powinniśmy wystrzegać się miłości?
- Wręcz przeciwnie. Jest ona waszą maszyną parową bez której niemożliwy byłby
rozwój poprzez serce.
- Czym tak naprawdę jest miłość?
- Emocją, która podnosi wibrację życia. Stanem, który wchodzi w koincydencje z
innymi emocjami i tworzy w ten sposób różnorodne formy ruchu energii. Dla was
oznacza ona wyrażanie szacunku dla życia. Wasi filozofowie tworzą z niej mniej lub
bardziej udane podpatrywanie świata, ale nie jest to

70
potrzebne. Wystarczy wiedzieć, że ma ona też swoje złe strony i że nie należy jej
przeceniać.
- Jakie to mogą być złe strony?
- Na przykład miłość egoistyczna jest przeciwieństwem szacunku, a nadmierne
czczenie przedmiotu zwykłą bezmyślnością. Mówiąc o miłości romantycznej,
bezwarunkowej, do samego siebie itd., wikłamy się jedynie w gry słowne. Miłość to
emocja mogąca pchnąć człowieka tak do działań pozytywnych jak i negatywnych.
Trzeba o tym pamiętać. Już bardziej prawdziwe od gry słów jest utożsamienie miłości z
energią. Jednak dopiero czysta miłość, w formie wam niedostępnej, zasługuje na miano
Miłości Bożej. Jest to wszakże energia tak wielka, iż żaden żywy człowiek nie może
stanąć w jej obecności. I tylko ona wykazuje totalną pozytywność. Przynajmniej -
rozumując ludzkimi kategoriami - w odniesieniu do znanych nam praw.
- Czy energie te są naprawdę tak ogromne?
- Są większe, niż to sobie możecie wyobrazić. Ale są przede wszystkim inne. Już
drobna część tej energii może zlikwidować wszystkie bolączki waszej cywilizacji, od
ludobójstwa począwszy, a na zanieczyszczeniach planetarnych skończywszy.
- Dlaczego więc nam nie pomożecie?
- Pomagamy, jednak w takim zakresie, na jaki pozwalają nam uniwersalne prawa
nieingerencji.
- Czy stan miłosnego uniesienia rzeczywiście wpływa na zmianę ludzkich
zachowań?
- Tak. Miłość to moc, miłość to energia. Energia ta zdolna jest wprowadzić nowy ład
do zawiesiny atomowej, którą nazywamy materialnym ciałem. Takie
przeprogramowanie sił spajających owe atomy tworzy całkowicie nową wartość. Nowe
wibracje w cząsteczkowej zawiesinie zapoczątkowują trwałe zmiany chemiczne.
Zmienia się stan i charakter ludzkiego ciała, a więc i zmienia jego oddziaływanie na
otoczenie.
- Czy człowiek może nauczyć się tak kochać świat i siebie, aby nawet nasza forma
miłości niosła w sobie samą pozytywność?
- Jest to ideał, któremu nawet w naszym astralnym świecie nie jesteśmy w stanie
sprostać. Jednak w istnieniu każdego człowieka przychodzi taki moment, kiedy ów ideał
staje się faktem. Lecz ma to wówczas zupełnie inny charakter, odmienny od naszych
obecnych wyobrażeń. Dokonuje się to na jednym z wyższych etapów naszego rozwoju.
- Na którym?
- Nie wiem. A jeśli się domyślam, to w waszym rozumieniu i tak oznacza to
niewiadomą. Do zrozumienia tego stanu potrzebne jest coś więcej, niż nasze wspólne
doświadczenie. Zaś każda wątpliwość w ocenie zjawiska istniejącego na wyższym
poziomie oznacza niestety niewiedzę.
- Czy modlenie się do Boga za siebie i świat ma sens?
- Tak jak i go nie ma. Obojętny jest mechanizm inicjowania zmian. Istotny jest tylko
cel. Trzeba wszakże pamiętać, że nikt i nic nie wykona za nas tej pracy.

71
Dlatego błądzą ci, którzy przypuszczają że odpuszczenie grzechów przez kapłana
zwalnia ich od odpowiedzialności za skutki swoich czynów. Tego nie jest w stanie
dokonać nawet pokrzywdzony, choć jego wstawiennictwo umniejsza wielkość grzechu.
Leży to w gestii jedynie sprawcy czynu. W takim przypadku równie dobrze modlić się do
Boga jak i do własnego rozsądku.
- Czy można więc zrezygnować ze wstawiennictwa sił wyższych?
- Tego nie powiedziałem. Chciałem tylko dać do zrozumienia, że wszelkie zmiany,
jakich się domagamy, i tak zaczynają się w sercu człowieka. Także modlitwa do Boga
ma tu swój początek. Siły wyższe, jak i sam człowiek, mogą jedynie wesprzeć ów
proces. Nigdy zaś niczego nie wstrzymują i nie opóźniają. To świadomie i
podświadomie robi sam zainteresowany.
- Czy Bóg jest miłością?
- Odpowiem zgodnie z poziomem mojej wiedzy: nikt nie wie, czym jest Bóg.
Postrzegamy go jedynie skutkami jego pracy. Przenikające wszystko fale miłości są
niewątpliwie skutkiem jego działania, może istnienia. Ale nie jest to równoznaczne ze
stwierdzeniem, że Bóg jest także skutkiem własnego działania. Powiem jeszcze, iż ani
ja, ani nikt z wyższych poziomów nie zadaje sobie takiego pytania. Odpowiedź na nie
jest niemożliwa. Możliwa jest tylko interpretacja własnej płaszczyzny istnienia. A to nie
jest miarodajnym źródłem informacji. A już najmniej mają do powiedzenia w tej kwestii
ludzie materialni. Jak to w życiu bywa, ten kto najmniej wie, najczęściej zabiera głos. Ja
i moi towarzysze przynajmniej to rozumiemy i nie zadręczamy się pustymi
rozważaniami.
- Przeczytałam w książce napisanej przez osobę, przez którą przemawiała Święta
Maria, że dziecko należy najpierw uczyć zadowalać Boga, potem siebie, a w dalszej
kolejności - innych, ponieważ pierwsza droga porozumienia prowadzi do Boga,
następna do wyższego Ja, a kolejne do innych ludzi, czy to prawda?
- Rozumując tymi kategoriami, zwłaszcza w odniesieniu do przekazów ziemskich,
muszę przyznać, że podobne słowa nie mogły wyjść nie tylko z ust Marii, ale nawet z
ust żadnej duszy z naszego poziomu. Była to z pewnością mniej trafna interpretacja
słów Marii przez samego autora książki. Zawsze, ale to zawsze, pomijając szczególne
przypadki osób świętych, droga wzrostu duchowego bierze sobie za cel ważność
konkretnego istnienia. Dopiero potem zaczyna się współgranie z innymi istnieniami, a
wszystko to razem wzięte jest właśnie duchowym współbrzmieniem. Sam Bóg nigdy nie
pragnął własnego czczenia. Wręcz odwrotnie, uczył poprzez innych, że to On chce czcić
efekty własnej pracy, że najważniejszym zadaniem człowieka jest nie oddawanie się
patosowi religijnemu, lecz poszukiwanie samego siebie, swoich związków z przyrodą i
drugim człowiekiem. Właśnie to nazywa się poszukiwaniem Boga, czyli siebie.
Interpretacja w duchu materializmu duchowego jest zaprzeczeniem nauk Jezusa. Bóg
nie jest żadnym wyższym urzędnikiem, o którego łaskę trzeba zabiegać. On stara się o
nas i to jest najpiękniejsze. I to wystarczy. Lepiej zająć się sobą niż skazanymi na
porażkę próbami poznania Zakresu Jego Wielkości.
- Ale przecież w tradycji chrześcijańskiej rozwój duchowy zależy od umiejętności
modlenia się i słuchania Boga?

72
- Rozwój duchowy zależy od umiejętności słuchania samego siebie i nie zmieni
tego żadna doktryna religijna. Gdyby było inaczej, każdy niegodziwiec mógłby po
odpuszczeniu grzechów przez kapłana pukać do bram raju.
- Czy to oznacza, że człowiek nie powinien kierować uwagi na fenomen Boga?
- Oznacza to, że powinien najpierw zwracać uwagę na własne czyny. Sam będzie
wiedział, kiedy nadejdzie moment bratania się z drugim człowiekiem i poprzez niego z
przyrodą. Kwestia integralności z Bogiem nie istnieje, gdyż jesteśmy jego częścią nigdy
nie porzuconą. Rozpatrywanie tego w kontekście jakiejkolwiek tradycji religijnej jest dla
was stratą czasu. Przynosi jednak sporo zysków stanowi kapłańskiemu. Tymczasem
Jezus uczył, że człowiek sam dla siebie jest najwyższym kapłanem. Nadszedł czas, by
nareszcie obudziło się to, co zatruli nasi poprzednicy, przedstawiający się za mędrców.
Człowiek, tracąc własną ważność, traci z oczu ideę Boga.
- Jak nie stracić własnej ważności?
- Wystarczy kierować się umysłem i intuicją bez soli egoizmu.
- Jak z pewnością wiesz, jestem świeżo po rozwodzie. W kategoriach prawa
kościelnego uchodzę za grzesznicę, czy z tego powodu spotkają mnie po śmierci jakieś
przykrości?
- Po pierwsze człowiek ma prawo rozstać się z drugim człowiekiem, jeśli trwanie w
takim związku jest szkodliwe dla któregokolwiek z partnerów. Taka była i jest wola
prawa duchowego. Tego nauczał także Jezus. Grzechem więc, mówiąc w cudzysłowie,
byłoby trwanie w zależności, która rodzi niechęć, ból i nienawiść. Jeśli jednak w związku
uczestniczą osoby trzecie i czwarte, należy starannie rozważyć zyski i straty wszystkich
zainteresowanych trwaniem w pożyciu stron. Należy się poważnie zastanowić nad
konsekwencjami takiego postępowania zwłaszcza wówczas, gdy rozstanie przynosi
więcej niepożytku. Wówczas i na nas spadnie odpowiedzialność za takie z pozoru łatwe
posunięcie. Sam, jako mężczyzna, rozwiodłem się z kobietą i to w czasach, kiedy
formalnie nie zawierano małżeństw, a formalności rozwodowe - mimo litery prawa -
praktycznie nie istniały. Zostawiłem ją z trójką dzieci i w akcie własnego
niezadowolenia, mając z tego powodu wyrzuty sumienia, zaangażowałem się w waśnie
rodzinne dwóch potężnych sąsiadów. Mimo wydzielenia małżonce sporej części
majątku i łożenia na naukę starszego syna, zupełnie nieświadomie zmieniłem los córek,
których życie potoczyło się zupełnie inaczej, niż to było zaplanowane. Obarczyło to
moje kolejne powroty takim nadmiarem długów karmicznych, że część z nich pozostała
niespłacona do tej pory. Na szczęście w ogólnym rozrachunku przeważyły cnoty i
przygotowuję się powoli do przejścia na wyższy etap. Dlatego każdemu człowiekowi
zrywającemu jakiekolwiek układy z innym człowiekiem proponuję najpierw rozpatrzenie
wszystkich za i przeciw. Bóg ze swej strony nie czyni żadnych ograniczeń. Trzeba też
wiedzieć, że trwanie w wielu bolesnych zależnościach międzyludzkich może być
większym nieszczęściem, niż ich poniechanie.
- Z tego, co mówisz, wynika, że wiele rzeczy stoi w sprzeczności z prawem
Kościelnym. Czy w ogóle mamy prawo mówić o takich naukach?

73
- Oczywiście. Bowiem każdy człowiek wybiera sobie swój własny sposób dążenia
do doskonałości. Dla was jest to droga intelektualna. Innemu może pomóc nawet ślepe
posłuszeństwo czy bałwochwalstwo. Niemniej zawsze przychodzi czas na poznanie
prawd uniwersalnych. Tolerancja i miłość to najważniejsze składniki rozwoju duszy.
Tam gdzie umysł jednoczy się z sercem, nie ma już żadnych wątpliwości. Wówczas
mahometanin może zgodnie współistnieć z chrześcijaninem, a Chińczyk z
Amerykaninem. Dlatego pytanie o prawo do manifestowania indywidualnego
odkrywania świata musi się zawsze spotkać z aprobatą. Tok rozumowania każdego
człowieka ściśle odpowiada jego poziomowi rozwoju. I nigdy nie jest błędny ani
całkowicie poprawny. Ogłaszać własne idee może każdy z nas. Zupełnie inną sprawą
jest przymuszenie do ich akceptowania drugiego człowieka. Dotąd, dopóki rozświetla
wasze postępowanie blask tolerancji, zawsze znajdą się chętni do zweryfikowania
swoich poglądów.
- Skąd mamy mieć pewność, czy wygłaszane przez nas racje są słuszne?
- Kiedy twierdzenia ukryte w słowach płyną wprost z głębi serca.
- Co to znaczy?
- Że mają podstawę ukrytą w sercu. Człowiek zawsze wie, czy to, co mówi, jest
prawdą uniwersalną czy też czymś wymyślonym w celu manipulowania drugim
człowiekiem.
- Skąd mamy wiedzieć, że tak nie jest i w waszym przypadku?
- Człowiek dojrzały duchowo zawsze wie. Inni do końca nie będą pewni. Poza tym
część z tego, co możemy przekazać, i tak musi być zniekształcona, dopasowana do
poziomu waszego świata. Reszty w ogóle nie wolno nam ujawniać. A i tak cały sens
spotkania sprowadza się do rozumnego przemyślenia naszych odpowiedzi. Nawet nam
bardzo trudno tak przedstawiać świat, by jednocześnie dopasować jego kształt do
poziomu interpretacji każdego człowieka.
- Czy sprowadzanie obrazów myśli do poziomu słowa także wypacza sens
przekazu?
- Nie, chociaż bardzo go spowalnia. Nasz poziom jest akurat tym, w którym istnieje
równowaga między obiema formami komunikowania się. Stąd w miarę sprawnie
kontaktujemy się między sobą. Jednakże - w przypadku seansów spirytystycznych -
operowanie słowem ogranicza dodatkowo ogromna ilość energii niezbędnej do
podtrzymania seansu.
- Kto traci w czasie seansu więcej energii, my czy wy?
- Wszyscy uczestnicy spotkania.
- Czy człowiek powinien poświęcać się w imię wyższych celów?
- Nie. Człowiek jest wartością nadrzędną i powinien zająć się swoją własną istotą.
Jednakże nie powinien zapominać o najbliższych i o otoczeniu, w którym żyje. Dalekie
wojny i nieszczęścia nie powinny go nadmiernie interesować. Tam też żyją ludzie,
którzy zdają egzamin z samorealizacji. Nie nakłaniam do suchości w katalogowaniu
ocen moralnych ani do wyzbywania się troski o los drugiego człowieka, chcę tylko
zaznaczyć, że dla konkretnego przypadku ważniejsza winna być harmonia najbliższego
otoczenia. Dopiero wówczas człowiek ma szansę na prawidłowy odbiór rzeczywistości i
precyzyjniejsze kształtowanie całego świata.

74
- Czy zło jest silniejsze od dobra?
- Nie istnieje dobro ani zło. Istnieje tylko sfera uczynków przynoszących mniej lub
bardziej pożądane rezultaty. Samo określenie zła ma wyłącznie ludzki charakter i
odnosi się do ustanowionych przez człowieka norm współżycia. To, co dzisiaj uważamy
za złe, często miało inny wydźwięk w poprzednich tysiącleciach. Niemniej ludzie
powinni czynić więcej rzeczy przynoszących pomyślność ogółowi.
- Czy u was istnieje noc? Czy śpicie?
- Mamy co prawda dzień i noc, lecz nie odczuwamy potrzeby snu, tylko coś w
rodzaju potrzeby odpoczynku.
- Czy Bóg to jednostka?
- Już mówiłem, że pojęcie Boga jest czystą spekulacją... Ale można powiedzieć i
tak: Bóg to konkretna istota. To świadomość samojedna powstała ze zbiorowej
świadomości istot znajdujących się na bardzo wysokim etapie ewolucyjnego rozwoju.
Nie będziemy nigdy tak potężni jak Bóg, ale - choć zostaliśmy stworzeni przez Niego w
określonym celu - możemy realizować tylko własne zamierzenia. Można też powiedzieć,
że wszystko jest wszystkim, czyli jest nicością. Nicość to najwyższe stadium rozwoju.
Można też powiedzieć coś zupełnie innego. Bo skoro Boga stworzyły jakieś inteligencje,
to kto był ich rodzicem? Wszystko to, co teraz usłyszeliście, może być nieprawdą.
- Więc kto to wszystko w końcu stworzył?
- Rozumiem, do czego zmierzasz. Cały wywód sprowadza się do jednego: Bóg, o
którym można mówić wyłącznie poprzez jego czyny. Cała biografia Boga to jedynie
domniemywanie. Tak jest na każdym z poziomów, które są mi znane z opowieści.
- Czy oprócz Boga istnieją równie potężne złe istoty?
- Tak, ale nie są one w stanie w niczym mu zagrozić.
- Czy tylko kundalini otwiera Trzecie Oko?
- Kundalini nie otwiera Trzeciego Oka. Pomaga tylko wówczas, gdy człowiek już w
sobie wypracował takie zdolności i gdy zezwolono mu na ich wykorzystywanie.
Kundalini to cały mechanizm, spójna idea kreatywnego współdziałania wielu centrów
energetycznych, także tych, o których nic, lub prawie nic nie wiecie. Trzecie Oko to
hasło, to suma wielu dopełniających się uwarunkowań. To wypracowana umiejętność
synchronizacji wielu poziomów świadomości. Dla was to ideał. Dla nas - kościec. Dla
człowieka prawdziwego - powoli wypalany układ krążenia. Jeszcze wyżej - jeden z
elementów minionego wzrastania. Zupełnie niepotrzebnie robicie wokół tego tyle
zamieszania.
- Chciałabym zająć się podnoszeniem poziomu wibracji.
- Do podnoszenia poziomu siły życiowej nie jesteś przygotowana. Najpierw opanuj
nerwy i naucz się cierpliwości. To pierwszy z 9 etapów tej drogi.
- A jakie są następne?
- Różne u każdego człowieka. Na przykład u ciebie podnoszenie wibracji będzie
aktem siódmego etapu.
- Czy koncentracja mi w tym pomoże?
-Tak.

75
- Czy możesz mi udzielić jakiś konkretnych wskazówek?
- Doskonale to robi Zbyszek, a dalej pomoże Karol (duch zajmujący się energiami,
który w tym celu często nas odwiedzał).
- Jaki jest wasz świat?
- Nasz świat ma wiele poziomów i jeszcze więcej dróg wzrostu. Nawet ja nie znam
ich wszystkich. Jest wielowymiarowy i różnokolorowy, jest domem tak wielu istnień, iż
nigdy ich wszystkich nie poznamy. Spytaj konkretnie.
- Czy twój poziom jest podobny do życia na Ziemi?
- Wbrew temu, co chciałabyś usłyszeć, muszę powiedzieć, że bardzo, przynajmniej
w formie wizualnej. Mamy swoje mieszkania i domy, jemy, jeśli kultywujemy nawyki
żywota doczesnego, uczymy się i pracujemy. Pracujemy sześć dni w tygodniu, a
siódmego, że tak powiem, odpoczywamy.
- Czy to znaczy, że macie niedzielę?
- Niedziela na Ziemi ma charakter święta, dnia wolnego od pracy, poświęconego
Bogu. Jest to mylna interpretacja Słowa Bożego. Niedziela została dana w celu
zregenerowania sił i zajęcia się własnymi sprawami. Jeśli ktoś wychował się w tradycji
kościelnej, może uczestniczyć w religijnym rytualne samozastanawienia się nad sobą,
lecz nie jest to potrzebne. Prawo to ustanowili ludzie. U nas niedziela ma formę zabawy
i bardzo się z tego cieszymy.
- Powiedz coś więcej o waszym świecie.
- Nie mamy państw, choć mamy przywódców. Nie chorujemy. Są pory roku, dzień i
noc. Rok ma 365 dni. Wielu z nas zachowuje imiona z ostatniego życia, choć każdy ma
tutaj swoje własne imię. Mamy pracę, jaką chcemy, nawet gdyby była niezgodna z
powołaniem. Nie zarabiamy pieniędzy, bo mamy, co chcemy. Nie ma ciężkich
zawodów, jak górnictwo czy hutnictwo, są tylko takie, które służą doskonaleniu się i
zdobywaniu wiedzy. Wykonujemy różne zawody, często inne niż na Ziemi. Obok filozofa
są na przykład myśliciele i marzyciele. Nie ma żadnych rodzin. Wszyscy są rodziną.
Zmarłym dzieciom zapewnia się prawidłowe dojrzewanie. Zasadniczo mieszkamy
oddzielnie, a jeśli chcemy - razem. Organizacji społeczno-politycznych nie
potrzebujemy - podlegamy uniwersalnemu prawu miłości i wiedzy. Nie kontaktujemy się
z wyższym światem, bo nie odczuwamy takiej potrzeby. Zachowujemy wygląd z
ostatniego życia.
- Co to jest prawo wiedzy?
-To świadomość faktu. Na przykład duch po prostu wszystko wie o osiągnięciach
drugiego ducha i o jego życiu w ciele człowieka. Szanujemy własne wady i zalety.
Pomaga to nam rozumieć życie.
- Czy mądrość jest wykładnią wielkości?
- Jest bardzo potrzebna, lecz wszystko jest od niej ważniejsze. Miłość i dobroć to
nadrzędna i bezkonkurencyjna wartość. Ale dojść do nich bez udziału mądrości nie
sposób. Jest ona zapowiedzią świadomości faktu, która stanie się kiedyś udziałem
każdego człowieka. Typowo ludzka mądrość zaniknie tak samo jak uczucie miłości.
- Słyszałam, że postrzegacie więcej barw, czy to prawda?

76
- Tak. Człowiek rozróżnia siedem barw, świat eteryczny ma ich dwanaście, my
dwadzieścia.
- Czy złe duchy są niebezpieczne?
- Bardzo. Kiedy przyjdzie zło, żaden człowiek nie jest w stanie mu się oprzeć.
- Czy to znaczy, że czyniąc zło, nie odpowiadamy za siebie?
- Zło działa tyłko za przyzwoleniem człowieka. Jeśli jednak zacznie to robić, żywy
człowiek zatraci się w jego sile. Dlatego należy strzec się przed wykorzystywaniem
złych duchów do niecnych celów. Nawet prowadzenie słabszych może zakończyć się
spotkaniem z wielkimi siłami, które nazywamy złem, a które są czymś pośrednim
między zwierzęciem a człowiekiem. Takie zło, określane mianem destrukcji, może
przyjść potężne i wiele zniszczyć.
- Czy to znaczy, że prócz złych duchów ludzkich istnieją inne formy zła?
- Tak. Przed złym duchem można się strzec, przed złem - nie. Poza tym istnieją
tzw. energie ujemne, które moglibyście z powodzeniem nazywać złem. My traktujemy je
jako inne formy wyrazu ducha i w pełni szanujemy. Niemniej są tak potężne, że nawet
duch planetarny nie jest się im w stanie oprzeć. Ich zejście na Ziemię byłoby straszne.
- Czy wam zagraża takie zło?
- Nie. I nic nie jest nam w stanie ono zrobić. To, co nazywamy złem, bytuje na
innych poziomach, zwłaszcza tam, gdzie przebywają dusze błądzące i grzesznicy.
Natomiast energie ujemne są wśród nas i istnieją wolną wolą Pana. Czasami dokonują
przemian, które - mówiąc ludzkim językiem - mogą się nam nie podobać.
- Czy energie ujemne mogą zstępować na Ziemię?
- Mogą robić, co chcą. Pomniejsze jej cząstki wzmacniają się na Ziemi,
uczestnicząc w procesie inkarnacji. Niosą wtedy z sobą duży ładunek inności, co może
powodować konflikty. Jednak Ziemia nie jest miejscem ich działania.
- Dziewiąta zasada satanistów głosi, że szatan był i jest najlepszym przyjacielem
Kościoła, ponieważ utrzymywał jego władzę przez wszystkie minione lata i umożliwia
mu robienie świetnych interesów. Czy to prawda?
- Jest w tym pewna przesada. Szatan wspiera wszystkie działania opóźniające typ
ewolucji, który zaplanowano dla ludzkości. Dotyczy to każdego człowieka i każdej
instytucji. Kościół, który masz na myśli, nie uczynił więcej krzywd niż inne organy
władzy. Kościół Katolicki był, jest i jeszcze jakiś czas będzie potrzebny ludzkości.
Niemniej jego zmierzch jest bliski.
- Czy zaświaty bronią Kościoła Katolickiego?
- Wręcz przeciwnie. Kościół Wojujący, jak nazywamy tutaj Kościół Katolicki, wytracił
więcej istnień ludzkich, niż pochłonęła druga wojna światowa. Kościół na własny
pożytek wykorzystał Jezusa i odebrał wiernym świadomość prawdy o Chrystusie. Jakby
powiedział Zbyszek, Kościół jako instytucja monopolistyczna nie ma prawa bytu. Byłoby
to trafne stwierdzenie. Jednakże w przededniu wielkich zmian w świadomości ludzkiej
zbiorowości powinniście zapomnieć o dawnych urazach i nie oglądając się na Kościół, z
ufnością budować dzień jutrzejszy. A powiadam wam, że nie ma w nim miejsca tak na
rozpamiętywanie przedawnionych krzywd, jak i na murowanego pasterza dusz.
77
- Czy to znaczy, że mamy puścić w niepamięć wszystkie krzywdy wyrządzone przez
Kościół?
- Tak. Kościół nie był ani najgorszym, ani najlepszym wynalazkiem człowieka.
Mogła go zastąpić instytucja jeszcze mniej humanitarna. Budowali go ludzie tak samo
niedoskonali jak wy. Kościół to barwna historia ludzkich tęsknot i nadziei w świecie
ułomności. To jedna z wielu opowieści o człowieku, który niebawem odejdzie w
zapomnienie. Przemieniony przez światło człowiek dnia jutrzejszego mniej krytycznym
okiem ogarnie dokonania swoje i własnych przodków. Radzę nie zajmować się tym
tematem. Ani nie ganić ludzi znajdujących w murach kościelnych wytchnienie. Każdy
ma swój czas pojmowania.
- Ostatnio głośno mówi się o satanistach. Czy należy ich potępiać?
- Satanista uznaje istnienie w działaniu zarówno miłości jak i nienawiści. Z
psychologicznego punktu widzenia jest to stan naturalny i bliższy idei Boga niż religijny
totalitaryzm. Niestety, satanista daje temu wyraz w bardzo niebezpiecznej formie
rytualnej. Tego należy się wystrzegać. Mamy tu do czynienia z człowiekiem
zagubionym, który nie potrafi w pełni doświadczyć wartości obu uczuć. Człowieka
zagubionego nie wolno potępiać. Trzeba mu pomóc zrozumieć, w jak doktrynalnej
pułapce się znalazł. Kiedy byłem w średniowieczu księdzem, chętnie korzystałem z
podręcznika Honoriusza, któiy oficjalnie wprowadzał w ceremonie magiczne znacznie
bardziej niebezpieczne niż współczesne zabiegi satanistów, i nie uważałem tego za
błąd teologiczny. Postępowanie takie było nagminnie praktykowane przez stan
kapłański i stanowiło jeden ze sposobów poznawania sił przyrody. Współczesna Msza
Święta jest także rytuałem magicznym, nadto obciążonym obecnością Chrystusa w
sakramencie spożywania chleba i wina, i nikt nie dostrzega niestosowności w nadaniu
zabobonowi rangi doktryny przemienienia. Także wyrosły z chrześcijaństwa satanizm
nie jest złem, dopóki nie godzi w człowieka.
- Czy to znaczy, że człowiek ma prawo oddawać się praktykom satanistycznym,
jeśli nie ma zamiaru wyrządzać krzywdy?
- Człowiek ma prawo wolnego wyboru. To najdoskonalsze prawo dane
człowiekowi. Ma więc prawo smakowania wszystkiego, co jego zdaniem służy poznaniu
rzeczywistości. Niemniej praktyki satanistyczne są niebezpieczne i szczerze je
odradzam. Znacznie aktywniejsze i pożyteczniejsze są zajęcia z koncentracji i ulubionej
przez was Huny. Jednak i tu doradzam szczególną ostrożność.
- Czym jest karmiczne doskonalenie się?
-To zdobywanie wiedzy i doświadczenia oraz wynikły z nich rozwój duchowy, który
znajduje swoje odzwierciedlenie w podniesieniu poziomu wibracji.
- Podniesieniu wibracji pozostałych ciał człowieka?
- Tak. Proces ten wielu nazywa oczyszczeniem lub powrotem do źródła.
- Czy sami decydujecie o warunkach powrotu na Ziemię?
- O czasie i miejscu powrotu nie decydujemy, choć wiele możemy zmienić. Składa
się na to wiele czynników.
- Czy zależy wam na utrzymywaniu kontaktu z naszym światem?
- Nie, ale chętnie pomagamy.

78
- Czy bliskich, którzy zostali na Ziemi, darzycie takim samym uczuciem?
- Nasze więzi z żyjącą rodziną nie są wcale silniejsze od związków z innymi ludźmi.
- Czy u was istnieje hierarchia wartości dusz?
- Nie. Nie ma istnień mniej i bardziej wartościowych. Są tylko mniej i bardziej
doskonałe. Wszyscy jesteśmy równi, choć nie wszyscy jednakowo wzmocnieni
energetycznie.
- Czy naprawdę kataklizm bądź trzecia wojna światowa zniszczą obecną
cywilizację?
- Dobrze wiecie, że takich informacji nie wolno nam udzielać. Jeśli już to ktoś robi,
nie może być to zgodnie z prawdą, choć w pewnych kwestiach może się do niej zbliżyć.
Wiem, że Zbyszek zadał to pytanie Osmonnowi (stało się to w czasie wyjścia poza
ciało) i także nie uzyskał jednoznacznej odpowiedzi. Również żaden duch (Osmonn jest
kosmitą) nie ujawni prawdy. Jeśli czyni to w naszym imieniu, pochodzi z niższych
obszarów i już sam ten fakt podważa wiarygodność objawienia - oni nie potrafią
odczytywać przyszłości. Proszę sięgnąć do jakiegokolwiek wcześniejszego objawienia,
by już teraz zweryfikować przekaz z dokonanymi zmianami. Będzie on niespójny i
rozbieżny z faktami. Dlatego nie pochodzi od nas. Jeśli zdradzimy fakty w tak masowej
skali, mogą one nie wystąpić. Mogę tylko cię zapewnić, że każde cierpienie dni
przyszłych przyniesie sobą nową jakość życia. Za niecałe tysiąc lat ludzkość przekroczy
kolejny próg ewolucji i oczyszczenie czwartego czakramu stanie się faktem. Najbliższa
przyszłość nie będzie ani lepsza, ani gorsza od dotychczasowego biegu historii.
Zasadnicze zmiany dokonają się w obszarze niewidzialnym.
- A zmiany klimatyczne? Przebiegunowanie Ziemi?
- Mogę cię tylko zapewnić, że w miarę spokojnie dożyjesz swoich dni.
- Czy zwierzęta mają duszę grupową?
- Tak. Lecz w ostatnich tysiącach lat, równolegle do ewolucji człowieka,
zachodząca w grupowej duszy zwierzęcej zmiana doprowadziła do wykształcenia się
pierwszych dusz jednostkowych. Dlatego prócz duszy grupowej danego gatunku mogą
istnieć dusze jednostkowe. Z tą różnicą, że dusze jednostkowe nie podlegają prawu
inkarnacji. Dlatego Zbyszek tak często spotyka zwierzęta w niższym astralu.
- Czy grzechem jest usunięcie ciąży?
- Wiele nieporozumień narosło wokół tego faktu. Wielu twórców objawień podszyło
podeń ludzkie prawo. Prawda o prawie wolnego wyboru mówi jednoznacznie, że każdy
człowiek sam decyduje o sobie: o własnym ciele i własnym działaniu. Gdyby było
inaczej, chcąc sprostać wymogom prawa, natura musiałaby wypracować
zabezpieczenia uniemożliwiające usuwanie ciąży. Tak się jednak nie stało. Doradzam
jednak ostrożność. Urodzenie dziecka znacznie wzmacnia wibrację kobiety. Jeśli
kobieta czuje, że nie powinna tego robić, radzę posłuchać głosu serca, w przeciwnym
razie usunięcie dziecka może zakończyć się komplikacjami natury moralnej. Dla nas i
dla duszy wcielającej się w ciało decyzja niedoszłej matki jest rozstrzygająca i z tego
powodu nie ponosi ona żadnej odpowiedzialności, o ile do takiej się nie poczuwa.
Proszę zapamiętać ostatnie słowo. Proszę także nie

79
zapominać o przestrzeganiu prawa naturalnego, które zezwala na aborcję do trzeciego
miesiąca ciąży. Chyba że w grę wchodzą poważne, zagrażające życiu wady rozwojowe
dziecka. Wtedy długość ciąży nie ma znaczenia.
- Duch człowieczy jest doskonalszy czy sam człowiek?
- To jedność. Człowieka należy rozumieć jako doskonałą energię podnoszącą
swoją wibrację. Albo raczej gromadzącą przez doświadczenie ładunek zdolny wynieść
go w przestrzenie. Człowiek jest duchem sam w sobie. Jest wielki i takim pozostanie.
Jedynie dla własnych potrzeb zapomina o tym na czas życia. Takie są ograniczenia
materii, a tylko w niej możemy wzmóc moc wiekuistego istnienia.
- Czy macie u siebie prawo?
- Rozumiem sens pytania. Tak, mogę powiedzieć, że mamy takie prawo. To
aprobata dobra, miłości i wolnego wyboru.
- Czy wielcy tego świata cieszą się u was większym szacunkiem?
- Nie. Wszyscy są tak samo traktowani. I to niezależnie od zasług. I mogę was
zapewnić, że łatwiej prostemu i cierpiącemu człowiekowi dokonać przemiany na lepsze,
niż bogatemu i zdrowemu.
- Czy to znaczy, że źli są tak samo traktowani jak ludzie dobrzy.
- Tak. Jednakże ich droga powrotu jest dłuższa. W tym czasie egzystują na
niższych poziomach. Po oczyszczeniu powracają do domu.
- Czy to znaczy, że z własnego wyboru można być złym i to akceptujecie?
- Tak. Lecz akceptowanie nie jest aprobowaniem. Każdy po śmierci dokonuje
samooceny i wie, czy dokonał postępu, czy też zatrzymał się w martwym punkcie. Sam
sobie wyznacza karę. A im większy miał poziom wibracji, tym surowsza ocena.
Spytajcie Zbyszka o jego podróże. Tam przebywają wszyscy, którzy się nie sprawdzili.
Ich wygnanie jest długie i męczące, ale i ono kiedyś się kończy. Tego wszyscy chcemy.
- Czy możliwe jest przeprowadzenie rozmowny z Mickiewiczem albo jakąś inną
sławną za życia postacią?
- Z Mickiewiczem nie. Dokonał on kolejnego wcielenia i przeszedł już na plan
wyższy. Najprostsze jest to w przypadku osób, które niedawno zmarły, a dusze ich
przebywają na planie astralnym. Kiedy dusza zstępuje na Ziemię, to staje się kimś
zupełnie innym. Po powrocie stanowi nową wartość, a dawna postać rozmazuje się w
nowym obrazie. Nawet wieczny duch ewoluuje.
- Ale skoro u was nie ma czasu, to realne byłoby spotkanie z Mickiewiczem przed i
po jakimś wcieleniu?
- To prawda, wymiar czasu u nas nie istnieje, lecz mamy coś na kształt
energetycznego wzmocnienia, którego wartość stale się zmienia. Przybywając z
wymiaru czasowego, stykacie się z wciąż nowymi wartościami energetycznymi.
- A Kronika Akasza?
- Traktuj ją jak film, którego wszystkie kadry można oglądać w jednej chwili.
Prawdziwy jasnowidz ujrzy tam Mickiewicza w różnych wcieleniach, lecz z żadnym nie
wejdzie w interakcję.

80
- Niezbadaną sprawą jest samobójstwo. Raz słyszymy, że wszystkich, którzy
targnęli się na życie, spotka surowa kara, kiedy indziej, że tylko nie zdali egzaminu i
przyjdzie im powtarzać klasę.
- Wszyscy mają słuszność. Za życia mawiałem, że samobójstwo w pojedynku (o ile
pojedynkujący się walczy o życie) musi przynieść ulgę. Miałem rację. Jednak
wykalkulowana śmierć, nawet w obronie wielkich ideałów, jest tragiczną pomyłką.
Spójrzcie na to inaczej. Człowiek uciekający życiu to najczęściej nieszczęśnik nie
potrafiący uporać się z własnymi problemami. Żyjąc w trudnej sytuacji, popada w stres
lub zapada na inną przypadłość umysłową. Będąc chorym, nie zdaje sobie sprawy z
tego, co czyni. Nie może więc z tego powodu nadto surowo się oceniać. Niestety, to co
przerwał, musi dokończyć w następnych żywotach, i to będąc uwikłanym w mechanizm
potęgujących się przyczyn i sutków. Tylko tu i teraz można opanować rozrzut
występujących w życiu zdarzeń. Co się nie stanie, by krzywdom zadośćuczynić, powróci
niespłaconym długiem. Naprawdę nie zazdroszczę nikomu, kto odważył się przeciąć
zaplanowaną nić życia.
- Czy zawsze musimy spłacać dług karmiczny?
- Spłacenie wszystkich długów karmicznych jest niewykonalne. Mówiąc
0 łańcuchu przyczyn i skutków mam na myśli doświadczenie na sobie samym skutków
własnych nieprzemyślanych decyzji i czynów.
- Czy pamięć poprzednich żywotów nie wsparłaby nas w dążeniu do doskonałości?
- Rozumując pobieżnie i po waszemu, mógłbym przytaknąć. Lecz człowiek uczy się
poprzez doświadczenie a wzmacnia poprzez emocje. Walcząc o ciało, walczy o
uczucie. Walcząc o uczucie, walczy o ducha. Wiedza, jaka stałaby się udziałem
człowieka, wiedza o przyszłości i przeszłości, wiedza o samym człowieku, przekreśliłaby
jego walkę o ducha. Rozum ludzki nie musi tego akceptować, jednak dusza wie, że to
najlepszy sposób na uszlachetnienie się. Przyjrzyjmy się dla przykładu Zbyszkowi. Był
magiem, w prawdziwym tego słowa znaczeniu. Dokonywał rzeczy, o jakie ociera się
dopiero współczesna nauka. Był panem życia
1 śmierci, który na dodatek powoływał do życia nowe formy rozumnych istnień.
Znając rozmiary i niebezpieczeństwa wynikające z tych przeobrażeń, sam, dokonując
bardzo mądrego wyboru, przerwał uciążliwy łańcuch własnej długowieczności. On
doskonale wie, o czym mówię, ponieważ nie potrafiąc utrzymać emocji na wodzy -
przyczynił się bezpośrednio do śmierci wielu tysięcy ludzi. Czy zachowanie tych
zdolności i świadomość własnej mocy mogłyby pomóc mu w wyzbyciu się własnej
niedoskonałości? Czy mógłby dokonać tego człowiek, który za życia przekraczał
poziomy i nam niedostępne, który rozsmakował się w samowoli istnienia? Nie, nie
mógłby. Bo on za życia miał to, do czego wy dopiero zmierzacie. Nie potrzebował
zmian. Potrzebował ich jego duch. Zrozumiawszy błąd, przywrócił rozpad komórek.
Dzięki temu zyskał prawo wyboru wcielenia. To jego trzecia podróż od tego czasu.
Trzecia z nałożonym wędzidłem. Kiedy zapanuje nad emocjami, kiedy cierpliwość
wypali czerwień w słonecznym blasku serca, morwa miłości przepuści tak
uszlachetnioną moc do bram wykroczenia i stanie się to, co było już czytane. Wiedząc,
co i dlaczego zaszło, Zbyszek sam ograniczył w sobie

81
przepływ energii. Spytajcie, czemu to zrobił, czemu sam nałożył blokady, czemu w tej
chwili nie wykorzystuje mocy, która potrafi zmieniać rzeczywistość, czemu czeka, skoro
jest czysty od serca wzwyż, a odpowiedź jego będzie dla was nauką.
Wolność wyboru to sedno istnienia. Czasami warto przegrać rzecz mniejszą na
poczet większych korzyści. Walcząc o szansę wyjścia z koła ponownych wcieleń,
czekam spokojnie, bez potrzeby sycenia ego, na dzień, w którym w blasku cierpliwości
rozkwitną wszystkie talenty bez. szkody dla przywołującego mnie ducha. Gdybym
podtrzymał życie maga, do dzisiaj nie byłbym w stanie zespolić aktywnej emocji z
cierpliwością. Cierpliwość miała u mnie zawsze charakter pasywny i nawet nie
podejrzewałem, jak ona intensywnie wibruje. Dawniej, walcząc, gronami myśli gasiłem
emocje, zniekształcając ich logiczny wymiar, i przez, to popadłem w szaleństwo.
Dopiero karmiczne zablokowanie niegdysiejszych zdolności otworzyło przede mną
drzwi do opanowania siebie samego. Nie spaczony wirusem egoizmu dysk ludzkiego
żywota został przygotowany do ponownego zapisu. Na szczęście wiedza zjednoczyła
się we wspólnym uścisku z potęgą doświadczenia. I na nieszczęście umysł nie potrafi
jeszcze przejść nad tym do porządku, ale on już wie, że strażnikiem nie jest on sani, ale
Chrystus przezeń świadomie powołany.
- Czy cierpimy dlatego, by ewoluować?
- Nikt nie powiedział, że jakość ludzkiej ewolucji zależy od cierpienia. Owszem,
cierpienie jest emocją uruchamiającą potężne wibracje. Jest nią także miłość. Do
człowieka należy wybór, na której oprze własną przemianę. Problem sprowadza się do
wewnętrznej walki uczuć z myślami, do ruchu ukrytych pragnień i nieuświadamianych
sił. One są reaktorem, który emituje potrzebne duchowi prądy życia. Im intensywniejsze
pływy tych mocy, tym wyraźniejsze rezultaty. Chleb życia, bez względu na rodzaj mąki,
z którego został wypieczony, jest karmą dla kolejnej egzystencji. Cierpienie to jedna z
najlepszych mąk, jaka została dana piekarzowi życia. Jest to warte zapamiętania.
- Z tego wynika, że żyjąc miłością można uzyskać takie same efekty, jak cierpiąc
bez reszty?
- Żaden człowiek nie jest w stanie podtrzymać wibracji miłości. Może co najwyżej
doświadczyć jej w ułamku sekundy. Lecz już samo dążenie do niej, wynikające z
potrzeby serca, nie z egoizmu - potrafi uruchomić w człowieku wibracje, które na trwałe
odcisną się w materii jego ducha. Miłość to wspaniałe uczucie i kiedyś będzie dane
człowiekowi w pełni.
- Czy istnieje piekło i czyściec?
- Sto lat temu odpowiedziałbym chrześcijaninowi, że istnieje. I byłoby to zgodne z
prawdą. Wam odpowiem, że jest to wyłącznie ludzki wymysł. I także będzie to zgodne z
prawdą. Kiedy Zbyszek mówił o wędrówkach po krainach mroku, mówił - w
subiektywnym odczuciu - prawdę. Po śmierci człowiek trafia do świata odpowiadającego
poziomowi wibracji jego duszy. Stopniowo oczyszcza się, to znaczy pozbywa
negatywnych energii i wznosi ku górze. Proces ten jest przeplatany kolejnymi
wcieleniami. Kiedy osiągnie status starej duszy, przestaje inkarnować i odchodzi, by
dalej doskonalić się w wyższych światach. Niektórzy przed odejściem stają się z własnej
woli opiekunami żyjących ludzi. Światy niższe

82
są tworzone przez umysły znajdujących się tam powracających (zmarłych). Im
prymitywniejszy i grzeszniejszy umysł, tym prymitywniejsze i okrutniejsze światy.
Najcięższe z nich przenikają świat żywych. Dusze tam wegetujące, słabe
energetycznie, wykorzystują wszystkie okazje, by sycić się ludzką energią. Czasami
trzeba aż naszej interwencji, by te całkowicie zagubione, pozbawione świadomości
Boga istoty wyrwać z zepsucia i zapomnienia. Są one natychmiast inkarnowane, by
miały szansę na godziwsze życie i lepszy świat po śmierci. Ale zdarza się także, że
normalna dusza potrafi za życia tak upaść, iż powrót jej do domu musi prowadzić przez
niższe światy. Zachodzi wówczas przypadek wymuszonego snu pośmiertnego. Bez
oczyszczenia byłoby to niemożliwe. Jednak w niczym to nie obciąża ducha, który
gromadzi w sobie tylko ładunki pozytywnych doświadczeń. Niemniej karma takiego
człowieka komplikuje się, a ilość wcieleń - zwiększa.
- Jedni mówią że wcieleń jest kilka, inni, że kilkanaście. Ile jest naprawdę?
- Tylko najwięksi prorocy mają ich kilka, tak jak Jezus czy Budda. Wyjątkowo zdarza
się kilkanaście. Normą jest 20-30. Ale są też trudniejsze przypadki. Słyszałem o duszy
inkarnującej 61 razy.
- Opętanie następuje zawsze za przyzwoleniem człowieka?
- Tak, ale niekoniecznie. Może nim być mściwość innego człowieka. Wówczas
odpowiedzialność za pogwałcenie prawa do wolnostanowienia spada na tego, kto dał
niższym duchom przyzwolenie do zadania gwałtu. Dlatego bardzo trzeba się strzec
wysyłania negatywnych myśli i emocji pod adresem drugiego człowieka. Mogę was
zapewnić, że większą szkodę przyniosą emisariuszowi, niż poszkodowanemu.
- Czy stosowanie regresji hipnotycznej jest niebezpieczne?
- Nie, o ile dokonuje się tego pod fachowym okiem. Mogę jednak zapewnić, że
nawet w stanie najgłębszej hipnozy człowiek nie jest w stanie dotrzeć do prawdziwych
pokładów tzw. podświadomości.
- Czy człowiek opracuje techniki potrafiące tego dokonać.
- Nie. Jest to niewykonalne. Podświadomość jest podstawową wiedzą ducha. W
większym zakresie może z niej korzystać jedynie dusza czysta.
- Czy seanse spirytystyczne są dla każdego niebezpieczne?
- Nie, jeśli odbywają się pod kontrolą opiekuna bądź starego ducha. Nawet w
przypadku rozmów z duchem normalnym trzeba wcześniej wszystko umiejętnie
zaaranżować. Dla niewprawnych tego typu eksperymenty mogą się źle skończyć.
Najlepiej przejść inicjację u uznanego medium.
- Czy Zbyszek robi wszystko właściwie?
- On na wszelki wypadek stworzył magiczne koło powiązań. Każdy seans zaczyna
od przywołania opiekuna. Nawet powierzając ciało duchowi błądzącemu ma pewność,
że my czuwamy i nic złego stać mu się nie może. Ale i on popełnia błędy.
- Czy każdy z nas może sobie taką pomoc zapewnić?
- Tak, o ile posiada wystarczającą ilość energii.
- Czy tę energię można gromadzić. To znaczy, czy nawet mniej sensytywna osoba
może się skutecznie przygotować do seansu?

83
- Tak, jeśli osoba ta wykazuje już pewne zdolności. Bez nich nie jest w stanie
wygenerować specyficznego rodzaju wibracji potrzebnej do kontaktu. Poza tym im
większe predyspozycje, tym więcej sposobów komunikowania się z nami.
- Na przykład?
- Według waszej dziesięciostopniowej skali maksymalnej wartości odpowiada
umiejętność wizualnego sprowadzenia duszy. Ale już przy dziewięciu i pół taka
sposobność nie występuje, nawet gdyby w seansie uczestniczyło sto osób. Szóstkę
przydaliście osobom pożądanym, podtrzymującym energetycznie seans, a od czwórki w
dół zabraniacie zbliżać się do kręgu. Z tymi parametrami muszę się zgodzić.
- Jesteś zwolennikiem seansów?
- Miła jest memu sercu każda rzecz dająca człowiekowi nowe spojrzenie.
Roztropność każe mi jednak przyznać, że najlepszy chleb znajdziemy w piekarni, a
właściwą poradę medyczną tylko u lekarza. Odradzam organizowania seansów osobom
do tego niepowołanym, a ludziom obdarzonym słabą wolą uczestnictwa w nich. Decyzja
należy do was. Wiedzcie także, że najważniejszym celem zdobywania wiedzy jest to, na
ile pozwala ona wam się odnaleźć w rzeczywistości. Jeśli czujecie potrzebę
uczestnictwa w misteriach duchowych, czyńcie to, gdyż może to być najcudowniejsza
rzecz, jaka się w waszym życiu wydarzy. Jeśli zaś lęk spowija wasze poczynania,
wstrzymajcie się, gdyż prawdopodobnie nie nadszedł jeszcze czas inicjacji. Roślinę
można zmusić do szybszego wydania obfitych plonów, u człowieka ten wybieg się nie
uda. Człowiek jest wartością samą w sobie i pośpiech niczego tu nie musi zmieniać.
Ewa (imię z ostatniego życia, czterokrotnie urodzona; niezależna, tylko raz
przedstawiła przesłanie; objawiła się na spotkaniu, którego cełem było wyjście Roberta I
poza ciało; przyszła do Renaty, którą znała z wcześniejszego wcielenia).
- Przykro mi, że nie macie dosyć energii, by wasi znajomi pomogli Robertowi ujrzeć
nasz świat, ale do takiego eksperymentu potrzeba naprawdę silnej wibracji. Robert
choruje na oczy. Jest zbyt wyczerpany, by przystąpić do seansu. Proponuję na nowo
zorganizować spotkanie gdzieś za miesiąc, może wtedy wszystko się uda.
- Czy pomożesz nam w tym?
- Nie, nie mam takiego zezwolenia, ale chętnie się o wszystkim dowiem. Proszono
mnie tylko, bym to wam zakomunikowała.
- Czy to znaczy, że tylko wybrane duchy mogą pomagać żywym w przekraczaniu
granicy życia i śmierci?
- Można to tak określić. Ja nie jestem gotowa do przyjęcia na siebie takiej
odpowiedzialności. Jeśli Robert źle wykorzysta dar, osłabi to moją wewnętrzną
motywację.
- Kto wydaje zezwolenie na udział w takim eksperymencie?
- Nie istnieje żadna specjalna instytucja powołana do kontaktów z wami i każdy
duch, o ile ma wystarczająco dużo sił, może taką decyzję podjąć. On też przed sobą
odpowiada za negatywne skutki takiego kroku.
- Czy lękasz się skutków takiej pomocy?
84
- Nie. Lecz lepiej w dogodnym czasie zrobią to inni wasi przyjaciele.
- Dlaczego sami o tym nie powiedzą?
- Robię to w ich imieniu.
- Czy możesz o sobie coś powiedzieć?
- Tak, lecz tego nie chcę. Przyszłam tu z innego powodu. Przyszłam do Renaty.
- Jesteś jej krewną?
- Znajomą...
- EwąM.?
- Nie. Poznałyśmy się w ubiegłym stuleciu, ale nie chcę tego wyjaśniać. To może
wywołać ból.
- Czy mam zadawać pytania? - Renata, nauczycielka w szkole podstawowej,
przejęła prowadzenie seansu.
- Nie. Nie przyszłam rozmawiać o przyszłości (Renatę bardzo interesowało
poznawanie przyszłych wydarzeń, niekoniecznie związanych z jej osobą). Chcę cię
ostrzec przed błędnym pojmowaniem odpowiedzialności. Musisz dokładnie zastanowić
się nad własnymi odczuciami. To co przeżywasz, ma głębszy sens od nauk innych.
Książki są dobre, ale są ogólne. Nie powinnaś podporządkowywać ich treściom
własnych przemyśleń.
- Wiem, do czego zmierzasz. Ale to przecież dzięki nim mogę się o sobie czegoś
dowiedzieć.
- Każdy człowiek przechodzi żmudną drogę zdobywania wiedzy i uczenia się na
błędach. Od tego nie ma odwołania. Wszystko, co dostarcza nam wiedzy o świecie, jest
pożyteczne. Ale kiedy człowiek staje się dorosły, powinien w większej mierze polegać
na własnych doświadczeniach. Wówczas wzrasta i staje się silny. Odpowiedzialny za
własne życie. Bez zrozumienia sensu odpowiedzialności nie jest w stanie realizować
powołania. I to bez względu na popełniane błędy. Więcej osiągnie ten, kto je popełnia i
się na nich uczy, niż ten, kto ich unika.
- Ale za błędy trzeba płacić.
- Owszem, jeśli są popełniane świadomie i wyrządzają innym szkody. Nie, jeśli nimi
nie są.
- Teraz rozumiem. (Renata, wprowadzona w zasady prowadzenia seansów,
przedstawiła dręczący ją od dzieciństwa problem grzechu. Pragnąc dostosować życie
do zasad dziesięciu przykazań, popadła w konflikt z własną indoktrynacją. Z jednej
strony broniła wiary, z drugiej otwarcie występowała przeciwko matce, żarliwej
katołiczce na pokaz, i przeciwko stanowi kapłańskiemu, sprowadzonemu w jej oczach
do osoby duszpasterza, który próbował ją uwieść po lekcjach religii. To wywołało w niej
poważny konflikt. Niechęć do krzywdzenia innych przybrała z czasem postać braku
wiary w siebie i silnego poczucia winy, co na poziomie somatycznym uzewnętrzniało się
ustawicznymi zapaleniami gardła. Ewa przyszła jej to wytłumaczyć).
- Nie jestem tego pewna. Ale bardzo chcę, byś się nad tym zastanowiła. Pewność
siebie to jedna z dwóch rzeczy, które powinnaś w tym życiu poznać.

85
- A draga?
- Upór.
- To prawie to samo.
- Pewność siebie to stan ducha, upór to emocja, to jego siła napędowa. Razem
tworzą świadomość czynu. W twoim przypadku są esencją obecnego życia.
- Czy to trudne do osiągnięcia?
- Nie jest to proste. Jednym przychodzi łatwiej, innym trudniej, ale każdy musi tę
lekcję zaliczyć.
- Dlaczego ja mam z tym takie trudności? Słaba woła? Mało wiedzy albo chęci?
- To właśnie chęci ciebie tutaj sprowadziły. Szukasz, a to bardzo istotne. Twoja
silna wola też się kształtuje. Musisz tylko przestać ją tłumić unikaniem konfliktów. To
chciałam ci powiedzieć.
- Czy masz w tym jakiś cel?
- Tak. W poprzednim życiu mogłam ci w tym pomóc, ale tego nie zrobiłam.
Pozwolono mi to zrobić teraz.
- Czy to znaczy, że już wcześniej borykałam się z tym problemem.
- Tak. Przezwyciężenie go było celem twojego poprzedniego zejścia.
- Czarno to widzę. Skoro i wtedy przegrałam, i dzisiaj mogę ponieść porażkę.
- Dramatyzujesz. Żyłaś bardzo krótko i nie zdążyłaś się zmienić. Teraz masz
ponowną szansę. Nie zmarnuj jej.
- Wyrzuty sumienia?
-Tak.
- Konkretniej.
- Lęk. Przekroczenie norm zachowania wywołuje u ciebie stany lękowe, a wraz z
twoją koncepcją psychoanalizy - poczucie odtrącenia. Niewłaściwie kojarzysz osobiste
odczucia i pragnienia z tzw. realnym zagrożeniem. Przez nie interpretujesz świat jako
formę warunkowaną lękiem. Tym lękiem jest według ciebie brak wolności i piętno
grzechu.
- Właściwie nie wiem, co powiedzieć... Przecież grzech istnieje, bez względu na to,
jaki jest mój stosunek do niego.
- Grzech nie istnieje jako taki. To czyn rodzący skutki. Dopiero emocja nadaje mu
kulturowy wymiar. Jednak u ciebie jest on niepotrzebnie obciążony spojrzeniem
teologicznym.
- Czy to jest słuszne?
- To całkowicie błędna postawa. Grzech jest przeciwieństwem wolności. Mówiąc
tak, przeczysz naukom Jezusa. Bóg dał ci wolność i powinnaś do niej dążyć, nie
oglądając się na innych. Zachowując trzeźwy osąd, odkryjesz, że wyzbywając się lęku
przed grzechem, robisz milowy krok na drodze do wyrobienia pewności siebie. Jeśli nie
nauczysz się walczyć o swoje, nic nie uzyskasz.
- Od czego powinnam zacząć?
- Od zdefiniowania pojęcia grzechu. To źródło twojej bezsilności. Gdy znajdziesz
nowy punkt odniesienia, otworzą się przed tobą drzwi do zupełnie innej

86
rzeczywistości. Bądź mniej uległa. Zbiorowe myślenie zabija nie tylko osobowe „ja", ale
również osobowego ducha.
- Siła zbiorowej nieświadomości?
- Trafiłaś.
- Temat wiary i życia pozbawić cech teologicznej moralności?
- Oczywiście. Nie potrzebujemy zbawienia. My jesteśmy zbawieni.
- Wpadłam w sidła dwubiegunowości - między zniewolenie a wolność?
- Można to tak ująć. Siła tworząca normy tkwi w człowieku. Jeśli człowiek lęka się
czegokolwiek, bardzo często się myli.
- To znaczy, że lękam się własnej reakcji na słuszność, która - tak na dobrą sprawę
- nie musi być moją słusznością?
- Tak. Ludzie często postępują wbrew zdrowemu rozsądkowi, nawet jeśli są tego
świadomi. Lęk zabija ten zdrowy rozsądek. Im większa świadomość zachodzenia
takiego procesu, tym większa odpowiedzialność za zewnętrzne i wewnętrzne
formułowanie własnego wizerunku. Takie doświadczenie silnie pobudza indywidualność
żyjącego i jest u nas bardzo cenione.
- Chętnie bym wyrzuciła Kościół z mojego życia. Czy mogę to zrobić?
- To człowiek wymyślił hierarchię: Bóg, Anioł Stróż, papież, biskup, ksiądz i wierny.
To człowiek postawił Kościół między niebem a ziemią. I człowiek - jeśli tego chce - może
to zmienić. Wybór należy do ciebie.
- A wiara?
- Wiara to zbiór przekonań. To bagaż, który każdy sam sobie narzuca. Wiara ma
tyle postaci, ilu istnieje ludzi.
- To nic innego jak rozbudowany światopogląd?
- Krótko i rzeczowo.
- A Jezus, a święci, a ich przesłania?
- To wszystko jest symbolem wspólnego dziedzictwa. Są prawdy niezmienne,
których echo pobrzmiewa w sercu każdego człowieka, i prawdy relatywne, tworzone na
potrzeby określonego czasu. Pierwsze trwają wiecznie, drugie wymierają wraz z modą
lub potrzebami.
- A Kościół?
- Może ci się nie spodoba to, co powiem, ale Kościół był potrzebą akceptowaną
przez obie strony. Szkoda tylko, że tak bardzo wypaczył nauki Jezusa. Dzisiejszy
Kościół to Urząd i w takiej formie nie przejdzie do przyszłości. Watykan upadnie. Ale
kościoły, jako małe świątynie duchowej pomocy, przetrwają tam, gdzie słowa Wielkich
Nauczycieli zostaną poprawnie odczytane.
- Czy mówisz o Kościele Katolickim?
- Mówię o wszystkich Kościołach. Współczesny Kościół Katolicki nie jest ani lepszy,
ani gorszy od pozostałych.
- A sekty?
- Są niebezpieczne. Ostrzegam przed nimi.
- A Kościół Moona?
- Dla nas taki nie istnieje.
- Ale w Korei został usankcjonowany.
87
- Odpowiem inaczej: żaden Kościół nie przetrwa próby czasu, tym bardziej jego
iluzja.
- Trudno w to uwierzyć. Skoro człowiek składa się z duszy, to zawsze będzie
szukać miejsc duchowego wsparcia. Tę rolę pełnią psycholodzy i kapłani. Oni są
niezbędni.
- Nadchodzi czas gwałtownych zmian. Zmianie ulegnie postrzeganie świata i rola
człowieka w tym świecie. Zmianie ulegnie też sam człowiek. Dlatego lekarze dusz, w
jakich przemienią się między innymi psychologowie i kapłani, będą jedynie
współpracować z nowym człowiekiem. Ale na zasadach zupełnie innych niż obecnie.
- Kto jest bliższy tajemnicy stworzenia, psycholog czy kapłan?
- Ani jeden, ani drugi. Ich wiedza zostanie połączona i poszerzona stosownie do
wymogów nadchodzących czasów.
- Czy Sai Baba to rzeczywiście największy z żyjących mistrzów?
- Hierarchizowanie to wyłącznie przypadłość żyjących. Stosując ten schemat
myślenia, musiałabym przyznać, iż dla was jest mistrzem, u nas jest doskonalącym się,
a na wyższym etapie zaliczany jest do grona poznających. Chodzi raczej o to, z jak
doskonałymi istotami mają żyjący ludzie kontakt. Wówczas musiałabym dodać, że na
ziemi przebywają okresowo w cielesnych ciałach znacznie doskonalsze dusze, niż
dusze pozostałych ludzi. Jednak mają one inne zadania do wykonania i kontaktują się
tylko z wybranymi. W masowej skali oddziaływania Sai Baba jest znaczącą postacią
choć mocą dorównuje mu wielu mniej znanych mistrzów. Jednak są wśród was także
dużo bardziej potężni nauczyciele. Ale ostrzegam przed porównaniami. Są nie tylko
zbędne, ale zamazują cel nadrzędny, jaki przyświeca działalności mistrzów, a tylko ten
się liczy.
- A jaki to cel?
- Duchowe odrodzenie ludzkości.
- Mogę odrzucić moją wiarę i przyjąć przesłanie Baby?
- Sai Baba mówi współczesnym to samo, co głosił Jezus. Używa tylko mniej
archaicznych zwrotów. Słuchając jego, słuchasz Jezusa. Wystarczy odrzucić
przeinaczenia kościelne i odwołać się do racji serca.
- Reinkarnacja istnieje?
-Tak.
- Czy mogę skontaktować się z ojcem?
- Przyjdzie na to czas.
- Proszę, powiedz dlaczego?
- Przechodzi drogę oczyszczenia.
- Rozumiem. Jak mogę mu pomóc?
- Modlitwą.
- To mnie wiąże znowu z Kościołem.
- To cię wiąże z sercem poprzez serce. Obojętne, jakich symboli miłości użyjesz.
- Przepraszam...
- Nie masz za co. Weź się w garść, a wszystko dobrze się skończy.

88
- Czy będę miała dzieci?
- Tak, lecz nie przerywaj leczenia.
- Czy mam się kogoś wystrzegać?
- Nauczyciela wuefu.
-...?
- Jest zazdrosny i nie panuje nad sobą. Bądź ostrożna.
- Lubię mój zawód, ale czuję, że nie wyrażam się w nim w pełni. Poza tym
pieniądze... Czy zmienię w przyszłości zawód.
-Tak.
- Kiedy?
- Za sześć lat.
- Jest to pewne?
-Nie.
- A od czego to zależy.
- Od ciebie. Musisz być konsekwentna.
- Powinnam wrócić do męża?
- Nie mogę odpowiedzieć. Twój wybór jeszcze się nie dokonał. Od tej decyzji zbyt
wiele zależy i nie mam prawa tego zmieniać.
- Noszę się z zamiarem opuszczenia matki. Czy mam do tego prawo?
-Tak.
- A wyrzuty sumienia? Czuję się za nią odpowiedzialna.
- Twoja matka jest dostatecznie dorosła, by odpowiadać za siebie. Nie utrudniaj
tego ani jej, ani sobie.... Muszę wracać...
Nao (duch niezależny; zgłosił chęć rozmowy na wolnym spotkaniu).
- Jakim jesteś duchem?
- Normalnym.
- Czy jesteś z kimś związany.
-Nie.
- Czy chcesz sam coś powiedzieć?
- Tak. Bardzo się gniewacie, że nie chcemy wam niczego konkretnego powiedzieć,
że ukrywając tajemnice przyszłości i naszego świata, staramy się was omamiać. To
nieprawda. Oczekujecie zbyt wiele. Wymagacie więcej, niż możemy zaoferować.
Postrzegacie świat w zbyt wielkim uproszczeniu. To zamyka wam oczy na istotę życia.
Pytacie o wynalazki, organizujecie przejścia astralne, prowadzicie dzienniki, dopytujecie
się o nadchodzące wydarzenia, zamykacie nas w kręgu misteriów, a zapominacie o
najważniejszym, o celu ludzkiego życia: o rozwoju duchowym. Jakże niewiele czasu
poświęcacie rozmowie z samym sobą, jak mało zajmujecie się bliskimi. Sądzicie
pochopnie, że dostępna nam wiedza otworzy przed wami drzwi poznania, że to
wystarczy do zasłużenia sobie na godną śmierć. O jakże się mylicie! To wy sami
jesteście kluczem owego poznania. To wasze serce jest największą i najpiękniejszą
tajemnicą naszej wspólnej egzystencji. Nie kosmos, nie głębiny oceanów, nawet nie
ludzki mózg, ale istota człowieczeństwa. Jedno życie poświęcone własnemu rozwojowi
jest więcej warte niż dziesięć spędzonych nad

89
wynalazkami, choćby te wynalazki miały znacząco podnieść poziom ludzkiego życia.
Owszem, i one są potrzebne. Mają swoje zaplanowane miejsce. Lecz to nie one, ale
człowiek jest tutaj nadrzędnym celem. I to właśnie jest największą tajemnicą jaką
możemy wam odsłonić. Wszystko inne jest mało istotne i nie warto temu poświęcać
miejsca.
- Jednak przeprowadza się tajne eksperymenty tworzące stałe mosty między nami i
wami oraz między nami, wami i obcymi cywilizacjami. Wiele z tajnych badań polega na
przysposabianiu ludzkości do wejścia w nowy okres rozwoju. Tam duchy wiele mówią o
urządzeniach technicznych mogących przyspieszyć rozwój zdolności parapsychicznych
oraz w ogóle o urządzeniach przydatnych całej cywilizacji. Biorąc to pod uwagę
możemy czuć się nieco zawiedzeni. Może nam się przecież wydawać, że poruszacie
tematy mniej istotne i raczej mało znane, że nie jesteście tam tacy ważni, za jakich
chcecie uchodzić, że prowadzicie nas przez prowincję duchowych, albo raczej
pośmiertnych wartości, starannie selekcjonując przekazywane wiadomości.
Ograniczacie się w swoich wypowiedziach do tendencyjnych haseł, ujętych w znane
dogmaty wiary. Nie dajecie nic, co otworzyłoby przed nami całkowicie nowy świat.
- Zaprawdę powiadam wam, że cały dorobek ludzkości jest zamknięty w
człowieczym sercu. My przedstawiamy wam doń drogę na skróty, bez obciążania go
problemami kosmicznych braci bądź złożonością przekazywania skomplikowanej
wiedzy technicznej, która i tak jest ledwie zefirkiem wspomagającym huragan dmący w
żagle ludzkiego żywota. Musicie przy tym i wiedzieć, że odsłanianie przed wami
tajemnic naszych naukowców wymaga ogromnych przygotowań po obu stronach, także
ogromnych ilości energii, a wszystko to razem wzięte - odpowiedzialności, jakiej nie
możemy i nie chcemy na siebie przyjąć. Powiem jeszcze coś, co bardzo was zdziwi, a z
czego często robimy sobie zdrowe żarty. Otóż całe zamieszanie wokół naszej
supertechniki sprowadza się prawie wyłącznie do udoskonalania niższych światów. Ta
wiedza, modyfikująca od zawsze wasz poziom, nie wnosi niczego nowego do naszego
planu. Jest jedynie żałosną próbą ukazania w niższych wymiarach tego, co każdy tutaj
potrafi sam z siebie. Niemniej napędza wasze koło czasu zgodnie z planami mistrzów i
choćby z tego powodu ma dla nas wielkie znaczenie. Lecz przypomnę jeszcze raz:
nasza nauka to przeciwieństwo waszej: ona nie rozwija naszej wiedzy, a jedynie ją
wyraża, dopasowuje nasze umiejętności do wąskiego korytarza, który drążycie.
Zarzucacie nam, że nie ukazujemy przed wami prawdziwego oblicza naszego
świata. W zasadzie jest to stwierdzenie słuszne. W zasadzie jest ono błędne. Nasz
świat, a mówię tylko o naszym poziomie, jest dużo bardziej złożony, niż możecie
przypuszczać. Nawet uzdolniony jasnowidz ma trudności w przemieszczaniu się po nim,
nie wspominając o rozumieniu, które ulega modyfikacji każdorazowo po powrocie do
ciała. Tutaj wszystko jest możliwe. Wszystko może się zdarzyć. W jednym
odwiedzanym przez was punkcie może przenikać się wiele obcych światów, światów
obciążonych własnymi zmaganiami i nadziejami. W jednym punkcie mogą ścierać się
światy mniej lub bardziej materialne, mniej lub bardziej

90
realne, światy prawdziwe i światy nieprawdziwe, a każdy bezmierny i indywidualny.
Nawet my w swoim poznaniu ograniczamy się do wnikania w wizje odpowiadające
naszym wewnętrznym przemyśleniom, a zwłaszcza naszemu poziomowi wibracyjnemu.
Takiego świadectwa inności nie jesteście w stanie przyjąć. Na szczęście łączy nas
najważniejsze, nasz wspólny cel, którym jest powrót do macierzy-ducha. I w tej
wędrówce jesteśmy jednacy. I o tej wędrówce, i o tym celu zawsze pragniemy
rozmawiać. I to nam czynić wolno. Co się zaś tyczy losów pojedynczego człowieka, to
nie u nas, a w sobie powinien szukać on odpowiedzi na wszystkie pytania. Jednocząc
się w nim w boleści, możemy mu współczuć ziemskiego kieratu i co najwyżej - nieco
wzmocnić czy ukierunkować jego dążenia. Więcej uczynić nie możemy.
Nasuwa się więc pytanie, czemu tu jestem, czemu zabieram głos, skoro tak niewiele
pomóc mogę? Jestem tu po to, by przypomnieć wam o znaczeniu życia we wzroście
człowieka, o znaczeniu każdej boleści, jakiej doświadczacie, a przez którą dostępujecie
łaski pojmowania. Każdy rok, każdy dzień, każda chwila zbliża was nieuchronnie ku
wyzwoleniu i tylko od jakości przeżycia tego roku, tego dnia i tej chwili zależeć będzie,
jakiego dokonacie postępu, jak będziecie się oceniać. My życzymy wam jak najlepiej, bo
to leży w naszym wspólnym interesie, lecz nie zawsze to, co u was się liczy, ma u nas
takie samo znaczenie. Nie bogactwo i czyny stanowią u nas o wartości duszy, lecz jej
wewnętrzne przeobrażenie, jej bolesne zmaganie się z emocjami. Bo to właśnie ich
przeistaczanie w coraz wyższą wibrację jest pracą jaką mamy wspólnie wykonać na
naszych sąsiadujących z sobą poziomach, które - tak na dobrą sprawę - są jedną
całością i jedynie przez życzliwość posługujemy się sztuczną segmentacją. Pragniemy
dodać wam wiary i sił do walki o normalność, przypomnieć o znaczeniu refleksji i
zapewnić, że każdy sprawiedliwy znajdzie tu nagrodę za bogobojne trwanie. Co posiał
to i zbierze. Pragniemy przypominać o roli wiedzy, miłości i uczuć, bo są to wartości -
niesłusznie - coraz mniej popularne. Zapatrzeni w media i twarze wielkich kreatorów
rzeczywistości popadacie w małostkowość, a bezsens zmagań o duchowe
doskonalenie wyobcowuje was nawet w świecie bliskich. Odtrąceni (w waszym
pojmowaniu stosunków międzyludzkich), stłamszeni, marniejecie, siejąc zwątpienie i
rażąc nasze oczy widmem upadku. A powiadam wam, że nie ten szybciej ku niebu
podąża, kogo najbardziej ludzie sławią lecz ten, który największą pracę nad sobą
wykona. Bogactwo, sława i znaczenie niczym są wobec skromności, dobroci, miłości i
zgłębiania wiedzy. Często w zaciszu wiejskiej zagrody żyją myśliciele więksi od
uznanych filozofów, a w murach więziennych szlifują się diamenty skruchy i skromności
czystsze od wyświęconych biskupów. To właśnie nieugięte postanowienie zmian ku
lepszemu, trwałe i zasadne, nadaje cel ludzkiemu życiu. Troszcząc się o dobra tego
świata, jakże łatwo o tym zapominacie. I takim samym zapomnieniem jawi się wasz
niepokój o zbytnią kameralność tego spotkania. A przecież głos serca pobrzmiewa
jeszcze ciszej i odczuć go można dopiero po całkowitym odcięciu się od gwaru tego
świata. Ale gdy przemówi, milkną wszelkie media i bledną twarze wielkich kreatorów. Bo
nad człowiekiem i jego losem jeden tylko czuwa doradca - jego duch, a ten wie lepiej, co
służy treści życia. Przestańcie
91
zawracać sobie głowy przejmowaniem nawyków duchowych niemot, a wsłuchajcie się
lepiej w powiew wrodzonej mądrości.
- To takie niemodne...
- Wyczucie chwili nigdy cię nie opuszcza (Ireno - uczestniczko seansu). Ale masz
całkowitą słuszność. Wielcy dyrygenci waszego świata starannie kryją przed wami tę
prawdę. Robią wszystko, byście zbyt szybko nie odnaleźli powrotnej drogi. Kierunkują
waszą uwagę na prozaiczne życie ziemskie, na wilczy byt, który przedstawiają wam
jako jedyną rzeczywistość. Więżą was w ograniczonym świecie bez prawa do
spełnienia. A pokój, harmonia, miłość i jedność są jedynie tępymi pojęciami
psychologicznymi i literackimi, odzwierciedlającymi trudy świata doczesnego.
Przeczucie realności bytu duchowego zastępują historią o genetycznym powinowactwie
ze światem zwierzęcym, gdzie zadośćuczynianie emocjom przekształcili w formę kultu,
a źle odczytany materializm w rytuał uśmierzający wszelkie zło. Człowiek w ich
mniemaniu to jedynie kawał dobrze wyćwiczonego mięsa sterowanego organicznym
mózgiem.
Tymczasem człowiek prawdziwy mniej ma wspólnego z cielesnością niż by wielu
sobie tego życzyło. Człowiek to duch zstąpiony w materię, a mózg to zaledwie organ
wyrażający wolę umysłu. Prawdziwy człowiek to istota duchowa o potencjale prasiły,
która dla własnego wzrostu ubrała ziemską szatę, szatę, która umożliwia szybsze i
pełniejsze uszlachetnienie, niż to jest dane w zaświatach. Lecz by tego dokonać,
człowiek musi wstąpić na drogę powrotną musi - po zastanowieniu się i opamiętaniu -
ulec wołaniu ducha.
W zasadzie jest to droga prosta, lecz jej odszukanie sprawia ogromne trudności.
Ogłupieni mediami i polityką oraz odwieczną walką Kościołów o wpływy, ludzie
zatracają zdrowy rozsądek i pozwalają się nieść falom niskich myśli i przyziemnych
zachcianek. Podobnie jest z wami. Stoicie tak blisko prawdy, jak tylko jest to możliwe, a
jednak z przekorą odwracacie od niej głowę. Tęsknicie do sławy, do reklamy, za nic
macie uświadomienie. Popełniacie większy błąd, niż ci, którzy z nami nie rozmawiają.
To właśnie na was spadnie odpowiedzialność za zmarnowanie danej wam w imieniu
wszystkich szansy. Otrząśnijcie się. Zadumajcie nad kresem żywota. Skierujcie uczucia,
myśli i czyny na Boga, na Jego i wasze jestestwo. Uzewnętrznijcie boskie
uwewnętrznienie.
Jesteście światłem płynącym z Niego i przez Niego promieniujecie na cały
wszechświat. Więcej od was zależy, niż moglibyście przypuszczać. Każda bezwiedna,
mimochodem rzucona myśl, każdy, nawet najmniejszy czyn powróci do was stukrotnym
echem. Czas wypełnić własne życie odwiecznym światłem doskonałości. Jeśli takie
dążenie was określi, to z woli ducha Boże siły pomogą wam w otwarciu świadomości. I
staną przed wami otworem bramy, do których tak głośno pukacie. Sami z siebie
poznacie to, o co wciąż prosicie. Jest to jedyna droga gwarantująca pełne zrozumienie
otrzymanych odpowiedzi. Dlatego proszę, byście się opamiętali, byście powstrzymali
własne zapędy w przenikaniu w nasz świat, a więcej czasu poświęcili rozmowie z
samym sobą. Tam, we wnętrzu, a nie w naszych ustach, odnajdziecie harmonię
podtrzymującą bicie duszy wszechświata,

92
świadomość wewnętrznego uwolnienia, świat urzeczywistnionych prawd duchowych,
szlachetne siły swojej duszy.
- To wszystko brzmi tak pięknie i prosto, ale jak tego dokonać?
- Przez otwieranie świadomości na wyższe wibracje, przez kierowanie uwagi na
wzniosłe siły, przez poznawanie Woli Bożej. Dopóki będziecie trwać w takim
postanowieniu, dopóty energie życia będą was prowadziły drogą poznania i zbawienia.
Jeśli jednak zwątpicie w samowoli w słuszność przemiany, jeśli prawa ziemskie
postawicie nad boskimi, zstąpią w was siły destrukcji i nastanie czas bezdomny.
Człowiek ma bowiem wolność myślenia i tylko od niego zależy, które do siebie siły
dopuści. Każde zaś otwarcie się na wyższe światy oznacza tak dopuszczenie do siebie
sił zbawczych, jak i wystawienie się na pokusy aktywizujące siły wrogie ludzkiemu
dążeniu do doskonałości. Jeśli brak człowiekowi precyzyjnie określonego celu poprawy,
lepiej już nie wystawiać się na ataki ciemnej potęgi, niż pochopnie liczyć na nasze
wsparcie, gdyż zachodzi poważne niebezpieczeństwo zsunięcia się w obszary niskich
wibracji i nadmierne uaktywnienie wszystkiego, co w człowieku najgorsze. Jedynie
gorące postanowienie poprawy rozbudzi zarówno duszę jak i ciało i przenikając je na
wskroś - dokona przeobrażenia was w to, co najwyższe. Praktyka otwierania
świadomości polega na zbliżeniu do celu wewnętrznego życia i przez poznanie go - na
wyrażenie istoty człowieczeństwa w życiu zewnętrznym. Zborność, pojednanie
duchowego wnętrza z prawami boskimi, uczyni człowieka widzącym, chronionym przez
najwyższe wibracje. Jest to łatwe do osiągnięcia i już samo postanowienie dążenia do
takich zmian może człowieka zawrócić ze złej drogi. Ważniejsze dla was jest
zrozumienie sensu przemiany, niż bezrozumne jej podnoszenie (praktykowanie). Gdyby
na Ziemi żyli sami święci, trzeba by było dla wzrostu człowieka szukać innej planety.
Powiem to tak: każdy człowiek ulepszający kontakt z własnym duchem, z własnym
wnętrzem, jest przez tego ducha inspirowany i przynaglany do coraz intensywniejszej
pracy nad sobą. Lecz każde zejście z drogi otwierania świadomości przez umiłowanie
materialnych celów, nawet przy przestrzeganiu w życiu codziennym praw boskich,
namaszcza wędrowca wpływami innych sił niż boskie. A za to prędzej czy później
zawsze przyjdzie mu zapłacić. Jedynie ufność w Ducha Bożego, jedynie
bezinteresowne trwanie w Jego prawach skieruje uwagę ludzkiej duszy na prawdy
najwyższe. Tak setki pytań zadawanych nam na seansach, mających podbudować
waszą samo wiedzę, jak i kierowanie się modą w uleganiu praktykom medytacyjnym,
może sprowadzić nieszczęście, jeśli nie będzie wypływało z przemożnego
postanowienia poprawy. Tak nierozważne postępowanie jest dużo bardziej
niebezpieczne niż chłodna antyreligijność i wykalkulowany sceptycyzm.
Radzę więc dobrze się zastanowić nad celem uczestnictwa w waszych seansach,
niż żałować potem tego, czego cofnąć się już nie da. Pokora, równowaga i uwolnienie
się od fałszywych dogmatów i rytuałów wiele wam w tym pomoże.
Machwi (imię własne, jezuita z osiemnastego wieku, tylko raz uczestniczył w
seansie):

93
- Jesteście Światłem i Wieczną Prawdą lecz tego nie dostrzegacie. I tysiąc lat
możecie żyć, lecz życia wiecznego nie dostąpicie bez zrozumienia tego prostego faktu.
Od niego wszystko się poczęło i na nim skończy. Światło i Prawda utkane są z Miłości,
jedynej materii przenikającej cały kosmos. W Świetle i Prawdzie rodzi się Słowo i
człowiek może to Słowo przekazać innemu. Gdy z serca płynie, Ducha sobą niesie.
Takie Słowo żyje i życie przenosi. Martwe Słowo lgnie ku śmierci i sądowi. Przekazując
je, nie znajdziecie uznania we własnych oczach. Baczcie, by zawsze dawać świadectwo
tego, od kogo pochodzi Słowo. Powielając cudze Słowa, nic nie zyskujecie, choćby
Słowo piękne było. Lecz gdy w sercu znajdziecie dla niego odbicie, a kopię
odzwierciedli życie - takie Słowo waszym się stanie i innemu może być przekazane.
Ożywione, miłość przyniesie. I choćby w prawdzie smutek i gorycz siało, to prędzej czy
później w Duchu zatryumfuje i miłością do siewcy powróci.
- Co to znaczy?
- Mówicie stanowczo za dużo, w ogóle, lub prawie w ogóle nie bacząc na to, co w
słowie przekazać chcecie. A słowa raz wypowiedzianego cofnąć się nie da. Cofając je
bowiem, przyznajecie się, żeście powiedzieli nie to, co miało być powiedziane. Stajecie
się źródłem zamętu. Lepiej nic nie mówić, niż mówić nieprawdę. Mówcie mało, ale niech
przekaz wasz serce ocenzuruje. Słowo nauczy was szacunku do siebie, a potem do
drugiego człowieka. Wtedy staniecie się bożym żarnem, które plewy upadku od
wiecznej prawdy oddzieli. I choćby uszy wasze pochwyciły pieśń wszystkich ust
ludzkich, serce wasze uniesie jedynie tę prawdziwą i nią wesprze drugiego człowieka. A
kiedy słowo zjednacie z czynem, nadejdzie kres waszej udręki. W sprawiedliwości
odrodzeni, smak prawdy poznacie i łaska boża błogosławieństwem wiecznym was
otoczy.
- A kiedy mamy wiedzieć, że to, co robimy, i to, co mówimy, jest prawdą?
- Prawda jest duchową mądrością płynącą wprost z Niebios. U sprawiedliwego
spływa poprzez głowę wprost do serca, skąd wznosi się znowu i wypływa na świat przez
usta. U człowieka przeciętnego wypowiedź przed opuszczeniem ust cenzuruje rozum. U
tępego mądrość duchowa w ogóle nie pochodzi z serca, lecz wprost z rozumu
wyrzucana jest przez usta na zewnątrz. Często jest więc mylna i wiele wprowadza
zamieszania. To samo jest z mądrością czynu. Dla was połączenie głosu serca z
doświadczeniem rozumu wydaje się korzystnym kompromisem. Dla ludzkiego ducha, z
którym się kiedyś na powrót pojednacie, żaden przejaw pracy umysłu nie może wibracji
serca zakłócić.
- Z tego co wiemy, duch ludzki operuje już na płaszczyźnie duchowej i nie posiada
umysłu. Czy to prawda?
- Tak. Lecz i duch ludzki zachowuje coś w rodzaju indywidualnej pamięci. Więc i on
może dla potrzeby chwili odtworzyć działanie umysłu. Spowalnia to jednak jego
istnienie. Lecz nawet i wtedy, kiedy duch na swoje życzenie ulega ograniczeniom
umysłu, jest on tak doskonałym, że świadomość starych nawyków w żaden sposób nie
może osłabić siły jego uniwersalnego charakteru. Prawdą jest też to, że duch taki nie
posiada również serca. Jego miejsce zajmuje już wyrażona miłość, a jest ona o tyle
doskonalsza od tej, jakiej może doświadczyć człowiek cielesny, o ile tylko to sobie
ludzki umysł może wyobrazić. Są to jednak dla żywych

94
spekulacje. Dla was jedno powinno być nauką: im więcej serca włożycie w myśli, słowa i
czyny, tym prędzej dostąpicie zbawienia. Oto moje poselstwo (moja przestroga i moje
życzenie).
- Wielu ludzi powiada w chwilach rozpaczy, że Bóg nie jest sprawiedliwy. Co
sądzisz o tym, mając na uwadze sprawiedliwość w osądzaniu ludzkich czynów?
- Bóg nie jest sprawiedliwy (odpowiedział inny duch; zapewne miał w tym więcej
doświadczenia od Machwiego). Sprawiedliwość to ludzka cecha i tylko człowiek lubi się
do niej ustosunkowywać. Gdyby Bóg był tylko doskonałym człowiekiem i chciał w ocenie
czynów człowieka posłużyć się wagą sprawiedliwości, żaden człowiek, nawet i święty,
nie mógłby dostąpić łaski zbawienia. Bóg nikogo nie osądza. Już samo takie
podejrzenie jest z naszego punktu widzenia w złym tonie. Przecież to, co dzisiaj
uważacie za normę, dawniej mogło być jej przeciwne. Takie podejście tylko pogłębia
konflikt. Dlatego Machwi tu przyszedł. Dlatego dał wam do zrozumienia, że sekret
zbawienia jest w rzeczywistości umiejętnością otwarcia się na głos własnego ducha, na
głos serca, dzięki któremu człowiek ułatwia sobie zaplanowany rozwój.
W swojej historii człowiek stworzył wiele zupełnie niepotrzebnych norm społecznych,
zmarnował wiele sił i czasu na poszukiwanie ideałów zbawienia, poprzez które próbował
się wyrazić. To błąd. Ale i dziejowa konieczność. Człowiek jednak nie potrzebuje
zbawienia, jak to chcą widzieć chrześcijanie. Człowiek nie powstał także zbawiony.
Człowiek po prostu jest i będzie. Wszędzie, w całym wszechświecie człowiek zawsze
będzie człowiekiem. Bez wprowadzającego zamieszanie dodatku tylko lub aż. Jesteśmy
tak samo ważni i nieważni jak wszystko inne, co stworzył Bóg. Tajemnica kryje się w
przeżywaniu istnienia. To właśnie istnienie jest istotą ideału. Bóg jest istnieniem.
Dlatego jest ideałem. Człowiek jest istnieniem, dlatego nie potrzebuje zbawienia. Bo
jakże można zbawić istnienie od istnienia. To absurd.
- Czy to znaczy, że po śmierci nie przechodzimy procesu oceny grzechów?
- Grzech to czyn. Oba są określeniem normy. To, co dla przykładu Zbyszek
zwalcza u siebie (nie powiem, co), jeszcze dwa tysiące lat temu było uważane za godne
szacunku. Gdyby teraz Bóg chciał przyrównać postępowanie Zbyszka do postępowania
mieszkańca Rzymu sprzed wielu stuleci, to okazałoby się, że obaj zasługują na
pochwałę, chociaż obaj robili to samo akurat odwrotnie. A to by znaczyło, że boskie
prawo jest ułomne. Zapytajcie raczej, czy to człowiek osądza siebie po śmierci?
Odpowiem: nie. Nawet człowiek tego nie robi w stosunku do siebie samego. Człowiek
może odnieść jedynie takie wrażenie, kiedy po przeżyciu śmierci klinicznej wraca do
żywych i obce sobie doświadczenie próbuje przetłumaczyć na znany sobie język
obrazów i słów. Tymczasem przebywał tu w odmiennym stanie świadomości i żadne
interpretowanie tego stanu przez ubogi repertuar pojęć rozumu nie może być
wiarygodnym odzwierciedleniem takich przeżyć. Taki człowiek imputuje sobie, że to, co
zaszło, wyglądało tak a nie inaczej. Robi to, bo jest ograniczony rozumem, bo inaczej
nie potrafi. Budzenie się umysłu postrzega jako film z życia, oglądany klatka po klatce,
choć w rzeczywistości wszystkie sceny istnieją wespół, a wyższą wibrację odbiera jako
wzór przenikającej

95
na wskroś miłości. A przede wszystkim dużo mówi o wyrzutach sumienia, o obowiązku
naprawienia krzywd. Tymczasem w przebłysku świadomości duchowej on tylko ujrzał,
jak korzystne dla ewolucji jego i gatunku jest harmonijne współdziałanie wszystkich
istnień. Zaś koło przyczyn i skutków postrzegł jako jedność ludzkich dusz. Grzech
pojawił się jako zakłócenie burzące harmonię sfer, jako niedoskonałość wypływającą z
ułomności rozumu. Czy zatem człowiek po śmierci, będąc doskonalszym, bo bliższym
własnemu duchowi, ma się obwiniać za to, że za życia, będąc ułomnym, robił coś nie
tak, coś, czego - widząc i rozumiejąc konsekwencje tego działania - by teraz nie zrobił?
Przecież wasze prawo zakazuje karać osoby chore psychicznie za czyny, których
dopuściły się nieświadomie. To samo prawo obowiązuje i u nas. Nazywamy je prawem
wolnego wyboru.
- Czy to znaczy, że człowiek wyrządzający innym krzywdę będzie po śmierci tak
samo traktowany jak ten, który całe życie złożył w posłudze innym?
- Tak. Lecz proszę nie mylić tego z pojęciem grzechu. Grzech to pojęcie ludzkiego
prawa. Jednak człowiek upadły ma znacznie mniejszą wibrację od człowieka
sprawiedliwego. Zrozumie to zaraz po przejściu w świat energii. Człowiek
nieharmonijny, ciężki, nie jest w stanie wzbić się wyżej, ponad wibracje, które
wypracował życiem, ponad światy, które tworzył myślami i czynami. Chcąc wznieść się
ponad swój poziom, musi te światy powtórnie przeżyć, co wielu nazywa oczyszczeniem.
Są też tacy, którzy swoim życiem uczynili tak dużo zaburzeń, iż nie są w stanie oderwać
się nawet od ziemi, od najcięższej materii. Tych światy psychiczne są najbardziej
przyziemne, a bywa, że tak mroczne, jak czerń.
- Mówiąc o światach psychicznych masz na myśli kolejne poziomy wibracji?
- Tak. Wraz ze wzrostem wibracji zmienia się jakość tworzonych światów. Każdy
przebywa tam, gdzie tkwi jego wzór. Lecz dopiero od poziomu astralnego człowiek
może w pełni wykorzystywać umysł. W niższych światach jest on częściowo zamknięty,
to znaczy człowiek nie jest tam w stanie podnieść własnej wibracji do poziomu, na jakim
funkcjonuje jego własny umysł. Ludzie upadli pozbawieni są nawet przebłysku
świadomości jego istnienia. Wyzbyci zależnej od mózgu ziemskiej logiki, stają się
zabawką w szponach emocji. Dopiero kiedy siła emocji słabnie, kiedy wypali się ostatni
krąg zamknięcia, mogą sobie przypomnieć o własnym istnieniu. Wtedy otrzymują
szansę ponownych narodzin.
- Odnoszę wrażenie, że - mimo chwalebnego zacięcia dydaktycznego -
naprzemiennie używacie naszych pojęć, typowych dla świata cielesnych, jak to czasami
nas nazywacie, z pojęciami bardziej odpowiednimi dla domniemanych światów
duchowych. Może to sprawiać wrażenie, że ktoś na siłę stara się być mądrzejszy, niż
jest w rzeczywistości. Albo raczej, że czasami zapomina, iż gra rolę ducha. Co wy na
to?
- To prawda. Miedzy nami a wami, wbrew pozorom, niewielka jest różnica. W
zasadzie tworzy ją umowna granica przejścia w inny wymiar. Reszta pozostaje ta sama.
Łącznie z nawykami. Wasze stereotypy są naszymi. My jesteśmy wami. Dlatego
podobnego używamy języka i mamy podobną świadomość walki z emocjami. Dopiero
Wyzwoleni, jak wielu nazywa Niepowrotnych, a wy Starymi Duchami, wchodzą na plany
zupełnie odmienne. My i wy to dzień i noc, jawa i sen.

96
Wielu z nas, mimo pamięci istnień, ma mniej do powiedzenia, niż żyjący. Z pewnością
łatwiej nam żyć, lecz tęsknota za wspólnym, którą tu odczuwamy, sprawia, że garniemy
się bardziej do was, niż możecie się tego domyślać. Jednak to my zawsze widzimy
rzeczy i zjawiska takimi, jakimi są w rzeczy wistości. Człowiek żyjący może tego
doświadczać jedynie wtedy, kiedy słucha głosu serca.
- Odnoszę wrażenie, że i wy, i my możemy się mylić w ogólnej ocenie prawdy, że
kolejne etapy ludzkiej egzystencji spoglądają na nasze zmagania pod zupełnie innym
kątem, że ich ocena zjawisk i pojmowanie świata są tak różne od naszych ocen i pojęć,
iż można z dużym prawdopodobieństwem przyznać, że nasze oba graniczne światy
tkwią w edukacyjnych powijakach. Co wy na to?
- Macie słuszność. Lecz i jej nie macie. Ogólne zasady naszej egzystencji są
niezmienne. Zmienia się tylko odbiór i interpretacja rzeczywistości. Wiedza zależy od
poziomu percepcji. Każda nowa zdolność, każdy nowy fakt, każde nowe doświadczenie
pozwala nam głębiej wniknąć w rzeczywistość. Lecz to, co było, jest i będzie po wieki
wieków. Tak jak uczeń pierwszej klasy uczy się dodawania, a student poznaje teorie
wielkich liczb, a obaj z różnych poziomów poznają matematykę, tak my, wy i nasi
poprzednicy uczymy się duchowości, poznając sekret istnienia. Różnice zależą od
poziomu wykształcenia. Świat pozostaje ten sam.
- Czy szatan jest dzieckiem bożym?
- Czy cokolwiek stworzone przez Boga może być niedoskonałe? Czy Najwyższy
może nie określić z góry plonu własnego siewu? Szatan to nie zło. To sprzeczny z
rozwojem ludzkości wykreowany przez niektórych ludzi wizerunek postępu. Kościół
Wschodni odrzucił błędną myśl stworzenia szatana dla celów znanych tylko Bogu.
Dobry Bóg nie mógł tego uczynić. Kościół Zachodni wizją szatana wystawił rozsądek
wiernych na próbę. Kościół mógł to uczynić. Imię skryło się w pułapce. Cel: opanowanie
duszy chrześcijanina - został osiągnięty. Od człowieka zależy, czy przyjmie koncepcję
szatana, czy też ją odrzuci.
Zupełnie czym innym jest koncepcja Lucyfera, Pana Przemian, Pana Przeciwieństw.
Jest on niewątpliwie największym kreatorem świata. Choć został stworzony przez Pana,
zdołał stworzyć więcej od Niego. Choć i takie rozumowanie jest iluzją bo skoro Lucyfera
stworzył Bóg, to i dzieła Jego Syna są również i jego dziełami.
Lucyfer został stworzony w celu ukazania prawdy o przejawianiu się Boga w materii.
To właśnie on uczy wszelkie istnienia, w jaki sposób się Pan przejawia. Gdyby istniała
tylko miłość, nikt nie traktowałby jej jak coś szczególnego. Nikt nawet nie rozumiałby, w
jakim ekstatycznym stanie się znajduje. Dopiero stworzenie przeciwwagi w postaci całej
gamy przeciwieństw potrafi uzmysłowić żyjącym, jaką wartość ma właśnie miłość, jak
bardzo należy jej pożądać. Bóg stworzył jeden rodzaj energii, Lucyfer, Pan
Przeciwieństw musiał ich stworzyć nieskończenie więcej. To samo dotyczy dobra i wielu
odcieni zła. To samo można powiedzieć o wszystkim, co nas otacza i czego ustawicznie
doświadczamy. A wszystko to po to, by w wolnym wyborze stale dążyć do duchowego
ideału. W tym kontekście nie mówimy już o Lucyferze jako szatanie, czyli tej negatywnej
sile, która trzyma nas w światach Lucyferowych idei, ale określamy go jako

97
Prowadzącego, tego, który tworzy szkolę. Dlatego stoi on po prawicy Ojca. Właśnie
dlatego Lucyfer jest symbolem wielu tajemnych bractw. Złem, czyli szatanem, wypada
zaś określić siły, które na siłę utrzymują ludzi w nieświadomości istnienia boskiego
ideału, które więżą ich w antyświatach. Lucyfer nie więzi, on wskazuje, on uczy
dokonywać wyboru. Kto to zrozumie, dużo łatwiej może stawić opór życiowym
przeciwieństwom.
W trakcie przeprowadzanych seansów najczęstszą praktyką była próba uzyskania
odpowiedzi na pytania wcześniej przygotowane, jeszcze w domu, w chwilach głębokiej
zadumy. Luźno, swobodnie zadawane, nie adresowane do żadnego konkretnego bytu,
zawsze spotykały się z życzliwością i zrozumieniem. Ponieważ liczba uczestników
spotkania po drugiej stronie była z reguły znaczna, częstokroć jedno zadane pytanie
pociągało za sobą kilka nieco różnych w tonie eksplikacji. Czasami zaś brnęły w
wyjaśnienia dusze przebywające zupełnie gdzie indziej, które - co jest przymiotem
tamtych światów - miały pełną świadomość toczącej się na odległej planecie
pouczającej zabawy i zgodnie z własnym życzeniem chciały służyć pomocą. Czasami
zaś do rozmowy mieszała się dusza, która chciała tylko coś słownie wyrazić, bądź coś
komuś ważnego przekazać, co nie zawsze korespondowało z przewodnim tematem
wieczoru. Ogólnie wyglądało to tak, że na podane z listy pytanie odpowiadał dowolny
byt, całkowicie pomijając obowiązek przedstawienia się. Anonimowa seria pytań,
anonimowa seria odpowiedzi. Krótko i rzeczowo. Stosownie do potrzeb. Niżej
przedstawiam skrócony zapis z dwóch seansów, które odbyły się w odstępie kilku dni.
- Czy oddech, zawieszony w trakcie medytacji, rzeczywiście przyspiesza
synchronizację półkul mózgowych? Czy musi być kontrolowany?
- Tak: spowolnienie i obserwowanie oddechu pomaga w przyspieszeniu
synchronizacji pracy obu półkul mózgowych. Obserwowanie oddechu nie oznacza jego
kontrolowania. Tak jak w medytacji nie ma celu, tak i nie ma go w kontrolowaniu
oddechu. Oddech powinien być naturalny. Manipulowanie nim, to poświęcanie mu
uwagi. Z medytacji nic nie wyjdzie. Medytacja to brak aktywności. To zawieszenie pracy
umysłu w czasie bezdechu. Nie oszukuj się: medytacja z uwagą to koncentracja, to
budowanie nowego, a nie poznawanie obecnego. Zastanów się, czego chcesz. Szukasz
wizerunku czy siebie? Szukasz tego czy tamtego świata? W tamtym świecie oddech nie
istnieje, nie jest potrzebny. Zostaw oddech i ciało w teraźniejszości. Lecz na początku,
gdy uspokajasz emocje, przyjrzyj mu się dokładnie. Skup na nim całą uwagę. Obserwuj,
jak wchodzi i wychodzi. Nie zatrzymuj go - on toczy własne życie, on jest związany z
ciałem, nie z tobą. Ty istniejesz także wtedy, gdy nie wdychasz i nie wydychasz. W
takich przerwach istniejesz naprawdę. Kiedy oddech się zatrzymuje, zatrzymuje się i
myślenie. Spokój i cisza przenikają wieczność. Gdy spokój i cisza ogarnie oddech,
znajdziesz się w wieczności. Gdy ustanie oddech, ustanie i praca umysłu. Gdy umrze
umysł - umrze świat twoich złudzeń. Doznasz wyzwolenia.
- Z tego wynika, że w medytacji nie istnieje żadna specjalna technika oddychania?

98
-Nie.
- Czy przez zadawanie sobie bólu można przejść w inny wymiar?
- Takie techniki są bardzo niebezpieczne dla niewtajemniczonych. Stosowanie ich
może poważnie uszkodzić niższe ciała duchowe. Wyzwolony przy ich pomocy krąg
energii nie dąży do scentrowania, lecz istnieje jakby w biegu. Trudno nad nim
zapanować.
- Czy medytacja dynamiczna może prowadzić do oświecenia?
- Każda medytacja jest pracą z umysłem. Nawet najprostsza aktywność jest
medytacją jeśli zatraca umysł. Nie technika się liczy, lecz skutek: przejście w stan
niewiedzy i nieistnienia, w stan totalnego odrzucenia ego przy jednoczesnym wycofaniu
umysłu. Kiedy takie drgnięcie przychodzi, wie o tym tylko ten, kto tego doświadcza.
- Czy każda medytacja jest dobra?
- Zacznijmy od tego, że medytacja to życie, że nie ma i nie będzie dwóch takich
samych medytacji, że nigdy żaden człowiek nie doświadczy tego samego, co
doświadczył ktoś inny. Medytacja to tylko umowny zbiór technik naprowadzających na
osiągnięcie takiego efektu. To wypracowanie nawyku dążenia do uzyskania takiego
doświadczenia. I nic więcej. Każdy taki nawyk jest dobry. Lecz można także powiedzieć,
że brak nawyków jest najdoskonalszą techniką. Usiądź i czekaj. Kiedy ustanie wszelkie
poruszenie twojego życia, kiedy znikną także wszelkie znane ci metody - zrozumiesz
„to". Bo tak naprawdę medytacja nie jest żadną techniką żadnym działaniem. Medytacja
jest wewnętrzną naturą człowieka. Poznanie własnej istności kończy naukę ludzkiej
duszy.
- Czy mistrz może pomóc wprowadzić w stan medytacji?
- Nikt tego nie może zrobić za ciebie. Może co najwyżej mgliście pokazać, jak
zaczynali inni.
- Czy mistrz powie, kiedy osiąga się stan wyzwolenia?
- Nikt ci tego nie powie. To doświadczenie jest indywidualnym doznaniem. Zawsze
się wie, kiedy następuje. Jest formą pamięci: gdy zachodzi - istniejemy, lecz gdy
zaczniemy je sobie uświadamiać - już je gubimy.
- Odnoszę wrażenie, że do rozpoczęcia medytacji wcale nie jest potrzebny
nauczyciel?
- I słusznie. Waszym prawdziwym i jedynym nauczycielem i mistrzem jest
wyłącznie wasza własna Jaźń. Człowiek-mistrz i człowiek-nauczyciel to tylko aktywator.
Starszy rocznik w tej samej szkole duchowego poznania. Ktoś, kto przed wami odkrył,
że Jaźń w ich wnętrzu jest początkiem drogi do Boga. Głos prawdziwego mistrza
sprowadza się do uświadomienia adeptowi tego prostego faktu. Reszta zależy od was
samych. I strzeżcie się każdego nakazu mówiącego o szukaniu Boga poza wami. To
sprzeczne z naukami Chrystusa, w duchu których jesteście rzekomo wychowani.
- Czy praca z kundalini pomaga w medytacji?
- Tak. Pomaga osiągnąć totalną harmonię. Jest dobrą inicjacją. Wraz z siłą witalną
oddechu aktywizuje siły psychiczne zawarte w mózgu. Jednak praca z kundalini
medytacją nie jest.

99
- Co jest lepsze: wzrok utkwiony w martwym punkcie czy zamknięte powieki?
- I jedno i drugie. Wszystko, co pomaga w osiąganiu stanu skupienia, co zatrzyma
wędrujący umysł. Wybór należy do ciebie.
- Czy prawdziwa miłość może przyjść do człowieka?
- Nie. Prawdziwa miłość już jest w człowieku, choć na tym poziomie nie może być w
pełni przejawiona. Miłość uzależniona od zewnętrza, nie jest prawdziwą miłością. Jest
szaleństwem. Rzeczywista energia miłości wybucha w indywidualnej istności. Odczucie
tego w sobie można nazwać przyjściem miłości. Tylko się nie oszukuj: prawdziwą
miłością nie można manipulować. Bądź świadkiem w miłości.
Czy zaawansowane metody duchowe można polecić jedynie osobom odrzucającym
świat z jego pokusami?
- Wręcz przeciwnie: pełnia życia jest wyrazem złożoności ludzkiej istoty,
duchowość - jej jakości. Nie sposób jednego uzyskać bez drugiego. Złożoność i jakość
wyznaczają status istnienia ducha. Owszem, cisza i spokój sprzyjają technikom
medytacyjnym, lecz prawdziwy wgląd w siebie musi się jeszcze odbyć poprzez egzamin
życia. Gdyby kresem człowieczego wzrostu było zatracenie się we własnej duchowości
przy jednoczesnym odrzuceniu kształceniowego charakteru integracji ze światem,
zstąpienie ludzkiego ducha w materię pozbawione byłoby celu. Człowiek jest jednostką
społeczną. Tym bardziej jego wolny duch. Zamykanie się w tak zwanych murach
klasztornych jest nie tylko wygodnictwem, ale i naruszeniem praw pozostałych ludzi,
którzy pośrednio czy bezpośrednio ponoszą koszty utrzymania tak egoistycznej formy
egzystencji. Droga ku wyższemu wiedzie poprzez dyscyplinę duchową a ta bynajmniej
nie oznacza odcięcia się od świata. Wręcz przeciwnie: oznacza jego dogłębne (na
miarę jednostki) poznanie i doświadczenie siebie w tym poznaniu.
- Czy wszystkie metody wejścia w medytację opierają się na wyeliminowaniu
świadomości?
- Tak... świadomości tu i teraz.
- Czytałam, że cała trudność sprowadza się do umiejętności dotarcia do ego, do
poznania sposobów jego funkcjonowania. Jak to zrobić?
- Aby dojść do rdzennej myśli (natury) ego (jaźni), należy odrzucić cały
intelektualny bagaż, cały niekończący się ciąg ulotnych idei i koncepcji. One istnieją
same z siebie i dla siebie. Są otwartą opozycją w stosunku do świadomości zbiorowej.
Są oddzielnym życiem. Nie twoim życiem. To one zmuszają umysł do ciągłego
podróżowania. Trzeba to zatrzymać. Trzeba oddzielić myśl od postrzegania. Trzeba
przerwać ten wewnętrzny dialog. Trzeba wyrwać się z niewoli myśli. Trzeba przestać
być więźniem złudnej rzeczywistości. Zostawiamy ten zgiełk.'
Teraz przenosimy uwagę ze świata zewnętrznego w stronę świata wewnętrznego.
Nareszcie odrzuciliśmy kontrolę wyobrażonej przez siebie rzeczywistości. Wysiadamy z
pociągu. Bierzemy taksówkę i udajemy się do fundamentalnego ego. Taksówka to
przejście między dwoma światami. Ego to manifestacja duszy stojącej ponad
intelektem, jest ono poza argumentami. Taksówka to jedynie czysty odbiór. To
naturalna uwaga pozbawiona czynności umysłowych.

100
Tylko ona, stojąc nad myślą, może zbadać naturę ego. Każde myślenie o taksówce to
zabawa z myślą - cofamy się na dworzec. Tego nie chcemy. Wiedząc, że żadna myśl
nie może zbadać własnego oblicza, przestajemy zadręczać taksówkarza i z obserwacji
czynimy zjawisko wypełniające się w najdoskonalszym stopniu. Pozbawiona logicznych
interpretacji podróż zespala nas z naturą ego, z najwyższym stopniem naszego
indywidualnego życia, z samą istotą myśli i czynów, przenikających życie umysłowe.
Pamiętaj: do pociągu pomoże ci wejść mistrz, do taksówki wsadzi cię mistrz, ale
jazdę z taksówkarzem musisz odbyć sama. To kurs indywidualny. Tę część etapu
poznawania siebie najczęściej nazywacie medytacją.
- Czy wiara w osiągnięcie oświecenia jest niezbędna?
- Od początku jest wskazana. Jeśli jest, pokrzepi serce wiarołomnego. Jest ona
bowiem substancją Ducha, jest Wiedzą, do której się dąży w medytacji. Jest
oczywistością która i tak nastąpi. Jest zasadą która wypełnia mózg i serce. Przed nią
nie ma ucieczki - to składowa naszego życia. Można się tylko oszukiwać, że jest mało
ważna. Mówi się wtedy o człowieku małej wiary. Ja mówię: o człowieku się
oszukującym.
- Czy nasz Anioł Stróż jest równie znaczny jak Aniołowie innych ludzi?
- Błąd logiczny. Nie ma mniej i bardziej znaczących opiekunów. Każdy opiekun jest
ideałem, do którego człowiek zdąża przez wszystkie swoje wcielenia.
- Czytałem, że nie każdy człowiek posiada Przewodnika Duchowego?
- Każdy człowiek ma swojego Przewodnika. Skoro żyjecie, skoro pobieracie
ziemskie nauki, to znaczy, że zasłużyliście na szansę poprawy błędów i możecie się
doskonalić. Wtedy potrzebujecie Prowadzącego. Nie może być inaczej.
- Czy człowiek doskonały może dorównać Przewodnikowi?
- Gdyby był doskonały, sam byłby Przewodnikiem. Muszę jednak przyznać, że
nawet Przewodnicy posiadają różne poziomy wibracji, ale też każdemu człowiekowi
przypisany jest najwłaściwszy mu opiekun. Dopiero Człowiek Prawdziwy jest w pełni
doskonały.
- A Sai Baba? Czy można porównać jego ludzką doskonałość z doskonałością
Opiekunów?
- Wszyscy oni razem wzięci, wespół z nami i wami, są niedoskonali, a różnice
między tymi bytami prawdziwie niewielkie w skali rozwoju człowieka. Zniżając się
jednak do waszego poziomu rozumowania, musiałbym zaprzeczyć. W naszych oczach
takie porównanie jest całkowicie nieistotne. Istotnym jest wspólne wzrastanie. Czynimy
to nieugięcie po obu stronach muru życia. Liczy się intencja i siły wkładane w te
przemiany, a nie procentowy wkład. Tak naprawdę wszelkie wartościowanie ludzkiego
życia jest tylko waszym wymysłem. Życie po prostu jest. Człowiek po prostu jest. I to
jest w tym wszystkim najpiękniejsze.
- Dość dużo obecnie się mówi i słyszy o podnoszeniu poziomu wibracji, co według
wielu przekazów ma być jedynym celem naszego życia. Można wręcz dojść do wniosku,
że walka o energię nie ma wiele wspólnego z doskonaleniem się człowieka, że ten sam
efekt można uzyskać prowadząc zdecydowanie bardziej przyziemne życie. Co wy na
to?

101
- Często ludzie bez reszty oddający się praktykom duchowym błędnie sądzą że ich
postępowanie jest najwłaściwsze. Zapominają że każdy człowiek kroczy swoją własną
drogą, że każdy został w innym celu powołany, że różnimy się między sobą. Dlatego
porównania są tu sztucznością nieporozumieniem. Ponieważ walka z emocjami, z
namiętnościami życia, stanowi zasadniczy trzon człowieczej przemiany, można
stanowczo stwierdzić, iż ten sam efekt, co przemyślenia mistyków, da w innym
przypadku wieloletnia walka z nałogiem. Liczy się intensywność przemian. Jest ona
zliczana zawsze, gdy człowiek ewoluuje. Wówczas on wzrasta a jego ciała
energetyczne nabierają subtelności. Lecz to subtelność wynika z duchowej przemiany,
a nie odwrotnie. I słowo otuchy: człowiek w rozwoju cofnąć się nie może. Może co
najwyżej spóźnić się na mecie. Może zmarnować jedno, a czasami kilka wcieleń, może
obarczyć się znaczną karmiczną odpowiedzialnością ale zawsze ma szansę zastanowić
się nad sobą i pchnąć własny wózek do przodu. Wspomożenie błądzącego wiele może
przynieść korzyści. Rzeczone wspomożenie, rzeczone przerabianie emocji i nasza tu
rozmowa, jak i byt pośmiertny, są pracą z pewnymi formami energii, więc ujmowanie
życia w kategoriach energetycznego wzrastania ma swoje uzasadnienie. Ponieważ
jednak i myśl jest energią proszę nie sprowadzać sensu życia do poziomu fizycznych,
jakby martwych przeobrażeń. Byłaby to profanacja, hołd złożony naukowemu
zabobonowi. Byłaby to zachęta do odstąpienia od wartości nadrzędnych, którymi
powinniście zawsze kierować się w życiu
- Czy służenie drugiemu człowiekowi w imię szczęścia wiecznego ma duchowe
uzasadnienie?
- Ani częściowe służenie, ani całkowite poświęcenie się drugiemu człowiekowi w
imię nagrody pośmiertnej nie jest symbolem duchowej rozwagi. Człowiek zawsze, ale to
zawsze powinien zaczynać wzrastanie od poznania siebie samego, a dopiero potem
wyrażać siebie poprzez pryzmat drugiego człowieka. Zrozumienie tej prostej zależności
jest przeciwieństwem egoizmu i zaślepienia. Człowiek prawy, świadomy własnej mocy i
ograniczeń, działa już bez religijnego wyrachowania i jest pozbawiony chęci
zaspokajania niskich pobudek. Potrafi uczynić właściwy użytek z wolnostanowienia. On
nie służy, on rozsądnie wspiera, on się nie zatraca w samokaleczącym zaślepieniu, on
umiejętnie wyważa swoje relacje z innymi, bacząc, by zachować subtelną granicę
własnej woli, łączącą ludzkie, osobiste światy, światy scentrowane we wzajemnym się
poszanowaniu. Wtedy znika podejrzenie o prowadzenie wyrafinowanej gry czegoś za
coś, a wykształca się trwały mechanizm wspólnego warunkowania indywidualnych
światów. Wspólnota serc, wspólnota wielkiej drogi - to czar osobistych harmonii.
Prawdziwe czyny budujące świat wewnętrzny pozbawione są nalotu wielorakich kultur i
wierzeń. One spływają mlekiem przemienienia, one wzbogacają was uwolnieniem myśli
broniących dotąd ludzkiej małości. W pokochaniu siebie takim, jakim się jest,
znajdziecie także mądrość reagowania na cudze cierpienie. Wyciągnięcie ręki do
drugiego człowieka nie może bowiem oznaczać zejścia z własnego wzoru przeobrażeń.
Każdy człowiek zawarł indywidualną umowę na życie i musi przestrzegać jej zasad.
Złamanie tych praw, nawet w imię zatracenia się

102
w posłudze, wypacza wizerunek przemian nie tylko darczyńcy, ale godzi przede
wszystkim w duchową szatę biorcy. Proszę tylko nie mylić posługi z życzliwą pomocą, z
brataniem się dusz, ze wspólnym bytowaniem w trudnych chwilach czy cierpieniu.
Pomocna dłoń zawsze znajdzie zrozumienie w naszych oczach, a odrobina
samarytańskiego zapomnienia poklask pośród obserwatorów. Takie zachowanie ma
wielkie u nas znaczenie, bowiem pozwala człowiekowi poszerzyć duchowe horyzonty,
spojrzeć na los człowieczy pod kątem wieczności i zborności, odkryć czarowny świat
wspólbytowania i legendą praposzulciwania dobra wzniecić samozbawiający się żar
serca. Nie ma to jednak nic wspólnego z wyrachowaniem. I choć stroną faktograficzną
wyda się powieleniem tamtych rozwiązań, to tutaj dyktuje je serce. A bezinteresowny
głos serca, zasilony mądrością korony, wynosi czyn człowieka nad bramy niebieskie,
dając czynotwórcy dostęp do mocy miłosierdzia. A komu dane jest ujrzeć blask
miłosierdzia, ten nigdy nie spocznie w ustawicznej pracy na rzecz dobra ogółu, nigdy
przy tym nie zapominając o swoim osobistym szczęściu. Mądrość czynu niesie bowiem
w sobie ziarno pojmowania wielkości i niepowtarzalności każdego istnienia. Silna wola
bycia i czynu i rozum to jest to, czego nam wszystkim potrzeba. Bezrozumne
przemienianie drugiego człowieka przynosi szkodę zwłaszcza temu drugiemu.
Wstrzymując gorliwość, zyskasz wdzięczność jego ducha. Wolno ci gubić siebie, ale nie
wolno bezrozumnie gubić przeznaczenia drugiego człowieka. Odrzuć w swym działaniu
środowiskowe stereotypy, wsłuchaj się w podpowiedź serca, a rzekoma niemoc odsłoni
przed tobą kurtynę wspólnej przeszłości, w której zapisano, co brać i dawać pozwolono.
Takie działanie nie wypaczy naszego wspólnego istnienia. Troska o wspólny byt i
wspólne jutro musi wypływać z zasad ludzkiej filozofii istnienia, a ta częstokroć znacznie
odbiega od rysu prawa materialnego, przy egzekwowaniu którego człowiek zwykł się
niepotrzebnie upierać. Ludzkie prawo materialne chroni bowiem materialne dobro
ogółu, bagatelizując często moralny zysk jednostki i jej duchowe kontinuum. Odrzućcie
obowiązujące schematy myślenia i dajcie wyraz wolnej woli waszej. Dajcie posłuch
waszemu duchowi, otwórzcie się na Świadomość Chrystusową. Niech wieczysta radość
istnienia połączy was z harmonią Najwyższego. Wznieście się ponad poziom istoty
materialnej, opanujcie siły zewnętrzne i obudzeni duchowo promieniujcie prawdą. I
pamiętajcie: żaden człowiek nie usłuży właściwie drugiemu człowiekowi, póki nie
przeżyje urzeczywistnienia Boga w sobie, póki nie wyrazi się Własną Bożą Jaźnią.
Pofolgujcie więc nieco w swoim samarytańskim zacietrzewieniu i mniej ceremonialnie
potraktujcie ortodoksyjne widzenie. Zacznijcie czynić i być w duchu.
- Czy medytacja jest receptą na duchowy rozwój ?
- Oczywiście, że nie. Medytacja pozwala jedynie odkryć człowieczą duchowość,
zrozumieć lepiej kwestie dotyczące praw uniwersalnych. Medytacja to jedynie ćwiczenie
umysłu, ale także obcowanie z Jaźnią. To pewna wiedza o sobie samym, która bez
udziału serca, bez trudu doskonalenia się człowieka, może być zwykłą stratą czasu.
Stając się modą może wypaczyć swój prawdziwy charakter. Jeśli poderwie serce, jeśli
zmusi umysł do wysiłku - staje się odkrywcza, staje się siłą napędową ludzkiego
podążania za prawdą o nim samym.

103
- Czy medytacja w pewnych sprzyjających okolicznościach pozwala człowiekowi
sięgnąć do pokładów Boskiej Wiedzy?
- Człowiek w ogóle nie jest w stanie dotrzeć do tych pokładów podświadomości i
nadświadomości, które wibrują w obszarach Wielkiej Wiedzy. Są to emanacje właściwe
tylko jego duchowi. Człowiek może co najwyżej otrzeć się o wibrację Wielkiej Wiedzy,
lecz nawet tego odczucia nie jest w stanie właściwie zinterpretować zawodną i ułomną
ludzką logiką. Póki żyje się w materialnym ciele, uczestniczenie w procesie poznawania
zaświatów jest wyłącznie złudą. Nie należy się jednak tego wstydzić. Trud medytacji
wolno uznać za akcent w duchowym odrodzeniu całej istoty człowieka.
- Czy każdy człowiek może kontaktować się z wami i poznawać prawa rządzące
zaświatami?
- Każdy. Ale większość z was ma nałożone blokady, które - respektując wiele praw,
w tym prawo karmy - może zdjąć jedynie właściwy duch opiekuńczy. To wielka zaleta
procesu wypalania życia: pozwala wam nie tylko zająć się bytem materialnym, ale
chroni was także przed licznymi niebezpieczeństwami czyhającymi w światach
niematerialnych. Owe ograniczenia pozwalają wam uczyć się poprzez wielorakie
doświadczenia. W przeciwnym razie mielibyście dostęp do nas i do wiedzy od razu, co
stoi w sprzeczności z celem zejścia ducha w materię. Roztrząsywanie naszych praw nie
jest człowiekowi potrzebne. Ich poznawanie ma charakter marginalny i nie może
przesłonić nadrzędnego celu ludzkiego bytowania. Ma jedynie zwrócić uwagę na
pierwiastek duchowy zawarty w całym istnieniu, na sens ludzkiego żywota w materii.
Odsłonięcie przed wami choćby części Wielkiej Wiedzy byłoby pogwałceniem prawa
Wolnej Woli, szkodliwą ingerencją w proces rozwoju, co opóźniłoby proces
przetwarzania się wcielonego w materię ducha. A to zmieniłoby tryb ludzkiej ewolucji.
Byłby to dotkliwy cios zadany wszystkim siłom wspomagającym i uczestniczącym w
kosmicznym wyniesieniu człowieka.
Maa (przemówił raz, apologetyzując nauki Castanedy).
- Moda nakazuje wierzyć, powoływać się na mistrzów. Ale mistrzów nie ma. W tym
sensie, w jakim człowiek chce to widzieć, nie był nim ani Jezus, ani Budda. Prawdziwym
mistrzem dla człowieka jest jego własna Jaźń, właściwe z nią zespolenie. Takie
małżeństwo nazywamy mistrzostwem. Bez niego istnieje jedynie podążający ku śmierci
człowiek. Cały zaś sztafaż w postaci guru i mistrzów o międzynarodowej sławie to
zaledwie zaczyn wzmagający w człowieku łaknienie wiedzy. Człowieka można zwać
wielkim o tyle, o ile jest on doskonałym w poznaniu samego siebie, uległym w
poszanowaniu własnej osobistej mocy. Jeśli nauczy się odpowiedzialności wobec
samego siebie, może bez obawy
0 niezrozumienie wesprzeć się na doświadczeniu jego poprzedników. Lecz ich
doświadczenie może mieć niewiele (lub wcale) wspólnego z tą cząstką wiedzy, która
wypełnia jego własne życie. On musi samodzielnie kroczyć w poznaniu
1 wolności, a wiedzę innych traktować po macoszemu, nadając jej postać małej
wskazówki. Takie wyobrażenie indywidualnej podmiotowości nie jest kwestią wiary, lecz
samopoznania.

104
Już w chwili manifestowania zborności z pierwiastkiem boskim staje się człowiek i
widzem i uczestnikiem doświadczenia. Wkracza, godny, na obszary nieznanego, w
wibracje nowych prawd. Zrasta się wolno ze sferą tajemnicy, która ma głęboko
indywidualne wyobrażenie. A głębokość ta zwie się światłem i kolorem: energią
postrzeganą jako wzór życia. Im głębiej człowiek wnika w wir doświadczenia
duchowego, tym doskonalsze poznaje wzory istnienia i z tym zasadniejszą brata się
formą duchową. A planów takich jest kilkadziesiąt, będących dla siebie jak dzień i noc, a
stanowią one zbiór podążający ku Przyczynie. Wam, w tej postaci, dane jest otrzeć się
ledwie o dół tego wzrastania. Lecz to właśnie człowieka zwie Wszechświat Dzieckiem
Bożym, chyląc czoło przed jego wrodzoną zdolnością podążania ku prawdzie. Ta
zdolność krzepi ducha na planie materii, będąc ozdrowieńczym napojem dla strapionej
duszy. Ten napój, zwany niepoznanym zdrojem, to wypełnienie i przeciwieństwo
zarazem waszego pozostawania na tym planie. To emanacja nadświadomości. To
druga strona ludzkiego żywota, ta mroczna, niezbadana i bardziej pociągająca, niż
zwyczajne życie, do którego ma się jak rewers do awersu: choć siebie nie widzą choć
sobie przeciwstawne, to jednaką materią wspólny byt wiążą. Dla jasności wywodu tę
sferę odczuwania zwać będę rewersy wną
To właśnie zdolność postrzegania emanacji rewersu stanowi o umiejętności
wkraczania w obszary duchowe. Człowiek od dzieciństwa skutecznie i dobrze
zaznajamia się z materią awersu. Poszukujący zabiega o poznanie rewersu, który
swymi rządzi się prawami i po swojemu więzi zaglądający tam umysł. Ale dopiero
świadome zespolenie awersu z rewersem wytwarza ten nurt postrzegania Jaźni, który
widząc jedno w jednym, postrzega także jedno w drugim, integrując oba obszary
świadomości, co umożliwia wgląd w niepoznawalne. To punkt zborny. Z jego wyżyn
można dostrzec emanacje dwóch kolejnych poziomów, choć - ostrzegam - rozumienie
poziomu trzeciego (piątego w kolejności) jest dla żyjącego człowieka prawie
niemożliwe. Do czwartego dociera niewielu.
Zlanie się awersu z rewersem stanowi ostateczny cel nauki człowieka. Zdolność
postrzegania rewersu można rozwijać całe życie, pielęgnując właściwe nawyki
percepcyjne. Można to czynić po uprzednim poznaniu awersu, rzeczywistej dla
większości sfery bytu. Poszukujący najczęściej bagatelizują tę sferę, uważając ją za
prostą i pewnie wyłożoną niekiedy nawet za... nieistotną. To zasada, której nikt i nic -
prócz rzadkich przypadków namaszczenia - obejść nie może. Bez poznania obszaru, w
którym dokonuje się życie, bez zapanowania nad chaosem emocji i myśli, niemożliwe
jest wykroczenie poza przestrzeń. Tym pierwszym, pozornie najprostszym progiem
wielu wzgardza. Wiele złego wyrządza milczenie braciszków zakonnych. Dla nich
wasze poznanie oznacza utratę wpływów. Nie wolno się na nich oglądać. Haftujcie
własny wzór krążenia energii w materii.
Bycie świadomym pułapki stanowi rozsądną formę ujmowania awersu. Trzeba
zawiesić w sobie opis poznanego świata. Trzeba ujrzeć go takim, jakim jest, kiedy
emocje gasną w wąskiej przestrzeni spajającej obie rzeczywistości. Tę przestrzeń
tworzy życie komórek waszych ciał oraz nieprzerwany dialog myśli. To dozorca
więzienia. To one, myśli, kreują wasze światy, wypełniając pustkę życia wszelkimi

105
możliwymi wizjami. To one ukazują świat takim a nie innym. Każą wierzyć, iż nawet one
są namacalne i należą do was.
Wyciszone, odrzucone ciało, wyrwane z zewnętrznego dialogu, spod władzy umysłu
(zwykłego figuranta) - to wszystko, czego trzeba, by rzucić okiem na drugą stronę życia.
Nazywacie to nie-działaniem, wstrzymaniem starego opisu świata. Już wiecie, że
świadomość dwoistości bytu nie wystarczy, by rewers ogarnąć rozumem, że rewers
wymyka się wszelkim schematom i że dlatego jest tak znienawidzony. Ego wie, że ono
samo jest ułudą i tam, gdzie przebywa duch, nie ma dlań miejsca. Bo duch istnieje poza
czasem i przestrzenią poza obszarem jego dominacji.
Czy powinienem mówić dalej? Może tak, może nie. Wiecie dostatecznie dużo, bym
odstąpił od powtórzeń. Powziąłem jednak zamiar uzupełnienia tego obrazu przez
wskazanie wam innego punktu widzenia. Chcę mówić o Dziele Pana w kategoriach
energii. Wskazać, jakie znaczenie ma ruch energii w odkrywaniu własnej mocy, w
panowaniu nad rzeczywistością nad rzeczonym awersem.
Człowiek to energia i świat to energia. Życie to wzajemne mieszanie się obu pływów,
w których z wolna roztapia się ludzki eter, a ciało ducha zwiększa swoją wibrację. W tym
ujęciu ludzki umysł to największy marnotrawca energii, jakiego możecie sobie
wyobrazić. To fanfaron wiecznie egzaltowany, to snob bezdusznie osłabiający duszę, to
twór zamykający Jaźń w mrocznym kręgu spiętrzonych myśli i rozdygotanych emocji.
Walka z nim to pierwszy i najważniejszy krok na drodze ku nowemu poznaniu. To prawo
dane każdemu z osobna, to nadzieja i chleb wiecznego żywota.
Proszę, odstąpcie od podejmowania próżnych i bezsensownych działań, od ciągłego
rozpamiętywania tysięcy nieistotnych spraw, od ustawicznego sycenia emocji.
Doskonałość człowieka, to doskonałość w oszczędzaniu myśli, to cisza wewnętrznego
świata, to rozwaga w wydatkowaniu energii. Bowiem człowiek jest tylko tym, ile i jakiego
rodzaju zawiera się w nim duchowej energii. Im więcej, tym lepiej. Im bielsza, tym
bliższa Światłu Ducha. Jesteście polami duchowej energii, więc brońcie się przed jej
utratą. Jesteście tworem myślącym, więc uzupełniajcie jej braki. Wzmacniajcie się
rozwagą każdego czynu i każdej myśli. Stosujcie wszelkie dostępne techniki i wciąż
nadawajcie jej wyższą wibrację. Od tego zależy nie tylko wasz los po śmierci. Od tego,
co robicie, zależy wasza własna moc. To sekret spełnionych życzeń. Nie szczęście, nie
cuda, lecz energetyczna magia wyznacza wasz indywidualny zasięg. Gospodarujcie tą
mocą rozsądnie. Proście Ducha, Słońce i Ziemię, by wspierały was w postanowieniu, a
ujrzycie najjaskrawsze światło dnia. Wasz Wielki Poprzednik pięknie to sformułował:
temu, co ma, zostanie dodane, temu, co nie ma, zostanie odebrane nawet to, w co
oblekła go natura. Pamiętajcie, by cierpliwie uczyć się wstrzymywać potok zbędnych
myśli, emocji i czynności. One są waszą zgubą. To pogrobowe trociny indywidualnej
ważności. Możecie to uczynić. Możecie pogrzebać je wraz z umysłem, bo mózg to
jedynie sztuczny układ podsycający określone emocje. Przestańcie go żywić, a
oszczędzicie prawie całą moc, moc gotową do zapłodnienia przez Wyższą Jaźń. Kiedy
ona złoży swe nasienie, eksplodujecie mocą wiekuistą i Duch na zawsze pozostanie z
wami.

106
Świadomość jest źródłem wyrażania się duszy w materii. Medytacja - stwierdzeniem
tego faktu przez świadomość. I to wszystko. Dlatego wielu nazywa medytację nie-
działaniem. Kiedy nie macie ciała, kiedy nie skupiacie umysłu ani nie kontrolujecie
oddechu, kiedy uciekacie spod władzy uczuć i myśli - wtedy omijacie cały niepotrzebny
zgiełk materii i stajecie się naprawdę milczący, stajecie się świadkami własnego
wnętrza. Pamiętajcie: medytacja nie zajmuje się obliczem świadomości. Nie potrafi tego
uczynić - jest tylko techniką. Oszczędźcie sobie tego wysiłku, a ujrzycie to, co Jest.
„ Wtedy świat z własnej woli pozwoli ci zdjąć z niego maskę i będzie się tarzał w
ekstazie u twych stóp " - Franz Kafka.
- Ale im głębiej wchodzić w nie-działanie, tym staje się ono trudniejsze.
- Odwrotnie. To na powierzchni umysł jest najbardziej wzburzony, podsuwając
tysiące myśli i obrazów. Lecz im bardziej go zgłębiać, tym bardziej staje się
spokojniejszy, aż do nastania całkowitej ciszy, w której sam umiera. Pamiętajcie, że po
drodze otrzecie się o własne lęki i zderzycie z tłumionymi emocjami. W zetknięciu z nimi
poniechajcie swe fałszywe Ja, dotknijcie je z uwagą i zostawcie. To odchodząca część
was samych. Ale zarazem historia. Wyschła, ale i czegoś nauczyła. W ciszy, poza
granicami ważności, zaczniecie żyć prawdą na stałe.
To iluzja. Iluzja - sekret Ducha.
Ele (marzyciel, z nikim niezwiązany; luźne notatki z kilku seansów).
- Czy człowiek może odkryć wszystkie tajemnice istnienia?
- Tylko człowiek prawdziwy. Dla was jest to .niemożliwe. Niemniej to człowiecza
materia zawiera w sobie jedną z największych tajemnic istnienia. Lecz zwykły człowiek
będzie mógł odczytać tylko część tej tajemnicy.
- W odczytaniu bardziej pomocną będzie nauka czy tzw. zdolności
psychotroniczne?
- Wasza nauka może dojść tylko do pewnych granic. Przekroczyć może je tylko to,
co zostało zrodzone z Ducha. Także wasze zdolności psychotroniczne dalekie są
jeszcze od mocy, jaka wkrótce będzie wam dana. Jednak i one utkną na pierwszym
poziomie wielkiego poznania. Nawet my mamy poważne trudności z przyswajaniem
sobie prawd tworzących rzeczywistość. Nawet my nie jesteśmy w stanie przeniknąć
wielowymiarowości Przyczyny. Tylko spekulujemy. Nam nie zależy na sztucznym
przyspieszaniu ewolucyjnego pochodu. Co ma być, i tak będzie. Wszystko ma swój
czas i miejsce. A wieczność swoje zalety. Duch człowieczy jest potężny, tak potężny, że
w zetknięciu z nim bledną wszelkie porównania, jednak i on w czasie wzrostu ma swoje
ograniczenia. I przed nim daleka droga do jedności z Przyczyną. Wasze życie w materii
to ledwie początek tej drogi i nie powinniście tracić czasu na dociekanie tego, czego
dociec nie można. My też tego nie robimy.
- A czy możecie nas wspierać w szukaniu prawdy?
- Właśnie to robimy. Oczywiście w z góry ustalonych granicach. Pozwolono nam
jednak głosić o największej tajemnicy waszego żywota: droga ku wyższym światom
biegnie nie po obrzeżu, lecz wnętrzem człowieka. W waszym sercu tli się

107
największa tajemnica poznania i początek naszego wspólnego exodusu. W blasku tego
płomienia bledną wszelkie wasze plany i dokonania.
- Czy materia stanowi nasze największe ograniczenie?
- Rozwój Ducha, który doskonali się i wzrasta przez doświadczenia w materii. Kiedy
Duch staje się na tyle mocny, by podjąć samodzielną wędrówkę, opuszcza świat
materii. Ale sama materia, w swych prawach i prostocie, jest poważnym ograniczeniem
dla pełniejszego manifestowania się Ducha. Lecz trudność ta przez cierpienie wzmacnia
siły Ducha poza planem waszego świata. I ona, i Duch stanowią jedność. Są dwiema
obdarzonymi świadomością stronami przejawionej w bycie Przyczyny. Można więc
powiedzieć, że to niedoskonałość materii jest największą przeszkodą w objawieniu
mocy Ducha. Lecz tylko z tej niedoskonałości może Duch wydobyć swoje niższe
poziomy wibracji. Nadać im zdecydowanie szlachetniejszy rys. Stworzyć swe
energetyczne podstawy.
- Czy wszechświat jest skończony? Czy ma granice?
- Koniec jednego jest początkiem drugiego. Co ma granice, nie może być
nieskończone. Wszechświat nie ma granic, więc jest nieskończony. Jego
nieskończoność ma w obrazie człowieczym postać czasu, wymiarów i ducha. Taka
wizja niewiele ma wspólnego z rzeczywistością. Jednak nie potrafię zaproponować wam
ściślejszej definicji. Wszystko byłoby prawdą i omyłką.
- Czy Bóg stworzył wszechświat?
- Tak. Bóg jest Przyczyną wszystkiego. Jest Wielkim Inicjatorem. Jest Zasadą od
której wszystko się zaczęło.
- Czy w zrodzeniu człowieka ma większy udział Bóg czy kosmici?
- Bóg. Bóg powołał do życia człowieczego Ducha. Od tej chwili Duch sam szuka
dróg doskonalenia się. Jedną z nich jest umiejętność przejawiania się w materii, którą
sobą ożywia. Samą materię mogą na różne sposoby ugniatać przeróżne istnienia, lecz
tylko Duch może wpleść w nią życie. W przyszłości także ludzkość stworzy nowe
gatunki, lecz życiem napełni je Duch i z woli Ducha tak się stanie.
Tak, formę człowieka stworzyły obce rasy, lecz to Duch Człowieczy zstąpił w nią
upatrując szansę dla własnego rozwoju. Człowiek Prawdziwy sam wybrał takie
rozwiązanie.
- Czy to znaczy, że człowiek mógł wyglądać zupełnie inaczej?
- Wyglądał i wygląda. Duch Człowieczy wciela się w różne postacie.
- Czy obecna postać ludzkiego ciała jest dobrym kompromisem między
umiejętnościami Ducha a fizycznymi zdolnościami adaptacyjnymi?
- Tak. I to bardzo, choć stworzycielom formy przyświecały w czasie jej powstawania
zupełnie odmienne cele.
- Czy kosmici chcieli uczynić z nas niewolników?
-1 oni, i człowiek materialny jest marionetką w rękach sił wyższych. Gra toczy się w
wielu wymiarach i na różnych poziomach świadomości. Są zaangażowane w nią siły
stojące niemal u kresu doskonałości. Dla człowieka już samo uczestnictwo w tej grze
oznacza awans. Na szczęście siły opiekujące się ludzką rasą mają cele zbieżne z
naszymi. Oczy całego wszechświata są teraz zwrócone na

108
Ziemię. W ostatnim czasie dokonał się przełom w rozumieniu zasad gry i nawet nasi
przeciwnicy odstępują od swoich idei i przez człowieka usiłują wzmocnić własną
świadomość.
- Słyszałem, że ludzkość jest najpotężniejszą cywilizacją w Kosmosie. Jak to w
takim kontekście rozumieć?
- Ludzki Duch jest wielką nadzieją wszystkich na zrozumienie świadomości i
istnienia. Zwrócona jest na niego uwaga ras doskonalszych od ludzkości. Już wiadomo,
że to przez człowieka objawi się prawda ostateczna i że to on zjednoczy u kresu swej
drogi całe istnienie w Bogu. To jedna z przyczyn przysposabiania naszego gatunku do
przewodnictwa. Lecz na efekty tych przeobrażeń trzeba jeszcze długo czekać, choć
wielu ma już o tym mgliste pojęcie. Całe to poznanie ma charakter tłumaczenia
rocznemu dziecku teorii względności.
- Czy są zapisane w kronice Akasza?
- Nie. Kronika Akasza nie obejmuje tych wymiarów.
- Czy to znaczy, że człowiek i ludzka dusza znajdują się w ewolucyjnym żłobku?
-Tak.
- A Duch ludzki?
- Duch ludzki jest doskonalącym się istnieniem o niewyobrażalnej dla was mocy. O
mocy po tysiąckroć potężniejszej od potęgi bogów opisywanych w świętych księgach.
Lecz by zwiększać swój potencjał, musi wzrastać, wzmacniać się tu, na Ziemi.
Dokonuje tego, przejawiając się w materii. Po temu wydziela z siebie duszę i wprzęga ją
w ciała, które tworzą inni. Z kolei przejawiona w materii dusza, zwana człowiekiem,
pozbawiona świadomości własnej mocy i jedności z Duchem, trwa, cierpiąc męki. W
ogóle nie zdaje sobie sprawy z faktu bycia pionkiem w grze. Realizuje jednak przy tym
własny, nieuświadamiany cel wzmacniania się przez wypalanie emocji w świecie karmy
i astralu. Raz idzie to składniej, kiedy indziej z oporami, ale zawsze kończy się
sukcesem, gdyż Duch ludzki jest nieśmiertelny i może ewoluować narożne sposoby.
- Czy to znaczy, że mówiąc o potędze człowieka, powinniśmy mieć na uwadze siłę
Ducha, a nie nasze przejawienie się w materii?
- Materialne ciało jest kruche. Są jednak zawarte w nim najistotniejsze tajemnice
Wszechświata. I z tego powodu należy je uznać za doskonałe i potężne. Nie zmieni
tego fakt, iż tak łatwo tę ożywioną skorupę unicestwić. Tylko człowiek niemy i ślepy
może twierdzić, że jest marnym robakiem na tym padole. Takie postrzeganie świata ma
usprawiedliwić jego lenistwo i moralną upadłość. Kto wierzy w siebie, w serce
Chrystusa, ten wierzy w duszę i niepokalanego Ducha Ludzkiego. Taki człowiek jest
wielki bez względu na czas i miejsce, gdzie przebywa. Ciało w proch się obróci, lecz
jego dokonania eksplodują feerią barw.
- A człowiek zaślepiony? Czy dla niego także nadejdą dni chwały?
- Oczywiście. Nikt nie rodzi się geniuszem. Każdy sam musi dociekać prawdy i
usiłować wibrować zgodnie z jej charakterem. I każdy - prędzej czy później - pomyślnie
zaliczy ten sprawdzian.
- Czy ludzie żyją także na innych planetach?

109
- Tak. Duch Ludzki przejawia się w swojej rodzinie na różne sposoby. Rozmaity
wygląd ciał, dopasowanych do istniejących na planetach warunków, niewiele tu zmienia.
Jednak to Ziemia, a nie pozostałe światy, uważana jest za dom człowieka. Tutaj, w
różnych wymiarach, zachodzą prawie wszystkie najistotniejsze zmiany związane z
naszą ewolucją. Pobyty w innych światach należy uznać za naśladownictwo.
- Czy Biblia mówi prawdę?
- Życie Jezusa i niesione przezeń przesłanie to jedno, a opisy i interpretacje
duchownych to drugie. Gdyby kościelny kanon wiary był zasadny, to nadal
musielibyście wierzyć w czarownice i w Słońce obracające się wokół Ziemi. Broniąc
bezzasadnej prawdy, umiera się w nędzy. Powinniście skłaniać się ku rozumieniu i
ostrożnej zmianie obyczajów, które kształtują prawa. Jeśli zaś sprawiedliwe prawo
nakazuje darzyć szacunkiem drugiego człowieka, zostawiając mu wolny wybór w słowie
i myśli, to w takiej społeczności jest miejsce dla każdego. Dla tego, który wierzy w
papieża, i dla tego, który umiłował Chrystusa. Mówiąc dosłownie: nie traktujcie Biblii
zbyt poważnie. Teksty nie wyszły spod ręki świętych, gdyż takowych nie ma: tacy
istnieją tylko w waszej wyobraźni. Ale ocena podnoszonych w niej kwestii moralnych
dana jest każdemu z was, a nie tylko Kościołowi, który mylnie ustanowił się
pośrednikiem między wami a Bogiem. Drogo płacicie za to pośrednictwo. Ukryte są
jednak w Biblii słowa, których odczytanie może pomóc człowiekowi. Lecz nie każdy
potrafi je znaleźć.
- Spotkaliśmy się jednak i z nieco przeciwnymi sądami.
- Jeśli dusza wcieliła się w materię raz czy dwa razy, dysponuje wciąż bardzo
wąskim zakresem wiedzy i doświadczenia. Jej dom znajduje się w niższych światach
astralnych. Nawiązanie z nią kontaktu można przyrównać do rozmowy z prawym, lecz
bardzo prostym człowiekiem. Im wyżej wyniesiona dusza, tym głębszy posiada ona
wgląd. Wypowiedzi takiej istoty są wzmocnione podkładem wyższych prawd
uniwersalnych. Na szczycie rozumienia mają one charakter objawienia. Zapamiętajcie,
proszę: im większy udział intuicji podczas rozmowy z zaświatami, tym większe
prawdopodobieństwo uzyskania właściwej informacji. Mogę was zapewnić, że milowymi
krokami nadchodzi radosny czas odrodzenia. Już dokonują się w człowieku zmiany,
które niedługo pozwolą mu poznawać rzeczywistość na poziomie równym objawieniu.
Wtedy znikną liczne wątpliwości, a człowiek przestanie się wikłać w bezzasadne spory.
- Dlaczego tak mało prawd było przekazywanych w wiekach wcześniejszych?
Wasze słowa mogłyby bardziej przyspieszyć rozwój duchowy ludzkości.
- Nie mogłyby. Dusza ludzka ewoluuje stopniowo i wcześniej nie była jeszcze
przygotowana na radosne nowiny. Tylko nieliczni dostępowali objawień. Większość z
nich cierpiała z tego powodu bądź ginęła, nie znajdując zrozumienia współczesnych i
nie mogąc dopasować się energetyczne do nowych warunków egzystencji. Lecz ziarno
zostało posiane, czego teraz zbieracie plony. Są na ziemi centra, które od zawsze
istniały na styku dwóch światów, wykorzystując naszą wiedzę dla dobra ogółu, jednak
treści przekazów były w swej rewolucyjności zbyt niebezpieczne, by je w całości
odsłaniać przed współbraćmi. Niebiosa dopiero

110
zstępują ku waszemu światu. Walczcie, by dobre zwiastowanie nastąpiło jak
najszybciej.
- Jak to zrobić?
- Darząc szacunkiem wszystko, z czym się stykacie. To wystarczy.
- Czy treści Starego Testamentu są prawdziwe? Czy Bóg tam opisany zstąpił na
górę Syjam (Syjon)?
- Opisy dotyczą jednych z założycieli waszej cywilizacji, tak samo materialnych jak
wy. Za to stojących na znacznie wyższym poziomie technicznego rozwoju. Ale i oni są
instrumentem w rękach Panów Waszego i Naszego Świata. Pan Waszego i Naszego
Świata także podlega woli Boga. Uczy się poprzez nas. Nie sądzicie chyba, że opisane
w Starym Testamencie historie, gloryfikujące ludobójstwo i upadłą moralność, mogą
mieć coś wspólnego z Bożą Doskonałością? Nie mogą i nie są. Wasi materialni
przewodnicy popełnili wiele błędów i wiele się dzięki temu nauczyli. Teraz uczą się was.
- Czy całą materię ożywia ta sama siła?
-Tak.
- Dlaczego więc rośliny nie są tak mądre jak człowiek?
- Z tego samego powodu, dla którego człowiek nie jest tak mądry jak Pan Waszego
i Naszego Świata. Jednak i je kosmiczna świadomość wykorzystuje do przejawienia się
w materii, do modelowania się w jednej z licznych form ewolucji. Początek zawsze bywa
trudny, lecz efekty tej pracy mogą w dalekiej przyszłości przekroczyć wasze najśmielsze
oczekiwania.
- Czym jest świadomość?
- A czym nie jest? Jest nicością. Jest głosem Boga. Samopoznaniem. Wielkim
rozwojem. Przejawieniem. Wszystkim.
- Trudno to zrozumieć.
- To tylko gra słów. My także udajemy, że zawłaszczamy ten zgiełk pozorów.
- Czy można się pokusić o stwierdzenie, że my, materialni, możemy być bliżsi
prawdy niż wy?
- Będąc tu, nie postawilibyście takiego pytania. Was żadne tłumaczenie nie jest w
stanie zadowolić. Dlatego na wiele pytań różne otrzymujecie odpowiedzi. Choć pozornie
odmienne, wiernie oddają poziom naszej wiedzy. Każde nasze wyjaśnienie zsyłane jest
w świat zawężonej świadomości. Treść przekazu zależy od taktu i zdolności mówiącego
oraz od poziomu inteligencji i stopnia duchowego rozwoju odbiorcy. Kształtują ją
jeszcze inne czynniki, lecz zbytecznością jest je wyliczać. Wystarczy powiedzieć, iż
każdą informację barwimy kolorami słuchającego. Tylko w ten sposób jest ją w stanie
zrozumieć, przyswoić i wykorzystać.
- Rozumiem i przepraszam. Czy w medytacji naprawdę należy porzucić umysł, by
nawiązać kontakt z Wyższym Ja?
- Porzucenie umysłu, przekroczenie granic umysłu - to hasła umowne. To bardzo
ludzkie podejście do nieznanego. W rzeczywistości umysł jest miejscem pobytu ego. W
rzeczywistości chodzi o odłączenie go od ciała, od zmysłów, emocji i obrazów i
rzutowanie go w pole powszechnej świadomości. Odrzucenie umysłu oznacza więc stan
odłączenia go od ciała, od zajmowania się sprawami, które go

111
całkowicie pochłaniają. Odciążony, dziewiczy, potrafi całą swoją energię skierować w
stronę stanów odmiennych - niefizycznych. Najprościej mówiąc: po zaniechaniu
typowych czynności umysłu dusza jest w stanie ujrzeć samą siebie. Może doświadczyć
własnej bytności. Może się obudzić. A to znaczy, że to ty, człowieku, budzisz się z
wieloletniego snu nieświadomości.
- Czy po śmierci ciało astralne odłącza się od eterycznego i te ostatnie ginie po
jakimś czasie, rozprasza się?
- Nie. Oba stanowią jedność. Oba zbudowane są z żywej energii, to znaczy z
energii obdarzonej świadomością, i dlatego żadne z nich nie może przestać istnieć.
Jedynie cięższe cząstki ciała eterycznego mogą zostać odrzucone, lecz nie zawsze leży
to w interesie Ducha.
- Czytałam w „Tybetańskiej księdze zmarłych", że ciało eteryczne rozpada się, że
stanowi jedynie akumulator niepotrzebny już po śmierci ciała?
- Wszystkie ciała człowieka stanowią jedność, tak jak głowa, ręce i nogi, których nie
można oddzielić od korpusu bez szkody dla całego organizmu. Mówienie o ciałach
człowieka jako o oddzielnych, prawie samoistnie bytujących organach jest błędem
logicznym. Duch człowieczy stanowi niepodzielną całość. To skomplikowana maszyna
energetyczna funkcjonująca w kilku wymiarach. To wy jesteście tym Duchem. On jest w
was, a nie w kosmosie. Choć, prawdę powiedziawszy, przebywa on jednocześnie w
kilku miejscach. Zrozumiecie to, zdejmując z oczu opaskę życia doczesnego, która
wiele zaciemnia. Dlatego Jezus wielokrotnie powtarzał, że Bóg, Duch i człowiek
stanowią Jedność. Cały proces wzrastania Ducha można przyrównać do budzenia się
ze snu, kiedy to w czasie powracania do rzeczywistości wyzbywa się on blokad
energetycznych i świadomościowych. Początkowo śni, domyśla się, że ma formę bytu,
ale bardzo mało wie o sobie i otaczającym go świecie. Lecz trud życia wzmacnia go,
obdarowuje siłą woli i pragnieniem poznania. Stawia na granicy, gdzie - wciąż
półświadomemu - ukazują się dwa światy. Tu może się pogubić, zawiesić na jakiś czas,
ale i tak dopnie swego - wyjdzie z długiego snu. Zrozumie, że jest jasnością, lecz nadal
nie będzie wiedział, jakie kieruje nim pragnienie. Pełne rozumienie prawd świata
odbywa się już na planie astralnym, a właściwie w momencie opuszczania go. Dalej
rozbudzony Duch działa sam, wedle własnej racji bytu. Jest totalnie wolny i w stałym
ruchu. Jest nie do zatrzymania. Tkwi w poranku dnia.
- Czy my rzeczywiście znajdujemy się w takim cieniu, że z czystym sumieniem
można go przyrównać do snu?
- Tak. Snu świadomości. Lecz jest to zarazem najbardziej płodny i najboleśniejszy
okres zbierania doświadczeń. Z tego powodu współczujemy wam i staramy się was
pocieszyć.
- Czy poruszane przez nas zagadnienia mogą zostać inaczej opisane przez innego
ducha?
- Opis naszego świata, praw go utrzymujących, jest zwarty, lecz odmienny w
doświadczeniu każdej z dusz. Każdy z nas inaczej go doświadcza, więc i jego
interpretacja ma charakter indywidualny. Przekaz zniekształca także kwestia
przełożenia nieznanego na język ludzkich odczuć i pojęć. Żadne tłumaczenie nie jest

112
doskonałe a słowo - wystarczające. I najważniejsze: nie każdemu można to czy owo
powiedzieć. Ubolewamy nad tym, lecz ograniczenia tego bezwzględnie musimy
przestrzegać. Każdy wasz trud, każda cząstka cierpienia i wątpliwości przyniesie wam
po śmierci nieocenioną pomoc, upragnione wzmocnienie. I o tym trzeba pamiętać.
Zapewniam was, że żadna z myśli, jaką stworzył podszept ducha, nie zostanie
zmarnowana.
- Życie trwa krótko. Czy Człowiek Prawdziwy istnieje wiecznie? Jaki jest?
- Człowiek Prawdziwy jest wieczny i niezniszczalny. Nie można go więzić ani
niczego mu nakazywać. Jest wolny w pełnym tego słowa znaczeniu.
- Czy duch może przebywać wszędzie? Czy ma ograniczenia przestrzenne i
wymiarowe?
- Wolność oznacza dobrodziejstwo niewystępowania jakichkolwiek granic. Duch
jest wolny i wszystko może. Przestrzeń i wymiar nie stanowią dla niego przeszkody.
Pewne ograniczenia dotyczą tylko duszy, którą powszechnie nazywacie duchem.
Wynikają one z faktu jej niedoskonałości. W miarę nabywania doświadczenia ona sama
dostrzega, czego wcześniej nie czyniła z powodu nie brania takiej ewentualności pod
rozwagę. Im doskonalsza, z tym większym zapałem odkrywa nowe. Czyn oznacza
duchowe wzmocnienie, jak i subtelność wibracji, pozwalającą na wędrówki po
tożsamych obszarach. Dla ducha przestrzeń i wymiar nie stanowią przeszkody.
- Co on w takim razie robi?
- Stara się ową przestrzeń i wymiar zawrzeć w sobie.
- Chyba to za dużo jak na jeden raz?
- Tak. My też się tą sprawą nie zajmujemy.
113
2. Podróże astralne
Przedstawiony poniżej tekst jest skrótem, streszczeniem moich osobistych
doświadczeń z wyjść poza ciało, jak i luźnym nawiązaniem do eksperymentów
przeprowadzonych w Grupie Mateusza. Rozbudowany opis tego typu eksperymentów
znajdzie się w kolejnej pozycji, poświęconej wyłącznie tego typu zjawiskom.
Moje pierwsze wyjście z ciała było nie tylko przypadkowe, ale i przedwczesne.
Gdyby zaistniało kilka lat później z pewnością nie miałbym przeciążonego układu
nerwowego. No, może nie było aż tak źle, jednak zafascynowanie eksploracją astralu
nazbyt nadwerężyło moje zasoby energii, i to do tego stopnia, iż nie mogłem przez
pewien okres wyłączyć tzw. podsłuchu, kiedy to całym ciałem odbiera się halo świata
astralnego
Pierwszy raz opuściłem ciało zupełnie przypadkowo. Każdy zainteresowany
koncentracją wie, jak wygląda pogrążone w relaksie ciało, kiedy napompowany
sobowtór energetyczny przelewa się poza fizyczne granice a pulsująca głowa zdaje się
większa od poduszki. Czasami przychodzi taki moment, kiedy nie słyszy się już nic poza
głośną pracą cielesnej maszynerii. Krew tłoczy się z hukiem gdzieś w korytarzach żył,
stawy niemiłosiernie trzeszczą głowę wypełnia jazgot kosmicznego „mmm", a na
dodatek coś wszędzie wyje i dmucha, jakby to coś chciało się ulotnić wraz z całą
zawartością jelit i płuc. Myśli, które dotąd natrętnie zajmowały naszą uwagę, przestają
się grupować, jakby wypadają i partiami znikają z pola widzenia. Ciemność w oczach
rozświetlają dziwne błyski i obrazy znikąd. Realne, jak spojrzenie z okna, porażają
wręcz pięknem scen i intensywnością kolorów. Lecz wystarczy krótki osąd, chwila
trzeźwego skojarzenia, właściwa ocena sytuacji i znikają one bezpowrotnie, by
wynurzyć się dopiero w chwili kolejnego wyciszenia umysłu. Wówczas feeria barw i
obrazów znowu nas porywa, zniewala swym urokiem w krainie zamanifestowanych
zaświatów.
Czasami zdarza się jednak, że zbyt długie przebywanie poza zasięgiem myśli
powoduje opór ciała, albo raczej jego dziwne ożywienie. Przejmuje ono niejako
panowanie nad samym sobą i zaczyna taniec niekontrolowanych odruchów. A to głowa
zaczyna się dziwnie kręcić, a to ręka zadrży czy noga podskoczy, to przez rozluźnione
jelita przebiegnie fala rytmicznych skurczów. Czasami się jednak tak zdarza, że ciało
próbuje przejąć całkowitą kontrolę nad sobą: nagle ni z tego, ni z owego, niczym
eteryczne kichnięcie, podrywa się ono do ucieczki, trzęsąc nami kilkanaście sekund
niczym elektrowstrząs przenikający mięsień. Poinformowany o tym umysł spływa
natychmiast do cielesnego futerału, nakrywając śnione krajobrazy i tajemnicze wzory
czymś na kształt półsnu, i przejmuje to, co do niego pozornie należy - rozdygotane jak w
febrze ciało. Tam stwierdza, że nic złego nie

114
ma w tym wybuchu eterycznej świadomości. Ożywione wstrząsem ciało, już jakby
gubiące się w przestrzeni duchowej, nadał o sobie przypomina: serce wali jak kafar,
jelita nieomal się oddzielają od siebie, koniczyny zanikają, a głowa pęka wręcz w
szwach. Ten pobudzający wstrząs, ten zastrzyk energii niemal rozsadza każdą
komórkę, uaktywnia każdy atom, jaki krąży w tworze zwanym cielesną materią. Już nic
nie słychać poza odgłosami tej kupy mięsa, ani dźwięków zza ściany, ani pracującej
lodówki, nic: totalna cisza. I znowu tryby zaskakują: uspokojony umysł odpływa, albo
raczej odpływają jakiekolwiek myśli, i spojrzenie na drugą stronę powtórnie wyostrza
się.
Właśnie podczas jednego z takich niekontrolowanych, niezależnych od woli krzyków
cielesnej świadomości znalazłem się poza sobą. Co ciekawe, nie od razu zdałem sobie
sprawę z tego, co się stało. Owszem, wiedziałem, że stoję, że patrzę na zasłonięte
okno, że dobrze, raźnie się czuję i że nie potrafię skoordynować ruchów. Kiedy to do
nmie dotarło, miast natychmiast znaleźć się w ciele, jak to opisują astralni podróżnicy,
wyjaśniający skutki udzielającego się ciału astralnemu lęku, ja wręcz przeciwnie -
znalazłem się w otwartej przestrzeni kosmicznej. Tak przynajmniej wypada nazwać
miejsce, gdzie mnie przeniosło.
Nie widziałem żadnych planet, tylko nieskończoną ilość przecinających przestrzeń
mniejszych i większych kawałków materii, zostawiających za sobą świetliste ślady, które
niczym snopy srebrnych iskier znaczyły lot każdej przemierzającej przestrzeń cząstki.
Wyglądało to jak poiysowana klatka celuloidowa. Było to zapierające dech w piersi
widowisko. Cały ten oszalały, pędzący w moją stronę ruch cząstek niebieskich nie
przeszywał mnie, tego czym byłem, tylko jakby przeze mnie opływał moje ciało od
wewnątrz. Dziwna radość i ciepło bijące z roziskrzonego strumienia były tak naturalne,
jak drugi oddech. Sprawiały przyjemność, a jednocześnie czuło się, że zawierają
świadomość poganiających je pasterzy. Szoku doznałem dopiero wówczas, gdy
ujrzałem pędzące na tych słupach energii istoty: jaśniejące cudownym światłem duchy o
ludzkiej formie, odziane w utkane ze światła tuniki. Z oszałamiającą prędkością pędziły
wprost przed siebie. I choć powinny w oka mgnieniu znajdować się poza zasięgiem
mojego wzroku, to jednak, zaciekawione moją obecnością, podpływały do mnie, śmiejąc
się; a zarazem jakby znajdowały się daleko stąd. Moje serce piknęło i natychmiast
znalazłem się w fizycznym ciele. Zszokowany, a właściwie nie umiejący opanować
wypełniających mnie uczuć, taki jakiś zagubiony, miałem przemożną ochotę jeszcze raz
doświadczyć spotkania z kosmicznymi pasterzami.
Kilka dni później, tuż nad rankiem (długo oglądałem telewizję), będąc na dodatek
zmęczonym, wręcz zasypiającym, zostałem automatycznie, bez najmniejszego udziału
woli przeniesiony w kolejny świat astralny. Wyglądało to tak, jakbym zgubił własne ciało.
W zwyczaju miałem padać plackiem na tapczan i odczuwać przez chwilę kołyszące
drżenie sprężyn, tyle że tym razem miast spocząć w pościeli - przeleciałem na drugą
stronę łóżka. Początkowo sądziłem, że zapadła się podłoga i lecę w przepaść.
Chwyciłem się odruchowo jakiegoś wyimaginowanego przedmiotu i zawisnąłem w
powietrzu. Dosłownie straciłem poczucie rzeczywistości. Kurczowo złapałem się gałęzi
jakiegoś przepływającego

115
obok drzewa i zamiast walczyć z przepaścią, usiłowałem uchronić się przed atakiem
rozszalałej rzeki. Gałąź pękła i runąłem do wody. Nie łapałem tego, co się stało i
dlaczego. Nie wiedziałem, co począć. Nie potrafiłem zebrać myśli. Odruchowo
trzymałem głowę nad kipielą i łapczywie łapałem powietrze. Nie byłem wtedy zbyt
dobrym pływakiem i bałem się, że żywioł mnie pochłonie. Na szczęście nic złego się nie
stało: mając głowę czy to nad wodą czy pod wodą, zawsze jakoś udawało mi się
zaczerpnąć powietrza. Zebrawszy wszystkie siły, wybiłem się z wody i wyskoczyłem w
górę. Opadłem na pień dryfującego drzewa i nieco spokojniejszy próbowałem ocenić
sytuację. Nareszcie zrozumiałem. „To się powtórzyło, to się powtórzyło" - huczało mi
gdzieś w głowie. Domyśliłem się, że przekroczyłem próg, nie wiedziałem tylko, czy snu,
czy innej rzeczywistości. Miałem zachować pamięć tych wydarzeń czy miały się one
rozpłynąć w majaku rannego przebudzenia? Ale cokolwiek bym przypuszczał, w niczym
nie zmieniało to niewesołego położenia. Podejrzewałem nawet, że jeśli nie pokonam
żywiołu, jeśli nie zrozumiem, w czym rzecz, mogę być zamknięty w tamtym świecie na
zawsze.
Ogrom przestrzeni, ta jej nienaturalna wielkość, całkowicie mnie przytłoczyły. Po
prostu się bałem. Tak jak może się bać normalny człowiek. Tylko zagubiona gdzieś w
głębi duszy cząstka świadomości podpowiadała, bym się tak łatwo nie poddawał.
Ale realizm sceny wstrząsał mną do głębi. Żadnych fanfar świetlnych, dinozaurów
czy jakichkolwiek przeniesień do krainy fantazji. Zwyczajny, brutalny potop.
Przelewające się szczytami gór morze, chaos niszczącego żywiołu, wyrywającego
drzewa i z wyciem wodospadu wypełniającego wszelkie nierówności terenu.
Apokalipsa. Ocean wody podświetlony blaskiem zachodzącego słońca. Do tego
przeszywające uszy wycie wiatru i odgłos nadciągającej burzy. Niesamowity taniec
rozbudzonej przyrody.
Pierwszy przebłysk świadomość uzmysłowił mi, że nic mi się stać nie może, że
przetrwam nawałnicę, że to gra zmysłów, że to nie dzieje się naprawdę. Lecz logika
uparcie domagała się zachowania szczególnej ostrożności, jakby chciała mnie ostrzec,
jakby mówiła: strzeż się, bo to wszystko jest zbyt dziwne. Pamiętam, że wówczas po raz
pierwszy zapytałem siebie, czy tak wygląda piekło, bo jeśli tak, to moje powinno być
zupełnie inne. Nie wiedziałem tylko jakie.
Nagle ujrzałem niesiony przez masy wód statek i wynurzający się z otmętów dom. O
ile na statku widać było krzątających się pospiesznie ludzi, o tyle dom wyglądał
opustoszały. Zrobiło mi się tęskno za tą ostoją człowieczego bezpieczeństwa i raptem,
bez fazy przeniesienia, stałem na podłodze miotanej przez fale chałupy. Połowę podłogi
oderwał właśnie jakiś zabłąkany w otmętach głaz, potem odleciał dach i osłabione
ściany zatrzęsły się w ostatniej agonii. Właśnie zacząłem żałować, że nie znalazłem się
pośród rybackiej braci na bezpieczniejszym jednak statku, który jakoś tam walczył o
przetrwanie, gdy czyjaś dłoń uniosła mnie w górę, a życzliwy głos zapytał, co ja
wyprawiam.
Zdumiony, ujrzałem serdecznie uśmiechniętego staruszka, rozpartego wygodnie w
typowym krzesełku górskiej kolejki, odzianego w krótkie szorty i sportową koszulę z
długim rękawem, który zdawał się za nic nie pojmować

116
przyczyn mojego strachu. Raptem ogarnął mnie spokój, trwoga minęła bezpowrotnie i
już bez łęku puściłem rękę nowo spotkanego towarzysza. Wisiałem tak koło niego i
pohamowując oddech wpatrywałem się mu prosto w oczy. I choć nie objęło mnie
bezgraniczne uczucie bezpieczeństwa, to na tyle doszedłem do siebie, że bez obaw o
życie potoczyłem okiem wokół siebie. I nagle mnie olśniło. Emocje. To było to -
emocje!... Cała scena oglądana z góry, z bezpiecznego miejsca obserwacji była tylko
pozbawionym napięcia przepysznie kolorowym obrazem. Wystarczyło jednak zmienić
punkt obserwacji, przyjąć rolę uczestnika, by strach na powrót zawładnął umysłem.
Nieznajomy zaśmiał się życzliwie i pomknął przed siebie jak strzała, a ja z nim, jakby
między nami wytworzyło się magiczne połączenie.
Bez jakiegokolwiek przechodzenia przez formy pośrednie znaleźliśmy się w świecie
zupełnie odmiennym. Oto przed nami widniał ogromnych rozmiarów sedes, mający na
oko 12 metrów wysokości, na którego krawędzi - przy uniesionej desce klozetowej - stał
prelegent: chudy jegomość w okularach na nosie. Wyglądał jak myszka szukająca sera.
W dole na licznych rzędach prostych ławek bez oparć siedziało rozdyskutowane
towarzystwo, bardziej zajęte sobą niż zwracające uwagę na dobiegający z góry głos. I
choć prelegent dwoił się i troił, by zwrócić na siebie uwagę, tylko kilka osób zdawało się
być zainteresowanych jego przemówieniem. Poza audytorium i amboną nie istniało nic,
tylko bliżej nieokreślona, skąpana w szarościach przestrzeń. Ale czuło się, że tak
naprawdę nikt nie miał zamiaru stamtąd odchodzić i sprawdzać, co znajduje się poza
granicą wzroku. To absolutnie nikogo nie interesowało. Zajęci sobą tworzonymi przez
siebie koncepcjami, czekali tylko na swoją kolejkę, by mieć sposobność
zaprezentowania własnej twórczości. Pochłonięci rojeniami własnych umysłów,
pozostawali głusi na jakiekolwiek odgłosy z zewnątrz. Niemi i ślepi, konferowali, żywo
gestykulując, bądź w skupieniu po raz enty wprowadzali zmiany do już
wykoncypowanych idei.
I stała się rzecz, której bym się nigdy nie domyślił. Jakaś niewidzialna ręka
pociągnęła za sznurek i prelegent przepadł w głośnym bulgocie spływającej z
rezerwuaru wody. Absurdalność sceny rozśmieszyła mnie, lecz ujrzawszy spokój w
zachowaniu prowadzącego mnie przyjaciela, zrozumiałem, że chodzi tu o coś więcej niż
o dobry dowcip. I rzeczywiście: nikt ze zgromadzonych nie przestraszył się ani nie
zdziwił tym, co się stało. Wszyscy za rzecz naturalną przyjęli to, że spłukało prelegenta.
Mało tego - ten całkowicie suchy zajął miejsce na jednej z ławek, a jego ambonę jak
gdyby nigdy nic postanowił przejąć kolejny naukowiec - orator. Ledwie podszedł do
muszli, natychmiast został przeniesiony na krawędź sedesu i niczym najbardziej
doświadczony mówca na świecie przystąpił do zapoznawania ogółu z własnymi
projekcjami.
Jeszcze nie rozumiałem, nie byłem nawet pewien, czy chcę to wszystko zrozumieć,
gdy mój przewodnik przeniósł nas w kolejny świat. W świat, który rozwiał przede mną
kilka wątpliwości. Tu panowała noc, noc rozświetlana wydobywającą się z ziemi
czerwoną mgłą. Na wielkiej, może nieskończonej równinie zapamiętale ścierała się z
sobą cała armia ludzi. Rycerze i współcześni żołnierze. Kopie i broń laserowa.
Wszystko przemieszane bez ładu i składu.

117
Wyglądało na to, że zebrano tu cały arsenał militarny, jaki stworzył na przestrzeni
tysiącleci ludzki geniusz zbrodni.
Jedni z walczących leżeli półżywi w okopach, inni z wściekłością godną
doprowadzonego do szału wilka atakowali się wzajemnie, w ogóle na nic nie zważając.
Tak jakby chodziło tylko o smakowanie bitewnego szaleństwa. Na tle pochłoniętych
walką szeregowych żołnierzy widać było dyrygujących nimi dowódców. Tyle że ich nikt
nie słuchał. Lecz widać nie było to wymaganą tu koniecznością. Wykrzykując rozkazy,
śliniąc się i pocąc, planowali i wskazywali kierunki uderzeń, których i tak nikt nie
realizował. Każdy walczył po swojemu, jak chciał. Nikogo nic nie dziwiło i nie
odstraszało. Tu pika przeszyła serce, tam granat urwał komuś głowę, tu uzbrojony w łuk
buszmen, tam wyćwiczony w zabijaniu komandos. A wszyscy pochłonięci zabijaniem.
Zapamiętali i bezlitośni, konający od ran i pełni sił, jakby przed chwilą opuścili lazaret. A
każda śmierć oznaczała ponowny i natychmiastowy powrót na pole walki.
Zmartwychwstali natychmiast ulegali aurze mordu i z wrodzonym, nadnaturalnym
instynktem zabijania ruszali z furią do przodu, byle kroić, byle dźgać, byle tu trwać.
Na samą myśl, że mógłbym ulec fali przemocy i być zamkniętym w tym piekle,
przestraszyłem się nie na żarty. Przewodnik poklepał mnie po plecach, jakby rozumiał
moje obawy i jakoś podejrzanie się uśmiechnął. Właśnie miałem się zapytać, o co mu
chodzi, a przy okazji zdeklarować się jako zagorzały przeciwnik wszelkich form
przemocy, gdy scena się zmieniła i ujrzałem ogromną, zawieszoną w półmrocznej
przestrzeni kulę składającą się z niezliczonych splecionych z sobą w miłosnym uścisku
ciał. Nie miała ona końca ani początku. Wlecieliśmy w ten gąszcz ciał, nie ulegając
jednak fali erotyzmu. A było tu wszystko, albo i więcej, co człowiek mógł wymyślić w
kwestii orgazmu i fizycznego podniecenia.
Zgrupowani w całej tej przestrzeni ludzie, i nie tylko ludzie, całkowicie pochłonięci
przeżywaną rozkoszą, zdawali się nie zwracać żadnej uwagi na jęczących w
ekstatycznym uniesieniu najbliższych sąsiadów. Nie stykając się z sobą zdawali się w
ogóle o sobie nic nie wiedzieć. Świadomość czyjejś obecności dotyczyła tylko
wzajemnie baraszkujących z sobą grup. Wszyscy pląsali niczym pszczółki, nie mogąc
się wyrwać spod wpływu pożądania.
Mimo że oglądane sceny nie miały nic wspólnego z areną działań wojennych, to
patrząc na rozpalone ciała pięknych, jęczących w ekstatycznym uścisku kobiet, dałem
przewodnikowi do zrozumienia, iż jego filuterny uśmiech zadrżał posadami mojej
energetycznej kopuły. Czułem, że oglądane sceny nie były pozbawione sensu ani mi
obce, że wypływały z życia i ludzkich tęsknot, że były szczere, tylko źle
przetransformowane. Jednak granicy między poprawnością a wynaturzeniem nie
usiłowałem ustalić. Poczułem się zawstydzony, mały i daleki od ideałów. Ba, pojąłem,
że gdyby istniało piekło i ja miałbym tam trafić, to wybrałbym właśnie takie. I twierdziłem
to, patrząc wprost na wykrzywione w orgiastycznym bólu ciała, w którym to bólu
mieszała się bezgraniczna rozpacz z szatańskim uniesieniem.
Powoli zacząłem tracić obraz sprzed oczu, ale oglądane przed chwilą sceny nadal
tłukły się w mojej głowie. Ze łzami w oczach powróciłem do ciała. Kolejnej nocy nie
spałem, tylko wnikliwie analizowałem własny los, własne emocje i talenty

118
- samego siebie. Coś we mnie pękło, coś kazało mi iść tam, gdzie nikogo przede mną
nie było, a ja nie wiedziałem, gdzie się to znajduje: we mnie czy w zaświatach? Od tego
czasu do chwili obecnej zapoznałem się z wielu podobnymi światami i doszedłem do
wniosku, że pamiętna noc była nie tyle ostrzeżeniem, co przede wszystkim moim
osobistym doświadczeniem. Co prawda, musiało upłynąć jeszcze wiele lat, nim
zrozumiałem cel tej przygody, lecz dzisiaj jestem Bogu wdzięczny za udzielenie mi tej
lekcji (nie powiem jakiej).
Z obowiązku dodam, iż oglądałem jeszcze piekło religijnego zaślepienia, gdzie w
złotym świecie złotych murów duchowni wszelkiej maści rozpaczliwie pragnęli ujrzeć
ideał, na którym, oszukując ludzi, zbijali fortunę; oraz piekło rządzących tym światem,
którzy w kuluarach szarych budowli kombinowali na całego, by nie ulec pomówieniom i
nie stracić pozycji w politycznych rozgrywkach, gdzie strach przed utratą władzy
napędzał każde, nawet najbardziej niemoralne i bezsensowne działanie
Dane mi było ujrzeć także światy pośrednie, które mocą oczyszczenia wypalały
resztki ludzkiej niegodziwości. Nie chodzi tu jednak o sam fakt istnienia osobistego
piekła. Istotnym jest obszar jego występowania, umiejscowiony między Ziemią, eterem
ją spowijającym a światem astralnym. Do obszaru tego nie mogą wchodzić dusze
pozostające przy Ziemi, jak i przebywające w wyższych światach. Obszar ten dla dusz
niższych jest niewidoczny, całkowicie pozostaje poza ich zasięgiem
Tylko w szczególnych okolicznościach można pomóc pokutującym, wyrywając ich
przed czasem ze stanu cierpienia, lecz nie zawsze jest to korzystne dla oczyszczającej
się duszy. To, czego ona nie wypaliła we własnym piekle, mogłoby ją nadmiernie
obciążyć w kolejnym życiu. Jedynie prawo łaski całkowicie kasuje takie obciążenie.
Modlitwa za taką duszę jest tu wskazana, lecz korzyści z niej płynące odniesie dusza
dopiero w astralu. W skróceniu pokuty zbytnio to nie pomoże, ale wydatnie wesprze
nieszczęsną duszę w okresie wzmacniania się jej po wyjściu z fazy pokuty. Zdarza się
też, że inne dusze ze szczerego serca przejmują na siebie część negatywnych wibracji
cierpiącego, przyspieszając tym samym jego powrót do domu
Niezmiernie istotne jest tu przebaczenie jeszcze za życia, co znacząco osłabia
cierpienie duszy po śmierci. Z kolei jakiekolwiek nieprzychylne opinie o zmarłym
przysparzają mu jedynie dodatkowych boleści. Są niewskazane i niewiele mają
wspólnego z ludzkim braterstwem. Im dłużej trwa wytwarzanie niskich wibracji, tym
dłużej my wszyscy będziemy pozostawać w szkole życia. Pokuta nie trwa długo, jednak
dla przebywającej w bezczasowej przestrzeni duszy okres ten wydaje się wiecznością
niekończącym się okresem zagubienia. Jest to zasadne. Pieczęć bólu jest tak duża, tak
dotkliwa, iż promieniuje przez wszystkie poziomy, zapisując się mniej lub bardziej trwale
w wibracjach duszy (zależnie od jej postępów), które potem głosem sumienia chronią
człowieka przed popełnianiem rozlicznych błędów podczas kolejnej egzystencji. Nic w
prawie uniwersalnym nie jest pozbawione sensu i o tym należy pamiętać.

119
Moje pierwsze wyjścia poza ciało były całkowicie przypadkowe, tak mi się
przynajmniej zdawało. Tak czy inaczej nie wiązały się z jakimikolwiek wysiłkami z mojej
strony. Doszedłem więc do wniosku, iż korzystam z jakichś wrodzonych umiejętności,
że mają one charakter stały i że są prawdziwym darem. Myliłem się. Po pierwsze
wszystkie one były inicjowane przez mojego Przewodnika. Po drugie podróże astralne i
słyszenie tego, co działo się po drugiej stronie, dość szybko podkopały mi zdrowie i
zrujnowały układ nerwowy. Mój ówczesny stan mogę przyrównać jedynie do stanu
człowieka chorego psychicznie i sądzę, że byłaby to nader trafna diagnoza. Dopiero
utworzenie Grupy Mateusza i pomoc zaprzyjaźnionych duchów umożliwiły mi wyjście z
tego opłakanego stanu. Jednak całkowite zamknięcie się przed światem astralnym
nastąpiło dopiero po dziewięciu latach bolesnych prób blokowania drzwi prowadzących
w zaświaty. To, co dla innych było wielką przygodą do czego usilnie dążyli przez całe
życie, w moim przypadku okazało się koszmarem, balastem, jaki pragnąłem za wszelką
cenę wyrzucić z własnego statku życia.
Nie chcę tracić czasu na zbędne opisywanie rozlicznych receptur gwarantujących
bądź usposabiających do wyjść poza ciało, od czego literatura aż pęka w szwach,
wypada mi jednak zauważyć, że tryb życia czy predyspozycje mają dość znaczny wpływ
na podtrzymanie tego typu zdolności. Osobiście nigdy nie piłem i nie paliłem, aktywnie
uprawiałem sport, wiele medytowałem, w sytuacjach kryzysowych stosowałem
koncentrację i w zasadzie byłem stały w uczuciach. To znaczy, iż od strony fizycznej
(wibracyjnej) byłem dość dobrze przygotowany do tego typu eksperymentów. Może
dlatego też nigdy nie doświadczyłem przejścia przez tunel czy spotkania z aniołem
stróżem w taki sposób, jak to wielu opisuje. A może przeżyłem to wszystko na swój
indywidualny sposób.
Postaram się teraz pokrótce i niechronologicznie przypomnieć kilka podróży, jakie
odbyłem po innych wymiarach. Dodam tonem komentarza, że przebywając w świecie
astralnym, nie można korzystać z wielu zmysłów, w jakie jest wyposażona nasza dusza.
I choć należę do ludzi o wysokim poziomie wibracji ciała astralnego, to jednak zawsze
towarzyszył mi opiekun. Nawet wejście w świat oczyszczonych dusz astralnych
wymagało jego obecności, nie mówiąc już o lotach na inne planety.
Nigdy - co jest dla mnie dosyć dziwne - nigdy nie udało mi się wejść w przeszłość, i
tylko raz w przyszłość. Prośbę tę spełnił na moje życzenie Karol, mój znajomy ze świata
astralnego. Nie oznacza to wszakże, że takie umiejętności są rzadkością i że w ich
istnienie należy powątpiewać.
Sam przeżyłem krótkotrwałe spotkanie z indiańskim szamanem (tak zakładam),
który przemierzał tamten świat w poszukiwaniu prawdy. Po licznych próbach
nawiązania z nim kontaktu doszedłem do wniosku, iż przybył on naprawdę z odległej
przeszłości, choć nie wykluczone, że z czasów pochrystusowych. Przywodzi to na myśl
manuskrypty Rogera Bacona, który w XIII wieku dokonał wielu wynalazków i odkryć na
miarę XX wieku. Opisał nie tylko budowę wielu współczesnych aparatów naukowych,
jak mikroskop, ale nawiązał również do wiedzy wykraczającej poza nasze czasy. Kiedy
zaś za dzieło mnicha wzięli się

120
waszyngtońscy kryptolodzy, tajemnicze notatki przepadły bez wieści. Taką samą
procedurę utajniania prawdy zastosowano swego czasu wobec rękopisów Leonarda Da
Vinci.
Także moje zmysły w astralu wykazywały daleko idący prymitywizm. I to tak
znaczny, iż pewien czas czułem się niejako w obowiązku, by nie być posądzonym
0 gołosłowność, do ukazywania świata w kolorach, których nie postrzegałem. Owszem,
najniższy świat posiada dwie dodatkowe barwy, które każdy widzi, lecz uwrażliwienie na
barwy poziomu wyższego było u mnie zależne już od ingerencji przewodnika. Może
dlatego nie mam kłopotów z postrzeganiem barw ciała eterycznego, ale za to próby
ujrzenia ciała astralnego wymagają ode mnie już pewnego wysiłku, postrzeganie zaś
obrysu ciała mentalnego okupione jest z kolei nadmiernym skupieniem. Niecodzienne
to, zwłaszcza że ekstrasensi - jeśli już postrzegają aurę człowieka - to nie mają
problemów z ich energetyczną gradacją. Niestety, to co dla innych jest rzeczą normalną
mi przychodziło z trudnością. Przyznaję się do tego, gdyż moje widzenie może
powodować pewne zafałszowanie, błędne interpretowanie postrzeganych zjawisk,
obiektów czy ich wzajemnych między sobą relacji. I to należy brać pod uwagę.
Odrzucam jednak poleganie na cudzych, choć bardziej plastycznych wizjach, i
pozostanę wierny własnym, skromnym przeżyciom. Mam poza tym tę przewagę nad
innymi, iż większość doświadczeń mogłem zweryfikować po rozmowie z przyjaciółmi
stamtąd.
Pokuszę się teraz o jak najbardziej wiarygodny opis moich skromnych podróży
1przedstawienie wynikłych z nich wniosków. I tak świat eteryczny wraz z niższym
astralnym, który przetyka naszą materię, są kotłem wypełnionym przeróżnymi formami
życia. Można tu spotkać wszystko, co wyobraźnia ludzka stworzyła i stworzy, oraz to, co
leży poza jej zasięgiem. Znaczna część mieszkańców tego świata, mając ograniczone
widzenie, nie zdaje sobie sprawy z istnienia rodzaju ludzkiego jako takiego. Można by
rzec: nie dostrzega roślin, ludzi ani zwierząt. Jednak pozostałe formy egzystencji
doskonale potrafią wykorzystać swoją energetyczną przewagę i będąc niewidzialnymi
ssą siły z żywych organizmów bez najmniejszych skrupułów. W przypadku człowieka
dokonuje się to za jego moralnym przyzwoleniem i nawet bezpośredni nasz opiekun
musi się temu przyglądać bezradny.
Najwięcej energetycznych pasożytów żeruje na ludziach pozbawionych hamulców
moralnych i zborności psychicznej. W jednej z pijackich melin widziałem ludzi
uginających się pod nawałem przeróżnych istot, które przelewały się po
pomieszczeniach, atakując również ludzi znajdujących się za ścianą. Biły się między
sobą i walczyły o bezpośredni dostęp do ciał na równi z duszami ludzi upadłych. Te
ostatnie rękami i nogami przywarte do ciał pijanych nieszczęśników za wszelką cenę
starały się utrzymać tę strategiczną przewagę, pozwalającą cieszyć się wspomnieniem
utraconego raju. Niektóre duchy tak bardzo były zżyte z nosicielem, iż ani na chwilę go
nie odstępowały. Z ich zachowania łatwo było wywnioskować, iż w pewien sposób
mogą kontrolować reakcje żywicieli.
Poczynione obserwacje dowodzą że wrogie formy energetyczne przyczepiają się do
śpiących ludzi najczęściej na wysokości krzyża i głowy. Przy czym w tym
121
ostatnim przypadku są to najczęściej dusze zmarłych ludzi, a w pierwszym gnilce,
robakowatoobołe stwory z małymi ślepkami, zainteresowane jedynie energetyczną
strawą Jednak wszystkie te pasożytnicze stwory atakują ludzi mających naruszone
bariery psychiczne. Załamane, jakby zgniecione pole ochronne takich osłabionych
energetycznie osób ułatwia pasożytom żerowanie. Omijają przy tym wejścia przez
czakry, nawet gdy te są zniekształcone i wirują w przeciwną stronę.
Te wrogie twory stosują szereg wybiegów, by usidlić nosiciela, na przykład poprzez
wmówienie mu poczucia winy. Całymi dniami obłaskawiają ciało eteryczne, masując je
delikatnymi ruchami, i sączą w nie podpowiedzi przeprogramowujące sposób myślenia.
Kiedy osiągną sukces i człowiek się podda, kiedy zrobi coś źle, jak to w życiu bywa,
natychmiast odwodzą go od myśli zadośćuczynienia krzywdzie i starają się jak tylko
mogą ten stan niepewności pogłębić. Są tak wyrafinowane, że nigdy nie niszczą ofiary
gwałtownie. Wręcz przeciwnie - proces jej obłaskawiania jest powolny i ledwie
dostrzegalny. Potrafią nawet, kiedy zniewalany człowiek stawia opór - namówić go do
mniejszego zła, a nawet oddać mu część własnej energii, byle ów tylko rozwinął w sobie
głębokie przeświadczenie o słuszności postępowania. Kiedy stoczą go na dobre,
najwięcej energii czerpią z pochłaniania myślokształtów, zarówno tych, które wysyła
żywiciel, jak i tych, które wysyłają zaatakowani nienawiścią ludzie. Walka ta trwa do
śmierci żywiciela bądź do chwili, kiedy jakiś wyjątkowo silny myślokształt, tworzący
spółkę z jakąś larwą stanie się współwłaścicielem żywego trupa, wypędzając zeń
pierwotnego agresora. Taki człowiek jest dla siebie stracony: nie uczyni żadnego kroku
w celu wydobycia się z niewoli. Tylko dobre słowo może przynieść mu opamiętanie, ale
i tak od jego zdeptanej woli zależy, czy przekształci je z pożytkiem dla siebie i innych.
Złe duchy wykorzystają każdą sposobność, by zdobyć żywiciela, by zapanować nad
jego wolą. W równym stopniu narażeni są na ich ataki złoczyńcy, jak i ludzie prawi,
zajmujący się nawet duchowym doskonaleniem. Ten ostatni przypadek był dla mnie
takim zaskoczeniem, iż na jego poznanie poświęciłem nieco więcej czasu.
W mieście, w którym studiowałem, działał mało znany klub ezoteryczny, pokładający
wielkie nadzieje w jodze, jako w metodzie mogącej doprowadzić do oświecenia. Pewna
grupa pasjonatów, dodajmy tu: studentów, zachęcona sugestywnymi hasłami,
spróbowała skorzystać z tego cudownego sposobu na odnalezienie swojej duchowej
tożsamości. Ale ponieważ długotrwała droga wyrzeczeń i trud ćwiczeń nie bardzo
przypadły im do gustu, studenci postanowili pójść na skróty i od razu postawili na twardą
medytację. Miał to być złoty środek prowadzący wprost do celu. Wiedzieli już o wymogu
odczuwania ciała eterycznego,
0 odparciu myśli (ku temu stosowali mantrę) i o poszukiwaniu przeciwnej strony umysłu.
A więc zdawali sobie doskonale sprawę z tego, że medytacja jest techniką usiłującą
dotrzeć do istoty antyumysłu. Trenowali dość ostro, bo kilka razy w tygodniu. Lecz miast
czuć się lepiej, stawali się coraz bardziej rozdrażnieni
1 zagubieni. To mnie zastanowiło, gdyż swego czasu przechodziłem podobne
sensacje.

122
I co się okazało. Już w czasie przygotowań do relaksu pokój ich wypełniał się pewną
liczbą nienasyconych dusz. Jeśli ktoś widział film „Duch", to niech podziękuje twórcy
filmu za dokładne przedstawienie tego tak, jak to wygląda w rzeczywistości. Opis byłby
niemal identyczny. Dusze te cierpliwie czekały na chwilę, kiedy pogrążeni w relaksie
studenci poczynali walczyć z myślami, starając się osiągnąć tak zwany stan bez myśli.
Gdyby medytujący obserwowali przepływające myśli, nie zatrzymując się przy nich ani
na chwilę, a nie walczyli z nimi, pomnażając tym samym ich potencjał, może by nie
wpadli w pułapkę.
Normalnie pracujący mózg tworzy niezliczoną ilość wizji, barw i mniej lub bardziej
wyraźnych myślokształtów, oscylujących wokół trudnego do uchwycenia wątku. Ale
umysł skoncentrowany na jednej łub kilku myślach potrafi odrysować tak wyraźne
obrazy, tworzy tak ostre wizje, obdarzone tak potężnym ładunkiem energetycznym, że
nawet ślepy mógłby zgadnąć, czego dotyczą. Wtedy czarni przystępowali do ataku:
łapali wytwarzane obrazy i nie puszczając ich, na powrót wciskali w głowy animatorów.
Mało tego: z własnej energii tkali wzory podobnych myśli, byle tylko medytujący przyjął
je za swoje i wchłonął. Kiedy im się to udawało, kiedy krążąca natrętnie myśl wwiercała
się w mózg, zawierała już w sobie nasienie, preparator, który w nieskończoność mógł
się powielać. I choć był obcym ciałem, oszukany umysł, jeśli godził się na to
przedstawienie, traktował go jak swojego. Wtedy czarny miał drogę otwartą: robił
wszystko, by rozpalić w danym człowieku potrzebę wyrażania, kopiowania danej myśli
w nieskończonym korowodzie podobnych wizji. Część tak tworzonych myśli syciła
czarnego, reszta stanowiła pomnażany kapitał. A wszystko za moralnym przyzwoleniem
człowieka. Itak jeden z nich rozbudzał niezdrowe w sobie potrzeby seksualne, inny pałał
rozwijającą się nienawiścią do człowieka, który sprawił mu niedawno przykrość.
Najbardziej nieprzyjemny widok przedstawiała osoba pozostająca pod całkowitą
kontrolą nieczystego ducha. Opętanie było pełne na płaszczyźnie fizycznej, eterycznej i
astralnej. Nawet energia pochodząca z jedzenia zasilała bezpośrednio pasożyta. Tkwił
on w ciele ofiary niczym pająk wszczepiony odnóżami w otwory będące niegdyś
wirującymi czakrami. Dzięki temu mógł on dowolnie modelować wygląd ciała
fizycznego, choć na takie zabiegi nie był jeszcze dostatecznie silny. Widziałem, jak
pewnej opanowanej przez kilka duchów kobiecie, jadącej w autobusie, biust powiększył
się dwukrotnie tylko w celu zwrócenia na się uwagi pewnego mężczyzny,
pozostającego, nawiasem mówiąc, pod wpływem alkoholu. Zapewne ktoś lub coś miało
zamiar dobrać się do jego nadwątlonych rezerw energetycznych.
Kiedy będzie Państwo medytować, proszę traktować tę przypowieść jako
przestrogę. Będzie ona lekcją jakiej nikt nigdy nikomu nie dał. To samo
niebezpieczeństwo dotyczy koncentracji, zwłaszcza gdy ma się na celu wpłynięcie na
zachowanie drugiego człowieka. Większego ryzyka nie ma w przypadku gromadzenia
energii na potrzeby zabiegów bioenergetycznych czy operowania nią na własnym
organizmie celem pobudzenia sił witalnych. Wszelkie inne manipulacje energetyczne są
zaproszeniem do działania sił, które mogą okazać się wielce niepożądane.

123
Są to rzeczy niewiarygodne, ale prawdziwe. Sądzę nawet, że rozprawianie
0 tego typu zjawiskach może budzić zrozumiały lęk, a nawet obrzydzenie, dlatego
dodam tylko, byśmy bacznie uważali na to, co czynimy i o czym myślimy. Atak złego
zaczyna się bowiem od zatrucia umysłu niepożądanymi myślami. Kiedy dojdziemy do
wniosku, że dzieje się z nami coś takiego, że zaczynamy bez końca zastanawiać się
nad rzeczami, które nie leżą w naszej naturze, lepiej wziąć się w garść i porzucić tego
typu myślenie. Proszę przy tym pamiętać, iż takie obce myśli nie muszą początkowo
oscylować wokół rzeczy, zjawisk i wydarzeń niszczących bezpośrednio drugiego
człowieka. Jednak prędzej czy później uderzą w kogoś z tej czy innej strony. Na
przykład poprzez rozbudzanie niezdrowej ambicji zły duch może doprowadzić do
trwałych konfliktów w gronie solidarnie współpracujących dotąd pracowników, a
chorobliwe zainteresowanie wędkarstwem nawet do rozbicia związku małżeńskiego.
Trzeźwość w ocenie samego siebie ma tu niebagatelne znaczenie.
Wrogie myślokształty powodują 99,9 procent wszystkich nieszczęść, jakie nas
spotyka. Reszta przypada dopiero na inteligentne formy życia, jak zagubione dusze czy
eteryczni agresorzy. W astralu toczy się prawdziwy bój na myśli między ludźmi.
Posyłają oni ku sobie takie stosy niszczących obrazów i emocji, iż wielokrotnie w ogóle
ich pod nimi nie widać. Myślokształty potrafią krążyć w polu energetycznym
zaatakowanego człowieka jeszcze kilka lat po wygaśnięciu intencji je stwarzających.
Niewielkie już, wyblakłe, mało ruchliwe, niczym wirus czekają na ożywczą dawkę
energii, byle tylko powtórnie przeżyć chwile chwały. I ze świeczką szukać takich ludzi,
którzy by negatywnych wibracji nie wysyłali w przestrzeń. Tę formę ludzkiej ułomności
odnajdziemy nawet u znanych mistyków.
W pasie oplatającym człowieka na wysokości serca daje się zauważyć coś w rodzaju
kalki. Są to odciśnięte w polu energetycznym kopie najsilniejszych złych myśli, jakie
jeden człowiek posyła drugiemu. Dotyczy to zarówno nadawcy, jak
1 odbiorcy. Im dłużej to trwa, tym bardziej są widoczne i tym ściślej opasują pas
serca, nie pozwalając boskiej energii wpływać do tego ośrodka (duchowej przemiany).
Może stąd wzięło się znane powiedzenie o zatwardziałym sercu, sercu z kamienia, gdyż
jego widok można wówczas rzeczywiście przyrównać do mało ruchliwego organu
wielkości dziecięcej pięści.
Oczywiście zdarza się to tylko i wyłącznie w ekstremalnych warunkach i jak dotąd
takie przypadki oglądałem sporadycznie. Raz było to związane z pewnym panem,
starym wdowcem, który przez całe życie psychicznie znęcał się nad żoną, drugi raz zaś
dotyczyło znanego mi z widzenia alkoholika, który swoim nałogiem rozmyślnie
tyranizował rodzinę.
Każdy obserwator po drugiej stronie natychmiast rozpoznaje emocje łączące z sobą
dwoje ludzi. Kaskada obrazów - wespół z eksplozjami barw w biopolu - automatycznie
sygnalizuje charakter stosunków łączących takich osobników. Wymiana energii
dokonuje się tu na kilku poziomach jednocześnie i głosem podświadomości (intuicji)
informuje oboje ludzi o rzeczywistych uczuciach, jakimi siebie darzą choćby przeczyły
temu ich słowa.

124
Gwoli wyjaśnienia muszę przyznać, iż moje pierwsze wyskoki w zaświaty oscylowały
wyłącznie wokół spraw związanych z metempsychozą, wokół wszystkiego, co dotyczyło
pojęcia karmy, a więc odpowiedzialności moralnej i ekspiacji. Dlatego zwiedzałem
rozmaite piekła, także te wyglądające jak życie na ziemi, formy światów pokutnych
(oczyszczających) i najniższe poziomy raju, albo raczej tego, co raj zwiastuje, gdy
człowiek skończy swoją wędrówkę w długim łańcuchu wcieleń. I ani się domyślałem, że
to wszystko razem wzięte było jedynie spojrzeniem na jedną stronicę życia po śmierci,
na tę przypisaną wyłącznie ludzkiemu doskonaleniu się w kole życia i śmierci.
Początkowo nawet nie przypuszczałem, że istnieje świat bez tego wszystkiego, że
wystarczy przymknąć oczy nieco inaczej, by miast myślokształtów ujrzeć nowe.
Zasłona spadła podczas ćwiczeń w Grupie Mateusza. Robert II, mający już udane
dwa wyjścia poza ciało, opisywał tamten świat w sposób całkowicie mi obcy. Obaj wręcz
podejrzewaliśmy, iż staliśmy się przedmiotami wielkiej mistyfikacji. Albo że każdy z nas
odbiera tamten świat po swojemu. A jeśli tak, to czy aby nie mamy tu do czynienia z
oszukańczą grą umysłu?
Wszystko, co teraz powiem, zdarzyło się w miejscu naszych stałych zebrań, czyli w
domu Zygmunta. Ponieważ przyjmował on pacjentów tylko trzy razy w tygodniu, w
pozostałe dni zawłaszczaliśmy jego gabinet na potrzeby seansów i innych
eksperymentów. Nierzadko tam spaliśmy, a jeszcze częściej opuszczaliśmy zebrania
nad ranem, tuż przed wyjściem do pracy.
Tego dnia byliśmy w komplecie. Zresztą, do rzadkości należało, by seanse nie były
obsadzone przez wszystkich członków Grupy. Najczęściej, przy mniej poważnych
eksperymentach, to znaczy poruszających sprawy, o których i tak z reguły wszyscy
wiedzą - mieliśmy dodatkowe towarzystwo w zaprzyjaźnionych z nami osobach. Jednak
staraliśmy się za bardzo nie powiększać tego grona, ani we wszystko gości nie
wtajemniczać. Inaczej rzecz wyglądała w przypadku osób usiłujących przy naszej
pomocy skontaktować się ze zmarłymi, należącymi najczęściej do członków najbliższej
rodziny. Wówczas liczba osób na seansie nierzadko dochodziła do kilkunastu. Jednak
nie wszystkie one mogły wtedy rozmawiać z bliskimi. Za to od zaprzyjaźnionych z nami
bytów uzyskiwały często informacje, których bliscy akurat nie potrafili im przekazać.
Wynikało to i z niemożliwości dotarcia do takich informacji, jak i z prawa
odpowiedzialności za ich udostępnienie, co nie każdy duch był w stanie przyjąć na
swoje barki.
Seans z wyjściem w zaświaty przygotowywaliśmy około miesiąca.
Doenergetyzowani, bez większych problemów po krótkiej koncentracji przystąpiliśmy do
działania. Nasi koledzy utworzyli wokół nas życzliwy kordon gotowych do pomocy osób,
a po drugiej stronie stanęło aż szesnaście bytów, którym niezmiennie przewodził Karol,
byt zajmujący się na planie astralnym energiami. Kiedy Zygmunt dał znak, że wszystko
jest przygotowane, to znaczy że Robert I zdążył już włączyć kamerę i magnetofon, a
Agnieszka podłączyła pod nas czujniki mierzące tętno i temperaturę, niemal
natychmiast zapadliśmy w wyuczony stan płytkiego relaksu i odczuliśmy wzmożony
ruch energii.

125
Mimo wielu doświadczeń z wychodzeniem poza ciało tym razem miałem z tym dość
poważne trudności. Przyzwyczajony do automatycznego wykorzystywania w tym celu
spontanicznych reakcji ciała, na próżno usiłowałem polegać na jego automatycznych
odruchach. Po wyciszeniu umysłu nie potrafiłem się jakoś odnaleźć. Zawsze
wiedziałem, że coś się stanie albo nie, tym razem brakło alternatywy, i to mnie zbijało z
tropu. Słyszałem tylko, jak ktoś szepnął, że wyszedł, i wtedy się domyśliłem, że Robert II
już tam jest. Pomyślałem nawet, że tym razem mi nie wyjdzie. Wtedy ktoś mocno
chwycił mnie za rękę i pociągnął. I nagle stanąłem twarzą w twarz ze wszystkimi
zgromadzonymi w gabinecie duchami. Jeden drugiego trzymał za ręce, tworząc
łańcuszek, na końcu którego stał Karol. Najwidoczniej w wyrwaniu mnie z posad ciała
pomógł im wspólny wysiłek. Ludzie, stojący wokół pogrążonych w letargu ciał, na znak
dany przez Agnieszkę, starym zwyczajem trzymającą wyciągniętą przed siebie rękę,
odetchnęli i wygodnie rozpostarli się w fotelach. Im nie pozostawało nic innego, jak tylko
czekać. Nawet Zygmunt, dosyć nerwowy z natury, machnął ręką i o nic się nie pytując, z
poważną miną badacza zajął miejsce za biurkiem, gdzie zwyczajowo ustawiano
poczęstunek.
Dopiero po chwili przyglądania się spokojnym obliczom duchów, wśród których
przeważali mężczyźni, skinąłem pytająco na Roberta II. Odpowiedział przecząco, i już
wiedziałem, że typowe wyjścia z ciała, tak jak w moim przypadku, mogą obywać się bez
przechodzenia przez tak zwany tunel. Choć wśród mistyków panuje przekonanie, że
zapora energetyczna istniejąca między ciałem eterycznym a astralnym niejako
wymusza wyjście przez czakrę korony, będącą (albo zwiastującą) dla duszy osławioną
bramą w zaświaty, to jednak w przypadku istnienia pełni życia w ciele fizycznym - z tego
typu przeżyciem można się nie spotkać. Ja czegoś takiego nie doznałem nigdy, zaś
Robert II, czego nie sposób zasadnie skomentować, doświadczył tego przy pierwszym
wyjściu, lecz nie spotkał się tam z aniołem, czyli duchem opiekuńczym, a tylko z
asekurującym go Karolem.
Nim opuściliśmy pokój, towarzyszące nam dusze odeszły, dosłownie znikając w
miejscu. Zostaliśmy sami z Karolem i stojącym z boku jakby obserwatorem.
Nieodmiennie odnosiliśmy wrażenie, iż jest czymś w rodzaju kontrolera, który ma
śledzić nie tyle nasze wysiłki, co poczynania Karola. Odczuwaliśmy przed nim respekt i
jakoś nie zdobyliśmy się na odwagę zadawania mu pytań.
Gdy wypłynęliśmy na zewnątrz, moje zdumienie nie miało granic: nigdzie, dosłownie
nigdzie nie widziałem ani myślokształtów, ani duchów czy innych form duchowego bytu.
Nic, tylko zwyczajny świat. Oniemiałem z zachwytu. Piękno codzienności po prostu
mnie zauroczyło.
- Najpierw musiałeś przyjrzeć się sobie - wyjaśnił Karol, rozumiejąc moje
zakłopotanie. - Wykorzystaj to teraz - dodał i pociągnął nas za sobą. W środku prosiłem
go, by powiedział coś więcej, ale czułem, że tego nie zrobi. Nie uczyni tego dla mojego
własnego dobra. Ku przestrodze, ku pamięci błędów, jakie kiedyś popełniłem.
Przemieszczaliśmy się z coraz większą prędkością. Odruchowo przymykałem
powieki i zasłaniałem się rękoma na widok napotykanych przeszkód. Zachowywałem
się tak, jakbym nadal posiadał fizyczne ciało.

126
- Dla ciebie to tylko inny wymiar - wyjaśnił Karol. - Jest nieskończenie wiele
poziomów tego samego wycinka przestrzeni. Człowiek swoją istotą przenika ich więcej,
niż możesz to sobie wyobrazić.
Gdy chciałem zapytać, czy siedem, tak jak ma to się do liczby ciał duchowych,
uprzedzając pytanie, natychmiast odpowiedział: znacznie więcej, i to tylko tych
tworzących ciebie. Liczba światów, na których może przebywać dusza, jest
nieskończona. Poza tym na każdym z tych światów możesz istnieć na dowolnie
wybranym przez duszę poziomie uduchowienia. Oczywiście mówię o poziomach
przepracowanych.
Zaczęliśmy obniżać lot i niebawem wlecieliśmy do prawosławnej katedry wprost
przez jej ściany. Krzątało tu się parę osób mówiących po angielsku, co kłóciło się z
typowo cerkiewnym wystrojem wnętrza.
- Stany - zapewnił Robert II, myśląc o USA. - Idziemy dalej? - spytał Karola, lecz ten
nie odpowiedział.
Wtedy odczuliśmy delikatną wibrację, takie wyjątkowo subtelne drganie przestrzeni.
Fale dobiegały z sąsiedniej sali i tam też udaliśmy się w ślad za Karolem. Wówczas po
raz pierwszy zrozumieliśmy rolę, jaką odgrywał drugi towarzysz podróży. Otoczyło nas
twarde, albo raczej niezależne od naszej woli pole, które nie dawało gwarancji swobody
ruchów, ale które niewątpliwie zapewniało bezpieczeństwo. Tego byliśmy
stuprocentowo pewni.
Nie od razu dotarło do nas, że rozgrywająca się przed nami scena będzie miała dla
nas kapitalne znaczenie. Początkowo sądziliśmy, że w toczącym się między czterema
osobami dialogu nie ma nic nadzwyczajnego. Tylko ubiór jednego z nich wydał się
dziwnie niestosowny, niepasujący do miejsca religijnego kultu, w którym się
znajdowaliśmy, ani do kanonów obowiązującej mody. Trzech dyskutujących miało na
sobie eleganckie garnitury, podczas gdy czwarty luźną tunikę i elastyczną maskę.
Trzech prowadziło dyskretny i ożywiony dialog, czwarty nie mieszał się do rozmowy.
Jednak, kiedy najbliższy mu interlokutor zaczynał mówić, ten z maską zdawał się być
bardziej skupiony. To pozwoliło nam się domyśleć, że wysyłał mu jakieś sygnały,
przejmujące nad nim kontrolę. Instynktownie, z ciekawości zapragnąłem podejść bliżej,
ale niewidzialna siła powstrzymała mnie przed tym krokiem. Nagle, nie wiem, w jaki
sposób, bez jakiejkolwiek sugestii z zewnątrz zrozumiałem to, co mój umysł odrzucał od
samego początku: czwarty nie był człowiekiem! Na Boga! To był przedstawiciel obcej
cywilizacji!
Nie wpadłem w panikę, ale poczułem wzbierający we mnie strach. Gdy tylko
pojawiło się to uczucie, oddaliliśmy się o kilka metrów. Znaczyło to ni mniej, ni więcej,
tylko że obcy był w stanie wyczuć naszą obecność, kiedy nasze emocje zaczynały
wrzeć (wytwarzać nadmiar energii). A przecież obcy znajdował się wśród żywych, tyle
że poza zasięgiem ich zmysłów. Po prostu był dla ludzi niewidzialny. I tyle. Prawda tak
prosta, że aż zastanawiająca. Musiał więc posiadać naturalną umiejętność wyczuwania
obecności istot z innych wymiarów.
Jaką ulgę poczuliśmy, wiedząc, że chroni nas tajemniczy przyjaciel, lepiej nie
wspominać. Choć niewidzialni, czuliśmy się nieswojo: tacy mali w obliczu nieznanego.
Zakodowana gdzieś w genach bojaźń poruszyła pokładami prastarej

127
wiedzy i zrobiło mi się niedobrze. Wyniesiony z przeszłości lęk przez nieznanym, taki
sam, jaki paraliżuje człowieka na widok spotkanego w leśnych ostępach niedźwiedzia,
przynaglał do ucieczki.
- To twoje osobiste doświadczenie - usłyszałem. - Robert widzi ich po raz pierwszy.
I rzeczywiście, rzut oka na Roberta II wystarczył, bym doszedł do identycznego
wniosku: zafascynowany widowiskiem Robert II nie odrywał od obcego wzroku. Był
zaintrygowany i całkowicie spokojny. Odniosłem wrażenie, że gdyby mógł, poprosiłby
obcego o autograf. Czy to znaczyło, że gdzieś w czeluściach mojej karmicznej pamięci
tkwiły przykre wspomnienia?
Nie zdążyłem się nad tym poważniej zastanowić, gdy do pomieszczenia wszedł
kolejny obcy. Nie przeniknął ścian ani nie wziął się nie wiadomo skąd. Po prostu przybył
jak każdy normalny człowiek. I po uważnej obserwacji zauważyłem, że każdy z nich
zwraca baczną uwagę, by nie wejść w kolizję z ludźmi, by nie być przez nich
potrąconym. Gdy do sali wszedł na chwilę ubrany w starocerkiewne szaty duchowny,
obaj obcy na wszelki wypadek odsunęli się dalej. Znaczyło to, iż nie postrzegani
wzrokiem, są tu fizycznie obecni, że dysponują czymś pozwalającym im zachować
całkowitą anonimowość tylko w sferze wizualnej. Nasuwa się tu skojarzenie do teorii
błądzącej w źrenicy plamki: gdy jakiś obiekt znajduje się w centrum jej odbicia,
pozostaje niewidoczny.
Przypomina mi się tu eksperyment przeprowadzony swego czasu z kotami, które
były wychowywane w dwóch oddzielnych pomieszczeniach. Jeden w pomieszczeniu
pomalowanym w paski pionowe, gdzie każdy przedmiot poruszał się tylko w pionie,
drugi odwrotnie - w pomieszczeniu pomalowanym w paski poziome, gdzie każdy ruch
przedmiotów był posuwisty. Gdy wpuszczono koty do normalnego pomieszczenia, ten z
pokoju z paskami pionowymi w ogóle nie dostrzegał przedmiotów poruszających się w
poziomie, drugi kot tych manifestujących posuw w pionie. Co znaczyło, że nawet
prostymi środkami można oszukać zmysł wzroku. A co dopiero mówić o technologii
obcych.
I zachciało mi się śmiać. Przemieszana z zabobonnym lękiem radość wypełniła mnie
i jakiś niewidzialny ciężar spadł mi z serca. Na pamiątkę tego wydarzenia, które coś we
mnie przełamało, poprosiłem Roberta II o zdjęcie katedry św. Mikołaja w Nowym Jorku,
w której - jak zapewniał Robert II - doszło do spotkania IV stopnia. A jeśli się mylił, to i
tak nie jest to istotne, chodziło mi przecież
0symbol. Z drugiej strony, tylko on: historyk z wykształcenia, podróżnik z natuiy, mógł
trafnie zidentyfikować miejsce kontaktu. Mnie jakoś na tym do dziś nie zależy.
Coś zaczęło się wokół nas zmieniać. Obraz w jednej chwili się zamazał
1 otaczające nas pole ochronne znikło. To, co wyłoniło się przed nami, nie
przypominało ziemskiego świata. Znajdowaliśmy się w ogromnej sali, do której z wielu
kierunków wbiegały liczne korytarze. Ściany zawierały charakterystyczne wybrzuszenia,
jakby ktoś usiłował wyciszyć dźwięki, tyle że miast użyć materiałów wygłuszających,
odpowiednio ukształtował ich naturalną powierzchnię.
Tysiące małych żeberek i prętów wycelowanych w podłogę sąsiadowało z owalnymi
plackami wypolerowanej na lustro stali, jeśli to była stal. Gdzieniegdzie

128
zwisały obracające się wolno, niczym światła w dyskotece, wirujące także wokół siebie
walce. Odniosłem wrażenie, iż były źródłem wibracji tłumiących psychiczną ekspresję.
Jednocześnie podejrzewałem, że ich totalitarny charakter wypływał nie z potrzeby
sprawowania kontroli, lecz miał na celu łagodne z medycznego punktu widzenia
wyciszenie pracy umysłu.
Kiedy zaczęliśmy przemieszczać się po tym nieskończonym ciągu korytarzy i
poziomów, zrozumiałem, iż trafiliśmy tu w porze snu, a oglądane emitery zapewniały
jedynie większe odprężenie. Jednak nie wszędzie panował spokój. Na niższych
poziomach życie tętniło w pełni. Znane nam z katedry istoty krzątały się wszędzie,
jednak co dało się zauważyć, rzadko kiedy oglądało się ich w grupach. Pracowano z
reguły w pojedynkę. Najczęstszymi towarzyszami pracujących były proste automaty i
niezliczona wręcz ilość wszędzie kursujących bezobsługowych wózków. Jedne woziły
jakieś typowo konstrukcyjne elementy, inne przedmioty
0 niejasnym przeznaczeniu, a pozostałe zaliczały po prostu puste przebiegi. Wszystkie
były niemal identyczne: niewielkie platformy na kołach, z małymi burtami. Wyglądało to
tak, jakby to same wózki wyznaczały harmonogram i rodzaj wykonywanych przez
załogę prac. Jednak nic nie stało bezczynnie, ani obcy, ani maszyny.
Nawet w najbardziej zatłoczonych salach nie odczuwało się zbytniego pośpiechu.
Praca toczyła się spokojnie, nikt nikogo nie ponaglał ani nie zmuszał do nadmiernego
wysiłku. Panowała ogólnie przyjazna atmosfera, choć dawało się wyczuć niewielkie
napięcie. Wszyscy czekali na coś, co i tak miało się wkrótce wydarzyć, a co było w jakiś
sposób związane z wymianą części załogi.
Jedna z sal, jedna jedyna, była prawdziwą kulą w której na różnych poziomach
znajdowały się przezroczyste fotele. W samym jej centrum na owalnym stole, zrobionym
ze szklistego kamienia, stał mały stożek z wetkniętym weń krzyżem. Od tego miejsca
pięły się okręgiem w górę rzędy foteli tak, że nawet z najwyżej położonego miejsca
widać było punkt centralny.
Widok krzyża trochę mnie zaskoczył, i dopiero po czasie skojarzyłem to miejsce ze
świątynią. Nielicznie zgromadzeni obcy trwali w milczeniu, lecz wyczuwało się tu
atmosferę wewnętrznego dialogu. Kula zdawała się odbierać
1 wzmacniać wibracje modlących się, czy jak ich tam to nazwać, dzięki czemu bez
specjalnych technik mogli oni wyciszać funkcje umysłu. Jestem dziwnie przekonany, że
ich wewnętrzne dialogi niewiele miały wspólnego z poszukiwaniem Boga, a raczej
dotyczyły spraw codziennych. W istotach budziło się zadowolenie z siebie i pewność, że
wszystko biegnie właściwym torem. Po prostu klasztor zadowolonych z siebie
pracowników-zakonników. Miód: brak determinacji, jakaś skrywana jałowość, a jednak
wszystko zapięte na ostatni guzik. I żywe.
Zaczęliśmy się przemieszczać w górę. Dość szybko, ale w tempie pozwalającym
ocenić przybliżoną liczbę poziomów. Po pokonaniu około 120-150 poziomów,
zróżnicowanych co do wysokości oplatających owalne sale korytarzy, znaleźliśmy się
na zewnątrz, na powierzchni planety. Martwą jej skorupę, do złudzenia przypominającą
kamienistą, pozbawioną wody pustynię, pokrywały półokrągłe kopuły miast.
Najwidoczniej owalność była zasadniczym motywem

129
architektonicznym. Te gigantyczne bąble o ścianach zbudowanych z
półprzeźroczystego chłodnego metalu-szkła dawały schronienie wielu milionom istot.
Panował w nich tłok nie do opisania. W przeciwieństwie do ulokowanych pod
powierzchnią mieszkańców ci tutaj stanowili niezwykle aktywny żywioł. Typowo ludzkie
skupiska rozgadanej gawiedzi, różnorodne ubiory, setki miejsc wypoczynku i wiele
otwartych lokali pełniących rolę sal dyskusyjnych czy miejsc spotkań. I nigdzie śladów
wyciszającej pracę umysłu aparatury. Typowe tętniące życiem miasto. Tyle że miast
ludzi zapełniało je mrowie istot człekopodobnych.
Tak na dobrą sprawę to ich podobieństwo do naszej rasy było uderzające.
Zastanawiające i irytujące. Równie dobrze mogli uchodzić za naszych protoplastów jak i
potomków. Nieco mniejsi i drobniejsi, dość ruchliwi, o głowach nieco większych od
ludzkich, posiadali twarze do złudzenia przypominające nasze. Tylko oczy były większe
i bardziej wyraziste, a po uszach pozostały dziurki. Czaszki wszystkich osobników, tak
męskich jak i damskich, pozbawione były owłosienia. Skóra miała jaśniejszą karnację i
wyglądała na delikatniejszą. Może cieńszą - trudno mi to ocenić, gdyż wyglądem
tamtych istot jakoś nie zaprzątałem sobie głowy. Jedno jest pewne: osobników różnych
płci trudno było rozpoznać po wyglądzie. Zachowywali się niemal identycznie i niemal
identyczną posiadali budowę organów fizycznych. Dopiero w oddzielnych pokojach,
pełniących rolę mieszkań, uwidoczniały się różnice genetyczne. Organy płciowe
osobników męskich wyglądały jak skarlałe pozbawione moszny prącia, zaś damskie
były typowe, choć bardzo małe, i w typowym usadowione miejscu. Jakoś można się było
domyśleć, że rzadko dochodziło do spontanicznych aktów współżycia. Wszyscy
mieszkali bowiem osobno, a dzieci przebywały w czymś w rodzaju masowych
przedszkoli, do których zwykli obywatele nie zaglądali. Wzrostem embrionów i porodami
zajmowały się specjalne maszyny, które wyglądały jak powiększone łożyska kobiece. W
ich wnętrzu, ukołysane gęstą galaretą wegetowały płody obcych, sącząc przez podpięte
do ciała rurki życiodajne soki.
Co zaskakujące, obcy traktowali sztuczny proces życia płodowego jako coś
standardowego. Tak samo schematycznie podchodzili do wychowania młodego
pokolenia. Choć dzieci i młodzież wydawały się być otoczone całkowitą opieką
przysposobionych do tego dorosłych i nic im na pozór do szczęścia nie brakowało, to
jednak obracali się wyłącznie we własnym towarzystwie. Całe to społeczeństwo tkwiło
jakby w dwóch oddzielnych światach: w świecie beztroskiej młodości i w świecie
odpowiedzialnej dorosłości. Społeczeństwo obcych pozbawione było obecności
osobników starych, chyba że starość oznaczała śmierć. Ale i tak każdy by się domyślił,
że panowały tu braterskie stosunki i wszystko, co się tyczyło norm współżycia było
starannie dopracowane.
W jednym z sektorów dojrzeliśmy - ku naszemu ogromnemu zdumieniu - grupkę
prawdziwych ludzi, raźnie nad czymś dyskutujących. Stojąc wokół wózka
wyładowanego nieokreślonego przeznaczenia aparaturą, wskazywali jakieś części i
prowadzili o nich energiczną dyskusję. Swoim ożywieniem różnili się zdecydowanie od
spokojniejszych z natury obcych, lecz nikt w tej ludzkiej

130
impulsywności nie dopatrywał się czegokolwiek niestosownego. Traktowano ich jako
stały element codzienności i omijano jak każdego innego członka społeczności.
Dołączyliśmy do nich i z bliska obserwowaliśmy całą scenę. Ludzie, ubrani według
obowiązujących trendów mody w dwuczęściowe wygodne kostiumy, ogoleni na glacę,
posiadali jednak nieco delikatniejszą od naszej budowę fizyczną. Czy był to efekt braku
fizycznego wysiłku, diety czy też zmniejszonej grawitacji - trudno było ocenić, lecz
sposób gestykulacji i poruszania się wskazywał na długi proces adaptacji. Być może
urodzili się już tutaj, albo asymilowali przez długie lata. Albo wcale nie pochodzili z
Ziemi, tylko jeszcze z innej planety. Również język, choć pozornie tylko trochę
odmienny od znanych mi ze słyszenia, a nie jestem przecież lingwistą, wykazywał
zdumiewającą, nieczłowieczą płynność i monotonię. Nie sposób było rozróżnić
pojedynczych słów - wszystkie miały jednakową intonację, taką przyjemną dla ucha
melodyjną stałość. Jednak sam sposób komunikacji był typowy dla naszej rasy.
I kiedy szereg wątpliwości zaczęło przybierać formę pytań, niewidzialna siła
wpompowała nas wprost do typowego biura z lat dwudziestych, to znaczy do
stereotypowego wyobrażenia o tym, jak takie biuro powinno wyglądać. Akurat
zachodziło słońce i w pomieszczeniu robiło się szaro. Skąpane w półmroku sprzęty
miast tracić swoje kontury, wręcz przeciwnie - zdawały się być coraz bardziej wyraźne.
Jakby żyły własnym życiem. Zaklęta w grze cieni dusza pokoju wyrywała się spod
kontroli dziennego światła, nadając każdemu przedmiotowi swoisty charakter. Nie taki
byłbym daleki od prawdy, gdybym przyznał, że dobór sprzętów nie wydawał się
przypadkowy, że stanowiły razem niepodzielną całość, że wespół tworzyły bramę
wiodącą do tajemnic istniejących daleko poza ścianami tego pomieszczenia.
Biurko, proste brązowe, bez specjalnych ozdób; szafka na dokumenty, metalowa, z
blokadą górnej szuflady, w kolorze stalowym; szafa, dwuskrzydłowa, może podręczne
archiwum; szereg dyplomów w drewnianych ramkach; staromodne, tanie lampy;
wieszak na ubrania, o jednym wsporniku i wielu ramionach; kubeł na parasole; kosz na
papiery; trzy krzesła dla petentów; słowem: pokój bez jakiegoś szczególnego
charakteru. Ale tym czymś, co intrygowało, co rodziło domysły - była przenikająca
wszystko atmosfera głębokiej zadumy, pracowitości i surowości w ocenie wszystkich,
którzy kiedykolwiek przekroczyli progi tego przybytku, nie wyłączając z tego osądu
urzędującej tu osoby. Powaga miejsca zabijała. Uśmiech gasł, a na jego miejscu
pojawiał się spokój badacza.
Patrząc na moich towarzyszy, zrozumiałem, że doszli do podobnych wniosków.
Tylko Karol, nasz przewodnik, nasz mąż opatrznościowy, zdawał się nie być tak
zaaferowany całą sytuacją i spokojnie się nam przyglądał. Właśnie miałem zamiar
żartobliwie rozłożyć ręce, zachęcając Karola do komentarza, gdy przeszklone drzwi
rozwarły się z lekkim zgrzytem zawiasów i do gabinetu wkroczył niewielki człowieczek,
natychmiast zajmując strategiczną pozycję za biurkiem. Wskazał ręką wolne krzesła,
rozparł się na blacie i bębniąc palcami po spoczywających na nim kartkach, owionął nas
taksującym spojrzeniem. Wyraźnie grał na zwłokę, a przecież byliśmy pewni, że nasza
obecność jest od niego

131
uzależniona, że maczał palce w naszej teleportacji. A on jak gdyby nigdy nic patrzył i
patrzył, zwlekał i zwlekał, czekał i czekał... aż zrozumiałem. To o to chodziło! Że też
prędzej na to nie wpadłem! Nasz porywacz był obcym, był krzyżówką szarego i
człowieka, taką ciekawą genetyczną mieszanką ubraną w spodnie z szelkami i pomiętą
koszulę w kwiatki. Lecz nie o te szelki i tasowanie DNA chodziło, ale
0 uświadomienie nam złożoności świata, który jest tyglem, w którym wymieszano wiele
inteligentnych ras. Szło o to, że przez chwilę traktowaliśmy obcego jak swojego, jako
coś naturalnego, na co nie zwraca się uwagi.
Wkrótce dały o sobie znać pradawne lęki, ożyła pradawna słabość, zbudziła się ta
część nas, która nie pasowała do wizerunku współczesnego świata. To on: ludzki strach
nie pozwalał na szczere i całkowite otwarcie się na ten świat... i na obcych. To nie ich
się baliśmy, ale niewiedzy o nas samych. Także niewiedzy o świecie poza nami. Teraz
ten świat stał u naszych drzwi i zapraszał do środka. Tym światem był rzeczony pokój,
obcy - emisariuszem, a kraina za murami naszym zapowiadanym przeznaczeniem.
Zrozumienie, że przynależę do cywilizacji lękającej się otwarcia na wszechświat,
posiadało niespotykaną moc - nieomal rzuciło mną na kolana. Zarazem w oczach
pojawiły się łzy. Płakałem jak dziecko i jak dziecko opuszczały mnie nieuzasadnione lęki
i obawy. Odradzałem się. Stawałem się czysty
1 niezapisany. I powiem to bez ogródek - zawładnęła mną prawdziwa radość
istnienia, poczułem prawdziwą jedność z całym wszechświatem. I zrobiło mi się wstyd,
że byłem tak głupim, zasklepionym w sobie, zacofanym człowiekiem, który baczy tylko
na to, co się tyczy jego zachwaszczonego ogródka. I proszę mi wierzyć, targające mną
namiętności nie miały nic wspólnego z tak zwanym duchowym odrodzeniem, które
eskaluje ideę rozwoju ducha ludzkiego bez połączenia z innymi gatunkami. W tamtej
krótkiej chwili pozostawałem całkowicie poza obszarem duchowym, byłem biologicznym
człowiekiem przez duże „C", materialną jednością ze wszystkimi istotami i światami,
całym chaosem i całą harmonią cudem zjednoczonym z kosmicznym ziarnem istnienia.
Znikły uprzedzenia, małość i skrępowanie niewiedzą - byłem, istniałem jako „ten", i tylko
to się liczyło. A wszystko w wymiarze materialnym. Powtarzam: w materialnym. I ten
wymiar świadomości przekraczał swoim zakresem wszystko, czego do tej pory
dokonała myśl ludzka.
Od tego wydarzenia wiele rzeczy i moich indywidualnych ocen uległo
przewartościowaniu. Ilekroć pragnę sprawiedliwie spojrzeć na jakieś zjawisko,
wystarczy, że zamknę oczy i przeniosę się wyobraźnią do gabinetu z lat dwudziestych,
a nabiera ono nowego znaczenia.
Czego tak naprawdę dotyczyło spotkanie w gabinecie z lat dwudziestych? Naszych
obaw przed wkroczeniem w nowy etap ewolucji? Naszych rozterek związanych z
tajemnicą naszego zrodzenia? Lęku przed utratą dominacji w świecie zwierząt? Złudzeń
co do rzekomej wielkości rodzaju ludzkiego?
Tak czy inaczej było niewątpliwie próbą ukazania rzeczywistości od mniej znanej
strony. Próbą zerwania z rutyną i myślową stagnacją. Zdjęciem ciemnych okularów z
ludzkiego umysłu, który niepotrzebnie hoduje urojone lęki przed

132
nowym. Było wyzwoleniem się spod tysięcy bzdurnych teorii i powiedzonek na siłę
uszlachetniających ludzki rodzaj, jak i niesłusznie go szkalujących, w czym nauka i
religia mają swój niewątpliwy udział.
Historyczne realia gabinetu też zdają się mieć swoje uzasadnienie. Oto mamy przed
sobą okres wielkich zmian. Z jednej strony mamy narodziny nowych technologii,
będących jeszcze w powijakach, ale już widocznych na horyzoncie, z drugiej strony
ciągnące się jak ogon kulturowe i duchowe zacofanie minionych pokoleń,
podporządkowujące indywidualizm jednostki sile mało humanitarnego społeczeństwa.
Gabinet stanowił zapowiedź czasu, w którym to nie społeczeństwo będzie się wyrażać
w jednostce, a odwrotnie - jednostka w społeczeństwie. Zmiany tuż-tuż, ale jeszcze
potrzeba wysiłku, jeszcze nie teraz, jeszcze trochę dystansu i cierpliwości. Trzeba
uważać, by prawidłowo odczytać przesłanie, by nie przedobrzyć. Ale to, co ma być, już
niebawem się stanie, to się już śni i będzie. Wystarczy otworzyć oczy i nazwać rzecz po
imieniu: kosmiczny człowiek. Jak to dumnie brzmi, tylko skąd ta surowość w wystroju
gabinetu? To głód i nędza Trzeciego Świata? Dyplomy zaś to alegoria, zapowiedź
zwiastuna świtu? Skrzypienie drzwi - niedokończone wypracowanie? Nasza pisana
nieustannie karma? Nie wiem, może tak, a może nie...
Dlaczego poświęcam tyle miejsca gabinetowi z lat dwudziestych? Maniera? Bolesny
zapis? Obowiązek - i co tam jeszcze? Nic z tych rzeczy. To syntetyczna próba
przypomnienia nam wszystkim o potrzebie zdjęcia ciemnych okularów. Kiedy trafią na
półkę naszych uprzedzeń i słabości, ujrzymy prawdę i pogodzimy się z nią. Tak, proszę
mi wierzyć, jesteśmy blisko sukcesu i wystarczy bardzo niewiele, by go osiągnąć.
Jednak brak rozwagi i popędliwość miast obiecanego raju może sprowadzić...
nieszczęście. Gdyby było inaczej, gabinet z pewnością przypominałby lata
pięćdziesiąte, te po wojennych wydarzeniach.
Obcy przebierał palcami po stole i przebierał... Czekał, nie spieszył się...
...obudziło mnie uczucie wielkiej niewygody. Kiedy rozwarłem powieki, czyjś głos
powiedział, że już doszedłem do siebie, i dwie pary rąk przestały rozcierać mi tułów.
Usiadłem na kanapie i trafiwszy na pytający wzrok Roberta II, zagrałem w powietrzu
palcami, starając się naśladować manierę obcego: każdy przejazd dłonią po kartkach
kończył swoistym akcentem: dodatkowym puknięciem w nie kciukiem.
Sądzę, że nasi przyjaciele nie od razu pojęli grę obcego, choć tak zapewniali.
Jednak z czasem „gabinet z lat dwudziestych" stał się wśród nas synonimem nadziei,
potrzeby przepracowania własnych słabości w aspekcie duchowo-materialnego
wzrastania. Był też synonimem niechwalebnej przeszłości naszego wojowniczego
gatunku. Ale przeważało zawsze pozytywne nastawienie. Tylko wstyd bardzo to
zamazywał.
Gabinet z lat dwudziestych otwierał przed nami swoje podwoje jeszcze wielokrotnie.
I choć nie zawsze gościła nas ta sama osoba, to zawsze nosiła szelki i koszulę w
kratkę. Jak gdyby ktoś umyślnie starał się przypominać nam stare powiedzonko, że nie
należy nikogo sądzić po wyglądzie, bo łatwo się wtedy omylić.

133
Wizyty w gabinecie zapowiadały zmianę w postrzeganiu zaświatów. W nowym
świetle ukazały koegzystencję z przedstawicielami obcych ras. Okazało się przy okazji,
że naszą planetę zamieszkuje jeszcze kilka inteligentnych cywilizacji, choć nie tak
licznych, to równie interesujących i ważnych jak nasz gatunek. Niektóre rasy
przebywają z nami na tej samej płaszczyźnie czasoprzestrzennej, inne w światach
równoległych, pozostałe przebywają tutaj jedynie gościnnie. Są nawet takie, co
przebywają na płaszczyźnie astralnej. A to znaczy, że dysponują techniką
umożliwiającą przeniesienie i utrzymanie materii grubowymiarowej w światach energii
subtelnych.
Właśnie tam, w astralu, widziałem dziesiątki miast kosmicznych
0 wielokilometrowej średnicy, i setki mniejszych usytuowanych w całym układzie
słonecznym. Przestrzeń astralna wręcz tętniła życiem. Ruch wszelkiego typu pojazdów
kosmicznych był tak intensywny, że zapowiadał wystąpienie w niedalekiej przyszłości
kłopotów komunikacyjnych. To daje pojęcie o rozmachu przeobrażeń, jakich tam
dokonywano.
I proszę mi nie zarzucać, że przenikanie twardej materii naszego wymiaru w rejony
subtelnych energii astralu jest niemożliwe, bo ja też nadal tak uważam. Zamknięty w
pułapce naszej nauki, wciąż nie potrafię tego zrozumieć. Nie wiem jak, ale jest to faktem
takim samym, jak istnienie światów równoległych w każdym wymiarze. Być może
opanowano tu technikę kosmicznej bańki, umożliwiającej zawieszanie twardej materii w
lżejszej atmosferze światów astralnych. Nie wiem, nad takimi możliwościami się nie
zastanawiam, bo nie jestem naukowcem. Techniczne aspekty tego, co widziałem, są mi
i tak obojętne. Jak czytam książkę, nie zastanawiam się, z jakiego jest wykonana z
papieru, i tyle...
Przy okazji pragnę wyjaśnić, iż nie wszystkie eksperymenty dokonywane na ludziach
w naszym wymiarze odbywają się za zgodą naszych astralnych braci
1 sióstr, tych przebywających w wyższych światach. Nie wszystko służy zbożnemu
celowi wspomożenia obcych w rozwoju. Zachodzi wiele przypadków naruszania
pewnych ustalonych praw i procedur, które gwarantują nam cielesną nietykalność. Z
pewnością są tacy, którym współpraca z obcymi wyda się podejrzana, którzy zapytają
wprost, a dlaczegóż to obcy, stojący na bardzo wysokim poziomie technologicznym,
mieliby tracić czas na układanie się z nami, aby tylko otrzymać zgodę na
przeprowadzanie jakiś tam eksperymentów? Skoro są silniejsi, mogą robić, co chcą
nikogo nie pytając o zdanie. Odpowiadam: otóż ludzkość, czyli my, tyle że licząc od
poziomu astralnego wzwyż, jest najpotężniejszą cywilizacją w kosmosie. I żadna z ras
nie może się z nami ewolucyjnie równać. Wszyscy, którzy mogą przybywają do nas po
nauki. Chcąc więc poznać nasz gatunek od podstaw, muszą siłą rzeczy pogrzebać i w
naszym materialnym świecie. A tu często czują się bezkarni.
Teraz z pewnością padnie inne, choć niezupełnie, pytanie: skoro jesteśmy tacy
wielcy, niemal wspaniali, to dlaczego utrzymujemy materialny poziom, skoro panują tu
warunki nie do pozazdroszczenia? Doznajemy tu strasznych cierpień, popadamy w
duchowe rozterki i popełniamy tyle błędów, ile zdoła zgoła tylko wykoncypować ludzki
umysł. Niestety, ale w kategoriach ewolucji kosmicznej my

134
tu i teraz obecni przechodzimy najzwyklejsze pod słońcem szkolenie. Uczymy się
myśleć i działać kategoriami ducha, którym tak naprawdę jesteśmy. Jesteśmy jak
malutkie dzieci, które zaświaty prowadzą za rączkę do szkoły. I od nas samych zależy,
jakie oceny znajdą się na końcowym świadectwie. Jesteśmy pionkami w grze, którą
każdy z nas prędzej czy później skończy z pomyślnym rezultatem. A że nam ciężko,
cóż, sami gotujemy sobie taki los. Nikt nam nie zabrania żyć w świecie pełnym
dobrobytu.
Ktoś mnie kiedyś zapytał: czy można człowieka postawić na równi z dewami czy
innymi wielkimi duchami kosmosu? Pytanie niby banalne, a jednak odpowiedź nie jest
taka prosta. Po pierwsze, duch człowieczy sam decyduje, co czynić zamierza; po
drugie, w świecie duchowym nie istnieje pojęcie „ważności". Hierarchizowanie to ludzki
wynalazek. Po trzecie, nie czuję się kompetentny i predestynowany do wyjaśniania tak
zawiłych jednak kwestii. Po prostu za mało wiem. Gdy podobne pytanie postawiłem
myślicielowi astralnemu, pouczył mnie, iż tylko w głowie dziecka mogło takie powstać.
To tak, jakby toczyć spór o to, które słońce jest jaśniejsze i ważniejsze. Nawet
przypuszczenie, iż ważniejsze i jaśniejsze jest to, które ogrzewa pytającego, jest
absurdalne, gdyż dla odpowiadającego jest ważniejsze to, które świeci nad jego
horyzontem. A i tak obaj są w błędzie, bo takie rozumowanie rani miłość pozostałych
form życia. Wszystko jest jednym, nie istnieją żadne różnice i podziały.
Myśliciel nie potraktował mnie jak smarkacza, nie był wzburzony, ale bardzo
troskliwie przyjrzał się mojej duszy. Cóż, widać istota nie wcielająca się nigdy w materię
potrafi z natury być ponad podziały. A potem śmiał się i śmiał, śmiał bez końca, a po
chwili ja z nim. I było wesoło jak nigdy...
W sumie odbyłem aż sześć przeniesień do gabinetu z lat dwudziestych. Pięć w
towarzystwie Roberta II, jedno samodzielnie. Wszystkie były zainicjowane przez drugą
stronę. Obawiam się, że nawet gdybym chciał - nie mógłbym złożyć tam wizyty
dobrowolnie. Trzykrotnie byli to obcy i trzykrotnie Ziemianie. W tym kosmicznym
obszarze nie spotkałem jakichkolwiek bliskich i znajomych. Oni przebywali zupełnie
gdzie indziej: w astralnych światach równoległych, przeznaczonych (bez względu na
planetarne pochodzenie) wyłącznie dla ewoluujących ludzkich dusz. Trzeba pamiętać,
iż ludzie zamieszkują także inne obszary kosmosu, a nawet doskonalą się na planetach
astralnych.
Robert II w ciągu niespełna dwóch lat odbył blisko 30 wyjść w obszary kosmicznej
wspólnoty. Odnalazł tam swoje przeznaczenie i swój astralny dom. Przyznał się, że nie
zawsze był człowiekiem i że odmienne postrzeganie spraw moralnych bardzo utrudniało
mu życie. Sam przekazał nam niewiele informacji mówiących o obcych i światach
alternatywnych. Często zastanawiałem się, dlaczego tak jest, czemu wzbrania się przed
ujawnianiem relacji z własnych podróży - nie chce z osobistych powodów czy ktoś mu
tego zakazuje?
W gabinecie z lat dwudziestych delikatnie acz stanowczo zabroniono mi wnikania w
te sprawy, zaznaczając, iż zrobiono dla mnie więcej, niż mógłbym przypuszczać. Z kolei
napomknięcie o tej sprawie w astralu spotkało się z milczącą dezaprobatą. Nie dosyć,
że tylko nielicznych interesowały sprawy światów

135
równoległych, to ci, którzy o tej sprawie wiedzieli coś więcej, sami stanów.;; odradzali
poruszanie tego tematu. Powtarzano w kółko, że na wszystko przyjdzie czas.
136
3.Kosmiczne niewolnictwo Czytelnik
Prawda jest taka, że nasz rozwój na planecie Ziemia podlega potrójnemu systemowi
kontroli. Pierwszy stanowi nieformalny rząd (Dyrygenci), który z marionetkowymi
rządami państw niewiele ma wspólnego. W tym kontekście rzekomy nadświatowy rząd
masonów to czysta kpina. Prawdziwi rządzący dysponują mocami i techniką
wyprzedzającą to, z czym spotykamy się na co dzień o całą erę technologiczną albo i
dwie. Posiadają tu, wśród nas, swoje agendy, skąd sprawują nieograniczoną władzę.
Są ludźmi w pełnym tego słowa znaczeniu, lecz są również przedstawicielami różnych
ras ewolucyjnych. Najstarsi z nich liczą 30 tysięcy lat. Są bezkarni, okrutni jak starożytni
bogowie, jednak na swój cyniczny sposób identyfikują się z nami. Nigdy nie kontaktują
się z ludźmi w sposób bezpośredni, do tego celu wykorzystują ludzkich posłańców,
którym podtrzymują biologiczne życie do 300-400 lat.
Kolejnym ogniwem w tej zagadce są traktowani na równi z nimi obcy. Aż trzy
cywilizacje mają tu swój dom. Z czego jedna z nich zamieszkiwała ziemię jeszcze w
czasach przedludzkich. Wszystkie one miały swój udział w biologicznym stwarzaniu
drugiej i trzeciej rasy ludzkiej. Są apolityczni i neutralni wobec biegu wydarzeń, jakie
prowokujemy. Zainteresowani po części długofalowym eksperymentem naszej ewolucji,
doskonalszym od ich wzorca, więcej uwagi poświęcają mistykom i artystom niż
naukowcom i politykom. Czasami prowadzą wśród nas normalne życie i piastują
wysokie urzędy, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych. Jedna z ras obcych do złudzenia
przypomina nasz gatunek. Część mieszkańców USA nosi ich genetyczne dziedzictwo.
Dość często wchodzą w konflikt z Dyrygentami. Robert II był świadkiem, jak obcy
likwidowali umieszczoną na Saharze aparaturę, która wespół z dziesiątkami podobnych
urządzeń emitowała fale zmieniające częstotliwość drgań ludzkiego biopola (po to, by
nasze drgania nie wchodziły w rezonans z drganiami Ziemi). Jednak i jedni, i drudzy
dalecy są od otwartego konfliktu między sobą.
Parę słów powinienem rzec jednak o jednej z ras szaraków, która swego czasu
próbowała usilnie przejąć kontrolę nad naszym światem i która jest odpowiedzialna za
masową eksterminację naszego gatunku i zwierząt. To właśnie oni są chwilowo
najniebezpieczniejszym gościem na naszej planecie, gościem współpracującym z
kilkoma rządami, który w zamian za plany kosmicznych technologii do woli korzysta z
ludzkich pokładów naturalnych. To właśnie oni są odpowiedzialni za masowe, idące już
w miliony porwania ludzi, wykorzystywanych jako części zamienne oraz półprodukt, z
którego obcy wytwarzają specjalną mieszankę substancji odżywczych, bez których nie
mogliby przebywać na naszej planecie. I to

137
właśnie im zawdzięczamy gwałtowny rozwój technik masowej komunikacji, których
ogniwem pośrednim jest właśnie Internet, a które w rzeczywistości zapowiadają
wprowadzenie systemu całkowitej kontroli człowieka.
Gdyby Obcych i Dyrygentów przyrównać do kierowników świata materialnego, o tyle
rządzącym ewolucją na Ziemi bytom duchowym wypadałoby przypiąć łatkę dyrektorów
generalnych (Kreatorów). Posiadając nieograniczoną moc i postępując według
całkowicie obcych nam zasad, tworzą biologię tego świata jedynie podług własnych
zamysłów. Ich nie interesują kwestie dobrobytu czy materialnych wartości. Są
scentrowani wyłącznie na przemianie ludzkiej moralności w ustalony ideał, który
zapewnia im jak najpełniejsze pozyskiwanie z nas bioenergii. Ten świat należy do nich,
a cały świat astralny może się tylko biernie przyglądać wprowadzanym przez nich
zmianom. To właśnie oni manipulują nami, dążąc do tego, by nasze organizmy
wytwarzały jak najwięcej emocji. Właśnie dlatego Dyrygenci, by utrzymać się u steru
władzy, musieli dopasować swoje programy do potrzeb Kreatorów. Dlatego, dopóty
istnieć będą Kreatorzy, Dyrygenci będą zmuszeni kontrolować nas z poziomu emocji, a
nie umysłu, gdyż będący częścią ducha umysł leży poza ich zasięgiem. Do tego czasu
nie ustaną wojny, praca ponad siły, głód, zakręcona kultura i sprzeczne z ideą wolności
nurty religijne.
Nie jest jednak aż tak źle, skoro duch ludzki zdecydował się ewoluować w tak
koszmarnych warunkach, to znaczy zstępować w formy materialne przygotowane przez
Kreatorów, a liczne cywilizacje obcych bacznie śledzą cały ten proces. Po prostu
weszliśmy do obcego domu i chcąc dostać strawę i spoczynek - musimy akceptować
prawa ustanowione przez gospodarzy. Oczywiście rola Dyrygentów jest rolą już spisaną
na straty, gdyż Kreatorów nie interesuje rodzaj wzmacnianych emocji, lecz ich
wielokrotność. Jeśli postawiłeś na ewolucję przez wzrastanie w miłości, jesteś dla nich
tak samo dobry jak bezwzględny sadysta. Tu mamy prawo wolnego wyboru. Nie jest
jednak też tak kolorowo. Rodzaj Kreatorów, z jakim mamy do czynienia na Ziemi, jest
raczej z samej natury scentrowany na przetwarzaniu niższych wibracji. Lecz siła ludzkiej
moralności, z którą się przecież liczą może to zmienić. A ponieważ Kreatorzy zakładali
życie na większości planet w kosmosie, obcy ściągają do nas gremialnie, chcąc się
przekonać, jakim sposobem udaje się nam ewoluować, zmieniając jednocześnie samą
naturę Kreatorów. Badają więc nas od strony biologicznej i duchowej, chcąc nasze
osiągnięcia zaszczepić na własnym gruncie, czyli tam, gdzie nie ma nadziei na
autentyczną ewolucję duchową
Proszę pamiętać, że obcy całą swoją doskonałością duchową i technologiczną
wyraźnie (na swoją niekorzyść) odstają od tego, czego człowiek dokonał w zaświatach.
Inna rzecz, że w porównaniu z naszymi sukcesami tu i teraz obcy wydają się nam wręcz
wspaniali. Ta iluzja rozprasza się jednak w chwili ukończenia karmicznego marszu,
kiedy silny duch ludzki może już podjąć wysiłek zaistnienia w gronie wielkich energii.
Lecz - co niektórych może zdziwić - duch ludzki wcale nie spieszy się z wyciągnięciem
pomocnej dłoni wychodzącym z cienia ludzkim duszom. Byłoby to nie tylko
pogwałceniem prawa wolności i samostanowienia, ale byłoby to działaniem szkodliwym
dla ewolucji duszy w świecie astralnym. Bo siła ducha krzepnie w cierpieniu. To
ziemskie męki pozwalają duszy wyrwać się z piekła
138
stworzonego staraniem Dyrygentów i Kreatorów. Mało tego, gdyby tak na tę sprawę
spojrzeć z innej strony, to można byłoby dojść do wniosku, że nasze nieszczęścia są
zarazem naszym wielkim wybawieniem, że świat Kreatorów jest dla wzrostu duszy
potężnym katalizatorem. I to jest prawda. I to jest powód, dla którego świat ziemski jest
taki, jaki jest - pozostawiony samemu sobie. Ale by przetrwała obecna cywilizacja,
potrzebny jest natychmiastowy przewrót, obalenie Dyrygentów, a do tego możemy dojść
jedynie drogą uzyskania pełnej samoświadomości, poprzez omijanie programów.
Inaczej rzecz wygląda z kosmicznymi rasami, które przybyły tu po nauki. Wielu
naszych naukowców pracuje nad rozwojem technologii umożliwiających obcym
duchowe przeobrażenie w swoich światach. Prace są prowadzone w kierunku
indywidualizacji duszy, są wycelowane na stworzenie ras biologicznych pozbawionych
tzw. zbiorowej świadomości. To największy fortel Kreatorów: gubienie indywidualności
w globalnej technicyzacji życia, tworzenie biologicznego organizmu społecznego, to jest
posiadającego duszę zbiorową podobną do zbiorowej duszy zwierzęcej, gdzie
niemożliwy jest indywidualny rozwój jednostki. To przekształciło wiele kosmicznych
cywilizacji w emocjonalnych niewolników. Wiele gatunków już to zrozumiało. Lecz
potrzeba jeszcze setek albo tysięcy lat, by zmodyfikowane genetycznie organizmy
obcych, tworzące jakby jeden organizm, na powrót pchnąć na tory indywidualności. Tak
oto nasza słabość, nadmierna indywidualność, jest nie tylko naszym wyzwoleniem, ale
jest zarazem nadzieją na wolność dla wielu istnień w kosmosie. Uczą się nas: naszej
duchowości i naszej... biologicznej doskonałości. Jesteśmy wielcy, choć nie zdajemy
sobie z tego sprawy. Nie zdajemy, bo uczy się nas tylko posługi.
Zresztą człowiek był zaprogramowany na niewolnika od samego początku. Kiedy
jakaś ludzka rasa odkrywała swoje prawdziwe powołanie i podnosiła bunt, bestialsko ją
eksterminowano. Kiedy ludzki duch tryumfował na Atlantydzie, po prostu zatopiono
kontynent. Kiedy nasi przodkowie prawidłowo ocenili ewolucyjną grę i podnieśli bunt,
natychmiast stali się niewygodni dla Dyrygentów. Ich potomkom, by nie operowali na
obszarach wielkich energii, pozostających poza domeną naszych Panów, zablokowano
Trzecie Oko. I to był prawdziwy wymiar zagłady Atlantydy. Jezus to ogłosił we
właściwym czasie. Jednak wtedy był niezrozumiany, gubiony w doktrynach.
Dzisiaj zaczynamy rozumieć, że wewnętrzna harmonia rozbudza w człowieku
nadnaturalne siły, że zsynchronizowanie się z ziemskim polem magnetycznym uczyni z
nas siłę, której Dyrygenci nie będą już w stanie się przeciwstawić. Człowiek posiadł już
dar zachowania ciągłości świadomości i nie da się więcej zwieść pozorom. Także
ewoluujący przy nas Kreatorzy uczą się już roli obserwatora. Dzięki nam nawet oni
wykonają krok naprzód. Oto prawda
0 nadchodzącym kresie doczesnego świata. Świata trudów ewolucji, świata rozkwitu
ludzkiego ducha, świata nadziei dla kosmicznej braci. Zwycięstwo należy do nas.
Szkoda tylko, że w przededniu tryumfu wielu z nas zdąży zginąć z głodu
1cierpienia, a niejeden schowa jeszcze judaszowski grosik do kieszeni.

139
Podczas jednej z wypraw astralnych, kiedy poznawałem zasady istnienia na jednym
ze światów czyśćcowych, tzn. oczyszczających - zostałem wchłonięty przez białe
światło i przemieszczony w osobowość wędrującą przez wszechświat, której jedynym
celem istnienia jest poznawanie warunków, w jakich przebiega ewolucja napotykanych
cywilizacji.
Sam nie wiem, jak wyrazić to, czego doświadczyłem, gdyż żadne słowo nie zdoła
opisać stanów, które stały się moim udziałem, kiedy znajdowałem się w polu egzystencji
tej istoty. Byłem nią, albo ona mną, albo ja jej poglądami, albo istniałem jako chwilowe
otarcie się o jej poglądy - trudno mi to określić. Zdawała się być czymś więcej niż
wiedzą, niż samoświadomością, ale czymś innym od typowej inteligencji. Czym? Nie
wiem i chyba nigdy się nie dowiem. I nie o to chodzi. Cała rzecz rozbija się bowiem o
adresowany do mnie przekaz, a nie o to, jakim rodzajem istoty był Czytelnik, jak owa
niezależna istota w swoim nazewnictwie określiła swój stosunek do kosmicznych form
życia.
Unosząc się w próżni kosmicznej, będąc zawieszonym w czymś żywym i bardzo
cierpliwie znoszącym moją niedoskonałość (może wibracyjną), czułem, jak to pokojowo
nastawione „coś" próbuje dopasować się do mnie i nadać informacje w sposób
najbardziej uniwersalny. Znikąd pojawiły się lśniące kartki, albo raczej tablice grubości
jednego milimetra, całe pokryte drukowanym połyskującym pismem. Litery falowały,
jakby za moment miały upaść, po czym całe wyrazy a potem zdania odrywały się od
tablic i wpadały mi wprost do głowy. Doznawałem efektu podwójnego widzenia:
oglądane treści mogłem odczytywać zarówno na tablicach, jak i w umyśle. Było to
ekscytujące i początkowo mało uwagi zwracałem na sam przekaz. Wtedy ujrzałem
przed sobą Indianina ubranego w suknię z trawy i wielobarwny pióropusz, siedzącego w
pozycji typowej dla medytującego, jak Budda. Kiedy Indianin spojrzał mi w oczy,
uczułem jak zatracam się w sile tego spojrzenia. Wydawało mi się, że nie istnieje nic
poza mną tym starym człowiekiem i wirującymi w kolo tablicami. Potem pozostały tylko
one, a dalej już nic... Pełną świadomość odzyskałem dopiero po powrocie do ciała.
Przedyfundowane do mózgu literki stanowiły już niezniszczalny zapis w korze
mózgowej.
Jeszcze kilka tygodni później mogłem słowo w słowo wyrecytować z pamięci cały
zamieszczony niżej przekaz. Czy ostrzeżenie traktować poważnie, czy spotkanie z
Czytelnikiem naprawdę miało miejsce? - nie jestem tego taki pewien. Do spotkania
doszło bowiem w momencie gromadzenia się we mnie wątpliwości dotyczących kwestii
rzeczywistego podporządkowania rasy ludzkiej kosmicznym cywilizacjom, całego tego
zamieszania wokół hamowania naszego rozwoju. Może więc podświadomość stworzyła
całą tę scenę jako wentyl bezpieczeństwa, wypuszczający z organizmu niezdrowe idee?
A może wręcz przeciwnie - pojawił się ktoś, kto z rozmysłem rozwiał wszystkie dręczące
mnie wątpliwości? Pomijając tę kwestię, muszę jednak przyznać, że wszystkie
uzyskane w zaświatach informacje zdają się potwierdzać celność przewidywań (ocen)
Czytelnika. Napomknięto mi, że człowiek jest istotą niezupełnie rozumiejącą sytuację, w
jakiej się znajduje. A gatunek - gromadąjednostek nie znających własnej wartości.
Oto osławiony przekaz:

140
„ Co jest najważniejsze w waszym życiu?
Zycie i zapewnienie nadmiaru. Gdy zostaliście stworzeni, wszystko widzialne już
było. Prawdziwe życie jest niewidzialne. Życie jest w was wkomponowane. Jesteście i
życiem i wami. Nie możecie tego zrozumieć. Ale posłuchajcie.
Koziorodztwo. To choroba chroniczna nieczystej krwi. Pomieszanej z innymi.
Początek zaczął się od zaistnienia istot ludzkich. Świat zrodził zakazany owoc: z dwóch
różnych ras powstała trzecia, upośledzona. Takich rodzajów ludzkich jest dużo, lecz.
tylko część wzrasta na Ziemi. Co zostało zrodzone na Ziemi, nie było godne życia,
dlatego nastał Potop. Nowa wartość powstała jako obraz Z obrazu. Nowe zrodzenie jest
tym samym co stare i postanowione zostało nowe prawo dla wszystkich zrodzonych na
Ziemi. Ono zostało pominięte, a podłożono stare prawo sprzed Potopu. Na skutek
koziorodztwa prawie wszyscy stracili świadomość prawdy i swojej mocy. Tylko nieliczni
zachowali świadomość prawdziwego człowieczeństwa. Prawie wszyscy zostali
wytępieni przez Siły Przeciwne Człowiekowi. Niedobitki są wciąż ścigane i może nastać
wasz kres. Oto sens nadchodzących zmian: wesprzyjcie ich. Poza tym skażone rodzaje
wtrącają się w wasze sprawy. Stosują Kody, Kościoły i Rządy. Cała symbolika
wymierzona jest w was. Jezus nie mógł wam ukazać prawdy
0 lewym prawie, a współcześni tego nie rozumieli. Wsłuchajcie się w jego sekrety. My
nazywamy to walką z lewymi klamkami. Znając kod, odczytasz prawidłowo wyrazy. Są
podane nie tylko w ustalonej kolejności, ale i są odbiciem czasu. Niektóre kody
rozmnażają słowa. Niektóre, co były, się powtarzają. Jest konfidencja. Zwycięży ten,
który ma pojęcie co do siebie. Uważajcie - Rodzina niszczy was wojną, logiką i wymianą
określonej informacji. Prześladują was. Więzienie, Kościół, Wojsko to instrumenty
wymierzone przede wszystkim w poszukujących prawdy. Ogłupianie. Za wszystko, co
wasze, płacicie. Dawniej mieliście to za darmo. Jednak żyjecie od nowa. Wielcy mówią
o złym duchu, Szatanie, i siłach zła. To metafora.
1 Świadomi chcą wam to przekazać.
Ogłupianie. To cały program stworzony dla ich wygodnictwa. Szczęściem, w nim
człowiek może się częściowo realizować. Całość dawno przekroczyła rozmiary ich
rozsądku i służy już tylko ich wygodnictwu. Tak stał się początek ich nadchodzącego
końca. Zwiastowany Krzyż Niebieski oznacza powrót nauk Jezusa.
Wasza prawda to prawo ustanowione przez Ojca Pana. Ale to też ich prawda. Nie
mieli prawa was podporządkować. Będzie Sąd. Jednak większość wierzy, że
przechytrzy Ojca. To hydra istnienia. Nawet Szatan nie wiedział, iż posiada umiejętności
Ojca. Uwięziła go swawola panowania nad światem. Teraz sam się więzi. Tę wiedzę
wykształcili w nim ludzie. Wyszedł dzięki waszym prorokom poza własne ramy. To zgubi
w nim pychę. Jego zbuntowani zwolennicy, zwani Wnikliwymi (Ojciec - Przenikliwy) - już
dostrzegają nadchodzący koniec. To wasza szansa. Wielu chce wam pomóc po obu
stronach życia, lecz ostateczne przełamanie musi się dokonać w człowieku. Kiedy
otworzy się serce i usłyszycie głos swoich dziadów, otrzymacie pewność szybkich
zmian.
Wasi sterownicy, żywi i duchowi, wykorzystują do komunikacji między swoimi
światami dziury przestrzenne.

141
Wolność się wam należy, ale musicie przestrzegać Praw Ojca. Czekajcie cierpliwie i
doskonalcie się. Gdy wzrośniecie, usłyszycie światło i....ujrzycie waszych ciemiężycieli.
Rządzą wami bezpośrednio na Ziemi Zakulisowi. To przede wszystkim Wielcy
Kreatorzy: politycy kościelni i rządowi. Stoją na najwyższych szczeblach bezczelności.
Grają rolę niewiniątek, tworzą rządy, o jakich nawet wam się nie śniło. Zastosuj kod:
kancelaria papieska - kant szatana. Niektórzy kreatorzy są pozornie mali, jak wy, lecz to
jedynie pozór. Mogą was kontrolować na ulicy i w domu. Wielu jest niewidzialnych.
Zasadniczo są wszędzie. Wymyślili pieniądz jako potężną formę sterowania wami. Ona
skutecznie was zniewala. Potem symbolika i obrzędy połączone z symboliką. Specjalni
Edukanci uczą wasze dzieci nieludzkiego programu. Byle tylko odciągnąć je od was.
Utożsamienie człowiecze (pan K., obywatel, Polak etc.) to bardzo niebezpieczny oręż
siania nieporozumień. To sens ukazania historii Kaina i Abla. Segregacja wprowadza
was w trans, w którym nie widzicie własnego miejsca. Kod: poligrafia-holografia,
obrazek - pióro - upiorek. Każdy wasz program jest trefny, jest wymierzony przeciwko
jednostce. Całą stronę waszego życia piszą Edukanci. Otrząśnijcie się.
Wszystko, co żyje na lądzie i w wodzie, nie ma podstaw bycia normalnym.
Zewrzyjcie się ze światem. Męczysz człowieka, wykańczasz człowieka, zwierzę, roślinę.
Jednak działalność Edukantów cię nie rozgrzesza. To ty jesteś sprawcą- narzędziem.
Zamęczenie - zadręczenie (domy dziecka, sierocińce dla zwierząt, brak jakiegokolwiek
szacunku dla życia). Kod: ukształtowany - wykształtowany. Wasz porządek to
nienormalność, to podporządkowanie.
Brak wyboru. Niedostosowany płaci śmiercią i zadręczeniem. A Pan Dał Wam
Wszystko Za Darmo. Z Miłości. Z Istnienia.
Robisz i dajesz. Nie walcz, nie stosuj ich metod. Ale nieś ducha. Wielcy prorocy uczą
was medytacji. Wspieraj ich.
Także rozwój duchowy i cywilizacyjny w przekazie wam danym jest zaciemniony.
Kod: to czemu nie ma cię czterech. Więcej i tak w głowie mieć nie będziesz. To
wynajdywanie bardziej skomplikowanych trendów. Strzeżcie się. Zycie i Duch to to
samo. Już jesteście wielcy. Tylko się obudźcie. Kod: sen - męka. Nie nabywajcie
niewłaściwych nawyków. Tylko drzwi otwórzcie. Zaprzyjaźnijcie się z rośliną.
Istnieje też świat duchowy, bytujący obok waszych spraw. Nie zajmujcie się tym.
Kod: nie depcz tam. Nawet Biali Bracia tam nie zaglądają. I wy nie poznacie tego: wy
nie potraficie chodzić nawet wokół własnych spraw. Kod: zostaw duszę mrówki w
spokoju.
Wam nie wolno się tym światem zajmować, ani losem waszych ciemiężycieli.
Wychowujcie dzieci i wzrastajcie. Kod: siedź i śnij. My też czekamy.
UFO - normalne istnienie. Mogą wam tylko pomóc. Nie ma nic umarłego. Wszystko
jest żywe i zdążające ku poznaniu. Oni i ciała niebieskie też. Kod: po co ci wiedzieć, jak
uruchomić księżyc? Wiele zamierzeń powyżej i poniżej was dotyczy, lecz nie czas się
tym zajmować. Odejdźcie z niewoli. Kod: pies ma tyle, co ma. UFO wam rozumu nie
rozwinie. Wasz umysł jest w materii zablokowany. Ale jest

142
wdrożony we wszystkie trendy. Kod: nie kombinuj. Utrzymujcie się przy życiu i patrzcie.
Zniszczcie nadwynaturzenia. Poszanujcie wszelkie przejawy życia. Odtrujcie się.
Kontaktu z mistrzami nie szukajcie. Kod: zerwij z kontrwywiadem. Jeśli was mistrz nie
znajdzie, wy go też nie. Pamiętajcie: Oni zawsze dotrą do niego przed wami. Wasz cel:
żyć zgodnie z prawem Prawdy.
Szatan was miesza bez pozwolenia. Wasze samopoczucie to sterowana landrynka.
Nie odczuwacie prawdziwego zadowolenia z życia.
Świat duchowy i świat żywy podlega woli Pana. Prawo jest jedno. Nie bawcie się w
kontakty ze światem duchowym. Dla was to zakazane. Kod: świeca sama gaśnie.
Wyzwólcie się. Będzie, co było. Początek był i znowu będzie. Po prostu żyjcie. Kod: nie
udawaj, że oddychasz.
Wszechświat jest wielki. Każdy ma swój rodzaj, lecz rodzaj to nie to samo co całość.
Kod: oglądaj siebie. Nie gubcie się. Pilnujcie właściwej kolejności. Przestańcie baczyć
na brata i siostrę swoją, lecz baczcie na siebie. Nie pouczajcie ich ani siebie. Usłyszcie
własną ciszę. Kod: spokojny podwieczorek nie należy do ciebie. Za myślami, emocjami
czekacie wy sami. Przez was dokona się reszta.
Nie przyszliście na świat z Ego. Domontowano je wam. Myśli fabrykuje się dla was
od zawsze. Tylko emocje są wasze. Ten moduł życia, wznoszony w rozwoju, da
większe plony niż osławiona droga ducha krzyżowego. Zabijając emocje, zabijacie
samych siebie. Lecz żywiąc je niewłaściwie, wolniej podążacie ku duchowi. Zanurzcie
się w głębiny dnia codziennego i w jego znoju odnajdżcie własną drogę - to sposób
najpewniejszy. Kod: od Wacława do Wacława.
Życie oznacza bycie sobą.
Rodzina nie wychowuje już dzieci. Robią to za nią programy. Ani ksiądz, ani polityk
nie może wam mówić, co macie robić. Strzeżcie się też pokazujących drogi. Pokazują je
nie wszystkie. Niektórzy postępują tak z przykazania, inni z przymusu. Czytajcie między
wierszami. Ja jestem Czytelnikiem. I uczcie się w sobie.
Uważajcie na tych, co się tutaj nie narodzili. Kod: bocian dzieci nosi. Wasza siła jest
w waszej słabości. Tego Szatan nie spostrzegł w uśmiechu Pana. A prawda w miłości i
mocy spokoju. To stany święte niczym ruch Przyczyny.
Media (szkoły i kino) to magia. Odciągają waszą uwagę. Syn Ojca zszedł was tego
nauczać. Jezus poszedł wysłuchać uczonych w Piśmie i zapytał: "Co zrobiliście w Domu
Ojca". A oni zrobili z tego martwą świątynię. "Ja jestem z człowieka" - ostrzegł ich. (Kod:
dorwać małego). Czyż nie napisano w waszym Prawie: Ja rzekłem: bogami jesteście?"
Pismo nazywa bogami tych, do których skierowane jest Słowo Boże. Jednak tajemnica i
magia Pisma była tak wielka, że i Apostołowie zostali z prawdy wywiedzieni. I siadł
Paweł na kamieniu i zapłakał, bo zrozumiał. Kiedy usłyszycie na mszy świętej: Idźcie,
ofiara została spełniona! - zrozumcie to dosłownie. Tą ofiarą jesteście wy.
Odtwórzcie nauki Jezusa. Kod: kamień na kamieniu tutaj nie zostanie. A
prawdziwymi mistrzami nazwijcie wtajemniczonych. "Ja jestem drogą, prawdą i życiem"
- powiedział Wielki Nauczyciel, nakazując tak myśleć każdemu prawowiernemu.
Nieczysty podszept rzucił światu myśl, iż tylko ów nauczyciel jest

143
drogą, prawdą i życiem. Zaprawdę powiadam wam, iż drogą prawdą i życiem jest każdy
z was".
Brać Czytelnika na poważnie? Można i nie trzeba - on sam zaprasza do poznania
życia takim, jakim ono jest, bez dorabiania mu górnolotnej filozofii. Powinniśmy raczej
zwrócić baczniejszą uwagę na naszą moralność. Nie idzie mi o wspieranie wysiłków
mających na celu zmniejszenie dysproporcji między narodami świata. Od tego są liczne
rządowe i pozarządowe organizacje. Mam na myśli widzenie brata w drugim człowieku.
Tu można zmienić najwięcej. Wtedy nie rzucisz w niego kamieniem, a wręcz przeciwnie
- podasz kromkę chleba. Musisz dojrzeć do tego, by zakopać wraz z bronią wszelkie
swoje uprzedzenia. Żyj godnie - to wystarczy, więcej nie trzeba. I nie mów, że to
niemożliwe. To trudne dla twojego ego, dla twojej mrocznej strony, ale nie dla ciebie.
Zrobisz to teraz, skrócisz swoją edukację i zaoszczędzisz wiele bólu swoim braciom.
Że na zmiany nie jest za późno, dowiedzieliśmy się z przesłania, jakie zostawiło nam
UFO 15 sierpnia 2002 r. w okolicach miejscowości Crabwood w Anglii. Ukazany w
zbożu piktogram przedstawiał twarz kosmity, obok której z prawej strony znajdował się
przypominający kartę kodową dysk wypełniony łatwymi do odczytania znakami. Jego
treść doskonale koresponduje z potrzebą szukania przez nas kosmicznej tożsamości.
Oto on:
„Strzeżcie się doręczycieli (dawców) FAŁSZYWYCH prezentów i ich ZŁAMANYCH
(NIEDOTRZYMYWANYCH) OBIETNIC. Wiele BÓLU, ale jeszcze (jest) czas.
EELRIJUE. DOBRO (tam na zewnątrz) istnieje. Sprzeciwiamy się OSZUSTWU.
ZAMKNIĘCIE kanału (zakończenie połączenia)".
Jeśli ktokolwiek wątpi w sens nadchodzących zmian, to pragnę go pocieszyć.
Widziałem też świat przyszłości pozbawiony zła. Ludzi uśmiechniętych, wielkie na
kilometry kopuły miejskie, poza którymi przechadzały się dzikie zwierzęta. I niebo
błękitne, i słońce radośnie rozpostarte nad horyzontem.

144
Oprogramowanie
Póki co wzrastamy w światach stworzonych przez Kreatorów. Bezpośrednio rządzą
nami Dyrygenci: Obcy i Zakulisowi, czyli rząd ponadś wiato wy. Robią to za sprawą
specjalnych programów, których strzegą choćby wspomniani Edukanci i Sterownicy.
Nasze pierwsze cywilizacyjne obudzenie musi polegać właśnie na zrozumieniu
sposobu działania programów, które manipulują umysłem poprzez emocje. A ponieważ
całość ma charakter energetycznego sprzężenia zwrotnego, dochodzi tu także do
odwrócenia procesu i bezświadomego podsycania ubezwłasnowolniających nas stanów
emocjonalnych. To bardzo, ale to bardzo ważne spostrzeżenie. Jednak jego przyjęcie
nie jest aż tak proste, gdyż w pochodzie ku wolności rozum musi jeszcze przejść falę
krytycyzmu, co oznacza na dodatek stoczenie walki z montowanym karmicznie ego.
Przyjrzyjmy się owym wspomnianym programom, więzieniu, którego mury zdają się
być niewidoczne, a które sprowadzają nasz umysł do roli mechanizmu. Programy
warunkują cale nasze życie, to one, anie my, są prawdziwymi sprawcami zdecydowanej
większości naszych czynów. Są tak skonstruowane, by myśleć i czuć za nas, by
reagować zgodnie z przesłaniem niesionym przez program nadrzędny. One warunkują
całe nasze życie. Tworzą małe i wielkie struktury, które wyznaczają nasze role tak w
gronie rodzinnym, jak społecznym. Są przysłowiowym biblijnym poplątaniem języków.
Ich doskonałość gwarantuje im niezależność, samopowielanie się, a nawet swoistą
ewolucję. To one właśnie tak komplikują rzeczywistość, że nawet rozwój współczesnej
techniki, miast ułatwiać nam życie, jeszcze bardziej uzależnia nas od niej, czyniąc z
umysłu aparat interpretacyjny, który poza ustawicznym uczeniem się reagowania na
technikę nie ma już czasu na poświęcenie sobie choćby minuty uwagi. Typowa metoda
otumaniania nowych członków sekt, którym na samodzielne myślenie nie zostawia się
ani jednej wolnej chwili.
Dezorientacja jest cechą każdego programu. A jak wiemy z doświadczenia,
rozproszony umysł jest wyjątkowo podatny na uleganie zewnętrznej kontroli. Z grubsza
można podzielić programy (usypiacze) na polityczne, gospodarcze, kulturowe i religijne.
Wymuszają one określone wzory zachowań w pozbawionych woli umysłach. Tworzą
ogólny wzór, którego odtwarzanie staje się samopowielającą się normą. Są zaborcze i
wyrafinowane. Cenzurują każdy rodzaj myśli. I pomyśleć, iż są „tylko" informacją i umysł
może swobodnie zastanawiać się nad ich prawdziwością.
Dlaczego więc umysł każdy program przyjmuje jako zasadny? Ano dlatego, iż każdy
program odwołuje się do emocji, jest na stałe w nich zakotwiczony i zawsze, ale to
zawsze opiera się na już wcześniej zaakceptowanych standardowych programach,
noszących miano potrzeb. Tak strategicznie skojarzone stają się

145
nieuchwytne i klasyfikujące, to znaczy ujmujące świat w iluzorycznych kategoriach
nakazu, czyli obowiązku. Dlatego postrzegamy i akceptujemy granice państwowe, choć
to totalna bzdura, dlatego różnicujemy ludzi na podstawie koloru skóry, uważając
„czarnych" za gatunek gorszy od „białych", choć to ewidentne nieporozumienie, dlatego
wreszcie czujesz się bogaty, nosząc w portfelu kilka kart kredytowych, choć to tylko
plastik za nic nie przedkładający się na wartość poniesionego przez ciebie wysiłku.
Klasyfikując wszystko dookoła, popadasz w obłęd, podejmujesz grę, która nic nie wnosi,
a jedynie otumania, która odciąga twoją uwagę od sensu życia i kradnie cenne zasoby
energii. Klasyfikujesz i klasyfikujesz, bez końca, na dodatek według zaleceń kolejnych
programów. Nawet ty sam nosisz piętno osobowego programu, który wspierają
pomocnicze programy wychowawcze. Nawet, za przeproszeniem, splunąć nie możesz,
kiedy chcesz i gdzie chcesz. W autobusie - rozumiem, można poplamić czyjeś spodnie,
ale dlaczego rozglądasz się, czy kto cię nie widzi, skoro stoisz na środku pustej drogi?
Ano dlatego, że programy mają zakodowaną klasyfikację skutków i przyczyn. Nawet
kojarzysz, korzystając z pomocy programów, bo ich wpisująco-łączący charakter
jednoczy cię ze wszystkimi ludźmi. Zapominasz przy tym, że droga ewolucji biegnie
doliną indywidualności. Tylko zwierzęta mają duszę grupową nie ty... Dlaczego więc nie
potrafisz tego wyraźnie dojrzeć? Bo prócz zakorzenienia się w emocjach, programy są
wyposażone w filtry, które blokują rozwój niepożądanych reakcji. Dlatego ciągle
zajadasz się ciastkami i lodami, zachłystując się ich smakowitością choć zawarty w nich
cukier upośledza ci mózg, organ przejawiania się umysłu w materii. Dlaczego więc na
Boga nie wyrzucisz go z jadłospisu? Bo zdrowy i mądry byłbyś trudniejszy do
manipulowania... i tyle. Jesteś tak zaprogramowany, że nawet czytając te słowa, z
chęcią sięgasz po kolejną porcję trucizny... O zgrozo! Więc program działa bardzo
skutecznie, program wydaje ci rozkazy, program wyznacza ci granice twojej wolności.
W tej chwili, czytając te słowa, potrafisz to sensownie zrozumieć, ale czy będziesz taki
światły, gdy włączy się program krytycyzmu? Rzecz w tym, że każdy program ma
skorelowany z nim anty-program. Twój Krytycyzm i Twoje Poparcie nic tu nie znaczą,
liczy się tylko zaprzątanie Twojej Uwagi owym problemem. Na to masz tracić czas i siły.
Nawet nasza wspólna tu obecność jest na swój sposób zaaranżowana i tylko nam się
wydaje, że ocieramy się o sekret, tymczasem program w tej chwili reprodukuje sam
siebie, potem rozpowszechni poprzez nas i na zasadzie skojarzeń z innymi programami
wywoła określony skutek. Jaki? Ano zawsze zbieżny ze wzorcami społecznymi: masz
myśleć i zachowywać się jak reszta populacji.
Mógłby w tej chwili ktoś zapytać: no to po co się męczyć, skoro i tak nic z tego nie
wyjdzie? Otóż nie całkiem. Programy bowiem, choć są idealne, pracują na żywej materii
umysłu. Chcąc manipulować ową materią umysłu, muszą dostarczać jej właściwych
informacji, a ponieważ umysł bombarduje w każdej chwili milion danych, muszą
przepuszczać je przez tzw. filtr percepcji. Nie potrafią jednak najważniejszego:
przewidzieć do końca sposobu przetworzenia owych informacji przez żywy obiekt. I to
jest dla nas jedyna szansa na odkrycie mistyfikacji, na zrozumienie, że wybór pomiędzy
programami nie jest żadnym wyborem. Lecz

146
uwaga: próba rozwiązania tej zagadki, czyli zastąpienia starego programu nowym, jest
równoznaczna z poddaniem się programowej strategii. To koń trojański zamykający nas
w pułapce ograniczenia. To machina, której celem nie jest bynajmniej nasze dobro.
Jak więc uwolnić się od oprogramowania społecznego, kulturowego i religijnego, jak
ujrzeć światło na niebie? Odrzucić to wszystko... i tyle. Ale odrzucić w sensie
duchowym, nie myślowym, bo co jak co, ale programowego myślenia uczono nas już w
przedszkolu. Trzeba porzucić programy i medytować, zaglądać za kulisy teatralnej
sceny, gdzie funkcjonują uświadamiane i nieuświadamiane mechanizmy obronne, te
systemy bezpieczeństwa, które zbudowaliśmy racjonalnie, ale które same w sobie są
także programami. Dopiero wtedy, gdy będziemy całkowicie bezbronni, zrozumiemy
pojęcie programu i jego policyjny charakter, zrozumiemy, że to on i nic więcej
przeszkadzał nam w uczeniu się. Że pod przykrywką gromadzenia wiedzy i dóbr ukrył
naszą mądrość, która z jakimkolwiek gromadzeniem dóbr (także w postaci informacji)
nie ma nic wspólnego, gdyż uczymy się tylko wtedy, gdy podążamy za sobą a nie za
wiedzą. Przecież gromadzenie wiedzy nie jest uczeniem się, a tylko kolekcjonowaniem
informacji.
Niszcząc to wszystko, co dla nas stworzono, odkryjemy, że pętająca naszą swobodę
programowa moralność jest niczym więcej tylko niemoralnym programem, który
podsyca w nas egoizm, zachłanność, ambicję, a poprzez różne lęki i przesądy
(zwłaszcza religijne) zamyka w twierdzeniach obcych naszej duchowej naturze. Żeby
odnaleźć prawdę, należy całą tę fikcję zburzyć. Jednak nie burzyć w celu podążania za
nową fikcją, ale W celu zrozumienia mechanizmu działających programów. Potrzebna
jest radykalna rewolucja, która zniszczy wiodące programy i naszą uwagę skieruje w
stronę samowiedzy, do naszego wnętrza. Tam uświadomimy sobie nasze relacje ze
światem. W związkach z innymi, zachowując nadzwyczajną czujność umysłu i
wnikliwość, postrzeżemy, odkryjemy, dlaczego postępujemy tak a nie inaczej, wbrew
duchowemu prawu.
Owszem, łatwo i wygodnie jest zawierzać programom, nie starając się siebie
rozumieć, ale podążanie za nimi nigdy człowieka nie wyzwoli, nie nauczy podstaw
prawidłowego myślenia i nie odsłoni prostoty umysłu. Wybór jest oczywisty: albo
ocenianie, wartościowanie, gromadzenie i uczestniczenie w niekończącym się wyścigu,
w którym nagrodąjest iluzja, albo - ponadczasowość, w której kończy się teatr, a przed
zmęczonymi oczami rozpościera się kraina prawdziwego zrozumienia. Pamiętaj,
program to twój ideał, to projekcja twoich pragnień, to iluzja dezintegrująca twoje
autentyczne moce. Kiedy oczyszczamy umysł z wpływów ideału, ulegamy całkowitej
przemianie, to co jest - znika.
„Po prostu próbuję zwrócić uwagę na fakt - wskazuje Paul Devereux - że obecnie
gruntownie zmienia się sposób, w jaki postrzegamy świadomość i rzeczywistość.
Rzeczywistość na poziomie fizyki kwantowej jest niczym więcej, jak tylko potężną
energią o zmiennym natężeniu. Lecz na poziomie, na którym zachodzą interakcje
między ludźmi, postrzeganie "rzeczywistego świata" kształtowane jest przez psychikę i
kulturę, w której żyjemy. Tak więc, rzeczywistość jest tworem

147
mentalnym, modelem stworzonym na podstawie danych docierających do naszych
zmysłów. Procesy umysłowe porządkujące informacje są takie same jak te, które tworzą
halucynacje. Można by zatem zaryzykować stwierdzenie, że nasza kultura jest
halucynacją samą w sobie i trwa, dopóki przy niej obstajemy. Jeśli zażyjemy jakikolwiek
środek halucynogenny, nasze ograniczenia znikają i nagle jest nam dane ujrzeć
wielowymiarową rzeczywistość o nieskończonych możliwościach ".
Współczesna medycyna dysponuje urządzeniami pozwalającymi sprawdzić, co się
dzieje w mózgu i gdzie z dokładnością do milimetra. Rezonans magnetyczny,
tomografia komputerowa i pozytronowa tomografia emisyjna wskażą szczegółowo, który
obszar mózgu odpowiada za marzenia senne, a który za mistyczne doznania. Jednak
żadna aparatura nie da nam odpowiedzi na proste wydawałoby się pytanie: Czy mózg
stworzył Boga, czy też Bóg stworzył mózg? Tej tajemnicy nie wyjaśni współczesna
nauka ani żadna choćby najdoskonalsza maszyna. Jednak proste spostrzeżenie, iż w
czasie olśnienia, kiedy zanika odczuwanie zmysłowe, a więc kiedy pozostaje czysta
świadomość i owa świadomość nie potrzebuje już obiektu, a więc przestaje być
produktem ubocznym działania zmysłów - owo spostrzeżenie mówi nam, że mózg a
umysł to dwie różne rzeczy, choć przenikające się i współpracujące na wielu
poziomach. Oznacza to, że niekoniecznie jedno potrzebuje drugiego do egzystencji, ale
oznacza też, że stymulując jedno można bezpośrednio oddziaływać na drugie.
Pamiętając o tym, że mózg jest organem fizycznym sprzężonym z ciałem, możemy
postawić tezę, że każde wrażenie czy myśl znajduje odzwierciedlenie w zmianie
aktywności mózgu. Wpływając na aktywność mózgu, wzmacniając lub wygaszając
pobudzenie układu nerwowego, modyfikujemy także funkcjonowanie umysłu. I inaczej:
umysł jest w stanie przekształcać emocje, a emocje sterować pracą umysłu.
To, że mózg nie jest obowiązkowym organem do wyrażania się umysłu na tym
poziomie materii, choć niewątpliwie bardzo pomocnym, wie medycyna od dawna.
Wodogłowie, usuwanie półkul mózgowych, prawie całkowite zniszczenia kory
mózgowej, a nawet jej genetyczny brak nie przeszkadza wielu osobom czuć i żyć
normalnie, tak jak gdyby nie wiedzieli, że mają pod sklepieniem próżnię. Tak jakby
umysł nie dostrzegł, iż jego materialny przedstawiciel w tym wymiarze przestał
funkcjonować, że go zabrakło.
Wiele natomiast mówi się o ilorazie inteligencji, zapominając, iż ten test dotyczy tylko
tzw. inteligencji logicznej, której wysoki poziom świadczy raczej o nieprzystosowaniu do
życia, o nieumiejętności odnalezienia się nawet w prostych codziennych czynnościach.
Nie dziwi więc wynik badań dotyczących sukcesów, jakie ludzie obdarzeni wysokim IQ
odnoszą w życiu. Podsumowanie ich starań jest doprawdy zastanawiające: nie tylko że
przegrywają w walce o etaty z osobnikami o dużo niższym IQ, ale mają na dodatek
poważne kłopoty z utrzymaniem na odpowiednim poziomie stosunków
interpersonalnych. Za to odnoszą wyjątkowe sukcesy w tworzeniu wszelkiego rodzaju
koncepcji naukowych. Są tu tak samo niezastąpieni jak mrówczy wojownik na polu
walki. Tu są niepokonani, ale ich egzystencja zależy od słabszych krewniaków.

148
Te rozbieżności między społecznymi oczekiwaniami, jakie przypisuje się ludziom
wybitnym, a ich rzeczywistymi dokonaniami dosyć długo zastanawiały psychologów,
doprowadzając w końcu do podziału inteligencji na racjonalną, emocjonalną i duchową.
Tu IQ przypadło inteligencji racjonalnej, logicznej. Zaradność życiową uwarunkowano
właściwie wykształconą inteligencją emocjonalną - EQ, którą słusznie uważa się dziś za
podstawową. Jest ona wręcz wyznacznikiem naszego powodzenia w życiu. Co prawda
samą inteligencję rozczłonkowano już na wewnątrzpsychiczną emocjonalną duchową
humanistyczną matematyczną przestrzenną kinestetyczną i muzyczną ale to właśnie
inteligencja emocjonalna odpowiada za nasze codzienne zachowania. To ona wytycza
drogi, jakimi zwykliśmy się poruszać, dokonując wszelkich życiowych wyborów. Im EQ
jest wyższe, tym mniej popełniamy błędów. W połączeniu z inteligencją duchową której
zawdzięczamy kreatywność, elastyczność i twórczą spontaniczność - jest przebojową
siłą taką co to każdą przeszkodę potrafi pokonać. IQ przydaje się jedynie do
oszacowania wielkości tej przeszkody.
Nas interesują emocje, bo to one są siłą wymykającą się spod naszej kontroli. Są
energią potrafiącą zniszczyć nasze życie bez udziału naszej woli. Są mistycznym
składnikiem naszego zadowolenia lub niezadowolenia. Są siłą która porusza nami jak
marionetkami. Ktoś, kto nauczył się sztuki panowania nad emocjami, potrafi wziąć los w
swoje ręce. Nim do tego jednak dojdzie, człowiek musi w sobie wiele przełamać. I nie
znajdzie się nikt, kto mu poda przyjacielską dłoń. Wręcz przeciwnie: występując
przeciwko kulturowemu oprogramowaniu, stanie się czarną owcą wyrzutkiem spoza
kręgu, tworem zaburzającym sankcjonowaną moralność, którego nikt nie będzie
adorował. Ci co to zrozumieli, po latach walki przywdziewają maskę naiwności i piją
drinki tylko w towarzystwie podobnych sobie.
Nim powiem wprost, do czego zmierzam, zacznę od czegoś, co mnie spotkało wiele
lat temu, co zburzyło moją naiwną wiarę w doskonałość tworu, jakim jest ludzkie ciało, i
co licznymi potem faktami uzmysłowiło mi, z jaką perfidią jesteśmy kontrolowani już na
podstawowym, biologicznym poziomie. Odkrycie sekretu niewolnictwa dało też
nadzieję, że nadejdzie czas, gdy człowiek będzie w stanie oprzeć się ciemięzcom.
W czasie jednej z astralnych podróży, które odbywałem pod opieką mojego
przewodnika, dostarczono mnie nad planetę do złudzenia przypominającą naszą
błękitną Ziemię. Z tą różnicą że tamta była większa i otoczona grubą warstwą białych
chmur. Tuż przede mną w przestrzeni kosmicznej, między mną a powierzchnią planety,
unosił się pojazd zbudowany ze spojonych sobą półbąbli. Takie szklane kopuły
opadające na metaliczne dna. Jakby wziąć garść baniek mydlanych, przeciąć na pół i
do każdej z nich od spodu dokleić denko. Jedne były większe, wielkości domu, inne
mniejsze, nie większe od pokoju. Gdzieś w połowie wysokości ścianki stykały się z sobą
tworząc trwałe przejścia. Delikatność całej konstrukcji była iluzoryczna, bo miałem
pewność, że nic nie jest w stanie jej naruszyć.
149
W jednym z bąbli lewitował półnagi, ubrany tylko w białą opaskę mężczyzna. Był
kimś w rodzaju duchowego przewodnika, którego mistyczne doświadczenia były potem
jakoś przekazywane na widoczną w oddali planetę i kontynuowane przez jego uczniów.
Choć ciało miał młode, czuło się wiekowość jego duszy. Odniosłem wrażenie, iż był
istotą eteryczną, która tylko okresowo materializowała swoją postać dla ułatwienia
kontaktu z rezydentami planety. Być może, czego nie jestem pewien, cała konstrukcja
była kompleksem, który w celach treningowych odwiedzały jeszcze inne istoty.
Zawieszoną między dwoma słońcami planetę zamieszkiwała cywilizacja, w której w
jednym czasie ewoluowały aż jej trzy gałęzie rozwojowe, przy czym tylko jej ostatni
poziom miał świadomość istnienia pozostałych dwóch. Pierwszą stanowili osobnicy
scentrowani wyłącznie na realizacji własnych potrzeb. Całkowicie materialni, pracujący i
nurzający się w świecie rozrywek i rywalizacji. Mimo braku wojen i istnienia jednej
narodowości folgowali własnym emocjom na pełnym gazie. Zaryzykowałbym
twierdzenie, że taki stan osiągnie nasza ziemska cywilizacja gdzieś za sto lat.
Drugi poziom stanowiła grapa istot, które mimo materialnego ciała, a więc mimo
własnej fizyczności - przeszła za życia na wyższy poziom rozwoju. Odżywiając się przy
pomocy specjalnych maszyn energią czerpaną wprost z otoczenia, krasząc wytrwale
emocjonalną ułomność, świadomie, poprzez doświadczenie, dochodzili bardzo szybko
do stanu, w którym możliwy był przeskok (karmiczny?) w wyższe światy. Byli
zmaterializowaną formą naszego astralu. Nie wiem, czy dobrze to odebrałem, ale takie
odniosłem wrażenie. Prawdę powiedziawszy, nie zastanawiałem się wtedy nad tym,
więc i nie otrzymałem wyczerpujących wskazówek, a dzisiaj na uzyskanie odpowiedzi z
bezpośredniego źródła jest już za późno.
Trzeci, najwyższy stopień rozwoju tworzyły istoty w pełni duchowe, niewidzialne dla
współtowarzyszy z niższych planów, które za chwilowo główny cel obrały sobie dążenie
do jak najszybszego wyrwania z koła reinkarnacji bardziej opóźnionych w rozwoju braci.
Byli czymś pośrednim między duchem a duszą. I choć mogli napawać się całkowitą
wolnością i realizować tylko własne cele, postanowili tkwić w niższej materii, by
pracować dla dobra ogółu. Przekazując w formie wizji i myśli godne naśladowania
wzorce zachowań, przyspieszali proces wypalania emocji, aby tylko ich bracia mogli jak
najszybciej opuścić obszar grubej materii.
Unoszący się przede mną przewodnik miał podkurczone i skrzyżowane nogi, a ręce
trzymał oparte wewnętrzną stroną na udach. Zapatrzony przed siebie, w nicość,
lewitował pogrążony w głębokim transie. W pewnej chwili pojawiło się wokół niego
mnóstwo zobrazowanych myśli, takich, co to dopiero mają przerodzić się w czyn, i wiele
zaistniałych zdarzeń z przeszłości. Sceny nakładały się jedna na drugą zlewały z
materializującymi się w zamiary myślami, a mimo to każdą z nich wciąż postrzegało się
jako oddzielną całość, choć między wieloma zachodziły bliskie związki w czasie, jakby
jedna wynikała z drugiej, np. powzięty wcześniej zamiar dotykał w ruchu samego siebie,
tylko już przeistoczonego w prawdziwe

150
zdarzenie. Były tu sceny kłótni, pobić, waśni i przyjacielskich spotkań, a także
zmieszane w bezładzie wszelkiego rodzaju intencje. Nie trzeba było być specjalnie
domyślnym, by zrozumieć, że oto medytujący został otoczony odtworzonymi z
przeszłości chwilami, których był głównym reżyserem i aktorem. Przesłanie było nader
oczywiste.
Nagle z góry spłynął snop białego, opalizującego złotawo światła, który spowił całą
postać. Taka gruba na kilkanaście centymetrów rura przechodząca przez czubek głowy
i poprzez sklepienie czaszki przenikająca tułów aż kości ogonowej. Owo światło zdało
się zasadniczo wpływać na stan tego człowieka. Otaczające go obrazy straciły impet,
pojaśniały, a nawet znacznie wyblakły.
Najgorsze ze społecznego punktu widzenia wydarzenia, w których medytujący miał
swój udział, zostały wykasowane. Zostały tylko te świadczące o jego poprawnym
zachowaniu, w którym dawał upust dobrej woli. Ale okazało się, i to się boleśnie czuło,
że narzucony, albo raczej uzależniony od wpływu białego światła system zachowań
bardzo ograniczył samodzielność fizyczną i psychiczną tej postaci. Indywidualność, a
nawet cel, jakim jest totalne poznanie świata emocji, zostały utracone. Białe światło nie
służyło rozwojowi jego duszy. To była stagnacja.
Białe światło znikło, a jego miejsce zajął czarny promień, który tym razem na odwrót
- uderzył w kręgosłup od strony kości ogonowej, i pochłaniając zalegającą powyżej
czerwień, pomknął w górę niczym strzała, znikając gdzieś pod sklepieniem czaszki.
Tym razem wirujące wokół postaci sceny stały się bardziej kolorowe, ale dominowały w
niej barwy ciemne a nawet bardzo ciemne. Przypominało to niedoświetlone klisze, które
ktoś chciał na siłę uratować. Sceny przedstawiające sytuacje pozytywne, w których
wydarzenia toczą się z pożytkiem dla wszystkich stron, przepadły niemal całkowicie, a
rozmnożyły się za to wybuchy prawdziwego egoizmu, gdzie ego zostało napompowane
do niewyobrażalnych wręcz rozmiarów. Ale i to nie była właściwa droga do wyzwolenia.
Finałem takiej eksplozji wydarzeń była pośmiertna samotność, izolacja i odrzucenie. I
ten sposób na życie okazał się nie do przyjęcia.
I tutaj rozpoczyna się najciekawsze: sceny z życia stają się jakby lżejsze, bardziej
transparentne, a wokół medytującego pojawiają się wirujące w kręgu różnokolorowe
tablice, takie kamienie wielkości średniej książki. W tym samym czasie pojawiają się i
wnikają w człowieka oba widziane wcześniej strumienie energii, biały od góry i czarny
od dołu. Medytujący sięga po białą tablicę i umieszcza ją w klatce piersiowej gdzieś na
wysokości serca. I co się dzieje? Czarny promień załamuje się i nie potrafi przeniknąć
wyżej. Sceny przedstawiające tzw. pozytywne doświadczenia, w których normy
zachowań wydają się pożądane, wyostrzają się i nabierają pięknych barw. Niby
wszystko układa się tak, jak być powinno, ale jednak i tu pojawia się duchowy
dysonans, bo brak spełnienia się w całości ludzkich doświadczeń zaczyna boleśnie
ciążyć. Przypomina to rozpędzony, sunący na ślepo przed siebie pociąg, z którego nie
sposób wyskoczyć. Po prostu nie ta droga: bezwarunkowe powierzenie się idei
szlachetności zgubiło klucz do własnej indywidualności. Niby jest to zbieżne z
intencjami ducha, ale duszy nie pozwalało rozwinąć skrzydeł. To co byłoby normą dla sił
ducha, okazuje

151
się być balastem dla duszy. I choć dusza zachowuje uzyskany przez wcześniejsze
doświadczenia poziom wibracyjny, to utyka w miejscu.
Odzwierciedlające ten poziom rozwoju mentalnego obrazy przedstawiały ludzi
bezrozumnie i z egoistycznych pobudek oddanych idei Boga, a więc kątem plujących
mnichów, umartwiających się, czyniących posługi innym z wyrachowania, a nie z
potrzeby serca. Chodziło o tych wszystkich, którzy w dewocyjnym szaleństwie
upatrywali obecność Najwyższego i ośmielali się sądzić, że w tak prymitywny a
wyrachowany sposób uda się im zaskarbić Jego łaski. Typowa religijność na pokaz.
Mania świętości. Czyny nie wypływające z serca, ale z przebiegłości. Targ
dewocjonaliów i nic więcej. Kult idola.
W kolejnej odsłonie dominuje czarna tablica. Jej niszcząca moc rozrywa biel
spływającą z góry i człowiek nią owładnięty pogrąża się w najmroczniejsze i
najpotworniejsze wewnętrzne światy. Rozdmuchane ego, poróbstwo, nikczemność i co
tylko najgorsze osacza każdego, kto zaczyna polegać na jej mocy. Obrazy wokół
medytującego nabierają barw właściwych zepsuciu rodzaju ludzkiego. Fałszywy, z
gruntu egoistyczny pogląd, kiedy człowiek dla zaspokojenia własnych zachcianek
przewraca cały świat do góry nogami. Koszmar.
Ktoś dał do zrozumienia, że ślepe i egoistyczne kierowanie się w życiu czarnymi i
białymi barwami do niczego dobrego nie prowadzi. I o ile biel znacząco odcina się od
niszczących mocy czerni, to i tak niewiele czyni dobrego dla wzrastania duszy. Dusza,
pozbawiona wzlotów i upadków, bólu doświadczenia, nie potrafi właściwie
wkomponować się w życie.
Tyle to i my wiemy, więc ktoś mógłby zapytać, a po co mnie wywiało w tak odległe
zakamarki, by przypominać o tym, o czym wie każde dziecko? Wątpliwości rozwiał
dalszy ciąg pokazu. Bo oto medytujący sięga po obie tablice naraz. Ale czyni to w
ciekawy sposób. Czarną nie białą, tablicę umieszcza na wysokości pępka, a z białej,
usadowionej między brwiami, wyrabia pióro, którym zamierza pisać po czarnej tablicy.
Tam, gdzie skrobnie, czarne światło rozczepia się na wiele barw a powiązane z nimi
sceny, dotąd wystawiające grającemu marne świadectwo, jako tego, co nie potrafił
wizerunku Boga nosić w sercu, rozświetlają się, nabierają życia, a całość zaczyna być
przesycona świadomym dążeniem do utrwalenia jak najlepszych wzorców zachowań.
Medytujący świadomie wypisywał na tablicy nowe prawa, nowe zasady reagowania
na świat. I to takie, które zadawały kłam obowiązującemu prawu. Takie, które zmuszają
człowieka do zmagania się z sobą każdego dnia i przygotowują go do ponoszenia ofiary
z siebie w przezwyciężaniu własnych niskich skłonności. Aby każdego ranka wstawał i
zaczynał swoją wędrówkę od nowa, zbliżając się każdą myślą, każdym słowem i
każdym czynem do własnej doskonałości, do Boga. Aby w myśli, słowie i czynie
wyplatał własną doskonałość, stając się bliskim własnemu duchowi.
W trakcie wprowadzania zmian na czarnej tablicy w centralnej części mózgu, gdzieś
na wysokości układu limbicznego, coraz wyraźniejszy stawał się obraz szarej,
połyskującej srebrzyście tablicy. W tym samym czasie czarna tablica zaczęła zanikać,
jakby niewidzialna siła wysysała z niej atom po atomie. Wszystko to trwało

152
do chwili, kiedy obie tablice stały się szare. Czarna w brzuchu zszarzała, a biała w
głowie srebrzyście pulsowała. Wtedy kolorowe tablice, krążące dotąd bezczynnie wokół
postaci, same wleciały do ciała medytującego i zajęły należne im miejsca. Czerwona
pierwsza, licząc od dołu, druga pomarańczowa, trzecia złota, czwarta zielona, piąta
błękitna, potem niebieska i fioletowa. Typowy, znam nam z ezoteryki układ kolorów w
czakrach.
Nawet mnie to zastanowiło i wydało mi się to nieco naciągane. Wtedy coś podsunęło
mi myśl, że cały przekaz adresowany jest do mnie i dotyczy wyłącznie rodzaju
ludzkiego. Że choć oba nasze gatunki mają wiele cech wspólnych, to w przypadku rasy
z tej planety rozkład energii wygląda nieco inaczej. Zrozumiałem, że mam do czynienia
z istotą z powołania zajmującą się przetwarzaniem energii duchowych.
Zapragnąłem się wytłumaczyć, że naprawdę ucieszyły mnie otrzymane wskazówki,
że potwierdziły one moje własne spostrzeżenia, ale jakaś przekorna nuta we mnie
dodała, że to i tak niewiele zmienia. To było niegrzeczne z mojej strony. Wtedy postać
otworzyła oczy i przenikliwy wzrok spoczął na moich źrenicach. Były to najpiękniejsze,
najczystsze w swoim wyrazie oczy, w jakie kiedykolwiek spoglądałem. Oczywiście,
prócz niebieskich oczu mojej byłej małżonki. Mógłbym je przyrównać jedynie to radości i
śmiechu, jakie mnie tuliły, gdy mój anioł wpatrywał się we mnie, kiedy się poznaliśmy.
Jego spojrzenie koiło ból samotności, ten, który był dla mnie najgorszą rzeczą we
wszechświecie.
Uspokoiłem się. Teraz czekałem na to, co miało być uwieńczeniem całego
spotkania. I stało się: wszystkie tablice na powrót zajęły należne im miejsca, krążąc
swobodnie po orbicie wokół jaśniejącej sylwetki obcego. Tylko czarna stała się na
powrót ciemna, jakby wynurzyła się z mroku szaleństwa, i wysunęła się poza obręb
ciała, pozostając na stałej pozycji na wysokości pępka. Można było teraz spokojnie
położyć na niej dłonie, choć wiedziałem, że jest to (chyba) niewykonalne. Ale taka
ewentualność, nie wiedzieć czemu, bardzo mi pasowała.
I nadszedł finał przedstawienia. Między brwiami pojawił się mały wir, niczym
mikroskopijna trąba powietrzna. Trwało to krótko i ruch wnet ustał, a przed czołem
medytującego ukazał się prosty wzór geometryczny. Podążając w kierunku czarnej
tablicy, dwuwymiarowy wzór powiększył się i idealnie dopasował rozmiarami do
wielkości czarnej tablicy. Scalił się z nią. A ja odniosłem wrażenie, że spotkały się dwie
części jednej całości i że tak właśnie miało się stać. Czarna tablica zszarzała. A w tym
płowieniu była jakaś nieuchronność, jakaś naturalna konsekwencja zdarzeń, na które
nie ma się normalnie wpływu. Owa szarość nie była sztuczna ani wymuszona, ale
przypominała raczej naturalne uspokojenie się wzburzonego oceanu. Ucichł wiatr,
ustały fale, można było nareszcie odetchnąć. Jeśli starczało sił, można było chwycić za
wiosła.
I rzeczywiście - czakramy ożyły naturalnymi barwami, czekając na spotkanie
podążającemu w ich kierunki białemu promieniowi, który brał swój początek gdzieś w
kosmicznej przestrzeni. Kalejdoskop krążących wokół fiszek z monodramy życia nie
zmienił się, ale ustała intensywność zawartych w nich wydarzeń. Bo oto - po
zablokowaniu matrycy - medytujący miał dość czasu na spokojną ocenę sytuacji

153
i dopasowanie do niej właściwego działania. Emocje nie były w stanie wytrącić go z
równowagi, jeśli tylko sobie tego nie życzył.
Ów nałożony na matrycę wzór, który polecono mi nazywać Orinem, stanowił sekret,
który dawał człowiekowi władzę nad swoim własnym zachowaniem. Człowiek zyskiwał
czas na podjęcie decyzji.
I wtedy mnie oświeciło. Wtedy zdałem sobie sprawę z tego, o co chodzi. Wtedy
wszystkie moje poszukiwania skupiły się w jednym a słusznym przeświadczeniu, że
człowiek posiada wrodzoną umiejętność ingerowania we wzorce własnych zachowań.
Czarna tablica była matrycą oprogramowaniem, które można modelować. I choć każdy
z lepszym czy gorszym skutkiem robi to od zawsze, co ma symboliczny charakter walki
dobra ze złem, to dotąd tylko mistycy wiedzieli, jak tego dokonać. Sama świadomość
istnienia rządzących nami programów to ledwie początek drogi do wyzwolenia. Pełne
zwycięstwo daje dopiero zapanowanie nad programami. I o to chodziło.
Orin działa totalnie i nigdy się nie wyczerpuje. lest to figura geometryczna wpisana w
kwadrat o boku równym 16 centymetrom. Dla ułatwienia rysowania wystarczy go
podzielić na 16 pól o tych samym rozmiarach boków: po 4 centymetry każdy. Potem
siadamy wygodnie w fotelu, umieszczamy Orin przed sobą i z odległości plus minus
jednego metra spokojnie się w niego wpatrujemy. Jeśli ma wpływać na matryce
pozostałych domowników, opisujemy na nim okrąg.
Na każdą z osób, które korzystały z Orinu, działał on nieco inaczej. Jedni odnosili
wrażenie, jakby Orin odciskał rysunki na ich czole, inni, że kratował brzuch, a byli i tacy,
którzy doznawali dziwnych wizji już po kilkuminutowym wpatrywaniu się w tę figurę.
Jedni świadomie wiązali go z emocjami i wspierali jego oddziaływanie, pisząc białym
piórem po czarnej tablicy, innym wystarczyła sama jego obecność.
Z udzielonego mi przekazu wynikało, że czas pracy z Orinem jest dowolny,
wystarczy poświęcić na to kilka minut co parę dni, aby skutek był trwały. Zawsze
powinien on być umieszczony gdzieś na widocznym miejscu, aby mógł nieskrępowanie
promieniować. Nie musimy go koniecznie zawieszać w centralnym punkcie gościnnego
pokoju. Wystarczy zaczepić go gdzieś obok komody w sypialni, byle wisiał prostopadle
do podłoża. O jednym wszakże zapominać nie wolno: o obecności Orinu w naszym
życiu. I to wszystko. Orin sam z siebie blokuje matrycę. Orin wygasza emocje i daje
czas na rozważne pokierowanie naszymi działaniami. Nerwowość, łęki i fobie,
niepewność i zagubienie, wszystkie negatywne czynniki, jakie plączą nam rozum,
zostają stłumione lub wyeliminowane. A proces hamowania aktywności matrycy
zaczyna się już od pierwszej sekundy stworzenia Orinu. Ogranicza ją już samo
wyobrażenie wzoru Orinu.
Orin to największy dar, jaki otrzymałem w życiu. To wielka TAJEMNICA naszej
egzystencji. Tak wielka, iż niewielu będzie ją w stanie docenić. Proszę tylko o jedno:
nigdy o nim nie zapominać, reszta ułoży się sama. Bo zawsze nadejdzie taki czas, kiedy
dusza zapragnie jego wsparcia. Jego odkrycie jest tak ważnym wydarzeniem, że
powinno się mu poświęcić oddzielne opracowanie. Według mnie byłoby to jednak
zwyczajnym pompowaniem tematu, tak modnym wśród

154
ezoterycznego bractwa, gdzie byle nowinka wystarcza do edycyjnego ubarwienia
skodyfikowanych w innych celach informacji. Taki w kółko powtarzany miszmasz. A
tego starałem się uniknąć.
Kiedy dotarła do mnie świadomość potęgi Orinu, kiedy zrozumiałem, jak prosta jest
droga do wybawienia, mój przewodnik w jednej chwili przeniósł mnie na Ziemię.
Znalazłem się głęboko pod jej powierzchnią w wytopionej w skale jaskini,
naszpikowanej supernowoczesną techniką której przeznaczenia w ogóle nie
pojmowałem. I chyba pojmować nie musiałem.
Główną środkową część jaskini zajmowało ogromne urządzenie składające się z
ruchomych talerzy i bardzo skomplikowanego oprzyrządowania. Urządzenie pracowało
na cały gwizdek, wysyłając wszędzie niewidzialne promieniowanie (wibracje), które
synchronizowało się z wibracjami naszej planety. Celem tej maszyny była zmiana
modulacji fali grawitacyjnej Ziemi. Sztuczna zmiana częstotliwości drgań jej pola, albo
raczej utrzymywanie jej na stałym poziomie.
Nie jestem fizykiem, więc po swojemu, w najprostszych słowach opisuję to, czego
byłem świadkiem. A że każde widzenie wymaga tłumaczenia, które opiera się na znanej
obserwatorowi wiedzy, to proszę mi nie mieć za złe, że przedstawiony przeze mnie opis
nie jest fachowy. Jednak faktem jest, że oglądana przeze mnie aparatura ingerowała
bezpośrednio w częstotliwość drgań Ziemi, a pośrednio w częstotliwość drgań energii,
jaka stale wnika w nasz układ nerwowy na wysokości dolnych kręgów kręgosłupa.
Innymi słowy: sterowała naszą bioenergetyką.
Było to dla mnie ważne spostrzeżenie, wręcz odkrycie, zwłaszcza że obecność
obsługujących maszynę OBCYCH świadczyła o tym, że są oni tymi, którym podlega
ponadświatowy rząd.
W trakcie astralnych podróży (w Grupie Mateusza) Robert był świadkiem ustawiania
na pustyni podobnej aparatury, ale tamta oddziaływała bezpośrednio na mózg, i była
dziełem ludzi. Tutaj miałem do czynienia z oddziaływaniem na system energetyczny, na
podstawowy mechanizm naszej egzystencji. Tam chodziło o wywołanie
krótkookresowych skutków poprzez zaburzenie pracy mózgu, tutaj byliśmy niewoleni
biologicznie, że tak powiem: już od chwili poczęcia.
Ktoś mógłby powiedzieć, że to nic złego, że może chodzi o dawkę energii potrzebną
do obrony organizmu przed jakimiś drobnoustrojami lub o jej nadwyżkę, która zwiększy
w ludzkim ciele poziom sił witalnych. Niestety, z przykrością muszę temu zaprzeczyć.
Wyjaśnienie, jakiego mi udzielono, zaprzeczało dobrym intencjom Obcych. Sens
działania był oczywisty: bombardująca ludzki organizm energia zmuszała nas do jej
przetworzenia - wzmocnienia. A że człowiek potrafi to czynić tylko w działaniu, staje się
automatycznie jej przetwornikiem i producentem, jak maszyna, jak wysoko wydajna
elektrownia.
Proszę też nie zapominać, że nie chodzi tu o jakąś energię chemiczną czy fizyczną
jaką człowiek zużywa podczas pracy mięśni. Nie, ten rodzaj energii wnikał wprost do
naszych kanałów energetycznych i przechodził przez nasze indywidualne matryce.
Uruchamiał na poziomie podświadomym zaprogramowane wzorce zachowań. Zmuszał
do tego, byśmy na widok niechętnego nam sąsiada zaciskali zęby, a widząc
znienawidzonego szefa. chcieli mu podstawić nogę, jeśli w ten
155
sposób nauczono nas reagować. A wszystko dlatego, że energia ta działa w związku z
programami. Ona je zwyczajnie w świecie pobudzała. A poprzez ich zintensyfikowanie -
nami sterowała. Zmuszała do produkowania emocji na masową skalę!
Sama energia jest neutralna. Matryca również. Ale wypromieniowywana w naszym
działaniu energia może dla nas przybrać już postać pożądaną lub niepożądaną. Panów
Tego Świata nie interesuje, w jaki czynny sposób będzie owa energia wzmacniana. Ich
interesuje współczynnik wzmocnienia. Im wyższy, tym lepszy. Ot cała logika. Zagadka
naszego duchowego wzrostu to dla Panów pustosłowie. Ich interesują zbiory
wydatkowanej przez ludzki gatunek energii. To jest strawą esencją ich organizmów.
Zagadnienia moralne zostawiają temu, kto je wymyślił.
Czy to aby prawda? Kto wie... Ja jestem przekonany, że tak. Wierzę, że zmysły
odpowiadają za odruchy bezwarunkowe, a matryca za warunkowe. Jeszcze prościej:
energia indukowana w nasz system nerwowy, a raczej energetyczny, bo choć te
systemy nakładają się na siebie, jak umysł na mózg, choć współegzystują to są to wciąż
dwa oddzielne twory, więc ta wpompowywana w nas energia wyzwala w matrycy
erupcje energii w postaci emocji. Matryca i emocje to jest to, co powinien poznać każdy
człowiek, to jest właśnie największa tajemnica duchowej przemiany. To jest wiedza
zakazana z drzewa dobrego i złego. Zatamowanie jej przepływu daje nam szansę na
zapanowanie nad samym sobą.
Niejeden pewnie powie, i co z tego, wystarczy kontrolować emocje i po krzyku. Otóż
nie jest to takie proste. Po pierwsze ustawicznie podlegamy programom, po drugie nasz
system nerwowy i energetyczny jest tak skonstruowany, że najpierw robimy coś zgodnie
z matrycą a dopiero potem myślimy. Reagujemy automatycznie, jak roboty. Czas na
refleksję jest wydłużony, o ile w ogóle ktoś ma na refleksję czas i ochotę.
Osobiste słowo komentarza. Już papirus Ebersta z 1550 roku p.n.e. wskazywał na
niezaprzeczalne związki układu trawiennego z emocjami. Potwierdził to L. Auerbach w
XIX wieku, a najnowsze badania prof. W. Prinza nie pozostawiają co do tego cienia
wątpliwości. Ilość komórek nerwowych w mózgu brzusznym jest większa od tej, jaka
znajduje się w rdzeniu kręgowym. Mało tego - to właśnie ten drugi mózg tak naprawdę
zawiaduje naszym organizmem. To jemu podlegają wszystkie narządy wewnętrzne, z
którymi komunikuje się za pomocą neuroprzekaźników, a więc łączników takich
samych, jakie wykorzystuje mózg czaszkowy.
Mózg jelitowy to nie tylko żołądek i jelita. W nim chowa się największy i najcieplejszy
narząd wewnętrzny - wątroba, odpowiedzialny za wiele procesów związanych z
przemianą materii, układem krwionośnym i termoregulacją. Tu krew ma swoje źródło, tu
trzustka wytwarza enzymy trawienne i insulinę, tu śledziona dba o naszą odporność, tu
nerki oczyszczają organizm i tu skrywa się tajemnica naszej rozrodczości. Tak
naprawdę to tu istnieje nasza egzystencja, podczas gdy w mózgu czaszkowym jedynie
nasza świadomość. Lecz mózg jelitowy pracuje poza naszą kontrolą. To samodzielna
istota, która równie dobrze może nam zaszkodzić, jak i nas

156
uratować. Co najgorsze, a do tego zmierzam, impulsy nerwowe, nie wspominając o
potoku energetycznym, biegną szybciej w stronę mózgu czaszkowego, niż z mózgu
czaszkowego do jelitowego. Ktoś zadbał o to, aby najpierw powstawały pewne reakcje
w naszym ciele, a dopiero potem dochodziło do ich oceny. A skoro już zdarzyło się coś
poza kontrolą umysłu, to umysł może już temu tylko się biernie przyglądać i co najwyżej
naprawiać skutki zaistniałych wydarzeń.
Szokujące są wyniki badań, jakie przeprowadził B. Libet z Uniwersytetu Stanowego
w Kalifornii. Mózgi ochotników, z którymi pracował i których prosił o podniesienie rąk do
góry, rejestrowały tę czynność pół sekundy po wykonaniu ruchu. To znaczy, że w
podjęciu decyzji o ruchu brała udział inna część ciała!
Neurologia już dawno stworzyła koncepcję układu nerwowego jako sieci elektrycznej
z neurotransmiterami w synapsach, pozwalającymi na przekazywanie elektrycznych
impulsów z neuronu do neuronu. Dziś podejrzewa się, że 98 procent komunikacji
wewnątrz mózgu odbywa się poprzez synapsy, reszta dotyczy molekuł informacyjnych,
takich jak hormony i neuropeptydy, które działają na dłuższych odległościach i które
mogą mieć wpisane w swoją strukturę wzorce zachowań. Rozwijając rozważania o
przemieszczaniu się i gromadzeniu informacji w organizmie, dochodzimy do
zaskakującego wniosku, że nie każdy sygnał odbierany za pomocą zmysłów jest
przetwarzany w sposób czytelny dla pracy mózgu. Sygnały te odbiera i zapisuje
nieuświadamiana część naszego układu nerwowego, znana jako podświadomość, i to
ona decyduje, w jakiej formie przekazać świadomości posiadane informacje. Na tej
samej zasadzie działa biologiczne oprogramowanie podtrzymujące funkcje życiowe
organizmu, włącznie z samonaprawialnymi i samoregulującymi trybami awaryjnymi
pracy. Tu zawarty jest model życia, cały system ugruntowanych i automatycznych ocen,
których zasadność nie jest nigdy przez podświadomość podważana. Ona też traktuje
emocje jako energię posiadającą neutralny ładunek.
Z pewnością nie dochodziłoby do tak drastycznego wybuchu niekontrolowanych
reakcji, gdyby nie nadmiar energetycznego ciśnienia, jaki wręcz zwala nas z nóg,
powodując powstawanie milionów bzdurnych myśli na sekundę, które domagają się
przecież realizacji. Tylko ludzie nadzwyczaj inteligentni emocjonalnie potrafią wyrażać
swoje emocje w sposób bardziej kontrolowany, są zdolni nad nimi zapanować, a
przynajmniej minimalizować ich destrukcyjne wpływy. Rozpoznając własne uczucia,
łatwiej nam też zrozumieć innych. To zmniejsza liczbę konfliktów i rozterek
wewnętrznych. Ale do osiągnięcia stanu psychicznej homeostazy potrzebna jest silna
wola i trening.
Pomocą w tej sytuacji może się okazać koncentracja i medytacja. Poprzez
wyzwalanie pozytywnych emocji, poprzez dokonywanie zmian w zapisach matrycy,
możemy dojść do takiego stanu, w którym odgórnie, wedle życzenia będziemy
reagować na rzeczy i zjawiska w sposób, jaki nam najbardziej odpowiada. Po prostu
musimy świadomie wprowadzić nowe zapisy w matrycy. Bez tego się nie obejdzie.
Musimy stale dbać o nowe wpisy, gdyż wszystkie programy mają to do siebie, że bez
przerwy będą usiłowały się w niej dokodować. Musimy stworzyć nowe wzory myślenia i
to, co niepożądane - wyrzucić poza nawias.
157
Modlitwa, koncentracja, medytacja i Orin są tymi narzędziami, które potrafią w miarę
skutecznie uspokoić umysł i zmienić nasz system reagowania. Są w stanie osłabić siłę
emocji, a nawet w pewnym stopniu nad nimi zapanować.
Emocje nie są, jak uważa medycyna akademicka, stanami psychicznymi zależnymi
od leżących u ich podłoża czynności mózgu. Są one biologicznymi (energetycznymi)
funkcjami układu nerwowego (energetycznego) pozostającymi poza obszarem działania
właśnie tegoż mózgu. Poprawnie ujął to Freud, uznając nieświadomość za źródło
emocji, które były według niego oderwane od procesów psychicznych. I przy tym
powinniśmy pozostać, na co wskazują najnowsze osiągnięcia psychologii.
Emocja nie jest funkcją umysłu czy mózgu. Jest ona energią którą jedynie rejestruje
układ nerwowy, a (zaprogramowany) umysł powinien przepuścić, pozwalając na jej
niekontrolowany wypływ. Tylko odczuwanie jest funkcją mózgu. Tak jak układ nerwowy
wykrywa zagrożenie, tak umysł warunkuje jego transformację. Mózg włącza się w
działanie świadome dopiero wtedy, gdy zostanie wtajemniczony w procesy zachodzące
w układach nieświadomego tworzenia informacji. To nie świadomość rządzi emocjami,
ale emocje świadomością. One tworzą rdzeń naszej osobowości, określając to, kim
jesteśmy, albo raczej, kim się stajemy. Żyją własnym życiem, na które nie mamy
żadnego wpływu. Emocje są jednorodną energią której dopiero umysł nadaje
różnorodną formę poprzez nadanie jej rangi uczucia. Namiętności, pragnienia i lęki,
które uniemożliwiają nam myślenie, są tą samą jednorodną energią. Czy owe emocje
będziemy utożsamiać z grzechami czy nadawać im wymiar pożądanej cechy, zależy od
wzoru kulturowego i obowiązującej moralności. Zaś cała nasza wiedza o emocjach jest
wiedzą o reakcjach, a nie wiedzą o tym, jak do nich doszło.
To spostrzeżenie implikuje nowe spojrzenie na ruch funkcjonujących w naszym ciele
energii i określa stan naszej psychiki jako stan zdrowia maszyn. To dlatego emocje są
związane z reakcjami ciała, podczas gdy między myśleniem a ciałem nie istnieją takie
powiązania. Mechanizm potrzebny do kierowania emocjami jest innego rodzaju niż ten,
który kieruje myśleniem i poznaniem. Odnalezienie obszaru odpowiedzialnego za
wyrażanie emocji w materii, sterującego nimi, jest nadrzędnym zadaniem współczesnej
psychologii. Zapomina się jednak, że podwzgórze czy płaty czołowe, które wydają się
być takim centrum sterowania emocjami, są tylko lustrem układu mieszczącego się w
jelitach. Ale nas to i tak nie interesuje, bo naszą uwagę przykuwa nie budowa silnika,
lecz jego praca - poszukiwanie mocy w nieustannej analizie wszystkich własnych
odczuć.
Wyzwolenie się, rozwój duchowy, polega właśnie na zdystansowaniu się od
własnych emocji i zrozumieniu, że są one wynikiem ruchu energii w naszym organizmie,
energią wzmacnianą przez oprogramowanie matrycy. Emocje pochodzą z naszego
układu energetycznego, a nie są wynikiem interakcji z ludźmi, z okolicznościami czy z
przedmiotami. Każda emocja niesie w sobie ładunek energii wyposażony w informację o
tym, jak ten ładunek energii ma być pomnożony (zapis w matrycy), i tym sposobem
dyryguje naszą umiejętnością radzenia sobie z okolicznościami. One są szukającą
ujścia energią a matryca nakazuje ową energię

158
upuścić w ustalonej z góry reakcji na jakieś wydarzenie. Miast zmieniać ludzi, sytuacje i
przedmioty, wystarczy zmienić emocje, a raczej zapisy dotyczące ich interakcji, a
zmienimy trwale nasz stosunek do rzeczywistości. Kierowanie uwagi do wewnątrz,
miast rozpraszanie jej w zewnętrznych ocenach, jest pierwszym krokiem do
zapanowania nad wewnętrznym chaosem. Pamiętając, że emocje są sposobem
przetwarzania energii w organizmie, łatwo możemy zmienić status opuszczającej
organizm energii, zmieniając jej ładunek z negatywnego na pozytywny: np. łęk i
nienawiść przekształcając w ufność i miłość. Jeśli uda nam się ta sztuczka, nigdy nie
powrócimy do stanu, jaki charakteryzuje bezrozumne dzikie stworzenie, które w sensie
egzystencji nie widzi nic poza prymitywną chęcią przeżycia i doświadczania samych
rozkoszy.
Wspomnieliśmy o emocjach i matrycy w kategoriach duchowego wyzwolenia, czas
teraz bliżej przyjrzeć się temu, co nazywamy osobowością a co jest naszą karmicznie
wykształconą niezmienną wartością. Czas zatrzymać się przy potrzebach, które niczym
zastawy na stawie sterują emocjami, i wreszcie czas najwyższy powiązać to wszystko w
jedną całość, co da nam wgląd w naszą własną duchowość i energetykę, co pozwoli
nam ujrzeć świat i ewolucję poza mroczną kurtyną ułudy, jaką otoczyli nas Władcy już w
kołysce stworzenia. Nareszcie możemy przyjrzeć się temu, co psychologowie nazywają
światem potrzeb, a Dyrygenci: programami.

159
Matryca a struktura osobowości
Pytanie, jak dokonać zmian w matrycy, od zawsze nurtowało ludzkość. Od zawsze
też oznaczało to dążenie do wyzwolenia duszy. Rozumowano słusznie, że droga
poznania oznacza intensywną pracę nad sobą.
Dziś już wiemy, jak formować i przekształcać swoją osobowość, co przekształcać, w
jakim kierunku i jakimi metodami. Uważamy się za ludzi, a więc za istoty kształtowane
silnymi procesami psychicznymi, a jednocześnie nie zdajemy sobie sprawy nie tylko z
wagi tego stwierdzenia, ale i z zagrożenia, jakie niesie ingerencja w owe psychiczne
struktury. Na szczęście coraz częściej przyznajemy, że człowiek to nie tyle organizm
fizyczny, co cała duchowa i psychiczna struktura, a więc twór na tyle złożony, że trzeba
się z nim nader ostrożnie obchodzić.
Chętnie sięgamy po autorów propagujących różnorodne metody kształtowania
osobowości czy stanów psychicznych, jak walkę z lękiem, modyfikowanie charakteru i
siły woli, uczenie się samokontroli, wyrabianie orientacji prospołecznej - a rezygnujemy
z potrzeby poznania samych siebie poprzez analizę własnych myśli, słów i czynów, tak
jakbyśmy lekceważyli to, co najważniejsze.
Godzinami potrafimy rozprawiać o dewiacjach, kompleksach, mechanizmach
obronnych, nie wspominając ani słowa o przedmiocie tych zabiegów. W dobrej wierze
sięgamy po wiele środków kontrolujących psychikę, jak psychoanaliza, hipnoza,
sugestia, techniki relaksacyjne, religia, ustalanie rutyny czynności, dostarczanie ujść dla
otamowanych potrzeb i popędów, i nawet nie zdajemy sobie sprawy z
niebezpieczeństwa, jakie niesie sobą świadome i celowe stosowanie określonych
środków psychicznych wobec samego siebie w celu wywołania we własnej osobowości
określonych zmian. Potem pytamy z goryczą jak powstało to osamotnienie i rozpacz, a
nawet depresja? Gdzie tkwił błąd: w nas samych czy w metodzie? Odpowiedź jest
prosta: w niewiedzy. Bowiem wprowadzamy zmiany w oprogramowaniu matrycy wciąż
posługując się jej oprogramowaniem. Tymczasem chodzi o coś zupełnie innego, o
odrzucenie tego oprogramowania.
W stosunku do organizmu fizycznego, będącego skutkiem, a nie przyczyną ewolucji
psychiki - takiego błędu nie popełniamy. Jeśli pękła kość, zakładamy gips, jeśli
szwankuje serce, udajemy się z wizytą do kardiologa, zaropiałym migdałom kładzie kres
interwencja laryngologa.
Paradoks człowieka dwudziestego wieku: słowo „psychika" stanowi zupełnie obcy,
nieprzyswajalny zwrot, tak jakbyśmy nie potrafili go wymówić, ale jeśli ktoś zupełnie
przypadkowo dostrzeże w nas chwiejność umysłową nawet tę twórczą - gotowi jesteśmy
zedrzeć z niego skórę. Już samo mówienie o zainteresowaniu tą dziedziną potrafi
przysporzyć masy kłopotów. Mamy więc poczucie ważkości problemu, ale nie potrafimy
mu zaradzić.

160
„To nie do uwierzenia, że człowiek XX wieku potrafi więcej powiedzieć
0 budowie samochodu, produktu nowej technologii, niż o własnej psychice,
kształtowanej od setek tysięcy lat".
B. Langfield
Trudno się z tą opinią nie zgodzić. I choć psychologia stała się nauką doświadczalną
bardzo niedawno, bo dopiero pod koniec XIX wieku, to samo zagadnienie życia
psychicznego stanowi tło rozważań człowieka od dobrych kilku tysięcy lat. Zajmowali się
nim na poważnie Sokrates, Epiktet, Seneca i Marek Aureliusz. Zaprzątało ono umysły
filozofów i twórców każdej z wielkich epok. Przed Nietzschem czy Schopenhauerem byli
Montaigne i Pascal, jeszcze wcześniej Kartezjusz. Tajemnica ludzkiej psychiki stanowiła
i stanowi również główne źródło dociekań systemów religijnych.
Pamiętajmy, że jeśli sami sobie nie pomożemy, nikt nam nie pomoże. Prawda: to
nasz duch, ciało przyczynowe zostało stworzone na podobieństwo Boga, a nie nasza
powłoka tu i teraz, która przechodzi jedynie bolesną drogę edukacji na jednym z licznym
etapów wiecznej egzystencji. Jednak bez zrozumienia funkcjonowania ciała-umysłu nie
sposób rozwinąć treści ducha. Bez powiedzenia sobie wprost, że umysł działa
programowany zapisem matrycy i jest pobudzany niekontrolowanymi emocjami -
niewiele zrozumiemy z własnego postępowania.
Tymczasem wielu głosi, że jedynie duch jest prawdą że nie ma co marnować
cennego czasu na odkrywanie fizycznej tajemnicy takiego odpadu, jakim jest ludzkie
ciało. Według głosicieli takich haseł lepiej myśleć o przypodobaniu się Bogu i trwać w
modłach i w sakramencie pokuty, co od wieków postuluje Kościół, według którego
dziecko, jak głosi oficjalna encyklika papieska, jest karą za odczuwanie zmysłowej
przyjemności - niż pracować na rzecz tego Boga. Pogarda dla ludzkiego ciała i jego
potrzeb nie ma jednak nic wspólnego z naukami proroków, którzy wręcz wskazywali na
konieczność gruntownego poznania siebie. Dla nich ciało, umysł i duch stanowiły boże
odzwierciedlenie piękna, idei życia zrodzonej w zamyśle bezosobowej zasady, którą z
ludzka nazywali Panem Stworzenia.
Nas obowiązuje sztywny podział kształtującej się psychiki na etap rozwoju
fizycznego, seksualnego, psychicznego, rodzinnego i społecznego. To składowe całego
procesu wzrastania, który zwykliśmy nazywać rozwojem duchowym, a nie - jak niektórzy
mylnie interpretują - przygotowaniem do niego. Sens egzystencji zawarty jest w każdej
chwili naszego myślenia i działania. Wszystkie one razem wzięte tworzą obraz naszych
dokonań na planie żywota i mówią o naszych człowieczych zmaganiach z
przeciwnościami losu. Każdy człowiek zmaga się z losem na swój osobliwy sposób.
Każdy ma indywidualny kod, który nakazuje mu reagować w ustalonych okolicznościach
tak a nie inaczej.
Wypada teraz wspomnieć to i owo o owych kodach: potrzebie, kompleksie
1 mechanizmie obronnym, czyli o kośćcu naszej osobowości, producencie emocji
określonego rodzaju. Mówimy oczywiście o kodach wewnętrznych, gdyż z istnienia
kodów zewnętrznych każdy zdaje sobie sprawę i każdy doskonale wie, jak prawo karne,
gospodarcze, polityczne i kulturowe naginać do swoich potrzeb. Jednak przy

161
takim rozumowaniu popadamy w starannie przygotowaną pułapkę, bo oto kodom
wewnętrznym podporządkowujemy kody zewnętrzne. Z własnej woli stajemy się
podwójnymi niewolnikami.
Każdy dąży do uformowania dojrzałego, pozytywnego obrazu siebie samego. To
mniemanie o sobie jest jedną z najważniejszych czynności regulujących nasze
postępowanie. To mniemanie jest oczywiście nadrzędnym kodem, kodem
aktywizującym kody pomniejsze, ale udajmy chwilowo, że tego nie dostrzegamy.
Już Alfred Adler zauważył, iż postępowanie człowieka wynika z jego mniemania czy
poglądu, jaki ma o sobie samym i o świecie, że jesteśmy tym i zachowujemy się tak, jaki
wytworzyliśmy obraz siebie samych. To mniemanie
0 sobie rozwija się stopniowo i nieubłaganie i ma wpływ na wszystko, czego człowiek
doznaje i co przeżywa. Ma ono charakter psychocybernetyczny i dlatego, jak sugeruje
Maltz, działa automatycznie, bez udziału naszej świadomości i woli, aż do momentu
przekształcenia się w czyn. Chcąc zmienić rodzaj działania, wystarczy wymazać
wadliwy program kształtujący osobowość, który warunkują bodźce docierające z
otoczenia i z wnętrza organizmu. Tym narzuconym działaniem z zewnątrz, działaniem
już wyprofilowanym programowo, może być na przykład wojna, która posiada kod
moralnego obowiązku.
Ale aby mieć wpływ na świadome i nieświadome działanie, musimy zdawać sobie
sprawę z charakteru bodźców, które owo działanie inicjują, a także z ich siły
1 intensywności. To świadome i celowe stosowanie określonych środków wobec
samego siebie w celu wywołania spodziewanych (pozytywnych) zmian w osobowości
nazywamy potocznie psychoterapią. Może ona przyjąć formę medytacji, treningu
autogennego, jogi czy jakiegokolwiek innego systemu umożliwiającego nam w sposób
bezpośredni i niefarmakologiczny zmianę mechanizmów regulujących zachowanie
człowieka. Przemianę nazywamy czasami powrotem do prawdziwego źródła, w którym
nie ma miejsca na dewiacje, złość, agresywność, pesymizm etc.
„Starożytni posługiwali się prostym modelem życia psychicznego człowieka - pisze
Stanisław Siek w "Autopsychoterapii". - Obejmował on trzy główne obszary: intelekt,
uczucia i wolę. Dzisiaj wiemy o psychice znacznie więcej, zwłaszcza o grze
nieświadomych sił tkwiących w człowieku, o jego popędach, mechanizmach obronnych,
strategiach postępowania, obrazie siebie, lęku i stresie. Poznanie siebie staje się
trudniejsze. Psycholog staje przed nie lada pytaniem. O czym pisać, żeby czytelnik
zdobył jak najwięcej informacji o własnym życiu psychicznym. Wydaje się, że informacje
o obrazie siebie, reakcjach lękowych, potrzebach psychicznych i mechanizmach
obronnych to niezbędne minimum, od jakiego trzeba zacząć poznawanie siebie. Ważne
są też informacje o zespołach cech i reakcji składających się na osobowość dojrzałą,
dobrze przystosowaną i osobowość niedojrzałą ".
Czymże jest ta osobowość?
Istnieje kilkadziesiąt mniej lub bardziej udanych definicji osobowości i każdej z nich
można postawić zarzuty. Świadczy to nie o powierzchowności prokurowanych pojęć, co
o złożoności problemu. Dlatego tak ostrożnie tworzy się nową terminologię. Do
najbardziej przystępnych należy zaliczyć pojęcie osobowości

162
zaprezentowane przez Kampfa: osobowość jest integracją tych systemów, nawyków
jednostki, które reprezentują jej indywidualny, charakterystyczny styl przystosowania się
do otoczenia. Podobnie ujmuje rzecz Warren i Carmichel: osobowość jest jednolitą
psychiczną organizacją ludzkiej istoty na określonym etapie jej rozwoju, obejmującą
charakter, intelekt, temperament, uzdolnienia, postawy moralne i wszelkie inne postawy
wytworzone w ciągu życia jednostki.
Zajmując się problematyką osobowości, mamy do czynienia z ogółem
psychofizycznych elementów występujących w postaci zorganizowanej. Dlatego
posługujemy się najczęściej pojęciem struktury osobowości, akcentując jej specyficzną
budowę i organizację. Nas będą interesować zawsze reakcje zachodzące między
elementami tej struktury, ich stosunki i związki. Mówimy więc nie tylko
0 temperamencie, charakterze, postawach, nawykach, intelekcie, uzdolnieniach,
postawach moralnych, woli, przekonaniach, postrzeganiu siebie samego, emocjach,
potrzebach, popędach, energii i sile jednostki, ale mówimy także o ich wzajemnym
przenikaniu, o powstałym tą drogą niepowtarzalnym, charakterystycznym dla danej
jednostki wzorze zachowań, zwanym indywidualnością. Współczesna psychologia
zajmuje się właśnie analizą wpływu czynnika kulturowego i determinanty biologicznej na
elementy tworzące nasze ,,ja".
Nasze umowne ciało psychiczne jest w znacznym stopniu warunkowane stanem
fizycznym organizmu, gdzie za ten stan odpowiada w dużej mierze mózg jelitowy. Od
jego pracy i od działalności zmysłów i ich jakości zależy rodzaj
1intensywność bodźców napływających z otoczenia i z wnętrza organizmu. Typ budowy
ciała, chemizm krwi, działanie gruczołów dokrewnych modyfikują nasz temperament i
uzdolnienia, a co za tym idzie - również potrzeby.
Atletyczny typ budowy ciała zdecydowanie lepiej nadaje się do uprawiania takich
dyscyplin sportowych, gdzie siła i wytrzymałość mają zasadnicze znaczenie. Pasywny
typ leptosomiczny byłby tu żałosną pomyłką. Człowiek elokwentny i towarzyski znajdzie
szybciej posłuch w środowisku niż jednostka obłożona pewnymi dysfunkcjami
psychicznymi. Jednym słowem - jakość ciała i poziom zawartej w nim siły życiowej w
dużej mierze decyduje o temperamencie, uzdolnieniach i potrzebach. Dysponując
zdrowym i zadbanym ciałem mamy większą szansę zrealizowania osobistych celów, niż
człowiek poświęcający wiele energii i czasu na utrzymanie ciała choćby na średnim
poziomie sprawności.
Równie istotne w kształtowaniu osobowości są posiadane uzdolnienia. Zaliczamy do
nich uzdolnienia zależne od konstytucji organizmu fizycznego, jak wrażliwość zmysłowa
( wzrok, słuch, smak, węch, dotyk, kinestezja, zdolność do synestezji), cechy
motoryczne (siła, zręczność) czy uzdolnienia związane z obszarem funkcjonowania
psychiki: (pamięć, wyobraźnia, sposób myślenia oraz predyspozycje twórcze i
intelektualne). Decydują one często o rodzaju wykonywanej pracy, potrzebach,
środowisku, w którym żyjemy, a także o rodzaju planów, zamysłów, czy marzeń.
Ostatnią ważną składową modyfikującą osobowość jest temperament (nerwowy,
uczuciowy, sangwiniczny, flegmatyczny, choleryczny, pasjonaty, amorficzny, apatyczny)
- nieuchwytna, genetyczna siła decydująca o tempie

163
procesów psychicznych, o jakości reakcji motorycznych i o szybkości zachodzących
reakcji emocjonalnych, ich sile wyrazu, głębi i trwałości.
Najprościej mówiąc, osobowość, prócz potrzeb, kształtuje wiele wrodzonych i
nabytych predyspozycji, czyniąc z człowieka niepowtarzalny wzór zachowań i reakcji.
Już kilkadziesiąt lat temu Katharine Briggs i Isabel Myers opracowały szczegółowy
kwestionariusz, który pomaga usystematyzować naturalne preferencje osobowościowe,
podkreślające unikatowy sposób myślenia i działania każdego człowieka. Panie
wykazały, iż ludzi można zaliczyć do ośmiu znoszących się kategorii, gdzie
ekstrawertyzm stoi w opozycji do introwertyzmu, intuicjonizm do empiryzmu, racjonalizm
do uczuciowości, a systematyczność przeciwstawia się spontaniczności.
Ogólny szkic zakłada, że takie preferencje są w ciągu całego życia człowieka stałe,
lub - co najwyżej - zmieniają się nieznacznie, i to jedynie w tych przypadkach, gdy dany
osobnik usilnie zmienia własny wizerunek. Przynależność do jednej z ośmiu
zasadniczych grup określa źródło energii i kierunek jej wydatkowania. I tak to, co
doładowuje ekstrawertyka, może do cna wyczerpać introwertyka; i vice versa.
Introwertycy upatrują działanie i chęć życia w doświadczaniu wewnętrznego świata idei i
wrażeń, ekstrawertyków pobudza ruch zewnętrznego aktywnego świata. Dlatego ci
ostatni łakną kontaktu z ludźmi, podczas gdy introwertycy odnajdują się w działaniach
wykluczających udział osób drugich i trzecich. Co nie oznacza, bynajmniej, iż każdego
darzą awersją. Lubią ich, ale na odległość. Podstawowym błędem jest wywieranie na
nich presji w celu wspólnego działania. Taka współpraca prędzej czy później zakończy
się fiaskiem. Tymczasem nie są oni ani gorsi, ani lepsi od innych. Świat potrzebuje ich w
równym stopniu co ekstrawertyków. Kwestia silnego, umiarkowanego bądź luźnego
związku z daną grupą pozostaje sprawą otwartą każdego z nich.
Jednak nie będę się zatrzymywać przy preferencjach osobowościowych, które są
wytworem już działających programów. Nas przecież interesują same programy.
Powiedzmy tylko, że jakość ciała fizycznego, posiadane uzdolnienia i temperament
tworzą całość wchodzącą w interakcje z otoczeniem. Powstaje całkiem nowy typ
doświadczenia i nowy typ osobowości, które od wczesnego dzieciństwa starają się
wypracować jak najkorzystniejszy dla siebie układ koegzystencji.
Ekonomiści klinicznie podzielili potrzeby człowieka na dwie grupy: potrzeby niższego
rzędu (fizyczne) i wyższego rzędu (duchowe). Pierwsze są odpowiedzialne za przeżycie
(jedzenie, mieszkanie, praca), drugie za ogólnie pojęty rozwój. O ile pierwsza grupa
potrzeb istnieje od zawsze, o tyle potrzeby duchowe są luksusem, na który stać
człowieka dopiero po zaspokojeniu potrzeb podstawowych.
Psychologia wypracowała wiele metod opisujących charakter i potrzeby człowieka.
Do najbardziej udanych należy oczywiście psychoanaliza, a koncepcja potrzeb Murraya
jest jedną z najlepiej opracowanych. Wyróżnił on 27 potrzeb psychicznych,
charakteryzujących się swoistą siłą, schematem zachowania, wrażliwością i
uzewnętrznieniem w postaci określonej emocji lub uczucia, słowem - własnym
kolorytem. Nadto ich funkcjonowanie określa pewna rytmika, fenomen

164
łączenia się w grupy i zjawisko wzajemnego konfliktu, kiedy to zaspokajanie jednej
potrzeby przekreśla zrealizowanie drugiej.
Oto zaproponowana przez Murraya lista:
• potrzeba unikania urazu fizycznego
• potrzeba unikania urazu psychicznego ze strony innych
• potrzeba unikania urazu psychicznego we własnych oczach
• potrzeba poniżania się
• potrzeba wyczynu
• potrzeba stowarzyszania
• potrzeba agresywności « potrzeba autonomii
• potrzeba kompensacji « potrzeba uległości
» potrzeba usprawiedliwiania siebie s potrzeba dominacji » potrzeba ekshibicjonizmu ®
potrzeba żywienia i opiekowania się
• potrzeba porządku
• potrzeba zabawy
• potrzeba izolacji
• potrzeba przyjemnych doznań zmysłowych
• potrzeba seksualna
• potrzeba doznawania opieki i oparcia
• potrzeba rozumienia
• potrzeba nabywania
• potrzeba tworzenia
• potrzeba informowania innych
• potrzeba doznawania aprobaty i uznania ze strony innych
• potrzeba zatrzymywania.
Cała ta piramida potrzeb stoi na podwalinie złożonej z dwóch popędów - popędu do
życia, zwanym popędem seksualnym, i popędu do śmierci, zwanym popędem
destrukcyjnym. Ujmowanie jednego z nich w kategoriach większej kreatywności czy w
kategoriach pozytywu lub negatywu mija się z celem i jest błędne - oba są twórcze i
zasadne, choć różnymi władają siłami. Dzisiaj dominuje jeden z nich, jutro szala
przechyla się na korzyść drugiego. Jednak ich zsumowanie zawsze stanowi pewną
całość.
I tak zakochana dziewczyna czy chłopak emanuje zdecydowaną przewagą popędu
do życia, jeśli jednak zabraknie obiektu pożądania i popęd do życia przestanie być
zaspokajany, jego miejsce zajmie popęd destrukcyjny. Jeśli popęd do śmierci uzyska
zdecydowaną przewagę, może dojść do tragedii. W najlepszym przypadku do
przekonfigurowania potrzeb. To, co bawiło do tej pory, przestaje

165
cieszyć, co interesowało - traci znaczenie. Im dłużej trwa stan dysharmonii, tym trwalszy
okazuje się zespół nowo zaprogramowanych reakcji-potrzeb. Powstaje nowy system
nawyków i przyzwyczajeń. Dopiero rzeczowe, analityczne podejście do tego zjawiska
może spowodować odzyskanie względnej równowagi. Jeśli tego nie zrobimy, będziemy
bez przerwy stosować szereg metod obronnych, zachowawczych, umożliwiających w
miarę normalną egzystencję, i nigdy nie dowiemy się, że trwamy w stanie obcym naszej
pierwotnej naturze. Żeby to lepiej zrozumieć, należy przyjrzeć się temu zjawisku od
podszewki, ale póki co wróćmy do krótkiego omówienia wspomnianych już potrzeb. To
ważne, gdyż na koniec będziemy musieli zadać sobie pytanie, które z potrzeb są nam
tak naprawdę potrzebne do życia, które wkomponowano we współczesny świat ludzkich
przeżyć z rozmysłem, a byłyby całkowicie zbyteczne, gdyby cały świat utonął w blasku
zupełnej harmonii (miłości), kiedy to także programy zewnętrzne przestałyby działać?
Listę potrzeb otwiera potrzeba bezpieczeństwa, która oznacza dążenie do unikania
urazu fizycznego, poniżenia we własnych oczach i unikania urazu ze strony innych
ludzi. Charakterystyczną cechą tej potrzeby są stany lękowe, powstające wówczas, gdy
człowiek uporczywie stara się wycofać z niebezpiecznych i trudnych sytuacji. Potrzeba
ta wchodzi w konflikt z potrzebą wyczynu, dominowania i stowarzyszania się. Łączy zaś
z potrzebą usprawiedliwiania się i unikania potępienia ze strony innych.
Potrzeba unikania urazu psychicznego ze strony innych lękiem, niepokojem,
poczuciem winy i wyrzutami sumienia broni jednostkę przed domniemanym
zagrożeniem. Wspiera potrzebę stowarzyszania, żywienia i opiekowania się.
Przeciwstawia potrzebie autonomii, nabywania, ekshibicjonizmu, seksualnej i
dominowania.
Potrzeba unikania urazu psychicznego we własnych oczach chroni przed
upokorzeniem, ośmieszeniem, obojętnością ze strony środowiska i przed działaniem
nacechowanym ryzykiem niepowodzenia. Uczucia niższości, zakłopotania, wstydu i
nerwowości wywołują często swoiste reakcje fizjologiczne, jak drżenie ciała, jąkanie,
pocenie się, tiki nerwowe czy tłumienie bądź zapominanie o upokorzeniach i
niepowodzeniach. Rzeczona potrzeba wchodzi w konflikt z potrzebą wyczynu,
dominowania, agresji, nabywania, seksualną i stowarzyszania się. Łączy z potrzebą
usprawiedliwiania się, poniżania i ekshibicjonizmu, gdzie demonstracja doskonałości
ma odwrócić uwagę od rzeczy upokarzających.
Potrzeba poniżania się czyni nas biernymi wobec kary, nagany czy krzywdzącej
krytyki. Zmusza do przyznawania się do błędów, do akceptowania własnej niższości, do
samooskarżania się i w ogóle do pomniejszania własnej wartości. Wspiera potrzebę
doznawania opieki i oparcia, ekshibicjonizmu, seksualną i agresywności. Znosi potrzebę
bezpieczeństwa, stowarzyszania i uległości.
Potrzeba wyczynu oznacza działanie na najwyższych obrotach, robienie
czegokolwiek najlepiej, jak tylko jest to możliwe. Ambicją zapałem i aspiracją dąży do
zwycięstwa i nie lęka się współzawodnictwa. Łączy z każdym idącym jej

166
w sukurs zachowaniem, przeciwstawia zaś potrzebie bezpieczeństwa, zabawy,
stowarzyszania i ekshibicjonizmu.
Potrzeba stowarzyszania to radość z nawiązywania kontaktów i współpracy z innymi
ludźmi. To wiara i zaufanie w dobrą wolę, miłość, sympatię i przyjaźń. Zarazem obawa
przed czynieniem rzeczy raniących drugiego człowieka. Tworzy trwałe związki z
wieloma innymi potrzebami, na przykład z potrzebą nabywania, agresywności,
seksualną doznawania opieki i oparcia. Sprzeczność interesów wykazuje wobec
potrzeby wyczynu, odrzucania, dominowania, autonomii a także agresywności.
Potrzeba agresywności w dobrej wierze siłą i zapałem pozwala przezwyciężyć wiele
trudności. Jej niechlubną stroną jest wyrażanie się w bezwzględnym ataku, ranieniu i
zabijaniu, pomniejszaniu innych, ośmieszaniu i bezkompromisowym łamaniu opora. To
syndrom irytacji, złości, zemsty, zazdrości i nienawiści. Człowieka bez reszty
owładniętego tą potrzebą poznamy po charakterystycznym chodzie i mimice, po
celowym zastraszaniu, wymuszaniu reakcji i po ujawnianiu różnorodnych form
wściekłości. Skierowana do wewnątrz rozbudza przesadny samokrytycyzm i
niebezpieczeństwo okaleczania siebie; czasami inicjuje samobójstwo. Taki agresywny
człowiek otacza się wszystkim tym, co zaakcentuje tę cechę charakteru. Potrzeba
agresywności udziela wsparcia potrzebie dominacji, seksualnej, ekshibicjonizmu i
autonomii. Przeciwstawia potrzebom podporządkowującym jednostkę otoczeniu.
Potrzeba autonomii to i dążność do wolności, i pragnienie nie ponoszenia
jakiejkolwiek odpowiedzialności za własne czyny i słowa. Umacnia ją złość, bunt, opór,
samowola, potrzeba agresywności, izolacji i zabawy (co może się wyrażać
zamiłowaniem tak do pijackich imprez, jak i czarnych mszy). Eliminuje potrzebę
stowarzyszania i bezpieczeństwa.
Potrzeba kompensacji ułatwia przezwyciężanie własnych niepowodzeń i słabości
oraz pokonywanie wszelkich przeszkód i trudności. W większej dawce utrudnia
utrzymanie szacunku wobec siebie na wysokim poziomie. Tworzy trwałe związki z
potrzebą wyczynu, agresywności, autonomii, usprawiedliwiania się i seksualną.
Potrzeba uległości popycha do szukania opieki i oparcia u innych, okazywania im
czci i honorów. Potulnością skłania do konformizmu i często bolesnej współpracy.
Uzależnia od decydentów i pogłębia brak wiary we własne możliwości. Tworzy
zależności z potrzebą opieki i oparcia.
Potrzeba usprawiedliwiania się to rytuał obrony przed oskarżeniem, krytyką i
naganą. Zręcznie tłumaczy niepowodzenia i upokorzenia, oczyszcza z podejrzeń. Przez
nieprzyznawanie się do winy likwiduje poczucie winy, niższości i niepokoju.
Potrzeba dominacji podporządkowuje człowiekowi każdy element środowiska,
zarówno czynnik ludzki, jak i martwy. Manipulowanie otoczeniem wyrabia takie cechy
charakteru, jak pewność siebie, władczość, stanowczość, zdecydowanie,
autorytatywność, sprawność działania i wewnętrzną dyscyplinę. Dążenie do mocy
rozwija samokontrolę, powściąga własne impulsy i popędy. Potrzebie dominowania

167
przychodzi w sukurs potrzeba agresywności, wyczynu i ekshibicjonizmu. Osłabia ją
potrzeba uległości, doznawania opieki i oparcia.
Potrzeba ekshibicjonizmu wyraża się w tendencji do bezkrytycznego akceptowania
własnej osoby, do intrygowania, szokowania i fascynowania sobą. Człowieka nią
owładniętego cechuje próżność, zgrywanie się cudacznym zachowaniem bądź
ekstrawaganckim strojem i szukanie poklasku u publiczności. Potrzebę tę ugruntowuje
silna potrzeba wyczynu, zabawy, dominowania, seksualna i doznawania opieki i
oparcia.
Potrzeba żywienia i opiekowania się przynosi wiele korzyści tam, gdzie ludzie
zagubieni, chorzy i biedni oczekują jakiejkolwiek pomocy. Litość, żal i wrażliwość na
niedolę bliźniego krzesa słowa pocieszenia i otwiera co zasobniejsze portfele. Jednak
potrzeba ta skierowana do wewnątrz przynosi zgoła odmienny skutek. Przez użalanie
się nad sobą i wyolbrzymianie własnego cierpienia przemienia dobroczyńcę w biorcę
czyjegoś wsparcia. Najczęściej grupuje się z potrzebą stowarzyszania i seksualną.
Przezwycięża potrzebę narcyzmu, agresywności i wyczynu.
Potrzeba porządku, prócz pedantycznego utrzymywania ładu, przymusza do
przesadnego dbania o wygląd, o sposób ukazywania się, wysławiania itd. Pozytywne
koincydencje ustanawia z potrzebą wyczynu, unikania potępienia w oczach innych i
własnych oraz z potrzebą ekshibicjonizmu.
Potrzeba zabawy, nie będąc nastawioną na określony cel, oznacza raczej
filozoficzne poszukiwanie radości czy ekstazy. Zabawa, wesołość i radość pozwalają na
chwilową ucieczkę od rzeczywistości i są czymś w rodzaju naturalnej psychoterapii.
Potrzeba izolacji wyrywa jednostkę ze środowiska. W pogardzie, obojętności i
znudzeniu odseparowuje ją od ludzi uważanych za głupszych, śmiesznych i wrogich. W
ostrzejszej postaci zamyka drzwi na klucz także przed gronem najbliższych. Jest
ucieczką przed sytuacjami stresującymi i uznanymi za niebezpieczne, zwłaszcza gdy
wzmacnia ją potrzeba autonomii, bezpieczeństwa i agresywności. Sama znosi potrzebę
doznawania opieki i oparcia oraz ekshibicjonizmu.
Potrzeba przyjemnych doznań zmysłowych rzuca człowieka na wody fizycznych
rozkoszy i w krainy podniet duchowych. Znajduje ujście w powabnym ciele partnera,
szeroko pojętej sztuce, a nawet w zajmowaniu się sferami duchowej harmonii. Rozpala
potrzebę seksualną stowarzyszania i ekshibicjonizmu.
Potrzeba seksualna odzwierciedla dokładnie swoje semantyczne brzmienie.
Aprobuje wszystko, co sprzyja jej realizacji, od niewinnego zainteresowania erotyką po
gwałty w zbrodniczej postaci. Zwrócona do wewnątrz przejawia się w autoerotyzmie i
masturbacji. Łączy się z potrzebą stowarzyszania, agresywności, poniżania,
ekshibicjonizmu i poznawczą Przeciwstawia potrzebie wyczynu i bezpieczeństwa.
Potrzeba doznawania opieki i oparcia przez ukazywanie niepokoju, bezradności,
osamotnienia i rozpaczy wymusza opiekę i zainteresowanie naszą osobą. Tworzy
trwałe związki z potrzebą bezpieczeństwa, stowarzyszania i dominacji (kontrolowanie
innych przez wzbudzanie litości).

168
Potrzeba rozumienia skłania dosłownie do poznawania świata wszelkimi dostępnymi
metodami, do szukania takich dróg i rozwiązań, by ogląd ów był jak najpełniejszy.
Potrzebę twórczości wspiera wiele cech pozornie dalekich od wzbudzania stanu
mistycznego olśnienia. Pomysłowość, intuicja, szybkość uczenia się oznacza prócz
twórczej gry wyobraźni także umiejętność przystosowywania się do nowych warunków.
Ważnym w ekspresji danej potrzeby czynnikiem jest wystąpienie określonych
warunków sprzyjających jej rozwojowi. Na przykład potrzebę dominowania sprowokuje
akcentowane przez drugą osobę lękliwe, poddańcze zachowanie, niepewność i
zagubienie. Z kolei potrzebę seksualną rozbudzi czyjś atrakcyjny wygląd i przepojone
seksapilem zachowanie. Potrzebę żywienia i opiekowania się - obecność osób
bezradnych i słabych.
Inną równie istotną cechą jest otamowywanie, ukrywanie potrzeb uważanych za
niewłaściwe czy wręcz szkodliwe dla naszej pozycji w życiu i pracy. Porwani w szpony
namiętności przez nadmiernie rozbudzoną seksualność, zakotwiczoną w popędzie do
życia, popełniamy częstokroć wiele niewybaczalnych, ośmieszających nas czynów. Nie
potrafiąc nad tym popędem zapanować, umniejszamy ich znaczenie, przenosząc
nadmiar energii seksualnej na realizowanie innych potrzeb. O ile jednak zasilenie
potrzeby twórczości czy wyczynu może być tym pozytywnym rozwiązaniem, o tyle
eskalacja agresywności bądź dominacji może przynieść wiele rozczarowań -
doprowadzić do ostrych konfliktów z otoczeniem i z istotnymi dla nas innymi potrzebami,
dość wspomnieć o potrzebie stowarzyszania czy doznawania opieki i oparcia.
Właśnie relacje zachodzące między potrzebami i ich grapami powodują
podświadome stosowanie szeregu technik umożliwiających prowadzenie względnie
normalnej egzystencji. Dopiero kiedy te nieuświadamiane techniki zawodzą dochodzi do
mniejszych lub większych powikłań w sferze emocjonalnej, do stosowania środków
gwarantujących powrót do stanu względnego komfortu psychicznego.
Proszę zauważyć, że wyszczególnione tu potrzeby są fikcją, że nie zaistniałyby
wcale, gdyby nie istniały inne i gdyby człowiek przestał zwracać na nie uwagę. Gdyby
nie istniały wojny, gdyby świat wyglądał tak, jak wyglądać powinien, potrzeba
bezpieczeństwa, potrzeba unikania urazu fizycznego i psychicznego, potrzeba
dominacji i reszta tych wmówionych nam zapotrzebowań straciłyby rację bytu. W
świecie wolności i miłości one po prostu by nie zaistniały. Dopiero wmawianie nam, że
one są nam potrzebne, stwarza takie społeczno-polityczne tło naszych zachowań, w
których one się powielają, a my tracimy zasadniczy sens życia sprzed oczu.
Czas teraz przyjrzeć się zapisanym w matrycy kodom-sztuczkom, zwanym
mechanizmami obronnymi, które w przypadku złego zadziałania programów pozwalają
na ich odtworzenie w rzekomo nowej wzorcowni. Jest to również taki obszar naszego
działania, w który jakby instynktownie, jakby w wyniku działaniu głosu rozsądku
angażuje się nasza świadomość.

169
Do najczęściej występujących mechanizmów obronnych (według Laughlina) należą:
• wypieranie
• sublimacja
• identyfikacja
• inwersja
• kompensacja
• restytucja
• konwersja
• zaprzeczenie istnienia czegoś
• przeniesienie
• dysocjacja
• fantazjowanie
• idealizacja
• introjekcja
• inkorporacja
• projekcja
• racjonalizacja
• reakcje upozorowane
• regresja
• substytucja
• symbolizacja
• unieważnienie własnego poprzedniego działania
• internalizacja.
Ponadto Laughlin wprowadził dodatkowy podział na mechanizmy obronne
prymitywne, głęboko nieświadome, występujące u osób mniej dojrzałych, i dojrzałe,
istniejące na wyższych etapach osobniczego rozwoju, jak intelektualizacja,
racjonalizacja, projekcja, restytucja czy sublimacja. Z czego wynika, iż rodzaj
zastosowanych mechanizmów obronnych zależy w dużej mierze od wykształcenia i
poziomu intelektualnego danego człowieka.
Wypieranie (i tłumienie) polega na wygaszaniu mniej aprobowanych potrzeb, na
takim ograniczaniu niepożądanych myśli, wyobrażeń, reakcji i czynów, aby całkowicie
lub w pewnym stopniu je wyeliminować. Często przez tworzenie reakcji upozorowanych.
Mechanizm wypierania na przykład potrzeby seksualnej może wywołać u osób
nadmiernie pobudliwych oziębłość lub impotencję. Im surowsze ograniczenia, tym
większe naciski. W skrajnym przypadku może dojść nawet do ślepoty, co w
nieuświadamianym hamowaniu ma nie dopuścić do oglądania obiektu pożądania.
Niestety, wypieranie nie niszczy siły potrzeby, nie usuwa jej ze świadomości, a jedynie
nadaje jej inny kierunek ekspresji.
Również sublimacja operuje poza świadomością jednostki. Blokując
nieakceptowane popędy, rozładowuje je w sferze aprobowanej przez grupę społeczną
w której żyje jednostka. Sublimacja znajduje nową formę głównie dla potrzeby
agresywności i seksualnej. Przykładowo dziecko znajdujące przyjemność

170
w męczeniu zwierząt może z czasem i zgodnie ze swoim zainteresowaniem zostać
weterynarzem, zaś dziecko lubiące bawić się kałem - grzebiącym w ziemi i
przesadzającym kwiaty ogrodnikiem.
Identyfikacja poprzez przyjmowanie cudzych wzorców pozwala ograniczyć poczucie
własnej niższej wartości. Poprzez ubieranie się i zachowywanie tak jak idol, rozpinamy
kosztem własnej indywidualności parasol powszechnej tolerancji.
Inwersja to powrót wypartych ze świadomości popędów, uczuć i myśli w
zachowaniach wprost przeciwnych. Tu niechęć do jakiejś osoby przejawia się
przesadną grzecznością i przyjacielskością, a niemożność prowadzenia bujnego życia
seksualnego - kołtuńską bigoterią i świętoszkowatą pobożnością.
Kompensacja wyrównuje braki i defekty tak w sferze psychicznej jak i fizycznej.
Człowieka lękliwego obdarzy nadmierną pewnością siebie, a kalekę pchnie do
wyczynowego uprawiania sportu.
Restytucja jest uświadamianym bądź nieuświadamianym zadośćuczynieniem za
wyrządzone krzywdy. Wyrównanie strat finansowych, moralnych czy uczuciowych może
wielokrotnie przekroczyć rzeczywistą wartość szkód.
Konwersja to z kolei przekształcenie nietolerowanej potrzeby lub popędu w fizyczne
jego symptomy, za pomocą których ta potrzeba lub popęd może dojść do głosu. I tak
pseudoparaliż dziecięcy miast fizjologicznego podtekstu może jedynie wyrażać
pragnienie uzyskania przez dziecko większego zainteresowania ze strony rodziców.
Przeniesienie jest mechanizmem obronnym przenoszącym jakieś uczucie z obiektu
pierwotnego na zastępczy. I tak zepchnięta w podświadomość miłość do własnego ojca
kończy się często poślubieniem znacznie starszego mężczyzny.
Dysocjacja, przeciwnie do integracji, pozbawia jakieś zdarzenie czy obiekt otoczki
emocjonalnej. Typowym przykładem jest odrzucenie odpowiedzialności za popełniony
czyn. Spowodowanie czyjejś śmierci może zakończyć się lekceważącym wzruszeniem
rąk i skwitowaniem, iż taki sam koniec prędzej czy później czeka każdego z nas.
Fantazjowanie. Gra wyobraźni nareszcie pozwala odsłonić nasze prawdziwe
oblicze. Ale po dłuższym czasie można zapragnąć mocniejszych wrażeń.
Idealizacja - przesadne wychwalanie i przecenianie obiektu uczuć pozwala
zapomnieć o skrywanej niechęci. Przesadna miłość do rodzica może oznaczać
tuszowaną wrogość za doznane upokorzenia. Utrata partnera czasami tak bardzo
idealizuje jego obraz, iż nierealnym staje się znalezienie drugiego osobnika o
podobnych walorach. Ma to uchronić porysowaną psychikę przed kolejnym bolesnym
rozczarowaniem.
Introjekcja generuje do wewnątrz uczucia pierwotnie skierowane na kogoś innego.
Skierowana na siebie wrogość i nienawiść w krańcowych przypadkach nasilonego
napięcia inicjuje próby samobójcze. Na przykład pomijany w awansach pracownik
wyprze ze swojej świadomości niechęć do zwierzchników i wtedy obrócona ku wnętrzu
agresywność ujawni się w postaci bezsennych nocy, braku apetytu, tracenia
zainteresowania pracą a nawet rodziną.

171
Inkorporacja silniej niż identyfikacja przemienia człowieka w kopię drugiej osoby.
Dziecko inkorporuje pewne zachowania rodziców, mające w oczach otoczenia
zwiększyć jego podmiotowość, a jednostka słaba z natury przejmuje stereotyp
zachowania silniejszego towarzysza, tak z pozytywnymi jak i negatywnymi cechami.
Projekcja odwrotnie - innym osobom przypisuje nasze cechy i zamiary. Do jakich
nieporozumień to doprowadza, nikomu nie trzeba przypominać, gdyż każdy z nas
przynajmniej raz w życiu znalazł się w podobnie niezręcznej sytuacji.
Racjonalizacja przekształca nieaprobowane motywy, odczucia i pragnienia na takie,
które jednostka może z czystym sumieniem tolerować, które będą akceptowane przez
otoczenie.
Reakcje upozorowane dają szansę postępowania w sposób odwrotny do tego, jaki
narzucają postawy, popędy i uczucia. Działaniem obejmują spore obszary psychiki.
Pozwalają przenicować złe cechy, na przykład agresywność i rozbudzone pragnienia
seksualne, na typowe, mnie drastyczne formy zachowania, w tym przypadku na łagodną
agresywność czy usłużność i pruderię.
Regresja stanowi powrót do czynności i zachowań wcześniej sprawdzonych,
pozwalających na utrzymanie w miarę wysokiego komfortu psychicznego. Laughlin
powołuje się na przypadek 32-letniej pacjentki, która po śmierci ojca cofnęła się w
rozwoju do poziomu kilkuletniej dziewczynki, zapewniając sobie tym samym szczególną
opiekę ze strony personelu szpitala, porównywalną jedynie z rodzicielską troskliwością.
Substytucja przemodelowuje nieaprobowane potrzeby na potrzeby łatwiejsze do
przyjęcia, o ile tylko realne jest rozładowanie już zgromadzonego potencjału w nowej
formie. Agresywność skutecznie spala się w wyczynie, a wybujały seks w sztuce, bądź
nawet w tak pozornie odległych czynnościach, jak namiętne palenie papierosów.
Symbolizacja tworzy nową formę zachowania, która w sposób mniej rzucający się w
oczy ma podkreślać potrzebę, którą staramy się poddać kontroli. Na przykład kobieta
tonująca pobudliwość seksualną wyeksponuje tę potrzebę przez noszenie strojów
podkreślających fizyczną atrakcyjność i swobodę.
Unieważnienie własnego poprzedniego działania bazuje na poczuciu winy i kasuje
wcześniejsze działanie, myśl czy pragnienie. Przykładem jest tu historia pewnego
biznesmena, który dorobiwszy się majątku na doprowadzeniu wspólnika do ruiny, stał
się na stare lata nie tylko cenionym obywatelem, ale i największym filantropem w swoim
okręgu.
Oprócz głównych mechanizmów obronnych istnieją także tzw. wtórne mechanizmy
obronne, będące niejako skutkiem wystąpienia wcześniejszych reakcji obronnych.
Wtórne mechanizmy obronne są jedynymi, z których przeciętny człowiek może zdać
sobie sprawę bez uciekania się do psychoanalizy. Należą do nich:
- rozgrzeszanie się
- pokuta, naprawienie zła
- odgradzanie, oddzielanie tego, co było razem

172
- pójście na kompromis
- kondensacja
- konwergencja
- zwlekanie, odraczanie działania
- dewaluacja
- zniekształcanie i maskowanie
- odwracanie uwagi i tracenie zainteresowania
- rozszerzanie określonych sposobów zachowania na inne niż pierwotne
obiekty
- eksternalizacja
- omdlenie, robienie się słabym i chorym
- przesadne mobilizowanie się do zwalczania przewidywanych trudności
- nadmierna generalizacja
- intelektualizacja
- izolacja
- nadmierne zdeterminowanie
- uważanie się za nieułegającego chorobom
- zastępowanie czegoś czymś innym
- odpłacanie, retrybucja
- odwracanie sensu
- retrospektywna dewaluacja
- sztuczne rozszczepianie, separowanie od siebie czegoś
- ujawnianie ignorancji i niemożności wykonania czegoś
- odwracanie się od rzeczywistości.
I tak rozgrzeszanie się uwalnia od poczucia winy za popełniony czyn.
Odgradzanie jest racjonalnym podziałem przeżyć, myśli i pragnień, tak aby między
nimi nie doszło do konfliktu, aby związany z nimi ładunek emocji był jak najmniejszy.
Przykładem funkcjonowania tego mechanizmu jest obdarzanie matki uczuciem miłości i
tkliwości, a zarazem wrogości i niechęci.
Kondensacja operuje symboliką i występuje w snach i marzeniach. Łączy i
zagęszcza elementy należące do różnych obiektów, tworząc zbitki uczuć i obrazów,
jakie w życiu realnie nie występują. Dlatego niekiedy śnimy o naszych znajomych,
których przestaliśmy darzyć serdecznymi uczuciami, jako o przeciwnikach, z którymi
walczymy metodami zaproponowanymi przez sprzyjające nam osoby.
Zwlekanie i odraczanie działania nie dopuszcza do świadomości zbyt silnych myśli,
uczuć i pragnień, dając psychice czas na oswojenie się z nimi i pomniejszenie tym
samym niekorzystnego ładunku emocji. Dlatego często śmierć bliskiej osoby nie
wywołuje odczucia straty, strachu i tragedii. Proces zrozumienia zdarzenia przeciąga się
aż do czasu, kiedy może być przyswojony na spokojnie, bez doznania szoku.
Dewaluacja pomniejsza znaczenie jakiegoś faktu, przeżycia, epizodu, najczęściej
zabarwionego ujemnie. Tłumaczy utratę pracy możliwością znalezienia

173
lepiej płatnej posady, a odejście partnera jego niską wartością moralną czy brakiem
urody.
Zniekształcanie niejako maskuje, przedstawia w innym świetle to, co jest bolesne.
Często współpracuje z wypieraniem. Dlatego w krytyce małżonka wygodniej i zręczniej
usprawiedliwić nudne, nie udane życie, niż zagłębiać się w roztrząsanie naszych w tym
nieszczęściu udziałów.
Odwracanie uwagi i tracenie zainteresowania jest formą najszybszej ucieczki przed
palącym tematem.
Omdlenie, robienie się chorym, określane potocznie ucieczką w chorobę, pozwala
na bezbolesny powrót do okresu, kiedy byliśmy przedmiotem troski i opieki i kiedy nie
ciążyła na nas żadna odpowiedzialność.
Przesadne mobilizowanie się do pokonania przewidywanych trudności pozwala
zgromadzić ogromny ładunek energii, jaki uchroni psychikę przed rozsypką nawet
wówczas, gdy podejmowane działania skończą się totalną klęską.
Intelektualizacja analizuje uczucia, pragnienia i zachowania, pozwalając na chłodne,
realne ujęcie biegu różnorodnych zdarzeń, gdzie każde niepowodzenie daje się
rzeczowo uzasadnić. Pozbawiony wówczas emocjonalnej otoczki problem przestaje być
drażliwy i nabiera kształtu zwyczajnego wydarzenia.
Izolacja zamazuje pamięć o bolączkach i niebezpieczeństwie. Wykorzystuje ten
mechanizm strażak, wyzbywający się lęku przed ogniem, i pielęgniarka, odczuwająca
strach przed chorobami zakaźnymi.
Nadmierne zdeterminowanie uodparnia na trudności, które podsycają wyparte
uczucia, pragnienia i potrzeby.
Odporność to hart, to niewrażliwość na ciosy fizyczne i psychiczne. Przydaje się w
sytuacjach nad wyraz niebezpiecznych, grożących utratą życia. Potrafi jednak
przedstawić zagrożenie w niewłaściwym wymiarze.
Zastępowanie czegoś czymś innym, identyfikowane z przeniesieniem, zastępuje
wyparte potrzeby innymi potrzebami, manifestowanymi często w zachowaniu. W
działaniu jest mniej skuteczne od substytucji.
Retrospektywna dewaluacja poprzez emocjonalne pomniejszanie znaczenia
przeżytych niegdyś zdarzeń, w których odegraliśmy niesławną rolę, pozwala częściowo
lub całkowicie zapomnieć o niechlubnych wydarzeniach. Takie odkupienie win znosi
także bolesne zadrażnienia występujące w podobnej a nowo zaistniałej sytuacji.
Małżeńska zdrada nabiera posmaku romantycznej przygody, a utrata pracy mało
istotnego incydentu.
Ujawnianie ignorancji wespół z niemożliwością wykonania jakiegoś zadania
przekreśla szansę zrealizowania projektu nie akceptowanego przez podświadomość,
bądź uznanego za niemożliwy do wykonania. Przed doświadczeniem niepowodzenia
chroni dziwna trudność w nauce, w zapamiętywaniu, w skupianiu uwagi. Twórcy
wielokrotnie przechodzą katusze, nie mogąc - mimo szczerych chęci - w ogóle zabrać
się za temat, którego nie czują choć cały materiał dawno leży przygotowany i choć staje
zdolności.
Reakcja króla Dawida, będąca zespołem kilku mechanizmów obronnych,
obejmujących projekcję, identyfikację i racjonalizację, przypisuje innym osobom
174
nieaprobowane cechy i reakcje. Wymusza takie zachowanie, jakby te osoby
rzeczywiście te cechy i reakcje wobec danej osoby ujawniały. Laughlin opisuje
przypadek pewnego lekarza, który wpadł w gniew na widok grupy cudzoziemców
oglądających pisma pornograficzne. Po czasie okazało się, że jako dziecko, lekarz ten
często wertował erotyczne periodyki, w wyniku czego w jego dorosłym pożyciu element
voyuieryzmu odgrywał znaczącą rolę. Niestety, pierwotne impulsy zostały przez
psychikę tak starannie ukryte, iż lekarz zdał sobie z nich sprawę dopiero po gwałtownej,
zastanawiającej reakcji na swobodę cudzoziemców.
Zrozumienie powodu istnienia potrzeb i reakcji obronnych stosowanych nadzwyczaj
zręcznie i dyskretnie przez naszą psychikę jest zasadniczym krokiem na drodze do
wyzwolenia. Od dzieciństwa uczymy się biegłości w stosowaniu reakcji obronnych i bez
uwolnienia się od ich ciężaru nie osiągniemy zbawienia. Na domiar złego to, co
uważamy za dręczące i wstydliwe, może być dla nas niesłychanie istotne. Mało tego -
przedłużająca się zabawa z kodami zużywa nadmiernie pokłady subtelnej energii
psychicznej, energii, która winna zasilać funkcjonowanie twórczych mechanizmów
poznawczych i przystosowawczych. Tylko w ten sposób mamy szansę stworzyć w pełni
dojrzałą osobowość. W przeciwnym wypadku nie sposób pogodzić się z rzeczywistością
taką, jaka jest. Będzie ona zawsze wywoływać ból. Będzie wroga.
Jeszcze raz: chcąc odzyskać wewnętrzną równowagę i zdrowie, musimy
oszczędzać siły bezpowrotnie tracone na stosowanie mechanizmów obronnych. Na nic
zda się mantrowanie, obwieszanie talizmanami i zatapianie w ezoteryce, jeśli nie
zaczniemy wędrówki od rozprawienia się z matrycą. Nadzy w prawdzie, rozumiejący i
akceptujący samych siebie (bo przecież takich stworzył nas Pan), będziemy mogli
nareszcie dosięgnąć prawdziwego nieba.
Jezus powiedział: „Królestwo Niebieskie jest w was i którykolwiek pozna siebie -
znajdzie je. Starajcie się więc znać siebie, a wiedzieć będziecie, że jesteście synami
Ojca, i wiedzieć będziecie, że jesteście w Mieście Ojca, a wy jesteście Miastem ".
Jeśli przyrównamy się do komputera, to łatwo stwierdzimy, że nasze poszukiwania
idą często niewłaściwą drogą Wiemy, że komputer - jako całość - to monitor, klawiatura,
procesor, system operacyjny, sterujący pamięcią i kartą dźwiękową czy graficzną, i
urządzenia peryferyjne, jak skaner, drukarka i modem. Kiedy mamy kłopoty z
funkcjonowaniem komputera jako całości, kiedy serce maszyny się psuje, informatyk
bez chwili wahania najpierw sprawdza system operacyjny, a dopiero potem odkręca
obudowę i bada, jak sprawuje się reszta podzespołów.
A my co robimy? My nie zwracamy uwagi na system operacyjny, od którego
najwięcej zależy, choć jest jedynie niematerialną, duchową cząstką zespołu. Robimy
coś gorszego: wmawiamy sobie, że błąd tkwi nie w nas, ale w zewnętrzu. I na szukanie
tego błędu poświęcamy nierzadko całe życie.
Na pewno wielu teraz zaskoczę, ale nie mam zamiaru w ogóle spuentować tego
podrozdziału. Mam propozycję dla myślących. Wiemy już jak wyglądają kody
wewnętrzne. Od zawsze przeciwstawiamy się kodom zewnętrznym. Załóżmy teraz.

175
że żyjemy w świecie pozbawionym przemocy, gdzie nikt nikogo nie krzywdzi i nie
wypowiada przeciw niemu fałszywego słowa. A więc w świecie nie kształtowanym przez
kody. Proszę teraz mi powiedzieć, jakie potrzeby i mechanizmy obronne przestaną w
takim świecie obowiązywać, które umrą śmiercią naturalną? Co zostanie z nas po
odrzuceniu całego tego chłamu programowego? Człowiek prawdziwy...?...
176
Korygowanie matrycy
Sięganie po koncentrację i medytację jedynie w celu odreagowania mija się z celem.
Jest to w tym przypadku mało profesjonalne podejście. Mam w kręgu znajomych osoby,
które wstąpiły na ścieżkę rozwoju duchowego świadomie, z wewnętrznej potrzeby, jak i
takie, dla których otarcie się o mistykę Wschodu miało nie tyle zapobiec wewnętrznym
rozterkom, co być reakcją na obowiązującą w pewnych kręgach modę. I jak w pierwszej
grupie zmiana życiowego doświadczenia była niejako zapowiedziana, tak w drugiej
eksperyment okazał się fatalnym nieporozumieniem. Czy nie sprawdziła się metoda,
czy zawiedli prowadzący kursy - trudno dzisiaj powiedzieć, zapewne nałożyły się na to i
inne niekorzystne czynniki. Dość poprzestać na stwierdzeniu, iż wszystkie rodzaje
technik operujących na psychice są wciąż mało poznane.
Powinienem w tym momencie uczciwie przyznać, iż poważnych błędów
merytorycznych nie ustrzegła się żadna metoda psychoterapeutyczna. I o ile
uogólnienia mówią coś tam o rozumieniu „bytu ludzkiego", to w analizie jednostkowych
przypadków wszelkie wyklepane formułki i recepty najczęściej zawodzą. To co jest
dobre dla pana Kowalskiego, może wręcz zaszkodzić panu Nowakowi. Ryzyko
niepowodzenia wzrasta, gdy za pana Nowaka biorą się programiści z urzędu.
„Na przestrzeni ostatnich lat - pisze Dorota Zarębska-Piotrowska - pojawiło się wiele
sygnałów wskazujących na fakt, że istniejące szkoły czy systemy filozoficzno-religijne i
terapeutyczne nie zawsze spełniają nadzieje pokładane w nich przez potencjalnych
adeptów, stanowiąc niekiedy przykład pseudoszkoły czy pseudo systemu, i że instytucje
odpowiedzialne za ich funkcjonowanie zainteresowane są niestety głównie
pomnażaniem własnego konta bankowego. Niektóre z nowo powstałych
"uzdrawiających", "odradzających", czy też "rozwijających" szkół czy ośrodków tworzą i
prowadzą osoby, oględnie rzecz ujmując - niekompetentne".
Przyjrzyjmy się dla przykładu szalenie modnemu rebirthingowi, który żywcem
przeniesiono z 31 wersetu Pierwszej Księgi Jogasutry, gdzie ujęty jest jako
śwasapraśwa, czyli wdechowydech. Technika ta reklamowana jest dziś jako duchowe
odradzanie się, jednak ta amerykańska forma prana jogi, porównywalna z kriya jogą -
stanowi poważne zagrożenie dla funkcjonowania organizmu. Twórca metody Leonard
Orr mówi wprost, że utrzymanie ciągłego rytmu oddychania, w którym oddech
wewnętrzny stapia się z zewnętrznym, wdech z wydechem, pobudza wibracje w
systemie nerwowym oraz systemie krążenia, oczyszczając ciało i jego aurę, a także
odżywia umysł i ciało, wprowadzając je w stan równowagi.
Prawda jest taka, że nie odkryliśmy tu Ameryki. Leonard Orr zwrócił jedynie uwagę
na ważkość samego procesu wymiany gazowej, umiejętności, z którą przyszliśmy na
świat, oraz uzmysłowił to, o czym między innymi przypomina joga,
177
że od jakości oddechu zależy ściśle poziom prany w organizmie. Niestety, jej w pełni
kontrolowany wzrost zachodzi tylko wtedy, gdy wykonuje się odpowiednio długie
przerwy między wdechem a wydechem. Na dodatek metodę Orra cechuje syndrom
hiperwentylacji i tężyczka, co doprowadza do dramatycznych zmian fizjologicznych i
emocjonalnych.
„Zmiany te - przyznaje Orr - nazywane są ogólnie syndromem hiperwentylacji.
Myślę, że wzrost przypadków spontanicznych hiperwentylacji spowodowany jest
nasileniem prawdy i światła, powszechnej ewolucji ducha i oświeceniem kultury".
Proszę zwrócić uwagę na typowo religijny sposób argumentacji, na słowa:
spowodowany jest nasileniem prawdy i światła, powszechnej ewolucji ducha i
oświeceniem kultury.
„Fenomen syndromu hiperwentylacji nie znajduje aprobaty w medycynie -
kontynuuje Orr - ale akceptują go, pod różnymi nazwami, ruchy religijne. Chrześcijanie
nazywają go chrztem ognia, spełnieniem Ducha Świętego lub wibracjami duchowego
uzdrawiania. Religie Wschodu nazywają to zjawisko kriya jogą, prana jogą, kundalini
jogą eliksirem nieśmiertelności, duchowym oddychaniem lub shakti itp. Niestety,
medycyna wciąż okazuje strach i podejrzliwość wobec syndromu hiperwentylacji(...)
Jeśli wyjdą na jaw frustracje z okresu twojego wczesnego dzieciństwa, wrogość i gniew,
ważne jest zrozumienie, że są to uczucia, od których można się uwolnić bez zadawania
bólu sobie i przyjaciołom oraz bez niszczenia środowiska ".
Przyrównanie oddechu do chrztu ognia czy prana jogi jest uniwersalne i prawdziwe,
a zarazem wprowadzające w błąd. Tak to ujęto, by czytelnik (poszukujący wrażeń
mistycznych) wiązał to stwierdzenie jedynie z techniką proponowaną przez rebirthing.
Prawdą jest, iż intensywne oddychanie odsłania głębsze pokłady podświadomości i
wyzwala szereg reakcji demaskujących kompleksy i mechanizmy obronne, jak strach
czy nienawiść. Tylko że owe reakcje nie są odkryciem rebirthingu. Poza tym
odreagowanie przez uwolnienie szkodliwych energii nie usuwa przyczyn zaburzeń - to
trzeba sobie w końcu jasno powiedzieć. Jest to tak istotne spostrzeżenie, iż nawet Huna
poświęca mu wiele uwagi, tak wiele, iż stało się to podstawą na której zbudowano cały
gmach wierzeń.
Medycyna z powodzeniem stosuje hiperwentylację w EEG do prowokowania ruchu
grafoelementów patologicznych, do ukazania drzemiącej w układzie nerwowym
patologii. Oprócz negatywnego oddziaływania fizjologicznego, nie kończącego się
jedynie zmianą chemizmu krwi, ma hiperwentylacja niekorzystny wpływ także na sferę
emocjonalno-przeżyciową Obok nęcących doznań traumatycznych, jak wspomnienie
odległych wydarzeń, pojawia się niebezpieczny stan pobudzenia, lęk, euforia, utrata
poczucia czasu i orientacji w przestrzeni, przymglenie świadomości i taki ruch
odmiennych stanów świadomości, który kończy się z czasem trwałą dysfunkcją w sferze
centralnego i obwodowego układu nerwowego, co często daje o sobie znać nawet wiele
lat po przeprowadzeniu zbawiennej terapii.

178
W USA rejestrowano liczne przypadki tzw. polineuropatii wśród osób
wymuszających hiperwentylację lub stosujących wspomniane cykle terapii oddechowej.
Statystyki klinik psychiatrycznych informują, iż prawie połowa pacjentów z
rozpoznaniem psychoz lub wieloobjawowych nerwic z dominującą w obrazie depresją
miała dłuższy kontakt z praktykami medytacyjnymi, zwykle
0 niejasnym charakterze i hiperwentyłacjami w rozmaitych wariantach.
„Rozmowy przeprowadziłam osobiście z Orrem w 1984 r. w Krakowie przy okazji
jego promocyjnego pobytu na zaproszenie Naukowo-Badawczego Zespołu Sugestologii
przy Uniwersytecie Jagielońskim - czytamy u D. Zarębskiej- Piotrowslciej w
"Tajemniczych energiach". - Jako leader zespołu, uważałam za stosowne zapoznać
środowisko krakowskich specjalistów z proponowanym przez Orra rebirthingiem, mając
nadzieję wówczas na włączenie go w repertuar stosowanych tu technik i procedur
terapeutycznych. Jednakże już pierwsze doświadczenia, poparte przeprowadzonymi
dyskusjami, spowodowały, że metoda ta nie została zaakceptowana - jako potencjalnie
zagrażająca w warstwie tak psychologicznej, jak i fizjologicznej. Doświadczenia
późniejsze oraz przeprowadzone badania jednoznacznie potwierdziły nasze
przekonanie o słuszności podjętej decyzji".
Odrębnym zagadnieniem są kwalifikacje odrodzicieli, to znaczy ludzi, w których ręce
świadomie składamy nasze zdrowie. Ale skoro mistrzem zostaje się po kilkudziesięciu
godzinach oddychania (zalecane sto), bez wymogu posiadania jakiegokolwiek dyplomu
z medycyny, to już ten fakt powinien wzbudzać podejrzenia. Jednak nie o zdrowie tu
idzie, ale o kwestie finansowe:
„Każdy odrodzicie! sam się zatrudnia - precyzuje Orr sprawę zarobków odrodzicieli -
sam sobie podlega, jest niezależny zawodowo i odpowiedzialny przed swoim klientem,
działa niezależnie od swej boskiej władzy".
Boska władza przyciąga jak magnes, to stara historia.
Zubożoną wersją rebirthingu jest medytacja dynamiczna, wykorzystywana do
rozładowywania bloków w pierwszym ośrodku świadomości. Stosuje się ją jednak z
mniejszą intensywnością i jak dotąd nie zauważono negatywnych skutków jej
stosowania.
Otóż czakra muladhar, jako ośrodek siły życiowej bazujący na popędzie do życia,
czyli odbijający się w zachowaniach seksualnych, spotyka się w czasie ekspresji z
ostrymi ograniczeniami kulturowymi i religijnymi. Broniąc się przed potępieniem ze
strony otoczenia, człowiek podświadomie kumuluje energię seksu w postaci oralnej,
analnej i genitalnej, nie pozwalając jej przedostać się do ośrodków wyższych, by
twórczo ewoluowała. Powstaje stan napięcia, który już od podstaw wypacza osobowość
jednostki. Dlatego rozbudzanie świadomości powinno rozpoczynać się od usuwania
bloków w czakrze pierwszej. I tak bloki oralne kruszy wrzask, śmiech, krzyk, płacz etc.
Tu zdaje egzamin encounter, gestalt, primal itd. Wszystkie one przynoszą wolność
oralną. Natomiast bloki analne likwiduje chaotyczne, szybkie oddychanie. Uderzenie w
ośrodek analny, rozluźnia go
1 uwalnia. I tu właśnie jest pole do popisu medytacji dynamicznej. I nigdzie indziej.

179
Uniwersalność, elastyczność, zdrowy rozsądek i cierpliwe zbieranie informacji
prędzej czy później pomogą nam znaleźć technikę pozwalającą odzyskać
samokontrolę. Jak powiedział Kahuna Nui: „Istota Praprzyczyny nie może być pojęta.
Możemy poznać Ją jedynie badając to, co Ona stworzyła. Stworzyła Ona ciebie,
Człowieku. Badaj więc siebie i ucz się Ją poznawać".
Niewybaczalnym oszustwem, jaki popełniają nieuczciwi psychoterapeuci, jest
zapewnienie pacjenta o usunięciu blokad (kompleksów) tkwiących w polu
psychoenergetycznym. Ujęcie osobowości w kategoriach ciała i jego procesów
sprowadzają do opinii, iż rozładowanie złych energii następuje przez właściwe
oddychanie, wywołujące zmianę metabolizmu. Wszystko w myśl zasady, że cokolwiek
dzieje się w naszym umyśle, stanowi odbicie procesów zachodzących w ciele, i vice
versa. Jest to rozumowanie bardzo uproszczone, które nie wyjawia, iż takie
oddziaływanie jest ograniczone tylko do świadomych i powierzchownych aspektów
osobowości. Aby poruszyć głębsze poziomy energetyczne, należy je najpierw wydobyć i
zidentyfikować. Innej drogi nie ma.
Uczestniczyłem kiedyś w terapii grupowej, gdzie na jednej z sesji poznałem starszą
atrakcyjną i świadomą swej urody panią. Dręczył ją stres, uporczywy, niemal
nienaturalny. Zakorzeniony na poziomie nieświadomości, wywoływał chroniczne
napięcie emocjonalne, upośledzając ruchliwość i ograniczając ekspresję. Ta całkowicie
niezależna finansowo pani mogła sobie pozwolić na szereg modnych psychoterapii, z
czego skwapliwie korzystała. Jak się zwierzyła, terapia za każdym razem kończyła się
sukcesem. Niestety, po jakimś czasie, kiedy tylko przestawała sztucznie zagłuszać
reakcje organizmu, stres powracał. Raz objawił się nawet silną depresją i niewiele
brakowało, a poszukiwanie remedium w duchowych technikach rozwoju świadomości
skończyłoby się samobójstwem. Pomogła prosta psychoanaliza, wydobycie z otmętów
podświadomości ukrytej tam prawdy.
Otóż pani ta, stuprocentowa dama, nigdy nie zdradziła swojego męża, bo takiej
potrzeby nie odczuwała, ale sama nie miała nic przeciwko temu, by jej mąż odnajdywał
się w ramionach innych kobiet, co delikatnie dała mu do zrozumienia na początku
małżeństwa. Wychodziła z filozoficznego założenia, że miłość nie ma nic wspólnego z
takim przyziemnym uczuciem jak zazdrość. Skoro kocha, a kochała szczerze, to jak
mogła źle patrzeć na drobne szczęśliwości drogiego jej sercu mężczyzny. Jednak z
czasem zaczęła podejrzewać, iż jej mąż przypuszcza, że takie przyzwolenie zawiera
głębszy podtekst i ma ukryć, usprawiedliwić jej konspirowane skoki na bok. To
podejrzenie podejrzewania doprowadziło w końcu do stanów lękowych i załamania
nerwowego.
Mamy tu do czynienia z pozornym paradoksem, z którym nie poradziła sobie żadna
z modnych metod psychoterapeutycznych, po jakie sięgała zagubiona pani. Nie
poradziła, bo poradzić nie mogła. Przecież pani ta kochała swojego męża i była dumna
ze swojej wolnomyślności (mającej dla niej walor człowieczeństwa), więc wszystko
obracało się w kręgu pozytywnych uczuć. A jednak i ona wpadła w sidła programów,
wyzwalających w niej nieuświadamiane lęki. Cóż, człowiek uczy się na błędach.

180
Zdobycie wiedzy o kompleksach i ich leczeniu - to pierwszy rozsądny krok w
poznaniu zasad funkcjonowania psychiki. Bez jego postawienia niemożliwe jest
uporanie się z problemem niewysłuchanych modlitw.
„Zrób najpierw trzy kroki na drodze udoskonalenia moralnego, zanim zrobisz jeden
na drodze poznania prawd wyższych" - ostrzegał swego czasu S. Lubieński.
Przyjrzyjmy się temu bardzo ważnemu zagadnieniu na przykładzie osiągnięć Huny,
systemowi wierzeń i praktyk opartych na przekonaniu o istnieniu sił nadprzyrodzonych.
Siedząc historyczną drogę rozwoju Huny, z dużym prawdopodobieństwem możemy
założyć, iż Polinezja nie jest kolebką tego wspaniałego systemu magii. Odkryte na
Bliskim Wschodzie czy w Afryce i Ameryce Północnej zapiski dowodzą iż Huna jest
pozostałością starożytnej wiedzy, która rozlała się po świecie w chwili zatopienia
Atlantydy. Również Jezusa historycznego łączy się z tą zapomnianą kulturą dowodząc
na podstawie materiałów źródłowych i zapewnień mistyków, iż Mesjasz był kapłanem
Huny, przynależącym do cenionej kasty lekarzy.
Huna, jak i współczesna medycyna, uznaje trzy poziomy siły życiowej i posługuje się
pojęciem kompleksów (grzechów). Ujmuje człowieka jako całość składającą się z trzech
części: podświadomości, świadomości i nadświadomości, które - posługując się
zaszczepionym w myśl zachodniego świata słownictwem - nazywamy niższym Ja,
średnim Ja i Wyższym Ja (niższą średnią i Wyższą Jaźnią).
Te trzy obszary zamieszkują trzy niewidzialne ciała oka, które ożywia siła życiowa
mana, wytwarzana przez niższe Ja z pokarmu, powietrza i energii przechwytywanej
wprost z otoczenia. Wszystkie trzy Ja spaja rodzaj nici wykonanej z tej samej substancji,
z której są zbudowane owe ciała.
Akumulowaną przez niższe Ja energię wyobrażano sobie jako wzbierającą w ciele
wodę. Terminem mana posługiwano się wymiennie z hawajskim słowem wal,
oznaczającym po prostu zwykłą wodę. Siłę życiową generowaną przez Wyższe Ja,
przesyłaną w formie wibracji przez niższe Ja przy pomocy nici aka, symbolizują chmury
i mgła, utworzone z małych kropelek wody, które opadając w postaci subtelnego
deszczu - oznaczają powrót siły życiowej przekształconej przez Wyższe Ja w moc
uzdrawiającą lub sprawczą. Człowieka dojrzałego i zdrowego charakteryzuje
harmonijne współistnienie wszystkich trzech Ja. W razie nagłej potrzeby kahuni często
korzystali z pomocy Poe Aumakua, wspólnoty Wyższych Ja, nieskończonego źródła
wsparcia i przewodnictwa.
Niższe Ja, znane kulturze Zachodu jako podświadomość, to nic innego jak
połączenie w jedną całość ciała eterycznego z astralnym. To samodzielny duch,
oddzielnie myśląca istota, czynnik równie twórczy jak średnie i Wyższe Ja. Nadto niższe
Ja zaopatruje w energię wszystkie ciała człowieka, umożliwiając im wyrażanie się na
planie fizycznym, i jest zbiornikiem całej naszej pamięci. Pamięta wszystko, z
fotograficzną dokładnością lecz ma wadliwy, bezkrytyczny sposób rozumowania. Brak
mu naszej logiki. A ponieważ jest także siedzibą wrażeń emocjonalnych, w swoim
działaniu opiera się na uczuciach bardziej niż na rozumie. To motor wszelkich
impulsów. To ono deformuje nasze zdroworozsądkowe

181
myślenie, opierając się w aktywności na dawno zapomnianych wydarzeniach i
emocjach. A ponieważ poziom intelektualny niższego Ja odpowiada poziomowi
reagowania pięcioletniego dziecka, próbuje ono, choć jego siły umysłowe są żenująco
małe, w niewłaściwy sposób narzucić swoją wolę średniemu Ja. Miotane popędami,
kompleksami, swoiście pojmowanym grzechem i zapożyczonymi od nas potrzebami,
robi wszystko, byle postawić na swoim. Nieważne czyim kosztem. Władając zmysłami i
siłą życiową niższe Ja w ataku agresji i złości często buntuje się i odcina od pozostałych
ciał. Także od ciała fizycznego, które pozbawione stałego zasilania zaczyna chorować.
Brak harmonii między średnim i niższym Ja w ostateczności kończy się uległością tego
pierwszego. Taki człowiek przestaje racjonalnie myśleć i przemienia się w chodzący
wulkan emocji.
Dygresyjnie powiążmy niższe Ja z funkcjami matrycy.
Wyższe Ja, nie mając prawa narzucania swej woli niższemu Ja, choć wszechmocne,
pozostaje cały czas cichym obserwatorem wydarzeń. Świadomość musi sama podjąć
decyzję, kiedy i jakiej potrzebuje przemiany. Aby do tego doszło, średnie Ja musi
dogadać się z niższym Ja, aby te wytworzyło odpowiednią ilość energii niezbędną do
przekazania prośby Wyższemu Ja. Tylko niższe Ja posiada zdolność przekazywania
Wyższemu Ja pragnień świadomości, każdorazowo kodowanych w myślokształtach
(obrazach). Jeśli między podświadomością a świadomością panują przyjacielskie
stosunki, prośba zostaje przesłana (w czasie koncentracji) natychmiast po uprzednim
zakumulowaniu dużej ilości mana. Kahuni powiadają: mana-mana - podwójnie
spiętrzona woda.
Rozbrat między dwoma poziomami świadomości prowadzi do osobistych tragedii.
Dopiero przekonanie niższego Ja do naszej sprawy wywołuje jego właściwą reakcję.
Nie wolno jednak zapominać o niskim poziomie umysłowym niższego Ja, o jego wręcz
bezmyślnym przywiązaniu do tradycji.
W czasie udanej koncentracji, kiedy nasze ciało spoczywa idealnie rozluźnione, a
umysł całkowicie wyciszony, niższe Ja przemawia do świadomości obrazami i fałami
emocji, informując o blokach psychoenergetycznych, które zakłócają homeostazę
całego organizmu. Wówczas łagodna acz stanowcza perswazja może poskromić niższe
Ja, przemówić mu do wyobraźni i pozyskać do naszych planów.
Usuwanie kompleksów to bardzo poważna sprawa i można ją przeprowadzić na dwa
sposoby, albo przez zmuszenie niższego Ja do przyjęcia konwencji sprzecznej z jego
poglądami, albo drogą zadośćuczynienia wyrządzonym krzywdom. O ile pierwsze
rozwiązanie jest skuteczne w przypadku osobowości dojrzałej, o tyle w drugim sprawa
wydaje się bardziej skomplikowana, chociażby ze względu na aspekt czasowy.
Kahuni wyznają świętą zasadę, iż grzechem jest tylko krzywda wyrządzona
drugiemu człowiekowi. W myśl zasady, według której zgrzeszyć przeciw Bogu nie
sposób - odrzucają pojęcie świętokradztwa czy profanacji. Żyjemy na planie fizycznym i
nasze czyny mają tylko wymiar ludzki, skrzywdzenie Boga nie jest możliwe. Ale i
definicja grzechu jest dowolna. Względność ta oznacza, że to, co dla jednego jest
grzechem, dla innego może być normalne.

182
O co w tym wszystkim chodzi? Jak to jest, że tę samą krzywdę raz obarczamy
piętnem moralnego zepsucia, a kiedy indziej nadajemy jej wartość neutralnego czynu?
Otóż niższe Ja jest programowalne - miarę jego moralnych ocen wyznacza system
przekonań średniego Ja. Jeśli dla świadomości coś grzechem nie jest, nie jest i dla
podświadomości. Wzór owej osobniczej odpowiedzialności tkają zarówno naciski
kulturowe, jak i indywidualne przekonania. Przykładowo, zabicie człowieka jest dla
Europejczyka pogwałceniem prawa moralnego, zaś dla mieszkańca jednego z krajów
trzeciego świata może mieć formę uzasadnionej obrony, gdzie czyjaś śmierć odgrywa
co najwyżej drugorzędną rolę.
Słowem, jeśli nasze działanie pokrywa się z zapatrywaniem niższego Ja, będzie ono
dzielnie wspierało nasze wysiłki. Ogólna kwestia sprawiedliwości ludzkiej i boskiej,
karmy i sądu ostatecznego nie ma żadnego wpływu na przesłanki, jakimi kieruje się
podświadomość. Poczucie dobra i zła jest jej obce. Decyzję
0 randze czynu zapisuje ślepo i bezkrytycznie, pod dyktando średniego ja. Innymi słowy,
program zewnętrzny, jaki uważamy za społecznie słuszny, określa rodzaj programu,
przez jaki przepływa energia w matrycy. Jeśli więc praktykujący chrześcijanin
zbezcześci obraz Matki Boskiej, to - niestety - dopuści się grzechu
1 niższe Ja zrobi wiele, by go wymazać. W przypadku wyznawcy islamu może to
być poczytane nawet jako zasługa w walce z niewiernymi.
Ponieważ poznawanie świata ma charakter indywidualny i w ciągu naszego życia
średnie Ja stale ewoluuje, zdobywając coraz nowsze poziomy wiedzy, także system
wartości i ocen moralnych ulega zmianie. Może się więc zdarzyć, że historia obrazu
odejdzie w niepamięć przykryta patyną czasu i tysiącem ważniejszych późniejszych
wydarzeń. Ale stare, zakodowane wzory ocen tkwią w niższym Ja niczym rakotwórcze
złogi i w każdej chwili w tej czy innej formie mogą przypomnieć o sobie. Chcąc uniknąć
kłopotów, chcemy tego czy nie, musimy dogadać się z niższym Ja, zaszczepiając w nim
nowy punkt widzenia.
Typowe dla chrześcijan odpuszczenie grzechów w posłudze kapłańskiej nie ma nic
wspólnego ze skutkami działającego kompleksu winy w nauce kahunów. Chrześcijanie
błędnie identyfikują grzech z wystąpieniem przeciwko Bogu osobowemu. Stąd bierze
się celebrowanie wszelkiego rodzaju kapłańskich rozgrzeszeń. Mija się to z logiką i
każdy chrześcijanin przyznaje w duchu, iż krzywdę wybaczyć może tylko ten, komu
została wyrządzona. Każdy grzech musi być w całości i odpowiednio do swej wagi
odpokutowany, czy to w życiu doczesnym, czy w następnym, i żadne wstawiennictwo
ubranego w habit obserwatora w niczym tu nie pomoże. Pokuta przez skruchę, żal lub
odkupienie zastępcze jest o tyle istotna, że uzmysławia sam fakt popełnienia
niegodnego czynu i wyzwala w człowieku potrzebę zadośćuczynienia wyrządzonej
krzywdzie. Cała reszta to jedynie taktyczny manewr Kościoła, umiejętnie
manipulującego delikatną materią sumienia.
Także Najwyższego Ja nie sposób skrzywdzić. Tęskni ono do kontaktu z niższym
Ja, jednak poczucie winy, jakie krępuje niższe Ja, może spowodować, że niższe Ja
stale będzie rezygnować z możliwości porozumienia.

183
„Kahuni znali to - pisze M.F.Long - co psychoanaliza niestety przeoczyła. Jeżeli
człowiek "zgrzeszył", a jego niższe i średnie Ja są zgodne co do tego, że zgrzeszył,
wówczas niższe Ja może mieć uraz na punkcie tego, że grzech ów powinien być
odpokutowany, lub ukarany. W tym przypadku niższe Ja może samo przystąpić do
wymierzania kary przez wprowadzenie człowieka w chorobę łub nieszczęście ".
Autor „Magii Kahunów" podaje przykład pewnego młodego człowieka, wychowanego
w domu bardzo religijnym, który po skończeniu studiów postanowił zostać księdzem.
Potem poniechał tę myśl i przyjął pracę w fabryce mebli, gdzie wyziewy z farb i lakierów
spowodowały u niego poważną chorobę. Przeniesienie na wydział obróbki drewna także
niczego nie zmieniło - przyplątała się astma. Leczenie na nic się nie zdawało. Dopiero
rozpoznanie syndromu głębokiego kompleksu zmusiło młodego człowieka do
przyznania, że popełnił wielki grzech, łamiąc obietnicę złożoną Bogu. Rozpoczęcie
pracy duszpasterskiej oddaliło na dobre widmo alergii i astmy.
Kahuni podzielili kompleks winy na cztery grupy. Pierwszą tworzyła świadoma
nienawiść, obawy, chciwość i nietolerancja. Wszystko to, co dzisiaj uznawane jest za
wystąpienie przeciwko miłości. Drugą grupę drzwi zamykających drogę do Wyższego Ja
tworzyły te same wypaczenia, ale już przyswojone przez niższe Ja i przez niego
swoiście interpretowane, ubarwione obrazami i emocjami z przeszłości, ustawicznie
przez niego mieszane, tłumaczone, dopasowywane i usprawiedliwiane, objawiające się
pierwszymi obrazoburczymi atakami na świadomość. Stąd gwałtowne i nieuzasadnione
wybuchy emocji, gniewu i złości, stąd wzmaganie pokus oraz fałszywe
usprawiedliwianie czynów dokonanych na szkodę innych. W tym stadium psychoanaliza
dość skutecznie odbudowuje most przerzucony między podświadomością a
nadświadomością.
W trzeciej grupie głębia kompleksów jest tak ogromna, iż bez fachowej pomocy
lekarza się nie obejdzie. Dochodzą do tego ataki na ciało fizyczne: różne objawy napięć
psychicznych i neurotycznych oraz bolesne wstrząsy mentalne.
Czwartą grupę stanowią zaburzenia wywołane wpływem na niższe Ja obcych energii
z zewnątrz: niższych Ja innych osób, duchów, myślokształtów i obcych istot, które do
zawładnięcia świadomością niższego Ja wykorzystują jego poczucie winy. Stąd biorą
się częste rozdwojenia osobowości, wiele chorób psychicznych, poważne zatrucia
organizmu, niedomagania gruczołów, zaburzenia systemu nerwowego a nawet spadek
energii poniżej poziomu siły życiowej. W tym przypadku mobilizowanie niższego Ja do
walki niewiele zmienia - z uporem maszyny powtarza ono stare stwierdzenia,
domagając się pozostawienia go w spokoju. Potrafi nawet oddzielić się od grzesznej
świadomości. Fachowa pomoc z zewnątrz to jedyna szansa powodzenia. Ale trzeba
bardzo uważać, bo nawet doświadczony okultysta nie jest często w stanie samotnie
przeciwstawić się wrogim siłom.
Ciekawy przykład podaje Long, opisując przypadek swojego przyjaciela
Hawajczyka, Chińczyka z pochodzenia, który o włos uniknął śmierci z powodu zaniku
siły życiowej:
184
„ Ow młody człowiek sympatyzował z piękną dziewczyną. Jeszcze jej co prawda się
nie oświadczył, lecz wszyscy znajomi i krewni byli pewni, że uczyni to niebawem. Stan
jego interesów był dobry, mógł więc się żenić. Lecz w jego sprawy sercowe wmieszał
się ojciec, zamierzając według zwyczaju chińskiego wybrać narzeczoną dla syna. Syn
kochał ojca, więc choć mu było przykro, zgodził się nie spotykać z Hawajką, by uczynić
zadość życzeniu ojca.
Młody człowiek zdawał sobie sprawę z tego, że dziewczyna odczuje boleśnie
zerwanie, lecz tak był pełen uczucia i wstydu, że nawet nie poszedł do niej, aby się
wytłumaczyć. Niewątpliwie rozwinął się w nim kompleks winy, tkwiący w niższym Ja, a
akceptowany w zupełności przez średnie Ja, które było przeświadczone, że dziewczyna
została rzeczywiście skrzywdzona.
Młoda Hawajka była przez jakiś czas w rozpaczy. Później jednak wzięła w niej górę
złość i urażona duma. Postępując zgodnie z tradycją swego ludu, zwróciła się do ducha
swej zmarłej babki, aby pomścił jej krzywdę.
Po jakimś czasie młody człowiek zapadł na dziwną chorobę. Mdlał nagłe ni z tego, ni
z owego. Kiedyś zemdlał, wpadł do ognia i bardzo się poparzył. Raz znów zemdlał,
prowadząc samochód. Uszkodził wóz i o mało co nie pokaleczył się poważnie. Kiedyś
znów zemdlał, paląc papierosa. Padł nieprzytomny na łóżko i znowu się poparzył.
Wezwano lekarzy, lecz żaden nie potrafił postawić właściwej diagnozy. Od początku
choroby hawajska matka chłopca namawiała go, aby poszedł do kahuny lecz syn miał
zapatrywania nowoczesne, a w szkole uczono go, że kahuni są oszustami.
Kiedy jednak leczenie sposobem białych nie dawało żadnych pozytywnych wyników,
młody człowiek posłuchał rady matki. Kahuna, człowiek w podeszłym wieku, wysłuchał
jego historii, usiadł na chwilę i zamknął oczy. Po czym podniósł głowę i powiedział, że
wyczuwa obecność ducha starej Hawajki przy sobie. Dowiedział się od niej, że młody
człowiek dopuścił się ciężkiego grzechu, krzywdząc kogoś, kto go kocha i kto mu ufał.
Teraz duch babki mści się za krzywdę dokonaną na jej wnuczce.
Młody człowiek był zdumiony. Przyznał się do winy i zapytał, co ma zrobić. Kahuna
wytłumaczył mu starodawne prawo hawajskie głoszące, że nikomu nie wolno krzywdzić
bliźniego ani na ciele, ani na mieniu, ani na uczuciach. Są to jedyne grzechy, jakie
istnieją i na to jest tylko jeden sposób, winny musi dać zadośćuczynienie i uzyskać
przebaczenie skrzywdzonego.
Hawajczyk pożegnał się i poszedł prosto do dziewczyny. Spotkała go pogarda i
gniew, lecz on uparcie starał się wytłumaczyć swe położenie. Była zła i nie chciała z nim
gadać. Nazajutrz poszedł z podarunkami i znów gorąco prosił o przebaczenie. Tak
przychodził przez kilka dni z kolei. W końcu jego usilne prośby złagodziły jej gniew.
Przebaczyła mu i zgodziła się pójść z nim do starego, aby dowiedział się
0 załatwieniu targu.
Kahuna zdawał się czekać na nich. Pochwalił dziewczynę za jej dobroć, po czym
przemówił do ducha babki, aby wiedziała, że zło zostało naprawione
1 przebaczenie osiągnięte. Podziękował duchowi za to, że działał tak sprawnie i
poprosił go, aby przestał chłopca atakować, bo sprawiedliwości siało się zadość.

185
Duch babki zgodził się na to. Wówczas kahuna wziął wiązkę liści ti, pokropił wodą
morską dziewczynę oraz powietrze, gdzie stał duch babki, i wypowiedział słowa kała,
czyli przebaczenia, zawierające moc sugestywną. Następnie wyprawił dziewczynę do
domu. Z kolei zwrócił się do młodego człowieka i mu oświadczył, że jego kala, czyli
oczyszczenie, to sprawa trudniejsza.
Wobec tego bowiem, że był winny i że poczucie winy umożliwiło duchowi
umieszczenie w jego umyśle myśli o zemdleniu, występującej przy różnych okazjach, to
nawet jego niższe Ja (inihipili) mogłoby go nadal karać, jeżeli nie zostałoby dostatecznie
oczyszczone.
Kahuna potwierdził, że do ceremoniału oczyszczenia i przebaczenia użyje bardzo
silnego rytuału, skutecznego i niezawodnego. W ten sposób wyleczy go raz na zawsze
z omdleń. Przyniósł jajko kurze i trzymając je długo w rękach, śpiewał półgłosem. Potem
kazał mocom leczniczym wejść w jajko.
Gdy jajko już było naładowane siłą życiową, stanął przed chłopcem i kazał mu
wstrzymywać oddech tak długo, jak potrafi, i w ostatniej chwili wyciągnąć rękę.
Wówczas kahuna podał mu filiżankę, do której wbił owe jajko, podczas gdy chłopiec
wstrzymywał oddech. Następnie musiał szybko połknąć jajko, nie zaczerpnąwszy
powietrza. Równocześnie musiał wypowiedzieć prośbę o przebaczenie. Słowa te,
wzmocnione siłą zawartą w jajku, miały spowodować zupełne oczyszczenie i
wyleczenie.
Wszystko zostało tak wykonane we wszystkich szczegółach. Kahuna podał sugestię
przebaczenia i zapomnienia o winie i o atakach omdlenia. Po zjedzeniu jajka
kontynuował sugestie, nacierając brzuch młodego człowieka, kiedy on zaczął już
oddychać. Po tych zabiegach kahuna oświadczył, że leczenie udało się nadzwyczaj
pomyślnie, i ostrzegł pacjenta, aby zapomniał o tej małej sprawie i unikał myślenia o
niej".
Koncentracja w wydaniu Huny jest podobna do technik wypracowanych przez jogę,
gdzie mamy do czynienia z gromadzeniem energii, wizualizacją, kontaktem z wyższą
świadomością i odreagowaniem. Jednak w przypadku głębszych kompleksów podejście
Huny wydaje się właściwsze. Także manipulowanie energiami jest tu dużo prostsze.
Bardziej przemawiające do wyobraźni.
Pozostała nam jeszcze do omówienia kwestia Wyższego Ja. To, kim i czym jest.
Jaki jest jego odpowiednik w ezoteryce. Odpowiadam - nie wiem. I na to pytanie nie dały
zadawalającej odpowiedzi nawet lata spędzone na kontaktach z zaświatami. O ile
medycyna stanowczo opowiada się za przyrównaniem Wyższego Ja do superego, o tyle
okultyzm znacznie bardziej komplikuje te porównania. Chociaż, muszę przyznać, moje
osobiste doświadczenia z planem astralnym skłaniają mnie do wniosków nieco
odmiennych od tez stawianych przez wszystkie tradycje, jakie miałem przyjemność
poznać. Owe pozornie mało znaczące różnice sąjednak, jak śmiem przypuszczać,
tworzeniem zupełnie nowego wizerunku istoty ludzkiej. Lecz tym zagadnieniem zajmę
się nieco później. Póki co, pozostańmy przy tezach starożytnego systemu wierzeń,
gdzie Wyższe Ja to niewątpliwie wyższa forma świadomości. Według Huny przebywa
ona (świadomość) w swoim ciele aka poza ciałem fizycznym. Może znajdować się

186
bardzo blisko, albo też w większej odległości, która dla niej nie stanowi żadnego
ograniczenia. Termin Aumakua, co znaczy dosłownie Duch Rodzicielski, odnosi się nie
do wieku, lecz do siły i mądrości reprezentowanej przez Wyższe Ja. Jak wynika z tych
prostych założeń, Wyższe Ja, tak samo jak i niższe Ja, stanowi integralną mało
uświadamianą część istoty ludzkiej.
Wszystko, o co prosimy Wyższe Ja w trakcie koncentracji, urzeczywistnia ono,
wykorzystując manę dostarczaną przez niższe Ja. Tworzy nowy stan materii i zdarzeń w
niej zachodzących według zamysłów średniego Ja. Jeśli realizowanie naszych dążeń
przekracza siły Wyższego Ja (wchodząc w interesy osób prowadzonych przez inne
nadświadomości), Wyższe Ja modyfikuje ludzkie przedsięwzięcia zgodnie z planami
zaproponowanymi przez wspólnotę zaangażowanych w projekt Wyższych Ja, tak aby
do minimum ograniczyć niekorzystne oddziaływanie nowo kreowanej rzeczywistości.
Łatwo się domyślić, że wysiłki zmierzające do poprawy losu wielu ludzi znajdą
natychmiastową aprobatę, zaś egoistyczne, szkodzące innym plany mogą zostać
odrzucone, to znaczy złożone na powrót na barki średniego Ja.
System wierzeń Huny nie poświęca Wyższemu Ja zbyt wiele miejsca, skupiając
uwagę na związkach z niższym Ja. Brakuje mu też technik intuicyjnego poznania natury
Wyższego Ja, które z samego założenia jest inteligentne, dobre i wszechmocne, więc
nie wymagające zbędnych komentarzy.
Ezoteryka wydaje się bardziej precyzyjna, umieszczając Wyższe Ja w panteonie ciał
duchowych, identyfikując je z tzw. ciałem przyczynowym, co niezupełnie odpowiada
rzeczywistości, choć praktykujący rozwój duchowy niejednokrotnie odczuwają obecność
tej najdoskonalszej cząstki człowieka. Tymczasem to właśnie Anioł Stróż (Stary Duch)
jest tą personifikowaną Wyższą Jaźnią która spełnia ludzkie modlitwy, takie jest moje
osobiste przekonanie. Stary Duch to oddzielna istota, która pilotuje do kilkunastu ludzi,
starając się zapewnić im maksymalnie korzystny rozwój duchowy. Anioł Stróż egzystuje
niezależnie od nadświadomości utożsamianej z ciałem przyczynowym, choć człowiek
ma możliwość komunikowania się i korzystania z mocy obu tych form istnienia.
Naturalnie, ezoteryczny Anioł Stróż, ten nasz kochany pocieszyciel, nie ma nic
wspólnego z istotą współpracującą z dewami, a noszącą przez przypadek tę samą
nazwę.
Także cel podnoszenia poziomu energii przez niższe Ja jest nieco inny, niż ukazuje
to Huna. Gromadzenie energii eterycznej ma zadanie wsparcia procesu regeneracji
ciała fizycznego, a astralnej - kształtowania przestrzeni życiowej ziemskiego i
astralnego planu materialnego, na którym egzystuje człowiek. To wymóg niezbędny do
pokonania przeszkód, jakie tworzą różne siły i okoliczności w naszym świecie: między
nami tu, a astralem tam.
To rozdzielenie tu i tam jest oczywiście czysto teoretyczne, gdyż w praktyce mamy
do czynienia z jednością. Same zaś zasoby energetyczne Naszego Opiekuna są
niewyczerpywałne. Energia wytworzona przez niższe Ja nie spływa potem - jak głoszą
kahuni - błogosławionym deszczem w dół. To alegoria do mocy pozostającej we
władaniu niższego Ja, którą te wykorzystuje do zmiany otoczenia na poziomie

187
materialnym, eterycznym i astralnym. To nawiązanie do łaski, do pomocy uzyskanej od
Duchowego Opiekuna. To dobrze tłumaczy skuteczność Huny i jogi tam, gdzie zwraca
się uwagę na kumulowanie energii w ciele eterycznym i astralnym, a następnie
wyobrażeniowe manipulowanie ją.
Szkoda tylko, że joga tak mało mówi o Wyższym Ja i kompleksach, bez pracy z
którymi samorealizacja zawsze będzie szła opornie. Ale i temu można zaradzić, jeśli
tylko pogrzebiemy w matrycy. Jednak nawet wówczas wciąż będziemy więzieni przez
program programujący inne programy, który tak naprawdę wzmacnia programy
zewnętrzne. Cały urok duchowości sprowadza się do najprostszej w świecie rzeczy: do
zaniechania wewnętrznego programowania tam, gdzie nie zamierzamy ulegać ekspresji
programom zewnętrznym (społecznym). A jeśli nie stać nas na taki wysiłek, powieśmy
Orin na ścianie, aby poprzez wewnętrzne wyciszenie dostrzec to, co najważniejsze:
samego siebie.
188
Eden
Namiastkę prawdy o genetycznym stworzeniu człowieka odnajdujemy w Księdze
Rodzaju. Połowa chrześcijan wierzy, że wydarzenia zapisane w Genesis są prawdziwe,
chociaż odnotowana historia powstania człowieka jest uboższa w fakty niż święte teksty
innych religii. Mimo to, niekoniecznie czytając między wierszami, prezentowane w niej
zrodzenie gatunku ludzkiego jest próbą nawiązania do tego, co zaszło naprawdę, choć
jest to znacznie okrojone tłumaczenie starszych tekstów.
W Starym Testamencie spotykamy bogów z krwi i kości, którzy toczyli między sobą
spory i w prapoczątkach istnienia gatunku ludzkiego dręczyli ów tak, jak dręczy się
niechciane i niebezpieczne zwierzę. W Nowym Testamencie zawarte są zaś treści,
przedstawiające Jezusa jako członka elity rządzącej, którego ród wywodzi się
bezpośrednio ze modyfikowanej genetycznie linii Panów. Konkretnie, o czym wspomina
Księga Rodzaju, ród Jezusa po linii Dawida wywodzi się nie od Seta, syna Adama i
Ewy, ale od Kaina, syna Ewy i Enkiego.
Informacje tego typu uznawano za niebezpieczne i starannie je wycinano,
modyfikując treść pism świętych tak, aby nie można z nich było wywnioskować, jak
sprawy się miały. A spór dotyczy nie tylko wielości bóstw czy technicznej tajemnicy
stworzenia naszej rasy, ale dotyczy przede wszystkim nauk Jezusa, w których Mistrz
zawarł sposoby odnalezienia przez człowieka drogi do własnego domu. Chodzi tu
0 poznanie prawdy o tym, jak duch człowieczy zdecydował się ewoluować na Ziemi,
jakie były konsekwencje tego kroku i co należało zrobić, aby mimo wielu przeciwności
osiągnąć cel nadrzędny naszej tu obecności - zbawienie. Kościół Chrześcijański
zamydlił cały obraz tak w sferze nauk historycznych jak
1 w prawidłach ezoterycznych. Czy to z powodu ignorancji, czy też innych, nie ma
to teraz znaczenia, bo nie o kryminalną historię chrześcijaństwa tu idzie, ale o prawdę o
pierwszych dniach życia człowieka.
Najstarsze teksty poruszające kwestię powstania człowieka, bez względu na
tradycję kulturową są mniej lub bardziej udanym powieleniem tekstów
starokananejskich, które odkryto w Syrii w latach dwudziestych. Dlatego zupełnie
niepotrzebne byłoby w tym miejscu zaciemnianie całego obrazu poprzez różnego typu
odsyłacze i porównania, bo nie o szczegółowość historyczną tu chodzi, ale o tło
wydarzeń, które po dziś dzień ważą na naszym postrzeganiu świata, ukazując ten świat
w barwach ustalonych przez Panów tego świata, a nie w barwach, które powinny
kształtować nasze biologiczne i duchowe potrzeby.
W zamierzchłej przeszłości planeta Ziemia była miejscem spotkań wielu cywilizacji.
Jednak tylko nieliczne prowadziły na niej eksplorację surowców. Ostatecznie jedna z
nich zadomowiła się tu na stałe i włączyła Ziemię do swojej macierzy jako
usankcjonowaną przez Galaktyczne Zgromadzenie kolonię. Miała jednak w myśl prawa
galaktycznego obowiązek takiego prowadzenia eksploatacji

189
naszej planety, aby zapewnić najlepszy z możliwych poziom rozwoju fauny i flory. Przed
naruszaniem tego prawa strzegły i strzegą nadal inspekcje właściwych organów
kosmicznej rady.
Wszystko biegło zgodnie z planem do czasu, gdy zmęczeni ciężką pracą kosmici
postanowili sobie ulżyć w wysiłku. Zdecydowali się reanimować taką formę rozumnego
życia, która zechciałaby tu się rozwijać, pomagając im jednocześnie w pracy. Los padł
na gatunek ludzki. Kosmici, nazywajmy ich już Bogami, doskonale rozumieli zależności
istniejące między formą duchową i fizyczną. Dla nich one obie stanowiły jedność,
posiadali bowiem wrodzoną zdolność postrzegania świata materialnego i duchowego.
Dogadali się z człowiekiem astralnym, który zgodził się tu inkarnować. Leżało to
także w interesie naszego ducha, który w ten sposób znalazł kolejne miejsce w
kosmosie sprzyjające jego wzrostowi. Duch, tworzący świat astralny, ten nasz
pośmiertny dom, przewidział także wszystkie niebezpieczeństwa związane z ewolucją
pod kuratelą Obcych. Przewidział to, co stanowiło wielki sekret Bogów.
Otóż bogowie doskonale zdawali sobie sprawę z tego, iż istota zaczyna żyć w chwili
wejścia w nią duszy, a do tego czasu jest zwyczajnym zbitkiem białek. Zresztą Ziemia
nie była pierwszą planetą, na której dokonywali podobnych eksperymentów. Nigdy
jednak na tak masową skalę. Tak czy owak, doskonale wiedzieli, co robią. Rozumowali
logicznie: zstępująca w ciało dusza traci pamięć poprzednich żywotów (tych z innych
planet i wymiarów) oraz wiedzę o celu zejścia. Staje się jakby bezwolną istotą którą
można przycisnąć, zmusić do robienia rzeczy, których robić według ustaleń nie
powinna. Taką pozostającą w fazie materialnej ewolucji owcą łatwo wówczas
manipulować. Wystarczy nagiąć nieco prawo, stworzyć jej złudny obraz rzeczywistości,
a będzie wykonywać narzucone jej zadanie w przeświadczeniu, że taki jest właściwy
porządek rzeczy. Co za tym idzie, Bogowie nie naraziliby się na sankcje ze strony
kosmicznych inspekcji. Nie miałby kto na nich donieść.
Najdziwniejsze jest to, że aby doszło to zrodzenia człowieka, musiał być zawarty
jeszcze jeden pakt, pakt ze stwórcami tej części kosmosu, którzy żywią się energią
wytwarzaną przez wysoko rozwinięte formy życia. I nie chodzi tu tylko o pobieranie
energii wyzwalanej poprzez klonowanie emocji. Jest to jednak zagadnienie bardziej
złożone i nie dane mi było dobrze się w nim zorientować. Moje wnioski na ten temat to
niemal spekulacje.
Owo wykorzystanie dotyczy tak rodzaju ludzkiego, jak i obcych, których na Ziemi
nazywamy Bogami. Wykorzystanie to nie ma nic wspólnego z typowym niewolnictwem.
Kwestia dobra i zła to nielogiczność w tym kontekście, bo energie te są ambiwalentne.
Ale gdybym miał oceniać ich nieocenialną stronę moralną co już jest spekulacyjną
niedorzecznością to musiałbym przyznać, że mój umysł każe mi je pojmować w
kategoriach energii negatywnych. Z drugiej strony, będąc w domu (duchu), mógłbym
powiedzieć coś wręcz przeciwnego. Proszę mi jednak wierzyć, że nasze
grubomaterialne pojęcie dobra i zła jest teoretyczne i aprobowane najwyżej do poziomu
astralnego. Potem takie rozważania tracą zwyczajnie sens.

190
Ale jesteśmy tu i teraz. 10 000 - 30 000 lat temu. Bo starotestamentowe historie
dotyczą okresu ostatniej ludzkiej cywilizacji. Nigdzie zaś nie ma wzmianki
0 wcześniejszych rasach ludzkich, zwłaszcza tej pierwszej, do stworzenia której
wymagane było wcielenie w życie specjalnych kosmicznych procedur.
Kilkaset tysięcy lat temu Bogowie uzyskali zgodę Kosmicznej Rady na stworzenie
człowieka, a po dogadaniu się z naszym planem astralnym, uzyskali od duszy ludzkiej
obietnicę, że ta inkarnuje w stworzonych przez nich organizmach.
1tak człowiek astralny zaczął zstępować w wyhodowane sztucznie ciała. Zstępował,
wiedząc, na jakie ryzyko się naraża, wiedząc, że świat, jaki przygotowali mu Bogowie,
uderzy w niego potężnym ładunkiem energetycznych przemian. Trudne warunki
egzystencji, ból i cierpienie są bowiem dla duszy wielkim katalizatorem przemian.
Gwałtowna erupcja emocji do tego stopnia przyspiesza jej rozwój, że umożliwia
skrócenie liczby inkarnacji z kilkudziesięciu do kilkunastu. I to był niewątpliwy zysk
zawartego z Bogami porozumienia.
A haczyk gdzie? Pewnym dysonansem w tych subtelnie rysowanych planach jest
przebiegłość Bogów, którzy przewidzieli, że człowiek astralny, doskonalszy ewolucyjnie
na tamtym planie od nich, będzie chciał się w jakiś sposób zabezpieczyć przed ich
domniemaną nieuczciwością. Całą uwagę skierowali więc na emocje. Walka o emocje
stała się celem zabiegów obu stron. Bogowie dążyli do tego, aby życie ludzkie tak
ograniczyć, by człowiek nie potrafił samodzielnie dotrzeć do poziomu
samouświadomienia. Aby zwyczajnie zabrakło mu na to czasu. Aby biologicznie odciąć
go od wiedzy Dobrego i Złego. Aby nie zerwał owocu z Drzewa Życia. Tylko
pozbawioną świadomości duchowej jednostkę (ograbioną z wyczucia etyki, pozbawioną
wiedzy i kultury) można było zamknąć w świecie fikcyjnych programów. Im potrzebny
był niewolnik, istota wyzbyta moralności, która nie potrafiłaby z powodu ignorancji
wznieść się na wyżyny ducha, która wiecznie by wracała na ten padół łez, za każdym
razem będąc tak samo beznadziejnie niedoskonałą a więc wyhamowaną w ewolucji.
Gdyby człowiekowi pozwolono żyć kilkaset lat, jak było to pierwotnie ustalone, z
łatwością sam odkryłby własną moc i o tej mocy nauczałby innych. To skróciłoby jego
powroty na ziemię do kilku inkarnacji i uczyniłoby go, co najgorsze, równym Bogom.
Takiej ewentualności Bogowie musieli uniknąć. Nasze astralne przedstawicielstwo na
wszelki wypadek przygotowało agentów, przywódców duchowych, którzy byli gotowi do
dywersji na planie materialnym, którzy mieli pokrzyżować niecne plany Bogów. Wojna
jak w kinie. Walka zogniskowała się wokół rzeczy odsłaniających lub zasłaniających
przed człowiekiem dostęp do prawdy, czyli wiedzę o naszym pochodzeniu i o ludzkiej
energetyce.
W tej bezpardonowej walce o władzę nad planetą Bogowie do dziś wykorzystują
sprawdzone metody: technikę, programy i przekonanych do ich idei fałszywych
proroków. Jak widzimy, wciąż są to bardzo skuteczne metody.
Wróćmy teraz do zapisków historycznych, do Doliny Tygrysu i Eufratu, Mezopotamii,
gdzie nad Zatoką Perską ulokowali swoją bazę naukową Bogowie, nadając jej miano
Eden. Pamiętajmy, że jesteśmy obecnie czwartą ludzką cywilizacją, zarazem tą o której
wspominają święte księgi. Wszelkie kosmiczne

191
przepisy dotyczące zasiedlania planety przez człowieka zostały spełnione setki
tysięcy lat wcześniej. Potem kolonie ludzkie niszczono i odbudowywano na nowo. Taki
cyrk, w którym usiłowano wyhodować idealnego robotnika.
Odpowiedzialnym za powstanie człowieka, za kształcenie i oświecenie rodzaju
ludzkiego był Enki. Jego brat Enlil - za eksploatację Ziemi. Reszta bogów, choć wszyscy
oni byli jednej krwi i byli sobie równi, pełniła pomniejsze funkcje. Wszyscy oni
odznaczali się legendarną długowiecznością która szła w tysiące, a może dziesiątki
tysięcy lat. W tę cechę nie wyposażono człowieka.
Pierwsza generacja stworzonych ludzi (mówimy o czwartej cywilizacji) odznaczała
się krótkożywotnością i nie spotykamy wzmianki o tym, by którykolwiek z protoplastów
przekroczył wiek tysiąca lat. Tylko pierwsi ludzie odznaczali się taką cechą (Adam i
Ewa, Kain, Henoch, Mojżesz itd.). Była ona dana tylko grupie sprawującej władzę nad
pozostałymi.
Gen długowieczności, jaki przekazywano kolejnym pokoleniom ludzi, był
przenoszony z krwią matki, dlatego wytworzyła się tradycja strategicznego łączenia par.
Dlatego Enki został z czasem zastąpiony przez swojego brata Enlila, zrodzonego z ich
ojca i siostry przyrodniej. Enlil posiadał geny ojca zachowane w lepszym stanie niż Enki.
Dlatego też Kain ożenił się ze swoją siostrą przyrodnią księżniczką czystej krwi Luluwą,
której ojcem był Enki a matką Lilith, wnuczka Enlila. Krew Abla była w porównaniu z
krwią Kaina ziemska. Poprzez właściwy dobór związków tworzono królewską linię, która
sprawowała bezpośrednią władzę nad resztą populacji. Przewyższali oni pobratymców
długowiecznością, dostępem do prawdziwej wiedzy, która była skrywana przed
pozostałymi, oraz tzw. zdolnościami paranormalnymi, rozbudzanymi przez spożywanie
pewnych substancji.
Wszystko dobrze działało do czasu, gdy władzę sprawował Enki. Uczynił on wiele
dla naszego gatunku. Za jego staraniem stworzono system nauczania, on optował na
rzecz długowieczności ludzkiego gatunku, osuszał bagna, zamieniając je w żyzne pola,
uczył budowania domów i wprowadził prawo oparte na kodeksie moralnym.
Znacznie gorsze warunki panowały w koloniach podległych pozostałym Nadzorcom.
Tam było coraz wyraźniej widać, do czego był przeznaczony człowiek. Traktowany jak
zwierzę, eksterminowany, zmuszany do prostytucji, mieszkający w norach, obszarpany i
wiecznie głodny, dziesiątkowany pracą ponad siły, nie miał nikogo, kto mógłby go
wyrwać z niewoli, kto by się za nim wstawił.
Enki robił wszystko, aby uchronić naszych przodków przed tak okrutnym losem.
Jednak pozostali nadzorcy stanowczo sprzeciwiali się humanitarnym zabiegom Enkiego
i doprowadzili w końcu do tego, że stracił on władzę na rzecz Enlila, przenoszącego
męskie geny ojca w większym procencie niż Enki (wykorzystano więc niepisane prawo
pierwszeństwa w sprawowaniu władzy). Od tego momentu rozpoczęła się duchowa i
fizyczna degradacja naszego gatunku. Ziemia stała się swego rodzaju więzieniem.
Ponieważ człowiek nauczył się rozróżniać pojęcie dobra i zła, nie można go było już
złamać zastraszaniem i fizycznym bólem. Kiedy mieszkańcy Edenu
192
opowiedzieli się za przywróceniem władzy Enkiemu, Enlil (Jehowa) zesłał potop a
ocalałych podzielił na osobne grapy i zwaśnił między sobą (pomieszał języki). Zniszczył
Ur i Babilon oraz Sodomę i Gomorę, uważane za główne ośrodki nauki. Każdy przejaw
sympatii dla Enkiego tępił bezlitosną eksterminacją. Słowem, uczynił z człowieka
zaszczute zwierzę, któremu nie należały się żadne prawa. Z jego też rozkazu
pozbawiono nas długowieczności oraz zamknięto przedstawicielom królewskiej linii
dostęp do substancji, które rozwijały zdolności parapsychiczne do granic nam
niepojętych. Człowiek stopniowo tracił wiedzę o swojej duchowości i zapominał o
własnych korzeniach.
Kiedy stało się jasne, że Enki raz na zawsze stracił panowanie nad ludzkością i nic
tego faktu nie zmieni, postanowiono zejść do podziemia i tam utworzyć system tajnego
nauczania, w którym adepci poznawaliby tajniki wiedzy, która do niedawna była szeroko
dostępna, a teraz stała się zakazaną do tego stopnia, że sama wzmianka
0niej mogła oznaczać śmierć. Priorytetowym zaś celem spotkań tajnych ugrupowań
była produkcja i zażywanie substancji wstrzymujących proces niewłaściwego podziału
komórek, co hamowało proces starzenia się organizmu, oraz zażywanie środków
aktywizujących Trzecie Oko, dzięki czemu przebywający w kilku wymiarach umysł
potrafił zgłębiać prawdy niedostępne zwykłemu śmiertelnikowi.
Do czasu całkowitego zniewolenia człowieka, kiedy to Enlil ostatecznie wydał zakaz
podtrzymywania w ludziach mocy królewskiej krwi Enkiego, podtrzymywano dominujący
gen dziedzictwa przenoszony z krwią matki (mitochondrialne DNA) poprzez właściwy
dobór partnerów. Z każdym następnym pokoleniem procentowa zawartość boskiej krwi
malała i stało się jasne, że tym sposobem nie uda się dłużej podtrzymać
długowieczności. Należało tego dokonać w sposób sztuczny. Przywódców zaczęto
karmić ekstraktem pochodzącym prawdopodobnie z krwi menstruacyjnej siostry
Enkiego, zwanej Panią Życia. Gwiezdny Ogień, będący mieszanką
endokrynologicznych składników, zwłaszcza pochodzących z szyszynki
1 przysadki mózgowej, przeznaczony był wyłącznie dla przedstawicieli tzw.
Smoczego Rodu, czyli mesjanistycznej linii naszego gatunku. Jezus jest tu ostatnim z
oficjalnie odnotowanych członków tego królewskiego rodu.
„...jedzcie i pijcie z niego wszyscy, jest to bowiem puchar krwi mojej, starego i
nowego przymierza..."
Zapotrzebowanie na Gwiezdny Ogień znacznie przekraczało możliwości
produkcyjne. Prócz królewskiego rodu dostęp do niego pragnął mieć stan kapłański i co
wyżsi dostojnicy. Chętnych było zbyt wielu. Potajemnie pracowano nad recepturami
umożliwiającymi osiąganie przybliżonych efektów. Początkowo esencję pobierano od
świętych dziewic, a kiedy jakość i ich esencji osłabła, sięgnięto po kolejne substytuty. W
efekcie tych starań otrzymano Mleko Bogini, substancję w działaniu bardzo podobną do
Gwiezdnego Ognia. Mleko Bogini zwano też chlebem pokładnym. Była to ta sama
substancja wyrabiana z białego proszku złota, o której jest mowa w Księdze Wyjścia,
kiedy to Mojżesz wziął złotego cielca, którego sporządzili Izraelici, i spalił go w ogniu i
starł na biały proch. Tej samej substancji używali faraonowie jako środka
zwiększającego aktywność szyszynki, co rozszerzało ich świadomość.

193
Święty kamień ogniowy wyrabiali Mistrzowie Rzemiosła w specjalnie budowanych
do tego celu świątyniach-laboratoriach. Jedną z takich alchemicznych budowli odkrył w
1905 roku na Półwyspie Synaj egiptolog W.F. Petrie. W świątynnej pracowni pośród
ogromnej ilości laboratoryjnego sprzętu i przedmiotów niewiadomego przeznaczenia
odkryto znaczną ilość białego proszku. Podobną substancję znaleziono w schowku
Komory Królewskiej znajdującej się wewnątrz Wielkiej Piramidy, lecz tam sprawę
szybko zatuszowano, fałszując wyniki ekspertyz.
Biały proszek okazuje się być wysoko-chronionym ognistym kamieniem zdolnym do
regeneracji ciała fizycznego i do karmienia ciała świetlistego, co tłumaczy paranormalne
zdolności i przechodzenie na wyższe poziomy świadomości spożywających go
faraonów. Ta zadziwiająca substancja, będąca jednoatomowym nadprzewodnikiem,
potrafi w pewnych warunkach ważyć mniej niż nic i samoistnie przenikać do innych
wymiarów. Niwelowanie pola grawitacyjnego przekazuje swojemu nosicielowi.
Te same właściwości, co Ogniowy Kamień, czyli biały proszek złota, wykazuje rod i
iryd, substancje stanowiące 5 procent suchej masy mózgu. Wszystkie one wykazują
właściwość zakrzywiania czasoprzestrzeni. Raz mogą znajdować się tu, to znów w
innym wymiarze. Proszę sobie teraz wyobrazić, co zachodzi w mózgu człowieka
poddanego działaniu takich substancji. Na dodatek owe pierwiastki w swojej
spreparowanej białoproszkowej postaci wchodzą w reakcje z DNA. Już dawki rzędu
jednego miligrama na jeden centymetr sześcienny roztworu podawane przez
kilkanaście dni potrafią cofnąć najbardziej zaawansowaną postać raka.
Już w 2001 roku zdano sobie sprawę, że cząsteczki DNA i RNA są energetycznym
medium i generują pole, które komunikuje się z rezonansem tła Ziemi, planet i galaktyk.
Na tego rodzaju interakcję już dużo wcześniej zwrócił uwagę Popp. Przy spójnym
nakładaniu się fal w obrębie organizmu i między organizmem a otoczeniem dochodzi do
niezakłóconego przepływu informacji i uporządkowania energetycznych struktur w
organizmie. To z kolei podtrzymuje metabolizm, podobnie jak i pozostałe procesy
życiowe, w tym funkcje psychiczne. W normalnych warunkach blokady, nadmiar i
niedobór energii ustawicznie zakłócają przebieg procesów życiowych. Wówczas
niesiona przez fotony informacja o kodzie genetycznym i budowie komórki ulega
zniekształceniu. DNA i RNA mają wbudowane mechanizmy samonaprawcze, ale
działają one tylko w obecności promieniowania o określonej długości fali. Widmo
promieniowania elektromagnetycznego ludzkiego organizmu, popularnie zwanego aurą
w sprzyjających okolicznościach zawiera taką naprawczą energetyczną składową. Może
ją wzbudzać dźwięk, światło, myśl czy inna postać energii, ale zawsze jest to chwilowe.
Kamień Ogniowy tych wad nie posiada. Działa korzystnie na organizm stale i totalnie.
Ta przecząca fundamentalnym prawom fizyki i chemii substancja leczy nie tylko z
każdej choroby, ale eliminuje także efekt działania wolnych rodników oraz odbudowuje
telomer. Telomer to powtarzalna sekwencja DNA znajdująca się na końcu każdego
chromosomu, która staje się krótsza z każdym podziałem komórki.

194
Gdy telomer zostaje zredukowany do określonej długości, komórka przestaje się dzielić
i ulega uszkodzeniu. Od 55 roku życia tempo takich niekorzystnych zmian podwaja się
co sześć lat. Koło osiemdziesiątego roku życia krytyczna jedna trzecia naszych
komórek ulega destrukcji.
Tymczasem owe pierwiastki w swoim wysoko spinowym stanie blokują rozpad
telomeru i naprawiają cały system odpornościowy. Leczą z każdej opartej na błędach
DNA choroby, a poprzez reaktywację systemu immunologicznego czynią organizm
niemal niewrażliwy na ataki wszelkiego rodzaju patogenów. Przedłużenie życia do 800-
1000 lat może tu być normą. Prowadzone przez Davida Hudsona badania w tym
kierunku potwierdzają te założenia.
Kolejną zadziwiającą właściwością białego proszku złota jest jego oddziaływanie na
ludzką świadomość. Po 5-6 dniowym przyjmowaniu dawki 500 miligramów zaczyna on
słyszeć dźwięki porównywalne z harmonią sfer. Po kilkutygodniowej kuracji zmiany
obejmują już całą fizjologię organizmu, zaczynają się dziwne sny i objawienia. Umysł
zaczyna świadomie funkcjonować w wielowymiarowej rzeczywistości i rozpoczyna się
aktywne życie w sferach energetycznych. Obcowanie z istotami stamtąd staje się tak
samo normalne jak kontakt z obiektami z naszego wymiaru. Zwieńczeniem
kilkumiesięcznego eksperymentu jest rozbudzenie kundalini i osiągnięcie oświecenia (!)
Jest oczywiste, że dzięki spożywaniu takich substancji patriarchowie potrafili
aktywizować pracę szyszynki, a więc przekraczać granice czasu i przestrzeni, czyli
docierać do źródła prawdziwej wiedzy, jaka jest nam dana dopiero w astralu i w
światach jeszcze wyższych. Jednocześnie wzmocniony układ immunologiczny i
zablokowany telomer czyniły z nich istoty długowieczne, mogące doskonalić się w
sztuce sprawowania władzy, dzięki czemu potrafili oni skutecznie przewodzić rodzajowi
ludzkiemu, prowadząc długofalową politykę zmierzającą do usamodzielnienia się rasy
ludzkiej, czego zagorzałym orędownikiem był Enki.
Objęcie władzy przez Enlila położyło kres tym staraniom. Patriarchowie utracili
przewodnictwo nad ludzkim rodzajem. Potop rozpoczyna okres gwałtownego upadku
znaczenia królewskiego rodu, a od czasów Abrahama (potomka Noego) długość
trwania życia także wśród jego przedstawicieli zostaje zrównana z przeciętną.
Enki nie zamierza poddać się bez walki. Z jego inicjatywy zostaje założone Bractwo
Węża, które upowszechnia wiedzę naukową a poprzez krzewienie sztuki i praw
moralnych nie pozwala duchowym wartościom zgasnąć w ludzkim sercu. Mimo wielu
starań nie udaje się mu przywrócić świetności ludzkiej rasy. Pozostali Nadzorcy
korumpują Bractwo Węża i przekształcają je w oręż do walki z własnymi przeciwnikami.
To, co miało być naszym wybawieniem, staje się poprzez indoktrynałną grę naszą
pułapką. Enki staje się synonimem zła i wszeteczeństwa, Panem Piekieł i Księciem
Kłamców, a poddana duchowym represjom ludzkość ostatecznie pada na kolana.
Rozpoczęty wówczas proces zniekształcania prawd duchowych poprzez teologiczną
irracjonałność trwa do dziś. Poprzez wprowadzony monoteizm uczyniono z Nadzorców
fizyczną manifestację Istoty Najwyższej,

195
a z wszelkich instytucji kościelnych - zaporę ogniową chroniącą przed dotarciem do
obszarów własnej duchowości.
Niewielka grupa wiedzących uchodzi cało z pogromu i w Egipcie kultywuje tradycje
oświeceniowe w pragmatycznym procesie kształcenia naukowego. Na mistykę i
ceremonialność nie ma tu miejsca. Krok po kroku uczy się adeptów wiedzy o duszy i
naszym powołaniu. Praktycznie wdraża techniki prowadzące do duchowego wyzwolenia
i wytwarza substytuty Gwiezdnego Ognia. Powstaje tajemny kod uniemożliwiający
korzystanie z wiedzy wszystkim tym, którzy nie wywodzą się z kręgów Bractwa. W
końcu imperium egipskie upada i główne struktury Bractwa muszą być siłą rzeczy
przeniesione na nowe ziemie.
W trakcie wielowiekowej działalności pierwotne idee założycieli Bractwa pod
wpływem Enlilowych dywersantów zostają przeinaczone, obrócone przeciwko nam.
Przenikający w szeregi zakonu szpiedzy przejmują ostatecznie władzę i przekształcają
proludzką organizację w kolejny organ dywersji. Wiedza, dostępna w formie rytuału,
zostaje przekłamana, a same Bractwo staje się kolejnym narzędziem zniewalającym
ludzkość. Bractwo staje się przy tym tak udanym organem represji, tak łatwo
samonapędzającym się, że pomysł ten zostaje wielokrotnie powtórzony. Nowe religie,
jak islam, podtrzymują zamęt. Doskonale wpasowują się w istniejące oprogramowanie
społeczne i napuszczone jedne na drugie, potrafią wiele namieszać.
Stojące za krucjatami Braterstwo, kierujące poczynaniami Kawalerów Szpitalnych,
Kawalerów Świątyni (Templariuszy) i Kawalerów Teutońskich, w pochodzie na islam,
czyli na własną agenturę, potwierdza swoją wartość jako doskonałe narzędzie zbrodni.
Sfałszowana Donacja Konstantyna, czyniąca z papieża następcę Boga na ziemi,
pozwala dławić wszystkie ugrupowania usiłujące głosić prawdy duchowe. Kształtowana
przy pomocy socjotechniki natura ludzka i w tym przypadku działa przeciwko nam.
Podsycana religijnym żarem instytucjonalizowana wojna degraduje człowieka duchowo i
umysłowo. Pojawiający się raz po raz mesjasze usprawiedliwiają wyższymi celami
stosowanie wojen, zabójstw i manipulacji. Wojny, zabójstwa i manipulacje stają się
powszechne i wchodzą do kanonu zwyczajowych, usankcjonowanych prawnie
zachowań. Takie narzucone prawo zaczyna kreować świat i wyznaczać sztywne ramy
ludzkiego pojmowania owego świata.
Wyrosła z kręgów Braterstwa grupa Iluminatów (masonów i wszelkich innych kręgów
wolnomularstwa) powiela dziś te same wzory, jakie w celu przejęcia władzy stosowali
krzyżowcy. Oczywiście do arsenału sprawdzonych technik dochodzą i nowe,
dopasowane do zmieniających się warunków. Genialny wynalazek, jakim jest inflacyjny
pieniądz papierowy, pozwolił masonerii na wywołanie dwóch wojen światowych i
przejęcie władzy nad wszystkimi najważniejszymi rządami. Globalizacja to ich kolejny
wynalazek, kto wie, czy nie najgenialniejszy. Tworząc ponadświatowy rząd, zapewnili
sobie dostęp do najnowocześniejszej techniki i pewnym jest, że nikt nie jest już im w
stanie zagrozić. Dysponują tajnymi ośrodkami badań, w których prowadzi się badania
naukowe nad zjawiskami, o których w ogóle nie wspomina współczesna nauka. Mają
dostęp do technologii,

196
która przeraża nawet obce cywilizacje. W pewnych ośrodkach są gotowe urządzenia
umożliwiające nie tylko podróże w czasie, ale nawet interwencje w tzw. punktach
węzłowych, od których zależą główne zmiany w czasoprzestrzeni. Modyfikacje
przeszłości dotyczą także obcych cywilizacji, tych, które są na celowniku Nadzorców.
Posługując się nami jak narzędziem, Nadzorcy wykorzystują nas do realizacji własnych
celów. Ponieważ milowymi krokami zbliża się czas naszego zaistnienia na forum
kosmicznych społeczności i nasi bezpośredni Nadzorcy zostaną poddani ocenie swojej
działalności na Ziemi, już przygotowali sobie osłonę, alibi usprawiedliwiające ich
ludobójczą działalność. Za wszystkie niekorzystne zmiany ma być obarczona ludzka
niedoskonała natura. Stworzone w tym celu ośrodki interwencji, pozostające rzekomo w
gestii człowieka - mają przygotować nowy scenariusz historycznych wydarzeń. A
wszystko w białych rękawiczkach, a wszystko wykonane rękami człowieka.
Jak to się wszystko skończy, nie wiem, ale powiem w zaufaniu, że nie jest aż tak źle.
Istnieją bowiem na Ziemi zawieszone między wymiarami ośrodki astralnej agitacji, w
których wre intensywna praca nad przygotowaniem ludzkości do wkroczenia w nowy
wymiar egzystencji. Istnieje też przynajmniej jeden ośrodek badawczo-militarny, gdzie
została skupiona cała nasza wiedza, gdzie (przy wsparciu jednej z cywilizacji) na rzecz
naszego wyzwolenia pracuje grupa ludzi, którzy przeszli nie znaną mi ewolucję
psychiczną i którzy dysponują psychotechniką przewyższająca nawet technikę naszych
bezpośrednich Stwórców. Właśnie dlatego, z powodu wsparcia nas przez agendy
astralne oraz wmieszania się do rozgrywek trzeciej cywilizacji, nasza przyszłość wydaje
się nie być pozbawiona szans na sukces. Niewola, strach i niepewność jutra prędzej czy
później odejdą w zapomnienie. Ale nim do tego dojdzie, czeka nas jeszcze zderzenie z
prawdą o naszej przeszłości i z prawdą o naszym duchowym pochodzeniu. Wbrew
pozorom to drugie będzie wymagać znacznie większego wysiłku. Niewielu jest bowiem
takich, co gotowi są nienawiść i ignorancję zastąpić cnotą i stanem permanentnej
miłości. Dopóki w ludzkich sercach nie zapanuje pokój, wciąż pozostaniemy
niewolnikami. Dopóki nie zrozumiemy, jak i dlaczego zostaliśmy oszukani, dopóty nie
zechcemy wkroczyć na drogę ewolucyjnych zmian. Dopóki nie pojmiemy, jaki jest
mechanizm sterowania naszą świadomością dopóty nie opadnie zasłona mistyfikacji.
Bez spełnienia tych warunków wyzwolenie nie jest możliwe.
197
4. Bezpośrednia kontrola
Czy aby to prawda? A dlaczegóż by nie. By to zrozumieć, nie trzeba być medium
czerpiącym informacje z holograficznego źródła akaszy. Wystarczy włączyć logikę i
właściwie zinterpretować informacje docierające do nas z naszego bezpośredniego
otoczenia. 1 co tam mamy? Ano totalne ogłupianie. Choć wszystkim zainteresowanym
wiadomo, że w wielu utajnionych bazach USA i specjalnie ku temu spreparowanych
miastach żyje tysiące kosmitów, mordujących ludzi celem pozyskania specjalnych
enzymów, które pozwalają im przeżyć w naszych warunkach, to już niewielu wie, że w
proceder porywania ludzi zaangażowana jest także armia i rząd USA. I nie chodzi tu o
sporadyczne przypadki porwań celem pozyskania kilku niewolników, ale o makabryczną
przetwórnię zasilaną rocznie kilkudziesięcioma tysiącami osób. Podejrzewa się nawet,
że cały rząd USA już po wojnie stracił kontrolę nad narodem na rzecz obcych, jednej z
ras szaraków. Co uzyskano w zamian? Oczywiście niesamowity rozwój technologii
militarnych, więc tych uśmiercających ludzi, co idzie za naszym milczącym
przyzwoleniem, oraz technologii czyniących z ziemi globalną wioskę zasiedloną przez
szczęśliwych mieszkańców. Jednak mówimy nie o tym rodzaju wioski, w której
chcielibyśmy szczęśliwie dożyć sędziwego wieku, dbając o wychowanie dzieci i
wnuków, ale o wioskę będącą w rzeczywistości obozem pracy, w której każdy nasz krok
jest starannie inwigilowany.
Czy to aby prawda? Ano popatrzmy... Weźmy na tapetę najdoskonalszy wynalazek
ostatnich lat - Internet, cudo mające sprowadzić cały świat do granic własnego
mieszkania, mające Eskimosa zbratać z mieszkańcem Polinezji. Ogólnoświatowa sieć
ma swoje dobre strony, każdy je zna, ale też nie przez przypadek zwą ją pajęczyną,
okiem Wielkiego Brata. Istnieje bowiem system mający pod kontrolą cały Internet i całą
pocztę elektroniczną.
Powstały już w 1947 roku z inicjatywy USA, Australii, Nowej Zelandii, Kanady i
Wielkiej Brytanii szpiegowski program Echelon, naruszający przecież Konwencję Praw
człowieka, ocenzurował przepływ informacji w sieci. A jest czego się bać, skoro sam
stosowany przez FBI u providerów system Carnivore w ciągu sekundy może sprawdzić
miliony listów elektronicznych. Dla jego potrzeb pracuje już 140 szpiegowskich
satelitów. Ta wymyślona przez Agencję Bezpieczeństwa Narodowego pajęczyna dawno
zatraciła cechy obronności i stała się orężem ponadnarodowych grup interesów w walce
o rynki zbytu. A możliwości ma spore, skoro kontroluje 90% ruchu międzynarodowego
na łączach telefonicznych, faksowych, teleksowych i internetowych. Echelon stał się
bardzo ważnym narzędziem gospodarczym i politycznym w rękach wielkiego kapitału.
Stał się wręcz narzędziem politycznego awansu i represji, rządowym, utrzymywanym z
podatków organem wykańczającym zarówno krajową jak i zagraniczną konkurencję.
198
Podobną taktykę stosują służby specjalne na całym świecie, zarówno w Europie jak i
w Azji. A tam, gdzie skromne fundusze rządowe nie wystarczają na instalowanie
systemów podsłuchowych, jak w Polsce, kosztem zakupu i instalacji odpowiednich
urządzeń obarcza się bezpośrednio dostawców sieci. Jakie rozmiary przyjęła ta kontrola
jasno widać na przykładzie Chin, gdzie armia 30 tysięcy urzędników bez przerwy
monitoruje ruch na łączach, wykorzystując do tego celu zapory ogniowe stworzone w
dolinie krzemowej.
Jakby i tego było mało, za podglądanie przepływu informacji w sieci biorą się nawet
zwyczajne przedsiębiorstwa, które zgodnie z prawem mogą śledzić poczynania swoich
pracowników. Ażeby nie było już żadnych złudzeń: mocarstwa, tak dla pewności,
fundują sobie sztywne sieci światłowodowe, jak te łączące Europę z USA (Rządowe
Centrum Komunikacji w Wielkiej Brytanii z Krajową Agencją Bezpieczeństwa w USA).
Byle tylko zapewnić sobie strategiczne bezpieczeństwo przesyłu danych.
Wkrótce Internet zostanie przekształcony w strukturę dostępną tylko po rejestracji,
gdzie każdy uczestnik będzie mieć cyfrowy identyfikator. Także całe oprogramowanie, z
jakim będziemy wchodzić do sieci, i jakie będzie znajdować się na komputerze, będzie
sukcesywnie sprawdzane pod kątem legalności. W tę cechę Naczelnego Inspektora
będzie wyposażony system Microsoftu znany pod kodową nazwą jako Longhorn,
którego premierę zapowiedziano na 2006 rok.
Jakby tej wolności było mało, nowy typ komunikacji bezprzewodowej, tak zwana sieć
komórkowa trzeciej generacji, już w samych założeniach była technicznie scalona z
Internetem. Powstaje nowy rodzaj łączności, całkowicie jednoczący świat i całkowicie
go kontrolujący. I nikt na poważnie nie bierze ostrzeżeń dotyczących gotowania się
mózgu w potoku mikrofal. Zapomina się przy tym, że sygnał ma w telefonach
komórkowych charakter pulsacyjny, przez co na częstotliwość główną mózgu nakładają
się dodatkowo inne, harmoniczne pulsacje. Dąży się nawet do tego, by były one zgodne
z rytmami fal mózgowych człowieka, aby i tą drogą można było sterować naszym
zachowaniem. A jeśli ktoś nie korzysta z komórki, najnowszy satelita szpiegowski nie
tylko podsłucha jego rozmowę (przekazując ją automatycznie do analizatora mowy,
który określi jej prawdomówność) i odczyta stan jego umysłu, ale i fizycznie zaatakuje
wiązką laserową.
Zresztą życie ludzkie ani jego jakość nigdy nie miały znaczenia dla Dyrygentów.
Nawet długowieczność odebrano nam tylko po to, by ograniczyć umysłowi czas
potrzebny mu do samouświadomienia. Kiedy przed tysiącami lat człowiek zyskał
biologiczną zdolność prokreacji, stał się niebezpieczny w swojej wolności
przekazywania wiedzy. Taki - pozbawiony lęku przed zatraceniem - biologiczny robot
mógł przecież rozwinąć poznanie do granic nie podlegających kontroli i tym sposobem
odzyskać wolność.
Wracając do ogólnoświatowej pajęczyny. Coraz więcej mówi się o perfekcyjnych
technikach identyfikujących człowieka z bliska i ze znacznej odległości nawet w szybko
poruszającym się tłumie, czy o implantach wszczepianych już nie tylko więźniom, ale i
członkom grup specjalnych (rzekomo

199
celem niesienia natychmiastowej pomocy w razie niebezpieczeństwa), a przemilcza się
fakt nakładania na ogólne tło promieniowania mikrofalowego, spajającego urządzenia
sieciowe, specjalnie modulowanej fali elektromagnetycznej, która działając na
podświadomość, przeprogramowuje mózg wedle potrzeby.
W USA w celu kontrolowania umysłów od wielu lat przeprowadza się tak zwane
operacje psychologiczne w zakresie spraw cywilnych oraz wojskowych na
częstotliwościach AM, FM, HF, TV. Opracowane przez amerykańską firmę
elektroniczną wszczepiane do ciała miniaturowe urządzenie nadawczo-odbiorcze
(Digital Angel, czyli numeryczny anioł) ma nie tylko zapewniać identyfikację właściciela,
ale umożliwiać również przesyłanie sygnałów przejmujących nad nim pewną kontrolę.
Opracowany projekt LUCID (Logical Universal Communication Interactive Databank)
zakłada zebranie w jednym centralnym komputerze danych o każdym mieszkańcu
naszej planety. Uniwersalna karta biometryczna lub wszczepiony pod skórę biochip
będą mogły być w każdej chwili użyte w celu eliminacji niepożądanych osób.
Departament Obrony Stanów Zjednoczonych już w 1994 roku walczył oprawo
stosowania broni nieuśmiercających przeciwko wszystkim, którzy prowadzą działalność
wymierzoną w sprawy jego jurysdykcji. Niektórzy z kręgów wojskowych przyznają
otwarcie, że Ameryka jest już przygotowana do prowadzenia wojen XXI wieku, kiedy to
przeciwnik będzie widział, słyszał i czuł rzeczy, które nie istnieją. I o to w tym wszystkim
chodzi: w każdej chwili mieć wszystkich na oku, wiedzieć, co robią i co mówią.
Niewygodnych eliminować, a krnąbrnych zamykać w obozach, jak to ma miejsce w
Palestynie i Zimbabwe, gdzie kilkusetkilometrowej długości mury stają się symbolem
współczesnego holokaustu.
Od dawna są gotowe do użycia techniki wdrukowujące nową pamięć albo tak
przekształcające pracę mózgu, że człowiek staje się zwyczajnym biologicznym robotem.
Wykonując powierzone mu zadania, sam nie zdaje sobie sprawy z tego, co robi. Bronie
manipulujące ludzką świadomością pozwalają przesyłać sygnały bezpośrednio do
podświadomości i z jej poziomu sterować świadomością. Tą drogą indukuje się także
wszelkiego typu choroby a nawet fizycznie uszkadza organy. Wymyślony termin
parapsychologicznego szpiega to nie poetyka science fiction, ale fakt znany od dawna.
Odpowiednio wyszkoleni szpiedzy potrafią na odległość zbadać każdy zakamarek Ziemi
i dostarczyć informacji z odległych obszarów kosmosu. Potrafią śledzić poczynania
wroga a nawet zniszczyć go z poziomu innego wymiaru. Potrafią także walczyć między
sobą i zrywać energetyczne więzy łączące ich z ciałem, co dla osoby zaatakowanej
oznacza biologiczną śmierć w tym wymiarze.
Wojskowe operacje psychologiczne kierowane są także przeciwko ludności cywilnej.
Lista takich udokumentowanych poczynań jest tak długa, że Parlament Europejski
usilnie dąży do tego, aby poszukiwania nowych nieuśmiercających broni oraz rozwijanie
nowych strategii uzbrojenia regulować międzynarodowymi konwencjami. Obawy są
uzasadnione. Jedną z ukrytych zalet amerykańskiego projektu HAARP jest umiejętność
przenoszenia za pośrednictwem fal radiowych

200
sygnałów kontrolujących umysł na obszar całej planety. Sygnały takie mogą być
nadawane bezpośrednio albo mogą być wkomponowywane w istniejące systemy
łączności radiowej.
W porównaniu z takimi cudami techniki generatory infradźwiękowych impulsów,
zdolne obrócić w perzynę całe miasta albo zniszczyć biologiczne życie na dowolnym
obszarze, nie wydają się aż tak cudowne.
Szaraków, czyli zwyczajnych ludzi, wystarczy obciążyć nadmierną pracą otumanić
programami, a bez mrugnięcia okiem przyjmą rolę konia pociągowego. I nikogo ich los
nie będzie obchodzić, bo niby kogo, skoro rząd ponadświatowy i tak od dawna
przygotowuje się do biologicznej wyniszczającej wojny, mającej ograniczyć ludzką
populację do łatwo sterowalnego poziomu. Słowa Henry*ego Kissingera, byłego szefa
Rady Bezpieczeństwa narodowego i magnata prasowego Teda Turnera, nawołujące do
ograniczenia ludzkiej populacji do 500 milionów osobników nie były wcale przypadkowe.
Od wielu lat na Amerykanach testuje się rozmaite substancje biochemiczne mające jak
najskuteczniej i w sposób wyglądający na naturalny skrócić ludzkie życie.
Śmiercionośne substancje podaje się testowo nie tylko w zakładach karnych, ale
również w szkołach, urzędach państwowych i tonami rozsiewa nad całymi miastami, a
nawet nad całymi regionami. Jak w zawołaniu La Veya, założyciela Kościoła Szatana:
„Czyń, co chcesz. Takie jest prawo".
Panowie tego świata nie kierują się w swoim postępowaniu żadnymi zasadami
moralnymi, a ich wynaturzenie jest wręcz legendarne. Na przykład grupa Zakulisowych,
skryta pod płaszczykiem wpływowych satanistów, jest odpowiedzialna tylko w samych
Stanach za składanie w ofierze od 50 000 do 60 000 dzieci. To chyba daje obraz o ich
możliwościach i bezkarności.
Próby ograniczenia ludzkiej populacji to nie bajeczka babuni opowiadana
wieczorową porą. Trwające od 1942 roku prace nad bronią bakteriologiczną
doprowadziły do przetworzenia mikoplazmy (czynnik chorobotwórczy wyekstrahowany z
bakterii Brucella i wirusa wisny) w takie jej patogenne formy, że te od lat są przyczyną
degeneracji układu nerwowego, chronicznego zmęczenia, włókniaka mięśni,
stwardnienia rozsianego, choroby Parkinsona, choroby Wegnera, chorób kolagenowo-
naczyniowych, choroby Alzheimera i AIDS. Tego biologicznego kata ludzkości
wyprodukowano w ramach Specjalnego Programu Wirusa Raka (ukrywanego pod
płaszczykiem walki z rakiem!) tylko i wyłącznie w celu pozbawienia organizmu
człowieka naturalnej ochrony.
Prawo gospodarcze to kolejna forma igrania z ludzkim żywiołem. Sama kontrola
ruchu światowego pieniądza, sprawowana obecnie przez system bankowy, umożliwia
całkowite podporządkowywanie społeczeństw, wywoływanie wojen oraz tworzenie
nowych praw państwowych. Zapoczątkowana w ubiegłym stuleciu przez Rothschildów
taktyka pożyczania pieniędzy na prowadzenie wojen, bez względu na intencje
pożyczkobiorcy, nabrała takiego rozmachu, że pożyczany obu stronom konfliktu
pieniądz wywołał obie wojny światowe, przynosząc kosmiczne dochody i
nieograniczoną władzę sferom bankowym. Wielkie ponadnarodowe koncerny,

201
także amerykańskie, jak to miało miejsce w czasie II wojny światowej, bez żenady
dostarczały broń obu stronom konfliktu.
„...głównym celem utworzenia inflacyjnego pieniądza papierowego jest umożliwienie
narodom prowadzenia wojen i ich przedłużania. Ponadto utrudnia on wysiłki związane z
utrzymaniem własnej egzystencji w warunkach nowoczesnej ekonomii z powodu
masowego zadłużenia i pasożytniczego przejmowania dóbr wywołanego przez ten
system. Co więcej, stała inflacja zmniejsza wartość pieniędzy znajdujących się w
posiadaniu ludzi, dzięki czemu wartość zgromadzonych przez nich dóbr stopniowo
maleje. Dzięki systemowi pieniądza papierowego cele Nadzorców wyrażone w
opowieściach o Raju i Wieży Babel zostały znacznie rozszerzone ".
William Bramley
I pomyśleć, że pieniądz papierowy rozpoczął swoją karierę jak skrypt dłużny, będący
pisemnym zobowiązaniem do honorowego uregulowania długu...
Świat stoi w obliczu kryzysu, ale system finansowy się nie psuje i wciąż skutecznie
działa, blokując wszystkie niepożądane dla siebie działania. Jego siła wyraża się w
zdominowaniu systemów państwowych. Gdy na przykład na odstrzał poszła Brazylia, w
spłacie długów nie pomogła jej nawet dobra polityka gospodarcza: ani nadwyżka
budżetowa, ani handlowa.
Dyrygenci mają nieograniczoną władzę nad ponadnarodowym kompleksem
gospodarczym. Modna ostatnio globalizacja to ledwie jedna z postaci nowoczesnego
niewolnictwa. Bez wchodzenia w szczegóły łatwo zauważyć, że globalizacja już dawno
wymknęła się spod kontroli i że przybrała typowo przestępczy charakter.
Ponadnarodowe koncerny sterują handlem światowym a banki tworzą skuteczną iluzję
oszczędzania, zmuszając ludzi do nadmiernej pracy. Przemysł narkotykowy dostarcza
dochodów większych niż biznes medialny, a rzekoma walka z gangami narkotykowymi
przyczynia się tylko do windowania cen używek.
Ta pozorowana wojna z gangami narkotykowymi ma na celu jedynie niszczenie
konkurencji. Właśnie dlatego skrót „CIA" oznacza dosłownie kokainę w Ameryce
(Cocaine In America). Sprokurowana przez nią wojna w Wietnamie zapewniła nie tylko
dostęp do opiumowych zasobów Złotego Trójkąta, ale także sponsorowaną przez
podatników doskonałą logistykę. Ten sam chwyt zastosowano w dawnej Jugosławii,
Afganistanie i Iraku. Zaś materiał handlowy: narkotyki, węgiel i ropa - to wyłącznie
synonimy zysku i władzy. Dlatego też liberalizująca swoją politykę odnośnie narkotyków
Kanada i Europa stały się solą w oku amerykańskich nacjonalistów. Rozważana przez
Kanadę, Wielką Brytanię, Belgię i Luksemburg (podążające śladem Holandii) legalizacja
marihuany uderzyła mocno w nadwątlony wizerunek walczącej z narkotykami Ameryki,
wywołując gwałtowną reakcję Waszyngtonu. Nie wydaje jednak się, aby oceniane na
blisko 300 miliardów dolarów zyski CIA osiągane z handlu narkotykami mogłyby być
uszczuplone europejską aferą.
Tym bardziej nie dziwią dokumenty ujawnione przez R.L. Freemana, obnażające
kulisy prowadzenia narkotykowych operacji w Wietnamie, zwłaszcza

202
dotyczące istnienia tajnego zespołu powołanego do dokonywania mordów politycznych
- Secret Death Sąuad (Tajny Zespół Śmierci) oraz ugrupowania - Experimental
Assassination Taem, oficjalnie zarejestrowanego w CIA jako MACSOGSDODV
(Specjalna Grupa Operacyjna Wojskowego Posiłkowego Dowództwa Strategicznego
Ministerstwa Obrony w Wietnamie), które na swoim terenie dysponowały grupami
szybkiego reagowania. Mordowano nawet własnych, wyrwanych z niewoli żołnierzy. I to
wszystko na rozkaz Waszyngtonu. W obronie rzekomo amerykańskich interesów
zginęło kilka milionów Wietnamczyków i 55 tys. Amerykanów. Ten sam los spotkał
Gwatemalę i Chile, w których obalono niewygodne rządy i wprowadzono zależne od
USA dyktatury, w wyniku czego śmierć poniosło przeszło milion ludzi, a reszta została
zepchnięta do poziomu wegetacji.
Może dlatego niejeden, mówiąc Dżamaat al-Tawhid wa Dżihad, IRA, FARC, RTA.
Al-Qaida, LTTE, Abu Sajef, Hamas, Hezbollah, Dżemaja Islamija, bez zbędnych
dywagacji na równi z nimi dodaje: CIA. W tej terrorystycznej mgławicy trudno się
połapać. Nie wiadomo, kto kogo sponsoruje i jak napędza. Kiedy od wybuchu intifady
we wrześniu 2000 roku Unia Europejska udzieliła Palestyńczykom wsparcia w
wysokości co najmniej 330 min euro, z czego lwią część z tych pieniędzy wypłacono
członkom zbrojnego ramienia Al-Fatah, znanego z aktów terroru m.in. na Zachodnim
Brzegu, to możemy śmiało przyznać, że jesteśmy prawnymi sponsorami terroryzmu.
Jesteśmy takimi samymi przestępcami, jak Colin Powell, amerykański Sekretarz Stanu,
który z polecenia rządu USA przekazywał talibom wielomilionowe sumy.
Wkrótce ma to się zmienić i odpowiedzialność za ewentualne przecieki ma szerokim
łukiem omijać rządy, gdyż w USA i Wielkiej Brytanii rozpoczął się sezon
prywatyzowania armii. A wszystko w obronie... narodowych interesów.
Zrozumiałym wydaje się w tym kontekście zachowanie George'a Sorosa,
największego filantropa świata ( na promowanie demokracji wydał w ciągu ostatnich lat
blisko 5 młd dolarów), założyciela Instytutu Społeczeństwa Otwartego, który ostro
zwalczając amerykański neokonserwatyzm, przeciwstawiający idei współpracy działanie
brutalnej siły i konkurencji - wyłożył oficjalnie milionowe sumy na odsunięcie Georga
Busha od władzy. Miejmy tylko nadzieję, że ten ideowy gest stworzenia prawdziwie
liberalnego społeczeństwa zostanie właściwie odczytany i przyniesie kiedyś pożądany
skutek.
Praca ponad siły to kolejny mit gospodarczy. Przeszło 90 procent naszego wysiłku
ginie nie tylko w postaci inflacji, zaniżonej wartości pracy czy podatków, ale jest
świadomie przepuszczane przez komin. Stan nędzy i głodu w krajach ubogich
utrzymuje się sztucznie, choć likwidacja jego jest możliwa w każdej chwili i nie ma to nic
wspólnego z brakiem pieniędzy czy powoływaniem się na inne trudności. Na przykład
Argentyna, kraj swego czasu równie bogaty co Francja, po 25 latach reform podjętych z
inicjatywy Międzynarodowego Funduszu Walutowego stała się krajem, w którym 40
procent mieszkańców żyje poniżej progu nędzy.
W państwach zaliczonych do grupy taniej siły roboczej wcielane są ponadnarodowe
projekty opanowania całej produkcji roślinnej i przemysłowej.

203
W sferze produkeyjno-eksploatacyjnej (wydobycie surowców) dokonuje się to drogą
rynkową poprzez naturalny proces przejmowania zakładów produkcyjnych i
przedsiębiorstw wydobywczych. W sferze rolniczej wygląda to inaczej, gdyż istnieje
szereg barier nie pozwalających na wykup gigantycznych obszarów leśnych czy
rolnych, będących przecież naturalną własnością narodu. Ale i na to znaleziono prosty,
tani i skuteczny sposób: biotechnologię.
Nie słychać nigdzie o dobrodziejstwach rewolucji biotechnologicznej, której
pierwotnie przyświecającym celem było wyprodukowanie odmian takich zbóż i innych
upraw, które zlikwidowałyby widmo klęski głodu zwłaszcza w państwach Trzeciego
Świata. Za to mamy transgeniczną wojnę, gdzie nacisk położono wyłącznie na
zwiększanie upraw roślin eksportowanych do państw najbiedniejszych, aby tym samym
jeszcze bardziej zachwiać ich status quo. Mało tego, nowe nasiona, które siłą
genetycznej doskonałości prędzej czy później wyprą pokolenia mniej odporne, są objęte
patentami. Co to oznacza dla państw najbiedniejszych, wiadomo: polityczno-
ekonomiczny przymus zakupu odpowiednio zmodyfikowanego nasienia.
Wszystko byłoby w porządku, gdyby nowe genetycznie zmodyfikowane pokolenie
roślin mogło dawać sukcesywne plony, gdyby jednorazowy zakup nasion umożliwił w
następnym pokoleniu kolejny zbiór. Nic bardziej błędnego. Uprawianie transgenicznych
roślin z wykorzystaniem technologii opatentowanej przez Monsanato i Syngentę,
opanowujących cały światowy rynek produkcji nasion, już wkrótce oznaczać będzie
zakup nasion z wprowadzonym do nich tak zwanym genem śmierci, terminatorem, który
uśmierca roślinę już od drugiego pokolenia. Agresywność genu-terminatora ujawnia się
także wzmożonym wydzielaniem toksyn, które przenoszone przez owady niszczą
całkowicie rośliny z upraw nie zmodyfikowanych genetycznie.
Nietrudno przewidzieć, że cena opatentowanego ziarna pierwszego siewu znacznie
podniesie cenę żywności. Na domiar złego cały ten zmonopolizowany
biotechnologicznie agrobiznes wyniszcza farmy Afryki, gdzie genetycznie
modyfikowane rośliny mogłyby poprzez zwiększenie plonów przeciwdziałać niedoborom
żywności. I chociaż takie zmienione ziemniaki dają plony o 18 procent większe,
niewielkie są szanse, by mogli je uprawiać rolnicy wykorzystywanych krajów. Dlatego
właśnie w akcie moralnego protestu prezydent Zambii odmówił przyjęcia 50 tys. ton
genetycznie zmodyfikowanej kukurydzy podczas klęski głodu w 2002 roku. Co prawda,
otwierane są nowe laboratoria biotechnologiczne, jak miało to miejsce w Malawi, Kenii
czy Nigerii, lecz zasięg ich działania i tak pozostaje pod ścisłą kontrolą
ponadnarodowych korporacji, co wielokrotnie dawał Bush do zrozumienia.
W tej walce wygrywa tylko największy. A wielki kapitał USA wspierają organizacje
rządowe. CIA, pracując na rzecz Monsanato, potrafi przekonać nawet naj oporniej szych
polityków. Naukowcy w tym starciu w ogóle nie mają prawa głosu.
Walka o światowy bank nasion rozpoczęła się już wiele lat temu, kiedy osiemnaście
Międzynarodowych Ośrodków Rolnictwa (IARC) stało się przyczyną zatargu między
Bankiem Światowym a krajami rozwijającymi się. Szybko okazało

204
się, kto jest w stanie przejąć kontrolę nad ośrodkami mającymi kluczowe znaczenie dla
globalnego rynku nasion, a tym samym nad kształtem ogólnoświatowego rolnictwa. Co
prawda IARC podpisały z oenzetowską Organizacją ds. Żywności i Rolnictwa (FAO)
umowę, w myśl której sponsorowana przez FAO Międzynarodowa Komisja ds.
Genetycznego Zasobu Roślin będzie nad nimi sprawowała chronioną prawem
międzynarodowym kontrolę, gdzie każdy z krajów członkowskich miałby jeden głos,
jednakże propozycja ta została odrzucona, a ostateczną władzę nad IARC przejął
Konsultatywny Zespół ds. Międzynarodowych Badań Rolniczych, którego prezesem jest
człowiek będący jednocześnie wiceprezesem Banku Światowego.
Zagrywka ta wydaje się uzasadniona, skoro USA i UE są zrzeszone w skupiającym
130 państw (czytaj: grap interesów)WTO (Światowej Organizacji Handlu), narzucającej
słabszym gospodarczo krajom korzystne dla siebie rozwiązania. WTO rządzą jednak jej
najwięksi beneficjanci (oficjalnie 51 procent udziałów należy do USA), czyli
ponadnarodowe korporacje, których jedynym obecnym celem jest patentowanie
wszystkiego, co ma wymiar merkantylny, również roślin i zwierząt.
Walka toczona o opanowanie zasobów całej pitnej wody świata to kolejny wynalazek
owych grap interesów. Kto wie, czy nie najgenialniejszy, skoro przeszło miliard ludzi nie
ma bezpośredniego dostępu do czystej wody, a 40 procent mieszkańców naszego
globu cierpi na jej chroniczny niedostatek. Złoty interes.
A mówimy przecież o humanitarnej metodzie zniewolenia ludzkości. Tam zaś, gdzie
od niepamiętnych czasów działają już programy militarne, nawet takie zagrywki nie są
konieczne. Tam masowe ludobójstwo ma wymiar normalności i według nowoczesnej
nomenklatury znane jest całemu światu jako walka z terroryzmem.
Pamiętamy okrutny los narodu czeczeńskiego, eksterminowanego przez wojska
rosyjskie, pamiętamy apele organizacji charytatywnych i głosy Waszyngtonu wzywające
do zakończenia tej rzezi. I co z tego wyszło? Ustępstwa Rosji, ONZ i NATO, otwierające
USA drogę do Afganistanu, Pakistanu i państw środkowoazjatyckich, sprawiły, że
kwestia ludobójstwa w Czeczenii przestała istnieć. Wystarczyło zaalarmować świat, iż
na granicy gruzińsko-czeczeńskiej działają talibowie, by antyterrorystyczna operacja
uzyskała wsparcie... międzynarodowe. Prosty wybieg, a jakże skuteczny. I co tu dużo
gadać - wypracowany w kuluarach światowej polityki. Mamy się więc dziwić, że są już
naśladowcy korzystający z nowych technik ludobójstwa opracowanych przez rosyjskie
MSW oraz takie oddziały specjalne, jak OMON, SPECNAZ czy Alfa?
Czeczenia nie jest tu wyjątkiem. Wojska NATO dokonywały przecież już w byłej
Jugosławii mordów na masową skalę. Gazy toksyczne, bomby zawierające uran i
napalm, broń chemiczna - cały ten arsenał śmiercionośnych środków spadał wprost na
głowy cywilnych mieszkańców Macedonii, Albanii, Bośni i Słowenii. Mniejsze straty
poniosło jedynie Kosowo. Z racji wspierania Wyzwoleńczej Armii Kosowa przez USA i
RFN, czego ukrytym motywem było opanowanie tamtejszych kopalń, tereny te
pozostawały pod kuratelą wielkich finansów. Szeroko nagłaśniane
205
w mediach ludobójstwo związane z wysiedlaniem Albańczyków z Kosowa rzeczywiście
miało miejsce, ale dopiero po rozpoczęciu bombardowań przez wojska NATO i to w
miejscach opanowanych właśnie przez Armię Wyzwolenia Kosowa. Światu ukazano
jednak prawdę w lustrzanym odbiciu. Mówiono też o 500 000 zamordowanych przez
jugosłowiańską armię mieszkańców Kosowa, co usprawiedliwiało wprowadzenie sił
NATO, podczas gdy było ich... 3000.
Kiedy zaś uzbrojony przez Moskwę Sojusz Północny odciął USA dostęp do ropy
kaspijskiej, otwierając Rosji obszary w Azji Południowej i Środkowej, geopolityczna
administracja Busha znalazła ujście swojej mocarstwowej polityki w aneksji Izraela oraz
rywalizacji z Rosją w Gruzji i Abchazji (celem przejęcia kontroli nad całym Kaukazem).
Scenariusz tej rozgrywki wydaje się jasny, a Abchazja może stać się areną kolejnej
nowoczesnej wojny. To samo dotyczy krajów arabskich, które już w latach
siedemdziesiątych przestały panować nad swoimi gospodarkami, a reprezentujące je
instytucje finansowe są tak prymitywne, że nie stanowią żadnej konkurencji. Te śpiące
na ropie państwa, utrzymując wysoką stopę kredytową i silną lokalną walutę, musiały w
końcu sięgnąć do rezerw walutowych, co zabiło eksport. Część z nich zaciągnęła
kredyty, ale w starciu z fortuną świata miast uzdrowić własne gospodarki - stały się jej
największymi dłużnikami.
Wszystko w wielkim świecie dzieje się w powiązaniu z amerykańską gospodarką. Tu
znajdują się siedziby największych korporacji świata. Kiedy w 1997 roku gospodarka
USA stanęła w obliczu zapaści, architekci nowego ładu, scalając interes narodowy
(gospodarczy i narkotykowy), rozpoczęli wojnę o Kosowo. Wysadzenie w powietrze
majątku wartego kilkaset miliardów dolarów, a potem przechwycenie wszystkich
kontraktów na jego odbudowę, wraz z przejęciem dróg przerzutu narkotyków z
Dalekiego Wschodu do Europy - to wszystko uratowało Wielkiego Brata przez
załamaniem. Historia z Irakiem jest klinicznym, wręcz stereotypowym powtórzeniem
zastosowanej wcześniej zagrywki. Gdyby nasi polscy politycy choć część tej prawdy
pojmowali, nasi żołnierze nie umieraliby w tej chwili za chwałę obcego kapitału, a jeśli
już, to pewno udałoby się wytargować jakiś znaczący kontrakt. I kto komu przystawił
pistolet do głowy?
Tego błędu stara się uniknąć przywódca Libii Kadafii. Dotąd zagorzały przeciwnik
USA i jeden z największych wrogów Zachodu, widząc, czym grozi wpisanie jego kraju
na listę siedmiu państw zagrożonych terroryzmem, odciął się od Ligi Arabskiej i zaczął
gorączkowo optować na rzecz światowego pokoju. Mając na uwadze straty
amerykańskich koncernów naftowych, jakie te ponoszą na skutek wprowadzonego
embarga, możemy z całym przekonaniem stwierdzić, że Libia stanie się wkrótce
miejscem robienia doskonałych interesów z Zachodem. A może Kadafii ma dobrego
nosa i wie, że kolejny cios pójdzie w Kolumbię, gdzie setki miliardów narkotykowych
dolarów, stanowiąc zagrożenie dla Wall Street, czekają na nowego właściciela?
Podobno pomysł taki nie podoba się prezydentowi Wenezueli, Hugo Chavezowi, ale
Kadafii z pewnością zaciera ręce. No i cudowna Somalia, ze swoimi podzielonymi już
przez amerykańskie spółki naftowe

206
roponośnymi obszarami przez swoje związki z Al.-Itihaadą prędzej czy później stanie
się celem agresji Wielkiego Brata, jak nie militarnej, to gospodarczej.
Także Europa wykazuje już niebywałe zainteresowanie uregulowaniem stosunków z
Trypolisem, na poważnie biorąc włoski projekt budowy rurociągu z Libii do Europy.
Czyżby więc w stosunku do terrorysty Kadafiego wprowadzono nową taryfę ulgową? A
czy z tej taryfy nie mógł przypadkiem skorzystać Afganistan i Wietnam? A może tak
dołączyć do tego szacownego grona jeszcze Birmę Ne Wina, Północną Korę Kim Dżong
ILa czy Ugandę Idi Amina? Irak nie mógł skorzystać z prawa łaski, bo miał ropę naftową
i w nim - co gorsza - skupiały się narkotykowe interesy Kolumbii i Środkowego
Wschodu.
Wszystko zależy od chwilowego punktu widzenia USA, które siłą potęgi
gospodarczej i liczbą 400 tysięcy swoich żołnierzy, pozostających w stanie bojowej
gotowości poza granicami kraju, mogą sterować międzynarodową polityką. Skoro stać
tę machinę na wykładanie corocznie 400 mld dolarów na cele obronne (tyle co
pozostałych 20 następnych państwa razem wziętych), to stać ich na wszystko. Nawet
skomplikowana sytuacja w rejonie Dalekiego Wschodu, gdzie szachują się trzy
mocarstwa - dwa militarne (Rosja i Chiny) oraz jedno gospodarcze (Japonia), skończy
się z chwilą podpisania sojuszu amerykańsko-indyjskiego.
Z drugiej strony tych kapitałowych machinacji istnieje biegun biedy, na którego nikt
nie chce zwracać uwagi: 1,2 mld ludzi żyjących za mniej niż dolara dziennie i 250
milionów dzieci pracujących w nieludzkich warunkach. Tak właśnie wygląda społeczne
sumienie kapitalizmu. A my potrzebujemy systemu globalnej wrażliwości, biznesu o
ludzkiej twarzy.
„Biznes w sposób przekonujący musi zademonstrować ludziom, że jest integralną
częścią społeczeństwa, a to oznacza, że musi dorosnąć do nowego sposobu myślenia,
które nazwałbym prospołecznym - cytuję za prezesem Światowego Forum
Ekonomicznego Klausem Schwabem. - Filozofia ta opiera się na czterech elementach:
korporacyjnej atrakcyjności, korporacyjnej integralności, korporacyjnym obywatelstwie i
społecznej przedsiębiorczości. Pojęcie korporacyjnej atrakcyjności oznacza, że dana
firma musi udowodnić swą przydatność dla społeczeństwa. Chodzi o to, by nie tylko
maksymalizować zyski akcjonariuszy, ale również służyć społeczeństwu jako takiemu ".
Jak dotąd kapitalizm wykazuje się wyjątkowym zrozumieniem potrzeb
społeczeństwa. Prosta filozofia kapitalizmu zakłada bowiem manipulowanie światem
celem przejęcia nad nim całkowitej kontroli. Swoją drogą to ciekawe, czy są dziś tacy,
co za pewnik biorą udział Bin Ladena w zburzeniu Wież Wolności (jako religijnego
terrorysty i fanatyka, a nie człowieka-marionetki poruszanego sznurkami przez władców
świata), notabene światowego centrum giełdowych manipulacji, czy też udział
Czeczeńców w zamachu na moskiewski teatr? A może Wielki Reżyser ma zupełnie inną
twarz? Powinniśmy raczej zapytać, kto zyskał na tragicznych wydarzeniach z 11
września? Albo raczej, dlaczego amerykańscy konserwatyści nigdy nie zaakceptowali
tzw. interwencji humanitarnych w Afganistanie, Panamie, Somalii, Bośni, Kosowie czy
na Haitii i w Timorze Wschodnim?

207
Zapewne wielu z nas pamięta, jak sfingowano atak na amerykańską marynarkę, co
dało pretekst do rozpoczęcia wojny w Wietnamie. Ten scenariusz powtarzano już
wielokrotnie i za każdym razem z dobrym rezultatem.
Zaś takie pytania, jak: dlaczego leczono Osamę Bin Ladena w amerykańskim
szpitalu w 2001 roku, choć był on już w tym czasie najbardziej poszukiwanym
terrorystą? - Dlaczego aż 75 minut zwlekano z podjęciem akcji ratowniczej (z
poderwaniem do lotu samolotów przechwytujących zgodnie z obowiązującymi
procedurami) celem ratowania WTC? - Skąd wzięły się tajemnicze eksplozje wewnątrz
wież WTC, bez których nie doszłoby do tak dramatycznego naruszenia siły nośnej
konstrukcji? - Jakim cudem Bush oglądał uderzające w wieże samoloty, choć tego dnia
telewizja niczego nie pokazywała? Jak to się stało, że od razu wiedziano, kto stoi za
zamachami, zasypując tymi informacjami media, choć służby specjalne nie były
fizycznie w stanie tak szybko poznać scenariusza wydarzeń? - Dlaczego wyparował
samolot, który uderzył w Pentagon? - Kto tuż przed runięciem WTC zasypał giełdy
akcjami przedsiębiorstw, których aktywa znacznie straciły na wartości po
terrorystycznym ataku? - takie i im podobne pytania są jedynie potwierdzeniem
siłowego wprowadzania zamordystycznych przepisów Nowego Prawa, które wkrótce
obejmą obywateli Nowego Porządku. Na naszych oczach tworzy się nowe prawa i
przywileje, które całkowicie ograniczą przepisy krajowe i lokalne. Powstaje nowa
historia, która ponadnarodowym korporacjom daje przywilej władania światem, a
obywatelowi tego świata - wielki guzik, czyli nic!
Tylko społeczny ignorant może dojść do wniosku, że stoi oko w oko z
niezamierzonymi działaniami o dobrych intencjach, że wojna z terroryzmem nie jest
przykrywką dla usiłowań zmierzających do rozciągnięcia władzy nad całym gatunkiem,
a oglądane przemiany nie są pretekstem do generowania niewolniczego
prawodawstwa.
Dlaczego w najbardziej uprzemysłowionych państwach świata, gdzie działają
największe ponadnarodowe korporacje, stworzono tzw. prawodawstwo dyskryminujące,
dające nieograniczoną władzę tzw. aparatowi ścigania. Wolność słowa oraz
gwarantowane prawa obywatelskie przestały istnieć. Teraz każdy obywatel pod
pretekstem walki z terroryzmem może być w majestacie prawa osadzony w areszcie
bez wyroku i pozbawiony wszelkich należnych mu praw. Dotyczy to nie tylko
zwyczajnych obywateli, ale wszystkich organizacji społecznych, politycznych i
gospodarczych. Tak daleko może sięgnąć prawo? A mówimy tylko o nowej roli prawa w
życiu mieszkańca globu.
Z technicznego punktu widzenia będzie on wkrótce identyfikowalny w każdym
punkcie globu, i to nie tylko za sprawą mikrochipów, które już zaczyna się wszczepiać
obywatelom w USA i Wielkiej Brytanii. Również najnowocześniejsze urządzenia
biometryczne, co powtórzę po raz drugi, identyfikujące ludzi nawet po zapachu,
kształcie ucha, tęczówki oka, odcisku warg a nawet po sposobie poruszania się - są już
dziś zdolne wykryć każdego z nas (tropionego). Wielkie nadzieje pokłada się w
termografie, pozwalającym na wykrycie obiektu ruchomego na podstawie
charakterystycznego rozkładu ciepła na twarzy. Także będący w fazie testów satelita
Quickbird, potrafiący śledzić ruchy

208
wszystkich obiektów na ziemi, nie pozostawia złudzeń co do tego, w jakim kierunku
zmierza świat. Pozbawiony anonimowości obywatel, wyposażony w cyfrowy pieniądz,
śledzony przez własny telefon komórkowy (każde takie urządzenie ma być wyposażone
w urządzenie namiarowe), prędzej czy później stanie się pionkiem w grze wielkich tego
świata. A kiedy wypadnie z szachownicy, kiedy implementuje się mu nową pamięć lub
wszczepi w mózg specjalny procesor, jak zrobiono to w Centrum Neuroinżynierii w los
Angeles, stanie się wyjątkowo... bezpieczny.
Jeszcze jedna ciekawostka. Nim runęły wieże World Trade Center (znokautowane
przez wyszkolonego w CIA Osamę Bin Ladena, a poprzedzone spiskowym
wysadzeniem biurowca Alfreda M. Murraha w 1995 roku)), rząd amerykański
dysponował 15 milionami dawek Dryvaksu, szczepionki wyprodukowanej przez firmę
Wyeth-Ayers Laboratories jeszcze w latach 70. Było to remedium na wirusa ospy, który
już 25 lat temu miał być definitywnie zniszczony. Po nowojorskiej tragedii, kiedy
zagrożenie bronią biologiczną stało się faktem, nagle ni stąd, ni zowąd władze federalne
ogłosiły, że dysponują dawkami dla ponad 500 min osób. Czyżby ktoś gdzieś
przewidział scenariusz wydarzeń? Owszem, istnieje poważne zagrożenie atakiem
zmutowanych wirusów, gdzie wąglik, gorączka Q, tularemia, tyfus i bruceloza dzierżą
palmę pierwszeństwa w wyścigu o trofeum dla najdoskonalszego biologicznego
zabójcy, jednak jasnowidztwo i handlowa zaradność Urzędu Bezpieczeństwa
Narodowego USA nawet w tym kontekście wydają się godne podziwu.
Atak na WTC i Pentagon to powtórzenie starego chwytu w rozgrywkach
politycznych. Kiedy w czasie drugiej wojny światowej rosły nastroje pacyfistyczne w
społeczeństwie amerykańskim, to nic innego jak klęska w Pearl Harbour wstrząsnęła
sumieniem Amerykanów, przekształciła ich w krwiożerczych mścicieli i co ważniejsze -
wytworzyła w akcie zemsty ogromny kapitał żywy i finansowy. Odsłona historii z tamtych
lat zdaje się potwierdzać, że prezydent Franklin D. Roosevelt doskonale przewidział
skutki zatajenia faktów o zbliżającej się tragedii w Parl Harbour. To dzięki jego
jasnowidczym posunięciom USA i NATO mogły potem przejąć kontrolę nad światową
populacją.
Prawdą jest jednak twierdzenie, że to nie głowy państw i szefowie wielkich korporacji
rządzą światem, ale tajne ugrupowanie, które stoi w cieniu wielkiej polityki i wielkiego
kapitału. I choć 51 procent największych podmiotów gospodarczych pozostaje w
prywatnych rękach, a tylko 49 procent jest korporacjami państwowymi, z czego pewna
część znajduje się i tak pod wpływami prywatnych grup interesu, i choć w samych tylko
Stanach Zjednoczonych majątek wąskiej grupy najbogatszych powiększył się w
ostatnim dziesięcioleciu trzykrotnie, podczas gdy całe społeczeństwo uległo znacznej
pauperyzacji - to ma to jedynie znaczenie opisowe, bo kwestia sposobu tworzenia
nowego obrazu świata to zupełnie inna para kaloszy.
Ekonomia i kultura przybierają masowo ogólnoświatowy charakter. Banki, linie
lotnicze, giełdy papierów wartościowych, imperia medialne, dosłownie cała światowa
gospodarka globalizuje swoją działalność, gdyż globalizacja zapewnia całkowitą
bezkarność. W samych tylko Stanach Zjednoczonych dochodzi rocznie do

209
fuzji firm wartych co najmniej 70 mld dolarów. Wymazywanie granic, poniekąd słuszne
ze społecznego punktu widzenia, uczyni z ekonomii system naczyń połączonych
niepodlegający jakiejkolwiek kontroli. Sprawi, że zyski zaczną się przedkładać na sumy
wręcz niewyobrażalne, które w całości trafią tam, gdzie są adresowane. Na przykład
Titanic, z racji swojego ogólnoświatowego dostępu, przyniósł dochód szacowany na 1.8
mld dolarów, sumę niemożliwą do uzyskania, gdyby był wyświetlany tylko w kraju
producenta. Stąd powstaje potrzeba natychmiastowego podporządkowania ludzi, którzy
stają się wyłącznie produktem (międzynarodowym).
Zwyczajni ludzie i tak nic nie znaczą. W wielu krajach to tło życia bogatych, w innych
poszukiwana klasa robotników, a w tzw. cywilizowanych państwach to manipulowane
owce, które można strzyc na wszelkie sposoby. Nawet w USA, uważanym za ostoję
demokracji, oskarżony o jakiekolwiek przestępstwo obywatel, chociażby o
niezapłacenie mandatu, może być postawiony przed sądem i pozbawiony całego
majątku. Na usługi tego procederu stworzono specjalny paragraf nakładający na dobra,
a nie na ich właściciela, areszt za złamanie prawa, co w praktyce oznacza konfiskatę
mienia. Jeśli obwiniony okaże się niewinny, to majątek i tak może przejść na własność
skarbu państwa. Przejmowanie takich dóbr to obecnie jeden z najbardziej dochodowych
interesów, którymi zajmują się wyspecjalizowane agencje rządowe, przeznaczające
uzyskane tą drogą fortuny na... różne cele. Taki smutny los spotkał już setki tysięcy
mieszkańców tego wymarzonego raju.
Nastająca era planetaryzmu wykształci nowy model myślenia i egzystencji. Tu nawet
obecna potęga: USA stoi na pozycji przegranego, więc oskarżanie władz USA o
tworzenie nowego porządku przez amerykańskich intelektualistów jest tylko grą słów
(neoliberalny kapitalizm zrealizuje i tak swoje skrajne postulaty). Przykładem są zmowy
cenowe producentów, obejmujące swoim zasięgiem cały świat. Przyjęty w 1989 r. w
USA Sherman Act. - ustawa pozwalająca karać zmowy cenowe - choć zmiażdżył
wówczas trust kolejowy, stalowy, mięsny czy słynny Standard Oil Company Johna
Rockefellera, powoli wymyka się spod rządowej kontroli. Owszem, jeszcze niedawno
Departament Sprawiedliwości rozbił największy w historii USA kartel, ale to i tak wojna z
wiatrakami, gdzie łamie się tego, kto idzie chwilowo w odstawkę. Kary pieniężne także
tu nic nie zmienią bo władza jest warta poświęceń. Co prawda, grzywny o łącznej
wartości 725 min dolarów ostudziły nieco szwajcarski koncern farmaceutyczny Roche,
niemiecki BASF i sześć mniejszych firm za zawyżanie cen produkowanych przez nie
witamin, 460 min dolarów odpalił francuski koncern Lafarge, brytyjski BPB i niemiecki
Knauf za dzielenie rynku w Europie, ale to tylko antrakt przed właściwym występem
większych grup kapitałowych. Akceptowalne straty w walce o nowe prawo finansowe.
Wiedzą o tym wszyscy i bez skrupułów monopolizują rynki.
Tylko w piętnastu najbardziej rozwiniętych państwach należących do OECD w ciągu
ostatnich lat wykryto aż 250 zmów cenowych. Fala napiera z takich rozmachem, że już
wkrótce rządy mocami urzędów antymonopolowych stracą nad tym panowanie. Coraz
to nowe afery odsłaniają smutny obraz rzeczywistości:

210
podporządkowani światowej finansjerze politycy dbają tylko o interesy wielkich
korporacji. Dobro kraju i ich wyborców to czysta propaganda. Dość wspomnieć
0 polskiej ustawie o biopaliwach, przyjętej na skutek działań silnego lobby producentów
owych dodatków do paliw. Ustawa przeszła (dziś znowu zawieszona), choć świat
motoryzacji raz po raz apelował o rozsądek, pokazując dziesiątki ekspertyz, z których
wynika, że wręcz pożerające silniki i rury wydechowe biopaliwa wyszarpią z kieszeni
Kowalskiego ok. 8 tys. złotych rocznie. I kto na tym zyska?
„ Globalizacja umożliwia również ekspansję nielegalnych sieci i transakcji na całym
świecie... - pisze Hans T. Van Veen . - Procedury finansowe ułatwiają ukrycie poczynań
o charakterze przestępczym, zaś rosnąca wymiana towarowa zwiększa możliwości
przemytu i oszustw... Podczas gdy zwolennicy legalności i ci, co optują za
wzmocnieniem sił porządkowych, rywalizują między sobą w mediach
1na arenie politycznej, dwa światy, jeden skupiający specjalistów od egzekucji prawa, i
drugi, przestępczy, coraz bardziej umacniają swoją władzę nad społeczeństwem...
Podobnie do ponadnarodowych koncernów przedsiębiorcy o charakterze przestępczym
działający w bardziej zorganizowanej formie rozszerzają swoje międzynarodowe
operacje do takiego stopnia, że ich znaczenie w społeczności świata i ekonomii
przekracza znaczenie rządów".
Szlachetne oblicze owych ponadnarodowych korporacji wygląda dość ponuro.
Przemysł zbrojeniowy to temat wyeksploatowany i nie będę o tym nawet wspominać,
toczył i będzie toczyć naszą krew i pot z ciężkiej pracy. Bank Światowy to jego kolejna
odsłona, to jak pożenione rodzeństwo. To właśnie tajne prawo bankowe doprowadziło
do powstania granic państwowych, które jeszcze w XVII wieku praktycznie nie istniały.
Dzisiaj na odwrót, dla ekspansji banków potrzebna jest ich... likwidacja.
Przemysł farmaceutyczny rzuca na rynek leki będące nieprzydatnymi substancjami a
nawet silnymi truciznami, zaś wiele zasadnych odkryć naukowych w świecie farmacji
umiera śmiercią naturalną bądź zostaje zniszczonych procedurami. Jeśli i to nie
pomaga, szykanuje się naukowców, pozbawia tytułów a nawet uprowadza, byle
wymazać ze społecznej świadomości niepopularne poglądy. Tworzy się mity mające
przedłużać ludzkie życie, a w rzeczywistości je niszczące, jak chociażby słynna historia
z pokojami tlenowi (wylęgarniami wolnych rodników) i naświetlaniem rentgenowskim,
które jest sprawcą 60 procent przypadków zachorowań na raka, czy dowcip z najlepiej
sprzedającym się na świecie lekiem antydepresyjnym: PROZAC-kiem, będącym w
rzeczywistości bardzo silną substancją zaburzającą zdolności umysłowe i wyzwalającą
niepohamowaną agresję, przez co wiele niewinnych ludzi trafiło do więzienia, a w
samych tylko USA 25 tys. straciło życie. FDA otrzymała kilkadziesiąt tysięcy raportów o
niekorzystnych reakcjach na Prozac, ale nic w tej sprawie nie zrobiła, podobnie jak nie
zastopowała Halicionu, innego leku psychotropowego, zakazanego na szczęście już w
niektórych krajach. Także u nas można zafundować sobie pranie

211
mózgu, kupując Cipramil, lek - uwaga - mający powstrzymywać nas od robienia
niepohamowanych zakupów, który tak naprawdę jest lekiem z grupy prozacu.
Kolejny mit (głupota?) - ideowe akcentowanie middle-class, której członkowie
odczuwają przymus posiadania coraz większej ilości dóbr i uzyskiwania coraz
większego uznania. Za ten luksus i iluzoryczną estymę gotowi są zapłacić najwyższą
cenę, oddając się w całkowitą niewolę pracy. Dążenie do blichtru i posiadania tak
dalece pochłania uwagę światowej klasy średniej, iż stereotyp rodziny w ogóle przestał
tu funkcjonować, zaś partnerów dobiera się na jedną noc. Miast światową literaturę
czyta się fachowe poradniki, co i gdzie kupić. Trzeba przecież wiedzieć, że benzyna jest
o 15% tańsza w Grecji, na wina wydamy we Włoszech i Grecji do 30 % mniej, piwo i
alkohole wypite w Czechach i Słowacji dadzą podwójny zysk, markowe kosmetyki
sprowadzone z Włoch pozwolą zaoszczędzić jedną trzecią sumy, która przydadzą się
do zakupu sprzętu elektronicznego w Holandii, który jest wart połowę tego, co w Anglii.
Zaskakująca jest przy tym biochemiczna szczęśliwość klasy średniej. U buddystów,
uważanych za najszczęśliwszych ludzi na świecie, najbardziej aktywny jest tzw. lewy
płat przedczołowy, odpowiedzialny za uczucia pozytywne, podczas gdy prawy płat
przedczołowy jest odpowiedzialny za uczucia negatywne. Oba zaś płaty przedczołowe
rejestrują nasze emocje, nastrój i temperament. Skanowanie mózgu szczęśliwego
wyznawcy buddyzmu i cieszącego się sukcesem zawodowym Europejczyka dowiodło,
iż tylko u tego pierwszego mamy do czynienia ze wzmożoną aktywnością lewego płata
przedczołowego. Czyżby więc radość z życia nie była uzależniona od stanu
posiadania? A może mamy tu do czynienia z chorobliwą chęcią posiadania
porównywalną z telewizjomanią, kiedy to występują takie charakterystyczne dla chorób
psychicznych objawy, jak: histeryczne reakcje, nadpobudliwość i zespół odstawienny?
Może dlatego poszukiwacze luksusu w pogoni za wyszukanym zbytkiem popełniają
przestępstwa kilkakrotnie przekraczające straty wynikłe ze zwyczajnych rozbojów i
włamań? Gorączka bogactwa, kolejny wyścig szczurów, staje się normą całkowicie
odczłowieczającą sens pracy i korzystania z efektów tej pracy. Powoli wykształca się
społeczeństwo ślepo dążące do bogactwa, ciężko pracujące na owo bogactwo i ginące
w pogoni za tym bogactwem. Typowa robotyka. Tę robotykę skutecznie wspierają
neurobiolodzy, którzy pomagają handlowcom zgłębić tajemnicę naszych wyborów
podczas robienia zakupów.
Neuromarketing zrodził się 10 lat temu, kiedy neurobiolog Antonia Damasio odkrył,
że podczas robienia zakupów uaktywniają się nie tylko obszary mózgu odpowiedzialne
za myślenie racjonalne, ale także te, które odpowiadają za powstawanie emocji, co
wyraża się w odmiennym sposobie reakcji na dany produkt. I chociaż nie można
fizycznie nakłonić ludzi do kupna danego produktu, to jednak można do tego
wykorzystać komunikację kulturową która wykorzystuje sygnały na trwale zapisane w
naszym systemie nerwowym, przez co pośrednio kontroluje nasze reakcje. I kto bez
skrupułów wykorzystuje tę wiedzę?
Przyjrzyjmy się teraz przemysłowi farmaceutycznemu tak od podszewki, zobaczmy,
co tak naprawdę fachowcy z tej gałęzi gospodarki nam oferują.

212
Ritalin, ważna pozycja na liście leków niebezpiecznych dla ludzkiego zdrowia.
Wynaleziony z myślą o agresywnych więźniach, których nie udawało się okiełznać
metodami współczesnej psychologii, z siłą uderzenia większą niż kokaina miał
przerabiać ich na potulne baranki. Operacja się udała i lek zaczęto potajemnie stosować
w amerykańskich szkołach, rzekomo celem uspokojenia młodzieży. Afera wybuchła,
gdy okazało się, że Ritalin zmienia osobowość.
Nazywana hormonem młodości substancja DHEA, mająca poprawiać kondycję
fizyczną, polepszać pamięć i nastrój, zapobiegać cukrzycy i chorobom układu krążenia,
według australijskich naukowców nie tylko nie spełnia tej roli, ale sama jest przyczyną
wielu takich schorzeń, np. zawału serca (poprzez mnożenie komórek piankowatych,
powodujących odkładanie się blaszek miażdżycowych). Wiara w ten cudowny środek na
odmłodzenie była i jest fałszywa. Prawdziwe jest pojawiające się na ciele pań
owłosienie i powiększanie się prostaty u mężczyzn.
Steroidalny estrogen, stosowany w leczeniu po menopauzie i jako środek
antykoncepcyjny, jest ściśle związany z wystąpieniem raka śluzówki macicy i piersi.
Viagra - potencjał kliniczny tego leku jest rzekomo tak duży, że rekompensuje
szereg działań ubocznych, takich jak: bóle głowy, uderzenia krwi do głowy, infekcje dróg
moczowych, zaburzenia wzroku, biegunkę, zawroty głowy, wysypki, ustanie pracy
serca, wrzody żołądka, ataki depresji, bezsenność i nadmierną wrażliwość na światło.
Pfizer, firma produkująca ten specyfik, nie zaprzecza, że objawy te mogą być skutkiem
zażycia leku. Ale co tam...
Popularna aspiryna, środek mający zwalczać zawał serca i powstrzymywać przed
wylewami do mózgu, tak naprawdę dobrze spisuje się tylko jako substancja
podwajająca ryzyko wystąpienia wrzodów żołądka i krwawień do jamy brzusznej.
Tamoxifen znany jako Nolvadex, najpopularniejszy lek przeciwko rakowi piersi, sam
jest przyczyną raka macicy, raka wątroby, raka żołądka, raka okrężnicy i raka odbytu,
oraz oczywiście... raka piersi. Ma swój niechwalebny udział w zakrzepach krwi, w
uszkodzeniach oka i w nasileniu objawów menopauzy i depresji. Starczy?
Dr Hal Huggins, który odkrył jatrogenny charakter choroby Alzheimera,
udowadniając, że wywołują ją amalgamaty, czyli srebrne wypełnienia stomatologiczne,
które z łatwością przenikając barierę krew-mózg, sukcesywnie zatruwają mózg oraz
system nerwowy - za swoje wywrotowe odkrycie został na 20 lat pozbawiony licencji, a
obrona dobrego imienia i prawdy kosztowała go nerwowe załamanie i 700 tysięcy
dolarów. Choć zatrucie rtęcią pochodzącą ze srebrnych wypełnień zębów jest głównym
czynnikiem sprawczym Alzhaeimera i dotyczy blisko 12 procent populacji, co ma
znamiona epidemii (ludobójstwa), a więc co wymaga interwencji rządu, to wysiłki owego
rządu polegały na maksymalnym wyciszaniu sprawy, przy czym odbieranie licencji na
wykonywanie zawodu stomatologa należało do najłagodniejszych form perswazji.
To samo zamieszanie mamy wokół fluoryzacji, która miast zmniejszać próchnicę
zębów, sprzyja pękaniu kości, powstawaniu niedoczynności tarczycy, uszkadza mózg,
nerki i paradoksalnie... zęby.

213
Za podobne rewelacje usiłowano zniszczyć karierę i dorobek naukowy francuskiego
biologa Gastona Naessensa. Trafił on do więzienia za wynalezienie i zastosowanie
wielu rewelacyjnych leków, w tym stabilizatora układu immunologicznego. Jest on
również odkrywcą somatydu, substancji subkomórkowej, zdolnej do samoreprodukcji,
więc praktycznie niezniszczalnej, która znajduje się we wszystkich płynach
biologicznych, tak zwierzęcych jak i roślinnych. Dalekosiężne idee Naessena do tego
stopnia burzą stare paradygmaty, że otwarcie mówi się o pisaniu podręczników
medycyny od nowa. Lecz optyka, mikrobiologia, hematologia i onkologia ani myślą ulec
nowościom i po staremu leczą chorych z miernymi efektami.
Drogą wyzwolenia nauki, łamiąc paradygmaty, poszedł David Hudson, który
opracował metodę odzysku rodu i irydu, pierwiastków będących prawdopodobnie owymi
somatydami, cząstkami o wymiarach od 0,6 (rod) do 1,8 (iryd) angstrema, które
znajdują się w krwi i w niewytłumaczalny sposób budują struktury życia. Właśnie rodowi
i irydowi przypisuje się podobną rolę do tej, jakie spełniało sproszkowane białe złoto w
komorze królewskiej i jaką spełnia rozsypywane przez Sai Babę święte wibuti. Koszt
uzyskania jednej uncji tych pierwiastków, a tyle jest konieczne do wyleczenia z AIDS,
Hudson wyliczył na... 3,5 dolara. Rod i iryd, co najciekawsze, stanowią 5 procent
ciężaru suchej masy tkanki mózgowej, i to w stanie wysokospinowym, co umożliwia
komunikowanie się komórek między sobą za pomocą nadprzewodnictwa, czyli jak
gdyby bez uwzględnienia wymiaru i czasu. Prócz uruchomienia szeregu procesów
leczniczych oba pierwiastki skutecznie podnoszą poziom świadomości, a to już stanowi
zagrożenie dla ustalonego ładu.
Coraz więcej lekarzy przyznaje, że atakujące świat dziwne epidemie raka i choroby
układu immunologicznego są rezultatem masowych szczepień za pomocą skażonych
szczepionek. I choć urzędnicy o tym wiedzą nikt nie ośmieli się przeciwstawić
wszechpotężnemu Urzędowi ds. Leków i Żywności. Ujawnianie takich informacji, jak
masowe produkowanie przez Litton Bionetics broni biologicznej, jak wytworzenie
szczepionek przez laboratoria firmy Merc, Sharpe&Dohme (przy wsparciu Centrum
Chorób Zakaźnych i Urzędu ds. Leków i Żywności), które przyniosły AIDS-a i Ebola,
przypominanie, że nakazana prawnie podawana dzieciom szczepionka przeciwko polio
(podawana zupełnie niepotrzebnie) zawiera niebezpieczne zanieczyszczenia
pochodzące od małp - wszystko to jest w trybie natychmiastowego kasowania
uznawane za wymysły. Podanie do publicznej wiadomości, że doktor bakteriologii
Bernie Eddy odkryła w szczepionce przeciw polio nowego wirusa, który uśmiercał
zaszczepione nim małpy, nie tylko przeszło bez echa, ale z powodu zagrożenia utratą
pracy i funduszy na inne badania otoczyło tę sprawę ( jak i tysiące jej podobnych)
kordonem urzędowej tajemnicy.
Ruth Brown, prekursorka radioniki, już w latach trzydziestych skonstruowała Homo
Vibra Ray'a, przyrząd, za pomocą którego można było diagnozować i leczyć chorego na
odległość. Medycyna akademicka z pomocą urzędu federalnego wtrąciła Drown do
więzienia, a wiele skonstruowanych przez nią aparatów zniszczyła. I choć dzisiaj głośno
już o porządku Bhoma, opolach morfogenetycznych Sheldrake'a

214
i holograficznym umyśle Karla Pribrama, to nie wiadomo, jak długo jeszcze tak doniosłe
wynalazki będą przed światem ukrywane.
Radionikę wciąż spycha się na margines nauki tylko dlatego, że umiejętnie
podpatruje energetykę organizmów żywych. Co jakiś czas słyszymy o nowych
przyrządach poruszanych siłami umysłu, jednak nic nie wskazuje na to, aby weszły one
do powszechnego użytku. Termin znikające projekty świadczy raczej o tym, że
statystycznie rzecz ujmując, coraz mniej urządzeń tego typu ociera się o wnioski
patentowe.
Równie mało szczęścia co R. Brown miał dr Ryke Geerd Hamer, który trafił do
więzienia na mocy niejasnego prawa wprowadzonego jeszcze za czasów Hitlera. Po
odkryciu, że u podstaw raka leży mechanizm podświadomego szoku, który
koncentryczną falą rozchodzi się w mózgu i stamtąd trafia do docelowego organu,
uszkadzając go, zaś przerzuty raka wynikają ze zwyczajnego strachu przed śmiercią -
jest ostro zwalczany przez niemieckie i europejskie sądy, co jest zrozumiałe, gdyż
rozpowszechnianie wiedzy o nowej medycynie oznacza początek końca medyczno-
farmaceutycznego kompleksu. Dr Hamer, znajdując wydarzenie będące przyczyną
szoku emocjonalnego, po jego lokalizacji w mózgu i w odpowiednim organie fizycznym,
rozpoczyna terapię, uzyskując sukces w ponad 90 procentach przypadków, co jest
statystyczną odwrotnością skuteczności konwencjonalnego leczenia.
Na łaskę zapomnienia zasługują jedynie ci odkrywcy, którzy bez szemrania
pozwalają utajniać własne wynalazki, jak to się stało w przypadku pierścienia Dotta,
przywracającego chorym komórkom właściwy poziom energii i polaryzacji. Kiedy
fundacja imienia Slona-Ketteringa zniszczyła wszystkie urządzenia, przy pomocy
których leczono raka, dr Dott mógł spokojnie wrócić do swojego zamku i pogrążyć się
w... religijnych rozważaniach.
Opornych nęka się, nachodzi, ośmiesza lub zwyczajnie likwiduje. Notorycznie
odrzuca się, ignoruje i zwalcza poglądy przeczące przyjętym teoriom, czyli staremu
skapitalizowanemu porządkowi rzeczy
Szczepionki DPT (przeciwko dyfterytowi, kokluszowi i tężcowi) oraz MMR (przeciwko
odrze, śwince i różyczce) zamiast pomóc, zwiększają ryzyko zapaści właśnie na te
choroby, i to aż pięciokrotnie. Zakłada się, że stosowane przeciwko arytmii serca leki,
mające chronić przed zawałami, tylko w latach siedemdziesiątych i tylko w USA były
przyczyną przedwczesnego zgonu 20-70 tysięcy ludzi. Z kolei szczepionka MMR jest
przyczyną zaburzeń behawioralnych, jelitowych i prawdopodobnie autyzmu.
Podawanie dzieciom neurotoksycznego Thiomersalu, zawierającego rtęć, jest jedną
z głównych przyczyn autyzmu. Świat medyczny wie o tym od dawna, a mimo to
stosowanie szczepionki zawierającej ten morderczy środek wciąż wzrasta. Nadto
podawana niemowlętom ustawowa dawka aż stukrotnie przekracza tzw. dawkę
bezpieczną.
Dopuszczanie do obiegu tak zabójczych leków w przypadku dzieci to nie jest błaha
sprawa. Jednak nie ma na świecie takiej siły, która by przemysł

215
farmaceutyczny i jego przedstawicieli posadziła na ławie oskarżonych. Swój swojego
nie ruszy.
Co najbardziej bulwersuje, to całkowite lekceważenie chorych. Ocenia się, że 87
procent leków nie jest dostatecznie przebadanych, choć ich ostateczną tzw. użytkową
ocenę powinno się przyjmować jako podstawę właściwej ekspertyzy dopiero po 5-10
latach aplikowania ich wybranej grapie pacjentów. Innymi słowy, większość leków jest
dopuszczana do sprzedaży bez stosownych certyfikatów. Ich jakość też pozostawia
wiele do życzenia. Władze brytyjskie odkryły, że szczepionka przeciwko polio była
wytwarzana na bazie serum bydlęcego wątpliwej jakości, i to w okresie, gdy BSE
osiągała najwyższe notowania w skali zagrożeń. Do 1993 roku w Wielkiej Brytanii blisko
11 milionów osób, zwłaszcza dzieci, otrzymało pod różnymi postaciami szczepionki
przeciwko odrze, śwince, różyczce, dyfterytowi i kokluszowi wytworzone na bazie
materiału bydlęcego. Dziś poważnie traktuje się ostrzeżenie o możliwości wystąpienia z
tego powodu epidemii, która może uśmiercić 250 tysięcy ludzi.
Podobne zagrożenie stanowi promieniowanie rentgenowskie, które przez
dziesięciolecia uważano za zbawienne dla zdrowia. Naświetlania radem aplikowano
jako cudowny środek na niemal każdą dolegliwość. I chociaż już w 1927 roku H J.
Muller otrzymał nagrodę za udowodnienie, że promienie Rontgena powodują
dziedziczne uszkodzenia DNA, do dzisiaj stosuje się je w medycynie, usprawiedliwiając
to wysokim wskaźnikiem diagnostycznym. Właśnie z bezpiecznymi dawkami
przenikającymi organizm podczas badania wiąże się dziś ponad połowę przypadków
zachorowań na raka. Zresztą, z powodu zbyt częstego poddawania się badaniom
rentgenowskim oraz tomografii komputerowej liczba powodowanych takimi badaniami
przypadków nowotworowych zwiększyła się na świecie w ciągu ostatnich dwóch dekad
prawie dwukrotnie. Badania Johna Gofmana mówią wprost: 60 procent wszystkich
zachorowań na raka w USA jest związanych bezpośrednio z zastosowaniem promieni
Rontgena.
W sieci można odnaleźć informacje mówiące o tym, jak w latach siedemdziesiątych
Amerykańskie Stowarzyszenie Rakowe i Narodowy Instytutu Raka, manipulując
statystykami, obniżyły zalecany do naświetlań wiek badanych kobiet z pięćdziesięciu do
czterdziestu lat, przez co zapadalność na raka przewodowego DCIS wzrosła o 3000
procent. Co groźne, mammografia, prócz szkodliwości samego promieniowania, jest tak
samo zawodna w wykrywaniu guzów piersi jak ręka lekarza, czemu wbrew naukowym
dowodom zaprzeczają najwięksi producenci sprzętu mammograficznego: Siemens,
DuPont, General Electric, Eastman Kodak i Piker. A Zeneca, inicjator Miesiąca
Świadomości Raka Piersi jest zarazem producentem leku przeciwko temu schorzeniu,
który to lek wywołuje co najmniej cztery inne typy raka u kobiet, z rakiem piersi
włącznie. Powtórka z rozrywki...
Niektórzy pamiętają jeszcze czasy, kiedy to na topie było spożywanie butelkowanej
wody wzmacnianej radem, zwanej popularnie blaskiem słońca w płynie. Do tego ,.grona
atomów dla zdrowia" dodajmy jeszcze inhalacje radonem, radioaktywne pasty do zębów
i radioaktywne kremy do opalania, i faszerowane

216
radem tabliczki czekolady sprzedawane jako odmladzacze. Paranoja czy dobrze
przemyślane posunięcie? A może tak wróci do łask ekspres do kawy napędzany
plutonem, który gotowałby wodę przez sto lat bez potrzeby wymiany paliwa, jak to
proponowała firma Monsanto, ta sama od genetycznie modyfikowanej żywności? Chyba
wróci, skro uran stosuje się już powszechnie jako komponent nawierzchni drogowych i
materiałów konstrukcyjnych (ble-ble-ble).
Równie niebezpieczne są wszelkiego rodzaju terapie hormonalne, zalecane jako
złoty środek na niemal wszystkie choroby związane ze starzeniem się organizmu, i nie
tylko. Tymczasem już po dwóch latach stosowania takich kuracji zapadalność na wiele
chorób znacznie wzrasta, np. na zawał serca i wylewy, czego nie zaobserwowano w
grapach pacjentów nie stosujących zapobiegawczego leczenia hormonalnego. Im dłużej
trwa terapia hormonalna, tym bardziej wzrasta ryzyko powikłań. Jednocześnie
medialno-reklamowa siła Premarinu, dominującego w takich terapiach estrogenu, w
ostatnich latach tak wzrosła, że osięgnęła na rynku farmaceutycznym miliardowe
wartości.
Zyski czerpie też medycyna z chemioterapii, choć ta konwencjonalna metoda
leczenia przynosi mizerniej sze efekty niż połączenie diety z witaminami i lewatywą.
Jeśli jakiś lek nie przynosi korzyści FDA, lub - co gorsze - jest prawdziwą formułą
zdrowia, jak to ma miejsce w przypadku ibogainy, środka narkotycznego całkowicie
bezpiecznego i skutecznie leczącego z każdego narkotycznego uzależnienia - wtedy
całej sprawie ukręca się łeb. Kiedy próbowano wprowadzić na amerykański rynek
przeciwrakowy lek Gastona Naessensa, to nie tylko nie dało się tego zrobić, ale
poważne kłopoty spotkały wydawnictwo starające się promować lek nie zatwierdzony
przez FDA.
Równie mało szczęścia miała dr Hulda Clark z Północnej Dakoty, stosująca
innowacyjną metodę antyrakową którą zamknięto w więzieniu za uprawianie zawodu
lekarskiego bez pozwolenia, a potem niszczono procesami. Podobny los spotkał swego
czasu R. Rife'a i naszego rodaka draS. Burzyńskiego. Pracujący w klinice Tacoma dr
Jonathan Wright czekał niespełna dziesięć lat, nim pozwolono mu wrócić do zawodu po
tym, jak siłami agentów federalnych FDA wdarła się do lecznicy, konfiskując „dowody
winy". Podobnie energiczną akcję podjęło policyjno- medyczne komando w stosunku do
prowadzących klinikę zdrowego człowieka dr J. Rancourt i naturoterapeuty dra von
Winterfeldt-Schuberta z Quebecu, których niekonwencjonalne metody leczenia
wzbudziły uzasadnione obawy co do możliwej zmiany całej teorii leczenia ludzkiego
organizmu. Rene Caise, odkrywczym Essiaca, ziołowego preparatu na raka, nie
otrzymała wydawanej przez Parlament Ontario zgody na prowadzenie praktyki
lekarskiej, bo równałoby się to z uznaniem preparatu za remedium na tę przypadłość.
A ortodoksyjna medycyna, wsparta skompromitowaną chemioterapią i
napromieniowywaniem, legitymująca się uleczalnością raka na poziomie... 3 procent
(tak ładnie ujmuje się w statystykach przeżywalność pacjentów) - jest zwyczajnie
usankcjonowaną mordownią. Chęć zysku molocha medyczno- farmaceutycznego,
zarabiającego na jednym pacjencie (dane w USA) do 160 000 dolarów jest
porównywalna z pazernością przemysłu zbrojeniowego. Tak ujmując

217
temat, łatwiej nam te wszystkie machinacje zrozumieć. Nadto integracja wielkich spółek
w ponadnarodowy kompleks farmaceutyczny, wykupujący udziały w szpitalach i
klinikach, wkrótce doprowadzi do tego, że przed chorym nie będzie istniała żadna
alternatywa leczenia. Będzie się musiał poddać jedynej dostępnej terapii, bez względu
na jej koszt.
Supernagrody czekają tylko na sprzymierzeńców farmaceutycznego truciciela.
Komercyjny model sprzedaży opiera się na uruchomieniu całej sieci agentów
terenowych, którym podlegają bezpośrednio lekarze, od decyzji których zależy rodzaj
przepisanego na recepcie specyfiku. Za dyskretną usłużność pobierają niebagatelne
honoraria. W samych tylko Stanach Zjednoczonych na zjednanie lekarza przemysł
farmaceutyczny wydaje rocznie 13 tysięcy dolarów. Przy czym tak zwane sławy
naukowe inkasują na dodatek akcje, idące w setki tysięcy dolarów. To spowodowało, że
lekarze stali się największą grupą marketingową przy wprowadzaniu leku na rynek.
Najczęściej faworyzują bezwartościowe zlepki chemiczne, za to odpowiednio drogie.
Chyba właśnie dlatego lekarze są jedną z najczęstszych przyczyn śmierci swoich
pacjentów. W USA sklasyfikowano ich na trzecim miejscu, po zgonach spowodowanych
zawałem serca i rakiem, wpisując na ich konto liczbę grubo powyżej dwustu tysięcy
zmarłych (zabitych). W Europie skala tego zjawiska jest równie przerażająca: 70 tys.
zgonów i poważnych zaburzeń zdrowotnych wynikłych po przyjęciu leków
syntetycznych.
W Australii też mamy do czynienia z masowym wymieraniem pacjentów. Same
szpitale zajmują trzecie miejsce w kategorii największych zabójców, tuż po zawałach
serca i raku. W przypadku krajów mniej rozwiniętych w ogóle nie prowadzi się takich
statystyk. Może to i dobrze, bo wielu ma za słabe serce, by zapoznawać się z
epitafijnymi kronikami. A jeśli kochają horrory, to mogą dać się namówić przez
domowego lekarza na testowanie cudownych, innowacyjnych medykamentów czy
środków kosmetycznych, które niewątpliwie mają same zalety. Rzecz w tym, że to
gnioty, rzecz w tym, że lekarz skasuje okrągłą sumkę, a producent otrzyma prawa do
sprzedaży specyfiku, bo zaliczył testy. A jak to działa, sprawdzą miliony zachęconych
odpowiednią reklamą nabywców.
Właśnie dlatego przez pięć do dziesięciu lat po udzieleniu zezwolenia na produkcję
leku aż 87 procent tych specyfików, jak już wspomniałem, jest do końca nie zbadanych.
Są do bani. Wynika to z prostej przyczyny: testowany lek podawany jest ochotnikom w
małych dawkach, będących ułamkiem dawki przepisywanej potem przez lekarza. Po
znadzorowaniu fizjologicznych reakcji osób przyjmujących lek, na podstawie analiz krwi
i moczu, ze szczególnym uwzględnieniem kumulacyjnego zatrucia, polegającego na
rozciągniętym w czasie, odkładaniu się toksyn w organizmie - lek dostaje zielne światło i
trafia do aptek. Dlatego dopiero po pięciu latach okazało się, że przepisywany kobietom
ciężarnym, cierpiącym na zaburzenia emocjonalne okresu ciąży i połogu, Talidomid -
powoduje deformacje płodów. Inny zabójca: Benoxaprofen, przepisywany osobom ze
schorzeniami artretycznymi, u ludzi starszych, u których substancje czynne pozostawały
w organizmach znacznie dłużej niż u osób młodych, prowadził do nieodwracalnych
uszkodzeń nerek.

218
Przy poruszaniu takich problemów, gdy dochodzi do kontrolowanego zamachu na
ludzkie życie, kwestie finansowe nie mają już żadnego znaczenia. I to czy na
medykamencie farmaceutyczny dyktator zarabia 100 czy 1000 procent, nikogo już nie
interesuje. I chyba o to chodzi...
Dlatego też wciąż ukrywa się prawdę o dobroczynnej roli bakterii, a czyni z niej
wroga numer jeden, którego należy zniszczyć za wszelką cenę, stosując w tym celu - a
jakżeżby inaczej - skuteczne środki farmakologiczne. Przecież taka praktyka wybijania
bakterii powoduje właśnie zagrożenie dla zdrowia, a nawet
1 życia. Bakterie nie tylko że nie wywołują chorób, ale są pożytecznymi
organizmami, które pomagają w rozkładzie martwego materiału komórkowego po
zakończeniu przez komórki organizmu swojego normalnego cyklu życiowego.
Wspomagają proces oczyszczania z nagromadzonych produktów rozpadu i toksyn.
Ingerencja w nie niszczy bezpośrednio systemy organizmu. Bakterie i wirusy istnieją
wszędzie, a toksemia rozwija się tylko wtedy, gdy dana osoba prowadzi niezdrowy tryb
życia. Poza tym każdy zdrowy organizm sam broni się przed ingerencją bakterii i
wirusów, a robi to tak doskonale, że naukowcy są tym faktem wręcz zdumieni. To się po
prostu ukrywa.
Leki, zabijając bakterie, są śmiertelne dla wszystkich form życia metabolicznego,
włącznie z komórkami ludzkimi. Organizm miast poświęcać swoje wszystkie rezerwy
energetyczne na walkę z intruzem, co zachodzi zawsze podczas głodówki, musi, jeśli
już dopadła nas choroba, owe cenne siły tracić na usuwanie zastosowanych leków czy
preparatów, bo jest z natury zaprogramowany na odtrucie. Eliminowanie nowo
przyjętych substancji uznaje za pierwszoplanowe zadanie w procesie uzdrawiania.
Właśnie dlatego w antyseptycznych szpitalach USA aż
2 min osób rocznie ulega zakażeniom.
Kiedy w przypadku ostrego zapalenia oskrzeli, zatok, gardła i infekcji górnych dróg
oddechowych podaje się antybiotyki, oznacza to, że ordynujący lek pediatra nie wie, iż
przyczyną tych przypadłości są wirusy, a nie bakterie. Płukanie gardła solą lub ziołami,
głodówka i inne domowe sposoby leczenia przynoszą dobre rezultaty aż w 75
procentach przypadków.
Kolejnym mitem jest zakażenie przez zranienie. W przypadku czystego krwiobiegu
do czegoś takiego w ogóle nie może dojść. Pojęcie choroby zaraźliwej jest jednakże
aktualne, gdy organizm jest zatruty gnijącymi produktami w jelitach, które najpierw
atakują organy trawienne, potem wydzielone z nich toksyny łatwo przenikają
zdegenerowane ścianki jelit i osadzają się we wszystkich tkankach organizmu,
przynosząc mu zgubę fizyczną i energetyczną. Ale i tu głodówka zdrowotna, trwająca
25-50 dni (w zależności od wagi osobnika) może przynieść całkowite wyleczenie. I to
nawet w przypadkach ciężkich schorzeń fizycznych i psychicznych. Jednak darmowe
leczenie to wyjątkowo brzydka sprawa i dostarczający leki przemysł farmaceutyczny
woli tego nie popierać.
Za fasadą rzekomej wiedzy medycznej organizuje się prawdziwe obozy dla
odbiorców farmaceutyków. Tymczasem za prawie 95 procent wszelkiego typu schorzeń
odpowiedzialny jest niezdrowy, wręcz godny pożałowania sposób odżywiania, który
inicjuje procesy gnilne w jelitach, a więc wydzielanie toksyn

219
wprost do organizmu. Owszem, w drastycznych przypadkach lek może pomóc wybić
florę bakteryjną, także własną, ale mówimy wówczas o leczeniu skutków, a nie
przyczyn, bo organizm nadal będzie zatruwany.
Jeśli już kogoś zainteresuje proces właściwego odżywiania, to dostępne na rynku
tzw. odwadniające metody prędzej czy później kończą się przykrą niespodzianką. Nie
powinno się ich stosować, nawet gdyby chwilowy spadek wagi ciała można było uznać
za usprawiedliwiający.
Wielu popełnia tu ten sam błąd, który jest przyczyną zdrowotnego kalectwa i w
innych dziedzinach życia. Na przykład tłuszczomięsną metodę Atkinsa, gdzie tłuszcz
spowija niczym celofanowa otoczka produkt białkowy w żołądku, można z powodzeniem
przyrównać do intensywnego uprawiania sportu, który siłą mody niszczy stawy, rujnuje
układ nerwowy i bombarduje ciało wolnymi rodnikami. Tak uczciwie mówiąc, to trzeba
się doskonale w tym wszystkim orientować, by po raz kolejny nie paść ofiarą gangów
żywieniowo-farmaceutyczno-medyczno- ubezpieczeniowych. Bo przecież na naszym
zdrowiu nikomu, prócz nas, nie zależy. Dopiero nasze choroby i wykreowane modą
potrzeby stanowią godny zabiegów produkt. Dlatego kartel firm farmaceutycznych
zabiega usilnie o wprowadzenie zakazu sprzedaży witamin, soli mineralnych i ziół (!) A
to wygląda już niewesoło.
Nie od dziś wiadomo, że istnieją leki i sposoby likwidacji każdej choroby, lecz są i
nadal będą one w niełasce, chyba że nastaną czasy, kiedy człowiek zdrowy będzie tak
samo łatwo dawał się wykorzystywać jak chory. A przecież badania przeprowadzane w
ostatnich latach wykazały, że człowiek chory nie może w ogóle zarazić człowieka
zdrowego. Wirusy okazały się całkowicie obojętnym materiałem genetycznym,
pozbawionym jakości życiowych, a bakterie rozmnażają się tylko na martwej materii
organicznej. Poza tym naturalne choroby infekcyjne mają dobroczynny wpływ na
dojrzewanie i rozwój układu immunologicznego, co starannie się przemilcza. Lecz i
wówczas wirusy i bakterie nie są przyczyną choroby, lecz są obecne z jej powodu.
Nawet superwiras HIV jest tak naprawdę zbitkiem komórkowych odpadów, które
zyskały złą sławę dzięki wypróbowanej technice „kozła ofiarnego", albo raczej z powodu
40 mld dolarów, jakie już zainkasowano dzięki temu złotodajnemu mitowi. Chorobę
sprowadzają zaburzenia energetyczne wywołane niezbornością podświadomości
(pomijając udział mikoplazmy). Nie muszę dodawać, że w znacznej mierze są one
wynikiem szkodliwej działalności programów, programów zakłócających energetyczną
harmonię organizmu, którą przywraca światło, dźwięk i tlen. Nie potrzeba tu żadnych
leków. Niestety, sposoby wykorzystania takich technik są wciąż zatajane.
I tak można by wymieniać bez końca. Wszystko, z czym stykamy się na co dzień,
umiejętnie nas otumania. Media lansują chorobliwy styl życia, bezsensowną wizję
dowartościowywania się, która jest niczym innym tylko wzorcem zachowań sterującym
naszą aktywnością. Tylko w ten sposób można było z cholesterolu, który jest w
rzeczywistości substancją dobroczynną, uczynić czarny charakter, a z niosących śmierć
szczepionek prawdziwe panaceum. Przecież gnębiąca świat epidemia dziwnych odmian
raka i chorób układu immunologicznego jest rezultatem

220
masowych szczepień za pomocą zanieczyszczonych szczepionek, o czym służby
medyczne wiedzą od lat.
Przecież masowo stosowane antybiotyki, powtórzę po raz setny, działają tylko na
komórki bakteryjne, nie imając się w ogóle chorób wirusowych, na których likwidację są
rzekomo przeznaczone. Ich stosowanie przynosi więcej szkody niż pożytku, jeśli już
ktoś odważy się mówić o jakimkolwiek pożytku. Prócz wybicia bakteryjnej flory jelitowej
stają się przyczyną lekoodporności. Wówczas uodpornione, wytwarzające nowe białka
bakterie zakażają bezkarnie organizm. Pojawiły się nawet szczepy odporne na
wszystkie antybiotyki. Zresztą wiele szczepionek było stworzonych pro forma, dla samej
chwały przemysłu farmaceutycznego, gdyż nigdy niczego nie leczyły, jak chociażby
szczepionki przeciwko grypie, cholerze czy żółtej febrze.
Jeśli jesteśmy przy szczepionkach, to warto wspomnieć o adjuwantach, czyli
substancjach wspomagających dodawanych do szczepionek, które mają wzmagać
reakcję immunologiczną na szczepionkę. Są to jednak ciała obce i poza nielicznymi
wyjątkami, jak przyznaje dr Viera Scheibner, powodują działania uboczne: „Zapalenie
stawów, bóle tkanki łącznej, powiększenie węzłów chłonnych, wysypki uczuleniowe,
uczulenie na światło w postaci wysypki, wysypki w okolicy jarzmowej, chroniczne
zmęczenie, chroniczne bóle głowy, nienormalną utratę włosów ciała, nie ulegające
leczeniu ubytki skóry, owrzodzenia aftowe, zawroty głowy, osłabienie, utratę pamięci,
napady, zmiany nastroju, problemy neuropsychiatryczne, uszkodzenia tarczycy,
anemię, podwyższone OB., systemowy liszaj rumieniowy, stwardnienie rozsiane,
stwardnienie zanikowe boczne, zespół Raynauda, syndrom Sjórgena, chroniczną
biegunkę, nocne pocenie się i stany podgorączkowe".
Także leczenie ortodoksyjnie wykazuje przerażająco niską skuteczność w
porównaniu z tzw. metodami alternatywnymi. Nie chodzi tu bynajmniej
0 aromaterapię, akupunkturę, kręgarstwo czy tym podobne techniki, które są bardzo
pomocne w procesie zdrowienia, ale o sprawdzone naukowo innowacje, które dają
chorym uzasadnioną nadzieję na powrót do zdrowia bez konieczności pochłaniania
kilogramów kosztownych leków. Na przykład dr Friedrich Douwes, ordynator z kliniki św.
George'a w RFN, stosując hipotermię, uzyskuje 80 procent pozytywnych wyników w
leczeniu niezłośliwego przerostu prostaty i 90 procent wyzdrowień w przypadku raka
prostaty, jeśli kurację wspomaga się blokadą hormonalną.
Grupy wielkiego kapitału położyły jednak na całej sprawie swoją rękę
1 przychylność opinii publicznej w propagowaniu tej formy leczenia stała się
żenująco niska. Są też i jaskółki: krioterapia, czy fotodynamiczne usuwanie raka, ale
metody te wciąż walczą o prawo do głosu. Większe nadzieje budzą osiągnięcia biologii
cyfrowej, zajmującej się wpływem impulsów elektromagnetycznych na reakcje
biochemiczne. J. Beneveniste, który wcześniej odkrył pamięć wody, wespół z D.
Guillonetem udowodnił, iż molekuły i atomy mają swoją własną częstotliwość
komunikacji wewnątrz i międzykomórkowej. Po zapisaniu tej częstotliwości i następnie
odtworzeniu jej wprowadzono system biologiczny w błąd, wywołując reakcje
nieuzasadnione rzeczywistym stanem organizmu. Wymuszono taką

221
sprawność organizmu, jaką ten utrzymywał w czasie powstawania zapisu. O metodzie
tej, na szczęście, słyszy się coraz częściej. Nęci możliwość wpływania za pomocą fal
elektromagnetycznych, akustycznych, a nawet swego rodzaju naturalnych hologramów
laserowych na komórki żywego organizmu, na wymienianie między nimi informacji
dotyczących ich ogólnego stanu, produkcji białek i enzymów, ich potrzeb, braków itd.
Równie wielkie nadzieje budzą tzw. terapie genowe, gdzie niewielkie chipy DNA
mają pokazać, co się dzieje w organizmie, gdy zaatakowane chorobą geny funkcjonują
źle. Znamy ponad 6000 dysfunkcji spowodowanych przez uszkodzenia pojedynczych
genów. Po zastąpieniu ich nowymi, chory zostałby uleczony. Najpoważniejszym
problemem terapii genowej jest sposób dostarczania genów do komórek pacjenta. Jeśli
to się uda, choćby z wykorzystaniem jako nośnika wirusów, pozostanie wciąż otwarta
kwestia kosztów takiego leczenia, a nie będzie ono tanie, skoro przedsiębiorstwa
biotechnologiczne wydają rocznie tylko w USA 15 mld doi. na tego typu badania.
Prawdę powiedziawszy, małe są szanse na to, aby Panom Tego Świata zależało na
szybkim powrocie człowieka do zdrowia, chyba że stworzy się nowe programy jeszcze
skuteczniej go eksploatujące. Wówczas jest szansa na to, iż najnowsze osiągnięcia
biotechnologii, jak wytwarzanie leków wprost w zwierzęcych i roślinnych organizmach,
czy wytwarzanie organów dzięki klonowaniu ludzkich embrionów - będą masowo
wykorzystywane. Świat pełen naukowych cudów - to brzmi trochę niewiarygodnie, ale
kwestia pożenienia interesów firm farmaceutycznych i biotechnologicznych z dobrem
człowieka jest - moim zdaniem - wciąż otwarta, choć w tej chwili budzi pewne
zastrzeżenia.
Ciesząca się wysokim statusem społecznym psychiatria, jedno z głównych źródeł
dochodu przemysłu farmaceutycznego, to w rzeczywistości kolejny niewypał. Jej
zaskakująco niska skuteczność zastanawia cały świat medyczny, co nie przeszkadza
ordynować coraz większych dawek coraz to droższych leków. Sami lekarze przyznają
że kroczą po omacku i nie znają właściwego biegu prowadzonego przez nich procesu
leczenia. Co prawda, nie stosuje się już dzisiaj uszkadzających mózg elektrowstrząsów,
jednak lista zaniedbań jest wciąż rażąco długa. Każda forma leczenia
farmakologicznego, czy to dotycząca środków uspakajających, czy
przeciwdepresyjnych, zawsze kończy się wystąpieniem poważnych skutków ubocznych,
skutecznie deprecjonujących zamierzony efekt leczniczy, w wyniku czego trzeba
stosować leki likwidujące na dodatek owe niepożądane skutki.
Niechlubną kartę psychiatrii i psychologii kreślą liczne badania, ukazujące wręcz
szkodliwą ich rolę (owych nauk) w leczeniu tzw. chorób psychicznych. Okazuje się
bowiem, że odsetek wyleczonych pacjentów, cierpiących na różnego rodzaju choroby
umysłowe, jest znacznie wyższy, gdy nie poddaje się ich żadnej hospitalizacji.
Wystarczy cisza i spokój, a sił natury same usuwają wszelkie dysharmonie umysłu.
(Mało tego, badania przeprowadzane na kanadyjskich więźniach wykazały, że do
groźnych incydentów dochodziło znacznie częściej wtedy, gdy otrzymywali oni leki
psychotropowe, mające uśmierzyć ich agresję). Wszelkie stany chorobowe wynikłe
rzekomo z zaburzeń hormonalnych i braku równowagi chemicznej w mózgu, które
zwyczajowo łagodzi się końskimi dawkami

222
psychotropów, ustępowały jak pod dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Co więcej, sami
lekarze bez żenady przyznają, że każdemu człowiekowi można przypisać znaczącą
patologię psychiczną i poddać go obowiązkowemu leczeniu, co oznacza, iż owa
domniemana patologia jest jego stanem naturalnym. Może dlatego odsetek samobójstw
wśród psychiatrów jest większy niż średnia ogółu społeczeństwa... Jednak to oni mają
nadal prawo oceniać, kto jest niebezpieczny dla otoczenia, a kto nie. Czyżby więc
psychiatria była kolejnym szalbierstwem XXI wieku? Kolejną formą społecznej
manipulacji? Czy wielkie koncerny farmaceutyczne, kontrolujące edukację publiczną
kupiły psychiatrię w celu utrzymania fałszywego przekonania, że choroba psychiczna
jest zaburzeniem mózgu i że chorzy potrzebują leków do końca życia? Dlaczego taki
środek jak Zoloft, mający leczyć z depresji, aż o 7 procent wykazuje mniejszą
skuteczność od placebo? Niemal identyczne porównania dotyczą skuteczności aż
połowy antydepresyjnych leków: one trują!
Studia historyczne pokazują wprost, że chroniczne choroby psychiczne są
fenomenem współczesnej cywilizacji zachodniej a nie zapiskami zaczerpniętymi z
kronik medycyny. Dlaczego więc amerykańscy lekarze ordynują leki psychotropowe
około 90 procentom nieletnich pacjentów? Zużycie psychotropów tak gwałtownie rośnie
w tej grupie wiekowej, że w samej Europie zażywa je już ponad 6 procent dzieci, wśród
których są nawet dwulatkowie.
Po przeanalizowaniu ponad 900 tys. przypadków faszerowania dzieci psychotropami
prof. Julie Magno Zito stwierdziła w opublikowanym na łamach „Archives of Pediatrics
and Adolescent Medicine" artykule, że w leczeniu zaburzeń zachowania stosuje się u
dzieci preparaty odurzające będące pochodną amfetaminy, a nawet neuroleptyki
przeznaczone wyłącznie do leczenia ciężkich psychoz. Większość tych leków nie
została nawet należycie przetestowana a dawkuje się je na wyczucie. Przepisywany
nadpobudliwym latoroślom Ritalin, choć daje natychmiastowy efekt już po 20 minutach,
w aż 70 procentach przypadków jest przyczyną nadpobudliwości w dorosłym życiu.
Czyżby kolejna metoda powolnego uśmiercania? Dawniej propagowano
elektrowstrząsy i łobotomię, które wypuszczały na świat szeregi żywych trapów, dziś
usypia się mózgi metodami bardziej wyrafinowanymi. Swego czasu psychiatrzy
Freeman i Watts osobiście bawili się w wycinanie coraz większych fragmentów tkanki
mózgowej, dzisiaj sterowanie zachowaniami społecznymi, czyli kontrola umysłów,
odbywa się poza lekarskimi gabinetami i nosi nazwę farmakologii.
Cały przemysł wykorzystania surowców wtórnych, który nie wykorzystywane
technologicznie odpadki po prostu spala, to jeden z najbardziej zdradliwych zabójców.
Wyzwalane podczas spalania śmieci dioksyny nawet w najmniejszych ilościach
upośledzają czynności życiowe organizmu żywego, zmieniając także jego materiał
genetyczny. Ponieważ rozpuszczalne w tłuszczach dioksyny (polichlorodibenzo-
paradioksyny kilka tysięcy razy silniejsze od cyjanku potasu) bez trudu przenikają przez
błony komórkowe - wraz z pokarmem zawierającym tłuszcz zwierzęcy są
magazynowane w komórkach ciała niczym skład amunicji. Zawiera je nie tylko krew, ale
i mleko matki.

223
Samo spalenie 1 kg polichlorku winylu, najpopularniejszego i najczęściej palonego
tworzywa, wytwarza 280 litrów chlorowodoru, który opadłszy na rzekę czy jezioro
zamienia się w kwas solny. Dymna „dezaktywacja" poliuretanu, składnika uszczelek,
tkanin, materaców - powoduje powstanie do 50 litrów cyjanowodoru.
Szczęśliwy ten, kto uważa, że do skażeń wód i gleby przyczynia się tylko rolnictwo i
tzw. przemysł produkcyjny. Nic bardziej błędnego: przemysł farmaceutyczny do tego
stopnia degraduje środowisko naturalne, że stanowi to już zagrożenie dla życia.
Najczęstszymi czynnikami skażającymi są: kwas fibrynowy, leki obniżające poziom
lipidów i analgetyki (leki uśmierzające ból, jak ibuprofen i diclofenac), leki nasercowe
zwane beta blokerami, leki stosowane w chemioterapii, antybiotyki i hormony.
Obecność tych substancji stwierdza się nawet w wodach pitnych.
Raport sporządzony przez Urząd Geologiczny Stanów Zjednoczonych na podstawie
badań przeprowadzonych w Europie stwierdza jednoznacznie:
„Najczęściej wykrywanym zanieczyszczeniem był coprostanol (steroid znajdujący
się w fekaliach), cholesterol (steroid roślinny i zwierzęcy), N-N-dietyltoluamid (środek
przeciwko owadom), kofeina (stymulant), triclosan (bakteriobójczy środek
dezynfekcyjny), trój- i dwuchloretylowyfosforan (środek gaśniczy) i 4-nonylfenol
(niejonizujący detergent metaboliczny). W 48procentach ścieków wykryto antybiotyki -
14 spośród 22 możliwych do wykrycia antybiotyków stosowanych w medycynie i
weterynarii. Inne związki to analgetyki (leki przeciwbólowe), leki przeciw astmie,
antydepresanty, kodeina, kotinina (pochodna nikotyny), dwuchlorek benzenu, insektydy
takie jak carbaryl, chlorpyrifos i cała gama leków hormonalnych oraz związków
naśladujących działanie hormonów".
U osób cierpiących na zespół chronicznego zmęczenia wykryto znaczące ilości
pestycydów z grupy węglowodorów chlorowanych, mimo iż chorzy nie mieli z nimi
styczności. Stężenie HCB (sześciochlorobenzen) u takich pacjentów dochodziło do 45
procent. Jednak i zdrowe osoby zawierały go aż 21 procent. Obecność 16 pestycydów
stwierdza się nawet u niemowląt karmionych produktami tak renomowanych
producentów pokarmów dla dzieci, jak Gerber, Heinz i Beech-Nut. Z tego osiem z nich
uważa się za rakotwórcze.
Wiele kontrowersji moralnych wzbudza fluoryzacja wody, która powoduje zmiany
genetyczne. Pierwszy raz na masową skalę stosowali fluor naziści w obozach
koncentracyjnych, co umożliwiało im łatwe kontrolowanie zachowań więźniów,
świadomie czekających na śmierć. Podtruty fluorem mózg czyni bowiem z ludzi bierne
ofiary manipulacji. Efekty były tak obiecujące, że Niemcy i Rosja rozważały poważnie
uczynienie z niego narzędzia do sprawowania kontroli nad podbitymi narodami. Co
nazistom wymknęło się spod kontroli, wróciło obecnie w tym samym zbrodniczym
charakterze. Spiskowa teoria o zbawiennym oddziaływaniu fluoru na zęby, mijająca się
z prawdą sprawia, że jego zawartość w wodzie znacznie przekracza dopuszczalne
normy, które i tak prowadzą do znacznego spowolnienia reakcji sensorycznych i
umysłowych.

224
Wykorzystanie fluoru, jako jednej z metod depopulacji rodzaju ludzkiego, też nie
dziwi po tym, jak wielki kapitał USA już w latach trzydziestych oficjalnie poparł politykę
eksterminacyjną, także w odniesieniu do własnego narodu. Kolejną odsłoną
planowanego ludobójstwa było zaangażowanie ogromnych funduszy w rozwój broni
biologicznych, co rozpoczęto po II Wojnie Światowej i co znalazło swój wyraz w
„Memorandum 200" Biura Bezpieczeństwa Narodowego, gdzie czytamy:
„Depopulacja powinna stanowić sprawę najwyższego rzędu w naszej polityce
zagranicznej dotyczącej państw Trzeciego Świata. (... )zmniejszenie tempa przyrostu
naturalnego w krajach Trzeciego Świata jest kwestią zasadniczą dla bezpieczeństwa
narodowego USA. (...^dziesiątkowanie populacji Trzeciego Świata powinno być
nadrzędną kwestią amerykańskiej gospodarki".
Kiedy pracujący w Instytucie Rockeffelera naukowcy wszczepili komórki rakowe
licznej grupie mieszkańców Puerto Rico (rok 1932), jeden z eksperymentatorów tak
wyjaśnił przyczyny badań:
„To najbrudniejsza, najbardziej leniwa, zdegenerowanci i złodziejska rasa
zamieszkująca naszą półkulę... Wszyscy lekarze z rozkoszą eksperymentują na tych
żałosnych istotach".
Eksperymentów było znacznie więcej, i to coraz bardziej wyrafinowanych, jak środki
antykoncepcyjne o długoterminowym działaniu, wywołujące szereg innych
niekorzystnych efektów, a kilka dziesięcioleci później nastąpił gwałtowny wysyp
wszelkiego rodzaju zmutowanych wirusów (jak AIDS), niszczących ludzki system
immunologiczny. Przerażająca konkluzja o otwarciu biologicznej puszki Pandory
nasuwa się sama.
Przemysł kosmetyczny wykorzystuje blisko 5 tys. substancji, z których wiele truje,
uszkadza wątrobę, skórę, mózg, a nawet zabija. Nie mówiąc już o wszelkiego rodzaju
uczuleniach i alergiach. Prawie każdy kosmetyk w mniejszym lub większym stopniu
zawiera w sobie substancje niebezpieczne dla zdrowia. Pomijając oczywiście kosmetyki
produkowane na bazie naturalnych składników, mieszanych najczęściej na podstawie
wskazówek naszych przodków, jak chociażby receptur Galena ( 200r. p.n.e.), gdzie
kremy chłodzące tworzy się na bazie wosku pszczelego zmieszanego z oliwą z oliwek i
wodą.
Współczesne kosmetyki wzbogaca się inaczej. Utleniające farby do włosów (znane z
mocy wywoływania raka pęcherza) zawierają diaminofenole i rezorcynę, szampony
przeciwłupieżowe - dwusiarczek selenu, środki do pielęgnacji włosów - kwas
tioglikolowy, dezodoranty - fenylosulfonian cynku, środki przeciwpotne - chlorowodorek
glinowocyrkonowy, preparaty do depilacji - siarczki metali alkalicznych; pudry i zasypki -
talk, preparaty do usuwania skórek wokół paznokci - wodorotlenek sodu i potasu, środki
do pielęgnacji skóry i włosów - nadtlenek wodoru, środki do barwienia brwi i rzęs -
azotan srebra, preparaty do ochrony przez promieniowaniem UV - benzophenon-3,
dezodoranty - ksylen, ketony i aldehydy. Kosmetyki to jedno ze źródeł zwyrodnienia
stawów, wszelkiego rodzaju raka, uszkodzeń układu nerwowego, oddechowego i
trawiennego oraz wydzielniczego. Mają niewątpliwy udział w uszkadzaniu układu
wydzielania hormonalnego. To

225
przyczyna wielu chorób psychicznych i deformacji płodów. To główne źródło schorzeń
skórnych.
Wpaja się nam wiele nowatorskich rozwiązań kosmetycznych, zmusza do
stosowania całych kompleksów połączonych synergistycznie kremów i odżywek i
przekonuje do ich skuteczności, choć z prawdą ma to niewiele wspólnego. Bardzo dziś
popularne filtry UVA i UVB, mające chronić nas przed szkodliwym wpływem dziury
ozonowej, to historia całkowicie wyssana z palca. Nie dość, że ich składniki przenikają
do wnętrza organizmu, zasilając potoki trucizn, z którymi organizm i tak nie potrafi się
uporać, to na dodatek nie tylko, że nie blokują niebezpiecznego tzw. bakteriobójczego
UVC, ale jeszcze zwiększają ryzyko zachorowań na czerniaka, powodując mutacje w
chromosomach komórek poprzez interakcję chemikaliów ze światłem. O zawartości
kancerogenów nie ma już co wspominać. Konsorcja kosmetyczne bawią się na całego,
wpompowując szkodliwe chemikalia w kremy ekranujące promieniowanie słoneczne.
Sięgają po związki będące dosłownie substytutem estrogenu. Szczurzym samicom,
potraktowanym takimi cudami, macica zwiększyła się dwukrotnie jeszcze przed
okresem dojrzewania.
Badania wykazały, że najpoważniejszym źródłem powikłań związanych z nadmierną
absorpcją promieni słonecznych jest niewłaściwy styl życia i dieta, bogata w tłuszcze
nienasycone i produkty ich utleniania. Poważną przyczyną zachorowań na czerniaka
jest za to długotrwałe poddawanie się oddziaływaniu lamp fluorescencyjnych, a nie
światła słonecznego. Mówimy tu o ekranach monitorów, telewizorów czy
promieniowaniu popularnych świetlówek i żarówek energooszczędnych. Co
najdziwniejsze, właśnie naturalne przebywanie na słońcu, bez stosowania jakichkolwiek
filtrów, znacząco osłabia negatywne skutki owych technicznych niszczycieli. Blokowanie
dostępu do ciała pełnemu spektrum światła słonecznego powoduje powstanie szeregu
groźnych chorób, nawet poważnych schorzeń neurologicznych, zaś umożliwienie mu
kontaktu ze skórą odwrotnie - nie dość, że przyczynia się do wydzielania szeregu
witamin) dość wspomnieć o naturalnej witaminie D), substancji hormonalnych, jak
melatonina, to na dodatek usprawnia w organizmie cały układ wydzielania
wewnętrznego.
Podobnie ma się rzecz z modnymi barami tlenowymi, gdzie aktywne osoby,
kierujące się przekonaniem, że nadwyżka tlenu w organizmie pozwala lepiej rozwijać
mięśnie i usprawnia organizm - siedzą w maskach tlenowych i zachłystują się porcjami
świeżego tlenu. Co prawda wypijają wcześniej specjalnie witaminizowany koktajl, który
ma ich zabezpieczyć przed wolnymi rodnikami, ale nikt ich nie informuje, że owo
zabezpieczenie działa dopiero po kilku godzinach. Do tego czasu wolnorodnikowe
pociski uszkadzają wszystkie elementy komórek, w tym również materiał genetyczny. A
spustoszenia mogą być znaczne, jeśli zafundujemy sobie kilkadziesiąt godzinnych sesji,
do czego namawia każdy kierownik baru.
Wiadomo, że każda komórka ciała potrzebuje do podtrzymania swego życia
pewnego stężenia dwutlenku węgla, około 7 procent. Ten biologiczny wymóg zostaje
spełniony, kiedy nasz wdech i wydech mieszczą się w granicach normy, kiedy
dwutlenek węgla pozostaje w równowadze z tlenem. W czasie hiperwentylacji lub
oddychania czystym tlenem zachodzą w organizmie niekorzystne reakcje

226
chemiczne, których rezultatem jest utrudnione przenikanie tlenu z krwi do tkanek ciała.
W rzeczywistości tkanki cierpią z powodu głodu tlenowego, zwłaszcza mózg, mimo iż
krew jest bogata w tlen. Może takie właśnie informacje (obok cennika)
0 skutkach długotrwałego prze wentylowania winny widnieć przed wejściami do barów
tlenowych.
Czy jest to jednak powód do rozpaczy, skoro powietrze poza maską tlenową jest tak
zatrute, iż nawet boża pomsta nic tu nie pomoże?
„Dwie spośród trzech osób umierających wskutek wdychania zanieczyszczeń zabija
choroba wieńcowa lub zawal" - ostrzega prof. Arden Pope, epidemiolog z Brigham
Young University. „Zanieczyszczenia znajdujące się w miejskim powietrzu zwiększają
ryzyko chorób serca o 31 procent. To porównywalne z ryzykiem, na jakie narażeni są
palacze papierosów!" - twierdzi prof. George Thurston z New York University.
Zanieczyszczenia poprzez płuca dostają się do całego organizmu. Zmienia się skład
krwi i degradacji ulega tkanka płucna. Pył i dajmy na to dwutlenek siarki czy tlenek azotu
- rujnują wręcz układ krążenia. Samo zmniejszenie cząstek pyłów atakujących płuca do
ok. 10 mikrometrów aktywizuje nowotwory, a nieznaczny wzrost stężenia mikrocząstek
spalin do ledwie 25 mg w metrze sześciennym powoduje wzrost zawałów o 91 procent.
W takim towarzystwie bary tlenowe wypadają wcale nie najgorzej.
Przemysł spożywczy to cicha śmierć, która dostarcza nam genetycznie
1 chemicznie zanieczyszczoną żywność. Spójrzmy na przykład na mięso, cukier i
osławiony aspartam. Mięso, o czym mało kto wie, to wcale nie taka chwalebna kopalnia
aminokwasów i protein. To przede wszystkim martwa substancja organiczna,
rozkładające się, obniżające nasze wibracje zwłoki, nasz przysłowiowy gwóźdź do
trumny.
Cukier (rafinowany): biała śmierć, sprawca poważnych schorzeń fizycznych i
psychicznych. Owe czyste węglowodany to bezpośredni producent metabolitów
toksycznych. Niszczy każdy narząd naszego organizmu, wypłukuje z nas metodycznie
każdą cenną witaminę i substancje mineralne wspomagające trawienie i detoksykację.
Jest przyczyną zachowań psychotycznych, wzmaga schizofrenię, powoduje senność i
upośledza zdolność zapamiętywania. Zresztą jego negatywny wpływ na mózg jest tak
znaczny, że w wielu klinikach przed rozpoczęciem leczenia psychiatrycznego
przeprowadza się test na tolerancję glukozy, w celu ustalenia, czy dany organizm jest
zdolny do przyswajania cukru. Z czysto trawiennego punktu widzenia cukier jest bombą
fermentacyjną, która w szybkim czasie uszkadza wszystkie organy wewnętrzne.
Aspartam, sztuczny słodzik dodawany między innymi do coca-coli i pepsi- coli, a
produkowany przez międzynarodowego znanego nam już giganta Monsanto, jest tak
toksyczny, że wywołał swego czasu prawdziwą wrzawę naukową. Jednak amerykański
Urząd ds. Żywności i Leków (FDA), słynący z bezkompromisowej obrony własnych
interesów, dopuścił ową substancję do obiegu. I nic dziwnego, gdyż od lat pozostaje
ona kurą znoszącą złote jajka. Aspartam, zawarty we

227
wszelkiego rodzaju dodatkach witaminowych i ziołowych wchodzących w skład
zdecydowanej większości napojów, lizaków, wyrobów deserowych, piekarniczych itd.,
niszczy procesy fizjologiczne naszych dzieci z siłą porównywalną do umiejętnie
dawkowanej supertrucizny.
Tymczasem wytwarzany z kory brzozowej ksylitol, naturalny słodzik, nie tylko nie
wywołuje żadnych skutków ubocznych, jak jego syntetyczni bracia, ale wpływa
korzystnie na zęby, stabilizuje poziom insuliny, przywraca normalną konsystencję kości i
zapobiega rozwojowi bakterii w jamie ustnej i jelitach, także bakterii odpowiedzialnych
za owrzodzenia i raka żołądka. Czy słyszał ktoś, w którym sklepie można go nabyć, w
centrum czy w tym na rogu? A jeszcze w latach sześćdziesiątych można go było zdobyć
w niektórych państwa Europy i w Japonii.
Przemysł spożywczy to nie tylko półki zastawione paczkami żywnościowymi, to
także bolesny temat hodowli zwierząt. Zwierzęta hoduje się w warunkach urągających
wszelkim normom etycznym. Męczone, bez możliwości ruchu, faszerowane hormonami
i karmione zatrutą podnoszącą opłacalność chowu żywnością jak to ma miejsce z BST,
umożliwiającym zwiększenie mleczności krów
0 15 procent - trafiają w końcu na nasz stół jako biochemiczne hybrydy. Nim jednak
włożymy do lodówki te ładnie pachnące kawałki, powinniśmy wiedzieć, że od chwili
uboju zwierzęcia przeszły one jeszcze długą drogę technologicznych obróbek, które nie
tylko nie pozbawiły ich trucizn, ale dodały kolejne, zwiększające jedynie zyskowność
produktu. Zwierzęta tuczne, i nie tylko, karmi się specjalnie preparowaną chemicznie
karmą w której spory dodatek stanowią zwierzęce
1 ludzkie odchody, do czego oficjalnie przyznaje się część europejskich rządów.
Z pewnością nie każdy zdaje sobie sprawę z tego, że zwierzęta hodowlane, których
okres wydajności produkcyjnej dobiega końca, jak kury nioski czy mleczne krowy, także
przeznaczane są na ubój, choć ich żylaste i stwardniałe mięso raczej nie nadaje się do
użytku. Mięso takich wyeksploatowanych zwierząt rozmiękcza się, wstrzykując im przed
zarżnięciem enzym rozmiękczający, który rozpuszcza organy wewnętrzne. Potem takie
mięso trafia do konserw z karmą dla zwierząt oraz jako pełnowartościowy dodatek
pokarmu dla dzieci oraz do pasztetów (!)
To, że z kilograma szynki robi się dziś jej 3 kilogramy, wie każdy kucharz,
obserwujący skaczący na patelni kawałek tak podrasowanego mięsa. Nie każdy jednak
zdaje sobie sprawę z tego, jak mocno toksyczne jest owo mięso.
Nam w 90 procentach oferuje się mięsa ze sztucznie wpompowaną wodą środkami
chemicznymi, wkładami sojowymi i oczywiście polifosforanami, których dopuszczalną
granice podniesiono w ostatnich latach aż dwu- i półkrotnie (do 5000 mg na kilogram
gotowego wyrobu). Co czeka nasze żołądki, skoro takie praktyki stają się normą w całej
Unii Europejskiej? Sam wstrzykiwany do mięsa azotyn sodu, glutaminian sodu i
askorbinian sodu to trucizny, które w obowiązujących dawkach stanowią zagrożenie nie
tylko dla zdrowia, ale również dla życia. Są to tak silne trucizny, że dodanie azotynu
sodu powyżej 0,0125 g na kilogram mięsnego produktu może okazać się katastrofalne
w skutkach, a kumulacja tych trucizn i tak oznacza szybsze żegnanie się z tym
światem...

228
Mówiąc o przemyśle spożywczym, nie wolno nam zapominać o związanym z nim,
wypromowanym przezeń przemyśle kulinarnym. Niemalże wszystkie rodzaje zestawów
pokarmowych, z jakimi spotykamy się na co dzień, można zaliczyć do rytualnych form
zbiorowego samobójstwa. Głośno reklamuje się wszelkiego typu diety odchudzające i
zdrowotne, w tym nieracjonalne metody Kwaśniewskiego i Atkinsa, a całkowicie pomija
proces trawienia produktów w układzie trawiennym, gdzie tak jak zestawienie
pokarmów, ważna jest ich kolejność.
Na marginesie muszę wyjaśnić, że ani ograniczenie się do spożywania produktów
roślinnych, ani oddawanie hołdu pokarmom zawierającym wielkie ilości białka czy
węglowodanów, bądź zauroczenie dietami akcentującymi tłuszcze nie jest najlepszym
rozwiązaniem i prędzej czy później odbije się w postaci wszelkiego typu chorób ( na tym
polu godna uwagi jest tylko piramida zdrowia opracowana przez Waltera Willetta z
Uniwersytetu Harvarda). Ponadto człowiek szukający poratowania w dietach - z powodu
niedostatku wydzielanej serotoniny - wykazuje organiczną awersję do tzw. normalnego
sposobu odżywiania. Prawdą jest też, że prawie 90 procent chorób (poprzez osłabienie
organizmu), na jakie cierpi współczesny człowiek, wynika właśnie z nieodpowiedniego
doboru składników żywnościowych. I tak tworzy się lista obejmująca wszystkie plagi
zdrowotne, jakie zna medycyna. Powiem otwarcie: współczesny przemysł spożywczy,
zapychający rynek bezwartościową sztuczną żywnością wespół z kulinarnym zabójcą to
największy usankcjonowany kulturowo morderca naszych czasów. To machina
niszcząca zdrowe tkanki organizmu wszelkiego typu toksynami, także tymi powstałymi
w wewnętrznych procesach zaburzonej fermentacji. Nie tylko rujnuje nasze zdrowie, ale
- co gorsza - skutecznie ogranicza długość naszego życia. I to nie o lata, ale o dziesiątki
lat. Coraz częściej się mówi, że prawidłowo odżywiający się człowiek, bynajmniej nie
rezygnujący z chwil kulinarnego zapomnienia, ale potrafiący prawidłowo zestawiać
produkty żywnościowe, powinien z powodzeniem w pełni sił dożyć 100-120 lat. Pytanie
tylko: komu to potrzebne? Towarzystwom ubezpieczeniowym?
„Oprogramowanie" żywieniowe jest sprawcą wszelkiego typu zaburzeń
psychicznych, które na równi z fermentem jelitowym czyni z człowieka worek treningowy
współczesnej medycyny. Anoreksja, bulimia, ortorektyzm etc. - to przecież współczesne
słownictwo.
Czy może być lepiej? Nie wiem. Ale mogłoby być. Ale do tego potrzebne jest
odtrucie organizmu, czyli zdrowa żywność, której wciąż brakuje, która jest genetycznie
modyfikowana nie w celu zwiększenia zbiorów, bo i tak są one w znacznej części
niszczone dla podtrzymania cen rynkowych, ale w celu wywoływania w naszych
organizmach niekorzystnych zmian metabolicznych. Do tego potrzebny jest zwyczajnie
zdrowy rozsądek, lecz programy religijne i społeczne mają na ten temat zupełnie inne
zdanie.
Prócz wspomnianych patentów na rośliny gotowe są co pozornie zakrawa na
szaleństwo, patenty prywatyzujące zwierzęta, które czekają tylko na sprzyjające ich
wyłonieniu czasy. Niedługo wszystkie zasoby wody pitnej na kuli ziemskiej zostaną
przejęte przez grupę międzynarodowych korporacji żywnościowych i wodnych

229
nawet w tych krajach, w których są one dobrem narodowym, a więc stanowią własność
ogólną. Kiedy demontaż granic umożliwi wejście ponadnarodowych koncernów do tych
krajów, będą one musiały podporządkować się prawu globalnemu i to, co stanowiło
dotąd ich własność, jak chociażby zasoby wody pitnej, pozostanie poza ich zasięgiem,
zostanie po prostu sprywatyzowane.
Zresztą żaden kraj nie jest w stanie oprzeć się presji wywieranej przez triadę
gospodarczą zrzeszająca Japonię, USA i Unię Europejską pozostające w rękach
oligarchii finansowej. Wystarczy przeczytać przewodnik po GATS (Traktat Ogólny w
Sprawie Handlu w Usługach), by przekonać się. że Światowa Organizacja Handlu
przestała się liczyć z interesami narodowymi i już niebawem zmonopolizuje cały rynek
światowy, niszcząc jakąkolwiek konkurencję. Co to oznacza w skrócie? Ano likwidację
związków zawodowych i bezpłatnego lecznictwa, monopolizację dostaw wody pitnej i...
sprywatyzowanie edukacji. Prywatyzacji nie unikną nawet takie działy zabezpieczeń
społecznych jak więziennictwo i sądownictwo. A co oznacza wyłączenie aparatu
sprawiedliwości spod kurateli państwa, wiedzą wszyscy. Potem zapłacisz za tlen i
prawo do poruszania się. I będziesz wspominał dobre czasy bez tivi.
Nawet nie wiem, czy napomykać w tym miejscu o trafiającej na półki genetycznie
modyfikowanej żywności. Po nieoficjalnych doniesieniach, że transgeniczna żywność
powoduje znaczące zmiany w najważniejszych organach wewnętrznych oraz mózgu,
opór konsumencki stał się tak duży, że nawet największe sieci hipermarketów zaczęły
sponsorować ośrodki badawcze udzielające wsparcia teoretycznego rolnikom
produkującym żywność naturalną. Jednak w celu utrzymania wysokich cen owych
produktów - marnuje się ich nadwyżki. W samej Europie pod egidą Wspólnej Polityki
Rolnej Unii Europejskiej niszczy się miliony ton produktów spożywczych wartych
miliardy dolarów, i to produktów dopuszczonych już do konsumpcji. Przy czym sam
koszt utylizacji żywności oscyluje w granicach miliarda dolarów.
Gdybyśmy zamierzali w tej chwili poruszyć temat środków chemicznych
stosowanych w rolnictwie, głównie pestycydów i herbicydów, to zwyczajne stwierdzenie,
że woda deszczowa, powstała przecież z odparowanej wody gruntowej ( doprawionej
antrazyną alachlorem i setką innych toksycznych środków), nawet nie dorównuje
normom czystości obowiązującym dla wody pitnej - ucina wszelkie dyskusje. Ucinają ją
także rządy wielu państw. W USA za wygłaszanie negatywnych opinii o wszelkiego
rodzaju pestycydach, którymi niepotrzebnie się opryskuje rośliny, grożą poważne
sankcje i procesy sądowe. Przemilcza się fakt, że takie kancerogeny, jak herbicydy,
pestycydy i szereg toksycznych chemikaliów stosowanych w rolnictwie wywołują
dziesiątki niebezpiecznych chorób, w tym kilka najgroźniejszych odmian raka (np. raka
piersi), a setki innych chorób wspiera w ich biologicznej agresji. Ale omawianie tej
kwestii i tak blednie przy porównaniu z eksperymentami, jakie przeprowadza się
bezpośrednio na ludziach w USA i Kanadzie, gdzie opryskuje się z lotu ptaka ogromne
połacie ziemi a nawet wielomilionowe miasta nieznanymi substancjami, które niszczą
układ oddechowy, genetyczny i immunologiczny i są przyczyną nie tylko śmierci
zwierząt, ale i ludzi.

230
Nieoficjalnie mówi się nawet o przygotowaniach do... odstrzału ludzi w
setkomilionowych ilościach. W takim kontekście problem zatrutej wody wygasa sam...
Póki co wyssana z palca historia o śmiercionośnym cholesterolu nabija kabzę
przemysłowi wytwarzającemu środki zapobiegające zbyt wysokiemu jego poziomowi, co
tylko w USA przedkłada się na wartość 60 mld dolarów rocznie. Podobny chwyt
zastosowano w przypadku soi, tworząc mit o jej cudownych właściwościach
zdrowotnych. Nie zmienią tej mistyfikacji żadne słodziki i syntetyczne składniki masowo
pchane do sojowych produktów. Jedynie sfermentowana soja (w takiej postaci
spożywają ją Chińczycy) jest pozbawiona większości toksycznych składników. Do
najgorszych z nich zalicza się inhibitory enzymów, blokujące trawienie protein, co
prowadzi do patologicznych zmianach w wątrobie, a nawet do powstania raka.
Hemaglutynina powoduje zlepianie czerwonych krwinek, a wraz z inhibitorem trypsyny
hamuje wzrost. Kwas fitynowy utrudnia przyswajanie wapnia, magnezu, miedzi, żelaza i
cynku. Fitoestrogeny zaburzają pracę układu dokrewnego i zwiększają wydzielanie
hormonu aktywizującego tarczycę. Genistein wywołuje hiperplazję nabłonkową czyli
rozrost komórek poprzedzający stany złośliwe. Soja to jeden z nielicznych produktów
posiadających tak szeroką dokumentację naukową. Mimo pewnych zalet, spożywana w
nadmiarze, stanowi poważne zagrożenie dla zdrowia. Jej maksymalna dawka nie
powinna przekraczać 25 gramów dziennie. Przekroczenie już tej ilości stwarza u
mężczyzn ryzyko wystąpienia bezpłodności.
Od niedawna mamy do czynienia z kolejnym zamachem na nasze życie. Mam na
myśli nabierające masowego charakteru napromieniowywanie żywności. Dzieje się tak
zarówno w USA jak na Dalekim wschodzie. Napromieniowuje się nasiona, jak i żywność
gotową do spożycia. Ma to zapobiec niekorzystnemu kiełkowaniu nasion i bulw
roślinnych oraz ma przedłużyć okres przydatności produktów do spożycia.
Promieniowaniem jonizującym traktuje się wszystko, co tylko można, nawet zioła i
produkty, którym to wyraźnie szkodzi, jak mleko i artykuły nabiałowe. Wydzielanie się w
tym „konserwującym" procesie substancji t toksycznych, cuchnięcie, rozpad tłuszczów i
inne niespodzianki - nikogo nie wzruszają A kogo to obchodzi, że tak bezceremonialnie
traktowane konserwy zmieniają ludzkie DNA? Potrzebę sterylizowania żywności
usprawiedliwia się koniecznością wyeliminowania szkodliwych dodatków, które dotąd
opóźniały proces psucia (te szkodliwe dodatki wcześniej miały nie być szkodliwe).
Zapomina się przy tym jednak, że w celu przywrócenia napromieniowanej żywności
dawnych walorów smakowych szpikuje się ją nowymi, równie zdradliwymi substancjami,
mającymi także charakter rakotwórczy. Tymi dodatkami są: azotyn sodu, aflatoksyny,
siarczan sodu, kwas askorbinowy, BHA (fenolowy przeciwutleniacz), bromek potasu,
trójfosforan sodu, chlorek sodu i glutation.
Wykorzystanie odpadów nuklearnych do napromieniowywania żywności to pomysł
establishmentu nuklearnego, który kosztowne składowiska odpadów nuklearnych
przekształcił w dochodowe promienniki żywności. Stosowane w nich dwie najbardziej
toksyczne dla człowieka substancje: cez-137 i kobalt-60

231
z łatwością zmieniają skład chemiczny produktów, niszcząc zawarte w nich
najważniejsze grupy witamin i powodując wydzielanie licznych trucizn, przez co u
spożywających takie produkty ludzi pojawiają się w lawinowym tempie zdegenerowane
komórki. Będą pojawiać się jeszcze szybciej, jeśli przejdą projekty sterylizacji gleby oraz
napromieniowywania całej produkcji żywności, w tym ziół, herbat, przypraw ziołowych a
nawet orzechów. A takie próby podejmuje już w Australii przedsiębiorstwo Steritech Pty
Ltd.
Symbol dolara nawet z mleka uczynił bezwartościowy produkt. Tu mogliśmy jak
dotąd wybierać między jego zakupem albo odstawieniem na półkę. W przypadku
masowo degenerowanej żywności takiego wyboru już mieć nie będziemy. I żadne
superbiotechnologie pomocne w zwalczaniu chorób, mające być panaceum na
wszystkie plagi egipskie XXI wieku, nic tu nie wskórają. Bo też nic nie będzie w stanie
zatrzymać procesu niekontrolowanych zmian genetycznych, jakie zdeformują następne
pokolenia.
A przecież żywność można konserwować w bardziej humanitarny sposób:
ultradźwiękami, impulsami świetlnymi czy poddawać liofilizacji, dzięki czemu zachowuje
swoją świeżość i aromat nawet przez 20 lat. Zwłaszcza tę ostatnią metodę powinno
wziąć pod uwagę zrzeszające 100 tys. ludzi w ponad 45 krajach stowarzyszenie Slow
Food (Międzynarodowy Ruch dla Ochrony Prawa do Przyjemności), promujące
tradycyjną kuchnię, a obrzucające kamieniami przeciwników byle-jakiego jedzenia.
Skoro już zatrzymaliśmy się przy przemyśle jądrowym, to warto zauważyć, że niemal
wszystko, co tyczy się jego planów i funkcjonowania, otoczone jest mgiełką tajemnicy, a
wszelkie komunikaty o awariach i skutkach katastrofalnych wycieków radioaktywnych
się przemilcza. Kisztym i Czarnobyl to tylko wizytówka tego, co się naprawdę dzieje.
Zaniedbania w zakresie bezpieczeństwa w zakładach jądrowych oraz brak stosownej
ochrony przed promieniowaniem degradują nie tylko środowisko i łudzi w sąsiedztwie
elektrowni, ale poprzez wszelkiego rodzaju nieprzewidziane wypadki i niemożliwość
bezpiecznego składowania odpadów nuklearnych uderzają w życie wszystkich
gatunków na Ziemi. Dosłownie i w przenośni. I żadna szczelna kurtyna tajemnicy wokół
przemysłu jądrowego tego stanu nie zmieni.
Oszustwa przemysłu spożywczego dotyczą także naszych upodobań kulinarnych.
Chemicznie zniekształcona żywność odbiera nam przecież radość zjedzenia tego, co
chcielibyśmy uznawać za zdrowe i smaczne. W tej chwili moje słowa mają osobisty
charakter i dotyczą dwu pokarmów, które lubię od dziecka: mleka i chleba. Nie mam
zamiaru po raz wtóry wspominać, że zachwalające nienasycone kwasy tłuszczowe
przyzwyczajenia kulinarne, promowane czerwonym mięsem, nabiałem, frytkami i
hamburgerami - to powolne uśmiercanie mózgu, na którego ratowanie przeznacza się
rocznie bajońskie wręcz sumy. Same dopalacze mózgu, czyli substancje zwiększające
jego zdolności intelektualne (np. piracetam, aricept, winpocetyna, wyciągi z miłorzębu,
acetylo-l-karnityna, fosfatydyloseryna, cholina, bez uwzględniania kawy, amfetaminy
czy napojów energetyżujących

232
wspomagających komórki glejowe) w Europie i USA przynoszą dochód w wysokości
ponad 15 mld USD.
To że mleko pasteryzowane czy jakiekolwiek inne sklepowe jest wyłącznie zbiorem
białek, wiadomo od dawna. To, że mleko w większych dawkach jest przyczyną
fermentacji jelitowych, też niby wiadomo, choć nie tak do końca. Chcąc jednak
spożywać je nawet w niewielkich ilościach, muszę jechać do... krowy, bo tylko tam
możemy spotkać jeszcze pełnowartościowy produkt, na którym opierają się przepisy
kulinarne naszych babć. Produkt sklepowy to chemia. Jest on także przyczyną - uwaga:
osteoporozy, choroby degradującej tkankę kostną czyli jest bezpośrednim sprawcą
częstych złamań kości, a więc kolejnym dobroczyńcą farmacji. Piszę te słowa w nadziei,
że ktoś tam wreszcie przestanie dawać nabierać się na slogany reklamowe firm
mleczarskich i zrezygnuje z opłacania dziecku w szkole szklanki mleka. Jeśli zależy mu
na zdrowiu dziecka, niech włoży do tornistra jabłko.
Mleko to bomba z opóźnionym zapłonem. Ono skutecznie zabija. Atakuje oczy,
płuca, narządy wewnętrzne, uszy, gardło, serce, narządy rozrodcze i stawy. Dochodzą
do tego zaburzenia hormonalne, bezpłodność i nowotwory. W krajach, gdzie pije się
najwięcej mleka, notuje się najwięcej przypadków zachorowań na serce i cukrzycę.
Lista przeciwwskazań jest naturalnie znacznie dłuższa, ale wystarczy zapamiętać, że
podawanie go dzieciom nie wróży niczego dobrego i wróci na starość rykoszetem
choćby w postaci choroby wieńcowej i osteoporozy.
Oczywiście, wyjątkiem są łatwiej przyswajalne dla człowieka kwaśne produkty
mleczne, jak kefir, jogurt, zsiadłe mleko czy sery w różnej postaci oraz produkt
naturalny, czyli mleko prosto od krówki. W tym ostatnim przypadku, po uprzednim
upewnieniu się, że nasz organizm nadal trawi laktozę.
Sprawa chleba jest bardziej skomplikowana. Ten produkt, wytworzony z
oczyszczonej chemicznie mąki, tak czystej technicznie, że aż wymagającej wsparcia
syntetycznymi witaminami, pozbawionej wszystkich cennych pierwiastków,
równoważonych potem innymi toksycznymi świństwami (nawet uzyskiwanymi z piór
kurzych i włosów zwierzęcych) - w procesie wypieku jest zasilany tak dużą dawką
trujących substancji, mających poprawić jego smakowo- wypiekowe walory, że z punktu
przydatności biologicznej staje się zwyczajną trucizną. Nadto zawarta w mące skrobia
posiada najwyższy współczynnik glikochemiczny, co wpływa na odkładanie się produktu
w warstwie tłuszczowej. Dlatego zjadanie go co dzień jest zwyczajnym naigrywaniem
się z dietetycznych zaleceń. Próby własnoręcznego wypieku chleba z mąki razowej też
mijają się z celem, gdyż sprzedawana w tym celu mąka, choć już zawiera błonnik, jest
także toksyczna.
A jak chcemy iść na całość, zafundujmy sobie paczkę chipsów, w których zawarty
akryloamid, 500-krotnie przekraczający dopuszczalne normy Światowej Organizacji
Zdrowia, skutecznie a szybko uszkodzi nam układ nerwowy i nowotworami tak
umiejętnie zrujnuje cały układ pokarmowy, iż wszelkie dyskusje na temat szkodliwości
spożywania pieczywa zostaną usunięte z naszych rozmów raz na zawsze. Reset...

233
Z rozpędu: przemysł tytoniowy. Ten nie wymaga specjalnego komentarza. Tytoń od
1964 roku uważany jest za środek odurzający, od 1988 roku za uzależniający, od 2002
roku za trujący. Krótkie spojrzenie na nikolinę, substancję smakową a rakotwórczą którą
koncerny dodają do każdego papierosa, wystarczy, by nie mieć żadnych złudzeń co do
troski o nasze lepsze samopoczucie. Koncerny przyznają, iż jedna trzecia palących
zagrożona jest śmiercią, ale nic sobie z tego nie robią. Emitują nawet reklamy
skierowane do dzieci. Kiedy G. Carter uzyskał drogą sądową odszkodowanie za raka
spowodowanego paleniem od jednej z największych firm tytoniowych w USA (750 tys.
dolarów), rozpoczynając prawdziwą lawinę pozwów, koncerny zawarły porozumienie z
organizacjami antynikotynowymi. Proste... Jednak niby coś się zmienia, ale zobaczymy
co...
Kogo obchodzi, że pod wpływem palenia drastycznie wzrasta ryzyko udaru mózgu
oraz schorzeń naczyń mózgowych? Podrażniona i osłabiona błona śluzowa gardła to
zwiększona podatność na nowotwory dróg oddechowych, a biorąc pod uwagę płuca:
ryzyko zapalenia oskrzeli i zapadnięcia na rozedmę płuc (wzrost ponad
dwudziestokrotny). W serce palacza uderza choroba wieńcowa i zawał, w układ
krwionośny - nadciśnienie i miażdżyca, a w żołądek - wrzody i nowotwory. Nikotyna to
także sprawca męskiej impotencji i zaburzeń płodności u kobiet. Poza tym dziecko
palącej matki narażone jest na szereg wad rozwojowych: jelita, ulegając nikotynie,
marnieją z powodu wrzodów dwunastnicy i przepukliny jelitowej, nogi słabną atakowane
miażdżycą tętnic, a bywa, że w drastycznych przypadkach muszą być i amputowane.
Przemysł medialny: totalne programowanie człowieka. Prócz dostarczania rozrywki
można mu dać nagrodę za osiągnięcia w dziedzinie naturalnej psychomanipulacji. Tam
gdzie nie pomoże promocja głupoty, wesprze się postrzeganiem podprogowym
(wmontowywaniem między kadry filmowe ścieżek komunikatów dźwiękowych
skierowanych bezpośrednio do podświadomości), a niedługo stałą emisją sygnałów
wręcz usypiających ludzką świadomość. Wespół z siłami Internetu mogą się bawić na
całego. Bulimia i anoreksja to też jego wynalazek.
Wynalazki. Zmuszanie nas do zatruwania naturalnego środowiska, okradanie nas z
efektów naszej pracy poprzez zawyżanie cen oraz zmuszanie do korzystania z
przestarzałych technologii, oto oblicze współczesnej techniki. Zatrzymajmy się na
chwilę przy silnikach spalinowych, które winny zejść z areny motoryzacji dobrych 50 lat
temu - to naprawdę zbyt długi okres, by nie dostrzec, że ktoś tu kogoś robi w balona.
Władcy stają na głowie, aby złoża ropy naftowej sprzedać w jak najkrótszym czasie za
jak największe pieniądze. Wszelkie unowocześnienia w dziedzinie wytwarzania energii
w procesie spalania ropy naftowej są eliminowane już w fazie projektów. Kiedy Allen
Caggiano wynalazł implozyjny układ odparowania paliwa, pozwalający pokonać dystans
100 km na 2 litrach paliwa, stał się głównym celem gróźb i inwigilacji ze strony FBI.
Piętnaście lat przechodził

234
prawdziwe piekło, łącznie z odsiadką w więzieniu federalnym, nim ostatecznie udało mu
się uzyskać patent na swój przełomowy wynalazek, którego i tak żaden koncern
samochodowy nie zamierza wdrożyć do produkcji.
To samo spotkało Tony'ego Cuthberta, uważanego za najgenialniejszego
współczesnego wynalazcę, którego unikalnej konstrukcji hybrydowy silnik turbinowy i
silnik grawitacyjny okazały się tak przełomowe, iż finansjera w obronie własnych
interesów całej sprawie ukręciła łeb. A urządzenie Cuthberta porusza się w powietrzu,
nie posiadając silnika ani żadnego innego zewnętrznego napędu. Ciekawe tylko po co
komu bezpaliwowe urządzenie, skoro wydobycie baryłki ropy naftowej kosztuje... 10
centów?
Opatentowana w 1923 roku przez T.T. Browna maszyna, poruszająca się w
przestrzeni na zasadzie wykorzystania sztucznej grawitacji, także została zignorowana.
Podobny bój o uznanie toczy swoim anty grawitacyjnym pojazdem John Searl. Searl
został aresztowany między innymi za to, że mając doprowadzoną elektryczność do
własnego domu wcale z niej nie korzystał. Umieszczonemu w więzieniu profesorowi
spalono dom i całą dokumentację techniczną. Searl się nie poddał i teraz dokładną
instrukcję budowy GES-a (grawilotu) możemy skopiować z jego książki: „Prawo
Kwadratów".
Sam chciałbym mieć już zamontowany w samochodzie zasilany darmową energią
silnik Johna C. Bediniego czy ogniwo Joe'go, które korzystając z orgonu, albo jak
nazwał to autor projektu: energii punktu zero - napędzałyby silnik bez stosowania
paliwa, więc za darmo. Zainteresowanie tym wielkości butelki urządzeniem jest
ogromne, a jego technologia możliwa do opanowania przez każdego majsterkowicza,
jednak nie sądzę, by przemysł paliwowy w najbliższej przyszłości pozwolił nadać takim
nowinkom wartość użytkową. Zamiast tego przekonuje się nas do korzystania z tzw.
zastępczych źródeł energii, jak chociażby z energii wodoru. Zgrupowane wokół
California Fuel Celi Partnership koncerny samochodowe i paliwowe chcą doprowadzić
do tego, by w ciągu dziesięciu lat większość Kalifornijczyków przesiadła się na
samochody elektryczne napędzane wodorem. Owszem, jest to krok naprzód w stosunku
do tego, co znamy: silnika spalinowego, ale jest to jednocześnie kolejne oszustwo, takie
mydlenie oczu, aby odwrócić uwagę od prawdy o wyzysku. Taka zamiana jednego
kosztownego źródła zasilania na inne niczego tu nie poprawi.
Zapaleńcom proponuję wejść na stronę internetową www.keelynet.com (podaję za
NEXUSEM), gdzie znajdą dokładne plany pojazdu napędzanego wodą z kranu. W
przesłaniu adresowanym do wolnych umysłów tego świata czytamy:
,,(...)Pochodzenie: W XIX wieku benzyna powstająca w wyniku frakcjonowanej
destylacji surowej ropy naftowej była traktowana jako odpad produkcyjny. Później
odkryto, że zamiast zakopywać jąw ziemi, można stosować ją jako paliwo.
Tempo konsumpcji: Ilość spalanej benzyny przez każdy masowo produkowany
samochód jest starannie zaprojektowana jako tak zwana "wartość tynkowa". Można to
stwierdzić poprzez prostą obserwację tego, jak szybko stacje benzynowe dostosowują
ceny benzyny. Nawet samochody hybrydowe, które stosują silniki elektryczne, zużywają
pewną ilość benzyny, a ich ceny są odpowiednio wysokie.
235
Wydajność: Benzyna zawiera w sobie znaczną porcję energii termochemicznej,
jednak w wodzie jest jej znacznie więcej. Amerykański Departament Energii podaje, że
jest jej 40 procent, dlatego można spokojnie przyjąć, że jest jej z całą pewnością więcej.
Większość ludzi nie zdaje sobie sprawy z tego, że proces wewnętrznego spalania
jest definiowany jako proces termalnogazowy, jako że "nie ma cieczy w reakcji
spalania", oraz że większość benzyny w standardowym silniku wewnętrznego spalania
jest w rzeczywistości zużywana (podgrzewana i rozkładana) w katalitycznym
konwertorze, który to proces następuje po niepełnym spaleniu benzyny w silniku.
Oznacza to, że większość benzyny, jaką zużywamy w tym procesie, służy do
ochładzania procesu spalania, podczas gdy można by ją zużyć ze znacznie lepszym
skutkiem.
Dodatki: Jak nam wmawiają "władze", do benzyny dodaje się wiele suplementów,
aby poprawić parametry procesu spalania. W rzeczywistości ze względu na swoją
skomplikowaną strukturę molekularną służą one do spowolnienia tempa spalania, przez
co w cylindrze zużywana jest tylko część benzyny, zaś pozostała, nie spalona ciekła jej
część jest odprowadzana do katalitycznego konwektora. Innym celem dodatków jest
uniemożliwienie używania gaźników typu Pogue, których konstrukcja umożliwia
uzyskiwanie przebiegów rzędu 200-300 mil z galona benzyny (0,79-1,18 litra na 100
kilometrów).
Jak działa system na zgazowaną wodę? System ten jest niesamowicie prosty. Woda
jest pompowana według potrzeb, aby uzupełnić jej poziom w komorze zgazowania.
Elektrody są zasilane prądem od 0,5 do 5 amperów i dają impulsy, które rozkładają
wodę (2H20) na 2H2 + 02.
Kiedy ciśnienie osiągnie poziom, powiedzmy: 30-60 psi (2,11-4,22 kG/cm 2),
przekręcamy kluczyk i jedziemy. Przyciskając pedał, przesyłamy więcej energii do
elektrod, a więc więcej pary, czyli paliwowej mieszanki do cylindrów. Ustawiamy poziom
biegu jałowego na maksymalny przepływ, aby osiągnąć największą moc, i jesteśmy
gotowi do startu w wyścigach.
Generalnie mówiąc, nasza darmowa energia bierze się z wody kranowej. Zawarta w
niej energia wystarcza do napędu silnika oraz prądnicy (alternatora), a co za tym idzie,
do zaspokojenia różnych poborów prądu (10-20 amperów), w tym dodatkowego prądu
koniecznego do zasilania układu zgazowywania wody. Nie potrzeba żadnych
dodatkowych źródeł prądu ".
Po zamieszczeniu schematu i kolejnych etapów konstruowania tego dziwnego
urządzenia paliwowego każdy może przyjąć do wiadomości takie oto krótkie przesłanie:
„Nie pozwólcie państwo, aby ktokolwiek, kiedykolwiek ograniczył wasze marzenia,
waszą niezależność, waszą wolność". Bez komentarza...
Rozwój urządzeń generujących darmową energię jest i będzie blokowany przez
finansowe elity, sprawujące kontrolę nad światem. W myśl złotego prawa władzę ma
ten, kto w jednym ręku skupił system bankowy i przemysł wydobywczy. Elita Nowego
Ładu nie pozwoli, by surowce energetyczne, jak paliwa kopalne, przestały mocą
korporacji naftowych, przemysłu samochodowego i energetycznego niewolić
społeczeństwo. Technologia darmowej energii ujrzy światło dzienne

236
dopiero wówczas, gdy zostaną, wdrożone nowe sposoby kontroli populacji. Obecnie
jesteśmy bezpośrednimi świadkami takich zachodzących zmian. Do czasu ich
zakończenia spalanie paliw kopalnych i inne rodzaje produkcji energii mogą
doprowadzić nasze środowisko naturalne do stanu nieużywalności. Jest to jednak niska
cena za utrzymanie prymatu nad mieszkańcami tej planety. I choć nowe źródła energii
są gotowe do użycia, wciąż po staremu nie dopuszcza się do rozwoju prywatnego
sektora w dziedzinie nowych technologii energetycznych. Ich prekursorów szczuje się,
wykupuje lub odbiera się im dokumentacje i prawo do patentów, a także fizycznie
likwiduje. Nawet to, co dociera do naszych uszu, stanowi ledwie wierzchołek góry
chciwości, skorumpowania i dominacji. Jeśli nikt nie przeciwstawi się społecznym,
ekonomicznym i politycznym przemianom utrzymującym nas w niewoli, nasze dzieci i
wnuki zapłacą za to straszną cenę. Ci co stoją na uboczu, sądząc, że nie zostaną
zauważeni, także doczekają końca wolnego świata i na równi z innymi będą podlegać
prawu fizycznej i duchowej degradacji.
Jak ogromne znaczenie w zniewoleniu człowieka ma dostęp do energii, rozumiały
już elity rządzące za czasów Mikołaja Tesli i Thomasa Edisona. Wojna, jaką stoczyli
między sobą obaj naukowcy, mogła wyłonić tylko jednego zwycięzcę: Edisona, który
dawał światu drogą energię. Wynaleziony przez Teslę sposób wytwarzania energii przy
minimalnych kosztach, oraz jej przesyłu i odbioru bez pośrednictwa kabli, a z
wykorzystaniem przewodnictwa ziemi - od samego początku był skazany na porażkę.
Nie do pomyślenia było, że wystarczy wbić do ziemi pręt, aby odbierać przesyłaną
energię. Elektrownię Wardenclyffe rozebrano i sprzedano na złom. Rewolucyjną ideę
zdławiono w zarodku i rynki finansowe nie doznały załamania. Zaprezentowany przez
niego w 1931 roku pierwszy na świecie silnik orgonalny, wielkości skrzynki o wymiarach
30 na 60 centymetrów, rozpędził auto do prędkości 90 mil na godzinę, co w tamtych
czasach było wręcz niewiarygodne. Tego typu nowinki, opatentowane w 1200
wynalazkach, i śmiałe twierdzenie, że znalazł on techniczne dojście do darmowej
energii świata, sprawiły, że znaleziono go martwego w pokoju hotelowym w 1943 roku,
a cały jego naukowy dorobek wraz z tajnymi zapiskami przechwycili agenci FBI.
Wynalazki Tesli znalazły za to zastosowanie w przemyśle zbrojeniowym, i są - jak
dotąd - jedną z najbardziej strzeżonych tajemnic. Oprócz maszyn podgrzewających
ziemską atmosferę, oprócz zrealizowanego na podstawie cewki Tesli projektu HAARP,
oprócz bomb elektromagnetycznych niszczących sprzęt i instalacje wroga, oprócz
urządzeń wpływających na pracę mózgu - niewiele wiadomo, w jakim kierunku poszły
inne prace wykorzystujące pomysły Tesli. Wiadomo jednak, że armia amerykańska
dysponuje urządzeniami mogącymi zniszczyć dowolnie wybrany obszar naszej planety,
maszynami zmieniającymi na odległość pracę mózgu a nawet działami wytwarzającymi
tzw. promienie śmierci, które mogą zniszczyć w przestrzeni okołoziemskiej dowolny
przedmiot materialny. Nic mi jednak nie wiadomo o społecznie uzasadnionym
wykorzystaniu prac Tesli, ani o chęci podarowania nam darmowej energii.
Tragiczne dzieje losu Wilhelma Reicha po raz kolejny pokazują że żaden człowiek
nie jest w stanie wygrać z rządzącymi elitami. Wynaleziony przezeń

237
akumulator orgonu, czy eteru, jak kto woli, a więc substancji przenikającej wszystko, a
stanowiącej energetyczną podstawę wszelkiego istnienia i działania, będący skrzynią
złożoną z ułożonych na przemian warstw metalu i substancji organicznej - zniszczyli
wraz z dokumentacją agenci federalni. FDA nie dopuściła do zastosowania urządzenia
w lecznictwie i wycofała z obiegu wszystkie książki wynalazcy. Nadzieja wielu chorych
na darmowe pozbycie się wielu, nawet najcięższych chorób rozwiała się jak dym. Za
pozostanie wiernym ideałom zamknięto Reicha w więzieniu, gdzie zmarł w 1957 roku.
Dziś, dzięki światowej solidarności otwartych umysłów, każdy może zbudować jedno
z wielu urządzeń skonstruowanych według zaleceń Reicha, ale ich ogromną wartość
użytkową i leczniczą wciąż poddaje się w wątpliwość.
Najbardziej znanym z takich urządzeń jest chyba działo orgonowe, zwane roboczo
zbijaczem chmur. Już jego pierwsza konstrukcja, będąca równolegle ułożonymi rurami,
których wnętrze uziemiono za pomocą pustych przewodów w źródle bieżącej wody -
spowodowała tak obfite deszcze w okolicach Tuscon w USA, że pustynia pokryła się
trawą preriową. Prace Reicha z powodzeniem kontynuował James de Meo, jedyny
człowiek, który uzyskał doktorat z teorii orgonu. Zaś usprawnienia Don Crofta pozwoliły
zażegnać ryzyko gromadzenia się podczas pracy urządzenia niebezpiecznej odmiany
orgonu, zwanej dorem, dzięki czemu pracujący operator nie jest już narażony na
niebezpieczeństwo porażenia, jak to się dawniej zdarzało. Przez blokowanie lub
uwalnianie przepływu eteru w zbijaczu chmur możliwe stało się powodowanie suszy lub
sprowadzanie deszczu czy likwidowanie chemicznych zanieczyszczeń (smug). Równie
doskonale spisują się tu maszyny T. J. Constable'a, który opracowaną przez siebie
metodę manipulowania pogodą nazwał Inżynierią Eteryczną Deszczu, wydając na ten
temat liczne książki i publikacje.
Inne zmodyfikowane wersje tych urządzeń potrafią wywoływać prawdziwe katastrofy
ekologiczne. Serie największych powodzi i trzęsień ziemi, jakie nawiedziły kontynenty w
ostatniej dekadzie też przypisuje się działaniu takich urządzeń. Ale tu - cicho sza...
Równie zdumiewające efekty występują podczas pracy urządzeń orgonalnych T. G.
Hieronymusa. Jego dziecinnie proste w budowie wynalazki, pozwalające uruchamiać
energię eloptyczną (jak ochrzcił eter wynalazca), działają nawet wówczas, gdy zamiast
materialnych części posłużymy się ich narysowanymi schematami. Takie odfajkowane
na papierze schematy działają identycznie jak prawdziwe urządzenia. Jednak w obu
przypadkach, czy to mamy do czynienia z kartką papieru, czy z prawdziwą maszyną -
zawsze potrzebna jest obecność człowieka, który mentalnie, poprzez myśl, daje sygnał,
przyzwolenie do zadziałania mechanizmu. A możliwości tych prostych, wręcz naiwnych
konstrukcyjnie maszynek do spełniania życzeń są oszałamiające. Można nimi leczyć
organizm z wszelakich chorób, można wpływać na zmiany pogody, można badać
odległe zakątki świata, można wreszcie wykorzystywać w rolnictwie, tak do
wyhodowania zdrowego ziarna jak i ustrzeżenia pól uprawnych przed chwastami czy
robactwem (bez wykorzystania chemii).

238
Zrozumiałym jest, że uniwersalną zasadę działania takich orgonalnych maszyn
można wykorzystać tak do pokojowych jak i militarnych celów i że z tego powodu rządy
starają się ograniczyć do nich dostęp nieprzewidywalnemu w zachowaniu obywatelowi.
Zastrzeżenia budzi prosty fakt, że wciąż każe się nam słono płacić za korzystanie z
obecnych rozwiązań technologicznych, gdzie wartość dostarczanej energii wielokrotnie
się zawyża. Może dlatego potrójny silnik-generator Adamsa na energię eteryczną czy
generatory darmowej energii Hansa Colera, choć nie trafiły na półkę z napisem
znikające projekty, nieprędko znajdą praktyczne zastosowanie, choć nie stanowią
przecież militarnego zagrożenia. Zastanawia jednak brak zgody na wytwarzanie
urządzeń, których pierwotnym przeznaczeniem jest ratowanie ludzkiego zdrowia i życia.
Najbardziej znanym przykładem takich urządzeń jest niewątpliwie odpowiednio
zmodyfikowana cewka Tesli, Oscilloclast Abramsa i generator Rife'a oraz wzorowane
na ich konstrukcji inne współczesne modele, jak chociażby urządzenie J.E. Bare'a. Rife
odkrył, że poddawana działaniu energii komórka wchodzi z nią w rezonans, po czym
wchłania ową energię, która może być przez nią użyta do samoregeneracji bądź zostać
wypromieniowana w postaci ciepła lub wibracji. Przy nadmiarze energii rezonansowej
komórka ulega deformacji. Znając więc częstotliwość rezonansową danej komórki, a
każda struktura biologiczna posiada inną można niszczyć bakterie, wirusy i patogeny
typu rakowego. Skuteczność takiej praktyki oceniono na 90 procent. Jej niebagatelną
zaletą jest również fizjologiczne pobudzenie, zwłaszcza pobudzenie systemu
immunologicznego.
Technikę rezonansowego leczenia udoskonalił przed II Wojną Światową Clayton i
Cooperson. Ich notatki i laboratorium rząd z czasem skonfiskował, uznając za
zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego. Cooperson popełnił rzekomo
samobójstwo, a Claytona wkrótce potem otruto. Pewnie był to zbieg okoliczności.
Jednak to chyba dzięki temu sprawa nabrała rozgłosu i w latach dziewięćdziesiątych
udoskonalone przez dra Bare'a urządzenie zaczęto budować w wielu częściach świata.
W tym samym mniej więcej czasie nastąpił gwałtowny rozwój bioakustyki, siostry
radioniki. I tu zgodnie stwierdzono, że określone częstotliwości stanowią klucz do
kontroli patogenów. Odkryto, iż zdolność organizmu do samoleczenia dźwiękami,
poprzez wydawanie głosu o różnych częstotliwościach, można znacznie udoskonalić
poprzez stworzenie harmonicznej matrycy organizmu. Skoro organizm jest
matematyczną macierzą wzajemnych oddziaływań częstotliwości, to zależności
biochemiczne są zależnościami między częstotliwościami. Przekładając na prosty język:
każdy organ, każdy mięsień i każda komórka, każdy składnik pokarmowy lub
biochemiczny posiada swój odpowiednik częstotliwościowy w Matrycy Harmonicznej,
który pozostaje we wzajemnej korelacji z innymi składnikami organizmu, nad czym
czuwa centralny układ przetwarzania, czyli układ nerwowy i mózg. Manipulowanie
dźwiękami o określonej częstotliwości pozwala leczyć odpowiednie organy, niszczyć
wrogie organizmy i przewidywać na podstawie analizy głosu pacjenta stany chorobowe.
Receptę, czyli właściwy dobór dźwięków,

239
można potem przesłać Internetem i zaaplikować przy pomocy głośników. Ciekawi mnie
w tym wszystkim czas, jaki upłynie od teraz do chwili wdrożenia tego medycznego cudu
do produkcji, oraz cena, jaką przyjdzie nam zapłacić za tę nowoczesną, acz tanią
technologię.
Cena nie będzie niska, bowiem prawdziwe oblicze ponadnarodowych korporacji
wygląda dość ponuro. Coca-cola: masowy truciciel, światowej sławy zabójca zza ściany,
posługuje się w reklamie bodźcami podprogowymi. Kalifornijski Unocal, amerykański
gigant naftowy, łącznie z francuskim Totalem bezwzględnie czerpał korzyści z
niewolniczej pracy ludności birmańskiego reżimu. Na dodatek do tego stopnia
zanieczyszczał środowisko, że obywatele Kalifornii musieli bronić swoich spraw w
sądach Taktykę niewolnictwa zastosował również w Nigerii Chevron i Texaco. Shell
tłumił tam opozycję i stał się fundatorem terroru. General Motors - był aktywną częścią
nazistowskiej machiny w czasie II wojny światowej. Loral - ujawnione przekręty
umożliwiające jego globalistyczną politykę zdumiały świat. Mobil - w celu osiągnięcia
maksymalnych zysków poprze każdą dyktaturę. Monsanto - bez komentarza... Wal-Mart
- tu pracownik jest niewolnikiem do tego stopnia, że musi się posługiwać kartkami
żywnościowymi, by przeżyć; wyzysk azjatyckich dzieci.
Teraz już wiadomo, że nic tanio nie dostaniemy...
Jeśli nie potrafi się nas wykończyć ciężką pracą i programami, to tworzy się nam
sztuczne, agresywne środowisko, które miast ułatwić życie, sukcesywnie je niszczy. Tu
skażenie powietrza efektem spalania ropopochodnych związków nie jest bynajmniej
najgorsze. Okazuje się bowiem, że chemia stosowana w życiu codziennym, a więc
opary unoszące się ze środków czystości oraz sprzętów i urządzeń nas otaczających aż
siedmiokrotnie przekraczają poziom skażenia powietrza na zewnątrz budynków.
Szkodzą nam związki chemiczne używane do produkcji odzieży, mebli, sprzętów
gospodarstwa domowego, dywanów. Aerozole zawierają ksylen, ketony i aldehydy,
które przy częstszym stosowaniu są bardzo toksyczne. Stosowanie środków ochrony
roślin, zawierających pestycydy, zwiększa ryzyko zachorowania na białaczkę aż
siedmiokrotnie.
Prof. Tom Blundelł, kierujący Wydziałem Biochemii University of Cambridge,
opublikował raport, w którym przyznał, iż w Unii Europejskiej produkuje się 30 tysięcy
szkodliwych substancji, z którymi na co dzień styka się człowiek, z czego kilka tysięcy w
mniejszym lub większym stopniu stanowi zagrożenie dla zdrowia i życia. I nie są to
czcze słowa. Na przykład znajdujący się w materiałach budowlanych radon stanowi po
nikotynie największe źródło zachorowań na raka płuc. Środki czystości w 90 procentach
stymulują reakcje alergiczne i powstanie stanów zapalnych, a ich pary stanowią większe
zagrożenie dla naszych płuc niż spaliny. Ostatecznie wdychany przez nasze płuca
benzen aż w 55 procentach pochodzi z oparów farb i lakierów. Wydostający się z mebli i
dywanów formaldehyd aż 20-krotnie przekracza dopuszczalne normy. Nie dziwią zatem
alarmujące wyniki badań przeprowadzonych przez prof. Jane Houlihan

240
z Sinai School of Medicine w Nowym Jorku, wskazujące na obecność w krwi ludzkiej 62
toksycznych dla mózgu i centralnego układu nerwowego substancji, które wykryto w
naszym bezpośrednim otoczeniu. Przy czym żaden z badanych nie pracował ani nie
mieszkał w warunkach szkodliwych dla zdrowia. Nie ma to chyba wielkiego znaczenia,
gdyż wiele substancji jest szkodliwych już w najmniejszych ilościach. Rtęć nawet w tzw.
nieszkodliwej dawce 10 mikrogramów na decymetr krwi zaburza pamięć, koordynację
ruchów i obniża poziom inteligencji.
Poza substancjami czysto chemicznie toksycznymi kolejny rozdział zagrożeń
stanowią żywe organizmy, które w starym budownictwie drewnianym i murowanym nie
stanowiły zagrożenia, gdyż przy zachowaniu minimalnego poziomu higieny nie były w
stanie rozwinąć się tam do niepożądanych rozmiarów. Popularne sieci klimatyzacyjne
są siedliskiem roztoczy, zarodników grzybów i pleśni, wywołujących astmę oskrzelową,
alergiczny nieżyt nosa i alergiczne zapalenie spojówek, bóle stawów, osłabienie
odporności i chroniczne zmęczenie. Zagrzybienie mieszkań przybrało takie rozmiary, że
walka z nim wydaje się bezskuteczna. W nowoczesnym budownictwie pleśnie
wykorzystują do swojego rozwoju każdą niszę: wszelkiego rodzaju szczeliny, instalacje
wodnokanalizacyjne czy masowo stosowane sztuczne dywany i wykładziny, wspierając
w nękaniu ludzi znajdujące się w nich rakotwórcze policykliczne węglowodory
aromatyczne i metale.
A teraz nowinka prosto z piekła rodem: najważniejsza substancja potrzebna do
życia, czyli woda, jest powoli substancją owo życie niszczącą. Woda posiada pamięć
strukturalną i strukturalną zmienność, dlatego przez długi czas potrafi magazynować w
sobie informacje dotyczące wszystkich zawartych w sobie substancji i informacje te
aktywnie przekazywać ciału. Działa tu homeopatyczna zasada, w myśl której
czynnikiem roboczym, interaktywnym, jest zdolność przekazywania właściwości
związków chemicznych zawartych w wodzie bez względu na ich procentową zawartość.
Trwały zapis informacji dokonuje się w każdej cząsteczce wody w taki sam sposób, jak
to się dzieje w przypadku zapisu na taśmach video. Informacji zawartych w cząsteczce
wody nie usunie ani jej mechaniczne i chemiczne oczyszczanie, ani proces destylacji.
Zapisana w postaci elektromagnetycznych drgań informacja i tak dotrze do organizmu
człowieka. Kiedy pijemy tak naładowaną wodę z kranu, zawsze akumulujemy w ciele
energetyczne odpowiedniki chloru, ołowiu, kadmu, azotynów i niezliczonej ilości innych
środków stanowiących dla nas zagrożenie. Zachodzi ten sam rodzaj przenikania, jaki
dotyka osoby gromadzące w ciele odpady radioaktywne, chociażby zamieszkiwały one
obszary czyste ekologicznie.
Dobrze, znane są nauce systemy reenergetyzacji wody, jak dynamiczna implozja,
gdzie zachodzi proces zmiany biegunowości wody z ujemnej na dodatnią jak to się
dzieje w naturze, dzięki czemu wzrasta ilość rozpuszczonego w wodzie tlenu i
szkodliwe elementy przechodzą przez ciało nie czyniąc mu szkody. Innymi słowy,
zawarte w wodzie negatywne wibracje, które uszkadzają organizm fizycznie i
emocjonalnie, przestają działać. Woda na powrót staje się żywym, rezonującym z
naszym ciałem tworem, który niesie w sobie tzw. dobre energie. Jednak jak dotychczas
nie spotkałem się z propozycjami zakładania implozerów nawet

241
w prywatnych sieciach wodociągowych. Czyżby edukacja w tej dziedzinie nie leżała w
interesie kół rządzących?
Nikt nie ma wątpliwości, że elektryczność znacznie przyczyniła się do rozwoju
naszej cywilizacji, wręcz zapewniła jej błyskawiczny start. Ale już nie każdy zdaje sobie
sprawę z tego, jak groźne dla życia są domowe urządzenia elektryczne, że ta sama
elektryczność, ten elektromagnetyczny smog w postaci okablowania mieszkań i
domostw i linii przesyłowych jest przyczyną chemicznych zmian w mózgu i osłabienia
układu immunologicznego. Człowiek nie posiada zmysłu wrażliwego na zmiany pola
elektromagnetycznego, a ponieważ organizm ludzki składa się głównie z wody, dlatego
pole elektromagnetyczne może poczynić takie spustoszenia. Doprowadza to do
trwałego uszkodzenia materiału genetycznego w bezbronnych komórkach,
nieprawidłowego ich rozrostu i namnażania się. Zakłócony zostaje przebieg
przetwarzania w komórce informacji pochodzącej od hormonów, enzymów i innych
związków biochemicznych regulujących ich wzrost. Wystawienie komórek
nowotworowych na działanie pola o częstotliwości 60 Hz (standardowa częstotliwość
linii wysokiego napięcia) 24-krotnie przyspieszało ich ewolucję i uodparniało na
działanie systemu immunologicznego organizmu. Więcej
0 potencjalnej kancerogenności pól magnetycznych można się dowiedzieć z
oficjalnego raportu (którego nie udało się ocenzurować), przygotowanego na potrzeby
amerykańskiej Agencji Ochrony Środowiska. W książce „Prądy krzyżowe" dra R.
Becera możemy przeczytać, iż nawet niewłaściwe okablowanie elektryczne jest źródłem
groźnych pól i że należy mieć stale na uwadze zagrożenie związane z używaniem
codziennych sprzętów.
Za szkodliwe uważa się pola rzędu 0,1 militesli, choć są to i tak szacunki zawyżone.
Tymczasem zwykła lampa halogenowa wytwarza już pole elektromagnetyczne o
zaskakująco wysokich wielkościach - 12 (IT. Idźmy dalej, by uświadomić sobie stopień
zagrożenia, na jaki codziennie wystawiamy swoje ciało. Monitor komputera: 0,2 -2 (iT;
wentylator zwykłego urządzenia chłodzącego: 40 |iT; żelazko: 0,12-0,4 uT; zmywarka:
3pT; lodówka: 0,5-1,7 pT; malakser: 12 |JT; kuchenka mikrofalowa: 2-10 PT; wiertarka:
2-16 JIT; suszarka: 0,01-7 PT; pralka: 3 (J.T; telewizor: 0,4-2 |IT; telefon
bezprzewodowy: 8 ^T; radioodtwarzacz: 5 uT. Pola te są tak mocne, że zakłócają pracę
wielu urządzeń elektronicznych
1 mogą wywoływać wybuchy paliw, nie wspominając o przegrzewaniu tkanek
żywych organizmów, zwłaszcza komórek mózgowych.
Taki sam destrukcyjny związek zachodzi podczas poddania dziecka w okresie
prenatalnym ultrasonografii, gdzie energetyczna bomba hamuje mu wzrost, opóźnia
mowę czy doprowadza z czasem do dysleksji. Także technika obrazowania płodu za
pomocą ultradźwięków oznacza uderzenie w organizm brudną energią powodującą
chociażby nieodwracalną utratę komórek mózgowych.
Jest to problem tak ważny, że stał się on celem wielu naukowych eksperymentów. W
badaniach typu „double blind", polegających na tym, że badany i badający nic o sobie
nie wiedzą, przeprowadzonych w jednej ze szkół w Arizonie, wykazano, że po
włączeniu systemu eliminującego działanie pól magnetycznych
242
wewnątrz klasy, ilość uczniów z problemami behawioralnymi zmniejszyła się 37 procent.
Wbrew powszechnie panującej opinii współczesne oblicze sportu nie ma nic
wspólnego z troską o zdrowie naszego organizmu. Sztuczna, nastawiona na efekt
finansowy hodowla mistrzów rujnuje wszystkie systemy organizmu z precyzją godną
inteligentnej maszyny-zabójcy. Dzisiaj już żadne sukcesy nie są możliwe bez
stosowania używek, sterydów i zmian genetycznych. Te ostatnie dotyczą zwłaszcza
genów odpowiedzialnych za produkcję erytropoetyny (zwiększającej ilość czerwonych
ciałek krwi w organizmie) oraz enzymu konwertazy angiotensyny (modyfikującej pracę
mięśni). Coraz głośniej też o manipulacjach genetycznych pozwalających wyhodować
mistrza ze sportowego beztalencia nie tylko poprzez chwilowe podwyższenie jego
biologicznej sprawności, ale przede wszystkim poprzez stałą zmianę jego genotypu, i to
w wieku dojrzałym.
Reklamy napędzające obroty w sportowym biznesie tak silnie oddziałują na
psychikę, iż moda na sportową i szczupłą sylwetkę staje się czymś w rodzaju kultu.
Szanowani biznesmeni stosują kosztowną suplementację i terapię hormonalną panie
zaś nie bacząc na skutki - aplikują sobie wszelkiej maści środki odwadniające, byle tylko
zaspokoić potrzebę uznania. Zapomina się przy tym, że chemia tak samo niszczy
organizm, jak nadmierny wysiłek fizyczny i że za chwilę zazdrosnego spojrzenia
przyjdzie potem zapłacić ruiną stawów, zniszczeniem narządów wewnętrznych i
zaburzoną pracą układów wydzielania wewnętrznego. Niejeden potem płacze nad
własną indolencją próbując coś wytargować z towarzystw ubezpieczeniowych lub
wysupłać jaki grosz z własnej kieszeni na medyczne poratowanie.
Co prawda szum wokół komórek macierzystych, posiadających zdolność
przekształcania się w komórki tkanek dowolnego typu, rokuje pewne nadzieje na
odzyskanie zdrowia, lecz są to wciąż prace nowatorskie i dopiero w przyszłości
umożliwią być może, regenerację uszkodzonych organów. Jednak i wówczas pytanie: w
imię czego doprowadziło się organizm do takiego stanu? - nie straci na ważkości. A
wydaje się, że interesom przemysłu produkującego sprzęt sportowy, przemysłu
farmaceutycznego, medycynie i systemowi ubezpieczeń i tak nic nie jest w stanie
zagrozić. Zawsze znajdzie się ktoś gotów postawić własne zdrowie na szali sztucznie
lansowanego sukcesu.

243
5. Kościelni korektorzy a prawda religijna, czyli najniebezpieczniejszy program świata
„Przyszedł czas, w którym każdy ma prawo i obowiązek szukania indywidualnego
spotkania z Bogiem ".
Należy rozumieć, że religia jest procesem historycznym, a nie czymś stałym i
wiecznym, i że tworzy ją stosunek do tego, co święte (co oznacza nie dającą się
zdefiniować wartość religijną), co w różnych religiach rożnie jest pojmowane. Dlatego
określenie zjawisk i przypadków za religijne i niereligijne zawsze jest umowne.
Zachodzą one na siebie, tworząc obszar trwałego przemieszania wiary z herezją. Cały
trud interpretacji zależy od zaistniałych warunków historycznych oraz od zamysłu
autora: proroka, teologa czy opiniotwórcy. Łatwo więc zrozumieć, że we własnym
interesie gotów on jest na często umykające prawdzie manipulacje.
W najostrzejszej formie ma to miejsce wówczas, gdy siły religiotwórcze
przekształcają kult w zwartą doktrynę religijną reprezentowaną od tej pory przez
instytucję kościelną której celem nadrzędnym nie staje się - jak być powinno -
propagowanie religii dążącej do osiągnięcia przez społeczeństwo wyższego poziomu
rozwoju duchowego, ale usilne zapewnienie przetrwania samej sobie, potem własnego
rozwoju i dominacji. W krzepnięciu tym największy nacisk kładzie się na tworzenie
zwartości samego Kościoła. Początkowo poprzez rozwój doktryny: formułowania
wyznania wiary i rytuału kultowego, co owocuje powstaniem kanonu ksiąg świętych z
zasadą prawowierności, herezji i schizmy, potem zaś poprzez przechwytywanie władzy
drogą nacisków politycznych i ekonomicznych (także przez rozwijanie własnej
działalności gospodarczej).
Buddyzm, chrześcijaństwo, islam, konfucjonizm i manicheizm, konkurując z sobą
starając się dostosować do potrzeb i wymagań wszystkich ludzi (pomijamy oczywiście
bolesną kwestię kształtowania tych potrzeb i wymagań), już z samego założenia
zmierzają do opanowania świata. I o dziwo, ta bezgraniczna dążność do zwiększania
obszaru wpływów ukazuje nie tylko prawdziwy charakter ekspansji, ale podważa
zasadność rozdzielnego istnienia poszczególnych religii, bezspornie udowadnia ich
wspólny rodowód, wywodzący je z Indii i Bliskiego Wschodu. Co oznacza, iż żaden z
Kościołów nie ma prawa podawać się za jedynego depozytariusza prawdy religijnej...
Tymczasem duchowni każdego z Kościołów uważają się za wyznawców wiary
jedynej i w obronie tej wiary gotowi są sięgnąć po każdy dostępny im oręż: od fałszerstw
począwszy, a na ludobójstwie skończywszy. Ta smutna prawidłowość nie

244
ominęła również bliskich memu sercu idei wznoszących mury Państwa Watykańskiego,
gdzie Kościół, operując pojęciem Jezusa historycznego, upowszechnił wizję starego
świata, na dodatek wizję wywodzącą się ze szczelnego kręgu tajemnicy braci
zakonnych. A powszechnie wiadomo, iż język mędrców, ludzi świętych i oświeconych,
czy niespełna rozumu, jest niezrozumiały dla przeciętnego człowieka i posługiwanie się
nim z łatwością wprowadza słuchającego w błąd, o ile takie intencje przyświecają
retorowi. Zwłaszcza gdy zasadnicze treści świadomie są skryte w gąszczu umownych
znaczeń i tworzonej po temu symbolice, zrozumiałej w przekładzie jedynie zaufanym.
Mówiąc o Jezusie historycznym, nie wolno nam zapominać, iż historia jest nauką
ścisłą. Tymczasem, niestety, chrześcijaństwo - jak wszystkie religie - jest religią
objawioną i już z samej definicji przeczy niepodważalności własnych dogmatów.
Dzisiejszy Kościół Rzymskokatolicki przyznaje już (choć rozważania można
ekstrapolować na jakiekolwiek inne wyznanie), iż chrześcijaństwo wyrosło z Objawienia
Mojżeszowego i że Stary Testament stanowił jedynie wyjście dla nowej doktryny
religijnej. Nie przyznaje się jednak, mimo chwalebnych tendencji ekumenicznych, do
wypaczeń powstałych w tworzeniu podstaw własnej wiary, a także do odstępstw
doktrynalnych. Nie przyznaje, bo nie może. Nie może w obliczu już pozyskanych
zwolenników, nie może przez pamięć krzywd, jakie wyrządził ludzkości na przestrzeni
wieków, jak i nie może z powodu zafałszowania i błędnej interpretacji słów samego
Jezusa Chrystusa. Broni się też przed zarzutem podrabiania dokumentów kościelnych o
historycznym znaczeniu (pism świętych) i polegania na źródłach już i tak wątpliwych. A
przecież sam Mojżesz, kierowany naturalnie boskim posłannictwem, dopisał połowę
Pięcioksięgu(l) Zaś w układaniu Nowego Testamentu miało swój udział wielu boskich
plenipotentów: proroków i kapłanów. Czy można w takim przypadku mieć
stuprocentową pewność, iż każde słowo zawarte w Biblii było raz wyrzeczone, zgodnie
z boskim zamysłem? Przecież sam wspomniany Pięcioksiąg Mojżesza nie powstał od
razu, pomijając część odautorską samego proroka, ale kształtował się w ciągu długich
stuleci, czeipiąc informacje z wielu źródeł - pierwszy raz spisany w IX i VIII w p.n.e.,
kolejnego opracowania doczekał się trzysta lat później, a ostateczną postać przybrał po
kolejnym (aż!) tysiącleciu. Wiadomo też, że został skompilowany z kilku niezwiązanych
ze sobą źródeł, a i nawet to, co doń weszło, też zostało sfałszowane. Dość wspomnieć
o Księdze Jozuego i Księgach Królewskich. Reszta też jest wątpliwa. Na przykład
księga Izajasza tylko w rozdziałach 1-39 rzeczywiście odzwierciedla działalność proroka
z VII wieku p.n.e. Natomiast pozostałe rozdziały dotyczą czynów innych anonimowych
postaci, które na pewno żyły wiele stuleci później. Wystarczy sięgnąć po współczesne
wydania Nowego Testamentu, by na wielu stronicach przedmowy spostrzec z
przerażeniem, że edytor słowami teologów oficjalnie przyznaje się do tego, że Pismo
Święte było wielokrotnie przerabiane i w wyniku tego przerabiania często zatracano
właściwy sens objawień.
Dolejmy trochę oliwy do ognia. Jezus nigdy nie słyszał o Starym Testamencie, tym
bardziej o Biblii. W tworzeniu świętej literatury odrzucono Księgę Pana, Księgę Wojen
Jehowy i Księgę Jaszara. Tę ostatnią pominięto tylko dlatego, gdyż nie

245
współbrzmiała z Księgą Wyjścia, gdzie Jehowa wydawał instrukcje Mojżeszowi,
dotyczące zasad pożycia społecznego, łącznie z X Przykazaniami i prawami
dotyczącymi Szabatu. Tymczasem w Księdze Jaszara nie ma nawet słowa
0 Jehowie, a prawa przekazuje Izraelitom Jetro, Najwyższy Kapłan Midian i Pan Góry,
generalny zarządca świątyni synajskiej, który był... człowiekiem z krwi
1 kości.
W czasach Mojżesza nie było tez góry Synaj. Całą historię wymyślono na podstawie
tekstów hebrajskich dopiero 1700 lat po Mojżeszu. X Przykazań i Psalmy skopiowano z
egipskiego rytuału i przeinaczono. Nawet Słowa Mądrości Salomona z Księgi Przysłów
Starego Testamentu wyjęto żywcem z ust egipskiego mędrca Amenemopa, choć i te
sami Egipcjanie oparli na kanwie jeszcze starszych nauk Ptahhotepa, które po raz
pierwszy ujrzały świat ponad 2000 lat przed Salomonem.
Dziś już wiadomo, że cała patriarchalna historia Starego Testamentu, idąca przez 19
pokoleń od Adama do Abrahama, to dzieje mezopotamskie, zaczynające się w
sumeryjskim Edenie, gdzie hodowano rasę przywódców ludzkości, karmionych
ekstraktami hormonalnymi, dzięki czemu mogli żyć setki a nawet tysiące lat. Zresztą
pod Górą Horeb wyprawa Petriego odkryła świątynie, w której wyrabiano Chleb
Pokładny, ten sam, który jako Ogniowy Kamień sycił świetliste ciała królów babilońskich.
Dopiero od czasów Abrahama i Izaaka, kiedy Enłił-Jehowa przejął przywództwo nad
ludźmi, żywotność panów drastycznie spadła. Ale o tym już było...
W ostatnich 150 latach odnaleziono wiele apokryfów przedstawiających staro
testamentowe historie zupełnie inaczej, lecz za każdym razem spotykał je ten sam los:
spadały do rangi mitu. Manipulowanie literaturą przez teologów wieków wcześniejszych
nikogo już nie dziwi, ale co można powiedzieć o nowej wersji poprawnej politycznie
Biblii z IX 1995 roku, z której usunięto wszystkie wzmianki o zabiciu Jezusa przez
Żydów i w której tak poprzekręcano słownictwo, iż wiele modlitw zmieniło swój sens?
Proszę zauważyć, że zmieniano zapisy w księgach religijnych przez tysiące lat, a nie
w ciągu jednego czy dwóch ostatnich miesięcy. W tym okresie sama ludzkość przeżyła
kilka społecznych rewolucji. Przecież święte teksty, uznawane przez wiernych za jedyne
i przez Boga natchnione, były wielokrotnie kodyfikowane, sortowane i... na powrót
przerabiane. Pierwszej oficjalnie odnotowanej segregacji dokonano na kongresie
kapłanów w Jamanii (Jabne), gdzie wszystkie księgi święte ludzkim orzecznictwem
podzielono na kanoniczne, zgrupowane pod szyldem Biblii, oczyszczane już od III wieku
przed Chrystusem, i apokryfy, księgi nie pasujące do prowadzonej przez Kościół
polityki. W 325 r. po Chrystusie mocą soboru Nicejskiego specjalni korektorzy kościelni
znowu solidnie okroili i przerobili Pismo Święte w sensie tego, co za właściwe uznanym
zostało. W roku 383 na polecenie papieża Damazego I sporządzono kolejny przekład,
zwany od tej pory Wulgatą. Mało tego, w VII i VIII wieku naszej ery za boskie teksty
wzięli się masoreci, którzy nie tylko przyjęli nowy kanon (raz na zawsze określili), ale
ustalili nawet kolejność zdań i porządek słów w zdaniach. A i to nie był kres przeróbek,
bo następne stulecia wyeliminowały jeszcze wiele gorących tekstów i ksiąg
niewygodnych dla Kościoła.

246
A i tak święte księgi rażą sprzecznościami, dając wyraz coraz większemu
niezadowoleniu mądrzejszych z każdym pokoleniem wyznawców i powodując nawet
odejście wielu duchownych z łona Kościoła, i - co znamienne - ruchy reformatorskie.
Błędy owe - twierdzą oni - nie mogłyby zaistnieć, gdyby teksty biblijne pisane były pod
dyktando Ducha Świętego. I trudno odmówić im racji.
Przecież już sama Księga Rodzaju, mająca zawierać prawdy niepodważalne, pełna
jest niekonsekwencji. Wystarczy chociażby przypomnieć historię grzechu
pierworodnego, Drzewa Życia i Drzewa Dobra i Zla czy Potopu, gdzie Bóg wykorzystuje
każdą sposobność do wyrażania niezadowolenia nie tylko ze stworzonego na własne
podobieństwo człowieka, ale i z samego aktu stworzenia świata. Gdy tymczasem nawet
dziś skłonni jesteśmy przyznać, iż to, co stworzył Bóg, powinno być zawsze doskonałe.
Jakże zaskakujące jest opisane w Księdze Rodzaju zachowanie Boga po złożonej
mu przez Noego ofierze całopalenia:
„ Gdy Jahwe poczuł miłą woń, rzekł do siebie: Nie będę już więcej złorzeczył ziemi
ze względu na ludzi, bo usposobienie człowieka jest już złe od młodości. Przeto już
nigdy nie zgładzę wszystkiego, co żyje, jak to uczyniłem...".
To niezadowolenie Boga z własnego dzieła było i jest dla wielu wiernych nie do
przyjęcia. Jego przyznanie się do dewastacji ziemi wstrząsa na równi z miłą dla Boga
wonią palonych zwierząt.
Jezusowy zakaz spożywania mięsa zastąpił Kościół zaleceniami Jahwe, jakich Ów
udzielił Noemu po potopie:
„Wszystko, co się rusza i żyje, niech wam służy za pokarm (...) A bojaźń i lęk przed
wami niech padnie na wszystkie zwierzęta ziemi i na wszelkie ptactwo niebios, na
wszystko, co się rusza na ziemi, i na wszystkie ryby morskie; wszystko to oddane jest w
wasze ręce ".
Niepokojące, nieprawdaż? Czy tak przemawia Bóg, o którym czytamy w Księdze
Genesis, że stworzył niebo i ziemię i polecił ludziom jako wyłączny pokarm roślinny?
Chyba tak, skoro w drugiej Księdze Mojżeszowej czytamy, jak po wyprowadzeniu
Izraelitów z Egiptu nakazuje Bóg Mojżeszowi zbudowanie ołtarza ofiarnego, a Trzecia
Księga Mojżeszowa zawiera już dokładny instruktaż składania ofiar wraz z opisem
podziału rytualnej ofiary między kapłanów:
„ Ofiarę pokutną zaczynać się będzie w tym samym miejscu, gdzie zarzyna się ofiarę
całopalną a krwią jej pokropi się ołtarz dookoła. Na ofiarę złoży się M'szystek tłuszcz Z
niej, ogon i tłuszcz pokrywający wnętrzności. Obie nerki i tłuszcz, który jest na nich przy
polędwicach, i otrzewną na wątrobie przy nerkach oddzieli się ją. Kapłan spali je na
ołtarzu jako ofiarę ogniową dla Pana. Jest to ofiara pokutna. Każdy spośród kapłanów
może ją spożywać".
Instrukcja zaleca skrapianie ołtarza krwią zabitych zwierząt i wylewanie jej reszty u
jego podstaw. Czy tego mógł wymagać Pan Stworzenia? Jeżeli tak, to nauki Jezusa
przeczą zamiarom Wszechwładnego...
Ale już sto lat po Mojżeszu pojawiają się odmienne tendencje, zakazujące składania
krwawych ofiar i jadania mięsa. Kolejni prorocy, tacy jak Jeremiasz, Amos, Micheasz,
Ozeasz wypowiadają się przeciwko zalecanym przez Mojżesza

247
ofiarom. Powstaje pytanie, komu się przeciwstawiają: Bogu czy Mojżeszowi? A jeśli
prawu Mojżeszowemu, to czy to aby nie poddaje w wątpliwość jego wiarygodności? A
skoro Mojżesz mylił się w tak fundamentalnych sprawach, to czy nie mylił się i w
pozostałych? A może doskonale wiedział, co robi...?
Jeremiasz nie tylko odcina się od tego typu praktyk, ale słowami Boga poddaje w
wątpliwość wiarygodność przekazu Mojżeszowego:
„Bo nic nie powiedziałem ani nie nakazałem waszym przodkom, gdy
wyprowadzałem ich z Egiptu , co do ofiar całopalnych i krwawych ".
Izajasz stawiał sprawę otwarcie:
„Przestańcie składania czczych ofiar... Ręce wasze pełne są krwi".
Butny Ozeasz bezpośrednio oskarża kapłanów:
„Lubią ofiary i chętnie je składają; lubią też mięso, które wówczas jedzą, lecz Jahwe
nie ma w tym upodobania".
Za to biskup chrześcijański James Pilkington pouczał wręcz, iż dzikie zwierzęta
zostały stworzone tylko po to, aby ludzie prowadzący wojny mogli na nich ćwiczyć swoją
odwagę. Zaś zwierzęta domowe - aby ludzie je dręczyli, gdyż w ten sposób pomagają
nam dźwigać grzech pierworodny Adama i Ewy. Inny pasterz dusz, Henry Moore, w tym
samym tonie głosił, iż woły i barany to chodzące konserwy, taki podarunek od Boga, po
który należy sięgać, gdy tylko jest się głodnym.
Zdumiewające, jak rozbieżne w tej kwestii jest stanowisko Kościoła i Jezusa. Jak
przeciwstawne sobie są różne teksty Pism Świętych, jak - według tych pism - pełna
nielogiczności jest natura boska.
Może trudno w to uwierzyć, ale do wegetarianizmu przywiązywał Jezus ogromne
znaczenie. Także ojcowie Kościoła tamtego okresu konsekwentnie odrzucali
pożywienie zwierzęcego pochodzenia, propagując - zgodnie z dziewiczą nauką Jezusa
- ideał miłości do zwierząt: Św. Hieronim mieszkał z dwoma lwami, a św. Franciszek z
Asyżu słynął z uwolnienia gołębia, oswojenia wilka i z wygłaszania kazań do ryb.
Słowem, całe wczesne chrześcijaństwo całkowicie wyrzekło się mięsa w jedzeniu, o
czym z powagą czytamy w pierwszej wersji Ewangelii, jaką Esseńczycy ukryli w jednym
z tybetańskich klasztorów, oraz w tekstach odkrytych w Qumran.
Esseńczyków, spadkobierców nauk Melchizedeka, uważano - i słusznie - za
pierwszych chrześcijan, aż do pojawienia się ucieleśnionego Chrystusa. To właśnie
Esseńczycy wychowali Jezusa w doktrynie wyłożonej przez Eliasza na Górze Caramel.
Oni też - przeciwnicy Pawła - od samego początku otwarcie występowali przeciwko
krwawym ofiarom i bezbożnemu spożywaniu mięsa, określając ofiarnictwo
podstawowym złem religii, a jego zniesienie ważnym zadaniem dla Jezusa, uważanego
przez nich za proroka.
Warto w tym miejscu zacytować 29 i 30 werset Księgi Genesis, który stał się kością
niezgody wczesnochrześcijańskiego świata:
„Potem rzekł Bóg: oto daję wam wszelką roślinę wydającą nasienie na całej ziemi i
wszelkie drzewa, których owoc ma w sobie nasienie - niech będzie dla was pokarmem!
Wszystkim zaś dzikim zwierzętom i wszelkiemu ptactwu niebios

248
i wszelkim płazom na ziemi, w których jest tchnienie życia, dają na pokarm wszystkie
rośliny. I tak się stało ".
Idea wegetarianizmu wypełniała cały ówczesny świat, stając się nie tylko metodą
rozwoju duchowego, ale i moralnym obowiązkiem każdego chrześcijanina. Św. Piotr
przyznaje ze szczerością: „Żyję chlebem i oliwkami, którym tylko sporadycznie dodaję
jakąś jarzynę". Podobnie czynił św. Mateusz i św. Jan. „Także Jakub, brat Pana -
powiada Św. Augustyn - żywił się nasionami i roślinami, nie dotykał ani mięsa, ani
wina". W liście Pliniusza do Trajana czytamy, że pierwsi chrześcijanie nie jedli nic. co
było do życia zrodzone, lecz tylko - cilbum innoxium - niewinne potrawy.
Plutarch, grecki historyk, wielokrotnie powtarzał słowa Orfeusza: „Tak jak wy mają
dusze... dlatego powstrzymajcie się od spożywania pokarmów na bazie mięsa!
(...)Barbarzyństwem jest sprzedawać stare konie, kiedy nie są już użyteczne. Oznacza
to, że nie jest się wdzięcznym za oddane usługi. Prawdziwie dobry człowiek winien
zatrzymać stare konie, nawet jeśli nie są użyteczne".
Już Zarathustra potępiał ludzkie barbarzyństwo, głosząc: „Zamiast ofiarowywać
zwierzęta, pozwólcie im być wolnymi. Pozwólcie im szukać trawy, wody i pieszczoty
wiatru. Zwierzęta, które zabijacie, dały wam już swą ofiarę w postaci mleka i wełny.
Zawierzyły waszym rękom, które teraz je zabijają".
Kiedy Budda ujrzał zranionego baranka, który nie potrafił nadążyć za stadem, wziął
go na ręce, mówiąc: „Biedna matko o wełnistej sierści, gdziekolwiek pójdziesz, poniosę
twoje małe. Lepiej nie pozwolić cierpieć zwierzęciu, niż siedzieć kontemplując zło świata
i modlić się w towarzystwie kapłanów".
Jednakże kiedy pierwsze wieki oficjalnego chrześcijaństwa przyniosły rozkwit
Kościoła, dając mu silną pozycję, jego patriarchowie zaczęli powoli odsuwać się od
nauk Jezusa, uważając je często za niewygodne i zbyteczne. W 314 roku koncylium
regionalne w Ankarze zawiesiło wszystkich kleryków i diakonów, ponieważ nie chcieli
jeść mięsa nawet ukrytego w jarzynach, co potraktowano z całą surowością jako
wystąpienie przeciwko Bogu, który dał zwierzęta za pokarm. Na taką praktykę
pozwalała im pozycja monopolisty oraz wysoki poziom wykształcenia. Możemy
zaryzykować stwierdzenie, iż jedynie duchowni byli w tamtych czasach doskonale
zorientowani w zawiłościach pism świętych. I - co bardzo ważne - jedynie oni mieli
dostęp do tego rodzaju ksiąg, podczas gdy reszta społeczeństwa mogła polegać jedynie
na ich zapewnieniach. Dopiero wynalezienie druku poprawiło nieco stan powszechnej
ciemnoty. Niestety, był to krok stanowczo spóźniony: sfałszowane pisma zdążyły już na
stałe wejść do tradycji, a okrzepły monolit kościelny stał się zbyt silny na wszelkie próby
dociekania prawdy. Poza tym zadziałał tu jeszcze czynnik ślepej wiary, na stulecia
kształtującej formę powszechnego pola informacji.
„Pod wieloma względami uczeni działający na polu studiów biblijnych dowiedli, że z
Biblią łączą się o wiele bardziej złożone problemy, niż się zwykłe przypuszcza. Na
przykład w wypadku Nowego Testamentu powszechnie już wiadomo, że Ewangelii nie
można traktować jako ścisłych historycznych doniesień o tym, co Chrystus mówił i
czynił. Przeciwnie, wiele legend o jego życiu

249
i dokonaniach zostało w znacznym stopniu upiększonych, zanim włączono je do
ostatecznej wersji Ewangelii w ostatnim trzydziestoleciu I wieku n.e."
Jonathan Campbell
Bezkarność kapłanów i niedostępność Biblii dały Kościołowi całkowicie wolną rękę w
kształtowaniu obrazu wiary. Już na Soborze Nicejskim w 325 r.n.e. specjalni korektorzy
starannie wykreślili niewygodne teksty (nie należące do ciekawych), w tym tak istotne
dla dogmatu, jak prawdę o reinkarnacji czy zakaz spożywania mięsa. Oczywiście w
zapale fabrykowania nowej prawdy spłodzono także wiele rzekomo oryginalnych
tekstów, jak chociażby 1 i 2 List do Tymoteusza, List do Kolosan, 2 List do
Tesaloniczan, List do Tytusa czy List do Hebrajczyków. A nie chodzi tu o przypisywanie
autorstwa jakiemuś tam dziełu literackiemu, co na przełomie wieków było regułą ale o
niezgodności doktrynalne.
Jednak nie wszyscy duchowni przyjęli zarządzenie soboru za właściwe. Wielu wciąż
trwało przy Jezusowych prawdach. Doszło do takiego rozłamu w łonie Kościoła, iż
wszyscy duchowni pod groźbą usunięcia z urzędu musieli próbować mięsa. Tej
postawie, proszę zauważyć, sprzeciwili się kapłani uznawani za świętych przez ich
własny Kościół! Przy naukach Jezusa niezłomnie trwał chociażby Klemens z
Aleksandrii, Bazylii Wielki, arcybiskup Cezarei, czy Hieronim z Dalmacji. „Za"
opowiadała się początkowo większa część niższego duchowieństwa.
Respektowana przez cały stan mnichów chrześcijańskich wstrzemięźliwość upadła,
dopiero kiedy zakony stały się bogate i potężne. Ideał chrześcijaństwa odszedł
wówczas w zapomnienie raz na zawsze. Klasztory próbujące temu zaradzić zamykano,
a duchownych odwoływano. Tylko nielicznym udawało się jakiś czas bronić świętych
zasad, ale i oni znikali potem w tajemniczych okolicznościach. Na własnej skórze
doświadczył tego wędrowny kaznodzieja Piotr Waldes, który - choć w głoszeniu ideałów
czystości przechytrzył aż dwóch papieży, otrzymując z ich rąk przyzwolenie na
głoszenie słowa Bożego, tak bardzo przejął się misją wygłaszania kazań, iż musiał...
zaginąć w podróży do Ziemi Świętej, aby zainicjowany przezeń ruch odnowy przestał
dręczyć Kościół prachrześcijańskimi zasadami.
Przetrwał za to wizerunek krwiożerczego Boga ze Starego Testamentu. Boga
pełnego sprzeczności, Boga bezwzględnego, który nie wahał się uśmiercić synów
Aarona (Nadaba i Abihu), i na dodatek Boga zazdrosnego (także seksualnie):
„Nie będziesz oddawał pokłonu bogu obcemu, bo Jahwe ma na imię Zazdrosny: jest
Bogiem Zazdrosnym.. Nie będziesz zawierał przymierzy z mieszkańcami tego kraju, aby
gdy będą uprawiać nierząd z bogami obcymi i składać ofiary bogom swoim, nie zaprosili
cię do spożywania ich ofiary. A także nie możesz brać ich córek za żony dla swoich
synów, aby one uprawiając nierząd z obcymi bogami nie przywiodły twoich synów do
nierządu z bogami obcymi".
Trzeba przyznać, iż wzmianka o lubieżnych zainteresowaniach bogów i ich
wzajemnych stosunkach, o których tak wiele mówią apokryfy i teksty kanoniczne, jest
dla katolika końca dwudziestego wieku zaskakująca. Niemniej to właśnie one wraz z
całą tajemniczą oprawą stanowią wciąż aktualne źródło wiary.

250
Podobnych niejasności pozbawione są odkryte w latach 1947-56 w Qumran
przedchrześcijańskie rękopisy, na których oparto znaczną część tekstów Nowego
Testamentu i z których zaczerpnięto wiele kazań przypisanych potem Jezusowi i jego
uczniom, co daje ogólne wyobrażenie o sposobie kompilowania Pisma Świętego.
Odnalezione w grotach teksty liczą prawie osiemset rękopisów, z których
największy, będący pierwowzorem Księgi Izajasza (o tysiąc lat wcześniejszym od
znanej do tej pory kopii hebrajskiej Biblii), jest zwojem mierzącym ponad siedem metrów
długości. Znaleziono także, prawdopodobnie, szóstą księgę Tory, co już z podejrzenia
jest nielichą sensacją Oprócz pierwowzorów pism świętych natrafiono również na pisma
codzienne, jak i na mające charakter historycznej tajemnicy. Mowa oczywiście o
„Wojnie Synów Światłości z Synami Ciemności",
0 której dotąd nikt nie słyszał, a która rzuca jaśniejsze światło na koincydencję Starego
Testamentu z Wedami. Niestety, znaczna część znaleziska z powodu przesłania i
swego rewolucyjnego charakteru zostanie - ku zadowoleniu Watykanu - udostępniona
dopiero w przyszłości.
Skoro jesteśmy już przy Watykanie, to przyjrzyjmy się prawdom głoszonym przez
proroków, uznawanych w powszechnej opinii za autentycznych uczniów Jezusa.
Niestety i tu trafiamy na mistyfikację szytą grubymi nićmi. I tak Ewangelia Marka nie
pochodzi od apostoła Marka, ale od tłumacza Piotra w Rzymie, o czym zaświadcza
Papias w swoim liście do prezbitera Jana:
„Marek, tłumacz Piotra, kreśli z dokładnością, chociaż bez większego porządku,
wszystko, co przechował w pamięci o tym, co Jezus miał powiedzieć, ponieważ zaś on
sam Pana nie widział, lecz był tłumaczem Piotra, który go uczył, gdzie zachodziła
konieczność, nie wyłożył wszystkich słów Chrystusa w ich pełni. Nie można więc
Markowi mieć za złe, że zapisał tylko to, co jemu przekazała pamięć ".
Również Ewangelia Łukasza, jak i Dzieje Apostolskie, nie pochodzą od Łukasza,
który terminował u Pawła, o czym wspomina list do Kolosan, ale wyszły spod ręki
innego legendotwórcy. Także autor Ewangelii Mateusza nie jest tym, za kogo zwykł go
podawać Kościół. Mało tego, trzy ewangelie, tj. Marka, Mateusza
1 Łukasza, zwane synoptycznymi, są niemal identyczne, czwarta zaś, ewangelia
Jana, do dziś uznawana jest przez teologów za kontrowersyjną.
Już sama historia objawienia wygląda u Jana dość ciekawie. Zawezwany w celu
napisania Ewangelii, odparł Jan po długim zastanowieniu: „Pośćcie ze mną od dzisiaj
trzy dni i co każdemu zostanie objawione, będziemy sobie opowiadali". I choć całość
sfirmował Jan własnym podpisem, to i tak jego (czytaj: ich) wizje nie uniknęły kolejnych
sprostowań chrystognostyków wieków późniejszych.
Zresztą Dionizos z Aleksandrii Wielkiej (zm. w r. 264/65) przyznaje, iż Apokalipsę
Jana napisał Cerynt. Zaznaczył przy tym, iż waga dzieła jest zapewne nadzwyczajna i
przez ten walor można traktować je jako oryginalne. Dzisiaj postępowanie takie
nazywamy oszustwem i jeśli można - likwidujemy drogą jurystycznej odpowiedzialności.
Jednakże w tamtych czasach Kościół był sędzią własnych czynów i nagminnie korzystał
z tego przywileju. Współcześnie możemy

251
mówić jedynie o dalekowzrocznej zapobiegliwości. Efektem takiej zaradności są setki
„gorących oryginałów", np. I i II List Piotra, do czego zresztą teologia katolicka się
przyznaje i co... usprawiedliwia. List Pawła do Efezjan, do Kolosan, II List do
Tesaloniczan to też podroby. Podobnie wygląda to z I i II Listem do Tymoteusza i
setkami innych dokumentów, co już podnosiłem, ale nie ma potrzeby wyliczać ich
wszystkich. Wystarczy świadomość metod, które Kościół z powodzeniem stosował w
celu rozciągnięcia władzy nad społeczeństwem i których skutki pokutują w nas po dzień
dzisiejszy.
Także Paweł zwiastował Dobrą Nowinę w niecodziennych okolicznościach - kiedy
ujrzał światło i na trzy dni stracił wzrok, zstąpiło nań objawienie. Również jego
towarzysze słyszeli głosy niebios, chociaż nikogo nie widzieli.
Prawda jest taka, że teksty odnalezione w Qumran i nieco wcześniej w Nag
Hammadi były przekazami biblijnymi zupełnie inaczej przedstawiającymi
starotestamentowe historie, a już w ogóle niewiele miały wspólnego z naukami Kościoła
wyrosłego na legendzie Jezusa. Mało tego: jako jedyne wiarygodne pisma z okresu
przed- i Jezusowego przedstawiały życie i nauki Mesjasza w świetle wrogim
obowiązującym po dziś doktrynom religijnym. Lecz były zbieżne ze wszystkim, co
przekazuje nam świat duchowy. Uderzając w fundamenty religii, gorące teksty musiały
siłą rzeczy być odrzucone przez Watykan, napiętnowane i wzgardzone. Uznane za
wywrotowy element. Czy słusznie? A jakże. Wystarczy wspomnieć historię dwóch
Szymonów, których prawdziwe życie niewiele miało wspólnego z przekazem, jaki
polityczną manipulacją dotrwał do naszych czasów w słowach Pawła z Tarsu i św.
Piotra.
Szaweł, właśnie w czasie swojej podróży do Damaszku, której celem było wydanie
Rzymianom zwolenników Jezusa, wpadł na genialny pomysł stworzenia nowej religii,
religii opartej na kulcie Jezusa. A ponieważ Nauki Jezusa były wówczas mało
zrozumiałe i bardzo mało popularne, można wręcz powiedzieć: były jednym z licznych
sposobów pojmowania świata obok wielu innych wierzeń, jakie wyrażały swój stosunek
do „nieuchronnego" ówczesne społeczności - umyślił więc Szaweł stworzenie nowej
wiary od podstaw. Zaczął od siebie, przybierając imię Pawła z Tarsu. Potem przy
współudziale św. Piotra przejął całą mitologię Mitry, czyniąc z Jezusa Boga zrodzonego
z dziewicy i zmartwychwstałego po ukrzyżowaniu. I choć, uznani za heretyków, zostali
odrzuceni przez większość apostołów, to jednak do nich należał pomysł, który ochoczo
przejął powstały w wiekach późniejszych Kościół. I tak to chrześcijaństwo przejęło w
czasie swojej wiekowej tradycji wszystko, co było najlepsze w wierzeniach innych
społeczności, to znaczy wszystko to, co najbardziej przemawiało do wyobraźni tłumów,
wraz z datą narodzin Jezusa, sakramentem chrztu, spowiedzi, małżeństwa etc., etc. (a
co w rzeczywistości w ogóle nie miało miejsca).
Za przykład rozmijania się prawdy z rzeczywistością niech posłuży tylko jedna
historia, odczytana w bibliotece Esseńczyków i ukazana światu przez L. Gardnera w
„Krwi z krwi Jezusa". Śledztwo, a raczej fakty dotyczą życiorysów dwóch Szymonów,
którzy żyli i pracowali w otoczeniu Jezusa. Szymon Piotr, czyli Szymon Skała był
typowym analfabetą tamtych czasów, matołowatym wieśniakiem, chciwie

252
korzystającym z blasku otaczającego Jezusa, facetem nie pojmującym jego nauk.
Dlatego nienawidził kobiet, zwłaszcza tych wykształconych, a przede wszystkim Marii
Magdaleny, przyjaciółki Jezusa, której ten częściej dawał posłuch niż jemu. Potem
swoją nienawiść do kobiet wbetonował w podstawy chrześcijaństwa.
Drugi z Szymonów, zwany Zelotą wszechstronnie wykształcony człowiek (stąd
przydomek: Mag) - był jednym z najcenniejszych współtowarzyszy Jezusa i jednym z
nielicznych, którzy rozumieli jego nauki, także te dotyczące Wielkiej Mocy tkwiącej w
człowieku, z którą pojednanie oznacza wyzwolenie duszy z kręgu wielu narodzin.
Aresztowany przez Rzymian, cudem uniknął śmierci. Miast niego zginął Szymon
Cyrenejczyk. On zaś na czas zorganizował pomoc i w ostatniej chwili zdjął z krzyża
Jezusa. Potem wraz z Jezusem, Marią Magdaleną i Józefem z Arymatei uciekł do
Egiptu. Do końca życia pozostał wierny naukom spisanym w „Wielkiej Zapowiedzi" i
tępił jak mógł tworzone przez Pawła z Tarsu i Piotra chrześcijaństwo. Kiedy Jezus
wyjechał do Tybetu, gdzie żył jeszcze wiele lat, więź między oboma przyjaciółmi
zerwała się na stałe.
I tak to wygląda historyczna uczciwość chrześcijaństwa w tworzeniu, a raczej w
umacnianiu własnego wizerunku. Ten sam schemat prokurowania Pisma Świętego
zastosowano współcześnie w Papui i Nowej Gwinei, gdzie żyjące tam plemiona nie
spotkały się jak dotąd z innym zwierzęciem poza świnią. Dlatego wszystkie zwierzęta
występujące w Biblii zostały przemianowane na świnię. Nawet Baranek Boży w tym
wydaniu Pisma nazywa się Świnią Bożą.
„ Tak więc, aby móc pokładać wiarę w treści zawarte w ewangeliach, musimy wrócić
do oryginalnych greckich rękopisów wraz Z występującymi w nich wtrętami w postaci
słów i wyrażeń hebrajskich i aramejskich. Kiedy to zrobimy, odkryjemy, że w rodowodzie
Jezusa duża część istotnych danych została źle zinterpretowana, błędnie zrozumiana,
błędnie przetłumaczona lub po prostu pominięta. Czasami przyczyną tego był brak
odpowiednich słów w językach, na które je tłumaczono".
Sir Laurence Gardner
Obowiązkowym wtrętem będzie także nawiązanie do innej metody zdobywania
przewagi nad niewiernymi, do oszustwa, i przypomnienie tu o „Darowiźnie
Konstantyńskiej", najgenialniejszym (udowodnionym) fałszerstwie w historii Kościoła,
które oddało mu w posiadanie cały ówczesny świat, zapewniając władzę i majątek
nieznane dotąd w historii. Fałszerstwa dokonano w kancelarii papieskiej w VIII wieku i
choć katolicy przyznali się doń osiem stuleci później, to już nic i nikt nie mógł pozbawić
ich uzyskanych profitów, strzeżonych Chrystusową tajemnicą mocą wypraw
krzyżowych, inkwizycją eksterminacją Indian i tym podobnym arsenałem środków. Otóż
wspomniana „Darowizna Konstantyńska" oddawała we władanie Kościoła cały Zachód
Cesarstwa, czyniąc jednocześnie z papieża ukonstytuowanego przez Cesarza
Niebieskiego samo władcę:

253
,,(...)ponieważ doczesny cesarz nie powinien sprawować władzy tam, gdzie przez
Cesarza Niebieskiego został ustanowiony głową (papież) chrześcijańskiej religii".
Dokument ten, ukazany światu w odpowiedniej chwili i miejscu, przyniósł właściwy
dla tego czasu i miejsca skutek. Wspomagało go zresztą przeszło sto innych fałszerstw,
które wymienił swego czasu sekretarz papieski Yalla.
Jeśli zaś brakowało dokumentów, wystarczyło wzorem Grzegorza I podjudzić do
wojny i sięgnąć do ludobójstwa, a zwycięstwo było gwarantowane.
„Cóż można ganić w wojnie? - dziwił się św. Augustyn w jednym ze swych licznych
pism. - Czy to, że giną w niej ludzie, mający i tak kiedyś umrzeć? Dezaprobowanie
wojny lub nienawidzenie jej jest małostkowością i nie ma nic wspólnego z bojaźnią
bożą".
Nie ganił jej także Sykstus IV. Prócz nepotyzmu, defraudacji majątku kościelnego i
rozpusty, jak i popierania kazirodztwa w rodzinie, chętnie wspierał zbrodniarzy
wojennych i przestępców, spiskował, organizował wojny i z lubością zadawał rany.
Nakazał profanowanie grobów celem zbierania relikwii, otwieranie domów publicznych i
kuplerstwo. Zresztą oszustwa i fałszerstwa to i tak drobnostki w porównaniu z jego
talentem do wywoływania wojen.
Jego następca nie był już tak aktywny, ale współudział w morderstwie to też pewne
osiągnięcie. Za to Grzegorz IX, miast wojsku płacić żołd, zezwolił na bezlitosne
grabienie miejscowości. Pozostali papieże nie byli gorsi. Jeśli jednak kto uważa, iż
zbrodnie wojenne stanowią jedynie niechlubną a przestarzałą kartę historii Kościoła i nie
mają nic wspólnego z dzisiejszym obliczem Watykanu, to się grubo mylą. Tak dla
sprostowania przyjrzyjmy się na krótko wiekowi dwudziestemu, który niechlubnie
rozpoczęła I wojna Światowa:
„To będzie piękna wojna - instruował swoich sekretarzy Leon III. - Wojna, której
skutki określać się będzie mianem piątej krucjaty. Katolicyzm zatryumfuje na Bałkanach,
prawosławie zostanie zepchnięte do roli większej sekty i przy okazji okiełzna się islam ".
Pius X to wcielone szerzenie fałszu, rasizm, przerabianie Pisma, naturalnie
Świętego (choć nie dorównał na tym polu Sykstusowi V, który osobistej, doskonałej
przeróbce Słowa Bożego poświęcił aż osiemnaście miesięcy pontyfikatu), łamanie praw
człowieka, szantaż i ekskomunika nałożona na wszystkich historyków Kościoła
poprawnie interpretujących prawdy objawione. Mało?... A organizowanie i wspieranie
wojny zaborczej w Bośni i Hercegowinie? A przecież to za wykorzystywanie wojny do
rozszerzania władzy katolickiej nad kraje słowiańskie zasłużył sobie na miano papieża
pokoju! Dzisiaj takich ludzi, zwanych zbrodniarzami wojennymi, ściga prawo
międzynarodowe.
Z drugiej zaś strony nie był chyba taką czarną owcą bo w zestawieniu z Piusem XII
wypada wcale nieźle. Niemniej wspieranie zbrodniczych stowarzyszeń i zorganizowanej
przestępczości, jak i osłanianie zbrodniarzy wojennych udowodniono obu patriarchom
Kościoła. Mało kto jednak wie o współpracy Piusa XII z nazistami, i to bynajmniej nie z
obawy przed utratą życia, co spotkało Piusa XI w przeddzień potępienia faszyzmu, ale z
chęci uczynienia z faszyzmu

254
zbrojnego ramienia Kościoła. Watykan oficjalnie poparł dyktatury w Hiszpanii, Portugalii
i w Niemczech. Po wojnie domowej w Hiszpanii papież złożył generałowi Franko
serdeczne podziękowanie za odniesienie tak pożądanego przez Kościół Katolicki
zwycięstwa. Szczególnymi względami i błogosławieństwem Watykanu cieszył się sam
Hitler, którego pamięć po samobójczej śmierci uczcił kardynał Bertram odprawieniem w
dniu 1 maja uroczystego rekwiem. To właśnie Pius XII, a może raczej Kościół Katolicki,
w szerzeniu wiary przyczynił się do wymordowania w Serbii prawie 850 tysięcy ludzi! I to
nie tylko przez zawarcie przymiera z chorwackim fiirerem Pavelicem, cieszącym się
formalnym poparciem Piusa XII, ale przede wszystkim przez... bezpośrednie
uczestnictwo w eksterminacji niewiernych:
„Bombami zabijali ustasze i ich duchowni pomocnicy przede wszystkim dzieci, które
najpierw, jeszcze żywe, wrzucano do masowych grobów - pisze Uli Weyland w swojej
wstrząsającej książce "Jezus oskarża". - Karabinów i broni maszynowej używali do
masowych egzekucji, przeprowadzanych z wyszukanym okrucieństwem. Strzelano w
nogi, potem w brzuchy, wreszcie w piersi. Innym narzędziem mordu były noże
rzeżnickie, którymi przycinano szyje niewinnych ofiar, odmawiających przyjęcia
katolicyzmu. Toporami mnisi i żołnierze ćwiartowali Cyganów. Rozcinali im głowy,
brzuchy i klatki piersiowe. Posługiwali się także, starając się nie wzbudzać wiele hałasu
i rozgłosu, siekierami ciesielskimi, używając ich do rozłupywania głów, łamania
kręgosłupów i rozcinania arterii. Podczas masowych mordów używali ponadto
drewnianych młotków; uderzone nimi wielokrotnie bezbronne ofiary padały martwe. Tak
zwane "ciche egzekucje" bandy morderców wykonywały ze szczególną lubością. Do
zabijania dzieci i kobiet stosowały one żelazne pręty, specjalnie w tym celu
produkowane w jednej z fabryk. Bito na oślep w głowy i tułowia. Ludzi chorych i starych
- wiemy to z pewnością - zabijano kilkoma uderzeniami żelaznych młotków.
Pewien franciszkanin o nazwisku Filipovic, zwany "szatanem", ze szczególną pasją
uśmiercał dzieci i chorych, posługując się motyką. Jedna z najstraszliwszych metod
mordowania, służąca przedłużaniu męki ofiar, polegała na deptaniu ofiar i skakaniu im
po brzuchach aż do zmiażdżenia wątroby i śledziony. Także skórzanymi batami
fanatyczni i spragnieni krwi słudzy "świętego Kościoła Katolickiego" chłostali na śmierć
"niewierne" dzieci, kobiety i mężczyzn. Powieszenie było aktem łaski".
Takie było prawdziwe oblicze klerykalnego faszystowskiego kultu Piusa XII, którego
fascynację polityką Hitlera trudno nazwać nawet chorobą. Nawet sam Mussolini prawie
wszystko zawdzięczał wsparciu Państwa Papieskiego. To właśnie prohitlerowska
polityka Stolicy Apostolskiej torowała przywódcy III Rzeszy tryumfalny pochód przez
Europę. Ten błogosławiony przez Boga wszechmogącego wódz, za którego tak
błagalnie modlił się papież, wziął sobie to wsparcie do serca i z czystości intencji
dzielnie gazował żydów, morderców Jezusa. To dlatego niemieccy więźniowie
zaczytywali się Biblią i Mein Kampf-em, a w kwietniu 1939 roku, tuż po zajęciu
Czechosłowacji przez hitlerowskie wojska, Pius XII ochoczo zapewniał:

255
„ Cieszymy się z wielkości, rozkwitu i dobrobytu Niemiec i fałszem byłoby
twierdzenie, jakobyśmy nie chcieli Niemiec kwitnących, wielkich i potężnych ".
Jeszcze wcześniej, po wkroczeniu do Austrii i po okupacji Sudetów, kiedy liczba
katolików w zajętych ziemiach wzrosła o 10 procent, Kościół aż wył z radości, śląc
depesze dziękczynne do Hitlera i zapewniając Rząd Niemiecki, że duchowni
zachowająjak najsurowsze milczenie na temat obozów koncentracyjnych, jeżeli się im
„pozwoli w nich pełnić ich obowiązki".
W klerykalno-faszystowskiej Słowacji Kościół Katolicki w osobie prałata Tisy oddał
Hitlerowi w posługę trzy dywizje w sile 50 000 ludzi! Także na ziemiach polskich
Watykan dzielnie kolaborował z władzami niemieckimi i z Gestapo w zwalczaniu w
kościele polskim wszelkich przejawów polskości. Jeszcze przed napadem na Polskę
papież osobiście zapewnił, że powstrzyma się od potępienia Niemiec, kiedy te uderzą
na nasz kraj. Proszę nie zapominać, że wierni, katolicy, chcą tego czy nie, ponoszą za
ową politykę taką samą odpowiedzialność co Watykan. Opłacając watykańskich
morderców, przyczynili się bowiem cichą zmową i aprobatą do ukształtowania się takiej
a nie innej polityki XX wieku. I oni musieli pragnąć chwały zwycięstwa, kiedy wojska
niemieckie uderzyły na Rosję, a ujarzmieni wyznawcy prawosławia na klęczkach
czołgali się do krzyża prawdy. W ich imieniu Ojciec Kościoła Katolickiego zanosił się
radością, głosząc: „Zbliża się wielki dzień X, dzień wkroczenia do Związku
Radzieckiego". Czyż można się dziwić, że w Modlitewniku Katolickim i Śpiewniku
Wojskowym z 1940 roku czytamy:
„Pobłogosław, Boże. wojsko niemieckie, powołane do tego, by strzec pokoju i
chronić ognisko domowe, i daj tym, którzy w nim służą, siłę do najwyższej ofiaiy dla
Fiihrera, narodu i Ojczyzny. Pobłogosław szczególnie naszemu Furerowi... Obyśmy
wszyscy pod jego wodzą widzieli swoje święte zadanie w oddaniu się narodowi i
Ojczyźnie, abyśmy przez wiarę, posłuszeństwo i wierność dostąpili wiecznej Ojczyzny w
królestwie twojej światłości i Twojego pokoju. Amen ".
Aż ciśnie się na usta pytanie, dla jakiej to świętej sprawy katolicy z imieniem Boga
na ustach poświęcali życie drugiego człowieka? Czyż ludzkie życie mogło być
przeszkodą dla szerzenia się uniwersalnych prawd zawartych w Biblii? Czy to dla
poparcia tych prawd tyko siedmiu katolików odmówiło walki za Rzeszę Niemiecką? Czy
naprawdę tyko tylu odważyło się zaakcentować własne człowieczeństwo? A może
pozostali doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że dla chrześcijaństwa, tej wojującej
religii. Biblia jest idealnym parawanem do osiągania osobistych celów, że tę Świętą
Księgę można odczytywać na tysiące sposobów, a i tak nie wyczerpie się wszystkich
możliwości interpretowania zawartych w niej treści? A może to nikt inny, tylko katolicy
wiedzą doskonale, że Biblia a Jezus to dwie zupełnie różne sprawy? Czyżby dlatego ich
kapłani w osobach kardynałów tak ochoczo błogosławili sprzęt wojskowy i rozdawali
medaliki idącym na mord niemieckim wyznawcom? I ostatnie pytanie: Czy tylko na
papiestwie ciąży wina za przygotowanie wespół z Mussolinim i Hitlerem II Wojny
Światowej? Bo jeśli tak, to znaczy, że nie należy brać serio tego, czego tak głośno
domaga się od wiernych Watykan. Ale jeśli chrześcijanin stawia prawa kościelne nad
boskimi, to wtedy...

256
historia Kościoła źle wpływa na trawienie (Wolter), wtedy i on (rezygnując z
indywidualnych przekonań) staje się składnikiem władzy politycznej i automatycznie
przestaje być nośnikiem humanizmu.
Wstrząsające? Niewiarygodne?... Ale to nie koniec historii. Prócz popierania po
wojnie kolejnych bandyckich reżimów, Watykan stworzył specjalną organizację.
Commissione Pontificia d^Assistenza, która przerzuciła do Ameryki Południowej,
Północnej i Australii kilkadziesiąt tysięcy zbrodniarzy wojennych. Uczyniono to z
czystości serca, z obowiązku wspierania nie tak dawnych sprzymierzeńców, ale i z
obawy przed zdemaskowaniem haniebnych powiązań Świętego Ciała Kościoła z
Bogami Wojny. No i oczywiście z obowiązku przejęcia części masy spadkowej po III
Rzeszy. To zbożne dzieło z wielkim zaangażowaniem kontynuował następca Piusa XII,
Paweł VI, wyprowadzając do ziemi obiecanej 30 tysięcy niesławnych uciekinierów,
zaopatrzonych w pieniądze i paszporty Watykanu lub Międzynarodowego Czerwonego
Krzyża.
Ale i to nie koniec idei krucjat w Kościele. Zakon Rycerzy Grobu, oddział szturmowy
Watykanu, od początku lat pięćdziesiątych wspomaga aktywnie dyktatury wojskowe
głównie w Ameryce Środkowej i Południowej. Statut jego zawiera także obowiązek
udzielania pomocy katolikom walczącym z Żydami! Może dlatego, że już św. Hieronim
nazwał Żydów ,,bluźniercami i złymi ludźmi", a synagogi „siedzibą szatana", a Jan
Chryzostom, jeden z ojców Kościoła, uważał ich za „zakałę rodzaju ludzkiego", zaś ich
świątynie za „miejsca niewiary, bezbożności i szaleństwa". Być może. Jednak to z
apostołów żydowskiego pochodzenia składa się fundament Kościoła katolickiego. Czy
Jezusa i Piotra także należałoby nazywać zakałami rodzaju ludzkiego? Przecież byli
Żydami...
Przez dwa tysiące lat tępiono Żydów, przypisując im odpowiedzialność za śmierć
Jezusa, choć to nie oni, lecz Rzymianie byli sprawcami jego odejścia. Zaś rzekome
judaszowskie srebrniki wycofano z użytku... 300 lat wcześniej. A przecież Paweł,
najstarszy świadek koronny, o żadnym Judaszu, który sprzedał Jezusa, nie słyszał.
Historię tę dorobiono znacznie później, a ostateczny jej rys nadał arcybiskup Genui
Jakub de Voragine w „Złotej legendzie".
Czytamy w niej, że Judasz urodził się w Jerozolimie. Matce, Cyborei, przyśniło się,
że urodziła wielkiego zbrodniarza, więc w porozumieniu z mężem, Rubenem, włożyła
dziecko do koszyka i puściła w morze. Chłopca znalazła na plaży królowa wyspy, do
której dobił koszyk. Nie mogąc mieć dzieci, upozorowała ciążę i przyjęła Judasza jak
własnego syna. Jak to się jej udało, nie wiadomo, bo Judasz miał przeszło rok, ale
możliwe też, że mieszkańcy wyspy Skariot nagminnie cierpieli na zaburzenia wzroku,
zwłaszcza mąż królowej. Jednak stał się cud i po czasie królowa stała się brzemienną.
Kiedy zawistny Judasz zabił królewicza, musiał ratować się ucieczką do Jerozolimy,
gdzie wstąpił na służbę do Piłata, równie niecnego łotra jak on sam. Otoczony
prokuratorską kuratelą czuł się na tyle bezkarnie, że kiedy nabrał ochoty na jabłka
sąsiada, zabił tego, a w nagrodę za odwagę Piłat wyswatał go z żoną po
zamordowanym. Wkrótce okazało się, że zabitym sąsiadem był jego własny ojciec, a
starą nałożnicą jego własna matka. Ojcobójca i kazirodca udał się więc do Jezusa z
prośbą o wybaczenie. Czemu nie

257
prosił o to Cyborei, nie wiadomo, może dlatego że Kościół nie przyznawał kobietom
żadnych praw, więc i dla Judasza była ona tylko kupą mięsa, na dodatek starego. Jezus
nie tylko wybaczył Judaszowi, ale nawet przyjął go na ucznia i uczynił skarbnikiem.
Judasz kradł ile mógł, a gdy pewnego razu nie podprowadził towaru, to znaczy wartych
30 srebrników olejków, którymi Maria, siostra Marty namaszczała Jezusowi stopy,
wściekł się i z powodu handlowej porażki, by powetować sobie straty, wyznał wszystko
Piłatowi. Na koniec, kiedy zabrano Jezusa, z rozpaczy powiesił się, lecz ducha nie
wyzionął ustami, tylko przez rozpękłe na pół ciało, co znamionuje wieczne potępienie.
Tyle gwoli słowa prawdy o Żydzie-Judaszu.
Dwa tysiące lat prześladowano Żydów za lichwę, gdy tymczasem Kościół sam
zakładał banki i wykupywał akcje. A kiedy w końcu Watykan uznał istnienie Izraela za
fakt dokonany (uczynił to dopiero w roku 1993) - to zrobił to we własnym dobrze pojętym
interesie, walcząc o nową strefę wpływów, o posiadłości i podatki. Nie ma się więc co
dziwić, że kiedy w 1933 roku Hitler zapowiedział eksterminację Żydów, Piusa XII zajęła
walka z... kobiecą modą.
Czy tak wygląda ideał miłości do bliźniego. Czy stać katolików na to, by utrzymywać
Zakon Obrońców Grobu Świętego, tę na pół tajną przestępczą organizację liczącą 2
tysiące księży i 80 tysięcy ludzi świeckich? Nadto organizację zawiadującą
skorumpowanym Bankiem Watykańskim i odpowiedzialną za pranie brudnych pieniędzy
oraz zamawiającą u amerykańskiej mafii sfałszowane papiery wartościowe na kwoty
dochodzące do miliarda dolarów?! Chyba stać, skoro tylko z terenu samych Niemiec
Watykan ściąga rocznie daninę w postaci para miliardów euro.
Co w takim razie robi Biedny Kościół ze swymi pieniędzmi? Z pewnością nie
przekazuje większości swoich dochodów na akcje charytatywne, jak próbuje
udowadniać, gdyż z wyliczeń jasno wynika, iż kwoty przekazywane na prace misyjne, a
więc i tak nie bezinteresowne, nie przekraczają 10-12 procent dochodów tej największej
finansowej machiny świata, dochodów zwolnionych z podatku. I warto przy tym
pamiętać, że już za Jana XXII Watykan posiadał majątek dwukrotnie większy od
majątków pozostających w dyspozycji wszystkich chrześcijańskich władców świata.
„I to jest już cud ekonomiczny godny wybrańców Boga - stwierdza Jerzy Gracz. - Od
blisko trzydziestu lat Watykan ponosi każdego roku ogromne straty, a jego majątek rośn
ie ".
Watykan „jest największym i najbardziej brudnym przedsiębiorstwem świata " -
przyznał ksiądz Giuliano Ferrari, i trudno odmówić mu racji.
Zostawmy jednak brudy tej instytucji w spokoju i wróćmy do zasadności świętych
ksiąg,
Otóż żadna z zatwierdzonych przez Kościół Ewangelii nie została spisana przez
osoby stykające się z Jezusem, na co powołują się katoliccy kapłani, a wręcz
przeciwnie: tworzyły je osoby drugie i co najgorsze - przedkładające interes
zatrudniającej ich instytucji nad dobro wiernych. Fałszerstwa i Corpus Hermeticum
doprowadziły do utraty wielu cennych wartości, sprowadzając wiarę kanoniczną do
rangi wiary literowej. Nie należy więc się dziwić, iż wiele państw w tamtych

258
czasach w ogóle nie uznawało owych czterech Ewangelii, i posługiwało się innymi
księgami. W Syrii, na przykład, jeszcze w piątym wieku używano harmonii Ewangelii
Tacjana.
Już wówczas poszukiwano prawdy w wizerunku miłosierdzia Bożego, a nie w
kościelnych opowiastkach o cudach, które w mniemaniu ewangelistów miały
współczesnym dostarczyć niezbitego dowodu na boskie pochodzenie Jezusa. I choć
św. Marek w ogóle pomija kwestię zwiastowania i narodzenia Jezusa, akcentując
jedynie znaczenie chrztu, to u św. Mateusza mamy już boską ingerencję przed
narodzinami proroka, gdzie anioł zapowiada Józefowi w trakcie snu przyjście na świat
Syna Bożego, podczas gdy św. Łukasz brnie jeszcze dałej, przyoblekając niebieskie siły
w cielesną postać anioła, a św. Jan już bez wahania puszcza wodze fantazji, barwiąc
poczęcie i narodzenie Jezusa bajkowym opisem. Najwidoczniej post miał wyjątkowo
korzystny wpływ na wizje „grupy Jana".
Nawet powierzchowne przejrzenie treści zawartych w Ewangeliach uwidacznia ich
nieprawdopodobieństwo i rażące sprzeczności, także chronologiczne, które nie miałyby
miejsca, gdyby relacje rzeczywiście spisywano w tamtych czasach, łub gdyby
wygłaszali je boscy wysłannicy. Na historycznym przekazie Łukasza nie można polegać
nawet w fundamentalnych kwestiach. Jego historyczny opis działalności Jezusa
załamuje się już w trakcie ustalania daty narodzin Syna Bożego. Co gorsze, żaden z
czterech popieranych przez Kościół ewangelistów nie jest w rzeczywistości
zainteresowany biografią Jezusa, a wszystkie tak zwane dane źródłowe są jedynie
echem uchwyconym na tle religijnego krajobrazu Palestyny. Same zaś biblijne
opowieści, te dopisane do podań wcześniejszych, są zaledwie cudownym marzeniem
chrześcijaństwa. Wymysłem są fakty dotyczące narodzin Jezusa, wymysłem są
uznawane przez katolików święta. Na przykład Wielkanoc i Zielone Świątki
zapożyczono wiele wieków później z innych kultur. Wymysłem jest także większość
cudów dokonywanych przez Jezusa.
Kościół z upodobaniem rozsławia wiele ponadnaturalnych czynów Jezusa, skrzętnie
zapominając o cudach nie tyle wątpliwych, co całkowicie bezsensownych. Za przykład
niech nam posłuży żałosna historia drzewa figowego.
Jezus odczuł głód. A widząc z daleka drzewo figowe okryte liśćmi, podszedł ku
niemu zobaczyć, czy nie znajdzie czegoś na nim. Lecz po podejściu bliżej, nie znalazł
nic prócz liści, gdyż nie był to czas na figi. Wtedy rzekł do drzewa: „Niech już nikt nie je
owoców z ciebie " - i drzewo uschło.
Zawarta w tej przypowieści nauka poddaje w wątpliwość rolę Jezusa jako obrońcy
wszystkiego co żywe, a nadto każe się zastanowić nad stanem jego psychiki. Nie
wydaje mi się jednak prawdopodobne, by Jezus przechodził okres zamroczenia
umysłowego i szukał zimą truskawek. Czemuż więc miały służyć te barwne opowieści?
Przekonaniu wiernych do idei chrześcijaństwa? Otóż nie, gdyż Jezus nie był jedyną
chodzącą legendą tamtych czasów. Tworzenie mitu miało ukryć niewiarę piszących w
totalną ponadczasowość Jezusa Chrystusa!... Miało też otoczyć zasłoną tajemnicy jego
prawdziwe przesłania. Ci którzy z taką gorliwością

259
rozsławiali jego imię, w ogóle nie rozumieli jego nauk, czego dowodzi cała historia
Kościoła. Cuda miały nadać im charakter uniwersalny.
Podobnie było z gwiazdą Betlejemską której historia, jak wynika z analiz
astronomicznych, co wytykali również współcześni ewangelistom astronomowie, jest
zwykłym urojeniem, a w której obronie papież Leon I (zm. w 461 roku) dydaktycznie i
poglądowo głosił, iż gwiazda ta była dla Żydów niewidoczna z powodu ich zaślepienia.
Musiało to być wyjątkowe zaślepienie, skoro Ignacy z Antiochii (zm. około 110 r.)
podaje:
„Gwiazda rozjaśniała na niebie, a siła jej światła była nie do opisania; wszystkie
pozostałe gwiazdy, wraz ze słońcem i księżycem, bez mała "tańczyły" w korowodzie
wokół niej, a jej światło przyćmiewało je wszystkie ".
Szczytem bzdury jest z pewnością List Jezusa do króla Abgara V Ukkamy z Edessy,
w którym Mesjasz obiecuje królowi, iż uleczy go, ale w danej chwili nie ma czasu, bo
musi najpierw udać się do nieba, ale potem pośle któregoś ze swoich uczniów, aby go
uleczył.
I wielu duchownych zarzekało się na autentyczność boskich skreśleń. Wielu robi to
do dzisiaj.
I jak tu dać wiarę spójności boskiego przekazu, skoro nawet fałszowane Ewangelie
kanoniczne pełne są niespójności i nieścisłości historycznych? Jak pogodzić z sobą
dwa rodowody Józefa, ojca Jezusa, czy wiele dat przyjścia na świat samego Mesjasza
(spór między Mateuszem a Łukaszem)?
Dodajmy jeszcze więcej. Piotr nigdy nie przebywał w Rzymie, a Jezus stale
występował przeciwko religijności formalnej i rytualnej i nigdy nie wyrzekł słów
włożonych w jego usta przez Mateusza: „Idźcie i nauczajcie wszystkie narody,
udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego". Wiara w Trójcę Świętą
uznaną dekretami cesarzy rzymskich, wespół z kultem świętych, odpustami i
wyświęcaniem świątyń - została zapożyczona z religii pogańskich i nie jest patentowym
osiągnięciem Rzymu.
Nie było też rzezi niewiniątek ani ucieczki Marii i Józefa do Egiptu, ponieważ Herod
nie żył już od czterech lat. Kazanie na Górze, wjazd Jezusa do Jerozolimy czy rozmowa
z Piłatem to kolejny cios w nieomylność Ksiąg Natchnionych, pękających od natłoku
przeinaczeń. Św. Józef nie był zwykłym stolarzem, ale mistrzem sztuk, mistrzem, czyli
człowiekiem wykształconym, lecz tłumacz przełożył to na mistrza w zawodzie.
Przeinaczenie młodej kobiety na dziewicę uczyniło z Marii przedmiot chuci anielskiej a z
narodzin Jezusa powtarzaną bajeczkę o Niepokalanym Poczęciu. A przecież
tłumaczenie było łatwe i słowo, że Maria była virgo określało jej wiek, nie było zaś
późniejszym synonimem nietkniętej kobiety. Kolejnym błędem było uczynienie z Jezusa
Nazareńczyka, czyli człowieka związanego z liberalną sektą żydowską Jezusa
Nazaretańczyka, czyli mieszkającego w Nazaret, choć Nazaret powstało dopiero w
latach sześćdziesiątych pierwszego wieku n.e., a jest to ważkie spostrzeżenie, gdyż
wiąże się bezpośrednio z przekłamaną historią o Świętym Graalu.
Takie historyczne nieścisłości, gdzie myli się sens słowa, wyraźnie świadczą o
lichych kwalifikacjach kościelnych twórców i tłumaczy. Pewno żaden z nich się

260
nie spodziewał, że nadejdą czasy, w których ktoś odważy się wystąpić przeciwko
fałszerstwu. To wyjaśnia, czemu błędnie odczytano pozostawanie Jezusa z Marią
Magdaleną w związku małżeńskim (na co nie dali się nabrać Templariusze, traktujący
Marię Magdalenę jako zasadnie uświęconą) i samą śmierć proroka jako prawdziwą
choć chodziło tu o symboliczne ukrzyżowanie, oznaczające śmierć prawną i duchową w
wyniku wyklęcia, co określała powszechnie obowiązująca zasada trzech dni i co
wszyscy żyjący w pierwszym stuleciu rozumieli bez najmniejszych wątpliwości.
Owego fizycznego wskrzeszenia dokonał zgodnie z rytuałem Szymon Zelota. Nawet
Koran mówi o tym bez ogródek. Ale Jezus musiał porzucić współtowarzyszy i udać się
na wygnanie. Wyklęty już wcześniej przez swoich (ekskomunikowany przez Sanhedryn)
oraz naznaczony piętnem terroryzmu przez Piłata, wyrzucony poza nawias
społeczeństwa, Jezus udał się z powrotem do Azji Większej, skąd swego czasu musiał
uciekać z powodu głoszonej przez siebie idei równości wszystkich ludzi wobec Boga,
czym naraził się na gniew braminów.
„ Człowiek zostaje przez Kościół przywołany do wierzenia, a nie do myślenia -
przyznaje Uta Ranke-Heinemann, profesor teologii katolickiej. - Tym- sposobem
człowiek przez całe swoje życie ćwiczy się w chrześcijańskiej gimnastyce mówienia:
TAK - i - AMEN. W religii, która błogosławi wierzących, nigdy zaś wątpiących, ci, którzy
pytają, pozostają bez błogosławieństwa, a pytający w oczach niejednego wierzącego
stają się wręcz podejrzani. Tymczasem pytanie jest chrześcijańską cnotą choć rzadko
jest cechą chrześcijan ".
Na podstawie tych i podobnych wpadek katoliccy i protestanccy egzegeci zgodnie
uważają Ewangelie za przekazy objawienia duchowego, mające niewiele wspólnego z
prawdą historyczną. I taki był stosunek do całej sprawy wszystkich duchownych przez
całe dwa tysiące lat istnienia chrześcijaństwa. Każdy więc dodawał coś od siebie i w
nowym ujęciu to propagował. Nie dziwi więc stanowisko Kościoła, który dopiero na
Soborze Trydenckim w 1545 roku zatwierdził napisaną jak się przyjmuje, w 94 roku
Apokalipsę Jana. Jednak kanonizacja, czyli oficjalne uświęcenie nie objęło wielu
znaczących tekstów. Przypomnijmy niektóre z nich:
• Codex Askewianus /Pistis Sophia/
• Codex Bruce, zawierający Księgę Wielkiej Rozprawy według Tajemnicy
• Codex Berolinensis 8502, zawierający Ewangelię Marii, Tajemniczą Księgę Jana,
Sofię i Jezusa, Dzieje Piotra
• Protoewangelia Jakuba
• Ewangelia Piotra /VIII wiek/
• Apokalipsa Piotra /VIII wiek/
• Ewangelia Nikodema zwana też Dziejami Piłata
• Ewangelia Gameliala
• Galilejski testament NSJC
• Ewangelia Dwunastu Apostołów
• Ewangelia Bartłomieja
» Dzieje Jana /IV wiek/
261
• Dzieje Piotra /V wiek/
® Apokalipsa Pawła /V wiek/
• Homilie Klementyńskie,
czy 49 rękopisów odnalezionych w Kenoboskion w 1947 roku.
Kanonizacji doczekały się natomiast pisma, które często na to nie zasługiwały. A to z
racji odstępstw doktrynalnych, odbiegających daleko od nauk Jezusa, a to znów z
powodu sekciarstwa czy wręcz fanatyzmu religijnego. Wystarczy wspomnieć o widzeniu
świata oczami Pawła, którego seksualne dewiacje zaciążyły na katolickim podejściu do
spraw seksualności, a więc na fundamentalnej kwestii naszego istnienia.
Paweł obrzydzał młodzieńcom kobiety, a pannom mężczyzn, głosząc w kazaniach: „
W przeciwnym razie nie ma clla was zmartwychwstania, chyba że pozostaniecie w
czystości i nie splamicie ciała swego". Przy czym starannie omijał temat prokreacji,
szydząc z narodzin człowieka w śluzie rozpadu i w łonie rozpusty, z człowieka od
urodzenia napiętnowanego grzechem, z człowieka stanowiącego wyprany z cząstki
Ducha odpad ewolucji. Tę tezę odnajdujemy w historii o Raju utraconym, o Adamie i
Ewie i w naukach Tomasza z Akwinu, który stwierdza autorytatywnie, iż dusza wchodzi
w płód męski w czterdziestym dniu ciąży, a w żeński - z powodu wstydu - w
osiemdziesiątym. Może dlatego św. Augustyn, prócz potępiania kobiet, tak ostro
krytykował kaleki, uważając je za istoty będące jedynie w części człowiekiem. To
właśnie dla poparcia jego nauk obowiązywał swego czasu w kilku stanach Ameryki
obowiązek sterylizacji głuchych.
Antyczłowiecze stanowisko, depczące kobiecą potencjalność, rozbudowujące na
własne potrzeby polityczny i kulturowy antyfeminizm, nie przeszkadzało jednak
papieżom w zawładnięciu całym grzesznym interesem, który skupiony pod skrzydłami
Kościoła przechrzci! nazwę burdel w miano domu dla skruszonych dziewic, gdzie
chronione przez Świętą Inkwizycję panienki ruszały do pracy pod patronatem św.
Magdaleny.
Nawet Jezusa obarczono awersją do kobiet. Kiedy Szymon Piotr chce oddalić Marię
Magdalenę, Jezus proponuje: „Oto poprowadzę ją, aby uczynić mężczyzną, aby stała
się sama duchem żywym, podobnym do mężczyzn". Chodzi oto, że kobieta, jako
zwyrodniała część człowieka, mogła stać się godną i równą mężczyźnie tylko przez
całkowite oddanie się Bogu. Mężczyzna zaś już z mocy urodzenia uchodził za równego
aniołom.
„Człowiek jest zrobiony z najbrudniejszego nasienia - grzmiał papież Innocenty III -
karmiony krwią menstruacyjną, która ma być tak godna pogardy i nieczysta, że przy
zetknięciu z nią owoce nie rosną, a rośliny więdną... a gdy psy ja^ zeżrą, dostają
wścieklizny".
Św. Hieronim tak pisał:
„Tak długo, jak kobieta żyje tylko po to, by rodzić, i dla dzieci, tak długo między nią i
mężczyzną istnieje taka sama różnica, jak między ciałem i duszą; jeżeli jednak pragnie
Chrystusowi bardziej służyć niż światu - wówczas przestanie być kobietą i nazwą ją
"mężczyzną", gdyż życzymy sobie, by wszyscy zostali podniesieni do stanu
doskonałego mężczyzny ".

262
„Kobieta jest ułomna, gorsza niż mężczyzna i na ciele i na duszy" - św. Tomasz.
„Kobiety są więc siedliskiem wszelkich wad. To one wciągają mężczyzn w grzech.
Skoro brzydzą was rzygowiny i kupa gnoju, jak możecie trzymać w ramionach ten wór
nieczystości" - opat Odon z Cluny.
W liście św. Pawła do Tymoteusza czytamy: „Kobieta niech się uczy w cichości i w
pełnej uległości. Nie pozwalam zaś kobiecie nauczać ani się wynosić nad męża..."
Ten prosty zabieg nie tylko podporządkował Kościołowi połowę wiernych, czyniąc
nadto z kobiety istotę upadłą i bezwolną w rękach duchownych, ale wywołując wyrzuty
sumienia emocjonalnym zamętem - przysporzył mu kolejnych dochodów od dążących
do świętości zagubionych panienek.
Lecz nie tylko u chrześcijan spotykamy się z męskim szowinizmem i ekonomicznym
sprytem, bo oto w Koranie podobne stanowisko zachowuje sam Prorok:
„Mężczyźni stoją nad kobietami(...) napominajcie je, by były posłuszne, trzymajcie je
w łożach i bijcie je. Bo kobieta jest tym, co w świecie najbardziej zepsute ".
I tak przekształcone w firmowe hasło dewiacje Pawła stały się oficjalnym tonem
polityki Kościoła. Dlatego w 1958 roku podczas powszechnej wystawy w Watykanie w
sali poświęconej złu wisiało zdjęcie Brigitte Bardot. a w 1999 roku potępiono rozdawanie
pigułek aborcyjnych kobietom zgwałconym w Kosowie. Tylko duchowieństwo, jedyny
organ dokładnie zorientowany w celu i słuszności głoszonych przykazań Bożych i
kościelnych, żyło po swojemu, topiąc smutek bezżeństwa w doczesnych uciechach.
Papież Sykstus VI sumiennie sprzeniewierzał pieniądze Kościoła na kochanki swego
bratanka - kardynała Piętro. Aby ratować finanse Kościoła, uruchomił produkcję
świętych relikwii, które wraz z zyskami płynącymi z wybornie funkcjonujących domów
publicznych, knajp i zajazdów rzetelnie wspierały podatki płacone przez kościoły całej
Europy.
Dzielnie i ochoczo sekundował takiej rozrzutności Leon X, któremu osiem lat
wystarczyło na przehulanie całego majątku Watykanu, jaki zgromadził jego poprzednik
papież Juliusz II. Hulać umiał także Aleksander VI, zapamiętany przez historię z
powodu ślubu córki, na którym śmiałkowie ścierali się zbrojnie o życie. Polegli
dostępowali zaszczytu ostatniego namaszczenia z rąk samego papieża!
A pomniejsi duchowni? Na opisanie ich wyczynów nie starczyłoby tysięcy ksiąg. A
przecież wstydliwą historię zakłamania i pruderii tworzą wciąż nowe pokolenia
kapłanów, czego wymownym potwierdzeniem jest współczesny mariaż Watykanu z
sycylijską mafią w wyniku czego w tajemniczych okolicznościach zmarł przedostatni
papież, a Banco Ambroziano zbankrutował.
Podsumujmy to słowami papieża Leona X, wytrawnego znawcy wagi pism świętych:
„Musimy wiedzieć, ile My i nasze dwory zawdzięczamy przepięknej baśni o Chrystusie
".
Wracając do Pawła, do wykładni jego koncepcji przez stulecia stymulującej sumienie
wiernych, postarajmy się przyrównać ją do osiągnięć szkoły hinduskiej.
263
gdzie pożycie cielesne miast w grzech, ubiera się w piękną szatę erotycznych uniesień:
„Seks jest faktem biologicznym, nie ma w nim nic złego. Więc nie walcz Z nim, bo
stanie się zboczony (...) W rzeczywistości akt seksualny nie jest dialogiem pomiędzy
kobietą i mężczyzną. Jest dialogiem mężczyzny z Naturą poprzez kobietę i kobiety z
Naturą poprzez mężczyznę. Jest dialogiem z Naturą. Przez chwilę jesteście w
niebiańskiej harmonii, jesteście zestrojeni z całością. W ten sposób mężczyzna dopełnia
się poprzez kobietę, a kobieta poprzez mężczyznę".
W duchu uważam te słowa za piękne i krzepiące. Wypada szanować również, co
oczywiste, odmienne w tej kwestii stanowisko Pawła. Nie można się jednak pogodzić z
narzucaniem innym własnych poglądów, zwłaszcza gdy są sprzeczne z prawami natury
lub, co gorsze, gdy samemu się ich nie przestrzega. To właśnie zabiło Joannę z
Moguncji, jedynego w dziejach chrześcijaństwa papieża-kobiety, i roztrzaskało o bruk
głowę jej nowo narodzonego dziecka. A wszystko w szale moralnego i politycznego
skandalu.
Nie dziwi całe to zamieszanie wywołane wokół osoby Pawła, jeśli się przypomni, iż
jego beznadziejnych doktryn w ogóle nie chciano brać pod uwagę w czasie tworzenia
nowej wiary. Proszę pamiętać, że w okresie powstawania gmin chrześcijańskich istniało
wiele przeciwstawnych sobie lub różniących się między sobą teorii wiary i tak na dobrą
sprawę, to do końca nie było wiadomo, kogo można było uważać za prawowiernego, a
kogo za odszczepieńca. O zwycięstwie którejkolwiek z frakcji decydowały przetargi,
spory polityczne, a nierzadko i przypadek. Dopiero kiedy chrześcijanie wzrośli w siłę i
kiedy w II stuleciu ukonstytuował się Kościół Katolicki, a każda z frakcji nadal walczyła o
własną klientelę, zrodziła się potrzeba wspólnego działania i rozpoczął się niesławny
proces tworzenia podstaw wiary, gdzie nie miało znaczenia powoływanie się na dzieło
Jezusa, lecz na treści mogące wzmocnić potęgę kształtującego się aparatu władzy.
Dopiero wtedy zajaśniała gwiazda Pawła, doszedł do głosu ten, który początkowo
wszystkimi dostępnymi mu metodami niszczył gminy chrześcijańskie i prześladował
wyznawców Pana. Po przejściu na drugą stronę stał się równie zagorzałym obrońcą idei
świętego grobu, jak jego niedawni wrogowie. Fanatykiem, którego jak ognia unikali
współwierni i który po mistrzowsku opracował obowiązujące przez następne stulecia
zasady zwalczania religijnych przeciwników (czytaj: politycznych).
Owej fanatycznej nietolerancji i religijnej głupocie przeciwstawiali się wszyscy, ale
ustanawiane przez niego prawa padły w końcu na podatny grunt kościelnej intrygi. Tym
śladem poszli po nim następni kościelni dogmatycy. Najważniejsze, że chrześcijanie
przestali zwalczać się wzajemnie, a zjednoczyli się w walce przeciwko poganom.
Wobec tego faktu reszta jest niczym, sam zaś fakt połączenia doktryny chrześcijańskiej
z judaizmem, stoicyzmem, elementami platońskimi, egipskimi, perskimi etc. wydaje się
w ogóle mało znaczącym elementem. Kogóż to zresztą mogło obchodzić, skoro
chrześcijanie wywodzili się z kręgów najmniej wykształconych i najbardziej żądnych
cudów, za to najbardziej mściwych i wojowniczych...

264
Dzisiaj już wiemy, że teorie św. Pawła okazały się tak samo prawdziwe, jak mleko,
które miast krwi trysnęło z jego ciała, kiedy Pawła ścięto z rozkazu Nerona. Wraz z nim
popłynęły w świat wiernych poetyckie opisy całego jego bogobojnego żywota. Oto jeden
z nich. Kolejna odsłona tajemnicy: wiarygodne „Dzieje Pawła i Tekli", które dopiero po
stuleciach usunięto z kanonu wiary. Jednak nasi przodkowie święcie w nie wierzyli.
(Kościół kazał).
Tekla, pod wpływem natchnionego kazania Pawła, nawróciła się na wiarę jedyną i
pragnąć zostać człowiekiem, zerwała z narzeczonym, składając w duchu śluby
czystości. Ośmieszony, wściekły do granic wytrzymałości, porzucony narzeczony
doprowadza do aresztowania Pawła. Pawła wygnano a Teklę skazano na śmierć przez
spalenie. Ale opatrzność boska czuwa: cudowny deszcz i grad uwalniają Teklę i nic nie
stoi już na przeszkodzie, by odszukała Pawła i stała się jego żarliwą uczennicą
(wypadałoby skłonić się w stronę tradycji i powiedzieć: uczniem).
Ale nie koniec to zmartwień. W Antiochii wpada Tekla w oko niejakiemu
Aleksandrowi i po raz wtóry opłaca swą odmowę współuczestnictwa w grzechu
skazaniem na śmierć. Tym razem ma być pożarta przez dzikie zwierzęta. Ale
wygłodniała lwica, miast posilić się Teklą liże jej stopy i pozwala się dosiąść. Mało tego -
zaciekle broni ją przed rozjuszonym niedźwiedziem i lwem. Korzystając z powstałego
zamieszania, Tekla wskakuje do wody, która dziwnym zrządzeniem losu znajduje się w
pobliżu i nie jest odgrodzona. Przy okazji Tekla chrzci się i może dlatego foki, które
starały się ją skonsumować, solidarnie zdychają. Następne wypuszczone na Teklę
drapieżniki zapadają w kataleptyczny sen. Ostatecznie nagą Teklę przywiązano między
dwa dorodne byki, a pod ich organa płciowe podłożono rozpalone żelaza. Kiedy i to
zawodzi, niewinność jej zostaje udowodniona. Uwolniona Tekla odnajduje Pawła i
oczyszczona duchowo staje się mężczyzną, by do końca życia głosić słowo boże. Czyni
to aż do dziewięćdziesiątego roku życia. Umiera spokojnie, ze starości, a nad jej
grobem powstaje przepiękna bazylika, w której dokonuje się aż trzydzieści jeden cudów.
A potem... a potem następne pokolenia upamiętniały jej sukcesy kolejnymi świętymi
budowlami.
Piękne to i prawdziwe jak kazania Pawła. Nadto równie reporterskie jak pokonanie z
Bożą pomocą Goliata przez Dawida, dzięki czemu ten ostatni mógł potem długo i
szczęśliwie rządzić Judeą. No, skoro Tekla mogła w oczach Kościoła awansować do
rangi mężczyzny, to czemu Bóg nie ma wykazywać upodobania w publicznych
mordach?
Nasuwa się więc pytanie, dlaczego Kościół przetrwał próbę czasu? Dlaczego nie
starły go w proch ruchy reformatorskie? Czemuż trwa w zawierusze dziejów mimo
haniebnego upadku stanu kapłańskiego, mimo mieszania się w politykę państwową?
Odpowiedź jest prosta. Ponieważ krwawym mieczem wypraw krzyżowych i torturami
Świętej Inkwizycji, i ogniem stosów czarownic, i bezprzykładną hańbą schizmy oraz
matactwami tworzącymi złudny wizerunek prawd wiary zapewnił sobie monopol na
religię, albo raczej na odmalowywanie obrazu religijności, którego mianował się
strażnikiem. Monopol depczący ludzką godność, monopol żerujący na ludzkiej
niewiedzy i naiwności, monopol

265
wygrywający jednych przeciwko drugim, ale i monopol, przyznajmy, konieczny i
dopasowany do specyficznych warunków historycznych rozwoju człowieka w pewnym
okresie jego ewolucji.
Lecz nim doszło do komercjalizacji chrześcijaństwa, jego wyznawcy przegrali
wszystkie bitwy o wiarę. Z kretesem zaprzepaścili wszystkie teologiczne dysputy.
Przykładem życia i myśli jawili się współczesnym jako hańba rodzaju ludzkiego. Chcąc
wygrać, musieli zdeptać prawa ludzkie i postawić na zbrodniczą działalność. Pomógł im
w tym przypadek i zła sława, jaką cieszyły się eksterminacyjne zapędy chrześcijan. To
właśnie na nich padł wybór cesarza Konstantyna, który dla ideologicznego poparcia
własnej koncepcji władzy szukał religii, która w oczach poddanych mogłaby
usprawiedliwić jego ludobójcze zamiary, która dosłownie miała stać się podporą trwania
jego imperium. Postawił na chrześcijaństwo, ponieważ jego przeciwnicy i poprzednicy je
zwalczali, ponieważ tylko chrześcijaństwo nosiło znamiona religii wojskowej, tylko ono
wynosiło zbrodniarzy w kręgi świętych i tylko ono widziało w nim patrona, a nie
mordercę teścia, cesarza Maksymiana, szwagrów Licyniusza i Bassianusa, mężów
swych sióstr Konstancji i Anastazji, własnego syna Kryspusa i żony Fausty.
Konstantyn nie omylił się w swoich przewidywaniach. Znalazł równych sobie i z ich
pomocą zawojował cały antyczny świat, wprowadzając terror porównywalny jedynie z
dokonaniami Tamerlana. W nagrodę uczynił chrześcijaństwo religią jedyną a jej
kapłanów - samowładcami podlegającymi tylko jego osobistemu zwierzchnictwu.
Uczynił z Kościoła państwo w państwie, obdarzając go wszelkimi możliwymi
przywilejami. Namieszał przy okazji w doktrynie religijnej tyle, ile mógł, i jak mu
pasowało, czyniąc z soborów prywatę i pośmiewisko. Niemniej zapadłe na nich
postanowienia miały obowiązywać wiernych po wsze czasy i miały być przeniesione na
cały pogański świat. I tak zostało do dziś. W nagrodę za swoje zasługi Konstantyn,
morderca i złodziej, dochrapał się tytułu umiłowanego przez Boga przywódcy i jako
chrześcijanin podług serca został przed śmiercią ochrzczony. Ów najbardziej religijny z
cesarzy stał się trzynastym apostołem i doczekał się własnego święta, uroczyście
obchodzonego 21 maja. I choć zmarł biedak 22 maja 337 r. przed rozpoczęciem
kolejnej wielkiej wyprawy krzyżowej, przeciwko królowi perskiemu Szapurowi II, to
czego on nie rozpoczął osobiście, dokończyli kolejni chrześcijańscy władcy.
Dzisiaj Sobór Watykański oświadcza, iż „ Osoba ludzka ma prawo do wolności
religijnej", a równocześnie wprowadza wiarę katolicką do szkół, uznając niezachwiane
przewodnictwo wyznawanej przez siebie prawdy. Trochę wcześniej to samo uczynił
papież Innocenty X. Kiedy podczas podpisywania pokoju westfalskiego przyznano
przedstawicielom mniejszości religijnych takie same prawa co wszystkim obywatelom,
papież obłożył taki akt klątwą jako szalony i równoznaczny z ateizmem. Dzielnie broni w
tym duchu własnych interesów ks. dr A. Panasiuk, wierząc, iż „Kościół będzie trwał aż
do końca świata". Szkoda tylko, że Diecezjalny Pasterz Młodzieży starannie omija
kwestię wiary i religii.
Inercja i zacofanie sprawiły, iż Kościół nie mógł dłużej bronić swojej pozycji drogą
utrzymywania społeczeństwa w niewiedzy, więc postanowił rozbudować

266
instytucję poprzez zawłaszczenie sumienia wiernych. Skrzepnął jako instytucja przez
duże „I" i dlatego, kreując grzech, piekło i czyściec, zamknął wyznawcę w lochu jego
własnej małostkowości, obiecując odpuszczenie grzechów przez żywe uczestnictwo w
życiu kościelnym. Tam zaś, gdzie wiedza i zdrowy rozsądek tryumfowały nad
reakcjonizmem, prawa ekonomii, ekskomunika i lobby przywracały posłuch,
wstrzymując jakże skutecznie spływ wartościowych idei.
Dziś, trwając przy błędach, chyli się ku upadkowi, pociągając za sobą miliony istnień.
Twórczą krytykę uważa za herezję, błędy dogmatyczne za prawdę lub według własnego
widzimisię - za wymysł szatana, a wyrządzone krzywdy - za urojone. Zapada się i
zamyka za spiżową bramą. Przestaje ewoluować, odgradza się od prawdy, prawdy
obiektywnej. Wie, że zaakceptowanie zmian wymagałoby reorganizacji wszystkich
struktur kościelnych. Broni więc dawnej chwały uporczywym powoływaniem się na...
na... - powiedzmy - na to co było. Co jest niewzruszone, trwałe i święte: na bajeczki...
Spójrzmy przez chwilę za kurtynę niewzruszoności, trwałości i świętości. Co
widzimy? Widzimy dopalające się ognie węglące starcze ciało Giordana Bruno i Joanny
d'Arc. Ich wizja nigdy nie uspokoi sumienia Kościoła, a prawda o tym, wsparta ideą
Kopernika, wciąż wzbudza pogardę dla zabójców schowanych za symbolem krzyża.
Widzimy jęczące w płomieniach tysiące ciał biczowników, których idea wybaczania
wyrządzonych innym krzywd uderzyła w podstawy Kościoła, czyniąc z tej organizacji
świętego rzeźnika. Najpierw uderzył papieski inkwizytor Walter Kerlinger, a trzydzieści
lat później w 1399 r. sam papież Bonifacy IX. Spłynęły rzeki krwi...
Mrok historii spowija zniszczoną potęgę najpotężniejszego zakonu tamtych czasów -
Templariuszy, którzy zapłacili najwyższą cenę za odkrycie w świątyni króla Salomona
prawdy o Jezusie. Zginęli, choć nie naruszyli istoty wiary. Ale oni poznali prawdę.
Dlatego musieli zamilknąć, dlatego konali w płomieniach roznieconych przekleństwem
papieża Klemensa V i aprobatą króla Francji Filipa IV Pięknego. Jedynym pocieszeniem
dla brata Godfryda de Charnay'a (komandora Normandii) i Jacques"a de Molay'a
(Wielkiego Mistrza Zakonu Świątyni) był wyraz sprawiedliwości bożej w spełnieniu
straszliwej przepowiedni - rychłej śmierci obu prześladowców: chciwego króla i
hipokryty-papieża (choć dziś podaje się, iż król w ostatniej chwili wycofał się z decyzji o
uśmierceniu swoich przeciwników). Dla całego świata była to kolejna odsłona
prawdziwego oblicza Kościoła. Przekonali się o tym także Jezuici.
Dopiero kilka stuleci później uporała się Francja z wizją kościelnej dominacji, kiedy
to 29 kwietnia 1903 roku wojsko przystąpiło do wyprowadzania „manu militarii"
zakonników z La Grandę Chartreuse, zgodnie z decyzją podjętą miesiąc wcześniej
przez Izbę Deputowanych.
Tymczasem u nas, miast rozdzielić Kościół od państwa, słyszymy o konkordacie, a
ustawa o aborcji zbiera bolesne żniwo, godząc w ludzi najbardziej potrzebujących
wsparcia. Tymczasem wiadomo, iż do trzeciego miesiąca ciąży dusza nie jest związana
z kształtującym się w łonie matki organizmem. A jeśli już zdarzy się taki niecodzienny
przypadek, to i tak ostateczna decyzja o usunięciu ciąży

267
powinna zależeć od kobiety. Mało tego, wszyscy współcześni prorocy zgodni są co do
jednego - nadmierna liczba obecnie żyjących ludzi robi dużo zamieszania na wszystkich
poziomach astralnych, gdzie dusze nie mają wystarczająco dużo czasu na
przygotowanie się do kolejnego wcielenia.
Ponadto wymagana przez Kościół wstrzemięźliwość stoi w sprzeczności z samą
naturą człowieka. Onanizm nadal uważany jest za grzech, a prezerwatywa od czasu
bulli Leona X - napiętnowana jako produkt przeciwstawiający się wyrokom opatrzności.
Carło Caffarra, kierownik Papieskiego Instytutu ds. Małżeństwa i Rodziny, wręcz
ostrzega, że lepiej, by zainfekowany (choćby wirusem HIV) małżonek - nie mogąc
zachować dożywotniej pełnej wstrzemięźliwości - zainfekował własną żonę, niż gdyby
miał użyć prezerwatywy, albowiem uszanowanie wartości duchowych, takich jak
sakrament małżeństwa, należy przedłożyć nad dobro życia. Słowem, kolejny ukłon w
stronę Pawła.
Przy tym Kościół starannie przemilcza historię samego sakramentu małżeństwa,
który w okresie wczesnego chrześcijaństwa (do wieku X) nie istniał (tak samo zresztą
jak i kościelna ceremonia ślubna) i który dopiero w drugim tysiącleciu nabrał praktycznie
mocy prawnej i stał się jedną z form nacisku na wiernych. Od czasu tego genialnego
posunięcia za rozwód trzeba było płacić, i to sowicie. Przywilej jego przeprowadzania
zdał papież na ręce najbliższych współpracowników, czyli biskupów. Kiedy w wiekach
późniejszych zaczęto stawiać zarzut kupczenia rozwodami, i na to znalazła się rada. Na
przykład w Anglii, która stanowiła dla kościoła źródło wręcz bajecznych zysków, o
szybkości otrzymania rozwodu decydowała jedynie wysokość sumy wpłacanej na
krzewienie wiary katolickiej. Zaś zgodę na zawarcie małżeństwa mieszanego
otrzymywało się natychmiast po podpisaniu zobowiązania, że dzieci z takich małżeństw
będą wychowane w wierze, jaką wyznaje papież. By żonglerka dogmatami przestała
wprowadzać zamieszanie, Pius XII w roku 1942 ogłosił w bulli „Mystici Corporis", iż
odtąd papież i Chrystus (w sensie Bóg, bo jak wynika z dalszej lektury, rzeczony papież
do końca nie rozumiał pojęcie Chrystusa w Jezusie) stanowią jedność, przeto każda
decyzja papieska - i ta dotycząca rozwodu - w ogóle nie podlega ludzkiemu
orzecznictwu. Co zostało pobłogosławione w niebie, przez owo niebo może być osobą
papieża rozwiązane. I basta...
Wracając do konsumpcji małżeństwa, mającego dostarczać nowych wyznawców,
chcąc poważnie traktować zalecenia Kościoła, należałoby się spodziewać w 2050 roku
narodzin dwudziestomiliardowego człowieka i totalnego kryzysu żywnościowego. A
przecież już dzisiaj głoduje 850 milionów ludzi. No i dlaczego Watykan nie wspiera
biednych i głodnych, miast inwestować w fabryki produkujące środki antykoncepcyjne?
Czyżby chęć wysmażenia dwóch pieczeni przy jednym ogniu? Ale to cwane...
W Księdze Hioba czytamy: „Seks jest ogrodem grzechu, przyjemność płciowa jest
grzeszną plamą, pożądliwość - grzesznym aktem". Papież Grzegorz I po „każdym
zakłócającym słuszny, boski porządek stosunku małżeńskim" polecał wymazywanie
grzechu odmawianiem modlitwy pokutnej, choć w psalmie 127 czytamy, iż dzieci nie są
owocem grzechu, ale darem Jahwe.

268
To równie bolesny cios jak przypisanie Ewie grzechu bluźnierstwa. No bo niby skąd
biedna dziewczyna mogła wiedzieć o zakazie zrywania owoców z Drzewa Poznania
Dobra i Zła, skoro została stworzona później? Dydaktyzm wynikający z tej bajeczki jest
równie wątpliwej wartości, co i pozostałe kościelne historie. Zdecydowanie wyższy
poziom intelektualny przedstawia sprzeciwiająca się Pismu i opiniom drugiego Soboru
Watykańskiego i Komisji do Spraw Regulacji Urodzin powstała w 1968 roku encyklika
papieska, która oficjalnie i bez ogródek uderza w życie intymne wiernych, naruszając
ich ludzkie prawa:
„Nie ulega żadnej wątpliwości, że rozumne i wolne kierowanie popędami wymaga
ascezy, ażeby znaki miłości, właściwe dla życia małżeńskiego, zgodne były z etycznym
porządkiem, szczególnie poprzez zachowanie okresowej wstrzemięźliwości. Jednakże
to opanowanie, w którym przejawia się czystość małżeńska, nie tylko nie przynosi
szkody miłości małżeńskiej, lecz nadaje jej nowe wartości. Wymaga ono wprawdzie
stałego wysiłku, ale dzięki jego dobroczynnemu wpływowi małżonkowie rozwijają w
sposób pełny swoją osobowość, wzbogacając się o wartości duchowe. Opanowanie to
przynosi życiu rodzinnemu obfite owoce w postaci harmonii i pokoju oraz pomaga w
przezwyciężeniu innych jeszcze trudności; sprzyja trosce o współmałżonka i budzi do
niego szacunek, pomaga także małżonkom wyzbyć się egoizmu, sprzecznego z
prawdziwą miłością, oraz wzmacnia w nich poczucie odpowiedzialności. A wreszcie
dzięki opanowaniu siebie rodzice uzyskujfi głębszy i skuteczniejszy wpływ na
potomstwo ".
Bzdura?...Przecież nawet Biblia uczy (w tych nie wymazanych fragmentach), wręcz
nakazuje poznanie się kobiety i mężczyzny przez akty miłości jeszcze przed
stworzeniem wspólnoty rodzinnej, aby partnerzy przekonali się, czy są dla siebie
stworzeni.
0 zapobieganiu ciąży za to napisano: „Nie jest złem, bo jest zakazane, lecz jest
zakazane, bo jest złem". Oto współczesna furtka dla interpretacji ewentualnych
nieporozumień w przyszłości...
1 czy wypada powoływać się na przesiąknięte reakcjonizmem wytyczne soboru, na
którym w dalszym ustępie w ogóle nie potępiono wojny ani zbrojeń? Zresztą jak można
było to zrobić, skoro nieznacznie wcześniej wojnę w Wietnamie reklamował Watykan
jako świętą wojnę, a żołnierzy amerykańskich chrzcił mianem Żołnierzy Chrystusowych.
Od tamtej pory w militarnej polityce Watykanu nic się nie zmieniło. Widać to jaskrawo po
kompromitującej podróży Jana Pawła II do Ameryce Łacińskiej, w której bardzo
czytelnie poparł reżimy dyktatorskie.
Robi zresztą to samo co Pius I, układający się z Berią w celu inwazji katolicyzmu na
ZSRR. Gdyby Beria nie zginął od kuli, stosunki Watykanu z NKWD ułożyłyby się na
podobieństwo stosunków łączących rodziny mafijne.
Jaka jest więc moralność Rzymu? A jaką ma być, skoro w encyklice „Blask Prawdy"
Jan Paweł II wykłada moralność opartą na średniowiecznych poglądach Tomasza i
scholastyków?
„Stara się ubezwłasnowolnić swych wiernych - stwierdza Uli Weyland. - Zakazuje im
myśleć. Stale powołuje się na Ducha Świętego, forsując swe osobiste przekonania. Tak
wygląda nieomylność papieża? Co za śmieszny anachronizm (...)

269
Encyklika ta jest zaprzeczeniem wszelkiej wolności i liberalizmu. Rzym, odwołując się
do dogmatów i katechizmu, zmusza swych wiernych do niewiary".
We wspomnianym Katechizmie papież przymusza wiernych do całkowitej aprobaty
postanowień soboru z 382 roku, uznającego Kościół Rzymski za jedyne
przedstawicielstwo Boga na ziemi: Wierzę w jeclen święty, katolicki Kościół, w Kościół,
który nadal uznaje istnienie Ziemi jako formę placka z krążącym wokół Słońcem. Wolne
żarty?... Niestety nie. Takich ciekawostek na przestrzeni wieków wysmażył Kościół
więcej. Oprócz krążącego wokół Ziemi Słońca było powstanie świata obliczone
oficjalnie na dzień 23 X 4004 roku przed narodzeniem Chrystusa. Urzędowym
kuchmistrzem, okazał się we własnej osobie arcybiskup Armagh, jego zaś dzielnym
wsparciem najlepsi teolodzy z Johnem Lightfootem na czele. Wyliczenia te, zgodne z
Księgą Rodzaju, potraktowano z szacunkiem nie tylko religijnym, ale i naukowym, czego
wyrazem było wkroczenie do obliczeń Uniwersytetu Cambridge. Datę stworzenia świata
sprecyzowało ciało naukowe w osobie wicekanclerza tego uniwersytetu, uściślając czas
na dziewiątą rano czasu Greenwich. Bzdura? Z pewnością, ale nie mniej szkodliwa niż
konkordat i ustawa
0 aborcji. Równie nie do przyjęcia jak ustalona według Biblii temperatura nieba
1 piekła, wynosząca w niebie 525 stopni Celsjusza powyżej zera, a w piekle, o
zgrozo! - 445 stopni Celsjusza poniżej zera. A mamy tu do czynienia ze sprawą
bynajmniej nie przedawnioną. Obliczenia te podał poważny periodyk „Applied Optics" w
1972 roku naszej ery.
Czy wierzyć Kościołowi? Niełatwe pytanie i jeszcze trudniejsza odpowiedź. W
odpowiedzi posłużmy się przestrogą niedawnego papieża, który na pytanie, co sądzi o
lotach w kosmos, odrzekł zdecydowanie: „Żadna rakieta do nieba nie poleci, bo zaraz ją
Pan Bóg strąci na ziemię". Arcybiskup David Hope uznaje zaś Internet za oblicze diabła,
w którym przegląda się społeczeństwo bez duszy. Nic dodać, nic ująć. Podobną metodę
wykorzystywał komunizm, tłumaczący sklerozę Lenina nadmierną aktywnością
intelektualną. I na poklask: kiedy włoska policja finansowa, likwidująca lichwiarską
siatkę w Lukanii, objęła śledztwem kardynała Michele Giordano i przeszukała kurię (fakt
bezprecedensowy), dyrektor biura prasowego Watykanu Joaąuin Navarro Valls
oświadczył, że Stolica Apostolska „jest zawsze blisko każdego biskupa w momentach
jego radości i próby".
To nie są wolne żarty. Żartem nie jest także chrześcijańska etyka seksualna.
Zwłaszcza rola kobiety, uważanej przez chrześcijaństwo za istotę gorszą od zwierzęcia,
za istotę nie zasługującą na jakiekolwiek porównanie z mężczyzną z człowiekiem. Że w
tworzeniu tak szkalującego wizerunku miał swój udział Paweł, wie wielu, lecz że ów
wizerunek dziarsko poprawiali inni, wie już nie każdy. Niewątpliwie, prócz Pawła,
największy udział w poniżeniu kobiety, a przez nią w potępieniu seksualności, miał św.
Augustyn, jeden z ojców chrześcijaństwa, typ wyjątkowo upadły moralnie, który
odpowiedzialność za popełnione przez siebie niegodziwości, wynikające z seksualnej
ułomności, usiłował przerzucić na cały rodzaj żeński. Psychozę seksualną ubrał w szaty
wszystko usprawiedliwiającego wywodu teologicznego i tak rozgrzeszony ruszył do
walki o męską godność. Stworzył przy tym własną koncepcję potępienia i grzechu
pierworodnego, a potem
270
sam zaczął w nią wierzyć. Wykreował nieludzką naukę do dziś kształtującą
rzeczywistość chrześcijan.
Dla Augustyna tylko Jezus był wolny od grzechu pierworodnego i dlatego mógł
przyjść na świat wyłącznie w akcie dzieworódczym (ciekawe jak, bo to był chłop, a w
partenogenezie stoi jak byk, że kobieta może urodzić tylko kobietę). Owo niepokalane
poczęcie i tak Matce Boskiej nie pomogło, gdyż Ona sama była zrodzona sposobem
naturalnym, więc grzesznym. Była związana z cielesnością a więc - jak każda kobieta -
ze światem złych demonów. Augustyn całkowicie potępił miłość do partnera, upatrując
w jej odczuwaniu zabiegi szatana, całkowicie odrzucił akt seksualnego współżycia,
nawet w celu prokreacyjnym. Lecz skoro do tego już dochodziło, to pod rygorem ognia
piekielnego należało się wyzbyć odczuwania jakiejkolwiek rozkoszy. Nietrudno więc
zauważyć, że nawrócenie Augustyna na chrześcijaństwo nie przyniosło tej wspólnocie
niczego dobrego.
Skoro Augustyn potępiał współżycie seksualne, siłą rzeczy musiał potępiać wszelkie
metody zapobiegania poczęciu. „ Jest niedozwolone i haniebne obcować Z żoną,
unikając przy tym poczęcia potomstwa; tak czynił Onan, syn Judy, i dlatego uśmiercił go
Bóg". W swoich rozważaniach Augustyn posunął się tak daleko, że liczbę dni, w których
kobieta mogła zajść w ciążę, okroił o przeszło połowę, domagając się surowo
przestrzegania seksualnej wstrzemięźliwości podczas postów i dni świętych.
Po czasach Augustyna walka z lubieżnością nabrała tempa. Kobieta całkowicie
upadła i przestała się liczyć. Stała się narzędziem w rękach Kościoła, istotą którą należy
kochać, bo jest człowiekiem, i nienawidzić, bo jest kobietą. Samo zaś małżeństwo
uważano za grzeszne, jeśli nie służyło doskonaleniu się przez walkę z własną chucią
jeśli nie trwało niczym bastion wstrzymujący ataki rozpusty. Ba, stosunki inne niż
pozycja góra-dół, a przede wszystkim stosunki oralne i analne, karane były surowiej
niż... ludobójstwo.
Odcięcie się od cielesności dotknęło także stan kapłański. Krwawo wprowadzono
bezżeństwo księży i unowocześniono obrzędy eucharystyczne. Od tej pory tylko
dziewice mogły służyć Bogu, a ciała kobiety nie wolno było dotykać księżom nawet w
trakcie komunii. Zasłaniania się kobiet w Kościele żądali także papieże. Wielu usiłowało
ten nakaz rozszerzyć także poza przestrzeń sakralną domagając się widoku kobiety
typowego dla państw arabskich: chodzącego na czarno kokonu. Kościół, prócz
ustawowego podkreślenia służebności kobiety wobec mężczyzny, skutecznie utrudniał
jej życie wieloma bezzasadnymi, głupimi nakazami i zakazami. Na przykład synod w
Elwirze postanowił, że kobietom nie wolno we własnym imieniu pisać ani otrzymywać
listów. Apostoł Paweł obstawał za noszeniem przez niewieści stan długich włosów, a
„Konstytucje apostolskie" napominały, by kobiety rygorystycznie ograniczały zbyt częste
mycie się. Miały to robić najlepiej w południe, i to nie co dzień. Zabroniono im śpiewać i
mówić w kościele, co najwyżej symulować ruch ustami, i odcięto od nauczania w
Kościele, powołując się na apostołów, którzy, w sile przecież dwunastu, byli wyłącznie
mężczyznami.

271
Doskonałość mężczyzny wyraziła się także w posłudze rodzinie. Tylko on, nie
kobieta, dzięki doskonalszemu rozumowi mógł zagwarantować właściwe wychowanie
potomstwa. Dobre, nie?
Jeszcze lepiej zabrał się do tego św. Tomasz, zauważając, że „kobieta potrzebuje
mężczyzny nie tylko do płodzenia i wychowywania dzieci, ale także jako swego władcy".
Dla tego męża opatrzności akt seksualny był objawem rozkładu ducha, a częstsze
stosunki seksualne dowodem na niedorozwój umysłowy.
Takimi to reformatorami szczyci się Kościół katolicki. Szkoda tylko, że słowem święty
zastępują wyczyny, które ze świętością nie mają nic wspólnego. A i dzisiaj nie jest
lepiej. Wystarczy powołać się na obowiązujące do 1977 r. brewe Sykstusa V albo
przypomnieć, że każde nie umieszczenie nasienia w naczyniu prowadzi do potępienia
duszy. Wystarczy sięgnąć do Lutra, by to lepiej zrozumieć. Lub inaczej: sięgnąć do
próbek talentu Jana Pawła II, by znowu odżyło echo Pawłowo-Augustyńsko-
Arystotelesowskich wizji, by przekonać się, że to całe gadanie ma zupełnie inny cel, że
ma odwrócić uwagę od niedoskonałości biblijnej teologii. No, chyba że nadal obstajemy
przy świętych głoszących, iż „lekkie dotknięcie ręki kobiety może być grzechem
śmiertelnym, jeśli bierze się z nieczystego zamiaru ".
Niemniej takie kościelne widzenie świata łatwiej pozwala nam zrozumieć różnice
między Prawem Objawionym w Starym i Nowym Testamencie a Prawem Pana
głoszonym przez Jezusa. Nareszcie rozumiemy, dlaczego Stworzyciel Świata tak daleki
jest od ideału i dlaczego Biblia jest księgą nie historyczną lecz objawioną.
Biblia, zwłaszcza Stary Testament, stanowi kronikę rozwoju rodzaju ludzkiego, ale
nie taką jaką chce ją widzieć Kościół. Jest to kronika kształtowania się nowych wartości
duchowych, i wreszcie opis paleokontaktów, spotkań z przybyszami z gwiazd, których
opatrznie (a słusznie i stosownie do poziomu ówczesnej wiedzy) brano za bogów.
Dopiero nauka dwudziestego wieku pozwala nam spojrzeć na Biblię zgodnie z jej
pierwotnym przesłaniem, z przesłaniem nawiązującym zresztą do treści wyniesionych
przez święte księgi pozostałych religii starego świata. Czyżby więc dlatego przez
pierwszych tysiąc lat Biblia była księgą ukrytą a potem jak najstaranniej strzeżoną przed
okiem pospólstwa (uwzględnioną także w spisie ksiąg zakazanych!), aby wierni mogli
polegać jedynie na zapewnieniach kapłana? Walka w zwalczaniu swobodnego dostępu
do Biblii była tak zażarta, iż na wieki zepchnęła na plan dalszy pozostałe bolączki
Kościoła.
Dlaczego chciano się odciąć od powiązań z innymi religiami? By trwać w
wywyższeniu? Może, a może bano się porywać na coś, czego zrozumienie przekraczało
wątłe siły świętych, świętych zbrojnych w obarczone skazą objawienie(?) Tymczasem
już w sumeryjskim eposie o Annie, spisanym ręką kapłana babilońskiego, spotykamy
taki oto opis:
„ W pierwszym roku z tej części Zatoki Perskiej, która przylega do Babilonu, pojawiło
się zwierzę obdarzone rozumem, które nazywało się Ann. Całe ciało zwierzęcia było jak
u ryby, a niżej rybiej głowy miała drugą. W dole wraz Z rybim ogonem miało nogi, jak u
człowieka. Głos i mowa ludzkie i zrozumiałe. Istota ta

272
w dzień spotykała się z ludźmi, ałe nie przyjmowała ich ofiar, a sama nauczyła ich
pisania i nauk oraz wszystkich sztuk. Nauczyła ich budować domy, wznosić świątynie,
spisywać prawa oraz objaśniała początki geometrii. Nauczyła ich także odróżniać płody
ziemne i pokazała, jak zbierać plony".
Równie ciekawe jak egipskie papirusy, z których jeden, znaleziony u Alberta Tuli,
byłego dyrektora Muzeum Egiptu w Watykanie, traktuje o wydarzeniu z czasów faraona
Thotmesa III. Opiewa on pojazd, jaki przez kilka dni wisiał nad Egiptem na oczach
całego narodu, armii i faraona. Potem dołączyły do niego następne, by z czasem
odlecieć na południe, świecąc jaśniej od boskiego słońca.
O UFO głośno zresztą wszędzie. Prócz zagadkowej płyty z Palenąue informują
0 nich prawie wszystkie teksty cywilizowanego świata. W indyjskim eposie „Ramajana"
mamy niebieską karetę wysoką na dwa piętra, z wieloma pokojami
1oknami, ryczącą jak lew i jednostajnie szumiącą w czasie lotu.
W sanskryckiej księdze „Samaranghama Sutradhawa" spotykamy opis aparatu
latającego zwanego wimana, którego prezentacji poświęcono aż 230 strof:
,, Korpus jego musi być mocny i zwarty, wykonany z lekkiego materiału i kształtem
przypominający wielkiego latającego ptaka. Wewnątrz należy umieścić urządzenie z
rtęcią i żelaznym generatorem ciepła. Dzięki siłe, która ukryta jest w rtęci i która
powoduje powstanie wichru, człowiek znajdujący się wewnątrz wimany może w
niezwykły sposób przelecieć po niebie olbrzymie odległości".
Ale to nie wszystko. Dalej omawiane są wady i zalety rozmaitych typów samolotów
oraz rodzaje materiałów użytych do ich skonstruowania i typy napędów.
Prawie zawsze dodaje się, że latające pojazdy mogą poruszać się zarówno w
obszarze słonecznym jak i międzygwiezdnym. Wielce wymowne są relacje osób
odbywających podróże po obszarach dostępnych tylko bogom. W tym kontekście
babiloński epos Etany wygląda wręcz jak dziennik pokładowy, konkurując ze
staroindyjskim poematem „Mahabharata". Tam Ardżuna otrzymuje od Indry (boga w
ludzkiej postaci) niebiański wóz i pięć lat uczy się astrawidii; w tym posługiwania się
boską bronią jaką w niedługim czasie otrzymuje do swojej dyspozycji od bogów
zgromadzonych wokół Indry - od Waruny, Agni i pozostałych przeciwników obozu
promienistych. Oblatując układ słoneczny widuje wiele podobnych pojazdów, a planety
wydają mu się lampami, „chociaż są to wielkie same w sobie ciała".
Piąta księga „Mahabharaty" wymienia szczegółowo bronie skutecznie
unicestwiające wojowników mających w sobie metal. A jakby tego było mało, opis
wykorzystywanych przez nich środków masowego rażenia każdego wojskowego może
przyprawić o przysłowiowy zawrót głowy, na przykład: agneyastra - działa artyleryjskie,
aguiratha - bombowce samosterowne, arydiastra - broń chemiczna, mohanastra - gazy
obezwładniające, saura - bomba atomowa, sikharatha - bomby rozpryskujące, tashtra -
radar. Śmiertelne tchnienie boga powoduje wypadanie włosów, schodzenie paznokci i
bladnięcie przedśmiertne.
„Świat osmolony żarem tej broni zataczał się od gorąca. Poparzone słonie biegały
oszalałe tam i z powrotem, woda wrzała - wszystkie ryby wyginęły, drzewa kładły się
pokotem ".

273
Skutki użytej broni, jaśniejszej od tysiąca słońc, możemy dzisiaj podziwiać na
przykładzie wieży Borsippa.
„Wprost trudno wyjaśnić, jak mógł powstać tak niesamowity żar - pisze E.Ceren,
badacz na pół stopionej budowli - który nie tylko rozżarzył, ale wręcz stopił setki
wypalonych cegieł i przenikając aż do samego szkieletu konstrukcyjnego wieży, stopił ją
w zwartą bezstrukturalną masę przypominającą roztopione szkło".
Taką broń demonstruje Ardżuna swoim braciom po powrocie na Ziemię:
„I oto, gdy ta dziwna broń rozpoczęła działanie,
Drgnęła ziemia pod nogami i zachwiała się wraz z drzewami,
Rozkołysały się rzeki, nawet wielkie morza zafalowały,
Pękały góiy, spłoszyły się wiatry, Ponuro począł płonąć
Ogień, ściemniało promieniste słońce...
Ardżuna, Ardżuna, nie używaj tej broni!"
Naukowcy odkryli w wielu rejonach pustynnych obszary zawierające stopiony na
szkło piasek, tudzież zeszklone mury górskich fortec, czy mury innych starożytnych
miast zniszczonych wskutek działania wysokich temperatur. Tylko w zachodniej części
Półwyspu Arabskiego istnieje aż 28 pól pełnych spieczonych głazów, a każde z nich
zajmuje obszar co najmniej kilkanastu tysięcy metrów kwadratowych.
Albion W.Hart, naukowiec pracujący w afrykańskim interiorze, odkrył tam teren
pokryty zielonkawą szklistą masą, taką samą jaką wytworzyły próby jądrowe w stanie
Nowy Meksyk. Również w dolinie Eufratu w południowym Iraku odsłonięto w miejscu
istnienia pradawnej cywilizacji warstwę stopionego, zeszklonego piasku, która w
żadnym przypadku nie mogła powstać w sposób naturalny.
Chińczycy przeprowadzający próby z bronią jądrową na pustyni Gobi ze zdumieniem
spostrzegli, że pozostawione przez ich doświadczenia z bronią jądrową ogromne
połacie zeszklonego piaskowca sąsiadują z podobnymi obszarami, tyle że starszymi o
całe tysiące lat. Podobne poligony odnaleziono już na pustyni Mohave w USA, zaś
budowle zniszczone oddziaływaniem ogromnego żaru - w Szkocji, Mandii, Anglii, Turcji i
Indiach. Podobne doniesienia docierają z pozostałych części świata. Tak więc
wznoszący się aż do nieba słup dymu nad Sodomą i Gomorą nie był przypadkowym
wydarzeniem.
„Kiedyś dawno temu na Ziemi panował raj, klimat był łagodny, kataklizmy nieznane,
ludzie dobrzy, planety nie zmieniały swoich orbit, istoty pozaziemskie zstępowały często
wśród ludzi, by uczyć ich mądrości" ( Huai-Nan-Tzu).
„W czasach, kiedy ziemia była jeszcze młoda, toczyły się straszliwe walki. Hocha na
swoim kole z ognia i wiatru pobił wojska Chank-Kuoi-Funk wzywając na pomoc zastępy
srebrnych latających dragonów" (Feng-Shen-Yen).

274
„Kiedy przedpotopowa rasa Mao-Tse... podjudzona przez Thiyoo zaczęła niepokoić
całą ziemie, świat zapełnili złoczyńcy. Wówczas pan Chang-ty, król boskiej dynastii,
widząc, że jego naród stracił wszystkie cnoty, polecił dwóm półbogom Thang i Lhy
przeciąć komunikację między niebem a ziemią. Od tej pory nie było już więcej
zlatywania w dół, ani wzbijania się w górę" (Shoo-Ikng).
Równie niezwykłą bronią była brahmadanda, dziryt Brahmy, której skutki użycia
rozciągały się na całe kraje i narody, a czas oddziaływania sięgał kilku pokoleń. Zresztą
niezwykle trudno posługiwać się skróconym opisem zastosowania tych niezwykłych
broni, skoro W.R. Dikszitar, jeden z badaczy „Mahabharaty", samemu wyliczeniu
boskich broni poświęca aż kilkanaście stron. Najpotężniejszą w tym spisie arsenału
astrawidii jest głowa Brahmy, brahmasziras, esencja wydobyta z głębin oceanu,
przypominająca w skutkach zastosowanie napalmu:
„Wtedy wypuścił Rama strzałę niepokonanej siły, Siejącą zgrozę, niosącą śmierć...
Błyskawicznie wypuszczona przez Ramę dalekosiężna starła Zapaliła wielkim
płomieniem potężnego rakszasa z jego końmi i karetą.
Całkowicie rozpadł się na pięć podstawowych pierwiastków. Jego szkielet, mięśnie i
krew już nawet nie trzymały się razem; Spaliła je broń. Tak, że i popiół nawet nie został".
W X księdze „Mahabharaty" walki toczone między Ardżuną a Aszwathamaną
nabrały takiego rozmachu, że nie obyło się bez ingerencji bogów, którzy po
załagodzeniu sprawy, choć skutki zmagań wojennych zdążyły zaszkodzić ciężarnym
kobietom - taką dali na odchodnym przestrogę:
„Niech nigdy żaden człowiek nie odważy się nią zaatakować; Gdy wpadnie w ręce
słabego, spalić może cały świat. Należy ją wykorzystać tylko w obronie przeciw innej
broni. Dziwna ona jest, nieodwracalna, ale w uderzeniu Każdej innej broni potrafi się
przeciwstawić".
Nasuwa się pytanie, dlaczego bogowie nie odebrali groźnej zabawki Ardżunie?
Czyżby mieli w tym swój interes? Oczywiście - Ardżuna, bezpośredni potomek Indry,
Dharmy, Waju i Aszwiny, wspierał politykę prowadzoną przez Indrę i należał do
zgrupowania niszczącego promienistych. Zawarty z bogami pakt obowiązywał go do
końca życia. Indra postawił zresztą sprawę otwarcie:
,,Piętnastu rodzajami broni władasz...
Nie ma równego tobie w pięciu sposobach jej stosowania,
W trzech światach nie ma teraz niczego,
Co by dla ciebie był niemożliwe do wypełnienia.

275
Mam wrogów, danawów; niwatakawacze nazywają się.
Trudno do nich dotrzeć: żyją ukryci w głębi oceanu.
Mówią że jest ich trzysta milionów,
A są wszy scy jak jeden mąż i tryskają siłą.
Pokonaj ich tam! To będzie twą zapłatą dla nauczyciela..."
W wyborze Ardżuny Indra nie popełnił błędu. Najemnicy Ardżuny dotarli w końcu na
dno morza i rozgromili promienistych, o czym radośnie donosi sam wódz:
,,Po powrocie coś bezgranicznie wielkiego udało mi się ujrzeć:
Samo poruszające się dziwne miasto.
Pełne różnorakich sztucznych urządzeń, wolne od chorób i smutku...
(...)To latające miasto, promieniujące jak słońce, kierowane według woli,
Dzięki posiadanym przez dajtiów zdolnościom szczęśliwie broniło się.
To uciekało w ziemskie głębiny, to rzucało się pod niebiosa,
To szybko mknęło na ukos, to pogrążało w wodzie..
W końcu rozbiły je jednak moje żelazne, ostre i celne strzały.
I upadło na ziemię w szczątkach miasto asurów".
Tragiczne i właściwe dla ludzkiej natury.
W Biblii brakuje opisów tak drastycznej walki dobra ze złem, niemniej i tu mamy
szereg jednoznacznych odwołań do związków z kosmitami.
Pomińmy kwestię aniołów, kosmitów, wykonujących polecenia kierownictwa,
zostawmy w spokoju interpretację imienia Jahwe, oznaczającego dzisiaj niematerialną
zasadę, z której wszystko bierze swój początek, a które zastąpiło używane dawniej
przemiennie słowo Elohim, oznaczające w swojej formie liczby mnogiej niebian,
pomińmy milczeniem Sodomę i Gomorę, startą z powierzchni ziemi wybuchem bomby
atomowej, zrzuconej przez bogów zgorszonych krzywdami i rozpustą rozplenioną w obu
zdeprawowanych miastach (w rzeczywistości były to ośrodki ludzkiej nauki), a
zatrzymajmy się na chwilę przy widzeniu proroka Ezechiela, które swego czasu
rozsławiło Stary Testament.
Oto fragment zadziwiającego tekstu:
,,I stało się trzydziestego roku, miesiąca czwartego, piątego dnia tegoż miesiąca,
gdy byłem pośrodku pojmanych, że się otworzyły niebiosa, i widziałem widzenie Boże
(...) I widziałem, a oto wiatr gwałtowny przychodził od północy, i obłok wielki, i ogień
pałający, a błask był około niego, a z pośrodku niego wynikała jakby niejaka prędka
światłość, z pośrodku mówię, onego ognia. Także z pośrodku jego ukazało się
podobieństwo czworga zwierząt, których takowy był kształt: podobieństwo człowieka
miały. A każde po cztery twarze, a także po cztery skrzydła każde z nich miało. Nogi ich
proste były, a stopa nóg ich jako stopa nogi cielęcej, a lśniły się właśnie jako miedź
wypolerowana (...) Skrzydła ich spojone były jedno z drugim, nie obracały się, gdy
chodziły, ale każde wprost na swą stronę chodziło (...) A twarze ich i skrzydła ich były
podniesione ku górze; każde zwierzę dwa skrzydła spajało z dwoma skrzydłami
drugiego, a dwoma przykrywały ciało

276
swoje. A każde z nich wprost na swą stronę chodziło; kędykolwiek duch chciał, aby szły,
tam szły, nie obracały się, gdy chodziły. Także podobieństwo onych zwierząt na
wejrzeniu było jako węgle w ogniu rozpalone, palące się jako pochodnie, ten ogień
ustawicznie chodził między zwierzętami, a on ogień miał blask, z którego ognia
wychodziła błyskawica. Biegały też one zwierzęta i wracały się jako prędkie błyskawice.
A gdym się przypatrywał onym zwierzętom, a oto koło jednego było na ziemi przy
zwierzętach (...) Na wejrzeniu były koła i robota ich (...) a podobieństwo było jednakie
onych czterech kół, a były na wejrzeniu koła i robota ich, jakoby było koło w pośrodku
koła. Mając iść, na cztery strony swoje chodziły. Dzwona taką wysokość miały, aż strach
z nich pochodził (...) A gdy chodziły zwierzęta w górę od ziemi, podnosiły się i koła.
Gdziekolwiek chciał duch, aby szły, tam szły, a koła podnosiły się przed niemi, bo duch
zwierząt był w kołach.
Nad głowami zwierząt było podobieństwo rozpostarcia jako podobieństwo kryształu
przezroczystego rozciągnionego nad głowami ich z wierzchu. A pod onem
rozpostarciem skrzydła ich były podniesione, jedno z drugim spojone; każde miało dwa,
któremi się przykrywało, każde, mówię, miało dwa, któremi przykrywało ciało swoje. I
słyszałem szum skrzydeł ich jak szum wód wielkich, jako szum Wszechmocnego, gdy
chodziły, i szum huku jako szum wojska; a gdy stały, spuściły skrzydła swoje. A gdy
stały i spuszczały skrzydła swoje, tedy był szum z wierzchu nad rozpostarciem (...) A z
wierzchu na rozpostarciu, które było nad głową ich, było podobieństwo stolicy na
wejrzeniu jako kamień szafirowy, a nad podobieństwem stolicy, na nim z wierzchu na
wejrzeniu jako osoba człowieka. I widziałem na wejrzeniu jakoby prędką światłość, a
wewnątrz w niej w około na wejrzeniu jako ogień od biódr jego w górę; także też od
biódr na dół widziałem na wejrzeniu jako ogień, i blask około niego. Jak bywa tęcza na
wejrzeniu, która bywa na obłoku czasu deszczu, taki był na wejrzeniu blask w około ".
„Ale doprawdy nie trzeba tu mieć zbyt wielkiej fantazji - pisze Lucjan Znicz w
"Gościach z kosmosu?" - żeby stwierdzić, że prorok Ezechiel opisuje nie tyle Boga, co
jakieś zupełnie nieznane dla niego (stąd ta bezradność porównań) i bardzo dla niego
samego nieprawdopodobne (stąd zapewne ciągłe powtórzenia) urządzenia techniczne
lądujące w obłokach i ogniu na metalowych wspornikach i poruszające się "duchem" z
towarzystwem błyskawic w czterech kierunkach na specjalnie skonstruowanych kołach,
bądź też unoszące się z szumem w górę za pomocą wirujących skrzydeł".
Dlaczego widzenie Ezechiela rozsławiło Biblię? Ponieważ na podstawie
zaczerpniętego ze Starego testamentu tekstu inż. J.Blumrich, współprojektant rakiety
kosmicznej Saturn V, pracownik NASA, skonstruował urządzenie latające obwarowane
patentem wynalazczym. Podobnego patentu może się jeszcze doczekać maszyna
produkująca mannę.
Innym opisanym w Biblii cudem jest wyprowadzenie narodu wybranego do ziemi
obiecanej, co w przypadku wspieranego boską techniką Mojżesza wydaje się
277
nam, współczesnym, rzeczą naturalną, a co dla ludu żydowskiego było dowodem
boskiej interwencji.
Mojżesz ,,... zaprowadził owce w głąb pustyni i przyszedł do góry bożej Horeb.
Wtedy ukazał mu się anioł Jahwe w płomieniu ognia ze środka krzewu. Mojżesz widział,
jak krzew płonął ogniem, a nie spłonął od niego (...) Mojżesz zasłonił twarz, bał się
bowiem zwrócić oczy na Boga ".
Również przejście przez Morze Czerwone nie obyło się bez udziału pozaziemskiej
techniki: „Anioł Boży, który szedł na przedzie wojsk izraelskich, zmienił miejsce i szedł
na ich tyłach. Słup obłoku przeszedł również z przodu i zajął ich tyły, stając między
wojskiem egipskim a wojskiem izraelskim ".
Pojawiający się opis chmury nie jest przypadkowy i występuje często podczas relacji
ze spotkań trzeciego stopnia, kiedy to tajemnicze obłoki porywają nie tylko
pojedynczych obserwatorów, ale i całe oddziały, wraz z należącym do nich sprzętem A
opis ów musiał być bardzo dokładny, skoro odpowiada najważniejszemu okresowi w
historii narodu wybranego.
Równie tajemniczy jest powrót Mojżesza, kiedy ten wraz z kamiennymi tablicami
przynosi polecenie wybudowania przybytku dla samego Pana, do którego mógłby Ów
zstępować:
,, ...przyjdę do ciebie w gęstym obłoku (...) Oznacz ludowi granice dookoła gó/y
Synaj i powiedz mu: Strzeżcie się wstępować na górę i dotykać jej podłoża, gdyż kto by
się dotknął góry, będzie ukarany śmiercią. Człowiek ani bydlę nie może być zachowane
przy życiu ".
,,Gdy Mojżesz zstępował z góry Synaj z dwiema tablicami świadectwa w ręku, nie
wiedział, że skóra na jego twarzy promieniała na skutek rozmowy z Jahwe. Gdy Aaron i
synowie Izraela zobaczyli Mojżesza z dala i ujrzeli, że skóra na jego twarzy promienieje,
bali się zbliżyć do niego. A gdy Mojżesz, ich przywołał (...), dawał im polecenia (...) Gdy
Mojżesz zakończył rozmowę, nałożył zasłonę na twarz. Ilekroć Mojżesz wchodził przed
oblicze Jahwe na rozmowę z Nim, zdejmował zasłonę aż do wyjścia. Gdy zaś wyszedł,
opowiadał synom Izraela to, co mu rozkazał Jahwe. I wtedy to synowie Izraela mogli
widzieć twarz Mojżesza, że promienieje skóra na twarzy Mojżesza. A Mojżesz znów
nakładał zasłonę na twarz, póki nie wszedł na rozmowę z Nim ".
Oprócz opisu maski tlenowej (?) spotykamy także analogie do mikrofonu i
słuchawek: „Przeto idź, a Ja będę przy ustach twoich i pouczę cię, co masz mówić" lub
„Ja zaś będę przy ustach twoich i jego i pouczę was, co winniście czynić ".
Gwoli wyjaśnienia należy przypomnieć, iż techniczna pomoc przychodzi w
najbardziej niebezpiecznym dla działalności Mojżesza okresie, kiedy ów usiłuje
opanować bunt, jaki w ludzie izraelskim roznieca wroga mu opozycja. A jak z historii
wiadomo, Mojżesz do krasomówców nie należał. Boskie wsparcie i fizyczne
wyeliminowanie wrogów przywróciły patriarchowi traconą pozycję.
Po wybudowaniu stanicy dla Pana historia toczy się po staremu:

278
,,Podczas gdy niebo było zupełnie pogodne, chmura zstąpiła na Przybytek, nie tak
głęboka i gęsta, by mogła wydawać się zawieją zimową, ale dostatecznie mroczna, by
ludzkie oczy nie mogły jej przeniknąć"- podaje Flawiusz.
„Ile zaś razy Mojżesz wszedł do namiotu, zstępował słup obłoku i stawał u wejścia
do namiotu, i wtedy (Jahwe) rozmawiał z Mojżeszem. Cały lud widział, że słup obłoku
stawał u wejścia do namiotu(...) A Jahwe rozmawiał z Mojżeszem twarzą w Warz, jak
rozmawia się z przyjacielem ". Jednak prawdopodobnie Mojżesz nigdy nie poznał
prawdziwego oblicza Pana: „Nie będziesz mógł oglądać mojego oblicza, gdyż żaden
człowiek nie może oglądać mojego oblicza i pozostać przy życiu ".
Czy wizerunek boskiej twarzy trącał o karykaturalność, czy też chodziło
0 prawdę trudną do przyjęcia przez naszych przodków - próżno dociekać
Śmiertelne niebezpieczeństwo niosły także podarowane Mojżeszowi
1 Aaronowi laski, symbol boskiego wstawiennictwa. W uderzonych nimi wodach
Nilu ginęły ryby, a woda przybierała barwę purpury. Zapewne był to rodzaj broni, ale czy
na pewno? Za to na pewno niesiona z dala od tłumu Arka Przymiera zabijała każdego,
kto niepowołany próbował zgłębić jej boskie tajemnice. Życiem obdarowywał jedynie
Wiekowy Starzec, którego opis, przedstawiony w „Księdze Zohar", wykorzystali
angielscy inżynierowie Rodney Dale i George Sassoon do zrekonstruowania prawdziwej
maszyny produkującej mannę (rodzaj pożywnej mączki z chlorelli), czym w osłupienie
wprowadzili wszystkich religioznawców.
Zupełnie nowego znaczenia nabiera także zagadkowy opis wzięcia Mojżesza do
nieba, choć Kościół obstaje przy naturalnym zgonie patriarchy.
„Gdy tak szedł ku miejscu, z którego miał zniknąć - czytamy w Księdze Czwartej
Flawiusza - wszyscy postępowali za nim, zalani łzami. Wreszcie ruchem ręki nakazał
im, by zachowali spokój (...) Tylko rada starszych poszła za nim (...) Kiedy jednak
wstąpił na górę Abarim - wysoką górę wznoszącą się naprzeciw Jerycha (...) odesłał
starców. A gdy żegnał się z Eleazarem i Jozuem i jeszcze z nimi rozmawiał, nagłe
zstąpiła na niego chmura i zniknął w wąwozie. Sam napisał jednak o sobie w świętych
księgach, że umarł; nie chciał bowiem, by ośmielili się twierdzić, że dzięki swej
niezwykłej cnocie odszedł do Boga".
Co oznacza, iż życie i praca Mojżesza nie skończyły się bynajmniej na Ziemi.
Także Henoch, siódmy po Adamie patriarcha, zostaje w wieku 365 lat - po
wypełnieniu ziemskich powinności - żywcem wzięty do nieba. Do czasu odejścia
odbywa wiele kosmicznych podróży, poznając sekretne tajemnice Boga, których opis
tak bardzo rozpalał umysły świata duchownego wieków pochrystusowych, iż stał się
zagrożeniem dla zachowania religijnego ładu. I tak rewelacyjne wieści, jak proroctwa o
końcu świata i losach poszczególnych królestw, jak zwarty obraz struktury
wszechświata z rozbudowanym działem poświęconym mechanice nieba, czy chociażby
barwne relacje ze spotkań z Bogiem i aniołami oraz wtajemniczanie w arkana
najwyższej wiedzy, znane światu w postaci Księgi Henocha, trafiły w piętnastym wieku
do grona apokryfów. Mimo że przez wszystkie poprzednie stulecia traktowano je na
równi z innymi pismami świętymi. A przecież Mojżesz wymienia Henocha jako
siódmego patriarchę, a więc żyjącego jeszcze przed

279
potopem. I najistotniejsze pytanie - gdzie podziało się 360 ksiąg przekazanych mu przez
Bogów, ksiąg będących darem dla przyszłych pokoleń?
O ile Stary Testament mniej drobiazgowo opisuje historie kosmiczne, o tyle Henoch
(Enoch) poświęca im więcej uwagi. On też bardzo przejrzyście opisuje historię
powstania upadłych aniołów. Bo „Kiedy ludziom zaczęło się rodzić mnóstwo dzieci w
tamtych czasach, przyszły też na świat piękne i szykowne dziewczęta. A kiedy
aniołowie, dzieci niebios, ujrzeli je, zapałali do nich miłością i tak uradzili: wybierzemy
sobie spośród tej ludzkiej rasy kobiety i spłodzimy z nimi potomstwo ".
Trudno się dziwić ludziom z kosmosu, że ciężko pracując z dala od domu i uciech
własnej cywilizacji - postanowili założyć rodziny, mimo że regulamin tego zabraniał.
Dowództwo placówki też przymknęło oczy na owo niedopatrzenie. „Następnie Samjaza,
ich wódz, rzekł do nich: lękam się, że nie spełnicie swych zamiarów i że na mnie
spadnie kara za waszą zbrodnię. Oni jednak odpowiedzieli: przysięgamy tobie i
zwiążmy się wszyscy obopólną przysięgą: niczego nie zmienimy w naszych zamiarach,
wypełnimy wszystko cośmy postanowili. Ślubowali więc i związali się wzajemnie. A było
ich dwustu... I każdy z nich wybrał sobie kobietę, zbliżył się do niej i razem z nią
zamieszkał; i wszyscy oni uczyli swe kobiety czarów i sztuki magicznej (obcowania z
techniką) a także właściwości korzeni i drzew (przyrodoznawstwa). Kobiety zaś
zachodziły w ciążę i wydawały na świat olbrzymów ".
Trudno się dziwić, że po latach wzajemnej asymilacji obu cywilizacji, kiedy rodzina
stała się wartością moralną, przybysze, nie chcąc zostawiać potomstwa, zrezygnowali z
powrotu na starą planetę i wzorem Stanów Zjednoczonych jako wolna kolonia wystąpili
przeciwko kolejnym ekipom badawczym, a więc przeciwko przyłączeniu Ziemi do
macierzy. A może było nieco inaczej i mamy tu do czynienia z kolonią Enkiego, czyli
prawdziwym rajem ludzkości?
Dalej Henoch opisuje przerażające walki, jaki rozgorzały między starą kolonią a
nowymi siłami z niebios. Nasi sprzymierzeńcy przegrali, ulegając zdecydowanej
przewadze siłom przeciwnika. Strąceni z nieba, owi upadli aniołowie o dużych oczach,
mlecznej cerze i białych włosach musieli na stałe osiąść na Ziemi bez prawa
korzystania z dobrodziejstw własnej cywilizacji.
To ważna część naszej historii, zwłaszcza dzisiaj, kiedy Stary Testament, kronika
spotkań z UFO, doczekał się kolejnej odsłony. Otóż dr Elijahu Ripsa, jeden z
największych na świecie specjalistów w dziedzinie teorii grup, działu matematyki
0 kluczowym znaczeniu zwłaszcza dla fizyki kwantowej, odkrył kod, który wprowadzony
do świętych tekstów (tylko części Starego Testamentu) - odsłania przed ludzkościąjej
przyszłość. Precyzja i ilość pozyskanych danych: czasu, miejsc
1 wydarzeń - wprawia w zdumienie. Odkrycie szyfru potwierdzili wybitni matematycy z
Harvardu, Yale oraz Uniwersytetu Hebrajskiego. Pod ciężarem prawdy ugięli się
również specjaliści od łamania szyfrów Departamentu Obrony Stanów Zjednoczonych. I
co z tego wynika: że Newton miał rację, uznając Wszechświat za kryptogram ustalony
przez Wszechmogącego? Nie tylko. Po raz kolejny potwierdzono związek Starego
Testamentu z kosmicznym przekazem,

280
z obecnością Bogów o wątpliwej moralności, którzy ludobójstwem, nienawiścią i
matactwami uczynili z nas marionetki. A co najbardziej interesujące, próba
rozszyfrowania historii kamiennych tablic, na których Bóg przekazał ludzkości dziesięć
przykazań, skończyła się stwierdzeniem, że zostały napisane przez komputer.
Także i życie Jezusa związane jest z kosmicznym braterstwem. Niestety, okrojone z
tych treści pisma kanoniczne mówią w tym przypadku niewiele, a jeśli już, to w sposób
bardziej zawoalowany niż historie starotestamentowe. Więcej dowiadujemy się z innych
ksiąg, bądź nawet od samych przybyszów z gwiazd, którzy chętnie przyznają się do
Jezusowego dziedzictwa duchowego, a już w ogóle do przestrzegania prawd Przezeń
objawionych, które Kościół świadomie odrzucił bądź wypaczył we własnym interesie.
Jezus nie tylko często i chętnie korzystał z pomocy UFO, ale odbył nawet podróż na
Wenus, gdzie zażywał zasłużonego odpoczynku po swoich ciężkich przeżyciach.
Statek, którym podróżował, przechowywany jest jako pamiątka w podziemiach egipskiej
piramidy wespół z Jego koroną cierniową Jego płaszczem, sandałami i klejnotami, jakie
złożyli u stóp Mesjasza mędrcy ze wschodu, oraz z archiwaliami dokumentującymi
pradawne dzieje ludzkości. Według słów mistrzów, żyje jeszcze sam pilot przewożący
Jezusa i czeka w dobrym zdrowiu, aby w odpowiednim momencie dać świadectwo
prawdzie.
To samo próbował uczynić Carlo Crivelli, malując scenę zwiastowania z
uwidocznionym w tle pojazdem UFO, emitującym w kierunku głowy Najświętszej Marii
Panny zagadkowy promień (symbolizujący utrzymywanie stałej łączności radiowej).
Podobnie wygląda to na piętnastowiecznym dziele autorstwa Filippo Lippiego „Maria,
św. Jan i Jezus", ukazującym typowy obiekt UFO z charakterystyczną anteną nadawczą
i falami komunikacyjnymi. Ciekawostkę powiela „La Tebaida" Paolo Veccellego z 1300
roku, prezentująca aż dwa niezidentyfikowane obiekty latające, fresk z monastyru Visoki
Decani, przedstawiający istotę ludzką sterującą rakietą czy rysunek wniebowzięcia
Jezusa z 1538 roku. Ufologiczne koneksje charakteryzują także malarstwo
pozareligijne, ale jest ono tak obszerne, iż nie wymaga komentarza.
Te i setki innych faktów to tylko część prawdy odsłaniającej mroczną tajemnicę
kształtowania się chrystianizmu. Nie możemy bowiem wszystkich aspektów religii
tłumaczyć jej związkami z kosmitami, choć niewątpliwie odegrali oni niebagatelną rolę w
powstawaniu zrębów pierwszych trwałych struktur państwowych i religijnych. Niemniej
sam rozwój duchowy leżał tylko w mocy człowieka i nikt i nic nie mógł w tym nas
wesprzeć. Zwłaszcza Kościół.
Rozumie to doskonale odłam postępowego duchowieństwa, akceptujący i
dopasowujący się do wszystkich aspektów dokonującej się obecnie rewolucji naukowo-
kulturowej. To właśnie pod ich naciskiem Pius XII poważnie rozważał uznanie
reinkarnacji w Kościele Katolickim. Nowoczesny duchowny odchodzi od
skompromitowanych dogmatów, a w swojej pracy duszpasterskiej względy finansowe
stawia na dalszym miejscu. Są to jednak początki zmian i awangarda

281
kapłaństwa wciąż ugina się pod ciężarem sankcji kościelnych i ataków nietolerancyjnej,
konserwatywnej grupy wiernych.
Na szczęście zmiany wszędzie daje się zauważyć - wstrząsają stolicą apostolską
zarówno od dołu jak i od góry. Wymownym tego przykładem jest Jacgues Gaillot,
najpopularniejszy francuski duchowny, którego niesprawiedliwy wyrok katolickich
fundamentalistów pozbawił diecezji w Enreux.
Ten perspektywicznie myślący duchowny jeszcze w czasach studenckich stał się
młotem burzącym w mroku błędnie pojmowanego dogmatu zmurszałe, spękane mury
państwa kościelnego. Opowiadał się za nową inteipretacją Ewangelii, za ograniczeniem
cenzury prasy katolickiej i za zniesieniem celibatu wśród księży.
Nazbyt postępowemu księdzu szybko podcięto skrzydła. Samotną walkę z
wiatrakami: z ciemnotą i stagnacją podjął na nowo po otrzymaniu nominacji na biskupa
diecezji Enreux w Normandii. Buntownicza natura odrodziciela zatryumfowała już w
czasie pierwszej homilii, wzbudzając zaniepokojenie władz. „Sprawiedliwy" zaczął od
publicznego ujawnienia skandalicznego prowadzenia się kilkunastu proboszczów, z
których w efekcie dwóch trafiło na ławę oskarżonych a trzech uciekło za granicę.
Zyskując aprobatę wiernych, stał się - przez szczerą krytykę dogmatów papieskich -
solą w oku Watykanu.
„Bóg jest wszędzie - głosił - nawet wśród tych, którzy przestali w niego wierzyć, ale
nie możemy ich obwiniać, lecz sięgnąć mieczem archanioła do niegodnych pasterzy w
sutannach, myślących wyłącznie o własnym dobrobycie. Jedynie Bóg jest nieomylny i
wszystko, co zrobił, zrobił świadomie, czego nie zawsze jesteśmy w stanie pojąć
naszym ciasnym umysłem. Niestety, niektórzy z nas popełnili grzech pychy i wkroczyli w
jego kompetencje, czego tragicznym następstwem są puste kościoły. Wielu,
uchodzących we własnym mniemaniu za nieomylnych, pełni eksponowane stanowiska
w hierarchii, chociaż powinni znaleźć się na obserwacji w zakładach psychiatrycznych ".
W 1988 roku opowiedział się za pobłogosławieniem pary homoseksualistów (czytaj:
ludzi), twierdząc, że w Starym i Nowym Testamencie było ich kilkunastu. Ze skandalu
wybrnął obronną ręką grożąc, że w razie utraty stanowiska ujawni długą listę
homoseksualistów rekrutujących się z najwyższych gremiów kościelnych. To dobra
lekcja dla naszych rodzimych fanatyków religijnych, gniewnie demonstrujących swego
czasu przeciwko wyświetlaniu na ekranach kin skandalizującego filmu „Ksiądz". Ludzie
ci nawet nie zdawali sobie sprawy, iż stali się narzędziem w ręku kościelnego molocha,
walczącego o własny wizerunek.
„Jest to film obrażający kapłanów! - fuknął biskup Alojzy Orszulik, podejrzewając, że
duchownych ulepił Bóg z innej gliny. - Jest wynikiem panującej na Zachodzie obsesji na
temat homoseksuałności księży". Czyżby? „Jeśli są homoseksualiści, to niech sobie
będą, ale po co ich pokazywać" - rzekła zawstydzona współpracowniczka Radia Maryja.
Och! dlaczego Bóg stworzył homoseksualistów?! A może... a może to dzieło szatana i
należy ich spalić tak samo jak czarownice wieków poprzednich, które niesprawiedliwy
świat dopiero co zrehabilitował? W Radiu Maryja nie słyszeli zapewne o kanadyjskiej
wizycie Jana

282
Pawła II, podczas której papież słusznie przyznał, że homoseksualizm jest jednym z
cichych problemów Kościoła.
Dziś mamy już pierwszego biskupa geja.
Przecież psychologia wyraźnie mówi, iż ludzie mający skłonność do tej samej płci są
wrażliwsi, niż reszta populacji. Czyżby kolejny przytyk do nietolerancji?
Ten epizod toczonej u nas wojny religijnej trafnie skomentował uderzający zawsze w
sedno sprawy Zygmunt Kałużyński: „Film nie narusza religii, lecz pokazuje jej działanie
twórcze, choć związane z torturą psychiczną. Jest argumentem przeciw hipokryzji, która
pochodzi od fałszu w instytucji, nie od Boga".
To właśnie brak Słowa Bożego i nietolerancja instytucji doprowadziła do zdjęcia z
afisza dobrego przykładu filmowego rzemiosła, dzieła Martina Scorsese^a: „Ostatnie
kuszenie Chrystusa". Niewiele brakowało, by podobny los spotkał „Pasję" Mela
Gibsona.
W demokratycznym kraju nie może być miejsca na terror i polityczny nacisk ze
strony jakiejkolwiek grupy religijnej. W przeciwnym razie doprowadzimy do sytuacji
podobnej do tej, jaka panuje w niektórych państwach islamskich, gdzie pogwałcenie
praw ludzkich można przyrównać jedynie do ludobójstwa czasów aren Nerona. Na
przykład u talibów kobieta nie ma żadnych praw: nie wolno jej ani pracować, ani bez
zezwolenia męża opuszczać domu. Za to rządzący fundamentaliści religijni dysponują z
mocy Boga wszelkimi prawami, łącznie z prawem mordu i legalnego pobierania
dwudziestoprocentowego podatku od handlu narkotykami (zajmowali do niedawna
drugie miejsce w świecie w produkcji opium i heroiny). Żywe toipedy to też ich (boski)
wynalazek.
Trzeba sobie uświadomić, iż to nie Bóg wstydzi się człowieka, jego nagości fizycznej
i duchowej, ale sam człowiek. Bóg stworzył świat idealny, tylko człowiek uczy się go
dopiero właściwie postrzegać. Dlatego kiedy Gaillot poparł pigułkę antykoncepcyjną
spotkał się z ostrym potępieniem duchowieństwa i części wiernych. Tymczasem grono
zwolenników prawdomównego rosło z kazania na kazanie. Ale Watykan czuwał. Czuwał
i działał. Kiedy specjalni szpiedzy nie potrafili znaleźć niczego uchybiającego cnocie
duchownego lub wyznawanym przez niego zasadom wiary, zawsze wspartych słowem
biblijnym, wtedy Watykan wydał w styczniu 1995 roku bezprecedensowy wyrok,
skazując Gaillota na zesłanie do nieistniejącego biskupstwa w mauretańskiej Partenii,
gdzie - jak oświadczył Maurice Baldo ze Stowarzyszenia Rodzin Francuskich - można
demoralizować jedynie pustynne pchły. „Wyrok - nie ukrywał J.Strumiłł - spotkał się ze
zdecydowanym potępieniem, wznosząc kolejny mur między skostniałymi
fundamentalistami watykańskimi, a zmniejszającą się z każdym dniem liczbą
praktykujących katolików ".
To, że polski katolicyzm (często zwany kryptochrześcijańskim mistycyzmem o
fanatycznym podejściu) jest najbardziej konserwatywny w świecie, wiedzą wszyscy,
tylko nie Polacy. No bo kto inny, jak nie nasza rodzima instytucja uznałby radiestezję,
bioenergoterapię, pedagogikę waldorfowską, synkretyzm, tarot, astrologię, chiromancję
i wszelkiego rodzaju techniki prognostyczne, medytację, muzykę relaksacyjną,
przepowiednie, rzekomo niepotrzebne nikomu sny,

283
reinkarnację, numerologię, magię minerałów, energię kolorów, ekologizm, czyli
upominanie się o ochronę środowiska naturalnego, feminizm, spirytyzm, seksualizm itd.
za przejaw obecności szatana we współczesnym świecie? Zachęcam do zapoznania
się z głośnym kościelnym apelem „Stop! Dla przejawów Okultyzmu".
Ciekawe, co o tym sądzi ksiądz Jankowski, jeżdżący w kuloodpornym lincolnie,
noszący złote ornaty i ciężkie złote sygnety, urządzający wystawne bankiety dla elit
rządzących i biznesu, na których każdorazowo sprasza po kilkaset osób. Czy jego
światopogląd również wyrasta z mroków średniowiecza? Czyżby był on odporny na
religijny fundamentalizm? Co prawda akurat mu się podwinęła noga, ale na pewno
jeszcze o nim usłyszymy.
W naturze człowieka leży podziwianie osób odnoszących sukces, zmieniających
rzeczywistość i wpływających na życie przyszłych pokoleń. Czyżby dlatego polscy
katolicy podczas ostatniej wizyty Ojca Świętego z owczym pędem ściągali z reklam
wszelkie przejawy emancypacji i wolności słowa, stawiając w ich miejsce ogromne
zdjęcia najbardziej medialnego z papieży. A może histeria wokół osoby Jana Pawła II
ma zupełnie inny podtekst. Może uwielbienie papieża, nie Boga, ma uspokoić
nadwerężone duchową bezczynnością serca katolików? Może nie musi to świadczyć o
umiłowaniu prawdy, lecz ma tylko obwieszczać o wzrastającej sile katolików? Przecież
owo papieskie nawiedzenie nawiedzonych ma wyłącznie charakter podtrzymania
dobrodziejstw, jakich oczekuje i o jakie walczy w Polsce Kościół. I nie chodzi tu
bynajmniej o ustanowienie rekordu świata w stawianiu krzyży, lecz o prawne kroki
koscielno-politycznej prawicy.
I tak ograniczone przez prorodzinnego ustawodawcę renty rehabilitacyjne, będące
emerytalnym zabezpieczeniem kalek, pośrednią i zawoalowaną drogą pożrą instytucje
kościelne. Sam Lublin łoży na przyparafialne świetlice i ośrodki 70% sum
przeznaczanych na zadania zlecone. Mało tego - arcybiskup Życiński domaga się, by
miast Młodzieżowego Domu Kultury wybudować kościół. Jeszcze większy przewrót
dokonuje się w szkolnictwie. Tu nie tylko nauczyciele przechodzą dokształcanie przez
kościelne ośrodki edukacyjne, ale duchowni przechwytują dyrektorstwa szkół. Walka o
niedzielne i świąteczne wpływy kasy kościelnej z kasą hipermarketów (słynne blokady
zakładane w niedziele przez duchownych przy wejściach do hipermarketów) staną się
niczym w porównaniu z sukcesem, jaki może odnieść Kościół, gdy nauka religii stanie
się obowiązkowa w przedszkolach. Czy tego właśnie chciał Jezus, nauczając o
wolności wyboru? Czy dla władzy i pieniędzy przestanie Watykan niewolić jednostkę już
od kołyski? Oczywiście, że nie. Watykan nie ma nic wspólnego ze zbawieniem i
objawioną prawdą. To tylko katolicki mit. Dogmatyczna zasłona ukrywająca prawdziwe
powody pożerania jednej grupy społecznej przez drugą.
Zafałszowany obraz duchowieństwa nie dotyczy bynajmniej wyłącznie katolików. Ta
przykra dramaturgia dotyczy każdego wyznania. Jako przykład posłużmy się
osobąjednego z patriarchów Kościoła buddyjskiego, żywej legendy za życia, Fra Yantry,
w którego rozliczne gwałty i seksualne dewiacje nie wierzyły rzesze wiernych,
protestując tysiącami przeciwko wynikom oficjalnych dochodzeń! Podobny skandal
towarzyszył osobie rabina Israela Grinwalda, jednego

284
z największych cadyków żydowskoamerykańskich, i związanego z nim administratora
gminy żydowskiej Jehudy Friedlandera - słynących nie tylko z rozpasania seksualnego i
wykwintnego życia ponad stan, ale i z deprawowania kilkuletnich dziewczynek.
Najbardziej zastanawiające w całej tej sprawie okazało się zachowanie pozostałych
rabinów, którzy miast potępić zboczeńców, obrazoburczo atakowali osoby
zaangażowane w dochodzenie. „ Gdzie są dobre stare czasy, gdzie wszystko
załatwiano po cichu?" - wołał oficjalnie pasterz bożej trzody rabin Izaak Awaraham.
Słowa te niczym motto życiowego niepowodzenia dręczą zapewne tego i owego
kapłana, świadomego, iż poza boską może ich jeszcze spotkać kara ziemska. Ale skoro
istnieją dwie prawdy...
Najlepiej wiedzą o tym duchowni Kościoła Prawosławnego, szkolący najlepsze kadry
homoseksualistów w Klasztorze Przeobrażenia Zbawiciela w Kamieńsku Uralskim.
Testy kwalifikacyjne zawierają szereg pytań w stylu: „Czy lubisz stać nago przed
lustrem i oglądać członka swego?" - co ma na celu... zapewnienie fachowej pomocy
najwyższym kręgom prawosławnego duchowieństwa. A wszystko po to, aby było mniej
takich przypadków, jak biskup Nikon, który bez zgorszenia opowiadał, że „gdyby miał
chłopca, to nie denerwowałby się tak w czasie odprawiania nabożeństw".
W Kościele Katolickim historia wygląda podobnie i nie ma sensu przytaczanie tu
wielu niewiarygodnych wręcz faktów, wystarczy dodać, iż tylko w jednej ze szkół
kształcących duchownych (Szkoła Chrześcijańska Braci Artane) złożono 230 skarg na
75 księży, a wyczyny siostry Dominiki z Domu Dziecka w irlandzkim mieście Cappoąuin
mogą zawstydzić niejednego pedofila. Z kolei o stylu życia w polskich ośrodkach
kształcenia duchownych jest tak głośno, iż żaden wierny nie zwraca już na to uwagi. Ba,
milczy nawet, gdy księża do nieprzytomności biją mu dzieci. Wiadomo: w tym kraju
walka o sprawiedliwość, gdzie Kościół mocą prawa jawi się stróżem moralności,
przynosi tylko kłopoty i rozczarowania. Ale tylko do czasu...
Zupełnie innym przykładem rozmijania się prawdy kościelnej z życiem jest historia
katolickiego księdza Bronusa Poltanoviciusa, porwanego 15 czerwca 1992 roku przez
UFO i przewiezionego na inną planetę, gdzie odbył kilka pouczających rozmów z jej
mieszkańcami, którego zaproszono do odwiedzenia tamtejszego domu bożego.
„My również mamy dziesięć przykazań - wyznali mieszkańcy obcego świata - takich
samych jak wy. Tylko że wy ciągle je łamiecie, a my staramy się je respektować. Jeśli
naruszymy któreś w myśli lub czynie, natychmiast poprawiamy się i staramy się więcej
tak nie czynić (...) Jesteście źli, popełniacie błędy i zbrodnie. Jecie mięso, a wraz z nim
spożywacie zło, ból i agresję i sami jesteście pełni agresji. My nie jesteśmy tacy,
chcielibyśmy wam pomóc się zmienić (...) Na waszej planecie sąpopełniane
morderstwa, cały czas toczą się wojny. Postępowanie tego rodzaju nie jest dobre i musi
ulec zmianie. Musicie się zmienić i zmienić wasz sposób życia, który wpływa na to
postępowanie".
Nie dziwi więc wydany Poltanoviciusowi przez kardynała Litwy nakaz zabraniający
ujawniania przebiegu zdarzeń. Tylko operatywności pewnych osób zawdzięczamy, iż
przypadek ten ujrzał światło dzienne.

285
Za to założony 116 lat temu Kościół Spirytualny wydaje się swoją formułą być
wzorcowym pomostem łączącym świat ziemski z duchowym. Kościół ten wyznaje wiarę
w reinkarnację, w przewidywanie przyszłości oraz w zbawcze dla żywych kontakty z
duchami, dzięki którym wyznawcy mogą rozwijać swoje zdolności paranormalne, tak w
celu leczenia bliskich, jak i lepszego poznawania własnej natury. A wszystko odbywa
się bez agresywnej ewangelizacji i z całkowitym poszanowaniem woli drugiego
człowieka.
Nadejście takiego typu Kościoła przepowiadał już papież Celestyn V, wielki
jasnowidz i bioenergoterapeuta. W swoich wizjach przyszłości oglądał świat ludzi
wierzących, doskonale obywających się bez księży, biskupów i kardynałów. Nadejście
takiego świata zapowiadają także wszyscy jasnowidzący. Słynny nieżyjący już mistyk
włoski Ojciec Pio za takie i podobne poglądy poddany był przez Watykan rozlicznym
represjom. Jeszcze w 1961 roku, kiedy jego sława i zdolności znane były całemu
światu, został poddany całej serii restrykcji.
A benedyktyn Ojciec Pellegrino Ernetti, wynalazca chronowizora, to jest maszyny
rejestrującej głosy, obrazy i zdarzenia z przeszłości, które potem starannie
dokumentowano, na prowadzenie eksperymentów uzyskał zgodę samego Piusa XII.
Ojciec Święty stwierdził wręcz, iż „Prowadzenie takiego eksperymentu nie niesie z sobą
żadnego niebezpieczeństwaf...), że być może stanie się to początkiem badań mogących
zademonstrować wiarę w życie wieczne ". Wszystko było w porządku do czasu badania
niedalekiej przeszłości, kiedy uwagę zapisujących pochłaniały działania Hitlera,
Mussoliniego i Napoleona. Ba, nawet trwały zapis i opublikowanie przedstawienia
teatralnego Quintusa Enniusa na rynku Trajana w starożytnym Rzymie nie zapowiadało
tragedii, jaka mogła się stać, gdy oko chronowizora spoczęło na Jezusie. Badania
natychmiast przerwano i zakazano w ogóle wspominać o jakichkolwiek
eksperymentach. Maszynę zdemontowano, a jej części ukryto... w kilku miejscach. Co
zarejestrowała maszyna, możemy się tylko domyślać.
Pytanie tylko, dlaczego Watykan odebrał nam prawo nie tylko do poznania prawdy o
Jezusie, którą wielu i tak już odkryło, ale przede wszystkim prawo do poznania historii
człowieka, jego korzeni sięgających gwiazd?! I proszę pomyśleć
0 możliwościach jury stycznych aparatury umożliwiającej zrekonstruowanie życia
1 czynów każdej osoby współczesnej i odeszłej, zwłaszcza w odniesieniu do
przestępców! Tego nie można puścić płazem... To obłudne bronienie fałszywego
wizerunku przynosi i będzie przynosić nam wszystkim niepowetowane straty.
Czy my naprawdę chcemy oglądać okrutne zbrodnie Jana XII, zabitego z ręki
wściekłego męża, który zastał go w łożu swej małżonki, czy Stefana II, odcinającego
palce trupowi swego poprzednika, aby ten i po śmierci nie mógł sięgnąć po papieską
tiarę? Po co? Lepiej już zatopić się w wyczynach Benedykta IX, znoszącego
bezżeństwo księży i rezygnującego z papieskiego stolca na rzecz bycia z Adrianną
swoją ukochaną nałożnicą. A i z pewnością Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości
chciałby przyjrzeć się działalności wielu niesprawiedliwych tego świata. Byłby to
największy oręż do walki z szatanem w dziejach ludzkości. Byłoby to narzędzie Pana
rugujące wojny, głód i pozostałe nieszczęścia będące naszym udziałem. Cóż więc
takiego ukazał chronowizor, jakąż tajemnicę odsłonił, skoro

286
Watykan na szali sprawiedliwości z jednej strony postawił swoje przetrwanie, a z drugiej
zwiastowany raj na ziemi? Pozostawmy sam znak zapytania...
Powracający jak bumerang temat związków UFO z Biblią też już odstawmy do
lamusa. Zainteresowanych odsyłam do obfitej w tej tematyce literatury. Zaniechajmy
również rozmów o bulwersującym prowadzeniu się księży, bo i tak niczego to nie
zmieni, a większości parafian niczego nie nauczy. Jedynie wgląd pod zasłonę kościelnej
utopii i poznanie prawdziwych nauk Jezusa mógłby odnieść właściwy skutek. Na to
jednak trzeba i czasu, i chęci. Tymczasem większość z nas nie może sobie pozwolić ani
na jedno, ani na drugie. Ciężka walka o byt, przepracowanie i znużenie, czasami ludzka
prostota i awersja do nauki ograniczają nasze możliwości poznawcze, spychając
potrzeby wyższego rzędu na plan dalszy. Pozostaje ślepe poleganie na zastanych
wzorcach, na przypisach często bzdurnych, ale od wieków dobrze funkcjonujących, nie
wymagających głębszej refleksji. Ten prosty układ chroni przed trwonieniem cennej
energii, upraszcza życie, zrzucając odpowiedzialność za nasz rozwój na barki innych.
Ważniejszą staje się niewiedza, niż niewygodna odpowiedzialność. Cena ponoszona za
ten stan, za przynależność do grupy religijnej wydaje się niewspółmiernie niższa od
cierpień nękających każdego poszukującego prawdy. I Kościół bezwzględnie to
wykorzystuje.
Tymczasem rola księdza chrześcijańskiej gminy powinna być rolą duszpasterza.
Ksiądz, jako przewodnik, powinien wprowadzać w tajemnicę. Katecheza miała być w
pierwotnych założeniach wolnym wyborem i formą wtajemniczenia w pewne prawdy, a
nie obowiązkiem i narzucaniem niezmiennej wizji, nadto wizji ulepionej na potrzeby
instytucji. Komunia święta, msza i chrzest - to przeżycia inicjacyjne, które Kościół
wykorzystał w walce o wiernych.
Czy wielu z nas zna prawdziwy sens chrztu, mającego dorosłemu, świadomemu w
wyborze człowiekowi pomóc w rozumieniu samego siebie? Dlaczego Jezus przyjął
chrzest w okresie własnej dojrzałości? Ponieważ był świadomy odnalezienia w sobie
Chrystusa!!! (!!!) Czy o tym jest przekonane niemowlę? W tekstach Dziejów
Apostolskich i Mateusza jasno jest wyłożone, że chrzest jest przeznaczony tylko dla
ludzi, którzy dojrzeli do niego. Nadto kościelny wymysł o grzechu nie ochrzczonego
człowieka jest równie absurdalny, co potworny. Bardzo potworny. Czyżby Bóg
znajdował przyjemność w oglądaniu wiekuistych cierpień dzieci zmarłych jeszcze przed
przyjęciem chrztu? Niegodna praktyka obowiązkowego chrztu i komunii tłamsi nasze
prawo do wolności. Podobnie jak grzech odszczepieństwa jest to kolejne
manipulowanie sumieniem wiernych. Jednocześnie genialny chwyt w walce o trzodę
(czytaj: zyski). Szkoda tylko, że stoi to w sprzeczności z prawem Jezusowym, że jest
pogwałceniem praw naturalnych, ludzkich i boskich.
Dzisiaj mamy religię w szkołach. Słyszymy o nauczaniu w przedszkolach. Zapewne
niedługo Kościół zejdzie do poziomu żłobka, zamykając przed człowiekiem okno na
piękny i wielki świat duchowych przeobrażeń, gdzie chrześcijaństwo, te jego istotne
atrybuty - jest tylko jednym z elementów duchowej świadomości społeczeństwa.
287
Póki co kościelna cenzura utrudnia jak tylko może dostęp do prawdy, do poznania
Prawdziwego Oblicza Chrystusa. Broni, walcząc o wpływy materialne i władzę nad
światem wiernych, a poprzez wiernych o władzę nad resztą ludzkości, gdzie wierny
wcale nie oznacza chęci bycia wiernym naukom Jezusa, ale oznacza bycie wiernym
naukom Kościoła. To nie prawa Kościoła są uniwersalne, ale nauki Jezusa. To nie
Kościół ma monopol na słowa Jezusa, ale każdy człowiek. Do Kościoła przynależy
msza, odpusty, relikwie, święta kościelne, grzech i jego odpuszczenie, fałszywa
ideologia i budynki, to, o czym Jezus z rzadka wspominał, a jeśli już, to miało to zgoła
odmienną wymowę do tej, jaką manią nas watykańscy nauczyciele. Oddajmy
Kościołowi to, co kościelne, i mówiąc o Jezusie, nie zapominajmy darzyć szacunkiem
pozostałych religii świata, oraz podnosić ich wartości duchowe, gdyż to właśnie ich
suma daje nam moc własnej duchowej świadomości, moc i obowiązek indywidualnego
poszukiwania Chrystusa ukrytego w każdym z nas.
Zresztą dróg poszukiwania prawdy jest wiele i każda z nich ma zapewne swoje
zalety. Jedne z nich wiodą w obszary przeszłości wciąż niedostępne współczesnej
nauce, drugie są bezpośrednio związane z czasem bieżącym, jeszcze inne czerpią
pożywkę z przyszłości, a nawet prowadzą do odległych planet i cywilizacji. A wszystkie
razem tworzą tajemniczą aurę samoświadomości i kreują nasz czas w możliwie
największą ilość aspektów poznania.
Ciekawym połączeniem takiego przejawu zjawisk jest niewątpliwie historia Ruchu
Raeliańskiego, nie tylko poszerzająca nasze horyzonty myślowe, ale wpisująca nasze
istnienie w boskie prawo wolnej egzystencji całego wszechświata, gdzie wszystkie
formy życia posiadają te same prawa i gdzie prawo tolerancji, szacunku i miłości
stanowi wykładnię każdego zjawiska..
Cała historia wzięła swój początek od pana Vorilhon, nazwanego Raełem, co w
języku hebrajskim oznacza tego, który przynosi światło. Światłem tym są informacje
przekazywane przez kosmitów, informacje burzące wiele przesądów religijnych,
filozoficznych i naukowych, w których jest mowa nie tylko o Biblii, będącej w zamyśle
kosmitów sprawozdaniem prowadzonych przez nich w zamierzchłej przeszłości prac,
ale i o rozbudowanym systemie pomocy oferowanej przy wychodzeniu ludzkości z
okresu wojen i nienawiści. Zawierają także ostrzeżenie przed samozagładą i w
przypądku jej zaistnienia obietnicę odtworzenia ludzkości na innej planecie. A wszystko
podparte zasadą nieingerencji i troską o pomyślny rozwój człowieka.
Raeliański przekaz koresponduje z wieloma innymi audycjami nadawanymi wprost z
przestrzeni kosmicznej, co zdaje się oznaczać, iż ludzkość znalazła się rzeczywiście w
przełomowym punkcie własnego rozwoju, nadto rozwoju bardzo zbliżonego do ewolucji
innych ras, co pozwala przypuszczać, iż prawa rozwoju duchowego wszędzie mają to
samo znaczenie.
Przypomnijmy jeden z przekazów, tłumaczonych na wszystkie języki świata, który
odebrano na obszarze Anglii 26 listopada 1977 roku. Galaktyczne orędzie nadeszło
wprost z gwiazd, eliminując z ekranów odbiorników telewizyjnych oglądane programy.
Oto jego jakże wymowny fragment:

288
,, Mówi do was Gramaha, przedstawiciel Galaktycznego Dowództwa Asztar. Od
wielu lat widzieliście nas jako światła na firmamencie. Zwracamy się teraz do was w
pokoju i mądrości, tak jak to zrobiliśmy względem waszych braci i sióstr na całej waszej
planecie Ziemi.
Przychodzimy ostrzec was przed losem waszej rasy i waszego świata po to, byście
mogli poinformować waszych współmieszkańców o kierunku, w jakim musicie zmierzać,
aby uniknąć katastrofy, która zagraża waszym światom i istotom z otaczających was
światów. Ma to umożliwienie wam udziału w wielkim przebudzeniu podczas
przechodzenia planety do Nowej Ery Wodnika. Nowa Era może być okresem wielkiego
pokoju i ewolucji waszej rasy, ale tylko wtedy, gdy rządzący wami uświadomią sobie
istnienie sił zła, które mogą przesłonić ich osądy.
Słuchajcie teraz uważnie, gdyż wasza szansa może się więcej nie powtórzyć. Przez
wiele lat wasi naukowcy, rządy i generałowie nie baczyli na nasze ostrzeżenia;
kontynuowali eksperymenty z siłami zła, które nazywacie energią nuklearną. Bomby
atomowe mogą w jednej chwili zniszczyć Ziemię i istoty na siostrzanych światach.
Odpady z atomowych siłowni zatrują waszą planetę na wiele następnych tysiącleci.
My, którzy podążaliśmy ścieżką ewolucji o wiele dłużej niż wy, od dawna zdawaliśmy
sobie sprawę z tego, że energia atomowa zawsze jest skierowana przeciwko życiu. Nie
ma ona pokojowego zastosowania. Jej używanie, jak i badania nad zastosowaniami,
muszą być natychmiast przerwane, gdyż inaczej wszyscy ryzykujecie zniszczeniem.
Wszystkie bronie zła muszą zostać usunięte.
Obecnie czas konfliktu należy do przeszłości. Rasa, której częścią jesteście, może
przejść do najwyższych poziomów ewolucji, jeżeli pokażecie, że jesteście tego warci.
Macie niewiele czasu, by nauczyć się żyć razem w pokoju i dobrej woli.
Niewielkie grupy na całej planecie uczą się tego, a istnieją po to, by przepuścić dla
was wszystkich światło świtającego Nowego Wieku. Macie swobodę akceptacji lub
odrzucenia ich nauk, lecz tylko ci, którzy nauczą się żyć w pokoju przejdą do wyższych
dziedzin duchowej ewolucji.
Słuchajcie skierowanego do was głosu Gramahy, przedstawiciela Galaktycznego
dowództwa Asztar. Wiedzcie również, że jest wielu fałszywych proroków i
przewodników działających w waszym świecie. Wyssają oni z was waszą energię -
energię, którą nazywacie pieniądzem - i użyją do niecnych celów, dając warn w zamian
bezwartościowe odpady.
Ochroni was przed tym wasza wewnętrzna boska jaźń. Musicie się nauczyć
wrażliwości na wewnętrzny głos, który powie warn, co jest prawdą, a co mętami,
chaosem i nieprawdą. Uczcie się słuchać tego głosu prawdy, który jest w was, a
wprowadzicie siebie na ścieżkę ewolucji.
Jest to nasze przesianie do naszych drogich przyjaciół. Przez wiele lat
przyglądaliśmy się, jak wzrastacie, także i wy oglądaliście nasze światła na waszym
niebie. Wiecie też, że jesteśmy tutaj i że jest więcej istot na i wokół waszej Ziemi niźli
wasi naukowcy przyznają.

289
Jesteśmy głęboko przejęci wami i waszą ścieżką ku światłu i zrobimy wszystko, co
możemy, by wam pomóc. Nie obawiajcie się, starajcie się tylko poznać samych siebie i
żyć w harmonii z drogami waszej planety Ziemi. My tu, w Galaktycznym Dowództwie
Asztar, dziękujemy wam za uwagę. Opuszczamy teraz płaszczyznę waszej egzystencji.
Bądźcie błogosławieni przez najwyższą miłość i prawdę kosmosu".
Piękne i pouczające. Nadto zadziwiające, wprost nie do przyjęcia, by taka potęga
zostawiała nam prawo wyboru nawet w obliczu samozagłady. I ta lapidarna wzmianka o
naszym głosie wewnętrznym, o Chrystusie mającym siedzibę w świątyni serca, a nie w
murach kościelnych. I te pełne szacunku, pokory, miłości i tolerancji słowa. Wzniosłe,
szlachetne i upragnione. Nasycone najwartościowszymi osiągnięciami ludzkiej myśli
filozoficznej i stricte naukowej.
To poszukiwanie prawdy skłania nas do niezamykania się w obrębie tylko jednego
wyznania, lecz do poszukiwania korzeni naszego rodowodu, które w sporej mierze
czerpały żywotne soki z Indii, kolebki wielkich systemów religijnych. Tam odnajdziemy
braminizm, najstarszą religię współczesnego świata, która obdarowała ludzkość
świętymi księgami „Wedami" i która poprzez traktaty filozoficzne i teologiczne dała
pojęcie Boga, co otworzyło w człowieku siódmy czakram, zwany czakramem wiedzy, i
co zaowocowało powstaniem pierwszych potężnych cywilizacji, takich jak Mezopotamia,
Indie czy Egipt. Kolejny etap kształtowania się religii zainicjował Budda i Konfucjusz.
Człowiek w stanie nirwany, czyli oświecenia, mógł nareszcie zrealizować swój byt
duchowy poprzez otwarcie szóstego czakramu. Judaizm z kolei wykształcił cały system
etyczno duchowy, przyczyniając się do odblokowania czakramu piątego, zwanego
czakramem jasnosłyszenia. Przyjście na świat Jezusa związane jest niepodzielnie z
podstawowym czakramem duchowej ewolucji człowieka: ośrodkiem serca, co utorowało
drogę do odkrycia boskiegp pierwiastka, będącego właśnie naszą prawdziwie jedyną
istnością
Ponieważ celem ziemskiej wędrówki jest uwolnienie się spod prawa przyczyny i
skutku, otwarcie czterech najwyższych czakramów umożliwiło postrzeżenie prawa
absolutnego, bezosobowej ofiarnej miłości, odblokowującej naszą świadomość na
pozostałych planach egzystencji, co uwalnia doskonalącą się duszę z koła ponownych
wcieleń.
Bez obaw można zaryzykować stwierdzenie, iż kolejność powstawania
uniwersalnych religii nie była wcale przypadkowa, zaś fenomen Jezusa Chrystusa
stanowi ukoronowanie duchowej przemiany ludzkiej rasy. Płynące z Jego nauk
wskazówki przekształciły pojęcie wiary w moc własnej duchowej świadomości. Tę
prawdę Kościół Chrześcijański zataił, lub jej nie zrozumiał, a podnoszoną przez Jezusa
powinność pielęgnowania boskości w każdym z nas sprowadził do dogmatycznego
wierzenia w boga immanentnego, obwarowując na dodatek taką wiarę rozbudowanym
systemem zakazów i nakazów, co sprowadziło cały proces duchowej przemiany do
technicznego przestrzegania regulaminu, za co przed Kościołem - nie przed Bogiem! -
stał się odpowiedzialny każdy wierny.

290
Zapomniano przy tym dodać, iż ów regulamin nie wyszedł spod ręki Boga, ale że
sporządzili go kościelni urzędnicy. Właśnie kościelni, jako że chrześcijańska prawda
religijna jest prawdą modyfikowalną, uzależnioną od kształtu, siły ekspansji i
przeobrażeń samej organizacji kościelnej. To znaczy, że wraz ze zmianą formy i
struktury instytucji Kościoła, oraz jego relacji ze światem zewnętrznym, przeistoczeniu
ulegają same, niby niepodważalne dotąd założenia religijne, których wizerunek wpływa
na oblicze ewoluującego świata, gdzie zawsze musi być miejsce dla dominującej pozycji
rzeczonej organizacji.
Kiedy Jezus powrócił do Ziemi Świętej i zaczął o tym właśnie nauczać, naraził się
rabinom, którzy odprawili go, mówiąc: „Mówisz ludziom za wiele. Kościół utrzymuje
swoją władzę właśnie poprzez tajemnice ".
Zresztą Kościół od zawsze był mistrzem mistyfikacji i zawsze potrafił właściwie
wybrnąć z sytuacji wystawiających na szwank jego dobre imię. Papież Leon X, któremu
niejednokrotnie wytykano rozwiązłość, szydząc z jego syfilisu, dyplomatycznie
tłumaczył, iż to efekt obmacywania przez kościelnych dostojników w kaplicy Bazyliki św.
Jana, którzy według dawnego zwyczaju sprawdzali męskie pochodzenie kandydata
obmacywaniem genitaliów. Widać to kardynałowie byli zepsuci...
W jakim stopniu wierny potrafi oddzielić prawdę od zakłamania i niedomówień zależy
w dużej mierze od samego zainteresowanego, od aktywizujących się w nim zdolności
poznawczych i wewnętrznej potrzeby, których jakość ściśle koreluje z poziomem
intelektualnego i mentalnego rozwoju. Niemniej każdy z nas, wierzący czy niewierzący,
do końca życia pozostanie uzależniony od wpływów kościelnej machiny. Tym dotkliwiej
ów nacisk jest odczuwany, im bardziej twórczy i wrażliwy jest organizm, im większe jest
dążenie do wolności, im żarliwsze umiłowanie wiedzy i im intensywniej rozkwita
duchowość w aspekcie boskiej intuicji.
A jak ów rozkwit duchowości wygląda w wykonaniu chrześcijańskich świętych? I tak
Ammonios, jeden z pierwszych ojców Kościoła, latami przypalał swoje ciało rozpalonym
żelazem, Katarzyna z St. Trond pakowała się do gorącego pieca, kazała torturować,
wisiała obok zwłok powieszonych przestępców, a nawet upatrywała przyjemność w
zakopywaniu się w grobie. Św. Katarzyna z Genui pożywiała się łachmanami nędzarzy
wraz ze znajdującym się tam brudem i robakami, a św. Angela namiętnie spijała wodę,
którą myto trędowatych. Kiedy połknęła odpadnięty kawałek ciała trędowatego, zdało
się jej, iż przyjęła świętą komunię. Szymon Słupnik, taki współczesny fakir, ale jednak
święty, ponieważ lubił żyć w odosobnieniu, wegetował w studniach i zamurowanych
celach. A ponieważ brakowało mu świadków swoich wyczynów, zamieszkał na słupie,
gdzie spędził kilkadziesiąt lat na śpiewaniu psalmów i biciu pokłonów. Dla nieroba był to
niezły sposób na przetrwanie...
Równie skuteczną metodą na bezrobocie była asceza. Podobno na samej tylko
pustyni egipskiej w IV wieku żyło 24 tysiące brudnych, zżeranych przez robactwo
nędzarzy, którzy pod hasłami świętej ascezy domagali się datków, przez co stanowili
prawdziwe nieszczęście dla okolicznych mieszkańców. Życie w brudzie
291
było wśród ascetów uważane za jedną z najważniejszych cnót. Św. Antoni nie mył się
całe życie i śmierdział tak, że nikt koło niego nie potrafił przebywać. Cuchnęła też Św.
Małgorzata Węgierska. A ponieważ mało jej było ran zadawanych przez insekty, kazała
sobie włożyć do butów gwoździe kaleczące stopy. Nasza święta Jadwiga Śląska nie
była gorsza: myła się w wodzie po żebrakach, jadła najgorsze resztki, nosiła raniącą
ciało odzież i nawet zimą chodziła boso. Byli jednak i tacy, którym tego typu tortury
zdawały się nic nie warte. Św. Dominik musiał biczować się do utraty przytomności, a
dominikanin Heinrich Seuse do codziennego biczowania dołożył sobie obowiązek
noszenia krzyża najeżonego gwoździami, przez co rany ropiały mu całe życie. W
sprawie biczowania zalecano, by kobiety, jako płeć słabsza, wzorem karmelitanek
biczowały się jedynie w okresie czterdziestodniowego postu oraz w piątki, środy i
poniedziałki.
Koniec jednak z tymi ponurymi opowieściami. Powstaje jednak pytanie, dlaczego
takie wyczyny gwarantowały umieszczenie w panteonie świętych? A może to oni, a
może Watykan, a może cały obłęd tamtych wieków zasługuje na rozważenie pod kątem
psychiatrii klinicznej? Bo jeśli tak, to jak powinniśmy reagować na przekazy zostawione
potomnym przez tak wątpliwą rzeszę świętych (ludzi niespełna rozumu)...?
Chcąc mieć jednak pełny wgląd w istotę tych przeobrażeń, nie wolno nam dla
własnej kulturowej i obyczajowej wygody przywdziewać maski niepraktykującego
wierzącego, gdyż utrudnia to dostęp do prawdy innym poszukującym, podejrzewającym,
iż to właśnie z nimi jest coś nie w porządku. Manipulowani, walczą ze wszystkim i
wszystkimi, także z samymi sobą przechodząc w ciągu życia wiele niepotrzebnych i
bolesnych wzlotów i upadków, miotając się między głęboką prawowiernością a
religijnym obrazoburstwem, między pochwałą laicyzacji a ślepym klerykalizmem. Raz
pojmują, to znowu tracą wątek. I wciąż zaczynają od nowa, nie wiedząc tak na dobrą
sprawę, czego szukają. A Kościół im tego nie ułatwia - to nie leży w jego interesie.
Posługując się myślowym konserwatyzmem, niechęcią do konfrontacji z innym
poglądami, tylko reprezentowanej przez siebie wierze przypisuje wartości pozytywne,
innym zaś stanowiskom, obcym, więc i wrogim - cechy negatywne
,, Wyjaśnia to w dużym stopniu deklarowaną w naszym kraju religijność oraz
masowe uczestnictwo w praktykach religijnych - pisze Zenon Kawecki - mimo że
niejednokrotnie są one pozbawione motywacji religijnych. Ponieważ tradycjonalizm
wyrasta nie z osobistych doznań, przeżyć i przemyśleń, ale kształtuje się pod wpływem
środowiska, wystarczy częstokroć mniej łub bardziej długotrwała rozłąka Z tym
środowiskiem, aby jednostka odeszła od swoich tradycyjnych poglądów. Świadczy to,
że religia jest traktowana nie tyle jako wartość osobista, którą człowiek żyje na co dzień,
iłe jako wartość kulturowa, wynikająca z przywiązania do tradycji, do "wiary ojców".
Oczywiście w religijności tej zachodzą pod wpływem działalności Kościoła istotne
zmiany, u wielu łudzi uzyskuje on podbudowę intelektualną staje się wartością
uświadamianą, wysoko cenioną".
Niestety, katolicyzm kulturowy pozbawiony jest tradycyjnie głębszej refleksji. Niski
poziom wiedzy religijnej, nawet w odniesieniu do podstawowych dogmatów

292
wiary, potwierdza tylko tezę o religijności na pokaz, religijności zakorzenionej
społecznie i kulturowo, a nie świadomościowo, czego dowodem jest trwanie przy wierze
mimo nieuznawania niektórych praw czy norm moralnych, lub przykazań kościelnych,
co przecież jest z założenia nie do przyjęcia i co jest na równi traktowane z odrzuceniem
wiary.
Kościelny przekręt z pokutą i odpuszczeniem grzechów w trakcie mszy świętej
należy uznać w tym kontekście za jedno z najsprytniejszych posunięć Watykanu.
Zapewnienie Jezusa, iż każdy człowiek ponosi odpowiedzialność za swoje czyny przed
samym sobą gdzie odpuszczenie grzechów nie zależy od Boga, lecz leży w mocy
(powinności) samego człowieka, z całą bezwzględnością odrzucono. I ten manewr był
strzałem w dziesiątkę, choć nie obeszło się bez przemocy.
Kiedy czternastowieczną Europę przecinały marsze wielotysięcznych tłumów
samobiczujących się pokutników, proszących w bolesnym zaśpiewie Boga o
przebaczenie, po raz kolejny stało się dla Watykanu jasne, że namacalna prawda o
samoprzebaczeniu godzi w najbardziej żywotny interes gminy chrześcijańskiej: w
kościelny skarbiec. Bezradna wobec skali zjawiska Stolica Apostolska, bo i sam papież
Klemens VI uchodził swego czasu za biczownika, stosowną bullą przestrzegła
biczowników przed odchodzeniem od oficjalnych sakramentów. Kiedy nie poskutkowało
to, co poskutkować w obliczu prawdy nie mogło, Kościół ponownie sięgnął do
argumentów administracyjnych, zakazując pokutnikom biczowania się w grupach
powyżej dziesięciu osób. Uciekając przed sankcjami, a nie mogąc ograniczyć swej
masowości, biczownicy utworzyli tajne stowarzyszenie, podkładając się tym samym
świętej inkwizycji. Na pierwszy odstrzał gotowego do działania papieskiego inkwizytora
Waltera Kerlingera poszedł wraz z dwoma tysiącami zwolenników przywódca ruchu
Konrad Schmid. Przez kolejne trzydzieści lat egzekucyjne stosy ostatecznie udowodniły,
po czyjej stronie leży prawda o odkupieniu grzechów. Tę wypróbowaną metodę
wpajania kościelnych zasad stosował Watykan z niezmiennym powodzeniem i z iście
hollywoodzkim rozmachem przez kolejne niespokojne stulecia, tworząc wszelkimi
dostępnymi środkami trwałe zręby niepodważalnego boskiego namiestnictwa, mit
hierarchii, niebiańską nie podlegającą jakiejkolwiek ocenie maszynę religijną w której
społeczeństwo stanowi zwyczajną kastę pariasów.
Charakterystyczną cechą takiej masówki (masowej religijności) był i jest słaby
związek między religią a moralnością przy jednoczesnym uznawaniu Kościoła za
autorytet społeczny i moralny, co wyrażało się i wyraża w dążeniu do zwiększania
uczestnictwa Kościoła w życiu społecznym i politycznym. Wpojono przekonanie o
wielkiej użyteczności Kościoła w utrzymaniu ładu moralnego i przekonanie o potrzebie
konstytucyjnego rozwoju klerykalizmu politycznego, co klerowi, drwiącemu z
Chrystusowego prawa tolerancji, jako czynnikowi kierowniczemu podporządkowało
również świat świecki. Ciążący na wiernych obowiązek dawania świadectwa wiary w
codziennym postępowaniu spadł na plan dalszy, przekształcając religijną ideologię w
społeczny fanatyzm, nie mający wiele wspólnego z tak zwaną religijnością prawdziwą
nie mówiąc już o pogłębionej.

293
Oczywiście, karty dziejów Kościoła pełne są także chlubnych tradycji. Tworzyli je
przecież ludzie uwikłani w najrozmaitsze spory swoich czasów. Istnieje jednak i druga
strona medalu: walka o władzę i wpływy, która przekształciła wątpliwej jakości
religijność w tak zwaną religijność selektywną. Spowodowany upowszechnieniem
wiedzy upadek retuszowanej doktryny religijnej i autorytetu Kościoła zaostrzył apetyt na
prawa duchowe, dające się pogodzić z praktyką życia codziennego i zdrowym
rozsądkiem. To przyspieszyło proces prywatyzacji religii, nadawania jej nowej, swoistej
interpretacji, odbiegającej od oficjalnej, zdyskredytowanej wykładni kościelnej, nadto
sprawnie łączącej nowe objawienia z nauką. Powstałe tą drogą związki wyznaniowe,
kulty i sekty, gloryfikując postać nawiedzonego mistrza i objawionych mu prawd,
pozyskują dla własnych celów tę część wiernych, która przestała ufać staremu
porządkowi rzeczy.
Wielu zapewne pamięta echa tragedii, jaką było zbiorowe samobójstwo
kilkudziesięciu członków sekty Koresha w Teksasie, kiedy podczas próby wtargnięcia
policji na teren farmy wyleciały w powietrze zabudowania, grzebiąc pod sobą
wyznawców mesjasza. To historyczne wydarzenie wyczuliło świat na praktyki
współczesnych proroków.
W przypadku Koresha pod sloganem posłannictwa ukryto wyuzdane i sadystyczne
praktyki. Wielka rodzina proroka wraz z jego uzbrojoną gwardią Gałęzią Dawida,
niezłomnie wierzyła w nadchodzący koniec świata, a chcąc zapewnić sobie zbawienie,
przekazywała na błogosławione ręce cały dorobek swojego życia. Wierzyła, iż stanie się
narodem wybranym. Oczekując na ziemski finał, wyznawcy objawienia w wydaniu
Koresha wypełniali ściśle narzucane przez mistrza zadania. Mężczyźni krzewili wiarę, a
kobiety - w wieku od 12 do 80 lat - zasilały osobisty harem nawiedzonego. „Życie z nim
było jak konkurs piękności - wyznała Robyn, jedna z oblubienic - wszystkie walczyłyśmy
z sobą o względy Pana Boga. Nie wiedziałyśmy, że jesteśmy w piekle".
Mesjasz uwiódł Robyn, gdy miała siedemnaście lat. Po urodzeniu dziecka dołączyła
do haremu, konkurując o względy pana z własną matką. Koresh, mając początkowo
piętnaście żon, bezlitośnie odebranych prawowitym mężom, których obowiązywała
całkowita wstrzemięźliwość seksualna - wciąż powiększał ogród rozkoszy. „Baranek
Boży będzie miał sześćdziesiąt żon - tłumaczył biblijny przekaz - lecz pozostali
mężczyźni muszą czekać na raj". Opornych wobec jasno i zwięźle wyłożonych nauk
spotykały dotkliwe kary. Sadystyczne skłonności Koresha i jego gwardii widoczne są do
dziś na ciałach tych, którzy mieli na tyle szczęścia i rozumu, by w porę zbiec spod
opiekuńczych skrzydeł mesjasza. Liczba tych, którym się nie udało, do dzisiaj pozostaje
tajemnicą Zresztą sam Koresh aż do końca umiejętnie wymykał się wszelkim policyjnym
nagonkom, a zniewoleni ludzie, lękając się zemsty, solidarnie trzymali jego stronę.
A kim był sam Koresh? Człowiekiem, któremu nie wyszło w życiu. Urodzony jako
Vernon Howell przez niespełna piętnastoletnią matkę, molestowany seksualnie przez
ojca, usunięty ze szkoły i odrzucony przez kręgi artystyczne (chciał zostać gwiazdą
rocka), wstąpił w szeregi Adwentystów Dnia Siódmego, gdzie policyjnym donosem na
przywódcę apokaliptycznego odłamu Adwentystów zwanego Szczepem

294
Dawidowym przejął władzę. Chorobliwe wizje i manipulowanie członkami sekty wyniosły
go w grupie na szczyt. I tyle.
Podobne, o ile nie większe zagrożenie dostrzegamy w ruchu satanistycznym.
Nabożeństwa odprawiane ku czci Księcia Ciemności budzą lęk i grozę. Zmuszają swym
okrucieństwem, nie mistyką do głębokiego zastanowienia się nad związkami
spajającymi religijność z psychozą.
„Jak opowiedział dziesięcioletni Michael Nokes (Newsweek z 1985 roku), on wraz z
dwudziestoma pięcioma innymi dziećmi zostali zabrani do złego kościoła przez
czterdziestu dorosłych, którzy rozebrali ich do naga i otoczyli, śpiewając modły do
szatana. Na czarno ubrany leader wołał: Powstań Diable i uwielbiaj nas, jak i my ciebie
uwielbiamy! Dalej Michael opowiedział, jak on i mała dziewczynka zostali następnie
zmuszeni do rzucania nożami w dzieciątko Jonathan, a wkrótce dołączyli do nich
rodzice i przyjaciele (...)
Następnie dorośli poćwiartowali zwłoki dziecka i zmusili dzieci do wypicia jego krwi.
Wreszcie dorośli zaczęli seksualnie napastować dzieci, poczynając od własnych ".
Co ciekawe, dziewiąty paragraf biblii satanistów nakazuje czcić Kościół, jako
największego przyjaciela Szatana. Nie wiadomo, czy z powodu papieża Aleksandra VI,
który zawarł pakt z diabłem, dzięki czemu po jego śmierci spłonęło na stosie 15
milionów ludzkich istnień, czy też z racji krzewienia doktryn przeczących Słowu Pana.
Niewątpliwie jedną z najgłośniejszych w naszym kraju było rozbicie w 1993 roku
sekty „Niebo". Założona przez Kacmajora grupa wyznawców, byłego pracownika
elbląskiego teatru, legitymującego się podstawowym wykształceniem, pod hasłem
leczenia Duchem Świętym zwabiała młodych ludzi, uzależniając ich psychicznie od
przewodnika, który stosunki panujące w społeczności kształtował dopracowanym
systemem kar, układów personalnych i zastraszeń, jakim były poddawane również
dzieci. Groźby, strach i szantaż wymuszały na nowych członkach nie tylko bezwzględne
posłuszeństwo wobec świętej rady, ale doprowadzały do całkowitego zrywania więzów
z rodziną i bliskimi. Także prawda o nadnaturalnych mocach Kacmajora okazała się
zbyt prozaiczna: rzekome uzdrowicielskie oddziaływanie mesjasza i jego komitantów na
otoczenie sprowadzało się tylko do umiejętnie podsycanej psychozy strachu i nie miało
nic wspólnego z boskimi zdolnościami. Wierzono w nie czy też nie, nie wiadomo, jedno
jest pewne - za wiarę w nadprzyrodzone zdolności przywódcy zapłacili wszyscy.
Podobnie jak w sekcie „Niebo", tak przystąpienie do sekty „Rodzina" uzależniano od
przekazania na rzecz wspólnoty całego posiadanego majątku. Także „Rodzina Miłości"
od samego początku była nastawiona na seksualne wykorzystywanie łatwowiernych.
W Polsce działa około 300 różnego rodzaju kościołów, związków wyznaniowych i
grup religijnych i parareligijnych, z czego przeszło sto jest zarejestrowanych. Reszta
funkcjonuje nielegalnie, podobnie jak za granicą. A i te legalne stowarzyszenia zajmują
się inną działalnością niż ta deklarowana. „Chrystianie" i „Wspólnota Niezależnych
Zgromadzeń Misyjnych Rodzina" stale

295
były wiązane z zaginięciami nieletnich w Polsce i za granicą. A wszystko pod
płaszczykiem rozdawania plakatów i ulotek, darmowej nauki języków obcych i
organizowania w szkołach pogadanek na temat narkomanii i AIDS.
Kwestia seksualnego wykorzystania nieletnich jest jedną z głównych, jeśli nie
najważniejszą przyczyną działania różnych sekt. Członkowie kanadyjskiej sekty
„Apostołowie Nieskończonej Miłości" mówili o tym otwarcie i bez skrępowania gwałcili
już czteroletnie dzieci. Dosłownie wszędzie kwestie seksu są opatrzone specjalnie w
tym celu dorabianą ideologią i zgodnie koegzystują z innymi formami wykorzystania
człowieka.
Ukraińskie „Białe Braterstwo", wieszczące nadejście końca świata dnia 24 listopada
1994 roku, cieszyło się tak ogromnym zainteresowaniem, że setki oddanych boskiej
parze prawowiernych wyzbywało się w pośpiechu majątków, oddając pieniądze i siebie
w posłudze wielkiemu guru. Nawet gdy tęsknie wyczekiwana apokalipsa nie
wstrząsnęła światem w zapowiedzianym terminie, i nawet gdy gruchnęła wieść o
ucieczce boskiej pary za granicę (wraz z dwunastoma apostołami i majątkiem sekty) -
nawet wówczas większość oddanych sprawie wiernych gotowych była z całych sił
służyć przedstawicielom Jedynego na Ziemi, za jakich uważali Jana Swami i Marię
Davis Chrystus (w rzeczywistości Jurija Kriwonogowa i Marię Cwigun, hochsztaplerów
wykorzystujących do ubezwłasnowolniania ludzi hipnozę i wiedzę z zakresu zachowań
człowieka).
Ojciec Niebiański i Matka Świata za nic mieli przeciwdziałania policji i Komitetu
Rodziców Ofiar Białego Braterstwa, chcących położyć kres psychozie i dotrzeć do
zaginionych bez wieści ofiar ślepego kultu, i w trwającym zaślepieniu dalej
rozpowszechniali kolejne proroctwa o nadciągającym końcu świata, kiedy to dwanaście
tysięcy dusz miało złożyć z siebie ofiarę Matce Świata. W oczekiwaniu na zbawienie
żywe dusze śpią pod mostami, głodują handlują sobą i wizerunkiem boskiej pary, by
zarobione pieniądze skrzętnie przekazywać na potrzeby Jana i Marii.
Czy aresztowanie Ojca Niebiańskiego wiele tu zmieni? Nie. Tak jak i aresztowanie
proroka Shoko Asahara, przywódcy „Najwyższej Prawdy Aum", nie ukoi żalu rodzin
pomordowanych w tokijskim metrze.
O ile jedne z sekt z założenia samych twórców mają charakter efemeryczny i są
nastawione na szybki i krótkotrwały zysk, o tyle związki wyznaniowe założone
wcześniej, posiadające pewną tradycję historyczną i programową jak na przykład
„Kościół Zjednoczenia Sun Myung Moona", mają znacznie większe aspiracje. Mają
wcale niezłą szansę przetrwania, rozwoju, a nawet przeistoczenia się w potężne
imperium finansowe, pochłaniające banki, stocznie, wydawnictwa, sklepy i restauracje.
Taki rozwój, zapoczątkowany łatwowiernym zainteresowaniem magią
hermetycznego środowiska, przekształcony w samofinansującą się organizację, stanowi
niewątpliwe niebezpieczeństwo dla jednostek słabych, poszukujących wsparcia
duchowego i własnej tożsamości, dla ludzi stojących na skraju życiowej przepaści, dla
których jakikolwiek odruch współczucia ze strony drugiego człowieka często oznacza
odwrót od totalnego zwątpienia i psychoz. Podatni na stresy, o słabej

296
konstrukcji psychicznej, mający najczęściej niewłaściwe wyobrażenie o rzeczywistości,
członkowie ugrupowań pretendujących do miana Wiary Jedynej, chcą tego czy nie,
padają ofiarami wielkich wtajemniczonych objawionych temu światu.
Oto zalecany przez Dominikańskie Centrum Informacji o nowych ruchach religijnych
i sektach tekst pozwalający z grubsza ocenić wiarygodność duchowego ugrupowania:
• Już pierwszy kontakt z grupą otwiera całkowicie nowe widzenie świata.
• Obraz świata jest prosty i wyjaśnia każdy probłem.
• W grupie można znaleźć wszystko, czego się do tej pory szukało.
• Grupa ma mistrza lub przywódcę, ojca, guru bądź największego myśliciela, który
posiadł całą prawdę i często jest czczony jak Bóg.
• Świat zmierza nieuchronnie ku katastrofie i tylko grupa wie, jak go ratować.
• Grupa jest elitą. Pozostali ludzie są chorzy i zagubieni. Jeżeli nie staną się
członkami grupy, nie będą mogli się uratować.
• Grupa odrzuca naukę w szkołach i uczelniach. Jedynie nauka grupy jest uważana za
wartościową.
• Grupa odrzuca racjonalne myślenie jako negatywne i ,,nieoświecone".
• Krytyka osób z zewnątrz jest dowodem na to, że grupa ma rację.
• Grupa uważa siebie za prawdziwą rodzinę lub wspólnotę.
• Grupa chce, by wszelkie dawne relacje z rodziną, przyjaciółmi i środowiskiem ostały
zerwane, ponieważ przeszkadzają w rozwoju. Grupa oddziela się od reszty świata
poprzez ubiór, pożywienie, własny hermetyczny język, ograniczanie swobody w
relacjach międzyludzkich.
• Grupa żąda ścisłego posłuszeństwa regułom albo dyscypliny, ponieważ jest to
jedyna droga do zbawienia.
• Grupa narzuca sposób zachowań seksualnych, np. kontakt z partnerami za Zgodą
kierownictwa, seks grupowy, całkowity zakaz kontaktów seksualnych itp.
• Nigdy w ciągu dnia nie jesteście sami, ktoś z grupy zawsze wam towarzyszy.
• Grupa wypełnia cały wasz czas zadaniami, np. sprzedażą książek, czasopism,
werbowaniem nowych członków, udziałem w kolejnych kursach, medytacją.
• Jeżełi obiecany przez grupę sukces bądź uzdrowienie nie nastąpią grupa uznaje, że
dana osoba nie zaangażowała się dostatecznie lub nie wierzyła wystarczająco silnie.
• Członkiem grupy trzeba zostać natychmiast.
• Nie ma możliwości uzyskania obiektywnego obrazu grupy, gdyż ważniejsze od
refleksji jest przeżycie, zgodne z zasadą: tego nie da się po prostu wyjaśnić.

297
Czy można poważnie traktować proroków nakłaniających młodych ludzi do
porzucenia domu rodzinnego i organizowania się w podległe panu komuny, proroków
manipulujących chwytliwymi hasłami walki z technokracją i konsupcjonizmem, podczas
gdy sami pchają się rękami i nogami do wyszydzanej sfery luksusu? Można, a wręcz
jest to obowiązkiem każdego normalnie myślącego człowieka, każdego, który może
innym pomóc wydobyć się z zaklętego kręgu sekciarstwa.
Boskie zasady „Kościoła Zjednoczenia", stanowiące melanż prymitywnego
politycyzmu i powielonych bez zrozumienia haseł mistycznych, opracował w dogmacie
wiary prorok Moon osobiście i to pod patronatem samego Jezusa Chrystusa, który
przemówił doń tymi słowami: „Ty jesteś jedynym człowiekiem, który może dopełnić
mojej misji, i musisz się podjąć tego zadania". Ale tak jak największą troską Jezusa było
wspieranie biednych, tak prorok Moon wespół z małżonką grawitują w zgoła
przeciwnym kierunku, zaskarbiając sobie łaski wielkich i bogatych. Tak jak Jezus
wysoce cenił wartość uczuć każdego człowieka, akcentując prawo miłości, tak prorok
Moon za nic ma osobiste uczucia - wiernych kojarzy na podstawie nadesłanych zdjęć, a
odpowiedni datek znacznie poprawia szansę zamożniejszych i starszych członków na
korzystny mariaż z młodszymi partnerami. Wiek, narodowość i wykształcenie nie
odgrywają tu żadnej roli. Potem przychodzi czas na zbiorowy ślub z błogosławieństwem
samego Najwyższego, czyli Moona. Było już kojarzenie przeszło trzydziestu tysięcy par
jednocześnie na stadionie olimpijskim w Seulu, może będzie i więcej. Nowe szeregi
wiernych z bezkrytyczną fascynacją oglądają instruktażowe filmy o Moonie, recytują z
pamięci jego przykazania, z żarem w oczach przytaczają słowa prawdy: Nowy
Odkupiciel Świata narodzi się w Korei, która będzie Nową Ziemią Świętą, ale przede
wszystkim... przede wszystkim kwestują. Syn Boży buduje za to fabryki i doprowadza
mniejsze firmy do bankructw, zaś w wolnych chwilach starannie dogląda przemytu i
handlu narkotykami.
Nie przez przypadek kryzys wielkich religii przyczynił się do rozkwitu sekciarstwa.
Poza hasłami Hare Kriszna, Hare Rama rozplakatowane są dyskusje
0Ewangelii, o światowej rodzinie bożej, o medytacjach i o tysiącach innych cudownych
sposobów pozbycia się trosk i kłopotów. Prorocy wabią duchową skromnością,
niesłychaną mądrością i są zawsze szokująco przekonywujący. Kiedy misternie tkana
sieć na stałe zwiąże zdobycz z mesjaszem, zwykle za późno jest już na opamiętanie.
Przychodzi izolacja, narkotyki, wyzysk, prostytucja i nieludzkie traktowanie - przychodzi
zniewolenie.
Okres rozwoju sekt jest szczególnie niebezpieczny dla krajów postkomunistycznych.
Zdemaskowane na Zachodzie kościoły przerzucają tu swój kapitał, wietrząc kolejną
szansę na krociowe zyski. Jest ich wiele, ale tylko nieliczne, jak „Kościół
Scientologiczny", „Kościół Zjednoczenia", „Dzieci Boże"
1 „Ruch Świadomości Kriszny" mają charakter ogólnoświatowy. Jednak wszystkie,
te mniejsze i większe bazują w swoim spekulacyjnym działaniu na zniewalającej sile
tradycji, potędze potrafiącej milczeniem wieków rozsadzić niejeden trwały światopogląd,
system filozoficzny czy naukowy, umiejącej pod osłoną czasu ukryć

298
każdy wstydliwy krok swojej działalności. Zacz walka z legendąjest najtrudniejsza. O ile
jest to możliwe w odniesieniu do współczesnych wyznań hermetycznych,
0 tyle wręcz niewykonalne w stosunku do wyznań ugruntowanych historycznie,
preparujących i gloryfikujących własną niesprawdzalną przeszłość.
Jaskrawym przykładem takiej beznadziejnej walki są „Świadkowie Jehowy",
dobroduszni ludzie głoszący Dobrą Nowinę, którzy nie znają nawet podstaw własnej
wiary. Zmuszani do pracy na rzecz zboru, dochodzącej do 250 godzin miesięcznie, jak
to ma miejsce w Anglii, izolowani, zachęcani do rezygnowania z dążenia do wiedzy i
mądrości, bez słowa skargi czy sprzeciwu głoszą nadejście Armagedonu. Kolportują
przy tym pisma, w których, prócz prawd znanych całemu chrześcijaństwu i od tego
chrześcijaństwa podebranych, nie ma ani słowa o błędach przeszłości czy wzmianki o
skompromitowanych tendencjach.
Jak bardzo są odcięci od świata i nieświadomi swojego sekciarstwa, uświadomiłem
sobie podczas spotkania z pewną młodą jehowitką. Dziewczyna owa, a raczej samotna
27-letnia panna, tonąca wieczorami w pismach przewodnich własnego kościoła,
domyślając się moich filozoficznych inklinacji, zagadnęła mnie razu pewnego o sprawy
wiary. Ponieważ zrobiła to dyskretnie i skromnie, zaprosiłem ją na wizytę dnia
następnego. Przyszła, obładowana nowymi
1archiwalnymi numerami „Strażnicy", i uraczyła długim wykładem o Jahwe, sypiąc przy
tym jak z rękawa wieloma nic nie znaczącymi faktami, mającymi w jej oczach podkreślić
powiązanie jej wiary z zamysłem Pana Boga. A wszystko w tonacji znanych prawd i
zestawień porównawczych typu (powtarzam słowo w słowo) - „Skoro Bóg nazywa się
Jahwe, to czyż prawdą nie jest, że tylko jego wyznawcy znajdą łaskę w oczach Boga,
gdy nadejdzie dzień Sądu Ostatecznego?"
Tak erystyczne ujęcie może nie tyle rozśmiesza, co każe się zastanowić nad siłą
religijnego fanatyzmu. Kiedy skończyła szkoleniowy wywód o przyjściu na świat
Odkupiciela, opowiedziałem jej zmyśloną historię o kulcie „Ebola", którego wyznawcy
zapowiadali koniec świata na rok 1990. Zapytałem następnie, jaki w jej mniemaniu
powinien być stosunek czcicieli „Ebola" do proroka przekazującego błędne informacje? I
czy aby owa wiara nie opierała się przypadkiem na błędnych założeniach? A może i
sama była archaizmem?
Po pewnym zastanowieniu przyznała rację i z błyskiem olśnienia w oczach powróciła
do poprzednich wywodów, akcentując wyższość wyznawanej wiary nad wątpliwymi,
pełnymi sprzeczności innymi wyznaniami. Kiedy ochłonęła, zapytałem niby
mimochodem, czy wie, że według jej Biblii Armagedon miał nastać v/ 1914 roku i że po
kompromitacji proroctwa przeniesiono jego spełnienie na rok 1974? I czy - posiłkując się
wspomnieniem kultu „Ebola" - nie uważa, że jej wyznanie również rozmija się z prawdą?
A może i bardziej, bo prorok oszukał wiernych dwukrotnie, i to w tak podstawowej
kwestii?
Przychodziła jeszcze dwukrotnie, ale ani ja, ani ona przekonań nie zmieniliśmy. Nie
wolno jej przecież kwestionować nauk głoszonych przez Stowarzyszenie Strażnicy ani
czytać tekstów innych niż te, które są odgórnie akceptowane. Podkreślam: innych niż te,
które są odgórnie akceptowane. To bardzo ważne stwierdzenie. To jest właśnie idea
(siła!), która umożliwia kierownictwu
299
organizacji na trzymanie 3,5 milionowego grona wiernych w separacji i posłuszeństwie.
Odcięcie ich od prawdy, od źródeł informacji, stworzyło warunki sprzyjające narzuceniu
wielu czasochłonnych i wyczerpujących obowiązków, z których najważniejsze dotyczą
pracy na rzecz zboru, ze szczególnym uwzględnieniem domokrążnego krzewienia
wiary, co wyraża się sprzedażą czasopism, tak zwanej firmowej literatury, i Biblii. Jest to
bądź co bądź główne źródło dochodów organizacji, ważne do tego stopnia, iż osiągniętą
przez członka wartością sprzedaży mierzy się jego oddanie Bogu. Ideałem żarliwości
religijnej innej miary był obowiązek propagandowej aktywności, sięgający osiemnastu
godzin dziennej harówki na rzecz zboru (sic!), co dopiero niedawno zredukowano do
godzin dziesięciu (niechlubnym przykładem pozostaje Anglia), ponieważ niektórzy
pionierzy nie byli w stanie sprostać zadaniu i między samymi zainteresowanymi
dochodziło do wielu niekontrolowanych wybuchów agresji.
We wzbudzaniu winy u osób, które nie zatracają w posłudze Bogu własnej
indywidualności, organizacja doszła do perfekcji. Całkowite oddanie to nie tylko
obracanie się w kręgu wyznawców tej samej wiary, podsycane codziennymi
spotkaniami i cotygodniowym zborem, ale zakaz towarzyskich kontaktów z otoczeniem.
Całkowity zakaz uciech, w tym korzystania z telewizora czy książek, zakaz zabaw i
uprawiania sportu, to tylko część drobnych nakazów, jakie fanatycznym masochizmem
podkreślają swoją boską wartość wyznawcy. Najdotkliwsze ograniczenia dotyczą dzieci
(czym skorupka za młodu nasiąknie...), którym zaleca się umartwianie duchowe i
wzbrania kontaktów z rówieśnikami, także w szkole. Słabością jest obdarowywanie
dzieci prezentami, a wielkim grzechem oddawanie krwi, nawet gdy zależy od tego życie
dziecka.
Mała dygresja - podobnie ograniczone postrzeganie nie jest obce również katolikom.
Już sam słownik herezji stanowi niezbity dowód nieprzejednanej walki o przewodnictwo
w reprezentowaniu interesów Boga na ziemi, w której Watykan starł w proch kilkaset
wyznań wywodzących się pierwotnie właśnie z chrześcijaństwa. Mało tego, Kościół
toczył i toczy zaciekły pojedynek o prymat także z organizacjami świeckimi. I to w dobie
pontyfikatu Jana Pawła II, kiedy to ideę ekumenizmu uwolniono rzekomo z okowów
wstecznictwa. Katolicy dzielnie przeciwstawiają się wszystkim instytucjom świeckim
skupiającym ludzi dobrej woli, o ile tylko owe ugrupowania - łącząc własną działalność z
wiarą w istnienie osobowego Stwórcy - cieszą się społeczną przychylnością
Stolica Piotrowa nadal potępia wolnomularstwo, choć przestała nagłaśniać bulle
Piusa VII, potępiające masonów (wyczyn ten pięciokrotne powtórzył Pius IX). Zresztą
papieże znani są z frywołnego rzucania klątwami, ba! - nawet sami siebie nimi okładają,
a jeśli wymaga tego święty interes, to - wchodząc w boskie kompetencje - skazują
inaczejmyślnych na śmierć, jak to miało miejsce chociażby z siedemnastowiecznymi
księżmi zgrupowanymi wokół księdza Gallot. A potem, gdy sprawa przycicha, to ich się
po prostu słusznie, z poczucia winy, beatyfikuje. Słowem: groteska. Przy tym
porównaniu zachowanie wyznawców Jehowy przestaje być niezrozumiałe.

300
Lepiej przygotowany do działalności był z pewnością Lafayette Ronald Hubbard,
znany uczniom jako Ron, który nie potrafiąc wyżyć z pisania kiepskich powieści
fantastycznych, wykorzystał znajomość religii Wschodu do napisania „Dianetyki:
Nowoczesnej Nauki Zdrowia Psychicznego", w której zawarł opis metod
samodoskonalenia umysłu sprzecznych z ówczesną nauką. Ponieważ książka stała się
bestsellerem, Hubbard poszedł za ciosem i cztery lata później założył „Kościół Nauki o
Wiedzy". Ta mafia religijna, jak go zwą w celu pozyskania uczniów stosuje opisane
właśnie w „Dianetyce" metody psychicznej perswazji, których celem jest - oczywiście -
odblokowanie umysłu i uzyskanie stanu energetycznej czystości. A że przy okazji
miesza się adeptom w głowach, dzięki czemu przekazują guru często cały dorobek
życia, to już znana nam powtórka z historii. Nowi członkowie oficjalnie płacą za kursy
zdobywania wiedzy, a ponieważ klas jest sto dwadzieścia, a kwoty figurujące w cenniku
zaczynają się od czterystu dolarów za kurs podstawowy, a kończą ośmioma tysiącami
za wyższe wtajemniczenia, to już domyślamy się, że po raz kolejny mamy do czynienia
z kościołem, który pod hasłami nawrócenia owieczek ludzkie dążenie do prawdy
przelicza na twardą walutę.
Charles Tare Russel nie zdawał sobie zapewne sprawy ze skutków, jakie wywołało
wydanie w 1879 roku pierwszego numeru „Strażnicy Syjonu" i „Zwiastuna Nadejścia
Chrystusa", poprzedników „Strażnicy" i „Świtu", w których obwieścił, iż Chrystus zstąpił
na ziemię w niewidzialnej postaci w 1874 roku i wyznaczył Armagedon na rok 1914. Ale
za to na pewno świadomie wykorzystywał pracujących nań ciężko gorliwych krzewicieli
opracowanej pospiesznie idei, co przysporzyło mu niebagatelnych dochodów, ale chyba
nawet w najśmielszych oczekiwaniach nie przypuszczał, że sfingowana historia
przetrwa próbę czasu i że on, żywa legenda, stanie do konfrontacji z nią jeszcze za
życia. I co zrobił prorok, kiedy obiecany koniec nie nastąpił, a on nadal żył?
Zwyczajnie... przedatował go. Czyż nie miał do tego prawa? Miał i umiejętnie je
wykorzystał.
Takie samo prawo głoszenia Słowa Bożego miał Joseph Smith, któremu Anioł
Moroni przekazał boskie zalecenia 21 września 1823 roku, głosząc o objawieniu i
złotych płytach ze spisanymi na nich dziejami wczesnoamerykańskiej cywilizacji, gdzie
była mowa o podróży zmartwychwstałego Jezusa do Ameryki, o wielkich bitwach
toczonym przez zaginione cywilizacje etc. Do fantazji miał prawo jak każdy z nas.
Dziwić się należy tylko archeologom, ludziom nauki, którzy na podstawie pism
objawionych Smitha długo i bezskutecznie usiłowali odnaleźć pozostałości po
opiewanych miastach czy bitwach.
Ktoś mógłby zapytać, jak to się stało? Dlaczego mimo całkowitej kompromitacji ruch
Jehowych wezbrał w sile? Gdzie logika? Gdzie zdrowy rozsądek? Odpowiedzią na to
pytanie jest reguła psychologiczna: stereotypowy wzorzec zachowania wyznawców
proroctwa, którą odkryli, bądź rozpracowali (w tym przypadku zawodzi inteipretacja)
trzej psychologowie z Uniwersytetu Minnesota - Leon Festinger, Henry Riecken i
Stanley Schachter.
Zadziwiło ich, iż mimo ewidentnej klęski głoszonych wierzeń, apostolski duch miast
upaść - zostaje wzmocniony. Ta prawidłowość uchroniła od zatracenia

301
montanistów w II wieku, anabaptystów w XVI stuleciu, osiemnastowiecznych
sabbatystów, czy wreszcie millerytów i Świadków Jehowy. By przekonać się
0 słuszności własnych przemyśleń, zastosowali metodę obserwacji uczestniczącej
1 incognito przyłączyli się do znanej ze swoich poglądów sekty, która
manifestowała poglądy z góry zapowiadające jej niechlubny koniec.
Otóż nawiedzeni przywódcy grupy, pozostający w stałym kontakcie z kosmitami,
zapowiadali nadejście wielkiego potopu, mającego najpierw pochłonąć półkulę
zachodnią a potem resztę ziemi, oraz głosili ocalenie z rąk samych przybyszów.
Wszyscy członkowie grupy w napięciu oczekiwali dnia zagłady i zbawienia, czyniąc w
tym czasie wiele bezsensownych rzeczy, od sprzedaży majątku począwszy, a na
agitacji i przyjmowaniu nowych członków skończywszy. Kiedy zwiastowany koniec
świata minął w nerwowym wyczekiwaniu bez żadnego echa, przywódczyni sekty
spokojnie oznajmiła, iż oni (wierni) „samotnie wyczekując przez całą noc, roztoczyli
wokół tyle światła, że Bóg ocalił świat przed, zniszczeniem". I proszę sobie wyobrazić,
że tak sformułowane wyjaśnienie odrzucił tylko jeden członek grupy. I stała się rzecz
niesłychana. W pozostałych wyznawców wstąpiła nowa nadzieja i nowe siły. Uruchomili
drugi front, zaktywizowali w sobie wszystkie siły i z jeszcze większą gorliwością zaczęli
propagować ideę potopu. Ten prosty pozornie zabieg umożliwił wypełnienie
wewnętrznej pustki i odrzucenie przygniatającego ich ciężaru niepewności.
Perspektywa ośmieszenia we własnych oczach połączona ze wstydem i stratami
materialnymi wydała się bardziej przerażająca niż podtrzymanie doktryny. Jedna z
kobiet wyznała rozbrajająco szczerze:
„Muszę wierzyć w nadejście potopu dwudziestego pierwszego, bo wydałam
wszystkie pieniądze. Rzuciłam pracę i kurs komputerowy.. Muszę w to wierzyć".
Podobne stanowisko cechowało doktora Armstronga, jednego z przywódców sekty:
„ Tyle już przeszedłem. Poświęciłem prawie wszystko, co miałem. Przeciąłem
wszystkie więzy, spaliłem za sobą wszystkie mosty. Obróciłem się do świata plecami.
Nie mogę sobie pozwolić na wątpliwości. Muszę wierzyć. I nie ma dla mnie żadnej innej
prawdy ".
Charakterystycznym objawem trwania przy wielkiej tajemnicy było psychotyczne
zachowanie pani Keech, która pewnego wieczoru potrafiła prowadzić konwersację z
grupą wielu osób, chcących wstąpić do sekty, i prowadzić jednocześnie telefoniczną
rozmowę z osobą którą wcześniej brano za kosmitę, a która dla zabawy urządziła całą
hecę i teraz przez telefon się do tego przyznawała. Pani Keech ani na chwilę nie
zwątpiła w swoje misyjne powołanie, bo tylko ono stanowiło już jej treść życia.
„ Zastali ją pogrążoną w dyskusji na temat latających spodków z osobą którą jak się
później okazało, uważała za kosmitę - odnotował Festinger. - Pragnąc nadał z nią
rozmawiać, a jednocześnie nie chcąc tracić nowych gości, Marian po prostu włączyła
ich do telefonicznej konwersacji. Przez godzinę rozmawiała na przemian to z uczniami
zgromadzonymi w jej domu, to z kosmitą przy słuchawce. Ogarnięta była duchem
apostolstwa tak dalece, że nie chciała przepuścić żadnej okazji "■

302
Podobnie postąpili holenderscy anabaptyści. Kiedy rok 1533 nie przyniósł końca
świata, rozwinęli niesłychanie intensywną kampanię misyjną. A jeden z misjonarzy,
Jakob van Kampen, tylko jednego dnia ochrzcił stu nowych wyznawców. Anabaptyści,
angażując w krzewienie wiary wszystkie swoje siły, nie tylko przezwyciężyli
nieprzychylną atmosferę wokół siebie, ale mocą tradycji wykreowali społeczny dowód
słuszności, dzięki czemu zjednali do swych przekonań dwie trzecie holenderskich miast.
Gdy sytuacja jest niejasna i dwuznaczna, gdy króluje niepewność, gdy sami nie
jesteśmy pewni swego, wówczas zasada społecznego dowodu uznaje za zasadne
działania osób posiadających własny system przekonań.
To samonapędzające się koło ochrzczono mianem niewiedzy wielu. Doskonale
zapoznają się z tym zagadnieniem katoliccy duchowni podczas teologicznych studiów.
Po uzupełnieniu całości wiedzą o odmiennych stanach świadomości, potrafią niejako w
sposób naturalny wykorzystać w dyskusji bodźce podprogowe.
Jednak największą operatywnością w takich kombinacjach poszczycić się może
ugrupowanie Hare Kriszna, które dorobiło się w latach siedemdziesiątych niebywałego
majątku, wykorzystując do oporu regułę wzajemności.
Reguła wzajemności, zobowiązanie do zadośćuczynienia, nakazuje spełniać prośby,
których w normalnych warunkach nie spełniamy. Społeczną konsekwencją gwarantuje
ona dawcy odebranie w przyszłości przynajmniej części przekazanego daru. Reguła
wzajemności, spleciona ze zobowiązaniem, staje się imperatywem zmuszającym do
zadośćuczynienia. Proszeni o rewanż, dla uratowania komfortu psychicznego, gotowi
jesteśmy zwykle odpłacić się hojniej, niżby wypadało. Taki honorowy łańcuszek
zobowiązań stanowi typowo ludzki mechanizm adaptacyjny.
Skuteczność zastosowania tego prawa w praktyce przeszła najśmielsze oczekiwania
przywódców Hare Kriszna, zwłaszcza że przy zbieraniu funduszy pomijano wymagający
wysiłku obowiązek wzbudzania sympatii w ofiarodawcach. Zaś jego błyskotliwość i
prostota posłużyły jako materiał do powstania kilku cennych prac naukowych.
„Rozwiązanie wymyślone przez przywódców sekty okazało się niezwykle błyskotliwe
w swej prostocie i skuteczności - pisał Robert Cialdini w swojej znaczącej pozycji
„Wywieranie wpływu na ludzi".- Zwrócili się mianowicie w stronę takiej taktyki zbierania
funduszy, której skuteczność nie zależała od sympatii wzbudzanej w ofiarodawcach
przez zbierających datki. Zależała natomiast od poczucia obligacji, jakie zbierający datki
w nich wzbudzali poprzez umiejętne manipulowanie regułą wzajemności. Zastosowana
taktyka polegała na tym, że zanim jakiś członek sekty zwrócił się do przechodnia o
datek, inny członek sekty "bezinteresownie" go obdarowywał - zwykle książką "Bhagvad
Gita", miesięcznikiem stowarzyszenia wyznawców Kriszny, czy wreszcie, w najbardziej
ekonomicznej wersji - kwiatem. Bogu ducha winien przechodzień, któremu znienacka
przypięto do ubrania czy wciśnięto do ręki kwiat, w żadnym przypadku nie mógł go
oddać z powrotem. "Nie, nie. Proszę go zatrzymać - to nasz prezent dla pana" -
kategorycznie stwierdzał członek sekty. Dopiero wtedy, kiedy sprawa przyjęcia
"prezentu" była już załatwiona, a przechodzień na dobre siedział

303
w pułapce poczucia zobowiązania, następowała prośba o datek na rzecz sekty. Ta
taktyka "z dobroczyńcy-żebrak", stosowana w szczególności na lotniskach, okazała się
prawdziwym hitem Stowarzyszenia Hare Kriszna, przynosząc mu ogromne sumy
pieniędzy, wydawane następnie na zakup i budowę świątyń, domów i całych
przedsiębiorstw należących dziś do 321 ośrodków sekty w Stanach i poza ich
granicami".
Ponieważ wielu darczyńców wykształciło w sobie odruch obrony przed regułą
wzajemności, przyspieszając jej upadek, nie dziwi poszukiwanie przez sektę nowych
rynków działalności. Szczególnym zainteresowaniem cieszą się ostatnio rejony państw
postkomunistycznych. Proponuję więc nie dać się wpuścić w maliny - lepiej złamać
regułę, nim klamka zapadnie, niż czuć się potem oszukanym. Mówię to także do
odwiedzających Jasną Górę.
Tło historyczne, kanon wiary, brak zdrowego rozsądku, a przede wszystkim brak
wiary we własne siły przyspieszają dokonującą się na naszych oczach przemianę
kulturowo-religijną. Należy więc zwracać coraz większą uwagę nie na tradycję
wyznaniową, ale na prawdę, której nie mają.
Podobna sytuacja dotyczyła także naszego przodka, który w rzeźbie i rysunku
zaklinał wizerunek tego, co było dla niego ideałem. Z czasem jednak ideał ten stał się
tylko bałwochwalczym sławieniem samego bożka. Zapomniano, iż to ledwie symbol
dokonującej się w człowieku przemiany, iż miano aktywizować czynem wyrażony
osobowo ideał, a nie czcić jego martwe przedstawienie.
Odejście Jezusa oznaczało odcięcie się od idealizowania boskiej siły w obrazie
bożka, oznaczało stworzenie drogi Wewnętrznemu Pocieszycielowi i dawało szansę
poznania własnych mocy. Jezus dał do zrozumienia, iż jedynie ciało duchowe jest
rzeczywiste. Ta odsłona miała przymusić człowieka do poszukiwania własnej
tożsamości. A że obracała na nice zastane wzory zachowań religijnych i społecznych, to
już inna kwestia. Syn Człowieczy był jedyny, niepowtarzalny, a jego nauka miała
charakter totalny, nie lekceważyła żadnego aspektu ludzkiej egzystencji, co jest cechą
wyróżniającą prawdziwych proroków.
Wszystkie religie powinny dążyć do utworzenia jednego uniwersalnego wyznania, do
zatarcia istniejących między nimi różnic. Nadchodzi czas Jedynego Kościoła, nie
gmachu, nie instytucji, ale Odrodzonego Człowieka. Nie wszyscy tego oczekują bo nie
każdy ma w tym swój interes. Każda ucieleśniona dusza musi nauczyć się wyrażać
sobą pełnię egzystencji, tego co w niej najlepsze. Musi przeżyć życie jak najbardziej
twórczo i świadomie. „Jak Ojciec zawiera w sobie życie, tak i Synowi dał, by je w sobie
posiadał".
Kiedy Jezus przebywał na wierzchołku góry, uświadomił sobie, że Mądrość
Chrystusowa to nic innego, jak wzniosłe postanowienie rozwijania w sobie pełni władz
duchowych. Że doskonałe oblicze Chrystusa w człowieku rodzi się zawsze w mądrości,
gdyż to w niej bierze swój początek Wielka Miłość i wielki Akt Poznania. Wystarczy to
sobie uświadomić i szczerze zapragnąć. Tak pojęta święta inicjacja to rozumne
zaistnienie - to uświadomienie sobie tego, co w rzeczywistości przedstawia dla nas
życie. Wówczas każdy otrzyma dar odkrycia w sobie Jam Jest i pozna znajdujące się w
nim moce duchowe i istotę rzeczy, z której wszystko bierze

304
swój początek. Tu, a nie gdzie indziej, wznosi się monument świątyni promieniującej
wiarą i mocą: raj na ziemi. „Szukajcie naprzód Królestwa Bożego i jego sprawiedliwości,
a reszta będzie wam dodana". W ten sposób dusza staje się godna zjednoczenia z
Ojcem, który jest w nas, a nie w kapliczce na rozdrożach. Kapliczka ma nam tylko o tym
przypominać. Kiedy istota rozumienia wraca z poniewierki do Ziemi Obiecanej, kraina
grzesznego mroku zostaje raz na zawsze opuszczona. To, co stare, zostaje odrzucone,
by trzymać się nowego. Należy oczyścić się z obrazów i rzeczy niepożądanych, a
urzeczywistnić sobą i w sobie nową prawdę - ześrodkować myśli na własnej
doskonałości i tę doskonałość, ufając sobie, rozwijać.
Nadszedł czas zapowiadanych wielkich przemian duchowych nie tylko wybranych
jednostek, ale całego świata. Zapomnienie ogarnia Świętą Inkwizycję, wyprawy
krzyżowe, deprawację księży i chorą wersję ateizmu. Zradza się w chłonnym umyśle
obraz doskonale rozwiniętej nauki, gdzie Budda wymienia uścisk dłoni z Jungiem, gdzie
doktryny religijne idą w parze z psychotroniką a ekonomia z naukami społecznymi i
dobrobytem świata. Powstaje nowa rzeczywistość wniwecz obracająca kłamstwa
wieków, czerpiąca ze wszystkich nauk prawdy stałe i uniwersalne. Tylko w takim
obrazie przyszłości odnajdziemy zacisze do nauki i rozwijania tkwiących w nas boskich
talentów. W mądrości poznania przychodzi zrozumienie i wiedza. Potem budowanie i
miłość.
Prawdziwa religia to prawdziwa wolność, prawdziwy hołd złożony samemu życiu,
wysłowienie wielkiej twórczej przyczyny. To człowiek, nie Bóg, obwarował ją pismami
świętymi i podzielił na niezliczone systemy wierzeń. Pisma święte wynikły z religii, a nie
odwrotnie. To one są produktem religii, a nie jej przyczyną. Historia religii to suma
doświadczeń jej członków, zaś Ewangelia wynika ze wszystkich religii. Lecz ich nie
tworzy. Zaś wiara jest i była początkiem i końcem całego ludzkiego przemienienia. Cała
reszta to chorobliwa narośl, którą powinno się odrzucić.
Jezus, zgłębiając osiągnięcia swoich poprzedników, pojmował je, ale nie kopiował.
Odnalazł korzenie sięgające jedynego źródła - drogi od zewnętrznego do
wewnętrznego. Pojął, że po odrzuceniu istniejących form rytualnych, religia ma tylko
jedno pochodzenie: Boga wewnątrz, którego w zamiłowaniu nazwał swoim Ojcem.
Nauczył się zwracać bezpośrednio do serca tego kochającego Ojca, do siły sprawczej
wypełniającej każdego człowieka. Zostawił nużące studiowanie dogmatów, rytuałów,
wierzeń, formuł i wtajemniczeń, które uwiło kapłaństwo dla utrzymania ludu w niewiedzy
i posłuszeństwie. Prowadzenie czystego w myślach, słowie i czynie życia utorowało mu
drogę do świątyni serca, gdzie odnalazł Chrystusa. STAŁO SIĘ OBJAWIONE. I prosty
lud, o który Jezus walczył, chętnie go słuchał. Słuchał prawdy, a nie opowieści o
cudach.
W stosunku do swoich poprzedników uczynił Jezus krok naprzód: podniósł w sobie
świadomość Chrystusa do stopnia uduchowienia. Wyznawcy ofiarowali mu tron, lecz nie
wyraził na to zgody. „Królestwo moje nie materialne, lecz w duchu". Chrystus nie
potrzebuje bogactw tego świata, bo sam jest największym bogactwem, bogactwem
prawdy i wiekuistego istnienia. Jezus odciął się od czczenia złotego

305
bożka. Ogłosił zrozumienie swojej boskości i boskości każdego przebywającego w Bogu
stworzenia. Ze wzrokiem skierowanym na ten ideał napełnił nim całe ciało i odszedł w
całkowitość Chrystusa.
Kiedy posuwamy się ciemnymi korytarzami czasu, dzielącego prawdę na różne
kawałki, przedstawiające sobą obraz niepełny, bądź ciemny i zabobonny, pojmujemy, iż
to człowiek, nie Bóg, wprowadził do życia wir grzechu i dysharmonii. Jezus wskazał
drogę odmiany tego stanu przez powrót do Ojca, którego boska moc wszystkiemu złu
sprostać potrafi.
Niewiedza jest tym, co sprowadza grzech i chorobę, jest ona brakiem czci dla
Boskiego Planu Jedności. Choroba nie jest karą za grzechy, jak to chce widzieć Kościół,
ale jest rezultatem ludzkiego niepojmowania wolnego wyboru. Kiedy wszystko staje się
jasne, grzech znika w akcie przebaczenia i choroba znika, czyniąc człowieka wolnym i
świadomym. „Bądźcie doskonali, jako Ojciec wasz niebieski doskonałym jest" - nauczał
Jezus, a trzeba wiedzieć, że wymagał od uczniów tylko tego, co człowiek może
osiągnąć. Przebaczenie i miłość akcentował w atrybucie Chrystusa. Kiedy Piotr
powiedział, że przebaczył siedem razy, Jezus oznajmił mu, iż on przebaczyłby
siedemdziesiąt siedem razy i nie przestałby przebaczać, dopóki postępowanie takie nie
stałoby się powszechne. Mądrość przebaczenia oznacza Chrystusowe przebaczenie
samemu sobie. Ta prawda to światło wyprowadzające nas z mroku duchowego
zacofania. Tę prawdę przeobraził Kościół w grzech, w kazamaty po stokroć
potężniejsze od żelaznych krat. Kazał uwierzyć w siłę grzechu i widzieć jego działanie,
dopóty nie zetleje w akcie kościelnego odpuszczenia. A ponieważ człowiek, nieświadom
prawd Jezusowych, rzadko dawał zadośćuczynienie wyrządzonym krzywdom w życiu
doczesnym, nie chcąc być narażonym na konsekwencje tych czynów po śmierci i w
następnym wcieleniu, szedł na ugodę z Kościołem i stawał się z własnej woli
propagatorem bajki
0 odpuszczeniu niecności w akcie spowiedzi. Było to znacznie wygodniejsze od pracy
nad sobą. I jakie dawało możliwości...
Kościół wiedział, co robi, i nie wolno nam o tym zapominać. Wielowiekowe praktyki
zdążyły odcisnąć się na naszej psychice i trzeba wyjątkowo trzeźwego spojrzenia, by
oddzielić kłamstwo od prawdy. Ale można o tym czasem zapomnieć, można skupić
uwagę nie na idolu, ale na mocy przezeń wyrażonej. Dlatego ciągnie nas do świątyń, do
miejsc duchowego przeobrażenia. I choć sam rytuał może nam się wydawać mocno
naciągany, to jednak w murach świątyni wielu z nas doświadcza obecności ducha
unoszącego się w Chrystusowej świadomości.
Odrzucając zło instytucji, szukajmy w modlących się boskiego braterstwa z nimi, z
ich cudownym pragnieniem pokuty, odczuwajmy cudowny smak aktu skruchy i
wyrzeczonej obietnicy poprawy. I choć kościelna interpretacja anulowania grzechów
jedynie przez akt skruchy i krzyż uczyniony ręką kapłana niewiele ma wspólnego z
rzeczywistością i na nic zdadzą się tak nielogiczne kalkulacje, to jednak już sama
obecność w takich miejscach mocy pozwala na bezpośredni kontakt z bezgranicznym
oceanem duchowego wsparcia, jaki zasila świątynię serca każdego sprawiedliwego,
który kiedykolwiek tutaj zawitał. To ma swój urok i wymowę,
1 choć może wydać się zabawne w dobrym tego słowa znaczeniu to zawsze, ale to

306
zawsze jest do głębi wzruszające. Ale w tym wszystkim nie zapominajmy o
najważniejszym, że Świątynia Serca ma pierwszeństwo przez Świątynią z Cegły, a nie
odwrotnie.
Zastanawiająca jest analogia do świątyni opisanej przez B.T. Spaldinga w „Życiu i
nauce mistrzów Dalekiego Wschodu". Wzniesiona z białego kamienia budowla nigdy
nie wymaga remontów ani konserwacji. Każdy odpadnięty kawałek muru zostaje
samoistnie zastąpiony przez inny. Zdumionym członkom ekspedycji, do której należał
sam autor, mistrz Emil powiedział:
,,Świątynia została nazwana " Świątynią Milczenia", czyli miejscem Mocy, gdyż
Milczenie - to Moc. Kiedy osiągnięte bywa w umyśle miejsce milczenia, wówczas
osiągamy miejsce Mocy, gdzie wszystko jest Jednością-Bogiem. "Zamilknijcie i
poznajcie Moją Boską Moc". Rozproszona moc - to szum, milczenie zaś jest mocą
ześrodkowaną. Jeżeli drogą koncentracji skupimy wszystkie nasze siły w jednym
punkcie, wówczas w milczeniu obcujemy z Bogiem - jesteśmy Jedno z Nim, Jego
Wszechmocą. Na tym polega Boskie Dziedzictwo człowieka. "Ja i Ojciec - Jedno
Jesteśmy".
Istnieje tylko jeden sposób stania się jednością z Mocą Boga - to świadome
obcowanie z Bogiem. Nie może to być uczynione zewnętrznie, gdyż Bóg przejawia się
tylko w głębi nas. Pan przebywa w Swej Świątyni. Niechaj cała Ziemia zachowa
milczenie przed jego obliczem. Tylko wówczas, kiedy zwracamy się od zewnątrz do
milczenia w głębi nas, możemy mieć nadzieję świadomego zjednoczenia z Bogiem -
urzeczywistnienia faktu, kiedy Moc Jego jest dla nas w każdej chwili dostępna. Wtedy
poznajemy, że jesteśmy Jedno z Jego Mocą.
(...) Bóg nie słyszy naszego głośnego i daremnego powtarzania w koło tych samych
słów, lub wielomówności. Musimy poszukiwać Boga za pośrednictwem Chrystusa w
nas, drogą niewidzialnego, milczącego obcowania z Nim w głębi siebie. Kiedy Ojciec
chwalony jest w Duchu i Prawdzie, słyszy On wówczas szczere powołanie otwartej
przed Nim duszy. Ten, kto obcuje z Bogiem w duchowej skrytości, odczuje spływającą
przez niego Moc, jak spełnienie każdego swego pragnienia, albowiem kto poszukuje
Ojca w głębi swej duszy i przebywa tam - Ojciec wynagradza go jawnie.
Jezus często ujawniał swoje obcowanie z Ojcem. Nieustannie pozostawał w
świadomej łączności z Bogiem w głębi swej duszy. Rozmawiał z nim, jak gdyby Bóg
obecny był przy Nim osobowo. I to obcowanie w swej utajonej głębi czyniło Go pełnym
Mocy. Jezus potwierdzał, że Bóg nie przemawia za pośrednictwem ognia, trzęsień
ziemi, huraganów i powodzi, lecz cichutkim szeptem w głębi naszej duszy.
(...) Kiedy człowiek osiągnie poznanie tej wielkiej niewiadomej, co przedstawia sam
dla siebie - niech wejdzie wówczas w głąb swego duchowego wnętrza i zamknie za
sobą drzwi. Znajdzie on tam swego najniebezpieczniejszego wroga - swoje małostkowe
"ja" - i nauczy się panować nad nim. Tam też odnajdzie swego najwierniejszego
nauczyciela i nieomylnego doradcę - rzeczywistego siebie. Odnajdzie ołtarz, na którym
Bóg płonie wiecznym ogniem i na nim jest źródłem wszelkiego dobra, wszechmocy i
wszechwiedzy. Pozna Świątynię Milczenia, w której przebywa Bóg - Sanktuarium w
głębi samego siebie. Odczuje, że każde jego

307
pragnienie zawarte jest w umyśle Boga, a zatem jest pragnieniem Bożym. Pozna
rzeczywisty związek Boga z człowiekiem - Ojca z synem - Ducha z ciałem. Stanie się
dla niego oczywistym, że tylko w jego świadomości istniał dotychczas rozdział, podczas
gdy w rzeczywistości stanowią te "osoby" Jedność".
Wielu z nas odczuwa tę Jedyną Moc, uświadamia sobie ją na planie fizycznym i
przez nią utożsamia z Bogiem. Pojmuje w tym procesie wzrastania świadomości własną
boskość, boskość w jednostkowym wydaniu. Doszedłszy do takiej konkluzji, rzekł
Jakub: „Zaiste - Bóg przebywa także w tym miejscu, a jam o tym nie wiedział. Wszak to
nic innego, tylko dom Boży, a oto są wrota do Niebios". Odkrył, że wejście do nieba
prowadzi przez świadomość duchowego wnętrza, przez ściosaną w sercu świątynię.
Jak powiedział Emerson: „Tylko ograniczone cierpi".
W chwili gdy zaakceptujemy Boga, poznamy samych siebie. Ciało to narzędzie do
wyrażania boskości i Jezus to stale podkreślał. Jedno i drugie zostało przejawione, a
Boska jaźń człowieka jest jego jedynym zbawieniem.
To Kościół, nie Jezus, narzucił nam wizerunek ukrzyżowanego Syna Bożego,
przeobrażając krzyż w symbol ludzkiego grzechu i cierpienia, a włócznię centuriona
Gaiusa Cassusa, która utkwiła w boku Jezusa - w symbol panowania nad światem.
Właśnie dlatego żądny nieograniczonej władzy Hitler przez wiele lat dążył do jej
pozyskania. To Kościół, nie Jezus, doprowadził grzech magią rytuału do wzniosłego
uwielbienia. Przynajmniej taki obraz świata ewangelicznego narzucili wiernym
służebnicy Kościoła o totalitarnym zacięciu. To Kościół ugiął wiernych pod natłokiem
obowiązków, to Kościół (zwłaszcza w osobie Jana XXII) stworzył wiernym okoliczności
sprzyjające popełnianiu przestępstw a wraz z nimi płatne możliwości rozgrzeszenia,
rozgrzeszenia z każdej zbrodni, z każdego przypadku łamania dziesięciu przykazań. By
to osiągnąć, Kościół nie wahał się skąpać Europy w krwi wiernych.
Mówiąc: Kościół Katolicki, dziwnym zrządzeniem losu mamy na myśli zawsze
niedosięgły ideał i zbrodnie, i kary.
„ Chrześcijaństwo jest religią gloryfikującą jeden konkretny historyczny fakt
stracenia, stracenie Jezusa, gdyż Kościół dostrzega w tym wydarzeniu zbawienie przez
krew - zauważa UTA Ranke-Heinemann. - Tym samym kara śmierci jest dla chrześcijan
warunkiem zbawienia. Kara śmierci zostaje przez to - jeśli można się tak wyrazić -
uświęcona jako środek do osiągnięcia zbawienia. Bóg okazuje się tu najwyższym
rzecznikiem kary śmierci, gdyż skazał swego Syna i pragnął Jego ukrzyżowania, to
znaczy zbawienia ludzi. Ponieważ instytucja ferowania wyroków śmierci musiała istnieć
już przed Jezusem, aby odpowiednio wcześniej umożliwić dokonanie się zbawczej
śmierci - zatem wszyscy ludzie straceni przed Jezusem stają się niejako warunkiem,
poprzednikami i tymi, którzy utorowali drogę tej zbawczej śmierci. Podobnie wszyscy,
którzy zostali straceni po Jezusie są ofiarami tej "koncepcji-zbawienia-przez-krzyż"
(Kreuz-Erloesungs-Idee), ponieważ instytucja kary śmierci, która w odniesieniu do
Jezusa była wolą Boga, w przypadku innych ludzi też nie może być z tą wolą sprzeczna.
Tak na tę kwestie patrząc, można stwierdzić, że wszyscy straceni są w pewnym sensie
męczennikami, zmarli oni i umierają dla dobrej, najlepszej idei - zbawienia świata (...)"

308
Bóg nie obstawał przy straceniu swego Syna - to koncepcja chrześcijańska. Ofiara z
człowieka nie musiała i nie była nigdy złożona. Chrystus żyje nadal. Odmiennego
zdania jest Kościół, który słowami arcybiskupa Antoninusa z Florencji suponuje:
„Gdyby nikt nie był gotów tego uczynić, Maria sama przybiłaby Syna do krzyża,
sama dokonałaby ukrzyżowania, dzięki czemu świat zostałby zbawiony. Nie wolno
nawet przypuszczać, że byłaby pod względem doskonałości i posłuszeństwa Bogu
gorsza od Abrahama, który swego własnego syna przyniósł Bogu w ofierze".
Papież Benedykt XIV ganił wręcz wszystkich za przedstawianie Marii pogrążonej
pod krzyżem w boleści. Pius X w pełni podzielał to stanowisko: „Nie stała w tej strasznej
chwili przepełniona bólem, lecz stała radosna" pod krzyżem swego Syna. Także Jan
Paweł II, jakżeby inaczej, hołduje chorobliwej wizji, sadząc, że Maria „w matczynym
duchu złożenia ofiary, którą urodziła, przytaknęła z miłością". Psychoza... I jakże
odkrywcza myśl: matka, zabijając własne dziecko, nie tylko zapewnia mu zbawienie, ale
i sama przez to staje się świętą...! Ta chorobliwa wizja sprawia, że okrutne i zobojętniałe
chrześcijaństwo kpi sobie z cierpienia i śmierci pojedynczego człowieka. Oto maksyma
chrześcijaństwa: Krzyż, znak Twojej ofiarnej śmierci, zdobi nasze ognisko domowe. To
chorobliwe. To nie Bóg żądał ukrzyżowania Syna swego, ale ludzie umęczyli człowieka,
nie podejrzewając nawet, nie rozumiejąc istnienia ponadczasowego Chrystusa. Bóg nie
jest żadnym katem. To język chrześcijan jest przepełniony krwią. Dlatego św. Katarzyna
z Sieny miała wizje przepełnione krwią; łamaną hostię widziała zabarwioną na
krwistoczerwono, a przyjmowaną przez nią komunię przepajał smak świeżej krwi.
Okropność.
Rudolf Baltman, teolog ewangelicki, demitologizując Nowy Testament, wyjaśnia w
książce Jezus:
„Jezus zresztą nie mówił o swojej śmierci i zmartwychwstaniu, i o ich znaczeniu dla
osiągnięcia zbawienia. Wprawdzie w Ewangeliach włożono w jego usta nieliczne słowa
o podobnej treści, ale ich źródłem jest wiara gminy i na ogół nie wywodzą się one nawet
z gminy pierwotnej, ale z chrześcijaństwa ukształtowanego hellenistycznie. Tak rzecz
się ma przede wszystkim z dwiema najistotniejszymi wypowiedziami, słowami
dotyczącymi okupu i słowami wypowiedzianymi w trakcie ostatniej wieczerzy: "Bo i Syn
Człowieczy nie przyszedł, aby Mu służono, lecz żeby służyć i dać swoje życie za okup
wielu" (Mk 10, 45). "A gdy jedli, wziął chleb i odmówił błogosławieństwo, połamał i dał im
mówiąc: 'Bierzcie, to jest ciało Moje'. Potem wziął kielich i odmówiwszy dziękczynienie
dał im, i pili z niego wszyscy. I rzekł do nich: 'To jest Moja krew Przymierza, która za
wielu będzie wylana' (Mk 14, 22-24)".
Ani w dosłownym, ani w przenośnym sensie Jezus nie dawał swego ciała do
jedzenia, ani swojej krwi do wypicia. Ani Bóg nie pragnął Jego śmierci, ani Jezus sam
siebie nie ofiarował. Nie było tu kata ani ofiary. Obowiązku, ani wypowiedzenia
posłuszeństwa Bogu. Obrządek eucharystii powinni chrześcijanie czcić jako posiłek
upamiętniający Jezusa.

309
Niedorzeczną jest wizja Boga żądnego ludzkiej ofiary. Gdyby współczesny Abraham
zechciał zadośćuczynić Bogu i zabić własnego syna, to w najlepszym wypadku trafiłby
na oddział zamknięty. Niedorzecznością jest również gniew, jaki wywołali w nim Adam i
Ewa, przez co Pan skazał ich potomstwo na wieczne cierpienie. Potem zaś, gdy
potomkowie Adama i Ewy zabili Mu Syna, tak się ucieszył, że wszystko im przebaczył.
Tymczasem w Katechizmie Katolickim niemieckich biskupów z 1948 stoi tłustym
drukiem: „Jezus... przede wszystkim dzięki swojemu cierpieniu i śmierci w najwyższym
stopniu zadośćuczynił niebieskiemu Ojcu". Ręce opadają.
Jezusa zabito (obojętne czy społecznie czy fizycznie), ale nie z chęci przypodobania
się okrutnemu Bogu. Jezusa uśmiercili ludzie. I to nie Jego śmierć mamy naśladować,
ale Jego nauki. Bo życie nie jest bezwartościowe, jak wmawia nam chrześcijaństwo, ale
jest najdoskonalszym przejawem aktywności Ducha w walce o własny wzrost. I tylko od
nas zależy, jak szybko skrzepniemy w tej doskonałości-Chrystusie.
Bóg stworzył człowieka na obraz swój i podobieństwo swoje - to prawda. Prawdą
również jest, że człowiek stworzył wizerunek Boga na obraz swój i podobieństwo swoje,
jako istotę zazdrosną i krwawą Lecz wtedy oba obrazy i podobieństwa będą sobie obce
i przeciwstawne. Należy odrzucić takie porównanie. Należy przestać myśleć o
Abrahamie i Jetcie (ten z kolei złożył córkę w ofierze) jako o rycerzach wiary, a zacząć
ich traktować, jako dzieciobójców, co najmniej jako osoby chore psychicznie.
Celnie ujął tę myśl filozof Ernst Bloch: „Ostateczne wreszcie źródło nauki o śmierci
ofiarnej ma nie tylko szczególnie krwawy charakter, ale jest nad wyraz archaiczne: ma
swoje korzenie w najstarszym, dawno już zaniechanym zwyczaju ofiarowywania ludzi...
Pozbawiona łaski sprawiedliwość wyliczała przewinienia, za które żądano teraz zapłaty,
a Chrystus nauki o odkupiciełskiej śmierci - za co zapłacił własną niewinną krwią,
wznosząc jeszcze dodatkowy wkład do skarbca łaski administracji kościelnej..."
Taka postawa określa postęp, jaki chrześcijaństwo uczyniło w stosunku do
Judaizmu, wyższość idei nowotestamentowych nad starotestamentowymi. A przecież w
Starym Testamencie Bóg tylko wypróbowuje wiarę Abrahama, zadawalając się
ostatecznie ofiarą z baranka. W Nowym Testamencie uśmierca już własnego Syna.
Co zastanawiające, z ust samego Jezusa nie słyszymy żadnych krwawych
opowieści. Wszystkie nieludzkie przekazy pochodzą z wypowiedzi osób postronnych. A
przecież w myśl zasady tworzenia świętego przekazu powinno być raczej odwrotnie.
Czyżby dlatego przetrwały ledwie wzmianki o przemyśleniach Mesjasza i ani jedno Jego
Prawdziwe Słowo? A te ocalałe strzępy przemyśleń i tak są traktowane przez Watykan z
milczącą dezaprobatą. Ich miejsce zajęły pisma święte, służące dobru stolicy
apostolskiej, a nie wiernym. Tak jakby wierny był służebnikiem Watykanu, a nie
odwrotnie!
W kontekście takich rozważań z pewnością wielkim wydarzeniem było odnalezienie
oryginalnej, nie przerobionej Ewangelii, zwanej też Praewangelią, jaką

310
w jednym z buddyjskich klasztorów w Tybecie ukrył członek społeczności esseńskiej.
Po raz pierwszy przetłumaczona z oryginału aramejskiego na język angielski około roku
1881 natychmiast wstrząsnęła Watykanem. Odkrywając sens istotnych wydarzeń z
życia Jezusa, odrzuconych przez chrześcijaństwo za swą kontrowersyjność,
natychmiast stała się przedmiotem zajadłej krytyki. Podważenie lub potwierdzenie jej
autentyczności stało się między innymi przyczyną wyprawienia ekspedycji, jaką w 1894
roku zorganizowało bez rozgłosu dziesięciu amerykańskich uczonych, pokonując w
trzech turach obszary Indii, Tybetu, Chin i Mongolii. Dzięki szczęśliwemu zrządzeniu
losu poznali wielkie tajemnice ludzkości oraz zetknęli się osobiście z prawdziwymi
Mistrzami, którzy działając na planie astralnym, przygotowują ludzkość do wkroczenia w
nadchodząca Erę Wodnika. Jeden z nich, ucieleśnienie idei chrześcijaństwa, Jezus
Chrystus, nie tylko potwierdził autentyczność Praewangelii, ale wyjaśnił i pogłębił w
obecności uczonych rzeczywisty sens swojej nauki:
„Kiedy powiedziałem: "Jam jest droga, prawda i żywot" - nie miałem zamiaru wpajać
ludzkości myśli, że tyłko Ja byłem jedynym światłem. Ci, którzy są świadomi Ducha
Bożego - są Synami Bożymi. Kiedy powiedziałem : "Jam jest rzeczywiście
jednorodzonym Synem Boga, któremu Ojciec w łaskawości Swej dobro czyni" -
zamierzałem tym dać pojąć całej ludzkości, że jeden z dzieci Bożych poznał, zrozumiał i
ogłosił swoją boskość; zobaczył, że był, poruszał się i przebywał w Bogu, tym Wielkim
Ojcu - Macierzystej Zasadzie wszystkich rzeczy. Stwierdziwszy to, obwieścił wówczas
siebie Chrystusem - jednorodzonym Synem Bożym - i wierny sercem nieustępliwie
wiódł życie takie, jakie głosił. Ze wzrokiem skierowanym na ideał napełnił on nim całe
ciało i nadszedł upatrzony koniec.
Przyczyną dła której wielu Mnie zobaczyło, było włożenie ciała mego do trumny i
czynienie go niedostępnym. Poza tym - otoczono Mnie cudami i mistyką i umieszczono
z dała od prostych ludzi, których głęboko kocham. Kocham ich tą prawdziwą,
niewypowiedzianą miłością. Tak więc nie Ja odszedłem od nich, lecz oni ode Mnie.
Nastawiali oni zasłon, ścian i przegród, pośredników i obrazy, zarówno Moich, jak i
tych, którzy są mi bliscy i drodzy. Otoczyli nas spokojem i tajemnicą do takiego stopnia,
że zobaczyliśmy siebie tak daleko odepchniętych od bliskich nam, iż ci nie wiedzą jaką
drogą zbliżyć się do nas. Proszą oni i zanoszą modły do Matki Mojej oraz tych, którzy
otaczali mnie podczas Mego życia pośród ludzi, i w taki sposób zachowują nas
wszystkich w swym śmiertelnym umyśle.
(...) Tak długo ukrywaliście nas w tajemnicy, że nie jest w ogóle dziwne, iż
zapanowały zwątpienie i niewiara. Im więcej nastawiacie obrazów i bożków, otaczając
nas śmiercią i czyniąc niedostępnymi dla wszystkich, prócz nas samych - tym głębiej
będzie padał cień i zwątpienie, a brednia będzie się zwiększać coraz bardziej i stawać
coraz trudniejszą do przezwyciężenia.
(...) Bardzo wielu widzi tylko tę część mego życia, która skończyła się
ukrzyżowaniem, zapominając o nieporównanie dłuższym okresie, mianowicie tym, w
którym teraz żyję; zapominając, że człowiek żyje nawet po tym, co wydaje się być

311
gwałtowną śmiercią. Życie nie może ulec zniszczeniu. Ono trwa nieskończenie, a
prawidłowo przeżyte - nie zwyradnia się i nie przemija. Nawet ciało może być uczynione
nieśmiertelnym do tego stopnia, że nigdy nie ulegnie zmianie.
(...) Bóg nie jest wielką istota^ na zewnątrz, którą musicie wprowadzić do wnętrza, a
potem pokazać światu. Bóg jest potęgą, która jest źródłem i mocą waszej własnej
czynności myślowej. Prawda, że moc jest w was i wszędzie dokoła, lecz jest ona
nieczynna, dopóki o niej nie myślicie i nie wiecie o jej istnieniu; gdy wiecie, płynie ona z
was w nieograniczonej mierze.
(...) Przez stałą kontemplację, uwielbienie, błogosławieństwo i dziękczynienie tej
mocy wzmagacie jej napływ, a gdy to czynicie, staje się ona potężna i dla was
dostępniej sza. A więc powiadam wam: Módlcie się nieustannie. Wasze życie
powszednie jest codzienną modlitwą.
Najpierw poprzez wiedzę, iż moc ta istnieje, potem przez stosowanie jej z absolutną
ujhością wkrótce w pełni ją sobie uświadamiacie.
(...) A więc pójdźcie ze Mną tak, jak Ja idę za Chrystusem, prawdziwym Synem
jednorodzonym z Ojca; a ponieważ Ja uzewnętrzniam i ukazuję Boga, uzewnętrzniam
Boga wewnętrznego. Więc niech będzie powiedziane, że wszyscy są Bogiem!
Największym kazaniem, jakie kiedykolwiek było wygłoszone, jest Oglądanie Boga.
Oznacza to oglądanie Boga w całej Jego chwale, właśnie wewnątrz przez was, jak
również przez wszystkich innych. Gdy oglądacie Boga i nic prócz Boga, kochacie i
wielbicie Go i tylko Jego - wy naprawdę Boga oglądacie, jesteście prawem,
prawodawcą i tym, który zwalnia od prawa.
Gdy się modlicie, wejdźcie do skrytej komory własnej duszy: tam módlcie się do
waszego Ojca wewnątrz, a Ojciec was, który sfyszy, wynagrodzi was jawnie. Módlcie
się i czyńcie dzięki, abyście mogli dawać więcej Boga światu całemu ".
W żadnej z wypowiedzi Jezusa, które spisał Spalding, a było ich wiele, nie pojawia
się choćby słowo o konieczności odwiedzania Świątyni z Cegły. Kościół jest w naukach
Jezusa miejscem, do którego powinniśmy udawać się wówczas, gdy brakuje nam
domowego zacisza do rozmowy z Mocą w nas tkwiącą. Takie samo podejście
charakteryzuje poglądy innego Mistrza, Emila:
„Żywimy przekonanie i mamy nadzieję, że wraz z nami zrozumiecie, iż ten Wielki
Mistrz przyszedł do was po to, byśmy mogli mieć pełniejsze zrozumienie życia tu, na
Ziemi, że wszystkie śmiertelne ograniczenia zostały stworzone przez człowieka i nie
mogą być inaczej tłumaczone. Wierzymy niezłomnie, że ten największy z nauczycieli
przyszedł po to, by pełniej dowieść nam, iż Chrystus przebywający w Nim, przez
Którego czynił owe wszechpotężne dzieła - jest tym samym Chrystusem, który
przebywa w nas - we mnie i w całej ludzkości, że stosując Jego Nauki możemy również
czynić to, co czynił On, i większe jeszcze dzieła. Wierzymy, że Chrystus przyszedł po to,
by pokazać nam, że jedynie Bóg jest Wielką Przyczyną wszystkich rzeczy - że jest On
Wszystkością".
Czyż nie jest to pochwała wolności?

312
Zapewne niektórzy pamiętają ten fragment życia Nazareńczyka, kiedy proszony o
skomentowanie wybranego przez siebie fragmentu Biblii, odczytał urywek z Księgi
Izajasza: „Duch Pański nade mną, przeto namaścił mnie, abym zwiastował ubogim
dobrą nowinę, posłał mnie, abym głosił jeńcom wyzwolenie, a śłepym przejrzenie, abym
uciśnionych wypuścił na wolność" - i opatrzył go komentarzem nie mającym nic
wspólnego z odrodzeniem Dawidowego imperium: „Dziś wypełniło się Pismo w uszach
waszych", co oznaczało obowiązek podjęcia decyzji, czy godzimy się być niewolnikiem,
czy też pragniemy stać się wolnym człowiekiem. Dlatego historię ludzkości podzielono
na dwie epoki: przed i po narodzeniu Zbawiciela. Wolność i jeszcze raz wolność.
Odebranie jej pozwoliło instytucjom kościelnym całego świata na pozbawienie nas
boskości, na zapomnienie
0 prawdzie Chrystusowego serca. Ustanowiło monopol na wiarę, a za namiastkę tego,
co zostało, kazało nam słono płacić. Resztę zaś skryto i o niej zapomniało.
Wspomnijmy tylko niektóre zaciemnione przez Kościół prawdy, odsłońmy drobną
część historycznej mistyfikacji. Zacznijmy od wegetarianizmu i miłości do zwierząt, co
jak wspomnieliśmy na początku - stanowiło żelazną regułę moralną pierwszych wieków
chrześcijaństwa.
Prócz zakazu spożywania mięsa Jezus pochwala braterski stosunek do zwierząt.
Troska o ich los obejmuje nie tylko wyraźny zakaz polowań i łowów, ale
1 obowiązek uwalniania zwierząt od cierpień czy dawania im odpoczynku po pracy
u człowieka. Znęcanie się czy dręczenie zwierząt jest w oczach Jezusa równoznaczne z
odbieraniem im życia i zasługuje na największą pogardę. Podkreślał, iż Stwórca tchnął
w zwierzęta to samo życie, co w człowieka (wraz z cząstką swojej inteligencji).
Pobierając nauki w Indiach, Jezus przekonał się, iż zwierzęta posiadają duszę
zbiorową z której w kole inkarnacji wykształcają się z czasem dusze indywidualne.
Dlatego wraz z pozostałymi Mistrzami traktował zwierzęta jak młodszych braci.
Młodszych, ale równych sobie: godnych takiej samej miłości i wsparcia.
O ile ewolucja zwierząt przebiega na ogół prawidłowo, o tyle ludzka dusza
indywidualna postępuje często niezgodnie z normami Tworzącej Zasady i czasami
sprowadza na siebie upadek. Zachodzi tak zwany proces powtórnego zezwierzęcenia,
czego przykładem jest yeti, człowiek śniegu. Zagadnienie to naświetlili Mistrzowie
uczestnikom wspomnianej wyprawy amerykańskiej. Według ich oświadczenia, śnieżni
ludzie są potomkami społeczności, która utraciła wszelki kontakt z cywilizacją Odeszli
od niej tak bardzo, że zapomnieli o swoim pochodzeniu. Tak długo żyli we wzajemnej
nienawiści i strachu przed współbraćmi, iż zatracili ludzkie cechy, staczając się do
poziomu zwierząt. Nie będąc całkowicie zwierzętami, bo nie posiadają typowego dla
zwierząt instynktu, nie wiedzą teraz, kto je kocha i jak na tę miłość zareagować.
Odczuwając powinowactwo z rodzajem ludzkim, porywają czasami ludzi, by z nimi
obcować, a nawet tworzą z pojmanymi stadła. I choć nadal są dziećmi bożymi, strach,
jaki paraliżuje ich na widok Mistrzów, udaremnia wszelkie próby ulżenia ich cierpieniom.
Ogarnięci nadnaturalnym lękiem, stoją skamieniali, aż Mistrzowie, zwani przez nich
Ludźmi Słońca, opuszczą ich sadyby.

313
Kolejna sporna kwestia to niewątpliwie reinkarnacja, zwana ewolucją poprzez
kolejne narodziny i śmierć. Jakże niewielu katolików wie, ze aż do roku 504 wędrówka
dusz była zgodna z oficjalnym poglądem Kościoła. Dopiero po soborze w Nikozji
uznano za znacznie wygodniejszą wersję o jednorazowym żywocie na ziemi,
zakończonym, naturalnie, wieczystym szczęściem w raju, względnie niekończącym się
cierpieniem w uścisku piekielnych żywiołów. Przy czym Kościół stanowić miał jedyną
wyrocznię, wagę sprawiedliwości w ocenie ziemskiego żywota każdego człowieka, który
w sprawie rozgrzeszenia, chciał tego czy nie, musiał udać się do kapłana, ziemskiego
zastępcy Boga w sprawach absolucji. Od tego zależał nie tylko rodzaj pośmiertnej
egzystencji, ale i szacunek bądź potępienie jeszcze za doczesności. Dlatego już sama
myśl o naprawianiu grzechów w kolejnych żywotach była nie do przyjęcia ze względu na
kościelny interes.
O reinkarnacji głośno w przekazach Esseńczyków, którzy jako jedyni zachowali
prawdziwą mądrość starożytnych pism świętych, wyforowując się w trafności
przepowiedni i wiarygodności głoszonego słowa przed kościół żydowski, który - jak to
określił Pius XII - przechodził przez okres nazwany herezją w działaniu. Zresztą sam
Jezus nie wprowadził niczego nowego do swoich kazań. Ożywił on tylko kluczowe
fragmenty starych nauk, które niestety po jego odejściu umyślnie wypaczano bądź
dyskredytowano, stosownie zresztą do politycznych wymagań Sanhedrynu.
Ponieważ Jezus był Esseńczykiem, wiedza ich była Jego wiedzą. Skoro jednak już
za jego życia trwał narastający konflikt między Esseńczykami a ortodoksyjnym
judaizmem, nie umieszczono żadnej wzmianki o Esseńczykach w Piśmie Świętym.
Chociaż to oni jako jedyni prawidłowo przepowiedzieli nadejście Zbawiciela. Oni także
pomagali przy jego narodzinach i wspierali go podczas ucieczki do Egiptu. Oni też byli
pierwszymi nauczycielami proroka. Oni również pożegnali go ostatnią wieczerzą.
Upatrywali w Jezusie boskość objawiającą się poprzez wysoko rozwiniętą duszę ludzką
zwaną Chrystusem, boskość, która musiała parokrotnie objawiać się na Ziemi, nim
dostatecznie rozwinięta duchowo mogła udźwignąć ciężar ostatniego zadania -
ukazania światu Chrystusowego Jam Jest. To głosili wszem i wobec znienawidzeni
Esseńczycy, najniżsi z Żydów.
Nim Dekret Chalcedoński z 451 roku naszej ery podzielił Jezusa na dwie odrębne
istoty: ludzką i boską nazywając Chrystusa Posłańcem a Jezusa człowiekiem - przeszło
sto lat wcześniej cesarz Konstantyn Wielki nawrócił się wraz z matką Heleną na wiarę
chrześcijańską co przyniosło sprawie Chrystusowej wątpliwe korzyści i co usunęło z kart
Pisma Świętego pod naciskiem cesarzowej wszystkie wzmianki o reinkarnacji, mimo że
kwestia wędrówki dusz była bezspornie udowodniona w trzydziestu Ewangeliach, jakie
krzewiły ideę Ducha Chrystusowego jeszcze pod koniec pierwszego stulecia naszej ery.
Konstantyn, kpiąc z Boga i ludzi, przyjął chrzest, gwarantując sobie tym samym
odpuszczenie w sakramencie spowiedzi wszystkich zbrodni, jakich dopuścił się w
swoim całym niecnym życiu. Aby zadośćuczynienie wyrządzonym krzywdom przestało
obciążać karmę wielkiego cesarza, należało wymazać wiarę w reinkarnację mocą
papieskich postanowień, słowem - zmienić sposób ludzkiego rozliczania się z życiem.

314
Wędrówkę dusz oficjalnie potępiono także wcześniej, na Soborze w Nicei w 325
roku naszej ery, co poprawiło nie tylko samopoczucie cesarza, ale i miało ważkie
znaczenie polityczne. Przede wszystkim wzmacniało pozycję Kościoła, za co święta
instytucja gotowa była zapłacić modyfikacją Pisma Świętego. Trzeba pamiętać, iż w
tamtym okresie Kościół bezpośrednio podlegał cesarzowi i jego wola czy zachcianki
stanowiły główne tło działań duchowieństwa. Dlatego potępiono Orygenesa, którego
nauki zobowiązywały do pozostawania przy oryginalnych wersjach Ewangelij oraz przy
wszystkich świętych mogących swoimi poglądami zaszkodzić wyobrażeniom
Konstantyna o pośmiertnym raju.
Tak pisał Plotyn (205-270 r.), potępiony na równi z Orygenesem, św. Klemensem z
Aleksandrii, św. Jeremiaszem czy św. Grzegorzem:
„Dusza, choć ma początek w Bogu, zstąpiwszy Z wysoka zespala się z mrocznym
naczyniem ciała i mając naturę popotopowego boga, zniża się dalej powodowana
własnym upodobaniem, chęcią władzy i przyciągana troskami niższego rodzaju...
Jednak nasze dusze mogą kolejno powstawać, zabierając ze sobą doświadczenie
tego, co poznały i cierpiały w stanie upadku, ucząc się stąd, jakim błogosławieństwem
jest przebywanie w świecie duchowym, i za pomocą porównania przeciwieństw
uświadamiają sobie jaśniej doskonałość wyższego stanu.
Doświadczenie zła daje lepszą znajomość dobra (...) Nie cała dusza wstępuje w
ciało. Jakaś należąca do niej część stale przebywa w świecie duchowym, który jest
czymś odmiennym od świata zmysłowego. To co przebywa w świecie zmysłów, nie
pozwala dostrzec tego, co widzi nadrzędna część duszy ".
„(...) absolutnie koniecznym jest - głosił św. Grzegorz (257-332 r.) - aby dusza
została uzdrowiona i oczyszczona, a jeśli nie stanie się to za jej życia na ziemi, musi się
dokonać w przyszłych wcieleniach ".
W „De principiis" Orygenes powiada: „Każda dusza przychodzi na świat umocniona
przez zwycięstwa, lub osłabiona przez klęski swoich poprzednich wcieleń. Jej miejsce w
świecie zdeterminowane jest przez poprzednie zasługi lub przewiny. Praca duszy na
tym świecie determinuje miejsce, jakie zajmie w świecie przyszłym".
Sobór w Nicei nadał nową interpretację Ewangelii, zadając kłam świadectwom
czterech świętych Kościoła.
„Na Soborze w Nicei - pisał Wolter - żaden z Ojców Kościoła nie przytoczył ani
jednego fragmentu z czterech Ewangelii, takich, jakimi znamy je obecnie.
Nie potrafili oni zacytować Ewangelii, ale nawet obstawali przy pewnych
fragmentach, które obecnie znajdują się tylko w Ewangeliach apokryficznych,
odrzuconych przez kanon.
Skoro wiele fałszywych Ewangelii na pierwszy rzut oka wydaje się być prawdziwymi,
to te, które konstytuują fundamenty naszej wiary, również mogą być sfałszowane".
W nowo odkrytej koptyjskiej Ewangelii św. Tomasza spotykamy następujące
ostrzeżenie: „Faryzeusze i skrybowie otrzymali klucze poznania i ukryli je. Nie

315
weszli, ani nie pozwolili wejść tym, którzy tego chcieli". Jezus strofuje bez ogródek:
„Biada wam, uczonym w Prawie, bo wzięliście klucze poznania, samiście nie weszli, a
przeszkodziliście tym, którzy wejść chcieli".
Wątpliwości dotyczące reinkarnacji dzieliły duchowieństwo przez następne stulecia.
Po Dekrecie Chalcedońskim z 451 r.n.e., chroniącym jeszcze nauki Orygenesa, w tym
podnoszoną ponownie kwestię wędrówki dusz, największe jednak zmiany w interpretacji
Pisma zaszły za panowania cesarza Justyniana (483-565 r.), który za namową żony
Teodory pozwolił, by w 543 roku lokalny sobór zdyskredytował i potępił reinkarnację, co
stanowiło wybieg umożliwiający cesarzowej przebudowę Kościoła i wierzeń według
własnych życzeń, formowanych konceptem osobistego doradcy małżonki: Eutychesa.
Ta wywodząca się z ludu prosta dziewka, nie stroniąca od orgii, pomówień i zbrodni
( przyczyniła się choćby do zgładzenia kilku papieży), matactwami i trucicielstwem nie
tylko zmieniła poglądy Justyniana w kwestii zasad wiary, ale umieściła na tronie stolicy
apostolskiej swojego kandydata, spełniając daną w młodości mstliwą obietnicę. A że
ucierpiał na tym kanon wiary, nie miało to dla cesarzowej najmniejszego znaczenia.
Skupiła w swoich rękach siły zdolne zlikwidować wszystkich przeciwników.
Ostatecznym ukoronowaniem prowokacyjnej polityki stał się Piąty Sobór Ekumeniczny,
który w 553 roku w Konstantynopolu nadał nową postać Pismu. I to mimo sprzeciwu
protegowanego papieża, mimo samobójczej interwencji wielu zakonów, mimo
kompromitacji i oszustw w czasie głosowania, do którego dopuszczono jedynie...
stronników cesarza! Strach przed karzącą ręką cesarza schylił karki pozostałym
prawowiernym. Katastrofalny rezultat tych zabiegów spowodował nie tylko rozłam w
łonie Kościoła, czy zejście do podziemia wielu ugrupowań religijnych, jak uczynili to
katarowie czy albigensi, ale przede wszystkim wyłączył z wiary chrześcijańskiej naukę o
preegzystencji duszy.
Warto dodać, że potępienie Orygenesa nie nastąpiło za sprawą Kościoła, lecz
władzy państwowej. Tak na dobrą sprawę to żaden papież nauk Orygenesa nie potępił.
Choć to właśnie Kościół przetłumaczył w osobie Rufinusa (345-410) najważniejsze
teksty Orygenesa, bacząc uważnie, by ich treść ściśle korespondowała z poczynaniami
innych wielkich tłumaczy tamtych czasów, np. z twórczością Hieronimusa.
Kiedy w 1941 roku odnaleziono w północnym Egipcie w miejscowości Tora 28
papirusów zawierających oryginalny komentarz Orygenesa do sławnego „Listu
Rzymskiego", okazało się, że z prawdziwego przesłania Orygenesa nie dotrwało do
naszych czasów nic godnego uwagi. Czego Rufinus nie zmodyfikował, to po prostu
wyciął...
Kwestię przeróbek Pisma i walki o profity kosztem wiernych Kościół dyskretnie
przemilcza, ucząc rzeczy nieistotnych i przeciwnych naukom Jezusa.
U Jezusa wygląda to zupełnie inaczej, zgodnie zresztą z naukami Orygenesa:
„Błogosławieni, którzy poczynili wiele doświadczeń, przez cierpienie bowiem staną
się doskonałymi. Będą oni jak aniołowie w niebie i nie będą nigdy umierać ani się na
nowo rodzić. Śmierć i narodziny nie będą mieć nad nimi mocy".

316
W rozmowie ze ślepcem: „Nie znasz nawet zdarzeń ze swego poprzedniego życia i
nie możesz przywołać na pamięć swego poczęcia i swoich narodzin ".
Udzielanie ostatnich wskazówek apostołom zakończył Jezus słowami: „(...)
wierzymy w oczyszczenie duszy przez wiele narodzin i doświadczeń, zmartwychwstanie
umarłych, w życie wieczne wszystkich sprawiedliwych i spokój w Bogu na zawsze.
Amen".
Ponieważ synod z 543 roku obłożył naukę o ponownym wcieleniu klątwą Kościół
musiał siłą rzeczy podmurować nową naukę o jednorazowym życiu człowieka nowymi
dogmatami. Stąd nie wzmiankowana nigdy przez Jezusa historia
0 grzechu pierworodnym, o stworzeniu duszy w chwili poczęcia, o grzechu
śmiertelnym, o sądzie ostatecznym, czyśćcu i wiecznym potępieniu.
Dr Doreal, po spędzeniu dwóch lat w klasztorze, w jakim Jezus przebywał,
1 po zapoznaniu się z wielu oryginalnymi pismami Jezusa, usłyszał: „ Wiemy
0 naukach Jezusa więcej niż wy w świecie zachodnim, ponieważ On tu spędził pięć lat".
W swojej pracy „Tajemne Nauki Jezusa" Doreal wyjaśnia, iż „Hebrajczycy mieli jasne
zrozumienie praw reinkarnacji. Starożytni Hebrajczycy wierzyli, że dopóki człowiek nie
stał się jednym ze sprawiedliwych, czyli dopóki nie osiągnął w tym zjednoczenia z
Boskością, powtarzał inkarnację. Uważali oni, że Abraham
1 inni stan ten osiągnęli". Doreal przedstawił także na podstawie wiarygodnych
dokumentów wszystkie reinkarnacje Jezusa.
Pierwszy raz żył Jezus około 5800 lat temu w okresie wielkiego upadku Chin. Zmarł
w wieku 85 lat w swojej ukrytej samotni. Po raz wtóry narodził się około 5200 lat temu w
Ameryce Północnej i nosił imię Ea-Wah-Tach. Przyniósł Indianom wiedzę o Gitche
Manitou i Wielkim Duchu. Do dzisiaj uważany jest tam za wielkiego wybawiciela. Trzeci
raz żył w Indiach około 3400 lat temu jako mędrzec Copilya. Był przywódcą barwinów,
których nauki odeszły z czasem w zapomnienie. W czwartym życiu 1100 lat przed
Jezusem jako mędrzec Chine walnie wspomógł rozkwit życia duchowego w Chinach.
Kolejne istnienie przypada na okres o pięćset lat późniejszy, kiedy to swoje nauki
przekazywał pod imieniem Lae-Tac. Ostatnia znana inkarnacja to Nazareńczyk.
Nawet patent Kościoła na łączenie i rozdzielanie ludzi w świętym sakramencie
małżeństwa od dawna budzi ostrą krytykę, także w gronie samych duchownych.
Oczywiście, kwestia bezżeństwa księży to sprawa wewnętrzna samego Kościoła,
chroniącego zapobiegliwym prawem swoje dobra przed zakusami rodzin duchownych, i
nie ma co tego omawiać.
Jednak Jezus dopuszczał możliwość przerwania małżeństwa w przypadku
zaistnienia sprawiedliwej przyczyny: „Zaprawdę powiadam, wam, cokolwiek byście
zawsze słusznie związali na ziemi, będzie związane i w niebie, a cokolwiek byście
słusznie rozwiązali na ziemi, będzie rozwiązane i w niebie".
Przy tym Jezus wyraźnie zaznacza, iż słusznością ową jest nie tylko ustanie życia,
ale również miłości, co teologowie na siłę przemilczają. „Wam jednakowoż, moi
uczniowie, pragnę wskazać zasadę doskonalszą, a tą jest, iż małżeństwo pomiędzy
mężczyzną a niewiastą winno być złączeniem w prawdziwej miłości i przychylności i
pełnej wolności i to tak długo, jak trwa miłość i życie ".

317
Jezus doskonale zdawał sobie sprawę z tragedii, jaka toczy grzechem parę dwojga
nieszczęśliwych czy nienawidzących się ludzi złączonych świętym sakramentem.
Ukazał drogę uniknięcia tego stanu bez jakichkolwiek moralnych obwarowań. A że stało
to w sprzeczności z interesem Kościoła, to już inna historia. Trafnie ujął to K. Zaleski w
posłowiu do polskiego wydania „Ewangelii Życia Doskonałego":
„Nie od rzeczy będzie sobie uświadomić, iż wszystkie dogmatyczne ograniczenia i
wszystkie nakazy i zakazy, częstokroć wręcz sprzeczne z Nauką Jezusa, wprowadzone
zostały nie tyle dla dobra wiernych łub ludzkości, ile dla ugruntowania pozycji Kościoła i
wyższej hierarchii duchowieństwa, a więc stosunkowo wąskiej grupy ludzi. Pomimo
więc szumnych frazesów i miodopłynnych słów itp. decydowały względy często ludzkie,
niskie i przyziemne ".
Chociaż rośnie opór przeciwko kościelnej instytucji o kształcie watykańskiego
molocha, chociaż czarnowidztwo religijne to bolesny okres w życiu każdego człowieka,
równie długi i chaotyczny jak dojrzewanie społeczne, to powinniśmy jasno zdawać sobie
sprawę z tego, iż cała historia Kościoła jest także częścią naszej własnej historii,
częścią nas samych i nie wolno nam niczego uronić z doświadczeń przez ów związek
wyniesionych. Nie trzeba wszystkiego bezkrytycznie akceptować, należy jednak ten
stan rzeczy zrozumieć, a potem przejąć to, co będzie najwłaściwsze dla naszego
rozwoju. Jedynie od wiedzy architekta zależy wygląd gmachu mądrości. Wejście zaś do
tego gmachu prowadzi schodami wątku religijnego, pojęciem złożonej struktury bytu,
jego stosunku do nas i odwrotnie. Bez pokonania schodów doświadczenia niezmiernie
trudno otworzyć człowiekowi drzwi do skarbnicy wiedzy. Pukajmy do świątyni serca,
gdzie Chrystus oczekuje nas z utęsknieniem, i przestańmy szukać pocieszenia w
zwodniczym blasku kościelnego autorytetu, bo autorytety mają to do siebie, że
przemijają wraz z modą.
Po zapoznaniu się z przedstawionymi wyżej faktami łatwiej pojąć starotestamentowy
zakaz kontaktowania się z duchami i wróżbitami, zakaz poznawania prawdy, przed
którą zamknięto drzwi drogą religijnego przymusu. Dziwne, że religijne prawo nie
obejmuje zakazu noszenia ubrań wykonanych z włókien mieszanych, obcinania włosów,
golenia bród czy posiadania tatuaży, czego domaga się od wiernych Pismo Święte.
Pomijam już sporną kwestię niedawno wprowadzonych obowiązków, z którymi wierny-
niepraktykujący może być nie zaznajomiony, jak chociażby wprowadzony w 1998 roku
przez rabina Izraela zakaz dłubania w nosie w czasie ramadanu.
„Iprzemówił Pan do Mojżesza: ...Nie będziesz twego bydła parzył z odrębnym
gatunkiem. Twojego poła nie będziesz obsiewał dwojakim gatunkiem ziarna i nie
odziewał szaty zrobionej z dwóch rodzajów przędzy. Nie będziecie strzygli włosów
dookoła waszej głowy, ani podcinali końca swojej brody... Nie będziecie czynić nacięć
na ciele swoim ani nakłuwać napisów na skórze swojej... Kto zaś zwróci się do
wywoływaczy duchów i do wróżbitów, by naśladować go w cudzołóstwie, to zwrócę
swoje oblicze przeciwko takiemu i wytracę spośród ludu... Mężczyzna, który cudzołoży z
żoną bliźniego swego, poniesie śmierć, zarówno cudzołożnik, jak i cudzołożnica ".

318
Odmienne stanowisko w tej kwestii przyjął św. Augustyn: „Dlaczego nie przypisać
tych spraw duchom zmarłych i nie uwierzyć, że Opatrzność Boska obraca wszystko na
pożytek, aby ludzi nauczyć, pocieszyć i odstraszyć?" W swoich wątpliwościach umocnił
się z czasem jeszcze bardziej, bo w dziele „O królestwie Bożym" wspomina nawet o
operacjach teurgicznych usposabiających do kontaktu z duchami.
Ale duchy zwalczały na seansach dogmatyzm Kościoła i utwierdzały herezjarchów w
swoich poglądach. Skarżyły się, że pierwotne treści Ewangelii zostały przez Kościół
zaciemnione aż do granic widoczności. Nie mogąc dowolnie otwierać wrót do raju i
piekła, urzędowy Kościół tracił władzę. Dlatego Święte Oficjum wyklęło okultyzm. Wtedy
rzymskie duchowieństwo straciło z oczu przyniesione przez Jezusa światło. Walka o to
światło rozciągnęła się na kilkanaście stuleci, przynosząc w dobie reformacji pierwszą
ideologiczną odwilż. Doktryna tajemna pośmiertnym wspomnieniem templariuszy na
powrót ujrzała światło dzienne. Nawet wyżsi dostojnicy kościelni złożyli jej hołd,
popierając myśl o reinkarnacji i spirytyzmie.
„Ponieważ nie jest wzbronionym wierzyć w poprzednie istnienia duszy - przyznał
biskup de Montal - któż może przewidzieć, co zaszło między inteligencjami w odległych
wiekach".
„W podziw wprawia, że znajdują się ludzie rozsądni, którzy ośmielają się zaprzeczać
zjawom i porozumiewaniu się dusz zmarłych z żyjącymi, albo przypisywać je imaginacji i
sztuce diabelskiej". - wyjaśniał Kardynał Bona w traktacie o „Rozróżnianiu Duchów".
„Prawdą jest - tłumaczył Leon Denis - że Nowy testament zawiera dużo błędów.
Niektóre epizody znajdują się w historii innych ludów, a niektóre fakty z życia Chrystusa
są również w życiu Kriszny i Horusa (...)
Chrześcijaństwo pierwotne posiadało wszystkie czynniki do prawdziwego rozwoju,
lecz zboczyło w samym zaraniu, a istotne jego zasoby, zapoznane przez urzędowych
przedstawicieli, wsiąknęły w świadomość ludów, w dusze tych, którzy nie czując się i nie
uznając już za chrześcijan, piastują nieświadomie ideał marzony przez Jezusa.
Nie w kościele więc, ani w instytucjach domniemanego Prawa Boskiego, które w
istocie jest Prawem Siły, szukać należy dziedzictwa Chrystusowego. Są to naprawdę
instytucje pogańskie lub barbarzyńskie. Myśl Jezusa żyje już tylko w duszy ludu (...)
Katolicyzm wypaczył piękne i czyste nauki Ewangelii przez swe dogmaty o grzechu
pierworodnym, piekle, odkupieniu i zbawieniu przez łaskę. Liczne synody w ciągu
wieków ustanawiały wciąż nowe dogmaty, oddalając się coraz bardziej od nauki
Chrystusa. Zbytek i przekupstwo owładnęły kościołem. Rządził on światem za pomocą
grozy; Jezus chciał rządzić miłosierdziem. Kościół uzbrajał narody przeciwko narodom,
z prześladowania uczynił system i wytoczył potoki krwi.
Na próżno nauka, zdążając za postępem, wykazywała sprzeczności stojące między
nauką katolicką, a istotnym stanem rzeczy. Kościół wyklinał ją, jako wymysł

319
szatana. Dziś przepaść rozdziela doktryny rzymskie od starożytnej mądrości
wtajemniczonych, która była matką chrześcijaństwa (...)
Katolicyzm przypisuje Istocie Najwyższej wszystkie nasze ułomności. Czyni z niej
coś w rodzaju kata duchowego, który skazuje na straszliwe męczarnie dzieło rąk
swoich, wątłe istoty. Ludzie, stworzeni dła swego szczęścia, tłumami ulegają pokusie
złego i idą zaludniać piekło. Brak przewidywania równa się bezsilności, a Szatan
zręczniejszy jest od Boga!
Czy to nie jest ten Ojciec, którego Jezus uczy poznawać, gdy w Jego imieniu każe
zapominać urazy, oddawać dobrem za złe, odczuwać litość, miłość ? Człowiek
współczujący i dobry byłby wyższy od Boga?
(...) Katolicyzm zaciemnił sumienia i zmącił inteligencję, dając ponurą i okrutną ideę
Boga mściciela. Odzwyczaił człowieka od myślenia: kazał tłumić wątpliwości, unikać
rozumowania, odsuwać się od szczerych poszukiwaczy Prawdy, a szanować tych,
którzy razem z nim nieśli to samo jarzmo.
Obok błędnego nauczania spójrzmy na nadużycia; oto modlitwy i ceremonie płatne,
taksa za grzechy, spowiedź, relikwie, czyściec i wykup dusz; wreszcie dogmaty o
Niepokalanym Poczęciu i nieomylności papieskiej; władza doczesna, widoczne
naruszenie przykazania Deutoronomium, które " zabrania księżom posiadać dobra
ziemskie lub korzystać z jakiegokolwiek dziedzictwa, bo Pan sam jest ich dziedzictwem
".
Niemniej dzieło Kościoła przyniosło pożytek; nałożył on wędzidło barbarzyństwu,
pokrył ziemię siecią instytucji dobroczynnych. Wciśnięty jednak w dogmaty
znieruchomiał, gdy wszystko wokół niego dąży naprzód; rośnie wiedza i rozum ludzki
rozwija skrzydła do lotu ".
Czy na pewno? W katechizmie Kościoła katolickiego ogłoszonym w 1994 roku
czytamy:
„Wszystkie praktyki magii lub czarów, przez które dąży się do pozyskania tajemnych
sił, by posługiwać się nimi i osiągać nadnaturalną władzę nad nimi - nawet w celu
zapewnienia mu zdrowia - są w poważnej sprzeczności z cnotą religijności. Praktyki te
należy potępić, tym bardziej wtedy, gdy towarzyszy im intencja zaszkodzenia drugiemu
człowiekowi lub uciekanie się do interwencji demonów. Jest również naganne noszenie
amuletów. Spirytyzm często pociąga za sobą praktyki wróżbiarskie lub magiczne.
Dlatego Kościół upomina wiernych, by wystrzegali się ich. Uciekanie się do tak zwanych
tradycyjnych praktyk medycznych nie usprawiedliwia ani wzywania złych mocy, ani
wykorzystywania łatwowierności drugiego człowieka ".
Strach pomyśleć, co by było, gdyby Jezus znalazł się niechcący pod murami
Watykanu i kogoś przez przypadek uzdrowił. Byłby wyklęty?
Na szczęście są duchowni występujący przeciwko wpajaniu społeczeństwu takiej
filozofii. Ksiądz Franęois Brune, zwolennik Hildegardy Schafer, Pierra Monniera i
Rolanda de Jouvenala, a więc mediów wykorzystujących pismo automatyczne, sam
skontaktował się z grupą badaczy z Luksemburga i osobiście uczestniczył w
eksperymencie transkomunikacji, co znalazło swój wyraz

320
w napisaniu popularnej we Francji książki „Umarli mówią". Leo Schmid działa w
Szwajcarii, ojciec Pellegrino Ernetti w Wenecji, ksiądz Karl Pfleger w Alzacji. Andreas
Resch kieruje nawet Instytutem Parapsychologii w Innsbrucku, a Eugenio Ferrarotti
osobiście patronuje zgromadzeniu „Esperanza", zrzeszającemu rodziców, którzy stracili
swoje dzieci i poprzez moce okultyzmu mają z nimi stały kontakt.
A więc coś się dzieje, gdzieś dokonuje się wyłom. Zaczynają obowiązywać dwie
prawdy. Jedna formalna, druga dla wiedzących. Nie dajmy się więc kościelnym
sztuczkom wystrychnąć na dudka i w dążeniu do duchowej doskonałości przestańmy
zawierzać tym doktrynom religijnym, które są skompromitowane, gdzie wiara sprowadza
się wyłącznie do przestrzegania praw kościelnych i do kierowania się w życiu
podpowiedziami spreparowanej Ewangelii. Jak widzimy, odstępstwo od tych zasad nie
oznacza odrzucenia Jezusa, a wręcz przeciwnie - symbolizuje czas powrotu do
duchowego dziedzictwa ludzkości, czas powrotu do własnych duchowych korzeni, do
Jezusa, który z Kościołem mniej ma wspólnego, niż wielu by chciało. Nareszcie mówiąc:
wyznają nauki Jezusa i wierzę w Chrystusa przestajemy się identyfikować z
przestarzałymi poglądami pełnej sprzeczności instytucji. Czas oddawania czci
kamiennym bożkom zostawmy tym, którzy wolą wsłuchiwać się w zwodnicze
zapewnienia kapłanów, niż naprawiać błędy i szczerze nad sobą pracować.
Sama zaś historia wydania zakazu posługiwania się metodami parapsychicznymi
wygląda zupełnie prozaicznie. Cesarz Konstancjusz, syn wielkiego Konstantyna,
człowiek niezrównoważony psychicznie, opętany na dodatek manią prześladowczą
umiejętnie egzekwował w życiu własne poglądy, rugując z życia społecznego mocą
ustaw wszystko, co wzbudzało w nim lęk. Jako głowa państwa i Kościoła wystąpił
oficjalnie przeciwko wszelkiego rodzaju praktykom spirytystycznym. Nakazał karać
śmiercią ludzi parających się przepowiadaniem przyszłości, analizowaniem snów,
jasnowidzów i astrologów. Potem rozszerzył zasięg zakazu na dziedziny pokrewne i siłą
kazamatów i mocą kolejnych ustaw oraz późniejszej inkwizycji wywarł trwały wpływ na
świadomość wiernych. Jego narzucona siłą filozofia przetrwała po dziś i wciąż zbiera
żniwo w postaci wychwalania ludzkiej ułomności.
Jednak strategia Kościoła ma to do siebie, że zawsze jest dozwolone to, co sprzyja
jego interesom. Kiedy więc w okresie średniowiecza pojawiło się zapotrzebowanie na
astrologię, teolodzy nagle zauważyli, że astrologia ma niewątpliwie niebiańskie
korzenie, bo skoro gwiazdy podtrzymują anioły, to ma to boskie koincydencje - w
powinowactwie do boskiej mocy sprawczej można z gwiazd wyczytać przesłanie
kierowane do wiernych bezpośrednio z samego źródła duchowego. Astrologia mogła się
więc odrodzić, i to pod protektoratem samego Kościoła. Dzisiaj, jako niewygodną znowu
się tępi. Znowu zamazuje otaczające człowieka powszechne pole informacji,
bombardujące co sekundę mózg ponad miliardem różnych sygnałów, z czego
świadomość analizuje zaledwie sto. Pozostałe koduje podświadomość, i to właśnie ona
wpływa na nasze zachowanie, odczucia i pojmowanie świata. Ona także jest naszą
osobistą cząstką i nie może podlegać jakiejkolwiek cenzurze. Gwarantuje to nam 18
paragraf Karty Praw Człowieka.
321
6. Zakończenie
Z całej tej historii wyłania się jeden oczywisty wniosek: bez względu na to, kim
jesteśmy w hierarchii społecznej, czy to palaczem kotłów centralnego ogrzewania, czy
naczelnym inżynierem w kopalni węgla kamiennego - zawsze znajdujemy się pod
czujnym okiem kosmicznego systemu inwigilacji. Od chwili narodzin dzień po dniu
jesteśmy kształtowani podług ustalonego z góry planu, który od kołyski przekształca nas
w kosmicznego niewolnika. Nie zdając sobie sprawy z tego, kim jesteśmy, nie wiedząc,
komu ani po co służymy, całe nasze myślenie i wszystkie nasze siły oddajemy w
posłudze Panom Tego Świata. Utrzymywani w iluzji, eksterminowani, ograbiani z
własnej duchowości, zaszczuci i osaczeni przez moce pochodzące z wielu światów -
zmieniamy się w marionetki, w posługaczy nie posiadających żadnych praw, poza
prawem do śmierci.
Genetyczni stwórcy okłamali nas w sprawie naszego pochodzenia. Kazali nazywać
się bogami i zmusili nas, byśmy wierzyli, że są oni prawdziwymi stworzycielami świata. I
choć wielu wciąż wierzy w ich boskość, to ich odnotowana historycznie mściwość,
ludobójstwo i nienawiść do całego rodzaju ludzkiego - coraz wyraźniej zniekształca ten
wpajany nam od tysiącleci wizerunek. Wyłamali z nas duchowość, dzieląc ludzką istotę
na duchową i fizyczną. Pozbawili wolności, zamykając w granicach trzech wymiarów.
Ogłupili, modyfikując umysły makiawelicznymi programami. Zdegradowali, odmawiając
prawa do samostanowienia. Ale nie potrafili uczynić jednego: odebrać nam wolności
ducha, odebrać nam naszej prawdziwej natury, zamknąć nam drogi do zbawienia.
Bowiem tak samo oni - jak i my - mają ponad sobą siły wyższe, które wszystkich nas
kołyszą do snu. I choć siły te nie ingerują w żaden człowieczy los, szczycąc się danym
nam prawem wolnostojeństwa, to stworzyły dla swoich dzieci energie, które spieszą
pomocą każdemu z nas, gdy tylko się o to je poprosi. A największą spośród nich jest
miłość: najbardziej harmonijna i najbardziej geometryczna siła wszechświata. Oddech
Boga, Jego Tchnienie i Jego Ciche Słowo. Jego Jam Jest, wyrosłe z określonego u
pierwocin stworzenia Jestem.
Dzisiaj, co naszym materialnym władcom jest już wiadome, dokonują się zmiany,
które wyniosą nasz gatunek i ludzkie serce na wyżyny, gdzie pośród szumu
śpiewających traw dojdzie do scalenia wszystkiego na powrót w jedną całość. Dojdzie
do pojednania świadomości z sercem, do stopienia się duszy z ciałem, do spotkania
nadziei z dokonanym. Jestem w sobie i u siebie stanie się faktem, który zakończy naszą
wędrówkę po materialnych światach, który otworzy przed nami bramy raju i powiedzie
wprost w bezkres cudu stworzenia, gdzie na wielkich obszarach wszechświata
będziemy się mogli doskonalić już bez bólu i cierpienia, jakie zgotowali nam obecni
władcy.

322
Kiedy w chwili słabości płacze ludzkie serce, kiedy łza niemocy stapia nasze siły,
kiedy nieobecność ukochanego towarzysza dzieli nas na dwoje, kiedy śpiew ptaka
budzi o poranku, kiedy dziecko małymi rączkami oplata nam szyję, kiedy trwanie
górskich dolin utrwala w nas spokój, a pęd wód rzecznych nakłania do czynu, wtedy coś
w nas pęka, coś się gdzieś otwiera i cała nasza natura odnajduje się w słowie bajki...
Gdy program nie działa, gdy niepokój umysł opuszcza, wtedy tło życia gaśnie i budzi
się to, co wieczne. Budzi się prawda i miłości wezwanie. Otwiera się oko i świat się
barwi w smugach niewymagających ocen. Weryfikacja, dominacja, ocenianie,
manipulowanie, wykorzystywanie, zabijanie itp. brudne słowa tracą swoją moc i znikają
ze słownika ludzkich pojęć.
Nagle, ale w najbardziej ślamazarnym na świecie „nagle", postrzegamy, jak
zostaliśmy złożeni: głowa, serce i duch poruszający ciałem. Dziwne, ale nie pytamy, co
to takiego owe mgliste kłębki w piersi fruwające. Nawet rozumieć tego nie musimy, bo w
tych rozważaniach umysł jest zawodny. To nawet nie Chrystus w swej oddzielnej
formie, ale nasza duchowość w swym cudownym stanie. Wtedy się nie gniewamy, że
tak nas zwodzono, że nas ktoś podzielił, że drogi gdzieś zamknął, bo już rozumiemy, że
wszystko to dane nam było już wcześniej...
Bardzo to dziwne i bardzo mylące. Genetycy stworzenia chcieli nas pozbawić
duchowej natury, a uczynili rzecz wręcz temu przeciwną: poprzez ból i cierpienie tylko
nas wzmocnili. Czyżby sami byli narzędziem w tym zbawczym procederze?
Spytajmy sami siebie, ale spytajmy odważnie: czy jest z nami aż tak źle, by gorzej
już być nie mogło? Czy mamy szansę wyrwać się z niewoli?
Odpowiedzmy sobie, ale odpowiedzmy szczerze: skoro poznaliśmy wymiar
kazamatów, czy nadal pozostawać w nich tak bardzo chcemy?
Nie musimy składać ofiary z siebie, by mieć stale przed oczami zbawienie. By ten cel
osiągnąć nie trzeba być świętym ani ideałem. Wystarczy krok po kroku pokonywać
własne słabości. Nie rozgłaszać o nich całemu światu w porywie pyszałkowatego
uduchowienia, ale w ciszy zdać się na Boga, na podpowiedzi z serca spływające. A
zapewniam, że żadna ze zmian nie zostanie niepostrzeżona, żaden z czynów nie
pozostanie bez nagrody.
Dajmy z siebie wszystko, by tej pracy nad sobą nadać nowy wymiar.
Swego czasu podjąłem pracę na kopalni. Zaczynałem od najniższego stanowiska -
pomocnika górnika. Dostałem się na dział wydobywczy, czyli tam, gdzie istnieje
największe zagrożenie wypadkiem (tąpnięcia, osuwiska). Jako pracownik
niewykwalifikowany, nie mogłem być co prawda kierowany do pracy na ścianie, gdzie
kombajn odcina węgiel, który potem taśmami transportowymi idzie do zsypów, ale z
braku ludzi byłem i tam posyłany. Taka była zresztą nieprzepisowa praktyka. Nie
przeszkadzało mi to, chociaż praca była znacznie cięższa, niż na dziale transportowym,
i nie otrzymywałem tyle, ile zatrudnieni na ścianie górnicy. Różnica w zarobkach
wynosiła jak 0,6 do 1.
Umieszczano mnie na chodniku nadścianowym i moim zadaniem było rzucanie
węgla do wnęki. Chodziło o to, by w chodniku nie pozostał węgiel, jaki osypywał się
podczas przechodzenia kombajnu. Należało go łopatą wrzucać na

323
usytuowany w górze przenośnik transportowy na zmienną wysokość oci 1,5 do 2,5
metra. Każde przejście kombajnu oznaczało przesunięcie się ściany przodka o jakie 40
centymetrów, co oznaczało, że na każdej dniówce musiałem przeszuflować wiele
metrów sześciennych węgla. Ilość węgla, jaki trzeba było odzyskać, szła w grube tony.
Ponieważ chodnik nadścianowy samoistnie ulegał zgniataniu i nikt nie potrafił ocenić, ile
węgla do niego wpadło i ile powinno było się odzyskać, górnicy wykonujący to zadanie
traktowali tę pracę jako okazję do wypoczynku. Co znaczyło parę ton w zestawieniu z
całym urobkiem? Nic. A jednak wiele znaczyło dla mnie. Ja po prostu nie mogłem
pozwolić sobie na to, bym należycie nie wykonywał swoich obowiązków. Łopata latała w
moich rękach jak rakieta. Niektórzy z rozbawieniem stukali się palcem w czoło na mój
widok, zwłaszcza ci, co wiedzieli, iż za ten wysiłek nie będę miał odpowiednio
zapłacone. Ja jednak uparcie rozbiłem swoje. Po miesiącu wpisano mnie na dniówki
ścianowe. Po dwóch zdobyłem szacunek brygady, po trzech kierownictwo skierowało
mnie do szkoły, chcąc, bym został sztygarem. Nie robiłem tego jednak na pokaz, ale dla
siebie, dla wszystkich. Mały sukces finansowy szedł jakby obok.
Potem pracowałem w Niemczech na czarno w wielu robotach. Raz w tartaku przy
maszynie tnącej drzewo na deski. Pilarkę obsługiwał Polak. Ja, jego rodak, stałem po
stronie przeciwnej i odbierałem deski. Musiałem się wyjątkowo starać, by zdążyć je
układać w sztaple, by na maszynie nie powstał zator. Maciek mnie nie lubił, bo zająłem
miejsce jego kolegi, który na dwa miesiące pojechał do kraju. Miał wkrótce wrócić i
Maciek chciał wykazać przed szefem, że to miejsce nie jest przeznaczone dla mnie, że
czeka na dawnego kolegę, z którym zdążył się zżyć. Obawiał się, że dobrą pracą mogę
zaszkodzić koledze w odzyskaniu stanowiska. Nie wiedział, że pracodawca przyjął mnie
tylko na dwa miesiące, na czas nieobecności sprawdzonego już pracownika. Maciek
zarzucał mnie deskami jak tylko mógł. Prośbę, by nieco zastopował, zbywał chłodnym
uśmieszkiem. Ale właściciel tartaku wiedział, że się staram i że to mi wychodzi. Ani razu
nie powiedział, że robię coś nie tak. I nie robiłem, tylko nie nadążałem. Dopiero po
czasie dowiedziałem się, że już na początku byłem lepszy od wszystkich poprzedników.
Jednak Maciek twierdził co innego i maszyna grzała jak szalona. Aż doszło do dziwnej
sytuacji, kiedy to maszyna zaczęła być wolniejsza ode mnie! Wtedy Maciek się zmienił.
Pojął, że stało się coś, z czym nie powinien walczyć, co powinien uszanować.
Uszanował moje czyste dążenie do celu. Grę fair. Potem sam pomagał mi w pracy,
ucząc obowiązków na kolejnych stanowiskach. Dzięki temu nie tylko ja utrzymałem
pracę, ale tak ustawiono zadania, by znalazło się miejsce i dla wracającego z urlopu
kolegi. Nie robiłem tego specjalnie, by kogoś wygryźć i pozbawić widoków na lepszą
przyszłość. Starałem się, bo zawarłem z niemieckim przedsiębiorcą uczciwy układ: on
płaci, ja pracuję. I rzeczywiście: on płacił, ja pracowałem; oboje zachowaliśmy godność.
Sprzedałem koledze ośmioletni samochód: czerwonego opla rekorda. W tamtych
czasach była to dobra maszyna i nabywca długo mógł cieszyć się urokami jazdy.
Samochód potrzebny był mu jako środek transportu w handlu obwoźnym, więc spora
ładowność grała tu znaczącą rolę. Znał ten samochód, bo

324
razem nim jeździliśmy. Wiedział, co bierze, i nie bał się zainwestować. Ustaliliśmy cenę,
średnią krajową która tak naprawdę nie odpowiadała wartości samochodu, bo maszyna
miała wymienione wszystkie newralgiczne podzespoły: klocki hamulcowe, paski, tłumiki,
opony, oleje itd. Można było wziąć za nią dużo więcej. Znajomemu się nie przelewało,
chciałem mu pomóc. Dobiliśmy targu.
Po dwóch tygodniach zjawił się w moim mieszkaniu bardzo wzburzony. Samochód
wysiadł - poszedł silnik. Rozsypał się mój dopieszczony mechanizm. No, zawsze mogło
się coś stać, o czym sprzedający mógł nie wiedzieć. Samochodu nie przyjąłem, bo
uczciwie zbyłem dobry sprzęt. Nie pokryłem też naprawy. Od osób trzecich
dowiedziałem się później, że znajomy zrobił z auta bolid formuły jeden. Zarżnął silnik,
bo nie dolał oleju. Zatarł go na amen. Byłem bez winy, ale do dziś czuję dziwne ukłucie
w pobliżu serca, gdy myślę o tej sprawie. Nie mam pretensji do niego, ale do siebie, że
nie ostrzegłem go, by... dbał o auto.
Zawsze, cokolwiek robię, staram się to robić dobrze i dawać z siebie wszystko.
Czasami mi się to nie udaje, często nikt nie rozumie moich starań, ale ja wiem, że dążę
do doskonałości poprzez szacunek do rzeczy, osób i zjawisk, z jakimi się stykam na co
dzień. I wiem, że tym sposobem podążam drogą duchowego wzrostu. Że kiedyś
osiągnę stan pokoju.
Dobrze. Nie zdarzyło się jeszcze, by pojawił się na ziemi ktoś, kto by innych nie
zranił. To byłby cud. Nawet Jezus, nim odnalazł w sobie Chrystusa, popełniał błędy.
Potem było ich już mniej... Ja też je popełniam i czasami upływa wiele lat przygotowań i
przemian, nim świadomie a z wyboru serca potrafię naprawić to, co wcześniej
zepsułem. To nie jest usprawiedliwienie ani przyzwolenie na hołdowanie ułomnościom,
ale ukazanie pewnej prawidłowości, gdzie w dążeniu do zmian nie składowa czasu ma
największe znaczenie, a szczera chęć poprawy (wyrażona czynem).
Jak to zrobić? Odpowiedź jest prosta: poprzez otworzenie świadomości na obszary,
gdzie nie sięga władza Panów Tego Świata. Wstęp do duchowej szkoły rozpoczyna się
od uświadomienia sobie własnej duchowości, od powiedzenia sobie wprost, że nastał
już czas, by przezwyciężać swoje niskie ja.
Władcy tego świata ukryli przed nami wewnętrzną prawdę, która uwalnia duszę i
człowieka. Usunęli ze świadomości ludzkiej wszystko, co mogłoby nas na nią
nakierować. Ale przede wszystkim wmówili nam, że uwolnienie duszy bez ich
pośrednictwa jest niewykonalne. Obecnie stoimy przed zadaniem zmiany takiego
nastawienia-oprogramowania. Od nas zależy, w jakim stopniu wstrząśniemy tym
systemem i jakie z tego wyniesiemy korzyści.
Aby dusza i ciało stały się przepuszczalne dla sił Ducha, powstrzymując zarazem
przepływ sił nam wrogich, wystarczy kierować się jedną zasadą: musimy bez chwili
przerwy uszlachetniać nasze myśli, słowa i czyny. Jak? - nasze sumienie, głos naszego
ducha, zawsze nam to podpowie, wystarczy trwać w ciszy i pokorze, w nadziei na
wewnętrzne uwolnienie. Wystarczy pojąć, że głos serca jest siłą która nas prędzej czy
później określi.
Każdy człowiek ma wolną wolę i każdy może odrzucić zniewolenie. Obserwujmy i
kontrolujmy nasze myśli. Doprowadźmy do tego, by lęgły się one

325
z naszej woli, a nie były nam narzucone. By miały wibracyjnie dodatnią wartość i
zapowiadały sobą boże słowo i boży czyn.
I nie trzeba być fanatykiem, by podążać drogą Prawdy. Tego duch nie chce.
Wystarczy otworzyć się na siły wyższe, a reszta wypełni się sama. Czy to możliwe?
Jako odpowiedź niech nam posłuży wiersz, który wieńczy całe niniejsze dzieło, który
w sobie skupia całą prawdę o nas, który daje nam nadzieję na zbudowanie w naszych
sercach pomostu do świata marzeń.
Wróćmy na chwilę do historii Andrzeja i Oliwii, których szczęście zniszczyła ich
własna niemoc, oprogramowanie i siły zła. W takich warunkach ludzka miłość powinna
być zdeptana, a radość ich dzieci spalona w ogniu egoizmu. Rodzinę powinien
pochłonąć ogień niezgody, a ich myśli, słowa i czyny powinny być przejęte przez moce
egzystujące w obszarach niskich wibracji. Ci ludzie powinni przestać funkcjonować jako
przyczółek człowieczeństwa. A jednak tak się nie stało, choć życie rozcięło ich węzeł
małżeństwa. Patrzą oni na świat z nadzieją bo w ich sercach rozwód się nie dokonał.
Coś zbliżyło tych ludzi do siebie na wieki. I to coś nakazało Andrzejowi napisać
poniższe słowa. Co? - nie odpowiem, ale proszę mi wierzyć, że znaczenie tych słów ma
wymiar kosmiczny, gdyż są one symbolem ludzkiego przetrwania.
Ja w samotności nie dokonam żywota! I kiedyś powróci do mnie miłości twej echo!
Czy tęsknota za cudem twych oczu zniewolić ma moje widzenie świata?
Czy zetrze całun czasu z mych oczu obraz twej harmonii?
Nie, bo ja trwam w anielskim zaśpiewie!
Nie, bo świat zawarł we mnie wszystkie jasne strony!
Wiem: żyć będę inaczej kolejnych lat dziesiątki, tysiące dni wspominać smak z twych
ust płynący; patrzeć tam, gdzie od dawna cię nie ma, i rysować portrety zastygłe w pętli
czasu. A los to gorszy po stokroć od spalenia na stosie, bo każda minuta bez ciebie to
ogień trawiący mą duszę...
I tylko Boga uniżenie proszę, by prawem miłości rozweselał twe serce, by dał swemu
uczniowi nadzieję przetrwania... Bo przecież czas przeszły niósł w sobie też i czystość
kryształu, a śmiech córeczek, goniąc chmury po niebie, wzywał moce natury do
tworzenia barw w naszym wspólnym raju... I choć twe dłonie pieszczą już kogo innego,
to moje serce będzie w tobie zaklęte siłą wspólnych wspomnień po kres tego świata...
Jaki to symbol?... Podpowiem: miłość. Lecz nie ta ziemska, z chemią kochanków
związana, ale ta duchowa, co ciszą i mocą w człowieku pobrzmiewa.
Przytrafiło nam się życie. Trudno - zdarza się. Sąsiadowi z naprzeciwka też się
przytrafiło. Spoglądamy na życie zapisem w matrycy. Sąsiad też tak spogląda. Czy
mamy odwagę spoglądać na nie poprzez miłość? A może sąsiad też będzie

326
gotów tak postąpić? A kto pierwszy zacznie? Kto pierwszy przebaczy? Kto pierwszy się
zbudzi...?
Kto pierwszy się zbudzi?
Jesteśmy kosmicznymi niewolnikami, ale jednocześnie dysponujemy duchową
bronią która jest po stokroć potężniejsza od technologii i wiedzy Obcych. Fakt jej
istnienia wymazano jednak z naszej pamięci. Ale kiedy człowiek uświadomi sobie
własną moc, kiedy zajrzy w głąb siebie i sięgnie po siły pozostające w dyspozycji jego
własnego ducha, odkryje zdziwiony, iż jest równy wszystkim bogom tego świata, a
nawet ich przewyższa pod wieloma względami. I pojmie, jak niewiele mu trzeba, by
zbudzić się z długiego snu nieświadomości...
7
1. Duchy Inny świat
Niektórym ludziom natura sama otwiera drzwi prowadzące w wyższe światy, inni
muszą na tę chwilę ciężko pracować, nierzadko całe życie, ale dla większości są to
stany całkowicie obce i częstokroć... niepojęte. Ja, na swoje nieszczęście, należę do tej
niefortunnej pierwszej grupy i wbrew opinii większości poszukiwaczy wcale się z tego
nie cieszę. Swoista dwoistość natury, przeczucie wiecznego i nieuchronnego,
wyalienowanie i śmieszność, ustawiczna walka z emocjami i zrujnowany układ nerwowy
- oto ciężary, jakie gięły mi kark przez lata. Traktowany trochę jako dziwoląg, trochę jako
człowiek mówiący od rzeczy, przyzwyczaiłem się ostatecznie do odmienności, jaka
męczyła całe moje życie od najmłodszych lat.
Wyrastając w małomiasteczkowym środowisku, siłą rzeczy wyrastałem pod murem
ignorancji. Chcąc uchodzić za normalnego, godziłem się na ustępstwa, które dzisiaj
mogę jednoznacznie nazwać obroną. Wszyscy wiemy, jak traktuje się człowieka, który
robi rzeczy inne niż pozostali, który mówi językiem wyobraźni i widzi rzeczy niedostępne
oku współbraci. Czy urodziłem się z takimi zdolnościami, czy rozwinął je we mnie
przypadek - było to dla mnie bez znaczenia. Czułem się inny, byłem też tak odbierany i
z tego powodu, jako dziecko, wiele wycierpiałem.
Nie chodziłem do żłobka ani do przedszkola. Kiedy matka zostawiała mnie z obcymi,
ryczałem do utraty tchu, bez przerwy. Dlatego cały okres przedszkolny spędziłem w
dwupokojowym mieszkaniu czynszowym, usytuowanym na trzecim piętrze w górskiej
miejscowości leżącej opodal Wałbrzycha. Rodzice wychodzili do pracy wcześnie,
wracali wieczorami. Ojciec pracował ciągle, tylko matka, kucharująca w pobliskim
sanatorium, wpadała za dnia zobaczyć, czy nic złego się ze mną nie dzieje. Robiła to na
zmianę ze swoją siostrą a moją najukochańszą ciotką Genowefą.
Mały, zostawiony sam sobie, uczyłem się przesypiać zły czas osamotnienia. I
marzyłem... marzyłem o wszystkim, o czym tylko może marzyć kilkulatek. A kiedy
ogarniała mnie bezkresna nuda, bawiłem się klockami i godzinami wyglądałem przez
okno. W tych czasach niewielu posiadało telewizor, a gdyby moich rodziców byłoby i na
niego stać, to obawiam się, że z obawy o zagrożenie porażenia prądem - stałby
nieczynny. Nawet radio spoglądało na mnie z półki głuche jak pień. Więc jak
powiedziałem: w krótkim czasie poznałem każdy centymetr mieszkania, każdy wir
krążącego w pokoju powietrza. Innymi słowy, brak
Orin
http://popko.pl/

Orin
329
Spis treści:
1. Duchy........................................................................ 7
Inny świat...................................................................... 7
Wróg działa w ciszy..................................................... 37
Słowa stamtąd ............................................................ 69
2. Podróże astralne ................................................. 113
3. Kosmiczne niewolnictwo...................................... 136
Czytelnik.................................................................... 136
Oprogramowanie....................................................... 144
Matryca a struktura osobowości................................ 159
Korygowanie matrycy................................................ 176
Eden ......................................................................... 188
4. Bezpośrednia Kontrola......................................... 197
5. Kościelni korektorzy a prawda religijna, czyli najniebezpieczniejszy program świata
243
6. Zakończenie ........................................................ 321

You might also like